Jacek Komuda
Czarna Cytadela
Wysokie, letnie słońce schowało się za welonem chmur,
płynących od wschodu. Na równinie, urozmaiconej kępami
krzewów i wstęgą lasu na horyzoncie, panowała cisza. Suche
trawy nadal trwały w bezruchu, nie szeleściły liście drzew.
Tylko żar zelżał nieco.
Rżenie koni zburzyło martwotę krajobrazu. Po drodze,
przebiegającej poprzez trawiasty płaskowyż, jechało wolno
kilku ludzi. Kołysali się sennie w takt końskich kroków.
Wszyscy, a było ich sześciu, rozglądali się uważnie nie
bacząc na pot, spływający z czół.
Pierwsza piątka nosiła na sobie lekkie karacenowe zbroje,
stanowiące jednak świetne zabezpieczenie przed uderzeniami
mieczy i toporów. Jako broń mieli długie, proste miecze i
topory osadzone na stalowych rękojeściach. Przy każdym z
siodeł wisiał też ostry nadziak i pięknie rzeźbiona, stale
naciągnięta kusza. Tylko jeździec w białej opończy,
podążający z tyłu, nie miał żadnej broni.
Nagle jedący na przedzie zatrzymał konia. Rozejrzał się,
zaklął głośno i zwrócił do nadjeżdżających kompanów zmęczoną
twarz.
- Co się stało? - zapytał wysoki rycerz, zbliżywszy się
do niego.
- Chyba zgubiliśmy drogę. Jesteś pewien, Revorze, że
dobrze jedziemy?
- Nie mam pojęcia.
Do przodu wysunął się rosły mężczyzna o spalonej słońcem
twarzy. Przez chwilę stał, zapatrzony w widnokrąg, w końcu
westchnął ciężko.
- Jesteś durniem, Revorze. Nie poznaję tej okolicy. To
nie ta droga.
- No tak! - zakrzyknął pierwszy z rycerzy. - I co teraz?
Będziemy musieli zawrócić. Nie mogłeś powiedzieć tego
wcześniej? Tyle mil jazdy w takim upale.
- W dodatku zanosi się na burzę - uzupełnił Revor. -
Erlofie, to Arstat chciał, abyśmy skręcili. Twierdził, że w
okolicy musi być inna droga.
- Nie czas na spory. Jedziemy dalej, czy wracamy?
- A co powie nasza piękność? - zapytał Arstat. - Zawsze
powtarzam, że kobiety przynoszą nieszczęście.
Ostatni jeździec przybliżył się, odrzucił biały,
chroniący przed słońcem kaptur i ciemne włosy rozsypały się
po jego ramionach.
- Przestańcie - powiedziała dziewczyna. - Kłócicie się od
początku podróży. Najpierw o podział łupów, a teraz o
wybór właściwej drogi. Po cóż właściwie wyjeżdżaliśmy z
Cannavae?
- No tak - westchnął Erlof. - A gdyby twierdza została
zdobyta? Daliśmy wprawdzie dobrą nauczkę tym dzikusom z
Birvannt, ale Alaryk zamierza ruszyć na wschód. Myślałaś, że
pozwolę, abyś została na granicy? I to w tak słabo
umocnionym grodzie? Wybij to sobie z głowy! Muszę odwieźć
cię do twego ojca.
- A także łupy, które zgarnąłeś na tej wyprawie - Revor
odkręcał ze swego naplecznika wysokie skrzydła z orlich piór
osadzonych w metalu. - Ciężko mi nosić to żelastwo - dodał -
upał coraz większy.
- Więc co robimy? - zapytał ktoś z tyłu.
Na wschodzie pociemniało. Zbliżała się niska, ciemna
chmura.
- Niech decyzję podejmie nasz dowódca - zaproponował
Revor.
Erlof z wściekłością wyciągnął zza pasa buławę.
- Słuchajcie mnie, zgrajo łajdaków - rzucił. - Zbliża się
burza, a my nie mamy schronienia. Ta droga prowadzi w stronę
lasu. Pojedziemy tam - rozkazał i ruszył z miejsca, a
pozostali podążyli za nim. Chwilę jechali szybko, potem
zmęczone konie zwolniły. Las zbliżał się powoli; na
horyzoncie błysnęło, po czym rozległ się osłabiony
odległością grzmot - pierwsze ostrzeżenie. Upał i duchota
jeszcze wzrosły, a oni uparcie podążali naprzód. Erlof
zbliżył się do dziewczyny.
- Jesteś zmęczona?
Odwróciła doń zagniewaną twarz. Milczała.
- Uspokój się! - wykrzyknął. - Wiesz dobrze, że nie
możesz zostać ze mną. Po co tu przyjeżdżałaś? Naraziłaś mnie
na kpiny! Dowódca chorągwi narodowego autoramentu nie może
wytrzymać miesiąca bez narzeczonej. Jak wyglądam w oczach
Alaryka? Co on teraz o mnie pomyśli? - grom zawtórował jego
słowom.
Gigantyczna błyskawica przecięła pół nieba. Dziewczyna
pisnęła i przywarła do napierśnika mężczyzny. Burza wisiała
w powietrzu. Ciężkie, czarne chmury zasnuły widnokrąg, nadal
jednak nie czuło się najsłabszego podmuchu wiatru.
- Hej! - zawołał nagle jadący na przedzie Arstat. - Coś
widzę! Spójrzcie w kierunku lasu!
- To zamek - zaczął rycerz zwany Hellegrenem.
- Raczej ruiny - przerwał Arstat. - Ruiny starej fortecy.
Ponaglili zmęczone konie i po kilku chwilach pośród
gęstwiny zarysowało się wyniosłe wzgórze, zwieńczone szarą,
wysmukłą budowlą. Podjechali jeszcze bliżej i dostrzegli
zarysy zniszczonych murów, zabudowania straszące czernią
pustych okien, a także wysoką, poszczerbioną wieżę. Martwa
cisza i spokój panowały nad tym rumowiskiem. Tylko wysoko w
górze niebo ciemniało od chmur nadciągającej nawałnicy.
- Ruiny twierdzy - przemówił Thrvald. - Mieliście rację.
Wjechali w las. Wzgórze wznosiło się w pewnej odległości
i jadąc w jego kierunku widzieli tylko niewyraźny zarys
między drzewami.
Ciemniało już, gdy wynurzyli się spod zielonego
sklepienia. Stoki wzgórza porastał gęsty las, ponad murami
twierdzy wznosiły się też korony drzew rosnących na
wewnętrznym dziedzińcu. Zatrzymali się obok wąskiej,
zarośniętej dróżki.
- Nie wiedziałem, że w tej okolicy znajdują się takie
budowle - odezwał się Erlof. - Dziwne, że nikt nie odbudował
tej cytadeli. Potrzebujemy przecież tutaj takich fortec.
Ciekawe, kto ją zbudował.
Nowy grzmot wstrząsnął powietrzem. Zrobiło się jeszcze
ciemniej.
- Tutaj niebezpiecznie - rzekł Erlof. - A ten zamek jest
tylko częściowo zburzony. Za mną! - rozkazał i ruszył pod
górę.
Arstat zbliżył się do Hellegrena.
- Nie podoba mi się to miejsce - mruknął cicho. - Ta
cytadela nie została z pewnością zbudowana przez
Paleodyjczyków. Jedynie na tych kresach spotyka się podobne.
Nie cieszą się dobrą sławą.
- To tylko legendy - powiedział Hellegren. - Ludzie w
tych stronach są bardzo przesądni.
Gdy dotarli na szczyt wzniesienia czarne chmury całkowicie
objęły niebo, a częste błyskawice rozjaśniały ich splątane
kłęby. Przed grupką jeźdźców rozpościerała się stara,
zniszczona brama. Wąskie strzelnice ziały pustką i
zapomnieniem, przejście zaś nie było niczym przegrodzone.
Przejechali pod łukowym sklepieniem i zatrzymali się na
popękanych płytach dziedzińca porośniętego drzewami. Erlof
wskazał w głębi pomiędzy kolumnami czarny prostokąt wejścia.
Odkryli sporą wnękę w ścianie sąsiedniego budynku, uwiązali
w niej konie i zanim pierwsze krople deszczu spadły na
ziemię, przekroczyli otwór wejściowy.
Byli w ciemnym pomieszczeniu, z widocznym zarysem pnących
się w górę schodów. W ścianach widniały przejścia do
sąsiednich komnat; ich ciemne i wilgotne wnętrza nie
pociągały nikogo, toteż wspięli się na piętro. Dopiero teraz
widać było jak wielka jest cytadela. Wyposażenie komnat
strawił czas, mury zachowały się w lepszym stanie. Pod
butami chrzęściły jednak kamyki i gruz odpadły ze stropów, w
podłodze otwierały się dziury i szczeliny, odsłaniając
leżące niżej pokoje. Trzeba było nie lada uwagi, by nie
zgubić się w tym kamiennym labiryncie.
W pustych salach słychać było poświstywanie wiatru, a
potem także szmer wody, albowiem na dworze zaczęło padać.
Przeszli przez korytarz o ścianach pokrytych spłowiałymi
malowidłami i znaleźli się w rozległym pomieszczeniu. W
otworach po wybitych oknach widniały szarpane wiatrem fale
deszczu. Erlof powiódł wzrokiem po ścianach i zauważył
wmurowane kamienne tablice pokryte napisami w nieznanym
języku. Zdecydował, iż zatrzymają się właśnie tutaj.
Hellegren i Revor odeszli po żywność pozostawioną w
jukach wierzchowców, Erlof zaś zdjął i cisnął na ziemię
pancerz opatrzony, tak samo jak u towarzyszy, parą
potężnych, złoconych skrzydeł. Po namyśle odkręcił je, zaś
zbroję założył z powrotem, po czym usiadł na rzuconej
niedbale skórze.
Błysnęło. Głuchy huk zatrząsł murami. Dziewczyna drgnęła
i przysiadła obok.
- Straszne miejsce - szepnęła. - W dodatku ta burza.
- Nie przesadzaj, Dyano.
Wstał i podszedł do okna. Ulewa zelżała nieco.
Widać było mglisty zarys wieży, a obok mokrą ścianę
popękanego muru. Dalej brama. Nagle zadudniły kroki
powracających kompanów. Odwrócił się.
- Tu nie da się rozpalić ognia - powiedział Revor. -
Przynieśliśmy to, co można zjeść i bez niego - podał Dyanie
wołowy udziec, a na podłodze postawił bukłak z winem.
Arstat sięgnął do swego worka i wydobył ciemną, oplataną
butelkę. Wlał do gardła dużą porcję, po czym mlasnął.
- Nie ma jak gorzałka - mruknął. - Ale najlepiej smakuje
na polu bitwy - rozsiadł się na resztce marmurowej kolumny.
Ukrywał niepokój, starając się, by w jego ruchach nie było
śladu niepewności i uważnie obserwował otoczenie.
Burza ucichła i chociaż dzień miał się już ku końcowi,
pojaśniało. Na niebie ukazał się błękit, z drzew skapywały
krople wody, bursztynowo-złote blaski rozjaśniały liście.
Słoneczna tarcza pojawiła się na chwilę i zaraz schowała się
za brzegiem spłaszczonej chmury, wypływającej zza horyzontu.
Deszcz miał jeszcze padać.
Erlof otarł usta wierzchem dłoni. Wstał skończywszy
posiłek i podszedł do Arstata zajętego napisami wyrytymi w
kamieniu.
- Chyba zostaniemy tu na noc - powiedział. - Za parę
godzin będzie ciemno. I tak nie dojechalibyśmy do Wysokich
Wież przed wschodem słońca.
Stary wojownik spojrzał dowódcy prosto w oczy.
- Nie radzę - ostrzegł. - Nie podoba mi się to miejsce.
- Znów zaczynasz - rzucił Thorvald. - Dość mam twoich
przesądów!
- Dobrze, dobrze - rzekł Arstat i rozgniewany odwrócił
się ku napisom. Erlof także przyglądał się im w zadumie.
- Dziwny alfabet - mruknął. - To nie są nasze litery.
Potrafisz to przetłumaczyć?
Stary rycerz pokręcił głową.
- Kiedyś widziałem już takie napisy - rzucił cicho - ale
nie wiem gdzie. Tylko niektóre znaki są dla mnie zrozumiałe.
Powtarza się tu nazwa "Czarna Cytadela" i imię "Monevor".
Chyba je kiedyś słyszałem.
- Pewno w legendach twojej babki - wtrącił Revor. -
Prawdę mówiąc, to i mnie nie odpowiada to miejsce. Skąd
właściwie wzięła się cytadela na Wielkich Kresach? Kto ją
zbudował?
- Może ten, którego imię wyryte jest na tablicach?
- Gdzie jest Hellegren? - zapytał nagle Thorvald.
Rozejrzeli się. Hellegrena nie było.
- Nie widziałaś go? - Erlof zwrócił się do Dyany.
- Wyszedł - odparła. - Poszedł tam - wskazała wyjście
prowadzące na północ.
- Na pewno do koni albo za potrzebą - uśmiechnął się
Revor.
Odetchnęli, Erlof podszedł jednak do okna pełen
niepokoju. Deszcz znowu zaczynał padać i mrok spowijał mury
zamku. Plac był pusty.
- Nie ma go na dziedzińcu.
- Może ogląda cytadelę? - odezwał się Thorvald.
Arstat powstał.
- Hellegrenie! - zawołał. - Gdzie jesteś?!
Echo poniosło głos po wszystkich salach. Odbijał się od
murów i sklepień.
- A niechże was! - zakrzyknął. - Mówiłem, żeby tu nie
wchodzić!
Erlof zajrzał do sąsiednich komnat. Na próżno.
Zdenerwowany, położył dłoń na rękojeści miecza.
- Co robimy?
- Ty coś rób! - wybuchnął Arstat. - Rozkazuj! Jesteś
przecież dowódcą.
- Musimy go poszukać - powiedział Erlof wyciągając broń.
- Pójdziesz ze mną. Revor i Thorvald spenetrują sale po
północnej stronie, my po południowej.
- A ja? - zapytała Dyana. - Nie sądzisz chyba, że tu
zostanę?
- Pójdziemy we trójkę.
Drobny deszcz wciąż zacinał. Ze sklepień kapała woda, wolno
sączyła się ze ścian i tworzyła mętne kałuże na zawalonej
gruzem podłodze. Erlof, Arstat i Dyana nie trafili dotąd
na ślad zaginionego. Dopiero w jednej z komnat na parterze
Arstat przystanął.
- Popatrzcie tam - powiedział.
Erlof dostrzegł szeroki, ciemny otwór, przesłonięty
kilkoma kolumnami. Zbliżył się i spojrzał w głąb czeluści.
Korytarz lekko opadał w dół. W słabym świetle
przedostającym się z sali dostrzegł płaskorzeźby na
ścianach. Wytężył wzrok; zdawało mu się, że w głębi stoją
białe, dziwnie ukształtowane posągi, nie mógł wszakże
stwierdzić, co przedstawiały. Wycofał się.
- Ten korytarz prowadzi do lochów albo do podziemi -
rzucił. - Tam raczej się nie zapuścił. Wracamy.
Wyszli z komnaty i zmierzali w kierunku północnym, gdy
nagle rozległ się przytłumiony odległością okrzyk.
Znieruchomieli. Był to głos człowieka wydany w chwili
straszliwego przerażenia. Nie powtórzył się.
- To chyba głos Revora - wykrztusił Arstat.
Erlof zaklął i rzucił się w stronę głosu. Popędzili za
nim. W biegu mężczyźni dobyli broni. Stal zadźwięczała, oni
zaś przemierzali w milczeniu ponurą budowlę.
Wpadli do długiego korytarza. Nagle z łukowego przejścia
wyskoczyła postać w czarnym, rozwianym płaszczu. Erlof
wzniósł miecz i zaraz go opuścił. Naprzeciwko stał Revor i
dyszał ciężko, krople potu lśniły na jego czole.
- Co się stało? - zapytał łagodnie Erlof. - Gdzie
Thorvald?
- Thorvald nie wróci!
- Jak to?
- To stało się tak nagle... Weszliśmy do dużej sali.
Thorvald powiedział, bym spenetrował pokoje z prawej, a sam
poszedł na lewo. Słyszałem najpierw jego kroki, potem
zapanowała cisza. Wołałem, nie odpowiadał. Wróciłem do sali,
lecz tam go nie było. Zajrzałem do wszystkich komnat w
pobliżu. Nawet najmniejszego śladu! Musiał się oddalić, ale
dokąd?... Tutaj coś mieszka! Coś straszliwego! - umilkł, a
jego twarz stężała w grymasie przerażenia.
Erlof potrząsnął nim mocno.
- Uspokój się - powiedział.
- Mówiłem, że to przeklęte miejsce - wtrącił ze złością
Arstat. - Nie czas na dyskusje. Za mną!
Czując na karkach zimny pot, popędzili na lewo i wbiegli
na piętro. Znajdowali się w sali, w której zamierzali
spędzić noc. Stanęli bezradnie.
- Teraz tym przejściem - zakomenderował Erlof. Arstat
wszakże, jakby lekceważąc rozkaz, zbliżył się ku tablicom i
raz jeszcze przyjrzał się wyrytym na nich napisom.
- Co robisz? - zapytał Erlof. Ochłonął już z pierwszego
strachu. - Czekaj, postąpiliśmy jak głupcy! - powiedział
nagle. - Skąd pewność, że nasi towarzysze zginęli? Może
właśnie oczekują naszej pomocy... - urwał, dostrzegając
dziwny wyraz twarzy odsuwającego się od ściany Arstata.
- Czarna Cytadela! - wrzasnął tamten. - Przypomniałem
sobie! To przeklęte miejsce. Uciekajmy stąd czym prędzej!
- A Hellegren i Thorvald?
- Jeżeli to Czarna Cytadela, są martwi, a nawet gorzej.
Że też nie zorientowałem się wcześniej! Czarna Cytadela!
Nagle usłyszeli rżenie pozostawionych na dziedzińcu koni.
Wierzchowce, którym udzieliła się ich trwoga głośno szarpały
się i wierzgały. Nieoczekiwanie rozległ się stukot podków,
cichnący w oddali.
Erlof doskoczył do otworu okiennego. Nie
wiedział - zdawało mu się, czy też dostrzegł naprawdę -
ciemną sylwetkę, która szybko wtopiła się w mrok po drugiej
stronie dziedzińca.
- Nasze konie! - wrzasnął Revor i jakby zbudzeni przezeń
z głębokiego snu popędzili do przeciwległego przejścia.
Wtedy Arstat uchwycił Erlofa za ramię.
- Coś jest przed nami - szepnął. - Lepiej zejdźmy z
drogi.
Cofnęli się do niewielkiego pokoju. Revor zgasił
latarnię. Słychać było zbliżające się, dziwne, jakby
niezdarne stąpanie. Gdy ciemna sylwetka przesłoniła
przejście, Erlof z całej siły uderzył buławą.
Rozległ się trzask pękających kości. Bezwładne ciało
osunęło się na posadzkę. Erlof dopiero w tym momencie
uświadomił sobie, iż mógł powalić któregoś z zaginionych.
Arstat pochylił się nad leżącym.
- To obcy - powiedział z ulgą. - Bałem się, że zabiłeś
Thorvalda albo Hellegrena.
Revor zapalił latarnię, by mogli zobaczyć twarz zabitego.
Nagle rozległ się przeraźliwy okrzyk, a wypuszczona z ręki
latarnia zbiła się z hałasem. Dziewczyna osunęła się w
ramiona Erlofa. Uniósł ją i poczuł, jak silne ramię Arstata
wypycha go z komnaty.
- To nie był żaden z nich - szepnął Revor trzęsącym się
ze strachu głosem. - Jego oczy... Nie, nie mogę już nic
powiedzieć.
Erlofowi dźwigającemu Dyanę zdawało się, iż serce
wyskoczy mu z piersi. Kilkakrotnie był świadkiem niesamowitej
odwagi przyjaciela na polach bitewnych i murach zdobywanych
miast. Cóż za przerażający widok zatrwożył teraz tego
nieulękłego rycerza?
Szli w milczeniu. Cisza spowijała zamek i chociaż starali
się iść ostrożnie, ich kroki dudniły głucho w pustych
pomieszczeniach. W wielkiej sali Arstat zatrzymał ich, a w
jego dłoni błysnął miecz. Zrobił jeszcze krok i ukazał
leżące na posadzce ciało mężczyzny w karacenowej zbroi.
Erlof poczuł, jak włosy stają mu dęba. Arstat błysnął
latarnią i z okrzykiem przerażenia. Na podłodze leżał
trup, a jego rysy zastygły w grymasie rozpaczy. Na
pancerzu widniało kilka nacięć - śladów uderzeń
zadanych ze straszliwą siłą.
- To Thorvald - wydyszał Erlof.
Arstat bez słowa ruszył do wyjścia. Erlof i Revor rzucili
jeszcze kilka spojrzeń na swego kompana wpatrującego się w
sufit martwym wzrokiem. Zeszli na parter i nagle niesiona
przez Erlofa dziewczyna jęknęła cicho. Ułożył ją na podłodze
i lekko potrząsnął. Otwarła oczy.
- Gdzie jesteśmy? - spytała słabym głosem.
- W Czarnej Cytadeli - mruknął Arstat.
- Ten zabity... - szepnęła - jego oczy.
- Dosyć! - uciął Erlof. - Możesz iść o własnych siłach?
Kiwnęła głową i powstała. Pośpieszyli w kierunku
następnego pomieszczenia. Gdy przeszli łukowe przejście,
Arstat znów się zatrzymał. Naprzeciw widniał otwór
wejściowy, za którym szemrały krople deszczu. Arstat
rozejrzał się podejrzliwie, nie spostrzegł jednak niczego
podejrzanego.
- Szybko! - rzucił i popędził w tamtym kierunku. Mrok
spowijał salę, przez którą biegli. Revor wysunął się nieco
do przodu i gdy dopadał otworu, rozległ się trzask.
Dostrzegli, jak płyta pod jego stopami opada w dół. Z
okrzykiem przerażenia Revor runął w czeluść, kamień zaś,
obróciwszy się dookoła własnej osi, wrócił na miejsce. Z
wyjątkiem Revora nikt nie zdołał wydać z siebie głosu.
- Zapadnia! - krzyknął Erlof. Podbiegł do zdradliwej
płyty i usiłował ją podnieść lub obrócić, jednakże ta nawet
nie drgnęła.
- Czemuż nie uciekliśmy wcześniej?! - zawołał. - Cóż to
za przeklęte miejsce?!
- Czarna Cytadela - lakonicznie odparł Arstat. - Bądź
lepiej cicho. Zmykajmy, póki czas. Może zdołamy ujść żywi.
Drobny deszcz uderzył w ich twarze, gdy wyszli na
zewnątrz. Zarysy murów i wież tonęły w mroku. Zdawało się,
że teraz cytadela jest znacznie większa od oglądanej w
blasku dnia. Z budowli biła nieokreślona złośliwość i
potężne, zda się wszechmocne zło. W dziwny sposób
przyciągała wzrok Erlofa.
Bez trudu przebyli dziedziniec, lecz oto wyrósł przed
nimi masyw zamkowej bramy. Przejście było szeroko otwarte, a
za nim kołysały się kształty drzew.
Wpadli do ciemnej wnęki bramy. Dyana pierwsza skoczyła
na drugą stronę. W tej chwili rozległ się wibrujący
dźwięk, z którym opadła w dół schowana dotąd masywna krata.
Erlof wrzasnął ostrzegawczo, Arstat nie zdołał jednak
uskoczyć i grube jak męskie ramię pręty spadające w dół,
przebiły jego zbroję, przygniatając go do ziemi.
Erlof rzucił się usiłując podnieść żelazną konstrukcję.
Krata była zbyt ciężka.
- Arstacie - szepnął w rozpaczy i opadł na kolana. Krew
płynęła z ciała rannego, mieszając się z deszczem. Jego
wargi rozchyliły się, więc Erlof pochylił głowę.
- To Czarna Cytadela - wyszeptał umierający. - Słyszałem
o tych ruinach. Uciekaj, a jeżeli nie zdołasz tego zrobić,
zniszcz jego ciało. Zniszcz ciało Monevora.
Umilkł, głowa opadła mu na ziemię.
Erlof stał w bezruchu, z którego wyrwał go dopiero głos
Dyany.
- Co teraz zrobimy?
Cofnął się i dokładnie obejrzał mury, nie dostrzegł
jednak schodów ani drabiny, prowadzącej na szczyt. Był w
pułapce.
- Musisz uciekać - rozkazał. - Biegnij tą drogą w
kierunku równiny. Proś o pomoc każdego napotkanego
człowieka. Mów, że jestem w Czarnej Cytadeli. Pamiętaj, w
Czarnej Cytadeli!!
- A co będzie z tobą?
- Idź. Przynajmniej ty się uratujesz.
Dziewczyna łkając pobiegła przed siebie.
Gdy jej postać zniknęła między drzewami, Erlof wydobył
miecz i odwrócił się ku trwającej w mroku budowli.
- Teraz zmierzymy się - powiedział, nie czując już lęku i
położył dłoń na chłodnym ostrzu.
Krople ściekające z dachu rozpryskiwały się w kałużach, gdy
przekraczał próg. Przed Erlofem otworzył się szeroki
korytarz, zakończony niewyraźną plamą odległego przejścia,
skąd płynęło słabe, żółte światło. Choć nic już, jak sądził,
nie mogło go zdziwić, poczuł wstrząs na widok wielkiej sali.
Jej sufit spowijał mrok, zalegał też pod kolumnami przy
ścianach, wśród których stały tajemnicze posągi. Czyniły z
tego pomieszczenia coś w rodzaju ponurej i odrażającej
świątyni. Złotawy snop światła płynącego nie wiadomo skąd
padał na środek sali. Stała w nim samotna, czarna sylwetka.
Przezwyciężając bezwład nóg, Erlof zaczął podchodzić
bliżej. Dziwna jasność unosiła się wokół postaci okrytej
ciemnym płaszczem. Kaptur okrywał jej głowę, nie widać było
rysów twarzy. Erlof czekał.
- Zjawiłeś się wreszcie - powiedział metaliczny głos. Czy
przemówiła postać, czy też głos dochodził z przestrzeni
wokół nich, Erlof nie wiedział. Czuł, że opadają na niego
niewidzialne więzy. Pomimo wysiłków nie był w stanie
poruszyć ani ręką, ani nogą.
- Kim jesteś? - zapytał. Jedyne, na co mógł się jeszcze
zdobyć.
- Jestem... cieniem człowieka, który żył dwa tysiące lat
temu. Niegdyś byłem królem. Nazywałem się Monevor.
- To ty zabiłeś moich przyjaciół! Dlaczego?
Nieznajomy roześmiał się cicho.
- Jesteś Paleodyjczykiem - powiedział. - Tak samo twoi
kompani. Każdy Paleodyjczyk jest moim wrogiem.
- Dlaczego?
- Czy słyszałeś o królestwie Tavonu?
Erlof drgnął. Nazwa ta obiła się o jego uszy.
- Zadrżałeś, co? - syknął tamten. - Tak, byłem niegdyś
królem tego państwa. Przepiękna kraina! Pośród lasów, łąk i
pól wznosiły się grody i miasta. Żyliśmy w spokoju i
szczęściu. W dolinach rozbrzmiewały pieśni naszych kobiet, w
lasach pełno było zwierzyny, cały kraj płynął miodem i
mlekiem. Do czasu, gdy przybyli tu wasi przodkowie z
zachodu. Przybyli, a potem zmietli nas z powierzchni ziemi.
Wciąż jest we mnie pamięć o spalonych miastach, zrównanych z
ziemią siołach, wymordowanych kobietach, dzieciach i
starcach, o wojownikach palonych żywcem na stosach. Potężnym
byliśmy narodem, ale ulegliśmy waszej przewadze. Zwycięzcy
osiedlili się później na ruinach Tavonu i stworzyli nowe
państwo - Paleodię, słynną ze swej jazdy. Zbudowaliście to
państwo i nie wiedząc o tym, co zrobili z nami wasi
przodkowie, podjęliście się obrony świata przed barbarzyńską
potęgą Birvantt. Walczycie ze wschodem, a jesteście stokroć
gorsi od mieszkających tam dzikusów. Ja byłem królem Tavonu.
Z tego miejsca, z Czarnej Cytadeli, rządziłem moim państwem.
To był ostatni punkt oporu, gdy zajęliście już kraj. Nie
mogliście go złamać, a wtedy jeden z waszych
czarnoksiężników rzucił na to miejsce klątwę. Ale ja byłem
Nieśmiertelny. Ci, którzy się tu schronili, zginęli, ja
jednak przeżyłem, choć moje ciało umarło.
- Wiedziałem, że Tavon był przesiąknięty czarami -
mruknął Erlof.
- Zabiłem twoich przyjaciół - ciągnął tamten - zabijałem
i innych, którzy tu trafili. Zniszczyliście Tavon, ja muszę
go pomścić.
- Minęło dwa tysiące lat! - krzyknął Erlof.. - Cóż my,
dzisiejsi mieszkańcy Paleodii możemy dla ciebie zrobić?
Zawinili nasi przodkowie, my nie mieliśmy na to wpływu.
- Wszystko byłoby proste, gdyby czas cokolwiek znaczył.
Ale on jest niczym. Nie podlegam mu, więc nie umniejsza mojej
nienawiści.
- Jesteśmy niewinni!
- Twoi przodkowie zniszczyli mój lud. Należysz do tej
samej rasy.
Erlof zbierał rozproszone myśli.
- Ciekaw jestem, o jaką zemstę ci chodzi? - powiedział w
końcu. - Wydaje mi się, że nie możesz stąd wyjść. Jakże zatem
dokonasz odwetu? Możesz zabijać tych, którzy tu wejdą, ale
nie zdołasz pokonać całego narodu. Jesteśmy zbyt potężni, by
ulec cieniowi z przeszłości.
Monevor roześmiał się chrapliwie.
- To, że zabijam, albo przejmuję władzę nad takimi jak
ty, to zemsta za moje cierpienia - możesz tak to nazwać.
Pozostaje odwet za zniszczenie Tavonu. Nie ja go dokonam.
Gdy byłem człowiekiem, posiadałem dar przewidywania
przyszłości. Czas nie mógł zabić mojej nienawiści, ale czas
porządkuje wasz świat. Istnieje jedno przeznaczenie i
chociaż nie potrafię go odgadnąć, to przecież mogę
stworzyć sobie jego wizję. Jesteście skazani na zagładę.
Jako nieśmiertelny będę oglądał wasz upadek - oto moja
zemsta. Nie muszę niczego robić. Z tej twierdzy ujrzę kres
Paleodii. Pogrążycie się w cierpieniu na wieki. Sami zresztą
doprowadzicie kraj do zguby. Czas was zniszczy i po tym
przeklętym państwie nie zostanie nawet wspomnienie.
- Po cóż mi to mówisz? Szukasz usprawiedliwienia?
Dlaczego nie zabiłeś mnie od razu? - zapytał Erlof. - Dyana
uciekła. Wszyscy dowiedzą się o tym miejscu. Nikogo już nie
uśmiercisz.
- Ja nie zabijam ludzi - odparł Monevor. - Przynajmniej
staram się tego nie robić. To znaczy uśmiercam wszystkich,
ale nad ich ciałami przejmuję władzę. Spotkało to jednego z
twoich ludzi. Niestety, pozostali byli zbyt silni, a co za
tym idzie, zbyt niebezpieczni. Ktoś zdaje się leży w jednej
z sal na parterze, ktoś spoczywa na dnie głębokiego dołu, a
ciało innego gnije przy bramie. Interesowała mnie twoja
reakcja, gdy twoi towarzysze umierali w męczarniach bądź
znikali bez śladu. Jesteś inny od tych, z którymi dotąd
się spotykałem. Nie wiem, dlaczego zapragnąłem powiedzieć ci
wszystko. Może po to, abyś umierał ze świadomością winy?
- A jednak jesteś bardzo słaby - zauważył Erlof. -
Potrafisz mordować, lecz nie dopuszczasz do siebie myśli,
jak bardzo się mylisz. Nie potrafisz odejść z tego miejsca.
Możesz tylko czekać. Wymyśliłeś bajeczkę o upadku Paleodii
tylko po to, aby odnaleźć cel swojego istnienia.
- Być może - odparł Monevor i zdjął kaptur.
Erlof krzyknął z przerażenia. W miejscu głowy tamtego
była duża fosforyzująca czaszka. W jej oczodołach czaiła się
moc, ktora pomogła temu martwemu stworowi przetrwać wieki,
dając mu przez cały ten czas pozory życia. Siła nienawiści?
Erlof uwolnił się z okowów, krępujących jego ciało.
Błysk szaleństwa zapalił się w mózgu rycerza. Monevor nie
zdążył drgnąć, gdy dziwna siła popchnęła Erlofa do
działania. Napiął mięśnie i skoczył wprost na postać okrytą
czarnym płaszczem. Powietrze zawyło, gdy ciął z całej siły.
Żelazo zagłębiło się w ciele widma nie napotykając oporu jak
gdyby postać utworzona była z dymu lub mgły. Erlof ukląkł,
straciwszy równowagę.
- Nie możesz mnie zabić - powiedział Monevor. - Sądziłem,
że będziesz rozsądniejszy. Jestem duchem człowieka, który
zmarł dwa tysiące lat temu. Zachowałem nieśmiertelność
właśnie w takiej postaci. A teraz żegnaj. Twoje
przeznaczenie nadchodzi - postać widma zmalała, zbladła i
rozwiała się. Erlof usłyszał jeszcze dziwne szelesty
dochodzące ze wszystkich stron.
Coś kryło się w cieniu kolumn. Czując, jak serce zaczyna
mu bić coraz szybciej, Erlof dostrzegł wyłaniającą się z
mroku mglistą sylwetkę człowieka w półpancerzu i hełmie.
Dalej pojawił się drugi, trzeci. Były ich dziesiątki,
zewsząd dochodziły ukradkowe stąpnięcia. Podchodzili coraz
bliżej, a z nimi blade lśnienie wzniesionych mieczy, toporów
i włóczni. Znalazł się w zacieśniającym się pierścieniu.
Włosy zjeżyły mu się, gdy ujrzał oblicza przeciwników. Miał
do czynienia nie z ludźmi, lecz z martwymi ciałami,
ożywionymi diaboliczną siłą. Blade twarze były groteskowymi
maskami bez wyrazu, trupy szły równym, aczkolwiek nieco
bezwładnym krokiem. Najbardziej niepokojące były ich oczy -
matowe i puste niczym u śniętych ryb. Zdawali się nie żyć od
dawna, a jednak rozkład nie tknął obrzękłych, sinych twarzy
i bladej skóry.
Okrążyli go i zatrzymali się. Wiedział, że jeśli nie
uczyni czegoś zdecydowanego - zginie.
Rzucili się na niego; nie wydając żadnego dźwięku, nie
byli przecież żywymi ludźmi, lecz tworami, utrzymywanymi na
pograniczu życia i śmierci przez magię potężnego umysłu,
który trwał przez wieki.
Świsnęło ostrze. Najbliższy przeciwnik zwalił się,
przecięty w pół paleodyjskim mieczem. Cofnęli się, po czym
znów zaatakowali - nieporadnie i opieszale, jak gdyby dla
powodującej nimi siły największą trudnością było
przezwyciężenie martwoty ciał. Uderzali na oślep, a ich
topory i miecze dźwięczały, odbijając się od hełmu i zbroi
Erlofa. Przestrzeń wokół niego malała, co chwila jednak
powiększała się, gdy na posadzkę opadało kolejne ciało.
Rycerz opanowany szaleńczą pasją walki zataczał mieczem
szerokie kręgi i sam uchylał się przed uderzeniami. Pod jego
ciosami pękały ostrza, hełmy i pancerze nacierających. Krew
nie plamiła podłogi, padające ciała przechodziły
przerażającą przemianę - kurczyły się, ciemniały i
rozsypywały w proch. W jednej krótkiej chwili czas
egzekwował swe prawa.
Stos przemieszanych kości, czaszek i pyłu wznosił
się wokół niego, gdy pozostali przeciwnicy zamarli, po czym
rozstąpili się. Z tłumu wynurzył się wojownik w karacenowej
zbroi. Erlof rozpoznał Hellegrena. Okrzyk przerażenia zamarł
na jego ustach. Towarzysz broni, który zniknął przed
godziną, teraz kroczył sztywno trzymając wzniesiony w górę
miecz.
- Hellegrenie! - wrzasnął Erlof. - Hellegrenie! Nie
poznajesz mnie?! - urwał, gdy uprzytomnił sobie, że ten, do
którego mówi, musi być martwy.
Hellegren zatrzymał się o krok. Od bladej postaci o
wydętych sinych wargach i wytrzeszczonych oczach ciągnęło
chłodem. Chwila i oto długi miecz runął w dół szerokim
łukiem. Erlof zdołał odskoczyć. Ostrze skrzesało iskrę z
kamiennej podłogi, lecz wówczas świsnęła stal, po czym
kolejne bezgłowe ciało osunęło się na ziemię.
Pozostali znów podnieśli broń i posunęli się do przodu.
Zanim jednak zdołali otoczyć samotnego wojownika, ten rzucił
się w bok, przebił przez linię wrogów i gnając jak opętany,
wpadł w przejście, prowadzące do ciemnego korytarza. Tu
rozepchnął ostatnich, którzy chcieli go zatrzymać i uciekł.
Pierwszą myślą Erlofa było pragnienie wydostania się z
Czarnej Cytadeli. Zaraz jednak musiał o tym zapomnieć,
bowiem tuż za plecami słyszał tupot wielu stóp. Podążali za
nim. Zresztą krata, pod którą spoczywało ciało Arstata, na
pewno też była opuszczona. Należało znaleźć inne wyjście.
Przebył klucząc kilka komnat i korytarzy, aż wreszcie
otoczyła go cisza. Ucichły odgłosy pościgu, może
prześladowcy zgubili jego ślad? Wyczerpany, zwalił się na
marmurową ławę w jednej z sal, zagubiony w kamiennym
labiryncie, którego mroki rozpraszała jedynie słaba
poświata, przedostająca się przez otwory po przegniłych
oknach. Po chwili odpoczynku zagłębił się w kolejny
korytarz, którym doszedł do następnego wielkiego
pomieszczenia.
Nagle usłyszał cichy szelest, dochodzący zza przejścia w
przeciwległej ścianie. Pod palcami poczuł rękojeść miecza,
ręka chwyciła za nią bezwiednie. Światło księżyca
uwolnionego z okowów chmur, zalśniło w przeciwległym kącie
sali. Rozległo się ciche człapanie. Jeszcze chwila i z
przejścia wysunęło się kilka ciemnych sylwetek. Cicho
wycofał się z komnaty i przeszedł na drugą stronę korytarza.
Wrogowie najwyraźniej rozdzielili swoje siły. Nie sądził,
aby byli na jego tropie, ruszył więc w kierunku zakrętu
korytarza. Kim byli za życia? Niemożliwe, by ciała ożywione
szatańską mocą Monevora należały do Tavończyków.
Najprawdopodobniej byli to tacy sami jak on, przypadkowi
wędrowcy, którzy nieświadomi niebezpieczeństwa weszli do
przeklętych ruin. Rozmyślając tak wszedł do ciemnego
pomieszczenia. Przebite u góry dymniki i skośne kominy
przepuszczały słaby poblask księżycowego światła. Wtem z
mroku wyłoniła się biała sylwetka, ciało owinięte jasnym
płaszczem. Palce Erlofa dotknęły rękojeści sztyletu.
Świsnęło ostrze ciśnięte silną ręką i postać zniknęła. Nie
wiedział, czy trafił, lecz już w następnej chwili usłyszał
tupot kilkudziesięciu stóp i chrzęst oręża.
Skoczył w otwór prowadzący do pokoju z lewej, a w
przejściu odwrócił się błyskawicznie i zaatakował. Ostrze
miecza zgrzytnęło, ocierając się o kość, Erlof odwrócił się
i popędził w ciemność. Prześladowcy deptali mu już po
piętach, gdy nagle ziemia pod nim rozstąpiła się. Poleciał w
dół tak szybko, iż nie zdołał wydać z siebie żadnego
dźwięku.
Nie spadał zbyt długo. Nim zdążył zastanowić się, co go
czeka, lądował na wysokim stosie gruzu, piętrzącym się w
ciemnej komnacie. Przekoziołkował i potłuczony zerwał się na
nogi. Czekając, aż uspokoi się bijące głośno serce starał
się przebić wzrokiem otaczające ciemności.
Niewątpliwie był to szczęśliwy przypadek. Uszedł swym
prześladowcom, nie wiedział jednakże, gdzie się znajduje. W
każdym razie nie spadł zbyt głęboko. Mury, których dotykał
idąc po omacku, były wilgotne, w powietrzu trwał chłód,
charakterystyczny dla lochów.
Trochę trwało zanim dotarł do szerokich schodów
prowadzących w górę. Wspiął się i stanął na progu obszernej,
pustej sali. Zniżający się księżyc słał padający skośnie
blask, gwiazdy lekko przybladły, niewątpliwie noc miała
się ku końcowi. Naprzeciw widział czworokątny otwór, wypełniony
gęstą, prawie namacalną ciemnością. Przecież znał to
miejsce. Zamarł w bezruchu. Nagle, niczym olśnienie,
spłynęło na niego wspomnienie słów wypowiedzianych przez
Arstata przed śmiercią.
- Zabij jego ciało - powtórzył szeptem. Patrzył w mroczną
głębię otworu, rozdarty pomiędzy chęcią ucieczki z tego
strasznego miejsca a pragnieniem zejścia galerią tam, gdzie
spoczywa... - Nagle z obydwu przejść w ścianach wypadły
czarne cienie otaczając go półkolem. Zanim uderzyli, podjął
ostateczną decyzję, spojrzał za siebie i pobiegł tam, gdzie
spoczywał martwy bądź tylko uśpiony pan tych ruin,
przeklętych przez Boga i ludzi.
Korytarz nie nosił śladów zniszczenia, jakie szerzyło się w
cytadeli. Spadek był łagodny, co kilkanaście kroków
przestrzeń przecinały smugi białego światła. Nie płynęło ono
z zewnątrz; jego źródłem były płyty wmurowane w ścianę w
regularnych odstępach. Zrobione z fosforyzującej substancji
dawały mocny, ostry blask, ale tylko w pobliżu muru. Ich
światło nie do końca rozpraszało ciemności.
Nikt go nie gonił. Być może jego wrogom nie wolno było tu
wchodzić lub też w podziemiach czaiły się jeszcze gorsze
okropieństwa. Strach na chwilę znowu sparaliżował jego
ciało, przemógł się jednak i szedł dalej.
Pojawiły się nisze, wykute po obu stronach korytarza. W
każdej z nich tkwił duży, kamienny posąg. Oglądał je
ciekawie. Wszystkie były precyzyjnie wykonane, gładkie, nie
mógł jednakże stwierdzić, co przedstawiały. Miały ludzkie
proporcje, niektóre jednak z istot przedstawionych w
kamieniu posiadały po troje oczu, zazwyczaj też kilka rąk. Z
ich palców zaś zwieszały się ciężkie, dziwnie ukształtowane
macki.
Spoglądał właśnie na jedną z kamiennych postaci, bardziej
niż inne podobną do człowieka, gdy rozległ się cichy trzask.
Rozejrzał się, niczego jednak nie spostrzegł; z powrotem
skierował swój wzrok na posąg i włosy stanęły mu dęba. Oczy
rzeźby wyglądały jak żywe! Poruszyły się lekko. Erlof
odskoczył i z okrzykiem przerażenia pognał w dół.
Nisze z przerażającymi lokatorami skończyły się wreszcie.
Korytarz opadał teraz stromo, a mógł obniżać się
jeszcze długo, toteż należało oszczędzać i tak już
nadwątlone siły. Starając się nie myśleć o chwili grozy,
jaką przeżył wcześniej, Erlof schodził coraz niżej i niżej.
W echo jego kroków wmieszały się ciężkie stąpnięcia
dochodzące z tyłu. Spojrzał w górę korytarza. Ciemność,
przetykana łatami światła, kryła ciszę i pustkę. Daleko jak
okiem sięgnąć nie było za Erlofem nikogo.
Przywidziało mi się - pomyślał. Przeszedł kilka kroków i
znów wydało mu się, że ktoś za nim idzie. Raz jeszcze
obejrzał się zaniepokojony, jednakże echo tajemniczych
stąpnięć ucichło w oddali.
Ruszył naprzód, a wówczas do tajemniczego odgłosu
dołączyły następne. Wreszcie, gdy stąpnięcia maszerujących
za nim istot zlały się w jeden równomierny pogłos, zatrzymał
się przerażony i wtedy dźwięk ucichł. W przebłysku
świadomości skojarzył go z posągami. Przestrach wstrząsnął
jego ciałem; nie bacząc już na nic puścił się pędem przed
siebie.
Ciężkie wrota zamykały długą galerię. Ich powierzchnia,
jak wszystko tutaj, pokryta była płaskorzeźbami. Dwie z nich
wyobrażały smocze paszcze, z których zwieszały się żelazne
pierścienie. Uchwycił jeden z nich i pociągnął. Jedno ze
skrzydeł odchyliło się z lekkim szumem. Erlof prześliznął
się przez szparę. Był w grobowcu.
Na środku komnaty spoczywała kamienna skrzynia ozdobiona
twarzami prymitywnych bożków i symbolami, które wziął za
herby rycerskie. Nie wątpił, że jest to sarkofag zawierający
ciało Monevora. Chciał doń podejść, lecz lęk zatrzymał go na
miejscu. Nie sądził, by w grobowcu znajdowała się pułapka;
było to raczej zagrożenie mocą, jakiej dotąd nie napotkał.
Stał w progu niezdolny do podjęcia decyzji. Za plecami
miał ruchome posągi, przeciw którym jego miecz byłby zapewne
bezsilny. Przed sobą nieokreślone, straszliwe zagrożenie.
Usłyszał szmer, dochodzący z korytarza i czując, że nie
wytrzyma dłużej w niepewności, postąpił naprzód. Był przy
płaskim wieku sarkofagu, gdy stało się to, co przeczuł
wcześniej.
Kopuła stropu kończyła się zawieszoną wysoko tarczą,
pokrytą niezrozumiałymi symbolami. Zobaczył ją kątem oka,
bowiem w chwili, gdy dopadł skrzyni, zerknął w górę. Właśnie
w tym momencie z sufitu skoczył na niego czarny, rozmazany
cień. Erlof zdołał dostrzec bezkształtny pęcherz, otoczony
wieńcem macek i odruchowo uskoczył zanim owa istota znalazła
się na ziemi, chybiając celu. Ciało stworzenia przypominało
gruby, ciemnobrązowy wór pokryty kłębem chaotycznie wijących
się macek. Kilka z nich wysunęło się w kierunku Erlofa.
Miecz błysnął, stwór sprężył się, jakby zwarł w sobie i
wówczas dyszący ciężko Erlof wbił ostrze w bąblaste ciało.
Wyrwał broń i chwilę patrzył na miotającą się po posadzce
poczwarę. Jej ciało zamarło w końcu, zaś Erlof odwrócił
głowę i podszedł ponownie do kamiennej skrzyni. Oglądał ją
dokładnie, szukając sposobu, dzięki któremu mógłby zajrzeć
do środka. Pochłonięty opukiwaniem ścian, nie zwracał już
uwagi na rozciągnięty nie opodal kształt podobny do
olbrzymiego pająka skrzyżowanego z ośmiornicą.
Zawiłe symbole pokrywały wierzch sarkofagu. Odnalazł w
końcu szczelinę, obiegającą dookoła całą skrzynię. Do
uniesienia kamiennej pokrywy nie starczyłoby z pewnością
dwóch mężczyzn, Erlof zdołał jednak podnieść i odrzucić na
bok kamienny blok. Ujął później rękojeść miecza i spojrzał w
głąb odsłoniętego grobu. Leżał tam pożółkły szkielet
obleczony w resztki przegniłej materii. Erlof westchnął
ciężko wspierając ręce na krawędzi sarkofagu. To dziwne, ale
nie czuł nienawiści. Kimże był ten król sprzed wieków? Jak
długo jego duch żył nienawiścią do świata, który przecież od
tamtych lat tak bardzo się zmienił? Nie jesteśmy już owym
dzikim ludem, który przedostał się tu przez góry Lomill,
ciągnąc z zachodu - pomyślał rycerz. Jaka tajemnica dała
nieśmiertelność tej duszy? Podniósł miecz do góry. Chciał go
opuścić - nie mógł. Czyżby poczuwał się do winy? Do czynów,
których nie popełnił? Czyżby to, co czynił tamten, było
słuszne? Wiedział jedno - nie powinien bezcześcić zwłok. Ale
może był to wpływ magii, a nie jego wewnętrzne, niezależne
od niczego przekonanie?
Nagle zamarł z podniesionym mieczem. Na korytarzu
grzmiały czyjeś kroki, a mury i podłoga odpowiadały im
donośnym echem. Musiało iść ku niemu coś bardzo ciężkiego.
Nie sądził, by był to człowiek lub nawet jeden z
odrażających trupów ożywionych czarnoksięskim kunsztem
Monevora. Donośny dźwięk zwiastował coś znacznie bardziej
niebezpiecznego.
Zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, tajemnicze
stąpnięcia rozległy się jeszcze głośniej. Erlof konwulsyjnie
ścisnął miecz, gdy w otwartych wrotach zarysowała się biała
sylwetka. Tylko w zarysach przypominała człowieka. Chwilę
stała w drzwiach, po czym ruszyła wprost na rycerza, a każdy
jej krok dźwięczał głośno, jak gdyby uczyniona była z
kamienia.
Straszliwe przypuszczenie spowodowało, iż włosy stanęły
mu dęba. Zacisnął szczęki i widząc, że tamto jest już przy
nim - uderzył.
Paleodyjski miecz przeciął ze świstem powietrze i
skrzesawszy snop iskier, odbił się jak po uderzeniu w
najtwardszą skałę. W tej samej chwili straszliwa siła
odrzuciła Erlofa pod ścianę. Upadł, nie wypuścił jednak
broni. Podniósł się obolały, a gigantyczna sylweta szła już
na niego. Nie wątpił, że walczy z przeciwnikiem zbudowanym z
kamienia. Nie wiedział wszakże, czy ma do czynienia ze
statuą, ożywioną magią, czy też z demonem w rodzaju tych,
jakie przyzywali na swoje usługi birvantyjscy czarownicy.
Posadzka dudniła pod nogami potwora.
Bezkształtne ręce wyciągnęły się w jego kierunku.
Odskoczył i zaczął obchodzić sarkofag. Demon szedł za nim,
Erlof cofał się coraz szybciej, nie znajdując w myślach
żadnego wyjścia z tej fatalnej sytuacji.
Ostrze miecza znów uderzyło w wyciągniętą kamienną rękę.
Tylko zadźwięczało i odbiło się z trzaskiem. Erlof znowu
odskoczył i dostrzegając ciężki kamień leżący na podłodze,
uchwycił go i cisnął z rozpaczą. Ugodzony demon zatrzymał
się na moment, a Erlof wykorzystał tę chwilę, aby zebrać
siły. A więc nie miał wyjścia. Skoro tak... Gdy przeciwnik
znów ruszył w jego kierunku, rycerz poczuł, że ogarnia go
szaleństwo.
Zmęczenie, obrzydzenie i strach nękające młodego woja już
od paru godzin, zaowocowały raptem wściekłością. Ze
zwierzęcym rykiem, nie bacząc już na nic, błyskawicznie
rzucił się na wroga. Odłupywane kawałki skały rozpryskiwały
się wokoło, gdy parł naprzód. Potwór cofnął się pod gradem
uderzeń; ale jego łapa, zakończona czterema kamiennymi
szponami, spadła na hełm rozszalałego rycerza. Blacha
wygięła się i Erlof na chwilę stracił równowagę. Padając
rozpaczliwie pchnął od dołu. Poszczerbiona klinga ześliznęła
się po ciele bestii, gigantyczne ramiona rozwarły się, aby
zmiażdżyć rycerza w uścisku, lecz Erlof ostatkiem sił
skoczył w bok.
Demon obrócił się. Rycerz ciężko dysząc, oparty o
sarkofag ujrzał raptem tuż przed sobą spowitą prochem
rozsypującej się tkaniny czaszkę Monevora. Przed oczyma
błysnęły mu rozwarte w trupim grymasie szczęki i zamknięte
oczy zmarłego. Od widoku tych szczątków spadło na Erlofa
takie znużenie, strach i zwątpienie, jakiego nigdy jeszcze
nie doświadczył. Zrozumiał, że jeszcze chwila, a zginie i
wówczas znów zadźwięczały mu w uszach słowa Arstata.
Otrząsnął się z martwoty i ciął potężnie. Ostrze przeszyło i
strzaskało pożółkły szkielet; pękła i rozpadła się czaszka
pokryta zasuszoną skórą, a miecz zazgrzytał o dno kamiennej
trumny.
Wiedziony instynktem przetoczył się w kąt sali; broń
wypadła mu z ręki. Wsparty na łokciach leżał wpatrzony w
koszmar rozgrywający się na środku pomieszczenia. Niezwykła
jasność wydobywała się z sarkofagu. Białe światło oślepiało
tak straszliwie, że musiał mrużyć oczy. W kręgu niesamowitej
poświaty zjawiła się postać w czarnych szatach, która po
chwili rozwiała się jak dym. Zapadły ciemności, a ściany i
podłoga zadrżały gwałtownie; złowieszczy ryk wypełnił
powietrze, z sufitu zaczęły sypać się odłamki muru,
wypełniając salę pyłem, kurzem i hałasem. Posadzka dygotała
coraz gwałtowniej, on zaś leżał oszołomiony nagłością
wydarzeń.
Na ziemię zaczęły walić się posągi, grube płyty ze ścian
i w końcu wielkie odłamy skalne. Tracił już świadomość, gdy
nagle pod wpływem wstrząsów zapadła się jedna z kaset
pokrytych płaskorzeźbami ukazując schody.
Nie wiedział kiedy i jak zerwał się i podniósł miecz. W
chwilę potem pędził w górę po zakurzonych stopniach.
Wszystko dokoła dygotało coraz gwałtowniej. Głuchy huk,
dobiegający z dołu, nabrał jeszcze większej siły, gry Erlof
dotarł do wielkiej, kamiennej płyty u szczytu schodów.
Uchyliła się pod jego naporem, otwierając drogę do komnaty
pełnej zwałów gruzu. Także tu, na powierzchni, wyczuwało się
drżenie gruntu, toteż nie bacząc na nic Erlof puścił się
pędem w kierunku jaśniejszego prostokątu drzwi. Przebiegł
przez kilka pomieszczeń, aż w końcu niby we śnie wypadł na
pomniejszy dziedziniec, wbiegł do ciemnego przejścia i
pognał ku bramie.
Była najciemniejsza godzina przed świtem. Księżyc wiszący
ponad lasem rysował w ciemności kształt fortecznego muru,
nie rozjaśniając jednak placu porośniętego drzewami. We
wrotach nie było kraty, nie widać też było ciała Arstata.
Czując jak dusi go walące mocno serce, Erlof przemknął przez
bramę, zbiegł na dół wąską ścieżką pomiędzy drzewami i, gdy
był już w lesie, upadł. Za nim rozległ się głuchy grzmot
jakby burzy przetaczającej się po niebie. Zabrzmiał
gwałtownie, a potem zapanowała cisza.
W mroku otaczającym Erlofa zadrgał płomień. Coś pozbawiało
go spokoju, wyciągało z koszmaru. By wciągnąć w nowy?
Najpierw uczuł czyjeś palce zaciśnięte na ramieniu, potem
gwar głosów dookoła. Poczuł, a potem zobaczył promienie
słońca padające na twarz.
Otworzył oczy. Otaczali go skrzydlaci woje w pozłacanych
zbrojach.
- Przecież to rotmistrz Erlof - powiedział znajomy głos.
Spojrzał w jego kierunku i dostrzegł obrysowaną słońcem
postać rycerza.
- Onotheon - wyszeptał.
- Erlof! - krzyknął ktoś znowu.
Jeszcze sekunda i Erlof trzymał w ramionach ciało Dyany.
Onotheon chrząknął i zdziwiony powiódł wzrokiem po
okolicy.
- Twoja kobieta - mruknął widząc, że Erlof patrzy na
niego wyczekująco - sprowadziła nas tutaj. Jechałem do
Cleynor; znaleźliśmy ją zemdloną na drodze. Gdy przyszła do
siebie, zaczęła błagać o pomoc. Pośpieszyliśmy na wskazane
miejsce, lecz chociaż wielokrotnie przeszukiwaliśmy cały
las, znaleźliśmy cię dopiero teraz. Co tu się właściwie
stało?
- Czarna Cytadela - odparł Erlof. - Trafiliśmy do Czarnej
Cytadeli. Revor, Arstat, Hellegren i Thorvald nie żyją. Jej
udało się uciec, a ja zniszczyłem ciało Monevora, władcy
Tavonu.
Onotheon z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Mówisz jak obłąkany. Nie widzę tu żadnej cytadeli -
powiódł ręką po okolicy, a rycerz urażony jego
niedowierzaniem, spojrzał na południe i zdębiał. Nie widział
niczego oprócz falującego jednostajnie lasu.
- Tam były ruiny zamku! - rzucił oniemiały. - Przecież
chcieliśmy zatrzymać się tam na noc!
- Nie ma żadnych ruin - przerwał Onotheon. - Nigdy nie
słyszałem, aby były w tej okolicy.
Erlof wstrząsnął głową.
- Niczego nie rozumiem - powiedział. - Tam stała Czarna
Cytadela, siedziba króla, którego państwo podbili nasi
przodkowie. W odwecie jego duch zabijał wszystkich, którzy
tam trafili. Zniszczyłem go i, choć to dziwne,
nie mam pewności, czy postąpiłem słusznie. - Urwał, a jego
wzrok padł na powiewającą nad oddziałem chorągiew z godłem
Paleodii. - To wszystko wydaje się snem - dodał cicho i
ukrył twarz w dłoniach.
TAK DALEKO DO
NIEBA
W mroku przemykały dwie postacie, oświetlając drogę
czerwoną latarnią. Rubinowy poblask wydobywał z ciemności
zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i płaskorzeźbami
zdawały się poruszać, jakby życie wstępowało w kamień pod
wpływem purpurowej poświaty. Wygasłe, pomarszczone twarze
ściągały wargi ukazując kły. Wężowe smoki i nagrobne
bazyliszki wiły się na kamiennych obramowaniach płyt, chcąc
odstraszyć śmiałków, którzy naruszali spokój umarłych. Lecz
gdy krąg światła przesuwał się poza tablice, wrażenie
utajonego życia mijało. Pozostawały czarne prostopadłościany
w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawały się w
tej poświacie bezbronne i skarlałe.
Borest kroczył przodem utykając na lewą nogę. Dla niego
to nie była pierwszyzna. Jednak przemykający pomiędzy
mogiłami Lionel czuł chłód chwytający za gardło. Bał się.
Lionel był karłem, miał krzywe, krótkie nogi, więc by
nadążyć za towarzyszem, niemal biegł, skakał i kołysał
się. W dodatku przyginał go do ziemi ciężar zawiniętych w
płachtę narzędzi.
Borest zatrzymał się nagle, karzeł niemal wpadł na niego.
Przewodnik nasłuchiwał chwilę, a potem niby skradający się
ryś, zdecydowanie i miękko zarazem skręcił w prawo. Z
ciemności wyłonił się niewyraźny kształt nagrobka. Małą
mogiłę usypano niedawno, świeżą ziemię grobu pokrywał szron.
- Jest - mruknął Borest. - Mały, szykuj łopaty!
Karzeł rzucił płachtę na ziemię, chwycił róg materiału i
szarpnął, wywalając zawartość na trawę. Oskardy zalśniły w
świetle księżyca. Borest rozłożył płachtę tuż obok.
- Doktor Agryppa będzie piłował kości, ile tylko dusza
zapragnie - mruknął cicho. - I to jakiejś młódki. Rarytas...
- Długo tu leży? - spytał cicho Lionel. - A niech to jasny
szlag! Dawno się nie czułem jak dzisiaj.
- Dobra, dobywamy twardziela - mruknął Borest w żargonie
miejskich cmentarnych hien. - Bierz tam, od głowy.
Gdy Borest wbił łopatę w grób, Lionel rozejrzał się.
Odgłos rozszedł się echem po wszystkich podziemnych kryptach
i katakumbach nekropolii. Borest nie rozglądał się.
Pracował, dysząc ciężko. Śpieszył się; ziemię z grobu
wyrzucał na płachtę materiału. Nie powinni zostawić po
sobie żadnych śladów.
Kopali długo. Lionel nie czuł już potu ściekającego spod
nasuniętego na oczy kaptura. Wpatrywał się w ziemię,
czekając na chwilę, w której usłyszy łomot żelaza o
drewniane wieko trumny. Wręcz modlił się, aby nastąpiło to
jak najszybciej. Ale gdy łopata Boresta w końcu uderzyła w
coś, co odpowiedziało słabym stukotem, poczuł dreszcz
przerażenia. Cmentarz wokół był tak ponury. Milczące,
oszronione drzewa i groby przyglądały im się ze wszystkich
stron. Ich cienie, przeplatane pasmami księżycowego światła,
dzieliły ziemię na szeregi czarnych i szarych plam.
Borest odgarnął łopatą wilgotną ziemię z dwóch pierścieni
zamocowanych na wieku trumny. Podniósł grubą, konopną linę
i przełożył przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i
chwycili końce sznura. Coś zatrzeszczało cicho, gdy
poruszyli skrzynię. Była cięższa i bardziej masywna niż się
spodziewali. Minęła długa chwila, nim spoczęła na stercie
piasku. Dębowa, solidna trumna z mosiężnymi okuciami w
kształcie gryfów i orłów wyglądała złowieszczo. Lionel
rozejrzał się niespokojnie. Wydało mu się, że krzaki przy
ścieżce, którą przyszli, nie stoją tak, jak powinny. Jak
stały za dnia. Albo zbliżyły się do siebie, albo było ich
więcej.
- Borest! - wykrztusił. - Co my... Co my robimy?
- Przestań ględzić. Chędożyłeś już przednich twardzieli!
Dobędziemy i tego.
- Tej - szepnął Lionel. - Młodo skończyła.
- Arystokratka, psia ją mać! - Borest wbił łom w
szczelinę między wiekiem a podstawą trumny. - Chyba sama
się wykończyła, czy jak.
Karzeł przygryzł wargi. Dostrzegł, że i po wysuszonej,
pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Boresta spływają
grube krople potu. Rabuś schylił się, jego wielka,
pozbawiona włosów i brwi głowa wychyliła się z kaptura. Z
całej siły podważył łomem wieko. Rozległ się cichy trzask
pękającego drewna. Lionel poczuł dreszcze.
Wbił oczy w wieko, czekając na to, co miało się spodeń
wyłonić. Borest odrzucił w bok pokrywę.
Nic się nie stało. Zmarła leżała cicho, spokojnie, z
twarzą okrytą białym welonem i jasnymi włosami rozrzuconymi
wokół głowy. Przez ciemną tkaninę Lionel widział śmiertelną
bladość jej lica. Ręce skrzyżowane miała na piersiach... Te
piersi - wyobrażał je sobie, choć nigdy ich nie oglądał -
powinny być duże, pełne kobiecego powabu, pod tkaniną
musiały kryć ciemne sutki, wznoszące się stromo nad płaskim
brzuchem i smukłą talią... Lionel patrzył uważnie. Zwykle
pragnął kobiet wydobywanych z tych starych trumien. Wiedział
dobrze, że ze swoim pokracznym ciałem nie ma co marzyć
nawet o najgorszych z miejskich dziwek, więc zamiast żywych
miał zmarłe. Były lepsze. Mógł robić z nimi to, co chciał.
Ale ta... Z nią było inaczej. Często razem z Borestem
gwałcili martwe ciała, lecz teraz nie czuł pożądania.
- No i co... Martwa. Arystokratka. - mruknął Borest. -
Dziwne, że pochowali ją w trumnie. No, wsadzamy ją do worka
i spływka!
Lionel spojrzał na piękną, bladą twarz zmarłej. Nie
naznaczył jej jeszcze rozkład... Ręce kobiety wyciągnięte
wzdłuż tułowia były szczupłe i smukłe. Wzdłuż tułowia...
Coś tu nie pasowało...
- Borest! - wykrzyknął. - Ty stary durniu!
- Co tam mamroczesz? - mruknął opryszek. Pochylił się nad
leżącą, a wtedy karzeł zrozumiał. Te dłonie... Te martwe
dłonie nie powinny, nie mogły same znaleźć się po obu
stronach ciała, skoro wcześniej spoczywały na piersiach.
- Co się... - zaczął Borest. Niespodziewanie w oczach
zmarłej zabłysły dwa ogniki białego światła. Lionel
odskoczył dalej, a z martwego ciała wzbiły się w górę białe
płomienie.
- Pali!!! Pali mnie! - zawył Borest. Biały niby rozgrzane
żelazo płomień spowił jego postać. Płaszcz i wytarty kubrak
zajęły się w jednej chwili jasnym ogniem. Lionel krzyknął.
Oślepiony, skoczył za najbliższy nagrobek. Potem wyjrzał,
osłaniając twarz dłońmi.
Borest płonął. Z ciała, z ubrania, wydobywały się
poskręcane języki białego ognia. Rabuś nie krzyczał.
Lionel czuł mdlący swąd palącego się mięsa. Borest padł na
kolana, a wówczas karzeł odwrócił się i począł biec.
Pędził co tchu potykając się o nagrobki, wpadając na
kamienne płyty i tablice. Z tyłu za sobą usłyszał jeszcze
cichy szum, ale wtedy dopadł już bramy cmentarza i
przemknąwszy przez ciemną czeluść, puścił się pędem w dół
uliczki.
W cuchnącej stęchłym piwem i zmurszałym drewnem gospodzie
"U Matjasza" nie było tej nocy wielu gości. Oczywiście
gospoda nie świeciła pustkami. Dla samego Matjasza
bynajmniej pusta nie była, bowiem w szynku zebrali się tej
nocy najwięksi łotrowie z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie,
hultaje, oczajdusze, świętokradcy i cmentarni rabusie. Przy
starych, zalanych winem stołach rodziły się plany przyszłych
występków, wszystkich włamań, kradzieży, napadów.
Główną osobą w towarzystwie była okazała postać. Na
stole, pogwizdując beztrosko, siedział pucołowaty grubasek w
porwanym kubraku. Jego rumiana, poznaczona bliznami twarz
wyglądała jeszcze młodo, choć oszpecona była opuchlizną i
czerwona z pijaństwa. Gdy rabuś gwizdał, spoza jego warg
ukazywały się połamane, żółte zęby. Kiedy odrzucał z czoła
rzadkie włosy, odsłaniał czerwonawe blizny, jakby po dawnym,
źle zagojonym poparzeniu. Znudzony bezczynnym siedzeniem
sięgnął po leżącą na stole lutnię i uderzył w struny.
Brzdąkał dość udanie i w gwar rozmów, w pijackie chrapanie
śpiącego pod stołem brodatego rzezimieszka wdarły się nagle
słowa piosenki:
Przyszedł do mnie łotr w żupanie podartym
Ojca nie miał jako żyw, jest własnym bękartem
Kędy służył - kijem dawano mu myto
Jego matkę dwa razy u pręgierza bito
Wychowanie takie miał, jako się urodził
Wszystko w browarze legał albo dziady wodził
Ukradłszy kęs rzemiosła, wędruje po światu
Nie godzien tylko wisieć albo oddan katu.
- Przestałbyś muzykować, Villon - odezwał się starszy
mężczyzna w koronkowym żabocie pod szyją, z resztkami włosów
przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. - O sobie samym
śpiewasz? Przecie twoja matka była kurwą, nie?!
- Od mojej matki to ty się odwal, Sporton. W końcu nie
spuściła mnie do rzeki.
- Co i gorzej, gdyż złodziej z ciebie żaden, Villon -
stary podniósł do twarzy prawą rękę. Zamiast dłoni, uciętej
za kradzież, gdy miał dziesięć lat, widniał szeroki, ostry
hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sportona po
prostu Hakiem. - Spartolić robotę. Miałeś taki dom do
ochędożenia...
- Myślałem, że straż nadeszła. Miałem czekać, aż wielebny
kat Piotrek Kręcikoło mi poświeci? Ty byś może stał i
czekał, aż cię przydybią głąby?!
Hak uśmiechnął się chytrze. Jego małe przekrwione oczka
patrzyły uważnie na młodego rzezimieszka. Villon spojrzał na
Carnasa i Hansa. Sporton zaczynał go denerwować. Po raz
kolejny w ciągu ostatnich dni. Tak... Czy aby nie próbował
podważyć jego pozycji w towarzystwie? Może powinien z nim
skończyć? Odruchowo dotknął rękojeści tkwiącego za pasem
sztyletu. Mógł poczekać, rozprawić się z Hakiem choćby za
tydzień. A może zresztą tamten miał rację? Ostatnia robota
poszła fatalnie. Nie dość, że nie obrobili domu bogatego
kupca, to jeszcze Villon stojąc na lipie narobił rabanu,
myśląc, że nadchodzi straż miejska. Uciekali jak ostatni
głupcy. I pomyśleć, że tak naprawdę usłyszał tylko kilku
spóźnionych tragarzy. Wprawdzie wcześniej popili tęgo u
Matjasza, ale do tej pory nie mógł darować sobie błędu.
Cholerny świat - pomyślał - znowu będą trupy. Ale z Hakiem
mogła być trudna sprawa... Myśląc o tym wszystkim zapragnął
wyjść na świeże powietrze. Opuścić cuchnącą norę, wzbić się
gdzieś, dać sobie spokój z życiem. Ostatniego człowieka
zabił trzy miesiące temu. To było na rynku, w awanturze.
Teraz znowu szykowała się rzeźnia.
Od życia się nie ucieknie - przemknęło przez głowę
Villona. - Trzeba przyjąć je takim, jakim jest. Wspomniał
swoją jedyną próbę opuszczenia tego padołu, kiedy był
jeszcze chłopcem. Stary strych, konopna pętla i chybocący
stołek. Nie był dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez
trudu. Potem matka żałowała, że to zrobili. Miała gębę
więcej do wykarmienia.
Ktoś ciągnął Villona za rękaw. Otworzył oczy. Obok niego
stał stary Matjasz.
- Co, już skończyliście? Chyba jest warta tych pięciu
rojali?
- Dość świeża jak na kurwę. Chodź ze mną do sieni.
- A co jest?
- Nie wiem - szepnął Matjasz. - Lionel przyszedł. Płacze.
- Carnas - szepnął Villon w stronę siedzącego nie opodal
młodego złoczyńcy o śniadej, cygańskiej cerze - chodź ze
mną.
Młody rzezimieszek błysnął w uśmiechu białymi zębami.
Villon był go całkowicie pewien. Carnas nie cierpiał Haka.
Przy tym był dobrze wprawiony w walce na sztylety.
Bez słów podążyli za oberżystą. Matjasz wprowadził ich do
mrocznej sieni. Cuchnęło stęchlizną i wilgocią. W słabym
blasku przesączającym się z głównej izby Villon dostrzegł
postrzępiony, skulony łachman na ławie w kącie. Potem
usłyszał szloch. Kłąb szmat poruszył się ukazując bladą
twarz. Coś mokrego skapnęło na stare deski podłogi.
- Lionel? - Villon przyjrzał się uważniej pokracznemu
karłowi. - Co się dzieje?
- Boresta zabili... - wyszlochał kaleka.
Carnas wypuścił z sykiem powietrze. Villon poruszył się
niespokojnie.
- Coście robili? Chędożyliście trupy?!
- Jak co tydzień - wyjęczał Lionel. - Villon.
Otworzyliśmy rympel. Znaczy się trumnę po waszemu. Mieliśmy
dobyć twardziela... A ona... martwa, sztywna znaczy, jak nie
wybuchła płomieniami. I Boresta, Boresta... spaliło.
Villon obejrzał się na Carnasa. Tamten położył dłoń na
rękojeściach sztyletów.
- Borest był dobry złodziej - mruknął. - Nie raz stawiał.
Nie można ostawić tak przyjaciela.
- To i nie ostawim, cholera! Lionel, co się stało?
Kogoście dobywali? Mówże jaśniej.
- Arystokratkę... Odwaliliśmy wieko, a potem... Ona
otworzyła oczy. W nich - sapnął i rozłożył bezradnie ręce -
w nich były płomienie.
- Cholera by wzięła - powiedział cicho Villon. Boresta
znał od paru lat. Nie pochwalał jego procederu, ale tamten
był mimo wszystko dobrym kompanem. Często musiał wysłuchiwać
jego zwierzeń. Prawda, że potem chciało mu się od nich
rzygać, lecz Borest płacił bez szemrania za obydwu. Więc
czuł jakby dług wdzięczności.
- Nie chce mi się wierzyć. Umrzyki nie stają w
płomieniach. Może trafiliście na upiora?
- To nie mógł być upiór - upierał się Lionel. -
Sprawdzaliśmy. To nie martwy. Tylko coś innego.
- Ale co? Martwa dziewka zaczyna się palić, ni stąd ni
zowąd?
- Villon, to nie były zwykłe płomienie. Ja nie widziałem
ziemskiego ognia. Villon, myślże rozumniej. Przecie nie
zwariowałem.
Grubawy łotr milczał. Karzeł wpatrywał się weń z mocą,
trudno było nie uwierzyć w jego słowa.
- Wiesz co, idź się napij - mruknął do Lionela. - I nie
myśl o tym.
- Ona go spaliła. Villon, poradź coś. Przecie lubisz
zagadki.
- Poszedł won!... Carnas!
- Jestem.
- Wypytaj, kto leżał w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty
myślisz?
- Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widziałem.
- Tym lepiej. Idź z nim - wskazał izbę ruchem głowy. -
Spotkamy się wieczorem.
- A ty?
- Ja jeszcze gdzieś zajrzę.
Carnas ulotnił się. Villon wyszedł z sieni, pchnął
niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochylił głowę
przechodząc przez próg. Ogarnął jednym spojrzeniem izbę
oświetloną wątłym światłem kaganka i siedzącą na
rozgrzebanym łożu kobietę. Była jeszcze młoda, nawet ładna.
Miała regularne rysy, długie, jasne włosy i wciąż niewinne
spojrzenie. Niezła dziewka - przemknęło mu przez głowę.
Naprawdę mogła zrobić karierę jako ulicznica.
- Zbieraj się.
W milczeniu zakryła nagie piersi koszulą. Villon zauważył
w jej oczach łzy.
- Co jest, Margot?!
- Dlaczego - spytała cicho - dlaczego ty mi kazałeś... z
Matjaszem?
- Zamknij gębę, głupia dziwko - mruknął zezłoszczony. -
Muszę wyjść. Zobaczymy się wieczorem.
- Dokąd idziesz? Nie chcę, żebyś mnie tak zostawiał.
Villon poczuł narastającą złość. Wszystko było tego
wieczora nie tak. Chwycił dziewczynę za jasne włosy i
uderzył w twarz. Jęknęła, wyrwała się, przycisnęła głowę do
ściany.
- Masz mnie słuchać, głupia - wycedził przez zęby. -
A jak do wieczora nie zobaczę paru dukatów, tak obiję ci
śliczną twarzyczkę, że będziesz straszyć staruchów w
bramach.
- Villon - jęknęła cicho - Villon, ja... - Chciała się
zerwać z legowiska ku niemu, ale odepchnął ją mocno i ruszył
do wyjścia.
- Masz się przespać z Alfredem! - rzucił przez ramię. -
Da ci za to dwa rojale.
- Villon! Villon! - krzyknęła, ale już jej nie słyszał.
Wyszedł z izby, skinął Carnasowi, a potem ruszył do drzwi.
Na progu zaśpiewał znowu:
Gdy w łoże wróci moja kurwa bez szeląga
Z wciekłości zbiera mnie szaleństwo czyste
Chwytam za kiecki, sam chwytam się drąga
Wołam, że przechlam jej szmaty do nitki
Aż ona na to - ha, ścierwo sobacze!
Krzyczy, przeklina, pod boki się bierze
Że mi tknąć nie da. Wówczas siniec brzydki
Na gębie pięścią sumiennie jej znaczę
W burdelu, kędy mamy zacne łoże!
Gdy Villon wychodził z szynku, był świt. Obwieszczany
turkotem ciężkich, wyładowanych towarami wozów zmierzających
na targ. Rozpoczynany hałasem otwieranych, przegniłych
okiennic i dębowych wrót. Na wąskie, cuchnące błotem i
łajnem ulice Rienn wylegał obdarty, wygłodzony, hałaśliwy i
swarliwy tłum. Przekupnie i kupujący, tragarze i robotnicy,
sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy chłopi. Miejskie
kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, strażnicy i
stajenni, poganiacze mułów, drobni kupcy, żebracy i szelmy,
złodzieje i paserzy... Potężny kołowrót rozpoczynał nowy,
kolejny obrót, jak było od niepamiętnych lat. Po
dziesiątkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta,
wypluwał z siebie zniszczone, złachmanione istnienia -
żebraków, kaleki, zgrzybiałych starców żyjących na łasce
synów i córek. Takich jak ci, którzy siedzieli pod ścianami
domów wyciągając rękę po wsparcie. Złodziei i morderców. I
małe dzieci, które dorastały i włączały się w to od nowa.
Choć w górze chłodny, jesienny wiatr pędził kłęby chmur,
w wąskiej ulicy pomiędzy dwoma ścianami domostw, w przesmyku
wyznaczonym linią stromych, opatrzonych sterczynami dachów,
panowała duchota. Villon szedł szybko poprzez tłum. W
ostatniej chwili uskoczył przed rozpędzonym wozem i uniknął
świszczącego rzemienia, jakim zamachnął się woźnica.
Nastąpił na nogę starej jędzy dźwigającej zatłuszczony
tobołek, odskoczył przed jej zakrzywionymi pazurami. Z
lubością wsłuchał się w potok przekleństw dobywający się z
ust staruchy. Był u siebie, był w mieście, tchnącym wonią
rozkładających się murów i zbutwiałego drewna, smrodem
odchodów i gnijących w nich ludzkich wraków. Czasami aż
podskakiwał, ciesząc się ze wszystkiego. Z tego, że żył,
czuł i widział wszystko dokoła. Przyglądał się tłumom. Z
pozoru wydawałoby się, że to miasto - toczone przez
zgniliznę zbiorowisko domów z kamienia i drewna - cuchnący
labirynt ulic, na których królowała zbrodnia i bezprawie,
smród ścieków i odór nie mytych ciał, zabijało ludzi, zanim
doczekają młodzieńczego wieku. A jednak ulice ciągle były
zatłoczone. Cuchnące, przeżarte zgnilizną łono Rienn rodziło
coraz to nowe człowiecze zastępy.
Wesołe to było miasto. Ot, kilka kroków dalej, Villon
zobaczył bramę, w niej zaś przekupnia - dużego, rosłego o
czerwonej gębie, w futrzanej czapie na głowie. Idący z
przeciwka tuż pod murem, bosy, mało rozgarnięty widać
chłopak nie dostrzegł straganu. Pewnie był pierwszy raz w
Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywał się w fasady
miejskich domostw. Potknął się, a potem zaczepił kolanem o
deskę przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpadła się, a
główki kapusty i zwiędłe brukwie posypały się w błoto. W
okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedający nawet nie
krzyknął. Bez słowa chwycił wyrostka za gardło, a potem
pchnął pod ścianę, zamachnął się i uderzył pięścią w twarz.
Bił długo, do krwi, nie zwracając uwagi na wycie i krzyki.
Villon roześmiał się.
- Na wieżę z hultajem! - zakrzyknął wesoło. - Wsiok
przyjechał, nie wie, jak się chodzi po mieście!
Nieco dalej, przy jednym z zakończonych ostrołukowo
portalów, w podsieniu, jazgotały swarliwie trzy stare babiny,
zgarbione pod ciężarem trzymanych na plecach tobołów.
- Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co
robiom. Jakie to rzeczy się w śmieciach znajduje - mówiła
pierwsza, zgięta jak pogrzebacz.
- I jak brudzom. Wstydu nie majom - dodała druga.
- Ta Larysa to dziwka. W zeszłej niedzieli dwóch gachów
miała - dodała trzecia, przygłupia, z oczyma wielkimi jak
spodki. - I to na raz. To jak oni ją robili? Przez zadek?
- Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! - zawołał wesoło
Villon. - Ile śmieci każda zeżre, zanim pęknie?
- Co to? Kto to? - zapytała ostatnia, rozglądając się
głupawo.
- To hultaj - syknęła jadowicie trzecia i wskazała
kosturem Villona. - Ty szelmo, ty złodziejski wyrodku!
Obrażasz uczciwych ludzi.
- Ciszej, ciszej, stara ruro! - zakrzyknął wesoło. -
Jeszcze twój starszy usłyszy i znowu będziesz liczyć żebra
na schodach!
- To jest Villon! - warknęła trzecia, najbardziej
przygarbiona. - Ty szelmo! Ty łobuzie! Zobaczysz, przyjdę,
jak cię będą wieszali na rynku!
- To nie tak prędko, stara! Prędzej ktoś ci zrobi bękarta
na śmietniku!
- To już szczyt! Gdzie straż?! Żeby taki szelma obrażał
spokojnych ludzi! - wykrzyknęła w furii. Villon tylko
zarechotał i zniknął w tłumie.
Nie minęło wiele czasu, gdy ulica skończyła się nagle, a
przed Villonem otworzyła się wielka przestrzeń placu
zastawionego setkami brudnych kramów i szop. Przestrzeń,
ograniczona dotąd dwoma ścianami domów z cegły i kamienia,
nagle rozbiegła się na boki, zrobiło się luźniej,
przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi zębem
czasu dachami dostrzegł Villon strzeliste, wznoszące się
stromo nad miastem górskie szczyty i ponure, skaliste turnie.
Rienn zbudowane było na samym przedgórzu; od wschodu,
południa i północy otaczały je szare, posępne szczyty.
Villon chłonął wszystko zmysłami. Przenikał gwar
targowiska, krzyki, śmiechy ladacznic, woń błota zmieszanego
z gnojem i odchodami, tłok, ścisk, przekleństwa. Odgłosy
targowania, zwady i łoskot końskich kopyt. Otworzył się na
to, chłonął całą swoją duszą zwykły, codzienny gwar
przeklętego miasta zgnilizny i ropiejących wrzodów, miasta,
które było niemal takie samo jak każde inne w księstwie
Confarrearo. Był jego częścią. Wiedział to dobrze.
Znienacka coś uderzyło Villona w głowę, wżarło się w jego
jestestwo, boleśnie oślepiło oczy. To tylko wiatr rozegnał
zasłonę chmur, a spoza szarych, ponurych obłoków wyjrzał
promień słońca. Villon zaklął, nie mogąc znieść światła.
Jego oczy przywykły od lat do poruszania się w półmroku,
więc szybko skoczył w cień najbliższego z kramów. Tu
odetchnął z ulgą. Spojrzał w niebo, deszczowe chmury powoli
odchodziły w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie
prześwitywały białe, puszyste obłoki, rozjaśnione bielą
słońca, dalekie, tajemnicze. Nie lubił ich. Cóż z tego, że
były piękne, skoro nikt nie mógł nigdy dosięgnąć ich stopą,
skoro nigdy nie uczyniły nic pożytecznego dla ludzi.
Nagłe potknięcie o rozchybotaną, kamienną płytę -
pozostałość po dawnym miejskim bruku Rienn - przywróciło go
rzeczywistości. Znowu przemykał między straganami z
wtuloną w ramiona, spuszczoną głową. Ukradkiem zerknął na
ściany rynku, na wielkie, okazałe kamienice. No tak.
Wszystko, co złe na tym świecie, działo się z przyczyny
bogatych. Villon był o tym absolutnie przekonany. To oni -
patrycjusze sławetnego miasta Rienn - obdzierali do cna
nędzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a sami
bawili się, pili i hulali za pieniądze nędzników. Dlatego
też Villon nie miał wobec nich żadnych skrupułów. Wiedział
dobrze, że podcinając gardła i obcinając pękate mieszki,
odbierał tylko to, co ich właściciele zabrali innym.
Obejrzał się jeszcze na wielkie, okazałe domy, a potem
skręcił w wąską, opadającą w dół uliczkę.
Arfurta obudziło słońce. Żółte, jesienne, ale jeszcze
piękne promienie światła wlewały się do pokoju przez szparę
w źle zaciągniętej zasłonie. Był poranek. Piękny świt po
mroźnej nocy.
Arfurt leżał przez chwilę w pościeli. Nie czuł się źle,
ból, jaki dręczył go po odejściu Nirweny, nie był już tak
dotkliwy. Wszystko przeminęło, ale przecież tak naprawdę
znaczyło niewiele. Arfurt wstał z łoża. Podszedł wolno do
ostrołukowego okna. Przez oprawione w ołów szybki widział
słońce. Dom, w którym mieszkał, zbudowano w najokazalszej
części rynku, obok sadyb bogatych patrycjuszy i
nowobogackich kupców. Przed Arfurtem była teraz wielka
przestrzeń miejskiego targowiska, a na wprost okien blask
słoneczny rozszczepiał się na czarnych, strzelistych wieżach
największej katedry Rienn. Poczuł mimowolny dreszcz na
widok ostrych, strzelających w niebo iglic, potężnych
filarów budowli, ogromnych przypór i mrocznych gzymsów
ozdobionych setkami szczerzących zęby w uśmiechu
maszkaronów. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okapów
spoglądały nań niby potworne ślepia ogromnego smoka. Spuścił
wzrok niżej, na umieszczoną nad wejściem galerię dwunastu
ojców świata. Tych, którzy dali niegdyś ludziom wolną wolę
wyboru, mądrość i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego
Boga. Widział ich wyniosłe, czarne posągi, spoglądające
jakby na kłębiący się w dole ludzki tłum. On znał ich
prawdziwe imiona... Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis,
Balthin, Lurey i wszyscy pozostali.
Kiedyś, kiedyś ta katedra była inna. Jeszcze zanim Alfred
de Vary ogłosił się herezjarchą, zanim król Francji został
odparty spod miasta, zanim wybuchła wielka wojna Francji z
Anglią, czczono tutaj imię Boga. Katedrę Rienn przejęli
nowochrzczeńcy. Ci, którzy pozostali wierni naukom Kościoła,
korzystali ze świątyni poza miastem. A czas przeminął, nawet
papież przestał upominać się o swoje, widać miał ważniejsze
sprawy na głowie. Zresztą który papież miałby upominać się o
zbawienie mieszkańców Rienn? Ten z Awinionu czy ten z Rzymu?
A może ten trzeci, wyklęty przez obydwu? Nigdzie, dosłownie
nigdzie nie było spokoju. Całym światem wstrząsały wojny.
Anglicy wycięli połowę rycerstwa francuskiego pod Agincourt,
Cesarstwo wiodło wielkie spory wewnętrzne, Polacy wespół z
pogańskimi Litwinami i Tatarami wygubili Zakon Krzyżacki. A
wszędzie panowała jednakowo - nędza i głód. Nie było dokąd
iść. Bazylea, Lion, Mediolan, Rienn... Wszędzie było tak
samo.
Dochodzący spoza drzwi hałas sprawił, że odwrócił wzrok
od okna. Usłyszał czyjeś krzyki, biadolenie, a potem
trzaśnięcie drzwi, gdzieś na dole, chyba w sieni.
- Bruno! Bruno!
Na schodach rozległy się szybkie, mocne kroki. Wezwany
lokaj wszedł do pokoju.
- Co to za awantura na dole?
- Jakiś bękart zamarzł na naszych schodach w nocy, panie.
Jasna krew by go zalała. Miała z pięć wiosen. Teraz przyszła
młoda dziwka i mówi, że to jej dziecko. Złota chciała,
panie. No to ją wygoniłem za próg, panie. Przekleństwo z tą
hołotą! Lężą się każdego roku na nowo! Zaraza by ich
wydusiła.
- Bruno! - przerwał lokajowi Arfurt. - To dziecko
naprawdę zamarzło przed naszymi drzwiami?
- Sama ją tam zostawiła. Nędzarki tak zawsze, panie. Do
cna by nas rozdrapały. Dlatego kazałem jej iść precz!
- Odejdź! - wyrzucił z gniewem Arfurt. - Zostaw mnie
samego.
Gdy Bruno odszedł, Arfurt wrócił do okna. Spojrzał w
słońce nie mrużąc powiek, pozwolił, aby złocisty blask
wypełnił oczy. Potem odsunął zasuwę i pchnął oszklone ramy.
Wyjrzał na plac targowy, lecz wówczas w jego oczy uderzył
gwar ulicy, w nozdrza zaś woń zgnilizny i łajna. Arfurt
zadygotał. Miał dość tego świata. Dość nędzarzy, którzy
przesiadywali pod ścianami domów, dość tych wszystkich
ludzi, dla których nie mógł nic zrobić.
Zniżył wzrok. Dostrzegł idącego między straganami
zgarbionego żaka lub prędzej rzezimieszka. Arfurt widział
całą jego nędzę. Zastanowił się, co dla kogoś takiego, jak
ów oberwaniec znaczyć mogło piękno. Zapewne kolejną noc z
cuchnącą dziwką czy cudze poderżnięte gardło. Wątpliwości co
do osoby człowieka w dole rozwiały się w chwili, gdy
obszarpaniec podniósł głowę, spoglądając w słońce, a potem,
niby dźgnięty nożem, skoczył w cień; pewnie zląkł się
złocistego, padającego z góry blasku. Wolał ciemność.
Arfurt zatrzasnął okno, odcinając się od smrodu i gwaru
targowego placu. Podszedł do inkrustowanego złotem
sekretarzyka i odsunął górną szufladę. Sięgnął po złożoną
kartę pergaminu. Wspomnienie o Nirwenie powróciło znowu.
Wziął w rękę sztylet pokryty arabskimi napisami. Wiedział,
że czas jeszcze nie nadszedł, ale nie mógł wytrzymać, aby
nie pomyśleć o tym, co miało się niebawem wydarzyć. Miał
dosyć tego świata. Pragnął stąd uciec, wzbić się w niebo i
trafić tam, hen, w podobłoczne przestrzenie. Przez chwilę
pieścił ostrze w dłoniach.
- Jeszcze nie czas - wyszeptał cicho.
Cmentarz położony był niemal na samym zboczu skalistego
występu skalnego. W blasku jesiennego słońca wyglądał na
mniejszy, bardziej przytulny. Wiatr szeleścił źdźbłami
uschłych traw, podrywał z ziemi pożółkłe liście. Ten
cmentarz był stary, prawie zapomniany. Kiedyś chowano tu
bogatych mieszczan i kupców, pozostały po nich tylko stare,
popękane tablice na rozmytych przez deszcze nagrobkach.
Teraz nekropolia służyła przede wszystkim za miejsce
spoczynku biedaków, samobójców, morderców i złodziei.
Villon wyjrzał zza kamiennej płyty, widział ponad dachami
domów poszczerbione wieżyce Wysokiego Zamku. Przesłaniały
pół horyzontu, straszyły czarnymi otworami ostrołukowych
strzelnic. Zamek - osłaniający jedyną drogę do miasta
pomiędzy zakolami rzeki Aare - od dawna leżał w ruinie. Jego
wymarłe, pozbawione dachów budowle stały się siedliskiem
żebraków i włóczęgów. Bajlif Rienn rezydował w Zamku Niskim,
położonym u stóp skalistego występu dźwigającego Wysoki, zaś
książę Confarrearo - Henryk Czarny, miał swój zamek daleko
stąd, na południu. Tak... wszystko w tym mieście powoli
obracało się w gruzy. Nie budowano już wielkich domów i
zamków, a miejsce kamienic z dnia na dzień zajmowały
śmierdzące lepianki.
Szybko odnalazł grób rozkopany przez Lionela i Boresta.
Nikt tu nie przyszedł od ostatniej nocy. Nikt nie zakopał
ziejącej w ziemi jamy, z której wydobyto trumnę. Wśród trawy
leżały jeszcze oskardy rabusiów.
Villon zajrzał do grobu. Nigdzie nie było trumny.
Schylił się niżej nad rozgrzebaną mogiłą i zamarł. Na piasku
leżało trochę nadpalonych drzazg, kilka poczerniałych
kawałków drewna. Spojrzał dokoła. Przekrzywiona tablica
nagrobna na sąsiedniej mogile była okopcona. Po drugiej
stronie dołu dostrzegł dużą plamę popiołu. Ostrożnie dotknął
go dłonią - szary proch lepił się do palców. W gęstym pyle
dostrzegł kilka poczerniałych kawałków kości, jakiś
nadtopiony guzik... A więc tyle pozostało z Boresta. Spalił
się na popiół. Lionel nie łgał. Szatańska moc zmarłej
spopieliła także trumnę.
Czuł narastający zawrót głowy. Oparł się o pobliską płytę
nagrobną. O co tu chodziło? Trup stający w płomieniach po
otwarciu trumny? Może to pułapka? Ale kto zastawiałby taką
paść w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu?
Może wszystko jest bardziej skomplikowane, niż przypuszczał?
Nie wiedział, kim była zmarła. Lionel wspominał o
arystokratce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co
stało się z ciałem? Czy też zmieniło się w popiół? A może
zmarła była upiorem?
Obszedł grób dokoła. Nie znalazł śladów stóp. Lecz nagle
wśród zdeptanych, uschniętych chwastów dostrzegł pióro.
Duże, twarde i mocne. Porażające nieskazitelną, czystą
bielą. Na pewno nie należało do żadnego ze znanych
Villonowi ptaków. Podniósł pióro i patrzył na nie
oszołomiony. Skąd i dlaczego się tu wzięło?
Wzniósł wzrok ku słońcu. Spaliło nienawykłe do światła
źrenice, wbiło się w głąb czaszki tysiącami kłujących
promieni. Pogroził pięścią niebu, a potem skulił się,
nasunął kaptur na głowę. Musi rozwikłać jeszcze niejedną
tajemnicę związaną z tym grobem. Dowiedzieć się, co tu się
stało i skąd wzięło się pióro - klucz do podniebnych
przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, obłoków i niebieskich
otchłani, którymi tak gardził, bo były nieosiągalne dla ludzi,
doprowadzał go do szału.
,..leciał ku słońcu. Podniebne przestrzenie, które
oglądał kiedyś z ziemi, oszałamiały bezmiarem. Były ogromne,
puste, ale niesamowicie majestatyczne, pełne wiatru, światła
i chmur. Arfurt mknął ku nim. Leciał, wyzwolony, pełen życia
i radości. Powierzchnia gruntu w dole wydawała się szara i
smutna, spowita mgłami, oparami, plamami brązu. Był chłodny,
jesienny świt. Szron bielał na źdźbłach traw, z drzew
opadały żółte liście. Wszystko wyglądało na skarlałe,
zamarzłe i pokurczone.
W górze było inaczej. Słońce wzeszło ponad linię
horyzontu, świeciło Arfurtowi wprost w oczy. Napawał się
złocistym blaskiem, mknął, uniesiony przez podniebne wiry,
kąpał się w czystym błękicie spod chmur. Obłoki, lśniące
bielą, której nie skalała stopa śmierdzącego żebraka z
Rienn, kusiły go lodowymi blankami, wabiły świeżością i
nadzieją na odpoczynek. Uległ im, zmienił tor lotu i pomknął
w tamtą stronę prześcigając w pędzie wiatr. Arfurt czuł, że
jest czysty. Że nie ma w nim nic ze zła, którego doświadczał
dawno temu, żyjąc w Rienn. Wyzwolił się z cielesnej powłoki,
wyzwolił się z ohydnego, duszącego zewłoku larwy, aby
pomknąć ku podniebnym otchłaniom.
Wpadł w chmury niby we śnie. Pozwolił, by delikatne,
wiotkie przędze mgły owionęły jego ciało, a potem odbił się
od nich, spoczął na obłoku, przekoziołkował wśród mlecznych
kłębów. Wreszcie osiadł, poderwał się do lotu, aby znowu
opaść na chmurę. Był szczęśliwy. Był wolny niczym dziecko,
jak nigdy w życiu. Każdą cząsteczką ciała czuł swobodę,
jakby przemiana, której podlegał, zdjęła z jego ramion
przytłaczające brzemię wszystkich lat życia.
Wzbił się wyżej, ponad linię obłoków, trzymając w dłoniach
czystą kulę błękitu, dotarł do słonecznych, spokojnych
przestrzeni ponad morzem kłębiastych kumulusów. Nie patrzył
już na płaską i daleką ziemię. Pędził wciąż w górę, chcąc
dowiedzieć się, co było tam, na bezkresnych przestrzeniach,
na ogromnych polach nieboskłonu. Pędził ku słońcu, napawał
się jego złocistym blaskiem. Potem poczuł, że otwarły się
przed nim wrota. Wyczuł raczej, niż zobaczył, obecność kogoś
bliskiego, kto czekał nań tutaj, w miejscu nie skalanym
żądzą ani złośliwością. Wyciągnął ręce do tego kogoś, gdy
nagle nieboskłon zwalił mu się na głowę. Wszystko rozpadło
się z brzękiem na tysiące maleńkich okruchów nieba.
Arfurt otworzył opuchnięte powieki. Przez wybite okno
wpadał do komnaty świszczący, zimny podmuch. Zasłony przy
łożu łopotały głośno. Dostrzegł leżący na podłodze kamień -
ktoś wybił szybę, kiedy spał. Zapewne uczynił to jeden z
tych złośliwych włóczęgów czy żebraków, którzy nie mieli nic
do roboty, poza piciem, płodzeniem podobnych sobie kreatur i
szkodzeniem drugim. Byli nieszczęśliwymi ludźmi. Arfurt
próbował im kiedyś pomagać. Tylko że na miejsce jednego,
który dostawał jałmużnę, zjawiało się dziesięciu innych.
Wstał i zamknął okiennicę. Nad posępnymi, ostrymi dachami
Rienn wstawał powoli zamglony, deszczowy świt. Arfurt usiadł
przy inkrustowanym złotem sekretarzyku. Świeca, którą
postawił wieczorem przy papierach, jeszcze się paliła.
Powoli odsunął szufladę. Ozdobny puginał niemal sam wsunął
mu się w ręce. Czas upływał. Arfurt wiedział dobrze, że do
nowiu było jeszcze tylko kilka dni. Musiał je przetrwać. A
może mógł spróbować już teraz?
Ostrożnie rozchylił koszulę na piersi. Przytknął ostrze
do ciała, poczuł chłód i ból na sercu. Chciał nacisnąć
mocniej, ale ręka była śliska od potu. Nie mógł, nie
mógł pchnąć się tym sztyletem. Wszystko w nim zdrętwiało.
Do wyzwolenia był tylko jeden krok, ale nie mógł zdecydować
się, by opuścić świat. Po prostu przeskok od życia do
wieczności zdawał się tak ogromny, że przerastał jego siły.
- Ty tchórzu! - wyszeptał. - Nawet skończyć ze sobą nie
potrafisz!
Dom, przed którym zatrzymał się Villon, nie należał do
najbogatszych w Rienn. Zresztą, czy do bogatego domostwa
wpuszczono by rzezimieszka, złodzieja i szelmę? Zamiast
przed pałacem czy wygodną, kupiecką sadybą znajdował się
przed brudną ruderą. Był wieczór - uliczka ciemna, słabo
oświetlona. Tylko przez szczeliny w nie domkniętych
okiennicach przedostawały się wątłe smużki blasku. Brama
śmierdziała moczem i pomyjami. Villon wyminął obojętnie
pijanego włóczęgę trzymającego się występu ściany. Gdy
wchodził po trzeszczących schodach, usłyszał piski
spłoszonych szczurów. Nie bał się ich. Były dziećmi
nocy jak on.
Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami na piętrze i
zastukał. Po chwili w mieszkaniu rozległy się ciche kroki.
Potem szczęknął rygiel i drzwi otwarły się, przepuszczając na
korytarz smugę żółtego blasku. Villon uśmiechnął się do
stojącej w wejściu staruchy.
- Czego tak się drze i hałasuje? - spytała. - Nie może
ciszej?
- Podajowa nie gada. To ja, Villon.
- Aaa... Villon. To pewnie do Malvista. Wejdź i
poczekaj... Poczekaj chwilę.
Posłusznie wszedł do ciemnej kuchni. Było tu parno,
gorąco. Ogień płonący w murowanym palenisku przypominał
płomienie otchłani, która wedle nowochrzczeńców czekała
każdego człowieka po śmierci, a gdzie wypalić się miał z
uczuć, które łączyły z tym światem, zanim błogosławieni
ojcowie nie przyjęli go w poczet swego zgromadzenia. Wedle
kościoła miejsce to zwano piekłem. Stojące na płycie
naczynia wyglądały jak lśniące kolumny pełne białych,
mętnych zawiesin i złocistożółtych proszków. Gdy Podajowa
wróciła, Villon trzymał nieduży słoiczek z lepką mazią.
Powąchał.
- Lepiej niech Villon tego nie bierze.
- Tak? A dlaczego?
- Bo od tego członek wstydliwy odpaść może.
Villon omal nie wypuścił flaszki. Pośpiesznie odstawił
ją na półkę, wytarł ręce o kubrak.
- No, niech wchodzi.
Szybko wkroczył do pokoju. Panował w nim bałagan, jak
chyba w każdym gabinecie uczonego. Na stołach poniewierały
się szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze
płonął ogień, w aludelach zawieszonych wprost nad
płomieniami wrzały białawe ciecze. Otwarte szeroko,
ostrołukowe okno i za dnia dawało mało światła, stąd na
stole płonęły świece. Światło ich - chwiejne, mdłe i
rozmyte - wystarczyło jednak, aby Villon ujrzał zgarbionego
nad księgą Malvisa. Mieszkaniec tego wnętrza też wyglądał
tak, jak powinien wyglądać alchemik - przygarbiony, o
pożółkłej, przeżartej oparami twarzy, nerwowy i chorowity,
choć był równolatkiem Villona.
- Królestwo Diany... - mamrotał, nie zwracając
uwagi na nowo przybyłego. - Jajo pęka już przy Merkurym... A
może Azoth jest nie ten... Na Awistela!.
- Co, stary? Znowu zbawiasz świat?!
Alchemik rzucił krótkie spojrzenie. Wstał, zamknął gruby
tom.
- Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei?
- Ano, jeszcze mnie nie zdybał Piotrek Kręcikoło. A ty,
co? Ślęczysz nad księgami. Oj, Malvis, Malvis...
Poszlibyśmy lepiej na dziwki. Mam teraz taką jedną. Albo -
wiesz co! Chodźmy na wino do Ślepego Hansa!
- Na wino. Nie... - Malvis zaniósł się suchym kaszlem. -
Ja już nie mogę pić wina. I mam dużo pracy.
Villon spojrzał na okładkę woluminu. Czerwone linie
tytułu wiły się jak smoki. Grymoar summum perfectionis -
przeczytał. Spojrzał na alchemiczne malowidła na karcie, na
symbol łączenia się substancji, czyli spółkujących Dianę i
Azotha. Pokręcił głową.
- I po co to komu?
- Czerwona Tynktura - odparł ochryple Malvis. - Wszyscy o
niej marzą.
- Transmutuje każdy metal w złoto, przedłuża życie i jest
skarbnicą wszelkiej mądrości... - dokończył Villon. - Gdyby
transmutowała wodę na wódkę, to byłoby dobrze. A złota
najwięcej jest w kieszeniach kupców. Tych tam - wskazał w
stronę okna, za którym słychać było uliczny gwar. A może
powinna transmutować sumienia? Może sprawiać, żeby ci, co
mają najwięcej, dawali trochę ubogim? A może pomóc nam,
abyśmy wreszcie wyrżnęli wszystkich bogatych?
- Jeśli wyrżniecie jednych, to wkrótce pojawią się
następni. I staną się nimi ci, którzy wyrżnęli poprzednich.
- Też racja.
Alchemik podszedł do okna. Spojrzał na ulicę. Z tej
perspektywy, z samego dołu, niby z dna wielkiej rozpadliny,
przypominała mroczny, ledwie oświetlony wąwóz o gładkich,
ceglanych ścianach podziurawionych oknami i okrągłymi
rozetami. Malvis zatrzymał wzrok na obdartym tłumie
żebraków i stojących pod domami nierządnic.
- Wszystko się wali - powiedział. - Stary świat idzie w
gruzy. Na nim zrodzi się nowy. A ja od lat myślę, że
alchemia może uzdrowić ludzi. Uzdrowić chorych. I dać im
szczęście, dać coś więcej niż tylko chłód, brud i rozpustę.
Dać bogactwo.
- Dać złoto?
- Jeśli złota będzie dużo, to straci ono wartość. A tym
samym przestanie być celem życia wielu ludzi.
- Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuję
twojej pomocy. Co wiesz o upiorach?
- Upiory!? Wszyscy coś o nich wiedzą, Villon.
Nowochrzczeńcy mówią, że umarli wstają z grobów dlatego, że,
jak mówił Alfred de Vary, Bóg mści się na nas za to, iż nie
zostaliśmy jego niewolnikami. Księża z kolei sądzą, że to
sprawka diabła.
- A słyszałeś kiedyś, żeby z grobu mógł wstać latający
upiór? Coś, co wzbije się w powietrze...
- Latające upiory? No, niby są, te latawce. No i
czarownice lecą na miotłach na sabat. Ale umarli? Umarli nie
latają. Nie mogą latać. To już byłoby bluźnierstwo.
- Bluźnierstwo... Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec
apostołów?
- Wobec ziemskich praw... Nic nie może opuścić ziemi.
Nic nie może się od niej oderwać. Wszystko musi zostać
tutaj. Bóg stworzył nas jako swoich niewolników. Przykuł do
tej ziemi. A żeby przykuć w pełni, wysłał do nas Chrystusa,
abyśmy w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawił, że
musimy gnić tu po wieczność... Nigdy nie wyrosną nam
skrzydła! Gdyby nie diabeł, nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy.
Poczekaj - uciszył dłonią Villona, który już otwierał usta,
by wygłosić replikę - coś sobie przypominam... Skrzydła...
Wiesz, widziałem kiedyś księgę... Autora nie pamiętam...
Zwała się chyba "O demonach powietrznych". Poszukaj tam.
Może coś ci podpowie.
- "O demonach powietrznych"? Znaczy się, to o sylfach?
- Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj książki. Zdaje się,
że widziałem ją w bibliotece naszego uniwersytetu.
- Na uniwersytecie? To dobrze - Villon wyglądał na wielce
podnieconego. Jego oczy zabłysły dziwnie. Zatarł ręce i
uśmiechnął się głupkowato. - Wiesz, coś ci powiem. Ciężko
jest uciec z tego świata. Nawet po śmierci.
- Ona się zabiła, Villon.
- Jak to? Sama siebie?
- Tak - Carnas splunął obficie. - To dziwne, nie? Córka
bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na
najwyższej wieży w mieście. Na Wysokim Zamku.
- Ale dlaczego to zrobiła? Źle jej było na świecie?
- Kto to wie. Ale wiesz co, Villon... Ich było więcej...
- mamrotał Carnas. - Znaczy się tych samobójców -
odcharknął zgrabnie w garść. - Paru bogatych dostało szału.
Poszli na Wysoki Zamek i tam skończyli ze sobą. Zaraza...
Pomór na nich czy jak? A wszystkich pogrzebali na starym
cmentarzu. Samobójcy zawsze tam kończą, no nie?
Villon nie odpowiedział. Poczuł się tak, jakby od rana
nie miał w ustach ani kropli piwa.
Okiennice ustąpiły z lekkim trzaskiem. Villon rozchylił
je ostrożnie. Pchnął framugę okna. Wydobył sztylet, wbił go
w szczelinę pomiędzy okuciami, a potem podniósł zasuwkę w
górę. Zawiasy skrzypnęły, gdy otworzył okno. Szybko i cicho,
jak nietoperz, zsunął się na podłogę.
Biblioteka uniwersytetu w Rienn przerażała go kiedyś swym
ogromem. Villona dawno wykreślono z regestru studentów, i
w Paryżu, i w Rienn, jako notorycznego hultaja i
awanturnika, więc nie miał czego szukać w skryptorium. Aby
znaleźć to, czego potrzebował, musiał zakradać się tutaj w
nocy i robić to, co potrafił najlepiej - kraść.
Ostrożnie ruszył wzdłuż ogromnych regałów uginających się
pod ciężarem niezliczonych tomów. Księgi marniały tu, żółkły
i pleśniały w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne,
odrzucone ze wzgardą. W ostatnich czasach niewielu
korzystało z biblioteki. Żakowie woleli pić i bawić się niż
w pocie czoła wertować zapomniane woluminy. Zresztą
bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu.
Lecz kiedyś, nim jeszcze wkroczył na zdradliwą ścieżkę mordu
i bezprawia, Villonowi zdarzało się pomagać rektorowi w
odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktatów. Z tamtych
czasów pamiętał rozkład pomieszczeń.
W mroku orientował się doskonale, z kocią zwinnością
omijał ogromne regały, półki, zwalone niedbale stosy ksiąg
oraz luźnych kart. Uśmiechał się mimowolnie, wchłaniając wilgoć
i kurz. Gigantyczne, sięgające stropu półki
uginające się pod przemożnym ciężarem już go nie przerażały.
Cała ich mądrość rozsypywała się przecież w proch i pył.
Nikt nie potrzebował ksiąg. Villon potrafił kiedyś
przesiadywać nad nimi przez długie godziny. Skrzywił się
na wspomnienie dawnych czasów. Dziesięciokroć więcej
nauczył się, gdy został złodziejem.
Ale przecież nie tego, co potrzebne było mu teraz.
Ostrożnie odgarnął wilgotne pajęczyny. Dotarł chyba na
miejsce. Na półkach wokół stały same czarnoksięskie i
alchemiczne traktaty. Wiedza zgromadzona na półkach
bibiliotecznych była przytłaczająca. Lecz on szukał tylko
jednej, jedynej małej książki. Klucza do tajemnicy...
Zdało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Zamarł. Rozejrzał
się niespokojnie. Cisza. Wydobył więc z kieszeni ogarek
świecy i zapalił. Przeszedł wzdłuż długiej półki z księgami
odczytując tytuły. "Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica
wielka, w księgach Salomona zawarta", "O Demonach" "Magia
Czarną zwana albo Tajemnica Tajemnic", "Grymoar Prawdziwy
przez papieża Hadriana uczyniony", "Wielka Xięga Alberta
Magnusa", "O żywiołakach". Czytał tytuły, jedne po drugich,
odgarniając pajęczyny. Ale nie było nigdzie "O demonach
powietrznych". Nie widział tej jednej, jedynej księgi.
Zdenerwowany, zrzucił z półki kilka tomów. Przewalił
następne. Ani śladu poszukiwanego dzieła... Poirytowany z
niepewności, zżerany ciekawością, wertował traktaty,
przerzucał leżące luzem pergaminy. Kilka razy słyszał
zduszone piski, a pod palcami przemknęły mu małe, puszyste
kształty. W bibliotece były szczury, jego sprzymierzeńcy.
Miejsce poczynało działać Villonowi na nerwy. Był
zdezorientowany wielkością biblioteki i zgromadzonego
księgozbioru. Gdy wszedł na jedną z szaf i spojrzał ponad
ogromnymi półkami - otworzył się przed nim widok niby na
ogromny labirynt, niby na otchłań zapełnioną ciasnymi
zaułkami i wąskimi przestrzeniami utworzonymi przez regały.
Niemal dostał zawrotu głowy. Zeskoczył, dysząc ciężko.
Chciał szukać w dalszej cześci biblioteki, ale raptem
wstrzymał się. Przecież ten traktat wcale nie musiał być
oddzielnym woluminem. Przeciwnie - mógł być oprawiony razem
z innym czarnoksięskim dziełem!
Chciwie przerzucał ogromne foliały. Wrócił do tych, które
oglądał na początku. Porwał szybko płaski, ciemny tom "O
żywiołakach" i otworzył strony tytułowe. Miał! Miał wreszcie
to, czego potrzebował! Skórzana oprawa kryła w sobie dwa
dzieła. "O żywiołakach" Raimonda Lullusa i "O demonach
powietrznych", ten drugi bez autora. Villon otworzył księgę
pośrodku na chybił trafił. Przerzucał szybko karty.
Najpierw było o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej
o sylfach - żywiołakach powietrza... A potem... to mogło być
to. Osadził świecę w mosiężnym lichtarzu i zagłębił
się w lekturze. Rzecz była po łacinie, spisana wiele lat
temu.
,..jest bowiem wiele istot przeklętymi zwanych, które
atoli przez Boga stworzone są, żyją w głębinach nieba
największych, podle Słońca, w chmurach i na samym niebie.
Angelisy owe z ludzi ponoć biorą się, a każden człowiek stać
się takowym może. Anno Domini 1291, wielebny biskup Andreas
z Rawenny, będąc jako pustelnik w Ziemi Świętej, dziwny lud
barbarzyńców znalazł, w którym to ludzie każdy po śmierci
własną ręką zadanej, czartem powietrznym się staje, a ciało
jego spala się w ziemi. Odtąd w niebie mieszka,
bluźnierstwo Bogu czyniąc. Poniżej tedy podaję i ja, nie
inaczej, jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formułę
magiczną, jako stać się owym monstrum można. A przestrzec
chcę wszystkich, że jeno człek szalony na umyśle spróbować
może tego, bowiem w maleficium owym najpierw sztylet ofiarny
wykonać trzeba, po tym zaś śmierć sobie samemu zadać należy,
aby zaś ze zmarłych powstać do życia w niebiesiech...
Zajrzał na następną stronę. Tam znajdowały się już
rozważania o locie ptaków. Spojrzał na środek księgi. Jedna
ze stron, właśnie owa strona z zaklęciem, była wyrwana -
świadczyły o tym strzępy pergaminu i kilka srebrnych nitek
pozostałych po usuniętym arkuszu... A więc ktoś wyjął tę
jedną, najważniejszą stronę.
- Spodobała się księga?!
Villon odwrócił się. W słabym blasku świecy dostrzegł
stojącego na wprost białowłosego starca w spłowiałym
kubraku, syczącego z wściekłością.
- Teraz cię przydybałem, złodzieju! Przyszedłeś po tę
księgę... Najpierw wyrwałeś z niej stronę, ale to było za
mało. Wróciłeś po resztę, złodzieju. Złodzieju! Rozszarpią
cię na kole na strzępy!
Villon milczał. Zauroczony wpatrywał się w starego.
Tamten musiał być bibliotekarzem albo strażnikiem.
- Kto wyrwał z tego dzieła stronicę? Kto?
- Ty sam, złodzieju!
Starzec skoczył nań, a wtedy Villon upuścił księgę,
rzucił się w tył, unikając zakrzywionych pazurów. Staruch
wrzasnął powtórnie, a potem skoczył w stronę Villona,
mierząc dłonią w oczy. Młody złodziej chwycił mosiężny
lichtarz z półki. Uderzył! Trafił prosto w czaszkę.
Starzec padł - twarzą w otwartą księgę. Na pergaminowe
stronice spłynęła krew z rozwalonej głowy.
Villon przeskoczył trupa. Rzucił się ku oknu. Szybko, nie
zważając na nic przemknął obok ogromnych bibliotecznych
regałów. Wypadł z dusznego labiryntu prosto w chłodną
ciemność nocy. Wskoczył na parapet, uchylił okiennicę i
chwytając się liny, szybko zsunął się na dół.
Wysoki Zamek był w ruinie. Arfurt błąkał się po
zarośniętych chwastami komnatach, pod sklepieniem, które
tworzyło wyblakłe, jesienne niebo. Potykał się o sterty
gruzu i wystające spod warstwy trawy resztki zbutwiałego
drewna. Przemykał zrujnowanymi, arkadowymi dziedzińcami
i resztkami krużganków. Ogromne, puste mury wznosiły się
wokół, zda się zamykając wszystkie przejścia. Mógł tylko
wzlecieć - wypuścić skrzydła i wzbić się w nieboskłon.
Zostawić za sobą skarlałą ziemię i ludzi.
Niebawem stanął u stóp najwyższej z wież. Strzelała w
niebo - smukła, ale zarazem ogromna. Arfurt przekroczył
wejście, stanął na samym początku wijących się spiralnie
wokół ścian schodów. Wszystkie drewniane podłogi pięter
dawno strawiły deszcze i wichry. Wnętrze wieży przypominało
studnię bez dna lub też lufę działa wycelowanego w podniebne
przestrzenie. Gdy wspinał się po schodach, znienacka ze
szczelin w murze zerwało się stado wron i kawek. Ich
skrzydła zatrzepotały, wzbudziły echo, zwielokrotnione przez
mury. Krakanie zabrzmiało ostro, złowróżbnie. Nie zważał na
to. Wspinał się coraz wyżej. Przez ostrołukowe okienka
widział już z góry ruiny zamku, a w dole panoramę Rienn,
poszarpane kwartały ulic i trupio blade światła miasta...
Rękojeść wetkniętego w zanadrze kindżału uwierała go mocno,
oddech stał się głębszy.
Co właściwie skłoniło go, aby przyjść tutaj na dzień
przed wszystkim. Miał sen, a śniła mu się ona i ich
spotkanie w tym miejscu. Może jednak przyszedł tylko
dlatego, że jutro była pełnia - musiał więc zjawić się tutaj
i dopełnić ceremonii. Musiał nakreślić pentagram własną
krwią, a potem - wyszeptać słowa zaklęcia, wbić sobie
sztylet w serce i zmienić się. Tylko tyle dzieliło go od
wieczności, lecz ciągle się wahał. Nirwena tak nie
postąpiła. Uczyniła to zaraz, zaraz, gdy tylko znaleźli
księgę. Gdy tylko postanowili opuścić ten świat. Zabiła
się zaraz po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Arfurt jest
ostatni ze wszystkich.
Schody skończyły się nagle, nie wiedzieć kiedy znalazł
się na szczycie. Była tu mała platforma otoczona murem,
pokryta gruzem i resztkami zbutwiałych belek. Arfurt
wstąpił na rumowisko, chwycił się krawędzi muru i wyjrzał.
Rienn leżało pod nim niby czarny, rozdeptany pająk, sięgając
czarnymi, prążkowanymi odnóżami ulic daleko poza skalny
nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn - miasto, do którego
ściągali wyrzutkowie z całej Rzeszy Niemieckiej, z Francji,
Niderlandów i księstw włoskich. Niewiele było widać z tej
wieży. Szare Alpy poznaczone plamami zielonych lasów i
śniegami przesłaniały horyzont. Błękitnawa kopuła nieba
wznosiła się nad tym wszystkim - majestatyczna i spokojna.
Stojąc na wieży, Arfurt czuł się jakby w połowie drogi
między ziemią a nieboskłonem. A ogromna otchłań nad jego
głową porażała. Bał się.
Usłyszał za sobą szum skrzydeł. Wielki cień nakrył go,
przesłonił blask słońca. Zamarł, a serce podeszło mu do
gardła, pot wystąpił na czoło.
Nie odwracał się. Czekał z bijącym sercem. Wszystko
zamarło, cały świat napierał na niego. Czuł, że jeszcze
chwila, a nie wytrzyma, zacznie krzyczeć, a może rzuci się z
wieży. Coś stało za Arfurtem, coś bliskiego, lecz tak teraz
odległego. Poczuł na karku miękki dotyk, delikatny niby ptasi
puch. Coś niewyobrażalnie lekkiego, przywodzącego na myśl
muśnięcie aksamitnych, kobiecych warg przesunęło mu się po
plecach. Odwrócił się wolno, a potem przyklęknął. Widział
ją... Rozpoznawał rysy Nirweny. Przemiana dokonała się. Jej
ogromne skrzydła lśniły nieskazitelną bielą, wabiły puchem,
miękkością; zakończone kopytami nogi dźwigały smukłą talię.
Uśmiechnęła się miękko, kładąc palec na wargach, a Arfurt
przypadł do jej stóp. Objęła go ramionami. Puszyste, złote
włosy otuliły go ze wszystkich stron, okryły miękką zasłoną,
za którą czaił się sen i zapomnienie. Arfurt chciał tak
zostać, przytulony do twardego, gorącego ciała. Do czegoś,
co było nie z tego świata i nie z tych zmysłów. Co swym
pięknem przekraczało wszystkie znane mu pojęcia. Otuliła go
skrzydłami, odcięła od świata. A potem nagle odsunęła się z
wielką siłą, skoczyła na blanki, rozpostarła skrzydła i
poleciała - prosto w błękit. Krzyknął z żalu. Chciał rzucić
się za nią - nawet spaść z wieży, lecz potknął się o kamień
i padł na gruzy. Zerwał się zaraz, wbił oczy w mroczniejący
nieboskłon, lecz już nic nie zobaczył. Wszystko dokoła było
puste i ciemne. Słońce chowało się za horyzontem. Zapadała
noc.
- Wrócę do ciebie! - krzyknął żałośnie. Puścił się
pędem w kierunku schodów, skoczył w ciemną czeluść, a potem
począł zbiegać w dół.
Minęła chwila. I jeszcze jedna. Kawał gruzu w kącie
platformy poruszył się. Przegniła deska pękła z trzaskiem. Z
załomu murów osłoniętego przez leżące luźno kamienie wyszedł
Villon. Otrzepał się z pyłu, spojrzał dokoła, a potem
splunął przez rzadkie zęby i ostrożnie ruszył za Arfurtem.
Czekali już od rana. Byli tu Villon, Carnas, trzymający
przy pasie dwa sztylety, mały Lionel, jeden ze znajomych
Carnasa - rudobrody podrzynacz mieszków i gardeł, a nawet
stary Matjasz, przycupnięty w kącie wieży z pordzewiałym
mieczem. Villon mógłby spędzić tu rok, byle tylko dokonać,
co zamierzył. Mógł czekać aż do skutku, byle wydrzeć serce
tym, którzy wybrali tak łatwą drogę ucieczki.
Dzień był zimny. Od rana siąpił drobny deszczyk, niebo
stało się szare, smutne, mgliste. Z wieży nie widzieli gór,
nie widzieli nawet Rienn. Z tumanu mgły wyglądały tylko
spadziste dachy najbliższych kamienic i poszarpane skały u
stóp Wysokiego Zamku.
Wszystko było przygotowane. Wszystko miało odbyć się
szybko i prosto. Nikt nie przewidywał komplikacji. Wszak
Villon wiedział dobrze, że Arfurt musi tu wrócić. Musi, aby
wykonać to, co zamierzył. Młody złoczyńca postanowił
po prostu czekać na niego.
Łopot skrzydeł zaskoczył wszystkich. Był tak
niespodziewany, że nawet Villon prawie stracił głowę.
Pośpiesznie schował się w niszy w murze. Mógł stąd
obserwować cały szczyt wieży. Gdy szum stał się mocniejszy,
gdy usłyszał chrzęst gruzu - wyjrzał ostrożnie z kryjówki.
Stworzenie, które widział poprzedniego dnia, wylądowało na
szczycie wieży. - Było piękne, puszyste, z rozłożonymi
skrzydłami. Zatrzepotało nimi, a potem złożyło za plecami -
z wdziękiem, z gracją, o jaką nie podejrzewał żadnego
zwierzęcia ani nawet człowieka. Miało oblicze pięknej
kobiety i porosłe miękkim puchem ciało. Jak angelisa z
księgi.
- Carnas!!! - zawył, wypadając z kryjówki. Angelisa
rozłożyła skrzydła, a na jej twarzy pojawiło się
przerażenie. Nie zdążyła uczynić nic więcej, bo
w tej samej chwili rozległ się okrutny świst i sieć ciśnięta
przez Carnasa spadła z góry.
- Nie, nie uciekniesz nam, aniołku! - zakrzyknął Villon.
Schwycił ciężką linę, uwiesił się jej, przytrzymał. Potężne
skrzydło uderzyło go w pierś z wielką siłą, przetoczył się
na bok, nie puszczając jednak sznura. Otwór na środku
platformy znajdował się o krok, a uderzenie wyparło z płuc
Villona resztki powietrza. Angelisa rzuciła się, załopotała
skrzydłami, chcąc wyrwać się ze skrętów sieci, lecz Carnas i
pozostali rzucili się na pomoc Villonowi. Schwytana chciała
wzlecieć, pragnęła wzbić się w powietrze. Jej szpony
rozdarły liny niby wątłe niteczki, kopyta szczęknęły na
gruzie. Powlokła wszystkich w bok, ku miejscu, gdzie blanki
rozsypały się doszczętnie. Stąd już tylko krok do
otchłani.
- Ucieknie nam! - zawył Carnas. - Trzymajcie ją,
skurwysyny!!!
Villon przetoczył się na bok. Nie wiedział dlaczego, ale
w ustach miał pełno krwi. Uderzył pięścią w pokryte puchem
ciało angelisy, raz, drugi, trzeci. A potem wyswobodzone z
sieci skrzydło chlasnęło go po twarzy. Villon padł, ciężar
przygniótł go. Schwycił skrzydło, przycisnął jak mógł
najmocniej do gruzu...
- Ty kurwo! Zabiję cię! - usłyszał tuż obok. Z boku
doskoczył Lionel. Karzeł szlochał głośno, łzy spływały po
jego pobrużdżonej twarzy. Villon widział wszystko. Pokurcz
przypadł doń w jednej chwili, a potem - uniósł topór i ciął.
Jednym szybkim ruchem odrąbał angelisie skrzydło!
Schwytana zawyła. To nie był ryk żądnej krwi bestii.
Raczej przerażający wrzask torturowanej kobiety. To był
ludzki krzyk! Serce Villona zamarło ze zgrozy. Z kikuta
skrzydła trysnęła jasnoczerwona krew barwiąc wszystko dokoła
szkarłatem. Angelisa rzuciła się rozpaczliwie, machnęła
ogonem, trafiając w locie Lionela. Villon usłyszał wrzask,
gdy karzeł potoczył się na bok, wypuszczając topór, a potem
wpadł w otwór na środku wieży i runął w dół, aby z
zamierającym okrzykiem rozpocząć lot przez kondygnacje.
Zamarli wszyscy. Lecz Villon otrząsnął się pierwszy.
Schwycił topór Lionela, przycisnął do ziemi drugie skrzydło,
a potem jednym szybkim ruchem odrąbał je od ciała.
Ze straszliwym okrzykiem bólu i zgrozy angelisa rzuciła
się w sieci. Lecz Carnas, Villon i Matjasz trzymali ją
mocno. Widzieli, jak zaszlochała nagle, ukryła twarz w
dłoniach, a potem szarpnęła się w stronę otworu w dachu,
chcąc skoczyć w przepaść. Nadaremnie. Gdy znieruchomiała,
jęcząc cicho, Villon przetarł pokrwawioną twarz. Obejrzał
się na Carnasa.
- Zwiąż jej kikuty rzemieniem. Wykrwawi się.
Młody rzezimieszek posłusznie pochylił się nad angelisą.
Villon powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych, wpatrzonych
szeroko rozwartymi oczyma w leżącą.
- No, co się gapicie. To była czysta robota. Nawet nie
wiecie, ile za nią dostaniemy.
Odsunęli się odruchowo. Zorientował się, że patrzą na
niego ze zgrozą.
- Już dokonałeś, czego chciałeś, złodzieju?
Kto to powiedział? Villon obejrzał się. W niszy, u wylotu
schodów, stał Arfurt. Patrzył na nich z bezbrzeżnym
zdumieniem, jakby nie wierząc w to, co zobaczył. Villon
uśmiechnął się złośliwie.
- Łatwo jest stąd uciec, co? Ale niełatwo coś zmienić.
Ot i poobcinaliśmy ptaszkom skrzydełka!
- Nirweno! - wykrzyknął Arfurt. - Nirweno!
Rzucił się w stronę leżącej. Na pewno nie chciał walczyć.
Villon był pewien. Więc nawet nie zastąpił mu drogi. Gdy
Arfurt go mijał, po prostu wbił mu nóż w pierś, skosem ku
lewej stronie, prosto w serce. Arfurt potknął się na
kamieniach. Padł na kolana. Zacharczał.
- Dlaczego? - wyszeptał. - Dlaczego?
Villon wzruszył ramionami. Wyczekał, aż przeszły
śmiertelne drgawki, pochylił się nad martwym ciałem i
odszukał w zanadrzu pergamin wyrwany z księgi... Nawet go
nie przeczytał. Po prostu wziął w palce, a potem podszedł do
wieży. Spojrzał w niebo, wyciągnął rękę przed siebie. Chciał
podrzeć tę kartę, chciał ją zniszczyć. Powstrzymał się
jednak. Rozluźnił palce i pozwolił, by wiatr wyrwał mu
pergamin z zaciśniętej dłoni.
Był wczesny świt. Rienn budziło się ze snu. Wstawało po
zimnej, deszczowej nocy do codziennego ruchu i szaleństwa.
Otwierały się drzwi gospód i domów i coraz to nowe zastępy
włączały się w korowód codzienności. I wszystko było takie,
jakie powinno być.
Ulicą, przedzierając się wolno poprzez tłum, jechał
stary, rozklekotany wóz. Kołysała się na nim niedbale zbita,
drewniana klatka. Wewnątrz uważne oko obserwatora dostrzec
mogło dziwne, białe stworzenie przykute łańcuchem do
drewnianych bali. Wóz trząsł się niemiłosiernie, lecz istota
owa - kiedyś zapewne wielka i piękna - siedziała
nieporuszona. Tuż obok, na burcie pojazdu widniały przybite
ogromne, okrwawione skrzydła. Pojazdem powoził Carnas, a
Villon, wychylony z kozła, krzyczał wesoło w tłum:
- Hej, ludzie! Rozstąpcie się! No, mówię wam! Wiozę wam
bestię, jakiej jeszczeście nie widzieli. No, gamonie!
Przyjdźcie dziś na plac targowy! Zobaczycie gwiazdkę z
nieba. Wczoraj ją upolowaliśmy... Dzisiaj wam pokażemy.
Chciała uciec, aleśmy jej obcięli skrzydełka. Dzisiaj będzie
was bawić. Z drogi, gamonie!
Rozparty wygodnie na koźle Carnas pogwizdywał beztrosko.
Do najbliższego jarmarku było dwa dni drogi. Spodziewali
się jednak, że ściągnie na niego wielu ludzi z okolicy
Rienn. Mieli im co pokazać.
Wampiry z
Odrzykońskiej
Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? - czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie...
CYPRIAN KAMIL NORWID - "ZA KULISAMI"
SLD = KGB
Dopisek na plakacie
z wyborów samorządowych
- październik 1998
Denaturat przesączył się już przez chleb. Spłynął cały do butelki,
tracąc nieco koloru; ale nic z ostrego aromatu, a zwłaszcza - mocy.
Seta odcharchnął w bok, nalał do brudnej szklanki, a garbaty Konus
szybko wyciągnął koślawe paluchy w stronę naczynia. Wielki, łysy
Glaca uderzył go po ręku i spojrzał gniewnie spod przymrużonych,
bezrzęsych powiek.
- Nie dygaj, małolat - warknął. - Jak będziesz miał odgibane tyle lat,
co ja, to się pierwszy napijesz. Jakbyś tak pod celą zrobił,
wydziabaliby ci jagodziankę dechą z koja na styi.
- Przecie ja nie cwel.
- Bo to raz przecweliłem człowieka? U nas na Rawiczu posyłali w
dół za mniejsze rzeczy. Za to podnieść go po czymś takim nie
sposób.
Glaca sięgnął po szklankę. Zrogowaciała skóra pod jego
paznokciami pobłękitniała, podobnie jak białka wytrzeszczonych
oczu. Pewnie od denaturatu. Seta miał nadzieję, że Glaca kiedyś
przekręci się przez picie piszczelówki. Czasami sam miewał to całe,
jak to mówiono na zajęciach... delirium tremens... Wtedy trząsł się i
nie poznawał nawet takiego starego wafla jak Seta. Ale ostatnio
żłopali denaturat bez przerwy. Kartki na wódkę dawno się
skończyły. Nawet te fałszywe, skombinowane na mecie u Grubej
Berty.
Glaca upił nieco denaturatu. Zaznaczył paznokciem po szkle i podał
Secie, a ten, po kilku łykach - Konusowi. Pili po równo,
sprawiedliwie, bez zagrychy. Seta nie musiał więc zbyt długo
czekać, żeby poczuć ożywczą siłę trunku. Już po trzeciej kolejce
świat poweselał. Brudne, ceglane ściany Warszawskiej Kostnicy
Dzielnicowej przy Odrzykońskiej 2, powszechnie zwanej trupiarnią,
nabrały kolorów. Światło słabej, dwudziestopięciowatowej żarówki
osłoniętej drucianą siatką zalśniło tęczowym blaskiem. Seta obejrzał
się na uchylone drzwi prowadzące do chłodni. Za ścianą cicho wył
stary, zajeżdżony agregat, bulgotała woda w rurach. Ostatnio w
chłodniach było bardzo mało pacjentów. Kryzys tak dobrał się
ludziom do skóry, że nie mieli siły umierać.
- Kurwa, nawet w chłodni nie trzymamy żadnej laski - powiedział
Konus. - Coś ostatnio nie ma nic do ruchania. A kurwy u nas na
Brzeskiej złapały ruską odmianę syfa. Można je odpytywać tylko z
ustnego...
- Tobie, Konus, i szuflada wystarczy - wycharczał Glaca. - Przecież
kutasa masz małego. A na piczkę mówisz: "proszę pani".
- Spoko, większego od tego - Konus sięgnął gdzieś pod stół, a potem
szybko wydobył i rzucił na blat duży członek, pokryty zaschłą
krwią. Seta nawet nie drgnął. Znał głupie maniery Konusa, zresztą
sam, nudząc się po nocach, nie raz wyciągał flaki z brzucha trupów
źle zaszytych po sekcji.
- To z szóstej chłodni - mruknął Seta. - Od jednego bejcy, co wpadł
pod beteera na moście Poniatowskiego. Urżnął się jak szpadel i padł
na środku jezdni. Widać go było z daleka, ale że to jechali ruscy, nie
nasi, to przejechały się po nim trzy wozy. Łopatami go do wora
zbierali.
- Ale chuja miał niezłego - rzekł Glaca, oglądając członka. - Leć
Konus po igły i nitki. Przyszyjemy ci raz dwa. Żadna ci nie odmówi.
Z ulicy doszedł chrzęst podkutych, żołnierskich butów. Zbliżał się
szybko; wkrótce rozbrzmiał głośno, a potem zaczął cichnąć. Było
już dawno po godzinie milicyjnej, patrole krążyły gęsto po całej
Warszawie. Niespodziewanie usłyszeli stłumione odgłosy
wystrzałów. Daleko, gdzieś za placem Narutowicza, koło Filtrów, a
może w pobliżu starego akademika.
- Strzelają, kurwa mać - mruknął Konus. - Wiecie, słyszałem, że
dzisiaj były wiece i demonstracje przy Uniwersytecie. To dlatego
psy i ruskie kręcą się po mieście jak wściekłe. Kurwa, znowu
zomowcy ludzi rozpierniczą.
- Koło uniwersytetu? Te, Seta, magister, to twoje strony. Tyś tam
kiedyś gibał, nie?
- Dawno temu. Wypierdolili mnie jeszcze w osiemdziesiątym
dziewiątym.
- Chuj w dupę studenciakom - zawyrokował Glaca. - Na cholerę te
demonstracje. Znowu, kurwa, nie będzie wódki.
Seta rozparł się wygodniej na krześle. Denaturat już działał czuł
szybki zawrót głowy.
- Chodźmy obejrzeć pacjentów. Konus, dawaj kutasa!
Mały garbus nie protestował, Seta z członkiem truposza w
wyciągniętej ręce chwiejnym krokiem ruszył do sąsiedniego
pomieszczenia. Było tu zimniej niż w dyżurce. W metalowej ścianie
po lewej widniały całe szeregi małych drzwiczek do chłodni, w
których spoczywały martwe ciała.
- Żadnej laski - zamamrotał Glaca. - A wszystkie... prawie prycze
zajęte.
Na zewnątrz na ulicy Słupeckiej rozległ się warkot motoru. Coś
ciężkiego, chyba ciężarówka, podjechało pod główne drzwi
kostnicy. Seta usłyszał głośny łomot otwieranej klapy, stukot
podkutych butów, gniewne głosy. Potem w drzwi posypały się
uderzenia. Głośno, przenikliwie zabrzęczał dzwonek.
- O cholera - rzucił Seta przez zaciśnięte zęby. Błyskawicznie
wsunął mary do chłodni i zatrzasnął klapę. Potem wbiegł po
pochylni na górę. Przebiegł przez pokój przyjęć, wpadł do
korytarzyka prowadzącego do głównych drzwi wejściowych. Konus
pędził za nim.
Niecierpliwy dzwonek odezwał się znowu, więc Seta przekręcił
zasuwy, odemknął ciężką, żelazną furtę i wyjrzał przez próg. Na
ulicy było ciemno, tylko czerwone światełka jarzące się z tyłu paki
wydobywały z mroku zarys wielkiego ciężarowego stara. Plandeka
była podwinięta, dokoła stało kilku żołnierzy... I jeszcze oficer, i
jakiś mężczyzna ubrany po cywilnemu. Seta nie widział twarzy.
Zresztą padało, tamten miał kapelusz nasunięty na oczy i
postawiony kołnierz płaszcza. W słabym świetle latarki trzymanej
przez jednego z żołnierzy cywil błysnął blachą legitymacji.
- Służba Bezpieczeństwa. Osiem ciał do kremacji.
Seta spojrzał oszołomiony. Ubek, znaczy się, dlatego w cywilu.
- A zaświadczenie od lekarza jest? - zapytał odruchowo. - I zgoda
rodziny...
- Jakiego lekarza, idioto - przerwał cywil. - Masz tu rozkaz od
pułkownika Bednarskiego. - Tu, kurwa, debilu, czytaj - promień
latarki padł na biały dokument. Do Sety nie bardzo to wszystko
docierało.
- Ruszaj, się, człowieku - rzucił wściekle cywil. - Nie ma czasu!
Żołnierze mocniej odchylili plandekę. W żółtym świetle latarek
zabłysły duże worki z czarnej folii. Dwaj zomowcy chwycili
pierwszy z brzegu, zrzucili z chrzęstem na ziemię.
- Dawajcie wózek, do cholery!
Glaca przypadł z tyłu, przyciągnął dwa skrzypiące wózki. Szybko
wzięli pierwsze dwa worki, ciężkie, zimne jak lód, wilgotne od
marcowego deszczu. Położyli je na wózki, zaczęli pchać. Żołnierze
z tyłu nieśli następne.
- Wszystko do kremacji. Do rana ma tych ciał nie być -
zakomenderował cywil, gdy znaleźli się w chłodni. - I żadnych
sztuczek, bo będą kłopoty. No, tu podpiszcie - podsunął Secie
świstek papieru, będący w istocie protokołem przyjęcia zwłok. Seta
odnalazł odpowiednią rubrykę, z trudem nagryzmolił podpis.
- A co to za trupy? - nie wytrzymał Konus.
- Wypadek na Starym Mieście - mruknął ubek. - Zresztą gówno was
to obchodzi.
Wyrwał papier z ręki Sety. Zomowcy posłusznie za nim ruszyli do
drzwi. Seta usłyszał stukot podkutych butów na schodach, potem
trzaśnięcie drzwi na górze i zapanowała cisza.
Zostali sami z trupami. Popatrzyli na siebie zdumieni. Seta spojrzał
na worki złożone pod ścianą. Leżały cicho, otulając zmarłych jak
czarne kokony. Że też różnych rzeczy brakowało w tym kraju, ale
nigdy plastyku na trupy.
Wstrząsnął nim dreszcz. Ciała leżały tak cicho, tak spokojnie.
Ostrożnie rozsznurował pierwszy worek, rozchylił szeleszczącą
folię. W środku był młody, może dwudziestoletni chłopak, miał
przymknięte oczy, wpółotwarte usta, zupełnie jak gdyby lada chwila
miał wydobyć się z nich jęk bólu czy może okrzyk rozpaczy. Złote
druciki okularów połyskiwały słabo, a głowę oplótł drapieżnie
czerwony polip krwi, już zakrzepłej, ale wcześniej spływającej z
małego otworu po kuli na skroni. Kurwa, pomyślał Seta, Konus
mówił, że na Uniwersytecie miały być demonstracje...
- Gówniarze - mruknął Glaca, który zajrzał tymczasem do innego
worka. - Popatrz - mruknął do Konusa - sikor ma ładny. Zajrzyj, czy
psy nie obłuskały go ze szmalu.
Seta nie patrzył na tamtych. Szybko i sprawnie zajął się swoim
nieboszczykiem. Bez pośpiechu zsunął mu z ręki zegarek, ale nie
mógł wymacać portfela. Na szyi zmarłego odkrył mały krzyżyk.
Przez chwilę usiłował zdjąć go z trupa, niespodziewanie jednak
łańcuszek stawił opór. Seta szarpnął mocniej i ogniwka pękły.
Sprawdził na ząb, czy aby nie złoto, skrzywił się, ale wcisnął
krzyżyk do kieszeni. Potem przeszedł do następnego ciała leżącego
na wózku.
- Trzeba palić, jak kazali - upomniał kolegów zajętych
przetrząsaniem kolejnego trupa. Szybko rozwiązał worek, zajrzał do
środka i zamarł. Na wózku leżała kobieta. Złote włosy w nieładzie
opadały na jej czoło i policzki, zlepione od wilgoci, jakby
przedśmiertnego potu. Złote włosy. Obejrzał się na garbatego
Konusa i Glacę. Porozumieli się wzrokiem.
- To ja zaraz... - nie skończył. Popchnął wózek za drzwi. Tamci
uśmiechnęli się wyrozumiale. Mylili się, bo Seta wcale nie lubił
takich rzeczy... Tym bardziej nie teraz, kiedy był tak wzburzony.
Może dlatego, że pamiętał jeszcze swoje dawniejsze życie, życie bez
delirek, bez denaturatu, włamów i kaca.
Wjechał do wąskiego korytarzyka obok sali sekcyjnej. Tutaj był
piec, nosze i turbina. Szybko przysunął wózek do otwartych
drzwiczek. Potem rozsunął folię. Spojrzał na leżącą na wózku
dziewczynę. Była piękna, była cudowna jak anioł... Seta poczuł
dziwny chłód. Jakby wynurzył się na powierzchnię z gorącego
morza gówna, szczyn i odpadków... Jak gdyby patrzył na anioła
poprzez ruszta diabelskiego pieca. On nie chciał nic jej robić, chciał
tylko popatrzeć... Dawno nie widział takiej laski. Była inna niż
zniszczone, wiecznie pijane kurwy z Brzeskiej, z którymi pieprzył
się na melinach. Seta dawno już nie widział takiej kobiety... I
dlatego wpatrywał się w nią jak urzeczony...
Dostrzegł na jej boku plamę krwi. Nie musiał już zaglądać pod
bluzkę, zginęła od kuli. Od kuli z milicyjnej albo ruskiej broni. Seta
nie był głupi. Domyślał się, że przywieźli te ciała do kostnicy, żeby
pozbyć się zwłok, pozbyć się dowodów. Co mógł robić. Co robić?
Do diabła, to był mord, a Seta zawsze brzydził się mokrą robotą.
Cofnął się do sąsiedniego pomieszczenia. Glacy i Konusa tu nie
było. Pewnie poszli rozpalać piec. Wskoczył do sąsiedniej salki. To
był pokój sekcyjny. Szybko znalazł aparat - starego zenita,
trzęsącymi się dłońmi wepchnął doń film, poganiając się w myślach.
Zbliżył się do trupów. Rozsunął pierwszy worek. Błysk flesza
wydobył z mroku oblicze jasnowłosego mężczyzny z dziurą po kuli
na skroni. Seta rozsunął następny worek. Magnezjowy rozbłysk
podkreślił ciemne włosy następnego trupa, krew na piersi zalśniła
czerwonawo. Seta przeszedł dalej. Szybko jak automat robił zdjęcia,
błyskał fleszem raz po raz, aż wreszcie, chyba za trzydziestym
razem, usłyszał metaliczny szczęk, a lampa błyskowa nie zajaśniała
światłem. Wypstrykał całą rolkę. Ostrożnie zasznurował worki,
wyjął błonę z aparatu, odniósł zenita na miejsce. Film niemal
sparzył go w dłoń, gdy wsuwał rolkę do kieszeni. To było wszystko,
co mógł zrobić. Teraz pozostawało tylko wykonać to, co kazali
ubecy. Spalić ciała!
Wrócił z powrotem do korytarzyka. Szybko popchnął wózek z
ciałem dziewczyny w stronę pieca. Nagle zamarł; zdało mu się, że
coś usłyszał. Kobieta poruszyła się lekko. Z jej posiniałych ust dobył
się cichy jęk. Kurwa, pomyślał spłoszony jak ptak, ona żyje... Żyje...
- Gdzie jesteśmy - na poły wyszeptała, na poły wyjęczała, otwierając
zamglone powieki. - Jurek, gdzie jesteś...
- Co ty, co ty? - zapytał zupełnie zbity z tropu. Wąska, rubinowa
struga krwi wypływająca z jej ust przecięła podbródek na pół.
- Kto ty jesteś... Gdzie ja jestem? - wyszeptała półprzytomnie. Seta
rozejrzał się w panice. Ten ubek mógł przecież wrócić...
- Dobra, jest git.
Spojrzała przytomniej, podniosła lewą rękę, sięgnęła do boku,
dotknęła zakrzepłej krwi.
- Pomóż mi, pomóż - plama na bluzce robiła się większa - ja muszę
coś... przekazać.
Cofnął się jeszcze bardziej
- Ja żyję... żyję... - wyszeptała. - Boli, jak strasznie boli... Strzela... li
do mnie... do nas... A Jurek, gdzie on jest?! No gdzie... - szarpnęła
się.
- Leż grzecznie, laleczko. Pies cię jebał, żeś wstała. Ale i tak trafisz
do pieca. Pan kapitan kazał.
- Ja muszę żyć - wyszeptała. - Proszę, pomóż mi. Dla dobra Armii
Wyzwolenia... Musisz przekazać, że padła technika na Białołęce...
- Jeszcze czego...
- ...Że wpadła technika Marcina - wyszeptała błagalnie. - Proszę...
To - zakrztusiła się krwią spływającą z ust. - W Aninie, Zielna 7...
proszę. - Rubinowy strumyczek przybrał na sile.
- Tylko bez takich. Pół roku temu wyszedłem z pudła.
- Musisz mi pomóc - wyszeptała. - Proszę...
Na górze trzasnęły drzwi. Seta usłyszał głosy. Potem na schodach
zadudniły podkute buty żołnierzy... A więc ubecy wrócili. Jak
błyskawica przyskoczył do dziewczyny, pchnął ją na wózek,
brutalnie wcisnął głowę do worka, zawiązał sznurek. Dziewczyna
jęknęła tylko cicho, potem chyba zemdlała, bo nie rzucała się wcale.
Seta usłyszał, że za ścianą wybuchła sprzeczka. Usłyszał piskliwy
głos Konusa, potem odgłosy uderzeń i zbliżające się kroki. Szli tutaj
- był tego pewien. Rozejrzał się jak szczur w pułapce i skoczył w
małe drzwiczki prowadzące do magazynu z wózkami. Było tu
zupełnie ciemno. Ale gdy stanął obok szafy z narzędziami, mógł
wyraźnie słyszeć wszystko, co było powiedziane tuż przed piecami
krematorium.
Usłyszał zbliżające się kroki, rozmowę. W słabo oświetlonym
korytarzu pojawiło się dwóch cywilów. Jednego z nich poznał po
lekko chropawym głosie. To musiał być ten sam ubek, który
przywiózł tu trupy. Teraz kłócił się z drugim, pewnie
zwierzchnikiem.
- Kurwa, Micewicz, spierdoliłeś wszystko. Nie mogłeś przeszukać
jej wcześniej?!
- Przecie i tak robota była czysta. Nikt nic nie wie, panie kapitanie.
Zebraliśmy trupy zaraz po akcji. A o tej zapomnieliśmy.
- Wmieszali się w demonstrację. Niektórzy to nie z tych
studenciaków. Pierdolone gnoje. Państwo płaci za naukę, a oni
podnoszą łapy przeciwko władzy. Mówię wam, Micewicz,
dorwiemy kiedyś prowodyrów, to będzie spokój.
Skulony pod wózkiem Seta usłyszał szelest folii. W korytarzu
zajaśniał ognik zapalonej zapałki, potem czerwonawo odznaczyła
się końcówka zapalonego papierosa. Ubecy odsunęli folię. Seta
usłyszał cichy jęk, potem stukot. Pierwszy z cywilów zagwizdał
przeciągle. Drugi odskoczył.
- No proszę, jeszcze żyjemy! - mruknął pierwszy. Ranna znów
jęknęła.
- Niech ja dorwę konowała, co stwierdził jej zgon. Ty, mała,
słyszysz nas?
Nawet Seta, skulony w niewygodnej pozycji pod wózkiem, usłyszał
zdławiony jęk. A potem suchy trzask, oznaczający chyba, że ubek
uderzał dziewczynę w policzek.
- Oprzytomnieliśmy. No proszę. I co, warto bawić się w konspirację,
laleczko?! No, bądź grzeczna!
- O Boże - jęknęła dziewczyna. - O Boże, jak boli... Czego wy
chcecie...
- Dobrze wiesz czego - znów rozległ się cyniczny głos wyższego z
cywili. - Adresu grupy w Aninie. No, do diabła, dość tego - Seta
usłyszał teraz odgłos uderzenia, głuchy jęk, a potem płacz
dziewczyny. Kurwa - pomyślał - co oni jej zrobią?
- Sławek, przeszukaj ją dobrze. Co, cholera, nic nie ma!? Jak to
nic!? - wrzasnął ubek. No proszę, mała konspiracja. To będziesz
musiała gadać.
Seta, skulony pod wózkiem, zaczął powoli pełznąć w tył. Tam, w
korytarzyku usłyszał jakąś szamotaninę. A potem... potem stłumiony
trzask. Kątem oka dostrzegł czerwonawy błysk... Czyżby wystrzału?
Zamarł. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy. Szybko wpełzł do
sąsiedniego pomieszczenia. Potem prześliznął się do tego pokoju, w
którym złożono trupy... Stanął pod ścianą, drżącymi rękoma
wyciągnął paczkę klubowych.
- Ty, do ciebie mówię!
Z wrażenia wypuścił papierosa. Cywil; ten wyższy wyszedł z
korytarzyka prowadzącego do paleniska. Jego oczy błyszczały
nerwowo.
- Chodź tutaj! - wskazał drzwi.
Seta posłusznie postąpił we wskazanym kierunku. Znów był w
korytarzyku, w którym tamci przeszukiwali ranną. Teraz panował tu
spokój. Drugi ubek palił papierosa. Żarzący się ognik oświetlał jego
pobladłą, jakby wystraszoną twarz. A dziewczyna... wzrok Sety
mimowolnie powędrował w kierunku wózka. Nie poruszała się już.
Folia była rozpięta. Seta dostrzegł włosy studentki, włosy powalane
krwią. Wcześniej tej krwi nie było... Kurwa mać - powiedział
bezgłośnie sam do siebie. Boże... Rozwalili ją. Ale za co, do diabła,
za co... Ja widziałem... Zaraz rozwalą i mnie...
- Spal zwłoki! - zakomenderował cywil. - Natychmiast!
Seta bez słowa popchnął wózek w stronę pieca. Otworzył drzwi do
drugiej sekcji. Najpierw wcisnął przycisk rozrusznika. Agregat
ruszył z cichym sykiem. Zaszumiał, zabulgotał. W korytarzyku
zrobiło się cieplej. Seta otworzył drzwiczki. Przepchnął worek z
ciałem na nosze, a potem pchnął na ruszt. I właśnie wtedy jego dłoń
musnęła kieszeń, w której spoczywał film...
Zdrętwiał, mierzony bacznymi spojrzeniami ubeków, a potem
wepchnął nosze do pieca i przełączył zawór. Gaz wpadł z sykiem do
komory, usłyszeli wściekły trzask płomieni, głuchy huk ognia i...
było po wszystkim.
- No to w porządku - mruknął wyższy. Zmierzył Setę groźnym
spojrzeniem, a potem ruszył w stronę drzwi. Seta wsłuchał się w
łoskot płomieni, w poszeptywanie gazu w rurach i wolno spuścił
głowę.
Dzienna zmiana, czyli Lobo, Zocha i Marcus przyszli o czasie. Gdy
Seta i Konus wyszli z kostnicy, był świt, piąta rano; wstawał kolejny
zadymiony, zasnuty chmurami i deszczem, szary dzień Warszawy.
Wstawał w łoskocie drzwi otwieranych sklepów, w chrzęście
podkutych butów żołnierzy i milicjantów patrolujących ulicę, w
poszarzałych twarzach kobiet, wystających w kolejkach od trzeciej
w nocy, aby kupić dzieciom bułkę i butelkę kartkowego mleka.
Odbijał się w zmęczonych obliczach warszawiaków śpieszących do
roboty, tkwił w drażniącym oczy dymie z koksowników, w
warkocie motorów ciężkich skotów. Godzina policyjna przeminęła,
miasto budziło się do życia, zmęczone, skacowane, zarzygane...
Konus i Seta szli wolno do czwórki, na plac Narutowicza, a wokół
nich były same odcienie szarości. Szare budynki, szare ulice, szare
chodniki, czarny asfalt, czarne, bezlistne, poskręcane drzewa,
smutne, zmęczone i złe twarze ludzi o oczach płonących gorączką.
A ponad tym wszystkim ołowiane niebo i szary marcowy deszcz
omywający mury, ludzi, nieliczne samochody na kartkową benzynę,
ściekający strumyczkami po nierównym bruku...
Czwórka miała pętlę na placu Narutowicza. Jeszcze były w niej
miejsca. Konus i Seta padli na siedzenia, oparli się o wilgotne szyby,
zamglone od ludzkich oddechów. Tłum w pojeździe gęstniał, ludzie
pchali się, przepychali, napierali. Nikt nie ustępował miejsca
starszym, nikt nie przepraszał, nikt się nie uśmiechał. Boże, który to
był już rok stanu wojennego.
Tramwaj ruszył w końcu - opóźniony. Minął ruski posterunek przy
wylocie Filtrowej, potoczył się wolno w stronę placu Zawiszy.
Przybywało ludzi. Wsiadali na każdym przystanku, wpychali się w
drzwi, w miarę jak na ulicach robiło się coraz ludniej. Ci wszyscy
ludzie... Seta rzygał nimi, dusił go tysiąc oddechów, dławił napór
tłumu, rozwścieczały szare, pobrużdżone twarze. Wciąż czuł na
swym obliczu cuchnące oddechy skacowanych, wciąż widział
napierające ciała, oczy patrzące z pożądliwością, czekające na
chwilę, gdy zwolni, miejsce i cała tłuszcza będzie mogła rzucić się,
by dać ulgę strudzonym nogom. Nienawidził tych wszystkich ludzi
wokół siebie, nie tylko w tramwaju, ale i na ulicach. Robole,
urzędasy, nauczyciele, trochę studenciaków, jakieś gnoje, wszystkie
twarze zmęczone i złe. Taksówkarze i cinkciarze, ladacznice i
dziwki, zmęczone robotnice, przypalające nerwowym ruchem
ostatniego radomskiego.
Tramwaj wtoczył się w Aleje Jerozolimskie. Z lewej zrobiło się
nieco jaśniej, nad wykopem kolejowym wiatr unosił śmieci i stare
gazety. Seta wpatrzył się w niebo, spojrzał przez zamgloną szybę w
ołowiane, matowe kłęby chmur, zalewające deszczem nieszczęsną
Warszawę, miasto betonu i rdzy, gówien i odpadków, rzygowin,
kaca i mgły.
Czwórka minęła następny posterunek, tym razem przy placu
Starynkiewicza. Dziewięciu sowietów opatulonych po szyję grzało
się przy koksowniku ustawionym nieopodal starego T-72. Po drugiej
stronie ulicy zagrzewało się w taki sam sposób ośmiu milicjantów.
Tramwaj przebijał się dalej. Na ulicach nie było dużego ruchu.
Szybko dojechali do Dworca Centralnego. Ogromna hala była
prawie pusta, tylko deszcz zacinał po ścianach, wpadał do środka
przez wybite szyby. Po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, obok
starego, nigdy nie dokończonego terminalu Lotu, hulał wiatr.
Seta przywarł do szyby. Spocony i wymęczony chłonął to wszystko,
cały gwar i ruch. Mężczyzna w waciaku przepychał się przez tłum w
tramwaju. Wariat, a może jedyny normalny człowiek w tym
wszystkim.
- Wszystko przez profesorów! - krzyknął Secie do ucha. - Wszystko
przez profesorów. Ale sekretarz wojewódzki nas uratuje. No,
powiedzcie sami... Ludzieeeee! - rozdarł się. - Przecież daję mu
dupy co noc. Co noc, przysięgam!
Czwórka toczyła się dalej. Za Centralnym ruscy przeprowadzali
rewizję w starym fiacie kombi. Mężczyzna - kierowca i kobieta stali
z rękami podniesionymi do góry, trzech sołdatów wyrzucało z wozu
kartonowe pudła.
Tramwaj toczył się dalej... Skrzyżowanie z Marszałkowską; tu
wysiadło sporo osób. Deszcz ostro zacinał w szyby. Z głębi
Marszałkowskiej słychać jakieś krzyki...
...Uśmiechnięta twarz dziewczyny na plakacie. Wola PZPR wolą
narodu. Sojusz robotniczo-chłopski...
...Tramwaj wtoczył się na most Poniatowskiego. Tu było groźniej.
Przy wieżyczkach na obu końcach mostu ułożono worki z piaskiem,
stały na nich karabiny maszynowe, obok transportery; jezdnie
przegrodzone były kolczatkami.
- Co ja widziałam, pani Podajowa - gadała bezzębna starucha do
sąsiadki - wyrwał się wczoraj matce i poleciał przez most w
Łazienkach, bo kaczuszki tam pływały. Ale przyuważyli ruscy -
puścili serię. Jezus Maria, ino strzępy z dzieciska.
Tramwaj skręcił w Zieleniecką. A dokoła wciąż trwała Warszawa...
Miasto milicyjnych patroli, mundurów, skotów, ruskich z kałaszami,
Warszawa ulotek, tajnych drukarń, bibuły, dziwnych ludzi, wódki i
przemycanego przez ruskich spirytusu... WRON za Don! Orła
wrona nie pokona! Generale - nie boimy się tej wojny wcale...
Solidarność walczy!
Tramwaj przejechał pod wiaduktem, skręcił w Kijowską. Seta
ocknął się nagle. Byli u celu. Szarpnął za ramię Konusa. Szybko
przepchnęli się do wyjścia. Wysiedli wprost na deszcz, na słotę i
marcowy ziąb. Ale to nic, że lało. Zaledwie kilka kroków i - byli na
Brzeskiej. Tu Seta mógł czuć się jak u siebie w domu. Tu była
swoboda, można nawet rzec - wolność. Brzeska, Stalowa,
Ząbkowska, Białostocka, Markowska... Tutaj był jego świat, jego
ojczyzna. Wolny kwartał ulic w środku Warszawy. Tu w wąskich,
błotnistych uliczkach pomiędzy starymi, rozpadającymi się
kamienicami panowały inne prawa; nikt obcy nie miał tutaj wstępu.
Nawet patrole ruskich i ubeków zapuszczały się tu niechętnie. W
ostatnich latach, w ciemnych podwórkach, w ponurych bramach
przepadł niejeden politruk czy sołdat, a niejeden ruski kałasz trafił
stąd do rąk solidarnościowców czy do konspiratorów z Armii
Wyzwolenia, zresztą, jak sądzono, ubeckiej prowokacji. Niejeden
litr gorzałki czy połeć mięsa przemycony ze wsi przez szmuglerów
wędrował z Pragi pod lady warszawskich sklepów, w których od lat
straszyły puste półki, ocet i sznurowadła. Tak, tutaj, w stolicy
zniewolenia, Brzeska była zawsze oazą spokoju i względnego
dostatku. Gdy Seta zanurzał się w ciemne bramy i zaułki tej części
Pragi, przestawał czuć na plecach przenikliwe spojrzenia milicji i
zomowców...
Secie nie chciało się spać. Zanim zaszyli się w kamienicy, wpadli
razem z Konusem do Kolorowej, małej knajpki, a właściwie meliny
u grubej Berty, na tyłach bazaru Różyckiego. Tu, w starej
odrapanym domu z czerwonej cegły, wszystko pozostało na swoim
miejscu. Zadymiona sala, gruba Berta za szynkwasem i - rzecz jasna
- morze bimbru.
Zielony, Esy, Kaczor, Gaju i Dominik byli tu już, siedzieli pośród
mniej znanej złodziejskiej zgrai. Zaprawiali od dawna, a zwłaszcza
gruby Dominik. Seta i Konus dosiedli się do Kaczora. Młody
złodziej, znany z tego, że okradał głównie ruskich, kiwał się sennie
nad stołem. W szklance miał mętną herbatę, bo oficjalnie nic poza tą
lurą nie można było kupić u grubej Berty. Wystarczyło jednak, że
Seta uśmiechnął się do właścicielki, a ta podała sporą flachę bimbru.
Obciągali ją przy stole, polewali do musztardówek z mankietu,
zerkając na sąsiadów, choć i tak w barze byli sami swoi.
- No, jak tam trupy? - wychrypiał Kaczor. - Kurwa, chłopaki, ciągle
się dziwię, że nie mogliście znaleźć lepszej roboty...
- Po pierdlu dzielnicowy łaził za mną i łaził, że jak nie zacznę robić,
coś na mnie znajdzie - mruknął Seta. - Po tym jak buchnąłem brykę
tej dziwce Millerowi, mieli na mnie oko. Za audi sekretarza
wojewówdzkiego przypierdolili mi dziesiątaka. No, zdrowie! A co u
ciebie?
Popili bimbru. Był mocny, czuć w nim było drożdże; Bercie nie
chciało się destylować samogonu do końca. Kaczor wstrząsnął
głową. Seta popatrzył na jego ręce, białe i smukłe, nienawykłe do
ciężkiej pracy. Przypomniał sobie opowieść starego złodzieja, że
bolszewicy na początek rozwalali złodziei razem z burżujami, bo
każdy miał dłonie jak elegant...
- Nie farci mi się ostatnio - mruknął Kaczor. - Załapałem tylko ładny
sikor od ruskiego oficera. Chyba kradziony w Niemczech. Ale już
poszedł u starego Kubasa...
Wypili znowu. Konus odcharknął, spojrzał uważniej na Setę i
Kaczora.
- Kurwa, chłopaki, nie wiecie, jaki przedwczoraj miałem sen.
- Sen? Co, gołe kurwy ci się śniły, Konus! Z cyckami do ziemi?
- Nie, chłopaki. Śniła mi się Warszawa... Ale właściwie to nie
Warszawa...
- Co ty pierdolisz?
- Szedłem Jerozolimskimi, przy Centralnym, a wszystko było inne
niż teraz. Wszędzie sklepy, banki, kurwa, komisy i takie te, no...
peweksy z wódkami. A samochody jakie... Same zachodnie bryki. A
jakie wieżowce! Wyższe niż Pałac Kultury... Takie jak w Ameryce.
- Opowiadasz. Wieżowce w Warszawie?
- A ludzie jacy wystrojeni. I jakie laski mi się śniły - Konus
rozpłaszczył się na blacie. - Wszyscy uśmiechnięci i jacyś... inni. A
w sklepach żadnych kolejek.
- Pierdolisz! Może jeszcze kartek nie było?! - warknął Kaczor.
- A pewnie, dawali, ile kto chciał. Jak wszedłem do sklepu, to
kupiłem zaraz pięć kilo zwyczajnej. I dali mi od razu. Kurwa, jakie
piwo piłem, prosto z beczki i zimne. A w sklepie wszyscy
uprzejmi...
- No chyba żeś się za dużo bimbru ożłopał...
- A potem - Konus spojrzał na brudny sufit - potem śniła mi się
Brzeska. I byłem tutaj - u grubej Berty. A tutaj jak czysto, jak
schludnie. A gruba Berta uśmiechnięta, wysztafirowana. Aż się
lepiła od tapety... A jakie zakąski u niej były...
- Gruba Berta uśmiechnięta? Pierdolisz. To już niemożliwe...
- A na Brzeskiej wyburzali domy. I budowali same takie ze szkła i
betonu. I był taki ten, no, jak na filmach sklep z samochodami...
- To pewnie jaki ruski miał przyjechać tak jak, ten Ziuganow, co był
u nas w zimę...
- Nie, nie ruski. Ale potem znowu bieda przyszła...
- Dlaczego?
- Bo ludzie znowu komunistów wybrali...
- U nas to, kurwa, naród ciemniaków - mruknął Kaczor. - A jak tam
u was w trupiarni. Nie było w nocy zamieszania?!
- Nie, a bo stało się co?!
- Chłopaki - Kaczor odsunął się z krzesłem w tył. - To wy naprawdę
niczego nie wiecie? Wczoraj były marsze i demonstracje przy
uniwersytecie. Podobno ruscy i milicja strzelali do nielatów z
uniwerku... Były trupy. Naprawdę nic nie wiecie?
Seta spojrzał na Konusa, a Konus na Setę. Ich oczy spotkały się.
Zimny chłód przeszył serce Sety. Fatalny film wciąż tkwił w jego
kieszeni. Seta czuł, jak krawędź rolki uwiera go w udo...
- Nie, nic u nas nie było - powiedział. Kaczor skinął w stronę
starego rubina na blacie. Telewizor trzeszczał niewyraźnie.
- Mówią o tym.
Seta przechylił się w stronę odbiornika. Szedł poranny dziennik, na
brudnym ekranie widział twarz prezentera Tumanowicza, starego,
zaufanego towarzysza. Z tyłu, w studiu siedzieli goście, Seta
rozpoznał wśród nich Urbana, papugę Jaruzelskiego...
- Wczoraj doszło do kolejnych zamieszek na Uniwersytecie
Warszawskim - mówił prezenter poważnym, uniżonym tonem. -
Wszyscy wiemy, że po ostatnich nielegalnych demonstracjach
cierpliwość władz wyczerpała się i Uniwersytet Warszawski będzie
czasowo zamknięty. Nie bacząc na zakaz, studenci prowadzeni
przez zbrodniczych prowodyrów i podżegaczy próbowali
zorganizować nielegalną manifestację...
Seta przetarł zmęczone oczy, pociągnął łyk bimbru.
- Jakiekolwiek pogłoski o tym, że doszło do użycia broni, są
oczywiście bezpodstawne - wyjaśnił prezenter. Kamera pokazała
Urbana szczerzącego zęby w bezgłośnym uśmiechu.
- Ach, te demonstracje i strajki... W dzisiejszej chwili jakiekolwiek
żądania, nawet uzasadnione, stanowią podcinanie gałęzi, na której
każdy z nas siedzi.
- A jak skomentuje pan pogłoski o użyciu siły przez jednostki
prewencyjne Milicji Obywatelskiej?
- Jestem zdania - powiedział Urban - że żyjemy w kraju łagodnych
rządów, gdzie represje są raczej dobrotliwe i krótkotrwałe. Panowie,
Solidarność, to pojęcie ideowo mi obce, a pod względem
programowym jeżące włosy na głowie...
Siedzący w studiu mężczyźni zarżeli z radości. Seta patrzył na to
przymglonym wzrokiem. Studenci, trupy... a cóż go to wszystko
obchodzi. Cała jebana, popierdolona Polska Ludowa. Jemu było git.
Najważniejsze, że nikt się do niego nie przyczepiał. Od czasu do
czasu szedł na mały włam albo kosił brykę i miał wszystko - ciuch,
szmal, poważanie u dziwek. A ten Uniwersytet, strzelanina. Głupi
gówniarze, sami chcieli...
Na ekranie pojawiła się zaaferowana gęba grubawego przystojniaka
ze znaczkiem ZSMP w klapie marynarki. Niewyraźny podpis: jakiś
...ksander Bwaśniewski?...
- Jesteśmy krajem cywilizowanym i dokładamy starań aby obywatel
miał wpływ na władzę, na jej decyzje, ale nie organizując zadym,
protestów, tylko uczestnicząc w życiu publicznym... - recytował
przejęty. - I ten drugi świat także znam. To jest świat, w którym nie
ma argumentów, w którym jest tylko siła, w którym jest tylko pięść,
w którym jest petarda, w którym jest śruba rzucona w okno i jest
słowo, które jest albo wulgarne, albo obrzydliwe.
- Co za cwel - mruknął Seta. Nie słuchał już. Kaczor podniósł się z
miejsca i poszedł się odlać do sracza w bramie. Konus szarpnął Setę
za rękaw.
- Ty, kurwa, w co myśmy wdepnęli - wyszeptał spanikowany - co za
gówno. Rozwalą nas jak nic, przecież paliliśmy ciała.
- Nie dygaj, Konus. Jesteśmy kryci.. Pamiętaj, nic nie widzieliśmy,
nic nie słyszeliśmy. Ja ci powiem coś jeszcze. Pamiętasz tę małą, z
jasnymi włosami? Ona jeszcze żyła.
- Co? O kurwa!
- Posłuszaj - syknął Seta. - Tylko posłuchaj. To było morderstwo.
Ubecy zamordowali studentów, a potem kazali spalić ciała, żeby nie
było dowodów. Ale dowody są. Jak was nie było, zrobiłem zdjęcia.
Masę zdjęć.
Seta wyciągnął z kieszeni film, pokazał go Konusowi pod stołem.
Konus zakrztusił się bimbrem, zacharczał, oczy wyszły mu z orbit.
Seta uderzył go pięścią w plecy.
- Wyrzuć to! - jęknął Konus, odzyskując oddech.
- Po co? Słuchaj, to jest dowód. Trzeba pokazać prawdę. Ludzie nie
wiedzą.
- Wyrzuć to, kurwa.
- To trzeba zanieść, pokazać...
- Komu?!
Seta pomyślał znowu o umierającej dziewczynie, o ubekach,
ciężarówce z ciałami, o strzałach w nocy... To wszystko było takie
popieprzone. Takie nie do ogarnięcia.
- Konus - powiedział cicho - tu na tym filmie jest prawda. Dowód na
zbrodnie komunistów. Musimy tę prawdę chronić.
Szybko wstał od stołu. Potrącił przy tym szklankę i resztka
księżycówki wylała się na blat.
- Chodź, Konus, idziemy, pogadamy jeszcze.
Mały złodziej przetarł oczy, splunął i ruszył za Setą.
Tymczasem rozpadało się na dobre. Była już dziewiąta, a deszcz lał
jak z cebra. Brzeska jeszcze spała. Seta i Konus skręcili w bramę,
wyszli przez przechodni dom na małe, zaśmiecone podwórko.
Znajdowali się teraz na dnie ogromnej studni nakrytej szarym
dachem pochmurnego nieba. Weszli do następnej bramy. Zaraz za
progiem stało trzech nieogolonych mężczyzn. Pili wódkę z butelki,
zataczali się lekko. Gdy tylko usłyszeli Setę i Konusa, czujnie
podnieśli głowy, ale od razu rozpoznali swoich. Jeden z nich
gwizdnął, drugi pozdrowił Setę.
Szli dalej... Ponura, odrapana kamienica z czerwonej cegły cuchnęła
stęchlizną. W bramie, w której ktoś wyłamał drzwi, leżał wielki
śmierdzący paw, na schodach usłyszeli piski spłoszonych szczurów.
Na drugim piętrze jakaś postać poruszyła się w głębi korytarza. Seta
usłyszał skrzyp drewna i cichy łoskot. Cień poruszył się szybko,
zbyt szybko. Do nozdrzy Sety doszła zgniła woń kanałów
ściekowych. Tak cuchnął stary Maksio.
- Spokojnie, panie Maksiu, to ja, Seta.
Nieznajomy zamarł, więc Seta odetchnął z ulgą. Zawsze się bał, że
stary, pierdolnięty Maksio z drewnianą nogą nie rozpozna go kiedyś
w ciemności i wypruje mu flaki. Stary zbliżył się, uśmiechnął,
szczerząc powybijane zęby.
- A, to wy, chłopaki - mruknął. - Już myślałem, że to ruscy.
Seta wiedział, co sowieci zrobili kiedyś z żoną Maksia. Dlatego nie
dziwił się, czemu tamten przepada na całe noce, a pod połą płaszcza
nosi całą blachę z patek zerwanych ruskim oficerom...
Wyminęli Maksia i wyszli na półpiętro. Seta zawahał się, czy nie
kupić jeszcze jednej flaszki. Ale bał się kupować gołdę u starego
legionisty, na parterze. Wiedział dobrze, że tamten trzymał metyl
razem z wódką, a wzrok miał słaby.
Weszli do mieszkania Sety. Konus kopnął walającą się butelkę i
rozległy się piski szczurów. Seta podszedł do okna. Skąpaną w
deszczu ulicą wolno przejechała milicyjna nyska.
- Nie wiem, co robić - mruknął Seta. - Ale nie możemy tego
wyrzucić.
- Też się w tobie, kurwa, profesor odezwał. Wypieprz film w cholerę
i zapomnij o wszystkim.
Seta rozebrał się i padł na rozgrzebane wyro. Dobra, wyrzuci i...
wszystkoo będzie w porządku, tylko czemu czuje dziwny skurcz pod
sercem? Nie myślał więcej. Okrył się starym, tramwajarskim
kożuchem i odwrócił do ściany.
Konus przysiadł na łóżku. Myśli aż kipiały mu w cabanie. Bał się to
przyznać. Nie cierpiał milicji, nienawidził uboli, ale czym innym był
drobny zachwat, wyczyszczenie kwadratu, a czym innym to, co
zrobił Seta. On po prostu, kurwa, zadzierał z ubecją. A to mogło być
niebezpieczne. Trzeba coś zrobić, bo inaczej wariat gotów był iść z
filmem do solidarnościowców.
Konus wsłuchał się w równy oddech Sety i nagle przypomniał sobie,
że przecież w kuchni ma dwie czyste rolki. Zawsze kiedy był na
dyżurze, udawało mu się zwinąć z Odrzykońskiej parę sztuk.
Pomyślał chwilę, uśmiechnął się. Po prostu nie chce kłopotów ani
dla siebie, ani dla kolegi. A potem począł podkradać się do leżących
na podłodze spodni Sety.
Kapitan Zieliński z pewnością nie był typowym ubekiem. Zresztą
przez całe życie starał się odróżnić od reszty pracowników z II
wydziału SB. Zawsze niezwykle zadbany i elegancki, uprzejmy i
elokwentny, jednak wobec przesłuchiwanych starał się zgrywać
twardziela. Bił mocniej niż inni, nie to jednak odróżniało go od
pracowników II departamentu. W przeciwieństwie do
prostodusznych stróży bezpieczeństwa i prawomyślności Zieliński
wiedział, o co naprawdę chodziło w nowej rzeczywistości i jaka
rola przypadła mu do odegrania. Był prawą ręką ruskich i nie czynił
sobie żadnych złudzeń. Wiedział, że wejście sowietów w zimę 1982
roku, po buncie w polskim wojsku, nie było decyzją podjętą na
Kremlu, lecz że to sam generał tak bał się solidarnościowej latarni,
iż wymógł na Breżniewie, aby wspomógł go dywizjami. Zieliński
znał Jaruzela jeszcze z czasów praskiej wiosny i pamiętał, ile
telefonów do Moskwy wykonywał wtedy Wojtek w ciągu każdego
dnia. No, ale i Zieliński wiedział, jak się ustawić. Dlatego częściej
niż u bezpośredniego przełożonego bywał na popojkach u
pułkownika Ałganowa, radzieckiego "doradcy" przy II wydziale SB.
Zieliński rozumiał doskonale, jaka rola przypadła mu do odegrania
w całym systemie, lecz nie czuł się źle. W końcu na jego miejsce
mógł przyjść jeszcze gorszy. Kapitan znał dobrze historię,
przynajmniej tę partyjną. Po czterdziestym piątym roku elity
musiały skapitulować, bo ich polityka sprowadziła na Polskę
zagładę. W końcu - wóz albo przewóz, nie mogąc lawirować
pomiędzy ZSRR i Niemcami, trzeba było kogoś ucapić za nogi.
Zieliński wierzył głęboko, że państwo ludowe uczepiło się
właściwych nóg - ma się rozumieć, tych obutych w walonki.
Myśląc po trosze o tym wszystkim odwrócił się Zieliński do
człowieka siedzącego naprzeciwko. Mały przykurcz o zaciętej
twarzy recydywisty tkwił na krześle na wprost pana kapitana, pod
portretem Karola Świerczewskiego. Zieliński zerknął w akta, choć
nie musiał. Zaciągnął się niedbale papierosem.
- No więc, skąd miałeś ten film?
Mały złodziej uśmiechnął się chytrze.
- Już mówiłem, panie kapitanie. Ale mogę powiedzieć jeszcze raz.
No więc zdjęcia zrobił Seta. Wtedy, jakżeście przywieźli te no...
trupy. Znaczy się do nas, do kostnicy. To ja pomyślałem, że przecież
nie wolno fotografować. No i kiedy dowiedziałem się, że Seta zrobił
filmy, to zaraz je zabrałem i przyszedłem do pana. On tam jeszcze
jest, na Brzeskiej 15, mieszkania...
Zieliński otworzył teczkę, spojrzał na wywołane przed chwilą,
jeszcze wilgotne odbitki. Uśmiechnął się smutno.
- A ten trzeci jak się nazywał?
- Glaca, to znaczy Janusz Brzóska. On mieszka na Stalowej, pod
numerem osiemnastym.
- W porządku. Wszystko git, jak wy mówicie. Tylko że ja ci nie
wierzę - oświadczył Zieliński z rozbrajającą szczerością. - Bo
widzisz - nawet nie musiał zerkać w akta - moja wersja jest inna i
brzmi tak: trzech meneli zamordowało ośmiu studentów, ograbiło
ich, a ciała spaliło w krematorium. Wampiry z Odrzykońskiej to
nawet ładnie brzmi. A dowody przeciw wam mamy.
- Jak to? - wybełkotał Konus. - Panie władzo, jak to?
- Ano tak, kurduplu. Masz tutaj, podpisz zeznanie. Może będziesz
miał mniejszy wyrok.
- Jakie zeznanie. Jak pragnę zdrowia, panie kapitanie. Powiedziałem
wszystko. To Seta, nie ja.
- Podpiszcie, podpiszcie. Będzie dla was lepiej.
- Ale ja niczego nie zeznawałem...
- Uparciuszek - mruknął cicho Zieliński. - A to nieładnie. Nazwisko!
- huknął tak gwałtownie, że karzełek omal nie spadł z krzesła.
- Ko... Konus.
- Prawdziwe imię i nazwisko, a nie jak wołają cię w chlewie.
- Janusz Majewicz...
- No proszę. Karany?
- Tylko raz. Paragraf dwudziesty ósmy.
- No proszę. A teraz będzie KS, jak to wy mówicie. Wydziergasz
sobie na ramieniu marszałka.
Kurdupel spocił się, Zieliński widział wyraźnie. Postanowił jeszcze
pomęczyć go trochę, zanim zawoła sierżanta Zykę i każe brać się do
pał. Po takie środki Zieliński sięgał w ostateczności, nie jak
Piotrowski, Pękala i Chmielewski z IV departamentu MSW. Ci od
razu ładowali klechów do worka.
- No powiedz, po co ich zabiliście - uśmiechnął się przyjaźnie.
Wyciągnął w stronę małego paczkę z papierosami.
- Panie władzo, nikogo nie zabiliśmy... Przecież to wy
przywieźliście te ciała. Ja powiedziałem wszystko. Seta robił
zdjęcia, nie ja.
- Brzydko mówisz. Człowieku, zlituj się nad sobą. Do tej pory było
ci u nas jak u mamy, ale teraz... Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z
tego, co zrobiłeś. Stary, dostaniesz czapę jak nic.
Konus zbladł. Zieliński uśmiechnął się z politowaniem.
- W tej okolicy, koło Filtrów, zginęło kilku ruskich. To też wasza
sprawka. Wiemy, że od pięciu lat grasujecie na Ochocie. A ci
Rosjanie... wiesz, co to znaczy?
Kurdupel pokręcił głową.
- To znaczy, że osądzi cię sąd wojenny Związku Radzieckiego.
Pojedziesz na Łubiankę w worku na głowie, jak Wałęsa, Kuroń i
Bujak. A ty wiesz, jak wygląda ruskie przesłuchanie?
Konus zadrżał. Zieliński uśmiechnął się szeroko.
- Nie mówię, że cię wyciągnę. Ale jeśli okażesz skruchę, zarobisz
parę latek w Białołęce albo w Rawiczu, a to przecież nie Syberia.
Musisz tylko powiedzieć, kogo i kiedy zabiliście. No i wydać
wspólników. A jak nie, cóż, sąd ci dopierdoli. Spalenie ciał... Trzech
meneli-morderców w kostnicy... Wampiry z Odrzykońskiej...
Pamiętasz, kurduplu, jak było z Marchwickim?!
Konus dygotał, a Zieliński uśmiechał się. Gnój się łamie, wszystko
na dobrej drodze.
- No to kto jeszcze był razem z tobą? - wysyczał.
- Ja powiem... Napiszę, panie władzo... Wszystko napiszę.
Zieliński podsunął kartkę i długopis. Podszedł do okna. Usłyszał za
sobą szelest. Odwrócił się, Konus podał mu zmięty papier. Zieliński
podniósł go z tryumfem, rozwinął... Na środku kartki widniał
czerwony, kłujący w oczy napis: "Guwno, pierdolony ubeku". Nic
więcej.
Zieliński sięgnął do przycisku na biurku, potem zmiął kartkę. Drzwi
z lewej otworzyły się i wszedł sierżant Zyka i Micewicz. Ich czarne,
oksydowane pałki kołysały się w takt kroków.
- Rozbieraj się - rzucił Zieliński do Konusa.
- Pomóc? - zarechotał Zyka.
Konus stał blady. Niezdarnie zdjął skórzaną kurtkę, potem koszulę.
Ubecy zarechotali na widok jego krzywego, trzęsącego się garba,
chudych żeber i powykręcanych kości. Zyka podstawił krzesło.
Potem już z Micewiczem złapali ręce Konusa, posadzili złodzieja na
krześle, przewlekli łańcuszek przez poprzeczkę pod siedzeniem i
jednym szybkim ruchem zatrzasnęli kajdanki na jego dłoniach. Zyka
włożył rękawiczki, Micewicz też.
- Uważajcie, żadnych śladów.
- No już, kurwy, pierdolone chuje ubolskie - zaskomlał Konus. - No,
katujcie, esesmańskie wyrodki.
Pierwszy cios odbił się echem po pokoju. Następny był już cichszy,
stłumiony. Zyka szybko się zmachał, zastąpił go Micewicz. Ten
tłukł mocniej i szybciej - był młodszy. Konus rzęził, na usta
wystąpiła mu krwawa piana. Gryzł oparcie krzesła, gdy Zieliński
schwycił go za włosy i poderwał głowę do góry.
- Ty mordowałeś ludzi?
- A cmoknij mnie w koniec kutasa - wymamrotał Konus. - Ty
spasiona świnio, ty kurwo, ty esesmanie...
Zieliński zmarszczył brwi. Puścił włosy Konusa i skinął na Zykę.
Usłużny sierżant podał lejek i małą gumową rurkę, a Micewicz
wydobył z szafki bańkę z terpentyną. Konus patrzył na to i mrugał
oczami. Nie mógł przewidzieć, że wkrótce ten widok okaże się dlań
najstraszniejszy na świecie. Tymczasem Micewicz poderwał mu
głowę do góry, a Zyka włożył w usta rurkę zakończoną lejkiem...
Zieliński włożył kastet.
Seta ledwo wszedł na ostatnie piętro swojej kamienicy przy
Brzeskiej 15. Ostatnio nie miał sił. Może za dużo pił, ale teraz
akurat zdarzało się sporo różnych okazji. Do wczoraj zaprawiał
razem z chłopakami od Ząbka. Mieli farta, trafili wystawną brykę,
kupił ją za niezły szmal ruski z Odessy. Było za co pić.
Zdyszany pokonywał ostatnie stopnie. Musiał zerwać się z biby,
czekała go robota na Odrzykońskiej, u trupów. Trochę przekima, a
potem trzeba się będzie zwlec z wyra. Przeszedł przez korytarz,
przestąpił rozlaną szeroko wodę ze wspólnej łazienki i stanął przed
drzwiami mieszkania Konusa. Już miał położyć dłoń na klamce, ale
nagle go tknęło. Kurwa, coś było nie tak, miał zawsze dziwne
przeczucie, złodziejski fart. A Seta prawie zawsze miał farta. Coś się
nie zgadzało. Za cicho. Kurwa, czyżby Konus spał? Seta przyłożył
ucho do drzwi. Nic nie usłyszał, ten fakt, zamiast uspokoić,
zaniepokoił go jeszcze bardziej. Rozejrzał się. Ciągle cisza, więc
może wejść, ale nie, wstrzymał się. Nigdzie nie było starego Maksia.
A przecież ten stary wariat codziennie wystawał na klatce
schodowej, wpatrując się przez okno w zmurszałe dachy domów
przy Brzeskiej. To było dziwne. Bardzo dziwne.
Cicho i szybko Seta zbiegł na dół. Niczym duch przemknął przez
podwórko, zaszył się w bramie, a potem wszedł ostrożnie po
skrzypiących, drewnianych stopniach na trzecie piętro. Wytężył
wzrok. Całe podwórze miał teraz jak na dłoni. W mieszkaniu
Konusa paliło się światło, a ponieważ od kiedy w delirce chlasnęła
się nożem stara Ziuta, matka garbusa, nie było im w głowie
wieszanie w oknach jakichś szmat. Widział więc wnętrze
mieszkania. W środku dostrzegł cienie ludzkich postaci. Ktoś stał
przy drzwiach, dwie inne sylwetki krzątały się po pokoju. Do diabła,
co to mogło znaczyć?! Seta poczuł chłodny pot na czole. Kurwa, w
mieszkaniu był milicyjny kocioł. Czyżby Konus go wsypał?!
Ledwie to pomyślał, zaraz przypomniał sobie o filmie. Szybko
wsunął rękę do kieszeni, ale kasetka była na swoim miejscu.
Wytężył wzrok aż do bólu. Dostrzegł zamieszanie w mieszkaniu.
Ktoś wlókł kogoś ku wyjściu. Potem trzasnęły drzwi, na drugiej
klatce schodowej załomotały kroki. Marcowy zmrok zapadał
szybko, ale Seta dojrzał, jak przez podwórze idzie ku bramie grupa
mężczyzn ubranych po cywilnemu. Prowadzili, a właściwie wlekli
małego, słaniającego się człowieczka. Seta zadrżał. Choć serce biło
mu jak młot, ostrożnie zszedł w dół, przycupnął za barierką
schodów, w miejscu, z którego mógł widzieć część mrocznego
wnętrza bramy. Musieli tędy przechodzić. Zamarł w oczekiwaniu.
Było ich pięciu... Tego szóstego trudno byłoby nazwać człowiekiem.
Potykał się, ledwie szedł, popychany mocnymi dłońmi ubeków.
Nieoczekiwanie zatrzymał się i upadł na bruk. Mężczyźni poderwali
go brutalnie, a wówczas Seta po garbie rozpoznał Konusa. Zbliżyli
się, zamarł, widząc resztki twarz kaleki, złamany, niemal oddarty
nos, wybite oko, popalone usta. Konus dygotał. Gdy ubecy powlekli
go w stronę bramy, Seta usłyszał skowyt. Ciche, żałosne skomlenie
psa bitego przez zagniewanego pana... Seta stał jak zamurowany.
Nie spodziewał się czegoś takiego... Widywał już katowanych ludzi,
czuł na plecach milicyjne lole. Widział, jak bito do zdechu cweli i
festów, jak w kiciu przecwelano ludzi, ale nie spodziewał się czegoś
takiego. Seta zadrżał. Był wstrząśnięty, czuł się trochę tak, jak
kiedyś, gdy był inny. Uczył się grzecznie w szkółce, chodził na
uniwerek, zanim nie nadeszła gołda i pierwszy w życiu kić.
Długo nie mógł złapać oddechu, pociemniało mu w oczach. Kurwy,
co oni zrobili z chłopakiem! Psy pierdolone...
Wrócił myślami do tamtej nocy w trupiarni, kiedy milicja
przywiozła trupy... Przypomniał sobie jasnowłosą, przypomniał jej
krew... Zdjęcia, do diabła, zdjęcia. Miał je przy sobie. Coś musiał
robić, ale co? Komu je oddać?
- Szukają cię - mruknął Kaczor. - Słyszałem w radiu.
Odlewali się wspólnie na zasyfioną ścianę w bramie, tuż obok
Kolorowej. Kaczor smarknął przez dwa palce.
- Seta, mówili, że zamordowałeś kupę ludzi. Gadają o was...
Wampiry z Odrzykońskiej. Tak samo jak kiedyś o Marchwickim. A
Glacę zabrały psy. Konusa też. Zakatują ich teraz na dołku.
- Nikogo nie zamordowałem. Kaczor, znasz mnie dobrze.
- Wczoraj zrobili nalot na melinę Kokoszki. Nie jesteś bezpieczny
na Brzeskiej.
- Potrzebuję bryknąć gdzieś w Polskę.
- Zobaczymy, co się da zrobić - Kaczor podciągnął rozporek. -
Przyjdź tu za dwa dni.
Seta wyszedł z bramy w chwilę po Kaczorze. Nie wiedział, co robić.
Narastała w nim chęć, aby olać śmieszną konspirację, olać trupy,
zaszyć się na melinie, zrobić ze dwa skoki, oczyścić jakiś kwadrat, a
potem położyć się brzuchem do góry i spijać gołdę. Ale nie mógł
tego zrobić. Szukali go. Walnął pięścią w mur, aż zabolało. Nie
wiedział co dalej. Napłynęło wspomnienie tamtej nocy... Pamiętał
śmierć tej dziewczyny, nawet nie wiedział, jak się nazywała... Mimo
wszystko miał dla tej śmierci pewien szacunek. Przecież był
człowiekiem, nie cwelem. Miał sznyty kapitana, a grypsował od
dziecka...
Nagle przypomniał sobie. Jak to szło... Anin, Zielna 7. To mogło
być rozwiązanie...
Wyszedł z bramy szybkim krokiem. Nie zauważył mężczyzny pod
latarnią, który omiótł go uważnym spojrzeniem, a potem wyciągnął
z kieszeni komórkę i szepnął kilka słów.
Willa na Zielnej 7 w Aninie nie wyglądała jak kwatera główna
Armii Wyzwolenia Polski lub siedziba Mazowieckiego Regionu
Solidarności. Seta przyglądał się długo niewielkiemu, drewnianemu
domkowi otoczonemu przez bezlistne topole. Oglądał mały ogródek,
składzik na tyłach budynku i niski płotek okalający posesję. Ale nie
widział nikogo, nie słyszał pracującego powielacza, a z drzwi na
werandzie nie wychodzili kurierzy. Zupełnie nic, spokój i cisza.
Minął kwadrans, nim ruszył ku furtce. Nie była zamknięta. Nie
niepokojony, Seta wszedł na werandę. Zadzwonił. Długo nikt nie
odpowiadał. Wreszcie szczęknął zamek i drzwi uchyliły się nieco.
W szparze dostrzegł młodą, ciemnowłosą dziewczynę. Spojrzała
nań, nieco wystraszona. Seta uśmiechnął się niepewnie.
- Dzień dobry. Mam coś dla was.
- Dla nas to znaczy dla kogo?
- No, dla Solidarności.
- Co pan opowiada? - dziewczyna drżała, Seta czuł, że się go boi.
Wcale się nie zdziwił. Jego poszczerbiona i potatuowana gęba nie
budziła zaufania. - Tu nikt taki nie mieszka - jej głos lekko się
załamał. Zatrzasnęła drzwi. Usłyszał jej oddalające się szybko kroki.
Potem jakieś szepty. Zastukał znowu.
Tym razem czekał dłużej. Dziewczyna nie była już sama. Obok stał
wysoki, szczupły mężczyzna. Seta ocenił go najwyżej na
dwadzieścia parę lat. Nieznajomy spojrzał nieprzyjaźnie.
- Czego pan tu chce?
Seta przestąpił z nogi na nogę
- No dobra. Nie jestem ubeckim kapusiem. Wiem, co stało się z
waszymi waflami z uniwerku... Sam wsadzałem sztywniaków do
pieca. Ubecy ich zamordowali, mam dowody.
Mężczyzna drgnął. Spojrzał na dziewczynę, ale ona patrzyła na Setę
przerażona.
- Mogę wejść?
Cofnęli się odruchowo. Seta wszedł do przedpokoju. Nie wpuścili
go dalej, i tak przez uchylone drzwi do salonu zobaczył aż za wiele.
Najpierw usłyszał stukot klawiatury. Potem dostrzegł młodziaka w
okularach przy komputerze. Na szerokim stole stała potężna
drukarka wypluwająca kolorowe plakaty. Na ścianie wisiało biało-
czerwone godło AWP - kotwica, w głębi stały skrzynie.
Młodzieniec wbił w Setę przerażony, błędny wzrok.
- Do diabła, ty coś wiesz?!
- Ja jestem, kurwa, zwykły praski złodziej. A robię na
Odrzykońskiej, w kostnicy. Przedwczoraj w nocy ubecy przywieźli
nam całą cieżarówkę zwłok. Tam były różne ciała... Jedna
dziewczyna, taka długowłosa laska jeszcze żyła. Kazała... Kazała
przekazać wam, że na Żeraniu jest wsypa techniki. Jakoś tak gadała.
- Krystyna! - krzyknęła dziewczyna. - Jezus Maria, Krystyna!
- Co, co z nią się stało?
- Przyszli, kurwa, ubecy... Zabili ją... Potem kazali spalić ciała.
Młody chwycił się za głowę, a dziewczyna zaszlochała
rozdzierająco.
- Niech pan wejdzie - opamiętał się gospodarz, usunął się i wpuścił
gościa do pokoju. Tutaj złodziej zobaczył jeszcze więcej. Najpierw
dwóch młodziaków, tak na oko po szesnaście wiosen, którzy
ładowali wydrukowane ulotki do kartonowych pudeł. Stary,
zgarbiony dziadek z białym wąsem wyglądał przez okno. Seta
rozglądał się ciekawie. Same gnoje - pomyślał. Gówniarze bawią
się w konspirę...
- Krystyna nie żyje! - krzyknął mężczyzna, który otworzył drzwi
Secie. - Zabili ich pod uniwersytetem, na demonstracji.
Natychmiast oderwali się od swoich zajęć. Jeden ze studenciaków,
jak w myślach nazywał ich Seta, wypuścił z rąk paczkę z ulotkami.
Tektura na spojeniu pękła, kolorowe plakietki wysypały się ze
środka. Seta podniósł pierwszą z brzegu. Widniała na niej mapa
Polski, podzielona na pół linią biegnącą wzdłuż Wisły. "IV rozbiór
Polski" - przesylabizował. "NRD domaga się podziału stref
okupacyjnych w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej!".
Wszyscy skupili się wokół niego. Seta chciał splunąć, ale
pohamował się.
- Gadałem już wszystko. Przedwczoraj rabotałem na nocnej zmianie
w kostnicy przy Odrzykońskiej. Przykitrali do nas ubecy ze starem.
Targali z osiem ciał. Wszystkie zabite w strzelaninie. Musieli gady
na tej demonstracji ich kropnąć, na tej co była pod uniwerkiem. Ja
jestem stary urke, nie peniajcie, że tak gadam.
- A niby dlaczego - zapytał ten wysoki - mamy ci wierzyć?
- Mam dowód - Seta wyciągnął film z kieszeni. - Zrobiłem zdjęcia.
Obejrzyjcie sobie.
- Wiedziałem - mruknął jeden. - Korab mi mówił, że na uniwerku
naprawdę była strzelanina. Kryśka musiała się tam zaplątać...
Cholera jasna.
- Trzeba zawiadomić Karola.
Dziewczyna, jedyna w tym towarzystwie, szlochała cicho. Wszyscy
pochylili głowy.
Dwa okna do pokoju rozpadły się z trzaskiem. Seta nie zdążył
uczynić kroku, gdy do pomieszczenia wpadli mężczyźni w
szarooliwkowych, łaciatych mundurach, z kałaszami w dłoniach.
Ale nie padł ani jeden strzał. Wszystko odbyło się szybko i
sprawnie. Wysoki meżczyzna, ten sam, który wpuścił Setę do domu,
rzucił się jeszcze ku drzwiom do sąsiedniego pokoju; uderzony
kolbą kałasznikowa w łeb, jęknął cicho i padł na posadzkę, a wokół
jego głowy poczęła się tworzyć ciemna kałuża krwi.
Seta szybko znalazł się na podłodze, przetoczył się na wznak,
przesunął rękę z filmem na plecy. I zanim wepchnięto mu lufę
kałasznikowa pod gardło, z wysiłkiem wsunął film do odbytu. To
był stary, więzienny sposób. Miał nadzieję, że i teraz zadziała.
Pozwolił potem bez oporu podnieść się z podłogi i zatrzasnąć na
rękach kajdanki. Nawet znajome uczucie. Zarechotał, udając, że ma
łaskotki.
- Co wam tak wesoło?!
Od wejścia szło dwóch cywili. Na kilometr śmierdziało od nich
ubecją. Secie zrobiło się chłodno. Jeden z umundurowanych
funkcjonariuszy zasalutował i zameldował.
- Wsio haraszo, towariszcz komandir.
Pierwszy z cywili zlustrował uważnym spojrzeniem zatrzymanych.
Spojrzał na komputery, na godło AWP na ścianie, na kotwicę,
ulotki, uśmiechnął się krzywo.
- No proszę, co za wpadka - anińska komórka AWP. Co my tu
mamy, laleczko? - uśmiechnął się pogardliwie i zadarł głowę
ciemnowłosej dziewczynie. Spojrzała z pogardą prosto w oczy
ubeka, ale Seta wiedział, że drżała na całym ciele i ledwie
powstrzymywała się od płaczu.
- Ulotki, nielegalny dostęp do Internetu, drukarnia. Nieźle.
- Mogło być lepiej - odezwał się drugi z cywili
- Myślałeś, że dostaniemy samego Karola? No, jeszcze trochę
musisz popracować w tym fachu. Przeszukać dom!
Sowieci w panterkach rzucili się, by wykonać rozkaz. Zaszeleściły
wyrzucane z półek papiery. Ruscy wiedzieli, jak zabrać się do
rewizji. Wytrząsali książki, zerwali ze ścian makaty. Jeden wspiął
się na krzesło i gmerał przy żyrandolu. Niespodziewanie gwizdnął.
Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Oderwał szeroką listwę przy
ścianie, odsłaniając przemyślny schowek i teraz wyrzucał zeń po
kolei pistolety, magazynki, lufy i rozłożone części karabinów.
Twarze jeńców zbielały. Seta poczuł chłód w sercu.
- Próba zbrojnego zamachu na ustrój państwa ludowego -
wybełkotał cywil. Nawet on był pod wrażeniem. Zdjął skórzaną
czapkę i przesunął ręką po spotniałym czole. Spuścił wzrok.
- Zabrać ich!
Pomiędzy wyrzucanymi ze schowka częściami broni błysnęło coś
małego, matowego. Stary, zgarbiony dziadek wysunął się szybko
spomiędzy zatrzymanych i przypadł do stosu broni.
- Kuda ty?! - ruknął jeden z ruskich i zdzielił starca kolbą. Staruszek
opadł z jękiem na podłogę, ale wcześniej chwycił brązowy krzyżyk
leżący między magazynkami. Jeden z cywili i jakiś ruski w panterce
przypadli bliżej. Krasnoarmiejec chwycił zaciśniętą dłoń starego.
- Zostaw, ścierwo bolszewickie, zostaw - wychrypiał starzec. Z ust
pociekła mu krew. - To od marszałka, jeszcze w dwudziestym
roku...
Krzyknął z bólu, gdy rosyjski komandos uderzył kolbą w zaciśnięte
palce. Staruszek zwinął się, płacząc, a wtedy poderwały go z
podłogi mocne ręce żołnierzy. Z zaciśniętych, skrwawionych rąk
wypadł mały, złoty krzyż Virturi Militari, potoczył się po dywanie
między rozrzucone spluwy i magazynki.
- Nie bijcie, kurwy, starego! - ryknął Seta. - Wy esesmańskie
wyrodki. Pizdy lesbijskie!
Najbliższy z żołnierzy uderzył go w twarz. Seta padł na kolana,
splunął krwią. Z drugiej strony ruski poprawił kopniakiem w nerki,
potem wspólnie z drugim komandosem poderwali jęczącego Setę z
podłogi, popchnęli ku drzwiom.
Szybko i sprawnie zagnali ich do suki. Ale Seta i młodziak w
okularach nie załapali się do środka. Ruscy wepchnęli ich do
milicyjnego gazika. Młodziak płakał cicho, łzy spływały mu spod
okularów.
- Nie becz - mruknął Seta. - Trzymaj się na komendzie i nie wsyp
kumpli. Jak będą bili, wystaw głowę pod lolę. Albo zapierdol łapą w
szybę i koniec - powiozą do szpitala.
- Zamknij się, bandyto - syknął jeden z tajniaków. - Już ja, kurwa,
zrobię z tobą porządek.
- Nie gadaj - odezwał się z tyłu drugi. - To dzięki niemu tutaj
doszliśmy. Jak po nitce.
Seta zamarł.
- Tak, tak, śledziliśmy cię od Brzeskiej. Opłaciło się - zarechotał
ubek.
Ruszyli. Seta milczał, ale wszystko kłębiło mu się w głowie, myśli
jak szalone, bez sensu, bez związku. Przypomniał sobie wszystko,
co spotkało go w ciągu ostatnich dni. Najpierw ciała w kostnicy,
potem to, co zrobiono z Konusem, a teraz...
Jechali szybko przez Warszawę. Wjechali w Płowiecką, potem w
Grochowską. Wcześniej milicyjna nyska przed nimi skręciła w
lewo, w Ostrobramską. Seta domyślił się, że pewnie pogrzali wprost
na Rakowiecką albo do Mostowskich, do Komendy Głównej. Dokąd
jednak zabierali jego? Może na Białołękę. Ale było mu już wszystko
jedno. Seta czuł tylko, że jest mu coraz bardziej zimno... Pamiętał,
takie uczucie ogarniało go zawsze w więzieniu, gdy zaprawiał
kotwicę na ostro albo ciął sobie żyły... To samo, co wtedy... Teraz
nie był już sobą, wiedział, że gdyby tylko chciał, mógłby krajać się
na kawałki.
Gazik skręcił w Targową, przejechał pod mostem kolejowym. A
wówczas Seta poczuł, że chwila, a oszaleje i że robi mu się nagle
gorąco.
- Ty pierdolony ubeku! - wysyczał do siedzącego obok mężczyzny.
A potem błyskawicznie złapał go za gardło i ścisnął. Ubek zakrztusił
się, zacharczał. Ktoś krzyknął, samochód zahamował, siedzący z
tyłu ubek wyciągnął pistolet, ale nie mógł rozeznać się w
kotłowaninie ciał. Chciał strzelić, nie wiedział w kogo.
- Hamuj! - wrzasnął do kierowcy.
Seta pochylił się jeszcze bardziej. Ubek szarpnął się, rzucił w tył, a
wówczas drzwiczki gazika otworzyły się. Wypadli na zewnątrz,
potoczyli się po mokrym asfalcie. Seta usłyszał obok świst kuli.
Poderwał się i rzucił się przez skrzyżowanie w stronę rogu Brzeskiej
i Kijowskiej.
Łazik zatrzymał się z piskiem opon. Zieliński wyskoczył z drugiej
strony, łapiąc za służbową tetetkę. Zapadł zmierzch, w strugach
deszczu ledwie widział uciekającego Setę. Strzelił, raz, drugi, trzeci.
Wszystkie kule chybiły.
- Micewicz! - ryknął w stronę gramolącego się na kolana
porucznika. Obejrzał się na dwóch komandosów ze specnazu
Ałganowa.
- Za mną!
Na Brzeskiej panował zmrok, było pusto i cicho, nie świeciły
porozbijane latarnie. Zieliński spojrzał na stare rudery z czerwonej
cegły po obu stronach jezdni, na ciemne, ślepiące nań ze wszystkich
stron okna. Poczuł dreszcz i splunął z obrzydzeniem. Musiał dostać
Setę. Tylko gdzie wsiąkł ten złodziej? Pewnie wskoczył do bramy.
Ale do której? Zieliński skinął na Micewicza, gestem pokazał mu
drugą stronę ulicy i majaczącą w szarówce bramę. Porucznik i
towarzyszący mu komandos szybko skoczyli na drugą stronę
Brzeskiej, roztopili się w mroku. Zieliński wbiegł do pierwszej z
bram. Tuż za nim wsunął się drugi z ruskich, z odbezpieczonym
kałasznikowem. Zieliński znów zadrżał mimowolnie. Wiedział, że
nie powinien pakować się w te ulice, zwłaszcza mając ze sobą tylko
jednego człowieka. A jednak pędził coraz dalej.
Szybko przeszli przez ponure, zaśmiecone podwórko. Gdy Zieliński
zerknął w górę, ponad poszczerbionymi dachami kamienic dostrzegł
czarne niebo, jak gdyby biegł po dnie ogromnej, ponurej studni.
Usłyszał gdzieś z boku tupot kroków i rzucił się w tamtym kierunku,
chwytając oburącz tetetkę. Wyminął wrak rozbitej syrenki, wpadł w
wąskie przejście wyrąbane w murze. Pędził dalej. Z przodu usłyszał
brzęk szkła, zupełnie jak gdyby ktoś biegnący przed nim (zapewne
uciekinier) potrącił pustą butelkę. Zieliński był już pewien. Miał go!
Pędził co tchu. Z wąskiego przejścia pomiędzy dwoma
rozpadającymi się domami wypadł na następne podwórko. Z jednej
strony był mur nieczynnej fabryki, stare, zniszczone zabudowania
straszyły czarnymi otworami po wybitych oknach. Z drugiej
widniała sterta węgla. Zieliński usłyszał skrzyp i trzask - w wejściu
do klatki schodowej chwiały się wypaczone drzwi.
Zieliński i towarzyszący mu ruski wbiegli do środka. We wnętrzu,
ledwie widocznym, brudnym i śmierdzącym szczynami, kapitan
dostrzegł od razu pnące się stromo w górę schody. Usłyszał jeszcze
echo dalekiego tupotu stóp, więc pomknął jak zając w górę po
trzeszczących stopniach. Komandos popędził za nim.
Ten dom miał tylko dwa piętra. Na drugim Zieliński dostrzegł długi
korytarz, zakończony wybitym przejściem do drugiego budynku.
Nie czekając na ruskiego, puścił się pędem w stronę przejścia. I
zaraz omal nie upadł; cuchnęło tu wprost potwornie. Z prawej strony
mijał okrągłe, zbutwiałe okienka wychodzące na podwórze, z lewej
drzwi do mieszkań, a co jakiś czas wspólne łazienki - ponure,
mroczne czeluście jaśniejące bielą rozbitych kafelków, przesycone
pluskiem wody wypływającej z potrzaskanych rur. Z jednej z takich
nor wytoczył się nagle jakiś gruby człowiek. Zieliński omal nie
wrzasnął, widząc jego oblicze. Lewa połowa twarzy tamtego była
nienaturalnie spuchnięta, dwa razy większa od prawej. Spomiędzy
popękanych warg wystawały rzadkie zęby. Nieznajomy chciał
przegrodzić wąskie przejście, ale Zieliński skierował w jego stronę
lufę pistoletu, a wówczas tamten cofnął, się zaskoczony.
Mężczyźni popędzili dalej. Ruski omal nie wyłożył się w wilgotnej
kałuży rzygowin. Zieliński skoczył na wąskie schodki prowadzące
w dół. Strącił z nich kopniakiem jakiegoś pijaka, który lazł w górę
na czworakach. Potem zbiegł na dół. Przystanął, widząc, że jest na
następnym, ciemnym i mrocznym podwórzu. Rozejrzał się dokoła.
Zewsząd otaczały go stare, gnijące domy, ceglane ściany, sterty
śmieci, wraki samochodów, kopertowe dachy przedpotopowych
kamienic, odór ścieków, mdła woń rzygowin i rozlanego alkoholu.
Brzeska była wszędzie, nawet we włosach czuł lepki odór zgnilizny.
Ale wciąż słyszał kroki uciekającego Sety, więc popędził dalej, w
głąb wilgotnego, lepkiego labiryntu ze starych murów, deszczu i
mgły. Wpadł do kolejnego ciemnego wnętrza, potem do korytarza,
do przejścia między domami. Przeskoczył wilgotny mur i znalazł się
na małym podwórzu. Rozejrzał się zdezorientowany, ale niczego nie
dostrzegł. Zdenerwowany rozglądał się dokoła, podszedł wolno do
rozwalonego śmietnika. I wtedy właśnie poczuł dziwny, mdły i
słodkawy zapach ścieków. Rozejrzał się, nieopodal, o kilka kroków
od niego znajdował się otwarty właz do kanału. W słabym świetle
Zieliński wyraźnie widział unoszące się nad nim wilgotne opary.
Pochylił się i wtedy poczuł lęk. Aż zadygotał, pierwszy raz w życiu
bał się tak strasznie, tak szaleńczo. Uniósł dłoń z pistoletem, a
wówczas cień przemknął za jego plecami. Coś drewnianego,
ciężkiego, uderzyło w głowę kapitana. A potem była cisza, ciemność
i deszcz.
Igor Zamordcew wpadł na podwórko chwilę później. Rozejrzał się
po mrocznych domach i zamarł, bo nigdzie nie widział komandira.
Chciał zawołać, ale wstrzymał się; zdał sobie sprawę, w jakiej części
Warszawy się znajduje. To tutaj znajdowano ciała zabitych
sowieckich żołnierzy. Tutaj bardzo niebezpiecznie było zapuszczać
się samemu. Igor spojrzał dokoła, zatrzymał wzrok na zamkniętej
klapie do kanału ściekowego, zajrzał do śmietnika, do najbliższej
klatki schodowej, ale po kapitanie nie było ani śladu. Nagle wytężył
słuch, bo gdzieś obok, w bramie usłyszał warkot motoru. Szybko
skoczył w tamtą stronę. Wypadł z ciemnego przejścia na jeszcze
mroczniejsze podwórko i zobaczył starą nyskę podjeżdżającą tyłem
do klatki schodowej. Przy samochodzie stało dwóch mężczyzn -
jeden brodaty, w ciemnym płaszczu i czarnych włosach
wymykających się spod płaskiej czapki, drugi mniejszy, w skórze,
jasnowłosy. Igor spojrzał na nich, coś mu się nie zgadzało. Przecież
była godzina milicyjna. Ci dwaj powinni siedzieć w domu.
- Ech, wy skatiny! - Zamordcew przypadł do tamtych. - Ruki
wwiorch!- wykrzyknął, mierząc z kałasza do jasnowłosego.
Tamci dwaj spojrzeli na niego zdziwieni. A później wszystko stało
się tak szybko, że Igor nie zdołał nawet zgiąć palca na spuście.
Długowłosy rozchylił poły płaszcza. Zamordcew zobaczył
wymierzone w siebie dwa czarne oczka luf obrzyna. Potem stało się
coś dziwnego. Wilgotny bruk dotknął jego pleców. Uniósł głowę i
ze zdziwieniem zobaczył, że wirują wokół niego czarne i czerwone
plamy. Tamci dwaj podeszli bliżej; powoli zbliżył się i trzeci -
długowłosy, pyzaty, w czarnym płaszczu. Zaciągnął się schowanym
w garści papierosem.
- To ruski!
- Dokończ go, Kaczor.
- Lepiej nie. Słuchaj Szary, mam lepszy pomysł.
Igor poczuł, że ciągną go w stronę bramy. Zostawiał za sobą smugę
krwi. Gdzieś w głębi jego brzucha narastał ból. Był tak straszny, że
chciało mu się wyć... Ale nadal nic nie rozumiał.
Zrozumiał, gdy zawarczał silnik furgonetki. Leżał na lewym
policzku i chciał krzyczeć, gdy zobaczył zbliżającą się oponę nyski.
Ale nie miał sił wrzeszczeć. Wypluł tylko nieco krwi i zabełkotał
niezrozumiale, rozpaczliwie.
Delikatny, słodkawy odór kanału ściekowego zbudził Zielińskiego z
omdlenia. Kapitan nie wiedział, gdzie jest. Poruszył rękoma, a
wówczas poczuł, że są związane na plecach grubym, wrzynającym
się w ciało drutem. Palce miał zupełnie zdrętwiałe. Usta, język i
gardło były opuchnięte, na skroniach tętna waliły z taką siłą, jakby
za chwilę miały rozwalić mu czaszkę. Nie od razu zorientował się,
że wisi, powieszony za nogi w dużym kanale. Usłyszał plusk
płynącej dołem wody, owionęły go wiotkie, wilgotne opary.
Wówczas wiedział już, że w kanale ściekowym. Zobaczył śliskie od
osadu, pokryte zielonymi plamami ściany.
Z boku było małe źródło światła - być może jakaś ostatnia,
zapomniana żarówka w tej części Warszawy. Kapitan zauważył w
jej świetle kilka ruszających się plam. Szczury - pomyślał z
obrzydzeniem. Zakrztusił się własną śliną, o mało nie zwymiotował.
Wisiał, dysząc ciężko. Nie wiedział, kto go tak załatwił. Może była
to zgrywa meneli z tej dzielnicy. Pozostawało czekać. Zieliński
wierzył, że rozpoczęto już poszukiwania, że lada chwila w kanale
pojawią się jego chłopcy z SB.
Spróbował uwolnić się z więzów, ale drut był tak ściśnięty, że przy
najmniejszym ruchu dłoni mocniej wrzynał się w ciało. Przy tych
wysiłkach rozbujał linę, którą obwiązane były jego nogi, obrócił się
w bok. I wówczas jego wzrok padł na jakiś ciemny kształt kołyszący
się tak jak on na linie, tuż obok. Zieliński zamrugał załzawionymi
oczyma. Kształt obok niego miał jakby ludzką twarz. Kapitan
wyraźnie widział dwie czarne jamy w miejscu wyłupionych oczu i
szeroko rozwarte usta, okolone strupami zakrzepłej krwi. Kształt
wisiał nieruchomo. Zieliński wpatrywał się weń rozszerzonymi
przerażeniem oczyma. Widział rozdartą klatkę piersiową tamtego,
czuł coraz silniejszy zapach zgnilizny, mieszający się z odorem
ścieków, widział ślad po obciętym języku, wydarty nos,
wywleczone trzewia. Trup przyodziany był w brudny, wilgotny
mundur żołnierza Armii Czerwonej...
Zieliński nie mógł nic uczynić. Chciał krzyczeć, ale obrzmiały język
stawał mu kołkiem w ustach. Pozostawało wisieć, kołysać się i
czekać, aż go znajdą.
Z tyłu poruszył się jakiś kształt. Zieliński widział zamglony,
niewyraźny cień. Zbliżający się nieubłaganie. Zobaczył wyciągniętą
w swoją stronę rękę z czymś koliście zakończonym, z cieniem
sierpa, ale nie był to sierp z flagi ZSRR. Ciemny kształt, przesycony
zgniłym zapachem ścieków, drgający od biegających po nim
szczurów zbliżał się szybko. Zieliński wiedział, że ma mało czasu.
Wszystko, co przeżył, całe życie przemknęło kapitanowi przed
oczyma. Teraz już nie liczyła się partia ani praca, ani korzystna
pozycja w układzie między sowietami i polaczkami. Zieliński
przypomniał sobie, jak w rodzinnych stronach widział ojca w
jarmułce odmawiającego modlitwy w kieleckiej bożnicy... Przyszły
znów doń święte, a zapomniane hebrajskie słowa, ale nie zdążył ich
wyszeptać.
Przerażający, zwierzęcy skowyt wstrząsnął ścianami kanału
ściekowego.
Pięć metrów ponad wrzeszczącym Zielińskim ulicą Brzeską
przejechał wolno sowiecki BTR. Kierowca i załoga może nawet
usłyszeliby krzyki kapitana, jednak o dwie przecznice wcześniej
kupili na mecie wódkę u starego legionisty i teraz przede wszystkim
pociągali z flaszek. O tym, że kupili metyl, przekonali się kilka
godzin później.
- Mówię, że to się będzie opłacać.
- No, no, zobaczymy jeszcze - wychrypiał Gumiś. - Mam nadzieję,
że gadasz prawdę. Wydaliśmy kupę szmalu, żeby chować ciebie na
melinie. I na wódkę.
- Spoko, spoko, przerzućcie mnie tylko na Zachód, zobaczycie.
Zaraz dam to jakiejś agencji prasowej. Dostaniemy kupę forsy.
- Mam nadzieję - dorzucił Kosmek z drugiego krańca stołu.
Drzwi od ciemni otwarły się ze skrzypem. Stary Nocuj zmrużył
nienawykłe do światła oczy, wbił spojrzenie w Setę.
- Ty, kurwa, na tej kliszy nic nie ma.
Seta poderwał się z krzesła.
- Co takiego? Jak to?
- Czegoś, kurwa, bajerował, że tam są dowody na ubeków. Czegoś,
kurwa, kazał się przerzucać do Berlina. Poszło na to dwa tysiące
zielonych. Popatrzcie - rzucił na stół czarny wąż kliszy. Wszyscy
pochylili się nad nim. Seta zamarł. Film był jakby prześwietlony.
- Ty, co to ma być? - zapytał Gumiś.
- Wstawiałeś nam, Seta, zwykły bajer. Mówiłeś, że film jest warty
kilkaset kawałków. A teraz co?
- Tyle kasy od nas wyciągnąłeś!
- Ty cwelu pierdolony!
- To niemożliwe, prześwietliliście taśmę!
Kurka strzelił Setę krótką pirydą w szczękę. Seta uchylił się, jak
błyskawica kopnął Kosmka w krocze. Ten skręcił się z jękiem. Stół
potrącony przez Gumisia przechylił się, zwalił z trzaskiem. Wszyscy
trzej rzucili się na Setę. Osaczony - strzelił Gumisia w twarz, ale w
tej samej chwili Nocuj przyłożył mu przez łeb łomem. Seta zamarł.
A potem bardzo powoli osunął się na posadzkę. Kosmek skoczył do
niego, kopnął w głowę raz, drugi. Aż zawył z wściekłości, a potem
wskoczył na Setę, uderzył obcasami. Gumiś poprawił z drugiej
strony dwoma kopami. Zatrzymali się nad ciałem Sety, drżący i
spoceni.
- Tyle kasy - jęknął Nocuj. - Tyle kasy poszło!
- Zabrać go - warknął Kosmek.
Bez słowa powlekli bezwładne ciało Sety ku drzwiom.