A D A M P I E T R A S I E W I C Z
T I M E I S M O N E Y
Rozdział 1
Noc była bezchmurna ale i bezksiężycowa. Tropikalna noc,
której miliony gwiazd nie były w stanie rozjaśnić. Nocne ptaki,
których tysiące żyło w dżungli, pokrzykiwały wzywając partnera,
nawołując matkę, uciekając przed wężem lub umierając w
paszczy nocnego łowcy. Słychać było szelest mrówek, które dzień
i noc rozbudowywały swoje mrowiska, uważny obserwator
mógłby usłyszeć też szmer skradających się zwierząt. Gdyby
wszedł na drzewo, gdyby zaczaił się za gałęzią, i gdyby nie
zauważył go tam pyton, który spał w wydłubanej w pniu dziupli,
uważny obserwator mógłby zaskoczyć lwa, skradającego się za
jakimś małym ssakiem, który niczego nie podejrzewając zjadał
rosnące na małym krzaku jagody.
Nie zobaczyłby jednak nic poza jasną plamą lwiego futra, aby
zobaczyć jego ofiarę musiałby założyć noktowizor, noc była
czarna i ludzkie oko nie było w stanie jej przebić. Gdyby miał
noktowizor, mógłby zobaczyć tętnienie nocnego życia w
tropikalnej dżungli, mógłby obserwować tych, którzy nie dożyją
wschodu słońca i tych, którzy rano będą leżeli z wypełninym
świeżym mięsem żołądkiem. Mógłby obserwować, gdyby
starczyło mu cierpliwości, jak szybko w nocy rosną rośliny,
mógłby patrzyć na nietoperze, które za zasłoną nocy łapią ćmy i
wysysają nektar z kwiatów drzew.
To wszystko uważny obserwator mógłby zobaczyć tej nocy w
dżungli. Tyle, że niewielu było takich, którzy chcieliby pójść nocą
do lasu, by patrzeć na zwierzęta ryzykując życiem. Dżungla jest
niebezpieczna w nocy.
Na żadnym drzewie i za żadnym krzakiem nie było więc
nikogo, kto mógłby zobaczyć grupę pięciu ludzi, w mundurach
polowych, z małymi plecakami i pistoletami maszynowymi w
ręku. Każdy z nich miał zaczepione za paskiem granaty, noże,
torby z zapasowymi magazynkami do pistoletów maszynowych.
Oczy zasłaniały im okulary, które podobne były bardziej do
lornetek. Były to noktowizory, których celem nie było
wspomożenie obserwacji nocnego życia w afrykańskiej dżungli.
Noktowizory miały im pozwolić dojść, nie zostając wykrytymi,
do niewielkiego obozowiska, które znajdowało się w odległości
kilku kilometrów od miejsca, gdzie wysiedli przed trzema
godzinami z helikoptera. Celem ich było zabicie ludzi, którzy
znajdowali się tam i zabranie wszystkiego, co znajdą. O świcie
helikopter miał wrócić i zabrać ich z powrotem. Ich i zdobyty
sprzęt.
Wiedzieli, że obozowisko jest pilnowane. Było tam co
najmniej dziesięć osób. Ludzie, którzy ich tu przysłali mieli
bardzo dokładne informacje. Mieli nawet zdjęcia satelitarne. Ale
mieli też przewagę. Przewagę wynikającą z zaskoczenia. Tamci w
obozowisku nie spodziewali się, że ktoś na nich napadnie. Zbyt
byli pewni siebie. Zapadli na najstraszniejszą chorobę, gdy ma się
wrogów, na rutynę.
Ludźmi, którzy przemykali się przez gęstwiny tropikalnej
dżungli dowodził Aleksander Falkowski, w międzynarodowych
środowiskach najemników, zwanych janczarami, znany pod
pseudonimem Hrabia. Wszyscy go tak nazywali, nawet
inspektorowie i komisarze policji krajów, w których był
poszukiwany. Od ponad piętnastu lat ścigany był listami
gończymi przez jurysdykcje ponad trzydziestu państw.
Hrabia nie przejmował się zbytnio groźbą znalezienia się w
więzieniu jakiegoś afrykańskiego lub azjatyckego państwa. Nigdy
jeszcze nikt go nie złapał, nigdy nikt nie zbliżył się do niego
bliżej niż na kilka metrów mając nieprzyjazne zamiary. Dbał o to,
by wszyscy jego wrogowie, byli wrogami martwymi. Wiedział, że
mało kto miał jego zdjęcie, wiedział, że zawsze może liczyć na
kogoś, dla kogo bardziej interesującym będzie pozostawienie go
na wolności, niż przysyłanie mu pomarańczy do więzienia.
Ale nie liczył jedynie na szczęście i na innych ludzi. Nauczył
się w życiu, że jedynym facetem, na którego mógł liczyć na sto
procent, był on sam. Dlatego teraz, gdy z pięcioma innymi szedł
przez tropikalną dżunglę, szedł ostatni. Znał swoich towarzyszy.
Sam ich wybierał, sam wyjaśnił im cel i metodę przeprowadzanej
akcji. Wybrał ich, bo mieli największe doświadczenie w
warunkach równikowych lasów, bo ich znał. Ale nigdy przez
myśl by mu nie przyszło, że mógłby im zaufać. To co robili, robili
dla pieniędzy i Hrabia wiedział, że dla pieniędzy każdy z jego
towarzyszy gotów byłby mu wbić w plecy nóż.
Byli na "wycieczce zorganizowanej". Tak w żargonie
najemników nazywane były akcje zamawiane i montowane za
przyzwoleniem i za pieniądze różnych organizacji, czasem blisko
związanych z rządami różnych państw. Najemnicy sprzedawali
swe doświadczenie wojenne każdemu, kto odpowiednio zapłacił
ale najczęściej zapotrzebowanie na ich usługi wyrażane było
przez rządy i instytucje rządowe.
Tym razem działali na zlecenie polskiej firmy handlującej
bronią, firmy, która działała oczywiście na zlecenie rządu. Albo
przynajmniej ministerstwa obrony. I to dlatego właśnie Hrabiemu
zostało powierzone zorganizowanie akcji.
Władze polskie wiedziały o źródłach, z których czerpie
dochody pozwalające mu na korzystanie z posiadłości o
powierzchni kilku tysięcy hektarów w Bieszczadach na południu
kraju. Wiedziały ale wolały przymknąć oczy i nie reagować gdy
attaché prawni różnych ambasad składali wnioski o ekstradycję.
Czasami ludzie tacy jak on byli bardzo użyteczni. Za stosunkowo
rozsądne pieniądze gotowi byli wykonać akcje, których lepiej
było nie powierzać agentom specjalnym. Choćby dlatego, że
kosztowali taniej. I zawsze można było się ich wyprzeć.
*
Miesiąc wcześniej, gdy siedział na brzegu basenu w swej
górskiej posiadłości, zadzwonił telefon. Niewiele było osób, które
znały jego numer, więc nieco zdziwiony popatrzył na migające
światełko na leżącej przy leżaku słuchawce z antenką. Przesunął
wyłącznik.
- Słucham.
- Czy pan Falkowski?
- Tak.
- Dostałem pana numer z agencji Delta - człowiek z drugiej
strony mówił pewnym głosem.
Agencja Delta była kodowym oznaczeniem propozycji "akcji
zorganizowanej".
- Słucham pana.
- Czy moglibyśmy się spotkać?
- Gdzie pan jest?
- W Ustrzykach.
- Wie pan jak tu dotrzeć?
- Wiem.
- Za trzy godziny, o piętnastej. Jeden samochód.
- Będę.
Hrabia odłożył słuchawkę i przywołał do siebie wysokiego
mężczyznę, który stał cały czas po drugiej stronie basenu.
- Za godzinę weźmiesz helikopter i będziesz latał po okolicy.
Sprawdzisz, czy nikt się nie zbliża, sprawdzisz, czy samochód,
który tu przyjedzie o trzeciej będzie sam. Jeśli ktoś będzie za nim
jechał, masz mnie natychmiast uprzedzić.
Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w stronę
stojącego za dwupiętrowym domem helikoptera. Po chwili dał się
słyszeć łoskot włączanego silnika i maszyna uniosła się w
powietrze. Hrabia sięgnął po leżącą na ziemi książkę i zatopił się
w lekturze.
Równo o piętnastej siedział w swoim biurze na piętrze. W
lekko uchylonej szufladzie miał odbezpieczony pistolet. Gość
wszedł prowadzony przez majordoma.
- Witam pana, nazywam się Zawadzki.
- Proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć? Napije się pan
czegoś? - Falkowski sięgnął po stojące na stoliku na kółkach
butelki.
- Dziękuję, nie piję alkoholu. Może jakiś sok, straszny upał.
- Pomarańczowy, może być?
Nalał pół szklanki i podał gościowi. Tamten odstawił sok na
blat biurka i sięgnął po czarną aktówkę. Stojący cały czas przy
drzwiach skośnooki, niski mężczyzna zrobił krok do przodu. Był
to Tatar, którego Hrabia zatrudnił jako osobistego ochroniarza.
Miał za zadanie pilnować wszystkich przychodzących gości.
Dostawał za to co miesiąc sumę, za którą w kraju, z którego
pochodził mógłby wyżyć przez rok.
Zawadzki kątem oka zauważył ten ruch i pytającym
wzrokiem popatrzył na Hrabiego. Ten uśmiechnął się tylko i
uspokajającym gestem nakazał Tatarowi wrócić na swoje miejsce
przy drzwiach.
- Nie chciałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał ale wolałbym,
żebyśmy mogli rozmawiać w cztery oczy. Jeśli pan sobie tego
życzy, mogę poddać się jeszcze raz rewizji...
- Nie trzeba. Alja jest głuchy jak pień. Ponadto nie rozumie
ani słowa po polsku. Proszę się nie niepokoić, on nikomu nic
złego nie zrobi... jeśli mu nie każę. - Ostatnie słowa Hrabia
wypowiedział powoli i bardzo wyraźnie.
- Rozumiem, że nie ma pan jedynie przyjaciół - Zawadzki
zdobył się na uśmiech ale kątem oka obserwował azjatę.
- Tak to już jest, jak się komuś w życiu powiedzie. Ale
przejdźmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza?
Zawadzki otworzył aktówkę i wyjął z niej pudełko wielkości
zapalniczki, które podał Hrabiemu. Ten wziął przedmiot i
uważnie go obejrzał. Przedmiot był z błyszczącego metalu ale w
dotyku nie przypominał stali. Był jakby z gąbki. Gdy Hrabia
ścisnął go mocniej w palcach, poczuł jakby pudełko się gniotło.
Zwolnił uścisk, obudowa nie uległa odkształceniu.
- Co to jest?
- To jest właśnie cel mojej wizyty. Nie wiemy co to jest i
liczymy, że pan się tego dowie.
- My?
- Reprezentuję firmę Penzon SA. Myślę, że słyszał już pan o
nas, w środowiskach, które pan... to znaczy... - Zawadzki nie
chciał urazić gospodarza ale miał wrażenie, że zbyt wiele już
powiedział.
- Skoro pan tu jest, to nie musimy urządzać Wersalu. Tak,
znam pańską firmę i miałem już okazję dla was pracować, o ile
pamięć mnie nie myli. W 96, na Bałkanach, czy tak?
- Tak jest. I byliśmy bardzo zadowoleni z pańskich usług.
- No więc? Co to za przedmiot?
- Było kilka teorii na ten temat. Od bardzo prostej, do wręcz
nieprawdopodobnej. Skoro tu jestem, to domyśli się pan, że ma to
coś wspólnego z bronią...
Penzon SA był jedną z największych polskich firm
zajmujących się handlem bronią. Nie tylko polską, firma była
wielokrotnie pośrednikiem w operacjach międzynarodowych, w
których jej jedyną rolą było negocjowanie warunków między
dwoma kontrahentami nie zawsze mającymi ochotę spotykać się
przy jednym stole. Dzięki temu Arabowie używali Izraelskich
pistoletów maszynowych, a armia chińska korzystała z
tajwańskich systemów elektronicznego naprowadzania rakiet.
Operacja bałkańska w 1996 roku, o której wspomniał Hrabia,
była wynikiem całej serii tego typu transakcji nabierających sensu
jedynie w momencie, gdy przedmiot transakcji wykorzystany jest
dla celu, dla którego został stworzony. Firmy, takie jak Penzon,
dbały o swój rynek i starały się niedopuścić do zamarcia popytu
na oferowany towar. Ludzie, tacy jak Hrabia, byli dla nich
akwizytorami dbającymi o stałych klientów i wyszukującymi
nowych.
- Przedmiot, który ma pan w ręku znaleziony został przy
oficerze, który zginął w wypadku samochodowym przed trzema
tygodniami gdzieś w Roandzie. Trafił do nas... no, powiedzmy, że
to nie ma znaczenia, jak do nas trafił. To, co nas interesuje, to
źródło, z którego pochodzi.
- Ale nich mi pan powie wreszcie, co to jest.
- Już panu mówię, wszystko po kolei. Czy słyszał pan o
nieudanej próbie zamachu stanu w zeszłym miesiącu? Właśnie w
Roandzie? Nie muszę chyba panu opowiadać szczegółów, myślę,
że wie pan najlepiej, co się tam działo.
Hrabia nie odpowiedział. Był w Roandzie, tak jak przedtem
w Mozambiku, i w Nepalu. Był zawsze tam, gdzie potrzebowano
najemników, gdzie za wystrzelenie kilku naboi dostawało się
kilka miło szeleszczących plików banknotów. Akcja w Roandzie
zamówiona została przez brytyjski SIS i zakończyła się
całkowitym fiaskiem. Nikt nie wiedział dlaczego. Tamtejszy
dyktator, którego wyczyny porównywalne mogły być jedynie z
dokonaniami osławionego Ugandyjskiego "cesarza" Idi Amina,
wydostał się w zupełnie niezrozumiały sposób z zastawionej na
niego zasadzki. Hrabia nie brał bezpośrednio udziału w ataku na
pałac prezydencki ale z ust jak najbardziej wiarygodnych
towarzyszy słyszał, że do helikoptera, którym uciekał wystrzelone
zostały co najmniej cztery rakiety ziemia-powietrze i wszystkie
eksplodowały. Helikopter odleciał jednak, jakby pilot niczego nie
zauważył.
- Po ucieczce tego dyktatora, nawet nie pamiętam jak się
nazywa, zbuntowane jednostki wojska potulnie wróciły do koszar.
Nie na wiele się to zdało, z rozkazu prezydenta zostały
zdziesiątkowane. Tak jest. Tak jak za najlepszych czasów
Cesarstwa Rzymskiego. Ustawili ich w rzędzie, odliczyli i na
"dziesięć" padał strzał z pistoletu w potylicę. W biały dzień, przed
kamerami lokalnej telewizji zmasakrowano pięciuset ludzi. Nie
mówiąc o pańskich kolegach, którzy mieli nieszczęście dostać się
do niewoli. Ale o tym już pan zapewne wie.
Hrabiemu udało się dotrzeć do umówionego punktu, z
którego miały ich zabrać helikoptery w razie niepowodzenia akcji.
Tym razem czekano na nich, choć nie zawsze tak bywało, i
czasami trzeba było się przebijać całymi tygodniami zanim nie
wydostało się z wrogich terenów. Ale nie wszyscy mieli to
szczęście i trzech jego ludzi, których sam zwerbował do akcji,
zostało w rękach wroga.
Widział ich śmierć. Oglądał w dzienniku telewizyjnym film z
egzekucji, która nie była egzekucją lecz barbarzyńskim
morderstwem w przerażających torturach. Nawet nie to zrobiło na
nim największe wrażenie. Najstraszniejszym był komentarz
amerykańskiego dziennikarza, który podsumował film jednym
zdaniem: "Żyli jak bandyci, umarli jak bandyci." Hrabia nie lubił
osobistych porachunków ale postanowił znaleźć kiedyś tego
reportera i porozmawiać z nim.
- Pan prezydent zainstalował się na nowo w pałacu - ciągnął
Zawadzki, - i siedzi tam do dziś. Ogłosił wszem i wobec, że jest
nieśmiertelny, że chronią go aniołowie i że nikt nie może go
zabić. I, co najśmieszniejsze, wygląda na to, że ma rację.
Hrabia popatrzył na gościa, który wydawał się mówić z
całkowitą powagą.
- Co ma pan na myśli? Wyrosły mu białe skrzydła i aureola
wokół głowy?
- Nie, skrzydeł nie ma, anioła też nikt nie widział. Ale jeden z
oficerów, którego syn zginął w czasie masakry przed kamerami
telewizyjnymi chciał się zemścić. Sam nie brał udziału w puczu,
więc nie utracił zaufania prezydenta. Mniej więcej trzy tygodnie
temu, w czasie narady sztabowej, gdy prezydent wszedł na
inspekcję, nasz dzielny oficer wyjął pistolet i po prostu do niego
strzelił. Tamten stał w odległości metra. Nie miał na sobie
kamizelki kuloodpornej, był w mundurze, jak wszyscy.
Oficerowie armii Roandyjskiej nie są może rewolwerowcami ale
z takiej odległości, sam pan przyzna, trudno jest chybić. A
jednak... Prezydent nawet nie drgnął. Nawet najdoskonalsza
kamizelka kuloodporna nie ochroni przed połamaniem żeber przy
strzale z odległości metra. Prezydent jedynie popatrzył na oficera
i wyszedł. Reportarzu z egzekucji pewnie pan nie widział,
telewizja roandyjska nie nadaje na programach satelitarnych.
Generałowie obecni przy tej próbie zamachu przysięgali przed
kamerą, że strzał skierowany był w czoło i że kula zatrzymała się
na kilka centymetrów przed głową prezydenta i upadła na ziemię.
Jeden z nich widział rękę anioła, który zatrzymał pocisk.
- I pan w to wierzy? - Hrabia słuchał opowieści nie bardzo
wiedząc do czego Zawadzki zmierza.
- Wie pan, tak się składa, że w sztabie armii Roandyjskiej jest
kilku oficerów, którzy od lat współpracują z pewnymi
instytucjami rządowymi w Europie. Od paru lat mamy dość dobre
stosunki z brytyjczykami, którzy przekazali nam dokładną relację
ich agenta. Najśmieszniejszym w tym wszystkim jest fakt, że jego
raport niewiele odbiega od relacji telewizyjnej. Tamten strzelił,
prezydent ani drgnął, a kula znalazła się na ziemi. Nie mógł
chybić. Jedyne, czego agent nie widział, to ręka anioła ale po
przeczytaniu tak nieprawdopodobnej relacji można założyć, że
agent jest krótkowidzem. SIS nie bardzo widzi inną możliwość.
- Ale co ja mam do tego? - Hrabia był nieco zniecierpliwiony.
- Zaraz do tego dojdę. Tak jak już panu powiedziałem, trzy
tygodnie temu jeden z oficerów uległ wypadkowi
samochodowemu. Nieszczęśliwie niestety, nie zabił się.
Nieszczęśliwie, bo jeszcze tego samego dnia zmarł w strasznych
torturach, które jak zawsze były transmitowane przez telewizję.
Zginął oskarżony o współudział w zamachu na prezydenta.
Skądinąd wiemy, że z zamachem nie miał nic wspólnego, był
nawet przewodniczącym operetkowego sądu, który skazał
winnych oficerów. Był też osobistym adiutantem prezydenta.
Nasz człowiek, który akurat znajdował się na miejscu wypadku...
- Zawadzki uśmiechnął się lekko, zerkając na Hrabiego. Człowiek
ten zapewne znalazł się tam niezupełnie przypadkowo. - Otóż
nasz człowiek znalazł się w posiadaniu przedmiotu, który leży
przed panem na biurku.
Wiemy, że jest to osobista własność prezydenta. Może
powiem inaczej, wiemy, że prezydent trzymał ten przedmiot w
ręku. Jak pan wie, za młodu spędził on kilka lat w Stanach
Zjednoczonych. Tak się składa, że został tam dwukrotnie
zatrzymany przez policję, za kradzież samochodu, i FBI jest w
posiadaniu jego odcisków palców. Stąd możemy powiedzieć, że
miał go w ręku, zostawił na pudełku ślad palca. Nasz człowiek
miał na tyle przytomności, że wziął to przez chusteczkę i
zapakował do plastikowego woreczka.
Hrabia sięgnął po przedmiot i jeszcze raz zaczął mu się
przyglądać. Ale nie było na nim niczego specjalnego, ot, kawałek
wypolerowanej blachy.
- Myśmy też się temu dokładnie przyjrzeli. - Ciągnął
Zawadzki. - Wiedzieliśmy, że prezydent ma przy sobie coś
takiego, i że miał to w kieszeni w momencie zamachu.
Postanowiliśmy sprawdzić, co to jest. Lubimy różne takie
nowinki techniczne.
Czy zauważył pan, jakie jest dziwne w dotyku? Jakby gąbka,
prawda?
Zawadzki sięgnął po przedmiot i podniósł na wysokość oczu.
Chwilę nic nie mówił i tylko obracał pudełeczko w ręku.
- Mamy dość dobrych naukowców, panie Falkowski. Oni też
lubią nowinki techniczne. Zbadali więc nasze pudełeczko bardzo
dokładnie. I wie pan, co nam powiedzieli? - Gość zawiesił głos i
popatrzył pytającym wzrokiem na gospodarza.
Hrabia nie odpowiedział czekając na dalszy ciąg.
- Otóż nasi naukowcy odpowiedzieli, że nie mają zielonego
pojęcia, co to może być. Albo inaczej, opisali dokładnie, jakie to
jest, sam pan przyzna, że nie potrzeba do tego profesorskiego
tytułu, i powiedzieli, co to mogłoby być, gdyby wiedzieli, jak to
działa.
A nie wiedzą. Nikt nie wie, to znaczy nikt poza prezydentem
Roandy, który, jak się wydaje, bardzo dokładnie wie, bo
pudełeczko to uratowało mu przed miesiącem życie.
Pudełko jest z bardzo odpornego stopu stali z czymś tam
jeszcze. Nie pozwoliliśmy na zniszczenie go, zresztą w
laboratorium odmówili przeprowadzenia jakichkolwiek prób
otwarcia. Nie wiedzą, co jest w środku, a na podstawie obserwacji
zewnętrznej podejrzewają, że jest tam jakieś niezwykle silne
źródło energii. Bardzo silne. Wystarczająco silne, by
zmodyfikować otaczającą je grawitację.
To pudełko, panie Falkowski, zakrzywia czasoprzestrzeń.
Zachowuje się tak, jakby ważyło tyle, co pół kuli ziemskiej. A
waży dokładnie 320 gramów. Dziwne uczucie, jakiego doznaje
pan biorąc je do ręki pochodzi właśnie stąd. Pudełko modyfikuje
otaczającą je grawitację w promieniu trzech milimetrów. Nie
likwiduje jej, jedynie ją zmienia. Na dodatek w bardzo dziwny
sposób. Otóż zmiana ta powoduje, że do pudełka nie może zbliżyć
się żaden szybko poruszający się przedmiot. Naukowcy
stwierdzili, że im szybciej się taki przedmiot porusza, tym
silniejsze jest odpychające działanie pola. Bardzo dużo mówili
jeszcze o Einsteinie i ogólnej teorii względności ale pozwoli pan,
że ominę te szczegóły.
Pan prezydent Roandy potrafi wykorzystać pudełko tak, że
chroni ono całą jego dostojną osobę. Naukowcy powiedzieli, że
najprawdopodobniej urządzenie, którego pudełko jest jedynie
częścią, posiada dodatkowy element. Niestety nie mamy tego
elemntu.
Moja tutaj obecność jest właśnie wynikiem raportu
naukowców. Potrzeba nam tej drugiej części. I chciałbym, żeby
pan nam ją dostarczył. Wybór nasz padł na pana, bo zna pan
teren, zna pan prezydenta i ma pan z nim osobiste porachunki. Nie
zależy nam na jego osobie, jak się do niego pan dostanie, to zrobi
z nim pan, co będzie chciał. Nas interesuje całość urządzenia i za
to zapłacimy panu... - tu Zawadzki zawiesił głos i popatrzył na
Hrabiego.
Ten nic nie powiedział. Wziął do ręki pudełeczko i zaczął
obracać w palcach.
- Japończycy to wyprodukowali. - Powiedział bardziej
stwierdzając niż pytając.
- Nie wiemy. Na pudełku jest napis Made in USA ale
amerykanie przysięgają, że nie wiedzą, co to jest. Jest nawet
numer seryjny, który niczemu nie odpowiada w ich katalogach. I
wygląda na to, że nie kłamią.
- No to kto?
- Wie pan, stara zasada Sherlocka Holmesa mówi, że jeśli w
jakiejś sprawie istnieją różne możliwości, różne ścieżki
prowadzące do jej rozwiązania, to należy postępować
systematycznie. I jeśli ze wszystkich możliwości wyeliminuje się
te, które są zupełnie niemożliwe, to ta, która pozostanie, choćby
była nawet najbardziej nieprawdopodobna, jest jedyną słuszną.
Doszliśmy do wniosku, nie będę tu panu wyjaśniał w jaki
sposób, myśleli nad tym mądrzejsi od nas, że przedmiot ten został
wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych.
- Ale Amerykanie...
- Tak, Amerykanie nie kłamią. Oni tego nie wyprodukowali...
To znaczy jeszcze nie wyprodukowali. Ten przedmiot, panie
Falkowski, pochodzi z przyszłości. Dokładnie z roku 2109. Jest to
data, która widnieje obok numeru seryjnego.
Rozdział 2
Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi siedział na
marmurowym tronie w Sali Tronowej pałacu prezydenckiego.
Strasznie nudziły go audiencje, o które prosili go ci wszyscy
ludzie. Ale wiedział, że żeby przejść do historii, musi być dobry
dla swego ludu i mądry jak Salomon. Już nie raz wykazał się
mądrością, wszyscy musieli mu to przyznać, co do dobroci, to
zawsze uważał, że dobry ojciec musi również potrafić ukarać
swoje dzieci. Tak więc, gdy ukarał niepokornych, którzy
próbowali go zabić, mógł okazać wspaniałomyślność i przyjąć
tych wystraszonych chłopów, którzy przyszli prosić go o radę.
Jean Claude Kita-Bila Tchibambi chodził kiedyś do szkoły
jezuitów. Na lekcjach religii, które bardzo lubił, ksiądz opowiadał
o wielkim królu Salomonie, który potrafił rozwiązać każdy
problem, dla każdego miał radę. I dzięki tej mądrości lud go
kochał.
Tak prawdę mówiąc prezydent nie musiał martwić się o
miłość obywateli Roandy. Był powszechnie uznany, wszyscy
cieszyli się już jak tylko pokazał się na pałacowym balkonie w
niedzielne południe. Dzieci przynosiły mu kwiaty, całe klasy w
przedszkolach robiły dla niego rysunki.
Po nieudanym zamachu wszyscy starali się okazać mu swą
radość i uznanie za dobrze przeprowadzoną akcję pacyfikacyjną.
Ale tak naprawdę nie było o czym mówić.
Jeszcze gdy był w szkole jezuickiej ksiądz powiedział mu
któregoś dnia:
- Jean Claude - nigdy nie nazywał go imieniem plemiennym,
- jak będziesz duży, to dokonasz wielkich rzeczy. Widzę w tobie
zarodek na wielkiego męża stanu. Wierzę, że Bóg ci w życiu
pobłogosławi.
No i pobłogosławił. Został największym w historii
prezydentem swego kraju. Wszyscy mu to powatrzali, i mieli
rację. Wiedział, że nie jest łatwo rządzić państwem, czuł na
barkach ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności ale nie
było wyboru. Musiał nieść to jarzmo. Musiał cierpieć w bezsenne
noce, gdy każdy szmer, mógł oznaczać zbliżającego się mordercę,
musiał cierpieć i w dzień, gdy na niekończących się stertach
papierów przybijał swą pieczęć.
Czasami, gdy miał trochę wolnego czasu, marzył.
Rozpamiętywał wspaniałe lata, które spędził w Nowym Jorku,
gdzie miał prawdziwych przyjaciół i prawdziwych wrogów, gdzie
wiedział, że ci, którzy mają na głowach czerwone opaski, to będą
chcieli go zabić, a ci co mają niebieskie, nie. Życie było wtedy
takie łatwe... Dziś nie może zaufać nawet własnemu adiutantowi,
wszyscy chcą zabrać mu jego pieniądze. I wywieźć z Roandy.
Tak jest, wywieźć. To właśnie jest najstraszniejsze. Gdy papież
przyjechał do niego w przed trzema laty, to wyraźnie powiedział -
państwo bogate jest bogactwem swoich obywateli. To prawda, że
był bogaty ale dzięki temu Roanda jest bogata. A ci wszyscy
ludzie chcieli mu zabrać to, co zgromadził i wywieźć za granicę.
Ale, tak jak powiedział mu jezuita w szkole, Bóg ma go swej
pieczy. Jego i Roandę. I dba o to, by nic mu się nie stało, by nikt
nie mógł mu zrobić nic złego.
Miał talizman. Talizman, który chronił go przed złymi
ludźmi, który zapewnił mu spokojne noce.
Przed pół rokiem odwiedził go w nocy anioł. To znaczy nie
był to anioł, w każdym razie nie taki prawdziwy, ze skrzydłami i
w białej szacie. Anioł, który do niego przybył, wyglądał jak każdy
normalny człowiek. Miał czarną skórę i czarne kręcone włosy.
Ale w zastępach niebieskich jest z pewnością wiele różnych
rodzajów aniołów, i ten musiał być jakimś innym, niż anioły z
obrazka w szkole jezuickiej.
Stanął przy łóżku, już samo to świadczyło, że posiadał moc
nadprzyrodzoną, nikomu jeszcze nie udało się podejść w nocy do
łóżka prezydenckiego, i powiedział:
- Kita-Bila - tak jest, nazwał go tylko imieniem plemiennym,
które tak niewiele osób znało, - obudź się. Przynoszę ci prezent.
Zerwał się wtedy na równe nogi i chciał wezwać straż lecz
tamten uśmiechnął się tylko i położył mu rękę na ramieniu.
- Nie mam wobec ciebie wrogich zamiarów. Wręcz
odwrotnie, przyniosłem ci coś, co uratuje ci życie, gdy dokonany
zostanie na ciebie zamach.
Mówił do niego na ty. Byle kto nie zdobyłby się na taką
bezczelność ale Tchibambi zrozumiał, że nie ma do czynienia z
byle kim. Usiadł i nic nie odpowiedział. Teraz przyznaje sam
przed sobą, że trochę się bał. Ale nic dziwnego, nie wstydził się,
że przestraszył się boskiego wysłannika. Abraham też się
przestraszył jak przemówił do niego anioł...
- To jest coś, dzięki czemu żadna kula cię nie dosięgnie. Jeśli
będziesz to przy sobie nosił, nikt ci nie będzie mógł zrobić
krzywdy. Ten łańcuszek założysz na rękę, pudełeczko schowasz
do kieszeni. Dam ci od razu dwa pudełka, jakbyś jedno z nich
stracił. Łańcuszka nie zdejmuj z ręki nigdy, będzie cię chronił
tylko jeśli będziesz go miał przy sobie.
Następnie anioł, czy też inny wysłannik niebios zniknął
rozpływając się praktycznie w powietrzu. Pozostał sam, siedział
na łóżku, a na kolanach miał dwa pudełeczka i łańcuszek.
Obejrzał je dokładnie ale nie było w nich nic niezwykłego. Może
jedynie pudełeczko było jakieś dziwne ale dary boskich
wysłańców nie mogą być całkiem zwyczajne. Przez chwilę
zastanawiał się, czy zakładać łańcuszek na rękę. A jeśli jest to
zasadzka? Jeśli jest to wyrafinowana forma zabicia go i zabrania
pieniędzy?
Tchibambi stwierdził jednak, że jest przecież mężczyzną,
musi być odważny. Sięgnął po łańcuszek i założył go na
nadgarstek. Trochę mocował się z zapięciem, które było bardzo
skomplikowane ale mu się udało.
Gdy zatrzasnął zamek poczuł przez moment dziwne uczucie,
jakby mrowienia, czy drętwienia skóry. Ale nie było to
nieprzyjemne i po chwili znikło. Jedno z pudełek, które dał mu
nieznajomy schował do sejfu za lustrem, drugie położył na łóżku.
Gdy wyszedł do ubikacji, znów zaczęła mu drętwieć skóra.
Popatrzył niepewnie na łańcuszek na ręku ale nie zauważył
niczego niezwykłego.
Nie bardzo wiedział, jakie ma być tego działanie. Wysłannik
niebios powiedział, że jeżeli będzie to nosił, nie dosięgnie go
żadna kula. Postanowił sprawdzić i nacisnął na dzwonek.
Drzwi otworzyły się natychmiast. Wszedł eunuch, którego
Tchibambi zatrudnił do opieki nad licznymi żonami czekającymi
każdego wieczora na wezwanie swego pana.
Eunuch stanął przy drzwiach bez słowa. Wiedział, że jego
pan nie lubi niepotrzebnych pytań.
- Podejdź do mnie eunuchu - Tchibambi brzydził się
eunuchami, którzy nie byli ani mężczyznami, ani kobietami. On
sam przynajmniej wiedział, kim jest. Jego żony też.
Zdjął łańcuszek z ręki i założył go służącemu. Następnie
sięgnął po pudełeczko, które leżało na łóżku.
- Trzymaj to w ręku i podejdź tu do mnie.
Eunuch posłuchał, nie bardzo wiedząc co zamierza zrobić
jego pan. Niejedno już widział przez dwa lata służby i wiedział,
że o ile żyło mu się dobrze w pałacu, nie brakowało mu niczego,
to ceną, którą musiał za to płacić, była niepewność jutra. Nikt, kto
spotykał prezydenta Tchibambiego, nie mógł być pewien
przeżycia do następnego wschodu słońca.
Gdy zobaczył, że jego pan sięga po pistolet, aż sam zdziwił
się, że się nie boi. Miesiące codziennych spotkań ze śmiercią, z tą,
którą zadawał prezydent, nauczyły go, że zginąć od kuli pistoletu
jest jeszcze zupełnie przyjemną metodą dołączenia do duchów
przodków.
- Słuchaj no eunuchu, teraz do ciebie strzelę. Ale nie bój się,
jeszcze nie wybiła twoja godzina. Jeśli anioł nie kłamał, nie
zginiesz. Jeśli kłamał, to lepiej, żebyś ty zginął, niż ja.
- Tak, panie - odpowiedział nieszczęśnik wpatrując się jak
zahipnotyzowany w lufę skierowanego w pierś pistoletu. Myślał o
swej matce, która nigdy nie dowie się, co się stało z jej synem.
Gdy padł strzał, eunuch odruchowo zamknął oczy. Zdziwiło
go, że nie upadł na ziemię ale pomyślał, że widocznie umarł tak
szybko, że nawet nie miał czasu poczuć, jak umiera. Gdy
stwierdził, że już napewno znalazł się w krainie umarłych,
otworzył oczy. Pierwszą reakcją było straszne przerażenie. Duchy
przodków nie czekały na niego, tak jak powinny. Nie przyszły, by
poprowadzić go do krainy szczęścia.
Słyszał kiedyś, jak stary człowiek z jego wioski opowiadał
przy ogniu straszne historie o błąkających się duchach
zagubionych w świecie ciemności. Jak cierpiały, jak stawały się
ofiarą potworów, które tam krążyły. Tak, musiał znaleźć się w
krainie ciemności ale to, co zobaczył było straszniejsze od
najstraszniejszej nawet opowieści starego człowieka. Po śmierci
czekał na niego prezydent Tchibambi. Eunuchowi zaczęły płynąć
łzy.
- Czego - usłyszał głos prezydenta. - Czego płaczesz? Boli
cię?
- Nie panie, myślałem, że chociaż po śmierci dasz mi spokój
ale muszę ci widać służyć już zawsze.
- Co ty bredzisz eunuchu? Daj mi rękę. - Prezydent zdjął z
ręki eunucha łańcuszek i pospiesznie założył go na swoją. - Idź
już stąd.
Eunuch nie bardzo wiedząc, co ma myśleć, wyszedł
zamykając za sobą dokładnie drzwi. Nawet przez myśl mu nie
przeszło, że nie został zabity. Już do końca życia był przekonany,
że jest duchem.
Jean Claude Kita-Bila Tchibambi był pod opieką anioła.
Teraz już mógł być tego pewien. Wiedział, że już nikt nic mu nie
może zrobić, i że wreszcie będzie mógł spokojnie spać.
Nagle straszna myśl, jak błyskawica przeszła mu przez
głowę. Czy anioł nie karze sobie zapłacić? Życie nauczyło go, że
nikt nigdy nikomu nie robi prezentów, wszystko w życiu odbywa
się na zasadzie coś za coś. Anioł czy nie, zawsze trzeba będzie
zapłacić. Prezydent ruszył biegiem w stronę skarbca, w którym
zgromadził wszystko co miał. Śpiący za drzwiami wartownicy,
których zadaniem było zabicie kogokolwiek, kto odważyłby się
zakłócić sen prezydenta, ledwie zdążyli zerwać się, by
towarzyszyć mu w biegu.
Wiedzieli już, że dzieje się coś niedobrego i nawet przez
moment cieszyli się, gdy padł strzał, że eunuch go zabił. Ale gdy
zobaczyli nieszczęśnika, który wyszedł siny z sypialni i
powiedział ze smutkiem w głosie: "zabił mnie. Was też zabił?
Jesteśmy w krainie ciemności." zrozumieli, że to jeszcze nie tym
razem.
Dobiegli za Tchibambim do skarbca i zatrzymali się przed
drzwiami. Pamiętali, że za przekroczenie tego progu zapłaciliby
natychmiast głową.
Prezydent otworzył drzwi pancerne, popatrzył do środka,
zamknął je i wykrzyknął:
- Anioł nie zabrał moich pieniędzy!
*
Jack Mahoney z nowojorskiego biura Policji Państwowej,
którą wszyscy nazywali rangersami, z wściekłością kopnął w
ścianę.
- Ci cholerni dealerzy zawsze mają nad nami przewagę w
czasie. Zawsze. Żebyśmy nie wiem co zrobili, to oni zawsze będą
przed nami. I taka to robota. Jak zablokujemy jedną drogę, te
skurwysyny mają już w rezerwie inną. I tak w koło macieju.
- Ale szefie - młody policjant był naprawdę zdziwiony - 120
kg czystej heroiny, to sukces.
- Gówno, a nie sukces. Gówno chłopcze. Nie zrozumiałeś
jeszcze, że tu nie chodzi o ilości, które im zabierzemy? My mamy
zablokować drogi, którymi to świństwo dostaje się do Stanów.
- Mówił pan, że to z Turcji...
- Mówiłem to wczoraj. Ale dziś wiem, że to nie stamtąd.
Chłopcy ze Związku Cywilizacji Łacińskich dokładnie
sprawdzili. W Turcji nie ma nawet jednego hektara maku. Żeby w
XXII wieku nie móc znaleźć plantacji maku na Ziemi, to już
zakrawa na kpiny!
- A z Ameryki Południowej?
- Słuchaj chłopcze, skoro mówię, że nie wiemy skąd to
świństwo się bierze, znaczy to, że nie wiemy. Ale oznacza to
jeszcze... - Mahoney zawiesił głos i popatrzył na swoich pięciu
kolegów.
- ... że jesteśmy zablokowani, aż do wyjaśnienia sytuacji.
Gdy dowództwo Policji Państwowej dawało nakaz
rozwiązania jakiegoś problemu, albo priorytetowego śledztwa,
policjanci nie mieli prawa wracać do domu. Byli skoszarowani i
musieli 24 godziny na dobę poświęcać służbie.
- Macie dwie godziny na pożegnanie się z żonami, zabranie
szczoteczek do zębów i piżam. Zmywać się.
Policjanci wyszli zostawiając Mahoneya samego w wielkim
biurze. Usiadł przy oknie i patrzył na nowojorskie wieżowce.
Lubił siedzieć tak i patrzyć na swoje miasto. Tak, Nowy Jork był
jego miastem. Tu się urodził, tu chodził do szkoły, tu ganiał z
kolegami po ulicach i wybijał piłką witryny u fryzjera. Tu
pierwszy raz został zatrzymany na kilka godzin w dzielnicowym
komisariacie za rozrabianie na ulicy i w tym samym komisariacie
zaczynał służbę w nowojorskiej Policji Państwowej. Zawsze,
nawet gdy był członkiem gangu niebieskich koszul, marzył o tym,
by zostać rangersem. I został. Dziś kierował całą brygadą
doskonale wyszkolonych i wykształconych ludzi, których
zadaniem
było
utrzymanie
porządku
w
dwudziestodwumilionowym mieście.
Stojący na biurku telefon zaterkotał i Mahoney wcisnął
przycisk tabliczki kontrolnej. Security Mars Corporation,
Waszyngton. Prześladowali go od pół roku.
- Słucham.
- Pan Mahoney?
- A kto? Święty Józef?
- Jak zwykle jest pan niezwykle uprzejmy. Ale niech się pan
nie łudzi, nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo...
- O, w to nie wątpię, zdążyłem już pana dobrze poznać, panie
Stones. Widzę, że jak pana wyrzucę drzwiami, wraca pan oknem.
- Coś panu powiem, panie Mahoney. Od sześciu miesięcy
usiłuję zaproponować panu pracę, która pozwoliłaby panu zarobić
trzy razy tyle, co w tej chwili, pracując dwa razy mniej. Nie chcę
wydać się panu niegrzeczny...
- Ależ nie, jest pan najmilszą osobą, ze wszystkich, które
znam - Mahoney jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kogo by tak
bardzo nie lubił.
Stones przełknął złośliwość i ciągnął:
- Ale wydaje mi się, że nie postępuje pan rozsądnie. Panie
Mahoney, na Marsie potrzebujemy takich ludzi jak pan. Nie
będzie miał pan statusu przesiedleńca, będzie pan mógł wrócić na
Ziemię po zakończeniu kontraktu. Rozmawiałem przed chwilą z
panem Johnstonem...
- Panie Stones, powiedziałem już panu, że nie ma sensu
zwracać się do moich przełożonych. Uważam że to, co pan robi
jest obrzydliwe. Panie Stones, po raz nie wiem który ale z
pewnością ostatni, powtarzam panu, że na Marsa nie polecę.
Zrozumiał pan? Żegnam.
Wyłączył telefon i zablokował numer Security Mars
Corporation. Jeśli ktoś będzie chciał do niego stamtąd zadzwonić,
nie uzyska połączenia. Miał nadzieję, że wystarczy to, by miał
spokój.
Od 2050 roku trwał podbój Marsa. Narazie była to walka z
żywiołem ale wydawało się, że Mars poddawał się woli
człowieka. Za najdalej trzydzieści lat miał stać się drugą
zamieszkałą planetą układu słonecznego. Tak jak na Ziemi będzie
niebieskie niebo, chmury, ptaki i plaże ze złocistymi piaskami.
W roku 2025 po trzech ekspedycjach, które pozwoliły na
instalację pierwszych zamieszkałych baz na czerwonej planecie,
rozpoczęło się dostosowywanie sąsiada Ziemi dla ludzi. Przy
pomocy energii termojądrowej, wyzwolonej poprzez eksplozje
głowic nuklearnych atmosfera planety została zamieniona w
gigantyczną burzę piaskową. Celem operacji było zaciemnienie
czap lodowych na biegunach, aby spowodować ich stopnienie pod
wpływem promieni słonecznych. Doprowadziło to po piętnastu
latach do znacznego zagęszczenia atmosfery i pojawienia się
pierwszych chmur.
Ale eksplozje nuklearne miały na celu również wyzwolenie
milionów metrów sześciennych gazów uwięzionych dotychczas w
czerwonych skałach planety. Czerwonych, bo bogatych w tlenki
żelaza. Eksplozje o niezwykłej mocy spowodowały jednocześnie
wyzwolenie wielkich ilości tlenu poprzez reakcje chemiczne,
które zaszły w momencie powstania gigantycznych temperatur.
Dzięki zastosowaniu głowic neutronowych środowisko nie
zostało skażone w stopniu, który uniemożliwiałby obecność
człowieka. Ładunki eksplodowały w okolicach polarnych, a bazy
zostały zainstalowane raczej przy marsjańskim równiku. Od 2040
roku na Marsie przebywali na stałe ludzie. Na stałe, to znaczy z
rodzinami i dziećmi, bez szansy powrotu na Ziemię. Byli
pierwszymi kolonizatorami.
Oczywiście początkowo byli to jedynie naukowcy i technicy,
których zadaniem było przystosowywanie planety dla dalszych
imigrantów. Żyli w niezwykle trudnych warunkach, pod
szklanymi kopułami, przez które mogli widzieć zewnętrzny świat,
nie mogąc wdychać pełnymi płucami atmosfery planety, która
jeszcze pod koniec XXI wieku nie nadawała się do oddychania.
Jednakże wysiłki tych kilku tysięcy pionierów i ich dzieci
odniosły skutek. Początek XXII wieku był równocześnie
początkiem Marsa-drugiej Ziemi. Średnia temperatura na planecie
wzrosła do 0° Celsjusza, co jeszcze nie odpowiadało +15° C na
Ziemi ale pozwalało na rozpoczęcie pierwszych siewów na
wolnym powietrzu. Atmosfera planety była jeszcze dość uboga w
tlen, było go nie więcej niż 15-17% ale pozwalało to na rozwój
bogatej roślinności, która po niezbędnych modyfikacjach
genetycznych zaczęła się plenić. Wysokie stężenie dwutlenku
węgla powodowało efekt szklarniowy, który z roku na rok
podwyższał średnią temperaturę planety.
Pierwsza prawdziwa marsjańska burza z piorunami i
deszczem opisana została na pierwszych stronach ziemskich gazet
jako wielkie wydarzenie w historii ludzkości. W 2105 roku
pierwszy człowiek wyszedł spod szklanej kopuły bez
kombinezonu i aparatu oddechowego. Zdjęcie Dominika Mallona,
stojącego w strugach lejącego deszczu w krótkich spodniach i
koszulce z krótkimi rękawami znów zajęło pierwsze strony
dzienników i stało się początkiem fali emigracji z Ziemi na
Marsa.
Jak to zazwyczaj bywa wielkie emigracje pociągneły za sobą
pojawienie się wszelkiego rodzaju problemów związanych z
utrzymaniem porządku. W celu zaradzenia tym kłopotom
Związek Cywilizacji Łacińskich, organizacja skupiająca w swych
szeregach państwa z kręgu kultury zachodniej, powołała Security
Mars Corporation, którego zadaniem miało być pełnienie roli
policji na Marsie. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach,
ci, którzy powołali instytucję, mieli jak najbardziej uczciwe
zamiary ale po dziesięciu latach działalności dla wszystkich stało
się jasne, że SMC uważa czerwoną planetę za swą wyłączną
własność. I nie było nikogo, kto mógłby im odebrać przywilej
kontroli wylotów promów z emigrantami.
Mahoney nie chciał pracować z tymi ludźmi. Wszyscy
patrzyli na niego z litością, żaden normalny człowiek nie
odmawiał stanowiska na tak korzystnych warunkach. Ale
Mahoney miał swoje zasady i postanowił nie ustępować.
Z zamyślenia wyrwał go terkot telefonu. Tym razem na
wewnętrznej linii dzwonili z wartowni na dole.
- Nie ma żadnego inspektora, mogę panu przysłać
delikwenta?
- A czego chce?
- Chce złożyc skargę.
- To co, nie umiesz już przyjąć skargi od obywatela?
- On jest jakiś dziwny, wolę, żeby go przyjął ktoś bardziej
kompetentny.
- Dawaj mi go tu.
Po chwili do biura wszedł człowiek w wieku około
trzydziestu lat. Chudy, wysoki, w zwyczajnym ale eleganckim
ubraniu. Usiadł naprzeciwko Mahoneya i popatrzył jakimś
dziwnym wzrokiem.
- Słucham pana, o co chodzi.
- Chciałem złożyć skargę...
- Na kogo?
- Oni nazywają się "Baby from Brasil", wie pan, taka firma
co sprzedaje dzieci...
Od kilkunastu lat handel dziećmi z krajów spoza Związku
Cywilizacji Łacińskich kwitł na dobre. Coraz więcej kobiet w
bogatszej części świata nie mogło mieć dzieci, a ci biedniejsi
mieli ich w nadmiarze. Tak już było od dziesięcioleci.
- No i co?
- No więc moja żona pojechała do Brazylii żeby wybrać
dziecko. A ja w tym czasie miałem przygotować pokój dla niego.
Postawiłem jeden warunek - żeby to był chłopczyk.
- No i co?
- No i przywiozła chłopca. Tyle, że jest jeden problem...
- A mianowicie?
- On ma 25 lat.
Mahoney zaniemówił. Patrzył się na człowieka, który przed
nim siedział i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.
- I pan chce złożyć skargę? Przeciwko komu?
- No, przeciwko tej firmie. Ja kupiłem meble do pokoju
dziecinnego, wydałem ponad dziesięć tysięcy. Niech mi zwrócą
przynajmniej połowę. Ten chłopak nie mieści się do łóżeczka. Jest
za duży. Śpi w moim łóżku...
- A żona?
- No, - mężczyzna zawahał się, - żona z nim. Wie pan, ona
ma tak rozwinięty instynkt macierzyński...
Rangers musiał zebrać wszystkie siły, by opanować nagły
wybuch śmiechu. Policjantowi nie wypada śmiać się z ludzkiego
nieszczęścia...
Z zakłopotania wyrwał go telefon. Dzwonił szef.
- Mahoney, wpadnij tu do mnie za dziesięć minut. Dzwonili
do mnie z SMC...
- Szeryfie - wszyscy nazywali Johnstona szeryfem - ja już im
powiedziałem, że na Marsa nie polecę...
- Zaraz porozmawiamy. Nie tylko o tym. Mamy chyba coś
nowego w sprawie, którą się zajmujesz.
- Zaraz będę.
Po dziesięciu minutach siedział na fotelu w biurze Szeryfa.
- Mahoney, niech mi pan powie - szef przyglądał mu się z
dużym zainteresowaniem, - czy jest pan całkiem stuknięty, czy
tylko trochę?
- Co pan ma na myśli? SMC?
- Pewnie że SMC. Za pieniądze, które panu proponują ja
mógłbym nawet czyścić sracze na Marsie.
- A ja nie. Nie zamierzam tam lecieć.
- Może pan nie zamierza, panie Mahoney ale i tak pan tam
poleci.
Mahoney popatrzył na szefa zdziwiony i otworzył usta, żeby
coś powiedzieć.
- Zaraz pan będzie mówił, narazie ja mam głos. Otóż na
promie, który wczoraj wrócił z Marsa znaleźliśmy to...
Johnston wyjął z szuflady niewielką torebeczkę wypełnioną
białym proszkiem i podał ją Mahoneyowi.
- Tak, to jest heroina - powiedział gdy Mahoney oglądał
woreczek. - Ta sama, którą sprzedają u nas na ulicach.
- Ale na Marsie...
- Wiem Mahoney, wiem. Na Marsie nie ma pól makowych.
Przynajmniej tak nam się dotychczas wydawało.
Rozdział 3
Idący na przedzie żołnierz zatrzymał się nagle dając znak
reszcie, że coś zauważył. Wszyscy przykucnęli i zaczęli uważnie
patrzeć w stronę widocznej już polany. Hrabia kilkoma krótkimi
gestami wskazał swym towarzyszom pozycje, które mieli zająć.
Sam zaczął czołgać się w stronę stojących wokół ogniska na
polanie ludzi.
W odległości jakich pięciu metrów od miejsca, w którym
leżał, stał mały barak. Widział go na zdjęciu satelitarnym,
Zawadzki chciał, żeby sprawdził co jest w środku. Hrabia
przysunął się bliżej uważając, żeby nie zaalarmować niczego nie
spodziewających się ludzi na polanie jakimkolwiek szmerem.
W odległości dwóch metrów od baraku poczuł słaby zapach
jakby środków czyszczących lub odczynników chemicznych.
Zapach przypominał mu coś ale nie bardzo wiedział co. Wciągnął
głębiej powietrze. Jakby kwas, albo zepsute mleko... Zastanawiał
się czy wchodzić do środka gdy nagle doznał olśnienia. Tak, znał
ten zapach, znał go bardzo dobrze.
Przed sześciu laty, zupełnie przypadkiem brał udział w akcji
pacyfikacyjnej w północnej Tajlandii. W osławionym Złotym
Trójkącie. Był to jedyny raz, kiedy walczył ramię w ramię z
amerykańskimi żołnierzami. Podziwiał stopień ich wytrenowania
ale pamiętał, że wcale nie był gorszy.
Rząd Tajlandii pod naciskiem USA postanowił siłą
zlikwidować coraz bardziej kwitnącą produkcję heroiny. Nie
dysponując wystarczająco wytrenowanymi ludźmi do walki w
dżungli, tajlandzkie Ministerstwo Obrony, za pośrednictwem
kilku międzynarodowych organizacji najemniczych zgromadziło
na swoim terenie ponad trzystu doskonale wytrenowanych ludzi.
Było to prawdopodobnie największe w historii zgromadzenie
najemników w jednym kraju, w jednej akcjii.
Było bardzo gorąco. Tamci mieli doskonale wyszkoloną
armię gotowych na wszystko zabijaków, zdyscyplinowanych i
przyuczonych do władania bronią. I to nie byle jaką bronią.
Pierwszy atak, który przypuścili na wioskę handlarzy zakończył
sie sromotną klęską. Zginęło ponad dwustu żołnierzy, a trzech
najemników zostało rannych. Tamci mieli broń maszynową, dwa
uzbrojone helikoptery, nawet granatniki. Dodatkowo zaoferowali
2000 dolarów każdemu żołnierzowi, który przejdzie na ich stronę
z bronią. I zapowiedzieli, że nie będą brali jeńców.
Z kompanii, którą dowodził, na stronę wroga przeszło
dwudziestu. Rozumiał ich, byli to ubodzy ludzie, którzy jedynie
służąc w armii mogli pomóc przeżyć swym licznym dzieciom.
2000 dolarów było sumą, której nie mieli szansy nawet zobaczyć
do końca życia.
Dziesięciu innych próbowało zdezerterować ale Hrabia
zastrzelił ich, gdy próbowali w nocy przedostać się na drugą
stronę rzeki. Pozwolił potem ich kolegom pochować martwych
ale pokazał wszystkim, że nie ma z nim żartów. Więcej nikt nie
próbował uciekać.
Udało im się zniszczyć wioskę ale handlarze uciekli
pozostawiając za sobą jedynie wypalony teren. I znów ścigali ich
przez dżunglę, tracąc niewyszkolonych żołnierzy na minach i w
zasadzkach. Po ataku na trzecią wioskę tajlandzkie władze, wobec
ogromu poniesionych strat, zrezygnowały z dalszych działań.
Straty trzytygodniowej akcji zamykały się liczbą pięciuset
zabitych i dziewięciuset rannych. W większości ofiarami byli
niewyszkoleni, młodzi żołnierze, których po raz pierwszy w życiu
wysłano na akcję do lasu. Zginął tylko jeden najemnik,
wieczorem w obozowisku wypalił karabin czyszczony przez
młodego szeregowego.
Rząd Tajlandii zwrócił się do prezydenta USA o pomoc, a
ten, nie bez pewnych oporów Kongresu, pomoc przyznał. Do
Tajlandii przybyła brygada zielonych beretów, doskonale
wyszkolonych i uzbrojonych, przyzwyczajonych do akcji w
trudnych warunkach i dysponujących wspaniałym zapleczem.
Jedyne, czego im brakowało, to przewodników. Hrabia i inni
najemnicy, którzy jeszcze byli wówczas w Bangkoku zostali
wówczas zupełnie oficjalnie wynajęci przez rząd USA jako
przewodnicy w akcji Złoty Trójkąt.
Hrabia miał wówczas okazję zapoznać się z metodami
działań amerykańskich komandosów. Podziwiał ich umiejętności
ale nie lubił bijącej od nich pewności siebie. Jednak wolał ich od
zupełnie zielonych jeszcze żołnierzy tajlandzkich.
Odnosili sukces za sukcesem. Tereny kontrolowane przez
handlarzy narkotykami malały z akcji na akcję. Po pięciu
tygodniach nie było już ani hektara pól makowych, a sądy w
Bangkoku miały pełne ręce roboty. Zapadały jedynie wyroki
śmierci.
Właśnie w czasie jednej z ostatnich akcji, gdy ścigani
handlarze nie mieli już czasu zabrać sprzętu z laboratoriów
polowych, Hrabia poczuł w jednym z szałasów zapach, który czuł
teraz. Zapach odczynników chemicznych używanych przy
produkcji heroiny.
Uważnie rozejrzał się wokół siebie. Przed wejściem do
szałasu siedział człowiek i najwyraźniej spał. Przy ognisku leżało
pięciu, przy rozbitym namiocie jeszcze czterech. Nie widział, czy
ktoś jeszcze siedzi pod namiotową płachtą ale był spokojny, że
Jean Marc, który tam już musiał być, sprawdzi.
Leżąc za gęstym krzakiem obserwował teren. Jeden z ludzi
przy ognisku nie spał. Palił papierosa i co chwilę patrzył na
zegarek. Wyglądało na to, że na kogoś czekają. Hrabia z
niepokojem zaczął wsłuchiwać się w odgłosy nocy ale nie
usłyszał nic, co mogłoby wskazywać na zbliżanie się
kogokolwiek.
Światło rozbłysło nagle. Nie wiadomo skąd na środku polany
pojawił się obiekt wielkości małej ciężarówki. Hrabia zdumiony
popatrzył dookoła. Wyraźnie usłyszał szelest po lewej stronie. Nie
tylko on był zdumiony, jego ludzie też zobaczyli to co i on, i
przez moment zapomnieli o konieczności zachowania ciszy.
- Hrabia, co to? - usłyszał w słuchawce miniaturowego radia
w uchu przerażony głos któregoś ze swoich ludzi.
Nic nie odpowiedział, włączył jedynie sygnał przygotowania
się do akcji. W słuchawkach wszystkich najemników włączył się
cichy brzęczyk, który oznaczał stan najwyższej gotowości. W
momencie wyłączenia brzęczyka mieli zacząć strzelać.
Hrabia chciał zaczekać, by zobaczyć co to za urządzenie,
które znikąd pojawiło się na polanie. Postanowił, że dopóki nie
zobaczy, co jest w środku, pozostanie ze swoimi ludźmi w
ukryciu.
Obiekt był jakby ogromną skrzynią z błyszczącego metalu.
Nie miał żadnych widocznych otworów. Wysoki na jakieś dwa i
pół metra, szeroki na trzy, zajmował większą część polany.
Ludzie śpiący przy ognisku powstawali i wyczekująco patrzyli.
Byli uzbrojeni jedynie w pistolety, karabiny leżały w nieładzie na
ziemi.
Nagle bok obiektu otworzył się i w drzwiach, których nikt nie
mógł się wcześniej domyślić, stanął człowiek. Murzyn, mniej
więcej 1m 80. Wyszedł i przywitał się z oczekującymi go ludźmi.
Na głowie miał coś w rodzaju daszka od czapki, który zasłaniał
mu oczy.
Rozejrzał się dokładnie dookoła, przez chwilę zatrzymał
wzrok w miejscu, gdzie siedział Hrabia. Ten przywarł do ziemi
lecz wiedział, że nikt go nie może zauważyć w tej kryjówce.
- Macie wszystko? - zapytał przybysz zwracając się do
stojących wokół ludzi.
- Tak, panie. Mamy.
Hrabia zdziwił się, że tamci zwracają się do przybysza per
"panie". Jakby stali oko w oko z wszechmocnym duchem. A
tamten nawet nie był uzbrojony.
- Przynieście mi tu wszystko. Ja muszę się czymś zająć.
Ludzie przy ognisku skierowali się do szałasu, a przybysz
wrócił do środka. Po chwili wyszedł. Stanął patrząc jak tamci
układają mu przed nogami worki z białym proszkiem.
Po kilku minutach leżała przed nim sterta co najmniej stu
kilogramów heroiny. Zaczął wnosić worki do środka. Po chwili
wyniósł na zewnątrz małą, czarną skrzynkę, którą położył tam,
gdzie przedtem leżała heroina.
- To dla waszego pana. Nie wolno wam tego otwierać, tylko
on to może zrobić. I powiedzcie mu, że za miesiąc znów tu będę.
Za miesiąc.
Odwrócił się, jakby chciał wsiadać do środka ale zatrzymał
się przed wejściem. Popatrzył dookoła i sięgnął po coś, co wisiało
mu u pasa.
- Powinniście bardziej na siebie uważać, można was podejść
jak dzieci - powiedział wyciągając rękę, w której trzymał coś, co
przypominało nieco pistolet.
W momencie, gdy Hrabia wyłączał brzęczyk, by dać sygnał
do ataku, tamten strzelił. To znaczy nie strzelił, tak jak z broni
palnej, nie było słychać wybuchu. Strzelił bezgłośnie, zabijając
Jean Marca.
System komunikacji między najemnikami oparty był o
miniaturowe nadajniki radiowe, które jednocześnie służyły jako
sygnał o stanie tego, który je nosił. Gdy żołnierz, który miał
podłączony taki nadajnik ginął, wszyscy inni natychmiast o tym
wiedzieli, poprzez odpowiedni sygnał, który urządzenie nadawało
automatycznie.
Zaczęło się piekło. Czterech najemników strzelało do
biegających po polanie przerażonych ludzi, a przybysz stał przy
obiekcie, z którego wyszedł i tylko wyciągał rękę uzbrojoną w
dziwny pistolet. Za każdym razem, gdy to robił, jeden z
najemników ginął.
Gdy później Hrabia przypominał sobie cały przebieg akcji, ze
zdziwieniem stwierdził, że nie mogła ona trwać dłużej niż kilka
sekund. Tamten nie zastanawiał się, gdzie ma strzelać. Po prostu
podnosił rękę i jeden najemnik ginął.
Wystrzelił do niego trzy razy krótkimi seriami. Po trzeciej
serii stwierdził, że jest już ostatnim żyjącym z pięcioosobowej
grupy, którą tu przyprowadził. Ani jeden z naboi, które wystrzelił
nie trafił celu. Jednym skokiem odsunął się z miejsca, w którym
leżał i znalazł się o dwa metry dalej. Zrobił to w ostatniej chwili,
bo jeszcze w momencie skoku zobaczył błysk w miejscu, gdzie
przed chwilą leżał. Zaczął biec najszybciej jak mógł ale jeszcze
dwa razy poczuł, że tamten do niego strzelał.
Gdy zatrzymał się, od strony polany dochodził do niego
jedynie słaby, choć zwielokrotniony wzmacniaczami
noktowizora, blask ogniska. Usiadł pod drzewem cieżko dysząc.
Nie zastanawiał się jeszcze, co mu się przytrafiło. Automatycznie
sprawdził wyposażenie bojowe, zmienił magazynek przy Uzi, nie
patrząc nawet policzył ręką granaty.
Pistolet maszynowy powiesił na plecach, a z kabury przy
pasie wyjął swój Browning. Nakręcił na lufie tłumik i
bezszelestnie ruszył w stronę polany.
Ludzie przy ognisku zbierali się już do odejścia. Obiekt,
który pojawił się znikąd, znikł. Kierując się słabym sygnałem
nadajników swoich zabitych towarzyszy odnalazł ich ciała. Leżeli
na ziemi, a ich głowy zamienione były w dymiące miazgi.
Wszyscy zginęli tak samo. Jakby wylano im na głowę gary z
roztopionym ołowiem. Tylko nigdzie nie widać było stopionego
metalu. Hrabia wyłączył wszystkim nadajniki, sprawdził, czy w
kieszeniach nie mają jakichś papierów, które mogłyby kogoś
naprowadzić na jego ślad i ruszył w kierunku, w którym odeszli
ludzie z polany. Ciałami zajmą się mrówki, po dwóch dniach będą
leżały jedynie szkielety.
Trzymał się od nich w odległości pięćdziesięciu metrów. Nie
zorientowali się, że za nimi idzie. Sami robili tyle hałasu, że nie
byli w stanie go usłyszeć. Nawet chłopcy z zielonych beretów
przyznali, że potrafi skradać się jak kot. A szedł dosyć szybko,
choć każdy krok stawiał w dokładnie wybranym miejscu,
uważając na najmniejsze nawet uschnięte gałązki, które mogłyby
go zdradzić.
Szli na południe, w stronę stolicy. Nie wiedział, co ma robić.
Miał zabrać do helikoptera wszystko, co znajdzie ale nie mógł
zaatakować samodzielnie dziesięciu uzbrojonych ludzi. Nawet
mając przewagę dzięki noktowizorowi i zaskoczeniu. Szedł więc
za nimi starając się opracować jakiś plan działania.
*
Zmaterializował się dokładnie w miejscu i w momencie,
który przewidzieli. Somba Tchibambi wysiadł i ruszył w stronę
przeszklonego laboratorium w głębi hali. Otworzył drzwi
łokciem, bo w obu rękach trzymał woreczki wypełnione białym
proszkiem. W głębi pomieszczenia przy jakimś urządzeniu
siedział człowiek w grubym fartuchu ochronnym.
- A, to ty, Somba. Masz to?
- Mam, sprawdź dokładnie.
Laborant wziął od Somby jeden woreczek, drugi położył na
długim stole. Rozerwał róg torebki i wysypał odrobinę białego
proszku do małej probówki. Następnie sięgnął po buteleczkę z
przezroczystym płynem, który wlał do środka. Całość włożył do
niewielkiego urządzenia stojącego przy oknie i nacisnął mały,
zielony przycisk. Po kilku sekundach na niewielkim ekraniku na
ścianie pokazał się szereg zmieniających się cyferek. Gdy
przestały migotać, na ekranie pozostały dwie - 9 i 8.
- 98? nieźle, poprzednim razem było 96. Starają się chłopcy,
starają...
- Możesz zanieść to do profesora. Wszystko w porządku. -
Laborant wyjął probówkę z urządzenia i wylał zawartość do
stojącej w rogu spalarki. Oślepiający płomień zamienił płyn w
parę, która natychmiast została wciągnięta przez aspirator.
- Przyda nam się ten towar. Słyszałeś co się stało z ostatnią
partią? Znaleźli ją na promie. 50 kilo, wyobrażasz sobie?
- Tak, słyszałem. Ale nasze źródełko jest niewyczerpane.
Możemy z niego ciągnąć ile dusza zapragnie. I żadni rangersi nie
będą nam mogli przeszkodzić.
- Dopóki nie zwęszą, co tu robimy.
- Zawsze byłeś pesymistą, Elmer.
- Ja nie jestem pesymistą Somba. Ja jestem optymistą dobrze
poinformowanym. Wystarczy mieć trochę wyobraźni, żeby się
domyślić, co teraz się stanie. Związek Cywilizacji Łacińskich
przyśle nam tu najbliższym promem rangersów, albo coś w tym
rodzaju. A z takimi ludźmi nie ma żartów. To nie to samo, co
nasze stare, poczciwe SMC.
- Rangersi mogą mnie w dupę pocałować.
- Straszny z ciebie chojrak, Somba. Zobaczymy jak co do
czego przyjdzie. Idź teraz do profesora.
Somba przeszedł przez laboratorium i przez wąskie drzwi
wszedł do jasno oświetlonego korytarza. W głębi, na
przeciwległej ścianie były szare drzwi.
Otworzył je z trzaskiem i nie zwracając uwagi na protesty
sekretarki wszedł do biura profesora.
Wysoki, kilkudziesięcioletni człowiek, którego niegdyś
kruczoczarne, kręcone włosy były białe jak śnieg siedział przy
biurku i rozmawiał przez telefon.
- Chwileczkę - powiedział do mikrofonu patrząc na intruza. -
Zaraz do pana zadzwonię.
Odłożył słuchawkę i powiedział:
- Co jest? Coś nie w porządku?
- Tak jest. Nie w porządku. Powiedział pan, że pięciu
uzbrojonych ludzi siedzi w lesie. I że ich zabiję. Tak pan
powiedział.
- No i?
- Było ich pięciu, dokładnie tam, gdzie mieli być. Ale
jednego nie zabiłem...
W oczach człowieka za biurkiem pojawiło się zdumienie.
- Widziałeś film?
- Widziałem.
- I co? Nie zabiłeś ich?
- Na filmie tak ale teraz wracam stamtąd. Naprawdę wracam.
I mogę pana zapewnić, że jeden nawiał. Tego na filmie nie było.
- Sam najlepiej wiesz Somba, że to niemożliwe. Czas to nie
kapelusz iluzjonisty, żeby królik znikał i pokazywał się...
- Nie znam się na tym, pan jest od tego specem. Ja mówię, że
jeden nawiał, to wszystko. Ale mamy towar. To najważniejsze.
- Ile?
- 170 kilo. Czysta jak łza, co najmniej 98%.
- Opowiedz mi wszystko. Coś mi tu nie gra. Czy wszystko
było jak na filmie?
- Tak, właściwie wszystko. Do momentu, aż jeden z nich nie
zaczął strzelać. Wtedy zorientowałem się, że coś nie gra, na filmie
strzelał dwa razy. Strzelił trzy. Słyszałem wyraźnie. Był tam,
gdzie miał być ale nie robił tego, co miał robić.
- Somba, czy ty coś nie zmyślasz?
- Skoro mówię jak było, to tak było. Mam zresztą film, tak
jak pan kazał.
- Dawaj mi go tu, zaraz zobaczymy.
Somba Tchibambi wyszedł i po chwili wrócił z niewielkim,
błyszczącym krążkiem w ręku. Siwy człowiek wziął dysk i włożył
go do urządzenia stojącego na brzegu biurka. Na ścianie
naprzeciwko pojawił się ekran.
Patrzyli na zarejestrowany przebieg akcji na polanie. W
momencie, gdy widać było błyski strzałów z miejsca, w którym
siedział Hrabia, profesor zwolnił szybkość przesuwających się
obrazów. Popatrzył kilkakrotnie na scenę, w której wyraźnie było
widać wystrzelone trzy serie, a następnie włożył do odtwarzacza
drugi, podobny dysk.
Ekran na ścianie podzielił się na dwie części. Każda
odpowiadała jednemu z nagranych filmów. Na jednym z nich
wyraźnie było widać jedynie dwa błyski, na drugim trzy.
Profesor cofał zdjęcia co najmniej pięć razy. Nie wierzył
własnym oczom. To, co pokazywał film było po prostu
niemożliwe.
Od trzech miesięcy maszyna do przenoszenia się w czasie
działała i wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Profesor Daniel
Beckster, wynalazca urządzenia nie publikował nigdzie wyników
swoich badań. Nie zależało mu na sławie wielkiego wynalazcy.
To, co robił, robił jedynie dla pieniędzy. Już dawno zrozumiał, że
najważniejsze w życiu są pieniądze, a sława naukowca wcale nie
zawsze przynosi tyle, co dobrze zrealizowany i wykorzystany
pomysł.
Myśl użycia urządzenia do innych celów niż badania
archeologiczne przyszła mu już dawno. Jak tylko skierował tok
badań w kierunku praktycznych implikacji ogólnej teorii
względności w kontekście odkrycia i praktycznego wykorzystania
grawitonów. Cząsteczki te, przez dziesiątki lat poszukiwane przez
fizyków całego świata okazały się łatwiejsze do wykrycia i
opanowania niż mogło się to komukolwiek wydawać.
Wystarczyło jedynie podejść do problemu nieco inaczej, niż
wszyscy.
Odkrycie grawitonów zostało natychmiast przejęte przez
przemysł wojskowy i trzeba było poczekać kilkanaście lat, by
umiejętność modyfikacji grawitacji mogła mieć zastosowanie w
życiu codziennym. Beckster miał szczęście w młodości brać
udział, jako asystent, w badaniach nad grawitonami, więc od
początku był na bieżąco. I już wtedy przyszło mu do głowy, że
odkrycie może przyczynić się do opanowania niekontrolowanego
jeszcze przez człowieka wymiaru - czasu.
Lata prac w Instytucie Fizyki Doświadczalnej w Genewie,
najpierw w ekipie, później samotnie, dwadzieścia lat w swoim
własnym laboratorium przyniosły wreszcie efekt. Od sześciu
miesięcy posiadał marzenie pokoleń alchemików, magów i
naukowców. Posiadał maszynę czasu.
Nietrudno byłoby ją wykorzystać, aby zarobić duże
pieniądze. Można było przenieść się o rok naprzód i zanotować
wszystkie wyniki gier losowych. Można było sprawdzić akcje na
giełdach i zakupić te, które najbardziej wzrosną. Można było...
Wiele miał planów gdy po raz pierwszy uruchamiał swoje
urządzenie. Tyle, że nie wszystko działało tak, jak się spodziewał.
Pomimo dostępu do kalkulatorów o niezwykłej mocy
obliczeniowej, pomimo ogromnej wiedzy, którą zgromadził przez
lata prac, maszyna, którą skonstruował pozostawiała bardzo wiele
do życzenia.
Okazało się bowiem, że nie jest możliwym, przynajmniej w
tej konfiguracji, którą opracował, dowolne przenoszenie się w
czasie. Nie potrafił przenieść się w przyszłość. Za każdym razem,
gdy próbował, urządzenie nie reagowało. Nie mógł też dowolnie
przenosić się w przeszłość. Otóż maszyna, którą skonstruował
powodowała powstanie jakby tunelu w czasie. Łączyła czas
obecny z jednym jedynym punktem w przeszłości. Mógł
naregulować ją tak, żeby ten punkt znajdował się przed stu, czy
stu dziesięciu laty. Ale po pierwsze, każde przestawienie
wskaźników było niezwykle pracochłonne, a po drugie nie było
możliwe po uruchomieniu maszyny. Po włączeniu wszystkie
urządzenia były zablokowane, odblokować je można było jedynie
po powrocie do teraźniejszości. To znaczy jego teraźniejszości.
Ale i tak zostawało dość szerokie pole do manewru. I gdy
spotkał Sombę Tchibambiego, niezwykle utalentowanego oszusta,
który węsząc możliwości niezłych zarobków na Marsie, podał się
za technika jądrowego, specjalistę od antymaterii, nie znając się
na fizyce bardziej niż Beckster na hodowli żółwi, poczuł, że
wreszcie zostanie bogatym człowiekiem.
Tchibambi był bardzo dumny ze swego pochodzenia. Jego
przodek był prezydentem jakiegoś afrykańskiego państewka i
Somba wszystkim zawsze o tym opowiadał. Wówczas
Becksterowi przyszła do głowy myśl. Zaaranżował spotkanie z
Tchibambim, nie było to trudne, bo jako członek kadry
technicznej podlegał profesorowi, który był dyrektorem Ośrodka
Badawczego na Marsie.
Dowiedział się dokładnie o historii praszczura Tchibambiego
i po sprawdzeniu w bazach danych historii i geografii, przeniósł
go do swojego laboratorium.
Obserwował go przez trzy miesiące. Tchibambi obijał się, jak
tylko mógł, zawsze miał tysiące wykrętów wyjaśniających
dlaczego nie może uczestniczyć w pracach zespołów
tematycznych. Od momentu jego przejścia do nowego
laboratorium w dziwny sposób zaczęły z zamkniętych sejfów
ginąć cenne przedmioty. Beckster obserwował go, notował i
gromadził dossier, którym, miał nadzieję, nigdy nie będzie się
musiał posłużyć. Ale miał Tchibambiego w ręku.
Gdy przedstawił mu swój plan, tamten nawet nie mrugnął.
Zdziwiony był jedynie, że profesor ma takie pomysły. Myślał, że
jak się jest prawdziwym naukowcem, to nie potrzebuje się
pieniędzy.
Wszystko działało, jak przewidzieli. Heroina sprowadzona z
małego, afrykańskiego państewka, sprzed stu dziesięciu lat, po
krótkim pobycie na Marsie, wracała na Ziemię, gdzie z dużym
zyskiem odsprzedawana była na ulicach Nowego Jorku,
Waszyngtonu i Londynu.
Akcje transportu przygotowywane były w najdrobniejszych
detalach. Przed wysłaniem Tchibambiego Beckster wysyłał
kamerę filmową, która rejestrowała moment przekazania heroiny.
Było to bardzo kosztowne, spożycie energii wzrastało co najmniej
trzykrotnie w momencie transferu, wymagało sporej pracy ale
przecież mieli czas...
Jeśli kamera wykazywała, że coś działo się nie tak, jak
powinno, Tchibambi leciał przygotowany. Wiedział, że coś się
będzie działo i wiedział jak ma zareagować. I tak, gdy za trzecim
razem jeden z dostawców próbował dostać się do środka,
wiedzieli zawczasu, który to będzie i co ma robić. Byli
przygotowani na wszystko.
Za heroinę płacili... zdezelowaną bronią z ziemskiego
demobilu. Tchibambi zamawiał u pilotów promów albo w sklepie
dla kolekcjonerów protektory osobiste, których armia nie używała
od czasu zniknięcia z wyposażenia broni palnej i wprowadzenia
eklatorów. Protektory te bardzo się podobały na początku XXI
wieku. Prezydent Tchibambi zamierzał wyposażyć w nie cały
swój korpus oficerski. Za jeden protektor dawał ponad sto
kilogramów heroiny...
Ale teraz po raz pierwszy coś zaczęło nie działać. Wysłana
przed akcją kamera bez problemu wykryła obecność pięciu ludzi
gotowych do zaatakowania obozowiska na polanie. Akcja została
przygotowana w najdrobniejszych szczegółach, każdy wiedział,
co ma robić. Ale coś się stało. Coś, czego Beckster nie rozumiał,
coś, co napawało go przerażeniem.
Wysłana w przeszłość kamera zarejestrowała całą operację
przekazania heroiny w najdrobniejszych szczegółach.
Zanotowała, że człowiek, który siedział w krzakach, koło szałasu,
strzelił DWA razy. A gdy Tchibambi znalazł się tam osobiście,
kamera zanotowała TRZY strzały. Podstawowe zasady logiki,
którą Beckster zawsze starał się w życiu kierować, zostały
zachwiane. W niewytłumaczalny sposób w ciągu trzech dni
między wysłaniem kamery i akcją na polanie została zmieniona
przeszłość.
Rozdział 4
Dwieście metrów od polany stała ciężarówka, do której
wracający ludzie zaczęli wsiadać. Hrabia stał w krzakach przy
drodze i obserwował. Musiał za wszelką cenę w ciągu
nadchodzących sekund zadziałać, pod groźbą całkowitego fiaska
akcji. Nie uważał śmierci swoich towarzyszy za wystarczający
argument do przerwania operacji, dopóki żył musiał
kontynuować. Ludzie, za którymi szedł nie byli odpowiednio
wyszkoleni, nie mogli więc zorientować się, że stał za nimi w
krzakach. Widział ich wyraźnie, nie zachowywali podstawowych
nawet środków ostrożności, wydawało im się prawdopodobnie,
że karabiny automatyczne, które mieli na ramieniu mogą być
wystarczającą obroną.
Skrzynie, którą nieśli, postawili na ziemi. Gdy siedmiu było
już pod budą, dwóch w kabinie, a jeden sięgał po nią, by
załadować, Hrabia zdecydował się działać. Odczepił od szelki
granat i wrzucił go do ciężarówki. W zamieszaniu ludzie siedzący
w środku niczego nie zauważyli. Gdy wybuchł, pięciu zginęło od
razu, dwaj w szoferce byli ciężko poranieni, a jeden, który nie
wsiadł jeszcze do środka przerażony uciekł w las porzucając na
ziemi swoją broń.
Hrabia nie ruszył się ze swojej kryjówki. Chciał zobaczyć,
jaki efekt wywołał wybuch granatu i ilu jeszcze ludzi mu zagraża.
Dwóch wyraźnie nie doznało żadnych obrażeń i siedzieli teraz
pod kołami z trwogą rozglądając się na wszystkie strony. Noc
była ciemna, nie mogli go zobaczyć. Nie widzieli, z której strony
nadleciał granat, więc przerażeni strzelali jak opętani po
okolicznych zaroślach.
Dzięki noktowizorowi Hrabia widział ich wyraźnie, prawie
jak w dzień. Czekał, aż będą zmuszeni zmienić magazynek. Gdy
przestali strzelać, dwoma kulami z pistoletu z tłumikiem pozbawił
ich życia.
Podszedł do szoferki i następnymi dwoma dobił kierowcę i
pasażera, którzy leżeli ciężko poranieni na siedzeniu. Zrobił to w
ostatniej chwili, jeden z nich, nieco lżej poturbowany, usiłował
uruchomić radio.
Nie przejmował się zbytnio tym, który uciekł do lasu. Nie
zabrał ze sobą broni, więc prawdopodobnie nie dożyje do
wschodu słońca, zajmą się nim leśne drapieżniki. Samotny,
nieuzbrojony człowiek w tropikalną noc, jest posiłkiem
przyniesionym na tacy do pokoju w hotelu "Dżungla". A jeśli
nawet uda mu się dotrzeć do najbliższej wioski, Hrabia będzie już
daleko, bardzo daleko.
Podszedł do skrzynki leżącej na ziemi i przykucnął, żeby się
jej przyjrzeć. Nie ufał wszelkim tego typu rzeczom, nie raz
widział zaminowane przedmioty, które urywały ręce w
momencie, gdy ktoś próbował je otworzyć. Miała trzydzieści
centymetrów wysokości, pół metra długości i tyleż szerokości.
Ważyła jakieś pięć kilo i była wykonana z masy plastikowej z
metalowymi okuciami. Zamknięta była na zwyczajny skobelek
blokujący wieczko.
Widział, że ludzie, którzy ją nieśli nie robili tego ze
specjalnym nabożeństwem, wywnioskował więc, że nie bali się
wybuchu czy zniszczenia zawartości. Podniósł ją i lekko
potrząsnął. Zaklekotały jakieś metalowe przedmioty. Wyglądało
na to, że nie ma ich wiele, dwa, najwyżej trzy. Odstawił skrzynię
na ziemię i odsunął skobelek. Wieczko odskoczyło i odsłoniło
zawartość.
W środku, w gąbczastej masie leżały dwa pudełeczka, takie
jak to, które przyniósł mu Zawadzki. Obok nich znalazł dwa
piętnastocentymetrowe łańcuszki z metalowymi blaszkami.
Podobne do tych, jakie niektórzy noszą na ręku z wygrawerowaną
grupą krwi.
Sięgnął po pudełeczko. Odczuł to samo, co wówczas, gdy
Zawadzki podał mu swoje. To samo wrażenie trzymania twardej
gąbki. Odłożył je z powrotem i wziął łańcuszek. Srebrno złoty,
lekki jakby z aluminium, na końcach miał zatrzask.
Hrabia przypomniał sobie, co mówił przedstawiciel Penzonu
o brakującej części urządzenia. Nie miał wątpliwości, że chodziło
właśnie o łańcuszek.
Zawadzki opowiadał o zamachu na prezydenta
Tchibambiego, o tym, że ktoś do niego strzelił i chybił z małej
odległości. I o tym, że prezydent miał przy sobie to pudełeczko...
Przez chwilę wahał się ale znalazł metodę sprawdzenia swych
podejrzeń.
Podszedł do leżącego na ziemi trupa, wziął jego rękę i
założył na nią łańcuszek. Sięgnął po pistolet i strzelił doń z
odległości kilku kroków. Trup drgnął, jakby poczuł przebijający
go pocisk. Na prawym boku w koszuli pojawiła się czerwona
dziura. Urządzenie nie działało.
Hrabia podszedł do martwego aby mu zdjąć łańcuszek. W
momencie, gdy się nad nim schylił zorientował się, że gdy
strzelał, trup nie miał przy sobie pudełeczka. Wyjął je ze skrzynki,
włożył do kieszeni leżącego i jeszcze raz strzelił.
Tym razem w koszuli nie pojawił się żaden znak od kuli.
Hrabia oświetlił leżącego latarką ale nie zobaczył nic. Podszedł
bliżej i strzelił jeszcze raz. Znów strzał nie zrobił śladu. Sięgnął
po UZI i wypuścił krótką serię z odległości metra. Trup ani
drgnął.
Hrabia nie miał już wątpliwości. Miał w ręku coś, co warte
było co najmniej sto razy swą wagę w złocie. A nawet więcej.
Posiadając takie urządzenie był nietykalny...
Szybkim ruchem zerwał łańcuszek z ręki martwego i założył
go na swoją. Do kieszeni na piersi włożył pudełeczko i dokładnie
zamknął ją na rzep. Następnie sięgnął do skrzynki, wyjął z niej
drugi łańcuszek z pudełeczkiem i schował do kieszeni spodni. Za
godzinę i kwadrans miał czekać kilometr stąd na helikopter.
Przekonany był, że tym razem napewno przyleci.
Ruszył na północny wschód kierując się bardziej instynktem
niż kompasem. Długie miesiące spędzone w lasach i dżunglach
całego świata nauczyły go orientacji w terenie, kierował się na
gwiazdy, na wiatr, po prostu wiedział gdzie ma iść.
Szedł szybko, pozornie nie zwracając uwagi na otaczający go
las. Ale były to jedynie pozory. Gdyby ktoś chciał zajść go od
tyłu, gdyby ktoś chciał zobaczyć dokąd idzie, gorzko
pożałowałby, gdyby sam nie zachował podstawowych środków
ostrożności. Nawet nie spodziewając się bezpośredniego
niebezpieczeństwa, Hrabia kontrolował otoczenie, wyróżniając z
otaczających go szmerów kroki nocnego łowcy, szum pobliskiego
strumienia i trzepotanie skrzydeł nietoperza.
Szedł szybko starając się jednak pozostawić za sobą jak
najmniej śladów. Wiedział, że prędzej czy później ktoś odkryje
ciężarówkę i zabitych ludzi i wolał nie ułatwiać im poszukiwań
drogi, którą uciekł. Oczywiście wiedział, że gdy ludzie prezydenta
zrobią nagonkę w lesie, on będzie już prawdopodobnie w
samolocie o kilka tysięcy kilometrów od miejsca, w którym się
teraz znajdował. Zawsze jednak zachowywał jak najdalej idące
środki ostrożności, tak, jakby co do minuty opracowane plany
mogły nie zostać zrealizowane. Dzięki temu żył, jak wiele razy
już to stwierdził. Tak wiele razy szczegółowo, w najdrobniejszych
detalach obmyślone projekty nie kończyły się happy endem.
Zawsze lepiej przygotować się na najgorsze.
Gdy doszedł do polany, na której miał wylądować helikopter,
zostało mu jeszcze dziesięć minut. Przygotował sobie kryjówkę w
krzakach lecz stanął po drugiej stronie z latarką. Musiał dać
umówiony znak człowiekowi w maszynie.
Równo o ustalonej godzinie usłyszał szum nadlatującego
helikoptera. Gdy zobaczył wielki czarny cień zasłaniający
rozgwieżdżone niebo uruchomił latarkę i szybko przebiegł do
przygotowanej kryjówki. Nie chciał pokazać się zanim helikopter
nie wyląduje. Nigdy zbyt wiele ostrożności...
Tak jak było ustalone przyleciał jedynie pilot. Wyłączył
silnik, wyszedł na zewnątrz i stanął obok kabiny. Hrabia
popatrzył w niebo nasłuchując, czy pilot przyleciał sam. Nie
usłyszał nic podejrzanego, więc wyszedł z krzaków i szybkim
krokiem podszedł do maszyny.
- A gdzie reszta?
- Nie przyjdą.
Pilot popatrzył wokół zdziwiony, jakby szukał kogoś w
ciemności.
- Dlaczego?
- Płacą panu za pilotowanie czy za zadawanie pytań?
Tamten spojrzał na Hrabiego i bez słowa wsiadł do kabiny.
- Niech pan wsiada - rzucił. - Ma pan towar?
- Mam.
- To niech mi pan to da.
- Dam to Zawadzkiemu, do rąk własnych.
- Ja mam rozkaz...
- W dupie mam pańskie rozkazy, dam to tylko Zawadzkiemu.
- Jak pan chce...
Pilot włączył silnik i w momencie, gdy rotor zaczynał
nabierać obrotów, szybkim ruchem odwrócił się do Hrabiego z
pistoletem w dłoni.
- Niech pan to włoży do skrzynki, tam, z boku. Tak będzie
lepiej dla nas obu...
Hrabia popatrzył na skierowaną weń lufę pistoletu i sięgnął
po swój. Pilot strzelił. Gdy zobaczył, że pocisk nie zrobił na
Hrabim żadnego wrażenia, strzelił jeszcze raz. Lecz była to już
ostatnia czynność, jaką wykonał w życiu. Po chwili leżał z
przebitym czołem pod fotelem.
Hrabia nie poczuł nic, gdy tamten strzelił. Tak, jakby
wystrzały pochodziły z broni naładowanej ślepymi nabojami. Gdy
zobaczył wycelowany w siebie pistolet przez moment chciał go
po prostu wytrącić. Ale postanowił zaryzykować, sprawdzić, czy
tajemnicza tarcza działa.
Wyrzucił martwego pilota na polanę, odciągnął na
kilkanaście metrów od helikoptera, opróżnił mu wszystkie
kieszenie, zabrał pas z kaburą pistoletu i zdetonował na nim
granat. Lepiej, żeby nikt go nie mógł rozpoznać. Tak na wszelki
wypadek.
Wrócił do helikoptera i zasiadł za sterami. Był to stary model
Sikorskiego, znał go dobrze, więc bez trudu odnalazł się na
miejscu pilota. W momencie, gdy chciał już startować, na polanie
pojawił się jakiś człowiek. Biały, więc mało prawdopodobne,
żeby był to człowiek Tchibambiego.
Hrabia wyskoczył na polanę z pistoletem w dłoni i padając na
ziemię wystrzelił do tamtego. Bez efektu. Człowiek szedł prosto
do niego, jakby kule go omijały...
Nie miał w ręku broni. Ani pistoletu, ani karabinu. Szedł,
uśmiechając się szeroko, prosto w stronę helikoptera.
- Niech pan się nie wysila, to nic nie da - powiedział, gdy
Hrabia wystrzelił do niego ostatni już nabój. - Ten typ broni nie
powinien mi nic zrobić, przynajmniej tak sądzę. Mogę się z
panem zabrać? - Zapytał wskazując na helikopter. - Nie bardzo
wiem jak mam wyjść z tego lasu.
Hrabia wstał z głową pełną tłoczących się myśli. Nie bał się,
już dawno utracił poczucie strachu w sytuacjach wydawałoby się
bez wyjścia. Dziwiło go jedynie, że tamten nie próbował go zabić.
Sytuacja byłaby dużo prostsza.
- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą
maszyną?
- Umiem - odpowiedział Hrabia sadowiąc się za sterami.
*
Jack Mahoney niezadowolony wyszedł z biura szeryfa. Nie
miał zupełnie ochoty lecieć na Marsa, spędzić trzy tygodnie na
promie, znosić przez Bóg wie ile czasu trudne do oddychania
powietrze, oglądać ponure marsjańskie krajobrazy i nie czuć
swoich 85 kilogramów mięśni. Nie chciał tam lecieć, bo bał się
kontaktu z ludźmi z SMC, którzy uważali się tam za władców.
Ale jeśli heroina, która sprzedawana była na ulicach Nowego
Jorku, pochodziła stamtąd, to musiał dotrzeć do źródeł.
Gdy miał trzynaście lat, po raz pierwszy spotkał się z
narkotykami. Chodził do liceum, za rok miał zdawać swój
pierwszy egzamin. Gdy któregoś dnia wychodził ze szkoły,
zobaczył na ulicy trzech dwudziestoletnich chłopaków, którzy nie
ukrywając się specjalnie sprzedawali dwóm jego młodszym
kolegom heroinę.
Dowiedział się, że była to heroina, gdy jeden z nich nie
przyszedł następnego dnia do szkoły. Przedawkował. Tego dnia
powiedział sobie, że nigdy nie weźmie tego świństwa do ust.
Potem trafił do rangersów. Kolega, który wtedy umarł nie był
wcale jego przyjacielem. Był po prostu jedną z wielu twarzy,
które mijał na korytarzu liceum ale po raz pierwszy zetknął się
wtedy ze śmiercią. I już na zawsze zapamiętał dzień, gdy w czasie
pogrzebu trumna wjeżdżała do pieca, gdy zobaczył płomienie, w
których płoną ciała umarłych.
Wszedł do swojego biura i usiadł przy biurku. Położył nogi
na blacie, wziął jakieś leżące papiery i zaczął je przeglądać.
Chciał przed wyjazdem pozamykać lub pooddawać kolegom
wszystkie sprawy w toku. Nie lubił nieporządku, uchodził za
pedanta.
Połączył się z administratorem domu, w którym miał
mieszkanie, żeby uprzedzić o swojej nieobecności. Nastały czasy
zainteresowania życiem innych ludzi, czasy, w których nikt już
nie umierał samotnie w mieszkaniu, by być odnalezionym po
trzech tygodniach. Ludzie interesowali się innymi, tak jakby
chcieli odnaleźć trochę ciepła w coraz bardziej obcym im świecie
techniki i podboju kosmosu. A administrator jego mieszkania był
pod tym względnem wyjątkowy. Dwukrotnie wzywał strażaków,
gdy Mahoney nie wrócił do domu przez tydzień.
Obiecywał sobie, że gdy za dziesięć lat przejdzie na
emeryturę, kupi sobie dom z kawałkiem ziemi gdzieś w Górach
Skalistych, gdzie nie ma strażaków i nadopiekuńczych
administratorów.
Połączył się z biurem rezerwacji promowej wiedząc, że
szeryf, który skądinąd był bardzo dobrym policjantem, pomyślał o
wszystkim za wyjątkiem rezerwacji. Szeryf gardził detalami, nie
potrafił się na nich skupić starając się zawsze zajmować jedynie
sprawami ogólnymi, metodami działania ludzi, ich pobudkami,
nigdy narzędziami, którymi operowali. Ale lista zatrzymanych
przez niego przestępców była imponująca, mało który policjant
mógł poszczycić się taką ilością trafnych aresztowań. Mało który
policjant potrafił docenić niezwykłą intuicję szeryfa, zanim nie
poznał jej w akcji.
Terminal biura rezerwacji, z którym połączył się przez
telefon jak zwykle był niedostępny. Tak wiele osób jednocześnie
chciało dowiedzieć się o warunki emigracji na Marsa, że w ciągu
dnia niemożliwym praktycznie było uzyskanie połączenia. Nawet
prasa zajęła się fenomenem zbierania informacji o Marsie przez
ludzi, którzy nigdy tam nie polecą.
Bardzo było w modzie i w dobrym tonie opowiadanie wszem
i wobec, że wyjeżdża się na Marsa. Że się ma wszystkiego dość,
że nie może się już żyć na Ziemi, że przyszłość ludzkości jest w
kosmosie itd, itp. Ale było to jedynie gadanie, zwyczajne
opowieści mitomanów, którzy nigdy nie ruszą tyłka z miejsca,
gdzie mieszkają. Historie opowiadane przez tych, którzy wstydzili
się, że nie mają odwagi odjechać samotnie sto kilometrów od
miasta na ryby.
Ludzie ci łączyli się z biurem rezerwacji, żeby mieć w domu
dokumentację, którą wypełnia się, aby dostać papiery
emigracyjne. Płacili za nie po 1000 dolarów od osoby i nigdy nie
wypełniali. Kładli je po prostu na widocznym miejscu w pokoju,
żeby wszyscy przychodzący mogli je zobaczyć. Albo nosili w
torbach z dokumentami, żeby "przypadkowo" wypadły przy
wyjmowaniu czegoś ze środka.
Biuro rezerwacji początkowo chciało przydzielać jedynie
kolejny numer każdemu wnioskowi o zarejestrowanie. Ale szybko
służby marketingowe zorientowały się, że pobieranie opłat za
kolorowe dossier, pełne rubryk i miejsc na fotografie mogło
doskonale zasilić kasy. I co najśmieszniejsze, system działał.
Nowojorskie biuro miało ponad dwa tysiące wniosków o
dokumentację dziennie. Jeszcze trochę, jak żartowały
humorystyczne pisma, a biuro rezerwacji zaprzestanie w ogóle
organizować wyjazdy, czerpiąc dochody ze sprzedaży
kolorowych folderów.
Jack wykręcił bezpośredni numer biura rezerwacji. Odebrała
kobieta o niezwykle miłym głosie.
- Rezerwacja "Gwiezdna przyszłość". Proszę mówić
wyraźnie i powoli, słucham.
- Nazywam się Jack Mahoney z biura Policji Państwowej w
Nowym Jorku. Chciałbym zarezerwować miejsce na najbliższy
lot.
- Pan Jack Mahoney. Policja Państwowa. Rezerwacja na
najbliższy lot. Proszę podać kod. Proszę mówić powoli i
wyraźnie.
Jack zorientował się, że mówi do maszyny. Nie lubił tego ale
musiał przyznać, że zrobiono duże postępy w technologii imitacji
głosu ludzkiego. Zazwyczaj głos wypowiadał słowo po słowie
zupełnie beznamiętnie. Po prostu każde słowo było osobno
nagrane, a maszyna wybierała te, które należało. Jak zegarynka.
Tym razem jednak głos był miły, śpiewny i właściwie nie do
odróżnienia dla niewprawnego ucha. Tyle, że jak każda maszyna,
musiał powtórzyć najważniejsze elementy wypowiedzi
rozmówcy. Po to, żeby potwierdzić dobre zrozumienie intencji
telefonującego. Jeśli maszyna nieodpowiednio zrozumiała co się
do niej mówi, telefonujący automatycznie sam ją poprawiał i
nawet mógł nie zorientować się, że nie mówi do prawdziwej
telefonistki.
System działał na tyle skutecznie, że stowarzyszenia
stawiające sobie za cel obronę ludzi przed wszechobecnością
maszyn doprowadziły do przegłosowania kilku ustaw na ten
temat. I tak automatyczna centralka musiała zawsze odpowiedzieć
na pytanie kim jest, nawet jeśli ktoś się jedynie pytał, jaki ma
kolor włosów. Natomiast jeśli klient proponował maszynie
kolację w greckiej restauracji wieczorem po pracy, sędziowie
Sądu Najwyższego uznali, że maszyna miała prawo dać
odpowiedź wymijającą.
- Kod 158039912208451. - Mahoney, tak jak wszyscy
mieszkańcy cywilizowanego świata, znał swój kod na pamięć.
Posługiwał się nim coraz rzadziej. Nowoczesne metody
identyfikacji powoli wypierały system numeracji osobników.
Mając jednak od dziecka ten sam numer już do końca życia
będzie go pamiętał.
- 1 5 8 0 3 9 9 1 2 2 0 8 4 5 1. Muszę przeprowadzić
identyfikację wokalną, niech pan będzie łaskaw poczekać przez
moment.... Czy zamierza pan występować za naszym
pośrednictwem o kartę emigracyjną?
- Nie, jadę służbowo. Z ramienia nowojorskiej Policji
Państwowej. Wyjazd służbowy. - Powtórzył, żeby maszyna nie
miała problemu ze zrozumieniem.
- Wyjazd służbowy. Proszę chwilę poczekać... Przepraszam
za tę chwilę czekania ale mamy ostatnio tyle osób, że nie dajemy
rady. - Maszyna próbowała nawiązać przyjazny kontakt z
Mahoneyem.
Mówiła tak miłym i prawdziwie brzmiącym głosem, że Jack
chciał przez moment włączyć wizję. Oczywiście wiedział, że
zobaczyłby jedynie uśmiechnięte nagranie twarzy jakiejś
dziewczyny, (Sąd Najwyższy uznał, że jest to dopuszczalne w
ramach reklamy) ale nie zrobił tego. Nie lubił patrzeć na ludzi, z
którymi rozmawiał, nie lubił gdy na niego patrzyli. Chciał
zachować choć minimum intymności. Odkąd pracował w policji,
rzadko miał okazję odciąć się od świata.
- Identyfikacja wokalna skończona, panie Mahoney. Czy
mogę zapytać, kto się panem zajmie na miejscu? Czy rozmawiał
pan już z SMC?
- Nie, nie rozmawiałem ale pewnie będę musiał. Czy tam nie
ma po prostu hoteli, dla takich jak ja?
- Są hotele, panie Mahoney ale na Marsie wszystko
zorganizowane jest nieco inaczej. Musi pan wiedzieć... -
najwyraźniej maszyna chciała mu wygłosić tekst reklamowy
nagrany dla amatorów na emigrację.
- Proszę sobie darować, wiem, że tam jest inaczej.
Skontaktuję się z SMC, tak jak powiedziałem. Proszę mi dać
numer rezerwacji. I proszę wpisać to na konto nowojorskiej
Policji Państwowej. Podać numer konta?
- Nie trzeba, panie Mahoney. Czy mam zarezerwować bilet
powrotny?
- Przecież mówiłem, że nie jestem emigrantem.
- To znaczy zarezerwować. - Stwierdziła maszyna.
Jack Mahoney zdziwił się nieco tym ostatnim pytaniem.
Automatyczne centralki posiadały na tyle inteligencji, że nie
musiały zadawać głupich pytań. Zrozumiałby jeszcze, gdyby
zapytała go o datę powrotu ale przecież na początku rozmowy
powiedział, że leci służbowo.
- Numerem rezerwacji będzie pański numer identyfikacyjny.
Najbliższy odlot jest pojutrze po południu z Langley. Czy mogę
jeszcze udzielić panu jakichś informacji?
Mahoney postanowił sprawdzić, w jaki sposób centralka
wykręci się, gdy zaproponuje jej spotkanie. Zazwyczaj był to jakiś
tekst o dzieciach, którymi "telefonistka" musi się zajmować, o
zazdrosnym mężu, o przepracowaniu, zmęczeniu albo o chorej
matce. Historia była dopracowana do najdrobniejszych
szczegółów, tak, żeby rozmówca miał naprawdę wrażenie, że
"telefonistka" nie może z nim się spotkać, choć naprawdę by
chciała.
- Tak, chciałbym wiedzieć... - Mahoney zawiesił głos, - co
pani robi dziś wieczorem?
Nad okrągłą szybką obiektywu jego telefonu zapaliło się
czerwone światełko. Do tego stopnia chcieli zachować pozory, że
maszyna włączała kamerę, żeby udać, że dziewczyna po drugiej
stronie ogląda jego twarz.
- Kończę o czwartej, a pan? - Odpowiedź nastąpiła po chwili
ciszy.
Mahoney myślał, że się przesłyszał. Popatrzył na telefon i
automatycznie wcisnął guzik wizji. Na ekranie ukazała się głowa
dwudziestopięcioletniej dziewczyny. Uśmiechała się do niego z
kokieterią.
- A z kim rozmawiam? - nie lubił niesmacznych żartów.
Zastanawiał się, jak daleko producent centralki chciał zachować
pozory rzeczywistości.
- Na imię mam Agnieszka. No to? Zaprosi mnie pan do
restauracji, panie Mahoney? - dziewczyna na ekranie puściła do
niego oko.
- To ja nie rozmawiam...
- Z automatyczną centralką? Panie Mahoney, a czy spotkał
już pan automatyczną centralkę, która puściłaby do pana oko?
Popatrzył na dziewczynę przełączając wizję na ekran ścienny.
Była bardzo ładna, rudawe włosy, brązowo zielone oczy, może
nieco zbyt duży nos ale nadawało jej to tylko uroku. Uśmiechnęła
się do niego szeroko.
- Wie pan, ostatnio jestem sama. Z przyjemnością zjem z
panem kolację.
- A jeśli jestem niebezpiecznym zboczeńcem?
- A jest pan?
- Naprawdę chce się pani przekonać?
- Jestem z natury ciekawska. Czemu by nie?
- Będę na panią czekał o siódmej u Pakistańczyka na 22 alei.
Przyjdzie pani?
- Pewnie, że przyjdę. Gdybym miała się obawiać
prawdziwego rangersa, to komu mogłabym w życiu zaufać, niech
mi pan powie?
- Mam nadzieję natomiast, że ma pani wobec mnie jedynie
uczciwe zamiary?
- Pozwalam panu zaaresztować mnie natychmiast, jeśli tylko
okazałoby się, że próbuję panu coś zrobić.
Ekran zgasł i Mahoney wyłączył telefon. Równo o siódmej
siedział przy zarezerwowanym stoliku w pakistańskiej restauracji.
Spóźniła się tylko o dziesięć minut.
- Dobry wieczór - Mahoney wstał i uścisnął jej rękę. - Proszę,
napije się pani czegoś?
- Chętnie, Martini.
Usiadła przy stole. Ubrana była w żółty kostium, który
wspaniale podkreślał jej boskie kształty. Mahoney co chwilę
spoglądał na nią, z trudem odwracając wzrok. Pomyślał, że chyba
specjalnie go prowokowała.
- No to co nowojorska Policja Państwowa myśli o nowych
modelach automatycznych centralek z biur rezerwacyjnych?
- Nic już chyba nie zatrzyma postępu technicznego -
odpowiedział uśmiechając się szeroko.
W czasie kolacji rozmawiali trochę o jego pracy w policji i o
niej, o jej pracy. Miała dwadzieścia osiem lat, była rozwiedziona,
mąż wyjechał z nową żoną na Marsa. Po dwóch godzinach
postanowili się rozstać.
- Czy mam panią odprowadzić?
- A mówił pan, że nie jest niebezpiecznym zboczeńcem... -
popatrzyła na niego z przekornym uśmiechem.
- Mam... - nie dokończył, bo w momencie, gdy zamykał za
sobą drzwi restauracji, kątem oka zobaczył człowieka, który
mierzył do niego z eklatora.
Odepchnął z całych sił Agnieszkę, która przewróciła się na
ziemię i rzucił się pod nogi człowieka, który do niego mierzył.
Eklator był bronią, którą można było paraliżować lub zabić
przeciwnika. Mahoney wolał nie sprawdzać jak nastawiony był
ten, który miał stojący na zewnątrz człowiek.
Był szybszy. Zanim tamten zdążył wystrzelić, leżał na ziemi
z przyblokowanymi rękami. Przewracając się uderzył głową o
wystający z chodnika słupek i stracił przytomność. Spomiędzy
włosów sączyła się krew.
Jack wstał i podszedł do przerażonej dziewczyny, która leżała
cały czas na ziemi.
- Nic ci się nie stało?
- Nie, chyba nic, o, zobacz, podarłam sobie kostium -
Agnieszka wstała ciekawie patrząc na leżącego na ziemi
człowieka. - Kto to?
- Nie wiem. Nie znam go. - Mahoney podszedł do niego,
wyjął zza paska kajdanki z blokadą elektroniczną i unieruchomił
mu ręce. Następnie sprawdził wszystkie kieszenie ale były puste.
Podniósł eklator i schował do kieszeni.
Wóz policyjny zatrzymał się przy nich po minucie, za nim
przyjechała karetka. Mahoney wylegitymował się, opowiedział,
co się stało.
- Czy sam go pan będzie przesłuchiwał? - zapytał jeden z
policjantów.
- Zabierzcie go i wsadźcie do pudła. A, tu mam jeszcze
eklator, z którego chciał do mnie strzelić.
Mahoney sprawdził, że broń nastawiona była na najwyższą
moc. Ktoś chciał go zabić.
- Pilnujcie go dobrze, jutro muszę go mieć u siebie w dobrej
formie. Niech ktoś dokładnie sprawdzi, czy nie ma przy sobie
jeszcze jakiejś broni albo nie daj Boże trucizny.
- To pan z nami nie pojedzie? Ale ja muszę zrobić raport,
przecież sam pan wie... - policjant wyraźnie był niezadowolony.
- Słuchaj chłopcze, mam inne plany na dziś wieczór -
odpowiedział Mahoney zerkając na stojącą obok Agnieszkę. -
Jutro rano znajdziesz mnie w biurze centrali rangersów, OK?
Po pół godzinie siedział na podłodze w swoim mieszkaniu.
Jedynym światłem były porozstawiane wszędzie świece, które
nadawały pokojowi atmosferę intymności.
Agnieszka siedziała obok i popijała sok pomarańczowy.
Włączył muzykę.
- Wahałam się długo ale jestem zdecydowana. Możesz mnie
aresztować - powiedziała, zdejmując z niego koszulę.
- W imieniu prawa, jest pani aresztowana. Może pani nic nie
mówić ale wszystko, co...
Dalszy ciąg regulaminowej formułki został stłumiony długim
pocałunkiem.
Rozdział 5
J.J.Wiliams siedział z nogami na blacie biurka bardzo
zadowolony z wyników ostatniej akcji jego ludzi na czwartym
poziomie wschodnim. Central City, który stał się nieoficjalną
stolicą kolonii marsjańskiej, zaczynał być trudnym do
opanowania i kontroli gigantem, i Security Mars Corporation
miała coraz więcej roboty przy utrzymaniu porządku. A im więcej
jest roboty, tym więcej pieniędzy Związek Cywilizacji Łacińskich
pompował w swą pierwszą kolonię gwiezdną. A im było więcej
pieniędzy na Marsie, tym więcej ich było w jego kieszeni. Więc
miał powody do zadowolenia.
Sytuacja była taka, że nie miało znaczenia, czy akcje
przeprowadzane przez SMC w ramach nieustającej operacji
utrzymywania porządku powiodą się, czy nie. Jeśli się nie
powiodą, to znaczy, że potrzeba dodatkowych pieniędzy na
rozbudowę organizacji. Jeśli się powiodą, to jest to świadectwo
ich skuteczności. I żeby skuteczność trwała, potrzeba pieniędzy.
J.J. Wiliams nie raz zastanawiał się, komu mogło przyjść do
głowy powierzenie tak odpowiedzialnego zadania, jakim było
bezpieczeństwo kolonistów, prywatnej organizacji. Nie oznacza
to, że sytuacja ta mu przeszkadzała, wręcz przeciwnie, nie mógł
jedynie pojąć krótkowzroczności tych, którzy o tym
zadecydowali. Albo kierowała nimi głęboka głupota, albo
łapówki. W swych rozważaniach zwracał się raczej ku temu
drugiemu wyjaśnieniu.
Od roku był dyrektorem sekcji w Central City, co oznaczało,
że kontrolował jedną czwartą dwustutysięcznego miasta. Zgodnie
z regulaminami kolonii marsjańskiej, narzuconymi oczywiście
przez SMC, miał praktycznie prawo życia i śmierci nad grupą
ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
Nie upajał się władzą. Bardziej od władzy pociągały go
pieniądze. Przez to z resztą znalazł się na Marsie, londyńscy
mafiosi usiłowali wykorzystać tę słabość, i historia została
odkryta przez przełożonych. Był wtedy inspektorem londyńskiej
Policji Państwowej i zajmował się zwalczaniem wielkiej
przestępczości. Jednak brytyjcy królowie podziemia wiedzieli, że
J.J. Wiliams nie jest dla nich zagrożeniem, że ma słabość do ilości
zer na koncie w banku. I gdy miał przymknąć oczy na pewne
sprawy, pamiętali o tym i zer przybywało.
Sprawa się pogmatwała, gdy poszło o narkotyki. Wiliams
zapowiedział, że w takim przypadku nie zamknie oczu, że sprawa
jest zbyt poważna. Narkotykami w Związku Cywilizacji
Łacińskich zajmowali się z urzędu ludzie z Policji Związkowej, a
z tymi nie ma żartów. Ale znalazł się jeden, który nie chciał
przyjąć tego do wiadomości. Zagroził Wiliamsowi, że doniesie na
niego i jedynym co mógł zrobić, było zaciągnięcie się do SMC.
Security Mars Corporation zatrudniała policjantów z całego
świata. Wyłącznie kawalerów, z co najmniej dziesięcioletnim
stażem. Pensja, którą proponowali, prawie dwukrotnie
przekraczała uposażenie dyrektora Policji Państwowej w
milionowym mieście, nic więc dziwnego, że kandydatów było
wielu. Ale nikt nigdy sam nie kandydował do pracy w SMC. Nikt
nie wiedział nawet, do kogo należało się zgłosić. SMC sama
wynajdywła kandydatów i sama się z nimi kontaktowała.
Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy J.J.Wiliams popadł w
tarapaty w związku z donosami, które napłynęły do dyrekcji
londyńskiej Policji Państwowej, miał w kieszeni zaproszenie na
rozmowę do biur SMC w Paryżu. Tak naprawdę nie miał
specjalnie ochoty wyjeżdżać na Marsa, dobrze mu było na Ziemi.
Nawet bardzo dobrze. Ale w zaistniałej sytuacji postanowił nie
igrać z losem, i podpisał angaż.
Dyrekcja wstrzymała śledztwo w momencie, gdy przedstawił
swą dymisję. Podejrzewał, że to raczej SMC "zasugerowało"
wstrzymanie przeciw niemu śledztwa ale faktycznie nie miało to
takiego znaczenia. Po tygodniu siedział na promie, po miesiącu
miał swoje biurko w biurze SMC w Central City na Marsie,
najbardziej ponurej planecie, ze wszystkich zamieszkałych przez
rasę ludzką.
Wiliams nigdy specjalnie nie interesował się Marsem.
Wiedział o tej planecie tyle, co zobaczył w reportarzach i filmach
reklamowych szeroko rozpowszechnianych przez przeróżne
organizacje, które poszukiwały personelu. Domyślał się, że nie
jest tam tak wspaniale, jakby producenci chcieli by oglądający te
reklamówki myśleli. Wiedział, że Mars jest wystarczająco daleko
od Słońca, żeby nigdy nie było tam mowy o wylegiwaniu się na
plaży pod palmami.
Było gorzej niż podejrzewał. Ponad sto lat działalności
człowieka nie sprostało jeszcze zadaniu całkowitego
przystosowania Czerwonej Planety dla ludzi. To prawda, że dało
się oddychać powietrzem na zewnątrz ale było to powietrze
sterylne, pozbawione swojskich zapachów. I jakieś takie ciężkie.
Ten ciężar pochodził od wysokiego stężenia dwutlenku węgla
koniecznego do zachowania równowagi temperatur na planecie.
No i chłód. Podtrzymywany efekt cieplarniany podniósł
średnie temperatury na planecie, to prawda ale nie zmieniało to
faktu, że nocą temperatura spadała czasem do dwudziestu, a
nawet jeszcze więcej, stopni poniżej zera.
Na Ziemi jednym z regulatorów temperatury były oceany. Na
Marsie narazie były one w stadium sztucznych jezior, naturalny
cykl obiegu wody nie został jeszcze do końca stworzony. I jeszcze
długo nie będzie.
Życie skupiało się wokół pasa równikowego, gdzie
pobudowano całą sieć osiedli, połączonych podziemnymi
korytarzami. Istniały oczywiście drogi na zewnątrz, nawet bardzo
dobre ale kto nie musiał, nie wychodził na powierzchnię. Drogi
rozbudowywano jednak, w projektach były nawet autostrady.
Robiono to ze względu na opinię publiczną - wszyscy chcieli,
żeby Mars stał się drugą Ziemią. Potrzebne więc były ulice.
No i powoli czwarta planeta układu słonecznego zaczęła się
stawać drugą Ziemią. Tylko niestety zaczęło się to od najmniej
chwalebnych przejawów człowieczeństwa. Od początku, jak tylko
pojawili się tu ludzie, zaczęły się przestępstwa.
Central City, który liczył obecnie ponad dwieście tysięcy
mieszkańców, miał już dobrze zorganizowaną mafię, gangi
młodzieżowe, kloszardów i prostytutki. Miał oczywiście i policję,
SMC, w której J.J.Wiliams był od niedawna dyrektorem sekcji.
Doszedł do tego stanowiska stosunkowo szybko, dzięki swej
umiejętności adaptacji. Central City nie miał oczywiście nic
wspólnego z Londynem, już ilość mieszkańców zdecydowanie
zmieniała wymiary zadań policji. Ale przecież ludzie są wszędzie
tacy sami i J.J. wiedział, jak należy z ludźmi rozmawiać.
Zaczął od zapoznania się z układami wewnątrz SMC.
Stwierdził kto kim rządzi, co nie zawsze odpowiada funkcjom i
stanowiskom. Stwierdził, na kogo trzeba uważać i kto nie stanowi
zagrożenia. Stwierdził wreszcie z zadowoleniem, że SMC nie
było organizacją skautów, że na Marsie również dało się dobrze
żyć, jeśli tylko potrafiło się dobrze sobie to życie zorganizować.
Wiliams potrafił sobie organizować życie. Po trzech
miesiącach powierzono mu ekipę sześciu ludzi, co wiązało się z
odpowiednim podwyższeniem dochodów, po roku został
kierownikiem w sekcji wschodniej. Mniej już pojawiał się w
korytarzach Central City ale zdobył sobie szacunek i respekt
zarówno podwładnych jak i półświatka. Wszyscy wiedzieli, że
jeśli Wiliams pojawia się gdzieś, to lepiej jest się mieć na
baczności. I lepiej nie zalegać ze zobowiązaniami, jakie się wobec
niego miało.
Poza pensją, którą wypłacało mu SMC dostawał teraz
regularnie trybut od dwóch band, od przemytników alkoholu i od
alfonsów rządzących światkiem prostytucji w Central City.
Wszyscy o tym wiedzieli ale nikt nie reagował. Wszyscy, to
znaczy nie tylko przestępcy, wiedzieli o tym jego szefowie, a
nawet lokalna prasa. Tyle, że nikt nie ważył się o tym głośno
mówić, bo J.J. Wiliams dbał o to, by wszystkich mieć w kieszeni.
Po dwóch latach spędzonych na patrolach i w biurach SMC
wiedział o pewnych ludziach więcej, niż jakakolwiek baza danych
w jakimkolwiek komputerze. I to wystarczyło. Dziennikarzy też
miał w kieszeni.
Była jedna rzecz, na którą nigdy nie chciał przymknąć oczu.
Narkotyki. Ponurość marsjańskiego życia pchała wielu ku
alkoholizmowi. To uważał za normalne, w końcu nowoczesna
medycyna potrafiła dokonywać cudów, i alkoholizm przestał być
już tak naprawdę plagą. Narkotyki, to było co innego. Od półtora
stulecia starano się znaleźć metody odzwyczajenia narkomanów
od nałogu, i od stu pięćdziesięciu lat próby te kończyły się
fiaskiem. Narkomani wciąż umierali od przedawkowania, a
handlarze wciąż napychali sobie kieszenie brudnymi pieniędzmi.
Tego Wiliams nie chciał zaakceptować.
Gdy znalazł się na Marsie, handel narkotykami kwitł w
najlepsze. Były to specyfiki produkowane w tamtejszych
laboratoriach, tabletki lub płyny, które pozwalały na chwilę
zapomnieć o ponurych, czerwonych krajobrazach, o małym,
zimnym Słońcu i duszącym powietrzu. Czasami, rzadziej, była to
heroina, którą imigranci przywozili z Ziemi. Oczywiście było to
zabronione ale czy tak naprawdę kontrole przy odlocie mogły
zatrzymać zdecydowanych na wszystko ludzi? Tym bardziej, że
na Ziemi wszyscy wiedzieli, że heroina jest na Marsie najlepszą
lokatą pieniędzy.
Pracownicy SMC odpowiedzialni za zwalczanie przemytu
siedzieli wszyscy w kieszeniach lokalnych dealerów. Oczywiście,
gdy zorientowali się, że Wiliams nie żyje wyłącznie ze swej
urzędniczej pensji, zaproponowali mu udziały. Ale pomylili się,
sądząc, że dla byłego londyńskiego policjanta, żaden pieniądz nie
śmierdzi. Pomylili się okrutnie, Wiliams wykorzystał ich aby po
raz pierwszy w historii Central City zadać krwawy cios w lokalną
mafię narkotykową. Doprowadził do likwidacji dwóch wielkich
laboratoriów, które za subwencje z Ziemi produkowały
amfetaminy, sex-extasy i inne mordercze świństwa. Przy okazji
zrobił wszystko tak, aby jego koledzy, którzy maczali palce w
brudnym handlu, zasilili krematoria Central City.
Przy pomocy prasy zorganizował sobie następnie kampanię
reklamową, w której przedstawiono go jako jedynego,
nieprzekupnego, prawdziwego i doskonałego obrońcę prawa w
Central City, co doprowadziło w kilka tygodni do mianowania go
szefem sekcji.
Po raz pierwszy był wtedy zadowolony z akcji, mającej na
celu obronę prawa, tylko i wyłącznie ze względu na jej stronę
moralną. Dotychczas, gdy przestępcy, z którymi miał do
czynienia, szli do więzienia bądź ginęli, to dlatego, że mu
podpadli albo dlatego, że nie miał innego wyboru.
Poprzedniego dnia wieczorem przeprowadzał właśnie akcję,
która była wynikiem niedotrzymania umowy przez jedną z band
zajmujących się przemytem alkoholu. Z zupełnie
niewyjaśnionych przyczyn nowy szef bandy, skądinąd technik w
departamencie psychologii, po przejęciu kontroli nad grupą
kilkunastu pilotów, techników obsługi promów i kontrolerów
lotów odmówił wypłacenia comiesięcznego uposażenia
Wiliamsowi. Prawdopodobnie sądził, że nie musi honorować
zobowiązań swego poprzednika, który zginął w tzw
"niewyjaśninych" okolicznościach.
Jak na psychologa, to niewielkie miał pojęcie o naturze
ludzkiej, skoro postanowił złamać umowę i włożyć kij w
szprychy doskonale funkcjonującego systemu. Teraz siedzi i
pewnie przez najbliższych kilka lat nie będzie miał okazji
urządzić sobie przechadzki po okolicznych skałach, co namiętnie
robił od jakiegoś czasu. Całość alkoholu, skądinąd doskonałej
whiski, została skonfiskowana. Dwóch ludzi, piloci promu, którzy
chcieli wykazać się odwagą i siłą bronić cennego towaru, płonęło
już pewnie w piecach krematoryjnych, a Wiliams zadowolony
siedział w swoim biurze i liczył pieniądze, które zarobi na
licytacji stu kartonów po sześć butelek whiski.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Tak?
- To ja. Mam złe nowiny.
Przed drzwiami stał Morric. Od tygodnia był zastępcą
Wiliamsa, awansował go z funkcji zwyczajnego członka patrolu.
Zawsze uważał, że aby sobie zjednać ludzi, należy im dać coś, co
sprawi im wielką przyjemność, a czego się zupełnie nie
spodziewają. Morricowi nawet we śnie nie marzyło się zostać
zastępcą dyrektora sekcji i Wiliams wiedział, że będzie miał w
jego osobie ślepo oddanego współpracownika. Na dodatek
chłopak nie był głupi, choć nie zawsze potrafił od razu zrozumieć
tok myśli swojego przełożonego.
- Co się stało?
- Sprawdziliśmy kartony z alkoholem... To znaczy chcieliśmy
je policzyć...
- Dobra, wiem. Ile ukradliście?
- Panie dyrektorze... - Morric za wszelką cenę chciał przybrać
ton obrażonego. - Było nas pięciu. Jeśli pan myśli, że wszyscy...
- Tak myślę. Nawet więcej, wiem. Pięciu czy dziesięciu,
napewno wszystkich butelek dziś wieczorem nie będzie. Ale
zostawcie mi choć jedną...
- Ja właśnie w tej sprawie... To znaczy nie, chciałem
powiedzieć, że nie ma sześciuset butelek. W dwóch kartonach nie
było whiski.
- To co, w pięciu ukradliście tylko dwanaście? Oceniałem
was na co najmniej trzydzieści. Ta twoja zła nowina nie jest wcale
taka zła, Morric.
- Nie o to chodzi, panie dyrektorze. W dwóch kartonach nie
było whiski. Znaleźliśmy w nich to. - Morric położył na biurku
Wiliamsa torebkę z białym proszkiem.
- Co to jest? Heroina?
- Tak, sprawdziłem w laboratorium. Czysta, co najmniej 96.
- Rozumiem teraz, czemu ten cholerny doktorek nie chciał ze
mną pertraktować jak człowiek z człowiekiem. Sprawdziliście
wszystkie kartony?
- Tak szefie.
- Nie nazywaj mnie szefem, już tyle razy cię o to prosiłem.
- Tak, panie dyrektorze, sprawdziliśmy. Jest tego dwadzieścia
kilo.
- Ile? - Wiliamsa zamurowało. Dwadzieścia kilo
wystarczyłoby na zalanie rynku handlu narkotykami w Central
City przez co najmniej rok. Narkomanów nie było wielu.
- Tak jest, dwadzieścia kilo. Dwadzieścia kilogramowych
torebek.
- Co oni chcieli z tym robić? Kąpać się w tym? Przecież
dwadzieścia kilo czystej heroiny, to samobójstwo... Z taką ilością
każdy handlarz jest w stanie całkiem załamać handel narkotykami
w mieście. Ten psycholog jest chyba szaleńcem.
- Nie wiem, panie dyrektorze. W każdym razie znaleźliśmy to
w kartonach. Tych, które wynieśliśmy z wahadłowca. Reszta stała
w magazynie.
- Jak to wynieśliście z promu?
- No, wszystko będzie w raporcie. Zaraz pan powinien go
dostać.
- Zeznawaj mi tu wszystko. Jak leci. Raport przeczytam
potem.
- No więc, tak jak pan powiedział, namierzyliśmy prom,
którym interesował się wczoraj Ramirez. Nie uprzedzaliśmy
nikogo z kontroli lotów, bo baliśmy się, że któryś z nich może być
w to zamieszany. Ustawiliśmy ludzi przy lądowisku wahadłowca,
z którego wyładowywano bagaże i sprzęt. Reszta pilnowała
Ramireza.
Tak, jak pan przewidywał, zjawili się z ciężarówką i zaczęli
ładować skrzynie. Piloci pomagali im w rozładowywaniu.
Chcieliśmy poczekać, aż wszystko przełożą do ale Ensminger
zleciał ze sterty skrzyń na której siedział i narobił rabanu. Tamci
zorientowali się, że coś nie gra i chcieli zwiewać. No to
zadziałaliśmy.
Wybuchła strzelanina, tamci mieli eklatory ale nie nastawiali
ich na pełną moc. Woleli nie ryzykować głową za zabicie
pracownika SMC. I gdy już ich prawie mieliśmy, jeden z pilotów,
który chował się za ciężarówką, zaczął do nas strzelać ale tym
razem na poważnie. Ensminger ma urwane pół ręki.
Zabiliśmy tego pilota. Drugi próbował uciec do wahadłowca,
też był uzbrojony, no i Goldman strzelił do niego. Miał
nastawiony eklator na pełną moc i też go zabił. Wtedy nadbiegli
ludzie z jakiegoś patrolu.
Patrol zabrał aresztowanych, a myśmy zajęli się ładunkiem.
Pomyślałem sobie, że może coś jeszcze zostało w wahadłowcu i
rzeczywiście, znalazłem jeszcze dwa kartony.
- Właśnie te?
- Nie jestem pewien. Władowaliśmy wszystko razem, trudno
mi je odróżnić.
Wiliams wziął do ręki woreczek z białym proszkiem, jakby
chciał go zważyć.
- Tak, - zaczął, zwracając się bardziej do siebie niż do swego
zastępcy. - To kanalie, myśleli, że mnie wykiwają... Ramirez
gorzko pożałuje swych nowych pomysłów. Już mu wódeczka nie
wystarcza, chciał zostać naprawdę bogaty... No to będzie teraz się
bogacił wyrabiając dywaniki ze szczurzych ogonów. Dawaj mi go
tu zaraz. Mam ochotę z nim pogadać.
Po dziesięciu minutach Morric przyprowadził więźnia.
Posadził go na krześle naprzeciwko Wiliamsa, a sam siadł z boku,
nie zapominając o włączeniu dysku do nagrania przesłuchania.
- No i co, Ramirez? Napijesz się kieliszek? - Wiliams sięgnął
po stojącą z boku butelką koniaku. - A, ty koniaku nie pijasz.
Tylko whiski? Czyż nie tak?
- Tak jest.
- Wiesz, przepraszam ale nie mam whiski. Ostatnio jakoś nie
widziałem w sklepie. A ty?
Ramirez nie odpowiedział patrząc jedynie wrogo na
Wiliamsa.
- I co, sprowadziłeś sobie parę butelek na święta?
- Tak jest.
- I chciałeś to wypić w kręgu rodzinnym, w długie jesienne
wieczory?
- Tak jest.
- I nigdy by ci przez myśl nie przeszło, że mógłbyś tych kilka
butelek komuś sprzedać?
- Tak jest.
- Więc nie ma tu mowy o jakimkolwiek przemycie?
- To było do mojego prywatnego użytku.
- A może byś jeszcze chciał, żeby przy przesłuchaniu siedział
obok ciebie adwokat? No, powiedz, chciałbyś?
- Tak jest. Mam prawo do adwokata. Chcę adwokata.
- No popatrz, Ramirez. Zupełnie zapomniałem o adwokacie.
Widzisz no? Starzeję się, skleroza. Jak ja mogłem o tym
zapomnieć? - J.J.Wiliams uśmiechał się ale uśmiech ten nie
uspokajał Ramireza, który wyraźnie był spanikowany.
- Panie dyrektorze, ja nic nie powiem dopóki nie przyjdzie
mój adwokat. Proszę mi wezwać mojego adwokata.
- O ptaszku, przyjdzie twój adwokat, przyjdzie. - Głos
Wiliamsa stał się zły, słowa wypowiadał jakby sycząc. - Przyjdzie
ale nie będzie cię bronił za przemyt wódki. Będzie starał się
obronić cię przed dożywociem.
Ramirez popatrzył na dyrektora zdziwionym wzrokiem.
Następnie popatrzył na Morrica, który nie zareagował.
- Jak to... dożywociem?
- Ano tak, ptaszku. Tak jest. Myślę, że na tyle dobrze znasz
nasze prawo, że wiesz, że za przemyt narkotyków do końca życia
łapie się szczury w więzieniu. Wiedziałeś o tym?
- Jakich narkotyków? J.J. jeśli myślisz, że wrobisz mnie...
- Dla ciebie nie jestm J.J. Dla ciebie jestem Panem
Dyrektorem. Zrozumiałeś? I nie waż się mnie tykać.
Zrozumiałeś? A ponadto ja cię w nic nie wrabiam, to ty sam się
wrobiłeś mój drogi.
- Panie dyrektorze, ja nigdy się...
- Ramirez, w dwóch kartonach była heroina. W dwóch
kartonach od whiski, którą sprowadziłeś sobie do prywatnego
spożycia. To co, myślisz, że w czasie podróży przez pięćdziesiąt
milionów kilometrów przestrzeni kosmicznej, whiski w butelkach
zamieniła się w heroinę w torebkach? Pewnie pod działaniem
promieniowania kosmicznego, co?
- Ale ja nigdy żadnej heroiny...
- Posłuchaj mnie Ramirez. Znasz mnie wystarczająco dobrze,
żeby wiedzieć, że mam swoje zasady. Tak?
- Tak jest, panie dyrektorze.
- I wiesz, że o ile alkohol nie robi na mnie takiego wrażenia,
to są rzeczy, których nie znoszę? Tak?
- Tak, panie dyrektorze.
- To powiedz mi, co to jest?
- Wszyscy wiedzą...
- Powiedz. Chcę, żebyś mi to ty powiedział.
- Narkotyki. - Ramirez był kompletnie zagubiony. Wyglądał
jak dziecko, które zgubiło rodziców w tłumie.
- Tak jest. I za narkotyki jestem gotów takim jak ty kanaliom
pourywać jaja. Tak więc jeśli myślisz, że jeszcze kiedyś będziesz
chciał się nimi posłużyć, powiesz mi, kto miał to od ciebie kupić.
I za ile.
- Ale ja nic nie wiem o żadnej heroinie. Już mówiłem... Ja
tylko whiski, to znaczy... - Ramirez spuścił głowę i Wiliams z
Morricem przez moment myśleli, że się rozpłacze.
- Ramirez, za dobrze cię znam, żeby ci choć przez sekundę
wierzyć. Jak się urodziłeś, to twój pierwszy wrzask był już
kłamstwem. Naprawdę szczerze doradzam ci powiedzieć mi
wszystko już teraz. I nie licz na to, że ktoś cię stąd wyciągnie.
Nasi sędziowie może nie są przykładami uczciwości ale gdy
chodzi o narkotyki...
- Ale ja nie mam nic wspólnego z żadnymi narkotykami!!! -
Ramirez zerwał się z krzesła i zaczął krzyczeć. - W nic mnie pan
nie wrobi, nie uda się panu na mnie zemścić za to, że nie chciałem
panu płacić! Tak jest - krzyczał teraz do Morrica pokazując
palcem na Wiliamsa. - Wiliams bierze łapówy! Tak jest, niech
pan to nagra! Ja mu nie chciałem zapłacić, a on się teraz na mnie
chce zemścić! Niech pan to nagra, proszę to nagrać!
- W porządku Ramirez, jak chcesz. Twoja sprawa. Jeśli
myślisz, że będziesz mógł się obronić rzucając na mnie
absurdalne oskarżenia, to jest twoja sprawa. Mam wystarczająco
dowodów i świadków, żebyś do końca życia nie mógł już patrzyć
na nasze małe słoneczko. Zjeżdżaj.
Morric wyprowadził więźnia, a Wiliams siadł za biurkiem.
Zdziwiło go, że Ramirez zajął się handlem narkotykami. Nie było
to do niego podobne. Ponadto, aby móc działać w tych
środowiskach, trzeba było mieć szerokie kontakty na Ziemi, a
Ramirez urodził się na Marsie. Nikt z jego bandy nie miał
wystarczających kontaktów, by takim handlem się zająć.
Zaterkotał telefon na wewnętrznej, służbowej linii. Dzwonił
dyrektor generalny Central City. Włączył telefon i usiadł, starając
się sprawić wrażenie odprężonego. Nie chciał, żeby przełożeni
widzieli go inaczej, niż na pełnym luzie.
- Wiliams, słyszałem że operacja na czwartym poziomie
powiodła się.
- Tak jest, panie dyrektorze. Zatrzymaliśmy wszystkich
przemytników, jeden człowiek jest ranny.
- Wiem, niech mu pan powie, że na koszt SMC będzie miał
protezę ręki, jeśli będzie to konieczne.
- Może lepiej mu nic nie mówić o protezie?
- Jak pan chce. Ale do rzeczy. Chciałem uprzedzić, że
następnym promem przyleci tu policjant z Ziemi. Jack Mahoney z
nowojorskiej Policji Państwowej. Proszę się nim zająć. Będzie
prowadził śledztwo w sprawie przemytu narkotyków, ma
pełnomocnictwa Związku Cywilizacji Łacińskich. Nie bardzo
wiem, czy tylko po to tu będzie, więc chciałbym, żeby mu pan
pokazał naszą firmę od tej najlepszej strony. Czy wyrażam się
jasno?
- Tak jest, panie dyrektorze. Jak najbardziej. I myślę, że nie
będę miał specjalnych kłopotów, by mu pomóc w śledztwie.
- Co ma pan na myśli, Wiliams?
- Wiem, kto skupuje narkotyki wysłane z Ziemi na Marsa.
Właśnie złapaliśmy bandę przemytników.
- Cieszę się, że jest pan skuteczny na swoim stanowisku,
Wiliams, nigdy nie miałem wątpliwości co do pańskich
kompetencji. Tyle, że tym razem zdaje mi się coś tu nie gra.
- Co nie gra panie dyrektorze?
- Ten policjant przylatuje tu, żeby zająć się przemytem
heroiny...
- Tak jest, my właśnie złapaliśmy odbiorców...
- Niech mi pan nie przerywa, Wiliams. On tu będzie, żeby
dowiedzieć się kto z Marsa wysyła heroinę na Ziemię.
- Czy pan się nie... To znaczy chciałem powiedzieć...
- Nie, Wiliams, jeszcze wiem co mówię. Ktoś stąd wysyła na
Ziemię heroinę.
- Ale na Marsie nie ma maku... Nie bardzo rozumiem...
- Ja też, może dowiemy się czegoś więcej od tego policjanta.
Proszę się nim zająć. To wszystko.
Ekran zgasł, pozostawiając J.J.Wiliamsa w stanie osłupienia.
W wielu śledztwach brał już udział ale jeszcze nigdy w takim, w
którym przestępstwo popełniane było absolutnie wbrew
jakiejkolwiek logice. A to, co powiedział dyrektor generalny nie
trzymało się kupy.
Rozdział 6
Profesor Beckster siedział zatopiony w obliczniach przed
swoim terminalem. Był tak przejęty pracą, że nie usłyszał nawet
jak Somba Tchibambi wszedł do biura. Oderwał się dopiero gdy
tamten głośno zakasłał.
- Czego chcesz, nie widzisz, że jestem zajęty? - powiedział
do stojącego przed nim Murzyna.
- Widzę ale mam sprawę...
- Twoja sprawa może poczekać, daj mi spokój jeszcze przez
parę godzin. Muszę sprawdzić kilka rzeczy.
- To sprawdzi pan później, panie profesorze. Tu chodzi o
ostatni transport. SMC odkryło dwa kartony...
- Jak to odkryło?
- No po prostu. Zabrali kartony z dwudziestoma kilogramami
towaru.
- Jak do tego doszło? Ktoś puścił parę?
- Chyba nie, robili akcję na przemytników alkoholu...
- Mówiłeś, że dali im spokój.
- Tak mówiłem ale okazuje się, że nie. Na czwartym
poziomie zorganizowali akcję i przejęli towar bandy Ramireza.
Przy okazji wpadły nasze kartony. Zabili dwóch pilotów.
- Lepiej, że zabili niż mieliby ich złapać. I co teraz?
- Właśnie w tej sprawie chciałem z panem porozmawiać...
- No to rozmawiaj. Myślisz, że ten kanał jest spalony?
- Nie wiem. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas
damy sobie spokój. Mogą coś podejrzewać.
- Jedyne, co mogą podejrzewać, to że Ramirez sprowadza
heroinę z Ziemi, czy nie tak?
- Niby tak ale myśli pan, że SMC uwierzy, że Ramirez miał
środki na zakup dwudziestu kilogramów heroiny?
- Nie wiem w co wierzy SMC ale nie sądzę, żeby
komukolwiek do głowy przyszło, że heroina podróżuje z Marsa
na Ziemię...
- Nie byłbym tego taki pewien. To już drugi raz, gdy coś nie
gra. Ostatni transport przechwycili na Ziemi...
- Wiem. I co z tego? Jeśli nawet szukaliby przez sto lat, to nie
znaleźliby ani jednej makowiny na Marsie.
- Ja tam wolę, żeby nie szukali. Przyszedłem tu, bo mam
pewien pomysł. Czy nie możnaby naszej maszynki użyć do
zmienienia nieco wydarzeń na czwartym poziomie?
- Somba, coś mi się wydaje, że słuchasz mnie tylko jednym
uchem, a drugim wszystko ci wylatuje. Czy pamiętasz, co ci
mówiłem? O ograniczeniach naszego urządzenia?
- Mówił pan o problemach ze zużyciem energii...
- To też ale nie tylko. Mówiłem ci, że ograniczeń jest kilka, a
energia jest tylko jednym z nich. Nie możemy wykorzystać
urządzenia, żeby zmienić to, co się działo na czwartym poziomie,
bo po prostu nie możemy się tam dostać.
Przy pomocy urządzenia, które skonstruowałem, możemy
cofnąć się w czasie o mniej więcej sto, sto dziesięć lat, ani mniej,
ani więcej. Aby cofnąć się o więcej niż sto dziesięć lat,
musielibyśmy wykonać tak skomplikowane obliczenia, że
wszystkie komputery, do których mamy dostęp, musiałyby liczyć
przez kilkadziesiąt godzin rozwiązując układy równań z tysiącami
niewiadomych. Część z tych równań, to równania nieliniowe, ich
wynik zależny jest od danych początkowych i zawsze jest inny.
Czy myślisz, że mogę sobie pozwolić na zablokowanie
wszystkich maszyn liczących na Marsie przez trzy dni?
Ale teoretycznie jest to możliwe, tyle, że stosunkowo
niebezpieczne, bo wystarczy minimalny błąd w danych
początkowych, żeby zamiast na Ziemi przed przykładowo dwustu
laty, znaleźć się w centrum Słońca przed milionem lat.
Natomiast co do przeniesienia się o godzinę w przeszłość,
jest to po prostu niemożliwe. Może wyda ci się to nielogiczne ale
tak jest. Jest takie powiedzonko, że jeśli można zrobić więcej,
można też zrobić mniej. I pewnie się to często sprawdza ale nie w
tym przypadku. Weź przykład kciuka, łokcia i barku. Łokieć jest
bliżej kciuka niż bark, prawda? A spróbuj dotknąć kciukiem
łokcia... A bark możesz. To tylko taka przenośnia, żebyś lepiej
mógł zrozumieć to wszystko w swojej czarnej zakutej pale. Tak
jak nie da się podróżować szybciej niż światło, tak i nie da się
cofnąć w czasie o godzinę. Jasne?
- Tak, chyba tak. Już pan to mówił ale myślałem, że to tylko
problem zużycia energii.
- Energii też. Im dalej chcesz się przenieść w przeszłość, tym
więcej energii zużyjesz na obliczenia. W pewnym momencie
przestaje to być opłacalne. A jeśli chcesz się cofnąć bliżej niż na
jakieś sto lat, zużycie energii konieczne do zagięcia
czasoprzestrzeni wzrasta proporcjonalnie do sześcianu
zmniejszanego czasu, aby osiągnąć wartości praktycznie
nieskończone przy próbie cofnięcia się o mniej niż siedemdziesiąt
lat. Aby cofnąć się o dziewięćdziesiąt lat, musielibyśmy zaprząc
Słońce, przy osiemdziesięciu pięciu latach wszystkie gwiazdy w
galaktyce mogłyby nam nie wystarczyć. Żeby przenieść się w
przyszłość, choćby o sekundę, potrzeba by energii równej kilku
miliardom Big-Bangów. Więc pozostaniemy przy naszych stu
dziesięciu latach, dwóch miesiącach, trzech dniach, pięciu
godzinach i trzech sekundach, dobrze? Sam wiesz ile jest roboty,
gdy mamy wysłać kamerę, a potem wszystko jeszcze raz
przestawiać na ten sam moment.
- To co, nic nie będziemy robili?
- Narazie poczekamy. Zobaczymy, co zwęszy SMC. Póki co,
dla bezpieczeństwa proponowałbym odesłanie w przeszłość
całości naszych zapasów, żeby nikt nic nie mógł przy nas znaleźć.
Zaraz polecisz tam i zakopiesz wszystko na tej polanie w jakimś
szczelnym pojemniku. Zabierzemy to, jak sprawa się wyjaśni. Ile
minęło czasu od ostatniego transferu?
- Dwanaście godzin.
- To wystarczy, tamci powinni już być daleko. Poczekaj, aż
będzie tam noc i leć. Jakbyś kogoś zobaczył, to nie wahaj się ani
sekundy i zabijaj. Nie możemy sobie pozwolić na błąd.
- A co z SMC? Nie chce pan, żebysmy znaleźli kogoś, kto by
nas krył?
- Już o tym rozmawialiśmy, Somba. Nie chcę, bo tu zbyt
wielkie pieniądze wchodzą w grę w tej historii. I jest jeszcze
sprawa mojego wynalazku, który nie powinien dostać się w
niepowołane ręce.
- W porządku profesorze, jak pan chce. Pan tu rządzi.
- I jak narazie dobrze na tym wychodzisz Somba. Chyba sam
przyznasz.
- Nie skrażę się, to prawda ale czasami pana nie rozumiem.
Za odpowiednią opłatą moglibyśmy mieć w kieszeni wszystkich
dyrektorów SMC do kupy. Nie zbiednielibyśmy...
- Wbij sobie raz na zawsze do głowy, że nie wszystko daje
się kupić. Są rzeczy, za które nie można zapłacić. Jedną z nich jest
ludzka głupota i nawet za największe pieniądze nie zamienisz jej
na mądrość. Są dwa rodzaje głupców. Pierwszy, to ci, którzy
biorą pieniądze, a później nie potrafią zamknąć gęby i paplają
wszystko o wszystkim. Ci są najbardziej groźni, bo już myślisz,
że masz ich w ręku, oni sami myślą, że dla ciebie pracują, a jak co
do czego przyjdzie, to okazuje się, że twoja słono opłacona
tajemnica jest sekretem Poliszynela. Drudzy, może mniej groźni
ale nie mniej głupi, uważają się za nieprzekupnych i odmawiają
przyjęcia pieniędzy.
- Czyli uczciwi, tak?
- Coś ty powiedział - Beckster popatrzył na Tchibambiego z
kpiącym uśmiechem.
- Powiedziałem - uczciwi.
- Uczciwy... uczciwy... - Beckster sprawiał wrażenie głęboko
zamyślonego. Przez chwilę jakby zastanawiał się, wreszcie
powiedział - tak, przypominam sobie to słowo. Gdzieś je
musiałem słyszeć. Co to znaczy?
Tchibambi zaczął się śmiać, Beckster wstał od biurka i
powiedział:
- No dobra, zjeżdżaj. Znajdź jakiś pojemnik z zatrzaskiem
grawitacyjnym, żeby nawet jeśli ktoś znajdzie, nie mógł
otworzyć. Przed stu dziesięciu laty nie znali zamków
grawitacyjnych.
Tchibambi wyszedł, a Beckster wrócił do swych obliczeń.
Wciąż pracował nad problemem zmiany wydarzeń w przeszłości
w zależności od kamery, która je rejestrowała. To, co miał przed
sobą było po prostu niemożliwe. To tak, jakby ktoś powiedział,
że coś jednocześnie jest i nie jest.
Równania wynikające z einsteinowskiej Ogólnej Teroii
Względności dopuszczały podróże w czasie poprzez tworzenie tak
zwanych tuneli czasoprzestrzennych, które umożliwiały
przeniesienie się w czasie o daną jednostkę. Wszystko było
jedynie kwestią nakładów energetycznych i opanowania pewnych
praw fizyki nieznanych za czasów Einsteina. Dopiero Wielka
Teoria Unifikacyjna pozwoliła na opisanie jednego żródła
wszystkich sił rządzących wszechświatem. Otworzyła ona
zupełnie nowe horyzonty fizyce i spowodowała powstanie
nowych jej dziedzin.
Badania nad możliwością przenoszenia się w czasie
oczywiście również były przedmiotem prac naukowców ale
pewien błąd w szeregu publikownaych prac spowodował
zepchnięcie ich na margines działalności naukowej. Beckster
wykrył ten błąd. Polegał on na tym, że grupy naukowców nie
znalazły momentu, w którym nakłady energetyczne były
wystarczająco ograniczone, a możliwości obliczeniowe
wystarczająco wysokie, żeby dokonać transferu. Jednym słowem
nie znaleźli "okienka", które istniało przed stu pięciu, stu
dziesięciu laty, do którego dostęp był jak najbardziej otwarty.
Wynikało to ze zbyt pochopnie wyciągniętych wniosków z
badań. Fizycy stwierdzili, że skoro ilość obliczeń koniecznych na
przeniesienie się w przeszłość wzrasta z tak wielką prędkością, że
nie będą mogli nigdy zobaczyć żywego dinozaura, a z drugiej
strony nie posiadają wystarczającej energii, żeby się przenieść w
przyszłość, to nie ma co sobie głowy zawracać. Postanowili
poczekać na wystarczająco szybko liczące maszyny, żeby móc
zapolować na Tyranozaura. Postanowili obserwować cofanie się
w czasie cząstek elementarnych w coraz większych
akceleratorach.
Beckster uznał, że jego koledzy zbyt szybko zaprzestali prac,
zajmując się innymi problemami wypływającymi z Wielkiej
Teorii Unifikacyjnej. Przejrzał wszelkie publikacje na temat
energii ujemnej i grawitonów, i znalazł kilka maleńkich
wydawałoby się błędów. Wynikiem jednego z tych błędów było
przegapienie "czasowego okienka", przez które można było
popatrzeć w przeszłość. Nawet więcej, przenieść się tam.
Początkowo chciał ogłosić wyniki swych prac ale szybko
pojął, że sława odkrywcy nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi.
Wyemigrował na Marsa, gdzie mógł w spokoju prowadzić prace
nie bojąc się, że ktoś odbierze mu palmę pierwszeństwa.
Wiedział, że prędzej czy później ktoś znajdzie błędy w
publikacjach i też znajdzie "czasowe okienko". Ale narazie był
pierwszy, i chciał nim pozostać jak najdłużej.
Przenoszenie się w czasie nie powodowało specjalnych
problemów. Masa przenoszonego obiektu nie miała znaczenia,
czy był to słoń, czy piórko, wydatkowana energia była taka sama.
Beckster niepokoił się nieco, co się stanie, gdy nagle zostanie
zachwiana równowaga, poprzez fakt, że w pewnym momencie w
jednym miejscu zniknie jakaś masa, by pojawić się w innym.
Było to pytanie, które wielokrotnie zadawali sobie naukwcy i
pisarze science-fiction. Ale odpowiedź na to pytanie była dość
prosta. Nie stanie się nic, tak jak przeniesienie filiżanki z kawą z
kuchni do pokoju nie powodowało zachwiania równowagi
Wszechświata.
Nie stanie się nic, bo po prostu pytanie jest źle postawione.
Jeśliby je postawić odpowiednio, to znaczy co się stanie, jeśli w
jednym miejscu CZASOPRZESTRZENI zniknie jakaś masa by
się pojawić w innym miejscu CZASOPRZESTRZENI, to
odpowiedź może być tylko jedna. To samo co z filiżanką kawy.
Po prostu będzie gdzie indziej.
Beckster lubił wynajdywać porównania, które obrazowały
wyniki jego prac i domen, którymi się zajmował. W notatkach,
które skrzętnie robił co wieczór porównywał ludzkość do rośliny.
Do drzewa, które zna jedynie dwa wymiary przestrzeni i czas.
Wynikiem jego prac było jakby udostępnienie drzewu trzeciego
wymiaru przestrzeni, to znaczy danie możliwości poruszania się. I
tak człowiek był rośliną, która płynęła w strumieniu czasu, jak
liść w rzece, mogąc przepływać od jednego brzegu do drugiego
ale bez możliwości zatrzymania się czy zawrócenia biegu.
Wynalazek Beckstera umożliwił zawrócenie i płynięcie pod prąd
rzeki, prąd, którym był czas.
Oczywiście istniały jeszcze ciemne plamy w całej teorii, jak
na przykład fakt, że zasada zachowania energii była przekreślana
faktem cofnięcia się w czasie. To znaczy to, czego dokonał, było
sprzeczne z prawami fizyki. Ale profesor Beckster nie zapominał,
że prawa fizyki opisali ludzie, i ludzie mogą się mylić. Ktoś
kiedyś napewno wytłumaczy, dlaczego zmobilizowana do
przeniesienia się w czasie energia nie równa się zwiększeniu
entropii systemu.
Jednakże teraz pojawiła się nowa ciemna plama w jego
pracach. Plama, która mogła postawić pod znakiem zapytania
więcej elementów, niż tylko zasadę zachowania energii.
Spędził cały dzień na przeglądaniu dysków z nagraniami
akcji na polanie. Pierwszego i drugiego, dysków, które
pokazywały, że Ogólna Teoria Względności mogła mieć
implikacje, których nikt jeszcze nigdy nie podejrzewał. Z nagrań,
które miał przed sobą wynikało, że wizja przeszłości również
zależy od punktu widzenia. Jedna seria z prostego pistoletu
maszynowego mogła być świadectwem, że nie istnieje tylko jeden
Wszechświat, że wszechświatów jest nieskończona ilość, że jest
ich tyle, ilu będzie obserwatorów. Oznaczało to, że rzeczywiście
wszystko jest względne, nawet fakt, że siedzi przed swoim
biurkiem właśnie w tym momencie.
Becksterowi przyszły do głowy słynne już paradoksy
podróży w czasie, jak ten, w którym podróżnik zabija swego ojca,
zanim ten poślubił jego matkę. Były to paradoksy, które mógł
eksperymentalnie sprawdzić, jeśli tylko tego chciał. Ale narazie
zastanawiał się, co mogło spowodować, że w tym samym miejscu
czasoprzestrzeni pojawiły się dwie odmienne sytuacje. Jedyne, co
mógł zrobić, to wysłać jeszcze raz kamerę, i po raz trzeci
sfilmować akcję.
Wyszedł z laboratorium i przywołał siedzącego przy stole
Tchibambiego.
- Przygotuj kamerę, jeszcze raz ją tam wyślę.
- Myśli pan o tej historii ze strzelaniem?
- Tak, coś mi się tu nie zgadza. Nie bardzo rozumiem to
wszystko, chcę to zobaczyć jeszcze raz.
- Skoro pan tego nie rozumie, to kto ma rozumieć?
- Jak czegoś nie rozumiem Somba, to myślę. Wiem, że jest to
czynność, której nie jesteś w stanie wykonać, więc narazie ja się
tym zajmę.
Tchibambi wyszedł z hali niezadowolony. Nie lubił, gdy
Beckster żartował sobie z niego, choć wiedział, że intelektualnie
nie dorasta mu do pięt. Ale jak narazie dobrze mu się z
profesorem pracowało, nie mógł narzekać.
Przyniósł kamerę i położył ją na platformie. W niewielkiej
budzie oddalonej o kilka metrów znajdowały się urządzenia
umożliwiające transfer. Cała operacja była zdalnie sterowana
właśnie stamtąd.
Operator, którym był zazwyczaj Backster, nastawiał, jak to
nazywał, celownik, na odpowiedni moment w przeszłości i
naciskał guzik. Wydawało się to dość proste ale tak nie było.
Nastawienie celownika wymagało ogromnych ilości energii,
której dostarczały marsjańskie elektrownie albo laboratoryjny
generator. Energia ta była magazynowana w kondensatorach i
uwalniana częściowo w momencie startu. Druga jej część
wykorzystywana była do sprowadzenia wysłanego w przeszłość
przedmiotu z powrotem.
W przypadku wykorzystania generatora, operacja ładowania
kondensatorów trwała kilka godzin. Oczywiście elektrownia
Central City miała o wiele większą moc lecz gdy wykonywali
transfery sprowadzając heroinę, woleli nie nadużywać tego
źródła. Lepiej było nie zwracać za bardzo na siebie uwagi.
Tym razem jednak Beckster chciał działać szybko.
- Załadowaliście już kondensatory?
- Ładują się od dwóch godzin. Kazał pan przecież odesłać
towar z powrotem.
- To dobrze, jest już pełna moc?
- Jeszcze jakieś pół godziny.
- Zadzwoń do elektrowni i powiedz im, że potrzebujemy
dużej dawki. Teraz i za godzinę.
Tchibambi połączył się z elektrownią, a Beckster zniknął w
budzie i zajął się nastawieniem celownika. Po pięciu minutach
wyszedł.
- Nastaw kamerę Somba i połóż na platformie.
Tchibambi ułożył urządzenie wielkości dłoni ludzkiej po
środku platformy i szybko z niej zeskoczył. Przeniesienie się w
czasie łączyło się z całym szeregiem nieprzyjemnych wrażeń dla
człowieka i zawsze lepiej było robić to w dobrze zabezpieczonym
cylindrze. Oczywiście nie było niebezpieczeństwa dla życia, jeśli
przenosiło się niezabezpieczonego człowieka ale lepiej było tego
nie robić.
Pierwszym żywym orgnizmem, który przeniósł się w
przeszłość o sto dziesięć lat była mysz, którą Beckster wysłał
chcąc zobaczyć efekt, jaki operacja taka spowoduje na żywym
organiźmie. Mysz wróciła po minucie w rozpaczliwym stanie.
Była jakby rozszarpana na części. Beckster wziął te krwawe
szczątki i zaniósł do laboratorium zoologii, żeby mu ją zbadano.
W międzyczasie przejrzał dokładnie swoje obliczenia, by
stwierdzić, czy nigdzie nie popełnił pomyłki. Ale wyglądało na to,
że wszystko odbyło się zgodnie z planem. Nie rozumiał więc
stanu, w jakim wróciło zwierzę.
Laboratorium dało mu odpowiedź, która otworzyła mu oczy
na dodatkowy aspekt podróży w czasie, a mianowicie przestrzeń.
Przed stu dziesięciu laty Mars nie znajdował się w miejscu
czasoprzestrzeni, w którym znajdował się tego dnia. Mysz po
prostu wylądowała gdzieś w przestrzeni kosmicznej i zanim
zamarzła, ciśnienie wewnątrzkomórkowe rozerwało ją na strzępy.
Beckster przez moment pomyślał, że miał szczęście, że w
miejscu, do którego wysłał mysz nie było w tym momencie
Słońca, bo sprowadzając ją z powrotem, znalazłby się wobec
delikatnego problemu zneutralizowania materii słonecznej o
temperaturze kilku milionów stopni.
W drugiej próbie popełnił podobny błąd. Też wysłał w
przeszłość mysz, pamiętając o dokładnym wyznaczeniu miejsca w
przestrzeni kosmicznej, w której ma wylądować. Najprostszym
rozwiązaniem był Mars, dokładnie tu, gdzie teraz był. Wrócił
kawałek kamienia. Przed stu dziesięciu laty nie było jeszcze
Central City i w miejscu, gdzie stała teraz platforma, musiała być
skała.
Trzecia próba powiodła się całkowicie. Mysz wróciła żywa i
zdrowa z podróży w czasie i w przestrzeni, bo Bekcster wysłał ją
na Ziemię. Była cała mokra, musiała wpaść gdzieś do wody,
pewnie do któregoś z oceanów. Nie było łatwo znaleźć dokładne
dane jakiegoś punktu sprzed stu dziesięciu lat na sąsiedniej
planecie.
Przez kolejne miesiące profesor pracował nad metodą
szybkiego obliczania współrzędnych czasoprzestrzennych ale bez
większego rezultatu. Doprowadził nastawianie automatyczne do
dokładności mniej więcej 150 kilometrów, co było zdecydowanie
niewystarczające. Oznaczało to możliwość znalezienia się tak
samo dobrze w oceanie, jak i na orbicie, czy też głęboko pod
ziemią. Jedyną skuteczną metodą działania był system prób i
błędów, który Beckster zastosował, gdy zdecydował się na
nawiązanie kontaktu z przodkiem Tchibambiego.
Wysyłał kamery, które, jeśli wracały, pokazywały mu
miejsce, gdzie się znalazły. Gdy znalazł polanę w dżungli,
zdecydował, że nie będzie narazie probował szukać innego
miejsca. Pierwszy raz przeniósł się w przeszłość sam, nie mógł
sobie odmówić tej przyjemności. Oczywiście przedtem wysłał na
polanę parę myszy i królika, który skądinąd uciekł, zanim
Beckster zdążył sprowadzić go z powrotem. Wszystko wydawało
się działać bez zarzutu.
Gdy sam stanął na platformie i gdy Tchibambi włączył
transfer, odczuł jakby kopnięcie prądu. Nie trwało to długo,
ledwie ułamek sekundy ale było to bardzo nieprzyjemne. Po wielu
próbach stwierdził, że jeśli transfer dokonywany był w metalowej
skrzyni, nieprzyjemne odczucie słabło.
Nie był to prąd, zaraz po pierwszej próbie wysłał w
przeszłość testery, które nie wykazały żadnych różnic energii. Nie
wiedział, co mogło spowodować to "kopnięcie" ale postanowił
narazie się tym nie zajmować.
Beckster wszedł do budy z celownikiem, nastawił urządzenie
i włączył transfer. Kamera znikła z platformy pozostawiając po
sobie nieznaczny zapach ozonu.
- Co pan chce jeszcze sprawdzić, panie profesorze?
- Chcę zobaczyć co się tam stało po raz trzeci.
- Czy myśli pan...
- Nic nie myślę, Somba. Ja nic nie myślę, ja jestem
naukowcem i nie zajmuję się myśleniem. Zajmuję się natomiast
zarabianiem pieniędzy, i narazie jest to jedyna rzecz, która mnie
interesuje. A jeśli przeszłość nie jest stała, tak jak by się to mogło
wydawać, to nasze projekty mogą napotkać pewne niespodzianki.
A ja nie lubię niespodzianek. I dlatego jestem naukowcem.
- Jakie niespodzianki?
- Widziałeś tego, co strzelał najpierw dwa, a potem trzy razy?
- Tak, widziałem.
- No i co o tym myślisz?
- Nie wiem. Czy to ma jakieś znaczenie?
- Co ma znaczenie? To, co ty o tym myślisz? Nie, to nie ma
znaczenia. Natomiast znaczenie ma fakt, że przeszłość może się
zmieniać. Ma to nawet bardzo duże znaczenie.
- Myśli pan o paradoksach? Czytałem gdzieś...
- Nie wiem, czy to są paradoksy. Nie wiem. Ale być może
przenosząc się w przeszłość zmieniamy teraźniejszość, a z tym
nie ma żartów. - Beckster mówił z powagą patrząc co chwila na
zegarek. - Zaraz ją tu ściągniemy z powrotem i zobaczymy.
Po dziesięciu minutach kamera znów pojawiła się na
platformie. Beckster podniósł ją i zamknął się w laboratorium.
Otworzył gniazdo dysku, na którym nagrały się wydarzenia
sprzed ponad wieku i włożył go do czytnika. Przygasił światło i
włączył urządzenie.
Przez chwilę siedział uważnie obserwując wydarzenia,
starając się wyłowić wszystkie szczegóły. Po minucie zorientował
się, że coś jest nie tak. Po następnej minucie odczuł
wszechogarniające przerażenie.
W krzakach otaczających polanę siedzieli ludzie. Tak jak
poprzednio, Tchibambi ze swoimi ludźmi zaczął do nich strzelać.
Ale tym razem nie padły jedynie trzy serie z krzaków. Tak jak za
drugim razem, tamten człowiek strzelił trzy razy, a nie dwa. Tyle,
że po nim padł jeszcze jeden strzał. Nie było go na pierwszym ani
na drugim dysku. Strzał z eklatora. Wycelowany w
Tchibambiego, zabił go spalając mu głowę.
Rozdział 7
Jack Mahoney stał w hali odlotów wahadłowca nieco
zakłopotany. Musiał poddać się dokładnej rewizji osobistej, a
bardzo tego nie lubił. Dotychczas to on wywracał kieszenie
różnym ludziom, tym razem sprawdzano jego. Stał nagi wśród
grupy mężczyzn czekających na kontrolę i nie bardzo wiedział,
jak ma się zachować.
Ludzie, z którymi stał również byli zażenowani, w
większości byli to emigranci, z wyższym wykształceniem, nie
przyzwyczajeni do takiego traktowania. Nie protestowali,
procedura rewizji przed odlotem była obowiązkowa, nie można
było się jej nie poddać.
Hala odlotów była enklawą, jakby początkiem Marsa.
Całkowitą władzę miało tu SMC, ani paszport dyplomatyczny, ani
legitymacja policyjna nie miały tu żadnej wartości. SMC nie
chciało dopuścić do jakiegokolwiek przemytu towarów, które
były na Marsie zakazane. I tak, wolno było zabrać jedną butelkę
alkoholu powyżej 25%, tytoń, w jakiejkolwiek formie był
zabroniony, broń również. Mahoney złożył wniosek o zezwolenie
na zabranie z Ziemi swojego eklatora ale nie dostał zgody.
Wytłumaczono mu, że pomimo charakteru służbowego jego
podróży, jako funkcjonariusz nowojorskiej Policji Państwowej nie
ma żadnych specjalnych uprawnień na Marsie. Na Marsie rolę
policji spełnia SMC.
Obok Mahoneya w korytarzu stał pracownik centrali
Związku Cywilizacji Łacińskich. Niski człowiek o silnie
owłosionych piersiach i plecach. Stał przestępując z nogi na nogę,
wyraźnie zniecierpliwiony. Jeszcze zanim tu weszli, podszedł do
Mahoneya i zaczął go dręczyć swym strachem przed lotami.
- Miguel Rodriguez - przedstawił się, wyciągając małą,
wilgotną dłoń. - Jestem sekretarzem regionalnym w Związku.
Leci pan z nami?
Mahoney popatrzył na Rodrigueza jak przedszkolanka patrzy
na nowego przedszkolaka.
- A jak pan myśli, rozbieram się dla przyjemności? Czy
wyglądam na ekshibicjonistę?
Tamten roześmiał się nerwowo.
- Nie, co za głupie pytanie. Tak się pytam, bo nie lubię tych
wszystkich procedur. Emigruje pan?
- Nie, jestem policjantem.
- I co, pana też będą sprawdzać?
- Ano będą, wszystkich sprawdzają.
- Uważam, że jest to upokarzające. Jestem dyplomatą,
pracuję w Związku Cywilizacji Łacińskich. To przecież my ich
finansujemy... Mogliby mieć trochę szacunku, nie sądzi pan?
- Wie pan, jestem policjantem, i widziałem w życiu różnych
oszustów, którzy podawali się za... - Mahoney przerwał i
popatrzył na Rodrigueza, który jakby lekko zbladł. - Nie, nie
chodzi o to, że pana o cokolwiek podejrzewam. Proszę tak nie
myśleć. Po prostu chciałem powiedzieć, że nigdy nie należy nie
doceniać ewentualnych przestępców.
- Rozumiem, oczywiście ale nie lubię tego.
- A kto lubi, panie Rodriguez? Ale ponoć znaleźli w ten
sposób kilku niedoszłych szantażystów. Miałby pan ochotę być
zakładnikiem jakiegoś szaleńca?
- Wie pan, żeby wykryć ukrytą broń, nie trzeba rozbierać
delikwenta do naga... To to jest tu najgorsze.
- Nie wiem, czemu to robią. - Mahoney nigdy nikogo nie
rozbierał do naga, żeby stwierdzić, czy nie ma gdzieś ukrytej
broni. Istniały urządzenia, które na odległość wykrywały każdy
podejrzany przedmiot.
- Wie pan, - ciągnął Rodriguez stając przy ścianie, - myślę, że
robią to, żeby nas upokorzyć. Żeby pokazać, kto tu rządzi.
- Może ma pan rację.
- Jak wrócę, to zrobię na ten temat raport do centrali. Dobrze
byłoby im przypomnieć, za czyje pieniądze to wszystko robią...
- Ja bym się nie łudził, panie Rodriguez. O, to chyba moja
kolej...
Nad drzwiami zapaliło się 520, co odpowiadało numerowi
wydrukowanemu na karteczce, którą trzymał w ręku. Podszedł do
drzwi, które otworzyły się automatycznie ukazując wąski
korytarz. Po jego drugiej stronie było drugie pomieszcznie, gdzie
ci, którzy przeszli przez kontrolę mogli się ubrać.
Ani na ścianach, ani na suficie i podłodze nie było żadnych
widocznych urządzeń. Mahoney zrobił krok do przodu i poczuł na
sobie powiew jakiegoś duszącego gazu. Został zdezynfekowany,
ten sam system używany był do dezynfekcji zatrzymanych w jego
komisariacie.
Następnie zapaliło się oślepiające światło, którego znaczenia
nie znał i znalazł się w pomieszczeniu, gdzie ubierali się inni.
Przy ścianach stały ponumerowane, metalowe szafy. Podszedł do
tej, na której był numer 520, włożył do małej szparki swoją
karteczkę co odblokowało zamek.
Zakładając ubranie poczuł, że zostało ono zdezynfekowane,
lekko pachniało jakimś środkiem chemicznym. SMC nie chciało
dopuścić do przyciągnięcia na Marsa zarazków, które mogłyby
spowodować choroby, a nie daj Boże epidemię. Opieka lekarska
była darmowa, SMC uważało, że zbyt wiele kosztuje. W razie
epidemii ochrona zdrowia kosztowałaby jeszcze więcej.
Gdy zapinał koszulę poczuł jeszcze stłuczony bok, który
bolał go już od dwóch dni. Gdy unieruchamiał napastnika pod
restauracją nabił sobie ogromnego siniaka. Nie złamał żebra ale
ból był dość silny.
*
Człowiek, którego przesłuchał następnego dnia rano po
napadzie pod restauracją oczywiście nic nie chciał powiedzieć.
Nie chciał nawet podać swego imienia i nazwiska, po prostu
udawał, że nic nie słyszy. Mahoney przez moment myślał, że
facet jest niemową ale najwyraźniej nie rozumiał również języka
migowego.
Nadziwniejszym jednak było to, że nikt nic o nim nie
wiedział. Ani w komputerach nowojorskiej Policji Państwowej,
ani w centrali Związku nie było ani śladu tego człowieka. Takie
przypadki się raczej nie zdarzały. Każdy miał gdzieś jakieś
dossier, każdy był gdzieś notowany. Gdy przekazał szeryfowi
wynik swych poszukiwań, ten, mocno zdziwiony, wystąpił do
sędziego o zgodę na kontrolę baz danych Ubezpieczeń
Społecznych i Banku Centralnego.
Każdy mieszkaniec Związku Cywilizacji Łacińskich musiał
zostawić za sobą jakieś ślady. Każdy gdzieś musiał leczyć katar
czy anginę, każdy musiał mieć kartę płatniczą, mieszkać gdzieś,
pracować. Mahoney nie spotkał jeszcze nikogo, kto zatarłby za
sobą ślady. Owszem, raz miał delikwenta, którego zatrzymał za
narkotyki, i który nie miał dossier w centrali policji. Ale
wyłącznie dzięki skorumpowaniu trzech osób, które wymazały
jego dane z Centralnej Bazy Danych Nowojorskiej Policji
Państwowej. Nie przewidział jednak, że w takich przypadkach
istnieją jeszcze inne bazy, do których policja może mieć dostęp za
zgodą sędziego. Za zgodą, bo wszelkiego rodzaju organizacje
ochrony praw człowieka sprzeciwiały się stanowczo
jakiejkolwiek centralizacji informacji na temat obywateli Związku
Cywilizacji Łacińskich. Obawiały się nadużyć.
No i oczywiście dostał zgodę i po trzech dniach handlarz
stanął przed sądem.
Tym razem było jednak inaczej. Nowy sędzia dystryktu
nowojorskiego nie chciał dać zgody. Powiedział szeryfowi, że
jeśli na każde skinienie palcem będzie taką zgodę wydawał, to
prawa chroniące obywateli przed nadużyciami policji będzie
można złożyć w muzeum.
- Panie naczelniku - Mahoney siedział w biurze szeryfa, gdy
ten rozmawiał z sędzią, - Czy pan sobie naprawde wyobraża, że ja
nie mam nic innego do roboty, tylko zajmować się pańskimi
przestępcami?
- Panie sędzio - szeryf był wściekły ale hamował złość, -
jestem tak jak i pan przywiązany do wolności obywatelskich i wie
pan, że nie jest moim celem naruszanie ich w jakiejkolwiek
sytuacji. Proszę pana o zgodę, bo mam tu człowieka, który
odmawia podania swych danych personalnych.
- Jakby nie odmawiał, toby pan nie dzwonił. - Sędziemu
wydawało się, że jest dowcipny. - A ja myślałem, że macie w
swych bazach danych informacje na temat wszystkich ludzi na
świecie...
- Panie sędzio, pana poprzednik...
- Panie naczelniku, mój poprzednik nazywa się Już Mnie Tu
Nie Ma, a ja się nazywam Ja Tu Teraz Decyduję. Więc jeśli chce
pan, żebyśmy sobie o nim porozmawiali, to możemy to zrobić na
dorocznym balu policji.
- Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy wiedzą, że w moich
brygadach nikt nie narusza praw człowieka...
- To pan tak mówi. Ja jeszcze nie mam na ten temat
wyrobionego zdania. Ale pewnie się o tym przekonam za jakiś
czas. Czy ten człowiek ma adwokata?
- Tak, z urzędu zajął się nim mecenas Sikorski.
- No to niech mecenas Sikorski tu przyjdzie, to
porozmawiamy.
Sędzia stawiał opór nawet gdy adwokat poparł prośbę
szeryfa.
- Panie mecenasie, a czy panu nie chodzi raczej o pańskie
honoraria? Może nie wystarcza panu to, co dostaje pan od sądu za
obronę z urzędu, i chce pan wiedzieć, czy nie dałoby się
wyciągnąć więcej od klienta?
- Panie sędzio - Sikorski stał się czerwony ze złości. - Mam
wrażenie, że pan chce mnie obrazić. Popieram wniosek pana
naczelnika, bo nie bardzo wiem, jakbym miał bronić kogoś, o kim
nie wiem nawet, jak się nazywa.
Po jeszcze dziesięciu minutach dyskusji sędzia wydał zgodę.
Zrobił to jedynie ze względu na fakt, że zatrzymany człowiek
napadł na funkcjonariusza Policji Państwowej. Jednak gdy
Mahoney połączył się z centrlą biur ubezpieczeń społecznych,
dowiedział się, że nikt o przedstawionych charakterystykach
genetycznych i głosowych nie istnieje. To samo w Banku
Centralnym. Człowiek ten po prostu nie istniał.
Mahoney pozostawił go więc swym kolegom, a sam
zdecydował nie odwoływać swej podróży na Marsa. Miał
wrażenie, że napad mógł mieć związek ze śledztwem, które
prowadził ale nie bardzo wiedział jaki. Stwierdził, że czas pokaże,
wszelkie tajemnice wyjaśniają się prędzej czy później.
*
W wahadłowcu Miguel Rodriguez usiadł obok Mahoneya i
zaczął opowiadać mu historię swojego życia. Policjant nie cierpiał
ludzi, którzy zaczynają znajomość od opowiadania prywatnych,
intymnych spraw, więc siedział nic nie mówiąc albo jedynie
kiwając głową i pomrukując "tak jest, oczywiście". Rodriguez nie
przejmował się tym jednak i gadał bez przerwy.
Mahoney znał takich ludzi. Gadaniem próbowali zagłuszyć
swój strach przed lotem w kosmos. Udawali odprężonych, na
luzie ale głos i zachowanie zdradzały maksymalne napięcie.
Sam też się bał. Nie wstydził się do tego przyznać, bo
uważał, że loty w kosmos nie są i nigdy nie będą czymś
normalnym dla człowieka. "Gdyby Bóg chciał, żeby człowiek
latał, to dałby mu skrzydła. Gdyby chciał, żeby latał w kosmosie,
to by nie robił go człowiekiem, tylko meteorem," zwykł mawiać,
gdy pytano go co myśli o podróżach kosmicznych.
Ale nie lubił gdy ktoś udaje, że się nie boi, a boi się jeszcze
bardziej niż on.
Wahadłowiec zabierał na raz tysiąc osób. Wszyscy siedzieli
sprasowani jak sardynki w puszce, co nieco zaprzeczało
zapewnieniom biura podróży, o "komfortowych warunkach lotu".
Oczywiście w wahadłowcu mieli lecieć jedynie przez trzy
godziny, do promu, który czekał na orbicie. Nie odczuwało się
wrażeń związanych ze stanem nieważkości, systemy sztucznej
grawitacji funkcjonowały nawet na tak niewielkich jednostkach.
Start nie był szczególnie nieprzyjemny. Przez moment dało
się poczuć przyspieszenie ale prawie natychmiast wrażenie
ciężkości znikło. W wahadłowcu był bar, w którym personel
obsługi nie zareagował nawet na start. Mahoney wstał i popatrzył
na swego sąsiada.
- Przynieść panu coś z baru?
- Mogę z panem pójść, niech się pan nie fatyguje...
- Ależ nie, co przynieść? Kawę, sok?
- Poproszę o sok pomarańczowy i jakieś ciastko z kremem.
Mahoney wstał zadowolony, że przez chwilę będzie miał
spokój. Liczył, że kiedy tamten zajmie się jedzeniem to przez
moment przestanie mówić.
Rodriguez miał jednak jakiś dar. Potrafił jeść, popijając
sokiem i jednocześnie mówić. Mahoney zaczął się zastanawiać
nad pretekstem, który pozwoliłby mu zmienić miejsce. W sukurs
przyszedł mu pilot wahadłowca.
- W związku z serią manewrów, które jesteśmy zmuszeni
wykonać, prosimy wszystkich pasażerów o zajęcię swoich miejsc
i o zapięcie pasów. Możliwym będzie, w ciągu najbliższych kilku
minut, chwilowe przerwanie sztucznej grawitacji. - Głos z
głośnika brzmiał ciepło i spokojnie.
Rodriguez popatrzył na swego sąsiada nieco niepewnym
wzrokiem.
- Wie pan, co się dzieje?
Mahoneyowi przyszedł do głowy szatański pomysł. Popatrzył
na tamtego poważnie i powiedział:
- Panie Rodriguez, jeśli mam być szczery, to sądzę, że coś się
musi dziać niedobrego. Niech pan posłucha, silniki tak jakby
pokasływały.
Silników oczywiście nie można było usłyszeć po starcie.
Kabina była na tyle dobrze wyciszona, że nawet gdyby nie było
szumu rozmów i zabaw dzieci, nie możnaby ich odróżnić.
- Tak? - Rodriguez zrobił wielkie oczy. - I co teraz będzie?
W tym momencie przez kilka sekund wyłączyła się sztuczna
grawitacja. Na czole funkcjonariusza Związku Cywilizacji
Łacińskich pojawiły się kropelki zimnego potu.
- Niech się pan nic nie martwi. - Mahoney starał się przybrać
jak najbardziej poważny ton. - I tak nic nie możemy zrobić.
Wszystko w rękach pilotów. W wahadłowcach latają z reguły
starzy piloci, doświadczeni... Chociaż, jeśli są starzy, to kto wie...
Mahoney popatrzył na Rodrigueza, który zaczynał zielenieć.
- Wezwę kogoś z obsługi, niech nam powie, co się dzieje...
- Nie ma sensu, panie Rodriguez. Przyjdzie, powie panu, że
to ze względu na manewry i tyle. Chyba nie myśli pan, że powie,
co się zepsuło? Zaraz by wybuchła panika. Skąd taki steward ma
wiedzieć, że pan potrafi patrzeć śmierci w oczy? Ja to wiem ale
on nie...
- Ja wzywam stewarda - jęknął tamten tonem bliskim histerii
i nacisnął guzik.
Steward zjawił się prawie natychmiast.
- Niech mi pan powie, czy awaria jest poważna?
- Jaka awaria? - Steward był naprawdę zdziwiony. - Nie ma
żadnej awarii, wszystko odbywa się zgodnie z planem. Pilot prosi
o zapięcie pasów ze względu na manewry, które momentami
wyłączają grawitację... Czy mam przynieść coś panu do picia?
Zaraz podajemy posiłek.
Rodriguez nie chciał nic pić i steward odszedł. Mahoney
popatrzył na sąsiada i poważnym głosem, starając się za wszelką
cenę opanować śmiech, powiedział:
- Widzi pan, mówiłem, że i tak nic panu nie powiedzą.
Aż do lądowania na promie miał spokój. Na dodatek mógł
rozkoszować się dodatkową porcją sałatki z krabów, którą tamten
zostawił razem z całym posiłkiem, którego nie tknął.
Na wielkim ekranie nad głowami pasażerów widać było
oddalającą się Ziemię. Pasażerowie, którzy chcieli odnaleźć na
obrazie miejsce, z którego odlecieli, i do którego już w większości
nie wrócą, mogli zrobić to przy pomocy specjalnych okularów,
które za niewielką opłatą przynosił steward. Wyposażone były
one w system działający w połączeniu z ekranem. Wystarczyło
powiedzieć nazwę miasta bądź miejscowości i na ekranie
pojawiał się mały punkcik wskazujący to miejsce. Punkcik
faktycznie zapalał się na okularach, a nie bezpośrednio na ekranie,
który był jedynie tłem. Okulary pozwalały również na obejrzenie
jednego z dwóch tysięcy proponowanych filmów, informacji w
jakimkolwiek języku czy zagrania w jedną z gier, w których było
się bohaterem.
Po pół godzinie obraz Ziemi znikł. Na jego miejscu pojawił
się widok przestrzeni kosmicznej, w której poruszał się
wahadłowiec. W oddali, widać było niewielką, jasną plamkę.
Głos w głośniku poinformował, że jest to prom, do którego
lecieli. Znajdował się on jeszcze na tyle daleko, że obraz
pochodził z teleskopu. Ale za pół godziny pasażerowie będą
mogli zobaczyć prom tak, jakby patrzyli przez okno.
Mahoney próbował drzemać. Rodriguez nic nie mówił i
siedział wciśnięty w swój fotel kurczowo trzymając się oparcia.
Ale dzieci, których co najmniej kilkadziesiąt biegało po
przedziale nie dawały spokoju. Właśnie banda pięciu czy sześciu
siedmiolatków bawiła się w zgadywanie, kto ile ma lat. I
oczywiście, aby rozstrzygnąć zakład, chodziła od pasażera do
pasażera by potwierdzić lub zaprzeczyć swym przewidywaniom.
Potem dzieci bawiły się w chowanego, tym razem było ich
piętnaścioro. Jednym słowem nie dane mu było zasnąć.
Po trzech i pół godzinie lotu głośnik zapowiedział lądowanie
na promie. Wszystko odbyło się tak szybko i niepostrzeżenie, że
pasażerowie nie mogli wyjść ze zdziwienia. Sztuczna grawitacja
całkowicie wymazała jakiekolwiek odczucia związane z
manewrami przybijania do promu. Po prostu w pewnym
momencie w boku przedziału pasażerskiego otworzyłu się
szerokie jak brama drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą była
pustka kosmiczna. Ukazały gigantyczną halę z kilkudziesięcioma
windami i pasami transmisyjnymi. Była to hala pasażerska promu,
miejsce, w którym pasażerowie wysiadali i wsiadali do
wahadłowców. Jak się później okazało, wcale nie było to
największe pomieszczenie na promie pasażerskim "Giordano
Bruno".
Związek Cywilizacji Łacińskich wybudował trzy promy -
Giordano Bruno, Galileo Galilei i Leonardo da Vinci. Latały one
na okrągło z Ziemi na Marsa i z powrotem, transportując w
jednym kierunku ludzi i sprzęt, a z powrotem minerały
wydobywane w marsjańskich kopalniach. Zarządzane były przez
biuro transportowe, które było jednocześnie biurem podróży. Tak
jak w przypadku SMC, centrala Związku nie starała się nawet
zachować pozorów konkurencji.
Każdy pasażer dostał jednoosobową kabinę, z łazienką i
ubikacją. Kabina była w stylu klasycznego pokoju hotelowego
średniej klasy, bez okna oczywiście, które jednak zastępował
ekran na ścianie.
Mahoney rozpakował podręczny bagaż i położył się na łóżku,
by się zdrzemnąć. Chciał uruchomić ekran tak, by pokazywał jak
wygląda przestrzeń za ścianą ale nie potrafił. Wszelkie
nowoczesne systemy elektroniczne przerastały możliwości jego
intelektu, stwierdził to już dawno. Nie wysilał się więc i nie
szukał jakichś pokręteł czy pilotów. Przeczytał jedynie informację
dla pasażerów, która polecała zapinanie śpiwora na czas snu, ze
względu na nikłe lecz jednak prawdopodobieństwo, awarii
systemu sztucznej grawitacji, i poszedł spać. Śpiwór
przyczepiony był na stałe do łóżka.
Ledwie zamknął oczy, brzęczyk interfonu przy głowie łóżka
pozbawił go wszelkich nadziei na odpoczynek.
- Mahoney, słucham.
- Przepraszam, że przeszkadzam panu. Tu recepcja. Kapitan
Ducros ze Służby Bezpieczeństwa i Ceł chciałby pana prosić o
poświęcenie mu kilku minut. Czy może do pana przyjść?
Mahoney nie znał żadnego kapitana Ducros ale widocznie
Ducros znał jego. Fakt, że jest policjantem napewno znany był
przewoźnikowi, więc prawdopodobnie chodziło o coś w związku
z tym.
- A o co chodzi?
- Przykro mi ale nie wiem. - Głos był uprzedzająco uprzejmy.
- Za jakieś dziesięć minut, dobrze? Muszę się ubrać.
- Bardzo mi przykro, że przeszkadzam ale mam wrażenie, że
to coś ważnego, kapitan Ducros nie ma w zwyczaju niepokoić
pasażerów.
Mahoney wyłączył interfon i ubrał się. Gdy składał
rozrzucone przy rozpakowywaniu rzeczy, ktoś zapukał do drzwi.
Wysoki, szczupły mężczyzna, około pięćdziesiątki wszedł do
kabiny. Stanął nieco zakłopotany zerkając na nie pościelone
łóżko.
- Naprawdę jest mi bardzo przykro, panie Mahoney. Proszę
mi wybaczyć, wyobrażam sobie, że miał pan ochotę odpocząć
ale...
- Nie ma o czym mówić. Myślę sobie, że skoro pan tu jest, to
nie bez powodu. Znam ten ból, kapitanie. Też jestem policjantem.
- No właśnie. Wiem z centrali nowojorskiej Policji
Państwowej, że jest pan specjalistą od narkotyków. Może inaczej,
wiem o tym z gazet, a z centrali wiem, że pan z nami leci. Chce
pan się zainstalować na Marsie? Przeszedł pan do SMC?
Mahoney popatrzył na Ducrosa zdziwiony i zaniepokojony.
Przez moment przyszło mu do głowy, że SMC nawet w czasie
lotu nie da mu spokoju.
- O, przepraszam, że tak zadaję pytania na tematy, które nie
powinny mnie obchodzić. Skrzywienie zawodowe, rozumie pan...
- Nic nie szkodzi. Nie, nie przechodzę do SMC. I raczej nie
przejdę.
- I dobrze, zbyt wielu dobrych policjantów z Ziemi przenosi
się na Marsa. Zdecydowanie zbyt wielu. Ale nie o tym chciałem z
panem porozmawiać.
Ducros sięgnął do małej walizeczki, którą położył na stoliku.
Otworzył ją i wyjął niewielką torebeczkę wypełnioną białym
proszkiem.
- Czy może mi pan powiedzieć, co to jest? Mam pewne
podejrzenia ale chciałbym to usłyszeć od pana, jako od
specjalisty.
Mahoney wziął woreczek, nie mając wątpliwości, co do jego
zawartości. Rozerwał nieco brzeg i wziął odrobinę proszku na
palec. Zbliżył do języka i polizał.
- Nie mam moich odczynników przy sobie, mam je
zapakowane w bagażach, więc nie mogę panu dać głowy. Ale
moim zdaniem jest to heroina.
- Tak właśnie myślałem. Wie pan, nie jestem specjalistą od
narkotyków, więc chciałem, żeby mi pan potwierdził moje
podejrzenia. Wie pan, gdzie to znalazłem?
- Skąd miałbym wiedzieć?
- W bagażu jednego z pasażerów, który miał nieszczęście
dostać zawału serca w czasie przelotu wahadłowcem.
- Kto to był? - Mahoney popatrzył uważnie na Ducrosa. - to
znaczy, proszę mi wybaczyć, że wtrącam się w nie swoje
sprawy...
- Nie, nie ma o czym mówić. Nie pamiętam, jak się nazywał.
Leciał sam. Biały, około czterdziestki..., a wiem, Leonidas. Tak,
Leonidas, jak ten wódz grecki. Nic więcej specjalnego nie
znalazłem w jego bagażach.
Ducros sięgnął po elektroniczny organizer przypięty do pasa.
Włączył mały ekranik i pokazał Mahoneyowi fotografię
Leonidasa.
- Zna pan go?
- Nie, nikogo mi nie przypomina. Ale sam pan wie, pamięć
ludzka jest zawodna. Czy jest na promie laboratorium chemiczne?
- Tak ale nie wiem, czy odpowiednio wyposażone. Co pan
chciałby sprawdzić?
- Nie wiem, czy mogę coś zasugerować...
- Proszę, niech pan mówi. Spędzimy tu razem trzy tygodnie,
musimy się czymś zająć.
- Jest kilka spraw. Po pierwsze chciałbym sprawdzić tę
heroinę. Skąd pochodzi, dokąd leciała...
- Dokąd leciała? Chyba nie mamy co do tego żadnych
wątpliwości...
- Nie byłbym tego taki pewien. Skądinąd wiem, że istnieje
przemyt heroiny z Marsa na Ziemię.
- Pan chyba żartuje, Mahoney.
- Myślę, że nie zdradzę panu jakiejś tajemnicy, gdy powiem,
że właśnie po to lecę tym promem.
- To znaczy chce mi pan powiedzieć, że na Marsie ktoś
produkuje heroinę?
- Tak jest.
- Ale...
- Tak jest, na Marsie nie ma pól makowych, wiem.
- To co, syntetyczna?
- Nie, jak najbardziej naturalna.
- Trudno mi w to uwierzyć.
Mahoney nic nie odpowiedział.
Ducros zaprowadził go do kostnicy, by mógł zobaczyć
zwłoki. Pomimo oczywistych objawów zawału serca, Jack
poprosił Ducrosa o dopilnowanie przeprowadzenia drobiazgowej
sekcji. Nie raz widział już ludzi, którzy umierali "naturalną
śmiercią", a po sekcji zwłok okazywało się, że o ile śmierci
zaprzeczyć się nie dało, to jej naturalność pozostawała pod
wielkim znakiem zapytania.
W laboratorium obiecano mu drobiazgowe zbadanie
zawartości znalezionej torebeczki. Mahoney poprosił Ducrosa o
przekazanie na Ziemię, do szeryfa, informacji o odkryciu heroiny
na promie razem ze szczegółowymi wynikami analizy.
W rezultacie, zamiast położyć się spać zaraz po wejściu na
prom, znalazł się w łóżku dopiero po pięciu godzinach. Spał jak
dziecko, bez snów, choć przed zaśnięciem przypomniał sobie
jeszcze szaloną noc, którą spędził z telefonistką z centrali biura
podróży.
Rozdział 8
Profesor Beckster zadowolony był z realizacji planu,
pomieszania szyków policji. W działalności, jaką prowadził
precyzja w planowanych działaniach była tak samo ważna jak
umiejętność zacierania śladów i dezinformacja.
Wiliams nie był specjalnie podejrzliwy, więc nie było
większych trudności z dowiedzeniem się od niego o postępach w
śledztwie w sprawie heroiny i o przylocie rangersa. Tchibambi
był przekonany, że nie ma się co przejmować ale profesor
wiedział, że o ile SMC wykazywało się jak dotychczas wyjątkową
niekompetencją w kwestii zwalczania wszelkiego rodzaju
przemytu, o tyle policja ziemska miała specjalistów, którym
trudno było zarzucić brak umiejętności. Trzeba było działać
szybko i skutecznie.
Wiliams przyszedł jak co tydzień na partyjkę szachów.
Beckster podziwiał jego grę i z przyjemnością raz w tygodniu
poświęcał kilka godzin na walkę na szachownicy. Przy okazji
dowiadywał się, co słychać w świecie obrońców prawa.
Funkcjonariusz SMC miał bardzo agresywny styl gry i nie
cofał się przed niczym w swych próbach ataku. Czasami
brakowało mu umiejętności zabezpieczenia tyłów ale
rekompensował to genialnymi wręcz posunięciami, które potrafiły
całkowicie odwrócić bieg wypadków.
Nie oznaczało to jednak, że zawsze wygrywał. Statystyki,
które prowadzili wykazywały, że po pięćdziesięciu rozegranych
partiach lekką przewagę miał Beckster. Ostrożność popłacała i
profesor nie omieszkał ostatnim razem zwrócić na to uwagę
Wiliamsa.
- Tak właśnie miało być, - powiedział przestawiając wieżę, -
szach i mat. Gdy się przypuszcza atak frontalny, należy pomyśleć
o zabezpieczeniu tyłów. Nie można atakować koniem bez
wsparcia gońcem, jak pan to robi. Efekt będzie zawsze ten sam.
- O, panie profesorze, niech pan nie przesadza. Nie
atakowałem jeszcze, przygotowywałem atak i goniec był mi
potrzebny tam gdzie był. To pańskie manewry zupełnie mnie
zmyliły, nie lubię nie wiedzieć do czego dąży przeciwnik.
- Zawsze trzeba wiedzieć do czego dąży przeciwnik. Jeśli się
tego nie potrafi przewidzieć, to przegrało się zanim się przystąpiło
do gry...
- Pan, panie profesorze, bardzo lubi pouczać. Skoro jest pan
taki nieomylny, to czemu zdarza się panu przegrać?
- Po pierwsze, nikt nie jest nieomylny, a po drugie czasami
przeciwnik jest szybszy. Dlatego przegrywam. Nie zawsze można
być szybszym ale trzeba do tego dążyć. Słyszałem o operacji
alkoholowej, którą pan ostatnio przeprowadził, - Beckster zmienił
temat, - podobno duży sukces?
Wiliams chętnie rozmawiał o swojej pracy. Lubił być
podziwiany, lubił, gdy jego zdjęcia pojawiały się w serwisach
informacyjnych.
- Rutynowa akcja, panie profesorze. Zwykła rutyna.
- Rutyna, rutyna. Łatwo powiedzieć, rutyna. Wyobrażam
sobie, że do takiej akcji trzeba się nieźle przygotować.
- Nie ukrywam, że zabrało mi to trochę czasu. Ale tak
naprawdę, to od dawna wiedzieliśmy o tej bandzie i ostrzyliśmy
sobie na nią zęby.
- Ale jednak nie obyło się bez ofiar.
- To jest właśnie najdziwniejsze. Nie spodziewaliśmy sie
riposty ze strony pilotów.
- Jakich pilotów? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa.
- Nie było mowy o pilotach w serwisie informacyjnym.
- Nie chcieliśmy specjalnie rozgłaszać, że w aferę zamieszani
byli dodatkowo piloci. Wie pan, związek zawodowy dba o dobre
imię profesji i wygląda na to, że ma również bliskie kontakty z
centralą SMC. W każdym razie o ile nie jest to ściśle tajne, to
dostałem oficjalny zakaz informowania o tym prasy.
- Ale to znaczy, że piloci też byli w bandzie? Coś mi się nie
chce wierzyć, żeby na alkoholu można było zarobić
wystarczająco, żeby przekupić pilota promu kosmicznego.
- Nie to jest najdziwniejsze. Wie pan, panie profesorze,
dobrze znam tego typa, Ramireza. To jest drobny kryminalista,
nic więcej. Nie potrafiłby nawet przekupić portiera hotelowego,
co tu mówić o pilocie. A jednak. I ponadto zabrał się za towar,
który przerasta jego możliwości.
- Mianowicie?
Wiliams przez chwilę zamilkł. Popatrzył na Beckstera,
rozejrzał się po pokoju, jakby szukał ukrytych uszu.
- To niby też nie jest ściśle tajne ale lepiej nie rozpowiadać...
- Jeśli w jakikolwiek sposób miałby pan mi tu zdradzać
tajemnice, to lepiej proszę nic nie mówić. Ja zajmuję się fizyką,
pan kryminalistami, i tak naprawdę nic mi do tego. Lubię z panem
rozmawiać o pana pracy, jak byłem dzieckiem, to marzyłem, że
zostanę policjantem i coś mi z tego okresu zostało.
- Też nie miał pan o czym marzyć. Brudna robota. Ale
wracając do Ramireza, to myślę, że mogę panu zaufać. Chodzi o
to, żeby dziennikarze nie rozdmuchali sprawy. Otóż zajął się on
narkotykami.
- Co? - Beckster zrobił zdumioną minę, miał nadzieje, że
wyglądał naprawdę na zdziwionego. - LHP? Amfetaminy?
- Nie, nic z tych rzeczy. Heroina.
- Poważnie? Sam mi pan opowiadał, jak zdemontował pan
sieć dystrybucji w Central City...
- Wie pan, to jest jak chwast, już pan myśli, że nie ma, a to
wraca. Nigdy się tego nie da wyplenić. Nigdy.
Wiliams opowiedział Becksterowi historię akcji na czwartym
poziomie. Nie zapomniał też opowiedzieć o zaprzeczeniach
Ramireza.
- I co, wierzy mu pan?
- To kanalia. Kłamie nawet jak oddycha. Nie wierzę mu ale
coś tu nie gra.
- A ile to jest warte?
- Co?
- No, te narkotyki?
- Trudno powiedzieć. Sam pan wie, panie profesorze, że
rynek heroiny został zlikwidowany na Marsie. Warte jest to tyle,
ile zapłacą klienci. To co znaleźliśmy kosztowałoby... czy ja
wiem... Trzydzieści, czterdzieści milionów.
- Milionów?
- A co pan myśli? To była czysta heroina. Z jednego
kilograma robi się trzydzieści tysięcy dawek.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy tego używają.
- Ja też ale lekarze mówią, że są to ludzie chorzy, którym
trzeba pomóc. Ja im pomagam wyłapując handlarzy.
- Skoro to tyle kosztuje, to przecież Ramirez nie miałby tyle
pieniędzy...
- Jest to jedyna sprawa, która mogłaby mnie skłonić, by mu
uwierzyć, że nie ma nic z tym wspólnego. Ale wszystko wskazuje
na to, że maczał w tym paluchy.
- A może on to tak, na kredyt?
Wiliams popatrzył na profesora z rozbawieniem.
- Oj, panie profesorze. Chwała Bogu, że nie jest pan gliną
tylko fizykiem. Na kredyt... - policjant roześmiał się, - nie, na to
bym nie wpadł.
- Gadam głupoty, jeśli dobrze zrozumiałem?
- Nie o to chodzi, panie profesorze. Handel narkotykami, to
nie to samo co handel truskawkami. W tej profesji nikt kredytu
nie udziela. Pieniądze przechodzą z rączki do rączki. Dla
uzupełnienia dodam, jeśli miałby pan wątpliwości, że faktur też
nikt nie wystawia. - Wiliams zaczął się śmiać.
Beckster zrobił minę obrażonego, starego człowieka.
- Pan sobie robi ze mnie żarty, Wiliams. Nie lubię tego.
Wiliams przestał się uśmiechać i popatrzył na profesora już
poważnym wzrokiem.
- Przepraszam, jeśli pana uraziłem. Ale wie pan, to co pan
powiedział było dla mnie, gliniarza, tak śmieszne, że nie mogłem
się opanować. Proszę mi wybaczyć.
Beckster powiedział, że wybacza i zaproponował gościowi
szklaneczkę whiski. Wiliams nie odmówił, lubił sobie czasami
wieczorem wypić kieliszek lub dwa w miłym towarzystwie.
- Zanim pan przechyli szklankę, chciałbym uprzedzić, -
zaczął, gdy Wiliams sięgnął po lód, - że pijąc ten alkohol popełnia
pan najprawdopodobniej wykroczenie.
J.J. spojrzał na Beckstera jakby nie rozumiejąc ale po chwili
uśmiechnął się szeroko.
- Z przemytu, co?
- Ile zna pan osób, które kupują alkohol w sklepie?
- Widzę, że nie tylko ja zadaję sobie takie pytanie. Ale chyba
ktoś musi kupować, skoro stoi na półkach.
- Ja wiem, kto kupuje. Snobi i różni ekscentrycy. Zobaczy
pan, jeszcze trochę i podanie butelki kupionej w sklepie stanie się
w dobrym guście. Będzie to oznaką bogactwa.
Wiliams stanął przy oknie i popatrzył na czarne niebo.
Odnalazł konstelacje, które pamiętał jeszcze z Ziemi ale
brakowało mu Księżyca. W oddali, nad zachodnim horyzontem,
świeciła Ziemia. Wiliams nie był specjalnie romantyczny i starał
się nie myśleć o kolebce ludzkości, do której już nigdy nie wróci.
Ale czasami myślał o Londynie, o kumplach, których już nie
zobaczy, o Paryżu, gdzie przechadzał się w letnie noce.
Beckster stanął obok i też patrzył na niebo.
- Co, myśli pan o Ziemi, Wiliams?
- Tak, czasami, szczególnie jak wypiję sobie trochę tego
alkoholu, którego nie podrobi żadne laboratorium. Do tego
potrzeba dębowych beczek, pszenicy, kukurydzy, jęczmienia. A
na Marsie jeszcze długo nie będą rosły dęby.
- Myśli pan jeszcze wrócić?
- Podpisałem cyrograf. Prawie wszyscy z SMC podpisali
cyrograf.
Cyrograf był dokumentem, który pozwalał na dużo lepsze niż
zwyczajne warunki emigracji. Związek Cywilizacji Łacińskich
zapewniał darmowe mieszkanie ad vitam, zdecydowanie wyższą
pensję i darmowy przelot. W zamian za co emigrant
zobowiązywał się do rezygnacji z powrotu na Ziemię. Po
podpisaniu cyrografu nie można już było zmienić decyzji. Byli
oczywiście tacy, którzy próbowali sądownie podważyć
prawomocność dokumentu ale jak narazie nikt nie wygrał takiego
procesu.
Beckster popatrzył na Wiliamsa z nieukrywanym
współczuciem.
- Nie wiedziałem, myślałem, że wysocy funkcjonariusze
SMC...
- Mają przywileje? Tak, pewnie, że dobrze nam płacą. Nie
można narzekać. Ale jak już się zdążyłem zorientować, w życiu
zawsze ma się coś za coś. Życie nie robi prezentów. Pan nie
podpisał, panie profesorze?
- Nie, jestem na prostym kontrakcie. Ale jak sądzę, zostanę tu
już na stałe. Siedzę tu od dwunastu lat i nie myślę wracać. Wie
pan, od tego czasu byłem na Ziemi tylko dwa razy. I więcej już
tam nie polecę. Czuję się u siebie tylko tutaj, mam tu swoje
laboratorium, ludzi, których znam... Co ja bym tam robił?
- O, ja bym wiedział, co robić. Odłożyłem już sporą sumkę, i
potrafiłbym ją wykorzystać. A tu jakoś mi się nie chce. Niby
wszystko jest takie samo, też mógłbym sobie poszaleć, a jakoś nie
mam ochoty.
- Nie myślał pan ożenić się?
- Jeszcze by tylko tego brakowało! Może jeszcze miałbym
dzieci płodzić, co? Myśli pan, że jestem tak doskonały, że
powinienem się rozmnażać?
- To już pańska osobista sprawa Wiliams. Nie mnie osądzać
pańską doskonałość.
Wiliams nic nie odpowiedział i przez chwilę jeszcze stał,
patrząc w okno. Grube, podwójne szyby nie przepuszczały chłodu
mroźnej nocy marsjańskiej, podczas której nawet latem
temperatura spadała czasami do 20° poniżej zera. Meteorologowie
przewidywali, że gdy ukształtują się oceany, za jakieś trzydzieści,
czterdzieści lat, średnie temperatury wzrosną do poziomu tych na
Ziemi. Lecz narazie padający w dzień deszcz, a padał praktycznie
bez przerwy, nocą zamieniał się w lód tworząc naturalne rzeźby
na nagich skałach otaczających Central City.
- Wie pan co, panie profesorze? Ja chyba nie nadaję się do
życia z kimkolwiek. Mam zbyt paskudny charakter... Ale
zmieńmy temat. Będę miał gościa z Ziemi. Przylatuje najbliższym
promem.
- Tak? - Beckster odstawił szklankę na stolik. - Kto to?
- Rangers z Nowego Jorku.
- Nowy nabytek SMC? - Beckster zapytał od niechcenia ale
był napięty wiedząc, że przylot nowojorskiego policjanta może
nie być przypadkiem. Całość heroiny wysyłana była do Nowego
Jorku.
- Nie, śledztwo w sprawie przemytu narkotyków.
- To jakaś plaga, te narkotyki. Myślałem, że na Ziemi już ten
problem rozwiązano.
- No, jeszcze nie całkiem. Ale śledztwo, które ten policjant
ma tu prowadzić jest nieco specjalne. Otóż twierdzi on, że
heroina, która pojawiła się w Nowym Jorku pochodzi stąd.
- Skąd?
- No, z Marsa.
- Jak to z Marsa?
- A tak. Tak przynajmniej twierdzi nowojorska policja.
- Oni chyba na głowę upadli.
- Nie wiem. Wygląda na to, że mówią to zupełnie poważnie.
- Ale gdzie pan ma na Marsie...
- Pola makowe? To też było moje pierwsze pytanie. Nie ma
na Marsie pól makowych ale heroina przylatuje stąd. Promem.
Beckster za wszelką cenę musiał się dowiedzieć co jeszcze
policja wie na ten temat.
- Jak to?
- Ostatnio w jednym z promów wracających z Marsa
znaleziono ładunek heroiny. Piloci oczywiście wszystkiego się
wyparli ale fakt jest faktem, że heroinę przywieźli. Stąd policja
wywnioskowała, że z Marsa ktoś ją wysyła na Ziemię.
- Absurd.
- Wie pan co, panie profesorze? Też tak przez moment
pomyślałem. Ale widziałem już w życiu tyle historii, które na
początku wydawały się absurdalne, że nic chyba już mnie nie
zdziwi. Kiedyś w Londynie prowadziłem śledztwo w sprawie
pewnego morderstwa. To znaczy tak się wydawało na pierwszy
rzut oka. Facet leżał w kałuży krwi z gigantycznym nożem
wbitym w plecy. Miał przebite serce.
Nie było śladów walki ale ktoś wyłamał zamek od drzwi i
zginęła biżuteria. Wsadziliśmy pasera, który chciał puścić
biżuterię w obieg i oskarżyliśmy o morderstwo. Tamten
oczywiście wszystkiemu zaprzeczał, przysięgając na wszystkie
świętości, że biżuterię kupił poprzedniego dnia od denata. Ale
przecież nikt w to nie uwierzył.
Wie pan, panie profesorze, co się okazało?
Patolog z laboratorium stwierdził, że zupełnie
prawdopodobnym jest, że morderstwa nie było. Że było to
samobójstwo, tyle, że wyjątkowo perfidne. Otóż lekarz sądowy
przedstawił następującą wersję przypadków.
Człowiek decyduje się na samobójstwo. Ale ponieważ jest
lekko stuknięty, to wymyśla diabelski plan realizacji swych
zamierzeń. Sprzedaje biżuterię człowiekowi, na którego policja
trafi prędzej czy później. Wyłamuje zamek od drzwi, a następnie
zatapia w bryle lodu nóż, żeby zablokować go w jednej pozycji, i
kładzie się nań plecami tak, by przebić serce. Lód się topi i gdy
pojawia się policja, jest już jedynie nóż wbity w plecy. Lekarz
sądowy wywnioskował to z dużych ilości wody wokół ciała. Nie
było żadnych rozbitych naczyń, wazonów czy akwarium.
I co, gdyby ktoś powiedział, znalazłszy trupa z nożem w
plecach, że to samobójca, nie powiedziałby pan, że to absurd?
- Ale heroina z Marsa? - Beckster patrzył na Wiliamsa z
uwagą, chcąc być pewnym, co tamten myśli naprawdę.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Ale skoro tamten ma
przylecieć, to będziemy sprawę badali.
- Kiedy przylatuje?
- Powinien jutro wystartować. Będzie tu za miesiąc.
- To co, nie będzie już pan odwiedzał starego profesora?
Koniec z partyjkami szachów?
- Ależ panie profesorze, jak pan może tak mówić. Niech mnie
szlag trafi jeśli zapomniałbym o naszych szachowych
zmaganiach. Zagramy jeszcze partyjkę?
Beckster udał zmęczonego.
- Robi się już późno. Mam jutro straszliwe ilości pracy, więc
jeśli nie urazi to pana, to chciałbym już się położyć.
- Oczywiście, panie profesorze. To co, za tydzień?
- Za tydzień, jak zawsze. I niech pan bardziej zabezpiecza
tyły, podeśle panu jutro nagranie naszej dzisiejszej partii z
komentarzem. Założe się, że nie wie pan nawet, w którym
momencie już pan przegrał, sądząc cały czas, że idzie ku
zwycięstwu.
- Dziękuję, panie profesorze. Do zobaczenia.
Beckster usiadł w fotelu żeby się zastanowić. Przylot
rangersa nie niepokoił go specjalnie sam w sobie. Niepokoiło go
przekonanie policji, że heroina pochodziła z Marsa. Wiedział, że
trudno w to uwierzyć ale wiedział też, że policjanci potrafią
czasami prowadzić śledztwo w sposób zupełnie
niekonwencjonalny i osiągają założony cel. Zdecydował się
zamieszać szyki prowadzącym śledztwo, wprowadzając nowy
element, który wpłynie na zmianę jego kierunku.
Siadł przy transkoderze i zaczął wystukiwać instrukcję dla
swoich nowojorskich współpracowników. Tekst wyśle radiem ale
system zakodowania jest na tyle złożony, że niewielkie są szanse,
by ktokolwiek go odczytał, jeśli już uda się go przechwycić.
Polecił, aby ktoś podłożył w bagażach któregoś z pasażerów
odrobinę heroiny. co najmniej pięćset gramów. I aby heroina
została wykryta, pasażer ów powinien mieć jakiś wypadek, na
przykład zawał serca. Powinno to wprowadzić wystarczająco
zamieszania.
Jeśli policja przekonana jest, że heroina podróżuje z Marsa na
Ziemię, to fakt znalezienia jej u pasażera odlatującego z Ziemi
powinien być wystarczającym argumentem, by zaprzeczyć tym
podejrzeniom. Albo przynajmniej je nieco podważyć.
Wiliams na dodatek jest przekonany, że gdy odkrył heroinę w
wahadłowcu, podczas akcji na czwartym poziomie, to również
wykrył przemyt Z ZIEMI. Nie przyszło mu do głowy, że towar
ładowany był, by odlecieć NA ZIEMIĘ.
Operacja powiodła się. Siedział teraz w swoim biurze i
zastanawiał się nad dalszymi posunięciami. Nie wprowadzał
Tchibambiego w szczegóły. Nie wynikało to ze specjalnego braku
zaufania, Sombie można było ufać, jeśli za zaufaniem szły
odpowiednie pieniądze. Ale Beckster wolał nie opowiadać mu
wszystkiego, nie było potrzeby.
Wrócił jeszcze do swych rozmyślań nad dyskiem, który
wrócił z trzecim nagraniem akcji na polanie. Nie wiedział, jak
zinterpretować to, co widział na ekranie. Znów jak echo wracała
myśl, że przeszłość jest niezmienna, bo jeśli nie jest, to nic nie
jest niezmienne. Nagranie, na którym Tchibambi ginie jest po
prostu niemożliwe i nie należy o nim myśleć.
Tak mówiła dusza naukowca, fizyka, który obracał się w
świecie hipotez i teorii opisujących świat, w którym pewne prawa
były stałe. Musiały być stałe, aby mogły mieć one sens. Ale druga
część świadomości naukowca mówiła, że jeśli jakieś
doświadczenie, choć raz podważa pewien pewnik, to lepiej od
razu zrewidować ten pewnik, zanim się nie zacznie tworzyć
nowych, sztucznych teorii.
Przypomniał sobie Einsteina, który po opracowaniu Ogólnej
Teorii Względności stwierdził, że jeśli przeanalizować dogłębnie
równania, które z niej wynikają, dochodzi się do wniosku, że
wszechświat się rozszerza. Wydało mu się to niemożliwe i
wprowadził sztuczne pojęcie, tak zwanej stałej kosmologicznej,
która naginała równania do przekonań naukowca. Bardzo sie
potem tego wstydził.
Tak było i tym razem. Skoro na dysku Tchibambi ginie, a w
rzeczywistości jak najbardziej żyje, to coś nie gra w założeniu o
stałości przeszłości. Wynikałoby z tego, że przeszłość jest
zmienna, tak jak wszystko jest zmienne.
Siedział przy terminalu zastanawiając się nad wnioskami,
jakie powinien wyciągnąć z nowych założeń teoretycznych.
Przywołał na ekran równania, nad którymi pracował od lat,
równania, które pozwoliły mu na zbudowanie maszyny do
podróżowania w czasie. Nie wiedział, jak ma zdefiniować tę
zmienność, całość równań opierała się na założeniu o stałości
czasoprzestrzeni.
Po kilku godzinach prób wydało mu się, że znalazł
odpowiednią drogę. Nie potrafił przewidzieć jaki może być wynik
wprowadzenia nowego czynnika do układów równań, pozostawił
komputerowi przygotowanie syntezy po przeprowadzeniu
obliczeń.
Po trzech godzinach miał wyniki. Ręce lekko mu drżały, gdy
próbował je zinterpretować. Komputer przedstawił mu jedynie
szereg cyfr i równań, których struktura, choć podobna do równań
wyjściowych, znacznie odbiegała od wszystkiego, co dotychczas
widział.
Analizując rezultaty obliczeń zdał sobie sprawę, że
podświadomie szukał odpowiedzi na pytanie, czy podróże w
czasie napewno ograniczone są jedynie do "okienka czasowego".
Jednak nic nie wskazywało na to, by możliwym było ograniczenie
energii koniecznej do transferu, czy też ułatwienie wyznaczenia
punktu docelowego.
Nowe równania otwierały jednak pewną możliwość. Otóż o
ile nie można było cofnąć się w czasie w inne miejsce niż
"okienko", możliwym było, w momencie powrotu, zatrzymanie
się w jakimś punkcie czasoprzestrzeni między "okienkiem", a
momentem wysłania. Nie było to jednak takie proste, problem
polegał na tym, że zatrzymanie powrotu powodowało przerwanie
operacji transferu bez możliwości powrotu do "teraźniejszości".
Tak, jakby wyskoczyć z jadącego pociągu. Ale był to postęp,
przeszłość bliższa niż sto dziesięć lat nie była już całkiem
niedostępna.
Ale równania wykazywały również jeszcze jedno. Nie istniał
jedynie jeden wszechświat. To znaczy nie istniała jedynie jedna
czsoprzestrzeń. Istniały pewne ciągi, które pomieszane ze sobą
tworzyły wszystko, co nas otacza. Wynikało to z jednego z
najstarszych praw nowoczesnej fizyki, prawa nieoznaczoności
Heisenberga, które mówiło, że nie można z całą pewnością
określić jednocześnie położenia i prędkości cząstki elementarnej.
Prowadziło to do wniosku, że zarówno przeszłość jak i
przyszłość, całość Wszechświata, były wypadkową pewnych
statystycznie obliczalnych zjawisk, które jednak nie były stałe i
pewne. Ale obliczalnych statystycznie nie oznaczało wcale
dokładnie określonych.
I tak fakt, że za pierwszym razem było widać dwa strzały, za
drugim razem trzy, a za trzecim razem Tchibambi ginął z urwaną
głową, nie zmieniało faktycznie całości Wszechświata. Było to
bez znaczenia dla czsoprzestrzeni.
Beckster uśmiechnął się, gdy pomyślał, co powiedziałby
Tchibambi, gdyby dowiedział się, że jego życie lub śmierć w
kwiecie wieku są bez znaczenia. Postanowił nie mówić mu nic,
tak będzie lepiej. Interesującym natomiast był pierwszy wynik
nowych równań.
Beckster wiedział, że może próbować wpływać na niedawną
przeszłość, a to otwierało nowe perspektywy.
*
Wyniki sekcji zwłok Rastopapulosa Leonidasa wykazały, jak
zapowiadał Jack Mahoney, że śmierć nie była całkiem naturalna.
Szczegółowe badanie krwi wykazało oecność w organiźmie
jakichś związków chemicznych, które mogły spowodować
piorunujący zawał serca. Lekarz nie potrafił określić ilości
trucizny, jaką podano zmarłemu ale najważniejszym było, że nie
przeniósł się na tamten świat w sposób naturalny.
Wszystko wskazywało na to, że ktoś chciał pozbawić życia
człowieka, który albo zbyt wiele wiedział, albo posiadał coś, co
było warte popełnienia morderstwa.
- Panie kapitanie - powiedział Mahoney, gdy przeczytał
przyniesione przez Ducrosa wyniki sekcji. - Najwyraźniej mamy
tu do czynienia z morderstwem z premedytacją. Jest pan
odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasażerów, więc chciałbym,
żeby było jasne, że całkowicie podporządkowywuję się pańskim
rozkazom. Nie chciałbym, żeby pojawiły się jakiekolwiek
nieporozumienia w tej kwestii.
- Panie Mahoney, nie miałem jeszcze okazji prowadzić
śledztwa w tego typu sprawie. Wie pan, ja tu przeszedłem z
intendentury i jak dotychczas zajmowałem się jedynie
kradzieżami, pijakami i bójkami. Na promach nikt nikogo nie
zabija...
- Nie zabijał. Wszystko musi mieć swój początek.
- Chciałbym więc prosić pana o pomoc. Skoro heroina jest
jednym z celów pańskiej misji na Marsie, to może chciałby pan
rozpocząć ją już tu, na promie.
- Skoro tak pan mówi, to mam na imię Jack. Wolę by ludzie,
z którymi pracuję mówili mi po imieniu. Jakoś łatwiej kłócić się z
kimś, z kim się jest po imieniu. Zamiast powiedzieć "wydaje mi
się, że można inaczej spojrzeć na przedstawianą przez pana
teorię" łatwiej jest rzucić "pieprzysz Jack", nieprawda?
- Mam na imię Robert. Cieszę się, że mi pomożesz, może
rozwikłamy tę sprawę.
- Ale to ty rządzisz, nie zapominaj. Ja robię za konsultanta,
OK?
- Tak jest, panie konsultancie.
Zadzwonił brzęczyk interfonu. Ducros wcisnął przycisk.
- Czy pan Jack Mahoney jest z panem, kapitanie?
- Jest.
Jack stanął przed ekranem.
- Mam dla pana dokument przesłany z Ziemi. Mam
dostarczyć do rąk własnych. Przesłać to panu teraz?
- Tak, niech pani mi to da.
- Proszę włożyć do kopiarki kartę identyfikacyjną.
Po chwili Mahoney miał w ręku raport z dokładnej analizy
heroiny znalezionej na pierwszym promie, z komentarzem
szeryfa.
"Przeprowadzona analiza wykazuje słuszność wniosków o
marsjańskim pochodzeniu heroiny. Jak wynika z badań
laboratoryjnych, heroina była na Marsie. Znaleziono
mikroskopijne ślady tamtejszych pyłów. Ale zanim znalazła się
na Marsie, była już na Ziemi. Pochodzi z Afryki. Tak jest, z
Afryki, nie ma pomyłki. Wskazują na to znalezione w niej pyłki
roślinne.
Nie wiem, co o tym myśleć.
Szeryf."
Mahoney przejrzał wyniki badań laboratoryjnych ale nic z
tego nie zrozumiał.
Afrykańskie pochodzenie heroiny było mało prawdopodobne.
Był to kontynent, na którym nie stwierdzono jakiejkolwiek
działalności przemytników i producentów narkotyków już od
wielu lat. Od co najmniej pięćdziesięciu lat Związek Cywilizacji
Łacińskich kontrolował praktycznie całość ekonomii tego regionu
i, nieuchronne w przypadku handlu narkotykami, pojawienie się
poważnych sum pieniędzy z podejrzanych źródeł nie mogłoby
umknąć uwadze Wysokich Komisarzy.
Ponadto po co heroina miałaby latać na Marsa?
Mahoney podzielił się swymi uwagami z Ducrosem, który
nie pomógł mu jednak w znalezieniu jakiejkolwiek odpowiedzi.
Rozdział 9
Wiliams zastanawiał się jak ma traktować rangersa z Nowego
Jorku. Dyrektor naczelny kazał mu być uprzejmym. Tego J.J. nie
musiał się uczyć, nie wiedział natomiast, co ma ziemskiemu
policjantowi mówić, a czego nie.
"Ziemskiemu... - pomyślał - tak jak ja nie byłbym z Ziemi.
Tych kilka lat na Marsie nie zrobiło ze mnie Marsjanina. Narazie
jeszcze nie ma prawdziwych Marsjan. Prawdziwi Marsjanie będą
gdy wybuchnie tu rewolucja. A na to trzeba będzie poczekać."
J.J. Wiliams był przekonany, że natury ludzkiej nie da się
zmienić. Tak jak przed wiekami w Ameryce, tak i na Marsie
wybuchnie kiedyś wojna przeciw władzy Ziemi i czerwona
planeta całkowicie uniezależni się od metropolii. Ale zanim to
nastąpi, będą musiały się wypełnić oceany, dzieci urodzone na
Marsie będą musiały uczyć się w szkole, gdzie na niebie mają
szukać Ziemi. Narazie jeszcze nic nie zapowiadało przyszłych
niepokojów. Czytał gdzieś wyniki badań socjologicznych, które
wykazywały, że coraz więcej ludzi zapomina o planecie, z której
pochodzą.
Zapomina, to może zbyt wielkie słowo. Takich rzeczy się nie
zapomina. Ale coraz więcej ludzi żyło tak, jakby Ziemia nie
istniała. Serwisy informacyjne od pewnego czasu nie
przekazywały informacji z Ziemi, chyba, że działo się coś
nadzwyczajnego. Nikt już nie interesował się wynikami
sportowymi ziemskich drużyn piłkarskich i koszykarskich. Coraz
mniej wysyłanych było prywatnych listów, coraz mniej ludzi
przychodziło na czawarty poziom patrzeć na przybyszów
wysiadających z wahadłowca.
Szczególnie spektakularna była ta ostatnia oznaka
zmniejszenia zainteresowania Ziemią. Gdy wybudowano czwarty
poziom, architekt, spodziewając się tłumów oczekujących na
przylatujących, przewidział wielki taras, z którego widać było
lądowisko jak na dłoni. Mógł pomieścić cztery tysiące osób na
raz. I jeszcze nie tak dawno był pełny.
Gdy J.J. Wiliams przyleciał do Central City, co najmniej
kilkanaście osób zaczepiło go w hali przylotowej pytając o
nowiny z Ziemi, skąd jest, czy ma jakieś gazety. Przez dwa
tygodnie musiał chodzić od bankietu na przyjęcie i odpowiadać na
setki pytań o tym, jak jest w Londynie, Paryżu czy w Berlinie.
Musiał opisywać najdrobniejsze szczegóły, podawać wyniki
meczów, wymieniać nazwiska burmistrzów i koni, które ostatnio
wygrały na wyścigach.
Taras widokowy na czwartym poziomie bywał tak zapchany,
że gdy jeszcze jeździł w patrolach, to nie raz musiał rozpędzać
zdesperowany tłum ludzi, którzy nie mogli się nań dostać.
Zaprojektowane ławki musiano zlikwidować zaraz po otwarciu,
bo zajmowały jedynie cenne miejsce.
A teraz stał na tarasie, czekając na wahadłowiec, obok grupy
oficjeli z SMC witających jakiegoś funkcjonariusza Związku. I to
było wszystko. Taras był pusty, nikt nie czekał na przylatujących.
Przestano interesować się imigrantami. Znikły kioski z napojami
chłodzącymi i kanapkami, kieszonkowcy musieli szukać szczęścia
gdzie indziej.
Zarezerwował Mahoneyowi pokój w hotelu. Wiedział, jak
nieprzyjemnym może być oddalenie od domu, więc postanowił
zaprosić go do siebie na wieczór. Może okaże się być
sympatycznym facetem, kto wie?
Za szklaną ścianą, oddzielającą halę przylotową od
platformy, na której lądował wahadłowiec, padał jak zwykle
deszcz. Deszcz padał na Marsie przez większą część roku,
wszyscy już się do tego przyzwyczaili. Gdy na Marsie mówiło
się, że coś się zrobi jak przestanie padać, oznaczało to, że nie
zrobi się tego nigdy.
Woda lejąca się strumieniami na skały i pył przemieniały
tereny otaczające Central City w wielkie bagno. Rośliny
genetycznie przystosowane do tutejszych warunków próbowały
zatrzymać erozję gruntu ale jak narazie bezskutecznie. Co raz
budowano sztuczne zbiorniki na wyższych terenach, próbując
powstrzymywać wymywanie podłoża, natura jednak była
silniejsza od człowieka.
Roślinami, które dziko porastały pagórki wokół Central City
były po prostu trawy. Nic innego nie było w stanie oprzeć się
szalejącym żywiołom. Trawy, które poprzez manipulacje
wewnątrz jąder komórkowych potrafiły przetrwać mroźne noce i
plenić się w nieurodzajnych piaskach. Miały kolor ciemnozielony
i ponoć były szczytem osiągnięć genetyki. Potrafiły przyswoić
praktycznie wszystkie elementy, które znajdowały w piachu i
przerobić je na korzenie przy pomocy fotosyntezy, która również
była odpowiednio spotęgowana.
Kiedyś, gdy J.J.Wiliams zdecydował się na spacer na
zewnątrz, miał okazję przyjrzeć się z bliska tym roślinom. Nie
udało mu się mimo wysiłku wyrwać ich z korzeniami.
Zakotwiczały się na skałach na głębokości kilku metrów pod
powierzchnią i wyrwanie ich było praktycznie niemożliwe.
Drzewa i rośliny przemysłowe, o których tyle się na Ziemi
mówiło, również rosły na wolnym powietrzu ale w razie
konieczności przykrywane były wielkimi kopułami chroniącymi
je przed zbyt gwałtowną naturą. Kopuły zamykały się na noc,
zamykały się też, gdy zbyt mocno wiało.
Drugim elementem po deszczu, był wiatr. Wiał właściwie bez
przerwy, gigantyczne niże nadbiegunowe wysysały powietrze z
równikowych wyżów wprowadzając stan ciągłej zawieji. Wiatr
wiał z ogromną prędkością, marsjańskie huragany, które
pojawiały się po kilka razy w miesiącu, swą siłą przewyższały
wszystko, co dotychczas znał człowiek.
Naukowcy mówili, że Mars znajdował się w podobnej
sytuacji metorologicznej, co Ziemia przed miliardami lat. I
zapewniali, że nie będzie tym razem potrzeba setek milionów lat,
by klimat się ustatkował. Zapewniali, że statystyki wykazują już
obecnie pewne uspokojenie żywiołów.
Trudno było w to uwierzyć ale Wiliams musiał przyznać, że
od czasu gdy się tu pojawił, jakby częściej widywał bezchmurne
niebo. Nie wiedział, czy to tylko złudzenie czy też naukowcy
mieli rację. Marzył o dniu, w którym będzie mógł wyjść na
zewnątrz kiedy będzie chciał, by przechadzać się po trawie, w
lesie albo w promieniach słońca. Ale nie bardzo wierzył, że
dożyje tego dnia.
Słońce widziane z Marsa było zdecydowanie mniejsze, niż na
Ziemi. Jednak w pogodne dni, czy w momencie, gdy nie padał
deszcz i w chmurach robiły się dziury, można było odczuć jego
ciepło. I choć marsjańskie dziewczyny wylegiwały się raczej pod
lampami ultrafioletowymi, zawsze było to prawdziwe Słońce.
Nocą, gdy robiło się zimno i deszcz przestawał padać, można
było podziwiać spektakl spadających gwiazd. Mars znajduje się
dużo bliżej pasa planetoid niż Ziemia i więcej skalnych
odłamków spadało tu, spalając się w atmosferze. Związek
Cywilizacji Łacińskich zmuszony był umieścić na orbicie
systemy obrony planety przed wielkimi meteorami, których
upadek na powierzchnię mógł zlikwidować wszelkie życie. W
ciągu trzydziestu lat system został użyty raz spalając w proch
kamień o średnicy pięciuset metrów.
Lądowanie wahadłowca było zawsze niezwykłym
widowiskiem ze względu na gigantyczny słup ognia, na którym
pojazd schodził powoli na lądowisko. Wahadłowiec miał ponad
siedemdziesiąt metrów wysokości. Ogień, który wydobywał się z
dysz silników hamujących zaczynał lizać podłoże już od
wysokości pięciuset metrów.
Po kilku minutach przesycone wodą powietrze zamieniało się
w gęstą parę i widać już było jedynie gęstą mgłę, przez którą
prześwitywały jedynie momentami niebieskie i czerwono-żółtawe
błyski słupa ognia.
Nie było słychać huku. Hala znajdowała się o prawie
kilometr od lądowiska i od terenów zewnętrznych oddzielała ją
gruba, ponad dziesięciocentymetrowa szyba. Była to jeszczcze
pamiątka z czasów, gdy pęknięcie osłon zewnętrznych oznaczało
pewną śmierć.
Spod hali ruszyły w stronę wahadłowca transportery, którymi
podróżni przewożeni byli do Central City. W hali zabłysły
światła, z głośników popłynęła miła dla ucha melodia. Witajcie na
Marsie...
W dolnej części pojawili się funkcjonariusze służb celnych,
którzy mieli za zadanie ponowne sprawdzenie bagaży. Była to
jednynie formalność, jeśli na Ziemi nic nie znaleziono, to tym
bardziej na Marsie nikt nic nie znajdzie ale w ten sposób SMC
chciało podkreślić swą władzę. Żeby nikt nie mógł mieć
wątpliwości.
J.J. Wiliams porozumiał się z pionem celnym i ustalił, że
Mahoney nie będzie musiał poddać się nieprzyjemnej procedurze
kontroli. Kosztowało go to dwie butelki whiski ale chciał, żeby
gość mógł czuć się jak najlepiej. Celnicy, tak jak Wiliams, byli
pracownikami SMC, w odróżnieniu jednak od kolegów ze służb
bezpieczeństwa nie potrafili być milsi niż więzienne drzwi.
Gdy podróżni weszli do hali przylotowej, jak zwykle zrobiło
się gigantyczne zamieszanie. Przygotowanych było 26 stanowisk
kontroli, jedno dla każdej litery alfabetu. Oczywiście powodowało
to korki w jednych kolejkach i pustki przy innych stanowiskach.
Celnicy mieli na tyle ograniczoną wyobraźnię, że nie potrafili
wpaść na pomysł likwidacji pewnych liter. Statystyki
wykazywały, że mało kto miał nazwisko zaczynające się od litery
K, Y czy Z, natomiast przy M, A, czy P za każdym razem zbierał
się taki tłum, że procedura trwała godzinami.
Jak zawsze pojawili się dziennikarze przygotowujący
wieczorny serwis informacyjny. Jeszcze przed dwoma laty każdy
przylot powodował przerwanie programu i reportaż na żywo z
wywiadami nowoprzybyłych. Od pewnego czasu jedynie
wieczorem pokazywano reportaż, i to coraz częściej pod koniec,
ot, jako ciekawostkę.
Wiliams dał znak operatorce i po chwili na tle muzyki dał się
słyszeć słodki głos:
- Pan Jack Mahoney proszony jest o przejście do stanowiska
numer 30, pan Jack Mahoney proszony jest o przejście do
stanowiska numer 30.
J.J. patrzył z góry, starając się zobaczyć człowieka, który
wyjdzie z tłumu ale nie wypatrzył go. Zbyt wiele osób biegało na
wszystkie strony starając się znaleźć swoje stanowisko. Inni
szukali dzieci, które znów szukały rodziców. Muzyka coraz
częściej zaczęła być przerywana komunikatami w stylu:
- Mały Jimmy czeka na swoich rodziców przy stanowisku
informacji, gdzie na męża czeka również pani Markowsky.
Wiliams uśmiechnął się do siebie wyobrażając sobie panią
Markowsky, która czeka na męża, a wokół niej piętnastu facetów
oświadczających się jej z kwiatami.
Ruszył w stronę biur komisariatu, gdzie miał spotkać
Mahoneya. Wolał poznać go na swoim terenie, żeby pokazać, że
jest gotów do działania. Nic im nie przeszkodzi, by później pójść
do baru napić się piwa ale gdyby nie daj Boże rangers był
cholernym służbistą, Wiliams pokazałby się z najlepszej strony.
Czekał na niego lekko szpakowaty człowiek w wieku około
trzydziestu pięciu lat. Wiliams, który oceniał ludzi na podstawie
twarzy stwierdził, że prawdopodobnie będą mogli się
zaprzyjaźnić. Raczej się nie mylił w swych ocenach, chociaż
czasami przewidywania skrajnie różniły się od rzeczywistości.
- Witam na Marsie. J.J. Wiliams, będziemy razem pracować.
Jak minęła podróż? Bardzo rzucało na zakrętach?
- Jack Mahoney. Miło mi pana poznać. Więc to pan jest J.J.
Wiliams? Na zdjęciach wyglądał pan dużo starzej.
- Na zdjęciach?
- Dostałem z SMC kilka biuletynów wewnętrznych, gdy
chciano mnie zaangażować. Wygląda na to, że uchodzi pan tu za
bohatera. Postrach świata przestępczego...
- Niech pan nie żartuje, Mahoney. Jaki tam postrach, sam pan
wie jak to jest z biuletynami wewnętrznymi. Jak nie wiedzą o
czym mają pisać, to piszą o byle czym. Nie wiedziałem, że
zaproponowano panu pracę w firmie.
- Ano tak. Ale jak narazie... jakby to powiedzieć,... nie
podjąłem jeszcze decyzji.
- A myśli pan ją podjąć?
- Mam być szczery?
- Jak pan chce.
- No więc nie zamierzam podejmować tej decyzji. To znaczy
odmówiłem.
- A czy ja mogę być szczery?
- Jak najbardziej, ze mną można tylko szczerością.
- Miał pan rację. Mundury rangersów są zdecydowanie
ładniejsze od naszych.
- No widzi pan...
Wiliamsowi spodobał się rangers. Nie wiedział, co będzie
warty w akcji, tego nie dawało się wyczytać z twarzy ale ludzie z
poczuciem humoru byli inteligentni, a to już jest coś. Zawsze
lepiej pracować z kimś, kto myśli zanim zacznie stosować
regulamin.
Mahoney rozejrzał się po komisariacie, jakby czegoś szukał.
- Czy moje bagaże...
- Proszę się nie martwić o bagaże. Będą w hotelu jeszcze
przed panem. Czy chce pan wpaść tam teraz? Czy pójdziemy do
biura?
- Nie, wyspałem się, najadłem, wykąpałem się. Nie, możemy
iść do biura, skoro pan taki służbista...
- Tak jest. - Wiliams popatrzył na Mahoneya z uśmiechem. -
Ja tu wysilam się, żeby być uprzejmym, a pan mi ubliża...
- To panu się zdarza nie być w biurze w godzinach pracy?
- Wie pan co? Mianowano mnie dyrektorem sekcji,
osiągnąłem swój poziom niekompetencji więc czasami lepiej,
żeby inni za mnie pracowali. Staram się nie narzucać moim
pracownikom.
- No, nareszcie jakaś oznaka człowieczeństwa w tym
Marsjaninie. Są na Marsie bary?
- Coś zaraz znajdziemy.
Wyszli z biur komisariatu i wsiedli do policyjnego
poduszkowca. Wiliams ruszył w stronę sektora rozrywkowego, w
którym życie nie zamierało nigdy. Mahoney zdziwiony był ilością
neonów, kolorowych reklam, sklepów pełnych
najprzeróżniejszych towarów i ludzi kręcących się przed
witrynami.
- A co, myślał pan, że są tu tylko laboratoria i naukowcy?
- Nie, tylko nie myślałem, że to wszystko będzie wyglądało
tak normalnie.
- Normalnie?
- No, normalnie, jak na Ziemi.
- Niech pan tego nie mówi głośno. My tu na Marsie chcemy
powoli zapomnieć o Ziemi. Jeszcze trochę, a co poniektórzy
zaczną zapuszczać sobie zielone macki, żeby wyglądać jak
prawdziwi Marsjanie.
- To wy nie macie macek? - Mahoney popatrzył na Wiliamsa
z dobrze udanym zdziwieniem.
Roześmiali się obaj. Wiliams ustawił pojazd w bloku
parkingowym i weszli do Central Baru, całkiem przyzwoitej
restauracji prowadzonej przez człowieka, którego Wiliams
zatrzymał kiedyś, by wypuścić za znacznym okupem. Od tego
czsu miał otwarty kredyt, którego nigdy nie spłacał.
- Witaj Izaak. Daj mi jakiś spokojny stolik, mam gościa z
Ziemi. I możesz od razu przynieść piwo ale nie te siki, które
zazwyczaj serwujesz, tylko prawdziwe piwo...
- Panie dyrektorze, czemu pan tak mówi? Ja nigdy nie podaję
niedobrego piwa. Dla wszystkich mam to samo.
- To w takim razie podaj mi jakieś specjalne piwo, które da
się pić. Bo jak nie, to cię wsadzę za próbę otrucia funkcjonariusza
SMC.
Siedli przy stole przykrytym białym obrusem. Właściciel
Central Baru starał się utrzymać przyzwoity poziom swego lokalu
odpowiednio wysokimi cenami blokując dostęp klienteli, której
nie chciał u siebie widzieć.
Na stole stały kieliszki, porcelanowe talerze i posrebrzane
sztućce. Mahoney sięgnął do małego wazonika, w którym stały
żonkile.
- Nie wiedziałem, że macie tu kwiaty.
- Mamy wszystko, czego dusza zapragnie. Mamy lasy
tropikalne, zwierzęta, pola ryżowe, jest tu wszystko. Narazie pod
szklarniami ale być może kiedyś będą na wolnym powietrzu. Ale
jeszcze nie jutro.
Mahoney rozejrzał się dookoła. Zatrzymał wzrok na oknie, za
którym wichura tłukła strugami deszczu o szyby.
- Często tak wieje?
- Czasami nie wieje. Wie pan, jak nie wieje, to pada, a jak
pada, to znaczy, że zaraz będzie wiać. Tak to już tu jest.
- Nie macie tu wszyscy reumatyzmu?
- Jakoś się trzymamy.
Izaak przyniósł piwo w wielkich, półlitrowych szklankach.
Siedzieli przez chwilę nic nie mówiąc. Ani jeden ani drugi nie
chciał zacząć pierwszy mówić o sprawach zawodowych.
Mahoney zdecydował dojść do rzeczy naokoło.
- Piwo macie tu oficjalnie czy z przemytu?
- Piwo? Chyba oficjalnie. Nigdy nie spotkałem się z
przemytem piwa.
- A wie pan, że na Ziemi są już fabryki produkujące alkohol
wyłącznie na Marsa? Zaczynacie być rynkiem zbytu.
- Jest nas tu już ponad dwieście tysięcy. To zaczyna się
liczyć.
- No, nie przesadzajmy. Narazie są to początki, może za sto
lat...
- O, za sto lat, to wszystko może wyglądać inaczej.
Wiliams powiedział Mahoneyowi o swych przemyśleniach
dotyczących przyszłości gwiezdnej kolonii Ziemi.
- Przyszłość pokaże - podsumował.
- Jak narazie, to macie tu problemy podobne do naszych. Na
przykład narkotyki...
- Skoro już pan zaczął, to możemy o tym porozmawiać. Ale
ja nie muszę, możemy też poczekać do jutra.
- Skoro już tu jestem, to zacznijmy robotę od razu. Czy dostał
pan wyniki badań z Ziemi?
- Widziałem coś na biurku ale czekałem na pana. Czy jest
tam coś specjalnego?
- Okazuje się, że heroina z całą pewnością była na Marsie.
Nie możemy ustalić jej dokładnego pochodzenia, nie została w
każdym razie wyprodukowana w żadnym ze znanych na Ziemi
laboratoriów. Wie pan, panie Wiliams...
- Dla dobrych znajomych jestem J.J.
- Jack - podali sobie ręce.
- No więc, jak wiesz, J.J., każde laboratorium pozostawia po
sobie ślad. Mamy ślady wszystkich lub prawie wszystkich
laboratoriów na Ziemi. Heroina, którą znaleźliśmy na promie nie
pochodzi z żadnego z nich. Ponadto, według opinii ekspertów,
wyprodukowana została metodami, których nikt już nie stosuje od
lat. Na dodatek jest jeszcze sprawa Afryki...
- Afryki?
- Tak, w laboratorium znaleźli jakieś pyłki, które świadczą o
pobycie heroiny w Afryce. Jest to bardzo dziwne, bo Związek
Cywilizacji Łacińskich kontroluje ten kontynent praktycznie w
całości. - Mahoney sięgnął do wazonika z żonkilami i przez
chwilę zastanawiał się patrząc na kwiaty. - Czy tereny, na których
rosną kwiaty są pod kontrolą?
- Myślisz o maku? Możesz być spokojny. Nie mamy
strażnika przy każdej grządce ale to nierealne. Wiesz ile trzeba
hektarów, żeby wyprodukować jeden kilogram? Ja też nie wiem
ale w każdym razie bardzo dużo. Żeby ktoś mógł wyprodukować
te kilogramy, któreście znaleźli, prawdopodobnie nie starczyłoby
szklarni w Central City.
- A to, co znalazłeś ostatnio w wahadłowcu?
- W wahadłowcu była heroina pochodząca z Ziemi. Mam
przemytnika, którego, jeśli chcesz, możemy jutro przesłuchać.
Mahoney dopił piwo do końca i odstawił szklankę. Wiliams
przywołał Izaaka i zamówił jeszcze dwie szklanki. Zdecydowali,
że jednak nie będą rozmawiali o heroinie. Będą mieli
wystarczająco czasu na to jutro. Wiliams z przyjemnością
dowiedział się, że Jack grywa w szachy i zaprosił go do siebie na
kolację i partyjkę.
Po trzecim macie, którego bez większych trudności dał
Mahoneyowi Wiliams popatrzył na zegarek i powiedział:
- No, chyba trzeba będzie iść spać.
- Spać? - Mahoney wyglądał na zdziwionego. - Chcesz iść
spać J.J.? Widziałeś, która jest godzina? Już za poźno, by
gdziekolwiek chodzić.
*
Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi pławił się w
swym pałacowym basenie zaniepokojony ostanimi problemami z
aniołami. Przy brzegu stali dwaj żołnierze, którzy bardziej z
przyzwyczajenia niż z obowiązku, pilnowali prezydenta. Wszyscy
wiedzieli, że jest nietykalny, że siły tajemne dały mu grigri,
chroniące go przed kulami.
Tak naprawdę, to Tchibambi nie wierzył już w boskie
pochodzenie postaci, która przyniosła mu tajemniczą tarczę.
Przemyślał wszystko i stwierdził, że jak na anioła, to nie był on
specjalnie inteligentny, a doszła jeszcze ta historia heroiny, która
zupełnie nie pasowała do Pana Boga.
Teraz, na dodatek pojawił się problem z ostatnią przesyłką.
Jeśli byłby to anioł, to nie doszłoby do strzelaniny w lesie i nikt
by nie zabrał tarczy kuloodpornych. Anioł potrafiłby o takie
sprawy zadbać. A okazało się, że, całkiem przypadkowo, po
napadzie grupy uzbrojonych komandosów, uratował się tylko
jeden człowiek.
Tchibambi postanowił przesłuchać go osobiście. Przerażony
uciekinier, który cudem wydostał się z dżungli i przedostał do
stolicy przysięgał na wszystkie świętości, że ciężarówka została
zaatakowana przez co najmniej pięćdziesięciu ludzi, uzbrojonych
po zęby, z granatnikami i karabinami maszynowymi. Oczywiście
kłamał. Oficerowie z kompanii straży prezydenckiej wysłani na
miejsce ataku stwierdzili, że było najwyżej dwóch ludzi, może
nawet tylko jeden. Tępego idiotę, który nie dość, że nie potrafił
stawić czoła napastnikowi i jeszcze na dodatek kłamał, Tchibambi
zabił osobiście strzałem między oczy.
Ale właśnie to było niepokojące. Jeśli jeden człowiek potrafi
pokonać dziesięciu, to z pewnością był to dobrze wyszkolony
komandos. Może nawet jeden z tych, którzy zorganizowali na
niego wtedy zamach. Tchibambi bał się białych ludzi, biali
zawsze, od wieków, byli zagrożeniem dla jego rasy. Teraz, gdy
miał pod opieką całe państwo, zagrożenie przez białego człowieka
było jeszcze większe.
Miał do wykonania misję. Misję doprowadzenia narodu do
dominacji nad całym ludem Afryki, który podporządkuje mu się,
gdy pokaże, że jest zbawcą, jedynym prawdziwym przywódcą.
Biali ludzie będą chcieli mu w tym przeszkodzić, nie zniosą, by
Murzyn okazał się od nich silniejszy.
Tchibambi miał jeszcze dalej idące plany. Gdy już będzie
miał u stóp całą Afrykę, sięgnie po bogactwa białych. Zgniecie
ich jak pluskwy, jak karaluchy. Nikt nie oprze się mocy czarnego
ludu, który przeleje się przez morza i oceany, by wziąć w ręce ster
świata należący mu się z woli Boga.
Miał w ręku tarczę, która stawiała go ponad wszelką groźbą
tchórzliwego zamachu. Ale wiedział, że nie wystarczy, by sam
miał taką tarczę. Jego wrogowie mogli obezwładnić go, zamknąć
w więzieniu, odciąć od ludu bez konieczności użycia przeciw
niemu broni palnej. Po to, by mógł być naprawdę nietykalny,
musiał zgromadzić wokół siebie grupę ludzi, którym też da tarcze
kuloodporne, i którzy będą mu ślepo służyli. Potrzebował
pięciuset tarcz, dla brygady straży prezydenckiej, którą zaczął
formować po pierwszym spotkaniu z aniołem.
Tak go nazywał, choć był prawie pewien, że nie był to anioł.
Ale wajważniejsze było, że nie był to również biały więc można
było mu ufać. Powiedział, że nazywa się Somba, a nigdzie w
katechiźmie nie było mowy o żadnym boskim wysłanniku o takim
imieniu.
Gdy zaproponował wymianę tarcz za heroinę, Tchibambi
mocno się zdziwił. Z początku odmawiał.
- Somba, - tamten kazał nazywać się po imieniu, samemu
nazywając Tchibambiego "panem prezydentem", - jeśli zacznę
produkować heroinę, to za pół roku będę miał tu trzy dywizje
armii amerykańskiej, jak w Tajlandii.
- To nie takie proste, panie prezydencie. Po pierwsze armia
amerykańska nie działa tak sprawnie, po drugie mógłby pan
zawsze ogłosić światu, że chodzi o próby przywrócenia praktyk
kolonialnych. Opinia publiczna jest bardzo czuła na te sprawy,
nieprawdaż? A po trzecie heroina nie będzie nigdy sprzedawana
tak, by mogło to panu zagrozić. Opuści ona Roandę i bardzo
długo nie pojawi się nigdzie. Wystarczająco długo, by nikt nie
mógł pana prezydenta o cokolwiek oskarżyć.
No i zgodził się. Długo się targowali, i doszli wreszcie do
porozumienia - za pięćdziesiąt kilogramów heroiny miał dostawać
jedną tarczę. Somba wyznaczył miejsce w dżungli, gdzie miał
odbierać towar. Nie chciał się zgodzić na jakiekolwiek inne, a
przecież o tyle łatwiej byłoby zrobić to gdzieś w pałacu
prezydenckim. No ale płacił, więc wymagał.
Największe problemy były z polami makowymi. Mak nie
chciał rosnąć, potem jakieś szkodniki zniszczyły ponad jedną
piątą zbiorów. Ale gdy wreszcie wszystko się udało, handel
ruszył.
Tchibambi sprowadził chemików z Ameryki, samych
czarnych, którym zainstalował laboratorium i zakwaterował w
komfortowych warunkach swego pałacu. Miał już sześć tarcz,
trzymał je zamknięte w kasach pancernych w sypialni. Łańcuszki
osobno, pudełeczka osobno.
Niepokoił się losem tarcz, które ktoś ukradł w lesie. Jeśli
trafią w niepowołane ręce to po pierwsze Somba może się obrazić
i odmówić dostarczenia następnych, a po drugie będzie ktoś, kto
tak jak on stanie się nietykalny. A to stanowiło bardzo poważne
zagrożenie. Mogło znów sprowadzić bezsenne noce i strach przed
napadem, o którym już zapomniał.
Wyszedł z basenu i usiadł na leżaku. Jeden ze służących
przyniósł mu natychmiast szklankę z sokiem pomarańczowym,
dwóch zaczęło wachlować go, odpędzając natrętne muchy. Leżał
przez chwilę, starając się nie myśleć o smutnych sprawach.
Nagle w drzwiach pałacu zrobiło się zamieszanie. Tchibambi
podniósł głowę, by popatrzyć, co się dzieje, odruchowo
sprawdzając obecność łańcuszka na dłoni i pudełeczka w kieszeni
slipów.
W drzwiach stało czterech żołnierzy z Gwardii Prezydenckiej
i szarpało się z Motumbą, ministrem spraw zagranicznych.
- Pan prezydent nikogo nie przyjmuje panie ministrze.
Nikogo. - Gwardzista był stanowczy.
- Zostaw mnie cholerny żołdaku! Nie dotykaj mnie! Skoro tu
przyszedłem, to znaczy, że mam ważną sprawę.
Tchibambi podniósł się z leżaka i podszedł do drzwi.
Gwardziści puścili ministra i odsunęli się na krok. Trzymali
jednak cały czas wycelowane w intruza pistolety maszynowe.
- Co jest, Motumba? Co się stało?
- Dostałem to z ONZ, przed pół godziną. Nie chcieli mnie z
panem prezydentem połączyć telefonicznie, to przyszedłem.
- Co to jest?
- List od Sekretarza Generalnego. W sprawie maku.
Tchibambi wziął kartkę i zaczął czytać.
Sekretariat Organizacji Narodów Zjednoczonych
Wysoki Komisariat Do Spraw Zwalczania Narkomanii
Biuro Spraw Rolnych
Szanowny Panie Ministrze.
Ostatnie zdjęcia satelitarne wykonane na polecenie naszego
Biura wykazują istnienie ponad 2 tysięcy hektarów plantacji
maku.
Jak wiadomo panu Ministrowi, zgodnie z rezolucją nr 1790
Rady Bezpieczeństwa potwierdzoną na Posiedzeniu Ogólnym,
plantacje maku muszą być zadeklarowane w Wysokim
Komisariacie Do Spraw Zwalczania Narkomanii i w żadnym
wypadku ich powierzchnia nie może przekraczać stu hektarów na
100 kilometrów kwadratowych.
Zgodnie z artykułem 75 paragraf 3 i 5 porozumienia w
sprawie produkcji maku i innych roślin wymienionych na liście
zawartej w podanych w post scriptum dokumentach, Rada
Bezpieczeństwa upoważniła mnie do przeprowadzenia akcji
zniszczenia w/w plantacji, poprzez zasypanie ich środkami
roślinobójczymi.
Zgodnie z artykułem 79 paragraf 1 i 2 porozumienia od
powyższej decyzji nie przysługuje odwołanie i zostanie ona
wprowadzona w życie natychmiast.
Środki chemiczne, które zostaną zrzucone na plantacje nie są
szkodliwe dla zdrowia ludzkiego, jednakże wskazanym jest
zalecenie osobom, które się z nim zetknęły, przemycie ciała w
wodzie.
Pozwalam sobie zwrócić uwagę Pana Ministra, że
jakakolwiek próba uniemożliwienia akcji zniszczenia plantacji
uznana będzie za akt jednoznaczny z wystąpieniem z Organizacji
Narodów Zjednoczonych ze wszystkimi konsekwencjami, jakie to
za sobą pociągnie, zgodnie z art. art. 34, 35, 39, 80 konwencji o
współpracy międzynarodowej w sprawie obrotu środkami
zakazanymi.
Z poważaniem.
Etc, etc.
Tchibambi popatrzył na Motumbę nie wiedząc, co robić.
Jeszcze raz przeczytał list zastanawiając się nad jakąś akcją.
Motumba stał, patrząc na prezydenta bez słowa.
- I co, myślisz, że oni tu przylęcą?
Motumba chciał odpowiedzieć ale przerwał mu nadbiegający
korytarzem generał Mbwana.
- Panie prezydencie, przed chwilą cztery amerykańskie
samoloty oznakowane US AIR FORCE i ONZ wleciały w naszą
przestrzeń powietrzną. Proszę o rozkazy.
Tchibambi nic nie odpowiedział. Usiadł na fotelu i kazał
Motumbie zająć się sprawą.
Wizja zjednoczonej Afryki zaczęła się oddalać.
Rozdział 10
- Widział pan już tego rangersa? - Somba Tchibambi stał
przed biurkiem Beckstera trzymając w ręku zdjęcie Mahoneya. -
Nie wygląda specjalnie groźnie.
- A jak się wygląda groźnie Somba?
- No nie wiem, zaciśnięte usta, przymrużone oczy, tak jak na
filmie.
- Tyle razy miałeś już do czynienia z policją, że powinieneś
się nauczyć, że to nie na twarzy jest wypisane kto jaki jest.
- I co, będziemy coś robili?
- Narazie nic, zostawimy ich w spokoju, będziemy
obserwować. A póki co, to musimy przygotować kolejną partię
towaru. Rozmawiałem z naszymi klientami, którzy chcą dwa razy
więcej niż dotychczas.
- Nie boi się pan, że ktoś może coś wykryć poprzez operacje
na kontach bankowych?
Beckster uśmiechnął się szeroko i poklepał stojący na biurku
terminal.
- Somba, od ponad stu lat banki to wielkie komputery. Nic
więcej. Kiedyś, dawno temu, w bankach pracowali ludzie. Były
okienka, kasjerki, trochę jak kelnerzy w restauracji. Byli to ludzie,
a ludzie potrafią rozumować w sposób nieracjonalny,
niezaprogramowany. W sposób czasami niemożliwy do
przewidzenia. Teraz są tylko maszyny, a maszyny zawsze można
oszukać. Zawsze.
Przy pomocy tego tu terminala kontroluję całość operacji
bankowych. To znaczy, kontroluję to co chcę. I dbam o to, by nic
nam złego się nie stało. Problem polega na tym, że ludzie, jak to
ludzie, co jakiś czas wpadają na pomysły, które wydają im się
doskonałe. Tak było i z systemem banków automatycznych. Otóż
jego konstruktorzy przekonani są, że nie można go przełamać, że
jest doskonały. A ja wiem, że tak nie jest i potrafię wykorzystać tę
wiedzę.
Cały problem polega na tym, że system zabezpieczeń
nastawiony jest na przelewy pieniędzy z jednego konta na drugie
w sposób nielegalny. To znaczy na kontrolę, czy dana suma
przechodzi za zgodą płacącego. Kontrolowana jest również
centralnie całość masy pieniężnej znajdującej się w bankach. To
na okoliczność żartownisiów, którzy chcieliby dopisywać sobie
zera do sald. Taki numer nie przejdzie.
Operacje, które my przeprowadzamy odbywają się nieco
inaczej. Płacący nie ma nic przeciwko płaceniu, więc nie zgłasza
zastrzeżeń. Ja również nie skarżę się nikomu, że na konto
wpływają mi pieniądze, których nie chcę. Istnieje jeszcze
tajemnica bankowa, która chroni drobnych ciułaczy jak ty czy ja.
Ale najważniejsze jest to, że mam dokładnie pięćdziesiąt różnych
kont, na które wpływają pieniądze, i każde z nich na zupełnie inną
osobę. Kody rozpoznawcze nie odpowaiadają żadnej żyjącej
osobie, matka natura jest na tyle szczodra, że nie ma ryzyka, by
systemy śladu genetycznego, który stworzyłem dla tych
pięćdziesięciu osób, odpowiadały komukolwiek.
Mam dostęp do moich pieniędzy kiedy chcę i jak chcę, nie od
parady jestem naukowcem. Wystarczyło po prostu odpowiednio
pewne sprawy zorganizować. Załatwiam to wszystko przy
pomocy tego terminala. Pewnie ktoś kiedyś na to wpadnie i
zablokuje tę możliwość dostępu ale dowiem się o tym
wystarczająco wcześnie, by się zorganizować inaczej.
Nie ma co sobie głowy zawracać, jak narazie jeszcze nikt nas
na niczym nie przyłapał i pewnie jeszcze długo nie przyłapie.
Myślę, że możemy być spokojni.
- Wierzę panu, profesorze, bo nie mam powodu, żeby nie
wierzyć. Ale jeśli by coś zaczęło kuleć w naszych planach...
- Powiem ci Somba, co zrobimy, gdy coś w naszych planach
zacznie kuleć. Po prostu znikniemy. Co byś powiedział, gdyby
twój cyrograf zamienił się w zwyczajny kontrakt? Gdybyś mógł
opuścić Marsa, kiedy tylko byś chciał?
- Może pan to zrobić?
- Mówiłem ci już, że nic nie jest niemożliwe.
Beckster uśmiechnął się szeroko do Tchibambiego. Nie
chciał opowiadać wszystkiego, Murzyn nie musiał wszystkiego
wiedzieć.
Profesor nie był zachłanny. Większość przestępców, którzy
wpadali w ręce policji, było zachłannych. Po prostu ciągle chcieli
mieć więcej i nigdy nie chcieli się z nikim dzielić.
On zachłanny nie był. To znaczy chciał mieć jeszcze więcej
pieniędzy, które pozwoliłyby mu na spokojną starość w jakimś
sympatycznym miejscu poza Związkiem Cywilizacji Łacińskich
na Ziemi. Ale wiedział, że czasami trzeba pozwolić i innym na
skorzystanie ze zgromadzonych bogactw.
Uśmiechnął się do siebie. Bogactwo innych jest
ubezpieczeniem. Od pewnego czasu całość dyrektorów SMC na
Marsie, niektórzy na Ziemi, i jeszcze kilku oficjeli ze Związku
korzystało z jego pieniędzy. Najśmieszniejszym był fakt, że nawet
sami o tym nie wiedzieli.
Wpłacał pieniądze na ich konta ale w tak zorganizowanym
systemie, żeby nigdy, nawet całkiem przypadkowo, nie mogli się
zorientować. Gdy na ekranach pokazywały się ich salda,
przedstawiały jedynie sumy odpowiadające zwyczajnym pensjom
czy innym dochodom.
Pieniądze, które wpłacał, były jakby pod podwójnym
denkiem szuflady. Kiedyś być może stanie się to argumentem,
który pozwoli mu uniknąć kłopotów. Dochody z nieokreślonych
źródeł wystarczyły, by wysokim funkcjonariuszom złamać
karierę...
Na swej tajnej liście miał również Wiliamsa ale też i jego
przełożonego, i jeszcze Big Bossa na Ziemi. Za każdym razem
sumy były może niewysokie ale wystarczjące, by wzbudzić
podejrzenia, a na dodatek, gdyby prowadzący śledztwo chcieli
trochę powęszyć, to okazałoby się, że pochodzą z całkiem
nieczystych źródeł.
A teraz trzeba było działać. Obecność rangersa na Marsie nie
powinna wprowadzić zbyt wielkiego zamieszania, mało
prawdopodobnym było, by trafił tu, do laboratorium.
- Somba, cofniesz się w czasie i polecisz do swego dziadka.
Zamówisz następną partię. I weź dla niego ze dwa protektory.
- On chce wyposażyć całą swoją straż prezydencką. Jak go
znam, to pewnie niedługo podwyższy ceny, jeden za pięćdziesiąt
kilo pewnie mu już nie wystarczy.
- Nie ma problemu. W razie, gdyby zaczął się targować,
udawaj, że nie ma o czym mówić ale zgódź się na jedną trzecią
tego, co zaproponuje. Protektorów nie powinno zabraknąć.
Zamówiłem dodatkową partię, mamy chyba ze dwadzieścia. W
razie czego mogę mieć jeszcze więcej. Kupuję je z demobilu za
grosze.
*
Wiliams stał przy biurku, za którym siedział mocno
przestraszony Ramirez.
- Cholerna kanalio, kłamiesz! Czuję to przez skórę, że
kłamiesz.
- Panie dyrektorze, co ja mam zrobić, żeby pan mi uwierzył?
Niech mi pan powie, co ja mam zrobić? - Przemytnik prawie
płakał.
- Masz mi powiedzieć, kto ci przysyła heroinę. Koniec
kropka.
- Ale...
- Ramirez, popatrz na tego pana - Wiliams wyciągnął rękę,
wskazując na siedzącego z boku Mahoneya. - To jest rangers z
Nowego Jorku. Prawdziwy. Przyleciał tu, żeby się dowiedzieć,
kto jest twoim kontaktem na Ziemi. Tylko po to tu przyleciał,
więc chyba nas nie zawiedziesz, co? 60 milionów kilometrów,
tylko po to, by się z tobą zobaczyć... Wyobrażasz sobie? Jeśli ci to
obojętne, to przyjmij do wiadomości, że ja nie chcę zawieść tego
pana. I zmuszę cię do powiedzenia mi wszystkiego. Zrozumiałeś?
- Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
Nic nie wiem o żadnych narkotykach. Nic.
Wiliams schylił się nad przesłuchwanym i cedząc słowa
przez zaciśnięte zęby powiedział:
- Ramirez, kłamiesz. Wiem, że kłamiesz i wiem dlaczego
kłamiesz. Boisz się, że twoi wspólnicy na Ziemi będą mieli długie
ręce. I że cię dopadną. Ale wiedz, że to ja mam cię w ręku, i jęśli
będę chciał, to też mogę ci skręcić kark. W każdym momencie...
- Niech mi pan nie grozi, panie dyrektorze... J.J. - Ramirez
jakby nabrał pewności siebie. - Tak! Właśnie J.J. Dostawałeś ode
mnie pieniądze, od wszystkich brałeś. Jeśli chcesz mi grozić, to
uważaj, żebym ja ciebie nie...
Wiliams uderzył przesłuchiwanego w twarz. Mahoney drgnął
ale nic nie powiedział. Na wardze przemytnika pokazała się
kropla krwi.
- Możesz mnie bić - powiedział wycierając usta. - A bij!
Narazie jesteś górą. Ale uważaj, bo...
Wiliams podniósł rękę, jakby chciał jeszcze raz zadać cios ale
się powstrzymał.
- Powiedziałem ci Ramirez, że dla ciebie jestem panem
dyrektorem. Zapamiętaj to sobie. A co do pieniędzy, które ponoć
mi dawałeś, to sytuacja jest taka, że to jest twoje słowo przeciwko
mojemu. Jak myślisz, komu uwierzą? Mnie, czy handlarzowi
narkotykami?
- Ja nie mam nic wspólnego z żadnym handlem narkotykami.
To wy mi to musicie udowodnić. Ja chcę adwokata.
- Adwokat przyjdzie, jak ja o tym zadecyduję. W sprawach o
narkotyki mam nad tobą pełną władzę. I jeśli nie będę chciał, to
adwokata nie zobaczysz. Zrozumiałeś? Jesteśmy w Central City, i
jak narazie, to w tym sektorze ja rządzę.
Wiliams usiadł i popatrzył na Mahoneya. Ten nic nie
powiedział, pokiwał tylko głową.
- Panie policjancie - Ramirez zwrócił się do rangersa. -
Widział pan wszystko, widział pan, jak mnie uderzył, co? Widział
pan?
Mahoney jakby nie słyszał skierowanego do niego pytania.
Wstał i wyszedł z sali przesłuchań. Po chwili dołączył do niego
J.J. oddawszy przesłuchiwanego strażnikowi.
- Przejdźmy do mojego biura. Nie wiem, co mam zrobić,
żeby ten cholerny gad się przyznał.
W biurze Mahoney usiadł na głębokim fotelu, ze szklanką
soku w ręku. Trzymał kartę z napisem Narkotyki.
- To się nie trzyma kupy, J.J. Moim zdaniem ten typ może nic
nie wiedzieć.
- Jack, za długo jestem w tym zawodzie, by wierzyć takiemu
gnojkowi.
- Właśnie dobrze to powiedziałeś. Gnojkowi. Ja ci mówię, że
jest to gnojek, który nigdy by się za takie sprawy nie wziął. To
zbyt poważne dla niego. Zbyt poważne. Sprawdziłeś jego konto?
Wiliams sięgnął do szuflady i wyjął jakiś kawałek papieru.
- Mam tu saldo sprzed tygodnia.
- No i?
- A co ty chcesz? Żeby było napisane, jaki procent pochodzi z
handlu heroiną?
- Ale czy suma jest wysoka?
- Wystarczająca na zakup pół kilo...
- Sam widzisz. Nie możesz dostać szczegółów ostatnich
operacji?
- Nie jesteśmy na Ziemi, mój drogi. Tu wszystko działa nieco
inaczej. Na Marsie rządzi SMC ale nasza władza nie jest
całkowita. Do banków nie mamy dostępu.
- Kto może wydać zgodę?
- Nikt. Czasami, w przypływie dobrej woli bankierzy
zgadzają się dać nam ostatnie saldo na jakimś koncie ale to
wszystko. Związek Cywilizacji Łacińskich uznał, że
uniezależnienie banków będzie wystarczającym hamulcem
dyktatorskich zapędów SMC. I pewnie miał rację.
- I co, nikt nie może sprawdzić operacji na koncie?
- Jest jakaś droga, trzeba przejść przez biura Związku na
Ziemi. Trwa to całymi dniami. I nigdy nie można być pewnym, że
się zgodę dostanie.
- Złóż wniosek, trzeba sprawdzić na wszelki wypadek. Na
Ziemi jest łatwiej takie sprawy załatwić, choć też trzeba się
nawysilać.
- Złożę, jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby nam to coś dało.
Mahoney sięgnął w stronę terminala by włożyć weń kartę,
którą trzymał w ręku.
- Z tymi pieniędzmi, to prawda?
- Z jakimi?
- No, z tymi, co ci dawał Ramirez.
Wiliams popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiał się nad
odpowiedzią.
- Jeśli ci powiem, że nie brałem, to i tak cię nie przekonam.
Jeśli ci powiem, że brałem, to i tak mi nie udowodnisz. Zmieńmy
temat, dobrze? Co to za karta?
- To jest dostęp do waszych archiwów z ostatnich dwunastu
miesięcy. Chcę coś sprawdzić. Znajdź mi wszystkie akcje
przeciwko narkomanom i handlarzom, które miały miejsce w
Central City przed aresztowaniem Ramireza.
Po chwili na ekranie pokazały się rzędy liter.
- Amfe, LHV, amfe, - Mahoney czytał linię po linii. -
Wyszukaj mi heroinę...
Wiliams wcisnął kilka przycisków na terminalu. Na ekranie
zostały jedynie dwie linie.
- 3 gramy znalezione przed barem TOCOTAC. Śledztwo
zatrzymane z powodu braku dowodów. - Mahoney czytał na głos.
- Narkoman zatrzymany na ulicy. Po przesłuchaniu, które nie dało
rezultatu, wypuszczony na wolność pod warunkiem
cotygodniowego stawienia się na badanie w laboratorium SMC.
Badania nie wykazały powtórnego zażycia narkotyku.
Mahoney zanotował nazwisko zatrzymanego i podał go
Wiliamsowi.
- Sprawdź, kto to jest i gdzie go możemy znaleźć. Ale
zaczynam nabierać przekonania, że ten twój Ramirez może
naprawdę nie mieć z tym nic wspólnego.
- Na jakiej podstawie wyciągasz takie wnioski?
- Od paru lat mam kontakt z handlarzami...
- A myślisz, że ja, to co? Siedzę tu z założonymi rękami?
- Nie przerywaj mi. Ramirez nie jest w tym typie. Sam to
przyznasz. Ale poza tym , czy myślisz, że gdyby na Marsie
pojawiła się heroina, tobyś o tym nie wiedział? Popatrz na
archiwum. Nie ma nic. Parę gramów na ulicy i jeden typek prawie
przed rokiem. To wszystko.
- Może złapaliśmy go, gdy sprowadzał pierwszą partię?
- To już byłoby zbyt wiele zbiegów okoliczności, nie
myślisz? Ale sądzę, że możemy spróbować pogadać z tym
narkomanem. Zawsze to jakiś ślad. Tyle, że hipoteza przesyłki
towaru z Marsa na Ziemię zaczyna być coraz bardziej
prawdopodobna. Czy przyszło ci do głowy, że towar mógł wcale
nie być przysłany z Ziemi w tym momencie, tylko ładowany,
żeby na nią odlecieć?
Wiliams popatrzył na Mahoneya jak na dziecko, które
powiedziało głupstwo.
- Jack, daj spokój z tą historią. To jakaś bzdura, gigantyczna
bzdura.
- Powiedziałem ci, że wyniki badań laboratoryjnych...
- Tak, powiedziałeś. Że były odrobinki pyłów z Marsa. Czy
ty myślisz, że na wahadłowcach nie ma pyłków z Marsa? A czy
zastanowiłeś się, czy to, co znaleźliście na Ziemi nie było właśnie
ładowane, by polecieć na Marsa?
- I co, też byłoby to po raz pierwszy? Bo jakoś nikt nie
zatrzymał w Central City nikogo handlującego czy zażywającego
heroinę. A ja w Nowym Jorku od pewnego czasu nie mogę sobie
dać rady z narkotykami. Właśnie z heroiną. Nie chce mi się
natomiast wierzyć, żeby heroina latała na Marsa i wracała na
Ziemię. Znajdź mi tego faceta, którego zatrzymaliście, pójdziemy
odwiedzić go jutro.
Mahoney drgnął na dźwięk dzwonka. Podszedł do terminala i
wystukał wyświetlony na małym ekraniku kod.
- Proszę włożyć pańską kartę do kopiarki, panie Mahoney.
Mam dla pana informację z centrali nowojorskiej Policji
Państwowej. Mam też nagranie połączenia z panem naczelnikiem
Johnstonem.
Mahoney włożył kartę z kopiarki drugą ręką sięgając po
wydruk. Szeryf przysłał mu kolejny raport ze śledztwa, które
nowojorska Policja Państwowa prowadziła na Ziemi.
- Przeanalizowaliśmy heroinę, wyniki już pan dostał. Proszę
się zapoznać z dodatkową analizą, którą przeprowadziliśmy dziś
rano. Zadziwiające. Wesołych świąt, panie Mahoney. Za dwa dni
Boże Narodzenie. - Twarz Johnstona na ekranie była rozmazana,
problemy jakości komunikacji między Ziemią i Marsem nie
zostały jeszcze do końca rozwiązane. Szeryf nie czekał na
odpowiedź, fale radiowe pokonywały odległość dzielącą go od
Ziemi przez ponad trzy minuty, w tych warunkach rozmowy były
dość kłopotliwe.
Mahoney usiadł, by przeczytać przesłany wynik analizy.
Szeryf wpadł na pomysł, żeby równolegle z heroiną
przeanalizować woreczki, w których się znajdowała. Wyniki były
rzeczywiście zaskakujące. Mahoney nie rozumiał nic z jezyka
chemików, którym wypełniony był dokument. Najważniejszy był
jednak komentarz, ktory szeryf dopisał na końcu:
"Według opinii dr. Phelbyego, tworzywo z którego została
wykonana torebka to celofan. Dr. Phelby twierdzi, że nie ma na
Ziemi fabryki, która by to produkowała. Celofan wytwarzany jest
z ropy naftowej, której przerób jest szkodliwy dla środowiska. Od
pięćdziesięciu lat nikt nie wydobywa ropy naftowej i nikt nie
produkuje celofanu. Myślę, że na Marsie też... Wnioski, jeśli w
ogóle można mówić o wnioskach, proszę wyciągnąć
samodzielnie. Ja nie potrafię."
Mahoney przeczytał tekst na głos. Wiliams wziął papier i sam
przeczytał jeszcze raz.
- I co, jaki wyciągasz wniosek, Jack?
- Że ta cała historia nie trzyma się kupy.
- A ja mam jeszcze jeden. Heroina nie pochodzi z Marsa.
- Ciekaw jestem czemu tak myślisz.
- Zastanów się. Twój szef pisze, że celofan produkuje się z
ropy naftowej, tak? To ja cię bardzo proszę, znajdź mi na Marsie
ropę naftową. Jeśli znajdziesz choć litr, jestem gotów wejść pod
stół i szczekać jak pies na placu Centralnym.
- Ale na Ziemi też nie produkują...
- Gdzieś produkują. To jest fakt. Albo przynajmniej mają
gdzieś składy celofanu, z którego robią woreczki.
- Po co?
- A bo ja wiem, po co? Skoro tak robią, to pewnie mają w
tym jakiś cel. Ale jeśli na Ziemi nie produkuje się tego od
pięćdziesięciu lat, to możesz być pewien, że na Marsie nie ma ani
kawałka. Zresztą zaraz sprawdzimy.
Wiliams podszedł do terminala i wydał polecenie
przeszukania magazynów.
- Jak to się pisze?
Mahoney przeliterował i po chwili na ekranie pokazał się
napis: "Produkt nieznany. Stan magazynu-0,00"
- Cała ta historia zaczyna mi wyglądać dziwnie. Nie bardzo
wiem, za co mam się zabrać. W każdym razie heroina na Marsie
bywa, jestem tu, to będziemy szukali, tu gdzie jestem. Na Ziemi
pewnie też nie siedzą z założonymi rękami. Czy możesz
sprawdzić, z czego zrobione są torebki z heroiną, którą ty
znalazłeś? Macie tu jakieś laboratoria?
- Mamy. Wiesz, mam pomysł, znam takiego naukowca,
grywam z nim w szachy, może on nam coś powie na temat tego...
jak to było? Cerlofanu.
- Celofanu. Zawsze lepiej mieć więcej informacji, niż mniej.
Stara policyjna zasada. Ale narazie znajdźmy tego narkomana,
pogadamy z nim, może się czegoś dowiemy.
Wiliams przywołał na ekran archiwum, na dostęp do którego
zezwalała karta przyniesiona przez Mahoneya.
- Somba Tchibambi. Fizyk. - Wiliams wystukiwał nazwisko -
patrz, co za zbieg okoliczności, pracuje w tym samym
laboratorium, co ten profesor, o którym ci mówiłem.
Mahoney spojrzał na Wiliamsa i na ekran.
- To za jednym zamachem załatwimy dwie sprawy.
- To co, idziemy? Powinien być teraz w laboratorium. W
każdym razie na to wskazuje jego sygnał. Nie musisz mówić,
skąd jesteś, ja się wszystkim zajmę. Ale jak będziesz chciał coś
powiedzieć, to się nie wahaj.
*
Prezydent Tchibambi nie wiedział w jaki sposób wyładować
swoją złość. Miał ochotę kogoś zabić, rozszarpać, miał ochotę
wyć i krzyczeć. Nienawidził, gdy ktoś mu się przeciwstawiał, gdy
ktoś stawał mu na drodze. Za każdym razem, gdy ktoś chciał mu
przeszkodzić w planie, który realizował, rozgniatał go jak
pluskwę.
Teraz stał i patrzył bezsilnie na samoloty, które przelatując na
niewielkiej wysokości rozsypywały nad ziemią biały proszek.
Proszek, który niszczył hektary pól wokół stolicy. Jego pól, jego
stolicy. Niszczono pola, bo jakiś mydłek, biały mydłek,
zadecydował, że on, prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi
nie ma prawa hodować u siebie tego, na co ma ochotę.
On żadnych konwencji nie podpisywał. Jego poprzednik,
którego przepędził na cztery wiatry z pałacu prezydenckiego,
może i coś podpisał. Ale napewno nie on.
NIE MIELI PRAWA!!!
Chciał krzyczeć ale opanował się, by wszyscy nie zobaczyli
jego zdenerwowania. Najbardziej nienawidził bezsilności. Biali
ludzie byli lepiej uzbrojeni, biali ludzie rządzili światem. Narazie.
- Motumba! - złapał odchodzącego ministra spraw
wewnętrznych za koszulę tak silnie, że rozdarł rękaw. - Motumba,
wezwiesz mi natychmiast do pałacu ambasadora Stanów
Zjednoczonych. Biegiem. I przygotujesz mi dokument, w którym
uprzejmie poprosisz go o opuszczenie naszego terytorium. Jak
napiszesz, to masz mi go przynieść. Zrozumiano?!
- Tak jest, panie prezydencie. - Przerażony minister odszedł
prawie biegnąc, obawiając sie wściekłości Tchibambiego. Miał z
nim do czynienia wystarczająco długo, by wiedzieć, że w takich
momentach lepiej nie stać zbyt blisko.
Po piętnastu minutach był z powrotem z żądanym
dokumentem. Tchibambi siedział za biurkiem w swoim gabinecie,
bez słowa, wpatrzony w sufit.
- Panie prezydencie - Motumba nieśmiało zbliżył sie do
biurka. - Przyniosłem dokument, o który pan prosił.
Tchibambi nic nie odpowiedział.
- Panie prezydencie, czy... czy mogę w czymś pomóc?
- Zjeżdżaj!
Motumba przestąpił z nogi na nogę ale nie wyszedł.
- Panie prezydencie, jeśli pan pozwoli...
- Czego jeszcze? Powiedziałem: zjeżdżaj! Czego chcesz?
- Chciałem zapytać, czy jest pan pewien, że mamy zerwać
stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. To jest
bardzo ważna decyzja, i nie chciałbym...
- Motumba, przyjacielu - Tchibambi przyjął ton, którego bali
się wszyscy, którzy z nim przestawali. - Czy możesz mi
odpowiedzieć na jedno pytanie?
- Tak... panie prezydencie - minister stał zlany potem i
zastanawiał się, czy wściekłość prezydenta obejmie też jego
rodzinę, czy zaspokojona zostanie tym jednym strzałem między
oczy, który zaraz padnie.
- Kto tu rządzi, Motumba?! Ja, czy ty? Bo jeśli to ty, to może
usiądziesz tu przy biurku, co?! Już cię tu nie ma!
Minister spraw zagranicznych wybiegł z gabinetu. W hallu
pałacu wpadł na Jamesa Whitea, ambasadora USA, którego
rodzice pochodzili z tego samego plemienia co on. Wyemigrowali
do USA, zmienili nazwisko, a ich syn został dyplomatą, by
wrócić i reprezentować w swym dawnym kraju swą nową
ojczyznę.
- Co się stało, panie ministrze? Ta historia z makiem?
- Panie ambasadorze, prezydent jest wściekły. Prawie, że
mnie zabił przed chwilą. Mam nadzieje, że na pana nie podniesie
ręki.
- Niech pan nie żartuje, panie ministrze. Nie odważyłby się
na to.
- Nie odważyłby się? Wie pan, pan go nie zna. Zaraz go pan
pozna od tej najgorszej strony. Ja w każdym razie uciekam.
Żegnam pana ambasadora...
- Żegnam?
- Tak jest. Żegnam. Możemy się już nie zobaczyć, choć
postaram się być na lotnisku, gdy będzie pan odlatywał.
- To jest aż tak źle?
- Sam pan zobaczy.
Ambasador USA wyszedł po pięciu minutach mocno
zdenerwowany. Motumba pomimo strachu czekał na niego na
parkingu przy samochodzie.
- I co?
- Dostałem list. To jest szaleniec, Motumba. Chory człowiek.
Motumba pokiwał głową z rezygnacją.
- Cóż, panie ambasadorze. Język dyplomatyczny nie zawiera
w swym słowniku słowa TAK. Wszystko musi być powiedziane
naookoło. Więc odpowiem panu tak: skoro pan tak uważa, panie
ambasadorze, to uprzejmość zabrania mi, by zaprzeczyć
pańskiemu zdaniu.
- Motumba, jeśli pan chce, to mógłbym zorganizować panu
wyjazd... Uważam pana za jednego z nielicznych rozsądnych
ludzi w tym zwariowanym kraju.
Motumba popatrzył Whiteowi prosto w oczy.
- Niech pan tak nie mówi. To jest też i pański kraj, niech pan
nie zapomina. Pańscy rodzice tu się urodzili, tu są groby pańskich
przodków. Ten kraj jest chory ale chory chorobą swego
prezydenta. Nie pojadę z panem, bo jego wściekłość skupiłaby się
na całej mojej rodzinie, nawet na wiosce, z której pochodzę. To
jest też wioska pańskich rodziców. Niech pan wraca do Stanów, i
próbuje nas ratować stamtąd. Tego człowieka trzeba zlikwidować.
- Podobno jest nietykalny. To prawda?
- Na własne oczy widziałem, gdy kazał do siebie strzelać z
pistoletu. Zrobił pokaz dla wszystkich ludzi, którzy mogą się do
niego zbliżyć. Żeby wiedzieli, że nie można go zabić. Kupił sobie
nieśmiertelność za narkotyki. Tyle mogę panu powiedzieć, więcej
sam nie wiem.
- Nieśmiertelność? Chyba pan przesadza, Motumba. Nikt nie
jest nieśmiertelny.
- On jest. W każdym razie z pistoletu go pan nie zabije.
Ambasador Stanów Zjednoczonych wsiadł do samochodu i
odjechał, a Motumba ruszył piechotą w stronę ministerstwa.
Zastanawiał się, co zrobić, by uratować chociaż żonę i dzieci.
Wiedział, że długo już tu nie pobędzie. Albo ucieknie, albo
zginie, tak jak zginął jego poprzednik, który miał nieszczęście
pochodzić z tej samej wioski, co przywódca rebeliantów.
*
Somba Tchibambi pokonał trzydzieści kilometrów dzielące
polanę od pałacu prezydenckiego w ciągu pół godziny. Jak
zwykle zabrał ze sobą deskę z propulsorem antygrawitacyjnym,
która pozwalała mu przemieszczać się ze stosunkowo dużą
prędkością. Gdy zobaczył pierwszych ludzi, na przedmieściach,
zszedł z deski i schował ją do torby. Ze zdziwieniem zobaczył, że
mak na polu jest jakiś dziwny, jakby brunatny. Za horyzontem
słychać było huk silników samolotowych.
Wszedł między rzędy makowin i schylił się, by zobaczyć je z
bliska. Wszystkie rośliny, posypane białawym pyłem, były jakby
powypalane. Jak okiem sięgnąć, całe zbiory były całkowicie
zniszczone.
Odwrócił się, by ruszyć w strone stolicy, gdy drogę zajechał
mu samochód z trzema żołnierzami.
- Kim jesteś?
- Zawieźcie mnie do stolicy.
- Dokumenty - jeden z żołnierzy wysiadł z samochodu,
podczas gdy dwaj zarepetowali swoje karabiny.
- Jestem gościem prezydenta, zawieźcie mnie do stolicy.
Żołnierz, który wysiadł, podszedł do Somby, chcąc złapać go
za rękę. Tchibambi był jednak szybszy, wyjął z kieszeni eklator i
jednym strzałem obezwładnił wojskowego.
- Zawieźcie mnie do prezydenta, powiedziałem.
Żołnierze w samochodzie zaczęli strzelać ale bez skutku. Gdy
zobaczyli, że ich kule nie rażą człowieka, do którego strzelali,
rzucili karabiny, wyskoczyli z samochodu i z krzykiem uciekli
przez pole.
Somba wsiadł do wozu ale stwierdził, że nie potrafi go
uruchomić. Podszedł do leżącego na ziemi żołnierza, kucnął i
kilkoma uderzeniami otwartą dłonią w policzki przywrócił go do
świadomości.
- Wsiadaj, poprowadzisz ten pojazd. Zawieź mnie do pałacu
prezydenckiego, jestem zmęczony, nie mam ochoty iść.
Ciężko przerażony żołnierz siadł za kierownicą i ruszył.
Somba Tchibambi usadowił się z tyłu i w zamyśleniu patrzył na
zniszczone pola makowe, które mijali po obu stronach drogi.
Rozdział 11
- Moooootuuuuumbaaaaa! - W głosie Tchibambiego słychać
było histerię. - Widziałem cię Motumba, jak rozmawiałeś z tym
zdrajcą!!!
Minister spraw zagranicznych zbladł. Głos dochodził go z
drugiego piętra pałacu, z okien gabinetu prezydenta. White
odjechał właśnie, by spakować bagaże lecz Tchibambi musiał ich
obserwować, gdy rozmawiali. Zawrócił i bez słowa wszedł na
schody prowadzące do pałacu.
- Motumba - prezydent uśmiechał się ale tym swoim złym,
zdradliwym uśmiechem. - Czy wiesz, jaka jest kara za zdradę
swojego kraju?
- Tak, panie prezydencie - właściwie było mu obojętnie,
modlił się tylko, by choć jego matki nie dotknęła wściekłość tego
szaleńca.
- Motumba, czy wiesz, że jesteś zdrajcą?
- Tak, panie prezydencie - nie było co zaprzeczać, nigdy
niczemu to nie służyło. Słowo prezydenta było prawem w tym
kraju.
- Czy chcesz się bronić?
Motumba nie zrozumiał pytania. Wiedział, że cokolwiek nie
powiedziałby na swą obronę, i tak wszystko odwróciłoby się
przeciwko niemu. Był już martwy, moment znalezienia się w
świecie cieni był jedynie odwlekany przez okrutnego, chorego
psychicznie człowieka. Wyrok już zapadł, więc nie wiedział
czemu miała służyć ta komedia.
Jak się miał bronić? Przed sądem? Przecież bez względu na
jakiekolwiek kodeksy czy prawa pisane, sędzia wyda taki wyrok,
jaki nakaże mu wydać Tchibambi. Był prezesem Sądu
Najwyższego, naczelnym prokuratorem i, szczyt szczytów,
prezesem Rady Naczelnej Adwokatury. Bo i czemu by nie?
- Panie prezydencie, skończmy z tym. W imię naszej dawnej
przyjaźni...
- I ty Motumba śmiesz jeszcze mi mówić o przyjaźni? Tyś
chyba postradał zmysły! Zdradziłeś mnie, zdradziłeś mój kraj i
ważysz się mówić o przyjaźni! Myślisz, że nie widziałem, jak
ściskałeś rękę temu agentowi białych? Myślisz, że nie wiem, o
czym z nim rozmawiałeś? Jak mu gratulowałeś sprawnie
przeprowadzonej akcji na nasze pola? Na nasze jedyne bogactwo?
Motumba, jesteś rozmazanym psim gównem na chodniku! Nie
jesteś nawet godny, by stać teraz tu, przede mną!
Minister spraw zagranicznych, a może lepiej, były minister
spraw zagranicznych, stał sztywno, starając się spokojnie
oddychać. Obelgi nie robiły na nim większego wrażenia, modlił
się w duchu o to, by wybrana dla niego śmierć nie była zbyt
okrutna, by mógł chociaż umrzeć w spokoju.
- Motumba, psie gówno! Psie gówno! - Tchibambi jakby
rozkoszował się wymyśloną obelgą. - Pytam się, czy chcesz się
bronić. Pochodzisz z dostojnej rodziny, twoja babka była żoną
brata mojej prababki. Tak, z dostojnej rodziny. Jakiś cień twojej
zdrady spada i na mnie, jesteśmy spowinowaceni.
Motumba, choć nie jesteś tego godnym, pozwalam ci obronić
się. Nie masz już honoru, psie gówno nie ma honoru ale z racji
twego pochodzenia, jako potomek najdostojniejszej rodziny,
będziesz mógł walczyć ze mną w pojedynku. Tak ludzie z
dostojnych rodzin rozwiązują sprawy honorowe.
- Motumba, ty psie gówno! Twoj pan i prezydent wyzywa cię
na pojedynek!
W sponiewieranej obelgami postaci nie pojawiła się żadna
oznaka nadzieji. Tchibambi miewał różne pomysły, z reguły były
to pomysły wyrafinowane w swej okrutności. Szczególnie w
takich przypadkach.
Pojedynek... Skąd prezydent mógł mieć taki pomysł? Na
zawsze pozostanie to tajemnicą. Chory umysł posiadał
najwyraźniej niewyczerpane zapasy inwencji. Prezydent musiał
się bawić, to było najważniejsze.
- Panie prezydencie, jeśli taka jest pańska wola...
- Taka jest moja wola.
- Jeśli taka jest pańska wola, to przyjmuję wyzwanie. Co
mam teraz zrobić?
Tchibambi popatrzył na niego z lekko przymkniętymi
oczami, jakby coś rozważał. Chwilę nic nie mówił i stali tak w
milczeniu. Wreszcie sięgnął po jakąś książkę, która leżała na
blacie biurka i powiedział:
- Tu wszystko jest opisane, co i jak. Masz prawo wybrać
rodzaj broni i znajdź sobie sekundanta. Będziemy się
pojedynkować za pół godziny. I pospiesz się, bo za godzinę mam
kilka spraw do załatwienia. Wybierz broń, jaką chcesz, jak wiesz,
jest mi to obojętne, jeśli pozwolisz na taką przenośnię...
Motumba studiował w Oksfordzie. W czasie studiów miał
okazję nieco trenować szermierkę. Nie był nigdy championem ale
wiedział co nieco na ten temat.
Na ścianie gabinetu prezydenckiego wisiały dwie szpady. Dar
od rządu hiszpańskiego. Dar, teoretycznie, był dla niego ale
prezydentowi spodobała się toledańska stal, i po prostu mu je
zabrał. Wisiały na ścianie od trzech lat. Teraz, po raz pierwszy,
będzie mógł zobaczyć jak walczy sie prawdziwą, toledańską
szpadą. Nie będzie to walka o życie, nigdy nie wygra tego
pojedynku, będzie to walka o honor. Chociaż nie, będzie to walka
dla przyjemności pana prezydenta. Nic więcej.
Popatrzył na ścianę i powiedział:
- Szpady. Te dwie szpady, które wiszą na ścianie.
Tchibambi uśmiechnął się szeroko.
- Tak, Motumba. Spodziewałem się tego. Myślisz, że nie
wiem, że gdy u białych uczyłeś się jak zdradzać swój kraj, to
uczyłeś się walki tymi przedmiotami? Wiem. Dobrze wiem. Ale
nie licz na to, że moja nieumiejętność posługiwania się szpadą da
ci jakąkolwiek szansę. Widzisz, nade mną czuwa Bóg, i nie
pozwoli on, by takie rozdeptane, psie gówno jak ty mogło mnie
zranić.
Co do tego Motumba nie miał wątpliwości. Tarcza, która
chroniła prezydenta przed kulami mogła z pewnością ochronić go
przed ostrzem szpady. On nie będzie miał nic, co ochroniłoby go
przed nabiciem na ostrze przeciwnika. Ale będzie to śmierć
szybka, spróbuje tak wymanewrować, żeby ostrze Tchibambiego
przebiło mu serce. Uniknie męczarni, które, sam to
niejednokrotnie widział, potrafią być o wiele gorsze od śmierci.
- Idź teraz i znajdź sobie sekundanta. Za pół godziny masz
być na podwórzu.
Motumba wyszedł z gabinetu i stanął oko w oko z pięcioma
żołnierzami z gwardii prezydenckiej, którzy najwyraźniej czekali,
by go eskortować. W korytarzu spotkał Mbwanę, ministra obrony.
- Motumba, żyjesz? Myślałem, że już cię więcej nie zobaczę.
- Nie, to tylko odroczenie. - Wyjaśnił swemu koledze
sytuację. - Mbwana, będę się z nim pojedynkował.
- Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że będę się z nim pojedynkował.
Minister obrony patrzył na niego jak na szaleńca.
- To twój pomysł?
- Chyba żartujesz. Jego. Będziemy walczyli na szpady, te
same, które mi ukradł po wizycie Hiszpanów. Pamiętasz?
- Ale przecież on nie potrafi walczyć na szpady. Ledwie
odróżnia lufę od kolby w pistolecie...
Mbwana stał przed Motumbą nie mogąc zrozumieć, o co
mogło Tchibambiemu chodzić. Wiedział, że prezydent miewa
różne ekstrawaganckie pomysły ale pojedynek na szpady? To
zakrawało na totalny obłęd.
- Mbwana, przecież wiesz, że to nie ma znaczenia? I tak nie
będę mógł go zranić.
- To prawda. Nie pomyślałem o tym w pierwszym momencie.
Zajmę się twoją rodziną, jeśli chcesz.
- Dziękuję ci, cieszę się, że mogę na ciebie liczyć. - Motumba
podał tamtemu dłoń i mocno ją ścisnął. - Chciałbym cię poprosić
o jedną jeszcze przysługę.
- Mów, o co chodzi?
- Tchibambi powiedział mi, że mam sobie wybrać
sekundanta.
- Co to takiego?
- No, kogoś, kto będzie mnie reprezentował, kto jest moim
jakby przedstawicielem.
Mbwana spochmurniał. Przez chwilę nic nie mówił, puścił
dłoń Motumby i popatrzył na niego smutnym wzrokiem.
- Powiedziałem, że zajmę się twoją rodziną. I zrobię to. Ale
abym mógł o nich zadbać, muszę być żywy. Czy myślisz, że
Tchibambi zostawiłby mnie przy życiu, gdybym w ten sposób
okazał ci sympatię? Przepraszam cię...
- To ja cię przepraszam. Nie pomyślałem o tym. Masz rację.
Żegnaj, Mbwana, czasami o prawdziwej przyjaźni dowiadujemy
się, gdy już jest zbyt późno, by ją pielęgnować.
Rozeszli się w smutku. Motumba cieszył się, że ktoś zajmie
się jego rodziną. Nie znał dobrze Mbwany, żył w ciągłej
nieufności do swych kolegów w rządzie, podsycanej przez
prezydenta w celu łatwiejszego manipulowania ludźmi. Wiedział,
że w radzie ministrów byli wartościowi ludzie ale nie odważył się
nigdy na zbliżenie z którymkolwiek z nich. Inni też nie próbowali
go lepiej poznać.
Po dwudziestu minutach stał na podwórzu pałacu. Tchibambi
czekał na niego w czarnym fraku, w wysokim kapeluszu na
głowie. Wyglądał groteskowo. Patrzył z kpiną na swego byłego
ministra spraw zagranicznych.
- Gdzie jest twój sekundand, Motumba?
- Nie mam sekundanta, panie prezydencie.
- Nie dziwi mnie to. Nikt nie chciałby być sekundantem
zdrajcy swego kraju. Zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.
Motumba miał ochotę powiedzieć wszystko, co leżało mu na
sercu. Wygarnąć w twarz całą prawdę temu opętanemu
człowiekowi. Ale nie zrobił tego, bo wiedział, że z placu
pojedynkowego może jeszcze trafić do sali tortur, która czekała
na takich jak on w piwnicach pałacowych.
- Twoim sekundantem będzie... - Tchibambi popatrzył
dookoła, na stojących żołnierzy. - Ten kapral. Kapralu, jesteś
sekundantem tego psiego gówna, Motumby.
Kapral stanął na baczność i zasalutował.
- Tak jest, panie prezydencie.
Tchibambi uśmiechnął się swoim złośliwym uśmiechem i
kazał żołnierzowi podejść bliżej.
- Dziwi mnie to, że nawet w mojej gwardii prezydenckiej
znajdują się ludzie, którzy współpracują ze zdrajcami. Jak zgładzę
to psie gówno, to zajmę się tobą, kapralu. Oduczy cię to
sekundowania wrogom twego prezydenta.
Kapral zemdlał. Padł na plecy i leżał bez ruchu. Tchibambi
podszedł do niego i kopnął go w bok.
- Niech mi ktoś to stąd zabierze.
Kilku podoficerów podbiegło do leżącego, wzięło go za ręce i
nogi, i wyniosło z podwórza. Po chwili jeden z nich wrócił,
podszedł do prezydenta i powiedział:
- Kapral nie żyje. Dostał zawału serca.
- Bóg go pokarał. Tak Bóg karze zdrajców i tych, którzy się
do nich zbliżają. Dobrze mu tak. Motumba, nie będziesz miał
sekundanta. A teraz bierz ten pręt do szaszłyka i próbuj się bronić.
Nie mam dla ciebie zbyt wiele czasu.
Motumba sięgnął po szpadę i bez wykonania zwyczajowego
pozdrowienia przeciwnika zaatakował. Tchibambi spodziewał się
tego i tylko nieco odsunął się w bok. Ostrze przeszyło powietrze
na wysokości jego szyi.
- Chcesz kąsać? Jak wściekły pies chcesz kąsać. Ale nie uda
ci się mnie ukąsić.
Motumba był jakby w amoku. Zamachnął się z całej siły by
zadać cios. Tym razem Tchibambi odparował cios, który, choć
zadany z wściekłością, nie był ani precyzyjny, ani szybki.
- Zaczyna mnie to bawić. - Tchibambi stał o trzy kroki od
swego przeciwnika i uśmiechał się szyderczo.
Motumba opanował się. W Oksfordzie, gdy uczył się
podstaw szermierki poznał zasady tej sztuki. Jedną z pierwszych
reguł było opanowanie. Walka z ostrzem, nie z człowiekiem,
który nim porusza. Zrobił kilka szybkich, głębokich oddechów i
zaatakował już bez wściekłości.
Ostrza skrzyżowały się i przez moment Tchibambi parował
skierowane w niego ciosy. Robił to jednak opieszale, jakby
zaczynało go to wszystko nudzić. Motumba odsunął się znów na
krok i stanął na wprost przeciwnika.
- I co, psie gówno? Na co ci się zdała nauka w szkołach
białych ludzi? Mnie nikt niczego nie uczył, a jakoś jeszcze mnie
nie zabiłeś...
Motumba szybkim skokiem znalazł się przy Tchibambim i
zadał cios skierowany w serce. Nie wierzył, by potrafił przebić
tajemniczą tarczę, która chroniła prezydenta. Postanowił jednak
robić tak, jakby o niej nie wiedział.
Tchibambi zrobił ruch, jakby chciał odparować
niespodziewany cios ale nie zdążył. Szpada Motumby,
skierowana w serce chybiła celu ale wbiła się w ramię...
Prezydent zamarł. Popatrzył na swą lewą rękę, na którą
zaczęła kapać krew, popatrzył na Motumbę, na stojących wokół
gwardzistów. Gdy czerwona plama wyraźnie rozlała się na białą
koszulę pod frakiem, asystujący pojedynkowi jęknęli ze
zdziwienia. Tarcza nie działała.
Tchibambi dotknął zranionego ramienia i z niedowierzaniem
popatrzył na zabrudzoną krwią dłoń. Motumba nie rozumiał, co
się stało. Ani przez moment nie sądził, że uda mu się zadać
jakikolwiek cios. Nagle opanowała go fala nadzieji.
- Tchibambi, twój bóg cię zdradził. Teraz szanse są równe.
Broń się, jeśli możesz.
Chciał zadać kolejny cios ale nie zdążył. Zatrzymała go kula,
wystrzelona z pistoletu, który prezydent wyjął z kieszeni. Jean
Claude Kita-Bila Tchibambi nie lubił improwizacji.
Motumba upadł na twarz. Kula przebiła mu czoło, rozrywając
mózg na kawałki. Leżące na ziemi ciało podrygiwało w
pośmiertnych spazmach. Toledańska szpada, złamana na pół,
leżała obok wykręconej upadkiem ręki.
- Widzieliście? - Tchibambi był zdumiony, w głosie można
było wyczuć nutki histerii czy nawet strachu. - Zranił mnie. Ta
kanalia mnie zraniła...
Gwardziści nic nie mówiąc patrzyli to na prezydenta, to na
siebie nawzajem, jakby szukając wyjaśnienia sytuacji.
- Zabierzcie stąd to ścierwo - rzucił pokazując na ciało na
ziemi. - Zabierzcie, spalcie i rozsypcie popiół na cztery wiatry.
Nikt nie ma prawa więcej wymówić jego imienia w tym kraju.
Nikt.
Żołnierze zabrali zwłoki Motumby, a do prezydenta podbiegł
lekarz, próbując opatrzyć ranę. Tchibambi odpędził go i szybkim
krokiem ruszył do swego gabinetu.
Usiadł za biurkiem i wyjął z kieszeni pudełeczko, z którym
nigdy się nie rozstawał. Nic się w nim nie zmieniło, nic nie
wskazywało na to, by tarcza miała nie działać. Somba nic nie
mówił, że mogła się popsuć. Ale to prawda, że nigdy go o to nie
zapytał.
Wezwał do siebie kapitana gwardii, jednego z niewielu ludzi
w tym pałacu, którym ufał. Ufał, to może zbyt wiele powiedziane,
wiedział po prostu, że kapitan woli być mu wiernym. Nic
dziwnego, jego rodzina, żona, siostry i matka znajdowały się w
miejscu, o którym wiedział tylko prezydent. Ich życie było
związane z jego.
- Muszę sprawdzić twoją tarczę. Moja się zepsuła. -
Powiedział do stojącego na baczność przed biurkiem oficera. Dał
mu jedną z tarcz już kilka tygodni temu, jeszcze trochę i będzie
mógł je dać wszystkim oficerom.
Kapitan zesztywniał ale nic nie powiedział poza "Tak jest
panie prezydencie". Na czole pokazały mu się krople potu.
Tchibambi strzelił. Kapitan nie drgnął, choć w innej sytuacji
tak nagła ulga mogłaby go powalić. Tarcza działała poprawnie.
- Teraz trzeba sprawdzić moją. Zamienimy się... albo nie.
Zawołaj mi tu jakiegoś gwardzistę, jesteś zbyt cennym oficerem.
Po próbie, która o mało nie przyprawiła młodego szeregowca
o atak serca, okazało się, że tarcza prezydenta działa tak, jak
powinna. Tchibambi nic nie rozumiał. Odprawił żołnierzy i
wezwał lekarza, by opatrzył mu ranę, która choć mocno krwawiła,
okazała się być niegroźną.
Gdy lekarz wyszedł, szef gabinetu zapowiedział mu obecność
w hallu pałacu człowieka, który twierdzi, że nazywa się Somba i
chce widzieć się z prezydentem.
Tchibambi kazał go natychmiast przyprowadzić. Zdjął
marynarkę, tak aby splamiona krwią koszula odcinała się
wyraźnie na tle czarnego fotela. Postanowił zrobić ze swej rany
argument przetargowy.
- Witam pana prezydenta... O, co się stało? Jakiś wypadek?
- Wypadek?! Nie, to nie był wypadek. To tarcza, którą mi
dałeś nie działa. Przed godziną zostałem zraniony szpadą.
- Czym?
- Szpadą.
Somba z niedowierzaniem popatrzył na prezydenta. Jakby nie
rozumiejąc dobrze zapytał:
- Jaką szpadą?
- No szpadą. Toledańską. Twoja tarcza nie działa.
- Tarcza działa. Przeciw broni palnej. Przeciw wszystkim
przedmiotom poruszającym się z szybkością wystrzelonego
pocisku. Przecież już wypróbował pan...
- Wypróbowałem właśnie dziś. To jest oszustwo. Żądam
zadośćuczynienia.
- Powtarzam, tarcza działa jedynie na broń palną. Nie chroni
przed ostrzem noża czy... szpady. Co za pomysł z tą szpadą?
- Nieważne. Co cię sprowadza?
- Jak zwykle zamówienie. Przyniosłem nowe tarcze i coś
specjalnego, tylko dla pana. Potrzebuję bardzo dużo towaru.
Bardzo dużo, dużo więcej niż dotychczas.
Tchibambi zmartwiał. W magazynach miał najwyżej
dwieście kilo. Tyle pozostało mu z ostatniej rafinacji. Po operacji
samolotów ONZ nie miał nadzieji na wiele więcej.
- Co masz nowego?
- Broń. Wiem, że lubi pan różne rodzaje broni i przynoszę
coś, co powinno się spodobać. Tylko tego nie można dać nikomu.
Nikomu. To jest broń, której żadna tarcza nie zatrzyma. Ale w
zamian za nią potrzebuję co najmniej dwustu kilogramów.
- Pokaż.
Somba sięgnął do torby i wyjął eklator. Był to stosunkowo
stary model, który łatwo było dostać w sklepach handlujących
militariami z demobilu. Ze względu na ograniczoną możliwość
rażenia Związek Cywilizacji Łacińskich zezwolił na wolny handel
tymi modelami. SMC przejęło na Marsie rozporządzenia Związku
w sprawie broni.
- Jak to działa?
- Zaraz panu pokażę. To może zabijać albo ogłuszać. Tu się
reguluje moc. Proszę wezwać tu kogoś, kto ma tarczę.
Kapitan gwardii znów stanął przed biurkiem, niepewnie
patrząc na Sombę. Ten wziął eklator i strzelił. Oficer bezwładnie
osunął się na ziemię.
- Zabiłeś go?
- Nie, tylko ogłuszyłem. Za chwilę się ocknie.
Tchibambi wstał i podszedł do leżącego na ziemi, który
powoli zaczął dochodzić do siebie.
- Nieprawdopodobne. I tak bez hałasu.
- Mogę mieć tego więcej. Tyle, że potrzeba będzie dużo
towaru. Bardzo dużo.
- Dużo towaru, to dużo pracy. W tym sektorze prawa
ekonomii nie są ważne. To nie skarpetki, których można
wyprodukować ile się chce. Musimy przedyskutować warunki.
Zaczęli negocjować. Prezydent nic nie wspominał o
zniszczeniu pól makowych, postanowił przemilczeć tę delikatną
kwestię. Somba widział pola ale nie też o nich nie mówił, chciał
przedyskutować najpierw sprawę z Becksterem. Wreszcie stanęło
na jednym eklatorze za 500 kg i jednej tarczy za dwadzieścia
kilogramów. Przyniesiony eklator Somba dał z góry, jako zaliczkę
na następne zamówienia.
- Chciałbym zabrać dwieście kilo od razu, teraz. Po następną
partię zgłoszę się za dwa do trzech tygodni. I chyba będziemy
musieli zmienić metody przekazu. Ale o tym jeszcze
porozmawiamy.
Prezydent Tchibambi wydał odpowiednie rozkazy podczas
gdy Somba bawił się z małą małpką, która była maskotką
gabinetu prezydenckiego.
- Podoba ci się?
- Śmieszne zwierzątko. Zawsze chciałem mieć takiego
małego przyjaciela.
- To Lili. Małpka, lemur z Madagaskaru. Podobno gatunek na
wymarciu. Jest twoja. Żywi się sałatą, marchewką i innymi
warzywami.
Somba wziął małpkę na ręce i posadził sobie na ramieniu. Po
godzinie siedział w kapsule na polanie czekając na moment, w
którym Beckster dokona transferu. Zostało mu jeszcze ponad pół
godziny.
Dla zabicia czasu postanowił przesypać heroinę z
plastikowych woreczków do pudełek, które wcześniej
przygotował, a które wydawały mu się bardziej odpowiednie do
transportu takiego towaru.
*
Wiliams wezwał Morrica. Ten wszedł ciekawie patrząc na
siedzącego na fotelu Mahoneya.
- Jack, przedstawiam ci mojego zastępcę. Morric, to pan Jack
Mahoney z nowojorskiej Policji Państwowej.
Morric uścisnął dłoń Mahoneya i popatrzył pytającym
wzrokiem na Wiliamsa.
- Morric, zlokalizuj mi typa, który nazywa się Somba
Tchibambi. Tylko dyskretnie.
Każdy mieszkaniec Marsa nosił przy sobie organizer, który
zawierał wszystkie niezbędnę do życia funkcje. Był zarówno
kluczem do kont bankowych, jak i do drzwi mieszkań, biur, był
portmonetką, narzędziem do porozumiewania się z innymi
mieszkańcami poza setką innych funkcji. Dzięki organizerowi, z
którym w zasadzie nie należało się rozstawać, każdy był w stanie
zlokalizować kogokolwiek w Central City. Służyłu temu
wieloczynnościowe słupki poustawiane co pięćdziesiąt metrów w
kilometrowych korytarzach marsjańskiej stolicy.
Lokalizacja jakiejś osoby była prostą operacją, nie było
jednak możliwości zlokalizowania kogoś bez jego zgody. To
znaczy zanim na słupku informacyjnym pokazywał się dokładny
adres, pod którym znajdował się obecnie poszukiwany, musiał on
wydać zgodę na lokalizację. A to ze względu na intymność
ludzkiego życia, zbyt wiele jeszcze było zazdrosnych żon i
nieświadomych rogaczy, którzy mogliby przy pomocy tego
systemu wprowadzić wiele zamieszania.
SMC posiadało oczywiście środki umożliwiające ominięcie
tej niewygody. I nie wahało się z nich korzystać. Wiedząc o tym,
wszyscy którzy mogli nie chcieć być zlokalizowanymi przez
funkcjonariuszy bezpieczeństwa nie nosili przy sobie w ogóle
organizerów. Oczywiście w wielu sytuacjach utrudniało to życie,
zmuszało do posługiwania się gotówką, co zawsze było
podejrzane ale była to cena, którą różnego rodzaju typy spod
ciemnej gwiazdy były gotowe płacić.
SMC usiłowało narzucić obowiązek poruszania się z
organizerem ale sprawa rozbiła się o stanowcze veto Związku
Cywilizacji Łacińskich, który w imię wolności osobistych nie
dopuścił do tego typu nakazu.
Somba Tchibambi został lokalizowany w laboratorium, gdzie
według informacji pionu personalnego, pracował. Mahoney z
Wiliamsem ruszyli tam, chcąc kuć żelazo, póki gorące.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że czegoś będziemy się mogli
dowiedzieć?
- Nie wiem J.J. Wiem tyle co i ty. Ale ten człowiek jest
naszym jedynym tropem. Trzeba się z nim zobaczyć,
porozmawiać. Nie wiem, może coś powie. A jak nie, to będziemy
się zastanawiać.
- Wątpię, żeby powiedział więcej, niż w czasie przesłuchania.
- Różnie to bywa. Czasami tacy ludzie nic nie mówią siedząc
w biurze oficera śledczego, a u siebie, gdy się czują bezpieczni, są
jak u spowiedzi.
Przyjął ich laborant w zielonkawym kitlu poplamionym
jakimiś odczynnikami.
- Nazywam się Wiliams, z SMC. Chciałbym porozmawiać z
panem Sombą Tchibambim.
Laborant zerknął w stronę hali, którą zajmowało
laboratorium.
- Pana Tchibambiego nie ma w tej chwili w laboratorium.
Czy mogę mu przekazać jakąś wiadomość? Czy coś się stało?
Mahoney miał przez moment wrażenie, że laborant jest
niespokojny. Położył to na karb obecności przedstawiciela SMC.
- Nie, nie, przyjdziemy później. Czy pan Tchibambi często
zostawia tu swój organizer?
- Organizer? A, organizer. - Laborant wyraźnie był
niespokojny. - Nie... to znaczy, tak. Czasami go zostawia, jest
trochę roztargniony, wie pan, jak to naukowiec...
- Bo właśnie go zlokalizowałem tutaj... Ale nic. To my
wpadniemy później. A czy profesor Beckster jest?
- Jest, oczywiście, zaraz go poproszę.
Po chwili z biura w głębi laboratorium wyszedł Beckster.
Podszedł do Wiliamsa i z uśmiechem uścisnął mu rękę.
- Witam, co pana do mnie sprowadza?
- Tym razem nie szachy, panie profesorze. Chciałem
porozmawiać z jednym z pańskich pracowników, niejakim
Tchibambim. Ale podobno go nie ma, a zapomniał zabrać
organizera. Nie wie pan, gdzie jest?
- Wie pan, nie jestem w stanie śledzić wszystkich moich
pracowników. Ale jeśli pan mi przydzieli kilku funkcjonariuszy,
to nie ma problemu. Co on tam znów narozrabiał?
- Nic takiego. Nie, chcielismy po prostu zadać mu kilka
pytań...
Beckster popatrzył pytającym wzrokiem na Mahoneya.
- O, przepraszam, panie profesorze. Przedstawiam panu pana
Jacka Mahoneya z nowojorskiej Policji Państwowej. Jest tu w
sprawie, o której już kiedyś rozmawialiśmy. Pamięta pan?
- Oczywiście, że pamiętam. I Tchibambi byłby w to
zamieszany?
- Nie, po prostu przed rokiem miał nieszczęście zostać
zatrzymany w posiadaniu narkotyków. Chcemy z nim o tym
właśnie porozmawiać.
Beckster zaprosił ich do swojego biura. Zaproponował kawę,
którą zaczęli pić, przy małym stoliczku przeznaczonym do
przyjmowania gości.
- Nie wiem, gdzie on jest ale może wróci, zanim panowie
pójdą. To jest on narkomanem?
- Nie, nic z tych rzeczy. W każdym razie nic na to nie
wskazuje. Pewnie chciał zobaczyć jak to jest, gdy się to świństwo
zażyje no i wpadł. Ale był badany potem wielokrotnie i nie
wydaje się, by jeszcze brał narkotyki.
- Już się niepokoiłem. Nie chciałbym mieć nic wspólnego z
tymi brudnymi sprawami.
Drzwi od biura otworzyły się szeroko i wszedł wysoki
Murzyn, około trzydziestki. Na ramieniu siedziała mu małpka.
- Przepraszam, nie wiedziałem, że ma pan gości, panie
profesorze.
- O, Somba. Dobrze, że jesteś. Wejdź, ci panowie właśnie do
ciebie. Co to ci siedzi na ramieniu?
- A... to moja nowa maskotka. Właśnie wracam ze sklepu
zoologicznego. To lemur z Madagaskaru. Będzie mi towarzyszył
na tym pustkowiu.
Mahoney patrzył uważnie na Tchibambiego, oglądając
dokładnie każdy szczegół jego sylwetki.
- Panie Tchibambi, chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać
ale nie możemy już dłużej zostać. - Powiedział sprawdzając
ostentacyjnie godzinę. - Czy możemy wpaść jutro, albo może
jeszcze dziś, przed wieczorem?
- Oczywiście, nie mam nic do ukrycia. To pewnie w sprawie
tej historii sprzed roku?
- I tak i nie.
- Nie mam już nic wspólnego z narkotykami. Możecie być
panowie spokojni.
Mahoney wstał nie zwracając uwagi na Wiliamsa, który nic
nie rozumiejąc siedział bez słowa na fotelu.
- Do widzenia panie profesorze, miło było mi pana poznać.
Wstawaj J.J., wiem, że ci kawa smakuje ale sam wiesz, że
musimy już iść.
Wiliams wstał, i udał, że przypomniał sobie o czym mówi
Mahoney.
- Wiliams, - Beckster odprowadził ich do drzwi biura, -
obiecał mi pan ostatnio przechadzkę na Mont Schiaparelli. Kiedy
mogę na pana liczyć?
- Pojutrze jest niedziela, jeśli pan chce, możemy się wybrać
pojutrze. Już tak dawno nie chodziłem po górach...
- Trzymam za słowo. Do zobaczenia, panie Mahoney, pan
Tchibambi odprowadzi panów do wyjścia.
Wyszli za Tchibambim. Gdy przechodzili przez halę,
Wiliams patrzył nic nie rozumiejąc na Mahoneya, który z
kamienną twarzą szedł o krok za Murzynem.
Przy drzwiach laboratorium zatrzymali się. Tchibambi
odwrócił się jakby chciał zablokować wyjście.
- Panowie, ja z tymi sprawami nie mam nic wspólnego.
Ustatkowałem się.
Mahoney wyciągnął rękę i pogłaskał małpkę.
- Śliczne zwierzątko, i bardzo mądre. Do zobaczenia, panie
Tchibambi.
Za drzwiami Wiliams szybkim krokiem przeszedł na drugą
stronę korytarza.
- Ty chyba zwariowałeś. Co ci odbiło? Przecież mieliśmy z
nim porozmawiać?
- Zaraz ci wszystko opowiem. Zawieź mnie do sklepu
zoologicznego.
Rozdział 12
- Ty chyba oszalałeś, Somba. Co to za zwierzak? - Beckster
starał się zachować zimną krew ale wizyta policjantów
wyprowadziła go z równowagi.
Nie podobało mu się, że przyszli do laboratorium, nie
podobało mu się, że węszyli tu, gdzie zupełnie nie powinni.
Wiedział o przygodzie Somby z zeszłym roku. Wiedział wzystko
o wszystkich, centralne bazy danych nie miały dla niego tajemnic.
Nie spodziewał się jednak, że może to kiedyś przysporzyć mu
problemów.
Daleki był od niedocenienia zaistniałej sytuacji. Wiedział, że
wszystkie plany, wszystkie najlepiej nawet zorganizowane
operacje mogły zakończyć się klęską tylko i wyłącznie ze
względu na głupi przypadek i zbieg okoliczności.
- Panie profesorze, to prezydent Tchibambi mi go dał. Taka
maskotka...
- Somba, czasami mam wrażenie, że pracuję z
dziesięcioletnim dzieckiem. Czy ani przez moment nie przyszło ci
do głowy, że nie ma tu miejsca na żadne małpki maskotki? Tu nie
jest menażeria, Somba.
- Ale panie profesorze, ja nie mam zamiaru z nim tu
przychodzić, zostawię go w domu. Wracałem prosto z transferu,
właśnie mi ją dał...
- Co załatwiłeś? Masz towar?
Somba w kilku zdaniach opowiedział o tym co widział u
prezydenta Tchibambiego. Nie zapomniał wspomnieć o
zniszczeniu pól makowych.
- Myślisz, że to jakaś choroba?
- Nie wiem, wygląda to bardziej na rozsypane środki
chemiczne. Zebrałem z pola kilka makowin i dałem do
laboratorium. Zaraz powinniśmy mieć wyniki badań.
- Mówił ci, czy ma zapasy?
- Nie pytałem. Powiedziałem, że będziemy zwiększali
zamówienia. Myślę, że nie powinno być problemu, jak znam
mojego pradziada, na głowie stanie, a znajdzie nam dowolne
ilości.
Profesor skierował się w stronę laboratorium. Laborant
kończył właśnie kontrolę heroiny.
- 97 panie profesorze. Doskonała jakość. I opakowania są
lepsze. Wygodniej operować takimi pudełeczkami niż
plastikowymi workami.
Beckster sięgnął po pudełko i obejrzał je dokładnie.
- Co to za pudełka Somba? Dawałeś mu?
- Nie, kupiłem. Jeszcze zanim tam poleciałem. Pomyślałem
sobie, że wygodniej manipulować pudełka niż torebki.
- I co? Poprzesypywałeś?
- Tak. Jak czekałem na transfer.
- A co zrobiłeś z torebkami?
- Jakimi torebkami?
- No torebkami, w których była heroina od prezydenta?
Somba przez chwilę się zastanawiał. Wreszcie sięgnął do
kieszeni, z której wyciągnął garść celofanu.
- Spal to Somba. Spal to natychmiast. - Beckster wyrwał mu
z ręki woreczki i wrzucił do spalarki, która błysnęła białym
płomieniem. - Następnym razem zabraniam ci podejmowania
takich inicjatyw. Będziesz robił jedynie to, co ci powiem. Nic
więcej, słyszysz? Nic więcej.
- Ale co się stało? Czemu jest pan taki zdenerwowany, panie
profesorze?
- Chcesz wiedzieć, co się stało? Zaraz ci powiem, co się stało.
Będziemy musieli zmienić nieco nasze metody działania. Nie
widzę innego wyjścia. Uważam, że SMC i policja na Ziemi za
bardzo interesuje się naszymi działaniami, i trzeba zacząć
operować inaczej. Wolałbym nie musieć tłumaczyć się przed
śledczym.
Beckster już od dłuższego czasu zastanawiał się nad zmianą
form działania. Po dwóch wpadkach towaru na wahadłowcach, na
Ziemi i teraz tu, na Marsie, uznał, że przesyłka heroiny promem
jest zbyt niepewna. To prawda, że źródło towaru było praktycznie
niewyczerpane ale nie mógł sobie pozwolić, by SMC i rangersi
doszli jak po nitce do kłębka do jego laboratorium.
Zabezpieczał się oczywiście od początku. Wiedział, że zanim
SMC wyśle funkcjonariuszy, którzy będą mieli za zadanie
zaaresztować go, zastanowią się trzy razy. Miał w ręku
kompromitujące dane bankowe, które mogły być ważkim
argumentem w takim przypadku. Ale to była ostateczność. A tu
chodziło o to, by działać sensownie nie będąc zmuszonym do
operowania w sytuacji przymusowej. Lepiej było przewidywać
ruchy przeciwnika.
Gdy zastanawiał się nad tymi problemami, przyszła mu do
głowy zupełnie niezwykła myśl, która być może była początkiem
odpowiedzi na jego pytania. Problemem, który należało rozwiązać
był transport. Transport heroiny z Marsa na Ziemię, 65 milionów
kilometrów na pokładzie promu kosmicznego, który choć wielki,
zajmował ograniczoną przestrzeń. I wystarczyło poddać go nieco
dokładniejszej kontroli, by znaleźć przemycany towar. Na Ziemi
służby celne z pewnością nie omieszkają przeczesać
nadlatujących w najbliższym czasie transportów.
Ale przecież można było zlikwidować ten kłopotliwy etap.
Beckster nie rozumiał dlaczego wcześniej nie wpadł na ten
pomysł. Oczywiście nie wszystko było proste, pozostawały
pewne delikatne szczegóły do rozwiązania ale były one mniej
skomplikowane, niż przemyt na promie kosmicznym.
- Somba, zapakujesz heroinę z powrotem do transportera i
polecimy razem na Ziemię. Do twojego pradziada. Ale tym razem
nie złożymy mu wizyty. I zabierzesz tę małpę, wolę, żeby na
Marsie nie było takich zwierzaków.
*
- O jaki sklep zoologiczny ci chodzi? - Wiliams nie wiedział
czego szukał Mahoney. - Jesteś pewien, że wszystko w porządku?
- Jestem. Sklep zoologiczny ze złotymi rybkami, kotkami i
świnkami morskimi. Musi tu być coś takiego. Przynajmniej tak
sądzę.
- Ale po co?
- Zaprowadź mnie, potem ci opowiem.
Wiliams wsiadł do poduszkowca, Mahoney usiadł obok.
Wyglądał na głęboko zamyślonego.
- Kiedy przyleciał ostatni prom?
- Ty nim przyleciałeś.
Mahoney nic nie powiedział i jechali w milczeniu.
Ulice Central City, właściwie korytarze, bo wszystko było
zabudowane, były stosunkowo szerokie. Po obu stronach świeciły
witryny sklepów i barów. Przejeżdżali przez dzielnicę handlową,
która stanowiła centrum życia towarzyskiego Marsjańskiego
miasta. Mieszkańcy nie lubili siedzieć w domu. Związek
Cywilizacji Łacińskich przysyłał na czerwoną planetę całe
brygady socjologów i psychologów społecznych, którzy badali
zachowania ludzi w tych, jakże niezwykłych, warunkach. Mars
był dla nich laboratorium badawczym, w którym ludzie byli
królikami doświadczalnymi. Pojawiły się prace naukowe,
niektórzy specjaliści twierdzili, że badanie zachowań na Marsie
powinno być odrębną dziedziną socjologii.
Coraz więcej rodziło się tu dzieci. Dzieci, które nie znały
Ziemi, dla których jedynym prawdziwym światem był Mars. W
szkołach uczono jeszcze historii ludzkości lecz coraz większy
nacisk był kładziony na przedmioty mające ścisły związek z
kolonizacją czerwonej planety.
Dzieci nie wiedziały, że gdzie indziej grawitacja może być
większa, że pięciometrowe skoki mogą być zabawą jedynie gdy
mieszkało się w Central City. Nie wiedziały, co to jest skąpana w
słońcu plaża, nad oceanem. Wiedziały jednak, co to jest deszcz,
na Marsie deszcz określany był co najmniej piętnastoma różnymi
słowami.
Jednym z pól doświadczalnych ziemskich naukowców był też
i język. Od momentu pojawienia się pierwszych kolonistów
zaczęły pojawiać się pewne, niewielkie początkowo, zmiany
językowe.
Ponad 80 procent kolonistów pochodziło ze Związku
Cywilizacji Łacińskich, co powodowało, że wszyscy praktycznie
mówili po hiszpańsku. Ale przecież regiony na Ziemi, z których
pochodzili, miały swoje lokalne języki, którymi posługiwali się
kiedyś na codzień.
Mieszanka hiszpańskiego z językami tych regionów zaczęła
kiełkować powstaniem swoistego narzecza mieszkańców Marsa.
Narazie był to jeszcze hiszpański, może nieco zmieniony,
posiadający nowe, nie znane na Ziemi słowa. Przeciętny
mieszkaniec Marsa mógł jednak bez problemu porozumieć się z
każdym mówiącym po hiszpańsku Ziemianinem. Może jedynie
mógłby zadziwić specyficznym akcentem.
Ale nowe słowa pojawiały się jak grzyby po deszczu. Nowe
słowa związane z życiem w podziemnym mieście, w warunkach
zupełnie odmiennych od ziemskich. Były słowa dla określenia
jakości pompowanego powietrza, sztucznego oświetlenia i wielu
innych rzeczy, które nie miały swych odpowiedników na Ziemi.
W części szklarniowej, dostarczającej miastu świeżych
warzyw i owoców żyły zwierzęta. Poza krowami i świniami, które
były tu dla mleka i mięsa, były króliki, jaskółki, nietoperze, żaby,
szczury, myszy i jeszcze kilka innych gatunków.
Co do gryzoni, to ich zadomowienie na Marsie nie było
przewidziane przez projektantów Central City. Znalazły się tam
wydostawszy się prawdopodobnie z jednego z licznych
laboratoriów. Było to prawie pewne, jako że właściwie wszystkie
były białe. Nie zwalczano ich dopóki nie rozprzestrzeniły się po
całym mieście i nie zaczęły przegryzać licznych kabli
elektrycznych. Sprowadzono więc koty i trzy pary sów, które po
kilku latach zamieniły się w sześćdziesiąt par sów.
Na początku zwierzęta do towarzystwa nie były
przyjmowane na promy odlatujące z Ziemi. Spowodowało to falę
prawdziwych tragedii i rozstań, z ulubionymi maskotkami,
kotkami, pieskami i innymi szczygłami. Jednakże po interwencji
jednego z senatorów, którego kuzynka wylatywała na Marsa, a nie
chciała się rozstać ze swoim ulubionym jamnikiem, została
wydana zgoda na zabieranie ze sobą zwierząt domowych.
Ponieważ początkowo nie sprecyzowano dokładnie, o jakie
zwierzęta może chodzić, w salach odlotowych wahadłowców
pojawili się miłośnicy natury z wężami boa, pytonami, był nawet
jeden, który postanowił zabrać akwarium z piraniami. Twierdził,
że żyć bez nich nie potrafi.
Podjechali pod sklep zoologiczny. Było to wielkie, jasno
oświetlone pomieszczenie, w którym stały klatki, akwaria, teraria
i panował nieopisany zamęt. Ptaki śpiewały, koty miauczały, psy
szczekały, kanarki gwizdały, wszystko w nieprawdopodobnym
wręcz smrodzie.
- Ależ tu smród, - nie wytrzymał Wiliams, gdy weszli do
środka. - Naślę tu chyba kogoś z Departamentu Higieny.
- Czym mogę służyć? - Podszedł do nich niewysoki człowiek,
około pięćdziesiątki. Na ramieniu miał wielkiego, czarnego kruka.
- Znam skądś pana. Wiem, pan jest Wiliams z SMC. Czy coś
przeskrobałem?
- Sądząc po smrodzie, to jest tu co najmniej dziesięć par
zwłok ludzkich w stanie zaawansowanego rozkładu.
- Nie, panie Wiliams. Po prostu nie miałem pieniędzy na
opłaty za klimatyzację. A jakoś nie mam ochoty otwierać okna.
- Radzę panu, żeby znalazł pan pieniądze, bo będzie pan miał
do czynienia z Departamentem Higieny.
- Nie, nie, jutro wszystko załatwię, samemu chce mi się
rzygać, jak tu wchodzę. Czym mogę służyć?
W czasie gdy Wiliams rozmawiał ze sklepikarzem, Mahoney
chodził po sklepie i zaglądał do klatek.
- Ma pan tu niezłą kolekcję. O, jaszczurki! Nie wiedziałem,
że na Marsie są jaszczurki.
- Na wszystkie zwierzęta, które tu są, mam papiery. Poza
szczurami, które sam złapałem. Niech pan sobie wyobrazi, panie
policjancie, że są ludzie, którzy gotowi są zapłacić, by mieć w
domu białego szczura. Jakby nie mogli sobie złapać w szklarni
czy na niższych poziomach.
Mahoney podszedł do klatki, w której suka niewiadomej rasy
pielęgnowała swoje szczenięta. Schylił się lecz gdy psia mama
warknęła, odsunął się o krok.
- Niech się pan nie boi, ona nie gryzie. Tylko nie lubi, gdy
ktoś podchodzi do jej dzieci.
- Nie boję się. Lubię zwierzęta. Czy ma pan coś bardziej
egzotycznego, niż psy i kanarki?
- Co to znaczy, bardziej egzotycznego? Niech mi pan tu
gdzieś na Marsie znajdzie żywego kanarka, to przyznam, że
kanarek, sześćdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi nie jest
egzotycznym zwierzęciem.
- Mam na myśli zwierzęta, które nie są powszechnie uważane
za domowe.
- Co, krokodyle? Nie ani krokodyli, ani hipopotamów nie
mam. Nikt nie zamawiał.
- A małpy?
- Miałem dwie kapucynki. Sprzedałem w zeszłym tygodniu.
- A lemury?
- Co?
- Lemury. Z Madagaskaru.
Sklepikarz popatrzył na Mahoneya z uśmiechem.
- Nie panie policjancie. Nie mam lemurów z Madagaskaru.
Nie mam również ptaków dodo, ani dinozaurów. Trylobitów i
amonitów też nie mam. Jeśli chce pan lemura, to doradzam
zgłosić się do jakiegokolwiek muzeum historii naturalnej na
Ziemi. Tyle, że to daleko.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że lemurów już nie ma. Tak jak nie ma
dinozaurów i ptaków dodo. Wyginęły panie policjancie.
Wyginęły.
- Ale przecież w ogrodach zoologicznych...
- W ogrodach zoologicznych nie chciały się nigdy
rozmnażać. Lemurów już nie ma. Ale widziałem kiedyś
wypchanego Aye Aye.
- Ma pan jakąś książkę z fotografiami tych zwierząt?
Sklepikarz wyszedł na zaplecze, a Wiliams nadal nie bardzo
rozumiejąc o co chodzi podszedł do Mahoneya.
- Co ty wyprawiasz, Jack? O co ci chodzi?
- Widziałeś tę małpkę, którą miał na ramieniu Tchibambi w
laboratorium?
- Widziałem. Ale co ma małpka do śledztwa w sprawie
heroiny?
- Nie wiem jeszcze. Ale może się zaraz dowiemy. Przed
odlotem na Marsa oglądałem program przyrodniczy. O
zwierzętach, które genetycy próbują stworzyć poprzez
manipulacje. Mówili też o lemurach. Wygląda na to, że sklepikarz
wie, co mówi. Nie ma lemurów. Jeśli Tchibambi ma lemura, to
musi go mieć z Ziemi. Z takiego laboratorium. Wiec albo był na
Ziemi, albo ktoś mu go przysłał. W obu przypadkach byłoby to
dziwne, bo nie sądzę, żeby te zwierzaki były gdziekolwiek w
wolnej sprzedaży. On jest na kontrakcie?
- Kto?
- Tchibambi.
- Chyba nie, nie zwróciłem uwagi, jak sprawdzaliśmy jego
dane ale gdyby był na kontrakcie, zauważyłbym.
- No to na Ziemi nie był. Więc ktoś mu to przywiózł.
Z zaplecza wyszedł właściciel sklepu zoologicznego.
- Mam książkę. Ale chciałem zwrócić uwagę, że tu nie jest
księgarnia tylko sklep ze zwierzętami.
Mahoney wziął kolorowy, zakurzony album, który musiał
leżeć na jakiejś półce od dobrych kilku lat. Zaczął przeglądać
zdjęcia i rysunki. Po chwili podszedł do Wiliamsa i pokazał mu
niewielkie zdjęcie na jednej ze stron.
- Widziałeś? To ten.
Wiliams popatrzył na fotografię i skinął głową.
- Tak. No i co?
- Słuchaj uważnie. Lemur Madagaskarski, maco. Gatunek
odkryty stosunkowo późno, bo w pierwszej połowie XXI w.
Nigdy nie udało się utrzymanie go w niewoli. Jedyne zapłodnione
embriony, które przechowywane były na wydziale zoologii
Uniwersytetu Yale spłonęły w pożarze w 2087 roku. Gatunek
uznany za wygasły bezpowrotnie.
Wiliams sięgnął po książkę by samemu przeczytać tekst pod
zdjęciem. Następnie oddał ją sklepikarzowi i wyszedł za
Mahoneyem ze sklepu.
- No i co?
- Co, co?
- Co o tym myślisz? Nie myliłem się. Nie ma lemurów.
- To co siedziało u Tchibambiego na ramieniu?
- Nie wiem ale będę wiedział.
- Wiesz co? A może to była taka mechaniczna maskotka?
Słyszałem, że robią teraz zabawki, których nie odróżnisz od
żywych.
- Tak? I co, myślisz, że robią pluszowe lemury, dokładnie
takie, jak te wymarłe w zeszłym stuleciu?
Wiliams popatrzył na Mahoneya zastanawiając się, do czego
dąży. Nie rozumiał, o co chodziło rangersowi ale rzeczywiście
sprawa wydała mu się dziwna. Dziwna, bo wyglądało na to, że
Tchibambi ma jakieś kontakty z Ziemią.
- Chyba nie sądzisz, że wsadzę go za posiadanie małpy. SMC
może wiele ale bez przesady.
- Nie ale chciałbym z nim porozmawiać na jej temat.
Sprawdź w bazach danych, czy były gdzieś na promach
deklarowane małpy.
Wiliams podszedł do słupka informacyjnego i włożył swoją
kartę. Wyłączył część wokalną, nie chciał, żeby liczni o tej porze,
w tej części miasta przechodnie usłyszeli informacje, o które
będzie prosił.
Każdy słupek informacyjny dawał dostęp do całości baz
danych na Marsie. Zazwyczaj przechodnie korzystali ze słupków,
by odnaleźć kogoś, by dowiedzieć się o program teatru czy o
godziny otwarcia sklepów. Można było jednak dowiedzieć się
wszystkiego, jeśli tylko miało się do tego specjalne upoważnienie.
Projektanci systemu informacyjnego Central City postanowili
nie blokować specjalnie dostępu do baz danych w samym ich
sercu. Uznali, że lepszym rozwiązaniem będzie zablokowanie
dostępu u źródła, z którego wypływało zapytanie. System ochrony
był prosty - opierał się na identyfikacji poprzez kartę, głos i
ewentualnie odcisk palca. Dostęp do niektórych typów danych
chroniony był dodatkowo koniecznością obecności przy
konsultacji dwóch upoważnionych osób.
Dowiedzenie się o listę towarów, które przyleciały promem
na Marsa nie było uznane za zapytanie o utajnione dane. Wiliams
po dostaniu się do odpowiedniej bazy powiedział tylko
"zwierzęta" i na ekranie pojawiła się długa lista wszystkich
zwierząt, które przyleciały kiedykolwiek z Ziemi.
Po chwili stał przy Mahoneyu.
- Nie ma lemurów. Ani jednego.
- I co, jesteś przekonany, że coś tu nie gra?
- To prawda. Ale czy ty myślisz, że ma to coś wspólnego z
heroiną?
- Nie wiem. Wychodzę z założenia, że typ miał już kontakt z
narkotykami, więc całkiem czysty nie jest. Teraz ma małpę, której
nigdy na Marsie nie było, i która na dodatek w ogóle nie istnieje.
Myślę, że mamy pewne podstawy, by zainteresować się bliżej
tym człowiekiem. Ale to ty jesteś tutaj szefem, nie ja. Wiec dalsze
decyzje należą do ciebie.
- Może zapytamy go o fakturę za małpę?
- Tak jest, Wiliams. Doskonały pomysł. Zapytaj go o fakturę
i w ciągu trzech minut znikną wszelkie dowody jakiegokolwiek
przemytu, jeśli w ogóle takie jeszcze istnieją.
Nie, J.J. Myślę, że powinniśmy go poobserwować. Skądś
musi mieć tę heroinę, jeśli jest w to zamieszany. Prędzej czy
później popełni błąd, a wtedy będziemy na niego czekali.
- Porozmawiam z Becksterem. Poproszę go, by zwrócił
bardziej uwagę na tego Tchibambiego, pracuje przecież z nim w
laboratorium.
- Chcesz go wprowadzić w śledztwo?
- Nie wiem - Wiliams zawahał się. - Właściwie to profesor
wie, nad czym pracujemy. Rozmawiałem z nim niedawno na ten
temat. To nieszkodliwy, trochę stuknięty naukowiec. Kiedyś
zajrzałem do jego akt. Wygląda na to, że to samotnik kompletnie
pochłonięty swoją pracą. Siedzi tu już od dwudziestu lat ale jest
na kontrakcie. Może wrócić, kiedy chce.
- To czego on tu jeszcze szuka?
- Może podobają mu się krajobrazy?
*
- Somba - Beckster stał przy biurku patrząc w oczy
Tchibambiego, - musimy zmienić nieco metody działania. Chodzi
mi o to, że obawiam się, że nie możemy już używać promów do
transportu proszku. Po dwóch wpadkach nie możemy pozwolić
sobie na trzecią. Poza tym skoro SMC zaczyna tu węszyć, to
znaczy że nie dali sie złapać w naszą małą zasadzkę na promie.
Chyba naprawdę zaczynają wierzyć, że heroina pochodzi stąd.
Wiem, że to nieprawdopodobne, oparłem przecież na tym cały
nasz plan ale skoro policja jest nielogiczna, to musimy i to wziąć
pod uwagę.
- Ale jak wysłać heroinę? Nie bardzo rozumiem, panie
profesorze.
- Somba, to proste. Sam się dziwię, że na to nie wpadłem
wcześniej. Skąd pochodzi heroina?
- No, z Roandy.
- Gdzie jest Roanda?
- Na Ziemi.
- Gdzie wysyłamy heroinę?
- Na Ziemię.
- Mam ci dalej tłumaczyć?
Tchibambi popatrzył na Beckstera zupełnie zagubiony.
- Nie wiem, o co panu chodzi.
- Skoro heroina produkowana jest na Ziemi, konsumowana
również jest na Ziemi, to powiedz mi Somba, po co mamy
zabierać ją tu, na Marsa?
- No przecież bierzemy ją sprzed stu dziesięciu lat. Dzięki
pana maszynie do...
- Tak jest. Ale powiedz mi, po co my ją sprowadzamy na
Marsa?
- Żeby sprawdzić i wysłać na Ziemię.
- A gdybyśmy w ogóle nie zabierali jej z Ziemi?
- A jak ją przetransportujemy do Nowego Jorku?
- A po co mamy ją transportować do Nowego Jorku? Mój
plan jest prosty, Somba. Prosty jak drut.
Heroina jest na Ziemi. Więc nie ma powodu, żeby miała
podróżować. Gdy weźmiesz ją od dostawców, ukryjesz ją jakimś
umówionym miejscu, a my po prostu powiemy naszym
korespondentom na Ziemi, by tam poszli i ją wzięli. Proste i
skuteczne, nieprawda?
Somba uśmiechnął się szeroko. Plan Beckstera był prosty, tak
prosty, że trzeba było wmieszania się policji, by mógł nań wpaść.
- Ale jak znajdziemy jakieś miejsce?
- Po to właśnie będziemy musieli polecieć na Ziemię. Trzeba
znaleźć jakieś miejsce w Ameryce, miejsce, gdzie będziemy
składować towar. W ramach dzisiejszych granic Związku
Cywilizacji Łacińskich.
- To chyba nie powinno być trudne.
- Wbrew pozorom nie będzie to łatwe. Musimy znaleźć tyle
miejsc, ile będzie przesyłek.
- Przecież wystarczy zakopać w jakiejś dziurze, tamci przyjdą
i odkopią.
- Problem jest bardziej skomplikowany, niż ci się wydaje.
Rzeczywiście możemy zakopać, i pewnie tak zrobimy. Ale nie
możemy zakopywać wciąż w tym samym miejscu. Gdybyśmy tak
zrobili, spowodowalibyśmy niezłą katastrofę. Bo wyobraź sobie
co by się stało. Zakopujemy dziś heroinę w punkcie A. Za dwa
tygodnie znów lecimy na Ziemię i znów zakopujemy w punkcie
A. I tak dalej. Po dziesięciu razach w punkcie A jest, powiedzmy,
tona heroiny.
Nie zapominaj jednak, że po pierwszym zakopaniu
kontaktujemy się z naszymi korespondentami w Nowym Jorku i
mówimy im, że mają wykopać heroinę w punkcie A. No i oni tam
jadą, i co znajdują? Znajdują heroinę, którą zakopaliśmy za
pierwszym razem ale znajdują też tę, którą zakopaliśmy za
drugim razem, za trzecim i tak dalej.
A my co? Myślisz, że możemy im powiedzieć, żeby nie brali
więcej niż sto kilo? Że reszta jest na później?
Pamiętaj, że heroina będzie podróżować w czasie, tak jak my.
Tyle, że będzie się to działo w sposób jak najbardziej naturalny.
Będzie po prostu czekała przez sto dziesięć lat w kryjówce, którą
tylko my będziemy znali. I jeśli za każdym razem będziemy ją
wkładali w to samo miejsce, to po stu dziesięciu latach cała
heroina znajdzie się w tym samym miejscu. Tak więc musimy
znaleźć tyle kryjówek, ile będzie przesyłek. Czego należało
dowieść.
Rozdział 13
Niedziela była na Marsie, jak na Ziemi, dniem wolnym od
pracy. Lokalna stacja meteorologiczna, która zajmowała się
zarówno badaniem, jak i kształtowaniem klimatu na Czerwonej
Planecie, starała się zawsze ograniczyć do minimum deszcz w
tym dniu, ze zmiennym jednak szczęściem. Już w dwudziestym
wieku meteorologowie stwierdzili, że system, którym jest klimat,
uzależniony jest od zbyt wielu czynników, niemożliwych do
przewidzenia. Nie da się z całkowitą pewnością przewidzieć
pogody na więcej niż 5-7 dni naprzód. Był to tak zwany "efekt
motyla". Otóż o ile machnięcie skrzydełek motyla nie mogło mieć
bezpośredniego wpływu na pogodę w miejscu, w którym się to
stało, o tyle powstałe zawirowania powietrza mogły po trzech
dniach czy tygodniu być źródłem tropikalnego cyklonu. Im dalej
starano się wybiec w przyszłość przy prognozach
meteorologicznych, tym więcej niewiadomych należało
przewidzieć w kilometrowych równaniach i w pewnym momencie
skomplikowanie obliczeń było takie, że żadna maszyna nie była w
stanie opanować powstałego ogromu prac.
Meteorologia marsjańska nie była jedynie przewidywaniem
pogody. System klimatyczny był stosunkowo prosty (w
porównaniu z ziemskim). Nie było jeszcze ukształtowanych
oceanów, nie było wielkich lasów ani rozbudowanych czap
polarnych, które na Ziemi były podstawowymi elementami
kształtującymi pogodę. Oceany dopiero się tworzyły, jedyną
roślinnością były trawy. Klimat, który był dość równomierny na
całej powierzchni planety, ograniczał się do częstszych bądź
rzadszych opadów deszczu w okresie letnim, bądź śniegu w zimie
i w strefach podbiegunowych.
Technicy meteorologiczni eksperymentalnie badali
możliwość wpływania na pogodę poprzez lokalne zmiany składu
atmosfery. Wychodziło im to z różnym skutkiem, najczęściej
próby odpędzenia chmur wymyślnymi metodami kończyły się
całkowitym fiaskiem. Tak jak na Ziemi meteorologia kojarzyła się
tu bardziej z czarną magią niż z nauką. Pomimo niezliczonych
wysiłków i prób, deszcz wcale nie przestawał padać, gdy miał
przestać, a grad nie zamieniał się w śnieg z deszczem zgodnie z
zapowiedzią. Hurraoptymistyczne zapowiedzi pięknej pogody
zamieniły się po latach bezowocnych prób w zwyczajne
codzienne prognozy, na które wszyscy patrzyli z przymrużeniem
oka.
Jednyny namacalny sukces lokalnym kształtowaniu
warunków pogodowych odnieśli technicy z Laboratorium
Atmosferycznego. Ich zadaniem było przyspieszenie
dostosowania składu powietrza do optymalnych warunków życia.
Oznaczało to ciągłe wzbogacanie w tlen, azot i dwutlenek węgla,
którego wciąż było za mało, by trwale utrzymać efekt
cieplarniany.
Mars, jako planeta bardzo bogata we wszelkiego rodzaju
minerały, była jednocześnie wyposażona w źródła tlenu. Gaz ten
uwięziony był w związkach chemicznych żelaza i krzemu,
wszechobecnych zarówno na powierzchni jak w pod nią. Rudy
żelaza przerabiane były na żelazo, uwolniony w ten sposób tlen
wypuszczany był do atmosfery, którą wzbogacał. Azot i inne gazy
produkowane były również głównie na bazie obecnych na
planecie minerałów.
Początkowo gazy uwalniane były do atmosfery w miarę ich
produkcji. Zupełnie przypadkowo technicy i naukowcy z
Laboratorium Atmosferycznego zorienowali sie, że uwolnienie
wielkich ilości gazów do atmosfery miało lokalny wpływ na
warunki pogodowe. W okolicach, w który dokonowynano tych
operacji czasowo przestawał padać deszcz, a na niebie ukazywało
się na kilka godzin Słońce.
Gdy Laboratorium Atmosferyczne stwierdziło ciąg
przyczynowo skutkowy między uwalnianiem gazów i
przejaśnieniami, postanowiono, dla uprzyjemnienia życia
mieszkańcom Central City, uwalniać gazy raz na tydzień, w
niedzielę. Pozwalało to mieszkańcom na spacery na zewnątrz,
które choć nie były ani dalekie, ani długie, umożliwiały
zapomnienie choć na jakiś czas o życiu w zamknięciu.
Psychologowie społeczni zaobserwowali, że gdy ludzie mogli
pospacerować po okolicy, zdecydowanie chętniej przystępowali
następnego dnia do pracy, byli w lepszym humorze i mniej
myśleli o utraconym raju na Ziemi.
Wypuszczanie setek tysięcy metrów sześciennych gazów w
ciągu dwunastu godzin powodowało oczywiście powstanie
silnych wiatrów ale błękitne niebo i brak deszczu kompensowały
niedzielnym spacerowiczom tę niewygodę. Powstały kluby
"krajoznawcze", coraz więcej adeptów liczył klub wysokogórski.
A było gdzie się wspinać. Wygasłe wulkany stanowiły
doskonały teren dla alpinistów. Największy wulkan, Nix
Olympica, był ponad trzykrotnie wyższy od najwyższej na Ziemi
góry. Od momentu pojawienia się ludzi, a razem z nimi zmian
klimatycznych, jego zbocza pokryły się wiecznym śniegiem,
który nie topniał nawet w lecie. Klub wysokogórski organizował
wycieczki co najmniej raz w miesiącu, Nix Olympica miał już na
koncie trzy ofiary śmiertelne, którymi byli niedoświadczeni
amatorzy wspinaczki.
Nie było mowy o wdrapaniu się na sam szczyt, ciśnienie
powietrza było tam zbyt niskie, prawdopodobnie nigdy nie będzie
wystarczająco wysokie, by mógł tam dojść człowiek ale wokół
Central City wiele było niższych gór, na które mógł wejść każdy
kto chciał i potrafił. Czasami najwyżej trzeba było zabrać ze sobą
aparat tlenowy.
Wiliams był członkiem klubu od roku. Gdy był jeszcze na
Ziemi, wyjeżdżał czasami w Alpy, by pojeździć na nartach ale
nigdy nie ciągnęła go wspinaczka. Nie bardzo potrafił zrozumieć
ludzi, którzy byli gotowi poświęcić zdrowie, czy życie, by
wdrapać się na jakiś niedostępny szczyt. Wiedział, że po prostu
chcą w ten sposób znaleźć granice swych możliwości, udowodnić
sobie samym, że potrafią. Ale sam nigdy tego nie robił i nigdy nie
przyszło mu do głowy, by próbować.
Na pierwszą wycieczkę górską wyciągnęli go koledzy, gdy
powiedział, że nie bardzo wie co będzie robił w niedzielę. Nie był
przekonany do tego pomysłu ale poszedł z nimi, by nie pomyśleli,
że się boi. I złapał haczyk.
System sztucznej grawitacji zapewniał w Central City ten
sam ciężar, który miało się na Ziemi. Całość korytarzy i cześci
mieszkalno-biurowych, co obejmowało w praktyce 95% miasta
wyposażona była w generatory, które umożliwiały normalne
funkcjonowanie mieszkańcom. Niektóre strefy, jak place zabaw
czy gigantyczne magazyny nie posiadały sztucznej grawitacji, a to
aby umożliwić dobrą zabawę dzieciom oraz łatwiejszą
manipulację składowanymi towarami.
System grawitacji był niezwykle energochłonny. Początkowo
miał być zainstalowany jedynie w strefach, które wymagały tego
ze względu na swą specyfikę. Jednakże zorientowano się szybko,
że nagłe zmniejszenie ciężaru mieszkańców Marsa powodowało
gwałtowne zmiany w organizmach ludzkich, zmiany zarówno
fizjologiczne, jak odwapnienie kości, jak i psychologiczne.
Szczególnie te drugie były groźne, stwierdzono gwałtowne
zwiększenie depresji i psychoz maniakalnych, które znikały w
momencie umieszczenia chorego w normalnych warunkach
grawitacyjnych.
Decyzja o upowszechnieniu na całe miasto sztucznej
grawitacji została przeforsowana z wielkim trudem, przyniosła
jednak doskonałe efekty i spowodowała przyspiesznie fali
emigracji z Ziemi.
Jednakże Związek Cywilizacji Łacińskich był absolutnie
zdecydowany na przekształcenie Marsa w naturalną kolonię
Ziemi. Naturalną, to znaczy autarkiczną, żyjącą w swych
zwyczajnych warunkach. I tak sztuczna grawitacja została
wprowadzona na okres 30 lat. Trzydzieści lat, podczas których jej
moc będzie wciąż spadała tak, aby po upłynięciu tego okresu
całkowicie zniknąć. Pojawiały się głosy, że jest to zbyt krótki
czas, że przystosowanie ludzi musi potrwać dłużej, jednak bilans
energetyczny utrzymania gigantycznych generatorów był zbyt
niekorzystny w razie przedłużenia.
Obecnie sztuczna grawitacja odpowiadała mniej więcej 95%
ziemskiej. Różnica była prawie niezauważalna ale powiększała
się z każdym dniem. Nowi emigranci wysiadający z
wahadłowców czuli się lżejsi, co nieodmiennie wprawiało ich w
dobry humor.
Poza Central City sztucznej grawitacji oczywiście nie było.
Wycieczki na zewnątrz zawsze zamieniały się w skoki i gonitwy
wykorzystujące siłę mięśni przystosowaną do noszenia ponad
dwukrotnie cięższego ciała. Różnica bardzo wyraźnie widoczna
była szczegółnie w czasie wspinaczki. Trzydziestokilowy plecak
ważył 12 kg, mięśnie i szkielet dziewięćdziesięciokilogramowego
człowieka musiały nieść tylko 35 kg. I chyba to przekonało
Wiliamsa do wycieczek na Mont Wilson i inne okoliczne góry.
Właśnie podczas jednej z takich wypraw poznał profesora
Beckstera, z którym szedł teraz, w słoneczny, niedzielny poranek
w kierunku Mont Schiaparelli. Wiał dość silny wiatr
spowodowany uwalnianiem gazów ale nie padało i temperatura
22°C pozwoliła na zabranie jedynie lekkiego ubrania i swetra,
który chwilowo złożony był w plecaku.
- Zabrał pan jedzenie, profesorze?
- Oczywiście, że zabrałem, nie zamierzam wracać przed
wieczorem. Coż za pytanie?
- Wie pan, naukowcy uchodzą zazwyczaj za roztargnionych. -
Wiliams uśmiechnął się szelmowsko.
- Przypominam sobie w każdym razie, że pakowałem do
plecaka. Zabrałem ciepłą kawę, koc, liny, haki, tak, chyba
załadowałem wszystko. - Beckster przyłożył palec do skroni,
jakby był głęboko zamyślony. - O mój Boże, gdzie jest mój
plecak?!
Obaj zaśmiali się głośno. Beckster nie miał nic z szalonego,
roztargnionego naukowca z humorystycznych karykatur i
Wiliams doskonale o tym wiedział.
- Zabrałem szachy, jeśli pan chce, będziemy mogli zagrać. A
co z pańskim nowym kolegą? Nie chciał z nami iść?
- Nie, powiedział, że nie ma ochoty wychodzić na zewnątrz.
Boi się, żeby mu się za bardzo nie spodobało u nas.
- No rzeczywiście, takich widoków na Ziemi nie ma.
Krajobrazy na Marsie nie były specjalnie urozmaicone.
Przypominały ziemskie pustynie, usłane kamieniami i sypkim,
czerwonawym piaskiem. Do horyzontu ciągnęło się monotonne
morze głazów, skał i kamieni, jedynym urozmaiceniem były
chmury, które na północy zalewały pustynię strugami deszczu.
Surowość warunków atmosferycznych była ważnym
czynnikiem kształtowania krajobrazu marsjańskiego. Ulewne
deszcze wymywały piach spłykując go do niżej położonych
terenów na nizinach, odsłaniając nagą skałę, której od milionów
lat nie przemywała woda.
Ze względu na niskie temperatury, które panowały tu nocą,
zbierająca się w szczelinach woda zamarzała rozłupując skały i
zamieniając je w kamienie i piach. Huk pękających skał był w
zimniejsze noce tak silny, że dał się słyszeć nawet w niektórych
częściach miasta. Wspinaczki na zbocza wulkanów były
niebezpieczne właśnie ze względu na lawiny kamienne, które
regularnie zsypywały się w dół.
Ale niebezpieczeństwo zawsze przyciągało ludzi, którzy
chcieli się z nim mierzyć.
- Lubię te niedzielne wycieczki. Nie zdajemy sobie może z
tego sprawy tak na codzień ale jesteśmy pionierami ludzkości w
kosmosie. To jest coś, kiedyś, nasze prawnuki będą o nas mówiły
jak o bohaterach.
- Widzę, że jest pan bardzo romantyczny. Nie wiem, co będą
o nas mówić, ja w każdym razie nie zamierzam mieć dzieci, a tym
bardziej prawnuków, panie profesorze.
- Niech pan popatrzy w niebo. Jeszcze trzydzieści lat temu
można było zobaczyć tu gwiazdy w biały dzień. Niebo było
ciemnoszare, a powietrzem nie dało się oddychać. Dziś mamy
pełno chmur, niebieskie niebo i Słońce, które nas grzeje. Można
się nawet opalać.
- Dla mnie jednak widok horyzontu, który się zakrzywia nie
jest czymś normalnym. Czuję się jakoś dziwnie.
- Horyzont się zakrzywia, bo Mars jest mniejszy od Ziemi i
po prostu widać, że jest kulą. Pan może nie przyzwyczai się do
tego ale ci, którzy się tu urodzą nie będą przynajmniej nigdy
mówili, że ich planeta jest płaska.
- Dla mnie jest to dziwne, i tyle. Ale skoro mówi pan, że to
normalne, to pewnie jest to normalne. Tyle, że nie dla mnie.
Szli przez chwilę w milczeniu. Znajdowali się na
oznakowanym szlaku, który został wyznaczony dla takich jak oni
turystów. Co pięćset metrów stały słupki informacyjne, podobne
do tych, które były w korytarzach Central City. Pozwalały one na
wezwanie pomocy w razie jakichś kłopotów.
Każdy turysta był zobowiązany do zabrania ze sobą swojego
organizera. Wymagało tego bezpieczeństwo, stanowiły one
jedyną możliwość lokalizacji. Przed wyjściem z miasta należało
pokazać organizer funkcjonariuszowi SMC urzędującemu przy
śluzach.
Nie było ograniczeń co do odległości oddalenia się od miasta.
Uznano, że dorośli ludzie mają prawo sami decydować o swym
losie, i jeśli ktoś miał ochotę wybrać się na biegun, nikt mu tego
nie zabraniał. Tyle, że oznakowane szlaki znajdowały się jedynie
w promieniu pięćdziesięciu kilometrów co pozwalało na
stosunkowo bezpieczną eksplorację ponad 5 tysięcy kilometrów
kwadratowych.
- Co mi się tutaj najbardziej podoba - powiedział Wiliams,
gdy za horyzontem znikły ostatnie zabudowania, - to to, że mogę
sobie skakać jak żaba. Nawet z tym monstrualnym plecakiem,
czuję się, jakbym miał dwadzieścia lat.
- A co ja mam powiedzieć? Dochodzę już do sześćdziesiątki i
muszę panu powiedzieć, że mimo postępów medycyny,
odczuwam już te lata. Tu, na zewnątrz, zapominam o tym. To jest
wspaniałe.
Wiliams poruszał się kilkumetrowymi skokami, śmiejąc się
za każdym razem jak dziecko. Wiedział, że pomimo mniejszego
ciężaru organizm męczy się i odczuje za chwilę efekty wysiłku,
nie potrafił się jednak opanować. Beckster nie skakał ale szybkim
krokiem starał się nie oddalić zbytnio od swego towarzysza.
- Niech pan tak nie pędzi, Wiliams. Odrobinę szacunku dla
starego człowieka...
- Niech pan nie przesadza, panie profesorze. Nie jest pan taki
stary. Jeszcze trochę życia jest przed panem. Dostałem ostatnio
wyniki badań demograficznych z ostatniego roku. Czytał je pan?
- Nie, nie miałem okazji.
- Myślałem, że wszyscy kierownicy laboratoriów dostają
takie rzeczy z urzędu.
- Wie pan co, Wiliams? Gdybym miał czytać wszystko, co do
mnie przychodzi, to doba musiałaby mieć 100 godzin. I nie
miałbym czasu na pracę naukową.
- A ja czasami czytam. Otóż okazuje się, że średnia życia na
Marsie znowu wzrosła. Ma pan szanse dożyć do 102 lat. Czy to
nie wspaniałe?
- Jeśli ja dożyję do stu dwóch, to pan, Wiliams, dożyje
pewnie 120. Albo i więcej.
- Co jest ciekawe, to na Ziemi średnia nie przekracza 91. To
są korzyści z życia na Marsie. Ale w każdym razie kobiety żyją
dłużej. I tu i na Ziemi. Uważam, że to niesprawiedliwe.
Beckster zatrzymał się, żeby trochę odetchnąć. Wiliams też
stanął i usiedli na wielkim, szarym głazie. Beckster popatrzył na
północ, w stronę Mont Schiaparelli, który zaczynał już zakrywać
ponad połowę horyzontu. Wiliams też patrzył i znów przez chwilę
milczeli.
Mont Schiaparelli, wielki wulkan nazwany imieniem
dziewiętnastowiecznego astronoma, który jako jeden z
pierwszych obserwował Marsa, wynajdując na nim nieistniejące
"kanały", był potężną górą, która przed milionami lat ziała
ogniem. Teraz, wygasła, rozpadała się powoli pod wpływam
deszczu, śniegu i mrozu. Geologowie ocenili, że niezwykle
szybka erozja spwoduje zmniejszenie co najmniej o połowę
najwyższych szczytów w przeciągu najbliższych dwustu do
pięciuset lat. Jak na periody, którymi operowali, było to
nieomalże mgnienie oka.
Minęła ich grupa młodych ludzi, którzy też najwyraźniej
obrali sobie wygasły wulkan za cel niedzielnej wycieczki. Szli
wielkimi skokami nie zwracając uwagi na Wiliamsa i Beckstera.
Rozmawiali głośno, śmiejąc się i żartując. Beckster patrzył za
nimi, aż nie zniknęli za skałami.
- Wie pan co, Wiliams, jak sobie pomyślę, że ich dzieci będą
się w szkole uczyły, że na Ziemi TEŻ żyją ludzie... Jakoś to
dziwnie.
- Wie pan, panie profesorze, dobrze by było, żeby z Ziemi nie
musiały już dostawać całego zła, którego jest tam zbyt wiele.
- Właśnie, à propos, jak tam pańskie śledztwo? Posunęło się?
- Będziemy musieli porozmawiać, chciałbym z panem
omówić kilka spraw.
- Tchibambi? - Beckster popatrzył uważnie na Wiliamsa.
- Między innymi.
- Myśli pan, że jest zamieszany w te brudne sprawy?
- Nie wiem ale jest kilka niejasnych spraw. Mahoney wpadł
na trop...
- Mahoney?
- Mój ziemski kolega.
- A, tak. No to chodźmy, porozmawiamy w drodze. Może nie
dogonimy tych młodych ludzi ale też nie możemy tu siedzieć w
nieskończoność.
Założyli plecaki i zaczęli iść w stronę wulkanu szybkim
krokiem. Wiliams w kilku słowach opowiedział Becksterowi o
wizycie w sklepie zoologicznym i o lemurze.
- Wie pan co, Wiliams? Ja tam nie znam się na pracy w
policji ale myślę sobie, że trudno na podstawie spotkania z małpą
wyciągać jakieś wnioski. Pan się pewnie lepiej orientuje, pan ma
nos policjanta ale to wszystko wygląda niepoważnie.
- To samo powiedziałem Mahoneyowi. Narazie nie zrobiłem
żadnego raportu, żeby nie wyjść na zupełnie niepoważnego
człowieka. Ale fakt jest faktem, że w żadnym promie z Ziemi nie
było małpy. Tym bardziej lemura.
- Co do lemura, to powiem panu, że jedną z moich pasji jest
zoologia. Nie mogę powiedzieć, bym był w tej dziedzinie
specjalistą ale czytałem trochę na ten temat i staram się czytać
nadal. I powiem panu, że nawet teraz, gdy na Ziemi nie ma już
wielu niezbadanych terenów, zdarza się jeszcze odkrycie nowych
gatunków. A także odnalezienie takich, które zostały uznane za
wymarłe. Z tym lemurem, to chyba nie wszystko jest tak, jak było
napisane w tej książce. Najlepszy dowód to to, że Tchibambi go
ma. Skądinąd miłe zwierzątko.
- Tyle, że nie wiadomo skąd.
- Powiem coś panu. To prawda, że staram się bronić mojego
pracownika, bo uważam go za bardzo wartościowego, młodego,
dobrze zapowiadającego się człowieka. Może kiedyś zastąpi mnie
na stanowisku kierownika laboratorium. Co do tego, skąd ma on
lemura, to zapytam pana - skąd pochodzi whiski, którą pan u mnie
pija? Jest pan napewno lepiej ode mnie poinformowany na temat
tego, co potrafi być przemycane z Ziemi. Więc czemu by nie miał
być to lemur?
- Nie wiem. Mogę jedynie zapytać, czemu właśnie miałby to
być lemur?
- Jeśli pan chce, to porozmawiam z nim, zapytam się po
prostu. I powiem panu. Mam nadzieję, że nie zostanie to uznane
za donosicielstwo.
- Dziękuję, panie profesorze. Chciałem właśnie pana poprosić
o zwrócenie na niego uwagi. Powiem panu szczerze, że pański
współpracownik jest jak narazie jedynym naszym śladem w tej
całej historii.
- A wyjaśniliście już pochodzenie tego narkotyku? Cały czas
jeszcze macie teorię marsjańskich źródeł?
- Tak. Nie. Nie wiem. To zupełnie zwariowana historia. Nie
mówmy już o tym. Zmieńmy temat, jest niedziela, chciałbym
porozmawiać o czymś innym niż robota.
Wiliams przyśpieszył kroku. Do stóp zbocza mieli jeszcze
około kilometra. W oddali stały dwa domki, które turyści
nazywali szałasami. Postawione zostały dla tych, którzy chcieli
odpocząć, schować się przed deszczem czy coś zjeść. W szałasach
były podstawowe sprzęty, a także podręczne apteczki, które
mogły uratować życie nieostrożnym ofiarom wypadków. Kręciło
się tam kilkanaście osób z klubu górskiego. Przygotowywali się
do zdobycia północnej ściany, która uznana była za szczególnie
trudną.
Beckster z Wiliamsem podeszli bliżej, żeby przywitać się z
tymi, których znali.
- Coś ostatnio nie widujemy pana profesora. Towarzystwo
panu nie odpowiada? Czy chce pan stworzyć konkurencyjny
klub?
- Nic z tych rzeczy. - Beckster uścisnął dłoń Smileya, który
był prezesem klubu, jednogłośnie wybranym po udanej
eskapadzie na zachodnie zbocze Nix Olympica. - Po prostu wolę
wycieczki w mniejszym gronie.
- I co, zabiera pan ze sobą policję? Tak na wszelki wypadek?
Cześć Wiliams, co u ciebie? - Smiley uśmiechnął się. - Ty też
wolisz samotne wyprawy?
Wiliams nie lubił tego człowieka. Nie lubił ludzi, którzy
przechodzili na ty ze wszystkimi, którzy ich otaczali, uważając to
za zupełnie normalne. Wolał samemu decydować, kto będzie go
"tykał", a kto nie. Beckster zwierzył mu się kiedyś, że też tego nie
lubi.
- Cześć Smiley. Wiesz, jesteście strasznie gadatliwymi
alpinistami, ty i twoi kumple. Wolę Beckstera, czasami mamy
bardzo wiele do przemilczenia. A wam się gęby nie zamykają.
- Jesteśmy na wolnej planecie i każdy może robić, co chce.
Idziecie którą stroną? - Smiley popatrzył na ich plecaki. -
Wyszliście na spacer? Nie bierzecie sprzętu?
- Nie, idziemy wschodnią stroną, i chyba nie zajdziemy
daleko.
- To uważajcie, na wschodniej stronie spadają ostatnio
wielkie bloki lawy. Byłem tam dwa tygodnie temu z chłopakami.
Pół dnia sprzątaliśmy ścieżkę.
Smiley z alpinistami podszedł do ściany, przy której mieli
rozpocząć wspinaczkę, a Wiliams z Becksterem poszli dalej w
stronę ścieżki prowadzącej pod górę.
Ścieżkę wykuli w skale przed rokiem. Klub wysokogórski
zamawiał wówczas ogromne ilości materiałów wybuchowych, co
było możliwe jedynie dzięki poręczeniu Wiliamsa, który rozwiał
wszelkie wątpliwości kierownictwa SMC co do celu, w jakim
zostaną użyte. Zadziwiło go wówczas, jak łatwo jest zebrać na
Marsie duże ilości materiałów wybuchowych o wielkiej mocy
jedynie w oparciu o poręczenie jednego funkcjonariusza SMC.
Zwrócił uwagę swym szefom w długim raporcie, co odniosło
skutek, bo natychmiast wprowadzono reglamentację obrotu
matriałami wybuchowymi w Central City, z całym pakietem
formularzy, kontroli i zwyczajowej biurokracji.
Ścieżka miała ponad dwadzieścia kilometrów. Nie było to
dużo w warunkach niewielkiego ciążenia, ot zwykła promedada.
Prowadziła dość stromo pod górę, na wysokość 1200 metrów
ponad wielką, płaską pustynię, która niedługo miała zamienić się
w dno pierwszego marsjańskiego oceanu. W odległości około 5
kilometrów od Mont Schiaparelli widać było zabudowania
marsjańskiej Stacji Oceanograficznej, która nosiła tę nazwę na
wyrost, jako że nie było jeszcze oceanu. Stacja stała nad jeziorem,
które zdążyło powstać tu po latach ulewnych deszczów ale
zbudowana była z przenośnych elementów, które można było
rozmontować i zmontować w ciągu dwudziestu godzin jeśli
poziom jeziora podniósłby się wystarczająco.
W Stacji nie pracowali wcale specjaliści od oceanów,
których, poza kierownikiem, nie było na Marsie wcale. W
barakach nad jeziorem pracowali genetycy uparcie usiłujący
stworzyć nowe rasy ryb, które będą mogły tu żyć. Nie odnosili
narazie wielkich sukcesów, poza małymi żyjątkami, które
pokrywały grubym kożuchem niektóre części tafli jeziora, w
wodzie nie było życia. Ale genetycy byli uparci.
Ścieżka, którą szli miała niecałe dwa metry szerokości i pięła
się stromo w stronę szczytu. Wiliams szedł pogwizdując jakąś
melodię, Beckster szedł w ciszy.
- Wie pan co, profesorze, jak byłem na Ziemi, wycieczki
górskie kojarzyły mi się ze wszechogarniającym zmęczeniem,
palącym słońcem, oślepiającą bielą śniegu i z grzanym winem
wieczorem przy kominku. A tu ani człowiek nie jest zmęczony,
ani nie ma palącego słońca ani oślepiającej bieli śniegu. I to mi się
podoba. Brakuje mi tylko grzanego wina i kominka, no ale cóż,
nie można mieć wszystkiego na raz.
Beckster zatrzymał się i popatrzył w górę.
- Co do śniegu, to tam, trochę wyżej jest go w bród. Ale ma
pan rację, że spacery po marsjańskich górach są całkiem
przyjemne.
Stali chwilę patrząc w stronę jeziora. Słońce choć mniejsze
niż na Ziemi, pięknie oświetlało bezmiar pustyni Eden z
położonym w jej środku jeziorem. Sprzed bazy oceanograficznej
wystartował helikopter w kierunku Central City.
- Jak jestem w górach, to helikoptar nieodmiennie kojarzy mi
się z wypadkami. W Alpach mają już te nowe modele górskich
pojazdów, oparte na silnikach grawitacyjnych ale dla mnie górski
ratownik to helikopter i narty. - Wiliams zasłonił dłonią oczy od
słońca i patrzył na lecącą maszynę. - A tu to pewnie ratowników
nie będzie.
- Czemu pan tak myśli? Sądzi pan, że na Marsie nikomu nie
może się nic przytrafić? Jest pan zbytnim optymistą.
- Nie, nie o to mi chodzi, panie profesorze. Mam na myśli siłę
ciążenia. - Wiliams podszedł do brzegu ścieżki i popatrył w
kilkusetmetrową przepaść pod spodem. - Przy tej wadze, jaką
mam na Marsie, mógłbym spaść do tej przepaści, i pewnie nie
zrobiłbym sobie krzywdy bardziej, niż jakbym w biurze spadł z
krzesła.
Beckster podszedł do Wiliamsa i spojrzał w dół.
- Niech mi pan wierzy, to nieprawda. Może będzie się pan
dłużej rozpędzał spadając w dół, przyspieszenie jest tu mniejsze
ale efekt, może być pan spokojny, będzie ten sam. Zostanie z pana
krwawa plama. Choć waży pan tu... - Beckster zmierzył Wiliamsa
wzrokiem - no, powiedzmy 35 kg, to pańska masa wynosi cały
czas 95 kg. Tak jak na Ziemi. Niech pan o tym nie zapomina.
Jestem fizykiem, znam się na tych sprawach.
- Skoro pan tak mówi, panie profesorze... - Wiliams przerwał
i popatrzył go góry, skąd dał się słyszeć dość silny huk, jakby
wybuchu. - Co to takiego?
- Nie wiem, lepiej, żebyśmy stąd odeszli.
Beckster odwrócił się i zaczęli schodzić szybkim krokiem w
dół. W pewnym momencie huk się powtórzył i na ścieżkę przed
nimi spadł grad kamieni. Odbijały się od podłoża jak piłki by po
długim locie spocząć na dnie przepaści.
Bloki lawy, niszczone przez zbierającą się w czasie deszczów
wodę, która nocą zamarzała, by spłynąć w ciągu dnia,
odłamywały się co jakiś czas i spadały w dół.
- To chyba te kamienie, o których mówił Smiley. Myślę, że
lepiej będzie, jeśli wrócimy... - Beckster nie dokończył, bo
zobaczył wielki głaz, który rozpędzony, stoczywszy się pewnie z
wieluset metrów zbocza, spadał prosto na Wiliamsa. - Wiliams!
Niech pan uważa!
J.J. odwrócił się, by zobaczyć skąd nadchodziło
niebezpieczeństwo i odskoczył w bok. Było jednak za późno.
Głaz spadł ze zbocza i łukiem przeleciał nad ścieżką w stronę
przepaści. Miał ponad dwa metry średnicy.
Przelatując nad ścieżką zahaczył Wiliamsa, który nie miał
najmniejszej nawet możliwości złapać się czegokolwiek. Poleciał
razem z głazem w dół.
Beckster przerażony patrzył na spadającego Wiliamsa bez
ruchu, jakby go sparaliżowało. Wyrwał zza pasa organizer i
włączył czerwony przycisk wezwania pomocy. W uszach
rozbrzmiewał mu jeszcze rozpaczliwy krzyk lecącego ku pewnej
śmierci Wiliamsa. "I w ten sposób stwierdził, że Mars jest tak
samo niebezpieczny jak Ziemia", pomyślał, by zdać sobie sprawę,
że takie myśli są chyba nie na miejscu w tego typu sytuacjach.
Ludzie z klubu Smileya zjawili się po piętnastu minutach,
razem z dwoma helikopterami, które nadleciały z Central City i ze
Stacji nad jeziorem. Szybko zlokalizowali Wiliamsa, jego
organizer jakimś cudem działał. Nie mogli mu pomóc, leżał
przywalony kilkutonowym głazem nie dając żadnego znaku życia.
Rozdział 14
Mahoney dostał pokój w jednym z trzech hoteli Central City,
hoteli nie różniących się wiele od tych, jakie można było spotkać
w Nowym Jorku, Waszyngtonie czy Paryżu. Pokój przypominał
mu kabinę na promie, był jednak nieco większy. I pościel była
przyjemniejsza, kołdra była miękka i niebiańsko ciepła. Przy
łóżku, na biurku znalazł maszynkę do kawy, którą co wieczór
odnajdywał wyczyszczoną i wypełnioną świeżą kawą, mógł z
pokoju połączyć się z każdym punktem miasta, a zamówiwszy
rozmowę, również z Ziemią. Z tej ostatniej możliwości nie
korzystał, wolał nie narażać swoich gospodarzy na wydatki nie
wiedząc jak nowojorska Policja Państwowa miała rozliczyć się z
SMC.
Na wielkim ekranie na wprost łóżka mógł obejrzeć serwis
informacyjny, w którym jednak odnalazł niewiele informacji o
Ziemi. Problemy Central City, kupców, którzy zapowiadali nowe
przeceny, nowe osiągnięcia różnych laboratoriów, zmiany w
urzędach i administracji nie interesowały go zupełnie. Z
zainteresowaniem popatrzył jedynie na kampanię wyborczą przed
zbliżającymi się wyborami burmistrzów sektorów i mera Central
City. Wielki show nie odbiegał rozmachem tym, które widział na
Ziemi, choć tematyki, którą poruszali kandydaci czasami zupełnie
nie rozumiał. Central City było miejscem o największym
"stężeniu" wysoko wykształconych ludzi, którzy nawet starając
się o głosy wyborców mówili naukowym żargonem, co dla
przybysza z Ziemi było bardzo śmieszne.
Leżał na łóżku zadowolony, że nie musi wstawać. Chciał
poczytać książkę, którą zamówił poprzedniego wieczora w
bibliotece ale jakoś nie mógł się zebrać. Trzymał w ręku
trzytomową powieść jednego z młodych, dobrze zapowiadających
się pisarzy sensacyjnych i bezmyślnie wpatrywał się w pierwszą
stronę. Nie bardzo wiedział, co ma robić w tym marsjanskim
mieście w niedzielę. Nie znał tu nikogo, jakoś nikt ze znajomych
nie wyemigrował na Marsa. Było kilku rangersów z Nowego
Jorku, którzy przeszli do SMC ale nigdy nie miał z nimi
specjalnie bliskich kontaktów i obawiał się, że nie mieliby sobie
wiele do powiedzenia.
Odłożył książkę na stolik i włączył ekran. Zaczął zmieniać
kanały, na których były jakieś idiotyczne gry z udziałem widzów,
sklep koresponencyjny, nauka języków i programy szkolne. Przez
moment zatrzymał się, by popatrzeć na film sensacyjny,
wyprodukowany już na Marsie, w którym zdziecinniały
funkcjonariusz SMC nie był w stanie rozwiązać jakiejś ponurej
sprawy morderstwa, które jednym rzutem oka rozwiązuje młody
naukowiec z laboratorium zoologicznego. Historia zupełnie
absurdalna, skądinąd film oglądały w tym czasie jedynie trzy inne
osoby, co można było sprawdzić naciskając mały zielony guzik w
pilocie.
Przeszdł do łazienki i wszedł pod prysznic. Spłukał z siebie
brud i przeszedł do niewielkiej sauny w pomieszczeniu obok.
Nastawił nagrzewanie na 90° i usiadł na drewnopodobnej
ławeczce. Po piętnastu minutach, gdy wypocił się już do cna,
wrócił do łazienki by się wypłukać. Następnie ubrał się i wyszedł,
by zwiedzić Central City.
Przeszedł do sektora handlowo rozrywkowego, chcąc
zobaczyć co robią mieszkańcy, gdy nie są w pracy. W korytarzach
nie było jednak wielu ludzi. Przez przeszklone ściany widział
natomiast całe rodziny, które wyszły na zewnątrz, by skorzystać z
ładnej pogody i ciepłego letniego słońca. O ile dzień trwał na
Marsie praktycznie tyle samo co na Ziemi, o tyle rok był prawie
dwa razy dłuższy, co odpowiednio wydłużało sezony. Dzięki
zmianom klimatycznym i umiejscowieniu Central City w
okolicach równikowych, nawet w zimie było tu stosunkowo
ciepło.
Jakoś nie pociągało go wyjście na zewnątrz. Nie bardzo
wiedział czemu, wydawałoby się, że powinien zobaczyć, jak
wygląda inna planeta. Ale gdy pomyślał, że miałby przekroczyć
próg śluzy, samo to napawało go obrzydzeniem. Wiedział, że
napewno nigdy nie zdecyduje się na pracę w SMC.
Szedł szerokim korytarzem centralnym zatrzymując się przy
witrynach sklepów i zaglądając do barów i restauracji. Nie różniło
się to wszystko od korytarzy ziemskich centrów handlowych,
towary były te same, niewiele było takich, których nie mógłby
kupić na Ziemi.
System wind, ruchomych schodów i chodników powodował,
że jedynymi pojazdami, które można było tu spotkać były
poduszkowce funkcjonariuszy SMC i małe wózki dostawcze,
które kursowały między magazynami i zapleczami sklepów.
Mahoney obserwował ruch w korytarzach, zastanawiając się, co
ma zrobić z tak nijako rozpoczętym dniem.
Część sklepów była otwarta. W większości były to sklepy
samoobsługowe bądź obsługiwane przez roboty, których jednak
nie było wiele. Mieszkańcy Marsa unikali robotów, chcieli, by ich
nowa planeta była planetą ludzi, a nie maszyn. W Nowym Jorku
jedynie najdroższe sklepy opłacały sprzedawczynie i
sprzedawców, większość butików obsługiwana była przez roboty.
Z powodu zakazu produkcji maszyn na wzór ludzi, te które można
było spotkać w sklepach miały zawsze przedziwne, czasami
śmieszne formy.
Przeszedł koło baru, w którym siedziało kilkanaście osób
obserwując trzech mężczyzn grających w bilard. Lubił tę grę,
więc wszedł, siadł przy stoliku w kącie i zamówił piwo. Kelner,
który był tu pięcioramiennym robotem na gąsiennicach przyniósł
mu szklankę ze złotym płynem i z nienagannym, meksykańskim
akcentem powiedział:
- Nalałem z pianką. Wiekszość klientów prosi o piankę na
piwie. Ale jeśli panu nie odpowiada, to mogę nalać jeszcze raz,
bez pianki.
- Nie, nie lubię, gdy nie jest nalane z pianką. Zdecydowanie
wolę, gdy piwo nie jest nie nalane nie bez pianki. - Mahoney, gdy
się nie spieszył, lubił sobie żartować z robotów kelnerskich. Były
to proste maszyny, zaprojektowane do wykonywania stosunkowo
mało skomplikowanych prac, więc ich systemy analizy języka
naturalnego były stosunkowo proste. Potrafiły przyjąć
zamówienie, doradzić wino do mięsa, zaproponować deser tak,
aby całość posiłku była zdrowa i zawierała odpowiednie ilości
składników odżywczych. Ale jeśli ktoś zaczynał konstruować
zbyt skomplikowane zdania, robot zaczynał gubić się w analizie
sensu wypowiedzianych słów bardzo szybko tracąc wątek.
Czasami powodowało to zabawne sytuacje, robot wyłączał się, by
po ponownym włączeniu z oczyszczoną pamięcią próbować
przyjąć zamówienie albo dostawał obłędu i przynosił
niezamówione dania, za które nie chciał przyjąć zapłaty.
Producenci tych maszyn świadomi niebezpieczeństw
związanych z próbami elektronicznej analizy języka naturalnego,
za wszelką cenę próbowali wymyślić zabezpieczenia na
nieprzewidziane sytuacje ale bezskutecznie. Niektóre
wydawnictwa humorystyczne wydawały poradniki typu "Jak
zagwoździć kelnera". Dręczenie robotów stało się jedną z
ulubionych zbaw w barach i restauracjach.
Popijał piwo patrząc na grających w bilard mężczyzn. Jeden z
nich wyraźnie był lepszy od dwóch pozostałych. Dwukrotnie z
nimi wygrał i po pół godzinie szukał kolejnego chętnego do
zagrania o dziesięć dolarów. Mahoney podniósł się i podszedł do
stołu.
- Mogę zagrać?
- Z przyjemnością - odpowiedział tamten - woli pan
amerykański czy francuski?
- Amerykański.
Mężczyzna podszedł do stołu i przełączył system na bilard
amerykański. Pojawiły sie dziury, a z boku wysypały się kule.
- Niech pan zaczyna.
Mahoney sięgnął po kij, zważył go w ręku, wziął kredę i
przejechał nią po cieńszym końcu.
- Przepraszam ale chciałem jeszcze panu zwrócić uwagę, że
mamy zwyczaj grać na pieniądze w tym barze. Stawką jest
dziesięć dolarów, albo wielokrotność dziesięciu. Niech pan włoży
organizer do maszyny.
- Nie mam konta na Marsie, mogę użyć karty?
Zebrani przy stole ludzie popatrzyli na niego z ciekawością.
Wzięli go za nowego emigranta.
- Przyleciał pan ostatnim promem?
- Tak.
- I co, podoba się panu? Jak pan znajduje ziemię obiecaną?
- Tak jak sobie wyobrażałem. Ale nie zostaję, jestem tu
służbowo.
- Służbowo?
- Tak.
Zapadła chwila ciszy. Mężczyzna, z którym miał grać
podszedł do niego i wyciągnął dłoń.
- Jestem Bob Hernandez. Z Meksyku.
- Mahoney. Jack Mahoney. Z Nowego Jorku.
- No to panie Mahoney, niech pan zaczyna. Możemy zagrać o
piwo, nie mam sumienia oskubać Ziemianina.
- Bardzo pan pewny siebie, panie Hernandez.
- Nie, po prostu jestem realistą. Skoro pan jest z Ziemi, nic
dziwnego, że nie wie pan, kim jestem. Ale właśnie dlatego nie
proponuję panu zakładu. Jestem mistrzem Central City w bilard.
- Ja nie jestem mistrzem w niczym ale z przyjemnością z
panem zagram. Nigdy jeszcze nie grałem z mistrzem. To co,
zaczynamy?
Mahoney schylił się nad stołem, by uderzyć w białą kulę ale
w momencie, gdy miał wykonać pierwszy ruch, zobaczył kątem
oka przechodzącego korytarzem Tchibambiego. Podniósł się i
odłożył kij.
- No i co? Już? - Hernandez był zawiedziony.
- Przykro mi ale muszę iść. Zobaczyłem kogoś, z kim muszę
porozmawiać.
- To niech pan go tu przyprowadzi, chciałem porozmawiać z
panem o Ziemi.
- Przykro mi, obawiam się, że może to być niemożliwe. Ale
może wpadnę jeszcze po południu, jeśli pan tu będzie.
- Proszę się nie obawiać, będę. Jestem tu co niedziela, przez
cały dzień. To narazie.
Mahoney wyszedł i szybkim krokiem ruszył za Tchibambim,
który znikał za zakrętem korytarza. Chciał z nim porozmawiać o
lemurze, spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Spodziewał
się, że Murzyn zacznie się wykręcać, co potwierdzi jedynie
niejasne źródło pochodzenia zwierzęcia i wybije prawdopodobnie
jego pana z równowagi. A ze zdenerwowanych czasami łatwiej
wyciągnąć pewne informacje.
Ale głównie był zadowolony, że będzie się mógł czymś zająć
w ciągu dnia.
Tchibambi szedł szybkim krokiem w kierunku części
północnej sektora, w której znajdowały się sklepy z towarami
przemysłowymi. Mahoney zobaczył, że Murzyn wszedł do
jednego z butików o nieoświetlonej wystawie. Podszedł bliżej i
przeczytał napis: ŚWIAT KOLEKCJONERA. W środku nie było
innych klientów.
Patrzył przez szybę wystawy na Tchibambiego, który
najwyraźniej nie zorientował się, że ktoś za nim idzie. Stał przy
ladzie czekając na sprzedawcę.
W sklepie dla hobbystów i kolekcjonerów raczej nie
obsługiwały roboty. Żamówienia klientów były czasami tak
niezwykłe, że żaden robot nie byłby w stanie zrozumieć życzeń
hobbystów i zbieraczy. Z zaplecza wyszedł wysoki,
czterdziestoletni człowiek i z uśmiechem uścisnął rękę
Tchibambiego. Mahoney wszedł do środka, by usłyszeć o czym
rozmawiają. Stanął tyłem do lady udając, że ogląda wyłożoną na
półkach kolekcję starych monet.
- Co pana do mnie sprowadza? Znów protektory?
- Tak jest. Dostał pan przesyłkę, o której rozmawialiśmy w
zeszłym tygodniu?
- Dostałem. Wszystkie w idealnym stanie. Z resztą nie
słyszałem, żeby to się psuło. Mam dwadzieścia. Wystarczy?
- Musi wystarczyć. Ale pewnie jeszcze będę potrzebował.
- Co pan z tym robi?
Tchibambi nie odpowiedział. Popatrzył na sprzedawcę i
sięgnął po organizer.
- Ile?
- Jak zwykle, dwadzieścia za sztukę, razem czterysta.
Murzyn wystukał cenę na organizerze i podał sprzedawcy,
który zainkasował. Następnie sięgnął po stojące na ladzie pudełko
i odwrócił się do wyjścia. Mahoney stanął przed nim.
- O, cóż za spotkanie? Pan Tchibambi, jeśli się nie mylę?
- Tak. Poznaję pana. Jest pan tym policjantem z Ziemi, tak?
- Tak jest. Czy zechce mi pan poświęcić kilka minut?
Chciałem z panem porozmawiać.
- O czym? O ile znam się na przepisach, nie ma pan prawa
mnie przesłuchiwać. Tu jest Mars, panie...
- Mahoney. Tak, wiem, że tu jest Mars ale ja nie mam
zamiaru nikogo przesłuchwać. Chciałem po prostu porozmawiać.
Nie mam wobec pana żadnych wrogich zamiarów, może mi pan
wierzyć. Bardzo mi sie podobała małpka, którą miał pan wtedy w
biurze. O niej chciałem z panem pogadać.
- Małpka nie jest na sprzedaż.
- Chodźmy gdzieś, zapraszam pana na piwo.
- Powtarzam, małpka nie jest na sprzedaż.
- Możemy się jednak napić. Nalegam. - Mahoney
wypowiedział to zdecydowanym głosem.
Tchibambi popatrzył na rangersa wahając się przez chwilę.
Wreszcie uległ.
- Jak pan chce ale nie mam dużo czasu, mam jeszcze robotę
w laboratorium. Nie bardzo wiem, o czym moglibyśmy
rozmawiać ale skoro pan stawia, to nie odmówię.
Wyszli na korytarz i usiedli w pierwszej napotkanej kawiarni.
Mahoney zamówił dwa piwa.
- Jest pan kolekcjonerem? - zaczął patrząc na leżqce na stole
pudełko.
- Jestem. O ile wiem, nie jest to zabronione.
- Czemu jest pan tak agresywny, panie Tchibambi? Niech mi
pan wierzy, wcale nie mam wobec pana wrogich zamiarów. Co
pan zbiera?
- Starą broń. I protektory.
- Protektory? Cóż za pomysł? Ale nikt chyba nie zrozumie
duszy prawdziwego kolekcjonera. Dużo ich pan ma?
- Dużo.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu patrząc na siebie i
popijając piwo. Mahoney postanowił zacząć pierwszy.
- Chciałem z panem porozmawiać o małpce.
- Powiedziałem już, że małpka nie jest na sprzedaż.
- Nie o to mi chodzi. Czy pozwoliłby mi pan ją zobaczyć z
bliska?
- A po co?
- Chciałem ją zobaczyć. Lubię różne egzotyczne zwierzaki i
nigdy takiej nie widziałem. Poza tym, że jestem policjantem,
jestem takim samym jak pan człowiekiem. Pan zbiera protektory,
a ja interesuję się zwierzętami.
- Małpka nie lubi obcych. Boi się.
- To czemu pan ją zabiera do laboratorium?
Tchibambi popatrzył Mahoneyowi w oczy.
- Panie Mahoney. Powiedział pan, że nie będzie mnie
przesłuchiwał. A mam wrażenie, że to, co pan teraz robi, bardziej
przypomina przesłuchanie niż przyjacielską pogawędkę.
- Przepraszam pana, to takie skrzywienie zawodowe. Niech
mi pan pozwoli zobaczyć to zwierzątko. Czemu pan nie chce?
- Bo pana nie lubię. Tak jak nie lubie wszystkich cholernych
gliniarzy. Wy nawet jak śpicie, to jesteście policjantami, pan tak
samo jak ten Wiliams, niezła kanalia. Wszyscy wykorzystujecie
wasze stanowiska, żeby się wzbogacić.
- O, hola! Panie Tchibambi! Niech pan nie będzie taki
gwałtowny. Wykonuję moją robotę tak jak pan wykonuje swoją.
Nie lubię, gdy się mnie obraża. Chciałem porozmawiać jak
człowiek z człowiekiem ale widzę, że w pana przypadku nie jest
to możliwe.
Tchibambi popatrzył na Mahoneya jakby zastanawiając się
przez chwilę.
- No dobra, jak pan chce. Niech pan wpadnie po południu do
laboratorium, przyniosę małpkę.
Murzyn wstał i wyszedł zabierając pudełko. Mahoney
przywołał kelnera i zamówił śniadanie, bo przypomniał sobie, że
nic od obudzenia się nie jadł.
W głebi, na ścianie wisiał ekran, na którym jakiś kolorowo
ubrany mężczyzna udawał, że śpiewa. Mahoney lubił dobrą
muzykę i piosenkarze, którzy nigdy nie uczyli się śpiewać
doprowadzali go do rozpaczy. Nie mieli ustawionego głosu, nie
mieli słuchu, recytowali tekst bardziej niż śpiewali. Nigdy nie
występowali na żywo, wszystko nagrywane było w studio.
Wielokrotnie okazywało się, że człowiek, który pokazany był na
ekranie nawet nie próbował śpiewać, ktoś o mniej korzystnej
aparycji udzielał mu swego głosu.
Piosenka nagrana była na tle surowych, marsjańskich
krajobrazów, tak, że Mahoney nie od razu zorientował się, że
nagła zmiana obrazu nie była dalszym ciągiem muzycznego
filmu. Dopiero po chwili zauważył, że głos dochodzący z
głośnika nie jest piosenką. Program został przerwany i nadawano
specjalny serwis informacyjny.
- ... ratownicza nie zdołała go uratować. - Na ekranie
pojawiła się twarz Wiliamsa. - J.J. Wiliams był dyrektorem Sekcji
B w Central City. Ten były londyński rangers zaciągnął się do
SMC stosunkowo niedawno ale jego talent i pracowitość
pozwoliły mu na stosunkowo szybki awans.
J.J. Wiliams był zapalonym turystą, często robił wycieczki na
szczyty w okolicach miasta.
Na ekranie pojawiła się twarz jakiegoś człowieka w stroju
alpinisty, trzymającego w ręku linę.
- Znał pan, pana Wiliamsa, panie Smiley?
- Tak, oczywiście, był członkiem naszego klubu
wysokogórskiego. Nie rozumiem, jak się to stało, miał
wystarczająco doświadczenia, by nie dać się zaskoczyć w takiej
sytuacji. Jeszcze pół godziny temu uprzedzałem go, że ścieżka
jest niebezpieczna. Ale wie pani, takie głazy spadają zazwyczaj w
nocy, gdy woda zamarza, w dzień raczej się to nie zdarza.
Na ekranie pokazała się twarz młodej kobiety prowadzącej
reportaż na miejscu wypadku.
- Nawet najbardziej skomplikowana technologia nie jest w
stanie stawić czoła siłom natury. Po raz kolejny nasze góry
pokazały, że są silniejsze od nas, i że nic sobie nie robią z ludzkiej
inteligencji i wynalazczości.
- Panie profesorze - dziennikarka podeszła do stojącego tyłem
człowieka. - Był pan z panem Wiliamsem na ścieżce. Proszę
opowiedzieć, co się stało?
Mahoney rozpoznał Beckstera. Doświadczenie wielu lat
pracy w policji spowodowało, że szare komórki natychmiast
zaczęły próbować tworzyć skojarzenia wszystkich sytuacji, które
mogły dotyczyć Wiliamsa i Beckstera. Łączącym ich elementem
był Tchibambi. Tchibambi, którego chcieli przesłuchać w
laboratorium Beckstera, Tchibambi, który ma małpę, której nie
ma, Tchibambi, który sam mówi, że nie lubi policji.
Rangers podniósł się i podszedł bliżej, by usłyszeć co mówił
Beckster.
- Szliśmy tutaj... to znaczy nie, staliśmy. Staliśmy i
patrzyliśmy na jezioro, a potem... - profesor wyglądał na
naprawdę wstrząśniętego. - No i był ten huk, potem znów huk...
- Huk? Jaki huk?
- No huk, jakby coś wybuchało...
Koło Beckstera stanął Smiley.
- Gdy pękają skały, zawsze słychać huk. Jakby wybuchu.
Dziennikarka odwróciła się i podeszła do jednego z oficerów
SMC obecnych na miejscu wypadku.
- Świadkowie, to znaczy pan profesor Beckster mówi, że
słyszał huk. Czy zostało sprawdzone, co to był za huk? Czy
możliwe jest, że na dyrektora Wiliamsa dokonano zamachu?
Mahoney rozpoznał w oficerze Morrica, zastępcę Wiliamsa.
- Niech się pani tu nie kręci i przestanie opowiadać bzdury.
Jak pękają skały, to zawsze jest huk. Nigdy pani nie słyszała huku
pękających skał? Erozja, szanowna pani redaktor. To się nazywa
erozja. I proszę stąd odejść. Przeszkadza pani.
Mahoney wyszedł szybkim krokiem z kawiarni i ruszył w
stronę laboratorium Beckstera. Huk może i pochodził z
pękających skał ale sprawę należało sprawdzić. Śmierć Wiliamsa
w obecności Beckstera mogła wcale nie być przypadkiem, lata
pracy w policji nauczyły go, że przypadek zawsze należało
zostawić jako ostatnie wytłumaczenie badanych wydarzeń.
Nie wiedział dlaczego postanowił pójść do laboratorium.
Wiedział, że Beckstera tam nie zastanie, nie miał jeszcze czasu,
by wrócić do Central City. Wyglądało na to, że zdjęcia z wypadku
i akcji ratowniczej przekazywane były na żywo. Ale intuicja, ten
dodatkowy zmysł, kazała mu właśnie tam iść, by szukać
odpowiedzi na pytania.
Racjonalna część jego osobowości nie wierzyła w intuicję,
skądinąd wielokrotnie podświadome przewidywania okazały się
całkiem fałszywe ale zdarzało się, że miał rację. Takim
najbardziej wyrazistym przykładem intuicji był dzień, gdy
doradził swemu koledze w kasynie w Las Vegas postawić ostatni
żeton na 19. Nie potrafił wówczas powiedzieć, co się stało ale
wyraźnie czuł, że kulka wpadnie na dziewiętnaście. Nawet nie
czuł, wiedział.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego
racjonalnego wytłumaczenia takiego zjawiska, że nie będzie
nigdy w stanie powtórzyć tego ale fakt jest faktem, że kulka
wpadła na dziewiętnaście, a kolega wyszedł jak niepyszny, bo mu
nie uwierzył i postawił na siedemnaście. Ale miał świadka swego
jasnowidzenia, czy, jak wolał o tym mówić, intuicji. Jeszcze raz
czy dwa razy miał okazję przekonać się, że coś w tym jest.
Tym razem też wiedział. Nie potrafił powiedzieć, co
wiedział. Nie mógł tej wiedzy wyartykułować w żaden sposób. Po
prostu wiedział, że powinien pójść do laboratorium i zobaczyć, co
się tam dzieje.
Szybki krok zamienił się w bieg. Biegł długimi korytarzami
starając się nie zgubić. Dobrze orientował się w miejscach, które
widział tylko raz. Przed przylotem do Central City przestudiował
dokładnie plan miasta, ze wszystkimi poziomami, zakamarkami i
labiryntami korytarzy. Po kilkuanstu minutach wytężonego biegu
stanął przed drzwiami laboratorium profesora Beckstera.
Drzwi były zamknięte na zamek magnetyczny dostępny przy
pomocy karty. Wiliams nie dał mu karty, którą posiadali wszyscy
funkcjonariusze SMC, karty pozwalającej na otworzenie
jakichkolwiek drzwi. Zamków magnetycznych nie można było
otworzyć inaczej niż kartą. Albo eklatorem ale oczywiście nie
było o tym mowy. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, by
zobaczyć, czy Tchibambi jest w środku. W każdy razie miał
przyjść po południu ale wątpliwym było, by po śmierci Wiliamsa
wpuścił go do środka.
Rangers stanął po drugiej stronie korytarza, zastanawiając
się, co robić. Nagle przyszła mu do głowy myśl. Laboratorium
miało okna, znajdowało się w zewnętrznym pasie zabudowań
Central City. Szybkim krokiem skierował się do najbliższej śluzy,
starając się zapamiętać położenie pomieszczeń, do których chciał
zajrzeć.
Przy okienku pilnującego wyjścia policjanta zatrzymał się i
pokazał swoją kartę.
- Nie mam organizera.
- Daleko się pan wybiera?
- Nie, chcę pochodzić po okolicy, będę się trzymał w zasięgu
wzroku.
Pierwszy krok poza terenem miasta zrobił tak wielki, że
znalazł się od razu o prawie pięć metrów od śluzy. Upadł na
ziemię uderzając się boleśnie w głowę. Gdy się podniósł,
pilnujący wyjścia funkcjonariusz stał przy nim i pomagał mu się
otrzepać.
- Co, nie przyzwyczajony pan? Od niedawna w Central City?
- Od niedawna.
- No to niech pan uważa. I zbyt daleko niech pan nie skacze,
bo się to może źle skończyć.
- Będę uważał, dziękuję za pomoc.
Ruszył w stronę okien laboratorium nie zwracając uwagi na
kilku przechodniów, którzy z trudem opanowywali śmiech
patrząc, jak się przewrócił.
Pierwsze kroki stawiał niepewne. Nie miał wyczucia siły
swych mięśni, chwiał się i kilka razy o mało znów nie upadł. Ale
po chwili przyzwyczaił sie do małego ciążenia i szybkim,
pewnym krokiem szedł w stronę okien, które natychmiast po
wyjściu wypatrzył.
Laboratorium zajmowało dwa piętra. Okna parteru były na
poziomie jego głowy. Stanął tak, by trudno było go dostrzec i
zajrzał do środka. Zobaczył jakiś ruch ale nie widział nikogo.
Podszedł do drugiego okna, przez które tym razem zobaczył
Tchibambiego. Stał tyłem, schylony przy jakimś sprzęcie.
Mahoney patrzył uważnie przez szybę ale nie potrafił
dostrzec co robi Murzyn. Stał przez chwilę, zastanawiając się co
robić, wreszcie postanowił postawić na jedną kartę. Stanął
przodem do okna i mocno zapukał w szybę.
Tchibambi drgnął i z ręki wypadło mu niewielki pudełko, z
którego wysypał się biały proszek. Gdy odwrócił się i zobaczył
Mahoneya, na jego twarzy pokazało się bezgraniczne przerażenie.
Szybkim ruchem zebrał to, co się rozsypało i jednym skokiem
znalazł się w małej kabinie, która stała przy ścianie.
Rangers bez wahania złapał leżący na ziemi kamień i z całej
siły rzucił nim w szybę. Bazaltowy blok odbił się od szkła i spadł
mu pod nogi. Szyby Central City, choć nie musiały już chronić
przed ucieczką życiodajnej atmosfery, pozostawały grube, jak w
początkowym okresie kolonizacji. Rzut kamieniem nie był w
stanie ich przebić.
Mahonej wyjął eklator i trzykrotnie wystrzelił w okno,
nastawiwszy moc na maksimum. Szyba w mgnieniu oka roztopiła
się spływając strumieniem rozżarzonego szkła na ramy okienne.
Roztopione, gorące szkło skutecznie blokowało dostęp do
laboratorium. Mahoney stał na zewnątrz patrząc jak spanikowany
Tchibambi staje z kiloma małymi pudełkami i jedną większą
skrzynką na platformie w centralnej części pomieszczenia.
Gdy znalazł się w środku, mógł jedynie bezsilnie patrzeć jak
Tchibambi dematerializuje mu się przed oczami.
Rozdział 15
Beckster siedział w helikopterze głęboko wstrząśnięty
śmiercią Wiliamsa. Cały czas w uszach rozbrzmiewał mu
rozpaczliwy krzyk spadającego w przepaść człowieka. Przed
oczami jak przyspieszony film przelatywały mu obrazy tej
tragicznej śmierci. Jeden z ratowników, który siedział obok podał
mu małą butelkę z koniakiem.
- Niech się pan napije, dobrze to panu zrobi. Okropny widok.
Człowiek nie zna swego dnia ani godziny.
Beckster pociągnął długi łyk z butelki. Popatrzył na
pustynny krajobraz w dole, który wydał mu się teraz wrogi, jakiś
obcy.
Koniak po chwili uspokoił go nieco, ręce przestały mu się
trząść, myśli rozjaśniły się.
- Zebraliście go...? To znaczy jego ciało?
- Została ekipa trzech ludzi. Próbują go wyciągnąć spod tego
kamienia. Ale mają kłopoty, stok jest bardzo stromy. Szkoda
człowieka, wie pan, znałem go, kiedyś chodziłem z nim w
patrolu. Potem awansował, a ja przeszedłem do brygady
interwencyjnej.
- Często chodziliśmy po górach, nigdy nie widziałem czegoś
takiego. To stało się tak nagle...
- Wie pan, na Ziemi góry też są niebezpieczne. Góry
wszędzie są niebezpieczne. Nie chciałbym, żeby pan mnie źle
zrozumiał ale nie potrafię pojąć, co można widzieć w takim
chodzeniu po wertepach i w wdrapywaniu się na pionowe ściany.
- Wiliams też nie lubił. Ale zmienił zdanie...
- No i teraz zapłacił za to. Myślę, że nie cierpiał. Chociaż
tyle, śmierć pod takim głazem musiała być szybka.
Helikopter zaczął obniżać lot i po chwili stanął na platformie
trzeciego poziomu. Beckster wysiadł i stanął oko w oko z
dziennikarką, którą widział poprzednio na stoku.
- Panie profesorze, czy może nam pan opowiedzieć, jak
doszło do tego wypadku?
- Co mam opowiedzieć? - Beckster nie lubił dziennikarzy. -
Zginął człowiek, a pani robi z tego cyrk. Nie ma nic do
opowiadania.
- Czy pana zdaniem góry są niebezpieczne? Czy należy
zakazać wycieczek w góry?
- Życie jest niebezpieczne, proszę pani. Życie, to
najtragiczniejszy wypadek, jaki mógł się nam przyrafić. Zawsze
kończy się śmiercią. Trzebaby zakazać żyć.
Dziennikarka odeszła od Beckstera i skierowała się ku
drugiej ekipie ratunkowej, która wracała właśnie z Mont
Schiaparelli. Do profesora podszedł jakiś człowiek i pokazał mu
kartę oficera SMC.
- Panie profesorze, bardzo mi przykro ale muszę pana
poprosić, by poszedł pan ze mną, do biur SMC. Musi pan złożyć
oświadczenie. Chcielibyśmy wiedzieć, co się stało.
- Tak, oczywiście. Rozumiem.
Beckster wsiadł do stojącego opodal poduszkowca i po
dziesięciu minutach był w biurze centrali SMC. Za biurkem
siedział jakiś oficer, z boku, przy małym stoliku urzędnik
obojętnie wystukiwał coś na klawiaturze terminala.
- Czy jestem o coś podejrzany? - Backster popatrzył na
śledczego z nieukrywanym niepokojem.
- Nie, nikt pana o nic nie podejrzewa. Ale stoimy przed
faktem śmierci wysokiego funkcjonariusza SMC i rozumie pan,
że śledztwo musi być przeprowadzone. Dlatego pan tu jest, jako
ostatnia osoba, która była z Wiliamsem.
Beckster chwilę nic nie odpowiedział. Zastanawiał się nad
strategią, jaką powinien przyjąć. Wiedział, że w śledczym
siedziało gdzieś głęboko podejrzenie, że śmierć Wiliamsa nie była
całkiem przypadkowa. Taka już od wieków była natura
policjantów i choć miał czyste sumienie, to się bał.
- Może pan, panie profesorze, wezwać adwokata, jeśli sobie
pan tego życzy.
- Nie, to niepotrzebne, jak się rozmawia przez adwokata, to
tak, jakby się nie miało czystego sumienia.
- Jak pan chce, panie profesorze. To co, zaczynamy? Niech
mi pan na spokojnie opowie, jak to się stało. I niech pan nie omija
nawet najdrobniejszych szczegółów.
Beckster zaczął opowiadać, starając się przypomnieć sobie
wszystko. Wiedział, że to co powie będzie prawdopodobnie
sprawdzone podczas rekonstutucji wydarzeń, że specjaliści-
geolodzy są już prawdopodobnie na zboczu, szukając miejsca, z
którego spadł głaz. Miał dobrą pamięć, więc nie sprawiło mu
trudności zrelacjonowanie szczegółów, włącznie z tym, o czym
rozmawiali.
- Czy zechciałby pan wziąć udział w rekonstytucji na
miejscu? - Śledczy potwierdził przewidywania Beckstera. -
Wiem, że musiało to wszystko bardzo panem wstrząsnąć ale
zrozumie pan, panie profesorze, że...
- Wiem, rozumiem. Czy musimy to zrobić dziś?
- Nie, myślę, że nie będzie to konieczne od razu teraz.
Funkcjonariusze z biur śledczych zgłoszą się do pana
najprawdopodobniej jutro.
- Jestem do dyspozycji.
Beckster wyszedł z biura SMC zastanawiając sie, co
powinien teraz zrobić. Oczywiście pierwszą rzeczą, o której
musiał pomyśleć, była heroina. Nie sądził, żeby był podejrzany o
cokolwiek ale wolał nie mieć w laboratorium heroiny teraz, gdy w
jakimkolwiek momencie funkcjonariusze SMC mogli przyjść.
Szybkim krokiem ruszył w stronę sektora laboratoriów licząc,
że spotka tam Tchibambiego. Poprzedniego dnia przenieśli się
razem do Roandy, Beckster miał ochotę odetchnąć świeżym,
ziemskim powietrzem. Przedostali się do stolicy, gdzie na
lotnisku sprawdzili rozkłady lotów w stronę Stanów
Zjednoczonych Ameryki.
Beckster znalazł tam na ziemi gazetę. Znał angielski, choć
nigdy nie miał okazji posługiwać się tym językiem. Gdy był
dzieckiem, mieszkał w Sztokholmie, następnie przeniósł się do
Paryża. Lecz ponieważ w dużej części angielski pozostawał
językiem publikacji naukowych, dzielnie broniąc się przed
wszechobecnym hiszpańskim, musiał opanować ten język, by
móc na bieżąco śledzić badania i odkrycia.
W gazecie, Roanda News, bardzo dużo było o
przygotowaniach do pacyfikacji Bliskiego i Środkowego
Wschodu. Nigdy nie interesował się historią, więc nie pamiętał,
jak zakończyły się operacje wojenne przed stu dziesięciu laty.
Ale, z tego co wiedział, był to pierwszy krok ku powstaniu
Związku Cywilizacji Łacińskich.
Jeden z artykułów przyciągnął jego uwagę. Opisana w nim
była akcja policji w Nowym Jorku, przeciwko przemytnikom
narkotyków. Podczas przeprowadzonej na wielką skalę operacji
zatrzymano kilkunastu przemytników z ponad pięcioma
kilogramami heroiny. Pomyślał, że nie przyszło mu wcześniej do
głowy, że w pierwszej połowie XXI wieku heroina też była
zakazana i policja ścigała przemyt. Przewiezienie samolotem
heroiny jest prawdopodobnie tak samo niebezpieczne jak i w
XXII wieku. Trzeba było znaleźć inną metodę przewiezienia i
ukrycia białego proszku.
Beckster utwierdził się w przekonaniu, że jedyną bezpieczną
formą handlu heroiną jest w pozostawienie jej na Ziemi. Węszący
policjanci mogą całkiem przypadkowo wpaść na jakiś ślad i jak
po nitce do kłębka dojść do niego. A wówczas mogłoby się
wydać, że skonstruował maszynę do podróży w czasie. Tego
chciał uniknąć. Nie obawiał się odpowiedzialności za handel
narkotykami, był przekonany, że miał w ręku wystarczające
środki nacisku, żeby sprawa została zduszona. Nie chciał jednak,
by istnienie wynalazku pojawiło się na pierwszych stronach gazet.
Miał jeszcze kilka projektów jego wykorzystania.
Szedł szybkim krokiem w stronę laboratorium. Przed
drzwiami zobaczył, że coś niedobrego musiało się wydarzyć, gdy
go nie było. Zaniepokojony wszedł do środka i stanął oko w oko z
laborantem. W głębi, przy oknie stali jacyś ludzie i wyjmowali
obudowę okna.
- Co się stało? Co ci ludzie tu robią?
- Wymieniają okno, panie profesorze. Przyszedłem tu przed
pół godziną i zobaczyłem, że w oknie jest wielka dziura.
- Dziura? W oknie?
- Tak jest. Wypalona dziura. Prawdopodobnie eklatorem.
Beckster popatrzył dookoła niespokojnym wzrokiem.
- Czy...
- Przejdźmy do biura panie profesorze. Tak będzie lepiej.
Beckster ruszył w stronę swojego biura. Przed drzwiami
zaczepił go jeden z robotników.
- To pan tutaj jest szefem?
- Ja.
- Bo ja chciałbym wiedzieć, kto za naszą robotę zapłaci.
Wyciągnięto nas z łóżek w niedzielę. Bardzo tego nie lubię.
- Niech pan jutro skontaktuje się z moją sekretarką. Ona ma
wszystkie numery ubezpieczeń, mam nadzieję, że szyby też były
ubezpieczone.
- Ale za pracę w niedzielę będzie dodatek.
- Niech pan pertraktuje z firmą ubezpieczeniową. Ja się na
tym nie znam.
- Miał pan szczęście, że włamano się w niedzielę.
Przynajmniej nie pada. Coś zginęło? - robotnik popatrzył dookoła
ciekawym wzrokiem.
- Nie wiem, zobaczę później.
- Jak pan się w tym wszystkim rozeznaje? Tyle tu sprzętu...
- Jakoś sobie daję radę.
- Nie zawiadamia pan SMC? Nawet jeśli nic nie zginęło...
- Pozwoli pan, że sam się zajmę moimi sprawami. A pan
niech się postara jak naszybciej naprawić to okno.
- Dobrze, dobrze. Chciałem pogadać, nie codzień mam
okazję wymieniać szyby rozwalone eklatorem.
- Ja też. Jak pan skończy to proszę wpaść do mnie do biura.
Robotnik wrócił do pracy, a Beckster wszedł do swojego
gabinetu, gdzie czekał na niego laborant.
- Co zginęło? Gdzie jest proszek?
- Nie ma proszku. Wszystko znikło.
- Gdzie jest Tchibambi?
- Nie wiem.
- Zlokalizuj mi go zaraz. Ja popatrzę, czy czegoś jeszcze
brakuje.
Beckster podszedł do ściany i otworzył sejf, w którym
trzymał wszystkie kody dostępu do baz danych na Marsie. Był to
jeden z jego największych skarbów, pozwalały mu na bieżąco być
poinformowanym o wszystkim co się działo w Central City. Sejf
nie był otwierany ale ktoś próbował się do niego dostać. W
szafach i na półkach papiery leżały nienaruszone.
Beckster nie chciał nigdy instalować kamer rejestrujących
wszystko, co się dzieje w laboratorium. Wolał, żeby pewne
działania nie były nagrywane, mając nawet kontrolę nad
archiwizacją obrazów, wolał wystrzegać się najstraszniejszego
niebezpieczeństwa, jakim jego zdaniem był zawsze przypadek.
Teraz żałował, że nie mógł sprawdzić, kto i czego szukał w
jego biurze.
- Panie profesorze - laborant wszedł do biura wyraźnie
poddenerwowany. - Nie mogę znaleźć Tchibambiego.
- Co to znaczy?
- Nie ma go. Nie ma go w Central City, ani w okolicy.
- Chyba żartujesz.
- Sprawdziłem dokładnie, jakby się pod ziemię zapadł. Nie
ma go. Jego organizer nie odpowiada na sygnały.
Była to zdumiewająca sytuacja. Organizery nie psuły się.
System zabezpieczeń był tak skonstruowany, że jakiekolwiek
uszkodzenie było natychmiast sygnalizowane jednostce
centralnej, która uprzedzała właściciela urządzenia. Organizery
odbierały i wysyłały zakodowany sygnał co pięć sekund, co
pozwalało na kontrolę stanu wszystkich urządzeń. Zniknięcie
sygnału powodowało włączenie systemu awaryjnego i
powiadomienie SMC. Uruchamiana była automatycznie
procedura poszukiwawcza.
Beckster popatrzył na laboranta i bez słowa wyszedł z biura.
Szybkim krokiem podszedł do budki, gdzie zainstalowana była
konsola i otworzył drzwi.
Laborant stanął za nim i przez ramię patrzył na tablicę
rozdzielczą.
- Ten idiota cofnął się w czasie z organizerem w kieszeni.
- Kiedy?
- Cztery godziny temu. Za pół godziny powinien wrócić.
Sprawdź, ile czasu ci robotnicy będą tu siedzieli, nie chciałbym,
żeby zobaczyli go, jak pojawia się znikąd w środku laboratorium.
Beckster jednym rzutem oka sprawdził wszystkie wskaźniki
na tablicy. Tchibambi na szczęście nic nie przestawiał, wcisnął po
prostu włącznik transferu z pięciosekundowym opóźniaczem, co
pozwoliło mu na wyjście z budki i stanięcie na platformie.
Wyglądało na to, że się spieszył, inaczej pamiętałby o zostawieniu
organizera.
Była szansa na to, że zabrał ze sobą heroinę. Być może
człowiek, który przedostał się do środka zaskoczył go, i aby
ratować cenny towar, przeniósł się w przeszłość.
- Robotnicy już kończą, panie profesorze, zaraz powinni
pójść.
- Odpraw ich szybko, potwierdź zakończenie robót i
dokładnie zamknij drzwi. Nie chcę, żeby jeszcze ktoś tu
przyszedł. I zasłoń dokładnie okna, trzeba będzie pomyśleć o
instalacji okiennic.
Po pół godzinie Tchibambi zmaterializował się na platformie.
Nie miał czasu, uciekając przed Mahoneyem, wsiąść do kapsuły,
więc drżał jeszcze po nieprzyjemnych wrażeniach podróży w
czasie.
- O, jest pan - zawołał, gdy zobaczył Beckstera. - Ale miałem
stracha. Nie ruszyłem się o krok z miejsca, bez kapsuły czułem
się, jakbym był zupełnie bezbronny.
Podróż w czasie bez kapsuły poza nieprzyjemnymi
wrażeniami
powodowała
powstanie
poważnego
niebezpieczeństwa. Platforma transferu miała powierzchnię 9
metrów kwadratowych i obejmowała swym zasięgiem 27 metrów
sześciennych otaczającej ją przestrzeni. Kapsuła zapewniała
pewność znalezienia się w momencie powrotu dokładnie w
miejscu, w którym przeprowadzany był transfer. Bez kapsuły nie
było żadnego punktu odniesienia i jeśli w momencie
uruchomienia maszyny nie było się dokładnie w zasięgu jej
działania, transfer po prostu nie następował. To znaczy
następował, tyle, że obejmował powietrze i wszystko co znalazło
się w tym momencie wewnątrz przestrzeni transferu.
- Coś ty wyprawiał?! Masz proszek?
- Mam. Wszystko mam. Ale nie jest dobrze, byli już tu z
SMC?
- Nie, nie wzywałem ich jeszcze. Co się stało?
- Nie musiał pan wzywać. Już tu powinni być. Spotkałem
dziś tego Mahoneya, tego co tu był z Wiliamsem. Chciał
rozmawiać ze mną o małpce. Mówił, że mu się podoba ale mu nie
uwierzyłem. Chciałem go spławić ale się nie dał. Koniecznie
chciał ją zobaczyć. Nie wiedziałem, co mam zrobić, więc mu
powiedziałem, żeby tu przyszedł, to mu ją przyniosę. W
międzyczasie chciałem ukryć proszek, żeby przypadkiem go nie
zobaczył.
Musiał mnie śledzić.
Tchibambi opowiedział w szczegółach jak rangers rozbił
okno i dostał się do środka.
- Nie wiem, czy zobaczył, co miałem w pudełkach. Trochę
mi się wysypało ale szczęśliwie stałem na platformie, więc jak go
zobaczyłem, to tylko uruchomiłem konsolę i szybko
przeskoczyłem z powrotem na platformę. Myślę, że musiało go
całkiem zamurować, gdy zniknąłem mu sprzed oczu.
Beckster zdenerwował się tak, że zaczęły mu się trząść ręce.
Tak jak się tego najbardziej obawiał, zdarzył się przypadek, który
mógł doprowadzić do odkrycia jego wynalazku. Trzeba było
działać. Tylko nie bardzo wiedział, co ma robić.
- Wracajcie teraz do siebie. Ja tu zostanę, i zastanowię się nad
dalszymi krokami. Sytuacja jest poważna, bardzo poważna.
Gdy laborant z Tchibambim wyszli, Beckster zamknął się w
swoim gabinecie, ukrywszy uprzednio dokładnie heroinę. Siadł za
biurkiem, przygotował sobie kawę, którą wzmocnił kieliszkiem
koniaku i zaczął rozmyślać nad planem działania.
Wiliams nie żył. Z tego, co powiedział mu w czasie
wycieczki, nie zrobił jeszcze raportu. Mogło to oznaczać, że
jedyną osobą, która wiedziała, że śledztwo miało coś wspólnego z
Tchibambim był Mahoney.
I tu zaczynał się problem. Mahoney powinien być już od
dawna na miejscu z całą ekipą SMC. Nie było go. Beckster nie
wiedział jak to wytłumaczyć. Jeśli nawet nie miał bezpośrednich
dowodów, powinien chociaż sprawdzić, co się stało z
człowiekiem, który zniknął. Tchibambi powiedział, że transfer
nastąpił dokładnie przed nosem Mahoneya. Normalny człowiek
nie może przejść obojętnie obok takiego wydarzenia. Tym
bardziej policjant.
W zaistniałej sytuacji śmierć Wiliamsa była mu
zdecydowanie na rękę. Jeśli udałoby się zlikwidować Mahoneya,
mógłby uznać, że sprawa jest zamknięta. Tyle, że nie jest łatwo
zlikwidować człowieka, który będąc w oficjalnej misji jest pod
ochroną SMC. A ponadto, Beckster uśmiechnął się do samego
siebie, nigdy nikogo w życiu nie zabił. Ale może wszystko musi
mieć swój początek...
Miał w ręku urządzenie, którego istnienia nie mógł ujawnić
nikomu. Był to prawdopodobnie najważniejszy wynalazek w
dziejach ludzkości, od wynalezienia mowy. Miał tego
świadomość, wiedział też, że jeżeli udało mu się zbudować tę
maszynę, prędzej czy później ktoś inny też to zrobi. Co do tego
nie miał żadnych wątpliwości, prawa postępu technicznego były
nieubłagane.
Przypomniał sobie moment, w którym zrozumiał, że wszyscy
się mylili, że podróże w czasie nie są całkiem niemożliwe.
Opanowało go wtedy uczucie radości, dumy, nieopisanego wręcz
zadowolenia. I już wtedy był przekonany, że musi się spieszyć, by
jak najlepiej wykorzystać wynalazek.
W pewnym momencie wzrok jego padł na stojący na biurku
czytnik. Sięgnął do szuflady i wyjął dyskietki z zarejestrowanymi
kamerą scenami z momentu dostawy heroiny. Przypomniał sobie
o niezwykłym wydarzeniu, jakim była dyskietka z nagraną
śmiercią Tchibambiego. Śmiercią, która nigdy nie miała miejsca.
Włożył dyskietkę i jeszcze raz włączył czytnik. Tak jak
poprzednio zobaczył scenę strzelania i padającego bez głowy na
ziemię Tchibambiego. Kilkakrotnie cofnął film by przyjrzeć się
makabrycznej scenie. Miał wrażenie, że coś nie jest w tym
wszystkim w porządku. Że coś jest nie tak.
Wyraźnie było widać błysk, choć nie było można dostrzec
strzelającego. Strzał padł z miejsca, w którym nie było
atakujących, ukrytych w krzakach ludzi.
Jeszcze raz cofnął nagranie, by zobaczyć Tchibambiego
strzelającego z eklatora w siedzących w krzakach i nagle, jakby
olśniony, zrozumiał. Eklator. Strzał z krzaków nie mógł paść z
eklatora, bo przed stu dziesięciu laty na Ziemi jeszcze eklatorów
nie było. Czyli, że strzelał ktoś, kto przybył tam z przyszłości. To
znaczy z teraźniejszości, w każdym razie z XXII wieku.
Pomimo wielokrotnych powiększeń nie udało mu się
zobaczyć twarzy strzelającego. Zobaczył jedynie kawałek ręki.
Ręki, która miała na palcu jego sygnet...
Kolejne powiększenia, doprowadzone aż do punktu, w
którym rozdzielczość obrazu blokowała możliwość rozróżnienia
szczegółów potwierdziły, że był to jego sygnet. A jeśli to był jego
sygnet, to ręka też musiała być jego. Beckster zdumiony patrzył
na zatrzymany obraz nie rozumiejąc co mogło się wydarzyć.
Przez moment chciał przejrzeć jeszcze raz swoje obliczenia,
zatopić się w równaniach, w których może znalazłby odpowiedź
na swe pytania. Nagle jednak zrozumiał. To był znak. Znak, który
sam sobie przesłał z przeszłości. Z przeszłości, w której się
jeszcze nie znalazł. Ale znajdzie się tam, bo jest to być może
klucz do rozwiązania jego problemów.
Beckster postanowił działać natychmiast. Chciał sprawdzić,
co się stanie, gdy przeniesie się ponownie w przeszłość i zabije
Tchibambiego. Otworzył sejf i wyjął z niego eklator. Taki sam,
jak widział na nagraniu.
Musiał przyznać, że niewiele wiedział o strukturze
czasoprzestrzeni. Ale chyba nie było nikogo, kto wiedziałby
więcej od niego. Nie potrafił jednak zrozumieć, co się działo,
jedynym wytłumaczeniem, jakie widział było istnienie
równoległych ciągów czy równoległych światów, których granice
można było przekraczać przy pomocy urządzenia, które
zbudował.
Stanął przy konsoli w hali i włączył ładowanie. Spokojnie
czekał, aż gigantyczne kondensatory załadują odpowiednią ilość
energii. Co raz spoglądał na drzwi, zastanawiając się, czy
powinien spodziewać się wizyty SMC. Dziwne, że Mahoney nie
przychodził. Pewnie dowiedział się o śmierci Wiliamsa i to go
wstrzymało.
Gdy konsola była gotowa ostrożnie nastawił ją na moment, w
którym chciał się pojawić w lesie, przy polanie. Nie potrafił
dokładnie regulować celownika przestrzennego, poruszył go
odrobinę, tak, żeby nie pojawić się w samym środku polany.
Obawiał się, że może wylądować kilometr czy nawet dziesięć od
miejsca, w którym chciał być ale wiedział, że będzie tam, gdzie
powinien być, w momencie, w którym miał być.
Powrót nastawił na dwie godziny. Uznał, że będzie to
wystarczający czas, by wykonać zadanie i rozejrzeć się na
miejscu. Włączył opóźnienie transferu na pięć sekund i przeszedł
na platformę. Nie zabierał kapsuły, jej pojawienie się gdzieś koło
polany przed stu dziesięciu laty mogło wprowadzić zbyt wiele
zamieszania. Stanął po środku, z eklatorem w ręku i zacisnął zęby
w oczekiwaniu na nieprzyjemne uczucie "kopnięcia".
Znalazł się kilkaset metrów od polany. Zdjął koszulę, żeby
zaznaczyć miejsce transferu. Jej biała plama wyraźnie odcinała się
w czerni tropikalnej nocy. Ruszył w kierunku ognia, który widział
na nagraniu i po chwili stał w krzakach obserwując scenę
przekazania heroiny. Uważnie patrzył na wydarzenia, które już
kilkakrotnie oglądał w swoim biurze i miał dziwne uczucie
nierealności tego, co go otaczało.
Nie miał wyrzutów sumienia strzelając do Tchibambiego.
Wiedział, że wykonuje czynność, która już została wykonana lub
która będzie wykonana, w zależności od punktu widzenia.
Wykonywał czynność, którą musiał wykonać, bo tak po prostu
miało być.
Kątem oka zobaczył cień uciekającego człowieka, jednego z
tych, którzy strzelali z krzaków. Korzystając z zamieszania, które
powstało po strzelaninie odbiegł kilkadziesiąt metrów i czekał.
Spodziewając się, że ludzie z polany uciekną, sprawdził kierunek,
w którym pobiegli.
Po chwili zauważył wysokiego człowieka w maskującym
mudurze, który zaczął oglądać zwłoki swoich towarzyszy. Na
leżącego na ziemi Tchibambiego nie zwrócił uwagi, widocznie
nie zorientował się kto to był. Człowiek ruszył za uciekającymi,
Beckster trzymał się w znacznej odległości za nim.
Zobaczył, że celem ataku na polanie były protektory,
zorientował się, gdy tamten strzelał do leżącego trupa. Postanowił
wrócić do miejsca transferu. Przed powrotem na Marsa zobaczył
jeszcze odlatujący nad lasem helikopter. Na wszelki wypadek
zapamiętał kierunek, z którego odleciał.
*
Laboratorium, w którym znalazł się po powrocie, było puste.
Mahoney nie przyprowadził jeszcze SMC. Beckster zastanawiał
się nad przyczyną takiego opóźnienia. SMC nie potrzebowało
jego zgody, by wejść do laboratorium, mogli przyjść nawet jak go
nie było, gdy przez ostatnie dwie godziny był na Ziemi. Nie
przyszli.
Zaniepokoił się. Nie wiedział, co ma teraz robić.
Wyprowadzało go to z równowagi, nie cierpiał bezczynności, a
czuł się bezsilny. Mahoney nie działał tak, jak powinien. Nie
działał logicznie i było to niepokojące.
Beckster wrócił do biura i usiadł przed terminalem by
sprawdzić czy jego akcja na Ziemi odniosła jakiś skutek. Włączył
system lokalizacji i zażądał umiejscowienia Tchibambiego. Przed
trzema godzinami był jeszcze w laboratorium, teraz powinien być
u siebie.
Wstrzymał oddech oczekując na odpowiedź, która zazwyczaj
pojawiała się po kilku sekundach. Na ekranie pokazał się napis:
SOMBA TCHIBAMBI TECHNIK POZIOM III.
ZAGINIONY.
ORGANIZER NIE ODPOWIADA
Zadziałało! Zmieniając przeszłość Beckster zmienił
teraźniejszość! Przełączył terminal na dostęp do baz danych i
zaczął szybko przebiegać bieżące informacje na temat Central
City. Chciał sprawdzić czy zniknięcie Tchibambiego nie
spowodowało innych zmian w otaczającej rzeczywistości. Ale
najwyraźniej światu było obojętne istnienie czy nieistnienie
Somby Tchibambiego.
Sprawdził ostatnie informacje, w których pierwszą była
tragiczna śmierć Wiliamsa. O rozbiciu szyby w laboratorium nie
było ani słowa.
Beckster wyszedł ze swego biura, by sprawdzić, czy w tej,
zmienionej rzeczywistości, okno również było wymienione. Było.
Teoretycznie nie powinno być, w tej rzeczywistości Tchibambi
nie istniał już od dłuższego czasu. A jednak było.
Wzrok jego padł na skrzynkę, w której Tchibambi, jak
opowiadał, przyniósł dwadzieścia eklatorów. Stała w tym samym
miejscu, w którym ją zostawił. Otworzył wieczko i przeliczył
zawartość. Było dwadzieścia.
Najwyraźniej Tchibambi zdematerializował się w momencie,
w którym Beckster do niego strzelił. Zdematerializował się na
Marsie, przed chwilą, przed godziną. Zdematerializował się, bo
tak naprawdę, to od momentu tamtego transferu żył na kredyt.
Trudno było znaleźć inne wytłumaczenie.
Gdy wracał do gabinetu kątem oka zauważył coś, co przykuło
jego uwagę. W miejscu, gdzie nikt nic nie kładł od tygodni, gdzie
kurz zebrał się już grubą warstwą, widać było ślad. Podszedł
bliżej, schylił się, zajrzał pod spód i zmartwiał. Pod płaszczyzną
półki, przyczepiony od spodu wisiał mały aparacik. Nie znał się
na urządzeniach szpiegowskich ale bez trudu rozpoznał
urządzenie. Laboratorium było podsłuchiwane i prawdopodobnie
niedaleko ustawiona kamera rejestrowała wszystko, co się tu
działo.
Mahoney! To mógł być tylko on. Gdy znalazł się w
laboratorium, gdy zobaczył zniknięcie Tchibambiego, zamiast
ściągać SMC postanowił założyć podsłuch. To mogło wiele
tłumaczyć. W każdym razie wyjaśniało, dlaczego pozostawiono
laboratorium w spokoju.
W tym momencie Beckster znalazł rozwiązanie problemu.
Podszedł do pudełka z protektorami i postawił je na platformie. Z
sejfu w biurze wyjął dwa eklatory i położył je obok. W szufladzie
biurka wyszukał swoją kartę, która była bezużyteczna na Marsie
ale na Ziemi prawdopodobnie jeszcze mogła działać. W szafie
znalazł jakieś stare ubranie, które wisiało tam od wieków, zwinął
je w rulon i zaniósł do platformy. Uruchomił na sobie jeden z
protektorów, podszedł do konsoli i rozpoczął ładowanie.
Przesunął odrobinę punkt docelowy. Nie chciał spotkać samego
siebie w przeszłości. I włączył system, z którego jeszcze nigdy nie
korzystał, system, który pozwoli na wysadzenie pasażera w
trakcie transferu w momencie powrotu sprzed stu dziesięciu lat do
teraźniejszości. Nastawił go na jakiś moment przed mniej więcej
miesiącem. Nie wiedział, czy zadziała ale przyszłość pokaże.
Przyszłość albo przeszłość, pojęcia zaczęły mu się mieszać, nie
miało to już znaczenia.
*
Pakunki i protektory zostawił w miejscu transferu. Narazie
nie były mu tu potrzebne. Z oddali dochodziły go odgłosy
wystrzałów. Zaznaczył miejsce transferu i ruszył w kierunku, w
którym powinien znajdować się helikopter. "Który skądinąd
jeszcze nie odleciał", pomyślał z rozbawieniem zwracając uwagę
na niezwykłość sytuacji. "na dodatek nie dalej jak kilometr stąd
stoję w lesie i patrzę na to, co się dzieje na polanie. I zaraz zabiję
Tchibambiego, który przeżyje swoją śmierć. Kompletne
szaleństwo."
Helikoptera nie było ale znalazł polanę, jedyną chyba w
okolicy, na której mógł wylądować. Zaszył się w krzakach i
czekał.
Zaczął przysypiać ale z odrętwienia wyrwał go warkot
silnika. Maszyna leciała nisko nad drzewami, bez świateł.
Zobaczył ją dopiero, gdy zaczęła lądować. Podczołgał się bliżej,
by zobaczyć co się dzieje.
Nie słyszał o czym człowiek w mundurze rozmawiał z
pilotem. Gdy obaj siedzieli w kabinie, zerwał się, by dobiec do
helikoptera zanim wystartuje. Biegnąc zobaczył, że ten w
mundurze zastrzelił pilota i wyrzucił go z maszyny. Przypadł do
ziemi, gdy usłyszał odgłos wybuchu granatu ale zaraz wstał i
pobiegł dalej.
Sprawdził czy protektor napewno działa i wyszedł na polanę.
Podszedł do helikoptera.
Człowiek wyskoczył na polanę z pistoletem w dłoni i
padając na ziemię wystrzelił. Beckster poczuł lekkie uderzenie w
pierś. Nigdy nie miał okazji wypróbować protektora, był więc
nieco niespokojny. Ale uderzenie nie było bolesne. Uśmiechnął
się szeroko.
- Niech pan się nie wysila, to nic nie da. Ten typ broni nie
powinien mi nic zrobić, przynajmniej tak sądzę. Mogę się z
panem zabrać? - Zapytał po angielsku wskazując na helikopter. -
Nie bardzo wiem jak mam wyjść z tego lasu.
Tamten nic nie odpowiedział.
- No co, mowę panu odebrało? Umie pan chociaż sterować tą
maszyną?
- Umiem - odpowiedział zdezorientowany człowiek sadowiąc
się za sterami.
Rozdział 16
Hrabia siedział w celi, dziwnej celi, w której nie było krat,
dziura w murze, przez którą został wprowadzony nie była
zastawiona żadnymi drzwiami. Ale pokazali mu, że nie ma co
próbować wyjść stąd, przejście jest zablokowane promieniami,
czy czymś w tym rodzaju.
Rzucił but, który przeleciał i nic się nie stało. Spróbował
przełożyć rękę ale gdy tylko ją zbliżył, poczuł swędzenie, które
zmieniało się w pieczenie by stać się, na kilkanaście centymetrów
przed przejściem, nieznośnym bólem. Z celi nie było wyjścia.
Przynosili mu jedzenie ale już nie ciągali na przesłuchania.
Nie mówił nic, bo co miał mówić? Znalazł się tutaj z głupoty i z
chciwości. Ale przecież nie mógł powiedzieć, że przybywa z
przeszłości, nikt by mu nie uwierzył. Tak więc wolał nic nie
mówić.
Wyglądało na to, że powodowało to niezłe zamieszanie. Nie
potrafili dojść do tego, kim jest, co blokowało zupełnie machinę
sądową. Adwokat powiedział mu, że w tej sytuacji najlepiej
będzie nic nie mówić, choć początkowo też chciał wiedzieć kim
jest Hrabia.
Wszyscy mówili po angielsku, tak jak na ulicy ale z jakimś
dziwnym akcentem. Beckster uprzedził go, że w Nowym Jorku w
XXII wieku wiele się zmieniło, zmieniły się granice, zmieniły się
obyczaje. I język też się zmienił. Jedyne, co się nie zmieniło, to
natura ludzka. Mijały wieki, a ludzie pozostawali wciąż tak samo
chciwi.
Hrabia też był chciwy. To z chciwości znalazł się tutaj, w
tym wrogim, trudnym do zrozumienia świecie.
Gdy Beckster wsiadł do helikoptera przelecieli tylko kilkaset
metrów. Kazał mu wylądować i wysiąść z maszyny.
- Myślę, że mamy sobie wiele rzeczy do opowiedzenia.
Hrabia popatrzył na tamtego nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Widziałem pana w akcji, muszę przyznać, że była dobrze
zorganizowana. Gratulacje.
- Gdyby była dobrze zorganizowana, to by sie udała.
Wszyscy poza mną zginęli.
- Wiem, wiem. Ale niestety nie mieliście żadnych szans.
Żadnych. Wszystkie wasze posunięcia były znane z góry, nie,
akcja nie mogła się powieść.
- Ja przeżyłem. Więc chyba jednak...
- Co najdziwniejsze, ma pan rację. Ale pozwoli pan, że się
przedstawię. Daniel Beckster.
- Aleksander Falkowski.
- Jest pan Polakiem?
- Tak.
- Znałem kiedyś kilku Polaków. Ależ wy potraficie pić...
Nieprawdopodobne.
Hrabia nie lubił, gdy szufladkowało się ludzi na podstawie
narodowości. Polacy piją, Francuzi jedzą żaby, Grecy to pedały.
Znał Francuzów, którzy pili więcej od jakiegokolwiek Polaka,
znał Greka, który zjadał żaby i ślimaki. Beckster nie spodobał mu
się ale najwyraźniej miał nad nim przewagę. I wyglądało na to, że
chce mu zaproponować jakiś układ. Zawsze należało wysłuchać
ludzi, którzy coś proponowali. Nie należy nigdy mówić nigdy.
- O co panu chodzi, Beckster. Widzę, że kule się pana nie
imają, więc domyślam się, że pan też ma to pudełeczko.
- Mam. Ale mam coś więcej. Mam coś, przeciwko czemu
pudełeczko, jak pan to nazywa, jest bezradne.
Beckster wyjął z kieszeni eklator i pokazał Hrabiemu. Ten
wziął urządzenie do ręki i dokładnie obejrzał. Doskonale leżało w
dłoni, nie było jednak na nim ani spustu, ani guzika, niczego,
czym można byłoby to uruchomić.
- Widzę, że nie wie pan, jak to uruchomić. Narazie panu nie
powiem, powiedzmy sobie szczerze, nie miałbym specjalnie
zaufania. Myślę, że mnie pan zrozumie.
Hrabia oddał eklator Becksterowi, który jakby ważąc go w
ręku ciągnął dalej.
- Ale pokażę panu, jak to działa. Myślę, że zrobi to na panu
wrażenie. Jest pan przecież żołnierzem. Ja osobiście brzydzę się
takimi rzeczami. - Wyciągnął rękę w stronę stojącego o kilka
metrów helikoptera. - Ta maszyna działa na benzynę, jeśli się nie
mylę.
- Tak.
- To odsuńmy się lepiej, bo może nas poparzyć.
Hrabia jednym skokiem znalazł się za drzewem wystawiając
jedynie nieco głowę, by zobaczyć, co się stanie. Backster odsunął
się na kilka kroków i wystrzelił. Nie było słychać huku, tak jak
wtedy, na polanie, gdy ten dziwny człowiek dokonał egzekucji na
jego towarzyszach. W ułamku sekundy blacha otaczająca silnik
maszyny stopiła się i zbiornik paliwa eksplodował.
- Może pan już wyjść zza drzewa. Przedstawienie skończone.
Jeśli pan chce, mogę dostarczyć panu więcej takich urządzeń. Ile
pan będzie chciał. To samo z protektorami, które, jak mówiłem,
nie są skuteczne przeciwko tej broni. Ale, jak sądzę, mogłyby się
panu przydać. Przecież po nie właśnie pan tu przyjechał, jeśli się
nie mylę.
Hrabia popatrzył na płonący helikopter, na człowieka, który
przed nim stał, na przedmiot, który trzymał w ręku.
- Kim pan jest?
- Już panu powiedziałem. Daniel Beckster. Profesor Daniel
Beckster.
- Nie, nie chodzi mi o nazwisko. Czego pan ode mnie chce?
- Chcę panu zaproponować układ. Widzi pan, poszukuję ludzi
zdecydowanych, odważnych, wiedzących czego chcą.
Przechodziłem dziś w nocy koło tej polanki i zobaczyłem, jak pan
sobie poradził w sytuacji, która była praktycznie beznadziejna.
Postanowiłem więc pana zagadnąć, mając nadzieję, że będziemy
mogli dojść do porozumienia.
- Porozumienia? W jakiej sprawie?
- Miałbym dla pana pewną robotę do wykonania. Myślę, że
nie powinna panu sprawić większych kłopotów. Ot, taka
rutynowa praca, dla kogoś takiego, jak pan. W zamian za co
będzie pan mógł dostać ode mnie dużą ilość protektorów i tych
oto eklatorów, których moc przed chwilą mógł pan poznać.
- Eklatorów?
- Tak się to nazywa. To znaczy tak się to będzie nazywać. Bo
jak narazie nikt tego jeszcze nie wyprodukował. Myślę, że będą
się cieszyły dużym powodzeniem.
Profesor ubrany był jakoś dziwnie, nigdy jeszcze nie widział
tego typu ubrania. W ogóle wszystko było dziwne.
- Co to za robota?
- Chodziłoby o pozbawienie życia pewnej osoby, która
sprawia mi dużo kłopotów.
- Nie jestem płatnym mordercą. Chyba pomylił pan adres.
- Obawiam się, że nie ma pan wyboru. Zwracam panu uwagę,
że mam w ręku eklator, którego działanie mógł pan
zaobserwować na tej oto maszynie. Powiedziałem już, że
protektor nie chroni przed nim, skądinąd tam, skąd pochodzę, jest
to sprzęt z demobilu.
- To znaczy skąd?
- Powiedzmy, że z innego świata.
- Nie wygląda pan na Marsjanina.
- Wie pan, w dzisiejszych czasach czasami trudno odróżnić
Marsjanina od Ziemianina. Ale trafił pan w dziesiątkę. Tak więc,
jak już powiedziałem, nie ma pan wyboru. Albo będziemy
współpracować, to znaczy zgodzi się pan wykonać plan, który
zaraz panu przedstawię, albo użyję tego oto eklatora na pańskiej
osobie. Wybór pozostawiam panu.
Hrabia stał przed Becksterem zastanawiając się, czy tamten
jest napewno normalny. Z tego, co mówił wynikało, że pochodzi
z Marsa. Już samo to wystarczało, by wziąć go za chorego
psychicznie. Ale chorzy psychicznie nie przechadzają się po
dżungli w tropikalną noc gdzieś na końcu świata.
- Niech pan mówi. Nie mam nic do stracenia...
- Natomiast bardzo wiele do zyskania. Zapewniam pana, że
nie będzie pan musiał żałować.
Hrabia z uwagą wysłuchał opowieści Beckstera. Znów
pomyślał, że ma do czynienia z szaleńcem ale tamten wiedział
zbyt wiele o akcji na polanie, wszystko, co mówił odpowiadało
temu, co się wydarzyło. No i miał ze sobą dwadzieścia
protektorów, i broń, której nigdy przedtem nie widział. Broń,
która mogła być sprzedawana na wagę złota.
Beckster proponował mu przeniesienie się w czasie. O sto
dziesięć lat. Żeby zabić człowieka, policjanta w Nowym Jorku.
Potem miał go stamtąd zabrać i z powrotem odesłać do
początków XXI wieku. Obłęd.
- Beckster, mimo najlepszych chęci nie daję rady.
- Co pan ma na myśli.
- Chce pan, żebym przełnął tak zwariowaną historię?
Przecież to kompletna bzdura.
- Tak jak już to panu powiedziałem, panie Falkowski, nie ma
pan wyboru. Niech pan wysłucha mnie do końca, zapewniam, że
będzie to panu potrzebne dla dobrego wykonania zadania, a
następnie zdecyduje pan, czy woli jeszcze pożyć przez jakiś czas
czy też nie.
Plan Beckstera był prosty. Zabierał go w przyszłość,
wysadzał na miesiąc przed momentem, do którego sam się
udawał, skądinąd na Marsa (Beckster musiał opowiedzieć
Falkowskiemu całą historię kolonizacji Czerwonej Planety),
Falkowski zabijał Mahoneya i starał się o emigrację z puli
obcokrajowców.
Miał się podać za uchodźcę z Ameryki Południowej,
Beckster przygotował już historię, którą miał opowiedzieć, by
dostać się na pokład promu, który miał go zawieźć na Marsa.
Następnie, już na miejscu, Beckster zabierał go do swego biura i
odsyłał na Ziemię.
- Plan jest stosunkowo prosty, oczywiście mogą wydarzyć się
jakieś nieprzewidziane wypadki ale może się też panu powieść.
Dla pana byłoby lepiej, żeby się powiódł. Będą mieli trudności ze
złapaniem pana, w Nowym Jorku, w XXII wieku, nie jest pan
chyba notowany, co? - Beckster uśmiechnął się szeroko.
- Załóżmy, że wszystko, co mi pan tu opowiada jest prawdą.
Załóżmy. Skoro mam zabić tego Mahoneya, który, jak sam pan
powiedział, sprawia panu kłopoty miesiąc po swojej śmierci, to
chyba coś tu nie gra. Nie mam racji? Wynika z tego, że moja
misja nie może się powieść.
- Nie jest tak, jakby się mogło panu wydawać.
Beckster opowiedział Hrabiemu historię Tchibambiego.
Musiał kilkakrotnie powtarzać, by być zrozumianym.
- Nic z tego nie rozumiem. Rozumiem, co pan mówi,
Beckster ale nie rozumiem jak to możliwe.
- Jeśli chce pan, bym zdradził panu pewną tajemnicę, to
powiem, że ja też nie rozumiem. Ale wygląda na to, że może się
pan teraz udać do Nowego Jorku, zabić Mahoneya i zniknie on z
Marsa. Po prostu rozpłynie się w powietrzu. Jak Tchibambi.
- Jak kto?
- Tchibambi, ten, którego zabiłem na polanie.
- Prezydent Tchibambi?
- Nie, jego potomek. Somba Tchibambi.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, Beckster pokazał skrzynkę
z protektorami, dał mu zdjęcie Mahoneya, powiedział, jak go
najłatwiej znaleźć w Nowym Jorku, wyjaśnił jak się dostać do
Ameryki Północnej. Wreszcie zakończył:
- A teraz musimy się zdecydować. Zgadza się pan?
Czekając na odpowiedź Hrabiego, wycelował weń eklator.
- A czy mam wybór?
- To niech pan założy to ubranie. W mundurze mógłby pan
wzbudzić niezdrowe zainteresowanie. Tu jest karta, która pozwoli
panu na zapłacenie za przelot do Nowego Jorku, za hotel, za co
będzie pan chciał. Gdy zgłosi się pan do biura emigracyjnego,
niech jej pan nie pokazuje. I niech się pan pozbędzie eklatora.
Przypominam, że jeśli piśnie pan choć słowo na mój temat,
nie będzie mógł pan już nigdy wrócić do swojego świata. Nigdy.
A byłoby szkoda, bo miałbym dla pana kilka propozycji
współpracy. Chciałby pan być wyłącznym dystrybutorem
protektorów na Ziemi? I eklatorów?
Hrabia założył ubranie, które mniej więcej pasowało. Było
wykonane z jakiegoś dziwnego materiału ale chroniło przed
zimnem.
Beckster podał mu eklator i wyjaśnił jak należy się nim
posługiwać. Gdy skończył, przyłożył mu do pleców swój.
- Proszę mi wybaczyć ale nie ufam panu. Proszę nie
wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, nie chciałbym panu
zrobić krzywdy.
- Gdzie jest ta pańska maszyna do podróży w czasie?
- Właśnie tu, gdzie stoimy. Właściwie to jest ona na Marsie
ale zaraz nas stąd zabierze.
Powietrze wokół nich stało się nagle nieprzezroczyste, jakby
znaleźli się wacie. Hrabia poczuł wyładowanie elektryczne i
drgnął ale nieprzyjemne uczucie zaraz znikło. Po chwili powietrze
stało się przejrzyste. Stali w lesie, wokół nich nie było już polany.
Był jasny dzień, Słońce stało wysoko na niebie.
- Witamy w XXII wieku. Nie wiem jaki jest dokładnie dzień,
musi się pan sam dowiedzieć. Do zobaczenia na Marsie.
Beckster pchnął z całej siły Hrabiego, tak że ten upadł kilka
metrów dalej, w krzakach. Następnie znikł.
Postępując zgodnie ze wskazówkami, które dał mu profesor,
Hrabia przedostał się do Nowego Jorku. Wszystko, co go otaczało
przypominało raczej zły sen, jakiś koszmar. Odnalazł Mahoneya
ale nie udało mu się go zabić. Teraz siedział w więzieniu, minęło
ponad półtora miesiąca od dnia, w którym się tu znalazł. Nie
wiedział co ma robić, nie wiedział, jak ma postępować. Nie chciał
nic mówić o Becksterze, był on jego jedyną szansą powrotu tam,
skąd przybył.
Z serwisów informacyjnych, które oglądał na ekranie w celi
dowiedział się, że to, co mówił Beckster było prawdą. Na Marsie
żyli ludzie. Profesor też tam prawdopodobnie był. Musiał się tam
dostać. Jak najszybciej.
W drzwiach stanął Mahoney. Hrabia wstał, spodziewając się,
że znów będą chcieli go przesłuchiwać. Policjant odblokował
przejście i wszedł do celi.
- Niech się pan ubiera. Jest pan wolny. Ale pod warunkiem,
że pójdzie pan ze mną. Zresztą myślę, że sam pan nie wie, gdzie
miałby pan pójść.
*
Beckster zszedł z platformy rozglądając się, czy nikt nie
wchodził do biura. Szybkim krokiem ruszył do terminala, by
zlokalizować Mahoneya. Był cały czas w swoim pokoju w hotelu.
Nie dowiedział się, że ktoś go lokalizuje, profesor użył kodu SMC
pozwalającego na lokalizację bez potwierdzenia odbioru.
Zdziwił się, że rangers nie jest w biurze SMC. Było to bardzo
niepokojące. Beckster nie lubił sytuacji, nad którymi nie mógł
zapanować.
Następnego dnia też nikt nie przyszedł do laboratorium. To
znaczy przyszedł funkcjonariusz z SMC by dowiedzieć się, czy
nikt nie widział gdzieś Tchibambiego. To wszystko.
Po dwóch dniach Beckster dowiedział się, że Mahoney wraca
na Ziemię. Nie było to normalne. Powrót na Ziemię mógł
oznaczać, że nowojorski policjant szykuje jakiś plan, plan,
którego Beckster nie znał. Jedyną nadzieją był ten bandyta,
którego wysłał do Nowego Jorku. Jeśli jeszcze nie wykonał
zadania, moment zniknięcia rangersa powinien nastąpić
niebawem. Nawet lepiej, że stanie się to w promie, będzie
mnóstwo zamieszania, napewno powiedzą o tym w serwisach.
Nie wiedział jedynie, co Mahoney przekazał SMC czy policji na
Ziemi w swych raportach.
Ale Mahoney nie zniknął. Po trzech tygodniach Beckster
sięgnął do archiwów ziemskich serwisów informacyjnych by
dowiedzieć się, że akcja, którą Falkowki miał przeprowadzić, nie
powiodła się. W Nowym Jorku dokonany został zamach na
funkcjonariusza Policji Państwowej, zamach, który nie powiódł
się dzięki przytomności umysłu i szybkości reakcji niedoszłej
ofiary.
Teraz zaczął się bać. Zachowanie Mahoneya nie było
normalne. Przez cały czas oczekiwania na jakąś reakcję z jego
strony nie przeprowadzał żadnych transferów. Co najdziwniejsze
nie dostawał również zamówień, nie mógł skontaktować się ze
swoimi korespondentami na Ziemi.
Zapasy heroiny ukrył w dżungli, zakopał je w ziemi na
polance, na której zjawił się, gdy zabrał ze sobą Falkowskiego.
Znalazł w kieszeni jego munduru bardzo dokładną mapę okolicy,
na której zaznaczył kryjówkę. Chciał przekazać mapę swemu
korespondentowi na Ziemi ale ten się nie zgłaszał. Jakby się pod
ziemię zapadł. Nie odpowiadał na wezwania normalnym kanałem,
nie odpowiadał również na te, które Beckster wysyłał kanałem
alarmowym.
Mijały dni. Beckster wziął udział w rekonstytucji wypadku,
który spowodował śmierć Wiliamsa. Śledczy z SMC nie wydawał
się mieć jekichkolwiek podejrzeń. Śledztwo zostało zamknięte,
ciało dyrektora sekcji spalone. Miejsce Wiliamsa zajął jego
dotychczasowy zastępca. Po powrocie z rekonstytucji poprosił
Beckstera do swego biura. Profesor spodziewał się, że wreszcie
coś się ruszy w sprawie Tchibambiego, w sprawie narkotyków, że
będzie mógł uruchomić swoje środki nacisku.
- Panie profesorze, jeszcze w sprawie tego Somby
Tchibambiego. - Powiedział Morric, gdy znaleźli się w gabinecie.
Beckster starał się przypomnieć sobie, czy miał coś na tego
Morrica. Nie pamiętał ale najprowdopodobniej nie. Zajął się
jedynie wysokimi funkcjonariuszami, Morric dotychczas był
zastępcą dyrektora, zbyt mało znaczył.
- Co, znaleźliście go?
- Nie, nie znaleźliśmy. Przepadł jak kamień w wodę. Ale w
pokoju znaleźliśmy to... - Morric sięgnął za siebie i podniósł
klatkę, w której siedział lemur. Zwierzątko było wyraźnie
przestraszone ale błyszcząca sierść pokazywała, że było dobrze
traktowane i żywione. - Zabierze go pan? Czy mam oddać do
ZOO?
Beckster uśmiechnął się widząc parę wystraszonych oczu
wpatrzonych w dal. Nigdy nie miał w domu zwierząt ale
pomyślał, że tę małpkę weźmie. Była ona przecież żyjącym
dowodem na istnienie pierwszego w dziejach ludzkości paradoksu
czasowego. Tchibambi przywiózł ją z Ziemi, podczas gdy
teoretycznie już nie żył. Wyciągnął rękę po klatkę.
- Wezmę, śmieszne zwierzątko, będzie mi towarzyszyło w
pracy. Zawsze milej pracować w towarzystwie.
- Jak pan chce. Zbadał go weterynarz z piątego sektora. Był
bardzo zdziwiony, mówił, że sądził, że te małpy już wymarły. W
każdym razie jest pan szczęśliwym posiadaczem unikalnego
egzemplarza na Marsie. Nie wiem, czy ten lemur też jest z tego
powodu szczęśliwy. Weterynarz powiedział, że to samiec.
- Trudno, będzie musiał żyć wstrzemięźliwie.
Beckster postawił klatkę na kolanach, otworzył drzwiczki i
wyjął zwierzątko. Przytuliło mu się do karku i lekko drżąc
rozglądało się na wszystkie strony.
- Jak go pan nazwie?
- Paradoks.
- Czemu paradoks?
- A co, niedobre imię dla unikalnego lemura? Czy to już
wszystko? - Beckster wstał z krzesła.
- Tak, panie profesorze. A, jeszcze jedno, rozmawiałem ze
Smileyem z departamentu kadr. Musi go pan znać, to ten
alpinista.
- Wiem, o co chodzi? Czego chciał?
- Mówiłem mu, że się będę z panem widział i prosił, żeby
pana profesora zapytać, czy Tchibambi ma być przez kogoś
zastąpiony. Bo jeśli tak, to jest parę formalności do załatwienia.
Wie pan, nie tak łatwo znaleźć dobrych specjalistów.
- Narazie zobaczę, czy dam sobie radę bez niego. Niech pan
powie Smileyowi, że jak będę potrzebował kogoś, to mu dam
znać. Chodź, Paradoks, powiedz ładnie do widzenia panu
policjantowi - Beckster wyszedł z lemurem na ramieniu.
Gdy doszedł do drzwi laboratorium ze zdziwieniem
zauważył, że są otwarte i pięciu ludzi w kombinezonach wynosi
jakieś skrzynie. Podszedł bliżej by zobaczyć, co się dzieje i
zamarł.
Budka, w której stała konsola była rozmontowana. Robotnicy
ładowali właśnie do skrzyń okablowanie, a dwóch z nich
zabierało się do przeniesienia platformy transferowej.
- Co się tu dzieje?! - krzyknął podbiegając do robotników. -
Co wy tutaj robicie?!
- Kim pan jest? - Jeden z robotników podniósł się i podszedł
do Beckstera.
- Profesor Daniel Beckster. Jestem kierownikiem tego
laboratorium. Macie natychmiast zostawić te rzeczy i wyjść stąd!
- Niech pan tak nie krzyczy, zaraz wszystko wyjaśnimy.
- Tu nie ma czego wyjaśniać, to moje laboratorium, i to ja
decyduję o tym, co ma w nim być.
- My mamy nakaz przeprowadzenia części sprzętu i do
złożenia jej na czwartym poziomie.
- Gdzie?
- Na czwartym poziomie, w magazynach odlotowych.
- Wyście chyba oszaleli. Ten sprzęt nigdzie nie odlatuje.
- Obawiam się, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. -
Robotnik odwrócił się i podszedł w kierunku platformy, którą
czterej inni trzymali postawioną na sztorc, przygotowując do
transportu.
Platforma była wykonana ze stali. Beckster miał ogromne
trudności ze znalezieniem wytłumaczenia do zamówienia
ogromnej płyty stalowej o wadze ponad siedmiuset kilogramów.
Robotnicy cali czerwoni z wysiłku usiłowali teraz wstawić ją na
wózek transportowy.
- Nieporozumienie?! Pan chyba żartuje! Macie natychmiast
się stąd wynosić! - Beckster podszedł do robotnika, który
schylony sięgał po jakieś dokumenty w torbie.
Gdy stanął obok robotników dźwigających platformę ten,
który sięgał po dokumenty podniósł się nagle i odskoczył w bok.
Beckster spojrzał zdziwiony i kątem oka zauważył, że spada na
niego siedemset kilogramów stali. Nie miał czasu na unik,
platforma przywaliła go, przykuwając do betonowej podłogi
swym ogromnym ciężarem.
Robotnicy podnieśli platformę ale Beckster już nie żył. Ten,
który zrobił unik podszedł do terminala i połączył się z
komisariatem SMC.
- Chciałem zadeklarować nieszczęśliwy wypadek.
Śmiertelny.
Następnie schylił się i podniósł z podłogi małpkę, która
jakimś cudem zeskoczyła, gdy Beckster upadał.
- Zobaczcie, jaka ładna małpka. Zabierzemy ją?
*
Jack Mahoney siedział z nogami na blacie biurka i w
zamyśleniu patrzył na wieżowce Manhattanu. Burzono właśnie
Empire State Building, po wieloletnich wojnach z obrońcami
zabytkowych budowli. Architekci miejscy orzekli, że drapacz
chmur jest niebezpieczny, że w każdym momencie może się
zawalić.
Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. Ale nikt, poza
zapaleńcami z towarzystw ochrony staroci, nie odważył się
przeciwstawić burmistrzowi, który chciał w tym miejscu postawić
centrum handlowe. Ogromne dźwigi na silnikach grawitacyjnych
uwijały się wokół budynku i sprowadzały na ziemię coraz to
nowe części tej ogromnej konstrukcji.
- Czy odpowiada panu taki układ? - Zapytał otrząsając się z
chwilowego zamyślenia.
- Nie wiem, wie pan myślę, że po prostu nie mam wyboru.
Zbyt często ostatnio zdarza mi się nie mieć wyboru. Zgadzam się,
co mogę zrobić innego? - Hrabia stał przy oknie i uważnie
przyglądał się pracującym dźwigom.
- Myślę, że ma pan wobec mnie dług.
- Dług?
- Chciał mnie pan zabić, wtedy, przed restauracją.
- Opowiedziałem już wszystko, jak było. Myśli pan, że
miałem jakiś wybór? Co, może miałem powiedzieć Becksterowi:
niech mnie pan pocałuje w dupę? Panie Mahoney, on mierzył do
mnie z eklatora, a potem jedyną szansą przedostania się z
powrotem do moich czasów było wykonanie tego, czego ode
mnie żądał.
- Ale próbował mnie pan zabić. Uważam to za dług z
pańskiej strony. Teraz pomoże mi pan w moich planach. Ponadto
wyciągnąłem pana z więzienia...
- Nie zrobił pan tego jedynie z dobrego serca, prawda?
- Prawda. Ale za to będzie pan miał teraz, w swoich czasach,
wyłączność na towar, którego nigdzie nie znajdzie pan w XXI
wieku. Zaczniemy od drobiazgów. Chociażby protektory, co
myśli pan o protektorach?
- Beckster proponował mi to samo.
- Ale Beckster nie żyje. Moi ludzie się nim zajęli. I teraz ja
mam tę maszynę do podróży w czasie. Przyleciała przed trzema
dniami.
- Wie pan co, Mahoney? Dla mnie jedynym problemem jest
to, że żąda pan ode mnie znalezienia towaru, którym się brzydzę.
- Ja też się brzydzę. Ale wie pan, na tym można zarobić.
Bardzo dobrze zarobić. A pieniądz nie śmierdzi.
Hrabia wstał i zaczął przechadzać się po biurze. Cała ta
historia przerastała go, powoli zaczynał wątpić w sprawność
swoich zmysłów.
- Nasi naukowcy badają już urządzenie przywiezione z
Marsa. - Mowił Mahoney - Mówią, że jutro powinni już wszystko
ustawić i zaczną robić pierwsze próby. Pojutrze, najdalej za trzy
dni będzie mógł pan wrócić do siebie. W związku z tym będę miał
do pana dodatkową prośbę. - Mahoney pogłaskał małą małpkę,
która siedziała mu na ramieniu. - Chciałbym, żeby mi pan
podesłał samiczkę dla mojej maskotki. Bardzo jest samotny.
- Nie powinno być z tym problemu - odpowiedział Hrabia
głaszcząc delikatnie lemura. - To mogę dla pana zrobić.
Mahoney sięgnął po kopię starej gazety, którą miał w
szufladzie biurka. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie, na którym
Falkowski prowadzony był przez trzech policjantów, skuty
kajdankami. Wyszukał tę gazetę w archiwach państwowych
sprzed ponad stu lat. Pod zdjęciem był napis: "Policja polska
zatrzymała niedawno znanego najemnika, który dotychczas
zajmował się zarabianiem pieniędzy na brudnych wojnach i
ciemnych handlach bronią. Ale nie za to został zatrzymany. W
czasie rewizji przeprowadzonej w jego luksusowej willi na
południu Polski, policjanci znaleźli magazyn wypełniny po brzegi
heroiną i kokainą. Setki paczuszek i pudełek o łącznej wadze
ponad tysiąca pięciuset kilogramów. Tak wielkie ilości
narkotyków mogły być przeznaczone jedynie dla chłonnego rynku
USA lub państw Europy Zachodniej. Jest to jedna z większych
wpadek handlarzy narkotyków w ostatnim dziesięcioleciu.
Inspektorowie, z którymi skontaktowali się nasi reporterzy,
po tej spektakularnej akcji, powiedzieli, że Falkowski nigdy nie
był podejrzany ani zamieszany w żadne operacje związane z
narkotykami, i że zostanie przeprowadzone drobiazgowe
śledztwo, które wykaże zarówno źródła jak i niedoszłego odbiorcę
skonfiskowanego towaru."
Mahoney uśmiechnął się zadowolony. Gazeta miała datę o
ponad cztery lata późniejszą, niż moment, do którego odeśle
Falkowskiego. Miał przed sobą dużo czasu. I wyglądało na to, że
Polak będzie z nim współpracował.
Sprawa, która nie dawała mu spokoju już od miesięcy została
zamknięta. Beckster, który nigdy nie zorientował się, kto był jego
korespondentem na Ziemi, nie żył. Mahoney nie mógł znieść
świadomości istnienia nieznanego źródła setek kilogramów
heroiny, którą zalewał nowojorski rynek. Kontrolował ten rynek
od pięciu lat, stojąc na czele największej w historii sieci handlarzy
narkotyków i miał teraz w ręku zarówno źródło jak i odbiorcę
towaru. Inspektorowie polskiej policji prawdopodobnie długo
będą szukali odbiorcy. Nie mogli wiedzieć, że ten się jeszcze nie
urodził. A heroina nie będzie już niepotrzebnie podróżowała na
Marsa.
Koniec
marzec-kwiecień 1993