Zelazny Roger - Dziewięciu Książąt Amberu - Rozdział 05
      Dwie doby szliśmy do różowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarliśmy na plażę, uniknąwszy szczęśliwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie chcieliśmy wychodzić na otwartą przestrzeń, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w którym znajduje się Faiella-bionin, czyli Schody do Rebmy, i nie będziemy mogli szybko do nich podbiec.
      Wschodzące słońce rzucało tysięczne refleksy na spienione fale i oślepieni ich migotliwym tańcem nie mogliśmy dostrzec, co się dzieje pod powierzchnia wody. Przez ostatnie dwie doby żywiliśmy się owocami, byłem więc wściekle głodny, ale zapomniałem o tym patrząc na szeroką, opadającą ku morzu plażę, na jej kręte brzegi porośnięte czerwonym, pomarańczowym i różowym koralowcem, na złoża muszelek i wypolerowanych kamyków, na złoto-błękitno-purpurowe fale z cichym pluskiem ślące w dal swoją pieśń życia, niczym błogosławieństwo spod różowej zorzy porannej.
      Jakieś dwadzieścia mil na lewo w kierunku północnym, zwrócona ku wschodowi, wznosiła się góra Kolvir, matczynym gestem chroniąca Amber w objęciach, a budzące się słońce oświetlało ją złotą poświatą, rozpinając nad miastem welon tęczy. Random spojrzał w tamtą stronę i zazgrzytał zębami - możliwe, że i ja bezwiednie uczyniłem to samo.
      Deirdre dotknęła mojej ręki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zaczęła iść na północ, równolegle do brzegu. Random i ja podążyliśmy za nią. Najwyraźniej wypatrzyła jakiś znak.
      Przeszliśmy może ćwierć mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrżała.
      - Jeźdźcy na koniach! - syknął Random.
      - Spójrzcie! - powiedziała Deirdre. Głowę zadarła do góry i patrzyła w niebo. Poszedłem za jej wzrokiem. Nad nami krążył jastrząb.
      - Jak daleko jeszcze? - spytałem.
      - Tam, przy tym kopcu - odparła. Wznosił się jakieś sto metrów przed nami, wysoki na ponad dwa metry, zbudowany z dużych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i wodę, usypanych na kształt ściętego stożka.
      Odgłos kopyt rozległ się bliżej i towarzyszył mu dźwięk rogu, ale nie był to róg Juliana.
      - Biegiem! - krzyknął Random i rzuciliśmy się naprzód.
      Po jakichś dwudziestu pięciu krokach spadł na nas jastrząb. Runął na Randoma, ale ten opędził się trzymanym w ręku mieczem. Wtedy ptaszysko rzuciło się na Deirdre. Błyskawicznie wyciągnąłem miecz z pochwy i ciąłem. Poleciały pióra. Ptak uniósł się i znów opadł - tym razem ostrze trafiło celnie i myślę, że jastrząb spadł na ziemię, ale nie mogę przysiąc, bo nie miałem zamiaru zatrzymywać się i oglądać. Tętent słychać było już całkiem blisko i wyraźnie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy.
      Dobiegliśmy do stożka. Deirdre zwróciła się pod kątem prostym do morza i ruszyła przed siebie. Nie byłem w nastroju, żeby kwestionować decyzję tej, która zdawała się doskonale wiedzieć, co robi. Poszedłem w jej ślady; kątem oka widziałem już jeźdźców. Byli jeszcze dość daleko, ale pędzili galopem po plaży pośród ujadania psów i kakofonii rogów. Na ten widok Random i ja rzuciliśmy się czym prędzej do wody za naszą siostrą. Byliśmy już po pas w morzu, kiedy Random powiedział:
      - Czeka mnie śmierć, czy zostanę, czy pójdę dalej.
      - Ale tu grozi ci natychmiast, a tam można jeszcze próbować negocjacji. Chodź szybko!
      Byliśmy na czymś w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie miałem pojęcia, jak oni sobie wyobrażają oddychanie pod wodą, ale Deirdre najwyraźniej się tym nie przejmowała, więc i ja starałem się nie okazywać niepokoju, choć mocno mnie to nurtowało. Kiedy woda zaczęła nam podchodzić do gardła, byłem bliski paniki. Jednakże Deirdre szła prosto przed siebie, a ja z Randomem za nią. Co parę kroków był stopień w dół. Schodziliśmy po ogromnych schodach, które nazywały się Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomniłem.
      Przy następnym stopniu woda zamknie mi się nad głową - Deirdre już zeszła poniżej linii morza! Wciągnąłem wiec głęboko powietrze i zanurzyłem się. Stopnie schodziły coraz niżej. Nie mogłem się nadziwić, że woda nie wypycha mnie w górę, lecz idę sobie zupełnie swobodnie jak po normalnych schodach, choć moje ruchy są nieco spowolnione. Zacząłem się martwić, co zrobię, kiedy nie będę mógł dłużej wstrzymywać oddechu. Widziałem pęcherzyki nad głową Deirdre i Randoma i starałem się podpatrzeć, jak oni to robią, ale nic szczególnego nie rzucało mi się w oczy. Ich piersi unosiły się w normalnym rytmie oddechu.
      Kiedy byliśmy już jakieś trzy metry pod wodą, dobiegł mnie z lewej strony glos Randoma - jego słowa rozlegały się jakby z głębi studni, ale były całkiem wyraźne.
      - Nie sądzę, aby psy poszły za nami, choćby nawet udało im się zmusić konie - powiedział.
      - W jaki sposób jesteś w stanie oddychać? - spróbowałem zapytać i jakby z oddali usłyszałem własne słowa.
      - Nie martw się - powiedział szybko. - Jeśli wstrzymujesz powietrze, to je wypuść i odpręż się. Dopóki jesteś na schodach, możesz normalnie oddychać.
      - Jak to możliwe?
      - Jeśli nasz plan się uda, sam zrozumiesz - odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho w zimnej, płynnej zieleni.
      Byliśmy już jakieś siedem metrów pod wodą - wypuściłem odrobinę powietrza i spróbowałem leciutko wciągnąć oddech. Nie odczułem żadnych przykrych następstw, wciągnąłem więc oddech głębiej. Poleciało jeszcze trochę bąbelków, ale oprócz tego nic szczególnego nie nastąpiło. Nie czułem też parcia wody, a schody, po których schodziłem, widziałem jak przez zieloną mgłę. Wiodły coraz niżej i niżej, prosto przed siebie. Gdzieś z dołu sączyło się nikłe światło.
      - Kiedy miniemy łuk, będziemy bezpieczni - powiedziała moja siostra.
      - Wy będziecie bezpieczni - poprawił ją Random. Zastanawiałem się, co takiego mógł zrobić, żeby zasłużyć sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebmą. - Jeśli jadą na koniach, które nigdy tędy nie szły, to będą musieli ścigać nas pieszo - ciągnął Random. - Wtedy mamy szansę im uciec.
      - W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnują z pogoni - zauważyła Deirdre.
      Przyspieszyliśmy kroku. Kiedy byliśmy już kilkanaście metrów pod powierzchnią, zrobiło się ciemno i zimno, ale poświata dobiegająca z dołu była coraz jaśniejsza i po kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej źródło.
      Na prawo wznosiła się kolumna. Jej szczyt wieńczyło coś na kształt jarzącego się klosza. Jakieś pięć metrów dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem następna, znów na prawo i tak dalej. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, woda stała się cieplejsza, a schody wyraźniejsze; były białe, w różowe i zielone żyłki; przy pominałyby marmur, gdyby nie to, że nie były śliskie mimo opływającej je wody. Miały jakieś piętnaście metrów szerokości i po obu stronach ogradzała je balustrada z tego samego materiału.
      Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem się przez ramię, lecz nie dojrzałem żadnych śladów pościgu.
      Robiło się coraz jaśniej. Weszliśmy w krąg pierwszego światła i zobaczyłem, że to wcale nie klosz zwieńcza czubek kolumny. Musiałem dodać sobie ów szczegół, próbując jakoś zracjonalizować w myślach to zjawisko. Tymczasem okazało się, że był to półmetrowy płomień, tańczący jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, że spytam o to później, a teraz zachowam oddech - jeśli tak to można nazwać - na szybki marsz w dół.
      Kiedy weszliśmy w aleję światła i minęliśmy sześć dużych pochodni, Random powiedział:
      - Gonią nas.
      Obejrzałem się ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To dziwne uczucie śmiać się pod wodą i słyszeć własny śmiech.
      - Proszę bardzo - oświadczyłem, dotykając rękojeści - teraz, kiedy doszliśmy aż dotąd, wstąpiła we mnie dziwna moc!
      Przyspieszyliśmy jednak kroku - na prawo i na lewo otaczały nas wody czarne jak atrament. Oświetlone były tylko schody, po których zbiegaliśmy w dół co sił, aż wreszcie dostrzegłem w oddali coś jakby wielki łuk. Deirdre przeskakiwała po dwa stopnie naraz, ale już czuliśmy wibracje tworzone przez staccato kopyt końskich za nami.
      Daleko z tyłu widać było zbrojny oddział wypełniający całą szerokość schodów. Czterej jeźdźcy na koniach wysforowali się do przodu i powoli nas doganiali. Biegnąc za Deirdre, nie zdejmowałem ręki z rękojeści.
      Trzy, cztery, pięć. Dopiero minąwszy piąte światło odwróciłem się znowu i zobaczyłem, że jeźdźcy są kilkanaście metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było już prawie widać. W dole majaczył łuk, od którego dzieliło nas jeszcze kilkadziesiąt metrów. Duży, lśniący jak alabaster, zdobiony rzeźbami trytonów, nimf morskich, syren, delfinów. A po drugiej stronie stali chyba ludzie.
      - Muszą się dziwić, po co tu przychodzimy - powiedział Random.
      - Jeśli nie zdołamy tam dotrzeć, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi - odparłem, biegnąc ile sił, gdyż kątem oka dojrzałem, że jeźdźcy zbliżyli się jeszcze o kilka metrów. Wyciągnąłem miecz z pochwy - jego ostrze błysnęło w świetle pochodni. Random poszedł za moim przykładem. Jeszcze parę stopni i wibracje dochodzące z zielonej toni stały się tak potężne, i musieliśmy stanąć i zmierzyć się z przeciwnikiem, by nie dać się zarąbać w biegu.
      Napastnicy byli tuż-tuż. Od bramy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, ale póki nie pokonamy czterech jeźdźców, równie dobrze mogło to być trzydzieści mil. Zrobiłem unik przed ciosem nacierającego na mnie mężczyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zbliżał się następny napastnik, wobec tego przesunąłem się w lewo, bliżej balustrady. Zmuszało go to do cięcia po przekątnej, jako że trzymał miecz w prawej ręce.
      Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i czubek miecza przeszył mu szyję po prawej stronie. Silny strumień krwi niczym szkarłatny dym uniósł się wirując w zielonej poświacie. Pomyślałem idiotycznie, że powinien to zobaczyć Van Gogh. Koń przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego napastnika i zaatakowałem go od tyłu. Odwrócił się i odparł cios. Ale siła inercji w wodzie i moje uderzenie wysadziły go z siodła. Kiedy spadał, kopniakiem podrzuciłem go w górę i gdy dryfował nade mną, znów ciąłem. I tym razem sparował, lecz wypchnęło go to poza balustradę. Usłyszałem jeszcze tylko jego krzyk, kiedy wessało go ogromne ciśnienie wody. Potem zapadła cisza.
      Zwróciłem się teraz do Randoma, który zabił już jednego jeźdźca wraz z koniem i właśnie walczył z drugim. Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i śmiał się w głos. Krew falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem sobie sprawę, że naprawdę dawno temu znalem szalonego, smutnego, nieszczęsnego Vincenta van Gogha, i to wielka szkoda, iż nie mógł tego namalować.
      Oddział pieszych znajdował się teraz jakieś trzydzieści metrów za nami, rzuciliśmy się więc biegiem w kierunku łuku. Deirdre była już po drugiej stronie. Po chwili i my przekroczyliśmy bramę. Mieliśmy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniący cofnęli się. Schowaliśmy broń, a Random powiedział:
      - Dostanę teraz za swoje - po czym podeszliśmy do grupy ludzi, którzy stanęli w naszej obronie.
      Randomowi kazano natychmiast oddać broń - wzruszył ramionami i odpiął miecz. Dwóch mężczyzn stanęło po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodziliśmy dalej po schodach.
      Straciłem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musieliśmy chyba iść jakiś kwadrans do pół godziny, zanim doszliśmy na miejsce.
      Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w mieście. Wszystko widać było przez zieloną mgiełkę. Budynki, delikatnej konstrukcji i w większości wysokie, tworzyły regularne wysepki, a ich kolory raniły mi oczy, wwiercając się w mózg i natrętnie domagając się miejsca w mojej pamięci. Niestety, skończyło się na znanym mi już bólu głowy, który odzywał się, ilekroć dawały o sobie znać rzeczy zapomniane lub na wpół zapomniane. Wiedziałem jednak, że chodziłem już kiedyś po tych ulicach lub w każdym razie po bardzo podobnych.
      Random nie wypowiedział ani słowa, odkąd go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie o naszą siostrę, Llewellę, Upewniono ją, że Llewella jest w Rebmie.
      Przyjrzałem się eskortującym nas mężczyznom. Ich włosy były zielonkawe, purpurowe lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w łuskowate pantalony i peleryny, mieli skrzyżowane na piersiach szelki i krótkie klingi u pasów nabitych muszelkami. Wszyscy byli dość skąpo owłosieni. Nic do mnie nie mówili, ale przypatrywali mi się ciekawie - Pozwolono mi zatrzymać broń.
      W mieście poprowadzono nas szeroką aleją, jeszcze gęściej oświetloną płonącymi kolumnami niż Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza ośmiokątnych przyciemnionych okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy skręciliśmy na rogu, ogarnął nas zimny prąd, niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prąd ciepły, jak wiosenny zefirek.
      Doprowadzono nas do pałacu w środku miasta, który znałem jak własną kieszeń. Był odbiciem pałacu w Amberze, zamglonym przez zieloną toń i zniekształconym przez niezliczone lustra umieszczone w najdziwniejszych miejscach. W szklanej sali, też mi znajomej, siedziała na tronie kobieta o szmaragdowych włosach przetykanych srebrem, ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała małe usta, okrągły podbródek i wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Przez jej czoło biegła obręcz z białego złota, a szyję zdobił kryształowy naszyjnik ze wspaniałym szafirem rzucającym błyski spomiędzy jej pięknych, gołych piersi, których czubki też były jasnozielone. Ubrana była w niebieskie łuskowe spodnie i srebrny pasek, w ręku trzymała berło z różowego korala, a na każdym palcu miała pierścionek z kamieniem w innym odcieniu błękitu. Powitała nas bez uśmiechu.
      - Czego tu szukacie, wygnańcy z Amberu? - spytała melodyjnym miękkim głosem.
      Odpowiedziała jej Deirdre.
      - Uciekamy przed gniewem księcia, który rządzi w prawdziwym mieście, czyli przed Erykiem. Prawdę mówiąc, chcemy go obalić. Jeśli mu sprzyjacie, to znaczy, że oddaliśmy się w ręce wroga i jesteśmy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, że tak nie jest. Przyszliśmy prosić o pomoc szlachetna Moire...
      - Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajdą swoje odbicie i w moim królestwie.
      - Nie o to nam chodzi, droga Moire - odparła Deirdre - ale o niewielką przysługę, która ani ciebie, ani twoich poddanych nie będzie nic kosztowała.
      - Słucham więc. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojący po twojej lewej ręce. - I wskazała na mojego brata, który patrzył jej prosto w oczy z zuchwałym uśmieszkiem w kącikach ust.
      Jeśli nawet przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za to, co zrobił, to wiedziałem, że zapłaci ją z godnością, jak prawdziwy książę Amberu - podobnie jak to niegdyś uczyniło trzech naszych nieżyjących braci, co sobie nagle uświadomiłem. Zapłaci ją drwiąc ze śmierci i śmiejąc się ustami pełnymi krwi, a umierając rzuci klątwę, która się niechybnie spełni. Zrozumiałem, że ja też mam taką moc
i użyję jej, gdy okoliczności będą tego wymagać.
      - Przysługa, o którą proszę - ciągnęła Deirdre - dotyczy mojego brata Corwina, a zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z tobą. O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci nie uchybił...
      - To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie?
      - W tym cały problem, pani. Nie może, bo nie wie, o co prosić. Utracił pamięć po wypadku, jaki mu się przytrafił, gdy żył pośród Cieni. Przybyliśmy tu właśnie po to, żeby mógł ją odzyskać i stawić czoło Erykowi.
      - Proszę cię, mów dalej - zachęciła ją kobieta na tronie patrząc na mnie spod rzęs ocieniających oczy.
      - Tu, w tym budynku - ciągnęła Deirdre - jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej komnacie, odtworzony na podłodze gorejącą linią, mieści się duplikat tego, co nazywamy Wzorcem. Bez utraty życia przebyć go może tylko syn lub córka ostatniego władcy
Amberu. Daje im to władzę nad Cieniami. - W tym miejscu Moire zamrugała parę razy oczami, a ja zadałem sobie pytanie, ile też osób wysłała na tę ścieżkę, żeby zdobyć cząstkę owej władzy dla Rebmy. Oczywiście bez rezultatu. - Uważamy, że przejście przez Wzorzec powinno wrócić Corwinowi pamięć i wspomnienie dawnych dni, gdy był księciem Amberu. O ile nam wiadomo, to jedyne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog'th, dokąd naturalnie nie możemy się w tej chwili udać.
      Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i znów utkwiła oczy we mnie.
      - Czy Corwin jest gotów poddać się tej próbie? - spytała.
      Skłoniłem przed nią głowę.
      - Jestem gotów, pani.
      - Doskonale - powiedziała z uśmiechem. - Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia. Nie mogę jednak zapewnić ci bezpieczeństwa poza granicami mojego królestwa.
      - Jeśli o to chodzi, wasza wysokość - wtrąciła Deirdre - nie oczekujemy żadnych przywilejów; po wyjściu stąd sami będziemy sobie radzić.
      - Z wyjątkiem Randoma - oświadczyła Moire - który będzie miał tu zapewnioną opiekę.
      - Co to znaczy? - spytała Deirdre, gdyż w tej sytuacji Random oczywiście milczał.
      - Z pewnością przypominasz sobie, że pewnego razu książę Random przybył do mojego królestwa jako przyjaciel, a potem w pośpiechu je opuścił z moją córką Morganthe.
      - Słyszałam coś o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy.
      - Tak właśnie było. W miesiąc później moja córka do mnie wróciła. Popełniła samobójstwo w parę miesięcy po wydaniu na świat syna, Martina. Co masz nam na to do powiedzenia, książę Randomie?
      - Nic - odparł Random.
      - Kiedy Martin doszedł do pełnoletniości - ciągnęła Moire - jako że płynęła w nim krew władcy Amberu, uparł się przejść przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi się to udało. Oddalił się potem do Cieni i więcej go nie widziałam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie Randomie?
      - Nic - powtórzył Random.
      - Wobec tego wymierzę ci karę - oznajmiła Moire. - Ożenisz się z kobietą, którą ci wskażę, i zostaniesz z nią w moim królestwie przez okrągły rok albo pożegnasz się z życiem. Co ty na to, Randomie?
      Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głową. Moire uderzyła berłem o poręcz swojego turkusowego tronu.
      - Dobrze - oświadczyła. - Niech więc tak będzie.
      I tak się stało.
      Udaliśmy się teraz do komnat gościnnych, żeby się trochę odświeżyć. Wkrótce potem Moire pojawiła się w moich drzwiach.
      - Witaj, Moire - powiedziałem.
      - Lord Corwin z Amberu we własnej osobie - rzekła. - Zawsze chciałam cię poznać.
      - A ja ciebie - skłamałem.
      - Twoje bohaterskie czyny przeszły już do legendy.
      - Dziękuję, ale sam niewiele z nich pamiętam.
      - Czy mogę wejść.
      - Oczywiście - usunąłem się na bok.
      Weszła do pięknie urządzonej komnaty, którą mi przydzieliła, i usiadła na brzegu pomarańczowej sofy.
      - Kiedy chcesz spróbować swoich sił na Wzorcu?
      - Jak najszybciej.
      Zamyśliła się chwilę, potem spytała:
      - Gdzie byłeś przebywając wśród Cieni?
      - Bardzo daleko stąd - odparłem. - W miejscu które pokochałem.
      - To dziwne, że książę Amberu posiada taką zdolność.
      - Jaką zdolność?
      - Do miłości.
      - Może użyłem niewłaściwego słowa.
      - Nie sądzę - odparła. - Ballady Corwina potrafią poruszyć strunę serca.
      - Pani, jesteś bardzo łaskawa.
      - Tylko prawdomówna.
      - Pewnego dnia poświęcę ci balladę.
      - Czym się zajmowałeś mieszkając wśród Cieni?
      - Mam wrażenie, że byłem zawodowym żołnierzem. Walczyłem dla tych, którzy mi płacili. A także pisałem słowa i muzykę do popularnych piosenek.
      - Obie te rzeczy wydają mi się w twoim przypadku logiczne i naturalne.
      - Powiedz mi, proszę, co będzie z moim bratem, Randomem?
      - Ożeni się z moją poddaną, dziewczyną imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma konkurenta.
      - Czy jesteś pewna - spytałem - że wyrządzasz jej tym przysługę?
      - W ten sposób osiągnie wysoką pozycję, nawet jeśli on po roku odejdzie i nigdy nie wróci. Bo cokolwiek by o nim mówić, jest jednak księciem Amberu.
      - A co będzie, jeśli się w nim zakocha?
      - Czy jego w ogóle można pokochać?
      - Ja, na swój sposób, kocham go jak brata.
      - Chyba po raz pierwszy syn powiedział coś podobnego i przypisuję to twojej poetyckiej naturze.
      - Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co można dla niej uczynić?
      - Przemyślałam to i jestem pewna, że tak. Wyleczy się z wszelkich ran, jakie on jej może zadać, a po jego odejściu zostanie jedną z moich dam dworu.
      - Niech więc będzie, co ma być - ustąpiłem, nie patrząc na nią i czując dziwny smutek na myśl o biednej dziewczynie. - Cóż mogę dodać? - powiedziałem jeszcze. - Może postępujesz słusznie. Mam nadzieję, że tak. - I pocałowałem ją w rękę.
      - Lordzie Corwinie, jesteś jedynym księciem Amberu, który może liczyć na moją pomoc - rzekła. - Może oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat i Lir jeden wie, gdzie są pochowane jego kości. Szkoda.
      - Nic o tym nie wiedziałem - odparłem. - Wszystko przez tę moją pamięć. Muszę cię prosić o wyrozumiałość. Będzie mi brakować Benedykta, jeśli rzeczywiście nie żyje. Był moim nauczycielem szermierki i nauczył mnie władać wszelką bronią. Lecz mimo to miał w sobie dużo delikatności.
      - Tak jak i ty, Corwinie - powiedziała, biorąc mnie za rękę i przyciągając do siebie.
      - Nie, wcale nie - zaprotestowałem, siadając obok niej na kanapie.
      - Mamy dużo czasu do kolacji - rzekła i oparła się o mnie krągłym ramieniem.
      - Kiedy zasiadamy do stołu? - zapytałem.
      - Wtedy, gdy to zarządzę - odparła, przylegając do mnie całym ciałem.
      Wziąłem ją w ramiona i znalazłem zapinkę szaty skrywającej słodycz jej wdzięków. Jej ciało było miękkie i uległe, a włosy zielone.
      Na tej kanapie dałem jej obiecaną balladę. Jej usta odpowiadały mi bez słów.
      Po kolacji - nauczyłem się jeść pod wodą, którą to sztukę może opiszę kiedyś dokładniej, jeśli okoliczności będą tego wymagać - wstaliśmy od stołu w długim marmurowym hallu, udekorowanym siecią i czerwonobrązowymi linami, i wyszliśmy na wąski korytarzyk na tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody żarzące się w absolutnej ciemności i biegnące pionowo w dół aż pod dno morza. Po jakichś dwudziestu krokach mój brat zaklął, zszedł ze schodów i dał nura w głąb.
      - Rzeczywiście w ten sposób jest szybciej - zauważyła Moire.
      - A to długa droga - dodała Deirdre, która znała tę odległość z Amberu.
      Opuściliśmy więc wszyscy schody i popłynęliśmy wzdłuż ich jarzącej się spirali. Minęło jakieś dziesięć minut, zanim dotknęliśmy podłogi, ale stanęliśmy na niej mocno i pewnie. Wokół nas żarzyły się blade światełka pochodni umieszczonych w niszach.
      - Dlaczego ta część oceanu otaczająca sobowtóra Amberu tak się różni od innych wód? - spytałem.
      - Bo tak jest - odparła Deirdre, co mnie zirytowało.
      Byliśmy w ogromnej grocie, z której w różne strony rozchodziły się wydrążone tunele. Poszliśmy jednym z nich. Po bardzo długim marszu zaczęły się po bokach pokazywać wnęki, jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódmą wnęką stanęliśmy. Zamykały ją ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuską wykutą z metalu i dwa razy wyższe od mnie. Na ten widok przypomniało mi się coś na temat wysokości trytonów. Moire uśmiechnęła się patrząc prosto na mnie, wybrała ogromny klucz z kółka wiszącego przy pasie i włożyła do zamka.
      Nie mogła go jednak przekręcić. Może zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random sarknął niecierpliwie, odtrącił ją i sam chwycił za klucz. Rozległ się szczęk. Otworzył drzwi kopniakiem i weszliśmy do środka.
      W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował się Wzorzec. Podłoga była czarna i gładka jak szkło, a na niej rozpościerał się Wzorzec.
      Iskrzył się jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był to skomplikowany, promieniujący dziwną energią ornament, złożony głównie z linii krętych, choć bliżej środka było też parę linii prostych. Przypominał mi fantastycznie zagmatwaną, wyolbrzymioną wersję jednego z tych labiryntów, po których wędruje się ołówkiem (czy też długopisem), żeby znaleźć wyjście lub wejście. Niemalże widziałem słowo: "Początek" wypisane z boku. Miał jakieś sto metrów szerokości i chyba sto pięćdziesiąt metrów długości.
      Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało się przed bezpośrednim kontaktem z tym przeraźliwym tworem. Ale jeśli byłem księciem Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzieś w moich genach, w moim systemie nerwowym, gwarantując odpowiednią reakcję, która umożliwi mi przejście.
      - Szkoda, że nie mam przy sobie papierosa - powiedziałem, na co kobiety zachichotały, ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko.
      Random wziął mnie pod ramię i powiedział:
      - To ciężka próba, ale możliwa do przebycia, inaczej byśmy cię tu nie przyprowadzali. Idź bardzo wolno i nie myśl o niczym innym. Nie bój się fontanny iskier, która będzie tryskać ci spod nóg przy każdym kroku. Jest niegroźna. Poczujesz przebiegający cię lekki prąd, a po chwili ogarnie cię radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj się i pamiętaj - przez cały czas posuwaj się naprzód. Pod żadnym pozorem nie przestawaj i nie schodź z wyznaczonej ścieżki, bo zginiesz!
      Szliśmy wzdłuż ściany po prawej ręce, okrążając Wzorzec, żeby znaleźć się na jego drugim końcu. Panie szły za nami.
      - Próbowałem wyperswadować jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku - szepnąłem do Randoma.
      - Tak też myślałem, że spróbujesz - odparł. - Ale nie martw się. Rok mogę spędzić nawet stojąc na głowie, a poza tym może wypuszczą mnie wcześniej, jeśli wykażę się wystarczająco przykrym charakterem.
      - Dziewczyna, którą ci wybrała, nazywa się Vialle. Jest niewidoma.
      - Wspaniale - rzekł. - świetny kawał.
      - Pamiętasz to księstwo, o którym mówiliśmy?
      - Jasne.
      - Wobec tego bądź dla niej miły i zostań przez cały rok, a ja będę hojny.
      Żadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnął mnie w bok.
      - Jakaś twoja przyjaciółeczka, tak? - zarechotał. - Jaka ona jest?
      - A więc załatwione? - spytałem dobitnie.
      - Załatwione.
      Stanęliśmy w miejscu, skąd zaczynał się Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunąłem się bliżej i przyjrzałem się ognistej linii biegnącej tuż obok mojej prawej nogi. Wzorzec stanowił jedyne oświetlenie pokoju. Przemknął mnie zimny dreszcz.
      Postawiłem lewą stopę na ścieżce. Obrysowała ją linia błękitnych iskierek. Teraz dostawiłem prawą stopę i przeszył mnie prąd, o którym mówił Random. Zrobiłem krok do przodu.
      Rozległ się trzask i poczułem, że włosy stają mi dęba. Następny krok. Raptem ścieżka gwałtownie skręciła zawracając. Zrobiłem jeszcze dziesięć kroków i natrafiłem na jakiś opór, jakby wyrosła przede mną niewidzialna zapora odpierająca wszelkie moje próby jej pokonania.
      Forsowałem ją wytrwale. Nagle uprzytomniłem sobie, że jest to Pierwsza Zasłona. Przedostanie się za nią będzie już stanowiło pewne zwycięstwo, dobry znak, dowodzący, że istotnie jestem częścią Wzorca. Każde podniesienie i opuszczenie stopy wymagało teraz nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry.
      Skoncentrowałem się cały na ognistej linii. Szedłem ciężko dysząc. Wtem opór zelżał. Zasłona rozchyliła się przede mną równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem na drugą stronę i coś osiągnąłem. Zdobyłem cząstkę wiedzy o sobie samym.
      Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w Oświęcimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera recytującego "Wiedeń" i widziałem Matkę Courage przemierzającą scenę podczas premiery sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w niebo z takich miejsc, jak Peenemiinde, Yandenberg, Przylądek Kennedy'ego, Kyzyl-kum w Kazachstanie, i dotykałem ręką Chińskiego Muru. Piliśmy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedział, że jest pijany, i odszedł na bok zwymiotować. Błądziłem po zielonych lasach Zachodniego Rezerwatu i w ciągu jednego dnia zdobyłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodię, którą inni podchwycili, i w ten sposób powstała piosenka "Auprós de ma Blonde"... Przypominałem sobie coraz więcej szczegółów z mojego życia w Cieniu, który jego mieszkańcy nazywali Ziemią. Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w ręku zakrwawioną szpadę i umykałem na koniu przed rewolucją francuską, zostawiając za sobą zwłoki trzech mężczyzn. Nasuwały mi się coraz to nowe obrazy, aż wróciłem pamięcią...
      Jeszcze jeden krok.
      Wróciłem pamięcią...
      Trupy. Leżały wszędzie wokół, a w powietrzu unosił się straszliwy fetor: odór rozkładających się ciał. Z jakiegoś zaułka dolatywało rozpaczliwe wycie batożonego na śmierć psa. Niebo zasnuwały kłęby czarnego dymu, a wokół mnie hulał lodowaty wiatr niosąc kilka kropli deszczu. Gardło mnie piekło, ręce mi się trzęsły, głowę miałem w ogniu. Kuśtykałem niepewnie przed siebie, widząc wszystko jak przez mgłę na skutek gorączki, która mnie trawiła. Rynsztoki były pełne śmieci, zdechłych kotów i odchodów. Z turkotem i dźwiękiem dzwonka przetoczył się obok wóz wypełniony trupami, ochlapując mnie błotem i zimną wodą.
      Nie wiem, jak długo tak się błąkałem, lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za ramię jakaś kobieta z pierścionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do swojej izby i tam dopiero odkryła, że nie mam pieniędzy i jestem na wpół przytomny. Na jej wymalowanej twarzy pojawił się wyraz strachu, wymazując uśmiech z karminowych warg. Uciekła, a ja padłem na jej łóżko.
      Po jakimś czasie - lecz znów nie wiem po jakim - pojawił się jej sutener, uderzył mnie w twarz i wyciągnął z łóżka. Uczepiłem się jego prawego bicepsu, a on na pół ciągnąc, na pół niosąc, dowlókł mnie do drzwi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że chce mnie wyrzucić na ulicę, zacisnąłem w proteście rękę, ściskałem go resztką sił mamrocząc coś błagalnie. Nagle przez łzy i pot zalewający mi oczy zobaczyłem jego szeroko otwarte usta i usłyszałem krzyk wydobywający się spomiędzy zepsutych zębów.
      Złamałem mu kość w miejscu, gdzie go ściskałem.
      Odepchnął mnie lewą ręką i upadł na kolana, łkając. Usiadłem na podłodze i na chwilę rozjaśniło mi się w głowie.
      - Zostaję - tutaj... - wymamrotałem - dopóki nie poczuję się lepiej. Wynoś się. Jeśli wrócisz, zabiję cię.
      - Jest pan chory na zarazę! - krzyknął. - Przyjdą tu jutro po pańskie kości! - Splunął, wstał i wyszedł chwiejnie.
      Dowlokłem się do drzwi i zaryglowałem je. Później doczołgałem się z powrotem do łóżka i zasnąłem. Jeśli przyszli nazajutrz po moje kości, to się rozczarowali. Albowiem jakieś dziesięć godzin później obudziłem się w środku nocy zlany potem i poczułem, że gorączka minęła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego działania.
      Zrozumiałem, że przemogłem zarazę.
      Wziąłem męskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz trochę pieniędzy z szuflady. I wyszedłem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukając czegoś...
      Nie pamiętałem, kim jestem ani co robię. Oto jak się to wszystko zaczęło.
      Przeszedłem już dobrych parę metrów Wzorca, a iskry wciąż tryskały mi spod stóp na wysokość kolan. Nie orientowałem się już, w którą stronę idę ani gdzie stoją Random, Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze mnie prąd, a gałki oczne zdawały się wibrować. Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Zacisnąłem zęby, żeby nimi nie szczękać.
      To nie wypadek samochodowy spowodował moją amnezję. Miałem częściowy zanik pamięci od czasu panowania Elżbiety I. Flora musiała uznać, że na skutek wypadku zostałem uleczony. Wiedziała o moim stanie. Nagle uderzyła mnie myśl, że przebywała na Cieniu zwanym Ziemią głównie po to, żeby mieć mnie na oku.
      Czyżby trwało to od szesnastego wieku?
      Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Ale wkrótce się dowiem.
      Zrobiłem sześć szybkich kroków dochodząc do końca łuku i początku linii prostej. Ledwo postawiłem na niej nogę, poczułem, jak z każdym moim ruchem rośnie przede mną nowa zapora. Była to Druga Zasłona.
      Skręt na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A więc byłem księciem Amberu. Tak przedstawiała się prawda. Było nas piętnastu braci i osiem sióstr, z czego nie żyło sześciu braci i dwie, a może nawet cztery siostry. Spędzaliśmy dużo czasu przebywając pośród Cieni albo w swoich własnych światach. To czysto akademickie, choć z punktu widzenia filozofii doniosłe pytanie: czy osoba mająca moc nad Cieniami może stworzyć swój własny świat? Nie wgłębiając się w meritum, praktycznie biorąc, może.
      Wkroczyłem na kolejną krętą linię i sunąłem po niej krok po kroku, wolno, jak w smole. Raz... dwa... trzy... cztery... Podnosiłem z trudem gorejące buty, brnąc naprzód. W głowie mi huczało, a serce waliło jak młotem.
      Amber!
      Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że gdzieś w głębi serca zawsze cię pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie promenady i kolorowe, żółto-czerwone klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze, świątynie, pałace i niewysłowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie zapomnę, podobnie jak
i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję kontemplując Dworce Chaosu
i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...
      Jeszcze dziesięć kroków i wyrosły przede mną wirujące języki ognia. Wszedłem w nie, a fale natychmiast zmywały tryskający ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa, diabelska zaiste sztuczka: w wodzie wypełniającej pokój powstały nagle silne prądy, grożące zepchnięciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierając się z całych sił. Instynktownie czułem, że zejście ze ścieżki przed jej
ukończeniem równa się śmierci. Nie śmiałem podnieść oczu znad ognistej linii pod nogami, żeby zobaczyć, jaki dystans już przeszedłem i ile mi jeszcze zostało.
      Prądy ustąpiły i opadły mnie nowe wspomnienia, wspomienia z mojego życia jako księcia ... Nie, proszę nie pytać, jakie - one należą tylko do mnie; niektóre są złe i okrutne, inne piękne - wspomnienia z dzieciństwa w wielkim pałacu w Amberze, nad którym
powiewał zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z białym jednorożcem, uniesionym na tylnych nogach, zwróconym na prawo.
      Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, toteż wiedziałem, że i ja, Corwin, muszę tego dokonać mimo wszelkich przeszkód.
      Wyszedłem z ognia i wkroczyłem na Wielki Łuk. Wszystkie żywioły wszechświata rozpętały się wokół mnie. Miałem jednak pewną przewagę nad innymi, którzy próbowali przebyć tę drogę. Wiedziałem, że już raz ją pokonałem, wobec czego jestem w stanie zrobić to
po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne obawy, które opadły mnie jak czarne chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną siłą. Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie całą przeszłość, przypominałem sobie dni sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-Ziemi i rozmaite miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno, które szczególnie ukochałem, najbardziej po Amberze.
      Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów w pełni świadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami.
      Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, później przyszła kolej na krótki łuk, linię prostą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrząca. Fale napierały bezlitośnie. Walczyłem z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi teraz aż do piersi, wreszcie do ramion. Sięgały oczu, były wszędzie wokół. Ledwo widziałem przez nie sam Wzorzec.
      Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
      Raz... dwa... Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur. Ale wyszedłem z niej zwycięsko. Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spojrzałem za siebie, na drogę, którą przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osunięcia się na kolana. Przecież byłem księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusić do okazania słabości przed równymi sobie. Nawet Wzorzec!
      Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to już inna sprawa.
      Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą samą drogą to żadna sztuka - Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecież mogłem się posłużyć Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej pory radzić sobie sama - w końcu uratowaliśmy jej życie. Nie czułem się w obowiązku opiekować się nią na stałe. Random był na rok uwiązany do Rebmy, chyba że zbierze się na odwagę i skoczy na Wzorzec, którego magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o Moire, to miło mi było ją poznać i może los znów nas ze sobą zetknie, co powitam z radością. Zamknąłem oczy i skłoniłem głowę.
      Jednakże ułamek sekundy wcześniej mignął mi z dala jakiś cień. Czyżby Random próbował szczęścia? Tak czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się nie dowie.
      Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było zimno, a ja czułem się piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze - w prawdziwym pokoju, którego tamten, przed chwilą opuszczony, stanowił tylko odbicie. Z Wzorca mogłem przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem mogą jednak być kłopoty.
      Stałem tak ociekając potem i zastanawiałem się, co robić. Jeśli Eryk zamieszkał w apartamentach króla, mogę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale wtedy będę musiał znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć do punktu, skąd możliwa jest ucieczka.
      Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna klitka bez okna, do której wpadało trochę światła przez judasza wysoko w górze. Zamknąłem się od środka na zasuwę, wytarłem z kurzu drewnianą pryczę przy ścianie, rozciągnąłem na niej pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby ktoś schodził tu z góry, usłyszę go znacznie wcześniej, nim dotrze do drzwi. Zasnąłem.
      Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją włożyłem. Potem zabrałem się za pokonywanie długiego szeregu kołków w ścianie wiodących w górę do pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie się znajduję, dzięki oznaczeniom na murze. Na drugim piętrze wskoczyłem na niewielki podest i zajrzałem przez judasz, śladu żywego ducha. W bibliotece było pusto. Przesunąłem więc ruchomą część ściany i wszedłem.
      W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba książek. To zawsze robi na mnie wrażenie. Później przejrzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu podszedłem do kryształowej szkatuły, w której - jak żartowaliśmy - krył się cały zjazd rodzinny. Zawierała bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem się teraz zastanawiać, jak wydobyć jedną z nich nie wzniecając alarmu, który uniemożliwi mi jej użycie. Po dziesięciu minutach powiodło mi się, choć nie była to łatwa sztuczka. Później, z talią w ręku, usadowiłem się w wygodnym fotelu, żeby pomyśleć.
      Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku. Teraz już wiedziałem dlaczego.
      Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem z nich, że całą rodzinę czekają w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem, zostawiając jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty do pudełka i włożyłem za pasek. Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.
      Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi pozostawało? Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za biurkiem. Po chwili wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służący imieniem Dik, który najwyraźniej przyszedł posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania popielniczek i koszy na śmieci oraz do odkurzania pólek. Nie chciałem, żeby mnie odkrył w tej poniżającej pozycji, wstałem więc i powiedziałem:
      - Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
      Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał:
      - Oczywiście, panie. Jak mógłbym zapomnieć?
      - Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
      - Nigdy, lordzie Corwinie - zapewnił mnie.
      - Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach - powiedziałem mu. - Jeśli Eryk rozzłości się na wieść, że mnie widziałeś, to przekaż mu, proszę, że korzystam po prostu ze swoich praw i że niebawem sam mnie zobaczy.
      - Zrobię, co pan każe - ukłonił się.
      - Siądź ze mną na chwilę, przyjacielu, a powiem ci coś jeszcze. Był czas - zacząłem, patrząc w jego sędziwe oblicze - że uważano mnie za zmarłego i bezpowrotnie straconego. Ponieważ jednak wciąż żyję i jestem w pełni władz fizycznych i umysłowych, obawiam się, że muszę zakwestionować pretensje Eryka do tronu. Nie jest ani pierworodnym synem, ani nie może liczyć na powszechne poparcie, gdyby zjawił się inny kandydat. Z tych to oraz innych, głównie osobistych względów mam zamiar wystąpić przeciwko niemu. Nie wiem jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!, najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił! Powtórz mu to. Jeśli chce mnie poszukać, niech wie,
że mieszkam pośród Cieni, lecz innych niż poprzednio. Może się domyśli, co przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mną łatwo, bo będę się strzegł co najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na śmierć i życie i nie spocznę, póki jeden z nas nie zginie. Co ty na to, stary sługo?
      Uniósł moją rękę do ust i pocałował.
      - Bądź pozdrowiony, lordzie Corwinie - powiedział i otarł łzę z oka.
      W tym momencie skrzypnęły drzwi. Wszedł Eryk.
      - Witaj - powiedziałem wstając, tonem najmniej przyjemnym z możliwych. - Nie spodziewałem się spotkać cię w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak się mają rzeczy w Amberze?
      Oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, lecz odpowiedział mi głosem nabrzmiałym sarkazmem:
      - Rzeczy się mają dobrze, Corwinie. Gorzej, jeśli chodzi o inne sprawy.
      - Szkoda - odparłem. - A jak moglibyśmy temu zaradzić?
      - Znam sposób - rzekł i łypnął na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
      Eryk sięgnął do miecza.
      - Chcesz zdobyć tron - oświadczył.
      - Czyż nie chcemy tego wszyscy?
      - Zapewne - przyznał z westchnieniem. - To prawda, że każdy z nas ma głowę zaprzątniętą jedną myślą. Nie wiem, co za siłą pcha nas do walki o tę śmieszną pozycję. Ale musisz pamiętać, że już dwukrotnie cię pokonałem, za drugim razem wielkodusznie darowując ci życie na Cieniu-Ziemi.
      - Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłeś mnie na śmierć podczas Wielkiej Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, skończyło się remisem.
      - A więc musimy to teraz rozstrzygnąć, Corwinie - oznajmił. - Jestem od ciebie starszy i lepszy. Jeśli chcesz zmierzyć się ze mną, z przyjemnością stawię ci czoło, Zabij mnie i tron jest twój. Spróbuj. Nie sądzę jednak, żeby ci się udało. Wolałbym też od razu odeprzeć twoje pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na Cieniu-Ziemi.
      Obaj mieliśmy już miecze w garści. Wyszedłem zza biurka.
      - Ależ ty masz niebywałą czelność! - powiedziałem. - Dlaczego niby masz być lepszy od nas i bardziej predestynowany do rządzenia?
      - Bo to ja zająłem tron - odpowiedział. - Spróbuj mi go odebrać.
      Spróbowałem. Zacząłem od cięcia w glowę, które sparował, ja zaś odpowiedziałem na jego pchnięcie w serce cięciem w nadgarstek. Obronił się i pchnął między nas stołek, który odrzuciłem kopniakiem, mając nadzieję, że rąbnę go w twarz, ale nie trafiłem. Odparłem jego natarcie, a on moje. Walczyliśmy zaciekle bez większego skutku. Zastosowałem teraz bardzo wymyślny atak, którego nauczyłem się we Francji, a który składał się z natarcia, zasłony czwartej i szóstej oraz wypadu zakończonego niespodziewanym cięciem w nadgarstek.
      Drasnąłem go i popłynęła krew,
      - Piekielny bracie! - powiedział cofając się. - Jak mi donoszą, towarzyszy ci Random.
      - To prawda. Więcej jest takich, którzy sprzysięgli się przeciwko tobie.
      Natarł gwałtownie zmuszając mnie do cofnięcia się i zrozumiałem, że przy całym moim kunszcie jest nadal lepszy. Był jednym z największych szermierzy, z jakimi przyszło mi walczyć, i odczułem nagle, że nie dam mu rady, parowałem jak wściekły i z równą wściekłością cofałem się krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieliśmy za sobą wieki treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których największym był mój brat, Benedykt - w obecnej chwili jednak nie mogłem liczyć na jego pomoc. Chwytałem rozmaite przedmioty z biurka i rzucałem nimi w Eryka, lecz on stale uchylał się i nacierał nieubłaganie. Starałem się zajść go od lewej strony, ale nie mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto w moje lewe oko. I balem się. Eryk był wspaniały. Gdybym nie czuł do niego takiej nienawiści, wyraziłbym mu uznanie za jego artyzm.
      Tymczasem wciąż się cofałem, coraz jaśniej ze strachem uświadamiając sobie, że nie zdołam go pokonać. W walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w duchu, ale nic nie mogłem na to poradzić. Jeszcze trzy razy próbowałem bardziej wymyślnych ataków, lecz bez skutku. Parował każde pchnięcie i przeciwnatarciami wciąż zmuszał mnie do odwrotu.
      Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawdę niezłym szermierzem. Tyle że on był lepszy.
      Usłyszałem w hallu hałas i szczęk broni. Nadchodziła świta Eryka. Jeśli nawet Eryk nie zabije mnie wcześniej, to z pewnością zrobi to któryś z jego ludzi - choćby strzałem z kuszy.
      Prawy nadgarstek Eryka wciąż krwawił. Ręką nadal władał pewnie, miałem jednak wrażenie, że w innych okolicznościach, walcząc defensywnie, mógłbym go dzięki tej ranie zmęczyć i potem wykorzystać najmniejszy moment nieuwagi.
      Zakląłem pod nosem, a on się roześmiał.
      - Byłeś głupi, zjawiając się tutaj - powiedział.
      Nie zorientował się, do czego zmierzam, aż do chwili, kiedy było już za późno. Cofając się, znalazłem się tuż przy drzwiach - było to ryzykowne, bo nie zostawiało mi pola manewru, ale lepsze niż pewna śmierć. Lewą ręką zdołałem zasunąć rygiel. Drzwi były wielkie i ciężkie, będą musieli je teraz wyważyć, aby wejść. Zyskałem dzięki temu jeszcze parę minut, lecz jednocześnie otrzymałem
pchnięcie w lewe ramię, które mogłem tylko częściowo odparować podczas zamykania rygla. Na szczęście, prawa ręka, którą walczyłem, pozostała nietknięta. Uśmiechnąłem się, dodając sobie animuszu.
      - A może to ty byłeś głupcem, wchodząc tutaj - powiedziałem. - Idzie ci coraz gorzej, sam widzisz - i przypuściłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał się przy tym cofnąć o dwa kroki. - Ta rana daje już o sobie znać - dodałem. - Ręka ci mdleje. Chyba sam czujesz, że opuszczają cię siły...
      - Zamknij się! - warknął i zrozamiałem, że powiedziałem prawdę. To zwiększyło moje szansę o parę procent, natarłem więc z nowym impetem, wiedząc, że niezbyt długo będę mógł utrzymać takie tempo.
      Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał się teraz przed moim niespodziewanym zaciekłym atakiem.
      Rozległo się walenie do drzwi, ale jeszcze przez parę minut nie musiałem się o to martwić.
      - Zaraz z tobą skończę, Eryku - powiedziałem. - Jestem twardszy niż dawniej i już po tobie, bracie.
      Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił się grymasem na twarzy i wpłynął na zmianę stylu walki. Walczył teraz defensywnie; cofając się przed moim atakiem i byłem pewien, że nie udawał. Najwyraźniej mój blef się udał, choć dotąd Eryk zawsze był lepszy ode mnie. A może to przekonanie też wynikało głównie z mojego nastawienia psychicznego? Może omal nie dałem się poskromić tym mitem, który Eryk pielęgnował? Może byłem równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem pewności siebie spróbowałem tego samego natarcia co poprzednio i tym razem trafiłem go, zostawiając jeszcze jeden krwawy ślad na jego przedramieniu.
      - To było dość naiwne, Eryku, żeby dać się po raz drugi nabrać na ten sam trik - powiedziałem, podczas gdy on cofał się za fotel. Walczyliśmy przez chwilę ponad oparciem, a tymczasem walenie w drzwi ustało i pytające glosy zamilkły.
      - Poszli po siekiery - wysapal Eryk. - Zaraz tu będą.
      - Zajmie im to parę minut - odparłem nie przestając się uśmiechać - a to więcej, niż mi potrzeba. Już ledwo stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko!
      - Zamknij się!
      - Zanim tu wejdą, w Amberze będzie tylko jeden książę, i to nie ty!
      Raptem lewą ręką zgarnął z półki cały rząd książek, obsypując mnie nimi jak gradem. Nie skorzystał jednak z okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytając po drodze krzesło. Zaklinował się w rogu, trzymając przed sobą w jednej ręce, krzesło, a w drugiej miecz. W hallu dały się słyszeć szybkie kroki, a potem łomot siekier o drzwi.
      - No chodź! - rzekł Eryk. - Spróbuj mnie teraz dostać!
      - Boisz się, co?
      Roześmiał się.
      - Daj spokój! Nie możesz mi nic zrobić, zanim drzwi nie puszczą, a potem i tak już po tobie.
      Musiałem przyznać mu rację. W tej pozycji mógł bronić się skutecznie przed każdym przeciwnikiem przynajmniej dobrych parę minut. Przeszedłem szybko przez pokój do sąsiedniej ściany. Lewą ręką otworzyłem ukryte drzwiczki, przez które wszedłem.
      - Dobra - powiedziałem. - Udało ci się... na razie. Masz szczęście. Następnym razem, kiedy się spotkamy, nic ci już nie pomoże.
      Splunął i obrzucił mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawił krzesło, żeby zrobić obraźliwy gest. Dałem nura w otwór i zasunąłem drzwiczki, a gdy je ryglowałem, rozległ się trzask i tuż przy moim ramieniu zalśniło dwadzieścia centymetrów stalowej klingi. Rzucił we mnie mieczem, co było ryzykowne, gdybym zechciał wrócić. Ale wiedział, że to mało prawdopodobne, gdyż główne drzwi do biblioteki już pękały pod naporem sił.
      Schodziłem po kołkach w ścianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spałem. Jednocześnie myślałem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu mieczem. Początkowo w trakcie walki mimo woli czułem lęk przed człowiekiem, który dwukrotnie mnie pobił. Teraz jednak przyszło mi do głowy, że może te stulecia spędzone na Cieniu-Ziemi nie poszły całkiem na marne. Może rzeczywiście czegoś się przez ten czas nauczyłem. Czułem, że jestem nie gorszy od Eryka. Było to bardzo przyjemne uczucie. Jeśli się jeszcze kiedyś zmierzymy, co niechybnie nastąpi, i jeśli nie przyjdą mu z pomocą okoliczności zewnętrzne, to kto wie? Należałoby szybko poszukać takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go, byłem pewien. To może sprawić, że następnym razem zadrży mu ręka, że zawaha się na jedną śmiertelną chwilę...
      Puściłem się kolka i zeskoczyłem z ostatnich pięciu metrów lądując na ziemi na ugiętych kolanach. Była to już przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei, że zdążę umknąć prześladowcom:
      Miałem bowiem za paskiem talię kart.
      Wyciągnąłem kartę z Bleysem i wbiłem w nią wzrok. Ramię mnie piekło, ale zapomniałem o tym czując ogarniający mnie chłód.
      Istniały dwa sposoby, żeby przenieść się z Amberu bezpośrednio do Cieni... Jeden to Wzorzec, rzadko używany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, że można było zaufać któremuś z braci. Mój wybór padł na Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty, co znaczyło, że mogę mu się przydać.
      Wpatrywałem się intensywnie w jego ubraną na czerwono-pomarańczowo postać z ognistą koroną włosów, z mieczem w prawem ręce, a kielichem wina w lewej. W jego niebieskich oczach tańczyły diabliki, broda płonęła, a ornament na klindze przedstawiał - jak sobie nagle uświadomiłem - fragment Wzorca. Jego pierścienie rzucały błyski. On sam wyglądał jak żywy.
      Nawiązanie kontaktu zwiastował lodowaty wiatr. Mężczyzna na karcie urósł do naturalnych rozmiarów i zmienił pozycję. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami.
      - Kto to? - spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie.
      - Corwin - odpowiedziałem, na co wyciągnął do mnie lewą rękę, w której nie było już kielicha.
      - Wobec tego chodź do mnie, jeśli chcesz.
      Wyciągnąłem rękę i nasze palce się zetknęły. Postąpiłem krok naprzód. Nadal trzymałem kartę w lewej ręce, ale staliśmy obaj na skale, po prawej stronie zionęła przepaść, a po lewej wznosiła się wysoka forteca. Niebo nad nami było koloru ognia.
      - Witaj, Bleys - powiedziałem, wtykając jego kartę do pozostałych za pasem. - Dzięki za pomoc.
      Nagle poczułem, że słabnę, i zobaczyłem krew tryskającą mi z lewego ramienia.
      - Jesteś ranny! - zawołał, opasując mnie ręką, a ja kiwnąłem głową i zemdlałem.
      Później tego wieczoru, wyciągnięty w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z Bleysem sytuację nad butelką whisky.
      - A więc zjawiłeś się w Amberze?
      -Tak.
      - I zraniłeś Eryka w pojedynku?
      - Tak.
      - Niech to diabli! Szkoda, że go nie zabiłeś! - Tu się zreflektował. - Choć może to i dobrze. Wtedy ty objąłbyś tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niż poszłoby mi z tobą. Jakie masz plany?
      Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
      - Wszyscy chcemy tronu - powiedziałem - wobec czego nie warto się okłamywać. Nie mam zamiaru nastawać z tego powodu na twoje życie - byłaby to głupota - ale też nie myślę zrezygnować z walki z wdzięczności za twoją gościnność. Random chciałby tego co my, lecz nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłuższego czasu nie słyszał. Gerard i Caine popierają Eryka i nie zgłaszają pretensji. To samo z Julianem. Zostają Brand i nasze siostry. Nie mam pojęcia, co knuje Brand, ale wiem, że Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba że wesprze ją Llewella i zgromadzą jakieś posiłki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fioną, nie wiadomo.
      - Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj - skonstatował Bleys, nalewając nam następną szklaneczkę. - Tak, masz rację. Nie wiem, co chodzi po głowach całej reszcie, ale oszacowałem siły każdego z nas i myślę, że mam największe szansę. Mądrze zrobiłeś zwracając się do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci księstwo.
      - Serdeczne dzięki - powiedziałem. - Zobaczymy. Pociągnęliśmy ze szklaneczek.
      - Co innego pozostaje do zrobienia? - spytał i zrozumiałem, że to ważne pytanie.
      - Mogę jeszcze zebrać własną armię i przystąpić do oblężenia Amberu - powiedziałem.
      - Gdzie pośród Cieni leży twoja armia? - zainteresował się.
      - To już, oczywiście, moja sprawa - rzekłem. - Nie mam zamiaru powstawać przeciwko tobie. Jeśli chodzi o sukcesję, chciałbym widzieć na tronie ciebie, siebie, Gerarda albo Benedykta, o ile jeszcze żyje.
      - Najchętniej naturalnie siebie.
      - Oczywiście.
      - Wobec tego rozumiemy się. I sądzę, że możemy na razie zjednoczyć swoje siły.
      - Ja też tak sądzę. Inaczej nie oddałbym się w twoje ręce.
      Uśmiechnął się w gęstwinie brody.
      - Potrzebowałeś kogoś - powiedział - a ja byłem mniejszym złem.
      - To prawda - przyznałem.
      - Szkoda, że nie ma z nami Benedykta. Szkoda, że Gerard się sprzedał.
      - Daremne żale. Na nic się nie zda rozpatrywać, co by było, gdyby...
      - Masz rację.
      Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
      - Jak dalece mogę ci ufać? - zapytał.
      - Tak dalece, jak ja tobie.
      - Wobec tego zawrzyjmy umowę. Prawdę mówiąc, myślałem, że nie żyjesz. Nie przyszło mi do głowy, że zjawisz się nagle w kluczowym momencie zgłaszając własne pretensje. Ale skoro tu jesteś, to przesądza sprawę. Zawrzyjmy sojusz, połączmy nasze siły i razem przystąpmy do oblężenia Amberu. Ten z nas, który przeżyje, zdobędzie tron. Jeśli zaś obaj przeżyjemy, to cóż, zawsze możemy rozstrzygnąć sprawę przez pojedynek.
      Zastanowiłem się nad tym i doszedłem do wniosku, że to zapewne najkorzystniejsza propozycja, na jaką mogę liczyć.
      - Chcę to jeszcze przemyśleć - powiedziałem. - Dam ci odpowiedź jutro rano, zgoda?
      - Zgoda.
      Wypiliśmy do dna i oddaliśmy się wspomnieniom. Ramię trochę mnie rwało, ale whisky i maść dostarczona przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnął nas obu sentymentalny nastrój.
      To dziwne uczucie mieć rodzeństwo, a zarazem go nie mieć, jako że każde z nas szło przez życie osobno i własnymi ścieżkami. Dobry Boże! Rozmawialiśmy aż do świtu, zanim zmogło nas zmęczenie. Dopiero wtedy Bleys wstał, klepnął mnie w zdrowe ramię, powiedział, że zaczyna mu się już kręcić w głowie i że rano służący przyniesie mi śniadanie. Kiwnąłem głową, objęliśmy się i wyszedł.
      Podszedłem do okna, skąd miałem dobry widok na dolinę. W dole jak gwiazdy jarzyły się punkciki ognisk. Były ich tysiące. Widziałem, że Bleys zgromadził potężne siły, i pozazdrościłem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Jeśli ktoś mógł pokonać Eryka, to właśnie Bleys. Nie byłby też złym władcą Amberu - tylko po prostu wolałem sam nim zostać.
      Popatrzyłem jeszcze przez chwilę i dostrzegłem, że postacie kręcące się między ogniskami mają dziwne kształty. Zaciekawiłem się, z jakiego rodzaju istot składa się jego armia. Tak czy owak było to więcej, niż ja posiadałem.
      Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczkę. Zanim ją jednak wypiłem, zapaliłem lampkę nocną i w jej świetle
wyjąłem skradzioną talię kart. Rozłożyłem je przed sobą i wyciągnąłem tę z wizerunkiem Eryka. Położyłem ją na środku stołu, a resztę odsunąłem na bok. Po chwili karta ożyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z zabandażowaną ręką, i usłyszałem słowa:
      - Kto tam?
      - To ja, Corvin. Jak się masz?
      Zaklął, a ja się roześmiałem. Wdałem się w niebezpieczną grę i zapewne przyczyniła się do tego whisky, ale kontynuowałem:
      - Chciałem cię zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku. Oraz przyznać ci rację co do głów zaprzątniętych jedną myślą. Ty wszakże swojej głowy długo już nie ponosisz. Do zobaczenia, bracie! Dzień, w którym ponownie przybędę do Amberu, będzie dniem twojej
śmierci. Pomyślałem sobie, że lepiej cię uprzedzić, bo to już niedługo.
      - Przybywaj - odparł - i nie proś o litość, gdy przyjdzie ci umierać. - Spojrzał mi prosto w oczy i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie i przykryłem go dłonią - bo było to niczym odłożenie słuchawki telefonicznej - a następnie zmieszałem jego kartę z resztą talii.
      Zasypiając myślałem o armii Bleysa zgromadzonej w wąwozie i o jej szansach na zdobycie Amberu. Nie będzie to łatwe.
Strona główna
Indeks
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
rozdzial (129)rozdzial (129)rozdzial (129)rozdzial (129)rozdzial (129)Alchemia II Rozdział 8Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2czesc rozdzialRozdział 51rozdzialrozdzial (140)rozdzialwięcej podobnych podstron