Palmer Diana Komedia omyłek 1

background image

Diana Palmer

Komedia omyłek



ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ta kobieta musi by

ć

kompletnie szalona. Nie mogła wybra

ć

bardziej widocznego punktu

na hodowl

ę

marihuany, jej dom znajdował

si

ę

przecie

ż

przy głównej ulicy niewielkiego

miasteczka na północy stanu Georgia.

Oczywi

ś

cie nie mogła wiedzie

ć

,

ż

e agent FBI Curtis Russell był wła

ś

nie w odwiedzinach u

matki, która mieszkała po drugiej stronie ulicy. To,

ż

e przebywał na urlopie, nie zwalniało go·

jednak z czujno

ś

ci, dlatego nie mógł udawa

ć

, i

ż

nie zauwa

ż

a tak ewidentnego i bezczelnego

łamania prawa, zwłaszcza,

ż

e działo

si

ę

to tu

ż

pod jego nosem.

Stał w szerokim oknie domu matki, przygl

ą

daj

ą

c

si

ę

z niesmakiem, jak Marihuanowa Mary

troskliwie piel

ę

gnuje zakazane ro

ś

linki. Owszem, doskonale wygl

ą

dała w be

ż

owych szortach

i kremowej koszulce na rami

ą

czkach. Istotnie, miała

ś

liczn

ą

, gładk

ą

, lekko opalon

ą

skór

ę

, no

i te cudowne kobiece kształty... Wynajmowała niedu

ż

y dom, je

ź

dziła absurdalnie drogim

volkswagenem w kolorze groszku, z mi

ę

kkim, składanym dachem. Zastanawiał

si

ę

,

kim te

ż

mo

ż

e by

ć

z zawodu. Z tego, co

si

ę

dowiedział od matki, mieszkała tam zaledwie od trzech

miesi

ę

cy. W sam raz, by posadzi

ć

flance marihuany i doczeka

ć

si

ę

zbioru. Ze te

ż

nie zadała

sobie nawet trudu, by je schowa

ć

za rz

ą

dkiem tych ładnych krwistoczerwonych kwiatów.

Curtis nie interesował

si

ę

nigdy ogrodnictwem,

wi

ę

c

nie miał poj

ę

cia, co te

ż

jeszcze ro

ś

nie

w ogródku vis-a-vis, jednak konopie indyjskie rozpoznał na pierwszy rzut oka. W ko

ń

cu w

pracy widział je wiele razy na zdj

ę

ciach i rysunkach.

- Curt, gotowa jestem pomy

ś

le

ć

,

ż

e zakochałe

ś

si

ę

w tej dziewczynie z naprzeciwka - stwier-

dziła matka, tłuk

ą

c gotowane kartofle na obiad. - Czemu tak s

ą

dzisz?

- Bo od trzech dni gapisz

si

ę

na ni

ą

z okna.

- Nie zakochałem

si

ę

. -

Podniósł

si

ę

z krzesła i przeci

ą

gn

ą

ł. - Wiesz mo

ż

e, jak ona ma na

nazwisko?
- Ryan. Mary Ryan. Niestety, nic

wi

ę

cej

o niej nie Wiem.

- A do kogo nale

ż

y ten dom?

- Do Grega Henry'ego. Czemu pytasz?
- Tak sobie.

Przeczesał palcami niesforne czarne włosy i u

ś

miechn

ą

ł

si

ę

do matki. Od chwili przedwczes-

nej

ś

mierci ojca, kiedy to Curt był zaledwie sze

ś

ciolatkiem, byli tylko we dwoje. Aby mieli co

je

ść

i gdzie mieszka

ć

, Matilda pracowała na dwóch etatach, jako reporterka w lokalnym

dzienniku oraz felietonistka w regionalnym magazynie. Kiedy Curt miał dziesi

ęć

lat, podj

ą

ł

pierwsz

ą

prac

ę

, czyli roznosił gazety, a w wieku szesnastu lat zatrudnił si

ę

na pełnym etacie,

by wesprze

ć

domowy bud

ż

et. Tak wi

ę

c mo

ż

na by powiedzie

ć

,

ż

e jego przeznaczeniem była

background image

praca, praca i jeszcze raz praca.

Jedynym minusem stanowiska, jakie do niedawna zajmował w słu

ż

bach specjalnych, a

obecnie w FBI, była rozł

ą

ka z matk

ą

. Na

szcz

ęś

cie

Matilda nie przesiadywała samotnie w

domu, tylko z zapałem uczestniczyła w parafialnych akcjach charytatywnych, a tak

ż

e

spotykała

si

ę

z przyjaciółmi. Od czasu do czasu pisywała te

ż

do gazet, i cho

ć

nie zajmowała

si

ę

ju

ż

sprawami bie

żą

cymi, miała nadal wiele kontaktów w przeró

ż

nych kr

ę

gach, wł

ą

czaj

ą

c

w to

ś

rodowiska, o których Curtis wolał zapomnie

ć

.

- Ci

ą

gle si

ę

spotykasz z tym handlarzem broni

ą

? - zapytał ni z tego, ni z owego.

Drobna, siwowłosa Matilda o szelmowskim spojrzeniu u

ś

miechn

ę

ła si

ę

pobła

ż

liwie.

- Nigdy mu nie udowodniono jakiegokolwiek zwi

ą

zku z t

ą

spraw

ą

. Zreszt

ą

od tamtej pory

si

ę

zmienił, bardzo

si

ę

wyciszył. Teraz nawet wykłada w college'u.

- Niesamowite! A czego konkretnie uczy?
- Etyki.

Curtis wybuchn

ą

ł gromkim

ś

miechem.

-

ś

artowałam. - Postawiła na stole półmisek z gor

ą

cym daniem. - Wykłada prawo karne.

- Jeszcze lepiej.
- Wielu młodych ludzi ma na pewnym etapie swego

ż

ycia kłopoty z prawem. - Spojrzała na

syna wymownie.

- Ja przynajmniej byłem na tyle przyzwoity,

ż

e zdemolowałem własny dom, a nie cudzy.

- I do

ść

rozs

ą

dku, by przewidzie

ć

,

ż

e bli

ż

sze kontakty z osobami niestroni

ą

cymi od

narkotyków mog

ą

ci

ę

wp

ę

dzi

ć

w kłopoty - zgodziła si

ę

. - Ale chyba nigdy przedtem i nigdy

potem a

ż

tak si

ę

o ciebie nie bałam jak wtedy, gdy znalazłe

ś

si

ę

w s

ą

dzie. Jako dziennikarka

od dziesi

ę

ciu lat zajmowałam si

ę

takimi sprawami, wi

ę

c dobrze wiedziałam, czym to pachnie.

- Ale potem zachowywałem si

ę

ju

ż

wzorowo. - U

ś

cisn

ą

ł j

ą

serdecznie. - A teraz

ś

cigam

takich gagatków.
- Teraz

ś

cigasz znacznie powa

ż

niejszych przest

ę

pców. Jestem z ciebie dumna.

Doskonale sobie poradziłe

ś

z tym hakerem z Teksasu. Sama słyszałam, jak prokurator

generalny ci

ę

chwalił.

- Tak, to było co

ś

. - Pokiwał z zadowoleniem głow

ą

·

- Tylko błagam, uwa

ż

aj na siebie. - U siadła do stołu. - Do

ść

si

ę

nadenerwowałam, gdy

pracowałe

ś

przy ochronie zagranicznych dygnitarzy. Na sam

ą

my

ś

l,

ż

e b

ę

dziesz si

ę

zajmował tropieniem morderców, dostaj

ę

g

ę

siej skórki.

- Spójrz na to z drugiej strony. Dzi

ę

ki temu mogłaby

ś

wróci

ć

do gazety i pisa

ć

o aktualnych

wydarzeniach, bo zapewniłbym ci stały dopływ rzetelnych, cho

ć

nieoficjalnych informacji.

Przyznasz,

ż

e to ciekawsze ni

ż

zachwycanie si

ę

gigantyczn

ą

dyni

ą

, która urosła na grz

ą

dce

miejscowego ogrodnika.

- Dzi

ę

kuj

ę

bardzo, wol

ę

spa

ć

spokojnie. - Nalała kawy do dwóch fili

ż

anek. - Bardzo mi

si

ę

podoba,

ż

e ju

ż

nie musz

ę

przerywa

ć

odpoczynku,

ż

eby p

ę

dzi

ć

na miejsce zbrodni ani

wnikliwie wsłuchiwa

ć

si

ę

w przemowy polityków, którzy próbuj

ą

wszystkim wmówi

ć

,

ż

e nowa

ustawa, tak naprawd

ę

kompletnie bezsensowna, w praktyce si

ę

sprawdzi. Tematy

ogrodnicze s

ą

znacznie przyjemniejsze, a nie wymagaj

ą

takiego zachodu.

- Słuszna uwaga.
- Poza tym zarabiam teraz wi

ę

cej ni

ż

przed odej

ś

ciem na emerytur

ę

. To chyba

najpowa

ż

niejszy argument.

Curtis skin

ą

ł głow

ą

. Z tym nie dało si

ę

dyskutowa

ć

, wi

ę

c zabrał si

ę

do jedzenia.

- A tak naprawd

ę

, to czemu przygl

ą

dasz si

ę

tej Mary Ryan? - zagadn

ę

ła po chwili Matilda.

- Czy

ż

by

ś

wiedział co

ś

, czego nie wiem ja?

- Jeszcze nie. Ale mam przeczucie,

ż

e to tylko kwestia czasu.


Nast

ę

pnego dnia poszedł si

ę

zobaczy

ć

z Gregiem Henrym, który prowadził agencj

ę

nieruchomo

ś

ci.

Bez zb

ę

dnych wst

ę

pów zapytał go o now

ą

s

ą

siadk

ę

matki.

- Czy

ż

by miała jakie

ś

kłopoty z prawem? - zaniepokoił si

ę

Greg, jako

ż

e dla nikogo z tych

stron nie było tajemnic

ą

, czym zajmuje si

ę

Curtis.

- A sk

ą

d niby mam to wiedzie

ć

? - Wzruszył ramionami. - Dlatego wła

ś

nie pytam.

background image

Grek otworzył teczk

ę

Mary Ryan.

- Pochodzi z Ashton, małego miasteczka na południe od Atlanty. Nie figuruje na li

ś

cie

dłu

ż

ników. Ma doskonałe referencje, cho

ć

od dziwnych ludzi.

- Dziwnych? To znaczy?
- Były rewolucjonista z Ameryki Południowej, nawiedzony kaznodzieja, znany z niedziel-
nego programu w telewizji, kontrowersyjny pisarz, który do niedawna miał swoj

ą

kolumn

ę

w jednym z nowojorskich dzienników.
Curta zaintrygowały te informacje. Kim była kobieta, która ma takich przyjaciół? Niestety

Greg nie wiedział, jaki zawód wykonuje Mary Ryan, u

ś

miechn

ą

ł

si

ę

tylko dziwnie. Curtisowi

nie pozostało wi

ę

c nic innego, jak przespacerowa

ć

si

ę

na posterunek policji, którym

dowodził jego dawny kolega ze szkolnej ławy.

Jack Mallory nie krył rozbawienia, słysz

ą

c, gdzie dawno niewidziany kolega znalazł

zatrudnienie.
- FBI? - powtórzył ze

ś

miechem. - Nigdy bym nie pomy

ś

lał,

ż

e tam trafisz. Zawsze wydawało

mi si

ę

,

ż

e przyjmuj

ą

tylko rozs

ą

dnych, dobrze uło

ż

onych, przewidywalnych ludzi.

- Mo

ż

e rozs

ą

dnych i dobrze uło

ż

onych tak, ale z moich obserwacji wynika,

ż

e

zdecydowanie preferuj

ą

tych nie przewidywalnych.

- A nie pracowałe

ś

jeszcze do niedawna w słu

ż

bach specjalnych? Doszły mnie słuchy o

jakim

ś

skandalu, w który byłe

ś

zamieszany. Za kar

ę

wysłali

ci

ę

chyba na bagna Okefenokee,

ż

eby

ś

tam ochraniał wiceprezydenta, prawda?

- To bzdurne plotki. Zgłosiłem si

ę

na ochotnika. Uwielbiam bagna.

- Naprawd

ę

? - Jack spojrzał na niego z lekkim u

ś

miechem.

- Niewa

ż

ne. Słuchaj, naprzeciwko mojej matki mieszka kobieta, która hoduje zakazane

ro

ś

liny. N a domiar złego przy samej drodze.

- Zakazane, czyli jakie?
- Takie, którymi mo

ż

na si

ę

solidnie odurzy

ć

.

- Wi

ę

c przyjrzyjmy si

ę

tym ro

ś

linkom.

Pojechali nieoznaczonym policyjnym samochodem, ale gdy zaparkowali przed bram

ą

,

Mary Ryan przywitała ich wesołym u

ś

miechem.

- Dzie

ń

dobry, policjo! - Podniosła si

ę

z kolan i otrzepała r

ę

ce, bo wła

ś

nie pieliła grz

ą

dki. -

Spó

ź

nili

ś

cie si

ę

. W zeszłym tygodniu sama przyznałam si

ę

do przekroczenia pr

ę

dko

ś

ci, ale

sko

ń

czyło si

ę

tylko na ostrze

ż

eniu. Nie mo

ż

na dwa razy kara

ć

za to samo.

- Nie chodzi o wykroczenie drogowe. - Jack zerkn

ą

ł na grz

ą

dk

ę

i posłał Mary Ryan

wymowne spojrzenie. - Czy naprawd

ę

musz

ę

ci tłumaczy

ć

, dlaczego powinna

ś

je jak

najszybciej wyrwa

ć

i zniszczy

ć

?

-

Nie

to tylko ...

! -

zaprotestowała.

- S

ą

zakazane i wiesz o tym doskonale - przerwał jej stanowczo.

- Ale takie ładne ... - westchn

ę

ła.

- Prawo jest prawem. Naprawd

ę

chcesz,

ż

ebym przysłał moich ludzie, by je wyrwali?

- Obejdzie si

ę

, dzi

ę

kuj

ę

. Jak widzisz, nie

boj

ę

si

ę

brudnej roboty. Nie

i tak bym nie

wiedziała, co z nimi dalej zrobi

ć

.

- Ja te

ż

, ale to nie zmienia postaci rzeczy,

ż

e s

ą

nielegalne. Nie dalej jak tydzie

ń

temu

kazali

ś

my Jeanette, to dwa domy dalej, zlikwidowa

ć

cał

ą

grz

ą

dk

ę

. Nie mog

ę

dla ciebie

zrobi

ć

wyj

ą

tku.

- Dobrze ju

ż

, dobrze - ust

ą

piła z ci

ęż

kim sercem. - To on ci

ę

na mnie nasłał, prawda? -

Posłała Curtisowi w

ś

ciekłe spojrzenie. - Widziałam, jak si

ę

gapił z okna matki. To jaki

ś

ogródkowy kapu

ś

czy co?

Jack zakrył usta dłoni

ą

, cho

ć

Curtowi wcale nie było do

ś

miechu.

- Pani złamała prawo - stwierdził oschłym tonem. - Z tego co widz

ę

, robiła to jak

najbardziej

ś

wiadomie. Jestem agentem specjalnym FBI.

- Nie wiedziałam,

ż

e w nazwie pana firmy zaszła zmiana i Federalne zmienili na Florys-

tyczne Biuro

Ś

ledcze.

Curt zarumienił si

ę

po same uszy i zły jak diabli wrócił do policyjnego wozu, trzaskaj

ą

c za

sob

ą

drzwiami, i spojrzał z wyrzutem na Jacka, który wci

ąż

dławił si

ę

ze

ś

miechu.

background image

Było to małe miasteczko, wi

ę

c informacja o tym niefortunnym spotkaniu szybko dotarła

do jego matki. Jeszcze tego samego wieczoru, gdy ogl

ą

dał telewizj

ę

, przyszła do jego

pokoju i usiadła na kanapie.

- A wi

ę

c teraz pracujesz dla Wydziału Narkotykowego? - zagadn

ę

ła.

- Słucham?
- Wiesz, nigdy bym nie pomy

ś

lała,

ż

e b

ę

dziesz zmuszał niewinne kobiety do wyrywania

kwiatków w swoich ogródkach.
- To nie były

ż

adne kwiatki, tylko marihuana.

- Jeste

ś

pewien?

- Oczywi

ś

cie. Wiele razy widziałem te ro

ś

liny na zdj

ę

ciach.

- Julie Smith ma w ogródku przed domem niedu

ż

y klon japo

ń

ski. Teraz jest prawie łysy,

bo jaki

ś

głupiec powiedział koledze,

ż

e to marihuana, wi

ę

c nastolatki zakradaj

ą

si

ę

noc

ą

do

jej ogrodu i zrywaj

ą

li

ś

cie,

ż

eby zrobi

ć

z nich skr

ę

ty. Bardzo jestem ciekawa, jaki wpływ na

ludzkie zachowanie mo

ż

e mie

ć

palenie li

ś

ci miniaturowych klonów japo

ń

skich.

-_ Owszem, pomyłki si

ę

zdarzaj

ą

, ale nie zaprzeczyła, a do tego Jack od razu si

ę

poznał

na tych jej kwiatuszkach. Powiedział,

ż

e to zabroniona ro

ś

lina i ma wyrwa

ć

te wszystkie

konopie.
-_ Naprawd

ę

nie wiem, jak ja jej teraz spojrz

ę

w oczy ...

- Przecie

ż

nie ty u niej była

ś

, tylko ja. Zreszt

ą

twoja reputacja nie powinna na tym

ucierpie

ć

, wszyscy ci

ę

bardzo lubi

ą

.

- To dlatego,

ż

e mam poczucie humoru.

- Ja te

ż

mam poczucie humoru - oburzył si

ę

.

- Jasne.

.Wstała i wyszła, zostawiaj

ą

c go samego z telewizorem.

Nast

ę

pnego dnia po

ś

niadaniu podszedł boso, w d

ż

insach i podkoszulce do drzwi po

gazet

ę

. Odruchowo zerkn

ą

ł na drug

ą

stron

ę

ulicy i a

ż

si

ę

zagotował ze zło

ś

ci. T e przekl

ę

te

krzaki marihuany wci

ąż

tam rosły! Niewiele my

ś

l

ą

c, przebiegł przez ulic

ę

, wszedł do ogródka

s

ą

siadki i wyrwał jedn

ą

ro

ś

lin

ę

, chwycił nast

ę

pn

ą

· ..

- Prosz

ę

przesta

ć

! Natychmiast!

Z drzwi domku wybiegła bosa blond furia, ubrana w biały frotowy szlafrok, dopadła do

Curta, wyrwała mu z r

ę

ki ro

ś

link

ę

i zacz

ę

ła go okłada

ć

pi

ęś

ciami. Zaskoczony tym

niespodziewanym atakiem, zachwiał si

ę

i oboje run

ę

li na ziemi

ę

·

- Zostaw ... ty ... wandalu! - Zadała mu cios w brzuch.

Szarpn

ą

ł j

ą

za rami

ę

tak mocno,

ż

e przekr

ę

ciła si

ę

plecami do ziemi, i przycisn

ą

ł, by nie

mogła si

ę

poruszy

ć

. Nie wpadł jednak na to,

ż

e powinien równie

ż

unieruchomi

ć

jej nogi.

Przyszło mu to do głowy zbyt pó

ź

no, gdy wymierzyła mu silnego kopniaka, podniosła si

ę

błyskawicznie i stan

ę

ła kilka kroków od niego, tul

ą

c do piersi nieszcz

ę

sn

ą

ro

ś

lin

ę

·

- To jest naruszenie prywatnej własno

ś

ci!

Wandalizm! Brutalny atak na biedne pomidory. Odpowie pan za to przed s

ą

dem!

- Z przyjemno

ś

ci

ą

- mrukn

ą

ł, bezskutecznie próbuj

ą

c obci

ą

gn

ąć

jeszcze przed chwil

ą

nieskazitelnie biał

ą

koszulk

ę

·

- Naprawd

ę

?! Skoro tak, to ch

ę

tnie to panu umo

ż

liwi

ę

. - Wyci

ą

gn

ę

ła z kieszeni szlafroka

telefon komórkowi i wystukała numer. - Dzie

ń

dobry, tu Mary Ryan z Cherry Boulevard

numer 123. Złapałam na gor

ą

cym uczynku chuligana. Zastosowałam areszt obywatelski.

Prosz

ę

jak najszybciej przysła

ć

radiowóz.

_ A drugi dla niej, bo hoduje w ogrodzie

marihuan

ę

! - krzykn

ą

ł w kierunku telefonu. - Słucham?! Jak

ą

marihuan

ę

?

- A tak

ą

, jak

ą

trzyma pani w r

ę

ku!

- To? - Uniosła zgniecion

ą

ro

ś

lin

ę

. - To jeden z moich krzaków pomidorów na konkurs

ogrodniczy. Wyhodowałam je własnor

ę

cznie z nasion. _ Spojrzała na niego z politowaniem.

- Je

ś

li nie odró

ż

nia pan pomidorów od marihuany, to radz

ę

zmieni

ć

zawód, bo w Wydziale

Narkotykowym niewiele pan zwojuje.

background image

- Pracuj

ę

w FBI - oparł z godno

ś

ci

ą

.

- Szcz

ęś

ciarze - prychn

ę

ła. - A to si

ę

uciesz

ą

, jak przeczytaj

ą

jutrzejsze nagłówki lokal-

nych gazet.

- Nie dalej jak wczoraj komendant policji nakazał pani wyrwa

ć

i zniszczy

ć

nielegalne ro

ś

-

liny.

- Nie zaprzecz

ę

. Ju

ż

je zreszt

ą

wyrwałam.

Chodziło o mak, panie agencie specjalny FBI. Mak, a nie marihuan

ę

.

Zacisn

ą

ł usta. Sprawiała wra

ż

enie gł

ę

boko przekonanej o swej racji. Rozejrzał

si

ę

dokoła.

W k

ą

cie ogrodu le

ż

ała sterta

ś

wie

ż

o wyrwanych ro

ś

lin, które faktycznie poprzedniego dnia

widział na rabatce przy ogrodzeniu. Ale jak to mo

ż

liwe,

ż

eby nie rozpoznał pomidora?!

- Odpowie pan za to w s

ą

dzie - sykn

ę

ła w

ś

ciekle, tul

ą

c do piersi zielon

ą

łody

ż

k

ę

. - Moje

biedne pomidory. Mo

ż

e

si

ę

pan po

ż

egna

ć

z odznak

ą

·

- Bardzo ciekawe. A czym

si

ę

pani zajmuje, poza upraw

ą

podejrzanych ro

ś

lin, je

ś

li mo

ż

na

wiedzie

ć

?

- Jestem zast

ę

pc

ą

prokuratora okr

ę

gowego w s

ą

siednim hrabstwie - odparła z

nieskrywan

ą

satysfakcj

ą

w głosie.

- Chyba pani

ż

artuje!

- Chciałby pan. Przeniosłam si

ę

tu z Ashton, gdzie pracowałam dla organizacji zajmuj

ą

cej

si

ę

udzielaniem bezpłatnych porad prawnych ludziom, których nie sta

ć

na adwokata.

Wydawało mi si

ę

,

ż

e b

ę

dzie to awans nie tylko zawodowy, ale i społeczny. Teraz jednak

widz

ę

,

ż

e si

ę

myliłam, bo trafiłam do jakiej

ś

Durnej Wólki.

- Nie jestem durniem! - oburzył si

ę

.

- Za to morderc

ą

niewinnych pomidorów, wychodzi wi

ę

c na jedno.

- To wcale nie wygl

ą

da na krzak pomidorów - szedł w zaparte.

Byli tak pochłoni

ę

ci sporem,

ż

e nie zauwa

ż

yli, i

ż

z okolicznych domów powychodzili

mieszka

ń

cy i przypatrywali si

ę

im z du

ż

ym zaciekawieniem. Nie spostrzegli tak

ż

e

zbli

ż

aj

ą

cego si

ę

policyjnego samochodu.

- O nie, tylko nie to - j

ę

kn

ą

ł Jack, wysiadaj

ą

c z auta.

- Wtargn

ą

ł na mój teren, dokonał aktu przemocy i wyrwał krzak pomidorów! - dramatycznie

oskar

ż

ała Mary. - My

ś

lał,

ż

e to marihuana. Mo

ż

e by

ś

cie sprawdzili, sk

ą

d on wzi

ą

ł odznak

ę

FBI? Zało

żę

si

ę

,

ż

e ukradł!

- Po pierwsze, to ona na mnie napadła. Po drugie, czy to nie wygl

ą

da jak krzak

marihuany? - bronił

si

ę

Curt.

-

śą

dam,

ż

eby został aresztowany za włamanie, przemoc i wandalizm.

Jack podszedł bli

ż

ej, ogl

ą

daj

ą

c

si

ę

raz po raz za siebie.

-_ Czy macie

poj

ę

cie,

jak s

ę

dzia Wills zareagowałby, gdyby

ś

cie przyszli do niego z tak

ą

spraw

ą

? Mary, jak b

ę

dziesz

si

ę

czuła, gdy na zako

ń

czenie pierwszego kwartału pracy

publicznie najesz si

ę

wstydu w s

ą

dzie?

Spu

ś

ciła głow

ę

.

_- A ty, Curt, czy naprawd

ę

chcesz tłumaczy

ć

s

ę

dziemu, dlaczego wyrywałe

ś

krzaki

pomidorów z ogródka s

ą

siadki? S

ę

dzia Wills znany jest jako wielki miło

ś

nik pomidorów,

sam je hoduje na konkurs.

Curtis skrzywił si

ę

, jak gdyby kazano mu połkn

ąć

ć

wiartk

ę

cytryny.

- Mog

ę

napisa

ć

notatk

ę

słu

ż

bow

ą

i nada

ć

bieg sprawie, ale radz

ę

wam,

ż

eby

ś

cie

potraktowali to wydarzenie jako wa

ż

n

ą

lekcj

ę

ż

yciow

ą

. Wró

ć

cie do domów i we

ź

cie dług

ą

,

relaksuj

ą

c

ą

k

ą

piel.

Przyjrzeli si

ę

sobie nawzajem. Byli umazani błotem, jako

ż

e poprzedniego wieczoru

padał deszcz.

- Wydaje mi si

ę

,

ż

e mo

ż

emy cał

ą

spraw

ę

rozstrzygn

ąć

polubownie. Agent specjalny

Russell z pewno

ś

ci

ą

odkupi ci zniszczon

ą

ro

ś

lin

ę

, prawda? - Jack zerkn

ą

ł wymownie na

koleg

ę

.

- Tak - zgodził si

ę

niech

ę

tnie Curt.

- Wyhodowałam j

ą

z nasionka - przypomniała Mary Ryan.

- W takim razie ja te

ż

wyhoduj

ę

j

ą

z nasionka.

Mog

ę

nawet j

ą

wysiadywa

ć

niczym

bezcenne jajo, je

ś

li ma pani takie

ż

yczenie.

background image

Posłała mu mordercze spojrzenie.

- Centrum ogrodnicze przy zje

ź

dzie z autostrady ma du

ż

y wybór sadzonek - podsun

ą

ł

Jack. - Od tradycyjnych, przez ró

ż

ne odmiany, a

ż

po te doskonałe rutgersy, które

hodujemy z

ż

on

ą

.

- Nie b

ę

d

ę

chytrusem, kupi

ę

pani dwa rutgersy - zgodził si

ę

szarmancko Curtis. -

Mog

ę

je

nawet własnor

ę

cznie posadzi

ć

.

- Dzi

ę

kuj

ę

bardzo, wol

ę

nie. S

ą

dz

ą

c po pa

ń

skiej gł

ę

bokiej wiedzy na temat ogrodnictwa,

posadzi je pan korzeniem do góry.

- Hola, hola. - Komendant uniósł r

ę

ce, by ich uciszy

ć

. - Je

ś

li tak dalej pójdzie, b

ę

d

ę

zmuszony aresztowa

ć

was oboje za zakłócanie spokoju. Nie poczekam, a

ż

si

ę

przebierzecie, a musicie wiedzie

ć

,

ż

e co rano na posterunek przychodzi fotoreporter z

lokalnego dziennika. Z pewno

ś

ci

ą

ucieszy si

ę

z tak wdzi

ę

cznej pary modeli.

Spojrzeli po sobie.
- Dwa rutgersy. Dzisiaj - powiedziała twardo.
- Dwa - zgodził si

ę

.

- W takim razie wycofuj

ę

zgłoszenie. - Tul

ą

c przywi

ę

dni

ę

t

ą

ro

ś

link

ę

, wróciła do domu, dla

własnej satysfakcji trzaskaj

ą

c na do widzenia drzwiami.

Curt odwrócił si

ę

na pi

ę

cie, przeszedł przez ulic

ę

, min

ą

ł oniemiał

ą

z wra

ż

enia matk

ę

i bez

słowa znikn

ą

ł w domu, Jack za

ś

wsiadł do radiowozu i odjechał, zastanawiaj

ą

c si

ę

, czy do

momentu wyjazdu Curta Russella czeka go cho

ć

jeden nudny dy

ż

ur.

Po zakupieniu i dostarczeniu dwóch sadzonek pomidorów odmiany rutgers do ogrodu

Mary, Curtis wzi

ą

ł prysznic i przebrał si

ę

w d

ż

insy, sportow

ą

bawełnian

ą

koszul

ę

oraz

br

ą

zowe zamszowe mokasyny. Zamierzał usi

ąść

sobie wygodnie w saloniku, by troch

ę

odpocz

ąć

, jednak pechowo natkn

ą

ł si

ę

tam na matk

ę

, wi

ę

c nie było mu to dane.

- Mo

ż

e si

ę

wreszcie dowiem, o co w tym wszystkim chodziło? - zacz

ę

ła spokojnie.

- Wyrwałem z jej grz

ą

dki krzak pomidorów, a ona mnie zaatakowała - wyja

ś

nił bez

owijania w bawełn

ę

.

- Dlaczego wyrwałe

ś

ten nieszcz

ę

sny krzak?

- Bo my

ś

lałem,

ż

e to marihuana.

- Pomyliłe

ś

pomidor z marihuan

ą

?

- Nie miałem z sob

ą

zdj

ę

cia,

ż

eby je porówna

ć

- tłumaczył

si

ę

bez Wi

ę

kszego

przekonania. - Zreszt

ą

byłem tam wczoraj z Jackiem, który kazał jej usun

ąć

nielegalne

ro

ś

liny, a ona si

ę

zgodziła. Sk

ą

d miałem wiedzie

ć

,

ż

e mówili o makach?

- O makach? A to dopiero! Przyzna

ć

trzeba,

ż

e to przepi

ę

kne kwiaty. Niestety figuruj

ą

na li

ś

cie zakazanych ro

ś

lin. W przeciwie

ń

stwie do pomidorów.

- Prosz

ę

ci

ę

,

nie pastw si

ę

nade mn

ą

.

- Dobrze, dobrze. Co było dalej?

- Musiałem pojecha

ć

do sklepu ogrodniczego i kupi

ć

jej dwie sadzonki rudgersów. Przed

chwil

ą

je posadziłem. Dzi

ę

ki temu wycofała oskar

ż

enie o nielegalne naj

ś

cie, przemoc i

wandalizm, a ja obiecałem,

ż

e nie pozw

ę

jej za napa

ść

.

- Napa

ść

?!

- Tak jest, napadła na mnie z u

ż

yciem krzaka pomidorów.

Matilda tylko cudem nie rykn

ę

ła

ś

miechem. - Mam niedługo zebranie komitetu - poinfor-

mowała, gdy udało jej si

ę

odzyska

ć

wzgl

ę

dn

ą

powag

ę

.- Zjesz lunch na mie

ś

cie?

- Jasne. Zreszt

ą

i tak miałem taki zamiar.

Musz

ę

zajrze

ć

do okr

ę

gowego biura FBI.

- W takim razie do zobaczenia na kolacji. Miłego dnia, synku - dodała, spogl

ą

daj

ą

c na

niego z rozbawieniem.
Gdy kwadrans pó

ź

niej wychodził z domu, starannie unikał zerkania na drug

ą

stron

ę

ulicy,

na wypadek gdyby szalona ogrodniczka obserwowała go ze swych okopów. Wycofał auto z
podjazdu i wł

ą

czył

si

ę

do ruchu. Dokładnie w tym samym momencie z tyłu dobiegło go gło

ś

ne

tr

ą

bienie. Zajrzał w lusterko wsteczne. Mary Ryan siedziała w swym groszkowym volks-

wagenie, wygra

ż

aj

ą

c mu pi

ęś

ci

ą

. Jak

si

ę

okazało, wycofuj

ą

c, niemal

ż

e uderzył w jej przedni

background image

zderzak, brakowało zaledwie paru centymetrów. U

ś

miechn

ą

ł

si

ę

do niej w lusterku, machaj

ą

c

przy tym wesoło, na co ona znów zatr

ą

biła. Ruszył powoli, bez po

ś

piechu, cho

ć

miał ochot

ę

wystartowa

ć

z piskiem opon, by w swej je

ż

d

żą

cej zabaweczce mogła pow

ą

cha

ć

dym z jego

rury wydechowej. Ku swej irytacji wkrótce przekonał

si

ę

,

ż

e zabaweczka ta potrafi całkiem

szybko je

ź

dzi

ć

, bo gdy tylko znale

ź

li

si

ę

na stanowej autostradzie, zielone autko

ś

mign

ę

ło mu

z lewej strony. Znajdowali

si

ę

około trzydziestu kilometrów od miasta, w którym mie

ś

ciła si

ę

siedziba zarówno s

ą

du okr

ę

gowego, jak i biura FBI. Curt miał nieprzyjemne przeczucie,

ż

e

obie instytucje, nale

żą

ce przecie

ż

do jednego resortu, mieszcz

ą

si

ę

pod tym samym dachem.

Jak wkrótce si

ę

przekonał, jego podejrzenia nie były bezpodstawne. Aby dosta

ć

si

ę

do

ś

rodka, musiał przej

ść

przez bramk

ę

wykrywaj

ą

c

ą

metale, a tak

ż

e wyło

ż

y

ć

na tack

ę

zawarto

ść

wszystkich kieszeni. Nie pomogła nawet legitymacja FBI. Tym bardziej wi

ę

c

upokorzył go fakt,

ż

e chwil

ę

po jego wej

ś

ciu w budynku zjawiła si

ę

miło

ś

niczka pomidorów,

ubrana w modny jasnoszary kostium i grafitowe szpilki, a u

ś

miechn

ą

wszy si

ę

słodko do

stra

ż

nika, przeszła obok bez zb

ę

dnych ceregieli.

Gdy wreszcie udało mu si

ę

dosta

ć

do

ś

rodka, przeszedł si

ę

powoli korytarzem

prowadz

ą

cym do biura FBI. Sekretarka kazała mu usi

ąść

w recepcji, bo agent, z którym miał

si

ę

spotka

ć

, rozmawiał wła

ś

nie przez telefon z kim

ś

niesłychanie wa

ż

nym. Na szcz

ęś

cie

długo nie musiał czeka

ć

, bo dwie minuty pó

ź

niej sekretarka z u

ś

miechem poinformowała go,

i

ż

mo

ż

e ju

ż

wej

ść

.

U

ś

miech, z jakim powitał go ów agent, sprawił,

ż

e zmi

ę

kły mu nogi. Nawet nie musiał

pyta

ć

, czy informacje o pomidorowej bójce zd

ąż

yły ju

ż

pokona

ć

trzydziestoparokilometrow

ą

odległo

ść

od jego rodzinnego miasteczka ...

ROZDZIAŁ DRUGI

Hardy Vicks, agent specjalny o sympatycznej twarzy, wskazał mu krzesło. Po urlopie to

wła

ś

nie Hardy miał by

ć

jego bezpo

ś

rednim przeło

ż

onym, teraz za

ś

chciał przedstawi

ć

mu

szczegóły pewnego

ś

ledztwa.

- T o naprawd

ę

uci

ąż

liwa sprawa - stwierdził, nie kryj

ą

c irytacji. - T en człowiek - rzucił na

biurko par

ę

zdj

ęć

- to Abe Hunt,

ś

wiadek koronny w

ś

ledztwie prowadzonym przez nasze

biuro w Atlancie. Dzi

ę

ki niemu skazano wła

ś

ciciela klubu erotycznego, który okazał si

ę

wa

ż

n

ą

figur

ą

w siatce handlarzy narkotyków. W dodatku wyszło na jaw,

ż

e miał powi

ą

zania

z mafi

ą

z Miami.

- Jak rozumiem, s

ą

jakie

ś

kłopoty? - zapytał Curt, przypatruj

ą

c si

ę

postawnemu

m

ęż

czy

ź

nie o ciemnych oczach, kr

ę

conych kruczoczarnych włosach i szerokiej, do

ść

nawet

sympatycznej

twarzy.

.

_ Nie mo

ż

emy go odnale

źć

.

ś

yje w ukryciu, bo nie wierzy,

ż

e jeste

ś

my mu w stanie

zapewni

ć

bezpiecze

ń

stwo. W szczególno

ś

ci obawia si

ę

niejakiego Danielsa, mafijnego

snajpera. Zreszt

ą

trudno mu si

ę

dziwi

ć

, bo Danieis jest wyj

ą

tkowo skutecznym zabójc

ą

. W

ka

ż

dym razie Hunt jest dla nas cennym

ź

ródłem informacji, wi

ę

c gotowi jeste

ś

my zapewni

ć

mu nietykalno

ść

, nawet now

ą

to

ż

samo

ść

, je

ś

li tylko zgodzi si

ę

znów zeznawa

ć

. Trzymali

ś

my

go ju

ż

w specjalnej kryjówce w Doraville, ale niestety agenci, którzy mieli go pilnowa

ć

,

background image

ogl

ą

dali w telewizji nowy teleturniej i kiedy wykrzykiwali odpowiedzi, Hunt po prostu wyszedł

z domu i znikn

ą

ł. Oczywi

ś

cie zdaj

ę

sobie spraw

ę

,

ż

e jeste

ś

na wakacjach, ale byliby

ś

my

wdzi

ę

czni, gdyby

ś

miał uszy i oczy otwarte. Wiem,

ż

e jego dwaj kuzyni mieszkaj

ą

niedaleko

ciebie, jeden z nich dwa domy od twojej matki.

- Naprzeciwko nas mieszka pani Ryan, zast

ę

pca prokuratora okr

ę

gowego, czemu nie po-

prosicie jej o pomoc?

- Ju

ż

to zrobili

ś

my. Od razu si

ę

zgodziła, a potem zapytała, czy jeste

ś

uzbrojony.

- Słucham? - Curt zmarszczył gniewnie brwi.
- Była ciekawa, czy twój dzienny przydział to wi

ę

cej ni

ż

jedna kulka. - Vicks starał si

ę

zachowa

ć

kamienny wyraz twarzy.

- To najgorsza zołza, jak

ą

znam.

- Naprawd

ę

? To nale

ż

ysz do jednoosobowej mniejszo

ś

ci, bo wszyscy m

ęż

czy

ź

ni w

promieniu trzydziestu kilometrów s

ą

odmiennego zdania. A ju

ż

dla nas jest nadzwyczaj miła.

– Wskazał le

żą

c

ą

na biurku papierow

ą

torebk

ę

pełn

ą

kruchych ciasteczek. - Upiekła je

własnor

ę

cznie i obdarowała oba biura. Jak na zołz

ę

, ma wyj

ą

tkowy talent kucharski.

- Czy co

ś

jeszcze? - Curt postanowił pomin

ąć

t

ę

uwag

ę

pełnym wy

ż

szo

ś

ci milczeniem.

- Nie, póki jeste

ś

na urlopie. - Vicks wstał, by u

ś

cisn

ąć

mu r

ę

k

ę

na po

ż

egnanie. - A, mam

dla ciebie wiadomo

ść

z Wydziału Narkotykowego. Gdyby

ś

stracił u nas prac

ę

, nie wysyłaj do

nich podania. Podobno nie s

ą

zainteresowani krzakami pomidorów. Hej, dok

ą

d si

ę

tak

spieszysz?! Russell!

Ale Curt był ju

ż

na schodach. W r

ę

ku

ś

ciskał fotografi

ę

Hunta z tak

ą

sił

ą

,

ż

e była ju

ż

niemal całkiem zgnieciona. A

ż

si

ę

gotował ze zło

ś

ci. Nie pami

ę

tał, kiedy ostatnim razem

zdarzył mu si

ę

tak fatalny dzie

ń

.

Gdy wrócił przed dom matki, okazało si

ę

,

ż

e to jeszcze nie koniec kłopotów. Na samym

ś

rodku podjazdu siedział wielki, wychudzony, rudy kundel. Curt zatr

ą

bił, ale zwierz

ę

si

ę

tym

nie przej

ę

ła. Zirytowany, zatr

ą

bił ponownie, tym razem przytrzymuj

ą

c dłu

ż

ej klakson. Po

chwili przed dom wybiegła matka, gestem wskazuj

ą

c, by był cicho.

- Nie hałasuj! - poprosiła, gdy opu

ś

cił szyb

ę

· - S

ą

siad zza płotu pracuje w nocy, wi

ę

c teraz

pewnie

ś

pi.

- Nie mog

ę

zaparkowa

ć

, ten kundel mi przeszkadza.

- Jaki kundel? - zdziwiła si

ę

. - Przecie

ż

ja nie mam psa.

Curtis wskazał ruchem głowy zwierz

ę

, które wła

ś

nie układało si

ę

wygodnie na podje

ź

dzie.

- O, piesek. Sk

ą

d on si

ę

tu wzi

ą

ł?

- Nie wiem. Mo

ż

e go zapytasz? - zaproponował, nie kryj

ą

c irytacji.

Matka posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie i poszła przekona

ć

psa, by łaskawie przeniósł

si

ę

w inne miejsce. Gdy jej

si

ę

to nie udało, pospieszyła z powrotem do domu, by za moment

powróci

ć

z kawałkiem surowego mi

ę

sa. Pies pow

ą

chał k

ą

sek, a potem podniósł si

ę

i

poszedł za Matild

ą

, dzi

ę

ki czemu Curt mógł wreszcie zaparkowa

ć

pod wiat

ą

. Kiedy dotarł do

wej

ś

cia, psisko siedziało ju

ż

na werandzie, oblizuj

ą

c

si

ę

z widoczn

ą

satysfakcj

ą

· Nic nie

wskazywało na to,

ż

eby wybierało si

ę

dok

ą

dkolwiek.

- Nie mo

ż

esz hodowa

ć

ogara w mie

ś

cie - o

ś

wiadczył matce.

- To nie ogar, tylko seter irlandzki. Nie widzisz, jakie ma długie uszy? Ciekawe, sk

ą

d

si

ę

tu

wzi

ą

ł.

- Mo

ż

e spadł z nieba?

- Nie

ż

artuj sobie. W okolicy jest zbieg,

ś

wiadek koronny - poinformowała szeptem. - Jego

kuzyn mieszka w tym białym domu nieopodal.

- A sk

ą

d ty to wiesz?! - zdumiał

si

ę

. -

Dopiero przed chwil

ą

dowiedziałem si

ę

o tym od

szefa tutejszego biura FBI, gdzie po urlopie zamierzam pracowa

ć

.

- Jestem do

ś

wiadczon

ą

dziennikark

ą

· - Wzi

ę

ła si

ę

pod boki. - Mam swoje sposoby.

- Ale przecie

ż

od dawna jeste

ś

na emeryturze.

- Spotkałam dzi

ś

ż

on

ę

tego kuzyna w sklepie

spo

ż

ywczym. Mówiła,

ż

e nie cierpi tego typa, ale jej m

ąż

jest w niego wpatrzony jak w

obrazek, bo przyja

ź

ni

ą

si

ę

z nim jacy

ś

znani sportowcy. - Pokr

ę

ciła głow

ą

z dezaprobat

ą

· -

Nie cierpi

ę

sportu.

background image

- Ja te

ż

. A ta s

ą

siadka nie wie przypadkiem,

gdzie jest teraz Abe Hunt?

- Nie, ale obiecała,

ż

e mnie powiadomi, jak tylko cokolwiek usłyszy. Niestety wyje

ż

d

ż

aj

ą

na wakacje, nie powiedziała mi dok

ą

d.

- Mo

ż

e powinni

ś

my kogo

ś

powiadomi

ć

?

- Zerkn

ą

ł na czworono

ż

nego przybł

ę

d

ę

· - Jest tu

w okolicy jakie

ś

schronisko?

- Tak, nawet niedaleko st

ą

d ... Ale wła

ś

nie je remontuj

ą

. Zreszt

ą

on ma obro

żę

, wi

ę

c

mo

ż

e znajdziemy jego adres. - Przykucn

ę

ła,

ż

eby zdj

ąć

psu obro

żę

, ten za

ś

nadstawił głow

ę

do pieszczot. - A mo

ż

e to pies wi

ę

zienny? Swoj

ą

drog

ą

, ciekawe, jak

si

ę

tu dostał?

Przypilnuj go, a ja pójd

ę

zadzwoni

ć

, mo

ż

e si

ę

czego

ś

dowiem.

Chc

ą

c nie chc

ą

c, Curt usiadł na schodach obok bestii.

- Widzisz to? - Odsun

ą

ł poł

ę

kurtki i wskazał

na pistolet, który tkwił w kaburze. - Je

ś

li tylko spróbujesz

si

ę

wymkn

ąć

, zastrzel

ę

ci

ę

w

mgnieniu oka.

W odpowiedzi zwierz

ę

polizało go po policzku.

Kilka minut pó

ź

niej matka powróciła na werand

ę

. Wygl

ą

dała na zaniepokojon

ą

.

- W wi

ę

zieniu nic nie wiedz

ą

o zbiegłym psie.

Zatelefonowałam te

ż

do szeryfa, ale nie maj

ą

zgłoszenia o zaginionym seterze. Zdaje si

ę

,

ż

e

nikt nie ma poj

ę

cia, sk

ą

d si

ę

wzi

ą

ł.

- A mo

ż

e nale

ż

y to którego

ś

z s

ą

siadów?

- Tak s

ą

dzisz? - Matilda zadumała si

ę

.

Zerkn

ą

ł na drug

ą

stron

ę

ulicy, marszcz

ą

c czoło z dezaprobat

ą

.

- Mo

ż

e sprawiła go sobie twoja s

ą

siadka Marihuanowa Mary?

- Mary? Nie, na pewno nie ma psa, cho

ć

miałaby gdzie go trzyma

ć

. - Ruchem głowy

wskazała star

ą

szop

ę

, znajduj

ą

c

ą

si

ę

na terenie jej działki.

- A mo

ż

e to pies naszego zbiega? Mo

ż

e zainstalował si

ę

w szopie, a kundla podesłał tu,

ż

eby odwróci

ć

nasz

ą

uwag

ę

?

- Interesuj

ą

cy pomysł. - Roze

ś

miała si

ę

. - Najlepiej b

ę

dzie, jak zadzwoni

ę

do lokalnej

stacji radiowej,

ż

eby nadali ogłoszenie. Istnieje du

ż

e prawdopodobie

ń

stwo,

ż

e usłyszy je

wła

ś

ciciel i zgłosi si

ę

po swego pupila.

- A zanim si

ę

to stanie ... ?

- Mo

ż

emy go tu przechowa

ć

. Chod

ź

, piesku!

Otworzyła drzwi frontowe.

- Nie mo

ż

esz trzyma

ć

w domu takiego wielkiego zwierzaka. Zało

żę

si

ę

,

ż

e ma pchły,

kleszcze i wszystkie mo

ż

liwe choroby. A co, je

ś

li wskoczy na kanap

ę

?

Przyjrzała mu si

ę

ze zdziwieniem.

- A kiedy

ś

tak bardzo chciałe

ś

mie

ć

zwierz

ę

· Nigdy nie mogli

ś

my mie

ć

psa ani kota, bo

tata cierpiał na alergi

ę

, wi

ę

c potraktuj to jako rekompensat

ę

·

- Jestem ju

ż

na to za stary.

- W

ą

tpi

ę

. - Odwróciła si

ę

w kierunku drzwi kuchennych, jako

ż

e znajda ju

ż

si

ę

tam

skradała. - Ka

ż

dy chłopiec powinien mie

ć

psa.

- Tak? W takim razie kupi

ę

sobie owczarka niemieckiego.

- Za du

ż

y, kochanie.

- A ten rudy potwór jest mniejszy?

Matka nic nie odpowiedziała, tylko zamkn

ę

ła drzwi, wi

ę

c niech

ę

tnie udał si

ę

do swojej

sypialni, by przebra

ć

si

ę

w wygodniejszy strój. Z kieszeni kurtki wyj

ą

ł zdj

ę

cie zbiega,

przyjrzał mu si

ę

uwa

ż

nie i ustawił na biurku.

Nim przyszła pora kolacji, pies został wyk

ą

pany, wyczesany i ochrzczony imieniem Rudy.

Lokalna rozgło

ś

nia poinformowała ju

ż

o jego znalezieniu, niestety

ż

aden st

ę

skniony

wła

ś

ciciel si

ę

nie zgłosił. Wieczorem zwierz

ę

wskoczyło na kanap

ę

, uło

ż

yło si

ę

obok

zdegustowanego Curta i wpatrzyło si

ę

w ekran telewizora, jakby faktycznie było

zainteresowane programem informacyjnym, w którym roztrz

ą

sano naj nowszy polityczny

skandal.

background image

- Tak ci

ę

to ciekawi? - zagadn

ą

ł Curtis, spogl

ą

daj

ą

c na jego pysk, spoczywaj

ą

cy na

skrzy

ż

owanych przednich łapach. - Pewnie nie macie psich afer, dlatego ludzkie wydaj

ą

si

ę

wam takie zajmuj

ą

ce.

Rudy podniósł na niego spojrzenie, zamachał

ogonem i znów wpatrzył si

ę

w ekran.

- Jaki on m

ą

dry - stwierdziła Matilda.

- Hm, m

ą

dry?

- Nie biega jak op

ę

tany po całym domu, nie szczeka ani nie próbuje nic zniszczy

ć

, tylko

le

ż

y sobie spokojnie i ogl

ą

da telewizj

ę

.

W tym momencie prezenter zapowiedział zmian

ę

tematu, a na ekranie pojawił si

ę

m

ęż

czyzna, którego fotografia stała na biurku w sypialni Curta. Na widok Hunta pies

zastrzygł uszami
i szczekn

ą

ł gło

ś

no.

.

- Cicho! - mrukn

ą

ł Curtis, pochylaj

ą

c si

ę

w kierunku odbiornika, by nie uroni

ć

ani jednego

słowa.

Reporta

ż

był krótki i nie wnosił nic nowego.

Abe Hunt najpierw o

ś

wiadczył,

ż

e niczego nie wie i nie zamierza zeznawa

ć

, a dwa dni po

nagraniu znikn

ą

ł i nie wiadomo, gdzie si

ę

ukrył.

- Pewnie le

ż

y na dnie jeziora Lanier - zawyrokował Curt.

- Je

ś

li tak, to pr

ę

dko go nie znajd

ą

- skomentowała Matilda, nie przerywaj

ą

c haftowania. -

Woda jest jeszcze zimna i nawet wiosenne sło

ń

ce niepr

ę

dko ogrzeje j

ą

tak mocno, by zwłoki

wypłyn

ę

ły na powierzchni

ę

.

- Zawsze masz na podor

ę

dziu jakie

ś

ciekawostki o trupach. Sk

ą

d ty tyle wiesz?

- Kiedy

ś

spotykałam

si

ę

z koronerem. Pokr

ę

cił głow

ą

i wrócił do ogl

ą

dania wiadomo

ś

ci. Ni z

tego, ni z owego pies podniósł głow

ę

i zawył.

- Przesta

ń

! –ofukn

ą

ł go.- Co

si

ę

z tob

ą

dzieje? Zwierz

ę

spojrzało na niego, machaj

ą

c inten-

sywnie ogonem.

- Pewnie jest głodny - zawyrokowała matka. - Nakarmi

ę

go makaronem z obiadu. Chod

ź

,

Rudy.

Zwierzak natychmiast pow

ę

drował za ni

ą

, reaguj

ą

c na nowe imi

ę

, jakby nosił je od dawna.

Curt odprowadził go ponurym wzrokiem. Zapowiadały si

ę

beznadziejne wakacje. Najpierw

krwi napsuła mu Marihuanowa Mary, teraz za

ś

kundel z piekła rodem wprowadził

si

ę

do jego

matki.

Gdy ju

ż

si

ę

poło

ż

yli spa

ć

, pies pow

ę

drował do salonu, usiadł przyoknie i zawył tak

rozdzieraj

ą

co,

ż

e pewnie zbudził wszystkich w promieniu kilkunastu kilometrów. Jak

si

ę

mo

ż

na było spodziewa

ć

, za moment rozległ si

ę

dzwonek do drzwi. Curt zwlókł si

ę

niech

ę

tnie

z łó

ż

ka. Jakim

ś

cudem matka wci

ąż

spała, bo mijaj

ą

c jej sypialni

ę

, słyszał spokojne, miarowe

pochrapywanie. Zanim otworzył drzwi, wrzasn

ą

ł jeszcze na psa, który nie przestawał wy

ć

.

Na ganku stała Marihuanowa Mary, ubrana w dług

ą

, granatow

ą

bawełnian

ą

koszulk

ę

i

puchate ró

ż

owe kapcie. Najwyra

ź

niej zd

ąż

yła ju

ż

zasn

ąć

, bo ka

ż

dy jej włos sterczał w inn

ą

stron

ę

.

- Czy mógłby pan zakneblowa

ć

swojego kundla, bo s

ą

tu tacy, którzy pracuj

ą

i chc

ą

si

ę

cho

ć

troch

ę

zdrzemn

ąć

- wycedziła z nie skrywan

ą

w

ś

ciekło

ś

ci

ą

·

- Ja te

ż

pracuj

ę

- odparował.

- O ile mi wiadomo, jest pan na wakacjach.

Trzymała r

ę

ce na biodrach, przez co nie

ś

wiadomie uwydatniała swój kształtny biust. Curt

bezwiednie utkwił w nim spojrzenie, na co ona zareagowała znacz

ą

cym chrz

ą

kni

ę

ciem. Gdy

zajrzał jej w oczy, zarumieniła

si

ę

gwałtownie.

- A sk

ą

d w ogóle ten pies tu

si

ę

wzi

ą

ł? Wczoraj go tu jeszcze nie było.

- Matka go nakarmiła i nie chciał odej

ść

. W dodatku ogl

ą

dał z ni

ą

wiadomo

ś

ci, a

ż

e to jej

ulubiony program, nadała mu imi

ę

i pozwoliła zosta

ć

. A pani czemu włóczy si

ę

po okolicy

w nocnej koszuli?

- To nie jest koszula nocna! - zaprotestowała, a jej wzrok padł na jego nagi tors. Wida

ć

było,

ż

e chce odwróci

ć

oczy, jednak nie jest w stanie

si

ę

do tego zmusi

ć

.

background image

- Prosz

ę

si

ę

tak na mnie nie gapi

ć

! Napastowanie seksualne to ci

ęż

kie przest

ę

pstwo.

Mógłbym pani

ą

aresztowa

ć

.

Otworzyła usta, by co

ś

odpowiedzie

ć

, ale z oburzenia nie mogła wydoby

ć

z siebie głosu,

bo tylko poruszała bezd

ź

wi

ę

cznie wargami.

- Mo

ż

e i lepiej,

ż

e nic pani nie mówi, bo za wyzwiska te

ż

mo

ż

na posiedzie

ć

- zauwa

ż

ył,

ś

wietnie

si

ę

przy tym bawi

ą

c.

- Ten pies ... - wykrztusiła, wskazuj

ą

c na zwierz

ę

, które znów zacz

ę

ło wy

ć

. - T en pies

narusza

cisz

ę

nocn

ą

. Mogłabym pana aresztowa

ć

za to,

ż

e pan do tego dopu

ś

cił. Jestem

przedstawicielk

ą

wymiaru sprawiedliwo

ś

ci.

Wsparł dło

ń

na biodrze i spojrzał na ni

ą

z całkiem nowym zainteresowaniem. Była na-

prawd

ę

bardzo ładna, a jej porywczy temperament mógł imponowa

ć

, zwłaszcza komu

ś

tak

ż

ywiołowemu jak on. Od dawna nie spotkał równie interesuj

ą

cej kobiety. Ch

ę

tnie poznałby j

ą

bli

ż

ej.

- Nie mógłby pan jako

ś

go uciszy

ć

? - poprosiła, zmieniaj

ą

c taktyk

ę

.

- Mógłbym, gdybym wiedział, dlaczego tak wyje. Mo

ż

e pani wejdzie, omówimy problem

przy fili

ż

ance kawy - zaproponował łagodnym tonem i otworzył szerzej drzwi.

Pies zachował

si

ę

,

jakby od dawna na to czekał.

Wybiegł do korytarza i jak strzała przemkn

ą

ł mi

ę

dzy nogami Curta, szczekaj

ą

c jak op

ę

tany.

- Wracaj tu! - krzykn

ą

ł za nim, pełen obaw, co rano powie matka, gdy odkryje,

ż

e zgubił jej

pupila. - Do diabła,

musz

ę

go dorwa

ć

.

Nie zwa

ż

aj

ą

c na swój strój, pop

ę

dził za czworono

ż

nym zbiegiem. Mary przez chwil

ę

stała

na werandzie, potem bezradnie rozło

ż

yła r

ę

ce, obróciła

si

ę

na pi

ę

cie i pobiegła w

ś

lad za

Curtisem. Skoro ju

ż

i tak nie było jej dane zasn

ąć

, mogła równie dobrze wesprze

ć

go w

pogoni.

Ś

wiatła w okolicznych domach zapalały si

ę

, a mieszka

ń

cy spogl

ą

dali przez okna na sk

ą

po

ubran

ą

par

ę

, która p

ę

dziła za ujadaj

ą

cym w

ś

ciekle wielkim, rudym psem. Nagle Curt skr

ę

cił

do niewielkiego lasu za domem Mary, wi

ę

c poszła w jego

ś

lady. Zaraz jednak wpadł na

le

żą

cy na ziemi p

ę

d dzikiej ró

ż

y, zawył z bólu i zacz

ą

ł podskakiwa

ć

na jednej nodze,

próbuj

ą

c w słabym

ś

wietle ulicznych latarni usun

ąć

kolce. Nie było to proste zadanie, bo

lampy mrugały ka

ż

da w swoim tempie. Wzywani wiele razy pracownicy elektrowni twierdzili

jak jeden m

ąż

,

ż

e to normalna sytuacja, cho

ć

na innych ulicach nic podobnego si

ę

nie działo.

Chc

ą

c nie chc

ą

c, mieszka

ń

cy nauczyli si

ę

ju

ż

z tym

ż

y

ć

, jednak Curta to nie dotyczyło.

Przeklinał gło

ś

no, chwiej

ą

c si

ę

na zdrowej nodze.

Coraz wi

ę

cej drzwi si

ę

otwierało, pies na przemian szczekał i wył coraz gło

ś

niej, Mary za

ś

krzyczała,

ż

eby si

ę

uciszył. Tak

ą

to wła

ś

nie sytuacj

ę

zastał patrol policyjny. Radiowóz za-

trzymał si

ę

z piskiem opon, a nast

ę

pnie dwaj młodzi funkcjonariusze wyskoczyli na chodnik,

celuj

ą

c do wygra

ż

aj

ą

cego latarniom i psu Curtisa.

- R

ę

ce do góry! -krzykn

ą

ł jeden z policjantów.

- Nie

mog

ę

,

mam kolce w stopie i musz

ę

j

ą

podtrzymywa

ć

. Zreszt

ą

jestem agentem FBI.

- A ja Królewn

ą

Ś

nie

ż

k

ą

. No ju

ż

, r

ę

ce do góry! Bo b

ę

d

ę

strzelał!

- Strzelaj sobie, prosz

ę

bardzo. Wszystko mi jedno. Tylko rozwal najpierw

t

ę

latarni

ę

, bo

dłu

ż

ej tego nie znios

ę

.

W tym momencie jak na komend

ę

ś

wiatło zgasło, a cała okolica pogr

ąż

yła si

ę

w

ciemno

ś

ci. Po krótkiej naradzie policjanci wł

ą

czyli reflektor na dachu radiowozu. Snop

ś

wiatła obj

ą

ł nie tylko Curta, ale równie

ż

Mary i nieszcz

ę

snego psa, którzy jakim

ś

sposobem

znale

ź

li si

ę

u jego boku.

- Co tam si

ę

dzieje, do diabła?! - krzykn

ą

ł z irytacj

ą

jaki

ś

s

ą

siad.

Curt spojrzał na Mary, po czym oboje popatrzyli na psa. Czekała ich długa noc ...

Jak si

ę

mo

ż

na było spodziewa

ć

, zostali zatrzymani i doprowadzeni na posterunek. Rzecz

jasna, nie mieli przy sobie dokumentów,

wi

ę

c

najpierw nale

ż

ało sprowadzi

ć

kogo

ś

, kto

mógłby ich zidentyfikowa

ć

. Nie było sensu dzwoni

ć

do Matildy Russell, która słyn

ę

ła z

twardego snu,

wi

ę

c

Curt zmuszony był poprosi

ć

oficera dy

ż

urnego, by zatelefonował do

swego szefa, Jacka Mallory'ego, by przyjechał na posterunek i potwierdził to

ż

samo

ść

kolegi.

Na szcz

ęś

cie policjanci byli na tyle uprzejmi,

ż

e dali Mary koc, by mogła przykry

ć

gołe

background image

nogi.

-

Ś

mierdzi tu, jakby kto

ś

zwymiotował - stwierdziła, spogl

ą

daj

ą

c z wyrzutem na Curta.

- Nic dziwnego, to przecie

ż

policyjna izba wytrze

ź

wie

ń

.

- Ale ja nie jestem pijana!
- Ani ja, ale z jakiego innego powodu mieliby

ś

my gania

ć

noc

ą

po okolicy w pi

ż

amach?

- Z powodu twojego psa!
- O, wypraszam sobie, to nie mój pies, tylko mojej matki.

- W takim razie niech ona si

ę

tłumaczy przed policj

ą

·

- Nie ma mowy,

ś

pi jak kamie

ń

i nie budzi si

ę

przed dziewi

ą

t

ą

. A jak wstanie, b

ę

dzie si

ę

zastanawia

ć

, czemu nie ma mnie w domu.

- Mo

ż

e ta bestia stanie przy jej łó

ż

ku i zawyje prosto do ucha?

- W

ą

tpi

ę

, chyba

ż

e umie otwiera

ć

drzwi. - Westchn

ą

ł. - Nie b

ę

dzie to ciekawie wygl

ą

da

ć

w moich papierach.

- Oj, nie - zgodziła si

ę

z podst

ę

pnym u

ś

miechem. - Mo

ż

e powiem im,

ż

e szukałe

ś

lataj

ą

cego talerza? Ze goniłe

ś

za kosmit

ą

?

- Ani mi si

ę

wa

ż

!

- A czemu niby nie? Najpierw oskar

ż

asz mnie o upraw

ę

marihuany, potem niemal

rozbijasz mi samochód, cofaj

ą

c bezmy

ś

lnie, a w ko

ń

cu napuszczasz na mnie to

koszmarnie hała

ś

liwe stworzenie,

ż

ebym nie mogła zmru

ż

y

ć

oka przed najwa

ż

niejsz

ą

rozpraw

ą

mojego

ż

ycia. O nie! - j

ę

kn

ę

ła, zakrywaj

ą

c usta dłoni

ą

. - Musz

ę

by

ć

w s

ą

dzie o

dziewi

ą

tej,

ż

eby przedstawi

ć

zarzuty handlarzowi narkotyków. Je

ś

li si

ę

nie zjawi

ę

, s

ę

dzia

mo

ż

e potraktowa

ć

go łagodnie. Czas leci, a ja tu siedz

ę

z tob

ą

- dodała z nie skrywan

ą

niech

ę

ci

ą

·

- Przecie

ż

to oczywiste nieporozumienie. Gdy tylko zjawi si

ę

Jack, b

ę

dziemy mogli wróci

ć

do domu.
- A je

ś

li si

ę

nie zjawi?

- Cierpliwo

ś

ci. Na pewno jest ju

ż

w drodze.

Faktycznie, Jack przybył kilka minut pó

ź

niej, u

ś

miechni

ę

ty rado

ś

nie, w towarzystwie

miejscowego fotoreportera, znanego z wyj

ą

tkowo ci

ę

tego poczucia humoru. Jak si

ę

okazało,

pracował do pó

ź

na w ciemni w siedzibie gazety, wi

ę

c Jack zabrał go po drodze na

posterunek. Zanim podejrzani zdołali otworzy

ć

usta, zostali sfotografowani w swych

niekompletnych strojach.

-

Ś

wietnie. Jak by tu zatytułowa

ć

tak doskonałe uj

ę

cia? Jeden z najbardziej obiecuj

ą

cych

agentów FBI oraz młoda pani prokurator figluj

ą

po północy na obrze

ż

ach miasteczka z

wielkim rudym psem?

- Mo

ż

esz jeszcze doda

ć

,

ż

e był to jaki

ś

poga

ń

ski rytuał - podpowiedział komendant. - Kto

wie, mo

ż

e nale

żą

do sekty ...

- Zabierz mnie st

ą

d! - przerwał mu Curt.

- I mnie! - Mary stan

ę

ła u jego boku z rozwianymi włosami i furi

ą

w oczach. - O dziewi

ą

tej

mam rozpraw

ę

w s

ą

dzie okr

ę

gowym w Lanier. Wa

ż

n

ą

rozpraw

ę

- dodała z naciskiem.

Jack przypatrywał si

ę

z nieskrywanym rozbawieniem jej gołym nogom i stopom w pucha-

tych ró

ż

owych kapciach.

- Nie w

ą

tpi

ę

,

ż

e zrobisz na s

ę

dzim Willsie piorunuj

ą

ce wra

ż

enie.

- Zaoferuj

ę

mu koszyk najdojrzalszych pomidorów z mojego ogródka.

- Szkoda,

ż

e jeszcze ich nie ma, bo gdyby

ś

przyniosła mu je w takim stroju, miałby czym

w ciebie rzuca

ć

- zachichotał Jack. - No dobrze, Harry, ju

ż

wystarczy tej zabawy, mo

ż

emy im

pokaza

ć

aparat.

Fotoreporter otworzył pokryw

ę

. Pojemnik na klisz

ę

był pusty. Mary i Curt zmierzyli go

pełnym wyrzutu spojrzeniem. W tym momencie zjawił si

ę

oficer dy

ż

urny, by otworzy

ć

cel

ę

.

- Nast

ę

pnym razem, zanim zaczniecie si

ę

gania

ć

po nocy, zastanówcie si

ę

dwa razy,

dobrze? - poprosił komendant. - Naprawd

ę

nie lubi

ę

, kiedy si

ę

mnie wyci

ą

ga z łó

ż

ka dwie

godziny po tym, jak si

ę

do niego poło

ż

yłem.

- Naprawd

ę

bardzo mi przykro - wymamrotał Curt. - Pies wył jak op

ę

tany, wi

ę

c pani Ryan

rzekomo przyszła, by go uciszy

ć

, ale tak naprawd

ę

chodziło jej tylko o to,

ż

eby mnie

background image

epatowa

ć

niekompletnym strojem. Kiedy si

ę

na ni

ą

gapiłem, pies uciekł, wi

ę

c musieli

ś

my za

nim goni

ć

i. ..

Jack uniósł r

ę

k

ę

·

- Nic nowego, takie historie słyszałem ju

ż

wiele razy. Mary, jak mo

ż

esz napastowa

ć

bogu

ducha winnego agenta specjalnego FBI?

Nie miała najmniejszego zamiaru odpowiada

ć

na takie pomówienie, kopn

ę

ła tylko Curta z

całej siły w łydk

ę

, odwróciła si

ę

gwałtownie i przeszła przez poczekalni

ę

, w której kilku

funkcjonariuszy popijało kaw

ę

.

- Co si

ę

gapicie?! - wrzasn

ę

ła, gdy utkwili w niej zdumiony wzrok. - To przecie

ż

zwykła

bawełniana koszulka.

Wzruszyli ramionami, co ani troch

ę

jej nie uspokoiło. Gdy tylko znalazła si

ę

za drzwiami

posterunku, zdała sobie spraw

ę

, i

ż

czeka j

ą

długi spacer do domu. W tym stroju miała marne

szanse, by dotrze

ć

tam nie niepokojona. Nie wiedziała nawet,

ż

e w tym samym momencie to

samo przeszło przez my

ś

l Curtowi, który wła

ś

nie mijał tych samych oficerów, co ona par

ę

chwil wcze

ś

niej. W przeciwie

ń

stwie do niej, obdarzył ich pełnym wy

ż

szo

ś

ci u

ś

miechem. Miał

idealne ciało i był tego w pełni

ś

wiadomy. Niektórzy z dy

ż

uruj

ą

cych policjantów byli od dawna

ż

onaci i dzieciaci, wi

ę

c wyhodowali spore brzuszki. Z dumnie podniesion

ą

głow

ą

przemaszerował przez

ś

rodek komisariatu i wyszedł na zewn

ą

trz.

- Dok

ą

d

ś

si

ę

wybierasz? - zapytał Mary.

- Do domu, jak mi si

ę

uda znale

źć

ś

rodek

lokomocji. - Posłała mu druzgoc

ą

ce spojrzenie. - Mnie przynajmniej dali koc.

- Nie był mi potrzebny. - Wyprostował si

ę

dumnie. - Szkoda chowa

ć

to, co si

ę

ma

najlepsze.
Uniosła stop

ę

, ale był szybszy. Wycofał si

ę

w por

ę

, by unikn

ąć

bolesnego kopniaka, który

z pewno

ś

ci

ą

nie pomógłby jego obolałej od ró

ż

anych kolców nodze. Musiał jednocze

ś

nie

przyzna

ć

,

ż

e dra

ż

nienie Mary Ryan sprawiało mu szczególn

ą

przyjemno

ść

.

- Nic ciesz si

ę

nadmiernie, jeszcze czeka si

ę

polowanie na psa - przypomniała.

- Jak znam

ż

ycie, od dawna sterczy pod domem.

- Hej, nocni kowboje! - zawołał ze swego auta Jack. - Je

ś

li chcecie,

ż

ebym was podwiózł,

to si

ę

pospieszcie, bo spa

ć

mi si

ę

chce.

Z niezadowoleniem odkryli,

ż

e z przodu siedzi ju

ż

fotoreporter. Na szcz

ęś

cie przez cał

ą

drog

ę

do domu nie odezwał si

ę

ani słowem, aparat równie

ż

trzymał schowany w torbie.

- Prosz

ę

bardzo. - Komendant zatrzymał si

ę

na ich ulicy. - Od tej pory prosz

ę

nie

opuszcza

ć

domu po północy. Moi ludzie maj

ą

wa

ż

niejsze sprawy na głowie ni

ż

zabawa w

berka z golasami. A kiedy

ś

to było takie spokojne miasteczko - westchn

ą

ł i zanim zd

ąż

yli

cokolwiek odpowiedzie

ć

, zamkn

ą

ł okno.

Przez chwil

ę

obserwowali oddalaj

ą

cy si

ę

pojazd. Na horyzoncie powoli si

ę

rozwidniało.

Sp

ę

dzili na posterunku znacznie wi

ę

cej czasu, ni

ż

im si

ę

zdawało.

- Chyba nie ma sensu si

ę

ju

ż

kła

ść

- stwierdziła z rozpacz

ą

w głosie Mary. - Dzi

ę

ki tobie

pewnie usn

ę

w czasie wniosków ko

ń

cowych.

- Je

ś

li uda ci si

ę

zamkn

ąć

tak

ą

spraw

ę

w jeden dzie

ń

, kaktus mi tu wyro

ś

nie.

- Fakt, pewnie potrwa to ze trzy albo cztery dni.

- Przyjrzała mu si

ę

z rozbawieniem. - Rzeczywi

ś

cie

musieli

ś

my dziwnie wygl

ą

da

ć

, ganiaj

ą

c po ulicy. - Poga

ń

skie rytuały. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

. - Mu-

sz

ę

to zapami

ę

ta

ć

,

ż

ebym miał o czym opowiada

ć

kolegom w pracy.

- Nie ma takiej potrzeby. Jestem pewna,

ż

e Hardy Vicks poinformuje ka

ż

dego, kogo uda

mu si

ę

dopa

ść

. - Zmarszczyła brwi. - Ale tak naprawd

ę

, to po co ci pies? Matilda

wspominała,

ż

e nigdy nie mieli

ś

cie zwierz

ę

cia. Nie jeste

ś

przypadkiem uczulony na sier

ść

?

- Nie, to mój ojciec był uczulony. A pies jest

mi zupełnie zb

ę

dny, to matka go przygarn

ę

ła. - Ciekawe, sk

ą

d si

ę

wzi

ą

ł...

- Nie mam poj

ę

cia.

Spojrzał w kierunku domu. Na parterze wszystkie okna były o

ś

wietlone. Czego

ś

takiego

si

ę

nie spodziewał. Nie zd

ąż

ył nawet tego skomentowa

ć

, gdy drzwi frontowe otworzyły si

ę

i

stan

ę

ła w nich matka, obok niej za

ś

czworono

ż

na przyczyna jego nocnych kłopotów.

- No, jeste

ś

wreszcie! Co robisz na ulicy noc

ą

i w pi

ż

amie? - Spojrzała na Mary. - A ty,

background image

czemu stoisz na chodniku w kocu?
Mary odwróciła si

ę

bez słowa i pobiegła do domu, zastanawiaj

ą

c si

ę

, czy kto

ś

nie skorzystał

z okazji,

ż

e zapomniała go zamkn

ąć

. Curt westchn

ą

ł ci

ęż

ko i ruszył do wej

ś

cia. Ciekaw był,

w jaki sposób wyja

ś

ni matce, co si

ę

wydarzyło. Pies za

ś

nie odrywał od niego oczu,

machaj

ą

c entuzjastycznie ogonem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nast

ę

pnego popołudnia Curt odczekał, a

ż

Mary odpocznie po powrocie z pracy, zostawił

matk

ę

w towarzystwie nieodł

ą

cznego psa i przeszedł na drug

ą

stron

ę

ulicy. Zadzwonił do

drzwi. Otworzyła mu od razu, ale wygl

ą

dała na zaniepokojon

ą

·

- Co

ś

nie tak? - spytał pospiesznie.

- Wejd

ź

, prosz

ę

. - Poprowadziła go do kuchni i podała fili

ż

ank

ę

kawy. - Wiem od Matildy,

ż

e lubisz czarn

ą

, bez cukru. Kiedy wróciłam nad ranem do domu, okazało si

ę

,

ż

e kto

ś

przetrz

ą

sn

ą

ł kuchni

ę

i zabrał bochenek chleba oraz w

ę

dlin

ę

·

- Nie zamkn

ę

ła

ś

drzwi na klucz? - Gdy posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie, uniósł r

ę

k

ę

w

pojednawczym ge

ś

cie.

- Nie chciałam znów mie

ć

do czynienia z policj

ą

, wi

ę

c tylko przeszukałam dom, starannie

zamkn

ę

łam drzwi i poło

ż

yłam

si

ę

spa

ć

. Kiedy przyszedłe

ś

, miałam wła

ś

nie rozejrze

ć

si

ę

po

ogrodzie.

- Pomog

ę

ci. W słu

ż

bach specjalnych współpracowałem z agentem, który pochodził z

plemienia Lakota. Nauczyłem

si

ę

od niego wielu po

ż

ytecznych rzeczy, na przykład

wyszukiwania i odczytywania

ś

ladów.

- Twoja matka wspominała,

ż

e macie troch

ę

india

ń

skiej krwi.

- T o prawda. Mój dziadek figurował w spisie Indian plemienia Czirokezów z Karoliny

Północnej. A twoja rodzina sk

ą

d pochodzi?

- Z Danii i Szkocji.
- T o by wyja

ś

niało blond włosy.

- Powiniene

ś

zobaczy

ć

mojego tat

ę

. - Roze

ś

miała si

ę

. - Metr osiemdziesi

ą

t pi

ęć

wzrostu,

blond włosy i niebieskie oczy. - U rwała na chwil

ę

, przypatruj

ą

c mu si

ę

z wahaniem. -

Kiedy zmarł twój ojciec?

- Dawno, miałem wtedy sze

ść

lat. Mama obudziła si

ę

pewnego ranka, a on martwy le

ż

obok niej. Niezbyt dobrze go pami

ę

tam.

- Na pewno nie było jej łatwo samej ci

ę

wychowa

ć

.

- Nie, ale doskonale dała sobie rad

ę

. - W jego głosie pobrzmiewała duma. - Pracowała

jako dziennikarka, wiedziała wszystko o wszystkich. Zawsze kr

ę

ciła si

ę

wokół niej masa

kuratorów, policjantów, s

ę

dziów, prokuratorów. Pewnie dlatego wybrałem taki zawód.

- Tak, jest niesamowita - przyznała Mary,

odstawiaj

ą

c na stół pust

ą

fili

ż

ank

ę

. - To jak, idziemy si

ę

przekona

ć

, ile naprawd

ę

jest w tobie

india

ń

skiej krwi?

Podniósł si

ę

z u

ś

miechem. Mary wcale nie kryła,

ż

e w

ą

tpi w jego tropicielskie talenty, za-

mierzał wi

ę

c jej udowodni

ć

, jak bardzo si

ę

myli. Gdy znale

ź

li si

ę

na tyłach domku, zatrzymał

si

ę

i w skupieniu ogarn

ą

ł wzrokiem najbli

ż

sz

ą

okoli

c

ę

.

Kilka

ś

cie

ż

ek prowadziło od

background image

kuchennych drzwi w gł

ą

b ogrodu.

Curt odtworzył w pami

ę

ci marihuanow

ą

afer

ę

, przypomniał sobie, któr

ę

dy chodził Jack i

on, gdzie była Mary, dok

ą

d musiała przej

ść

, by odło

ż

y

ć

wyrwane maki.

- Zauwa

ż

yłam nowe krzaki pomidorów - odezwała si

ę

, przerywaj

ą

c jego skupienie -

Bardzo dzi

ę

kuj

ę

.

- Nie ma za co - mrukn

ą

ł. - Nie ruszaj si

ę

, dobrze?

Wszedł w gł

ą

b ogrodu, co jaki

ś

czas przykl

ę

kaj

ą

c, by z bliska przyjrze

ć

si

ę

ziemi i ro

ś

linom.

Nagle zatrzymał si

ę

, potem skr

ę

cił w stron

ę

ulicy. - Kto

ś

t

ę

dy szedł! - zawołał. - Od szopy do

ulicy.
Doł

ą

czyła do niego i razem zacz

ę

li si

ę

przygl

ą

da

ć

ś

ladom na trawie wzdłu

ż

chodnika. Curt

kazał Mary przykucn

ąć

i wskazał co

ś

na ziemi. - Przecie

ż

to zwykła mrówka. - Spojrzała na

niego podejrzliwie. - Czy

ż

by

ś

rozumiał

mow

ę

owadów?

- Mów ciszej. Kiwaj od czasu do czasu głow

ą

, jakby

ś

si

ę

ze mn

ą

zgadzała. Zdaje si

ę

,

ż

e kto

ś

nas obserwuje.

Skin

ę

ła głow

ą

.

- Kto

ś

od kilku dni przebywa w twojej szopie

- oznajmił półgłosem. -

Ś

lady nie kłami

ą

, zreszt

ą

s

ą

tak wyra

ź

ne,

ż

e ka

ż

dy mógłby si

ę

zorientowa

ć

. - T o by tłumaczyło przeszukanie mojej

kuchni. Musimy zadzwoni

ć

na policj

ę

·

- Po co? Przecie

ż

jestem policjantem. W pewnym sensie.

- Owszem, ale to nie twój rejon.
- Od niedawna ju

ż

tak. Jak s

ą

dzisz, czemu

odwiedziłem nasze biuro okr

ę

gowe w Lanier? Po wakacjach zaczynam tam prac

ę

.

- Co za degradacja! Przeniesienie z Austin w Teksasie do takiej zapadłej dziury. Przyznaj

si

ę

, komu nadepn

ą

łe

ś

na odcisk?

- Nikomu - mrukn

ą

ł ura

ż

ony. - Musz

ę

si

ę

zobaczy

ć

z Jackiem. Lepiej chod

ź

ze mn

ą

·

Podejrzewał,

ż

e w szopie chowa si

ę

zbiegły

ś

wiadek koronny, który wprawdzie nie

stanowił specjalnego zagro

ż

enia, jednak Curt uznał,

ż

e na wszelki wypadek lepiej usun

ąć

Mary ze strefy zero.

- Nie mam czasu, musz

ę

si

ę

przygotowa

ć

do jutrzejszej rozprawy.

- Nie zamierzam ci

ę

tu zostawi

ć

samej, skoro w okolicy kr

ę

ci si

ę

zbieg - oznajmił tonem

nie znosz

ą

cym sprzeciwu. - Bez wzgl

ę

du na to, czy ci si

ę

to podoba, czy nie.

Nie wiedziała, czy wszcz

ąć

awantur

ę

i wy krzycze

ć

,

ż

e sama

ś

wietnie sobie poradzi, czy

mo

ż

e jednak przyzna

ć

,

ż

e zbiegły przest

ę

pca to jak na ni

ą

zbyt wiele.

- Mary, gdybym był na twoim miejscu, po prostu bym ust

ą

pił. Prawnicy wprawdzie wymie-

rzaj

ą

sprawiedliwo

ść

, ale słowem, nie broni

ą

.

- Poddaj

ę

si

ę

. Ale musz

ę

wróci

ć

do domu po teczk

ę

i komputer.

- W takim razie chod

ź

my razem.

- A nie lepiej byłoby najpierw przeszuka

ć

szop

ę

?

- Nie. Je

ś

li akurat tam jest, to tylko go wypłoszymy, bo nie mam jeszcze uprawnie

ń

,

ż

eby

go zatrzyma

ć

. Zreszt

ą

ś

lady wskazuj

ą

na to,

ż

e wyszedł. Sprowad

ź

my policj

ę

, niech oni

si

ę

tym zajm

ą

.

Mary szybko spakowała si

ę

i przebrała w eleganckie szare spodnie oraz biały dzianinowy

golf bez r

ę

kawów.

- A co, je

ś

li jednak ucieknie i nie wróci? - zaniepokoiła si

ę

. - Wyjdzie na to,

ż

e go wy-

płoszyli

ś

my i solidnie oberwiemy.

- Mam przeczucie,

ż

e nas obserwował. We

ź

mie nas za głupców, pod nasz

ą

nieobecno

ść

wróci i zatrze

ś

lady, odczeka, a

ż

policja przeszuka szop

ę

i znów si

ę

w niej zainstaluje, bo

poczuje si

ę

całkowicie bezpieczny.

- aby

ś

miał racj

ę

...

- abym - zgodził si

ę

z u

ś

miechem.

Ze zdumieniem odkryła,

ż

e na widok jego u

ś

miechu zrobiło jej si

ę

dziwnie przyjemnie.

- Ile masz lat? - zainteresował si

ę

.

- Dwadzie

ś

cia siedem. Byłe

ś

kiedy

ś

ż

onaty? - wyrwało jej si

ę

.

background image

- Nie, nie miałem na to czasu. A ty?
- Tak. Wyszłam za m

ąż

jako osiemnastolatka. Rodzice nie mogli przemówi

ć

mi do

rozs

ą

dku, wi

ę

c zgodzili si

ę

,

ż

eby nie straci

ć

ze mn

ą

kontaktu. Te

ż

miał osiemna

ś

cie lat,

ale jak na swój wiek był bardzo dojrzały, ja natomiast byłam rozpuszczon

ą

, upart

ą

nastolatk

ą

, która nie potrafiła zdoby

ć

si

ę

na

ż

aden kompromis. Nasze mał

ż

e

ń

stwo nie

trwało nawet pół roku, ale wci

ąż

si

ę

przyja

ź

nimy. O

ż

enił si

ę

ponownie, ma mił

ą

ż

on

ę

i

kochane dzieci.
- A czym si

ę

zajmuje? - zapytał, czuj

ą

c całkowicie nieuzasadniony przypływ zazdro

ś

ci.

- Jest trenerem piłki no

ż

nej w szkole

ś

redniej. - Nie cierpi

ę

piłki no

ż

nej.

- Ja te

ż

. To był jeden z naszych problemów, bo z kolei dla niego piłka to najwa

ż

niejsza

rzecz na

ś

wiecie.

- A lubisz jakie

ś

zimowe sporty?

- Ły

ż

wiarstwo i narty.

-

Ś

wietnie, bo dla mnie istniej

ą

tylko zimowe sporty.

U

ś

miechn

ę

ła si

ę

do niego. Na pocz

ą

tek dobre cho

ć

tyle.

Poinformowali Jacka o odkryciu, jakiego dokonali w ogrodzie Mary.

- Masz jaki

ś

pomysł, kto to mo

ż

e by

ć

? - spytał komendant.

- Hm, niech pomy

ś

l

ę

... Wiemy,

ż

e w okolicy ukrywa si

ę

zbiegły

ś

wiadek koronny. Jego

kuzyn mieszka dwa domy od Mary, a kto

ś

koczuje w jej szopie. Słowo daj

ę

, nie mam

poj

ę

cia, kto to mógłby by

ć

- zako

ń

czył kpi

ą

cym głosem.

Jack przewrócił oczyma.

- Musisz mu wybaczy

ć

, jest tylko agentem FBI. - Mary porozumiewawczo mrugn

ę

ła do

Jacka.

- Problem w tym,

ż

e nie chciałem go spłoszy

ć

, wi

ę

c nic nie zrobiłem. W

ą

tpi

ę

, czy jest

uzbrojony, ale skoro pochodzi z szemranego

ś

rodowiska, wolałem nie ryzykowa

ć

. Zreszt

ą

Mary była ze mn

ą

.. ·

- Bardzo słusznie, nie wolno nara

ż

a

ć

cywilów na niebezpiecze

ń

stwo.

- Nie jestem cywilem - stwierdziła z pretensj

ą

w głosie.

- Z mojego punktu widzenia jeste

ś

. A mo

ż

e chcesz troch

ę

popracowa

ć

na swoim laptopie?

- Jasne.
- Hej, Ben! - zawołał Jack w kierunku drzwi.
Policjant zajrzał do

ś

rodka. - Tak jest, szefie?

- Zabierz pann

ę

Ryan do gabinetu Dona i uprz

ą

tnij biurko,

ż

eby mogła pracowa

ć

.

- Tak jest. Prosz

ę

za mn

ą

, panno Ryan. Curt miał ochot

ę

zapyta

ć

, czy Ryan to Jej

nazwisko panie

ń

skie, czy po m

ęż

u, ale uznał,

ż

e lepiej b

ę

dzie poczeka

ć

na bardziej

sprzyjaj

ą

ce okoliczno

ś

ci.

_ Facet nazywa si

ę

Abe Hunt - zacz

ą

ł, gdy zostali sami. - Widziałem jego akta, ma na

koncie kilkana

ś

cie spraw ró

ż

nego kalibru. Mary jest naprawd

ę

odwa

ż

na, ale jak by co do

czego przyszło, nie dałaby sobie rady. Jest bardzo postawny, jak to zapa

ś

nik, kiedy

ś

brał

udział w profesjonalnych walkach. Musimy go jako

ś

wywabi

ć

z tej szopy.

- Jak ju

ż

to zrobimy, to dok

ą

d pójdzie? Chyba nie do kuzyna, a

ż

taki głupi nie jest,

prawda?

- Nie, zreszt

ą

kuzyn i tak ju

ż

si

ę

zmył z miasta. Hunt głupi nie jest, ale całkiem

zdesperowany. Nie chce,

ż

eby

ś

my go złapali, ale chyba jeszcze bardziej nie chciałby,

ż

eby

odnale

ź

li go dawni kumple. Zało

żę

si

ę

,

ż

e

b

ę

dzie

si

ę

z nami bawił w kotka i myszk

ę

·

- Jak chcesz,

mog

ę

wyst

ą

pi

ć

o posiłki z okolicznych hrabstw.

- To całkiem niezły pomysł. Mógłbym poprosi

ć

o agentów FBI, ale za bardzo by si

ę

rzucali w oczy. Ja przynajmniej mam oczywisty powód,

ż

eby tu by

ć

, wi

ę

c nie wzbudz

ę

podejrze

ń

, nawet je

ś

li

b

ę

d

ę

wi

ę

cej przebywał u Mary ni

ż

u matki.

- W takim razie

wezm

ę

ludzi i od razu pojad

ę

przeszuka

ć

szop

ę

. Hunt pomy

ś

li,

ż

e skoro

nic nie znale

ź

li

ś

my, damy sobie spokój, i poczuje si

ę

bezpiecznie.

-_ Te

ż

mi to przyszło do głowy. Dzi

ę

ki, Jack.

- Nie ma za co, wykonuj

ę

tylko swoje obowi

ą

zki. Ale co zrobisz, jak go złapiemy?

Przecie

ż

nie mo

ż

na go zmusi

ć

do składania zezna

ń

.

background image

- Zmusi

ć

nie, ale jak si

ę

ma perspektyw

ę

do

ż

ywocia za współudział w zabójstwie, nagle

nabiera si

ę

ochoty do gadania. Nie wiem, czy ci o tym wspominałem, ale drugi potencjalny

ś

wiadek został znaleziony w nurtach Chattahoochee z kulk

ą

w tyle głowy.

- Tak, to zmienia posta

ć

rzeczy.

- Dziwi

ę

si

ę

Huntowi,

ż

e tak ucieka przed nami. Je

ś

li mafia dopadnie go pierwsza, b

ę

dzie

ju

ż

po nim. - Prawie mi go szkoda.

- Mnie te

ż

... prawie - za

ś

miał

si

ę

Curt.

- Postaram si

ę

obróci

ć

jak najszybciej. W ekspresie znajdziecie kaw

ę

, pocz

ę

stujcie si

ę

.

- Dzi

ę

ki, Mary napoiła mnie ju

ż

kofein

ą

.

- No, no, bratamy si

ę

z nieprzyjacielem? - Jack obrzucił go badawczym spojrzeniem.

- Czego by nie powiedzie

ć

, to całkiem ładny nieprzyjaciel.

- Co prawda, to prawda. Do zobaczenia.

Curt zaj

ą

ł miejsce po drugiej stronie biurka i przygl

ą

dał si

ę

Mary przy pracy. Po paru

minutach zerkn

ę

ła na niego znad laptopa.

- Jaki

ś

ty cichy - zauwa

ż

yła cierpko.

- Nie chc

ę

przeszkadza

ć

.

- Przegl

ą

dam notatki, musz

ę

je posegregowa

ć

na jutrzejsz

ą

rozpraw

ę

.

- Jakie stawiasz zarzuty?
- Facet przeszmuglował spory snopek marihuany mi

ę

dzy snopkami zwykłego siana. Miał

siatk

ę

dilerów w kilku szkołach

ś

rednich.

- Dzieciaki z liceum handluj

ą

narkotykami, strzelaj

ą

do swych rówie

ś

ników ... Na jakim

ś

wiecie my

ż

yjemy?!

- Dzieciaki zbyt du

ż

o czasu sp

ę

dzaj

ą

bez nadzoru, nie maj

ą

kontaktu z rodzicami, za mało

sportu, za du

ż

o gier komputerowych, gdzie zabija si

ę

bez opami

ę

tania. I tak dalej, i· tak

dalej. Przyczyny znaj

ą

wszyscy, tylko nikt nie ma na to recepty.

- Recepta jest prosta. - Wzruszył ramionami.

- Wiedzie

ć

, co twoje dziecko robi w ka

ż

dej

minucie doby. By

ć

w domu, gdy wraca ze szkoły. Zna

ć

jego kolegów i przyjaciół.

- Doprawdy? - prychn

ę

ła. - Ile dzieci wychowałe

ś

?

- To recepta mojej matki. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- Jak wida

ć

, skuteczna.

- Nie do ko

ń

ca. Miałem swoje sposoby, by wymkn

ąć

si

ę

spod jej kontroli. Zawsze spała

kamiennym snem, wi

ę

c zwiewałem przez okno, a ona o niczym nie wiedziała. A

ż

do

chwili, gdy zostałem aresztowany. Nie zrobiłem nic złego, tylko byłem w nieodpowiednim
momencie w złym towarzystwie. Z dzieciakami, które

ć

pały. Ale samo aresztowanie to nic

w porównaniu z tym strasznym rozczarowaniem, które zobaczyłem w oczach matki, gdy
przyszła mnie odebra

ć

za kaucj

ą

. Bole

ś

nie j

ą

zawiodłem. Był to dla mnie taki szok,

ż

e od

tamtego czasu staram si

ę

by

ć

czysty jak łza - dodał niby

ż

artobliwie.

- Có

ż

, twoja matka jest m

ą

dra i miła, ale gdyby

ś

miał szczególne skłonno

ś

ci do łamania

prawa, nawet ona nie powstrzymałaby ci

ę

przed degrengolad

ą

. Co do mnie, to raz zostałam

zatrzymana za przekroczenie pr

ę

dko

ś

ci.

- Zgroza, prawdziwa zgroza. - Za

ś

miał si

ę

.

- Ojciec dał mi szlaban na dwa miesi

ą

ce,

omin

ą

ł mnie bal maturalny i randka, o której marzyłam od paru miesi

ę

cy. Ale i tak, jak widz

ę

przed sob

ą

pust

ą

szos

ę

, kusi mnie, by ostro przycisn

ąć

pedał gazu.

- Dot

ą

d nie wspomniała

ś

o matce - zauwa

ż

z wahaniem.

- Nie mam z ni

ą

kontaktu. - Zesztywniała.

- Dlaczego?
- Rzuciła tat

ę

dla instruktora aerobiku. W dodatku kompletnego czubka, który nie jadł nor-

malnego jedzenia i sp

ę

dzał ka

ż

d

ą

woln

ą

chwil

ę

na

ć

wiczeniach ciała. Szybko

doprowadził j

ą

do szału, bo po dwóch miesi

ą

cach próbowała wróci

ć

do taty, ale nie

wpu

ś

cił jej do domu. Zreszt

ą

uwa

ż

am,

ż

e bardzo słusznie. Przeprowadziła si

ę

do

background image

Kalifornii, z tego, co wiem, obecnie mieszka z nauczycielem walk wschodnich.
- Przykro mi.
- Nigdy nie byłam z ni

ą

blisko. To tata zabierał mnie na przyj

ę

cia, szkolne bale i inne

imprezy. Ona nigdy nie miała dla mnie czasu, pochłaniały j

ą

wa

ż

niejsze sprawy, takie jak

bryd

ż

, gimnastyka czy podró

ż

e.

- Nie pracowała?
- Nie musiała, rodzice zostawili jej niezły maj

ą

tek. Z kolei tat

ę

nigdy nie interesowały jej

pieni

ą

dze, zawsze ci

ęż

ko pracował, bez wzgl

ę

du na wysoko

ść

wynagrodzenia - dodała z

nieskrywan

ą

dum

ą

·

- Jeste

ś

do niego podobna?

- Z rysów twarzy, koloru włosów, ale wzrostu mi nie przekazał.
- Sko

ń

czył studia?

- Tak, siedem lat temu. Byłam z niego naprawd

ę

dumna.

- Nie w

ą

tpi

ę

. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

·

- Matka nawet nie ma matury. Nie czuła takiej potrzeby,

ż

adnych ambicji. - W jej głosie

słycha

ć

było cie

ń

pogardy.

- Niektórzy ludzie po prostu nie czuj

ą

potrzeby, by zdobywa

ć

wiedz

ę

.

- Ale ty czułe

ś

.

- Owszem, pewnie te

ż

dzi

ę

ki temu,

ż

e moja matka ci

ęż

ko pracowała na moj

ą

edukacj

ę

i

normalny, zasobny dom, do którego bez wstydu mogłem zaprasza

ć

kolegów. Kiedy

poszedłem na studia, nadal mnie wspierała, cho

ć

sam zarabiałem na czesne. Dzi

ę

ki

temu nigdy nie zawaliłem

ż

adnego przedmiotu, bo o pieni

ą

dze na poprawk

ę

nie byłoby

łatwo.
- U mnie było podobnie. Tata oczywi

ś

cie mi pomagał, ale wi

ę

kszo

ść

wydatków

pokrywałam ze stypendium i z pensji kierownika nocnej zmiany w barze z hamburgerami.

- Ci

ęż

ko pracowała

ś

.

- Owszem, ale mimo to udało mi

si

ę

uko

ń

czy

ć

studia z siódm

ą

lokat

ą

. Tata p

ę

kał z dumy,

matka nawet nie pofatygowała si

ę

na uroczyste rozdanie dyplomów.

- A w ogóle j

ą

zaprosiła

ś

?

- Szczerze mówi

ą

c, nie. - Odwróciła wzrok.

- Wiedziałam,

ż

e i tak nie przyjdzie.

- A twój były?

- A

ż

tak bliskich kontaktów nie mamy. Zreszt

ą

nie s

ą

dz

ę

,

ż

eby to si

ę

podobało jego

ż

onie,

cho

ć

jest naprawd

ę

bardzo miła.

- Szcz

ęś

ciarz z niego.

- Hej, ja te

ż

jestem miła. Potrafi

ę

gotowa

ć

, troch

ę

te

ż

szyj

ę

.

- Czy

ż

by

ś

ogłaszała przetarg?

- Całkiem nie

ź

le wygl

ą

dasz bez koszuli.

-

Ś

miało spojrzała mu w oczy. - I nie jeste

ś

taki sztywny i nieprzyst

ę

pny, jak mi si

ę

na

pocz

ą

tku zdawało. My

ś

l

ę

,

ż

e b

ę

d

ą

z ciebie jeszcze ludzie.

- W jakim sensie?

- Tego jeszcze nie wiem. - Pochyliła si

ę

nad laptopem.

Agent FBI Curtis Russell skrzy

ż

ował r

ę

ce na piersi. Poczuł si

ę

zagro

ż

ony, ale, ku

swemu zdumieniu, całkiem mu si

ę

to spodobało.

Jack wrócił po godzinie. Mina, z jak

ą

stan

ą

ł w drzwiach gabinetu, nie napawała zbytnim

optymizmem.

- W szopie nie ma

ż

adnych

ś

ladów, by ktokolwiek tam przebywał. Jeste

ś

pewien,

ż

e kto

ś

tam faktycznie si

ę

ukrywał?

Curt skin

ą

ł z przekonaniem głow

ą

.

- Moi ludzie przeczesali ka

ż

dy centymetr kwadratowy, ale niczego nie znale

ź

li. Nie

mog

ę

w

tej sytuacji zało

ż

y

ć

całodobowej obserwacji. - Rozło

ż

ył bezradnie r

ę

ce.

- Jasne,

ż

e nie. T rudno, wyci

ą

gn

ę

z szafy mój

background image

komandoski kombinezon i przesiedz

ę

cał

ą

noc w lesie, mo

ż

e co

ś

wypatrz

ę

.

- Zastanów si

ę

, czy jednak si

ę

nie pomyliłe

ś

.

- Nie tym "razem.
Przyzwyczaił si

ę

ju

ż

,

ż

e

cz

ę

sto

kwestionowano jego opinie. Był tym zm

ę

czony, ale nie

protestował, gdy

ż

wiedział,

ż

e niczego w ten sposób nie osi

ą

gnie. Wystarczyło popełni

ć

jeden drobny bł

ą

d, a konsekwencje ci

ą

gn

ę

ły si

ę

latami, je

ś

li nie do samego grobu.

- OK, Russell - westchn

ą

ł z rezygnacj

ą

Jack. - Zrobi

ę

, co zechcesz, skoro tak twardo

obstajesz przy swoim.
- B

ę

d

ę

miał komórk

ę

, jak tylko zadzwoni

ę

, przyje

ż

d

ż

aj natychmiast. O nic wi

ę

cej nie

prosz

ę

. No, mo

ż

e jeszcze poza tym,

ż

eby twoi chłopcy nie skuli mnie w kajdanki, gdyby

który

ś

z s

ą

siadów mnie zobaczył i wpadł w panik

ę

.

- Masz to jak w banku - roze

ś

miał si

ę

Jack.

Nie padało wprawdzie ju

ż

od jakiego

ś

czasu, ale mimo to w lesie było wilgotno, wi

ę

c le

ż

enie

na posłaniu z li

ś

ci nie nale

ż

ało do przyjemno

ś

ci. Noc była zaskakuj

ą

co cicha i spokojna,

słycha

ć

było tylko cykanie

ś

wierszczy, nawet Rudy nie szczekał ani nie wył. Co ciekawe, od

poprzedniego wieczoru był dziwnie cichy.

Po powrocie nad ranem z posterunku Curt błagał matk

ę

, by zadzwoniła do schroniska i

dowiedziała si

ę

, dok

ą

d mo

ż

na przekaza

ć

psa, ale była ju

ż

do niego tak przywi

ą

zana,

ż

e

nawet nie chciała o tym słysze

ć

. Co wi

ę

cej, ostentacyjnie wybrała si

ę

do sklepu

zoologicznego i kupiła bestii du

ż

y worek najdro

ż

szej karmy. Widz

ą

c,

ż

e sytuacja staje si

ę

z

ka

ż

d

ą

minut

ą

coraz bardziej beznadziejna, Curt obdzwonił wszystkie okoliczne gabinety

weterynaryjne, ale, jak si

ę

okazało, nikt nie zgłosił zagini

ę

cia rudego setera. By

ć

mo

ż

e

poprzedni wła

ś

ciciel tak si

ę

ucieszył,

ż

e wreszcie mo

ż

e odespa

ć

bezsenne noce, i

ż

nie

wychodził z łó

ż

ka i nie zawracał sobie głowy poszukiwaniami rudego potwora.

Gdy przyszedł wieczór, Curt wstał z kanapy, na której od paru godzin walczył z włochatym

rywalem o godziw

ą

przestrze

ń

do odpoczynku. Przebrał

si

ę

w czarny kombinezon, pomazał

I

warz i wyszedł z domu tylnymi drzwiami, by okr

ęż

n

ą

drog

ą

dotrze

ć

do lasku za domem

Mary.

Obserwacja szopy przyniosła mu jak dot

ą

d rozczarowanie, poniewa

ż

budynek wci

ąż

pozo-

stawał pusty. Był przekonany,

ż

e kto

ś

si

ę

tam wcze

ś

niej krył, ale nie potrafił tego udowodni

ć

,

zwłaszcza po wizycie patrolu policyjnego. Wresz

cie

zacz

ę

ły go ogarnia

ć

w

ą

tpliwo

ś

ci. Mo

ż

e

to wcale nie był Abe Hunt? Czy człowiek urodzony

I

wychowany w Miami, nie znaj

ą

cy zasad

przetrwania w polowych warunkach, był w stanie odnale

źć

i zatrze

ć

własne

ś

lady?

Było co

ś

jeszcze, co go nurtowało. Kuzyn Hunta, który mieszkał przy tej samej ulicy, spa-

kował

ż

on

ę

, dzieci oraz niezb

ę

dne manatki i wyjechał z miasta. Curt specjalnie min

ą

ł po

drodze jego dom,

ż

eby upewni

ć

si

ę

, czy nie został on opuszczony tylko po to, by Abe mógł

si

ę

w nim ukry

ć

. Nie znalazł nic, co mogłoby wskazywa

ć

,

ż

e ktokolwiek kr

ę

cił si

ę

wokół

budynku w czasie nieobecno

ś

ci gospodarzy.

Nie działo si

ę

absolutnie nic. Rudy przybł

ę

da spał jak zabity, nikt nie zbli

ż

ał si

ę

do szopy,

nikt nie przeszedł nawet ulic

ą

. Curt westchn

ą

ł gł

ę

boko i oparł si

ę

plecami o drzewo,

wpatruj

ą

c

si

ę

w ciemno

ść

.

ROZDZIAŁ CZWARTY

background image

Około ósmej rano Curt wszedł zm

ę

czonym krokiem przez tylne drzwi. Powitał go zapach

ś

wie

ż

o usma

ż

onych nale

ś

ników oraz radosne szczekni

ę

cie Rudego.

- Czy

ż

on nie jest słodki? - rozpromieniła si

ę

matka, która podrzucała wła

ś

nie na patelni

kolejny nale

ś

nik. - Chod

ź

, skarbie, zjedz co

ś

. Musisz by

ć

ś

miertelnie zm

ę

czony.

- Jestem zm

ę

czony, a w dodatku cały wysiłek na nic - oznajmił zniech

ę

conym głosem,

chusteczk

ą

ś

cieraj

ą

c z twarzy farb

ę

kamufla

ż

ow

ą

. - Nic si

ę

nie działo, absolutnie nic.

- Domy

ś

lam si

ę

, bo Rudy nawet nie pisn

ą

ł.

- My

ś

lisz,

ż

e to ma jaki

ś

zwi

ą

zek?

- Chyba tak, skoro poprzedniej nocy wył jak op

ę

tany, a mówisz,

ż

e kto

ś

ukradł Mary

jedzenie z kuchni. Nawet zdołał mnie obudzi

ć

, gdy policja odwoziła was na posterunek.

- Do tej pory nie wiem, jak mu si

ę

to udało.

- Hałasował pod oknem mojej sypialni.
- Wła

ś

nie, to dziwne,

ż

e wył akurat tam, prawda?

- Umyj r

ę

ce, prosz

ę

.

Podszedł do zlewozmywaka, zastanawiaj

ą

c si

ę

przy tym na głos:

-_ Pod twoj

ą

sypialni

ą

znajduje si

ę

piwnica. Mo

ż

e nasz zbieg próbował si

ę

tam ukry

ć

,

podczas gdy my szukali

ś

my go gdzie indziej.

- Có

ż

, nie zamykam wej

ś

cia do piwnicy.

- Dzisiaj kupi

ę

porz

ą

dn

ą

kłódk

ę

. - Usiadł przy stole. - Je

ś

li nawet próbował si

ę

tu

schowa

ć

, wi

ę

cej nie b

ę

dzie miał ku temu okazji.

- Nie wydaje ci si

ę

dziwne,

ż

e uciekinier chciałby si

ę

ukry

ć

pod bokiem agenta FBI?

- Owszem, zwłaszcza

ż

e jego kuzyn mieszka dwa domy dalej. - Nało

ż

ył sobie solidn

ą

porcj

ę

nale

ś

ników.

Po

ś

niadaniu przejechał si

ę

do sklepu z artykułami metalowymi, a nast

ę

pnie udał si

ę

do

okr

ę

gowego biura FBI w Lanier, by porozmawia

ć

z agentem Vicksem.

-_ Mam pewien pomysł - oznajmił ju

ż

od progu przeło

ż

onemu.

- A mianowicie?

- Nie chciałbym zdradza

ć

szczegółów, póki nie b

ę

d

ę

miał absolutnej pewno

ś

ci. - Usiadł

wygodnie na wskazanym krze

ś

le. - Czy mógłby

ś

oddelegowa

ć

dwóch ludzi do całodobowej

obserwacji pewnego obiektu?

Odpowied

ź

, jak

ą

otrzymał, była tak gło

ś

na,

ż

e a

ż

sekretarka zajrzała przez uchylone

drzwi, by sprawdzi

ć

, z jakiego powodu jej szef wprost p

ę

ka ze

ś

miechu.

- Nie ma sprawy - obruszył

si

ę

Curt. - Poprosz

ę

miejscow

ą

policj

ę

albo szeryfa. Oczywi

ś

-

cie je

ś

li złapiemy tego, kogo zamierzam złapa

ć

, cała zasługa przypadnie im, ale trudno ...

- Russell, tobie zawsze

si

ę

wydaje,

ż

e wiesz, o co chodzi, a potem wychodzi na to,

ż

e nie

miałe

ś

bladego poj

ę

cia. Obsesyjnie uganiałe

ś

si

ę

za t

ą

blondynk

ą

w San Antonio, kiedy

odwo

ż

ono do aresztu

ż

on

ę

gubernatora z zarzutem morderstwa ~ przypomniał nie bez

satysfakcji.

- Była wa

ż

nym

ś

wiadkiem. Wytropiłem j

ą

w ko

ń

cu, a nawet doprowadziłem do jej eks-

tradycji z Ameryki Południowej,

ż

eby mogła zeznawa

ć

.

- Tak, to prawda. Zgoda, zobacz

ę

, co

si

ę

da zrobi

ć

. W razie czego gdzie mam wysła

ć

ludzi?
- Do mojej piwnicy.

- Co?!

To ju

ż

nie mo

ż

esz sam posprz

ą

ta

ć

?

- To zagospodarowana piwnica - oznajmił ura

ż

onym tonem. - Mamy nawet stół do bilarda,

mog

ą

sobie zagra

ć

, je

ś

li lubi

ą

.

- W takim razie by

ć

mo

ż

e sam

si

ę

zgłosz

ę

na ochotnika. Bardzo lubi

ę

gra

ć

w bilard.

Odezw

ę

si

ę

,

jak co

ś

b

ę

d

ę

wiedział, ale mo

ż

e mi to zaj

ąć

par

ę

dni.

- Trudno, mam nadziej

ę

,

ż

e do tego czasu nikt nie przepłoszy Hunta.

ż

, o to ju

ż

mo

ż

esz

si

ę

sam zatroszczy

ć

, za to ci w ko

ń

cu płacimy.

Wychodził na ulic

ę

, gdy dogoniła go Mary Ryan. Ubrana była w szary kostium składaj

ą

cy

background image

si

ę

z

ż

akietu i spodni, do tego biała bluzka, przez co wygl

ą

dała bardzo powa

ż

nie i

profesjonalnie.

- Słycha

ć

co

ś

nowego?

- Tak, dowiedziałem

si

ę

wła

ś

nie,

ż

e mój przeło

ż

ony lubi gra

ć

w bilard.

- Mój równie

ż

. - Zachichotała.

- Niestety, zorganizowanie całodobowej obserwacji mo

ż

e zaj

ąć

nawet kilka dni, a mam

powa

ż

ne podejrzenia,

ż

e do tej pory nasz zbieg dawno

si

ę

ulotni. Jak

si

ę

okazało, kiedy

policja odwoziła nas na posterunek, pies wył pod oknem sypialni mojej matki, a tak

si

ę

składa,

ż

e znajduj

ą

si

ę

tam te

ż

drzwi do piwnicy.

- My

ś

lisz,

ż

e tam

si

ę

schował?

- Pewnie tak. Nie było wprawdzie oczywistych

ś

ladów, ale zauwa

ż

yłem,

ż

e kilka ksi

ąż

ek

na półkach zmieniło kolejno

ść

. Poza tym kule bilardowe były uło

ż

one na stole, a ja je

zawsze zostawiam w łuzach.
- Dziwnie

si

ę

zachowuje jak na kogo

ś

, kto

si

ę

ukrywa.

- Wła

ś

nie. - Pokiwał głow

ą

w zamy

ś

leniu.

- A je

ś

li wcale

si

ę

przed nami nie chowa?

Jemu te

ż

od jakiego

ś

czasu chodziło to po głowie.

- Otó

ż

to. Mo

ż

e wr

ę

cz przeciwnie, chce kontaktu, ale nie wie, jak to zrobi

ć

, by nie wy

ś

ledziła

go mafia. Z tego, co wiem, szuka go pewien snajper o nazwisku Daniels.

- No to super... Na pewno b

ę

d

ę

spa

ć

spokojnie ze

ś

wiadomo

ś

ci

ą

,

ż

e w twojej piwnicy albo

mojej szopie czai si

ę

strzelec wyborowy.

- Je

ś

li

ci

ę

to pocieszy, te

ż

nie jestem tym zachwycony. Nie zapomnij,

ż

e moja matka rów-

nie

ż

jest na linii ognia.

- Przynajmniej masz psa.
- Kolejny nie pasuj

ą

cy element układanki. Sk

ą

d si

ę

wzi

ą

ł? Czemu przypl

ą

tał si

ę

akurat do

mojej matki? Do kogo tak naprawd

ę

nale

ż

y?

- Mo

ż

e przylgn

ą

ł do Matildy, bo po prostu lubi zwierz

ę

ta?

- Mo

ż

e, ale przyznasz,

ż

e zjawił si

ę

w dziwnym momencie.

- To prawda. Id

ę

na lunch, masz ochot

ę

na sałatk

ę

?

- Czemu nie. Podejrzewam,

ż

e zanim dotr

ę

do domu, moja zupa b

ę

dzie ju

ż

w

ż

ą

dku

tego rudego przybł

ę

dy.

- Twoja mama jest zupełnie niesamowita. - Za

ś

miała si

ę

.

- Oj tak. Kiedy byłem dzieckiem, nigdy nie wiedziałem, sk

ą

d tym razem zadzwoni, by

oznajmi

ć

,

ż

e znów si

ę

spó

ź

ni. Raz było to zza kordonu radiowozów, bo czekała, a

ż

zdejm

ą

z dachu jakiego

ś

snajpera. Innym razem p

ę

dziła na miejsce wybuchu bomby,

podło

ż

onej w zwi

ą

zku z jak

ąś

afer

ą

narkotykow

ą

.

- Prowadziła bardzo ekscytuj

ą

cy tryb

ż

ycia.

Co skłoniło j

ą

do rezygnacji? - zainteresowała si

ę

Mary, gdy wchodzili do kafejki.

- Ja - przyznał ze wstydem. - Jako nastolatek zacz

ą

łem jej si

ę

dawa

ć

we znaki, wi

ę

c

zrezygnowała z dobrze płatnej pracy w dziale miejskim i zacz

ę

ła pisa

ć

felietony, aby w

ka

ż

dej chwili by

ć

do mojej dyspozycji. Jestem jej za to wdzi

ę

czny, my

ś

l

ę

,

ż

e wyratowała

mnie z nie lada kłopotów. Niestety, wydaje mi si

ę

,

ż

e mimo wszystko na pewnym etapie

ż

ycia chłopak potrzebuje ojca, cho

ć

by nie wiem jak dobr

ą

miał matk

ę

. Wiem,

ż

e to bardzo

niepoprawna politycznie opinia ...

- Ja nie wyobra

ż

am sobie

ż

ycia bez ojca ...

- Chciałbym kiedy

ś

go pozna

ć

- wyrwało mu si

ę

' niespodziewanie.

.

- Naprawd

ę

? - Jej oczy zal

ś

niły.

Była

ś

liczna, gdy si

ę

tak o

ż

ywiała. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

do niej, ona za

ś

zareagowała lekkim

rumie

ń

cem. Szybko odwróciła wzrok i zaj

ę

ła si

ę

nalewaniem wody do szklanki, nie była

jednak w stanie ukry

ć

delikatnego dr

ż

enia r

ą

k. Widok ten sprawił mu niesłychan

ą

przyjemno

ść

.

Gdy usadowili si

ę

przy stole, wrócili do tematu zbiega, pojadaj

ą

c przy tym frytki ze

wspólnego talerza.

background image

- Je

ś

li w okolicy kr

ę

ci si

ę

snajper, Hunt musi o tym wiedzie

ć

. W takim razie co on tu

jeszcze robi?
- Sam sobie zadaj

ę

to pytanie. Nie miałem odwagi powiedzie

ć

tego wszystkiego

przeło

ż

onemu. W czasie ostatniego

ś

ledztwa wpadłem w niezłe kłopoty i odk

ą

d przeszedłem

do FBI, koledzy nie pozwalaj

ą

mi o tym zapomnie

ć

.

- W naszym biurze si

ę

mówi,

ż

e kto

ś

ci pomógł w tym przej

ś

ciu.

- Marc Brannon. Współpracowałem z nim przez dwa lata w Teksasie. Szczerze mówi

ą

c,

jest spokrewniony z wiceprezydentem i prokuratorem generalnym Georgii.

- Miałe

ś

niezłe plecy.

- Có

ż

, gdybym si

ę

nie wkr

ę

cił do FBI, poszedłbym siedzie

ć

. Na szcz

ęś

cie kto

ś

wpadł na

pomysł,

ż

e ukarze mnie, zsyłaj

ą

c na północ Georgii, z dala od ekscytuj

ą

cych wydarze

ń

.

- Je

ś

li nasze podejrzenia si

ę

sprawdz

ą

, twoi przeło

ż

eni b

ę

d

ą

musieli zmieni

ć

zdanie. Czy

wspominałam ci, czym zajmuje si

ę

mój tata?

- Nie.
- Jest policjantem.
- A to dopiero! - Za

ś

miał si

ę

. - Czemu si

ę

do tej pory nie domy

ś

liłem?

- Odk

ą

d sko

ń

czył studia, pracuje w administracji, ale przez wiele lat był detektywem. Du

ż

o

si

ę

nauczyłam, obserwuj

ą

c go i słuchaj

ą

c.

- Słusznie, to najskuteczniejsza metoda.
- Co zamierzasz dalej?

-

Chcę

zało

ż

y

ć

podsłuch w piwnicy.

- Naprawd

ę

? To mo

ż

e zajmiesz si

ę

te

ż

moj

ą

szop

ą

?

- Jasne. Je

ś

li naprawd

ę

chcemy go złapa

ć

, niestety musimy liczy

ć

tylko na siebie, bo moi

przeło

ż

eni s

ą

sceptycznie nastawieni do całej sprawy, czy te

ż

raczej do mnie.

Si

ę

gn

ę

ła przez stół, by w pokrzepiaj

ą

cym ge

ś

cie poło

ż

y

ć

mu dło

ń

na r

ę

ku.

- Jeszcze im poka

ż

esz!

- Dzi

ę

ki. - Spu

ś

cił wzrok, aby nie da

ć

po sobie pokaza

ć

, jak ucieszyło go jej zaufanie.

- Czasem wystarczy, gdy kto

ś

w człowieka uwierzy. - U

ś

miechn

ę

ła si

ę

. - Zrobi

ę

, co w

mojej mocy,

ż

eby ci pomóc.

Zanim jednak dotarł z powrotem do domu, brak post

ę

pów w

ś

ledztwie pozbawił go

dobrego samopoczucia. Matka siedziała na kanapie z laptopem na kolanach, pies spał
smacznie, le

żą

c na

ś

rodku salonu łapami do góry. Curta przywitał leniwym uniesieniem

jednej powieki.

- Ale z ciebie stró

ż

- mrukn

ą

ł, siadaj

ą

c na fotelu.

- Gdzie byłe

ś

?

- Próbowałem przekona

ć

niektórych,

ż

e nie jestem idiot

ą

.

- Przecie

ż

to oczywiste,

ż

e nim nie jeste

ś

, kochanie.

Mog

ę

ci jako

ś

pomóc?

- Wła

ś

ciwie czemu nie? Masz przecie

ż

imponuj

ą

ce do

ś

wiadczenie w sprawach kryminal-

nych. Jak s

ą

dzisz, kto si

ę

ukrywa w szopie na tyłach domu Mary?

- Abe Hunt, twój

ś

wiadek koronny, który nie chce zeznawa

ć

. O tym wła

ś

nie próbujesz

przekona

ć

swoich szefów?

W milczeniu ponuro skin

ą

ł głow

ą

.

- Ich problem. - Wzruszyła ramionami. - Złap go, skarbie, a oni niech si

ę

martwi

ą

, jak

usprawiedliwi

ć

swoje niedopatrzenia.

- Jeste

ś

bardzo pewna siebie.

- Zawsze wpajałam ci,

ż

e powiniene

ś

wszystko wykonywa

ć

najlepiej, jak potrafisz. Jak

dot

ą

d si

ę

nie zawiodłam, wi

ę

c jestem spokojna. Czemu jeszcze tu siedzisz z zało

ż

onymi

r

ę

koma?

- Id

ę

ju

ż

, id

ę

- roze

ś

miał si

ę

, podnosz

ą

c z fotela. - B

ę

d

ę

w piwnicy. Zamierzam z drutu,

baterii i

ż

arówek wyczarowa

ć

system alarmowy. Jak to dobrze,

ż

e znam si

ę

troch

ę

na

elektronice.

- No widzisz, a tak nie chciałe

ś

i

ść

do tego technikum elektronicznego - przypomniała z

wyrzutem.

- I tak zrezygnowałem po pierwszej klasie.

background image

Rok wystarczył,

ż

eby si

ę

przekona

ć

,

ż

e naprawa odbiorników telewizyjnych nie jest moim

przeznaczeniem. Ale, chwali

ć

Boga, nauczyłem si

ę

, jak zakłada

ć

podsłuch. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

szelmowsko.

- Tak, to akurat mogłe

ś

sobie darowa

ć

. Naprawd

ę

, jaki trzeba mie

ć

tupet,

ż

eby zało

ż

y

ć

podsłuch w gabinecie szefa policji.

Wci

ąż

kr

ę

ciła głow

ą

z dezaprobat

ą

, gdy wyszedł na korytarz.

Nigdy nie przyznał si

ę

matce, i

ż

najwi

ę

cej nauczył si

ę

od pewnego starszego kolegi, praw-

dziwego pasjonata wszelkich urz

ą

dze

ń

słu

żą

cych do inwigilacji. W przeciwie

ń

stwie do

wi

ę

kszo

ś

ci kolegów, Curtis ju

ż

na tym wczesnym etapie miał gotowy pomysł na

ż

ycie.

Wymarzył sobie bowiem,

ż

e zostanie agentem federalnym.

Całe popołudnie pracował nad skonstruowaniem maty z odpowiedni

ą

ilo

ś

ci

ą

czujników,

reaguj

ą

cych na nacisk osoby wa

żą

cej minimum dwadzie

ś

cia kilogramów. Planował

zainstalowa

ć

urz

ą

dzenie dopiero po zmroku, aby nie budzi

ć

sensacji, cho

ć

zdawał sobie

spraw

ę

,

ż

e je

ś

li snajper lub Abe Hunt faktycznie ukrywa si

ę

w okolicy, niew

ą

tpliwie

obserwuje ka

ż

dy jego krok. Z drugiej strony obydwaj potrzebowali kiedy

ś

odpocz

ąć

, a je

ś

li

ś

wiadek przemieszczał si

ę

noc

ą

, jego prze

ś

ladowca musiał równie

ż

odsypia

ć

w ci

ą

gu dnia.

Oczywi

ś

cie je

ś

li jego podejrzenia miały cokolwiek wspólnego z rzeczywisto

ś

ci

ą

. Je

ś

li Abe

Hunt faktycznie ukrywał si

ę

z jakiego

ś

powodu w okolicy. Je

ś

li nie, Curt mógł spokojnie

pakowa

ć

manatki, bo po wszystkich dotychczasowych wpadkach nie mógł sobie pozwoli

ć

na

kolejn

ą

, cho

ć

by najmniejsz

ą

.

Przypomniał sobie słowa i wyraz twarzy Mary Ryan. Skoro ju

ż

dwie osoby okazały mu tak

wielkie zaufanie, nie mógł by

ć

a

ż

takim nieudacznikiem. Wystarczyło tylko udowodni

ć

to

reszcie

ś

wiata ...

Gdy pod wieczór Mary wróciła do domu, poszedł do niej na narad

ę

. Przeszli do kuchni, ale

zanim zacz

ę

li rozmow

ę

, nakazał jej gestem milczenie, sam za

ś

obszedł pomieszczenie z

wykonanym własnor

ę

cznie wykrywaczem urz

ą

dze

ń

podsłuchowych.

- To tak na wszelki wypadek - wyja

ś

nił, chowaj

ą

c pudełeczko do kieszeni. - Uwa

ż

aj, jak

b

ę

dziesz spacerowa

ć

w ogrodzie. Rozło

ż

yłem tam siatk

ę

wykrywaj

ą

c

ą

ruch i nacisk.

- Co zrobiłe

ś

?! - Uj

ę

ła si

ę

pod boki.

- Rozło

ż

yłem kable, poł

ą

czyłem nimi czujniki ruchu i nacisku, od ulicy do samej szopy.

- W moich pomidorach?!
- Nie w pomidorach. W chwastach. Tych z

ż

ółtymi kwiatkami.

- W moich nagietkach?! - Złapała si

ę

za głow

ę

. - Przecie

ż

to ekologiczne

ś

rodki

owadobójcze.
- Czy mogłaby

ś

mnie wreszcie dopu

ś

ci

ć

do głosu? Nie pora rozpacza

ć

nad kilkoma ro

ś

lin-

kami, skoro te urz

ą

dzenia mog

ą

ci ocali

ć

ż

ycie.

Nabrała gł

ę

boko powietrza w płuca. Nie mogła go wini

ć

za zniszczenie wszystkich

kwiatów, skoro

cz

ęść

podeptali policjanci, szukaj

ą

c

ś

ladów zbiega.

- OK - wycedziła przez zaci

ś

ni

ę

te z

ę

by.

- Jak ju

ż

b

ę

dzie po wszystkim, pojedziemy do sklepu ogrodniczego i kupimy ci dziesi

ęć

skrzynek sadzonek.
- Ale ja je wyhodowałam z nasion ...
- Tylko nie zaczynaj od nowa!
- Zdaje si

ę

,

ż

e nie masz bladego poj

ę

cia, czym jest ogród, prawda?

W nagłym porywie podszedł do niej, chwycił wpół i pocałował z w

ś

ciekło

ś

ci

ą

. Na pocz

ą

tku

troch

ę

si

ę

opierała, potem zamarła w bezruchu, a

ż

wreszcie wtuliła si

ę

w niego i zacz

ę

ła

odpowiada

ć

na pieszczoty. Najpierw jej dłonie spoczywały spokojnie na jego pasku, a potem

rozpocz

ę

ły w

ę

drówk

ę

w gór

ę

i w dół pleców.

Od dawna ju

ż

nie czuł si

ę

tak wspaniale, całuj

ą

c kobiet

ę

. Oszołomiony, uniósł lekko głow

ę

i

spojrzał na Mary.

- Bardzo dobrze ci to wychodzi - pochwaliła, spogl

ą

daj

ą

c na niego zamglonym wzrokiem.

- Dzi

ę

ki, tobie te

ż

.

Przez moment patrzyli sobie gł

ę

boko w oczy, próbuj

ą

c wyrazi

ć

to, na co nie znajdowali

słów.

- Dla ciebie ogród jest substytutem dzieci - stwierdził wreszcie. - Masz silnie rozwini

ę

ty

background image

instynkt opieku

ń

czy, ale

ż

e jeste

ś

zapracowana, piel

ę

gnujesz pomidory i sałat

ę

zamiast

potomstwa. - Znów j

ą

pocałował, tym razem nieco mniej gwałtownie. - Mogłaby

ś

spróbowa

ć

zaopiekowa

ć

si

ę

mn

ą

. Moja matka ma ju

ż

dosy

ć

brudnych skarpetek i mokrych r

ę

czników,

walaj

ą

cych si

ę

w łazience.

- My

ś

lisz,

ż

e mam ochot

ę

je ogl

ą

da

ć

w mojej?

- Czemu nie? Mamy podobne zawody, oboje jeste

ś

my miłymi lud

ź

mi. Mogliby

ś

my

wspólnie hodowa

ć

kapust

ę

, a mo

ż

e kiedy

ś

znajdziemy w niej co

ś

ciekawego ...

- Pomy

ś

l

ę

o tym - obiecała, rumieni

ą

c si

ę

.

-

Ś

wietnie. - Odsun

ą

ł j

ą

na odległo

ść

wyci

ą

gni

ę

tego ramienia. - Tymczasem zajmijmy si

ę

najpilniejszymi sprawami. Jak ju

ż

wiesz, okablowałem twoj

ą

szop

ę

, ogród i piwnic

ę

mojej

matki. Mysz si

ę

przeci

ś

nie, kot· te

ż

, ale ju

ż

wi

ę

kszy pies mo

ż

e uruchomi

ć

alarm. Mam prze.

czucie,

ż

e dzi

ś

kogo

ś

złapi

ę

, nawet gdyby miał to

by

ć

zwykły podgl

ą

dacz.

Jednak cho

ć

siedział w piwnicy do

ś

witu, ani jedno

ś

wiatełko na wy

ś

wietlaczu si

ę

nie

zapaliło. W okolicy nie działo si

ę

kompletnie nic, nawet pies spał jak zabity pod łó

ż

kiem

Matildy. Zniech

ę

cony i wyczerpany Curt rzucił si

ę

na łó

ż

ko i spał jak zabity a

ż

do wczesnych

godzin popołudniowych.

Gdy otworzył oczy, na r

ę

kawie miał mokr

ą

plam

ę

, której sprawca, kudłaty rudy

czworonóg, siedział na podłodze przy łó

ż

ku i tłukł ogonem w podłog

ę

.

- Fuj! - mrukn

ą

ł na widok za

ś

linionej koszulki. - Co ci si

ę

stało?

Zwierz

ę

wci

ąż

sapało i wygl

ą

dało, jak gdyby próbowało si

ę

u

ś

miechn

ąć

. Bezwiednie

wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

, by pogłaska

ć

go po łbie.

- Hej, wiesz co? Nie jeste

ś

taki najgorszy. O, a to co?

Na obro

ż

y wyczuł zgrubienie, którego do tej pory nie zauwa

ż

ył. Całkiem rozbudzony usiadł

na łó

ż

ku i rozpi

ą

ł sprz

ą

czk

ę

. Pomi

ę

dzy dwiema warstwami obro

ż

y, zabezpieczony czarn

ą

ta

ś

m

ą

klej

ą

c

ą

, tkwił niewielki plastikowy pojemnik.

- A niech to! - zawołał, wyjmuj

ą

c zwitek papieru.

- Curt, jedzenie gotowe! - poinformowała z kuchni matka. - Nie

ś

pisz ju

ż

?

- Nie

ś

pi

ę

!

Rozwin

ą

ł karteczk

ę

i przyjrzał jej si

ę

, p

ę

kaj

ą

c wr

ę

cz z ciekawo

ś

ci. Zapisano na niej szereg

liter i cyfr. Wygl

ą

dało to na jaki

ś

szyfr.

Wyskoczył czym pr

ę

dzej z łó

ż

ka, zapi

ą

ł psu obro

żę

i pospieszył do kuchni.

- Zobacz, co znalazłem - oznajmił podekscytowanym głosem, podaj

ą

c Matildzie kawałek

papIeru.

- To chyba jaki

ś

kod - stwierdziła po dłu

ż

szym namy

ś

le. - Sk

ą

d to masz?

- Z obro

ż

y twojego pupila. Zdaje si

ę

,

ż

e chodził z tym ju

ż

od kilku dni. - Zmarszczył brwi. -

A co, je

ś

li Hunt od kilku dni próbował si

ę

ze mn

ą

skontaktowa

ć

, przysłał tego rudego posła

ń

-

ca, a ja si

ę

niczego nie domy

ś

liłem?

- Mój drogi, nikomu nie przyszłoby do głowy szuka

ć

czegokolwiek na psie. Usi

ą

d

ź

, zjedz,

a potem si

ę

zastanowimy, co to mo

ż

e by

ć

. Działo si

ę

co

ś

podejrzanego w nocy?

- Nie, cisza jak makiem zasiał. - Powoli wypił łyk gor

ą

cej kawy. - Ani widu, ani słychu.

Wiem,

ż

e kto

ś

buszował w szopie Mary, jestem niemal pewny,

ż

e mieli

ś

my nieproszonego

go

ś

cia w piwnicy, ale wszyscy jakby si

ę

rozpłyn

ę

li, wliczaj

ą

c w to kuzyna Hunta.

- On akurat wrócił.
- Naprawd

ę

?!

- Tak, widziałam ich dzisiaj z okna. Wrócili cał

ą

rodzin

ą

.

- Mo

ż

e wywie

ź

li go niepostrze

ż

enie? To wyja

ś

niałoby, dlaczego od paru dni nic si

ę

nie

dzieje. - Rzeczywi

ś

cie. A jak my

ś

lisz, co ma znaczy

ć

ten szyfr?

- Nie mam poj

ę

cia. Na pewno nie jest to

ż

aden kod do schowka czy czego

ś

takiego.

- Współrz

ę

dne? - podsun

ę

ła.

- Nie, za długie.
- Przeczytaj mi to na głos.
- LPST23LBSDB129. Widzisz? Nie ma w tym

ż

adnej logiki.

- A czy w pojemniku było co

ś

jeszcze?

background image

- Kawałek br

ą

zowego papieru, w który okr

ę

cona była ta karteczka ... Czekaj, czekaj!

Podbiegł do psa, który wła

ś

nie chłeptał wod

ę

.

- Przepraszam

ci

ę

,

kolego - mrukn

ą

ł, zdejmuj

ą

c po raz kolejny obro

żę

. - Eureka! - zakrzyk-

n

ą

ł, gdy udało mu

si

ę

wyj

ąć

br

ą

zowy kartonik.

ROZDZIAŁ PI

Ą

TY

W kilku słowach obja

ś

nił matce wag

ę

swego znaleziska, błyskawicznie przebrał si

ę

i z

niedozwolon

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

pomkn

ą

ł do s

ą

du w Lanier. Na szcz

ęś

cie w chwili, gdy wkroczył na

sal

ę

rozpraw, ogłaszano wyrok, wi

ę

c nie musiał długo czeka

ć

.

- Potrzebuj

ę

ci

ę

. -

Złapał Mary za rami

ę

i poci

ą

gn

ą

ł na korytarz.

- Musz

ę

przekaza

ć

papiery wo

ź

nemu s

ą

dowemu! - zaprotestowała, gdy znale

ź

li

si

ę

na

zewn

ą

trz. - Zadzwo

ń

do asystentki i popro

ś

,

ż

eby

ci

ę

jako

ś

usprawiedliwiła. Mamy przełom w

sprawie.

Wepchn

ą

ł j

ą

do auta, wsiadł za kierownic

ę

, a ruszaj

ą

c z miejsca, podał Mary zwitek

br

ą

zowego papieru.

- To kwitek z przechowalni! - zawołała podekscytowana.
- Mam co

ś

jeszcze. - Pogrzebał w kieszeni i podał jej karteczk

ę

z ci

ą

giem cyfr i liter. - Czy

dałaby

ś

rad

ę

to odszyfrowa

ć

?

Sam juz wreszcie domy

ś

lił si

ę

, co to znaczy, ale chciał sprawdzi

ć

, czy jej my

ś

lenie pójdzie

tym samym tropem.

- Chyba tak. Czekaj, niech si

ę

zastanowi

ę

...

Na pewno chodzi o przechowalni

ę

w Lanier, st

ą

d literki LPS. LBSDB129 oznaczałoby numer

skrytki w banku miejskim. Jak s

ą

dzisz?

- Bystra dziewczyna!
- Ciekawe, co jest w tej skrytce.
- Nie mam

poj

ę

cia,

ale podejrzewam, ze mo

ż

e to by

ć

jaki

ś

dowód na to, ze jeden z byłych

kompanów Hunta popełnił morderstwo, aby uniemo

ż

liwi

ć

dalsze

ś

ledztwo.

Pop

ę

dzili do przechowalni i zgodnie z przewidywaniami odebrali tam klucz do skrzynki

depozyt owej. Pospiesznie udali si

ę

do banku, gdzie przedstawili dokumenty to

ż

samo

ś

ci, ale

mimo to musieli otwiera

ć

skrytk

ę

w obecno

ś

ci prezesa banku. Jednak gdy wło

ż

yli kluczyk do

skrytki, okazało si

ę

, i

ż

czeka ich przykra niespodzianka.

- Jak to mo

ż

liwe?! - wybuchn

ą

ł Curt. - Przecie

ż

mamy wła

ś

ciwy numer i wła

ś

ciwy klucz.

Dlaczego nie mo

ż

emy otworzy

ć

skrytki?

Prezes rozło

ż

ył bezradnie r

ę

ce, nie rozumiej

ą

c, co jest nie w porz

ą

dku. Tymczasem

młoda urz

ę

dniczka, stoj

ą

ca do tej pory za nim w milczeniu, odezwała si

ę

dr

żą

cym głosem.

- To nie moja wina ... Oni tez mieli odpowiednie dokumenty. Powiedzieli, ze s

ą

z

Prokuratury Generalnej. Wzi

ę

li skrzynk

ę

, przewiercili zamek i kazali wstawi

ć

nowy ...

Prezes poczerwieniał jak burak.
- Nic mi pani o tym nie wspomniała, panno Davis!
- Poinformowałam przeło

ż

onego. Pana wtedy akurat nie było. To si

ę

działo trzy dni temu.

Curt zacisn

ą

ł z

ę

by ze zło

ś

ci. Kto

ś

mu sprz

ą

tn

ą

ł sprzed nosa jedyny dowód na słuszno

ść

jego przypuszcze

ń

.

background image

- Mo

ż

emy jeszcze raz rozwierci

ć

zamek - zaoferował prezes, wyra

ź

nie poruszony.

- Dzi

ę

kuj

ę

, pró

ż

ny trud. To, co istotne, na pewno juz dawno znikn

ę

ło. Przechytrzyli nas.

Mimo wszystko dzi

ę

kuj

ę

za pomoc.

- A niech to diabli! - warkn

ą

ł, gdy wsiedli do auta, by wróci

ć

do s

ą

du. - Dlaczego wcze

ś

niej

nie obejrzałem tego psa ...
- Kto mógł przypuszcza

ć

, ze rudy przybł

ę

da b

ę

dzie miał wiadomo

ść

ukryt

ą

w obro

ż

y. Nie

jeste

ś

przecie

ż

jasnowidzem - pocieszała go Mary. - Nie do wiary.

Ś

wiadek znikn

ą

ł. Dowód

zbrodni skradziono. A ja znów mam kłopoty.

- Przynajmniej si

ę

starałe

ś

, a inni agenci? Jako

ś

nie było ich specjalnie wida

ć

.

- I co z tego? Straciłem dwie noce, a nic nie osi

ą

gn

ą

łem. No, poza zniszczeniem grz

ą

dki

nagietków. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

gorzko.

- Tym si

ę

akurat nie przejmuj, kilka si

ę

uchowało. Jak chcesz, mog

ę

ci

ę

zaprosi

ć

na dobr

ą

kolacj

ę

, a potem zagramy u ciebie w bilard.

- Naprawd

ę

? Lubisz bilard?

- Uwielbiam. Razem z kole

ż

ank

ą

z akademika były

ś

my postrachem naszych kolegów.

- Byłoby to miłe zako

ń

czenie paskudnego dnia. Dzi

ę

ki.

- Nie ma za co. Od czego w ko

ń

cu ma si

ę

przyjaciół?

Ostatecznie to pani Russell przygotowała kolacj

ę

dla całej trójki. Pojadaj

ą

c sałatk

ę

z

szynki oraz ziemniaków oraz zagryzaj

ą

c j

ą

chlebem domowego wypieku, dyskutowali na

temat systemu sprawiedliwo

ś

ci oraz dziwnej mody na lokalne całodobowe stacje radiowe o

profilu informacyjnym, do znudzenia powtarzaj

ą

ce te same wiadomo

ś

ci co pół godziny.

Po kolacji matka została na górze z psem, natomiast Curt i Mary zeszli do piwnicy na bilard.

- Nawet nie zapytałem, jak ci poszła sprawa - zreflektował si

ę

, ustawiaj

ą

c bile. - Wygrała

ś

?

- Nie t

ę

. Walczyłam jak lwica, ale ława przysi

ę

głych nie dała si

ę

przekona

ć

,

ż

e ten biedny

starszy człowiek upił s

ą

siada i ukradł mu pieni

ą

dze. Ale wygrałam t

ę

dotycz

ą

c

ą

handlu

narkotykami - pochwaliła si

ę

. - Có

ż

, raz na wozie, raz pod wozem, ju

ż

si

ę

do tego

przyzwyczaiłam.

Jako d

ż

entelmen pozwolił jej na wykonanie pierwszego zagrania, czego natychmiast po

ż

ało-

wał, bo w rezultacie samodzielnie oczy

ś

ciła stół. -

Ś

wietnie si

ę

bawiłam - stwierdziła po kilku-

nastu partiach. - Ale mam jutro spotkanie o dziewi

ą

tej, wi

ę

c ... Curt?

- Tak? - mrukn

ą

ł, ustawiaj

ą

c bile ponownie na

ś

rodku stołu.

- Co oznaczaj

ą

te wszystkie

ś

wiatełka? Odwrócił si

ę

, nie do ko

ń

ca

ś

wiadomy jej słów, i

dopiero gdy jego wzrok padł na migaj

ą

c

ą

jak choinka tablic

ę

, poł

ą

czon

ą

z systemem czujek

w ogrodzie Mary, zrozumiał, co si

ę

dzieje.

- Kto

ś

jest znów w twojej szopie! Niesamowite. Mamy go!

- Chcesz i

ść

tam sam? Nie czekaj

ą

c na policj

ę

? Bez słowa podszedł do wieszaka, na którym

czekała w kaburze automatyczna czterdziestka pi

ą

tka.

- Id

ź

na gór

ę

i zadzwo

ń

po Jacka. Niech si

ę

natychmiast skontaktuje z Hardym Vicksem.

Nie obchodzi mnie,

ż

e b

ę

dzie musiał wyj

ść

z ciepłego łó

ż

ka, potrzebuj

ę

wsparcia.

- Tata nauczył mnie strzela

ć

. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

lekko i pocałował j

ą

.

- Nie naraziłbym ci

ę

na takie ryzyko, gdybym nawet miał za to dosta

ć

wszystkie sztabki

złota z Rezerwy Federalnej.

- Tylko nie daj si

ę

postrzeli

ć

!

- Ani mi to w głowie. P

ę

d

ź

.

Szybko pobiegła na gór

ę

, on za

ś

ubrał si

ę

i wył

ą

czył

ś

wiatło. Kryj

ą

c si

ę

za krzakami,

rosn

ą

cymi wzdłu

ż

domu matki i s

ą

siada, przedostał si

ę

do drogi. Tam schował si

ę

za

ż

ywopłotem i odczekał, a

ż

hałas przeje

ż

d

ż

aj

ą

cej ci

ęż

arówki zagłuszy odgłos jego kroków na

chodniku. Przekradł si

ę

do

ś

ciany szopy, wyj

ą

ł pistolet, odbezpieczył i zacz

ą

ł nasłuchiwa

ć

.

Zdawało mu si

ę

,

ż

e kto

ś

z westchnieniem oparł si

ę

plecami o

ś

cian

ę

wewn

ą

trz budynku.

Serce zabiło mu mocniej. Zamkn

ą

ł oczy, by skoncentrowa

ć

si

ę

tylko na tym, co działo si

ę

wewn

ą

trz. Znów szelest, tym razem gło

ś

niejszy.

W najgorszym momencie przypomniało mu si

ę

, jak bardzo cierpiał, gdy został jedyny raz

background image

postrzelony w czasie akcji przeciwko dilerom narkotyków w Nowym Jorku. Przywołał

si

ę

do

porz

ą

dku i skupił my

ś

li na matce i Mary. Wzi

ą

ł dwa gł

ę

bokie oddechy. Z dala dobiegł go

hałas kolejnej ci

ęż

arówki. Albo teraz, albo nigdy. Zacisn

ą

ł usta. Gdy odgłos silnika stał si

ę

gło

ś

ny, skorzystał z okazji i sforsował drzwi szopy.

W

ś

rodku znajdował si

ę

wysoki, mocno zbudowany m

ęż

czyzna o faluj

ą

cych czarnych

włosach, który natychmiast podniósł r

ę

ce.

- Nie strzelaj! - zawołał z przera

ż

eniem. Curt wci

ąż

miał pistolet wycelowany w jego

brzuch.

- Jestem agentem specjalnym FBI. Kim jeste

ś

?

- Abe. Abe Hunt. Czy mo

ż

esz odło

ż

y

ć

pistolet?

- Ty głupcze! Co ty tu robisz? Przecie

ż

mogłem ci

ę

zastrzeli

ć

.

- Uciekam przed Danielsem. Człowieku, gdzie

ś

ty był tyle czasu? Nie dostałe

ś

mojej

wiadomo

ś

ci? Posłałem psa ...

- A ty gdzie byłe

ś

? - przerwał mu Curt. - Tu na pewno nie. Ten przekl

ę

ty pies ani pisn

ą

ł od

paru dni. A

ż

do teraz - dodał, słysz

ą

c gło

ś

ne wycie.

- O Bo

ż

e! To on! Daniels! Redbone wyczuwa go na odległo

ść

.

W to był w stanie uwierzy

ć

, widział bowiem psy, które potrafiły tropi

ć

ludzi jad

ą

cych

samochodem.
- Padnij! - krzykn

ą

ł i pchn

ą

ł Hunta na ziemi

ę

. Ten chciał co

ś

powiedzie

ć

, ale zamkn

ą

ł usta,

pouczony silnym kuksa

ń

cem. Oczy powoli przywykały do ciemno

ś

ci. Curt, który umiał

doskonale strzela

ć

i mógłby si

ę

równa

ć

z niejednym snajperem, wiedział,

ż

e je

ś

li uda mu si

ę

w por

ę

dojrze

ć

Danielsa, ma du

ż

e szanse, by go wyeliminowa

ć

. Pod warunkiem,

ż

e tamten

nie wpadnie na genialnie prosty pomysł podpalenia szopy, która spłon

ę

łaby jak snop

suchego siana, nie daj

ą

c im czasu na ucieczk

ę

.

Curt wsłuchiwał si

ę

w odgłosy dobiegaj

ą

ce z ogrodu. Jak na zło

ść

w oddali znów rozległ

si

ę

hałas ci

ęż

arówki, maskuj

ą

cy wszystkie inne d

ź

wi

ę

ki.

Cho

ć

Daniels sprytnie wydobył dowód zbrodni z pozornie bezpiecznej kryjówki, nie

oznaczało to ko

ń

ca po

ś

cigu za Huntem, który wci

ąż

stanowił najwi

ę

ksze zagro

ż

enie dla

mafii. Dlatego mo

ż

na było zało

ż

y

ć

, i

ż

snajper uczyni wszystko, co w jego mocy, aby uciszy

ć

niewygodnego

ś

wiadka, Curt zatem musiał zrobi

ć

jeszcze wi

ę

cej, by go ochroni

ć

. Le

ż

wi

ę

c

w ciemno

ś

ci, wsłuchuj

ą

c si

ę

w cisz

ę

, przerywan

ą

wyciem psa. Ka

ż

da komórka jego ciała

działała na najwy

ż

szych obrotach, wszystkie zmysły wyt

ęż

ał do granic mo

ż

liwo

ś

ci.

Gdy wreszcie nast

ą

pił atak, nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony, a zapowiedziało go

jedynie ciche skrzypni

ę

cie. Na szcz

ęś

cie wystarczyło, by Curt błyskawicznie odwrócił si

ę

na

plecy i wystrzelił w gór

ę

, w kierunku dachu.

- Ty idioto, gdzie strzelasz ... - krzykn

ą

ł Hunt.

- Uwa

ż

aj!

Curt w por

ę

si

ę

zorientował i od turlał na bok.

Ciemna posta

ć

na dachu, ledwie widoczna przez szpary mi

ę

dzy deskami, wystrzeliła cał

ą

seri

ę

z automatycznej broni maszynowej. Curt poczuł piek

ą

cy ból w ramieniu, ale nie

przestawał strzela

ć

. Chwil

ę

ź

niej rozległ si

ę

gło

ś

ny j

ę

k, posta

ć

zgi

ę

ła si

ę

wpół, przewróciła

na dach i wpadła do

ś

rodka. Niemal jednocze

ś

nie rozległy si

ę

syreny policyjne.

-

ś

yjesz? - Curt spytał Hunta, który podnosił si

ę

powoli.

- Tak. A ty? Cały jeste

ś

?

Curt nie był pewien, ale nie miał czasu na zastanawianie si

ę

, musiał bowiem jak

najszybciej sprawdzi

ć

, w jakim stanie jest Daniels. Podszedł do niego, obrócił na plecy i

wyj

ą

ł z zaci

ś

ni

ę

tych dłoni bro

ń

. Na jego piersi widniała spora plama z krwi.

- Dzi

ę

ki, uratowałe

ś

mi

ż

ycie! - zawołał Hunt. - Hej, ty krwawisz!

Dopiero wtedy Curt poczuł,

ż

e jedno rami

ę

ma dziwnie ci

ęż

kie, a w dodatku lepkie. Zdał

sobie te

ż

spraw

ę

z bólu w boku.

- Russell! Russell! Jeste

ś

tu? - rozległ si

ę

znajomy gł

os.

- Jack! - Chciał krzykn

ąć

, ale udało mu si

ę

jedynie wyszepta

ć

imi

ę

przyjaciela.

- Jest ranny! Chod

ź

cie tu, jeste

ś

my tutaj! -wzywał Hunt, jednocze

ś

nie podtrzymuj

ą

c Cur-

ta, by nie upadł na twarz.

Usłyszeli tupot, a tak

ż

e szcz

ę

k broni.

background image

- Curt! - zawołała Mary.

- Mary! Mary, stój! Nie wolno ...

! -

próbował j

ą

zatrzyma

ć

Jack.

Bezskutecznie, bo chwil

ę

ź

niej ukl

ę

kła przy Curtisie, dr

żą

cymi dło

ń

mi sprawdzaj

ą

c

rozmiar obra

ż

e

ń

.

- Jest ranny. Postrzelony dwa razy - poinformowała. - Gdzie s

ą

sanitariusze?

- Ju

ż

biegn

ą

- uspokoił j

ą

jeden z komandosów, którzy wła

ś

nie stan

ę

li w drzwiach szopy. -

Pospieszcie si

ę

, chłopaki! - zawołał do dwóch m

ęż

czyzn, biegn

ą

cych z noszami.

- To jest Erskine Daniels - wyja

ś

nił Hunt, wskazuj

ą

c na le

żą

cego obok nieprzytomnego

m

ęż

czyzn

ę

. - Nazywam si

ę

Abe Hunt, jestem

ś

wiadkiem koronnym w sprawie mafii

narkotykowej w Atlancie. Widziałem, jak główny boss pozbył si

ę

innego

ś

wiadka. Zastrzelili

go i wrzucili do Chattahoochee. Zabierzcie mnie w bezpieczne miejsce, a wszystko wam
wy

ś

piewam. Tylko najpierw zajmijcie si

ę

nim, dobrze? - Ruchem głowy wskazał Curta. -

Uratował mi

ż

ycie.

- Zajmiemy si

ę

- obiecał jeden z sanitariuszy. - Dostał dwa strzały, jeden w rami

ę

, drugi w

bok.

Ale wyjdzie z tego.

- Dzi

ę

ki Bogu! - westchn

ę

ła Mary.

Gdzie

ś

w pobli

ż

u pies zawył dwa razy, a nast

ę

pnie do szopy weszła Matilda.

- Wolnego! To jest miejsce zbrodni, nie mo

ż

na tak po prostu tu wchodzi

ć

! - zaprotestował

komendant policji, ale Matilda tylko si

ę

do niego u

ś

miechn

ę

ła.

- Moje biedactwo! - Ukl

ę

kła przy synu.

- Wszystko b

ę

dzie dobrze. Mog

ę

co

ś

dla ciebie zrobi

ć

? - zapytała, kompletnie ignoruj

ą

c

sanitariuszy i mamrocz

ą

cego co

ś

pod nosem Jacka.

Na szcz

ęś

cie w tym momencie Curtowi zrobiło si

ę

słabo i na chwil

ę

stracił przytomno

ść

.

Wielki rudy pies podbiegł, by poliza

ć

go po twarzy.

- Redbone, ty niewdzi

ę

czniku! - zawołał ze

ś

miechem Abe Hunt. - Wysłałem ci

ę

z wa

ż

n

ą

informacj

ą

, a ty co? Znalazłe

ś

sobie nowy dom i zupełnie o mnie zapomniałe

ś

.

- To pa

ń

ski pies? - spytała Matilda.

- Tak. A raczej to był mój pies, bo pewnie nie b

ę

d

ę

mógł go z sob

ą

zabra

ć

, prawda? -

zwrócił si

ę

do m

ęż

czyzny, który w tym momencie pojawił si

ę

w szopie.

- Prawda - potwierdził .Hardy Vicks. - Do diabła, to przecie

ż

Russell!

ś

yje?

- Oczywi

ś

cie,

ż

e

ż

yje! - oburzyła si

ę

Matilda. - To mój syn, prawdziwy Russell z krwi i

ko

ś

ci, łatwo si

ę

nie poddaje. To na pewno tylko powierzchowne rany.

- A pani si

ę

na tym akurat zna - mrukn

ą

ł z przek

ą

sem agent.

- Oczywi

ś

cie,

ż

e si

ę

znam. Przez wiele lat relacjonowałam dla prasy aktualne wydarzenia,

raz nawet zostałam postrzelona w czasie zamieszek w Atlancie - pochwaliła si

ę

. - Dwie kule

przeszły mi przez udo, min

ę

ły ko

ść

zaledwie o pół centymetra.

Vicks a

ż

cmokn

ą

ł z podziwu.

- A wi

ę

c pani jest jego matk

ą

?

- Owszem.
- Nie jest taki najgorszy - mrukn

ą

ł, zerkaj

ą

c na Curta, którego sanitariusze wywozili

wła

ś

nie na noszach. - Musz

ę

nawet przyzna

ć

,

ż

e jestem pod wra

ż

eniem. Z tego, co mi

powiedzieli policjanci, zdj

ą

ł snajpera i ochronił

ś

wiadka koronnego.

- To prawda - potwierdziła Matilda, przypatruj

ą

c si

ę

z zainteresowaniem m

ęż

czy

ź

nie. Był

niemal łysy, a

ż

e zawsze lubiła łysiny, wydał jej si

ę

całkiem atrakcyjny. - Miałby pan mo

ż

e

wolne miejsce w aucie,

ż

eby podwie

źć

starsz

ą

pani

ą

do szpitala? Mary pewnie pojedzie z

nim w karetce, wi

ę

c dla mnie nie b

ę

dzie miejsca.

- Z przyjemno

ś

ci

ą

, tylko

ż

e nie widz

ę

w okolicy

ż

adnej starszej pani. - U

ś

miechn

ą

ł si

ę

szarmancko. - Jestem rozwiedziony. A pani nie jest zam

ęż

na?

- Owdowiałam wiele lat temu.
- Ja te

ż

kiedy

ś

zostałem postrzelony - oznajmił z dum

ą

w głosie.

U

ś

miechn

ę

ła si

ę

, ale jej spojrzenie pow

ę

drowało w kierunku oddalaj

ą

cych si

ę

noszy.

- Powinnam jak najszybciej jecha

ć

do szpitala, musz

ę

jeszcze tylko co

ś

zrobi

ć

z psem ...

background image

- Prosz

ę

go zatrzyma

ć

- zaproponował Abe Hunt. - B

ę

dzie mi l

ż

ej ze

ś

wiadomo

ś

ci

ą

,

ż

e

jest bezpieczny i zadbany.

- Dzi

ę

kuj

ę

panu, panie ...

- Hunt. Abe Hunt. A gdyby pani czegokolwiek potrzebowała, prosz

ę

mi przekaza

ć

wiado-

mo

ść

przez niego. - Ruchem głowy wskazał agenta Vicksa. - Nie

chc

ę

si

ę

chwali

ć

, ale

mam bardzo szerokie znajomo

ś

ci.

Oczyma wyobra

ź

ni ujrzała legion m

ęż

czyzn z kijami bejsbolowymi w dłoniach, oferuj

ą

cych

jej pomoc w ka

ż

dej trudnej sprawie.

- Jeszcze raz dzi

ę

kuj

ę

, panie Hunt. Zaopiekuj

ę

si

ę

pa

ń

skim psem.

- Jest troch

ę

t

ę

py, ale ma dobre serce - zapewnił, klepi

ą

c zwierz

ę

po grzbiecie.

Po chwili podeszło do niego dwóch agentów, uj

ę

ło pod r

ę

ce i wyprowadziło z szopy.

- Chod

ź

, Rudy. - Matilda zmierzwiła psu sier

ść

i poci

ą

gn

ę

ła lekko smycz.

- Pomog

ę

pani - zaofiarował

si

ę

agent Vicks. - Taki du

ż

y zwierzak to zbyt wiele jak dla

drobnej kobietki. Słyszałem,

ż

e ma pani w piwnicy stół do bilardu?

Curt ockn

ą

ł

si

ę

kilka godzin pó

ź

niej, ledwie przytomny z bólu. Gdy otworzył oczy, spo-

strzegł,

ż

e obok łó

ż

ka siedz

ą

matka i Mary, całkowicie pochłoni

ę

te rozmow

ą

.

- Ma nawet rodzin

ę

w Cordele, gdzie mieszka te

ż

mój wuj - opowiadała z przej

ę

ciem

Matilda. - Niesamowite, prawda? W dodatku uwielbia gr

ę

w bilard. Zaprosiłam go na kolacj

ę

w pi

ą

tek, Curt do tego czasu powinien wyj

ść

ze szpitala. Mo

ż

e ty te

ż

przyjdziesz, moja

droga? Upiek

ę

taki chleb i bułeczki, jak ostatnim razem ...

- Z przyjemno

ś

ci

ą

. - Mary u

ś

miechn

ę

ła

si

ę

·

_ Kto ma ... rodzin

ę

... w Cordele? - wtr

ą

cił

si

ę

Curt ledwie słyszalnym szeptem.

- Twój przeło

ż

ony, kochanie. Agent specjalny Hardy Vicks. Zrobił na mnie doskonałe

wra

ż

enie. Poza tym pochwalił ci

ę

i twoje zaanga

ż

owanie w spraw

ę

·

- Mamo, on to zrobił z premedytacj

ą

· Jest miło

ś

nikiem bilardu. - Spróbował

si

ę

u

ś

miechn

ąć

. -

Boli ...
- Ta pompa podaje ci

ś

rodek znieczulaj

ą

cy - poinformowała tonem znawczyni matka, wska-

zuj

ą

c na urz

ą

dzenie podł

ą

czone przezroczyst

ą

rurk

ą

do jego nadgarstka. - Zaraz powinno

zacz

ąć

działa

ć

.

Westchn

ą

ł gł

ę

boko. Rami

ę

ci

ą

gle wydawało mu

si

ę

jakby cudze, a ból w boku zdawał

si

ę

przekracza

ć

jego wytrzymało

ść

.

- Nie szarp tej rurki - poprosiła Mary, kład

ą

c mu dło

ń

na zdrowym ramieniu. - Nie kr

ęć

si

ę

za bardzo, spróbuj wytrzyma

ć

. Zanim si

ę

zorientujesz, b

ę

dziesz z powrotem w domu.

-_ Dałem

si

ę

postrzeli

ć

. - U

ś

miechn

ą

ł

si

ę

przepraszaj

ą

co.

-_ Trudno, nikt nie jest doskonały. - U

ś

miechn

ę

ła

si

ę

krzepi

ą

co. - Za to ocaliłe

ś

Hunta. Ten

snajper miał na koncie co najmniej pi

ęć

zabójstw, a gdyby nie twój doskonały słuch,

powi

ę

kszyłby je o dwa kolejne. Siedział przyczajony na dachu szopy i czekał na powrót

Hunta, bo wiedział,

ż

e ten najbardziej na

ś

wiecie kocha swoich kuzynów i psa. Hunt

powiedział nam,

ż

e nie był w stanie ich zostawi

ć

, a zarazem bał si

ę

o ich bezpiecze

ń

stwo.

Na to wła

ś

nie liczył Daniels. - Zacisn

ę

ła na moment powieki. - Był gotów zabi

ć

was obu.

- Jak wida

ć

, nie przyszedł na mnie jeszcze czas. - Uj

ą

ł jej delikatn

ą

, drobn

ą

dło

ń

.

- Bardzo si

ę

ciesz

ę

. - Spojrzała mu prosto w oczy.

- Mary przyjdzie do nas na kolacj

ę

w pi

ą

tek - poinformowała Matilda, nie kryj

ą

c zachwytu

z powodu ich za

ż

yło

ś

ci. - B

ę

dzie te

ż

agent Vicks. - Zagramy w bilard - dorzuciła Mary.

- Raczej wy zagracie, a ja sobie popatrz

ę

. B

ę

d

ę

ci podpowiadał. Chc

ę

,

ż

eby

ś

mu doło

ż

yła

w moim imieniu. Uwa

ż

a mnie za głupca.

- Ale

ż

sk

ą

d! - zaprzeczyła matka. - Wr

ę

cz przeciwnie, napisał pochlebny raport i zgłosił

ci

ę

do awansu.

- To prawda, wspominał co

ś

o znacznie lepszym stanowisko w du

ż

ym mie

ś

cie.

Był ledwie przytomny, ale nie mógł nie usłysze

ć

tonu rozczarowania w jej głosie.

- Kochanie, jestem pewien,

ż

e z twoimi referencjami w ka

ż

dym du

ż

ym mie

ś

cie znajdziesz

prac

ę

w biurze prokuratora okr

ę

gowego.

- Tak, ale praca w Lanier w zupełno

ś

ci mi odpowiada.

background image

- Porozmawiamy, jak ju

ż

st

ą

d

wyjd

ę

· -

Uj

ą

ł j

ą

za r

ę

k

ę

i zamkn

ą

ł oczy. - Jestem taki senny

...

Znów odpłyn

ą

ł w nico

ść

, ale nie wypu

ś

cił dłoni Mary. Matilda obrzuciła j

ą

badawczym

spojrzeniem.

- Zdaj

ę

si

ę

,

ż

e zacz

ą

ł ju

ż

robi

ć

plany ...

- Nie mam nic przeciwko temu. - U

ś

miechn

ę

ła

si

ę

z rozmarzeniem.

- Ani ja. To dobry syn, jestem pewna,

ż

e b

ę

dzie te

ż

dobrym m

ęż

em.

- Nie wiem, czy jego plany akurat to zakładaj

ą

.

Matilda posłała jej pokrzepiaj

ą

cy u

ś

miech.

Kilka dni pó

ź

niej zabanda

ż

owany i obolały Curt le

ż

ał na kanapie w salonie matki, a u jego

stóp wylegiwał si

ę

wielki rudy pies.

- Naprawd

ę

, jak mo

ż

na zaufa

ć

psu,

ż

e dostarczy wiadomo

ść

, od której zale

ż

y czyje

ś

ż

ycie ... - stwierdził, kr

ę

c

ą

c głow

ą

z niedowierzaniem.

- W sumie to był niezły pomysł - od parł Vicks, popijaj

ą

c kaw

ę

po obfitym posiłku. -

Niestety nikt si

ę

nie spodziewał,

ż

e w naszych czasach mo

ż

na w taki sposób wykorzysta

ć

psa. Ale przypomnij sobie, jak to było z goł

ę

biami pocztowymi w czasie pierwszej wojny

ś

wiatowej.

- We Francji taki goł

ą

b został nawet odznaczony medalem - poinformowała Matilda. - W

por

ę

dostarczył Amerykanom wiadomo

ść

o tym,

ż

e powinni wstrzyma

ć

si

ę

z atakiem, zanim

oddziały francuskie zdołaj

ą

si

ę

wycofa

ć

.

- Ma głow

ę

pełn

ą

takich ciekawostek - dra

ż

nił

si

ę

z ni

ą

syn.

- Powinna

ś

napisa

ć

ksi

ąż

k

ę

- poradził Vicks.

- Tyle cennych wiadomo

ś

ci, a w cotygodniowych felietonach nie ma na nie miejsca.

- Ksi

ąż

k

ę

... - powtórzyła w zamy

ś

leniu.

- Jasne, któ

ż

inny nadałby si

ę

do tego lepiej - schlebiał jej. - To jak b

ę

dzie z tym bilardem?

- Pu

ś

cił do niej oczko.

- Chod

ź

my, chod

ź

my. Ostrzegam tylko,

ż

e wiem, jak si

ę

trzyma kij, wi

ę

c nie my

ś

l,

ż

e łatwo

mnie ogra

ć

.

- Doskonale, uwielbiam kobiety, które znaj

ą

si

ę

na wa

ż

nych sprawach.

W

ś

ród

ś

miechów i

ż

artów zeszli do piwnicy.

Curt przygl

ą

dał si

ę

w milczeniu Mary, która siedziała sztywno w przepastnym fotelu. Do-

kładała wszelkich stara

ń

,

ż

eby nie sprawia

ć

wra

ż

enia tak przygn

ę

bionej, jak si

ę

faktycznie

czuła.

- A wi

ę

c to ju

ż

koniec, został tylko proces.

Zdaje si

ę

,

ż

e nie

b

ę

d

ę

brała w nim udziału, bo to sprawa na poziomie federalnym. Ale z

przyjemno

ś

ci

ą

b

ę

d

ę

go obserwowa

ć

z sektora dla publiczno

ś

ci ...

- Mary!

Przerwała, spogl

ą

daj

ą

c na niego spod uniesionych brwi.

- Chod

ź

tu, prosz

ę

.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

background image

Mimo jego pro

ś

by nie ruszyła si

ę

z miejsca.

B

ę

d

ą

c nowoczesn

ą

kobiet

ą

, nie miała w zwyczaju przyjmowa

ć

polece

ń

, zwłaszcza od

m

ęż

czyzn. - Chod

ź

, chod

ź

- kusił, spogl

ą

daj

ą

c na ni

ą

błyszcz

ą

cymi oczyma.

Wbrew swojej woli podniosła si

ę

wreszcie i podeszła do niego.

- Nie b

ę

dzie to łatwe, ale damy

rad

ę

. -

Przygarn

ą

ł j

ą

do siebie. - Na pewno damy rad

ę

·

Pocałował j

ą

, a ona u

ś

miechn

ę

ła si

ę

pod jego wargami. Martwiła si

ę

o niego, gdy był w

szpitalu, cho

ć

starała si

ę

tego nie okazywa

ć

. Teraz za

ś

ogarn

ę

ła j

ą

taka ulga,

ż

e nie czuła

najmniejszego skr

ę

powania.

Zaskoczony jej przyzwoleniem, pocałował j

ą

ę

boko i nami

ę

tnie, kład

ą

c obok siebie na

kanapie. Ju

ż

dawno nie pragn

ą

ł tak

ż

adnej kobiety, niestety ból ograniczał jego ruchy.

J

ę

kn

ą

ł, wodz

ą

c ustami po jej szyi.

- Nie mog

ę

... - wyszeptał. - Nawet nie wiesz, jak bardzo ci

ę

pragn

ę

, ale tak strasznie

mnie boli ...
Westchn

ę

ła, przeci

ą

gaj

ą

c si

ę

rozkosznie.

- Nigdzie mi si

ę

nie spieszy. A tobie? Spojrzał na ni

ą

ze wzruszeniem. Dotkn

ą

ł dr

żą

cymi

palcami jej ust, nie odrywaj

ą

c wzroku od l

ś

ni

ą

cych oczu.

- Nie interesuj

ą

mnie przelotne zwi

ą

zki. Matka wychowała mnie do

ść

surowo.

- Mój tata te

ż

starał si

ę

wpoi

ć

mi pewne zasady. - U

ś

miechn

ę

ła si

ę

. - A to znaczy,

ż

e nie

mo

ż

emy si

ę

kocha

ć

na kanapie w salonie twojej matki.

Skin

ą

ł głow

ą

.

- Ale ja te

ż

mam kanap

ę

- kusiła.

- Jak sama powiedziała

ś

, nigdzie nam si

ę

nie spieszy. - Pochylił si

ę

i pocałował j

ą

ponownie. - Zwłaszcza

ż

e jestem na zwolnieniu lekarskim, a potem mam do

wykorzystania

reszt

ę

urlopu.

- Czy

ż

by

ś

chciał mi co

ś

przez to powiedzie

ć

?

- Owszem. Mamy wreszcie czas lepiej si

ę

pozna

ć

.

- Brzmi nie

ź

le.

- Nawet lepiej ni

ż

nie

ź

le. - Znów j

ą

pocałował, tym razem z tak ogromnym

ż

arem,

ż

e nie

zauwa

ż

ył lekkiego nacisku na bok, który po chwili stał si

ę

wilgotny.

- Czy

ż

bym znowu krwawił? - zdziwił si

ę

. Uniósł si

ę

na łokciu, by mogła sprawdzi

ć

.

Roze

ś

miała si

ę

, kr

ę

c

ą

c przecz

ą

co głow

ą

·

- To pies. Z sympatii a

ż

ci

ę

za

ś

linił. A wi

ę

c nie tylko ja ci

ę

kocham ...

Trzy miesi

ą

ce pó

ź

niej, jeszcze przed obj

ę

ciem nowego stanowiska w biurze FBI w

Atlancie, Curt poj

ą

ł Mary Ryan za

ż

on

ę

podczas skromnej, wzruszaj

ą

cej ceremonii w

Lulaville. W

ś

ród go

ś

ci znale

ź

li si

ę

wszyscy miejscowi policjanci, a tak

ż

e pracownicy s

ą

du

okr

ę

gowego i biura FBI w Lanier. Hardy Vicks siedział w rz

ę

dzie zarezerwowanym dla

najbli

ż

szej rodziny, u boku Matildy Russell, która wygl

ą

dała na szcz

ęś

liw

ą

i odpr

ęż

on

ą

.

Rudy pies, przystrojony kwiatami, czekał przed ko

ś

ciołem, za

ś

po nabo

ż

e

ń

stwie został

zaproszony do auta agenta Vicksa.

- Chcieli,

ż

eby

ś

my zostali na uroczystym obiedzie, ale powiedziałem,

ż

e spieszymy si

ę

na

samolot - przyznał si

ę

Curt swej

ś

wie

ż

o po

ś

lubionej

ż

onie.

- Naprawd

ę

?

- W pewnym sensie - odparł tajemniczo, przyciskaj

ą

c pedał gazu udekorowanego z tej

okazji auta.

Niespełna trzy kwadranse pó

ź

niej zatrzymali si

ę

przed jednym z najbardziej

ekskluzywnych hoteli w Atlancie. W drzwiach przywitało ich dwóch portierów w uniformach.
Jeden z nich wzi

ą

ł kluczyki, by przestawi

ć

samochód na hotelowy parking, drugi za

ś

zaj

ą

ł

si

ę

baga

ż

em.

_ Mamy rezerwacj

ę

na nazwisko Russell- poinformował Curt recepcjonist

ę

, u

ś

miechaj

ą

c

si

ę

na widok zdumienia na twarzy Mary.

- Tak jest - potwierdził m

ęż

czyzna. -

Prosz

ę

przyj

ąć

nasze najserdeczniejsze gratulacje.

Kiedy dotarli na koniec korytarza, gdzie znajdowały si

ę

windy, z antresoli dobiegły ich

chóralne

ś

piewy.

- Wczoraj zawitali do nas

ż

ołnierze piechoty morskiej - wyja

ś

nił portier, który pchał wózek

z baga

ż

ami. - Lubi

ą

ś

piewa

ć

t

ę

piosenk

ę

, a kto si

ę

znajdzie z nimi w windzie, musi im

background image

wtórowa

ć

.

- Chyba pan

ż

artuje! - Mary prychn

ę

ła

ś

miechem.

W tym momencie winda podjechała, a gdy drzwi si

ę

rozsun

ę

ły, okazało si

ę

,

ż

e znajduj

ą

si

ę

w niej pani sier

ż

ant i pan w tej samej randze.

- Lubimy

ś

piewa

ć

- oznajmił sier

ż

ant, gdy drzwi zamkn

ę

ły si

ę

za nowymi pasa

ż

erami.

- Bardzo lubimy - u

ś

ci

ś

liła pani sier

ż

ant.

- Co za doskonały zbieg okoliczno

ś

ci! - rozpromieniła si

ę

Mary. - Bo ja te

ż

.

Zaintonowała star

ą

ż

ołniersk

ą

piosenk

ę

, któr

ą

w dzieci

ń

stwie

ś

piewał jej ojciec.

- Nie, nie, to jest piosenka kawalerii, nasza jest inna - przerwał jej sier

ż

ant.

- Wła

ś

nie wyszłam za m

ąż

, mo

ż

e za

ś

piewamy marsz weselny?

Ledwie zd

ąż

yła to powiedzie

ć

, winda zatrzymała si

ę

, a do

ś

rodka weszła jeszcze czwórka

oficerów, przez co zrobiło si

ę

niezno

ś

nie ciasno. - Ta pani wła

ś

nie wyszła za m

ąż

-

oznajmiła pani sier

ż

ant. - Chciałaby wspólnie za

ś

piewa

ć

marsz weselny.

Cała czwórka u

ś

miechn

ę

ła si

ę

ze zrozumieniem.

-

Ś

piewamy,

ż

ołnierze. Laa, laa, la la la ... - zakomenderował jeden z nich. - Czy kto

ś

w

ogóle zna słowa?

- Niewa

ż

ne - wtr

ą

cił szybko Curt. - Lepiej doł

ą

czymy si

ę

do waszej piosenki. Dalej, kocha-

nie, na pewno to znasz. Na wzgóóórzaach Montezuuuumy ...

Wszyscy jak jeden m

ąż

zakryli dło

ń

mi uszy.

Kto

ś

szybko przycisn

ą

ł guzik "Stop". Winda zatrzymała si

ę

na najbli

ż

szym pi

ę

trze, a

ż

ołnierze wysiedli, kr

ę

c

ą

c głowami z niedowierzaniem.

- Prosz

ę

nigdy, przenigdy wi

ę

cej nie

ś

piewa

ć

naszej piosenki - odezwała si

ę

na

po

ż

egnanie pani sier

ż

ant. Curt wybuchn

ą

ł

ś

miechem, chwil

ę

ź

niej doł

ą

czyli do niego

portier i Mary.

Gdy wysiedli na swoim pi

ę

trze, portier zaprowadził ich do apartamentu, rozsun

ą

ł zasłony,

wskazał barek oraz szafy, na koniec poinstruował, jak korzysta

ć

z jacuzzi i wyszedł z hojnym

napiwkiem. Curt zamkn

ą

ł za nim drzwi, odwrócił si

ę

i oparł o nie plecami, przygl

ą

daj

ą

c si

ę

z

lubo

ś

ci

ą

swej

ż

onie,

ś

licznie prezentuj

ą

cej si

ę

w kremowym kostiumie.

- Apartament w najpi

ę

kniejszym hotelu w Atlancie. - U

ś

miechn

ę

ła si

ę

promiennie. - Jeste

ś

kochany!

- Wszystko dla mojej najcudowniejszej na

ś

wiecie dziewczyny. - Podszedł do niej. - Była

ś

najpi

ę

kniejsz

ą

pann

ą

młod

ą

w całej Georgii. Kocham ci

ę

do szale

ń

stwa.

- Te

ż

ci

ę

kocham. - Obj

ę

ła go za szyj

ę

.

- Ciesz

ę

si

ę

,

ż

e nie dałe

ś

si

ę

zastrzeli

ć

w mojej szopie. A wi

ę

c zostali

ś

my wreszcie sami.

ś

adnych spraw s

ą

dowych,

ż

adnych zbiegów do uj

ę

cia. Co my zrobimy z tak pi

ę

knie

rozpocz

ę

tym dniem?

Jego spragnione usta szybko udzieliły jej odpowiedzi. Jako

ż

e ich narzecze

ń

stwo miało

tradycyjny charakter, trzy miesi

ą

ce postu sprawiły,

ż

e nie byli ju

ż

w stanie dłu

ż

ej na siebie

czeka

ć

. Pocałunki z ka

ż

d

ą

chwil

ą

stawały si

ę

coraz gł

ę

bsze, coraz bardziej nami

ę

tne.

Wreszcie Curt poderwał w gór

ę

sw

ą

pann

ę

młod

ą

i zaniósł na wielkie, wygodne łó

ż

ko.

Pomi

ę

dzy pocałunkami powoli, stopniowo pozbywał si

ę

kolejnych cz

ęś

ci jej i swojego stroju.

- Miałe

ś

przy sobie bro

ń

podczas naszego

ś

lubu? - zdumiała si

ę

, gdy spostrzegła l

ś

ni

ą

cy

pistolet, z którym si

ę

nigdy nie rozstawał.

- Tak na wszelki wypadek. - Pchn

ą

ł j

ą

lekko z powrotem na łó

ż

ko, bo z wra

ż

enia a

ż

usiadła. -

Na jaki wszelki wypadek?!
- Na przykład gdyby kto

ś

upierał si

ę

przy

ś

piewaniu hymnu piechoty morskiej. Nie zmieniaj

tematu!

Obsypał jej mi

ę

kk

ą

, jedwabist

ą

skór

ę

pocałunkami, rozpalaj

ą

c jeszcze wi

ę

ksze pragnienie

zarówno w niej, jak i w sobie. A

ż

westchn

ą

ł z rozkoszy, gdy smukłe nogi oplotły go w pasie.

Chciał powoli budowa

ć

napi

ę

cie, dozowa

ć

przyjemno

ść

, ale

ż

adne

ź

.

nich nie było w stanie

wytrzyma

ć

ani chwili dłu

ż

ej.

- Dawno nie byłam z m

ęż

czyzn

ą

... -wyszeptała, gdy udało jej si

ę

uspokoi

ć

oddech. - Po

moim pierwszym m

ęż

u ... - urwała zawstydzona.

- Co po twoim pierwszym m

ęż

u?

.

background image

- Nie miałam nikogo ...
- Ale przecie

ż

wyszła

ś

za m

ąż

, gdy miała

ś

osiemna

ś

cie lat!

- Tak, i zaraz

si

ę

rozwiodłam.

- Chcesz przez to powiedzie

ć

... ? - Jego oczy rozszerzyły

si

ę

ze zdumienia.

- Jak ju

ż

wiesz, jestem do

ść

staro

ś

wiecka. - Zarumieniła si

ę

jeszcze bardziej.

- Uwielbiam staro

ś

wieckie kobiety - wyszeptał, przygarniaj

ą

c j

ą

do siebie. - Dobrze pami

ę

-

tam,

ż

e on te

ż

miał wtedy osiemna

ś

cie lat?

- Tak. A ja byłam jego pierwsz

ą

dziewczyn

ą

.

ś

adne z nas nie wiedziało, jak to si

ę

robi i

niespecjalnie nam to wychodziło, wi

ę

c kiedy

si

ę

rozstali

ś

my, nie miałam za czym t

ę

skni

ć

. Ale

z tob

ą

... - Nabrała gł

ę

boko powietrza. - Z tob

ą

... Bardzo mi si

ę

podoba. - Przesun

ę

ła

opuszkami palców po jego plecach. - Mo

ż

e powtórzymy od tego momentu, gdy tak

rozkosznie westchn

ą

łe

ś

? - zasugerowała z szelmowskim u

ś

miechem.

- Mo

ż

e powinnam rzuci

ć

prac

ę

i zajmowa

ć

si

ę

tylko tym? - rozwa

ż

ała gło

ś

no, gdy tylko byli

znowu w nastroju do rozmowy. - Czuj

ę

,

ż

e mam w tej dziedzinie talent.

- Podpisuj

ę

si

ę

obydwiema r

ę

kami!

- Tobie te

ż

niczego nie brakuje. - Potarła łydk

ą

jego udo. - Mo

ż

e by

ś

my tak przedłu

ż

yli

miesi

ą

c miodowy do czterech albo nawet pi

ę

ciu miesi

ę

cy?

- Niezły pomysł.

Przeturlała si

ę

, by poło

ż

y

ć

mu

si

ę

na piersi.

- Chciałabym zatrzyma

ć

psa.

- Słucham?! - Wytrzeszczył na ni

ą

oczy, była to bowiem ostatnia rzecz, jak

ą

spodziewał

si

ę

usłysze

ć

.

- Chc

ę

zatrzyma

ć

Rudego. Twoja mama nie ma zbyt wiele miejsca, a my mogliby

ś

my

zamieszka

ć

u mnie, postawi

ć

porz

ą

dne ogrodzenie, miałby wtedy gdzie biega

ć

.

- Nie, prosz

ę

, nie psa. Nie tego psa!

- Prosz

ę

... - Obsypała jego klatk

ę

piersiow

ą

pocałunkami. - Bardzo prosz

ę

. - Z satysfakcj

ą

spostrzegła,

ż

e jej starania znacznie przyspieszyły mu oddech. - Bardzo, bardzo, bardzo

prosz

ę

.

- Zgoda, zgoda! - wykrztusił z trudem. - Zgadzam si

ę

na wszystko.

- Tak? - U

ś

miechn

ę

ła

si

ę

łobuzersko. - W takim razie mam jeszcze jedn

ą

pro

ś

b

ę

.

- Słucham?
- Nigdy wi

ę

cej nie

ś

piewaj piosenki piechoty morskiej.

- Ale dlaczego?
Nie zdołał jednak doko

ń

czy

ć

pytania, bo zamkn

ę

ła mu usta pocałunkiem.

Ze snu wyrwał ich d

ź

wi

ę

k telefonu. Curt przeturlał si

ę

na brzeg łó

ż

ka i si

ę

gn

ą

ł po

słuchawk

ę

.

- Mhm ... Mhm - mruczał, próbuj

ą

c przezwyci

ęż

y

ć

senno

ść

. - Mhm ... Co takiego?! -

Gwałtownie usiadł na łó

ż

ku. - Chyba

ż

artujesz!

Mary otworzyła oczy i z niepokojem przypatrywała si

ę

m

ęż

owi, który był wyra

ź

nie zszoko-

wany wiadomo

ś

ciami. Odpowiadał monosylabami, wreszcie roze

ś

miał si

ę

i

ż

ycz

ą

c

rozmówcy powodzenia, po

ż

egnał

si

ę

i zako

ń

czył rozmow

ę

·

Uło

ż

ył głow

ę

na poduszce, nie przestaj

ą

c u

ś

miecha

ć

si

ę

do siebie z rozbawieniem.

- Co

si

ę

stało?

- Nie chcieli marnowa

ć

takich pi

ę

knych kwiatów, a skoro pastor ju

ż

i tak si

ę

pofatygował...

Mieli ju

ż

go

ś

ci na miejscu, wi

ę

c od razu

si

ę

zdecydowali.

- Kto? Ale o co chodzi?
- Moja matka i agent Vicks ... Pobrali si

ę

!

- Niemo

ż

liwe!

- A jednak! Ech, trudno, zdaje

si

ę

,

ż

e istniej

ą

gorsze rzeczy ni

ż

dwóch agentów FBI w

jednej rodzinie ...

Mary obrzuciła go za

ż

enowanym spojrzeniem.

- Tak? - zaniepokoił

si

ę

. -

Co

ś

chciała

ś

mi powiedzie

ć

?

- Jak wiesz, tata nie mógł przyjecha

ć

na nasz

ś

lub i dlatego przysłał nam kaset

ę

z uroczymi

background image

ż

yczeniami.

- Tak.

I

co w zwi

ą

zku z tym?

- Tata jest w Wirginii.
- W Wirginii - powtórzył, nie pojmuj

ą

c, o co jej chodzi. - Ale gdzie w Wirginii?

- To si

ę

chyba nazywa Quantico.

- Nie. O nie! Nie! - zaprotestował.
- Tata stwierdził,

ż

e skoro ma zi

ę

cia w FBI, lepiej poł

ą

czy

ć

siły.

- Przeszedł do FBI?!
- Tak. Teraz to si

ę

ju

ż

robi rodzinna specjalno

ść

. - U

ś

miechn

ę

ła si

ę

, muskaj

ą

c wargami

jego usta. - Wyobra

ź

sobie,

ż

e wczoraj dostałam wszystkie dokumenty, które s

ą

potrzebne

do wst

ą

pienia do ...

- Nie chc

ę

tego słysze

ć

! Prosz

ę

, ani słowa wi

ę

cej.

- Ale

ż

, kochanie ... - dra

ż

niła si

ę

z nim.

- Umówmy si

ę

w ten sposób: my b

ę

dziemy ich łapa

ć

, a ty oskar

ż

a

ć

, zgoda?

- Tylko

ż

artowałam. Ale musisz przyzna

ć

,

ż

e to byłby numer stulecia.

- Nie bój si

ę

, jeszcze czeka nas takich wiele.



Miał

racj

ę

.

Dwadzie

ś

cia pi

ęć

lat pó

ź

niej ich dwaj synowie oraz córka zostali jednego dnia

zaprzysi

ęż

eni na agentów FBI, a

ś

wiadkami podniosłej uroczysto

ś

ci byli dumni rodzice i

dziadkowie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Komedia omylek
Palmer Diana Komedia omyłek
2006 07 Żar Południa 3 Palmer Diana Komedia omyłek
Diana Palmer Komedia omyłek
W Szekspir Komedia omylek
Komedia Omylek, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze
112 Palmer Diana Brylancik
Palmer Diana Niebezpieczna miłość
Palmer Diana Ojciec mimo woli
Palmer Diana 06 Meksykański ślub
Palmer Diana Skrywana miłość
2004 19 Palmer Diana Trzy razy miłość Long Tall Texans16

więcej podobnych podstron