ANDRE NORTON
GALAKTYCZNI
ROZBITKOWIE
TOM II CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)
www.scan-dal.prv.pl
l
Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach, zanim
jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy
aby na pewno?
Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo żółtemu
pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z
płowożółtą bylicą, która wyznaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca
surowością każdego, oprócz rdzennych mieszkańców.
W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie niegdyś
wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne. Ludzkość coraz szybciej
uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie
zmieniła się, ponieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było
pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.
Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych
mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysiąca lat-nikt nie wiedział, kiedy pierwszy
szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w
dolinach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich
warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby przetrwać bez stałych dostaw zapasów. Przez
wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie
surowych, trudnych warunkach.
Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk siodła,
odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej
suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo zabraknie wody, która powinna tu
być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku.
Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość
dnia, a każda chwila była droga. Muszą przeprowadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej
strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo
zarzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był
głupcem.
Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, jakimi stary wojownik
określał tradycyjnego wroga jego ludu. .
- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały wszystkiego. A
niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali.
Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap farmera, a
znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do
galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie
Apaczem. Tym razem mu się uda.
Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze starych
przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie
widział niczego dobrego w przeszłości i nawet same rozważania na temat Starszyzny, tego, co
zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł wargi, czując gorycz
rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.
Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż koryta wyschniętego
potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady wody. Ciągnące się
milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem poła-
cie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego dotyku wilgoci. Travis
popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na zachód. Czul, jak słońce przypieka mu plecy,
przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli.
Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu
pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które przechowywali w pamięci
ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał
tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato prezentował
Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie odizolował się od ich
świata.
Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie nauki
białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale
wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na jeden z
leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie
posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi.
Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto
dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się
przed żołnierzami w niebieskich mundurach.
Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na
tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóżkami brzuch konia. Potem Travis wciąż
powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody
jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a
niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza.
Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak,
gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi
wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę.
- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni
wprawił go w zdumienie.
Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis
wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał silnik. Nie. to niemożliwe,
żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku,
zmniejszono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypadkach. Do
codziennych prac używano koni.
Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za załomem
skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o
rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy
i prowadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło
się coś dziwnego-wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła
pogłoska, że jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizody
mogły stanowić wstęp do poważnego rozłamu między Wschodem a Zachodem.
Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów
nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...
Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze
przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może radioaktywne - kiedy
Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców.
Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w
te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych
farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada,
zataczałby koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żadnych ekspedycjach
rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobiazgowo kontrolowano wszelkie wyprawy
poszukiwawcze.
Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie, a
jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł żadnego śladu, co świadczyło, że od
długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali
może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierzchowca.
Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr, brzemienny
gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi
dokoła widniały jednak ślady ludzkiej bytności.
Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego roku nie
zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka.
Mógłby rozejrzeć się niepostrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o
istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, smażonego bekonu.
Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie
silniej skąpane w słonecznym żarze - świergotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i
niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym odbijał się
gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto
Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczyzna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu
po wodę.
Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W
cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane koce. Nie zauważył jednak
narzędzi do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że ma przed sobą poszu-
kiwaczy.
Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po
turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną
radiostacją.
Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarżał ostrzegawczo.
Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu.
Ale strzelba napotkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś.
Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym dystansem, gorszym
niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych
wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął
nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był młody, ale na jego szczupłej
chłopięcej twarzy matowało się zdecydowanie.
- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił strzelbę z rąk;
zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,
- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane
równie kategorycznym tonem.
Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, że to
coś paskudnego.
Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak nadchodzi.
Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i
nagle zdał sobie sprawę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pewno
widział już kiedyś tego człowieka.
- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiostacją.
- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się przy
ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nie-
znajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis
wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy
tego człowieka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka?
Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy,
starając się zachować spokój.
- Apacz-rzekł mężczyzna.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić
nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka odróżnić Apacza od Hopi,
Nawaja czy Ute.
- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej odpowiedzi.
Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przypadku tego Białego Oka milczenie nie
przyniesie niczego dobrego.
- Z farmy Double A - odparł.
Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozłożył mapę. Teraz
przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.
- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na pustyni
szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.
- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna.
Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada
automatycznie.
- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy
nie wysychało, nawet w złych latach.
- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich
oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych
latach, synu?
- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać
opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta
czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad
biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie.
- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina badawczym
spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach.
- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując przypomnieć
sobie coś więcej.
- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z radiostacją, wstając leniwie.
- Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - Może tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny.
Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do osoby. I
zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale
Travis nie musiał widzieć radiostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to
ekspedycja poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego ludzie robią w
Kanionie Umarłych?
- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli
dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas.
- Jak długo? - spytał Travis.
- To zależy - odparł archeolog.
- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.
- Ross, przyprowadź tego konia.
Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu.
Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i
powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe.
- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog.
Travis wzruszył ramionami.
- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj
dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje.
- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?
- Raz.
- Kto?
Travis odsunął z czoła kapelusz.
- Ja - odpowiedział krótko.
- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis
bezwiednie sięgnął po papierosa.
- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.
- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem,
Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niż pokruszone
bloki wysuszonej słońcem cegły.
- Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. - Kucnął i
wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję na widok
zaskoczenia malującego się na twarzy archeologa.
- Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił głową.
- Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił.
- Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłopców!
- Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by nie drążyć
dalej.
Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolejnego pytania.
- Żarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji.
Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę. Skóra
poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne szramy - pozostałość po głębokich,
bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na
talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła.
Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie spowodowane
nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już wzburzenia na myśl o tym, że dał się
podejść w tak prosty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o
tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym kanionie. Ten młody Ross był
doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia, skoro z taką łatwością go
podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się broni Rossa. To nie był konwencjonalny
rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze w pogotowiu, tak jakby w każdej chwili spodziewał
się nagłego ataku.
Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross znacznie się
różnią od swego towarzysza. On miał jasną karnację i sprawiał wrażenie nieco
flegmatycznego. Oni zaś byli śniadzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały czas
zachowując czujność. Im dłużej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, że nie
przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wykonywali o wiele poważniejszą,
może nawet śmiertelnie niebezpieczną misję.
Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok. Buczenie nadajnika
przerwało spokój panujący w małym obozowisku. Radiowiec błyskawicznie założył
słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość.
- Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowadzać sprzęt!
2
No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczęło na Ashe'u.
- Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog.
- Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wrócę na ranczo w
rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, że Whelan
nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin, spodziewał się
bowiem, iż poszukiwanie wody może potrwać nawet parę dni.
- Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze?
- Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup.
- Jak się nazywasz?
- Fox. Travis Fox.
Operator zerknął na mapę i powiedział:
- Double A należy do Foxa...
- To mój brat. Pracuję dla niego.
- Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do Kelgarriesa.
Poproś, żeby sprawdzili Foxa.
- Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie. Przechowają go
w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis przestał być osobą z krwi i
kości i stanowił tylko zbędny balast.
Ashe potrząsnął głową.
- Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po prostu pecha, że akurat
dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie możemy ściągać na siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi
słowo, że nie przekroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją.
Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął. Rozbudzili już
jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba żeby usunęli go siłą. A to, jak sobie
w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku.
- Umowa stoi - powiedział.
Ashe myślał już o czymś innym.
- Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś?
- Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie pochodzą z
okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin.
- Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross.
- Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat świetnie
konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały...
- Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył okaleczoną rękę
do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił,
ból w ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej
zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy.
Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych odstępach,
w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że , oznaczają lądowisko. Jego rozmiary wskazywały,
że oczekują helikopterów znacznie większych niż ten, który już wylądował w kanionie. Gdy
skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a
Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją.
Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były zbyt długie
jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych ostrzy! Było to
rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż dużo starsze. Już
wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi
Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty, gigantyczne bizony,
niedźwiedzie i lwy alaskańskie.
- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu zaciekawione
spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu.
Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten delikatnie ujął
go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach.
- Imitacja - powiedział.
Czy aby na pewno? Już wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre, mimo iż
bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten. Tyle że z tym... było coś nie
tak. Nie potrafił sprecyzować, co.
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe.
- O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po następny
grot.
Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z największych
autorytetów w dziedzinie archeologii.
- Czuję, że coś z nim nie tak.
Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy rzut oka ten
również stanowił kopię pierwszego. Travis przeminął palcem wzdłuż wyżłobień łuszczącej
się krawędzi i zrozumiał, Że to właśnie jest pierwowzór. Podzielił się tym spostrzeżeniem.
- No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś nowego -
wymamrotał na wpół do siebie.
- Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - Pokaż mu swoją broń.
Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu spełnił
polecenie. Apacz odłożył ostrożnie pradawny grot, wziął broń i przyjrzał jej się uważnie.
Mimo iż kształtem przypominała rewolwer, znacznie się od niego różniła. Gdy wycelował w
pień drzewa, zauważył, że kolba wcale nie jest wygodna, jakby dłoń, dla której została
wykonana, nie była podobna do jego ręki.
Im dłużej trzymał broń, tym więcej zauważał szczegółów różniących ją od
klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne wrażenie...
Położył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przedmioty. Wyczuwał w
nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to odczucie wydawało się jak
najbardziej na miejscu. Ale dlaczego rewolwer oddziaływał na niego podobnie? Przyzwyczaił
się już polegać na tym osobliwym szóstym zmyśle, jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili
zawiódł, wytrącał go z równowagi.
- Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe.
- Niemożliwe, żeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrznemu przekonaniu. -
Nie uwierzę, że jest równie stara jak ten grot włóczni!
- Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie jest! -
Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu, szefie.
- Taki dar wcale nie należy do rzadkości - skomentował Ashe. -Widziałem już
podobne przypadki.
- Ale pistolet nie może być aż tak stary! - upierał się Travis.
Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułożyły się w kpiący półuśmieszek.
- Nic o nim nie wiesz, bracie - zauważył. - Nowy rekrut? - To pytanie skierował do
Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się tak ciepło, że przez moment
Travis poczuł się nieswojo. Ten uśmiech jednoznacznie wskazywał, iż Ashe i Ross od dawna
tworzą zgrany zespół, i zarazem odgradzał ich od nowo poznanego.
- Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do nadajnika. - Jakieś wieści z
frontu?
- Trzask-trzask, prask-prask - żachnął się operator. - Gdy tylko poradzę sobie z
jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. Może kiedyś skonstruują takie walkie-talkie,
że człowiekowi nie będą pękać bębenki w uszach. Nie, póki co, nic nowego.
Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, że na większość z nich
uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować ten pistolet do układanki
wskazówek i domysłów, i przekonał się, że mu się to nie udaje. Zapomniał o wszystkim,
kiedy Ashe usiadł ponownie i zaczął mówić jak archeolog. Z początku Travis tylko słuchał,
potem zdał sobie sprawę, że coraz częściej odpowiada, wyraża własne opinie, a raz czy dwa
ośmielił się nawet sprzeciwić rozmówcy. Wiedza Apacza, ruiny pośród skał, człowiek
Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg. Travis dopiero wtedy zrozumiał, że archeolog
sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od
dawna odmawiano możliwości ekspresji.
- Wygląda, że ciężko im się kiedyś żyło - stwierdził Ross, gdy Indianin zakończył
opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze wykorzystywali to obozowisko.
Wtem nadajnik ożył i Grant założył słuchawki na uszy. Ułożył sobie notes na
kolanach i zaczął bardzo szybko pisać.
Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. Zbliżał się zachód słońca, a on
zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał na podniesienie
kurtyny, albo ze spluwą w ręku oczekiwał nadciągających kłopotów.
Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z innymi zapiskami w
notesie. Ross leniwie żuł długie źdźbło trawy. Sprawiał wrażenie ospałego, ale Travis
podejrzewał, że gdyby tylko zrobił jakiś niewłaściwy ruch, mężczyzna natychmiast by się
rozbudził.
- Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To wygląda na
zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak czy siak, jak oni tu żyli? Przecież
to mała dolina.
- Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie zaznaczonymi rowami
irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym polowali: na indyki, jelenie, antylopy, nawet na
bizony - jeśli tylko dopisało szczęście.
- Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się wiele
nauczyć...
- Chodzi ci o użycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Travis obojętnym tonem. Z
satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My, Indianie, nie ubieramy się w
koce i nie nosimy już piór we włosach. Niektórzy z nas czytają książki, oglądają telewizję i
chodzą do szkoły. Ale Vis-Tex, którego działanie widziałem, nie był zbyt skuteczny. -
Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierzacie tu przetestować nowy model?
- W pewnym sensie tak.
Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu zdumieniu
Rossa.
Fotografowanie przeszłości przy użyciu fal podczerwieni zakończyło się sukcesem w
eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod koniec lat pięćdziesiątych.
Wówczas rejestrowano stan (przed kilku godzin. Później proces ten udoskonalono i
przedmioty pojawiały się na filmach nagrywanych tydzień po ich zniknięciu z danego punktu.
Travis uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez doktora Morgana pokazie
eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywiście mają nowy model, którym można sięgnąć w
głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w ruinach puebla. Zwizualizowanie
przeszłości miałoby kolosalne znaczenie! Uśmiechnął się na myśl o tym.
- Jeżeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów historii trzeba
będzie napisać na nowo - rzekł.
- Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i poczęstował ich. - Synu,
teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba czy nie. Nie możemy cię puścić
wolno. Rozumiesz, sytuacja jest krytyczna. A więc... otrzymasz szansę na werbunek.
- Do czego? - zainteresował się Travis.
- Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwaterze głównej
sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdzenia, że opatrzność maczała palce w
twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj. Wszystko pasuje idealnie.
- Aż za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda.
- Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek sprawdził Double A
i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem.
Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwerbowali go w swoje
szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. Uważał, że najlepiej będzie, jeśli zapyta
wprost.
- Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe.
- Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspaniałym Vis-Texem, skoro
może pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz.
- Bardziej prawdopodobne, że jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co, nie
jesteśmy pewni.
- Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego, prymitywnego
plemienia powinna się odbywać przy udziale telewizji, ekip wiadomości...
- Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rzeczy.
- Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów pocierał naznaczoną
bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień, który ujrzał podczas
pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to spojrzenie wojownika szykującego się do
bitwy.
- Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To dziwna
robota i z konieczności ściśle tajna - używając określenia naszych czasów.
Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, położony niżej skraj kanionu,
dostatecznie daleko od zaimprowizowanego lądowiska. Tuż po zmierzchu wylądował
pierwszy z transportowych śmigłowców. Wkrótce Apacz stał w jednej linii z pozostałymi
mężczyznami, przekazując paczki i pudła z maszyny do schronu w niewielkim gaiku.
Pracowali, nie tracąc energii na zbyteczne ruchy, z prędkością, która sugerowała, że czas jest
drogi. Travis zauważył, iż zaraził się od innych potrzebą pośpiechu. Pierwsza maszyna,
opróżniona z ładunku, uniosła się w powietrze i znikła w ciemnościach. Zaledwie po kilku
minutach kolejny śmigłowiec zajął jej miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku,
tym razem przekazując sobie cięższe skrzynie, których podniesienie wymagało siły dwóch
mężczyzn.
Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał już kręgosłup i ramiona. Do pomocy
przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Prawie nie rozmawiali, koncentrując się na
rozładunku i układaniu towaru. Gdy tylko czwarty śmigłowiec odleciał, Ashe podszedł do
Travisa w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.
- Oto on. - Położył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twarzą w stronę nowo
przybyłego.
Mężczyzna był wyższy od doktora i emanował pewnością siebie. Obrzucił Travisa
bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.
- Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział.
- Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries, nasz
dowódca.
- Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą noc.
- Zejść z lądowiska! -zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny. Odbiegli na bok,
robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo. Major stał w rzędzie i razem
z innymi przerzucał pudła i skrzynie. Rzeczywiście nie było czasu na rozmowę.
Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć, rozprostowując
zesztywniałe palce. Wciąż była noc, ale pogaszono już flary. Wszyscy usiedli wokół ogniska.
Pili kawę i jedli kanapki, które przyleciały z ostatnim ładunkiem. Mówili niewiele. Travis
widział, że pozostali mężczyźni są zmęczeni nie mniej niż on.
- Czas spać, bratku. Nareszcie można odpocząć! - powiedział Ross pomiędzy
ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czegokolwiek?
Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową.
- Mam koc przy siodle - odparł. Zasnął, zanim zdążył się dobrze ułożyć.
W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie jednak
sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pracowali tak, jakby często robili coś
podobnego. W pewnej chwili Travis, który właśnie pomagał przenieść w inne miejsce wielki
kosz, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie majora.
- Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries. Odeszli na bok.
- Pogmatwałeś życie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. - Szczerze
mówiąc, nie możemy cię wypuścić - dla twojego i naszego dobra. Musimy trzymać ten
projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aż się pali, żeby wydusić z ciebie to, co o nas wiesz.
Tak więc albo cię wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni. Wybieraj. Doktor Morgan za
ciebie poręczył.,
Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia
zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem, pewnie wiedza, co
zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej wiedzieli, ponieważ Kelgarries
kontynuował:
- Fox, czasy uprzedzeń rasowych już minęły. Wiem o ofercie Hewitta złożonej
władzom uniwersytetu. Wiem też, co się stało, kiedy zaczął wywierać naciski, żeby cię
skreślono z listy członków ekspedycji. Ale uprzedzenia mogą się rozciągać w dwóch
kierunkach - niezbyt długo mu się opierałeś, prawda?
Travis wzruszył ramionami.
- Może pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", majorze. Czy zdaje pan
sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu jesteśmy i zawsze będziemy
brudnymi, ignoranckimi dzikusami. Nie można walczyć, kiedy przeciwnik dysponuje całym
arsenałem. Hewitt udzielił dotacji uniwersytetowi, aby zrobiono coś ważnego. Zażądał,
żebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził, by doktor Morgan walczył o mnie,
Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak szybko, że od samego tarcia papierek zająłby się
ogniem. Znam Hewitta i wiem, co nim powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była
ważniejsza... - Travis umilkł raptownie. Czemu, u diabła, powiedział Kelgarriesowi tak dużo?
Po co tłumaczył, dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo? Majorowi nic do tego.
- Na szczęście, nie zostało już wielu ludzi pokroju Hewitta. I zapewniam cię, że my
nie posługujemy się jego metodami. Jeżeli się do nas przyłączysz, gdy już Ashe wprowadzi
cię pokrótce w nasze sprawy, staniesz się jednym z nas. Boże, człowieku-major uderzył ręką
w zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest niebieskim Marsjaninem o dwóch
głowach i czterech otworach gębowych - jeśli tylko trzyma język za zębami i robi swoje!
Tutaj liczy się tylko, co się robi, a sądząc ze słów Morgana, mógłbyś się przydać. Zastanów
się i daj mi znać, co postanowiłeś. Jeżeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem
cię odtransportujemy. Powiesz bratu, że wykonujesz jakieś zlecenie rządowe, a my po prostu
przez jakiś czas będziemy pilnowali, żebyś siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki
sposób trzeba będzie to załatwić.
Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. Uważał, że sam może się stąd bezpiecznie
ulotnić jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przycisnąć majora.
- Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... -Ale Kelgarries we słyszał,
ponieważ zdążył się już odwrócić i właśnie odchodził. Travis, podążając za nim, natknął się
na Ashe'a.
Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z jaką traktuje
się kruche i drogocenne przedmioty. Zerknął w górę, kiedy cień Travisa przesłonił jego
dzieło.
- Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość?
- Naprawdę uważasz, że potraficie tego dokonać? .
- Nieograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włożył delikatnie
śrubę.-My tam byliśmy.
Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy, udoskonalony
Vis-Tex umożliwia spojrzenie w historię czy nawet prehistorię. Jednak podróżowanie w
czasie było czymś zupełnie innym.
- To najprawdziwsza prawda.- Ashe uporał się ze śrubą. Przeniósł uwagę z trójnogu
na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i determinacja.- I zamierzamy tam
wrócić.
- Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem.
- Po statek kosmiczny.
3
To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Widział Ashe'a
przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de czerwono-żółtych ścian klifu
i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog, wydawało się Travisowi najdzikszą fantazją.
- ... więc odkryliśmy, że Czerwoni poznali tajemnicę podroży w czasie i wielokrotnie
przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróże? Tego bardzo długo nie potrafiliśmy
ustalić. Dopiero niedawno odkryliśmy, że oni znaleźli szczątki - bardzo źle zachowane -statku
kosmicznego. Leżał w lodach Syberii razem z zamrożonymi ciałami mamutów i kilkoma
trafnymi wskazówkami, które sugerowały właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli ślady
najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje przekaźnikowe w innych epokach. Zaryzykowaliśmy
i przez przypadek trafiliśmy na jedną z nich. Czerwoni, przechwytując naszych agentów
czasu, pokazali wrak statku, który plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej.
Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz, którego
archeolog szukał, macając w kępach trawy.
- Ale jak ten statek się tam znalazł?- zapytał.- Czy na Ziemi istniała jakaś wczesna
cywilizacja, która znała podróże w czasie?
- Tak właśnie sądziliśmy - aż do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek. Frachtowiec z
ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś galaktycznej ucieczki. Ten świat mógł
być dla nich tak samo niebezpieczny jak rafa na morzu, ale z jakiejś przyczyny musieli tu
lądować. Znaleźliśmy w bazie Czerwonych film, na którym zarejestrowano około tuzina
takich wraków. Niektóre znajdowały się po tej stronie Atlantyku.
- Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał się.
- A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i piętrzeniach się
lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicznej? Chcemy, żeby nasz statek był w jak
najlepszym stanie.
- Do badań?
- Ostrożnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do zachowania
ostrożności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład statku, który plądrowali
Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie nawigacyjnej, przypadkowo włączył system komuni-
kacyjny, wzywając tym samym prawdziwych właścicieli. Nie uradowali ssą na widok
Czerwonych.- pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na tym poziomie, a potem ścigali
ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten wybuch na Bałtyku na początku tego roku, o któ-
rym tak szybko ucichło? To kosmiczny patrol, czy jak tam oni siebie nazywają, położył kres
projektowi Czerwonych. Z tego, co wiemy, jeszcze nie odkryli, że my interesowaliśmy się i w
dalszym ciąga interesujemy tą samą rzeczą, A zatem, jeśli znajdziemy tu statek, dokładnie go
sobie obejrzymy.
- Interesuje was ładunek? .
- Także. Ale przede wszystkim zależy nam na wiedzy konstruktorów, stanowi ona
bowiem klucz do kosmosu.
Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludzkość sięgała ku
gwiazdom już prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie pewne sukcesy, ale znacznie
więcej było druzgoczących porażek. A poza tym - czym jest pomyślny lot na Księżyc w
porównaniu z podróżami do gwiazd czy nawet do innych galaktyk?
Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa.
- Ty też to czujesz, prawda?
Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć, że gdzieś
tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak statku kosmicznego. Nie potrafił
jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj wyglądał w czasach pluwialnych. Deszcze padające
przez większą cześć roku niewątpliwie zamieniły w mokradła tereny leżące poza ramionami
kurczących się lodowców, niezbyt daleko na północ.
- Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domysłów wybrał ten problem
na początek.
- Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role starożytnych Celtów i Tatarów - a
nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie będziemy musieli wykreować
kilku włączników Folsom. Jedna z pierwszych i najważniejszych reguł tej gry mówi, że me
wolno ingerować w naturalny bieg czasu. Dlatego nie może być mowy o prawdziwej
tożsamości naszych agentów. Nie mamy pojęcia, co mogłoby się stać, gdyby ktoś wmieszał
się w strumień znane nam histerii, i ufamy, że nigdy nie będziemy musieli tego doświadczyć
na własnej skórze.
- Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, że w ogóle coś
mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy szablozębne...
- Dlaczego cię interesują?
- Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozważyć powody.
Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz prehistorycznych myśliwych była
wizja lądu zamieszkanego przez dziwne bestie, na które jego współplemieńcy nigdy nie polo-
wali? A może polowali? Czyżby łowcy Folsom byli jego przodkami, tak jak starożytni
Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne podekscytowanie. Zapragnął zobaczyć świat,
który jemu współcześni znali jedynie z niewyraźnych i często sprzecznych śladów widocz-
nych na skałach, z garści krzemieni, połamanych kości, dawno wygasłych ognisk. - Moi
rodacy żyli z myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego trybu
życia- odpowiedział wreszcie.
- Zgadza się.-W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. -A teraz podaj mi tamten
pręt.
Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeologowi najlepiej, jak
potrafił. Wiedział, że dokonał wyboru, jakiego życzył sobie Kelgarries: postanowił stać się
częścią tej niewiarygodnej przygody.
Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwipunek do wyprawy
w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji grotów, potem eksperymentowali
z wyrzutnią. Broń, którą w końcu stworzyli, skutecznością dwukrotnie przewyższała ory-
ginalną. Za pomocą długiej na dwie stopy wyrzutni można było ciskać oszczep na odległość
dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo nawet dalej. Travis zdawał sobie sprawę z
ogromnych zalet tych włóczni. Nic dziwnego, że tak uzbrojeni myśliwi ośmielali się atako-
wać mamuty i inne gigantyczne ssaki tego okresu.
Oprócz włóczni mieli krzemienne noże, odpowiedniki tych, jakie znaleźli w
pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało przeczucie, że użyje
noża i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego łowcy. Był tego pewien. Dowiedział się od
Rossa, że pozostały sprzęt dla agentów czasu trafi do bazy dopiero wówczas, gdy eksperci
przejrzą filmy z przeszłości.
Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą. Załadowali
helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wrócili po tygodniu. Filmy, które przywieźli,
natychmiast wysłano do centrum dowodzenia. Jeszcze tej samej nocy Ashe dołączył do
Travisa i Rossa. Położył się przy ognisku, wzdychając ze zmęczenia i radości.
- Trafiliście? - zapytał Ross.
Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy wyraz
zdeterminowania.
- Wrak tam jest, a na obrzeżach tego terytorium zlokalizowaliśmy myśliwych. Myślę
jednak, że możemy postępować zgodnie z planem numer jeden. To plemię jest nieliczne, a w
okolicy chyba nie ma innych. Nasze domysły okazały się słuszne: ten obszar był bardzo
rzadko zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, żeby zintegrowali się z
plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieżąco śledzić ruchy koczowników.
- A transfer?
Ashe zerknął na zegarek.
- Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu ośmiu
godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegółów, Ekipa techników wchodzi, gdy tylko
zwiadowcy przekażą nam wiadomość, że teren jest czysty. W kwaterze głównej analizują ra-
porty filmowe. Dostarczą nam resztę sprzętu możliwie jak najszybciej.
Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców? Chciał o
to spytać, mając nadzieję, że on również. Ale pomny na wydarzenia sprzed roku, które
zniweczyły mnóstwo planów, teraz trzymał język za zębami. Ross przyszedł mu z pomocą.
- Kto robi pierwszy skok, szefie?
- Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce.
- Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem.
Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy.
Fox, jeżeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, żeby na pierwszym lepszym mamucie
przetestować tę broń z krzemiennymi grotami. którą skonstruowałeś, możesz iść z nami.
Głównie dlatego, że jesteś swój chłop, albo raczej staniesz się sam, gdy cię wtajemniczymy. I
może potrafisz się lepiej przystosowywać niż my. Omawianie szczegółów podróży w czasie
zwykle zajmowało wiele tygodni. Zapytaj Rossa; on ci powie, jak wygląda w naszym fachu
kurs wkuwania danych. Teraz jednak nie mamy tygodni. Mamy jedynie dni, których zresztą
robi się coraz mniej z każdym wschodem słońca. A zatem stawiamy na ciebie, na Rossa, na
mnie. Ale musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie. A
główna zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z dala od tubylców, nie
mieszamy się w żadne wydarzenia. Przenosimy się tam tylko po to, żeby zapewnić
bezpieczeństwo i spokój naszym technikom podczas badania wraku. A to może wcale nie być
łatwe.
- Dlaczego? - spytał Ross.
- Ponieważ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w którym natknąłeś się na
Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, porządnie grzmotnął o ziemię. Możliwe, ze
będziemy musieli z niego zrezygnować i odnaleźć numer drugi z naszej listy. Przypuszczam
jednak, że zgodę komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod warunkiem, że znajdziemy
coś interesującego na pokładzie pierwszego statku.
- Może przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? -zasugerował Ross.
Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym znaleziskom, a szybko
położą na nich swoje łapska.
Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróży. Towarzyszył im
niski, schludnie ubrany mężczyzna. Obserwował bacznie całą trójkę przez górną część
dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz po raz szorstkie krytyczne uwagi. Rozebrali się i
natarli dokładnie kremem otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich opalona skóra nabrała
barwy matowobrązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy bez względu na pogodę noszą
nader skąpy przyodziewek.
Ashe i Ross włożyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciemnobrązowe jak oczy
Travisa. Krótko ostrzyżone włosy ukryli pod mistrzowsko wykonanymi perukami ze
sztywnych czarnych włosów, które opadały im na ramiona i spływały niczym grzywa kucyka
między łopatkami.
Następnie każdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując się na
kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramionach, brodach i górnych częściach kości
policzkowych wzory symulujące tatuaże. Poddając się tym męczarniom, Travis przyglądał się
całkowicie ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział wszystkich etapów tej
transformacji, nie domyśliłby się, że pod skóra dzikusa kryje się doktor Gordon Ashe.
- Cieszę się, że możemy nosić sandały - skomentował tenże “dzikus", zaciskając
rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z grubej skóry.
Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie.
- Miejmy nadzieję, że nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas, szefie -
powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem.
Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego przeglądu, który
przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzymał na ramieniu jakieś futra i teraz
rzucił po jednym każdemu z mężczyzn
- Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No dobrze, helikopter czeka.
Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które wcześniej
uzbroił w groty. Każdy otrzymał taką samą broni worek z zapasami.
Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po jakimś
czasie wylądował przed skrupulatnie zakamuflowana konstrukcją. Kelgarries przekazał
Ashe'owi ostatnie instrukcje.
- Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na jakieś pięć mil, jeśli wam się
uda. Reszta należy do was.
Ashe skinął głową.
- Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał: “czysto".
Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z czterech
ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i patrzyli, jak panel zamyka się za
nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie promieni. Travis poczuł mrowienie w kościach i
mięśniach, a potem ukłucie paniki, kiedy dziwne szarpniecie skręciło mu trzewia i wycisnęło
powietrze z płuc. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że podparł się włóczniami. Na
sekundę lub dwie cały świat zatonął w mroku. W końcu Travis złapał oddech i otrząsnął się,
jakby wyskoczył z rwącej rzeki. Ross wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w
wymownym geście.
- Koniec podróży. Ruszamy...
Wciąż znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe drzwi, nie
zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skaliste wzniesienia. Wspinając się na nie w ślad za
swoimi kompanami, Apacz z zaciekawieniem patrzył na zupełnie odmienny świat, w jakim
się znaleźli. Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem skałami. Równina, porośnięta szorstką-
miejscami sięgającą ud, miejscami pasa - tamą, przechodziła w oddali w łagodne wzgórza.
Trawiasty ocean kończył się na skraju jeziora, które rozciągało się po horyzont w kierunku
północnym. Travis zobaczył tam kępy krzaków i niewielkich drzewek. Ledwo dostrzegł
poruszające się powoli kształty. Domyślił się, że to pasące się zwierzęta.
Świeciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowatymi biczami półnagie
ciało Travisa. Mężczyzna narzucił futro na ramiona, pozostali zwiadowcy poszli jego śladem.
Przenikliwie chłodne powietrze wręcz ociekało wilgocią. Każdy powiew wiatru niósł ze sobą
nowe zapachy, których Apacz nie potrafił zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał się
równie surowy i ponury jak ten, w którym Travis żył dotychczas, lecz była to zupełnie inna
surowość.
Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów, odkrywając małą
skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniaturowe głośniki i wręczył po jednym swym
towarzyszom.
- Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął klawisz z
boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, przenikliwy dźwięk. - To sygnał
naprowadzający. Działa jak radar i w razie potrzeby sprowadzi nas tutaj.
- Co to takiego?
Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłużny ślad szarobiałej
pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, że nie jest to pożar lasu, chociaż niewątpliwie
ogień musiał być ogromny.
Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia.
- Wulkan - stwierdził. -Ta część świata jeszcze nią zdążyła się ustatkować. Kierujemy
się na północny zachód, wzdłuż brzegów jeziora. W ten sposób powinniśmy natrafić na wrak.
Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy raz odgrywa
rolę prymitywnego łowcy.
Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich nogach wędrowców. Tuż
przed ich przybyciem musiało porządnie lać. Gromadzące się na wschodzie chmury stanowiły
zapowiedź nadciągającej burzy.
Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał naprowadzający osłabł. Szli
wzdłuż brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością. Zbliżyli się do pasących się
zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać gatunek
Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot. Głęboko w
ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku widniały dwie poszarpane szczeliny.
Pociemniała ziemia dokoła była z rzadka porośnięta młodą trawą. Na Travisie szczególne
wrażenie wywarły rozmiary przedmiotu; wydedukował, że jedynie jego połowa jest widoczna
-o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to cześć wystająca ponad ziemię miała wysokość co
najmniej sześciu pięter. Pojazd musiał być istnym monstrum, zbliżonym rozmiarami raczej do
oceanicznego liniowca niż do największego nawet statku powietrznego.
- Spójrzcie na to! - zawołał Ross. -Paskudne pęknięcie tam na górze. Pewnie powstało
podczas lądowania...
- Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwagą przyglądał się
kadłubowi.
- W jaki sposób?
- Te dziury mogły powstać wskutek pożaru. Eksperci to ocenią, Być może mamy
przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga burza. Chyba będzie lepiej, jeśli zatoczymy
koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i znajdziemy jakąś kryjówkę pośród wzgórz.
Jeżeli pierwsze raporty były precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej nigdy nam się nie śniło!
Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem ku
odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, musieli obiec wąski kraniec jeziora.
Kiedy ostrożnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk. Rozległ się
tuż przed nimi. Travis od razu pojął, że było to przedśmiertelne wołanie i że ten rozdzierający
wrzask nie pochodzi od człowieka ani od żadnego zwierzęcia z jego czasów. Po chwili
usłyszeli chrząknięcie, jakie mogło się wyrwać z piersi gigantycznej świni. Tym razem
chrząkanie rozległo się za ich plecami!
- Na ziemię! - krzyknął Ashe.
Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później wszyscy trzej
skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na kolce wbijające się im w ramiona i
barki, ponieważ zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, oglądając szalony, dziki dramat,
który całkowicie ich zahipnotyzował.
Na ziemi leżało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertelnymi drgawkami.
Długa, posklejana, żółta sierść była umazana krwią, Tuż za ofiarą ujrzeli drugą bestię. Travis
bez trudu rozpoznał tygrysa szablozębnego. Nieco krótszy od afrykańskiego lwa, miał
muskularne łapy i potężne barki, świadczące o sile zdolnej poskramiać większe zwierzęta.
Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem...
Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów wysokości.
Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potężnym ogonie, stanął przed
szablozębnym, wysuwając do przodu potężne łapy zwieńczone gigantycznymi pojedynczymi
pazurami. Podłużna głowa obracała się nad wąską klatką piersiową, a gęsta, brązowa grzywa
falowała nieustannie.
Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, mężczyźni poczuli niesioną
z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął rozwścieczony.
4
Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od
rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross już czołgał się w tym kierunku.
Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc jednocześnie narażeni na wykrycie.
- Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku. Nie
poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego rozczarowanego
drapieżnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego posiłku.
Ruszyli ostrożnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań leniwców. Nie
wiedzieli, czy walka osiągnęła już etap wymierzania sobie ciosów. Travis wiedział, że jeżeli
tygrys jest mądry odejdzie. Znając zwyczaje i taktykę lwów górskich, przypuszczał, że tak
właśnie się stanie.
- No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez otwartą
przestrzeń.
Ross i Travis podążyli jego śladem. Słońce skryło się już za horyzontem, a szarość
pod zniżającymi się chmurami przypominała o zapadającym zmroku. Sygnał urządzenia
naprowadzającego wydawał się teraz osamotniony i odległy.
Wkrótce zbliżyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów, miały jednak
bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców, podrzuciły pyski w górę i
pogalopowały w kierunku północnym. Pośród prehistorycznych bizonów widać było też
wielkogłowe konie, które umaszczeniem przypominały zebry; poruszały się równie szybko,
lecz z większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla myśliwych.
Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nieba otoczyły ich ze
wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sapać, z trudem walczył o oddech pod bezlitosną
nawałnicą. Jednak zdołał utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a. Zmierzali ku wzgórzom,
teraz prawie niewidocznym za zasłoną deszczu.
Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez rwące
strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się powyżej. Błyskawica mignęła zaciekle,
na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś pociągnął Travisa w lewo do prowizorycznego
schronienia.
Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to co prawda jaskinia,
lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niż odsłonięte zbocze.
- Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia nadziei w
głosie:
- Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, że szczęście nam dopisze.
Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się przez
przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, ponieważ Travis oprzytomniał
nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o ból szyi i ramion. Mimo iż wokół
panowały ciemności, wiedział, że deszcz przestał padać.
- Idziemy dalej? - zapytał.
Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wrażenie, że pękają mu bębenki w
uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc zapanować nad
wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem,
- Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmykamy - skomentował
Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł komuś polowanie. Są w tej okolicy tygrysy
szablozębne, alaskańskie lwy, niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych mięsożerców, z
którymi nie zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do dyspozycji czołgu.
- Wesołe miejsce - zauważył Ross. - Rzekłbym, że naszemu współtowarzyszowi
siedzącemu na grani powyżej nie poszczęściło się tej nocy. Jest szansa, że zejdzie na dół, aby
nas spróbować?
- Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - odparł Ashe. - Dopóki
siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwolenia nic tu nie wejdzie.
Travis zarejestrował z ulgą, że kolejny ryk rozbrzmiał z większej odległości.
Oznaczało to, iż drapieżnik z pewnością nie przybył na wzgórza ich śladem. Deszcz zmył z
trawy i ziemi wszelkie zapachy. Mężczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie, zesztywniali i
zziębnięci. Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, żeby całkiem nie zdrętwieć i rano
móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt
Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny, poranny
mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, że aby właściwie przygotować się do
wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba by co najmniej miesiąc trenować na mrozie w
samych szortach. Z zadowoleniem zobaczył, że ani Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy
wyłonili się z kryjówki.
Z worków z zapasami wyjęli pigułki żywnościowe. Travis, mimo że znał wartość
energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym i soczystym,
wyciągniętym prosto z ogniska. Te tabletki były zupełnie bez smaku.
- Ruszamy.- Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na plecy. Przez
chwilę obserwował wzgórze, wybierając najlepsze podejście. Travis już szedł pod górę,
lawirując między głazami.
Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w dolinę. Gładka tafla wody
zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wrażenie, że lustro Wody jest teraz bliżej wraku
statku niż wczoraj po południu. Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Ashe'em, ten zaś skinął
głową i wyjaśnił:
- Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszystkie strumienie płynące
w dół. To kolejny powód, dla którego musimy się pospieszyć. Chodźmy zatem.
Kiedy się odwrócili, aby podążyć wzdłuż linii wzgórz, Travis dostrzegł wąską smugę
światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał w dół, na drugą stronę wzgórz...
Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć słabe, odbijało się od jakiegoś punktu w dolinie. Od
wody? Raczej nie, błysk był zbyt silny.
Jego towarzysze również to dostrzegli.
- Drugi statek? - zasugerował Ross.
- Jeżeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyjrzymy się temu.
Zgadzam się, że błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w wodzie.
Czyżby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? -zastanawiał się Travis. Jeśli tak, czy rozbił
tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał dostatecznie dużo, aby
zrozumieć, że jakikolwiek kontakt z pierwotnymi właścicielami statków galaktycznych może
być bardzo niebezpieczny. Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez wiele dni. Zwiadowca zdołał
uciec przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili, świadomie przypalając sobie rękę w ogniu
i dzięki bólowi opierając się ich żądaniu, aby się poddał. Obce istoty ze statku kosmicznego
dysponowały niezrozumiałą dla ludzi mocą i uzbrojeniem.
Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostrożnie, kryjąc się za krzakami i głazami lub w
skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejętności jego towarzyszy. Wcześniej polował na
lwy, które zachowywały niezwykłą czujność i trudno je było podejść. Dzięki naukom Chato,
który przekazywał mu wiedzę starych wojowników, umiał znakomicie czytać ślady. A jednak
Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co - jak zawsze uważał - było domeną czerwonoskórych
a nie białych.
W końcu dotarli na skraj lasu. Położyli się na ziemi i ostrożnie rozsunęli trawę, aby
wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spoczywał sferyczny Statek W porównaniu z
gigantem, którego widzieli poprzedniego dnia, wyglądał jak Pigmej. Wydawało się natomiast,
że wylądował normalnie. W połowie kadłuba, w zakrzywionej części widniała ciemna dziura
otwartego luku, z którego zwisała drabina. Ktoś przeżył lądowanie i zszedł na ziemię!
- Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem.
- Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.- Tamta
wyglądała jak rakieta.
Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderzała w bok kadłuba. Z
podnóża dziwnego statku poderwało się stado ptaków. Poruszały się niezdarnie, trzepocząc
skrzydłami z osobliwą ociężałością, Wiatr niósł słodkawy, przyprawiający o mdłości odór
rozkładających się zwłok.
Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli ruszył przed
siebie. Warczenie rozległo się tuż przy ziemi, Włócznia Travisa zafurkotała w powietrzu.
Umaszczona na brązowo czworonożna bestia wyskoczyła w gorę i zamachała łapami tylko po
to, by za chwilę runąć z powrotem w trawę. Tym razem więcej padlinożerców zatrzepotało
skrzydłami i odskoczyło od swej uczty.
To, co leżało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwiadowcy nie potrafili
stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe spróbował podejść bliżej, lecz
wrócił po chwili blady, z szeroko otwartymi ustami. Ross podniósł strzęp błękitnozielonego
materiału.
- Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z kilku rzeczy,
których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka?
- Cokolwiek to było, zdarzyło się już jakiś czas temu. - Ashe, siny pod opalenizną i
pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie pochowano ciał, więc sądzę, że cała
załoga zginęła.
- Wejdziemy do środka? - Travis położył rękę na drabinie.
- Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie żadnych urządzeń ani instalacji.
Ross roześmiał się nieco histerycznie.
- Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się po drabinie
za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie. Kawałek dalej ujrzeli drugie
drzwi - podwójne, grube, o ciężkich zasuwach, lecz również otwarte. Ashe popchnął je i
znaleźli się w szybie, z którego wznosiły się w górę kolejne, podobne do drabiny schody.
Travis spodziewał się, że w środku będzie ciemno ponieważ w zewnętrznej powłoce
kuli nie zauważył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak błękitne światło kojące
swym ciepłem.
- Ten Statek wciąż żyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty...
- To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie znalezisko, chłopcy.
Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia.
Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do poziomu, czy raczej
platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je kolejno otwierać, lecz żadne
nie ustąpiły.
- Zamknięte na klucz? - zapytał Travis.
- Możliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać- Idziemy na górę,
szefie? Jeżeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z doliny, to kabina nawigacyjna
znajduje się na samej górze.
- Rzucimy okiem, ale żadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził się po
pokrytej bliznami ręce.
- Nie zapomnę o tym.
Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej kabiny, która
zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam weszli. zrozumieli, że śmierć przyszła przed nimi
właśnie tą drogą.
Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywane przez pasy fotela,
który zwieszał się na sprężynach i linach z dachu. Przed sztywnymi zwłokami w
błękitnozielonym uniformie znajdowała się konsola pełna pokręteł, przycisków i dźwigni.
- Pilot. Zginał na stanowisku. -Ashe podszedł bliżej i pochylił się nad ciałem. - Nie
widzę żadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia. Nasi lekarze to zbadają,
Nie wnikali w sprawę głębiej, ponieważ znalezisko było zbyt ważne. Musieli
przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i jego przełożonym. Ross i Travis zeszli na
dół. Ashe natomiast wciągnął drabinę do wnętrza kuli, a sam spuścił się po linie.
- Spodziewasz się, że ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross.
- Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, że północną część tego kraju zamieszkują ludy
prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu. Mogą okazać się wścibscy i zaczną
zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A wcale mi się nie uśmiecha, żeby ktoś znowu uruchomił
nadajnik i wezwał galaktyczny patrol, czy jak tam się zwali ci goście w błękitnych
mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu!
Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej intensywne. Robiło się
cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak ciężka od rosy trawa pozbywała się
brzemienia nocnych opadów. Podróż przypominała bieg przez rzekę usianą śliskimi
kamieniami, tyle że tutaj mężczyźni mieli stały grunt pod stopami. Dysząc ciężko, dotarli na
wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w której skryli się przed burzą, i
popędzili na równinę jeziora, okrążając miejsce, gdzie ścierwojady uwijały się przy
szczątkach łupu tygrysa szablozębnego.
Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał znak, żeby
się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy, gnało ukośnie w stosunku do
ich szlaku. Zwierzęta najwyraźniej uciekały przed jakimś niebezpieczeństwem. Znowu
szablozębny? Zdawało się jednak, że bizony - tony ciężkich kości i mięśni uzbrojone w ostre
rogi - mogły sobie poradzić z tym drapieżnikiem.
Dopiero gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zrozumiał, że to ludzie.
Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby podczas biegu odciąć drogę
słabszym osobnikom.
Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt przecina ich
szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Zanim dotarli do celu, główna część stada pędziła
przed nimi; konie zgrabnie galopowały przed cięższymi od siebie bizonami. Teraz mężczyźni
dostrzegli jeszcze innych myśliwych korzystających z ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych
kształtów wystrzeliło z ukrycia jakieś sto kroków od nich, zamierzając odłączyć od stada
niewielkie cielę biegnące na skraju lawiny bizonów.
- Wilki - stwierdził Ashe.
Krępe zwierzęta q dużych głowach z zamkniętymi pyskami biegły zakosami, co
świadczyło, że znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie, aby zatopić zęby w szyi cielaka,
podczas gdy pozostałe próbowały chwycić go za tylne nogi.
-Ooooooou - yahhh!
Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, że prawie
zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców. W tym momencie jakiś koń
chwiejnym krokiem minął bizona, który starał się odwrócić uwagę wilków. Koń zwieszał
nisko głowę, a z pyska kapała mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia wystawało drzewce
głęboko wbitej włóczni. Koń podszedł bliżej, spróbował unieść łeb, zachwiał się i runął na
ziemię.
Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, rezygnując z walki z
cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąż oddychającym koniu, po czym z
warknięciem rzucił mu się do gardła. Wilk przystąpił do uczty, ale właściciel łupu
błyskawicznie odpowiedział na tak jawną kradzież.
Kolejna włócznia, lżejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze wycelowana, przecięła
powietrze i ugodziła drapieżnika tuż za prawym barkiem. Wilk wykonał konwulsyjny skok i
padł za ciałem konia. Jednocześnie błysnęły inne włócznie, powalając jego towarzyszy z
watahy, a na końcu nękanego przez nich młodego bizona.
Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na stratowanej,
czarnej murawie leżały padłe zwierzęta. Zwiadowcy przykucnęli. Nie mogli snę wycofać, a
nie chcieli ściągnąć uwagi łowców podchodzących do swoich ofiar.
Naliczyli około dwudziestu mężczyzn: wszyscy średniego wzrostu, śniadzi, o
czarnych, sztywnych włosach przypominających peruki. Byli odziani w skóry przepasane
parcianymi pasami i sznurkami. Travis przekonał się na własne oczy, jak doskonale
upodobniono go do myśliwych Folsom.
Za mężczyznami podążała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszyscy zatrzymali się,
aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie można było stwierdzić, czy ci mężczyźni stanowili
pełną siłę plemienia. Teraz nawoływali się hałaśliwie, a dwaj, którzy upolowali wilki,
wydawali się szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na piętach, rozdziawił pysk
drapieżnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem zlustrował kły. Miał na piersiach
naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, że zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do
swojej ozdoby.
Ashe położył rękę na ramieniu Travisa.
- Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam skraj moczarów
na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem, ruszyli dalej, oganiając się od much i
innych naprzykrzających się owadów. Oddalali się od miejsca polowania, starając się
pozostać niezauważeni, radzi, że członkowie plemienia są zaprzątnięci obfitością mięsiwa.
Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lepszego ukrycia i w ich
cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aż Ashe, dysząc ciężko, zwolnił przy gęstych
zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą w dół, czując ogień w piersiach. Ross runął obok
niego.
- O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie człowiek
nigdy się nie nudzi...
Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów terenu. Zanim
zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmierzali do zamaskowanego w skałach przekaźnika
czasowego. Musieli jednak odbić na północ, aby uniknąć spotkania z łowcami. A zatem cel
ich wędrówki leżał gdzieś w kierunku południowo-wschodnim.
Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z równiny wystawał kadłub
rozbitego statku.
- Patrzcie!
Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąży wokół wraku. Jeden z
nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę.
- Nie uszedł ich uwagi.-Travis rozumiał znaczenie tego faktu.
- Co oznacza, że musimy pospieszyć się z tym mniejszym! Jeżeli go odkryją, zapewne
spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka.
- Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauważył to, co było
oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na otwartą przestrzeń, gdzie
tubylcy natychmiast by ich spostrzegli.
Ashe patrzył na niego w zadumie.
- Myślisz, że zdołasz się przemknąć nie zauważony? - spytał.
Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuż najkrótszego szlaku.
- Spróbuję - odparł.
5
Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znajdowały się głazy
maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt zbiegł mu z drogi, obnażając groźnie
kły. Wilk potruchtał do martwego bizona, z którego kobiety wybrały już najlepsze części.
Zwierzę obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez walki.
Travis posuwał się wzdłuż łagodnego stoku. Czarny pas stratowanej ziemi został na
zachodzie, więc Apacz uznał, że to stosunkowo bezpieczne miejsce. Ale nieco dalej z przodu
usłyszał chrapliwy odgłos. W niewysokich krzakach coś się poruszyło i za chwilę stanął
oków oko z samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z barku zwierzęcia. Rana nie była
śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę.
W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla człowieka, a ten
bizon był o jedną trzecią większy od znanych Transowi zwierząt tego gatunku. Tylko krzaki
uratowały Indianina od śmierci. Krowa zaryczała i zaszarżowała na niego z niewiarygodną
prędkością. Rzucił się na lewo w dzikie jeżyny i upadł otoczony kolczastą gmatwaniną. Bizon
minął go na tyle blisko, że szorstka sierść zadrapała wyciągniętą w locie rękę.
Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięższą ze swoich włóczni. Czuł,
jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i zaczęła się obracać, drąc kopytami
trawę i darń. Trzon włóczni wystający z jej barku zaczepił się o jedno z wielu karłowatych
drzewek. Zwierzę ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie do przodu, atakując gruby
konar, aż złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew chlusnęła z otwartej rany,
wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał czas, aby szybko stanąć na nogi i
przygotować włócznię. Szeroki łeb naprzeciwko niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz
zdjął z pleców worek z zapasami, zamachnął się nim i rzucił w kierunku pyska zwierzęcia.
Sztuczka się udała. Bizon zaszarżował nie na człowieka, ale na worek, a Travis z całej siły
wraził mu włócznię tuż za łopatkę.
Pod wpływem ciężaru bizona i impetu szarży trzonek odłamał się od ostrza. Krowa
opadła na kolana, zakasłała ciężko i po chwili ogromne cielsko przetoczyło się na bok. Travis
przeskoczył nad zadem zwierzęcia, lękając się, że odgłosy walki mogły ściągnąć łowców.
Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedzierając się ostrożnie przez
zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc ciężko, niepomny krwawiących zadrapań na
ramionach i dłoniach.
Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, że postąpił mądrze, oddalając się od
miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w kierunku zarośli, szykując
włócznie. Poruszali się z ostrożnością sugerującą, że nie po raz pierwszy mają do czynienia ze
zranionym zwierzęciem, które odłączyło się od uciekającego w popłochu stada.
Penetrując zarośla, łowcy zbliżyli się do martwej krowy. Kilka sekund później Travis
usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, że myśliwi znaleźli bizona. W następnej chwili ź
jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami doszedł przeciągły, upiorny skowyt. Travis
poruszył się niespokojnie.
Włócznia, która musiał zostawić w cielsku krowy, przypominała broń tubylców - ale
czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, że zwierzynę upolował ich współplemieniec?
Czy ci ludzie mieli system indywidualnych oznaczeń broni, taki, jaki mieli jego
współplemieńcy? Czy ruszą za nim po śladach?
Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umieścili tam urządzenie
alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urządzenia naprowadzającego, które zahuczało
mu wprost do ucha. Travis przesunął w dół dźwignię w pokrywie, poruszał nią w górę i w
dół, tak jak nauczono go poprzedniego dnia. Na pustyni z końca dwudziestego wieku to
wezwanie zostałoby zarejestrowane przez kolejne urządzenie, przekazując Kelgarriesowi
wiadomość o potrzebie spotkania.
Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostrożnie dokoła. Potem
przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz wszystkimi zmysłami
wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał ostrzegawcze kukanie i mocniej ścisnął nóż w
dłoni. Uniósł drugą rękę, aby chwycić wzniesione przedramię, równie brązowe i umięśnione
jak jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń krwi i tłuszczu uderzyła w
nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść,
w której dzierżył nóż. Nie chciał dźgnąć przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę.
Głowa śniadoskórego odchyliła się raptownie w tył na lekko zgarbione plecy.
Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez żebra przebiega mu silny dreszcz bólu.
Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł kolano do góry, gdy przeciwnik
skoczył ku niemu z nożem w dłoni. Chciał powalić przeciwnika, nie robiąc mu przy tym
krzywdy. Myśliwy zachwiał się. Travis właśnie miał zadać ostatni, rozstrzygający cios, kiedy
jakaś postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca w potylicę. Łowca osunął się na ziemię.
Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia.
- Dalej. Pomóż mi go ukryć!
Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą człowieka Folsom. Ross
działał szybko i skutecznie: skrępował mu nadgarstki i kostki u nóg, po czym wetknął
kawałek wyprawionej skóry w rozchylone usta.
Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek żeber i stwierdziwszy, że nie jest
poważna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a.
- Wygląda na to, że zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń Apacza i
krytycznie ocenił ranę. -Będziesz żył - stwierdził, szperając w worku z zapasami. Wyjął z
niego niewielkie pudełeczko z pigułkami. Rozgniótł jedną na dłoni i posypał ranę powstałym
proszkiem. Drugą tabletkę kazał pacjentowi połknąć od razu. -Jak się tego nabawiłeś?
Travis opisał przygodę z bizonem.
Archeolog wzruszył ramionami.
- Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć, Teraz mamy
zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył posępnie na pojmanego.
- Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu jako
pierwszym eksponatem?
- Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe.
Travis skinął głową.
- A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesiemy go na zewnątrz,
przetniemy więzy i zostawimy w pobliżu jednego z ich obozowisk. To najlepsze wyjście. Tak
się nieszczęśliwie składa, że to plemię najwyraźniej maszeruje na zachód...
- Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym.
- A jeżeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, że Ross podziela
niepokój Apacza.- Mam przeczucie, że to nie będzie zbyt udana wyprawa. Od samego
początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale powinniśmy mieć oko na ten drugi statek...
- A w jaki sposób moglibyśmy uniemożliwić im jego zbadanie? - zapytał Travis.
- Miejmy nadzieję, że podążą za tamtym stadem - odpowiedział Ashe. - Dla
koczowników pożywienie jest bardzo ważne, więc będą się trzymać dobrego źródła zapasów.
Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu zaczekać i zdać raport Kelgarriesowi. Wy natomiast
zabierzecie naszego kolegę na spacer i będziecie dalej posuwać się wzdłuż tamtej grani,
między dolinami. W odpowiednim czasie moglibyście ostrzec naszych ludzi, żeby nie
wychodzili z ukrycia, gdyby plemię ruszyło w tamtą stronę.
Ross westchnął.
- W porządku, szefie. Kiedy ruszamy?
- O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się maruderzy
poszukujący łupu.
- Maruderzy! - Ross uśmiechnął się krzywo. - Delikatnie powiedziane. Nie zamierzam
spotkać się po ciemku z trzymetrowym lwem!
- Przy świetle księżyca - poprawił łagodnie Travis i usiadł wygodnie. Chciał chwilę
odpocząć przed dalszą wędrówką.
Nocą nie tylko księżyc rozpraszał ciemności. Niebo roziskrzyło się odległym ogniem
wulkanu - albo wulkanów. Travis przypuszczał, że aa północy płonie kilka gór. W powietrzu
wyczuwało się nikły, metaliczny posmak, który Ashe przypisał erupcji mającej miejsce wiele
mil stąd.
Jakimś cudem udało im się podnieść jeńca na nogi i poprowadzić miedzy sobą.
Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo kiedy Travis wyszedł naprzód, aby przyjrzeć się
grupie koczującej przy ognisku, tubylec ponownie upadł na ziemię.
Mężczyźni i kobiety Folsom raczyli się mięsiwem lekko osmalonym w płomieniach
ogniska. Apacz wyczuł woń pieczeni i zapalał żądzą schrupania skwierczącego żeberka;
wystarczyło wpaść znienacka między ucztujących. Koncentraty dostarczały wprawdzie
składników odżywczych niezbędnych organizmowi, lecz nie mogły się równać z głównym
daniem uczty, której właśnie się przyglądał.
W obawie, by nadmierny apetyt nie przyćmił jego czujności, przybiegł z powrotem do
Rossa z informacją, że nie zauważył straży, które mogłyby pokrzyżować ich prosty plan.
Zaholowali jeńca na skraj obozowiska, zdjęli mu więzy, wyjęli knebel z ust i lekko go
popchnęli. Nie tracąc czasu, puścili się pędem, żeby uciec w bezpieczne miejsce.
Jeżeli któryś z tubylców ruszył ich śladem, najwyraźniej nie trafił na właściwy trop i
obydwaj bez kłopotów dotarli do grani.
- Mamy nie po kolei w głowach - zauważył Ross, kiedy wbiegli na ostatnie
wzniesienie i znaleźli stosunkowo dobrą kryjówkę pod wiszącą skałą. Nie była to jaskinia z
prawdziwego zdarzenia, lecz, co istotne, miała tylko jedno wejście i nadawała się do
ewentualnej obrony. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie za nami galopował po
ciemku.
- Po ciemku? - zaprotestował Travis, spoglądając na północ. Jego podejrzenia co do
aktywności wulkanicznej wzbudziła purpurowa barwa nieba i woń spalenizny w powietrzu.
Ten spektakularny widok nie napawał Apacza pewnością siebie. Travis pocieszał się jedynie
tym, że wiele mil dzieliło grań od tej gniewnej góry.
Ross milczał. Travisowi przypadła w udziale pierwsza warta, więc jego kompan otulił
się skórzaną peleryną i zasnął.
Czuwali na zmianę. Kiedy Indianin wstał o świcie, zobaczył, że skały pokrywa cienka
warstewka szarego pyłu. W tym samym momencie siarkowy podmuch buchnął mu prosto w
twarz. Zakasłał ochryple.
- Coś tam się dzieje na dole? - wycharczał.
Ross potrząsnął głową, podając mu butelkę z wodą. Mały statek kosmiczny spoczywał
spokojnie na ziemi, a jedyną zmianą w scenerii z dnia poprzedniego była zmniejszona
aktywność padlinożerców pod otwartym lukiem.
- Jak oni wyglądają, ci kosmici? - zapytał niespodziewanie Travis.
Ku jego zdziwieniu Ross, którego zaczął już uważać za pozbawionego nerwów,
zadygotał.
- Czysta trucizna, człowieku, nigdy o tym nie zapominaj! Widziałem dwa rodzaje:
łysych w błękitnych kombinezonach i takiego z porośniętą sierścią twarzą i spiczastymi
uszami. Może i wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. I wierz mi, każdy, kto wchodzi w jakieś
konszachty z tymi kolesiami w błękicie, to jakby prosił, żeby go przepuścić przez maszynkę
do mięsa!
- Ciekawe, skąd pochodzą. - Travis podniósł głowę. Na ciemnym niebie lśniło kilka
gwiazd - słabych punkcików światła. Myślenie o nich jako o słońcach zasilających inne
światy, takie jak Ziemia - na których egzystowali ludzie a przynajmniej istoty przypominające
ludzi - wymagało dużej wyobraźni. Ross machnął ręką w kierunku nieba.
- Wybieraj, Fox. Wielkie umysły zawiadujące naszą eskapadą uważają, że wtedy w
zjednoczonym tym czy owym znajdowała się cała konfederacja różnych światów... -
Zamrugał i roześmiał się. - Mówię “wtedy", a mam na myśli “teraz"! Te skoki w przód i w tył
w czasie mieszają człowiekowi w głowie.
- I jeśli ktoś przypadkiem wystartowałby tą maszyną, tam na dole, Wpadłby na nich?
- Gdyby tak się stało, gorzko by tego pożałował!
- Ale jeśliby wystartował w naszych czasach, wciąż by na niego czekali?
Ross bawił się sznurkiem od worka z zapasami.
- To jedno z wielkich pytań. I nikt nie pozna właściwej odpowiedzi, dopóki my tam
nie dotrzemy i nie przekonamy się na własne oczy. Dwanaście, piętnaście tysięcy lat to spory
szmat czasu. Czy znasz jakąś cywilizację, która przetrwała choćby ułamek tej liczby? Od
pomalowanych łowców aż po erę atomu. Tam może to być od atomu do pomalowanych
łowców - albo do nicości.
- Chciałbyś polecieć i sam się o tym przekonać?
Ross uśmiechnął się.
- Raz natknąłem się na tych błękitnych kolesiów. Gdybym wiedział z całą pewnością,
że już ich nie ma na którejś z gwiezdnych map, mógłbym odpowiedzieć na to pytanie “tak".
Nie chciałbym się z nimi spotkać na ich rodzimej ziemi. I nie jestem kosmonautą. Ale ten
pomysł naprawdę trafia do człowieka. Oho... mamy towarzystwo
Na północy, w dolinie zarejestrowali jakiś ruch. Na widok zwierząt, które wychodziły
zza drzew wolnym, wręcz leniwym krokiem, Ross aż gwizdnął z podziwu. Travis był nie
mniej podekscytowany.
Stado bizonów, pasiaste konie, tygrys szablozębny w konfrontacji z gigantycznym
ziemnym leniwcem - żadne z tych zwierząt nie mogło się równać z tymi, które teraz ujrzeli.
Wzbudzały nie tylko podziw, ale i lęk. Sam ich widok paraliżował zwiadowców.
- Mamuty!
Giganty pokryte gęstą sierścią, z potężnym kręgosłupem opadającym od olbrzymiej
kopuły czaszki, poprzez rozbudowane barki, aż do krótszego zada, zdawały się drwić t
rozmiarów drzew i innych elementów krajobrazu. Trzy sztuki, mierzące prawie pięć metrów
w kłębie, górowały sad stadem. Dumnie nosiły przed sobą ogromne, ciężkie, zakręcone ciosy
i kołysały trąbami w takt niespiesznych kroków. Travis nigdy dotąd nie widział bardziej
majestatycznych i zarazem niebezpiecznych istot. Patrząc na nie, nie mógł uwierzyć, że
łowcy, których zlokalizował w drugiej dolinie, powalali mamuty za pomocą włóczni. Jednak
co rusz odkrywano nowe dowody potwierdzające tę tezę; porozrzucane kości z końcówką
grota tkwiącą między gigantycznymi żebrami albo rozcinającą masywny kręgosłup.
- Jeden... drogi... trzeci - Ross liczył półgłosem. - I mały...
- Cielę - stwierdził Travis. Nawet z tym niemowlakiem nie odważyłbym się walczyć
bez nowoczesnej strzelby w rękach.
- Czwarty... piąty... Rodzinne przyjęcie? - zastanawiał się Ross.
- Być może. Może przemieszczają się stadami?
- Zapytaj o to wielkie umysły. Ooo! Spójrz na to drzewo!
Przywódca stada prowadzący dystyngowaną paradę oparł masywną głowę o pień;
naparł na niego lekko i drzewo trzasnęło jak krucha gałązka. Z piskiem, który dotarł do uszu
zwiadowców, cielę mamuta pospieszyło do przodu i zaczęło pracowicie obrywać liście trąbą,
podczas gdy pozostali członkowie stada patrzyli na to z charakterystyczną dla dorosłych
pobłażliwością.
Ross odsunął z oczu kędziory peruki. - Możemy mieć problem. Co będzie, jeśli nie
ruszą dalej? Nie sądzę, aby ktokolwiek odważył się pracować obok tych gigantów.
- Jeżeli chcesz je pogonić - zauważył Travis - nie mogę cię powstrzymać.
Prowadziłem już uparte krowy w stadzie, ale nie zamierzam tam schodzić i zarzucać lassa na
któreś z tych stworzeń!
- Mogą grzmotnąć w statek.
- Zgadza się - przytaknął Travis. - A jak moglibyśmy je powstrzymać?
Na razie jednak rodzina mamutów zdawała się usatysfakcjonowana skrajem doliny, co
oznaczało, że od statku dzieliło je ćwierć mili. Po godzinie obserwacji Ross zacieśnił
rzemienie sandałów i podniósł z ziemi włócznie.
- Złożę raport. Może te chodzące góry odstraszą łowców...
- Albo właśnie ich tu ściągną - odpad Travis. - Myślisz, że uda ci się trafić do
transferu? Ross uśmiechnął się.
- Z tego szlaku robi się zwyczajna autostrada. Przydałby się jakiś gliniarz do
kierowania ruchem, albo nawet dwóch. Do zobaczenia...
Travis obserwował oddalającego się Rossa. Ponownie próbował określić, co czyniło
Ashe'a i Rossa Murdocka tak odmiennymi od pozostałych członków ich rasy. Oczywiście już
wcześniej odczuwał, przynajmniej w pewnym stopniu, ten sam brak uprzedzeń u doktora
Morgana. Dla Prentissa Morgana rasa i kolor skóry człowieka nie miały żadnego znaczenia -
tak naprawdę liczył się wyłącznie entuzjazm. Morgan rozłupał skorupę Travisa Foxa i
wprowadził go do wielkiego świata. A wtedy ten świat zrobił się wrogi i Travis, podobnie jak
wszystkie pozbawione skorup stworzenia, odczuł to boleśnie na własnej skórze. Wówczas
umknął z powrotem do swojego świata, pozostawiając wszystko, nawet przyjaźń.
Czekał, aż stary, wciąż tlący się płomień gniewu ożyje na nowo. Był w nim przez cały
czas, lecz przytłumiony, i podobnie jak nocny ogień wulkanu, zamienił się teraz w leniwy
słup dymu pod wstającym słońcem. Pustynia, którą jeszcze tydzień temu przemierzał w po-
szukiwaniu wody, wydawała mu się teraz nierealna.
Rozmyślania Travisa przerwało ogłuszające trąbienie. Indianin nigdy w życiu nie
słyszał bardziej przerażającego dźwięku. Spojrzał w dół. Największy z mamutów stał z
uniesioną trąbą, najwyraźniej wyczuwając czyjąś obecność.
Zatrąbił powtórnie. Czyżby szablozębny na łowach? Lew alaskański? Jaka istota była
dostatecznie duża albo aa tyle zdesperowana, by podkraść się do tej chodzącej góry?
Człowiek?
Jeżeli jakiś łowca Folsom czatował w ukryciu, pewnie czmychnął czym prędzej.
Przywódca stada przemaszerował skrajem lasu i wywrócił kolejne drzewo, żeby dostać się do
obwieszonych liśćmi gałęzi i schrupać je ze smakiem. Kryzys minął.
Godzinę później Rosa powrócił, wiodąc ze sobą ekipę. Kelgarries i czterej inni
mężczyźni, wszyscy ubrani w zielono-brązowe maskujące kombinezony, przywarli do ziemi.
- To nasze dziecię! - Twarz majora promieniała entuzjazmem, kiedy wypatrzył wrak. -
Co możecie z nim zrobić, chłopcy?
Jeden z członków ekipy zwrócił lornetkę w innym kierunku.
- Hej, tam są mamuty! - zawołał. Jego towarzysze jak jeden mąż spojrzeli w tamtą
stronę.
- Owszem - warknął major. - Ale patrz na statek, Wilson. Zakładając, że jest w stanie
nienaruszonym, czy moglibyśmy go przenieść w czasie?
Mężczyzna niechętnie oderwał wzrok od mamuciej rodziny. Przez dłuższą chwilę
obserwował wrak.
- Będzie trochę roboty. Największy transfer, jaki kiedykolwiek robiliśmy, to łódź
podwodna...
- Wiem! Ale to było dwa lata temu, a eksperymenty Crawforoa dowiodły, że siatkę
napięciową można rozszerzyć, nie tracąc mocy;
Jeżeli uda się nam wziąć ten wrak od razu, bez demontowania i rozbierania na części,
zrobimy krok naprzód o jakieś pięć lat! A wiesz, co to oznacza.
- Ale kto tam zejdzie i zainstaluje ożebrowanie pod bacznym okiem tych wyrośniętych
słoni? Musimy mięć czyste pole do pracy.
- Racja - odezwał się jeden z podwładnych. Lornetka ponownie zwróciła się ku
północy. - Tylko, jak przepłoszyć mamuty?
- To zadanie dla zwiadowcy - rzekł Ashe, który właśnie dołączył do pozostałych. -
Cóż, przyznaję, że nie przychodzą mi do głowy żadne pomysły, ani mądre, ani głupie, jak
zmusić mamuty do długiego spaceru. Ale jesteśmy otwarci na propozycje.
- W milczeniu wpatrywali się w skubiące trawę zwierzęta. Nikt nie miał żadnej
propozycji. Wyglądało aa to, że powstały problem daleko wykraczał poza wszelkie reguły
postępowania ujęte w instrukcjach.
6
Potrzebujemy tu pola minowego. Takiego jak to wokół centrum dowodzenia -
odezwał się Ross.
- Pola minowego? - powtórzył mężczyzna, którego Kelgarries nazywał Wilsonem. -
Pole minowe! - żachnął się.
- Masz coś? - zapytał major.
- Na pewno nie pole minowe - odparł Wilson. - Moglibyśmy zaminować teren, żeby te
bestie wyleciały w powietrze. Nie ma sprawy. Ale zabrałyby ze sobą statek. Bariera
dźwiękowa z kolei...
- Tak! Zainstalujcie ją dokoła statku poza waszym obszarem pracy. -W majora
ponownie wstąpił ochoczy duch. - Czy to zajmie dużo czasu?
- Musielibyśmy sprowadzić sporo sprzętu. Potrwa to dzień, może dłużej. Ale to jedyne
sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy.
- Dobrze. Dostaniecie niezbędne materiały! - obiecał Kelgarries.
Wilson zachichotał.
- Tak po prostu, hę? Bez narzekania na wydatki? Pamiętaj, nie zamierzam podpisywać
żadnych rozkazów, z których za jakieś dwa lata będę się musiał tłumaczyć przed nowo
utworzoną komisją śledczą.
- Jeżeli to nam się uda - odparował Kelgarries - nigdy nie będziemy się z niczego
przed nikim tłumaczyć! Człowieku, przetransportujesz ten statek w stanie nietkniętym, a cały
projekt okaże się oszałamiającym sukcesem.
Następne dni były bardzo pracowite. Travis wraz z Ashe'em i Rossem patrolowali
szeroki pas wzgórza i doliny, obserwując obozowiska koczujących myśliwych i zaznaczając
dryfujące stada zwierząt. Ludzie Wilsona budowali w dolinie drugi transfer czasu i barierę
dźwiękową.
Bariera dźwiękowa - niewidzialna, paraliżująca nerwy ściana impulsów o wysokiej
częstotliwości - szczelnie otoczyła statek. I chociaż sygnały nie docierały do ludzkich uszu,
napięcie, jakie wytwarzała, zatrzymałoby każdą istotę, która zapędziłaby się w obszar jej
oddziaływania. Rodzina mamutów wycofała się do małego lasku nieopodal. Ludzie pracujący
we wraku nie wiedzieli, czy zwierzęta odeszły na skutek wibracji - ale liczył się fakt, że w
ogóle odeszły.
Tymczasem na każdej ścieżce prowadzącej do doliny zainstalowano kolejne nadajniki
dźwiękowe, izolując w ten sposób obszar i zabezpieczając się przed jakąkolwiek inwazją.
Wokół statku urosła konstrukcja z prętów. Obserwując, z jaką ostrożnością ekipa
dopasowywała poszczególne elementy, Travis zrozumiał, że mieli do wykonania niezwykle
delikatne i trudne zadanie. Z zasłyszanych komentarzy dowiedział się, że właśnie składano
nowy typ transferu czasu, który wielkością przewyższał wszystkie dotychczasowe. Jeżeli
prace zakończą się sukcesem, nietknięty statek zostanie przetransportowany do dwudziestego
wieku i poddany szczegółowym badaniom.
Tymczasem druga ekipa ekspertów przeszukiwała wrak, zwracając baczną uwagę, aby
nie doprowadzić do aktywacji żadnego z urządzeń, oraz przeprowadzała szczegółowe badania
szczątków załogi. Medycy robili, co w ich mocy, aby znaleźć przyczynę śmierci przybyszów
z kosmosu. Ostateczna diagnoza mówiła o nagłym ataku jakiejś choroby albo o zatruciu
pokarmowym, nie zauważono bowiem żadnych ran.
Przez kolejne cztery dni Travis, wyczerpany do granic możliwości, wracał wieczorami
ze zwiadu i siadał zgarbiony przy ognisku w małym obozie, jaki rozbili na wzgórzu nad
doliną, Metaliczny smak w powietrzu drażnił gardło i płuca przy każdym głębszym oddechu.
Wciągu ostatnich dwóch dni aktywność wulkaniczna na północy wzmogła się. Którejś nocy
zbudził ich huk wybuchu. Zobaczyli, że jedna z gór, na szczęście oddalona wiele mil od
obozowiska, eksplodowała ku niebu. Dwukrotnie zalały ich potoki ciepłego deszczu, a
wilgotność powietrza i gorąco dorównywały warunkom panującym w tropikach. Travis
pomyślał, że będzie bardzo szczęśliwy, kiedy misja wreszcie się skończy i opuszczą ten
błotnisty świat
- Widzisz coś? - Ross Murdock odrzucił na bok skórzaną pelerynę i zakasłał
chrapliwie po jednym z przesyconych siarką podmuchów wiatru.
- Chyba migracja - stwierdził Travis. - Stado bizonów odeszło dalej na południe, a
myśliwi idą jego śladem.
- Przypuszczani, że nie podobają te się te fajerwerki. - Ross wskazał na północ. - I nic
dziwnego. Dzisiaj płonie tam las.
- Widziałeś jakieś mamuty?
- Nie tutaj. Poszedłem na północny wschód.
- Kiedy oni tam skończą? - Travis oddalił się, by popatrzeć na statek. W dolinie unosił
się opar mgły, co utrudniało obserwację. Dostrzegł jednak, że ludzie wciąż pracują na
żelaznych rusztowaniach, spiesząc się, aby zwieńczyć szkielet czapą nałożoną na kulę.
- Zapytaj któregoś z nich. Ta druga ekipa - medycy - skończyła swoją działkę dzisiaj
po południu. Przeszli przez transfer jakąś godzinę temu. Przypuszczam, że jutro będą gotowi
zainstalować włącznik na tym cacku. Najwyższy czas. Mam złe przeczucia co do tego
miejsca...
- Może słusznie. - Ashe wyłonił się z mgły. - Z północy nadciągają kłopoty.
Travis zauważył, że archeolog nie ma peruki. Dostrzegł też długą, czerwoną smugę na
ramieniu Ashe'a, przecinającą biały szew poprzedniej blizny - ślad po oparzeniu. Ross, który
również to dostrzegł, zerwał się na nogi i podszedł do archeologa, aby przyjrzeć się ranie.
- Coś ty robił? Próbowałeś bawić się na płonącym okręcie? - Z jego głosu przebijał
niepokój.
- Źle obliczyłem, jak szybko będzie płonąć kępa zielonych drzewek - przy
sprzyjających warunkach. Wczoraj w nocy wierzchołek góry rzeczywiście wyleciał w
powietrze, a wkrótce może nastąpić powtórka. Przesuwamy się bliżej transferu. I możemy
mieć gości...
- Myśliwych? Widziałem, jak szli na południe...
Ashe zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, ale może byliśmy zbyt sprytni, instalując ekran dźwiękowy. Mamuty skupiły się
w małej dolinie na północy. Jeżeli piekło, którego się spodziewam, rozpęta się właśnie teraz,
bariery dźwiękowe nie powstrzymają zwierząt, tylko je rozjuszą. Możliwe, że ruszą prosto na
nas. Jeśli tak się stanie, Kelgarries będzie musiał użyć swojego wielkiego przekaźnika, i to
szybko.
Zwiadowcy dotarli do dna doliny akurat w momencie, kiedy technicy schodzili z
rusztowań i w pośpiechu kierowali się do przekaźnika czasowego. Nie zdążyli dojść. Świat
wokół nich oszalał: płomienie, hałas, grzmoty na północy, wielki słup ognia sięgający nisko
wiszących chmur. Jakaś potężna siła zwaliła Travisa z nóg, a ziemia pod nim poruszyła się
złowróżbnie. Zobaczył, jak rusztowanie dokoła kuli chwieje się, usłyszał okrzyki i wołania.
- Trzęsienie...! - krzyknął ktoś. I rzeczywiście, wybuchowi wulkanu towarzyszyło
trzęsienie ziemi Travis spojrzał w górę na rusztowanie, spodziewając się, że w każdej chwili
pręty rozpadną się i runą na kopułę statku. O dziwo, choć struktura się chwiała, wciąż stała na
swoim miejscu.
W gęstniejącej mgle Kelgarries poprowadził swoich ludzi do transferu dla personelu.
Travis zdawał sobie sprawę, że powinien do nich dołączyć, lecz to, co się działo, tak bardzo
go zdumiewało, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Nagle usłyszał krzyk. Rozpoznał ten głos.
Zerwał się na nogi i pobiegł na pomoc.
Ashe leżał na ziemi. Ross pochylał się nad nim, próbując go podnieść. Travis podbiegł
do duszących się od dymu mężczyzn. Na chwilę stracił poczucie kierunku. Gdzie jest transfer
czasu? Dryfujący pył sprawiał, że powietrze i ziemia zlewały się w jedną, niewyraźną całość;
możliwe, że dopadła ich burza śnieżna.
Doleciał go wrzask przerażenia, który z sekundy na sekundę przybierał na sile. Ujrzał
jakiś czarny kształt, rozmiarem przewyższający największe potwory z koszmarów nocnych.
Doliną pędziły mamuty, dokładnie tak jak przewidział Ashe.
- Uciekamy! - Hoss i Travis pociągnęli archeologa na prawo. Ashe potykał się, idąc
między nimi.
Dotarli do rusztowania i przylgnęli do ściany statku. Jakiś mamut zaryczał za ich
plecami. Zaczynali tracić nadzieję, że na czas dotrą do przekaźnika dla personelu. Ashe
również musiał zdawać sobie z tego sprawę. Odłączył się od towarzyszy i posuwał się
dookoła statku.
Travis domyślił się, że archeolog szuka drabiny prowadzącej do otwartego luku, by
schronić się wewnątrz statku. Po chwili usłyszał wołanie i zobaczył, że Ashe trzyma drabinę.
Ross wspiął się za szefem, podczas gdy Travis przytrzymywał niestabilną drabinę.
Zaczął wchodzić, kiedy postać Ashe'a zamajaczyła w wejściu powyżej. Znów usłyszał
rozdzierający ryk mamuta. Po chwili wgramolił się przez luk. Padł na podłogę, dysząc ciężko
i kaszląc. Czuł, jak drażniąca mgła wżera mu się w tkanki nosa i gardła.
- Zamknij je! - Ktoś popchnął go, przeciskając się obok. Właz zamknął się z brzękiem.
Teraz po mgle pozostały tylko smużki, a zgięte panujący na zewnątrz utonął w absolutnej
ciszy.
Travis zaczerpnął powietrza, które tym razem nie podrażniło mu gardła. Błękitnawe
światło ze ścian statku było przyćmione, lecz nie na tyle słabe, żeby nie widział dokładnie
Ashe'a. Archeolog leżał, opierając głowę i ramiona o ścianę. Na czole, którego nie
przesłaniała peruka, wykwitł mu wielki siniak.
- Przytulne, bezpieczne gniazdko - skomentował.- Równie dobrze możemy balować
tutaj.
- Tędy...-Murdock wskazał najbliższe drzwi. Bariery, zamknięte podczas ich pierwszej
wizyty, zostały pootwierane przez techników. W kabinie znajdującej się za tymi drzwiami
znaleźli koję przymocowaną linkami do sufitu. Poprowadzili Ashe'a do kabiny i położyli go
na koi. Travis ledwie zdążył się rozejrzeć, kiedy jakiś głos zagrzmiał u podnóża schodów.
- Hej! Kto tam jest? Co tu się dzieje?
Wspięli się do kabiny nawigacyjnej. Przed nimi stał żylasty, młody mężczyzna w
kombinezonie technika. Patrzył na nich szeroko otwartymi oczami.
- Kim jesteście? - spytał, cofając się z podniesionymi pięściami. Travis był całkowicie
zdezorientowany, dopóki nie spojrzał w odbicie na lśniącej powierzchni tablicy sterowniczej:
brudny, półnagi dzikus; Ross wyglądał identycznie. Technik Z pewnością wziął ich za
tubylców. Murdock zerwał z głowy pokrytą pyłem perukę. Travis poszedł jego śladem.
Technik wyraźnie się rozluźnił.
- Jesteście agentami czasu - rzekł. - Co tu się w ogóle dzieje?
- Jedna wielka rozpierducha. - Ross usiadł ciężko na obrotowym fotelu. Travis oparł
się o ścianę. We wnętrzu zacisznej kabiny trudno było uwierzyć w katastrofę i zamieszanie na
zewnątrz. - Nastąpiła erupcja wulkanu-kontynuował Murdock. - I szarża mamutów. .. tuż
przed tym, jak tu weszliśmy...
Technik ruszył ku schodom.
- Musimy dostać się do przekaźnika.
Travis złapał go za ramię.
- Nie ma mowy o opuszczaniu statku. Na zewnątrz nic nie widać, za dużo pyłu w
powietrzu.
- Ile brakowało do przetransportowania statku? - zapytał Ross.
- Z tego, co wiem, wszystko było gotowe - zaczął technik i dodał szybko: - Chcesz
powiedzieć, że spróbują z nami w środku?
- Jest taka możliwość. Póki co, tylko możliwość. Skoro rusztowanie przetrwało
trzęsienie ziemi i szarżę mamutów... - Ross mówił słabym, zmęczonym głosem.-Poczekamy i
sami się przekonamy.
- Trochę możemy podejrzeć. - Technik podszedł do panelu i podniósł rękę z zamiarem
dotknięcia jednego z przycisków.
Ross wyskoczył z fotela jak sprężyna. Wpadł na mężczyznę i powalił go na podłogę.
Urządzenie zostało jednak włączone. Z konsoli wyłonił się jakiś dysk i zajaśniał. Ponad
głową oszołomionego i wzburzonego technika, który opierał się rękami i nogami o podłogę,
zobaczyli wirującą mgłę pełną kurzu i pyłu, zupełnie jakby wyglądali przez okno na dolinę.
- Ty głupcze! - Ross stanął nad technikiem. Jego oczy rzucały gromy.-Niczego tutaj
nie dotykaj!
- Mądry się znalazł... - Mężczyzna podnosił się na nogi. Twarz płonęła mu
czerwienią, gdy składał pięści do walki. -Wiem, co robię...
- Patrzcie tam! - Okrzyk Travisa ostudził ich zapał, zanim zdążyli się zewrzeć.
We mgle pojawiło się coś więcej. Tworzyło się powoli, pręt za prętem, kwadrat za
kwadratem; żółtozielone linie światła o sile błyskawicy, pozbawione jednak jej
zygzakowatego kształtu. Wzór rósł szybko, dominując nad szarością dryfującego pyłu.
- Żelazna siatka! - Technik odbiegł od Rossa. Usiadł na jednym z foteli obrotowych,
pochylił się w przód iż zaciekawieniem wpatrywał się w ekran. - Włączyli zasilanie. Próbują
nas przenieść.
Rusztowanie wciąż jaśniało. Nie mogli już na nie patrzeć, bo blask stał się oślepiający.
Statek zakołysał się. Kolejne trzęsienie ziemi? A może coś innego? Zanim Travis zdążył
trzeźwo pomyśleć, ogarnęło go niesłychanie dziwne uczucie, którego nie umiałby nazwać ani
opisać. Miał wrażenie, ze jego ciało i umysł znalazły się w jednej chwili w stanie wojny.
Dyszał, wił się. Chwilowy dyskomfort, jakiego doświadczył podczas przejścia przez transfer,
był niczym w porównaniu z obecnymi katuszami. Próbował znaleźć jakąś stabilizację w
rozpadającym się świecie.
Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Nad nim było okno z widokiem na zewnątrz.
Powoli uniósł głowę. Czuł się tak, jakby został pobity. Ale ten widok za oknem... nie było
tam szarości... pył nie opadał jak śnieg. Wszystko było błękitne, jasne, metalicznie błękitne -
błękit, jaki znał i jaki kojarzył mu się z bezpieczeństwem. Stanął chwiejnie na nogach,
wyciągając rękę do tej obietnicy błękitu, ale wciąż przeważało poczucie niestabilności.
- Zaczekaj! - Technik zacisnął palce na jego nadgarstku. Odciągnął Travisa od ekranu
i spróbował wepchnąć go na jeden z foteli. Ross był dalej; ręka pokryta bliznami zaciskała
się na krawędzi konsoli. Jego twarz straciła gniewny wyraz. Teraz wyglądał na
zaciekawionego.
- Co się dzieje? - zapytał szorstko.
- Siadaj na tamtym fotelu! - rozkazał technik. - Zapnij pasy! Jeżeli to jest to, co mi się
wydaje, koleś... - Popchnął Rossa z powrotem na najbliższy fotel, a ten posłuchał pokornie,
jakby nie starł się z tym człowiekiem zaledwie przed kilkoma chwilami.
- Przenosimy się w czasie, tak? - Travis wciąż obserwował tę cudowną, kojącą plamę
błękitnego nieba.
- Naturalnie. Przenosimy się. Ale jak długo tu pozostaniemy? - Technik podszedł
chwiejnie do trzeciego fotela, tego, na którym kilka dni temu znaleźli martwego pilota. Usiadł
tak gwałtownie, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa,
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Ross zmrużył oczy gniewne spojrzenie wróciło.
- Energia siatki zaktywowała silniki. Nie czujesz tych wibracji człowieku? Według
mnie statek przygotowuje się do startu!
- Co takiego? - Travis niemal wyskoczył z fotela.
Technik pochylił się do przodu i wepchał go tam z powrotem
- Nawet nie próbuj wydostać się stąd, chłopcze. Popatrz tylko!
Travis spojrzał we wskazanym kierunku. Szyb, którym wspięli się do kabiny, był teraz
zamknięty.
- Włączono zasilanie - kontynuował technik. - Według mnie niebawem ruszamy.
- Nie możemy! - zaczął Travis i zadrżał, zdając sobie sprawę ze protestuje na darmo.
- Czy potrafisz coś zrobić? - spytał Ross, odzyskując panowanie nad sobą.
Technik roześmiał się, zakasłał i przeciągnął ręką po konsoli.
- Ale co? - zapytał posępnie. - Wiem tylko, do czego służą zaledwie trzy przyciski.
Nie ośmielaliśmy się eksperymentować z pozostałymi bez uprzedniego demontażu całej
instalacji. Sprawdzaliśmy wszystko krok po kroku. Nie mogę niczego zatrzymać ani uru-
chomić. Polecimy na Księżyc, czy tego chcemy czy nie.
- A czy oni mogą coś zrobić? - Travis spojrzał na błękitną plazmę. Nie wiedział nic na
temat maszyn, nie znał nawet podstaw mechaniki. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że
gdzieś, jakimś cudem, ktoś położy kres temu horrorowi.
Technik spojrzał na niego i znów zaśmiał się nerwowo.
- Oni mogą tylko szybko uciec. Jeśli po naszym starcie powstanie zawirowanie, wielu
fajnych facetów może dostać za swoje.
Wibracje, które Travis wyczuwał wcześniej, przybierały na sile. Dochodziły nie tylko
ze ścian i podłogi kabiny, ale, jak mu się zdawało, z powietrza, które łykał szybkimi, płynami
haustami. Panika związana z całkowitą bezradnością przyprawiła go o mdłości, wysuszyła
usta, ścisnęła trzewia przejmującym bólem.
- Jak długo..? - usłyszał pytanie Rossa i zobaczył, jak technik potrząsa głową,
- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja.
- Ale dlaczego? Jak? - zapytał Travis ochrypłym głosem.
- Ten pilot, ten, którego tu znaleźli siedzącego... - Technik zabębnił palcami po
krawędzi konsoli sterowniczej. "- Może ustawił aktywację statku, zanim nastąpiło zderzenie.
Potem transfer w czasie. .. ta energia wywołała gdzieś reakcję... Ale to są tylko moje do-
mysły.
- Ustawił automatyczną aktywację? Po co? Dokąd chciał lecieć? - Ross przesunął
językiem po wargach, jakby chciał je zwilżyć.
-Do domu. Mozę
o to chodzi, chłopcy! Przypnijcie się!
Travis mocował się z pasami, w końcu niezdarnie przypiął się do fotela. On również
poczuł ostatnie drganie towarzyszące wibracjom.
Potem przygniotła go jakaś niewidzialna ręka, tak duża i potężna jak stopa mamuta.
Fotel wyprostował się i zmienił w rozkołysane łóżko. Travis, zespolony z nim na dobre i złe,
nie mógł oddychać, myśleć czy zrobić cokolwiek więcej ponad odczuwanie; musiał jakoś
wytrzymać ból, ciśnienie miażdżące ciało i kości. Błękitny kwadrat stanowił jedyne
wytchnienie dla obolałych oczu. Potem była już tylko ciemność.
7
Travis odzyskiwał przytomność powoli, boleśnie, świadom wewnętrznych obrażeń.
Dopiero po jakimś czasu zdołał pozbierać myśli. Spróbował przełknąć ślinę i poczuł w ustach
smak krwi. Miał trudności ze skupieniem wzroku. Ekran, ostatnio błękitny, teraz stał się
matowoczamy. Travis drgnął i koja zakołysała się gwałtownie. Powoli, ostrożnie podniósł się,
opierając na obydwu rękach.
Na kolejnej wiszącej koi leżał Ross Murdock. Dolną część jego twarzy pokrywała
zaschnięta krew. Miał zamknięte oczy, a skóra pod mocną opalenizną i brodem wydawała się
zielonobiała. Technik nie wyglądał o wiele lepiej. W kabinie panowała całkowita cisza,
żadnych dźwięków czy wibracji. Dopiero gdy sobie to uświadomiła zaczął mocować się z
pasem bezpieczeństwa opinającym go w talii. Spróbował wstać.
Próba przyniosła katastrofalne skutki. Travis oderwał się od oparcia, lecz jego stopy
nie dotknęły podłogi. Brak przyciągania spowodował, że mężczyzna wypadł z łóżka i uderzył
o krawędź głównej konsoli sterowniczej z siłą, która wyrwała mu z gardła okrzyk bólu.
Zdjęty paniką, przytrzymał się konsoli i przesuwał się wzdłuż niej, dopóki nie dotarł do
technika. Próbował go ocucić a nie widząc żadnych efektów, zastosował bardziej stanowcze
metody.
W końcu nieprzytomny jęknął, odwrócił głowę i otworzył oczy. Wraz z powracającą
świadomością rosło zdumienie i strach.
- Co... co się stało? - wybełkotał. - Jesteś ranny?
Travis otarł usta i brodę wierzchem dłoni, na której pozostała krew.
- Nie mogę chodzić - odparł. - Unoszę się...
- Unosisz się? - Technik wstał z mozołem i odpiął pasy. - A więc nie ma grawitacji!
Jesteśmy w kosmosie!
Fragmenty czytanych niegdyś artykułów odżyły w pamięci Travisa. Brak grawitacji;
nie ma dołu, góry, ciężaru... Pomimo mdłości i zawrotów głowy, przytrzymując się konsoli
minął technika i dotarł do Rossa. Murdock zaczynał się poruszać, a kiedy Indianin położył
rękę na jego fotelu, jęknął. Bezwiednie przebierał palcami nad klatką piersiową, jakby chciał
ukoić ból. Travis delikatnie ujął go za zakrwawiony podbródek i przekręcał mu powoli głowę
z boku na bok, dopóki szare oczy nie otworzyły się.
- Stało się, jesteśmy w kosmosie - Technik Case Renfry tylko kręcił głową w
odpowiedzi na potok pytań. - Posłuchajcie, koledzy, wynajęto mnie do tego projektu, abym
pomógł ocenić stan wraku. Nie potrafię sterować żadnym statkiem, nie mówiąc o tym, a
zatem musi mieć włączonego automatycznego pilota.
- Włączonego przez martwego pilota. W takim razie powinien wrócić do bazy -
zasugerował ponuro Travis.
- Zapominacie o jednej rzeczy. - Ross usiadł ostrożnie, przytrzymując się obiema
rękami łóżka. - Baza tego pilota znajduje się mniej więcej dwanaście tysięcy lat w
przeszłości. Przetransportowali nas w czasie, zanim wystartowaliśmy...
- I nie możemy wrócić do siebie? - domyślił się Travis.
- Nie radzę dotykać żadnych przycisków na tej konsoli - ostrzegł Renfry, kręcąc
głową. -Jeśli rzeczywiście statkiem steruje automat, najlepiej poczekać, aż dotrzemy do celu
podróży. Potem zobaczymy, co da się zrobić.
- Tyle że trzeba wziąć pod uwagę kilka innych rzeczy, takich jak żywność, woda,
zapasy powietrza - zauważył Travis.
- No tak, powietrze - powtórzył Ross ponuro. - Jak długo już lecimy?
Renfry uśmiechnął się słabo.
- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja. Myślę, że z zapasem powietrza nie będzie
problemu. Mieli na statku fabrykę tlenu, a Stefferds mówił, że jest ona w idealnym stanie.
Utrzymywali świeże powietrze dzięki jakiemuś gatunkowi alg w odizolowanej sekcji. Można
popatrzeć, ale nie ma możliwości, żeby tam wejść. Oni oddychali mniej więcej taką samą
mieszanką jak my. Ale jeśli chodzi o żywność i wodę... lepiej, żebyśmy się rozejrzeli. Widzę
ta trzy gęby do wykarmienia...
- Cztery! Jest jeszcze Ashe! - Ross na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje, i
spróbował zeskoczyć z fotela. Popłynął przed siebie machając chaotycznie nogami i rękami,
aż Renfry ściągnął go na dół.
- Tylko spokojnie, kolego. Naciśniesz niewłaściwy przycisk podczas takiego
nurkowania i możemy znaleźć się w jeszcze gorszych opałach. Kim jest Ashe?
- To nasz dowódca. Położyliśmy go w kabinie poniżej. Potężnie rąbnął się w głowę.
Travis skierował się do schodów prowadzących do centralnej części kadłuba.
Przeleciał za daleko i odbił się z powrotem, ale zdołał zacisnąć palce na uchwycie włazu.
Otworzyli klapę i zaczęli posuwać się niezdarnie w kierunku, który Travis wciąż uznawał -
mimo sprzecznych dowodów wzrokowych - za “dół";
Zejście do serca statku wymagało zręczności i wysiłku, który przyprawiał ich
posiniaczone i obolałe ciała o wyjątkowe katusze. Kiedy wreszcie dotarli do kabiny, znaleźli
w niej Ashe'a o wiele lepiej zabezpieczonego przed siłą ciągu niż oni. Tylko spokojna twarz
archeologa wystawała ponad gęstą masą galaretowatej substancji wypełniającej wnętrze
przeszklonej koi.
- Wszystko będzie z nim dobrze. Trzymają to coś w kapsułach ratunkowych. Służy do
leczenia. Raz uratowało mi życie - stwierdził Ross. - Lek na wszystko.
- Skąd tyle wiesz? - spytał Renfry. Przez chwilę wpatrywał się w Murdocka
zaciekawionym wzrokiem, a potem dodał: - Hmm, musisz być facetem, który spotkał się z
Czerwonymi na tamtym statku!
- Tak. Ale teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym. Żywność, woda...
Rozpoczęli poszukiwania, posuwając się ostrożnie za Rossem. Z każdą minutą
nabierali przekonania, że przystosowanie do stanu nieważkości wymaga żmudnej i ciężkiej
pracy. Byli jednak zdeterminowani, by poznać wszystkie, najlepsze i najgorsze, strony swego
położenia. Technik już wcześniej dotarł do najmniejszych zakamarków na statku i teraz
pokazał im jednostkę odnowy powietrza, maszynownię oraz pomieszczenia załogi.
Skrupulatnie przeszukali miejsce, które prawdopodobnie pełniło funkcję mesy i kuchni. W
ciasnym pomieszczeniu mogło się pomieścić nie więcej niż czterech ludzi - lub
humanoidalnych istot -naraz.
Travis zmarszczył brwi, patrząc na rzędy opieczętowanych pojemników stojących w
szafkach. Wyjął jeden, potrząsnął nim koło ucha i w nagrodę usłyszał charakterystyczne
bulgotanie. Przesunął suchym językiem po zakrwawionych ustach. W pojemniku
niewątpliwie był jakiś płyn, a Indianin nie pamiętał, kiedy ostatnim razem całkowicie
zaspokoił pragnienie.
- To woda. jeśli chce ci się pić. - Renfry przyniósł z kąta menażkę. - Mieliśmy na
pokładzie takie cztery i korzystaliśmy z nich w czasie pracy.
Travis sięgnął po metalową butelkę, ale nie zdjął z niej zakrętki.
- Nadal masz wszystkie cztery? - Dobrze znał wartość wody i cierpienie
spowodowane jej brakiem.
Renfry przyniósł pozostałe menażki i potrząsnął każdą.
- Trzy wydają się pełne. W tej jest połowa...może trochę mniej
- Będziemy musieli racjonować wodę.
- Jasne - zgodził się technik. - Myślę, że są tu także koncentraty żywności. Czy i wy
macie takie tabletki?
- Ashe miał swój worek ż zapasami, prawda? - Travis zwrócił się do Rossa.
- Tak Lepiej sprawdźmy, ile kapsułek zostało.
Travis spojrzał na tajemniczy pojemnik, który wydał z siebie miłe bulgotanie. W tej
chwili oddałby wiele za możliwość podniesienia przykrywki, wypicia zawartości i
zaspokojenia pragnienia.
- Możliwe, że będziemy musieli tego spróbować. -Renfry wziął pojemnik od
zwiadowcy i odstawił go na miejsce.
- Domyślam się że spróbujemy wielu rzeczy przed końcem tej podróży, jeżeli
kiedykolwiek się skończy. Póki co chciałbym się wykąpać albo przynajmniej umyć. - Ross
przyjrzał się z wyraźnym niezadowoleniem swemu podrapanemu, na wpół nagiemu, bardzo
brudnemu ciału.
- Z tym nie ma problemu. Chodźcie.
Renfry ponownie zmienił się w przewodnika, prowadząc ich do małego
pomieszczenia za mesą.
- Stań na tym. Może uda ci się utrzymać w jednym miejscu. - Wskazał na jakieś pręty
wystające ze ściany. - Stopy postaw na tym okrągłym dysku, a potem naciśnij okrąg w
ścianie.
- Co się wtedy stanie? Pieczesz się czy gotujesz? - zapytał podejrzliwie Travis.
- Nic z tych rzeczy. To naprawdę działa. Sprawdzaliśmy wczoraj na śwince morskiej.
Potem korzystał z tego Harvey Bush, kiedy oblał się olejem. To urządzenie przypomina
prysznic.
Ross szarpnął za sznurki od kiltu i zdjął sandały; po każdym gwałtownym ruchu
lądował na ścianie.
- W porządku. Jestem gotów. Teraz mogę spróbować. - Postawił stopy na dysku,
utrzymując się w jednym miejscu za pomocą drążków, i nacisnął okrąg. Spod krawędzi
podłogi uniosła się mgiełka i otoczyła mu nogi, stopniowo wznosząc się coraz wyżej. Renfry
zamknął drzwi.
- Hej! - zaprotestował Travis. - On się zagazuje!
- Wszystko w porządku! - doleciał ich głos Rossa. - A nawet lepiej niż w porządku!
Kiedy po kilku minutach wyszedł z zamglonej kabiny, na jego ciele nie było widać
śladów krwi i brudu. Co więcej, zadrapania, przedtem zaognione, zmieniły się w nikłe różowe
linie. Ross uśmiechał się.
- Luksusy jak w domu. Nie wiem, co to za substancja, ale czyści aż do drugiej
warstwy skóry i jest naprawdę przyjemna. To pierwsza dobra rzecz, jaką tutaj znaleźliśmy.
Travis z ociąganiem ściągał swój kilt. Wcale mu się nie uśmiechała kąpiel w tej
kosmicznej łaźni, ale równocześnie bardzo chciał się umyć. Ostrożnie stąpnął na dysk na
podłodze, potem stanął całymi stopami i nacisnął kółko. Wstrzymał oddech, kiedy gazowa
substancja zaczęła go otaczać.
Po chwili zorientował się, że to nie gaz. Tajemnicza substancja miała więcej cech
ciała stałego niż para. Odniósł wrażenie, jakby zanurzył się w powodzi spienionych
bąbelków, które ocierały się i ześlizgiwały z jego skóry ze stałym naciskiem energicznego
wycierania ręcznikiem. Rozluźnił się i zamknąwszy oczy, zanurzył głowę. Poczuł delikatne
muskanie na twarzy; ból spowodowany zadrapaniami i stłuczeniami szybko ustępował.
Kiedy bąbelki opadły, Travis wyszedł z pomieszczenia. Zobaczył Rossa, który
właśnie ubrał się w błękitnozielony kombinezon, ściśle przylegający do ciała. Kombinezon
był jednoczęściowy, a fragment zakrywający stopy miał grube gąbki, które łagodziły stąpanie.
Ross podniósł z podłogi zawiniątko z drugim kombinezonem i rzucił je Apaczowi.
- Wymogi tego domu - rzekł. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że jeszcze kiedyś coś
takiego założę.
- Ich mundury? - Travis przypomniał sobie martwego pilota. - Co to jest? Jedwab? -
Powiódł dłonią po śliskim materiale, którego nie potrafił zidentyfikować. Zafascynowała go
gra kolorów: błękitnego, zielonego i lawendowego - przy poruszeniu zmieniały się odcienie.
- Tak. Ma swoje zalety. Daje ochronę na wypadek zimna i gorąca. Z drugiej strony,
łatwo go zauważyć.
Travis znieruchomiał z ręką włożoną do połowy prawego rękawa.
- Zauważyć?
- No cóż, ścigali mnie przez jakieś pięćdziesiąt mil po dość nieprzyjaznym terenie,
ponieważ miałem na sobie jeden z tych kombinezonów. Próbowali również wtargnąć do
mojego umysłu. Pewnej nocy zbudziłem się, idąc prosto w łapy tych chłopców.
Travis wpatrywał się w Rossa szeroko otwartymi oczami, ale nie wątpił, że Murdock
mówi serio. Spojrzał na jedwabisty materiał i poczuł nagły impuls, żeby zerwać kombinezon
z ciała.
- Gdybyśmy byli we właściwym czasie, nie dotknąłbym tego nawet kijem -
kontynuował Ross z kwaśnym uśmiechem. - Ale skoro jesteśmy oddaleni o kilka tysięcy lat
od prawowitych właścicieli, zaryzykuję. Tak jak mówiłem, te kombinezony naprawdę mają
pewne zalety.
Travis pozapinał się szybko. Materiał był miły w dotyku, dawał trochę ciepła i koił
prawie tak, jak spienione bąbelki, które oczyściły i doenergetyzowały wyczerpane ciało.
Uczyli się poruszać w stanie nieważkości. Wkrótce szło im to zupełnie dobrze.
Przemieszczali się, wykonując ruchy jak przy pływaniu, i wciągali się po licznych poręczach.
Gdyby nie to, że statek zmierzał w nieznane, ich obecne położenie miało wiele pozytywnych
aspektów. Godzinę później wszyscy zebrali się w kabinie sterowniczej.
Ashe, który po kuracji w kabinie kąpielowej poczuł się znacznie lepiej, objął
dowództwo. Renfry był jedyną nadzieją zwiadowców. Technik nie miał jednak zbyt wiele do
zaoferowania.
- Tuż przed śmiercią obcy musiał zaprogramować kurs powrotny. Nie widzę innego
rozsądnego wytłumaczenia. Kiedy prowadziliśmy badania, mój szef, bazując na tym, czego
dowiedział się z taśm zabranych z kwatery rosyjskiej, odkrył trzy instalacje. Jedna umożliwia
obserwację tego, co się dzieje na zewnątrz. - Wskazał ekran, który ożył błękitem na kilka
drogocennych sekund poprzedzających niechciany start. - Kolejna tworzy wewnętrzny system
komunikacyjny. No i wreszcie trzecia. Ta. - Przesunął dźwignię do końca. Na tablicy
zamrugały trzy światełka i niespodziewanie ponad głowami usłyszeli głos mówiący w
niezrozumiałym języku.
- A to co takiego? - Ashe z zainteresowaniem obserwował światła.
- Broń! Mamy teraz otwarte cztery wejścia, a w każdym działo gotowe do strzału.
Szef domyślał się, że był to, a raczej jest, mały wojskowy statek zwiadowczy albo policyjny
patrolowiec. - Przesunął dźwignię z powrotem i światełka zgasły.
- Nie przyda się nam ta broń - skomentował Ross. - Jakie mamy szansę na powrót do
domu?
Renfry wzruszył ramionami.
- Póki co, nie widzę żadnej. Szczerze mówiąc, boję się dłubać w tych urządzeniach,
kiedy jesteśmy w kosmosie. Istnieje zbyt duże ryzyko, że zatrzymamy się i nie ruszymy ani
do przodu, ani do tyłu.
- Brzmi sensownie. W takim razie musimy lecieć do miejsca, na które
zaprogramowany jest autopilot? Renfry skinął głową.
- Ta technologia jest bardziej zaawansowana i statek znacznie się różni od naszych
samolotów. Gdybym miał czas i siedział sobie bezpiecznie na Ziemi, może zdołałbym
rozpracować silniki. Ale zaraz potem stanąłbym przed kolejnym dylematem: co wprawia je w
ruch.
- Napęd jądrowy?
- Niewykluczone. Napęd może być atomowy, ale nie zdołam tego ustalić. Silniki są
całkowicie ukryte.
- A cel podróży może znajdować się gdziekolwiek we wszechświecie - odezwał się
Ashe. - Oni musieli znać sposób na skoki w przestrzeni. Podróże nie mogły trwać setek lat.
Renfry, wyraźnie rozdrażniony, przyglądał się rzędom przycisków i dźwigni.
- Mogli dysponować wszystkim, co byłby w stanie wyobrazić sobie dobry pisarz, ale
nie dowiemy o tym, aż coś zadziała, albo nie zadziała!
- Niezła perspektywa. - Ashe wstał. - Myślę, że powinniśmy teraz dokładnie zbadać
nasz obecny dom.
Znaleźli trzy małe kabiny mieszkalne - każda z dwoma kojami. Eksperymentując z
panelami ściennymi, natknęli się na odzież i rzeczy osobiste załogi. Travisowi nie podobało
się opróżnianie płytkich szafek i zagarnianie rzeczy zmarłych. Z chęcią uczestniczył
natomiast w polowaniu na wskazówki, które dla obecnych pasażerów mogły oznaczać życie
albo śmierć: Otworzywszy ostatnią szufladkę, ujrzał obiecujący błysk. Podniósł śliski
prostokątny przedmiot, w dotyku przypominający szkło. Na pierwszy rzut oka był
mlecznobiały i gładki, lecz kiedy obrócił go z zaciekawieniem, dostrzegł drobne, błyszczące
żółte punkty na krawędzi, które mogły być jakimiś klejnotami otaczającymi osobliwą ramką
nie obrazek, ale pustkę.
Obrazek! Gdyby nosił przy sobie jakieś zdjęcie, co by przedstawiało? Rodzinę? Dom?
Przyjaciół? Wpatrywał się w pustkę w obrębie ramki. Pustkę? Tam coś było! Na
powierzchnię sączył się kolor, kształty stawały się coraz bardziej wyraźne. Zdezorientowany,
prawie przerażony, Travis obserwował zadziwiające zjawisko.
Teraz naprawdę patrzył na obrazek - znajomy widok pustyni i gór. Hmm, możliwe, że
stał na urwisku i patrzył w kierunku kanionu Czerwonego Konia! Jak to możliwe, żeby jakiś
obcy, który żył dwanaście tysięcy lat temu, miał pośród rzeczy osobistych zdjęcie rodzinnego
kraju Travisa? To niewiarygodne! Nierealne!
- Co to jest, synu? - Ręka Ashe'a na jego ramieniu była bardzo realna, głos wydawał
się ciepły w porównaniu z chłodem ogarniającym Travisa, w miarę jak wpatrywał się w
trzymany w ręku przedmiot, przedmiot, który, mimo znanego piękna, był czymś złym,
okropnym...
- Zdjęcie... - wymamrotał. - Zdjęcie mojej ziemi rodzinnej.
Tutaj.
- Co takiego? - Ashe pochylił się i z okrzykiem wyrwał Travisowi z rąk dziwny
przedmiot. Apacz potarł spocone dłonie o biodra, starając się zetrzeć wspomnienie dotyku.
Archeolog, patrząc na pustynny krajobraz, krzyknął ponownie. Obraz bladł, a barwy
pochłonęła biel. Zarysy urwisk i gór zniknęły. Ashe podniósł ramkę w obu dłoniach. Teraz w
jej głębi znów coś zawirowało, scena nabierała nowej ostrości.
Tyle że nie była to już pustynia, lecz las wysokich, zielonych drzew. Travis rozpoznał
sosny. Poniżej znajdował się pas szarobiałego piachu, a dalej fale, które unosiły się wysoko i
spienione rozbijały o poszarpane skały. Nad niespokojną wodą wisiały białe ptaki.
- Safeharbour! - Ashe usiadł raptownie na koi i obraz zatrząsł się w jego drżących
dłoniach. - To plaża przy moim domu w Maine! -W Maine, naprawdę! Safeharbour, Maine!
Ale jak się tu znalazła? -Na jego twarzy malowało się zdumienie.
- Mnie również pokazał dom rodzinny - powiedział wolno Travis. - A teraz tobie inną
scenę. Być może istocie, która kiedyś mieszkała w tej kabinie, też pokazywał dom. To z
pewnością magiczny przedmiot. I nie chodzi tu o magię, jaką twoja rasa zaprzęgła do speł-
niania woli, ani o taką, jaką znali moi przodkowie.
Myśl, że ten przedmiot zaskoczył także białego człowieka, rozproszyła początkowy
strach Travisa. Ashe podniósł wzrok i spojrzał na Apacza. Powoli pokiwał głową.
- Wydaje mi się, że masz rację. Co oni znali, ci ludzie? Jakie cuda znali! Musimy się
dowiedzieć, czego tylko się da, podążyć ich śladem.
Travis zaśmiał się nerwowo.
- Ich śladem to my podążamy, doktorze Ashe. A co do nauki, no cóż, zobaczymy.
8
W wąskim korytarzu pojawiła się jakaś postać. Opatrzone poduszeczkami stopy ledwo
dotykały podłogi. W bezczasowym wnętrzu statku kosmicznego, gdzie nie było zmiany dnia
w noc, Travis musiał długo czekać na ten szczególny moment. Zaczął odpinać pas.
Zapasy wody podzielili na ścisłe racje i tak samo zrobili z kapsułkami zawierającymi
koncentraty żywności. Lecz jutro, czy w kolejnym okresie przebudzenia, który umownie
nazywali “jutrem", pozostaną im tylko cztery małe porcje. Travis zdawał sobie z tego sprawę.
Pamiętał “również, co powiedział Ross w dniu, w którym omawiali potrzebę
eksperymentowania z zapasami żywnościowymi obcych.
- Case Renfry - rzekł Murdock - nie zamierza być królikiem doświadczalnym. Jeżeli
kiedykolwiek mamy dowiedzieć się, co wprawia w ruch ten pojazd i jak go zawrócić, to tylko
dzięki niemu. A ty, szefie - spojrzał na Ashe'a - masz najbystrzejszy umysł. Musisz mu
pomóc. Może uda ci się zlokalizować jakąś instrukcję obsługi.
Przeglądali znalezione w kabinach materiały. Przedmioty podobne do znikającego
obrazka odłożyli na bok w nadziei, że Ashe, dzięki swemu doświadczeniu w penetrowaniu
pradawnych tajemnic, po głębszej analizie zrozumie ich działanie.
- Natomiast rozwiązanie problemu żywności - kontynuował Ross - należy powierzyć
ochotnikowi... czyli mnie.
Travis milczał, lecz on również miał pewien plan. Rozumiał sens wywodów Rosa, ale
jego wniosek różnił się od konkluzji Murdocka. Z czterech mężczyzn na pokładzie to on, a
nie Murdock, był najbardziej bezużyteczny. A historia jego ludu dowodziła niezbicie, że
Apacze mieli najbardziej wytrzymały system pokarmowy. Potrafili żyć z naturalnych płodów
ziemi, podczas gdy inne rasy umierały z głodu. Dlatego zaangażował się teraz we własny,
prywatny projekt.
W trakcie ostatniego okresu snu wziął pierwszy pojemnik z szafki z zapasami, ten, w
którym bulgotało podczas poruszania. Połknął dwie spore porcje bardzo słodkiej substancji o
konsystencji bigosu. Miała nieprzyjemny smak, ale nie spowodowała żadnych dolegliwości
żołądkowych. Potem wybrał małą, okrągłą puszkę. Szybko zerwał z niej przykrywkę,
nasłuchując odgłosów z korytarza.
Zostawił śpiącego Rossa w małej kabinie, którą wspólnie dzielili, zajrzał do
Renfry'ego i Ashe'a i dopiero wtedy wybrał się na tę małą wycieczkę. Miał niewiele czasu, a
po spożyciu każdej nowości musiał odczekać kilka minut przed spróbowaniem następnej.
Dręczyło go pragnienie, lecz wiedział, że lepiej niczego nie pić. Podczas ostatniego
“posiłku" położył sobie na dłoni tabletkę z koncentratem, przyłożył manierkę do ust, ale nie
napił się wody. Teraz przyglądał się z obrzydzeniem nowej potrawie.
Brązowa galareta drżała lekko wraz z ruchem pojemnika w dłoni; światło odbijało się
od jej powierzchni. Używając przykrywki jako łyżki, Travis włożył sobie niewielką porcję do
ust. Skrzywił się, czując coś tłustego na języku. Przełknął jednak i nabrał kolejną porcję. Jako
trzecie w kolejności wybrał kwadratowe pudełko. Zaczeka. Jeżeli nie będzie żadnych
niepożądanych objawów po galarecie - wtedy zje to. Jeśli kilka z tych pojemników zawiera
pożywienie, na statku jest dostatecznie dużo jedzenia, żeby przetrwać bardzo długą podróż.
Nie wrócił na koję. Magnetyczne dna kolejnych pojemników przywierały do
powierzchni stołu, podobnie jak grube podeszwy jego kombinezonu przyczepiały się do
powierzchni spacerowych na statku, jeśli stawiał nogi zdecydowanie. Wszyscy przystosowali
się w pewnym stopniu do braku grawitacji, ale Travis nie czul się dobrze. Chwilowa
samotność sprawiła mu niemałą ulgę. Bardzo chciał się rozluźnić.
Polubił wyprawy w czasie. Rozumiał prehistoryczny świat, bezkresną dzicz. Ale ten
statek był inny. Apacz miał wrażenie, że cień śmierci wciąż unosi się w małych kabinach, w
wąskich korytarzach i przejściach, że obcość tego miejsca jest o wiele bardziej zatrważająca
niż szablozębny tygrys czy szarżujący mamut.
Kiedyś chciał poznać tajemnice swoich przodków. Wierzył, że posiądzie ich wiedzę,
badając skorupy starych naczyń czy groty strzał wciśnięte w jakąś szczelinę w jaskini. Z
przodkami łączyła go duchowa więź, byli mu bliscy, a konstruktorzy tego statku nie. Przez
chwilę czuł się uwięziony, osaczony. Zapragnął gołymi pięściami rozkruszyć otaczające go
ściany, wydostać się z tej skorupy.
Ale za ścianami nie było światła ani powietrza, tylko próżnia - tajemniczy kosmos, w
którym odległości między gwiazdami wydawały się niczym. Travis walczył z własną
wyobraźnią. Nie mógł się pogodzić z obrazem statku zawieszonego w pustce, gdzie nie było
stałych punktów światła oznaczających gwiazdy, gdzie nie istniało nic stabilnego.
Podróżnicy mogli jedynie mieć nadzieję, że kiedyś dotrą do portu, na który umierający
obcy zaprogramował autopilota. Ten kurs został obrany dwanaście tysięcy - a może więcej -
lat temu. Co zastaną za ścianą czasu? Kilkanaście tysięcy lat... okres zbyt długi dla umysłu
zwyczajnego człowieka. W tych czasach na Ziemi jeszcze nie budowano pierwszych
lepianek, nie siano ziaren. Kim byli wtedy Apacze... i Biali? Myśliwymi, którzy wprawnie
posługiwali się włócznią i nożem podczas polowania na zwierzynę. A obcy w tych czasach
podróżowali, nie tylko między planetami pojedynczego systemu, lecz pośród gwiazd!
Travis próbował wyobrazić sobie ich przyszłość, ale przeszkadzało mu pragnienie
otwartej przestrzeni. Chciał stanąć w blasku słońca, poczuć wiatr - tak, nawet gorący
pustynny wiatr, ciężki od pyłu, dmuchający mu w twarz. To pragnienie sprawiało mu ból -
ból!
Przycisnął ręce do pasa. Nagły spazm bólu targnął jego ciałem. I nie był to ból
zrodzony z tęsknoty za domem. Ten ból był fizyczny i bardzo realny. Travis zgiął się wpół,
starając się złagodzić piekący uścisk w trzewiach. Kabina wirowała mu przed oczami.
Wreszcie kłucie minęło i Indianin wyprostował się, lecz po chwili ból powrócił. Już rozumiał.
Drugi pojemnik z żywnością obcych okazał się pechowy.
Jakimś cudem Indianin podniósł się na nogi, a kiedy dopadła go trzecia fala bólu,
oparł się o stół. Wydawało się, że tortury trwają wieczność; jego twarz i dłonie były całe
mokre. Przebył połowę drogi wzdłuż korytarza, docierając do celu dokładnie w chwili, gdy
rozszalały żołądek nie wytrzymał.
Travis nigdy by nie uwierzył, że dwa łyki tłustej galarety mogą tak bardzo osłabić
człowieka. Wycieńczony, powlókł się z powrotem do mesy i opadł bezwładnie na fotel.
Bardziej niż czegokolwiek innego pragnął teraz napić się wody, oczyścić zły smak w ustach,
ugasić ogień w gardle. Nie śmiał jednak wziąć żadnej z manierek, zdając sobie sprawę, jak
niewiele zostało drogocennego płynu.
Przez chwilę pochylał się nad stołem, zadowolony, że ból minął. Przyciągnął do siebie
puszkę z galaretą. To musiała być trucizna. Spróbował pożywienia z zaledwie dwóch
pojemników - zawartość ilu jeszcze okaże się niezdatna do jedzenia?
Zostało im tylko pięć kapsułek z koncentratem. Jeżeli mają przetrwać tę podróż,
muszą skorzystać z zapasów obcych. Nie mógł opanować drżenia rąk, kiedy otwierał wieczko
kwadratowego pudełka. Może postępował zbyt pochopnie, biorąc kolejną próbkę niedługo po
fatalnym efekcie zjedzenia poprzedniej. Wiedział jednak, że jeśli nie zrobi tego teraz i tutaj,
później nie zdoła się zmusić do trzeciej próby.
Wieczko w końcu ustąpiło, odsłaniając suche, czerwone kwadraty. W dotyku
przypominały chleb, czy raczej twardszy od chleba biszkopt. Podniósł puszkę i powąchał
zawartość. Woń wydała mu się znajoma. Kwadraciki, cienkie i chrupkie jak tortiiie, miały po-
dobny do nich aromat. Wzbudzały przyjemne wspomnienia, więc Travis zatopił w jednym
zęby z nieoczekiwaną ochotą.
“Ciastko" przełamało się niczym chleb kukurydziany i mimo niezwykłego koloru
również w smalcu go przypominało. Travis dokładnie przeżuł kawałek ciastka i połknął. Było
suche, ale wyeliminowało palenie w gardle pozostawione przez galaretę. Tak mu za-
smakowało, że ugryzł jeszcze kilka razy. Szybko skończył pierwsze, a potem drugie ciastko.
W końcu, trzymając pudełko w jednej ręce, opadł głębiej w fotelu i zamknął oczy.
Wyczerpane ciało domagało się odpoczynku.
Jechał wierzchem. Widział wjazd do kanionu Czerwonego Konia i czuł w powietrzu
zapach jałowca. Niedaleko poderwał się jakiś ptak. Orzeł! Wznosił się wysoko ku
bezchmurnemu niebu. Nagle błękitne dotąd niebo pokryło się czernią, bynajmniej nie
zrodzoną z nocy. Ta czerń zaraziła wszystkie gwiazdy, które powiększały się w szybkim
tempie. Ciągnęło go w górę do ciemności, w której były już tylko małe świecące punkciki...
Uniósł ciężkie powieki, spojrzał niepewnie na błękitną postać, na chudą, pociągłą
twarz o lekko zapadniętych policzkach i ciemnych smugach pod zimnymi, szarymi oczami.
- Ross! - Podniósł głowę, krzywiąc się pod wpływem bolesnego kłucia w plecach.
Murdock usiadł po przeciwnej stronie stołu, wciąż przenosząc wzrok z Travisa na
pojemniki z żywnością.
- Zrobiłeś to! - W jego tonie znać było oskarżenie, nawet nutę wściekłości.
- Sam powiedziałeś, że to robota dla najbardziej bezużytecznego.
- Zgrywasz bohatera! - Teraz oskarżenie było jawne i palące.
- Kiepski ze mnie bohater. - Travis oparł brodę o pięść i spojrzał na ustawione przed
sobą pojemniki. - Na razie spróbowałem z trzech - dokładnie trzech.
Ross opuścił powieki. Odzyskał kontrolę nad sobą, chociaż Travis nie wątpił, że
gniew wciąż go trawi.
- Jakie rezultaty?
- Numer jeden - Travis wskazał odpowiednią puszkę - to coś w rodzaju bigosu, za
słodkie, ale można strawić. To numer dwa. - Poklepał puszkę z brązową galaretką. -
Rzekłbym, że służyła jedynie do pozbywania się wilków. To - ujął w dłonie pudełko z
czerwonymi ciastkami -jest naprawdę dobre.
- Jak długo się z tym zabawiasz?
- Podczas ostatniego okresu snu spróbowałem tych dwóch.
- Trucizna, co? - Ross podniósł puszkę z galaretą.
- Jeśli nawet nie trucizna, nieźle ją udaje - odparował Travis, dotknięty sceptycyzmem
towarzysza. Murdock odstawił puszkę.
- Więc jednak trucizna - mruknął. - A ten mały numer jeden?
Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął płytki, okrągły pojemnik. Mieli problemy z
jego otworzeniem, a gdy w końcu im się udało, ujrzeli małe kuleczki w żółtym sosie.
- Wiesz, to może być zwyczajna fasola - zauważył Ross. - Jeszcze nie widziałem
żadnego statku, w którego menu nie pojawiłby się jakiś rodzaj fasoli. Zobaczmy, czy tak
smakuje. - Włożył do ust jedno ziarno i żuł w zadumie. - Fasola raczej nie. Powiedziałbym, że
smakuje raczej jak kapusta, lekko przyprawiona na ostro. Ale niezłe, całkiem niezłe!
Travis złapał się na tym, że w głębi duszy chce, aby kapusto - fasola dopiekła
Rossowi, oczywiście nie przynosząc tak przykrych skutków jak galaretka. Tego nie życzyłby
nikomu! Ale gdyby Murdock uświadomił sobie, że testowanie żywności nie należy do ła-
twych zadań...
- Czekasz, aż zacznie mi flaki wyżerać? - Ross wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Travis zaczerwienił się lekko, gdy zdał sobie sprawę, że spojrzeniem zdradził swoje
myśli. Przesunął chrupki chleb, wstał i sięgnął po wysoki cylinder, w którym coś
zachlupotało zachęcająco, kiedy dobrał się do przykrywki.
- Nieszczęścia chodzą parami - kontynuował Ross. - Jak to pachnie?
Odkrycie chleba dodało Travisowi animuszu. Powąchał z nadzieją, ale szybko odsunął
od nosa pojemnik o stożkowatym otworku, gdyż zaczęła się z niego wylewać biała piana.
- Może trafiło ci się mydło w płynie - skomentował Ross. - Poliż to, masz tylko jeden
żołądek do stracenia w służbie dla kraju.
Travis polizał, spodziewając się czegoś niezjadliwego. Ku swemu zdziwieniu,
przekonał się, że choć piana była dość słodka, smakowała o wiele lepiej niż bigos. W
zetknięciu z językiem dawała odświeżający efekt i w pewnym stopniu łagodziła uporczywe
pragnienie. Zjadł więcej i usiadł w oczekiwaniu na ewentualne fajerwerki w żołądku.
- Dobre? - zapytał Ross. - Cóż, nie może cię ciągle prześladować pech.
- Ciężko stwierdzić, czy to pech czy szczęście. - Travis zamknął pojemnik, z którego
wciąż uchodziła piana. - Żyjemy i wciąż lecimy.
- Podróżowanie samo w sobie jest pozytywne. Nieco więcej informacji o celu podróży
byłoby pocieszające. Albo wprost przeciwnie.
- Świat konstruktorów tego statku nie może zbytnio różnić się od naszego. - Travis
powtórzył wcześniejsze spostrzeżenia Ashe'a. - Oddychamy ich powietrzem, nie czując
dyskomfortu, i możemy jeść niektóre produkty żywnościowe.
- Dwanaście tysięcy lat... Wiesz, mogę to powiedzieć, ale nie potrafię nadać tej liczbie
realnego wymiaru w swoim umyśle. - Wrogość Rossa zniknęła. - Wymawiasz słowa, lecz nie
potrafisz wysilić wyobraźni na tyle, by coś wyrażały... Wiesz, co mam na myśli? - rzucił
wyzywająco.
Travis opanował w sobie wzburzenie, zanim odpowiedział.
- Częściowo tak. Spędziłem cztery lata na uniwersytecie. Nie nosimy koców i piór
przez cały czas.
Ross podniósł wzrok. W jego zimnych, szarych oczach zabłysło zdumienie.
- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. - Uśmiechnął się i po raz pierwszy w jego
spojrzeniu nie pojawiła się wyższość czy ironia. - Chcesz znać całą prawdę, kolego? Zanim z
cholernym trudem dostałem się do projektu, sam uczyłem się, czego mogłem. Żadnych
uniwersytetów. Ty studiowałeś archeologię, jak nasz szef?
- Tak.
- W takim razie co znaczy dla ciebie dwanaście tysięcy lat? Odmierzasz czas w
dużych porcjach, czyż nie?
- To szmat czasu. Przeskakujemy dokładnie do okresu człowieka jaskiniowego.
- Taak. Zanim wzniesiono piramidy w Egipcie, zanim wynaleziono pismo. Cóż,
dwanaście tysięcy lat, a ci błękitni chłopcy już mieli gwiazdy dla siebie. Ale założę się, że ich
nie utrzymali! W naszym świecie żadna cywilizacja, nawet ta w Chinach, nie przetrwała tak
długo. Wspinają się do góry, do góry, a potem... - pstryknął palcami - kaput i ktoś inny
przejmuje władzę. Może kiedy dotrzemy do portu, do którego, zgodnie z opinią Renfry'ego,
zmierzamy, niczego tam nie znajdziemy albo będzie tam na nas ktoś czekał. Można obstawiać
jedną albo drugą możliwość i mieć spore szansę wygranej. Jeśli jednak rzeczywiście niczego
nie znajdziemy, może być z nami cienko.
Travis musiał się zgodzić z logiką tego stwierdzenia. Przypuśćmy, że przybędą do
portu, który istotnie przestał istnieć, wylądują w dziwnym świecie, z którego nie będą mogli
odlecieć, ponieważ nie potrafią pilotować statku. Resztę życia spędzą jako wygnańcy w
kosmosie, niezbadanym przez swoich współziomków.
- Jeszcze nie umarliśmy - powiedział Travis. Ross roześmiał się.
- Mimo wszystkich naszych wysiłków? Nie, myślę, że to nasza prywatna bitwa.
Dopóki człowiek żyje, dopóty przebiera nogami. Ale dobrze byłoby się dowiedzieć, jak długo
będziemy zamknięci w tym statku. - Typowy dla niego, na wpół lekceważący ton złagodniał,
jakby skrzętnie wypielęgnowane poczucie samowystarczalności zaczynało drżeć w posadach.
Eksperymenty zjedzeniem zakończyły się częściowym sukcesem. Krakersy, które
Travis wciąż określał mianem “kukurydzy", piankę i kapusto-fasolę Rossa system
pokarmowy człowieka trawił bez większego trudu. Do tej listy dodali jeszcze lepką pastę o
konsystencji dżemu, smakiem przypominającą bekon, i ciastkopodobną substancję, jadalną
pomimo kwaśnego smaku. Travis poklepał pojemnik z wodą obcych i pociągnął tęgi łyk.
Chociaż płyn pozostawiał po wypiciu metaliczny posmak, którym trudno było się
rozkoszować, okazał się nieszkodliwy.
Co więcej, młodsi członkowie przypadkowej załogi okazali się bardzo przydatni w
badaniach prowadzonych przez Ashe'a i Renfry'ego. Sfrustrowany technik spędzał długie
godziny w kabinie nawigacyjnej, gdzie próbował zgłębić zasady działania poszczególnych
urządzeń. Obawiał się jednak je uruchamiać i nawet nie śmiał rozmontowywać. Pewnego
ranka o dziesiątej - przynajmniej zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, a tylko dzięki' niemu mogli
ustalać czas -Travis właśnie siedział za plecami technika, kiedy zaszła zmiana, o której
należało zameldować.
Przenikliwy brzęczyk przeciął niezmienną ciszę, sygnalizując najprawdopodobniej
jakieś niebezpieczeństwo. Renfry chwycił mały mikrofon obwodu komunikacyjnego statku.
- Zapiąć pasy! - rzucił krótką komendę. - Włączył się system alarmowy. Może
będziemy podchodzić do lądowania. Zapiąć pasy!
Travis złapał pasy bezpieczeństwa. Znów odczuwał wibracje. Statek przestał
bezwładnie dryfować i budził się do życia.
To, co nastąpiło później, trudno było opisać. Indianin najpierw poczuł potężne
wirowanie, podobne do tego, jakie przeżył, kiedy statek przedostawał się przez transfer czasu.
Leżał zupełnie bezwładny, obserwując ekran, który tak długo nic nie pokazywał. Po chwili
krzyknął podekscytowany:
- To nasze słońce!
Żółty punkt wysyłał w czerń kosmosu światełko przewodnie.
- Jakieś słońce - poprawił Renfiy. - Zrobiliśmy niezły przeskok. Teraz ostatni etap
podróży do systemu...
Żółtoczerwona łuna znikała z ekranu. Travis odniósł wrażenie, że statek obraca się
powoli. Teraz, kiedy jaśniejsza poświata bijąca od słońca zniknęła, zobaczył niewielki
punkcik, o wiele mniejszy niż gwiazda, która go zasilała. Punkcik nie znikał z ekranu.
- Coś mi mówi, chłopcze - odezwał się Renfry słabym głosem, z którego przebijało
wahanie - że to tam zmierzamy.
- Ziemia? - Przez umysł Travisa przepłynął ciepły strumień nadziei.
- Może i ziemia, ale nie nasza.
9
Wylądowaliśmy. - Cienki, ochrypły głos Renfry'ego przerwa ciszę w kabinie
nawigacyjnej. Jego ręce powędrowały do krawędzi konsoli z dźwigniami i przyciskami i
opadły na nią bezradnie. Chociaż nie miał nic wspólnego z tym lądowaniem, wydawał się
wyczerpany jak po ogromnym wysiłku.
- Cel podróży? - Travis wypowiedział te słowa suchymi wargami.
Chociaż lądowanie nie kosztowało ich tyle nerwów i zdrowia co start, okazało się
bardzo nieprzyjemne. Albo obcy byli lepiej przystosowani do prędkości swoich statków
kosmicznych, albo na drodze bolesnych doświadczeń przyzwyczaili się do takich cierpień.
- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł Renfry, wyraźnie rozdrażniony.
Ekran, ich okno na świat zewnętrzny, ponownie pokazał niebo. Nie było to normalne
błękitne niebo, które Travis znał i tak bardzo pragnął ujrzeć. Ten kolor bardziej przypominał
zieleń, przybierającą odcień turkusu ze wzgórz. To niebo było zimne, wrogie.
Otwartą przestrzeń przecinała potężna struktura rzucająca metaliczny błysk. Gładź
czerwonych powierzchni kończyła się postrzępionymi krawędziami, surowymi na
błękitnozielonym tle, najwyraźniej oznaczającymi ruiny.
Travis odpiął pasy i stanął na nogach, przyzwyczajając się na nowo do siły grawitacji.
Zdążył już znienawidzić statek i bardzo pragnął się z niego wydostać, lecz w tym momencie
nie miał ochoty wychodzić pod turkusowe niebo i badać widniejących na ekranie ruin.
Spotkali się przy przedostatniej grodzi, skąd poszli do luku wyjściowego. Technik
spojrzał przez ramię.
- Hełmy zapięte? - Jego głos grzmiał głucho wewnątrz opierającej się na ramionach
kuli umocowanej na ściśle dopasowanej uprzęży. Kule i uprząż odkrył Ashe. Zdążyli je
wcześniej wypróbować, przygotowując się do momentu, w którym będą musieli wyjść w
nieznane. Bańka nie była wyposażona w nieporęczne zbiorniki z tlenem. Działała na
niezrozumiałej dla Renfry'ego zasadzie, ale obcy używali tych hełmów i Ziemianie musieli
wierzyć, że są skuteczne.
Zewnętrzny luk opierał się o kadłub statku. Renfry wyrzucił drabinę i zszedł po niej.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, pozostali mężczyźni rozejrzeli się dokoła.
Poniżej rozciągał się szeroki pas twardej, białej powierzchni, poprzerywany
kwadratowymi i trójkątnymi strukturami wzniesionymi z matowoczerwonego, metalicznego
materiału. Pośrodku każdej z nich znajdowała się powierzchnia naznaczona czarnymi
okręgami. Żadna z czerwonych budowli nie zachowała się w całości, a lądowisko - o ile było
to lądowisko - wyglądało na od dawna opuszczone.
- Kolejny statek... - Ashe podniósł rękę, jego głos dotarł do Travisa przez komunikator
w hełmie.
Statek spoczywał na jednym z placów otoczonych budynkami, jakieś ćwierć mili od
nich. Travis dostrzegł trzeci pojazd, nieco dalej. Nigdzie jednak nie widać było
jakiegokolwiek śladu życia. Indianin czuł na nagich odkrytych dłoniach delikatny wiatr, który
prawie pieścił swym dotykiem.
Zeszli po drabinie i stanęli u podnóża statku, niepewni, co dalej robić.
- Czekaj! - krzyknął Renfry do Ashe'a. - Coś się poruszyło! Tam!
Przygotowali znalezioną na statku broń, podobną do pistoletu, jaki miał przy sobie
Ross, kiedy Travis po raz pierwszy go spotkał. Wiatr wiał nieprzerwanie. Jakiś kawałek
dawno uschniętego zielska zaczepił się o kadłub statku, zawirował i pofrunął dalej, wyginając
siew osobliwym tańcu.
Z otworu u podnóża najbliższej czerwonej wieży coś wychodziło. Travis zamarł,
patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. Wąż? Tak długi, że jego głowa zbliżała się do
miejsca, w którym stali, podczas gdy ogon leżał pośród ruin.
Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgarstek, podbijając w górę
lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz dostrzegł coś, co Renfry zobaczył pierwszy:
wąż nie składał się z ciała, skóry, kręgów, ale z jakiegoś przetworzonego materiału.
Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu gwałtownymi
ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew ograniczeniom starego materiału
i długiego użytkowania. Fakt, że posuwał się na szczudłowatych nogach, sprawiał, iż
przypominał istotę ludzką. Miał jednak cztery górne wypustki, teraz zgięte na głównej części
tułowia, a w miejscu, gdzie powinna być głowa, znajdował się trzon przypominający antenę
zespołu komunikacyjnego.
Szarpany, przerywany chód wskazywał, że wąż nie jest w pełni sprawny.
Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi? Mężczyźni odeszli od
statku, dając przejście dziwnym istotom z wieży.
- Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Zamierzają zrobić?
- Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe.
- Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają jeszcze
paliwo?
- Miejmy nadzieję, że coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie powinniśmy tu stać.
Lepiej wejdźmy z powrotem na pokład.
Groźba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek do góry i
pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś zbliżonego do paniki.
Pomknęli do drabiny i zaczęli się wspinać. Kiedy jednak dotarli do luku, Renfry stanął w
otworze wejściowym i spojrzał na roboty.
- Myślę, że ta ożywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co robi ten robot
na początku. Może po prostu czeka na wypadek kłopotów. I coś się dzieje z tym wężem.
Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy paliwo!
- Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wież i lądowisk. -
Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pewnością zbudowano je do obsługi setek albo nawet
tysięcy statków kosmicznych. A fakt, że wszystkie naraz nie mogły lądować, sugeruje
istnienie przeogromnej floty. - Wziął głęboki oddech - Floty, której liczebność wykracza poza
ludzkie pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja rozprzestrzeniła się na całą galaktykę. Może
sięgnęła do następnej.
Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieży, z której wyszły roboty.
- Wygląda na to, że od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwierdził.
- Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie zepsują. Myślę, że zdołąją
jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na właściwym miejscu. Roboty
zostały zaktywowane do wykonania swego zadania, może ostatniego. Ile czasu minęło, od
kiedy pracowały po raz ostatni? Być może stały tu bezczynnie przez tysiące lat, a cywilizacja,
która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy konstruowali maszyny, a stopy metali, jakie
wykorzystywali, o niebo przewyższają najlepsze ziemskie materiały.
- Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wież - powiedział Asche z zadumą. -
Może przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy zrozumieć i co pozwoliłoby
nam rozwikłać tę zagadkę.
Renfry potrząsnął głową.
- Nie radziłbym próbować. Możliwe, że wzniesiemy się, zanim zdążysz przekroczyć
próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trzeba szykować się do startu.
Zamknęli właz i wewnętrzną grodź. Renfry skierował się do sterówki. Pozostała trójka
poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym razem nie stracili przytomności i
wytrzymali do czasu, aż znaleźli się z powrotem w przestrzeni kosmicznej.
- Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale że żaden
z nich nie mógł zaoferować nic ponad domysły, pytanie technika pozostało bez odpowiedzi.
- Czytałem kiedyś książkę - odezwał się nagle Ross z lekkim zakłopotaniem, jak ktoś,
kto przyznaje się do błędu - o pewnym holenderskim kapitanie, który poprzysiągł, że opłynie
przylądek Horn na jednym z tych dawnych żaglowców. Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie
powrócił do domu. Po prostu ciągle żeglował. Przez wieki.
- Latający Holender - powiedział Ashe.
- Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauważył Renfry.
- Czyżby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli. Wszyscy spojrzeli na niego.
- A cóż to za diabeł? - zainteresował się Ashe.
- Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości - wyjaśnił
Indianin.
- I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać sprawę z
tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To przekonanie tak dawno zostało
zasiane w umysłach ludzi, że do dzisiaj w nich pokutuje.
- Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane...
- Zasiane! -zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez kogo? -
Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty?
- Nie chcieli, żebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. - Przypomnij sobie,
co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Odszukali ją i zniszczyli. Przypuśćmy, że rzeczywiście
nawiązali kontakt z prymitywnymi ludźmi z naszego świata. Zasiali idee. Albo dali im
przerażającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych przodków?
- Oprócz legendy o Latającym Holendrze są też inne opowieści. - Ashe poruszył się na
siedzeniu. Żaden z foteli na statku nie był dopasowany do rozmiarów ludzkiego ciała. -
Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się wykraść bogom ogień. Podarował go ludziom i
cierpiał przez wieki za zuchwałość. Tak, istnieją wskazówki na poparcie takiej teorii, lecz
dowody są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia. - Może, tylko może, wkrótce się
tego dowiemy!
- Ten port z zapasami od dawna był opustoszały - zauważył Travis. - Może nic nie
zostało z ich imperium?
- Cóż, jeszcze nie dotarliśmy do celu podróży. - Renfry wstał. -Kiedy tam wylądujemy
- nie wiem gdzie, ale przecież musimy gdzieś wylądować - być może będzie szansa, byśmy
powrócili do domu, pod warunkiem, że... - Zabębnił palcami o drzwi. - Pod warunkiem, że
dopisze nam wyjątkowe szczęście.
- To znaczy? - spytał Ashe.
- Automaty muszą być ustawiane za pomocą jakiegoś przewodnika - może taśmy albo
dysku. Po wylądowaniu, przy sprzyjających warunkach, zabiorę się do pracy i może uda mi
się odwrócić cały proces. Tyle że od Ziemi dzielą nas setki “jeśli", a nie możemy na nic
liczyć.
- Jest jeszcze coś - dodał Ashe. - Analizowałem znalezione przez nas materiały.
Gdybyśmy zdołali rozszyfrować ich język... niektóre z zapisków muszą traktować o
konserwacji i sterowaniu tym statkiem.
- A gdzie w kosmosie zamierzasz znaleźć Kamień Rosetty? -zapytał Travis. Nie
sądził, aby, zapiski obcych okazały się przydatne. - Nie mamy wspólnego dziedzictwa mowy.
- Czy prawa matematyki nie powinny być takie same, bez względu na język? Dwa i
dwa zawsze równa się cztery - odparł Ross.
- Proszę, znajdź mi na dyskach, które przepuszczałeś przez czytnik, symbole choćby
w najmniejszym stopniu podobne do naszych liczb. - Renfry'ego na powrót ogarnął
pesymizm. - Tak czy siak, nie mam zamiaru bawić się z urządzeniami w sterówce, póki
jesteśmy w kosmosie.
Wciąż w kosmosie - jak długo jeszcze? Drugi etap wyprawy donikąd okazał się
gorszy niż pierwszy. Spodziewali się, że pierwszy gwiezdny port okaże się ostatnim. Ale
krótka przerwa na zatankowanie stanowiła zapowiedź o wiele dłuższej podróży. Upływ
godzin mierzyli wedle wskazań zegarka Renfry'ego. Dni liczyli, odmierzając godziny. Minął
tydzień od czasu, gdy opuścili stację paliw.
Aby zająć czymś umysł, zgłębiali zagadki, jakie oferował im statek. Ashe zdążył już
opanować działanie małego projektora, który “odczytywał" zapiski przechowywane na
krążkach wypełnionych czymś, co przypominało cienki drucik. W ten sposób otworzył drzwi
do nieznanych światów. Śpiewna mowa towarzysząca obrazom była niezrozumiała dla
Ziemian, ale obrazy okazały się bardzo ciekawe. Trójwymiarowe, barwne, stanowiły okno na
świat tajemniczej cywilizacji zamieszkującej gwiazdy.
Poznali mnóstwo ras, z których tylko jedną trzecią stanowiły istoty humanoidalne. Ale
czy te dane były prawdziwe? Może to fikcja, która miała ich bawić podczas długich godzin
podróży w kosmosie? A może to raporty z jakichś innych planet?
- Jeśli jesteśmy na statku policyjnym, a to są autentyczne raporty ze spraw -
skomentował Ross - niewątpliwie mieli pewne problemy. - Oglądał z zainteresowaniem
niesamowitą bitwę w dżungli, w przeważającej części zalanej wodą. Wrogowie - białe,
amfibijne stwory - posiadały zadziwiającą zdolność wydłużania ciał i kończynami chwytały
przeciwników. - Z drugiej strony - ciągnął - mogą to być tylko filmiki służące rozrywce
chłopców w błękicie. Żeby im się zbytnio nie nudziło. Skąd mamy wiedzieć?
- Dzisiaj rano odkryłem coś, co powinno nas bardziej zainteresować. - Ashe przejrzał
krążki. - Spójrzcie na to. - Wyjął zapis bitwy w dżungli i wsadził nowy krążek.
Z uwagą wpatrywali się w maleńki ekran. Travis próbował się domyślić, co oznacza
wysokie gdakanie, które dźwięczało w kabinie. Przenikliwy ton głosu nadwerężał ludzkie
uszy.
Potem zobaczyli niebo zasnute szarymi, nisko wiszącymi, gęstymi chmurami. Poniżej
rozciągało się pustkowie pokryte czymś, co mogło być jedynie śniegiem, takim, jaki znali z
własnego świata. Na ekranie pojawiła się niewielka grupka istot. Łatwo było rozróżnić
znajome błękitne kombinezony kontrastujące z szarobiałym, monotonnym tłem.
- Coś ci to mówi? - zwrócił się Ashe do Rossa. Murdock z ożywieniem przyglądał się
scenie widocznej na ekranie. Czterej łysi humanoidzi byli ubrani tylko w błękitne kombine-
zony. Travis przypomniał sobie uwagi Rossa o izolujących właściwościach dziwnego
tworzywa. Z głowami skrytymi w bankowych hełmach, poruszali się powoli i ostrożnie.
Obraz mignął i nastąpiła jedna z szybkich zmian, do których oglądający zdążyli się
przyzwyczaić. Teraz prawdopodobnie oglądali tę samą krainę z punktu widzenia jednej z
czterech odzianych w błękitny kombinezon istot. Nagle nastąpił zapierający dech w piersiach
spadek; kamera musiała zjechać z ogromną prędkością do doliny. Przed nimi znajdowało się
drugie obniżenie terenu, lecz perspektywa nie zachowywała odpowiednich proporcji.
Proporcje nie były jednak na tyle wypaczone, aby ukryć to, co filmujący chciał
zarejestrować. Widzowie spoglądali w dół na szeroką przestrzeń, w której, na wpół
zagrzebany w śniegu, leżał jeden z wielkich frachtowców.
- To niemożliwe! - Na twarzy Rossa malowało się nieopisane zdziwienie.
- Patrzcie - rzekł Ashe.
W pewnej odległości od porzuconej półkuli pojawiły się czarne punkciki. Poruszały
się po ścieżce wydeptanej w ubitym śniegu. Rozległo się kolejne kliknięcie i znów zobaczyli
lód - wielką ścianę lodu wyrastającą ku szaremu niebu. Wydeptana ścieżka prowadziła
bezpośrednio do tej ściany.
- Posterunek czasu Czerwonych! Na pewno! A ten statek... - Ross prawie krzyczał -
ten statek musiał brać udział w nalocie! Rozległo się ostatnie kliknięcie i ekran zaświecił
pustką,
- Gdzie reszta? - spytał Ross.
- To już wszystko. Jeżeli nagrali coś jeszcze, nie ma tego na tym zwoju. - Ashe
wskazał palcem kolorową tabliczkę przyczepioną do krążka. - Nie znalazłem niczego z
podobnym oznaczeniem.
- Ciekaw jestem, czy Czerwoni w jakiś sposób im się odpłacili.
Może wybili później załogę naszego statku. Broń biologiczna... - Ross bawił się
włącznikiem projektora. - Przypuszczam, że nigdy się nie dowiemy.
Wtem ponad ich głowami, przerywając ciszę, nadeszło ostrzeżenie z kabiny
nawigacyjnej, gdzie Renfry pełnił wachtę.
- Koledzy, statek szykuje się do kolejnego przeskoku. Zapnijcie pasy! Czeka nas
niezła jazda!
Pospieszyli do koi. Travis naciągnął na siebie ochronną pajęczynę. Co znajdą tym
razem? Kolejną zamieszkaną przez roboty stację paliw czy też tak bardzo oczekiwany cel
podróży? Przygotował się psychicznie na katusze związane z wyjściem z hiperprzestrzeni,
gdzie nie istniało poczucie odległości ani czasu.
Załoga ponownie doświadczyła owej zmiany, która drwiła z praw naturalnych i
wypełniała dyskomfortem umysły i ciała.
- Przed nami słońce. - Travis otworzył oczy, słysząc głos Renfry'ego trochę
wyostrzony przez komunikator. - Jedna, dwie, cztery planety. Zdaje się, że zmierzamy do
drugiej.
Kolejne oczekiwanie. Potem przejście przez atmosferę, powrót grawitacji, wibracje
śpiewające w ścianach i podłogach. Wreszcie lądowanie, lekkie uderzenie i tarcie o podłoże.
- To coś innego... - Słowa Renfry'ego utonęły w ciszy, jakby to, co zobaczył na
ekranie, odebrało mu mowę.
Wspięli się do kabiny sterowniczej, stłoczyli przed oknem. Na zewnątrz była noc,
ożywiona czerwonawym światłem, jakby jakiś gigantyczny ogień wypełniał niebo gniewnym
odbiciem swej furii.
- Jesteśmy w domu? - Tym razem to Ross zadał pytanie. Renfry, zahipnotyzowany
widokiem ognistego światła, odpowiedział jak zwykle rozważnie:
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Spróbujmy wyjrzeć przez właz - zdecydował Ashe.
- Może to wulkan - odezwał się Travis, pamiętając o doświadczeniach z
prehistorycznego świata.
- Nie, nie sądzę. Widziałem tylko jedno podobne zjawisko
- Wiem, co masz na myśli. - Ross stał już na drabinie - Noce polarne!
10
Port paliwowy, mimo dość nietypowej architektury, nie różnił się aż tak bardzo od
budowli, które widywali wcześniej. To jednak było jak spełnienie najbardziej fantastycznego
marzenia. Travis patrzył na zewnętrzny świat, dziki i oszałamiający.
Migocząca czerwień, sięgająca chmur, wystrzeliwała jęzorami wzdłuż horyzontu,
wypełniając jedną czwartą nieba. Sprawiała, że gwiazdy wydawały się blade, i walczyła z
zawieszonym na nieboskłonie księżycem, trzykrotnie większym od tego, który towarzyszył
rodzimej planecie Ziemian.
Dokoła statku rozciągało się spękane, choć kiedyś z pewnością gładkie pole. W
powietrzu rozlegały się słabe trzaski, bynajmniej nie od wiatru, lecz od elektrycznych
wyładowań. Niesamowita łuna to podświetlała, to znów zacieniała horyzont.
- Powietrze jest w porządku. - Renfry ostrożnie ściągnął hełm. Po tym zapewnieniu
pozostali też uwolnili głowy. Powietrze było suche, równie suche jak pustynny wiatr.
- Jakieś budynki. Tam. - Odwrócili głowy w kierunku wskazanym przez Rossa.
Podczas gdy ruiny wież stacji paliwowej wystrzelały prosto ku niebu, ta struktura,
przylegała do ziemi, a jej najwyższa część nie wystawała ponad kopułę statku. Nigdzie w
czerwonym świetle Travis nie mógł dostrzec czegoś, co sugerowałoby istnienie życia. Planeta
ze stacją paliw wyglądała na opuszczoną, lecz tutaj nagość i surowość niepokoiła, była wręcz
złowroga.
Żaden z mężczyzn nie kwapił się, by badać teren pod ognistym niebem. Z drugiej
strony, nic nie wyszło na powitanie statku. Jeśli była to kolejna stacja obsługi, dawno już nie
działała. W końcu Ziemianie wrócili na statek, zamknęli właz i postanowili czekać.
- Pustynia - powiedział Travis. Ashe spojrzał na niego pytająco.
- To się czuje w powietrzu - wyjaśnił Indianin. - Człowiek bez trudu ją rozpoznaje,
jeśli przeżył na niej większość życia.
- Czy to koniec wyprawy? - zapytał Ross Renfry'ego.
- Nie wiem - odparł technik.
Wspięli się po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Renfry stanął przed główną
konsolą. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Niespodziewanie zwrócił się do Travisa.
- Czujesz tam pustynię. No cóż, ja czuję maszyny, spędziłem z nimi większość swego
życia. Wylądowaliśmy i nie zanosi się, abyśmy mieli znów startować. Mam jednak wrażenie,
że podróż jeszcze się nie skończyła. - Roześmiał się. - W porządku, a teraz powiedz mi, że
widzę duchy, a ja przyznam ci rację.
- Wprost przeciwnie. Zgadzam się z tobą w zupełności i nie zamierzam się zbytnio
oddalać od statku. - Ashe odwzajemnił uśmiech. - Czy sądzisz, że to kolejny przystanek na
uzupełnienie paliwa?
- Nie widać żadnych robotów - zaoponował Ross.
- Mogły zostać unieruchomione dawno temu albo zżarła je rdza - odparł Renfry.
Teraz, kiedy wzbudził zwątpienie, sprawiał wrażenie zasmuconego.
Po jakimś czasie mężczyźni rozeszli się do swoich kajut. Jeżeli którykolwiek z nich
zdołał zasnąć, był to niespokojny sen. Leżąc na miękkim materacu, który samoczynnie
dopasowywał się do kształtów ciała, Travis odczuwał brak bezpieczeństwa - tego dziwnego
bezpieczeństwa oferowanego przez statek w czasie lotu. Teraz na zewnątrz skorupy, w której
mógł odpoczywać, znajdował się nieznany świat, bardziej złowrogi niż przyjazny. Być może
ognista łuna rozjaśniająca noc oraz suchość powietrza przekonały Indianina, że w
rzeczywistości nie jest to świat maszyn pozostawionych do wykonywania określonych zadań
na długo przed narodzinami jego rasy. Nie. Tutaj było życie. I czekało na zewnątrz.
Musiał się zdrzemnąć, ponieważ zbudził go dotyk dłoni. Powlókł się za Rossem do
mesy. Jadł w milczeniu, czując napięcie nerwów, przekonany, że na zewnątrz statku czyha
niebezpieczeństwo.
Wyszli uzbrojeni w miotacze obcych, wiszące w specjalnych pasach z kaburami.
Natychmiast zostali zalani bezlitosnymi promieniami słonecznymi, równie przerażającymi
białą jasnością, jak płomienie poprzedniej nocy. Ashe przesłonił oczy ręką.
- Włóżmy hełmy - rozkazał. - Może zredukują część promieniowania.
Miał słuszność. Przezroczyste tworzywo tak skutecznie odbijało światło, że nawet nie
musieli mrużyć oczu.
Travis również się nie mylił, sądząc że wylądowali w kraju pustynnym. Piach, wpełzał
na długie, opustoszałe lądowisko. Wydmy białego piasku połyskiwały w świetle słonecznym i
oślepiały nie zasłonięte oczy. Nie zauważyli innych statków, tylko samotne góry piachu, nie
urozmaicone najmniejszym śladem wegetacji.
Był tylko piach i budynki, niskie, przylegające do ziemi, oddalone o jakieś ćwierć
mili.
Mężczyźni zawahali się, stojąc u podnóża drabiny. Nie tylko przeczucie Renfry'ego,
że wyprawa jeszcze się nie skończyła, trzymało ich w pobliżu statku. Pustkowie dookoła nie
zapraszało do odkrywania nieznanego lądu. Mimo to zawsze istniała szansa, że jakieś
znalezisko pomoże im rozwiązać zagadkę powrotu.
- Zrobimy tak. - Ashe, badacz-weteran, przejął kontrolę nad załogą. - Ty, Renfry,
zostaniesz tutaj, przy luku. Na najmniejszy znak, że statek znów ożywa, wypalasz. Na maksa.
Z wąskiej lufy miotaczy strzelał błękitny promień, który powinien być widoczny na
wiele mil. Nie wiedzieli, jaki zasięg mają komunikatory w hełmach, ale z pewnością mogli
liczyć na skuteczność błyskowych sygnałów ostrzegawczych.
- Zrobi się! - Renfry już wspinał się po drabinie, nie okazując rozczarowania, że nie
będzie jednym z odkrywców.
Ruszyli w stronę budynków. Ashe szedł przodem, a Ross i Travis kroczyli z tyłu.
Indianin przyglądał się piaskowi pod stopami. Nie wiedział, czego szuka. Przecież na tych
luźnych, sypkich ziarenkach nie pozostałyby żadne ślady. Ślady! Spojrzał za siebie. Nawet
niewielkie wgłębienia po stopach były prawie niewidoczne.
Piach nie pokrywał jednak całej planety. Travis stąpnął w bok, aby ominąć pękniętą
betonową płytę przechyloną na jedną stronę i odsłaniającą wgłębienie. Zawahał się,
spoglądając w dół.
Zeszłej nocy wiał wiatr, Indianin czuł go wyraźnie na górze przy luku wejściowym
statku. Dzisiaj powietrze stało nieruchomo, nawet najmniejszy podmuch nie przesuwał
drobinek piasku. A w tym wgłębieniu nie było piachu. Instynkt podpowiadał mu, że oznacza
to coś niedobrego. Nękany podświadomym niepokojem, ukląkł, aby przyjrzeć się jamie.
Zobaczył to, co w innym wypadku uszłoby jego uwagi - otwór w ziemi, gdzie nie
zebrał się piasek. Wiedziony impulsem, przesunął opuszkami palców po wgłębieniu. W
dotyku wyczuł coś tłustego. Zdjął hełm i podniósł palce do nosa.
Cuchnący, słodki odór - czegoś żyjącego, czegoś, co nie dbało o higienę ciała. Tego
był pewien! Stwór najwidoczniej przycupnął na dłuższy czas w dobrze wybranej kryjówce, z
której mógł niepostrzeżenie obserwować statek. Travis wywnioskował, że obca istota posiada
pewnego rodzaju inteligencję. Założył hełm i przez komunikator powiadomił o swoim
odkryciu resztę załogi.
- Twierdzisz, że musiało tu siedzieć jakiś czas? - spytał Ashe.
- Tak. A odeszło całkiem niedawno. - Doszedł do tego wniosku, widząc niewielkie
wgłębienie, które musiało powstać w skutek nacisku ciepłego ciała na piaszczyste podłoże w
obrębie małego schronienia.
- Żadnych śladów?
- Nie byłoby ich tu widać. - Travis uniósł stopę i postawił ją na ziemi. - Nie, nie ma
mowy o śladach.
Ukryty obserwator mógł przybyć tylko z jednego miejsca - z budynków, w połowie
zakrytych pod przemieszczającymi się wydmami.
Wstał i ostrożnie ruszył do przodu, trzymając ręce blisko zatkniętej za pas broni.
Poczucie czającego się niebezpieczeństwa było wyjątkowo silne.
Ashe zatrzymał się przed budynkami. Gdy przyjrzał się strukturze, zorientował się, że
to jedna budowla. Niskie, pozbawione okien przejście łączyło dwa skrzydła z głównym
blokiem. Travis wiedział, jaki wpływ na struktury skalne mają wiatr i erozja. Tutaj te same
czynniki od dawna żłobiły w kamieniu wgłębienia, zaokrąglając i polerując krawędzie,
dopóki ściany nie upodobniły się wyglądem do wszędzie widocznych wydm.
Mężczyźni nie dostrzegli okien ani drzwi. Tylko na krańcu skrzydła widniało
zagłębienie w wydmie, łamiące naturalną linię wyznaczoną przez wiatr. Załamanie było
dostatecznie niezwykłe, aby przyciągnąć wyostrzoną uwagę Indianina.
- Tam - zawołał, zapominając o komunikatorze w hełmie. Powoli, z ostrożnością
myśliwego podkradającego się do płochliwego zwierzęcia, ruszył ku przerwie w wydmie. Nie
widział żadnych śladów, a mimo to wyczuwał, że zmiana w wyglądzie piaszczystego
wzniesienia zaistniała niedawno z powodu czegoś, co poruszało się w określonym celu. Z
pewnością nie był to skutek działania wiatru.
Okrążył wydmę, która sięgała mu do ramion, i oparł się o ścianę. Nie mylił się. Piach
został odrzucony i zablokowany luźno po dwóch stronach, jakby jakieś drzwi otwarły się na
zewnątrz.
- Osłaniaj go! - Cień Ashe'a przeciął skąpany słońcem wzgórek i spotkał się z drugim,
rzucanym przez Rossa. Z dwoma agentami czasu po bokach Apacz rozpoczął wnikliwe
badanie zewnętrznej strony muru.
Nie widział żadnej różnicy w gładkiej powierzchni, lecz jego palce wyczuły coś mniej
więcej na poziomie bioder. Namacał pasek biegnący aż do ziemi, który różnił się w dotyku od
materiału powyżej i po bokach. Spróbował nacisnąć, ciągnąć, w końcu naparł całym
ciężarem, chcąc przesunąć fragment płyty, ale skała nie ustępowała. Był prawie pewien, że ta
część się otwiera. Stąd ślady na piasku.
W końcu, opierając się na rękach i kolanach, wcisnął końcówki palców pod mur tuż
przy ziemi. Wtedy odkrył szorstki pędzelek włosów wystający z niewidocznej szczeliny.
Pomagając sobie czubkiem noża, uwolnił kosmyk. Włosy były sztywniejsze niż sierść
znanych mu zwierząt, a każdy pojedynczy włos był sześciokrotnie grubszy od ludzkiego.
Maskujący szarobiały kolor sprawiał, że zlewały się z odcieniem piasku i na tle wydm były
niewidoczne.
Tłusty kosmyk przylgnął mu do palców. Travis nie musiał wąchać swego znaleziska,
aby stwierdzić, że cuchnie. Oddał je Ashe'owi, czując wzrastający niesmak. Dowódca
wyprawy badawczej włożył trofeum do jednej z kieszeni paska.
- Jest jakaś szansa, żeby to otworzyć? - Wskazał na ukryte drzwi.
- Nie sądzę - odparł Travis. - Prawdopodobnie są zabezpieczone od wewnątrz.
Przyglądali się niepewnie budynkowi. Poza nim rozpościerała się pustynia, sięgająca
aż po horyzont, gdzie zeszłej nocy płonął ogień. Jeżeli była tu jakaś zagadka, jej rozwiązanie
leżało wewnątrz tej budowli, a nie w pustynnym krajobrazie.
- Ross, ty zostaniesz tutaj. Travis, przejdź na koniec skrzydła. Stań tak, żebyś widział
Rossa i mnie, gdy będę szedł wzdłuż tylnej części budynku.
Ashe zachowywał się równie ostrożnie jak Apacz. Przesuwał dłonie wzdłuż muru,
szukając jakiegoś wejścia, które spróbowaliby sforsować. Przeszedł całą długość budynku i
wrócił z niczym.
- Byty tu kiedyś okna i drzwi, ale dawno temu zostały zamurowane. Gdybyśmy mieli
czas i odpowiednie narzędzia, moglibyśmy dostać się do środka.
Głos Rossa zabrzmiał w komunikatorach.
- Są jakieś szansę na wejście przez dach, szefie?
- Jeżeli chcesz spróbować, proszę bardzo!
Travis oparł się o ścianę, która pilnie strzegła swoich sekretów, a Ross wspiął się po
nim na dach. Po chwili dwaj zwiadowcy stracili go z oczu. Zgodnie z poleceniem Ashe'a,
nieustannie komentował przez komunikator to, co widzi.
- Niewiele piasku. Wydawałoby się, że powinno go być więcej ... Zaraz, zaraz! - W
tym nagłym okrzyku wyczuwało się zapał. - Mam coś! Okrągłe talerze ustawione w kołach.
Są praktycznie wszędzie. Zamontowano je na stałe i nie można ich ruszyć z miejsca.
- Metalowe? - zapytał Ashe.
- Nieeee... - Ross wyraźnie się wahał. - Wygląda to raczej na szkło, tyle że
nieprzezroczyste.
- Okna? - zasugerował Travis.
- Za małe - zaoponował Murdock. - Ale jest ich tu dużo. Są wszędzie. Zaczekajcie! -
Gwałtowność ostatniego okrzyku zaniepokoiła ich. - Czerwone. Robią się czerwone!
- Uciekaj stamtąd! Skacz! - Komenda Ashe'a rozbrzmiała we wszystkich hełmach.
Ross nie miał najmniejszego zamiaru kwestionować rozkazu. Wykonał przewrót w
powietrzu i wylądował na jednej z wydm. Kompani podbiegli do niego, skupiając uwagę na
dachu zamkniętego budynku. Być może hełmy, rozpraszające promienie słoneczne,
umożliwiły im ujrzenie nikłych czerwonawych linii sięgających z dachu aż do nieba.
Travis poczuł mrowienie na odkrytej skórze rąk, jakby na chwilę ustała w nich
cyrkulacja krwi. Ross wygramolił się z piasku i otrząsnął gwałtownie.
- Co tu się dzieje? - W jego głosie pojawiła się nuta trwogi.
- Myślę, że to jakieś fajerwerki mające cię zniechęcić, może odstraszyć. Chyba należy
założyć, że w przypadku wszelkich wizyt mieszkaniec tej twierdzy udaje, że nie ma go w
domu. Co więcej, gospodarz dysponuje jakimiś nieprzyjemnymi urządzeniami, które
wspierają jego pragnienie prywatności. Prawdopodobnie dlatego nie znaleźliśmy tu otwartych
drzwi.
Cienkie, ogniste smugi zniknęły. Albo wyłączono moc, albo promienie nie były
widoczne dla ludzkich oczu. Sztywne włosy, odrzucający smród, a teraz to. Nic nie łączyło
się w spójną całość. Oczywiście sierść mogła pochodzić z jakiegoś psa. To przypuszczenie
tłumaczyłoby również niskie wejście do budynku. Ale czy pies czatowałby w rozważnie
wybranej kryjówce, obserwując statek...? To nie zgadzało się z naturą zwierząt, które Travis
dotychczas poznał. Takie działanie świadczyło o pewnej inteligencji.
- Uważam, że są stworzeniami nocnymi - odezwał się nagle Ashe. - To pasuje do
wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Blask słoneczny może być dla nich równie bolesny
jak dla nas, kiedy nie nosimy hełmów. Za to w nocy...
- Usiądziemy i będziemy patrzeć, co się stanie? - zapytał Ross.
- Nie na otwartej przestrzeni. Poza tym, najpierw musimy dowiedzieć się czegoś
więcej - odparł dowódca.
Travis przyznał mu rację. Powinni zachować najwyższą ostrożność. Ten świat był o
wiele bardziej zatrważający i wrogi niż planeta z portem paliwowym. Suche pustkowie miało
w sobie mglistą, nienazwaną groźbę, jakiej nigdy wcześniej nie wyczuwał w pustynnych
kramach na własnej planecie.
Wrócili do statku, wspięli się po drabinie i z zadowoleniem zamknęli właz, odcinając
się od upiornej białej łuny.
- Co widziałeś? - zapytał Ashe Renfry'ego.
- Najpierw Murdock zeskoczył z wysokiego dachu, a potem jakieś czerwone linie,
bardzo słabe, wystrzeliwały z całej powierzchni. Co zrobiliście? Nacisnęliście zły dzwonek
do drzwi?
- Prawdopodobnie kogoś obudziliśmy. Nie sądzę, żeby to było szczególnie zdrowe
miejsce do zwiedzania. Boże, jak to cuchnie! - zakończył Ross, pociągając nosem.
Ashe trzymał na dłoni kosmyk włosów, którego odór przenikał na wskroś dotychczas
bezwonne powietrze statku.
Zanieśli kosmyk do małego pomieszczenia, kiedyś być może siedziby dowódcy, w
którym Ashe gromadził materiały do badań. Mimo śmierdzących wyziewów wszyscy stali
dokoła stołu, kiedy archeolog rozdzielał kosmyk na pojedyncze włosy i rozkładał je na blacie.
- Ale grube te włosy! - zdziwił się Renfry.
- Jeżeli to włosy. Czego bym nie oddał za laboratorium! - Ashe przykrył znalezisko
czystą kartką pochodzącą z materiałów piśmiennych znalezionych na statku.
- Ten smród... - Travis przypomniał sobie, że trzymał w dłoni cuchnące znalezisko, i
wytarł rękę o udo.
- Tak? - ponaglił Ashe.
- Cóż, myślę, że bierze się po prostu z brudu. To sierść nieznanego stworzenia.
- Obcy metabolizm. - Archeolog pokiwał głową. - Każda rasa na Ziemi charakteryzuje
się szczególnym zapachem ciała, który jest bardziej wyraźny dla człowieka innej rasy. Ale do
czego zmierzasz?
- Hmm, jeżeli rzeczywiście pochodzą od jakiegoś... jakiegoś człowieka... - Travis użył
tego terminu, ponieważ nie potrafił znaleźć innego - a nie od zwierzęcia, to rzekłbym, że gość
mieszka w zwyczajnym chlewie. A to oznacza albo stosunkowo wysoki stopień
prymitywizmu, albo też mamy do czynienia z degeneratem.
- Niekoniecznie - zauważył Ashe. - Kąpiel wymaga wody, a nie widzieliśmy tu
żadnych zbiorników.
- Oczywiście. Nie widzieliśmy tu wody. Ale muszą ją gdzieś mieć. I myślę... - Nie
mógł zaoferować zbyt wielu dowodów na poparcie swojej teorii.
- Możliwe. Tak czy owak, dziś w nocy będziemy czuwać i przekonamy się, co wyłazi
z tego domku.
Drzemali w ciągu dnia; Renfry jak zwykle w kabinie nawigacyjnej. Żaden z nich nie
wiedział, z jakiej przyczyny statek wylądował na tym bezmiarze piachu, a jałowość lądu
wzmocniła przekonanie Renfry'ego, że jeszcze nie dotarli do celu podróży. Wydawało się
logiczne, że statek wyruszył z jakiegoś centrum cywilizacji, a to miejsce takiego nie
przypominało.
Kiedy słońce przygasło i zmierzch okrył góry pełzającego piachu, zgromadzili się
ponownie przy drzwiach w zewnętrznej skorupie, aby obserwować budynek i pas ziemi
leżący między nimi a tajemniczym blokiem.
- Jak sądzisz, będziemy musieli czekać? - Ross zmienił pozycję.
- Wcale - odpowiedział cicho Ashe. - Patrz!
Zza wydmy z niskim wejściem, zlokalizowanym wcześniej przez Travisa, wydobywał
się bardzo słaby czerwony blask.
11
Gdyby znów odbywał się ognisty pokaz, jaki oglądali poprzedniego wieczoru, na
pewno by tego nie spostrzegli. Teraz, o zmierzchu, kiedy kształty wydm zniekształcały
widok, trudno było cokolwiek zobaczyć. Ashe powoli liczył pod nosem. Przy dwudziestu
błysk zniknął niespodziewanie, co sugerowało, że zatrzaśnięto drzwi.
Travis wytężył wzrok, obserwując koniec maskującej wydmy. Gdyby to coś, co ich
szpiegowało poprzedniej nocy, wracało na starą pozycję, najkrótsza droga przecinałaby ten
punkt. Ale jak dotąd niczego nie zobaczył.
Usłyszał natomiast dźwięk dolatujący z przeciwnego kierunku, jakiś szept z otwartej
przestrzeni. Powiew suchego powietrza musnął mu policzki, zwiastując wiatr wzmagający się
wraz z nastaniem nocy. Szept musiał być spowodowany poruszającymi się ziarnami piasku
pod pierwszym silnym podmuchem.
- Moglibyśmy się zaczaić - zauważył w zadumie Ross.
- Niewykluczone, że mają bardziej wyostrzone zmysły niż my. Jeśli są stworzeniami
nocnymi, po ciemku widzą lepiej od nas. Należy również przypuszczać, że zdążyli już nabrać
podejrzeń. Poza tym chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o naturze istoty, na którą mam
zastawić pułapkę.
Travis słuchał Ashe'a jednym uchem, wydało mu się bowiem, że dostrzegł tam jakiś
ruch. Tak! Zacisnął palce na ramieniu archeologa w geście ostrzeżenia. Jakiś cień prześliznął
się na końcu wydmy i szybko ukrył za nasypem. Wyraźnie zmierzał do schronienia za płytą.
Czy ma zamiar pełnić wartę w zaimprowizowanym punkcie obserwacyjnym?
A może dzisiejszej nocy on, ona lub ono zbliży się jeszcze bardziej do statku?
Robiło się coraz mroczniej, a z nadejściem całkowitych ciemności języki ognia
rozpoczęły na niebie prawdziwy taniec. Chociaż barwny pokaz nie dawał równomiernego
blasku, oświetlał płaski teren bezpośrednio przy statku. Jakikolwiek atak tubylców nie uszedł-
by uwagi mężczyzn stojących na straży. Wiedzieli, że przy podniesionej drabinie i włazie
znajdującym się kilkanaście stóp nad ziemią nie muszą się obawiać prób sforsowania swojej
twierdzy. Oczywiście, o ile tajemnicze istoty nie dysponują bronią umożliwiającą im
zredukowanie odległości.
- Zamknij wewnętrzną grodź - rozkazał nagle Ashe. - Odetniemy światło w statku i
trudno im będzie nas dostrzec.
Przy zamkniętej grodzi, przez którą nie dochodziła błękitna poświata, przywarli do
podłogi, starając się nie gnieść wzajemnie. Czekali na następny ruch ze strony kryjącego się
lub kryjących poniżej.
- Coś tam jest - ostrzegł cicho Ross. - Po lewej. Dokładnie na końcu ostatniej wydmy.
Tubylec okazał się niecierpliwy. Ciemny cień, który mógł być głową, przesunął się na
tle białego piasku. Wiatr zawodził dokoła statku, stopniowo przybierając na sile. Mężczyźni
założyli hełmy, aby się ochronić przed gwałtownymi podmuchami. Tumany wirującego
piasku najwyraźniej nie przeszkadzały tubylcowi.
- Myślę, że jest ich więcej - powiedział Travis. - Ten ostatni ruch nastąpił zbyt daleko
od pierwszego.
- Czy to możliwe, że szykują się na nas? - zastanawiał się Ross.
Żaden z mężczyzn nie przygotował miotacza. Punkt obserwacyjny był wysoko nad
ziemią i wydawało się niemożliwe, by komukolwiek udało się wdrapać po gładkiej
powierzchni kuli, więc załoga statku czuła się bezpieczna.
Ciemny obiekt rzucił się w ich kierunku. Albo biegł zgięty wpół, albo poruszał się na
czworakach! Gdy jedna ze zdumiewających eksplozji światła na niebie oświetliła postać,
mężczyźni krzyknęli jednocześnie.
Człowiek czy zwierzę? Stworzenie miało cztery długie kończyny i jeszcze dwie
szczątkowe w połowie ciała. Biegnąc, pochylało okrągłą głowę w dół, więc nie widzieli
twarzy. Całe ciało pokrywała sierść, ciemniejsza niż włosy znalezione przez Travisa. Nie
dostrzegli ubrania ani jakiejkolwiek broni.
Na chwilę cień zatrzymał się przed statkiem. Potem wycofał się pędem do kryjówki
pośród wydm. Nastąpił kolejny ulotny ruch, który obserwatorzy ledwo dostrzegli, ponieważ
tym razem sylwetka biegnącego była słabo widoczna na tle piasku.
- Możliwe, że to jego włosy znalazłeś - stwierdził Ashe. -Niewątpliwie jest jaśniejszy
od tego pierwszego.
- Te stwory mają różne kolory, ale wszystkie są mniej więcej tej samej wielkości -
dodał Ross. - Co to jest, do diaska?
- Na pewno nie pochodzą z naszego świata - orzekł Ashe. -Wygląda na to, że ten
statek je interesuje i próbują znaleźć jakiś sposób, by zbliżyć się do niego niepostrzeżenie.
- Poruszają się - zauważył Travis - jakby obawiały się ataku.
Muszą mieć jakichś wrogów.
- Wrogów związanych z tego typu statkami?- Ashe doszedł do tego wniosku z typową
dla niego łatwością kojarzenia faktów. - Tak, to możliwe. Nie sądzę jednak, żeby podobny
statek lądował tu niedawno.
- Wspomnienia przekazywane...
- Wspomnienia oznaczałyby, że to rozumne istoty! - Dopiero wypowiedziawszy te
słowa, Travis zdał sobie sprawę, iż myśl o jakimkolwiek pokrewieństwie z tymi stworzeniami
napawa go odrazą.
- Dla siebie mogą byś istotami rozumnymi - odpowiedział Ashe - a my możemy
wydawać się im potworami. Wszystko jest względne, synu. W każdym razie, nie sądzę, żeby
zachowywały się w stosunku do nas przyjaźnie.
- Co ja bym dał za latarkę - odezwał się smutno Ross. -Chciałbym porządnie oświetlić
któregoś z tych stworów i dobrze mu się przyjrzeć.
Mijały kolejne minuty, a oni wciąż obserwowali słabo widocznych tubylców
poruszających się wśród piaszczystych wzniesień, lecz ani razu nie mieli okazji dobrze się
przyjrzeć któremu kolwiek z nich.
- Myślę, że próbują zajść nas od tyłu - stwierdził Travis, wypatrzywszy uprzednio co
najmniej dwa cienie zmierzające w tym kierunku.
- Daremny trud. To jest jedyne wejście na statek - głos Rossa brzmiał niemal
filuternie.
Travis nie potrafił z taką niefrasobliwością myśleć o tym, że tubylcy zachodzą od tyłu
ich statek. Instynkt podpowiadał mu, że zagraża to jego bezpieczeństwu. Choć z drugiej
strony, zdawał sobie sprawę, że istnieje tylko jedno wejście, więc ewentualna obrona nie
nastręczy trudności. Wystarczyło zamknąć właz i nic nie mogło dostać się do środka.
- Dlaczego statek tu wylądował? - zastanawiał się Ross. - Musi istnieć jakiś powód.
Może musimy coś znaleźć albo coś zrobić, zanim znów odlecimy?
Te obawy nurtowały wszystkich, Murdock tylko je zwerbalizował. A jeśli odpowiedź
znajdowała się właśnie tam, w budynku, do którego nie potrafili wejść? Może udałoby się go
sforsować nocą? Otulone ciemnościami wejście strzeżone przez ruchliwe, owłosione
stworzenia, doskonale widzące po zmroku, na których terenie łowieckim się znajdowali...
- Budynek? - Travis wypowiedział to słowo pytającym tonem. Poczuł, jak Ashe
poruszył się obok niego niespokojnie.
- Możliwe - zgodził się dowódca. - Jeżeli zostaniemy tu dłużej, możemy spróbować
dostać się do niego za dnia przy osłonie ognia. Te miotacze nastawione na maksimum mają
całkiem niezłą siłę rażenia.
Travis gwałtownym ruchem położył dłoń na ramieniu Ashe'a. Wszyscy mieli na
głowach hełmy dla ochrony przed wszędobylskim piachem niesionym przez wiatr, lecz
Indianin trzymał rękę na krawędzi grodzi i wyczuł dudnienie przenoszone przez zewnętrzną
powłokę statku. Poniżej wzniesienia, które zasłaniało Ziemianom dolną część kadłuba, coś
uderzało w metalową burtę. Travis chwycił rękę Ashe'a i przycisnął do grodzi, aby
współtowarzysz zrozumiał, co było powodem jego niepokoju.
- Uderzają w statek. - Wiedział, że wiadomości przekazywane przez komunikatory w
hełmach nie dotrą do uszu znajdujących się poniżej tubylców. - Ale dlaczego?
- Chcą go przedziurawić? - Ross włączył się do rozmowy. - Nie ma szans, by
przedostali się przez kadłub. Chyba nie ma, prawda?
Pozostali podzielali jego niepokój. Tak naprawdę, nic nie wiedzieli o możliwościach
tubylców.
Obok Travisa leżała zwinięta drabina. Czy ośmieliłby się zejść po niej i sprawdzić, co
robią nocni goście? Wydawało mu się, że dudnienie przybiera na sile. Przypuśćmy, że jakimś
cudem, albo przy użyciu nieznanego narzędzia, włochate stwory przebiją zewnętrzną powłokę
statku? Wówczas nie będzie już nadziei na ucieczkę z tej zapomnianej pustyni.
Zaczął przesuwać drabinę do przodu. Ashe chwycił go za rękę, lecz Travis
wyswobodził się z uścisku.
- Musimy sprawdzić - powiedział z naciskiem. - Musimy!
Ross i Ashe ruszyli jednocześnie i zaklinowali się w wąskim przejściu na dostatecznie
długo, aby Travis mógł przecisnąć się przez drzwi i opuścić się na długość własnego ciała.
Poczuł, że drabina nie wysuwa się dalej, i zrozumiał, że pozostała dwójka stara sieją przy-
trzymać.
Chwyciwszy się mocno szczebli i utrzymując się jak najbliżej powierzchni statku,
spojrzał w dół. Gra czerwonych błysków na niebie w osobliwy sposób oświetlała scenę
poniżej. Miał słuszność. Włochate stwory podpełzły nie zauważone od tyłu i cała grupka tło-
czyła się teraz u podstawy statku. Nie widział jednak w nieustannie migającym świetle, co
robią. Wtem jeden osobnik porzucił typową pozycję na czterech łapach i podniósł ramiona
ponad głowę. Kończyny w połowie ciała drgnęły, wysunęły się ruchem wijącym, suge-
rującym brak szkieletu kostnego, i przywarły ściśle do powierzchni statku.
Stworzenie wyskoczyło w powietrze i zawisło, dyndając tylnymi kończynami około
pół metra nad ziemią. Najwyraźniej trzymało się za pomocą macek wychodzących z pasa,
podczas gdy pięści, czy też pazury górnych kończyn waliły zaciekle w powierzchnię statku.
Stworzenie wykonało kolejny ruch do góry. Coś w tej wspinaczce świadczyło o zajadłości
osobnika.
Drugi stwór podciągnął się za pomocą macek do kadłuba i zaczął wspinaczkę na sam
szczyt. Travis nie zauważył u nich żadnej broni, niczego z wyjątkiem tych równomiernie
uderzających pięści. Nie miał zamiaru walczyć ze wspinaczami. Przekazał informacje
Ashe'owi i otrzymał rozkaz powrotu na statek. Zamknęli właz i zabezpieczyli go, jakby
szykowali się do odlotu. Dopiero wtedy poluzowali henny.
Teraz nie słyszeli huku uderzeń. Travis był jednak pewien, że stwory nie zaprzestały
wysiłków i wciąż próbują dostać się do wnętrza statku. Mężczyźni weszli po schodkach do
kabiny nawigacyjnej, aby obserwować świat na zewnątrz przez mały ekran. Renfry sprawiał
wrażenie zdezorientowanego.
- Nic nie rozumiem. Wciąż jestem pewien, że to nie koniec lotu. Nie potrafię
powiedzieć, dlaczego tak mi się wydaje, ani dlaczego tu wylądowaliśmy. Jeśli odpowiedź
znajduje się w tamtym budynku, będziecie musieli do niego wejść, a możliwe, że mamy
lepsze narzędzia niż te ręczne miotacze.
Ross pierwszy zrozumiał, o co mu chodzi.
- Działa.
- Zgadza się.
- Czy potrafimy ich użyć? - zapytał Ashe.
- Cóż, ich obsługa jest mniej skomplikowana niż pozostałych urządzeń na pokładzie.
Pamiętasz to? - Nacisnął dźwignię: zamrugały światełka, rozbrzmiało słowo w nieznanym
języku. Wszystko było tak, jak podczas pierwszego badania statku.
- I potrafisz z nich wypalić?
- Mój szef wywnioskował, że trzeba nacisnąć tamto - wskazał palcem jakiś
przełącznik, którego jednak nie dotknął. - Z tego co ja mogę wydedukować, jeden z tych
ogromnych miotaczy jest wycelowany w dach waszej twierdzy. Możemy spróbować, kiedy
tylko będziecie gotowi.
Ashe, nieobecny duchem, pocierał brodę, co oznaczało, że jeszcze nie podjął decyzji.
- Za dużo domysłów. Nie wiemy, czy naprawdę musimy otworzyć ten budynek, żeby
wystartować ponownie. W rzeczywistości, jeśli go rozłupiemy i nie znajdziemy tego, co
potrzeba, nasza sytuacja wcale się nie polepszy. Życie tubylców niewątpliwie zależy od tego
schronienia. Jeśli je zniszczymy, to tak jakbyśmy zmietli ich z powierzchni planety. Mogą
nam się nie podobać, ale to ich świat, a my jesteśmy intruzami. Chciałbym jeszcze trochę
zaczekać, zanim zdecyduję się na coś równie drastycznego, jak wysadzenie tej budowli w
powietrze.
Żaden z pozostałych mężczyzn nie zamierzał ponaglać Ashe'a. Na zewnątrz płomienie
buchały ku niebu, a biel księżyca, który widzieli poprzedniej nocy, została przyćmiona żółtą
poświatą mniejszego satelity, podążającego za większym bratem. Ekran nie pokazywał, co
robią włochaci nieznajomi.
Pierwszą wskazówką było zdumiewające przesunięcie się statku. W jaki sposób
stwory na zewnątrz do tego doprowadziły? Być może, wyobraził sobie Travis, wskutek
naporu wielu wspinających się po kadłubie ciał statek zmienił pozycję. I może to uruchomiło
kontrolę lotu. Znajome ostrzeżenia przed startem sprawiły, że zerwali się na równe nogi.
- Nie! - zaprotestował Renfry. - Nie możemy. Jeszcze nie. Najpierw musimy się
dowiedzieć, dlaczego.
Silniki, których działania nie rozumieli i nie potrafili kontrolować, nie dawały
posłuchu tym słabym oporom. Być może tylko limit czasowy rządził pobytem statku na tej
planecie; pełen dzień i pełna noc czasu planetarnego. A może chodziło o atak włochatych
stworzeń?
Co z tymi stworami? Czy uwolnią się na czas, opadną na ziemię podczas startu,
ostrzeżone wibracjami? Czy też będą się trzymać, skupione bezmyślnie na ataku, i zostaną
zabrane do mrożącej czerni wiecznej nocy w przestworzach?
Członkowie załogi zapięli pasy, oczekując na katusze startu i skoku w hiperprzestrzeń.
Znowu przenosili się w nieznane, mając przed sobą kolejny lot.
Tym razem podróż nie miała być taka sama. Travis dostrzegł pierwszą zmianę: start
nie był tak uciążliwy jak poprzednie, chyba że zdążyli się już przyzwyczaić. Indianin nie
stracił przytomności. Usłyszał okrzyk zdziwienia Renfry'ego:
- Chyba nie weszliśmy w hiperprzestrzeń! Co się stało? Zerwali się z miejsc i
podbiegli do ekranu. Technik miał rację. Zamiast kompletnej ciemności, która zamykała się
wokół nich, kiedy wykonywali skoki międzyplanetarne, zobaczyli oddalającą się orbitę
pustynnej planety, która żegnała ich zmieniającymi się barwami.
- Chyba zmierzamy do innej planety w tym samym systemie -powiedział Ashe. W
miarę upływu godzin przekonali się, że się nie mylił. Statek najwyraźniej obrał kurs na trzecią
planetę nieznanego słońca.
- Odwiedzimy je wszystkie? - zapytał Ross z nutą dawnej nonszalancji w głosie. -
Jeśli tak, to dlaczego? Dostawa mleka?
Minęły trzy dni, cztery. Żywili się zapasami obcych i poruszali się niespokojnie po
statku, nie potrafiąc skupić się dłużej na czymś innym niż ekran w kabinie nawigacyjnej.
Szóstego dnia pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o rychłym lądowaniu.
Na ekranie cel podróży malował się żywymi błękitno-zielonymi barwami
przerywanymi tu i ówdzie pomarańczowo-czerwonymi plamami. Kontrastujące kolory
przyprawiały o zawrót głowy. Ciągnęli losy, kto będzie siedział na trzech fotelach w
sterowni; czwarta osoba miała zostać relegowana na koje poniżej. Wypadło na Travisa, który
leżał teraz samotnie w sercu dudniącej kuli, zastanawiając się, co czeka ich tym razem.
Statek wylądował za dnia. Apacz pospiesznie rozpiął pasy. Potknął się, na nowo
przyzwyczajając się do siły grawitacji. W końcu dotarł do drabiny. Wszyscy wyszli na
zewnątrz, by oglądać nowy świat.
- Nie...!
Zrujnowane wieże, równie potężne jak budynki w porcie paliwowym, strzelały prosto
ku niebu, lecz różniły się od tych z pierwszej planety. Na tle bezchmurnego, jasnoróżowego
nieba widniała opalizująca kopuła, rzeźbiona liniami, które wiły się spiralnie ku górze,
przeobrażając się na szczycie w kruchą, zamarzniętą koronkę. Trudno było uwierzyć, by
człowiek stworzył taką wymyślną konstrukcję.
Travis przyglądał się wędrującym ku górze liniom. Widział przerwy, które psuły
idealny wzór. Mimo tych uszkodzeń fantastyczne piękno piany, światła i gry kolorów tęczy
królowało w krajobrazie. Wyrastało z roślinności o błękitnym odcieniu, niepodobnym do zie-
leni typowej dla liści ze świata Travisa.
Ulistnione gałęzie poruszały się ledwo dostrzegalnie, jakby muskał je delikatny
wietrzyk, ukazując to tu, to tam coraz to inne barwy. Owoce? Kwiaty?
Renfry odciągnął uwagę pozostałych od sceny tak ulotnej, że aż nierealnej.
- Spójrzcie!
Stał przed główną konsolą, ściskając rękami oparcie fotela pilota tak kurczowo, że na
ramionach zarysowały mu się kontury mięśni. Pulpit sterowniczy ożył. Mężczyźni patrzyli na
migające kontrolki zwiastujące przygotowywanie dział statku. Linia małych światełek płynęła
nierówno wzdłuż rzędów dźwigni i przycisków. Tam, gdzie jakieś zajaśniało, podnosiła się
dźwignia, któryś z klawiszy albo wciskał się, albo wyskakiwał ponad poziom konsoli. Na
końcu światło eksplodowało z miejsca, które Travis mógł zakryć kciukiem. Otworzyła się
klapa i w jamie poniżej ukazał się mały kawałek czerwonego metalu w kształcie monety,
który wypadł i potoczył się po podłodze.
Renfry ożywił się nagle i skoczył, żeby złapać dziwny przedmiot. Podniósł ostrożnie
mały dysk, jakby był czymś drogocennym.
- Cel podróży! - Odwrócił się do pozostałych, ukazując rozpromienioną twarz. - To
cel naszej podróży! Myślę, że właśnie trzymam zapis z wytyczonym kursem!
Nie mogło być innego wyjaśnienia. Podróż zaprogramowana przez zmarłego pilota
dobiegła końca. Mały metalowy dysk, który Renfry dzierżył w dłoni, krył nie tylko tajemnicę
ich przybycia, lecz również powrotu. Wrócą do własnego świata tylko wtedy, gdy rozwikłają
zasadę działania tego dysku.
Travis przeniósł wzrok z zaciśniętej dłoni technika na ekran. Delikatny wiatr unosił
kwitnące gałęzie dokoła opalizującej wieży.
Najbliższa przyszłość zdawała mu się w tym momencie bardziej pociągająca niż ta
bardziej odległa.
Być może Ashe miał podobne odczucie, ponieważ podszedł do wewnętrznej drabiny,
zatrzymał się i spojrzawszy przez ramię, powiedział z dziwną prostotą:
- Wychodzimy.
12
Jeśli kiedyś było tu szerokie lądowisko, to bujna zieleń dawno je pochłonęła. Z
roślinności zmiażdżonej przez lądujący statek unosiły się różne zapachy: niektóre przyjemne,
inne niemiłe.
Ziemianie nie założyli hełmów; nie były im tu potrzebne. Słońce przygrzewało,
zupełnie jak na Ziemi wczesnym latem. Delikatny wietrzyk nie nanosił piachu, a tylko
podrywał płatki kwiatów i liście pod ich stopami.
Teraz widzieli więcej niż przez ekran na statku. Obok opalizującej wieży o
fantastycznym kształcie wznosił się budynek równie dziwny i odmienny w stylu od swej
towarzyszki, tak jak pustynny świat różnił się od tego zielonego. Masywne matowoczerwone
bloki, geometryczne w swej strukturze, nie mogły zrodzić się w tym samym, twórczym
umyśle - a nawet w tej samej epoce.
Nieco dalej stal kolejny budynek o ostrych niczym noże wieżycach i wąskich oknach
w szarych murach. Spiczasty dach wykonano z jakiegoś szorstkiego, matowego materiału.
Gdzieniegdzie zwieszały się z niego pnącza, a nawet wyrastało małe drzewko. Ta budowla
również diametralnie różniła się stylem od baśniowej kopuły czy masywnych bloków.
- Dlaczego...? - Ross powoli kręcił głową, przenosząc wzrok z jednego budynku na
drugi, gdzie niższe piętra skrywała bujna roślinność. Wysokie budowle dominowały nad kulą
statku, sprawiając, że wydawał się wręcz miniaturowy.
Travis powrócił myślami do przeszłości, nieco zamazanej przez ostatnie wydarzenia.
W jego własnym świecie były przecież miejsca, gdzie miniaturowa wioska Zuni graniczyła z
osadą Dakota czy Apaczów.
- Jakieś muzeum? - zasugerował. To było jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło
mu do głowy.
Twarz Ashe'a wydawała się blada pod opalenizną. Spoglądał w skupieniu na kopułę,
na blok i dalej na ostro zaznaczające się wieżyce.
- Albo stolica, w której każdą ambasadę wzniesiono w rodzimym stylu.
- A teraz to wszystko jest martwe - dodał Travis. I nie mylił się. Miejsce było równie
opustoszałe jak port paliwowy.
- Możliwe, że to stolica galaktycznego imperium. Czego można się tu dowiedzieć!
Skarbiec... - Ashe oddychał szybko. - Możemy tu odkryć skarby tysiąca światów.
- A kto się o tym dowie? Kogo to zainteresuje? - zapytał Ross. - Nie mówię, że nie
jestem gotowy iść i ich poszukać.
Nagle Travis dostrzegł jakiś ruch w masie poplątanych roślin, gdzie lądujący statek
rozpłaszczył paprocie, ciągnąc inne, powiązane pnączami. Indianin obserwował drżenie
połamanych gałęzi. Coś torowało sobie drogę od miejsca oddalonego o jakieś sto metrów od
statku w kierunku ściany nieruchomych roślin. I to coś było całkiem sporych rozmiarów.
Czy pełzające stworzenie jest ranne? Czy wlecze się, aby umrzeć w jakimś zacisznym
miejscu? Travis nasłuchiwał, starając się usłyszeć coś więcej niż szelest liści. Jeżeli
mieszkaniec tej planety rzeczywiście jest ranny, nie skarżył się. Jakieś zwierzę? Czy... coś
innego? Coś równie obcego jak wydmowe stwory, bardziej zbliżone do zwierzęcia niż do
człowieka, takiego, jakiego znali?
- Ukryło się już - wysapał Ross. - Nie może być ciężko ranne, bo nie przesuwałoby się
tak szybko.
- Wydaje się, że ten świat nie jest tak opustoszały, jak wyglądał na pierwszy rzut oka -
powiedział Ashe sucho. - A tamte?
“Tamte" zbliżały się lekko i cicho, dryfując przez sztuczną polanę powstałą podczas
lądowania statku. Raz czy dwa zatrzepotały cienkimi jak pajęczyna skrzydłami, żeby
utrzymać się w powietrzu. Całą uwagę skupiały na statku.
Czym właściwie były? Ptakami? Owadami? Latającymi ssakami? Travis miał
wrażenie, że te cztery małe stworzenia stanowią dziwaczną kombinację wszystkich trzech
rodzajów. Długie, wąskie skrzydła, prawie przezroczyste, przypominały skrzydła owada. Z
drugiej strony, te istoty miały trzy nogi, dwie mniejsze z przodu, zakończone trzema palcami
w kształcie pazura, i jedną większą kończynę z tyłu, o jeszcze bardziej wydatnych szponach.
Ich głowy zdawały się wychodzić bezpośrednio z karku i były okrągłe na górze, zwężając się
w zakrzywiony dziób. Oczy zaś - czworo oczu! - sterczały na krótkich wypustkach: jedna
para z przodu, druga z tyłu. Trójkątne ciała pokrywało blade futerko o błękitnym odcieniu.
Powoli i bezszelestnie, wręcz uroczyście dryfowały w kierunku statku. Drugi w
rzędzie wyłamał się z formacji i zanurkował ku ziemi. Tylnymi pazurami zakotwiczył się na
pniaku złamanej gałęzi i złożył skrzydła na grzbiecie, tak jak robiły to ziemskie motyle.
Dwa ostatnie osobniki z rzędu przeleciały w jedną i w drugą stronę przed otwartym
włazem, zakołowały i wzniósłszy się ku niebu, zniknęły za wierzchołkami drzew. Przywódca
zbliżał się powoli, aż wreszcie zawisł w powietrzu, od czasu do czasu bijąc skrzydłami, aby
utrzymać się na równej wysokości, bezpośrednio przed wejściem do statku.
Niczego nie można było wyczytać ze sterczących, jaskrawobłękitnych oczu. Ludzie
nie czuli jednak odrazy ani zaniepokojenia, jakie towarzyszyło im w trakcie spotkania z
mieszkańcami pustyni. Kimkolwiek był tajemniczy lotnik, nie sprawiał wrażenia agresyw-
nego czy niebezpiecznego.
- Śmieszny mały żebrak, co? - rzekł Renfry. - Chciałbym przyjrzeć mu się z bliska.
Jeżeli wszystkie tu są takie jak on, nie mamy się czym martwić.
Dlaczego technik określał skrzydlate stworzenie jako “on", było dla reszty niejasne,
lecz czterooki stwór bardzo ich zainteresował. Ross pstryknął palcami i wyciągnął rękę na
powitanie.
- Chodź tu, kolego - zawołał.
Połyskujące, błękitne ogniki zamrugały wraz z ruchem wypustek ocznych, skrzydła
zatrzepotały i stwór zbliżył się do włazu. Jednak nie na tyle blisko, aby Ziemianin mógł go
dotknąć. Stworzenie na chwilę zawisło nieruchomo w powietrzu, a potem zatrzepotało
tęczowymi skrzydłami i wzbiło się ku niebu. Jego partner wystartował z krzaka poniżej, aby
do niego dołączyć. Kilka sekund później zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było.
- Sądzisz, że jest inteligentny? - Ross patrzył za skrzydlatym stworzeniem, a na jego
zazwyczaj obojętnej twarzy malowało się rozczarowanie.
- Zgadujesz równie dobrze jak ja - odparł Ashe. - Renfry - zwrócił się do technika -
masz teraz zapis z podróży. Czy możesz go odtworzyć?
- Nie wiem. Szkoda, że nie mam instrukcji albo chociaż jakiegoś przewodnika.
Myślisz, że można coś takiego tu znaleźć?
- Dlaczego tak ci spieszno do wyjazdu, szefie? Dopiero co tu dotarliśmy, a to miejsce
wygląda mi na niezły klejnocik wakacyjny. - Ross uniósł głowę, aby popatrzeć na kopułę, na
której opałowe błyski igrały w promieniach słońca.
- Właśnie dlatego - odpowiedział spokojnie Ashe. - Za dużo tu pokus.
Travis zrozumiał; wiedza, którą skrywał ten świat, pociągała Ashe'a z nieodpartą siłą.
Zafascynowani jego sekretami, mogliby odkładać badania statku i opóźniać start. Znał
podobne sztuczki. Zanim zostaną wciągnięci w pułapkę, muszą zwalczyć wszechogarniające
pragnienie zanurzenia się w tej zielonej dżungli, wycięcia ścieżki do opalizującej kopuły i
przekonania się na własne oczy, jakie skrywa cuda.
Godzinę później wyszli ze statku, pozostawiając technika na straży. Nastawili
miotacze na minimum i torowali sobie drogę przez las. Travis zerwał jeden z kwiatów. Pięć
szerokich płatków, wydłużonych i lekko pomarszczonych na końcach, miało intensywny
kremowy kolor, przechodzący w środku w pomarańczowy. Spoczywające na dłoni płatki
zaczęły się poruszać i zamykać w pączek. Nie potrafił wyrzucić kwiatu. Jego barwa niewoliła,
a aromatyczny zapach pociągał. Włożył krótką łodyżkę do jednej z kieszeni worka na pasku,
gdzie, pozbawiony ciepła jego dłoni, kwiat ponownie się otworzył. Ani nie zbladł, ani nie
zwiądł mimo krótkiej łodyżki.
Teraz, poza bezpośrednim wpływem promieni słonecznych, powietrze wydawało się
dużo chłodniejsze, wilgotne i ciężkie od intensywnie pachnących roślin. Aromatyczna woń,
silniejsza niż perfumy, nabierała intensywności, w miarę jak stąpali po masie zgniłych liści.
- Fuu! - Ross zamachał dłonią przed twarzą, jakby chciał rozrzedzić powietrze. -
Fabryka perfum, czy co? Czuję się, jakbym brodził w powodzi róż!
Ashe najwyraźniej stracił część charakterystycznej dla siebie trzeźwości umysłu.
- Raczej goździków - rzekł. - Wyczuwam tu - powąchał i kichnął - goździki i chyba
gałkę muszkatołową.
Travis oddychał płytko. Już kilka minut wcześniej zwietrzył tę kombinację zapachów.
Teraz złapał w nozdrza wiatr przesycony zapachem szałwi.
Dżungla kończyła się tuż u podstawy opałowego budynku, który z bliska wydawał się
o wiele wyższy. Posuwali się naprzód, szukając wejścia. Musiało gdzieś być, chyba że
wszyscy tubylcy potrafili latać. Co dziwne - mimo iż na wielu wyższych piętrach znajdowały
się okna z małymi balkonikami - na dole nie było żadnych otworów. Widzieli tylko panele
osadzone w rzeźbionych ramach i solidne bloki z opalu. Na każdym panelu widniała
połyskująca mozaika, która nie tworzyła żadnego rozpoznawalnego wzoru i mieniła się
tysiącem kolorów.
Mężczyźni przebrnęli przez zarośla, docierając do krańca muru. Duży budynek
przypominał typowy blok w ziemskim mieście. Za rogiem, na froncie kolistej rampy, znaleźli
drzwi. Były zwieńczone łukiem i sięgały pierwszego piętra. Rampa przypominała zamarznię-
tą poprzerywaną gdzieniegdzie koronkę
Zawahali się. Gdyby nie westchnienia wiatru, szmer liści i szemranie niewidzialnych
mieszkańców zielonego świata, dokoła panowałaby cisza - cisza dawno zapomnianego
miejsca.
Ashe wszedł na rampę i wolnym krokiem wspiął się po delikatnej pochyłości, jakby
wcale nie chciał się dowiedzieć, co jest dalej.
Travis i Ross podążyli za nim. W zakamarkach i krzywiznach rampy znajdowały się
kieszonki pełne opadłych liści, a jeszcze więcej suchych roślin dryfowało wewnątrz
otwartego portalu. Szli po szeleszczącym kobiercu, szurając nogami, aż dotarli do holu, które-
go wysokość zapierała dech w piersiach. Podążając wzrokiem za wewnętrzna spiralą,
wznoszącą się nieprawdopodobnie wysoko, poczuli zawroty głowy. Na samej górze
wieńczyła ją ogromna opalizująca kopuła. Przebijało przez nią światło słoneczne, malując
tęcze na murach i na rampie, która wznosiła się wzdłuż murów, służąc innym łukowatym,
koronkowym wejściom na każdym piętrze.
Tutaj nie dostrzegli błysku zewnętrznej mozaiki. Szeroka gama kolorów została
zredukowana do delikatnych, wyblakłych cieni, ciemnego fioletu, zieleni, brudnego różu,
kremowego...
- ... czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt! Pięćdziesięcioro drzwi
wzdłuż tylko tej rampy. - Ross ściszył głos do szeptu, a mimo to echo odpowiedziało im
upiornie. - Od czego zaczynamy? - Teraz mówił mocniejszym głosem, jakby rzucał wyzwanie
pogłosowi i ciszy, która go tłumiła.
Ashe przemierzył obszerny hol i włożył obie ręce do niewielkiej niszy. Pospieszyli za
nim i zobaczyli, że trzyma w dłoniach małą statuetkę z ciemnofioletowego kamienia.
Podobnie jak błękitni lotnicy, figurka była uderzająco podobna do żyjątek, które znali, a
jednocześnie wydawała się obca.
- Człowiek? - zastanawiał się Ross. - Zwierzę? .
- Totem? Bóg? - dodał Travis, bazując na własnej wiedzy i doświadczeniu.
- Każde albo żadne z nich - podsumował Ashe. - Ale z pewnością dzieło sztuki.
Przyjrzeli się statuetce. Postać stała w pozycji wyprostowanej na dwóch szczupłych
kończynach zakończonych stopami o długich, wąskich, szeroko rozstawionych palcach.
Ciało, również szczupłe, z widocznie zarysowaną talią i szerokimi barkami, przypominało
ciało ludzkie. Stworzenie wznosiło ramiona do góry, jakby zamierzało wyskoczyć w
powietrze. Miałoby jednak większe szansę przeżycia takiego skoku niż ci, którzy teraz
patrzyli na statuetkę; skórzaste skrzydła łączyły ramiona i żebra podobnie jak u ziemskich
nietoperzy.
Głowa, przypominająca ludzką, była wręcz groteskowa w swej brzydocie. Spiczaste
uszy przytłaczały wielkością resztę szczegółów twarzy: głęboko osadzone oczy pod ciężkimi
wypukłościami czaszki; nos, pionowa wypustka nad otworem gębowym; i cienkie wargi,
ukazujące potężne kły. Ale istota, choć szpetna, nie była odrażająca ani zatrważająca. Brak
jakiegokolwiek odzienia mógłby sugerować, że przedstawiciele tej rasy nie należą do
osobników kierujących się rozumem. Jednak im dłużej odkrywcy przyglądali się posążkowi,
tym bardziej byli przekonani, że nie przedstawia zwierzęcia.
Fioletowy kamień był gładki i chłodny w dotyku, a kiedy Travis podniósł go do
światła, sączącego się z kopuły, statuetka zalśniła jak klejnot. Misterne detale postaci
kontrastowały z abstrakcyjnymi malowidłami na zewnętrznych ścianach. Były bardziej
zbliżone do ornamentów na kopule i ponad wejściami.
Ross przejechał palcem po wewnętrznej stronie niszy, w której Ashe znalazł figurkę.
Kurz posypał się na posadzkę. Jak długo ta uskrzydlona postać tu stała?
Ashe wsunął statuetkę pod pachę i poszli dalej - nie pod górę spiralną rampą, lecz do
pierwszych otwartych drzwi na parterze. Pomieszczenie okazało się puste, oświetlone jedynie
światłem wpadającym przez szczeliny w ścianie. Również pokoje były puste. Wyglądało na
to, że mieszkańcy tego budynku - o ile był to budynek mieszkalny - opuszczając go, zabrali ze
sobą wszystko oprócz małej statuetki w holu.
Kiedy sprawdzili ostatnie pomieszczenie, Ross westchnął i oparł się o ścianę.
- Nie wiem, jak się czujecie - powiedział - ale ja w ciągu ostatniej godziny nałykałem
się dość kurzu. O śniadaniu prawie zapomniałem. Przerwa na kawę - gdybyśmy tylko ją mieli
-mogłaby nas podbudować.
Nie mieli kawy, ale zabrali ze sobą pienisty napój ze statku. Usiadłszy rzędem
naprzeciwko rampy, na przemian wysysali płyn z pojemników i pożywiali się ciastkami
“kukurydzianymi", które wcześniej podzielili na równe porcje.
- Dobrze by było zjeść coś świeżego - powiedział w zadumie Travis. Monotonna dieta
z zapasów na statku zaspokajała głód, lecz nie satysfakcjonowała upodobań smakowych.
Indianin wyobraził sobie skwierczący stek i przystawki, jakie zwykle serwowano na ranczo.
- Może tam coś znajdziemy. - Ross wskazał kobierzec zieleni nieco w dole. -
Moglibyśmy urządzić małe polowanie...
- Co ty na to? - Travis wstał i zwrócił się do Ashe'a. - Moglibyśmy spróbować?
Propozycja nie spodobała się archeologowi.
- Nie zabiję niczego, dopóki nie będę wiedział, co zabijam - odparł.
Travis z początku nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów
Ashe'a. Skąd mogli mieć pewność, że ich łupem nie padnie istota rozumna! Mimo wszystko
jednak, wciąż miał ochotę na stek, i to pragnienie nie dawało mu spokoju.
- Wchodzimy na górę? - Ross wstał. - Mamy tu pracy na cały dzień, jeśli chcemy się
czegoś dowiedzieć.
- Zapewne. - Ashe przycisnął do piersi nietoperzopodobną figurkę. - Możemy
rozejrzeć się na parterze tego dużego czerwonego bloku na pomocy.
Przebrnęli przez gęstą zasłonę krzaków, trawy, drzew i pnączy i dotarli do
czerwonego budynku o monolitycznej architekturze. Tu ponownie stanęli przed otwartymi
drzwiami; były bardzo wąskie, jakby broniły wstępu do wnętrza.
- Wygląda na to, że ci, co go zbudowali, nie przepadali za swoimi sąsiadami -
skomentował Ross. - W razie potrzeby byłaby tu niezła forteca. Tamten budynek z kopułą jest
otwarty na oścież.
Travis zawahał się przez moment, nim zdecydował się na przekroczenie progu.
Ledwie znalazł się w środku, znieruchomiał.
- Kłopoty! - pomyślał i błyskawicznym ruchem wyciągnął gotowy do strzału miotacz.
Przed nim rozciągał się szeroki hol, taki jak w budynku z kopułą. Ten jednak
wyglądał inaczej. Przecinało go wiele przepierzeń, niektóre o wysokości prawie dwóch
metrów. Dzieliły hol na niewielkie schowki. Z żadnego nie można było zobaczyć, co jest za
następnym. Nie tym jednak przejął się zwiadowca, lecz wonią, która dotarła do jego nozdrzy.
To, co wyczuł, przypominało odór nocnych stworzeń z piaszczystej planety. Była to
woń nory - nory, z której od dawna korzystano. Powietrze cuchnęło zgnilizną, obcym ciałem,
wysuszonymi i zgniłymi roślinami oraz odchodami. Coś tu miało swoje legowisko i często z
niego korzystało.
Tajemniczego stwora zdradziła niecierpliwość. Indianin usłyszał niski, gardłowy
pomruk, taki jaki wydobywa się z gardzieli kota szykującego się do skoku na nieświadomą
niebezpieczeństwa ofiarę.
Odwrócił się w mgnieniu oka. Ujrzawszy zgarbiony kształt balansujący na górnej
krawędzi przepierzenia, zrozumiał, że stworzenie lada moment skoczy wprost na niego.
Instynktownie uniósł rękę i wyzwolił energię miotacza.
Promień trafił napastnika w powietrzu. Straszliwy skowyt szału i bólu odbił się echem
od masywnych murów. Cepowata kończyna zaopatrzona w ostre pazury zdołała sięgnąć celu.
Travis zatoczył się i zanurzył w jeszcze większych ciemnościach. Niemal w tej samej chwili
wpadli Ross i Ashe, strzelając z miotaczy w ryczącego stwora, który szykował się do
ponownego ataku.
Stworzenie było nieprawdopodobnie żywotne. Dopiero kiedy płomienie dwóch
miotaczy skupiły się na jego ciele, padło na ziemię i znieruchomiało. Travis, wyraźnie
wstrząśnięty, usiłował się podnieść. Wiedział, że gdyby nie ostrzeżenie, byłby już albo
martwy, albo tak straszliwie okaleczony, iż pragnąłby śmierci.
Pokuśtykał w kierunku drzwi. Cała noga zdrętwiała mu od druzgoczącego ciosu.
Pomacał ręką, lecz nie znalazł rozdarcia w kombinezonie i wydawało mu się, że nie ma
otwartej rany.
- Dostał cię? - Ashe zbadał ranę.
Travis, wciąż oszołomiony, skrzywił się pod naciskiem palców archeologa.
- Tylko siniaki. Co to było?
Ross spojrzał na zwłoki tajemniczego stwora.
- Trudno określić - odparł. - Ale na pewno jest martwy i ma sześć łap.
Rzeczywiście, po strzałach z miotaczy pozostały tylko spalone szczątki. Przyjrzawszy
się im, stwierdzili, że futrzasty drapieżnik miał sześć łap, ponad dwa metry długości i
proporcjonalne do rozmiarów ciała kły i pazury. .
- Miejscowa odmiana tygrysa szablozębnego - zasugerował Ross.
Ashe pokiwał głową.
- Proponuję strategiczny odwrót. Ten tutaj może mieć kolegów. Wolałbym nie spotkać
któregoś z nich w dżungli.
13
Myślałeś, że nie natrafimy tu na żadne paskudne niespodzianki? -Ross bębnił
pokaleczoną ręką o blat stołu w mesie. Patrzył na Travisa nieco protekcjonalnie. - Pozwól,
kolego, że dam ci pewną radę. Właśnie wtedy, gdy wszystko idzie po twojej myśli,
powinieneś spodziewać się pułapki.
Indianin potarł posiniaczone udo. Miał czas na przeanalizowanie ostatniej walki. Sam
doszedł do wniosku, że był zbyt pewny siebie, wchodząc do budynku o czerwonych murach,
toteż uwagi Rossa wydały mu się zbyt protekcjonalne. Zobaczył w korytarzu Renfry'ego i
Ashe'a. Po chwili weszli do mesy.
- Wiesz - mówił technik - że te błękitne latające stwory wróciły dwukrotnie podczas
waszej nieobecności? Podleciały do włazu, ale nie próbowały dostać się do środka.
Travis, przypomniawszy sobie pazury tych stworzeń, chrząknął.
- Na szczęście - powiedział.
- Potem - kontynuował Renfry, nie zwracając uwagi na wtręt Apacza - tuż przed
waszym powrotem, znalazłem to. Za zewnętrznymi drzwiami.
“To" nie zostało przyniesione przez wiatr. Trzy różki ze zwiniętych zielonych liści o
żółtych nerwach, spiętych kilkucentymetrowymi cierniami, były wypełnione owalnymi
bladozielonymi przedmiotami, mniej więcej wielkości paznokcia kciuka.
Mogły być to owoce, nasiona lub jakaś forma ziarna. Co dziwne, Travis miał
pewność, że stanowiły czyjeś pożywienie. Nietrudno było się domyślić, że błękitni lotnicy
podarowali je w geście przyjaźni. Dlaczego? Z jakiej przyczyny?
- Widziałeś, jak te skrzydlaki to zostawiały? - zapytał Ashe.
- Nie. Gdy poszedłem do włazu, już tam leżało. Jedno z ziarenek wypadło z paczuszki
i potoczyło się po stole. Travis przycisnął je palcem i kulka natychmiast pękła, jak przejrzałe
winogrono. Bez namysłu podniósł lepki palec do ust. Było cierpkie, lecz słodkie i miało w
sobie świeżość mięty czy podobnego ziela.
- Zrobiłeś to - zauważył Ross. - No cóż, pozostaje nam tylko patrzeć, jak obsypiesz się
purpurowymi krostami albo cały zrobisz się zielony i uschniesz. - Mówił jak zwykle
rozbawionym tonem, lecz z jego głosu przebijało napięcie. Zapewne Ross uważał, że Apacz,
robiąc ten eksperyment, wziął na siebie zbyt duże ryzyko.
- Smakuje całkiem nieźle - odparował Travis. Wziął kolejny owoc, włożył go do ust i
rozgniótł skórkę zębami. Jagoda, ziarenko, czy cokolwiek to było, nie mogła wprawdzie
zastąpić mięsa, lecz była świeża i, co najważniejsze, miała smak.
- Dosyć! - Ashe sprzątnął mu sprzed nosa pakuneczek wraz z zawartością. - Nie
możemy ryzykować bez potrzeby.
Kiedy jednak Travis nie odczuwał żadnych sensacji, podzielili miedzy siebie resztę
ziarenek. Podczas kolacji, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozkoszowali się smacznym
pożywieniem.
- Może moglibyśmy czymś pohandlować, żeby dostać tego więcej - zaczął Ross, lecz
zreflektował się i zamilkł. Ashe roześmiał się.
- Właśnie się zastanawiałem, kiedy zaświta ci w głowie ta możliwość.
Murdock wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Łatwo ci mówić. Pewnie myślisz, że mi się nie uda, co? W porządku, raz jeszcze
zmienimy się w handlarzy. Tak naprawdę nigdy nie miałem okazji, by wypróbować swoje
zdolności. Zbyt wiele przeszkód.
Travis czekał cierpliwie, aż mu wszystko wyjaśnią. Kolejny raz wspólne przeżycia
Ashe'a i Rossa z przeszłości izolowały go, przypominając, że uczestniczy w tej przygodzie
przez czysty przypadek.
- Między przedmiotami, które wybraliśmy do analizy, powinny być takie, które
zainteresują tubylców. - Ross minął Ashe'a, wychodząc z messy. - Rzucę okiem.
- Handel, co? - pokiwał głową Renfry. - Słyszałem, jak wy, chłopcy, podczas podróży
w czasie pogrywaliście w ten sposób.
- To dobra przykrywka. Jedna z najlepszych. Handlarz bez przeszkód porusza się po
prymitywnym świecie i nikt nie kwestionuje jego obecności czy zachowania. Każde
dziwactwo mowy, zwyczajów, ubioru można wiarygodnie wytłumaczyć. Wiadomo, że
przybywa z daleka, więc ci, którzy się z nim kontaktują, nie oczekują, że będzie do nich
podobny. Handlarz szybko podłapuje nowinki. Tak, handel to przykrywka, jakiej używaliśmy
od samego początku.
- Też byłeś handlarzem, kiedy cofnąłeś się w czasie? - zapytał Travis.
Ashe wyraźnie się ożywił, gdy dano mu szansę opowiedzenia o swoich przygodach.
- Słyszałeś kiedykolwiek o ludzie pucharu? Byli to kupcy; na początku epoki brązu
mieli swoje faktorie od Grecji aż po Szkocję. To był mój kamuflaż w starożytnej Brytanii, a
potem w krajach nadbałtyckich. Ten zawód naprawdę wciąga i fascynuje. Mój pierwszy
partner mógł odejść na emeryturę jako milioner - a raczej odpowiednik milionera w tamtym
okresie. - Ashe przerwał nagle, lecz Travis zadał kolejne pytanie.
- Dlaczego tego nie zrobił?
- Czerwoni zlokalizowali naszą stację i wysadzili ją w powietrze. Sami też zginęli,
ponieważ dali nam namiar na swoją bazę. - Dopóki się nie zobaczyło jego oczu, można było
sądzić, że przywołuje z pamięci suche fakty.
Travis wiedział, że Ross jest niebezpieczny. Teraz zrozumiał, że Ashe w razie
konieczności potrafi być bardziej bezwzględny niż jego podwładny, który właśnie wrócił z
pełnymi rękami i rozłożył przedmioty na stole.
Znalazł się tam kawałek materiału - być może apaszka - który znaleźli w jednej z
szafek członków załogi. Była to zielona tkanina w purpurową kratkę; żywe kolory
przyciągały wzrok. Obok leżały cztery drewniane płaskorzeźby o odcieniu koralowym,
zdobione złotem. O ile mogli się zorientować, były to stylizowane imitacje liści paproci lub
piór. Ashe przypuszczał, że przedstawiają istoty pochłonięte jakąś grą, chociaż na statku nie
zlokalizowali dotychczas żadnej planszy czy innych akcesoriów do gry; Nieco dalej na blacie
Ross położył tabliczkę, która w tajemniczy sposób odtwarzała trzymającej ją osobie obraz
rodzinnych stron. Ashe odsunął tabliczkę, kręcąc głową.
- To zbyt ważne. Za pierwszym razem nie musimy być aż tak hojni. Jakkolwiek by na
to patrzeć, otrzymaliśmy bardzo drobny podarunek. Spróbuj dać im apaszkę i te dwie
płaskorzeźby.
- Położyć je w wejściu? -zapytał Ross.
- Raczej nie. Nie ma co zwabiać tu gości. Wybierz jakieś miejsce na ziemi.
Ashe wyszedł za Murdockiem. Travis poczuł nagle ostre ukłucie w nodze, pokuśtykał
więc na koję, aby wypróbować jej uzdrawiające właściwości. Zdjął kombinezon, wyciągnął
się z grymasem bólu i spróbował się rozluźnić.
Musiał zasnąć pod narkotycznym wpływem uzdrawiającej galarety, która wlała się do
przeszklonej koi i otoczyła jego ciało. Kiedy uniósł powieki, zobaczył nad sobą Rossa, który
szarpał go gwałtownie.
- Co się dzieje?
Murdock nie dał mu czasu na protesty.
- Ashe zniknął! - Jego twarz była na pozór obojętna, lecz zimne błyski w oczach
zdradzały silne emocje.
- Zniknął? - Senność spowodowana uzdrawiającymi właściwościami galarety
utrudniała myślenie. - Gdzie?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ruszaj się!
Travis ubrał się i zapiął pas z miotaczem, który podał mu Ross.
- Powiedz mi, jak to się stało - zwrócił się do Murdocka, gdy wyszli na korytarz.
- Byliśmy na zewnątrz. Szukaliśmy kamienia, na którym można by położyć rzeczy do
handlu. Obserwowała nas para tych skrzydlaków, więc czekaliśmy, by zobaczyć, czy zlecana
dół. Nie kwapiły się, więc Ashe powiedział, żebyśmy udali, że idziemy do tych budynków.
Przeszedł za powalone drzewo... widziałem, jak tam szedł. Mówię ci... widziałem go! Potem
zniknął! - Ross był wyraźnie wytrącony z równowagi.
- Pułapka w ziemi? - Travis podał pierwsze rozwiązanie zagadki, jakie przyszło mu na
myśl i podążył za Rossem do komory powietrznej. Renfry mocował tam dwa kawałki
jedwabnego sznurka, który, jak wcześniej sprawdzili, był zdumiewająco wytrzymały. W taki
sposób, doczepieni do statku, mogli przeczesać okolicę, pozostawiając jednocześnie
wiadomość o miejscu swego pobytu.
- Przeszukałem ten teren cal po calu - wycedził przez zęby Ross. - Nie znalazłem
nawet dziurki mrówek czy innego robaka. W jednej chwili Ashe tam był, a w następnej
zniknął!
Przywiązali się linkami i zostawiwszy Renfry'ego na straży, zeszli na ziemię, gdzie
połamana przez statek roślinność usychała w promieniach zachodzącego słońca. Wiedzieli, że
gdy zapadnie zmrok, trudno będzie prowadzić poszukiwania. Mieli nadzieję znaleźć jakiś
ślad, zanim ciemności ogarną okolicę.
Ross ruszył przodem, balansując na zwalonym pniu. Dotarł do samej korony
powalonego drzewa o przywiędłych liściach, teraz zmiażdżonych i połamanych.
- Stał dokładnie tutaj.
Travis zeskoczył na połamane liście. Ostry zapach lepkiej posoki oraz ciężka woń
kwiatów i liści drażniły nozdrza. Ross miał słuszność. Zielsko porastało ziemię szerokim
pasem i nic nie wskazywało, że cokolwiek zostało tu naruszone. Przyjrzał się uważnie śladom
stóp, lecz niczym się nie różniły od tych, które sam zostawił. Mogły to być odciski stóp
zarówno Ashe'a, jak i Rossa. Z uwagi na brak innych śladów Indianin poszedł tym tropem.
Chwilę później, na samym skraju polany, którą Murdock wydeptał w czasie
poszukiwań, Travis ujrzał coś jeszcze. Leżał tam inny pień drzewa, pozostałość leśnego
giganta, który nie został powalony podczas lądowania statku. Leżał tam dostatecznie długo,
aby nagromadziły się dokoła niego ziemia i opadłe liście oraz porósł go czerwony mech i
grzyby.
Na mchu widniały dwie duże ciemne plamy, poszarpane smugi sugerujące, że coś lub
może ktoś wbił tu paznokcie, aby przeciwstawić się jakiejś potężnej sile. Ashe? Ale jak to
możliwe, że schwytano go, a Ross ani nie widział walki, ani nie słyszał żadnych jej
odgłosów?
Travis przeskoczył pień drzewa i znalazł potwierdzenie swych domysłów: kolejny
głęboki odcisk stopy w ściółce. Ale dalej nic. Zupełnie nic! A żadna istota żywa nie mogłaby
iść po tak miękkim podłożu, nie zostawiając śladów. Wydawało się, że w tym miejscu Ashe
uniósł się w powietrze.
Ależ tak! Powinni szukać nie na ziemi, lecz w górze, Travis zawołał Rossa. Dokoła
nich rosły potężne drzewa. Gładkie pnie sięgały ponad siedem metrów w górę, dopiero na tej
wysokości widać było liście. Nie dostrzegli żadnego niezwykłego ruchu ani nie słyszeli żad-
nych dźwięków.
Wtem nadleciał jeden z błękitnych skrzydlaków. Krążył nad Travisem, obserwując go
czworgiem wystających oczu. Czyżby skrzydlate stwory porwały archeologa? Nie mógł w to
uwierzyć. Człowiek o wadze i sile Ashe'a, walczący zaciekle - co sugerowały ślady na mchu -
nie dałby się porwać w powietrze jednemu takiemu stworzeniu. Musiałoby go dopaść całe
stado. Apacz był jednak pewien, tak jakby to widział, że archeologa uprowadzono w
powietrze, albo na wierzchołki drzew.
- Jak zdołały go unieść? - zastanawiał się Ross. Najwyraźniej skłaniał się do
zaakceptowania pomysłu Travisa. - A potem - kontynuował agent czasu - dokąd go zabrały?
- W przeciwnym kierunku niż trzy najbliższe budynki - zasugerował Travis. -
Transportowanie więźnia nie było łatwe, więc poleciały bezpośrednio do miejsca swego
zamieszkania. Bardziej zależało im na czasie niż na ukrywaniu się.
- Czyli lot do dżungli. - Ross powiódł wzrokiem po drzewach, pnączach i krzakach. -
No cóż, zastosujemy pewną sztuczkę. Podaj mi swój pas. Uczyli nas tego na początku
szkolenia. - Wziął pas od Travisa, zaczepił o swój i otoczył nim drzewo. Jednak pień był zbyt
szeroki. Ross odczepił sznurek łączący ich ze statkiem, odciął kawałek i dołączył do obu
pasków. Tym razem wystarczyło. Wykorzystując pasy, zaczął wspinać się po pniu niemego
świadka ostatniej walki.
Liście drżały, kiedy torował sobie między nimi drogę.
- Znalazłem ślad - zawołał po chwili. - Dokoła tego konaru zaczepiono linę, która
wyżłobiła rowek w korze. I... no, no, no... nie są zbyt mądre albo nie sądzą, że my jesteśmy.
Wejdź i sam zobacz!
Linka wykonana ze sznurka i pasków opadła wzdłuż pnia. Travis złapał ją i wspiął się
z mniejszą zręcznością niż Ross. Po chwili jednak dołączył do kompana ukrytego na gałęzi
pośród liści. Ross składał w dłoniach inną linę, zieloną, zrobioną z pnączy roślin.
- Trzeba zabawić się w Tarzana. - Ross pociągnął koniec zielonej liny. - Przelatujesz
na tamto drzewo, prawdopodobnie znajdujesz kolejną linę. I tak dalej. Wciąż nie bardzo
rozumiem, jak przenosiły Ashe'a. Chociaż - zmrużył oczy - może zaczekały, aż wróciłem po
ciebie na statek.
Travis przyjrzał się linie.
- To, że zostawiły tu linę oznacza, że...
- Że wrócą? - Ross pokiwał głową. - Możliwe, że zamierzają wyłapywać nas jednego
po drugim. Ale kim są? To na pewno nie te latające stworzenia...
- Te mogą pełnić rolę psów myśliwskich. - Travis starał się nie patrzeć na ziemię,
ponieważ wysokość, na jakiej siedział, nie napawała go otuchą.
- A ten prezent z owoców był tylko przynętą, żeby zwabić nas w pułapkę - zgodził się
Ross. - Wszystko pasuje: owoce, żeby wyciągnąć nas ze statku, skrzydlaki miały dać sygnał,
kiedy wyszliśmy. A potem - atak! I jeden z nas sprzątnięty! Tyle że Ashe nie zostanie długo
więźniem.
- To również może być pułapka - przypomniał mu Travis, kiedy szarpnąwszy za linę,
zorientował się, że jest bardzo mocno przywiązana do drzewa.
- To prawda. Wkrótce się dowiemy.
- W nocy? - Słońce chyliło się ku zachodowi. Travis chciał iść po śladach, podobnie
jak Ross, lecz zdrowy rozsądek nakazywał im, by nie dali się wciągnąć w bezmyślną akcję
ratowniczą.
- Noc... - Ross skrzywił się, patrząc na ostatnie promienie słońca. - Te stworzenia są
aktywne za dnia i przyzwyczajone do dużych wysokości.
- Co sugeruje, żeby nie podróżować po ziemi ani w nocy. - Travisa zaczynało męczyć
mówienie. - Nasz kolega w czerwonym domu może służyć jako przykład. Jakie widzisz
rozwiązanie?
- Wracamy do budowli z kopułą. Idziemy na górę. Dokoła kopuły jest balkon.
Stamtąd rozpoczniemy poszukiwania.
Travis był skłonny się zgodzić, lecz musieli jakoś zdławić protesty Renfry'ego.
Dotychczas Ross akceptował żądania technika, twierdząc, że z całej ekipy tylko Renfry
dysponuje wiedzą, dzięki której mogą przejąć kontrolę nad statkiem, a zarazem nad własną
przyszłością. Co więcej, konieczność zorganizowania ekipy poszukiwawczej przed
zapadnięciem zmroku wiązała się z jak najszybszym odnalezieniem śladów, które mogłyby
doprowadzić do Ashe'a.
Podążyli ścieżką, którą wyrąbali rankiem, kiedy przechodzili przez małe polanki.
Travis zerkał na niebo. Miał nadzieję, że dostrzeże błękitne skrzydlaki na czatach. Nie
zobaczył żadnego.
Gdy dotarli do wewnętrznej rampy pod kopułą, Ross przyspieszył kroku. Zwolnił
tempo, kiedy wchodzili stopniowo na piąty, szósty, potem siódmy, ósmy, dziewiąty, a
wreszcie dziesiąty poziom. Z budynku nie doleciał ich najmniejszy dźwięk, nic, co zmąciłoby
ciszę i pustkę bajecznie pięknego wnętrza.
Dotarli na balkon - wąskie przejście, okalające kopułę, zabezpieczone sięgającą do
piersi rzeźbioną poręczą. Wzmagający się wiatr burzył im włosy i zawodził osobliwie w
szczelinach budowli. Ross ruszył do miejsca, skąd roztaczał się widok w kierunku, w którym,
jak sądzili, podążyli oprawcy Ashe'a.
Dopiero z kopuły mężczyźni ujrzeli inne budowle, a raczej rumy, wystające z dżungli.
Większość z nich nie dorównywała wielkością kopule, lecz trzy czy cztery stojące w dalszej
odległości wyraźnie ją przewyższały.
Ross wskazał na jedną z budowli,
- Jeżeli skierowały się do najbliższej budowli, przemieszczając się pośród
wierzchołków drzew, to musi być tamta - powiedział.
Travis analizował w myślach najdrobniejsze szczegóły krajobrazu.
- Na prawo od tego dachu w kształcie lejka i na lewo od stosu kamieni. To może być
kilka mil stąd.
Uzbrojeni w miotacze mogli zaryzykować przejście tego szlaku, lecz wtedy
obwieściliby wszem i wobec swoje przybycie. Jeżeli chcieli zlokalizować wroga - oczywiście
pod warunkiem, że Ross trafnie wybrał budowlę - wiązało się to z dłuższymi i bardziej
skomplikowanymi podchodami. A takiej wyprawy nie można było zaczynać nocą.
- Jest jeden sposób, aby sprawdzić prawdziwość naszych domysłów - powiedział
Murdock, jakby myślał na głos. - Jeżeli zostaniemy tu do zmierzchu, dowiemy się
wszystkiego.
- Jak?
- Światła. Jeśli zobaczymy tam jakieś światła, będziemy mieli dowód.
- Mamę szansę. Okazaliby się głupkami, gdyby zapalili światła.
- Mogłaby to być pułapka - mruknął Ross. - Jeszcze większa przynęta, żeby nas
zwabić.
- To tylko domysły. Skąd możemy wiedzieć, co im chodzi po głowach? Nawet nie
wiemy, czym są. Nie podobał ci się ten, który nosił taki sam uniform. - Travis wskazał na
błękitny kombinezon. - Jeżeli to właśnie jest ich rodzima planeta, może grają z nami tak, jak
grali z tobą, kontrolując twój umysł?
- Rozejrzyj się! - Zamaszystym ruchem dłoni Ross wskazał rozległą dżunglę i budynki
wyrastające z niej niczym odizolowane wyspy. - Kimkolwiek byli twórcy tych budowli, już
nie żyją. I to od dawna. Albo też spadli z drabiny ewolucji. Jeżeli są istotami prymitywnymi,
Ashe zdoła sobie z nimi poradzić; szkolił się w tym. Widziałem go w akcji. Daj mi godzinę
po zachodzie słońca. Jeśli wtedy zobaczymy światła, pójdę tam...
Travis wyciągnął miotacz. Ciemności, a nawet szarówka zmierzchu, mogły ożywić
stwory, które będą się czaić wzdłuż szlaku. Rozumiał jednak Rossa, a poza tym mieli dobrze
oznaczoną drogę do statku.
- W porządku.
Chodzili powoli wkoło kopuły, czekając na zapadnięcie zmroku. Naliczyli
przynajmniej pięćdziesiąt budynków, fantastycznych, niezwykłych. Niektóre z nich zdawały
się przeczyć prawom grawitacji. Za nimi stały te wyższe, zwyczajne. Czy niższe to budowle
wzniesione przez tubylców, a wyższe to ambasady, przykłady trans galaktycznej architektury,
jak sugerował Ashe? Jeśli nie wszystkie były puste, cóż za bogactwo wiedzy zawierały...
Krzyk Rossa wyrwał Travisa z zamyślenia. Na niebie za ich plecami wciąż odbijał się
blask słońca. Lecz... przeczucia Murdocka sprawdziły się. Niewyraźne światełko błysnęło
przez bezmiar zieleni z pierwszej z odległych wysokich wieżyc. Zabłysło - zgasło - zabłysło.
Czy było nęcącym sygnałem?
14
Wrócili na statek, gdzie odbyli naradę wojenną przy zamkniętym luku zewnętrznym -
tego środka ostrożności nauczyli się w pustynnym świecie.
- Trudno będzie iść prosto przez dżunglę w tamtym kierunku -zauważył Renfiy. - Oni
oczekują, że tak postąpicie.
- Czasami najszybsza jest droga okrężna, a nie ta na wprost - zgodził się Ross.
Rozłożył na stole mapę narysowaną na kawałku materiału obcych; krzyżykami i kwadratami
oznaczyli poszczególne budynki. - Zobaczcie tutaj. Stoją w grupie, te wysokie wieże. Ale
tutaj, tutaj i tutaj są inne budynki. Przypuśćmy, że skierujemy się na ten, który wygląda jak
olbrzymi lejek. Tuż za nim jest to zgrupowanie bloków. Wieża, o którą nam chodzi, stoi
między nimi. A więc ruszamy do lejka, potem do bloków i z powrotem. Jeżeli uda się nam
ich przekonać, że szukamy na oślep, zyskamy na czasie. Dotrzemy mniej więcej do tego
miejsca... - wskazał punkt na zaimprowizowanej mapie - a potem zawrócimy i puścimy się
pędem. - Podniósł wzrok. - Ktoś ma lepszy pomysł?
Renfry wzruszył ramionami.
- To twoja działka, przeszedłeś odpowiednie szkolenie. Ale pójdę z tobą.
- I pozwolisz, żeby jakiś dowcipniś rąbnął nam statek? - żachnął się Ross. - Oni coś na
nas mają. Gdyby było inaczej, nie zdołaliby porwać szefa. To nie pierwszy lepszy rekrut,
pamiętaj. Widziałem go w akcji.
- Szlak pośród wierzchołków drzew - zamyślił się Travis. - Jeżeli to ich typowy
sposób podróżowania, może jest coś, co działa na naszą korzyść. Kiedy już zagłębimy się w
dżungli, po prostu znikniemy im z oczu. Nie mogą nas przez cały czas obserwować z góry.
- A więc wyruszacie obydwaj? - Renfry wciąż studiował mapę.
Murdock wstał.
- Nie pozwolę im tak po prostu sprzątnąć nam szefa sprzed nosa i odejść spokojnie.
Im prędzej wyruszymy, tym lepiej!
Nawet Ross musiał przyznać, że ze zrealizowaniem planu powinni zaczekać do świtu.
Przetrząsnęli statek w poszukiwaniu zapasów i zgromadzili, co się dało. Każdy założył pas
podtrzymujący miotacze. Dodatkowo zarzucili sobie na ramiona po zwoju linki i wzięli noże,
które stanowiły ich główną broń, gdy udawali myśliwych. Chociaż krzemień wydawał się
zbyt kruchy, mistrzowsko wykonane ostrza mogły się przydać w śmiertelnych zmaganiach.
Zabrali również worki z jedzeniem i pojemniki z pianą.
Renfry nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Musiał jednak przyznać, że w innym
razie nie można by zamknąć włazu, więc ktoś powinien zostać na straży. Nalegał jedynie,
żeby wykorzystać uzbrojenie statku. Tak więc, kiedy wczesnym rankiem zeszli po drabinie, z
kadłuba sterczały czarne lufy złowrogich dział.
Na zmianę torowali sobie drogę. Tam, gdzie mogli, przeciskali się przez zarośla,
oszczędzając energię miotaczy. Travis właśnie szedł przodem, kiedy przebrnąwszy przez
gęstą ścianę paproci, wpadli do zielonego tunelu.
Przypominał płytką rynnę. Apaczowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się
zorientować, co to jest. Szlak dzikich zwierząt prowadził albo do wodopoju, albo do jakiegoś
ulubionego pastwiska. Ścieżka była wykorzystywana od bardzo dawna.
Znaleźli tu mnóstwo śladów: wgłębienia, ślady pazurów, odciśnięte kopyto, i jakieś
mniejsze, obce tropy, których nie potrafili zidentyfikować.
- Pójdziemy tą ścieżką? Prowadzi we właściwym kierunku. -Travis nie potrafił się
zdecydować. Gdyby poszli ścieżką, poruszaliby się znacznie szybciej, co było niezwykle
istotne, ale z tego szlaku oprócz zwierząt mogły korzystać istoty, które czatowały na takich
wędrowców jak oni.
Ross wyszedł na ścieżkę. Wiła się i zakręcała, lecz rzeczywiście prowadziła w stronę
budynku o lejkowatym wierzchołku, który kończył ich pierwszy etap podróży.
- Tak, idziemy tędy - postanowił.
Ruszył biegiem. Do jego uszu dolatywały odgłosy szemrania, pisków, czasami jakieś
przenikliwe skrzeczenie. Nigdzie jednak nie widział żadnych stworzeń.
Szlak opadał do płytkiego wąwozu. Na dnie, po brązowozielonym piasku wił się
leniwie strumień, a nad nim rozpościerało się otwarte niebo. Waśnie tam przeszkodzili
rybakowi.
Ręka Travisa powędrowała do rękojeści miotacza, lecz zastygła w bezruchu. Podobnie
jak błękitne skrzydlaki, i ten mieszkaniec nieznanego świata nie wyglądał złowrogo.
Stworzenie miało wielkość dzikiego kota i nieco go przypominało - może z powodu okrągłej
głowy i lekko skośnych oczu. Bardzo długie i spiczaste uszy zwieńczone były ciężkimi
kosmykami... piór. Piór! Błękitne skrzydlaki były porośnięte sierścią, a to stworzenie, bez
wątpienia lądowe, miało miękkie upierzenie w tym samym błękitnozielonym odcieniu co
roślinność dokoła. Gdyby dziwaczny kot nie kucał na kamieniu na otwartej przestrzeni, nie
zauważyliby go.
Opierał się na masywnych zadnich łapach. Dwiema parami o wiele szczuplejszych i
dłuższych przednich kończyn przytrzymywał bezwładne, łuskowate stworzenie,
systematycznie obgryzając mu nóżki otaczające całe ciało. Kot, wyraźnie zaintrygowany,
obserwował Travisa szeroko otwartymi oczami, nie wykazując śladu zaniepokojenia czy
gniewu.
Kiedy Apacz podszedł bliżej, jedną z przednich łap strzepnął w roztargnieniu jakąś
nóżkę czy dwie z upierzonego brzucha. Potem, przyciskając do siebie śniadanie, za pomocą
środkowych kończyn, wykonał spektakularny skok i skrył się w zaroślach.
- Zając, kot, sowa czy cokolwiek to było - skomentował Ross. - Wcale się nas nie
bało.
- Znaczy to, że albo nie ma naturalnych wrogów, albo my ich nie przypominamy. -
Travis spojrzał w kierunku, gdzie zniknął rzeczny łowca. - Obserwuje nas. Stamtąd - dodał
szeptem.
Obecność upierzonego stwora wzmogła w nich czujność. Travis znalazł wejście na
szlak po drugiej stronie strumienia. Podążył nim raźno, chociaż drzewa paprociowe łączyły
się ponad ich głowami i obydwaj z Rossem ponownie zagłębili się w zielonym tunelu.
Wciąż docierały do nich sygnały o ukrytym życiu toczącym się dokoła. Dwukrotnie
natknęli się na ślady przechodzącego szlakiem łowcy lub łowców. Raz znaleźli kawałek
podobnego do pluszu szarego futra, zbroczonego jasnoróżowawą posoką, potem
kremowożółte pióra i ściągniętą skórę.
Przed lejkowatym budynkiem znajdował się otwarty plac, a wzdłuż murów wyrastał
kamienny wachlarz częściowo porośnięty czerwonym mchem. Jeśli mieli działać zgodnie z
planem Rossa, musieli teraz zagłębić się w dżungli i przedzierać przez gęstą roślinność. Naj-
pierw jednak, z uwagi na ewentualnych obserwatorów, przeszli przez pokrytą mchem polanę
do budynku, jakby zamierzali zbadać jego wnętrze. Tyle że nie było to łatwe. Krata,
wykonana z takiego samego trwałego materiału jak ten, który tworzył kamienny wachlarz
przed drzwiami, zagradzała przejście. Przez pręty tylko częściowo widzieli wnętrze.
Najwyraźniej ten budynek nie został ogołocony, jako że na podłodze walało się mnóstwo
przeróżnych przedmiotów, owiniętych w rozpadające się opakowania.
Ross zagwizdał, przyciskając twarz do kraty.
- Rzekłbym, że przygotowali się do przeprowadzki, ale ciężarówki nigdy nie dotarły.
Szef będzie chciał tu wejść. Pewnie znajdzie sporo ciekawych rzeczy.
- Lepiej najpierw znajdźmy jego. - Travis stanął na szczycie czterech szerokich
schodków prowadzących do zakratowanego wejścia. Widział wieżę, która stanowiła ich
ostateczny cel, chociaż olbrzymie paprotniki przesłaniały trzy pierwsze piętra. Na ile mógł się
zorientować, nie było tu najmniejszego nawet śladu życia, nic nie poruszało się w otworach
okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich światło.
- No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał wybrany
przez nich cel.
Musieli torować sobie drogę, używając miotaczy i własnych rąk do wyrąbywania
ścieżki między małymi, odizolowanymi przesiekami utworzonymi przez zwalone gigantyczne
pnie. Sapiąc i potykając się, dotarli do trzeciej polanki.
- Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się od czasu
do czasu z gąszczu szczyt wieży służył im za przewodnika. Podchodzili do budowli od tyłu. Z
tej strony było mniej zarośli, musieli więc szukać kryjówek, zwracając baczną uwagę, czy
jakiś zwiadowca albo szpieg ich nie obserwuje. Travis poruszał się wyjątkowo ostrożnie,
jakby w każdej chwili spodziewał się zasadzki.
Przeszli może połowę drogi do podstawy wieży, kiedy usłyszeli przenikliwy pisk.
Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, które miało swe legowisko w czerwonym holu!
Odgłos został zniekształcony przez dżunglę i Travis nie potrafił stwierdzić, skąd pochodził.
Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy. Spomiędzy
krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w panice prosto na dwójkę mężczyzn. W ostatniej
chwili skręcił i minął ich bezpiecznie. Wdzięczne, smukłe stworzenie o nakrapianej sierści
oraz pojedynczym, zakrzywionym rogu mignęło, zanim Travis mógł z całą pewnością
stwierdzić, że je w ogóle widział.
Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych bestii - może całe stado!
A odgłosy świadczyły, że toczyła się tam walka. Travis wyobraził sobie Ashe'a, który
przyparty do muru, stawia czoła śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się pędem. Ross
zrównał się z nim i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty żywopłot, zmierzając prosto
do podnóża wieży.
Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leżał
nieruchomo u wejścia do wieży - długiego, wąskiego otworu. Z wnętrza budynku dolatywały
odgłosy zażartej walki. Ross minął go błyskawicznie i puścił na oślep wiązkę błękitnych
płomieni.
Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośrednio na prowadzącą do
góry rampę, znajdował się tuż za swoim towarzyszem. Jeden ze skowytów
rozbrzmiewających na górze zakończył się zdławionym kaszlem. Na dół stoczyła się masa
matowoczerwonego futra o bezwładnych nogach, płaskim, wąskim łbie łasicy z obnażonymi
zębami, drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsjami. Ross odskoczył w bok.
- Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam?
Jakakolwiek odpowiedź musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo przyćmionego
światła mężczyźni dostrzegli barierę biegnącą w poprzek rampy. Barykada stała tu
najwidoczniej od jakiegoś czasu. Teraz widniała w niej dziura, w której zaklinowały się dwie
czerwone bestie walczące o przejście. Tuż za nimi obnażała kły trzecia.
Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją snajpera w
podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył się po rampie.
Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych poniżej i cofnęło się,
pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło się, aby skoczyć na Rossa.
Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia wrzasnęła wściekle i runęła na ziemię, dra-
piąc zaciekle zadnimi nogami, próbując się podnieść. Ross wypalił ponownie i zwierzę
znieruchomiało. Jednak walka za barykadą nie ustawała.
- Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie mieli ochoty
przechodzić przez otwór w barterze i natrafić na promień z miotacza archeologa.
- Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał gdzieś z
góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i wbiegli do szerokiego holu.
Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leżały na podłodze w dalekim końcu,
jakby zrzucono je z wyższej kondygnacji. Ominęli nieruchome ciało jednej z czerwonych
bestii. Inna, wlokąc bezwładne zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis bez namysłu ją dobił.
Promień miotacza zgasł, zanim mężczyzna zdążył oderwać palec od spustu. Kolejna próba
potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała.
Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u podnóża,
unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z głowni. Zakręcił nią w powietrzu,
rozbudzając tlący się koniec do życia.
Ross wycelował w szarżującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok, przekoziołkował
przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w dzikim szale. Travis zakołował
pochodnią, celując płonącą głownią w wężową głowę napastnika.
Jedna z potężnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apacza. Lecz Ross zdążył
już stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony drapieżnik padł jak rażony gromem.
Travis cofnął się chwiejnie, aby podnieść drugą pochodnię.
- Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry.
Ross odpowiedział.
- Ashe! Tutaj, na dole...
Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie czeka tam na nich więcej
łasicogłowych. Z bezużytecznym miotaczem nie miał zamiaru wspinać się w nieznane.
Kamienny nóż nie wystarczyłby do obrony.
Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem. Travis
podążył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił Murdocka za ramię i
zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało.
Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, że Ross trzyma miotacz
w pogotowiu...
- Wejdźcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wrażenie, jakby Ashe'owi
brakowało tchu i mówił wyższym głosem niż zazwyczaj. Ale to naprawdę był Ashe, cały i
zdrowy. Wkroczył w krąg światła i czekał, aż do niego dołączą. Tyle że nie był sam. Za nim
poruszały się na wpół widoczne cienie. Ross nie schował miotacza, a dłoń Travisa zacisnęła
się na trzonku noża.
- Wszystko w porządku, szefie?
Ashe roześmiał się w odpowiedzi na pytanie Rossa.
- Teraz, kiedy wylądował kosmiczny patrol, tak, wszystko w porządku. Dobrze
zagraliście, chłopcy, i w odpowiednim momencie. Chodźcie, poznacie moich znajomych.
Pochodnia zgasła w momencie, gdy cienie zbliżyły się do Ashe'a. Wtem nowe światło
zajaśniało ponad podłogą. Travis zamrugał na widok towarzystwa, jakie wyłoniło się z
ciemności.
Ashe nie był zbyt wysoki, ale nad tymi istotami górował niczym wieża. Najwyższy z
jego nowych przyjaciół sięgał mu do ramienia.
- Mają skrzydła! - zawołał Travis.
Tak, niespodziewanie para skrzydeł - nie upierzonych, lecz z gołej skóry - rozpostarła
się ponad ramionami obcej istoty. Gdzie widział takie skrzydła? Statuetka w budynku z
kopułą!
Jednak twarze zwrócone w kierunku Ziemian nie były tak groteskowe jak twarz
posążka. Te istoty miały uszy i rysy bardziej humanoidalne, choć nosy pozostały pionowymi
szparkami. Albo statuetka była karykaturą, albo przedstawiała o wiele bardziej prymitywnego
osobnika.
Tubylcy cofnęli się nieco, a z ich wąskich, spiczastych szczęk wydobyło się niskie
buczenie, z którego Travis nie potrafił wyłowić poszczególnych dźwięków.
- To oni cię porwali, szefie? - Ross wciąż nie wypuszczał miotacza z rąk.
- W pewnym sensie. Rozumiem, że poradziliście sobie z tymi dzikimi bestiami na
dole?
- Z wszystkimi, jakie spotkaliśmy - odparował Travis, obserwując skrzydlatych ludzi.
Był pewien, że są ludźmi.
- W takim razie możemy stąd wyjść. - Ashe odwrócił się do czekających cieni i
schował własną broń do kabury.
Dwaj skrzydlaci mężczyźni skinęli głowami i reszta cofnęła się, pozwalając
Ziemianom wspiąć się na trzecią rampę. Na górze, gdzie powitały ich jasne promienie
słoneczne, weszli do szerokiego holu o łukowatych wejściach, znajdujących się na całej
długości pomieszczenia.
Nozdrza Travisa rozszerzyły się, gdy doleciała do nich mieszanka zapachów,
niektórych przyjemnych, innych wprost przeciwnie. Były to ślady czyjejś aktywności;
wskazówki świadczące, iż znajdują się w stałym siedlisku. Niektóre łukowate wejścia
obwieszono sieciami zieleni i przystrojono kwiatami, w większości podobnymi do tych, jakie
znaleźli pierwszego dnia na nieznanej planecie. Przy ścianach leżały koryta wykonane z
masywnych pniaków. Wyrastały z nich przeróżne rośliny, wszystkie skierowane ku słońcu,
którego promienie sączyły się przez okna, tworzące zasłonę zieleni od podłogi aż po sufit.
Skrzydlaci ludzie przestali być cieniami. W świetle słońca wyraźnie było widać
humanoidalne rysy. Złożone skrzydła zakrywały im plecy niczym złożone peleryny; nie mieli
na sobie żadnych ubrań poza kilkoma ozdobami: paskami, kołnierzykami i naramiennikami.
Wszyscy nosili przy sobie broń: niewielkie włócznie, które nie dawały odpowiedniej ochrony
przed czerwonymi zabójcami.
Przypatrywali się bacznie Ziemianom, brzęcząc nieustannie, ale nie wykonując
żadnych wrogich gestów. Przybysze nie potrafili niczego wyczytać z wyrazu ich twarzy i
Travis nie wiedział, czy traktowano ich jak więźniów, sprzymierzeńców czy po prostu obiekt
ogólnego zainteresowania.
- Tutaj... - Ashe stanął przed jednym z zasłoniętych łuków i zagwizdał cicho.
Zasłona rozchyliła się i mężczyzna wszedł do środka, dając znak pozostałej dwójce,
żeby poszli za nim.
Kroczyli po grubej macie z pnączy i liści. Ujrzeli niskie przepierzenia z okratowanych
konstrukcji, ponad którymi pięły się rośliny, tworząc ścianki działowe, dzielące jedno
obszerne pomieszczenie na wiele mniejszych.
- Nie zwracajcie uwagi na ściany - rzucił Ashe. - Skupcie wzrok na tym.
Przy wysokim na ponad pół metra stole przykrytym roślinnym obrusem kucał jeden ze
skrzydlatych ludzi. Skóry tych, których widzieli w zewnętrznym holu miały barwę ciemnej
lawendy, zbliżonej w odcieniu do kamienia, z którego wyrzeźbiony został posążek. Ten
jednak był ciemniejszy, prawie ciemnopurpurowy. Coś w jego oszczędnych ruchach
sugerowało, że wiele przeżył.
Tubylec podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ashe'a. Travis zrozumiał, że ma przed
sobą przywódcę. Emanowało to z jego oczu, ruchów i powolnej rozwagi, z jaką przyglądał się
trzem przybyszom.
15
- Co za złomowisko! - Ross rozglądał się dokoła oniemiały.
- Skarby! - poprawił go archeolog ostrym tonem.
Travis stał między nimi, chłonąc oczami wszystko to, co widział dokoła. Pomyślał, że
obydwa określenia są w pewnym stopniu trafne.
- Porwali cię, żebyś to uporządkował? - spytał Ross tonem pełnym niedowierzania.
- Zgadza się - przyznał Ashe. - Pozostaje pytanie: od czego zaczynamy, co mamy i w
jaki sposób wyjaśnimy im znaczenie tego, co znajdziemy?
- Jak długo to wszystko gromadzili? - zainteresował się Travis.
Ashe wzruszył ramionami.
- Jak można się czegokolwiek dowiedzieć, kiedy jedyna metoda komunikacji opiera
się na gestach i domysłach?
- Ale dlaczego ty? To znaczy... skąd masz wiedzieć, na jakich zasadach to wszystko
działa? - zapytał znowu Ross.
- Przylecieliśmy statkiem. Możliwe, że mają jakieś dziwne tradycje, legendy mówiące,
że ludzie z kosmosu wiedzą wszystko.
- Bogowie - wtrącił Travis.
- Tylko że my nie jesteśmy Cortezem i jego ludźmi - odparował Ashe.
- A oni nie są tymi łysymi, czy tym futrzakiem, którego widziałem na monitorze u
Czerwonych. Gdzie zatem można ich umieścić?
- Sądząc po statuetce, ich przodkowie wznieśli tę kopułę - odparł Ashe. - Uważam, że
są prymitywni, nie dekadenccy.
Wyobraźnia Travisa wykonała nagły skok.
- Ulubione zwierzątka?
Mężczyźni spojrzeli na niego. Ashe wziął głęboki oddech.
- Możliwe, że masz rację! - Wypowiedział te słowa z naciskiem. - Dajcie naszemu
światu dziesięć tysięcy lat plus odpowiednią kombinację warunków i zobaczcie, co się stanie
z naszymi psami czy kotami.
- Jesteśmy ich więźniami? - Ross powrócił do głównego punktu.
- Teraz już nie. Dzięki temu, że rozprawiliśmy się z łasicogłowymi. Wspólny wróg
jest doskonałym argumentem do polepszenia wzajemnych stosunków. Ponadto mamy ten sam
cel. Jeśli chcemy znaleźć coś, co pomoże Renfry'emu, powinniśmy rozpocząć poszukiwania
właśnie tutaj.
- Przejrzenie zaledwie wierzchniej warstwy tego bałaganu zabierze cały rok - rzekł
posępnie Ross.
- Wiemy, czego szukamy. Mamy przecież wzorce na statku. A jeśli znajdziemy coś,
co mogłoby pomóc naszym skrzydlatym przyjaciołom, zwrócimy im.
Ashe nie mylił się co do skrzydlatych ludzi. Wódz, który ich przyjął w pokoju o
ścianach z pnączy i zaprowadził do ogromnej izby z przedmiotami zgromadzonymi przez
jego plemię, nie sprzeciwił się, gdy postanowili wrócić na statek. Tyle że ich powrót
nadzorowały dwa błękitne, skrzydlate stworzenia, które łączyło coś z latającymi ludźmi, być
może więź typu człowiek - pies.
Podczas uwięzienia Ashe dowiedział się, że czerwone łasice stanowią główne
zagrożenie na tej planecie i skrzydlaci próbowali oddzielić murem niższe kondygnacje wież,
aby zniechęcić łowców. Czerwone stworzenia posługiwały się pewną taktyką, atakując bary-
kadę na rampie, co świadczyło, że nie są całkowicie pozbawione inteligencji. Jednakże
dopiero zdecydowany atak całego stada doprowadził do przerwania pieczołowicie
skonstruowanej barykady i wdarcia się do mieszkania skrzydlatych ludzi. Miotacz Ashe'a
oraz zaskakujący atak Rossa i Travisa unicestwiły wrogów, co wywarło dobre wrażenie na
obrońcach. Zgodnie z wcześniejszą uwagą archeologa, wspólny wróg stanowił mocną
podstawę, na której można budować przymierze.
- Przecież oni mają skrzydła - zauważył Ross. - Dlaczego po prostu nie odlecieli,
zostawiając ten budynek sześcionożnym łasicom?
- Z przyczyny, którą wodzowi udało się wreszcie wyjaśnić. Okazuje się, że to pora
narodzin ich potomstwa. Mężczyźni mogliby uciec, lecz kobiety i dzieci - nie.
Renfry oczekiwał ich z niecierpliwością. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zobaczył
wszystkich całych i zdrowych. Powitał ich wiadomością, że poprzez konsolę sterowniczą
udało mu się dojść do źródeł zapisu z wyprawy. Nie wiedział jednak, czy potrafiłby przesunąć
go na początek.
- Nie wiem, czy powinienem to przesunąć. - Postukał palcem w dysk wielkości
monety, który wysunął się z konsoli w dniu lądowania na tej planecie. - Jeśli ten drucik się
przerwie... - Wzruszył ramionami. Nie musiał dodawać nic więcej.
- Rozumiem, że chciałbyś mieć inny do eksperymentowania. -Ashe pokiwał głową. -
W porządku, wszyscy wiemy, czego mamy szukać, gdy jutro zaczniemy grzebać w tych
skarbach.
- Jeśli drugi taki dysk istnieje. - Głos Renfry'ego brzmiał powątpiewająco.
- Wniosek numer jeden. - Ashe pociągnął spory łyk z puszki z pieniącym się płynem. -
Uważam, że większość rzeczy, jakie zgromadzili skrzydlaci, pochodzi z wież takich jak ta, w
której żyją. A jest tu ich sporo. Pozostałe budynki diametralnie różnią się stylem
architektonicznym i nie mają swoich duplikatów. Oznacza to, że struktury z wieżami należą
do rodzimej tradycji tej planety, a wszystkie pozostałe z jakiejś przyczyny zostały tu
sprowadzone.
- Kiedy ten obcy nastawił automatycznego pilota, aby sprowadzić tu statek, ustalił
kurs albo na swoją ojczystą planetę, albo na główną stację obsługi. A zatem istnieje
prawdopodobieństwo, że w gmatwaninie rozmaitych przedmiotów, jakie zebrali skrzydlaci,
natkniemy się na coś, co wiąże się z zapisami znalezionymi na statku.
- Dużo tu gdybań, wahań i domysłów - stwierdził Renfry.
Ashe roześmiał się.
- Człowieku, przez większą część dorosłego życia zajmowałem się gdybaniami i
domysłami. Szperanie w przeszłości wymaga wielu domysłów, a potem ciężkiej pracy, by
dowieść, że były prawdziwe. Istnieją podstawowe wzory, które można wykorzystać jako
szkielet dla tych gdybań.
- Ludzkie wzory - przypomniał Travis. - Tutaj nie mamy do czynienia z ludźmi.
- Tak, to prawda. Chyba że rozszerzymy definicję człowieka i określimy tym mianem
każdą istotę obdarzoną inteligencją i na dodatek potrafiącą się nią posługiwać. Uważam, że
powinniśmy tak właśnie uczynić. W każdym razie, stoimy przed pierwszym, konkretnym
zadaniem, a mianowicie musimy zbadać pozostałości po tej cywilizacji.
Nazajutrz wszyscy, łącznie z Renfrym, wyruszyli do wieży. Zadanie, jakie wyznaczyli
Ashe i wódz skrzydlatych, wydawało się bardzo trudne. Przynajmniej do momentu, gdy
dzieci tubylców zaoferowały pomoc swych zwinnych rączek i bystrych oczu. Travis zauważył
nagle, że stoi w środku małej grupki skrzydlatych maluchów, które obserwują go z
ożywieniem, gdy próbuje rozplatać kilka połączonych ze sobą przedmiotów. Para małych
rączek chwyciła cylindryczny pojemnik, a inny pomocnik wyjął pudełko. Trzeci rozprostował
szybko zwój elastycznej linki, która ugrzęzła w wierzchniej części stosu. Apacz roześmiał się
i pokiwał z uznaniem głową, mając nadzieję, że obydwa gesty zostaną odebrane jako
podziękowanie i zachęta do dalszej pomocy. Najwyraźniej tak się stało, jako że młodzi
ruszyli do pracy z jeszcze większym wigorem, docierając do miejsc, do których mężczyzna
nie mógł się dostać. Dwukrotnie musiał jednak pospiesznie wyciągać zbyt ambitnego
“szperacza", ratując go przed lawiną ciężkich przedmiotów.
Mnóstwo odkrytych i przejrzanych rzeczy, które odłożyli na jedną stronę, było zbyt
zniszczonych albo nie miało żadnego znaczenia dla Ziemian. Travis mocował się z
popękanymi pojemnikami i skrzynkami, które czasami rozpadały mu się w rękach; kiedy
indziej znowu po otworzeniu pudełka znajdował w środku jedynie pył po dawno nie
istniejących przedmiotach.
Odłożył na bok fragmenty stopów uformowanych w rurki. Sprawiały wrażenie
nienaruszonych i mogły być w dalszym ciągu wykorzystywane przez skrzydlatych ludzi jako
materiał na broń lub narzędzia bardziej skuteczne od obecnie używanych. Raz natknął się na
owalne pudełko, które rozpadło mu się w rękach. Na otwartej dłoni ujrzał połyskujący kamień
osadzony w metalu. Mali pomocnicy zabuczeli ze zdumienia. Indianin wręczył lśniący klejnot
najbliższemu i patrzył, jak skrzydlaci przekazują sobie go z ręki do ręki, aż w końcu ozdoba
powróciła do niego.
Do południa żaden z czterech Ziemian, pracujących w różnych częściach dużego
pomieszczenia, nie znalazł niczego użytecznego.
Spotkali się pod oknem, aby podzielić się pozostałymi zapasami żywności, na
szczęście nie zakurzonej tak bardzo, jak wszystko dokoła.
- Wiedziałem, że to robota na co najmniej rok - poskarżył się Ross. - Co dotychczas
znaleźliśmy? Jakiś metal, który jeszcze do cna nie przerdzewiał, kilka klejnotów...
- I to. - Ashe wyciągnął niewielki krążek. - Jeśli się nie mylę, to dysk z zapisem. Być
może jest w stanie nienaruszonym. Wygląda jak te ze statku.
- Nadchodzi wielki szef- odezwał się Ross, podnosząc wzrok. -Zapytasz go?
Wódz i jego eskorta weszli do magazynu. Poruszał się powoli, przyglądając się
stertom, które badacze ledwo co naruszyli. Kiedy podszedł do Ziemian, wstali; wzrostem
przewyższali wodza i jego towarzyszy. Nie mieli wspólnego języka i porozumiewali się
głównie za pomocą gestów, więc Ashe podszedł do owoców ich pracy. Klejnoty wzbudziły
zainteresowanie wodza. Na metalowe tuby popatrzył raczej obojętnie.
Ashe zwrócił się do Renfry'ego.
- Czy można je przerobić na włócznie?
- Możliwe, ale potrzebuję trochę czasu. I narzędzi.- Glos technika nie brzmiał jednak
zbyt pewnie.
Na koniec archeolog wyjął dysk i twarz wodza po raz pierwszy wyraźnie się ożywiła.
Ujął krążek w dłonie i zahuczał do jednego ze strażników, który oddalił się pospiesznie.
Postukał palcem w mały przedmiot, a potem pokazał kilkakrotnie wszystkie palce, kończąc
gestykulację szerokim, zamaszystym ruchem ramienia.
- Co on nam próbuje powiedzieć, Ashe? - Renfry przyglądał się bacznie
przedstawieniu.
- Chyba chodzi mu o to, że to tylko jeden z wielu. Możliwe, że dokonaliśmy odkrycia.
Strażnik wrócił, prowadząc mniejszego skrzydlatego, który wyglądał jak jego młodszy
brat. Nowo przybyły, wzrostem przewyższający dzieci, prawdopodobnie wszedł w wiek
młodzieńczy. Przywitał się, klapnąwszy skrzydłami, i znieruchomiał w oczekiwaniu. Wódz
wysunął przed siebie ramię, ujął Ashe'a za rękę i wsunął ją w dłoń młodszego. Na koniec
odprawił ich gestem.
- Pójdziesz? - zapytał Ross.
- Tak. Chyba chcą nam pokazać, skąd się to wzięło. Renfry, dobrze by było, gdybyś z
nami poszedł. Jesteś technikiem i łatwiej będzie ci zrozumieć pewne rzeczy.
Kiedy mężczyźni odeszli wraz z wodzem i jego świtą, Ross rozejrzał się dokoła z
wyraźnym niezadowoleniem na twarzy.
- Nie ma tu czego szukać.
Travis podszedł do okna i podniósł tubę na wysokość oczu, by przyjrzeć jej się w
pełnym świetle. Miała nieco ponad metr długości i nie widać na niej było żadnych oznak
erozji czy uszkodzeń związanych z upływem czasu. Nie wiedział, jakie było pierwotne
przeznaczenie tego stopu, wyjątkowo lekkiego i gładkiego. Przesuwając przedmiot w
dłoniach, wpadł jednak na pewien pomysł.
Skrzydlaci ludzie potrzebowali czegoś lepszego od włóczni. A wykonywanie takiej
broni z kawałków metalu znalezionych w tej kupie śmieci wymagało metod, jakich
prawdopodobnie nie znał nawet Renfry. Mogli jednak zrobić z tego skuteczną broń, a być
może w nie zidentyfikowanej masie przedmiotów na podłodze znalazłaby się amunicja.
- Co jest wyjątkowego w tej tubie? - zapytał Ross.
- Może być wyjątkowa dla tych ludzi. - Travis podniósł tubę i przyłożył jeden koniec
do ust. Tak, była dostatecznie lekka.
- W jaki sposób?
- Nie słyszałeś nigdy o dmuchawach?
- O czym?
- Podstawę stanowi tuba, taka jak ta. Używają ich głównie Indianie Ameryki
Południowej. Dmuchając w nią, strzela się małymi strzałkami. Jest to broń celna i
śmiercionośna. Czasami używa się zatrutych strzał. Ale zwykłe też spełniają swoje zadanie, o
ile tylko trafi się w odpowiednie miejsce, powiedzmy w oczy albo gardło.
- Zaczynasz mówić sensownie, kolego. - Ross poszukał rurki zbliżonej wyglądem do
tej, jaką trzymał Travis. - Zamierzasz nauczyć skrzydlatych lepszego sposobu na obronę
przed czerwonymi łasicami? Potrafiłbyś zrobić taką dmuchawkę?
- Zawsze możemy spróbować. - Indianin odwrócił się do stłoczonych dzieci i pokazał
im, że mają szukać tego typu rurek. Młodzi asystenci rozpierzchli się w okamgnieniu,
wydając przy tym podekscytowane buczenia.
Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, Travis znalazł przedmioty nadające się na strzałki.
Pod koniec półgodzinnych poszukiwań dzierżył już całą garść cieniutkich jak igły drutów z
tego samego lekkiego stopu co rurki. Nigdy nie robił ani nie używał dmuchawek, zasadę
działania tej broni znał wyłącznie z książek, więc nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł
wypróbować swoje dzieło. W końcu wyszukali w pomieszczeniu całą masę materiałów do
eksperymentowania. Nie zdążyli jednak nic zrobić, ponieważ młodzieniec, który wyszedł z
Ashe'em, wrócił, pociągnął Rossa za rękaw i skinął na Ziemian, aby za nim podążyli.
Przechodzili z jednej rampy na drugą, minęli miejsce, w którym skrzydlaci
odbudowywali zniszczoną przez łasice barykadę. Nie wyszli jednak z wieży. Ich przewodnik
dotarł do holu wejściowego, położył obydwie ręce na pozornie gładkim murze i naparł na
niego. Travis i Ross, widząc jego wysiłki, pomogli mu i w ścianie pojawiła się szpara.
Ujrzeli ostro opadającą rampę niknącą w ciemnej studni. Chłopiec rozpostarł skrzydła,
by utrzymać równowagę, i przemieszczał się w dół z prędkością, o jakiej żaden Ziemianin nie
mógłby nawet marzyć.
Kiedy zeszli już dość głęboko, dostrzegli blask kopcącej pochodni. Obrawszy nowy
kurs, pobiegli wąskim korytarzem, wzniecając masę kurzu.
Pomieszczenie w wieży powyżej mieściło niezliczone sterty przedmiotów. Miejsce,
do którego obecnie weszli i gdzie czekał na nich Ashe, było pomnikiem precyzji i wydajności
stworzonym przez konstruktorów kulistego statku.
Znaleźli tu liczne zaawansowane technologicznie urządzenia, konsole z tysiącami
przycisków, ciemne ekrany. W miarę jak posuwali się do przodu, światło pochodni wyławiało
z ciemności szafki pełne pojemników z archiwalnymi zapisami i z dyskami z podróży. Setki,
tysiące nośników informacji, takich jak te, które przeniosły ich przez przestrzeń kosmiczną,
leżało w cylindrach o przezroczystych wieczkach oznaczonych nieznanymi symbolami.
- Centrum kontroli lotów. - Z głosu Ashe'a przebijała pewność. Renfry wkładał pod
kombinezon próbki wzięte zarówno z pojemników z archiwalnymi zapisami, jak i dyski z
podróży.
- Biblioteka - ocenił Travis. Ashe pokiwał głową.
- Gdybyśmy tylko wiedzieli, co brać! Boże, tutaj może być wszystko, czego
potrzebujemy. Nie tylko na teraz, ale na całą przyszłość!
Ross podszedł do najbliższej szafki i zaczął robić to samo, co Renfry.
- Możemy wrzucić je do czytnika na statku. Jeśli weźmiemy ich dostatecznie dużo,
istnieje prawdopodobieństwo, że przynajmniej kilka okaże się pomocnych.
Podchodził do problemu w sposób sensowny i logiczny. Zaczęli systematycznie
wybierać próbki z każdej szafki.
- Chyba jest tu cała galaktyka wiedzy - dziwił się Ashe, pieszcząc palcami kolejne
krążki.
W końcu wyszli z pełnymi rękami i dziwacznymi wybrzuszeniami na przodzie
kombinezonów. Zanim jednak opuścili wieżę, Travis zabrał rurki i metalowe igły. Po
powrocie na statek włączyli czytnik i przygotowali archiwalne zapisy. Apacz wziął się do
konstruowania broni; miał nadzieję, że będzie mógł podarować ją skrzydlatym ludziom w
zamian za przechowywane przez wieki informacje.
Renfry, rozłożywszy przed sobą mozaikę małych narzędzi z szafek załogi, zajmował
się jednym z dysków z podróży. Udało mu się go otworzyć i ostrożnie zaczął rozwijać cienki,
spiralny drucik. Zarówno przy pierwszej, jak i przy drugiej próbie krucha niteczka, dzięki
której statek docierał do najdalszych gwiazd, przerywała się przy najmniejszym dotyku. Po
drugim niepowodzeniu Renfry podniósł wzrok. Wyglądał na zniechęconego, oczy miał
przekrwione z wysiłku.
- Chyba nic z tego - rzekł.
- Jest jeszcze ten. - Ashe sięgnął po kolejny krążek. - Zacząłeś od starych. Tu masz
nowy ze statku.
Zdawali sobie sprawę, że ten wysiłek może zaowocować powrotem do ich świata.
Zachęty wyraźnie podziałały na Renfry'ego. Sprawdził dyski z wieży i odłożył na bok te
nadgryzione zębem czasu. Wybrany krążek nie różnił się specjalnie od tego, w którym była
zapisana ich przyszłość. Technik po raz trzeci, bardzo ostrożnie, spróbował wyjąć zwój.
Tej nocy nie było im pisane znalezienie istotnej informacji. Archiwalne zapisy
ukazały jedynie scenki, fascynujące same w sobie, lecz obecnie bez żadnej wartości. Co
więcej, na pozostałych migały tylko niezrozumiałe symbole - może wzory albo rachunki. W
końcu Ashe wyłączył czytnik.
- Nie możemy oczekiwać, że cały czas będzie nam dopisywało szczęście.
- W tym miejscu znajdziemy tysiące podobnych przedmiotów -zauważył Ross. - Jeśli
rzeczywiście trafimy na coś użytecznego, to tylko dzięki łutowi szczęścia!
- No cóż, w tej rozgrywce musimy liczyć właśnie na uśmiech losu - Z głosu Ashe'a
przebijało zmęczenie. Poruszał się wolno, pocierając powieki palcami. - Kiedy przestanie się
wierzyć w szczęście, jest się przegranym!
16
Travis przytknął rurkę do ust i dmuchnął. Cienka, lśniąca igła, zakończona pierzastym
kosmykiem, pomknęła ku zaimprowizowanej tarczy z liścia o czerwonych nerwach i
przyszpiliła go do pnia paprotnika rosnącego kilka metrów dalej. Radość mężczyzny z udanej
próby nie miała granic. Cofnął się o metr i przygotował do drugiego strzału. Publiczność
składająca się ze skrzydlatych istot, buczała w zachwycie.
Kiedy udało mu się umieścić drugą strzałkę tuż obok pierwszej, jego satysfakcja była
niemal całkowita. Skinął palcem na młodzieńca, który pomógł mu przynieść nową broń na
tymczasową strzelnicę. Przekazał skrzydlatemu dmuchawę, której dotychczas używał, a sam
podniósł z ziemi drugą, nieco dłuższą.
Młody wojownik odłożył włócznię i zaczął nieporadnie zaznajamiać się z nową
bronią. Podniósłszy ją do ust, dmuchnął z wigorem. Strzałka wbiła się w drzewo nieco
powyżej liścia. Dwóch innych tubylców, lekko rozkładając skrzydła w trakcie biegu, pospie-
szyło, aby ocenić strzał, a Travis, uśmiechając się i kiwając głową, złożył dłonie w geście
aprobaty.
Tubylcy nie potrzebowali dalszej zachęty. Popodnosili rurki z ziemi, przekazywali je
sobie z ręki do ręki, doszło nawet do jakiejś sprzeczki. Potem każdy po kolei próbował
strzelać, oczywiście z różnym szczęściem. Od czasu do czasu przerywali, aby powyjmować
strzałki z pnia albo przyczepić inny liść na resztkach poprzedniego.
Kilkoro z uczniów miało sokoli wzrok i Apacz uważał, że wkrótce przewyższą swego
nauczyciela. Kiedy w południe silne słońce dało mu się we znaki, zostawił dmuchawki
rozentuzjazmowanym tubylcom i poszedł szukać swoich towarzyszy.
Wiedział, że Renfry wciąż jest zaprzątnięty rozpracowywaniem dysków z podróży.
Travis wszedł po schodkach do kabiny nawigacyjnej i ku swemu zdziwieniu zastał tam
również Ashe'a. Czytnik stał na podłodze, a obydwaj mężczyźni kucali przed nim, na zmianę
obserwując zapis i badając główny panel konsoli sterowniczej. Zdjęta pokrywa ukazywała
zawiły wzór przewodów. Od czasu do czasu Renfry szedł śladem jednej z tych nici i albo
promieniał z radości, albo marszczył smutno brwi.
- Co się dzieje? - spytał Apacz.
- Możliwe, że nadszedł koniec naszych kłopotów! - odpowiedział mu Ashe. - To zapis
manualny. Pokazuje pewne instalacje, które odpowiadają instalacjom w tej gmatwaninie, jaką
widzisz.
- Pewne instalacje. - Entuzjazm Renfry'ego nie dorównywał ekscytacji Ashe'a. - Mniej
więcej jeden przewód na dziesięć! To tak, jakbyś próbował zmontować komputer, dysponując
instrukcją obsługi napisaną po chińsku! Taak, ten czerwony przewód dociera do ekranu w
tym punkcie, ale czy mówi nam to coś o tych białych drucikach po lewej stronie?
Ashe zmrużył oczy, wpatrując się w gmatwaninę przewodów, i przeniósł wzrok na
czytnik.
- Tak! - Renfry błyskawicznie opadł na kolana, aby zobaczyć na własne oczy schemat
wyświetlany na ekranie.
- Jest tam kto? - Głos Rossa zabrzmiał w studni wewnętrznego szybu i po chwili
Travis odczuł wibrację kroków mężczyzny.
Z otworu wyłoniła się zakurzona głowa i barki; zwiadowca pilnie wypełniał swoje
obowiązki w wieży skrzydlatych ludzi.
- Znalazłeś coś? - zapytał Travis współczującym tonem. Ross wzruszył ramionami.
- Parę rzeczy, które mogą się przydać. Nie mam na tyle sprawnego mózgu, żeby
połączyć ze sobą jakieś przewody, wbić kilka gwoździ, dodać do tego parę metalowych
puszek i wyprodukować odrzutowiec. Widziałem, że twoi śmiałkowie nie mogą oderwać się
od tych strzałek. Jeden z nich już upolował przystawkę do obiadu. Choć ten jeleń nie
wyglądał na specjalnie smakowitego. Nie podobają mi się stworzenia z kilkudziesięcioma
nogami. Ale zjadłbym z apetytem jakieś bardziej cywilizowane pożywienie.
Travis zerknął na Ashe'a i pochłoniętego pracą Renfry'ego.
- Jeżeli coś dzisiaj mamy zjeść, wygląda na to, że właśnie wybrano nas na kucharzy.
Oni odkryli zapis, który pokazuje wnętrze konsoli sterowniczej.
- Ho, ho! To już coś! - Ross wszedł do kabiny i nachylił się, spoglądając Ashe'owi
przez ramię na miniaturowy ekranik.
- Rzekłbym, że bardziej przypomina schemat zaprojektowanej przez demona
czteropasmówki - skomentował rozsądnie. - Skupię się na puszce z bigosem.
Renfry i Ashe zjedli w kambuzie posiłek w roztargnieniu typowym dla ludzi
pochłoniętych innymi myślami. Kiedy wrócili do swojej pracy, Ross przeciągnął się i spojrzał
na Travisa.
- Nie wybrałbyś się na małe, prywatne poszukiwanko? - zapytał z obojętnością, która
od razu wzbudziła w Apaczu podejrzenia.
- W którą stronę?
- Do tego lejkowatego budynku. Pamiętasz? Cały hol zagracony, jakby mieszkający
tam chłopcy bardzo się spieszyli z przeprowadzką, ale z jakiegoś powodu zostawili swoje
rzeczy! Chciałbym przyjrzeć się temu bliżej.
- O ile dobrze pamiętam, wejścia broni solidna krata - przypomniał mu Travis.
- A ja znam sposób na obejście tego problemu. Chodź.
Sposób na sforsowanie zabezpieczonego wejścia okazał się nad wyraz prosty. Jeden
ze skrzydlatych ludzi pofrunął ze zwojem linki do okna na drugim piętrze. Okiennica była
zamknięta, lecz tubylec czubkiem włóczni otworzył rygiel i kilka chwil później lina dyndała
już wzdłuż muru, zapraszając do wspinaczki.
Na balkonie, na który po chwili się dostali, znaleźli ślady świadczące o czyjejś
bytności. Poszarpane pajęczyny, rozpadające się w proch pod delikatnym dotknięciem,
przesłaniały ściany. Pod grubą warstwą kurzu dostrzegli kilka mebli o dziwnych kształtach.
W kilku miejscach na zakurzonej podłodze widniały ślady stóp lub łap. Skrzydlaty wskazał je
włócznią i nie spuszczając wzroku z Ziemian, dźgnął ostrzem w ślad z zaciekłością, z jaką
atakuje się wroga.
Kolejna nora łasic? Travis nie bardzo w to wierzył. Odciski niepokojąco przypominały
ludzkie stopy.
Znaleźli schody, tak wąskie i strome, że doszli do wniosku, iż istoty, które je
zbudowały, znacznie różniły się od ludzi. Ross wysforował się do przodu i zaczął schodzić do
zagraconego holu, który widzieli wcześniej z zewnątrz. Pasja odkrywcy przyćmiła jego
czujność.
Travis pociągnął nosem. Poczuł słabą, mdłą woń. Nie był to zapach nagromadzonego
przez wieki kurzu czy rozkładających się liści nawiewanych tu przez wiatr, ale raczej woń
legowiska zwierzęcia. Co więcej, odór wydawał się znajomy.
Jama łasicogłowych? Nie sądził. Smród nie był aż tak odrażający, jak ten w
czerwonym budynku, którym zawładnęły bestie. Nie przypominał również zapachu w
mieszkaniach skrzydlatych ludzi.
Zauważył, że płat skóry na nozdrzach tubylca rozszerzył się, a głęboko osadzone oczy
na lawendowej twarzy zaświeciły, zwracając się to w jedną, to w drugą stronę. Już nie po raz
pierwszy Apacz pożałował, że nie znają sposobu na szybkie komunikowanie się. Ziemianie
nie potrafili naśladować buczących dźwięków składających się na mowę tubylców, a żaden ze
skrzydlatych ludzi nie był w stanie wyartykułować słowa, mimo żmudnego i cierpliwego
powtarzania.
W budynku panował półmrok, chociaż do holu wpadało sporo światła przez
zakratowane wejście. Ross ominął stertę rupieci. Jedną rękę położył na jakimś pudle, drugiej
nie zdejmując z kolby miotacza.
Travis nie ruszał się z miejsca. Ta woń... Tkwiła gdzieś głęboko w pokładach jego
pamięci. Mężczyźni stali nieruchomo. Wtem powiew wiatru, który wdarł się przez kraty,
przyniósł świeży zapach i Travis natychmiast go rozpoznał...
- Piaskowi ludzie! - Słowa, choć wypowiedziane szeptem, niosły w sobie stanowczość
krzyku. Co mogły robić tutaj nocne stworzenia pustyni?
- Jesteś pewny? - Ku jego zdziwieniu, Ross nie kwestionował tego spostrzeżenia.
- Nie zapomina się szybko takiego smrodu. - Travis przebiegał gorączkowo wzrokiem
po skrzyniach i pudłach stłoczonych w przedsionku. Czy coś się tam ruszało? Czy
obserwowały ich stworzenia, które widziały o wiele lepiej po ciemku niż oni?
Dłoń tubylca spoczęła na ramieniu Apacza, nakazując ostrożność. Travis odwrócił
powoli głowę i zobaczył, że skrzydlaty szykuje włócznię. Sam włożył strzałkę do dmuchawy.
- Tam coś jest, na lewo - dotarł do niego ledwo słyszalny szept Rossa, który skierował
miotacz w zacieniony kąt.
Pomieszczenie nagle ożyło, zamieniając się we wrzący kocioł kształtów
wyłaniających się z zakamarków. Atakujące stworzenia poruszały się zwinnie na czterech
łapach, jak zwierzęta. Milczący atak wydawał się tym bardziej przerażający, że bestie - albo
ich dalecy przodkowie - były kiedyś humanoidami!
Promień z miotacza powalił trzech napastników. Jakaś macka wysunęła się w
kierunku Rossa i czwarty stwór runął na ziemię ze strzałką we włochatym gardle. Skrzydlaty
człowiek za Travisem cofnął się kilka schodków do góry i frunął w powietrze. W locie dźgał
włócznią w pozbawione szkieletu kostnego kończyny, wznoszące się, aby go ściągnąć na dół.
Robił to ze skupieniem i zapałem.
Ross krzyknął. Jedna z macek wysunęła się z cienia, zawinęła dokoła kostki u nogi
mężczyzny i pociągnęła. Wycelował miotacz w długi owłosiony korpus. Odpowiedział mu
przeraźliwy ryk i pętla odpadła. Strzałka Travisa dosięgła stwora, który podniósł się na
zadnich łapach, pazurami sięgając pleców Murdocka. Apacz strzelał tak szybko, jak zdołał
wkładać strzałki do dmuchawki. Cofnął się ku schodom i teraz wymachiwał rurką, aby zrobić
wolne pole i odciągnąć Rossa.
Jeden z włochaczy wyrwał skrzydlatemu włócznię. Tubylec kucnął na stercie skrzyń i
zaczął kołysać się w przód i w tył, bijąc skrzydłami. Poderwał się w powietrze w chwili, gdy
potężne kontenery runęły w dół.
- Wyczerpał mi się miotacz - wysapał Ross. Schwycił za lufę bezużytecznej broni i
rąbnął rękojeścią w okrągłą czaszkę stworzenia gramolącego się po skrzyniach.
Wycofywali się, wchodząc po dość stromych schodach. Travis kopał. Złapał kolejną
szorstkowłosą głowę i popchnął stwora na innego przeciwnika. Skrzydlaty przewrócił drugą
stertę skrzyń, a teraz latał w tę i z powrotem, bombardując napastników mniejszymi
pudełkami.
W końcu odparli pierwszy atak. Korzystając z chwili wytchnienia, dobiegli do
balkonu, skąd nie było wyjścia. Tubylec przeleciał ponad ich głowami, stanął na parapecie
otwartego okna i skinął na nich, bucząc gorączkowo.
Travis pociągnął Rossa w kierunku wyjścia.
- Zostały mi tylko dwie strzałki. Szybko, wychodźmy stąd! Murdock opierał się, lecz
po chwili podbiegł do okna. Travis wycelował strzałką w przygarbione plecy i głowę
wyłaniające się ponad schodami. Pocisk zaledwie musnął owłosioną górną kończynę i w
otworze gębowym, który już nie przypominał ust człowieka, błysnęły kły. Małe, czerwone z
wściekłości oczy płonęły straszliwym blaskiem.
Indianin wycofał się w kierunku okna. Lawendowa ręka sięgnęła mu przez ramię.
Dłoń zacisnęła się na dmuchawie, starając się wyrwać mu ją z rąk. Skrzydlaty wciąż siedział
na parapecie i teraz wyraźnie domagał się broni.
Zdając sobie sprawę, że tubylec może w każdej chwili uciec, Travis oddał
dmuchawkę, przeskoczył przez okno i złapał za linę. Widział, jak lawendowy wycofuje się,
unosząc skrzydła...
Wtedy tubylec rzucił się do tyłu, demonstrując szalony pokaz akrobatyki powietrznej.
Kiedy pierwsza futrzana głowa wysunęła się z okna, rozpostarł skrzydła i wzbił się ponownie
w górę ruchem spiralnym. Ross zdążył już dotrzeć do ziemi, Travis znajdował się niedaleko
za nim. Lina zakołysała się potężnie, sprawiając, że przejechał ciałem po szorstkim murze.
Uświadomił sobie, że ci na górze próbują go wciągnąć z powrotem.
Wypuścił linę z rąk. Uwolniony od ciężaru sznur podskoczył gwałtownie. Travis nie
przypuszczał, żeby nocne stworzenia kontynuowały pościg w pełnym świetle słońca. Mimo
to, kiedy przemierzali pas dżungli dzielący ich od statku, zachowywali niezwykłą ostrożność,
obserwując, czy nikt za nimi nie podąża.
Ashe z gradową miną wysłuchał raportu.
- Sytuacja mogła się pogorszyć, gdybyśmy tu mieli zostać dłużej.
Ross odrzucił w kąt bezużyteczny miotacz.
- Chcesz przez to powiedzieć, że odlatujemy? Kiedy?
- Za dzień, może dwa. Renfry jest gotów, by przesunąć zwój na początek.
Po raz pierwszy Travis zrozumiał, jak wiele zależy od tego cieniutkiego drucika.
Jedno niepowodzenie mogło udaremnić wszelkie plany, pozostawiając ich na zawsze na
wygnaniu. Jakiś ukryty defekt, którego teraz nie zauważyli, mógłby dać o sobie znać w prze-
strzeni kosmicznej, przerywając niewidzialną nić łączącą ich z rodzimą planetą, skazując
statek na dryfowanie między gwiazdami niczym wieczny, kosmiczny wrak. Czy Renfry'emu
uda się przewinąć zwój? A jeśli nawet, to czy dysk zadziała w odwrotną stronę? Nie może
być mowy o locie próbnym. Kiedy już wystartują, stale będą ryzykować życiem, krocząc po
bardzo cienkiej nici stworzonej głównie z nadziei i pozbawionej logiki wiary w łut szczęścia.
- Teraz rozumiesz? - zapytał Ashe. - Pamiętaj o jednym: zawsze możemy zostać tutaj.
Do końca pozostaną na wygnaniu, ale przynajmniej przeżyją. Tutaj mieli wrogów, ale
mogli przecież zawrzeć przymierze ze skrzydlatymi ludźmi i połączyć siły. Travis zerwał się
na równe nogi. Podszedł do szafki, gdzie ukryli kwadratową ramkę, która dostrajała się do
ludzkiej pamięci, pokazując bliskie sercu miejsca. Musiał się przekonać, czy przeszłość miała
dostatecznie silny wpływ, aby skłonić go do podjęcia tak ogromnego ryzyka.
Ujął obrazek w dłonie i zajrzał do jego głębi. Wkrótce ujrzał czerwone klify górujące
nad zieloną polaną, błękitne niebo, wzgórza Ziemi. Wydało mu się, że czuje na języku
gryzący pył unoszony wzmagającym się wiatrem. Wiedział już, że zaryzykuje.
Wszyscy dokonali tego samego wyboru.
- Podróże w przeszłość to co innego - powiedział Ross. - Jeżeli coś nie wyjdzie i
utkniemy w okresie prehistorycznym... cóż, można się wtedy wkurzyć. Kto by chciał
zabawiać się z mamutami, jeśli jest przyzwyczajony raczej do odrzutowców? Mimo to taki
gość wiedziałby, co mu się przytrafiło, i że ludzie, których będzie spotykał na swej drodze,
należą do jego gatunku. Ale pozostać tutaj... Nie, moi drodzy! Oni trochę się od nas różnią.
My jesteśmy tu gośćmi, nie imigrantami. A ja nie chcę być wiecznym gościem! Nigdy!
Wybrali się jeszcze raz do biblioteki, skąd przynieśli kolejne dyski i poutykali je we
wszystkich możliwych schowkach. Wódz, zachwycony dmuchawkami, pozwolił im wybrać
też inne przedmioty z plemiennego skarbca. Poprosił tylko, żeby wrócili i podzielili się z nimi
zdobytą wiedzą. Tym razem nie natknęli się na nocne stworzenia z lejkowatej wieży, lecz i
tak przedsięwzięli środki ostrożności, zamykając na noc luk wejściowy.
- Wrócimy tu? - zapytał Ross.
- My polecimy do domu tym statkiem - odparł sucho Ashe. -Ale ktoś na pewno tu
przyleci. Tego możesz być pewny. Co u ciebie, Renfry?
Technik wyglądał jak cień. Zmarszczki, których prawdopodobnie miał się już nigdy
nie pozbyć, otaczały mu usta, znaczyły kąciki zmęczonych oczu. Drżącymi rękoma usiłował
podnieść do ust pojemnik z piciem.
- Zwój przewinięty - rzekł. - I drut się nie przerwał. Jutro przygotuję statek do startu.
Co do reszty, pozostaje tylko się modlić. Nie mogę wam nic więcej powiedzieć.
Travis leżał tej nocy na swojej koi - jego koja, ich statek... Ten statek stawał się coraz
mniej obcy w porównaniu ze światem na zewnątrz. Na nadgarstku miał ciężką metalową
bransoletę z małymi zielonymi kamieniami ułożonymi we wzór, który przypominał łamiące
się fale - podarunek od skrzydlatego wodza, wręczony podczas formalnego pożegnania.
Travis był pewien, że skrzydlaci ludzie nie wykonali tej bransoletki. Ile miała lat? I z jakiego
świata, z jakiej zapomnianej i dawno nie istniejącej cywilizacji pochodziła?
Nawet nie zajrzeli pod powierzchnię tego, co znajdowało się w tym starożytnym
porcie. Czy ukryte w dżungli miasto było stolicą jakiegoś galaktycznego imperium, jak
podejrzewał Ashe? Nie mieli czasu na rozwiązywanie tych zagadek. Tak, kiedyś tu powrócą.
Ludzie z jego świata będą prowadzić badania, spekulować, snuć domysły, prawdopodobnie
błędne. Za jakiś czas powstanie gdzieś nowe miasto - może w jego własnym świecie - które
będzie pełniło rolę przechowalni wiedzy zdobywanej pośród gwiazd. Czas będzie wciąż mijał
i miasto umrze śmiercią naturalną. Dopóki przedstawiciel jakiejś rasy, jeszcze nie istniejącej,
przybędzie, aby je badać i spekulować. .. i snuć domysły... Travis zasnął.
Zbudził się wypoczęty i pełen wigoru. Ponad głową usłyszał komunikat z kabiny
nawigacyjnej.
- Wszystko gotowe - doleciał go łamiący się z wyczerpania głos Renfry'ego. Cóż,
technik pracował chyba całą noc.
- Wszystko gotowe.
Wciąż mogli powiedzieć “nie" tej szalonej wyprawie i wybrać znajome
niebezpieczeństwa. Travisa ogarnęła fala paniki. Zacisnął dłonie na krawędzi koi i podniósł
się do pozycji siedzącej. Musiał powstrzymać Renfry'ego. Nie wolno im wylatywać w
kosmos.
Po chwili znów się położył i zapiął pasy. Niech Renfry naciśnie właściwy przycisk,
jak najszybciej! Czekanie zawsze źle wpływa na nastrój. Poczuł znajome wibracje
przenikające ciało. Teraz nie było już odwrotu. Zamknął oczy i próbował rozluźnić mięśnie
protestujące przeciwko temu oczekiwaniu.
17
- Wystartowaliśmy bez problemów.
- Dobre i to - jakiś inny głos rozbrzmiał w głośniku. Travis otworzył oczy.
Zastanawiał się, czy ktokolwiek może się przyzwyczaić do dyskomfortu związanego ze
startem w kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni, kiedy tak miło stąpało się po ziemi, za-
pomniał już, co znaczy zostać wyniesionym poza atmosferę i siłę grawitacji. Najważniejsze
jednak, że dysk działał i udało im się opuścić nieznaną planetę.
Nadal lecieli. Teraz z większą niż dotychczas ufnością patrzyli w przyszłość.
- Jeżeli po prostu powtórzymy schemat - powiedział Ashe wieczorem piątego dnia -
jutro wylądujemy na pustynnej planecie.
- Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ominąć ten przystanek - zauważył Travis.
Opustoszały świat z nocnymi stworami odpychał go bardziej niż cokolwiek innego podczas
tej fantastycznej wyprawy.
- Pomyślałem, że... - Ross zerknął na fotel pilota, w którym Renfry spędził większość
poranka. - ... tankowaliśmy w tamtym pierwszym porcie. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że
tam wyczerpie się nam zapas paliwa.
Na trupiobladej, wymizerowanej twarzy Renfry'ego pojawił się szeroki uśmiech.
Technik skierował kciuk ku dołowi w odwiecznym geście porażki.
- Wtedy kaput, kolego. Miejmy jednak nadzieję, że szczęście nas nie opuści i
ominiemy ten etap podróży.
Tym razem wylądowali w pustynnym porcie wczesnym rankiem, kiedy niesamowita
gra płomieni wzdłuż horyzontu zaczynała już blednąć. Łuna wstającego słońca odbijała się
jaskrawo od bezmiaru piaszczystych wydm.
- Spędzimy tu mniej więcej dwa dni, jeśli istotnie duplikujemy schemat.
Dwa dni oczekiwania, zamknięci w statku, niepewni, czy wystartują. .. Na samą myśl
o tym, Travis poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Mały spacerek? - Ross niewątpliwie podzielał jego odczucia.
- Nie ma sensu - odparł spokojnie Ashe. - Rozejrzymy się w ciągu dnia. Choć nie
sądzę, by było tu dużo do oglądania.
Rankiem włożyli na głowy hełmy rozpraszające promienie słoneczne i otworzyli
zewnętrzny właz. Zlustrowali przestrzeń, na której wiatry mogły ukształtować nowe formy
pośród wydm, lecz nie dostrzegli żadnych zmian od czasu ostatniej wizyty.
- Co oni tu robili?- Ręce Rossa poruszały się nerwowo wzdłuż krawędzi luku. - Ten
przystanek na pewno miał jakieś znaczenie, musiał mieć. I dlaczego takie same stworzenia -
ludzie, zwierzęta czy cokolwiek - znajdowały się w lejkowatym budynku na innej planecie?
- Którzy z nich są banitami? - rozważał Ashe. - Czy tamci żyją od wielu wieków na
obcej planecie, ponieważ nie zdołali wrócić na czas? A może ci to wygnańcy, a tamci są u
siebie? Prawdopodobnie nigdy nie rozwikłamy tej zagadki i nie odpowiemy na żadne z pytań
dotyczących tych stworzeń. - Przyjrzał się przysadzistej budowli pośród pełznących wydm. -
Muszą mieszkać pod ziemią, a ten budynek zakrywa wejście. Być może na planecie
skrzydlatych też żyją pod ziemią, Kiedyś musieli tu mieszkać, aby obsługiwać statki i
pilnować bazy.
- A potem - odezwał się powoli Travis - statki przestały tu lądować.
- Tak. Nie było już statków. Być może czekali przez całą generację, mając nadzieję, że
statki nadlecą i zostaną wezwani. Potem albo pogrążyli się w apatii i spadli z drabiny
ewolucji, albo przystosowali się do istniejących tu warunków.
- Ostatecznie rezultat był ten sam - zauważył Ross. - Nie sądzę, by ci tutaj różnili się
od tych z lejkowatej wieży. A tam przynajmniej trafił im się lepszy świat.
- Czekajcie! - Travis od jakiegoś czasu nie odrywał wzroku od zagrzebanego w piachu
budynku. Wydawało mu się, że to miejsce wyglądało inaczej przed kilkoma tygodniami. -
Czy ta elewacja po lewej była tam wcześniej?
Ross i Ashe wpatrywali się przez chwilę we wskazane miejsce.
- Masz rację, to coś nowego! - Murdock potwierdził pierwszy. -I nie sądzę, żeby było
z kamienia, tak jak cała resztą.
Blok, który w dziwny sposób pojawił się w rogu odległego dachu, nie połyskiwał
metalicznie w promieniach słońca. Miał lekki połysk, taki, jakim charakteryzowało się
matowe szkło czy obsydian.
Przez kilka chwil nic się nie zmieniało. Potem jednak obserwatorzy zarejestrowali
niespodziewaną aktywność. Widzieli już wcześniej promienie, które chroniły dach budynku
przed atakiem czy niepożądanym badaniem. Teraz ujrzeli coś, co musiało być jakimś
rodzajem broni używanej przez architektów tej budowli.
Co wybuchło u podnóża statku? Jakiś płomień? Piorun? Siła, jakiej ludzie nie potrafili
sobie wyobrazić ani nazwać?
Travis uświadomił sobie, że energia uderzenia wrzuciła go z powrotem do statku i
cisnęła wraz z Rossem i Ashe'em za wewnętrzną grodź. Runęli na metalową ścianę,
wypluwając całe powietrze z płuc. Świat dokoła zatonął w ciemności.
Travis leżał na podłodze, próbując złapać oddech pomimo straszliwego bólu w
piersiach. Jak za mgłą widział otwarty właz. W tej chwili liczył się tylko ten skrawek pustej
przestrzeni. I poczucie, że trzeba ją odciąć, zamknąć, że to, co znajduje się na zewnątrz, ozna-
cza zagładę.
Wpił się paznokciami w ciało, które przywaliło mu kolana. Jakimś cudem, pomimo
bólu, udało mu się obrócić i wysunąć spod ciężaru. Zaczął się posuwać cal po calu w
kierunku zewnętrznego włazu. Dzwonienie w uszach tłumiło wszelkie myśli, wzmagając za-
wroty głowy. Wyjrzał na piaszczysty świat skąpany w blasku słońca.
Z początku miał wrażenie, że coś mu się pomieszało w głowie, że to, co widzi, nie
może być prawdą. Nad zasypanym lądowiskiem unosiły się cienkie smugi piachu, warstwami
otaczając kulę. Zasłona wirowała pomimo bezwietrznej pogody! To było niewiarygodne, nie-
możliwe, chociaż wiedział, że wzrok go nie myli.
Opadł na kolana i zatrzasnął luk, odcinając się od zasłony piachu, ostrego światła, od
niemożliwego. Macając dłońmi w poszukiwaniu zasuwy, poczuł, że ból maleje. Znowu mógł
oddychać swobodnie. Odwrócił się do swoich towarzyszy.
Na widok sinych twarzy poderwał się do działania. Szarpnięciem posadził obu
mężczyzn pod ścianą. Ashe otworzył oczy.
- Co...?- Kiedy archeolog wypowiedział słabym głosem to jedno słowo, Travis skupił
całą uwagę na Rossie.
Z kącika ust zwiadowcy sączyła się cienka strużka krwi. Jęknął, kiedy Travis lekko
nim potrząsnął. Ashe drgnął i skrzywił się, przyciskając ręce do piersi.
- Co się stało? - Tym razem udało mu się wypowiedzieć całe pytanie.
- Wylądowali... kosmiczni... marines. - Ross wyrzucał z siebie pojedyncze słowa. -
Chyba na mnie.
- Haaaaloooo, tam na dole! - Wołanie doleciało z komunikatora. - Co się dzieje?
Kadłub nie przepuszczał światła ani dźwięku, lecz teraz wyczuwali drgania
przebijające się przez warstwy ochronne. Zupełnie jakby na statek oddziaływała jakaś siła.
Piaskowe ściany? Travis dowlókł się do drabiny. Chciał spojrzeć na ekran w kabinie
nawigacyjnej, stanowiący teraz jedyne połączenie ze światem.
Renfry wpatrywał się z niedowierzaniem w grube warkocze piachu. Jeszcze chwila, a
zostaną pogrzebani w morzu pyłu. Mieli powody, aby sądzić, że jakaś nieznana inteligencja,
kierowana odwieczną animozją, świadomie usiłuje ich unicestwić.
- Możemy wystartować? - Travis doczołgał się do najbliższego fotela. - Jest jakaś
szansa?
Jeśli lot odbywał się zgodnie z wcześniejszym schematem, mieli tu jeszcze pozostać
kolejną noc i dzień. Do tego czasu statek ugrzęźnie tak głęboko, że nie będzie nadziei na
wyrwanie się spod ton piachu. Zostaną żywcem pogrzebani w kosmicznym grobowcu.
Renfry sięgnął do klawiatury na konsoli, lecz zawahał się. Zacisnął usta.
- To ogromne ryzyko, ale mógłbym spróbować.
- Pozostanie tutaj wiąże się prawdopodobnie z jeszcze większym ryzykiem. - Travis
przypomniał sobie o przyjaciołach, których zostawił przy wejściu. Trzeba ich wynieść ze
strefy zagrożenia przed startem w kosmos.
- Daj mi pięć minut - krzyknął. - Potem odpalaj, jeśli potrafisz!
Ashe stał o własnych siłach i próbował przesunąć Rossa w głąb korytarza. Travis
pospieszył mu z pomocą.
- Renfry spróbuje wystartować - poinformował. - Zagrzebują nas w piachu.
Przenieśli Rossa na koję. Ashe rzucił się na sąsiednią, a Travis ledwo zdążył dojść do
drugiej kabiny, kiedy w komunikatorze rozbrzmiał przenikliwy sygnał ostrzegawczy. Odczuli
wibrację przeciążonych silników. Tym razem przeciążenie trwało o wiele dłużej. Travis leżał
spięty, oczekując na ból związany z przyspieszeniem, odliczając sekundy...
Wibracje przybierały na sile i były intensywniejsze niż kiedykolwiek. Statek kołysał
się na podstawie; ruch i dźwięk zlewały się w jedną całość, osłabiającą mieszankę, która
przyprawiała o mdłości i paraliżowała myśli, pozostawiając strach.
Nagle, w jednej chwili wszystko się urwało. I zapadły ciemności. ..
Wibracje ustały, hałas ucichł. Pozostało tylko odległe wspomnienie oraz aromatyczny
zapach uzdrawiającej galaretki, która w razie potrzeby wypełniała zamknięte koje. Travis
otworzył oczy. Czyżby zdołali uciec z pustynnej planety?
Usiadł prosto i zaczął ścierać galaretkę. Ześlizgiwała się bez trudu ze skóry, z
kombinezonu, pozostawiając po sobie równowagę umysłu i ciała. Wracała pewność siebie,
którą utracił. Wstał i zajrzał do sąsiedniej kabiny.
Ross i Ashe wciąż leżeli bez ruchu pod drgającą masą uzdrawiającej substancji.
Wszedł do sterówki.
Renfry był przypięty do fotela pilota, lecz głowa spoczywała mu bezwładnie na
ramionach. Bladość jego twarzy przeraziła Travisa. Położył dłoń na piersi nieprzytomnego.
Serce biło powoli. Poodpinał pasy i tylko dzięki brakowi grawitacji udało mu się przenieść
technika na koję. Ekran pokazywał jedynie nieprzeniknione ciemności, co oznaczało, że
statek wszedł w hiperprzestrzeń. Nie tylko wyrwali się z piaskowej pułapki, lecz odbywali
kolejny etap podróży, który mógł zakończyć się na ojczystej Ziemi. Mógł bądź nie.
Ile trwał ten etap poprzednim razem? Zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, dziewięć dni.
Dziewięć dni między piachem a portem paliwowym. Dziewięć dni, zanim się upewnią, czy
poczynania technika nie sprawiły, że statek zboczył z kursu.
Kiedy wszyscy doszli do siebie po szoku, Ashe przejął dowodzenie i zaczął
przeglądać przedmioty znalezione w archiwum, by odwrócić uwagę załogi od obecnego
położenia. Kazał im pracować na zmianę przy czytniku, przetwarzając każdy nie uszkodzony
krążek w poszukiwaniu instrukcji pilotażu. Kilka obiecujących zwojów było tak poplątanych,
że bali się za nie zabrać. Musieli je zostawić dla ekspertów na Ziemi. Ashe, po ucieczce z
pustynnej planety, ani razu nie zakwestionował szczęśliwego powrotu do domu. Biorąc pod
uwagę dotychczasowe przeżycia - jak zauważył - nie było powodu przypuszczać, że szczęście
przestanie im dopisywać.
Travis pomyślał w duchu, że nawet Ashe'em musiały targać wątpliwości, i pewnie był
równie zdenerwowany jak pozostali - chociaż tego nie okazywał - kiedy zegarek Renfry'ego
wyliczył dziewiąty dzień lotu i nie doświadczyli żadnego ostrzeżenia przed lądowaniem. W
samo południe zebrali się w mesie. Tego samego ranka Travis przeliczył racje żywnościowe.
Jeśli będą jedli bardzo niewiele, wystarczy im pożywienia do ojczystej planety, o ile podróż
się nie przedłuży. Poinformował o tym Ashe'a, ale w odpowiedzi usłyszał tylko roztargnione
chrząknięcie.
Wtedy -jakby wbrew okropnym przeczuciom - nadeszło ostrzeżenie. Travis przypiął
się pasami i spojrzał na Rossa, który wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu.
- W samą porę! Oto lądujemy na stacji po paliwko, a potem do domu!
Na widok zrujnowanych wież, wyznaczających lądowiska, i metalicznie turkusowego
nieba pierwszego galaktycznego portu zignorowali dyskomfort związany z lądowaniem. No
cóż, byli już prawie w domu!
Zeszli do luku wyjściowego i ochoczo otworzyli właz, aby zaczekać na pełznącego
węża linii paliwowej i robota przewodnika. Minęło jednak sporo czasu a w cieniu rzucanym
przez najbliższą wieżę nic się nie poruszyło. Travis przyglądał się badawczo otoczeniu. Czy
wylądowali w tym samym miejscu, co poprzednio? Czy niewielka zmiana mogła być
przyczyną obecnej ciszy?
- Może się to wiązać z czasem. - Głos Ashe'a zabrzmiał w komunikatorze, tak jakby
archeolog czytał w myślach. - Opuściliśmy drugi przystanek sporo przed czasem, według
poprzedniego grafiku.
Uchwycili się tej ostatniej nadziei. Upłynęła pierwsza godzina, potem druga i wciąż
nic sienie zmieniło. Przywołując wspomnienia, stwierdzili jednogłośnie, że wylądowali
dokładnie w tym samym miejscu. Skrzętnie unikali wypowiadania na głos najgorszych obaw,
że automaty obsługujące tak długo ten starożytny port w końcu się zużyły.
W końcu Renfry powiedział:
- Nie wiem, ile mamy paliwa. Nie potrafię wam nawet powiedzieć, jakiej ono jest
natury. I czy możemy wystartować bez tankowania. Jeśli tak, nie sądzę, by udało nam się
dotrzeć do końca tej wyprawy. Możliwe, że działamy wbrew czasowi - ale musimy
sprawdzić, czy uda nam się zmusić te maszyny do wykonania jeszcze jednej pracy. I
powinniśmy zrobić to jak najszybciej!
Wyszli na zewnątrz. Renfry wpełzł pod łukowaty bok statku. To, co tam zobaczył,
zakrawało na miano katastrofy. Jeżeli wcześniej zostało trochę paliwa w zbiornikach, to teraz
już go nie było. Na ziemi widniała złowroga wilgotna plama.
Głos Renfry'ego brzmiał głucho.
- Teraz już wiadomo, koledzy. Zbiorniki są puste. Jeśli nie uda się wam uruchomić tej
linii, aby zatankować, jesteśmy uziemieni.
- Co sprawiło, że zbiorniki się otworzyły? - zastanawiał się Ross.
- Możliwe, że jakiś mechanizm. - Ashe postawił nogę na betonowej płycie. - Cóż,
chodźmy poszukać tego robota i jego ożywionego dystrybutora.
Ruszyli w kierunku wieży. Z ziemi struktura wydawała się jeszcze bardziej spiczasta,
podobna do igły. U jej podnóża znajdował się otwór, wejście, z którego wcześniej wyłonił się
robot. Ashe podszedł bliżej i stanął, zaglądając do środka.
Zardzewiały robot, który pobrzękując wypełnił swój obowiązek poprzednim razem,
stał teraz w wejściu. Za nim, widoczni w rdzawym, żółtawym świetle, przycupnęli jego
podwładni. Wszyscy tacy sami, ustawieni w szeregu pod ścianą, jakby czekali na oficjalną
inspekcję.
Ze studni pośrodku podłogi wystawał olbrzymi kawał metalu, w którym Travis
rozpoznał “głowę" węża. Ashe wyciągnął rękę, aby popchnąć robota. Ku zdumieniu
mężczyzn, maszyna, która sprawiała wrażenie masywnej i nieruchomej, drgnęła. Nie
zareagowała jak budzik wstrząśnięciem zmuszony do chodzenia, lecz posunęła się w przód z
dziwną słabością. Jedno z ramion odpadło z klekotem, potoczyło się po betonowym chodniku
i uderzyło w głowę węża.
- Rusza się! Patrzcie, rusza się!
Ross miał rację. Ciężka końcówka ruchomej linii szarpnęła się do przodu i przesunęła
o parę centymetrów. Ziemianie wstrzymali oddechy, aż ponownie zastygła bez ruchu.
- Uderz jeszcze raz - poradził Ross.
Ashe obszedł robota dokoła, przyglądając mu się z uwagą. Przeniósł wzrok na węża,
który wcale nie wyglądał na zniszczonego. Nachylił się, chwycił mocno za “łeb" i pociągnął.
Pospiesznie odskoczył w tył, a Ross i Travis odkopnęli robota z drogi pełzającego
dystrybutora. Pół metra, metr... wyszedł na zewnątrz, kierując się do statku. Renfry zobaczył,
co się dzieje, zamachał do nich i wczołgał się z powrotem pod kulę, aby przygotować wlot
zbiorników na przybycie rury.
Radość okazała się jednak przedwczesna. Niespełna dwa metry od wieży “głowa"
opadła na ziemię. Ashe bezskutecznie spróbował poprzedniej metody ożywienia węża.
Mężczyźni potrząsali nim, razem i osobno. Był o wiele cięższy od robota i nie potrafili
zmusić go do dalszego wysiłku.
Renfry sprawdził studnię, z której wyłaniała się rura, lecz wrócił zdezorientowany.
- Możemy pociągnąć go ręcznie? - zapytał Travis.
- To właśnie będziemy musieli teraz sprawdzić - orzekł technik.
Wzięli ze statku mocną linę i obwiązali nią “łeb" węża. Na komendę Ashe'a szarpnęli
jednocześnie. Uparty rurociąg dał za wygraną i ruszył do przodu, poddając się sile ludzkich
ramion. Przesunęli się o parę metrów, lecz wysiłek związany z poruszaniem tego ciężaru był
zbyt wyczerpujący.
Ross potknął się, przewrócił, stanął na nogi. Jego twarz ukryta pod hełmem kipiała
wściekłością. Chwycił ponownie linę i wszyscy szarpnęli. Tym razem maszyna nie ustąpiła, a
ich stopy ślizgały się na popękanym kamieniu.
18
Travis przysiadł na obcasach butów. Pozostali położyli się obok liny “holowniczej" z
twarzami czerwonymi od wysiłku. Renfry uniósł się, oparł na łokciu, a drugą ręką zdjął hełm.
Odrzuciwszy go do tyłu, zaciągnął się mocno powietrzem jak tonący człowiek, któremu bra-
kuje tlenu.
- Załóż henn, głupku! - zgromił technika Ashe. Renfry pokręcił głową i coś
powiedział, ale jego słowa do nich nie docierały. Travis dotknął palcami małego zapięcia przy
własnym hełmie.
- Nie sądzę, żebyśmy tego potrzebowali. - Ściągnął bańkę i podniósł głowę, aby
rozkoszować się dotykiem lekkiego, swawolnego wiaterku. Powietrze było rześkie, takie jak
podczas ziemskiej jesieni. Napełniło mu płuca, orzeźwiając jednocześnie całe ciało. Sięgnął
po linę, gotów do kolejnej próby.
- Nie ma sensu wypluwać płuc przy ciągnięciu liny - orzekł Ashe. - Problem tkwi w
tej wieży.
Renfry zaczął pełznąć na czworakach wzdłuż rurociągu, sprawdzając jego
powierzchnię. W końcu wstał chwiejnie na nogi i wszedł do budynku. Pozostali mężczyźni
podążyli za nim.
Znaleźli technika na dole, przy wlocie do studni, z której wystawał wąż. Sprawdzał
pokrywę, próbując wykręcać elastyczną rurę w jedną i w drugą stronę.
- Blokuje się gdzieś pod spodem! - Walnął pięścią w rurę.
- Moglibyśmy zdjąć tę pokrywę i zobaczyć, co tam jest? - zapytał Ross.
- Możemy spróbować.
Taka operacja wymagała określonych narzędzi; dźwigni, klinów. .. Zerknęli na rząd
oczekujących robotów - czy ich części mogą się przydać? Ross podniósł luźne “ramię" i
zaczął sprawdzać jego wytrzymałość, rozciągając z całej siły.
Travis przyglądał się klapie od studni. Nie widział tam otworu, żadnej szczeliny, w
którą dałoby się wetknąć klin. Renfry przejechał palcami dokoła okręgu, z którego wyłaniała
się rura, próbując wyczuć to, czego nie widziały oczy. Postukał prętem, najpierw lekko,
potem coraz silniej.
- Czy to można odkręcić? - zasugerował Ross.
Renfry spojrzał spode łba i rzucił kilka krótkich, mocnych słów. Skoncentrował
wysiłki na zewnętrznej krawędzi przykrywy. Wtedy dokonał obiecującego odkrycia. Działali
szybko, usuwając nagromadzony przez wieki kurz z czterech wgłębień z wypukłościami,
które mogły stanowić głowy sworzni.
Skupili się przy uszkodzonym robocie, rozebrali go na części i uzbrojeni w
prowizoryczne narzędzia, zaatakowali oporną klapę. Była to jednak długa, irytująca walka.
Travis wrócił na statek, skąd zabrał pojemniki z galaretą, którą się zatruł w trakcie testowania
zapasów. Posmarowali galaretą nieustępliwe gałki w nadziei, że po natłuszczeniu poluzują się
pod uderzeniami i naciskiem. Wkrótce sworzeń ustąpił pierwszy i Renfry palcami odkręcił go
do końca. Ten mały sukces zachęcił ekipę do dalszych wysiłków.
Kiedy poddał się drugi sworzeń, tym razem Ashe'a, było już zupełnie ciemno.
- Koniec na dziś - powiedział archeolog. - Nie możemy zainstalować oświetlenia, a
nie ma sensu bawić się tu po ciemku. Przez ostatnie pół godziny częściej waliłem w swoje
palce niż w ten piekielny sworzeń.
- Możliwe, że czas postoju się kończy - rzekł Ross. Wyraził słowami jedną z dwóch
obaw, jakie ciążyły im podczas żmudnej pracy.
- Cóż, nie wystartujemy bez paliwa. - Ashe wstał i jęknął z bólu, łapiąc się za plecy. -
A nie możemy dalej pracować po ciemku, bez odpoczynku, na głodnego. Tego jesteśmy
pewni, co do pozostałych rzeczy możemy jedynie zgadywać.
Wrócili do statku. Dopiero teraz, po zakończonej bitwie z nieustępliwym metalem,
uświadomili sobie, jak bardzo są wyczerpani. Travis wiedział, że Ashe miał rację. Nie mogli
się łudzić, iż rozwiążą problem, męcząc się ponad granice ludzkiej wytrzymałości.
Posilili się, jedząc podwójne racje i wycieńczeni padli na koje. Kiedy rankiem Travis
otworzył oczy, wciąż czuł się zesztywniały. Zdezorientowany wpatrywał się w twarz Rossa,
który stał nad nim.
- Wracamy do kopalni soli, bracie! - Murdock przyłożył poczerniały paznokieć
okaleczonego palca do ust. - Teraz wystarczyłaby mi lutownica. Złaź z tego wszawego wyra i
dołącz do bandy niewolników.
Późnym rankiem poradzili sobie z czwartym i ostatnim sworzniem. Przez długą
chwilę po prostu siedzieli dokoła krawędzi studni, zwiesiwszy posiniaczone i pełne pęcherzy
ręce między kolanami.
- No, dobra! - Ashe wstał. - Zobaczymy, czy teraz się ruszy!
Żeby zdobyć dźwignie do podniesienia pokrywy, musieli rozebrać jeszcze dwa roboty.
Przeprowadzali destrukcję z satysfakcją godną dzikusów. Demontaż niewzruszonych, na
wpół człowieczych form uwalniał ich od frustracji i wszechobecnego strachu. Dzierżąc tęgie
pręty ponowili atak na wieko studni.
Nie wiedzieli, jak długo trwało forsowanie przykrywy. W końcu, po kolejnej próbie
podważenia jej wspólnymi siłami, metal przełamał się na dwie części, ukazując ciemną
dziurę, z której wystawała rura.
Na zewnątrz był dzień równie jasny jak poprzedni, ale wnętrze wieży tonęło w
półmroku, a oni nie mieli latarki, aby oświetlić czarną czeluść. Renfry położył się i
włożywszy obie ręce do środka, badał palcami powierzchnię rurociągu na tyle, na ile mógł
sięgnąć.
- Znalazłeś coś? - Ashe kucnął obok technika i spoglądał mu przez ramię.
- Nie... - rzucił Renfry, ale w tej samej sekundzie zmienił zdanie - Tak! - krzyknął
podekscytowany. - Ledwo sięgam, ale wydaje mi się, że zaczepiła się tu łuskowata warstwa
rury. - Wykręcił się i Travis złapał go za nogi, żeby nie spadł na dół.
Renfry przystąpił do uwalniania rury. Pracował przewieszony przez krawędź studni
głową w dół, trzymany przez towarzyszy. Musiał bazować głównie na wrażeniach
dotykowych, ponieważ własnym ciałem przesłaniał trzy czwarte i tak już przytłumionego
światła. Prowizorycznymi narzędziami usuwał śmieci dokoła.
Za czwartym razem, kiedy go wyciągnęli, żeby odpoczął, przetoczył się na plecy i
leżał dłuższą chwilę, ciężko dysząc.
- Uwolniłem tę rurę tak daleko Jak tylko mogłem sięgnąć - rzekł wreszcie z
wysiłkiem. - Ale jest zaczepiona jeszcze niżej.
- Może uda nam sieją uwolnić, jak pociągniemy z góry. - Ashe objął rękami łuskowata
powierzchnię rurociągu w miejscu, gdzie wyłaniał się ze studni.
- Możecie spróbować. - Renfry potarł pięściami czoło, kiedy Travis odsunął go dalej
od otworu, aby wspomóc wysiłki Ashe'a.
Wspólnymi siłami pociągnęli rurę wewnątrz studni. Sprawiała wrażenie przyklejonej
do ściany w miejscu, gdzie Renfry walczył, aby ją uwolnić. Na czole Travisa wystąpiły
krople potu, by spłynąć w dół, omijając wykrzywione usta. W półświetle widział napiętą
twarz Ashe'a i mięśnie jego ramion rysujące się pod błękitnym kombinezonem.
Ross naparł na rurę całym ciężarem ciała.
- Ty ciągnij - powiedział do archeologa. - My będziemy pchać w twoim kierunku.
Jeżeli w ogóle ma ustąpić, to powinno pomóc.
Przez bardzo długą chwilę zdawało się, że rura się nie podda, że w studni poniżej
dokonało się zbyt wielkie spustoszenie. Nagle Ashe poleciał do tyłu. Wąż uderzył go potężnie
w klatkę piersiową, gdy opór niespodziewanie zelżał. Ross i Travis również runęli na beto-
nową podłogę.
Ross podskoczył do Ashe'a, by uwolnić go spod węża. Wyszli razem na zewnątrz;
Renfry człapał z tyłu. Ponownie schwycili linę holowniczą i pociągnęli węża w kierunku
statku. Łuskowaty rurociąg poruszył się niezdarnie, lecz metr po metrze przesuwał się do
przodu.
Podczas jednej z częstych przerw Travis zerknął za siebie i krzyknął przerażony.
Znajdowali się trzy czwarte drogi od celu, a pod brzuchem węża widniała mokra plama
połyskująca w popołudniowym świetle. Ostatnie szarpnięcie musiało osłabić materiał i paliwo
zaczęło wyciekać.
Renfry cofnął się chwiejnym krokiem i klęknąwszy, przyglądał się plamie. Wyciągnął
rękę, by po chwili cofnąć jaz okrzykiem bólu.
- To jest żrące. Jak kwas - ostrzegł. - Nie dotykajcie tego.
- Co teraz? - Ross kopnął nogą piach na plamę i patrzył, jak ziarenka rozpuszczają się
w ciemnej kałuży.
- Możemy dociągnąć rurę do statku i mieć nadzieję, że dostatecznie dużo paliwa
pozostanie w środku - odpowiedział bezbarwnym głosem Ashe. - Nie sądzę, żeby udało nam
się naprawić ten wąż..
Zabrali się znów do holowania, starając się nie patrzeć za siebie ani nie myśleć o
wyciekającym paliwie. W końcu dowlekli końcówkę węża do statku. Renfry, przyciskając
poparzoną rękę do piersi, wszedł pod kadłub i jęcząc z bólu, doczepił łeb węża do otworu pa-
liwowego.
- Napełnia się? - Ross zadał nurtujące wszystkich pytanie. Renfry, jakby obawiał się
odpowiedzi, położył zdrową dłoń na łuskowatej rurze i trzymał jaw tej pozycji przez długą
chwilę.
- Tak - rzekł wreszcie.
Nie mieli pojęcia, ile paliwa potrzebuje statek, ani czy w porcie jest go dostateczna
ilość. Mokra plama wzdłuż węża powiększała się z każdą chwilą. Renfry nie odrywał dłoni od
rury, kiwając do nich od czasu do czasu, że płyn wciąż napływa.
Rozległ się odgłos przypominający niewielką eksplozję. Głowa węża odpadła od
otworu w statku i zwiotczała rura upadła na ziemię. Renfry, pomagając sobie czymś w
rodzaju młotka, wsunął wieko na miejsce i nasunął na nie ochronną przykrywę. Kiedy usły-
szał satysfakcjonujące kliknięcie, wynurzył się spod brzucha kosmolotu.
- Na tym koniec. Mamy już to, czego potrzebowaliśmy.
- Wystarczy? - zapytał Travis, choć wiedział, że pozostali, podobnie jak on, nie znają
odpowiedzi.
Wspięli się na górę po drabinie i porozchodzili do swoich kabin. Zrobili już, co mogli
- teraz ich przyszłość zależała od szczęścia.
Travis ocknął się z drzemki. Wibracja w ścianach - znowu startują! Ale czy dolecą do
ojczystej planety? Może statek zabierze ich po prostu w przestrzeń kosmiczną, gdzie będą
skazani na wieczne dryfowanie?
Śnił o czerwonych urwiskach, szałwi i świerkach, o śpiewie małych ptaków w
kanionie. Śnił o dotyku pustynnego wiatru i napiętych mięśniach końskiego grzbietu między
nogami - o świecie, który istniał, zanim ludzkość pomyślała o lotach w kosmos. Był to dobry
sen, tak dobry, że nawet gdy rozpłynął się jak mgła, Travis leżał nieruchomo z zamkniętymi
oczami, próbując wysiłkiem woli przywołać go raz jeszcze.
Miał jednak w nozdrzach sterylny zapach statku i dawna, klaustrofobiczna niechęć do
tego pojazdu odżyła w nim z zapomnianą siłą. Z trudem otworzył oczy.
- Wciąż lecimy. - Ross usiadł na przeciwległej koi, mrużąc oczy w błękitnym świetle.
Złożył dłonie, splatając zarówno zdrowe, jak i okaleczone palce. Roześmiał się na ten widok.
- Zupa czeka - dodał.
Tego dnia policzyli puszki z jedzeniem. Zawartość kilku pojemników trzeba było
teraz podzielić na porcje. Ashe odmierzał racje, które musiały utrzymać ich przy życiu do
następnego okresu przebudzenia.
- Wystarczy, jeśli będziemy oszczędzać siły, a podróż potrwa dokładnie tyle samo co
w tamtą stronę. Jak najwięcej czasu spędzajcie na kojach - im mniej spalicie energii, tym
lepiej.
Człowiek nie może ciągle spać. Mimo usilnych starań sen w końcu uciekał i mogli
tylko leżeć nieruchomo, wpatrując się w sufit, podczas gdy długie minuty przeciągały się w
godziny.
- Tak sobie myślę - odezwał się nagle Ross do Travisa - że kiedy dolecimy,
powinniśmy się pojawić na ekranach radarów jeszcze przed lądowaniem. A jakiś bystry koleś
może posłać nam rakietę, tak tylko, żeby nie wyjść z wprawy. Przecież nie ma możliwości,
aby ich poinformować, że jesteśmy tylko kosmicznymi wędrowcami, którzy wracają do
domu.
- Jesteśmy uzbrojeni. - Travis zastanowił się, w jaką broń był wyposażony ten statek.
Rząd ich kraju, inne rządy, mogły powitać nie zidentyfikowany pojazd licznymi
nieprzyjemnymi niespodziankami.
- I co z tego. - Ross wyglądał na rozdrażnionego. - Nie wydaje mi się, żebyśmy tymi
działkami mogli rozwalić rakietę Nike Cztery wraz ze wszystkimi jej kuzynami. Nawet nie
wiemy, jak celować tym świństwem!
Statek wyszedł z hiperprzestrzeni. Mężczyźni, choć wciąż osłabieni, powlekli się do
kabiny nawigacyjnej, aby obserwować, jak naznaczona zielonymi plamami piłka coraz
bardziej wypełnia ekran. Travis drżał, czując podobne mdłości, jak podczas testowania jedze-
nia. Czy ta zielona planeta to ich rodzinny dom? Czy to rzeczywisty obraz, czy tylko miraż,
który wszyscy widzieli, ponieważ bardzo chcieli go ujrzeć? Dokładnie tak jak z magiczną
ramką obcych, która mogła odtwarzać ukochane miejsca każdego człowieka, aby osłodzić
przedłużającą się samotność?
Teraz jednak znajome zarysy kontynentów znacznie się wyostrzyły. Ross pochylił
głowę i skrył twarz w dłoniach. Ashe wypowiadał powoli słowa, w których Travis rozpoznał
dziękczynną modlitwę. Ręce Renfry'ego biegały w tę i z powrotem po pulpicie sterowniczym,
pieszcząc delikatnie poszczególne klawisze.
- Zrobił to! Przywiózł nas do domu!
- Jeszcze nie wylądowaliśmy! - Ross nie podnosił głowy.
- Przywiózł nas aż tak daleko - ciągnął Renfiy. - Dowiezie nas do końca podróży.
Zrobisz to, stary, prawda?
Szarpnięcie związane z wejściem w atmosferę przyjęli na wpół odrętwiali, wciąż nie
wierząc we własne szczęście. Ross wstał z fotela i podszedł do wewnętrznych schodków.
- Idę na dół. - Odwrócił wzrok od ekranu, jakby nie był w stanie dłużej patrzeć.
Travis również zwątpił w prawdziwość tego, co pokazywał ekran, i podążył za
przyjacielem do swojej kabiny, gdzie rzucił się na koję, aby tam oczekiwać na lądowanie - o
ile miało nastąpić.
Przenikliwe i głośne wibracje silników były niczym w porównaniu z naciskiem
atmosfery na powłokę kuli. Potworne buczenie wypełniło im uszy. Koszmar oczekiwania,
jaki mieli już za sobą, nie dał się porównać do tego ostatniego okresu, którego nie mogli
zmierzyć żadnym zegarkiem. Przeczucie, że może się stać - że stanie się - coś, co zniweczy
cały ich trud i wysiłek, wdzierało się im w serca niczym ostrze noża.
Travis usłyszał mamrotanie Rossa po drugiej stronie kabiny, lecz nie potrafił
rozróżnić słów. Co teraz się działo? Pędzili dzień i noc wokół swego świata, próbując
wylądować na miejscu, z którego poderwali się wiele tygodni temu?
Sekundy pełzły z niewiarygodną ospałością, minuty... godziny... Mogli odmierzać
czas jedynie nierównymi, z trudem zaczerpywanymi oddechami - siła grawitacji oddziaływała
na statek. Czy byli widoczni na ekranach radarów, wrogich i przyjaznych, uruchamiających
rakiety, aby odgrodzić ich od Ziemi? Travis wyobrażał sobie start takiego pocisku, z
ognistym ogonem zmierzającego wprost na nich...
Skulił się na koi i poczuł, jak miękkie posłanie podnosi się wokół napiętego ciała.
- Podchodzimy do lądowania.
Czy te słowa zabrzmiały przez komunikator statku, czy też były tylko wytworem jego
wyobraźni?
Odczuł nacisk na klatkę piersiową i płuca, trudniejszy teraz do wytrzymania z uwagi
na ogólne osłabienie. Ale nie zemdlał.
Nastąpił wstrząs, statek potoczył się i osiadł lekko na boku. Ręce Travisa
powędrowały do pasów bezpieczeństwa. Wokoło panowała niezmącona cisza. Obawiał się ją
przerwać, prawie lękał się poruszyć - nie był w stanie uwierzyć, że naprawdę wylądowali, że
pod nimi znajduje się brązowa gleba jego Ziemi.
Ross szarpnął się w górę. Wyswobodził się z ochronnej uprzęży koi i ruszył do drzwi.
Szedł jak chory człowiek, popychany wszechmocną siłą.
- Muszę... to... zobaczyć... - wyszeptał.
I wtedy Travis zrozumiał, że on również musi to ujrzeć. Nie potrafił przyjąć żadnego
świadectwa oprócz tego, jakie mogły mu zapewnić własne oczy. Poszedł korytarzem aż do
wewnętrznej grodzi, gdzie Ross właśnie mocował się z zamknięciem. Travis pospieszył mu z
pomocą.
Przeszli przez śluzę powietrzną i razem złapali za zewnętrzny właz. Ross dygotał z
głową schowaną w ramiona. Jego poszarzałą twarz pokrywały krople potu.
Travis otworzył luk. Patrzyli na wschód. Musiało być wcześnie rano, ponieważ pod
krzywizną statku kładły się cienie, a horyzont rozjaśniały bladozłote smugi. Travis zeskoczył
na ziemię, chłonąc ten widok.
- Mamy towarzystwo. - Ross wysunął rękę do przodu. Usłyszeli ogłuszający huk.
Kwartet samolotów w nienagannej formacji przeciął jaśniejszy pas nieba.
Dokoła statku paliły się światełka, skutecznie rozpraszając resztki nocy. Dopiero teraz
Travis zauważył olbrzymie wklęśnięcie w burcie - oznakę zderzenia z ziemią. Zbliżali się
jacyś ludzie. A za ich plecami wschodziło słońce. Jego słońce. Wschodziło, aby opromienić
jego świat! Dokonali tego. Wrócili mimo tak marnych szans. Pogładził ręką powierzchnię
statku pod krawędzią otwartego luku, jakby pieścił wygiętą w łuk szyję srokacza, który
wytrwał niosąc go na grzbiecie przez cały dzień.
Ponad odległymi wzgórzami jaśniało żółte słońce. A góry były z poczciwej, brązowej
ziemi rodzinnej!