Elizabeth Harbison
Pamiętny dzień
PROLOG
Dwadzieścia pięć lat wcześniej
- Możemy sobie pozwolić na zaadoptowanie tylko jedne-
go dziecka - oświadczyła zdecydowanie kobieta. - Wiem, że
ona ma jeszcze dwie siostry, ale- my... my po prostu nie zdo
łamy zapewnić odpowiedniej opieki całej trójce.
Virginia Porter, dyrektor domu dziecka Barrie Home
w Brooklynie, przyjrzała się uważnie parze, która chciała za
adoptować dziewczynkę imieniem Laurel. Nazwiska dziecka
nie znano, jedynie owo imię, które znajdowało się na branso
letce identyfikacyjnej. Ci młodzi ludzie sprawiali miłe wrażenie,
wywiad środowiskowy nie ujawnił nic niepokojącego, można
było powierzyć im dziecko, z pewnością dobrze się nim zajmą.
Virginia wiedziała, że nie każdy podoła finansowo wychowa
niu trójki dzieci, rozumiała więc decyzję tych dwojga, mimo to
serce ją bolało na myśl, że niedługo te trzy wesoło bawiące się
dziewczynki zostaną rozdzielone na zawsze.
- Proszę nas zrozumieć - ciągnęła Pamela Standish. - Po
zostałe dwie dziewczynki też są bardzo miłe, ale zdecydowa
liśmy się na brunetkę, ponieważ z nich trzech ona jest naj
bardziej podobna do nas.
10
- Kochanie, a może dalibyśmy radę? - podsunął mąż.
- Nie - ucięła ostro Pamela. - Nie damy rady wziąć wszyst
kich. Aha, żądamy, by nie ujawniano informacji o jej adopcji
aż do osiągnięcia przez nią pełnoletności. Wszystko wyjaś
nimy Laurel w stosownym momencie, ale nie życzymy sobie,
żeby ktoś niepowołany miał wgląd w jej papiery.
Virginia wymieniła spojrzenia z siostrą Gladys, która po
magała jej prowadzić sierociniec.
- Proszę się nie obawiać, poufność adopcji jest zagwaran
towana prawnie.
- Przygotowałam dla Laurel notatkę o tym, jak długo
przebywała u nas i o tym, że ma dwie siostry - rzekła sio
stra Gladys.
-'Nie chcę, żeby o nich wiedziała - zaoponowała Pamela.
- Ale ona musi wiedzieć o ich istnieniu. Któregoś dnia za
pragnie je poznać.
- Siostro Gladys, decyzja należy do państwa - wtrąciła
szybko Virginia, widząc popłoch na twarzach Standishów.
Rozmowę dorosłych przerwała nagle jasnowłosa Lily, chy
ba najbardziej zdeterminowana z trojaczek, która mozolnie
przedarła się przez górę pluszowych zabawek, zaścielających
podłogę i wreszcie podeszła do swojej siostrzyczki.
- Ceść, Lor. - Lily objęła Laurel. - Kocham cię. wies? Ni
gdzie nie pójdzies, prawda? Nie idź. Nie idź, Lor. *
W tym momencie siostra Gladys się rozpłakała.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zimny wiatr powiał nad doliną rzeki Hudson, z łatwością
przeniknął przez cieniutki płaszczyk Laurel Midland, pode
rwał z ziemi suche liście i cisnął nimi o wielką bramę z kute
go żelaza, broniącą dostępu do posiadłości Gray Manor. Za
stojącym na odludziu domem jak okiem sięgnąć ciągnęły się
winnice, jeszcze pogłębiając wrażenie samotności i izolacji
tego miejsca.
Laurel niepewnie spojrzała za oddalającą się taksówką, ogar
nęło ją lekkie zdenerwowanie. Nigdy wcześniej nie pracowała
jako opiekunka do dziecka, lecz bez wahania odpowiedziała
na ogłoszenie, wiedząc, że sprawdzi się jako niania. Teraz jed
nak ogarnęły ją wątpliwości, gdyż dom, który miała przed so
bą, sprawiał wrażenie gmaszyska ponurego jak grobowiec, nie
wyglądało na to, by w ogóle ktoś tu mieszkał, a co dopiero sześ
cioletnie dziecko. Na obecność dziecka powinien wskazywać
rowerek, kolorowe zabawki, huśtawka, lalka zostawiona przy
padkiem w ogrodzie... Tu nie było nic.
Przez moment rozważała, czy nie odwrócić się i nie
odejść, lecz tak naprawdę nie mogła sobie na to pozwolić,
ponieważ potrzebowała pieniędzy, w dodatku w takiej twier
dzy jak Gray Manor czułaby się bezpiecznie. Dlatego też
zrobi najlepiej, pozbywając się obaw i zostając tutaj. Zresztą
opieka nad jedną sześciolatką będzie znacznie lżejszą pracą
niż ta, którą wykonywała przez ostatnich pięć lat w Europie
Wschodniej, gdzie pomagała chorym dzieciom i uczyła je
angielskiego. Pobyt w tej posiadłości będzie stanowił etap
przejściowy między piekłem przeszłości a spokojnym, nor
malnym życiem, jakie zamierzała kiedyś prowadzić. Tylko
czy ona w ogóle miała jakieś szanse na normalne i spokojne
życie, wziąwszy pod uwagę, co się wydarzyło? Czy kiedykol
wiek zdoła się wyplątać z sytuacji, w jakiej się znalazła?
Zadrżała, gdyż znowu powiał wiatr, jeszcze zimniejszy
i dziwnie nieprzyjemny, jakby ktoś złowieszczo szeptał sło
wa ostrzeżenia, lecz Laurel nie zamierzała poddawać się lę
kowi, gdyż strach był tylko emocją, a więc czymś przelotnym,
nieistotnym, nierzeczywistym. Wszystkie uczucia były złu
dzeniami, kłamstwami.
W ogóle jej życie było pełne kłamstw.
Zdecydowanie nacisnęła przycisk dzwonka przy bramie,
a po chwili w głośniku rozległ się trzask.
- Kto tam? - odezwał się ktoś.
- Laurel Midland.
Cisza.
- Nowa niania - dodała nieco niepewnie.
- Ach, oczywiście! Proszę chwilę zaczekać.
W głośniku coś ponownie trzasnęło, potem brama powoli
się otworzyła. Laurel zacisnęła dłoń na rączce zniszczonej wa
lizki, w której znajdowało się wszystko, co posiadała - trochę
ubrań, paszport, osobiste notatki oraz bransoletka identyfika
cyjna, którą nosiła niegdyś w domu dziecka. Drzwi otworzyły
13
się, ledwie zdążyła do nich podejść, nawet nie musiała pukać.
Niska i pulchna kobieta z siwymi włosami upiętymi na czubku
głowy obdarzyła ją serdecznym uśmiechem.
- Panno Midland, tak się cieszymy z pani przyjazdu! Je
stem Myra Daniels, tutejsza gospodyni, i to od czterdziestu
już lat, no niechże pani wejdzie, moja droga, nie będzie tak
pani stała na zimnie! - Zdecydowanie wzięła od Laurel wa
lizkę, zamknęła drzwi i zaprowadziła gościa do wyłożonego
marmurem holu, gdzie postawiła walizkę u stóp imponują
cych schodów. - Witamy w Gray Manor.
- Dziękuję - rzekła Laurel, miło zaskoczona tym nieocze
kiwanie ciepłym przyjęciem.
- Pani podopieczną będzie Penny - terkotała gospodyni.
- Biedactwo ma zaledwie sześć lat, a już taką tragedię prze
żyło! Półtora roku temu jej rodzice mieli wypadek samocho
dowy we Włoszech i Angelina, jej mama, zginęła.
Serce Laurel aż ścisnęło się boleśnie ze współczucia.
- Och, tak mi przykro.
- Dla Penny to był straszny cios. Jej tata ma trudności
ze znalezieniem właściwej opiekunki do dziecka, ma swoje
koncepcje co do tego, jaka to powinna być osoba, ale myli
się, kompletnie się myli.
Ciekawe, gospodyni nie wspomniała o tym, by śmierć
Angeliny była ciosem również dla ojca dziewczynki... Oczy
wiście Laurel nie zamierzała o nic pytać.
- A jaka to powinna być osoba według niego?
Myra Daniels tylko machnęła ręką.
- Nieważne. Pani znakomicie się nadaje, ja już to widzę.
A teraz Miles zaniesie pani walizkę na górę. Miles! Miles!
- Idę, idę!
W holu pojawił się chudy i wysoki mężczyzna, zgarbiony
do tego stopnia, że jego sylwetka przypominała znak zapyta
nia. Różowa łysina lśniła w świetle kinkietów.
- Nie musisz aż tak krzyczeć, nie jestem głuchy. - Pod
niósł wzrok i dopiero w tym momencie zauważył Laurel,
a wtedy jego spojrzenie złagodniało. - O, dzień dobry. Pa
nienka jest nową nianią?
- Tak. - Wyciągnęła do niego dłoń. - Laurel Midland.
- Miles Kerry - odparł, ukazując w uśmiechu krzywe zęby.
- Panienka jest bardzo młoda.
- Nie aż tak bardzo - zaoponowała.
- Spotkała już panienka pana Graya?
- Jeszcze nie - ucięła gospodyni, uciszając go wzrokiem. -
Zanieś rzeczy panny Midland do jej pokoju, a ja tymczasem
oprowadzę ją po domu.
- Nie ma takiej potrzeby, bo ona tu nie zostanie - odezwał
się twardy głos za ich plecami.
Zaskoczona Laurel odwróciła się i ujrzała barczystego
Adonisa w garniturze, przy czym Adonis był zaskakująco
sztywny i zimny. Szczególnie zimne wydawały się oczy, prze
nikliwe i oceniające - gdyby nie one, jego twarz sprawiała
by przyjemne wrażenie, ponieważ miał naprawdę ładne usta,
prosty nos, męskie rysy i gęste ciemnoblond włosy.
I tylko te oczy, oczy człowieka, który dużo widział i w nic
już nie wierzył...
- To pan Gray - rzekła Myra, biorąc Laurel pod rękę i pro
wadząc ją w jego kierunku. - Charles, to Laurel Midland, no
wa niania Penny.
15
- Wydawało mi się, że wyraziłem się całkiem jasno - wy
cedził, patrząc na gospodynię.
- Bardzo jasno - zgodziła się spokojnie. - Nie przywitasz
się z panną Midland?
Zapadła kłopotliwa cisza, więc Laurel postanowiła wziąć
byka za rogi i z uśmiechem pierwsza wyciągnęła rękę.
- Miło mi pana poznać.
Po chwili musiała opuścić rękę, gdyż mężczyzna nawet
nie drgnął.
- Bardzo się cieszę, że mogę tutaj być - ciągnęła.
Zmierzył ją spojrzeniem.
- Doprawdy?
- Tak - rzekła, bo co miała odpowiedzieć? Ten człowiek
był jej pracodawcą, więc musiała postępować dyplomatycz
nie. - Już nie mogę się doczekać, kiedy spotkam Penny. Na
pewno będziemy się wspaniale bawić.
- Wspaniale bawić - powtórzył. - Czy według pani zada
niem opiekunki jest bawienie dziecka?
Nie miała pojęcia, jaką odpowiedź chciał usłyszeć, lecz wie
działa, co sama myśli na ten temat, więc odparła szczerze:
- Moim zdaniem to główna część jej pracy.
Mężczyzna spojrzał na gospodynię.
- Sama widzisz, w czym problem.
- Nie rozumiem - wtrąciła Laurel, lecz on nawet na nią
nie spojrzał, dalej zwracał się tylko do Myry Daniels:
- Moją córkę trzeba wychowywać i uczyć, a nie zabawiać.
- Charles, daj szansę innemu podejściu.
Laurel czuła się tak, jakby podsłuchiwała czyjąś rozmowę,
wolała więc włączyć się do dyskusji, zamiast milczeć.
- Panie Gray, może zdołam w jakiś sposób rozwiać pań
skie wątpliwości i pomóc panu?
Dopiero wtedy spojrzał na nią ponownie.
- Nie sądzę.
Widziała, że ta praca wymyka jej się z rąk.
- Dobrze rozumiem, że trudno jest powierzyć swoje dziec
ko obcej osobie, lecz nie musi się pan obawiać, potrafię pra
cować z dziećmi i z pewnością wspaniale się dogadamy
z Penny. Proszę mi zaufać.
Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek.
- Co za optymizm.
- W tej pracy dobrze mieć optymistyczne podejście.
Laurel była optymistką z wyboru. Musiała nią być, bo
inaczej - zważywszy, co przeżyła - któregoś dnia mogłaby
stwierdzić, że nie ma powodu, żeby rano wstać. Może nawet
nie znalazłaby ppwodu, żeby w ogóle się obudzić.
- Byłoby dla pani lepiej, gdyby miała pani podejście reali
styczne. Sprawdza się w każdej pracy.
- Być może, lecz Penny skorzysta, jeśli pozostanę na razie
przy optymistycznym.
Przez moment miał dziwną minę, zaś Laurel nie potrafiła
ocenić, czy był zły, czy rozbawiony.
- Za to chyba nikt nie korzysta na tym, że jest pani kłótliwa.
Uśmiechnęła się.
- Raczej konsekwentna. A na tym korzystają wszyscy.
Skinął głową.
- Panno...
- Midland.
- Panno Midland, wygląda pani na miłą dziewczynę, więc
17
z góry przepraszam za to, co powiem, gdyż może się to pani
wydać dość ostrym postawieniem sprawy...
Nieco się zjeżyła, słysząc słowo „dziewczyna", ponieważ
zabrzmiało to protekcjonalnie. Nie zamierzała jednak dać się
onieśmielić, chociaż sztywny i zimny Charles Gray był bar
dzo onieśmielający.
- Do czego pan zmierza, panie Gray?
- O, jest pani bezpośrednia. - Nieoczekiwanie uśmiechnął
się, ukazując równe, białe zęby, a ten uśmiech otłmienił je
go twarz, która nagle stała się szalenie atrakcyjna. - To mi się
podoba.
Serce Laurel na moment zabiło szybciej, lecz wytłuma
czyła sobie, że to tylko i wyłącznie z zaskoczenia.
- Wydaje mi się, że pan też taki jest.
- Jak najbardziej.
- W takim razie powinniśmy się dobrze rozumieć, nie są
dzi pan?
Tak naprawdę sama nie bardzo w to wierzyła, lecz miała w ży
ciu do czynienia z wieloma trudnymi ludźmi, więc wiedziała, co
myśleć o Charlesie Grayu. Taki mężczyzna natychmiast wyko
rzystywał każdą oznakę słabości lub niepewności, by zdomino
wać drugą osobę, na szczęście Laurel znała mechanizm takiego
postępowania, więc mogła się bronić. W dodatku bardzo potrze
bowała tej pracy, a determinacja dodawała jej sił.
Jej owdowiały ojciec poszedł na rentę, lecz otrzymywał
tak niewiele pieniędzy, że ledwie wiązał koniec z końcem.
Chociaż był porządnym człowiekiem, Laurel nigdy nie czu-
ła się z nim szczególnie związana, ponieważ we wszystkim
ulegał swojej żonie, zazdrosnej i niezwykle apodektycznej
która musiała rządzić wszystkimi dookoła. Matka odczekała,
aż Laurel skończy szesnaście lat i wtedy poinformowała ją,
że została adoptowana. Od tej pory nie przestała podkreślać,
jak wspaniałomyślnie postąpiła wobec niej, ponieważ chcia
ła się nią zająć, a biologiczni rodzice - nie. Wytrzymanie z
podobną osobą pod jednym dachem nie należało do najła
twiejszych zadań, teraz jednak matka nie żyła, a Laurel prze
stała czuć do ojca urazę za ustępowanie matce we wszystkim
i chciała mu pomóc w miarę swoich możliwości.
- Och, jestem pewien, że cały okres naszej znajomości bę
dzie cechować bezpośredniość i szczerość - odparł Charles
Gray.
Miles zakasłał, a gdy Myra spiorunowała go wzrokiem,
czym prędzej się ulotnił.
- Cieszę się - rzekła Laurel. - Wygląda to na dobry po
czątek współpracy.
- Może to pani tak nazwać. - Zwrócił się do gospodyni:
- Myro, zajmij się zakończeniem.
Laurel przez chwilę nie rozumiała, o co chodzi, ale szyb
ko doszła do wniosku, że Myra ma dopilnować ustalenia
wszystkich szczegółów umowy o pracę.
- Wolałabym, żebyś to jeszcze przemyślał - odparła go
spodyni.
- Wiem, że wolałabyś.
- Daj szansę. - Wpatrywała się w niego z natężeniem. -
Proszę. Dla dobra Penny.
... Na wzmiankę o dziecku jego rysy stwardniały, usta zacis
nęły się. w wąską kreskę.
- Gały, czas m a m na względzie właśnie jej dobro.
19
- Tak, ale wątpię, czy rozumiesz, co będzie dla niej najlep
sze. Ona potrzebuje młodej i energicznej opiekunki, dzięki
której do tego domu wróci życie...
- Wiem, czego potrzebuje moja córka - warknął.
Myra nie dała się zastraszyć.
- Moim zdaniem panna Midland znakomicie się nadaje.
Charles Gray zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem, po
czym wycedził:
- Wypisz dla niej czek.
W tym momencie dla Laurel stało się jasne, że przegrała,
lecz życie nauczyło ją, że czasem można obrócić sytuację na
swoją korzyść, bezczelnie udając, że nie dostrzega się porażki.
- Czek? Przecież mam otrzymywać wynagrodzenie pod
koniec każdego tygodnia.
- Albo w momencie zakończenia współpracy, który to
moment właśnie nastąpił. - Odwrócił się.
- Chwileczkę! - zawołała, zatrzymując go, a kiedy Charles
Gray pytająco uniósł brew, rozpaczliwie zaczęła się zastana
wiać, w jaki sposób skłonić go do zmiany zdania. - Czy chce
mi pan powiedzieć, że mam się stąd zabierać?
- Właśnie.
- A co z moją pracą? Przecież dopiero co mnie pan za
trudnił.
- A teraz panią zwalniam.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Zwalnia mnie pan? - powtórzyła z niedowierzaniem. -
Zanim zaczęłam pracować?
- W tym domu nie ma zapotrzebowania na pani usługi
- uciął zimno, jakby przywykł do wyrzucania ludzi z pracy
i nie odczuwał przy tym nawet odrobiny współczucia.
- Jak to możliwe? Zaledwie dwa tygodnie temu były na ty
le potrzebne, że zostałam zatrudniona.
- Co okazało się błędnym posunięciem. - Obrzucił gospo
dynię wymownym spojrzeniem.
- Rozumiem, że pan chciałby widzieć w charakterze niani
zupełnie inną osobę, ale - z całym szacunkiem - jakoś nie
dostrzegłam przed domem kolejki chętnych.
- Ponieważ wolę rozmawiać oddzielnie z każdą kandydatką.
- P a n n a Midland ma rację - podchwyciła gospodyni
z chytrym błyskiem w oku. - Aktualnie nie mamy innych
chętnych, a potrzebujemy kogoś, żeby zaczął od zaraz.
W tym momencie w holu rozległy się drobne kroczki.
Laurel odwróciła się i ujrzała dziewczynkę z długimi kaszta
nowymi włosami, ubraną w nieco za małą sukienkę. Dziecko
szło z pochyloną głową, nuciło pod nosem coś pozbawione
go melodii i poprawiało jasne loki porcelanowej lalki. Kiedy
21
Penny podniosła wzrok i zobaczyła obcą osobę, aż pobladła
ze strachu i odwróciła się szybko, żeby uciec.
- Dzień dobry, Penny! - zawołała za nią. Laurel.
- Penny, podejdź do nas - poprosiła Myra.
Dziecko odwróciło się z wyraźnym ociąganiem.
- Chodź, kochanie - namawiała z uśmiechem gospodyni.
- Zostaw ją, jak chce, niech sobie idzie - zażądał Charles.
- Po co ją w to wciągać i komplikować sprawy?
- Penny, to jest panna Laurel.
- Myra! - rzucił ostrzegawczo Charles.
Laurel nie była pewna, jak postąpić i co powiedzieć. Z jed
nej strony usłyszała, że jej usługi nie są w tym domu potrzeb
ne, z drugiej nie mogła zignorować dziecka.
- Cześć, Penny - przywitała się, ukucnąwszy najpierw, by
znaleźć się na poziomie dziewczynki. - Masz bardzo ładną
lalkę. Jak jej na imię?
Kiedy dziewczynka milczała ze wzrokiem wbitym w podło
gę, Laurel wskazała na słowo wyhaftowane na sukience lalki.
- Margerytka?
Penny skinęła główką.
- Śliczne imię. I pasuje do jej jasnych włosów.
Dziecko nadal uparcie patrzyło w podłogę.
- Margerytka ma nową sukienkę - wtrąciła Myra, pod
trzymując rozmowę.
Charles prychnął ze zniecierpliwieniem.
- Mogę obejrzeć? - Laurel dotknęła lalki, lecz Penny moc
no trzymała ją za ramię. - Nie chcesz, żebym ją oglądała?
Dziewczynka potrząsnęła głową, a w jej oczach zakręciły
się łzy. Czy to możliwe, by bała się Laurel?
Nie chcąc jej przestraszyć, Laurel cofnęła rękę.
- Może kiedy indziej mi ją pokażesz. Ale nie musisz, je
śli nie chcesz.
I kiedy już myślała, że dziecko ucieknie, a zaraz potem
Charles Gray pokaże jej drzwi, Penny po chwili wahania
odezwała się żałosnym głosikiem:
- Ona jest chora. Złamała rączkę. - I pokazała, że ramię
lalki, które cały czas kurczowo trzymała, jest ułamane.
- Oj, niedobrze! - zawołała ze współczuciem Laurel.
- Jesteś pielęgniarką?
- C ó ż . . .
- Wyleczysz ją?
Rączka lalki ułamała się dość równo i bez żadnych ubyt
ków, więc nie byłoby trudno ją przykleić. Laurel pytająco
zerknęła na Charlesa, ponurego jak chmura gradowa.
- Idźcie do pokoju Penny i wyleczcie Margerytkę - zapro
ponowała Myra, pochylając się nad nimi. - Niech pani idzie,
chcę zamienić z nim dwa słowa - szepnęła.
- Umiesz ją wyleczyć? - powtórzyło dziecko.
- Chyba tak. Masz klej?
- Mam. W pokoju.
- To zaprowadź tam pannę Laurel - powiedziała gospodyni.
Dziewczynka popatrzyła na obie kobiety, a potem na
schody. Tylko na ojca nie spojrzała.
Laurel weszła za dzieckiem na piętro, gdzie ujrzała nie
wiarygodnie długi korytarz, oświetlony ozdobnymi kinkie
tami. Penny otworzyła ostatnie drzwi po lewej. Za nimi znaj
dował się pokój pełen marmurów, stiuków i złoceń, bardziej
odpowiedni dla leciwej hrabiny niż dla sześciolatki. Dziecko
23
podeszło do niedużego sekretarzyka i wyjęło z niego bute
leczkę kleju. Laurel zauważyła, że rzeczy w sekretarzyku były
pedantycznie poukładane, zresztą w całej sypialni panował
idealny porządek. Ale czy dziecko mogło się swobodnie czuć
i dobrze bawić w podobnym otoczeniu?
Starannie przykleiła porcelanową rączkę i po chwili po
dała lalkę dziewczynce.
- Potrzymaj ją tak przez kilka minut, a potem odłóż. Za
parę godzin klej wyschnie i Margerytka będzie zupełnie
zdrowa.
- Jesteś dobrą pielęgniarką.
Twój tata ma na ten temat inne zdanie, pomyślała Laurel.
- Dziękuję - powiedziała tylko.
Penny po raz pierwszy spojrzała jej w oczy.
- Zostaniesz z nami i będziesz moją nianią?
- Nie wiem - odparła uczciwie.
- Nikt niczego nie wie.
Dziwne, że dziecko powiedziało coś podobnego. W do
datku zabrzmiało to trochę złowieszczo.
- Ale chciałabym tu zostać.
Penny odwróciła się i podeszła do okna.
- Jest dużo chmur. Chyba będzie padał śnieg.
- Możliwe. Muszę już iść na dół. - Laurel lekko dotknęła ra
mienia dziewczynki. - Miło było cię poznać. I Margerytkę też.
- Lubisz mnie?
Laurel zaskoczyła gwałtowność, z jaką dziecko zadało to py
tanie. W natarczywym głosie Penny brzmiała niemal złość.
- Tak, lubię cię - odparła, przyklęknąwszy na podłodze,
by ich twarze znajdowały się na jednym poziomie.
-i Margerytkę też?
- Oczywiście.
Wyraz buzi dziewczynki złagodniał, chociaż jeszcze dale
ko było do tego, żeby się uśmiechnęła.
- Chciałabym, żebyś została.
- Ja również. - Laurel impulsywnie pocałowała Penny
w policzek.
Kiedy z powrotem znalazła się w głównym holu, nie zastała
tam nikogo, więc przez moment nie wiedziała, co ze sobą po
cząć, lecz niedługo potem nadbiegła zadyszana gospodyni.
- Pan Gray czeka na panią w swoim gabinecie. Tędy.
- Pani Daniels, nie rozumiem, co się dzieje. Czemu mnie
zatrudnił i od razu zwolnił, gdy tylko mnie zobaczył? Co mu
we mnie nie odpowiada?
- To ja panią zatrudniłam, wybierając kogoś innego, niż
on sobie życzył - przyznała się gospodyni.
- A kogo on sobie życzył?
- Osoby znacznie starszej, ceniącej dyscyplinę i porządek.
Za nic nie chce mieć w domu takiej młodej i pięknej kobie
ty jak pani.
Laurel spłonęła rumieńcem.
- Wcale nie jestem piękna.
- On uważa inaczej. I wcale mu się to nie podoba.
- Teraz już zupełnie nic nie rozumiem.
Myra zaśmiała się cicho.
- Charles najchętniej siedziałby tu sam, ale skoro już po
trzebuje kogoś do pracy w domu, to woli, żeby to były takie
stare pierniki jak ja i Miles. Ktoś młody i pełen życia będzie
mu przypominał, że on też powinien odżyć.
25
Laurel nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć.
- Pani chyba bardzo dobrze go zna - zauważyła dyplo
matycznie.
- Znam go, odkąd się urodził, nawet wcześniej. Dotąd nie
spotkałam bardziej upartego człowieka. Nigdy nie przyjmuje
niczyjej pomocy, choćby nie wiem jak jej potrzebował. On
sam się męczy, i Penny się męczy, a ja mogę tylko bezradnie
się temu przyglądać. - Zatrzymała się przed zamkniętymi
dębowymi drzwiami. - Ale pani ma szansę pomóc im oboj
gu, ja to czuję, musi tylko pani wytrwać, choćby on ciągle
stawiał opór. Jest pani na to gotowa?
- Jestem gotowa na wszystko, z jednym tylko wyjątkiem.
Nie zamierzam zostawać tam, gdzie mnie nie chcą.
- Rozumiem. Ale on z czasem przekona się do pani, gdy zoba
czy, jaki dobry wpływ na Penny ma pani obecność. A gdyby na
prawdę chciał się pani pozbyć, już by tu pani nie było, proszę mi
wierzyć. - Zapukała do drzwi i otworzyła je. - Panna Midland.
- Niech wejdzie. Myro, zostaw nas samych. - Kiedy za go
spodynią zamknęły się drzwi, zaczął: - Jak zapewne zdążyła
pani zauważyć, moja gospodyni bezczelnie się tu szarogęsi.
- Ta opinia zabrzmiałaby ostro, gdyby nie została wypowie
dziana ciepłym tonem, niemal z czułością. - Jeśli pani nie
zatrudnię, wymówkom nie będzie końca.
Laurel bardzo chciała dostać tę pracę, a mimo to zawahała
się. Naprawdę nie było jej w smak wpychać się gdzieś na siłę.
- Chce mnie pan zatrudnić dla świętego spokoju? Nie je
stem pewna, czy to dobry powód.
- Pewnie nie, ale żadnego innego nie mam. - Wzruszył ra
mionami. - Może pani zostać na jeden miesiąc. Nasza umo-
wa przewidywała, o ile się nie mylę, co najmniej sześciomie
sięczny okres zatrudnienia, zapłacę więc pani za całość. Po
upływie miesiąca wyjedzie pani i nie obchodzi mnie, jaki po
wód poda pani oficjalnie, czy będzie to chory pies, czy pro
pozycja małżeństwa. W każdym razie wyjedzie pani z pie
niędzmi w kieszeni, proszę się nie obawiać.
W tej sytuacji była to całkiem hojna propozycja, a Laurel
nie mogła unosić się dumą i odmawiać przyjęcia jej, ponie
waż potrzebowała tych pieniędzy dla ojca, któremu najzwy
czajniej w świecie nie starczało na czynsz.
- Akceptuję pańską propozycję, uprzedzam jednak, że
uczynię wszystko, by przekonać pana, że jestem odpowied
nią opiekunką dla Penny.
- Ona potrzebuje kogoś dojrzalszego od pani - uciął. -
W ciągu tego miesiąca poszukam odpowiedniej osoby.
Laurel nie zamierzała dyskutować na ten temat, wolała
udowodnić swoją przydatność za pomocą czynów.
- Jak pan sobie życzy.
- Aha, jeszcze jedno - dodał ostrzegawczym tonem. - Pro
szę nie wchodzić mi w drogę. Proszę mnie zostawić w spokoju.
- A l e . . .
- Myra Daniels zatrudniła panią nie tylko ze względu na
Penny, ale także po to, żeby i mnie przywrócić do życia, ko
niec cytatu.
Laurel przechyliła głowę na bok i zmierzyła go szacują
cym spojrzeniem.
- Moim zdaniem jest pan całkiem żywy.
Uniósł brew.
- Nie mówiłem tego w sensie dosłownym.
- Ja też nie.
Przez chwilę panowało milczenie.
- M a m nadzieję, że nie należy pani do osób, które spra
wiają kłopoty?
- N i e .
- H m m . . . - mruknął sceptycznie. - Niech mi pani powie
jedną rzecz, panno Midland.
- T a k ?
- Czemu decyduje się pani zostać, chociaż nie oferuję pani
normalnego zatrudnienia?
Nie zamierzała wtajemniczać go w swoje osobiste sprawy,
ale przecież nie mogła mu powiedzieć, żeby pilnował włas
nego nosa.
- Cóż, potrzebuję się jakoś utrzymać. Już wliczyłam te za
robki do mojego budżetu.
- Dam pani dobrą radę. Lepiej nie liczyć pieniędzy, któ
rych jeszcze nie ma się w ręku.
- Kiedy ma się w ręku podpisaną umowę, można całkiem
bezpiecznie planować swój budżet.
- Zawsze można znaleźć jakąś lukę w umowie.
- Owszem. I to działa w obie strony - odparowała.
Spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- To fakt. Umawiamy się więc na jeden miesiąc, panno
Midland. Miło mi, że przyjęła pani moje warunki.
ROZDZIAŁ TRZECI
Charles oczywiście wiedział, czemu Myra tak się upiera
ła przy zatrudnieniu Laurel Midland, ale szybko zaczął po
dejrzewać, że chodziło nie tylko o przywrócenie domostwu
życia, lecz także o coś więcej. Panna Midland nie dawała się
onieśmielić i wydawała się nie zważać na bogactwo ani po
zycję Charlesa Graya. Myra z dużą aprobatą mówiła o po
dobnych osobach, że to ludzie z ikrą, tymczasem on nie wi
dział powodu, by pochwalać postawę utrudniającą mu życie,
zaś nowa opiekunka do dziecka zapowiadała się na osobę
trudną we współżyciu.
Po pierwsze, była tak młoda, że nie nauczyła się jeszcze,
gdzie jest jej miejsce, gdyż będąc tylko pracownikiem, roz
mawiała z nim jak równy z równym. Po drugie, kilkuletnia
praca w Korpusie Pomocy Humanitarnej nauczyła ją, że na
leży być samodzielnym i występować z własną inicjatywą,
więc w rezultacie niechętnie przyjmowała cudze polecenia,
ponieważ przywykła sama podejmować decyzje i odpowia
dać za nie. Charles z kolei nie przywykł do tego, by jego pra
cownicy pozwalali sobie na niezależne myślenie.
Po trzecie, ani trochę nie przypominała Angeliny, która
podeszła do wychowania dziecka jak sierżant do wykonania
29
zadania bojowego - szczegółowo zaplanowała całą eduka
cję córki, wybrała najbardziej prestiżową szkołę i generalnie
zaprowadziła żelazną dyscyplinę. Ostatecznym celem było
zapewnienie Penny jak najlepszego startu w życiu. Charles
praktycznie w ogóle nie brał udziału w wychowywaniu cór
ki, nie był jednak do końca przekonany, czy wojskowy dryl
jest dobry dla dziecka. Z drugiej strony Penny przywykła do
takiego sposobu życia i po śmierci matki dalej potrzebowała
ustalonego planu dnia i jasnych zasad, po prostu wszystkie
go, co przewidywalne.
Niestety, w ciągu minionego półtora roku Penny miała
już dwie różne nianie. Jedna zrezygnowała z pracy, gdy jej
mieszkająca w Kalifornii córka urodziła dziecko i poprosiła
matkę o pomoc, draga zaś odeszła, ponieważ chłopak, z któ
rym była związana od dziesięciu lat, zdecydował się wreszcie
oświadczyć. Pobrali się i wyjechali do Wisconsin.
Obie te opiekunki miały podejście podobne do podejścia
Angeliny - posiłki i chodzenie spać o tej samej porze, żad
nego przymykania oka na to, że dziecku nie chce się iść do
szkoły. Gdyby dla odmiany Penny dostała opiekunkę, która
kładłaby nacisk na radość i zabawę, a nie na surową rutynę,
dziecko mogłoby się kompletnie pogubić, bo nie wiedziało
by już, co jest naprawdę dobre i potrzebne.
Z kolei gdyby Penny wcale nie poczuła się zagubiona, lecz
właśnie rozkwitłaby pod wpływem Laurei, to wtedy bardzo
boleśnie przeżyłaby jej odejście. Dla Charlesa było oczywi
ste, że śliczna i pełna energii młoda kobieta nie zakopie się
na całe lata w stojącym na odludziu ponurym domu. Na
wet gdyby ona sama miała z jakiegoś powodu taki zamiar,
30
to i tak prędzej czy później znajdzie się facet, który zechce
ją mieć dla siebie i ożeni się z nią. Tymczasem Charles po
trzebował kogoś, kto zostanie w Gray Manor przez najbliż
szych dwanaście lat, dopóki Penny nie osiągnie pełnoletno
ści. Najlepiej nada się do tego celu kobieta w średnim lub
nawet starszym wieku, mająca już małżeństwo za sobą lub
w ogóle nie planująca wychodzić za mąż.
I takiej właśnie poszuka, lecz tym razem nie popełni błę
du i zrobi to sam, nie zdając się na Myrę Daniels, która po
stąpiła jak swatka i podsunęła mu Laurel Midland.
Zresztą panna Midland w ogóle się dla Charlesa nie na
dawała.
- Wiem, kim naprawdę jesteś.
Laurel obudziła się na dźwięk tych słów i z miejsca ogar
nęła ją panika. Tak szybko odkryto prawdę o niej? W ciem
ności ujrzała niewyraźny zarys małej, drobniutkiej sylwetki.
- Penny?
Cisza.
Laurel zapaliła nocną lampkę, a wtedy dziecko zamrugało
powiekami i ze zdumieniem spojrzało na nią.
- Co się stało? Miałaś zły sen?
- Co? - spytało dziecko z wyraźnym przestrachem.
- Czy przyszłaś do mnie, bo miałaś zły sen? - Laurel ła
godnie położyła dłoń na ramieniu dziewczynki.
- Ja... ja... - Penny rozejrzała się dookoła. - Ja nie wiem.
Chcę iść do mojego pokoju!
- Zaraz pójdziemy. Czy pamiętasz, co powiedziałaś, kiedy
tu weszłaś? - spytała z niepokojem, gdyż cały czas dręczyło
31
ją wspomnienie tamtych przerażających słów: „Wiem, kim
naprawdę jesteś...".
- Tak. Wiem, że jesteś wróżką-księżniczką i umiesz cza
rować.
Laurel aż się roześmiała z ulgi. Chyba popadała w para
noję, skoro niewinne słowa dziecka, któremu się coś przyśni
ło, potrafiły wywołać u niej atak paniki. Gdyby mogła z kimś
porozmawiać na ten temat, najlepiej ze swoją najlepszą przy
jaciółką, byłoby jej łatwiej. Ale nie mogła, gdyż ją straciła...
Zresztą z tego właśnie powodu dręczyły ją lęki i koszmary.
Wstała i wzięła dziecko za rękę, nawet nie troszcząc się o to,
by narzucić szlafrok na cieniutką koszulkę bez rękawów. Trud
no, najwyżej trochę zmarznie, najważniejsze było odprowadze
nie dziewczynki do jej sypialni, gdzie poczuje się bezpiecznie.
Pokój dziewczynki tonął w półmroku, odrobinę światła da
wała maleńka nocna lampka. Na podłodze leżała Margerytka.
- Chyba ktoś wypadł z łóżka - zauważyła Laurel, schyliła
się i podała dziecku lalkę.
- Szukałam jej - wyznała drżącym głosikiem Penny. - My
ślałam, że sobie poszła.
- Nie, ona tylko spadła na podłogę.
- Myślałam, że mnie zostawiła. - Dziewczynka mocno
przytuliła lalkę.
- Już wszystko dobrze... - Laurel pomogła Penny położyć
się, otuliła ją kołdrą, pogładziła po włosach. - A teraz śpij.
- Idź sobie! - zażądało nagle dziecko. - Nie chcę cię tutaj!
Zabrzmiało to tak gwałtownie, że Laurel odruchowo się
odsunęła.
- Ależ Penny...
i
32
Dziewczynka zaczęła płakać.
- I tak sobie pójdziesz, więc idź od razu!
Laurel zawahała się, ponieważ nie mogła zostawić płaczą
cego dziecka samego, z drugiej zaś strony, jeśli to ona była
powodem jego stresu, to właśnie powinna się czym prędzej
oddalić.
- Ć ś ś ś , kochanie, już dobrze... - Delikatnie dotknęła
główki Penny, a gdy dziewczynka nie odsunęła się, zaczęła
uspokajająco gładzić ją po włosach. - Nigdzie nie pójdę, jeśli
chcesz, żebym została.
- Nieprawda. Wszyscy sobie idą.
- Jacy wszyscy?
Ale dziecko odwróciło się plecami, a po jakimś czasie za
częło miarowo oddychać. Zasnęło.
Laurel wyszła z pokoju na palcach, cicho zamknęła drzwi
i spojrzała na zegar stojący na końcu korytarza. Trzecia
w nocy. Czuła, że nie zaśnie, wciąż mocno biło jej serce po
tamtym przerażającym momencie, gdy wydawało jej się, że
odkryto jej tajemnicę... Postanowiła zejść do kuchni i zrobić
sobie herbaty, może to pomoże jej zasnąć. Nie mogła sobie
pozwolić na to, by być zmęczona i senna pierwszego dnia
pracy. Przecież miała udowodnić Charlesowi Grayowi, że
jest znakomitą nianią.
Bezszelestnie zeszła na parter po ogromnych schodach.
Wszędzie panowała cisza, a mrok rozjaśniały palące się w
każdym pomieszczeniu małe lampki, których ciepłe światło
powodowało, że wnętrze domu było znacznie mniej nieprzy-
jazng i onieśmielające, niż mógłby to sugerować wygląd ze
wnętrzny. Ciągle jednak nie dałoby się nazwać tego miejsca
33
przytulnym, w dodatku nigdzie nie było śladu, że mieszka
tu dziecko. Nawet dziecinny pokój był utrzymany w ideal
nym porządku.
Laurel zamierzała to zmienić, gdyż Penny powinna czuć
się w domu swobodnie. Nie może przemykać się nieśmia
ło, smutna i samotna jak więzień. Wielkie, posępne gmaszy
sko, ponury pan domu, zalęknione dziecko, opiekunka, któ
ra miała swoją własną mroczną tajemnicę... Wszystko jak
rodem z powieści Bronte, a jak wiadomo, siostry Bronte nie
koniecznie skłaniały się ku szczęśliwym zakończeniom...
Kiedy znalazła się w ogromnej kuchni, większej i lepiej
wyposażonej niż w niejednej dobrej restauracji, przez kilka
minut nie umiała znaleźć czegoś tak zwykłego jak herbata
i czajnik. No i zwykły kubek, ponieważ wolała nie pić z fi
liżanki wartej więcej niż cała jej pensja. W końcu znalazła
przylegającą do kuchni spiżarnię, tam zaś herbatę rumian
kową oraz czajnik, stojący dość wysoko na półce. Wspięła
się na palce i sięgnęła po niego. Naraz usłyszała charakte
rystyczny odgłos drącego się materiału, więc czym prędzej
zmieniła pozycję, w pośpiechu trącając łokciem kilka garn
ków wstawionych jeden w drugi i zrzucając je na podłogę.
Łoskot metalowych garnków turlających się po kamien
nych płytach wydawał się trwać w nieskończoność. Laurel
stała nieruchomo jeszcze długo po tym. Gdy wreszcie zapad
ła cisza, na szczęście nikt się nie zjawił. Widać dom był tak
wielki, że nawet taki hałas przeszedł bez echa.
Popatrzyła po sobie. Nocna koszula rozdarła się na wysoko
ści brzucha, ukazując gołą skórę, a winien temu był wystający
z jednej z półek gwóźdź, który zaczepił o materiał. Będzie mu-
siała kupić sobie nową koszulę, najlepiej grubszą i cieplejszą,
może flanelową, bo w tym domu nie było zbyt ciepło.
Najciszej, jak tylko mogła, poustawiała z powrotem garn
ki i już nie sięgała po czajnik, tylko wzięła mały rondelek,
nalała do niego wody i postawiła na ogniu. Po chwili cze
kania doszła do wniosku, że zanim woda się zagotuje, ona
zdąży pobiec na górę i narzucić na siebie szlafrok, w końcu
w każdej chwili mogła się na kogoś natknąć.
No i tuż za progiem kuchni wpadła na Charlesa Graya.
- Co tu się dzieje, do diabła? - spytał z nieskrywanym
gniewem.
Laurel pobladła lekko.
- Przepraszam, zeszłam zrobić sobie herbaty.
-1 musiała pani w tym celu zdemolować kuchnię?
- Nie, po prostu przez przypadek zrzuciłam na podłogę
parę garnków. Nic im się nie stało, już je ustawiłam z po
wrotem.
- A co z herbatą?
- Zaraz będzie. - Cofnęła się do kuchni, spojrzała na od
kryty rondelek, który dziwnie poczerniał od dołu. O nie, wi
dać nalała za mało wody i ta zdążyła się już wygotować! -
Herbata zostanie podana z opóźnieniem - rzekła, starając
się rozładować sytuację humorem.
Nie udało jej się.
- Panno Midland, wiedziałem, że nie nadaje się pani na
opiekunkę Penny. Czy w dodatku jest pani osobą nieodpo
wiedzialną, której obecność w domu grozi na przykład po
żarem?
- Nie, absolutnie nie.
35
- Ale spaliła pani rondelek.
- Nie spaliłam, tylko woda zdążyła się wygotować, gdy
rozmawiałam z panem.
Nie wyglądał na przekonanego.
- Pracowała pani w Korpusie Pomocy Humanitarnej,
prawda?
Wolała, żeby nie wnikał zanadto w jej przeszłość, więc
rzuciła lekkim tonem:
- Tak, ale niczego tam nie spaliłam, zapewniam pana.
Przyglądał jej się, zmrużywszy oczy.
- Czym się pani tam zajmowała?
- Uczyłam dzieci angielskiego.
- W pojedynkę?
Nie, razem z bliską przyjaciółką. Ale nie chciała o tym
mówić, to wspomnienie było nazbyt bolesne.
- Zajmowało się tym jeszcze parę osób, uczyliśmy na zmianę.
- Nie pamiętam dokładnie, gdzie pani pracowała. Na Litwie?
Co on nagle zrobił się taki dociekliwy?
- Nie, w Lenowii.
Aż gwizdnął cicho.
- Bardzo niebezpieczne miejsce, przecież tam toczy się
wojna domowa.
- Właśnie dlatego chciałam tam jechać i pomóc. - Udała,
że ziewa. - Pan wybaczy, ale muszę iść się położyć, bo ina
czej Penny nie będzie miała ze mnie rano żadnego pożytku.
Zawahał się, a potem przyzwalająco skinął głową.
- Dobranoc - powiedziała Laurel, nagle dziwnie speszona.
- Było mi... miło porozmawiać z panem. Przepraszam za ten
hałas. I za przypalony rondelek.
I za wszystko, co ci się we mnie nie podoba... Ale tego
już nie dodała.
- Mam nadzieję, że nie bierze pani zbyt osobiście moich
obiekcji co do pani.
Laurel aż się roześmiała z zaskoczenia.
- Wie pan, raczej trudno nie brać ich osobiście.
Myślał nad tym przez chwilę, zaś Laurel zauważyła, że by
ło mu bardzo do twarzy z wyrazem skupienia. Chociaż nadal
był chmurny i poważny, wyglądał szalenie przystojnie.
Skinął głową, zgadzając się z jej uwagą.
- Musi pani wiedzieć, że dałem Myrze Daniels konkret
ne wytyczne. Miała zatrudnić kogoś starszego i bardziej do
świadczonego.
W porządku, nie miała zbyt wielkiego doświadczenia, ale
akurat na dzieciach się znała.
- Penny jest kochaną, słodką dziewczynką i nie potrzebu
je dyscypliny, tylko ciepła i miłości, bo to one zapewnią jej
poczucie bezpieczeństwa.
- Ma zapewnione większe bezpieczeństwo niż inne dzieci.
- Nie wątpię, że jest zabezpieczona finansowo, ale nie o to
mi chodziło. Ona się boi, że wszyscy ją zostawią. - Stąpała
w tym momencie po cienkim lodzie, wiedziała o tym do
skonale, musiała jednak zdobyć informacje, które dałyby jej
wskazówkę, jak powinna postępować w stosunku do Penny.
I to zdobyć je w miarę taktownie, nie wtrącając się zanadto
w nie swoje sprawy. - O ile mi wiadomo, niedawno straci
ła matkę.
- Półtora roku temu. - Charles Gray wbił wzrok w podłogę.
Laurel nagle poczuła się tak, jakby w pomieszczeniu pojawi-
ła się jeszcze jedna osoba, która samą swoją obecnością wniosła
jakieś negatywne fluidy. Zrozumiała także, że Penny prawdo
podobnie nie tylko przeżywa swoją własną żałobę po matce, ale
także podświadomie przejmuje nastrój ojca. Brak życia w tym
domu wynikał z pustki, jaką zostawiła po sobie zmarła.
- Bardzo mi przykro. To musiało być dla pana bardzo
trudne. Jeśli mi pan pozwoli, spróbuję pomóc. Postaram się
ofiarować Penny przynajmniej ułamek tego, co jest jej po
trzebne, czyli poczucia bezpieczeństwa i bycia kochaną. To
powinno pomóc również i panu, ponieważ zmniejszy spo
czywający na panu ciężar, żeby mógł pan... - Urwała, nie
wiedząc, co powiedzieć. „Żeby mógł pan poradzić sobie ze
swoim własnym bólem i smutkiem"? Nie, to byłoby zbyt
osobiste, a ona już i tak posunęła się za daleko.
Kiedy podniósł głowę, spodziewała się ujrzeć smutek w jego
oczach, albo nawet łzy, tymczasem on popatrzył na nią zimno.
- Zatrudniłem panią na miesiąc, panno Midland. Albo
i na krócej, jeśli wcześniej znajdę kogoś, kto panią zastąpi.
- A l e . . .
- Tak postanowiłem i zdania nie zmienię.
Zanim wyszedł, powiódł po niej spojrzeniem od góry do
dołu i dopiero w tym momencie Laurel uświadomiła sobie,
że stoi przed nim w rozdartej cienkiej nocnej koszuli, pod
którą nic nie ma.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nazywa się Laurel Midland, przez ostatnie dwa lata pra
cowała w Lenowii, nie mam pojęcia, co robiła wcześniej.
Chcę wiedzieć o niej wszystko, bo coś mi się nie zgadza w jej
życiorysie, tylko nie potrafię powiedzieć, co.
- Zdobędę wszystkie możliwe informacje na jej temat -
zapewnił Brendan Brady.
Charles miał powody ufać Bradyemu, najlepszemu pry
watnemu detektywowi, jakiego" znał, gdyż to on wykrył
dwóch pracowników winnicy, którzy sprzedawali konkuren
cji sekrety produkcji najdroższych win. Charles nawet nie
podejrzewał, że stał za tym jego własny kuzyn... Cóż, może
po tym doświadczeniu został paranoikiem, ale teraz wolał
sprawdzać każdego.
Zakończył rozmowę, pewien, że Brady wykopie informacje
choćby i spod ziemi, lecz nie uspokoiło go to, nadal miał prob
lem przez tę całą Midland i nie mógł się skupić na innych rze
czach. Owszem, nie okazała się najgorszą nianią, Penny wyda
wała się ją lubić, lecz naprawdę byłoby naiwnością oczekiwać,
że piękna młoda kobieta, która dopiero co wróciła do kraju po
dwóch latach pracy w niebezpiecznych warunkach, zechce zo
stać na takim odludziu. Kiedy znowu przyzwyczai się do życia
39
w Stanach, znajdzie sobie kogoś i będzie wolała spędzać czas
z nim - a nie z czyimś dzieckiem.
Tymczasem Charles potrzebował absolutnie pewnej osoby,
która... całkowicie zdjęłaby z jego ramion ciężar zajmowania
się dzieckiem. Gdy żyła Angelina, nie brał udziału w wychowy
waniu Penny, tylko czasem wysłuchiwał zabawnych opowieści
córeczki, a wyjeżdżając, miał przy sobie jej zdjęcie, na którym
uśmiechała się słodko. Bycie rodzicem sprowadzało się więc
dla niego do przyjemności, które nie zajmowały czasu.
A potem Angelina uparła się, że w środku zimy przyje
dzie do niego do Włoch, gdzie brał udział w wielkiej do
rocznej wystawie winiarskiej. Przyjechała, chociaż ich zwią
zek już od dawna bardziej przypominał luźną przyjaźń niż
cokolwiek innego i chociaż Charles uprzedził, że pracuje po
osiemnaście godzin na dobę, więc nie będzie miał dla niej
czasu. Jako powód przyjazdu podała chęć odwiedzenia swo
ich licznych włoskich przyjaciół.
Niestety, szybko pokłóciła się z jednym z nich i zażądała od
wiezienia jej na lotnisko. Charles próbował odwieść ją od tego
pomysłu, tłumacząc, że drogi w górach są oblodzone. W odpo
wiedzi usłyszał, że w takim razie pójdzie na piechotę.
I wtedy popełnił straszliwy błąd. Postanowił pojechać za
nią. Namówił ją, by wsiadła do samochodu, lecz nie udał się
dalej w kierunku lotniska, tylko zawrócił, zamierzając zabrać
ją z powrotem do miasta i przemówić do rozsądku.
Niestety, droga okazała się bardziej oblodzona, niż sądził
kierowca tira, który za późno zaczął hamować na ich widok.
Tragedia rozegrała się w ciągu kilku sekund. Angelina zgi
nęła na miejscu, zaś Charles odniósł tak poważne obrażenia,
że lekarze nie byli pewni, czy kiedykolwiek będzie chodził.
A Penny... A Penny straciła szansę na normalne życie.
Koniecznie musiał znaleźć dla córki kogoś, kto przy niej zo
stanie na najbliższe lata i kto jej nie zawiedzie, a piękna dziew
czyna o czarnych włosach i cudownych zielonych oczach zupeł
nie nie nadawała się do tego celu. Panna Midland była bardzo
ponętna - bez dwóch zdań. I za nic nie mógł zapomnieć, jak
wyglądała w nocnej koszuli.
Tak, przyznawał się przed sobą, że Laurel nie pozostawiała
go całkowicie obojętnym, ale tłumaczył sobie, że budziła w nim
emocje z dwóch całkowicie zrozumiałych powodów. Po pierw
sze, był na nią zły za spieranie się z nim w kwestii tego, czego
potrzebuje Penny, po drugie, jako normalny zdrowy mężczy
zna odczuwał naturalny pociąg do atrakcyjnej kobiety.
I właśnie to stanowiło główny problem - Laurel była pięk
na, młoda, godna pożądania, inteligentna i... samotna.
Zaczynał podejrzewać, że jeszcze do niedawna to ostatnie
nie miało miejsca. Czemu taka kobieta chciała się zaszyć na
odludziu? Czemu odpowiedziała wymijająco na jego pytanie
w sprawie pracy w Korpusie Pomocy Humanitarnej? Czemu
sprawiała wrażenie osoby, która przed czymś ucieka, chce się
ukryć? Mogła uciekać od nieudanego związku, od mężczyzny,
do którego wciąż coś czuła, a nawet jeśli kierował nią inny po
wód, z całą pewnością nie zgłosiła się do tej pracy wyłącznie, by
opiekować się dzieckiem. A kiedy już się upora ze swoim prob
lemem, wyjedzie, porzucając Penny.
I dlatego Charles zastąpi ją kimś innym, zanim jego córka
zdąży się do niej zanadto przywiązać.
41
Było coś takiego w Charlesie Grayu, co powodowało, że
Laurel czuła się w jego obecności nieswojo. Może sprawiał to
chłód i obojętność wobec wszystkiego i wszystkich, z własną
córką włącznie. Poza tym jego przystojne rysy robiły ogrom
ne wrażenie, ale właśnie przez nie wydawał się równie odle
gły i nieprzystępny jak model na okładce magazynu, ubrany
w garnitur za trzy tysiące dolarów.
Laurel nie mogła jednak pozwolić, by nadal ją onieśmie
lał, jeśli chciała skutecznie pomóc Penny. Ponieważ zawsze
dogadywała się z dziećmi i uwielbiała je, wiedziała, co będzie
dobre dla dziewczynki, chociaż ta okazała się niełatwa we
współżyciu. Na przykład potrafiła zaprosić Laurel do swo
jego pokoju, a potem nagle odwrócić się plecami, nie roz
mawiać i czekać, aż opiekunka wyjdzie. Mimo to Laurel nie
wątpiła ani przez moment, że Penny rozpaczliwie potrzebuje
kogoś, kto przebiłby się przez ten pancerz, jakim się otoczyła,
że jest złakniona ciepłego, fizycznego kontaktu z innymi.
Laurel też go potrzebowała.
Nie zaznała ciepła, dorastając, matka traktowała ją dość
obojętnie, ojciec był wiecznie zmęczony, teraz zaś jedno
nie żyło, a drugie spędzało czas przed telewizorem. Mimo
to Laurel czuła się zobligowana do tego, by pomóc ojcu, to
zaś oznaczało, że za wszelką cenę musiała utrzymać pracę
w Gray Manor.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Nie udało mi się znaleźć nic obciążającego tę Laurel Midland
- zaraportował Brendan Brady dość rozczarowanym głosem.
Taka informacja powinna uspokoić Charlesa, on jednak
nadal intuicyjnie żywił podejrzenia wobec Laurel. Ona coś
ukrywała...
- Czego zdołałeś się dowiedzieć?
- Właściwie nie ma rodziny. Jej matka zmarła niedawno.
Żadnych wujków ani ciotek. Pięć lat siedziała w Lenowii...
- Czekaj! Pięć? - Charles mógłby przysiąc, że mówiła
o dwóch.
- Tak. Wyjechała od razu po zrobieniu dyplomu na uni
wersytecie w Iowa. Zawarła tam wiele przyjaźni, ale wygląda
na to, że z nikim nie utrzymuje kontaktu.
- A co z jej znajomymi z Lenowii?
- O, to nie było łatwe do ustalenia. Jej szef, niejaki Peter
Lucian, zasłaniał się wszelkimi możliwymi przepisami o po
ufności informacji.
Charles wcale się temu nie dziwił, gdyż byłoby raczej za
skakujące, gdyby szef Korpusu Pomocy Humanitarnej roz
powiadał na prawo i lewo o swoich ludziach.
- Zdołałeś wydusić z niego cokolwiek?
- Tak, jedna rzecz mu się niechcący wymknęła, chociaż
nie wiem, na ile to ważna wiadomość. Bliska jej osoba zgi
nęła w wypadku. Panna Midland tak to przeżyła, że natych
miast wyjechała.
To brzmiało ciekawie.
- Powiedział, co to za osoba?
- Nie, od razu nabrał wody w usta. Ale sprawdziłem to. Ta
dziewczyna też miała na imię Laurel. Laurel Standish.
- Znam cię, więc wiem, że od razu sprawdziłeś również
tamtą.
Brendan Brady zaśmiał się cicho.
- Sprawdziłem. Została adoptowana z domu dziecka Bar-
rie Home w wieku dwóch i pół roku. Ryła jedną z trojaczek.
Wychowała się w stanie Nowy Jork, przed zgłoszeniem się
do Korpusu Pomocy Humanitarnej i wyjazdem do Lenowii
pracowała jako sekretarka.
Charles zmarszczył brwi.
- Czyli Laurel straciła w wypadku najlepszą przyjaciółkę,
a to może wyjaśniać, czemu jest taka skryta. Pewnie wciąż
przeżywa żałobę.
- Być może, ale mimo to będę dalej węszył.
- Koniecznie.
Dwa tygodnie po przybyciu Laurel do Gray Manor, Pen-
ny zwróciła się do niej z prośbą - chciała wziąć udział w za
bawie z okazji Halloween, wszystkie dzieci w szkole o niej
mówiły. Laurel uznała to za postęp, gdyż do tej pory dziew
czynka nie przejawiała żadnego zainteresowania zabawami
w towarzystwie rówieśników.
- To się nazywa Festiwal Rzecznej Wiedźmy. I jest w Cha-
po... Chapeep...
- Chapawpa? - Laurel wymieniła nazwę sąsiedniego mia
steczka, położonego niżej nad rzeką Hudson. Kiedy dziew
czynka z zapałem skinęła głową, zaproponowała: - Chodź,
sprawdzimy to sobie w internecie.
Zamierzała od razu wykorzystać entuzjazm Penny, ponie
waż do tej pory dziecko było tak zamknięte w sobie, że już
zaczynała się o nie niepokoić. Właściwie nie zwracało uwa
gi na nową nianię, czasem tylko o coś pytało, ale zaraz z po
wrotem wycofywało się, często nie tylko w przenośni, lecz
i dosłownie, ponieważ uciekało do swojego pokoju.
Gdy weszły do sypialni Penny, Laurel włączyła kompu
ter, zalogowała się i znalazła stronę poświęconą festiwalowi.
Miał on trwać cały dzień i oferowano takie atrakcje jak prze
jażdżki na kucyku, wyścigi w workach czy możliwość cho
dzenia w „strasznych" przebraniach po lokalnych sklepikach
ze słodyczami i pamiątkami, gdzie dzieci miały otrzymywać
drobne upominki. Podobnych atrakcji było sporo, Laurel sa
ma chętnie poszłaby na taki festiwal, gdyby była dzieckiem,
pamiętała, jak kiedyś marzyła o takiej całodniowej zabawie
na powietrzu. Tym bardziej ucieszyła się, że Penny nabrała
ochoty na wzięcie udziału w tej imprezie.
- Powiedziała mi o tym moja koleżanka ze szkoły - rzekła
Penny, gdy razem oglądały stronę internetową.
- Tak? Która?
- Maggie - rzuciła Penny w taki sposób, jakby wspomina
ła o niej już dziesiątki razy.
Laurel z miejsca podjęła grę.
- A, Maggie! - odparła tonem osoby, która doskonale wie,
o kim mowa. - Ona też idzie?
- Pewnie. Maggie tam mieszka i chodzi na festiwal co ro
ku, i mówi, że jest bombowo.
Czyli Penny już nawet miała koleżankę! To było napraw
dę coś, zwłaszcza że potrafiła o tej koleżance parę słów po
wiedzieć. Tak, nastąpił wyraźny postęp, teraz należało roz
dmuchać ten mały płomyk zainteresowania w duży ogień.
- W takim razie my też powinnyśmy tam pojechać.
- Naprawdę tak myślisz? - zdumiała się Penny.
- Oczywiście! Czemu miałybyśmy tego nie zrobić?
- Tata na pewno się nie zgodzi.
Nonsens, pomyślała Laurel. Jaki ojciec zabroniłby dziecku
pobawić się na festiwalu?
- W takim razie pójdę do twojego taty i go zapytam. Co
ty na to?
- O tak, zapytaj! - wykrzyknęła Penny i aż zarzuciła ra
mionka na szyję Laurel. - Dziękuję!
Laurel była tak poruszona tą reakcją, że przysięgła sobie
zabrać Penny na Festiwal Rzecznej Wiedźmy w Chapawpa,
choćby nie wiem co.
- Nie ma mowy - oświadczył stanowczo Charles Gray.
Znajdowali się w bibliotece, gdzie pan domu siedział
w fotelu, czytając „Wall Street Journal" i wyglądając jak mo
del z okładki prestiżowego magazynu „Gentelman Quarter
ly", zaś Laurel stała przed nim, czując się w swoim skrom
nym ubraniu prawie jak Kopciuszek.
- Nie zgadza się pan? - powtórzyła z niedowierzaniem,
ponownie zadając sobie pytanie, jaki rodzic mógłby zabronić
dziecku iść na niewinną zabawę w pobliskim miasteczku.
- N i e .
Przez chwilę aż nie wiedziała, co powiedzieć.
- Ale... Ale dlaczego?
Popatrzył na nią twardo. Miał podobnie jak ona zielone
oczy. Bardzo piękne.
- Przede wszystkim droga do Chapawpa jest wąska i bar
dzo kręta. Nie chcę, żeby spowodowała pani wypadek.
Cóż za absurdalny argument!
- Czemu miałabym go spowodować? Od lat jeżdżę samo
chodem.
- Ale w Europie przywykła pani do prawostronnego ru
chu - przypomniał jej. - Czy podczas pobytu w Lenowii pro
wadziła pani samochód?
- T a k .
- No widzi pani. Parę lat wyrabiania sobie innych nawy
ków. Najpierw niech pani pojeździ po prostych i bezpiecz
nych drogach, jak stąd do szkoły, a dopiero potem wybiera
się na te trudne i zdradliwe.
- Wątpię, by droga do Chapawpa mogła być niebezpiecz
na i zdradliwa.
Uniósł brew.
- A widziała ją pani?
- Nie, ale gdyby jazda nią stanowiła realne zagrożenie,
władze stanowe zamknęłyby ją lub przebudowały. - Spoj
rzała mu prosto w oczy. - Jeśli zamierza pan zabronić Penny
udziału w zabawie, musi pan wymyślić bardziej wiarygod
ny powód.
Kącik jego ust drgnął leciutko, jakby Charles próbował
stłumić uśmiech.
- Nie muszę się przed nikim tłumaczyć z moich decyzji
- oświadczył chłodnym tonem, lecz jego spojrzenie stało się
nieco cieplejsze. - M a m swoje powody, poważne powody,
dla których nie zamierzam puszczać Penny na podobne im
prezy. - To rzekłszy, ponownie zaczął czytać gazetę, wyraź
nie dając do zrozumienia, że posłuchanie skończone i że owe
powody zamierza zachować dla siebie.
Do diabła z tym, co zamierzał.
- A jakie konkretnie są to powody? - dociekała Laurel.
Opuścił gazetę.
- Związane z bezpieczeństwem.
Zaskoczył ją tym kompletnie.
- Z bezpieczeństwem? Co pan ma na myśli?
- Po prostu nie mam pewności, czy zdołałaby pani pomóc
Penny w razie zagrożenia.
- Jakiego zagrożenia? Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego,
że te wszystkie czarownice, duchy i szkielety będą tylko prze
bierańcami? Nie ma żadnego prawdziwego zagrożenia w Hal-
loween. Nic strasznego się wtedy nie dzieje, proszę mi wierzyć.
Może powinna być bardziej ostrożna i mniej uszczypliwa,
ale nie potrafiła się powstrzymać.
Charles spojrzał na nią z czymś w rodzaju irytacji, dzię
ki czemu nagle stał się trochę bardziej ludzki niż wtedy, gdy
okazywał chłód lub zniecierpliwienie.
- Zapewniam panią, że wiem, na czym polegają obyczaje
związane z Halloween. Właśnie przebieranie się czyni tę za
bawę szczególnie niebezpieczną dla Penny.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
Ostentacyjnym gestem odłożył gazetę i zaczął wyjaśniać
jak komuś mało pojętnemu:
- Panno Midland, jestem znany w okolicy jako dość za
możny człowiek...
Jako bardzo bogaty człowiek, skorygowała w myślach.
- ...co stanowi potencjalne źródło zagrożenia dla człon
ków mojej rodziny, gdy znajdują się w miejscu publicznym,
pani zaś chciałaby zabrać Penny w miejsce, gdzie znajdą się
tłumy poprzebieranych osób z zakrytymi twarzami. Wszel
kie dziwne zachowania przejdą podczas takiej zabawy nie
zauważone, gdyż potencjalny obserwator uzna je za jedną
z atrakcji. Nawet krzyk o pomoc może zostać nie usłyszany
albo potraktowany jako część zabawy.
Rozumiała już, o co mu chodzi, lecz miała inne zdanie
na ten temat.
- To ma być zabawa dla dzieci, i to dla niedużych dzieci, przyj
dą całe rodziny. Moim zdaniem będzie tam naprawdę bezpiecz
nie. W dodatku Penny bardzo chce pójść, bo idzie tam jej kole
żanka, a z tego, co wiem, Penny dotąd nie miała koleżanek. Takie
wyjście może oznaczać dla niej prawdziwy przełom.
- Co to za koleżanka? - spytał surowo.
Musiała przyznać, że nie znała nikogo, kto wyglądałby
równie atrakcyjnie z marsem na czole. Charles Gray mógł
się bardzo podobać nawet wtedy, gdy się gniewał.
- Maggie.
- A nazwisko?
Wzruszyła ramionami.
- Nie znam.
4 9
- A w ogóle coś pani o niej wie?
Westchnęła.
- Tyle, że skoro ma tak samo jak Penny sześć łat, to raczej
nie stanowi dla nikogo zagrożenia.
Łypnął na nią.
- Co pani wie o jej rodzicach?
- Muszą dbać o dobro córki, skoro też posłali ją do najlep
szej szkoły, tej samej, którą pan wybrał dla Penny.
Z każdą chwilą nabierała coraz większego przekonania, że
udział w festiwalu zrobiłby Penny bardzo dobrze. Nawet gdyby
zaistniało jakiekolwiek zagrożenie, Laurel mogła liczyć na po
moc setek mamuś i tatusiów, którzy również się tam znajdą.
Niestety, Charles nie dał się przekonać.
- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie rym razem.
- Och, Charles, dajże spokój! - wyrwało jej się, nim zdo
łała pomyśleć, co mówi.
Spojrzał na nią z zaskoczeniem, lecz nie skomentował te
go, że odezwała się do niego po imieniu, zaś Laurel natych
miast uznała to za zgodę na przejście na ty. No i świetnie,
bo w ten sposób będzie jej się łatwiej z nim rozmawiało na
temat Penny i jej rzeczywistych potrzeb, a przewidywała, że
podobnych rozmów czeka ich dużo.
Dziwne, im więcej się z nim kłóciła, tym więcej rzeczy jej
się w nim podobało. I coraz mniej ją onieśmielał.
- A co byś powiedział na wynajęcie ochroniarzy? - podsu
nęła, chociaż nie bardzo podobało jej się, że mieliby za nimi
łazić krok w krok jacyś potężni faceci. - Gdyby zachowywali
dyskretną odległość, chyba nie zepsuliby Penny zabawy. A ty
mógłbyś spokojnie odetchnąć.
Zmierzył ją takim wzrokiem, jakby zaproponowała wrzu
cenie dziewczynki do zatoki pełnej rekinów.
- Nie zamierzam wynajmować ochrony po to, żebyś dzię
ki temu mogła beztrosko zabrać moją córkę w potencjalnie
niebezpieczne miejsce.
- A l e . . .
- Moja odpowiedź brzmi „nie" - oświadczył zdecydowa
nie, a potem spojrzał na zegar stojący na kominku. - Chyba
pora, żebyś pojechała odebrać Penny ze szkoły.
Zerknęła na zegar. Psiakość, faktycznie.
- Czy możemy wrócić do tego tematu później?
- N i e .
- A po kolacji?
- N i e .
- W porządku. To może w takim razie jutro?
Obrzucił ją wymownym spojrzeniem, lecz w głębi jego
oczu wydawało się czaić rozbawienie.
- N i e .
- W takim razie przestanę pytać...
- To świetnie.
- ...ale mam nadzieję, że przynajmniej to przemyślisz.
Wyszła, wiedząc, że on nie zamierza ustąpić.
Ona też nie zamierzała.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Penny znakomicie się bawiła na festiwalu.
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przewidywała Lau-
rel - przyszły całe rodziny, wszędzie było pełno dzieci, był słod
ki popcorn, były kucyki ze złotymi siodłami, była jazda na wo
zie z sianem... I mężczyzna, który stale chodził za nimi.
Na początku Laurel nie widziała w jego obecności nic dziw
nego, gdyż ciągle natykała się na już widziane rodziny, kiedy
jednak Penny musiała iść do toalety i przy wyjściu znów na
tknęły się na tego mężczyznę, stojącego samotnie nieopodal,
Laurel przekonała się, że on wcale nie przyszedł na imprezę
z żadnym dzieckiem, a wtedy nabrała podejrzeń.
Chwileczkę, może jego dziecko też poszło do toalety, a on
na nie czekał? Poprowadziła Penny dalej i po chwili zauważy
ła, że mężczyzna dyskretnie podążył za nimi, a wtedy aż coś ją
ścisnęło w żołądku. Czyżby ją znaleźli? Czyżby odkryli jej ta
jemnicę i przyjechali za nią aż tutaj, żeby ją dopaść? Nie, to nie
możliwe, przecież Pete i inni pracownicy z Korpusu Pomocy
Humanitarnej obiecali nic nikomu nie mówić na jej temat.
A może Charles miał rację i ktoś chciał porwać Penny
dla okupu?
- Aj, to boli!
sa
Dopiero w tym momencie Laurel uświadomiła sobie, jak
kurczowo zacisnęła dłoń na rączce Penny. Rozluźniła uścisk,
lecz nie puściła dziewczynki.
- Przepraszam, kochanie.
- Czy zobaczyłaś coś strasznego? - zaciekawiła się Penny,
z podekscytowaniem rozglądając się dookoła.
- Nie. Słuchaj, nie byłyśmy jeszcze w tym nadmuchiwa
nym zamku, gdzie można poskakać. Chcesz iść?
Zamek był bezpieczny, ponieważ otaczał go krąg rodzi
ców i nikt nie mógł tam niepostrzeżenie wyrządzić nikomu
krzywdy.
- Tak! - Penny wyrwała się Laurel i popędziła w stronę
rozkołysanego nadmuchiwanego zamku.
- Zaczekaj! - krzyknęła Laurel, pobiegła za dziewczynką
i przytrzymała ją za ramię. - Pójdziemy razem.
Poczuła, jak ogarnia ją panika. Dobry Boże, co robić?
A jeśli to tylko jej wyobraźnia? Nawet jeśli się myliła, mu
siała zachować ostrożność, bo gdyby rzeczywiście ją znaleźli,
to nie po to, żeby jej się przyglądać.
Chcieli się zemścić.
Chcieli ją zabić.
- Przepraszam, że dzwonię w środku spotkania, ale jest
coś, o czym powinien pan wiedzieć.
- Zaczekaj chwilę. - Charles zakrył słuchawkę dłonią
i zwrócił się do swoich ludzi z działu marketingu: - To pilna
rozmowa. Wracajcie do biurek i wymyślcie coś innego, bar
dziej nowoczesnego. Popatrzcie, jakie etykiety projektują in
ni. Musimy zawalczyć o młodszą klientelę.
53
Kiedy pracownicy wyszli, powiedział do słuchawki:
- Co się stało? Znalazłeś coś?
- Jeszcze nie - odparł Brendan Brady.
- To czemu dzwonisz, do cholery? - spytał z irytacją, gdyż de
tektyw przerwał mu bardzo ważną naradę z działem marketin
gu, który próbował opracować nowe etykiety. Winnica Gray Ma-
nor od pięćdziesięciu lat używała jednych i tych samych, więc
od tej nieoczekiwanej zmiany wizerunku bardzo wiele zależało.
- Miałeś odezwać się wtedy, gdy znajdziesz coś na temat Laurel
Midland.
- Właśnie jeden z moich ludzi dał mi znać, że ona jest
z twoją córką w Chapawpa.
- C o ? !
- Po naszej ostatniej rozmowie pozwoliłem sobie zatrud
nić człowieka, który za nią chodzi. Przez ostatnich pięć lat
przebywała na innym kontynencie, niełatwo zdobyć stamtąd
informacje, ale można obserwować ją tutaj i patrzeć, czy się
czymś nie zdradzi.
Chwilowo Charles nie był zainteresowany szczegółami
pracy detektywa.
- Mówisz, że ona i Penny są w tym momencie w Chapawpa?
- Tak. Na... Rozległ się szelest papieru. - Na Festiwalu
Rzecznej Wiedźmy. To coś w rodzaju zabawy halloweenowej.
- Wiem, co to jest. Już tam jadę. Bądź w stałym kontakcie
z tym twoim człowiekiem i jeśli ona przemieści się choćby
o trzy metry, chcę o tym wiedzieć.
- Załatwione.
- Dzięki. Dobra robota.
Dwadzieścia minut później Charles mijał wielką drewnia
ną tablicę, na której wycięto napis: „Witaj w Chapawpa. Gdy
byś tu mieszkał, byłbyś już w domu".
- A skoro nie mieszkasz, to masz cholerny problem z za
parkowaniem - mruknął pod nosem, widząc kompletnie za
pchany parking i odręcznie wypisaną tabliczkę: „Brak miejsc,
najbliższy parking przy ulicy Windjammer".
Nie miał czasu szukać innych miejsc, zaparkował więc
w niedozwolonym miejscu, ponieważ wolał zapłacić man
dat, niż marnować czas, gdy jego córka znajdowała się wśród
tłumu obcych ludzi, pozbawiona porządnej ochrony. Miał
ochotę udusić Laurel Midland gołymi rękami. I była to roz-
sądniejsza reakcja niż te, które odczuwał podczas rozmowy
w bibliotece...
Wyjął telefon i zadzwonił do detektywa.
- Gdzie one są?
- Zaczekaj chwilę. - Brendan przez moment rozmawiał
przed drugi telefon. - Przy cyrku klaunów.
Charles rozejrzał się, lecz nie dostrzegł nic, co mogłoby
się tak nazywać.
- Aha, to jest obok miejsca, gdzie jeździ się na kucykach.
Widzisz kucyki?
- Tak, wi...
Urwał, gdyż wyłowił wzrokiem czyjąś sylwetkę i nagle
serce zabiło mu mocniej.
Laurel.
Wytłumaczył sobie, że ta reakcja wynikała z powodu
przypływu adrenaliny, bo właśnie zlokalizował poszukiwa
ny obiekt, a nie z tego, w jaki sposób ów obiekt prezentował
55
się w spranych dżinsach i brzoskwiniowej bluzeczce z de
koltem.
- Widzę ją - rzucił, rozłączył się i ruszył w stronę Laurel
i Penny.
Jego córeczka jadła kolorową watę cukrową. Była nią cała
umazana na buzi i wyglądała na bardzo szczęśliwą, a Charles aż
przystanął na moment na widok jej rozradowanego uśmiechu.
Chwilę potem zauważył, że Laurel wygląda na dziwnie zdener
wowaną, więc natychmiast sam się zaniepokoił.
- Laurel! - Podbiegł i odruchowo ujął ją za ramiona.
A ona równie odruchowo przytuliła się do niego.
- Charles, jak dobrze, że jesteś!
Nagle oboje zdali sobie sprawę z tego, co robią, i czym
prędzej odsunęli się od siebie.
- Dostałem telefon z informacją, gdzie was szukać.
- Od kogo?
- Jeden z moich ludzi zauważył was tutaj i zadzwonił do
mnie.
Wyraz jej twarzy zmienił się radykalnie. Jeszcze przed
chwilą wyglądała na spanikowaną, na widok Charlesa ogar
nęła ją wyraźna ulga, teraz zaś wściekła się nie na żarty.
- O nim mówisz? - Wycelowała palec w nierzucającego
się w oczy mężczyznę, który na ten widok natychmiast znik
nął w tłumie.
- Nie wiem. Być może o nim.
- Jak to nie wiesz? Przecież to podobno twój pracownik.
- Ten pan cały dzień łazi za Laurel - poinformowała Pen
ny, urwała pełną garść waty i wepchnęła sobie do buzi. - My-
śli, że ona jest śliczna - wyjaśniła niewyraźnie. - Bo ona jest
śliczna, prawda, tato?
Przeniósł spojrzenie z córki na Laurel. Tak, była śliczna.
Ale źle zrobiła, przywożąc tu Penny wbrew jego zakazowi.
- Kochanie, chodź, pójdziemy umyć ci buzię - wtrąciła
Laurel, nie czekając na odpowiedź Charlesa.
- Ale tatuś nie powiedział, czy...
- Chodź szybciutko, kochanie - ponagliła, starannie omi
jając Charlesa wzrokiem. - Idziemy się myć.
No, przynajmniej dotarło do niej, że on się gniewa i że źle
postąpiła, ale czemu nie pomyślała o tym, zanim złamała jego
zakaz? Charles czekał na ich powrót, zastanawiając się, co po
wiedzieć Laurel. Nie znajdował słów, by wyrazić swoje oburze
nie z powodu lekceważenia jego zaleceń.
Kiedy wróciły, Penny miała czyściutką buzię, ale nadal
uśmiechała się równie promiennie, wyraźnie uszczęśliwiona
tym wszystkim, co działo się wokół niej. Z kolei Laurel wca
le nie wyglądała tak, jakby zamierzała się kajać - przeciwnie,
chyba wciąż miała pretensje o tego człowieka, który je śledził.
Ona miała pretensje? Ona? Co za tupet!
Penny pobiegła przodem, podskakując jak rozradowany
szczeniak, co Charles przyjął z zadowoleniem, gdyż chciał
powiedzieć Laurel parę rzeczy do słuchu, a żadna z nich nie
była przeznaczona dla uszu dziecka.
- Cały czas nie mogę uwierzyć, że w podobny sposób zlek
ceważyłaś moje rozkazy.
- Rozkazy? - powtórzyła spokojnie Laurel.
- Zalecenia - poprawił się, nie zamierzając wdawać się
w jakiś semantyczny spór, który odwiódłby ich od zasadni-
57
czego tematu. - Życzenia. - Nie, chwileczkę, co on wypra
wiał? Wycofywał się rakiem? W końcu rozmawiał z jednym
ze swoich pracowników, nie da sobie wejść na głowę! - Roz
kazy - powtórzył stanowczo.
- Nie miałam pojęcia, że obowiązuje mnie zakaz przyjeż
dżania do Chapawpa.
- Ciebie nie - uciął. - Miałaś zakaz przywożenia tu mojej
córki.
- W porządku, zgadzam się - przyznała. - Nie wyraziłeś
zgody na jej wyjazd na festiwal, jesteś jej ojcem, a moim szefem,
więc powinnam była posłuchać i zrobiłabym to, gdyby nie... -
Wskazała na podskakującą Penny. - Popatrz na nią. Jest taka
szczęśliwa! Wiedziałam, że udział w podobnej zabawie dobrze
jej zrobi, tylko nie potrafiłam cię co do tego przekonać.
- Wcale nie musiałaś mnie przekonywać, gdyż sam wie
działem, jak bardzo by jej się tu spodobało. Problem polegał,
co więcej, nadal polega na tym, że ty nie rozumiesz, jak da
lece wystawiasz ją na niebezpieczeństwo, przywożąc ją bez
odpowiedniej ochrony w publiczne miejsce.
- Nie wystawiłam jej na niebezpieczeństwo, przez cały
czas nie odstępowałam jej ani na krok.
Zatrzymał się.
- Ale kiedy się tu zjawiłem, wyglądałaś na mocno prze
straszoną..
Zarumieniła się.
- Ponieważ...
- Tak? Ponieważ co? - ponaglił ją, gdy zamilkła.
Spojrzała w kierunku oddalającej się dziewczynki.
- Penny, zaczekaj! - Ponownie przeniosła wzrok na Char-
lesa. - Nie możemy tak przystawać, bo zgubimy ją w tym
tłumie.
Ruszyli w ślad za dziewczynką.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czemu byłaś taka
zdenerwowana?
- Z powodu tego twojego detektywa, który ciągle za nami
łaził. Zresztą kiepski z niego detektyw, skoro spostrzegłam
jego manewry. A przestraszyłam się, gdyż ty sam nieźle mnie
nastraszyłeś wizją porwania, więc nic dziwnego, że zaczęłam
sobie wyobrażać okropne rzeczy, gdy tylko odkryłam nie
proszone towarzystwo.
- Ale to wcale nie musiał być detektyw, prawda? Rzeczywi
ście mógł chodzić za wami ktoś inny. I co byś wtedy zrobiła?
Przyglądał jej się, bacznie obserwując jej reakcję. Laurel
unikała jego wzroku.
- Pewnie ostatecznie uznałabym, że nie ma powodu do
wpadania w panikę i przestałabym o tym myśleć. - Na mo
ment zacisnęła zęby, co natychmiast wzbudziło w Charlesie
podejrzenia, czyjej słowa były naprawdę szczere. - Wiesz, to
jest tak, jak z historiami o duchach. Ktoś ci taką historię opo
wiada albo oglądasz jakiś horror, a potem nagle zaczynasz
słyszeć w domu całą masę podejrzanych odgłosów, chociaż
nigdy przedtem nic podobnego ci się nie zdarzyło. Te od
głosy nie świadczą jednak wcale o istnieniu duchów, tylko
o tym, że człowiek zaczął zauważać najmniejsze nawet dro
biazgi i reagować na nie nieco nerwowo.
- Kiedy cię zobaczyłem, nie wyglądałaś na „nieco" zde
nerwowaną. To było coś znacznie poważniejszego.
Spojrzała na niego, a jej zielone oczy zalśniły gniewnie.
59
- Tylko ci się zdawało.
- Nie ma nikogo, kto by cię szukał? Na przykład były facet?
Zbladła w jednej chwili.
- Nie! Nie ma! Czemu pytasz?
Ta reakcja była trochę zbyt gwałtowna... Interesujące.
- Tak jakoś przyszło mi na myśl - zbagatelizował, posta
nawiając jednocześnie wspomnieć Brendanowi o możliwym
nowym tropie. Ona faktycznie mogła się obawiać, że zosta
nie namierzona przez swojego byłego. Jeśli tak, to Charles
tym bardziej nie życzył sobie takiej opiekunki dla Penny.
- Gdzie zaparkowałaś samochód?
- Przyjechałyśmy pociągiem.
- Pociągiem? - powtórzył ze zdumieniem, gdyż to zupeł
nie nie miało sensu. - Przecież możesz wozić Penny samo
chodem.
Skinęła głową.
- Tak, ale powiedziałeś, że droga do Chapawpa jest kręta
i niebezpieczna, a ty nie życzysz sobie, bym woziła twoją cór
kę po takich drogach.
Aż parsknął śmiechem.
- Powiedziałem też, że w ogóle masz jej tu nie przywozić.
- Tak, ale twój niepokój w kwestii mało bezpiecznej
drogi uznałam za uzasadniony - odparła z tak niewinną
miną, jakby jej zdanie wcale nie sugerowało dalszego cią
gu: „podczas gdy reszta twoich obiekcji była kompletnie
bezsensowna".
Penny zatrzymała się nagle i dołączyła do grupki dzieci,
które otaczały wianuszkiem kobietę ubraną w cygański strój
i przepowiadającą przyszłość.
- Wierz mi albo nie, ale ja naprawdę za nic nie naraziła
bym jej na żadne niebezpieczeństwo - oświadczyła Laurel.
- Tak, pod warunkiem, że to ty sama będziesz oceniać, co
jest bezpieczne - dopowiedział.
- Cóż... - Westchnęła. - Aż tak daleko bym się nie po
sunęła. Jednak w kwestii tego festiwalu nie miałam żadnych
wątpliwości. No i popatrz, jak duże są korzyści.
Oczywiście nikt nie mógłby zaprzeczyć, że Penny bawi
się jak jeszcze nigdy w życiu. Nawet przed śmiercią matki
nie miała zbyt wielu okazji do radości, a od czasu wypadku
stała się smutna, wycofana, często nie dawało się nawiązać
z nią żadnego kontaktu. Tego dnia jednak bawiła się z inny
mi dziećmi, biegała, chichotała, piszczała.
Co nie zmieniało faktu...
- Zabroniłem ci ją tutaj przywozić.
- To prawda.
- Nie możesz lekceważyć moich poleceń.
- Obiecuję naprawdę się starać, żeby to się więcej nie po
wtórzyło.
- Obiecujesz... „się starać"? - powtórzył z niedowie
rzaniem.
- Następny! - odezwał się ostro czyjś głos.
Laurel rozejrzała się i spostrzegła, że Charles nieświado
mie stanął w kolejce do wróżki.
- Chyba twoja kolej.
- Moja kolej?
- Niech pan podejdzie - zażądała wróżka. - Teraz pan.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Idź, tatusiu - ponagliła go Penny. - Teraz ty.
Laurel natychmiast dostrzegła znakomitą okazję do tego,
by skierować niezadowolenie Charlesa na inne tory. Niech
da sobie powróżyć z ręki, a potem fuka na wróżkę, zamiast
- słusznie zresztą - na Laurel. Tak, zgadzała się, że miał po
wód, by być na nią zły.
- Idź, dowiedz się, jaka przyszłość cię czeka. Będzie fajnie!
- Nie mam najmniejszej ocho...
- Charles, podejdź wreszcie do mnie! - rozkazała nag
le wróżka z irytacją. - Nie zamierzam czekać na ciebie ca
ły dzień.
Laurel i Charles wymienili zdumione spojrzenia.
- Idź, tatusiu! Ona nawet wie, jak się nazywasz!
Było bardzo ciekawie obserwować Charlesa Graya, który
nagle trafił na kompletnie obce sobie terytorium. Nie nale
żał do ludzi, którzy wierzyli w przepowiadanie przyszłości
i w zjawiska parapsychiczne, przeciwnie, był człowiekiem
szalenie praktycznym i twardo stąpającym po ziemi.
Ale był także człowiekiem, którego mało co wzruszało, dla
tego mimo niezadowolenia z sytuacji nie odwrócił się ostenta
cyjnie i w ogóle nie robił żadnych niepotrzebnych scen, jak to
się zdarza wielu ludziom, którzy znajdą się w kłopotliwej czy
niekomfortowej sytuacji. Zbliżył się do stolika wróżki.
- Pokaż mi dłoń. - Nie czekając na zgodę, chwyciła go za
rękę i natychmiast zaczęła jej się przyglądać. - O, masz wie
le szczęścia w życiu, zawsze pomyślnie przetrwasz wszystkie
trudności.
Zmierzył ją sceptycznym spojrzeniem, lecz w ogóle się
tym nie przejęła.
- Ale w miłości nie miałeś tyle szczęścia, co? - Zmarszczy
ła brwi, zamknęła jego dłoń, obejrzała palce, otworzyła je
go dłoń z powrotem. - Ty w ogóle jeszcze jej nie zaznałeś!
- Podniosła na niego wzrok. - Jak to możliwe?
Laurel zadała sobie to samo pytanie. Przecież miał żonę,
a Penny była owocem tego związku.
- Ale zaznasz... - dodała zagadkowo wróżka.
Nie, Penny ńie mogła słuchać podobnych rzeczy, to prze
stało być zabawne. Naprawdę dziecko nie potrzebowało wie
dzieć, że rodzice wcale się nie kochali. Laurel już miała coś
powiedzieć, lecz Charles ubiegł ją i odezwał się pierwszy.
- To dość standardowy tekst jak na wróżkę. - Zostało to po
wiedziane niemal z rozbawieniem, lecz Laurel widziała, jak na
policzku zadrgał mu nerw, zdradzając poruszenie Charlesa.
Wróżka uśmiechnęła się, ukazując szarożółte zęby.
- Ona tu jest.
- K t o ?
Ku kompletnemu zaskoczeniu Laurel, wróżka wskazała
teatralnym gestem właśnie na nią.
- Ona. Twoja przyszłość. - Popukała sękatym palcem
w środek dłoni Charlesa. - To z nią spędzisz resztę życia.
63
Spojrzał na Laurel, spochmurniał, a potem znowu prze
niósł wzrok na wróżkę
- Czy przepowiada mi pani, że umrę dziś po południu?
Bo inaczej pani słowa nie mają żadnej szansy się sprawdzić.
- Nie, nigdy nie przepowiadam śmierci. Tylko życie. I mi
łość. To jest kobieta twego serca.
Parsknął śmiechem, co Laurel uznała za cokolwiek obraź-
liwe dla siebie.
- To jest niania mojej córki - uciął takim tonem, jakby
sam pomysł zakochania się w opiekunce własnego dziecka
był absurdalny. Wyraźnie nie czytał najsłynniejszej powieści
jednej z sióstr Bronte.
- Doprawdy? Będzie kimś więcej. Będzie twoją przyszłością.
Będziecie razem. - Przeniosła spojrzenie na Laurel. - Powiedz
mi, kochaneczko, czemu ukrywasz, kim naprawdę jesteś?
Poczuła, jak jej żołądek zaciska się w supeł.
Charles natychmiast skorzystał z okazji, by przestać być
obiektem zainteresowania wróżki, i lekko pchnął Laurel
w kierunku stolika.
- Teraz twoja kolej.
Nawet nie miał pojęcia, jak bardzo nie chciała słuchać
o sobie! A jeszcze bardziej nie chciała, by usłyszał to ktokol
wiek inny. Uśmiechnęła się, lecz nie wypadło to naturalnie,
raczej przypominało grymas.
- Chyba powinniśmy już wracać, inaczej będziemy w do
mu zbyt późno.
- Nonsens. Mamy dużo czasu, możemy tu zostać, ile tyl
ko chcemy.
Wróżka wyciągnęła rękę w stronę Laurel.
64
- Chodź do mnie. Ty cierpisz, a ja mogę ci pomóc. Pozwól
mi to zrobić, proszę.
Laurel rozejrzała się dookoła. Tuż obok popisywała się
grupa klaunów, a chociaż ona nigdy klaunów nie lubiła, naj
chętniej zaproponowałaby obejrzenie ich występu. Niestety,
byłoby to niegrzeczne wobec tej starszej kobiety, w dodatku
zdradzałoby, że Laurel boi się coś ujawnić, więc Charles na
tychmiast zacząłby się zastanawiać, co ona ma na sumieniu.
Z ociąganiem usiadła naprzeciwko wróżki.
- Było wokół ciebie wielkie zagrożenie. Przestępcy. Ale nie
w tym kraju...
- Nie, w Europie Wschodniej. Tam były... bardzo poważ
ne problemy polityczne.
- Nie, nie chodziło o politykę. I byłaś w prawdziwym nie
bezpieczeństwie. Ktoś chciał cię dopaść.
Zaschło jej w ustach i bała się, że gdy wróżka puści jej
dłoń, zdradzi ją drżenie ręki. Spróbowała się roześmiać.
- W takim razie dobrze, że już mnie tam nie ma!
- Kiedy... kiedy właśnie tam jesteś - ciągnęła zaskoczo
na wróżka. - A jednocześnie jesteś tutaj. Ale to przecież nie
ma sensu.
Owszem, to miało sens. Bardzo dużo sensu.
Poczuła, jak Charles staje za jej plecami. Nachylił się i wbił
wzrok w dłoń Laurel, jakby sam też potrafił coś z niej wyczytać.
- Ale teraz już wszystko w porządku, możesz przestać się
ukrywać. Ty i twoje siostry będziecie wreszcie szczęśliwe.
Siostry??? Jakiś absurd, który jednak na szczęście odwra
cał uwagę od niebezpiecznego tematu.
- Nie mam sióstr.
65
Wróżka ściągnęła brwi.
- Nie utrzymujesz z nimi kontaktu?
- Nie, ja w ogóle nie mam rodzeństwa.
Chyba że... W końcu została adoptowana, więc mogła je
mieć i nic o tym nie wiedzieć.
Wróżka ponownie zerknęła na linie na dłoni Laurel.
- Masz dwie siostry. I są ci bardzo, bardzo bliskie.
Laurel potrząsnęła głową, gdyż to ostatnie z całą pewnoś
cią nie było prawdą.
- Chyba pomyliła pani moją przyszłość z przyszłością in
nej osoby.
- Skądże.
Laurel cofnęła rękę i wstała od stolika.
- W takim razie nie wiem, jak to wyjaśnić.
- Nie musisz niczego wyjaśniać, twoje serce mówi ci praw
dę. - Kobieta spojrzała jej prosto w oczy, a miała wzrok tak
czysty i szczery, że Laurel niemal uwierzyła w jej zdolność
jasnowidzenia. - Teraz bądź sobą, prawdziwą sobą. Musisz
przestać się ukrywać. To ważne.
- Kim naprawdę jesteś? - spytał Charles.
Odwróciła się do niego gwałtownie.
- Dokładnie tym, kim powiedziałam. A ona... To jakieś
nonsensy! - Wzruszyła ramionami, lecz cała się trzęsła i bała
się, że ze zdenerwowania zaraz zacznie szczękać zębami.
- Spokojnie, ja tylko żartowałem - odparł, obserwując ją
dziwnym wzrokiem.
Spróbowała się uśmiechnąć.
- Wiem, że żartujesz. Od razu wiedziałam. Po prostu nie
chciałabym, żeby ktoś wziął te słowa na poważnie.
6 6
Rzuciła starszej kobiecie zdesperowane spojrzenie.
- Kto miałby to brać na poważnie? To wszystko było tylko
dla zabawy - odezwała się wróżka, wydając się czytać w Lau-
rel jak w otwartej księdze.
- No właśnie. Lepiej już idźmy, bo robi się późno, a sko
ro ta droga jest taka kręta, to lepiej nie jedźmy po ciemku
- rzekła Laurel.
Zawołała Penny, która stała kilka kroków dalej, przyglą
dając się popisom klaunów i cała trójka ruszyła w stronę sa
mochodu.
Aż do bramy Laurel czuła na plecach spojrzenie wróżki.
- Myślicie, że ona widzi przyszłość? - spytała z podekscy
towaniem Penny, gdy tylko usadowiła się na tylnym siedze
niu luksusowego wozu taty.
- Z całą pewnością nie - uciął ostro Charles. - To fałszy
wa wróżka.
- Nie wyglądała jak fałszywa - zaprotestowała dziewczyn
ka. - I powiedziała, że się pobierzecie!
- Zanim się obejrzymy, ta plotka rozejdzie się po całej
okolicy - mruknął pod nosem Charles.
Laurel odwróciła się i popatrzyła na rozentuzjazmowaną
dziewczynkę.
- Kochanie, ta pani była wynajęta, żeby festiwal był cie
kawszy. Tak samo jak klauni i ci panowie, którzy pomagali
jeździć na kucykach.
- O... - powiedziała z rozczarowaniem dziewczynka.
Laurel oczywiście nie zamierzała mówić, że trafiają się
prawdziwi jasnowidze, doskonale pamiętała swoje spotka-
67
nie z jednym z nich w Lenowii. Stary człowiek nie tylko po
trafił opowiedzieć jej przeszłość, ale także przepowiedział
przyszłość:
„Przeżyjesz tragedię.
Wielką stratę.
Śmierć.
I odrodzisz się na nowo."
I to wszystko okazało się prawdą. Co do słowa.
Później Laurel żałowała, że te przepowiednie tak nią
wstrząsnęły, że nie pomyślała o tym, by spytać starca o swo
ich biologicznych rodziców. Zamiast tego, zwyczajnie ucie
kła od niego, bojąc się dalszych przepowiedni i żywiąc irra
cjonalne poczucie, że jeśli ich nie usłyszy, to się nie spełnią.
Jednak dzisiejsze spotkanie należało do zupełnie innego
rodzaju, to była tylko fałszywa Cyganka, która wygadywa
ła kompletne głupstwa o nieistniejących siostrach i o tym,
że taki mężczyzna jak Charles Gray ze wszystkich kobiet na
świecie wybierze właśnie ją.
Większego absurdu nie potrafiłaby sobie wyobrazić.
- Laurel, słuchasz mnie?
Zaskoczona, odwróciła się do niego.
- Mówiłem, że taka wróżka to tylko jedna z tych niemądrych
atrakcji halloweenowych i że jest równie prawdziwa, jak te pa
pierowe duchy, które zwisały z gałęzi. - Dyskretnie skinął gło
wą w stronę tylnego siedzenia. - Zgodzisz się ze mną, prawda?
- Tak, oczywiście. - Spojrzała na Penny, która wygląda
ła na mocno zawiedzioną. - Ale fajnie było pójść do wróż
ki, prawda? Słuchaj, a może chciałabyś się przebrać w Hal-
loween za wróżkę?
Penny rozpromieniła się w mgnieniu oka.
- Naprawdę? I będę mogła biegać i żądać cukierków?
Laureł nawet nie musiała patrzeć na Charlesa, żeby do
myślić się, że właśnie złamała kolejną z reguł, a raczej kolej
ny z zakazów.
- Zobaczymy, kochanie - zastrzegła się, krzywiąc się nieco.
- Muszę najpierw porozmawiać o tym z twoim tatą.
Charles łypnął na nią ponuro.
- W ogóle jest kilka rzeczy, o których musimy koniecznie
porozmawiać.
- Byłam pewna, że to powiesz.
- Cieszę się, że przynajmniej w niektórych sprawach je
steś przenikliwa.
- Co to „szepnikliwa"? - zaciekawiła się Penny.
- Przenikliwa - poprawiła odruchowo Laurel.
- Wiem, przecież tak powiedziałam. - Dziewczynka popa
trzyła na nią z tak niecierpliwym wyrazem twarzy, że w tym
momencie uderzająco przypominała swojego ojca, co zresztą
rozbawiło Laurel. - Pytam, co to znaczy.
- Osoba przenikliwa to taka, która potrafi zrozumieć, o co
chodzi innym. - Tu Laurel rzuciła wymowne spojrzenie na
Charlesa i dodała: - Nawet gdy nie mówią tego wprost.
Charles nie pozostał dłużny i natychmiast wypalił:
- Należy też zauważyć, że osoba, która nie jest przenikliwa,
będzie szła przez życie, robiąc wszystko po swojemu i nie
zważając na to, jak czują się ludzie wokół niej albo czego
by sobie życzyli. Nawet wtedy, gdy ci ludzie mówią jej jasno
i wyraźnie, co myślą na dany temat.
- A jednak dana osoba jest przenikliwa, jeśli potrafi zin-
69
terpretować sytuację lepiej niż osoba zgłaszająca konkretne
życzenie, jeśli to życzenie nie bierze pod uwagę tego, co było
by naprawdę dobre dla osoby najbardziej zainteresowanej.
- Czasami jednak osoba mająca się za niezmiernie przeni
kliwą, po prostu dorabia do rzeczywistości interpretacje op
arte na własnych przekonaniach, które wcale nie muszą mieć
wiele wspólnego z prawdą.
- Jak widzisz, kochanie, istnieją różne definicje tego, co
to znaczy być przenikliwym - podsumowała Laurel. - Ge
neralnie jednak chodzi o to, że taki ktoś dobrze rozumie, co
naprawdę dzieje się wokół niego.
Odwróciła się, spojrzała na Penny i omal się nie roze
śmiała, gdyż dziewczynka wyglądała przez okno, w ogóle
nie zwracając na nich uwagi.
- Penny?
- C o ?
- Czy teraz rozumiesz, co to znaczy?
- Już nie pamiętam tego słowa - odparła beztrosko, a po
tem westchnęła ciężko i znowu wyjrzała przez okno. - Tam
były takie konie... Mama powiedziała mi kiedyś, że jak się
mija konie i zobaczy się białego, to trzeba sobie pomyśleć ja
kieś życzenie.
Laurel z miejsca wyczuła, jak Charles zesztywniał za kie
rownicą. Po prostu wiedziała, że tak było.
-1 zobaczyłaś białego konia?
- A h a .
-1 jakie życzenie sobie pomyślałaś?
- Eee... - Penny zarumieniła się, wyraźnie wstydząc się
przyznać.
Właściwie nie trzeba było pytać, pewnie dziewczynka
chciałaby biegać w halloweenowy wieczór z innymi dziećmi
i domagać się słodyczy pod groźbą spłatania figla. Albo ze
chce balu dla czarownic i wróżek. Albo czegoś podobnego,
czego Charles oczywiście nie zaaprobuje, a całą winę za owe
niemądre zachcianki przypisze Laurel.
- Chciałabym mieć konika - zdradziła Penny, a potem
"wzruszyła ramionami. - Ale i tak nie umiem jeździć.
Laurel się roześmiała.
- Skoro chcesz mieć zwierzę, to może zacznijmy od psa?
- Ty chyba się uparłaś, żeby narobić mi jak najwięcej kło
potów, prawda? - spytał Charles pozornie lekkim tonem,
który Penny musiała wziąć za żartobliwy, lecz Laurel dosko
nale słyszała brzmiące w nim ostrzeżenie, i to poważne.
- Myślałam o takim pluszowym - poprawiła się pospiesznie.
Na szczęście pomysł chwycił, gdyż Penny się rozpromie
niła.
- Ojej, ja kocham pluszowe zwierzątka! Mogę dostać pie
ska? Proszę!
Ponieważ katastrofa została zażegnana, Laurel odetchnę
ła z ulgą i obiecała:
- Ależ oczywiście. Sama ci go kupię.
Odchyliła głowę na oparcie, ponownie odetchnęła i usły
szała cichy głos Charlesa:
- Musimy porozmawiać. Jeszcze dziś. Gdy tylko mała pój
dzie spać.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Znalazłam kogoś, kto znał Laurel - powiedziała do słu
chawki Rose Tilden Harker.
Jej siostra Lily aż wydała zdławiony okrzyk.
- Kto to jest? Gdzie mieszka?
- Ta dziewczyna też ma na imię Laurel. - Rose popatrzy
ła na swoje pośpiesznie nagryzmolone notatki, chociaż i tak
znała każde słowo na pamięć. - Nazywa się Laurel Midland.
Warren zatrudnił do poszukiwań jakiegoś bardzo zdolnego
detektywa, i to właśnie on ją znalazł. Pracowała razem z Lau
rel w Europie Wschodniej w Korpusie Pomocy Humanitar
nej i niedawno wróciła do kraju.
Nie musiały mówić nic więcej, ponieważ od zawsze potra
fiły wzajemnie czytać w swoich myślach, zresztą.często myśla
ły podobnie. Perspektywa porozmawiania z osobą znającą ich
siostrę, której one same już nigdy nie zdołają zobaczyć, była
z jednej strony bardzo bolesna, ale z drugiej cieszyły się, gdyż
miały wreszcie szansę dowiedzieć się czegokolwiek o Laurel,
z którą zostały rozłączone ćwierć wieku wcześniej.
- Czy ona dobrze ją znała? -
- Ich szef, który wciąż przebywa w Lenowii, twierdzi, że
były nierozłączne jak siostry.
- Co za ironia losu...
- Zgadzam się.
- Wiesz co? - powiedziała Lily. - Okazało się, że Conrad i ja
moglibyśmy przyjechać w przyszłym tygodniu do Nowego Jor
ku, ponieważ fundacja jego ojca organizuje wielką galę. A gdy
bym przyjechała wcześniej i pomieszkała u was?
Rose prawie podskoczyła z radości. Minął już rok, odkąd
nie mieszkały razem w małym mieszkanku na Brooklynie, po
nieważ życie ich obu zupełnie się odmieniło - obie spotkały
swoich przyszłych mężów. Rose poznała Warrena Harkera, bo
gatego dewelopera z Manhattanu, a Lily księcia Conrada, rzą
dzącego Belorią, niewielkim państewkiem w Alpach.
Odkąd Lily przeprowadziła się do Europy, siostry widywa
ły się rzadko. Ostatnio spotkały się dwa miesiące wcześniej, zaś
po dwudziestu kilku latach dzielenia najpierw jednego pokoju,
a potem jednego mieszkania dwa miesiące rozłąki wydawały
im się całą wiecznością.
- Przyjeżdżaj od razu!
Lily się roześmiała.
- Czekaj, najpierw muszę się spakować.
- E tam, kupisz sobie wszystko na miejscu. Wskakuj w sa
molot i przylatuj! - Rose wcale nie żartowała. Im dłużej za
stanawiała się nad tą sprawą i im dłużej rozmawiały, tym
silniej odczuwała, że koniecznie muszą się razem spotkać
z Laurel Midland. To było naprawdę bardzo pilne.
- Wszystko w porządku? - spytała Lily. - Rosie, czy jest
jeszcze coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć?
- Nie, ja tylko... - Pociągnęła nosem.
- Hej, ty płaczesz! - zorientowała się natychmiast Lily.
73
- To prawda, ale nic się nie dzieje, słowo. Nie mam powo
du płakać, ja tylko... zrobiłam się trochę przewrażliwiona.
- Jesteś pewna, że naprawdę nic się nie dzieje? - dopyty
wała z niepokojem Lily. - O mój Boże! Rosie, czy ty jesteś
w ciąży?
- Tak, ale chciałam ci powiedzieć, kiedy tu przyjedziesz!
- Och, Rosie, będziesz miała dziecko! - Teraz i Lily się
rozpłakała. - Od jak dawna jesteś w ciąży?
- Od trzech dni - zażartowała Rose.
- Tak się cieszę! Nasza rodzina coraz bardziej się powięk
sza, to cudownie!
- Też tak myślę. Ale pospiesz się i przyjeżdżaj jak najprę
dzej, mówię poważnie. Musimy o wszystkim porozmawiać.
W dodatku mam dziwne przeczucie, że jeśli nie spotkamy
się z tą Laurel Midland jak najprędzej, ona nam się wyniknie,
zniknie i już więcej jej nie odnajdziemy.
Znów pociągnęła nosem, a łzy zaczęły jej płynąć po po
liczkach.
- Oczywiście pewnie przesadzam - rzekła, starając się
uspokoić siostrę. - Ponieważ straciłyśmy Laurel, i to na za
wsze, teraz podświadomie boję się, że możemy stracić rów
nież ostatni ślad prowadzący do niej.
- Jadę do ciebie od razu - zdecydowała natychmiast Lily.
- Zadzwonię, gdy tylko znajdę się na lotnisku w Nowym Jor
ku. A ty dbaj o siebie i o to maleństwo, które nosisz.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Charles nie przypuszczałby nigdy, że ktoś taki jak Laurel
może zdenerwować się przepowiedniami wróżki na zabawie
dla dzieci, dlatego też jej reakcja mocno go zaintrygowała.
Oczywiście wróżka nie była żadnym jasnowidzem, tylko
zwykłym przebierańcem i plotła trzy po trzy. Owszem, zga
dzało się, że z Angeliną nie łączyła go miłość - jak wszy
scy ich znajomi wiedzieli, to małżeństwo zostało zawarte
wyłącznie w powodów biznesowych, w celu połączenia po
siadłości obu rodzin. Na samym początku czuli jednak po
żądanie, dlatego też urodziła się Penny, lecz Angelina bar
dzo źle zniosła ciążę, więc po porodzie nie miała już ochoty
na dalsze intymne kontakty z mężem, gdyż pozostał jej uraz
do niego. Za to chętnie poszukała sobie kochanka. Ani ona
nie czuła wyrzutów sumienia, ani Charles nie miał pretensji,
żadne też nie żałowało zawarcia małżeństwa, ponieważ po
łączone winnice prosperowały znakomicie, przynosząc oboj
gu znacznie większe dochody niż wtedy, gdy każde musiało
dawać sobie radę samo. W dodatku traktowali się nawzajem
przyjaźnie, więc układ był naprawdę znośny.
Wróżka czystym przypadkiem trafiła z tym brakiem mi
łości w życiu Charlesa, ale one zawsze mówią takie rzeczy,
75
które mają brzmieć romantycznie, gdyż właśnie to ludzie
spodziewają się usłyszeć. A z tym, że Laurel odegra ważną
rolę w jego życiu, trafiła jak kulą w płot, bo przecież za parę
tygodni ona wyprowadzi się z Gray Manor i zastąpi ją inna
opiekunka.
Rozmowy kwalifikacyjne z potencjalnymi kandydatkami
wyznaczył zresztą na następny dzień. Pierwsza kobieta miała
sześćdziesiąt pięć lat, silny angielski akcent i surowy wygląd.
Sprawiała wrażenie bardzo kompetentnej.
- Muszę panu powiedzieć, panie Gray, że nie toleruję picia
alkoholu - oznajmiła na wstępie.
- To świetnie. Opiekunka mojej córki powinna być trzeźwa.
Uniosła brew.
- Mój pracodawca również - odparła. - Moje wątpliwości
budzi fakt, że zajmuje się pan produkcją wina.
Właściwie byłoby dobrze, gdyby opiekunka Penny wy
znawała podobne poglądy - zwłaszcza gdy Penny zrobi się
starsza.
- Proszę się nie obawiać, to tylko moja praca, a nie sposób
na zaopatrzenie sobie piwnic.
Skinęła głową.
- Miło mi to słyszeć. Oczywiście mówię to nie z braku
szacunku, ale dlatego, że wszystko powinno być jak należy.
Wierzę w dyscyplinę, porządek i regularny tryb życia, szcze
gólnie w odniesieniu do dzieci.
- W takim razie proszę mi powiedzieć, jak według pani
powinien wyglądać rozkład dnia dziecka.
- O siódmej rano śniadanie, a na śniadanie owsianka i mleko
- wyrecytowała bez wahania, mając w głowie gotowy schemat.
76
- Żadnych soków owocowych, są bardzo niezdrowe dla zębów.
W dniach wolnych od zajęć szkolnych przed południem ćwi
czenia na powietrzu. Lunch punktualnie w południe...
I tak dalej, i tak dalej. Wojskowy dryl, nie zważający na zmie
niające się okoliczności i na potrzeby podopiecznych. Wszyst
ko sztywno ustalone raz na zawsze, niezależnie od tego, co ży
cie przyniesie. Laurel znienawidziłaby ją za to, pomyślał. Na
pewno zaczęłaby mówić o czasie wolnym, zabawach, pozwala
niu dziecku na to, by popełniało błędy i uczyło się na nich.
W ciągu dnia spotkał się z kilkoma potencjalnymi pra
cownicami i w każdym przypadku natychmiast uświadamiał
sobie, co na temat danej osoby powiedziałaby Laurel. Zbyt
surowa. Nieprzyjemna. Wygląda bardzo zasadniczo. Nie ma
w niej ciepła. Nie słucha innych. Małoduszna.
Krótko mówiąc - żadna z nich nie była nią.
Charles powoli zaczynał rozumieć, że miała dobre po
dejście do dzieci, ponieważ widział jego pozytywne rezulta
ty. Oczywiście Laurel nie mogła zostać, gdyż była zbyt mło
da i niedoświadczona, więc potrzebował kogoś innego. I już
wiedział, kogo.
Kogoś takiego jak Laurel... żeby zastąpić Laurel.
Brzmiało to trochę niedorzecznie, ale Charles powtarzał
sobie, że to świetny pomysł i starał się ignorować cichutki
głos, który podpowiadał, żeby po prostu zatrzymać ją samą.
Wieczorem wezwał ją do swojego gabinetu, gdy Penny już
spała. Zamierzał przeprowadzić tę rozmowę poprzedniego
dnia, lecz Penny dość długo zatrzymała nianię u siebie, gdyż
po wyjeździe miała wiele wrażeń i chciała powspominać, co
widziała i robiła na festiwalu. Laurel pozwoliła jej się wyga-
77
dać, żeby dziewczynka dała ujście emocjom i dzięki temu
potem mogła spokojnie zasnąć.
- Wiem, że nie powinnam była zabierać wczoraj Penny do
Chapawpa bez twojej zgody - rzekła Laurel, gdy tylko weszła
do gabinetu. - Ale miałam poczucie, że powinna zostać w ja
kiś sposób nagrodzona za tę nieoczekiwaną chęć wyjścia z do
mu i pobawienia się razem z innymi dziećmi. To bardzo duży
postęp jak na nią, bo dotąd była samotna i zamykała się w so
bie. Pani Daniels mówi, że Penny nigdy nie miała żadnej kole
żanki ani...
- Zaczekaj. - Przerwał jej w połowie zdania i wskazał skó
rzany fotel stojący naprzeciwko jego fotela. - Usiądź, proszę.
Usiadła i mówiła dalej:
- Ona powoli zaczyna kolegować się z dziećmi w szkole,
a nawet myśleć o tym, że mogłaby spotykać się z nimi rów
nież poza szkołą. To bardzo dobry znak
- Ma dopiero sześć lat, na koleżanki i spotkania poza szko
łą przyjdzie czas później.
Laurel zrobiła sceptyczną minę.
A Charles wiedział, że tak będzie.
- Kiedy pracowałam w Lenowii, poznałam tam wiele dzie
ci zamkniętych w sobie. Nie dawało się już do nich dotrzeć.
Do tego potrzebny byłby czas i umiejętności psychologa,
a my nie mieliśmy ani jednego, ani drugiego. Tamte dzie
ci miały po dwanaście, trzynaście lat, straciły rodziców, nie
czuły się z nikim związane i nikomu nie ufały.
- To bardzo przykre, że tyle dzieci traci jedno lub obo
je rodziców, ale takie doświadczenie nie musi uczynić z ko
goś osoby społecznie nieprzystosowanej - rzekł nieco ostro,
78
gdyż poczuł, jak odzywa się jego poczucie winy z powodu
śmierci Angeliny.
- Nie musi - zgodziła się Laurel, a jej wzrok złagodniał.
- Czasem jednak takie dziecko do tego stopnia przywyka do
samotności, że od pewnego momentu jest samotne z wy
boru, nie nawiązuje kontaktu, bo nie chce. Byłoby straszne,
gdyby coś podobnego przydarzyło się również Penny.
- Nic jej nie będzie - skwitował. - Zresztą nie o tym chcia
łem z tobą rozmawiać.
- A o czym?
- O tym, że chociaż doceniam twoje wysiłki i to, jak bie
rzesz sobie do serca dobro Penny, za parę tygodni, gdy przyj
dzie nowa niania, będziemy musieli się rozstać. Cóż, będzie
nam wszystkim przykro.
- Po co ma być wszystkim przykro? Wystarczy zatrzymać tę
nianię, która już jest. Miałam nadzieję, że zdołałam cię przeko
nać do siebie. Nie widzisz, jaka ze mnie dobra opiekunka?
Charles odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa.
- Widzę, ile dla niej robisz i jak się o nią troszczysz. Widzę
i, jak już wspomniałem, doceniam. Ale od samego począt
ku zamierzałem zatrudnić osobę starszą od ciebie, bardziej
dojrzałą i nie ukrywałem tego przed tobą. Nadal m a m ta
ki zamiar, dzisiaj przeprowadziłem kilka rozmów z osobami
ubiegającymi się o tę pracę.
- Ach tak... I znalazłeś kogoś odpowiedniego?
- Na razie nie, ale po tych rozmowach znacznie lepiej
wiem, czego chcę.
Odsunął od siebie myśl, że chciał właśnie Laurel. Oczywi
ście chciał jej dla swojej córki.
79
- Moim zdaniem najlepiej będzie od razu jutro uprzedzić
Penny, że wyjeżdżasz, dzięki temu nie przywiąże się do cie
bie zanadto.
- Rozumiem... - rzekła głuchym głosem, a jej piękne zie
lone oczy przygasły.
Charles nagle poczuł ukłucie żalu. Zapragnął, żeby zno
wu się uśmiechała, żeby jej oczy błyszczały jak zawsze. Ale
przywykanie do pogodnej obecności Laurel nie prowadziło
do niczego dobrego i nie mogło się sprawdzić ani w przy
padku Penny, ani w jego własnym. Już i tak wiedział, że dłu
go o niej nie zapomni.
- Mam propozycję. Zapłacę ci za odejście z pracy. To zna
czy już teraz otrzymasz całość tego, co dostałabyś po miesią
cu i będziesz miała.więcej czasu na szukanie nowej pracy.
- Zapłacisz mi za to, żebym nie pracowała przez te dwa
tygodnie?
- T a k .
- To nie jest tego warte.
Kompletnie zaskoczyła go tym stwierdzeniem.
- Chcesz powiedzieć, że to za niska cena? Żądasz więcej?
- spytał ze zdumieniem, gdyż dotąd nie podejrzewał jej o za
chłanność.
- Oczywiście, że nie - zaprotestowała z oburzeniem. -
Wcale nie chodzi o pieniądze. Odkąd poznałam Penny, nie
pracuję dla pieniędzy.
- Czemu więc uważasz, że proponowany przeze mnie
układ ci się nie opłaca?
- Mówię, że nie porzucę dziecka dla dwutygodniowej pensji.
Charles zmarszczył brwi.
8 0
- Nikogo nie porzucisz, po prostu pozwalam ci wcześniej
odejść z pracy.
- A ja... odmawiam.
- Odmawiasz? - powtórzył z niedowierzaniem. - Nie mo
żesz odmówić, kiedy pracodawca zwalnia cię z roboty.
- Być może nie, ale zawarliśmy umowę, która w takim sa
mym stopniu wiąże nas oboje. Nie możesz mnie zwolnić, je
śli nie zachodzi żadna z okoliczności wymienionych w tej
umowie.
- Nie mogę cię zwolnić bez wypłaty - skorygował. - A ja
przecież oferuję ci pełne wynagrodzenie za cały pozostały
czas pracy.
- Nie ma takiej opcji w naszej umowie.
Charles nie wierzył własnym uszom. Kto chciałby dalej pra
cować, gdyby oferowano mu pieniądze w zamian za zaprzesta
nie pracy? Ta dziewczyna chyba musiała mieć źle w głowie.
- Ale można się domyślić, że taka opcja istnieje.
- Domysły nie mają racji bytu w świetle prawa, o ile mi
wiadomo.
Zatkało go. Wielokrotnie wyrzucał ludzi z pracy, jednym
dawał jakieś dodatkowe świadczenia, innym groził sądem,
a chociaż nikomu jeszcze nie proponował pełnego wynagro
dzenia za cały pozostały czas kontraktu, to nie wątpił, że nikt
nie odrzuciłby podobnej oferty. Zwłaszcza gdyby wiedział,
że i tak w ciągu paru tygodni będzie musiał odejść z pracy.
- Nie zamierzam sprawiać ci problemów - rzekła Laurel,
jakby czytała w jego myślach. - Zdaję sobie sprawę, że złoży
łeś mi naprawdę wielkoduszną ofertę i gdybym pracowała za
biurkiem, byłabym głupia, gdybym jej nie przyjęła.
81
- Oczywiście - zgodził się, myśląc z ulgą, że wreszcie za
częła myśleć rozsądnie.
- Ale moja praca nie polega na siedzeniu za biurkiem -
zauważyła, rzucając Charlesowi wymowne spojrzenie.
- To prawda, ale też nie rozmawiamy o jakiejś wysoce wy
specjalizowanej pracy, w której dzięki zdobywaniu nowych do
świadczeń możesz następnym razem dostać lepsze stanowisko.
W zamyśleniu ściągnęła brwi.
- Czyli w celu zdobycia kolejnej pracy w charakterze niani
nie potrzebuję zebrać więcej doświadczeń?
- Nie widzę takiej potrzeby - zapewnił, chcąc ją pocieszyć
i mając nadzieję, że przestanie być taka przygaszona.
I przestała. Jej zielone oczy zalśniły w jednej chwili.
- Ha! - Wycelowała w niego palec. - Sam właśnie przy
znałeś, że nie muszę być osobą bardziej doświadczoną do
wykonywania tej pracy.
Skrzyżowała ramiona z zadowoloną miną, która mówiła
jasno: „Masz na to jakąś odpowiedź, spryciarzu?".
Charles musiał przyznać, że zapędził sam siebie w kozi róg.
- Od początku mówiłem, że chcę zatrudnić osobę bardziej
dojrzałą.
- Czyli starszą?
- T a k .
, - Do tego jeszcze stosujesz selekcję negatywną na podsta
wie wieku pracownika. Wiesz, że to niedozwolone?
Była dobra, musiał przyznać. Ale on sam też miał głowę
nie od parady.
- W takim razie doprecyzuję moje potrzeby. Chcę zatrud
nić osobę na tyle dojrzałą, żeby rozumiała moje polecenia
i stosowała się do nich. Na przykład jeśli zabronię zabierać
moją córkę bez odpowiedniej ochrony na zabawę do innego
miasta, to ta osoba tego nie zrobi.
Laurel się zarumieniła. I wyglądała bardzo ładnie.
- Dobre zagranie - przyznała. - Zresztą często stosujesz
dobre zagrania.
Uśmiechnął się.
- Ty też.
Laurel westchnęła.
- Porozmawiajmy szczerze - zaproponowała. - Żadnych
podchodów, żadnych gierek. Po prostu powiem, co myślę.
- Słucham.
- Potrzebuję pracy, wcale tego nie ukrywam, a opieka nad
dzieckiem bardzo mi odpowiada, w dodatku mój ojciec miesz
ka niedaleko, więc mogę go odwiedzać w wolnym czasie. W a ś
nie z tych powodów odpowiedziałam na twoje ogłoszenie.
- No i...? - ponaglił. Większość ludzi już dawno powie
działaby, czego chce, lecz Laurel postępowała inaczej niż
większość, o czym Charles przekonywał się wciąż na nowo.
- Ale doszedł jeszcze czynnik ludzki.
- Czynnik ludzki?
- Penny.
- Ach, oczywiście. - Ale się głupio podłożył. Patrzył na
sprawę wyłącznie od strony praktycznej, a przez to niechcą
cy tylko podsunął Laurel bardzo dobry argument. - Myśla
łem, że chodzi ci o... - urwał.
Nie wiedział, jak w miarę elegancko ubrać w słowa, co
myślał, ale i tak nie musiał, oboje doskonale wiedzieli, co
chciał powiedzieć.
83
Na szczęście Laurel bardzo szybko przerwała to kłopotli
we dla Charlesa milczenie.
- Penny potrzebuje emocjonalnego wsparcia, i to natych
miast, ponieważ straciła matkę, a do pewnego stopnia tak
że ojca...
- Przecież jestem tutaj.
- Czasami. A czasami cię nie ma. - Wpatrywała się w nie
go przenikliwym wzrokiem. - Nawet kiedy jesteś, to czy na
prawdę się nią zajmujesz? Jesteś dla niej?
- W tym momencie sama dotknęłaś istoty problemu. Tak,
często wyjeżdżam w interesach. I właśnie dlatego Penny po
trzebuje kogoś, kto zostanie przy niej na bardzo długo. Kogoś,
kto albo już odchował własne dzieci i może całkowicie poświę
cić się tylko jej, albo kogoś, kto postanowił w ogóle nie zakła
dać własnej rodziny. Krótko mówiąc, potrzebny jest ktoś, kto
zajmie się Penny przez najbliższych kilkanaście lat.
- Czemu sądzisz, że ja nie mogę tego zrobić?
- Ponieważ jesteś młoda, piękna i dopiero co wróciłaś do
kraju po spędzeniu kilku lat za granicą w bardzo trudnych
warunkach. - Wyliczał na palcach. - Nie wiesz, co przynie
sie przyszłość. Nikt tego nie wie.
Ledwie to powiedział, przypomniał sobie wróżkę z festi
walu w Chapawpa i jej przepowiednię. Oczywiście nie wie
rzył w ani jedno słowo. Nie spędzi reszty życia z Laurel Mid
land.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Oczywiście, że nie mamy pojęcia, co przyniesie przy
szłość - zgodziła się Laurel.
Jednocześnie usłyszała w głowie przepowiednię wróżki
z festiwalu i przypomniała sobie jasnowidzącego starca z Le-
nowii. Czy aby na pewno nikt nie miał wglądu w przyszłe
wydarzenia? A jeśli niektórzy rzeczywiście posiadali podob
ny dar, to czy było mądrze lekceważyć ich słowa?
- Ale nie trzeba patrzeć daleko w przyszłość, żeby wie
dzieć, czego Penny potrzebuje teraz - ciągnęła. - A ona po
trzebuje mnie - oświadczyła zdecydowanie. - Coraz bardziej
mnie lubi, coraz bardziej mi ufa, czuje się przy mnie coraz
swobodniej. Mogę cię zapewnić, że nie zostawię jej, bo ktoś
mi wpadnie w oko i zechcę z nim uciec na koniec świata.
- Tego nie możesz wiedzieć na pewno.
- Mogę jednak przyrzec, że nie opuszczę Penny - odpar
ła dobitnie.
- A jeśli się zakochasz?
Pomyślała, że to kompletnie niemożliwe i już miała tak
powiedzieć, ale kiedy spojrzała w oczy Charlesa, jakoś nie
przeszło jej przez gardło, że nigdy się nie zakocha.
Zamiast tego parsknęła drwiąco:
- To bardzo mało prawdopodobne.
- Skąd wiesz, czy w następnym tygodniu nie pojawi się
ktoś, dla kogo stracisz głowę?
- Ja nie tracę głowy tak łatwo, Charles. W ogóle nie rozu
miem całej tej rozmowy. Traktujesz mnie tak, jakbyś miał do
czynienia z jakąś flirciarą, która biega od jednego chłopaka
do drugiego. Na jakiej podstawie masz mnie za osobę nie
odpowiedzialną i niestałą?
- W twoim wieku wszystko może się zdarzyć.
- W moim wieku? - powtórzyła z niedowierzaniem. Czy
on rozmawiał z trzynastolatką? - M a m dwadzieścia osiem
łat, jestem niewiele młodsza od ciebie.
- Równie dobrze mogłabyś być młodsza ode mnie o sto
lat - rzekł ze znużeniem, zaś Laurel odniosła wrażenie, jak
by mówił bardziej do samego siebie niż do niej.
- Och, daj spokój. Ile ty masz lat? Trzydzieści sześć?
- Trzydzieści osiem.
Roześmiała się.
- Aha, i to czyni cię zbyt starym na takie rzeczy jak zako
chanie się w kimś, z kim chciałbyś uciec na koniec świata?
Intuicja co prawda ostrzegła ją, że zapuszcza się na nie
bezpieczne terytorium, lecz było już za późno.
- Mój wiek nie chroni mnie przed podobnymi niespo
dziankami - rzekł, patrząc jej w oczy. - Chroni mnie przed
tym moje realistyczne podejście do życia.
- Niektórzy nazwaliby je raczej cynizmem - rzuciła.
- Należysz do tych niektórych?
Do niedawna jeszcze nie, ale dzisiaj zaczęłam mieć wąt
pliwości. ..
86
- Nie jestem pewna - odparła szczerze. - Może twoje po
dejście jest na poły realistyczne, a na poły cyniczne. - Wzru
szyła ramionami. - Potrafię to zrozumieć.
Tym razem on się roześmiał.
- Nie wierzę. Taka kobieta jak ty nie może tego zrozu
mieć.
Nie wiedziała, czy powinna się czuć urażona tym stwier
dzeniem, czy może przeciwnie.
- Czemu nie?
- Ponieważ w tobie nie ma śladu cynizmu, jesteś osobą
pełną pasji, bardzo żarliwą.
Zarumieniła się, lecz miała nadzieję, że on tego nie do
strzegł.
- Tak myślisz?
- Owszem. Z bardzo dużym zaangażowaniem przekonywa
łaś mnie do dobroczynnego wpływu zabawy halloweenowej.
Sposób, w jaki na nią patrzył, mówił jej, że nie była to
krytyczna uwaga.
- Nie chodziło o zabawę, tylko o Penny.
- Wiem.
Objął ją wzrokiem i już miał coś powiedzieć, gdy zawahał
się i... zrezygnował. Potrząsnął głową.
- Nie, to chyba nie jest dobry moment na taką rozmowę.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Ponieważ... ponieważ zrobiło się późno. - Spojrzał za
okno, za którym panował mrok.
Co prawda była dopiero dziewiąta wieczorem, lecz rozsą
dek nakazywał Laurel nie upierać się przy dokończeniu roz
mowy. Skoro Charles zasugerował, żeby sobie poszła, ale nie
87
powtórzył, że jest zwolniona, to nie należało naciskać, cho
ciaż ona sama wolałaby przedyskutować sprawy do końca
i raz na zawsze rozprawić się z tym śmiesznym przekona
niem, że jest „za młoda".
- W takim razie do jutra.
Skinął głową.
- Do jutra.
Wyszła, nieźle wkurzona na swojego pracodawcę. Och,
w Charlesie Grayu irytowało ją prawie wszystko - jego dy
stans i chłód, jego upór, jego bardzo rzadkie, ale za to za
bójcze uśmiechy, to że czasem przez moment pokazywał, że
potrafił być inny. I to, że chwilami wyglądał jak udręczony
bohater z jakiegoś romantycznego filmu...
Wszystko to razem doprowadzało ją do furii.
Szła korytarzem, myśląc o tym, co powinna była mu po
wiedzieć. Trzeba było go spytać, czy naprawdę leży mu na
sercu dobro córki, czy tylko starał się sprawiać takie wraże
nie. Bo jeśli naprawdę stawiał dobro Penny na pierwszym
miejscu, to powinien odłożyć na bok swoje koncepcje i prze
konania, żeby móc skonfrontować się z realną sytuacją, a nie
ze swoimi wyobrażeniami. Nieważne było, co on myślał, tyl
ko to, co działo się z Penny.
Laurel przebywała w Gray Manor od niedawna, lecz zdą
żyła już ogromnie zżyć się z dziewczynką, ponadto widziała,
że Penny także coraz bardziej ją lubi. Owszem, wciąż jeszcze
okazywała pewną rezerwę - którą to cechę zapewne odzie
dziczyła po ojcu - ale z dnia na dzień coraz bardziej przeko
nywała się do nowej niani.
Tak naprawdę wszystko sprowadzało się do zaufania.
Penny powoli uczyła się ufać Laurel. W ciągu pierwszych
dwóch tygodni zdarzały jej się dość histeryczne zachowania,
na przemian okazywała przywiązanie i oskarżała Laurel, że
ta odejdzie i zostawi ją „jak wszyscy inni".
Jeśli Charles postawi na swoim, to rzeczywiście tak się sta
nie, a ta biedna dziewczynka będzie przekonana, że niania ją
porzuciła, bo nie chciała z nią być. I to kolejne doświadczenie
odrzucenia zapisze się w jej podświadomości na zawsze, a po
tem dorosła już Penny będzie nieufna wobec ludzi i głęboko
przekonana, że jest niewarta miłości. Naprawdę nie trzeba było
posiadać dyplomu psychologa, żeby to przewidzieć.
Och, czemu Charles nie chciał jej słuchać?
Ponieważ jego zdaniem była zbyt młoda, a tym samym
jej opinia się nie liczyła? Miał Laurel za osobę niedoświad
czoną i głupią, wygadującą rzeczy, których nawet nie war
to słuchać?
Zatrzymała się pod drzwiami sypialni Penny i dopiero
wtedy uświadomiła sobie, że najzupełniej odruchowo przy
szła sprawdzić, czy u dziewczynki wszystko w porządku. Na
wet nie musiała pomyśleć: „Trzeba zajrzeć do Penny" - po
prostu robiła to już w sposób naturalny.
Wyglądało na to, że potrzebowała Penny tak samo, jak
dziewczynka potrzebowała jej.
A może nawet bardziej.
Otworzyła drzwi i cichutko przeszła przez sypialnię,
w której paliła się nieduża nocna lampa, osłonięta pięk
nym witrażowym abażurem. Lampa była piękna, lecz - jak
ogromna większość rzeczy w tym domu - nieodpowiednia
do pokoju dziecka. Laurel chciała zastąpić ją jakąś uroczą
8 9
lampką w kształcie misia lub czymś podobnym, lecz gospo
dyni przestrzegła ją przed zmienianiem czegokolwiek bez
zasięgnięcia opinii Charlesa.
Laurel zaś potrafiła się domyślić, jaką odpowiedź otrzyma
łaby w kwestii kompletnej zmiany wystroju pokoju Penny.
Podeszła do łóżka i popatrzyła na słodko śpiące dziecko,
które tuliło do siebie ukochaną Margerytkę. Świat Penny był
jeszcze bardzo małym światem, a przecież znalazło się w nim
już tyle smutku i bólu...
Przysiadła na brzegu łóżka, delikatnie odgarnęła śpiącej
dziewczynce włosy z twarzy. Gdyby umiała rysować, naszki
cowałaby ów widok - ten spokój i tę niewinność - i w taki
sposób zatrzymałaby je na zawsze.
- Miłych snów, kochanie - szepnęła, nachyliła się i poca
łowała dziecko w policzek.
Penny poruszyła się, westchnęła, ale nie obudziła się.
Laurel uśmiechnęła się, wstała i wyszła, cicho zamykając za
sobą drzwi, a potem przez długą chwilę stała na korytarzu.
Nie zostawi Penny. Nigdy. Koniec, kropka.
Niech sobie Charles Gray myśli, co chce, niech sobie szu
ka jakiejś starej wiedźmy z wielkimi brodawkami na nosie
- bo przecież niania musi być stara i brzydka - a Laurel i tak
mu pokaże, kto jest najlepszą opiekunką dla jego córki.
Jeśli naprawdę kochał Penny, jeśli jego uczucie do córki nie
było czczą deklaracją, to będzie musiał zatrzymać Laurel.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Charles Gray nie należał do ludzi upartych.
Oczywiście, że nie. Wbrew temu, co się niektórym wy
dawało, potrafił dostrzec rozmaite aspekty problemu, nawet
gdy chodziło o Laurel Midland i o jego córkę. Niestety, Lau
rel Midland umiała wywołać taki chaos w jego myślach, że
czasem Charles sam nie był pewien, czy dobrze ocenia sytu
ację. Nie, nonsens, oczywiście, że oceniał dobrze.
Widział, jak Penny stopniowo coraz bardziej zżywa się
z nową nianią, a przecież doskonale wiedział, jak wielkie
miała problemy z tym, żeby dopuścić do siebie kogokol
wiek. .. Nie miał też wątpliwości co do tego, po kim odzie
dziczyła tę cechę charakteru.
Laurel słusznie zauważyła, że jego córka stawała się swo
bodniejsza w jej obecności. Przypomniał sobie, jakie problemy
sprawiała Penny przy poprzednich dwóch opiekunkach - nie
dlatego, żeby zachowywała się niegrzecznie czy krnąbrnie, nic
z tych rzeczy. Problem polegał na tym, że z powodu chorobli
wej nieśmiałości zamykała się w sobie i czasem nie udawało się
wydobyć z niej odpowiedzi nawet na najprostsze pytania.
Ale odkąd zjawiła się Laurel, postępowanie Penny powoli
ulegało zmianie. Ostatnio dziewczynka zaczęła się zwierzać
91
swojej nowej niani, opowiadając jej o szkole i koleżankach,
i nie wiadomo, o czym jeszcze. Wyraźnie otwierała się jak
pączek kwiatu. Na szczęście nie było na to jeszcze za późno,
Laurel przybyła do Gray Manor w samą porę.
Gdyby Charles odesłał teraz nową nianię, dla Penny był
by to wielki cios,, a już i tak doświadczyła zbyt wielu ciosów
w swoim krótkim życiu. Laurel była nieznośna, uparta, bar
dzo pewna swego i wręcz bezczelna w kontakcie z pracodaw
cą, a mimo to musiał pozwolić jej zostać.
Co więcej, w razie czego będzie musiał ją o to błagać...
Wstał z fotela i podszedł do biblioteczki, gdzie za jed
ną z półek ukryty był barek - dokładnie za dziełami Marka
Twaina. Sięgnął po butelkę whisky, lecz zreflektował się. Nie,
to za mocny trunek w tej sytuacji, gdyż mając pod dachem
taką kobietę jak Laurel, lepiej było zachować jak największą
trzeźwość myślenia. Odstawił więc szkocką, a zamiast niej
otworzył caberneta rocznik 2001 i nalał sobie do kieliszka
wina o pięknej rubinowej barwie.
W ciągu ostatnich kilku tygodni dużo się zmieniło w je
go życiu, a stało się to niepostrzeżenie szybko. Co za ironia
losu, że mężczyzna, który nigdy, ale to nigdy nie musiał pro
sić żadnej kobiety o cokolwiek, teraz nagle był gotów nie tyl
ko prosić, ale nawet błagać. A wszystko to dla dobra pewnej
sześcioletniej damy.
Ale dla niej mógł to zrobić.
Wypił wino i nalał sobie kolejny kieliszek. Ledwie zdążył
zamknąć barek, do gabinetu wpadła Laurel, nie zawracając
sobie głowy takim drobiazgiem jak pukanie do drzwi.
- Wiem, jak bardzo sobie cenisz swoją prywatność - za-
częła bez żadnych wstępów. - Pewnie w twoim odczuciu nie
mogłam zrobić nic gorszego, niż nachodzić cię tutaj, chociaż
dałeś jasno do zrozumienia, że nie masz ochoty więcej ze
mną rozmawiać dzisiejszego wieczoru, ale musiałam przyjść,
żeby ci powiedzieć, że się mylisz. Mylisz się, i to bardzo.
Przyjrzał jej się. Wyglądała na mocno przejętą.
- Co do czego? - spytał, chociaż znał odpowiedź.
- Co do Penny. Mówiąc konkretniej, co do mojej roli w jej
wychowaniu.
Uniósł brew i w milczeniu czekał na dalszy ciąg.
- Oczywiście nie twierdzę, że jestem jedyną osobą na
świecie, która nadaje się do tej pracy, ale z jakiegoś powo
du Penny mnie polubiła i zaczęła się do mnie przywiązywać.
Ona mi ufa. A ja nie mogę jej zawieść. Za nic. - Skrzyżowała
ramiona i uniosła brodę. - Nie wyjadę stąd - oświadczyła.
Charles z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Robiło
się coraz ciekawiej. Od dawna nikt nie mówił mu wprost, co
myśli, szczególnie jego pracownicy. I od dawna towarzystwo
kobiety nie sprawiało mu takiej przyjemności.
Była nieznośnie irytująca, ale też było w tym coś... coś,
co mu się podobało. Wprowadzała element zaskoczenia, po
wiew jakiejś świeżości, jakiej od dawna nie doświadczał. Po
stanowił, że on też ją zaskoczy.
- Lubisz wino? - zapytał.
- Czy... lubię wino? - powtórzyła niepewnie, patrząc na
niego ze zdumieniem.
Z powrotem podszedł do biblioteczki, i sięgnął ku półcó
z Markiem Twainem.
- A h a .
93
- Pytasz o to, czy mam problem alkoholowy? A może o to,
czy aprobuję fakt, że jesteś producentem wina?
Roześmiał się.
- Ani jedno, ani drugie. Po prostu pytam, czyje lubisz.
Wyjął z barku butelkę.
- Czasem je pijam. Oczywiście nie za często i nie za du
żo, ale...
Odgadywał, co myślała. Niezbyt lubiła alkohol, lecz nie
zamierzała krytykować wina jako takiego, skoro jego rodzi
na produkowała je od pół wieku.
- ... ale tak, lubię wino.
- W takim razie chciałbym zasięgnąć twojej opinii co do
tego caberneta.
Oczywiście wcale nie potrzebował niczyjej opinii w tej
kwestii, gdyż doskonale wiedział, że cabernet był wyśmienity,
chciał jednak, by Laurel troszeczkę się rozluźniła.
- Spróbujesz?
Hmm, skoro jej to proponował, to chyba sam zdążył się
już trochę rozluźnić dzięki tamtym dwóm kieliszkom. Mo
że więc nie powinien... Nie potrafił się jednak powstrzymać,
ponieważ od zbyt dawna nie miał z nikim zwykłego ludzkie
go kontaktu. Nawet polegającego na ciągłych starciach.
- Kiedy ja... - zawahała się.
Nalał jej wina.
- Napij się. Wyjątkowy rok.
- Ten czy tamten? - spytała, biorąc od niego kieliszek.
To się jeszcze okaże, pomyślał.
- Sama zdecyduj. A wino dobre, spróbuj.
Pociągnęła mały łyczek, na chwilę przymknęła oczy.
- Rzeczywiście bardzo dobre.
Boże, jaka ona była piękna.
Nagle naszła go szalona ochota, żeby ją pocałować.
- Co się stało? - spytała z niepokojem, widząc wyraz jego
twarzy, i odruchowo cofnęła się o krok.
- Nic. - Zmarszczył brwi, starając się pozbierać myśli. -
Zupełnie nic. Czemu pytasz?
- Patrzyłeś na mnie w taki dziwny sposób. Tak, jakbyś...
- Urwała, a na jej policzkach pojawiły się lekkie rumieńce.
- Nie, nic, wydawało mi się.
Charles czuł, że wkracza na niebezpieczne terytorium.
Przed chwilą omal nie sięgnął po tę kobietę, pragnąc przyciąg
nąć ją do siebie i pocałować, chociaż jeszcze parę godzin wcześ
niej zamierzał wyrzucić ją z pracy, ponieważ nie chciał jej nigdy
więcej widzieć.
Szaleństwo.
Na wszelki wypadek on również cofnął się o krok.
- Wybacz, nie chciałbym, żebyś czuła się przy mnie nie-
komfortowo.
- Wcale się tak nie czuję - zapewniła pośpiesznie. - Ale
rozmawialiśmy o Penny. Wiem, jak wiele ona dla ciebie zna
czy, mnie też stała się bardzo droga, uwierz mi. I dlatego,
chociaż mamy odmienne zdania...
- Możesz zostać - rzekł, żeby zaoszczędzić jej dalszego
wysiłku i stresu.
Już raz spierała się z nim do upadłego, próbując go do
siebie przekonać i nie musiała robić tego po raz drugi, tam
ten raz wystarczył. Charles wszystko sobie przemyślał i wy
ciągnął wnioski.
95
Na jej ślicznej twarzy odbiło się kompletne zaskoczenie.
- C o ?
- Przecież słyszałaś.
Zaskoczenie zmieniło się w podejrzliwość.
- N i e bardzo rozumiem... Dopiero co zamierzałeś mnie
zwolnić, niemożliwe, żebyś w przeciągu tak krótkiego czasu
zmienił zdanie.
Uśmiechnął się.
- Może nie znasz się na ludziach aż tak dobrze, jak ci się
wydaje.
- Może i się nie znam... - Przyjrzała mu się takim wzro
kiem, jakby miała przed sobą starożytny manuskrypt, zapisa
ny niezrozumiałymi hieroglifami. - W takim razie powiedz
mi wprost, co naprawdę myślisz. Chcesz, żebym tu została
jako opiekunka Penny?
- T a k .
Przez moment wyglądała na naprawdę wstrząśniętą. Szybko
jednak pozbierała myśli.
- Na stałe? Czy tylko przez kolejne dwa tygodnie, tak jak
się wcześniej umówiliśmy?
- A jeśli powiem, że na stałe?
Zaskoczył samego siebie. Kiedy ostatni raz miał chęć się
przekomarzać? Kiedy ostatni raz rozmawiał z kimś w po
dobny sposób? Nawet nie pamiętał. Ale ten żartobliwy na
strój był naprawdę przyjemny, a zrohiło się jeszcze milej, gdy
Laurel uśmiechnęła się promiennie.
- Mówisz poważnie?
Skinął głową.
- Jak najbardziej. - Nie byłby jednak sobą, gdyby nie do-
dał: - Wymagam jednak spełniania moich życzeń i zaleceń
dotyczących mojej córki.
Nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to sztywno
i napuszenie.
- Ależ oczywiście! - Laurel zapewniła pospiesznie bez cie
nia ironii w głosie.
Widać dopięcie swego ucieszyło ją do tego stopnia, że na
wet nie dbała o szczegóły.
- Na pewno? - naciskał. - Będziesz stosować się do pole
ceń, nawet jeśli twoja intuicja podpowie ci co innego?
- Absolutnie tak - przyrzekła z ręką na sercu. - Cokolwiek
powiesz, to tak będzie.
- Świetnie.
Oczywiście oboje doskonale wiedzieli, że dotrzymanie
podobnej obietnicy nie będzie dla niej łatwe.
Charles dolał wina do obu kieliszków.
- Zgadzam się, że Penny ma potrzeby emocjonalne, które
trzeba zaspokoić, a ja nie mogę tego zrobić, bo bardzo dużo
podróżuję. Poza tym...
Zamilkł, gdyż nie wiedział, jak powiedzieć o dziwnej nie
śmiałości, jaką odczuwał wobec własnej córki. Przecież za
brzmiałoby to idiotycznie.
- Poza tym zamierzasz popracować nad swoją relacją
z córką - dokończyła za niego Laurel, uśmiechając się. - To
właśnie chciałeś powiedzieć, prawda?
Uśmiechnął się również, ucieszony jej uśmiechem.
- Tak. Jeśli właśnie to chciałaś usłyszeć, to tak.
Zapragnął, żeby uśmiechała się do niego jak najczęściej,
tak jak teraz ciepło i zmysłowo, żeby jej piękne zielone oczy
97
lśniły i rzucały mu przekorne spojrzenia, zachęcając w ten
sposób do flirtu...
Postąpił krok do przodu, patrząc jej w oczy.
Wtedy - jak to czasami zdarza się w filmach - ona zrobiła
dokładnie to samo.
Charles nie zastanawiał się, gdyż myślenie mogłoby go
powstrzymać przed tym, co chciał zrobić, postąpił więc jesz
cze krok, wziął Laurel w objęcia, przyciągnął do siebie i po
całował.
I spotkał się z bardzo przychylną reakcją. -
Otoczyła go ramionami, oddała pocałunek i przytuliła się
do niego. Wrażenie było piorunujące. Miał wrażenie, że do
tyk jej cudownie miękkiego ciała rozpala ogień gdzieś głębo
ko w nim, roznieca żar w zimnym popiele.
Jeszcze nigdy nie zaznał czegoś podobnego, tak zdumie
wającego splotu odczuć i emocji, gdy jednocześnie odczuwał
i słodką tęsknotę, i gorące pragnienie, i satysfakcję płynącą
z zaspokojenia. To wszystko sumowało się razem jak w ja
kimś trudnym równaniu matematycznym i na koniec dawa
ło odpowiedź na pytanie, czego naprawdę potrzebował.
Potrzebował Laurel.
Ale jak to się stało? Jak w ogóle mogło do tego dojść?
Przecież była tylko jednym z pracowników, przyjechała do
Gray Manor ze względu na jego córkę, a z nim samym i jego
prywatnymi sprawami nie miała nic wspólnego. Czemu nag
le chciał, żeby stała się centrum, wokół którego od tej pory
obracałoby się jego życie?
Odsunął się od Laurel, oddychając ciężko niczym bokser
po trzech rundach walki. Zajrzał jej w oczy, błyszczące jak
drogocenne kamienie i szukał w nich odpowiedzi na pytania,
których nawet nie umiał sformułować.
Przez długą chwilę panowała pełna napięcia cisza, gdy
tylko patrzyli na siebie, nic nie mówiąc, a przecież jedno
cześnie mówiąc sobie bardzo, bardzo wiele za pomocą sa
mych spojrzeń.
Nagle Laurel znów przylgnęła do niego, przycisnęła us
ta do jego ust, żądając odpowiedzi, pragnąc więcej niż po
przednio. Charles bez chwili wahania przytulił ją ponownie,
powoli przesunął dłońmi po jej plecach, odkrywając, że Lau
rel jest jednocześnie bardzo silna i bardzo delikatna. Kiedy
z nim dyskutowała i próbowała przeforsować własne zdanie,
była nieugięta jak stal, lecz gdy trzymał ją w ramionach, wy
dawała mu się krucha jak laleczka.
Przyciągnął ją bliżej do siebie, czując ciepło jej ciała na
wet przez ubranie.
Pocałował ją ponownie.
Potem ona go pocałowała.
Wydawało im się, że czas się zatrzymał, gdy tak stali, wza
jemnie sycąc się sobą. Wreszcie Laurel odsunęła się od Char-
lesa, twarz miała zarumienioną.
- My... Nie wolno nam tego robić.
- Wiem.
Znowu zapadło pełne napięcia milczenie, lecz Laurel tym
razem nie przytuliła się do Charlesa ponownie, tylko cofnę
ła się jeszcze o krok.
- Łączy nas... łączy nas wyłącznie to, że pracuję dla ciebie.
Takie rzeczy... - Wciąż miała trudności ze złapaniem tchu.
- Takie rzeczy mogłyby tylko bardzo skomplikować sprawy.
9 9
- Zgadzam się - powiedział, ponieważ w zasadzie on też
uważał, że w relacji między pracodawcą a pracownikiem po
dobne sytuacje nie powinny mieć miejsca. Rano, gdy będzie
wyspany, a wino przestanie działać, zgodzi się nie tylko dla
zasady, ale też z pełnym przekonaniem. - Przepraszam, jeśli
postąpiłem niestosownie.
„Jeśli"? H m m . . .
- Och, nie, przecież ja wcale nie mówię... - Spuściła wzrok,
potem znów spojrzała na Charlesa, a źrenice miała rozszerzo
ne do tego stopnia, że jej jasnozielone oczy wydawały się w tym
momencie niemal czarne. - Ja tylko... Ja tylko... - Nieco bez
radnie wzruszyła ramionami. - To pewnie przez to wino.
- Tak, na pewno przez nie.
Naraz uśmiechnęła się przekornie.
- Słynne wina Gray Manor... Coś w nich jest.
- A wiesz, że to świetnie brzmi? Powinienem tego użyć ja
ko hasła reklamowego.
- Zrób to, na pewno sprzedaż się zwiększy - zapropono
wała żartobliwym tonem.
Znowu zapadła cisza. Patrzyli sobie w oczy.
- Naprawdę ogromnie przepraszam. Zapewniam cię, że ni
gdy wcześniej nic podobnego nie miało miejsca. - Charles za
milkł, ponieważ nie to chciał powiedzieć. - To znaczy, nie przy
darzyło mi się nic takiego z żadną z poprzednich opiekunek
- sprecyzował. - Ani w ogóle z żadną z pracownic.
Co on wygadywał? I czemu zachowywał się jak ostatni
głupiec, chociaż nigdy przedtem tego nie robił?
- W porządku, rozumiem, co chcesz powiedzieć - zapew
niła z uśmiechem.
100
Z ulgą skinął głową.
- W takim razie zapomnijmy o tym, co zaszło. Obiecuję,
że to się więcej nie powtórzy.
Czy tylko mu się wydawało, czy naprawdę w jej oczach
pojawił się na moment błysk rozczarowania? Nie zdążył się
przyjrzeć, gdyż Laurel prawie natychmiast przybrała niezo
bowiązujący wyraz twarzy.
- Pójdę na górę. Dziękuję za to, że zrozumiałeś mój punkt
widzenia i zatrudniłeś mnie na stałe. Nie będziesz żałował,
zobaczysz.
Miał nadzieję, że nie będzie.
Ale coś podpowiadało mu, że nie obejdzie się bez kło
potów.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Laurel tęskniła za swoją najlepszą przyjaciółką bardziej
niż kiedykolwiek.
Oczywiście już przedtem powracała do niej myślami nie
zliczoną ilość razy, podczas bezsennych nocy przypominając
sobie, co się wydarzyło. Przeżyła koszmar, gdy dowiedziała
się o jej śmierci i przeżywała go za każdym razem na nowo,
a do tego dochodził jeszcze ból z powodu pustki, jaka nagle
się pojawiła, gdy zabrakło osoby, której można było się zwie
rzać, radzić się, ufać jak sobie samej.
Przyjaciółka miała na imię tak samo jak ona, a ponie
waż były praktycznie nierozłączne, nazywano je po prostu
Laurelki. W dodatku wykonywały tę samą pracę, ucząc an
gielskiego te same grupy dzieci, więc niektórzy mylili je lub
uznawali, że nie ma znaczenia, o którą Laurel chodzi, bo to
właściwie bez różnicy.
Ta wymienność Laurelek okazała się daleko bardziej po
sunięta, niż któraś z nich mogłaby przypuszczać.
Ale teraz Laurel nie wspominała minionego horroru ani
nie opłakiwała straty, tylko najzwyczajniej w świecie myślała
o tym, że chciałaby usiąść z przyjaciółką przy kawie - czar
nej i mocnej kawie, jaką obie lubiły - i zwierzyć się z cie-
płych uczuć, jakie nieoczekiwanie zaczął w niej budzić Char
les Gray.
Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, uderzył ją jego chłód
i obojętność wobec innych. No i jego wygląd. Przypominał
jej Heathcliffa z „Wichrowych Wzgórz" Emily Bronte, gdyż
był tak samo jak on ponury, zamknięty w sobie i atrakcyjny.
Pamiętała, jak z miejsca warknął, że jest zwolniona. Za
stanowiło ją wtedy, czemu postępował w podobny sposób,
jakie bolesne przeżycie uczyniło go tak zimnym i nieprzy
stępnym oraz co byłoby potrzebne, żeby go uleczyć. Oczy
wiście nie myślała o tym, że to ona miałaby go uleczyć, zain
teresowało ją tylko, jak można by tego dokonać.
Ale w ciągu tych paru tygodni poznała go lepiej i prze
konała się, że był inteligentny, miał duże poczucie humoru
i silny charakter. Do tego był bardzo, ale to bardzo samotny.
I szaleńczo przystojny...
Nic dziwnego więc, że Laurel myślała o nim coraz częściej
i częściej, dostrzegała rysy jego twarzy w rysach Penny, wi
działa odbicie jego mimiki w mimice jego córki. Penny była
do niego ogromnie podobna, co zresztą nieustannie przypo
minało Laurel, że musi w jakiś sposób zbliżyć ojca i córkę do
siebie, wzmocnić relację między nimi.
Dlatego też, gdy ze szkoły przyszła informacja o dorocz
nej jesiennej imprezie połączonej ze zbiórką pieniędzy, im
prezie, na której miała odbyć się aukcja oraz koncert w wy
konaniu uczniów, Laurel natychmiast postanowiła namówić
Charlesa na wspólne wyjście.
- Dzisiaj wieczorem? - powtórzył, gdy przekazała mu tę
wiadomość.
103
Rozmawiali w jego gabinecie wczesnym popołudniem,
gdyż Laurel specjalnie odczekała do tej pory.
- Tak, dziś wieczorem.
- Wolałbym dowiadywać się o takich rzeczach z większym
wyprzedzeniem.
- Gdybym uprzedziła cię wcześniej, wykorzystałbyś to do
znalezienia jakiegoś pretekstu, dzięki któremu mógłbyś się
od tego wykręcić - odparła z przekonaniem.
- Ja miałbym szukać pretekstu? - spytał, czerwieniąc się
lekko, co zdradzało nie do końca czyste sumienie. - Dlacze
go mnie posądzasz o coś podobnego?
- Cóż, zdążyłam już zauważyć, że nie przepadasz za tłumami
ludzi, a na szkolnym koncercie na pewno będzie tłoczno.
- Czy to dziwne, że nie lubię tłoku? Mało kto go lubi.
- To fakt, ale ty wyjątkowo nie znosisz tłumów. Powiedzia
łabym nawet, że ich nie cierpisz. Może nawet nienawidzisz.
Odłożył pióro, odsunął na bok jakieś papiery, odchylił się
na oparcie fotela i popatrzył na Laurel, która cierpliwie stała
przed jego biurkiem.
- A ty? Wydaje mi się, że ty też wolisz trzymać się z dale
ka od tłumów.
- Ale ja nie unikam wychodzenia z domu tylko dlatego, że
za nimi nie przepadam.
- Ja też nie unikam wychodzenia z domu.
- Czemu w takim razie nigdy nie bierzesz udziału w wy
darzeniach ważnych dla Penny? Czy mam ci przypomnieć
Festiwal Rzecznej Wiedźmy w Chapawpa?
- Będąc na twoim miejscu, nie przypominałbym o tym.
Faktycznie, pod tym względem miał rację, nie powinna
104
wyciągać tamtej sprawy, ponieważ była to broń obosieczna,
on też mógłby jej coś wypomnieć... Mimo to nie poniechała
tematu, gdyż wierzyła w miłość Charłesa do córki, więc nie
rozumiała jego dziwnego postępowania.
- Dobrze, postawię pytanie inaczej. Dlaczego nigdy nie
bierzesz udziału w podobnych imprezach, czemu nie cho
dzisz na szkolnebale, koncerty i przedstawienia?
- Kto powiedział, że nie chodzę?
- Ja. W ciągu tego miesiąca pojechałam do szkoły Penny
na koncert pianistyczny uczniów i na „Magię w sklepie z za
bawkami". - Widząc pytające spojrzenie Charlesa, wyjaśni
ła: - To było przestawienie teatralne, w którym twoja córka
debiutowała na scenie w roli magicznego pudełka. Ja to wi
działam, ale ty nie.
Uśmiechnął się melancholijnie.
- Bardzo chętnie bym to zobaczył.
- Czemu więc nie pojechałeś na przedstawienie? Ale możesz
to nadrobić, dzisiaj będziesz mógł ją podziwiać, gdy będzie
śpiewała solo piosenkę „Strach na wróble i pełnia Księżyca".
- Dziwny tytuł.
- Wszystko dlatego, że w szkole zabroniono obchodzić Hal-
loween, ponieważ jest zbyt pogańskie, ale nie można też ob
chodzić Dnia Dziękczynienia, bo z kolei nie jest to święto dla
każdego. Ostatecznie wymyślono wystawienie spektaklu mu
zycznego, składającego się z piosenek o jesieni, księżycu, dy
niach i opadających liściach. Są kiepskie i nikt o nich nigdy nie
słyszał. - Roześmiała się. - Jedź z nami, będzie niezła zabawa.
- Muszę sprawdzić w kalendarzu, czy mam wolny wieczór.
- Słucham? - Laurel przysunęła sobie krzesło i usiadła na
105
wprost Charlesa, najwyraźniej nie zamierzając wychodzić, do
póki nie postawi na swoim. - O co w tym wszystkim chodzi?
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Dlaczego nie chcesz wziąć udziału w imprezie, na której
wystąpi twoja córka?
Westchnął, oparł łokcie na poręczach i złożył dłonie w tak
zwaną wieżyczkę. Znał Laurel wystarczająco dobrze, wie
dział więc, że ona nie popuści, dlatego też najprościej będzie
od razu powiedzieć jej prawdę.
- Nigdy nie wiem, co miałbym robić na takich imprezach.
- Teraz ja nie rozumiem, o czym ty mówisz.
- Angelina bardzo się angażowała w podobne sprawy. Gdy
Penny chodziła do przedszkola, Angelina biegała na wszyst
kie bale i pikniki, znała innych rodziców, udzielała się w ja
kichś radach. Przywiązywała dużą wagę do wyboru odpo
wiedniej szkoły i monitorowania, co się tam dzieje i na jakim
poziomie. Ja nigdy nie brałem w tym udziału.
- Moim zdaniem najwyższa pora, żebyś zaczął - stwier
dziła z uśmiechem. Miała ochotę wziąć go za rękę, by dodać
mu otuchy, ale powstrzymała się. - Widzisz, ponieważ sama
nie mam dzieci, dla mnie to wszystko też jest zupełnie nowe,
ale to naprawdę nic trudnego. Po prostu idziesz tam, gdzie
odbywa się impreza, robisz to samo, co inni i cieszysz się, pa
trząc, jak twoje dziecko radzi sobie na scenie.
Przyglądał jej się z powątpiewaniem.
- Czy moja obecność jest naprawdę aż taka ważna dla Penny?
Laurel przypomniała sobie poważny wyraz buzi dziew
czynki, kiedy ta pytała: „Myślisz, że tatuś tym razem przyj
dzie? Możesz go poprosić?".
106
- Tak. Bardzo ważna - rzekła z mocą.
Skinął głową.
- W takim razie pojadę.
- Świetnie. - Wstała, zamierzając wyjść.
- Ty też będziesz na spektaklu?
- A jeśli powiem, że tak, nie użyjesz tego jako pretekstu,
żeby wykręcić się w ostatniej minucie?
Roześmiał się.
- Bystra jesteś, muszę ci to przyznać.
Odpowiedziała uśmiechem i wyszła, cały czas czując na
plecach spojrzenie Charlesa i starając się nie zwracać uwagi
na dziwnie szybkie bicie serca.
Koncert podobał się Laurel. Cieniutkie głosiki dzieci,
śpiewających z przejęciem o Dziadku Dębie albo o Jedno
okiej Jaskółce, która uratowała grządkę dyń - swoją drogą,
kto pisał takie teksty? - brzmiały tak wzruszająco, że ładnych
parę razy musiała powstrzymywać się od płaczu.
- Kiedy zaśpiewa Penny? - szepnął jej do ucha Charles,
zaś Laurel w tym momencie przebiegł gorący dreszcz.
- Nie jestem pewna - odszepnęła. - Czemu pytasz?
- Bo cały czas ktoś próbuje dodzwonić się na moją komór
kę. Widać to coś pilnego, muszę odebrać.
Posłała mu wymowne spojrzenie, co nic nie dało, ponie
waż Charles patrzył na scenę.
- Wiesz, to nie jest „Cyganeria" ani „Czarodziejski flet"...
- Zauważyłem.
- Próbuję powiedzieć, że nie jest to wielka opera w kilku
aktach, więc niedługo się skończy.
107
Rzeczywiście przedstawienie wkrótce się skończyło, ale
przedtem nastąpiła mała katastrofa, gdyż Penny z przejęcia
zapomniała słów swojej piosenki. Biedactwo zaczerwieniło
się tak mocno, że było to widać nawet z tylnego rzędu. Lau-
rel zerknęła na Charlesa, który patrzył na córkę ze współ
czuciem.
- Może w drodze powrotnej zatrzymamy się na lody? -
podsunęła.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Tak, koniecznie musimy iść na lody.
Nie rozmawiali już przez resztę spektaklu. Czasem któreś
z nich zmieniało pozycję na krześle, a wtedy ich ramiona lub
kolana dotykały się przypadkiem, w każdym zaś z tych mo
mentów Laurel odnosiła wrażenie, jakby poraził ją prąd.
Nie miała pojęcia, co takiego jest w tym mężczyźnie, jed
nak nie ulegało wątpliwości, że budził w niej uczucia, któ
rych już nie dało się ignorować. W dodatku tego wieczoru
stało się to dla niej jeszcze bardziej oczywiste...
Zaczęło się od tego, że Penny rozpłakała się, kiedy wra
cali do domu.
- Co się dzieje, kochanie? - spytała Laurel, odwracając się
do tyłu.
- Za... zapomniałam mojej piosenki!
- Naprawdę? - spytała niewinnym tonem Laurel.
Oczywiście spodziewała się podobnego wybuchu rozpa
czy, ale dużo wcześniej. Penny potrafiła długo powstrzymy
wać swoje uczucia na wodzy. Zdumiewająco długo jak na
sześcioletnią dziewczynkę.
- Tak! - Penny głośno siąkała nosem. - Zapomniałam.
- Ja nic takiego nie zauważyłam. - Odwróciła się i spojrza
ła na Charlesa. - A ty?
Potrząsnął głową.
- Ja też nie. Słyszałem tylko, jak moja zdolna córka pięk
nie śpiewa.
Penny mocno zamrugała powiekami.
- Ojej, tato, myślisz, że pięknie?
- No chyba żartujesz - odparł. - Byłaś najlepsza ze wszyst
kich. Pozostałych ledwo zauważyłem.
- Naprawdę? Ale tak naprawdę, naprawdę? - dopytywała
Penny, a była tak rozpromieniona, że ciągle mokre łzy na jej
buzi wyglądały jak jakaś pomyłka.
- Czy wiesz, że twoja praprababcia Lucinda była śpiewaczką?
- K t o ?
- Babcia mojego taty - wyjaśnił. - Na całym świecie zna
no jej głos. Ludzie przyjeżdżali z bardzo daleka, żeby ją usły
szeć chociaż raz w życiu.
- Nie mówisz chyba o Lucindzie Moricelli? - spytała za
skoczona Laurel.
Charles spojrzał na nią z równym zaskoczeniem.
- Słyszałaś o niej?
- Ależ oczywiście!
- Dziwne, wydawało mi się, że nikt oprócz historyków
muzyki już o niej nie pamięta.
- Mój tata w kółko puszczał jej arie, miał dużą kolekcję
płyt gramofonowych właśnie z jej pieśniami.
- Twój tata kupował płyty Lucindy? - zdumiał się Charles.
-1 to gramofonowe? Przecież wyszły z użycia prawie cały wiek
temu. To ile on miał lat, kiedy się urodziłaś? Sto dwadzieścia?
109
- Nie - odparła. - Odziedziczył te płyty po swoich dziad
kach razem z równie starym gramofonem i ciągle je na nim
puszczał. - Przypomniała sobie tamten piękny, przejmujący
głos, który wypełniał dni jej dzieciństwa. - A ty masz jakieś
nagrania twojej prababci? No i gramofon, na którym dałoby
się je odtworzyć?
- Tak, powinienem mieć.
Laurel znowu odwróciła się ku dziewczynce.
- Och, Penny, być może usłyszysz, jak śpiewała twoja słyn
na praprababcia!
- O tak, o tak! Chcę usłyszeć! Od razu, jak wrócimy do
domu, dobrze?
Laurel zerknęła na Charlesa.
- Dałoby się to zorganizować jeszcze dzisiaj?
Zatrzymał się na czerwonym świetle, w zamyśleniu ściąg
nął brwi.
- Musiałbym tego wszystkiego poszukać... Płyty i gramo
fon powinny znajdować się na strychu, oczywiście głowy za
to nie dam, ale raczej nikt ich nie wyrzucił. - Spojrzał we
wsteczne lusterko i uśmiechnął się do córki. - Tak, chyba
dałoby się to dzisiaj zrobić.
Penny aż zaklaskała z entuzjazmu, zupełnie już nie pa
miętając o swojej wpadce podczas koncertu.
- A czy możemy od razu jechać do domu, a na lody jutro?
Chcę usłyszeć babcię!
Laurel uśmiechnęła się, doceniając przemyślność dziew
czynki, która nawet w obliczu innej przyjemności nie zapo
mniała o lodach, tylko zapewniła sobie, że jej nie ominą.
- Tak, myślę, że właśnie tak zrobimy.
110
Godzinę później dziewczynka była umyta i przebrana
w świeżą piżamkę, lecz Charles ciągle nie wracał, chociaż
poszedł na strych dobre pół godziny wcześniej.
- Czy tatuś już idzie? - spytała i ziewnęła szeroko.
- Zaraz przyjdzie - zapewniła Laurel. - A może połóż się
na razie? - zaproponowała, prowadząc dziewczynkę do łóż
ka. - Na pewno nie zaśniesz, a nawet gdybyś zasnęła, posłu
chamy płyt rano.
- Ale rano muszę iść do szkoły.
Laurel potrząsnęła głową.
- Nie, przecież jutro jest sobota.
- O, fajnie. - Penny ziewnęła ponownie, obróciła się na bok
i podciągnęła kołdrę pod brodę. Chwilę później już spała.
Laurel z uśmiechem pocałowała ją w policzek. W cią
gu jednego wieczoru mała przeżyła bardzo wiele - i radość
z powodu obecności taty na widowni, i tremę przed wyj
ściem na scenę, i straszliwy wstyd, gdy zapomniała słów
piosenki, i dumę ze słynnej babci, i podekscytowanie, kiedy
okazało się, że da się posłuchać, jak śpiewała babcia.
Nic dziwnego, że była zmęczona.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Strych był miejscem magicznym, wyglądał jak wyjęty
z dziecięcej książki, pełen tajemniczych przedmiotów, pa
jęczyn i kurzu. Jako dziecko Charles uwielbiał po nim bu
szować i odkrywać coraz to nowe rzeczy, wśród których
znajdowały się i zwykłe rupiecie, i prawdziwe antyki. Jako
dorosły obiecywał sobie, że gdy znajdzie czas któregoś dnia,
to wreszcie porządnie przejrzy wszystko i posegreguje, po
nieważ mogły znajdować się tam prawdziwe skarby, w końcu
niektóre z tych rzeczy leżały tam od wojny secesyjnej.
Na razie jednak nie obchodziły go żadne cenne znaleziska, in
teresowała go tylko drewniana skrzynka pełna płyt gramofono
wych, na których nagrano arie operowe Lucindy Moricelli.
- Charles?
Aż drgnął z zaskoczenia, ponieważ zawsze przebywał na
strychu sam, w dodatku jako dziecko oczekiwał, że w tym
miejscu kiedyś spotka ducha. Widać to dziecięce przekona
nie przetrwało gdzieś w jego podświadomości.
- Wybacz, nie chciałam cię przestraszyć - rzekła Laurel.
- Przyszłam powiedzieć, że nie musisz się spieszyć, bo ma
ła zasnęła, ledwie przyłożyła głowę do poduszki. Bardzo się
dzisiaj zmęczyła.
112
- Wiem, myślałem, że uśnie nam już w samochodzie.
Laurel rozejrzała się dookoła. Pod dachem wisiała na dłu
gim kablu pojedyncza goła żarówka, więc w pełnych rupieci
kątach było prawie zupełnie ciemno.
- Trochę tu... strasznie.
Skinął głową.
- Mógłbym zatrudnić ekipę, która by tu posprzątała, zain
stalowała świetlówki, poukładała wszystko porządnie, a gra
ty wyrzuciła, ale... ale tak mi bardziej odpowiada.
- Wcale ci się nie dziwię.
W odczuciu Laurel ten strych miał prawdziwy klimat
i paradoksalnie wydawał się całkiem przytulny w porówna
niu z resztą domu.
- Wygląda trochę jak z filmu o duchach. Podoba mi się,
ale nie wiem, czy odważyłabym się przyjść tutaj sama.
- Ja z kolei zawsze przychodziłem tu sam.
- Tak? - zdziwiła się, ponieważ jakoś nie potrafiła wyob
razić go sobie wychodzącego ze swojego gabinetu i wspina
jącego się po stromych schodach na strych.
- Jako dzieciak - wyjaśnił. - To była znakomita kryjówka.
- Rozumiem. - Przesunęła palcami po drewnianym wieku
starej Victroli, a potem otrzepała ręce, gdyż na wszystkim le
żały pokłady kurzu. - Chyba nie używałeś go ostatnio, co?
Roześmiał się.
- Wiesz, od jakiegoś czasu przerzuciłem się na płyty CD.
Zaśmiała się również i podniosła wieko gramofonu.
- W środku jest całkiem czysty - zauważyła, przygląda
jąc się uważnie. - Masz pod ręką jakąś płytę? Moglibyśmy
go uruchomić.
- No właśnie nie mam. Szukam płyt od pół godziny i nie
mogę ich znaleźć.
- Pomogę ci. Gdzie mam,sprawdzić?
- Może w tamtej skrzyni. - Wskazał na potężny kufer stojący
pod okrągłym okienkiem. - One na pewno gdzieś tu są, sam je
widziałem, a nie zagląda tutaj nikt, kto mógłby je wyrzucić.
- Nie rozumiem, czemu nie zniosłeś ich na dół, żeby je
sobie czasem puszczać - rzekła, przedzierając się wśród ru
pieci w stronę zasnutego pajęczynami kufra, który wyglądał
tak, jakby mógł leżeć w nim szkielet.
- Jakoś nie mam zwyczaju słuchać muzyki ze starego gra
mofonu.
- A może powinieneś? - spytała ze śmiechem. - To by by
ło naprawdę coś. - Ostrożnie otworzyła skrzynię, naprawdę
trochę się bojąc, że coś strasznego może na nią wyskoczyć ze
środka, ale tam na szczęście znajdowały się tylko jakieś stare
książki oraz... równiutko poustawiane płyty z ariami Lucin-
dy Moricelli. - Och, Charles, znalazłam je!
Odstawił na bok pudło, do którego właśnie zamierzał zaj
rzeć i dołączył do Laurel. Ostrożnie wyjęła kilka płyt.
- Na moje oko są w doskonałym stanie.
Kiedy Charles nachylił się, by też wziąć z kufra parę płyt,
poczuła zapach jego wody kolońskiej i nagle zapragnęła go
dotknąć.
- Chyba rzeczywiście bardzo rzadko były używane. Hm,
niektórych tytułów nawet nie znam. Może ty wybierzesz,
którą puścić?
Wybrała płytę, którą pamiętała z kolekcji swojego taty.
- Puść tę.
114
Zaniósł płytę do gramofonu, położył ją na talerzu, pokrę
cił korbką Victroli, ostrożnie opuścił igłę i - voilà! - popły
nęła muzyka.
Głos Lucindy Moricelli zabrzmiał czysto, a śpiewaczce
udało się zawrzeć w nim tyle emocji, że Laurel aż popłakała
się ze wzruszenia.
- Hej, co się dzieje? - zaniepokoił się Charles, wracając do
niej czym prędzej. - Coś nie tak?
- Nie, nic. - Pociągnęła nosem, uśmiechając się. - Ja tyl
ko. .. To po prostu jest tak niewiarygodnie piękne...
- Czy zawsze płaczesz, kiedy jesteś szczęśliwa?
- Nie zawsze, ale zdarza mi się.
Delikatnie dotknął palcami policzka Laurel.
Zatopiła spojrzenie w jego oczach. Z całych sił pragnęła, by
ją pocałował, a to pragnienie było tak silne, że prawie niemożli
we do zniesienia. Oczywiście w relacji pracodawca-pracownik
podobne rzeczy nie mogły mieć miejsca, powinny ich łączyć
sprawy wyłącznie związane z pracą, poza tym dla dobra Penny
powinni zachowywać odpowiedni dystans, nie zaś myśleć o za
spokojeniu własnych pragnień. Mimo to Laurel miała ogrom
ną nadzieję, że Charles ją pocałuje.
Nie zawiódł jej.
Pochylił głowę dokładnie tak samo jak poprzednim ra
zem, lecz teraz podziałało to na Laurel nawet jeszcze bar
dziej podniecająco, ponieważ wtedy Charles obiecał, że to się
więcej nie powtórzy, skoro więc się powtarzało, miała dowód,
jak bardzo jej pragnął. Nie tylko ona nie potrafiła oprzeć się
tej pokusie, on również.
Pocałował ją, otoczył ramionami i mocno przytulił.
Przestała myśleć.
Nie chciała myśleć.
Chciała się poddać temu, co się działo.
Mogłaby przysiąc, że właśnie w tym momencie w jej ży
ciu wszystko jest dokładnie tak, jak należy, ponieważ nagle
każdy element znalazł się na właściwym miejscu.
Przynajmniej na tych kilka chwil.
Oczywiście nie zamierzała pozwalać sobie na zbyt wiele
i zapuszczać się tak daleko, że już nie byłoby odwrotu. W koń
cu Charles był jej szefem. Starała się o tym pamiętać, gdy nie
spiesznie przeciągała dłońmi po jego plecach, łopatkach i bar
kach. W odpowiedzi przycisnął ją mocniej do siebie. Poczuła,
jak klamra jego paska od spodni wpija się w jej brzuch i bezsku
tecznie próbowała nie myśleć o tym, co miał pod spodniami...
Ledwie zdążyła to sobie wyobrazić, kiedy Charles pogłębił
pocałunek, przesunął językiem po dolnej wardze Laurel, deli
katnie dotknął nim jej zębów i języka, zaś ona odpowiedzia
ła bez żadnych zahamowań. Potem pocałował ją w policzek,
w skroń, wtulił twarz w jej włosy.
- Jeszcze nigdy nie czułem czegoś podobnego - wyznał
cicho.
- Ja też.
- Mamy przestać?
Oczywiście, że powinniśmy przestać, pomyślała.
Ale czy chciała tego? W żadnym wypadku.
- Jeszcze troszeczkę... - odparła, całując go ponownie.
Nie musiała mu dwa razy powtarzać, z entuzjazmem pod
chwycił jej propozycję i zasypał ją pocałunkami. Laurel od
chyliła głowę do tyłu, by mógł pieścić wargami jej szyję.
116
- Może pójdziemy do mojego pokoju? - wymruczał
w pewnym momencie.
- Jeśli to zrobimy, będziemy żałować - odparła. - Przynaj
mniej tak mi się wydaje...
- Pewnie masz rację - zgodził się z ociąganiem i poca
łował ją w usta, zaś Laurel przez chwilę miała ochotę ulec
pokusie i przystać na jego propozycję, gdyż pragnęła więcej,
znacznie więcej niż tylko pocałunków.
Ale nie mogła posunąć się dalej, ponieważ gdyby to zro
biła, związałaby się z Charlesem emocjonalnie, a tego już nie
dałoby się odwrócić. I tak zdołał obudzić w niej więcej go
rących uczuć niż jakikolwiek inny mężczyzna, lecz Laurel
doświadczyła w życiu zbyt wielu bolesnych strat, by ryzyko
wać i angażować się w związek z kimś, kogo wciąż nie była
do końca pewna.
Dlatego odsunęła się od Charlesa.
- Musimy porozmawiać.
- Naprawdę? - odparł nieco półprzytomnie, jakby i jemu
te pocałunki i pieszczoty nieźle zawróciły w głowie.
Laurel pomyślała, że tym bardziej trzeba zmienić temat,
gdyż oboje muszą ochłonąć.
- Tak. Przyszły tydzień będzie bardzo ważny.
- Naprawdę? - zapytał.
Odeszła parę kroków, przysunęła sobie jakąś skrzynkę
i usiadła na niej.
- Owszem. Przecież jest Dziękczynienie.
Patrzył na nią, wyraźnie nic nie, rozumiejąc.
- Święto Dziękczynienia - rzekła dobitnie. - Przypada
w przyszłym tygodniu. Dokładnie w czwartek.
117
Charles odtworzył w myślach kalendarz swoich zajęć na
nadchodzący tydzień. W czwartek leciał do Napa.
- Nie będzie mnie w domu, tego dnia wylatuję.
- Żartujesz.
- Nie, naprawdę wyjeżdżam.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem.
- Nie pamiętałeś, że lecisz dokądś w samo Święto Dzięk
czynienia? Jak można wybierać się w podróż w najmniej
sprzyjający dzień w roku i nawet nie zdawać sobie z tego
sprawy?
Wzruszył ramionami.
- Kiedy masz do dyspozycji prywatny samolot i prywatne lą
dowisko, nie obchodzą cię tłumy na lotniskach - wyjaśnił. Zga
dzał się jednak z Laurek że to był zły dzień na wyjazd. - Zawsze
tego dnia daję wszystkim pracownikom wolne, a sam zabieram
Penny na obiad do „Chez Rousse". To taka nasza tradycja - do
dał, wiedząc, jaką wagę Laurel przywiązuje do związków ro
dzinnych i do wspólnego spędzania wolnego czasu.
Tymczasem jej dosłownie opadła szczęka.
- Tradycja? Od kiedy obchodzi się Święto Dziękczynienia,
zabierając dziecko do restauracji?
- Przecież chodzi o to, żeby w tym dniu zjeść obiad z ro
dziną. Nieważne, co się zje i gdzie.
- No właśnie ważne - zaprotestowała. - Trzeba zjeść indy
ka, i to polanego sosem, i tłuczone ziemniaki, i bataty, i du
szoną fasolkę, i ciasto z dyni, i...
- Krótko mówiąc, trzeba się obżerać.
- Oczywiście! Razem ze swoimi najbliższymi. Do tego
koniecznie w domu, bo w domu można swobodnie rozpiąć
118
górny guzik spodni, tymczasem w restauracji człowiek ca
ły czas musiałby się bać, czy ten guzik mu nie odleci. Na
oczach obcych ludzi. Co za stres!
Charles nie mógł się nie roześmiać.
- Doceniam, że przybliżyłaś mi obyczaje twojej rodziny,
ale sądzę, że pozostaniemy przy restauracji. Moja sekretarka
zarezerwuje dla was stolik. - Widział, że ona zamierza obsta
wać przy swoim, dlatego uniósł brew i dodał: - Z góry dzię
kuję za twoją współpracę w tej kwestii.
Przypomniała sobie swoją obietnicę, że będzie się stoso
wać do jego poleceń, odpowiedziała więc:
- Nie ma sprawy. A teraz powinnam już zejść na dół
i sprawdzić, czy Penny się nie obudziła.
Skinął głową.
- Słusznie. - Wcale nie chciał puszczać jej od siebie, gdyby
jednak poprosił, żeby została, to nie wiadomo, do czego mo
głoby dojść. W tym momencie nie potrafiłby ręczyć za swoje
zachowanie. - Zniosę gramofon i płyty do salonu, możesz je
puścić Penny jutro rano, jeśli nadal będzie zainteresowana.
- Na pewno będzie. Moim zdaniem to ty powinieneś puś
cić jej te płyty i opowiedzieć wszystko, co pamiętasz na te
mat swojej prababki.
- Niestety, nigdyjej nie spotkałem, ponieważ zmarła przed
moim urodzeniem - rzekł z żalem. - W dodatku mój ojciec
prawie nigdy o niej nie wspominał, tak naprawdę dowiedzia
łem się o niej tylko dzięki temu, że jako dziecko znalazłem
na strychu te płyty.
Popatrzyła na niego ze współczuciem.
- To smutne. Ale nawet jeśli nie masz osobistych wspo-
119
mnień, o których mógłbyś opowiedzieć Penny zawsze mo
żesz puścić jej te nagrania i przekazać tyle, ile wiesz. Taka
mała lekcja rodzinnej historii dobrze jej zrobi.
- Ty się tym zajmij - odparł.
- Dobrze - zgodziła się. - Ja to zrobię.
- Świetnie.
Zapadła cisza i trwała tak długo, że Charles zdołał parę
razy pomyśleć, żeby podejść do Laurel i tyle samo razy się
rozmyślić. W końcu postanowił niczego nie zmieniać w ich
relacji, ponieważ obawiał się, że jeśli się do niej zbliży, to nie
będzie miał odwrotu. I już nigdy jej od siebie nie puści.
- Dziękuję za wszystko, co dzisiaj zrobiłaś. - Odszedł kilka
kroków i zaczął nieco ostentacyjnie przeglądać rzeczy w jakimś
pudle. - Penny ma szczęście, że tu jesteś.
Ja też mam szczęście, chciał dodać, ale w ostatniej chwili
ugryzł się w język.
- Ja też się cieszę, że tu jestem - odpowiedziała, patrząc
mu w oczy tak przenikliwie, jakby czytała w jego duszy.
Przez moment znowu trwała cisza, a potem Laurel powie
działa: - Idę na dół. Dobranoc, Charlesie.
Znowu poczuł pokusę, by poprosić ją o pozostanie, ale
właściwie nie istniała żadna realna potrzeba, żeby Laurel zo
stawała tu dłużej - oprócz jego pragnienia.
- Dobranoc, Laurel - odparł, skrycie napawając się sa
mym brzmieniem jej imienia. - Do zobaczenia jutro.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię znowu widzę!
Lily uściskała siostrę chyba po raz setny od chwili, gdy
weszła do apartamentu z widokiem na Central Park. Ani ra
zu nawet nie spojrzała za okno, by podziwiać imponujący
widok, zajmowała ją tylko i wyłącznie Rose.
- Jak się czujesz? Czekaj, usiądź, nie możesz się teraz prze
męczać.
- Czuję się świetnie - odparła Rose ze śmiechem. - Nie
traktuj mnie, jakbym była ze szkła.
W ciągu tych dwóch miesięcy, gdy Lily jej nie widziała,
Rose rozkwitła. Promieniała szczęściem, widać małżeństwo
z Warrenem Harkerem służyło jej znakomicie. Co prawda
początkowo Lily miała wątpliwości co do wyboru siostry,
lecz Warren przekonał do siebie szwagierkę równie szybko,
jak podbił serce swej ukochanej. W dodatku okazało się, że
dwie dziewczyny z Brooklynu i znany miliarder mają wiele
wspólnego, ponieważ cała trójka była adoptowana, co więcej
- przeszli przez ten sam dom dziecka. Z tego powodu Warren
podobnie jak one rozumiał wagę więzów krwi i prawdopo
dobnie właśnie dlatego przejął się faktem, że jedna z troja
czek została na zawsze odłączona od rodzeństwa. Postano-
121
wił, że ją odnajdzie, choćby miał w tym celu poruszyć niebo
i ziemię.
Przez jakieś pół godziny rozmawiały o ciąży Rose, o tym,
jak zrobiła sobie test, jak się czuła, jak zamierzała powiedzieć
o dziecku Warrenowi, gdy ten wróci z podróży biznesowej,
ale nie wytrzymała i niespełna dziesięć minut po wykonaniu
testu już dzwoniła do męża.
- Dobrze, a teraz opowiedz mi o tej Laurel Midland - rze
kła w końcu Lily. - Kontaktowałaś się z nią?
- Nie. - Rose spochmurniała. - Wygląda na to... Tam mo
że być coś nie tak.
- Nie rozumiem. Co może być nie tak?
- Właściwie sama nie wiem, ale niepokoi mnie fakt, że
ona wyjechała z Lenowii od razu po śmierci Laurel. Zabrała
się stamtąd następnego dnia i wróciła do Stanów.
- Może naprawdę bardzo się przyjaźniły i nie potrafiła so
bie poradzić z tą tragedią? - podsunęła Lily. - Ludzie czasem
zachowują się dziwnie, kiedy są w szoku.
Rose skinęła głową.
- A może po prostu bała się, że i ona zginie w podobny
sposób?
- Czemu miałaby się tego obawiać? Przecież nasza Laurel
zginęła w wypadku?
- Tak głosi oficjalna wersja. - Oczy Rose napełniły się łza
mi. - Szef Laurel zdradził w zaufaniu, że ona coś wykryła, ja
kichś ludzi z rosyjskiej mafii, którzy rozprowadzali narkotyki,
posługując się osieroconymi dziećmi. Próbowała coś z tym
zrobić, zaalarmować władze... - Rozpłakała się. - Podob
no dżip, którym jechała, przeleciał przez barierkę, rozbił się
122
i spłonął, ale dalsze śledztwo wykazało, że samochód naj
pierw wybuchł, a potem spadł z drogi. To był sabotaż.
Głęboko zszokowana Lily nawet nie była w stanie płakać.
- Czy oni coś z tym zrobili?
- A co mieliby zrobić?
- Jak to co? Dopaść sprawców oczywiście. I skąd ta pew
ność, że druga Laurel wróciła do Stanów? Jeśli się przyjaźniły,
a ona zaraz potem znikła, to może i ona...
- Nie, akurat tego możemy być pewni. Człowiek wynaję
ty przez Warrena namierzył ją dzięki jej numerowi ubezpie
czenia społecznego. Pracuje w Gray Manor u Charlesa Graya
jako opiekunka do dziecka.
Lily powoli zaczynała rozumieć.
- A ty nie chcesz do niej dzwonić, ponieważ to mogłoby
ją spłoszyć.
- Właśnie. Gdybym uprzedziła ją telefonicznie, że chce
my porozmawiać z nią na temat Laurel Standish, to kto wie,
czy nie wzięłaby nas za wysłanniczki tamtej mafii i nie ucie
kłaby stamtąd?
- Całkiem prawdopodobne, przecież ona nie wie o na
szym istnieniu. Laurel nie powiedziała jej o nas, bo sama
nic nie wiedziała. Gdybyśmy podały się za siostry, z miejsca
uznałaby to za kłamstwo.
- No właśnie.
- Czyli musimy urządzić na nią zasadzkę?
- Nie dosłownie, ale coś w tym sensie. Trzeba tam poje
chać i pokazać jej się osobiście. Nasz wygląd powinien ją
przekonać, że mówimy prawdę. - Rose zaśmiała się niewe
soło. - Przynajmniej mam taką nadzieję.
123
- Na pewno jesteśmy bardzo podobne do Laurel, to znaczy
do naszej Laurel. Mogę się założyć. Bardziej mnie martwi, co
z tymi draniami, którzy wykorzystują dzieci do tak ohydnych
celów.
- Akurat o to możesz się nie martwić - odparła z satysfak
cją Rose. - Warren od razu pociągnął za odpowiednie sznur
ki i władze Lenowii okazały się całkiem skore do współpracy.
Już zaczęli ich wyłapywać.
- Czyli Laurel zginęła niepotrzebnie, bo dało się to zała
twić znacznie prościej i bezpieczniej...
Obie pomyślały o tym samym. Przez lata klepały biedę,
dlatego wciąż nie mogły przywyknąć do faktu, jak łatwo da
wało się rozwiązywać nawet bardzo poważne problemy, gdy
tylko miało się pieniądze. Bogactwo czyniło człowieka po
tężnym i otwierało przed nim wszystkie drzwi, ale to było
takie niesprawiedliwe!
Cóż, przynajmniej mogły zrobić dla Laurel jedną rzecz
- dowiedzieć się o niej jak najwięcej.
- Chociaż to jedno możemy dla niej zrobić - powiedziała
na głos Rose, wyrażając dokładnie to, o czym myślała rów
nież Lily. Nagle zauważyła, że siostra tłumi ziewnięcie. - Ko
niec dyskusji o smutnych sprawach - zarządziła. - Musisz'
być wykończona po locie z Europy, trzeba położyć cię spać.
Jutro opracujemy plan spotkania z Laurel Midland.
i
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Charles zgodnie z zapowiedzią wyjechał rano w Święto Dzięk
czynienia, nawet nie oglądając się za siebie, a przynajmniej tak to
wyglądało w odczuciu Laurel. Ona sama coraz bardziej żałowała
tych wszystkich chwil, gdy przebywał poza domem.
Nie, oczywiście wcale nie chciała, by stale znajdował się
pod tym samym dachem, przecież większa część dnia scho
dziła jej na zajmowaniu się Penny, więc doprawdy nie mia
ła czasu na żaden romans. W dodatku nie potrzebowała ro
mansu ani nikogo, wystarczała jej Penny, która przysparzała
jej tyle radości, że Laurel nie wyobrażała już sobie życia bez
tej dziewczynki.
Co więcej, nie rozumiała, jak w ogóle do tej pory mogła
bez niej żyć.
Dlatego też miała cichą nadzieję na spędzenie z nią Święta
Dziękczynienia w taki sposób, wjaki powinno się to robić, czy
li bez żadnego wychodzenia do restauracji. Na szczęście sama
matka natura przyszła Laurel z pomocą i dostarczyła pretekstu,
by postąpić wbrew poleceniu Charlesa.
Prognoza pogody brzmiała wyjątkowo nieciekawie. Du
że opady zamarzającego mokrego śniegu, oblodzone drogi,
apele o to, by nie wyjeżdżać bez koniecznej potrzeby. Oczy-
125
wiście Laurel nie zamierzała ryzykować i w podobną pogo
dę wozić Penny gdziekolwiek, dlatego też natychmiast po
usłyszeniu prognozy pojechała zrobić spore zakupy, tak na
wszelki wypadek.
„Wszelki wypadek" dał o sobie znać o wpół do drugiej po
południu, kiedy zaczął padać śnieg, zgodnie z zapowiedzią
mokry i zamarzający. Tak się złożyło - szczęśliwym trafem,
rzecz jasna - że wśród zakupów zrobionych przez Laurel
w ostatniej chwili znajdował się czterokilogramowy indyk,
dwukilogramowa torba ziemniaków, cztery słodkie bata-
ty, spora paczka słodkich pianek, mrożona zielona fasolka,
smażone cebulki, krem z pieczarek, rosół z kurczaka, bułecz
ki do podgrzewania w piekarniku i mrożone ciasto z dyni.
Laurel nieźle gotowała, lecz nie dałaby rady sama przyrzą
dzić całego obiadu na Śwęto Dziękczynienia w parę godzin.
Pogoda nie zawiodła jej, śnieg padał coraz gęstszy i nie
wyglądało na to, by zamierzał przestać. Co za ulga!
Kiedy zabierała się do robienia obiadu, do kuchni wszedł
Miles.
- Nadciąga prawdziwa śnieżyca - oznajmił. - Mam cały
weekend wolny. Czy kupić coś, zanim wyjadę?
- Nie, dziękuję, mam tu wszystko, co nam potrzebne.
- Widzę, że panienka zamierza zrobić prawdziwą ucztę.
Rozejrzała się dookoła.
- Kupiłam za dużo jedzenia jak na dwie osoby.
Zachichotał.
- Nie zmarnuje się, kanapki z zimnym indykiem można
jeść długo.
Zawtórowała mu śmiechem.
126
- Tak, całymi tygodniami!
- Moja pani nigdy nie gotowała.
Laurel nie była pewna, o kim mówił. O swojej żonie?
- Nie rozumiem.
- Pani Gray nawet nie zbliżała się do kuchni. - Przyjrzał jej
się z żywym zainteresowaniem. - Pan Gray będzie pod dużym
wrażeniem, jak się dowie, że panienka umie gotować.
Zarumieniła się lekko.
- Tak myślisz?
Skinął głową.
- Pracuję tu od pięćdziesięciu lat i napatrzyłem się na lu
dzi, którzy tu żyli, na dzieci, żony, służących... Ale przez te
całe pół wieku jeszcze nie widziałem, żeby ktoś na kogoś pa
trzył tak, jak pan Gray patrzy na panienkę. Niech panienka
wybaczy, że to mówię, ale tak właśnie jest.
Na moment aż zatkało ją z wrażenia.
- Miles, coś ci się wydaje. Pan Gray patrzy na mnie zupełnie
zwyczajnie, tak samo jak na każdego innego pracownika.
Roześmiał się.
- Nie, panienko Laurel, nie tak samo. Zupełnie nie tak sa
mo. - Pożegnał ją skinieniem głowy. - Szczęśliwego Święta
Dziękczynienia - rzekł i wyszedł, ciągle chichocząc pod no
sem, jakby powiedziała świetny dowcip.
Laurel zastanawiała się, co sądzić o słowach Milesa. Z ca
łą pewnością nie robił sobie żartów jej kosztem, to nie było
w jego zwyczaju, w dodatku nie mógł wiedzieć, jak ogromne
miałoby to dla niej znaczenie, gdyby rzeczywiście udało jej
się wnieść do życia Charlesa trochę radości.
Nie, lepiej nie łudzić się nadzieją.
Dlatego też Laurel postanowiła nie roztrząsać tej spra
wy dłużej i na razie skupić się na zrobieniu najpyszniejszego
świątecznego obiadu, jaki Penny dotąd jadła. A o Charlesie
pomyśli później...
O 13.45 natarła indyka masłem, przyprawiła pieprzem
oraz solą selerową i wstawiła go do piekarnika. O 14.30, kie
dy po kuchni zaczęła się rozchodzić kusząca woń, Laurel za
dzwoniła do restauracji i odwołała rezerwację. O 15.30 cała
kuchnia pachniała pieczonym indykiem w zawiesistym sosie,
zapiekanką z zielonej fasolki i ziemniakami polanymi śmie
taną i stopionym serem pleśniowym.
- Czy taki obiad zjedli Ojcowie Pielgrzymi? - zaciekawiła
się Penny, sięgając po jedną z przyrumienionych pianek, któ
rymi Laurel posypała ugotowane bataty.
- Mniej więcej.
- Oni nie mieli pianek, prawda?
- Nie, ale na pewno bardzo chcieliby mieć.
- Nigdy nie jadłam takich rzeczy w Święto Dziękczynienia
- zdradziła podekscytowana Penny. - W restauracji była za
wsze zupa cebulowa i stek.
Laurel potrząsnęła głową.
- No nie, to zupełnie nie pasuje do ducha tego święta. Tym
razem robimy wszystko tak, jak należy.
Chociaż świętowały tylko we dwie, Laurel nie pamiętała
równie przyjemnego Święta Dziękczynienia. Beztrosko wy
jadały pianki z batatów, gadały o wszystkim i było im bar
dzo wesoło.
- Pamiętasz, co powiedziała wróżka? - zagadnęła nagle
Penny.
128
Ponieważ Laurel z całych sił starała się zapomnieć o tam
tym wydarzeniu, nie była pewna, o czym konkretnie myśla
ła jej podopieczna.
- C o ?
- Że on się z tobą ożeni.
Laurel poczuła, jak rumieniec oblewa jej twarz.
- Nie, nic podobnego nie mówiła.
- Mówiła - upierała się Penny. - On spędzi z tobą całe ży
cie, więc się ożeni, prawda?
- Skarbie, ta pani była przebrana, ona tylko udawała wróżkę.
To wyjaśnienie nie przypadło dziewczynce do gustu.
- Nie udawała! To prawdziwa wróżka i widziała wszystko.
Ty i tatuś weźmiecie ślub.
- Nie, kochanie, nie weźmiemy.
- Weźmiecie! Ja to wiem! - krzyknęła Penny niemal hi
sterycznie.
- Już dobrze, kochanie. - Laurel łagodnie położyła dłoń
na jej ramieniu. - Uspokój się. Nie możesz wierzyć we wróż
ki, one nie istnieją. Ta pani siedziała tam po to, żeby zabawa
była ciekawsza. Nikt nie wie, co wydarzy się w przyszłości.
Dziewczynka zastanawiała się nad tym przez chwilę, a po
tem spytała:
- Ale mogłoby się tak stać, prawda? Mogłabyś wyjść za tatę?
Z największą chęcią odpowiedziałaby: „mogłabym", ale
powstrzymała się, ponieważ nie chciała robić Penny niepo
trzebnych nadziei. Sama jej ochota nie miała znaczenia, oby
dwie strony musiałyby tego chcieć.
- Nie, kochanie, ponieważ jestem tu dla ciebie, a nie dla
niego.
129
- Ale on też cię potrzebuje - przekonywała Penny. - Tatuś
jest bardziej szczęśliwy, odkąd przyjechałaś.
- Naprawdę? - wyrwało jej się.
- No! Przedtem nie był taki fajny. Teraz się uśmiecha i roz
mawia ze mną. I z tobą. Z tamtymi nianiami to ogóle nie
rozmawiał. I czasem pyta mnie, gdzie jesteś. Tatuś cię lubi.
Laurel ogarnęło przyjemne ciepło. Czy to możliwe, by
między nią a Charlesem rzeczywiście działo się coś... obie
cującego? Czyżby odwzajemniał jej uczucia?
- Ja też lubię twojego tatę, jest bardzo miły. Ale nie myśl
sobie, że coś między nami będzie. Już ci mówiłam, ja tu
mieszkam ze względu na ciebie.
Tłumaczenie Laurel spłynęło po dziewczynce bez śladu.
- Wróżka powiedziała, że zostaniesz moją nową mamusią.
Dobrze pamiętam.
- Nie, skarbie, ona powiedziała... - Laurel urwała, ponie
waż nie chciała powtarzać tych bezsensownych przepowied
ni, chociaż pamiętała je słowo w słowo. - To naprawdę była
tylko zabawa. Wróżki nie istnieją.
Penny skinęła głową, lecz z bardzo sceptyczną miną.
- Tatuś niedługo wróci, to go spytamy.
Laurel nie miała serca uświadomić dziewczynki, że nie
ma się co spodziewać rychłego powrotu taty, który właśnie
leciał do Kalifornii.
- Zobaczymy... - odparła wymijająco.
Półtorej godziny później, gdy indyk wreszcie się upiekł,
a nieliczne już pianki na batatach zupełnie zbrązowiały, po
jawiła się okazja, by zadać pytania samemu zainteresowane
mu, ponieważ o 17.15 do domu wrócił Charles Gray.
- Wyglądasz na zaskoczoną - zauważył na widok rozsze
rzonych oczu Laurel i jej pobladłej twarzy.
- Nie spodziewałam się ciebie - odparła.
Serce waliło jej jak młotem, ponieważ przeżyła moment au
tentycznej grozy. Gdy usłyszała kroki, pomyślała, że zapomnia
ła zamknąć za Milesem drzwi i przypomniała sobie ostrzeżenia
Charlesa, że ktoś mógłby porwać Penny dla okupu. Przez tych
kilka strasznych chwil spodziewała się najgorszego.
- Nawet nie próbowaliśmy wystartować, wiatr był za sil
ny. - Powiódł wzrokiem po kuchennych blatach, zmarszczył
brwi. - Miałyście iść do restauracji, o ile się nie mylę.
- Obawiałam się jechać, bo ostrzegano przed oblodzony
mi drogami i wyjeżdżaniem bez wyraźnej potrzeby.
- W takim razie słusznie zrobiłaś. - Sięgnął po jabłko, któ
re położyła na spodeczku dla Penny. - Czyli umiesz także
gotować?
- T a k .
- Gdybyś zgłosiła się tutaj w charakterze kucharki, za
oszczędziłoby nam to wielu problemów - stwierdził z uśmie
chem.
Ponownie serce zabiło jej mocniej, tym razem jednak
z zupełnie innego powodu niż poprzednio.
- Chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że żałujesz zatrud-"
nienia mnie w charakterze opiekunki?
Ugryzł kolejny kęs jabłka.
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale wcale nie miałem tego
na myśli.
- Proszę, proszę! Kto by się spodziewał?
Za oknami wyła wichura, lecz w kuchni było ciepło i przy-
131
tulnie, a Laurel nagle poczuła, jak ogarnia ją ogromny spo
kój. Chyba jeszcze nigdy nie czuła się równie dobrze.
Nagle do środka wpadła Penny.
- Tatuś! - zapiszczała i rzuciła mu się na szyję.
Nigdy przedtem tego nie robiła.
Charles chwycił ją wpół i wysoko podniósł.
- Tym razem spędzimy Święto Dziękczynienia w domu.
Co ty na to?
- Super! - zakrzyknęła entuzjastycznie dziewczynka. -
Laurel gotuje same pyszności.
- Nie wątpię. - Uściskał córkę i postawił ją z powrotem
na podłodze.
- Mogę wrócić do siebie na telewizję? Zaraz będzie moja
ulubiona bajka.
Czułym gestem potargał jej włosy.
- Jasne. Leć. - Kiedy wybiegła, odwrócił się do Laurel. -
W ciągu kilku tygodni zdołałaś dokonać cudu.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła, pragnąc usłyszeć
więcej na temat zdziałanych przez siebie cudów. - Ale zga
dzam się, że Penny stała się bardziej otwarta i swobodna.
Podszedł do Laurel i stanął tuż przed nią, bardzo blisko.
- Jesteś zdumiewająca.
- Tobie też nic nie brakuje pod tym względem.
- Chyba powinniśmy porozmawiać o czymś innym niż
twoja praca - stwierdził i nachylił się.
Leciuteńko przesunął ustami po jej wargach, a potem od
sunął się nieco, by móc zajrzeć Laurel w oczy. Serce biło jej
tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Wspięła się na palce i pocałowała Charlesa, on zaś objął ją
132
i mocno przytulił do siebie. Kiedy poczuła dotyk jego języka,
przebiegł ją gorący dreszcz.
Za pierwszym razem mógł ją pocałować z ciekawości, za
drugim mogła to być chwila słabości, ale skoro robił to po
raz trzeci, to musiał jej pragnąć, inne wyjaśnienie nie istnia
ło. Otoczyła go ramionami, wtuliła się w niego i całowała
chciwie, każdym gestem przekazując mu tak wiele, chociaż
bez słów.
Powiódł palcami wzdłuż jej pleców i wzdłuż bioder, a ona
czuła, jak każdy nerw w jej ciele zaczyna drżeć w słodkim
oczekiwaniu. Czuła gorące pulsowanie w brzuchu, czuła, jak
bardzo pragnie Charlesa. Nie tylko na jedną noc.
Na zawsze.
Zadzwonił telefon. Zaskoczona Laurel drgnęła, odskoczy
ła i bezwiednie przesunęła dłonią po wargach, jakby chciała
zetrzeć z nich ślad pocałunków, by nikt się nie zorientował,
co tu między nimi zaszło.
Charles się roześmiał.
- To tylko telefon.
- Chyba powinieneś odebrać.
- Prędzej wyrzucę go przez okno - odparł, wyciągając po
nią rękę.
Laurel najchętniej znowu zatonęłaby w jego objęciach, ale
musiała ochłonąć i zastanowić się, co to wszystko naprawdę
oznacza i co ona ma w związku z tym zrobić.
- Nie, lepiej odbierz, to może być jakaś pilna sprawa. Mo
że ktoś potrzebuje twojej pomocy.
- Wszystkie osoby, o które się troszczę, znajdują się bez
piecznie pod tym dachem.
199
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Pójdę sprawdzić, co robi Penny.
Oczywiście wolałaby zostać przy nim, rozsądek nakazy
wał jednak upewnić się, czy dziewczynka jest zajęta i czy nie
stoi przypadkiem za drzwiami, podglądając ich ukradkiem.
- Jeszcze nie skończyliśmy - ostrzegł Charles, wyjmując
z kieszeni komórkę.
- Liczę na to - odparła Laurel z uśmiechem i wyszła.
- M a m nadzieję, że dzwonisz z czymś ważnym, bo jak
nie... - warknął do słuchawki.
- Owszem, dzwonię z czymś ważnym - odparł Brendan
Brady. - Diabelnie ważnym.
Charles usiadł na taborecie, odgadując, że detektyw do
wiedział się czegoś o Laurel. Akurat w tym momencie nie był
w odpowiednim nastroju, by wysłuchiwać doniesień na jej
temat, ale nie miał wyjścia.
- Dawaj.
- Chodzi o Laurel Midland.
- Domyślam się.
- Ale nie domyślasz się dalszego ciągu. Ona nie żyje - po
wiedział Brendan Brady. - Laurel Midland nie żyje.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Oglądanie bajki całkowicie pochłonęło Penny, więc Lau
rel wróciła do kuchni. Wracała jak na skrzydłach, upojona
wizją dalszych pocałunków, pieszczot i - kto wie? - być mo
że także wspólnej przyszłości.
Jeszcze dwa miesiące temu nie podejrzewałaby nawet, że
spotka ją coś podobnego. Miłość wydawała się czymś rów
nie nierealnym jak główna wygrana na loterii, a tymczasem...
Tymczasem Laurel trafiła tę główną wygraną, lepszej nagro
dy nie potrafiłaby sobie wyobrazić.
Charles siedział na taborecie, bardzo blady, wyglądał jak
ktoś, kto właśnie otrzymał złe wieści. Telefon komórkowy le
żał obok niego na blacie szafki.
- Wszystko w porządku? - spytała, wiedząc z góry, że
w odpowiedzi usłyszy: „nie".
Podniósł wzrok i popatrzył na nią nieprzyjemnie zwężo
nymi oczami. Miał twarde i zimne spojrzenie, a na ten widok
serce w niej zamarło.
- Charles, w czym problem?
- Akurat ty wiesz najlepiej.
- Nie rozumiem. Czy ktoś dzwonił ze złymi wiadomoś
ciami?
135
Skinął głową.
- Nawet bardzo złymi.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Co się stało? Czy mogę ci jakoś pomóc?
Kiedy strącił jej rękę, odgadła, że ten telefon musiał do
tyczyć jej samej.
- Nie sądzę - wycedził.
Przez głowę przeleciały jej różne możliwe scenariusze, nie
miała jednak pojęcia, który z nich właśnie się urzeczywistnił.
- Charles, o co właściwie chodzi?
- Zabawne, właśnie miałem zapytać o to samo.
Wszystkie jej nadzieje oraz poczucie szczęścia, z jakim
dosłownie frunęła z powrotem, znikły bez śladu, rozwiały
się jak dym.
- Charles, nie rozumiem, do czego zmierzasz.
- Zacznij więc od wyjaśnienia mi, kim naprawdę jesteś.
Krew odpłynęła jej z twarzy.
- Kto do ciebie dzwonił?
- Prywatny detektyw, który rutynowo sprawdza każdego
z moich pracowników. Dzisiaj dowiedział się na twój temat
czegoś bardzo niepokojącego.
- To znaczy?
- Najpierw ty odpowiesz na moje pytania, a potem ja od
powiem na twoje. Kim jesteś?
- Przecież mnie znasz. Jestem Laurel.
- Laurel Midland nie żyje, zginęła w Lenowii półtora mie
siąca temu, kiedy w jej samochodzie podłożono bombę.
Nie miała wyboru.
- Nazywam się Laurel Standish.
136
- Standish... - Przez chwilę szukał w pamięci, a potem
przypomniał sobie, skąd zna to nazwisko. - Standish to ta,
która rzekomo zginęła w tamtym wypadku, zgadza się?
Ogarnęła ją panika. Kto zdradził te informacje? Kto znał
prawdę?
- T a k .
Przyglądał jej się sceptycznie.
- Jakoś trudno mi uwierzyć, że twoi współpracownicy
nagle oślepli - stwierdził z gniewem w głosie. - Nie wiedzie
li, kto zginął, a kto wyjechał?
- Wiedzieli doskonale, a kłamali tylko dlatego, żeby mnie
ochronić. To mój szef wymyślił, że powinnam przyjąć tożsa
mość zmarłej i wracać do Stanów pod nowym nazwiskiem.
- Nie mam powodów, żeby ci wierzyć.
- Dlaczego? Przecież wszystko, co powiedziałam ci o so
bie, o moich doświadczeniach w Lenowii, jest prawdą.
- Zważywszy, że okłamałaś mnie co do tak podstawowej
kwestii jak tożsamość, jakoś nie czuję się skłonny do dalsze
go obdarzania cię zaufaniem.
Westchnęła.
- Rozumiem cię, ale mogę wytłumaczyć, czemu tak się
stało.
Spojrzał na zegarek.
- Daję ci na to pięć minut.
Odetchnęła głęboko, próbując się trochę opanować.
- Laurel Midland i ja zgłosiłyśmy się w tym samym cza
sie do Korpusu Pomocy Humanitarnej i zostałyśmy razem
wysłane do Lenowii, żeby uczyć tam dzieci angielskiego. To
były osierocone dzieci, które straciły rodziców w wojnie do-
137
mowej, chcieliśmy dać im szansę na lepsze życie. Pracowali
śmy w dość bezpiecznym miejscu, praktycznie przez kilka lat
nie działo się nic szczególnego, aż wreszcie w którymś mo
mencie zorientowałam się, że ktoś posługuje się tymi dzieć
mi w celu szmuglowania narkotyków przez granicę. Płaco
no im równowartość dolara, najwyżej dwóch, czasem była to
tylko garść cukierków. I dzieciaki przekradały się z towarem.
Jeśli zostały złapane przez konkurencyjny gang narkotyko
wy i, co zdarzało się całkiem często, zabite, nikt się tym nie
przejmował, wysyłano następnego dzieciaka i już. Jeden trup
więcej, jeden mniej... Kogo to obchodziło?
Charles nadal miał powątpiewający wyraz twarzy, lecz mi
mo to w jego oczach pojawiło się jeszcze coś - współczucie.
- Powiadomiłaś władze?
Aż prychnęła na samo wspomnienie.
- Władze! Połowa czerpała dochód z tego procederu. Ale
tak, próbowałam ich tym zainteresować, co przyniosło tylko
ten skutek, że zwróciłam na siebie uwagę handlarzy narko
tyków. Równie dobrze mogłabym wymalować sobie na ple
cach tarczę strzelniczą.
Ze zrozumieniem skinął głową.
- Mów dalej.
- Laurel była moją najlepszą przyjaciółką, nigdy niczego przed
nią nie ukrywałam, więc opowiedziałam jej także o moim odkry
ciu. Chciała w jakiś sposób pomóc, ale nie zgodziłam się, ponie
waż nie chciałam narażać jej na niebezpieczeństwo. Gdy o tym
pomyślę... Co za ironia losu! - Łzy zapiekły ją pod powiekami,
kiedy przypomniała sobie o tym, o czym wolałaby nie pamiętać.
Spojrzenie Charlesa wyraźnie złagodniało.
138
- Co się stało?
- Raz na tydzień trzeba było jeździć do najbliższego mia
steczka po jedzenie dla całej naszej grupy, jakieś podstawo
we środki higieny i tego typu rzeczy. Zawsze ja to załatwia
łam, ponieważ najlepiej z nas wszystkich znałam ich język.
Ale akurat tamtego wieczoru... - urwała, nie mogąc mówić
dalej.
- Co się stało? - powtórzył.
Nie wiedziała, czy w ogóle jej uwierzy i czy jest po co się
męczyć i opowiadać o tamtym koszmarze. Ale nie miała in
nego wyjścia.
- Pochorowałam się. Dopadła mnie grypa żołądkowa, na
szczęście dość lekka, bo rano już prawie nic mi nie było.
I wtedy dowiedziałam się, że Laurel nie żyje.
- Podłożyli bombę w samochodzie, planując zabić ciebie
- odgadł bez trudu.
Laurel się rozpłakała.
- Nie wiem, czy zrobiłam dobrze, czy źle, ale wszyscy ka
zali mi uciekać, obiecali mnie kryć, kłamać, że to ja zginęłam,
a ona wyjechała z powodu szoku. Ponieważ nie miała żadnej
rodziny, to mogło się udać... - Wzięła głęboki oddech, pró
bując się uspokoić. - A teraz, kiedy wreszcie powiedziałam
to na głos, sama słyszę, jak tchórzliwie i podle postąpiłam.
I teraz znasz całą prawdę.
- Najważniejsze, że jesteś bezpieczna. - Wstał, dotknął jej
policzka. - Jesteś tutaj i nic ci nie grozi, a ja bardzo się z te
go cieszę.
Nie wierzyła własnym uszom.
- Cieszysz się?
139
- Tak. Na szczęście twoi przyjaciele lojalnie strzegli twojej
tajemnicy, a przynajmniej większość z nich. Mój detektyw
dotarł do człowieka, który wrócił z Lenowii niedługo po to
bie i dość pilnie potrzebował gotówki. To stąd się dowiedzia
łem, kto zginął w tamtym wypadku.
Laurel ogarnęła gorycz.
- Czyli jeden z przyjaciół mnie zdradził...
- Poczekaj - przerwał jej Charles. - Brady powiedział mu,
że Laurel Standish otrzymała bardzo duży spadek, więc on
teraz musi znaleźć jej najbliższego żyjącego krewnego. Tam
ten człowiek najprawdopodobniej sądził, że wyświadcza ci
przysługę.
Laurel nie chciała nikogo winić, zresztą ten szalony plan
i tak nie miał zbyt dużych szans powodzenia. Z czasem prze
cież musiało się wszystko wydać w taki czy inny sposób.
- Właściwie dobrze, że w końcu to wyszło na jaw, bo czu
łam się zagubiona, próbując udawać kogoś innego. - Za
śmiała się niewesoło. - Nadal czuję się zagubiona, ale przy
najmniej mogę być sobą.
- Nie jesteś zagubiona, przeciwnie - oświadczył z całym
przekonaniem Charles. - Znalazłaś się dokładnie tam, gdzie
powinnaś być, bo twoje miejsce jest właśnie tutaj, przy mnie.
Serce zabiło jej mocniej.
- Czyli nie winisz mnie za moje tchórzostwo?
- Jak mógłbym cię winić za to, że próbowałaś ocalić włas
ne życie? Ja cię nie winię, ja cię podziwiam, i to bardziej niż
kogokolwiek innego. To takie do ciebie podobne - wystawić
się na niebezpieczeństwo dla dobra tych dzieci! - Potrząs
nął głową. - Szkoda tylko, że wcześniej nie powiedziałaś mi
140
prawdy... Chociaż z drugiej strony rozumiem cię, nie wie
działaś przecież, czy możesz komukolwiek ufać. To w ogóle
cud, że po takich przeżyciach nie straciłaś wiary w ludzi i nie
zamknęłaś się w sobie.
Z ulgą oparła się o jego tors i poczuła wokół siebie bez
pieczny dotyk ciepłych ramion.
- Och, Charles...
- Nie pozwolę, by kiedykolwiek spotkało cię coś złego - obie
cał. - A tych zbirów z Lenowii da się dopaść, jutro zadzwonię
do odpowiednich osób, żeby wszczęto dochodzenie w sprawie
zamordowania obywatelki amerykańskiej. Nie będą więcej sta
nowić zagrożenia dla ciebie ani dla nikogo innego.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym cię nie spotkała. Bar
dzo źle się czułam z tym kłamstwem, dręczyło mnie poczu
cie winy - wyznała.
- Nie ma sensu dłużej tego roztrząsać. Poczucie winy to
straszna rzecz, niemal nie sposób z nim żyć. Ja sam miałem
nieustanne wyrzuty sumienia z powodu śmierci Angeliny,
przypisywałem sobie odpowiedzialność za to, co się wyda
rzyło. Aż wreszcie zrozumiałem, że nie można się obwiniać
za rzeczy niezależne od nas.
- Długo musiałeś do tego dochodzić?
- Długo. Dotarło to do mnie dopiero jakiś miesiąc temu.
- Pocałował ją w czubek głowy. - Wtedy, kiedy zacząłem się
w tobie zakochiwać.
Odsunęła się, by móc na niego spojrzeć.
- Zakochiwać?
Skinął głową.
141
- Zgadzam się, to brzmi nieprawdopodobnie. A jednak
zakochałem się w tobie.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego? - Charles aż wybuchnął śmiechem. - A dlacze
go słońce rano wstaje? Pewne rzeczy się wydarzają, bo muszą
się wydarzyć, są nieuniknione. Tak po prosta miało być.
- Rozumiem cię, bo ze mną jest tak samo. Też się w tobie
zakochałam.
Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Poważnie?
- Jak najpoważniej - zapewniła, uśmiechając się promiennie.
- Kocham cię. Jesteś kompletnie nieznośny, ale cię kocham.
- Naprawdę? - odezwał się cienki głosik od strony drzwi.
- Kochasz mojego tatusia?
Odwrócili się i ujrzeli Penny, która przyglądała im się sze
roko otwartymi oczami. A jej buzia śmiała się tak, jak malo
wana buzia jej porcelanowej lalki.
- Tak - wyznała Laurel. - I to bardzo.
- I tak się szczęśliwie składa, że twój tatuś też ją kocha. -
Wyciągnął dłoń ku córce. - I ciebie także, szkrabie.
Penny podbiegła i przytuliła się do niego, jakby robiła tak
przez całe życie.
- Wiedziałam! Weźmiecie ślub, tak? Czyli wróżka przewi
działa przyszłość.
Laurel i Charles wymienili spojrzenia.
- Na to wygląda - przyznał. - Trudno w to uwierzyć, ale
miała rację.
- Ja uwierzyłam od razu - oświadczyła Penny. - Powtórzy
łam wszystko Margerytce, a ona powiedziała, że oczywiście
142
wróżki istnieją i że się pokochacie, i weźmiecie ślub, i bę
dziecie żyli długo i szczęśliwie. - Urwała i ściągnęła brewki.
- To co teraz?
Charles z uśmiechem popatrzył na Laurel.
- Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić?
- Moim zdaniem powinniśmy usiąść do stołu, świętując
Dziękczynienie. Co ty na to?
- Tak, koniecznie musimy tak zrobić, bo naprawdę mam
za co dziękować. Zapamiętam ten dzień na zawsze.
Uściskał Penny, a potem nachylił się i ponad jej głową pocało
wał Laurel, a w tym pocałunku kryły się obietnice na przyszłość.
EPILOG
Tę noc spędzili na długiej rozmowie. Laurel opowiedzia
ła Charlesowi o sobie, o swoim dzieciństwie w domu Stan-
dishów i o tym, jak dowiedziała się, że została adoptowana.
Z kolei Charles powtórzył, co zdołał ustalić Brendan Brady
- Laurel była jedną z trojaczek. To potwierdzało zdumiewa
jące słowa jasnowidzącej kobiety z Chapawpa, Laurel rze
czywiście miała dwie siostry. Koniecznie chciała je odnaleźć,
więc Charles z samego rana zadzwonił do detektywa i kazał
mu rozpocząć poszukiwania. D o m dziecka B a n i e Home już
dawno został zamknięty, tym samym nie było dostępu do
bezpośredniego źródła informacji.
Laurel spędziła długie godziny przed komputerem, reje
strując się na wszystkich możliwych stronach, gdzie adop
towane osoby szukały biologicznych rodziców i rodzeństwa.
Wszystko na próżno.
Aż wreszcie jakiś tydzień po Święcie Dziękczynienia ktoś
zadzwonił do drzwi. Kiedy Laurel otworzyła, ujrzała dwie
kobiety, blondynkę i rudowłosą, a na ich widok coś podpo
wiedziało jej, że ona z całą pewnością je zna.
- Czy pani z Laurel Midland? - zapytała blondynka.
- Jestem Laurel - odparła.
144
- Może to wyda się pani dziwne... - ciągnęła młoda ko
bieta. - ...ale wiemy, że niedawno wróciła pani z Lenowii.
Chciałybyśmy porozmawiać z panią o jednej osobie, która
też tam pracowała.
- O kim?
- O Laurel Standish.
- Kim panie są? - spytała, czując, jak narasta w niej pod
ekscytowanie. Czyżby to były... ? Czy to w ogóle możliwe?
- Jej siostrami - wyjaśniła rudowłosa. - Ja mam na imię
Rose, a to jest Lily. Nigdy pani o nas nie słyszała, ponieważ
ona sama nie wiedziała o naszym istnieniu, ale...
Urwała, ponieważ Laurel wybuchnęła płaczem.
- Przepraszamy, domyślamy się, że to musi być dla pani
bolesne - odezwała się niepewnie Lily. - Tylko widzi pani,
my jej szukałyśmy i dopiero niedawno zdołałyśmy ustalić
miejsce jej pobytu. Niestety, za późno. Wiemy o tym wy
padku.
Teraz i one obie się rozpłakały.
- Jestem Laurel - powiedziała, chociaż wydawało jej się,
że właściwie nie ma takiej potrzeby, gdyż oprócz koloru wło
sów nie różniły się prawie niczym, więc ich pokrewieństwo
było oczywiste. - A z tym wypadkiem w Lenowii to było ina
czej... Później wytłumaczę. Jestem Laurel Standish.
Lily wydała zdławiony okrzyk.
Rose zbladła.
- T o . . . ty?
Laurel tylko skinęła głową, chwilowo nie potrafiąc wydu
sić z siebie nic więcej.
- To naprawdę ty? - upewniła się Lily, a potem nagle wy-
145
buchnęła cudownie radosnym śmiechem. - Laurel Standish,
adoptowana z domu dziecka Barrie Home na Brooklynie
dwadzieścia pięć lat temu?
Skinęła głową.
- Tak, to ja. Nie mogę w to wszystko uwierzyć... Dopiero
niedawno dowiedziałam się o waszym istnieniu, spędziłam
cały ostatni tydzień, szukając was przez internet.
- My z kolei zdołałyśmy cię odnaleźć kilka tygodni te
mu, tylko że się spóźniłyśmy, bo powiedziano nam o twojej
śmierci... Czy to naprawdę ty?
- Naprawdę.
- Ja też nie mogę w to uwierzyć. Ale czekaj, dopełnijmy
formalności. Ja jestem Lily i o ile wiem, jestem z nas naj
starsza. To Rose, urodziła się po mnie. A to... - położyła
dłoń na brzuchu siostry - .. .twój przyszły siostrzeniec lub
siostrzenica.
Laurel zaczęła się śmiać przez łzy.
- To mnie przerasta! Jeszcze tydzień temu całą moją ro
dzinę stanowił ojciec, a teraz... - Dopiero w tym momencie
uświadomiła sobie, że ciągle stoją na werandzie. - Wejdźcie,
proszę! Mamy sobie tyle do opowiedzenia.
- No, musimy nadrobić całych dwadzieścia pięć lat - zgo
dziła się Rose.
Lily wzięła obie siostry za ręce.
- Chyba znajdziesz dla nas trochę czasu? - spytała.
- Och, od dzisiaj mam dla was tyle czasu, ile dusza zaprag
nie - odparła Laurel z uśmiechem.