2 dom


Część druga
Dom


Rozdział 12
Dom
wspólnej
samotności
Żaden chyba rodzaj budynku nie stawia architektom tak trudnych i skom-
plikowanych wymagań, jak właśnie klasztor. A to dlatego, że żaden inny nie jest
przeznaczony do tylu celów naraz. Klasztor musi być i mieszkaniem, i miejscem
kultu, i miejscem pracy, i narady, i usług, i leczenia, i wypoczynku... Mniszki
rzadko tych rzeczy szukały na zewnątrz, a w niektórych zakonach nigdy. Wszędzie
zresztą było ideałem, aby mogły całe życie spędzić bez przeszkód w obrębie
klauzury. W związku z tym przeznaczone do tak wielu różnych czynności pomie-
szczenia musiały być, po pierwsze, dostosowane każde do swojego celu (a więc
najlepiej z góry dla tego celu budowane), a po drugie zaś, rozłożone w możliwie
funkcjonalny sposób, tak, żeby przejście od jednych zajęć do drugich nie powodo-
wało straty czasu ani zamieszania. Kuchnia musi być blisko refektarza, cela przeło-
żonej blisko furty, kapitularz niezbyt daleko od chóru... Wygląd i przeznaczenie
poszczególnych pomieszczeń będzie jednak tematem następnych rozdziałów, tu
natomiast chciałabym zająć się problemem dla życia zakonnego podstawowym,
a zarazem decydującym o kształcie stworzonej dla tego życia architektury: prob-
lemem milczenia.
Klasztor jest domem zaprojektowanym dla ludzi, którzy żyją przede wszyst-
kim życiem wewnętrznym, a więc dla których ważniejsza jest ich nieustanna więź
modlitewna z Bogiem niż to wszystko, co się dookoła dzieje ciekawego. Zespół,
który by taką postawę uniemożliwiał, jak i budynek, który by ją utrudniał, nie
spełnia swoich zadań. Nie chodzi więc tylko o to, żeby się odciąć od "świata"


Dom
94 (rozumiejąc przez to życie rodzinne i polityczne), a stworzyć sobie w obrębie
murów mikroświat, namiastkę, w której by się po prostu powtarzało w kameralnej
skali te same, co na zewnątrz, dążenia i układy. A więc nie tylko potrzebny jest
jakiś mur czy płot dookoła, izolujący od rozproszeń zewnętrznych; potrzebny jest
taki układ przestrzeni (i oczywiście stosunków), który by także i wewnątrz klauzu-
ry dawał przynajmniej pewne minimum samotności.
Wspólnotę, która żyje w klasztorze, przywykło się nazywać "rodziną zakon-
ną", i słusznie - ale nie w tym sensie, jakoby była ona dokładną kopią zwyczajnej
rodziny, z przełożoną w roli mamusi, a współsiostrami w roli rodzeństwa. Nigdy
w historii zakonów nie brakowało kobiet, które popełniały ten błąd: wstępowały do
zakonnej wspólnoty po to, żeby je tam dokochanb. Tragedia zaczynała się w chwi-
li, kiedy się okazywało, że tę rodzinę zaplanowano dla samych dorosłych, a nie
przewidziano w niej dla nikogo roli dziecinki; że czułostkowość i stałe psychiczne
trzymanie się za ręce, normalne może w zwyczajnej rodzinie, w klasztorze jest
zupełnie nie na miejscu. I wprawdzie źle by było, gdyby mniszka nie mogła liczyć
na miłość swoich sióstr, ale po pierwsze, wstąpiła nie dla ich miłości, tylko dla
Bożej. Wspólnota jest więc dla niej przede wszystkim tym środowiskiem, w któ-
rym to ona ma Bogu okazać miłość przez pośrednictwo bliźnich; ci zaś, nawiasem
mówiąc, nawet i bez złej woli często potrafią być dużym problemem. Po drugie
zaś, to musi być inna miłość: spokojna, oparta na wzajemnym szacunku, nie
narzucająca się i nie odciągająca nikogo bez rzeczywistej potrzeby od skupienia.
Gwarancją zaś takiej postawy jest zakonne milczenie, które należy zachowywać
tak dla dobra współsióstr i z szacunku dla ich życia modlitwy, jak i dla dobra
własnego.
Tak więc klasztor musi być zaplanowany jako dom milczenia. Powinien być
dość przestrzenny, żeby mniszki nawet podczas zajęć wspólnych nie tłoczyły się
w zbytnim ścisku; powinien mieć ściany i podłogi dość grube, żeby każdy krok nie
rozbrzmiewał echem po całym domu. Powinien mieć jakiś teren zielony dla za-
czerpnięcia oddechu i rozładowania wszelkich psychicznych napięć, które w za-
mkniętej przestrzeni i w zamkniętym zespole są większym niż gdzie indziej prob-
lemem: tę cenę płaci się właśnie za odosobnienie. Oczywiście nie każdy zbudowa-
ny w ciągu wieków klasztor zawsze miał i ma to wszystko; w praktyce nieraz
bardzo nawet ważnych pomieszczeń przez długie lata brakowało, jeżeli albo miejs-
ca, albo funduszu, albo zgody czyjejś nie było. Te braki jednak, choćby najcierp-
liwiej znoszone, zawsze się w końcu odbijają niekorzystnie na życiu wspólnoty.
Nadto choć wszystkie bez wyjątku reguły zakonne żądają od mniszek wzaje-
mnej miłości, pojmują tę miłość przede wszystkim jako wzajemną pomoc w dąże-
niu do wspólnego celu; cel zaś stawiają sobie różny. Istnieje więc pewna gradacja
w pojmowaniu proporcji między samotnością a życiem wspólnym: są zakony
pustelnicze lub półpustelnicze, w których odosobnienie jest bardzo daleko posunię-
te, i są zakony cenobityczne, pojmujące wspólność życia bardzo dosłownie. Ten
Dom wspólnej samotności
podział często - chociaż nie zawsze - pokrywał się z podziałem na zakony
akcentujące wewnętrzną lub zewnętrzną ascezę. Te pierwsze uważają, że mniej
ważne są surowe zwyczaje i praktyki pokutne, cały zaś wysiłek włożyć trzeba
w zdobycie cnót miłości, posłuszeństwa i pokory - do czego właśnie życie wspólne
jest znakomitą okazją. Te drugie twierdzą, że do cnót wewnętrznych dojść można
właśnie przez zewnętrzną surowość życia, która pomaga w opanowaniu siebie.
Naturalnie inaczej budują swoje mieszkanie cenobici, inaczej pustelnicy.
W Kościele Wschodnim rozpowszechnioną formą mniszej zabudowy jest ławra
- osada złożona z pojedynczych chatek zgrupowanych wokół jednej albo kilku
cerkwi. W Kościele Zachodnim odpowiednikiem ławry jest erem kamedulski,
złożony z kościoła i z luźno stojących pustelni; o krok dalej w spoistości architek-
tury poszli kartuzi, którzy mieszkają wprawdzie w pojedynczych domkach, ale te
domki ustawione są w czworobok i połączone wspólnym krytym krużgankiem.
W Polsce przedrozbiorowej nie było kamedułek ani kartuzek i ten rodzaj architek-
tury reprezentowany był przez jeden tylko klasztor żeński, mianowicie klaryski
w Starym Sączu. W obrębie muru stały tam luźno rozrzucone domki, w których
mieszkały zakonnice, jednak nie pojedynczo, ale po kilka lub kilkanaście; taka
zabudowa nie była bowiem wynikiem tendencji pustelniczych, tylko miejscowych
uwarunkowań. W roku 1595 biskup krakowski, kardynał Jerzy Radziwiłł, wizyto-
wał klasztor i uznał taki stan za niewłaściwy i niedogodny, kazał więc siostrom
pobudować się tak, aby wszystko mieściło się pod jednym dachem. Prace murars-
kie trwały mniej więcej do roku 1610;1 tak więc w interesującej nas epoce właś-
ciwie już wszystkie bez wyjątku klasztory żeńskie miały kształt jednolitego budyn-
ku. Istniały jednak pewne różnice, płynące właśnie z odrębnych ideałów poszcze-
gólnych zakonów. Na przykład, karmelitanki bose, które nawiązywały do tradycji
dawnych palestyńskich pustelników, nie miały w swoich klasztorach wspólnej sali
pracy, gdyż każda siostra powinna była pracować osobno, najlepiej u siebie w celi.2
Miały natomiast w ogrodzie specjalne tzw. ermitaże, czyli pustelnie, do których
siostry udawały się okresowo w celu większego skupienia.3 Cysterki przeciwnie
akcentowały wyjątkowo silnie życie wspólne, toteż sypiać, jadać, modlić się i pra-
cować należało u nich zawsze w tych samych pomieszczeniach, razem. I chociaż,
jak się zdaje, nawet one w XVII wieku zaczęły budować osobne cele sypialne, to
i tak poza nocą cały niemal czas spędzały w gromadzie, izolując się tylko mil-
czeniem. Oczywiście więc nieco inaczej należało budować klasztor karmelitanek
niż cysterek.
Niektóre zakony miały specjalne przepisy dotyczące rozplanowania przestrze-
ni i rozłożenia pomieszczeń. Zwłaszcza w zakonie cysterskim powielano wciąż
stały schemat: klasztor na planie czworoboku z wirydarzem pośrodku (co zresztą
było dziedzictwem jeszcze po rzymskiej architekturze, wspólnym w średniowieczu
wszystkim zakonom), kościół w północnym skrzydle, refektarz, czyli jadalnia,
w przyziemiu południowego skrzydła, a u wejścia do niego w wirydarzu fontanna
95


Dom
Dom wspólnej samotności
96 lub studnia, żeby można było umyć ręce przed jedzeniem - itd. Jedyna w naszej
epoce nowa fundacja cysterek (w Kimbarówce, 1744) również zapewne posiadała
ten tradycyjny układ, skoro teren na nią ofiarowali sąsiedni cystersi i oni także
kierowali budową.4 U brygidek wzorem dla wszystkich klasztorów miał być dom
macierzysty w Wadstena, którego urządzenie jest dosyć szczegółowo zaplanowane
w regule.5 Jednakże polskie brygidki epoki potrydenckiej - jak już wiemy - two-
rzyły wspólnoty wyłącznie żeńskie, co spowodowało oczywiście duże zmiany
architektury: zamiast osobnego skrzydła dla dwudziestu pięciu zakonników po-
trzebny był już tylko domek dla kilku kapelanów. Czy i jak dalece stosowano się
do pozostałych przepisów reguły, trudno już dzisiaj ustalić.
Większość zakonów żadnych takich przepisów nie miała, co nie znaczy, żeby
nie trzymano się chętnie (w miarę możności) tradycyjnych wzorów. Zachowały się
w wizytacjach i w inwentarzach liczne dokładne opisy budynków klasztornych,
także i tych, które dzisiaj już nie istnieją albo są bardzo trudno dostępne. Tak się to
opisywało:
"Idąc z cmentarza, po prawej ręce mimo wielkie drzwi kościelne jest klasztor
o dwóch kondygnacjach i do niego forta, drzwi pierwsze błahe mająca, do której
wszedłszy, po prawej ręce drzwi drugie, z zamkiem wewnętrznym, z kratą w po-
środku nich; z boku koło; po lewej drugie drzwi do parlatorium z zamkiem ze
śrzodka i z zasuwką żelazną. W pół parlatorium krata drewniana stolarskiej roboty
z drzwiczkami i zameczkami ze śrzodka. Wszedłszy do klasztoru, po prawej ręce
kościół i drzwi do niego z zamkiem wyżej opisanym, po lewej stronie izba
gościnna. Którą minąwszy, kurytarz wielki dolny, gdzie po prawej stronie sklep
murowany... i piwnicy dwie murowane... Na tymże kurytarzu po tejże stronie cel
zakonnych sześć. Na rogu po lewej stronie kuchnia, po prawej refektarz porządny,
z którego powracając, po lewej stronie są wschody drewniane na drugie piątro..."6
Na podstawie takich relacji można sporządzać wcale ścisłe plany. Otóż, czy to
opisy, czy zachowane budynki uczą nas głównie dwu rzeczy o ówczesnej architek-
turze polskich klasztorów żeńskich. Przede wszystkim nadal najchętniej stawiano
je albo w kwadrat, albo przynajmniej pod kątem, tak, żeby skrzydła budynku
w miarę możności otaczały ogródek, tradycyjnie nazywany wirydarzem. Pojawiają
się zresztą klasztory tak budowane, że kościół stanowi ich oś centralną, po obu zaś
stronach tej osi budynki mieszkalne, symetrycznie ustawione, otaczają aż dwa
takie wirydarze. Tak właśnie było np. u benedyktynek w Nieświeżu i w Drohiczy-
nie. Po drugie zaś i jeszcze ważniejsze, decydujący wpływ na architekturę miały
nie tyle prawa, ile możliwości: kształt nabytej parceli, jej poprzednia zabudowa,
sąsiedztwo i tym podobne bardzo realistyczne względy. Nieraz zaczynano właśnie
od jakiejś kamieniczki, którą najpierw adaptowano z grubsza do potrzeb zakon-
nych, potem zaś dopiero poszerzano, rozbudowywano, przebudowywano. Na po-
czątek dobry był każdy budynek, w którym by się dało urządzić przynajmniej
najważniejsze tzw. miejsca regularne: chór, refektarz, w miarę możliwości kapitu-
larz, oczywiście także furtę klauzurową z rozmównicą. Mając to minimum, można
już było osiąść i myśleć o urządzeniu reszty. Oczywiście, w epoce potrydenckiej
istniało nadal kilkanaście starych klasztorów, średniowiecznej jeszcze budowy:
benedyktynki w Chełmnie, Staniątkach i Toruniu, brygidki w Gdańsku i Lublinie,
cysterki w Ołoboku i w Owińskach (chwilowo także i w Żarnowcu), klaryski
w Krakowie i Gnieźnie, norbertanki na podkrakowskim Zwierzyńcu... Niemniej
większość tych klasztorów została w czasie wojen szwedzkich tak zniszczona, że
trzeba je było właściwie budować od nowa. Także i w tych zresztą, które się nie
spaliły, dokonywano najczęściej daleko idącej przebudowy i rozbudowy, toteż
architekturę wszystkich polskich ówczesnych klasztorów żeńskich, w tym przynaj-
mniej zakresie, który nas tu interesuje, można właściwie omawiać łącznie.
Co było w wypadku wielu starych fundacji charakterystycznym dziedzictwem
epoki poprzedniej, to lokalizacja. Klasztory żeńskie w średniowieczu mogły stać
na wsi lub w mieście, zależnie od zwyczajów danego zakonu, od pragnień mni-
szek, woli fundatora, względów gospodarczych... Położenie na wsi dawało więcej
ciszy i świeższe powietrze, położenie zaś w mieście - większe bezpieczeństwo.
Ten ostatni wzgląd przeważył i po soborze trydenckim należało już budować
klasztory żeńskie koniecznie w miastach, i to wewnątrz murów obronnych. W pra-
ktyce było to często niemożliwe - polskie miasta były po prostu za małe i zbyt
zatłoczone - i bardzo wiele nowych fundacji umieszczono na ówczesnych przed-
mieściach: Warszawy, Krakowa, Lwowa, Radomia... Mikołaj "Sierotka" Radzi-
wiłł, fundator benedyktynek nieświeskich, dowiedział się o tym przepisie, gdy już
budowa na przedmieściu była zaczęta, wobec czego, nie szczędząc kosztów, z mi-
łości do prawa, rzucił wokół klasztoru wał obronny, czyniąc z niego coś jakby
dodatkowy bastion miasta. W wypadku oblężenia oczywiście taki bastion byłby
w samym centrum szturmów, ale w każdym razie przepisowi stało się zadość.
Niektórzy fundatorzy jednak skupowali miejskie place, a trzeba ich było pod
każdy klasztor wiele - z czego nie tylko w Przemyślu wynikło w końcu, jak pisze
Krasicki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki. Każda taka nowa fundacja
wewnątrz murów była bardzo niemile widziana przez dotychczasowych mieszkań-
ców miasta, i to zarówno przez duchowieństwo, jak i mieszczan. Mieszczanom
przybywał jeszcze jeden sąsiad wolny od służb i ciężarów "pospolitych", toteż
- jak jeszcze zobaczymy - często stosunki klasztoru z radą miejską układały się
burzliwie. Duchowieństwo narzekało, że robi się coraz ciaśniej: tak np. krakowskie
klaryski nie całkiem bezpodstawnie twierdziły, że jezuici z jednej, a karmelitanki
bose z drugiej strony zabierają im światło i powietrze.7 Fundatorzy nieraz długo
musieli pracować nad uspokojeniem takich sprzeciwów. Rozstrzygał zwykle, gdy
się nerwy uspokoiły, argument, że oto przecież przybywa jeszcze jeden dom
chwały Bożej.
97


Jak się klasztor
budowało
Rozdział 13
Gdy już fundację postanowiono, ideałem byłoby (jak to zresztą zaleca np.
reguła brygitańska1) wymurować cały gmach ściśle według wymagań i potrzeb,
i wtedy dopiero osadzić w nim zakonnice. Nie działo się tak jednak nigdy lub
prawie nigdy. Budowa klasztoru, choćby najmniejszego i najskromniejszego, stano-
wiła zawsze znaczną "ekspensę" dla fundatora i musiała rozkładać się na czas
dłuższy; tymczasem jednak temu fundatorowi zależało na zapewnieniu sobie mod-
litw "swojego" zgromadzenia, a więc na sprowadzeniu go jak najprędzej. W rezul-
tacie albo umieszczano siostry najpierw w kwaterach tymczasowych (np. w wy-
dzielonej części domu fundatora - tak sakramentki warszawskie mieszkały przez
jakiś czas na zamku u królowej Marysieńki2); albo wprowadzano je do szybko
postawionych, często nie wykończonych pomieszczeń, w których potem należało
czekać z nadzieją, aż kolejny przypływ fundatorskiej hojności lub własna gospodar-
ność pozwoli wreszcie postawić coś porządnego. Karmelitanki krakowskie musiały
sobie na początku robić między celami przepierzenia z płótna i z mat słomianych3;
benedyktynki w Radomiu zastały tylko ściany z desek, bez podłóg i bez żadnych
sprzętów.4 Nieco lepszego losu mogły się spodziewać ich współsiostry z Torunia,
jadące na fundację do Łomży, po otrzymaniu takiego oto listu fundatora:
"...Domek dla kapłana budować każę, bym tam jeno sam zajechał; ale o wrot-
nym próżno i myślić teraz, chyba by tam w klasztorze z pannami miał mieszkać
w gościnnej izbie, bo tam tylko to zamkniono będzie. Cele te się ponarządzają
i potrzeby do nich, łóżka i stołki do nich. Izdeb cztery albo pięć narządza się
i polepią gliną. Komin już w kuchniej porządnie zmurowany i do izdeb podle niej na
dole i na górze. Także też dwa kominy są już zmurowane, do jednego dwie izbie, a do
drugiego jedna. Piwnicę teraz murują, albo raczej sklep, i spiżarnia będzie gotowa,
i opatrzy się dobrze ta spiżarnia, jako będzie mogło być naprzystojniej. Widzi Pan Bóg,
z jaką pilnością koło tego chodzę. Na same mularze i chłopy, co koło tego robią,
wychodzi mi 16 złotych na tydzień, i to Panu Bogu dziękuję, żem ich jeszcze dostał..."5
Tak więc wygląda wojewodzińska fundacja (Adam Kossobudzki był wojewo-
dą mazowieckim): izby z klepiskiem, stróż właściwie niepotrzebny, skoro teren nie
ogrodzony - i te 16 złotych na tydzień starannie wypomniane. Za to przynajmniej
nie będzie głodno na początek, skoro spiżarnia ma być opatrzona jako naprzystoj-
niej. Jest nawet i pięterko... ale całość oczywiście w drewnie. Tak bywało najczęś-
ciej. Do rzadkości należeli tacy fundatorzy, jak Mikołaj Radziwiłł, Aleksandra
Wiesiołowska czy Jan Szembek, którzy swoje klasztory (respective, benedyktynek
nieświeskich - 1591, brygidek grodzieńskich - 1624 i karmelitanek w Krakowie na
Wesołej 1716) stawiali od razu w cegle i od razu w całej okazałości; choć i oni
sprowadzili zakonnice na długo przed wykończeniem budynków. Drewno było
i tańsze, i w robocie szybsze. Niestety paliło się często, a jeśli się nie spaliło, to
gniło. ,fifonasterium ligneum et corruens", klasztor drewniany i walący się za-
notuje w połowie XVIII wieku biskup płocki o owym gliną polepionym klasztorku
Kossobudzkiego.6 I jakże się nie miał rozpadać, skoro już w dziewięć lat po
fundacji dachy były tam tak nieszczelne, że "śnieg do habitacji panieńskich zalaty-
wał?"7 A mimo to stał nadal: także i w tamtych czasach sprawdzała się bowiem
zasada, że nic nie jest tak trwałe, jak stan prowizoryczny.
A przecież oprócz samego klasztoru należało zbudować także i klasztorny
kościół, taki, żeby się w nim mieścił i odpowiednio duży chór dla zakonnic,
i prezbiterium, i obszerna przestrzeń dla świeckich, którzy by chcieli przyjść na
Mszę św. lub na kazanie, zwłaszcza zaś - na uroczystości zakonne. Reguła brygitań-
ska zaleca w ogóle całą budowę zacząć od kościoła, po nim zaś dopiero stawiać
część mieszkalną.8 Zdaje się, że ogólna praktyka była w Polsce (niezależnie od tego,
jaki zakon fundowano) odwrotna. Zdarzało się oczywiście, że zakonnice osadzono
przy istniejącym już przedtem kościele, jak np. karmelitanki w Krakowie u Św.
Marcina, benedyktynki w Jarosławiu i w Sierpcu; najczęściej jednak powstawała na
początek albo tylko kaplica wewnętrzna, adaptowana z jakiejś sali, albo niewielki
drewniany kościółek. I dopiero o wiele później, nieraz z daru zupełnie innego rodu
albo z jakiegoś wyjątkowo dużego posagu (jak to, na przykład, zdarzyło się
u karmelitanek dawnej obserwancji we Lwowie9), wznoszono kościół murowany.
"Dispositia, wielkość, szerokość, wysokość tego kościoła taka ma być.
Wzdłuż światło [tj. przestrzeń między murami], począwszy ode drzwi wielkich aż
do chóru, gdzie ma być ołtarz wielki, 10 sążni; chóru, gdzie to ołtarz wielki,
światła 4 sążni w kwadrat. Szerokość tego kościoła światła sążni 6, zakrystii dwie
po bokach po 3 sążni światła, które mają być w kwadrat. Kraty u okien zakrystii
99


100
żelazne. Chór nad babińcem [tj. kruchtą], na którym panny nabożeństwo swoje
odprawować będą, długość sążni 4 będzie światła, a szerokość sążni 11. Na dole
sklepów pod kościołem tak wiele ma być i tak wielkie, jako Ichmość rozkażą; które
te sklepy, tak jako i sam kościół, wewnątrz mają być potynkowane, pobielone
i posadzką dobrą wymoszczone. U tych sklepów mają być okna z kratami żelazny-
mi, które ja sam powinien będę oddawać. Mur kościelny od ziemi ma być wysoki
łokci 20 i 2. Wschód do kościoła ma być na 5 gradusów [stopni], dla czego
i pawiment [posadzka] kościelny tak wysoki będzie, także i gradusy, choć Ichmości
posadzką mają być sadzone. Na miechy do półorgan osobne ma być miejsce. Do
nakrycia tego kościoła drzewo wszystko i rzemieślnika, jako cieślów, ja, Andrys
Kromer, dodawać mam. Który kościół ma być dachówką dobrze wypaloną pokryty;
przy tym kościele wież dwie po bokach nad chórem panieńskim, których mur samy
ma być równy z dachem kościelnym, kopuły na tych wieżach mają być tak wysokie
według woli i zdania Ichmości, które to kopuły blachą zieloną pokryte będą,
a krzyże pozłociste..."10
"Ichmość" w tej umowie to wojewoda wileński Krzysztof Chodkiewicz i jego
żona Zofia z Druckich-Horskich: zaopiekowali się oni wegetującym w biedzie
klasztorem benedyktynek w Mińsku i zdążyli siostrom wybudować biały kościół
z zielonymi baniami... tuż przed wojnami "potopu", które go miały pono nad-
werężyć.11 To także był zabudowań klasztornych los normalny. Powstawały powoli
i stopniowo - nieraz kilka pokoleń zakonnic żyło w nie wykończonych budynkach
- a kiedy już były gotowe, wtedy na ogół przychodziła wojna albo pożar i trzeba
było znowu zaczynać od nowa. O ile mi wiadomo, niewiele było w Polsce klasz-
torów, których by w ciągu tych dwu stuleci nie budowano dwa lub nawet trzy razy;
szczególnego pecha miały chyba pod tym względem benedyktynki radomskie.
Jednak nawet i przy szczególnym szczęściu trzeba było wciąż dbać czynnie
o konserwację budynków, wymianę niszczejących łatwo dachów, okresowe remonty.
Zajrzyjmy do osiemnastowiecznej księgi rachunkowej benedyktynek nieświeskich,
a więc klasztoru, który nie tylko został od razu w całości zbudowany w cegle, ale nigdy
się nie spalił ani nawet nie uległ większym zniszczeniom. Biorąc na chybił trafił
pierwsze zapisane w księdze lata, dowiadujemy się, że w roku 1733 szklono część okien
na nowo, w roku 1734 i 1735 wymieniano w wielu pomieszczeniach piece, w roku 1736
"sadzono" nową posadzkę w chórze, w tym samym i następnym roku ciągnęła się
gruntowna restauracja organów, a w 1739 roku najwyraźniej przerobiono całe
zwieńczenie i dach wieży, skoro cieśla wziął aż 480 florenów za robotę, pomagało mu
siedmiu chłopów, a nadto zanotowane są wydatki na blachę, ćwieczki, złoto do
pozłocenia krzyża i gałki, i wreszcie zapłata blacharzom... I tak dalej co rok: jak nie okna,
to schody, jak nie gonty na dach, to nowy ołtarz.12 Wciąż też czytamy o wydatkach na
odszczurzanie: to wprawdzie nie remont, ale także konieczna troska o budynek.
Stan zabudowań klasztornych sprawdzali za każdym razem wizytatorzy. Nie-
stety większość zachowanych tekstów wizytacji pochodzi już z czasów później-
szych, bo z przełomu XVIII i XIX wieku; i z tego jednak, co udało mi się dotąd
101
znaleźć, widać, że nieraz wśród zarządzeń wizytacyjnych znajduje się nakaz od-
nowienia lub przerobienia jakiejś części budynków. Np. w roku 1781 wizytujący
benedyktynki radomskie ks. Wincenty Jezierski kazał urządzić infirmerię, której
tam poprzednio nie było, w trosce zaś o lepsze zachowanie klauzury,
"...stajnią w podwórzu pod klauzurę podpadającym, dla uniknięcia przechodu
z niej częstego mężczyzn, być nie powinna, na inny użytek składów potrzebnych
obrócić, a natomiast wozownią w tejże klauzurze i ogródku niepotrzebną i miejsce
zacieśniającą rozebrać i na podwórze gospodarskie przenieść."13
Szczególne problemy miewały klasztory położone tuż nad rzeką. Trzeba było
wciąż sypać i uszczelniać groble - notują to regularnie księgi rachunkowe norberta-
nek zwierzynieckich - a co jakiś czas naprawiać poczynione przez powodzie szkody.
W roku 1700 nadbrzeże zwierzynieckie tak już było zniszczone przez wodę i przez
flisaków, że zachodziła obawa, iż Wisła wyżłobi sobie w tym miejscu nowe koryto.
Specjalna komisja królewska zarządziła przedsięwzięcie środków zaradczych.14
Niemałych kłopotów dostarczały też, dopóki stały, owe stare, średniowieczne
jeszcze gmachy, w których przy nagłym napływie powołań i zmieścić się było
trudno, i wydzielić zgodne z nowym prawem pomieszczenia (jak np. osobny
nowicjat), i jeszcze rozplanować funkcjonalnie przestrzeń, zgodnie z wszelkimi
potrzebami wspólnoty. Kronika benedyktynek chełmińskich z lat 1578-1618 nie-
mal pod każdym rokiem wymienia jakieś przeróbki starego budynku:
"Furtę do klasztoru inaczej obrócono i muru przyczyniono od kościelnego
muru aż do kuchni świeckich panien... Na wieży na górze miejsce puste sporządzo-
no do odprawowania kapituły i renowacji, a na samym wierzchu gołębieniec
uczyniono... Kędy była izdebka i sionka, co ją zwano klasztornaskiem, a przy tym
stajnia bydła była, a to wszystko w murze klasztornym: z tego piekarnię sklepistą
zmurowano i dwa piece do chleba o jednym kominie. A nad tą piekarnią kownatki
dwie z szorsztynem dla robót kościelnych uczyniono. A z stajni uczyniono spiżar-
nię dwoistą na górze i na dole do chowania potrzeb. W tym wszystkim budowania
muru wyżej podniesiono, szczyty nowe zmurowano, dach inakszym kształtem, niż
przedtem był, obrócono i dachówką nową położono..."15
I tak żyło się na nieustannej budowie, a przynajmniej w nieustannym remon-
cie. Nie mogło być inaczej i do dziś inaczej nie jest. Przecież nawet nowoczesne
mieszkanie w bloku, będące domem kilkuosobowej rodziny przez jakieś dwadzieś-
cia lat i rzadko dłużej, wymaga także w tym krótkim okresie przynajmniej kilka-
krotnego przemalowania ścian i odnowienia instalacji, nie mówiąc już o tym, że
i na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych zawsze można coś jeszcze ulep-
szyć i "inakszy obrócić". Cóż więc dopiero mówić o wielkim, często starym już
gmachu, mieszczącym podówczas nieraz ponad sto osób (w różnych rolach), ale
będącym pod jednym zarządem i na utrzymaniu jednej kasy?
Miejsca
regularne
Rozdział 14
Czas już omówić po kolei przeznaczenie i urządzenie potrzebnych w klasz-
torze pomieszczeń oraz dotyczące ich przepisy.
Przede wszystkim potrzebne było miejsce wspólnej modlitwy. Chór zakon-
ny (w odróżnieniu od chóru kościelnego, gdyż często chórem nazywano prezbite-
rium) mógł się mieścić na parterze lub na piętrze klasztornego kościoła. Zdaje się, że
to drugie rozwiązanie przeważa w Polsce w tych zakonach, które istniały tu już przed
XVII wiekiem, niezależnie od tego, kiedy dany klasztor zbudowano. Tak było we
wszystkich znanych mi kościołach benedyktynek, u norbertanek zwierzynieckich
i żukowskich, u klarysek gnieźnieńskich1 itd; tak jest do dzisiaj we wszystkich
klasztorach żeńskich w obrębie Starego Krakowa. U brygidek było to nawet nakazane
przez regułę.2 Najczęściej przy tym emporę z takim chórem umieszczano nad
zachodnim krańcem nawy głównej, i to niezależnie od tego, czy pod nią znajdowała
się część nawy, główna kruchta czy też kaplica komunijna. O wiele rzadziej zdarza
się umieszczanie chóru z boku z widokiem na prezbiterium, np. nad zakrystią, jak
było w pierwszym polskim klasztorze karmelitanek bosych (w Krakowie u św.
Marcina).3 Zakony natomiast sprowadzone do nas z Francji lub przez Francję dopiero
w XVII wieku umieszczały swój chór na ogół na parterze, z oknem lub kratą
wychodzącą z boku na prezbiterium: tak było u wizytek i sakramentek warszawskich
oraz u karmelitanek bosych w Wilnie, Warszawie, Poznaniu i w Krakowie na
Wesołej. Czasami zresztą nad takim bocznym parterowym chórem umieszczano na
piętrze również kaplicę, przeznaczoną do cichej modlitwy albo do użytku w zimie.
Po obu stronach chóru znajdują się stalle. Zakonnice stoją w nich normalnie
twarzami do środka chóru, starsze pod ścianami, na stopniu, młodsze niżej. Miejs-
ce ksieni może być w osobnej stalli pośrodku albo na pierwszym miejscu po
prawej stronie w górnym rzędzie; miejsce jej zastępczyni naprzeciwko, pierwsze
po lewej. Dalej idą siostry według starszeństwa w zgromadzeniu, ku ołtarzowi
coraz młodsze, najpierw w górnym, potem w dolnym rzędzie.
W XVII wieku siostry miały już własne drukowane brewiarze, ale znajdował
się tam tylko tekst modlitw, a nuty były nadal wspólne. Przed stallami stały więc
pulpity, mogące dać oparcie wielkim rękopisom nutowym. Stalle powinny być tak
obszerne, żeby na Gloria Patri po każdym psalmie można było skłonić się głębo-
ko, nie uderzając przy tym głową o oparcia dolnych siedzeń. Zasadniczo w chórze
należało stać podczas śpiewu, siedzieć podczas słuchania czytań, podczas recytacji
zaś stać lub siedzieć zależnie od zwyczajów zakonu. W zakonach kładących nacisk
na fizyczną ascezę stało się częściej i dłużej, a już zwłaszcza nie wolno się było
o nic opierać. W zakonach stawiających raczej na ascezę wewnętrzną pozycja
siedząca częściej była dozwolona, a na czas stania sporządzano specjalne podpórki,
zwane misericordia, czyli miłosierdzie - żeby i śpiew szedł gładko, i ludzie nie
zanadto się męczyli. Czasami zmieniano zwyczaje: w roku 1765 ksieni benedyk-
tynek sandomierskich, jak pisze kronikarka, "z dyskrecji macierzyńskiej uczyniła
folgę, aby w Laudes siedziano".5
W chórze bardziej niż gdziekolwiek indziej należało zgubić się w tłumie
i zestroić ton głosu i wszystkie gesty z tradycyjnym śpiewem i ceremoniami
wspólnoty. Jednym przychodziło to łatwiej, innym trudniej; w każdym razie żół-
kiewska instrukcja dominikańska poucza nowicjuszki bardzo szczegółowo:
"Strzec się macie, abyście lekkomyślnymi się nie pokazały, ani się o ławki nie
opierały, ani z chóru na drugi chór oczyma nie strzelały, ani po drugich siostrach nie
poglądały... I nie macie natenczas po książkach wertować ani co innego czynić, ale
myśli ku Panu Bogu wzniesione mieć... Statecznie i uważnie w chórze śpiewajcie, nogi
jednej na drugą nie zakładajcie. Ręce na piersiach pod szkaplerzem poskładajcie...
A jako się wam przy służbie Boskiej nie godzi tam i sam poglądać, tak daleko więcej
rozmowami się i gadkami niepotrzebnymi zabawiać; bo oprócz tego, że wam ustawy
wasze gadać tam zakazują, wielkiego byście się świętokradztwa dopuściły, gdybyście
dom Pański domem niepotrzebnych mów uczyniły... A kiedy co się śpiewa podczas
Mszy św., nie powinnyście natenczas swoim prywatnym nabożeństwem bawić się, ale
z chęcią śpiewać, położywszy swoje nabożeństwo. Bo więcej trzeba dufać w pospoli-
tym nabożeństwie, do którego obligowane jesteście z własnej swojej wokacji i profesji,
aniżeli w prywatnym... Kiedy zaś Msza nie jest śpiewana, to wtedy nabożeństwem
prywatnym możecie się zabawić. Ale nie macie natenczas głośno czytać albo szeptać,
żeby drugim dystrakcji nie czynić. Ani krząkać, charkać, często plwać, bo jest drugim
przykro słuchać i znosić. Nie powinnyście także głośno wzdychać i oczów przewracać,
bo Pan Bóg tylko na skruszone serce patrzy, a nie na powierzchowne nabożeństwo."6
103


W wielu zakonach stalle bywały bogato rzeźbione i malowane, z tym, że
malowidła na zapieckach zwykle stanowiły jakiś cykl, czy to scen Męki Pańskiej,
czy życia Maryi, czy alegorycznych przedstawień cnót zakonnych... Bywały także
w chórze ołtarze - do odprawienia Mszy św. lub tylko do pobudzenia pobożności
przez bogatą oprawę artystyczną wnętrza.
Przed wejściem do chóru mogło znajdować się tzw. przedchórze, to jest
obszerne pomieszczenie, w którym zakonnice na głos dzwonu ustawiały się według
starszeństwa, aby następnie procesjonalnie wejść do chóru. Bardzo często jednak do tego
celu służył po prostu korytarz albo krużganek. Gdzieś blisko chóru, dla ułatwienia
szybkiego przejścia, należało umieścić kapitularz. Była to sala służąca do zebrań
różnego rodzaju. Przede wszystkim w wielu zakonach codziennie po Prymie przechodzi-
ło się procesjonalnie do kapitularza, gdzie odczytywano rozdział (capitulum) reguły
i ostatecznie kończono poranne modlitwy. Po drugie, tam właśnie przełożona prowadziła
nauki dla zgromadzenia; tam także zbierały się w razie potrzeby chórowe mniszki po
ślubach wieczystych, mające prawo głosu i tworzące tzw. kapitułę - takie zakonne
plenum, uprawnione do podejmowania pewnych wiążących zgromadzenie decyzji.
I wreszcie, tam także (raz lub dwa razy na tydzień, w niektórych zakonach codziennie)
odbywało się spotkanie, zwane również kapitułą, a dokładniej kapitułą win (lub krócej
z łaciny kulpą- od culpa, wina). Zakonnice, które naruszyły jakiś zewnętrzny przepis
reguły, powinny wyznać to podczas takiego spotkania i otrzymać od przełożonej pokutę.
W większości zakonów to ćwiczenie się w odwadze cywilnej i w pokorze szło wówczas
jeszcze dalej: należało mianowicie znieść spokojnie oskarżenia wnoszone przez innych.
Ta praktyka należała jednak do pierwszych, które zaniedbywano, gdy tylko mijał dla
jakiegoś klasztoru okres pierwotnej gorliwości. Przywracano ją podczas każdej kolejnej
reformy: np. w roku 1759 ksieni brygidek grodzieńskich Teresa Chreptowiczówna
zniosła zwyczaj recytowania przez wszystkie siostry jednej i tej samej formuły
oskarżenia, coś jakby spowiedzi powszechnej, niezależnie od tego, czy wymienione
w tej formule winy zostały, czy nie zostały rzeczywiście popełnione.7 Najwyraźniej
szczere wyznanie zdążyło tam już przejść w bezbolesny stereotyp.
Ponieważ kapitularz nie służył żadnym innym celom oprócz tych zebrań,
a miejsca zajmował dużo, w klasztorach uboższych i mniejszych nie przeznaczano
nań specjalnej sali, ale odbywano kapituły albo na szerokim krużganku, albo nawet
w refektarzu. Ten ostatni, chociaż jak nazwa wskazuje, służył w zasadzie do
posiłków (łac. refectio), miał w praktyce sporo innych, ubocznych zastosowań.
Podczas posiłków siostry siedzą, jak zawsze, według starszeństwa: miejsce ksieni
jest zwykle przy osobnym stole. Jest też specjalne, często podwyższone, miejsce
lektorki, która podczas posiłków czyta głośno: a był to niewątpliwie nie lada trud
w dużym refektarzu bez żadnych ułatwień akustycznych. Nic dziwnego, że np.
u brygidek było w zwyczaju co jakiś czas przerywać na chwilę czytanie, by
lektorka odpoczęła.8 W niektórych klasztorach litewskich zimą zdarzały się posiłki
bez czytania: widocznie tam refektarza nie opalano i lektorka zbyt prędko chrypła.9105
Dom
106
Lekturą w refektarzu były oczywiście dzieła pobożne, ale bardzo różnego rodzaju:
chełmińskie deklaracje wyliczają przykładowo kilkanaście pozycji,10 w tym Kas-
jana, O naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempis, kilka żywotów, kilka dzieł
ascetycznych, Baroniusza Dzieje Kościoła oraz alegoryczną powieść, tłumaczoną
z hiszpańskiego, a znaną pod tytułem Desiderosus. Ta ostatnia książka zresztą
zaczytywana bywała tak dokładnie, że z trudem tylko można znaleźć dzisiaj jakiś
jej postrzępiony egzemplarz. Rzecz w tym, że przy jedzeniu uwaga jest podzielona
i doświadczenie każe czytać teksty o łatwiej przyswajalnej treści: raczej więc
dzieje, żywoty, nawet religijną powieść niż abstrakcyjne rozważania.
Do stołu podawały zakonnice, dwie lub trzy, po kolei wyznaczone na dany
tydzień. Nakrycie stołu bywało określane przez dość szczegółowe przepisy. U wi-
zytek, na przykład, należało dać każdej siostrze osobną serwetę, przy czym zmie-
niało się je co niedziela, a w czwartek odwracało na drugą stronę. Na serwecie
kładło się dla każdej siostry nóż, łyżkę i szklankę, poza tym na dwie siostry był
jeden dzbanek, stojący na drewnianym talerzu, a na trzy siostry - jedna solniczka.
W święta zaś należało stoły ozdabiać kwiatami.11
W praktyce mogło się zdarzyć, że w jakimś klasztorze refektarz służył także
jako sala robót,12 kapitularz albo zimą nawet chór - tam zwłaszcza, gdzie bywał
opalany. Brygidki grodzieńskie podczas wielkich mrozów odmawiały przynajmniej
część pacierzy właśnie w refektarzu;13 krakowskie augustianki zaś przez blisko
półtora wieku odmawiały tam całe swoje oficjum, ponieważ nie miały nie tylko
własnego kościoła, ale nawet kaplicy.14 Wreszcie bywał refektarz sypialnią albo
z braku miejsca (tak było u benedyktynek w Przemyślu jeszcze w połowie XVIII
wieku15), albo na zimę dla ciepła. U benedyktynek w Chełmnie już w roku 1618
"za stołami przy murze ławy długie i szerokie zamczyste porobiono, w których
sypiać mogą siostry w zimie";16 były to więc skrzynie,' które po zdjęciu wieka
stawały się łóżkami. Zapewne sypiały tam siostry starsze lub słabsze. Istniał też
zwyczaj odprawiania w refektarzu podczas posiłku publicznych przeprosin.
Chór, kapitularz i refektarz były zawsze tzw. miejscami regularnymi, to znaczy
takimi, w których obowiązywało bezwzględne milczenie. Klasztor zwykle posiadał także
inne miejsca przeznaczone do wspólnego użytku: salę robót, salę rekreacyjną, czasem
ogrzewalnię, zawsze, oczywiście, rozmównicę. Tu już dużo zależało od zwyczajów
danego zakonu. U wizytek była tzw. sala zgromadzenia, która służyła do wszelkiego
rodzaju wspólnych prac i zebrań; u karmelitanek bosych była sala rekreacyjna, ale -jak
już wiemy -nie było miejsca przewidzianego dla wspólnej pracy. W większości jednak
klasztorów żeńskich właśnie w sali robót ogniskowało się życie codzienne
zgromadzenia. Wykonywano tam najczęściej hafty kościelne; w zapiskach norbertanek
zwierzynieckich czytamy, jak to ksieni Elżbieta Dębińska (16441651) przynosiła
haftującym siostrom bułki z masłem i garnuszki z kapuśniaczkiem, żeby im lepiej szła
robota.17 W Chełmnie owe "kownatki dla robót kościelnych" urządzono, jak pamiętamy,
nad piekarnią dla lepszego ogrzania; przewidziano też głośne czytanie podczas pracy.18
107
Niektóre klasztory (z biedy, z zasady lub ze średniowiecznej jeszcze tradycji)
miały także ogrzewalnie (calefactorium), jedyne opalane w zimie pomiesz-
czenie, które mogło służyć do najróżniejszych celów: jako okresowa sypialnia,19
jako miejsce pracy albo po prostu miejsce ogrzania się co jakiś czas w razie
potrzeby. "Na piecu, gdy w nim palą i na nim się grzeją - przestrzegają ustawy
bernardynek krakowskich - żeby tam miały być jakie rozmowy albo obmówiska,
albo też rozprawy jakie długie i niepotrzebne, to wam zakazano."20 Widać można
tam było posiedzieć i dłużej, byle w milczeniu. U norbertanek na Zwierzyńcu
dopiero w połowie XVII wieku pozwolono starszym siostrom spać zimą w ogrze-
walni, chociaż w celach bywał mróz taki, że "przymarzała do gęby pierzyna".
Wkrótce też potem, podczas powojennej odbudowy, porobiono już i w celach
zwyczajne piece.21 Upowszechniały się one po klasztorach w XVII wieku; karmeli-
tanki miały je także, skoro czytamy w nekrologu jednej z zakonnic krakowskich,
że się starała "w piecach wszystkim siostrom palać".22 Spis pomieszczeń ogrzewa-
nych u benedyktynek toruńskich w końcu XVIII wieku, sporządzony dla ustalenia


108 potrzebnej ilości drewna opałowego, wymienia wszystkie cele mieszkalne, nowic-
jat, refektarz i infirmerię.23
Do klasztoru wchodziło się przez furtę. Nie było to wejście jedyne: od tyłu
była jeszcze brama prowadząca na podwórka gospodarcze, otwierana np. dla
wozów z towarami, często było też jakieś przejście do kościoła, zamknięte na
siedem spustów - przynajmniej póki kościół był otwarty dla świeckich. Ale załat-
wić coś, kogoś odwiedzić, wreszcie wstąpić - można było tylko przez furtę. Tą
nazwą określano kilka pomieszczeń. Po pierwsze, był tam przedsionek, dostępny
za dnia dla wszystkich, a mający w głębi wielkie drzwi, żelazne lub przynajmniej
żelazem okute, zawsze mocno zamknięte: wejście do klauzury. W tym przedsionku
lub czasem w sąsiednim, również łatwo dostępnym pokoju, znajdowało się malut-
kie okienko, przez które można było porozumieć się z dyżurną furtianką, oraz tzw.
koło - bęben obrotowy, w który można było coś włożyć i przekręcając bęben
podać to do środka. Po drugiej stronie znajdowała się oczywiście izba, najczęściej
właśnie nazywana furtą, w której siedziała furtianka nad jakąś robótką, czekając na
interesantów. Wreszcie, jeżeli sprawa była dłuższa lub chodziło o odwiedziny,
należało gościa wpuścić do rozmównicy.
Według pierwotnych zwyczajów benedyktynek chełmińskich rozmównica ca-
ła znajdowała się wewnątrz klauzury. Gościa wpuszczano więc przez owe wielkie,
okute drzwi do środka, do najbliższej izby, pozbawionej już jakichkolwiek krat,
i tam przychodziły również wezwane zakonnice. Potrydenckie prawo klauzury
było jednak o wiele surowsze i w większości klasztorów, także i benedyktyńskich,
doprowadziło do utworzenia nowomodnej rozmównicy z kratą. Gość przez koło
dostawał do niej klucz, i tak wchodził do izby podzielonej kratą na część zewnętrz-
ną i wewnętrzną: przez tę kratę mówiło się z zakonnicami. Różne bywały kraty.
Taka, której widok zadowoliłby wizytatorów, powinna być mała (osadzona w ścia-
nie), żelazna, podwójna i gęsta tak, żeby ledwo palec dał się wcisnąć, a i to jeszcze
nie dosięgał drogiej warstwy - i w dodatku przesłaniana od środka zasłoną. Tak
opisywano benedyktynkom wzorową klauzurę karmelitanek bosych i takie też
- lub prawie takie - bywały kraty w klasztorach nowo sprowadzonych zakonów.
Zakony dawniej już w Polsce osiadłe w różnym stopniu przejmowały się takim
przykładem. U benedyktynek krata bywała najczęściej drewniana, a więc tylko za
symbol przedziału, nie za rzeczywistą ochronę służąca; i to jeszcze zwykle bywało
w niej okienko otwierane od środka, żeby móc lepiej widzieć twarze podczas
rozmowy - zwłaszcza z bliskimi. Przeciwnie u klarysek: surowe potrydenckie
urządzenia klauzurowe mogły się tam wydawać powrotem do źródeł, gdyż jeszcze
średniowieczna reguła tego zakonu nakazuje nie kratę, ale blaszaną, mocno wmu-
rowaną przegrodę, drobno dziurkowaną, od strony gości najeżoną ponadto długimi
kolcami, a od strony zakonnic zawieszoną czarnym suknem. Można było przez nią
słyszeć głos, ale nie można było nikogo widzieć. Nawet przedsionek miał mieć
zwodzone schody, które można było od środka podnieść na łańcuchu i uniemoż-
liwić jakiekolwiek dojście do furty.24 Z akt wizytacyjnych można by się dowie-
dzieć, w jakim stopniu polskie klasztory klarysek stosowały się do tych przepi-
sów... dzisiejsza jednak rozmównica, np. u św. Andrzeja w Krakowie, nie nosi
żadnych śladów zwodzonego mostu.
Do rozmównicy siostry szły tylko za pozwoleniem przełożonej - i w żadnym
szanującym się klasztorze zakonnica nie szła tam sama. Towarzyszyła jej albo
jedna z urzędniczek, albo jakakolwiek inna siostra, wyznaczona przez przełożoną,
najczęściej jednak stara, a więc z jednej strony stateczna i godna zaufania, a z dru-
giej - może i przygłucha troszkę? W każdym razie np. u benedyktynek sierpeckich
asystowanie w rozmównicy należało w roku 1782 do 95-letniej przeoryszy.25
Zresztą w różnych zakonach różnie to rozwiązywano. U benedyktynek-sakramen-
tek był obowiązek słuchania rozmowy, ale w bardzo rzadkich przypadkach przeło-
żona mogła zwolnić od obecności audytorek.26 U wizytek natomiast przełożona
mogła zwolnić ze słuchania, choć nie z samej obecności assistente du parloir.
Osobne dyrektorium określało obowiązki tej ostatniej.27 Zalecano jej przede wszys-
tkim dyskrecję, asystowanie z daleka i nie przysłuchiwanie się rozmowom prywat-
nym. Musiała być obecna dla uniknięcia kalumnii - tego już doświadczenie nau-
czyło; ale ta obecność nie powinna była dla nikogo być ciężarem. Dużo to oczywi-
ście mogło zależeć od usposobienia i stanu ducha. Dla zakonnicy znudzonej
funkcja takiej asystentki czy audytorki mogła być rozrywką; dla lubiącej skupienie
musiała być dużym umartwieniem.
109


Habitacja
panieńska
Rozdział 15
Najstarsza w Kościele łacińskim tradycja życia wspólnego, poświadczona
w regule św. Benedykta, przewiduje nie pojedyncze cele, lecz wspólne sypialnie.
I zdaje się, że w średniowieczu uważano takie właśnie sypialnie, czyli dor-
mitoria, za pierwotny ideał, osobne cele zaś (choć stała za nimi tradycja pustel-
nicza) za wygodnictwo. W każdym razie ówcześni reformatorzy zakonów, np.
pierwsi cystersi, wracali do tak pojętego ideału i jeszcze konstytucje dodane w XV
wieku do reguły św. Brygidy przepisują dla sióstr wspólne sypialnie. Braciom
jednakże przyznają już cele pojedyncze ze względu na ich pracę umysłową.1
Niemniej powoli przechodzono na pojedyncze cele i od XVII wieku są one
już normą w większości zakonów żeńskich, niezależnie od ich cenobitycznych czy
też pustelniczych ideałów. Benedyktynki z Chełmna, obejmując pocysterski klasz-
tor żarnowiecki, przerobiły duży dormitarz na rząd celek.2 U norbertanek zwierzy-
nieckich podobnej przebudowy dokonała ksieni Kątska w roku 1608;3 u brygidek
w Grodnie klasztor zbudowano jeszcze wprawdzie według średniowiecznych za-
sad, ale w drugiej połowie XVIII wieku przerobiono także.4 Pojedyncza cela
dawała mniszce pewne minimum samotności, konieczne jako przeciwwaga ciąg-
łego przebywania w tej samej wspólnocie; gwarancją zaś tej samotności był ścisły
zakaz wchodzenia do cudzej celi. Nikt poza przełożoną nie miał prawa wejść dalej
niż na próg.
Starano się o równość w budowie i urządzaniu cel, ale oczywiście nie mogło
obejść się bez tego, żeby jedne były lepiej, inne gorzej położone; jedne jaśniejsze,
inne ciemniejsze; jedne ciepłe, a inne z tej strony, od której najczęściej wiało.
Niektóre zakony uprawiały więc doroczną rotację: u wizytek raz na rok roz-
losowywano cele od nowa,5 co miało zapobiec tak przywiązywaniu się do wygod-
nej celi, jak i długiemu sarkaniu na niewygodną.
Zachowane inwentarze klasztorne opisują dość dokładnie takie cele. Wizyta-
tor, który chodził po klasztorze nieświeskim, notował je jedna po drugiej, dzieląc
na zimowe (z piecami) i letnie. Podłogi były tam z desek, okna o sześciu szybkach;
piec, jeśli był, to zwykle jeden na dwie cele, z paleniskiem od strony korytarza.
Widać, że w nim paliła służba: pewnie ów nieśmiertelny "stróż" w łapciach,
nieodzowny przy każdym dworze - ale np. brygidki grodzieńskie piszą z entuzjaz-
mem o swoim całkiem nowym wynalazku: doskonale może zastąpić stróża silna
baba!6 Były jednakże cele z piecem osobnym, a nawet i z kominkiem na dodatek:
zapewne przeznaczone dla najstarszych zakonnic, gdyż wizytator notuje także
ławeczki przy piecu. Z mebli zaś wymienia tylko łóżka i stołki. Reguła benedyk-
tyńska w ogóle o meblach nie wspomina, więc możemy jedynie z księgi rachun-
kowej nieświeskiego klasztoru wnioskować, że łóżka te miały drewnianą ramę
z naciągniętą plecionką z powrozów, gdyż "powrozy do łóżek i taboretów" zaku-
piono w roku 1747.7 Wizytacja wspomina jeszcze szafki, jak się zdaje, we wnękach
ściennych urządzone.8
A czego w celi być nie powinno? Przede wszystkim zwierząt. Staropanieńskie
przywiązywanie się do kotów uważano za rzecz niegodną oblubienicy Chrys-
tusowej, toteż zabraniały go ustawy, a gdzie się pojawiło ("Panna Cecylija, iż
koteczkom sprzyja..."), tam je zwalczali wizytatorzy. "Żadnych gadzin, jako to
kur, gołębi i tam dalej, trzymać się wam nie godzi" - pisze prowincjał do
augustianek krakowskich.9 Poza tym zabroniony był wszelki luksus, tak w sprzę-
tach, jak i w ozdobach - ale właśnie dlatego należało w ustawach jasno określić, co
jest rzeczywiście konieczne, a co nie. Najwięcej szczegółowych przepisów tego
rodzaju znajdujemy w sprawie pościeli. Trzeba pamiętać, że wszystkie wielkie
reguły zakonne przybywały do Polski spoza jej granic - w przeważającej większo-
ści z południa - i w swojej pierwotnej wersji odzwierciedlały potrzeby mieszkań-
ców zgoła innego klimatu. Reguła św. Benedykta przewidywała tylko koc i prze-
ścieradło, i jeszcze po pięciu wiekach istnienia tego zakonu w Polsce deklaracje
benedyktynek chełmińskich z wyraźnym zażenowaniem odchodzą od tej pierwo-
tnej prostoty, dostosowując się do "tych tu zimnych krajów". Ale też od razu
pozwalają na piernat, pierzynę, dwie poduszki i Jasiek z duchną,10 czyli ciepłą
nocną czapką. Przed podobnym problemem stanęły zaraz po przybyciu do Polski
wizytki, których francuskie zwyczaje przewidywały spanie w welonie, nie w duch-
nie, na posłanie zaś naznaczały: siennik, wełniany materac, pod głowę wałek, a za
przykrycie dwa koce. Wprawdzie mogły być także barchanowe firanki, osłaniające
łóżko od przeciągów, ale i tak ta miara okrycia nie wystarczała na polskie mrozy
i szybko trzeba było dodać pierzynę.11 Karmelitanki - jak się zdaje - usiłowały
111


112
poprzestać pomimo wszystko na przepisanych przez swoją regułę kocach,12 toteż
nic dziwnego, że potrzebowały pieców. Dodajmy, że bielizna pościelowa przy-
sługiwała u nich tylko siostrom chorym.13 Zupełnie inaczej brygidki: te przyszły do
nas z północy i miały dozwolone w pościeli skóry niedźwiedzie i baranie, kołdry
i materace według potrzeby, z tym tylko zastrzeżeniem, żeby wszystkim siostrom
dawać takie same.14
Był także u wizytek przepis, że jeśli "dla ciasności mieszkania" kilka sióstr
ma łóżka w jednej izbie, należy tak delikatnie po tej izbie się poruszać, żeby nawet
nie dotknąć cudzych sprzętów.15 W Polsce taka ciasność miejsca zdarzała się nie
tylko z konieczności w klasztorach ubogich lub przejściowo w nie wykończonych:
była bowiem w wielu nawet przestronnych i zamożnych domach stałym zwycza-
jem na zimę. Przetrwał ten zwyczaj gdzieniegdzie aż do XX wieku, a zginął
całkowicie chyba dopiero z chwilą powszechnego wprowadzenia centralnego
ogrzewania. W XVIII wieku u takich np. benedyktynek sandomierskich wiele
musiało być cel "letnich", skoro rok po roku kronikarka notuje "dyspozycją
zimową", kto ma u kogo zamieszkać: "U panny Telakiewiczówny Raczyńska, u p.
Kosowskiej Bogucka, u p. Lipowskiej starszej Motkowska, u p. Moszyńskiej
średniej Sobańska młodsza..."16 itd., itd. Nie lada sztuką musiało być takie rozdys-
ponowanie zgromadzenia, żeby młodsze starszym bywały pomocą, żeby nie trafiły
do jednej celi ta, która miewa duszności, z tą, która wiecznie przeziębiona, i żeby
zwłaszcza nie trafiły razem te, którym ze sobą wytrzymać najtrudniej.
Specjalne miejsce wśród cel zajmowało mieszkanie przełożonej. Żadne usta-
wy zakonne o tym nie mówią, niemniej było oczywiste, że w praktyce umiesz-
czano centralny punkt zarządu domu w izbie odpowiednio dużej. Do celi przełożo-
nej wchodziły siostry, i to nieraz gromadnie; tam też przechowywano wiele po-
trzebnych papierów, zwłaszcza bieżącą korespondencję i dokumenty prawne. Cza-
sami rozwiązywano to w ten sposób , że przełożona sypiała w normalnej celi,
w dzień zaś urzędowała w specjalnym gabinecie. Czasami - i tak było najczęściej
u benedyktynek - służył jej osobny apartament. W małym klasztorku słonimskim
mogła to być "izba dla jejmości panny starszej z komorą sążni 4"17; w dużym
klasztorze w Nieświeżu były to przynajmniej trzy pokoje, a więc na parterze
gabinet, w którym stały aż trzy kanapy i oczywiście kantorek z szufladkami, obok
jadalnia z rozsuwanym stołem, a nad tym wszystkim na piętrze cela sypialna.18
Zdaje się przy tym, że te pokoje na parterze były dostępne także i spoza klauzury,
i ksieni mogła, nie fatygując się do wspólnej rozmównicy (i nie zajmując jej),
załatwiać wszelkie klasztorne interesy z rządcami, plenipotentami, prawnikami
- i kogo tam jeszcze potrzebowała do codziennej administracji majątku. Nie było
jednak na ten temat przepisów ogólnych. W niektórych klasztorach ksienie miesz-
kały w osobnym domku przy furcie: do dziś taki "pałac opatek" pokazują przy
klasztorze grudziądzkim, a ksieni Koźmińska zbudowała podobny w Ołoboku.19
U wizytek przełożona miała prawo wybrać sobie celę dość dużą, żeby w niej
Habitacja panieńska
przyjmować siostry, i położoną blisko zabudowań gospodarczych20 - gdyż pańskie
oko konia tuczy.
Nowicjuszki mieszkały osobno i miały dla siebie, oprócz cel, także przynaj-
mniej jedną izbę służącą do nauki, ewentualnie także do rekreacji. Spis sprzętu
nowicjackiego u benedyktynek poznańskich obejmuje oczywiście normalne meble,
dalej sprzęt do ołtarzyka (który widocznie stał w izbie lekcyjnej), naczynia stołowe
potrzebne, jak już wiemy, do jedzonej osobno kolacji, a wreszcie kilkadziesiąt
książek i swoiste pomoce naukowe: "karty", prawdopodobnie ilustrowane, z wia-
domościami na różne tematy: o milczeniu, o Mojżeszu, o Najśw. Maryi Pannie...21
Podobnie musiało wyglądać urządzenie lokalu "renowackiego".
Siostry chore, zwłaszcza chore poważnie, umieszczano w domowej infir-
merii, czyli szpitaliku; urządzenie jej jednak oraz obsługę będzie czas omówić
w rozdziale traktującym o medycynie klasztornej. Oświetlenie wszystkich tych
pomieszczeń stanowiły najczęściej świece i kaganki. "Na łój, świece, lampy i insze
potrzeby do kościoła, na rok rachując po złotych 24...", notuje ksieni benedyk-
tynek wileńskich w roku 1730, a zaraz dalej wśród "ekspensy ekstraordynaryjnej"
wspomina lampę mosiężną, lichtarze cynowe i srebrne świeczniki.22 Ta lampa
i świeczniki zapewne przeznaczone były do kościoła, ale cynowe lichtarze (a
sprawiono ich wiele, bo za całe 400 złotych) - chyba raczej do cel. W klasztorze
nieświeskim w tym samym czasie zapisano w wydatkach "kopę lamp szklanych"23
- nie wiadomo, gdzie i komu mających służyć. O świecach do cel rachunki obu
klasztorów nie wspominają: najczęściej zapewne sporządzano je po prostu z koś-
cielnych odpadków. Stoczki, świeczki, kaganki domowej roboty wypełnione sta-
rym tłuszczem - wszystko to było oświetleniem równie marnym, jak i niebezpiecz-
nym, i nieraz zdarzało się zaprószyć ogień.
Oprócz izb ściśle mieszkalnych do "habitacji panieńskiej" należało oczywiście
wiele innych koniecznych pomieszczeń: gospodarczych, służących higienie i wygo-
dzie. Wbrew ówczesnej praktyce dworskiej, która umieszczała kuchnię w osobnym
domku, zakonnice miały ją zwykle w samym gmachu klasztornym na parterze albo
też najdalej w przybudówce, jak ta nieświeska, na którą wizytator sarka, że jest
"najniezgrabniej do murów klasztornych przyklejona".24 W każdym razie musiało
z niej być blisko do refektarza i oczywiście pod bokiem musiała być spiżarnia oraz
(możliwie duże) piwnice. W klasztorze nieświeskim kuchnia była nadto zaopatrzo-
na w pomyjnicę, czyli zlew do pomyj, odprowadzający je prosto do kanału:
najwyraźniej nie hodowano przy klasztorze nierogacizny, od tego były folwarki.
I jeszcze do jednej rzeczy musiało być w kuchni blisko: do studni. Większość
klasztorów miała studnię własną, czasem nawet kilka, jak na Zwierzyńcu, gdzie też
w końcu XVII wieku zrobiono nawet specjalne przejście ze schodami z kuchni do
kuchennej studni.25 Wewnątrz miast jednak nie zawsze można było kopać studnie
i trzeba było zdać się na wodę miejską z rur: przy fundacji norbertanek w Krakowie
na Wiślnej opłacono to z góry, zawierając specjalną umowę z radą miejską.26
113


114
Możliwie blisko źródła wody należało także umieścić klasztorną łaźnię.
W XVII wieku w Polsce była to wciąż jeszcze łaźnia parowa. Nie używało się jej
oczywiście w pojedynkę, a tylko wtedy, gdy napalono w niej dla całego zgroma-
dzenia, co zdarzało się zwykle raz na tydzień, na dwa tygodnie lub cztery, w zależ-
ności nie od ustaw zakonu, ale od możliwości zaopatrzenia się w drewno. Taki
"dzień łaźni" do tego stopnia rozbijał normalny bieg zajęć, że brygidki grodzieńs-
kie przez jakiś czas w XVIII wieku nawet brewiarz mówiły wtedy prywatnie...27
U benedyktynek sandomierskich, jeżeli łaźnia "dla niedostatku drew" nie mogła
się odbyć w terminie, ksieni, aby wynagrodzić tę stratę zgromadzeniu, stawiała na
kolację kurczęta; raz też nowo wstępująca kandydatka, chcąc widać wkupić się
w łaski zgromadzenia, zafundowała mu dodatkową kąpiel.28 U norbertanek po
wyjściu z łaźni rozdawano siostrom na wzmocnienie po kubku wina.29 Łaźnia
znajdowała się w osobnej szopie lub przybudówce. W środku podzielona była dla
przyzwoitości na kabiny: "Przy tymże murze w ogrodzie klasztornym przy studni
łaźnię zbudowano w drzewo z wiązaniem i murem, a wewnątrz tarcicami heb-
lowanymi obito i przegrody porobiono dla większej ochrony panieńskiej."30
O wiele mniej natomiast wiadomo o zwykłym, codziennym myciu: było zbyt
oczywiste, żeby się nad nim rozwodzić. I tylko znana nam już dominikańska
instrukcja dla nowicjuszek przepisuje dokładniej nieco poranne zabiegi higienicz-
ne:
"...do ochędóstwa się waszego udacie, prosząc Pana Jezusa, aby też ochędo-
żyć raczeł serca wasze i przysposobić do miłości swojej świętej. Jednakże starajcie
się, abyście do tego ochędóstwa wszystkie potrzeby pogotowiu miały, jako to
antfos [tj. miednicę], ręcznik, chustę do ucierania nóg, nożyczki do obrzynania
paznokci i insze tym podobne rzeczy: zbytku tylko niech nie będzie. Ochędożone
potem do cel swoich wrócicie się."31 Z tego by wynikało, że myto się nie w celach,
tylko w jakiejś do tego przeznaczonej izbie, i że codziennemu myciu podlegało to
tylko, co z habitu wystawało: twarz, ręce i stopy. Reszta musiała czekać na dzień
łaźni. Nawiasem mówiąc, tą łaźnią parową wyraźnie zaskoczone były zakonnice
cudzoziemki. Zachował się nawet list do domu macierzystego z pytaniem, czy do
takiego zwyczaju miejscowego wolno się zastosować - i odpowiedź: "Trudności
nie znajdujemy, aby się raz w rok siostry kąpały według zwyczaju tamecznego."32
Raz w rok! Widać, że we Francji znana już była tylko wanna, o parowej zaś łaźni
dawno zapomniano. Ale wanna w owych czasach, kiedy nie znano ani kranów, ani
odpływów, była przyjemnością zbyt pracochłonną, żeby ją można było często
i regularnie urządzać wszystkim. Służyła w klasztorach tylko chorym.
Tak zwane "miejsca sekretne" wiązały się podówczas nie z dopływem wody,
gdyż nie znano spłuczek, ale z kanalizacją. Tę zaś stanowił w najlepszym razie
jeden duży przewód podziemny: "Wywiedziony jest kanał przez korytarz, idzie
przez kuchnię i całe podwórze, aż do wielkiego kanału także murowanego, z które-
go wszystko wpada w wodę przy młynie" - zapisano u benedyktynek grudziądz-
kich.33 Wizytacja zaś nieświeska opisuje: "Dalej idąc do miejsc sekretnych... o dwu
piętrach, dolnym i górnym mieszkaniom służących, dachówką pokrytych, z mały-
mi okienkami, z otworem do wyprzątania nieczystości i kanałem podziemnym
murowanym."34 Mogło to więc być coś na wzór średniowiecznego gdaniska; ale
mogło być także i zwykłe wiadro do wynoszenia. Tak czy inaczej, utrzymanie
higieny było niewątpliwie pracą nie lada, i nic dziwnego, że "wyprzątanie miejsc
sekretnych" było jedną z tych tzw. najniższych posług, których podejmowały się
dla umartwienia najświątobliwsze zakonnice, inne zaś chętnie unikały, zrzucając to
w razie możności na służbę.
W pobliżu wody natomiast należało umieścić klasztorną pralnię. Znajdowała
się ona czasem w samym klasztorze (np. u krakowskich karmelitanek35), czasem
zaś gdzieś w obejściu, a przy niej w miarę możności suszarnia i prasowalnia.
W pralni stały kotły do grzania wody, różne cebry i balie do płukania, a przede
wszystkim beczki, w których zamaczano bieliznę posypaną popiołem drzewnym:
tę metodę prania płócien stosowało się jeszcze w początku XX wieku. Wszystko to
jednak odbywało się tak daleko od kantorka kronikarki i tak było oczywiste, że
żadnych śladów nie zostawiło w archiwach; czasami tylko można znaleźć w jakiejś
książce, na wewnętrznej stronie okładki albo na koszulce, zapisane pośpiesznie
i niedbale, a przede wszystkim bardzo nie na swoim miejscu: "koszul 8, zatyczków
21, fartuch 1..."36 - spis bielizny osobistej, oddanej do prania dwieście czy trzysta
lat temu przez jakąś nieco roztrzepaną zakonnicę.
A i to tylko tam, gdzie nie było wspólnej westiarni lub gdzie z latami
zaniedbano jej prowadzenia. W zasadzie bowiem we wszystkich zakonach bądź
prawo, bądź stary zwyczaj kazał przechowywać wszystkie szaty na jednym miejs-
cu i wydawać je siostrom w miarę potrzeby (np. bieliznę raz na tydzień), zabierając
jednocześnie brudne do prania. W większych zgromadzeniach westiarnia dzieliła
się na westiarnię sukien i westiarnię chust, czyli bielizny; u wizytek nazywało się
to z francuska robiernia i lenżernia. Zawiadywały też obiema osobne
westiarki, przy czym westiarnia sukien łączyła się zwykle z klasztornym krawiect-
wem, gdzie bądź zakonnice, bądź szwaczki szyły habity; westiarnię białą łączono
zwykle z nadzorem pralni.
Oczywiście natychmiast powstawał problem: jeżeli habity są wspólne, jak
osiągnąć, "aby szaty nie były krótsze, niż są persony, które ich używają, ale ze
wzrostem pomierzone?"37 Ze wzrostem i z tuszą... Jednym z możliwych rozwiązań
było trzymanie szat podzielonych na osobne półki dla każdej zakonnicy. W takim
wypadku westiarnia wspólna była po prostu depozytem i westiarka musiała pil-
nować, żeby każdej siostrze dostała się na niedzielę czysta koszula z jej własnym
znakiem. Tak było u benedyktynek poznańskich, gdzie przy przekazywaniu "wes-
tiarni szat białych" w ręce następnej obejmującej ten urząd zakonnicy spisywano
dokładnie cały inwentarz, ile bielizny, która siostra w westiarni posiada.38 U nor-
bertanek jednak "skrzynia na pościel i chusty" była dozwolona w każdej celi39 jako
115


116
sprzęt konieczny; u brygidek wolno było we własnej skrzynce chować welony,
szpilki i tym podobne drobiazgi.40 U wizytek natomiast zasadą była jak najdalej
posunięta wspólnota wszelkich dóbr z szatami włącznie, toteż w westiarni dzielono
habity i koszule według rozmiarów, "osobno odkładając te, które są dla sióstr
większego stanu, od tych, które są dla mniejszych, aby ich łatwo znaleźć mogła
i udzielać bez braku".41
Obeszliśmy już w ten sposób prawie całą klauzurę, a dotychczas nie zwrócili-
śmy uwagi na rzecz tak ważną, jak jej arterie komunikacyjne. Korytarze i kruż-
ganki są w miarę możności szerokie i jasne. Służą przecież nie tylko jako drogi
dojścia do różnych pomieszczeń, ale także jako drogi spaceru zimą, a zwłaszcza
- trasy procesji. Niektóre zakony, jak np. brygidki, miały przepisane cotygodniowe
procesje wewnątrz klauzury: brały w nich udział same tylko zakonnice, śpiewając
psalmy.42 Musiał więc krużganek być dość szeroki, aby po nim przynajmniej
parami można było iść bez tłoku i zakręcać bez psucia szyku. Musiał być także
odpowiednio oświetlony. Krużganki na parterze na ogół miały ogromne okna na
wiry darz, zajmujące po prostu całą przestrzeń pod łukiem między filarami. Na-
śladowało to najstarsze, włoskie i francuskie wzory budownictwa klasztornego, z tą
jednak oczywistą modyfikacją, że w Polsce trzeba było zawsze takie okna oszklić:
nie można było zostawić nie osłoniętych arkad, bo w zimie trudno by się było
przedostać przez nagromadzone pod nimi zaspy śniegu. Na piętrze były albo takież
krużganki z oszklonymi oknami na wirydarz, albo węższe korytarze, mające po
obu stronach drzwi do cel. Zwano je często dormitarzami, odkąd zanikły noszące
dawniej tę nazwę wspólne sypialnie; i chętnie wywodzono ściany takiego dor-
mitarza aż ponad dachy cel, jak główną nawę bazyliki, tak, że mogły go oświetlać
rzędy okien umieszczone z obu stron u góry. Można to do dziś oglądać np.
w Staniątkach.
Istniały oczywiście zasady dobrego tonu, które i tu należało zachować. In-
strukcja dominikańska poucza nowicjuszki: "Idąc przez dormitarz oczyma nie
strzelać, ale je spuściwszy, iść; ręce pod szkaplerzem na krzyż złożone albo przy
pasie trzymając, nie kiwać nimi albo na szkaplerzu pokładać, bo to nie jest
zakonnic. Nie stukać się trzewikami i nie chwiać się jak trzcina to na tę, to na ową
stronę, ani też sobie przydawać jakich gestów do chodzenia, ale z zakonną modes-
tią i ułożeniem iść macie..."43
Wreszcie - wirydarz. Tę nazwę nosiła kwadratowa przestrzeń między
skrzydłami gmachu, najczęściej (zgodnie z nazwą) obsadzona zielenią: kwiatami,
czasem ziołami. Bardzo rzadko jednak zdarzało się tak, żeby wirydarz właśnie lub
nawet rząd wirydarzy (norbertanki zwierzynieckie mają ich kilka) był jedynym
ogrodem dostępnym dla zakonnic. Większość zgromadzeń, nawet mieszkających
w miastach, starała się mieć duży ogród i fundatorzy troszczyli się o to, aby
takiego wybiegu zakonnicom nie brakowało. Osiemnastowieczny "obrys nowej
fundacji na Wesołej karmelitanek bosych"44 ukazuje nam klasztor położony w śro-
dku sporego, ogrodzonego wysokim murem terenu, którego zaledwie jedna szósta
stanowi część przedklauzurową i mieści cmentarzyk zakonny oraz dojście z ulicy
do furty. Reszta to właśnie ogród dostępny w całości dla zakonnic, przy czym
mniej więcej jedna trzecia odgrodzona jest płotem i podzielona na regularne
kwatery: w środku drzewo lub grupa drzew, brzegi obsadzone bukszpanem wedle
ówczesnej mody. Taki ogród mógł być przy okazji także ogrodem warzywnym, ale
w każdym razie było gdzie się też przejść, i to bez tłoku. Dominikańska "Instrukcja
abo nauka dla tych, które urzędy mają w zakonie", dołączona do wydania reguły,
rozwodzi się nad sposobem urządzenia klauzurowego ogrodu, nie pomijając nawet
jego wpływu na psychikę sióstr:
"Więc i same drzewa porządkiem niech będą sadzone, aby rekreacja nie tylko
z owoców była, ale i ochędożnego porządku... Tam róże mogą być dla wódek,
kwiecie i zioła dla ozdoby ołtarzów, byle to nie zastąpiło drzewu pożyteczniej-
szemu... Jarzyny także, sałaty, szałwia, czosnki, cebule, pietruszki, grochy, banie,
melony i insze owoce, które może płodzić ona ziemia: także pasternak, kopr,
anyżek... Droga też po ogrodzie ma być, aby te rzeczy, które tam są, nie były
podeptane, gdy dla rekreacji siostry przyjdą..."45 Całkiem jak z Reja wzięte.
W XVIII wieku dotrze też do Polski znany już wcześniej na Zachodzie ogród
typu parkowego jako wyłącznie już rekreacyjny teren; resztki takiego założenia
parkowego do dziś widoczne są w Żarnowcu. A choć nie znano wtedy spalin ani
dymów fabrycznych, powietrze miejskie pomimo to nie było dobre: zbyt dużo było
w miastach brudnych ulic, zatkanych kanałów, wyziewów z rzeźni i z garbarni.
Jeżeli jeszcze w dodatku trzeba było tym powietrzem oddychać tylko w ciasnych
lub zawilgoconych ścianach, stawało się podwójnie niezdrowe: dlatego właśnie tak
sobie ceniono w klasztorach ogrody. Ksieni benedyktynek poznańskich, które nie
miały niestety nic prócz małego podwóreczka, posunęła się nawet do tego, że
prosiła biskupa o pozwolenie wysyłania sióstr na spacer do ogrodu położonego za
miastem, a należącego do klasztoru; ale to by już było tak wielkie przekroczenie
praw klauzury, że zgorszony biskup odrzekł: "Niechaj panna więdnie jak rzep-
ka!"46
117


Klauzura
Rozdział 16
Kto pragnie życia zakonnego, pragnie też oddalenia się od świata w stopniu
właściwym dla swojego powołania. A choć rodzajów powołania jest wiele, zawsze
jednak ten, kto życie swoje poświęca Bogu, potrzebuje jakiegoś przynajmniej
minimum samotności i skupienia. I to zarówno po to, żeby swoje powołanie
wypełnić, jak i po to, żeby w nim wytrwać: wiemy już, że zaniedbania w życiu
zakonnym mogą prowadzić nawet do zmarnowania łaski. Klasztorne odosobnienie
jest więc zarazem drogą do modlitwy i jej ochroną.
Żeńskie życie zakonne zjawiło się w Polsce w czasach, kiedy wprawdzie
jeszcze nie było w Kościele ogólnych praw dotyczących klauzury mniszek i sprawę
tę regulowały ustawy własne poszczególnych zakonów lub nawet klasztorów - ale
jednocześnie szczególny akcent kładziono na to obronne znaczenie klauzury. Z jed-
nej strony bowiem doświadczenie epok barbarzyńskich nauczyło już ludzi, że
czasem do ochrony poświęconego Bogu panieństwa potrzebny jest naprawdę gruby
i wysoki mur, który by dzielił mniszki od rozwydrzonej zgrai - a z drugiej
uprawiane jeszcze wtedy oddawanie do zakonu małych dzieci zaludniało klasztory
osobami bez powołania, które nie traktowały swych ślubów poważnie i czasem
usiłowały je obchodzić, dając przy tym powszechne zgorszenie. Mężowie w prawie
uczeni rozumowali więc tak: Skoro wyjście z klasztoru jest mniszkom dozwolone,
pobożna idzie na sumę parafialną, a niepobożna między kramy. Niechże więc lepiej
obie siedzą w domu! Tak powstało prawo klauzury, przez które obowiązkiem
wszystkich stało się to, co dotąd część zdrowo myśląca uważała raczej za przywilej.
Jest bardzo niewiele źródeł, z których można by poznać praktykę klauzury
w Polsce w średniowieczu. W każdym razie dozór nad nią należał do przełożonych
zakonnych. W roku 1298 papież Bonifacy VIII wydał jednak konstytucję Peri-
culoso, w której poddał wszystkie klasztory mniszek prawu pełnej klauzury, nad jej
zaś zachowaniem mieli odtąd czuwać miejscowi biskupi. Była to nowość tak
wielka i sprawiająca w praktyce tyle trudności, że na Zachodzie natychmiast
posypały się prośby o dyspensy i pojawiły się nawet całe zakony zwolnione od
klauzury bonifacjańskiej.1 Co do Polski, nie jest nawet pewne, czy nowe prawo
dotarło w ogóle do wiadomości (albo świadomości) ogółu zainteresowanych.
W każdym razie w 35 lat po jego ogłoszeniu, w roku 1333, przeorysza benedyk-
tynek kołobrzeskich Adelajda i ich prepozyt Herman zawarli umowę z kandydatką
do klasztoru, Małgorzatą córką Zygfryda, panną wielce posażną, bo wnoszącą
klasztorowi stały dochód dwu łasztów soli rocznie; otóż umowa stanowi, że w za-
mian za to Małgorzata nie będzie nigdy w czasie głodu wysyłana na żebry, ale
żywiona na miejscu kosztem zgromadzenia!2 Tak to warunki życia określają prak-
tykę: i widać, że czasem można było dostać nie pozwolenie, ale nakaz wyjścia,
choćby się wcale nie chciało.
Taki stan rzeczy trwał aż do XVI wieku włącznie, czyli aż do powszechnego
upadku żeńskiego życia zakonnego w Polsce. A pierwsze pokolenie reformatorek
i reformatorów tego życia przypisało później ów upadek właśnie przede wszystkim
niedostatkom klauzury, narażającym mniszki na wszelkie pokusy świata: "zawar-
cia klasztornego nie zachowywały, a w wolności żyjąc, znowu się zaś do świata
wracały z wielkim niezbudowaniem".3 Toteż owo pokolenie reformatorskie usiło-
wało na przyszłość nieszczęściu zaradzić, każdy po swojemu: zakonnice przez
wzrost gorliwości, a kanoniści przez mnożenie praw. Sobór trydencki zajął się tą
sprawą w roku 1563: odnowiono konstytucję Periculoso, poddając jej wszystkie
mniszki i kasując wszelkie zwolnienia, przy czym raz jeszcze podporządkowano
klauzurę żeńską biskupom: oni to mieli odtąd wyłączne prawo udzielania wszel-
kich potrzebnych dyspens. We Włoszech nie było to trudne. W Polsce, gdzie
diecezje były (w porównaniu z włoskimi) ogromne, a w dodatku biskupi często
nieobecni - stanowiło to już znaczne utrudnienie w porównaniu z dotychczasową
swobodą, ale to jeszcze nie był koniec. Zaraz bowiem w następnych latach, od
pontyfikatu Piusa V zaczynając, posypały się zarządzenia ograniczające władzę
biskupów, aż wreszcie konstytucja Decori et honestati z 1570 roku ustanowiła to,
co dziś nazywamy klauzurą papieską. Według tego prawa żadna mniszka nie
mogła, i to pod karą ekskomuniki, nogą stąpić za próg klasztorny bez specjalnego
pozwolenia samej Stolicy Apostolskiej. Wyjątek zrobiono w przypadku: wyjazdu
na nową fundację, pożaru, trądu lub epidemii w samym już klasztorze stwier-
dzonej; potem w praktyce dodano jeszcze zbliżanie się wojsk nieprzyjacielskich.
I tak jednak biskup zawsze musiał najpierw stwierdzić urzędowo konieczność
wyjścia i dać pozwolenie na piśmie. Może z wyjątkiem pożaru!
119


Dom
Rzeczywistą konieczność zaś, w pojęciu np. benedyktynek chełmińskich,
stanowiły następujące przypadki. Co do klauzury czynnej (wychodzenia): do-
glądanie majątków klasztornych, gdyż bez dobrze postawionej gospodarki "ducho-
wne rzeczy długo trwać i pomnożenia brać nie mogą"5; stawanie w sądzie; przeno-
szenie zakonnic w razie potrzeby do innych klasztorów i "inszych przyczyn
wiele ważnych", przez co rozumiano: ucieczkę przed wrogiem, wyjazd dla porato-
wania zdrowia oraz ucieczkę przed zarazą, zanimby się jeszcze pojawiła w klasz-
torze. ("Jakoby nam pozwalał gasić ogień, dopiero kiedy już się dobrze zapali"
- skomentowała pewna ksieni zakaz uciekania, dopóki by się w samym klasztorze
nie stwierdziło epidemii.6 Co do klauzury biernej (wpuszczania): oprócz wypad-
ków oczywistych, takich jak lekarz do chorej, kapłan do umierającej oraz tragarze
wnoszący ciężary - benedyktynki polskie, wbrew zdaniu rygorystycznie nastawio-
nych prawników, uważały za konieczne przyjmowanie dziewcząt na naukę (w
czym zresztą zgadzała się z nimi większość zakonów żeńskich), a także przez długi
czas sprzeciwiały się kratom tak w kościele, jak i w rozmównicy. Mszę św. chciały
mieć u siebie w chórze, trzeba więc było księdza do tego chóru wpuścić. Z gośćmi
zaś rozmawiały w izbie bez krat: nie raz nie podobało się to wizytatorom.
Prawomocne pozwolenia na realizację tych pragnień znajdowano przede
wszystkim w deklaracjach do reguły chełmińskiej, zatwierdzonej przecież powagą
Stolicy Apostolskiej w roku 1605; a poza tym co roku należało odnowić wszelkie
okresowe pozwolenia u biskupa. Jakkolwiek konstytucja Decori et honestati pozo-
stawiała biskupom tylko funkcję stróżów, pilnujących dokładnego wykonywania
przepisów, i niektórzy z nich tak rzeczywiście swoją rolę traktowali, to jednak
większość uważała to za ograniczenie należnej sobie władzy i wolała powoływać
się na nieco wcześniejszą ustawę soboru, która dawała im prawo decyzji.7 Udzielali
więc bez większych trudności pozwoleń, o które ich proszono, i do dziś w ar-
chiwach klasztornych zachowały się liczne urzędowe facultates exeundi - po-
zwolenia na wyjście.
Szczególnie ciekawy jest casus dominikanek-tercjarek, których kilka wspólnot
zastała w Polsce reforma trydencka. Nie miały one własnych kościołów, ale na
wszelkie nabożeństwa chodziły do dominikanów, a więc przez ulicę lub przez
cmentarz. W początkach wieku XVII niektóre z nich tak już z tej racji niepewne
były zbawienia, że znalazłszy sobie fundatorkę, założyły w roku 1621 klasztor
klauzurowych mniszek, i to pomimo obaw (szczerze w opisie tej fundacji wy-
znawanych) przed tak surowym trybem życia.8 A niemal jednocześnie znany autor
dominikański Mikołaj z Mościsk opracował dla tercjarek regułę, w której wstępie
broni usilnie tego "stanu wolniejszego" w Kościele, dowodzi jego równoupraw-
nienia i świętości.9 I faktycznie pięć takich wspólnot nieklauzurowych przetrwało
aż do rozbiorów.
Zakony nowo sprowadzone gorszyły się tym wielce, nawet zresztą i klauzurą
zachowywaną przez polskie mniszki. Jeszcze za życia pierwszego pokolenia miejs-
cowych reformatorek (które, nawiasem mówiąc, odnowiły polskie życie zakonne
żeńskie przed męskim) znajdujemy w aktach karmelitanek bosych notatkę, że
"między szkodami karności zakonnej, które się w tym królestwie znajdują, naj-
większe bywają między zakonnicami, albowiem ci tu w powinnej klauzurze zakon
ich nie trzyma ani szkodliwej wolności zabronić im kto może".10 Tym bardziej
więc należało dać dobry przykład, i rzeczywiście w normalnych warunkach dawa-
no go z całym poświęceniem, tylko że właśnie normalne warunki zdarzały się
w Polsce dość rzadko. Weźmy siedemnastowieczne kroniki karmelitanek bosych:
wiecznie tam albo wojna, albo zaraza wygania siostry z klasztoru i każe im tułać
się po świecie, wśród mnóstwa niewyobrażalnych już dzisiaj trudności. Benedyk-
tynki były na taką ewentualność przygotowane: stawiały po swoich włościach
klauzurowe dworki i przynajmniej podczas zarazy znajdowały w nich schronienie.
Karmelitanki takich dworków nie miały, tułały się więc od dobrodzieja do dob-
rodzieja, ktokolwiek chciał i mógł pomieścić je i wyżywić.
W przerwach jednak, kiedy panował pokój i zdrowie, a zwłaszcza w XVIII
wieku, kiedy się przyzwyczajono do stałych przemarszów wojsk obcych i przed
zarazą też już na ogół nie uciekano - zakony nowo sprowadzone różniły się od
starych ściślejszą klauzurą. Inna rzecz, że z biegiem lat, zwłaszcza w czasach
saskich, także i u sakramentek, i wizytek nie wszystko podobało się wizytatorom;11
pytanie jednak, jakie ci ostatni stawiali kryteria. Bywało bowiem, że za uchybienie
uznawano nawet temat przeprowadzonej w parlatorium rozmowy. Sądy pod-
danych, swatanie sług, a także m.in. oglądanie przez kratę oswojonego niedźwie-
dzia doczekały się surowej nagany.12 Zdaje się, że w ciągu tych dwu wieków tylko
karmelitanki bose pozostawały zawsze i wszędzie wzorem takiej klauzury, jakiej
sobie życzyli wizytatorzy. I nic dziwnego, jeżeli z rozmyślań właśnie dla kar-
melitanek pisanych widać, że nawet wysunięcie palca za kratę uważano u nich za
ciężkie przewinienie."
121


122
Kontrast między tą surowością a praktyką innych zakonów wzrastał z latami.
Wystarczy zajrzeć do osiemnastowiecznych kronik norbertanek w Imbramowicach:
nie ma prawie tygodnia, żeby tam nie nocowało kilka zakonnic różnych reguł w drodze
z Krakowa albo do Krakowa.14 A to na sądy, a to na leczenie, a to do włości...
W dodatku w sto lat po reformie tyle się już namnożyło precedensów i zastarzałe
zwyczaje miały już taką siłę, że nieraz zaniedbywano tej czystej formalności, jaką stało
się uzyskiwanie pozwoleń biskupich. Tak np. ksieni sierpecka Podoska (1755-1797?),
wyjeżdżając na inspekcję folwarków, brała na to facultatem exeundi tylko do roku
1773, kiedy to biskupem jej diecezji został brat królewski, Michał Poniatowski; potem
przestała, jak twierdzi, "przez wzgląd godności jego"1S - ale oczywiście wyjeżdżała
nadal. Niewątpliwie w tych czasach pozwolenia brano szerokie, a interpretowano je
jeszcze szerzej. Nie znaczy to jednak bynajmniej, aby zakonnice na własną rękę
wychodziły na miasto albo żeby ktokolwiek obcy miał wstęp do klasztorów.
Wizytacyjne gromy spadały o takie np. wykroczenia, jak to, że u benedyktynek
jarosławskich służące mieszkające na stałe w klauzurze mogły wyjść do miasta,16
a benedyktynki słonimskie wychodziły czasem gromadnie na spacer na klasztorną łąkę.
Łąka ta, zresztą ogrodzona, leżała między ich klasztorem a rzeką i nikt inny tam nie
miał wstępu; niemniej wizytator, który to stwierdził w roku 1740, przeraził się, że całe
zgromadzenie jest od niepamiętnych lat pod ekskomuniką! Później wycofał się z tego
wyroku i pozostawił sprawę w zawieszeniu - tym samym zaś stary zwyczaj w mocy.17
Większość "nadużyć" tego rodzaju była po prostu skutkiem średniowiecznej jeszcze
tradycji, która okazała się silniejsza niż przepisy prawa; nigdy jednak, o ile mi
wiadomo, nie doszło z tego powodu do jakichś poważniejszych wykroczeń.
Dzieje klauzury, jak to nieraz stwierdzano, są właściwie dziejami niezachowa-
nia klauzury, a to głównie dlatego, że przez wiele wieków przepisy prawa nie
uwzględniały zupełnie różnic między zakonami, narzucając wszystkim istniejącym
legalnie w Kościele wspólnotom żeńskim to, co poprzednio brały na siebie, doko-
nując świadomego wyboru, tylko niektóre. Nie uwzględniały także realnych wa-
runków bytowania. Wyżyć z pracy rąk własnych, utrzymać z niej wspólnotę
i budynki, zachowując jednocześnie wszystkie ówczesne praktyki zakonne, długie
godziny modlitw i rozmyślań - było w ówczesnych warunkach ekonomicznych
zupełną niemożliwością: zbyt mały był na tę pracę popyt. Na jałmużnę także nie
można było liczyć: nawet bardzo mała wspólnota, mieszkająca w najskromniej-
szych warunkach, z samej jałmużny by nie wyżyła, bo jej tyle nie dawano;
zwłaszcza wspólnota kobiet, które nie mogły w zamian Mszy odprawić. Pozo-
stawała ziemia i renty. Renty z sum lokowanych na procent dochodziły jednak
bardzo nieregularnie i ciągle trzeba się było procesować o ich wypłaty, toteż
klasztory nie mające ziemi starały się łatać swój budżet, przyjmując na dożywocie
bogate rezydentki - co jednak także nie podnosiło obserwancji zakonnej. I dlatego
bardzo niewiele było w Polsce klasztorów żeńskich, które by się nie starały
o kawałek ziemi, choćby o taką lichą folwarczynę, o jakiej pisze ze zgrozą matka
Konstancji Radziwiłłówny. To było najpewniejsze i najbezpieczniejsze, bo choć 123
włości należało oczywiście dopatrzyć, w ich objazd wyruszała ksieni albo szafarka
z socjuszką (rzadziej większa grupa sióstr do jakiejś pracy), a reszta zakonnic nie
wiedziała nawet o żadnych problemach gospodarczych. Żeby jednak zapewnić
ogółowi taki spokój, kilka zakonnic musiało co jakiś czas wyjść z klauzury. Wprawdzie
wizytatorzy nakazywali zatrudniać "rządców, ludzi pewnych" - nie dodawali jednak,
skąd się takich bierze; a bolesne doświadczenie uczyło, że i najpewniejszych dobrze
jest przypilnować. Inaczej bowiem majątki podupadną, a do klasztoru wkradnie się
głód i bałagan. Zakony nowej fali, uważające klauzurę za nienaruszalną, wolały mimo
to zaryzykować raczej nieporządek we włościach niż wyjście; czasami także próbowa-
ły doglądać swych majątków przez siostry zewnętrzne, choć te z natury rzeczy
niewielki miały autorytet. Do dzisiaj żyją ludzie, którzy pamiętają, jak to ksieni
benedyktynek przemyskich wyjeżdżała na inspekcję folwarków karetą szczelnie
zamkniętą, o oknach zasłoniętych i zakratowanych... na czas drogi. Bo na miejscu
niewątpliwie z tej karety i zza tych krat wysiadała, i można mniemać, że żaden nie
naprawiony płot czy nie załatany dach nie uszedł jej gospodarskiemu oku.
Niemniej, jak się już rzekło, w czasie pokoju i zdrowia (gdy akurat zdarzył się
rok wolny od zarazy} panny siostry żyły w swoim "zawarciu"', i tam właśnie było
im dobrze, i to nie tylko z przyzwyczajenia. Niewątpliwie rytm życia zakonnego
- dnia, tygodnia, roku - wciąga ogromnie, i kto raz mu się poddał, ten już nigdzie
indziej nie poczuje się u siebie w domu. Ale poza tym - znajdujemy to nie
w paragrafach prawa, ale w pismach samych mniszek - grał tu właśnie rolę ów
pozytywny aspekt odosobnienia od świata: w jakichże innych warunkach możliwe
byłoby milczenie, zapewniony regularny czas na modlitwę, odsunięty byłby od
świadomości ów strumień coraz to nowych doznań, nowin i wrażeń, z którym tak
łatwo jest płynąć, ale w którym jeszcze łatwiej jest zatopić życie wewnętrzne?
W klauzurze nie ma co oglądać i zwiedzać: wiecznie te same białe mury, a jeśli
nawet (zwyczajem niektórych zakonów) są na nich jakieś napisy albo obrazy, po
roku już się ich nie zauważa... W ogrodzie wiecznie te same drzewa i kwiaty i ten
sam skrawek sąsiedniej kamienicy, wystający znad muru. Z ulicy słychać człapanie
koni po błocie i rano może kroki ludzi, śpieszących na Mszę do klasztornego
kościoła, a wieczorem pijacką piosenkę, jeśli gdzieś blisko jest karczma. Niewiele
czasu potrzeba, żeby to wszystko przestać zauważać. Co pozostaje? Skonden-
sowana przygoda wewnętrzna. Indywidualny rytm natchnień i oschłości, odkryć
coraz to nowych, choć właściwie powracających cyklicznie, uwagi stale wznoszą-
cej się ku Umiłowanemu i stale opadającej jak zmęczony wróbel, który już dzisiaj
wyżej nie poleci. Ale jest jeszcze jutro i pojutrze, jest jeszcze długi ciąg dni,
w których Łaska może stopniowo dokonać swego dzieła. Ta sama Łaska, oczywiś-
cie, wybiera nieraz drogi i metody inne: każe iść precz, na tułaczkę, i dzielić z całą
społecznością ludzką te największe spadające na nią niedole. Ale normalnie to
właśnie tu, w "zawarciu", jest miejsce spotkania i umiłowany dom: nasz i Boży.


Dilexi
decorem
domus tuae
Rozdział 17
"Umiłowałem ozdobę domu Twojego" - tak tłumaczyły ten werset psalmu 25
panny siostry i tak go do siebie stosowały. Domem Bożym był oczywiście przede
wszystkim kościół klasztorny, ale także i sam klasztor, ów "namiot spotkania z Panem".
Myśl ta była stara, bo już św. Benedykt kazał "wszystkie sprzęty klasztoru i cały
dobytek" szanować jak poświęcone naczynia ołtarza:1 nie po to, żeby przez to osiągnąć
większą oszczędność w używaniu łopat i mioteł, ale dlatego, że wszystko to, co jest
w klasztorze, rzeczywiście służy chwale Bożej bądź bezpośrednio, bądź przynajmniej
pośrednio przez uświęcenie osób. Od wieków więc tak budynki klasztorne, jak i całe ich
wyposażenie, były traktowane przez zakonników jako w jakimś sensie święte. Oprócz
wzmożonego poczucia odpowiedzialności za stan ich zachowania płynęła z tego
dodatkowa, teologiczna motywacja dla i tak wrodzonej człowiekowi dbałości o piękno.
Po prostu z miłości do domu Bożego dbano o jego "ozdobę".
W klasztorach męskich (czy gotyckich, czy barokowych) podziwiamy przede
wszystkim architekturę, którą sami mnisi stworzyli dla swoich potrzeb. Wspólnoty
żeńskie na ogół mniej miały do powiedzenia w tej kwestii: budowano na wzór
klasztorów męskich albo według gustów fundatora, albo stosownie do obfitości (a
częściej szczupłości) pierwotnego miejsca i zasobów. Dopiero przebudowa była
dziełem samych mniszek, przystosowujących do potrzeb codziennego życia niewy-
godne nieraz pomieszczenia. Ale właściwym terenem ich dbałości o ozdobę domu
Bożego było wyposażenie - i te wszystkie gałęzie sztuki, które składały się na
piękno liturgii oraz estetykę życia codziennego.
Oczywiście w różnych epokach, a także w różnych zakonach rozmaicie tę
ozdobę pojmowano. Na początku niektóre nowe zakony lub reformowane gałęzie
starych ostro przeciwstawiały się zastanym zwyczajom i odrzucając bogactwo
ornamentów żądały maksymalnej prostoty. Jakże walczyli o nią niegdyś cystersi
i franciszkanie! Często jednak bieg czasu i odmiana gustów zacierały przynajmniej
częściowo te różnice. W czasach potrydenckich nowo wybudowane kościoły i kla-
sztory cysterskie nie różnią się już pod względem rozmiarów i ozdoby od benedyk-
tyńskich - weźmy taki Krzeszów! - a i franciszkańskie wedle możności nie
pozostają w tyle. Przynajmniej kościoły - co do samych klasztorów uboga prostota
jest nadal ideałem. To rozróżnienie jest typowe dla epoki. Nawet karmelitankom
bosym konstytucje pozwalają mieć kościół okazały, byleby sam klasztor był nie-
wielki.2 Wizytki zaś formułują tę zasadę jeszcze dokładniej: wszystko ma być
w klasztorze ubogie, "wyjmuje się jednak ołtarz i kościół, którego porządek ma
być bogaty i drogi, ile się świątobliwie nabyć może, a to dla czci i chwały
Majestatu Boskiego".3
Dla ludzi baroku było bowiem nie do pojęcia, jak można podczas Mszy św.
położyć Ciało Pańskie na glinianym, na przykład, albo nawet i miedzianym, a nie
pozłacanym naczyniu. Byłby to dowód braku szacunku, a kto wie, czy i nie braku
wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa pod postaciami eucharystycznymi: here-
zja i zgorszenie dla wiernych. Idąc dalej, należało i szaty liturgiczne, i wnętrze
kościoła mieć tak ozdobne, jak tylko środki materialne pozwalały: to było swois-
tym wyznaniem wiary. Ozdoba zaś w owej epoce łączyła dwa pojęcia: sztuki
i bogactwa. Nie wystarczało ani samo bogactwo, ani sama sztuka. Ponieważ to
przekonanie było w całym społeczeństwie powszechne, nawet ubogim klasztorom
nie brakowało dobrodziejów, którzy dawali lub zapisywali w testamencie złote
i srebrne przedmioty - monety, stare pasy, dzbany - z przeznaczeniem na przeto-
pienie i sporządzenie odpowiednich naczyń kościelnych; suknie z bogatych materii
do przerobienia na ornaty; wreszcie sumy pieniężne na wystawienie bocznych
ołtarzy, malowanie i złocenie wnętrza itd. I nikomu by chyba nie przyszło do
głowy zgorszyć ludzi i uszczuplić widzialną cześć Bożą przez odmowę przyjęcia
takiego daru. Karmelitanki krakowskie w niecałe pół wieku po fundacji miały już
tyle szat i sprzętów kościelnych, że uciekając przed Szwedami musiały zamurować
w specjalnym schowku około dwudziestu skrzyń własnych, nie licząc depozytów
innych klasztorów i osób prywatnych.4
Jeżeli klasztor miał wystarczające fundusze własne, również i z nich na
ozdobę domu Bożego nie żałowano:
"Niżej podpisana zgodziłam sławetnego pana Jana Langenhana, snycerza
toruńskiego, na wystawienie ołtarza wielkiego w kościele naszym Św. Jakuba
Apostoła, w ten sposób. Pan snycerz podejmuje się ołtarz wymieniony według
abrysu na łokci 18 wysoki, na łokci 14 szeroki wystawić. W robocie stolarskiej
drzewo sosnowe należycie wysuszone, a w snycerskiej lipowe być ma, czego pan
125


126
snycerz dojrzeć powinien. Który się sam płacić stolarzowi z sumy jemu kontraktem
niniejszym postąpionej obiecuje. Osoby wszystkie w abrysie wyrażone z dobrym
afektem i proporcjonalne być mają. Osoby w pierwszej kondygnacji abrysu wyra-
żone być mają na łokci półtrzecia, na drugiej kondygnacji osoby łokci dwa wyso-
kie. Na Świątki wystawić 1732 roku robotę obliguje. Zgoła tak snycerska, jako
stolarska robota być powinna bez nagany. Ja zaś za pracą ogółem obiema, panu
snycerzowi i stolarzowi, którego sobie pan snycerz ugodzić powinien, za tę robotę
postępuję złotych pruskiej monety 1000, mówię tysiąc złotych pruskich, i za
wystawieniem ołtarza zupełnie wyliczyć deklaruję. I na to się podpisuję, die 16
octobra 1731 w Toruniu, Teresa Lasocka ksieni klasztoru toruńskiego, Johan
Anton Langenhan. Die 16 octobris wziął na tę robotę florenów 100." A w rok
potem następna już ksieni tego samego klasztoru (benedyktynek toruńskich) uma-
wia się ze snycerzem i rajcą lubawskim, Jerzym Tadeuszem Dąbrowiczem, o wy-
rzeźbienie łuku - dziś to nazywamy tęczą - do prezbiterium kościoła: "...który to
arcus podług abrysu już prezentowanego w Toruniu... powinien będzie jak najlep-
szą robotą snycerską i stolarską (gdzie będzie zachodziło) wystawić, i tak w rum-
bie, jako i w ozdobach w rzeźbie swój pokazać kunszt, tak aby ni w czym nie było
nagany..."5
I ołtarz, i tęcza zachowały się w kościele do dzisiaj, chociaż klasztor półtora
wieku temu skasowali Prusacy. Tak zamawiano sprzęt wielki i mały, wyroby
snycerzy i stolarzy, ludwisarzy, organmistrzów, złotników... W miarę możności
najlepszych dostępnych: np. benedyktynki wileńskie miały w swoim kościele
komplet obrazów do wszystkich ołtarzy, namalowany przez Szymona Czecho-
wicza. Wielkie inwestycje pokrywano oczywiście z kasy konwentu, ale małe
nieraz z sum prywatnych (i z własnej inicjatywy) poszczególnych zakonnic, tam
mianowicie, gdzie się zwyczajowo utarło, że siostrom wolno rozporządzać jakąś,
np. otrzymaną od krewnych, jałmużną. I za cnotę to uchodziło, nie zaś za grzech
"proprietarstwa", jeśli któraś przeznaczyła taki dochód na monstrancję, na po-
złacane sukienki dla szczególnie czczonego obrazu, na nowe ampułki czy nawet
(gdy była to większa suma) na wystawienie ołtarza dla bractwa. Jak kto mógł
i umiał, tak się pragnął do tej ozdoby przyczynić.
Prace wszystkich wymienionych tu rzemieślników kupowano: nie znalazłam
dotąd wiadomości o żadnych ówczesnych zakonnicach, które by same np. malowa-
ły obrazy albo tym bardziej rzeźbiły czy uprawiały złotnictwo. Była jednak dzie-
dzina sztuki, która stanowiła ich specjalną, tradycyjną domenę: hafciarstwo. Kroni-
ka benedyktynek chełmińskich wymienia ukończone "roboty kościelne" na samym
początku każdorocznych dziejów, jakby rzecz ważniejszą nawet od fundacji
i wszelkich innych klasztornych wydarzeń.6 Widzieliśmy już przy podobnej robo-
cie norbertanki zwierzynieckie, których piękne zbiory zachowały się do dzisiaj.
Szczególnymi zdolnościami na tym polu wykazała się tam siostra konwerska,
Anna Hynkówna (+1693), dla której zachwycone zgromadzenie wyprosiło przejś-
cię do pierwszego chóru.7 W Krakowie słynęła też z haftów bernardynka Eufrozy-
na Szeligowska (+1779).8 Po grodzieńskich brygidkach jest dzisiaj co podziwiać
w warszawskim Muzeum Archidiecezjalnym; po żarnowieckich benedyktynkach
i norbertankach żukowskich na miejscu, w Żarnowcu i w Żukowie. I tak dalej...
Wprawdzie niewiele takich zbiorów dotrwało do dzisiaj bez większego uszczup-
lenia, ale osiemnastowieczne inwentarze wizytacyjne świadczą, że po kilkudziesię-
ciu latach pilnej pracy zakonnic klasztorne zakrystie stawały się skarbcami liczący-
mi setki arcydzieł: ornatów, antepediów, dalmatyk, welonów (na kielich mszalny),
stuł, obrus, bielizny kościelnej... Wszystko to kompletami robione, dobrane kolorem
i wzorem, a potem starannie przechowywane, zatrzymuje nieraz do dzisiaj orygina-
lne barwy i cały urok skomplikowanej, pełnej motywów kwiatowych ornamentyki
baroku.
Niemniej była to praca tak dobrze znana i oczywista, że o jej przebiegu
i sposobie źródła mówią nam bardzo niewiele. Kroniki notują tylko poszczególne
wykonane szaty; rachunki podają koszty. Skąd jednak na przykład brano wzory?
Kronika benedyktynek poznańskich w nekrologu Joanny Jaskólskiej (+1656) poka-
zuje utalentowaną zakonnicę, która rysowała je sama;9 natomiast w księdze ra-
chunkowej benedyktynek nieświeskich znajdujemy w roku 1746 zapis: "Malarzo-
wi za rysowanie różnych wzorów florenów 16. "10 Musiało więc z tym być różnie,
w zależności od warunków i talentów, a bardzo także prawdopodobne, że klasztory
między sobą wymieniały co piękniejsze rysunki. Jeszcze większą zagadką jest ilość
czasu potrzebna na wykonanie "afterską robotą" np. ornatu. Poświęcano na tę
pracę około czterech godzin dziennie; liczba dni, a raczej miesięcy czy lat zuży-
tych na jedną sztukę, musiała oczywiście zależeć od rozmiarów pokrytej haftem
powierzchni, od wzoru, od przyjętej techniki... I właśnie bardzo trudno znaleźć
jakikolwiek konkretny zapis na ten temat. Natrafiłam dotychczas tylko na jeden:
w kronice benedyktynek sandomierskich między rokiem 1773 a 1774 całe cztery
strony zajmuje opis "ornatu klejnotowego", szytego perłami, rubinami i diamen-
tami, "który się zaczął robić w kwietniu roku Pańskiego 1772, skończony w grud-
niu r.P. 1773".u Praca nad nim trwała więc mniej więcej rok i trzy kwartały,
a rysunek, sądząc z opisu, był wielce skomplikowany. Jego podstawy stanowiły
ozdobne konchy, wyżej zaś wyobrażone były serafiny oraz starotestamentowe
symbole kapłaństwa (jak świeczniki, chleby pokładne, szaty Aarona) i motywy
eucharystyczne. Wszystko to oplatał i łączył motyw roślinny, zapewne delikatny
i skomplikowany. Na wykonanie tak złożonego wzoru potrzeba było niecałych
dwu lat; nie wiemy jednak, po pierwsze, czy pracowała nad nim jedna zakonnica,
czy kilka, po drugie zaś, jak czasochłonnej techniki użyto, gdyż drogie kamienie
były tylko wykończeniem wzoru, nie zaś samym wzorem. I niewątpliwie aplikacja
("wystrzyganie"), którą z upodobaniem stosowano zwłaszcza na antepediach,
mniej zabierała czasu niż haft właściwy. Ten ostatni wymagał długiego ślęczenia,
gdyż zachowane hafty "cieniami" odznaczają się nieprawdopodobną wprost do-
127


128
kładnością w kładzeniu obok siebie ściegów tak drobnych, że ludzie zwiedzający
dzisiaj skarbce i muzea kościelne nie chcą wierzyć, by coś takiego było naprawdę
tworem ludzkiej ręki i oka, nie zaś precyzyjnej maszyny. Tym usilniej jednak
pytają oni o czas potrzebny na taką robotę i najchętniej usłyszeliby, że wymagała
ona całego życia. Niewątpliwie nie... Zapewne nie zabierała więcej niż jakieś
cztery lub pięć lat w normalnych warunkach pracy, to jest bez większych przerw.
Brak jednak na ten temat zarówno źródeł, jak i ustnej tradycji.
Zwyczaje niektórych zakonów sprzeciwiały się dość stanowczo wykonywaniu
przez mniszki bogatych haftów. Na przykład u karmelitanek krakowskich raz
nawet złożono przeoryszę na trzy miesiące z urzędu za to m.in., że coś w klasztorze
pozwoliła wyhaftować złotem.12 Zdaje się jednak, że ten przepis stosował się nie
do kościelnych haftów, ale do świeckich, podejmowanych dla zarobku. W każdym
razie mniej więcej w tym samym czasie m. Marchocka posłała na grób św. Teresy
do Alby "obraz piękny, złotem i perłami haftowany, całą osobę św. Matki wyraża-
jący, od wierzchu aż do stóp kamieniami drogimi i perłami świecący".13 I nie
słychać, żeby ktokolwiek miał jej ten wyraz pobożności za złe.
Klejnotów używano zresztą nie tylko do haftu: przeróżne owe "sztuczki",
łańcuszki, kanaki, których mnóstwo wymienia np. kronika benedyktynek sando-
mierskich, służyły także do dekoracji obrazów, figur i zwłaszcza monstrancji.
Jeżeli klasztor nie miał ich lub miał za mało, pożyczano je na czas większych
uroczystości od sąsiadów i dobrodziejów. Przy takiej okazji benedyktynki poznańs-
kie napytały sobie raz niemałej biedy, gdy całą tę "ozdobę" nocą ukradziono.
Złodziej jednak okazał się nie najmądrzejszy: usiłował ten ogromny i w dodatku
już publicznie "obwołany" łup spieniężyć w tym samym mieście, toteż udało się
stratę odzyskać.14
Poza sprawianiem wszelkich potrzebnych ozdób była jeszcze i stała, codzien-
na troska o schludność domu Bożego. Do zamiatania, odkurzania, mycia posadzek
był oczywiście kościelny i różne stale lub dorywczo najmowane do pomocy
kobieciny. Nieraz jednak i same zakonnice stawały do tej roboty: w zakonach
nowo sprowadzonych siostry zewnętrzne, w zakonach zaś starszych (a przynaj-
mniej u benedyktynek) także same mniszki. Przychodziły one do kościoła w nocy,
po zaryglowaniu wszystkich jego drzwi przez służbę, i nieraz godzinami pracowały
przy sprzątaniu i ozdabianiu wnętrza przed większymi uroczystościami. Zżymali
się na to wizytatorzy jako na łamanie klauzury,15 niemniej wiele jest świadectw
istnienia tego zwyczaju, i to zarówno w klasztorach ubogich, którym o służbę
mogło być trudno, jak i w bogatych, gdzie czyniono tak nie z potrzeby, ale
z pobożności:
"Nuż gdy się trafiły jakie dni święte albo uroczystość jaka... większej nad tę
rekreacji nie miała i pociechy [ksieni Sieniawska], jako by też z nawiększym
niewczasem swoim, w kościele ubierać, i na taki zabawie często aż do samy
jutrznie siedzieć. A gdy jej siostry prosiły, aby się na nie spuściła, żeby już sama
szła na pokój, obiecując, że będzie wszystko dobrze i pięknie - nadobnym ich
żartem zbywać umiała, mówiąc: Miłe siostry, dajcież mi pokój! Róbcie, a nie
gadajcie. Kościół to tu, Najśw. Sakrament na ołtarzu, a wy lada co mówicie! Albo
też tak im odpowiadała: Miłe siostry, nie pogardzajcież mną: taka ja dobra, jako
i wy! Czemuż ja też nie mam na chwałę Pana naszego robić, jako i wy? A jeżeli
mię stąd będziecie wyganiały, to ja kościół zawrę i wam każę spać... Także aparaty
kościelne sprawować, ręką swą szyć, haftować i wszelką robotę kościelną bardzo
rada sama robiła, i dawała nie tylko do kościoła swego, ale też i do innych,
zwłaszcza ubogich kościołów. Mawiała nieraz, że nie tylko tę trochę, com miała
z łaski Bożej, ale gdybym królewskie dostatki i nie wiem jako bogaty zbiór miała,
wszystko bym na chwałę Pańską i na ozdobę kościelną, i na ubogich obróciła..."16
Tak więc wyglądał ówczesny polski wzorzec świątobliwości w tej sprawie.
Pamiętajmy przy tym, że każda wspólnota zakonna, która posiadała włości, budo-
wała w tych włościach kościoły i bezustannie troszczyła się o ich remonty i wypo-
sażenie. Wymieńmy tu przykładowo akta norbertanek zwierzynieckich,17 benedyk-
tynek chełmińskich18 czy nieświeskich,19 pełne śladów tej troski.
Z wystawnym, często opiętym kosztownymi "oponami" lub obiciami wnęt-
rzem świątyni (benedyktynki nieświeskie sprawiły do swojego kościoła adamasz-
kowe obicie za 3200 florenów20) kontrastowało wnętrze celi zakonnej, zazwyczaj
bielonej i pozbawionej wszelkich ozdób poza kilku dozwolonymi obrazami święty-
mi. Wizytki mogły tych obrazów mieć do sześciu małych albo jeden duży;21
norbertanki tylko jeden, i to papierowy;22 augustianki i tego nie, gdyż w ich
ustawach czytamy: "Ściany celi niech będą gołe, i nie wolno na nich nic zawiesić,
chybaby od wilgoci dla ochronienia zdrowia; historie zaś lub obrazy być nie
powinny."23 U karmelitanek bosych jeszcze inaczej wyglądała ozdoba celi, jak się
dowiadujemy z radosnej relacji sióstr lwowskich, którym oddano do użytku klasz-
tor całkowicie wyposażony: "Już byli wszystko posprzątali wielebni ojcowie nasi
dla nas: w celach krzyże, trupie głowy, deseczki na łóżka..."24 W niektórych
innych zakonach, np. u benedyktynek, nie było na ten temat żadnych przepisów,
rozstrzygały po prostu miejscowe zwyczaje i zdanie przełożonych. Wszędzie też
dochodziło z latami do gromadzenia się całego mnóstwa świętych obrazów na
korytarzach i w miejscach regularnych. U karmelitanek krakowskich na Wesołej
(klasztor zasiedlony dopiero w 1725 roku) jest do dzisiaj przeszło sto obrazów
pochodzących sprzed XIX wieku. Bardzo rzadko natomiast słychać o jakichkol-
wiek poza krucyfiksami rzeźbach w klasztorze.
Co do przedmiotów użytkowych, pilnowano wszędzie ich skromności i tanio-
ści, zarazem jednak przestrzegano skrupulatnie porządku. U wizytek np. nie wolno
było mieć nic srebrnego poza łyżką,25 było jednak mnóstwo przepisów dotyczących
utrzymania w refektarzu czystości i estetyki.26 Wrodzona kobieca potrzeba wpro-
wadzania ładu w najbliższym otoczeniu, wsparta motywacją teologiczną, prowa-
dziła do przysłowiowej schludności klasztornej - zwłaszcza że w owych wiekach,
129
130
nie znających pośpiechu, czasu na odkurzanie nie brakowało. Przewidywał go
zresztą rozkład zajęć.
Wszystko to razem tak było zorganizowane, żeby sakralność miejsca skłaniała
do tym pilniejszego przestrzegania porządku, porządek zaś tym silniej uzmysławiał
sakralność miejsca. Zamiatając nie kościół już nawet, ale choćby własną celę,
służyło się tym samym ozdobie domu Bożego, a ta spokojna i prozaiczna czynność
stawała się także aktem kultu. W domu Bożym każdy krok może i powinien być
aktem kultu i o to właśnie chodzi, żeby się nim stał jak najpełniej: stąd ta swoista
klasztorna teologia miejsca świętego, którą starano się stosować w praktyce co-
dziennego życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dom wschodzącego słońca
zad(2) dom zaocz GS
gim leksyka dom
dom
dom 2 events
słownictwo 2 [dom]
Jak kupić dom mądrze i nie przepłacić (USA)(1)
P C and Kristin Cast Dom Nocy Ujawniona (Revealed) rozdział 18
zad dom met bad rol 11 zima

więcej podobnych podstron