Historia doktora Ratajczaka
Rzeczpospolita - 03.07.2010
Agnieszka Rybak
Historia doktora Ratajczaka
W Opolu trwa ostatnia dyskusja z doktorem Dariuszem Ratajczakiem w roli głównej. Czyją ofiarą jest zmarły historyk? Uczelni, "Gazety Wyborczej", własnych poglądów, ostracyzmu czy nałogu?
Dariusz Ratajczak
Nekrologów nie było. W kondukcie za trumną podążało
zaledwie kilkanaście osób. Najbliższa rodzina i garstka znajomych. Następnego
dnia w lokalnej gazecie ukazało się ogłoszenie. Rodzina z głębokim żalem
zawiadamiała, że 22 czerwca został pochowany tragicznie zmarły Dariusz
Ratajczak, lat 47. Składała podziękowania wszystkim tym, "którzy przez
lata byli życzliwi Dariuszowi".
Jedenaście dni wcześniej pod Centrum Handlowym Karolinka
na obrzeżach Opola w samochodzie Renault Kangoo ochrona znalazła zwłoki mężczyzny.
Dokumenty wskazywały, że zmarłym może być doktor historii Dariusz
Ratajczak, o którym 11 lat wcześniej usłyszała cała Polska, kiedy oskarżono
go o rozpowszechnianie tzw. kłamstwa oświęcimskiego.
W Internecie zawrzało. Ofiara intrygi, nagonki, zaszczuty
- to najczęściej pojawiające się opinie. Część internautów z
oburzeniem relacjonowała, że w wydaniu online "Gazety Wyborczej" w tytule
pierwszej informacji na temat śmierci Ratajczaka użyto sformułowania o
znalezieniu "ciała kłamcy oświęcimskiego" (potem tytuł zmieniono).
"Nasz Dziennik" winą obarczył właśnie "Gazetę Wyborczą" i podał,
że Ratajczak prawdopodobnie popełnił samobójstwo.
"Nasz Dziennik" przytoczył również opinię, że
historyk "padł ofiarą intrygi na Uniwersytecie Opolskim". Ktoś w sieci
zamieścił nazwiska i telefony kilku pracowników uczelni. Z sugestią, by
dzwonić i pytać: Jaka byłaby dziś decyzja? Czy zgadzają się z powszechnym
odczuciem, że wyrzucenie z pracy było przyczyną dzisiejszej tragedii?
Jak zwykle pojawiły się też teorie spiskowe: "Jaki
związek ma zatrzymanie agenta Mossadu ze śmiercią dr. Ratajczaka?", "Kto
zamordował?", oraz patetyczny apel o powołanie Komitetu Wolności Słowa, którego
podstawowym celem miałoby być niesienie pomocy osobom w podobnej sytuacji jak
tragicznie zmarły. Jedno jest pewne: śmierć Dariusza Ratajczaka nikogo w
Opolu nie pozostawiła obojętnym.
Kolorowy ptak
Był błyskotliwy, inteligentny. A jednocześnie bardzo
przystępny, kumpelski. Za to kochali go studenci - opowiada kolega.
- Barwna postać, kolorowy ptak. Oceniałem, że dla
takich powinno być miejsce na uczelni - mówi prof. Stanisław Nicieja,
promotor jego pracy doktorskiej.
- Jest oczywiste, że nie mógł pasować do środowiska
Uniwersytetu Opolskiego - nie ma z kolei wątpliwości Wiesław Ukleja,
legenda opolskiej opozycji, znajomy Ratajczaka.
Wielu zazdrościło Ratajczakowi znanej rodziny i kariery.
Przodek, Franciszek Ratajczak, poległ w powstaniu wielkopolskim. Ojciec, Cyryl,
znany w Opolu adwokat, bronił w sprawach politycznych. Prowadził między
innymi słynną sprawę braci Kowalczyków, którzy w proteście przeciw
wydarzeniom Grudnia '70 wysadzili aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu
w przeddzień milicyjnej akademii. WSP nazywano wtedy czerwoną Sorboną. Tu po
dyplomy przyjeżdżali partyjni dygnitarze i funkcjonariusze SB. Prawdopodobnie
dlatego na studia historyczne mecenas Ratajczak wysłał syna do Poznania.
Po powrocie Dariusz Ratajczak etat znalazł jednak właśnie
w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Do Instytutu Historii przyjmował go prof.
Stanisław Nicieja. - Zwykle uczelnia zatrudnia swoich absolwentów. O tym, że
zaprosiłem go na rozmowę, zdecydowała pozycja jego ojca. Pan Dariusz sprawił
na mnie dobre wrażenie, znał świetnie język angielski. Zdecydowałem się go
przyjąć - opowiada profesor.
Od tej pory Nicieja stał się promotorem jego kariery.
Profesor, który należał do PZPR, był wyznawcą "nurtu
pozytywistycznego", nie miał jednak oporów, by zostawiać na uczelni
zdolnych studentów związanych z opozycją.
Wiesław Ukleja wspomina, że z Ratajczakiem zetknął się
po raz pierwszy w 1988 r. na konspiracyjnym spotkaniu Młodzieżowej Grupy
Niepodległościowej Pokolenie 1980 - 1988. Chodziło o posklejanie różnych
nurtów działającej wtedy opozycji. - Ze spotkania tego zapamiętałem Darka
jako pasjonata historii obdarzonego błyskotliwym i samodzielnym sposobem
wnioskowania, podbudowanym solidną erudycją. Był z przekonań narodowcem. Ja
zwolennikiem piłsudczykowskiej myśli politycznej. To, co niewątpliwie nas
łączyło, to antykomunizm - opowiada Ukleja. Dariusz Ratajczak nie krył
endeckich poglądów. Na początku lat 90. sympatyzował ze Stronnictwem
Narodowym. - ZChN było dla niego stanowczo za łagodne - mówi kolega
historyk.
Profesor Nicieja uczynił Ratajczaka swoim asystentem. Po
latach wspomina, że jego współpracownik miał skomplikowaną osobowość. Żywił
do ludzi miłość lub nienawiść. Miał kolegów, z którymi się przyjaźnił,
a potem z nimi nie rozmawiał. Ale studenci bardzo go lubili. - Prowadził ćwiczenia
i na zaliczenie wszystkim stawiał piątki. To utrudniało mi egzamin, bo
przecież przez kilkanaście minut trudno się zorientować, z jakim studentem
mam do czynienia. Zwracałem mu uwagę: Pomagaj mi. A on odpowiadał: "oni są
dobrzy wszyscy".
Ratajczak był popularny. Łatwo się spoufalał.
Przechodził z młodzieżą na "ty". Chodził na piwo. Uwielbiał dyskusje,
a rozmówcą był błyskotliwym. Pracę doktorską - o sprawach sądowych:
politycznych i kryminalnych w czasach stalinizmu - przygotowywał pod
patronatem prof. Niciei. - Był moim uczniem - opowiada profesor. - Starałem
się mu pomóc. Przyspieszaliśmy termin obrony, bo pracownik uczelni musi się
doktoryzować w ciągu ośmiu lat.
W 1997 r. Ratajczak obronił pracę doktorską. Do 1999 r.
miał już na swoim koncie publikacje: "Polacy na Wileńszczyźnie 1939 -
1944", "Świadectwa ks. Wojczaka", "Krajowa Armia Podziemna".
Sąd i osąd
Zbigniew Górniak, dziennikarz Polskiego Radia Opole i
"Nowej Trybuny Opolskiej", wspomina: - Z kolegą napisaliśmy żartobliwy
tekst: dziesięć najbardziej obiecujących karier. W tej dziesiątce umieściliśmy
Ratajczaka. Typowaliśmy, że przed Darkiem jest długa, ciekawa kariera. Wkrótce
potem zamiast kariery wybuchła afera.
Tak naprawdę do dzisiaj nie wiadomo, do czego potrzebna
mu była publikacja "Tematów niebezpiecznych". Małą książeczkę, która
- jak się potem okazało - miała siłę rażenia bomby atomowej, wydał w
1999 roku za własne pieniądze w nakładzie 350 egzemplarzy. Zaznacza w niej:
"Mnóstwo tu ocen ostrych, prowokacyjnych, mogących wywołać środowiskowe
protesty. Wszystko zależy od mocnych nerwów i poczucia humoru". A potem
pisze, że cyklon B stosowany był w obozach koncentracyjnych do dezynfekcji,
nie do mordowania. "Wniosek ostateczny nasuwa się sam: w obozach ludzie
umierali głównie na skutek chorób wynikających z niedożywienia, złych
warunków higienicznych, morderczej pracy, a ciała palono w krematoriach, aby
zapobiec epidemii". Streszcza opinie zachodnich rewizjonistów, miesza je z własnymi.
- Książka była nieszczęśliwa nie tylko z tego powodu - uważa jeden z
pracowników Instytutu Historii. Można w niej znaleźć publicystyczny język,
passusy o czerwonej profesurze, anonimowe epitety, które pracownicy uczelni
odczuli jako skierowane pod ich adresem. Książeczkę można było kupić w
uczelnianym kiosku. Autor rozdawał ją kolegom z dedykacją.
Publikacja przeszłaby jednak bez echa, gdyby nie
zainteresował się nią dyrektor Muzeum Auschwitz-Birkenau. Rok wcześniej weszła
w życie ustawa o IPN, a niej przepis o karach za kłamstwo oświęcimskie.
Sprawę opisała "Gazeta Wyborcza".
W Opolu pojawiły się media - ogólnopolskie i światowe
rozgłośnie i stacje telewizyjne. - Był taki czas, kiedy w gabinecie miałem
wszystkie stacje radiowe z całego świata. Ratajczak, a przy nim Uniwersytet
Opolski, stał się wiadomością numer jeden - wspomina prof. Nicieja. W
sprawie wypowiadały się autorytety. - Dostawałem listy doktorów honoris
causa uczelni, że oddadzą tytuły w proteście - mówi dziś prof. Nicieja.
Uczelnia, utworzona z połączenia Wyższej Szkoły Pedagogicznej i filii
Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, działała zaledwie od pięciu lat. Nikt
nie pragnął takiego rozgłosu.
Jeden z pracowników Instytutu Historii: - To wywołało
panikę. Pytania, co z tego wyniknie? I reakcję stadną.
- Odnosiłem wrażenie, że Ratajczak do końca nie
zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Czuł, że popularność go niesie, nie
widział, w jakim kierunku - mówi jeden z pracowników Instytutu Historii.
Profesor Nicieja: - Nikogo nie słuchał. Uważał, że zaistnieje, gdy będą
o nim mówić po nazwisku. W mediach zaatakował uczelnię. Pomyślałem, że może
reakcja byłaby inna, gdyby spotkał się z nami i podjął dialog? Zadzwoniłem
do niego. I zapytałem: "Panie Darku, czy pan naprawdę tak myśli?".
Odpowiedział: "Tak, tyle mam do powiedzenia". I rzucił słuchawkę. Bardzo
to przeżyłem.
- Nikt z pracowników Instytutu Historii nie wystąpił
przeciw niemu - opowiada pracownik uczelni. Pojawił się wprawdzie pomysł,
by w imieniu instytutu napisać list odcinający się od Ratajczaka.
Zaprotestował jednak prof. Krzysztof Tarka. Argumentował, że dr Ratajczak
jest osobą dorosłą i sam odpowiada za swoje słowa. List nie powstał.
Uczelniana komisja dyscyplinarna zaczęła grać na
przeczekanie z prokuraturą. Jedni od drugich oczekiwali stwierdzenia winy.
Ostatecznie w 2000 r. uniwersytet zakazał Ratajczakowi wykonywać zawód
nauczyciela przez trzy lata. Prokuratura postawiła zarzut - art. 55 ustawy o
IPN, czyli kłamstwo oświęcimskie.
Post factum
Ewa Kosakowska, była dziennikarka "Nowej Trybuny
Opolskiej": - Poznałam go, gdy pisałam o procesie. Zaskoczyło mnie, że
był tak otwarty dla mediów. Witał się z nami i żegnał, chętnie rozmawiał
i nie obrażał na żadne gazety. Wyróżniał się inteligencją, elokwencją.
Miał wiedzę w wielu dziedzinach.
Kolega historyk opowiada: - Odwiedziłem go wtedy w
domu. Pamiętam sterty książek, głównie anglojęzycznych. Szukał w nich
argumentów.
Ratajczak bronił się sam. Tłumaczył, że cytował poglądy
zachodnich rewizjonistów, nie zawsze je zaznaczając. Ojciec adwokat na
procesie się nie pojawiał. Mogli wcześniej przygotowywać linię obrony. Mogło
być też tak, że starszy pan się nie zgadzał z synem i nie chciał być świadkiem
katastrofy.
Na sali sądowej zaczął się pojawiać wtedy Leszek
Bubel, wydawca znany z antysemickich poglądów. Ratajczak witał go z
zadowoleniem. W tym czasie znajduje też wsparcie w Radiu Maryja. Bronią go
prof. Ryszard Bender i Peter Raina. Sąd rejonowy umorzył postępowanie z
powodu znikomej szkodliwości czynu. Od wyroku odwołała się prokuratura.
Ostatecznie sąd uznał winę, lecz sprawa została umorzona ze względu na
znikomą szkodliwość społeczną.
Jak wynika z relacji, którą do dzisiaj można znaleźć
na stronie internetowej Muzeum Auschwitz-Birkenau, sąd uzasadnił takie
rozstrzygnięcie niskim nakładem książki Ratajczaka oraz tym, że w drugim
jej wydaniu autor odciął się od poglądów tzw. Holocaust-deniers (osób
zaprzeczających faktowi Holokaustu), stwierdzając: "Nie mogę się zgodzić
z poglądem, że w obozach koncentracyjnych na ziemiach polskich nie istniały
komory gazowe. W końcu są świadkowie. Natomiast uważam, że liczba 6 mln Żydów
zgładzonych w wyniku niemieckiego bestialstwa [...] jest mocno, bardzo mocno
przesadzona".
Ratajczak zatrudnił się jako stróż w hurtowni
alkoholi. Ponoć właściciel się skarżył: "Ratajczak zamiast pilnować
albo pisze, albo czyta". Demonstracyjne podejmowanie prac poniżej
kwalifikacji niektórzy odbierali jako manifestację. Droczenie się z
rzeczywistością. Rodzaj komunikatu: Wolę pracować w hurtowni alkoholi, niż
mówić to, z czym się nie zgadzam. Poprawność polityczna mnie nie złamie.
Zbigniew Górniak: - Prokurator wojewódzki Franciszek
Lewandowski w stanie wojennym odmówił oskarżania opozycji. Odszedł z
prokuratury i zatrudnił się w zakładzie oczyszczania miasta. Tam poprosił o
to, by dostać rewir pod siedzibą prokuratury. Gdy jego koledzy wchodzili lub
wychodzili z budynku, natykali się na Lewandowskiego z miotłą. To był rodzaj
demonstracji.
Jeden z pracowników Instytutu Historii: - Wilczy bilet
ciągnął się za nim. Próbował się zatrudnić w szkołach czy instytutach,
ale gdy się okazywało, że to ten Ratajczak, odmawiano mu. Każdy boi się
pytania: Dlaczego zatrudnia pan antysemitę? Jak z tego wyjść obronną ręką?
W 2007 r. "Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł
"Kłamca nie ma już siły". Ratajczak opowiada w nim, co się stało po
wyrzuceniu z uczelni. O postępującej degradacji. Mówi o tym, do kogo zwracał
się o pomoc, gdzie mu odmówiono. Jako jedyny powód podaje ostracyzm.
"Nie chcę nic innego robić. Jestem historykiem" -
mówił. Drukował teksty w "Najwyższym Czasie" i "Opcji na Prawo". Założył
blog. Wpisy kończą się na styczniu 2009 roku. Wtedy zamieszcza ostatni: "Bądźmy
po proletariacku szczerzy: Karol Marks, ojciec komunizmu, w młodości był
satanistą". Jednak dyskutantów brak. Jest za to kilka komentarzy. Pierwszy:
"cieszę się, że po latach znów pan publikuje". Drugi: "O kurczę...
ten czop jeszcze żyje?!? Psia mać, może świńska grypa da radę".
Dziś osoby, które go znały, obarczają się nawzajem
winą i odpowiedzialnością. Jednak Dariusz Ratajczak był inteligentnym,
dobrze wykształconym człowiekiem. Miał znajomych wśród londyńskiej i
amerykańskiej Polonii. Dlaczego nie wyjechał? Nie zaczął nowego życia w
innym mieście - na przykład we Wrocławiu? Dlaczego nie wykorzystał
znakomitej znajomości języka angielskiego, by żyć choćby z tłumaczeń?
Koledzy z instytutu zauważają, że miał niezłe pióro. Wykorzystywał to
zresztą, pisując do niszowych prawicowych gazet. Dlaczego nie pisał pod
pseudonimem?
Nałóg
Problem zaczął się wcześniej. Jeszcze przed wybuchem
afery. Pracownik Instytutu Historii przyznaje: - Zdarzało mu się przychodzić
na zajęcia ze studentami po kieliszku. Nie był pijany, ale widać było, że
jest pod wpływem.
Prawicowy polityk: - Starliśmy się ostro podczas
dyskusji na uniwersytecie. Krakowski IPN wydał książkę "Dramat roku
1947", która stała się kanwą sporu. Darek wtedy ostro dyskutował. Widać
było, że jest nietrzeźwy.
Prof. Nicieja: - Podpisaliśmy umowę o współpracy z
Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po formalnościach jako rektor
zaprosiłem do gabinetu wszystkich gości na lampkę koniaku. Sekretarka napełniła
kieliszki, pijemy i... konsternacja. Bo zamiast alkoholu była herbata.
Przeprosiłem, rozlaliśmy szampana. Po wyjściu delegacji poprosiłem
Ratajczaka na rozmowę. "Co pan zrobił? - krzyczę. - Przepraszam, miałem
ciąg. Myślałem, że zdążę ten alkohol uzupełnić" - tłumaczył.
To, że nie wyleciał z uczelni, zawdzięczał matce. Była
już ciężko chora, przyszła do Niciei i prosiła: Niech go pan nie wyrzuca,
on się uspokoi. - Chroniłem go, chociaż powinienem wtedy usunąć -
opowiada profesor. Uległem, a on się uspokoił. Chyba jedyną osobą, która
miała na niego wpływ, była matka.
Jeden z pracowników Instytutu Historii: - Sposób, w
jaki odszedł z uczelni, to, że nie mógł znaleźć pracy, że odeszła od
niego żona - pogłębiało tylko problem, który wcześniej miał. Sytuacja,
w jakiej się znalazł, sprzyjała sięganiu po kieliszek.
Arkadiusz Karbowiak, wiceprezydent Opola, próbował
Ratajczakowi pomóc. Umówił go na rozmowę z pełnomocnikiem tworzącej się w
Opolu nowej katolickiej szkoły wyższej. Ratajczak na obiad z przedstawicielem
szkoły przyszedł pod wpływem alkoholu.
Dwa lata temu Karbowiak podjął jeszcze jedną próbę.
Polecił go prowadzącemu nabór we wrocławskim oddziale IPN. Ratajczak w
"Gazecie Wyborczej" tak to relacjonował: "Byłem na rozmowie i dali mi do
zrozumienia, że poszło mi świetnie. Ale potem przysłali pismo, że mnie nie
zatrudnią". Zupełnie inne wrażenie odniósł prowadzący rozmowę.
Karbowiakowi powiedział z wyrzutem, że Ratajczak przyszedł ubrany niechlujnie
i po alkoholu.
Żona z dwojgiem dzieci odeszła od Ratajczaka siedem lat
po jego wyrzuceniu z uczelni. Nie chce rozmawiać o przyczynach decyzji. W
rozmowie z "Gazetą Wyborczą" zaprzeczyła jedynie podanej przez Ratajczaka
wersji, że jej odejście miało związek z poglądami męża.
Cicha ulica na Chabrowie, jednym z opolskich osiedli.
Klockowe czteropiętrowe bloki dobudowano tu do stylowych poniemieckich kamienic
z pięknymi ogródkami. Ratajczak w jednym z tych domów klocków mieszkał od
dzieciństwa.
Zbigniew Górniak opowiada, że ostatni raz spotkał
Ratajczaka na ulicy pod szkołą ogólnokształcącą, w której uczył się
jego syn. Na konwencjonalne "co słychać", Górniak odpowiedział, że wrócił
akurat z Norwegii. Wtedy Ratajczak się ożywił. - Opowiadał, że urządził
się właśnie pod Oslo. I że jak jeszcze raz będę w Norwegii, mam się
koniecznie odezwać. Podniosło mnie to na duchu. Pomyślałem wtedy, że jak się
ma olej w głowie, to wszędzie można sobie życie ułożyć - mówi Górniak.
W tym sielankowym obrazku nie zgadzał się tylko jeden szczegół. Kiedy
Ratajczak uśmiechnął się promiennie, rzucał się w oczy brak przedniego zęba.
Znajomy, który spotkał go na ulicy półtora miesiąca
temu, zauważył, że bardzo wychudł. Z ustaleń policji wynika, że w ostatnim
czasie często wyjeżdżał za granicę. Anglia, Holandia, Norwegia. Pracował
tam fizycznie - na zmywaku, przy ogrodnictwie. W Polsce po eksmisji
pomieszkiwał u ojca lub w samochodzie. Nie wiadomo, co się właściwie stało
pod Centrum Handlowym Karolinka. Jak długo stał tam jego samochód? Policja
zabrała kasety z monitoringu parkingu. Ogląda kadr po kadrze, bo jeden z
pracowników ochrony utrzymywał, że samochód zaparkowano tego samego dnia, w
którym znaleziono zwłoki. - Z dotychczasowych ustaleń wynika, że stał tam
co najmniej kilka dni - mówi jednak prokurator rejonowy Artur Jończyk.
Na razie trwa ustalanie, co było przyczyną śmierci.
Biegły na podstawie oględzin wykluczył działanie osób trzecich. Trwają
badania toksykologiczne, wszystko wskazuje jednak na to, że śmierć nastąpiła
z przyczyn naturalnych.
Sąsiadka z bloku opowiada: - Mam w oczach jego dwa
obrazy. Pierwszy - pracownika na Uniwersytecie Opolskim, miłego, estetycznego
mężczyzny. Ojca dwojga udanych dzieci. I drugi - niechlujnego alkoholika, którego
się baliśmy. Czuliśmy strach, że kiedyś zapomni wyłączyć kuchenkę i
wylecimy w powietrze. I zachodzę w głowę, jak to się stało? Dzień po dniu
na oczach wszystkich rozgrywał się dramat człowieka.
Mieszkańcy bloków byli świadkami niemocy żony i szalejącego
nałogu. Pił w piwnicy, znajdowano go nieprzytomnego z upicia. - Sam się nad
sobą znęcał. Zastanawialiśmy się, co robić. Wielokrotnie interweniował
ojciec - opowiada jeden z sąsiadów. Jednak perswazje Ratajczaka seniora nie
dawały rezultatu. Myśleli, by zgłosić problem do ośrodka pomocy rodzinie. I
wtedy przyszła eksmisja. Sąsiad się wyprowadził. A raczej - wyprowadził
go komornik. Mieszkanie zostało zlicytowane za długi.
Ewa Kosowska: - To smutna historia człowieka, który
miał bardzo duży potencjał.
Marek Kawa, znajomy Ratajczaka, doktor polonistyki,
polityk, były pracownik uniwersytetu, mówi: - Ocieraliśmy się o niego i
nie byliśmy w stanie podać mu ręki. Oczekiwałem większej refleksji w związku
z jego śmiercią.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Nov 2003 History Africa HL paper 3Historia harcerstwa 1988 1939 planszaHistoria państwa i prawa Polski Testy TabliceHistoria KosmetykówhistoriaGaza w staroegipskich źródłach historycznychA short history of the short storywięcej podobnych podstron