Diana Palmer
Komedia omyłek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ta kobieta musi by
ć
kompletnie szalona. Nie mogła wybra
ć
bardziej widocznego punktu
na hodowl
ę
marihuany, jej dom znajdował
si
ę
przecie
ż
przy głównej ulicy niewielkiego
miasteczka na północy stanu Georgia.
Oczywi
ś
cie nie mogła wiedzie
ć
,
ż
e agent FBI Curtis Russell był wła
ś
nie w odwiedzinach u
matki, która mieszkała po drugiej stronie ulicy. To,
ż
e przebywał na urlopie, nie zwalniało go·
jednak z czujno
ś
ci, dlatego nie mógł udawa
ć
, i
ż
nie zauwa
ż
a tak ewidentnego i bezczelnego
łamania prawa, zwłaszcza,
ż
e działo
si
ę
to tu
ż
pod jego nosem.
Stał w szerokim oknie domu matki, przygl
ą
daj
ą
c
si
ę
z niesmakiem, jak Marihuanowa Mary
troskliwie piel
ę
gnuje zakazane ro
ś
linki. Owszem, doskonale wygl
ą
dała w be
ż
owych szortach
i kremowej koszulce na rami
ą
czkach. Istotnie, miała
ś
liczn
ą
, gładk
ą
, lekko opalon
ą
skór
ę
, no
i te cudowne kobiece kształty... Wynajmowała niedu
ż
y dom, je
ź
dziła absurdalnie drogim
volkswagenem w kolorze groszku, z mi
ę
kkim, składanym dachem. Zastanawiał
si
ę
,
kim te
ż
mo
ż
e by
ć
z zawodu. Z tego, co
si
ę
dowiedział od matki, mieszkała tam zaledwie od trzech
miesi
ę
cy. W sam raz, by posadzi
ć
flance marihuany i doczeka
ć
si
ę
zbioru. Ze te
ż
nie zadała
sobie nawet trudu, by je schowa
ć
za rz
ą
dkiem tych ładnych krwistoczerwonych kwiatów.
Curtis nie interesował
si
ę
nigdy ogrodnictwem,
wi
ę
c
nie miał poj
ę
cia, co te
ż
jeszcze ro
ś
nie
w ogródku vis-a-vis, jednak konopie indyjskie rozpoznał na pierwszy rzut oka. W ko
ń
cu w
pracy widział je wiele razy na zdj
ę
ciach i rysunkach.
- Curt, gotowa jestem pomy
ś
le
ć
,
ż
e zakochałe
ś
si
ę
w tej dziewczynie z naprzeciwka - stwier-
dziła matka, tłuk
ą
c gotowane kartofle na obiad. - Czemu tak s
ą
dzisz?
- Bo od trzech dni gapisz
si
ę
na ni
ą
z okna.
- Nie zakochałem
si
ę
. -
Podniósł
si
ę
z krzesła i przeci
ą
gn
ą
ł. - Wiesz mo
ż
e, jak ona ma na
nazwisko?
- Ryan. Mary Ryan. Niestety, nic
wi
ę
cej
o niej nie Wiem.
- A do kogo nale
ż
y ten dom?
- Do Grega Henry'ego. Czemu pytasz?
- Tak sobie.
Przeczesał palcami niesforne czarne włosy i u
ś
miechn
ą
ł
si
ę
do matki. Od chwili przedwczes-
nej
ś
mierci ojca, kiedy to Curt był zaledwie sze
ś
ciolatkiem, byli tylko we dwoje. Aby mieli co
je
ść
i gdzie mieszka
ć
, Matilda pracowała na dwóch etatach, jako reporterka w lokalnym
dzienniku oraz felietonistka w regionalnym magazynie. Kiedy Curt miał dziesi
ęć
lat, podj
ą
ł
pierwsz
ą
prac
ę
, czyli roznosił gazety, a w wieku szesnastu lat zatrudnił si
ę
na pełnym etacie,
by wesprze
ć
domowy bud
ż
et. Tak wi
ę
c mo
ż
na by powiedzie
ć
,
ż
e jego przeznaczeniem była
praca, praca i jeszcze raz praca.
Jedynym minusem stanowiska, jakie do niedawna zajmował w słu
ż
bach specjalnych, a
obecnie w FBI, była rozł
ą
ka z matk
ą
. Na
szcz
ęś
cie
Matilda nie przesiadywała samotnie w
domu, tylko z zapałem uczestniczyła w parafialnych akcjach charytatywnych, a tak
ż
e
spotykała
si
ę
z przyjaciółmi. Od czasu do czasu pisywała te
ż
do gazet, i cho
ć
nie zajmowała
si
ę
ju
ż
sprawami bie
żą
cymi, miała nadal wiele kontaktów w przeró
ż
nych kr
ę
gach, wł
ą
czaj
ą
c
w to
ś
rodowiska, o których Curtis wolał zapomnie
ć
.
- Ci
ą
gle si
ę
spotykasz z tym handlarzem broni
ą
? - zapytał ni z tego, ni z owego.
Drobna, siwowłosa Matilda o szelmowskim spojrzeniu u
ś
miechn
ę
ła si
ę
pobła
ż
liwie.
- Nigdy mu nie udowodniono jakiegokolwiek zwi
ą
zku z t
ą
spraw
ą
. Zreszt
ą
od tamtej pory
si
ę
zmienił, bardzo
si
ę
wyciszył. Teraz nawet wykłada w college'u.
- Niesamowite! A czego konkretnie uczy?
- Etyki.
Curtis wybuchn
ą
ł gromkim
ś
miechem.
-
ś
artowałam. - Postawiła na stole półmisek z gor
ą
cym daniem. - Wykłada prawo karne.
- Jeszcze lepiej.
- Wielu młodych ludzi ma na pewnym etapie swego
ż
ycia kłopoty z prawem. - Spojrzała na
syna wymownie.
- Ja przynajmniej byłem na tyle przyzwoity,
ż
e zdemolowałem własny dom, a nie cudzy.
- I do
ść
rozs
ą
dku, by przewidzie
ć
,
ż
e bli
ż
sze kontakty z osobami niestroni
ą
cymi od
narkotyków mog
ą
ci
ę
wp
ę
dzi
ć
w kłopoty - zgodziła si
ę
. - Ale chyba nigdy przedtem i nigdy
potem a
ż
tak si
ę
o ciebie nie bałam jak wtedy, gdy znalazłe
ś
si
ę
w s
ą
dzie. Jako dziennikarka
od dziesi
ę
ciu lat zajmowałam si
ę
takimi sprawami, wi
ę
c dobrze wiedziałam, czym to pachnie.
- Ale potem zachowywałem si
ę
ju
ż
wzorowo. - U
ś
cisn
ą
ł j
ą
serdecznie. - A teraz
ś
cigam
takich gagatków.
- Teraz
ś
cigasz znacznie powa
ż
niejszych przest
ę
pców. Jestem z ciebie dumna.
Doskonale sobie poradziłe
ś
z tym hakerem z Teksasu. Sama słyszałam, jak prokurator
generalny ci
ę
chwalił.
- Tak, to było co
ś
. - Pokiwał z zadowoleniem głow
ą
·
- Tylko błagam, uwa
ż
aj na siebie. - U siadła do stołu. - Do
ść
si
ę
nadenerwowałam, gdy
pracowałe
ś
przy ochronie zagranicznych dygnitarzy. Na sam
ą
my
ś
l,
ż
e b
ę
dziesz si
ę
zajmował tropieniem morderców, dostaj
ę
g
ę
siej skórki.
- Spójrz na to z drugiej strony. Dzi
ę
ki temu mogłaby
ś
wróci
ć
do gazety i pisa
ć
o aktualnych
wydarzeniach, bo zapewniłbym ci stały dopływ rzetelnych, cho
ć
nieoficjalnych informacji.
Przyznasz,
ż
e to ciekawsze ni
ż
zachwycanie si
ę
gigantyczn
ą
dyni
ą
, która urosła na grz
ą
dce
miejscowego ogrodnika.
- Dzi
ę
kuj
ę
bardzo, wol
ę
spa
ć
spokojnie. - Nalała kawy do dwóch fili
ż
anek. - Bardzo mi
si
ę
podoba,
ż
e ju
ż
nie musz
ę
przerywa
ć
odpoczynku,
ż
eby p
ę
dzi
ć
na miejsce zbrodni ani
wnikliwie wsłuchiwa
ć
si
ę
w przemowy polityków, którzy próbuj
ą
wszystkim wmówi
ć
,
ż
e nowa
ustawa, tak naprawd
ę
kompletnie bezsensowna, w praktyce si
ę
sprawdzi. Tematy
ogrodnicze s
ą
znacznie przyjemniejsze, a nie wymagaj
ą
takiego zachodu.
- Słuszna uwaga.
- Poza tym zarabiam teraz wi
ę
cej ni
ż
przed odej
ś
ciem na emerytur
ę
. To chyba
najpowa
ż
niejszy argument.
Curtis skin
ą
ł głow
ą
. Z tym nie dało si
ę
dyskutowa
ć
, wi
ę
c zabrał si
ę
do jedzenia.
- A tak naprawd
ę
, to czemu przygl
ą
dasz si
ę
tej Mary Ryan? - zagadn
ę
ła po chwili Matilda.
- Czy
ż
by
ś
wiedział co
ś
, czego nie wiem ja?
- Jeszcze nie. Ale mam przeczucie,
ż
e to tylko kwestia czasu.
Nast
ę
pnego dnia poszedł si
ę
zobaczy
ć
z Gregiem Henrym, który prowadził agencj
ę
nieruchomo
ś
ci.
Bez zb
ę
dnych wst
ę
pów zapytał go o now
ą
s
ą
siadk
ę
matki.
- Czy
ż
by miała jakie
ś
kłopoty z prawem? - zaniepokoił si
ę
Greg, jako
ż
e dla nikogo z tych
stron nie było tajemnic
ą
, czym zajmuje si
ę
Curtis.
- A sk
ą
d niby mam to wiedzie
ć
? - Wzruszył ramionami. - Dlatego wła
ś
nie pytam.
Grek otworzył teczk
ę
Mary Ryan.
- Pochodzi z Ashton, małego miasteczka na południe od Atlanty. Nie figuruje na li
ś
cie
dłu
ż
ników. Ma doskonałe referencje, cho
ć
od dziwnych ludzi.
- Dziwnych? To znaczy?
- Były rewolucjonista z Ameryki Południowej, nawiedzony kaznodzieja, znany z niedziel-
nego programu w telewizji, kontrowersyjny pisarz, który do niedawna miał swoj
ą
kolumn
ę
w jednym z nowojorskich dzienników.
Curta zaintrygowały te informacje. Kim była kobieta, która ma takich przyjaciół? Niestety
Greg nie wiedział, jaki zawód wykonuje Mary Ryan, u
ś
miechn
ą
ł
si
ę
tylko dziwnie. Curtisowi
nie pozostało wi
ę
c nic innego, jak przespacerowa
ć
si
ę
na posterunek policji, którym
dowodził jego dawny kolega ze szkolnej ławy.
Jack Mallory nie krył rozbawienia, słysz
ą
c, gdzie dawno niewidziany kolega znalazł
zatrudnienie.
- FBI? - powtórzył ze
ś
miechem. - Nigdy bym nie pomy
ś
lał,
ż
e tam trafisz. Zawsze wydawało
mi si
ę
,
ż
e przyjmuj
ą
tylko rozs
ą
dnych, dobrze uło
ż
onych, przewidywalnych ludzi.
- Mo
ż
e rozs
ą
dnych i dobrze uło
ż
onych tak, ale z moich obserwacji wynika,
ż
e
zdecydowanie preferuj
ą
tych nie przewidywalnych.
- A nie pracowałe
ś
jeszcze do niedawna w słu
ż
bach specjalnych? Doszły mnie słuchy o
jakim
ś
skandalu, w który byłe
ś
zamieszany. Za kar
ę
wysłali
ci
ę
chyba na bagna Okefenokee,
ż
eby
ś
tam ochraniał wiceprezydenta, prawda?
- To bzdurne plotki. Zgłosiłem si
ę
na ochotnika. Uwielbiam bagna.
- Naprawd
ę
? - Jack spojrzał na niego z lekkim u
ś
miechem.
- Niewa
ż
ne. Słuchaj, naprzeciwko mojej matki mieszka kobieta, która hoduje zakazane
ro
ś
liny. N a domiar złego przy samej drodze.
- Zakazane, czyli jakie?
- Takie, którymi mo
ż
na si
ę
solidnie odurzy
ć
.
- Wi
ę
c przyjrzyjmy si
ę
tym ro
ś
linkom.
Pojechali nieoznaczonym policyjnym samochodem, ale gdy zaparkowali przed bram
ą
,
Mary Ryan przywitała ich wesołym u
ś
miechem.
- Dzie
ń
dobry, policjo! - Podniosła si
ę
z kolan i otrzepała r
ę
ce, bo wła
ś
nie pieliła grz
ą
dki. -
Spó
ź
nili
ś
cie si
ę
. W zeszłym tygodniu sama przyznałam si
ę
do przekroczenia pr
ę
dko
ś
ci, ale
sko
ń
czyło si
ę
tylko na ostrze
ż
eniu. Nie mo
ż
na dwa razy kara
ć
za to samo.
- Nie chodzi o wykroczenie drogowe. - Jack zerkn
ą
ł na grz
ą
dk
ę
i posłał Mary Ryan
wymowne spojrzenie. - Czy naprawd
ę
musz
ę
ci tłumaczy
ć
, dlaczego powinna
ś
je jak
najszybciej wyrwa
ć
i zniszczy
ć
?
-
Nie
to tylko ...
! -
zaprotestowała.
- S
ą
zakazane i wiesz o tym doskonale - przerwał jej stanowczo.
- Ale takie ładne ... - westchn
ę
ła.
- Prawo jest prawem. Naprawd
ę
chcesz,
ż
ebym przysłał moich ludzie, by je wyrwali?
- Obejdzie si
ę
, dzi
ę
kuj
ę
. Jak widzisz, nie
boj
ę
si
ę
brudnej roboty. Nie
i tak bym nie
wiedziała, co z nimi dalej zrobi
ć
.
- Ja te
ż
, ale to nie zmienia postaci rzeczy,
ż
e s
ą
nielegalne. Nie dalej jak tydzie
ń
temu
kazali
ś
my Jeanette, to dwa domy dalej, zlikwidowa
ć
cał
ą
grz
ą
dk
ę
. Nie mog
ę
dla ciebie
zrobi
ć
wyj
ą
tku.
- Dobrze ju
ż
, dobrze - ust
ą
piła z ci
ęż
kim sercem. - To on ci
ę
na mnie nasłał, prawda? -
Posłała Curtisowi w
ś
ciekłe spojrzenie. - Widziałam, jak si
ę
gapił z okna matki. To jaki
ś
ogródkowy kapu
ś
czy co?
Jack zakrył usta dłoni
ą
, cho
ć
Curtowi wcale nie było do
ś
miechu.
- Pani złamała prawo - stwierdził oschłym tonem. - Z tego co widz
ę
, robiła to jak
najbardziej
ś
wiadomie. Jestem agentem specjalnym FBI.
- Nie wiedziałam,
ż
e w nazwie pana firmy zaszła zmiana i Federalne zmienili na Florys-
tyczne Biuro
Ś
ledcze.
Curt zarumienił si
ę
po same uszy i zły jak diabli wrócił do policyjnego wozu, trzaskaj
ą
c za
sob
ą
drzwiami, i spojrzał z wyrzutem na Jacka, który wci
ąż
dławił si
ę
ze
ś
miechu.
Było to małe miasteczko, wi
ę
c informacja o tym niefortunnym spotkaniu szybko dotarła
do jego matki. Jeszcze tego samego wieczoru, gdy ogl
ą
dał telewizj
ę
, przyszła do jego
pokoju i usiadła na kanapie.
- A wi
ę
c teraz pracujesz dla Wydziału Narkotykowego? - zagadn
ę
ła.
- Słucham?
- Wiesz, nigdy bym nie pomy
ś
lała,
ż
e b
ę
dziesz zmuszał niewinne kobiety do wyrywania
kwiatków w swoich ogródkach.
- To nie były
ż
adne kwiatki, tylko marihuana.
- Jeste
ś
pewien?
- Oczywi
ś
cie. Wiele razy widziałem te ro
ś
liny na zdj
ę
ciach.
- Julie Smith ma w ogródku przed domem niedu
ż
y klon japo
ń
ski. Teraz jest prawie łysy,
bo jaki
ś
głupiec powiedział koledze,
ż
e to marihuana, wi
ę
c nastolatki zakradaj
ą
si
ę
noc
ą
do
jej ogrodu i zrywaj
ą
li
ś
cie,
ż
eby zrobi
ć
z nich skr
ę
ty. Bardzo jestem ciekawa, jaki wpływ na
ludzkie zachowanie mo
ż
e mie
ć
palenie li
ś
ci miniaturowych klonów japo
ń
skich.
-_ Owszem, pomyłki si
ę
zdarzaj
ą
, ale nie zaprzeczyła, a do tego Jack od razu si
ę
poznał
na tych jej kwiatuszkach. Powiedział,
ż
e to zabroniona ro
ś
lina i ma wyrwa
ć
te wszystkie
konopie.
-_ Naprawd
ę
nie wiem, jak ja jej teraz spojrz
ę
w oczy ...
- Przecie
ż
nie ty u niej była
ś
, tylko ja. Zreszt
ą
twoja reputacja nie powinna na tym
ucierpie
ć
, wszyscy ci
ę
bardzo lubi
ą
.
- To dlatego,
ż
e mam poczucie humoru.
- Ja te
ż
mam poczucie humoru - oburzył si
ę
.
- Jasne.
.Wstała i wyszła, zostawiaj
ą
c go samego z telewizorem.
Nast
ę
pnego dnia po
ś
niadaniu podszedł boso, w d
ż
insach i podkoszulce do drzwi po
gazet
ę
. Odruchowo zerkn
ą
ł na drug
ą
stron
ę
ulicy i a
ż
si
ę
zagotował ze zło
ś
ci. T e przekl
ę
te
krzaki marihuany wci
ąż
tam rosły! Niewiele my
ś
l
ą
c, przebiegł przez ulic
ę
, wszedł do ogródka
s
ą
siadki i wyrwał jedn
ą
ro
ś
lin
ę
, chwycił nast
ę
pn
ą
· ..
- Prosz
ę
przesta
ć
! Natychmiast!
Z drzwi domku wybiegła bosa blond furia, ubrana w biały frotowy szlafrok, dopadła do
Curta, wyrwała mu z r
ę
ki ro
ś
link
ę
i zacz
ę
ła go okłada
ć
pi
ęś
ciami. Zaskoczony tym
niespodziewanym atakiem, zachwiał si
ę
i oboje run
ę
li na ziemi
ę
·
- Zostaw ... ty ... wandalu! - Zadała mu cios w brzuch.
Szarpn
ą
ł j
ą
za rami
ę
tak mocno,
ż
e przekr
ę
ciła si
ę
plecami do ziemi, i przycisn
ą
ł, by nie
mogła si
ę
poruszy
ć
. Nie wpadł jednak na to,
ż
e powinien równie
ż
unieruchomi
ć
jej nogi.
Przyszło mu to do głowy zbyt pó
ź
no, gdy wymierzyła mu silnego kopniaka, podniosła si
ę
błyskawicznie i stan
ę
ła kilka kroków od niego, tul
ą
c do piersi nieszcz
ę
sn
ą
ro
ś
lin
ę
·
- To jest naruszenie prywatnej własno
ś
ci!
Wandalizm! Brutalny atak na biedne pomidory. Odpowie pan za to przed s
ą
dem!
- Z przyjemno
ś
ci
ą
- mrukn
ą
ł, bezskutecznie próbuj
ą
c obci
ą
gn
ąć
jeszcze przed chwil
ą
nieskazitelnie biał
ą
koszulk
ę
·
- Naprawd
ę
?! Skoro tak, to ch
ę
tnie to panu umo
ż
liwi
ę
. - Wyci
ą
gn
ę
ła z kieszeni szlafroka
telefon komórkowi i wystukała numer. - Dzie
ń
dobry, tu Mary Ryan z Cherry Boulevard
numer 123. Złapałam na gor
ą
cym uczynku chuligana. Zastosowałam areszt obywatelski.
Prosz
ę
jak najszybciej przysła
ć
radiowóz.
_ A drugi dla niej, bo hoduje w ogrodzie
marihuan
ę
! - krzykn
ą
ł w kierunku telefonu. - Słucham?! Jak
ą
marihuan
ę
?
- A tak
ą
, jak
ą
trzyma pani w r
ę
ku!
- To? - Uniosła zgniecion
ą
ro
ś
lin
ę
. - To jeden z moich krzaków pomidorów na konkurs
ogrodniczy. Wyhodowałam je własnor
ę
cznie z nasion. _ Spojrzała na niego z politowaniem.
- Je
ś
li nie odró
ż
nia pan pomidorów od marihuany, to radz
ę
zmieni
ć
zawód, bo w Wydziale
Narkotykowym niewiele pan zwojuje.
- Pracuj
ę
w FBI - oparł z godno
ś
ci
ą
.
- Szcz
ęś
ciarze - prychn
ę
ła. - A to si
ę
uciesz
ą
, jak przeczytaj
ą
jutrzejsze nagłówki lokal-
nych gazet.
- Nie dalej jak wczoraj komendant policji nakazał pani wyrwa
ć
i zniszczy
ć
nielegalne ro
ś
-
liny.
- Nie zaprzecz
ę
. Ju
ż
je zreszt
ą
wyrwałam.
Chodziło o mak, panie agencie specjalny FBI. Mak, a nie marihuan
ę
.
Zacisn
ą
ł usta. Sprawiała wra
ż
enie gł
ę
boko przekonanej o swej racji. Rozejrzał
si
ę
dokoła.
W k
ą
cie ogrodu le
ż
ała sterta
ś
wie
ż
o wyrwanych ro
ś
lin, które faktycznie poprzedniego dnia
widział na rabatce przy ogrodzeniu. Ale jak to mo
ż
liwe,
ż
eby nie rozpoznał pomidora?!
- Odpowie pan za to w s
ą
dzie - sykn
ę
ła w
ś
ciekle, tul
ą
c do piersi zielon
ą
łody
ż
k
ę
. - Moje
biedne pomidory. Mo
ż
e
si
ę
pan po
ż
egna
ć
z odznak
ą
·
- Bardzo ciekawe. A czym
si
ę
pani zajmuje, poza upraw
ą
podejrzanych ro
ś
lin, je
ś
li mo
ż
na
wiedzie
ć
?
- Jestem zast
ę
pc
ą
prokuratora okr
ę
gowego w s
ą
siednim hrabstwie - odparła z
nieskrywan
ą
satysfakcj
ą
w głosie.
- Chyba pani
ż
artuje!
- Chciałby pan. Przeniosłam si
ę
tu z Ashton, gdzie pracowałam dla organizacji zajmuj
ą
cej
si
ę
udzielaniem bezpłatnych porad prawnych ludziom, których nie sta
ć
na adwokata.
Wydawało mi si
ę
,
ż
e b
ę
dzie to awans nie tylko zawodowy, ale i społeczny. Teraz jednak
widz
ę
,
ż
e si
ę
myliłam, bo trafiłam do jakiej
ś
Durnej Wólki.
- Nie jestem durniem! - oburzył si
ę
.
- Za to morderc
ą
niewinnych pomidorów, wychodzi wi
ę
c na jedno.
- To wcale nie wygl
ą
da na krzak pomidorów - szedł w zaparte.
Byli tak pochłoni
ę
ci sporem,
ż
e nie zauwa
ż
yli, i
ż
z okolicznych domów powychodzili
mieszka
ń
cy i przypatrywali si
ę
im z du
ż
ym zaciekawieniem. Nie spostrzegli tak
ż
e
zbli
ż
aj
ą
cego si
ę
policyjnego samochodu.
- O nie, tylko nie to - j
ę
kn
ą
ł Jack, wysiadaj
ą
c z auta.
- Wtargn
ą
ł na mój teren, dokonał aktu przemocy i wyrwał krzak pomidorów! - dramatycznie
oskar
ż
ała Mary. - My
ś
lał,
ż
e to marihuana. Mo
ż
e by
ś
cie sprawdzili, sk
ą
d on wzi
ą
ł odznak
ę
FBI? Zało
żę
si
ę
,
ż
e ukradł!
- Po pierwsze, to ona na mnie napadła. Po drugie, czy to nie wygl
ą
da jak krzak
marihuany? - bronił
si
ę
Curt.
-
śą
dam,
ż
eby został aresztowany za włamanie, przemoc i wandalizm.
Jack podszedł bli
ż
ej, ogl
ą
daj
ą
c
si
ę
raz po raz za siebie.
-_ Czy macie
poj
ę
cie,
jak s
ę
dzia Wills zareagowałby, gdyby
ś
cie przyszli do niego z tak
ą
spraw
ą
? Mary, jak b
ę
dziesz
si
ę
czuła, gdy na zako
ń
czenie pierwszego kwartału pracy
publicznie najesz si
ę
wstydu w s
ą
dzie?
Spu
ś
ciła głow
ę
.
_- A ty, Curt, czy naprawd
ę
chcesz tłumaczy
ć
s
ę
dziemu, dlaczego wyrywałe
ś
krzaki
pomidorów z ogródka s
ą
siadki? S
ę
dzia Wills znany jest jako wielki miło
ś
nik pomidorów,
sam je hoduje na konkurs.
Curtis skrzywił si
ę
, jak gdyby kazano mu połkn
ąć
ć
wiartk
ę
cytryny.
- Mog
ę
napisa
ć
notatk
ę
słu
ż
bow
ą
i nada
ć
bieg sprawie, ale radz
ę
wam,
ż
eby
ś
cie
potraktowali to wydarzenie jako wa
ż
n
ą
lekcj
ę
ż
yciow
ą
. Wró
ć
cie do domów i we
ź
cie dług
ą
,
relaksuj
ą
c
ą
k
ą
piel.
Przyjrzeli si
ę
sobie nawzajem. Byli umazani błotem, jako
ż
e poprzedniego wieczoru
padał deszcz.
- Wydaje mi si
ę
,
ż
e mo
ż
emy cał
ą
spraw
ę
rozstrzygn
ąć
polubownie. Agent specjalny
Russell z pewno
ś
ci
ą
odkupi ci zniszczon
ą
ro
ś
lin
ę
, prawda? - Jack zerkn
ą
ł wymownie na
koleg
ę
.
- Tak - zgodził si
ę
niech
ę
tnie Curt.
- Wyhodowałam j
ą
z nasionka - przypomniała Mary Ryan.
- W takim razie ja te
ż
wyhoduj
ę
j
ą
z nasionka.
Mog
ę
nawet j
ą
wysiadywa
ć
niczym
bezcenne jajo, je
ś
li ma pani takie
ż
yczenie.
Posłała mu mordercze spojrzenie.
- Centrum ogrodnicze przy zje
ź
dzie z autostrady ma du
ż
y wybór sadzonek - podsun
ą
ł
Jack. - Od tradycyjnych, przez ró
ż
ne odmiany, a
ż
po te doskonałe rutgersy, które
hodujemy z
ż
on
ą
.
- Nie b
ę
d
ę
chytrusem, kupi
ę
pani dwa rutgersy - zgodził si
ę
szarmancko Curtis. -
Mog
ę
je
nawet własnor
ę
cznie posadzi
ć
.
- Dzi
ę
kuj
ę
bardzo, wol
ę
nie. S
ą
dz
ą
c po pa
ń
skiej gł
ę
bokiej wiedzy na temat ogrodnictwa,
posadzi je pan korzeniem do góry.
- Hola, hola. - Komendant uniósł r
ę
ce, by ich uciszy
ć
. - Je
ś
li tak dalej pójdzie, b
ę
d
ę
zmuszony aresztowa
ć
was oboje za zakłócanie spokoju. Nie poczekam, a
ż
si
ę
przebierzecie, a musicie wiedzie
ć
,
ż
e co rano na posterunek przychodzi fotoreporter z
lokalnego dziennika. Z pewno
ś
ci
ą
ucieszy si
ę
z tak wdzi
ę
cznej pary modeli.
Spojrzeli po sobie.
- Dwa rutgersy. Dzisiaj - powiedziała twardo.
- Dwa - zgodził si
ę
.
- W takim razie wycofuj
ę
zgłoszenie. - Tul
ą
c przywi
ę
dni
ę
t
ą
ro
ś
link
ę
, wróciła do domu, dla
własnej satysfakcji trzaskaj
ą
c na do widzenia drzwiami.
Curt odwrócił si
ę
na pi
ę
cie, przeszedł przez ulic
ę
, min
ą
ł oniemiał
ą
z wra
ż
enia matk
ę
i bez
słowa znikn
ą
ł w domu, Jack za
ś
wsiadł do radiowozu i odjechał, zastanawiaj
ą
c si
ę
, czy do
momentu wyjazdu Curta Russella czeka go cho
ć
jeden nudny dy
ż
ur.
Po zakupieniu i dostarczeniu dwóch sadzonek pomidorów odmiany rutgers do ogrodu
Mary, Curtis wzi
ą
ł prysznic i przebrał si
ę
w d
ż
insy, sportow
ą
bawełnian
ą
koszul
ę
oraz
br
ą
zowe zamszowe mokasyny. Zamierzał usi
ąść
sobie wygodnie w saloniku, by troch
ę
odpocz
ąć
, jednak pechowo natkn
ą
ł si
ę
tam na matk
ę
, wi
ę
c nie było mu to dane.
- Mo
ż
e si
ę
wreszcie dowiem, o co w tym wszystkim chodziło? - zacz
ę
ła spokojnie.
- Wyrwałem z jej grz
ą
dki krzak pomidorów, a ona mnie zaatakowała - wyja
ś
nił bez
owijania w bawełn
ę
.
- Dlaczego wyrwałe
ś
ten nieszcz
ę
sny krzak?
- Bo my
ś
lałem,
ż
e to marihuana.
- Pomyliłe
ś
pomidor z marihuan
ą
?
- Nie miałem z sob
ą
zdj
ę
cia,
ż
eby je porówna
ć
- tłumaczył
si
ę
bez Wi
ę
kszego
przekonania. - Zreszt
ą
byłem tam wczoraj z Jackiem, który kazał jej usun
ąć
nielegalne
ro
ś
liny, a ona si
ę
zgodziła. Sk
ą
d miałem wiedzie
ć
,
ż
e mówili o makach?
- O makach? A to dopiero! Przyzna
ć
trzeba,
ż
e to przepi
ę
kne kwiaty. Niestety figuruj
ą
na li
ś
cie zakazanych ro
ś
lin. W przeciwie
ń
stwie do pomidorów.
- Prosz
ę
ci
ę
,
nie pastw si
ę
nade mn
ą
.
- Dobrze, dobrze. Co było dalej?
- Musiałem pojecha
ć
do sklepu ogrodniczego i kupi
ć
jej dwie sadzonki rudgersów. Przed
chwil
ą
je posadziłem. Dzi
ę
ki temu wycofała oskar
ż
enie o nielegalne naj
ś
cie, przemoc i
wandalizm, a ja obiecałem,
ż
e nie pozw
ę
jej za napa
ść
.
- Napa
ść
?!
- Tak jest, napadła na mnie z u
ż
yciem krzaka pomidorów.
Matilda tylko cudem nie rykn
ę
ła
ś
miechem. - Mam niedługo zebranie komitetu - poinfor-
mowała, gdy udało jej si
ę
odzyska
ć
wzgl
ę
dn
ą
powag
ę
.- Zjesz lunch na mie
ś
cie?
- Jasne. Zreszt
ą
i tak miałem taki zamiar.
Musz
ę
zajrze
ć
do okr
ę
gowego biura FBI.
- W takim razie do zobaczenia na kolacji. Miłego dnia, synku - dodała, spogl
ą
daj
ą
c na
niego z rozbawieniem.
Gdy kwadrans pó
ź
niej wychodził z domu, starannie unikał zerkania na drug
ą
stron
ę
ulicy,
na wypadek gdyby szalona ogrodniczka obserwowała go ze swych okopów. Wycofał auto z
podjazdu i wł
ą
czył
si
ę
do ruchu. Dokładnie w tym samym momencie z tyłu dobiegło go gło
ś
ne
tr
ą
bienie. Zajrzał w lusterko wsteczne. Mary Ryan siedziała w swym groszkowym volks-
wagenie, wygra
ż
aj
ą
c mu pi
ęś
ci
ą
. Jak
si
ę
okazało, wycofuj
ą
c, niemal
ż
e uderzył w jej przedni
zderzak, brakowało zaledwie paru centymetrów. U
ś
miechn
ą
ł
si
ę
do niej w lusterku, machaj
ą
c
przy tym wesoło, na co ona znów zatr
ą
biła. Ruszył powoli, bez po
ś
piechu, cho
ć
miał ochot
ę
wystartowa
ć
z piskiem opon, by w swej je
ż
d
żą
cej zabaweczce mogła pow
ą
cha
ć
dym z jego
rury wydechowej. Ku swej irytacji wkrótce przekonał
si
ę
,
ż
e zabaweczka ta potrafi całkiem
szybko je
ź
dzi
ć
, bo gdy tylko znale
ź
li
si
ę
na stanowej autostradzie, zielone autko
ś
mign
ę
ło mu
z lewej strony. Znajdowali
si
ę
około trzydziestu kilometrów od miasta, w którym mie
ś
ciła si
ę
siedziba zarówno s
ą
du okr
ę
gowego, jak i biura FBI. Curt miał nieprzyjemne przeczucie,
ż
e
obie instytucje, nale
żą
ce przecie
ż
do jednego resortu, mieszcz
ą
si
ę
pod tym samym dachem.
Jak wkrótce si
ę
przekonał, jego podejrzenia nie były bezpodstawne. Aby dosta
ć
si
ę
do
ś
rodka, musiał przej
ść
przez bramk
ę
wykrywaj
ą
c
ą
metale, a tak
ż
e wyło
ż
y
ć
na tack
ę
zawarto
ść
wszystkich kieszeni. Nie pomogła nawet legitymacja FBI. Tym bardziej wi
ę
c
upokorzył go fakt,
ż
e chwil
ę
po jego wej
ś
ciu w budynku zjawiła si
ę
miło
ś
niczka pomidorów,
ubrana w modny jasnoszary kostium i grafitowe szpilki, a u
ś
miechn
ą
wszy si
ę
słodko do
stra
ż
nika, przeszła obok bez zb
ę
dnych ceregieli.
Gdy wreszcie udało mu si
ę
dosta
ć
do
ś
rodka, przeszedł si
ę
powoli korytarzem
prowadz
ą
cym do biura FBI. Sekretarka kazała mu usi
ąść
w recepcji, bo agent, z którym miał
si
ę
spotka
ć
, rozmawiał wła
ś
nie przez telefon z kim
ś
niesłychanie wa
ż
nym. Na szcz
ęś
cie
długo nie musiał czeka
ć
, bo dwie minuty pó
ź
niej sekretarka z u
ś
miechem poinformowała go,
i
ż
mo
ż
e ju
ż
wej
ść
.
U
ś
miech, z jakim powitał go ów agent, sprawił,
ż
e zmi
ę
kły mu nogi. Nawet nie musiał
pyta
ć
, czy informacje o pomidorowej bójce zd
ąż
yły ju
ż
pokona
ć
trzydziestoparokilometrow
ą
odległo
ść
od jego rodzinnego miasteczka ...
ROZDZIAŁ DRUGI
Hardy Vicks, agent specjalny o sympatycznej twarzy, wskazał mu krzesło. Po urlopie to
wła
ś
nie Hardy miał by
ć
jego bezpo
ś
rednim przeło
ż
onym, teraz za
ś
chciał przedstawi
ć
mu
szczegóły pewnego
ś
ledztwa.
- T o naprawd
ę
uci
ąż
liwa sprawa - stwierdził, nie kryj
ą
c irytacji. - T en człowiek - rzucił na
biurko par
ę
zdj
ęć
- to Abe Hunt,
ś
wiadek koronny w
ś
ledztwie prowadzonym przez nasze
biuro w Atlancie. Dzi
ę
ki niemu skazano wła
ś
ciciela klubu erotycznego, który okazał si
ę
wa
ż
n
ą
figur
ą
w siatce handlarzy narkotyków. W dodatku wyszło na jaw,
ż
e miał powi
ą
zania
z mafi
ą
z Miami.
- Jak rozumiem, s
ą
jakie
ś
kłopoty? - zapytał Curt, przypatruj
ą
c si
ę
postawnemu
m
ęż
czy
ź
nie o ciemnych oczach, kr
ę
conych kruczoczarnych włosach i szerokiej, do
ść
nawet
sympatycznej
twarzy.
.
_ Nie mo
ż
emy go odnale
źć
.
ś
yje w ukryciu, bo nie wierzy,
ż
e jeste
ś
my mu w stanie
zapewni
ć
bezpiecze
ń
stwo. W szczególno
ś
ci obawia si
ę
niejakiego Danielsa, mafijnego
snajpera. Zreszt
ą
trudno mu si
ę
dziwi
ć
, bo Danieis jest wyj
ą
tkowo skutecznym zabójc
ą
. W
ka
ż
dym razie Hunt jest dla nas cennym
ź
ródłem informacji, wi
ę
c gotowi jeste
ś
my zapewni
ć
mu nietykalno
ść
, nawet now
ą
to
ż
samo
ść
, je
ś
li tylko zgodzi si
ę
znów zeznawa
ć
. Trzymali
ś
my
go ju
ż
w specjalnej kryjówce w Doraville, ale niestety agenci, którzy mieli go pilnowa
ć
,
ogl
ą
dali w telewizji nowy teleturniej i kiedy wykrzykiwali odpowiedzi, Hunt po prostu wyszedł
z domu i znikn
ą
ł. Oczywi
ś
cie zdaj
ę
sobie spraw
ę
,
ż
e jeste
ś
na wakacjach, ale byliby
ś
my
wdzi
ę
czni, gdyby
ś
miał uszy i oczy otwarte. Wiem,
ż
e jego dwaj kuzyni mieszkaj
ą
niedaleko
ciebie, jeden z nich dwa domy od twojej matki.
- Naprzeciwko nas mieszka pani Ryan, zast
ę
pca prokuratora okr
ę
gowego, czemu nie po-
prosicie jej o pomoc?
- Ju
ż
to zrobili
ś
my. Od razu si
ę
zgodziła, a potem zapytała, czy jeste
ś
uzbrojony.
- Słucham? - Curt zmarszczył gniewnie brwi.
- Była ciekawa, czy twój dzienny przydział to wi
ę
cej ni
ż
jedna kulka. - Vicks starał si
ę
zachowa
ć
kamienny wyraz twarzy.
- To najgorsza zołza, jak
ą
znam.
- Naprawd
ę
? To nale
ż
ysz do jednoosobowej mniejszo
ś
ci, bo wszyscy m
ęż
czy
ź
ni w
promieniu trzydziestu kilometrów s
ą
odmiennego zdania. A ju
ż
dla nas jest nadzwyczaj miła.
– Wskazał le
żą
c
ą
na biurku papierow
ą
torebk
ę
pełn
ą
kruchych ciasteczek. - Upiekła je
własnor
ę
cznie i obdarowała oba biura. Jak na zołz
ę
, ma wyj
ą
tkowy talent kucharski.
- Czy co
ś
jeszcze? - Curt postanowił pomin
ąć
t
ę
uwag
ę
pełnym wy
ż
szo
ś
ci milczeniem.
- Nie, póki jeste
ś
na urlopie. - Vicks wstał, by u
ś
cisn
ąć
mu r
ę
k
ę
na po
ż
egnanie. - A, mam
dla ciebie wiadomo
ść
z Wydziału Narkotykowego. Gdyby
ś
stracił u nas prac
ę
, nie wysyłaj do
nich podania. Podobno nie s
ą
zainteresowani krzakami pomidorów. Hej, dok
ą
d si
ę
tak
spieszysz?! Russell!
Ale Curt był ju
ż
na schodach. W r
ę
ku
ś
ciskał fotografi
ę
Hunta z tak
ą
sił
ą
,
ż
e była ju
ż
niemal całkiem zgnieciona. A
ż
si
ę
gotował ze zło
ś
ci. Nie pami
ę
tał, kiedy ostatnim razem
zdarzył mu si
ę
tak fatalny dzie
ń
.
Gdy wrócił przed dom matki, okazało si
ę
,
ż
e to jeszcze nie koniec kłopotów. Na samym
ś
rodku podjazdu siedział wielki, wychudzony, rudy kundel. Curt zatr
ą
bił, ale zwierz
ę
si
ę
tym
nie przej
ę
ła. Zirytowany, zatr
ą
bił ponownie, tym razem przytrzymuj
ą
c dłu
ż
ej klakson. Po
chwili przed dom wybiegła matka, gestem wskazuj
ą
c, by był cicho.
- Nie hałasuj! - poprosiła, gdy opu
ś
cił szyb
ę
· - S
ą
siad zza płotu pracuje w nocy, wi
ę
c teraz
pewnie
ś
pi.
- Nie mog
ę
zaparkowa
ć
, ten kundel mi przeszkadza.
- Jaki kundel? - zdziwiła si
ę
. - Przecie
ż
ja nie mam psa.
Curtis wskazał ruchem głowy zwierz
ę
, które wła
ś
nie układało si
ę
wygodnie na podje
ź
dzie.
- O, piesek. Sk
ą
d on si
ę
tu wzi
ą
ł?
- Nie wiem. Mo
ż
e go zapytasz? - zaproponował, nie kryj
ą
c irytacji.
Matka posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie i poszła przekona
ć
psa, by łaskawie przeniósł
si
ę
w inne miejsce. Gdy jej
si
ę
to nie udało, pospieszyła z powrotem do domu, by za moment
powróci
ć
z kawałkiem surowego mi
ę
sa. Pies pow
ą
chał k
ą
sek, a potem podniósł si
ę
i
poszedł za Matild
ą
, dzi
ę
ki czemu Curt mógł wreszcie zaparkowa
ć
pod wiat
ą
. Kiedy dotarł do
wej
ś
cia, psisko siedziało ju
ż
na werandzie, oblizuj
ą
c
si
ę
z widoczn
ą
satysfakcj
ą
· Nic nie
wskazywało na to,
ż
eby wybierało si
ę
dok
ą
dkolwiek.
- Nie mo
ż
esz hodowa
ć
ogara w mie
ś
cie - o
ś
wiadczył matce.
- To nie ogar, tylko seter irlandzki. Nie widzisz, jakie ma długie uszy? Ciekawe, sk
ą
d
si
ę
tu
wzi
ą
ł.
- Mo
ż
e spadł z nieba?
- Nie
ż
artuj sobie. W okolicy jest zbieg,
ś
wiadek koronny - poinformowała szeptem. - Jego
kuzyn mieszka w tym białym domu nieopodal.
- A sk
ą
d ty to wiesz?! - zdumiał
si
ę
. -
Dopiero przed chwil
ą
dowiedziałem si
ę
o tym od
szefa tutejszego biura FBI, gdzie po urlopie zamierzam pracowa
ć
.
- Jestem do
ś
wiadczon
ą
dziennikark
ą
· - Wzi
ę
ła si
ę
pod boki. - Mam swoje sposoby.
- Ale przecie
ż
od dawna jeste
ś
na emeryturze.
- Spotkałam dzi
ś
ż
on
ę
tego kuzyna w sklepie
spo
ż
ywczym. Mówiła,
ż
e nie cierpi tego typa, ale jej m
ąż
jest w niego wpatrzony jak w
obrazek, bo przyja
ź
ni
ą
si
ę
z nim jacy
ś
znani sportowcy. - Pokr
ę
ciła głow
ą
z dezaprobat
ą
· -
Nie cierpi
ę
sportu.
- Ja te
ż
. A ta s
ą
siadka nie wie przypadkiem,
gdzie jest teraz Abe Hunt?
- Nie, ale obiecała,
ż
e mnie powiadomi, jak tylko cokolwiek usłyszy. Niestety wyje
ż
d
ż
aj
ą
na wakacje, nie powiedziała mi dok
ą
d.
- Mo
ż
e powinni
ś
my kogo
ś
powiadomi
ć
?
- Zerkn
ą
ł na czworono
ż
nego przybł
ę
d
ę
· - Jest tu
w okolicy jakie
ś
schronisko?
- Tak, nawet niedaleko st
ą
d ... Ale wła
ś
nie je remontuj
ą
. Zreszt
ą
on ma obro
żę
, wi
ę
c
mo
ż
e znajdziemy jego adres. - Przykucn
ę
ła,
ż
eby zdj
ąć
psu obro
żę
, ten za
ś
nadstawił głow
ę
do pieszczot. - A mo
ż
e to pies wi
ę
zienny? Swoj
ą
drog
ą
, ciekawe, jak
si
ę
tu dostał?
Przypilnuj go, a ja pójd
ę
zadzwoni
ć
, mo
ż
e si
ę
czego
ś
dowiem.
Chc
ą
c nie chc
ą
c, Curt usiadł na schodach obok bestii.
- Widzisz to? - Odsun
ą
ł poł
ę
kurtki i wskazał
na pistolet, który tkwił w kaburze. - Je
ś
li tylko spróbujesz
si
ę
wymkn
ąć
, zastrzel
ę
ci
ę
w
mgnieniu oka.
W odpowiedzi zwierz
ę
polizało go po policzku.
Kilka minut pó
ź
niej matka powróciła na werand
ę
. Wygl
ą
dała na zaniepokojon
ą
.
- W wi
ę
zieniu nic nie wiedz
ą
o zbiegłym psie.
Zatelefonowałam te
ż
do szeryfa, ale nie maj
ą
zgłoszenia o zaginionym seterze. Zdaje si
ę
,
ż
e
nikt nie ma poj
ę
cia, sk
ą
d si
ę
wzi
ą
ł.
- A mo
ż
e nale
ż
y to którego
ś
z s
ą
siadów?
- Tak s
ą
dzisz? - Matilda zadumała si
ę
.
Zerkn
ą
ł na drug
ą
stron
ę
ulicy, marszcz
ą
c czoło z dezaprobat
ą
.
- Mo
ż
e sprawiła go sobie twoja s
ą
siadka Marihuanowa Mary?
- Mary? Nie, na pewno nie ma psa, cho
ć
miałaby gdzie go trzyma
ć
. - Ruchem głowy
wskazała star
ą
szop
ę
, znajduj
ą
c
ą
si
ę
na terenie jej działki.
- A mo
ż
e to pies naszego zbiega? Mo
ż
e zainstalował si
ę
w szopie, a kundla podesłał tu,
ż
eby odwróci
ć
nasz
ą
uwag
ę
?
- Interesuj
ą
cy pomysł. - Roze
ś
miała si
ę
. - Najlepiej b
ę
dzie, jak zadzwoni
ę
do lokalnej
stacji radiowej,
ż
eby nadali ogłoszenie. Istnieje du
ż
e prawdopodobie
ń
stwo,
ż
e usłyszy je
wła
ś
ciciel i zgłosi si
ę
po swego pupila.
- A zanim si
ę
to stanie ... ?
- Mo
ż
emy go tu przechowa
ć
. Chod
ź
, piesku!
Otworzyła drzwi frontowe.
- Nie mo
ż
esz trzyma
ć
w domu takiego wielkiego zwierzaka. Zało
żę
si
ę
,
ż
e ma pchły,
kleszcze i wszystkie mo
ż
liwe choroby. A co, je
ś
li wskoczy na kanap
ę
?
Przyjrzała mu si
ę
ze zdziwieniem.
- A kiedy
ś
tak bardzo chciałe
ś
mie
ć
zwierz
ę
· Nigdy nie mogli
ś
my mie
ć
psa ani kota, bo
tata cierpiał na alergi
ę
, wi
ę
c potraktuj to jako rekompensat
ę
·
- Jestem ju
ż
na to za stary.
- W
ą
tpi
ę
. - Odwróciła si
ę
w kierunku drzwi kuchennych, jako
ż
e znajda ju
ż
si
ę
tam
skradała. - Ka
ż
dy chłopiec powinien mie
ć
psa.
- Tak? W takim razie kupi
ę
sobie owczarka niemieckiego.
- Za du
ż
y, kochanie.
- A ten rudy potwór jest mniejszy?
Matka nic nie odpowiedziała, tylko zamkn
ę
ła drzwi, wi
ę
c niech
ę
tnie udał si
ę
do swojej
sypialni, by przebra
ć
si
ę
w wygodniejszy strój. Z kieszeni kurtki wyj
ą
ł zdj
ę
cie zbiega,
przyjrzał mu si
ę
uwa
ż
nie i ustawił na biurku.
Nim przyszła pora kolacji, pies został wyk
ą
pany, wyczesany i ochrzczony imieniem Rudy.
Lokalna rozgło
ś
nia poinformowała ju
ż
o jego znalezieniu, niestety
ż
aden st
ę
skniony
wła
ś
ciciel si
ę
nie zgłosił. Wieczorem zwierz
ę
wskoczyło na kanap
ę
, uło
ż
yło si
ę
obok
zdegustowanego Curta i wpatrzyło si
ę
w ekran telewizora, jakby faktycznie było
zainteresowane programem informacyjnym, w którym roztrz
ą
sano naj nowszy polityczny
skandal.
- Tak ci
ę
to ciekawi? - zagadn
ą
ł Curtis, spogl
ą
daj
ą
c na jego pysk, spoczywaj
ą
cy na
skrzy
ż
owanych przednich łapach. - Pewnie nie macie psich afer, dlatego ludzkie wydaj
ą
si
ę
wam takie zajmuj
ą
ce.
Rudy podniósł na niego spojrzenie, zamachał
ogonem i znów wpatrzył si
ę
w ekran.
- Jaki on m
ą
dry - stwierdziła Matilda.
- Hm, m
ą
dry?
- Nie biega jak op
ę
tany po całym domu, nie szczeka ani nie próbuje nic zniszczy
ć
, tylko
le
ż
y sobie spokojnie i ogl
ą
da telewizj
ę
.
W tym momencie prezenter zapowiedział zmian
ę
tematu, a na ekranie pojawił si
ę
m
ęż
czyzna, którego fotografia stała na biurku w sypialni Curta. Na widok Hunta pies
zastrzygł uszami
i szczekn
ą
ł gło
ś
no.
.
- Cicho! - mrukn
ą
ł Curtis, pochylaj
ą
c si
ę
w kierunku odbiornika, by nie uroni
ć
ani jednego
słowa.
Reporta
ż
był krótki i nie wnosił nic nowego.
Abe Hunt najpierw o
ś
wiadczył,
ż
e niczego nie wie i nie zamierza zeznawa
ć
, a dwa dni po
nagraniu znikn
ą
ł i nie wiadomo, gdzie si
ę
ukrył.
- Pewnie le
ż
y na dnie jeziora Lanier - zawyrokował Curt.
- Je
ś
li tak, to pr
ę
dko go nie znajd
ą
- skomentowała Matilda, nie przerywaj
ą
c haftowania. -
Woda jest jeszcze zimna i nawet wiosenne sło
ń
ce niepr
ę
dko ogrzeje j
ą
tak mocno, by zwłoki
wypłyn
ę
ły na powierzchni
ę
.
- Zawsze masz na podor
ę
dziu jakie
ś
ciekawostki o trupach. Sk
ą
d ty tyle wiesz?
- Kiedy
ś
spotykałam
si
ę
z koronerem. Pokr
ę
cił głow
ą
i wrócił do ogl
ą
dania wiadomo
ś
ci. Ni z
tego, ni z owego pies podniósł głow
ę
i zawył.
- Przesta
ń
! –ofukn
ą
ł go.- Co
si
ę
z tob
ą
dzieje? Zwierz
ę
spojrzało na niego, machaj
ą
c inten-
sywnie ogonem.
- Pewnie jest głodny - zawyrokowała matka. - Nakarmi
ę
go makaronem z obiadu. Chod
ź
,
Rudy.
Zwierzak natychmiast pow
ę
drował za ni
ą
, reaguj
ą
c na nowe imi
ę
, jakby nosił je od dawna.
Curt odprowadził go ponurym wzrokiem. Zapowiadały si
ę
beznadziejne wakacje. Najpierw
krwi napsuła mu Marihuanowa Mary, teraz za
ś
kundel z piekła rodem wprowadził
si
ę
do jego
matki.
Gdy ju
ż
si
ę
poło
ż
yli spa
ć
, pies pow
ę
drował do salonu, usiadł przyoknie i zawył tak
rozdzieraj
ą
co,
ż
e pewnie zbudził wszystkich w promieniu kilkunastu kilometrów. Jak
si
ę
mo
ż
na było spodziewa
ć
, za moment rozległ si
ę
dzwonek do drzwi. Curt zwlókł si
ę
niech
ę
tnie
z łó
ż
ka. Jakim
ś
cudem matka wci
ąż
spała, bo mijaj
ą
c jej sypialni
ę
, słyszał spokojne, miarowe
pochrapywanie. Zanim otworzył drzwi, wrzasn
ą
ł jeszcze na psa, który nie przestawał wy
ć
.
Na ganku stała Marihuanowa Mary, ubrana w dług
ą
, granatow
ą
bawełnian
ą
koszulk
ę
i
puchate ró
ż
owe kapcie. Najwyra
ź
niej zd
ąż
yła ju
ż
zasn
ąć
, bo ka
ż
dy jej włos sterczał w inn
ą
stron
ę
.
- Czy mógłby pan zakneblowa
ć
swojego kundla, bo s
ą
tu tacy, którzy pracuj
ą
i chc
ą
si
ę
cho
ć
troch
ę
zdrzemn
ąć
- wycedziła z nie skrywan
ą
w
ś
ciekło
ś
ci
ą
·
- Ja te
ż
pracuj
ę
- odparował.
- O ile mi wiadomo, jest pan na wakacjach.
Trzymała r
ę
ce na biodrach, przez co nie
ś
wiadomie uwydatniała swój kształtny biust. Curt
bezwiednie utkwił w nim spojrzenie, na co ona zareagowała znacz
ą
cym chrz
ą
kni
ę
ciem. Gdy
zajrzał jej w oczy, zarumieniła
si
ę
gwałtownie.
- A sk
ą
d w ogóle ten pies tu
si
ę
wzi
ą
ł? Wczoraj go tu jeszcze nie było.
- Matka go nakarmiła i nie chciał odej
ść
. W dodatku ogl
ą
dał z ni
ą
wiadomo
ś
ci, a
ż
e to jej
ulubiony program, nadała mu imi
ę
i pozwoliła zosta
ć
. A pani czemu włóczy si
ę
po okolicy
w nocnej koszuli?
- To nie jest koszula nocna! - zaprotestowała, a jej wzrok padł na jego nagi tors. Wida
ć
było,
ż
e chce odwróci
ć
oczy, jednak nie jest w stanie
si
ę
do tego zmusi
ć
.
- Prosz
ę
si
ę
tak na mnie nie gapi
ć
! Napastowanie seksualne to ci
ęż
kie przest
ę
pstwo.
Mógłbym pani
ą
aresztowa
ć
.
Otworzyła usta, by co
ś
odpowiedzie
ć
, ale z oburzenia nie mogła wydoby
ć
z siebie głosu,
bo tylko poruszała bezd
ź
wi
ę
cznie wargami.
- Mo
ż
e i lepiej,
ż
e nic pani nie mówi, bo za wyzwiska te
ż
mo
ż
na posiedzie
ć
- zauwa
ż
ył,
ś
wietnie
si
ę
przy tym bawi
ą
c.
- Ten pies ... - wykrztusiła, wskazuj
ą
c na zwierz
ę
, które znów zacz
ę
ło wy
ć
. - T en pies
narusza
cisz
ę
nocn
ą
. Mogłabym pana aresztowa
ć
za to,
ż
e pan do tego dopu
ś
cił. Jestem
przedstawicielk
ą
wymiaru sprawiedliwo
ś
ci.
Wsparł dło
ń
na biodrze i spojrzał na ni
ą
z całkiem nowym zainteresowaniem. Była na-
prawd
ę
bardzo ładna, a jej porywczy temperament mógł imponowa
ć
, zwłaszcza komu
ś
tak
ż
ywiołowemu jak on. Od dawna nie spotkał równie interesuj
ą
cej kobiety. Ch
ę
tnie poznałby j
ą
bli
ż
ej.
- Nie mógłby pan jako
ś
go uciszy
ć
? - poprosiła, zmieniaj
ą
c taktyk
ę
.
- Mógłbym, gdybym wiedział, dlaczego tak wyje. Mo
ż
e pani wejdzie, omówimy problem
przy fili
ż
ance kawy - zaproponował łagodnym tonem i otworzył szerzej drzwi.
Pies zachował
si
ę
,
jakby od dawna na to czekał.
Wybiegł do korytarza i jak strzała przemkn
ą
ł mi
ę
dzy nogami Curta, szczekaj
ą
c jak op
ę
tany.
- Wracaj tu! - krzykn
ą
ł za nim, pełen obaw, co rano powie matka, gdy odkryje,
ż
e zgubił jej
pupila. - Do diabła,
musz
ę
go dorwa
ć
.
Nie zwa
ż
aj
ą
c na swój strój, pop
ę
dził za czworono
ż
nym zbiegiem. Mary przez chwil
ę
stała
na werandzie, potem bezradnie rozło
ż
yła r
ę
ce, obróciła
si
ę
na pi
ę
cie i pobiegła w
ś
lad za
Curtisem. Skoro ju
ż
i tak nie było jej dane zasn
ąć
, mogła równie dobrze wesprze
ć
go w
pogoni.
Ś
wiatła w okolicznych domach zapalały si
ę
, a mieszka
ń
cy spogl
ą
dali przez okna na sk
ą
po
ubran
ą
par
ę
, która p
ę
dziła za ujadaj
ą
cym w
ś
ciekle wielkim, rudym psem. Nagle Curt skr
ę
cił
do niewielkiego lasu za domem Mary, wi
ę
c poszła w jego
ś
lady. Zaraz jednak wpadł na
le
żą
cy na ziemi p
ę
d dzikiej ró
ż
y, zawył z bólu i zacz
ą
ł podskakiwa
ć
na jednej nodze,
próbuj
ą
c w słabym
ś
wietle ulicznych latarni usun
ąć
kolce. Nie było to proste zadanie, bo
lampy mrugały ka
ż
da w swoim tempie. Wzywani wiele razy pracownicy elektrowni twierdzili
jak jeden m
ąż
,
ż
e to normalna sytuacja, cho
ć
na innych ulicach nic podobnego si
ę
nie działo.
Chc
ą
c nie chc
ą
c, mieszka
ń
cy nauczyli si
ę
ju
ż
z tym
ż
y
ć
, jednak Curta to nie dotyczyło.
Przeklinał gło
ś
no, chwiej
ą
c si
ę
na zdrowej nodze.
Coraz wi
ę
cej drzwi si
ę
otwierało, pies na przemian szczekał i wył coraz gło
ś
niej, Mary za
ś
krzyczała,
ż
eby si
ę
uciszył. Tak
ą
to wła
ś
nie sytuacj
ę
zastał patrol policyjny. Radiowóz za-
trzymał si
ę
z piskiem opon, a nast
ę
pnie dwaj młodzi funkcjonariusze wyskoczyli na chodnik,
celuj
ą
c do wygra
ż
aj
ą
cego latarniom i psu Curtisa.
- R
ę
ce do góry! -krzykn
ą
ł jeden z policjantów.
- Nie
mog
ę
,
mam kolce w stopie i musz
ę
j
ą
podtrzymywa
ć
. Zreszt
ą
jestem agentem FBI.
- A ja Królewn
ą
Ś
nie
ż
k
ą
. No ju
ż
, r
ę
ce do góry! Bo b
ę
d
ę
strzelał!
- Strzelaj sobie, prosz
ę
bardzo. Wszystko mi jedno. Tylko rozwal najpierw
t
ę
latarni
ę
, bo
dłu
ż
ej tego nie znios
ę
.
W tym momencie jak na komend
ę
ś
wiatło zgasło, a cała okolica pogr
ąż
yła si
ę
w
ciemno
ś
ci. Po krótkiej naradzie policjanci wł
ą
czyli reflektor na dachu radiowozu. Snop
ś
wiatła obj
ą
ł nie tylko Curta, ale równie
ż
Mary i nieszcz
ę
snego psa, którzy jakim
ś
sposobem
znale
ź
li si
ę
u jego boku.
- Co tam si
ę
dzieje, do diabła?! - krzykn
ą
ł z irytacj
ą
jaki
ś
s
ą
siad.
Curt spojrzał na Mary, po czym oboje popatrzyli na psa. Czekała ich długa noc ...
Jak si
ę
mo
ż
na było spodziewa
ć
, zostali zatrzymani i doprowadzeni na posterunek. Rzecz
jasna, nie mieli przy sobie dokumentów,
wi
ę
c
najpierw nale
ż
ało sprowadzi
ć
kogo
ś
, kto
mógłby ich zidentyfikowa
ć
. Nie było sensu dzwoni
ć
do Matildy Russell, która słyn
ę
ła z
twardego snu,
wi
ę
c
Curt zmuszony był poprosi
ć
oficera dy
ż
urnego, by zatelefonował do
swego szefa, Jacka Mallory'ego, by przyjechał na posterunek i potwierdził to
ż
samo
ść
kolegi.
Na szcz
ęś
cie policjanci byli na tyle uprzejmi,
ż
e dali Mary koc, by mogła przykry
ć
gołe
nogi.
-
Ś
mierdzi tu, jakby kto
ś
zwymiotował - stwierdziła, spogl
ą
daj
ą
c z wyrzutem na Curta.
- Nic dziwnego, to przecie
ż
policyjna izba wytrze
ź
wie
ń
.
- Ale ja nie jestem pijana!
- Ani ja, ale z jakiego innego powodu mieliby
ś
my gania
ć
noc
ą
po okolicy w pi
ż
amach?
- Z powodu twojego psa!
- O, wypraszam sobie, to nie mój pies, tylko mojej matki.
- W takim razie niech ona si
ę
tłumaczy przed policj
ą
·
- Nie ma mowy,
ś
pi jak kamie
ń
i nie budzi si
ę
przed dziewi
ą
t
ą
. A jak wstanie, b
ę
dzie si
ę
zastanawia
ć
, czemu nie ma mnie w domu.
- Mo
ż
e ta bestia stanie przy jej łó
ż
ku i zawyje prosto do ucha?
- W
ą
tpi
ę
, chyba
ż
e umie otwiera
ć
drzwi. - Westchn
ą
ł. - Nie b
ę
dzie to ciekawie wygl
ą
da
ć
w moich papierach.
- Oj, nie - zgodziła si
ę
z podst
ę
pnym u
ś
miechem. - Mo
ż
e powiem im,
ż
e szukałe
ś
lataj
ą
cego talerza? Ze goniłe
ś
za kosmit
ą
?
- Ani mi si
ę
wa
ż
!
- A czemu niby nie? Najpierw oskar
ż
asz mnie o upraw
ę
marihuany, potem niemal
rozbijasz mi samochód, cofaj
ą
c bezmy
ś
lnie, a w ko
ń
cu napuszczasz na mnie to
koszmarnie hała
ś
liwe stworzenie,
ż
ebym nie mogła zmru
ż
y
ć
oka przed najwa
ż
niejsz
ą
rozpraw
ą
mojego
ż
ycia. O nie! - j
ę
kn
ę
ła, zakrywaj
ą
c usta dłoni
ą
. - Musz
ę
by
ć
w s
ą
dzie o
dziewi
ą
tej,
ż
eby przedstawi
ć
zarzuty handlarzowi narkotyków. Je
ś
li si
ę
nie zjawi
ę
, s
ę
dzia
mo
ż
e potraktowa
ć
go łagodnie. Czas leci, a ja tu siedz
ę
z tob
ą
- dodała z nie skrywan
ą
niech
ę
ci
ą
·
- Przecie
ż
to oczywiste nieporozumienie. Gdy tylko zjawi si
ę
Jack, b
ę
dziemy mogli wróci
ć
do domu.
- A je
ś
li si
ę
nie zjawi?
- Cierpliwo
ś
ci. Na pewno jest ju
ż
w drodze.
Faktycznie, Jack przybył kilka minut pó
ź
niej, u
ś
miechni
ę
ty rado
ś
nie, w towarzystwie
miejscowego fotoreportera, znanego z wyj
ą
tkowo ci
ę
tego poczucia humoru. Jak si
ę
okazało,
pracował do pó
ź
na w ciemni w siedzibie gazety, wi
ę
c Jack zabrał go po drodze na
posterunek. Zanim podejrzani zdołali otworzy
ć
usta, zostali sfotografowani w swych
niekompletnych strojach.
-
Ś
wietnie. Jak by tu zatytułowa
ć
tak doskonałe uj
ę
cia? Jeden z najbardziej obiecuj
ą
cych
agentów FBI oraz młoda pani prokurator figluj
ą
po północy na obrze
ż
ach miasteczka z
wielkim rudym psem?
- Mo
ż
esz jeszcze doda
ć
,
ż
e był to jaki
ś
poga
ń
ski rytuał - podpowiedział komendant. - Kto
wie, mo
ż
e nale
żą
do sekty ...
- Zabierz mnie st
ą
d! - przerwał mu Curt.
- I mnie! - Mary stan
ę
ła u jego boku z rozwianymi włosami i furi
ą
w oczach. - O dziewi
ą
tej
mam rozpraw
ę
w s
ą
dzie okr
ę
gowym w Lanier. Wa
ż
n
ą
rozpraw
ę
- dodała z naciskiem.
Jack przypatrywał si
ę
z nieskrywanym rozbawieniem jej gołym nogom i stopom w pucha-
tych ró
ż
owych kapciach.
- Nie w
ą
tpi
ę
,
ż
e zrobisz na s
ę
dzim Willsie piorunuj
ą
ce wra
ż
enie.
- Zaoferuj
ę
mu koszyk najdojrzalszych pomidorów z mojego ogródka.
- Szkoda,
ż
e jeszcze ich nie ma, bo gdyby
ś
przyniosła mu je w takim stroju, miałby czym
w ciebie rzuca
ć
- zachichotał Jack. - No dobrze, Harry, ju
ż
wystarczy tej zabawy, mo
ż
emy im
pokaza
ć
aparat.
Fotoreporter otworzył pokryw
ę
. Pojemnik na klisz
ę
był pusty. Mary i Curt zmierzyli go
pełnym wyrzutu spojrzeniem. W tym momencie zjawił si
ę
oficer dy
ż
urny, by otworzy
ć
cel
ę
.
- Nast
ę
pnym razem, zanim zaczniecie si
ę
gania
ć
po nocy, zastanówcie si
ę
dwa razy,
dobrze? - poprosił komendant. - Naprawd
ę
nie lubi
ę
, kiedy si
ę
mnie wyci
ą
ga z łó
ż
ka dwie
godziny po tym, jak si
ę
do niego poło
ż
yłem.
- Naprawd
ę
bardzo mi przykro - wymamrotał Curt. - Pies wył jak op
ę
tany, wi
ę
c pani Ryan
rzekomo przyszła, by go uciszy
ć
, ale tak naprawd
ę
chodziło jej tylko o to,
ż
eby mnie
epatowa
ć
niekompletnym strojem. Kiedy si
ę
na ni
ą
gapiłem, pies uciekł, wi
ę
c musieli
ś
my za
nim goni
ć
i. ..
Jack uniósł r
ę
k
ę
·
- Nic nowego, takie historie słyszałem ju
ż
wiele razy. Mary, jak mo
ż
esz napastowa
ć
bogu
ducha winnego agenta specjalnego FBI?
Nie miała najmniejszego zamiaru odpowiada
ć
na takie pomówienie, kopn
ę
ła tylko Curta z
całej siły w łydk
ę
, odwróciła si
ę
gwałtownie i przeszła przez poczekalni
ę
, w której kilku
funkcjonariuszy popijało kaw
ę
.
- Co si
ę
gapicie?! - wrzasn
ę
ła, gdy utkwili w niej zdumiony wzrok. - To przecie
ż
zwykła
bawełniana koszulka.
Wzruszyli ramionami, co ani troch
ę
jej nie uspokoiło. Gdy tylko znalazła si
ę
za drzwiami
posterunku, zdała sobie spraw
ę
, i
ż
czeka j
ą
długi spacer do domu. W tym stroju miała marne
szanse, by dotrze
ć
tam nie niepokojona. Nie wiedziała nawet,
ż
e w tym samym momencie to
samo przeszło przez my
ś
l Curtowi, który wła
ś
nie mijał tych samych oficerów, co ona par
ę
chwil wcze
ś
niej. W przeciwie
ń
stwie do niej, obdarzył ich pełnym wy
ż
szo
ś
ci u
ś
miechem. Miał
idealne ciało i był tego w pełni
ś
wiadomy. Niektórzy z dy
ż
uruj
ą
cych policjantów byli od dawna
ż
onaci i dzieciaci, wi
ę
c wyhodowali spore brzuszki. Z dumnie podniesion
ą
głow
ą
przemaszerował przez
ś
rodek komisariatu i wyszedł na zewn
ą
trz.
- Dok
ą
d
ś
si
ę
wybierasz? - zapytał Mary.
- Do domu, jak mi si
ę
uda znale
źć
ś
rodek
lokomocji. - Posłała mu druzgoc
ą
ce spojrzenie. - Mnie przynajmniej dali koc.
- Nie był mi potrzebny. - Wyprostował si
ę
dumnie. - Szkoda chowa
ć
to, co si
ę
ma
najlepsze.
Uniosła stop
ę
, ale był szybszy. Wycofał si
ę
w por
ę
, by unikn
ąć
bolesnego kopniaka, który
z pewno
ś
ci
ą
nie pomógłby jego obolałej od ró
ż
anych kolców nodze. Musiał jednocze
ś
nie
przyzna
ć
,
ż
e dra
ż
nienie Mary Ryan sprawiało mu szczególn
ą
przyjemno
ść
.
- Nic ciesz si
ę
nadmiernie, jeszcze czeka si
ę
polowanie na psa - przypomniała.
- Jak znam
ż
ycie, od dawna sterczy pod domem.
- Hej, nocni kowboje! - zawołał ze swego auta Jack. - Je
ś
li chcecie,
ż
ebym was podwiózł,
to si
ę
pospieszcie, bo spa
ć
mi si
ę
chce.
Z niezadowoleniem odkryli,
ż
e z przodu siedzi ju
ż
fotoreporter. Na szcz
ęś
cie przez cał
ą
drog
ę
do domu nie odezwał si
ę
ani słowem, aparat równie
ż
trzymał schowany w torbie.
- Prosz
ę
bardzo. - Komendant zatrzymał si
ę
na ich ulicy. - Od tej pory prosz
ę
nie
opuszcza
ć
domu po północy. Moi ludzie maj
ą
wa
ż
niejsze sprawy na głowie ni
ż
zabawa w
berka z golasami. A kiedy
ś
to było takie spokojne miasteczko - westchn
ą
ł i zanim zd
ąż
yli
cokolwiek odpowiedzie
ć
, zamkn
ą
ł okno.
Przez chwil
ę
obserwowali oddalaj
ą
cy si
ę
pojazd. Na horyzoncie powoli si
ę
rozwidniało.
Sp
ę
dzili na posterunku znacznie wi
ę
cej czasu, ni
ż
im si
ę
zdawało.
- Chyba nie ma sensu si
ę
ju
ż
kła
ść
- stwierdziła z rozpacz
ą
w głosie Mary. - Dzi
ę
ki tobie
pewnie usn
ę
w czasie wniosków ko
ń
cowych.
- Je
ś
li uda ci si
ę
zamkn
ąć
tak
ą
spraw
ę
w jeden dzie
ń
, kaktus mi tu wyro
ś
nie.
- Fakt, pewnie potrwa to ze trzy albo cztery dni.
- Przyjrzała mu si
ę
z rozbawieniem. - Rzeczywi
ś
cie
musieli
ś
my dziwnie wygl
ą
da
ć
, ganiaj
ą
c po ulicy. - Poga
ń
skie rytuały. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
. - Mu-
sz
ę
to zapami
ę
ta
ć
,
ż
ebym miał o czym opowiada
ć
kolegom w pracy.
- Nie ma takiej potrzeby. Jestem pewna,
ż
e Hardy Vicks poinformuje ka
ż
dego, kogo uda
mu si
ę
dopa
ść
. - Zmarszczyła brwi. - Ale tak naprawd
ę
, to po co ci pies? Matilda
wspominała,
ż
e nigdy nie mieli
ś
cie zwierz
ę
cia. Nie jeste
ś
przypadkiem uczulony na sier
ść
?
- Nie, to mój ojciec był uczulony. A pies jest
mi zupełnie zb
ę
dny, to matka go przygarn
ę
ła. - Ciekawe, sk
ą
d si
ę
wzi
ą
ł...
- Nie mam poj
ę
cia.
Spojrzał w kierunku domu. Na parterze wszystkie okna były o
ś
wietlone. Czego
ś
takiego
si
ę
nie spodziewał. Nie zd
ąż
ył nawet tego skomentowa
ć
, gdy drzwi frontowe otworzyły si
ę
i
stan
ę
ła w nich matka, obok niej za
ś
czworono
ż
na przyczyna jego nocnych kłopotów.
- No, jeste
ś
wreszcie! Co robisz na ulicy noc
ą
i w pi
ż
amie? - Spojrzała na Mary. - A ty,
czemu stoisz na chodniku w kocu?
Mary odwróciła si
ę
bez słowa i pobiegła do domu, zastanawiaj
ą
c si
ę
, czy kto
ś
nie skorzystał
z okazji,
ż
e zapomniała go zamkn
ąć
. Curt westchn
ą
ł ci
ęż
ko i ruszył do wej
ś
cia. Ciekaw był,
w jaki sposób wyja
ś
ni matce, co si
ę
wydarzyło. Pies za
ś
nie odrywał od niego oczu,
machaj
ą
c entuzjastycznie ogonem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nast
ę
pnego popołudnia Curt odczekał, a
ż
Mary odpocznie po powrocie z pracy, zostawił
matk
ę
w towarzystwie nieodł
ą
cznego psa i przeszedł na drug
ą
stron
ę
ulicy. Zadzwonił do
drzwi. Otworzyła mu od razu, ale wygl
ą
dała na zaniepokojon
ą
·
- Co
ś
nie tak? - spytał pospiesznie.
- Wejd
ź
, prosz
ę
. - Poprowadziła go do kuchni i podała fili
ż
ank
ę
kawy. - Wiem od Matildy,
ż
e lubisz czarn
ą
, bez cukru. Kiedy wróciłam nad ranem do domu, okazało si
ę
,
ż
e kto
ś
przetrz
ą
sn
ą
ł kuchni
ę
i zabrał bochenek chleba oraz w
ę
dlin
ę
·
- Nie zamkn
ę
ła
ś
drzwi na klucz? - Gdy posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie, uniósł r
ę
k
ę
w
pojednawczym ge
ś
cie.
- Nie chciałam znów mie
ć
do czynienia z policj
ą
, wi
ę
c tylko przeszukałam dom, starannie
zamkn
ę
łam drzwi i poło
ż
yłam
si
ę
spa
ć
. Kiedy przyszedłe
ś
, miałam wła
ś
nie rozejrze
ć
si
ę
po
ogrodzie.
- Pomog
ę
ci. W słu
ż
bach specjalnych współpracowałem z agentem, który pochodził z
plemienia Lakota. Nauczyłem
si
ę
od niego wielu po
ż
ytecznych rzeczy, na przykład
wyszukiwania i odczytywania
ś
ladów.
- Twoja matka wspominała,
ż
e macie troch
ę
india
ń
skiej krwi.
- T o prawda. Mój dziadek figurował w spisie Indian plemienia Czirokezów z Karoliny
Północnej. A twoja rodzina sk
ą
d pochodzi?
- Z Danii i Szkocji.
- T o by wyja
ś
niało blond włosy.
- Powiniene
ś
zobaczy
ć
mojego tat
ę
. - Roze
ś
miała si
ę
. - Metr osiemdziesi
ą
t pi
ęć
wzrostu,
blond włosy i niebieskie oczy. - U rwała na chwil
ę
, przypatruj
ą
c mu si
ę
z wahaniem. -
Kiedy zmarł twój ojciec?
- Dawno, miałem wtedy sze
ść
lat. Mama obudziła si
ę
pewnego ranka, a on martwy le
ż
ał
obok niej. Niezbyt dobrze go pami
ę
tam.
- Na pewno nie było jej łatwo samej ci
ę
wychowa
ć
.
- Nie, ale doskonale dała sobie rad
ę
. - W jego głosie pobrzmiewała duma. - Pracowała
jako dziennikarka, wiedziała wszystko o wszystkich. Zawsze kr
ę
ciła si
ę
wokół niej masa
kuratorów, policjantów, s
ę
dziów, prokuratorów. Pewnie dlatego wybrałem taki zawód.
- Tak, jest niesamowita - przyznała Mary,
odstawiaj
ą
c na stół pust
ą
fili
ż
ank
ę
. - To jak, idziemy si
ę
przekona
ć
, ile naprawd
ę
jest w tobie
india
ń
skiej krwi?
Podniósł si
ę
z u
ś
miechem. Mary wcale nie kryła,
ż
e w
ą
tpi w jego tropicielskie talenty, za-
mierzał wi
ę
c jej udowodni
ć
, jak bardzo si
ę
myli. Gdy znale
ź
li si
ę
na tyłach domku, zatrzymał
si
ę
i w skupieniu ogarn
ą
ł wzrokiem najbli
ż
sz
ą
okoli
c
ę
.
Kilka
ś
cie
ż
ek prowadziło od
kuchennych drzwi w gł
ą
b ogrodu.
Curt odtworzył w pami
ę
ci marihuanow
ą
afer
ę
, przypomniał sobie, któr
ę
dy chodził Jack i
on, gdzie była Mary, dok
ą
d musiała przej
ść
, by odło
ż
y
ć
wyrwane maki.
- Zauwa
ż
yłam nowe krzaki pomidorów - odezwała si
ę
, przerywaj
ą
c jego skupienie -
Bardzo dzi
ę
kuj
ę
.
- Nie ma za co - mrukn
ą
ł. - Nie ruszaj si
ę
, dobrze?
Wszedł w gł
ą
b ogrodu, co jaki
ś
czas przykl
ę
kaj
ą
c, by z bliska przyjrze
ć
si
ę
ziemi i ro
ś
linom.
Nagle zatrzymał si
ę
, potem skr
ę
cił w stron
ę
ulicy. - Kto
ś
t
ę
dy szedł! - zawołał. - Od szopy do
ulicy.
Doł
ą
czyła do niego i razem zacz
ę
li si
ę
przygl
ą
da
ć
ś
ladom na trawie wzdłu
ż
chodnika. Curt
kazał Mary przykucn
ąć
i wskazał co
ś
na ziemi. - Przecie
ż
to zwykła mrówka. - Spojrzała na
niego podejrzliwie. - Czy
ż
by
ś
rozumiał
mow
ę
owadów?
- Mów ciszej. Kiwaj od czasu do czasu głow
ą
, jakby
ś
si
ę
ze mn
ą
zgadzała. Zdaje si
ę
,
ż
e kto
ś
nas obserwuje.
Skin
ę
ła głow
ą
.
- Kto
ś
od kilku dni przebywa w twojej szopie
- oznajmił półgłosem. -
Ś
lady nie kłami
ą
, zreszt
ą
s
ą
tak wyra
ź
ne,
ż
e ka
ż
dy mógłby si
ę
zorientowa
ć
. - T o by tłumaczyło przeszukanie mojej
kuchni. Musimy zadzwoni
ć
na policj
ę
·
- Po co? Przecie
ż
jestem policjantem. W pewnym sensie.
- Owszem, ale to nie twój rejon.
- Od niedawna ju
ż
tak. Jak s
ą
dzisz, czemu
odwiedziłem nasze biuro okr
ę
gowe w Lanier? Po wakacjach zaczynam tam prac
ę
.
- Co za degradacja! Przeniesienie z Austin w Teksasie do takiej zapadłej dziury. Przyznaj
si
ę
, komu nadepn
ą
łe
ś
na odcisk?
- Nikomu - mrukn
ą
ł ura
ż
ony. - Musz
ę
si
ę
zobaczy
ć
z Jackiem. Lepiej chod
ź
ze mn
ą
·
Podejrzewał,
ż
e w szopie chowa si
ę
zbiegły
ś
wiadek koronny, który wprawdzie nie
stanowił specjalnego zagro
ż
enia, jednak Curt uznał,
ż
e na wszelki wypadek lepiej usun
ąć
Mary ze strefy zero.
- Nie mam czasu, musz
ę
si
ę
przygotowa
ć
do jutrzejszej rozprawy.
- Nie zamierzam ci
ę
tu zostawi
ć
samej, skoro w okolicy kr
ę
ci si
ę
zbieg - oznajmił tonem
nie znosz
ą
cym sprzeciwu. - Bez wzgl
ę
du na to, czy ci si
ę
to podoba, czy nie.
Nie wiedziała, czy wszcz
ąć
awantur
ę
i wy krzycze
ć
,
ż
e sama
ś
wietnie sobie poradzi, czy
mo
ż
e jednak przyzna
ć
,
ż
e zbiegły przest
ę
pca to jak na ni
ą
zbyt wiele.
- Mary, gdybym był na twoim miejscu, po prostu bym ust
ą
pił. Prawnicy wprawdzie wymie-
rzaj
ą
sprawiedliwo
ść
, ale słowem, nie broni
ą
.
- Poddaj
ę
si
ę
. Ale musz
ę
wróci
ć
do domu po teczk
ę
i komputer.
- W takim razie chod
ź
my razem.
- A nie lepiej byłoby najpierw przeszuka
ć
szop
ę
?
- Nie. Je
ś
li akurat tam jest, to tylko go wypłoszymy, bo nie mam jeszcze uprawnie
ń
,
ż
eby
go zatrzyma
ć
. Zreszt
ą
ś
lady wskazuj
ą
na to,
ż
e wyszedł. Sprowad
ź
my policj
ę
, niech oni
si
ę
tym zajm
ą
.
Mary szybko spakowała si
ę
i przebrała w eleganckie szare spodnie oraz biały dzianinowy
golf bez r
ę
kawów.
- A co, je
ś
li jednak ucieknie i nie wróci? - zaniepokoiła si
ę
. - Wyjdzie na to,
ż
e go wy-
płoszyli
ś
my i solidnie oberwiemy.
- Mam przeczucie,
ż
e nas obserwował. We
ź
mie nas za głupców, pod nasz
ą
nieobecno
ść
wróci i zatrze
ś
lady, odczeka, a
ż
policja przeszuka szop
ę
i znów si
ę
w niej zainstaluje, bo
poczuje si
ę
całkowicie bezpieczny.
- aby
ś
miał racj
ę
...
- abym - zgodził si
ę
z u
ś
miechem.
Ze zdumieniem odkryła,
ż
e na widok jego u
ś
miechu zrobiło jej si
ę
dziwnie przyjemnie.
- Ile masz lat? - zainteresował si
ę
.
- Dwadzie
ś
cia siedem. Byłe
ś
kiedy
ś
ż
onaty? - wyrwało jej si
ę
.
- Nie, nie miałem na to czasu. A ty?
- Tak. Wyszłam za m
ąż
jako osiemnastolatka. Rodzice nie mogli przemówi
ć
mi do
rozs
ą
dku, wi
ę
c zgodzili si
ę
,
ż
eby nie straci
ć
ze mn
ą
kontaktu. Te
ż
miał osiemna
ś
cie lat,
ale jak na swój wiek był bardzo dojrzały, ja natomiast byłam rozpuszczon
ą
, upart
ą
nastolatk
ą
, która nie potrafiła zdoby
ć
si
ę
na
ż
aden kompromis. Nasze mał
ż
e
ń
stwo nie
trwało nawet pół roku, ale wci
ąż
si
ę
przyja
ź
nimy. O
ż
enił si
ę
ponownie, ma mił
ą
ż
on
ę
i
kochane dzieci.
- A czym si
ę
zajmuje? - zapytał, czuj
ą
c całkowicie nieuzasadniony przypływ zazdro
ś
ci.
- Jest trenerem piłki no
ż
nej w szkole
ś
redniej. - Nie cierpi
ę
piłki no
ż
nej.
- Ja te
ż
. To był jeden z naszych problemów, bo z kolei dla niego piłka to najwa
ż
niejsza
rzecz na
ś
wiecie.
- A lubisz jakie
ś
zimowe sporty?
- Ły
ż
wiarstwo i narty.
-
Ś
wietnie, bo dla mnie istniej
ą
tylko zimowe sporty.
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
do niego. Na pocz
ą
tek dobre cho
ć
tyle.
Poinformowali Jacka o odkryciu, jakiego dokonali w ogrodzie Mary.
- Masz jaki
ś
pomysł, kto to mo
ż
e by
ć
? - spytał komendant.
- Hm, niech pomy
ś
l
ę
... Wiemy,
ż
e w okolicy ukrywa si
ę
zbiegły
ś
wiadek koronny. Jego
kuzyn mieszka dwa domy od Mary, a kto
ś
koczuje w jej szopie. Słowo daj
ę
, nie mam
poj
ę
cia, kto to mógłby by
ć
- zako
ń
czył kpi
ą
cym głosem.
Jack przewrócił oczyma.
- Musisz mu wybaczy
ć
, jest tylko agentem FBI. - Mary porozumiewawczo mrugn
ę
ła do
Jacka.
- Problem w tym,
ż
e nie chciałem go spłoszy
ć
, wi
ę
c nic nie zrobiłem. W
ą
tpi
ę
, czy jest
uzbrojony, ale skoro pochodzi z szemranego
ś
rodowiska, wolałem nie ryzykowa
ć
. Zreszt
ą
Mary była ze mn
ą
.. ·
- Bardzo słusznie, nie wolno nara
ż
a
ć
cywilów na niebezpiecze
ń
stwo.
- Nie jestem cywilem - stwierdziła z pretensj
ą
w głosie.
- Z mojego punktu widzenia jeste
ś
. A mo
ż
e chcesz troch
ę
popracowa
ć
na swoim laptopie?
- Jasne.
- Hej, Ben! - zawołał Jack w kierunku drzwi.
Policjant zajrzał do
ś
rodka. - Tak jest, szefie?
- Zabierz pann
ę
Ryan do gabinetu Dona i uprz
ą
tnij biurko,
ż
eby mogła pracowa
ć
.
- Tak jest. Prosz
ę
za mn
ą
, panno Ryan. Curt miał ochot
ę
zapyta
ć
, czy Ryan to Jej
nazwisko panie
ń
skie, czy po m
ęż
u, ale uznał,
ż
e lepiej b
ę
dzie poczeka
ć
na bardziej
sprzyjaj
ą
ce okoliczno
ś
ci.
_ Facet nazywa si
ę
Abe Hunt - zacz
ą
ł, gdy zostali sami. - Widziałem jego akta, ma na
koncie kilkana
ś
cie spraw ró
ż
nego kalibru. Mary jest naprawd
ę
odwa
ż
na, ale jak by co do
czego przyszło, nie dałaby sobie rady. Jest bardzo postawny, jak to zapa
ś
nik, kiedy
ś
brał
udział w profesjonalnych walkach. Musimy go jako
ś
wywabi
ć
z tej szopy.
- Jak ju
ż
to zrobimy, to dok
ą
d pójdzie? Chyba nie do kuzyna, a
ż
taki głupi nie jest,
prawda?
- Nie, zreszt
ą
kuzyn i tak ju
ż
si
ę
zmył z miasta. Hunt głupi nie jest, ale całkiem
zdesperowany. Nie chce,
ż
eby
ś
my go złapali, ale chyba jeszcze bardziej nie chciałby,
ż
eby
odnale
ź
li go dawni kumple. Zało
żę
si
ę
,
ż
e
b
ę
dzie
si
ę
z nami bawił w kotka i myszk
ę
·
- Jak chcesz,
mog
ę
wyst
ą
pi
ć
o posiłki z okolicznych hrabstw.
- To całkiem niezły pomysł. Mógłbym poprosi
ć
o agentów FBI, ale za bardzo by si
ę
rzucali w oczy. Ja przynajmniej mam oczywisty powód,
ż
eby tu by
ć
, wi
ę
c nie wzbudz
ę
podejrze
ń
, nawet je
ś
li
b
ę
d
ę
wi
ę
cej przebywał u Mary ni
ż
u matki.
- W takim razie
wezm
ę
ludzi i od razu pojad
ę
przeszuka
ć
szop
ę
. Hunt pomy
ś
li,
ż
e skoro
nic nie znale
ź
li
ś
my, damy sobie spokój, i poczuje si
ę
bezpiecznie.
-_ Te
ż
mi to przyszło do głowy. Dzi
ę
ki, Jack.
- Nie ma za co, wykonuj
ę
tylko swoje obowi
ą
zki. Ale co zrobisz, jak go złapiemy?
Przecie
ż
nie mo
ż
na go zmusi
ć
do składania zezna
ń
.
- Zmusi
ć
nie, ale jak si
ę
ma perspektyw
ę
do
ż
ywocia za współudział w zabójstwie, nagle
nabiera si
ę
ochoty do gadania. Nie wiem, czy ci o tym wspominałem, ale drugi potencjalny
ś
wiadek został znaleziony w nurtach Chattahoochee z kulk
ą
w tyle głowy.
- Tak, to zmienia posta
ć
rzeczy.
- Dziwi
ę
si
ę
Huntowi,
ż
e tak ucieka przed nami. Je
ś
li mafia dopadnie go pierwsza, b
ę
dzie
ju
ż
po nim. - Prawie mi go szkoda.
- Mnie te
ż
... prawie - za
ś
miał
si
ę
Curt.
- Postaram si
ę
obróci
ć
jak najszybciej. W ekspresie znajdziecie kaw
ę
, pocz
ę
stujcie si
ę
.
- Dzi
ę
ki, Mary napoiła mnie ju
ż
kofein
ą
.
- No, no, bratamy si
ę
z nieprzyjacielem? - Jack obrzucił go badawczym spojrzeniem.
- Czego by nie powiedzie
ć
, to całkiem ładny nieprzyjaciel.
- Co prawda, to prawda. Do zobaczenia.
Curt zaj
ą
ł miejsce po drugiej stronie biurka i przygl
ą
dał si
ę
Mary przy pracy. Po paru
minutach zerkn
ę
ła na niego znad laptopa.
- Jaki
ś
ty cichy - zauwa
ż
yła cierpko.
- Nie chc
ę
przeszkadza
ć
.
- Przegl
ą
dam notatki, musz
ę
je posegregowa
ć
na jutrzejsz
ą
rozpraw
ę
.
- Jakie stawiasz zarzuty?
- Facet przeszmuglował spory snopek marihuany mi
ę
dzy snopkami zwykłego siana. Miał
siatk
ę
dilerów w kilku szkołach
ś
rednich.
- Dzieciaki z liceum handluj
ą
narkotykami, strzelaj
ą
do swych rówie
ś
ników ... Na jakim
ś
wiecie my
ż
yjemy?!
- Dzieciaki zbyt du
ż
o czasu sp
ę
dzaj
ą
bez nadzoru, nie maj
ą
kontaktu z rodzicami, za mało
sportu, za du
ż
o gier komputerowych, gdzie zabija si
ę
bez opami
ę
tania. I tak dalej, i· tak
dalej. Przyczyny znaj
ą
wszyscy, tylko nikt nie ma na to recepty.
- Recepta jest prosta. - Wzruszył ramionami.
- Wiedzie
ć
, co twoje dziecko robi w ka
ż
dej
minucie doby. By
ć
w domu, gdy wraca ze szkoły. Zna
ć
jego kolegów i przyjaciół.
- Doprawdy? - prychn
ę
ła. - Ile dzieci wychowałe
ś
?
- To recepta mojej matki. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- Jak wida
ć
, skuteczna.
- Nie do ko
ń
ca. Miałem swoje sposoby, by wymkn
ąć
si
ę
spod jej kontroli. Zawsze spała
kamiennym snem, wi
ę
c zwiewałem przez okno, a ona o niczym nie wiedziała. A
ż
do
chwili, gdy zostałem aresztowany. Nie zrobiłem nic złego, tylko byłem w nieodpowiednim
momencie w złym towarzystwie. Z dzieciakami, które
ć
pały. Ale samo aresztowanie to nic
w porównaniu z tym strasznym rozczarowaniem, które zobaczyłem w oczach matki, gdy
przyszła mnie odebra
ć
za kaucj
ą
. Bole
ś
nie j
ą
zawiodłem. Był to dla mnie taki szok,
ż
e od
tamtego czasu staram si
ę
by
ć
czysty jak łza - dodał niby
ż
artobliwie.
- Có
ż
, twoja matka jest m
ą
dra i miła, ale gdyby
ś
miał szczególne skłonno
ś
ci do łamania
prawa, nawet ona nie powstrzymałaby ci
ę
przed degrengolad
ą
. Co do mnie, to raz zostałam
zatrzymana za przekroczenie pr
ę
dko
ś
ci.
- Zgroza, prawdziwa zgroza. - Za
ś
miał si
ę
.
- Ojciec dał mi szlaban na dwa miesi
ą
ce,
omin
ą
ł mnie bal maturalny i randka, o której marzyłam od paru miesi
ę
cy. Ale i tak, jak widz
ę
przed sob
ą
pust
ą
szos
ę
, kusi mnie, by ostro przycisn
ąć
pedał gazu.
- Dot
ą
d nie wspomniała
ś
o matce - zauwa
ż
ył
z wahaniem.
- Nie mam z ni
ą
kontaktu. - Zesztywniała.
- Dlaczego?
- Rzuciła tat
ę
dla instruktora aerobiku. W dodatku kompletnego czubka, który nie jadł nor-
malnego jedzenia i sp
ę
dzał ka
ż
d
ą
woln
ą
chwil
ę
na
ć
wiczeniach ciała. Szybko
doprowadził j
ą
do szału, bo po dwóch miesi
ą
cach próbowała wróci
ć
do taty, ale nie
wpu
ś
cił jej do domu. Zreszt
ą
uwa
ż
am,
ż
e bardzo słusznie. Przeprowadziła si
ę
do
Kalifornii, z tego, co wiem, obecnie mieszka z nauczycielem walk wschodnich.
- Przykro mi.
- Nigdy nie byłam z ni
ą
blisko. To tata zabierał mnie na przyj
ę
cia, szkolne bale i inne
imprezy. Ona nigdy nie miała dla mnie czasu, pochłaniały j
ą
wa
ż
niejsze sprawy, takie jak
bryd
ż
, gimnastyka czy podró
ż
e.
- Nie pracowała?
- Nie musiała, rodzice zostawili jej niezły maj
ą
tek. Z kolei tat
ę
nigdy nie interesowały jej
pieni
ą
dze, zawsze ci
ęż
ko pracował, bez wzgl
ę
du na wysoko
ść
wynagrodzenia - dodała z
nieskrywan
ą
dum
ą
·
- Jeste
ś
do niego podobna?
- Z rysów twarzy, koloru włosów, ale wzrostu mi nie przekazał.
- Sko
ń
czył studia?
- Tak, siedem lat temu. Byłam z niego naprawd
ę
dumna.
- Nie w
ą
tpi
ę
. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
·
- Matka nawet nie ma matury. Nie czuła takiej potrzeby,
ż
adnych ambicji. - W jej głosie
słycha
ć
było cie
ń
pogardy.
- Niektórzy ludzie po prostu nie czuj
ą
potrzeby, by zdobywa
ć
wiedz
ę
.
- Ale ty czułe
ś
.
- Owszem, pewnie te
ż
dzi
ę
ki temu,
ż
e moja matka ci
ęż
ko pracowała na moj
ą
edukacj
ę
i
normalny, zasobny dom, do którego bez wstydu mogłem zaprasza
ć
kolegów. Kiedy
poszedłem na studia, nadal mnie wspierała, cho
ć
sam zarabiałem na czesne. Dzi
ę
ki
temu nigdy nie zawaliłem
ż
adnego przedmiotu, bo o pieni
ą
dze na poprawk
ę
nie byłoby
łatwo.
- U mnie było podobnie. Tata oczywi
ś
cie mi pomagał, ale wi
ę
kszo
ść
wydatków
pokrywałam ze stypendium i z pensji kierownika nocnej zmiany w barze z hamburgerami.
- Ci
ęż
ko pracowała
ś
.
- Owszem, ale mimo to udało mi
si
ę
uko
ń
czy
ć
studia z siódm
ą
lokat
ą
. Tata p
ę
kał z dumy,
matka nawet nie pofatygowała si
ę
na uroczyste rozdanie dyplomów.
- A w ogóle j
ą
zaprosiła
ś
?
- Szczerze mówi
ą
c, nie. - Odwróciła wzrok.
- Wiedziałam,
ż
e i tak nie przyjdzie.
- A twój były?
- A
ż
tak bliskich kontaktów nie mamy. Zreszt
ą
nie s
ą
dz
ę
,
ż
eby to si
ę
podobało jego
ż
onie,
cho
ć
jest naprawd
ę
bardzo miła.
- Szcz
ęś
ciarz z niego.
- Hej, ja te
ż
jestem miła. Potrafi
ę
gotowa
ć
, troch
ę
te
ż
szyj
ę
.
- Czy
ż
by
ś
ogłaszała przetarg?
- Całkiem nie
ź
le wygl
ą
dasz bez koszuli.
-
Ś
miało spojrzała mu w oczy. - I nie jeste
ś
taki sztywny i nieprzyst
ę
pny, jak mi si
ę
na
pocz
ą
tku zdawało. My
ś
l
ę
,
ż
e b
ę
d
ą
z ciebie jeszcze ludzie.
- W jakim sensie?
- Tego jeszcze nie wiem. - Pochyliła si
ę
nad laptopem.
Agent FBI Curtis Russell skrzy
ż
ował r
ę
ce na piersi. Poczuł si
ę
zagro
ż
ony, ale, ku
swemu zdumieniu, całkiem mu si
ę
to spodobało.
Jack wrócił po godzinie. Mina, z jak
ą
stan
ą
ł w drzwiach gabinetu, nie napawała zbytnim
optymizmem.
- W szopie nie ma
ż
adnych
ś
ladów, by ktokolwiek tam przebywał. Jeste
ś
pewien,
ż
e kto
ś
tam faktycznie si
ę
ukrywał?
Curt skin
ą
ł z przekonaniem głow
ą
.
- Moi ludzie przeczesali ka
ż
dy centymetr kwadratowy, ale niczego nie znale
ź
li. Nie
mog
ę
w
tej sytuacji zało
ż
y
ć
całodobowej obserwacji. - Rozło
ż
ył bezradnie r
ę
ce.
- Jasne,
ż
e nie. T rudno, wyci
ą
gn
ę
z szafy mój
komandoski kombinezon i przesiedz
ę
cał
ą
noc w lesie, mo
ż
e co
ś
wypatrz
ę
.
- Zastanów si
ę
, czy jednak si
ę
nie pomyliłe
ś
.
- Nie tym "razem.
Przyzwyczaił si
ę
ju
ż
,
ż
e
cz
ę
sto
kwestionowano jego opinie. Był tym zm
ę
czony, ale nie
protestował, gdy
ż
wiedział,
ż
e niczego w ten sposób nie osi
ą
gnie. Wystarczyło popełni
ć
jeden drobny bł
ą
d, a konsekwencje ci
ą
gn
ę
ły si
ę
latami, je
ś
li nie do samego grobu.
- OK, Russell - westchn
ą
ł z rezygnacj
ą
Jack. - Zrobi
ę
, co zechcesz, skoro tak twardo
obstajesz przy swoim.
- B
ę
d
ę
miał komórk
ę
, jak tylko zadzwoni
ę
, przyje
ż
d
ż
aj natychmiast. O nic wi
ę
cej nie
prosz
ę
. No, mo
ż
e jeszcze poza tym,
ż
eby twoi chłopcy nie skuli mnie w kajdanki, gdyby
który
ś
z s
ą
siadów mnie zobaczył i wpadł w panik
ę
.
- Masz to jak w banku - roze
ś
miał si
ę
Jack.
Nie padało wprawdzie ju
ż
od jakiego
ś
czasu, ale mimo to w lesie było wilgotno, wi
ę
c le
ż
enie
na posłaniu z li
ś
ci nie nale
ż
ało do przyjemno
ś
ci. Noc była zaskakuj
ą
co cicha i spokojna,
słycha
ć
było tylko cykanie
ś
wierszczy, nawet Rudy nie szczekał ani nie wył. Co ciekawe, od
poprzedniego wieczoru był dziwnie cichy.
Po powrocie nad ranem z posterunku Curt błagał matk
ę
, by zadzwoniła do schroniska i
dowiedziała si
ę
, dok
ą
d mo
ż
na przekaza
ć
psa, ale była ju
ż
do niego tak przywi
ą
zana,
ż
e
nawet nie chciała o tym słysze
ć
. Co wi
ę
cej, ostentacyjnie wybrała si
ę
do sklepu
zoologicznego i kupiła bestii du
ż
y worek najdro
ż
szej karmy. Widz
ą
c,
ż
e sytuacja staje si
ę
z
ka
ż
d
ą
minut
ą
coraz bardziej beznadziejna, Curt obdzwonił wszystkie okoliczne gabinety
weterynaryjne, ale, jak si
ę
okazało, nikt nie zgłosił zagini
ę
cia rudego setera. By
ć
mo
ż
e
poprzedni wła
ś
ciciel tak si
ę
ucieszył,
ż
e wreszcie mo
ż
e odespa
ć
bezsenne noce, i
ż
nie
wychodził z łó
ż
ka i nie zawracał sobie głowy poszukiwaniami rudego potwora.
Gdy przyszedł wieczór, Curt wstał z kanapy, na której od paru godzin walczył z włochatym
rywalem o godziw
ą
przestrze
ń
do odpoczynku. Przebrał
si
ę
w czarny kombinezon, pomazał
I
warz i wyszedł z domu tylnymi drzwiami, by okr
ęż
n
ą
drog
ą
dotrze
ć
do lasku za domem
Mary.
Obserwacja szopy przyniosła mu jak dot
ą
d rozczarowanie, poniewa
ż
budynek wci
ąż
pozo-
stawał pusty. Był przekonany,
ż
e kto
ś
si
ę
tam wcze
ś
niej krył, ale nie potrafił tego udowodni
ć
,
zwłaszcza po wizycie patrolu policyjnego. Wresz
cie
zacz
ę
ły go ogarnia
ć
w
ą
tpliwo
ś
ci. Mo
ż
e
to wcale nie był Abe Hunt? Czy człowiek urodzony
I
wychowany w Miami, nie znaj
ą
cy zasad
przetrwania w polowych warunkach, był w stanie odnale
źć
i zatrze
ć
własne
ś
lady?
Było co
ś
jeszcze, co go nurtowało. Kuzyn Hunta, który mieszkał przy tej samej ulicy, spa-
kował
ż
on
ę
, dzieci oraz niezb
ę
dne manatki i wyjechał z miasta. Curt specjalnie min
ą
ł po
drodze jego dom,
ż
eby upewni
ć
si
ę
, czy nie został on opuszczony tylko po to, by Abe mógł
si
ę
w nim ukry
ć
. Nie znalazł nic, co mogłoby wskazywa
ć
,
ż
e ktokolwiek kr
ę
cił si
ę
wokół
budynku w czasie nieobecno
ś
ci gospodarzy.
Nie działo si
ę
absolutnie nic. Rudy przybł
ę
da spał jak zabity, nikt nie zbli
ż
ał si
ę
do szopy,
nikt nie przeszedł nawet ulic
ą
. Curt westchn
ą
ł gł
ę
boko i oparł si
ę
plecami o drzewo,
wpatruj
ą
c
si
ę
w ciemno
ść
.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Około ósmej rano Curt wszedł zm
ę
czonym krokiem przez tylne drzwi. Powitał go zapach
ś
wie
ż
o usma
ż
onych nale
ś
ników oraz radosne szczekni
ę
cie Rudego.
- Czy
ż
on nie jest słodki? - rozpromieniła si
ę
matka, która podrzucała wła
ś
nie na patelni
kolejny nale
ś
nik. - Chod
ź
, skarbie, zjedz co
ś
. Musisz by
ć
ś
miertelnie zm
ę
czony.
- Jestem zm
ę
czony, a w dodatku cały wysiłek na nic - oznajmił zniech
ę
conym głosem,
chusteczk
ą
ś
cieraj
ą
c z twarzy farb
ę
kamufla
ż
ow
ą
. - Nic si
ę
nie działo, absolutnie nic.
- Domy
ś
lam si
ę
, bo Rudy nawet nie pisn
ą
ł.
- My
ś
lisz,
ż
e to ma jaki
ś
zwi
ą
zek?
- Chyba tak, skoro poprzedniej nocy wył jak op
ę
tany, a mówisz,
ż
e kto
ś
ukradł Mary
jedzenie z kuchni. Nawet zdołał mnie obudzi
ć
, gdy policja odwoziła was na posterunek.
- Do tej pory nie wiem, jak mu si
ę
to udało.
- Hałasował pod oknem mojej sypialni.
- Wła
ś
nie, to dziwne,
ż
e wył akurat tam, prawda?
- Umyj r
ę
ce, prosz
ę
.
Podszedł do zlewozmywaka, zastanawiaj
ą
c si
ę
przy tym na głos:
-_ Pod twoj
ą
sypialni
ą
znajduje si
ę
piwnica. Mo
ż
e nasz zbieg próbował si
ę
tam ukry
ć
,
podczas gdy my szukali
ś
my go gdzie indziej.
- Có
ż
, nie zamykam wej
ś
cia do piwnicy.
- Dzisiaj kupi
ę
porz
ą
dn
ą
kłódk
ę
. - Usiadł przy stole. - Je
ś
li nawet próbował si
ę
tu
schowa
ć
, wi
ę
cej nie b
ę
dzie miał ku temu okazji.
- Nie wydaje ci si
ę
dziwne,
ż
e uciekinier chciałby si
ę
ukry
ć
pod bokiem agenta FBI?
- Owszem, zwłaszcza
ż
e jego kuzyn mieszka dwa domy dalej. - Nało
ż
ył sobie solidn
ą
porcj
ę
nale
ś
ników.
Po
ś
niadaniu przejechał si
ę
do sklepu z artykułami metalowymi, a nast
ę
pnie udał si
ę
do
okr
ę
gowego biura FBI w Lanier, by porozmawia
ć
z agentem Vicksem.
-_ Mam pewien pomysł - oznajmił ju
ż
od progu przeło
ż
onemu.
- A mianowicie?
- Nie chciałbym zdradza
ć
szczegółów, póki nie b
ę
d
ę
miał absolutnej pewno
ś
ci. - Usiadł
wygodnie na wskazanym krze
ś
le. - Czy mógłby
ś
oddelegowa
ć
dwóch ludzi do całodobowej
obserwacji pewnego obiektu?
Odpowied
ź
, jak
ą
otrzymał, była tak gło
ś
na,
ż
e a
ż
sekretarka zajrzała przez uchylone
drzwi, by sprawdzi
ć
, z jakiego powodu jej szef wprost p
ę
ka ze
ś
miechu.
- Nie ma sprawy - obruszył
si
ę
Curt. - Poprosz
ę
miejscow
ą
policj
ę
albo szeryfa. Oczywi
ś
-
cie je
ś
li złapiemy tego, kogo zamierzam złapa
ć
, cała zasługa przypadnie im, ale trudno ...
- Russell, tobie zawsze
si
ę
wydaje,
ż
e wiesz, o co chodzi, a potem wychodzi na to,
ż
e nie
miałe
ś
bladego poj
ę
cia. Obsesyjnie uganiałe
ś
si
ę
za t
ą
blondynk
ą
w San Antonio, kiedy
odwo
ż
ono do aresztu
ż
on
ę
gubernatora z zarzutem morderstwa ~ przypomniał nie bez
satysfakcji.
- Była wa
ż
nym
ś
wiadkiem. Wytropiłem j
ą
w ko
ń
cu, a nawet doprowadziłem do jej eks-
tradycji z Ameryki Południowej,
ż
eby mogła zeznawa
ć
.
- Tak, to prawda. Zgoda, zobacz
ę
, co
si
ę
da zrobi
ć
. W razie czego gdzie mam wysła
ć
ludzi?
- Do mojej piwnicy.
- Co?!
To ju
ż
nie mo
ż
esz sam posprz
ą
ta
ć
?
- To zagospodarowana piwnica - oznajmił ura
ż
onym tonem. - Mamy nawet stół do bilarda,
mog
ą
sobie zagra
ć
, je
ś
li lubi
ą
.
- W takim razie by
ć
mo
ż
e sam
si
ę
zgłosz
ę
na ochotnika. Bardzo lubi
ę
gra
ć
w bilard.
Odezw
ę
si
ę
,
jak co
ś
b
ę
d
ę
wiedział, ale mo
ż
e mi to zaj
ąć
par
ę
dni.
- Trudno, mam nadziej
ę
,
ż
e do tego czasu nikt nie przepłoszy Hunta.
Có
ż
, o to ju
ż
mo
ż
esz
si
ę
sam zatroszczy
ć
, za to ci w ko
ń
cu płacimy.
Wychodził na ulic
ę
, gdy dogoniła go Mary Ryan. Ubrana była w szary kostium składaj
ą
cy
si
ę
z
ż
akietu i spodni, do tego biała bluzka, przez co wygl
ą
dała bardzo powa
ż
nie i
profesjonalnie.
- Słycha
ć
co
ś
nowego?
- Tak, dowiedziałem
si
ę
wła
ś
nie,
ż
e mój przeło
ż
ony lubi gra
ć
w bilard.
- Mój równie
ż
. - Zachichotała.
- Niestety, zorganizowanie całodobowej obserwacji mo
ż
e zaj
ąć
nawet kilka dni, a mam
powa
ż
ne podejrzenia,
ż
e do tej pory nasz zbieg dawno
si
ę
ulotni. Jak
si
ę
okazało, kiedy
policja odwoziła nas na posterunek, pies wył pod oknem sypialni mojej matki, a tak
si
ę
składa,
ż
e znajduj
ą
si
ę
tam te
ż
drzwi do piwnicy.
- My
ś
lisz,
ż
e tam
si
ę
schował?
- Pewnie tak. Nie było wprawdzie oczywistych
ś
ladów, ale zauwa
ż
yłem,
ż
e kilka ksi
ąż
ek
na półkach zmieniło kolejno
ść
. Poza tym kule bilardowe były uło
ż
one na stole, a ja je
zawsze zostawiam w łuzach.
- Dziwnie
si
ę
zachowuje jak na kogo
ś
, kto
si
ę
ukrywa.
- Wła
ś
nie. - Pokiwał głow
ą
w zamy
ś
leniu.
- A je
ś
li wcale
si
ę
przed nami nie chowa?
Jemu te
ż
od jakiego
ś
czasu chodziło to po głowie.
- Otó
ż
to. Mo
ż
e wr
ę
cz przeciwnie, chce kontaktu, ale nie wie, jak to zrobi
ć
, by nie wy
ś
ledziła
go mafia. Z tego, co wiem, szuka go pewien snajper o nazwisku Daniels.
- No to super... Na pewno b
ę
d
ę
spa
ć
spokojnie ze
ś
wiadomo
ś
ci
ą
,
ż
e w twojej piwnicy albo
mojej szopie czai si
ę
strzelec wyborowy.
- Je
ś
li
ci
ę
to pocieszy, te
ż
nie jestem tym zachwycony. Nie zapomnij,
ż
e moja matka rów-
nie
ż
jest na linii ognia.
- Przynajmniej masz psa.
- Kolejny nie pasuj
ą
cy element układanki. Sk
ą
d si
ę
wzi
ą
ł? Czemu przypl
ą
tał si
ę
akurat do
mojej matki? Do kogo tak naprawd
ę
nale
ż
y?
- Mo
ż
e przylgn
ą
ł do Matildy, bo po prostu lubi zwierz
ę
ta?
- Mo
ż
e, ale przyznasz,
ż
e zjawił si
ę
w dziwnym momencie.
- To prawda. Id
ę
na lunch, masz ochot
ę
na sałatk
ę
?
- Czemu nie. Podejrzewam,
ż
e zanim dotr
ę
do domu, moja zupa b
ę
dzie ju
ż
w
ż
oł
ą
dku
tego rudego przybł
ę
dy.
- Twoja mama jest zupełnie niesamowita. - Za
ś
miała si
ę
.
- Oj tak. Kiedy byłem dzieckiem, nigdy nie wiedziałem, sk
ą
d tym razem zadzwoni, by
oznajmi
ć
,
ż
e znów si
ę
spó
ź
ni. Raz było to zza kordonu radiowozów, bo czekała, a
ż
zdejm
ą
z dachu jakiego
ś
snajpera. Innym razem p
ę
dziła na miejsce wybuchu bomby,
podło
ż
onej w zwi
ą
zku z jak
ąś
afer
ą
narkotykow
ą
.
- Prowadziła bardzo ekscytuj
ą
cy tryb
ż
ycia.
Co skłoniło j
ą
do rezygnacji? - zainteresowała si
ę
Mary, gdy wchodzili do kafejki.
- Ja - przyznał ze wstydem. - Jako nastolatek zacz
ą
łem jej si
ę
dawa
ć
we znaki, wi
ę
c
zrezygnowała z dobrze płatnej pracy w dziale miejskim i zacz
ę
ła pisa
ć
felietony, aby w
ka
ż
dej chwili by
ć
do mojej dyspozycji. Jestem jej za to wdzi
ę
czny, my
ś
l
ę
,
ż
e wyratowała
mnie z nie lada kłopotów. Niestety, wydaje mi si
ę
,
ż
e mimo wszystko na pewnym etapie
ż
ycia chłopak potrzebuje ojca, cho
ć
by nie wiem jak dobr
ą
miał matk
ę
. Wiem,
ż
e to bardzo
niepoprawna politycznie opinia ...
- Ja nie wyobra
ż
am sobie
ż
ycia bez ojca ...
- Chciałbym kiedy
ś
go pozna
ć
- wyrwało mu si
ę
' niespodziewanie.
.
- Naprawd
ę
? - Jej oczy zal
ś
niły.
Była
ś
liczna, gdy si
ę
tak o
ż
ywiała. U
ś
miechn
ą
ł si
ę
do niej, ona za
ś
zareagowała lekkim
rumie
ń
cem. Szybko odwróciła wzrok i zaj
ę
ła si
ę
nalewaniem wody do szklanki, nie była
jednak w stanie ukry
ć
delikatnego dr
ż
enia r
ą
k. Widok ten sprawił mu niesłychan
ą
przyjemno
ść
.
Gdy usadowili si
ę
przy stole, wrócili do tematu zbiega, pojadaj
ą
c przy tym frytki ze
wspólnego talerza.
- Je
ś
li w okolicy kr
ę
ci si
ę
snajper, Hunt musi o tym wiedzie
ć
. W takim razie co on tu
jeszcze robi?
- Sam sobie zadaj
ę
to pytanie. Nie miałem odwagi powiedzie
ć
tego wszystkiego
przeło
ż
onemu. W czasie ostatniego
ś
ledztwa wpadłem w niezłe kłopoty i odk
ą
d przeszedłem
do FBI, koledzy nie pozwalaj
ą
mi o tym zapomnie
ć
.
- W naszym biurze si
ę
mówi,
ż
e kto
ś
ci pomógł w tym przej
ś
ciu.
- Marc Brannon. Współpracowałem z nim przez dwa lata w Teksasie. Szczerze mówi
ą
c,
jest spokrewniony z wiceprezydentem i prokuratorem generalnym Georgii.
- Miałe
ś
niezłe plecy.
- Có
ż
, gdybym si
ę
nie wkr
ę
cił do FBI, poszedłbym siedzie
ć
. Na szcz
ęś
cie kto
ś
wpadł na
pomysł,
ż
e ukarze mnie, zsyłaj
ą
c na północ Georgii, z dala od ekscytuj
ą
cych wydarze
ń
.
- Je
ś
li nasze podejrzenia si
ę
sprawdz
ą
, twoi przeło
ż
eni b
ę
d
ą
musieli zmieni
ć
zdanie. Czy
wspominałam ci, czym zajmuje si
ę
mój tata?
- Nie.
- Jest policjantem.
- A to dopiero! - Za
ś
miał si
ę
. - Czemu si
ę
do tej pory nie domy
ś
liłem?
- Odk
ą
d sko
ń
czył studia, pracuje w administracji, ale przez wiele lat był detektywem. Du
ż
o
si
ę
nauczyłam, obserwuj
ą
c go i słuchaj
ą
c.
- Słusznie, to najskuteczniejsza metoda.
- Co zamierzasz dalej?
-
Chcę
zało
ż
y
ć
podsłuch w piwnicy.
- Naprawd
ę
? To mo
ż
e zajmiesz si
ę
te
ż
moj
ą
szop
ą
?
- Jasne. Je
ś
li naprawd
ę
chcemy go złapa
ć
, niestety musimy liczy
ć
tylko na siebie, bo moi
przeło
ż
eni s
ą
sceptycznie nastawieni do całej sprawy, czy te
ż
raczej do mnie.
Si
ę
gn
ę
ła przez stół, by w pokrzepiaj
ą
cym ge
ś
cie poło
ż
y
ć
mu dło
ń
na r
ę
ku.
- Jeszcze im poka
ż
esz!
- Dzi
ę
ki. - Spu
ś
cił wzrok, aby nie da
ć
po sobie pokaza
ć
, jak ucieszyło go jej zaufanie.
- Czasem wystarczy, gdy kto
ś
w człowieka uwierzy. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
. - Zrobi
ę
, co w
mojej mocy,
ż
eby ci pomóc.
Zanim jednak dotarł z powrotem do domu, brak post
ę
pów w
ś
ledztwie pozbawił go
dobrego samopoczucia. Matka siedziała na kanapie z laptopem na kolanach, pies spał
smacznie, le
żą
c na
ś
rodku salonu łapami do góry. Curta przywitał leniwym uniesieniem
jednej powieki.
- Ale z ciebie stró
ż
- mrukn
ą
ł, siadaj
ą
c na fotelu.
- Gdzie byłe
ś
?
- Próbowałem przekona
ć
niektórych,
ż
e nie jestem idiot
ą
.
- Przecie
ż
to oczywiste,
ż
e nim nie jeste
ś
, kochanie.
Mog
ę
ci jako
ś
pomóc?
- Wła
ś
ciwie czemu nie? Masz przecie
ż
imponuj
ą
ce do
ś
wiadczenie w sprawach kryminal-
nych. Jak s
ą
dzisz, kto si
ę
ukrywa w szopie na tyłach domu Mary?
- Abe Hunt, twój
ś
wiadek koronny, który nie chce zeznawa
ć
. O tym wła
ś
nie próbujesz
przekona
ć
swoich szefów?
W milczeniu ponuro skin
ą
ł głow
ą
.
- Ich problem. - Wzruszyła ramionami. - Złap go, skarbie, a oni niech si
ę
martwi
ą
, jak
usprawiedliwi
ć
swoje niedopatrzenia.
- Jeste
ś
bardzo pewna siebie.
- Zawsze wpajałam ci,
ż
e powiniene
ś
wszystko wykonywa
ć
najlepiej, jak potrafisz. Jak
dot
ą
d si
ę
nie zawiodłam, wi
ę
c jestem spokojna. Czemu jeszcze tu siedzisz z zało
ż
onymi
r
ę
koma?
- Id
ę
ju
ż
, id
ę
- roze
ś
miał si
ę
, podnosz
ą
c z fotela. - B
ę
d
ę
w piwnicy. Zamierzam z drutu,
baterii i
ż
arówek wyczarowa
ć
system alarmowy. Jak to dobrze,
ż
e znam si
ę
troch
ę
na
elektronice.
- No widzisz, a tak nie chciałe
ś
i
ść
do tego technikum elektronicznego - przypomniała z
wyrzutem.
- I tak zrezygnowałem po pierwszej klasie.
Rok wystarczył,
ż
eby si
ę
przekona
ć
,
ż
e naprawa odbiorników telewizyjnych nie jest moim
przeznaczeniem. Ale, chwali
ć
Boga, nauczyłem si
ę
, jak zakłada
ć
podsłuch. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
szelmowsko.
- Tak, to akurat mogłe
ś
sobie darowa
ć
. Naprawd
ę
, jaki trzeba mie
ć
tupet,
ż
eby zało
ż
y
ć
podsłuch w gabinecie szefa policji.
Wci
ąż
kr
ę
ciła głow
ą
z dezaprobat
ą
, gdy wyszedł na korytarz.
Nigdy nie przyznał si
ę
matce, i
ż
najwi
ę
cej nauczył si
ę
od pewnego starszego kolegi, praw-
dziwego pasjonata wszelkich urz
ą
dze
ń
słu
żą
cych do inwigilacji. W przeciwie
ń
stwie do
wi
ę
kszo
ś
ci kolegów, Curtis ju
ż
na tym wczesnym etapie miał gotowy pomysł na
ż
ycie.
Wymarzył sobie bowiem,
ż
e zostanie agentem federalnym.
Całe popołudnie pracował nad skonstruowaniem maty z odpowiedni
ą
ilo
ś
ci
ą
czujników,
reaguj
ą
cych na nacisk osoby wa
żą
cej minimum dwadzie
ś
cia kilogramów. Planował
zainstalowa
ć
urz
ą
dzenie dopiero po zmroku, aby nie budzi
ć
sensacji, cho
ć
zdawał sobie
spraw
ę
,
ż
e je
ś
li snajper lub Abe Hunt faktycznie ukrywa si
ę
w okolicy, niew
ą
tpliwie
obserwuje ka
ż
dy jego krok. Z drugiej strony obydwaj potrzebowali kiedy
ś
odpocz
ąć
, a je
ś
li
ś
wiadek przemieszczał si
ę
noc
ą
, jego prze
ś
ladowca musiał równie
ż
odsypia
ć
w ci
ą
gu dnia.
Oczywi
ś
cie je
ś
li jego podejrzenia miały cokolwiek wspólnego z rzeczywisto
ś
ci
ą
. Je
ś
li Abe
Hunt faktycznie ukrywał si
ę
z jakiego
ś
powodu w okolicy. Je
ś
li nie, Curt mógł spokojnie
pakowa
ć
manatki, bo po wszystkich dotychczasowych wpadkach nie mógł sobie pozwoli
ć
na
kolejn
ą
, cho
ć
by najmniejsz
ą
.
Przypomniał sobie słowa i wyraz twarzy Mary Ryan. Skoro ju
ż
dwie osoby okazały mu tak
wielkie zaufanie, nie mógł by
ć
a
ż
takim nieudacznikiem. Wystarczyło tylko udowodni
ć
to
reszcie
ś
wiata ...
Gdy pod wieczór Mary wróciła do domu, poszedł do niej na narad
ę
. Przeszli do kuchni, ale
zanim zacz
ę
li rozmow
ę
, nakazał jej gestem milczenie, sam za
ś
obszedł pomieszczenie z
wykonanym własnor
ę
cznie wykrywaczem urz
ą
dze
ń
podsłuchowych.
- To tak na wszelki wypadek - wyja
ś
nił, chowaj
ą
c pudełeczko do kieszeni. - Uwa
ż
aj, jak
b
ę
dziesz spacerowa
ć
w ogrodzie. Rozło
ż
yłem tam siatk
ę
wykrywaj
ą
c
ą
ruch i nacisk.
- Co zrobiłe
ś
?! - Uj
ę
ła si
ę
pod boki.
- Rozło
ż
yłem kable, poł
ą
czyłem nimi czujniki ruchu i nacisku, od ulicy do samej szopy.
- W moich pomidorach?!
- Nie w pomidorach. W chwastach. Tych z
ż
ółtymi kwiatkami.
- W moich nagietkach?! - Złapała si
ę
za głow
ę
. - Przecie
ż
to ekologiczne
ś
rodki
owadobójcze.
- Czy mogłaby
ś
mnie wreszcie dopu
ś
ci
ć
do głosu? Nie pora rozpacza
ć
nad kilkoma ro
ś
lin-
kami, skoro te urz
ą
dzenia mog
ą
ci ocali
ć
ż
ycie.
Nabrała gł
ę
boko powietrza w płuca. Nie mogła go wini
ć
za zniszczenie wszystkich
kwiatów, skoro
cz
ęść
podeptali policjanci, szukaj
ą
c
ś
ladów zbiega.
- OK - wycedziła przez zaci
ś
ni
ę
te z
ę
by.
- Jak ju
ż
b
ę
dzie po wszystkim, pojedziemy do sklepu ogrodniczego i kupimy ci dziesi
ęć
skrzynek sadzonek.
- Ale ja je wyhodowałam z nasion ...
- Tylko nie zaczynaj od nowa!
- Zdaje si
ę
,
ż
e nie masz bladego poj
ę
cia, czym jest ogród, prawda?
W nagłym porywie podszedł do niej, chwycił wpół i pocałował z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
. Na pocz
ą
tku
troch
ę
si
ę
opierała, potem zamarła w bezruchu, a
ż
wreszcie wtuliła si
ę
w niego i zacz
ę
ła
odpowiada
ć
na pieszczoty. Najpierw jej dłonie spoczywały spokojnie na jego pasku, a potem
rozpocz
ę
ły w
ę
drówk
ę
w gór
ę
i w dół pleców.
Od dawna ju
ż
nie czuł si
ę
tak wspaniale, całuj
ą
c kobiet
ę
. Oszołomiony, uniósł lekko głow
ę
i
spojrzał na Mary.
- Bardzo dobrze ci to wychodzi - pochwaliła, spogl
ą
daj
ą
c na niego zamglonym wzrokiem.
- Dzi
ę
ki, tobie te
ż
.
Przez moment patrzyli sobie gł
ę
boko w oczy, próbuj
ą
c wyrazi
ć
to, na co nie znajdowali
słów.
- Dla ciebie ogród jest substytutem dzieci - stwierdził wreszcie. - Masz silnie rozwini
ę
ty
instynkt opieku
ń
czy, ale
ż
e jeste
ś
zapracowana, piel
ę
gnujesz pomidory i sałat
ę
zamiast
potomstwa. - Znów j
ą
pocałował, tym razem nieco mniej gwałtownie. - Mogłaby
ś
spróbowa
ć
zaopiekowa
ć
si
ę
mn
ą
. Moja matka ma ju
ż
dosy
ć
brudnych skarpetek i mokrych r
ę
czników,
walaj
ą
cych si
ę
w łazience.
- My
ś
lisz,
ż
e mam ochot
ę
je ogl
ą
da
ć
w mojej?
- Czemu nie? Mamy podobne zawody, oboje jeste
ś
my miłymi lud
ź
mi. Mogliby
ś
my
wspólnie hodowa
ć
kapust
ę
, a mo
ż
e kiedy
ś
znajdziemy w niej co
ś
ciekawego ...
- Pomy
ś
l
ę
o tym - obiecała, rumieni
ą
c si
ę
.
-
Ś
wietnie. - Odsun
ą
ł j
ą
na odległo
ść
wyci
ą
gni
ę
tego ramienia. - Tymczasem zajmijmy si
ę
najpilniejszymi sprawami. Jak ju
ż
wiesz, okablowałem twoj
ą
szop
ę
, ogród i piwnic
ę
mojej
matki. Mysz si
ę
przeci
ś
nie, kot· te
ż
, ale ju
ż
wi
ę
kszy pies mo
ż
e uruchomi
ć
alarm. Mam prze.
czucie,
ż
e dzi
ś
kogo
ś
złapi
ę
, nawet gdyby miał to
by
ć
zwykły podgl
ą
dacz.
Jednak cho
ć
siedział w piwnicy do
ś
witu, ani jedno
ś
wiatełko na wy
ś
wietlaczu si
ę
nie
zapaliło. W okolicy nie działo si
ę
kompletnie nic, nawet pies spał jak zabity pod łó
ż
kiem
Matildy. Zniech
ę
cony i wyczerpany Curt rzucił si
ę
na łó
ż
ko i spał jak zabity a
ż
do wczesnych
godzin popołudniowych.
Gdy otworzył oczy, na r
ę
kawie miał mokr
ą
plam
ę
, której sprawca, kudłaty rudy
czworonóg, siedział na podłodze przy łó
ż
ku i tłukł ogonem w podłog
ę
.
- Fuj! - mrukn
ą
ł na widok za
ś
linionej koszulki. - Co ci si
ę
stało?
Zwierz
ę
wci
ąż
sapało i wygl
ą
dało, jak gdyby próbowało si
ę
u
ś
miechn
ąć
. Bezwiednie
wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
, by pogłaska
ć
go po łbie.
- Hej, wiesz co? Nie jeste
ś
taki najgorszy. O, a to co?
Na obro
ż
y wyczuł zgrubienie, którego do tej pory nie zauwa
ż
ył. Całkiem rozbudzony usiadł
na łó
ż
ku i rozpi
ą
ł sprz
ą
czk
ę
. Pomi
ę
dzy dwiema warstwami obro
ż
y, zabezpieczony czarn
ą
ta
ś
m
ą
klej
ą
c
ą
, tkwił niewielki plastikowy pojemnik.
- A niech to! - zawołał, wyjmuj
ą
c zwitek papieru.
- Curt, jedzenie gotowe! - poinformowała z kuchni matka. - Nie
ś
pisz ju
ż
?
- Nie
ś
pi
ę
!
Rozwin
ą
ł karteczk
ę
i przyjrzał jej si
ę
, p
ę
kaj
ą
c wr
ę
cz z ciekawo
ś
ci. Zapisano na niej szereg
liter i cyfr. Wygl
ą
dało to na jaki
ś
szyfr.
Wyskoczył czym pr
ę
dzej z łó
ż
ka, zapi
ą
ł psu obro
żę
i pospieszył do kuchni.
- Zobacz, co znalazłem - oznajmił podekscytowanym głosem, podaj
ą
c Matildzie kawałek
papIeru.
- To chyba jaki
ś
kod - stwierdziła po dłu
ż
szym namy
ś
le. - Sk
ą
d to masz?
- Z obro
ż
y twojego pupila. Zdaje si
ę
,
ż
e chodził z tym ju
ż
od kilku dni. - Zmarszczył brwi. -
A co, je
ś
li Hunt od kilku dni próbował si
ę
ze mn
ą
skontaktowa
ć
, przysłał tego rudego posła
ń
-
ca, a ja si
ę
niczego nie domy
ś
liłem?
- Mój drogi, nikomu nie przyszłoby do głowy szuka
ć
czegokolwiek na psie. Usi
ą
d
ź
, zjedz,
a potem si
ę
zastanowimy, co to mo
ż
e by
ć
. Działo si
ę
co
ś
podejrzanego w nocy?
- Nie, cisza jak makiem zasiał. - Powoli wypił łyk gor
ą
cej kawy. - Ani widu, ani słychu.
Wiem,
ż
e kto
ś
buszował w szopie Mary, jestem niemal pewny,
ż
e mieli
ś
my nieproszonego
go
ś
cia w piwnicy, ale wszyscy jakby si
ę
rozpłyn
ę
li, wliczaj
ą
c w to kuzyna Hunta.
- On akurat wrócił.
- Naprawd
ę
?!
- Tak, widziałam ich dzisiaj z okna. Wrócili cał
ą
rodzin
ą
.
- Mo
ż
e wywie
ź
li go niepostrze
ż
enie? To wyja
ś
niałoby, dlaczego od paru dni nic si
ę
nie
dzieje. - Rzeczywi
ś
cie. A jak my
ś
lisz, co ma znaczy
ć
ten szyfr?
- Nie mam poj
ę
cia. Na pewno nie jest to
ż
aden kod do schowka czy czego
ś
takiego.
- Współrz
ę
dne? - podsun
ę
ła.
- Nie, za długie.
- Przeczytaj mi to na głos.
- LPST23LBSDB129. Widzisz? Nie ma w tym
ż
adnej logiki.
- A czy w pojemniku było co
ś
jeszcze?
- Kawałek br
ą
zowego papieru, w który okr
ę
cona była ta karteczka ... Czekaj, czekaj!
Podbiegł do psa, który wła
ś
nie chłeptał wod
ę
.
- Przepraszam
ci
ę
,
kolego - mrukn
ą
ł, zdejmuj
ą
c po raz kolejny obro
żę
. - Eureka! - zakrzyk-
n
ą
ł, gdy udało mu
si
ę
wyj
ąć
br
ą
zowy kartonik.
ROZDZIAŁ PI
Ą
TY
W kilku słowach obja
ś
nił matce wag
ę
swego znaleziska, błyskawicznie przebrał si
ę
i z
niedozwolon
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
pomkn
ą
ł do s
ą
du w Lanier. Na szcz
ęś
cie w chwili, gdy wkroczył na
sal
ę
rozpraw, ogłaszano wyrok, wi
ę
c nie musiał długo czeka
ć
.
- Potrzebuj
ę
ci
ę
. -
Złapał Mary za rami
ę
i poci
ą
gn
ą
ł na korytarz.
- Musz
ę
przekaza
ć
papiery wo
ź
nemu s
ą
dowemu! - zaprotestowała, gdy znale
ź
li
si
ę
na
zewn
ą
trz. - Zadzwo
ń
do asystentki i popro
ś
,
ż
eby
ci
ę
jako
ś
usprawiedliwiła. Mamy przełom w
sprawie.
Wepchn
ą
ł j
ą
do auta, wsiadł za kierownic
ę
, a ruszaj
ą
c z miejsca, podał Mary zwitek
br
ą
zowego papieru.
- To kwitek z przechowalni! - zawołała podekscytowana.
- Mam co
ś
jeszcze. - Pogrzebał w kieszeni i podał jej karteczk
ę
z ci
ą
giem cyfr i liter. - Czy
dałaby
ś
rad
ę
to odszyfrowa
ć
?
Sam juz wreszcie domy
ś
lił si
ę
, co to znaczy, ale chciał sprawdzi
ć
, czy jej my
ś
lenie pójdzie
tym samym tropem.
- Chyba tak. Czekaj, niech si
ę
zastanowi
ę
...
Na pewno chodzi o przechowalni
ę
w Lanier, st
ą
d literki LPS. LBSDB129 oznaczałoby numer
skrytki w banku miejskim. Jak s
ą
dzisz?
- Bystra dziewczyna!
- Ciekawe, co jest w tej skrytce.
- Nie mam
poj
ę
cia,
ale podejrzewam, ze mo
ż
e to by
ć
jaki
ś
dowód na to, ze jeden z byłych
kompanów Hunta popełnił morderstwo, aby uniemo
ż
liwi
ć
dalsze
ś
ledztwo.
Pop
ę
dzili do przechowalni i zgodnie z przewidywaniami odebrali tam klucz do skrzynki
depozyt owej. Pospiesznie udali si
ę
do banku, gdzie przedstawili dokumenty to
ż
samo
ś
ci, ale
mimo to musieli otwiera
ć
skrytk
ę
w obecno
ś
ci prezesa banku. Jednak gdy wło
ż
yli kluczyk do
skrytki, okazało si
ę
, i
ż
czeka ich przykra niespodzianka.
- Jak to mo
ż
liwe?! - wybuchn
ą
ł Curt. - Przecie
ż
mamy wła
ś
ciwy numer i wła
ś
ciwy klucz.
Dlaczego nie mo
ż
emy otworzy
ć
skrytki?
Prezes rozło
ż
ył bezradnie r
ę
ce, nie rozumiej
ą
c, co jest nie w porz
ą
dku. Tymczasem
młoda urz
ę
dniczka, stoj
ą
ca do tej pory za nim w milczeniu, odezwała si
ę
dr
żą
cym głosem.
- To nie moja wina ... Oni tez mieli odpowiednie dokumenty. Powiedzieli, ze s
ą
z
Prokuratury Generalnej. Wzi
ę
li skrzynk
ę
, przewiercili zamek i kazali wstawi
ć
nowy ...
Prezes poczerwieniał jak burak.
- Nic mi pani o tym nie wspomniała, panno Davis!
- Poinformowałam przeło
ż
onego. Pana wtedy akurat nie było. To si
ę
działo trzy dni temu.
Curt zacisn
ą
ł z
ę
by ze zło
ś
ci. Kto
ś
mu sprz
ą
tn
ą
ł sprzed nosa jedyny dowód na słuszno
ść
jego przypuszcze
ń
.
- Mo
ż
emy jeszcze raz rozwierci
ć
zamek - zaoferował prezes, wyra
ź
nie poruszony.
- Dzi
ę
kuj
ę
, pró
ż
ny trud. To, co istotne, na pewno juz dawno znikn
ę
ło. Przechytrzyli nas.
Mimo wszystko dzi
ę
kuj
ę
za pomoc.
- A niech to diabli! - warkn
ą
ł, gdy wsiedli do auta, by wróci
ć
do s
ą
du. - Dlaczego wcze
ś
niej
nie obejrzałem tego psa ...
- Kto mógł przypuszcza
ć
, ze rudy przybł
ę
da b
ę
dzie miał wiadomo
ść
ukryt
ą
w obro
ż
y. Nie
jeste
ś
przecie
ż
jasnowidzem - pocieszała go Mary. - Nie do wiary.
Ś
wiadek znikn
ą
ł. Dowód
zbrodni skradziono. A ja znów mam kłopoty.
- Przynajmniej si
ę
starałe
ś
, a inni agenci? Jako
ś
nie było ich specjalnie wida
ć
.
- I co z tego? Straciłem dwie noce, a nic nie osi
ą
gn
ą
łem. No, poza zniszczeniem grz
ą
dki
nagietków. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
gorzko.
- Tym si
ę
akurat nie przejmuj, kilka si
ę
uchowało. Jak chcesz, mog
ę
ci
ę
zaprosi
ć
na dobr
ą
kolacj
ę
, a potem zagramy u ciebie w bilard.
- Naprawd
ę
? Lubisz bilard?
- Uwielbiam. Razem z kole
ż
ank
ą
z akademika były
ś
my postrachem naszych kolegów.
- Byłoby to miłe zako
ń
czenie paskudnego dnia. Dzi
ę
ki.
- Nie ma za co. Od czego w ko
ń
cu ma si
ę
przyjaciół?
Ostatecznie to pani Russell przygotowała kolacj
ę
dla całej trójki. Pojadaj
ą
c sałatk
ę
z
szynki oraz ziemniaków oraz zagryzaj
ą
c j
ą
chlebem domowego wypieku, dyskutowali na
temat systemu sprawiedliwo
ś
ci oraz dziwnej mody na lokalne całodobowe stacje radiowe o
profilu informacyjnym, do znudzenia powtarzaj
ą
ce te same wiadomo
ś
ci co pół godziny.
Po kolacji matka została na górze z psem, natomiast Curt i Mary zeszli do piwnicy na bilard.
- Nawet nie zapytałem, jak ci poszła sprawa - zreflektował si
ę
, ustawiaj
ą
c bile. - Wygrała
ś
?
- Nie t
ę
. Walczyłam jak lwica, ale ława przysi
ę
głych nie dała si
ę
przekona
ć
,
ż
e ten biedny
starszy człowiek upił s
ą
siada i ukradł mu pieni
ą
dze. Ale wygrałam t
ę
dotycz
ą
c
ą
handlu
narkotykami - pochwaliła si
ę
. - Có
ż
, raz na wozie, raz pod wozem, ju
ż
si
ę
do tego
przyzwyczaiłam.
Jako d
ż
entelmen pozwolił jej na wykonanie pierwszego zagrania, czego natychmiast po
ż
ało-
wał, bo w rezultacie samodzielnie oczy
ś
ciła stół. -
Ś
wietnie si
ę
bawiłam - stwierdziła po kilku-
nastu partiach. - Ale mam jutro spotkanie o dziewi
ą
tej, wi
ę
c ... Curt?
- Tak? - mrukn
ą
ł, ustawiaj
ą
c bile ponownie na
ś
rodku stołu.
- Co oznaczaj
ą
te wszystkie
ś
wiatełka? Odwrócił si
ę
, nie do ko
ń
ca
ś
wiadomy jej słów, i
dopiero gdy jego wzrok padł na migaj
ą
c
ą
jak choinka tablic
ę
, poł
ą
czon
ą
z systemem czujek
w ogrodzie Mary, zrozumiał, co si
ę
dzieje.
- Kto
ś
jest znów w twojej szopie! Niesamowite. Mamy go!
- Chcesz i
ść
tam sam? Nie czekaj
ą
c na policj
ę
? Bez słowa podszedł do wieszaka, na którym
czekała w kaburze automatyczna czterdziestka pi
ą
tka.
- Id
ź
na gór
ę
i zadzwo
ń
po Jacka. Niech si
ę
natychmiast skontaktuje z Hardym Vicksem.
Nie obchodzi mnie,
ż
e b
ę
dzie musiał wyj
ść
z ciepłego łó
ż
ka, potrzebuj
ę
wsparcia.
- Tata nauczył mnie strzela
ć
. U
ś
miechn
ą
ł si
ę
lekko i pocałował j
ą
.
- Nie naraziłbym ci
ę
na takie ryzyko, gdybym nawet miał za to dosta
ć
wszystkie sztabki
złota z Rezerwy Federalnej.
- Tylko nie daj si
ę
postrzeli
ć
!
- Ani mi to w głowie. P
ę
d
ź
.
Szybko pobiegła na gór
ę
, on za
ś
ubrał si
ę
i wył
ą
czył
ś
wiatło. Kryj
ą
c si
ę
za krzakami,
rosn
ą
cymi wzdłu
ż
domu matki i s
ą
siada, przedostał si
ę
do drogi. Tam schował si
ę
za
ż
ywopłotem i odczekał, a
ż
hałas przeje
ż
d
ż
aj
ą
cej ci
ęż
arówki zagłuszy odgłos jego kroków na
chodniku. Przekradł si
ę
do
ś
ciany szopy, wyj
ą
ł pistolet, odbezpieczył i zacz
ą
ł nasłuchiwa
ć
.
Zdawało mu si
ę
,
ż
e kto
ś
z westchnieniem oparł si
ę
plecami o
ś
cian
ę
wewn
ą
trz budynku.
Serce zabiło mu mocniej. Zamkn
ą
ł oczy, by skoncentrowa
ć
si
ę
tylko na tym, co działo si
ę
wewn
ą
trz. Znów szelest, tym razem gło
ś
niejszy.
W najgorszym momencie przypomniało mu si
ę
, jak bardzo cierpiał, gdy został jedyny raz
postrzelony w czasie akcji przeciwko dilerom narkotyków w Nowym Jorku. Przywołał
si
ę
do
porz
ą
dku i skupił my
ś
li na matce i Mary. Wzi
ą
ł dwa gł
ę
bokie oddechy. Z dala dobiegł go
hałas kolejnej ci
ęż
arówki. Albo teraz, albo nigdy. Zacisn
ą
ł usta. Gdy odgłos silnika stał si
ę
gło
ś
ny, skorzystał z okazji i sforsował drzwi szopy.
W
ś
rodku znajdował si
ę
wysoki, mocno zbudowany m
ęż
czyzna o faluj
ą
cych czarnych
włosach, który natychmiast podniósł r
ę
ce.
- Nie strzelaj! - zawołał z przera
ż
eniem. Curt wci
ąż
miał pistolet wycelowany w jego
brzuch.
- Jestem agentem specjalnym FBI. Kim jeste
ś
?
- Abe. Abe Hunt. Czy mo
ż
esz odło
ż
y
ć
pistolet?
- Ty głupcze! Co ty tu robisz? Przecie
ż
mogłem ci
ę
zastrzeli
ć
.
- Uciekam przed Danielsem. Człowieku, gdzie
ś
ty był tyle czasu? Nie dostałe
ś
mojej
wiadomo
ś
ci? Posłałem psa ...
- A ty gdzie byłe
ś
? - przerwał mu Curt. - Tu na pewno nie. Ten przekl
ę
ty pies ani pisn
ą
ł od
paru dni. A
ż
do teraz - dodał, słysz
ą
c gło
ś
ne wycie.
- O Bo
ż
e! To on! Daniels! Redbone wyczuwa go na odległo
ść
.
W to był w stanie uwierzy
ć
, widział bowiem psy, które potrafiły tropi
ć
ludzi jad
ą
cych
samochodem.
- Padnij! - krzykn
ą
ł i pchn
ą
ł Hunta na ziemi
ę
. Ten chciał co
ś
powiedzie
ć
, ale zamkn
ą
ł usta,
pouczony silnym kuksa
ń
cem. Oczy powoli przywykały do ciemno
ś
ci. Curt, który umiał
doskonale strzela
ć
i mógłby si
ę
równa
ć
z niejednym snajperem, wiedział,
ż
e je
ś
li uda mu si
ę
w por
ę
dojrze
ć
Danielsa, ma du
ż
e szanse, by go wyeliminowa
ć
. Pod warunkiem,
ż
e tamten
nie wpadnie na genialnie prosty pomysł podpalenia szopy, która spłon
ę
łaby jak snop
suchego siana, nie daj
ą
c im czasu na ucieczk
ę
.
Curt wsłuchiwał si
ę
w odgłosy dobiegaj
ą
ce z ogrodu. Jak na zło
ść
w oddali znów rozległ
si
ę
hałas ci
ęż
arówki, maskuj
ą
cy wszystkie inne d
ź
wi
ę
ki.
Cho
ć
Daniels sprytnie wydobył dowód zbrodni z pozornie bezpiecznej kryjówki, nie
oznaczało to ko
ń
ca po
ś
cigu za Huntem, który wci
ąż
stanowił najwi
ę
ksze zagro
ż
enie dla
mafii. Dlatego mo
ż
na było zało
ż
y
ć
, i
ż
snajper uczyni wszystko, co w jego mocy, aby uciszy
ć
niewygodnego
ś
wiadka, Curt zatem musiał zrobi
ć
jeszcze wi
ę
cej, by go ochroni
ć
. Le
ż
ał wi
ę
c
w ciemno
ś
ci, wsłuchuj
ą
c si
ę
w cisz
ę
, przerywan
ą
wyciem psa. Ka
ż
da komórka jego ciała
działała na najwy
ż
szych obrotach, wszystkie zmysły wyt
ęż
ał do granic mo
ż
liwo
ś
ci.
Gdy wreszcie nast
ą
pił atak, nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony, a zapowiedziało go
jedynie ciche skrzypni
ę
cie. Na szcz
ęś
cie wystarczyło, by Curt błyskawicznie odwrócił si
ę
na
plecy i wystrzelił w gór
ę
, w kierunku dachu.
- Ty idioto, gdzie strzelasz ... - krzykn
ą
ł Hunt.
- Uwa
ż
aj!
Curt w por
ę
si
ę
zorientował i od turlał na bok.
Ciemna posta
ć
na dachu, ledwie widoczna przez szpary mi
ę
dzy deskami, wystrzeliła cał
ą
seri
ę
z automatycznej broni maszynowej. Curt poczuł piek
ą
cy ból w ramieniu, ale nie
przestawał strzela
ć
. Chwil
ę
pó
ź
niej rozległ si
ę
gło
ś
ny j
ę
k, posta
ć
zgi
ę
ła si
ę
wpół, przewróciła
na dach i wpadła do
ś
rodka. Niemal jednocze
ś
nie rozległy si
ę
syreny policyjne.
-
ś
yjesz? - Curt spytał Hunta, który podnosił si
ę
powoli.
- Tak. A ty? Cały jeste
ś
?
Curt nie był pewien, ale nie miał czasu na zastanawianie si
ę
, musiał bowiem jak
najszybciej sprawdzi
ć
, w jakim stanie jest Daniels. Podszedł do niego, obrócił na plecy i
wyj
ą
ł z zaci
ś
ni
ę
tych dłoni bro
ń
. Na jego piersi widniała spora plama z krwi.
- Dzi
ę
ki, uratowałe
ś
mi
ż
ycie! - zawołał Hunt. - Hej, ty krwawisz!
Dopiero wtedy Curt poczuł,
ż
e jedno rami
ę
ma dziwnie ci
ęż
kie, a w dodatku lepkie. Zdał
sobie te
ż
spraw
ę
z bólu w boku.
- Russell! Russell! Jeste
ś
tu? - rozległ si
ę
znajomy gł
os.
- Jack! - Chciał krzykn
ąć
, ale udało mu si
ę
jedynie wyszepta
ć
imi
ę
przyjaciela.
- Jest ranny! Chod
ź
cie tu, jeste
ś
my tutaj! -wzywał Hunt, jednocze
ś
nie podtrzymuj
ą
c Cur-
ta, by nie upadł na twarz.
Usłyszeli tupot, a tak
ż
e szcz
ę
k broni.
- Curt! - zawołała Mary.
- Mary! Mary, stój! Nie wolno ...
! -
próbował j
ą
zatrzyma
ć
Jack.
Bezskutecznie, bo chwil
ę
pó
ź
niej ukl
ę
kła przy Curtisie, dr
żą
cymi dło
ń
mi sprawdzaj
ą
c
rozmiar obra
ż
e
ń
.
- Jest ranny. Postrzelony dwa razy - poinformowała. - Gdzie s
ą
sanitariusze?
- Ju
ż
biegn
ą
- uspokoił j
ą
jeden z komandosów, którzy wła
ś
nie stan
ę
li w drzwiach szopy. -
Pospieszcie si
ę
, chłopaki! - zawołał do dwóch m
ęż
czyzn, biegn
ą
cych z noszami.
- To jest Erskine Daniels - wyja
ś
nił Hunt, wskazuj
ą
c na le
żą
cego obok nieprzytomnego
m
ęż
czyzn
ę
. - Nazywam si
ę
Abe Hunt, jestem
ś
wiadkiem koronnym w sprawie mafii
narkotykowej w Atlancie. Widziałem, jak główny boss pozbył si
ę
innego
ś
wiadka. Zastrzelili
go i wrzucili do Chattahoochee. Zabierzcie mnie w bezpieczne miejsce, a wszystko wam
wy
ś
piewam. Tylko najpierw zajmijcie si
ę
nim, dobrze? - Ruchem głowy wskazał Curta. -
Uratował mi
ż
ycie.
- Zajmiemy si
ę
- obiecał jeden z sanitariuszy. - Dostał dwa strzały, jeden w rami
ę
, drugi w
bok.
Ale wyjdzie z tego.
- Dzi
ę
ki Bogu! - westchn
ę
ła Mary.
Gdzie
ś
w pobli
ż
u pies zawył dwa razy, a nast
ę
pnie do szopy weszła Matilda.
- Wolnego! To jest miejsce zbrodni, nie mo
ż
na tak po prostu tu wchodzi
ć
! - zaprotestował
komendant policji, ale Matilda tylko si
ę
do niego u
ś
miechn
ę
ła.
- Moje biedactwo! - Ukl
ę
kła przy synu.
- Wszystko b
ę
dzie dobrze. Mog
ę
co
ś
dla ciebie zrobi
ć
? - zapytała, kompletnie ignoruj
ą
c
sanitariuszy i mamrocz
ą
cego co
ś
pod nosem Jacka.
Na szcz
ęś
cie w tym momencie Curtowi zrobiło si
ę
słabo i na chwil
ę
stracił przytomno
ść
.
Wielki rudy pies podbiegł, by poliza
ć
go po twarzy.
- Redbone, ty niewdzi
ę
czniku! - zawołał ze
ś
miechem Abe Hunt. - Wysłałem ci
ę
z wa
ż
n
ą
informacj
ą
, a ty co? Znalazłe
ś
sobie nowy dom i zupełnie o mnie zapomniałe
ś
.
- To pa
ń
ski pies? - spytała Matilda.
- Tak. A raczej to był mój pies, bo pewnie nie b
ę
d
ę
mógł go z sob
ą
zabra
ć
, prawda? -
zwrócił si
ę
do m
ęż
czyzny, który w tym momencie pojawił si
ę
w szopie.
- Prawda - potwierdził .Hardy Vicks. - Do diabła, to przecie
ż
Russell!
ś
yje?
- Oczywi
ś
cie,
ż
e
ż
yje! - oburzyła si
ę
Matilda. - To mój syn, prawdziwy Russell z krwi i
ko
ś
ci, łatwo si
ę
nie poddaje. To na pewno tylko powierzchowne rany.
- A pani si
ę
na tym akurat zna - mrukn
ą
ł z przek
ą
sem agent.
- Oczywi
ś
cie,
ż
e si
ę
znam. Przez wiele lat relacjonowałam dla prasy aktualne wydarzenia,
raz nawet zostałam postrzelona w czasie zamieszek w Atlancie - pochwaliła si
ę
. - Dwie kule
przeszły mi przez udo, min
ę
ły ko
ść
zaledwie o pół centymetra.
Vicks a
ż
cmokn
ą
ł z podziwu.
- A wi
ę
c pani jest jego matk
ą
?
- Owszem.
- Nie jest taki najgorszy - mrukn
ą
ł, zerkaj
ą
c na Curta, którego sanitariusze wywozili
wła
ś
nie na noszach. - Musz
ę
nawet przyzna
ć
,
ż
e jestem pod wra
ż
eniem. Z tego, co mi
powiedzieli policjanci, zdj
ą
ł snajpera i ochronił
ś
wiadka koronnego.
- To prawda - potwierdziła Matilda, przypatruj
ą
c si
ę
z zainteresowaniem m
ęż
czy
ź
nie. Był
niemal łysy, a
ż
e zawsze lubiła łysiny, wydał jej si
ę
całkiem atrakcyjny. - Miałby pan mo
ż
e
wolne miejsce w aucie,
ż
eby podwie
źć
starsz
ą
pani
ą
do szpitala? Mary pewnie pojedzie z
nim w karetce, wi
ę
c dla mnie nie b
ę
dzie miejsca.
- Z przyjemno
ś
ci
ą
, tylko
ż
e nie widz
ę
w okolicy
ż
adnej starszej pani. - U
ś
miechn
ą
ł si
ę
szarmancko. - Jestem rozwiedziony. A pani nie jest zam
ęż
na?
- Owdowiałam wiele lat temu.
- Ja te
ż
kiedy
ś
zostałem postrzelony - oznajmił z dum
ą
w głosie.
U
ś
miechn
ę
ła si
ę
, ale jej spojrzenie pow
ę
drowało w kierunku oddalaj
ą
cych si
ę
noszy.
- Powinnam jak najszybciej jecha
ć
do szpitala, musz
ę
jeszcze tylko co
ś
zrobi
ć
z psem ...
- Prosz
ę
go zatrzyma
ć
- zaproponował Abe Hunt. - B
ę
dzie mi l
ż
ej ze
ś
wiadomo
ś
ci
ą
,
ż
e
jest bezpieczny i zadbany.
- Dzi
ę
kuj
ę
panu, panie ...
- Hunt. Abe Hunt. A gdyby pani czegokolwiek potrzebowała, prosz
ę
mi przekaza
ć
wiado-
mo
ść
przez niego. - Ruchem głowy wskazał agenta Vicksa. - Nie
chc
ę
si
ę
chwali
ć
, ale
mam bardzo szerokie znajomo
ś
ci.
Oczyma wyobra
ź
ni ujrzała legion m
ęż
czyzn z kijami bejsbolowymi w dłoniach, oferuj
ą
cych
jej pomoc w ka
ż
dej trudnej sprawie.
- Jeszcze raz dzi
ę
kuj
ę
, panie Hunt. Zaopiekuj
ę
si
ę
pa
ń
skim psem.
- Jest troch
ę
t
ę
py, ale ma dobre serce - zapewnił, klepi
ą
c zwierz
ę
po grzbiecie.
Po chwili podeszło do niego dwóch agentów, uj
ę
ło pod r
ę
ce i wyprowadziło z szopy.
- Chod
ź
, Rudy. - Matilda zmierzwiła psu sier
ść
i poci
ą
gn
ę
ła lekko smycz.
- Pomog
ę
pani - zaofiarował
si
ę
agent Vicks. - Taki du
ż
y zwierzak to zbyt wiele jak dla
drobnej kobietki. Słyszałem,
ż
e ma pani w piwnicy stół do bilardu?
Curt ockn
ą
ł
si
ę
kilka godzin pó
ź
niej, ledwie przytomny z bólu. Gdy otworzył oczy, spo-
strzegł,
ż
e obok łó
ż
ka siedz
ą
matka i Mary, całkowicie pochłoni
ę
te rozmow
ą
.
- Ma nawet rodzin
ę
w Cordele, gdzie mieszka te
ż
mój wuj - opowiadała z przej
ę
ciem
Matilda. - Niesamowite, prawda? W dodatku uwielbia gr
ę
w bilard. Zaprosiłam go na kolacj
ę
w pi
ą
tek, Curt do tego czasu powinien wyj
ść
ze szpitala. Mo
ż
e ty te
ż
przyjdziesz, moja
droga? Upiek
ę
taki chleb i bułeczki, jak ostatnim razem ...
- Z przyjemno
ś
ci
ą
. - Mary u
ś
miechn
ę
ła
si
ę
·
_ Kto ma ... rodzin
ę
... w Cordele? - wtr
ą
cił
si
ę
Curt ledwie słyszalnym szeptem.
- Twój przeło
ż
ony, kochanie. Agent specjalny Hardy Vicks. Zrobił na mnie doskonałe
wra
ż
enie. Poza tym pochwalił ci
ę
i twoje zaanga
ż
owanie w spraw
ę
·
- Mamo, on to zrobił z premedytacj
ą
· Jest miło
ś
nikiem bilardu. - Spróbował
si
ę
u
ś
miechn
ąć
. -
Boli ...
- Ta pompa podaje ci
ś
rodek znieczulaj
ą
cy - poinformowała tonem znawczyni matka, wska-
zuj
ą
c na urz
ą
dzenie podł
ą
czone przezroczyst
ą
rurk
ą
do jego nadgarstka. - Zaraz powinno
zacz
ąć
działa
ć
.
Westchn
ą
ł gł
ę
boko. Rami
ę
ci
ą
gle wydawało mu
si
ę
jakby cudze, a ból w boku zdawał
si
ę
przekracza
ć
jego wytrzymało
ść
.
- Nie szarp tej rurki - poprosiła Mary, kład
ą
c mu dło
ń
na zdrowym ramieniu. - Nie kr
ęć
si
ę
za bardzo, spróbuj wytrzyma
ć
. Zanim si
ę
zorientujesz, b
ę
dziesz z powrotem w domu.
-_ Dałem
si
ę
postrzeli
ć
. - U
ś
miechn
ą
ł
si
ę
przepraszaj
ą
co.
-_ Trudno, nikt nie jest doskonały. - U
ś
miechn
ę
ła
si
ę
krzepi
ą
co. - Za to ocaliłe
ś
Hunta. Ten
snajper miał na koncie co najmniej pi
ęć
zabójstw, a gdyby nie twój doskonały słuch,
powi
ę
kszyłby je o dwa kolejne. Siedział przyczajony na dachu szopy i czekał na powrót
Hunta, bo wiedział,
ż
e ten najbardziej na
ś
wiecie kocha swoich kuzynów i psa. Hunt
powiedział nam,
ż
e nie był w stanie ich zostawi
ć
, a zarazem bał si
ę
o ich bezpiecze
ń
stwo.
Na to wła
ś
nie liczył Daniels. - Zacisn
ę
ła na moment powieki. - Był gotów zabi
ć
was obu.
- Jak wida
ć
, nie przyszedł na mnie jeszcze czas. - Uj
ą
ł jej delikatn
ą
, drobn
ą
dło
ń
.
- Bardzo si
ę
ciesz
ę
. - Spojrzała mu prosto w oczy.
- Mary przyjdzie do nas na kolacj
ę
w pi
ą
tek - poinformowała Matilda, nie kryj
ą
c zachwytu
z powodu ich za
ż
yło
ś
ci. - B
ę
dzie te
ż
agent Vicks. - Zagramy w bilard - dorzuciła Mary.
- Raczej wy zagracie, a ja sobie popatrz
ę
. B
ę
d
ę
ci podpowiadał. Chc
ę
,
ż
eby
ś
mu doło
ż
yła
w moim imieniu. Uwa
ż
a mnie za głupca.
- Ale
ż
sk
ą
d! - zaprzeczyła matka. - Wr
ę
cz przeciwnie, napisał pochlebny raport i zgłosił
ci
ę
do awansu.
- To prawda, wspominał co
ś
o znacznie lepszym stanowisko w du
ż
ym mie
ś
cie.
Był ledwie przytomny, ale nie mógł nie usłysze
ć
tonu rozczarowania w jej głosie.
- Kochanie, jestem pewien,
ż
e z twoimi referencjami w ka
ż
dym du
ż
ym mie
ś
cie znajdziesz
prac
ę
w biurze prokuratora okr
ę
gowego.
- Tak, ale praca w Lanier w zupełno
ś
ci mi odpowiada.
- Porozmawiamy, jak ju
ż
st
ą
d
wyjd
ę
· -
Uj
ą
ł j
ą
za r
ę
k
ę
i zamkn
ą
ł oczy. - Jestem taki senny
...
Znów odpłyn
ą
ł w nico
ść
, ale nie wypu
ś
cił dłoni Mary. Matilda obrzuciła j
ą
badawczym
spojrzeniem.
- Zdaj
ę
si
ę
,
ż
e zacz
ą
ł ju
ż
robi
ć
plany ...
- Nie mam nic przeciwko temu. - U
ś
miechn
ę
ła
si
ę
z rozmarzeniem.
- Ani ja. To dobry syn, jestem pewna,
ż
e b
ę
dzie te
ż
dobrym m
ęż
em.
- Nie wiem, czy jego plany akurat to zakładaj
ą
.
Matilda posłała jej pokrzepiaj
ą
cy u
ś
miech.
Kilka dni pó
ź
niej zabanda
ż
owany i obolały Curt le
ż
ał na kanapie w salonie matki, a u jego
stóp wylegiwał si
ę
wielki rudy pies.
- Naprawd
ę
, jak mo
ż
na zaufa
ć
psu,
ż
e dostarczy wiadomo
ść
, od której zale
ż
y czyje
ś
ż
ycie ... - stwierdził, kr
ę
c
ą
c głow
ą
z niedowierzaniem.
- W sumie to był niezły pomysł - od parł Vicks, popijaj
ą
c kaw
ę
po obfitym posiłku. -
Niestety nikt si
ę
nie spodziewał,
ż
e w naszych czasach mo
ż
na w taki sposób wykorzysta
ć
psa. Ale przypomnij sobie, jak to było z goł
ę
biami pocztowymi w czasie pierwszej wojny
ś
wiatowej.
- We Francji taki goł
ą
b został nawet odznaczony medalem - poinformowała Matilda. - W
por
ę
dostarczył Amerykanom wiadomo
ść
o tym,
ż
e powinni wstrzyma
ć
si
ę
z atakiem, zanim
oddziały francuskie zdołaj
ą
si
ę
wycofa
ć
.
- Ma głow
ę
pełn
ą
takich ciekawostek - dra
ż
nił
si
ę
z ni
ą
syn.
- Powinna
ś
napisa
ć
ksi
ąż
k
ę
- poradził Vicks.
- Tyle cennych wiadomo
ś
ci, a w cotygodniowych felietonach nie ma na nie miejsca.
- Ksi
ąż
k
ę
... - powtórzyła w zamy
ś
leniu.
- Jasne, któ
ż
inny nadałby si
ę
do tego lepiej - schlebiał jej. - To jak b
ę
dzie z tym bilardem?
- Pu
ś
cił do niej oczko.
- Chod
ź
my, chod
ź
my. Ostrzegam tylko,
ż
e wiem, jak si
ę
trzyma kij, wi
ę
c nie my
ś
l,
ż
e łatwo
mnie ogra
ć
.
- Doskonale, uwielbiam kobiety, które znaj
ą
si
ę
na wa
ż
nych sprawach.
W
ś
ród
ś
miechów i
ż
artów zeszli do piwnicy.
Curt przygl
ą
dał si
ę
w milczeniu Mary, która siedziała sztywno w przepastnym fotelu. Do-
kładała wszelkich stara
ń
,
ż
eby nie sprawia
ć
wra
ż
enia tak przygn
ę
bionej, jak si
ę
faktycznie
czuła.
- A wi
ę
c to ju
ż
koniec, został tylko proces.
Zdaje si
ę
,
ż
e nie
b
ę
d
ę
brała w nim udziału, bo to sprawa na poziomie federalnym. Ale z
przyjemno
ś
ci
ą
b
ę
d
ę
go obserwowa
ć
z sektora dla publiczno
ś
ci ...
- Mary!
Przerwała, spogl
ą
daj
ą
c na niego spod uniesionych brwi.
- Chod
ź
tu, prosz
ę
.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Mimo jego pro
ś
by nie ruszyła si
ę
z miejsca.
B
ę
d
ą
c nowoczesn
ą
kobiet
ą
, nie miała w zwyczaju przyjmowa
ć
polece
ń
, zwłaszcza od
m
ęż
czyzn. - Chod
ź
, chod
ź
- kusił, spogl
ą
daj
ą
c na ni
ą
błyszcz
ą
cymi oczyma.
Wbrew swojej woli podniosła si
ę
wreszcie i podeszła do niego.
- Nie b
ę
dzie to łatwe, ale damy
rad
ę
. -
Przygarn
ą
ł j
ą
do siebie. - Na pewno damy rad
ę
·
Pocałował j
ą
, a ona u
ś
miechn
ę
ła si
ę
pod jego wargami. Martwiła si
ę
o niego, gdy był w
szpitalu, cho
ć
starała si
ę
tego nie okazywa
ć
. Teraz za
ś
ogarn
ę
ła j
ą
taka ulga,
ż
e nie czuła
najmniejszego skr
ę
powania.
Zaskoczony jej przyzwoleniem, pocałował j
ą
gł
ę
boko i nami
ę
tnie, kład
ą
c obok siebie na
kanapie. Ju
ż
dawno nie pragn
ą
ł tak
ż
adnej kobiety, niestety ból ograniczał jego ruchy.
J
ę
kn
ą
ł, wodz
ą
c ustami po jej szyi.
- Nie mog
ę
... - wyszeptał. - Nawet nie wiesz, jak bardzo ci
ę
pragn
ę
, ale tak strasznie
mnie boli ...
Westchn
ę
ła, przeci
ą
gaj
ą
c si
ę
rozkosznie.
- Nigdzie mi si
ę
nie spieszy. A tobie? Spojrzał na ni
ą
ze wzruszeniem. Dotkn
ą
ł dr
żą
cymi
palcami jej ust, nie odrywaj
ą
c wzroku od l
ś
ni
ą
cych oczu.
- Nie interesuj
ą
mnie przelotne zwi
ą
zki. Matka wychowała mnie do
ść
surowo.
- Mój tata te
ż
starał si
ę
wpoi
ć
mi pewne zasady. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
. - A to znaczy,
ż
e nie
mo
ż
emy si
ę
kocha
ć
na kanapie w salonie twojej matki.
Skin
ą
ł głow
ą
.
- Ale ja te
ż
mam kanap
ę
- kusiła.
- Jak sama powiedziała
ś
, nigdzie nam si
ę
nie spieszy. - Pochylił si
ę
i pocałował j
ą
ponownie. - Zwłaszcza
ż
e jestem na zwolnieniu lekarskim, a potem mam do
wykorzystania
reszt
ę
urlopu.
- Czy
ż
by
ś
chciał mi co
ś
przez to powiedzie
ć
?
- Owszem. Mamy wreszcie czas lepiej si
ę
pozna
ć
.
- Brzmi nie
ź
le.
- Nawet lepiej ni
ż
nie
ź
le. - Znów j
ą
pocałował, tym razem z tak ogromnym
ż
arem,
ż
e nie
zauwa
ż
ył lekkiego nacisku na bok, który po chwili stał si
ę
wilgotny.
- Czy
ż
bym znowu krwawił? - zdziwił si
ę
. Uniósł si
ę
na łokciu, by mogła sprawdzi
ć
.
Roze
ś
miała si
ę
, kr
ę
c
ą
c przecz
ą
co głow
ą
·
- To pies. Z sympatii a
ż
ci
ę
za
ś
linił. A wi
ę
c nie tylko ja ci
ę
kocham ...
Trzy miesi
ą
ce pó
ź
niej, jeszcze przed obj
ę
ciem nowego stanowiska w biurze FBI w
Atlancie, Curt poj
ą
ł Mary Ryan za
ż
on
ę
podczas skromnej, wzruszaj
ą
cej ceremonii w
Lulaville. W
ś
ród go
ś
ci znale
ź
li si
ę
wszyscy miejscowi policjanci, a tak
ż
e pracownicy s
ą
du
okr
ę
gowego i biura FBI w Lanier. Hardy Vicks siedział w rz
ę
dzie zarezerwowanym dla
najbli
ż
szej rodziny, u boku Matildy Russell, która wygl
ą
dała na szcz
ęś
liw
ą
i odpr
ęż
on
ą
.
Rudy pies, przystrojony kwiatami, czekał przed ko
ś
ciołem, za
ś
po nabo
ż
e
ń
stwie został
zaproszony do auta agenta Vicksa.
- Chcieli,
ż
eby
ś
my zostali na uroczystym obiedzie, ale powiedziałem,
ż
e spieszymy si
ę
na
samolot - przyznał si
ę
Curt swej
ś
wie
ż
o po
ś
lubionej
ż
onie.
- Naprawd
ę
?
- W pewnym sensie - odparł tajemniczo, przyciskaj
ą
c pedał gazu udekorowanego z tej
okazji auta.
Niespełna trzy kwadranse pó
ź
niej zatrzymali si
ę
przed jednym z najbardziej
ekskluzywnych hoteli w Atlancie. W drzwiach przywitało ich dwóch portierów w uniformach.
Jeden z nich wzi
ą
ł kluczyki, by przestawi
ć
samochód na hotelowy parking, drugi za
ś
zaj
ą
ł
si
ę
baga
ż
em.
_ Mamy rezerwacj
ę
na nazwisko Russell- poinformował Curt recepcjonist
ę
, u
ś
miechaj
ą
c
si
ę
na widok zdumienia na twarzy Mary.
- Tak jest - potwierdził m
ęż
czyzna. -
Prosz
ę
przyj
ąć
nasze najserdeczniejsze gratulacje.
Kiedy dotarli na koniec korytarza, gdzie znajdowały si
ę
windy, z antresoli dobiegły ich
chóralne
ś
piewy.
- Wczoraj zawitali do nas
ż
ołnierze piechoty morskiej - wyja
ś
nił portier, który pchał wózek
z baga
ż
ami. - Lubi
ą
ś
piewa
ć
t
ę
piosenk
ę
, a kto si
ę
znajdzie z nimi w windzie, musi im
wtórowa
ć
.
- Chyba pan
ż
artuje! - Mary prychn
ę
ła
ś
miechem.
W tym momencie winda podjechała, a gdy drzwi si
ę
rozsun
ę
ły, okazało si
ę
,
ż
e znajduj
ą
si
ę
w niej pani sier
ż
ant i pan w tej samej randze.
- Lubimy
ś
piewa
ć
- oznajmił sier
ż
ant, gdy drzwi zamkn
ę
ły si
ę
za nowymi pasa
ż
erami.
- Bardzo lubimy - u
ś
ci
ś
liła pani sier
ż
ant.
- Co za doskonały zbieg okoliczno
ś
ci! - rozpromieniła si
ę
Mary. - Bo ja te
ż
.
Zaintonowała star
ą
ż
ołniersk
ą
piosenk
ę
, któr
ą
w dzieci
ń
stwie
ś
piewał jej ojciec.
- Nie, nie, to jest piosenka kawalerii, nasza jest inna - przerwał jej sier
ż
ant.
- Wła
ś
nie wyszłam za m
ąż
, mo
ż
e za
ś
piewamy marsz weselny?
Ledwie zd
ąż
yła to powiedzie
ć
, winda zatrzymała si
ę
, a do
ś
rodka weszła jeszcze czwórka
oficerów, przez co zrobiło si
ę
niezno
ś
nie ciasno. - Ta pani wła
ś
nie wyszła za m
ąż
-
oznajmiła pani sier
ż
ant. - Chciałaby wspólnie za
ś
piewa
ć
marsz weselny.
Cała czwórka u
ś
miechn
ę
ła si
ę
ze zrozumieniem.
-
Ś
piewamy,
ż
ołnierze. Laa, laa, la la la ... - zakomenderował jeden z nich. - Czy kto
ś
w
ogóle zna słowa?
- Niewa
ż
ne - wtr
ą
cił szybko Curt. - Lepiej doł
ą
czymy si
ę
do waszej piosenki. Dalej, kocha-
nie, na pewno to znasz. Na wzgóóórzaach Montezuuuumy ...
Wszyscy jak jeden m
ąż
zakryli dło
ń
mi uszy.
Kto
ś
szybko przycisn
ą
ł guzik "Stop". Winda zatrzymała si
ę
na najbli
ż
szym pi
ę
trze, a
ż
ołnierze wysiedli, kr
ę
c
ą
c głowami z niedowierzaniem.
- Prosz
ę
nigdy, przenigdy wi
ę
cej nie
ś
piewa
ć
naszej piosenki - odezwała si
ę
na
po
ż
egnanie pani sier
ż
ant. Curt wybuchn
ą
ł
ś
miechem, chwil
ę
pó
ź
niej doł
ą
czyli do niego
portier i Mary.
Gdy wysiedli na swoim pi
ę
trze, portier zaprowadził ich do apartamentu, rozsun
ą
ł zasłony,
wskazał barek oraz szafy, na koniec poinstruował, jak korzysta
ć
z jacuzzi i wyszedł z hojnym
napiwkiem. Curt zamkn
ą
ł za nim drzwi, odwrócił si
ę
i oparł o nie plecami, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
z
lubo
ś
ci
ą
swej
ż
onie,
ś
licznie prezentuj
ą
cej si
ę
w kremowym kostiumie.
- Apartament w najpi
ę
kniejszym hotelu w Atlancie. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
promiennie. - Jeste
ś
kochany!
- Wszystko dla mojej najcudowniejszej na
ś
wiecie dziewczyny. - Podszedł do niej. - Była
ś
najpi
ę
kniejsz
ą
pann
ą
młod
ą
w całej Georgii. Kocham ci
ę
do szale
ń
stwa.
- Te
ż
ci
ę
kocham. - Obj
ę
ła go za szyj
ę
.
- Ciesz
ę
si
ę
,
ż
e nie dałe
ś
si
ę
zastrzeli
ć
w mojej szopie. A wi
ę
c zostali
ś
my wreszcie sami.
ś
adnych spraw s
ą
dowych,
ż
adnych zbiegów do uj
ę
cia. Co my zrobimy z tak pi
ę
knie
rozpocz
ę
tym dniem?
Jego spragnione usta szybko udzieliły jej odpowiedzi. Jako
ż
e ich narzecze
ń
stwo miało
tradycyjny charakter, trzy miesi
ą
ce postu sprawiły,
ż
e nie byli ju
ż
w stanie dłu
ż
ej na siebie
czeka
ć
. Pocałunki z ka
ż
d
ą
chwil
ą
stawały si
ę
coraz gł
ę
bsze, coraz bardziej nami
ę
tne.
Wreszcie Curt poderwał w gór
ę
sw
ą
pann
ę
młod
ą
i zaniósł na wielkie, wygodne łó
ż
ko.
Pomi
ę
dzy pocałunkami powoli, stopniowo pozbywał si
ę
kolejnych cz
ęś
ci jej i swojego stroju.
- Miałe
ś
przy sobie bro
ń
podczas naszego
ś
lubu? - zdumiała si
ę
, gdy spostrzegła l
ś
ni
ą
cy
pistolet, z którym si
ę
nigdy nie rozstawał.
- Tak na wszelki wypadek. - Pchn
ą
ł j
ą
lekko z powrotem na łó
ż
ko, bo z wra
ż
enia a
ż
usiadła. -
Na jaki wszelki wypadek?!
- Na przykład gdyby kto
ś
upierał si
ę
przy
ś
piewaniu hymnu piechoty morskiej. Nie zmieniaj
tematu!
Obsypał jej mi
ę
kk
ą
, jedwabist
ą
skór
ę
pocałunkami, rozpalaj
ą
c jeszcze wi
ę
ksze pragnienie
zarówno w niej, jak i w sobie. A
ż
westchn
ą
ł z rozkoszy, gdy smukłe nogi oplotły go w pasie.
Chciał powoli budowa
ć
napi
ę
cie, dozowa
ć
przyjemno
ść
, ale
ż
adne
ź
.
nich nie było w stanie
wytrzyma
ć
ani chwili dłu
ż
ej.
- Dawno nie byłam z m
ęż
czyzn
ą
... -wyszeptała, gdy udało jej si
ę
uspokoi
ć
oddech. - Po
moim pierwszym m
ęż
u ... - urwała zawstydzona.
- Co po twoim pierwszym m
ęż
u?
.
- Nie miałam nikogo ...
- Ale przecie
ż
wyszła
ś
za m
ąż
, gdy miała
ś
osiemna
ś
cie lat!
- Tak, i zaraz
si
ę
rozwiodłam.
- Chcesz przez to powiedzie
ć
... ? - Jego oczy rozszerzyły
si
ę
ze zdumienia.
- Jak ju
ż
wiesz, jestem do
ść
staro
ś
wiecka. - Zarumieniła si
ę
jeszcze bardziej.
- Uwielbiam staro
ś
wieckie kobiety - wyszeptał, przygarniaj
ą
c j
ą
do siebie. - Dobrze pami
ę
-
tam,
ż
e on te
ż
miał wtedy osiemna
ś
cie lat?
- Tak. A ja byłam jego pierwsz
ą
dziewczyn
ą
.
ś
adne z nas nie wiedziało, jak to si
ę
robi i
niespecjalnie nam to wychodziło, wi
ę
c kiedy
si
ę
rozstali
ś
my, nie miałam za czym t
ę
skni
ć
. Ale
z tob
ą
... - Nabrała gł
ę
boko powietrza. - Z tob
ą
... Bardzo mi si
ę
podoba. - Przesun
ę
ła
opuszkami palców po jego plecach. - Mo
ż
e powtórzymy od tego momentu, gdy tak
rozkosznie westchn
ą
łe
ś
? - zasugerowała z szelmowskim u
ś
miechem.
- Mo
ż
e powinnam rzuci
ć
prac
ę
i zajmowa
ć
si
ę
tylko tym? - rozwa
ż
ała gło
ś
no, gdy tylko byli
znowu w nastroju do rozmowy. - Czuj
ę
,
ż
e mam w tej dziedzinie talent.
- Podpisuj
ę
si
ę
obydwiema r
ę
kami!
- Tobie te
ż
niczego nie brakuje. - Potarła łydk
ą
jego udo. - Mo
ż
e by
ś
my tak przedłu
ż
yli
miesi
ą
c miodowy do czterech albo nawet pi
ę
ciu miesi
ę
cy?
- Niezły pomysł.
Przeturlała si
ę
, by poło
ż
y
ć
mu
si
ę
na piersi.
- Chciałabym zatrzyma
ć
psa.
- Słucham?! - Wytrzeszczył na ni
ą
oczy, była to bowiem ostatnia rzecz, jak
ą
spodziewał
si
ę
usłysze
ć
.
- Chc
ę
zatrzyma
ć
Rudego. Twoja mama nie ma zbyt wiele miejsca, a my mogliby
ś
my
zamieszka
ć
u mnie, postawi
ć
porz
ą
dne ogrodzenie, miałby wtedy gdzie biega
ć
.
- Nie, prosz
ę
, nie psa. Nie tego psa!
- Prosz
ę
... - Obsypała jego klatk
ę
piersiow
ą
pocałunkami. - Bardzo prosz
ę
. - Z satysfakcj
ą
spostrzegła,
ż
e jej starania znacznie przyspieszyły mu oddech. - Bardzo, bardzo, bardzo
prosz
ę
.
- Zgoda, zgoda! - wykrztusił z trudem. - Zgadzam si
ę
na wszystko.
- Tak? - U
ś
miechn
ę
ła
si
ę
łobuzersko. - W takim razie mam jeszcze jedn
ą
pro
ś
b
ę
.
- Słucham?
- Nigdy wi
ę
cej nie
ś
piewaj piosenki piechoty morskiej.
- Ale dlaczego?
Nie zdołał jednak doko
ń
czy
ć
pytania, bo zamkn
ę
ła mu usta pocałunkiem.
Ze snu wyrwał ich d
ź
wi
ę
k telefonu. Curt przeturlał si
ę
na brzeg łó
ż
ka i si
ę
gn
ą
ł po
słuchawk
ę
.
- Mhm ... Mhm - mruczał, próbuj
ą
c przezwyci
ęż
y
ć
senno
ść
. - Mhm ... Co takiego?! -
Gwałtownie usiadł na łó
ż
ku. - Chyba
ż
artujesz!
Mary otworzyła oczy i z niepokojem przypatrywała si
ę
m
ęż
owi, który był wyra
ź
nie zszoko-
wany wiadomo
ś
ciami. Odpowiadał monosylabami, wreszcie roze
ś
miał si
ę
i
ż
ycz
ą
c
rozmówcy powodzenia, po
ż
egnał
si
ę
i zako
ń
czył rozmow
ę
·
Uło
ż
ył głow
ę
na poduszce, nie przestaj
ą
c u
ś
miecha
ć
si
ę
do siebie z rozbawieniem.
- Co
si
ę
stało?
- Nie chcieli marnowa
ć
takich pi
ę
knych kwiatów, a skoro pastor ju
ż
i tak si
ę
pofatygował...
Mieli ju
ż
go
ś
ci na miejscu, wi
ę
c od razu
si
ę
zdecydowali.
- Kto? Ale o co chodzi?
- Moja matka i agent Vicks ... Pobrali si
ę
!
- Niemo
ż
liwe!
- A jednak! Ech, trudno, zdaje
si
ę
,
ż
e istniej
ą
gorsze rzeczy ni
ż
dwóch agentów FBI w
jednej rodzinie ...
Mary obrzuciła go za
ż
enowanym spojrzeniem.
- Tak? - zaniepokoił
si
ę
. -
Co
ś
chciała
ś
mi powiedzie
ć
?
- Jak wiesz, tata nie mógł przyjecha
ć
na nasz
ś
lub i dlatego przysłał nam kaset
ę
z uroczymi
ż
yczeniami.
- Tak.
I
co w zwi
ą
zku z tym?
- Tata jest w Wirginii.
- W Wirginii - powtórzył, nie pojmuj
ą
c, o co jej chodzi. - Ale gdzie w Wirginii?
- To si
ę
chyba nazywa Quantico.
- Nie. O nie! Nie! - zaprotestował.
- Tata stwierdził,
ż
e skoro ma zi
ę
cia w FBI, lepiej poł
ą
czy
ć
siły.
- Przeszedł do FBI?!
- Tak. Teraz to si
ę
ju
ż
robi rodzinna specjalno
ść
. - U
ś
miechn
ę
ła si
ę
, muskaj
ą
c wargami
jego usta. - Wyobra
ź
sobie,
ż
e wczoraj dostałam wszystkie dokumenty, które s
ą
potrzebne
do wst
ą
pienia do ...
- Nie chc
ę
tego słysze
ć
! Prosz
ę
, ani słowa wi
ę
cej.
- Ale
ż
, kochanie ... - dra
ż
niła si
ę
z nim.
- Umówmy si
ę
w ten sposób: my b
ę
dziemy ich łapa
ć
, a ty oskar
ż
a
ć
, zgoda?
- Tylko
ż
artowałam. Ale musisz przyzna
ć
,
ż
e to byłby numer stulecia.
- Nie bój si
ę
, jeszcze czeka nas takich wiele.
Miał
racj
ę
.
Dwadzie
ś
cia pi
ęć
lat pó
ź
niej ich dwaj synowie oraz córka zostali jednego dnia
zaprzysi
ęż
eni na agentów FBI, a
ś
wiadkami podniosłej uroczysto
ś
ci byli dumni rodzice i
dziadkowie.