Stanisław Lem
CZY JESTEŚMY
SAMI
W KOSMOSIE?
Cykl sześciu wykładów Stanisława Lema, które opublikował magazyn ITD w roku
1978.
Wykłady zostały przygotowane do publikacji przez Zofię i Jerzego Kluzów.
Po latach odszukał je i wskanował Andrzej Śleszyński z Radio Olsztyn.
Nie wiadomo czy istnieją kolejne wykłady Lema traktujące o poszukiwaniach Obcych
mimo, że ostatni wykład w oryginale kończył się magicznym skrótem c.d.n.
Wykład 1
W ubiegłym roku potykałem się na łamach prasy krajowej i radzieckiej z
astronomem profesorem Józefem Szkłowskim z Radzieckiej Akademii Nauk. Profesor
Szkłowski, który dawniej twierdził, że istnieje wiele cywilizacji, wymienił swój
optymistyczny pogląd na mniemanie, że cywilizacja ziemska jest praktycznie
jedyna i jeśli już nie we wszechświecie, to w każdym razie w naszej galaktyce
czyli w całej Drodze Mlecznej. Polemizowałem z nim podnosząc, że pesymizm jest
jeszcze przedwczesny. Jednakże przybór danych, przede wszystkim astrofizycznych,
które uzyskaliśmy w ciągu ostatnich lat, a nawet miesięcy, był taki, że poważnie
nadwątlił mój uprzedni optymizm. Jeśli nawet nie optymizm co do gęstości
występowania cywilizacji, to w każdym razie moje oczekiwania, że sprawa
nawiązania kontaktu nie jest beznadziejnie trudna.
Pozwolę sobie w największym skrócie rzecz przedstawić, poczynając od tego jak
się ona wyłaniała w szatach naukowych. Nie będę bawił się w opowiadanie pre i
historii. Że od zamierzchłych czasów ludzie itd... Nie! Wszystko zaczniemy od
późnych lat pięćdziesiątych, kiedy to Cocconi i Morrison ogłosili w piśmie
amerykańskim artykuł, w którym mówili, że gdyby cywilizacje kosmiczne istniały,
mogłyby porozumiewać się drogą radiową. Niewiele czasu upłynęło i w roku 1960
astronom amerykański Drake w obserwatorium Green Bank w Stanach Zjednoczonych
"uruchomił" program OZMA. Nasłuchiwało się wtedy dwie gwiazdy, Tau ceti i jakąś
drugą. Aparatura i cały projekt kosztowały około miliona dolarów. Jest to bardzo
skromna kwota w porównaniu z projektem 4 Cyklop, o którym już od paru lat mówi
się w Ameryce. Projekt ten miałby kosztować grubo ponad 29, a niektórzy mówią,
że nawet 50 miliardów dolarów. Miliard to 1000 milionów, różnica więc jest
istotna. inwestować oczywiście warto, jeśli ma się rozsądne nadzieje na odbiór
jakichkolwiek sygnałów.
W 1970 roku odbyła się w Biurakanie pierwsza amerykańsko-radziecka konferencja
na temat łączności kosmicznej. Oficjalnie nazywała się Communication
Extraterrestrial Inteligence - w skrócie CETI. Będę mówił jak to wyglądało
niecałych osiem lat temu w Biurakanie i cośmy się w międzyczasie takiego
dowiedzieli, co podważyło moje optymistyczne mniemanie, bo jeszcze wtedy można
było utrzymywać, że 10 a nawet 109 cywilizacji, czyli zamieszkałych światów może
istnieć w naszej galaktyce. Przeciętna odległość międzycywilizacyjna była w
szacunkach stale z roku na rok powiększana, dlatego, że nie odbierano żadnych
sygnałów. W programie OZMA nastąpiła kupa badań zarówno amerykańskich jak i
radzieckich, a nawet australijskich. Zebrano tyle materiału, iż można go dziś
opracować statystycznie. Badania przeprowadzano w najrozmaitszych wariantach,
koncentrując się na poszczególnych układach gwiezdnych, a nawet innych
galaktykach poza naszą Drogą Mleczną. Sygnały odbierano w kilkuset różnych
częstotliwościach radiowych. Zaciekle dyskutowano. W czasie tych dyskusji uczeni
dochodzili do niezbitych przeświadczeń co do tego jakie pasmo częstotliwości
będzie najwłaściwszym przenośnikiem sygnałów.
Później przychodzili inni, którzy logicznie wyjaśniali, że nic podobnego i
twierdzili, że całkiem inne pasmo będzie najlepsze. Było to trochę tak, jakby
ktoś będąc kawalerem i szykując się do korespondencji miłosnej z przyszłą
wybranką, wybrał sobie całą masę papierków w najpiękniejszych kolorach, cudowne
koperty, dał na nich wydrukować dookoła serduszka itd. A jedyna słaba strona
tego przedsięwzięcia byłaby taka, że żadnej wybranki na razie nie ma i nie ma z
kim korespondować. Ale wszyscy byli tak absolutnie przekonani, że prędzej czy
później w końcu ktoś się zamelduje, że te właśnie sprawy byty naczelne. To
znaczy kwestionowanie samego istnienia innych uchodziło za niezasadne. Było to
oczywiście racjonalne, bo jakby zacząć od tego, że nikogo nie ma, wtedy w ogóle
nic nie warto robić. Stąd można powiedzieć, był duży optymizm w tym oczekiwaniu.
Według wiedzy dzisiejszej, która właściwie nie różni się specjalnie od tej,
która panowała lat temu osiem. w zakresie planetologicznym i powstawania gwiazd,
w mgławicy spiralnej takiej jak nasza, powstają w ramionach, gazowo-pyłowych
zgęstki. Zgęstki te z czasem zaczynają się koncentrować. Robią się coraz
bardziej podobne do płaskiego placka ze zgrubieniem centralnym, takiego jaki
można wywałkować z ciasta na stolnicy. Po jakimś czasie dzięki kondensacji
powstają w nim planety, a z centralnego wybrzuszenia powstaje gwiazda centralna.
W ten sposób powstają systemy słoneczne. Jest to obraz bardzo przemawiający do
umysłu tak długo, dopóki nie zaczyna się badać go matematycznie. Wówczas
powstają grupy problemów, z którymi wszyscy mieli kłopoty. Twórcą tego obrazu
był Laplace i matematycznie nawet nie usiłował go badać, bo nie miał żadnych
danych na warunki graniczne. Zakładamy, że istnieją pewne prawa, które są
uniwersalne i powszechnie ważne. Np. prawo zachowania momentu, prawo zachowania
energii itd. Wiadomo więc, że gdy mamy wirującą chmurę gazową, to powszechne
ciążenie sprawia, że cząsteczki będą ciążyły dośrodkowo. A wirowanie spowoduje
właśnie spłaszczenie się w placek. Ale są również siły promieniste i
magnetyczne, które przeciwdziałają zbyt silnemu zagęszczeniu się centrum. Po
jakimś czasie, kiedy dochodzi do zgęszczenia, temperatura podwyższa się. A
podwyższona temperatura oznacza promieniowanie idące odśrodkowo. To
promieniowanie powoduje, że całyobłok gazowy staje się elastyczny i
przeciwstawia się siłom grawitacyjnym ściskającym go, podobnie jakby reagowała
okrągła gąbka plastykowa, gdybyśmy chcieli ją ścisnąć. Im bardziej ściskamy, tym
bardziej chce się rozprężyć. Jak wobec tego mogło dojść do powstania planet?
Skądinąd wiadomo. że nie jest to zjawisko nadzwyczajne. Istnieją układy
gwiazdowe krotne i prawdopodobnie istnieją też liczne systemy takich galaktyk
jak nasza. Czyli, że jakoś natura daje sobie radę. Nie wiedzieliśmy jednak jak
to się dzieje i optymiści mówili: skoro to jakoś tam powstaje, czy ważne jest
żebyśmy już teraz znali mechanizm szczegółowy? Jeżeli będziemy mówili o
planetogenezie, wtedy oczywiście trzeba będzie bardzo dokładnie to zbadać. Ale
skoro planetogeneza w naszych rozważaniach jest tylko przesłanką wstępną
dalszych rozważań dotyczących już łączności z cywilizacjami, zakładamy
optymistycznie, że planet jest huk i tak się mniej więcej robiło. Tylko potem
okazało się, że trudności w sporządzeniu modelu matematycznego systemów
planetarnych są olbrzymie. W układach planetarnych zachodzą pewne regularności,
np. prawo Titiusa-Bodego, które polega na tym, że najpierw mamy środkową grupę
małych planet, a potem planety olbrzymy. Wszystko wskazuje, iż jakieś
prawidłowości działały, ale bardzo dokładnie nie można było ich ustalić.
Dopiero parę lat temu zauważono, że miał rację pewien astronom, który przed
konferencją biurakańska wysunął hipotezę, której się w naukach przyrodniczych
bardzo nie lubi, bo wygląda jakby była sporządzona ad hoc. Powiedział
mianowicie, że była sobie gdzieś w odległości paru łat świetlnych gwiazda. A
tutaj był taki wirujący placek - mgławica, w której miało powstać słońcem
planetarne. Nagle ta gwiazda zamieniła się w gwiazdę Nową i wysłała fale udarowe
na galaktykę. Gdy dotarły tutaj, nastąpiły rozmaite, bardzo ciekawe i
skomplikowane rezonanse. Tak popularnie mówiąc zachowała się względem całego
układu jak spychacz w stosunku do rozmaitego śmiecia. Dała takiego kopniaka
wszystkiemu, że powstały różne fale i diabli wiedzą co jeszcze. Jednym słowem,
powstał system słoneczny, którego bez kopniaka by nie było. Jest to bardzo
nielubiana przez przyrodników droga. Zakłada istnienie z boku siły pomocniczej.
I teraz jak obliczyć, jak częsta i w jakiej odległości powstające systemy
planetarne dostają takie pchnięcie. Czy ono musi być bardzo specyficznie
skierowane, czy nie, żeby powstał układ planetarny, w którym będzie mogło
powstać życie? Czy wyliczenie tego jest w ogóle możliwe? Jest to rozmnożenie
potwornej ilości bardzo skomplikowanych problemów, na które trudno odpowiedzieć.
Jedno jest dzisiaj prawie już pewne. Faktycznie była Nowa! Zostało to wykryte,
bo w materiale meteorytowym stwierdzono istnienie pewnych izotopów aluminium,
które musiały zostać tam niejako wmrożone. Mniej więcej przypada to na 4
miliardy 700 milionów lat temu. Sam proces formowania się dysku trwał około 100
milionów lat i wtedy właśnie zdarzyła się korzystna okoliczność z Nową, która
dała pchnięcie. Zaraz oczywiście można sobie pomyśleć, że gdyby , gwiazda Nowa
trochę bliżej nas powstała, ale już w trakcie istnienia życia, które byłoby
wysoko rozwinięte, to oczywiście skutki byłyby wręcz odwrotne. Dzisiaj zresztą
sądzi się, że od czasu do j czasu (w interwałach astronomicznie dużych) bywały
takie przejścia naszego systemu planetarnego, łącznie z kawałkiem rękawa
spiralnego, w którym siedzimy. Przechodząc koło gwiazd, które w tym właśnie
momencie miały ochotę eksplodować jak Nowe lub Super Nowe, Ziemia otrzymywała
kolosalne ilości promieniowania bardzo twardego. Dosyć nagminnie powtarza się,
to co profesor Szkłowski powiedział przed 17 czy 18 laty, że zagłada dinozaurów
była w dużej mierze spowodowana właśnie tym, iż Ziemia dostała wtedy potężną
dawkę bardzo twardego promieniowania kosmicznego przechodząc koło gwiazdy Nowej.
Nie wiemy czy będzie można kiedykolwiek to sprawdzić. Obecnie ustalenie tego
jest na granicy niemożliwości.
W roku 1970 znane już byty prace amerykańskiego astronoma Dole'a, który pierwszy
zaczął "bawić się" w modelowanie matematyczne powstawania planet. Posługiwał się
przy tym odpowiednio zaprogramowanym komputerem. Okazało się, iż przy losowym
rozłożeniu materiałów w obłoku pierwotnym, rzeczywiście te sympatyczne planety
chcą się w ten sposób układać do Słońca, że najpierw powstają małe planety,
potem większe i znowu mniejsze. Przyczyną zjawiska jest segregacja materiału.
Lżejszy leci dalej, a cięższy zostaje bliżej. Mówię oczywiście w potwornym
uproszczeniu i każdy szanujący się profesor astronomii o wysokim ciśnieniu krwi,
mógłby dostać apopleksji słysząc mnie. Początkowo sądzono, że to czy planety są
dalej czy bliżej od swojego słońca, nie ma większego znaczenia. W latach
pięćdziesiątych, kiedy astronomia była rozwinięta, optymistycznie przedstawiano
taki obraz: na Merkurym, jako najbliższej Słońcu planecie, życie powstać nie
mogło. Tam temperatura jest taka, że po słonecznej stronie ołów może się
roztapiać od promieniowania. Wenus prawdopodobnie porastają tropikalne dżungle.
Są efekty cieplarniane, wywołane dużą ilością dwutlenku węgla w atmosferze,
czyli życie niewątpliwie istnieje. Na Ziemi z grubsza wiemy jak wszystko
wygląda. A Mars - zimno przykro i do domu daleko, ale życie możliwe, bo wskazują
na to kanały. Później zaczęło się badanie systemu słonecznego sondami. Wtedy
uczonych spotkały dwie niespodzianki. Jedna olbrzymia i wstrząsająca. Okazało
się, że Wenus jest rodzajem piekła, gdzie padają deszcze z kwasu siarkawego,
temperatura przeciętna wynosi 500°C a ciśnienie przekracza 90 atmosfer i o życiu
nie ma mowy. Druga niespodzianka też była przykra. Na Marsie nie jest wcale tak
strasznie zimno jak sądzono. Białe czapy biegunowe wcale nie są utworzone z
dwutlenku węgla, jak sam sądziłem i takie głupstwa w książkach wypisywałem,
tylko po prostu całkiem zwyczajnie z zamarzniętej wody. Jednym słowem, Mars
znajduje się w permanentnej epoce lodowcowej, tylko, że lodu nie jest tam tak
dużo, jakby i było w podobnych warunkach na Ziemi.
W 1977 roku uczony Hart zaczął prowadzić badania, uściślając program pierwotny,
który rozpoczął Dole, polegający na komputerowym modelowaniu warunków powstania
życia, przy czym ten starszy człowiek robił to w jednym z ośrodków NASA.
Interesował się głównie tym, jakie warunki ograniczające na powstanie życia
nakłada atmosfera planetarna i perypetie jakie ona przechodzi w czasie. Trzeba
zaznaczyć, że gdy zaczynał tę robotę, mniej przysięgał na dane, które zaczerpnął
od swego poprzednika. Dole mianowicie sądził, że pierścień wokół Słońca -
przestrzeń, w której są warunki sprzyjające życiu, jest dosyć szeroka. Zaczyna
się koło Wenus, a kończy się koło Marsa. Pierścień ten nie obejmował jednak ani
Wenus ani Marsa, gdyż sądzono, że jedna planeta jest zbyt blisko, a druga zbyt
daleko od Słońca. Wydawało się, że przedział, w którym Ziemia mogłaby być
umiejscowiona jest szeroki. I Czym teraz Hart zasmucił nie tylko mnie. Okazało
się, że gdybyśmy znajdowali się o 5 milionów kilometrów bliżej albo dalej od
Słońca. wtedy nie byłoby żadnej ewolucji życia. Ja do was niczego nie mówiłbym,
bo ani mnie ani was by nie było. Nie byłoby też nikogo i niczego co miałoby
cokolwiek wspólnego z życiem. Jest też oczywiście inna bardzo niesympatyczna
sytuacja z punktu widzenia naukowego. My nie lubimy w nauce, żeby takie ważne
istoty jak ludzie, powstawały na zasadzie rzadkich przypadków. Bo tam, gdzie
wszystko zależałoby od trafu, w ogóle żadnej nauki być nie może. A wszystko
wygląda właśnie w ten nieprzyjemny sposób, który dopiero zaświtał astronomom,
kiedy zaczęli zestawiać dwa dziwaczne obrazy Wenus i Marsa ze środkową Ziemią.
Wyniki eksperymentów modelowania cyfrowego w dużej mierze zależą od tego, jakie
dane włoży się do maszyny. Maszyna jest jak absolutnie uczciwy młynek do
orzechów. Jeżeli między orzechy wrzuci się kasztany, tort orzechowy nie będzie z
tego dobrze smakował. Danymi można więc oczywiście manipulować. Mamy już jednak
pewne niezależne dane, że było tak jak powiem. Była pierwotna atmosfera Ziemi,
tej która powstała właśnie 4 miliardy 700 milionów lat temu. Nie musimy się
nawet zastanawiać z czego się składała, ponieważ każda gwiazda (a więc i Słońce)
przechodzi fazę tzw. Byka - od jednej gwiazdy ze zbioru Byka - i wtedy następuje
bardzo gwałtowny wydmuch gazów z gwiazdy. Zdmuchuje on wtedy ze wszystkich
znajdujących się w pobliżu planet ich pierwotne atmosfery. Tak jakby ktoś
dmuchnął na dmuchawiec! Więc dopiero potem, gdy Słońce trochę się uspokoiło,
powstała wtórna, ale też jeszcze nie taka jak dzisiaj atmosfera, składająca się
z pary wodnej, metanu, amoniaku, dwutlenku węgla. Metan i dwutlenek węgla
oddziaływały zbawiennie. Młode gwiazdy promieniują u zarania swych dziejów
słabiej niż w pełni dorosłego żywota. Przeciętny czas istnienia takiej gwiazdy
wynosi około 10 miliardów lat. Jest to liczba korzystna, która pozwala nam
zorientować się, że jeżeli ludzkość będzie miała przejściowe trudności, będą one
trwały jeszcze co najmniej 4 miliardy lat. Zanim się gwiazda "rozpali" i wejdą
kolejno "w akcję" poszczególne cykle syntezy jądrowej, jej moc emisyjna jest
prawie 25 procent mniejsza. Słońce było więc na początku o tyle chłodniejsze, że
gdybyśmy się dzisiaj pod nim znajdowali, zaraz mielibyśmy bardzo szybko okropną
epokę lodowcową z zamarznięciem oceanów do samego dna. Byłoby zjawisko
nieodwracalne, gdyż następuje wtedy całkowite wymrożenie pary wodnej z
atmosfery, powstają quasi-lustrzane powierzchnie, a lód odbija znakomicie
promieniowanie słoneczne. Czyli koniec! Nawet gdyby potem nastąpiło wielkie
ocieplenie Słońca i tak nic nie pomogłoby, ponieważ Ziemia okryta srebrzystą
lodową powłoką odrzucałaby promieniowanie w kosmos i już nic nie dałoby się
zrobić. Ale tak się mile złożyło, że atmosfera zawierała ogromne ilości
dwutlenku węgla i amoniaku. Oba te składniki wytwarzają tzw. efekt cieplarniany.
Wpuszczają, tak jak szyba w cieplarni, cieplną emisję słoneczną do środka i nie
wypuszczają jej na zewnątrz. Dzięki temu efektowi mieliśmy wtedy temperaturę do
4°C w skali rocznej. Powłoka chmur była praktycznie stuprocentowa. Przy wysokiej
temperaturze parowanie było kolosalne, aż do całkowitego nasycenia. I co się
później stało? Zaczęła działać następująca reakcja: duże ilości dwutlenku węgla
wiązały się z krzemianami. Reakcji tej sprzyja woda. Dwutlenku węgla i amoniaku,
które znakomicie rozpuszczają się w wodzie było coraz mniej w atmosferze. W tym
momencie powstało zapewne pierwsze życie, które jeszcze nie bazowało na tlenie.
Jego pierwociny odkrywamy obecnie jako metanowce. Tak naprawdę dokładnie jeszcze
nie wiemy jak się metanowce maja do innych żywych form. Nie są bowiem ani
roślinami ani zwierzętami. Jest to coś trzeciego, cholernie odmiennego. Kłopoty
pochodzą stąd, że nie udało się metanowców wcisnąć do żadnego istniejącego
układu. Jest to po prostu coś wcześniejszego.
Wykład 2
Przypuszcza się, że gdyby nie nastąpiło oczyszczenie niebios, tzn. masowe
wypadanie wody z chmur, a tym samym podwyższenie się poziomu oceanów, gdyby nie
obniżenie temperatury; jeśli by nie została uruchomiona fotosynteza; dzięki
której pojawił się w dużej ilości tlen w atmosferze - to nigdy nie byłoby na
Ziemi inteligencji, jakkolwiek byłaby być może bogata flora, a może nawet fauna
pochodząca od metanowców. Przypuszczenie to wynika stąd, że aby takie ruchliwe
organizmy, jakimi jesteśmy, mogły istnieć, energetyka tego procesu musi być dość
wydajna. Otóż nie znamy wydajniejszych procesów niżeli przy uczestnictwie tlenu.
Natomiast efektywność reakcji opartych na metanie jest znacznie gorsza. Nie było
żadnych możliwości, by one mogły utworzyć przejście ku fotosyntezie. Fotosynteza
to rośliny. A rośliny to baza, zielony akumulator, na którym stoi całe życie.
My wszyscy jesteśmy niesympatycznymi pasożytami. Nie tylko spożywamy, w sposób
nikczemny i będący naruszeniem podstawowego sojuszu wszystkiego co żyje, naszych
zwierzęcych pobratymców, nie tylko rzucamy się z zębami na nieszczęsne indyki,
woły i świnie, ale także męczymy szpinak i kapustę. Nie chodzi już w tej chwili
czy mamy do tego prawo, czy nie, tylko po prostu o to, że wszystko co żywe,
spożywa inne życie, a rośliny z punktu widzenia etyki zachowują się
najszlachetniej, bo korzystają z energii słonecznej. Żyjąc w ten sposób nikogo
nie krzywdzą. Szpinak jest więc bez winy, a my jedząc go popełniamy zbrodnię.
Oczywiście, nie było jeszcze nigdy takiego etyka, który by tego rodzaju
koncepcję głosił, ponieważ między napisaniem jednego, a rozpoczęciem pisania
drugiego traktatu, sam musiałby zasiąść do obiadu. Nagminność wykroczenia nie
jest żadnym usprawiedliwieniem. Cóż tu dużo mówić - żyjąc mordujemy wszyscy. W
tym sensie jest to pasożytnictwo powszechne. Teraz zresztą ludzkość, jest na
najlepszej drodze, aby w ramach ogólnego postępu wszystko wytruć i wytępić,
między innymi i rośliny. Wówczas dzięki konsekwentnemu podcięciu gałęzi, na
której siedzimy, wszyscy marnie zginiemy. Ale to wchodzi w zakres futurologii, a
ja teraz uprawiam coś w rodzaju retrologii, bo mówię o tym, co było. Powracam
więc do tematu.
Proszę zwrócić uwagę na następującą ciekawostkę. Jeżeli popatrzeć na protokóły
paleontologiczne, zauważa się dziwną rzecz. Mianowicie najstarsza era, nazwana
paleozoiczną była zaledwie paręset milionów lat temu, a życie na Ziemi istnieje
prawie od 4 miliardów lat. Przez 3 miliardy lat dreptało więc sobie w miejscu.
Najpierw były metanowce, a potem rozmaite algi. W atmosferze nie było tlenu i
nie było ozonu. Ozon jest parasolem ratującym nas przed promieniami
ultrafioletowymi. Gdyby wtedy życie próbowało wyjść, w sensie ewolucyjnym z
oceanu nie mogło tego zrobić, ponieważ frakcja nadfioletowa promieniowania
słonecznego działa absolutnie zabójczo. Na nas obecnie działa mniej zabójczo, bo
możemy włożyć marynarkę albo kapelusz. Ale skąd pierwotne meduzy miały wziąć
marynarkę? W związku z tym musiał powstać koniecznie nad kulą ziemską parasol
złożony z ozonu. Żeby powstał ozon, musiał być w atmosferze wolny tlen. Jak
widzicie, wyliczam warunki, które musiały to wszystko spowodować.
Mniej więcej trzy i pół miliarda lat temu, dwutlenek węgla został już silnie z
atmosfery wypłukany. Ilość azotu poważnie wzrosła, ale tlenu prawie w ogóle nie
było. Im mniej było dwutlenku węgla w atmosferze, tym słabszy był efekt
cieplarniany. Temperatura gwałtownie spadała, a w niższej temperaturze zaczęły
padać deszcze. Błyskawicznie (tj. w skali powstania planety w parę milionów lat)
mieliśmy oceany podobne do dzisiejszych i niebo prawie zupełnie czyste. Słońce
nie miało jeszcze dzisiejszej temperatury. Przypuszcza się, że wynosiła ona na
jego powierzchni około 5 tysięcy stopni Celsjusza. Do dzisiejszej emisji trochę
mu brakowało. Średnia temperatura roczna Ziemi spadła wtedy poniżej 10°C. Tu nie
zdajemy sobie nawet sprawy, jak mało brakowało, aby nas nie było. Gdybyśmy wtedy
mieli o 1,5°C mniejszą średnią roczną temperaturę, nastąpiłoby nieodwracalne
zlodowacenie. Przyszła wtedy epoka lodowcowa, ale jedna z łagodniejszych. Słońce
grzało tymczasem coraz mocniej, pojawiły się w oceanach zielone algi, które
zaczęty produkować tlen. Było to bardzo chytre z ich strony, o czym nawet nie
wiedziały. Wystarczy wejść 10 - 15 metrów pod wodę by nie dochodziło już
promieniowanie ultrafioletowe. Gdy algi nasyciły wodę tlenem, zaczął się on w
końcu wydzielać do atmosfery i z czasem powstała otoczka ozonowa. A wówczas
życie mogło już wyleźć na ląd i tak się pomaleńku zaczęło... Wtedy też okazało
się, że energetyka zaproponowana przez ten drugi rzut ewolucji, tzn. energetyka
tlenowców jest nieporównywalnie znakomitsza i wydajniejsza i tak samo jak
przegrało kolejnictwo parowe z elektrycznym, tak musiała energetyka metanowa
przegrać z tlenową. Odtąd już zaczęły się rozwijać tylko istoty, z których my
bierzemy początek. Było to bardzo niedawno, bo zaledwie przed 3,5 miliardami
lat.
Musiał jednak upłynąć co najmniej miliard lat zanim życie na tyle okrzepło, że
powstały wielokomórkowce. Gdy uczyłem się w gimnazjum w latach trzydziestych,
zaczynano mówić, że epoka paleozoiczna była paręset milionów lat temu. O tych
miliardach lat; które byty przedtem nikt nic nie wiedział. Uczyli nas, że cała
Ziemia istnieje w ogóle tylko 2 miliardy lat. Obecnie wszystko potroiło się w
perspektywie wstecz. Cóż z tego wynika? Jakie osobliwe warunki muszą być
spełnione? A co dzieje się, jeżeli planeta jest o 5 milionów km bliżej albo
dalej od Słońca? Jeśli jest o 5 milionów km bliżej, wtedy nie dochodzi do
skroplenia chmur, przeciwnie temperatura z 42°C zaczyna rosnąć coraz bardziej w
górę aż do 500°C i mamy już Wenus ze wszystkimi konsekwencjami. A gdy jest o 5
milionów km dalej, wtedy temperatura spada grubo poniżej 10°C i robi się
solidna, nieodwracalna epoka lodowcowa i znów życia nie ma. Czyli powstaje
koszmarna perspektywa, że ludzkość ma prawo do miana sieroty w skali
galaktycznej. Czy naprawdę jest tak niedobrze i czy nie ma żadnej nadziei, żeby
z kimś pogadać, o tym powiem innym razem.
Wykład 3
Zespoły wszystkich danych wyprowadzone z rozmaitych dziedzin przyrodoznawstwa
jako prawo natury, zdawały się pierwotnie wskazywać, iż wszelkie poszczególne
procesy ustopniowania są podstawą naszej egzystencji planetarnej i że są one
bardzo typowe i powszechne.
Słońce jest gwiazdą typową, powstawanie planet jest zjawiskiem banalnym i
powszechnym. Narodziny i wynikanie życia z form niższych do coraz to wyższych
zapewne też jest takim zjawiskiem, podobnie jak wzrost naturalnej sprawności
inteligencji. Jednym słowem, powstawanie istot rozumnych musiało z kolei
zapoczątkować fazę następną - powstawania procesów natury socjalnej, a wreszcie
cywilizacji naukowo-technicznej.
Z jednej strony powiadają, że cały zespół procesów, który stworzył w końcu
człowieka i naszą cywilizację jest typowy i znajduje się na głównej osi procesów
nawet w skali kosmogonicznej. Z drugiej strony mówią, że fakty obserwacyjne i
dane upośrednione wynikające np. z modelowania matematycznego genezy powstania
planet, wskazują, iż jesteśmy prawie sami, że jest może jedna lub najwyżej kilka
cywilizacji w galaktyce i nie trzeba przywoływać hipotez ad hoc, żeby
wytłumaczyć naszą "jedyność". Hipotezy ad hoc są tego rodzaju, że gdy np. ktoś
znajduje się na Saharze, w nocy myśli sobie tak: Jestem tu sam. Widocznie przede
mną były tłumy ludzi, lecz na każdego ktoś napadł, rozbił mu młotkiem głowę, po
czym zakopał w piasku. Dlatego właśnie jestem sam.
Hipotezy nie ad hoc, mające moc twierdzeń ogólnych powiadają: Pustynie prawie
zawsze są całkowicie bezludne. I wtedy nie potrzeba żadnych dodatkowych
wyjaśnień, dlaczego nikogo dookoła nie ma. Przypuśćmy, że zaczęlibyśmy wymyślać
specjalne hipotezy tego typu iż każda cywilizacja naukowo-techniczna ma
skłonności samozagrażalne i prawie każda kończy atomowym samobójstwem, albo że
życie jest zjawiskiem pojawiającym się dlatego nadzwyczajnie rzadko w kosmosie
ponieważ jest przypadkiem podobnym do takiego, jakbyśmy mieli rzucać
dziesiątkiem milionów monet naraz i żądali żeby wszystkie spadły orłem do góry.
Są to więc zjawiska niesłychanie nieprawdopodobne. Czyli, że nam przypadła
główna wygrana. Wówczas sprawa staje się drażliwa, bo z punktu widzenia
przyrodoznawczego nic z tego nie zachodzi. No cóż, jesteśmy samotni i stanowimy
wyjątek w ogólnej skali procesów kosmicznych.
Ale w ludzkim rozumowaniu sprawa ta ma nieprzyjemny zapach, bo co to właściwie
ma znaczyć, że jesteśmy monstrum, ekstremalnym dziwolągiem, wybrykiem sil
energetyczno-materialnych. Na zdrowy rozsądek jest to dziwaczne, ponieważ na
ogól przyzwyczailiśmy się patrzeć na rozmaite urządzenia od ich strony
funkcjonalnej. Wiadomo, Słońce jest, ogrzewa nas i świeci, by życie na Ziemi
istniało. Wprawdzie wiemy, że Słońca nikt nie stworzył i nikt nie podkręcił mu
tak parametrów, abyśmy mogli opalać się latem, a zimą żebyśmy nie zamarzli.
Niemniej widzimy funkcjonalny sens Słońca. A tu nagle okazuje się iż
wszechświat, ta potwornie wielka maszyna ma wydajność w kategoriach wytwarzania
cywilizacji istot rozumnych tak małą, że właściwie prawie równą zeru, skoro
istotnie miałoby być prawdą, że w każdej galaktyce siedzi jedna cywilizacja.
Wtedy pojawia się szok zdumienia. Ta olbrzymia budowla kosmiczna właściwie nic
nie robi, tylko z wolna spopiela się, rozprzestrzenia się w ucieczce materii z
galaktyki i z tego tak mało powstaje. Wszystko co mówię w kategoriach
przyrodoznawczych jest bezsensowne, ponieważ zakłada pewnego rodzaju celowość,
tzn. ukryty postulat, że kosmos został specjalnie cały stworzony, by produkować
cywilizacje. Na dodatek miał ich produkować możliwie dużo i tak, żeby w nich
przyjemnie się działo. Odczuwamy pewnego rodzaju pretensje do natury, jeśli nie
wszystko zachodzi tak jakbyśmy sobie tego życzyli. Aczkolwiek nie wyrażamy ich
mówiąc konkretnie iż mamy do kogoś żal o to, że pada deszcz albo że jest
trzęsienie ziemi. Postawa nasza w stosunku do przyrody jest postawą pewnych,
może przemilczanych roszczeń.
Ludzie nie uważają, że wszystko jest w porządku i tak ma być, kiedy Ziemia
otwiera się i przy łoskocie gromów zostają pochłonięci razem ze swoimi miastami
przez gotującą się lawę. Tymczasem okazało się, że nie ma właściwie żadnego
pęknięcia w łańcuchach ustopniowanych procesów, które poczynając od astrogenezy,
a kończąc na socjogenezie wytwarzają cywilizacje. Trzeba najpierw zacząć od
tego, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, a więc niedawno, kosmos jawił się
naukom przyrodniczym jako zacisze. Sądzono, że epoka gwałtownych wybuchów dawno
minęła i teraz jest cicho i spokojnie. I wszystkie gwiazdy, z wyjątkiem bardzo
rzadkich statystycznie przypadków, jak Nowe czy Super Nowe, równomiernie
pracują, przetwarzając w rozmaitych cyklach syntezy jądrowej, nadwyżki masy na
promieniowanie energetyczne. Zasadniczo więc nic się nie dzieje.
Tymczasem wygląda na to, że jest to miejsce niespokojne, z gwałtownymi
erupcjami, eksplozjami itd. Jeśli ma dojść do powstania cywilizacji w jakimś
zakątku galaktyki, musi on spełniać pewne warunki, przede wszystkim związane z
jego umiejscowieniem. Nie może np. wykluć się szczęśliwie z jajeczka i
szczebiotać ptaszek, na kowadle parowego młota, który co niedługi czas wali w
kowadło z okropną siłą. Jest to zrozumiałe i nie wymaga żadnych wyjaśnień. Można
więc powiedzieć tak: prawdopodobnie musi najpierw zachodzić bardzo wysoki
stopień izolacji pewnego systemu od zakłóceń zewnątrzpochodnych, żeby życie
mogło powstać i nic go nagle nie przytrzasnęło, lub całkowicie nie zniszczyło.
Tu zresztą "na dwoje babka wróżyła", bo z jednej strony można sobie doskonale
uzmysłowić, że porcja promieniowania przy wybuchu owej lub Super Nowej, w
pewnych okolicznościach i przy pewnej wielkości dawki, może być bodźcem, który
spowoduje gwałtowny skok w mutacji organizmów na danej planecie. A jeśli te
wielkości będą przekroczone, wówczas nastąpią hekatomby i masowe wymieranie,
może do tej pory naczelnych gatunków. Czyli jednym słowem jest to bardzo
brutalna interwencja, która może mieć bardzo daleko idące konsekwencje.
Wygubienie gadów dało np. szansę rozwoju ssaków. Ale dlaczego ssaki nie miałyby
być wtedy gwałtownie porażone radiacyjnie na razie wytłumaczyć sobie nie możemy.
Z punktu widzenia poznawczego byłoby przyjemnie, gdyby okazało się np., że na
lądach życie gatunków, które są wrażliwe na radiację uległo zagładzie, a
przynajmniej zdziesiątkowaniu. W morzu natomiast, gdzie promieniowanie dzięki
osłonie wodnej nie dochodzi tak dobrze, życie "przechowało się" i po głupich 50
czy 100 milionach lat wylazło na powrót na ląd. Nic takiego jednak nie zaszło by
wytłumaczenie bardzo ładnie układało się w logiczną całość. Tak dobrze być nie
chce! I to stanowi zagadkę. Faktem jest, że wysoki stopień izolacji systemu, w
którym powstaje życie jest przesłanką niezbędną. Równocześnie możliwe, że gdyby
izolacja była za dobra tzn. gdyby w czasie ewolucji nie godziły w Ziemię żadne
porcje promieniowania - wtedy może nastąpiłaby stagnacja, zamarcie lub
zamieranie procesu ewolucyjnego. I być może niczego bardziej nie trzeba w tej
chwili Ziemi niż nowego "łupnięcia" Nowej, które by nasz niesympatyczny gatunek
w dużej mierze zlikwidowało. Nie gwałtownie, tylko wskutek szybkiego gromadzenia
się i wzrostu szkód genowych dziedziczności populacyjnej, tzn., że powiedzmy już
po 300 latach mało kto kręciłby się tutaj, a powstałaby odmiana jakiegoś
superhomo. Oczywiście są to spekulacje, nie mające najmniejszej podstawy
realnej, tym bardziej nieszkodliwe, bo z krytycznych moich słów nie wynika, że
mogę spowodować wybuch Super Nowej w astronomicznym pobliżu Ziemi. Nie ulega to
wątpliwości, dlatego można spokojnie o tym mówić jako o hipotezie. Zastanawiając
się, co wynikałoby w zakresie poznawczym z ewentualnej unikalności, lub prawie
unikalności cywilizacji ziemskiej, przynajmniej w naszej galaktyce, musimy dojść
do szeregu bardzo ciekawych wniosków.
Jeżeli cywilizacji - współistniejących oczywiście - byłoby 10 lub 20 na
galaktykę, wynikałoby z tego, że przeciętna odległość jest spora - rzędu 1000
lat świetlnych! Jakież wtedy dialogi są możliwe? Ewentualnie możliwy jest
monolog, jeśli ktoś będąc szalonym optymistą będzie dużo inwestował w emisję
sygnałów. Cały projekt amerykański Cyklop, zresztą nie zrealizowany, zakładał
dokładną inwigilację gwiazd w promieniu mniej więcej 1000 lat świetlnych wokół
Ziemi. A jeżeli przeciętna wyniosłaby 2000 lat świetlnych, czego wykluczyć nie
można, wtedy przecież cały projekt nie ma sensu. Gdybym był ministrem skarbu
kraju bardzo bogatego, do którego zwrócono by się o inwestycje, odmówiłbym,
powołując się na najnowsze dane i hipotezy, wygłaszane przez kolegów tego, który
żądałby pieniędzy.
Galaktyk jest przecież mnóstwo. Jeśli powiem 108 czy 109 będzie to bardzo niski
szacunek. Ale jeżeli nawet wyeliminować galaktyki bardzo odległe, to pozostaje
tak skromnie 107 tych, które mogłyby być naszymi partnerami. Są to już wielkości
wystarczająco spore. W gromadzie lokalnej mamy odległości rzędu miliona lat
świetlnych, które wcale nie są duże, a gdy wykroczymy dalej, sięgają one setek
milionów lat świetlnych. No cóż, jest to przecież już nie w kategoriach życia
ludzkiego, a nawet cywilizacji naukowo technicznej, tylko całej antropogenezy!
Czym jest więc interwał życia ludzkiego, generacji, czy 300 lat trwania
cywilizacji naukowo technicznej w porównaniu z tymi dystansami. Przecież dla
każdego normalnego człowieka, powiedzenie: "Wysyłasz bracie list, a odpowiedź
dostaniesz już za 2 miliony lat" znaczy nigdy! Nie możemy się spodziewać
absolutnie żadnych zdumiewających odkryć po komunikatach wysyłanych przy takich
odległościach. Dlaczego? To całkiem proste. Nadawany komunikat musi zakładać
zawsze konkretnego odbiorcę. Prawd istotnych, które nie są banałami i nie mają
współczynnika historycznego i sytuacyjnego, czyli nie są związane sensem z
miejscem i czasem powstania, nie ma. Wszystko jest historyczne, przynajmniej
jeśli chodzi o historię człowieka. Doskonale o tym wiemy. Prawdy, które nie mają
tego charakteru są niezmiernie banalne i mogą być unieważnione. Jeśli np. mówię:
Wszyscy ludzie są śmiertelni, albo wszystkie istoty żywe są śmiertelne, czy
generalizując, wszystkie istoty powstające w naturalnych planetarnych procesach
ewolucji są śmiertelne - to wcale nie jestem pewien, że jest to teza ważna
uniwersalnie w całym kosmosie. Ktoś mógł się przecież tak urządzić, że jest
nieśmiertelny. Chcę więc powiedzieć, że tego rodzaju generalizacje, które dla
nas są prawdami trywialnymi przez swoją oczywistość, mogą tracić moc prawdy
gdzieś daleko w specyficznych warunkach.
Wykład 4
W Biurakanie powiedziano, że gdyby szesnastowiecznemu matematykowi, który
siedział i pięknie pisał, ukazał się anioł z płonącym mieczem, lub w mniej
teatralny sposób, przedstawił formułę Einsteina E = mc2, uczony ten nie
zrozumiałby niczego. Każdy rodzaj wyjaśnień byłby tu niewystarczający, gdyż
pojęcia materii i energii, które zakłada współczesna fizyka, były mu obce. Aby
to zrozumieć musiałby przejść cały kurs fizyki aż do roku 1920.
Jeżeli więc nawet miano by nas informować z głębi kosmosu o czymkolwiek istotnym
i jeżeli robiłyby to istoty, których anatomia, fizjologia, historia ewolucji, a
także historia w sensie dziejów powszechnych były tak odmienne od naszych, że
współczynniki wszystkich okoliczności musiałyby być uwzględnione przy
komunikowaniu i dostosowane do naszych warunków, naszej anatomii, fizjologii
itd., wówczas nie możemy spodziewać się absolutnie żadnych rewelacji po
sygnałach, które by do nas dochodziły z odległości przekraczających dziesiątki
lub nawet miliony lat świetlnych.
Nie mówię już nawet o tym, że im bardziej stosunek czasu nasłuchu stosowanego na
Ziemi, do dystansu, zbliża się do zera, tym bardziej nieprawdopodobny jest sam
odbiór sygnałów. Cóż to musiałyby być za dziwaczne istoty, wręcz gwiazdowe
maszyny, by przez dziesiątki milionów czy nawet miliardy lat bez przerwy
nadawały sygnały, aby na Ziemi, ci którzy uruchamiają aparaturę w czasie
nieprawdopodobnie krótkim, odebrali je. Musieliby nadawać bezustannie, bo nie
mogli wiedzieć, że kiedy nadawali 300 milionów lat temu. wtedy tutaj kręciły się
tylko rozmaite diplodoki z długimi ogonami. One nie zajmowały się przecież
łącznością kosmiczną, bo chodziły na czterech nogach, a jako gady jurajskie,
mózgu miały tyle co nic! Pomijam też fakt, że w zakresie wszystkich działań
łącznościowych, byłby to najbardziej marnotrawny typ sygnalizacji jaki tylko
można sobie wyobrazić. Dochodzi jeszcze okoliczność, że jeśli rzeczywiście
cywilizacje rozmieszczone są rzadko, lub znajdują się tylko "nieliczne sztuki" w
poszczególnych galaktykach, wtedy prawdopodobieństwo, żeby sygnały zeszły się z
odbiorcami żywymi, staje się bardzo małe. Jeżeli nawet powiedzieć sobie
optymistycznie, że cywilizacja może być bardzo długo -15 milionów lat - a czas
istnienia galaktyk będzie rzędu 18 do 20 miliardów lat, zakładając, że był
kiedyś początek każdej cywilizacji, wówczas nigdy nie wychodzi na to, żeby one
mogły istnieć współcześnie. Powiedzmy sobie szczerze, przy takich interwałach
czasu, sprawa łączności jest marzeniem ściętej głowy. Zakładam oczywiście, że
mówię w kategoriach rozumowania ziemskiego! Żaden racjonalny argument nie może
być przytoczony na rzecz takiego postępowania, żeby jakaś cywilizacja
zdecydowała się na wybudowanie nadajnika, który miałby działać przez miliardy
lat, byłby samonaprawczy, korzystałby z mocy gwiazdowych i emitowałby w kosmos
informację, że ktoś tutaj siedzi, lub ostrożniej mówiąc, że ktoś kiedyś był i
zbudował maszynę do nadawania. Sądzę, że w takim wypadku motywacja mogłaby być
chyba tylko religijna, traktowana jako posłannictwo, bo w kategoriach
materialnych nie zostałaby niczym odpłacona. Jeżeli ktoś staje na brzegu morza i
macha chusteczką do odpływających statków - wówczas wydatkowana energia i koszty
własne są nikłe i każdy może sobie na to pozwolić. Natomiast gdyby ktoś miał pół
energii całej planety zużyć na takie machanie, nie robiłby tego zbyt długo. Tym
bardziej, że informacja jaką przekazuje jest typu: "Ja tu jestem i macham do
was". Musi więc między sygnałem, a zainwestowanymi środkami być zachowany
stosunek, który nam wydawałby się intuicyjnie racjonalny. Gdy przestaje on być
racjonalny, motywacja może istnieć dalej, ale musi mieć charakter mistyczny.
Jednym słowem, wynika z tego, iż bardzo gwałtowna w szacunkach redukcja ilości
cywilizacji, powoduje nie tylko wykładniczy wzrost trudności technicznych, ale i
kwestionuje sensowność przedsięwzięć, które miałyby na celu nadawanie sygnałów.
Odbieranie jest bez porównania tańsze, ale powstaje wtedy pytanie: Czy do nas
rzeczywiście "kiwają" i czy wobec tego w ogóle warto tracić czas i pieniądze?
Nie doszedłem jeszcze tak daleko w mojej desperacji na temat unikalności życia w
kosmosie, żebym uważał, że przygotowanie weków na zimę jest roztropniejszą i
bardziej korzystną działalnością, aniżeli zajmowanie się opracowywaniem
programów CETI i SETI. Nie, tak nie sądzę. Niemniej jednak sprawa ta w
przedziwny sposób odmienia się, kiedy w nią wchodzić. Użyję porównania
obrazowego. Gdy zbliżamy się do gór ze strefy równin, widzimy najpierw na
horyzoncie dalekie pasmo, które równie dobrze może być nisko lecącą chmurą.
Później pojawiają się sylwety, ale jeszcze płaskie. Gdy wjeżdżamy w krajobraz
górski, następuje kolosalne zróżnicowanie perspektyw. Widzimy poszczególne
wielkie formacje wyłącznie we fragmentach, bardzo często w rozmaitych
stereoprojekcyjnych skrótach. które powodują, iż mamy pewnego rodzaju chybotanie
orientacji gdzie jesteśmy. Orientację odzyskujemy. gdy wejdziemy na górę. Otóż
my nie jesteśmy na górze i stąd powstaje szczególne wrażenie, że kosmos zezwala
na wytwarzanie cywilizacji jako na niesłychanie rzadkie wyjątki. I wtedy
tajemnicze silencium universum kosmosu właściwie rozwiewa się w sposób niestety
dość banalny. Jest to tak jak w powieści Agaty Christie "Dziesięciu Murzynów".
Najpierw było ich dziesięciu. Potem ktoś zabił jednego i zostało dziewięciu itd.
To znaczy, że nie ma jakiegoś tajemniczego pęknięcia w łańcuchu przyczyn
sprawczych. Za każdym kolejnym krokiem musimy "odstrzelić" trochę cywilizacji,
którym się nie udało. tzn. że ich pierwociny mogły ewentualnie stanowić szczebel
do następnego etapu, na którym dopiero buduje się następne piętro, aż wreszcie
na samej górze powstaje cywilizacja.
Musimy jednak uważać, żeby nie popaść w swoistą, przesadę, byśmy się nie dali
zanadto otumanić rzadkością i wyjątkowością. Tutaj niestety czekają na nas
wszystkie pułapki, które zastawia teoria prawdopodobieństwa oraz statystyka
matematyczna i fizyczna, kiedy chodzi o zjawiska rzadkie. Proszę wziąć pod uwagę
taki przypadek. W swoim czasie były losowania samochodów na książeczki
oszczędnościowe. Przyjmijmy, że na tysiąc książeczek jest do wylosowania jeden
samochód, a książeczek jest w ogóle tysiąc. Wtedy ten kto założy sobie tysiąc
książeczek "mur beton" wie, że wygra samochód. Ale jeżeli jest dwa tysiące
książeczek i dwa samochody, to w dalszym ciągu na tysiąc książeczek przypada
jeden samochód, lecz kto założy sobie tysiąc książeczek może nie wygrać ani
jednego samochodu, bo może on być wylosowany pomiędzy książeczkami drugiego
tysiąca. Im większa będzie liczba, tym większe mogą być odchylenia. Jest
granica, od której zaczynają się paradoksy. Mianowicie im bardziej zwiększamy
zbiory, na których dokonujemy operacji i zastanawiamy się nad oczekiwaniem
matematycznym, okazuje się, że gdy oczekiwanie zbliża się do nieskończoności,
wszystko absolutnie może się zdarzyć. Dość nieprawdopodobne jest np. aby gdzieś
w kosmosie z atomów cyny wykrystalizowała się puszka, w której znajdowałby się
substancja dziwnie podobna do wieprzowiny w galarecie, na dodatek, by w
niezwykły sposób połączyły się jakieś atomy i zrobiła się celuloza, a na niej
pojawił się napis "Zakłady Mięsne Gdzieś Tam". Czy jest to możliwe? Można by
obliczyć to znikome prawdopodobieństwo, ale przecież są to igraszki. Każdy
uczciwy fizyk powinien dać sobie obciąć głowę za to, że w całym kosmosie nigdy
nic takiego zdarzyć się nie może, gdyby nawet kosmos trwał nie kilkanaście, a
setki miliardów lat. Kolosalne trudności wynikają stąd, że nie bardzo możemy
przystąpić do statystycznego oszacowania sytuacji i jest to tym trudniejsze im
bardziej prawdopodobna jest bardzo niska gęstość psychozoiczna - taka pewnego
rodzaju stała kosmiczna. I nie jest to, jak powiedziałem, żadne misterium. Po
prostu rzecz właściwie trywialna, która przypomina odpowiedź na pytanie w
rodzaju: Dlaczegóż nie wszyscy dorośli ludzie zastanawiają się nad sensem
istnienia? Można po prostu powiedzieć, że bardzo wielu ludzi nigdy nie staje się
dorosłymi, gdyż umierają jako zarodki lub dzieci. Okoliczności powodujących, że
ludzie w ogóle nie dochodzą do wieku dorosłego jest wiele. Gdy ktoś nie spełnia
tej podstawowej przesłanki uniemożliwia odpowiedź na to pytanie. Tak samo, czy
można twierdzić, że Ziemianie mieli wyjątkowe szczęście i wszystko dobrze się im
udało, skoro teraz zaczyna nam świtać, że powstanie cywilizacji jest późnym
skutkiem procesu przypominającego bieg slalomowy. Na stoku poustawiane są bramki
i trzeba w bardzo specyficzny sposób przejechać. Każdy też doskonale wie, nawet
czysto intuicyjnie, że gdybyśmy zrobili loteryjkę - takie zamknięte pudełko z
gwoździami w desce i z góry wrzucalibyśmy kuleczki, wtedy one rozłożą się według
krzywej normalnej. Ale jeśli z boku zrobimy dziurkę i będziemy powtarzali
przebiegi kulek, może jeden raz na pięćdziesiąt w zależności od konfiguracji
gwoździków, jedna kulka nam wyskoczy. Nie będzie to żaden cud, tylko szczególne
odbicie. Może to właśnie jest wypadek, kiedy powstaje cywilizacja? My nie możemy
stwierdzić, że należymy do krzywej normalnej rozkładu cywilizacji, bo być może,
jest to właśnie coś tak rzadkiego! Nic konkretnego na ten temat powiedzieć nie
możemy.
W każdym razie jeżeliby starać się nadać zagadnieniu kształt i sens racjonalny,
nie musi tkwić w tym żadna otchłanna zagadka i tajemnica. Zagadka i tajemnica
tkwiłyby wtedy, gdybyśmy powiedzieli: Udało nam się wysokie prawdopodobieństwo
przypisać tezie, że cały kosmos został przez kogoś tak skonstruowany, że
wytwarza cywilizacje, co prawda bardzo rzadko ale za to bardzo sympatyczne, a
czasem jeden raz na pięćdziesiąt niesympatyczne, właśnie takie jak nasza. Albo
jeszcze gorzej. Nikt wcale nawet nie zamierzał, żeby cywilizacja była
niesympatyczna, tylko było trochę tak, jak z gospodynią, która dość dobrze robi
torty. Nie jest powiedziane, że każdy tort się udaje. Raz nie wyszło i zrobił
się zakalec. Za każdym razem, kiedy przypisujemy tej sprawie intencjonalność,
obracamy tym samym kosmos w rodzaj maszyny do produkowania cywilizacji. Wtedy
mamy jej do wyrzucenia, że w tak malej mierze wykonuje tego rodzaju rzeczy
porządnie, a przeważnie zajmuje się głupstwami, jak np. wybuchy Super Nowych,
czy wykonywanie czarnych dziur. Są to pretensje po prostu dziecinne i zupełnie
bezsensowne. Niemniej jednak podejrzewam, że ostatni ślad stronniczości, tej
która ma charakter odpowiedzi na roszczenia, był i jest jeszcze przypisywany
kosmosowi przez wielu uczonych zajmujących się problematyką CETI i SETI. To
znaczy, że ich optymistyczne oczekiwania wysokich gęstości cywilizacyjnych
kosmosu i odnalezienie Innych nie wynikają wyłącznie z nauki, ale z pewnego
rodzaju przeświadczenia, że byłoby fajnie, gdyby można było pogadać z kimś przez
przestrzeń kosmiczną i żebyśmy nie mieli poczucia naszej nadzwyczajnej i
wyjątkowej samotności we wszechświecie. Stąd właśnie pochodzą powiedzonka takie
jak: "bracia rozumni". Mam wrażenie, że to co mówię jest tytko insynuacją, bo
nie można tego udowodnić, a każdy może się powołać na argumenty racjonalne.
Wykład 5
Do tematu dzisiejszego wykładu sprowokował mnie list, który otrzymałem od pana
Zbigniewa Blani. Pan Blania przesłał mi również kasetę z nagraną wypowiedzią
kierowcy spod Konina, który ostatnia widział Zielonych. Nie przesłuchaną kasetę
odesłałem z powrotem i napisałem zwięźle okrutny list, że błagam go uprzejmie,
żeby zaprzestał prób nawracania mnie na wiarę w UFO. Dlaczego postąpiłem tak
brzydko? Niekiedy pełnię rolę rzecznika prasowego nauki. Zakłada się, że nauka
powinna być maksymalnie otwarta i kiedy spotyka się z faktami nieznanymi, lub
nawet całkowicie sprzecznymi z całym dotychczasowym dorobkiem, nie powinna z
góry odrzucać nie zbadanego materiału. Jak wiadomo, sąd sprawiedliwy to taki,
który rozpatruje strony bez względu na to, jak sprawa a priori nieprawdopodobnie
wygląda.
Moje stanowisko w największym skrócie jest takie: Zacznę od uwagi pozornie
marginesowej. Na podstawie badań opinii publicznej w Anglii stwierdzono, że już
większa liczba ludzi wierzy tam w różne latające talerze i gości z kosmosu niż w
Boga. Może więc istnieć nawrót popadnięcia w kompletną ciemnotę, wiarę w
przesądy itd., tak jak istnieje wtórny analfabetyzm u niektórych osób, które się
uczyły czytać i pisać. Niezidentyfikowane talerze latające są podzbiorem
pięknego zbioru, do którego należą: trójkąt bermudzki oraz różne astronautyczne
szlachetne istoty, co to przyleciały do nas przed wiekami, jak powiada Daniken i
jego uczniowie, ażeby uszczęśliwić ród ludzki. Wszystko to bardzo się rozmnożyło
z dwóch powodów. Jest podaż i jest popyt. Popyt jest tak kolosalny, że dzisiaj
każdy człowiek, który ma łatwość w operowaniu fantazją, i który chce zarobić,
może to z łatwością uczynić, jeśli pójdzie do wydawcy z jakąś historią. Nie wiem
tylko dlaczego w pewnych dziedzinach wyobraźnia jest zacieśniona. Ta znaczy z
całego szerokiego widma kolorów wybrano dla tych facetów, którzy kręcą się
ostatnio po Polsce, zieleń. Przecież mógłby choć jeden fioletowy się zjawić!
Powyższe przypadki tworzą zwarty blok, do którego dołączę inne elementy, a
mianowicie telepatię, telekinezę, jasnowidzenie itd. Parę lat temu, pisząc na
temat zjawisk pozazmysłowych, próbowałem znaleźć wspólne fenomeny tych
zagadnień. Pierwszy jest taki, że wszystkie tego rodzaju zjawiska nie
przekraczają pewnego progu ziszczenia. Tak jak nikt np. nie może przyprowadzić
Zielonego za rękę. Pan Blania chce mi przywieźć faceta, który go widział. Ja zaś
chcę Zielonego zobaczyć! Faceta, który "widział" mogę sam tak odegrać, że
wszyscy się zadziwią. Przecież pisanie książek fantastycznych to mój zawód. Wiem
jak się konstruuje niesprzeczną fabułę, żeby nie można jej było w żaden sposób
odróżnić od autentycznego protokołu zajść. Zapewniam, że zrobię to lepiej, niż
kierowca spod Konina. Nie o to więc chodzi, żeby się spotkać z kimś, kto
opowiada różne dziwne rzeczy. Istnieją pewne gradacje prawdopodobieństwa zjawisk
i można powiedzieć tak: jest zastanawiające, że w historii dziejów, pewne
fenomeny pojawiają się w rozmaitych przebraniach. i to jest druga
charakterystyczna ich własność. Od czasu do czasu wraca moda na takie zjawiska
jak lewitacja. O lewitacji, czyli o wznoszeniu się w powietrze modlących się
kapłanów, można przeczytać w "Faraonie" Prusa. A Prus przecież tego nie
wymyślił! W Anglii jest teraz guru, który twierdzi, że unosi się z łatwością do
15 cm. Dwóch pastorów z Niemiec ofiarowało mu 1000 marek za to, żeby zechciał
się tak utrzymać przez dziesięć sekund. On jednak nie utrzymuje się dłużej niż
jedną dziesiątą sekundy, to znaczy tak długo, jak każdy człowiek gdy podskoczy.
Gdy na cyrkowym namiocie jest napis: "tu przecina się żywą kobietę, po czym ona
w dwóch kawałkach wzbija się w powietrze i zrasta się" - nikt nie idzie tam w
przekonaniu, że tak dzieje się naprawdę. Wszyscy dzisiaj wiedzą, że mamy do
czynienia z trickiem, lecz były czasy, że brano to zupełnie serio. Chcę przez to
powiedzieć, że są pewne rzeczy, w które ludzie szczęśliwie na przestrzeni
ostatnich paru tysięcy lat przestali wierzyć.
Pewien obywatel Izraela, Uri Geler, zarobił w Stanach Zjednoczonych mnóstwo
pieniędzy, gnąc "siłą woli" łyżki i widelce. Kiedy przyłapano go na oszustwie,
okazało się, że tak długo jak mieszkał w Izraelu, był zwyczajnym sztukmistrzem i
występowa! w kabaretach. Gdy zrozumiał, że zarabia marny grosz w porównaniu z
tym ile mógłby mieć pieniędzy jako "prawdziwy" sztukmistrz, natychmiast nim
został. Jednym słowem, mimo ogromnej ilości rozmaitych oszustw w tej sferze,
wszyscy, którzy są rzecznikami trójkątów bermudzkich, zielonych ludzików itd,
oświadczają: Podobnie jak istnieją fałszywe cuda, od których kościół odrzeka
się, tak też tutaj ma miejsce cała masa lipy, bujdy, kłamstw, histerii i
zwidzeń. Jednak poza tym jest jeszcze twardy rdzeń autentycznych fenomenów i tu
trzeba wierzyć. Wówczas ja wypowiadam znowu swoje: to zastanawiające, że dzisiaj
widzi się zielonych ludzików i przedmioty latające o kształtach podobnych do
pojazdów, a dawniej widziało się Faetona na wozie ognistym.
W XVIII - IX wieku w Anglii ;"modne były" cmentarze, karczmy na rozstajach dróg,
wisielce i zielone trupy, które wyłaziły z grobu. Folkloryzm tych nieboszczyków
i spraw pozagrobowych zmienia się historycznie. Każda epoka wytwarzała sobie
właściwą systematykę wierzeń pozareligijnych. Od czasu do czasu coś
autentycznego się wyodrębnia. Oto np. w XIX wieku mówiło się o magnetyzmie
zwierzęcym. Można człowieka wprawić w taki dziwny stan, że osoba z natury słaba
i niewygimnastykowana, oparta na dwóch stołkach jedynie czubkiem głowy i
stopami, stawała się sztywna i równa jak deska, tak że dwie osoby mogły na niej
usiąść. Na jawie nikt by tego nie zrobił. Można to jednak powtórzyć. Nie z
każdym oczywiście. Są to zagadnienia z zakresu sugestii i hipnozy. Odszczepiło
się je od nurtu zjawisk magnetyzmu zwierzęcego i zweryfikowało jako autentyczne.
Pod koniec ubiegłego stulecia były także bardzo modne okrągłe stoliki. Panie i
panowie siadali przy nich, robili łańcuszek z rąk i stolik zaczynał tańczyć.
Paniom, które występowały jako media (szczególnie uzdolnione brały ciężkie
pieniądze) wyłaniały się z brzucha w zupełnej ciemności obłoki dziwacznej
ektoplazmy. Z chwilą, gdy zostały wynalezione noktowizory, czyli urządzenia do
widzenia w ciemnościach dzięki promieniowaniu podczerwonemu, media przestały
istnieć. Okazało się, że duchy nie tylko nie lubią światła, ale także nie znoszą
wręcz noktowizorów. Noktowizory przeszkadzają duchom do tego stopnia, że muszą
się one ulotnić.
Będąc za granicą, kupiłem w drodze wyjątku "Playboya" bo był w nim artykuł o UFO
profesora Karla Sagana, jednego z wielkich mózgów CETI (zakładał tę organizację
razem z profesorem Szkłowskim). Byłem ciekaw tego artykułu, bo prof. Saganowi
zarzucano już straszne rzeczy. Mianowicie, będąc jednym z "głównych motorów"
amerykańskiego projektu Viking, obejmującego lądowanie na Marsie, z niesamowitym
entuzjazmem przewidywał nie tylko istnienie tam życia, ale od razu wyobrażał
sobie, że może to być życie nieorganiczne. Mówił, że będą to opancerzone sztywne
istoty, rozłożone na półtora kilometra, przypominające kopce z granitu! Skąd to
wziął nikt nie wie. W nauce ścisłej uczeni nie lubią kolegów, którzy zanadto
fantazjują i to brano mu właśnie za złe. Jednakie ten "nietrzeźwy" fantasta
wyparł się wszelkich związków z ufologami i ufomaniakami, podkreślając w tym
bardzo popularnie napisanym artykule, nonsensowność dalszych badań nad
poszukiwaniem i n n y c h , w które włożono już miliony dolarów, a które od iks
lat nie dały absolutnie żadnego wyniku.
Tymczasem pan Blania jest członkiem towarzystwa zajmującego się badaniem
niezidentyfikowanych obiektów latających. Towarzystwo to ma siedzibę, zarząd,
skarbnika, zbiera miesięczne składki, wydaje biuletyny i wysyła ludzi z
magnetofonami, którzy jeżdżą i pytają: widziałeś? Ktoś odpowiada: Widziałem! A
jaki kolor był ich twarzy: - Zielony! No cóż, nie ma na to rady. Już kilku
facetów widziało to samo. Pan Blania napisał nawet, że nie należało o tym pisać
w "Przekroju", nie należało o tym mówić. Przecież to jest zupełnie jasne!
Kierowca spod Konina z największą chęcią może zostać na koszt pana Blani
przewieziony do Krakowa i umieszczony w hotelu. Co jest przyjemniejsze: tłuc się
z bańkami mleka pod Koninem, czy siedzieć w hotelu i być indagowanym przez osoby
kulturalne i przyjemne, które z zaparciem tchu "wiszą na wargach" wyróżnionej
przez los istoty, która spotkała się z Zielonym w lesie?
Gdyby ktokolwiek ćwierć przytomny uwierzył w to wszystko, choć przez jedną
chwilę przed zaśnięciem, jasne jest, że od razu zainteresowano by się żywiej
Zielonymi. Rozpoczęto by poszukiwania, przeczesując lasy itd. Jestem skłonny
zasadniczo zmienić zdanie w odniesieniu do dowolnej rzeczy, jeżeli zostanę
przekonany w odpowiedni sposób. Odpowiedni, to nie znaczy ściskając gorączkowo
rękę człowieka, który oświadczył mi, że widział całe kupy Zielonych. Muszę
jeszcze uczciwie powiedzieć, że gdybym to ja ich osobiście zobaczył, sądziłbym,
że albo śnię, albo zwariowałem. Mój szacunek dla nauki i dla tego co ludzie
zbiorowo zrobili na przestrzeni ostatnich paru tysięcy lat, jest większy niż
szacunek dla moich własnych władz umysłowych. Trzeba znać proporcje. Są pewne
fakty, które zajść na pewno nie mogą.
Wykład 6
Encyklopedia, po którą zwykle sięgamy, jest encyklopedią wiedzy. Lecz ostatnio w
Anglii ukazała się encyklopedia niewiedzy. I okazało się, że objaśnienie tego,
czego nie wiemy, powinno zająć znacznie więcej stron. Niemniej jednak, jeśli
nawet nie wiemy tylu rzeczy, to nie jest tak, żeby wszystko mogło być całkiem
inaczej niż myślimy. Właśnie dlatego nigdy nie będą rodziły się dzieci,
trzymające od razu w ręku elektryczną gitarę. I nigdy też nie będzie żadnych
małych zielonych ludzików. Jest tak jak powiedziałem. Każda epoka ma sobie
właściwy typ majaczliwych i uporczywie powtarzających się tez. W naszej ocenie
są one oczywiście technogenne. Mogę się np. "zapierać sześcioma nogami" i
powiadać, że widziałem anioła. Może uwierzyłoby mi w to parę starszych pań w
Krakowie.
Ale gdy powiem, że w nocy widziałem jakiś pojazd i opiszę ile miał rur, co mu
wylatywało itd., będzie wówczas prawdopodobne, że jacyś przybysze przylecieli,
podobni do ludzi, ale jednak niezupełnie, bo kto jest zielony? Dlaczego skóra
ich jest zielona? To bardzo proste. Nie ma prawdziwych zielonych ludzi, więc
jest to cecha sporządzona jako wyróżnik. Przecież to oczywiste. Gdyby nawet ktoś
mi powiedział, że miał kolosalne trudności artykulacyjne z opisem tego co
zobaczył, będę wątpił, czy widział rzecz z innego układu planetarnego, tylko
pomyślę, że może widział coś niezwykłego.
Zbiorę teraz wszystkie cechy charakterystyczne faktów, którym nie daję wiary. Po
pierwsze są to zjawiska niereprodukowalne. Ktoś mógłby powiedzieć, że
niereprodukowalne są również trzęsienia ziemi. Nie jest bowiem tak, że kiedy
uczeni życzą sobie zbadać trzęsienie ziemi, mogą je wywołać. Słabe owszem można
spowodować, ale autentyczne, z "uczciwym" epicentrum już nie. Takich rzeczy,
których nie możemy lub nie chcemy zrobić jest więcej. Możemy na przykład wywołać
śmierć zdrowego człowieka wstrzykując mu bakterie. Tego się nie robi z powodów
etycznych. Zasadniczo jednak, reprodukowalność jest podstawową cechą postulatu
nauki. Jeżeliby zachodziły zjawiska unikalne, których rzadkość występowania jest
niewątpliwa, nie podlegają one orzekaniu w zakresie nauki, bez względu na to, co
to jest. Jest bowiem pewna granica prawomocności empirycznej, której żadne
zjawiska nie przekraczają. Nie można wątpić w istnienie krzesła, a jeżeli
będziemy jednak wątpili, przyjdzie mnóstwo fizyków, którzy bardzo dokładnie nam
wszystko wyjaśnią. Bezsporne jest takie zachodzenie procesów. Jeśli odkręcimy
kran wodociągowy, poleje się woda - będzie to pewien proces. Wszyscy są
przekonani, że on nastąpi, jeżeli nie nawali wieża ciśnień lub wodociągi
miejskie. Natomiast takie procesy, jak przekazywanie myśli, jasnowidzenie itd.,
mimo że jest sporo ludzi, którzy w nie wierzą, dają się badać wyłącznie w sposób
statystyczny, co już jest podejrzane. W tym miejscu moi oponenci mogliby zwrócić
uwagę, że atomy też mają tę przykrą własność, iż dają się ujmować tylko w
kategoriach statystycznych. Wspólną cechą omawianych zjawisk jest także
zróżnicowanie obserwatorów na entuzjastów, skłonnych przyjmować wszystko z
zamkniętymi oczami, z góry dającym ogromną wiarą rzeczom, w które chcą wierzyć,
Mundus vult decipi, ergo decipiatur (ludzie chcą być oszukiwani a więc są
oszukiwani). I są też ludzie sceptyczni, których żadne dane z zakresu tej
dziedziny przekonać nie mogą.
Pozostaje jeszcze osobna sprawa, która w naszym przypadku, ma szczególne
znaczenie. Jak wiadomo, Polacy chcą być we wszystkim najlepsi. Nie jest tak, że
zadowolimy się czymś trzeciorzędnym, i na przykład będziemy niewyraźnie widzieli
z daleka latające talerze. My musimy od razu mieć spotkanie Trzeciego Rodzaju!
Będziemy sobie chodzić po lesie z zielonymi istotami pod rękę. W ten sposób z
zupełną łatwością możemy zakasować wszystkich facetów z towarzystwa badania UFO.
Niech więc z wywieszonymi językami przybiegną do nas. Z wieśniakiem bezpośrednio
nie będą mogli rozmawiać, ba żaden z nich po polsku chyba nie mówi, ale będzie
na pewno mnóstwo tłumaczy. A może nawet przy okazji zarobią cinkciarze. Jednym
słowem raj, Kanada. Czyż to nie jest wspaniałe? Później przyjedzie ktoś taki jak
ja i będzie psuł interes, wyśmiewał, torpedował, zapewniał, że nic nie ma. Nie
siadam jednak od razu przy maszynie, by napisać artykuł miażdżący i
wyśmiewający. Nie! Po pierwsze przekonałem się, że słuszne są słowa, które ktoś
powiedział: "Są dwie rzeczy, które wstrząsają: nieskończoność nieba nad nami i
nieskończoność głupoty ludzkiej". Przy czym twierdził, że ta druga jest znacznie
większa. Sądzę, że istotnie tak jest. Przede wszystkim głupota jest
niezniszczalna, odradza się w każdym pokoleniu w kolosalnych ilościach na nowo i
nie ma na to siły. A zatem nie należy psuć zabawy.
Ufolodzy jeżdżą po Polsce, by szukać po chałupach wieśniaków, których wypytują:
"A powiedzcież jakie to było? -Ano świeciło panie, świeciło". Ludzi takich, jak
on jest zresztą bardzo wielu. Jest ogromna ilość względów sprawiających, że do
takich rzeczy się nie wtrącam. Nie tylko ja oczywiście, uczeni też tym na ogól
się nie zajmują. Uczony nie może pełnić roli lekarza w pogotowiu ratunkowym,
którego obowiązkiem jest jechać na każde telefoniczne wezwanie, bo nie wiadomo
czy naprawdę, ktoś wypił flaszkę jodyny, czy zrobił głupi kawał alarmując go.
Niemożliwością jest, żeby uczeni zajmowali się takimi sprawami, pisali
sprostowania itd.
Nie dotknąłem tutaj jeszcze w ogóle sprawy delikatnej. Uważam się za człowieka
zupełnie normalnego umysłowo, niemniej jednak osoba moja działa przyciągająco -
tak bywa - na łudzi nieco "trąconych". Nie tylko w kraju zresztą. Niektórzy
sądzą, że być może łatwiej zrozumiem nadzwyczajności, których oni doświadczają.
Jestem trochę z tym otrzaskany. Skądinąd wiadomo, że poszukiwacze fenomenów typu
zielonych ludzików, ci "badacze", też przyciągają różnych maniaków działających
z nadzwyczajną intensywnością. Daje im to satysfakcję życiową, poczucie
ziszczenia, a dla osób postronnych jest nieszkodliwe, bo zawsze lepiej, żeby
taki "badał" niż gryzł przechodniów na ulicy. Poza tym jest zjawiskiem bardzo
ciekawym, że w tych wszystkich dziedzinach panuje stan pogotowia, by posiąść
prawdę ostateczną. Wszyscy spodziewają się zawsze, iż zaraz przyjdzie moment,
kiedy będzie można przyprowadzić za rękę jednego Zielonego. Nastąpi lewitacja i
ktoś wzbije się w powietrze, cudze myśli zostaną odczytane w wyraźny sposób, a
nie jakoś niejasno. Wreszcie potwór z Loch Ness dotąd niedobry dla nas, uparty i
niesympatyczny wylezie na brzeg i da się sfotografować z przodu oraz z tyłu.
Wobec tych faktów, wszyscy niedowiarkowie padną plackiem, umierając ze wstydu
posypią głowę popiołem i okaże się wówczas, cóż to byli za niesympatyczni,
zawężeni ciemniacy. Ja oczywiście będę na czele tego pochodu!
Ponieważ jak powiedziałem, chcemy być pierwsi we wszystkich konkurencjach,
musimy więc mieć facetów, którzy "widzieli", bądź uczestniczyli w spotkaniach
Trzeciego Rodzaju. Tylko to jest niestety za dobre. Za dobre do tego stopnia, że
żadna refutacja nie jest możliwa. Nie można na serio rozpocząć dyskusji, iż
istoty ukształtowane w innym świecie, w toku innej ewolucji, mają barwę
malachitową, tylko po to, by nikt nie wziął ich za zwyczajnych ludzi, gdyby do
nas przybyły. Równocześnie powinny być człekokształtne na tyle, żeby nikt nie
pomyślał sobie tak: coś skacze na jednej nodze - pewnie dziwny, duży prawdziwek.
Istoty te muszą być równocześnie podobne i niepodobne do ludzi. Tak jak w filmie
lub bajce dla dzieci. Gdy pojawia się skrzat, nikt nie myśli, że to stara
konewka. Dzieci muszą przecież wiedzieć co oglądają. Jednym słowem istoty te
zostały tak skonstruowane i pomalowane przez siły natury, żeby dokładnie
odpowiadały naszym oczekiwaniom. A ponieważ wieść o zieloności obiegła kulę
ziemską, dlatego problem został skanonizowany. Mają być zieloni i koniec! Gdyby
ktoś zobaczył fioletowego, niech wie, że mu się pomieszało, albo jest ślepy na
kolory.
Niestety na serio tego wszystkiego rozważać nie można. Ja też nie zabierałbym w
tej sprawie głosu, gdyby nie pisały o tym tygodniki literackie takie jak
"Kultura". "Kultura" przecież winna się zajmować życiem literackim w Polsce, a
nie bzdurami! W żadnym szanującym się światowym czasopiśmie nie ukazałaby się
tego typu informacja, poparta długimi dociekaniami, czy wieśniak widział, co
widział, z której strony itd. Przecież gdyby nawet widział i tak nic z tego by
nie wynikało, bo dowodem to nie jest. I nie trzeba mieć sześciu stopni
naukowych, aby rzecz wyjaśnić. Wystarczy elementarne rozeznanie w metodologii
naukowej.
Niestety mówię o tym z pozycji straconych na całym świecie, gdyż zapotrzebowanie
na cuda jest ogromne. Oczywiście jest to dla mnie dotkliwe i irytujące, ponieważ
nie będąc w kwestii wychowania człowiekiem zupełnie "dzikim", nie mogę po
prostu, tak jakbym chciał, wrzucić wszystkich listów i kaset z nagraniami od
razu da kosza. Tych, którzy znajdują kawałki statków kosmicznych, spotykają
Zielonych, jest niestety coraz więcej. Zjawisko to występuje na całym świecie. I
żaden wieśniak nic by nie widział, gdyby nie przeczytał o tym wcześniej w
gazecie.