MARGIT SANDEMO
OCALENIE
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1997
ROZDZIAŁ I
Każdego dnia siedmioro dzieci z indiańskiej wioski wyruszało w stronę potoku
płynącego leniwie przez dolinę. Brodząc po kostki w wodzie, przechodziły na drugi brzeg na
niewielkie poletko, które same uprawiały. Najstarszy w tej grupie był dziesięcioletni Manuel.
To na nim spoczywała odpowiedzialność za czteroletniego brata, Antonia, który dreptał, ufnie
trzymając go za rękę, i za siostrzenicę Rosę śpiącą w chuście przewiązanej na jego plecach.
Praca na poletku posuwała się powoli, bo choć kierujący dziećmi Manuel traktował ją bardzo
sumiennie, to jednak nie wszyscy wykonywali ją z równym zapałem.
Teresa miała dziewięć lat. Była surowa i pobożna, a na jej twarzy rzadko gościł
uśmiech. Ale za to dziewczynka rwała się do pracy i zawsze przykładnie wywiązywała się ze
swych obowiązków w przeciwieństwie do siedmioletniej Esmeraldy, która mimo dziecięcego
wieku zachowywała się z iście kobiecą kokieterią. Nieraz z tego powodu dochodziło między
dziewczętami do konfliktów. Na łajanie Teresy Esmeralda reagowała chichotem i trzepocząc
długimi rzęsami okalającymi jej duże ciemne oczy, zerkała w kierunku Manuela, który
udawał, że niczego nie dostrzega. Wynajdywała tysiące wymówek, by wymigać się od zajęć.
Brat Esmeraldy, młodszy od niej zaledwie o dziesięć miesięcy Pablo, był prawdziwym
figlarzem i tak jak jego siostra specjalnie się nie przepracowywał. Miał dużo wdzięku i nie
sposób się było na niego gniewać, co szybko nauczył się wykorzystywać. Siódmy członek tej
gromadki, chorowity dwulatek Carlitos, mówił niewiele, a na skierowane do niego pytania
odpowiadał pogodnym uśmiechem.
Dzieci szczyciły się tym, że mają własną uprawę, za którą są odpowiedzialne.
Nieopodal na znacznie większej plantacji pracowały ich matki. Obie plantacje dzieliła
niewielka odległość, tak że w razie potrzeby obie gromadki mogły porozumiewać się
wołaniem.
Matka Manuela oczekiwała dziesiątego już potomka i z ulgą przyjęła pomoc
najstarszego syna, który podjął się opieki nad Antoniem i Rosą, dzieckiem jej piętnastoletniej,
niezbyt odpowiedzialnej córki. Pozostałe matki także były wdzięczne chłopcu, że zobowiązał
się rzucić okiem na maluchy, które dzięki temu nie kręciły się im pod nogami i nie
przeszkadzały w pracy. Wiedziały, że dzieci są bezpieczne, bo poletko z trzech stron otaczały
strome skały, a potok, z którym graniczyło, był w tym miejscu płytki i niegroźny. Zresztą
Manuel pilnował, by żaden malec nie wpadł do wody.
Chłopcy nosili długie spodnie, wetknięte w cholewki wysokich, miękkich kamaszy.
Ramiona okrywały im kolorowe poncha, a głowy osłaniały kapelusze z szerokimi rondami.
Dziewczynki były ubrane w przyciasne sukienki.
Ich widok radował serca: czarnookie, o śniadych twarzach z wystającymi kośćmi
policzkowymi i płaskich nosach, odsłaniały w uśmiechu rzędy mocnych białych zębów.
Kruczoczarne włosy chłopcy mieli podcięte równo poniżej ucha, a dziewczynki zaplatały w
grube warkocze. Szczególną urodą w tym gronie wyróżniało się rodzeństwo Pablo i
Esmeralda. Patrząc na nich odnosiło się wrażenie, że są arcydziełami natury.
Antonio i Carlitos, znudzeni pracą, poszli się pobawić. Współzawodniczyli w rzucaniu
na odległość dzid wykonanych z bambusowej trzciny. Wygrał oczywiście Antonio, starszy i
silniejszy od słabowitego Carlitosa. Pablo pod pozorem, że chce coś pokazać chłopcom,
kilkakrotnie próbował wykręcić się od pracy. Ale Manuel i Teresa przejrzeli jego zamiary i
kazali mu natychmiast wracać na pole.
Carlitos szybko zmęczył się zabawą i zdyszany przysiadł z boku, żeby odpocząć.
Antonio, jego najlepszy przyjaciel, brzydkie kaczątko w gromadzie, otoczył go ramieniem i
zapytał życzliwie:
- Może pobawimy się w cos, co cię tak nie zmęczy?
Carlitos pokiwał tylko głową i uśmiechnął się promiennie.
- Esmeraldo! - odezwała się Teresa z wyrzutem. - W tym czasie, gdy ja związałam
dziesięć snopków, ty związałaś tylko jeden. Pamiętaj, Pan Bóg widzi z góry każdy twój krok!
Esmeralda, wykrzywiając w grymasie twarz, podniosła demonstracyjnie garść kłosów,
ale zaraz je upuściła, bo zaczęła z zapałem wymachiwać rękami do przechodzących niedaleko
znajomych dzieci.
Ich rodzinna wioska, położona samotnie w zalesionej dolinie wśród ośnieżonych
szczytów Andów, była niewielka i nie miała nawet nazwy. Czasami któryś z jej mieszkańców
ruszył zarośniętymi ścieżkami w dół rzeki do oceanu. Wędrując wzdłuż wybrzeża łatwiej się
było przedostać do gęściej zaludnionych traktów, ale taka wyprawa wymagała nie lada
orientacji w terenie. Wielu było śmiałków - tak Indian, jak i białych - którzy, zapuściwszy się
w gęstą dżunglę, pobłądzili i przepadli bez wieści.
Indiańskie dzieci nie znały pojęcia „szkoła”. Tylko raz w roku pojawiał się w ich
wiosce misjonarz, który starał się je czegoś nauczyć.
Czasami w rodzinne strony zaglądał jeden ze współplemieńców, który przeniósł się do
stolicy, i przywoził stamtąd nowinki. Poza tym Indianie utrzymywali kontakt z mieszkańcami
sąsiednich wiosek, tyle że ze względu na dzielącą ich odległość wielu mil zdarzało się to dość
rzadko.
Codzienne życie w wiosce toczyło się cicho i spokojnie, z dala od problemów
wielkiego świata.
Dzieci wiodły w gruncie rzeczy beztroski żywot. Pablo nieustannie wymyślał psoty.
Najchętniej do chusty, w której leżała Rosa, wrzucał jakieś owady. Teresa puszyła się, że jest
bardziej cnotliwa od Esmeraldy, a Antonio i Carlitos uciekali we własny świat pełen tajemnic
i fantazji.
Tego dnia, kiedy malcy rzucali dzidami z bambusowej trzciny, a Rosa spała słodko w
chuście przewiązanej na plecach Manuela, kiedy najstarsze dzieci usiłowały okiełznać
niesforne rodzeństwo, Esmeraldę i Pabla, wysoko w górach decydował się ich los...
Bogaci przemysłowcy wydali okrutny wyrok na ubogich, nieświadomych
niebezpieczeństwa Indian.
Na szczycie stanął mężczyzna ze stertą projektów w rękach i popatrzył na dolinę
ś
cielącą się u jego stóp. W pobliżu huczał potężny wodospad, nie zagłuszając jednak warkotu
spychaczy i koparek.
- Ten plan jest po prostu genialny, señor - zwrócił się do drugiego, przewyższającego
go wzrostem mężczyzny. - Wodospad zasłania bogate złoża minerałów. Tu się kryje
prawdziwa
ż
yła złota! -
Roześmiał się, uświadomiwszy sobie dwuznaczność
wypowiedzianych słów, i dodał: - O, złoto jest zaledwie drobną cząstką ukrytych tu bogactw.
- Co na to władze? - zapytał jego towarzysz, który, sądząc z wyglądu, nie pochodził z
tych stron.
Juan Rodriquez potrząsnął ręką.
- A to już pańskie zadanie, señor. Temu krajowi potrzebny jest zagraniczny kapitał.
Mam znajomości w ministerstwie. Moi ludzie przymkną oko na niektóre nasze działania, a
pozostali nie muszą o niczym wiedzieć. Oficjalnie ściągnąłem tu maszyny i sprzęt do
realizacji innych zaakceptowanych już wcześniej projektów. Tutaj nikt nigdy nie dotrze -
zapewnił, otulając się szczelniej ciepłą kurtką, bo wiatr dmuchał przejmująco. A potem
zwrócił się do swego kierowcy, który stał w pobliżu: - Przyjedziesz po nas za pięć dni,
O'Donell! Zazdroszczę ci, że możesz już dzisiaj opuścić to paskudne miejsce.
Kieron O'Donell nic nie odpowiedział. Wybrano go, by przywiózł tutaj tych ludzi,
między innymi dlatego, że nie zwykł wścibiać nosa w cudze sprawy, poza tym oczywiście
ś
wietnie znał Andy. Był to niezwykle przystojny, wysoki mężczyzna o ciemnych włosach i
szarych oczach w czarnej oprawie. Mocno zarysowane usta wykrzywiały się w pełnym
goryczy grymasie. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech. Kroki stawiał miękko, a w jego
gestach i leniwym spojrzeniu kryło się coś podniecającego. Może to dziwne, ale Kieron nie
uświadamiał sobie, jak bardzo może podobać się kobietom. Był typem indywidualisty,
mającym w pogardzie opinie innych.
Rodriquez, gestykulując z ożywieniem, znów zagadnął obcokrajowca:
- Moi inżynierowie, señor, odwalili kawał dobrej roboty. Jak pan widzi, zamierzają
zmienić bieg rzeki i skierować wody do nowego koryta, tak by w miejscu, gdzie teraz huczy
wodospad, można było zacząć wydobycie.
- Czy to znaczy, że rzeka popłynie w dół do doliny? - dopytywała się obcokrajowiec,
przedstawiciel nielegalnej spółki zamierzającej rozpocząć działalność w tym kraju.
- Zgadza się - potwierdził Rodriquez. - Potem, w niższych partiach gór, rzeka znowu
wróci do swego naturalnego koryta, tak więc nikt nie nabierze żadnych podejrzeń.
Kieron O'Donell popatrzył na usypywane przez robotników wały i powiódł wzrokiem
aż po zasłaniające widok szczyty.
- Czy w tej dolinie nie leży przypadkiem wioska indiańska? - zapytał.
- Co takiego? - Rodriquez popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Możliwe, że jest jakaś
nieduża, licząca zaledwie kilka duszyczek osada, o ile w ogóle w tym przypadku można użyć
określenia „duszyczki”...
- Czy Indianie zostali powiadomieni? - zainteresował się obcokrajowiec.
Rodriquez z trudem krył irytację.
- Zostaną powiadomieni w odpowiednim czasie, o ile już tego nie uczyniono.
Pozostaje tylko kwestia, czy te tępaki cokolwiek zrozumieją.
- Kto im przekazał wiadomość? - chciał wiedzieć Kieron.
Rodriquez popatrzył na niego tak, jakby chciał go zabić wzrokiem, ale zaraz na jego
ustach pojawił się fałszywy uśmiech.
- Słyszałem, że nigdy nie zadajesz zbędnych pytań - syknął. - Przecież nie mogę znać
szczegółów! Wyślę tam kogoś, żeby to sprawdzić. Czyżbyś mi nie dowierzał?
Kieron nic nie odpowiedział. Ostatecznie to nie jego sprawa...
Kiedy Kieron O'Donell zjechał w dół ze szczytów Andów, odczuł gwałtowną zmianę
temperatury. Wysoko w górach wiał lodowaty wiatr, a tymczasem tu powietrze było gorące
jak parujący kocioł z wrzątkiem.
Jeepem zarzucało i trzęsło na wertepach, które w niczym nie przypominały drogi
dopuszczonej dla ruchu kołowego, ale ponieważ tylko tędy można się było dostać do miasta,
nie miał wyboru...
Ten silny, spokojny mężczyzna należał do tego typu ludzi, których trudno sobie
wyobrazić w roli dziecka. Zdawać by się mogło, że urodził się dorosły. Był zamknięty w
sobie, chłodny i twardy jak głaz. Jako młody chłopak uciekł z domu z Irlandii i już nigdy
więcej nie wrócił do swej ojczyzny. Po licznych perypetiach znalazł się w niewielkiej
republice na kontynencie południowoamerykańskim. Oczywiście dostrzegał, że panujące tu
stosunki dalekie są od ideału. Wytrzymał tu jednak kilkanaście lat, tracąc do reszty złudzenia
wobec swych bliźnich. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że ludzie są skrajnymi egoistami,
stronił od nich i zdecydował się na życie w samotności. Nie potrafił wymazać z pamięci złe,
którego doznał w przeszłości dalszej i bliższej.
Kieron zwolnił nieco, dostrzegłszy z daleka jakąś postać. Jak się po chwili okazało,
była to młoda dziewczyna, spoglądająca z nadzieją na nadjeżdżający samochód. Kieron
westchnął ciężko. Nie miał najmniejszej ochoty na towarzystwo, a tym bardziej towarzystwo
kobiety, która, jak wszystkie, będzie trajkotać o głupstwach. Nie czuł żadnej potrzeby
kontaktu z ludźmi. Jego stosunek do życia przepełniały nieufność i pogarda. Oczywiście
kiedyś miał przyjaciół - kilku kumpli w wojsku, kolegów i koleżanki z lat szkolnych, ale
wyrzucił ich z pamięci, gdy tylko się rozstali. Właściwie nigdy nie przywiązywał się do ludzi
na tyle, by potem za nimi tęsknic. Była to swoista postawa obronna. I chociaż taki sposób
ż
ycia wymagał nie lada hartu, Kieron O'Donell nie narzekał na swój los.
Już miał wyminąć dziewczynę i jechać dalej, gdy naraz wewnętrzny głos nakazał mu
się zatrzymać. Od ludzkich siedzib dzieliła to miejsce odległość wielu kilometrów. Jeśli nikt
inny nie będzie tędy przejeżdżał, dziewczynie przyjdzie spędzić noc na pustkowiu. Co ją tutaj
przygnało? Co tu robi całkiem sama, na dodatek pieszo? Naraz dostrzegł motocykl oparty o
pień drzewa. Zatrzymał się niechętnie.
- Awaria? Coś się zepsuło? - zapytał po angielsku, gdyż dziewczyna nie była Indianką.
Hiszpanką również nie, sądząc po wyglądzie, mimo że okazała się niewysoka i miała ciemne
włosy. Najbardziej mu pasowała na angielkę. Domyślił się natychmiast, że przebywa w
Ameryce Południowej dopiero od niedawna, bo twarz miała spieczoną od ostrego słońca, a z
czerwonego nosa schodziła jej skóra.
- Nie - odpowiedziała nieznajoma. - Zabrakło mi benzyny.
Ś
więta naiwności! Wybierać się na te bezdroża z niepełnym zbiornikiem! Co ona
sobie w ogóle myśli? śe tutaj na każdym kroku stoją stacje benzynowe?
Kieronowi przez moment przemknęła myśl, że ma szansę wymigać się od
towarzystwa. Wystarczyłoby przelać trochę benzyny do baku motocykla, a dziewczyna
mogłaby dalej pojechać sama. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Słońce piekło
niemiłosiernie, a droga do miasta była dość uciążliwa. Nie wiadomo, jakie przeszkody
dziewczyna może jeszcze napotkać.
Westchnąwszy ciężko, wrzucił motocykl na przyczepę jeepa. Liczył na to, że
nieznajoma wsiądzie do szoferki bez zbędnych ceregieli.
Dziewczyna stała przez moment nieporuszona, jakby się wahała. Chyba nie sądzi, że
ją będę jeszcze zapraszać do środka, pomyślał oburzony. Niedoczekanie!
Wreszcie! Otworzyła drzwiczki i usadowiła się na siedzeniu. Kieron wszedł do kabiny
z drugiej strony. Z głośnym warkotem silnika samochód ruszył z miejsca.
- Bardzo dziękuję! To miło z pana strony!
W odpowiedzi Kieron mruknął tylko coś pod nosem, ale widząc, że dziewczyna
wyraźnie się speszyła, uznał, że powinien coś powiedzieć.
- Pochodzi pani ze Skandynawii? Słyszę obcy akcent.
Popatrzyła zdumiona, a potem wybuchnęła śmiechem.
- A ja sądziłam, że mówię perfekt po angielsku! Ma pan rację, jestem Szwedką.
- Szwedką? - powtórzył, patrząc na nią zdumiony. - Sądziłem, że mieszkańcy
Szwecji... - urwał.
Ale dziewczyna, domyślając się, o co mu chodzi, dokończyła:
- Są długonodzy, mają jasne włosy i prowadzą się amoralnie, prawda?
Kieron zirytował się, bo rzeczywiście odgadła jego myśli. Dziewczyna nie pasowała
do tego stereotypu: była bowiem średniego wzrostu i pomimo szczupłej talii, wydawała się
dość korpulentna. Miała rumieńce na policzkach, duże piwne oczy i ciemne włosy związane
w koński ogon. Trudno ją było nazwać pięknością, ale niewątpliwie miała dużo wdzięku.
To taki typ, który zyskuje przy bliższym poznaniu, pomyślał Kieron, chociaż
bynajmniej nie zamierzał tego sprawdzać.
- Nazywam się Susan Lind - przedstawiła się z naturalną swobodą. - Możemy chyba
mówić sobie po imieniu?
Kieron także wymienił swoje imię i nazwisko, na co dziewczyna zareagowała tak jak
wszyscy:
- Pochodzisz z Irlandii?
Skinął głową.
Westchnęła i oparła się wygodniej na siedzeniu.
- Całe szczęście, że przejeżdżałeś tędy! Stałam cztery godziny i zaczynało mi się już
robić gorąco! Postanowiłam popchać kawałek, ale wyskoczyły mi wielkie bąble na rękach.
- Co tu, u diabła, robisz? - zapytał Kieron.
- Pracuję w organizacji pomocy humanitarnej.
A niech to! Jeszcze jedna idealistka, która pragnie zbawić świat, zaśmiał się w duchu.
Ale ona po raz kolejny odgadła jego myśli.
- Niestety, nie pracuję w terenie, wśród potrzebujących! Siedzę w biurze, w stolicy, i
przekładam papiery. To było moje pierwsze ciekawe zadanie. Pojechałam do jednej z naszych
placówek odebrać dokumenty. Tymczasem taka kompromitacja! W ogóle nie pomyślałam o
tym, że nie będę miała gdzie zatankować.
O rany, co to za gaduła! westchnął w duchu Kieron. Głowa mnie już rozbolała.
- Och, co za ulga, usiąść wreszcie. Padam z nóg.
Kieron tylko coś burknął.
Kilometry uciekały im spod kół, a dziewczynie nie zamykały się usta. Opowiedziała o
podróży samolotem do Ameryki Południowej, o gafach, jakie popełniła, o swym pozytywnym
nastawieniu do świata, o złudzeniach, które prysły, a w każdym razie zostały mocno
nadwątlone w zderzeniu z rzeczywistością, o wrażeniach, jakie wywarł na niej, dziewczynie z
uporządkowanej Szwecji, ten pełen kontrastów kraj. Co prawda przybyła tu niedawno, ale
zdążyła się już zetknąć z wieloma szokującymi zjawiskami.
Wydawała się szczera i otwarta. Kieron wyczuwał, że go polubiła. Była taka naiwna i
ufna, zwracała się do niego jak do eksperta. Może wszyscy Skandynawowie są tacy?
zastanawiał się. Zrazu odpowiadał dziewczynie półsłówkami, ale ani się spostrzegł, gdy
włączył się do rozmowy, i choć nie bez pewnych oporów, opowiedział o swym ostatnim
zadaniu w górach.
A kiedy samochód wtoczył się na przepełnione ulice stolicy, poczuł zawód, że podróż
tak szybko minęła. Dawno nie spotkał równie naturalnej dziewczyny! Wysadziwszy ją jednak
przed biurem organizacji pomocy humanitarnej, szybko zdławił w sobie uczucie
rozczarowania. Kieron O'Donell znów był sobą...
ROZDZIAŁ II
Kieron z trudem omijał rozłożone na ulicy towary, nie zważając na zachęcające
okrzyki sprzedawców. Poirytowany torował sobie w tłumie przejście do okazałego biurowca
koncernu. Wrócił właśnie do stolicy po wykonaniu kolejnego powierzonego mu zadania i
ś
pieszył się, by złożyć raport.
Nagle jego uwagę przykuła młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami. Czy to
nie Susan Lind, ta Szwedka, którą podwoził jeepem w ubiegłym tygodniu?
Kieron nie chciał się przyznać przed samym sobą, że wyjątkowo często o niej myślał,
brakowało mu jej beztroskiego śmiechu.
Dziewczyna najwyraźniej nie mogła się opędzić od natrętnego handlarza i gromadki
dzieciaków indiańskich, które miały nadzieję, że dziewczyna rzuci im parę zbędnych
centavos. Z ust sprzedawcy lał się nieprzerwany potok słów, a kiedy Kieron zbliżył się nieco,
usłyszał, że ten zachwala z ożywieniem swój towar.
- Nie daj się oszukać! - odezwał się ostro. - Ta narzuta nie jest warta nawet jednej
dziesiątej ceny, którą ci podał.
Dziewczyna, odwróciwszy głowę, rozpromieniła się na widok Kierona, a jej policzki
pokrył rumieniec.
Przyjął to ze zdziwieniem, Susan jednak szybko pokonała konsternację i znów była tą
samą pełną życia dziewczyną, która zapadła mu w pamięć.
- Wiem o tym - roześmiała się. - Ale on przecież potrzebuje pieniędzy, czyż nie?
Jej głos miał takie czyste, jasne brzmienie, w ostatnich dniach nie przestawał mu
dźwięczeć w uszach. Kieron starał się unikać spojrzeniem drobnej, radosnej twarzyczki z
pąsowymi policzkami, ale ona przyciągała go jak magnes. Gdy ich oczy napotkały się, odczuł
głęboką wewnętrzną radość, że znów widzi tę niezwykłą dziewczynę. Jednocześnie jednak
ogarnął go lęk, odezwał się więc pogardliwym tonem:
- Nic im nie dawaj, nie potrafią obchodzić się z pieniędzmi, wszystko przepuszczą na
wódkę!
- No cóż, to my nauczyliśmy ich pić! - odparła Susan.
Cholerna dziewczyna! Na wszystko znajdzie odpowiedź! Kieron nie przepadał za
idealistami, zniecierpliwiony zmarszczył więc czoło.
Dziewczyna, nie zważając na nic, zapłaciła wygórowaną cenę podaną przez handlarza
i wziąwszy narzutę pod pachę, ruszyła powolnym krokiem. Bardzo chciała, by Kieron
dotrzymał jej towarzystwa, ale wstydziła mu się to zaproponować. Kieron mimowolnie się
wzruszył. Ta na pozór pewna siebie osoba zachowuje się z taką nieśmiałością, najwyraźniej
nie przyzwyczajona do kontaktów z mężczyznami. Wahając się przez chwilę, patrzył na nią,
po czym dogonił ją szybkim krokiem.
- Nie powinnaś chodzić sama po tej okolicy - powiedział ostro, zły na siebie, że nie
potrafi trzymać języka za zębami.
Zatrzymała się gwałtownie.
- Przecież tędy jest o wiele bliżej, a zresztą Indianie chyba nie są groźni?
- Głód i bieda mogą sprawić, że człowiek posuwa się do czegoś, czego normalnie
nigdy by nie uczynił. A ty pokazałaś, że masz pieniądze. Chodź, odprowadzę cię.
Susan patrzyła na niego niezdecydowana.
- Wracam prosto z dżungli - usiłował się uśmiechnąć, ale zamiast tego usta wykrzywił
mu grymas. - Nie zdążyłem się jeszcze nawet umyć, więc jeśli ci...
- Nie zwróciłam na to uwagi, nie o to mi chodzi - przerwała mu Susan. - Wydaje mi
się tylko, że masz takie negatywne nastawienie do wszystkiego.
- Nie rozumiem. Co masz na myśli?
Roześmiała się przepraszająco.
- Nic, tylko tyle, że niechęć do świata pozbawia cię odrobiny dobrego humoru.
- Twoim zdaniem człowiek powinien założyć klapki na oczy i chodzić po świecie z
przekonaniem, że wszyscy ludzie to anioły? Mylisz się, w ten sposób można zebrać zbyt
wiele kuksańców.
A kiedy przyglądał się jej z powagą, spytała zaczepnie:
- Czyżbyś wziął tęgie cięgi od życia?
- Owszem, dostałem dobrą lekcję już dawno temu - uciął krótko.
Ruszyli powoli przez dzielnicę zamieszkaną przez Indian. Na przeraźliwie brudnych
uliczkach, wśród niskich lepianek, roiło się od dzieci i psów. Bez słowa przeciskali się
naprzód.
- Mógłbyś mi opowiedzieć o sobie? - poprosiła znienacka Susan.
Kieron, trochę zdziwiony, uśmiechnął się przekornie i odrzekł:
- Obawiam się, że będzie to piekielnie negatywna historia. Ale jeśli chcesz
posłuchać...
- Oczywiście, że chcę - zapewniła z powagą i popatrzyła na niego oczami, których nie
potrafił zapomnieć.
Kieron zmieszał się, nie przywykł bowiem mówić o sobie. Poza tym zawsze był
nastawiony sceptycznie do kobiet. Wydawało mu się, że są kłótliwymi egoistkami,
przysparzającymi mężczyznom kłopotów. Dlatego Susan tak go zaskoczyła swą szczerością i
prostolinijnością. Była inna niż dziewczyny, które do tej pory spotykał. Nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, że naprawdę chce się czegoś o nim dowiedzieć.
- Chyba dane mi było poznać zbyt wiele ciemnych stron życia - zaczął. - Zdaje się, że
w tym tkwi przyczyna mojej wrogości wobec świata. Zawsze pragnąłem stać się kimś
wielkim, ale bez wiedzy i niezbędnego przygotowania nie miałem po temu szans. Pewnie
dlatego zostałem zwykłym obieżyświatem, niespokojnym duchem i samotnikiem. Byłem
ż
ołnierzem najemnym w Afryce, służyłem w lotnictwie. Wykonywałem zadania tak
niebezpieczne i karkołomne, że w końcu przestałem dociekać, o co w tym wszystkim chodzi i
komu to przynosi korzyści. Trafiłem do tego kraju w związku w wielkim zagranicznym
przedsięwzięciem dotyczącym eksploatacji bogatych złóż rud różnych metali. Ale jestem
wolnym strzelcem.
- Próbujesz się wymigać - przerwała mu Susan. - Nie wspomniałeś ani słowem o
swym dzieciństwie, zacząłeś od tego, co robiłeś jako dorosły.
- Mieszkam w tym kraju już od dawna - ciągnął, a Susan zrozumiała, że nie chce
mówić o swych przeżyciach z najmłodszych lat. - Przemierzyłem go wzdłuż i wszerz,
towarzysząc różnym ludziom: takim jak ja poszukiwaczom szczęścia, a także typom spod
ciemnej gwiazdy. Oto co złożyło się na moje życie. Niczego się nie dorobiłem. Nie mam
cadillaca ani pięknej willi z basenem...
- A czy to jest celem twego życia?
Kieron wzruszył ramionami.
- Nie mam żadnego celu, żyję teraźniejszością i zdaję się na to, co przyniesie mi los...
Szli dalej w milczeniu, aż wreszcie Susan szepnęła pod nosem:
- Właściwie jest mi wstyd.
- Dlaczego? - zapytał zdumiony.
- Ponieważ jestem taka szczęśliwa.
Kieron nie od razu pojął, o co właściwie jej chodzi, ale im dłużej rozmyślał ad sensem
wypowiedzianych przez nią słów, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że dziewczyna
się nad nim litowała.
Poczuł się zawiedziony, ale nie dał tego po sobie poznać...
Cały ten dzień spędzili razem. Kieron pośpiesznie doprowadził się do względnego
porządku, chociaż Susan zapewniała, że z tygodniowym zarostem jest mu do twarzy.
Ucieszyły go te słowa. Nic na to nie mógł poradzić, ale na tej dziewczynie coraz bardziej mu
zależało.
Zjedli wspólnie obiad w eleganckiej restauracji, w której nigdy dotąd jego noga nie
postała. Sadził, że Susan przywykła do takich miejsc. Ale gdy mu wyznała, że w
ekskluzywnych wnętrzach czuje się nieco zagubiona, zrobiło mu się cieplej na sercu, choć
nadal próbował grać przed nią rolę światowca z nonszalancją okazującego zainteresowanie
damie, z którą siedział przy stole. Coś mu jednak podpowiadało, że Susan go przejrzała, choć
nie zdradziła się ani jednym słowem. Pozostała równie pogodna i sympatyczna, a usta wprost
jej się nie zamykały. Tyle że teraz Kieronowi to zupełnie nie przeszkadzało. Z przyjemnością
słuchał jej rozsądnych opinii.
Starał się odwlec moment rozstania. Co prawda na pozór zachowywał się dość
sztywno, udawał umiarkowane zainteresowanie i wykazywał dużą rezerwę, niechętnie jednak
wstał od stołu, gdy kelner dał im znak, że już zamykają. Przytrzymał dziewczynie żakiet i
otworzył drzwi. Pragnął za wszelką cenę przeciągnąć chwilę pożegnania, choć się do tego nie
przyznał. Taki był bowiem właśnie Kieron O'Donell.
Długo spacerowali po wyludnionych ulicach, wreszcie w milczeniu ruszyli w stronę
budynku, w którym Susan wynajmowała niewielkie mieszkanie. Zatrzymali się przed
wejściem i popatrzyli na siebie. Kieron nie wiedział, co powiedzieć.
- Zjesz kanapkę? - zapytała w końcu niepewnie i nieco bez sensu dziewczyna, nie
patrząc mu w oczy. - Nic lepszego nie mam. Chyba że wolisz pójść do domu.
- Chętnie coś zjem - mruknął.
Kiedy przekroczyli próg jej domu, Susan zachowywała się trochę nerwowo. Pokazała
mu mieszkanie, bliskie sercu przedmioty, w końcu umilkła, jakby zabrakło jej tematów.
Zapadła pełna napięcia cisza. Przygotowując kanapki, nakładała wędlinę drżącymi dłońmi. W
gardle całkiem jej zaschło. Przy stole także niewiele mówiła, potrząsała tylko lub kiwała
głową.
Kieron poczuł się niepewnie, nie wiedział, czy powinien sobie pójść, czy też może
dziewczyna chce, by został.
Gdy zjedli, podeszli do okna i zapatrzyli się na przepiękny widok, jaki się stąd
roztaczał.
- To takie banalne - rzuciła nagle.
- Co takiego? - spytał Kieron wyrwany z zamyślenia. Nie przywykł jeszcze do jej
zaskakujących reakcji.
- śe mężczyzna po pierwszej randce odwiedza dziewczynę...
- Po drugiej - poprawił ją.
- Dziwne, a mimo to wydaje mi się, że znam cię już bardzo długo. Tak cudownie nam
się ze sobą rozmawia. Czy zawsze w ten sposób postępujesz z dziewczynami?
- Nie, nie zawsze - odrzekł z naciskiem.
Uśmiechnęła się.
- Może lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz, Kieron?
Nie chciał, pragnął zostać z nią jeszcze przez chwilę.
- Nie - szepnął, dotykając jej dłoni, a potem nie do końca pojmując, co robi, przycisnął
mocniej dziewczynę i pocałował ją. Miała takie delikatne wargi! Zakręciło mu się w głowie.
Susan najpierw starała się odsunąć, ale zaraz ufnie wtuliła się w jego ramię, a jej ciało
poddało się pieszczotom.
Samotność długich miesięcy gwałtownie dała o sobie znać. Kieron całkiem stracił
rozsądek. Czuł jedynie palące pragnienie, by dotknąć dłońmi nagiej skóry dziewczyny.
Wydawała się mu taka piękna, taka doskonała!
- Kieron, proszę... - próbowała protestować. - Nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną,
nie mam ochoty na przelotny romans...
Przytulił ją mocniej i szepnął do ucha drżącym głosem:
- Pozwól mi tu zostać jeszcze chwilę, Susan. Nie bój się mnie! Potrzebuję cię,
bezgranicznie cię potrzebuję...
Czuła, że mówi szczerze. Kieron nie należał do tych mężczyzn, którzy pytają o
pozwolenie, ale też nie chodziło mu o przelotny flirt. Był tak samotny, tak tęsknił za ciepłem i
zrozumieniem ze strony drugiego człowieka, że nie mógł się opanować.
A Susan, która już w momencie poznania straciła głowę dla tego zgorzkniałego
samotnika, jęknęła cicho i zarzuciwszy mu ręce na szyję, pozwoliła jego dłoniom błądzić po
swym ciele.
Raz jeszcze prosząc, by był ostrożny, popatrzyła Kieronowi w twarz, która w tej
krótkiej chwili była całkowicie otwarta, pozbawiona maski.
To jej szukał, jej potrzebował.
Która kobieta byłaby w stanie oprzeć się takiej pewności?
Było, minęło, pomyślał Kieron, udając się następnego ranka do biura po nowe
zlecenie. Wyjątkowo miła dziewczyna, wspaniała i dobra, ale ponieważ Kieron O'Donell nie
lubił się z nikim wiązać, postanowił czym prędzej zakończyć tę znajomość.
Ale pomylił się, sądząc, ze przyjdzie mu to z łatwością. Kiedy Susan wyszła z pracy,
zobaczyła, że stoi i czeka na nią ze stężałą twarzą. Widać było, że toczy ze sobą wewnętrzną
walkę. Podbiegła do niego, a jej oczy rozpromieniły się radością.
- Kieron! Przepraszam, że tak długo musiałeś na mnie czekać, ale byłam niemal
pewna, że cię już więcej nie zobaczę. Odchodząc, nie wspomniałeś ani słowem o kolejnym
spotkaniu.
Popatrzył na nią, uśmiechając się czule. Do diabła! Czemu tak mu ciepło na sercu na
jej widok?
Zarumieniła się lekko, a on domyślił się, że i jej myśli powędrowały do wydarzeń
poprzedniej nocy. Spędzili z sobą cudowne chwile. Oboje czuli się tacy niepewni, przerażeni
intensywnością swych doznań, ale tak bardzo się starali, by ofiarować sobie miłość.
Wzajemnie usiłowali pokonać trudności.
- Chodź! - odezwał się Kieron. - Mam cztery dni urlopu. Chcę spędzić z tobą każdą
wolną chwilę.
- Och, Kieron! - westchnęła z podejrzanie wilgotnymi oczami. - Czy powiedziałam ci
już, jak bardzo cię kocham?
- Owszem, powiedziałaś dużo więcej - uśmiechnął się czule. - Ale możesz powtórzyć
raz jeszcze, uwielbiam słuchać tych słów.
Spędzili razem cztery niezwykłe dni. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat Kieron
rozkoszował się życiem, jakby wreszcie odnalazł klucz do samego siebie. Oprowadzał Susan
po mieście i pokazywał jej takie zakątki, gdzie młoda dziewczyna nie mogłaby pokazać się
sama. Kiedy obejmował ją ramieniem, czuła się taka bezpieczna. Razem z Kieronem
wszystko było cudowną przygodą. Nosił w kieszeniach jedzenie dla bezpańskich kotów i
psów i, ku zdumieniu dziewczyny, bez przerwy towarzyszył im długi sznur zwierzaków.
Ale szczęście nie trwa wiecznie. Któregoś dnia Kieron oznajmił, że musi wyjechać.
Nie podobało mu się zlecenie, jakie otrzymał, choć obiecano mu godziwą zapłatę. Wydawało
mu się, że za wyprawą do nie zamieszkanych rejonów sąsiedniego państwa kryje się coś
podejrzanego, ale ponieważ nigdy nie stawiał zbędnych pytań, tym razem także tego nie
uczynił.
Po sześciu tygodniach znów wrócił do stolicy i udał się wprost do Susan. Dla obojga
rozłąka zdawała się trwać całą wieczność. Stęsknieni, nie zorientowali się nawet, kiedy nastał
ś
wit.
Kieron zauważył, że dziewczyna jest jakaś odmieniona. W jej oczach pojawił się
nowy blask. Z niepokojem rzucała mu raz po raz ukradkowe spojrzenia, jakby chciała go o
coś zapytać, lecz brakowało jej odwagi. W końcu Kieron nie wytrzymał i kiedy czule objęci
siedzieli na kanapie, zapytał, co się z nią dzieje.
- Naprawdę domyśliłeś się, że chcę ci coś powiedzieć? - zdumiała się. - Och, Kieron,
jak my do siebie pasujemy. Rozumiemy się bez słów.
- No, co jest, najdroższa? - zapytał, gładząc ją po policzku, jakby próbował dodać jej
odwagi.
Jąkając się opowiedziała mu wszystko z rozpaczą w głosie.
Kieron zbladł. Bezwiednie pogłaskał dziewczynę po włosach, choć w głowie miał
prawdziwy chaos.
Nie, to niemożliwe, powtarzał w myślach. Spotkanie Susan to najwspanialsze, co
mogło mi się przytrafić. Dobrze było być z nią od czasu do czasu, wracać do niej jak
najczęściej, ale żeby to... Niemożliwe!
Ale wiedział doskonale, że Susan nie kłamie. Nie posunęłaby się do tego, by wmawiać
mu ojcostwo, zresztą był jej pierwszym mężczyzną i niewątpliwie nikt inny dla niej się nie
liczył. Było mu z nią tak dobrze, że zapomniał się zabezpieczyć.
Ale nawarzył piwa! Sobie i jej!
Przez moment ogarnęło go radosne uczucie wspólnoty, ale szybko je w sobie zdusił.
Wiedział, że nie potrafiliby związać się z kimś na stałe, to niemożliwe!
Nie bój się - szepnął odruchowo. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie jesteś na mnie zły? - chlipnęła. - Nie zostawisz mnie?
Czy potrafiła czytać w jego myślach? Na ile go właściwie znała?
- Nie, nie zostawię - wydusił z wysiłkiem. - Pobierzemy się, oczywiście, tak szybko,
jak to możliwe.
- Kieron, kochanie! - powiedziała tylko i łzy spłynęły jej po policzkach. - Tak
strasznie się bałam.
Muszę coś wymyślić, powtarzał w duchu, czując, jak ogarnia go panika. Muszę
znaleźć jakieś wyjście! Przecież nie zrezygnuję z wolności! Co ja zrobiłem? Nie mogę się
wiązać, nie mogę, nie mogę!
Na myśl o całej przyszłości u boku jednej kobiety oblał się zimnym potem.
Nie pamiętał, jak to się stało, że nagle znalazł się na ulicy. Szedł na oślep, nie zdając
sobie sprawy, co czyni. Nieoczekiwanie stanął przed biurowcem swego pracodawcy. Jak w
transie otworzył drzwi i wszedł do środka. Co robić? tłukła mu się w głowie jedna myśl. Czy
uda mi się z tego wywinąć? Koniecznie muszę wziąć nowe zlecenie. Tylko co potem?
Ktoś wymówił jego nazwisko. Kieron uśmiechnął się z wdzięcznością, ujrzawszy
Rodriqueza.
- O'Donell, to ty? Z nieba mi spadasz, chłopie!
- O, niebo to ostatnie miejsce, w którym mógłbym się znaleźć - odrzekł oschle. - O co
chodzi?
Nie poznawał swego głosu, ale Rodriquez wcale nie zwrócił na to uwagi.
- Mam kłopoty, O'Donell. Pamiętasz tamtą rzekę, którą zamierzaliśmy poprowadzić
nowym korytem?
- Tak, pamiętam.
- Popełniliśmy straszny błąd. Najprawdopodobniej w wiosce indiańskiej nikt
wcześniej nie został uprzedzony o tym, co ma nastąpić. Trudno, żebym wszystkiego sam
dopilnował. Jeden Indianin zdołał się uratować i półżywy przepłynął w górę rzeki. Bredził
podobno, że jakieś dzieciaki są uwięzione nad wodą wśród skał. Pozostali mieszkańcy wioski
odeszli w krainę wiecznej szczęśliwości, porwał ich wartki nurt, pokój z nimi! Przynajmniej
paru dzikusów mniej w tym kraju.
- Indianie Andyjscy nie są dzikusami - zaprotestował Kieron.
- Niech ci będzie, są oswojeni - uśmiechnął się szyderczo Rodriquez. - Ale jakkolwiek
by ich nazwać, możemy mieć duże problemy, O'Donell. Pomyśl o organizacjach broniących
praw Indian! Przeklęci idealiści! Na całym świecie mają swoje siedziby i ściśle ze sobą
współpracują. To ktoś od nich wyłowił tego nieszczęśnika. Nie wiadomo, ile się od niego
dowiedzieli, rozumiesz? Jeśli poznali prawdę, cały świat zwali nam się na kark.
- Tak, ale czego pan w takim razie oczekuje ode mnie?
- Znasz dobrze tamte okolice, prawda? Pozornie łatwo tam trafić, wystarczy posuwać
się od szczytu wzdłuż nowego koryta rzeki, ale nic bardziej złudnego. Tylko ty jesteś w stanie
sprostać trudnościom, jakie mnożą się tam na każdym kroku.
- Mam więc wydostać z pułapki te dzieciaki i wyprowadzić je z doliny?
- Nie, nie! - Rodriquez zaczął wymachiwać rękami. - Nie możemy dopuścić do tego,
by dotarły do ludzi i wygadały, co się naprawdę stało. Dlatego jesteś nam teraz potrzebny!
Gdyby ktoś pojawił się u nas, opowiemy wzruszającą historyjkę o tym, jak jeden z naszych
pracowników, narażając życie, wyruszył na ratunek bezbronnym dzieciakom. Jakoś się
wymigamy od odpowiedzialności. Moja w tym głowa. Ogłosimy, że wioska została
uprzedzona o planowanym przedsięwzięciu, ale Indianie najwyraźniej zlekceważyli
ostrzeżenia i nie opuścili doliny. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.
Kieron myślał intensywnie, bo nagle dostrzegł szansę na rozwiązanie swoich
własnych problemów.
- Muszę stąd zniknąć - rzekł krótko. - Na zawsze!
Rodriquez popatrzył na niego przebiegle.
- Kłopoty z policją? Czy z pieniędzmi?
- Nie, chodzi o dziewczynę.
- A więc wpadłeś! Cóż, nawet najlepszym to się zdarza, O'Donell, choć to
niewątpliwie paskudna sprawa.
Kieron zacisnął zęby.
- To porządna dziewczyna. Jaka będzie oficjalna wersja mojego zniknięcia:
nieszczęśliwy wypadek w dżungli, czy może coś innego?
- Może być nieszczęśliwy wypadek. Tymczasem po cichu przedostaniesz się przez
zieloną granicę. Tylko pamiętaj, że szlak jest wyjątkowo niebezpieczny: zimno, zamiecie
ś
nieżne, spiekota, wszystkiego możesz się tam spodziewać. Ale próbuj, jeśli chcesz. Zresztą
to dla ciebie nie nowina.
- Jakoś sobie poradzę - zapewnił Kieron. - Tylko co z tymi biednymi dziećmi?
- Kto by się nimi przejmował! Nikt ich nie znajdzie. Zresztą nawet lepiej, paru
brudasów mniej na świecie! Dobrze, w takim razie umowa stoi. Ja pomogę tobie, a ty mnie.
Po jakimś czasie ogłoszę, że odważny Kieron O'Donell poświęcił swe życie, próbując ratować
garstkę indiańskich dzieci. W porządku?
- W porządku - odparł Kieron, na którego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. -
Mam zdaje się u pana zaległą wypłatę?
- Tak. Poza tym otrzymasz pokaźną sumkę za wykonanie tego zadania. Chcesz, bym
ci wypłacił z góry?
- Tylko część. Resztę przekażecie dziewczynie, o której wspomniałem, ale dopiero
wtedy, gdy zostanie podana wiadomość o mojej śmierci.
- Porządny z ciebie człowiek, O'Donell. Mając pieniądze, bez trudu załatwi aborcję. W
dzisiejszych czasach nie ma z tym już problemu - rzekł obojętnie Rodriquez.
Susan tego nie zrobi, pomyślał Kieron. Za nic w świecie nie skrzywdziłaby dziecka.
Ale w Szwecji samotne matki są akceptowane. Poradzi sobie, pocieszał się w duchu. A dzięki
pieniądzom ode mnie zdoła się jakoś urządzić. Kieron poczuł przypływ dumy. Nie był z tych,
którzy porzucają dziewczyny w potrzebie. Uznał, że zrobił wszystko, co do niego należało, a
nawet więcej. Miał czyste sumienie, mógł spokojnie zniknąć z tego kraju.
- Tylko pamiętaj, O'Donell! Te dzieciaki muszą umrzeć! - wdarł się w jego
rozmyślania ostry głos Rodriqueza.
Kieron, odwróciwszy się powoli do krępego mężczyzny, odrzekł z roztargnieniem:
- Tak, rozumiem.
Jeszcze tego samego dnia opowiedział wszystko Susan. Wpadł do niej do biura, nie
chcąc odjeżdżać bez pożegnania. Zbyt wiele dla niego znaczyła. Rozmawiali po cichu, bo z
tyłu siedziała szefowa dziewczyny, władcza kobieta w podeszłym wieku, i co chwila rzucała
ku nim niezadowolone spojrzenia. Biedna Susan! Przeżyli ze sobą cudowne chwile. Niech to
diabli, że też tak się musiało skończyć!
- Oczywiście, rozumiem, że musisz jechać, Kieron - mówiła szeptem, by nikt nie
usłyszał. - Biedne dzieci! Czy mogłabym pojechać z tobą?
- Do tego piekła? Nigdy w życiu, Susan. Wrócę tak szybko, jak będę mógł.
Czuł do siebie głęboką pogardę. Jak może tak kłamać w żywe oczy? Susan połykała
łzy, by się nie rozpłakać, ale w jej oczach dostrzegł uwielbienie.
- Uważaj na siebie! Wiesz, jak bardzo mi jesteś potrzebny!
Zmusił twarz do uśmiechu i zapewnił ją:
- Nie obawiaj się, wrócę! Ale... gdyby coś mi się przydarzyło...
- Och, nie!
Koleżanki nadstawiały uszu, bezskutecznie usiłując podsłuchać rozmowę.
- Na pewno nic mi się nie stanie, Susan. Mówię to tylko tak na wszelki wypadek. W
razie jakiegoś nieszczęścia moja firma skontaktuje się z tobą. Załatwiłem to.
Po twarzy dziewczyny spłynęły łzy wielkie jak grochy, teraz już nawet nie starała się
ich powstrzymać.
- Nie wolno ci tak mówić, Kieron. Chcę, żebyś pojechał ze względu na te dzieci, ale
kiedy pomyślę sobie, że będziesz tam w górach całkiem sam, może ranny, może będziesz
potrzebował pomocy...
Martwi się o mnie, pomyślał zdumiony. Myśli o mnie, chociaż sama przeżywa ciężkie
chwile. Nie chce mi się wierzyć, że tacy ludzie istnieją naprawdę, to chyba tylko gra! Na
pewno udaje rozpacz.
Ujął dłoń dziewczyny i mocno ścisnął. A potem pośpiesznie wyszedł z biura.
ROZDZIAŁ III
Zmierzchało. Kieron otulił się szczelniej kurtką, by ochronić się przed przejmującym
chłodem. Rozejrzał się wokół jeszcze raz i z niepokojem stwierdził, że nie rozpoznaje
majaczących przed nim szczytów. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kotlina, przez którą
usiłował się przedostać, sprawiała wrażenie nieprzebytej. Drogę zamykała mu gęsta ściana
lasu i skalne wzniesienia. Wędrował już kilka dni. Zawsze zdawało mu się, że zna na wylot te
góry i lasy, ale teraz poczuł się pokonany. Tę część Andów, prawie nie zamieszkaną,
przecinały wzdłuż i wszerz wąskie kaniony, między którymi piętrzyły się stromizny. Ostatni
raz Kieron spotkał ludzi w osadzie, którą mijał przed trzema dniami. Indianie, zapytani o
drogę do granicy, wskazali mu kierunek, ale przebąkiwali, że to daleko i niebezpiecznie.
Potem już nie natknął się na nikogo. Kompletne pustkowie.
Kieron odniósł wrażenie, że krąży w kółko. Czy możliwe, że zabłądził? Przez cały
czas starał się wyznaczać azymut według położenia masywu Andów, ale jeśli gdzieś tutaj
łańcuch gór zakręcał gwałtownie? Kieron był doświadczonym traperem i nigdy nie ruszał w
góry bez należytego wyposażenia. Zapasy jedzenia mogły mu wystarczyć na dość długo.
Nauczył się od Indian, jak się chronić przed owadami i dzikimi zwierzętami. Miał przy sobie
też dobrze zaopatrzoną apteczkę. Przygotował się do wyprawy należycie. Nieliczni
mieszkańcy tych stron znali go z widzenia, bo często przemierzał te bezdroża, wykonując
zlecone mu zadania związane z poszukiwaniami złóż i badaniem zawartości rud metali w
skałach, choć tę znajomość trudno raczej było nazwać przyjaźnią. Indianie odnosili się do
niego z respektem, rozmawiali z nim rzeczowo i z powagą, ale nigdy nie zaprosili na
szklaneczkę tequili. Kieron bynajmniej nie czuł się z tego powodu dotknięty, bo Bogiem a
prawdą w ogóle nie miał na to ochoty. Nigdy nie przywiązywał wagi do tego, by bliżej kogoś
poznać.
Noc zapadła gwałtownie. Kieron znalazł bezpieczne miejsce na nocleg w skalnej
niszy. Otulił się ponchem, a na ramiona i plecy zarzucił lekki, ciepły koc. W promieniu
kilkudziesięciu kilometrów był zapewne jedynym człowiekiem, ale nie robiło to na nim
wrażenia. Znacznie bardziej przejmował się tym, że nie wie, gdzie dokładnie jest. Zanim
zasnął, dostrzegł jeszcze ciemne chmury gromadzące się nad ośnieżonymi szczytami Andów.
Muszę jutro znaleźć przełęcz i przedostać się na drugą stronę, pomyślał.
Kieron doszedł do skalnego występu tuż pod szczytem. Tego dnia szczególnie silnie
prześladowało go wrażenie, że porusza się w kółko. Położenie słońca także wydało mu się
zaskakujące w stosunku do pasma gór. Nie mógł opędzić się od ponurej myśli, że oto zgubił
azymut, pomylił kierunek. A może już minął granicę i stąpa po terytorium sąsiedniego
państwa? Nie, to niemożliwe!
U podnóża szczytu rozciągała się szeroka dolina, która wydala mu się dziwnie
znajoma. Czyżby już ją kiedyś widział? Ostatecznie nie było to całkiem niemożliwe, wszak
poznał większość zakątków tego kraju.
Trzy godziny zajęło mu zejście tą trudną trasą. Odetchnął z ulgą, gdy cały i zdrowy
znalazł się w dole. Co dalej? Po chwili zastanowienia zdecydował się posuwać ścieżką
prowadzącą pod górę. Prędzej czy później wszak musi przedostać się na drugą stronę
masywu, równie dobrze może więc zrobić to od razu.
Uszedł zaledwie kawałek, gdy usłyszał głośny szum. To oczywiście musi być rzeka,
pomyślał, nie zatrzymując się, ale nagle stanął gwałtownie, bo jego oczom ukazał się
niesamowity widok: potężny wir wciągał w swe odmęty prastarą dżunglę. Toczące się z
rykiem masy wody porywały ze sobą wielkie drzewa połamane jak zapałki. W jednej chwili
uprzytomnił sobie, że widział już tę dolinę ze szczytu. W uszach zadźwięczały mu słowa
Rodriqueza: „Skierujemy rzekę do nowego koryta, żeby zyskać dostęp do złoża ukrytego za
wodospadem”.
Nareszcie Kieron zorientował się w swym położeniu. Wprawdzie nie tędy zamierzał
iść, ale najważniejsze, że zachował właściwy kierunek. Co prawda ten szlak jest trudny, ale
chyba krótszy. Pójdzie kawałek wzdłuż doliny, a potem przeprawi się na drugi brzeg rzeki.
Tylko czy mu się to uda?
Kieron skierował się w górę zalanej doliny. Musiał się wspiąć na skały, bo pod nim
burzyła się rwąca rzeka. Ale wyraźnie poprawił mu się humor. Pora była jeszcze wczesna, no
i w końcu przestał błądzić.
Słońce stało w zenicie, kiedy Kieron ze skalnej półki spojrzał w dół w szaroburą
kipiel. U stóp skały, tuż pod nim, znajdował się skrawek lądu, którego woda nie zalała. Tam
też Kieron spostrzegł niewielkie poletko. Przetarł oczy ze zdumienia: pole uprawne na tym
odludziu?
Tuż przy skalnej ścianie dostrzegł gwałtowny ruch. Zrazu przyszło mu na myśl, że to
jakieś zwierzę, ale wtedy jedna z istot podniosła głowę i spojrzała na niego. Kieron poczuł
ukłucie w sercu. Przecież to dzieci! Biedne indiańskie dzieciaki! Zaklął głośno, ciągle nie
mogąc uwierzyć, że rzeczywiście zdołał je odnaleźć.
Stał tak przez długą chwilę, myśląc gorączkowo, co powinien zrobić. W pierwszym
odruchu zapragnął uciec stąd czym prędzej, ale resztki człowieczeństwa, jakie zdołał w sobie
ocalić, kazały mu pozostać. Niewątpliwie wielki wpływ na jego decyzję wywarła Susan i jej
pozytywny stosunek do świata, którym zdołał się zarazić spędzając z dziewczyną tak wiele
chwil w ostatnim okresie.
Ale czas naglił Był już mocno spóźniony przez to, że pobłądził po drodze, poza tym
nie wolno mu było zapomnieć o tym, że musi rozsądnie gospodarować zapasami żywności,
by wystarczyło ich do końca wędrówki. Choć był już niedaleko granicy, to jednak od terenów
zamieszkanych dzieliła go jeszcze spora odległość. Na domiar złego rzeka, skierowana przez
Rodriqueza do doliny, utworzyła nieprzewidzianą przeszkodę. Kieron nie miał pojęcia, jak
długo jeszcze będzie musiał iść, dzień czy może kilka, by znaleźć miejsce, w którym uda mu
się bezpiecznie przeprawić na drugi brzeg. Musi czym prędzej ruszyć w dalszą drogę! Czas
nagli. Poza tym Rodriquez wyraźnie dał mu do zrozumienia, że indiańskie dzieci nie mogą
dostać się do ludzi, by nie wyszło na jaw, że mieszkańcy wioski nie zostali uprzedzeni o
planach regulacji rzeki. Nikt też nie może się dowiedzieć o nowo odkrytych bogatych złożach
minerałów, bo to przysporzyłoby Rodriquezowi samych kłopotów. Taka Informacja
ś
ciągnęłaby tu amatorów łatwych zarobków, a także wielkie korporacje. Skończyłoby się na
tym, że tereny wraz z surowcami zostałyby przejęte przez państwo!
Jedna z małych istot w dole podniosła się i wskazała ręką na Kierona. Berbeć, który z
tej odległości wyglądał bardzo niepozornie, potrząsnął za ramię inne dziecko, leżące
nieruchomo. Zapewne coś wołał, ale Kieron i tak nic nie słyszał, bo huk masy wody zagłuszał
wszystkie inne dźwięki. Usiłował policzyć, ile czasu minęło od dnia, kiedy rzeka została
skierowana do nowego koryta, i wyszło mu, że wiele, zbyt wiele. Dzieci nie miały żadnych
szans na przeżycie, a więc równie dobrze może się stąd od razu oddalić.
Biedny maluch siedział i machał obiema rączkami, ale widać było, że robi to
ostatkiem sił. Kieron jeszcze raz rzucił okiem w dół, a potem odwróciwszy się na pięcie,
pośpiesznie odszedł. I tak nie mają żadnej szansy na przeżycie, pozostało im co najwyżej
kilka dni, usprawiedliwiał w duchu swą decyzję.
Przedzierał się przez gęste zarośla, ale coś go powstrzymywało. Ile ich tam leżało
zbitych w gromadkę? Dwoje, troje czy może więcej? Znajdowały się na niewielkiej plantacji,
może więc wystarczy im pożywienia do czasu, aż nadejdzie pomoc?
Kieron był tak rozdarty, że nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że sam sobie
zaprzecza. Popędził jak szalony, by uciec od natrętnie powracającego w myślach obrazu:
skrawka ziemi pomiędzy skałami i potężnej ryczącej rzeki, wypełniającej całą dolinę.
Jego kroki jednak stawały się coraz wolniejsze. Aż nadejdzie pomoc? A któż tu
przyjdzie? Przecież nikt nie wiedział o przedsięwzięciu Rodriqueza. Nie wiadomo, komu i co
powiedział ów biedny Indianin, który jako jedyny zdołał przedrzeć się do ludzi, ale umarł z
wycieńczenia. Co o tym mówił Rodriquez? Organizacja broniąca praw Indian... Jeśli jej
członkowie zwąchają tę aferę, gotowi są tu przybyć. Tylko kiedy to nastąpi? Zresztą nie
wiadomo, czy się w ogóle o tym dowiedzą. On sam trafił tu przecież przez przypadek, czy
więc zdarzyć się może kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności w najbliższych dniach? Zresztą
dla tych dzieci nie liczyły się już dni, ale godziny.
Nagle Kieron uświadomił sobie, że od dłuższej chwili stoi nieruchomo. Ujrzał przed
sobą twarz Susan, jak już wielokrotnie podczas tej wyprawy. Uśmiechała się promiennie, a jej
oczy wyrażały bezgraniczny podziw. Poczuł tak silną tęsknotę za tą dziewczyną, że aż zakłuło
go w piersiach. Pierwszy raz w życiu doświadczał czegoś podobnego. Czy musi wszystko
zniszczyć, pogrzebać przyszłość jej, przyszłość ich obojga? Co prawda ona też ponosiła
częściowo winę za to, co się stało. Przecież w dzisiejszych czasach dziewczęta wiedzą, jak się
zabezpieczyć przed nie planowaną ciążą. Musiała sobie zdawać sprawę, że on nie zrezygnuje
ze swej wolności i życia pełnego przygód dla nierozsądnej dziewczyny. No cóż, nie
zaprzecza, że popełnił błąd, ale on w roli ojca? Śmieszne. Przecież przy charakterze jego
pracy - jakkolwiek by się na to zapatrywać - w życiu Kierona nie ma miejsca na żonę i dzieci.
Poza tym nikt nie może kwestionować jego prawa do swobody.
Powoli ruszył dalej, ale po kilku metrach znów się zatrzymał. Może mógłby się trochę
wstrzymać z ucieczką? Przecież aż tak się nie pali. Ale z drugiej strony dzieci są całkiem
wycieńczone, nie mają szansy na ocalenie! Zresztą, jak zdołałby je wciągnąć na górę? Sam
zresztą ledwie dałby radę zejść na dół. Nie, to beznadziejne, stwierdził i szybkim krokiem
oddalił się od miejsca, gdzie rozgrywał się dramat.
Co też mu w ogóle chodzi po głowie, dlaczego takie myśli prześladują jego.
O'Donella, który dotąd żył dla siebie, nieczuły na los drugiego człowieka? Nigdy nie
obchodziły go kłopoty innych. Kroczył przed siebie, głuchy i ślepy na to, co działo się wokół.
Takie życie było proste, dlaczego miałby więc z niego rezygnować?
Mimowolnie przypomniał sobie dzieciństwo, ale szybko odpędził od siebie te
wspomnienia. Jedyny wniosek, na jaki sobie pozwolił, to stwierdzenie, iż od samego początku
spotykał niewłaściwych ludzi. Im bliżej ich poznawał, tym silniejszego doznawał
rozczarowania. Z czasem zamknął się w skorupie, która zasklepiała się coraz szczelniej.
Wreszcie stał się najtwardszym z ludzi i nic nie było go w stanie zranić.
- Muszę się przedostać przez granicę - powiedział sam do siebie. - Przede mną prosta
droga, choć przyjdzie mi się zmagać raz ze spiekotą, raz ze śnieżną zamiecią. Po co miałbym
się poświęcać dla innych? Sprawiają same kłopoty, gdy tylko dać im szansę. Muszę stąd
zniknąć! śeby zachować wolność.
Zatrzymał się jednak przed kolejnym wzniesieniem. Przez długi czas stał bez ruchu,
rozgoryczony, rozdarty, zrozpaczony swą niepewnością. Walił pięściami w skały,
przeklinając na cały głos i buntując się, że wszystko stało się takie trudne. Wreszcie odwrócił
się z głośnym jękiem. Z początku ledwie się wlókł. Czuł głęboką nienawiść do siebie i do
całego świata. Stopniowo przyspieszał.
Czy jeszcze daleko? zastanawiał się zdumiony, że pokonał taki kawał drogi. Szybko
dotarł na miejsce, skąd, spoglądając w przepaść, zauważył dzieci. Dzieciaki najwyraźniej
straciły resztki nadziei, a może po prostu zasnęły, bo w dole nie zaobserwował najmniejszego
nawet ruchu. Kieron nie dopuszczał myśli, że mogło się stać najgorsze: że umarły.
Odsunąwszy od siebie ponure wizje, zaczął pośpiesznie działać. Wybrał wysokie
drzewo i upewniwszy się, czy mocno tkwi w ziemi, umocował wokół pnia cienką, ale mocną
linę. Oszacował wzrokiem odległość i uznał, że liny powinno wystarczyć. Co prawda nie
sięgnie do samego podłoża, ale może uda mu się zeskoczyć z półki skalnej. Najtrudniej
będzie przetransportować dzieci na tę półkę, a potem jeszcze wyżej po skalnej ścianie...
Nie ma co się martwić na zapas, pomyślał. Kłopoty postaram się rozwiązywać na
bieżąco.
Obejrzawszy jeszcze raz dokładnie skały wokół plantacji, uznał, że wybrał właściwą
drogę. Tylko tędy może się dostać do dzieci. Gdyby spuścił się po sąsiedniej ścianie, zawisłby
nad rzeką, ryzykując, że jej nurt w kilka sekund porwie go w dół, jeśli, nie daj Bóg, wpadłby
do wody.
Kieron powoli zaczął się opuszczać po linie, kątem oka dostrzegając, że został już
zauważony przez to samo dziecko, które wcześniej machało do niego. Chłopczyk próbował
obudzić kilkoro innych, ale nawet się nie poruszyły.
Kieron zaklął znowu, ale tym razem nie z powodu swej decyzji. Lina rozhuśtała się i
musiał bardzo uważać, żeby się nie rozbić o skały. Mimo że zawiązał na linie węzły, zsuwał
się zbyt szybko. Powinien robić przerwy, żeby nie nabawić się pęcherzy na dłoniach.
Wreszcie dotarł do półki skalnej. Odetchnął z ulgą, choć to nie oznaczało jeszcze
końca trudności. Gdyby tak miał drugą linę... Dostrzegł, że w dole na pagórku rosną trzciny
bambusowe. Czy odważy się skoczyć?
Zaryzykował, choć od poletka dzieliło go kilka metrów. Wylądował miękko na
zaoranej ziemi. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, wstał więc i sam ruszył ku dzieciom
leżącym kilka metrów dalej. Troje z nich usiadło i wpatrywało się w niego błyszczącymi
dużymi oczyma, jakby nie dowierzając temu, co widzą.
Kieron przeżył wstrząs, gdy zorientował się, w jakim są stanie, i pojął, jak nikłe
istnieją szanse, by można je uratować. Po co w ogóle spuścił się tu na dół? By dręczyć
samego siebie? Przecież zawsze starał się tego unikać!
Wychudzone twarze wyraźnie wskazywały, że dzieci spędziły co najmniej kilka dni
bez jedzenia. Właściwie widział tylko rozszerzone ze zdumienia, nic nie pojmujące oczy, w
których ledwie tliło się życie.
Na tym skrawku ocalałej ziemi maluchy nie miały się gdzie schronić ani przed
słonecznym żarem, ani przed nocnym chłodem. Jakim cudem udało im się przetrzymać tak
długo? Chyba tylko dlatego, że pochodziły z ludu od pokoleń żyjącego za pan brat z naturą.
Kieron rozpoznał chłopczyka o rozumnym spojrzeniu, który do niego machał.
Wyglądało na to, że jest najstarszy i z całej gromadki w najlepszej formie. Będzie w stanie iść
o własnych siłach, pomyślał Kieron, ale w tej samej chwili spostrzegł, że dziecko ma
spuchniętą nogę, owiniętą jakimś liściem.
- Witaj, panie - przywitał go chłopiec uprzejmie w języku Indian Kiczua
zamieszkujących te rejony Andów.
- Dzień dobry - odpowiedział Kieron w tym samym języku. - Jak się nazywasz i co ci
się stało w nogę?
- Nazywam się Manuel. Wspinałem się po skałach, żeby sprowadzić pomoc, ale
spadłem i się potłukłem.
Kieron popatrzył w górę, ale ponure kamienne bloki zdawały się go przygniatać. Miał
wrażenie, że szczyt sięga aż po samo niebo. Mocna lina, po której się spuścił w dół,
przypominała cienką nitkę na szpulce. Jak, na Boga, zdoła się stąd wydostać? Po jakiego
czorta zamknął się w pułapce z tymi przeklętymi dzieciakami indiańskimi?
Kieron O'Donell klął w duchu własną głupotę. Zasępił się, a jego czoło poorało się
głębokimi bruzdami. Powoli przykucnął przed chłopcem. Obejrzał dokładnie jego chorą nogę,
równocześnie zerkając ukradkiem w stronę pozostałych dzieci. Rana była dość poważna,
chłopiec więc przez pewien czas nie miał szans na to, by normalnie chodzić.
Mała dziewczynka, która pomimo wychudzenia oznaczała się niezwykłą urodą,
popatrzyła na Kierona i szepnęła z wysiłkiem:
- Jeść.
- Zaraz dostaniesz - odpowiedział i pośpiesznie rozwiązał worek z zapasami żywności.
Dzieci na ten widok wyraźnie się ożywiły.
- Wody, wody! - dochodziło zewsząd pojękiwanie.
Kieron kruszył chleb i mocząc go w wodzie wkładał po kolei wygłodzonym dzieciom
do ust: żałosnej drobnej Esmeraldzie, większej od niej i silniejszej Teresie, która chyba od
kilku dni nie miała sił, by rozczesać włosy i zapleść warkocze, a następnie bardzo ładnemu
chłopcu o imieniu Pablo. Na końcu podał chleb Manuelowi. Kieron zorientował się, że ten
mądry chłopiec celowo znalazł się na końcu kolejki. Gdy ich spojrzenia się napotkały, Kieron
poczuł łączące ich zrozumienie. Jaka szkoda, że Manuel był ranny, stanowiłby dla niego
nieocenioną pomoc. Dzieci nie dość, że były skrajnie wycieńczone, to dodatkowo zmagały się
z chorobą. Esmeralda nabawiła się silnego przeziębienia, z nosa leciało jej ciurkiem i
okropnie kaszlała. Trudno się było zresztą dziwić, skoro miała na sobie tylko cienką sukienkę,
a przecież na tym skrawku pola nie było się gdzie schronić przed nocnym chłodem.
Kieron zdjął poncho i okrył dokładnie dziewczynkę, która posławszy mu pełne
wdzięczności spojrzenie, wtuliła się w miękką tkaninę. Kieron przymknął oko na to, że przy
okazji wytarła w nią nos, bo zauważył jeszcze jednego chłopca, który, nie dając znaku życia,
leżał w ramionach Manuela.
- To mój brat - powiedział cicho Manuel. - Nazywa się Antonio i zawsze był dla
wszystkich miły.
Kieron pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zawsze z chęcią pomagał Carlitosowi i opiekował tym małym biedakiem, a teraz
sam leży bez życia, nie wiem nawet, czy... - urwał.
Kieron nie pojmował, jak czterolatek może być dla kogoś wsparciem, ale porzucił tę
myśl, bo nie miał czasu bliżej się nad tym zastanawiać.
- Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze - pocieszył Manuela, który westchnął z
wyraźną ulgą.
Kieron otworzył butelkę z tequilą. Podniósł Antonia i nalał mu na język kilka kropel
płynu. Chłopiec zareagował gwałtownie na mocny alkohol. Zakaszlał i po chwili otworzył
oczy. Manuel uśmiechnął się lekko i wziął do ręki kawałek chleba umoczony w wodzie, by
nakarmić swego brata. Kieron od pierwszej chwili polubił Antonia. Z jego śniadej twarzy, na
której widoczne były skutki głodu, wprost biła dobroć.
Powoli dzieci ożywiały się i Kieron zaczynał wierzyć, że może uda mu się je
uratować. Młodszy brat Manuela był najsłabszy i trzeba by go nieść. Manuel zaś, żeby w
ogóle było można myśleć o ratunku, powinien mieć kule, którymi mógłby się podpierać. A
pozostała trójka? Esmeralda gorączkowała, mały Pablo nie miał nawet sił, by sam włożyć
sobie jedzenie do ust. Teresa była z tego grona najmocniejsza, ale i ona nie miała siły się
podnieść.
Powinien poczekać i zobaczyć, na ile wzmocni ich pożywienie, żeby ocenić, na jak
długo starczy skąpych racji. Kieron z lękiem stwierdził spory ubytek w zapasach żywności.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zapowiadając kres dnia.
- Przenocujemy tu - zarządził Kieron i ułożył po kolei na kocu lekkie jak piórka
dzieciaki.
Esmeralda pomimo zmęczenia uśmiechnęła się promiennie, kiedy przykrywał ją
swoim ponchem.
Ta dziewczyna wyrośnie na piękność i zawróci w głowie niejednemu indiańskiemu
chłopakowi, uśmiechnął się Kieron, ale zaraz pomyślał z sarkazmem: O ile uda mi się ją żywą
doprowadzić do ludzi!
Musi mi się udać! postanowił. Zrobię wszystko, co w mojej mocy! Poczuł
przytłaczający ciężar odpowiedzialności, przed którą uciekał przez całe życie.
- Señor - odezwał się nieśmiało Manuel.
- Słucham.
- Jest tu jeszcze z nami maleńkie dziecko, moja siostrzenica.
- Co? - Kieron wytrzeszczył na chłopca zdumione oczy.
- No i Carlitos, ale boję się, że już nie żyje.
- Niemożliwe, jest tu was jeszcze więcej? - przerwał mu przerażony O'Donell.
- Tak, señor, jeszcze dwoje, Rosa i Carlitos, nie wiem jednak, czy... - Manuel urwał w
pół słowa, jakby lękając się ująć w słowa płynące z głębi serca obawy.
- Gdzie? Nie widziałem nikogo prócz was.
- Przykryliśmy ich słomą i liśćmi, żeby uchronić przed słońcem i nocnym chłodem.
Kieron poderwał się i pobiegł we wskazanym kierunku.
Uklęknąwszy, ostrożnie rozgrzebał liście, a wtedy jego oczom ukazała się drobniutka,
ż
ałosna twarzyczka, blada jak płótno. Dziewczynka miała zamknięte oczy.
- Boże święty! - jęknął Kieron i włożył rękę pod kaftanik, by sprawdzić, czy dziecko
ż
yje. Ogarnęła go ulga, gdy poczuł bicie słabego serduszka. Pośpiesznie zdarł z siebie kurtkę i
owinął w nią małą. Trzymając ją w ramionach, podszedł do Manuela.
- śyje - powiedział. - Musisz dać jej coś do ssania, i to coś mocniejszego.
- To samo, co dostał Antonio?
- Tak, ale tylko odrobinę, żeby jej nie zaszkodziło.
Manuel bez ociągania wykonał polecenie, tłumacząc przy tym:
- Musiałem wybrać, czy ułożyć w słomie ją, czy Antonia. Nie miałem siły dźwigać na
plecach ich obojga. Pomyślałem jednak, że Rosa jest młodsza.
- Postąpiłeś słusznie - Kieron skinął głową z aprobatą i wrócił po drugie dziecko.
Liście stanowiły bardzo dobrą ochronę przed chłodem, ale kiedy Kieron zobaczył Carlitosa,
przemknęła mu przez głowę myśl, że w jego przypadku na nic się to nie zdało. Mniej więcej
dwuletni malec przelewał mu się w ramionach.
- Carlitos zawsze był wątły - odezwał się Manuel. - Ale cierpliwie znosił swoje
słabości.
W głosie chłopca pobrzmiewało nie wypowiedziane pytanie, na które Kieron nie był
w stanie udzielić pocieszającej odpowiedzi. Rzucił więc krótko:
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Obawiam się jednak... - urwał, tak jak
wcześniej Manuel.
Leżący na kocu niczym szmaciana lalka Antonio wodził oczami za Kieronem,
uważnie obserwując każdy jego ruch. Szepnął coś tak cicho, że Kieron nie dosłyszał. Pochylił
się więc nisko nad chłopcem, by zrozumieć, co mówi.
- Biedny Carlitos, na pewno bardzo cierpi.
Biedaku, a o sobie nie myślisz? wzruszył się Kieron. Lepiej zrozumiał teraz słowa
Manuela, który wspomniał, że jego brat jest bardzo dobry i opiekuńczy.
Pochylił się nad Carlitosem, ale nagle wstał i spytał:
- Co tak śmierdzi?
Manuel, przepraszając spojrzeniem, odpowiedział:
- Kiedy skończył nam się zapas wody, byliśmy bardzo spragnieni. Pablo i Antonio nie
mogli już dłużej wytrzymać i napili się wody z rzeki.
- Z rzeki? - krzyknął przerażony Kieron, spoglądając na szarożółtą spienioną zupę
wypełniającą niemal całą dolinę.
- Zdaje się, że mają biegunkę - dodał Manuel.
Kieron zacisnął usta, przerażony, wiedząc, że identycznie objawia się dur brzuszny.
Sprawdził, czy chłopcy nie mają wysypki charakterystycznej dla tej strasznej choroby.
Z całego serca pragnął wierzyć, że jest to mniej groźne zatrucie pokarmowe.
Po raz pierwszy od bardzo dawna szarpnęło nim gwałtowne uczucie nienawiści,
skierowane przeciwko Juanowi Rodriquezowi.
ROZDZIAŁ IV
Kieron wysypał z torby wszystkie lekarstwa i wybrał te, które należało podać przy
zatruciach.
- Nie wiem, jakie bakterie zaatakowały ich układy pokarmowe, ale to powinno im
pomóc - zwrócił się do Manuela. - Ja się zajmę Pablem, a ty Antoniem. Poradzisz sobie?
Manuel pokiwał głową, a Kieron tłumaczył dalej:
- Potem umyję chłopców i zdezynfekuję wszystko na tyle, na ile to możliwe. To
trudne zadanie, ale musimy je wykonać. A wy, dziewczynki - zwrócił się do Esmeraldy i
Teresy - trzymajcie się z dala od Pabla i Antonia. Potraficie określić, kiedy chłopcy
zachorowali? Tak mniej więcej. Wczoraj? W takim razie istnieje szansa, że nie zdążyli
zarazić innych. Manuelu, wspólnie przejmiemy odpowiedzialność za chorych, zgoda?
- Tak jest, señor - odpowiedział chłopiec z powagą.
- I jeszcze jedno, nazywam się Kieron O'Donell, możesz mówić do mnie po prostu
Kieron.
- Dziękuję, señor.
Następną godzinę zajęło Kieronowi niezbyt przyjemne zajęcie. Rozpalił ogień i
zagrzał w kociołku wodę, po czym po kolei wyszorował i wysuszył wszystkie dzieciaki,
przeklinając w duchu, że musi to robić. Hamował się, by nie rzucać brzydkich słów na głos i
nie straszyć już i tak dostatecznie zalęknionych maluchów. Na wszelki wypadek podał
wszystkim tabletki, a i sam, mimo że był szczepiony, dla bezpieczeństwa zażył lekarstwo.
Carlitos leżał, nie dając właściwie oznak życia, ale też nie można było uznać, że
wyzionął ducha. Kieron ułożył go między dziewczynkami i pouczył je, że mają przez cały
czas masować wątłe ciałko chłopca, by nie dopuścić do utraty ciepła. Prosił je też, żeby
postarały się wmusić w nieprzytomnego trochę jedzenia.
Małe Indianki, choć same bardzo osłabione, posłusznie zaczęły wykonywać polecenia
tego nie znanego im, ale tak życzliwego białego mężczyzny.
Niemowlę natomiast już od dłuższego czasu popłakiwało żałośnie. Kieron, zajęty
myciem dwóch cierpiących na biegunkę malców, nie ustawał w wydawaniu poleceń
Manuelowi.
- Nie dawaj Rosie więcej tequili! Poszukaj w apteczce glukozy, jest w zielonym
pudełeczku. O, właśnie ta! Jak myślisz, zdołasz nakłonić siostrzenicę, by possała tabletkę?
Manuel potrząsnął głową.
- W takim razie rozpuść ją w małej ilości wody i daj jej do picia. Koło ciebie stoi
kubek!
W tej samej chwili słońce schowało się za chmurami, a Kierona znów ogarnęła fala
przygnębienia. Ma pod opieką siedmioro dzieci, na dobrą sprawę wszystkie wymagają
natychmiastowej pomocy. Jak sobie poradzi? Właściwie każdym malcem powinien się zająć
w pierwszej kolejności
- Señor Kieron! - dobiegł go naraz niezadowolony głos Teresy. - Esmeralda nie chce
wcale mi pomagać. Tylko by spała!
Kieron rzucił okiem na kruchą indiańską piękność.
- Zdaje się, że potrzebuje snu - powiedział z powagą do Teresy, która zmęczona
opadła na posłanie, ale nie przestawała masować Carlitosa. - Nie można wymagać zbyt wiele
od młodszych. Poza tym Esmeralda jest przeziębiona i pewnie dlatego też tak szybko się
męczy. Jak sądzisz, poradzisz sobie jeszcze przez chwilę sama? Przyjdę natychmiast, gdy
będę mógł. Bardzo potrzebuję twojej pomocy.
Kieron sam był zaskoczony, że potrafił w taki sposób przemówić do dziecka. Teresa
popatrzyła na niego uroczyście i poskarżyła się:
- Ale on wcale się nie rusza.
- Nie przestawaj go masować, za chwilę do ciebie przyjdę - zapewnił Kieron i zabrał
się do dalszej pracy. Niestety, ubranka Antonia i Pabla trzeba było spalić. Pozwolił im
zachować jedynie buty. Rad nierad wyjął z plecaka spodnie i zapasowy podkoszulek, który
założył Antoniowi. Chłopiec wyglądał żałośnie w zbyt dużym i obszernym podkoszulku, więc
Kieron owinął malca w pasie paskiem, by ubranie nie plątało się po ziemi.
Potem obciął spodnie na odpowiednią długość i założywszy je Pablowi, obwiązał go
w pasie sznurkiem. Obcięte nogawki schował, uznał bowiem, iż mogą się jeszcze przydać. Na
ramiona zarzucił chłopcu ciepły koc. Z początku Kieron wykonywał wszystkie te czynności z
niechęcią, wręcz z obrzydzeniem, uznając, że jest to zajęcie niegodne prawdziwego
mężczyzny. Stopniowo jednak zmieniał swoje podejście. Postawił sobie za punkt honoru, że
wyrwie dzieciaki z tej tragicznej sytuacji, jaka stała się ich udziałem. I z im trudniejszym
przypadkiem się stykał, tym większe było jego zaangażowanie. Zapomniał o swej niechęci,
teraz traktował te dzieci jako istoty, które potrzebują pomocy. Uporawszy się z myciem i
ubieraniem, dał chłopcom po kawałku chleba umoczonego w tequili, licząc na to, że alkohol
zadziała dezynfekująco i nie zaszkodzi przy tym maluchom. Na koniec przykazał im:
- Pamiętajcie, kiedy tylko poczujecie, że musicie się załatwić, ściągajcie spodnie.
Zaoszczędzi to nam kłopotów, a poza tym nie dopuścimy do szerzenia się choroby. Wiem, że
nie jest to takie proste, ale proszę was, postarajcie się!
Pablo skinął lekko głową, a Antonio leżał nieporuszony niczym kukiełka odziana w
zbyt obszerną koszulę.
Kieron pomyślał, że właściwie powinien spalić ubrania wszystkich dzieciaków, ale
niestety, z prozaicznych przyczyn nie mógł tego uczynić. W co by je ubrał? A przecież noce
w górach bywają przeraźliwie chłodne.
Zapadał zmrok i z wolna nikły im z oczu wszelkie kontury.
- Señor, señor - zawołała nagle Teresa z przejęciem. - Poczułam coś, wydaje mi się, że
Carlitos oddycha.
- Nie przestawaj go masować, umyję się i zaraz do ciebie przyjdę.
Dokładnie opłukując się wodą rozmyślał o wydarzeniach minionego dnia. Poczuł
mimowolny triumf, gdy uświadomił sobie, że zdobył się na czyny, o które nigdy by siebie nie
podejrzewał. Nadal jednak nie potrafił zrozumieć, dlaczego wplątuje się w to wszystko.
Przecież wynikną z tego wyłącznie problemy. Jeśli uratuje dzieci i doprowadzi je do miasta,
pieniądze przejdą mu koło nosa i rozpęta się prawdziwe piekło. Rodriquez nie cofnie się
przed niczym, by go zniszczyć.
Uzmysłowił sobie, że nie jest już twardzielem. Najpierw ta historia z Susan, teraz
znów dzieciaki!
Lepiej nie myśleć za wiele. Postara się działać mechanicznie. Zrobi, co do niego
należy, a potem ruszy dalej drogą ku wolności. Przeklęte dzieciaki, że też musiały mu
pokrzyżować plany!
- Manuel - odezwał się poirytowany. - Teresa nie zdoła zatroszczyć się i o Carlitosa, i
o Rosę. A Esmeralda nie jest w stanie jej pomóc. Ty stykałeś się bezpośrednio z chorym
Antoniem, mogłeś się zarazić, ja zaś myłem chłopców i też mogę przenosić zarazki. Nie ma
więc komu zająć się Rosą.
Chłopiec popatrzył na Kierona zamyślony i po chwili powiedział:
- Jestem jej wujkiem, señor. Moja siostra nie potrafiła zatroszczyć się o swe dziecko, a
wtedy mama poprosiła mnie o opiekę nad małą Rosą. Jeśli więc będziesz tak miły i zajmiesz
się moim chorym bratem, to wtedy ja będę mógł się nią zaopiekować. Myślę, że się nie
zarazi.
- To tylko pobożne życzenie - pokiwał głową Kieron. Ale musimy podjąć ryzyko. Na
wszelki wypadek będziemy jej podawać odpowiednie lekarstwa. Miejmy nadzieję, że się uda.
Najpierw jednak umyj się bardzo dokładnie i zdejmij poncho, w którym nosiłeś Antonia. Tu
jest przegotowana woda, co prawda już trochę ostygła, ale nadaje się do mycia.
Wreszcie Kieron mógł zająć się Carlitosem. Teresa dokonała prawdziwego cudu, nie
ulegało wątpliwości, chłopiec oddychał, choć bardzo płytko. Kiedy O'Donell dziękował
dziewczynce, na jej bladej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Ale oczy zalśniły
dumnie nowym blaskiem. Dłonie dorosłego mężczyzny mogły zdziałać jeszcze więcej niż
dłonie osłabionej Indianki Kieron uciskał cherlawe ciałko, przerażony, że dziecko może być
tak wątłe. Zapewne od dawna nic nie jadło. Jak zdołam nakarmić tego biedaka? zastanawiał
się zafrasowany. W tym przypadku obawiał się podać tequilę. Niepewnie sięgnął po apteczkę
i wyjął strzykawkę, którą napełnił glukozą. Antonio, najwyraźniej przestraszony, otworzył
usta w niemym proteście, ale kiedy Kieron uśmiechnął się do niego łagodnie, chłopiec
uspokoił się i popatrzył na niego z ufnością. Jak wbić igłę w tak chude ciałko? Może w
pośladek? Kieron obrócił chłopca, czując, jak wzbiera i narasta w nim fala wściekłości na
Rodriqueza. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że glukozę wstrzykuje się przecież
dożylnie, a nie domięśniowo. Ponownie ułożył Carlitosa na plecach i drżącą dłonią odszukał
ż
yłę w cienkiej jak patyk rączce. Najchętniej zamknąłby oczy, by nie patrzeć. Po zrobieniu
zastrzyku rozpuścił sproszkowane mleko w wodzie i nabrawszy go na łyżeczkę, pochylił się
nad nieprzytomnym. Z trudem wlał chłopcu odrobinę płynu do ust, ale nie zdołał sprawić, by
mały przełknął. Podał więc mleko Manuelowi, by nakarmił nim Rosę, sam zaś poszedł
wypłukać chustę, w której chłopak nosił swego chorego brata. Kieron domyślił się po śladach,
ż
e malcy jedli siano i liście durra, ale nie wspomniał o tym Manuelowi, nie chcąc ranić dumy
małego Indianina. Gdyby nie to, że było już po żniwach, dzieci miałyby dość pokarmu na
maleńkiej plantacji. Teraz jednak nic już tu nie rosło, pozostało jedynie siano i suche liście, w
których Manuel ukrył najmłodsze dzieci.
Kieron, uporawszy się ze wszystkim, postanowił odpocząć. Położył się między
umieszczonymi z brzegu chłopcami, cierpiącymi na biegunkę, a Carlitosem, którego bał się
spuścić z oka. Dalej spała Teresa i Esmeralda, a na końcu Manuel, tuląc najmłodszą Rosę.
Obszerne poncho trapera starczyło na przykrycie dla wszystkich. Ogień z dogasającego
ogniska wysyłał miłe ciepło, a płomienie rozświetlały mrok, czający się dokoła.
Naraz Kieron poczuł wsuwającą się do jego dłoni małą rączkę, a gdy się obejrzał,
napotkał ufne spojrzenie Antonia. Uścisnął drobną dłoń chłopca, postanawiając w duchu, że
będzie walczyć ze wszystkich sił, by odegnać krążące nad nim widmo śmierci. Znajdzie w
sobie dość uporu, by go ocalić. Nocną ciszę zakłócił cichy szept:
- Señor Kieron, co się stało z naszymi rodzicami, rodzeństwem i innymi mieszkańcami
wioski?
Przez cały czas się obawiał, że w końcu padnie to pytanie, choć z całego serca pragnął
go uniknąć. Gorączkowo szukał w myślach odpowiedzi. Jeśli skłamie, że wszyscy żyją,
łatwiej mu będzie nakłonić dzieci do wysiłku podczas wyprawy, ale tym większe
rozczarowanie stanie się później ich udziałem.
Nad obozowiskiem zaległa głucha cisza.
Są tacy osłabieni, myślał dalej. Zbyt wycieńczeni, by stawić czoło brutalnej
prawdzie...
Poza tym nie wiadomo, ile z nich usłyszy jego odpowiedź. Właściwie mógłby udać, że
o niczym nie wie, ale zachowałby się wówczas jak tchórz.
- Porozmawiamy o tym jutro, Manuelu - wydusił w końcu.
- Rozumiem, señor Kieron - oznajmił po długiej chwili milczenia chłopiec i Kieron nie
miał najmniejszych wątpliwości, że pojął tragiczną prawdę.
Kieron jako doświadczony wędrowiec wiedział, jak ważny jest nocny odpoczynek, a
mimo to nie mógł zasnąć. Obok niego leżeli ciężko chorzy chłopcy, którzy co chwila wołali
zrozpaczeni, że nie zdążą za potrzebą. Wstawał więc i im pomagał. Dopiero nad ranem
zasnęli obaj spokojnie. Kieron uznał to za dobry znak i sprawdziwszy jeszcze, co z
Carlitosem, zasnął drżąc z zimna, bo wszystkie ciepłe okrycia oddał dzieciom.
We śnie znów trzymał Susan w ramionach, dotykał jej ciała, słyszał ciepły głos
dziewczyny, szepczący miłosne wyznania. Chłonął jej słowa niczym wyschnięty strumień
wodę, zatracał się w nich. Muskał wargami szyję dziewczyny, pieścił językiem. Upojony
szczęściem nie pojmował, skąd się bierze tyle miłości w tej drobnej kobiecie. Nigdy nie
przypuszczał, że będzie tak bardzo za nią tęsknił.
Skostniały z zimna, skulił się w niewygodnej pozycji.
Najmilsza Susan, jakże upojne, jakże gorące były noce spędzone z tobą! Dlaczego nie
mogło to trwać dłużej?
Moje życie stało się stokroć bardziej samotne, po tym jak poznałem ciebie, ukochana!
Obudził go słaby szum rzeki. Szczękając zębami z zimna, ocknął się gwałtownie.
Znów był sobą, szorstkim, nieczułym na sentymenty macho. Do diabła! próbował strząsnąć z
siebie senne marzenia. Przecież to była taka sobie, zwyczajna dziewczyna, nawet
niespecjalnie ładna. Na dodatek ściągnęła na mnie same kłopoty!
Noc przetrzymali wszyscy.
Kierona obudziły ciche szepty. Okazało się, że spał najdłużej, nie licząc oczywiście
nieprzytomnego Carlitosa. Dzieciaki uśmiechnęły się do zaspanego wielkiego mężczyzny,
jakby chciały mu dodać otuchy. Wyszczerzone w uśmiechach białe mocne zęby stanowiły
niezbity dowód na to, że jego trud nie poszedł na marne. Kieron zirytował się sam na siebie,
tłumiąc zalewającą go falę wzruszenia. Mali Indianie wyrażali mu swą wdzięczność, on zaś
nie czuł się w tej sytuacji najlepiej.
Zawsze wolał otaczać się ludźmi, którymi w głębi duszy pogardzał, bo nie mogli go
zranić.
Na długo przed wschodem słońca rozpoczęli przygotowania do drogi. Kieron pragnął
jak najprędzej wyprowadzić malców z miejsca, które stało się ich więzieniem. Naradziwszy
się z Manuelem, naciął długich pędów bambusa, które potem powiązali giętkimi lianami w
drabinkę. Kieron lękał się, że pomimo użycia kilku łodyg drabina okaże się za krótka, ale
nawet najlżejszym grymasem nie zdradził swych obaw. Jego kamienna twarz pozostała nie
zmieniona. Nie mógł jednak odpędzić powracających jak bumerang natrętnych myśli. Jeśli
nawet uda im się wydostać na skalną półkę, to co później? Dokąd pójdzie z gromadką
wycieńczonych dzieci? Przecież nie weźmie ich z sobą na szlak prowadzący przez najwyższe
szczyty Andów do granicy! Zresztą zapasów żywności, jakie zabrał z sobą, wystarczy dla
ośmiu osób najwyżej na dwa dni.
Kieron nie chciał wracać do stolicy. Co do tego, że Rodriquez nie zgotuje mu
gorącego powitania, nie miał najmniejszych wątpliwości. Poza tym musi uciec od Susan.
Najlepiej dla niego byłoby więc pozostawić dzieci w którejś z indiańskich wiosek pod opieką
jej mieszkańców i ruszyć dalej własną drogą. Tyle że dzieci były w tak kiepskim stanie, że
rozsądek nakazywał zawieźć je do szpitala, gdzie udzielono by im niezbędnej pomocy
lekarskiej.
Niepewny, zapytał o radę Manuela. Chłopiec objaśnił, że najlepiej kierować się
wzdłuż masywu w kierunku oceanu, bo stamtąd łatwiej cokolwiek przedsięwziąć. W duchu
Kieron przyznał chłopcu rację, nie chciał jednak wracać do cywilizacji. Zamierzał zniknąć
gdzieś na zawsze.
- Mieszkaliście sami w tej dolinie? Nie mieliście żadnych sąsiadów?
- Czasami odwiedzali nas krewni z innej wioski - odpowiedział Manuel po chwili
namysłu. - Ale chyba dość oddalonej od naszej. Pamiętam, że opowiadali, iż mieszka tam
wielu Indian. Nie wiem jednak dokładnie, gdzie to jest.
Kieron także nie orientował się dobrze w tych okolicach. Nie odważyłby się narażać
dzieci na niepewny los, ciągnąc je do celu, którego mogliby nigdy nie odnaleźć.
- W takim razie ruszamy w stronę oceanu - oznajmił. - Potem zastanowimy się, co
dalej.
Nie ma sensu zadręczać się przyszłością, tłumaczył sobie w duchu. Teraz
najważniejsze jest, by wydostać się z tego miejsca, gdzie czeka nas tylko śmierć.
Kieron przez cały czas unikał spoglądania na ponure strome skały. Czy nie jest
zbytnim zuchwalstwem z jego strony przekonanie, że wyniesie na górę siedmioro ledwo
ż
ywych malców, tak by nie runęły w przepaść?
Popatrzył uważniej na dzieci. Zaczynał z wolna rozróżniać ich twarze, które
początkowo zdawały mu się odlane z tej samej formy. Manuel i jego młodszy brat Antonio
mieli wystające kości policzkowe. Nie odznaczali się zbytnią urodą, szczególnie Antonio, ale
Kieron polubił bardzo tych chłopców. Mimowolnie przypomniał sobie ufną rączkę szukającą
w nocy pociechy w jego silnej dłoni. Rosa natomiast nie wzbudzała w nim cieplejszych
uczuć. Niemowlęta, z którymi dotąd właściwie nie miał styczności, kojarzyły mu się jedynie z
kłopotami i głośnym płaczem.
Z nogą Manuela nie było dobrze. Bardzo spuchła, wyglądało na to, że chłopiec ma
zerwane ścięgno. Kieron nie zdążył wcześniej się nim zająć, dopiero teraz zrobił mu okład z
wilgotnych liści i zabandażował nogę. Obiecał, że kiedy już wydostaną się na szczyt,
wystruga dla niego kule, by miał się na czym podpierać. Manuel kiwał cierpliwie głową,
starając się ukryć, jak bardzo dokucza mu ból, ale Kieron i tak się domyślił prawdy, widząc
ś
ciągniętą twarz chłopca.
Antonio obudził się tego ranka w znacznie lepszej formie. Najwyraźniej lekarstwa, a
także posiłek dokonały cudu. Chłopczyk był jednak bardzo odwodniony, więc Kieron
zdecydował się zagotować w kociołku mętną wodę z rzeki i napoić chorych. Długo trzymał
wrzącą wodę nad ogniem, by zabić w niej wszelkie zarazki. Obejrzał jeszcze raz uważnie
Antonia, ucisnął mu kilka razy brzuch, sprawdzając, czy nie dostrzeże symptomów chorób
zakaźnych, zagrażających życiu. Antonio nie spuszczał go z oka, a gdy tylko ich spojrzenia
napotykały się, twarz malca rozpromieniała się w uśmiechu pełnym uwielbienia dla
wędrowca o silnych dłoniach. Wprawiało to Kierona w lekkie zakłopotanie.
Rosa, choć nadal bardzo słaba, co rusz popłakiwała, co samo w sobie stanowiło dobry
znak. Kieron podał jej kilka okruchów chleba zamoczonego w mleku, a ona wlepiła w niego
zdziwione ślepka, zapewne po raz pierwszy widząc białego człowieka.
Esmeralda, połknąwszy pośpiesznie swą porcję, poprosiła z czarującym
uśmiechem o jeszcze.
- Tylko jedną kromkę, señor Kieron, tylko jedną!
Kieron, mimo że z niepokojem obserwował, jak szybko ubywa zapasów żywności, nie
mógł się oprzeć spojrzeniu pięknych oczu. Nachylił się i wytarł dziewczynce nos, pragnąc
zyskać na czasie.
- Niech jej señor nie daje - odezwała się chłodno Teresa. - Nawet jeśli dostanie
dokładkę, nie przestanie prosić o więcej. Już taka jest, a nikt nie potrafi jej odmówić.
Kieron popatrzył uważnie na Teresę i uznawszy, że ma rację, schował chleb.
Ta dziewczynka o pociągłej twarzy, z której nie znikała surowość, miała oliwkową
cerę i wyraźnie odróżniała się urodą od innych dzieci. Przez cały ranek uparcie zmagała się ze
swą słabością, pragnąc utrzymać się na nogach. Chwiała się i padała na ziemię, ale Kieron
zachęcał, by nie rezygnowała. Dał jej kubek mleka i zaaplikował wzmacniający zastrzyk
glukozy. Nie krył przed sobą, że kieruje się przy tym egoistycznymi pobudkami. Potrzebował
kogoś, kto będzie zdolny poruszać się o własnych siłach. Dziewczynka dość szybko poczuła
się lepiej, a gdy już rozczesała włosy i starannie zaplotła je w warkocze, stała się dla Kierona
nieocenioną pomocą. Stan zdrowia Pabla, urodziwego brata Esmeraldy, niewiele się poprawił.
Chłopiec był odwodniony, bo nie mógł utrzymać w żołądku ani płynów, ani stałego
pożywienia. Dosłownie lało się z niego. Kierona martwiła dodatkowo apatia chłopca, ale
Manuel pocieszał go, że ma to swoje dobre strony, bo Pablo, zwykle psotny, potrafi nieźle
zaleźć innym za skórę.
Nadal w najgorszej formie pozostawał Carlitos, mizerota o skośnych oczach i gęstych
włosach, którego drobna twarzyczka przypominała maskę. Leżał nieprzytomny, ledwie
wyczuwało się jego oddech. Kieron obawiał się, że w każdej chwili może zgasnąć tląca się w
nim iskierka życia. Gdyby mógł go nakarmić! Organizm tego dziecka potrzebował
pożywienia, jak najwięcej pożywienia! Odwrócił wzrok, by choć na chwilę zapomnieć o
przytłaczającej go odpowiedzialności.
Ale oto nadeszła pora, gdy wszystko było gotowe. Komu w drogę, temu czas,
pomyślał Kieron, czując nagły przypływ lęku.
Jak zdołam wnieść po stromej skale siedmioro bezradnych malców? Czy
sprostam temu wyzwaniu?
ROZDZIAŁ V
Kieron podniósł bambusową drabinkę i oparł ją o skałę. Sięgnęła prawie do kamiennej
półki.
- Manuelu - zwrócił się do chłopca. - Pójdziesz pierwszy, żeby przypilnować młodsze
dzieci, które po kolei będę wnosił. Postaraj się zabrać z sobą tyle bagażu, ile udźwigniesz!
Kiedy dzieci zrozumiały, co ma nastąpić, podniosły głośny płacz, wołając żałośnie:
„Mamo, mamo, chcę do mamy!”
Kieron zaklął pod nosem. Tego właśnie przez cały czas najbardziej się obawiał. Co ma
powiedzieć tym biedakom?
Z kłopotu wybawił go niespodziewanie Manuel, który odezwał się opanowanym
głosem:
- Uspokój się, Esmeraldo! Czy nie dość wołaliśmy nasze mamy i ojców w ciągu
minionych dni? Dobrze wiesz, że nie mogą po nas przyjść. A my musimy się stąd wydostać.
Nie denerwuj więc tego dobrego señora, bo tylko on może nam pomóc.
Płacz ustał równie gwałtownie, jak się zaczął. Wychudzone twarzyczki zwróciły się
ufnie do Kierona, który zarządził:
- Manuelu, czas na nas!
Z chłopcem na plecach, krok po kroku Kieron wspinał się po bambusowej drabince,
która niepokojąco trzeszczała. Niektóre szczebelki zsunęły się pod ich ciężarem, ale Kieron
powtarzał sobie w myślach, że jeśli drabinka przetrzyma ten kurs, to dalej pójdzie już jak z
płatka. Najbardziej lękał się, by nie poluzowały się wiązania łączące tyczki, ale na szczęście
okazały się solidne. Zatrwożone dzieci obserwowały z niepokojem każdy krok swego
wybawcy. Dotarłszy wreszcie do skalnej półki, Kieron zdjął Manuela z pleców i rozejrzał się
wokół, potrząsając głową. Poprzedniego dnia, kiedy tędy schodził, półka wydała mu się
szeroka i bezpieczna. Teraz jednak ogarnęły go wątpliwości, czy zdoła pomieścić osiem osób,
jego bagaż i skromny dobytek indiańskich dzieci.
Bez zwłoki ruszył jednak w dół, poprawiając po drodze przesunięte szczebelki i
zaciskając mocniej poluzowane węzły. Na tyczkach porobił nacięcia, by szczeble się nie
zsuwały. Gdy znalazł się znów wśród dzieci, zawiązał sobie na plecach chustę, tak jak to
zwykle robią Indianki, i nakazał Teresie ułożyć w niej Carlitosa. Tobołek prawie nic nie
ważył, ale ciałko chłopca było ciepłe, co oznaczało, że malec żyje.
- Ja poradzę sobie sama, señor Kieron. Nie musisz mnie nieść - odezwała się Teresa.
Spojrzał na nią sceptycznie, ale zrozumiał, że jest to dla niej sprawa honoru.
- Dobrze - zgodził się. - Będzie to dla mnie wielka pomoc, pozwól jednak, że w
pierwszej kolejności wniosę młodsze dzieci.
- Oczywiście - odrzekła z powagą dziewczynka.
Powoli, jedno po drugim, mali Indianie docierali na skalną półkę, na której robiło się
coraz ciaśniej.
Rosa płakała nieprzerwanie. Esmeralda znowu przysporzyła mu kłopotów, nie mogąc
się zdecydować, co jest gorsze: znienawidzona, odcięta od świata plantacja, czy wznosząca
się nad nią ponuro stroma skała. Krzyczała i płakała głośno, przerażona i jednym, i drugim. W
końcu jednak udało się ją uspokoić. Na dole został tylko Pablo z Teresą. Kieron wrócił po
nich, umieścił Pabla na plecach i przepuściwszy przodem dziewczynkę, ruszyli w górę.
Teresa jednak przeceniła swe siły. Szybko się męczyła i co chwila musiała przystawać, by
odpocząć.
- Tylko nie patrz w dół - przykazywał jej Kieron. - Spójrz lepiej, jak już jesteśmy
blisko!
Dotarli na ostatni szczebel drabinki, skąd wystarczyło podciągnąć się na rękach na
skalną półkę. I nagle okazało się, że jest to punkt krytyczny. Z czynnością, którą Kieron
wykonywał bez trudu, Teresa nie potrafiła się uporać..
Manuel, leżąc na brzuchu, wyciągnął ręce do dziewczynki, ale ona, kompletnie już
wyczerpana, całkiem straciła odwagę.
Kieron westchnął ciężko i uznawszy, że nie ma innej rady, zszedł powoli na dół, a za
nim blada jak ściana Teresa. Siedzący mu na plecach Pablo rozpłakał się ze złości i
rozczarowania, nie pojmując, dlaczego wracają. Po chwili Kieron ponownie wspiął się po
drabince, zostawiając na dole samotną, zatrwożoną dziewczynkę. Zwykle nie przejmował się
uczuciami bliźnich, tym razem jednak gorąco współczuł Teresie i ulokowawszy bezpiecznie
Pabla wśród dzieci, pośpiesznie zszedł do ledwie żywej z przerażenia Indianki. Zanim
umieścił ją sobie na plecach, przemówił łagodnie:
- Jesteś bardzo dzielna, Tereso, podziwiam twoją siłę woli. Nie sądziłem, że zdołasz
wejść sama tak wysoko.
Rozdygotana dziewczynka nie potrafiła wydusić z siebie słowa.
Kieron, przywiązawszy dla bezpieczeństwa usadowioną na swych plecach Teresę,
mocno już zmęczony powoli pokonywał kolejne szczeble bambusowej drabinki. Po chwili
oboje znaleźli się u celu.
Rosa chlipała cienko i monotonnie, a jej płacz przypominał uporczywe brzęczenie
komarów. Malcy z lękiem spoglądali w dół na przetaczającą wartkie wody rzekę i swoją małą
plantację, jedyny skrawek oszczędzonego przez nią lądu. Wydawało im się, że są strasznie
wysoko, a przecież był to ledwie ułamek drogi, jaką musieli pokonać, by dotrzeć na szczyt.
Na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem, najtrudniejsze jednak było dopiero przed
nimi. Kieron poczuł się bardzo zmęczony. Uznał, że musi trochę odpocząć, ale słysząc
popłakiwanie i marudzenie przestraszonych dzieci, stracił na to ochotę. Zabrał się więc od
razu do dalszych przygotowań. Chwycił koniec liny, po której poprzedniego dnia zsunął się w
dół, i zawołał Manuela, żeby mu pokazać, w jaki sposób przygotować Pabla, Esmeraldę i
Antonia do wjazdu na szczyt. Dzieci, odwrócone do siebie plecami, należało dokładnie
przywiązać, nie krępując im jednak nóg, tak by w razie konieczności mogły odbijać się od
skalnej ściany. Manuel starał się zapamiętać dokładnie instrukcje Kierona, ale ten ciągle nie
był zadowolony. Rozwiązywał i poprawiał węzły, nakazując Manuelowi próbować od nowa i
tłumacząc, że od tego, czy dzieci zostaną właściwie przywiązane, zależy ich życie. Dopiero za
piątym razem udało się chłopcu wykonać prawidłowo powierzone mu zadanie.
Wreszcie Kieron uznał, że Manuel jest właściwie przygotowany. Trójkę dzieci, które
zamierzał wciągnąć na górę później, ułożył ponownie w bezpiecznym miejscu na skalnej
półce. Następnie zawiązał chustę z maleńkim Carlitosem na plecach Teresy i wziął
dziewczynkę na barana. Zabezpieczywszy odpowiednio dzieci, stanął na moment przy linie i,
nim zaczął się wspinać, pomodlił się cicho, by wytrzymała ciężar. Lina była dość cienka, ale
w równych odstępach miała powiązane węzły, dzięki czemu dłonie się nie ześlizgiwały.
Rozbujała się jednak niebezpiecznie, zawołał więc do Teresy, by odpychała się
nogami od skały.
- Uważaj tylko, żeby się nie uderzył Carlitos! - ostrzegał.
Teresa, wczepiona kurczowo w Kierona, nie odezwała się nawet słowem, ale za
każdym razem, gdy zbliżali się do ściany, wystawiała desperacko jedną rękę i nie dopuściła
do tego, by się potłukli o skałę.
Z dołu doleciało Kierona cienkie wołanie:
- Señor Kieron, wrócisz po nas? Na pewno wrócisz?
Popatrzył z góry na zalęknione twarzyczki, które z tej odległości na tle ponurych skał
wydały mu się szczególnie drobne.
- Wrócę! - krzyknął, żeby uspokoić dzieci. - Tylko nie wpadajcie w panikę, jeśli to
trochę potrwa. Odpocznę przez chwilę na szczycie i wrócę. Cierpliwości!
O ile w ogóle dostanę się tam, pomyślał z goryczą.
Kieron zatrzymywał się raz po raz, żeby odpocząć. Mimo że miał dobrą kondycję,
czuł, jak drżą mu mięśnie. Kurczowo zacisnął dłonie na linie.
Jeszcze nigdy nie wspinał się tak wysoko, na dodatek z dwojgiem dzieci na plecach.
Teresa milczała, ale na karku czuł jej nierówny oddech.
Biedna mała, pomyślał, pewnie umiera ze strachu i pragnie jak najszybciej znaleźć się
u celu, ale chyba wierzy we mnie.
Wreszcie uznał, że odzyskał siły, i powoli, kawałek po kawałku, wciągał się wyżej i
wyżej. Huśtanie liny stawało się coraz słabsze.
- Co z Carlitosem? - zapytał.
- Nie wiem, señor Kieron. Trzymam go na plecach i nie uderzył się o skałę.
- Bardzo dobrze, Tereso - pochwalił dziewczynkę, której cichy, drżący głos zdradzał,
jak bardzo jest zatrwożona. Miał nadzieję, że nie patrzy w dół, bo ten widok przyprawiłby o
szok nawet dorosłego.
Wreszcie ukazał się ich oczom upragniony szczyt, ale Kieron ciągle nie czuł się
bezpieczny. Przez cały czas dręczył go niepokój, czy lina nie przetrze się na ostrej krawędzi, i
uspokoił się dopiero, gdy się przekonał, że skała w tym miejscu jest gładka.
Ostatnie metry...
- Tereso, spróbuj się przytrzymać! - zawołał.
- Złapię się tego wystającego korzenia - odparła.
- Świetnie, ale upewnij się najpierw, czy mocno tkwi w podłożu.
- Wytrzyma - powiedziała dziewczynka, sprawdziwszy dokładnie.
- Dobrze, to nam ułatwi zadanie - krzyknął Kieron i podciągnął się na skałę. Sapiąc
ciężko, rozwiązał węzły i zdjął z pleców Teresę, a potem uwolnił małego Carlitosa. Ułożył
dzieci w bezpiecznym zagłębieniu i sam osunął się obok nich. Zamknął oczy, kompletnie
wyczerpany.
- Jesteś bardzo silny, señor Kieron - odezwała się cicho Teresa.
- A ty bardzo dzielna - odpowiedział jej ze spokojem.
- Umierałam ze strachu. - Dziewczynka popatrzyła mu prosto w oczy, ale ani jeden
mięsień nie drgnął na jej twarzy.
- Właśnie dlatego sądzę, że jesteś odważna.
- Pomogła mi Najświętsza Panienka - wyjaśniła Teresa, odwracając głowę. Ale Kieron
wiedział, że zawojował serce zamkniętej w sobie dziewczynki.
Dwoje uratowałem, dwoje z siedmiorga, rozmyślał. Uratowałem, czyżby? Co się z
nimi stanie, jeśli nie uda mi się wspiąć na szczyt z kolejnymi dziećmi? Jaką mają szansę na
przeżycie? Co zrobią, same, z dala od ludzi? Gdybym tak mógł wziąć tych dwoje i ruszyć w
dalszą drogę, gdyby tylko one potrzebowały pomocy!
Carlitos leżał blady, bez przytomności. Jego stan nie uległ jednak na szczęście
pogorszeniu. Kieron podszedł do krawędzi skały, nadal czując, jak drżą mu mięśnie nóg i rąk.
Spuścił w dół linę i popatrzył na Manuela, który przywiązywał do jej, końca troje malców.
Kieron znajdował się zbyt wysoko, by wydawać polecenia, pozostawało mu więc ufać, że
Manuel zapamiętał jego wskazówki i właściwie przymocował dzieci.
Chłopiec dał ręką znak, że wszystko gotowe. Kieron zacisnął zęby. W tej samej chwili
do krawędzi podeszła Teresa, ale gdy zerknęła w przepaść, zbladła jak kreda.
- Tereso! - zawołał Kieron. - Teraz potrzebuję twojej żarliwej modlitwy. Proś o pomoc
Najświętszą Panienkę!
Dziewczynka bez wahania upadła na kolana i ze wzrokiem utkwionym w niebo
zaczęła powtarzać monotonnie pacierze. Kieron, który nie spodziewał się takiej reakcji,
poczuł lekkie zakłopotanie.
Troje chorych dzieci: zakatarzona i kaszląca Esmeralda, Pablo cierpiący na nie
słabnące bóle brzucha i Antonio, który czuł się już trochę lepiej, zawisło w powietrzu. W
swych kapeluszach z rondami wyglądały z góry jak grzyby. Kieron przywiązał się do pnia
drzewa i powoli wybierał linę, oplątując jej nadmiar na wystających konarach.
Dzieci nie ważyły dużo, ale było ich troje. Kieron odpędzał od siebie natrętną myśl, co
się stanie, jeśli Manuel zawiązał nieprawidłowo choć jeden węzeł...
W dole rozległ się płacz. śeby tylko nie wpadły w panikę! zatrwożył się. Wystarczy,
ż
e któreś zacznie się szarpać, i nieszczęście gotowe.
Zawołał, by się uspokoiły, i chyba go usłyszały, bo zadarły do góry głowy. Płacz
przemienił się w tłumiony szloch. Nagle lina rozbujała się mocno i odchyliła w stronę
kamiennej ściany. Kieron nie zdążył nawet krzyknąć ostrzegawczo, na szczęście dzieciaki
odepchnęły się nogami. Uczyniły to jednak zbyt gwałtownie.
- Tereso, módl się, dziecko, najgoręcej jak potrafisz! - krzyknął, zdjęty przerażeniem.
W dole mignęła mu pobladła twarz Manuela, wykrzykującego coś do szybującej
prosto na skałę trójki.
Czuł się całkowicie bezsilny, w żaden sposób nie mógł im pomóc. Wydawało mu się,
ż
e silne uderzenie przyjął na swe nogi mały Pablo. Usłyszał okrzyk, który urwał się
raptownie... Z desperacją wybierał linę. Dzieci znajdowały się na wysokości, na której skalna
ś
ciana już nie stanowiła dla nich zagrożenia. Przez cały czas Kierona gnębiła jednak myśl, co
z nogami Pabla.
Wreszcie dzieciaki dotarły na szczyt. Razem z Teresą pomógł im przedostać się poza
krawędź i uwolnił je, rozwiązując pospiesznie linę.
- Pablo, co z tobą, chłopcze? - zapytał niecierpliwie, ale nie usłyszał żadnej
odpowiedzi.
Cała trójka wrzeszczała jak opętana, a Esmeralda, rzuciwszy się Kieronowi na szyję,
tak mocno go ścisnęła, że omal nie udusiła. Ledwie zdołał się od niej oswobodzić. To samo
zamierzał uczynić Antonio, na szczęście Kieron w porę złapał go za nadgarstki.
- Dowiem się w końcu, co się stało Pablowi? - krzyknął. Ale jeszcze długą chwilę
trwało, nim się uspokoili, a wtedy Pablo, połykając łzy, wydusił:
- Señor Kieron...
- Co z twoimi nogami?
- Zabolało mnie, ale zaparłem się z całych sił, żeby odbić się od skały, a wtedy...
wtedy narobiłem w spodnie... - wyznał, jąkając się, i wielkie łzy potoczyły się mu po
policzkach.
Kieron poczuł taką ulgę, że omal nie zareagował gromkim śmiechem. Z trudem
powstrzymując rozbawienie, rzekł:
- Co za szczęście, że mamy tylko takie zmartwienie! Tak się bałem, że połamałeś
nogi!
Ś
liczne oczy chłopca się rozpromieniły.
- Nie gniewasz się na mnie, señor Kieron?
- Oczywiście, że nie. To przecież nie twoja wina. Nie pojmujesz, w jakim byliście
niebezpieczeństwie? Mogliście się tam zabić, wszyscy troje! Jesteś bardzo dzielny, Pablo!
Jeszcze kilka dni temu Kieron O'Donell wstydziłby się rozmawiać z takimi
smarkaczami. Teraz jednak wydało mu się to całkiem naturalne i wcale nie uważał tych
indiańskich dzieci za głupsze od siebie. Widok rozjaśnionej twarzy Pabla wzruszył go do
głębi.
Przeniósł po kolei całą trójkę i położył obok Carlitosa, przykazując surowo, by się
nigdzie nie oddalali, a już, broń Boże, nie podchodzili do krawędzi.
- A ja już mogę sam iść - pochwalił się Antonio, pragnąc zasłużyć na pochwałę swego
bożyszcza.
- Ja też - zawtórowała mu Esmeralda.
Kieron miał co do tego wątpliwości, ale kazał dwojgu chwalipiętom wstać, sam
tymczasem poświęcając chwilę Carlitosowi.
Rzeczywiście, Antonio stanął i przeszedł nawet dwa, trzy kroki, ale zaraz kolana się
pod nim ugięły. Esmeralda zaś nawet nie potrafiła utrzymać się na nogach. Osunęła się na
ziemię niczym lalka szmaciana.
- Nie martwcie się! - pocieszył ich Kieron. - Wkrótce odzyskacie siły. Za chwilę
zjemy solidny posiłek, bo teraz najważniejsze jest, żebyście dużo jadły. Później znowu
poćwiczycie.
Następnie zdjąwszy Pablowi spodnie, wypłukał je w strumieniu i powiesił w słońcu na
gałęzi, żeby się wysuszyły. Na szczęście katastrofa nie okazała się znów tak wielka, przecież
chłopiec od dawna nic nie jadł. Noga natomiast była tylko lekko potłuczona, na kolanie i na
łydce pojawiły się rozległe sińce. Ale Pablo był tak wycieńczony, że i tak próżno by się
łudzić, że zdoła iść o własnych siłach.
Kieron wytarł Esmeraldzie nos i wrócił na skraj skały. Niechętnie popatrzył w dół.
Najlepiej byłoby wciągnąć Rosę i Manuela na linie, tak samo jak tych troje, ale nie nauczył
chłopca, w jaki sposób powinien się zabezpieczyć, a poza tym pozostały bagaże, których
jedna osoba nie była w stanie udźwignąć. Pomstując w duchu, spuścił się z powrotem na
znienawidzoną skalną półkę.
Manuel powitał go z wyraźną ulgą. Zapewne czas samotnego oczekiwania wydał mu
się nieznośnie długi.
- Teraz zabierzemy już ze sobą całą resztę - oznajmił Kieron. Umieścił na plecach
Manuela maleńką Rosę, przywiązując ją starannie, by nie spadła, a potem wziął chłopca na
barana. Na końcu liny zawiesili bagaże.
Zmęczenie zaczynało dawać się Kieronowi we znaki i tym razem wspinaczka szła mu
o wiele oporniej. Kilkakrotnie nachodziła go chęć, by zwolnić uchwyt wokół śliskiej liny i
osunąć się przepaść, by już na zawsze mieć spokój. Zaraz jednak przywoływał się do
porządku i, zacinając zęby, wspinał się powoli wyżej i wyżej. Manuel starał się go wspierać.
Widząc, że O'Donell opada z sił, zaciskał swe mocne, choć małe dłonie na linie i mówił:
- Odpocznij chwilę.
I mimo że Kieron nie mógł całkiem puścić liny, przez tę krótką chwilę czuł znacznie
mniejszy ciężar.
Wiedział, że nikt go nie ubezpiecza i tylko od niego zależy, czy cali i zdrowi dotrą na
szczyt.
Ś
miertelnie zmęczony, wniósł wreszcie ostatnie dzieciaki w bezpieczne miejsce. Nie
był nawet w stanie rozwiązać Manuela i Rosy. Na szczęście zajęła się tym Teresa, dzielna i
obowiązkowa dziewczynka.
Zaopiekowała się Rosą i przeniosła ją w miejsce, gdzie leżeli pozostali. Manuel zaś
czekał, aż Kieron dojdzie do siebie. Wtedy zwinęli starannie linę i zebrali bagaże. Kieron z
Manuelem na plecach zbliżyli się do oczekującej ich gromadki.
- Tak bardzo bym chciał chodzić o własnych siłach - westchnął Manuel.
- Wystrugam ci kule - pocieszył go Kieron, który zdawał sobie sprawę, że będą mogli
kontynuować wyprawę tylko wówczas, gdy Manuel będzie się poruszał samodzielnie.
Kieron miał wrażenie, jakby ktoś przekręcił go przez maszynkę do mięsa. Nogi
uginały się pod nim i nie mógł powstrzymać drżenia rąk, ale w głębi duszy triumfował. Zdołał
wyrwać te dzieciaki ze śmiertelnej pułapki, całą siódemkę!
Prawie pół godziny stracił na szukanie gałęzi, które nadawałyby się na kule, ale w
końcu znalazł je i przyciął na odpowiednią długość. Oczywiście były to niezwykle
prymitywne podpórki, ale Manuel promieniał ze szczęścia. Posłał Kieronowi uśmiech pełen
wdzięczności, poruszając się najpierw chwiejnie, ale w miarę upływu czasu z coraz większą
wprawą.
Kiedy Kieron strugał kule, starsze dzieci zbiły się ciasno w gromadkę, szepcząc coś
między sobą. Po chwili wstała Teresa i podeszła do Kierona.
- Señor Kieron - powiedziała. - Nie posiadamy nic cennego, gdybyś jednak zechciał
przyjąć od nas mój różaniec, uczyniłbyś nam wielki honor. To od nas wszystkich. - I podała
mu różaniec.
Kieron drgnął, zastanawiając się, czy może przyjąć taki podarunek. Długo wpatrywał
się w paciorki różańca, ze wzruszenia nie mogąc wydobyć słów.
- Bardzo wam dziękuję - odezwał się w końcu. Zdawał sobie sprawę, jak wiele ten
przedmiot znaczy dla dziewczynki. - Ale muszę wam wyznać, że nie potrafię się modlić, nikt
mnie tego nie nauczył. Czy mógłbym cię prosić, Tereso, żebyś zatrzymała różaniec, póki nie
dotrzemy do celu, i modliła się na nim za mnie? Ty to potrafisz najlepiej. Zgadzasz się?
Teresa skinęła głową i z wyraźną ulgą zabrała różaniec, bez którego czuła się zapewne
jak poganka.
- Bardzo wam wszystkim dziękuję - rzekł uroczystym tonem do dzieci, które zwróciły
ku niemu mizerne, lecz teraz rozpromienione radością twarze. - Chciałbym prosić was jeszcze
o jedno: Nie mówcie na mnie „señor”. Będzie mi przyjemniej, jeśli zwracać się będziecie do
mnie po imieniu. Dobrze?
- Dobrze, señor - odpowiedziały chórem wyraźnie zaskoczone.
Kiedy dotrzemy do celu? Dobry Boże, czy te dzieciaki zdają sobie sprawę, jaka je
czeka droga? Doprawdy potrzebne nam będą modlitwy Teresy!
- Niedaleko stąd jest miejsce, gdzie moglibyśmy zatrzymać się i coś zjeść. Przy okazji
obejrzę wszystkich chorych i rannych. Zaniosę was tam po kolei. Wytrzymacie jeszcze
trochę?
- Chcemy iść w gromadzie, señor... to znaczy Kieron. Gdybyś został na plantacji sam,
patrząc, jak jedno dziecko po drugim znika, nie proponowałbyś tego.
Kieron pokiwał głową.
- Ale jak chcecie to zrobić? - zapytał, spoglądając na gromadkę wycieńczonych dzieci,
które leżały i siedziały wokół niego. Ich pomysł wydał mu się kompletnie absurdalny.
- Damy radę - zapewniał go z zapałem Manuel. - Pod warunkiem, że weźmiemy
Antonia za rękę.
Kieron popatrzył na małego szkraba z namysłem i zapytał:
- Poradzisz sobie, Antonio?
- Oczywiście - odpowiedział chłopiec z pewnością siebie, jaką tylko może mieć
czterolatek.
Zastanowiwszy się chwilę, Kieron przyznał dzieciom rację. Najważniejsze, żeby nie
musieli się rozdzielać, by nikt nie czuł się porzucony.
I tak się zaczęła ich mozolna i pełna trudów droga ku ocaleniu.
Manuel, podpierając się kulami, niósł w zawiązanej na plecach chuście Rosę. Teresa,
która rwała się do pomocy, wzięła na plecy dwuletniego Carlitosa, nadal leżącego bez
przytomności. Pablo, Esmeralda i Antonio zaś znaleźli się pod opieką Kierona. Pabla umieścił
sobie na plecach, Esmeraldę niósł na jednym ręku, drugą trzymał za rękę Antonia. Z drugiej
strony trzymała chłopca Teresa. Wszystkie bagaże zostały sprawiedliwie rozdzielone.
Niestety karawana poruszała się bardzo wolno. Najbardziej hamował tempo Antonio. Małe
nogi czterolatka nie nadążały i szybko się męczyły. Dlatego też co chwila wszyscy musieli
przystawać. Kieron raz po raz stawiał na ziemi Esmeraldę i brał na ręce Antonia. Niestety,
było wówczas jeszcze gorzej, bo Esmeralda marudziła, że woli być niesiona. Przeziębienie i
kilkudniowy głód mocno ją osłabiły. Kieron łudził się nadzieją, że niebawem wyjdzie z tego.
Choć droga do miejsca wyznaczonego na postój była krótka, to jednak przejście jej
zajęło im dużo czasu. W końcu jednak dotarli.
Słońce świeciło jasno na rozległą zieloną równinę, wśród której szemrał wartki
strumyk. Dla dzieci, które oglądały ostatnio tylko ponure pionowe skały i groźną rwącą rzekę,
była to prawdziwa sielanka. Pokrzykując radośnie, zatrzymały się na nagrzanym, porośniętym
trawą zboczu. Kieron rozpalił ognisko i zagotował krystaliczną wodę ze strumyka. Wrzucił do
niej suszone mięso, pokrojone w cienkie kawałki. Teresa ofiarowała się, że poszuka ziół.
Kieron wiedząc, że Indianie doskonale potrafią wyszukiwać pożywienie w przyrodzie, z
wdzięcznością przystał na jej propozycję. Dziewczynka w mig się uwinęła, znosząc pełną
garść aromatycznych liści różnych gatunków roślin. Kieron nawet nie pytając, jak się
nazywają, pokroił je drobno i wrzucił do wywaru. W chwilę później nad obozowiskiem
rozszedł się smakowity zapach.
- Tereso, cóż ja bym bez ciebie zrobił?
Nie odpowiedziała, ale usadowiła się obok ogniska z założonymi rękami, a kiedy
Antonio usiłował podejść blisko kociołka z zupą, ofuknęła go ostro i dała mu po łapach.
Kieron tymczasem przyjrzał się uważnie bezbronnym szkrabom. Manuelowi założył
ś
wieży opatrunek i surowo upomniał, by nie stąpał na chorej nodze. Antonio, który obudził
się z krótkiej drzemki, nie potrzebował pomocy medycznej, choć nadal był słaby i
wycieńczony wskutek głodu i przebytej infekcji. Teresa także była w niezłej formie. I Rosa,
która nieustannym płaczem upominała się o jedzenie.
Gorzej było z Pablem, który nie mógł zwalczyć choroby, choć Kieron podawał mu
lekarstwa tak często, jak to uważał za bezpieczne. Ale chłopcu nic nie pomagało. Cokolwiek
zjadł, natychmiast wymiotował. Do tej pory żadne dziecko nie zdradzało oznak zarażenia się
od Pabla i Antonia. Kieron gorąco wierzył, że było to tylko niegroźne zatrucie żołądkowe,
wywołane przez zanieczyszczone wody rzeki, która została przez Rodriqueza skierowana
nowym korytem.
Kieron owinął Esmeraldę w swoje poncho i umieścił blisko ogniska. Kiedy wycierał
jej nos, uśmiechnęła się do niego blado. Ta mała była tak czarująca, że ze wzruszenia ścisnęło
go w gardle. Przez chwilę nasłuchiwał z niepokojem, czy nie pokasłuje, ale na szczęście póki
co kaszel ustąpił.
Potem Kieron zatrzymał się przy Carlitosie. Ściągnąwszy okrycie z dwulatka,
popatrzył z przerażeniem na wystające żebra pokryte cienką jak papier skórą. Jak nakarmić
tego malca? zastanawiał się zdesperowany. Nie chciał przyznać przed samym sobą, że już
właściwie postawił na nim krzyżyk, choć nadal nie chciał się poddać.
Zupa była gotowa. Ubrał więc najmłodszego w gromadce chłopca i z ciężkim
westchnieniem położył go z boku. Pięcioro starszych zasiadło uroczyście wokół ogniska.
Ponieważ Kieron miał tylko jedną łyżkę, nakarmił najpierw Teresę, Manuela i Esmeraldę.
Potem przyszła kolej na chłopców, którzy chorowali na biegunkę. Zupa dobrze zrobiła
dzieciom, jedynie Pablo natychmiast zwymiotował to, co zjadł.
- W porządku - przemawiał do niego łagodnie i cierpliwie Kieron. - Zaczynamy od
nowa. Za każdym razem coś na pewno zostanie ci w żołądku.
I Pablo jadł, wymiotował i popłakiwał, ale Kieron był nieubłagany. Wierzył, że w
końcu organizm chłopca przyswoi trochę pożywienia.
Potem wyparzył łyżkę i zwrócił się do Manuela:
- Zostały nam tylko maluchy. Potrzymaj Rosę, a ja ją nakarmię. Tereso, może i ty nam
trochę pomożesz?
Dzieci pokiwały zgodnie głową. Okazało się, że Rosa z apetytem zaczęła jeść ciepłą,
pożywną zupę. Otwierała buzię jak pisklę dziobek i rozglądała się wokół ciekawie.
- Bardzo ładnie! Grzeczna dziewczynka! - pochwalił ją Kieron, a potem odciągnął na
bok Manuela i zapytał: - Pozostał nam jeszcze Carlitos. Tylko jedzenie może przywrócić mu
siły, ale jak go nakarmić?
- Nie możemy wmusić w niego parę łyżek?
- Nie - potrząsnął głową Kieron. - Nieprzytomny nie przełyka. Zupa mogłaby się
dostać do tchawicy. Zastanawiam się, czy nie rozpuścić w wodzie witamin i wstrzyknąć mu.
Ale nie mam odwagi, bo może to równie dobrze spowodować katastrofę. Nie, chyba podam
mu glukozę.
- A co to właściwie jest glukoza? - przerwał jego rozważania Manuel.
- Cukier gronowy, który natychmiast działa wzmacniająco i pobudzająco do życia, ale
jako pożywienie jest raczej bezwartościowy.
- Spróbujmy więc jeszcze raz z glukozą - doradził Manuel tonem dorosłego. - Nie
widzę innej możliwości.
- Ja tez nie.
I Kieron znów musiał wbić igłę w chudą rączkę Carlitosa. W ponurym milczeniu
niezadowolony z siebie dokonał zabiegu, a potem wlał do butelki trochę wywaru i schował,
wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Manuelem.
- Tym sposobem wszyscy zjedli - stwierdził.
- A ty, señor? To znaczy Kieron? - Manuel ciągle jeszcze nie mógł się przyzwyczaić,
by mówić temu dorosłemu mężczyźnie po imieniu.
- Zjem to, co zostało.
- Koniecznie. Musisz dużo jeść, Kieron, bo gdybyśmy cię stracili, oznaczałoby to
koniec dla nas wszystkich.
Kieron dobrze wiedział, że chłopiec ma rację, i opróżnił kociołek. Dzieci zasnęły
tymczasem bezpieczne i syte w cieple słońca i ognia.
- Ile nam zostało jedzenia? - zapytał ostrożnie Manuel.
Nie patrząc na chłopca, Kieron odrzekł:
- Mięsa mamy jeszcze na jeden dzień, chleba też mniej więcej na tyle.
- A ile dni będziemy iść?
- Nie jestem pewien, Manuelu, ale szacuję, że około tygodnia.
Manuel zamilkł na chwilę, wreszcie rzekł:
- Może upolujemy coś?
- Nie.
- Dlaczego nie?
Kieron, zacisnąwszy usta, westchnął ciężko.
- Każdy człowiek ma jakąś słabość. Rozumiesz? Ja nie przepadam za ludźmi, ale nie
mógłbym skrzywdzić zwierzęcia.
Manuel rozmyślał przez chwilę nad jego słowami, tymczasem Kieron patrzył na dzieci
leżące błogo na wspaniałej nasłonecznionej polanie. Nagle wypełniło go osobliwe uczucie, że
oto dokonał niezwykłego czynu, z którego może być dumny. Przełknął ślinę i potrząsnął
głową, żeby odegnać wzruszenie.
- Powiedziałeś, że nie lubisz ludzi? - zdziwił się Manuel.
- Nigdy nie lubiłem, z jednym wyjątkiem.
- Kobieta?
- Tak, ale musiałem ją opuścić.
- Dlaczego? - Manuel spojrzał na niego zdziwiony, ale Kieron poderwał się
pośpiesznie i zarządził:
- Musimy ruszać dalej. Obudź wszystkich!
ROZDZIAŁ VI
Kieron odetchnął z zadowoleniem, patrząc na dzieci, które po posiłku wyraźnie się
ożywiły. Gorąca zupa dokonała prawdziwego cudu.
Może jednak uda mi się je wyrwać ze szponów śmierci, pomyślał z nadzieją. Skoro
niewielka porcja pożywienia tak bardzo poprawiła ich stan...
- Gdybyśmy codziennie mogli zjeść taki posiłek - rozmarzył się Manuel i polecił
Teresie, by po drodze nazbierała na zapas ziół.
W ślimaczym tempie pokonywali nierówny teren. Esmeralda najszybciej ze
wszystkich chorych odzyskiwała formę. Nadal była wprawdzie trochę zakatarzona, ale
przeziębienie minęło. Teraz częściej zamieniała się z Antoniem, by i on mógł trochę odpocząć
na ręku u Kierona. Chłopiec obejmował drobnymi brązowymi rączkami swego bohatera za
szyję i zaglądał mu głęboko w oczy. Kieron jeszcze nigdy w życiu nie był obiektem tak
szczerego uwielbienia.
Manuel, podpierając się na kulach, z Rosą na plecach posuwał się z wysiłkiem
naprzód. Z wdzięcznością uśmiechał się do Kierona, który nie spuszczał oka z niesionego
dziecka i dawał chłopcu znaki, że wszystko jest w porządku.
Teresa wzbudziła w Kieronie szczery podziw. Właściwie wielokrotnie zapominał, że
dziewięcioletnia dziewczynka ma prawo być zmęczona, tak jak pozostali, dźwigała bowiem
Carlitosa bez słowa skargi. W przypływie serdeczności O'Donell poklepał ją po policzku, a
ona, zachęcona jego niemą pochwałą, jeszcze bardziej się starała.
Kieron poważnie niepokoił się o Carlitosa, który nadal nie odzyskał przytomności.
Wydawało mu się jednak, że mizerna twarzyczka nie jest już tak przeraźliwie blada. Chłopiec
chyba też nabrał trochę ciałka. Może zastrzyki glukozy jednak pomogły? Nie, nie powinien
sobie za wiele obiecywać!
Niemały kłopot miał też z Pablem. Od chwili kiedy opuścili obozowisko, chłopiec
leżał pogrążony w apatii, jakby uszła z niego wszelka wola życia. Kieron poprosił Manuela,
by zerknął, co z nim.
- Chyba śpi. Tak mi się przynajmniej zdaje - odpowiedział chłopiec.
Kieron zaczął się poważnie lękać o tego niezwykle urodziwego Indianina, którego stan
ciągle się pogarszał i z którym jak do tej pory nie udało mu się nawiązać kontaktu.
Przeklęty Rodriquez! W imię własnych interesów, własnej nienasyconej żądzy
posiadania, pozbawił te dzieci wszystkiego: rodziców, rodzeństwa, domu, poczucia
bezpieczeństwa! On i jemu podobni. Ciągle mało im pieniędzy na nowe limuzyny, podróże,
nowe kochanki! Śpią na swych fortunach pozbawieni wszelkich skrupułów, nic ich nie
obchodzą indiańskie dzieci z małej wioski w górach z dala od hałaśliwej stolicy. Któżby
troszczył się o takie biedactwa?
Po raz pierwszy myśli Kierona popłynęły ku ludziom, którzy zginęli w rwącym nurcie
rzeki. Co czuli, nim pochłonęła ich wielka woda? Z pewnością dławił ich strach o dzieci, o to,
co się z nimi stało.
W imię pamięci o zmarłych Kieron przyrzekł sobie uczynić wszystko, co w jego
mocy, by pomóc tym bezbronnym istotom.
Przybądź tu, Rodriquez! Zobacz, czego dokonałeś! A potem pogadamy, ale po
mojemu!
Antonio jęknął żałośnie, bo ręka Kierona na samo wspomnienie o Rodriquezie
zacisnęła się w żelaznym uścisku.
Na nocleg zatrzymali się w wydrążonej w skale jaskini. Kieron przed zapadnięciem
zmroku zarządził postój, nie chcąc zbytnio przemęczać dzieci, które i tak pokonały dość
daleką trasę.
Kiedy przygotowywał dla nich posłania, wszystkie chciały leżeć obok niego, ale
Kieron zadecydował, że przy nim spać będą najmłodsi.
Obudził się w nocy z niemiłym uczuciem, że nie może złapać oddechu, i zorientował
się, że leży przygnieciony gromadką stłoczonych dzieci. W odruchu przerażenia wygrzebał
maleńkiego Carlitosa, który ani chybi udusiłby się, gdyby Kieron nie ocknął się w porę. Rosa
na szczęście wypełzła na bok, ale leżała bez przykrycia całkiem przemarznięta.
Kieron ułożył maluchy i otulił je porządnie, ale nie zdołał przesunąć Antonia, który
wczepił się rączką w jego koszulę. Pozostawił go więc wtulonego w swe plecy. Miał nadzieję,
ż
e będzie spać na tyle czujnie, by nie przygnieść chłopca.
Mijały godziny, a on tymczasem nie mógł zmrużyć oka, kłębiące się myśli nie dawały
mu spokoju. Wstał po cichu i ominąwszy śpiące dzieci, wymknął się ukradkiem z jaskini. Na
zewnątrz panował przenikliwy chłód. Słońce jeszcze nie wzeszło. W dolinie huczała rwąca
rzeka. Wiatr hulał nad wysokogórskim płaskowyżem, porośniętym trawą i kępami
skarłowaciałego bambusa.
Kieron przeciągnął się, nie przestając dumać nad losem siedmiorga dzieci. Ruszył w
stronę skały, ale nagle przystanął, bo zdawało mu się, że coś słyszy. O, nie, pomyślał
błagalnie. Czy człowiek nie może nawet przez chwilę pobyć sam? Słuch go jednak nie mylił:
Z tylu dochodziło dreptanie małych stóp.
Czy rzeczywiście pragnąłem samotności? zastanowił się. Może jedynie próbowałem
uciec od natrętnych myśli?
Jak przypuszczał, przyszedł tu za nim Antonio.
- Pomyślałem, że ci smutno samemu - odezwał się malec, obrzucając go spojrzeniem,
w którym lęk mieszał się z nadzieją.
Kieron stłumił ciężkie westchnienie i podał chłopcu rękę, którą ten błyskawicznie
chwycił, wyraźnie ucieszony, że jego bohater się nie gniewa.
Przenikał ich lodowaty wiatr. Bez słowa podeszli do krawędzi skały i popatrzyli w dół
na dolinę pogrążoną w mroku, nie rozświetloną jeszcze promieniami wschodzącego słońca.
Ptaki zanosiły się śpiewem.
Za każdym razem, gdy Kieron zerkał na chłopca, niezbyt urodziwa twarz malca
rozpromieniała się, a jego usta rozszerzały się w uśmiechu. Antonio za wszelką cenę pragnął
wyrazić swe bezgraniczne przywiązanie do dorosłego mężczyzny, który w tej sytuacji czuł się
bardzo niepewnie. O czym miał rozmawiać z czteroletnim chłopcem?
- Hej! - rzucił mu wreszcie po chwili.
Mały z zachwytu roztopił się jak masło. Wzruszony, ledwie wydobył z siebie w
odpowiedzi cichy szept.
- Usiądźmy sobie tutaj - zaproponował Kieron i schylając się, usiadł na brzegu skały.
Chłopiec natychmiast uczynił to samo, zmartwiony nieco, że jego krótkie nóżki nie sięgają
poza krawędź. Taką miał ochotę pomachać nimi w powietrzu jak Kieron, ale jego bohater nie
pozwolił mu się przesunąć bliżej.
- Jeszcze nigdy nie byłem na dworze w nocy - odezwał się Antonio uroczystym
głosem.
Kieron tylko odchrząknął.
- Nie boję się - zapewnił mały.
- Nie ma czego, jest pięknie. - Kieron zapatrzył się na odległe szczyty.
- Bardzo pięknie - westchnął z zachwytem chłopiec.
Nagle z jaskini doleciał ich żałosny płacz.
- Rosa się obudziła - powiedział Kieron i wstał. - Chodźmy do niej, zanim zbudzi
innych!
Antonio podniósł się niechętnie, żałując, że miła pogawędka tak szybko się skończyła.
Ale obowiązki ich wzywały.
Przez cały dzień posuwali się wzdłuż doliny. Ogromny kondor sfrunął z wysokich
andyjskich szczytów tuż nad głowy wędrowców, ale widząc, że ewentualny cel łowów się
przemieszcza, odleciał zawiedziony dalej w poszukiwaniu pożywienia.
Powolne tempo marszu doprowadzało Kierona do rozpaczy. Najchętniej przeniósłby
na rękach kilkoro dzieci, a potem wrócił po resztę, ale przecież obiecał im, że nie będą się
rozdzielać. Zresztą, Bogiem a prawdą, sam uważał rozdzielanie się za ryzykowne. Trudno
przecież przewidzieć wszystkie niebezpieczeństwa. Jeśli któreś dziecko się zgubi? Albo
napadnie na nie jakieś dzikie zwierzę, choć w tych okolicach nie napotyka się ich tak wiele?
Któreś może też nagle zachorować pod jego nieobecność. Nie! Lepiej już prowadzić je w
zwartej gromadzie w takim tempie, jakie wytrzymują.
Po południu dostrzegli z góry lśniące w oddali wody
oceanu.
- Tam trochę odpoczniemy - obiecał Kieron.
U gotowali resztki mięsa razem z ziołami nazbieranymi przez Teresę. Tym razem zupa
wyszła znacznie rzadsza, ale i tak była pożywna. Ten dzień przyniósł im radosne wydarzenia.
Pabla opuściły wreszcie nudności. Kieron odetchnął z ulgą, gdy chłopiec zdołał utrzymać w
ż
ołądku zjedzone kęsy chleba.
- Wydaje mi się, że Carlitos wygląda dziś już znacznie lepiej - odezwał się Manuel. -
Jeszcze jeden zastrzyk glukozy i znów będzie pełen wigoru.
Traper jednak z rozpaczą popatrzył Manuelowi w oczy i wyszeptał:
- Glukoza się skończyła...
W tym samym czasie, gdy Kieron ratował indiańskie dzieci od niechybnej śmierci,
Susan została wezwana do biura koncernu.
Szła uliczkami bardziej pochłonięta zmianami, jakie dokonały się w ostatnim czasie z
jej ciałem, niż tym, co działo się wokół. Coś ty zmajstrował, Kieron? pomyślała rozbawiona,
wcale nie martwiąc się o swą przyszłość. Szczęście malujące się na jej twarzy każdy mógł bez
trudu odczytać. Przechodnie uśmiechali się do młodej dziewczyny, która lekkim, tanecznym
krokiem stąpała po asfalcie.
Nieprzyjemne zadanie powiadomienia dziewczyny o tym, co się stało, przypadło
dyrektorowi przedsięwzięcia.
- Nie rozumiem - wyjąkała Susan. - Przecież Kieron wyjechał zaledwie siedemnaście
dni temu. Na pewno się jeszcze odnajdzie!
W gabinecie pojawił się niski otyły mężczyzna z przetłuszczonymi włosami i
ś
widrującymi oczami.
- Czy O'Donell wspomniał pani, dokąd się udaje? - zapytał z chytrym błyskiem w oku.
Susan przyjrzała się mu uważnie. Czy to był ów Rodriquez? Coś w zachowaniu tego
człowieka powiedziało jej, że powinna zachować ostrożność.
- Nie - odpowiedziała spokojnie. - Wspomniał jedynie, że musi na pewien czas
wyjechać. Zdaje się, że miał przywieźć jakieś dzieci.
- Jakie dzieci i skąd je miał przywieźć?
- Tego mi nie powiedział.
Rodriquez zdawał się być zadowolony z odpowiedzi dziewczyny.
- Powinien już dawno wrócić do stolicy, panno Lind - przemówił znów dyrektor.
- Ale może przybędzie z opóźnieniem. Może nie udało mu się zabrać naraz wszystkich
dzieci? - Susan za wszelką cenę usiłowała zachować optymizm.
Dyrektor tylko wzruszył ramionami.
- Wyznaczył termin dziesięciu dni. Powiedział, że jeśli w tym czasie nie wróci, mamy
się skontaktować z panią i przekazać pani jego honorarium. Minęło już siedemnaście dni...
Odwlekaliśmy ten moment, ale...
Susan wpatrywała się w niego rozszerzonymi z lęku oczyma, krew odpłynęła jej z
twarzy. Dyrektor tymczasem ciągnął obojętnym tonem:
- Należy mu się od nas pięć tysięcy dolarów. Proszę bardzo, żeby pani była tak miła i
złożyła tu swój podpis. - Susan nawet nie drgnęła, on tymczasem kontynuował: - Proszę
przyjąć od nas najszczersze wyrazy współczucia, panno Lind. W osobie Kierona O'Donella
straciliśmy niezastąpionego pracownika, nie możemy się jeszcze otrząsnąć z tego dramatu.
- Kieron żyje! - wyszeptała Susan. - Taki mężczyzna jak on nie mógł zginąć!
Samotnie, z dala od ludzi... Znikąd pomocy. Muszę tam pojechać!
- Panno Lind! - przerwał jej surowy głos. - Nikt nie wie dokładnie, w którą stronę
Kieron się udał, to obszar kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, porośnięty dżunglą.
Zrobimy oczywiście wszystko, co w naszej mocy, ale... Panno Lind! Panno Lind!
Ktoś pochlapał jej twarz wodą, która spłynęła strużkami na szyję. Po chwili
dziewczyna ocknęła się i chwiejnym krokiem opuściła gmach firmy.
- Jak myślisz, czy coś wie? - zagadnął Juan Rodriquez.
- Chyba nie - stwierdził dyrektor, potrząsając głową.
- Mnie się też wydaje, że O'Donell nic jej nie powiedział o wiosce indiańskiej. Na
marginesie, dziwię się, że ma tak kiepski gust. Przeciętna, niczym nie wyróżniająca się
dziewczyna, na dodatek niezbyt elegancka. Moim zdaniem, jeśli już mężczyzna bierze sobie
kochankę, to powinien wybrać kobietę z klasą. Zapewne traktował tę znajomość przelotnie i
dlatego nie widział powodu, by wtajemniczać dziewczynę w szczegóły wyprawy. -
Odgryzając koniec cygara, Rodriquez ciągnął: - Nie rozumiem tylko, po co w ogóle
powiedział jej o dzieciach. Cholerny głupiec!
- Ale przecież nie zdradził, o jakie dzieciaki chodzi! Można by równie dobrze sądzić,
ż
e miał przywieźć z wakacji dzieci jakichś bogatych snobów czy coś w tym rodzaju.
- Hmm - mruknął Rodriquez ze sceptycyzmem. - Na wszelki wypadek przez kilka dni
nie powinniśmy spuszczać tej małej z oka. O ile mi wiadomo, pracuje w szwedzkiej
organizacji pomocy humanitarnej, a przed takimi cholernymi idealistami człowiek powinien
mieć się na baczności. W każdym razie należy się upewnić, czy nie będzie szukała kontaktu z
organizacją broniącą praw Indian, policją czy innymi władzami. Nie podoba mi się to
wszystko! Jeśli ta dziewczyna stanie, się zbyt uciążliwa, trzeba będzie się jej pozbyć.
- Czy nikt nie nagłośnił sprawy wioski?
- Nie! Wygląda na to, że Indianin, który się stamtąd wydostał, nie zdołał wyjawić
przed śmiercią żadnych szczegółów. Mieliśmy dużo szczęścia!
- A co będzie, jeśli w przyszłości ktoś odkryje zniknięcie wioski? Co wówczas
powiemy?
- śe Indianie, odpowiednio wcześniej, zanim skierowaliśmy nurt rzeki do doliny,
gdzieś się przenieśli. Gdzie? Nie wiemy! Sądzę jednak, że możemy być spokojni. Nic się nie
wyda, o ile dziewczyna nie zacznie mącić...
Kieron czuł przeraźliwy ból w ramionach. Antonio uwiesił się mu na szyi, Esmeralda
uczepiła ręki. Chłopiec, którego niósł na plecach, także zaczynał mu ciążyć. Tuż obok
posuwali się naprzód Manuel i Teresa, dźwigający z mozołem najmłodsze dzieci.
Już trzeci dzień wędrowali przez góry. Skończyło się jedzenie. Poprzednią noc
spędzili pod gołym niebem. Dla Kierona była to okropna noc! Nie zmrużył oka. Czuwał przy
Carlitosie, nie mogąc w żaden sposób pomóc chłopcu. Wiele razy nachodziła go pokusa, by
wstrzyknąć mu dożylnie witaminy rozpuszczone w wodzie, ale brakło mu odwagi. Zbyt mało
się znał na tych sprawach. Tulił więc drobne ciałko, by malec nie zmarzł w nocnym chłodzie,
i desperacko walczył, by przywrócić mu przytomność. Nadaremnie.
Szli i szli. Dzieci, ufając Kieronowi i wierząc, że prowadzi je właściwą drogą, dreptały
bez słowa naprzód. Kiedy dotarli do oceanu, Manuel wykrzyknął:
- Może nałowimy ryb?
- Czym? - zapytał sceptycznie Kieron, ale mali Indianie zawołali z zapałem:
- Poradzimy sobie! Posiedź teraz i odpocznij, póki nie wrócimy z rybami!
Kieron chętnie przystał na tę propozycję.
- Tylko nie wpadnijcie do wody - ostrzegał. - Bo nie mamy czasu suszyć ubrań.
Antonio poderwał się i jak strzała pomknął na brzeg za Manuelem, który zostawił
Kieronowi pod opieką Rosę. Pablo nagle także poczuł się lepiej.
- Pozwól mi pójść z nimi - poprosił.
Niechętnie zdjął chłopca z pleców. Co prawda dzisiejszego dnia malec już nie
gorączkował, a pomysł łowienia ryb i wykazania się swymi umiejętnościami dodatkowo go
zmobilizował. Chwiejnym krokiem zszedł na plażę.
- Ja też umiem łowić - odezwała się Teresa, ruszając za innymi.
Kieron, który usiadł, by odpocząć, przytrzymał dziewczynkę:
- Nie, Tereso, zdejmij z pleców Carlitosa i posiedź tu ze mną. Razem na nich
poczekamy. Musisz trochę odpocząć, bo inaczej się, dziecino, zamęczysz.
Teresa zrazu nie bardzo wiedziała, co robić, w końcu jednak zrezygnowała z łowienia
ryb i usiadła obok Kierona na suchej ziemi, gdy tymczasem Esmeralda, w znacznie już
lepszej formie, dołączyła do chłopców.
- Doszli do siebie - powiedział Kieron z nieukrywaną dumą w głosie.
- Tak, wszyscy z wyjątkiem tych dwóch biedaków - odparła Teresa.
Kieron popatrzył na maluchy i westchnął:
- Myślę, że Rosa jakoś się z tego wygrzebie, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego ciągle
tak płacze, ale Carlitos...
Wziął maleńką Rosę na ręce. Dziewczynka popatrzyła na niego zdziwiona, bo
zdarzyło się to po raz pierwszy. Do tej pory cała odpowiedzialność za nią spoczywała na
Manuelu.
- Rosita - zagadnął poważnie, postanawiając sprawdzić w końcu, z jakiego powodu to
dziecko ciągle płacze. - Czy coś cię boli?
Mała długo wpatrywała się w niego swymi czarnymi świdrującymi oczkami.
- Czy może boli cię tutaj? - zapytał naciskając jej brzuszek.
Bez reakcji. Zbadał więc dokładnie całe drobne ciałko, ale dziewczynka w dalszym
ciągu nie reagowała. Zaprotestowała dopiero wówczas, kiedy Kieron zamierzał odłożyć ją na
bok. W jednej chwili Kieron pojął, że to dziecko spragnione jest kontaktu z innymi ludźmi.
Biedna mała, pozostawiona samej sobie, tęskniła za tym, by posiedzieć na kolanach u kogoś
dorosłego.
Roczne dziecko potrzebuje ciepła i miłości obojga rodziców. Kieron O'Donell uważał
się za ostatnią osobę, zdolną ofiarować uczucia niemowlęciu, i przerażony szybko oddał Rosę
Teresie. Ale mała płakała, póki nie wziął jej z powrotem na kolana i nie przytulił mocniej.
Dopiero wówczas się uspokoiła i zaczęła nawet wesoło gaworzyć.
Niedługo potem rozległy się radosne głosy dzieciaków powracających znad wody.
Pierwsza pojawiła się Esmeralda, triumfalnie machając ręką, w której trzymała
połyskujące w słońcu ryby.
- Kieron, oni coś złowili! - wykrzyknęła Teresa.
Były to trzy naprawdę duże okazy ryby najprzedniejszego gatunku. Za Esmeraldą
biegł Antonio, daremnie usiłując dotrzymać jej kroku. Pablo i Manuel pojawili się na końcu,
zmęczeni podchodzeniem pod strome wzniesienie.
- Wspaniale! - ucieszył się Kieron. - Jak się wam to udało? Zaraz rozpalę ogień.
Ale Manuel, mile zaskoczony tym, że widzi Rosę na kolanach u Kierona, przerwał
mu:
- Nie, nie wstawaj! Poradzimy sobie!
Kieron po chwili namysłu podał chłopcu niezwykle cenne pudełko z zapałkami.
- Ale nie zmarnuj więcej niż jedną - upomniał.
Udało się, jedna zapałka wystarczyła, by stos drew zapłonął jasnym blaskiem. Manuel
z pomocą Esmeraldy umieścili nad nim kociołek z wodą. Kieron uznał bowiem, że najlepiej
będzie ugotować ryby, bo ciągle jeszcze kilkoro dzieci odczuwało dolegliwości żołądkowe.
Pablo leżał na trawie i zasapany dyszał niczym miech kowalski.
- Tak się zmęczyłem - szepnął. - Ale czy widziałeś, Kieron, że szedłem zupełnie sam,
bez podpierania?
- Widziałem - skinął głową O'Donell, ujmując drobną rączkę chłopca. - I nawet
pojęcia nie masz, jak mnie to uradowało. Czy brzuch cię już też przestał boleć?
- Już mi jest dużo lepiej - odpowiedział z wdzięcznością Pablo, kierując na O'Donella
swoje piękne oczy. - Jak myślisz, wyjdę z tego?
Czy to znaczy, że Pablo bał się, iż umrze? To musiało być straszne dla małego
cierpiącego chłopca.
Kieron, któremu się cały czas zdawało, że jako jedyny obawia się przyszłości,
zapewnił zmienionym głosem:
- Jesteś poza wszelkim niebezpieczeństwem, Pablo.
Promienny uśmiech rozjaśnił śliczną twarz chłopca. Gdyby jakiś artysta zobaczył to
urodziwe rodzeństwo! pomyślał Kieron. Ale nie producent filmowy, bo taki zniszczyłby w
tych dzieciach całą naturalność.
Co ja robię? Czy powinienem zabierać te szkraby do stolicy? Jak one, Indianie
wychowani w górach, poradzą sobie w wielkim mieście? Przecież te dzieci są częścią natury,
ich miejsce jest tutaj!
Niestety, tu nikt nie udzieli im pomocy lekarskiej, a tej potrzebują, i to jak najprędzej!
Rzucił niespokojne spojrzenie na Carlitosa, który nie dawał znaku życia, chociaż
Kieron ze wszystkich sił wmawiał sobie, że chłopiec po kilku zastrzykach glukozy trochę
przybrał na wadze. Ale przecież to nonsens! Uporczywe zabiegi co najwyżej przedłużą o
kilka dni życie tej niewinnej istoty.
Kiedy spożyli ryby, w obozowisku zapanowała cisza.
Wszyscy leżeli w trawie i odpoczywali.
- Jak twoja noga, Manuelu? - zapytał Kieron.
- Odkąd mam kule, nie stąpam na niej i wydaje mi się, że jest znacznie lepiej.
Opuchlizna już mi prawie całkiem zeszła.
- To dobrze. Pablo też niebawem będzie mógł iść sam, a wtedy przejmę od ciebie i
Teresy maluchy. - Kieron uśmiechnął się ciepło.
- Dam sobie radę - próbował protestować Manuel, ale Kieron usłyszał pobrzmiewającą
w jego głosie nutę radości.
Nagle Antonio przysunął się do Kierona i wtuliwszy się w jego ramię, popatrzył na
niego z największym uwielbieniem. Oczy mu omal nie wyszły z orbit.
- Tato - odezwał się uszczęśliwiony.
Kieron poderwał się z miejsca.
- Do diabła - krzyknął. - Zmykaj stąd!
Esmeralda wybuchnęła śmiechem, a mały Antonio uderzył w płacz. Teresa
rozgniewała się na Esmeraldę i rzuciła na nią z pięściami. W jednej chwili rozgorzała między
nimi bójka. Manuel, zapomniawszy o chorej nodze, zerwał się, żeby rozdzielić walczące
dziewczęta.
- Uważajcie na Carlitosa! - krzyczał Pablo przestraszony. Kieron na próżno usiłował
zapanować nad tym chaosem, zaszokowany wulgaryzmami ciskanymi przez indiańskie
dziewczynki. Mała Rosa siedziała na trawie i darła się, jakby ją ktoś obdzierał ze skóry.
I w samym środku tego zamieszania Carlitos otworzył oczy.
- Uciszcie się, Carlitos odzyskał przytomność!
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle wszyscy umilkli i spojrzeli na
chłopczyka. Tylko tłumiony szloch wydobył się z czyjegoś gardła. Po chwili jednak Rosa,
siedząca na trawie, rozpłakała się na nowo, ale nikt na nią nie zwracał uwagi, bo wszyscy
wpatrywali się w Carlitosa. Kieron przyklęknął pośpiesznie przy chłopcu, zaraz też
przykuśtykał Manuel.
- Carlitos - przemówił do niego. - Poznajesz mnie?
Ś
liczne ciemne oczy chłopca przesuwały się kolejno po wszystkich, nie okazując
cienia zainteresowania, ale kiedy zatrzymały się na zapłakanej, zasmarkanej twarzy Antonia,
bledziutką buzię rozjaśnił słaby uśmiech.
- Toni - przemówił Carlitos zachrypniętym głosem. - Pobawimy się?
Do oczu Kierona napłynęły łzy.
- Nie teraz, Carlitos - odpowiedział przyjaźnie Antonio. - Spójrz, to Kieron! Jest
bardzo miły! - Ale nagle chłopiec przypomniał sobie, jak jego uwielbiany bohater
zareagował, gdy powiedział do niego „tato”, i na nowo uderzył w płacz, a Rosa przyłączyła
się do niego. Teraz jednak Kieron nie miał dla nich czasu, najważniejszy był Carlitos.
Chodziło wszak o jego życie!
- Manuelu - zarządził. - Szybko podgrzej zupę na mięsie, którą schowaliśmy. A może
lepszy byłby wywar z ryby? - zawahał się. - Tereso, jak sądzisz?
Dziewczynka poczuła się bardzo dumna, że Kieron pyta ją o radę.
- Nie jestem pewna - odrzekła - ale w zupie jest dużo ziół...
- W takim razie damy mu zupę. Mam przecież drugi garnek, w którym możemy ją
podgrzać. Nie musimy wylewać wywaru z ryb. Jeszcze nam się przyda.
Kiedy dwoje najstarszych dzieci grzało zupę, Kieron robił, co mógł, by Carlitos nie
zasnął.
- Chodź mi pomóc, Antonio! - zawołał. - I przestań wreszcie szlochać, bo wystraszysz
biednego Carlitosa.
Kieron zdawał sobie sprawę, że niepotrzebnie odzywa się tak ostro, ale nie mógł
pozbyć się lęku, że maluch na nowo straci przytomność.
Antonio pociągnął nosem, choć usiłował stłumić szloch, łkanie wciąż wstrząsało jego
ciałem. Przemawiał jednak ciepło do swego najlepszego przyjaciela. Carlitos odpowiadał mu
uśmiechem, ale nie mówił ani słowa. Kieron, czekając na Manuela i Teresę, czuł, że ma
nerwy napięte do ostatnich granic. Wreszcie przybiegli z kubkiem i łyżką. Wszyscy się
ożywili, pragnąc jakoś pomóc. Kieron podał chłopcu pierwszą łyżkę podgrzanej zupy, bardzo
rzadkiej, bez warzyw i mięsa... I oto stał się cud: Carlitos przełknął.
Kieron nie posiadał się z radości.
Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że malec przyjmie jedzenie.
Karmił chłopca powoli, uważając, by nie dać mu za dużo na raz.
A potem położył Carlitosa, dokładnie otulając go kocem. Chłopczyk wydawał się
bardzo zadowolony i nim usnął, uśmiechnął się do Kierona, który wiedział, że dziecko
potrzebuje teraz snu i że nie grozi mu ponowna utrata przytomności.
Ale usiadł, by czuwać przy nim. Ciągle nie mógł uwierzyć, że to prawda. Nie
zauważył nawet Manuela, dopóki ten nie odezwał się do niego.
- Kieron, powinieneś wybaczyć małemu Antoniowi. On... rozumiesz, nasz ojciec...
- Co takiego? - nastawił uszu Kieron.
- Nie powinno się mówić źle o zmarłych, ale prawdą jest, że nasz ojciec pił. Spłodził
wiele dzieci, ale wcale się nami nie zajmował. Antonio natomiast tak bardzo go potrzebował.
Kiedy ojciec był pijany, wykrzykiwał bez przerwy, że Antonio jest szkaradny. Antonio
bardzo sobie to wziął do serca, stał się nieśmiały i zamknięty w sobie.
Kieron, usiłując zrozumieć sens słów Manuela, powiódł spojrzeniem ku gromadce
dzieci i dostrzegł samotną drobną postać, odwróconą plecami do pozostałych. Wydawało mu
się, że nadal wstrząsa nią płacz.
- Czy to znaczy, że wasz ojciec nie kochał Antonia?
Manuel pokiwał głową.
- Ojciec ciągle się na niego denerwował. Kiedy Antonio był mały, chodził za tatą jak
cień, co ojca doprowadzało do pasji. Dopiero niedawno przestał, a teraz pojawiłeś się ty,
dwakroć potężniejszy, silniejszy i milszy niż ojciec.
Kieron zagryzł wargi aż do krwi.
- Dziękuję, że mi o tym opowiedziałeś, Manuelu. Ale on nie może nazywać mnie...
nazywać mnie...
- Poproszę go o to - powiedział pośpiesznie Manuel.
- Nie dlatego, że go nie lubię. Przeciwnie.
- Wiem - przerwał mu Manuel i uśmiechnął się szeroko.
Ponieważ słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rozbili obóz. Mimo że nie przeszli
całej zaplanowanej na ten dzień trasy, rozpierała ich radość - poprawił się stan zdrowia
Carlitosa.
Kiedy Kieron ułożył się do snu na trawie pod osłoną wielkiego głazu, otoczony
gromadką uśpionych dzieci, okrytych kocami i ponchem, znów powróciły myśli o Susan.
Ujrzał przed oczami jej twarz. Przypomniało mu się, jak kochał się z nią po raz pierwszy. Siłą
narzucił jej swą wolę - tak, to prawda - choć trudno to przyznać przed samym sobą.
Dziewczyna nie chciała tego, ale uległa, żeby udowodnić, jak bardzo jej na nim zależy.
Jednak z jego strony nie było to chłodne wyrachowanie. Jeszcze nigdy dotąd nie
odpowiedział tak szczerze na czyjeś uczucia. Dobroć dziewczyny, jej uczciwość wydawały
mu się kołem ratunkowym, którego podświadomie uczepił się jak tonący. Wielkie oczy,
wpatrujące się weń z lękiem, wyrażały ufność. Chłodne zrazu usta Susan szybko
odpowiedziały gorącymi pocałunkami. Wreszcie blask w jej oczach powiedział mu, że
uczynił ją szczęśliwą.
A kiedy następnego dnia zamierzał od niej odejść, okazało się, że to wcale nie jest
takie proste.
Coś go ciągnęło z powrotem ku Susan. Nienawidził siebie za to, ale nie był w stanie
bez niej wytrzymać. Uwielbiał jej towarzystwo, zachował w pamięci każdą wspólną chwilę.
Gdy byli razem, nawet zwykłe, błahe sprawy nabierały szczególnego znaczenia. Przypomniał
sobie, jak kiedyś drobna Indianka dała im pomarańcze i Susan schowała je do torby. A potem
chciała mu zrobić zdjęcie i wyjmując aparat, niechcący nacisnęła na guzik.
- Jeśli zobaczysz zdjęcie pomarańczy, to się nie zdziw! - żartowała.
Nawet takie na pozór pozbawione znaczenia epizody coraz mocniej ich ze sobą
wiązały.
Zastanawiał się coraz częściej nad tym, że może istnieje inny sposób na życie oprócz
ciągłego poszukiwania przygód.
Któreś z dzieci zapłakało przez sen.
Pięć tysięcy dolarów... Czuł się taki hojny i dobry. Niewielu mężczyzn zostawiało
porzuconym kobietom taką fortunę. Tak myślał wtedy. Susan...
Ale wolność dla mężczyzny jego pokroju jest sprawą życia i śmierci!
Poczuł, jak ściska mu się serce. Przemknął się pomiędzy uśpionymi dziećmi i uklęknął
obok Antonia.
Ostrożnie pogłaskał mokrą od łez twarz chłopca, który drgnął i otworzył przerażone
oczy.
- Nie będę już więcej płakał - zapewnił pośpiesznie.
- To dobrze, Antonio. Bardzo mi przykro, że tak na ciebie nakrzyczałem. Nie chciałem
tego, czy możesz mi wybaczyć?
Antonio błyskawicznie zerwał się na nogi i rzucił się swemu bohaterowi na szyję.
Uścisnął go z całych sił i przytulił się do jego policzka. Kieron także go uścisnął.
- Dlaczego nikt mnie nie lubi, Kieron? - pociągnął nosem Antonio. - Wszyscy mówią,
ż
e jestem szkaradny, co to znaczy?
- Cii - szepnął Kieron. - Obudzisz innych. Wcale nie uważam, że jesteś szkaradny.
Masz najpiękniejszy i najmilszy w świecie uśmiech. Poza tym dobro, które nosisz w sobie,
jest ważniejsze od urody. Carlitos ma szczęście, że los mu zesłał takiego przyjaciela.
- Powiedz coś jeszcze, Kieron! - Chłopiec wprost nie posiadał się z radości.
- Dobrze. Czy mógłbym zostać twoim najlepszym dorosłym przyjacielem? Takim,
który zawsze będzie w pobliżu, kiedy będziesz go potrzebował? Wiesz już, że bardzo ciebie
lubię, nawet jeśli czasem się trochę złoszczę.
Chłopczyk uścisnął go z całych sił.
- Tata mnie nie kochał - wyszeptał nieszczęśliwy.
Kieron milczał przez chwilę.
- Myślisz, że nie wiem, co się wtedy czuje? - rzekł po chwili. - Myślisz, że nie wiem,
jak to jest, gdy wszyscy odwracają się do ciebie plecami?
Klęcząc, przytulił chłopca mocno do siebie. A gdy zobaczył, że główka znużonego
snem malca zaczęła opadać, położył go na posłaniu i wrócił na swoje miejsce. Do rana już nie
zmrużył oka. Zamyślony, wpatrywał się w ciemny nieboskłon.
ROZDZIAŁ VII
Następnego ranka dzieci znów poszły łowić ryby. Wróciły zadowolone, bo i tym
razem im się powiodło. Kieron oczyścił ryby i przyrządził je tak, by przez kilka dni nadawały
się do spożycia. Był to prawdziwy dar niebios, bo wszelkie inne zapasy żywności już się
skończyły.
Carlitos od poprzedniego dnia jadł niemal co dwie godziny. Teraz też nakarmili go
wywarem z ryby, żeby jego organizmowi dostarczyć jak najbardziej różnorodnego
pożywienia. Wypił również mleko przygotowane z proszku i wody. Niestety była to już
resztka, więc Kieron wydzielał proszek z aptekarską dokładnością.
- Dlaczego właściwie Carlitos jest taki słabowity? - zagadnął Manuela.
- Nie wiadomo - odpowiedział chłopiec. - Słyszałem kiedyś, że jego matka miała
bardzo ciężki i skomplikowany poród, podczas którego omal nie umarła. Była samotna.
Właściwie Carlitos w ogóle ją nie obchodził.
Kieron poczuł ukłucie w sercu i pośpiesznie zmienił temat.
A potem znów przygotowali się do drogi. Największą ulgę odczuli Manuel i Teresa,
bowiem Kieron wziął na plecy Carlitosa, a Rosę na rękę. Pablo był już niemal całkiem zdrów
i mógł iść sam, podobnie Esmeralda, którą zresztą poprzedniego dnia widzieli wszyscy
biegnącą triumfalnie z rybami. Trochę niechętnie wędrowała więc na własnych nogach razem
z pozostałymi. Mały Antonio za nic w świecie nie chciał zrezygnować ze swego przywileju i
mocno ściskał dłoń Kierona, który nie miał serca odsunąć chłopca, choć byłoby mu
wygodniej trzymać Rosę w obu rękach.
Teren zaczął się gwałtownie wznosić. Do wysokich szczytów, które rysowały się na
horyzoncie, było coraz bliżej. Manuel miał rację, od wybrzeża ciągnęła się wyraźnie
wytyczona droga prowadząca na drugą stronę masywu. Czekała ich więc najpierw
wspinaczka pod górę, a potem strome zejście w dół. O ile zdołamy dotrzeć do położonej tak
wysoko przełęczy, pomyślał Kieron z troską.
Przepełniał go niepokój, bo powietrze stawało się coraz ostrzejsze. Nie dawał jednak
tego po sobie poznać, żeby nie siać niepotrzebnie paniki wśród dzieci, które ciekawe i pełne
nadziei rozmawiały o nieznanym świecie, jaki znajduje się za górami. Jedynie Manuel szedł
zamyślony.
Gdy zapadł wieczór, rozbili obóz. Było bardzo zimno. Zmęczeni wędrowcy otulili się
kocami, ale i tak marzli, nie mogąc się rozgrzać.
Carlitos czuł się znacznie lepiej, wyraźnie przybrał na wadze, a Kierona rozpierała
duma, że stan zdrowia tego malca tak się poprawił.
Następnego ranka stanęli przed wielkim dylematem. Dotarli już dość wysoko, ale do
przełęczy pozostał im jeszcze spory dystans, tymczasem szczyty gór zasnuły się ciężkimi
chmurami.
- Śnieżyca - mruknął Kieron. - Wiedziałem, że tu często można się natknąć na
niepogodę, ale miałem nadzieję, że nam się uda.
- Byłeś już tu kiedyś? - Manuel popatrzył na niego zdziwiony.
- Tu nie, ale wędrowałem często po drugiej stronie tego szczytu. Poza tym znam
dobrze wzniesienia, które pozostały daleko za nami, te, które osłaniały waszą dolinę.
Naszły go niemiłe wspomnienia. Przypomniał sobie, jak stał razem z Rodriquezem i z
jakimś obcokrajowcem, który chłodno i beznamiętnie wytyczał nowe koryto rzeki.
Wysłuchiwał ich słów obojętnie, rozmowa o wiosce indiańskiej w ogóle go nie obchodziła.
Chociaż... tak, zapytał chyba, kto przekaże Indianom wiadomość o planach zalania doliny, ale
zadowolił się wykrętną odpowiedzią.
Kieron zdawał sobie sprawę, że i on ponosi odpowiedzialność za to, co się stało, mimo
ż
e wtedy był przecież tylko kierowcą i nie miał prawa wtrącać się do rozmów potężnych
przemysłowców. Nie, to nie jest żadna wymówka!
Zacisnął zęby. Uczyni wszystko, by ocalić te dzieci, nawet gdyby przyszło mu zginąć!
Nie! zatrwożył się. Nie wolno mi teraz stracić życia, nie teraz...
- Co zrobimy, Kieron? - wyrwał go z zamyślenia rozsądny dziesięciolatek.
Kieron otrząsnął się i przyznał:
- Nie wiem, Manuelu. Powinniśmy przejść na drugą stronę, nim zapadnie noc.
Musimy przyspieszyć, bo to jeszcze szmat drogi. Jeśli w ciemnościach złapie nas zawieja
ś
nieżna, to już po nas.
- A może zatrzymamy się tutaj na noc i ruszymy dalej o świcie?
- Nie mamy dość jedzenia, chłopcze. Kończą się ryby. Dzieci, choć czują się już
znacznie lepiej, nie są jeszcze zupełnie zdrowe.
- Tak, Rosa pokasłuje i ma katar.
- Słyszałem, pewnie zaraziła się od Esmeraldy. A Carlitos... Och, Manuelu, tak bardzo
się o niego martwię. Powinien jak najszybciej zostać zbadany przez lekarza. To samo zresztą
dotyczy was wszystkich... Pablo jest chudy jak szkielet, a Antonio wcale nie wygląda lepiej.
To zatrucie pokarmowe strasznie wycieńczyło ich organizmy. Teresa się przemęcza. Ciągle
zapominam, że ma prawo być tak samo zmęczona jak pozostali, a biedna Esmeralda
przywiędła jak kwiat po dzisiejszej pieszej wędrówce. Jest jeszcze bardzo osłabiona. Górski
chłód może jej bardzo zaszkodzić, nie wyszła przecież jeszcze całkiem z przeziębienia. A
twoja noga, Manuelu! Doprawdy żałosna z was gromadka - uśmiechnął się Kieron z
przymusem.
- Byliśmy w znacznie gorszym stanie, kiedy nas odnalazłeś - przypomniał mu
chłopiec. - Bez żadnej nadziei na ratunek.
Jego słowa podziałały niczym balsam na znękaną duszę Kierona.
- Może masz rację - powiedział. - Ale ta przełęcz...
- Jak myślisz, mamy szansę dotrzeć dziś do niej?
Kieron zmrużywszy oczy popatrzył na słońce.
- Tak, pod warunkiem, że będziemy się posuwać bardzo szybko. Musimy przejść na
drugą stronę, bo w przeciwnym razie jutro przez cały dzień nie będziemy mieli co włożyć do
ust. Tutaj nie ma szans na zdobycie jakiegokolwiek pożywienia. Nie mogę podjąć takiego
ryzyka.
- A co ze śnieżycą?
- Właśnie, przecież nie mogę narazić was na takie niebezpieczeństwo. Jeszcze nigdy
nie czułem się tak rozdarty. Zresztą zawsze wędrowałem sam i nie ciążyła na mnie
odpowiedzialność za innych.
- A jeśli jutro także będzie zawieja i pojutrze? Skąd możemy wiedzieć?
Słowa Manuela pomogły Kieronowi podjąć decyzję.
- Masz rację - westchnął. - Musimy spróbować!
Zawołał dzieci i wyjaśnił im, że przed nimi daleka i niebezpieczna droga, że muszą za
wszelką cenę jeszcze dziś dotrzeć do przełęczy.
Dzieci przyjęły ze spokojem jego słowa. Po trudach i niebezpieczeństwach, jakie
przeżyły w ostatnim czasie, przedstawiona im perspektywa nie była w stanie ich przerazić.
Kieron po raz ostatni obejrzał się za siebie, uświadamiając sobie, jak zatrważająco
krótki odcinek przebyli. Byli już w drodze od pięciu dni, tymczasem nadal mogli dostrzec
fragment doliny, w której niegdyś leżała wioska indiańska. Nie przeszli jeszcze nawet połowy
drogi. Kieron nie przewidywał tak powolnego tempa. Ale ile można wymagać od osłabionych
dzieci? Bez słowa skargi szły naprzód na granicy wyczerpania. Ufały Kieronowi i,
dostrzegając jego rozterki, nie chciały mu dodawać zmartwień.
Do diabła! zbuntował się. Czy to sprawiedliwe, żeby obarczać człowieka, który gardzi
całą ludzkością, takim brzemieniem?
Koło południa pierwsze płatki śniegu zawirowały im przed oczyma. Dotarli w
wysokie partie gór, gdzie panował przejmujący chłód, a powietrze było tak rozrzedzone, że
oddychanie sprawiało coraz większą trudność.
Kieron lękał się, jak dzieci to zniosą, szczególnie przeziębione dziewczynki i Carlitos,
dla którego kłopoty z tlenem mogły okazać się katastrofalne.
Chłopczyk był przez cały czas przytomny. Kiedy Kieron kierował ku niemu
zatroskane spojrzenie, uśmiechał się ciepło, a jego duże, lekko skośne oczy ufnie patrzyły na
dorosłego mężczyznę.
Kieron otulił najmłodsze dzieci, by nie marzły. Przydały się teraz odcięte nogawki,
które przezornie schował w plecaku. Sporządził z nich dzieciom osłony na nosy i usta.
Nacisnął im mocniej kapelusze, tak by przykrywały uszy, i zawiązał je dokładnie pod brodą.
Pablo miał najcieńsze ubranie, a i Antonio oprócz obszernej bluzy Kierona i pary
butów nie miał na sobie nic więcej.
Naradziwszy się więc, dzieci rozdzieliły między siebie ubrania tak, by każde z nich
przykryło wszystkie części ciała. Antonio śmiertelnie się obraził za to, że musiał założyć
„dziewczyńskie” majtki, a i Teresa z niezadowoloną miną oddawała jedną ich parę.
Ale jak ochronić przed zimnem siedem par drobnych rąk? Przykazał dzieciom surowo,
by chowały dłonie w rękawach lub w kieszeniach, gdy tylko to będzie możliwe.
W końcu przywiązał Rosę na plecach Manuela, a Carlitosa na plecach Teresy. Sam
posadził sobie na barana małego Antonia. Po kolei opasał wszystkich wspólną liną, tak by się
nie pogubili w drodze, i ruszyli naprzód. Szli obok siebie szeroko, trzymając się za ręce, z
brzegu Manuel, który wyrzucił jedną kulę i stąpał ostrożnie na chorej nodze, obok Esmeralda,
Kieron, Pablo i Teresa.
Padał coraz gęstszy śnieg, a właściwie drobny grad. Kieron ściskał mocno dłonie
Esmeraldy i Pabla, modląc się w duchu, by pogoda nie pogorszyła się jeszcze bardziej.
Skały pokryły się śniegiem, na tych wysokościach oprócz potężnych głazów nie było
nic, nawet najdrobniejszej roślinności Kieron, mrużąc oczy, popatrzył na zakryte twarzyczki
dzieci, które, zaciskając powieki, szły dzielnie naprzód. Carlitos uśmiechał się błogo do
Kierona, natomiast Rosa krzyczała wniebogłosy na plecach Manuela.
Tymczasem w stolicy Susan snuła się bez celu po zalanej skwarem ulicy. Czuła się
okropnie. Przez ostatnie dni ledwie zauważała, co się wokół niej dzieje, bo w głowie tłukła jej
się nieustannie jedna myśl: Kieron nie wróci! Leży gdzieś sam, na odludziu, pozbawiony
wszelkiej pomocy.
Znowu łzy napłynęły jej do oczu. Nosiła w sobie zalążek nowego życia. Miała
nadzieję, że dziecko będzie podobne do ojca.
Ś
cisnęła mocniej torebkę, w której ukryła wszystkie zdjęcia zrobione w czasie
wspólnych spacerów po mieście. Kilka pstryknął jej Kieron, ale większość ona jemu.
Fotografowała jak opętana, nie mogąc się nasycić zgrabnym ciałem ukochanego, które tak ją
pociągało, jego cudowną twarzą, którą próbował ukryć pod chłodną maską cynizmu. Te
zdjęcia stały się dla niej cenniejsze od złota. Gdy dziecko kiedyś dorośnie, pokaże mu, jak
wyglądał jego ojciec - bohater.
Gdyby tak wiedziała, gdzie ma swoją siedzibę organizacja broniąca praw Indian!
Niestety, nie znała jeszcze dobrze miasta, przebywała tu wszak od niedawna. Poza tym
zauważyła w ostatnich dniach, że ktoś ją śledzi. W oknach wystawowych, przy których
przystawała, dostrzegła kilkakrotnie odbijającą się niewyraźnie postać, poza tym ktoś
rozpytywał o nią dyskretnie w pracy.
Susan domyśliła się, że ma to jakiś związek z Kieronem. Całe szczęście, że nie
wygadała się przed Rodriquezem, że wie o indiańskich dzieciach. Co prawda Kieron nie
wyjawił jej wiele, ale Susan domyśliła się, że Rodriquez z jakiegoś powodu obawia się
rozmów na ten temat. Dlatego też bała się zapytać kogokolwiek, gdzie mieści się organizacja
obrońców Indian.
W biurze zaczęto posyłać jej zdziwione spojrzenia. Dziewczyna zamknęła się całkiem
w sobie, spóźniała się, bo zaczęły jej dokuczać poranne nudności. Bała się, że ją w końcu
zwolnią.
Kieron, Kieron! powtarzała ciągle w myślach. Jakie wszystko wydawało się proste,
gdy byliśmy razem. Powinieneś tu teraz trwać przy mnie, pocieszać mnie i opiekować się
mną. Potrafisz okazać tyle czułości!
Nie było w tobie krzty wyrachowania, nigdy nie opuściłbyś swojej dziewczyny, która
spodziewa się dziecka. Czy jeszcze żyjesz? Może leżysz umierający gdzieś daleko na
bezdrożach?
Susan tak bardzo pragnęła go szukać, ale czy to miałoby jakiś sens? Przecież chodziło
o rozległy obszar, a ona w ogóle nie znała tych terenów. Poza tym była odpowiedzialna za
dziecko, które nosiła w swym łonie, jego dziecko! Musi je chronić, w imię jego pamięci!
Nagle poczuła, że robi jej się słabo, i szybko zawróciła w stronę domu.
Kieron stał nieruchomo, otoczony ciasno gromadką dzieci. Znaleźli się w samym
sercu śnieżnej nawałnicy. Wiatr smagał ich bezlitośnie, przenikał przez ubrania. Dzieci
stopniowo traciły cierpliwość. Chyba po raz setny chował rączki Rosy pod ubranie i otulał
pozostałych.
Pomóż nam, dobry Boże! powtarzał w duchu.
Nie widzieli nic nawet na odległość jednego metra.
Wreszcie skończyło się strome podejście i znaleźli się na płaskiej drodze. Dotarli do
przełęczy! Kieron zastanawiał się, czy jest bardzo szeroka i czy uda im się przed nocą przejść
na drugą stronę.
Ubrania trzepotały na wietrze jak chorągiewki, grad zacinał prosto w twarze
wędrowców. Dzieci ogarnęło śmiertelne przerażenie, czepiały się nóg swego opiekuna. Nawet
Teresa i Manuel zapomnieli, że są „duzi”. Kieron opatulił Carlitosa i Rosę, tak że nie
wystawały im nawet czubki nosów, i zawołał głośno, usiłując przekrzyczeć wiatr:
- Manuelu, owiń tak samo Antonia!
Chłopiec posłuchał go, ale gdy puścił dłoń Kierona, potężny podmuch wiatru
przewrócił go na ziemię. O'Donell pochylił się, by podnieść chłopca, który zgubił kulę i cały
dygotał z przerażenia. Esmeralda uderzyła w rozpacz, aż Kieron musiał na nią krzyknąć, by
się uspokoiła.
- Manuelu, przytrzymaj się mojej kurtki, tylko mocno, nie puszczaj. Udało ci się otulić
Antonia?
- Tak.
- A co z tobą, Pablo?
- Dobrze - odpowiedział chłopiec. - Ale Teresa, ona ma bardzo zimne ręce!
Kieron, ukrywszy w swoich dłoniach zziębnięte ręce dziewczynki, zaczął je mocno
rozcierać.
- Czy możesz trochę opuścić rękawy? - zawołał do niej.
- Nic nie słyszę! - krzyknęła.
- Obciągnij rękawy! Czy nie za ciężko ci z Carlitosem?
Po chwili wahania Teresa odpowiedziała spokojnie:
- Nie, wytrzymam. Tylko strasznie bolą mnie oczy.
- Wiem, ale musimy iść dalej.
Gdy gromadka ruszyła z miejsca, z ust Pabla wydobył się rozpaczliwy szloch:
- Tak się boję!
- Nic na to nie poradzę, Pablo - próbował go uspokoić Kieron. - Musimy iść naprzód.
Prawie siłą uwalniał się od dzieci. Na jego plecach płakał przestraszony Antonio, ale
teraz nie mógł go pocieszyć.
Skuleni parli pod wiatr krok po kroku. Co chwila musieli przystawać, by poczekać na
Manuela, który potykał się i przewracał. Każdą taką okazję Kieron wykorzystywał, by
rozmasować dzieciom ręce i twarze. Pablo opadł całkiem z sił i było mu już wszystko jedno.
Teresa i Kieron ciągnęli go za ręce. Esmeralda nie przestawała płakać.
- Przestań! - prosił ją Kieron. - Bo łzy ci zamarzną.
Esmeralda uspokoiła się, a jej pozbawiona życia twarz przypominała teraz maskę.
Kieron ze zgrozą myślał o najmłodszych z gromadki.
Tymczasem rozszalała się burza gradowa.
Takiemu żywiołowi dzieci nie zdołają stawić czoła, uznał Kieron. Przerażony zawołał
do nich:
- Szybko, ukryjmy się za tamtym głazem.
Potem zsadził z pleców najstarszych dzieci Carlitosa i Rosę i zawołał do Teresy, by
zdjęła Antonia.
- Nie mogę - jęknęła dziewczynka. - Moje ręce...
- Dobry Boże!
Z pomocą przyszedł mu Manuel. Kiedy położyli małego Antonia na ziemi, wydawało
się, że jest całkiem zmarznięty, ale gdy Kieron chuchnął mu w twarz, usłyszał cichy jęk.
Chyba nie ma dla nich szans, przemknęła mu straszna myśl.
Kieron założył na głowę kaptur. Czuł, że grad zacina mu w plecy i w kark z taką siłą,
jakby miał przebić na wylot tkaninę kurtki.
O'Donell przytulał do piersi dwoje najmłodszych, Carlitosa i Rosę, otulił ich połami
kurtki, by było im choć trochę cieplej. Manuel i Teresa rozciągnęli nad głowami wszystkich
koc. Wiatr szarpał go straszliwie, jakimś cudem jednak nie wyrwał go całkiem dzieciakom z
rąk.
- Tereso, uważaj na swoje dłonie! - zawołał Kieron i kazał chwycić brzeg koca
Pablowi i Esmeraldzie. Pociągnął starszą dziewczynkę do siebie i wsunął jej zesztywniałe
ręce pod swoją kurtkę.
- Nie wyjmuj ich na razie! - zawołał.
Teresa popatrzyła na niego dziwnie, nic nie mówiąc, ale go posłuchała.
Kieron starał się zadbać o wszystkich, choć nie było to takie proste. Połami kurtki
okrywał Carlitosa i Rosę, Antonia starał się ochronić przed utratą ciepła, Teresa grzała dłonie
pod jego ubraniem. Pozostałej trójce nie był w stanie już pomóc, przylgnęły tylko do niego
całymi ciałami.
- Trzymajcie koc! - krzyknął Kieron. - Bo jeśli odleci, już go nie znajdziemy. - A pod
nosem mruknął: - Dzięki ci, mroczny głazie, że stoisz akurat w tym miejscu. Co byśmy bez
ciebie zrobili?
Westchnął zrezygnowany. Od trwania w kucki, niewygodnej pozycji, cierpły mu
stopy, lecz bał się poruszyć. Długa wędrówka po twardym podłożu mocno mu się dała we
znaki, a skoro jego bolały nogi, to co mówić o tych biednych dzieciakach.
Skurcz w stopach stawał się coraz dokuczliwszy, jednak Kieron zacisnął zęby i
cierpiał w milczeniu.
Po kilku minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Manuel zawołał:
- Chyba wiatr osłabł!
Burza gradowa przeszła i teraz sypał tylko śnieg. Dzieci podniosły się i kiedy Kieron
znów je przygotował do drogi, ruszyli dalej.
Teresa nic nie mówiąc parła naprzód; widać było, że o czymś intensywnie myśli.
Podeszła do Kierona i krzyknęła mu do ucha:
- Jesteś taki gorący, Kieron.
Indiańskie dziewczęta dojrzewają szybciej niż ich białe rówieśnice. Dziewięciolatka
najwyraźniej odkryła nagle dorosły świat!
Po straszliwej burzy gradowej śnieżna zawieja wydała się im niczym, ot, tak jakby po
deszczu wyjrzało słońce. Powoli śnieżyca także ustąpiła i oczom znużonej gromadki
wędrowców ukazał się potężny łańcuch górski. Najbardziej zaskakujące było to, że nadal
trwał dzień.
- Nie zabłądziliśmy! - wykrzyknął Manuel uszczęśliwiony. - A tak się bałem, że
chodzimy w kółko.
Kieron także poczuł ulgę, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Zaraz powinniśmy się znaleźć na drodze prowadzącej w dół - powiedział, starając się
dodać otuchy zmęczonym malcom.
Kieron, który dotąd wiódł żywot samotnego wilka i niewiele czasu poświęcał innym,
nagle poczuł przypływ czułości dla siedmiorga dzielnych Indian. I choć to może trochę
niesprawiedliwe, pomyślał nie bez satysfakcji, że białe dzieci z miasta nie podołałyby takim
trudom.
Zatrzymał się i ogarnął spojrzeniem swoją gromadkę, kulącą się z zimna. Znów
powiał przejmujący zimny wiatr.
Cóż, mogło być gorzej, lecz i tak Kieronowi nie brakowało powodów do zmartwień.
Carlitos kolejny raz stracił przytomność, a Teresa miała sine dłonie.
- Myślę, że trochę odmroziłaś ręce, mam jednak nadzieję, że nie jest jeszcze całkiem
ź
le - odezwał się do dziewczynki. - Postaraj się je schować w rękawach.
Przy okazji obejrzał nogi wszystkich dzieci, bo przecież brnęły w grubej warstwie
ś
niegu, na szczęście indiańskie buty były mocne i szczelne. Tylko Esmeralda miała lekko
wilgotne i przemarznięte stopy, ukląkł więc przy niej i tak długo je masował, aż krew na
nowo zaczęła w nich krążyć.
Właściwie to trochę zaniedbał urodziwe rodzeństwo. Nie poświęcił dość czasu, by je
bliżej poznać, ale jak miał wszystkiemu podołać? Musiał przede wszystkim zająć się tymi,
którzy najbardziej potrzebowali pomocy. Sumienie jednak nie dawało mu spokoju, pochylił
się więc nad drobną Esmeraldą i leciutko ugryzł ją w duży palec u nogi. Dziewczynka
roześmiała się głośno, uszczypnęła go w policzek i pocałowała.
Teresa odwróciła się gwałtownie.
O, nie, panienki! pomyślał Kieron rozbawiony. Za małe jeszcze jesteście na sceny
zazdrości! W gruncie rzeczy jednak zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o zazdrość w
potocznym tego słowa znaczeniu.
Stał się dla tych dzieci ojcem i matką, stanowił jedyny pewny punkt w obcym i
groźnym świecie. Nie wolno mu było żadnego z nich zawieść.
Słyszał, jak podczas któregoś z pierwszych postojów Manuel powiedział im, że nigdy
więcej nie zobaczą swoich rodziców, bo wszyscy zginęli. Dzieci z płaczem przyjęły jego
słowa, ale gdy pierwsza rozpacz minęła, jeszcze mocniej przylgnęły do Kierona. Na jego
barki spadła więc ogromna odpowiedzialność.
Szli naprzód smagani lodowatym wiatrem, znów rozszalała się zamieć. Ale teraz,
kiedy już pokonali najgorsze, nic nie mogło ich przerazić. Najmłodsze dzieci spały lub leżały
nieprzytomne, otulone ciepło. Kieron co chwila sprawdzał, co z nimi, masował im rączki i
twarze. Nic więcej nie mógł uczynić, pozostała mu jedynie wiara, że zdoła je ocalić.
Pozostałe dzieci skarżyły się na przemarznięte policzki i nosy, zatrzymywał się więc często i
rozcierał im skórę.
Ponieważ słońce nie było widoczne, nie dało się według niego ustalić godziny, ale po
zapadającym zmroku Kieron poznawał, że dzień chyli się ku końcowi. O'Donell jęknął
zrozpaczony, gdyż nadal szli przełęczą, a on nie miał najmniejszego pojęcia, jak długi
odcinek pozostał im jeszcze do pokonania.
- Jestem głodny! - zawołał Pablo.
- Na razie nawet o tym nie myśl - odrzekł mu sucho Kieron.
Krok po kroku posuwali się z wysiłkiem naprzód, stąpając ostrożnie. Przed oczyma
migały im bezlitosne, ostre jak igiełki drobiny śniegu. Wreszcie teren zaczął się powoli
obniżać. Dotarli do zejścia.
Kieron przymknął oczy i podziękował Bogu, bo przed momentem naszła go
koszmarna myśl, że zbłądzili w śnieżycy i wracają tam, skąd przyszli.
Dzieci padały ze zmęczenia, potykając się co chwila o własne nogi i przewracając.
Dobrze, że mocno powiązał malców liną, bo jakże łatwo któryś mógłby się zgubić w
półmroku!
Są wykończone, pomyślał Kieron. Powinny odpocząć, ale postój byłby równoznaczny
z wyrokiem śmierci.
Kolejno więc brał dzieci na ręce i niósł po kawałku, by choć na chwilę dać
wytchnienie ich zmęczonym nóżkom. Dzieci wieszały mu się na szyi, przytulały do
policzków, by trochę się ogrzać, ale natykały się na lodowato zimną, kłującą brodę.
Nagle, całkiem nieoczekiwanie, Teresa jęknąwszy cicho osunęła się w głęboką zaspę,
a śnieg przykrył Carlitosa, którego dźwigała na plecach.
- Zatrzymajcie się! - krzyknął Kieron.
Biedna Teresa! Zawsze taka dzielna, taka wymagająca wobec siebie i wytrzymała,
teraz leżała kompletnie wyczerpana.
Kieron postawił Pabla i podniósł z ziemi zemdloną dziewczynkę, czując, jak mu się
serce ściska z żalu. Pośpiesznie sprawdzał, czy nie ma odmrożeń, ale w zapadającym zmroku
trudno było ustalić coś na pewno. Przypuszczał jednak, że dziewczynka zemdlała z
przemęczenia.
Wziął ją na ręce i polecił przyspieszyć kroku pozostałym dzieciom, które od tej chwili
zdane były wyłącznie na własne siły. Zresztą Kieron też posuwał się jak w półśnie. Był już
tak wyczerpany, że najchętniej położyłby się gdziekolwiek i zasnął. Dźwiganie dzieci,
szczególnie tych starszych, mocno nadszarpnęło jego siły. A teraz niósł na rękach dwoje
naraz: Teresę i przywiązanego do jej pleców Carlitosa.
Najbardziej ciążyła jednak Kieronowi odpowiedzialność za małych Indian, o których
nikt nie wiedział i których nikt nie szukał. Pozostawieni samym sobie, zginęliby już dawno,
gdyby nie on.
Antonio, którego dźwigał na plecach, rozpłakał się, ale to Kierona ucieszyło:
stanowiło dowód, że chłopiec żyje.
Obok, uczepiona kurczowo jego kurtki i przytrzymywana za rękę przez Manuela, szła
Esmeralda, która, pociągając nosem, klęła jak szewc. Ta mała nie traciła ducha, wiedziała,
czego chce.
Manuel, pojmując zdenerwowanie Kierona, nieustannie poganiał dzieci, choć zdawał
sobie sprawę, jak bardzo bolą je nogi.
- Kieron! - zawołał Pablo. - Przestaje padać!
- Chyba masz rację - przyznał O'Donell, zmuszając się do uśmiechu. Nikt więcej się
nie odezwał, ale słowa Pabla najwyraźniej dodały animuszu utrudzonej gromadce.
Po chwili znów przeciął ciszę kolejny okrzyk chłopca:
- Zniknął śnieg z ziemi!
- Chyba trochę się ociepliło - dodał cicho Manuel, ledwie poruszając zdrętwiałymi z
zimna wargami. - Powietrze nie jest już takie ostre.
- Jeszcze tylko kawałek - powiedział Kieron.
Było już ciemno, powinni już więc docierać do celu.
Dzieci potykały się i popłakiwały, ale stopniowo nastrój im się poprawiał. Raz po raz
rozbrzmiewał piskliwy głosik.
- Widzę drzewo! - zawołała Esmeralda.
Zaraz przerwał jej Pablo:
- A ja dwa drzewa, o, i jeszcze jedno!
- W takim razie jesteśmy już prawie na miejscu, zaraz się schronimy pod ich osłoną -
obiecał Kieron.
Dzieci zaprotestowały. Nie były już w stanie zdobyć się na jakikolwiek wysiłek, nawet
na wykonanie paru małych kroków. Przypominały roboty, niezdolne zgiąć nogi w kolanach
czy ręce w łokciach. Ale Kieron, choć doskonale je rozumiał, nalegał:
- Musimy przejść jeszcze kawałek. Tu jest za zimno.
- Nieprawda, jest ciepło - sprzeciwiła się Esmeralda.
Biedne dziecko, pomyślał Kieron. Po tej iście arktycznej temperaturze, z jaką przyszło
się nam zmagać na przełęczy, wydaje się jej, że tu jest ciepło! Ale choć po części przyznawał
rację Esmeraldzie, dla dobra ich wszystkich musiał postępować nieco brutalnie.
- Nie marudzić! Idziemy! - zawołał.
Dzieci niechętnie ruszyły za nim, krok po kroku, i stanęły dopiero wówczas, gdy
zakomenderował:
- Tutaj możemy się zatrzymać. Słyszę w pobliżu szemranie strumyka. Potrzebna nam
jest woda. Rozwiąż linę, Manuelu, ale trzymajcie się razem. Ja tymczasem się trochę rozejrzę
dookoła.
- Nie odchodź od nas, Kieron! - prosił błagalnie Manuel.
- Nic się nie bójcie! Będziecie mnie słyszeć. Przez cały czas będę do was mówił.
Muszę poszukać odpowiedniego miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić obóz.
W lesie panowała błoga cisza, nie dochodził tu hulający wiatr, mogli więc rozmawiać
bez konieczności podnoszenia głosu. Kieron położył Teresę na trawie i nim się oddalił,
przykazał jeszcze raz surowo dzieciom, by się nie rozchodziły. Udał się w kierunku, skąd
dochodziły odgłosy spływającej wartko wody, i szybko znalazł miejsce dobre na nocleg.
Nazbierał gałęzi i rozpalił ognisko. Dzieci odetchnęły z ulgą, gdy jasny płomień oświetlił
zagajnik i miękkie poszycie.
Teraz przydałaby mi się Teresa, pomyślał Kieron, ale póki co ona sama potrzebuje
pomocy.
W pobliżu ogniska rozłożyli koc. Pierwsza położyła się na nim Esmeralda.
Wzdychając błogo, wystawiła ręce w stronę tańczących płomieni. Pablo stał ciągle tam, gdzie
się zatrzymali, i wyciągając dłonie, darł się wniebogłosy. Trząsł się z zimna, ale nie miał siły
zrobić kroku. Kieron, przeniósł go i położył na kocu obok siostry, ale chłopiec nie przestawał
szlochać.
Kieron nakazał dzieciom, by dokładnie otrzepały się ze śniegu, w przeciwnym razie
zaraz będą mieć całkiem mokre ubrania.
Obowiązkowy Manuel zapytał, czy może w czymś pomóc.
- Nie - odrzekł Kieron. - Tylko zdejmij Rosę i połóż ją na kocu, a potem sam
odpocznij. Potrzebujesz tego.
- A ty? - zapytał chłopiec.
- Czuję się doskonale - skłamał. W uszach mu bowiem huczało, miał zawroty głowy.
Z największym trudem unosił opadające powieki. Całkiem stracił wiarę, że jego skostniałe
ciało kiedykolwiek odzyska ciepło.
Ale najważniejsze były dzieci. Najpierw ułożył przy ogniu Carlitosa i Antonia, potem
Teresę. Nastawił w kociołku wodę przyniesioną ze strumyka, a gdy się gotowała, zajął się nie
dającym oznak życia Carlitosem. Masował i rozcierał ostrożnie drobne ciałko, ale jedynym
dowodem na to, że chłopiec żyje, było lekko zaparowane ostrze noża, które zbliżył do ust
malca. Potem rozcierał Rosę i Antonia, który chyba najlepiej zniósł trudy wyprawy, choć i
Rosa wyszła obronną ręką z tego koszmaru, mimo że brzydko kaszlała. Ale Carlitos? Co z
nim będzie?
- Spójrz na mnie - prosił cicho, pochylony nad chłopcem. - Popatrz na mnie i się
uśmiechnij!
Czy walka o życie malca miałaby pójść na marne? Troska... Triumf, jaki go ogarnął,
gdy chłopiec odzyskał przytomność, uporczywe staranie o przełknięcie choćby kęsa,
karmienie na okrągło całymi dobami, radość z każdego przybranego grama. Czy to wszystko
było nadaremne?
Nie chciał w to uwierzyć. Znów trzeba wszystko zaczynać od nowa, o ile w ogóle nie
jest za późno.
- Carlitos przeżyje - odezwał się ze spokojem Manuel.
- Skąd wiesz? - Kieron popatrzył na niego zdziwiony.
- Jest silny. Przetrwał już tak wiele w swoim krótkim życiu.
Być może, ale żaden kryzys nie był tak głęboki jak ten, pomyślał Kieron, patrząc ze
smutkiem na drobną nieruchomą postać. W blasku płomieni malec przypominał gałązkę.
Kieron tak bardzo chciał wierzyć słowom Manuela, bo niczego nie pragnął bardziej niż
ocalenia Carlitosa.
- Manuelu, spróbuj tchnąć w niego odrobinę życia, ja muszę się zająć Teresą.
- Dobrze.
Manuel nauczył się od Kierona wykonywać sztuczne oddychanie metodą usta - usta i
już wcześniej praktykował na Carlitosie. I mimo że padał z nóg ze zmęczenia, niezwłocznie
przystąpił do działania.
Teresa ocknęła się sama, ciepło bijące od ognia dokonało swego. Kieron wsypał teraz
do gotującej się wody zwiędłe już zioła zebrane wcześniej przez dziewczynkę. Martwił się, że
to już resztka. Po chwili przypomniał sobie jednak, że przecież gdzieś powinien jeszcze mieć
schowaną rybę. Wrzucił ją z triumfalnym uśmiechem do wrzątku, ciesząc się, że zupa będzie
nieco pożywniejsza.
Karmił po kolei malców, którzy nie byli w stanie utrzymać łyżki w zgrabiałych
palcach.
Radował się, że, o dziwo, żadne dziecko nie nabawiło się poważniejszych odmrożeń.
A więc starania i troska, jaką wykazał podczas wędrówki w lodowatym chłodzie, nie poszły
na marne! Przykazał jednak malcom, że gdyby poczuli drętwienie na twarzy, rękach albo
stopach, mają natychmiast mu o tym powiedzieć. Najmłodsi dzięki temu, że byli dokładnie
otuleni i nieustannie doglądani na trasie, wyszli bez szwanku.
Dzieci po zjedzeniu ciepłej zupy rozgrzały się trochę i kolejno zapadały w błogi sen.
Kieron został z Carlitosem na rękach. Wykazał skrajną desperację, usiłując zmusić
nieprzytomnego chłopca, by coś przełknął. Ale w końcu musiał się poddać. Ułożył małego na
kocu i okrył go dokładnie. Potem przyniósł chrust i dorzucił solidnie do ognia, gdyż dobrze
wiedział, że noce na tej wysokości bywają chłodne. Kiedy wszystko zostało już zrobione,
ułożył się w kurtce, żeby pilnować ognia. Nie miał się czym przykryć, bo wszystkimi kocami
otulił dzieciaki.
Zasnął, nim zdążył wyszeptać imię Susan, ale śnił o ukochanej, która spoglądała na
niego swymi pełnymi dobroci i miłości oczyma.
Bezwiednie przysunął się do uśpionych dzieci, by uszczknąć od nich choć odrobinę
ciepła...
ROZDZIAŁ VIII
O świcie Kieron obudził się skostniały z zimna. Płomienie wygasły, w ognisku tliła się
resztka żaru. Szybko dołożył chrustu. Sypnęły w górę iskry i ogień zapłonął na nowo. Kieron
odetchnął z ulgą i zaraz poczuł, jak błogie ciepło rozchodzi mu się po całym ciele.
Dzieci jeszcze spały. Okrył te, które się rozkopały, i ostrożnie pochylił się nad
Carlitosem. Ledwie starczyło mu odwagi, by odchylić koc, tak bardzo się obawiał tego, co
zobaczy. Napotkał jednak rozmarzone spojrzenie pary lekko skośnych ciemnych oczu. Kieron
poczuł, że kamień spada mu z serca, i szczerze się wzruszył, gdy niemal przezroczysta
twarzyczka Carlitosa rozpromieniła się w uśmiechu.
- Cześć, Carlitos - szepnął, a chłopiec znów się uśmiechnął. Co za osobliwy
chłopczyk! Nikt nie znał przyczyny jego częstych omdleń, a jednak za każdym razem, gdy już
prawie tracili nadzieję, Carlitos niespodziewanie otwierał oczy.
Trzymając naczynie drżącymi dłońmi, O'Donell podgrzał nad ogniem resztkę zupy i
zaczął karmić małego.
W koronach drzew rozbudziło się ptactwo. I chociaż skrzydlate towarzystwo czyniło
nie lada rwetes, Kieron słuchał z zachwytem szczebiotów, treli i kląskania.
- Co się stało? - zapytał Manuel wybity ze snu.
Kieron oznajmił mu, że Carlitos odzyskał przytomność.
- Niesamowite dziecko - uśmiechnął się Manuel. - Sprawia wrażenie takiego wątłego,
tymczasem jest silny jak stary korzeń drzewa. I kto by pomyślał, że miało go nie być.
- Nie rozumiem - rzekł O'Donell, otulając szczelniej chłopca.
- Nie miał ojca, a jego matka omal nie umarła...
- Wspominałeś o tym.
- Ludzie gadali, że go nie chciała, że próbowała... Nie wiem, jak to się mówi.
- Popełnić samobójstwo?
- Nie, nie to - Manuel uśmiechnął się z wyższością, a Kieron poczuł mdłości.
- Usunąć ciążę? - zapytał.
- O właśnie! Ale Carlitos przetrzyma wszystko.
- Najwyraźniej - potwierdził Kieron.
Manuel zamyślił się głęboko.
- Niedobrze jest dzieciom, które nie mają ojca. Przynajmniej u nas. Czy u was jest tak
samo?
Kieronowi wydawało się, że krew odpływa mu z twarzy.
- Nie wiem. Ale wydaje mi się, że dość często matki same wychowują dzieci.
- Wszystkie dzieci mają prawo do ojca - oświadczył z powagą Manuel. - Popatrz
choćby na Antonia, który co prawda miał ojca, ale ten w ogóle o niego nie dbał. A matce
Carlitosa było samej bardzo ciężko.
Nagle urwał i spojrzał zdumiony na Kierona.
- Czy powiedziałem coś nie tak?
- Nie, Manuelu, tylko jestem trochę zmęczony - wydusił O'Donell. - Najlepiej będzie,
jak się położysz. Jeszcze trochę pośpimy.
Późnym rankiem obozowisko znów zatętniło życiem. Dzieci, czekając, aż podgrzeje
się ugotowana poprzedniego wieczoru zupa, wysłuchały mowy Kierona.
- Kochani - zaczął uroczyście. - Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo jestem z was
dumny. Czy zdajecie sobie sprawę, czego dokonałyście wczoraj, Wy, takie głodne, zziębnięte
i wycieńczone? Niewielu ludzi innej rasy wytrzymałoby trudy przeprawy przez góry. Tak się
cieszę, że poznałem was, Indian. Byliście bardzo dzielni!
Dzieciaki słuchały w skupieniu, promieniejąc niczym słoneczka. Antonio przysunął
się bliżej Kierona i nawet mała Rosa przestała płakać. Carlitos leżał na wznak i przechyliwszy
głowę, wpatrywał się w swego wybawcę błyszczącymi oczyma, przysłoniętymi gęstą
grzywką.
- My także jesteśmy z ciebie dumni, Kieron - uśmiechnęła się nieśmiało Teresa.
- Dziękuję.
- Jesteś odważny jak prawdziwy Indianin - dodał Pablo.
- To największa pochwała, jaką kiedykolwiek usłyszałem - odrzekł Kieron z powagą. -
Teraz, gdy tylko wiatr przegoni chmury, ujrzycie lasy. Lasy tak wielkie, o jakich się wam
nawet nie śniło, a daleko w dole waszym oczom ukaże się rozległy płaskowyż, ku któremu
właśnie zmierzamy. Tam jest bardzo ciepło, cieplej niż do tego przywykliście. Kłopoty z
zimnem i pustkowiem zostały za nami, ale czyhają na nas inne niebezpieczeństwa.
- Jakie?
- Dzikie zwierzęta. Nie będziemy już mogli spać na gołej ziemi, gdzie roi się od węży
i różnych płazów. Musimy też być przygotowani na spotkanie z drapieżnikami, nie
wspominając już o wielu gatunkach owadów, groźnych dla człowieka.
Przerwała mu Esmeralda, która wymachując rękami zawołała z ożywieniem:
- Potrafimy wyplatać hamaki!
- Naprawdę? - Surowa twarz Kierona złagodniała w przyjaznym uśmiechu. - Kochane
dzieci! W takim razie o jedno zmartwienie mniej!
- Dokąd właściwie zmierzamy? - zapytał cicho Manuel. - Do najbliższej wioski
indiańskiej?
Kieron potrząsnął głową.
- Na pewno zatrzymamy się u Indian, ale naszym celem jest stolica, Manuelu. I nic
mnie nie obchodzi, jak na to zareaguje Rodriquez!
Dzieci popatrzyły zalęknione na zmienioną twarz Kierona, na której odmalowała się
złość i gorycz.
- Muszę was umieścić w szpitalu, wszystkie. Nie wiadomo bowiem, w jakim stopniu
odbiły się na waszym zdrowiu te dni, które spędziłyście w głodzie i chłodzie na plantacji
odciętej od świata, przerażone i bezradne. Nadal jesteście wychudzone. Szczególnej opieki
lekarskiej wymaga Carlitos.
- Wspominałeś wcześniej, że zmierzasz w kierunku granicy - odezwała się Teresa.
- Co takiego? - ocknął się Kieron. - Tak, rzeczywiście miałem takie plany, ale je
porzuciłem. Teraz wy jesteście najważniejsze!
- Nie chcielibyśmy, żebyś zmieniał swoje plany z naszego powodu - rzekł wyraźnie
zakłopotany Manuel.
Kieron skierował na chłopca spojrzenie i ważąc każde słowo, oświadczył:
- Uwierzcie mi, że nic na tym nie tracę. Bardzo chcę wrócić do stolicy, muszę tam
wrócić, i to tak szybko, jak to w ogóle jest możliwe.
Kieron zapatrzył się w dal i długo siedział nieporuszony. W końcu Pablo zdobył się na
odwagę i chrząknął głośno.
- Chcę wiedzieć dokładnie, jak się czujecie - ocknął się Kieron. - Musicie mi
powiedzieć o każdej nawet najmniejszej dolegliwości. I bardzo proszę, przestańcie udawać
bohaterów, bo nie czas na to. Zaczynamy! Manuel?
- Ja... - chłopiec poruszył lekko stopą - czuję się dość dobrze, ale chyba trochę za dużo
stąpałem wczoraj na chorej nodze.
- Tego się właśnie obawiam. Dzisiaj będziesz używał kul. Co jeszcze?
Manuel potrząsnął głową na znak, że nie ma nic więcej do dodania.
- Teresa?
- Strasznie mi wstyd, że wczoraj zemdlałam - wystękała dziewczynka, patrząc
Kieronowi prosto w oczy.
- Każdemu może się zdarzyć coś takiego - uśmiechnął się do niej łagodnie. A dzisiaj?
Lepiej z tobą?
- Czuję się strasznie słaba, najchętniej bym tylko spała.
- Przeforsowałaś się! Zbyt wielki ciężar dźwigałaś ostatnio na swoich drobnych
barkach. Dzisiaj Pablo poniesie Carlitosa, a ty trochę odpoczniesz. A jak twoje dłonie?
- Spuchły mi i trochę mnie bolą, ale myślę, że wszystko będzie dobrze.
- Świetnie - powiedział miękko Kieron, trochę niepewny w rozmowie z Teresą, która
pod chłodną, pełną powagi maską skrywała niezwykle intensywne uczucia.
Pablo wyprężył się dumnie, gdy usłyszał, że na nim spocznie odpowiedzialność za
Carlitosa. Odpowiadał rezolutnie na pytania Kierona, pokazywał wszystkie swoje sińce i
odmrożenia. Kieron, marszcząc brwi, obejrzał go dokładnie i stwierdził, że oprócz kilku
obrzęków na szyi nic mu właściwie nie dolega.
- A czy brzuch już cię nie boli?
Pablo popatrzył na niego wyraźnie zmartwiony i szepnął mu coś do ucha.
- A czego się spodziewałeś? - odpowiedział mu także szeptem Kieron. - Przecież przez
tyle dni nic nie mogłeś utrzymać w żołądku. Nadal nie jesz jeszcze zbyt dużych porcji.
Musisz być cierpliwy, na pewno wszystko się z czasem ureguluje.
Chłopiec odetchnął z wyraźną ulgą, a Kieron z trudem powstrzymał się od śmiechu.
Też mu się trafiło! On, zatwardziały stary kawaler, nagle musi stawić czoło
problemom siedmiorga dzieci!
- A jak ty się masz? - zapytał Esmeraldę, kładąc rękę na jej kruchych jak porcelana
ramionach.
Ś
liczna jak z obrazka dziewczynka spojrzała na niego zalotnie.
- Tutaj ciągle mnie boli - powiedziała i przyłożyła jego dłoń do klatki piersiowej.
Kieron osłuchał ją, ale nie stwierdziwszy nic niepokojącego, uśmiechnął się
uspokojony. Esmeralda, za wszelką cenę pragnąc przedłużyć tę chwilę, dodała pośpiesznie:
- Ale ciągle jest mi bardzo zimno.
- Wszyscy jesteśmy przemarznięci, ale już niedługo będziemy mieli ciepła w
nadmiarze. Coś jeszcze, Esmeraldo?
Dziewczynka próbowała coś wymyślić na poczekaniu, ale najwyraźniej nic jej nie
przychodziło do głowy.
- Antonio, teraz ty!
Uśmiechając się promiennie do dorosłego przyjaciela, którego darzył największym
uwielbieniem, chłopczyk oświadczył krótko i zwięźle:
- Mam mokro!
Upłynęła chwila, nim sens jego słów dotarł do świadomości O'Donella. Przez cały
czas tymi problemami zajmowała się Teresa.
- O Boże! Dlaczego nic nie powiedziałeś Teresie... Och, przepraszam...
Kieron zupełnie zapomniał, że jeśli chodzi o te sprawy, trzeba pilnować trojga
najmłodszych dzieci. Pewnie przez całą przeprawę przez góry i długą chłodną noc miały
mokro!
- Manuel, podgrzej wodę i przygotuj jakiś wieszak do suszenia ubrań. Pośpiesz się!
Nie, Tereso, dziś pomoże mi Esmeralda, ty musisz odpocząć.
O dziwo, niechętna zwykle Esmeralda nie protestowała. Rzuciwszy Teresie spojrzenie
pełne triumfu, zaczęła rozbierać Rosę.
Co za grę prowadzą te dziewczynki? zastanawiał się Kieron, ale zaraz jego uwagę
pochłonęły maluchy, których spodenki całkiem zesztywniały od wilgoci.
Zdjął więc z malców brudną odzież, wypłukał pośpiesznie i powiesił na słońcu, a
potem porządnie umył dzieci.
Antonio, poza tym, był w niezłej formie. Ten najmniej chyba urodziwy z całej
gromadki chłopczyk miał tyle wdzięku, że zatwardziałe serce obieżyświata rozpływało się,
ilekroć na niego spoglądał. Malec był wniebowzięty, gdy Kieron, przekomarzając się z nim,
masował mu dłonie i stopy.
U Rosy przeziębienie minęło bez śladu, dziewczynka przestała kaszleć, jednak
marudziła bardziej niż zwykle. Jej żałosne popłakiwanie trochę niepokoiło Kierona, ale
trudno było oczekiwać od rocznego dziecka, by powiedziało, co mu dolega.
- Czy ona zawsze jest taka marudna? - zapytał Manuela.
- Nie - odpowiedział zatroskany chłopiec. - Dopiero w ostatnim tygodniu się taka
zrobiła.
- Miejmy nadzieję, że to tylko z powodu niedożywienia - mruknął Kieron zmartwiony.
Kiedy przyszła pora na oględziny Carlitosa, malec siedzący na kolanach u Teresy
uśmiechnął się promiennie. Wyglądał znacznie lepiej, choć nadal można było policzyć mu
wszystkie żebra, a nogi miał cienkie jak zapałki.
- Trochę rzęzi mu w piersiach - powiedziała Teresa.
Kieron popatrzył na nią z powagą.
- Wygląda na to, że zaraził się od innych. Najpierw Esmeralda, Rosa, Pablo, a teraz i
on. Biedak, przynajmniej tą mogło mu być darowane. Jak się czujesz, malutki?
Carlitos tylko się uśmiechnął, cierpliwy jak aniołek.
- Czy coś cię boli?
- Ki - on.
Próbuje wymówić moje imię! zdumiał się Kieron, podniecony, a zarazem szczęśliwy.
- Antonio! - zawołał. - Jesteś najlepszym przyjacielem Carlitosa, prawda? Zapytaj, czy
coś mu dolega?
Patrzył wzruszony, jak świetnie porozumiewają się dwaj indiańscy malcy, gdy on
tymczasem nic nie pojmował z dziecięcego paplania Carlitosa.
- Nie, nic mu nie jest. Carlitosa nigdy nic nie boli. Co chcesz jeszcze wiedzieć? -
Antonio stanął w rozkroku, mały chudy chłopiec w za dużej bluzce, i przybrawszy dorosłą
minę, patrzył na Kierona.
- Dziękuję, to mi na razie wystarczy.
Kierona naszła nagle przemożna ochota, by wyściskać tego malca, tak bardzo
spragnionego ojcowskiej miłości, któremu powtarzano nieustannie, że jest brzydki i nie
zasługuje na to, by go kochać. Powstrzymał się jednak, przypomniawszy sobie, że ustalili
między sobą, iż są przyjaciółmi.
Kieron w zamyśleniu wyjął z kabury rewolwer. Pablo patrzył z zachwytem, oczami
wielkimi jak spodki, gdy Kieron wkładał naboje do magazynka. Manuel i Antonio także
podeszli bliżej z szacunkiem.
- Co robisz? - zapytał pełnym nabożeństwa tonem Manuel.
Kieron popatrzył na niego przeciągle.
- Pamiętasz, mówiłem ci, że nie lubię krzywdzić zwierząt, ale czasem bywają takie
sytuacje, że jestem do tego zmuszony. Będę musiał użyć broni, jeśli zagrozi wam
niebezpieczeństwo.
- Rozumiem - odparł z powagą Manuel. - Mogę trochę potrzymać?
- Nie, teraz rewolwer jest naładowany.
Chłopcy na całym świecie są tacy sami, pomyślał, uśmiechając się pod nosem. Broń
przyciąga ich jak magnes. Susan na pewno by to zaniepokoiło, małą, piękną Susan...
Teraz posuwali się znacznie szybciej, bo droga wiodła w dół. Miejscami jednak było
bardzo stromo. Ogromne drzewa prastarej dżungli stopniowo zastąpiły drzewa liściaste, a
potem już widzieli iście tropikalną roślinność. Kieron wiedział, jak się poruszać w takim
terenie, dzieci tymczasem rozglądały się z lękiem wokół w nowym dla nich świecie.
W ciągu dnia dotarli do rozległego płaskowyżu. Tu właśnie pobudowano stolicę i
mnóstwo mniejszych miast i osad. Ziemia była tutaj urodzajna, a temperatury korzystne,
inaczej niż w rejonach nad oceanem, gdzie panowała dużo większa wilgotność i rosła gęsta
nieprzebyta dżungla. Tam zresztą prawie nikt nie mieszkał prócz kilku indiańskich szczepów
w ukrytych wioskach.
W miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej, robiło się coraz goręcej. Dzieci
narzekały, że Kieron nie pozwala im zdjąć ubrań. Ten jednak nie ustąpił, obawiając się, że
zbyt gwałtowne zmiany temperatur mogą się odbić na ich i tak słabym zdrowiu. A już
szczególną stanowczość wykazał, zabraniając dzieciom zdjąć buty.
Prowadził swą gromadkę przez gęsty las znajomymi dróżkami wzdłuż bystrej rzeki,
nad której podmokłymi brzegami unosiły się roje owadów. Zapowiedział dzieciom, że kiedy
zauważą taki rój, mają uciekać ile sił w nogach jak najdalej od tego miejsca. Ale i tak Pablo
został ukąszony w szyję przez jakieś paskudztwo, na szczęście niegroźnie. Raz po raz widzieli
węże pełzające wśród zarośli, tu i ówdzie podrywał się spłoszony ptak i przemykały inne
większe stworzenia. A nad nimi fruwały różnobarwne papugi, przepiękne, choć bardzo
hałaśliwe.
Etap, który pokonali w ciągu tego dnia, był chyba najdłuższy w ich dotychczasowej
wędrówce. Do wieczora mieli jeszcze parę godzin, kiedy Kieron zarządził postój na
niewielkiej polanie otoczonej gęstym lasem. Na środku polany rosło wysokie drzewo, obok
kilka mniejszych. Mężczyzna zadecydował:
- Tutaj przenocujemy. Zabierajcie się do pracy! Trzeba wypleść hamaki.
Chociaż dzieci były już bardzo znużone, nazbierały trzcin i cienkich gałęzi, a potem
wzięły się ochoczo do roboty. Kieron patrzył oniemiały z podziwu, gdy spod palców małych
Indian zaczęły wychodzić przepięknie splecione maty. Usiadł obok, żeby przygotować hamak
dla siebie, ale jego palce nie były tak zręczne. Przekładał witki powoli i niezdarnie, często się
mylił, choć był doświadczonym traperem i to zajęcie nie było mu całkiem obce. Teraz jednak
przy tych zręcznych dzieciach indiańskich czuł się okropnie niezgrabny. Siedzący obok niego
Antonio nieustannie go poprawiał i udzielał mu dobrych rad, co Kierona zbijało z tropu.
Esmeralda, zerkająca na niego od dłuższej chwili, w końcu zaproponowała mu jak
bezradnemu dziecku pomoc, bo właśnie skończyła wyplatać swój hamak.
Z wdzięcznością przyjął propozycję. Teraz, spoglądając na zręczne i szybkie palce
dziewczynki, słuchał jej beztroskiej paplaniny.
- Bardzo się cieszę, że zobaczę stolicę!
O ile zdołamy tam dotrzeć, pomyślał ponuro Kieron.
- Jeden z mieszkańców naszej wioski był tam i opowiadał, jakie tam cuda! A
najwięcej mówił o pięknych kobietach. Podobno najpiękniejsze były te najdroższe. Ja także
zostanę taką damą - uśmiechnęła się rozmarzona, wyobrażając sobie, jak spaceruje w
pięknych strojach po ulicach miasta.
- Jesteś piękna, Esmeraldo, taka jaka jesteś, wcale nie musisz się zmieniać - przerwał
jej Kieron. - Nie pozwól, żeby wielkie miasto cię zepsuło, moja przyjaciółko!
- Jestem twoją przyjaciółką?
Poklepał ją po policzku.
- Przecież wiesz. Wszyscy jesteście moimi najdroższymi przyjaciółmi!
- Chyba wyjdę za ciebie za mąż, gdy dorosnę - oznajmiła mała piękność z wysokich
gór.
A to ci dopiero! roześmiał się w duchu Kieron, ale dalsze słowa Esmeraldy całkiem go
zaskoczyły.
- Jesteś taki przystojny, taki piękny! - wyszeptała, zarzuciwszy mu ręce na szyję.
- Ja?
Właściwie słyszał takie opinie niejednokrotnie, ale nigdy nie przywiązywał do nich
wagi. Nagle jednak zapragnął z całego serca, by podobać się Susan. A może Susan też była
podobnego zdania? Wszak bez przerwy pstrykała mu zdjęcia, kiedy spacerowali razem po
mieście.
Esmeralda łasiła się do niego jak kociak, a Kieron się nie odsunął, wiedząc, jak bardzo
spragniona jest pieszczot. Dopiero co straciła przecież ojca.
Kierona często budził w nocy płacz maluchów. Wstawał wówczas, brał na ręce
niespokojne dziecko i kołysząc je, koił do snu. Czasem szeptały mu do ucha, że strasznie
tęsknią za swymi rodzicami. W takich chwilach Kieron czuł się kompletnie bezradny, ta
sytuacja po prostu go przerastała. Ale przytulał dzieci mocno i przemawiał do nich słowami, o
jakie nigdy wcześniej by nie podejrzewał siebie, silnego, bezwzględnego i niezależnego
mężczyznę...
Wreszcie zakończyli przygotowania do nocnego odpoczynku. Dzieci wyplotły cztery
hamaki. Manuel miał spać razem z Pablem, dziewczynki każda z maleństwem, którym się
opiekowała, a Antonio z Kieronem. Kieron obawiał się, że może im być trochę ciasno, ale
uznał, że jakoś się prześpią. Zanim się ułożyli, posmarował cuchnącą mazią liny
przytrzymujące hamaki, żeby ochronić siebie i dzieci przed natrętnymi owadami, których
ukąszenie mogło powodować nawet śmierć. Przydałyby się im moskitiery. Jedyną, jaką miał
w plecaku, rozpostarł nad Teresą i Carlitosem.
- Tereso - zwrócił się do dziewczynki. - Skończyły nam się zioła. Może nazbierałabyś
ś
wieżych na zupę?
- Nie mam odwagi - wyznała żałośnie. - Nie znam tutejszych roślin.
Kieron zrozumiał. Nie warto było ryzykować. Przyniósł więc wody ze źródełka, ale
kiedy chciał ją zagotować, przeżył prawdziwy szok. Pozostała mu jedna zapałka.
Tego wieczoru pili wodę rozmieszaną z resztą sproszkowanego mleka. Kieron nakazał
dzieciom wypić jak najwięcej, by oszukać puste żołądki.
Kiedy ułożyli się do snu, długo leżeli z otwartymi oczyma, wsłuchując się w groźne i
tajemnicze odgłosy dochodzące z dżungli. Antonio bał się śmiertelnie. Wtulił się w opiekuna i
drżał na całym ciele. Kieronowi było strasznie niewygodnie, bo przez cały czas musiał
uważać, by nie przygnieść drobnego chłopca.
Nagle wszystkie dźwięki gwałtownie ucichły i zdarzyło się coś, czego Kieron
najbardziej się obawiał: nocną ciszę przecięło pomrukiwanie jakiegoś drapieżnego kota.
- Kieron! - krzyknął Pablo. - Idziemy do ciebie!
- Leżcie spokojnie! - polecił stanowczo O'Donell i uniósł się ostrożnie na łokciach.
- Kieron, Kieron! - dochodziło do niego ze wszystkich stron.
- Bądźcie teraz cicho i pod żadnym pozorem nie schodźcie na ziemię!
Wszystkie maty były przywiązane jednym końcem do wysokiego drzewa na środku
polany, drugim zaś do mniejszych, tworząc coś na kształt gwiazdy. Leżeli dość wysoko nad
ziemią, ale czy wystarczająco?
Kieron odbezpieczył broń. Cichy szczęk podziałał na dzieci uspokajająco.
- Strzelaj - szepnął Manuel.
- Jeszcze nie teraz, głuptasie.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Dzieci leżały cicho jak trusie, ale drapieżnik,
który zapewne zwietrzył ludzi, nie odchodził. Na szczęście jednak nie podsuwał się też bliżej.
Kieron nie chciał go zabijać. Kochał te piękne koty, dzikie i dumne. Nie rozumiał ludzi,
którzy odbierali im życie. Ale teraz ze strony zwierząt groziło wędrowcom śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Zwierzę czaiło się w zaroślach to z jednej, to z drugiej strony, ale ciągle zachowywało
ten sam dystans. Kieronowi zdawało się, że to jaguar. Całą gromadkę otaczał cichy i mroczny
las, ucichły odgłosy ptaków i pokrzykiwanie małp. Słychać było jedynie stłumiony szloch
przerażonych dzieci.
- Nie bójcie się! - szeptał. - Mam rewolwer gotowy do strzału.
Płacz stopniowo ucichł, ale Kieron czuł, że ogarnia go panika.
Czy starczy mi refleksu, gdy zwierzę nagle zaatakuje? myślał gorączkowo. A jeśli
naboje zamokły?
- Puść mnie, Antonio - poprosił szeptem.
Nie mógł się ruszyć, chłopiec bardzo mu teraz przeszkadzał. Wreszcie Kieronowi
udało się usiąść z nogami zwieszonymi poza hamak i Antoniem za plecami Mata
zatrzeszczała, w końcu była dość prymitywna. Dzieciaki, pragnąc się popisać swoją
zręcznością, splotły szybko i trochę niedokładnie, bo tu i ówdzie się rozsuwała.
- Leż cicho - powtórzył, zwracając się do Antonia.
Byliby bezpieczni, gdyby paliło się ognisko, ale Kieron w obawie o pożar nie rozpalił
ognia tak blisko ściany lasu. Pablo i Manuel bali się chyba najbardziej, bo ich hamak wisiał
najbliżej miejsca, z którego dochodziło pomrukiwanie drapieżnika.
Kieron drgnął. Zwierzę podeszło bliżej. Na skraju lasu usłyszeli mlaskanie.
- Nie ruszajcie się! - znowu polecił Kieron.
Czy mam użyć ostatniej zapałki? zastanawiał się i chwycił suchą gałąź, przygotowaną
jeszcze przed snem.
Nagle zaczęła popłakiwać Rosa. Esmeralda, usiłując uciszyć małą, zakryła jej ręką
usta, ale bezskutecznie. Cichy szloch przemienił się w głośny wrzask.
Kieron podpalił zapałkę i przystawił do gałęzi, przez moment niepewny, czy nie
zgaśnie, ale suche drewno zapłonęło jasno. Dostrzegł błysk zwężających się zielonych
szparek oczu. Zwierzę zaraz zniknęło w głębi lasu. Płomień rozświetlił koronę drzewa, grube
liście i obrośnięty lianami pień, do którego były przymocowane maty. Jakieś drobne
zwierzęta umykały pośpiesznie, a z lasu rozległ się przeciągły ryk wycofującego się
drapieżnego kota, który ruszył na poszukiwanie nowego terenu łowów. Wszystko ucichło.
Wokół dały się słyszeć westchnienia ulgi.
- Chcę do domu! - pisnęła Esmeralda.
- Boję się - dodał Manuel. - Chyba nigdy nie odważę się zejść na ziemię.
- Owszem, odważysz się i ty, i wszyscy pozostali. Te zwierzęta polują wyłącznie nocą.
W ciągu dnia nic nam więc nie grozi.
- Zapal jeszcze jedną gałąź - poprosił Pablo.
- Nie mam więcej pod ręką - przerwał mu Kieron. - Spróbujcie zasnąć!
Lękał się wyznać dzieciom, że skończyły się zapałki. Nie chciał im odbierać tej
odrobiny poczucia bezpieczeństwa.
Dzieci zgodnie zastrzegały się, że nie zdołają zasnąć, ale po chwili czuwał tylko
Kieron. I nie położył się już tej nocy w obawie, że drapieżnik może wrócić.
ROZDZIAŁ IX
Po kilku dniach błądzenia po nieznanych ulicach miasta Susan znalazła wreszcie
siedzibę organizacji broniącej praw Indian. Rozejrzawszy się uważnie, czy nikt jej nie śledzi,
dziewczyna wśliznęła się do środka. W biurze siedział bardzo miły mężczyzna. Powtórzyła
mu historię opowiedzianą przez Kierona. Mężczyzna popatrzył na nią zdumiony i oświadczył,
ż
e nic nie słyszał o planach regulacji żadnej z rzek. Poprosił, by uściśliła, o jakie dokładnie
tereny chodzi.
- Tego właśnie Kieron mi nie zdradził, wspominał jedynie, że do wioski indiańskiej
prowadzi bardzo daleka i niebezpieczna droga.
Urzędnik pokręcił głową.
- Z pani opisu nic nie wynika, Andy są rozległe, tak samo jak i nasz kraj. Ale jeśli
prawdą jest to, co pani mówi, to znaczy, że zostało popełnione bardzo poważne przestępstwo
wobec Indian. Skontaktuję się bezzwłocznie z władzami. Kieron O'Donell? Znamy tego
człowieka.
Susan się rozpromieniła.
- To bardzo chłodny i bezwzględny typ - ciągnął urzędnik. - Świetnie zna góry, pod
tym względem chyba nie ma sobie równych, ale nie przypuszczam, by los Indian go
szczególnie wzruszał. A tym bardziej los indiańskich dzieci.
- Kieron O'Donell jest bardzo dobrym człowiekiem - zaprzeczyła Susan, czując, jak
strach chwyta ją za gardło.
- Hmmm... Mogę panią zapewnić, że O'Donell nie wyruszyłby w góry, gdyby nie
zaoferowano mu dużych pieniędzy. Zresztą on tak łatwo nie zginie! Tyle razy był już w
poważnych tarapatach i wyszedł z nich cało. Ten człowiek potrafi się odradzać jak feniks z
popiołów! Sądzę więc, że została pani wprowadzona w błąd.
Susan odjęło mowę. Zapragnęła opowiedzieć o dobroci, jaką widziała w oczach
Kierona, kiedy się z nią kochał, o jego cierpliwości i miłości, ale przecież o tak intymnych
sprawach trudno rozmawiać z kimś obcym.
- Właściwie w naszym polu zainteresowań są głównie pierwotne szczepy. Na terenie
całej Ameryki Południowej jej rodowici mieszkańcy są coraz bardziej wypierani przez
białych. Sytuacja Indian, którzy powoli się cywilizują, nie jest jeszcze taka zła, gorzej z tymi,
którzy nadal mieszkają w górach. Jeśli zaś chodzi o Juana Rodriqueza, to doskonale wiemy,
czym się zajmuje - ciągnął urzędnik z obojętnym wyrazem twarzy. - Wcale by mnie nie
zdziwiło, gdyby dokonawszy odkrycia bogatych złóż mineralnych, skierował rzekę nowym
korytem i zalał dolinę zamieszkaną przez Indian, nie zawiadamiając o tym ani samych
zainteresowanych, ani władz. Ale przecież O'Donell pracuje dla Rodriqueza i w gruncie
rzeczy są to ludzie tego samego pokroju. Może pani znajomy nie jest do końca taką kanalią,
ale nie ustępuje swemu mocodawcy cynizmem i bezwzględnością.
Nie! protestowało wszystko w Susan. To nieprawda!
- Naturalnie przeprowadzimy dyskretny wywiad o ostatnich przedsięwzięciach
Rodriqueza, ale wątpię, czy coś uda nam się znaleźć. Ten człowiek potrafi jak mało kto
zacierać za sobą ślady.
Susan wstała i skierowała się ku drzwiom.
- Bardzo proszę - powiedziała. - Proszę odnaleźć Kierona O'Donella. Nie chcę, żeby
leżał martwy gdzieś na pustkowiu... A poza tym te biedne indiańskie dzieci!
- Czy mówił, ile ich jest?
- Tego nie wiedział, ale bardzo proszę...
- Pan O'Donell nas nie interesuje, ale jeśli się okaże, że jakieś dzieci indiańskie są w
potrzebie, uczynimy wszystko, co w naszej mocy, by im pomóc. Musimy tylko mieć więcej
wskazówek. Chyba sama pani rozumie, że nie możemy zacząć poszukiwań na oślep.
- A rzeka Rodriqueza?
- Tak, to jest jakiś ślad! Zbadamy sprawę. Ale jeśli chce pani znać moje zdanie, to
podejrzewam, że O'Donell zamydlił pani oczy. Najprawdopodobniej musiał zniknąć z
powodu jakiejś nieczystej afery i opowiedział pani ckliwą historyjkę, żeby zrobić na pani
wrażenie. Zapewne już go więcej nie ujrzymy w naszym kraju!
Susan patrzyła na człowieka za biurkiem podejrzanie błyszczącymi oczyma.
Potrząsnęła głową, ale nie mogła z siebie wydobyć głosu.
- Tak więc, jak już obiecałem, zbadamy sprawę.
Susan opuściła biuro ze zwieszoną głową. Nie udało jej się uczynić niczego dla
Kierona. Jak ten urzędnik mógł wyrażać się o nim tak pogardliwie? Powiedział tyle rzeczy,
których nie rozumiała. Przecież wcale nie zna jej Kierona, nie ma pojęcia, jaki potrafi być
dobry i czuły!
Na ulicy uczepił się jej jakiś mężczyzna o hiszpańskiej urodzie. Szedł za nią i
próbował poderwać na wszystkie możliwe sposoby. Susan, rozdygotana ze strachu, weszła do
hotelu tylko po to, by się go pozbyć. Z Kieronem nigdy by mi się to nie zdarzyło, myślała
poruszona. Zawsze chronił mnie przed natarczywymi typami. A wszystkie bezpańskie psy i
koty, przy których się zatrzymywał i z którymi rozmawiał, a potem rzucał im jakiś kąsek? Jak
można nazwać takiego człowieka bezwzględnym cynikiem?
Nagle poczuła taką tęsknotę za ukochanym, że myślała, iż oszaleje. To okrutne mówić
o nim takie rzeczy i próbować zasiać w jej duszy zwątpienie. O, nie! Kocha Kierona
niezależnie od okoliczności i ufa mu ponad wszystko.
Następny dzień okazał się dla Kierona krytycznym dniem całej tej długiej wyprawy.
Takiego dnia nic nie zdoła wymazać z pamięci, jakkolwiek by człowiek tego pragnął.
Obudził się zmarznięty, co znaczyło, że w końcu jednak sen go zmorzył. Antonio spał
spokojnie przytulony do niego. Na sąsiednich hamakach panowała cisza. Kieron zsunął się
ostrożnie i usiadł na ziemi. Nie chciał budzić chłopca. Miał dziwnie ścierpnięte ramię, kręciło
mu się w głowie, a ciałem wstrząsały dreszcze, co nie zapowiadało niczego dobrego.
Boże, co się dzieje? pomyślał zatrwożony.
Coś musiało mu się stać w rękę. Bolała go strasznie aż do barku. Zdjął ostrożnie
kurtkę i podciągnął rękaw koszuli. Zalała go fala przerażenia na widok opuchniętej ręki i
kilku śladów ukąszeń na wysokości łokcia. W panice zrzucił z siebie kurtkę i koszulę i zaczął
je nerwowo wytrząsać. Z rękawa wypełzł jakiś owad i rozłożywszy skrzydła, zniknął wśród
drzew.
Kieron natychmiast obudził Antonia i ściągnął z niego ubranie. Odetchnął z ulgą, gdy
na ciele chłopca nie dostrzegł żadnych śladów. Ale oto poczuł, jak oblewa go nowa fala
gorąca, więc szybko usiadł na ziemi.
- Jesteś chory, Kieron? - spytał zdziwiony Antonio.
Pokazał chłopcu rękę i rzekł:
- Czy możesz mi przynieść apteczkę? O, tak, właśnie tę. Dziękuję.
Chłopiec ożywił się, jak zwykle, gdy mógł w czymś pomóc. Uklęknął przed Kieronem
i uważnie obserwował, co robi jego bohater, opowiadając przy tym różne historie o
ukąszeniach rodem z jego wioski. Chyba poniosła go trochę fantazja, bo opowieści brzmiały
dość nieprawdopodobnie. Kieron, wyjmując antystaminę i surowicę podawane przy wszelkich
ukąszeniach, powtarzał gorączkowo w myślach, że przecież nie może zachorować.
Nie chodziło mu właściwie o siebie, choć bardzo go przeraził ów nieznany owad,
których tyle różnych gatunków żyło w dżungli; bał się o dzieci. Gdyby coś mu się stało, będą
stracone.
Kieron obudził pospiesznie Manuela, który natychmiast zeskoczył na ziemię, a potem
przeprowadził z braćmi poważną rozmowę. Antonio koniecznie chciał także mieć coś do
powiedzenia. Kieron ledwie powstrzymał się od śmiechu, patrząc na skupioną twarzyczkę
chłopca.
- Chłopcy, posłuchajcie uważnie, co wam teraz powiem. Jeśli coś się ze mną stanie,
będziecie musieli dalej iść sami! Kierujcie się przez cały czas brzegiem rzeki, aż dojdziecie
do wioski indiańskiej!
Kochane dzieciaki, same nie dacie sobie rady! Nie potraficie się obronić przed
wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie na was czyhają, nie macie jedzenia, myślał z goryczą.
Znów zakręciło mu się w głowie, widział chłopców podwójnie.
- Czy to daleko stąd? - zapytał Manuel, patrząc w napięciu na opiekuna,
wstrzykującego sobie surowicę.
Kieron zwlekał z odpowiedzią.
- Idąc w tym tempie... dotrzecie tam za cztery, może pięć dni. Manuelu, jeśli
zostaniecie sami, weźmiesz mój rewolwer. Tylko pamiętaj! Musisz zachować wielką
ostrożność. Chodź, wszystko ci pokażę.
Gdy instruował podnieconego chłopca, perlisty pot spływał mu po twarzy. Co chwila
opadała mu ręka, nie był w stanie utrzymać broni.
- Kieron - wyszeptał chłopiec zrozpaczony. - Nie choruj! Nie możesz nas zostawić.
My... cię kochamy!
Na te słowa Kieron poczuł ucisk w piersiach i ogarnęło go przemożne uczucie
szczęścia.
- Mam nadzieję, że zastrzyk i lekarstwa mi pomogą - roześmiał się z przymusem. -
Manuelu, jeśli dotrzecie do ludzi... poproś, by ci pomogli odnaleźć...
- Tę kobietę, o której opowiadałeś?
- Tak, to właściwie jest młoda dziewczyna.
Nagle bardzo mu się spodobało określenie Manuela. Tak, Susan to jego kobieta...
- Popatrz, zapiszę ci tu jej adres. Pokaż go ludziom, a na pewno zaprowadzą cię do
niej. Pozdrów ją ode mnie, Manuelu, ale nie wspominaj, że wybierałem się w kierunku
granicy. Bardzo by ją to zmartwiło, a nie zasłużyła na to.
Oparł się o pień drzewa.
- Rozumiem - odrzekł chłopiec. - Opowiem jej, jaki jesteś dobry i miły, że jesteś
najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
Na twarzy Kierona odmalowała się gorycz. Czy tygodniowa opieka nad dziećmi może
zrównoważyć całe życie przepełnione egoizmem? Tak, teraz zrozumiał, że był egoistą! To
ciągłe gadanie o wolności. Wolność w jego przypadku oznaczała po prostu ucieczkę od
odpowiedzialności. Prawdziwa wolność polega na tym, że człowiek żyje w zgodzie z samym
sobą, swoim sumieniem, ma świadomość, że jest radością dla swych najbliższych.
Tymczasem on nie należał ani do żadnego człowieka, ani do żadnego miejsca.
Nowa fala gorąca przeniknęła jego ciało.
- Manuelu - wyszeptał i chwycił chłopca za ramię. - Nie chcę umierać! Nie teraz, gdy
odkryłem, że mam dla kogo żyć.
Obaj bracia przytulili się do niego, a Manuel mocno ściskał jego dłoń.
- Och, Kieron, nie umieraj, ja nie chcę!
- Spróbuję - zażartował, ale nie wiedział, czy jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. -
Posiedzę tu sobie trochę.
- Oczywiście. Czy mam obudzić pozostałych?
- Tak, powinniśmy jak najszybciej ruszyć dalej, opuścić to przeklęte miejsce.
Manuel posłał mu zatroskane spojrzenie. Widział, że Kieron nie jest w stanie utrzymać
się na własnych nogach, a co dopiero iść. Ale nie brał pod uwagę siły charakteru i niezwykłej
wewnętrznej dyscypliny tego człowieka.
Kiedy wszystkie dzieci się obudziły i przygotowały do drogi, Kieron wstał, ale
wydawał się dużo starszy, gdy tak chwiał się niepewnie. Na twarzy malowała mu się
determinacja. Musiał kontynuować wyprawę. Dzieci patrzyły na niego zalęknione,
wyczuwając, że jest z nim źle. Ruszyli w drogę bez jedzenia. Posuwali się wolniej niż zwykle,
bo Kieron był tak słaby, że musiał odpoczywać co kilkadziesiąt metrów. Dzieci
podtrzymywały go, głęboko zaniepokojone.
- Czy to możliwe, żeby taki mały latający robak był w stanie zabić silnego
mężczyznę? - mamrotał Kieron pod nosem.
Jakby nie dość było kłopotów, stan Carlitosa z powodu silnego przeziębienia
gwałtownie się pogorszył. Kieron szedł za Teresą, która dźwigała małego na plecach, i nie
spuszczał z niego oka. Chłopiec miał przymknięte powieki i z trudem łapał oddech przez
zsiniałe usta.
Carlitos umrze, prześladowała Kierona natrętna myśl. Stracimy to dziecko o anielskim
uśmiechu, tak pokornie znoszące wszystkie cierpienia! A ja nie mogę uczynić niczego, by mu
pomóc. Nawet zwilżyć wodą spękanych ust! Przecież nie podam mu nie przegotowanej wody
z rzeki, a zapałki się skończyły.
Rosa znów uderzyła w płacz.
Nagle otworzyła się przed nimi polana, na której rosło drzewo bananowe.
- Kto posadził to drzewo na naszej drodze? - roześmiał się Kieron.
- Wiem, kto - odpowiedziała ze spokojem Teresa. - Modliłam się do Boga, by zesłał
nam trochę pożywienia.
Banany były niewielkie i mocno dojrzałe, bo właściwie sezon owocowania tych drzew
już minął. Ten gatunek bananów zresztą szybko się psuł, już po kilku godzinach owoce nie
nadawały się do jedzenia. Nie mogli więc zabrać zapasów na drogę. Najważniejsze jednak, że
dzieci mogły najeść się do syta, na jakiś czas im wystarczy.
Tylko Carlitos nie posmakował owoców. Był taki słaby, że nie mógł nawet przełykać.
Pod bananowcem Kieron poczuł przypływ nadziei. Co prawda dłonie mu drżały, a
gorączka nadal trawiła ciało, ale organizm najwyraźniej walczył. Kieron pragnął wierzyć, że
zdoła pokonać zatrucie.
Manuel wyrzucił już kule i jedynym śladem po przebytej dolegliwości było lekkie
utykanie. Pabla bardzo bolało gardło, za to Teresa, Esmeralda i Antonio byli niemal całkiem
zdrowi.
Kieron pomyślał z zadowoleniem, że stan dzieci poprawia się z dnia na dzień, ale jego
radość trwała krótko, bo w tej samej chwili Carlitos zaczął się dusić. Ropna wydzielina
utkwiła mu w gardle, a osłabiony chłopiec nie był w stanie jej odkrztusić. Kieron poderwał
się, uniósł chłopca za nogi i poklepał go kilka razy po plecach. Nie był lekarzem i nie miał
pojęcia, czy postępuje słusznie, po prostu kierował się impulsem.
Malec zakaszlał gwałtownie i złapał oddech. Biedny Carlitos, był taki słabiutki!
- Oddychaj, chłopcze - przemawiał błagalnie Kieron do rozpalonego gorączką dziecka.
A potem zawołał do pozostałych: - Przynieście wszystkie koce i chusty!
Dzieci błyskawicznie wykonały jego polecenie i owinęły Carlitosa tak szczelnie, że.
przypominał tobołek, z którego wystawał tylko czubek nosa. Dziewczynki protestowały,
mówiąc, że chłopiec jest przecież taki gorący, ale w odpowiedzi usłyszały, że musi się
porządnie wypocić. Kieron zapomniał o własnej słabości. Nerwowo grzebał w apteczce,
szukając lekarstw, których tak niewiele pozostało. Zresztą nie miał nic nad to, co zwykle
turysta zabiera ze sobą na wędrówkę. Co podać maleńkiemu umierającemu dziecku, które na
domiar złego nie ma siły przełykać? Gdyby chociaż mógł zagotować wodę, ale nie było jej
skąd nabrać, a zresztą zabrakło już zapałek. Może zastrzyk penicyliny? Lękał się podjąć taką
decyzję, przecież nawet dorosłemu nie wolno było zaordynować tego leku bez zalecenia
lekarza, a co dopiero małemu dziecku.
Rozmyślania przerwał mu okrzyk przerażonego Manuela.
- Kieron, Rosa umiera!
Poczuł wyrzuty sumienia. Jak mógł zlekceważyć ciągły płacz niemowlęcia?
Wydawało mu się przez cały czas, że Rosa sobie poradzi.
Zerwał się i pozostawiwszy Carlitosa pod opieką dziewczynek, podbiegł z Antoniem
do Manuela. Pablo już tam był, blady jak kreda, z drżącymi wargami.
- Kieron, ona umiera - wyszeptał.
Tu nie mogło pomóc poklepywanie po plecach. W gwałtownym ataku skurczu
twarzyczka Rosy posiniała, maleńkie rączki zacisnęły się w piąstki, nóżki podkurczyły. W
kącikach ust pojawiła się piana.
Kieron stanął bezradny z dzieckiem na ręku.
- Co robić? - pojękiwał żałośnie Manuel.
Nim Kieron zdążył cokolwiek odpowiedzieć, nastąpił kolejny atak i dziewczynka,
wyciągnąwszy ku niemu brązową rączkę, osunęła się jak szmaciana lalka.
Kieron zachwiał się, podał więc szybko dziecko Manuelowi. Próbował dotknąć leżącej
nieruchomo Rosy, ale niebezpiecznie przechylił się w tył i gdyby nie Pablo, który podbiegł i
go podtrzymał, z pewnością runąłby na ziemię. Usiłował wziąć się w garść, ale znów mu się
zrobiło słabo. Osunąwszy się na pień, ukrył twarz w rękach. Nie poruszył się, póki nie
podszedł do niego Manuel.
- Kieron... mam wykopać grób?
Pokiwał głową, nie odkrywając twarzy. Był taki zmęczony, tak strasznie zmęczony!
- Dla jednego czy dla dwojga?
- Czy ona... - urwał, nie będąc w stanie wypowiedzieć tych strasznych słów.
- Jeszcze żyje, ale zaraz umrze. Nie mam siły się temu przyglądać.
Kieron siedział z twarzą białą jak kreda, a jego ciało trawiła gorączka. Prastara
dżungla trwała w ciszy, słychać było jedynie tępy odgłos wbijanego w ziemię noża, którym
Manuel wygrzebywał dół.
Kieron wstał i chwiejnym krokiem zbliżył się do chłopca, który pracował zawzięcie,
ocierając co chwila łzy zalewające mu twarz.
- Wybacz mi, Manuelu - rzekł. - Nie udało mi się.
Tylko tyle zdołał z siebie wydusić. Chłopiec potrząsnął głową i szlochając, dalej
grzebał w ziemi.
- Tak, całą odpowiedzialnością za Rosę obarczyłem ciebie.
- Jest nas tyle, wszystkimi naraz nie mogłeś się zająć - nieswoim głosem odpowiedział
mu Manuel.
Kieron ostrożnie wyjął mu nóż z ręki i odłożył na ziemię.
A potem ukucnął i mocno przygarnął do siebie chłopca. Kiedy Manuel zobaczył łzy w
oczach Kierona, całkiem się załamał i wtulając się w swego dorosłego przyjaciela,
rozszlochał się na dobre.
I tak trwali w uścisku długą chwilę: dojrzały biały mężczyzna i mały indiański
chłopiec. Kieron głaskał Manuela po głowie i wpatrywał się w wykopany dołek. Wyobraził
sobie drobne ciałko Rosy, przysypywane coraz grubszą warstwą ziemi, i maleńki samotny
grób w środku dżungli.
- Nie! - krzyknął, targnięty gwałtowną rozpaczą. - Nie! Nie!
Podbiegł do dziewczynek, które roztrzęsione stały przy umierających maleństwach.
Rzuciwszy krótkie spojrzenie na Carlitosa, który leżał tak jak przedtem, z trudem oddychając,
podniósł Rosę i zaczął ją rozbierać. Skurcze zmieniły się w ledwie dostrzegalne drżenie,
jakby organizm nie miał siły już walczyć.
Co robić? zastanawiał się ogarnięty desperacją. Nawet laik by się zorientował, że temu
dziecku pozostało zaledwie parę minut życia. A Carlitos? Ile jeszcze będzie żył? Dzień czy
dwa?
Kieron zagryzł wargi i mruknął coś niezrozumiale. Gdyby nie Rodriquez, te małe
istoty bawiłyby się beztrosko w rodzinnej wiosce, pod opieką swoich rodziców! Tymczasem
słabe i wychudzone leżą tu, w obcym, przerażającym ich świecie, bez żadnej nadziei na
ratunek. A pozostali? Ich przyszłość wcale nie jawi się w jaśniejszych barwach, bo Kieron
O'Donell nie mógł im wiele pomóc.
- Nie dostaniesz ich, Rodriquez! Ani jednego ci nie oddam! - krzyknął nagle, a z oczu
popłynęły mu łzy. - Nie dostaniesz ani jednego mojego dziecka!
Poczuł wielką dumę, nazywając małych Indian swoimi dziećmi.
Zrobił zastrzyk z penicyliny, najpierw Rosie, później Carlitosowi. Potem przygotował
po kolei wszystkie lekarstwa, jakie mu pozostały: sulfamidy, chininę, paracetamol w dawkach
zbyt silnych jak dla drobnych dzieci, ale zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę.
Nie miał wszak nic do stracenia. Pochylając się kolejno nad malcami, zaczął im wykonywać
sztuczne oddychanie metodą usta - usta i masaż serca.
Potem, starannie otuliwszy maleństwa, osunął się na trawę kompletnie wykończony.
Tylko gniew i rozpacz podtrzymywały go jeszcze przy życiu.
- Proszę, dajcie mi Rosę - wyszeptał ostatkiem sił.
Przytulił dziecko do siebie i przykrył połami swej kurtki, by nie marzło.
- Pilnujcie, żeby Carlitos miał ciepło - poprosił przez łzy.
A potem stracił przytomność, trawiony wysoką gorączką.
Gdy się obudził, było już późne popołudnie. Poczuł w sercu wielki żal, gdy dostrzegł,
ż
e w ramionach nie trzyma nikogo.
- Czuwaliśmy przy tobie przez cały czas - odezwał się z dumą Pablo. - Nawet jednej
musze nie pozwoliliśmy usiąść!
- Dziękuję - wyszeptał Kieron, szukając spojrzeniem Manuela, a gdy go ujrzał,
zapytał: - Już?
- Co już?
- Nie utrudniaj mi. Czy Rosa?
W tej samej chwili twarzyczki wszystkich dzieci się rozpromieniły.
- Rosa żyje! - zawołał Manuel. - I zjadła nawet trochę bananów. Teraz śpi.
Kieron nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
- A Carlitos?
- Nie wiemy, co z nim, ale chyba boli go brzuch.
Nic dziwnego, pomyślał Kieron. Po tej końskiej dawce leków, jaką mu
zaaplikowałem!
- Teraz właściwie jest z nim tak jak przedtem. Nie wygląda ani lepiej, ani gorzej -
uśmiechnął się Manuel.
- To znaczy, że oboje żyją?
- Oboje! Zasypaliśmy dół, wszyscy razem.
- Dziękuję, dzieci - rzekł Kieron ochrypłym głosem.
- To my chcemy ci podziękować - szepnął Manuel.
- W takim razie podziękujmy sobie nawzajem - zaśmiał się, przymykając oczy.
- A jak ty się czujesz, Kieron? - zapytała Teresa.
- Dobrze - uśmiechnął się, dotykając swojej ręki. - Trochę jest jeszcze drętwa, ale poza
tym nic mi nie dolega. Taki jestem szczęśliwy, dzieci, taki szczęśliwy. - I usadowiwszy się
wygodniej, dodał: - Posłuchajcie, co mam wam do powiedzenia, jestem ciekaw waszej opinii.
Wszyscy przysunęli się bliżej, Antonio zaś niemal wdrapał mu się na kolana.
- Nie bardzo mam chęć odchodzić od tego drzewa, które daje nam pokarm.
- Zostaniemy tu na noc? - spytała Teresa z przerażeniem. - A jeśli wróci ten
drapieżnik?
- Odeszliśmy spory kawałek od miejsca, gdzie nocowaliśmy wczoraj. Wnet zapadnie
zmierzch, a to miejsce nadaje się na nocleg.
Dzieci westchnęły przestraszone. Ten pomysł nie podniósł ich na duchu.
- Ale pomyślałem o czymś jeszcze - ciągnął. - Będę szczery, w takim tempie nie
mamy szans dojść do wioski indiańskiej bez jedzenia i wody, a do tego z dwojgiem chorych
dzieci.
- To prawda, Kieron - przerwał mu Manuel. - Nie chcieliśmy ci marudzić, ale strasznie
chce nam się pić.
Kieron uśmiechnął się krzywo.
- Mnie też. W dżungli rosną dwa gatunki roślin, z liści których można wyssać płyn, ale
tutaj ich nie widziałem. Póki co, do rzeki nie przedrzemy się przez tę gęstwinę, a poza tym nie
bardzo wierzę w czystość wód.
- W takim razie co zamierzasz?
Popatrzył na zalęknione twarze dzieci.
- Jest pewien sposób, który mógłby rozwiązać nasze problemy. Ale uprzedzam, że nie
jest prosty. Kilka kilometrów stąd las się przerzedza i możliwe jest dojście nad brzeg rzeki.
Gdybyśmy mieli tratwę...
- Tak! - wykrzyknął entuzjastycznie Pablo.
- Spokojnie! Niełatwo zbudować tratwę dla ośmiu osób, która utrzyma się na rzece.
Na dodatek bez odpowiednich narzędzi. Będzie trzeba was wszystkich przywiązać, żeby
woda nikogo nie zmyła na tych odcinkach, gdzie nurt jest bardzo bystry.
- Poradzimy sobie - oświadczył pewnym głosem Manuel. - Sądzisz, że dzięki temu
zyskamy dużo czasu?
- Oczywiście. Jeśli jutro rano tratwa będzie gotowa, przed wieczorem dopłyniemy do
celu.
- W takim razie na co czekamy? - zapytał Pablo i poderwał się z miejsca. -
Zaczynajmy od razu!
- Stój, głuptasie! Chyba rozumiesz, że nie zaczniemy budować tratwy tutaj. Musimy
dojść najpierw na brzeg rzeki.
Dzieci zaczęły gwałtownie namawiać Kierona, by ruszyli tam jeszcze przed
wieczorem. Śmiertelnie przerażał ich las, w którym się znajdowali, gotowe były więc
zrezygnować z bananów na śniadanie, byleby tylko opuścić to miejsce. Poczuły nagły
przypływ sił, gdy nowa nadzieja zakiełkowała w ich sercach.
Kieron uległ im w końcu, choć trochę niechętnie. Przykazał jednak, by najedli się
najpierw do syta, ale ponieważ dzieciom bardziej chciało się pić, szybko zrezygnowały z
posiłku. Kieron wziął Antonia na barana, a Carlitosa na ręce. Polecił Manuelowi iść przodem,
by przez cały czas obserwować Rosę.
Chociaż było już późno, dzieci szły lekkim krokiem. Kieron, prawdę powiedziawszy,
nie miał wielkiej nadziei w powodzenie planu, nie chciał jednak gasić zapału swych
podopiecznych. Z rozmów, jakie prowadziły między sobą, wywnioskował, że znają się trochę
na budowie tratw i w duchu je błogosławił. I takie dzieci nauczyciele w szkole nazywają
prymitywnymi!
Przez całą drogę Pablo był niezwykle aktywny. Biegał, skakał, to zostawał w tyle, to
znowu biegł z przodu. Drażnił się z Antoniem, wkładał dziewczynkom za sukienki liście i
gałęzie, aż w końcu Kieron musiał przywołać go do porządku, obawiając się, że jeszcze przez
przypadek wrzuci dzieciom za ubrania jakieś owady, do których po ostatnich przeżyciach
nabrał awersji. Pablo tylko na moment się uspokoił, by zaraz znów rzucać kamykami w
korony drzew. Teraz dopiero Kieron zrozumiał wcześniejsze słowa Manuela, że mniejszy
kłopot jest z chorym, a przez to spokojnym Pablem.
Szli już jakiś czas, gdy nagle Kieron przystanął gwałtownie niczym rażony gromem.
Przypominał sobie czas spędzony z Susan, o której zresztą nie przestawał myśleć w dzień i w
nocy, a także wydarzenia ostatnich dni. Zlekceważył polecenie Rodriqueza i nie zlikwidował
ocalałych z powodzi dzieci indiańskich, na dodatek prowadzi je do stolicy. Czy może to
zagrozić wysokiej pozycji Rodriqueza? I nagle skojarzył dwa fakty. Susan... przecież
wystawił na niebezpieczeństwo życie Susan! Bezmyślnie opowiedział dziewczynie o wiosce
indiańskiej zatopionej przez rzekę, którą Rodriquez skierował do doliny. Mówił też o
dzieciach. Jak mógł być taki nierozsądny? Skoncentrowany na własnych problemach, nie
przewidział konsekwencji swego postępowania. Susan miała zostać powiadomiona o jego
zaginięciu w górach i otrzymać pieniądze. Znał jednak tę dziewczynę na tyle, by wiedzieć, że
enigmatyczne wyjaśnienia jej nie zadowolą i że poruszy niebo i ziemię, by go odnaleźć.
Zapewne zwróci się do wielu instytucji z prośbą o udzielenie pomocy w poszukiwaniach tego,
który tak bezwstydnie ją oszukał i zrobił z siebie bohatera. Niewykluczone, że najpierw uda
się do Juana Rodriqueza!
Oparłszy dłoń o pień drzewa, jęknął:
- Juan Rodriquez! Przecież ten drań nie zawaha się ani chwili, by usunąć kolejne
zagrażające mu niebezpieczeństwo! A jaki to kłopot dla niego zniszczyć młodą dziewczynę z
obcego kraju? Młodą dziewczynę, która nosi pod sercem niewinną istotę!
Czy Rodriquez odbierze mi wszystko, co mam? pomyślał z rozpaczą.
Dzieci otoczyły go kołem i patrzyły zalęknione.
- Co się stało? - spytał Manuel ostrożnie. - Poczułeś się gorzej?
Jak przez mgłę Kieron widział dziesięciolatka, który podczas tej wyprawy był jego
największą podporą. Położył mu rękę na ramieniu, a potem mocno przytulił chłopca do siebie.
- Nie, Manuelu. Ale muszę się śpieszyć, żeby dotrzeć jak najszybciej do stolicy.
Natychmiast... Muszę... Rodriquez... Nie ma chwili do stracenia!
Manuel spuścił wzrok.
- Przeszkadzamy ci, Kieron?
- Wy? Mielibyście mi przeszkadzać? - zaprotestował - To przecież dzięki wam
poczułem, że życie ma sens. Manuelu, przez tyle lat tłukłem się po świecie, ocierając się
nieustannie o śmierć i nienawiść. Ale teraz już z tym koniec! Podjąłem taką decyzję dzięki
wam i pewnej niepozornej dziewczynie ze Szwecji. Niestety, Rodriquez chce zniszczyć
wszystkich, których kocham. Nie pozwolę mu na to!
- Dlaczego chce zabić dziewczynę ze Szwecji?
- Dlatego, że dowiedziała się przypadkiem o przestępstwie, jakiego się dopuścił.
- Myślisz, że dziewczyna się nie domyśli, jaki on jest groźny? - zapytał Manuel po
chwili zastanowienia.
Kieron nagle ujrzał całą sprawę w innym świetle. Słowa Manuela zabrzmiały
sensownie. Przecież Susan jest mądra i na pewno nie da się zwieść obłudnemu Rodriquezowi.
Poczuł gwałtowną ulgę i roześmiał się na cały głos. Ruszyli dalej w szybkim tempie, bo teraz,
gdy starsze dzieci nie dźwigały bagażu, a młodsze były niesione, mogli trochę przyspieszyć.
Dokuczało im jedynie straszne pragnienie.
Dotarli do rzeki, zanim zapadł zmrok, i zatrzymali się na nocleg w skalnej jaskini.
Dziewczynki z przejęciem rozłożyły na ziemi plecione maty i w grocie od razu zrobiło się
przytulniej. Dzieci na wyścigi starały się przygotować najlepsze posłanie dla Kierona.
Oznajmił im jednak, że w nocy będzie trzymał straż przy wejściu, by nie zaskoczył ich żaden
drapieżnik, co maluchy przyjęły z wyraźną ulgą.
Oparty o skałę, nie spuszczał wzroku z pogrążonych we śnie dzieci. Dopiero wraz z
nastaniem świtu pochłonęła Kierona cudowna gra kolorów nad rzeką i lasem, a jego myśli
znów poszybowały do Susan. Któregoś równie pięknego ranka obudził się pierwszy i patrzył
na śpiącą dziewczynę. Jej długie rzęsy kładły się cieniem na policzki. Tak bardzo poruszyło
go to wspomnienie, że aż wstrzymał oddech. Teraz już nie myślał o tym, jak złym
człowiekiem jest Rodriquez. Dręczyło go coś, co lękał się nazwać. Słowa Manuela o
nieszczęśliwej matce Carlitosa... Takiej samotnej... Nie, lepiej o tym nie myśleć!
Pablo wyczołgał się z jaskini i usiadł obok Kierona. Trząsł się z zimna, więc Kieron
owinął go swym ponchem.
- Ale pięknie! - zachwycił się Pablo. - Spójrz na ptaki, które wyfruwają z mgły
unoszącej się nad rzeką!
- Tak, a jakie piękne są drzewa i zarośla w świetle poranka!
- Zupełnie jak w bajce - westchnął zachwycony chłopiec.
Właściwie z Pablem Kieron miał dotąd najmniejszy kontakt. Teraz chłopiec, tak
bardzo cierpiący z powodu zatrucia pokarmowego, wrócił wreszcie do zdrowia.
- Czy w nocy nie kręciły się tu żadne zwierzęta? - dociekał malec.
- Nie, tu nie, ale z wodopoju w dole rzeki dochodziły różne odgłosy.
- A nasze zwierzę? - Pablo popatrzył na niego w napięciu.
- Nie słyszałem jaguara. Zresztą trochę się też zdrzemnąłem.
Po chwili milczenia Pablo zapytał:
- Jak myślisz, Kieron, dojdziemy?
Na twarzy mężczyzny odmalowały się przez moment wszystkie wątpliwości, jakie
nim targały, ale odpowiedział lekkim tonem:
- Miejmy nadzieję! W każdym razie gorąco w to wierzę.
- Ze względu na nas czy ze względu na siebie?
- Ze względu na nas wszystkich Ja także pragnę żyć. - I dodał po chwili: - Teraz.
- Jeśli dojdziemy, co się z nami stanie?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wam pomóc. Pragnę jedynie waszego dobra.
A ty sam, Pablo, czego pragniesz? - zapytał go Kieron.
- Chcę zostać z tobą - odpowiedział chłopiec wprost.
Kieron roześmiał się.
- Nie jestem pewien, czy to się da zrobić, ale możesz być pewien, że będę się starał, by
sąd uznał mnie za waszego prawnego opiekuna. Będę was odwiedzał tak często, jak to
możliwe.
Jak mogę snuć przed tym dzieckiem wizję przyszłości, która może nigdy nie
nadejdzie? przeraził się w duchu. Jak zbuduję tratwę bez narzędzi, jak przepłynę z dziećmi
rzeką, której przecież nie znam? Naraz ogarnęło go zmęczenie i pesymizm. Wydało mu się,
ż
e porywa się z motyką na słońce.
- Pytałem właściwie, gdzie najbardziej chciałbyś mieszkać, w stolicy, w górach czy
może jeszcze gdzieś indziej.
- Na pewno nie tu, nie lubię tego lasu. Ale nie umiem ci odpowiedzieć, Kieron.
Słyszałem wiele ciekawych opowieści o stolicy. O kinach, pojazdach, które same się
poruszają, czy to naprawdę możliwe?
Kieron pokiwał z uśmiechem głową.
- O światłach, które zapalają się, gdy nacisnąć na guzik. A w ogóle to chcę zostać
ż
ołnierzem, chciałbym strzelać z karabinu. Chyba jednak najpierw muszę zobaczyć miasto,
zanim się zdecyduję.
- Bardzo rozsądnie - pochwalił Kieron.
Chłopiec zmarszczył nos.
- Esmeralda chce się tam dostać za wszelką cenę, ale ja nie wiem. Wydaje mi się, że u
nas w górach jest pięknie.
- Tak, ale może trochę samotnie?
- Dzieci tak nie myślą. Ale jak tylko dorosną, zaczynają się niecierpliwić i chcą odejść
do ludzi.
- Tak jest na całym świecie. - Kieron pogłaskał chłopca po głowie. - Przynajmniej tak
było ze mną.
Pablo odwrócił się i popatrzył mu w oczy.
- Ty też wyjechałeś ze swojego rodzinnego miasta?
- Tak, dawno temu. Nie jest ci zimno?
- Nie, ale całkiem zaschło mi w gardle.
Kieron westchnął. Tuż obok płynęła rzeka, ale czy picie z niej wody nie jest zbyt
ryzykowne? Nie chciał kolejnej infekcji w tej gromadce wyczerpanych dzieci.
ROZDZIAŁ X
Dzieci okazały się wprost niezrównane w pokonywaniu trudności. Co prawda
propozycje Antonia były bardziej fantastyczne niż praktyczne, ale czy można tak wiele
wymagać od czterolatka? Mali Indianie pracowali jak mrówki, znosili liany i kawałki drewna,
i pomagali swymi nożykami przycinać na odpowiednią długość pnie drzewa balsa. Ta praca
doprawdy wymagała nie lada cierpliwości. Kieron z niekłamanym podziwem obserwował ich
zapał. Kiedy szukał odpowiednich pni na tratwę, natknął się na źródełko. Był to
najpiękniejszy podarunek, jaki mógł im zesłać los. Pili, nie mogąc się nasycić, a Kieron ciągle
nie pojmował, skąd te dzieciaki, wycieńczone i zdrożone, brały siły, by znieść takie trudy.
Najgorzej było z Carlitosem, flegma cały czas spływała mu do gardła i zatykała
tchawicę, a chłopczyk, skrajnie osłabiony, nie mógł jej odkrztusić. Leżał, nie otwierając oczu,
i dawno się już przestał uśmiechać.
Stan zdrowia Rosy natomiast trochę się poprawił, chociaż dziewczynka nadal
popłakiwała żałośnie. Kieron przez cały czas czuwał przy niej, lękając się nowego ataku
kolki.
Starsze dzieci natomiast stały się dużo bardziej żywotne. Esmeralda, gdy na moment
została bez pracy, wdrapała się na drzewo i rozsiadłszy się wygodnie na gałęzi, zaczęła
wyśpiewywać na całe gardło dość frywolne piosenki. Teresa, wyraźnie zgorszona, nakazała
jej przestać, ale Kieron roześmiał się tylko, próbując udobruchać srogą dziewczynkę.
- Niech śpiewa - powiedział. - Trochę radości wszystkim nam się przyda. Dość już
przeżyliśmy smutków.
Teresa zacisnęła usta, a potem zaczęła demonstracyjnie nucić pieśń, która była
wprawdzie znacznie piękniejsza niż przyśpiewki Esmeraldy, ale nawet w połowie nie tak
zabawna.
Po południu, gdy słońce prażyło najmocniej, tratwa była gotowa. Nie prezentowała się
może szczególnie imponująco, ale co najważniejsze, utrzymywała się na wodzie. Kieron
wiele razy dokładnie sprawdzał wszystkie wiązania, nim uznał, że można na nią wsiąść.
Sam sporządził i umocował na tratwie dwie drabinki, z których był bardzo dumny.
Umieścił je po bokach, między nimi posadził dzieci i przywiązał je mocno, by fala ich nie
zmyła. Wreszcie chwycił w dłoń wiosło, które miało mu służyć także jako ster. Zaparł się
mocno stopami, by nie wpaść do wody.
Niepoprawny ze mnie optymista, pomyślał. Przecież jeśli tratwa się wywróci, dzieci
się potopią, nim zdążę ponownie postawić na wodzie tę ciężką konstrukcję.
Ale przecież nie mógł ich posadzić bez zabezpieczenia. Czy utrzymałyby się, gdy
tratwą zacznie trząść i kołysać na wszystkie strony? Usiłował sobie przypomnieć, jaka jest ta
rzeka. Niestety, nigdy nią nie płynął, jedynie wędrował jej brzegami, ale wydawało mu się, że
na tym odcinku nie powinna być groźna. Jedynie w górnym swym biegu płynęła rwącym
nurtem. W tych rejonach nie żyły krokodyle ani krwiożercze piranie. Może więc jakoś im się
uda?
Właściwie lepiej byłoby ruszyć o świcie i mieć przed sobą cały dzień, ale czas naglił.
Brakowało im jedzenia, a stan zdrowia najmłodszych dzieci nadal był bardzo niepewny.
Kieron obawiał się, że znów może nastąpić kryzys. Najbardziej jednak lękał się o Carlitosa.
Jak malec przy tych swoich kłopotach z oddychaniem, zniesie kolejne trudy? Co będzie, jeśli
woda chluśnie mu w twarz i dostanie się do płuc?
Chyba oszalałem, podejmując takie ryzyko, pomyślał. Jak mogę wierzyć, że uda mi
się cało i zdrowo spłynąć z siedmiorgiem dzieci w dół nie znanej mi rzeki? Ale czy mam
jakieś inne wyjście?
Oddalili się od brzegu i za późno było już na takie rozważania. Bystry nurt uniósł
tratwę i wnet stracili z oczu jaskinię, w której nocowali. Posuwali się bardzo szybko, szybciej,
niż Kieron przypuszczał. Strach chwytał go za gardło, gdy słyszał, jak trzeszczą wiązania.
Dzieci siedziały skulone, trzymając się kurczowo poręczy, aż im zbielały kostki. Z ich
rozszerzonych oczu wyzierał strach. Carlitos i Rosa zdani byli teraz na siebie, bo Kieron nie
mógł wypuścić z rąk steru. Posadził dwoje maluchów odwróconych plecami do siebie i
przywiązał w zasięgu ręki w miejscu, które wydawało mu się najbezpieczniejsze. Tylko czy w
ogóle na tratwie jest takie?
Płynęli w takim tempie, że drzewa i zarośla wprost migały im przed oczyma. Kieron
koncentrował całą swoją uwagę na tym, by omijać wystające kamienie i pojawiające się nagle
terasy.
Jeśli nam się powiedzie, zaoszczędzimy mnóstwo czasu, pomyślał z radością,
wyostrzając wszystkie zmysły. W ciągu dziesięciu minut pokonali odległość, jaką
przemierzali zwykle pieszo przez cały dzień.
Antonio zaczął krzyczeć, ale Kieron przykazał mu, by zamknął buzię, bo może się
zachłysnąć wodą. Starsi chłopcy siedzieli spięci, a dziewczynki, zaciskając powieki, skuliły
się w sobie.
Ale oto nurt osłabł i teraz tratwa sunęła leniwie. Wszyscy się odprężyli i uśmiechnęli
ostrożnie do siebie. Tratwa płynęła. Poza tym że bagaże i ubrania mieli przemoczone,
wszystko poszło znakomicie. Rosa płakała przestraszona, ale Kieron nie zwracał na to uwagi,
bo i tak nie był w stanie zrobić nic, by ją uspokoić. Carlitos siedział jak w półśnie z głową
wciśniętą w ramiona. Oczy nadal miał zamknięte, przysłonięte przemoczoną grzywką. Jaki on
ś
liczny, pomyślał Kieron i poczuł ból w sercu. Tak bardzo chciał pomóc temu dziecku, a tak
niewiele mógł.
- Co tak powoli? - zaczął narzekać Pablo.
- Ciesz się z tego! - zawołał do chłopca. - Ja w każdym razie jestem zadowolony, że
nurt osłabł.
- Popatrzcie! Tam na drzewie! - krzyknęła Teresa i wskazała na dryfujący pień, na
którym owinęła się ogromna anakonda.
Dzieci bardzo się wystraszyły, na szczęście Kieron zdołał skręcić. Ale oto tratwa znów
zaczęła płynąć szybciej. Rzeka wyraźnie się zwęziła, a jej nurt stał się bardziej wartki.
Piaszczyste brzegi tworzyły teraz strome urwiska. Kieron nie pamiętał, by kiedykolwiek
wędrował w tych okolicach. Było jednak już za późno, by się wycofać.
- Trzymajcie się! - zawołał do dzieci. - Tereso, módl się do Najświętszej Panienki!
Skinęła z powagą i poruszając wargami, szeptała cicho słowa modlitwy.
Nagle porwał ich silny prąd i zniósł ku skałom, zza których dochodził potężny grzmot.
Boże, tylko nie wodospad! przeraził się Kieron, zdając sobie sprawę, że nie mają
ż
adnych szans, jeśli dostaną się w spadające z hukiem masy wody.
Kurczowo ściskając wiosło, kątem oka dostrzegł, że teren się obniżył, a brzegi
złagodniały. Skąd na tym odcinku rzeki wodospad? zastanawiał się, patrząc na spienioną
wodę.
Raz kozie śmierć! Zobaczymy, co warta jest ta tratwa! pomyślał Kieron, zaciskając
mocno dłonie na wiośle sterującym.
I wtedy nastąpił pierwszy mocny wstrząs, tratwa nadziała się na podwodną skałę.
Zatrzeszczały wiązania, dziećmi szarpnęło w przód, na szczęście żadne nie wypadło.
Chlusnęła na nie potężna fala, ale Kieron w ostatniej chwili zdążył zdjąć z wiosła lewą rękę i
zasłonić Carlitosowi usta i nos. Tratwa zatańczyła na wodzie, ale zdołała utrzymać się na
powierzchni, zaraz jednak znów porwał ją bystry nurt. Dzieci uczepiły się kurczowo drabinki
i zacisnęły mocno wargi, by się nie zachłysnąć. Tratwą rzucało, skłębione wiry próbowały
wciągnąć ją w głąb. Kieron chwycił mocniej wiosło, pełen obaw, czy woda go nie połamie.
Na środku wzburzonej rzeki dostrzegł pokaźną skałę. Znosiło ich wprost na nią,
dosłownie w ostatniej sekundzie szarpnął wiosłem i skręcił w lewo. Dzieci krzyknęły
zatrwożone. Tratwa runęła stromo w dół. Kieron przechylił się z całych sił do tyłu, aby ją
zrównoważyć.
Na szczęście silny prąd ustąpił równie gwałtownie, jak się pojawił. Tratwa, zanurzona
przednią częścią, płynęła dalej. Kieron zauważył, że poluzowały się wiązania z prawej strony,
blisko Manuela i Esmeraldy. Nie mógł jednak na razie nic z tym zrobić. Pozostawało mu
wierzyć, że bale nie rozsuną się zbyt szybko.
Koryto rzeki znów się poszerzyło, a brzegi stały się łagodne. Antonio, kaszląc,
wypluwał wodę, podobnie dziewczynki. Zmagania z żywiołem trwały zaledwie kilka minut,
ale Kieron ze zgrozą pomyślał, że dla Carlitosa te chwile mogły się okazać brzemienne w
skutki. Pochylił się nad chłopcem jednak dopiero wtedy, gdy mógł wypuścić na moment
wiosło. Malec dyszał ciężko, usiłując złapać oddech.
- Odkaszlnij, Carlitos! - zawołał Kieron, z radością przyjmując tę nikłą oznakę życia.
Poklepał chłopca mocno po plecach. - Odkaszlnij!
Ku zaskoczeniu wszystkich Carlitos otworzył oczy i popatrzył przytomnie.
Kieron rzucił spojrzenie przed siebie i stwierdził, że na razie rzeka nie szykuje im
ż
adnych niespodzianek.
- Spróbuj odkaszlnąć, Carlitos - prosił.
Chłopiec nabrał oddechu i nagle zaniósł się straszliwym kaszlem.
- Dobrze! - pochwalił go Kieron. Uśmiechnął się, podtrzymując jedną ręką dwulatka,
który wypluwszy flegmę i wodę, zaczął oddychać swobodniej.
Poprzednim razem także odzyskał przytomność pod wpływem szoku, pomyślał
Kieron, zatroskany, że nie wie, co naprawdę dolega temu chłopcu.
- Ki - on - szepnął Carlitos uśmiechając się do niego, a odwracając głowę w stronę
Antonia ochrypłym głosem dodał: - Toni...
Kieron ze wzruszenia poczuł ścisk w gardle. Ale Carlitos znów zamknął oczy, a głowa
opadła mu na bok. Słyszeli jednak, że oddycha, i to było najważniejsze.
- Bale się rozsuwają - powiedział zdenerwowany Manuel.
- Widzę, miejmy nadzieję, że jeszcze przez chwilę wiązania wytrzymają.
Rzeka teraz płynęła spokojnie, tratwa sunęła powoli po lekko pofalowanej
powierzchni. Gdy zepchnęło ich na mieliznę, Kieron zszedł na piasek, żeby naprawić tratwę.
Najwyższy czas, bowiem Manuel siedział już całkiem zanurzony w wodzie. Wiążąc na nowo
poluzowane bale, Kieron ze zdziwieniem stwierdził, że jednak nurt wciąż jest wartki.
Rzeczny prąd szarpał go i popychał, jakby chciał go ze sobą porwać. Ruszyli dalej dopiero
wtedy, gdy tratwa znów była sprawna.
Brzegi rzeki wciąż się zmieniały. Opuścili tereny tropikalnej dżungli, las się
przerzedził i tu i ówdzie dostrzegali na lądzie rozległe łąki.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Dzieci coraz gorzej znosiły rejs. Przemoczone do
suchej nitki, stały się niespokojne i marudne, doskwierał im też głód. Kieron przyjmował z
wyrozumiałością ich skargi. Przecież i tak były bardzo dzielne, znosząc tyle trudów. On
zresztą też z wolna tracił cierpliwość.
Nagle Manuel zawołał:
- Popatrzcie! Domy! To jakaś osada. Kieron, dotarliśmy do celu!
Na twarzy Kierona odmalowała się ulga i radość. Musiał mieć dość zabawną minę, bo
aż dzieci się roześmiały, ale i one były szczęśliwe.
Gdy wreszcie stanęli na, brzegu, przedstawiali sobą doprawdy żałosny widok.
Przemoczone, zmęczone dzieci, zbite w gromadkę wokół mężczyzny, na którego rękach
spoczywał jeszcze jeden malec.
Ze wszystkich stron nadchodzili Indianie, zdumieni osobliwymi gośćmi.
- Znalazłem te dzieci wysoko w górach - wyjaśnił krótko Kieron. - Tylko one ocalały z
katastrofy. Od prawie trzech tygodni nie dojadają. Dostaniemy trochę mleka?
Indianie w osadzie okazali się niezwykle życzliwi. Postawili na nogi wszystkich
współmieszkańców i nim upłynęło parę minut, przynieśli suche ubrania dla znużonych
przybyszów. Zebrani ciasno w największej chacie, wysłuchali opowieści Kierona. Załamując
ręce, przeklinali Rodriqueza i ze łzami w oczach tulili cudem ocalałe dzieci.
Okazało się, że z tej właśnie osady pochodziła matka Teresy. Dziewczynka nie miała
o tym pojęcia, ze zdumieniem więc wpatrywała się w otaczających ją ciasnym kręgiem
dziadków i liczne kuzynostwo, którzy wprost wychodzili z siebie, starając się dogodzić
dziewczynce. Natychmiast też zapadła decyzja, że mała zostanie u nich.
Kieron spojrzał na Teresę, trochę zakłopotaną, ale i dumną z zamieszania, jakie
wywołało jej przybycie. Nie przestawała jednak rzucać błagalnych spojrzeń w stronę Kierona,
który pragnął zawołać, że te wszystkie dzieci są jego. Złapał Teresę za rękę i przytrzymał
mocno, a w twarzy dziewczynki wyczytał, że także przeżywa rozterki.
Ale ponieważ w tej kwestii musiał zwyciężyć rozsądek, Kieron pokiwał głową na
znak, że się zgadza.
- Wspaniale! - rzekł, zwracając się do krewnych Teresy. - Najpierw jednak wszystkie
dzieci muszą przejść dokładne badania w szpitalu. Trzy tygodnie, podczas których nie miały
prawie co jeść, to nie żarty.
Indianie pokiwali głowami ze zrozumieniem.
- Teresa to niezwykle mądra i dzielna dziewczynka - uśmiechnął się Kieron ciepło. -
Jest chyba najpoważniejsza z całej gromady, a przy tym bardzo pobożna.
- To dobrze - odezwała się jej babcia. - Matka Teresy, świeć, Panie, nad jej duszą, też
była taka.
- Chyba możemy uznać, że najgorsze mamy za sobą. - Kieron uśmiechnął się do
dziewczynki i podsunął ku niej otwartą dłoń.
Dziewczynka rozpromieniła się i podała mu różaniec.
- Tak bardzo się bałam, że nie zapytasz o niego!
- Sądzisz, że mógłbym zapomnieć o najpiękniejszym podarunku, jaki kiedykolwiek mi
ofiarowano? O, nie! Bardzo ci dziękuję, że przechowałaś go dla mnie podczas wyprawy przez
góry. Nikt nie potrafiłby z niego uczynić lepszego pożytku.
Teresa skinęła głową i z powagą rzekła do babci:
- Najświętsza Panienka wiele razy przyszła nam z pomocą!
- O ile to nie była twoja zmarła mama - szepnęła staruszka.
Na chwilę zapadła cisza, którą przerwały słowa Kierona:
- Kupię ci, Tereso, nowy różaniec, ten pragnę zachować dla siebie.
Oczy Teresy zapłonęły radością.
- Dostanie różaniec od nas - wtrąciła babcia. - Señor O'Donell nie musi pan sobie
zawracać tym głowy. Uczyniłeś już aż nadto!
W ich rozmowę wdarł się płacz Rosy.
- Nie wiem, co robić z tym dzieckiem - pożalił się Kieron zmartwiony. - Przez całą
drogę tak popłakiwała, a potem miała straszny atak kolki. Nie mam pojęcia, czy to na skutek
niedożywienia, czy może jest to coś gorszego.
- Biedactwo, jest taka maleńka i chudziutka - odezwała się jakaś kobieta. - Pewnie
karmiłeś ją tym samym, co pozostałych?
- Nie miałem innego wyjścia - westchnął Kieron.
- Takie maleństwo potrzebuje naturalnego pokarmu - stwierdziła i odeszła na bok
naradzić się z innymi kobietami.
Jedna z nich, ożywiona, krzyknęła:
- Consuela! Sprowadźcie Consuelę!
- A kim ona jest? Szamanką? - spytał z lękiem Kieron.
- Nie - uspokoił go ktoś z boku. - To młoda matka, która przedwczoraj straciła swoje
trzytygodniowe dziecko.
- Rozumiem - Kieron skinął z powagą głową.
W drzwiach pojawiła się Indianka niezwykłej urody, z twarzą naznaczoną rozpaczą.
Spojrzawszy na Rosę, wzięła ją w ramiona i bez słowa przeszła z nią do sąsiedniej izby.
- Wszystko będzie dobrze, señor - rozgadały się kobiety. - One potrzebują siebie
nawzajem.
Kieron pochylił głowę, bo akurat ta dziedzina życia stanowiła dla niego kompletną
zagadkę.
Potem mieszkańcy wioski zaczęli przygotowania do uroczystości. Na długim stole
postawili tyle smakowitych potraw, że nawet ta wygłodniała gromadka nie była w stanie
spożyć połowy przyniesionych dań. Wspomagali ich jednak Indianie, dla których był to
znakomity pretekst do świętowania. Kieron podniósł do ust naczynie, do którego nalano mu
tequili, uznawszy, że zasłużył sobie na ten trunek. A dzieci, które od tak dawna nie miały
możliwości najeść się do syta, nie mogły oderwać się od jadła. Znużony Antonio zasnął przy
stole, zaciskając w jednej rączce kawałek ciasta, drugą zaś trzymając dłoń Kierona.
Kiedy Carlitos się ocknął, podano mu letnie mleko. Chłopiec uśmiechnął się anielsko,
przyprawiając o łzy wzruszenia stojących obok Indian.
Chwilę później pojawiła się Consuela, trzymając na ręku śpiącą Rosę.
- Señor - zwróciła się błagalnie do Kierona. - Czy mogłabym ją zatrzymać?
Jeszcze jedno dziecko chcą mi odebrać! krzyczało wszystko w jego duszy. Kieron
zdawał sobie sprawę, że nie będzie mógł zatrzymać malców, za każdym razem jednak, gdy o
tym pomyślał, czuł się tak, jakby ktoś mu wbijał nóż w serce.
Zagryzł wargi. W sprawie Teresy nie było wątpliwości, gdyż miała się nią
zaopiekować rodzina, ale oddać Rosę całkiem obcym ludziom?
- A co na to twój mąż?
- Pytałam go i nie ma nic przeciwko temu. Nasze maleństwo urodziło się z ciężką
wadą i lekarz powiedział, że nie powinnam rodzić więcej dzieci.
Obok Consueli stanął młody Indianin. Skinął głową na potwierdzenie słów żony.
- Będziemy dobrzy dla małej - zapewnił. - Jeśli tylko señor się zgodzi, by u nas
została.
Kieron rzekł wolno, z namysłem:
- Przedłożę waszą prośbę władzom, które będą rozstrzygać sprawę dzieci. Myślę, że
ustosunkują się do niej pozytywnie. Rozumiecie chyba jednak, że sam nie mogę podjąć takiej
decyzji. Póki co Rosa musi zostać poddana obserwacji w szpitalu.
- Señor, proszę... - Consuela patrzyła na niego uporczywie, a jej głos zadrżał.
- Rozumiem. Mogłabyś pojechać razem z nami do szpitala, żeby być przy małej? Musi
tam pobyć zapewne kilka dni.
- Ależ oczywiście! Niczego bardziej nie pragnę! - Twarz kobiety się rozpromieniła.
A więc dwoje dzieci znalazło już opiekunów, pomyślał targany sprzecznymi
uczuciami.
Trafią do dobrych ludzi, a warunki ich życia nie zmienią się drastycznie w stosunku
do tego, do czego przywykły. Nie było tu wokół dżungli, która wzbudzała w nich strach, a
jedynie równina, na której znajdowały się poletka uprawne i rzeka i mieszkali ludzie tej samej
rasy.
Dzieci jadły i jadły, aż niektóre z nich rozbolały brzuchy, a Kieron sięgnął po jeszcze
jedną szklaneczkę z tequilą.
Nie wiedział, że Indianie wyprowadzili motocykl, z którego byli bardzo dumni, i jeden
z nich pojechał do stolicy jeszcze tego wieczoru. Udał się wprost do siedziby organizacji
broniącej praw Indian i opowiedział o całym zdarzeniu. Urzędnicy, którzy zlekceważyli
wcześniej historię Susan, teraz natychmiast podjęli odpowiednie działania. Ze skruchą
wyznali, że pomylili się trochę w ocenie Kierona O'Donella. Zobowiązali się poinformować o
wszystkim władze i media. Jeden ze skorumpowanych pracowników ministerstwa
dowiedziawszy się, co się szykuje, natychmiast zatelefonował do Juana Rodriqueza...
Wieczorem w niewielkim kościółku w wiosce indiańskiej odprawiono nabożeństwo za
dusze zmarłych. Przybyli wszyscy mieszkańcy. Kieron i dzieci jednak nie uczestniczyli w
modlitwach, gdyż zasnęli kamiennym snem. Poczucie bezpieczeństwa, a w przypadku
Kierona parę szklaneczek tequili, zapewniły im spokojny sen...
Następnego dnia ruszyli do stolicy jedyną ciężarówką, jaka była w osadzie. Zmieścili
się wszyscy: Kieron wraz z podekscytowanymi dziećmi, Consuela, babcia Teresy, szofer i
jeszcze parę innych osób, które czuły się związane ze sprawą. Consuela usiadła w szoferce,
trzymając na kolanach spokojną i zadowoloną Rosę. Kieron siedział z tyłu z Carlitosem na
rękach, a wokół niego stłoczyły się wpatrujące się w niego z uwielbieniem maluchy. Syte i
wesołe wymachiwały na pożegnanie mieszkańcom osady.
Manuel, Esmeralda i Pablo odśpiewali cały swój repertuar, a Kieron zachęcał je, by
nie przestawały.
Carlitos budził się coraz częściej i dłużej pozostawał przytomny. Kieron pilnował
wówczas, by chłopiec odkasływał flegmę. Samo przeziębienie nie było takie groźne, jak
zaburzenia w oddychaniu, które powodowało.
Boże! Pozwól nam go zachować przy życiu. Tyle walczyliśmy o niego, niech nam nie
zgaśnie teraz po drodze! modlił się w duchu.
Carlitos tymczasem spoglądał na niego łagodnie i oddychał płytko, ale nakarmiony
dobrze poprzedniego dnia, wydawał się trochę silniejszy. Przynajmniej tak sobie Kieron
wmawiał.
Jechali przez piękne stare mosty, mijali lasy, otwarte równiny i niewielkie doliny. Tu i
ówdzie widzieli bielone chaty.
Słońce prażyło niemiłosiernie, ale z tyłu, na przyczepie ciężarówki, owiewał ich lekki
wietrzyk.
Kieron uśmiechał się zadowolony z siebie...
Do późnej nocy Juan Rodriquez miotał się po gabinecie, klnąc jak szewc.
Wreszcie, patrząc na dwóch swoich ludzi przeznaczonych do specjalnych zadań, rzekł:
- Zrozumieliście? Kieron O'Donell z dzieciakami nie może tu dotrzeć! Zatrzymacie
ich w miejscu, gdzie droga biegnie nad przepaścią, i zepchniecie ciężarówkę. Nie sprawi to
wam najmniejszego problemu, bo ciężarówką kieruje Indianin. Upozorujecie wypadek, a
potem dyskretnie znikniecie. W żadnym razie nie może wyjść na jaw, że mam z tym jakiś
związek. Wszystko jasne?
Mężczyźni skinęli głowami i odeszli, a Rodriquez drżącą ręką sięgnął po kolejne
cygaro.
- Co za głupiec! - mamrotał sam do siebie. - Kompletny idiota! śeby ciągnąć ze sobą
półżywe sieroty indiańskie, których nikt nie potrzebuje! Jak śmiał się poważyć na coś takiego,
zgarnąwszy uprzednio tyle szmalu! Niech mu się jednak nie zdaje, że dotrze do stolicy!
Zniecierpliwiony Rodriquez cisnął na podłogę połamane cygaro.
Zarówno Rodriquez, jak i jego poplecznicy popełnili poważny błąd. Wiedzieli, że o
zdarzeniu zostały poinformowane władze i organizacja broniąca praw Indian, a także
dziennikarze prasowi. Zlekceważyli to jednak, sądząc, że skoro Kieron nie zdoła dotrzeć do
stolicy, afera nie nabierze rozgłosu. Nie przyszło im na myśl, że żurnaliści uznają całą sprawę
za pierwszorzędny temat!
Niedaleko stolicy, w miejscu, gdzie droga wiła się pod górę tuż nad przepaścią,
czekali ludzie Rodriqueza. Przepuścili starą rozklekotaną ciężarówkę i zaczęli polowanie.
Szofer niespokojnie zerknął w boczne lusterko. Przeklęty idiota! pomyślał ze złością,
patrząc na nowoczesne szybkie auto, które usiłowało go wyminąć. Przecież tu jest strasznie
wąsko! Postanowił udawać, że nie słyszy uporczywego trąbienia, i spokojnie jechał środkiem.
Nieco dalej droga poszerzyła się i auto zrównało się z ciężarówką. Chłopcy aż
otworzyli z zachwytu buzie, spoglądając na wspaniały wóz, ale Kieron nagle się zaniepokoił.
Wydawało mu się, że zna z widzenia mężczyznę siedzącego obok kierowcy. Czy nie spotkał
go przypadkiem u Rodriqueza? Nie był pewien.
- Dużo ich - odezwał się jeden z gangsterów.
- E tam, sami Indianie - odparł drugi. - Załatwimy wszystkich!
Kierowca ciężarówki zaczął się naprawdę denerwować. Dlaczego auto go nie
wyprzedza? Co za głupiec! O co mu właściwie chodzi?
Samochód osobowy podjechał bliżej.
- Nie! - krzyknął szofer. - Czy ten wariat nie widzi, że z prawej strony jest przepaść?
Kieron przycisnął mocniej Antonia i Esmeraldę, a jego oczy rozszerzyły się ze
strachu, gdy pojął, co się święci.
Auto podjechało tak blisko, że prawie ocierało się o ciężarówkę. Twarz szofera
wykrzywiła się w napięciu. Co robić, myślał gorączkowo. Mam się zatrzymać? Ale co się
wtedy zdarzy? Przecież ten kierowca jest niepoczytalny!
W tej samej chwili zza zakrętu przed nimi wyłoniło się kilka samochodów z
tabliczkami: „Prasa”. Dziennikarze kilku stołecznych dzienników jechali w stronę osady
indiańskiej, żeby przeprowadzić wywiad z O'Donellem, i każdy z nich liczył w skrytości
ducha, że jego gazeta pierwsza zamieści reportaż o uratowanych cudem dzieciach.
Tymczasem to, na co przypadkowo trafili, okazało się jeszcze większą sensacją.
Gangsterzy Rodriqueza starali się udawać niewiniątka, ale to, co zobaczyli
dziennikarze, nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości co do ich zamiarów. Kilku
fotoreporterów zdołało nawet pstryknąć zdjęcie w chwili, gdy samochód usiłował zepchnąć
ciężarówkę w przepaść. Uwiecznili także moment, kiedy napastnicy pośpiesznie zawrócili i z
piskiem opon uciekli.
Kieron bez żadnych skrupułów poinformował dziennikarzy, że głównym winowajcą
jest Juan Rodriquez. Tę wiadomość jednak przekazali wcześniej mediom przedstawiciele
organizacji broniącej praw Indian. Kieron dowiedział się więc o aresztowaniu Rodriqueza, a
także o tym, że jeszcze na ten sam dzień zaplanowano przesłuchania osób zamieszanych w tę
aferę. Korupcja wśród polityków i policji na szczęście nie była powszechna.
- Czy jest pan pewien, że to ludzie Rodriqueza usiłowali was zabić?
- Tak - odpowiedział Kieron. - Rozpoznałem jednego z nich.
Nie wspomniał jednak ani słowem, że kiedyś pracowali razem.
Antonio, który stał obok Kierona na rozgrzanym od słońca asfalcie, podniósł głowę i
promieniejąc ze szczęścia, popatrzył w oczy swemu bohaterowi.
ROZDZIAŁ XI
Wjazd do stolicy dostarczył im wielu wrażeń. Dziennikarze, którzy na własne oczy się
przekonali, że dzieciom grozi niebezpieczeństwo, konwojowali ciężarówkę aż do bramy
szpitala.
W wyobraźni już widzieli nagłówki na pierwszych stronach porannej prasy: ,,»El
Nacional« udaremnił zamach na indiańskie dzieci”, ,,»El Hecho« ratuje życie dzieciom”, i tak
dalej, i tak dalej...
Kierowca ciężarówki zamierzał właściwie zawieźć dzieci do szpitala miejskiego, ale
reporterzy zdecydowanie się temu przeciwstawili, twierdząc, że dzieci powinny zostać
umieszczone w klinice, która zapewni im najlepszą opiekę, i to bez względu na przekonania
zamożnych białych pacjentów.
Kieron pozostał w szpitalu tak długo, póki nie zdał lekarzom relacji o każdym dziecku
z osobna. Potem zajrzał do sal, gdzie umieszczono małych Indian, i obiecawszy swym
podopiecznym, że odwiedzi ich nazajutrz, skierował się ku wyjściu. Strasznie się śpieszył, nie
mogąc pozbyć się przeczucia, że przybył za późno.
W korytarzu usłyszał nagle za plecami odgłos kroków i rozpaczliwy krzyk Antonia:
- Kieron! Kieron! Nie odchodź ode mnie!
Chłopczyk wybiegł boso w krótkiej szpitalnej koszulce, a po policzkach płynęły mu
łzy jak groch.
Westchnąwszy ciężko, Kieron zawrócił i wziął małego na ręce. Jeszcze raz zaczął mu
tłumaczyć, że przyjdzie jutro, ale Antonio w ogóle nie reagował na jego słowa. Na szczęście
któraś z pielęgniarek, usłyszawszy płacz, przybiegła do nich. Wspólnymi siłami udało im się
rozluźnić uścisk rączek chłopca na szyi Kierona, po czym pielęgniarka zaniosła szlochającego
rozpaczliwie pacjenta do sali.
Z ciężkim sercem Kieron minął bramę szpitalną, wciąż myśląc o Antoniu. Teraz
jednak ktoś inny bardziej potrzebował jego pomocy. O ile nie przybył za późno.
Już poprzedniego wieczora, gdy dotarł do osady indiańskiej, poczuł niepokojący ucisk
w żołądku. Właściwie najchętniej od razu ruszyłby w drogę. Coś go gnało do stolicy, nie
mógł wprost usiedzieć na miejscu.
Dzieci znalazły się w pewnych rękach, czemuż więc tracił czas? prześladowała go
natrętna myśl. Jeszcze w osadzie ogolił się porządnie i umył, żeby jako tako wyglądać.
Powinien się przebrać, ale szkoda mu było każdej minuty. Przeczesał się jedynie kilka
razy, nim uznał, że od biedy ujdzie.
Wyobraźnia tymczasem podsuwała mu przerażające wydarzenia, które mogły zajść,
kiedy on krążył po bezdrożach wyniosłych Andów.
Bezwiednie zacisnąwszy w ręku różaniec Teresy, pomyślał:
ś
ebym tylko nie przybył za późno!
W biurze organizacji pomocy humanitarnej młoda urzędniczka potrząsnęła z
ubolewaniem głową:
- Niestety, Susan Lind już tutaj nie pracuje.
- Jak to nie pracuje? - Kieron wpatrywał się w nią zdziwiony.
Ale nie czekając na odpowiedź, pognał do wynajmowanego przez dziewczynę
mieszkania. Tam przeżył kolejny szok. Na drzwiach widniała tabliczka z obcym nazwiskiem.
Zadzwonił, ale nikt mu nie otworzył. A jeśli wyjechała? Jak zdoła ją teraz odszukać?
Serce dudniło mu z przerażenia, kiedy zbiegał w dół po dwa schodki. Uświadomił
sobie w całej pełni, jaka Susan musiała się czuć samotna i opuszczona.
Muszę ją odnaleźć! powtarzał w myślach. Od tego zależy całe moje życie, cała moja
przyszłość!
Kobieta za biurkiem patrzyła cierpliwie na mężczyznę w zniszczonym ubraniu. Gdzie
on był? Czyżby nocował gdzieś poza domem? Wyglądał dziś jeszcze gorzej niż po
przedniego dnia, kiedy zajrzał tu po raz pierwszy.
- Czy nie orientuje się pani, gdzie aktualnie przebywa Susan Lind? - zapytał z
wymuszonym spokojem.
- Niestety, nie mam pojęcia. Była w biurze przed paroma dniami i powiedziała, że
poda nam nowy adres, gdy tylko będzie taki miała. Właściwie sama jeszcze nie była
zdecydowana, dokąd się uda, do Szwecji, czy może gdzie indziej...
Kieron poczuł, że krew odpływa mu z twarzy.
- Ale dlaczego zrezygnowała z posady?
Kobieta spoważniała.
- Susan Lind w ostatnim czasie nie czuła się najlepiej. Często nie przychodziła do
pracy i była bardzo przygnębiona.
Doskonale ją rozumiem, pomyślał Kieron z goryczą. Niestety, wszystko to moja wina!
Czy pomyślałem o tym tego dnia, w którym ją opuściłem? Pięć tysięcy dolarów! Dla Susan
przecież nie pieniądze były ważne. Teraz dopiero widzę, jak można skrzywdzić drugiego
człowieka, broniąc rzekomo swej wolności. Drogo okupiona ta wolność!
- Była nawet u lekarza - dorzuciła urzędniczka zza biurka.
O, nie!
- Ale jej stan się nie poprawiał. Po kilku dniach zwolnienia wróciła jeszcze bardziej
przygnębiona. W końcu musiała napisać wymówienie. Dłużej nie dało się tego ciągnąć.
Do lekarza... wróciła przygnębiona... Susan! Myśli wirowały mu w głowie i ogarniała
go coraz większa rozpacz. Co ja zrobiłem? wyrzucał sobie.
Wybiegł z biura, nie do końca pewien, czy podziękował urzędniczce za informacje.
Złapał taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko. Kompletnie rozbity, nie widział
nawet, co się wokół niego dzieje.
Była w pracy kilka dni temu. Skoro tak, może jeszcze nie zdążyła opuścić kraju. Nikła
nadzieja zakiełkowała mu w sercu.
Boże, spraw, żeby w tym czasie nie odlatywał samolot do Szwecji! modlił się żarliwie.
Rzuciwszy taksówkarzowi pieniądze, pobiegł do ogromnej poczekalni. Metaliczny
głos, płynący z głośników, informował o przylocie czy odlocie jakiegoś samolotu, ale Kieron
nie dosłyszał nazwy miejscowości. Z tablicy informacyjnej też nic nie mógł odczytać, bo
litery rozmazywały mu się w oczach.
Pytał w informacji, w kasie z biletami, w okienku, gdzie dokonywana jest odprawa
paszportowa. Wszyscy kręcili przecząco głowami.
- Mamy tylu pasażerów...
Susan nie było więc na lotnisku. Poprzedniego dnia od leciał samolot do Szwecji, ale
nikt nie pamiętał, by wśród pasażerów znajdowała się opisana przez niego dziewczyna.
Kieron miał ochotę wyć z rozpaczy.
Złapał kolejną taksówkę i poprosił kierowcę, by odwiózł go do centrum. Poczuł, że
ogarnia go rezygnacja.
Gdzie ma szukać Susan? W hotelach? Nie, chyba powinien zacząć od dworców
kolejowych.
Przepychał się przez zatłoczone poczekalnie, rozglądając się dokoła, ale nigdzie jej nie
zauważył. Na jego pytania panie w okienkach odpowiadały jedynie wzruszeniem ramion.
Może teraz powinien sprawdzić dworce autobusowe?
Pozbawiony resztek nadziei wszedł do hali dworca autobusowego. Wielka poczekalnia
była równie ponura jak wszystkie inne poczekalnie, które właściwie różniły się tylko
pasażerami. Na lotnisku czekali światowcy, na dworcu kolejowym przedstawiciele
wszystkich warstw społecznych, tutaj zaś przeważała biedota: Indianie, paru białych
oberwańców i kilku reprezentantów tak zwanej wyższej klasy, którzy trzymali się z dala od
pozostałych.
Podszedł do okienka z biletami, zgrzany i zmęczony całodziennym poszukiwaniem.
I wtedy niespodziewanie ją zauważył. Stanął, jakby nagle wrósł w ziemię. Bał się
poruszyć, sądząc, że to tylko złudzenie. Dziewczyna siedziała na ławce tyłem do niego, a
obok stały jej bagaże.
Chłonął spojrzeniem każdy szczegół jej postaci: długie ciemne włosy, wyprostowane
plecy, peleryna... Jego Susan! Ta sama, która towarzyszyła mu w myślach przez cały czas
niebezpiecznej przeprawy przez góry i dżunglę.
Odnalazł ją! Serce omal nie pękło mu z radości, z trudem łapał oddech. Niepewnym
krokiem ruszył ku niej. Powoli, strasznie powoli zbliżał się do ławki, na której siedziała.
Szedł wpatrzony w profil twarzy dziewczyny, mały zadarty nosek, usta, które on, największy,
na świecie samotnik, całował tak gorąco, wygłodniały.
Susan siedziała, zaciskając nerwowo dłonie. Nie widziała go. Kieron podszedł i stanął
przed nią, ale wciąż nie podnosiła wzroku. Zawsze była taka skromna i nieśmiała, nigdy nie
odpowiadała na zaczepki nieznajomych.
- Susan - odezwał się cicho.
Zaskoczona spojrzała na niego, chciała wstać, ale nogi się pod nią ugięły i opadła z
powrotem na ławkę. Usiadł więc pośpiesznie przy niej.
- Kieron - jęknęła. - Kieron! Kieron! Czy to naprawdę ty?
- Tak się bałem, że odjechałaś, Susan - powiedział i pogłaskał ją po włosach. -
Szukałem ciebie przez cały dzień.
- Powiedzieli mi, że nie żyjesz. Myślałam... myślałam...
Widząc, że dziewczyna za chwilę się rozpłacze, przerwał jej szybko.
- Kupiłaś bilet?
Potrząsnęła głową.
- Dokąd chciałaś jechać?
- Na północ, żeby cię szukać.
- Autobusem? Biedactwo ty moje!
- Nikt nie chciał rozpocząć poszukiwań. - Łzy płynęły jej po policzkach
nieprzerwanym strumieniem. - Nikt nie chciał mnie słuchać, nie wierzyli mi!
- Chodź! - rzucił, wstając z miejsca. - Poszukamy jakiegoś pokoju w hotelu. Muszę z
tobą pomówić. Natychmiast.
Wziął jej bagaże. Dziewczyna chwyciła za rączkę torby, nie tylko po to, żeby czuć
jego bliskość, ale także dlatego, że ledwie trzymała się na nogach.
W taksówce nie odezwali się do siebie ani słowem. Siedzieli tylko mocno przytuleni.
Susan oparła głowę na jego ramieniu, a on trzymał ją w objęciach, jakby w obawie, że znów
może ją stracić.
Prosząc w recepcji o wygodny pokój, rzekł:
- Dla mnie i mojej żony!
Susan, słysząc te słowa, zarumieniła się uszczęśliwiona.
Gdy wreszcie zostali sami. Kieron odstawił walizkę i wyszeptał:
- Susan. Myślałem o tobie dniem i nocą. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że jestem
tu z tobą. Tam w górach wydawało mi się, że już nie wrócę.
- Czy było tak trudno?
- Potwornie!
- A dzieci? Znalazłeś je?
- Tak - uśmiechnął się. - Przywiozłem je wszystkie, całą siódemkę - dokończył z
wyraźną dumą.
- Siedmioro? Tak dużo? - zdziwiła się Susan i dodała: - Wiesz, Kieron, zmieniłeś się.
Z kącików twoich ust zniknął grymas goryczy i niezadowolenia.
- Dokonałem czegoś ważnego dla innych. Nie zdawałem sobie sprawy, że może to
mieć tak istotny wpływ na moje samopoczucie.
Susan spoglądała na niego, nie do końca pojmując, co miał na myśli, on jednak, nie
tracąc czasu na zbędne wyjaśnienia, wziął ją w ramiona i mocno pocałował. Potem jeszcze
raz i jeszcze raz, a wreszcie zadał jej najważniejsze pytanie, choć tak bardzo lękał się
odpowiedzi:
- Masz je jeszcze?
- Co takiego? - zdziwiła się dziewczyna.
Położył dłoń na jej brzuchu, a wtedy Susan zawołała rozpromieniona:
- A, dziecko? Oczywiście. Byłam bardzo ostrożna.
Łzy zakręciły się Kieronowi w oczach, uklęknął przed dziewczyną i oparł czoło na jej
łonie.
Wybacz mi! chciał powiedzieć. Wybaczcie mi oboje!
Ale nie powiedział ani słowa, nie dlatego, że pragnął udawać lepszego, niż był, po
prostu uznał, że nie zawsze trzeba mówić najbliższym o wszystkich swoich słabościach. Bo
może człowiek ucisza w ten sposób sumienie, ale jakże często rani przy tym boleśnie drugą
stronę!
Ale Susan jak zwykle go zaskoczyła. Pogłaskała go czule po gęstych ciemnych
włosach i rzekła:
- Kobiety są niesprawiedliwe, potępiając mężczyznę, który odszedł przerażony
wiadomością, że zostanie ojcem. One nie chcą się przyznać do podobnych reakcji. Tylko
nieliczne niezamężne kobiety szczerze się cieszą, że zostaną matkami. Dla większości
pierwszą reakcją jest szok. Tyle że kobiety nie mogą po prostu uciec i dlatego obwiniają
mężczyznę. Wiedziałam, że potrzebujesz trochę czasu, ale byłam pewna, że zechcesz wrócić.
Co prawda z początku czułam się trochę nieszczęśliwa, bo zupełnie inaczej wyobrażałam
sobie swoją przyszłość. Ale teraz wydaje mi się, że już oboje zaakceptowaliśmy to
maleństwo, które noszę pod sercem. Prawda?
Skinął głową, nie mogąc wydobyć słowa, i przycisnął dziewczynę mocno do siebie.
Był wdzięczny losowi, że ofiarował mu tak wiele. Jemu, który wcale na to nie zasłużył!
- Kocham was - wyszeptał. - Kocham was całym sercem!
Zjedli obiad w restauracji hotelowej, opowiadając sobie wszystkie przygody, jakie ich
spotkały podczas rozłąki. Nie przerywali rozmowy ani w windzie, ani w korytarzu, bo Susan
chciała znać każdy szczegół wyprawy. Kazała mu opisać kolejno wszystkie dzieci, aż w
końcu wydawało się jej, że już je zna. A kiedy sama opowiedziała Kieronowi, że ktoś ją
ś
ledził, ten przeraził się nie na żarty.
Zmęczeni po całym dniu, tak bogatym w wydarzenia, wcześnie położyli się do łóżka,
ale nie zasnęli od razu, bo ciągle jeszcze tak wiele mieli sobie do powiedzenia.
- Susan, muszę cię o coś zapytać: czy chciałabyś mieć jeszcze jedno dziecko? -
mówiąc to, Kieron popatrzył niepewnie na ukochaną.
- Ależ, najdroższy, bardzo chcę mieć z tobą dużo dzieci - uśmiechnęła się dziewczyna.
- Ale pytam, czy teraz?
- O... - zawahała się, ale zaraz dodała: - Chętnie spotkam się z twoimi indiańskimi
dziećmi jutro.
Jaka to mądra dziewczyna, pomyślał Kieron. Nie trzeba jej wiele tłumaczyć, w mig
pojmuje, o co chodzi.
- Oczywiście - rzekł z entuzjazmem. - Nie powiem ci, którym dzieckiem chciałbym
się zaopiekować. Pragnę, byś najpierw zobaczyła je wszystkie. Nie chcę ci narzucać swojego
zdania. Może nie będziesz chciała wziąć tego samego dziecka, a wtedy lepiej o wszystkim
zapomnieć.
- Zobaczymy jutro, kochanie - odpowiedziała Susan dyplomatycznie, trochę
przestraszona zapałem, jaki usłyszała w jego głosie. Pojmowała, jak wiele to znaczy dla
Kierona, i miała nadzieję, że polubi małych Indian i że wybierze właściwe dziecko. Ukochany
zapewniał, że wszystkie dzieci są wspaniałe, ale on spędził z nimi cały tydzień i mógł je
poznać dokładnie, ona zaś będzie miała na to zaledwie kilka minut.
Susan zapragnęła, by ją przytulił. Tak bardzo tęskniła za jego silnymi ramionami,
gorącymi ustami i ciałem, które tak ją pociągało. Tymczasem leżał sztywno przy niej i
wpatrywał się w sufit. Kilkakrotnie pocałował ją, ale bardzo delikatnie i czule, podczas gdy
ona pragnęła czegoś więcej. Zdecydowała, że weźmie sprawę w swoje ręce, jeśli Kieron za
chwilę nie dostrzeże, że obok niego leży żywa, czująca kobieta. Zawstydziła się jednak, gdy
dotarł do niej jego szept:
- Właściwie już na starcie byłem okaleczony.
Znieruchomiała, bojąc się odezwać, ale w końcu poprosiła:
- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie, Kieron. Chyba możesz to zrobić?
- Tak, zdaje się, że nawet bardzo tego potrzebuję.
Położyła mu rękę na piersi, jakby chcąc dodać mu otuchy, a z jego ust popłynęła
smutna historia. Kieron pochodził z tak zwanego dobrego domu. Jego ojciec był handlowcem
w jednym z większych miast w Irlandii, matka natomiast troszczyła się jedynie o utrzymanie
pozycji w elicie towarzyskiej. Ich związek nie był udany, przez wiele lat rodzice zachowywali
jedynie pozory, na boku zaś romansowali i często zmieniali kochanki i kochanków. W końcu
wszystko się zawaliło, doszło do rozwodu. Rozpoczęła się walka o jedynego syna. Rodzice
obsypywali go miłością i prezentami, a on znalazł się między młotem a kowadłem. Zarówno
matka, jak i ojciec usilnie namawiali go, by został właśnie u niego. Trwało to dopóty, dopóki
Kieron nie odkrył, że jest jedynie kartą przetargową, bronią, której używają rodzice, by się
wzajemnie ranić. Przejrzał ich i zrozumiał, że tak naprawdę wcale go nie kochają. Wtedy
uciekł - miał wówczas czternaście lat - do ciotki, która, jak pamiętał, zawsze była dla niego
dobra. Przyjęła go z otwartymi ramionami, udając, że się nad nim użala, ale za jego plecami
skontaktowała się z rodzicami i zażądała pieniędzy. Po prostu chciała na nim zarobić, on sam
wcale jej nie interesował.
Znów uciekł. Zamieszkał razem z młodymi chłopakami w jakiejś nędznej ruderze i
tam poznał smak alkoholu i narkotyków. Dzięki silnemu charakterowi zdołał się wyrwać z
tego towarzystwa i uciekł na morze. Surowe życie na niewielkiej krypie nie przypominało
bynajmniej szkółki niedzielnej. To tu wyrobił w sobie przekonanie, że człowiek jest z gruntu
zły. A potem nieustannie obracał się wśród takich ludzi, którzy go w tym poglądzie
utwierdzali Był żołnierzem najemnym w armii, gdzie spotkał takich samych jak on żądnych
przygód awanturników. Nieliczni w wojskowych szeregach idealiści głęboko nim gardzili... I
tak jego życie toczyło się ślepym torem aż do chwili, gdy spotkał Susan.
Kiedy skończył, dziewczyna powiedziała z namysłem:
- A mimo to jest w tobie niezwykła czystość, Kieron.
- Co masz na myśli?
- Mogłeś się kompletnie zdegenerować, przebywając w takich środowiskach. Mogłeś
stać się alkoholikiem albo kryminalistą najgorszego gatunku. Ty tymczasem zostałeś po
prostu obieżyświatem, może nie aniołem, przyznaję, ale gdy cię poznałam, nic o tym nie
wiedziałam. Myślałam, że jesteś taki wspaniały jak teraz - roześmiała się głośno.
- Dziwne, ale teraz czuję się rzeczywiście dobry i szlachetny jak nigdy przedtem.
Pogładził brzuch Susan. Moje dziecko, nasze, pomyślał wzruszony. Oto istota, która
niebawem się narodzi, o którą będę mógł się troszczyć.
Susan przyciągnęła go do siebie i przytuliła się, nasłuchując bicia jego serca.
Mogłem stracić ich oboje, myślał Kieron. Boże, jak niewiele brakowało, bym ich
stracił! Gdybym nie odnalazł indiańskich dzieci, żyłbym teraz w innym kraju przeraźliwie
pusty i samotny!
Ciało Susan płonęło pod dotykiem jego rąk.
- Masz takie cudowne dłonie - szeptała dziewczyna czule - wiesz o tym? Wielkie,
silne i gorące, chciałoby się w nie wtulić. Nie dziwię się, że dzieci tak cię pokochały.
- Czy to nie jest niebezpieczne? - mruknął Kieron, całując ją w szyję.
- Co takiego?
- Jeśli my...
- Ach, więc to dlatego jesteś taki ostrożny! Omal nie oszalałam z niepokoju. Nie, nic
mi nie grozi.
Odetchnął z ulgą. Głaskał ją i pieścił, pytając jeszcze:
- Byłaś u lekarza?
- Tak - uśmiechnęła się Susan. - Nie chciałam ryzykować utraty jedynego
wspomnienia po tobie - zażartowała.
A potem już nic nie mówili...
Późną nocą, ukoiwszy tęsknotę, Kieron leżał wpatrzony w rozświetloną stolicę. Susan
spała z głową opartą na jego ramieniu. Ostrożnie odgarnął włosy z jej czoła i pocałował ją.
Nareszcie odnalazłem bezpieczną przystań, pomyślał. Tylko przy Susan mogę
odnaleźć sens i cel w życiu. Wolność dla mężczyzny to coś całkiem innego, niż do tej pory
sądziłem.
Dopiero teraz czuję się naprawdę wolny i szczęśliwy!
ROZDZIAŁ XII
Następnego dnia Juan Rodriquez został wezwany w celu złożenia stosownych
wyjaśnień w głośnej już aferze. Potentat przemysłowy wił się jak piskorz, za wszelką cenę
usiłując zrzucić winę na Kierona O'Donella. Zeznał, że właśnie jemu zlecił poinformowanie
Indian o planowanej regulacji rzeki. Nikt jednak nie uwierzył w tę wersję, bo fakty mówiły
same za siebie.
Wiele razy podczas wyprawy Kieron przysięgał sobie, że własnymi rękami zabije
Rodriqueza. Teraz jednak nie czuł już do niego ani złości, ani nienawiści, pozostawił więc
wymierzenie sprawiedliwości władzom. Poplecznicy Rodriqueza z ministerstwa także zostali
aresztowani, gdy wyszło na jaw, że całe przedsięwzięcie było bezprawne. Ponieważ jednak
kraj potrzebował zagranicznego kapitału, uczyniono kozła ofiarnego z Juana Rodriqueza.
Politycy zasiadający w rządzie uznali bogaty w surowce teren za własność skarbu państwa i
teraz zamierzali robić tam świetne interesy.
Gazety tymczasem prześcigały się w drukowaniu ckliwych historyjek wyciskających
czytelnikom łzy z oczu. Zdjęcie Esmeraldy umieszczano na pierwszych stronach pism, aż w
końcu wydano zakaz fotografowania dzieci.
Kiedy Kieron i Susan pojawili się przed południem w szpitalu, już na korytarzu
posłyszeli przejmujący płacz.
- Tak było przez całą noc - powiedziała pielęgniarka.
Weszli pośpiesznie do sali. Na łóżku siedział Antonio, zanosząc się głośnym
szlochem. Był kompletnie wyczerpany po nie przespanej nocy.
- Kieron! - zawołały dzieci i rzuciły się ku swemu wybawcy. Fotoreporterowi, który
przekradł się niepostrzeżenie do środka, udało się zrobić wspaniałe zdjęcie rosłego
mężczyzny otoczonego gromadką tulących się do niego małych Indian.
Antonio, który nic nie widział przez łzy, omal nie spadł z łóżka, gdy wyciągnął ręce
ku swemu największemu przyjacielowi. Na szczęście Susan w porę złapała chłopca i podała
go Kieronowi. Podeszła też Consuela, by się z nimi przywitać.
Jakie są wychudzone, pomyślała Susan z przerażeniem. A przecież Kieron mówił, że
w czasie drogi trochę się poprawiły. Jak więc wyglądały, kiedy je odnalazł?
Nagle Kieron zobaczył, że jedno łóżko stoi puste, a pościel na nim jest świeżo
powleczona.
- Carlitos - zawołał, czując, że serce podskoczyło mu do gardła. - Gdzie Carlitos?
- Wcześnie rano zabrali go lekarze. Wywieźli na wózku, ale nie wiem gdzie -
wyjaśniała Teresa. - Rosa też już była na badaniach.
Kieron zwrócił pytające spojrzenie w stronę Consueli.
- Powiedziano mi jedynie, że wszystko z nią będzie dobrze - odpowiedziała Indianka.
- Nic więcej nie wiem.
- Jej stan bardzo się polepszył - stwierdził Kieron, a młoda kobieta zarumieniła się z
radości.
Kieron koniecznie chciał się dowiedzieć czegoś o Carlitosie. Mimo że miał
ś
wiadomość, iż dzieci są pod doskonałą opieką medyczną, zaciskał nerwowo dłonie, pełen
niepokoju. Susan uśmiechnęła się, by dodać mu otuchy, i wtedy nagle uświadomił sobie, że
nie przedstawił jej dzieciom.
- Dzieci, to Susan, moja przyszła żona - oznajmił. - Liczę na to, że wszystkie będziecie
mogły wziąć udział w naszej uroczystości ślubnej.
Gdy przetłumaczył swoje słowa dziewczynie, ta westchnęła zrezygnowana.
- Tyle trudu włożyłam, by nauczyć się hiszpańskiego, a teraz widzę, że będę musiała
opanować jeszcze jeden język.
A potem szepnęła coś Kieronowi na ucho. Ten rozpromienił się i zawołał:
- Tereso, Esmeraldo, Susan pyta, czy nie zechciałybyście być jej druhnami?
Dziewczynki aż krzyknęły z radości, nawet Teresa na moment porzuciła swą zwykłą
powagę.
- W kościele? - zapytała z przejęciem.
Kieron poklepał ją po policzku i zapewnił:
- W największym kościele w stolicy.
Dziewczynki westchnęły i popatrzyły z podziwem na Susan.
Kieron i Susan przymknęli oko na fakt, że ślub kościelny z welonem i w bieli w ich
przypadku nie całkiem jest na miejscu, ale któżby był tak surowy! W każdym razie młodzi
postanowili urządzić wesele, żeby sprawić dzieciom radość.
- Susan, to jest Manuel.
- Och! - zawołała Susan, podając chłopcu uroczyście rękę. - Twój mądry pomocnik.
Kieron uznał, że powinien przetłumaczyć Manuelowi jej słowa. Słysząc je chłopiec
wyprostował się i posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie.
- A chłopczyk, którego trzymam na rękach, nazywa się Antonio i jest młodszym
bratem Manuela.
- Rozumiem, twój największy wielbiciel... zaraz po mnie - uśmiechnęła się Susan.
- A to Teresa...
- Silna i zręczna - przerwała Susan. - To widać.
Dzieci nie rozumiały, co mówi Susan, ale widziały, że jest usposobiona do nich
przyjaźnie. To im wystarczyło.
- To Pablo - Kieron kontynuował prezentację. - Trochę trudno się z nim dogadać, ale
w gruncie rzeczy niezwykły z niego żartowniś i psotnik.
- Śliczny - mruknęła Susan.
- A to Esmeralda, siostra Pabla.
- Och, ta dziewczynka jest wręcz czarująca. Ale czy czasem nie zadziera trochę nosa?
- Susan posłała Kieronowi pytające spojrzenie.
- Owszem. Ale bardziej obawiam się o Teresę, bo wydaje mi się, że jako jedyna nie
traktuje mnie jak ojca.
- Ależ to przecież jeszcze dziecko! - przerwała mu zdziwiona Susan.
- Dziewczynki indiańskie bardzo szybko dojrzewają. Nierzadko już w wieku
dziesięciu, jedenastu lat rodzą dzieci. Przypuszczam, że matką Rosy była właśnie około
dwunastoletnia dziewczynka.
- Rosa już znalazła dom?
- Tak, Rosa i Teresa. Muszę porozmawiać z lekarzem i dowiedzieć się czegoś więcej o
wynikach badań Rosy. Ale najpierw poszukam Carlitosa.
- Pójdę z tobą!
Antonio był tak zmęczony, że zasnął Kieronowi na ręku. Położyli go więc ostrożnie
do łóżka, a potem, pomachawszy dzieciom, wyszli z sali.
Na korytarzu natknęli się na lekarza.
- O, jest już pan, panie O'Donell! Domyślam się, że widział się pan już z dziećmi?
- Co z Carlitosem? Gdzie przewieźliście tego chłopca? - wszedł mu w słowo Kieron i
czekając na odpowiedź, wstrzymał oddech.
- Proszę ze mną - powiedział lekarz i poprowadził ich długim korytarzem. Susan
ś
cisnęła mocniej dłoń Kierona. - O najmłodszą dziewczynkę nie musi się pan martwić. Po
prostu były to zwykłe dolegliwości żołądkowe spowodowane niedożywieniem i
niewłaściwym pokarmem.
- Wyglądało tak, jakby umierała.
Młody hiszpański lekarz zatrzymał się i rzekł z powagą:
- Wierzę, że mogło być z nią źle, panie O'Donell, chociaż teraz trudno mi cokolwiek
stwierdzić. Nie mam pojęcia, jakiej mikstury pan użył, ale najważniejsze, że odniosła skutek.
Teraz w każdym razie stan małej z godziny na godzinę ulega poprawie. Naturalny pokarm to
dla niej najlepsze lekarstwo, mimo że dziewczynka ma już prawie rok. Poza tym podajemy jej
dodatkowo preparaty wzmacniające i witaminy.
- A pozostałe dzieci?
- Noga najstarszego chłopca goi się prawidłowo. Najstarsza dziewczynka jest
osłabiona i ma lekko odmrożone dłonie, a z tymi średnimi wszystko w porządku - uśmiechnął
się uspokajająco lekarz.
- Czy zatrucie wodą nie pozostawiło żadnych poważniejszych śladów u chłopców?
- Zupełnie żadnych. Wykonał pan fantastyczną robotę, panie O'Donell! Za takie
zasługi powinno się ludzi nagradzać orderami - stwierdził lekarz, zatrzymując się pod
drzwiami.
- Dziękuję - odrzekł sucho Kieron. - Proszę mi powiedzieć, co z małym Carlitosem,
dzieckiem, z którym miałem najwięcej kłopotów!
Lekarz nacisnął na klamkę.
- Proszę - powiedział.
Na stole operacyjnym leżał Carlitos, maleńki żałosna figurka z burzą czarnych jak
węgiel włosów. Oczy miał zamknięte, był całkiem nieruchomy.
Susan poczuła, jak serce ścisnęło się jej z żalu na widok tego biedactwa, które Kieron,
jej cudowny Kieron, przeniósł przez pustkowia, walcząc o jego życie. Dopiero teraz w pełni
pojęła strach i rozpacz, jakie tyle razy targały nim podczas uciążliwej wyprawy.
Pielęgniarka, która była Indianką, przykryła delikatnie chłopca kocykiem, a dwaj
lekarze odwrócili się w stronę przybyłych.
- Właśnie zakończyliśmy bardzo wnikliwe badanie, panie O'Donell.
Kieron patrzył z powagą, a lekarz pośpiesznie wyjaśniał dalej:
- Chłopiec cierpi na zwężenie tętnicy głównej. Dziecko trzeba będzie poddać operacji,
jak tylko nabierze trochę sił. Wyraża pan zgodę?
Skinął głową i pomyślał z goryczą: Czy wyrażam zgodę? Pytają mnie jak kogoś z
rodziny. Biedny malec, jest taki samotny!
- Oczywiście - powiedział.
- Wszystkie dzieci zatrzymamy przez kilka dni na obserwacji, ale ten chłopiec zostanie
dłużej. Najpierw musimy zlikwidować anemię, a potem dopiero będziemy go operować.
- Jaki będzie rezultat operacji?
- Chłopiec ma szansę rozwijać się i żyć normalnie.
- Budzi się - odezwała się cicho pielęgniarka.
- Kion - wyszeptał Carlitos, a jego oczy zabłysły radością. A potem nagle po raz
pierwszy wyciągnął do Kierona rączki. O'Donell skierował pytający wzrok na lekarzy, ale oni
z przyzwoleniem pokiwali głowami. Carlitos przytulił główkę do policzka Kierona, co tak
wzruszyło tego silnego mężczyznę, że musiał się odwrócić, by nie pokazać innym łez.
Jacy są piękni! pomyślała Susan.
- To prawdziwy cud, że ten chłopiec przetrwał wszystkie trudy - rzekł cicho lekarz. -
Chyba troszczył się pan o niego jak najczulsza pielęgniarka.
- Carlitos jest silny. Przetrwa wszystko! - roześmiał się Kieron, mając nadzieję, że nikt
nie zauważył, jak drży mu głos. Pielęgniarka nie spuszczała z niego oczu, a kiedy zbierali się
do wyjścia, wyszła z nimi na korytarz.
- Opiekuję się tym chłopcem od wczoraj, jak tylko trafił do nas na oddział - zaczęła
niepewnie. - Mamy z mężem już dwoje dzieci w wieku szesnastu i siedemnastu lat, ale jeśli
jeszcze nie znalazł pan rodziny dla Carlitosa, to chciałabym powiedzieć, że chętnie go
przygarniemy. Gotowa jestem zrezygnować na pewien czas z pracy i zająć się nim w domu,
aż podrośnie.
Susan zorientowała się, że Kieron zwleka z odpowiedzią, ale po chwili, obrzuciwszy
spojrzeniem siostrę, rzekł:
- Proszę mi zostawić swój adres i nazwisko. Przedłożę władzom pani prośbę. Rozumie
pani bowiem, że nie ja o tym decyduję. Zrobię, co w mojej mocy, choć nie wiem, czy dla
Indianina z gór miasto jest najlepszym miejscem....
Pielęgniarka uśmiechnęła się z wdzięcznością i podała Kieronowi swoje dane. Kiedy
już mieli odejść, z gabinetu wyszedł lekarz Hiszpan.
- Panie O'Donell - zagadnął. - Mam do pana jeszcze jedną sprawę...
Susan odeszła na bok, żeby nie przeszkadzać.
- Moja żona i ja... Jesteśmy bezdzietni....
Szybko to idzie, pomyślał Kieron. Słyszał, że w redakcjach gazet, które zamieściły
reportaż o dzieciach, rozdzwoniły się telefony i ludzie ustawili się dosłownie w kolejce do
adopcji małych Indian. Czy naprawdę w ludziach jest tyle dobra? dziwił się w duchu. Chyba
przez całe życie miałem klapki na oczach i nie chciałem widzieć w bliźnich nic poza
podłością i złem.
- Możemy im zaoferować spokojny dom i możliwość zdobycia wykształcenia -
ciągnął lekarz.
- Ma pan na myśli konkretne dziecko?
- Rodzeństwo. Moja żona widziała je wczoraj i wyszła urzeczona.
- O którym rodzeństwie pan mówi? - rzekł Kieron z bijącym sercem. - O Esmeraldzie i
Pablu?
- Właśnie.
Czyżby snobizm? Nie, lekarz wyglądał na porządnego człowieka. Cóż, Esmeraldę
mógł sobie wyobrazić w wyższych sferach, ale Pabla?
Nagle rozbawiła go nieoczekiwana myśl. Ciekawe, jak zareagują ci wielcy państwo,
kiedy Esmeralda zacznie wyśpiewywać sprośne piosenki?
Ale może to wcale nie jest zły pomysł? Dziewczynka miałaby bezpieczny dostatni
dom i nie musiałaby się imać innych sposobów, by zostać „elegancką damą”.
- Przede wszystkim będę musiał porozmawiać z dziećmi - rzekł Kieron z wahaniem. -
Ta dwójka jest dość kłopotliwa i muszą państwo liczyć się z tym, że będą z nimi problemy.
Wiem, że Pablo i Esmeralda są bardzo ciekawi wielkiego miasta, ale niech pan nie zapomina,
ż
e urodziły się w wysokich Andach. Taka zmiana środowiska może powodować trudności z
ich adaptacją.
- Mamy domek letniskowy w górach - powiedział lekarz.
- Przedłożę pana prośbę komisji - zapewnił Kieron.
- Wspaniale - ucieszył się lekarz. - A pan nie zamierza zaadoptować któregoś dziecka?
Kieron pokiwał głową.
- Tak, i zarezerwowałem sobie prawo wyboru.
- Jasne, proszę jednak pamiętać o tym, o czym rozmawialiśmy, panie O'Donell.
- Oczywiście.
Tam, w górach, wszystkie dzieci były moje, pomyślał i łzy zakręciły mu się w oku.
Należeliśmy do siebie. Teraz wymykają mi się z rąk, jedno po drugim... to dzieje się zbyt
szybko!
A może tak właśnie jest najlepiej, próbował się pocieszać. Przecież powinny mieć
prawdziwy dom.
Susan czekała na niego. Nie słyszała rozmowy z lekarzem, ale od razu zauważyła, że
Kieron ma podejrzanie błyszczące oczy i domyśliła się, o czym była mowa.
Szli powoli przez korytarze, a personel i pacjenci obrzucali zdziwionym spojrzeniem
mężczyznę w niecodziennym stroju. Kieron dopiero teraz uświadomił sobie, że nadal ma na
sobie zniszczoną kurtkę i wysokie sznurowane buty, a jego włosy są już stanowczo za długie.
- Wiesz - odezwał się po chwili do Susan. - Gdybym zdawał sobie sprawę, jak
poważnie chory jest Carlitos, nigdy w życiu bym się nie odważył ciągnąć go z sobą.
- Co ty mówisz? - rzekła czule Susan. - Przecież byś go nie zostawił!
- Pewnie nie, ale byłbym śmiertelnie przerażony.
- Z tego, co opowiadałeś wynika, że przeżywałeś taki stan niejednokrotnie.
- Tak. Właściwie przez cały czas bałem się potwornie, że stracę któreś z moich dzieci.
A teraz właśnie tak się dzieje, dodał w duchu.
- Teraz to zupełnie co innego - pocieszyła go Susan.
Drgnął.
- Czyżbyś umiała czytać w moich myślach?
- Nie, ale z twojej twarzy można czytać jak z otwartej księgi.
- Niemożliwe, a mnie się zawsze wydawało, że mam twarz pokerzysty - zażartował z
przymusem.
- Nie dla mnie.
Kieron ujął ją za rękę i patrząc na nią w napięciu. zapytał:
- Powiedz, czy już wyrobiłaś sobie zdanie o dzieciach?
Susan milczała przez chwilę.
- Chyba tak - rzekła w końcu.
- Ale nie chcesz żadnego zaadoptować?
- Chciałabym... wszystkie. O ile się zgodzisz!
- Nie powinnaś sugerować się moim zdaniem - rzekł, całując ją. - Pamiętaj, że
wszystkie dzieci mają szansę zyskać dom, chociaż wiele z dzwoniących dziś osób kierowało
się odruchem serca, ale nie przemyślało dokładnie swej decyzji. Możemy więc wybierać.
- Pomijając Teresę i Rosę?
- Tak, obie dziewczynki możesz pominąć, wybierając dziecko dla nas.
Kieron czuł nerwowe podniecenie. Co będzie, jeśli Susan wybierze inaczej...
- Z początku miałam pewność - zaczęła z uśmiechem na ustach. - Stuprocentową
pewność. Ale kiedy zobaczyłam Carlitosa... Czy na pewno pytasz o moje pragnienia, czy
chcesz, bym zgadła twoje?
- Nie, nie, chodzi o ciebie. Które dziecko chcesz przyjąć? Jeśli okaże się, że
wybraliśmy różnie, porzucimy cały ten pomysł. Musimy być całkowicie zgodni, bo inaczej
może się to odbić na dziecku.
- No więc, zawahałam się, gdy ujrzałam Carlitosa. Ale wydaje mi się, że ten
chłopczyk jest nazbyt delikatny, kruchy, jak dla nas. Nie zrozum mnie źle, kochałabym go
całym sercem, ale wydaje mi się, że będzie bezpieczniejszy u ludzi, którzy zapewnią mu
profesjonalną opiekę medyczną. Tak więc, Kieron, zdecydowałam się na Antonia. To takie
ż
ywe i dobre dziecko.
- Susan, jesteś fantastyczna! Cudowna! - wykrzyknął Kieron rozpromieniony, a na
jego twarzy odmalowała się ogromna ulga. Zapomniał o lekarzach i pielęgniarkach i mocno
przygarnął dziewczynę.
- Wiedziałam od razu, gdzie ulokowałeś swoje uczucia - rzekła dziewczyna ciepło. -
Ale mój wybór był całkowicie niezależny.
Kieron uśmiechnął się zakłopotany.
- Rzeczywiście, zawsze potrafisz przejrzeć mnie na wylot. Nie kryję, że najtrudniej
przyjdzie mi się rozstać z Carlitosem.
- Ale...
- O co chodzi? - Kieron popatrzył na Susan z lękiem.
- Antonio ma brata.
- Tak - odrzekł z westchnieniem. - Masz rację, nie wolno ich rozdzielać. Chyba więc
powinniśmy zapomnieć o całej sprawie.
- Ależ, Kieronie - przerwała mu z czułością. - Nie sądzę, że z powodu Manuela
powinniśmy zrezygnować z Antonia.
Kieron zatrzymał się gwałtownie i spojrzał zdumiony.
- Sądzisz więc...
- Przecież Manuelowi także potrzebny jest dom. Myślisz, że skoro jest starszy i
mądrzejszy od brata, nie potrzebuje autorytetu? Bardzo, ale to bardzo polubiłam Manuela,
Kieron.
Chwycił ją w ramiona i patrzył wzruszony, nie mogąc od razu wypowiedzieć słów,
które uwiązły mu w gardle.
- W twoim sercu jest tak wiele miejsca dla innych, Susan. Dziękuję ci, najdroższa.
Nigdy nie odważyłbym się zaproponować ci, byś się zgodziła na adopcję dwojga dzieci. Ja
także pragnę, by Manuel zamieszkał z nami.
Kieron porozmawiał z dziećmi przez chwilę i złożył im obietnicę, że będą utrzymywać
ze sobą kontakt. Potem poprosił na korytarz dwóch braci. Antonia i Manuela. Antonio, który
właśnie się obudził, podreptał do pustego pokoju dla odwiedzających. Spod krótkiej koszulki
wystawały patykowate brązowe nóżki z nieproporcjonalnie dużymi kolanami. Usiadł od razu
ufnie na kolanach Kierona.
Rozmowa toczyła się w dwóch językach, ale Kieron z radością przejął rolę tłumacza.
- Manuelu, Antonio - zaczął uroczyście. - Wiecie, że każde z was będzie miało nowy
dom. Rozmawialiśmy z Susan na ten temat i chcielibyśmy was zapytać, czy zechcecie
zamieszkać razem z nami.
Manuel popatrzył na nich, wstrzymując oddech.
- Ja? Ja też? Nie tylko Antonio?
- Nigdy, nawet przez chwilę, nie rozważaliśmy innej możliwości - skłamał gładko
Kieron.
Na wargach chłopca pojawił się drżący uśmiech. Antonio natomiast przyjął słowa
Kierona z olimpijskim spokojem, ani przez chwilę nie wątpiąc, gdzie będzie jego dom.
- Postanowiliśmy osiedlić się tu w waszym kraju - ciągnął Kieron. - Susan nie ciągnie
specjalnie do Szwecji ani mnie do Irlandii. Może pojedziemy w tamte strony, kiedy trochę
podrośniecie, czas pokaże. W związku z tym, że doskonale znam góry, otrzymywałem już
wcześniej wiele propozycji pracy. Kiedyś bym ich nie przyjął, bo lubiłem zarabiać szybko
duże pieniądze. Sam nie wiem, dlaczego. W każdym razie propozycje nadal są aktualne, więc
jakoś to będzie. Nie chcę mieszkać w stolicy, sądzę, że odpowiedniejsze będzie małe
miasteczko w górach.
Susan miała także coś na sercu i poprosiła, by przetłumaczył chłopcom jej słowa:
- Wiem, że bardzo jesteście przywiązani do Kierona, ale czy wydaje się wam, że
możecie mnie także polubić?
Z napięciem oczekiwała odpowiedzi, bo przecież od tego zależała jej przyszłość.
- Wydajesz się miła - oświadczył z powagą Manuel, przyglądając się jej uważnie. -
To, że Kieron wybrał ciebie, a ty zgodziłaś się nami zaopiekować, bardzo wiele dla nas
znaczy.
- Dziękuję. Manuelu.
Antonio nic nie mówił, wpatrzony z zachwytem w swego bohatera.
- Jest jeszcze coś, o czym powinniście wiedzieć - rzekł powoli Kieron. - Nie będziecie
sami.
Manuel popatrzył na niego zdezorientowany.
- Susan i ja spodziewamy się dziecka.
Celowo nie użył słów „naszego własnego dziecka”, żeby chłopcy nie poczuli się gorsi.
- Miałem liczne rodzeństwo, jestem więc przyzwyczajony - powiedział Manuel i ze
łzami w oczach wyszeptał: - Prawie wszystkich straciłem.
Susan uścisnęła mu dłoń, a on uśmiechnął się do niej trochę zawstydzony. Przytrzymał
jej rękę, jakby zrozumiał, że i ona potrzebuje akceptacji. W jednej chwili Susan poczuła, jak
bardzo z tym małym mądrym indiańskim chłopcem przypadli sobie do serca.
- Czy nie będzie ci, Manuelu, ciężko rozstać się z Rosą? - Kieron popatrzył na niego
zatroskany.
- Może czasem będzie mi się zdawało, że zawiodłem mamę i siostrę, ale przecież
będziemy się widywać. - I dodał z żartobliwym błyskiem w oku: - Zresztą, chwilami była mi
prawdziwym utrapieniem.
Ze śmiechem przyjęli jego słowa.
- Wiesz, Manuelu, postanowiłem wstąpić do organizacji broniącej praw Indian,
wydaje mi się, że mogę wiele tam zdziałać.
Kieron popatrzył z dumą na Susan. Ta decyzja dojrzewała w nim, odkąd znalazł dzieci
i zrozumiał, że pod płaszczykiem legalnych działań popełniane są przestępstwa wobec
rodowitych mieszkańców tych ziem.
- Tak więc, droga Susan, z pewnością nie zabraknie nam pracy, przynajmniej na
początku. Jak się na to zapatrujesz? Sądzisz, że podołasz wszystkiemu?
- Przyznaję, że przez ostatnie miesiące byłam w kiepskiej formie, ale teraz czuję się
taka silna, że mogę przenosić góry. Szczerze mówiąc, mogłabym odpowiedzieć na twoje
pytanie spontanicznym: „Tak”, ale przypuszczam, że wolałbyś usłyszeć jakieś uzasadnienie.
Kieron skinął głową niepewnie i czekał w napięciu.
Susan po kilku minutach milczenia rzekła:
- No cóż, przyjdzie nam zrezygnować z cudownych chwil sam na sam, pożegnać się z
wieczornymi spacerami pod rękę...
- Rozumiem, co masz na myśli - uśmiechnął się czule Kieron. - Ale przecież chyba
uda nam się wygospodarować odrobinę czasu tylko dla siebie. Chłopcy będą mieli swoje
pokoje i nie pozwolimy im wchodzić do naszej sypialni o wszystkich możliwych porach.
Antonio jest bardzo do mnie przywiązany, ale na pewno wszystko się unormuje, gdy
zrozumie, że ma bezpieczny dom. I nie mam bynajmniej ochoty przestać z tobą chodzić na
spacery. Przecież od czasu do czasu Manuel będzie mógł zaopiekować się dziećmi.
- Dobrze - roześmiała się. - W takim razie nie mam już żadnych zastrzeżeń. Bardzo
chętnie stworzę tym chłopcom dom. Właściwie zamierzałam wrócić do pracy w organizacji
pomocy humanitarnej, ale coś mi się wydaje, że nie będę miała na to czasu - westchnęła.
- Sądzę, że nasz wkład w tę pomoc będzie znacznie bardziej efektywny - zaśmiał się
Kieron. - Czy zawsze trzeba wszystko widzieć w makroskali?
- Z pewnością masz rację.
Antonio nadaremnie usiłował zrozumieć, o czym mówią dorośli. Jego wzrok przenosił
się to na Kierona, to na Susan, zupełnie jakby śledził mecz tenisa, w końcu jednak
zrezygnował i odwróciwszy się do swego idola, popatrzył mu głęboko w oczy.
- Tato - powiedział, uśmiechając się szeroko.
Urwał w obawie przed reakcją opiekuna, ale tym razem Kieron nie wyraził sprzeciwu.
Przytulił tylko chłopca i uścisnął go mocno.