Tomasz Piątek
Bagno
Wersję elektroniczną przygotował Bogusz Koczaski
Od kiedy odkryłem Boga, przestała boleć mnie wątroba.
Poprawiła mi się cera, a sine worki pod oczami
znowu stały się różowe i gładkie.
Pooddawałem pieniądze, które byłem winien byłym przyjaciołom.
Zacząłem chodzić na długie spacery.
Mam szczęście, że mieszkam w dość osobliwej części Warszawy.
Kiedy wychodzę z domu, mam zaraz fryzjera,
biuro podróży, supermarket, sklep meblowy, pizzerię,
klinikę, agencję usług seksualnych, agencję ochrony
i bagna. Mam więc wszystko, co potrzebne. Włącznie
z miejscem ewentualnej ucieczki. Wystarczy minuta,
żeby nie być wśród placówek usługowych. Wystarczy
minuta, żeby być w takiej przestrzeni, która do niczego
nie służy.
W tej właśnie do niczego nie służącej przestrzeni
doświadczyłem czegoś, co okazało się największym
doznaniem mojego życia. Wiązało się to z pewnym
patyczkiem.
Wschodnią granicę bagien wytycza duży potok.
Zanim dotrze do bagien, wcześniej płynie przez Warszawę.
Ale płynąc przez Warszawę, roztacza wokół siebie strefę
ochronną niczego.
Dokładnie rzecz biorąc, znaczy to, że po obu brzegach
potoku nie zaczyna się od razu miasto, tylko jest
zieleń, co najmniej pięćdziesięciometrowej szerokości.
Nie jest to park, ogród ani las. Nie jest to nic, co byłoby
w jakikolwiek sposób nazwane. Dlatego chętnie bawią
się tam dzieci. Dzieci lubią takie miejsca, które nie
mają nazwy, do niczego nie służą i w których - może
właśnie dlatego, że do niczego nie służą - wszystko się
może zdarzyć. Z Biblii, która szczególnie dużo uwagi
poświęca pustyniom, można wywnioskować, że Bóg też
lubi takie miejsca.
Kilka lat temu w potoku pojawiła się świnia wielkości
sporej kanapy. Tak imponujące rozmiary miała dzięki
procesom związanym z rozkładem. Gazy gnilne rozdęły
ją niczym balon i uczyniły lekką, dlatego podczas swej
wodnej podróży unosiła się na powierzchni potoku jak
plażowa piłka. Różowo-siny przybysz, płynący w stronę
pobliskiego kościoła, wywołał zrozumiałą radość wśród
dzieciarni bawiącej się nad rzeczką. Niestety, matki,
babki, ciotki i strażacy wspólnymi siłami powstrzymali
osobliwego żeglarza. Świnia nie wpłynęła na bagna.
Bagna łączą się z potokiem za pomocą systemu wąskich kanałków.
Pewnego razu szedłem wzdłuż jednego z takich kanałków,
nie szerszego niż metr, ale za to bardzo długiego.
Szedłem i szedłem, aż zobaczyłem w wodzie coś
czerwonego. Była to wielka, kwadratowa torba, w jakiej
roznosiciele pizzy transportują swoje okrągłe i gorące
ładunki. Leżała na dnie kanału, wystając nad powierzchnię
tylko jednym kantem. Najwyraźniej pozbawiona
była tej błogosławionej lekkości, którą miała świnia. Ale
chociaż pozbawiona lekkości, na pewno nie mogła być
pozbawiona wielu innych zalet, takich jak na przykład
historia. Znajdująca się w takim miejscu torba roznosiciela
pizzy po prostu musi mieć swoją historię - bo bez
jakichś specjalnych przyczyn takie torby w takich miejscach
się nie zjawiają.
Mogło być tak, że grupa młodych chłopców szukała
sobie otoczenia, które byłoby dla nich wystarczająco
romantyczne, aby wypić w nim sześć puszek piwa. Ich
aprobatę mogła uzyskać pobliska wierzba, która jest
bardzo romantyczna, ponieważ jest pod nią grób jakichś
dzieci, które poległy w związku z ostatnią wojną.
Nadmiar piwa i tlenu mógł sprawić, że chłopcy zgłodnieli
i zamówili pizzę pod wierzbę. Roznosiciel pizzy,
pewnie w tym samym wieku co oni, mógł zbyt długo
się błąkać, poszukując chłopców pod wszystkimi romantycznymi
wierzbami w okolicy, co sprawiło, że
w rezultacie dowiózł pizzę zimną. "Ty chuju!" - mogli
powiedzieć chłopcy, wrzucając roznosicielską torbę do
kanału i przeganiając roznosiciela razem z jego skuterkiem.
Albo było inaczej. Roznosiciel znajdował się w mojej
dzielnicy miasta, a otrzymał zamówienie z dzielnicy
znajdującej się za bagnami. Postanowił skrócić sobie
drogę, jadąc przez bagna. Ale kiedy tylko wjechał na
ten wielki, pusty, niczemu nie służący obszar, zadał
sobie pytanie: "Co ja robię? Rozwożę pizzę. I jeszcze
ciągle muszę się martwić, czy dojedzie gorąca. Czyli
dostaję wrzodów na żołądku tylko po to, żeby ktoś
inny miał w nim ciepło". I biorąc przykład z bagien,
przestał służyć komukolwiek i czemukolwiek. Wyrzu-
cił torbę z pizzami do kanału i odjechał na swoim skuterku
w szeroki świat. Albo zaczął jeździć nim w kółko
po bagnach, nie opuszczając już nigdy ich terenu. Bo
gdzie indziej mógłby mieć więcej wolności?
Analizując tak los roznosiciela pizzy, wrzuciłem do
kanałku spory patyk, który popłynął ze mną, to znaczy
w tym samym kierunku, w którym ja szedłem. Niestety,
nie był to najszybszy patyczek świata. Musiałem iść wolniej
i uważniej, niż zwykle chodzi nawet tak spokojny
człowiek jak ja. Musiałem iść wolniej i uważniej, aby
nie stracić z oczu mojego patyczka, na którego czyhały
różne niebezpieczeństwa. Mógł się zaczepić którymś ze
swoich końców o brzeg, o kępę kudłatych wodorostów,
o jeden z wielu aluminiowych garnków, którymi ktoś
udekorował dno kanału.
Dlatego co jakiś czas musiałem się zatrzymywać
i spoglądać z troską na patyczek, a on próbował mnie
dogonić, podskakując nerwowo na zmarszczkach wody.
Spoglądałem z troską, ale ta troska była przyjemna. Mój
spacer miał teraz sens. Był podporządkowany patyczkowi,
w pewnym sensie mu służył. Aczkolwiek sam patyczek,
oczywiście, nie służył niczemu.
Miałem więc podwójną przyjemność, tę z sensu i tę
z bezsensu. Kto wie, pomyślałem w pewnym momencie
mojego marszu, kto wie, może właśnie na tym polega
ojcostwo?
I wtedy właśnie patyczek definitywnie na czymś
utknął. Było to czarne. Para nóg w czarnych dżinsach,
czarnych chyba dlatego, że nasiąkły wodą. Czerwona
kurtka roznosiciela pizzy. Sina dłoń, równocześnie
spuchnięta i pomarszczona jak u kogoś starego, trzymająca
kępę wodorostów za włosy.
Podrygiwał, więc pomyślałem, że żyje. Ale zaraz potem
zorientowałem się, że to tylko woda nim porusza.
Nie był jeszcze na tyle lekki, żeby popłynąć jak świnia.
I tak stałem się częścią jednej z największych zagadek,
jakie kiedykolwiek pojawiły się w naszym kraju.
Wtedy, oczywiście, jeszcze o tym nie wiedziałem.
Wtedy biegłem, częściowo na czworakach, ze względu
na stromiznę. Wdrapywałem się na górę po błotnistej
skarpie, żeby jak najszybciej dostać się tam, gdzie jest
pizzeria, biuro podróży i posterunek policji.
Jakiś czas po powrocie do domu zacząłem kroić sobie
ser na kolację. Najpierw pokroiłem go na plastry. Plastry
pokroiłem na paseczki. Paseczki pokroiłem w kostkę. Tę
kostkę w jeszcze drobniejszą kostkę. Kiedy się powstrzy-
małem, ser przybrał już prawie postać proszku, ale nie
zmartwiło mnie to. Zmartwienie jest dla mnie coraz bardziej
niekonkretnym, abstrakcyjnym pojęciem. A takie
sytuacje często mi się zdarzają, od kiedy odkryłem Boga,
Jest to w pewnym sensie cena, którą płacę za to, że odkryłem
Boga już teraz, chociaż wciąż żyję w tym ograniczonym,
przyziemnym, fizycznym świecie. Teraz mój
spokój jest za duży, aby zaniepokoiła mnie przedłużająca
się czynność krojenia. A przede wszystkim jest za
duży, aby zburzył go zapach sera. Większość ludzi przestaje
kroić ser nie dlatego, że ser już został odpowiednio
pokrojony, ale dlatego, że krojący zrobił się głodny.
U mnie taka bariera nie występuje. A tak naprawdę to
w krojeniu sera nie ma żadnych innych poważnych barier,
i dlatego powstał proszek.
Odzyskałem ser jako pewnego rodzaju całość poprzez
podsmażenie proszku i stopienie go na patelni.
Pewnego rodzaju całość oznaczała gąbczastą, gorącą,
a nawet trochę pulsującą pod wpływem wrzącego tłuszczu
gulę. Ale tak się składa, że ja bardzo lubię takie gule.
Lubię jeść wszystko, co stawia lekki opór. Dawniej denerwowało
mnie, gdy jedzenie opierało się mojej szczęce.
Gdy przeciwstawiało mi kości, skórę, żyły albo cokolwiek
perfidną gąbczastość, w której więzną siekacze.
Teraz odkryłem uroki powolnego zagłębiania się kłami
w rzeczy twarde. Kiedy coś nie daje się rozgryźć od razu,
ma się więcej czasu, aby poczuć tego smak, konsystencję,
wewnętrzną budowę i istotę. Jedzenie jest przyjemne,
bo jest szczególnie intymną formą poznania. Tylko żeby
to odkryć, musiałem przestać się niepokoić i niecierpliwić.
Musiałem zacząć jeść powoli. Czasem dla czegoś
w rodzaju zabawy przedłużałem żucie, mówiąc do siebie
powoli i cicho w trakcie jedzenia: "Przestań mnie gryźć.
Zobaczysz, zniszczę ci wątrobę".
Dlatego żywię się rzeczami, które nie są łatwe do
zjedzenia. I w których jest coś z upartego męczennika.
Ostatnio kupiłem sobie dużą wędzoną nogę świni.
Noga świni ma to do siebie, że w większej mierze wypełniona
jest twardą kością, a z zewnątrz otacza ją twarda
skóra. Do tego jeszcze świnia wędzona jest prawie surowa,
a więc bardzo bliska świni żywej i zdolnej do
oporu. Ale tym, co zadecydowało o zakupie świńskiej
nogi, był kształt uwędzonej racicy. Cztery kopytka, wyglądające
prawie jak palce, prawdopodobnie podczas
uboju zostały tak dziwacznie powyginane, że ułożyły
się w coś, co przypominało wyzywający znak figi. Skonsumowałem
tę figę razem z całą nogą.
Oczywiście pod względem zdolności do stawiania
oporu gąbczasta gula nie może równać się ze świnią.
Gula przyjmuje wbite w siebie kły bez najmniejszego
kwiknięcia. Jednakże później trudno jest te kły wyjąć,
i dlatego wielu ludzi stara się wyeliminować gule ze
swojego życia. Między innymi gule, zamiast zostać podane
w swej naturalnej postaci, zostają rozsmarowane
na płaskich, okrągłych kawałkach drożdżowego ciasta,
i następnie, pod nazwą pizzy, rozwozi się je po domach.
I nie tylko po domach, jak świadczyła o tym śmierć roznosiciela
pizzy.
Pizza teoretycznie pochodzi z Włoch. I właśnie we
Włoszech ktoś kiedyś powiedział, że są tacy ludzie, którzy
mają tylko jeden sposób na to, aby zauważono, że
istnieją: umrzeć. Roznosiciel pizzy ma jeszcze drugi sposób:
dowieźć zimną pizzę.
Kiedy człowiek orientuje się, że tak jest, normalną reakcją
jest zastanowić się nad tym, czy nie mogłoby być
inaczej. Jako pierwsze warto zadać sobie pytanie:
"Czy naprawdę tak było?".
Stary świat, świat sprzed roku 1989,1939,1914, 1866,
1815, 1789, był o wiele gorszy od tego, w którym żyjemy.
Wtedy ludzie na pewno o wiele silniej zauważali się
na wzajem. Jak przypuszczam, częściowo brało się to stąd,
że prawie nie czytali książek, nie mieli filmów ani telewizji.
Nie potrzebowali tych wszystkich rzeczy tak bardzo,
jak my potrzebujemy. Nie potrzebowali nieustannego
przyswajania sobie różnych wymyślonych historii.
Historii, czyli opowieści, w których życie postaci przebiega
według jakiegoś logicznego schematu, ma cel i sens.
Nie potrzebowali tego, bo ich własne życie miało bardzo
logiczny schemat, w który wierzyli. Nawet jeśli ktoś
umierał z głodu lub na stosie, to wiedział, że poprzez
swoje męczarnie uczestniczy w świętej męce zamordowanego
Boga
Choć może to, co teraz mówię, brzmi zbyt optymistycznie.
Życie ludzi w tamtych czasach, jak można
przypuszczać, było wypełnione głównie rozpaczą.
Z doświadczenia wiem jednak, że żaden człowiek nie
wytrzyma długo rozpaczy,
zawsze zacznie sobie wymyślać pocieszające wizje.
Dlatego prawie wszystkie historie,
jakich słuchali ludzie w tamtych czasach,
miały ten sam sens - religijny.
Interesował ich tylko taki sens opowieści,
który potwierdzał dobrze im znany sens ich własnego życia.
Chcieli ciągle utwierdzać się w tym sensie.
To my chcemy nieustannie poszukiwać
nowych sensów i schematów.
Oni nie chcieli.
To my potrzebujemy nieustannie nowych opowieści
i historii, bo każda z nich daje nam na chwilę wiarę,
że jeśli nie w naszym,
to przynajmniej w cudzym życiu może być jakaś logika,
jakiś cel.
Gdy opowieść się kończy,
kończy się i wiara.
Potrzebna jest nowa opowieść i nowa wiara.
Tak z nami jest.
Oni mieli jedną wiarę, która odnosiła się przede
wszystkim do ich własnego życia.
Dlatego żeby zaspokoić
potrzebę logiki i celu,
potrzebowali dużo mniejszej liczby opowieści niż ta,
którą my się karmimy przez telewizję,
gazety, internet, kino, radio i książki.
Dlatego mieli tych opowieści mniej,
doświadczali ich rzadziej i doświadczali ich inaczej.
Ludzie tamtych epok przez większość
czasu żyli poza światem fikcji.
Dlatego gdy raz przypadkiem udawało im się
usłyszeć poetę śpiewającego o wojnie,
o rycerzu, o miłości jakiejś pary,
to nie sens, nie morał
opowieści był dla nich najważniejszy
(już i tak go znali, bo prawie
wszystkie opowieści miały ten sam morał).
Przede wszystkim oni tę opowieść przeżywali.
Płakali, wściekali się, gryźli palce.
Jak gdyby to było ich własne życie.
Każdy, kto miał coś do opowiedzenia,
mógł liczyć na taki odbiór.
Gdy pojawiał się ktoś obcy,
inni byli ciekawi tego kogoś,
byli ciekawi historii jego życia...
A właściwie jego historia to opowieść
z sensem, schematem, morałem,
a oni morał już znali.
Oni nie byli ciekawi historii życia przybysza.
Oni byli ciekawi jego życia.
Zdałem sobie sprawę z tego, że praktycznie zerwałem
stosunki z pewnym przyjacielem, kiedy w telewizorze
się wykonawca muzyki pop, bardzo do
niego podobny i obdarzony podobnym głosem. Wykonawca
zaspokoił całkowicie moją potrzebę obcowania
przyjacielem. Ten mój przyjaciel niedługo potem umarł
od picia wódki. Później zniknął też i wykonawca, wycofano go
z anteny.
Dlatego zastanawiam się nad tym, czy nie należałoby
znieść albo bardzo ograniczyć tę całą nieustającą produkcję
powieści, opowiadań, scenariuszy, filmów, seriali.
Jeśli zakazuje się narkotyków i ogranicza spożycie alkoholu.
Oczywiście jeśli tak zrobimy, nagle pojawi się nagły
głód sensu, logicznego schematu w ludzkim życiu.
To bardzo bolesne. Ale może dać dobre wyniki.
Nie wierzę, że ludzie masowo wrócą do Boga.
Nie zaczną szukać jakiejś logiki w swoim własnym
i w życiu tych pięciu, siedmiu osób, które
wierzą naprawdę. Zamiast szukać ciągle nowych sensów
zaczną poszukiwać tylko jednego,
ale za to prawdziwego.
Zamiast w telewizji, zaczną go tropić u siebie,
u przyjaciół.
Zaczną być ich ciekawi,
ciekawi ich życia, ich duchowości,
ich historii. I nikt już nie będzie tylko
roznosicielem pizzy.
Roznosiciel pizzy przestał być
dla mnie roznosicielem pizzy
dzięki mojemu przyjacielowi pracującemu
w policji.
Roznosiciel pizzy przestał być roznosicielem pizzy
i jego śmierć też przestała być śmiercią roznosiciela pizzy.
Zresztą, tak naprawdę, to nigdy nie była śmierć roznosiciela
pizzy. Na pewno ostatnią myślą zamordowanego
nie było: "Moja pizza". I na pewno ten, kto go zamordował,
nie zrobił tego, bo tak był spragniony pizzy. Nie zabił
roznosiciela jako tego, który wozi ze sobą pizzę,
raczej jako tego, który wozi ze sobą pieniądze. Albo jako
tego, który wozi ze sobą swoje młode ciało. Albo jako
tego, który przekazuje rozkazy i meldunki pomiędzy
poszczególnymi członkami Tajemniczej Konspiracji
Zagłady. Żeby zabić człowieka, trzeba mieć naprawdę
poważne motywy.
Najważniejszym z nich są pieniądze. Nawet jeśli ofiara
ma w kieszeni tylko tyle, ile kosztuje jedna pizza.
Ja i mój przyjaciel z policji wiedzieliśmy to wszystko
od samego początku, oczywiście. Ale myśleliśmy o zmarłym
jako o roznosicielu pizzy, dopóki nie dowiedzieliśmy
się, że nazywał się Artur Ś., miał dziewiętnaście lat
i trzydzieści cztery złote w kieszeni.
Trzydzieści cztery złote to równowartość dwuosobowej
pizzy Volcano. Ale trzydzieści cztery złote to więcej
niż duża Volcano. Bo za trzydzieści cztery złote można
kupić coś innego, na przykład flaszkę. Trzydzieści cztery
złote to wolność dysponowania trzydziestoma czterema
złotymi. Dlatego trzydzieści cztery złote to więcej niż
jakakolwiek równowartość trzydziestu czterech złotych.
Trzydzieści cztery złote to władza nad nieskończoną
liczbą przedmiotów kosztujących trzydzieści cztery
złote, między którymi dokonujesz wyboru.
Ta władza jest ograniczona- do trzydziestuczterech
złotych - ale jest nieskończona, bo jest władzą nad nie
skończoną liczbą przedmiotów.
Władza jest chwilowa. Jak już coś kupiłeś za trzydzieści
cztery złote, to kończy się twoja możliwość wyboru.
Jeśli nie kupisz, jesteś generałem, strategiem,
wielkim człowiekiem, który swobodnie decyduje, co zrobi
z danymi środkami. Kiedy byłem bezrobotny,
brak tej satysfakcji był gorszy niż na przykład brak pizzy
i trzydzieści cztery złote.
Człowiek to jest ktoś, kto podejmuje decyzje. Choćby była to
decyzja dotycząca tego, czy zje kajzerkę za dwadzieścia
groszy, czy grahamkę za trzydzieści. Jeżeli nie potrafi sam
zadecydować, to przestaje być człowiekiem.
Staje się przedmiotem, o którym decydują inni.
Kobieta, która go karmi, panie stołówkowe w ośrodku
dla bezdomnych, zakonnice w przytułku i tak dalej.
Rozumiem, że ktoś mógłby zabić dla trzydziestu czterech
złotych. To brzmi strasznie tylko wtedy,
gdy się myśli o równowartości tych pieniędzy, a nie
o pieniądzach. Nie o nieskończonej władzy,
jaką daje nawet jedna złotówka.
Były momenty w moim życiu, że ja też byłem
gotów zabić za trzydzieści cztery złote.
Po to, żeby przynajmniej
przez chwilę pobyć panem
zaczarowanego królestwa piw,
papierosów i batoników.
Ale gdyby mi na tym zależało,
raczej nie zostawiłbym trzydziestu czterech
złotych w torbie Artura.
W chwili, kiedy go znaleziono, miał przy sobie jeszcze coś.
W ręku ściskał nie tylko wodorosty. Było tam też
kilka kosmyków włosów.
Włosami zajęła się policja.
Na pewien czas przestałem chodzić po bagnach. Zorientowałem
się, że czemuś one służą. Nie są całkowicie
pozbawione funkcji. Są bardzo funkcjonalne jako miejsce
zabicia człowieka.
Są takie godziny, kiedy na bagnach nikogo nie ma.
Nikt tam nie mieszka, poza kilkoma szczątkowymi rodzinami,
dogorywającymi w dwóch czy trzech zagubionych,
zapadłych w bagnisty grunt domkach. Te rodziny,
a właściwie resztki rodzin, składają się głównie ze staruszków
obojga płci. A staruszkowie, jak wiadomo, są
przygłusi. A jeśli nawet nie są, to zwykle tacy się robią,
gdy słyszą coś, czego nie chcą słyszeć. Tak więc można
sobie krzyczeć o pomoc do woli.
Półpłynna gleba połyka nie tylko domy. W niektórych
miejscach błyskawicznie połknęłaby zwłoki, a nawet kogoś
żywego, gdyby go tam wrzucić, choćby tylko pobieżnie
unieruchomionego.
Morderca Artura jednak nie wykorzystał wielkiego,
zarośniętego bajora, które rozciągało się na prawo od
kanałku. Nie zawlókł tam trupa. Przestraszył się tego, co
zrobił? A może nie miał siły? Zabić jest łatwiej niż ciągnąć
ciało przez dwadzieścia metrów. Do tego jeszcze mokre
ciało w mokrym ubraniu. Szczególnie jeśli ktoś na
przykład nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko kobietą.
Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną,
tylko sześćdziesięcioletnim. Albo jeśli ktoś nie jest
dwudziestoletnim mężczyzną, tylko dziesięcioletnim.
Policja miała bardzo trudne zadanie. Przez ostatnich
kilka dni padał deszcz. To oznaczało nie tylko zmycie
i zatarcie ewentualnych śladów. To znaczyło, że cała
okolica - poza kanałkiem i otaczającymi go wałami -
była niedostępna dla policji. Bagna mają podwójną naturę.
Słońce, przetaczając się nad nimi, działa jak walec
drogowy. Kiedy jest upał, teren staje się suchy i twardy
jak boisko. Kiedy pada, przeobraża się w skrzyżowanie
jeziora z buszem. Ogromna ilość krzaków i badyli, wystających
z mazi, która jest zbyt płynna, aby być ziemią,
i zbyt gęsta, aby być wodą. Nikt jeszcze nie opracował
dobrej metody poruszania się po takim terenie. Nawet
poduszkowiec nie dałby sobie tutaj rady ze względu na
obfite, nieregularne i nieprzewidywalne zarośla. W każdej
chwili można wpaść na jakąś nieoczekiwaną a grubą
i sprężystą gałąź, która na pewno byłaby zabójcza dla
śmigła, turbiny czy dyszy nawet najbardziej futurystycznej
maszyny. Wszelkiego rodzaju nadmuchiwane materace
czy pływaki w każdej chwili mogłyby zostać przebite,
pęknąć lub złamać się w zderzeniu z niezliczonymi
gałęźmi, patykami, konarami i kłodami, sterczącymi
tuż pod powierzchnią wody. Być może jakimś rozwiązaniem
byłoby zastosowanie trumny. Wąskie i długie
drewniane pudło, odpowiadające rozmiarami człowiekowi,
wypełnione w środku powietrzem i szczelnie
zamknięte. Jedyna różnica polegałaby na tym, że człowiek
znajdowałby się nie w trumnie, a na niej. Zawarte
wtrumnie powietrze utrzymywałoby ją na powierzchni,
razem z nią człowieka, który leżałby na niej płasko,
z nosem tuż nad powierzchnią wody. Dzięki temu widziałby
wszystkie wyłaniające się z bagna zagrożenia.
Mógłby je na czas usuwać albo omijać. A wprawiałby
¦ trumnę w ruch, robiąc dłońmi coś, co raz byłoby wiosłowaniem,
a raz pełzaniem. Zależnie od stopnia spoistości
kawałka bagna, na którym trumniany surfer
aktualnie by się znajdował.
Nikt, niestety, nie korzysta z takich metod. Ma wyćwiczone
inne sposoby badania ziemi: obserwacja śladów,
analiza próbek, psy. Policja ma też jeden dobry sposób
badania wody: nurek. Ale jak zbadać coś, co nie jest
ni ziemią, ni wodą? Jak przeszukać teren, na którym
nie da się stanąć, bo grząski muł w ciągu kilku chwil pochłania
człowieka? Gdzie jest za gęsto, aby pływać, nie
mówiąc już o nurkowaniu?
Mój przyjaciel z policji nazywał się Krzysiek i był
szefem naszego lokalnego komisariatu. Poznałem go
w dość specjalnych okolicznościach. Wtedy gdy budowaliśmy
nasz komisariat.
"Budowaliśmy" to oczywiście pewna przesada. Tak
naprawdę budował komisariat ktoś inny. Ja go tylko zaprojektowałem,
a Krzysiek, wtedy jeszcze pan Krzysztof,
bardzo się tą budową interesował.
Projektowanie komisariatu jest rzeczą o wiele trudniejszą
niż projektowanie czegokolwiek innego. Po
pierwsze, policja nie ma pieniędzy. Po drugie, nawet
jeżeli je ma, nie może pokazywać, że je ma, bo wtedy zaczynają
się komentarze, że pieniądze podatników wydawane
są na kosztowne budowy, zamiast na ochronę
tychże podatników. Po trzecie, komisariat, a szczególnie
nowoczesny komisariat, musi być budynkiem o wiele
bardziej funkcjonalnym niż inne. To znaczy, że ma więcej
funkcji. Muszą być tam miejsca, w których można
przetrzymać zatrzymanego, czyli coś w rodzaju aresztu.
Muszą być obszerne, podziemne garaże, z których radiowozy
mogą dostatecznie szybko wyjechać. Muszą być
miejsca specjalnie zabezpieczone, maksymalnie niedostępne
dla przybywających z zewnątrz cywilów.
Niedawno w pewnym wielkopolskim miasteczku
zatrzymano syna burmistrza, ponieważ po pijanemu
wdarł się do szpitala i śmiertelnie wystraszył chorych.
Wtedy jego przyjaciele wdarli się na komisariat i śmiertelnie
wystraszyli policjantów.
To wydarzenie okazało się bardzo ważne dla naszego
komisariatu. Było dosyć głośne i dzięki niemu przekonałem
Krzysztofa, a potem, z jego pomocą, inne odpowiedzialne
osoby do mojej koncepcji komisariatu.
Chodziło tu nie tylko o stworzenie specjalnych zabezpieczeń
wewnątrz i z zewnątrz budynku. Udało mi się
także uzmysłowić policjantom, że istnieje coś takiego,
jak społeczno-psychologiczne oddziaływanie budowli.
Dlaczego możnowładcy budowali zamki, ze wszystkimi
tymi wieżyczkami, bastionami i blankami? Żeby budzić
dreszcz w złych ludziach.
Są rzeczy, które budzą w złych ludziach szczególny
dreszcz. Pewnego razu byłem na bagnach, niedaleko
miejsca, w którym z niewiadomych przyczyn na drzewie
wisi duża lampa stojąca, powieszona na czymś w rodzaju
stryczka. Szedłem przez krzaki, niosąc ze sobą
torbę foliową, w której znajdowała się butelka wina,
porcja pieczonego mięsa i bochenek chleba. Był to okres,
kiedy odżywiałem się tylko tymi trzema rodzajami pokarmu,
i muszę przyznać, że czułem się wtedy wyjątkowo
zdrowo. Z takim właśnie zdrowym samopoczuciem
usiadłem sobie na wielkim pniu obalonego drzewa,
żeby napocząć zapasy. Zacząłem od wina, nie zwróciłem
więc uwagi na to, że foliowa torba, leżąca obok mnie na
pniu, nieustannie szeleści i to intensywniej, niż pozwalałby
na to wiatr. Dopiero po jednym, szczególnie długim
łyku odwróciłem się w bok i zobaczyłem, że mój bochenek
chleba jest pusty w środku.
To znaczy, zobaczyłem, że bochen jest nadgryziony
u jednego końca, a dokładnie, że jest w nim wygryziona
mała dziurka. A przez tę dziurkę zobaczyłem,
że w środku nic nie ma. Mój chleb był pusty jak
wydmuszka.
W pierwszej chwili pomyślałem, że taki musiał być,
kiedy go kupiłem. Ale to było niemożliwe. Kiedy go brałem
do ręki w sklepie, nie miał żadnej dziurki i ważył
tyle, co normalny chleb. Miał wszystko w środku, a przyciśnięty
dłonią, nie zapadał się w sobie. Teraz zaś trudno
mi było nawet myśleć o nim jako o chlebie. Przypominał
inne formy świata organicznego, takie jak gniazdo szerszeni
lub napuchnięty kadłub kleszcza. Zacząłem nawet
myśleć o owadach, a ściślej zastanawiać się nad tym, czy
jakieś wyjątkowo szybkie i zdeterminowane owady, powiedzmy
mrówki, mogłyby w tak krótkim czasie wyjeść
wnętrze mojego chleba.
I wtedy usłyszałem ciche, zadowolone z siebie meczenie,
które rozbrzmiało za krzakiem.
Niedługo potem porzuciłem moją dietę. A komisariat,
ze wszystkimi swoimi wieżyczkami, bastionami
i blankami, przybrał formę kozy.
Oczywiście, nie dla każdego. Nie każdy ma oczy do
patrzenia. Dla Krzysztofa i innych policjantów komisariat
miał kształt współczesnego minizamku.
Otoczyliśmy go betonowym murem dwuipółmetrowej
wysokości, z tłuczonym szkłem na szczycie. Mur został
udekorowany przy udziale tych nielicznych grafficiarzy
z okolicy, którzy zgodzili się współpracować z policją.
Graffiti po zewnętrznej stronie muru przedstawiało
miasto - domy, kwiaty, trawniki. Graffiti po wewnętrznej
stronie muru przedstawiało ludzi, a dokładnie różnego
rodzaju przestępców, skutych kajdankami, stłoczonych
i ściśniętych. Wyglądało to tak, jak gdyby półkolisty
mur, na którym zostali wymalowani, zagarniał ich
w stronę komisariatu, otaczając ich ze wszystkich stron.
Za murem stały radiowozy na parkingu przy bramie,
dalej wznosił się właściwy budynek. Budynek miał bardzo
wąskie i wysokie okna, przypominające bardziej
szpary strzelnicze i podobnie jak one nieregularnie rozmieszczone.
Dwie pary białych, wysokich drzwi wyglądały
jak zęby wąskiej, ale żarłocznej szczęki. Od frontu,
po obu stronach budynku, w stronę idącego do wejścia
człowieka, wysuwały się dwa pawiloniki, zakończone
skośnym ścięciem, jakby dwie ogromne raciczki. Jesteś
w moich ramionach, mówił ten budynek, ale nie jest to
uścisk miłosny. Widzę cię, ale ty nie możesz mnie przejrzeć,
mówiła fasada, wyglądająca jak nieludzka twarz,
najeżona dużą liczbą oczu zaciśniętych jak szparki.
Nienawistnych i pionowych, a więc też nieludzkich.
To były oczy kozie. Koza to jedyne zwierzę, które
patrzy na człowieka z pogardą. Z taką pogardą, z jaką
człowiek zwykle patrzy na zwierzę. Być może wiąże się
to z tym, że koza ma źrenice jak pionowe szpary. Nasycony
szkłem mur miał imitować długi, ostry język
kozy, za pomocą którego bestia może wylizać z miału
i zaciągnąć na komisariat całą zawartość. Na tym
właśnie polega praca policji. Wszystko to, co uczciwe,
mocne, twarde, to tylko zewnętrzna skórka
społeczeństwa. To są twarze, stroje, słowa. To, co jest
w środku - myśli, uczucia, strachy i pragnienia - jest
mięciutkie, drżące, słabe i złe. Policja ma wydobywać
ze społeczeństwa tę jego niewidzialną treść, wciągać ją,
wchłaniać do wnętrza komisariatu, aby tam się z nią
rozprawić.
Oczywiście, o tych wszystkich skojarzeniach nie
powiedziałem nikomu. Normalny człowiek nie miał ich
dostrzegać. Normalny człowiek widział komisariat
jako zamek i był zadowolony, że ma taką budowlę na
osiedlu, wyglądającą niezwykle wśród bloków i budzącą
respekt złych ludzi.
Ale jeśli budowla budziła respekt złych ludzi, to nie
dlatego, że przypominała zamek. Zły człowiek nie boi
się zamków. Ale zły człowiek widzi inaczej niż człowiek
normalny. Zły człowiek wszystkich wokół siebie widzi
jako drapieżne stwory. Zły człowiek wszystko wokół
siebie widzi jako takiego stwora. Wszędzie doszukuje
się jego rysów i kształtów. Kiedy normalnemu człowiekowi
chmury kojarzą się z lanymi kluskami, złemu kojarzą
się z ogromnymi amebami, które płyną po niebie
nad nim tylko po to, aby w odpowiedniej chwili zniżyć
się do niego, wchłonąć go i pożreć. Normalny człowiek
myśli, że Pan Sedes to wielka, uśmiechnięta gęba, która
uwielbia pożerać jego kupy. Zły człowiek myśli, że kibel
to wielki, bulwoidalny wampir, który wysysa jego ciało
przez odbyt, kawałek po kawałku.
Dlatego moja koza była tylko dla złych ludzi. Wiedziałem,
że oni ją zobaczą, gdy zobaczą komisariat.
Chciałem, żeby wtedy się bali.
Co prawda ja też się bałem, gdy na niego patrzyłem,
ale to pewnie oznaczało, że osiągnąłem zamierzony
efekt.
Trochę gorzej poszło z rozstawionymi na trawniku
pniakami i balami drzewnymi. Miały się kojarzyć ze
średniowiecznymi narzędziami wojny, a nawet egzekucji.
Ale efekt psuło to, że policjanci i policjantki,
łącząc się w grupki, a nawet parki, obsiadali bale
drzewne w porze lunchu, aby zjeść kanapkę na świeżym
powietrzu. Nie tylko jedli, ale też gruchali między
sobą, jakby szafot obsiadły gigantyczne błękitne
i czarne gołębie.
Niemniej jednak oddziaływanie psychologiczne
architektury istniało i mogłem się o tym przekonać na
własnej skórze, a właściwie na skórze Krzyśka.
Właśnie wtedy przestał być dla mnie panem Krzysztofem,
a stał się Krzyśkiem, ale wobec wszystkich innych
dokonała się przemiana odwrotna. Do tej pory
podwładni traktowali go jak dość kłopotliwego kolegę,
który z racji swojej funkcji, choćby nie chciał, musi
utrudniać im życie. Nie szanowali go, być może z powodu
wielkiego rudego łba.
Teraz zaczęli go szanować, ale także usuwać się
i uciekać, kiedy się zbliżał. Być może dlatego, że większości
ludzi trudno jest nie bać się kogoś, kto jest panem
zamku.
Gdy pojawiał się na trawniku w porze lunchu, bale
i pniaki szybko pustoszały, odzyskując swój pierwotny,
średniowieczny charakter, co dla mnie zresztą było pozytywne.
Dla dobra mojego zamysłu architektonicznego
powinien był spacerować po trawniku jak najczęściej.
Dobrze by mu to zresztą zrobiło. Już przedtem był
ogromny, ale odkąd powstał komisariat, też zresztą
ogromny, Krzysiek zrobił się dwa razy większy. Przestał
również witać się, mówiąc: "Czeeść", zaczął się witać,
mówiąc: "Witam". A potem w ogóle przestał się witać,
mówiąc. Dawał tylko ręką znak, znak wskazujący, czy
¦ człowiek, który przyszedł do niego, ma zacząć mówić,
czy też ma czekać. W jego gabinecie pojawił się tron. Co
prawda na kółkach, ale ze złoconymi okrągłymi gałkami
przy poręczach.
Powiedziałem mu, że chcę napisać książkę o chłopcu
znalezionym na bagnach. Od tego czasu raz na dwa
dni spotykaliśmy się na trawniku z balami drzewnymi.
Krzysiek podnosił swój ogromny rudy łeb do góry, patrzył
na chmury, na mżawkę, a potem wydawał wyrok:
"Nie dzisiaj". Znaczyło to, że śledztwo w sprawie Artura
musi czekać na lepszą pogodę.
"Śledztwo w sprawie Artura". Tak mówiliśmy, nie:
"Śledztwo w sprawie Artura Ś.". Nie nazywaliśmy go już
roznosicielem pizzy i nie nazywaliśmy go już nawet Arturem Ś.
Nazywaliśmy go Arturem. Właściwie, prawie
się z nim zaprzyjaźniliśmy, na tyle go poznaliśmy.
Artur, poza tym, że był roznosicielem pizzy, był czymś
jeszcze. I to go do mnie bardzo zbliżyło.
Jestem architektem. Niedawno dokonałem największej
rzeczy w całym moim zawodowym życiu i teraz spokojnie
mogę sobie odpoczywać.
To ja zaprojektowałem ten ogromny kościół, właściwie
katedrę, która właśnie powstała na bagnach.
Od początku były kłopoty z odpowiedzią na pytanie,
co zbudować w takim miejscu. Kłopoty trochę także natury
technicznej, bo grunt był grząski i otoczony wodą.
Na szczęście, kościół to łódź. Katolicy wierzą, że ich Kościół
to łódź św. Piotra, która gdzieś płynie, prawdopodobnie
w stronę raju.
Łódź to bardzo dobra forma. Przede wszystkim dlatego,
że jest płaska. Można rozłożyć duży ciężar konstrukcji
na stosunkowo dużym podłożu, co ma pewne
znaczenie, gdy grunt jest niepewny.
Ja zaprojektowałem łódź podwodną. Katedrę w formie
ogromnej, szklanej łodzi podwodnej, częściowo zanurzonej
w ziemi. Wielkie, przezroczyste ściany pokazywały
niebo, ale tylko od wysokości trzech metrów
w górę. Niżej widać było przez szkło czarną ziemię,
w której katedra tkwiła jak zaryta. Czasem miał pojawiać
się jakiś robaczek, który wyłaniał się z gleby, aby
trykać ślepym łebkiem w szklaną ścianę albo pełznąć
wzdłuż niej, dostarczając wrażeń tym wiernym, którzy
byli zbyt gruboskórni, aby słuchać kazania księdza
Kominowskiego.
Dowiedziałem się, że ksiądz Kominowski postanowił
zainspirować się kształtem kościoła jako tematem do
pierwszego, inauguracyjnego kazania w katedrze. Pewnie
chciał powiedzieć o właściwym sensie słowa "nawa"
i porównać budowlę do wielkiej ryby, do której wejść
musiał Jonasz, aby uchronić się przed utonięciem. Albo
może postanowił ogłosić, że łódź Piotrowa, aby ocalić
swoich pasażerów przed zalewem, musi stać się dzisiaj
łodzią podwodną.
Bo o ile dobrze zrozumiałem to, o czym ksiądz Kominowski
mówił ze mną, to jego zdaniem świat jest
tak naprawdę czymś obcym chrześcijaninowi, szczególnie
teraz. Atmosfera świata jest dla chrześcijańskich
płuc równie zabójcza, jak woda. Ta woda zalała teraz
wszystko, jak w czasach potopu, a nawet bardziej.
Arka Noego przynajmniej unosiła się na powierzchni,
podczas gdy łódź Piotrowa od dawna znajduje się pod
wodą. Ale to, wbrew pozorom, może być dobre dla
chrześcijanina. Tam, na górze, przewalają się bałwany,
toczą się kampanie wojenne i reklamowe. Chrześcijanin,
póki jest pod powierzchnią, może być wolny od tych szaleństw.
Może cieszyć się spokojem i bliskością swoich towarzyszy.
Może penetrować największe głębie uczuć i myśli,
niedostępne tym, którzy żyją na powierzchni
powierzchownie.
Prawdopodobnie o tym wszystkim ksiądz Kominowski
postanowił mówić podczas pierwszej mszy. Było mi
bardzo miło, że budując taką katedrę, mogłem pomóc
w kwestii kazania.
Kościół katolicki udowodnił, że mimo wszystko jest
instytucją otwartą, akceptując taki projekt świątyni i takiego
architekta. Takiego - czyli niekatolika. Ale jeszcze
lepiej Kościół to udowodnił, powierzając świątynię
takiemu księdzu, jak ksiądz Kominowski.
Były dwie rzeczy, które z całego księdza Kominowskiego
najbardziej rzucały się w oczy. Po pierwsze,
ksiądz Kominowski był nieustannie mokry. Jaka by nie
była pogoda na dworze, ksiądz Kominowski wyglądał
tak, jakby wrócił z ulewy. Ciemne włosy miał wilgotne
i skołtunione, czoło udekorowane co najmniej pięcioma
kroplami. Możliwości były dwie: albo nieustannie brał
prysznic, albo pocił się jakimś dziwnym bezwonnym
potem, pozbawionym jakichkolwiek zapachów poza
leciuteńkim, nieuchwytnym aromatem kadzidła. Tak
mogłaby się pocić święta figura.
A ksiądz Kominowski był niezwykłą figurą, na pewno
świętą. To była ta druga rzecz, która najbardziej rzucała
się w oczy.
Ksiądz Kominowski należał do tego gatunku świętych
figur, które Kościół katolicki chętniej wynosi na ołtarze,
niż na tak zwane stolce biskupie. Był chyba kimś
w rodzaju duszpasterza środowiskowego, w dodatku
nerwowego. Przez całe życie niezwykle ciężko pracował,
organizując posługę dla osób starszych, niedołężnych,
samotnych lub żyjących w domach opieki.
W jego biurze zawsze siedziało kilkoro staruszków.
Kilkoro innych, nieco młodszych i bardziej mobilnych,
zawsze za nim dreptało, gdy tylko opuszczał plebanię.
Żeby dostosować się do ich tempa, ksiądz też nauczył
się dreptać.
Prawie nigdy nie widywało się go bez tej wiekowej
asysty, ale nawet wtedy, gdy był sam, też dreptał. Weszło
mu to w krew. Podobnie jak wyglądanie na starszego,
niż był naprawdę. Zastanawiałem się, czy świadomie
upodobnił się do swoich podopiecznych, tak żeby nie
było im przykro, że jest on od nich trochę młodszy.
Zasługiwał na podziw, bo dla większości zwykłych
ludzi nieustanne obcowanie z takimi starcami musiałoby
być bardzo ciężkie. Najtrudniej było obcować
z ich oczami, bo te były najmniej stare. Oczy najmniej
się starzeją. Skóra wokół oczu marszczy się i pęka, ale
nie same oczy. Osiemdziesięcioletnia dziewczyna może
mieć takie same oczy jak osiemnastoletnia.
Tyle że rzadko kiedy te oczy patrzą tak jak u osiemnastolatki.
Patrzą inaczej, bo patrzą na co innego. Patrzą
na śmierć, choroby, na cierpienie, które nigdy się
nie kończy, albo, co gorsza, kończy się nagle. Te oczy patrzą
na innych, młodszych ludzi, którzy nie chcą w nie
patrzeć, którzy chcą uciec, żeby nie patrzeć.
Kiedy człowiek nie ma w sobie absolutnego spokoju,
nie może długo przebywać ze starszymi ludźmi i nie
zwariować. Bo kiedy z nimi przebywa, uświadamia sobie,
że w środku tych pomarszczonych, rozpadających
się potworów siedzą tacy sami ludzie jak on. Nie wiadomo
dlaczego skazani na taki los.
Można stracić wiarę w Boga. Ja bym ją stracił, gdyby
nie to, że mam już taką, której nie można stracić.
Dlaczego? Co mi daje taką wiarę?
Wielkie szklane ściany, nawy boczne, wrzynające
się w przestrzeń katedry jak żebra wieloryba, witraże,
okrągłe jak bulaje, z kolorowego szkła wtopionego
W przezroczyste szkło ścian, ołtarz, który wznosi się
ku niebu na również przezroczystym podwyższeniu,
pusta przestrzeń za ołtarzem, która znowu nurkuje
W głąb ziemi.
Dokonałem czegoś, o czym marzyłem całe życie. Po
czymś takim człowiek zaczyna rozumieć, że Bóg naprawdę
istnieje i pilnuje naszych marzeń. Po czymś takim
człowiek może spokojnie żyć. I spokojnie umrzeć.
Ciekawe, czy tak właśnie myślał Artur po wyhodowaniu
swojej ostatniej budowli?
Artur, jak się okazało, nie tylko rozwoził pizzę, ale
także studiował architekturę. A poza tym był jednym
z pionierów jeszcze niemodnego, ale powoli rozprzestrzeniającego
się hobby zwanego grow-buildingiem.
Grow-building to budowanie z klocków. Tyle że są to
klocki o specyficznej strukturze. Zbudowane z wieluset
porowatych warstewek, szybko nasiąkają wodą, gdy się
je podleje. A gdy nasiąkną - to rosną. Ale rosną nieregularnie.
Każdy z nich przybiera nieco inny kształt.
Jeżeli podleje się całą budowlę, jej kształt też się zmienia.
Nieraz w sposób bardzo nieoczekiwany.
Za pomocą odpowiedniego podlewania w różnych
punktach umiejętny hodowca potrafi sprawić, że wyrośnie
mu budowla w przybliżeniu podobna do tego,
co chciał osiągnąć. Ale tylko w przybliżeniu. Grow-building
to gra z przypadkiem. I najlepsze w niej są
niespodzianki.
Jedna z budowli Artura w ostatecznym kształcie
przybrała kształt pośredni pomiędzy wydrążonym kielichem
a chatką. Inna prawdopodobnie miała być czymś
w rodzaju małego namiotu w jego pokoju, do którego
mógłby się wczołgiwać, ale w końcu wyszło coś, do czego
mógłby wczołgać się tylko wyjątkowo pokręcony wąż.
Oczywiście, wszystkie konstrukcje Artura zajmowały
niewielką przestrzeń. Wszystkie były ograniczone niewielkimi
rozmiarami małego pokoju, który zajmował
w małym mieszkaniu swoich rodziców.
Ale wszystkie były szkicami niewyobrażalnych dzisiaj
budowli, jakie mogły powstać w przyszłości. Niektórzy
uważają, że grow-building to technika architektoniczna
przyszłych czasów.
Zazwyczaj kiedy chodziłem na spacer po bagnach,
omijałem ich południową część, w której właśnie powstała
moja katedra.
Nie musiałem jej oglądać. Wiedziałem, że stoi. I miałem
nadzieję, że nie zniknie przed moją śmiercią.
Poza tym nadawała zajmowanej przez siebie przestrzeni
sens. To już nie była część bagien, miejsce, które
nie służyło do niczego. To było miejsce, które służyło do
kontaktowania się z Bogiem. A więc do czegoś.
Niestety, moim zdaniem najlepiej do kontaktowania
się z Bogiem służą miejsca, które nie służą do niczego.
A spełnienie marzeń zawsze ogranicza możliwości.
Dopóki marzenia były marzeniami, były możliwościami.
Kiedy się spełniają, przestają być możliwościami i możliwości
jest mniej.
Teraz musiałem też ograniczyć swoje wycieczki
w północnej części bagien. Dokładniej, musiałem ograniczyć
ich zasięg tak, aby omijać miejsce, w którym
zginął Artur.
Pozostała mi zachodnia część. Docierało się tam
kilkoma drogami. Północna prowadziła obok miejsca,
w którym zginął Artur. Południowa - obok katedry.
Środkowa była niedostępna, kiedy padał deszcz i jeszcze
parę dni po deszczu.
Dlatego mogłem wejść na bagna dopiero wtedy,
kiedy przestało padać i minęło jeszcze trochę czasu niezbędnego
do wyschnięcia terenu. Tak jak policja.
Kiedy szedłem na bagna, widziałem, jak błotnistą
ścieżką ze skarpy zjeżdża podrygujący radiowóz. Potem
w oddali zobaczyłem coś, co wyglądało jak podniecenie,
jeśli w ogóle można mówić o podnieceniu w stosunku
do niewyraźnych sylwetek, podskakujących na
horyzoncie.
Później dowiedziałem się, co tam się stało.
Dwa dni wcześniej policja po raz pierwszy odważyła
zapuścić się na bagna. Było jeszcze dość mokro. Jeden
z psów policyjnych zaczął zachowywać się dziwnie, jak
gdyby próbował popełnić samobójstwo. Przez cały czas
próbował wskoczyć w bagniste bajoro o nieznanej głębokości.
Z najwyższym trudem dwóm policjantom udało
się go powstrzymać.
Dopiero dwa dni później jakiś policyjny supermózg
wpadł na pomysł, że pies mógł mieć powód takiego zachowania
i nie była to depresja wywołana skromnymi
racjami żywnościowymi. Policjanci znowu zaprowadzili
zwierzaka nad bagniste bajoro. Bajoro już zniknęło,
w jego miejscu był miękki grunt. Pies jednak zaczął ten
grunt rozgrzebywać, dokładnie w tym samym miejscu,
w którym wcześniej próbował się utopić.
To, do czego się dogrzebał, było czubkiem głowy.
Co prawda, nie od razu można było rozpoznać, że to
głowa. Skóra ludzka w torfowisku nie gnije, ale robi się
brązowa lub czarna. Zęby stają się miękkie jak guma.
Całość nasiąka wodą i przybiera dziwne kształty.
Ale tym razem jednak udało się zidentyfikować pierwotny
kształt tej głowy, a co za tym idzie - twarz. Twarz
należała do Michała P., który zaginął w okolicy jakiś rok
temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy wykańczać katedrę.
Michał P. miał wtedy siedemnaście lat. Teraz byłby
pełnoletni. Stał na baczność, pionowo wchłonięty przez
torfowisko. Sugerowałoby to, że utonął w nim, a nie został
zakopany. Jedynym problemem były jego ręce. Ręce
miał opuszczone wzdłuż ciała, właśnie na baczność.
A zazwyczaj przy utonięciu ręce są ostatnią rzeczą, która
tonie. Dlatego sterczą do góry.
W tym wypadku nie sterczały. Sprawa się wyjaśniła,
Kiedy okazało się, że na ciele znaleziono ślady sznurów.
Głęboko wrzynając się w coraz bardziej miękką i plastyczną
skórę trupa, sznury pozostawiły wielkie bruzdy,
poczym same zgniły.
Kiedy dowiedziałem się, że Michał P. tak naprawdę
nazywał się Michał Pawica, uświadomiłem sobie, że go
znałem.
Dawno temu, kiedy jeszcze zajmowałem się - i przejmowałem
- takimi sprawami, byłem członkiem jury
konkursu plastycznego rozpisanego wśród licealistów
przez producenta napoju energetyzującego, który najprawdopodobniej
chciał udowodnić, że po wypiciu jednej
butelki każdy staje się Leonardem da Vincim.
Producent się mylił.
Mimo, że uczestnikom konkursu hojnie rozdano po
dwie puszki na głowę, to, co zaprezentowali, wyglądało
¦ jak dzieło niedorozwiniętego dziecka, a po części
przypadku.
nie wiem co gorsze. Jeżeli na chwilę pozbędziemy
się ludzkich uczuć, niedorozwinięte dziecko może nas
rozbawić. Coś, co wygląda jak dzieło przypadku, nie rozbawia.
Najwyżej może sprawić, że pozbędziemy się
ludzkich uczuć. Ja sam czułem, jak mnie one opuszczają,
kiedy patrzyłem na pistolety z lufą
o przekroju w kształcie odbytu, albo nadmuchane
prezerwatywy oblepione artykułami z gazet
lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście.
Prezerwatywę oblepiano przed nadmuchaniem, a więc
podczas nadmuchiwania papier darł się w sposób przypadkowy.
Prezerwatywa wyglądała przez to jak trędowata,
ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było
to, że papier darł się w sposób przypadkowy, podobnie
jak przypadkowy był związek między całą konstrukcją
a treścią artykułów gazetowych.
Jedyną ciekawą pracę zaprezentował pewien chłopak
o dużej ilości jasnych włosów. Było to kilka człekokształtnych
figurek z gliny i metalu, wydrążonych
w środku, które pełniły zarazem funkcje instrumentów
muzycznych - dmuchając w jedną z dziurek w figurce
(niestety, przeważnie był to odbyt), można było osiągnąć
prostą gamę czterech lub pięciu dźwięków. Odgłos, jaki
figurka wydawała, był specjalnie - i specyficznie - dostosowany
do jej postaci. Na przykład figurka przedstawiająca
kata z toporem wydawała z siebie wesołe, beztroskie
piszczenie, podczas gdy kurczaczek był w brzmieńiu
raczej pogrzebowy.
Rzecz jasna, praca nie dostała żadnej nagrody ze
względu na swą kontrowersyjność. Wygrała jedyna
praca, która niczego nie przedstawiała, poza paroma
kawałkami bezkształtnego metalu. Może było to jakieś
wyjście z sytuacji.
Czymś w rodzaju nagrody dla chłopaka - i dla
mnie, za udział w tej męce - był fakt, że mogliśmy sobie
po ogłoszeniu werdyktu przyjemnie pokonwersować
o pierwotnej jedności sztuk plastycznych i muzycznych,
szczególnie architektury. Ja mu powiedziałem, iż
katedry niegdyś budowano tak, aby odzwierciedlały
melodykę chorału gregoriańskiego. On mi powiedział,
że ludzie pierwotni malowali swoje włochate nosorożce
akurat w tych miejscach swoich jaskiń, w których była
najlepsza akustyka, tak żeby móc sobie przyjemnie powyć,
patrząc na te nosorożce. Zdradził mi, że pragnie
w przyszłości doprowadzić do ponownego odrodzenia
równości między rzeźbą i architekturą z jednej strony,
a muzyką z drugiej. Tylko nie wiedział jeszcze, jak to
zrobić - cała orkiestra składająca się z wydrążonych
figurek była tylko półśrodkiem.
Teraz można było z całą pewnością powiedzieć, że już
mu się to nie uda.
Kiedy siedziałem w moim mieszkaniu i zastanawiałem
się nad tym, co się stało, zadzwonił nagle telefon.
- Cześć - powiedział kobiecy głos.
- Halo - powiedziałem niepewnie.
- Cześć, to ja - powiedział kobiecy głos.
- Halo, to ja - powiedziałem niepewnie.
- Oj, przestań się wygłupiać - powiedział kobiecy
głos. - Nie udawaj, że mnie nie znasz. Anka.
Znałem Ankę. Poznałem ją kiedyś w ten sposób, że
wygrałem konkurs. Oczywiście, nie był to konkurs pod
hasłem "Kto pozna Ankę", w którym nagrodą dla tego,
kto pozna Ankę, miało być poznanie Anki. Był to normalny
albo prawie normalny - konkurs na projekt
siedziby dla polskiego oddziału wielkiego konsorcjum,
którego general managerem była właśnie Anka.
Koncern ten zajmował się tym, co określa się chętnie jako
komunikację, chociaż tak naprawdę chodzi o wpływ.
Anka wydawała pisma, a właściwie pisemka oraz
książki, a właściwie książeczki. Posiadała telewizje, chociaż
głównie kablowe. Jeden z jej oddziałów teoretycznie
tworzył reklamy, przygotowywał kampanie, opracowywał
strategie marketingowe i wykupywał przestrzeń
w mediach, ale zasadniczo robił ulotki. Inny zajmował
się public relations i lobbingiem, ale częściej wśród radnych
niż posłów. Oczywiście, tego wszystkiego dowiedziałem
się później od Anki. Kiedy przystępowałem do
konkursu, wiedziałem, że misją i wizją firmy - a może
wizją misji - jest nieograniczone, nieustannie poszerzające
się komunikowanie. Nie pytałem, komunikowanie
czego, bo chciałem wygrać ten konkurs. Bardzo chciałem:
bo byłem w stanie, w którym nie mogłem sobie
pozwolić nawet na pizzę Volcano za trzydzieści cztery
złote. Bardzo chciałem znowu stać się panem zaczarowanego
królestwa bułek, batoników, piw i papierosów.
Wyobraziłem sobie budynek firmy jako gigantyczny
telewizor. To jeszcze nie byłoby nic specjalnego, bo
większość nowoczesnych budynków wygląda jak gigantyczne
telewizory. Tyle że w tych telewizorach nikogo
nie widać. I to jest główna wada tych budynków. Telewizor
musi kogoś pokazywać.
Budynek był szklany i szeroki. Szyby nie były przyciemnione
ani lustrzane, ludzie znajdujący się poza
budynkiem widzieli, co dzieje się wewnątrz. Dzięki
umiejętnemu rozmieszczeniu dwie sale o kopulastym,
półkulistym sklepieniu wyglądały z zewnątrz jak oczy
Zewnętrzny i świadomie kulfonowaty szyb windy łączącej
środkowe piętra - od trzeciego do szóstego - musiał
kojarzyć się z nosem. Bufet na drugim piętrze, poziomy
i długi, robił za usta, a kelnerki i bufetowe w białych fartuchach,
które musiały wciąż tam migać z punktu widzenia
obserwatora zewnętrznego - za zęby. Odpowiednia
wypukłość części fasady tworzyła owal twarzy.
Niestety, była to twarz dosyć schematyczna, nie można
jej było upodobnić do żadnego znanego prezentera telewizyjnego.
Ale budowla miała przecież trwać dłużej niż
kariera jednego prezentera. Gdyby upodobnić ją do kogoś,
co dwa lata trzebaby było budynek przebudowywać.
Taka koncepcja wystarczyła, żeby wygrać konkurs.
I żeby wszyscy architekci w Warszawie przestali ze mną
rozmawiać. Nie wierzyli, że ja naprawdę bardzo chcę
zrobić coś takiego. Myśleli, że cynicznie wykorzystuję
głupotę i brak wyobraźni wizualnej inwestora.
Inwestorem była Anka.
Nie znałem jej wcześniej, ale zaraz po wygraniu konkursu
nadrobiłem ten brak z nadwyżką.
Zaraz po ogłoszeniu wyników konkursu zaprosiła
mnie na kawę. Następnego dnia na obiad. Ja pomyślałem
sobie wtedy, że może to jest odpowiedni moment,
aby przeżyć coś osobistego.
Anka zrobiła karierę dzięki producentowi napoju
energetyzującego. Jej firma obsługiwała ten napój. Anka
zrobiła dla napoju coś, co okazało się wielkim biznesem.
Jej pomysł sprzedano wszystkim oddziałom producenta
napoju na całym świecie, a Anka została szefem
napoju w Polsce.
Pomysł Anki wygrał, bo spełniał dwa podstawowe
warunki. Po pierwsze, ukazywał całemu światu, że napój
czyni ludzkie umysły genialnymi, twórczymi, pełnymi
niespodzianek. Po drugie, był bardzo młodzieżowy.
Anka wymyśliła konspirację. Jej uczestnicy mieli
przeobrazić znaną nam rzeczywistość w coś zupełnie innego.
W praktyce znaczyło to, że ktoś szedł z workiem do
śmietnika, otwierał pojemnik na śmieci, a stamtąd, zamiast
śmieci wylatywało kilkadziesiąt balonów wypełnionych
helem. Tak było w najlepszym wypadku. W najgorszym
był to jeden specyficzny balonik, oblepiony
artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy
Śródmieście.
Korzyści, jakie odnosił napój energetyzujący z całej
tej akcji, były nie tylko ideologiczne. Członkowie konspiracji,
jak to członkowie konspiracji, porozumiewali
się z centralą za pomocą strony internetowej. Centrala
mówiła im kiedy i gdzie będą mogli przeprowadzić następną
akcję, a także z kim ją przeprowadzą. Dokładnie
rzecz biorąc, każdy z członków dowiadywał się, że
ma o takiej to a takiej godzinie stawić się w modnym
lokalu, zamówić drinka z napojem energetyzującym,
a następnie czekać, aż ktoś go rozpozna dzięki temu
drinkowi. I wypatrywać innych, którzy zamawiają tego
samego drinka.
Następny etap polegał na tym, że uczestnicy, kiedy
już wreszcie rozpoznali się i zebrali do kupy, szli do lokalu,
w którym musieli zamówić drinki z napojem energetyzującym,
aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, na
czym polega ich zadanie. Później szli do kolejnego lokalu,
gdzie zamawiali kolejne drinki z napojem energetyzującym,
aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, gdzie są
ukryte niezbędne akcesoria do realizacji zadania. Wtedy
wszyscy razem byli już do tego stopnia naenergetyzowani,
że chciało im się realizować jakiekolwiek zadanie,
byleby tylko jakieś było.
Przez długi czas mityczną centralą była właśnie Anka,
która wykorzystując maile i SMS-y, sterowała całą konspiracją
zza swojego biurka. Potem, kiedy została szefową
firmy, powierzyła to zadanie niejakiemu Pawełkowi
A potem rozpoczęła budowę nowej siedziby swojej firmy
Podczas obiadu w restauracji okazało się, że Anka
mieszka dokładnie nad restauracją. Dzięki temu mogliśmy
bardzo szybko znaleźć się w jej mieszkaniu. Mieszkała
wtedy jeszcze w kamienicy, w dużym apartamencie
pełnym ogromnych materaców metrowej grubości,
które zastępowały jej meble. Gdy tylko weszliśmy, ułożyła
się wygodnie na jednym z nich. Ułożyła się wygodnie
nie w tym sensie, żeby jej było wygodnie leżeć, tylko
żeby mnie było wygodnie na niej się położyć. Nigdy nie
robiła rzeczy, które były dla niej przyjemne, tylko takie,
które z jakichś wyższych powodów uznała za coś, co
musi zrobić.
Z jakichś wyższych powodów uznała, że trzeba pójść
ze mną do łóżka.
Najpier chciała spotkać się ze mną w centrum, w modnym
lokalu. Nie chciałem się jednak spotykać w tym lokalu.
Zaproponowałem inny, położony bardziej na południe.
Potem jeszcze jeden, położony jeszcze bardziej
na południe, a potem następny, całkiem już na Mokotowie.
Skończyło się na tym, że spotkaliśmy się w restauracji,
która mieściła się w stajni. A stajnia mieściła się niemal
przy południowej granicy miasta, tuż przy bagnach.
- Kocham cię - powiedziała.
- Nie wiem, co ci na to odpowiedzieć - odpowiedziałem,
jak zawsze.
- Powiedz "kocham cię".
- Nie mogę, przecież wiesz, że nie mogę.
- Możesz - odpowiedziała. Była blada, takie zebranie
zwykle było dla niej bardzo trudne. - Możesz. Możesz
• i musisz. Musisz coś zrobić ze swoim życiem.
- Moje życie jest doskonałe.
- Twoje życie to nieżyt życia. Nikogo nie masz, nikogo
nie znasz, z nikim się nie spotykasz. Nic nie robisz,
nic nie planujesz, nawet nie robisz żadnych ciekawszych
zakupów.
- Skąd wiesz?
- Może dałam takie zadanie paru ludziom z konspiracji,
żeby cię śledzili? Powiedz mi, jak ty to znosisz?
Przecież ty żyjesz właściwie poza czasem. Nic się u ciebie
nie zmienia. Nie pracujesz, bo już nie musisz. Nie
masz żony, nie masz dzieci. Codziennie robisz to samo,
chodzisz w kółko. I to po takim miejscu, w którym nic
nie ma.
- Ania, spróbuję ci to wytłumaczyć jeszcze raz. Poznałem
Boga. Niczego innego nie potrzebuję. Tak to
jest, kiedy się poznaje Boga. Nie miej do mnie żalu
Bóg to ktoś, kto sprawił, że istniejesz. Kiedy zdajesz
sobie sprawę z tego, że to dar, że mogłoby cię nie być.
To wtedy nie chcesz nic więcej, chcesz tylko cieszyć się
tym darem. Chcesz po prostu być i niczego więcej ci nie
potrzeba.
- Można o wiele bardziej być, niż ty to robisz.
- Mam nadzieję, że ty kiedyś też poczujesz to,
o czym ci mówię. Lepiej powiedz mi w ogóle, jak ty żyjesz.
Jak tam twoja konspiracja?
Zrobiła się jeszcze bardziej biała na twarzy.
- Wymknęła się spod kontroli - odpowiedziała po
chwili.
- Coś takiego nie może wymknąć się spod kontroli.
- A jednak się wymknęli - przymknęła oczy. - Nie
wszyscy, mała część, ale ta naprawdę aktywna. Najpierw
przestali realizować zadania, jakie im dawaliśmy. Przestali
się spotykać w tych lokalach, które im wyznaczyliśmy,
i to był problem. Chodziło nie tylko o to, żeby promowali
napój, ale także żeby robili to w odpowiednich miejscach,
tam, gdzie będą widziani. Byli specjalnie wyselekcjonowani,
młodzi, przystojni, błyskotliwi, każdy miał
ich podziwiać i widzieć, co piją. Ale oni przestali przychodzić
do lokali, z którymi mieliśmy umowę. Przestali
się rozpoznawać poprzez drinki, stworzyli sobie jakieś
swoje kanały do kontaktów. W ogóle przestali pić!
- No to już tragedia.
- Nie. Tragedia zaczęła się teraz. Bo teraz zaczęli się zabijać.
Zaczęli sami sobie wyznaczać zadania. Żeby się nie
kłócić, każdy pisał na kawałku papieru, co chce robić,
a potem wyciągali średnią. I to było niebezpieczne.
- Niebezpieczne? Dlaczego?
- Bo czasem ktoś pisał, że chce na przykład wieszać
ludzi. Wiedział, że ktoś inny napisze, że chce na
przykład świecić jak lampa. I wtedy wieszali lampę. Ale
¦ mogło się wydarzyć, że dwie osoby napisały to samo.
- Wtedy by się rozmyślili.
- Nie mogli. To było wyzwanie, coś w rodzaju rosyjskiej
ruletki, zrobić dokładnie średnią z tych różnych
rzeczy, które dwie czy trzy osoby sobie umyśliły.
- I co, stało się coś takiego?
- Nie wiem. Ale dwóch chłopców już nie żyje. Znaleziono
ich niedaleko stąd, na tych bagnach. Obaj
należeli.
Ania była blada. Miała bladożółte włosy i bladoniebieskie
oczy. Tak bladoniebieskie, że bardziej blade niż
niebieskie. Tęczówki wyglądały, jak gdyby zaraz miały
rozpłynąć się w białkach.
- Wiesz o nich - dodała po chwili.
- Skąd wiesz?
- Mówiłam ci. Kilku ludzi z konspiracji dostało specjalne,
tajemnicze zadanie. Śledzą cię. Wyjątkowo nudne
specjalne, tajemnicze zadanie.
- Pięknie. Czyli chodzą za mną potencjalni mordercy.
Dlaczego kazałaś im to robić?
- Kocham cię. Kocham cię i muszę wiedzieć wszystko,
co robisz. Nie jest to zresztą trudne, bo ty niewiele
robisz.
- Dużo chodzę.
- Dużo chodzisz bez celu. Teraz znalazłeś sobie
zabawę.
- Znalazłem trupa.
- Znalazłeś i zrobiłeś sobie z niego zabawę. Wiesz, ty
chyba rzeczywiście odnalazłeś Boga, bo trzeba mieć jakiś
naprawdę nadprzyrodzony spokój w sobie, żeby móc
zrobić sobie zabawkę z trupa. Ale nieważne. To jest cholerne
szczęście, że to właśnie ty znalazłeś tego trupa.
- Dlaczego?
- Bo to ty budowałeś ten komisariat. Ty znasz tych
wszystkich policjantów. Gdyby coś się działo, dowiesz
się. I wtedy mi powiesz. Dla mnie to zrobisz.
- Zaraz. Co miałoby się dziać?
- Policjanci nie mogą się dowiedzieć, że chłopcy należeli
do konspiracji. Prasa nie może się dowiedzieć. To
byłaby straszna szkoda wizerunkowa dla napoju, gdyby
ktoś napisał, że pozabijali się, bo za dużo tego wypili
I w ogóle prasa nie może się dowiedzieć o konspiracji.
- Obawiam się, że prasa się dowie. Tu chodzi o morderstwa...
- Tu nie chodzi tylko o morderstwa. Nikt nie może
wiedzieć, że taka konspiracja istnieje, rozumiesz?
- No wiesz, to jest forma promocji...
- To jest taka forma promocji, która działa, tylko
w tajemnicy. Chłopcy nie mogą przeczytać o sobie w gazetach.
Nie mogą przeczytać w gazecie o konspiracji.
- Nie mogą się dowiedzieć, że świat odkrył ich
sekret?
- Nie. Nie mogą sami odkryć tajemnicy.
Jakiej tajemnicy? Tajemnicy morderstw? - Anka
zobaczyła, że nie rozumiem.
- Tajemnicy promocji - powiedziała wreszcie. -
Oni nie wiedzą, że to jest promocja. Oni nie wiedzą, że
chodzi o to, żeby wypili jak najwięcej napoju. Jeśli ktoś
zaczął się domyślać, to wolał przestać się domyślać. Cała
ta sprawa stała się dla nich zbyt ważna. Oni wciąż myślą,
że napój to tylko znak rozpoznawczy. Oni myślą, że to
prawdziwa konspiracja.
- Jak to prawdziwa konspiracja?
- Prawdziwa konspiracja, która naprawdę ma przejąć
cały świat.
- Za pomocą balonów wpychanych do pojemników
na śmieci?
- Za pomocą subtelnego przekształcania przestrzeni
publicznej i podświadomego oddziaływania na zbiorową
wyobraźnię. Oni wszystkie te działania traktowali
bardzo poważnie. Dlatego włączyli do nich zabijanie.
- Jesteś... Jesteś współodpowiedzialna. W pewnym
sensie współodpowiedzialna. Współodpowiedzialna za śmierć.
- Wiedziałam, że tak powiesz. Wiem, że tak powiedzą
wszyscy. Tak powiedzą policjanci. Ty masz przyjaciela
policjanta, prawda, który nadzoruje te sprawy,
prawda? Dlatego, gdy tylko się dowiesz... Nie, gdy tylko
wyczujesz, że policjanci podejrzewają coś w tym kierunku
daj mi znać.
- Anka... Powiedziałaś mi przed chwilą, że robię sobie
zabawkę z trupa.
- Tak. Tak powiedziałam.
- Ty w takim razie zrobiłaś zabawkę, która zabija.
Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze nie odkryłem
Boga, nieraz marzyłem o tym, żeby zobaczyć Ankę przestraszoną.
Ankę, która mnie o coś prosi, Ankę, która potrzebuje
mojego ratunku. Ankę, która błaga. Nie było
to ładne pragnienie, ale do niektórych ludzi nie można
zbliżyć się ładnie.
Teraz błagała. Jeszcze nie powiedziała tego, nie użyła
tego słowa, ale błaganie zawsze zaczyna się w oczach.
- Może - powiedziała. - Ale ty mi pomożesz.
- Nie.
- Dobrze, może zrobiłam coś złego. Nie pomyślałam,
że to się może tak skończyć. Ale to nie jest moja
wina! To jest tylko moja odpowiedzialność. Częściowa
odpowiedzialność. Ja tylko trochę oszukałam
tych ludzi. W ramach wciągania ich do promocyjnej
zabawy.
- Nie - odpowiedziałem. To wcale nie było tak przyjemne,
jak kiedyś sobie wyobrażałem. To było błaganie,
ale nie było oddania. Gotowa była uklęknąć, objąć moje
nogi, wtulić mi się w kolana, ale wcale nie stałaby się
przez to bliższa.
- Dobrze, może zrobiłam coś złego. Może jestem winna,
Ale teraz jestem sama. Mam wszystko przeciwko sobie.
Mam wszystkich przeciwko sobie. Policję. Prasę, jeśli się
dowie. Moją centralę w Londynie. Chłopców z konspiracji.
Napój. Nawet Boga, jeśli naprawdę jestem zła, nie
mam nawet do kogo się modlić. Ktoś, ja pierdolę, ktoś
musi być po mojej stronie. Jedna osoba.
- I to mam być ja?
- I to będziesz ty. Jesteś mi winien bardzo, bardzo
wielę. Nawet jeśli nie rozumiesz, jak dużo. Nie rozumiesz,
co zrobiłeś, kiedy mnie wtedy zostawiłeś? "Znalazłem
Boga". "Nie mogę, nie potrzebuję z nikim być".
Nie rozumiesz tego. Nie rozumiesz, bo jesteś chory, bardzo
chory. Ale to rozumiesz, że jesteś mi winien masę
pieniędzy?
Gdyby nie ja, nie mógłbyś teraz tak trwać w tej
boskiej bezczynności. Pozwoliłam ci wybudować
to gówno, ten twój pierdolony telewizor. Do dziś się
w nim męczę. Nie byłbyś teraz gwiazdą, nie pisanoby
o tobie. Największy prowokator wśród polskich
architektów. Budowniczy o umyśle śniącego dziecka. Jedyny
o takiej śmiałości w swojej branży. Gówno. Gówno.
Rozumiesz teraz?!
- Nie.
- Dlaczego? - była zmęczona.
- Bo jak sama powiedziałaś, Bóg jest przeciwko
tobie. A ja jestem z Bogiem.
- Błagam.
Cudownie jest być z Bogiem. Można zachować spokój
nawet podczas rozmów takiego rodzaju. Można zachować
spokój nawet wtedy, gdy człowiek dowiaduje się
tego, czego ja się dowiedziałem.
Dowiedziałem się też od Anki, że chłopcy często
działali na bagnach. To było miejsce mało odwiedzane
i trudno tu było subtelnie oddziaływać na zbiorową wyobraźnię.
Ale to było miejsce, które do nikogo nie naleło
i do niczego nie służyło, więc nikt nie przeszkadzał
go przetwarzać. Każda dziwna rzecz, na przykład lampa
powieszona na drzewie, trwała tu długo, nie usuwano jej
i w rezultacie paru, a może nawet parunastu spacerowiczów
mogło ją obejrzeć.
Było możliwe, że chłopcy nadal tam krążyli. Według
informacji, które udało mi się uzyskać od Krzysztofa,
Michał zginął kilka dni później niż Artur. To mogło
znaczyć, że mimo śmierci Artura nie przerwali swojej
gry i doprowadzili ją do śmierci Michała. To mogło znaczyć,
że nadal mogą ją ciągnąć, aby doprowadzić ją do
jakiegoś następnego etapu. Do śmierci kogoś trzeciego.
Postanowiłem przejść się w stronę tej lampy. Człowiek,
który jest z Bogiem, też boi się śmierci, ale trochę
inaczej, nie na tyle, żeby nie móc iść. Tym bardziej,
że musiałem zejść ze skarpy, czyli iść w dół, a to zawsze
ułatwia chodzenie.
Wyszedłem z restauracjo-stajni i zbiegłem na bagna.
Przez jakiś czas się rozglądałem, żeby sprawdzić, czy nie
śledzą mnie jacyś chłopcy z konspiracji, ale jeśli nawet
to robili, musieli być mistrzami bezszelestnego przemykania
się wśród karłowatych zarośli. Przestałem więc
o nich myśleć i zacząłem myśleć o zabijaniu.
W zabijaniu nie ma nic oryginalnego. Zabijając kogoś,
nie przetwarza się świata w jakiś niezwykły sposób.
Nie ma nic bardziej banalnego i tępego niż morderstwo.
Tak sobie pomyślałem, zagłębiając się w czymś zielonym
i pierzastym. Ale zaraz potem pomyślałem sobie
też, że nie ma nic bardziej banalnego i tępego niż
poszukiwanie czegoś oryginalnego. Kiedy chcesz zrobić
coś nowego, niezwykłego, coś, czego ludzie nie robią, zawsze
dochodzisz do tego, co zakazane.
I robisz to, choćby to było nie wiem jak banalne.
Dlatego awangardowi artyści tak chętnie zostawali
faszystami.
Po dojściu do takiego wniosku musiałem przestać
myśleć, bo zaczęła mnie pochłaniać rozmiękła ziemia,
z której wyrastało coś zielonego i pierzastego. Wyrastało
z niej albo zapadało się w niej, trudno było powiedzieć,
tak była rozmiękła. Może to była jakaś odpowiedź
na pytanie, dlaczego w tej części bagien krzaczki nigdy
nie wyrastały na tyle, żeby stać się drzewkami. Pewnie
w miarę tego, jak rosły, robiły się coraz cięższe i coraz
bardziej zapadały się w bagnie.
Kiedy tak wygrzebywałem się z błota, nagle coś zaczęło
gadać:
- Zdrap wosk, marna, płaska piano, Bogiem dławiona
bez wiedzy, nie jesz z nami - szeptało cicho i szybko.
Było gdzieś tutaj, za krzakiem. Odruchowo pochyliłem
się do przodu między dwoma krzako-badylami.
to wystarczyło, żebym zobaczył.
Na czymś w rodzaju trawiastej i w miarę twardej polanki
wśród krzaków stały kolorowe leżaki. Stały kolorowe
leżaki, a na nich siedzieli szarzy ludzie. Starzy
I szarzy. W szarych, pogniecionych garniturach, które
wyglądały jak przesiąknięte lepkim potem albo jakimś
innym ludzkim sokiem. Albo w czystych i wyprasowanych
szarych spódnicach do pół łydki. W garniturkach
siedzieli mężczyźni, a w spódnicach kobiety. Niektórzy
byli tak zniekształceni przez starość, że tylko po tym
można było rozpoznać ich płeć.
Po paru sekundach zrozumiałem, że to, co mamroczą,
brzmi raczej jak: "Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, błogosławionaś
¦ Ty między niewiastami". A może nawet: "Zdrowaś
Marioś, łaskiś pełnaś, błogosławionaś ty międzyś niewiastamiś",
bo chyba końcówki co chwilę im się myliły.
Ci ludzie modlili się i opalali równocześnie.
Kiedy się pojawiłem, kilkoro z nich otworzyło oczy, ale
zaraz potem znowu je zamknęło. To akurat było dobre.
Nie był to dobry widok, ich oczy.
Odruchowo ja też zamknąłem oczy, ale zaraz je otworzyłem,
aby zobaczyć księdza Kominowskiego w kompletnie
mokrej sutannie.
- Ćśśś - powiedział ksiądz Kominowski.
- Nie przeszkadzać? - zapytałem szeptem.
- Nie przeszkadzać. Oni umierają.
Ksiądz też mówił szeptem. A oni, miałem nadzieję,
byli wszyscy przygłusi.
- Jak to umierają? - nawet nie powiedziałem, tylko
syknąłem. Jakoś mi się tak syknęło. A ksiądz złapał mnie
wilgotną ręką za łokieć i odciągnął w krzaki, definitywnie
wyciągając z błocka.
- Jak to umierają? - syknąłem jeszcze raz.
- A tak to, umierają. Ludzie w ogóle umierają -
odpowiedział ksiądz. - Pan wie, że pan też umrze? Czy
ktoś już panu powiedział, że nie będzie pan żył wiecznie?
- Ale dlaczego... Oni tutaj... Oni tutaj umierają? Czy
nie byłoby lepiej, gdyby oni gdzieś indziej...
- Nie. Nie byłoby lepiej. Nie można "lepiej umrzeć",
Nie ma czegoś takiego jak lepsza śmierć. Nie ma dobrej
śmierci - ksiądz wciąż mówił cicho, ale coraz
szybciej. - Dobra śmierć to eutanazja. Najgorsze, że
w ogóle ktoś wymyślił takie słowo jak eutanazja.
"Eutanazja" to dokładnie znaczy "dobra śmierć". Ktoś
wymyślił, że jakaś śmierć może być dobra. I że lepiej mieć
taką niż inną. I dlatego, żeby mieć "dobrą śmierć",
miast złej, można sobie tę śmierć przyspieszyć. Ale
nie, kochany, nie ma czegoś takiego jak dobra śmierć.
Każda śmierć jest zła, jest, panie, straszniejsza niż
wszystko, co pan może sobie wyobrazić. Ja wiem, ¦
panu mówię, bo ja się na śmierci napatrzyłem. Ja to jestem
taka położna od drugiej strony, na moich rękach
trzysta osób co najmniej umarło. I nie było ani jednej
lepszej śmierci, żadnej.
- Ale... Proszę księdza... Przecież... No kto jak kto,
ale ksiądz przecież wie, że jest nadzieja. Że jest wiara,
że tam po śmierci, jest... Tam dopiero jest prawdziwe życie.
- Słońce - odpowiedział ksiądz i dopiero po chwili
zrozumiałem, że mówi tak do mnie. Przez moment pojawiła
się w mojej głowie myśl, że on i jego podopieczni
przeszli na jakiś pogański kult solarny i dlatego umierają
opalając się. Odgłosy zdrowaśki wciąż dobiegały zza krzaka.
- Słońce - powtórzył ksiądz. - Przecież to jest
wiara, a nie żadna wiedza. Pewnie, że się wierzy. I pewnie,
że nie ma się pewności. Jest wiara, ale jest wciąż
i strach i wątpliwości, i niepewność. Wiara bez strachu
i wątpliwości to nie jest wiara. To jest choroba psychiczna.
¦ Przecież człowiek, który przychodzi do pana
i mówi, że wie, że dwa tysiące lat temu ktoś chodził po
wodzie, to wariat jest.
- I ksiądz to mówi?
- Panie, ja w to wierzę. Ja wierzę, że on chodził po wodzie.
- Wierzyć można. Można wierzyć, że jest moc i siła
większa i mądrzejsza od człowieka. Ale
pewności mieć nie można, to by szaleństwo było.
- Dobrze, ale może jednak lepiej, żeby umierali
w szpitalu... Przecież jak w końcu umrą, to
ksiądz do szpitala dotransportuje?
Popatrzył na mnie jak nie na człowieka, tylko
jak na inną istotę i chyba raczej gorszą.
- Słońce - powiedział. - Słonko, słoneczko. Idź lepiej
do domu. Szybko.
- Przepraszam - powiedziałem. - Ja się ostatnio
zrobiłem bardzo spokojny, bez kłopotu nawet najgorsze
rzeczy potrafię sobie wyobrazić i spokojnie o tym
myśleć. Jak ksiądz powiedział, że słońce, to nie
zrozumiałem... Od razu wyobraziłem sobie najgorsze. To
znaczy, zrozumiałem dosłownie.
- Oni przecież nie rzężą tutaj, nie są w agonii. Im
parę miesięcy zostało, może rok. I chcą to przepędzić na
słoneczku. Tak oni umierają. I ty też tak umierasz, chociaż
jeszcze nie wiesz.
Nie zapytałem, dlaczego.
- Życie to czekanie na śmierć - wyjaśnił. - A czekanie
na śmierć, to umieranie.
- Ale tylko starsi ludzie...
- Jacy starsi ludzie! - krzyknął ksiądz, aż zdrowaśka
za krzakiem ucichła.
Chciałem powiedzieć: "Ale tylko starsi ludzie są
tak dobrze świadomi". Ale nie zdążyłem.
- Jacy starsi ludzie! - krzyczał ksiądz. - To nie
starsi ludzie! To są chłopcy i dziewczyny, tacy jak i pan,
Tylko im ciało się popsuło, zdeformowało się. Widzisz
to przedstawienie na temat ludzkiej nędzy? Z obrzydliwością
i pomarszczeniem? Nawet "Zdrowaś Mario" nie
potrafią wybełkotać. To jest najgorsza zbrodnia ludzkości,
że coś takiego się ludziom dzieje. Widzisz,
Szatan gorszy od Hitlera, bo to przez Szatana, przez
węża. jest to starzenie się. I nie tylko starzenie się
przez niego. Przez niego jest też starość. To on wmówił
ludziom, że jest coś takiego, jak starość. Że starość to
jakaś inność, że ludzie starzy są inni niż młodzi. To on
wmawia ludziom, że jest coś takiego, jak młodość! My,
młodzi jesteśmy wspaniali, piękni, zdolni, panie, 1 •bezinteresowni,
i świat zmienimy, jak nam się będzie podobało.
I będziemy się w rajskich rozkoszach pławić, a jak kogoś
Szatan popsuje, zdeformuje, pomarszczy, to dla niego
eutanazja. Żeby nie musieć na niego patrzeć. Bo trudno
jest młodym patrzeć na starych. Lepiej nie widzieć. Lepiej
nie myśleć, jakie to jest niesprawiedliwe, że ja sobie
jeszcze pożyję, a oni umrą.
- Ciszej, proszę księdza. Oni słyszą.
- Tak, słyszą. A co, chciałbyś, żeby nie wiedzieli, jacy
są i Co się z nimi dzieje? Chciałbyś ich ogłupić? Żeby
umierali głupsi? To też jest eutanazja, słonko. A tu
nie będzie żadnej eutanazji. Żadnej dobrej śmierci. Bo
śmierć jest zła. Tyle, co ja mogę zrobić, to jest
zamało. Mogę im tylko trochę ulżyć. Tylko trochę
pocieszyć. Pocieszyć bez ogłupiania jest trudniejsze niż
zwykłe małe pocieszenie. Maleńkie. Może takie,
wreszcię poczują Boga, Bożą sprawiedliwość. To jest
bardzo mało. Ale to jest ważne. Nie te wielkie rzeczy.
Nie pracowanie w agencjach, robienie filmów, pisanie
książek, mnożenie pieniędzy. Ani nawet budowanie
kościołów, za twoim przeproszeniem. Nie tworzenie
nowego świata, nowych rzeczy, nowych błyskotek,
bo każde pokolenie w końcu stanie przed
czarną dziurą. Przed śmiercią. I znowu trzeba
będzie robić drobne, małe, ważne rzeczy. Dawać małe pocieszenie
zamiast wielkiego ogłupienia.
- Rozumiem.
- Nie wyglądasz, jakbyś rozumiał.
- Bo ja, proszę księdza, zawsze jestem taki spokojny.
Od kiedy odkryłem Boga.
W domu zabrałem się za prasowanie. Miałem ambitny plan,
aby wyprasować sobie wszystkie ubrania.
Moją słabą stroną jest to, że nie umiem prasować
A ubrań mam dużo. Podstawowym problemem podczas
prasowania są fałdy. Choćbym nie wiem ile prasował,
zawsze gdzieś tworzy się fałda o ostrym grzbiecie,
zwana czasem zapraską. Przeważnie jest to gdzieś koło
rozporka albo koło brzegu nogawki, albo koło brzegu
rękawa, albo przy kołnierzyku, albo na ramionach, czyli
w newralgicznych punktach.
Dlatego zwykle prasuję bardzo długo i dzięki mojemu
spokojowi mógłbym nawet jeszcze dłużej, aż do
spalenia albo rozsmarowania odzieży, ale i tak zawsze
okazuje się, że fałdek nie da się uniknąć. Zwykle więc decyduję
w końcu, aby rozmieścić je przynajmniej w sposób
możliwie regularny, tak, aby tworzyły jakiś wzorek.
Prasowanie wprowadziło jednostajny rytm do wszystkich
moich myśli i ruchów, i pewnie dlatego wieczorem
zapomniałem zjeść kolację, co jest czynnością dosyć
skomplikowaną i na pewno niejednostajną, chociaż
ze względu na różną twardość przegryzanych elementów
podczas jedzenia na przykład kanapki. Musiałem
być trochę głodny, gdy położyłem się do łóżka, bo zaczołem
myśleć właśnie o gryzieniu.
Zastanawiałem się znowu nad gryzieniem jako najlepszym
sposobem poznania. Gryzienie jest też sposobem na
poznanie człowieka. Człowiek zdyscyplinowany, który
dba o siebie, ma inną cielesną konsystencję niż pozornie
zadbana łajza. Człowiek spokojny też ma inną konsystencję
niż wiecznie spięty nerwus. Kiedyś nawet pomyślałem,
żeby pod pozorami seksualnych ekscesów poznawać
w ten sposób kandydatki na żonę, ale teraz już
nie szukam żony. Człowiek, który jest idealnie spokojny
nie potrzebuje za wszelką cenę drugiego człowieka.
Kilka dni później oglądałem telewizję, a dokładnie
wiadomości. Zanim poznałem Boga, nie byłem w stanie
spojrzeć na pożary, zastrzelonych ludzi, zatopione
statki i miliony drobnych przedsiębiorstw zamykanych
z powodu nadmiernego obciążenia podatkowego. Teraz
mogłem. Teraz mogłem i chciałem wiedzieć. Byłem
wystarczająco silny.
W tej edycji wiadomości zapowiedziano jedną sensacyjną
wiadomość. A właściwie jedną szczególnie sensacyjną
wiadomość, bo inne też były sensacyjne. Pewien
pisarz, podobno znany i podobno wyleczony z narkomanii,
miał ogłosić coś niezwykłego. Oczywiście, na
końcu wieczornego wydania, tak, żeby przytrzymać ludzi
• przed telewizorami. Tak, żeby obejrzeli wszystkie
nieszczęścia.
Kiedy wszystkie nieszczęścia już przeleciały, na ekranie
pojawił się pisarz, otoczony ochroniarzami i podobny
do bułki. Przy jego pucołowatej twarzy tkwił
mikrofon z dziennikarzem, ale dziennikarz nie zadał
pytania albo nie pokazano, jak je zadaje. Bułko-pisarz
nagle zaczął mówić:
- Na pewno dochodziły do was plotki mówiące
o tym, że zachowuję się dziwnie, że znowu zacząłem
ćpać. Nie jest to prawda. Moje dziwne zachowanie
ma inną przyczynę... Wyszedłem z narkomanii, tylko
w żadnym wywiadzie nie powiedziałem, dzięki czemu...
W pięć dni po odtruciu... Moje cierpienie, mój głód... Był
tak siilny... Tak silny...
- Niech pan to powie - niebieskooki dziennikarz
zachęcał. - Niech pan to z siebie wyrzuci.
- Mój głód był tak silny, że zabiłem człowieka - wydusił
z siebie pisarz. - I to było tak mocne... Takie przerażające,
Że od razu mi przeszło. Głód przeszedł. Bez heroiny.
Od tego czasu... Co jakiś czas... Musiałem kogoś
zabić... Dzięki temu mogłem normalnie żyć.
Ochroniarze delikatnie ujęli pisarza pod ramiona.
Pewnie, żeby pokazać społeczeństwu, że nie ucieknie.
- Jak pan to robił? Jak pan ich zabijał? - dociekał
dalej dziennikarz.
- Głównie... W Warszawie Południowej... Lewobrzeżnej...
Już po trzech sekundach udało mi się dodzwonić do
Krzyśka.
- Włącz telewizję - powiedziałem. - Najlepiej
TVN 24, tam zaraz coś będą powtarzać w nieskończoność.
Minęło parę sekund, wypełnionych trzaskaniem
w słuchawce. A potem usłyszałem: "O kurwa".
Od kiedy odkryłem Boga, moje życie stało się łatwiejsze.
Nie tylko dzięki temu, że stałem się spokojny. Także
dzięki temu, że lepiej rozumiałem sens wszystkich zdarzeń.
Świat ludzi przeważnie składa się z kawałków
zdarzeń. Każde wydarzenie, każdą sprawę zna się tylko
częściowo, nigdy nie ma pełnego obrazu żadnej historii
Czasem tylko dolatuje, zwykle z bardzo dużym opóźnieniem,
brakujący element i można wtedy zrozumieć
co się naprawdę stało. Ze mną jest inaczej. Ja też dostrzegam
część zdarzenia i zawsze mi jakiegoś fragmentu brakuje.
Ale ten fragment dolatuje do mnie zaraz potem. Tak
mam najpierw coś w rodzaju zajawki czy zwiastunu -
i już zaraz potem rozwiązanie zagadki. Jest tak prawdopodobnie
dlatego, że Bóg nie może mi jeszcze przesłać od
razu pełnego obrazu wydarzeń, bo jeszcze nie umarłem.
Ale przybliża mnie do tego ideału, na ile jest to możliwe
dla kogoś, kto ciągle jeszcze żyje w tak zwanym czasie.
Od kiedy odkryłem Boga, ogarnął mnie całkowity
spokój. Dlatego kiedy aresztowano pisarza, zrobiło mi
się tylko troszeczkę lepiej. Bo już wcześniej było mi tak
dobrze, że nie było miejsca na "o wiele lepiej". To troszkę
oznaczało, że znowu zacząłem chodzić po północnej
części bagien, tam, gdzie znaleziono trupy.
Podczas jednej z tych wypraw zawędrowałem aż na
Rzodkiewki. Jest to jedna z moich ulubionych ulic.
Między innymi dlatego, że wygląda, jakby w późnym
średniowieczu wydeptały ją kozy i była to ostatnia rzecz,
którą zrobiono.
Skojarzenie ze średniowieczem nie jest przypadkowe.
Rzodkiewki jest małą, trawiastą ścieżynką, która
prowadzi na cmentarz, a następnie do kościoła św. Katarzyny.
Jest to najstarszy kościół na terenie Warszawy, powstał,
jeśli mnie pamięć nie myli, w 1231 roku. Ufundowany
podobno przez niejakiego Gotarda, rycerza., do
niego należały dobra Służewca (wtedy Służewo).
Kiedyś dużo myślałem o tym dawno zmarłym Gotardzie.
Trudniej mi było dojść do porządku z tak dawną śmiercią
niż ze śmiercią kogoś, kto umarł przed rokiem.
O kimś, kto umarł przed rokiem, można było powiedzieć, że
stracił rok takiego sobie normalnego życia.
O kimś, kto umarł przed siedmiuset laty, można powiedzieć,
że stracił całe światy, jakie powstawały i znikały
pomiędzy jego wiekiem a tym, co jest dzisiaj. Oczywiście
ktoś, kto umarł rok temu, też stracił wszystkie światy,
które będą. Ale w przypadku tego, co zmarł przed siedmióset laty
widać to wyraźniej, bo wiemy, co stracił.
Teraz rozmyślałem o Gotardzie, ale spokojniej. Był
częścią wspaniałego kalejdoskopu stworzonego przez Boga,
W którym rozmaite epoki zmieniają się, a każda
ma kolor, zapach i smak. Zmieniają się też ludzie.
Oni również mają różne kolory, zapachy i smaki. Jest tak po to, aby człowiek zaistniał we
wszystkich możliwych odcieniach, realizując całą gamę możliwości, jakie tylko dał mu Bóg.
Dopiero wtedy, gdy wszystkie te możliwości zostaną wyczerpane, będzie można powiedzieć,
że stworzenie człowieka dokonało się w pełni. I wtedy skończy się świat.
Dlatego teraz widziałem Gotarda spokojniej niż kiedyś. Już nie jako ponurego bandytę, który
wymordował pewną ilość Jadźwingów i za to dostał kawał ziemi z chłopami. Teraz nagle
zacząłem widzieć, jak bardzo rozległy był ten jego kawał ziemi. Ziemie pod skarpą, czyli
bagna i lasy, zapewne pełne zwierza, skoro jeszcze w siedemnastym wieku niedaleko w
Natolinie król Sobieski miał swój zwierzyniec. Dalej na północ - Potok Służewiecki w
głębokiej dolinie, świadczącej o tym, że płynął już wtedy i to o wiele głębszy oraz szerszy.
Stawy rybne i pola uprawne za Potokiem i dalej na wschód, na równinie.
On musiał często objeżdżać tak dużą posiadłość. Żeby kontrolować tak dużą posiadłość,
trzeba ją było często objeżdżać. A kiedy wyobrażałem sobie, jak ją tak objeżdża, nie
potrafiłem go sobie wyobrazić złego. Może na początku, zaraz po powrocie z Jaćwieży. Ale w
miarę jak tak jeździł, patrzył na pola, na stawy, na lasy i widział, że to wszystko było dobre,
jego oblicze musiało się powoli rozpogadzać, a serce uspokajać. W końcu ufundował kościół.
Kościół św. Katarzyny częściowo zachował średniowieczny charakter. W głębi nawy głównej
ma gotyckie sklepienie i łuki. Na ścianach wisi piętnastowieczny krzyż z postacią Jezusa oraz
malowidło z tego samego wieku. W pewnym sensie, kościół św. Katarzyny jest absolutną
antytezą mojego kościoła. Tak samo jak jego proboszcz, ksiądz Maj, jest absolutną antytezą
księdza Kominowskiego.
Kiedy wróciłem do domu, znalazłem w skrzynce list. Zaskoczyło mnie to, bo od dłuższego
czasu znajduję tam tylko rachunki. Rachunki bywają kłopotliwe, ale listy o wiele bardziej, a
zwłaszcza listy długie, pisane ręcznie. Ten był długi i pisany ręcznie, ale na szczęście nie był
do mnie. Przekonałem się o tym od razu, gdy go otworzyłem.
"Więc w pierwszych słowach mówię Ci, że Cię kocham, Drogi Bąblu, i pytam, odpowiedz
mi, jak czujesz się i jak czuje się u ciebie moje włochate Kici-Kici. Tęsknię za Wami całymi
dniami, a za Tobą także nocami. Ciągle myślę o Twoich długich włosach i o tym, jak
potrząsasz nimi nad gitarą, Moje Ukochanie. Dotyk Twoich palców jest taki delikatny, czy
kiedy dotykasz gitary, czy kiedy dotykasz... moich najczulszych strun.
Odpowiadam Ci od razu, Perełko moja. Czuję się źle, bo nie ma Cię ze mną i czuję się źle, bo
mam w domu obcą mać, a nie ma dla naszego domu nic gorszego niż obca mać, pseudomatka,
która narzuca się z czułościami. Czuję się źle także dlatego, a głównie właśnie dlatego, że
mam Ci straszną i przykrą rzecz do zakomunikowania, to znaczy do zakomunikowania. Twój
Kotek nie żyje. Stało to się za sprawą obcej maci, która wypuściła go na dwór, a tam Kici-
Kici, jak to ono, zaczęło jeść te małe zagięte druciki na budowie Panów Robotników, przed
czym chcieliśmy je uchronić. Nie wiem, Perełko, nawet jak ulżyć Twojemu bólowi i przez ten
list biorę Cię w ramiona.
To nieprawda, nie wierzę Ci, bo moje Kici musi żyć. Ja słyszę, jak ono miauczy ciągle w
mojej główce. Zostało przyrzeczone, że dopóki ludzie będą mogli mówić głośno, czyli jeszcze
przez ten czas, zanim Bóg nie wyłączy im fonii i będą tylko bezgłośnie poruszali tymi swoimi
ustami, i nie będą musieli na gwałt robić sobie napisów na dole, to tak długo Kici-Kici będzie
żyło. I jak mi nie wierzysz, to przeczytaj następny akapit.
Niestety, droga Perełko, stało się, jak się stało, i nie szczędziłem twardych słów obcej maci,
ale ona jest zła i chytra i doskonale symuluje oznaki ludzkich uczuć, tak, że gdybym nie
wiedział, że to obca mać, myślałbym, że własna, bo nawet twarz ma identyczną. Ona mówiła:
"Oj, biedny kotek" i o Kotku, i o mnie, a może nawet
oTobie, a potem upiekła mi ciasto. I wiesz, co ja zrobiłem z tym ciastem? Wyniosłem je w
nocy, tak, żeby obca
mać i ten sąsiad Komarnik, co to obcej maci wszystko
donosi, nic nie widzieli i położyłem je na budowie Panów Robotników, w tym miejscu, gdzie
nasze Kici-Kici
zadławiło się na śmierć. Rozpoznałem miejsce, bo były
tam jeszcze wymioty naszego biednego Kotka. Położyłem je tam jak płytę, bo płaskie było i
twoim szydełkiem
wyryłem na nim: "Tu spoczywa Kotek nieszczęśliwy za
życia, zabity przez wiecznie znienawidzoną obcą mać,
śmierć jej pamięci". A że ciasto było waniliowe, inne
koty z osiedla do rana je poobgryzały i to była stypa
Koci-Braci za nasze Kici-Kici.
A co zrobiłeś z moim Kotkiem w takim razie? Napisz mi, gdzie jest pochowany i czy pod
waniliowym ciastem? Bo ja chciałam zrobić mu królewski pogrzeb
I żebyś wygłosił mowę po ludzku i po kociemu, i żeby
przyozdobić wszystkie koty na osiedlu czarnymi wstążkami. I chciałam też pożyczyć tę
książkę od Twojego
przyjaciela Mastodonta, żeby przeczytać o tym, jak siostra Ignacia wyeliminowała wreszcie z
gry złą przełożoną zakonu. Ja też nienawidzę mojej przełożonej, ona zaparza sobie saszetki z
krwią, bo żadna herbata nie ma takiego koloru.
Widzisz, moja ukochana Perełko, nasz Kotek posłużył do wyższego celu, i może w tym
sensie, ale tylko w tym sensie nie jest tak źle, że umarł, bo jego śmierć do czegoś się przydała.
Zrobiłem taki eksperyment, że poszedłem do wypychacza i kazałem Kotka wypchać, ale w
pozycji gniewnego kota, z nastawionymi uszami, wygiętym grzbietem, otwartą paszczą, i
kłami na wierzchu. Kiedy go już takiego dostałem, to nasprejowałem mu sierść na grzbiecie i
karku, żeby sterczała jak nastroszona. A potem wyjąłem z niego całe nadzienie przez paszczę,
wystarczyło tam pogrzebać, Twoim szydełkiem znowu, żeby wyrzygał mi to wszystko na
kolana. Kiedy był zno-wuż pusty, wsypałem mu do środka te suche chrupki Whiskas
Baranina i Indyk z pasztecikami serowymi, które on tak lubił. A kiedy znowuż był pełny,
wyniosłem go na śmietnik. Zostawiłem go tam na noc, żeby zobaczyć, co przeważy u innych
kotów, strach przed obcym, wiecznie zjeżonym kotem, czy głód pod wpływem zapachu
chrupek z paszczy. I czy go nie rozszarpią na strzępy, a jeśli rozszarpią, to ze złości, czy z
głodu, chociaż to by było trudno ustalić. No i kiedy rano poszedłem na śmietnik, nie było tam
Kotka, tylko był list, a w liście było napisane jakby pazurem: «Jesteśmy zdegustowane,
zabijemy cię i wypchamy tym obrzydliwym chlebem, który, Wielkie Sfinksy, ciągle jecie, ha
ha, to dowcip, tak naprawdę to nie one napisały, tylko ja, twój szef, to doskonały pomysł,
zastosujemy go w tysiącach egzemplarzy i będziesz miał tyle pieniędzy, żeby opuścić obcą
mać, tylko pamiętaj, żeby nigdy już więcej na nią nie patrzeć, a jak już musisz, to tylko
jednym okiem, bo z każdego oka biegnie nitka i kto patrzy ten się przywiązuje, a jak się
przywiążesz dwiema nitkami, to nie zerwiesz, bo nitki przez oczy idą do serca, a jak zerwiesz,
to ci serce pęknie i krew popłynie ustami, a wtedy ona podstawi szklankę, bo obce macie złe
są i bez serca, choćby nie wiem jak udawały». Przeczytałem ten list i w ogóle wiele listów
czytam teraz, ale co mnie najbardziej martwi, to to, że obca mać, chociaż ze mną mieszka, też
do mnie listy pisze i nazywa mnie w nich Drogim Bąblem, i mówi o jakimś kocie, choć nigdy
nie mieliśmy żadnego kota, i sama sobie nawet od razu odpisuje, bo wie, że ja jej nie odpiszę,
i każe nazywać się Perełką, i te listy tak podrzuca, żebym ja je przeczytał i się wzruszył, że
ona tak mnie kocha, a ja jej tak nienawidzę. A ja jej nienawidzę i będę jej nienawidził
zawsze".
Poszedłem spać wcześnie, około ósmej, bo już od dłuższego czasu zasypiam wcześnie. A
przez następne dwa dni chodziłem po Lesie Kabackim. Las Kabacki jest miejscem spokojnym
i cichym przez pięć dni w tygodniu, ale w sobotę i w niedzielę wypełnia się ludźmi. Dawniej
było to miejsce idealne dla mnie przez pięć dni w tygodniu, ale teraz jest to dla mnie miejsce
idealne zawsze. Bo teraz każde miejsce jest dla mnie idealne.
Pewien mieszkający za lasem wieśniak mówił mi, że widzi łosie, jelenie, dziki i sarny, które
w każdy piątek uciekają przez jego pola w stronę odleglejszych od miasta Lasów
Chojnowskich i wracają stamtąd w każdą niedzielę wieczorem. Nie uwierzyłem mu jednak, a
niedługo potem umarł.
Co więcej, ludzie chodzą tylko po ścieżkach. Za krzakami i drzewami jest dosyć miejsc, w
których nawet łoś
może się skulić. Wiem o tym, bo kiedyś, kiedy chodziłem po lesie, zawsze schodziłem ze
ścieżek i znajdowałem masę doskonałych kryjówek. Teraz chodzę po nawet najszerszych
ścieżkach, bo wszędzie czuję się doskonale ukryty.
Następnego dnia oglądałem telewizję. Obejrzałem teleturniej z ludźmi próbującymi dostać
duże pieniądze, a potem film na ten sam temat. Kiedy zrobiło się późno, zaczęto mówić o
seksie i śmierci, aż wreszcie pokazano talk-show "Rozmowy z katem". Jest to program, w
którym pewien znany dziennikarz rozmawia z ludźmi o zamazanych twarzach, zamazanych
elektronicznie. Ci ludzie zazwyczaj przyznają się do tego, że walczyli w Legii
Cudzoziemskiej albo przypadkiem wrzucili niemowlę do betoniarki, myśląc, że to tylko
szczególnie bezwłosy kotek. Dzisiaj spodziewałem się wywiadu z pisarzem-mordercą, tym
bardziej, że w telewizji zapowiadano absolutną sensację. Niestety okazało się, że sensacja
polega na czymś innym. Pisarz przedstawił swoje sensacyjne wyznanie na innym kanale
telewizyjnym i tamten kanał najwyraźniej miał na niego wyłączność.
Absolutna sensacja polegała na tym, że w programie "Rozmowy z katem" odbędzie się
rozmowa z katem. Z autentycznym katem. Niejaki pan Ryszard R. w latach 1971-1989, kiedy
w Polsce była jeszcze kara śmierci, wykonał dwadzieścia siedem wyroków.
Pan Ryszard R. był żwawym siedemdziesięciolatkiem ze srebrnym wąsem. Nie zamazano mu
twarzy, powiedział, że niczego się nie wstydzi. Zabijał bandytów, morderców, skazanych
prawomocnie przez legalnie działający sąd.
- Ale - drążył dziennikarz - czy nie miał pan czegoś w rodzaju współczucia, choćby
szczątkowego, fizjologicznego, dla tych organizmów, które pan dusił?
- Wie pan, panie redaktorze - powiedział pan Ryszard. - Te osoby, które skazywano na
śmierć, zwykle
były bardzo młode. A ja zacząłem wykonywać tę pracę
w średnim wieku. Wie pan, wtedy, gdy zaczyna się myśleć o własnej śmierci. I nie miałem
dla nich współczucia, bo wie pan, śmierć jest straszna. Skoro ja muszę umrzeć, to dlaczego
nie on? Przynajmniej jakaś
sprawiedliwość.
Kiedy tak oglądałem, zadzwonił telefon. Teraz rzadko u mnie dzwoni, a po jedenastej to już
nigdy. Dlatego odebrałem.
- Cześć - usłyszałem głos Kuby. - Słuchaj, jest
ważna sprawa. Organizujemy pikietę pod jednym katolickim kościołem.
Jak zawsze mówił szybko i z taką lekką, miękką chrypką. Był najaktywniejszym działaczem
w moim Kościele. Jestem, a właściwie byłem, protestantem, baptystą. Mówię, że byłem, a nie
jestem baptystą, bo celem bycia baptystą jest wpuszczenie Boga do własnego serca. Kiedy już
się to zrobi, nie ma wielkiego sensu dalej być baptystą.
- Oni wybudowali kościół, wiesz? - jego głos
brzmiał jak szum lasu albo szmer strumyka, tyle że
w dużym przyspieszeniu. - Nazwali go Świątynią
Opatrzności Bożej. Wybudowali go w miejscu, gdzie
w 1792 roku Sejm nakazał budowę Świątyni Opatrzności Powszechnej. Jak sama nazwa
wskazuje, to miała
być świątynia masońska. Czyli ekumeniczna. A oni postawili katolicką. To ma być specjalna
świątynia dla
Polski, dla modlitwy o Polskę. A przecież w Polsce nie
tylko katolicy się modlą. A oni na inaugurację świątyni chcą zrobić wielką mszę za przyszłość
Rzeczypospolitej. Rozumiesz, za przyszłość Polski. Na takie nabożeństwo przyjdzie
najwięcej wartościowych ludzi ze wszystkich grup społecznych, niekoniecznie bardzo
katolickich, i oni będą ich zarażać swoimi kłamstwami, rozumiesz? Chcemy zaprotestować,
zrobimy pikietę, z hasłami, pierwszy raz w Polsce, przyjdziesz? Wiesz, gdzie jest ta
świątynia?
- Wiem - powiedziałem. - Sam ją wybudowałem.
Nigdy nie miałem kłopotu z tym, że buduję kościół katolicki. Do Boga można modlić się
wszędzie, nawet w katolickim kościele. Jeśli już coś mogło mi przeszkadzać, to to, że buduję
w miejscu, w którym jest takie cudowne nic, które szkoda zastępować czymś innym. Ale
wiedziałem, że dobra budowla może być prawie tak dobra, jak nic. A dobrych budowli jest
mało w Warszawie. Jeśli jedna może gdzieś powstać, to niech powstaje, choćby na bagnach.
Po rozmowie z Kubą - podczas której on mówił, że dawno nie byłem w kościele Boga, i że
teraz wie, dlaczego nie byłem w kościele Boga, i że nie byłem w kościele Boga, bo
budowałem w tym czasie kościół Szatanowi - przez chwilę jeszcze trzymałem telefon w ręku.
Pewnie dlatego przypomniałem sobie, żeby zadzwonić do Krzyśka i zapytać go o to, jak się
rozwija sprawa pisarza, i czy to on zamordował chłopców na bagnach.
Krzysiek nie chciał rozmawiać o pisarzu. Powiedział mi za to coś innego, ale też
interesującego. Na bagnach, niedaleko Artura i Michała, a właściwie niedaleko miejsca, w
którym ich znaleziono, z torfowiska wykopano
jeszcze dwadzieścia kilka innych trupów. Pierwszym, którego jako tako zidentyfikowano, był
zakonserwowany przez torf pan w średnim wieku, z zakonserwowanym przez torf jamnikiem
na smyczy.
Jak mi przekazał Krzysiek, nad resztą ciał nadal pracowano. Ich identyfikacja była
utrudniona, między innymi dlatego, że były do siebie zbyt podobne. Nie wiedziałem, co to
znaczy, ale Krzysiek na razie nie chciał jeszcze nic mówić.
Ta wiadomość sprawiła, że bardziej prawdopodobna stała się wersja Anki. Skoro było tyle
ofiar, było też bardziej prawdopodobne, że morderstw dokonała grupa chłopców, a nie
pojedynczy pisarz-narkoman. Inaczej musiałby to być niezwykle aktywny pisarz. I niezwykle
aktywny narkoman. Poza tym, jakoś tak było, że wszyscy seryjni mordercy, o których
czytałem, zabijali w różnych miejscach. Jeżeli wszystkie morderstwa zachodziły w jednym
miejscu, to zazwyczaj nie popełniał ich pojedynczy morderca, tylko grupa. Pojedynczy
morderca jest niejako uzależniony od swojej ofiary, musi ją śledzić, chodzić za nią i to od niej
zależy, w jakim miejscu on ją dopadnie. On ją dopada wtedy, gdy wreszcie znajdzie się ona w
jakimś odludnym miejscu. Ale za każdym razem jest to inne odludne miejsce, bo za każdym
razem jest to inna osoba, która chodzi własnymi drogami, jak to osoba. Grupie jest o wiele
łatwiej zaciągnąć ofiarę na wybrane przez siebie idealne miejsce do mordu, zawsze to samo.
Dlatego teraz stało się bardziej prawdopodobne, że to chłopcy w ramach gry zaczęli zabijać
się nawzajem. Oraz innych ludzi. Bo nie sądziłem, żeby w konspiracji chłopców brał udział
pan w średnim wieku. Albo jamnik.
Trzeba jednak było się dowiedzieć, czy mimo wszystko narkoman nie przyznał się do
zamordowania chłopców na bagnach. Trzeba też było opowiedzieć Krzysztofowi wersję
Anki. Specjalnie przyszedłem do niego na komisariat. Byłem pewien, że się ucieszy.
Jednak Krzysztof się nie ucieszył. Im dłużej przebywał w moim komisariacie-zamczysku, tym
bardziej był władczy. Podczas mojej opowieści coraz silniej zaciskał dłonie na gałkach
swojego tronu. Ale kiedy wreszcie mi przerwał, jego głos nie brzmiał poważnie. Brzmiał
lekceważąco.
- Wiesz - powiedział. - Chciałem cię o coś poprosić... Przestań zajmować się tą sprawą. My
wiemy
wszystko, co powinniśmy wiedzieć, żeby rozwikłać
sprawę. A osoba cywilna, nieprofesjonalna, bawiąca się
tą sprawą, może tu tylko przeszkodzić.
I popatrzył na mnie wąsko zmrużonymi oczyma, jakoś tak źle. Gdyby nie mój spokój,
poczułbym się pewnie jak ubogi majster-budowniczy przed rycerzem Gotardem. Zacząłem się
zastanawiać, czy Gotard miał kozie oczy.
— Do widzenia - powiedziałem.
- Och, nie obrażaj się - teraz wielkorządca stał się
nagle jowialny. - Chciałem tylko powiedzieć, że każdy
powinien zajmować się tym, co umie najlepiej. Ty teraz
wrócisz do domu i zaprojektujesz sobie jakąś piękną
budowlę.
- Już nigdy nie zaprojektuję żadnej pięknej budowli - powiedziałem i wyszedłem.
Rzeczywiście, nie zamierzałem już nigdy niczego budować. Ale nie powiedziałem mu, iż to
dlatego, że czuję się tak dobrze. Właściwie szkoda, że mu tego nie powiedziałem. Nie
chciałem, żeby pomyślał, że czuję się
źle, nie chciałem, żeby było mu przykro, nie chciałem się mścić w ten sposób. Jestem już
poza zemstą, nawet tak marną.
Ponieważ źródła policyjne były dla mnie niedostępne, musiałem sam zacząć szukać
informacji. Pan w średnim wieku z pieskiem mógł przybyć od strony Wilanowa. Tam
mieszka wielu takich panów w średnim wieku z pieskami, statystycznie więcej niż na
Ursynowie. A ich ulubioną rozrywką jest chodzenie po Bagnach Wilanowskich na spacer z
pieskiem.
Wyruszyłem na Wilanów, aby rozpytać o to, czy ktoś tam nie znał pana w średnim wieku z
jamnikiem, który zaginął w ciągu ostatnich miesięcy, i którego właśnie odkopano w
torfowisku.
Ta część Wilanowa, w której mieszkają panowie w średnim wieku z jamnikami, składa się z
niskich, czteropiętrowych bloczków, bardzo białych. Nazywana jest Zatoką Czerwonych
Świń, bo mieszkają tutaj głównie byli ministrowie komunistycznych rządów. Spośród nich
rekrutują się panowie w średnim wieku, a może nawet i jamniki.
Kiedyś, dawno temu, w nocy, zajechała tutaj tajemnicza ciężarówka. Patrolującym osiedle
milicjantom załoga ciężarówki oświadczyła, że przywozi dostawy mięsa dla panów
ministrów. Następnie rozrzuciła na alejkach osiedla pięć świeżo zarżniętych, pomazanych na
czerwono własną krwią świń. I uciekła w stronę Konstancina.
Najpierw skierowałem się do osiedlowego sklepiku, ale kiedy zapytałem o pana z
jamniczkiem, który utopił się w torfowisku, osiedlowy sprzedawca oraz kilku
osiedlowych klientów nic nie powiedziało. Popatrzyli na mnie tylko takimi oczami, które
jakoś nie pasowały do rzodkiewek, serków i innych przyjemnych sklepikowych akcesoriów.
Potem zagadnąłem kilka osiedlowych pań, ale też nie chciały ze mną mówić i poradziły mi,
żebym sobie poszedł, bo tu ludzie muszą mieć wreszcie trochę spokoju. Ani słowem nie
odpowiedział mi pewien pan w średnim wieku z jamniczkiem.
Ponieważ było ewidentne, że nic tu już nie osiągnę, żeby cokolwiek zrobić, z komórki
zadzwoniłem do Anki. Chciałem, żeby wiedziała, co się dzieje, to znaczy, żeby wiedziała o
nowych trupach.
Okazało się, że ona już wszystko wie.
- Rozmawiali ze mną - powiedziała. - Powiedzieli mi wszystko. I powiedzieli, żebym się tym
już w ogóle nie interesowała. I powiedzieli, żebyś ty też się tym nie interesował. Tak więc się
nie interesuj. I nie dzwoń do mnie. Chcę mieć wreszcie trochę spokoju.
Ponieważ wszyscy kazali mi zająć się czymś innym, postanowiłem zająć się czymś innym. I
udało mi się to bardzo skutecznie.
Wyruszyłem pod kościół św. Katarzyny. Z Wilanowa idzie się tam ciemną, ocienioną
drzewami ulicą Wilanowską. Po lewej jest osiedle Arbuzowa, nazwane tak od ulicy
Arbuzowej, stanowiącej zdecydowaną większość osiedla Arbuzowa. Osiedle to jest regularnie
zalewane przez Potok Służewiecki podczas wiosennych powodzi. Nieco dalej wybudowano
superdrogie osiedle rezydencji o nazwie Przy Potoku. Jak sama nazwa wskazuje, jest jeszcze
bliżej Potoku niż Arbuzowa. Słyszałem, że niedawno Przy Potoku miał się pojawić pierwszy
mieszkaniec. Była to szefowa firmy produkującej napój energetyzujący. Podobno codziennie
konsumowała osiem puszek i dlatego była gotowa na wszystko.
Jeszcze dalej jest stara drewniana kuźnia, w której od zamierzchłych czasów istnieje Muzeum
Kowalstwa, potem pojawia się stary drewniany mostek, który przecina Potok oraz stara
drewniana stodoła, w której można napić się piwa. Ulica nazywa się Fosa i otacza kościół św.
Katarzyny od północy. Prawdopodobnie kościół był niegdyś otoczony fosą, której
pozostałością jest podłużne jeziorko. Wznosi się na miejscu idealnym do fortyfikacji, na
najwyższym spiętrzeniu skarpy.
Dlaczego Gotard miałby ufortyfikować kościół? Może nie wyrżnął jeszcze wszystkich
Jadźwingów, a ci bałtyccy poganie, którzy póki istnieli, zapędzali się aż do ziem dzisiejszej
Warszawy, na pewno nie lubili kościołów. A może w natolińskich lasach pełnych zwierza
siedzieli poganie rodzimi? Tacy, którzy chętnie zaświeciliby klechom w oczy czerwonym
kurem?
Postanowiłem spotkać się z moim znajomym archeologiem z Ursynowa i zadać mu te
wszystkie pytania.
Umówiliśmy się w stodole z piwem. Stodoła z piwem do niedawna należała do
motocyklistów. Chodzili w skórach, obwieszeni łańcuchami i byli niezwykle grzeczni wobec
pań. Teraz jednak to plemię też zostało stąd przegnane.
Zostały po nim drewniane ławy, co do których nie potrafiłbym powiedzieć, czy były
pomalowane na czarno, czy tak je osmalił dym ze stojącego tuż obok grilla. Przy jednej z
takich ław zasiadłem ja oraz archeolog. Znałem go z czasów, kiedy jeszcze nie był
archeologiem, tylko Baryłą. Tak go nazywano na podwórku.
Archeolog-Baryła był rzeczywiście dosyć pojemny. Miał wielki brzuch, ale także wielką
klatkę piersiową. Mieściło się w nim nie tylko dużo jedzenia, lecz również dużo powietrza.
Do tego jeszcze miał wielką głowę z brodą. W tak dużej głowie była duża paszcza, co
dodatkowo zwiększało jego pojemność na jedzenie. Ale reszta głowy była jeszcze większa,
przez co w Baryle poza jedzeniem i powietrzem mogła też się zmieścić pewna ilość
wiadomości.
- Widzisz - zaczął Baryła, równocześnie wypuszczając z siebie słowa i wpuszczając kaszankę
- pod
podziemiami kościoła św. Katarzyny znaleźliśmy inne
podziemia.
- O. No, i co?
- I nic. Nic tam nie było ciekawego. Ale pod tymi
podziemiami były jeszcze inne podziemia. I tam dopiero było coś ciekawego. Odkrycie, no
wiesz, takie raczej większe. Ale gazety o tym nie napisały. "Gazeta Stołeczna" napisała, ale
też nie napisała.
- To znaczy?
- Napisała artykuł, ale nie puściła, bo ksiądz bardzo prosił, żeby nikt nic nie pisał, żeby nie
tworzyć zainteresowania budynkiem kościoła wśród kręgów okultystycznych.
- Co wyście tam odkryli?
- Odkryli, to za duże słowo. Znaleźliśmy taką drewnianą główkę. Tam tlen za bardzo nie miał
dostępu,
więc się pysznie zakonserwowała.
- Drewnianą główkę? W sensie rzeźbę?
- Tak.
- Główkę człowieka?
- Prawie.
- W sensie?
- No, główkę z rogami.
- Diabła?
- Gdzie, jakiego diabła. Wtedy jeszcze nie było
diabłów.
- Jak to nie było?
- No, może gdzieś tam były, ale nie w Polsce. Ta
główka nie może być nowsza niż te podziemia, a podziemia nie mogą być nowsze niż kościół.
Jak zbudowali
kościół, to zrobili mu piękne, romańskie podziemia
z kamienia. A pod tymi podziemiami zrobili inne, takie zamknięte. A pod tymi ostatnimi
jeszcze tę malutką
komórkę z główką. Wszystkie te podziemia pochodzą
z tego samego okresu, z okresu powstania kościoła. Czyli
z 1231 roku. Wtedy jeszcze nie było w Polsce diabłów, takich z rogami, bo w ogóle
chrześcijaństwo jeszcze wtedy
za bardzo w Polsce nie egzystowało. Takie wyobrażenia,
jak diabeł w klasycznym rozumieniu tego słowa, jeszcze
nie dotarły do ludowej mentalności. Moim osobistym
zdaniem, diabeł w Polsce zaczyna się koło połowy czternastego wieku. I to w większych
miastach.
- To co to było, to z rogami?
- Spokojnie. Nie było diabłów, ale byli inni rogaci.
- Jacy rogaci?
- Koziołki.
- Jakie koziołki?
- Tak się ich nazywa. To znaczy, w naszym żargonie.
Kiedyś, w latach trzydziestych chyba, wykopali gdzieś
w torfowisku całą masę koziołków. Takich figur przedstawiających za każdym razem coś
rogatego. Dopiero
po jakimś czasie ktoś zwrócił uwagę na to, że te koziołki
są trochę za bardzo człekokształtne.
- I okazało się, że to byli ludzie.
- Nie, to byli zmarli.
- Jak to zmarli? Mumie?
- Pojebało cię? Te figury z drewna były, te koziołki.
One tylko przedstawiały zmarłych.
- Zmarłych? Koziołki?
- Jest taki profesor od baśni i pieśni. Wszystkie zbadał, przeanalizował i udowodnił, że
pierwotni Polacy czy
tam Słowianie - jakbyś nie nazywał tego, co wtedy tutaj mieszkało - wierzyli, że po śmierci
zmarli odchodzą
na bagna. I tam stają się kozłami. A dokładnie, takimi
koźlimi ludami, ludźmi z racicami, ogonem i głowami
kozłów. Pokrewne to było greckim satyrom. Greckie satyry też pierwotnie były zmarłymi.
- Skąd mogło się wziąć... Takie wierzenie? Co ma
koza wspólnego ze śmiercią?
- No wiesz, widziałeś kiedyś kozę? A poza tym, odkąd człowiek dowiaduje się, że umrze, to
wszystko mu się
ze śmiercią kojarzy. Szczególnie, jak coś niepokojącego
jest. A koza jest taka bardziej niepokojąca. Patrzy, jakby
wszystko rozumiała. Jakby wszystko rozumiała i wcale
jej się to nie podobało. Ja nie wiem zresztą. A może jak
zobaczyli, jakie zmiany robi w człowieku starość, to doszli do wniosku, że człowiek się
powoli zamienia w kozę?
- I co się po śmierci działo z takimi koziołkami?
- Biedne bardzo były. Cały czas hopsały po tych bagnach z kępy na kępę, uważając, żeby ich
wilki nie zjadły
albo dziki nie zaatakowały. Jedyne, co je mogło uchronić, to bogini Godzięba, która najpierw
miała postać
wielkiej, grubej suki, w znaczeniu samicy psa, nie kobiety. A potem miała postać wielkiej,
grubej kobiety, już
po prostu.
- Czyli nie były takie bezbronne.
- Tak, ale nigdy nie wiedziały, czy Babula przyjdzie
je ochronić. Bo jak koziołek był niedobry za życia, to Babula mogła nie przyjść. Nazywali
boginię Babulą, możesz sobie wyobrazić, co to byli za ludzie. A Babula była nieobliczalna jak
każda baba. Stąd wzięła się pieśń o babuleńce i koziołku. Jest taka wesoła piosenka ludowa o
babuleńce, co miała kozła rogatego, on jej wlazł na grządki kapusty, ona go przegnała na
pustkowie, tam go zjadły wilki. Refren brzmi: "Fik-mik, fik-mik". Teraz nikt tego nie wie, ale
to była pieśń śpiewana na stypie, podczas uczty pogrzebowej.
Kiedy Baryła to powiedział, w mojej głowie pojawiła się historyjka.
To było dziwne, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłem siebie jako dziewczynkę. Byłem
małą dziewczynką przy długim stole. Poza mną byli sami dorośli. Wszyscy siedzieli wokół
stołu, poza jednym, który leżał na stole.
Ale ja wiedziałam, że to nie dorosły. Wiedziałam, że to nie człowiek. Nie wyglądał jak
człowiek, tylko jak worek z bladej skóry, który jakoś tak dziwnie został wygarbowany, że
przybrał kształt sztywnego, białego człowieka.
Kiedy wokół niego postawiono już wszystkie potrawy, ręka matki wciska mi do ust kawał
czegoś tłustego, pachnącego majerankiem. Pachnącego jak majeranek, który rośnie na naszym
cmentarzu.
Połykam i od razu żałuję. Ciepła i tłusta gruda wędruje w głąb gardła, a potem wraca. Znowu
mam ją w ustach, ale teraz jest o wiele większa i obrzydliwa. Wylatuje ze mnie, na stół, na
ławę, ale wygląda już inaczej niż wtedy, kiedy wpychali mi ją do gardła.
Wrzask, matka z kolan mnie spycha, na ziemię. A zaraz potem znowu łapie i gdzieś wlecze.
Ja wiem, gdzie wlecze. Do tego miejsca, w którym mieszkają włochate,
czarne zwierzęta. Zjadły kiedyś małego braciszka. A potem my musieliśmy je zjeść. Oni
mówią, że teraz są nowe świnie. Ale wyglądają jak tamte, które zjadły braciszka. Mówią też,
że jestem za duża, żeby mnie zjadły. Ale dlaczego zamykają mnie z nimi, jak są na mnie źli?
Tak, i chcą, żeby mnie zjadły.
Krzyczę do mamy przez drzwi chlewika. Za mną słyszę, jak coś charczy, chrumie, chrypi,
więc krzyczę jeszcze głośniej, żeby nie słyszeć. Ale mama śpiewa najgłośniej, żeby nie
słyszeć mnie, jak krzyczę. Śpiewa o strasznej Babuli i pije ze wszystkimi z misy. Wszyscy
piją. Przez szpary we wrotach widzę, jak rzygają. Ale ich nikt nie zamyka do chlewika.
Nie wierzę w reinkarnację, w żadne takie głupoty, żadna idea tego rodzaju nie może nawet na
sekundę wprowadzić się do głowy człowieka, który wie, jak wszystko naprawdę wygląda.
Po prostu Bóg pozwolił mi zajrzeć w ten swój ogromny, cudowny kalejdoskop światów, który
stworzył i w którym jeden świat nieustannie przeobraża się w drugi.
Więc czy Gotard sam był poganinem? Schował głowę koziołka w podziemiach kościoła? A
może zrobili to budowniczy, wywodzący się z prostego ludu i bardziej przywiązani do jego
wierzeń?
Po zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że chyba jednak to był Gotard. Trudno byłoby
zbudować podziemia, a pod nimi podziemia i potem jeszcze jedne podziemia, bez zgody
fundatora.
Mówię na podstawie mojego doświadczenia architekta, który musiał odpowiadać inwestorowi
na dziesiątki pytań dotyczących każdej odrobinę bardziej niekonwencjonalnie ułożonej cegły.
Już nie mówiąc o kosztorysie.
Dlatego uważam, że nie da się ukryć przed inwestorem faktu wybudowania dodatkowych
podziemi, nawet tak malutkich. Być może, da się ukryć coś w tych podziemiach tak, żeby
inwestor nie wiedział.
Ale najprawdopodobniej tylko po to zbudowano te podziemia, żeby coś w nich ukryć, tak
przynajmniej mówił Baryła, który nie umiał znaleźć dla nich żadnej innej celowości. - Na
pewno nie trzymali tam beczek z piwem, w tym najgłębszym podziemiu z trudem zmieściłby
się jeden antałek" - powiedział. Jeżeli po to buduje się te podziemia, żeby coś w nich ukryć, to
jest prawdopodobne, że inwestor wie nie tylko o budowie, ale także o jej celu. To znaczy, wie
o tym, co tam się ukrywa. Bo inaczej by zapytał: "Na Godziębę li też do kurwy nędzy, azaliż
trzeba mi jeszcze jednej ciemnicy?". Chyba, żeby mu się podało fałszywy powód
wybudowania podziemi. Ale jaki? Jaki jest cel wybudowania podziemi pod podziemiami, a
pod tymi podziemiami jeszcze jednej komóreczki? Najwyraźniej tylko taki, żeby do tej
komóreczki wsadzić koźlą głowę.
- A jaki ta koźla głowa miała wyraz twarzy? - zapytałem nagle Baryłę.
Zapadło milczenie.
- Wiesz - powiedział wreszcie. - Wyraz to nie jest
odpowiednie słowo dla czegoś, co leżało pod ziemią siedemset lat.
- Dlaczego?
- To może inaczej. Wyraz to nie jest odpowiednie
słowo dla czegoś, co siedemset lat temu jakiś upośledzony przez swoje zacofane życie debil
wyrzezał zupełnie nieodpowiednim, prymitywnym narzędziem.
- Czyli?
- Sam zobaczysz.
Koźla głowa rzeczywiście wyglądała na dzieło przypadku. Gdyby choć raz w historii
przypadek - a nie Bóg, ewolucja czy sztuka - doprowadził do powstania twarzy, ta twarz
właśnie tak by wyglądała. Znajdowała się w pracowni Instytutu Archeologii na
Uniwersytecie, gdzie ją poddawano konserwacji. Baryła zaprowadził mnie tam i doprowadził,
po kilku nerwowych rozmowach, do sytuacji, w której mogłem ją przez bardzo krótką chwilę
zobaczyć.
Głowa wyglądała jak odwrócona do góry nogami babka, babka-ciasto. Nawet podobnie była
karbowana, w swojej górnej części. Inne jej części nie zdradzały jednak żadnych objawów
czyjejkolwiek staranności.
Rogi sterczały w górę i chyba trochę zwietrzały, bo nie miały ostrych końcówek. Dół
wyglądał na oberwany, a właściwie oderwany. Oderwany od jakiejś reszty, która pewnie
musiała być czymś w rodzaju tułowia.
Od razu zacząłem sobie wyobrażać, jak mnisi z kościoła wrzucają do Potoku Służewieckiego
posąg koziołka. Albo palą go. Albo rąbią na kawałki. I za każdym razem ktoś w ostatniej
chwili ratował głowę. Urywał ją, porywał odrąbaną, wyciągał z paleniska.
Koźla głowa miała wszystko małe. Malutkie oczka, niezbyt symetryczne, bo jedno wyżej, a
drugie niżej, powstałe na skutek dwóch pionowych cięć jakimś tępym kozikiem. Malutki
trójkątny nosek, wyglądający właściwie jak jedno pojedyncze nozdrze, wygrzebane w środku
twarzy. Malutka trójkątna buźka ze stosunkowo długimi ząbkami, wyglądającymi jak nieco
większe drzazgi.
Coś takiego czcili nasi przodkowie. Poczułem, że jest jakaś więź pomiędzy nimi a
uczestnikami konkursu plastycznego, w którym byłem jurorem. Przetrwała nie tylko głowa,
ale także to, co ją stworzyło.
Ale mimo totalnej niedbałości pogańskiego rzeźbiarza, dokładnie było widać kogo, a
właściwie co przedstawia rzeźba. Można było rozpoznać to samo, co na fasadzie mojego
komisariatu. Schematycznie przedstawione pionowe oczy i długie zęby kozy.
- Czy Gotard wierzył w kozę?
- W tej epoce rycerz raczej był ochrzczony. Mogły być takie wypadki, że ktoś się chrzcił
późno. Ale na
pewno raczej ochrzciłby się przed wojną, przed wyjazdem na Jaćwież, gdzie groziła mu nagła
śmierć. Wtedy
uważano, że jak ktoś nie ma chrztu, bezwarunkowo
idzie do piekła - mówił Baryła.
- Nadal wielu ludzi tak uważa.
- To chyba u was, heretyków. Ale chrzest niczego
nie przesądza. To była epoka współistniejących ze sobą
wiar, tak jak dzisiaj. Rycerz mógł być chrzczony. A jednak mógł czcić kozy ze względu na
przodków.
- Jakich przodków?
- Uważano, że ludzie po śmierci zmieniają się
w bagiennych kozioludzi. Rycerz mógł myśleć, że jego
ochrzczeni przodkowie poszli do nieba. Ale mógł równocześnie myśleć, że
nieochrzczonych, pogańskich
przodków czekał pogański los, zamiana w kozy. Mógł
mieć jeszcze jakiegoś nieochrzczonego dziadka i czcić
go pod postacią kozy.
- Czy myślisz, że oni w ogóle czcili kozy? Jako
zwierzęta?
- Widzisz, jest dużo dowodów na to, że kozy występowały wtedy licznie na ziemiach
polskich. Są artefakty, to znaczy podobizny, są kości, chociaż te trudno
datować. Ale są też nazwy miejscowe takie jak Kozojedy. To znaczy, że jedzenie kóz,
koziego mięsa, było
wtedy czymś rzadkim. Tak rzadkim, że od tego brała
nazwę miejscowość, w której istniał tak osobliwy, żeby
nie powiedzieć bezbożny zwyczaj. Kozę hodowano dla
mleka. I może być, że traktowano ją trochę tak, jak inne
mleczne zwierzę traktuje się do dzisiaj w Indiach. Tam
są święte krowy, mówi się o nich per matka. Tutaj mogły być święte kozy. Dobrze jest
pamiętać, że w wielu
baśniach czarownica hoduje capa. Niektórzy uczeni,
a właściwie uczone, uważają, że czarownice z baśni to
kapłanki bogiń pogańskich, matriarchalnych kultów.
Ale jest o wiele bardziej prawdopodobne, że czarownice
z baśni to same boginie tych kultów. Tak jest prościej.
Tak czy inaczej, kozioł pozostaje świętym zwierzęciem,
albo kapłanki bogini, albo samej bogini.
- A jak myślisz, kto budował kościół? Kto to robił fizycznie? Czy to mogli być poganie?
- Raczej nie. Pierwsze budowle murowane pojawiły
się razem z chrześcijaństwem. Do czternastego wieku
były dosyć rzadkie. Nie chcę nic mówić, ale coś czuje,
że te nieliczne wcześniejsze budowali nieliczni eksperci.
Nieliczni i zagraniczni. A jak zagraniczni, to z Europy
Zachodniej. Niemcy, Flamandowie, Walonowie, może
nawet Włosi...
- A wśród nich nie było pogan?
- Raczej nie. Wtedy już raczej nie. Mogli być heretycy. Ale czy heretycy czcili kozy? Chyba
tylko jako symbol diabła. Rzeczywiście, jakieś osiemdziesiąt lat później
oskarżono templariuszy o czczenie rogatej głowy, którą
mieli nazywać Bafometem. Ale ta koza tutaj, od razu to widać, nie ma nic wspólnego z
żadnymi templariuszami ani Europą Zachodnią. To nasza miejscowa koza, podobna do
kilkudziesięciu innych koziołków, jakie dotąd znaleziono. Tacy po prostu byli nasi
przodkowie i to było maksimum ich zręczności ciesielskiej.
- Wyobraźni.
Ciekawe, jak musiał czuć się chrześcijański budowniczy, kiedy Gotard kazał mu zamurować
w podziemiach koźlą głowę. Może tak jak ja, kiedy kazano mi wybudować kościół katolicki.
Może był równie spokojny. Ktoś, kto wie, że ma rację, jest spokojny.
Ja przez kilka następnych dni byłem jak bagna. Byłem jak bagna, bo też niczemu nie służyłem
i nic specjalnego nie robiłem, jeśli nie liczyć okazjonalnego chodzenia wokół kościoła św.
Katarzyny i wyobrażania sobie, jak mogła wyglądać średniowieczna osada wokół tego
kościoła. Domki i dróżki w okolicy wyglądały tak, jak gdyby zachowały układ pierwotnej
wsi. Nie dotyczyło to, oczywiście, nowoczesnego osiedla apartamentowego, które od kilku lat
stało puste, a nawet jakby zakurzone, ponieważ nikt nie chciał mieszkać, a zwłaszcza
nocować, w apartamencie pomiędzy ruchliwą Doliną Służewiecką a cmentarzem.
Któregoś tygodnia zobaczyłem w telewizji, że TVN 24 informuje o cmentarzysku na
bagnach. Mogłem być pewien, że podczas następnych spacerów nie spotkam już tam żadnego
innego spacerowicza. To była jedna z tych relacji telewizyjnych, które sprawiają, że człowiek,
który nie ma w sobie absolutnego spokoju, musi cofnąć się o siedemset lat. W epokę
powszechnego zagrożenia.
W telewizji powiedzieli też, że podejrzana o popełnienie tych zabójstw jest pewna tajna
organizacja. Pomyślałem przez sekundę, że będzie coś o Ance, ale dziennikarz oznajmił, że
według niektórych poszlak istnieje tajemnicza, zamknięta, antyklerykalna organizacja,
uważająca się za spadkobierców osiemnastowiecznych masonów. Organizacja domaga się,
aby przekazać jej mój kościół, wybudowany w miejscu niedoszłej masońskiej świątyni.
Dziennikarze nie umieli się zdecydować, czy organizacja morduje młodych ludzi, aby
zastraszyć katolików, czy też po to, aby poprzez tak złowieszczą ofiarę uniemożliwić
działanie Ducha Świętego w nowym kościele. Potem była reklama kremu samoopalającego.
Ja nie opalam się od czasu, kiedy zorientowałem się, że mój naturalny kolor ciała, bardzo
jasny, właściwie alabastrowy, to odcień ciała, które długo przebywało w zamkniętym
pomieszczeniu, a więc w spokoju. Opalone ciała emanują nerwem, a białe spokojem.
Przypomniałem sobie, że trzeba umyć zęby, a wtedy tak zachciało mi się spać, że poszedłem
do łóżka bez umycia zębów. Kiedy ktoś wie, że o niego troszczy się najlepszy strażnik świata,
przestaje superpedantycznie podchodzić do takich kwestii jak zęby. Gdy najlepszy strażnik
świata troszczy się o ciebie, to troszczy się także o twoje zęby.
W nocy nic mi się nie śniło i to było bardzo dobre. Sen, w którym pojawiłaby się na przykład
mówiąca do mnie koźla głowa, byłby niewskazany. Gdy najlepszy strażnik świata troszczy
się o ciebie, to troszczy się także o twoje sny.
Następnego dnia przez cały czas byłem zbyt spokojny, żeby w nocy normalnie zasnąć.
Człowiek spokojny jest zawsze bardziej wypoczęty, a jak wiadomo, tylko ludzie zmęczeni
zasypiają dobrze. Od kiedy odkryłem Boga, nie potrzebuję dużo snu. Nie potrzebuję, bo
niewyspanie tylko w dziesięciu procentach polega na niewyspaniu, a w dziewięćdziesięciu na
powtarzaniu sobie: "O Boże, jestem niewyspany i przez cały dzień na pewno będzie mi źle".
Dlatego gdy człowiek zna Boga i jest spokojny, że Bóg mu pomoże w każdej sekundzie dnia,
przykrości związane z niewyspaniem redukują się o dziewięćdziesiąt procent.
Niemniej jednak dla prawidłowego funkcjonowania organizmu wyszedłem na szybki, nocny,
męczący spacer. Ruszyłem zdecydowanym, chociaż równomiernym marszem w stronę
Centrum Onkologii. Ominąłem blaszany baraczek, w którym spalane są ludzkie członki,
narządy i nowotwory, a potem przeszedłem przez ulicę Pileckiego, aby znaleźć się w końcu
przy jedynym przedwojennym budynku, jaki stał w mojej dzielnicy. Był to dwupiętrowy
sześcian z czerwonej cegły. Przed wojną podobno wszędzie tutaj były sady, więc w tym
domku musiał mieszkać ktoś, kto pilnował sadów.
Osobliwością domku było to, że w śmietniku obok stała wielka, ciężka szafa. Szafa niegdyś
była piękna, nawet antyczna, teraz, po roku spędzonym w śmietniku, była po prostu stara.
Nikt jej sobie nie wziął, nawet przedsiębiorstwo usuwania śmieci nie chciało jej dotknąć.
Mówiono, że szafa przynosi nieszczęście. Podobno właśnie z tego powodu pewnej nocy przed
rokiem dwóch mężczyzn w kapciach po cichu wyniosło szafę na śmietnik. W nocy, po cichu i
w kapciach, żeby nie obudzić żony jednego z nich. Żona do
szafy była przywiązana i nie chciała dać jej wynieść na śmietnik.
O nieszczęściu związanym z szafą opowiadał mi Krzysiek, który znał całą historię, ponieważ
na pierwszym piętrze tego starego budynku mieścił się kiedyś stary komisariat policji.
Nieszczęście związane z szafą polegało na tym, że w czasie wojny cały teren był silnie
nasycony partyzantami i konspiratorami. Nieopodal był Las Kabacki, a za nim Lasy
Chojnowskie, stanowiące idealną kryjówkę dla partyzantów. Parę kilometrów na północ
zaczynała się ówczesna Warszawa, czyli centrala podziemnego państwa i główne gniazdo
oporu. Co więcej, właściciele sadów ukrywali u siebie ściganych przez Niemców
konspiratorów, którzy na jakiś czas potrzebowali schronienia. Właściciele przebierali ich za
parobków, przez co często można było zobaczyć jak dźwigający kosze z jabłkami wieśniacy
dyskutują o poświęceniu, ofierze i śmierci. Nieszczęście chciało, że pomiędzy
nieprawdziwymi wieśniakami znajdował się jeden prawdziwy. Mieszkał w graciarni, na
parterze starego budynku, gdzie właściciel sadu wstawił piękną, ale nieużywaną szafę.
Wieśniak do tej szafy wyjątkowo nie pasował, jak i do większości swoich zakonspirowanych
towarzyszy. Przez większą część czasu pił wódkę i mówił: "Chuj wam w oko". Był poza tym
bardzo prawomyślny. Uważał, że trzeba respektować wszystkie rozporządzenia władz
niemieckich. Na konspiratorów klął, a nawet nieudolnie próbował się z nich wyśmiewać, i to
ostentacyjnie, chociaż podobno nie wiedział, że pracuje z konspiratorami.
Pewnej nocy fałszywi wieśniacy również się upili, a potem odbyli naradę. Podczas narady
ustalili, że prawdziwy wieśniak jest niebezpiecznym sąsiadem dla
ich grupy. Następnie jeden z nich poszedł do graciarni, gdzie wieśniak spał. Dokładnie rzecz
biorąc, leżał na dużej ilości szmat i worków, nagi i pijany do nieprzytomności. Zgodnie z
relacją Krzyśka i jego informatorów, konspirator wyjął pistolet, zamontował tłumik,
powiedział: "W imieniu Polski Podziemnej" raczej pro forma, bo nikt go nie słyszał, i
wreszcie strzelił trzy razy do pijaka. Jak twierdzili informatorzy Krzyśka, z dziur trysnęła
krew, ale zapachniała wódka. Kiedy krew już się rozlała i pijak był niewątpliwie martwy,
wtedy nagle rozległ się głos: "Zabić dobrego człowieka...", połączony z tajemniczym
chrobotem. Wieśniak, jak się okazało, od trzech lat ukrywał w szafie Żyda i udawał
kolaboranta tylko dla niepoznaki. Konspiratorzy wpadli w panikę, bo Żyd w domku jeszcze
bardziej ich przeraził niż wieśniak. Ponieważ Żyd nie chciał opuścić szafy, ktoś go zabił.
Tego kogoś zabili inni, którzy uznali zabicie Żyda za zdradę, a tamtych wtedy zabili jeszcze
inni i tak w końcu wszyscy się pozabijali. Po wojnie graciar-nię przerobiono na mieszkanie, a
szafa została.
Kiedy obudziłem się rano, dzwoniła komórka.
- Nigdy nie uwierzysz - wołał jakiś szczęśliwy głos
człowieka wyspanego! - Wiesz, okazało się, że przed
wczoraj, przy okazji tych morderstw... To znaczy, wiesz,
tych trupów, co je znaleźli na bagnach, nie wiem, czy
słyszałeś...
- Słyszałem - sapnęło mi się. Połową umysłu byłem
jeszcze w tym niczym, które jak zwykle mi się śniło.
- No więc przedwczoraj kopią tam w tym torfowisku, kopią, i nagle trafiają łopatą w coś
twardego. No
więc się przestraszyli. Oczywiście, nie mogli już tam
znaleźć nic gorszego, niż to, co już znaleźli. Ale zaskoczeni byli. Bo zwłoki w torfowisku
robią się gumiaste, nie twarde. No i wykopują to. A to jest posąg. Drewniany i na ile
sprawdzili w Instytucie, być może średniowieczny. I bez głowy. Bez głowy, rozumiesz?
Teraz my będziemy go sprawdzać pod kątem naszej główki. Może pasuje?
- Baryła?
- No a kto?
Tak więc mnisi wrzucali posągi do bagien, nie do Potoku Służewieckiego. To była rzecz,
która przyszła mi do głowy w pierwszej chwili.
A druga rzecz polegała na tym, że nagle zdałem sobie sprawę z tego, iż wczorajszy TVN24
nie poinformował o znalezisku. Mówili o trupach, a nie o posągu.
Dlaczego o tym nie powiedzieli? Dlaczego wiedzą o tym tylko archeologowie? Tak jak nie
poinformowano ludzi o bądź co bądź ciekawym zjawisku, jakim była głowa ukryta w
podziemiach kościoła. O głowie nie poinformowano, bo nie chciano wzbudzać
zainteresowania środowisk okultystycznych. Czy podobnie było w przypadku posągu?
Rozumiem, że nie chcieli wzbudzać takiego zainteresowania przedstawiciele Kościoła i
opiekunowie kościoła. Ale policja? Policja może nie chcieć budzić zainteresowania środowisk
okultystycznych w jednej sytuacji: w sytuacji, w której tropi takie środowiska.
Telewizja wczoraj bajdurzyła coś o tajemniczej, antyklerykalnej organizacji masońskiej. To
brednia, dzisiejsi polscy masoni to poczciwi naukowcy, przeważnie historycy, którzy całe
życie zajmowali się epoką masonerii, aż w końcu uwierzyli, że żyją w tej epoce. Ale może ta
tajna organizacja nie była masońska, tylko pogańska? Może pragnęła mojego kościoła nie po
to, żeby przerobić go na ekumeniczną świątynię Wielkiego Budowniczego Wszechświata, ale
po to, żeby czcić tam jakiegoś koziołka?
Od kiedy odkryłem Boga, moje życiowe ścieżki wyprostowały się. Mój umysł nadal był
niedoskonały i mógł się czasem pomylić, mógł błądzić. Ale każda boczna ścieżka, na którą
wstąpił, naprowadzała go jednak z powrotem na właściwą drogę i to w jeszcze bardziej
zaawansowanym punkcie. Bóg tak skręcił moje ścieżki. Chociaż wszyscy mi mówili, żebym
przestał zajmować się tymi morderstwami, nie mogłem zajmować się czymś innym. Wręcz
przeciwnie, moje zainteresowanie dla spraw sprzed siedmiuset lat też prowadziło mnie na
trop. Nowy trop.
Ale czy ktoś może być aż tak zapamiętały w kulcie jakiegoś koziołka, żeby dla niego zabijać?
Oddzwoniłem do Baryły.
- No co, rozbudziło się bobo?
- Baryła - przerwałem mu. - Czy kozom składano
ofiary z ludzi?
Składano. Nie składano. Baryła nie umiał odpowiedzieć jednoznacznie. Okazało się, że na
temat naszych przodków nauka wie bardzo mało. Poza tym, że nasi przodkowie czcili swoich
przodków.
Na pewno składali tym przodkom jakieś ofiary. Czy były to ofiary z ludzi? Nie wiadomo. Ale
na pewno mogli opłakiwać czyjąś śmierć poprzez zabijanie innych ludzi. Tego rodzaju
obrzędy, aczkolwiek wydają się dosyć bezsensowne, były bardzo rozpowszechnione wśród
wielu prymitywnych i nie do końca prymitywnych ludów.
Na pierwszy rzut oka wygląda idiotycznie zabijanie kogoś z powodu śmierci kogoś innego.
Śmierć jest straszna, po co dokładać do niej jeszcze jedną śmierć?
Ale właśnie dlatego, że śmierć jest tak straszna, niezrozumiała, nieakceptowalna, ludzie
zawsze doszukują się w niej jakiegoś sensu, jakiegoś porządku. Albo próbują ten sens
stworzyć, skonstruować nawet z takiego materiału, jakim jest bezsens. Próbują zrównoważyć
śmierć za pomocą czegoś równie niezrozumiałego. Na przykład drugiej śmierci.
"Skoro on umarł, to ja też nie chcę żyć" - mówiła polska żona w dziesiątym wieku, wieszając
się po śmierci męża. "Skoro on umarł, dlaczego mielibyście żyć wy?" - pytał scytyjski
następca tronu, skazując na śmierć niewolników swojego świeżo zmarłego ojca.
Czy jest jeszcze ktoś, kto składa ofiary z ludzi? Czy jest ktoś, kto to robi na miejscu dawnych
pogańskich kultów?
Na to pytanie Baryła też nie umiał odpowiedzieć.
Dowiedziałem się od niego tylko o jednej ciekawej rzeczy, której prasa nie podała do
publicznej wiadomości, a o której archeologowie dowiedzieli się od policjantów, kiedy
odbierali od nich posąg.
Poza panem w średnim wieku z jamniczkiem, wszystkie inne trupy były młode. Nie miały
więcej jak dwadzieścia pięć lat. Było dwadzieścia kilka trupów w wieku dwudziestu kilku lat.
Nie ma pogańskich świątyń w książce telefonicznej. Nie ma tam też pogańskich związków
wyznaniowych.
Znalazłem trochę współczesnych pogańskich organizacji w internecie, ale nie odpowiadały na
telefony.
Z tego wszystkiego zadzwoniłem do pewnej znajomej, która często powtarzała, że jest
poganką. Nigdy tego nie brałem na serio, ponieważ trudno było mi uwierzyć, że ktoś może na
serio wierzyć w wielu bogów. Po lekturze tekstów w internecie przekonałem się jednak, że
sprawa może być poważna. Są ludzie, którzy wolą być poganami niż chrześcijanami. Tyle że
raczej chodzi im o płeć niż o ilość. Nie wierzą w bogów, tylko w Boginię.
Dla mnie kwestia płci Boga była zawsze dosyć prosta. Bogiem jest Jezus, Jezus jest
mężczyzną. Dlaczego? Nie wiem, ale sądzę - może bardzo po męsku - że kobiecość to miłość.
Bóg kocha nas tak bardzo, że jego miłość działa jakby szybciej niż nasza. Nie możemy jej
obserwować w działaniu, jak płynie od Boskiej Istoty do nas. Znajdujemy ją od razu w sobie.
Bóg jakby całą miłość wypromieniowuje na nas tak szybko, że nawet nie widzimy, jak ona
promieniuje. Oddaje nam całą swoją miłość tak, że przestaje być obupłciowy. Przestaje być
mężczyzną i kobietą zarazem, staje się tylko mężczyzną. Może to głupie wytłumaczenie, ale
na pewno mądrzejsze niż te, które się powszechnie spotyka. Na pewno jest od nich
mądrzejsze. Gdyby któreś z tamtych było mądrzejsze, czułbym to i nie miałbym spokoju,
dopóki bym tego niby mądrzejszego nie przyjął. A mam spokój.
Zadzwoniłem do Izy.
- Cześć Iza, czy ty nadal jesteś poganką?
- Tak, a dlaczego pytasz?
- Czy zgodziłabyś się na składanie ofiar z ludzi?
- A co, organizujesz jakąś imprezę?
- Nie, pytam poważnie. Czy twoja religia dopuszcza ofiary z ludzi?
Słuchawka zamilkła.
- Halo? Jesteś tam? - zapytałem w końcu.
- Jestem - odpowiedziała. - Wiesz, ofiary to raczej wasza specjalność. Wy złożyliście w
ofierze nawet
waszego Boga. Nie mówiąc o milionach pomordowanych pogan.
- Nie myl mnie z katolikami.
- Nie mylę.
Przemilczałem to. Zapytałem o coś innego:
- Ale czy są jakieś odłamy współczesnego pogaństwa, które dopuszczają ofiary z ludzi?
- Nie wiem. Przyznam, że mogłyby być.
- Aha. To znaczy, że... Jakby to powiedzieć... Ogólny
klimat, ogólna ideologia panująca w pogańskich grupach jest taka, że przy pewnej
interpretacji mogłaby doprowadzić kogoś do myślenia, że należy zabijać ludzi...
- Słuchaj - przerwała mi. - Przy pewnej interpretacji, to ideologia panująca w chrześcijańskich
grupach
jest taka, że mogłaby doprowadzić kogoś do myślenia,
że należy ukrzyżować wszystkich ludzi, żeby jakoś odwdzięczyć się Bogu, który umarł za
ludzi na krzyżu.
- No dobrze, a czy ty wyobrażasz sobie sytuację,
w której uznałabyś, że można kogoś zabić?
- Nie. Nie wyobrażam sobie. Bo musiałaby to być
sytuacja niewyobrażalna.
- A co myślisz o śmierci?
Nie, Iza nie wierzyła, że po śmierci zostanie kózką.
- Zwariowałeś? - zapytała mnie, kiedy ją o to zapytałem. - Chodzi ci... O moją osobowość?
- Nie. Tylko wiesz, przed zwycięstwem chrześcijaństwa na ziemiach polskich, nasi pogańscy
przodkowie
wierzyli, że po śmierci zmienią się w człekokształtne kozy.
- Na ziemiach polskich nie było żadnego zwycięstwa chrześcijaństwa.
Z tym właściwie musiałem się zgodzić. Polska nie była krajem chrześcijańskim, była krajem
katolickim. Przeprosiłem Izę za głupie pytania. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Na bagna.
Nie próbowałem nawet pójść w stronę, w której znaleziono posąg i trupy. Tam na pewno
szalała policja z archeologami, poszukując dodatkowych posągów i trupów. Udałem się dalej,
bardziej na południe, tam, gdzie miałem przygodę z chlebem.
Po mojej przygodzie z chlebem, który nagle okazał się pusty, wiedziałem, że na bagnach jest
przynajmniej jedna koza. Chciałem sprawdzić, kto ją tam trzyma. I czy nie ma ich tam więcej.
Oczywiście, trudno było podejrzewać tych paru starych wieśniaków, którzy żyli na bagnach,
o uczestniczenie w pogańskich obrzędach. Oczywiście, pomijając te, które co niedziela
odprawiali w katolickim kościele.
Pamiętałem jednak opowieści o pozostałościach pogańskich obyczajów, które wciąż
funkcjonują wśród prostych, a właściwie najprostszych ludzi. Dlatego poszedłem wzdłuż
największego z kanałów przecinających bagna. Po jednej z jego stron stoją cztery małe,
niziutkie domki, zamieszkane przez ludzi, kury i koty.
Kanałek powoli wysychał. Zamiast wody było błoto, w którym brodziła tylko jedna,
zdezorientowana kaczka oraz kilkoro dzieci, typowo po wiejsku brudnych na twarzy. Było
widać, że te rodziny mieszkają tu od dawna, od czasów, kiedy była tu tylko wieś i żadnych
miejskich osiedli po bokach. Ich rodzice w ich wieku pewnie
biegali jeszcze po całej okolicy, nie wstydząc się szaro-brązowych zacieków na czole i
policzkach. Te dzieci raczej nie wdrapywały się już na skarpę, między bloki zamieszkane
przez dzieci miejskie i czyste. Prawdopodobnie nie chodziły tam nawet po umyciu się, bo ich
wstyd musiał dotyczyć nie tylko brudu, ale w ogóle wszystkiego, czym były. Ich naturalny
ekosystem skurczył się do wilgotnego kawałka bagien wciśniętego między dwa osiedla.
- Dzieci, nie wiecie, kto tu trzyma kozę?
- Mama trzymała, ale umarła - odpowiedziała dziesięcioletnia, chyba, dziewczynka o
smutnych oczach.
- Mówi się "zdechła", bo to koza - poprawiłem ją.
- Mówi się "umarła", bo to mama umarła. Mama
umarła, a wtedy tata sprzedał kozę.
- Sprzedał i przepił! - ryknął jakiś chłopczyk z tyłu.
Dzieciarnia zarechotała, włącznie z kaczką.
Jakoś tak się złożyło, że następnego dnia pomyślałem
o tej kaczce. I dwa dni później też. Kiedy trzeciego dnia
kaczka znowu pojawiła się w moim umyśle, zrozumiałem, że po prostu chcę ją zjeść.
Ponieważ impulsy, takie jak: głód, apetyt, pragnienie jakiegoś smaku, nie są już w stanie w
żaden sposób mnie zaniepokoić, poświęcam im o wiele mniej uwagi
i wolniej je rozszyfrowuję. Dotyczy to zresztą wielu innych impulsów, prawie wszystkich.
Dlatego dopiero
czwartego dnia wybrałem się do małej restauracji koreańskiej, która mieści się za bagnami i
za tak zwaną
Zatoką Czerwonych Świń. W restauracji podawano doskonałą, mocno włóknistą kaczkę.
Włóknistość jest wyjątkowo perfidną formą oporu przed zjedzeniem i właśnie dlatego od
czasu do czasu dobrze jest spokojnie nad nią zatryumfować. Ból dziąseł, gdy między zębami
tkwią włókna twardego mięsa, jest przyjemny, tak jak przyjemny jest ból mięśni po całym
dniu dobrej, ciężkiej pracy. Podobna jest też odmiana spokoju, która w obu wypadkach
ogarnia człowieka.
Kiedy doszedłem do restauracji, siedział tam Edmund. Edmund był bardzo ważnym
człowiekiem w koncernie medialnym, który nieopodal miał swoją siedzibę.
- Budujemy nowy dom... Budujemy nowy dom...
Budujemy nowy dom... - powiedział, zanim zwróciłem na niego uwagę. Wcześniej myślałem,
że sobie tak
podśpiewuje, bo była kiedyś taka piosenka pod tytułem
"Budujemy nowy dom". Dopiero za czwartym razem
zrozumiałem, że mówi do mnie.
- Jaki nowy dom? - zapytałem.
- Nowy dom dla naszych mediów - odpowiedział
Edmund. - Zarząd, redakcje, finanse, studia, garaże dla
samochodów, lądowisko dla helikopterów, wszystko
w jednym. Wielkie wyzwanie architektoniczne. Kiedyś
odrzuciliśmy jeden twój projekt, to prawda... Ale może
teraz jednak się zainteresujesz?
- Przecież mówiłeś, że już budujecie.
- Budujemy w sensie "zamierzamy wybudować".
Może coś strzelisz na konkurs?
- Edmund, przecież ty mnie nie znosisz. Przez ciebie przepadł mój poprzedni projekt dla was.
- I ten też utrącę.
- To po co mnie zapraszasz?
- Żebyś się naharował bez sensu.
- To po co mi o tym mówisz?
- Bo ty i tak staniesz do przetargu. Za wielkie wyzwanie, żebyś je ominął. I tak staniesz, i tak
przegrasz.
I będę miał jeszcze frajdę, że cię bezczelnie uprzedziłem, jakie kuku ci zrobię, a ty i tak dałeś
się wychujać. Nawet po tym, co ci teraz mówię.
- Nie dam się wychujać, bo nie stanę do przetargu.
- Nie wytrzymasz.
- Ja już nigdy nic nie wybuduję.
- Jak to?
- Już nie muszę.
- A wcześniej musiałeś?
- Tworzy się z przymusu. Bo musi się stworzyć coś
doskonałego. Dopóki się nie stworzy.
Edmund spojrzał na mnie, jakbym mówił mu jakieś porażające nowości. A potem wrócił do
pożerania wołowiny z misternie rzeźbionego miedzianego półmiska.
- Słyszałeś o tych morderstwach, tutaj na bagnach? - zapytałem.
- Pewnie, nasze stacje są na tropie.
- Chyba na trupie. Wiesz, nie zdziwiłbym się, gdybyś to ty ich wszystkich zamordował.
Twarz Edmunda nie zmieniła wyrazu, cały czas pochłaniał wołowinę. Pomyślałem, że on też
musi mieć jakąś odmianę wielkiego spokoju w sobie, chociaż to na pewno nie mógł być ten
spokój, który mam w sobie ja.
Dopiero po chwili mlasnął szczególnie płaskim kawałkiem mięsa, jakby to był jego własny
język.
- Mógłbym wtedy sam ze sobą zrobić wywiad - powiedział.
W karcie dań była polecana nowość: koźlina. Przypomniałem sobie, że muszę intensywniej
zacząć szukać czcicieli kozy. Ponieważ niczego się nie bałem i niczego nie pożądałem, mój
sposób działania mógł być odrobinę zbyt powolny jak na ten świat.
Przypomniałem też sobie, że koza ma podobno wyjątkowo smaczne i twarde mięso.
Trudno jest szukać czcicieli kozy, którzy zamordowali ponad dwadzieścia osób. Trudno jest
szukać jakichkolwiek czcicieli kozy.
Najpierw pytałem ludzi o to, czy wyznają pogański kult, ale wtedy w ogóle nie chcieli ze mną
rozmawiać. Co innego, gdy zacząłem pytać, czy znają kogoś, kto wyznaje pogański kult.
Nagle pojawiło się mnóstwo informacji. Nikt tego nie robił, ale każdy był przekonany, że robi
to ktoś inny.
Ksiądz Kominowski jakoś nie miał dla mnie czasu, więc nie udało mi się go wypytać w tej
kwestii. Z braku księdza Kominowskiego, zadzwoniłem do starego znajomego z mojego
kościoła, to znaczy z kościoła, do którego kiedyś chodziłem, a nie z kościoła, który
wybudowałem. Ten znajomy znał się trochę na różnych sektach, bo pracował kiedyś z
ludźmi, którzy takie sekty opuszczali. Nie chciał jednak o tym rozmawiać. Na koniec
rozmowy, a może nawet po to, żeby rozmowę skończyć, powiedział mi:
- Prawdziwych satanistów poznaje się nie po tym, że zabijają ludzi, albo zabijają koty.
Poznaje się ich po tym, że zabijają życie. Zabijają to, co normalne, codzienne, życiowe.
Normalne, codzienne, życiowe rzeczy robią na odwrót. Na odwrót albo przynajmniej - inaczej
niż inni. Ser trzymają w akwarium, a złote rybki w pralce.
Najpierw pomyślałem, że mój znajomy zażartował. A potem przyszło mi do głowy, że nawet
jeśli zażartował, to dokładnie czymś takim, jak to, o czym on mówił, jest wieszanie lampy na
drzewie.
Od kiedy odkryłem Boga, moje życie, chociaż tak spokojne, stało się o wiele gęstsze i
pełniejsze znaków. Każda rzecz, nawet najdrobniejsza, głupia wiadomość w telewizji, czyjeś
dwa słowa powiedziane na odczepnego, czasem nawet znak drogowy, albo rozjechana żaba
na asfalcie, wyglądająca jak zakurzony kombinezon astronautyczny dla krasnoludków - to
wszystko gdzieś mnie prowadzi, budzi jakąś myśl, przynosi ze sobą jakiś sens, który mógłby
być ważny dla całego mojego życia. I bardzo często się takim okazuje. Ja też, jak wszyscy
ludzie, żyję w dżungli, w gąszczu. Ale w moim przypadku jest to gąszcz sensów.
Dzięki dwóm zdaniom, które ktoś mi powiedział na odczepnego, zrozumiałem, czym może
być gra, którą prowadziła Anka i w którą grali zamordowani Artur i Michał. To była gra,
która gwałciła sens i zasady wszystkich innych gier, jakie prowadzą w swoim życiu ludzie.
Kiedy zadzwoniłem do Anki, odłożyła słuchawkę. Kiedy zadzwoniłem do Anki jeszcze raz,
powiedziała mi, żebym już więcej do niej nie dzwonił i nie pytał jej o grę. Ja jej
odpowiedziałem, że w takim razie zadzwonię do szefowej firmy produkującej napój
energetyzujący. Wtedy Anka znowu odłożyła słuchawkę. Pomyślałem, że głupio byłoby teraz
nie spełnić swojej groźby.
Szefowa firmy produkującej napój energetyzujący, którą poznałem przy okazji konkursu dla
licealistów, była chuda, ciemnowłosa, krótkowłosa i miała słowotok. Do tej pory spotkałem
się z nią trzykrotnie i za każdym razem mówiła przez godzinę bez przerwy. Zadzwoniłem do
niej.
- Tak? Spotkać się? A dlaczego? W kwestii powiązanej z projektami marketingowymi?
Szukasz sponsora na jakiś budynek? Na jakąś budowę? Na budowę jakiegoś budynku? Na
jakąś budowę jakiegoś budynku? Jakiego budynku? Jaką budowę? Jaką budowę jakiego
budynku? A może byś wybudował budynek z puszek? Z naszych puszek? Mamy ich dużo... Z
pustych puszek, oczywiście. Można by zasponsorować i omediować taką akcję... Co to
znaczy? Co to znaczy zasponsorować? No, to znaczy jakieś dwadzieścia tysięcy... A nie, co
znaczy omediować? No, zrobić tak, żeby media pokazały. Albo napisały. Albo powiedziały.
Albo zapiszczały. Albo cokolwiek. To co, to może w tej sprawie się spotkamy? Nie? W innej
sprawie? A w innej sprawie musimy się koniecznie spotykać? No bo wiesz, człowiek jest
tym, co robi... Jak nie będę z tobą rozmawiała o budynkach, no to ja nie wiem, o czym ja będę
rozmawiała... Nie wiem, z kim ja będę rozmawiała. Z kim ja zresztą nie rozmawiam! Wczoraj
miałam człowieka, który twierdził, że jego borsuk nałogowo pije mój napój. Ma człowiek
oswojonego borsuka, wyobraź sobie... A ty wiesz, jak wygląda borsuk? Prawie jak
mrówkojad. Ma taką zwężającą się mordkę, zwężającą się i zakrzywioną ku dołowi. No i
opowiada mi ten facet, że pewnego razu zostawił puszkę niedopitą na stole. I poszedł spać.
No to ja mu od razu: jak to? Nie dopił naszego napoju? Jak można nie dopić takiego napoju? I
jak można po napiciu się takiego napoju pójść spać? A on na to: spokojnie, szefowo. Niech
pani posłucha, budzę się rano, a mój Hubertus, bo ten borsuk się nazywa Hubertus, a mój
Hubertus włazi na stół i ten swój zwężający się pysk wsadza do puszki. I zaczyna doić.
Znaczy dudlić. Znaczy wypijać. A jak borsuk wypija z puszki, to jest taki odgłos, jak nie
wiem co. Ja mu na to: dobrze, ale
co w takim razie ten borsuk robi. A on na to: jak to co? Doi! Znaczy dudli! Znaczy wypija.
Pije z puszki. Kabaret prawdziwy. Ja na to: zaraz, to, że pije, to nic. Jak wypije, to ma co
robić. To jest napój energetyzujący. Jak go ktoś wypije, to ma potem co robić. Coś
niezwykłego. Na przykład skonstruować żaglowiec z damskiej bielizny. Albo...
- Albo zawiesić lampę na drzewie - powiedziałem.
W słuchawce coś wciągnęło powietrze głęboko
w siebie.
- Aha - powiedziało zaraz potem. - To o to ci
chodzi.
- Tak. Piszę o tej sprawie książkę - skłamałem. -
We współpracy z policją.
- A nie wolałbyś się spotkać w sprawie budynku
z puszek?
Spotkaliśmy się jednak w sprawie, w której ja chciałem się spotkać. Powiedziała mi najpierw,
że mnie nie przyjmie, ale poprosiła, żebym nie pisał w książce, że mnie nie przyjęła.
Odpowiedziałem jej, że będę musiał napisać, że mnie nie przyjęła, jeśli mnie nie przyjmie.
Wtedy westchnęła i powiedziała, że mnie przyjmie.
Siedziba firmy mieściła się za miastem, a właściwie za miastem i lasem. A jeszcze dokładniej
za miastem, lasem i ulicą Puławską.
Mieszkam w dosyć osobliwym miejscu. Gdy wychodzę z domu, jestem w pełnym mieście. Po
minucie marszu na wschód, jestem na bagnach. Po paru minutach marszu na zachód, jestem w
lesie. Za tym lasem są biurowce, a za nimi ulica Puławska. A za ulicą Puławską rozciągają się
dosyć specyficzne tereny, przez niektórych określane jako Poduchowne.
Kiedyś, kiedy byłem mały, próbowałem sobie wyobrazić teren całkowicie pokryty małymi
stawami. Nie jeziorami, bo to wtedy byłoby pojezierze, ale maleńkimi stawikami. Bardzo
chciałem sobie to wyobrazić, bo bardzo chciałem sobie wyobrazić coś, czego nigdy nie będę
mógł zobaczyć.
Nie udało mi się tego wyobrazić. Ale udało mi się to zobaczyć. Teren całkowicie pokryty, a
właściwie pocięty małymi jeziorkami i stawami rozciągał się za ulicą Puławską.
Nazwa Poduchowne - rozumiana tak jak "poniemieckie", bez związku z żadnymi poduchami -
świadczyła o tym, że nad tymi jeziorkami musieli kiedyś truchtać weseli, zażywni mnisi.
Świadczyły o tym także same jeziorka. Przed przybyciem mnichów do Polski nie było tutaj
obyczaju zakładania stawów rybnych, a w każdym razie nie był on popularny. Pierwsze
informacje o zakładaniu stawów pojawiają się razem z informacjami o zakładaniu klasztorów.
Ta zależność była bardzo prosta. Mnisi przestrzegali postów, niektórzy permanentnie. Nie
jedli mięsa. Jedli zatem ryby. Ryby nie były zbyt popularne wśród Słowian. Świadczy o tym
sama nazwa zwierzęcia, prawdopodobnie spokrewniona ze słowem "robak". Świadczy o tym
także fakt, że Słowianie porzucili dla tej nazwy inne, starsze słowo, które prawdopodobnie
brzmiało "piska" lub "piszcz". Kiedy nasi przodkowie przestawali nazywać jakieś zwierzę
jego imieniem i nadawali mu inne, mógł być tylko jeden powód. Tabu. Na przykład
niedźwiedzia przestano nazywać jego pierwotnym imieniem - które mogło brzmieć "rakot",
"rokit", a może "rokita"? - i zaczęto go nazywać miedujedziem, czyli miodojadem. Po co? Po
to, żeby nie wywoływać miedujedzia, czyli niedźwiedzia z lasu. Oczywiście, w przypadku
ryby chodziło o zupełnie inne strachy, bo w Polsce nie ma rekinów. Ryby obawiano się nie
tyle jako czegoś, co może zjeść, tylko raczej jako czegoś, co można zjeść. Ryba łatwo się
psuła, była więc podejrzana. Pomijając już fakt, że żywa, śliska rybka jest sama w sobie dość
obrzydliwa. Na pewno jest jej bliżej do robaka niż do człowieka. A człowiekowi trudno jest
zjeść coś, co jest tak mało do niego podobne.
Dlatego na terenach "poduchownych" rozciągały się setki małych stawów, stawków i
stawików. Prawdopodobnie zajeżdżał tu niegdyś i Gotard, na świeżą rybkę u sąsiada opata.
Jako rycerz, człowiek bywały w świecie, prawdopodobnie nie podzielał przesądów
kulinarnych swoich wieśniaków. Prawdopodobnie chętnie delektował się pstrągiem,
karasiem, linem, karpiem czy sumem. Można nawet przypuścić, że miał w tej materii spory
wybór. Na południowy wschód od Służewa rozciągają się tereny "poduchowne". A na zachód
- Stegny, należące niegdyś do bernardynów. Mieszczący się tam zarośnięty kanałek do dzisiaj
nazywany jest Bernardyńską Wodą. Jeśli bernardyni działali tam już wtedy, to Gotard by3
dosłownie osaczony przez mnichów. Pewnie ciągle zapraszali go na kolacyjki, licząc na to, że
rycerz zapisze coś w testamencie świątobliwym mężom. Ciekawe, czy wiedzieli też o koźlej
głowie, którą Gotard trzymał w podziemiach?
Teraz, przy dwóch stawikach położonych najbliżej Puławskiej, mieścił się kompleks
płaskich, parterowych lub jednopiętrowych budynków, z wielkim trawnikiem, altaną,
grillem, basenem i jacuzzi, wkopanym w trawnik. W jacuzzi ciągle zalęgały się ryby, bo
lądujące w tej superkomfortowej wannie kaczki przywlekały na swoich płaskich łapach masę
ikry. Wystarczyło zapomnieć spuścić wodę na weekend, aby w poniedziałek pływała w niej
masa wesoło machających ogonkami mikrusów.
Szefowa przywitała mnie na trawniku, jak gdyby obawiała się podsłuchu w swoim biurze. Ze
swoją chudą postacią, krótkimi włosami, wielkimi ustami i cienkimi wargami wyglądała jak
mały złośliwy elf.
- No więc - zaczęła niepytana - nasza firma zrezygnowała ze sponsorowania tej gry fabularnej
ze względu na pewne niejasności i pewne wątpliwości. A właściwie ze względu na pewne
wątpliwości i pewne niejasności. Bo najpierw były wątpliwości, a potem niejasności.
Zazwyczaj jest odwrotnie... Chcesz? Nie to nie, sama się napiję. No więc uczestnicy gry
zaczęli robić rzeczy coraz dziwniejsze. Dopóki wieszali misie na latarniach, wieszali w
sensie, że niby jak na szubienicy, mogłam jeszcze przeboleć. Ale kiedy jeden z nich powiesił
dziesięć kur, wcześniej żywych, nie mogłam nie zainterweniować. Do tego doszły inne
sprawy, takie jak przesypywanie zawartości opakowań w hipermarketach. Rozumiesz, cukier
w proszku do prania, te sprawy. Czyste gówniarstwo. Albo na przykład jajka. Jajka wkładane
do butów w salonach markowych sklepów. Ktoś chce przymierzyć i... Widzisz, na podstawie
tego wszystkiego ktoś mógłby uznać, że nasz napój nie ożywia umysłu, tylko wręcz
przeciwnie. A potem oni zaczęli robić jeszcze bardziej osobliwe rzeczy. Na przykład włamali
się do czyjegoś samochodu, do bagażnika i ukryli tam kilkadziesiąt ptaków. Ktoś jedzie do
domu i cały czas dziwi się, co tak ten silnik świergocze. I kiedy wreszcie wysiada, otwiera
bagażnik, dziesiątki ptaków ulatują w niebo. Piękny widok. Kiedy patrzy się w niebo. Gorzej,
kiedy patrzy się w dół. Dlatego że wtedy jakiś ptak, wylatujący z bagażnika, może wpaść
ci do oka, to znaczy wykłuć je dziobem. No ale przede wszystkim dlatego, że patrząc w dół,
patrzy się w bagażnik. A ten jest zasrany dokumentnie przez ptaki. Albo manekiny z
namalowanymi fosforyzującymi oczami poustawiane w piwnicach domów i w ciemnych
przejściach, żeby ludzie się bali. Albo czarne pokrowce na latarnie, żeby nie świeciły. I ja to
mam wszystko sponsorować? To były wątpliwości, a właściwie jedna wątpliwość. I wtedy
zaczęły się niejasności. Bo jak zaczęliśmy rozmawiać z firmą, która to sponsorowała, to różne
niepokojące rzeczy zaczęły się objawiać. Przede wszystkim, oni jechali nie tylko na naszym
napoju. Oni brali dragi, całkiem ciężkie dragi, żeby się wprowadzić w odpowiedni stan. Pod
wpływem dragów robili te głupoty. No i zaistniało podejrzenie, że to kierownictwo firmy,
która organizowała dla nas całą tę grę, dostarczało im narkotyki, może nawet im dodawali do
napoju. Bo oni chcieli, żeby dzieci robiły jak najwięcej jak najdziwniejszych rzeczy. Chcieli
na nas zrobić wrażenie. Jak entuzjazm do gry wypalił się w dzieciach już po dwóch
wieczorach, zaczęli im dawać różne chemiczne dodatki rozpalające entuzjazm. A dzieci od
tych środków zaczęły świrować albo po prostu robić byle co. Dzieła absolutnego przypadku.
A to jest coś, czego polityka naszej firmy zaakceptować nie może. Nasz napój nie może być
stawiany obok narkotyków i nie może służyć do robienia rzeczy przypadkowych. Nasz napój
ma sens. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, to znaczy z chłopcami biorącymi udział w grze.
Jeden z nich miał nam coś powiedzieć. Przypuszczam, że o tym, jak to kierownictwo firmy
prowadzącej grę dostarczało im czegoś. Niestety, został zamordowany w tajemniczych
okolicznościach.
"Anka" - pomyślałem. - "Anka, Anka".
- Tak więc rozumiesz, dlaczego cię proszę, żebyś nie podawał nazwy naszej firmy. Ta historia
potwornie źle wpłynie na nasz wizerunek i tak, a przecież my nie jesteśmy tu winni,
przeciwnie, jesteśmy tu stroną poszkodowaną. Grozi nam zainteresowanie ze strony prasy.
Grozi nam proces. Grozi nam uwikłanie w seryjne morderstwa i aferę narkotykową. A to
mogłoby ściągnąć na nas uwagę Państwowego Inspektoratu Handlu.
Anka nie odbierała moich telefonów. Najwyraźniej miała taki stacjonarny, na którym
wyświetlały się numery osób dzwoniących do niej. Albo, w swojej sytuacji, przestała
całkowicie odbierać jakiekolwiek telefony, nie tylko moje.
W takim razie wybrałem się do niej na osiedle. Mieszkała teraz za bagnami, a właściwie za
Bagnami, za ulicą Wilanowską, a nawet Powsińską. Czyli we wschodniej części Wilanowa,
na wysokości meczetu, tyle że po drugiej stronie ulicy i w głębi. Nad trzema maleńkimi
stawami.
Ta część Wilanowa też jest usiana stawami, być może właśnie dzięki bernardynom, którzy
działali w najbliższym sąsiedztwie, na Stegnach. Stawy te prawdopodobnie istniały już w
siedemnastym wieku, gdyż - jak głosi legenda - król Jan III Sobieski, który w 1683 roku
wrócił zwycięsko spod Wiednia, wiodąc ze sobą wianuszek tureckich i tatarskich jeńców,
kazał tychże jeńców potopić w tychże stawach. To znaczy, kazał potopić tych, którzy nie
chcieli dać się ochrzcić.
Przyznam się, że kiedy jeszcze dawałem się porywać podobnym emocjom, ta historyjka
budziła we mnie pewnego rodzaju głębokie rozdarcie. Z jednej strony, nie
znosiłem islamu w sposób, który wtedy określiłbym jako alergiczny. Z drugiej strony, sam
jestem tatarskiego pochodzenia. Długo się zastanawiałem, po której stronie powinienem się
opowiedzieć, po stronie króla Jana czy topionych Tatarów. Być może, byłem już nawet blisko
jakiejś decyzji. Ale poznałem Boga i przestałem przywiązywać wagę do spraw znajdujących
się poza moim zasięgiem, nieistotnych.
W każdym razie te okolice Wilanowa są traktowane jak świętość przez polskich mahometan,
którzy zbudowali tutaj meczet. Były też traktowane jak świętość przez Ankę, która zawsze
marzyła, aby wybudować sobie willę w Wilanowie. Do tego stopnia, że zawsze się myliła i
pisała "Willanów", przez dwa "l".
Kiedy już mogła sobie na to pozwolić, oczywiście postanowiła sobie tę willę wybudować. I
oczywiście poprosiła mnie, abym ją zaprojektował.
Willa Anki była idealnym sześcianem. Wielokrotnie próbowałem się zmusić, żeby
zaprojektować coś innego, ale kiedy dla niej projektowałem, zawsze wychodził mi sześcian.
W końcu się poddałem i zbudowałem sześcian, w dodatku bez okien. Zamiast nich, willa
miała wszystkie cztery rogi z bardzo grubego szkła. Tam, gdzie powinny zbiegać się ściany,
stał zawsze słup szkła, od fundamentów aż po strop. Wewnątrz, w studio-salono-kuchni, która
zajmowała cały parter, krzyżowały się cztery długie smugi światła, padające z rogów
budynku.
Willa miała dwa wejścia, od przodu i od ogródka. Miałem klucze od obu wejść, a właściwie
nawet dwa komplety takich kluczy. Nie wiem dlaczego, z czasów kiedy zadawałem się z
Anką, zostały mi dwa. Może dlatego, że byłem równocześnie i kochankiem, i architektem.
Kiedy teraz zbliżałem się do jej willi, przypomniało mi się, że podobno uczestnicy gry cały
czas śledzą mnie z rozkazu Anki, tak przynajmniej ona twierdziła. Gdyby to była prawda,
znaczyłoby to, że chodzi za mną dwóch potencjalnych morderców, dla których, być może,
jestem okazją, aby przestać być potencjalnymi mordercami i stać się mordercami po prostu.
Ale jak już powiedziałem, ktoś, kto poznał Boga, trochę inaczej boi się śmierci. A poza tym,
przez cały czas nie zauważyłem, żeby ktoś mnie śledził. To znaczyło, ?e jednak mnie nie
śledzili albo że robili to bardzo profesjonalnie. W to drugie trudno mi jednak było uwierzyć.
Już łatwiej było uwierzyć w to, że zabijają, niż w to, że potrafią być aż takimi zawodowcami.
Może to byli mordercy, ale na pewno chłopcy.
Po cichu otworzyłem furtkę, potem podszedłem do drzwi wejściowych. Nie usłyszałem nic.
Powoli obszedłem willę. Było jasno, więc nigdzie nie paliło się światło. Ale nie usłyszałem
też żadnego odgłosu.
Wszedłem od ty3u, rozejrzałem się po pustym salonie, a potem cicho wbiegłem na piętro. I od
razu zdałem sobie sprawę z tego, że źle zrobiłem. Ktoś w domu był. Usłyszałem cichy szloch.
A potem zapłakany głos Anki:
- Wiem, że popełniłam błąd. Zasłużyłam na karę,
o Bogini.
Zobaczyłem ją przez szparę od drzwi sypialni. Klęczała przy łóżku, jak przy odmawianiu
pacierza. Tyle że była naga.
Coś świsnęło, przeleciało przez powietrze i spadło na goły, szczuplutki tyłeczek Anki, który
podskoczył, nagle czerwieniejąc.
- Achszszsz...!
- Musisz dostać lanie, niegrzeczna dziewczynko - powiedział ochrypły, schorowany głos
starej dziwki.
Idąc na północ od willi Anki, którą opuściłem pośpiesznie i po cichu, dochodzi się do ulicy
Goraszewskiej. Ulica Goraszewska, pomijając jedną czy dwie ruiny, wygląda tak, jakby
przetrwała nietknięta od lat trzydziestych ze swoimi ozdobnymi, rzeźbionymi czy też kutymi
w kwiatki latarniami. Dalej na wschód jest Jeziorko Czerniakowskie. Nie wiem, czy w nim
też król Sobieski topił swoich muzułmańskich jeńców. Ale wiem, że w 1989 roku pewien
wędkarz wyłowił stamtąd trupa. Wiem o tym, bo widziałem to w telewizji, w lokalnym
programie informacyjnym, tak zwanym Telewizyjnym Kurierze Warszawskim. Pokazali, jak
człowiek z wędką ciągnął tę wędkę do góry, a w wodzie majaczył coraz wyraYniejszy i coraz
bardziej ludzki kształt. Teraz zastanawiam się, czy dziennikarze telewizyjni nie zastosowali
jednak inscenizacji - nie chce mi się wierzyć, żeby wędkarz z trupem na haczyku czekał tyle
czasu na ekipę telewizyjną, w otoczeniu równie cierpliwych policjantów.
Wtedy jednak wierzyłem, że to, co widzę, to prawda. Miałem piętnaście lat.
Za ulicą Goraszewsk1 jest bardzo przyjemny cmentarz z drzewami, chyba owocowymi, a
potem zaczyna się coś w rodzaju opactwa bernardynów. To znaczy, że kiedyś na pewno był
tam klasztor tego zakonu. Ale nie wiem, czy nie został przerobiony na zwykły kościół
parafialny.
Byłem zbyt zmęczony, żeby iść tam i sprawdzić. Przy cmentarzu skręciłem w lewo, w stronę
ogromnego, żółtego, sześciennego budynku, wyglądającego jak egipska
świątynia, w którym mieści się kino, kręgielnia, restauracje, supermarket i kilkadziesiąt
sklepów.
Tam jest też postój taksówek. Wsiadłem do jednej z nich i zadzwoniłem do Baryły.
- Słuchaj, kochany, nie wiesz, kiedy powstał ten
klasztor między Sadybą a Czerniakowem?
- Słuchaj, kochany, nie wiem. A co?
- Oni byli później, niż kościół św. Katarzyny?
- Na sto procent tak. Prawie na sto procent o wiele
później. A co?
- Chciałem wiedzieć, czy nie zachowały się u nich
jakieś przekazy o Gotardzie, o kościele św. Katarzyny.
Takie wspólnoty zakonne mogą zachowywać jakieś legendy lepiej, niż kościoły parafialne,
gdzie nie ma takiej
ciągłości trwania. Jeden proboszcz umiera, drugi przyjeżdża znikąd.
- Ale wiesz, te ich legendy to nie są jakieś historycznie pewne.
- No tak. Ale te wspólnoty istnieją nieprzerwanie
od średniowiecza. I na pewno starzy zakonnicy ciągle
przebywali z młodymi, ciągle opowiadali im o przeszłości i tak to szło przez pokolenia.
- No, pomijając te zakony, w których obowiązuje
milczenie.
- A jak jest w tym?
- Słuchaj - Baryła obraził się żartobliwie. - Ja nie
jestem internet. Myślisz, że ty mnie klikniesz, a ja ci
wszystko powiem?
- Postawię ci piwo.
- Chętnie wypiję, ale nie tylko o piwo chodzi. Ja
też wszystkiego nie wiem. Ale skontaktuję cię z ojcem
Jackiem.
- Z jakim ojcem?
- Ojciec Jacek to zakonnik i oficjalny historyk zakonów w Polsce. Zwykle się z nikim nie
spotyka, ale
ma słabość do archeologów. Po kryjomu przed swoimi przełożonymi kolekcjonuje nawet
różne drobiazgi,
które wykopiemy.
- Dlaczego po kryjomu? Takie drogocenne są te
drobiazgi?
- Nie, skąd, kawałki skorup. Malutkie kawałeczki.
Ale może boi się, że oni mogliby mu je zabrać?
- Dlaczego?
- Nie wiem. Może dlatego, że to przywiązanie do
spraw ziemskich?
Gdy wróciłem do domu, zacząłem sobie robić kolację, która przeobraziła się w rozrywanie
chleba na drobne kawałeczki i ulepienie z nich około czterdziestu kwadracików. Człowiek
absolutnie spokojny wykonuje pewne czynności automatycznie, a że głód nie wpływa na mój
spokój, więc znowu podczas przygotowywania pożywienia zamyśliłem się na temat czegoś
zupełnie innego. Ponieważ coś jednak musiałem zjeść, posmarowałem te kwadraciki masłem,
chociaż były małe jak ziarna bobu. Położyłem też na nich kawałeczki sera, ale kawałeczków
pomidora już nie, bo pewnie by się rozpłynęły. Czyli skończyło się na tym, że zrobiłem sobie
jednak kanapeczki, tyle że dużo mniejsze.
Po zjedzeniu kanapeczek włączyłem telewizję. Mówili o tajemniczej śmierci pewnego
niemowlęcia. Podobno zdaniem niektórych ekspertów niemowlę popełniło samobójstwo,
świadomie wpadając do akwarium. Jakiś psycholog utrzymywał, że człowiek jest zdolny do
podjęcia takiej decyzji od chwili swojego urodzenia. Jakaś starsza pani dodawała, że nawet od
poczęcia, co tłumaczy naturalne poronienia.
Jedyne, co ustalono na pewno, to fakt, że matka wróciła do domu i znalazła w akwarium
niemowlę oraz podekscytowane rybki. Ponieważ kobieta wyszła tylko na chwilę, nikt nie wie,
jak to wszystko mogło się zdarzyć. Jedna z teorii mówiła, że to ciężko pracujący sąsiad,
próbujący odsypiać nocną robotę i zdenerwowany rykiem dziecka, wszedł przez balkon do
mieszkania i utopił małego krzykacza. Sąsiad jednak odżegnywał się od tego, jakoby był
ciężko pracujący.
Zmieniłem program, ale na drugim było dokładnie to samo. Przeszedłem na inny kanał, ale
tam nadal szedł ten sam materiał o samobójczym niemowlęciu. Podobnie było na wszystkich
innych programach. Zrozumiałem, że samobójstwo sześciomiesięcznego dziecka wstrząsnęło
wszystkimi środkami masowego przekazu w Polsce. A potem zrozumiałem, że zepsuł mi się
guzik w pilocie od telewizora.
Następnego dnia Baryła umówił mnie z bratem Jackiem na spotkanie i od razu zawiózł. O ile
dobrze zrozumiałem, ojciec Jacek okazał się bratem Jackiem. Młodzi archeologowie nazywali
go ojcem grzecznościowo.
Poza tym, okazał się niskim człowiekiem w okularach, który mówił bardzo cicho. W habicie
wyglądał jak tak zwana lotka do gry w badmintona, ustawiona kulką do góry.
- Nic nie wiadomo - szepnął.
- Jak to?
- No bo ja powiem panu, że klasztor ufundowano
oficjalnie w 1666 roku, na przykład. Ale ufundowanie
klasztoru wcale nie znaczy, że tam wcześniej nie było klasztoru. Tam mógł być klasztor, ale
uległ zniszczeniu razem ze wszystkimi dokumentami mówiącymi o jego wcześniejszym
istnieniu. A fundator ufundował odbudowę klasztoru. Albo nowy klasztor nowego zakonu na
miejscu starego klasztoru innego zakonu.
- Interesuje mnie najstarszy kościół na terenie
Warszawy.
- Kościół św. Katarzyny - domyślił się cichutko ojciec Jacek, a ja domyśliłem się, co
powiedział.
- Czy w źródłach klasztornych natknął się ojciec na
jakieś przekazy dotyczące tego kościoła?
- Oczywiście - ojciec Jacek wreszcie ożywił się trochę. - Całe masy. A co pana interesuje?
- Interesuje mnie postać fundatora kościoła, niejakiego Gotarda. Rycerza. Z trzynastego
wieku. Nie ma
o nim wielu przekazów pisemnych, z tego co wiem. Ale
może zachowała się jakaś legenda klasztorna?
- Rycerz Gotard był bardzo dzielnym człowiekiem -
powiedział ojciec Jacek, starając się patrzeć na mnie surowo. - Wtedy dobra nadawano za
zasługi. Rycerz na
Mazowszu mógł się wtedy zasłużyć tylko w jeden sposób. Walcząc z Jadźwingami.
- Zabijał ich, proszę ojca.
- Proszę pana! Pewnie, że ich zabijał. Ale wtedy pan
też by ich zabijał. Nawet ja, noszący te suknie, musiał
bym ich zabijać, być może. Wie pan, mówił mi pański
znajomy, że teraz najgorsi złoczyńcy pochodzą z osad
po drugiej stronie Wisły, z Wołomina i Otwocka. Wtedy
zza Wisły przychodzili jeszcze gorsi złoczyńcy. Na
pewno nie chciałby ich pan mieć za sąsiadów. Jadźwingowie żyli na północny wschód od
Warszawy, Pułtuska i Płocka, nad Narwią. Niby dość daleko stąd. Ale
zapędzali się tutaj nieustannie. To były ich tereny łowieckie. Niektórzy osiedlali się tutaj na
stałe, tworzyli jakby takie stałe placówki na terenie Warszawy, z których terroryzowali
okolicę. Świadczy o tym nazwa Golędzinów, jest taka osada na terenie Warszawy.
Golędzinów pochodzi od Galindas, tak nazywał się pokrewny im lud, od którego myśmy
nazywali Jadźwingów. Ale jakby ich pan nie zwał, tych Jadźwingów, to byli źli sąsiedzi.
Mordowali mężczyzn, kobiety niewolili, a dzieci pewnie jedli. Byli okrutnymi i chytrymi
wojownikami, specjalistami od zasadzek. Jak wszystkie ludy bałtyckie, byli zażartymi
poganami, nienawidzili księży. Nie palili kościołów, bo nie mieli za bardzo czego palić, na
Mazowszu prawie nie było wtedy jeszcze kościołów. Ale jak złapali księdza czy braciszka
zakonnego, to nie wystarczyło im go zabić, na pewno nie. I wie pan, dlaczego mazowiecki
chłop jest taki biedny, wiecznie pijany? Dlaczego mazowiecka szlachta była taka nędzna i
liczna, dlaczego majątki takie rozdrobnione? Skąd się wzięło to mazowieckie zacofanie, które
trwa do dzisiaj? Od Jadźwingów. Podczas nieustannych najazdów chłop się nauczył, że nie
ma po co robić, siać, orać i zbierać, skoro i tak mu bandyci wszystko zabiorą. Kraj się
wyludnił i zbiedniał. Żeby chłopów zachęcić do obrony, nadawano im szlachectwo.
Każdemu, kto godził się tu zamieszkać, nadawano kawałek ziemi i szlachectwo, pan rozumie.
Próbowali stworzyć teren gęsto zasiedlony ludnością zbrojną, która stanowiłaby zaporę przed
najeźdźcą. Ale zdemoralizowany chłop, świeżo uszlachcony, nie stawał się od razu
bohaterem. Stawał się zdemoralizowanym szlachetką. Tak narodziła się ta drobna
mazowiecka szlachta, która kurczowo trzymała się swoich malutkich, chłopskich
mająteczków. Tak narodziła się ta warstwa, która uniemożliwiła Mazowszu jakikolwiek
rozwój. To ich potomków pan widzi pod swoim domem, a ja za furtą. Tak samo siedzą na
trawie, tak samo piją piwo, tak samo wąsaci jak wtedy, siedemset lat temu.
- Mieli wąsy?
- Na ile ikonografia pozwala stwierdzić, tak. Od
dziesiątego do dwunastego wieku Słowianin miał długie włosy i wąsy bez brody. Na głowie
wysoki kapelusz
z szerokim rondem. Mógł trochę przypominać górala
albo Hucuła. Ale drwale na freskach z dwunastego
wieku nie mają spodni, tylko długie szaty do pół łydki,
jakby suknie.
- Gotard nosił taką szatę?
- Raczej nie. W trzynastym wieku taka tradycyjna
szata mogła już stać się czymś przestarzałym, pozostawiono ją pewnie chłopom. Wtedy mógł
pojawić się
średniowieczny strój szlachecki, kurta, koszula do pół
uda, nogawice skórzane. Ale wąsy zostały. Teraz może
pan sobie wyobrazić, jak wyglądał Gotard, gdy jechał na
Jadźwingów, aby ich pokonać.
- To on ostatecznie pokonał Jadźwingów?
- Ostatecznie? Nie, ostatecznie pokonał ich ktoś
inny.
- Kto?
- Bóg.
Nic nie powiedziałem. Po chwili ojciec Jacek znowu zaczął mówić:
- Bóg, czyli głód. Z naszą małą pomocą. W 1271
roku zima była sroga i przycisnął ich głód. Wysłali posłów aż do Halicza, na Ruś, na
dzisiejszą Ukrainę. Błagali tam o zboże, obiecali zapłacić skórami i miodami.
A pewnie i tym, co na nas chcieli zdobyć. Władca Halicza wysłał im flotyllę zbożową.
Płynęła Bugiem, potem Narwią, na północ. Pod Pułtuskiem napadliśmy ją my.
- Jacy my?
- Mazowszanie. Jedną napaścią odpowiedzieliśmy
na setki ich napaści. Skutecznie. Bo trafiliśmy w ich najsłabszy punkt. To byli dzicy ludzie,
pewnie nie umieli
nawet uprawiać ziemi, stąd ten głód. I odtąd słuch
o Jadźwingach zaginął. Pewnie wszyscy wymarli.
- Czy wiadomo coś o działalności Gotarda, o tym,
jak walczył, czy w ogóle coś wiadomo o jego osobie?
- Nic nie wiadomo - ojciec Jacek znowu przycichł. - Poza tym, że był wielkim wrogiem
pogaństwa.
Pan zresztą dobrze o tym wie.
- Nie wiem. Wydawało mi się... Wydawało mi się,
że raczej nie był wrogiem, wręcz przeciwnie... Ale nie
wiem.
- Pan wie, inaczej by pan do mnie nie przyszedł.
Przecież panu chodzi o tę legendę.
- Jaką legendę?
- No, tę legendę, według której Gotard na bagnach za kościołem kazał utopić dwudziestu
młodych
pogan.
Od kiedy odkryłem Boga, moje życie stało się interaktywne. Bo wcześniej, żeby coś mieć,
musiałem sam to sobie zrobić albo zdobyć. Teraz życie samo zaczęło reagować na moje
starania. Wystarczy, że zaczynam coś robić, aby od razu nadeszła reakcja. Przykładowo
mówiąc, wystarczy, abym położył pierwszą cegłę, a od razu pojawia się dom. Albo koperta,
którą otwieram i w środku czytam: "Nie buduj tu domu, tu domu nie było i nie będzie". Na to,
co robię, zawsze jest jakaś odpowiedź. Wystarczyło, żebym spróbował powiązać dwie
pozornie niepowiązane sprawy, a odpowiedzią na to powiązanie stało się rozwiązanie
zagadki. Wystarczyło, abym się zajął Gotardem, aby okazało się, że on też, siedemset lat
temu, topił młodych ludzi na bagnach.
Moja pierwsza myśl była taka, żeby zadzwonić mimo wszystko do Krzyśka i zapytać go, czy
wśród tych dwudziestu trupów nie znaleziono jakichś trzynastowiecznych. Torf znakomicie
konserwuje ciała, aczkolwiek po wydobyciu wyglądają one cokolwiek dziwacznie.
Moja druga myśl była taka, że ktoś morduje młodych ludzi tam, gdzie taki mord dokonał się
siedemset lat temu.
Według ojca Jacka, król Jan Sobieski, topiąc na Wilanowie mahometańskich janczarów,
powtórzył tylko gest Gotarda. Zresztą, zdaniem mnicha, gest Gotarda był w pewien sposób
czystszy, bo nie był pod publiczkę, tylko był wynikiem pewnych bolesnych przeżyć. Legenda
mówiła, że walcząc z Jadźwingami, rycerz odniósł pewną ranę, która była nieuleczalna,
chociaż nie śmiertelna. Podobno przywlókł tych nieszczęsnych pogańskich jeńców w wielkiej
liczbie tylko po to, żeby zabijać jednego z nich za każdym razem, gdy rana szczególnie go
bolała. To mu dawało ulgę. Psychiczną, jak się domyślam.
Po tym, co zrobił Sobieski, Stawy Wilanowskie stały się świętym miejscem dla mahometan.
Teraz chodziło o to, żeby przypadkiem okolice kościoła św. Katarzyny nie stały się świętym
miejscem dla pogan.
To dlatego media nie informowały o koziej głowie znalezionej w podziemiach kościoła, ani o
posągu wydobytym z bagna. Chodziło o to, żeby nie wzbudzać zainteresowania kościołem
wśród współczesnych pogan.
Ale to zainteresowanie i tak musiało się wzbudzić. Jeśli, jak sugerował ojciec Jacek, legenda
o utopieniu młodych pogan była znana w pewnych kręgach, to mogli ją znać sami poganie,
współcześni poganie, przynajmniej niektórzy. I na pewno nie mogło ujść ich uwadze, ?e w
tym samym miejscu, po siedmiuset latach, ktoś znowu topi młodych ludzi.
Tym bardziej, jeśli to właśnie oni, poganie, topią tych młodych ludzi. Topią młodych
chrześcijan tam, gdzie kiedyś topiono młodych pogan. Topią ich tam w odwecie. W odwecie
po siedmiuset latach.
Od kiedy odkryłem Boga, mój umysł przez cały czas pracował. Nigdy nie zatrzymywał się na
jakimś wniosku, zawsze starał się iść dalej. Nigdy nie wahał się przed wycofaniem z jakiejś
fałszywej hipotezy i przyjęciem nowej. Było to możliwe dzięki mojemu ogromnemu
spokojowi, który sprawiał, ?e do żadnej myśli nie przywiązywałem się za bardzo i każdą myśl
mogłem porzucić bez strachu i przykrości. Dzięki temu spokojowi, spokojnie przyjąłem nową
myśl.
Wracając do domu, przez chwilę miałem wrażenie, ?e topienie młodych pogan w bagnie jest
w jakiś sposób bardziej spójne wewnętrznie ni? topienie młodych chrześcijan. Ciemne,
głębokie, pozbawione stałych punktów oparcia bagno dobrze ukazuje, czym dla poganina jest
śmierć, w którą on wstępuje. Dla poganina śmierć to wielkie Nic, wielkie NieWiadomo,
wielkie Bez Sensu, gdzie ludzie przeobrażają się w koziołki hopsające na bagnach. A w
najlepszym wypadku wielkie W Koło Macieju, gdzie dusza nieustannie wciela się w coś i od
nowa prze?ywa swoje życie.
Dla chrześcijanina śmierć to wywyższenie. Nawet jeśli miałby zostać potępiony, to i tak
zostaje wywyższony, bo spotyka się z Bogiem, który go osądza. Myślę, ?e nawet potępienie
jest lepsze ni? brak sądu, brak zainteresowania ze strony Boga, nieważność.
Dlatego apeluję do was, mordercy. Zabijając chrześcijan, nie topcie ich Raczej wieszajcie,
bliżej nieba.
Kiedy tak rozmyślałem o chrześcijaństwie, zadzwonił Kuba, ?eby mnie przeprosić za ostrą
rozmowę właśnie na temat mojego chrześcijaństwa. Powiedziałem mu, ?e niepotrzebnie mnie
przeprasza, bo ja przecież ju? się nie obrażam.
- Właśnie dlatego - powiedział. - Właśnie dlatego znowu chciałem z tobą porozmawiać.
Spotkaliśmy się na północ od bagien, za potokiem, na blokowisku pomiędzy dwoma
ogromnymi i wyjątkowo nieestetycznie zaprojektowanymi kościołami katolickimi. Jeden z
nich, zdaje się, należał do dominikanów. Dominikanie w średniowieczu byli specjalistami od
walki z tym, co nazywali herezją, a co w większości wypadków było chrześcijaństwem. Ale
może wtedy zwalczali te? pogaństwo? Może sprowadzono ich tutaj, ?eby z nim walczyli?
Ciekawie byłoby się dowiedzieć, kiedy powstało to opactwo. Byłoby naprawdę ciekawe,
gdyby ju? w średniowieczu bagna były otoczone ze wszystkich stron klasztorami. Tyle ?e z
tego co wiem, założyciel zakonu dominikanów, święty Dominik, działał właśnie w
trzynastym wieku. Zakon chyba nie miał szans tak szybko się rozprzestrzenić, ?eby ju? w tym
samym stuleciu trafić do Polski.
Kuba mieszkał między dwoma kościołami. Był chudy i miał długą trójkątną twarz. Gdyby ta
twarz była jakąś okolicą, powiedziałoby się, ?e jest to teren lekko pofałdowany. W Polsce jest
sporo ludzi o takich twarzach, płaskich, ale nie do końca.
- Modliliśmy się o ciebie. I za ciebie.
- Dziękuję, ale pasterzem moim jest Pan, niczego
mi nie brak.
- Ale jesteśmy na tej ziemi, aby prowadzić wojnę.
Wojnę, która nie jest przeciwko ciału, ale przeciwko
temu, co Apostoł nazywa mocami powietrza.
- Apostoł Paweł? Sam mówił, żeby raczej słuchać
Boga niż ludzi. A moim Bogiem jest Jezus. Nie Paweł.
Najchętniej wyeliminowałbym go z Biblii.
- Paweł powiedział też, że kto słucha tylko tego, co
chce usłyszeć, słucha fałszywych proroków.
- Paweł powiedział też, że kobieta ma być podporządkowana mężczyźnie, bo on jest jej
głową. Paweł powiedział: "Nie mścijcie się na wrogu, ale czyńcie mu dobro, bo w ten sposób
jeszcze bardziej pogrążacie go
w oczach Boga, który w końcu wrzuci mu głowę w rozpalone węgle". Czy zgadzasz się z
tym?
To, co pojawiło się na twarzy Kuby, byłoby lekkim wstrząsem sejsmicznym. Gdyby ta twarz
była okolicą.
- A gdybym miłości w sobie nie miał, byłbym jak
cymbał brzmiący - powiedział.
- Mówiłem ci już, że ja się nie obrażam.
- Nie - męka na jego twarzy była coraz bardziej czytelna. - Nie o to chodziło. Zacytowałem
jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie Paweł powiedział. Paweł powiedział wiele rzeczy, bez
których Biblia nie byłaby Biblią.
- Powiedział też wiele rzeczy, bez których katolicyzm nie byłby katolicyzmem. Powiedział
wiele rzeczy,
bez których może nie paliliby nas na stosach.
- Właśnie tak - uspokoił się Kuba i od razu znowu
zdenerwował. - Właśnie o to chodzi. Chrześcijaństwo
to wojna. Wojna z Szatanem. Wojna to konieczność przedzierania się przez krzaki, bardzo
często. Wojna to dezorientacja. Czytanie Pisma to wojna. Musimy sami zmagać się ze
Słowem. Biblia często żąda od nas rzeczy, których nie możemy zaakceptować. Niektóre są
zbyt trudne. Niektóre wydają się złe, tak jak to, co powiedziałeś o kobietach. Ja wcale nie
mówię, że to jest dobre. Ja wcale nie mówię, że trzeba zgodnie z tym postępować. Nie można
tego odrzucić, bo to mówi Bóg, chociaż ustami Paw3a. Ale nie można tego zaakceptować, bo
to jest złe. Dlatego trzeba się z tym zmagać. Kiedy zmagasz się z czymś nierozwiązywalnym,
z czymś, czego nie można pokonać, wtedy dopiero poznajesz coś od siebie większego,
przekraczasz siebie. Dlatego nie można po prostu wyrzucić tych paru stwierdzeń Pawła z
Biblii. Trzeba się z nimi męczyć.
- Pan jest pokojem.
- Nie przyszedł czynić pokoju, ale miecz. Sam powiedział. A my mamy toczyć wojnę, nie
przeciwko naszemu ciału i krwi, ale przeciwko mocom powietrznym,
pokusom umysłu. Ty jednak zachowujesz się tak, jak
byś swoją wojnę już wygrał.
- Bo wygrałem.
- Nie wygrałeś, bo żyjesz. Gdybyś wygrał za życia,
tobyś wniebowstąpił.
Kuba był człowiekiem żarliwym.
Kiedy jeszcze chodziłem na baptystyczne nabożeństwa, Kuba wydawał mi się człowiekiem
nieskończenie bardziej atrakcyjnym od pastorów i amerykańskich misjonarzy. Pastorzy, a
zwłaszcza misjonarze, przeważnie mieli tłuste włosy, zaparowane okulary, jękliwy albo
zakatarzony głos, pryszcze i rozmaite plamy na twarzy. Kiedy wygłaszali kazania,
zachowywali się tak, jakby chcieli te plamy i pryszcze ukryć za postumencikiem do czytania
Biblii. I czasem im się to udawało, bo przeważnie nie byli o wiele wyżsi od tego
postumenciku.
Kiedyś zapytałem Kubę, dlaczego dostajemy tylko takich duchownych, powiedział mi mniej
więcej tak: "Wiesz, myślę, że ich uczą, aby tacy byli, bo to niemożliwe, żeby wszyscy od razu
byli tacy. Wchodzą do akademii teologicznej jako normalni młodzi ludzie, ale tam mówi się
im, że wszelka dbałość o własną atrakcyjność, choćby miała ona nawet służyć pracy
duszpasterskiej, jest przywłaszczaniem sobie chwały Boga. Pewnie myślą, że tylko Bogu
należy się podziw, tylko On mógł być atrakcyjny. Pastor zaś powinien być zaprzeczeniem
wszelkiej urody i mocy".
Wtedy wydało mi się to jakąś odmianą samobójstwa. Gorąco popierałem Kubę oraz
zgrupowaną wokół niego małą społeczność. Było w niej kilku nietypowych, atrakcyjnych
pastorów, a jeden z twarzy przypominał nawet trochę Boga.
Od kiedy odkryłem Boga, myślę jednak, że bliżej słuszności byli ci brudni, zezowaci i
wstydliwi pastorzy.
Kuba był żarliwy. Był zdecydowany. Był silny. Był więc bardzo jakiś, nawet za bardzo jakiś.
Nie wiedział, czym jest wyrzeczenie się kontroli nad samym sobą, nad tym, czym się jest. Nie
miał pojęcia, czym jest ta cudowna rezygnacja, abdykacja, wyrzeczenie się władzy nad
własnym znaczeniem, własną wartością, własnym życiem. Ten moment, w którym człowiek
mówi: "Teraz wiem, że jesteś, Panie, i wiem, że Ty jesteś Pan. Ty jesteś gospodarzem mojego
życia, a ja tylko parobkiem. Ty mi dajesz pracę, pokazujesz, co mam robić, a ja to w pokorze
wypełniam. Robię swoje i o nic innego się nie troszczę". Człowiecze, chwal Pana i raduj się z
Niego, a za świat ten nie dawaj grosza złamanego, jak napisał pewien angielski poeta,
piętnastowieczny chyba.
Ktoś, kto się upaja wojną z tym światem, upaja się wojną jako taką. A nie ma większego
przykładu na szaleństwo tego świata niż wojna. A największym szaleństwem jest wojna z
Bogiem. Na szczęście z Bogiem nie może być wojny, bo On zwycięża. Zwycięża wszystko. A
wszystko, co nas otacza, jest przykładem tego zwycięstwa. Już samo to, że świat istnieje, jest
dowodem największego być może zwycięstwa Boga, zwycięstwa nad nicością. Jeżeli Bóg
tryumfuje w każdym swoim stworzeniu poprzez sam prosty fakt, że ono istnieje, to Bóg też
zatryumfuje nad każdym stworzeniem. Nad jego głupotą, nikczemnością, szaleństwem.
Już samo to, że istniejemy, oznacza, że Bóg jest naszym Panem. Już samo to oznacza, że
prędzej czy później dobro wszędzie zwycięży. A wtedy wszystko, co się przedtem działo,
będzie mniej znaczące niż jedna sekunda snu.
Oczywiście, człowiek, który nie zna Boga i patrzy na ten świat, patrzy i widzi mordowanie
młodych niewinnych chłopców, nie może być spokojny. Zaczyna szukać porządku,
sprawiedliwości w tym świecie. I to jest najgorsza pułapka Szatana. Bo ten świat jest
absolutnym szaleństwem. Nie ma w nim porządku ani sprawiedliwości, jeśli nie wprowadzi
ich Bóg. Nie wolno zagłębiać się w ten świat, trzeba zagłębiać się w Boga. Powinny nas
interesować tylko te części świata, które Bóg nam dał, aby bezpośrednio nas dotykały. To jest
praca, którą Bóg nam dał do wykonania.
Ja zajmuję się całą tą sprawą, tymi zamordowanymi chłopcami, tylko dlatego, że znalazłem
Boga. Znalazłem Boga i spokój, dlatego mogę zajmować się wszystkim, nie tylko tym, co
mnie bezpośrednio dotyka. Bo nic mnie bezpośrednio nie dotyka, wszystko jest dla mnie tak
samo, nie powiem obojętne, ale spokojne.
Ja mogę się tym zajmować, bo nie ma dla mnie różnicy, czy zajmuję się czyjąś śmiercią, czy
własnym śniadaniem. Nie ma dla mnie różnicy, czy zajmuję się czyjąś śmiercią, czy własną. I
dlatego ja, tylko ja, mogę się prawdziwie zająć tymi śmierciami. Wszyscy inni podchodzą do
nich z jakąś emocją, bo wszyscy mają jakiś związany z nimi interes. Anka, szefowa od napoju
energetyzującego, nawet Krzysztof, który chce jak najszybciej rozwiązać głośny przypadek i
mieć spokój. Ja podchodzę do tego bez emocji, bo nie mam w tej sprawie żadnego interesu.
Bo nie mam w żadnej sprawie żadnego interesu.
Oni wszyscy widzą tę sprawę w sposób skrzywiony, bo każdy z nich służy czemuś
specjalnemu, jakiejś jednej sprawie i to im wypacza punkt widzenia. Ja, podobnie jak Bóg,
niczemu specjalnemu nie służę. I dlatego mogę służyć wszystkiemu, nawet takiej sprawie.
Podziękowałem Bogu za te wszystkie myśli i zorientowałem się, że stoję przed kościołem
Dominikanów. Niegdyś słynny był z tego, że przychodziła tu młodzież, bo podobno
dominikanie wygłaszali odjazdowe kazania.
Teraz ta młodzież stała się dorosłymi ludźmi, którzy robią wielkie kariery. Najlepszym
pokoleniem Polaków od pięciuset lat. I chyba to pokolenie nadal chodziło do tego kościoła,
bo z drzwi kościelnych zwisały strzępiaste warstwy ulotek zapraszających na bagna. Na
bagna, czyli na mszę za przyszłość Rzeczypospolitej. To
msza, która miała zainaugurować działalność zbudowanego przeze mnie na bagnach kościoła.
To msza dla zdolnych, aktywnych, pracujących dla kraju, robiących wielkie kariery.
Kiedy ruszyłem osiedlem w stronę Ursynowa, zdałem sobie sprawę, że nadal widzę te ulotki.
Były wszędzie. Na szklanych drzwiach wszystkich bloków.
Zazwyczaj zawiadomienia o jakichś specjalnych mszach, o ile dobrze pamiętam, wieszano
tylko na drzwiach kościoła albo w gablocie przy drzwiach kościelnych. Tak było od zawsze i
kiedy Marcin Luter przybijał swoje tezy do drzwi katedry, na pewno sąsiadowały one tam z
setką postrzępionych, zwisających i powiewających zawiadomień o specjalnych mszach oraz
o możliwości zakupu śpiewników z pieśniami religijnymi, "dla rozkoszy Twoich uszu i dla
zbawienia Twojej duszy", jak mówił tekst reklamy takiego śpiewnika. Reklamy z połowy
piętnastego wieku, wywieszonej właśnie na drzwiach kościelnych.
Msza za przyszłość Rzeczypospolitej musiała jednak być czymś tak ważnym, że najwyraźniej
postanowiono zaprosić na nią także tych, którzy normalnie do kościoła nie chodzą i drzwi
kościelnych nie oglądają. Tym samym wszystkie drzwi wszystkich budynków dostąpiły
niejako uświęcenia, zostały podniesione do rangi drzwi kościelnych.
Zacząłem sobie wyobrażać, co by było, gdyby tak było zawsze. Gdyby wszystkie drzwi
wszystkich domów nie należały do tych domów, tylko do miejscowego kościoła parafialnego.
Gdyby były święte, w przeciwieństwie do samych domów. I prędko wyszło mi, że w takim
razie same domy też szybko stałyby się święte. Wchodząc do domu przez kościelne drzwi,
człowiek musiałby czuć się
tak, jakby wchodził do kościoła. No bo drzwi kościelne zasadniczo służą do wchodzenia do
kościoła.
Potem pomyślałem, że dobry uczynek zrobiłby dla ludzkości ktoś, kto wszystkie domy
mieszkalne zacząłby budować w kształcie kościołów. Ludzie w swoim życiu codziennym
zaczęliby się zupełnie inaczej zachowywać.
Pewnie lepiej. A na pewno inaczej.
Oczywiście, takie rozwiązanie musiało się wydawać niewygodne z punktu widzenia tak
zwanej architektury wnętrz. Stół musiałby stać nie na środku pokoju, tylko w głębi, pod
ścianą. Krzesła stałyby rzędem, ustawione w stronę stołu jak widownia. Nigdy nie mogłoby
być tak, że wszyscy siedzieliby razem przy stole, ktoś musiałby siedzieć na krzesłach tak, aby
była widownia. Dlatego podczas obiadu członkowie rodziny musieliby się wymieniać. Część
by jadła, a część obserwowałaby akt spożywania darów. A potem następowałaby zamiana.
Ale jadłoby się szybko, bo jadłoby się na stojąco.
Największa, najwyższa przestrzeń zwykle znajduje się nad ołtarzem. Tutaj też by tak było. W
nowoczesnych blokach największa, najwyższa porcja skierowanej w górę pustej przestrzeni to
szyb windy. Dlatego winda zjeżdżałaby zawsze na stół.
Dopiero po jakiejś chwili zdałem sobie sprawę z tego, że według całej tej logiki, nad stołem
zamiast szybu windy, mógłby być zsyp na śmieci.
Kiedy wróciłem do domu, zadzwonił telefon. Zdziwiło mnie to bardzo, ponieważ nie była to
komórka, ale telefon stacjonarny, który już od dawna milczał i długo to trwało, zanim go
zlokalizowałem, bo już kompletnie zapomniałem, gdzie on jest. Wreszcie zorientowałem się,
że kupa starych gazet i folderów reklamowych na dawnym moim biurku odrobinę się trzęsie,
a dźwięk dzwonka brzmi przy niej najgłośniej. Telefon spoczywał pod spodem, a jego
dzwonek nie przestawał dzwonić.
- Halo? Dzień dobry - mówił głos starszej kobiety. - Ja do ciebie wysłałam list, taki list, że
naprawdę powinieneś był odpowiedzieć. Dlaczego nie odpowiedziałeś? Mamusiu kochana,
nie odpowiedziałem ci, bo ty sama sobie w tym liście odpowiadałaś. Ale ja robiłam to, żebyś
ty zobaczył, jak ja cię kocham, a jak ty mnie nienawidzisz albo raczej masz za nic. Ale
mamusiu droga, ja się tego listu przestraszyłem i w ogóle nie rozpoznałem, że to ty, bo pismo
było jak nie twoje i list taki dziwny. Synku mój jedyny, kochany, bo jak ktoś tak zachoruje
jak ja, to mu się charakter pisma nieraz zmienia i dziwne listy pisze. A to przez ciebie ja tak
zachorowałam, że muszę teraz siedzieć w zamknięciu z tymi siostrami i tylko raz na tydzień
mogę do ciebie zadzwonić, a one są niedobre i tak naprawdę pozwalają mi tylko raz na
miesiąc, bo mówią, że szpital jest biedny. O moja mamusiu, tak się tam męczysz, to ja cię
natychmiast z tej poniewierki strasznej zabieram do mnie, zamieszkamy razem w mojej
kawalerce, bo ty dla mnie jesteś najważniejsza. I zabierzemy też moje Kici-Kici ze
schroniska.
Odłożyłem słuchawkę i odłączyłem telefon, kiedy zorientowałem się, że nie będę w stanie nic
pomóc. Mój numer stacjonarny nie był zastrzeżony, poza tym, kiedyś wiele osób było w
pewnej zażyłości ze mną i te osoby numer znały siłą rzeczy. Od kiedy odkryłem Boga,
zerwałem z niektórymi osobami stosunki, ale numeru nie zmieniłem.
Ponieważ byłem jedynym człowiekiem na świecie, który mógł w pełni, bez żadnych
życiowych przeszkód, zająć się sprawą zabitych na bagnach, miałem też prawo do tego, aby
uzyskać wszystkie informacje posiadane przez policję. To znaczy, miałem moralne prawo,
aby starać się te informacje uzyskać. Miałem moralne prawo, bo z prawnym prawem było
gorzej. Krzysiek, czyli Krzysztof, pan komisariatu, raczej nie chciał już ze mną rozmawiać na
temat tego, co znaleziono na bagnach. A każdy inny policjant mógłby zareagować dziwnie,
gdybym podszedł do niego i powiedział: "Jako że odkryłem Boga i mam w sobie
niewzruszony spokój, proszę o przekazanie mi akt śledztwa w sprawie wielokrotnego
zabójstwa na rozlewiskach Potoku Służewieckiego".
Na szczęście, niedaleko bagien, a mniej więcej kilkaset metrów na północny wschód od
opactwa bernardynów i domu Kuby, znajdowała się redakcja wielkiej gazety. Mieściła się w
budynku, który można opisać jako drewno pożerające szkło albo szkło pożerające drewno.
Wielki sześcian ze szkła został obwieszony zwisającymi na stalowych linach cienkimi,
długimi, prostokątnymi panelami ze średnio ciemnego drewna. Panele wyglądały jak zęby
wielkiego mechanizmu, który zasadniczo zajmuje się miażdżeniem i teraz właśnie dostał
szklaną kostkę redakcji do zmiażdżenia.
Tyle że ludziom to szkło kojarzy się raczej z czymś ostrym, czymś, co zadaje ból. A drewno
raczej z czymś żywym, czymś, co odczuwa ból. Oczywiście, gdyby przeprowadzić
odpowiednie badania statystyczne, okazałoby się, że co najmniej dziewięćset razy częściej
drewno doprowadza do rozbicia szkła - na przykład kij bejsbolowy doprowadza do
zmiażdżenia okularów - niż odwrotnie. Ale ludzie i tak wiedzą swoje.
Dlatego wiedziałem, że zawsze będą postrzegać ten budynek jako dwuznaczny. Mimo że to
drewno ewidentnie pożera szkło, zawsze będą sobie zadawać pytanie, czy przypadkiem nie
jest odwrotnie, czy to nie szkło pożera drewno.
To było nieuniknione. Ale wcale nie było złe. Drewno pożerające szkło oznacza życie, które
zwycięża przezroczystą abstrakcję. Tak na pewno chciała być postrzegana redakcja, która
mieściła się w budynku i gazeta, którą tworzyła ta redakcja. Niemniej jednak zwykły,
pozaredakcyjny człowiek, patrzący z zewnątrz na budynek, nie odbierał tego aż tak
jednoznacznie. Mógł to odebrać odwrotnie, mógł to odczuć jako przedstawienie ostrej,
nieprzyjemnej abstrakcji, która pożera życie. Ale to też było dobre, bo człowiek ma prawo do
wątpliwości.
W redakcji pracował pewien redaktor, który kiedyś, kiedy jeszcze siedziba redakcji była tylko
projektem architektonicznym, brał udział w pracach komisji wydawnictwa oceniającej te
projekty. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy i jemu w dużej mierze zawdzięczam to, że komisja
wybrała mój projekt.
- Halo, Piotr? - powiedziałem. - Mam do ciebie
sprawę. To ja, wiesz kto.
- Wiem? Aha, wiem. No, budynek nadal stoi.
- Nie o to chodzi. Nie o sprawy zawodowe.
- Szokujesz mnie. Czyżby powoli zaczęło ci kiełkować coś w rodzaju... życia prywatnego?
- Nie. Ja się wycofałem z pracy zawodowej.
- No, to teraz naprawdę mnie szokujesz.
Powiedziałem mu, o co chodzi. To znaczy, powiedziałem mu, że planuję napisać książkę o
tym, co znaleziono na bagnach. I poprosiłem o pomoc.
- No wiesz... My sami prowadzimy coś w rodzaju
śledztwa dziennikarskiego - powiedział. - Też mamy
opory przed ujawnianiem komukolwiek jakichkolwiek
faktów, zanim nie będziemy mogli ujawnić wszystkim
wszystkich faktów jako pierwsi. Wiesz, szczególnie po
szokujących rzeczach, które mi o sobie powiedziałeś,
nie mam pewności, czy naprawdę rozmawiam z tobą.
A może jesteś tylko fantomem głosowym, stworzonym
przez konkurencję w celu pozyskiwania informacji?
- Możemy się spotkać.
- A może jesteś fantomem wizualnym?
- Mogę dać ci w ryja.
- A może jesteś fantomem dotykowym? Na pewno
jesteś. Normalny, żywy facet nie mówi: "Mogę dać ci
w ryja", jakby mówił: "Obrus się trochę przekrzywił".
Mimo tonu mojego głosu, otrzymałem kilka informacji od Piotra i nie tylko od niego.
Po pierwsze, okazało się, że nie wszyscy młodzi ludzie znalezieni na bagnach byli
uczestnikami gry Anki. Dokładnie, było ich tam tylko dwóch. Co do reszty, na razie trudno
byłoby powiedzieć, czy coś ich wszystkich łączyło. Z przecieków, które ludzie Piotra uzyskali
od policjantów, wynikało, że jednym z zabitych, niejakim Adamem, interesowała się bardzo
największa polska korporacja informatyczna. Interesowali się nim przed śmiercią i
interesowali się nim po śmierci, bo próbowali dowiedzieć się czegoś od policjantów na temat
jego śmierci. Na temat jego, i tylko jego śmierci. Pozostałe dwadzieścia jeden trupów ich nie
interesowało.
Po drugie, okazało się, że profesor, autor teorii, według której nasi przodkowie wyobrażali
sobie życie pośmiertne jako smętną egzystencję zastraszonych koziołków, był również
autorem powieści, której motto brzmiało: "Me pachwiny pachną pachą". Być może,
powiedział mi ktoś, być może właśnie dlatego autor zidentyfikował się z kozłem.
Ta druga informacja oznaczała, że profesor chyba nie był całkowicie autorytatywny i głowa
znaleziona w podziemiach kościoła mogła być głową czegoś zupełnie innego niż niewinny
pośmiertny koziołek. Czegoś groźniejszego.
Ta pierwsza informacja oznaczała, że wersja o morderstwach w ramach gry stawała się mniej
prawdopodobna. A bardziej prawdopodobna stawała się wizja, według której odpowiedzialni
za morderstwa stawali się współcześni poganie. Albo pisarz-narkoman.
Bardzo ciekawym elementem było zainteresowanie, jakie dla jednego z zabitych przejawiała
wielka firma informatyczna.
Jej specjalista od public relations, który zgodził się ze mną spotkać, miał na imię Maciek. Był
w tym samym wieku co zabici. Pomijając, oczywiście, pana z jamniczkiem.
- Nie udzielamy żadnych informacji na ten temat -
powiedział od razu.
- Dlaczego?
- Gdybym panu powiedział dlaczego, to też byłaby
informacja na ten temat.
- Pan żartuje, oczywiście - stwierdziłem.
- Żartuję, oczywiście. Oczywiście, co do tego drugiego. Bo co do pierwszego, to nie żartuję,
oczywiście.
Nie udzielamy żadnych informacji na ten temat.
- Pan jest szefem działu public relations?
- Nie - Maciek wreszcie popatrzył na mnie, bo
wcześniej przez cały czas patrzył na ścianę małej salki
konferencyjnej, w której siedzieliśmy. Salka była owalna
i wyłożona na ścianach czymś, co imitowało labirynt
układów scalonych, czyli wnętrze komputera. Maciek
też był owalny, głównie na twarzy, bo miał króciutko
ostrzyżoną głowę i pyzate policzki.
- Jestem asystentem - dodał po chwili.
- To wszystko tłumaczy. W takim razie może pan
nie mieć świadomości, jak będzie wyglądać w druku to,
co pan powiedział.
- W jakim druku?
- Piszę książkę, mówiłem panu. Piszę książkę o tych
zabitych znalezionych na bagnach. Ponieważ postanowiłem, że napiszę w niej prawdę, całą
prawdę i tylko
prawdę, to będę musiał w niej zamieścić to, co pan powiedział. A to, co pan powiedział,
znaczy, że największa
firma informatyczna w tym kraju po cichu interesuje
się tą zbrodnią i nie chce powiedzieć dlaczego. Nie chce
powiedzieć, dlaczego się interesuje i nie chce powiedzieć,
dlaczego po cichu.
- Czy może pan chwilkę poczekać? - zapytał Maciek od public relations.
Po chwili wrócił z zupełnie inną twarzą. Jak gdyby poszedł do kibla i tam sobie wymienił
obojętnego, znudzonego Maćka na Maćka życzliwego i do rany przyłóż. "Do rany przyłóż" to
zresztą dobre określenie na wymienną twarz.
Poza nową twarzą przyniósł też jakieś dokumenty, a w każdym razie teczkę. Ale nie otworzył
jej.
- Pan rozumie - zaczął odmieniony. - Nasza firma,
oczywiście, nie chce być w żaden sposób wiązana z tą
okropną sprawą, przepraszam, z tą okropną zbrodnią. Nie da się jednak ukryć, że byliśmy
żywo zainteresowani jednym z zabitych. Byliśmy żywo zainteresowani, ale nie po cichu,
wbrew temu, co pan sugeruje. To znaczy, zachowywaliśmy pewną dyskrecję i
konfidencjonalność, a właściwie, po prostu, tajemnicę zawodową. Zmarły Adam Rąbka,
przepraszam, tragicznie zmarły Adam Rąbka, był informatycznym geniuszem. A właściwie
informatycznym talentem, a geniuszem marketingu. Wymyślił coś, co może dość mocno
zmienić podejście współczesnego człowieka do współczesnego zjawiska, jakim jest internet.
- A co to było?
- Co to było internet? Internet jeszcze jest, aczkolwiek rozwiązanie tragicznie zmarłego
Adama może
zmienić trochę sens tego...
- Nie. Pytam, na czym polega to rozwiązanie.
- Tego nie mogę panu powiedzieć, oczywiście.
- Aha. I wy chcieliście to od niego kupić, ale nie możecie, bo on nie żyje.
- Nie, proszę pana. My to kupiliśmy, sprawa jest
w trakcie wdrożenia, chodzi tylko o to, żeby korzystnie sprzedać licencję naszym partnerom
zagranicznym.
Na takich warunkach, aby, jakby to powiedzieć, wylansować tragicznie zmarłego Adama,
Polskę i polską myśl
informatyczną. Zgadza się pan, że Polska wręcz rozpaczliwie potrzebuje takiego
wylansowania. Oczywiście, my
mamy problem ze śmiercią Adama, proszę nie myśleć.
- Rozumiem. Macie z tym ludzki problem.
- Bardzo ludzki. Bo podejrzewamy, że ktoś mógł
odkryć tajemnicę jego pomysłu i zabić Adama, gdy
Adam odkrył, że sprawca odkrył. Odkrył tajemnicę.
Albo ktoś mógł go straszyć, zmuszać, żeby wyznał tajemnicę i kiedy Adam nie wyznał, to
tamci go zabili, żeby nie mógł ich rozpoznać, oskarżyć.
- Ale tam zginęło jeszcze dwadzieścia kilka innych
osób, poza Adamem.
- Właśnie. To mogła być straszliwa zmyłka. Manewr
osłonowy. Mogli zabić dwadzieścia kilka innych osób,
żebyśmy myśleli, że Adam zginął przypadkiem. Żebyśmy tak myśleli i czuli się bezpieczni.
Żebyśmy tak myśleli i czuli się bezpieczni, zanim ruszą pierwsze pirackie
kopie.
A może - myślałem, jadąc na Stegny - a może to wyście go zabili? Może potrzebowaliście
legendy genialnego, młodo zmarłego, tajemniczo zamordowanego programisty, żeby lepiej
sprzedać ten swój produkt? Taka legenda na pewno lepiej brzmi niż: "Supernowoczesne
rozwiązanie techniczne z zacofanej Polski". Prawa marketingu są zawsze takie same. Skoro
można sprzedawać ciuchy czy napoje przy pomocy legendy na przykład tragicznie zmarłego
aktora, to dlaczego nie obcążki albo programy komputerowe? Ważne, żeby o produkcie się
mówiło i pisało. A o niczym się tak chętnie nie mówi i nie pisze, jak o śmierci młodego
geniusza. Więc może to wyście go zabili, wykonując przy okazji straszliwą zmyłkę, manewr
osłonowy?
Od kiedy odkryłem Boga, coraz więcej widzę. I coraz lepiej widzę, jak wiele musi widzieć
Bóg. W tej jednej sprawie miesza się coraz więcej wątków, tropów i hipotez. I ciągle, coraz
szybciej, pojawiają się nowe. Albo wracają stare. Być może Bóg chce mi pokazać, że
rozwikłanie tej sprawy jest niemożliwe dla człowieka. Albo chce mi pokazać, że prawdziwe
są wszystkie tropy i hipotezy.
Wszystkie wzajemnie wykluczające się tropy i hipotezy. Dla zwykłego ludzkiego umysłu jest
to niemożliwe. Ale dla Boga wszystko jest możliwe. Może Bóg chce mi pokazać, że tylko on
może ogarnąć tę zbrodnię, nie ludzki umysł.
Ludzki umysł, na dobrą sprawę, nie jest w stanie ogarnąć żadnej zbrodni. Przynajmniej
dopóki nie uzyska boskiego spokoju.
Stegny to dzielnica rozciągająca się pomiędzy opactwem benedyktynów a kościołem św.
Katarzyny. Część położona na wschód od ulicy Sobieskiego określana jest starosłowiańskim
mianem Sadyby, ale wbrew pozorom jest to nazwa dosyć nowa. Tak nazwano osiedle willowe
dla oficerów Wojska Polskiego, założone przed drugą wojną światową.
W przeciwieństwie do Sadyby, Stegny to, o ile wiem, nazwa autentycznie stara i
starosłowiańska. Jeszcze dziś po kaszubsku "Stegna" znaczy ścieżka. To, oczywiście, nie
znaczy, że mieszkali tu kiedykolwiek jacyś Kaszubi albo Pomorzanie. Taka hipoteza byłaby
kusząca, bo powszechnie uważa się, że Pomorzanie zachowali dłużej pogańskie obyczaje niż
reszta mieszkańców ziem polskich, ale w trzynastym wieku mazowiecki chłop był
prawdopodobnie tak samo pogański jak pomorski.
Najprawdopodobniej słowo "Stegna" istniało wtedy jeszcze w miejscowym, mazowieckim
dialekcie, aby później zniknąć. Miejscowość nazywano po prostu "ścieżkami". Musiało tędy
przebiegać wiele szlaków. Być może nie w czasach Gotarda, ale już sto lat później - tak.
Wtedy na pewno biegł tędy szlak wiodący z Czerska, gdzie znajdował się zamek i miejscowe
centrum władzy,
do Warszawy, czyli na dzisiejsze Stare Miasto, gdzie rosło miejscowe centrum handlu. A
może nawet miejscowe centrum handlowe, bo w średniowieczu miasto było tym, czym dzisiaj
jest tak zwane centrum handlowe. To może znaczyć, że podobnie jak miasto z ewenementu
stało się podstawową formą cywilizacji, również taką podstawową formą cywilizacji stanie
się kiedyś centrum handlowe i wszyscy będziemy w nim żyć.
Adam Rąbka mieszkał blisko centrum handlowego. Tego, które wygląda jak egipska
świątynia i zawiera w sobie kina, butiki, kręgielnie oraz fastfoody. Dokładnie rzecz biorąc,
mieszkał przy ulicy św. Bonifacego, na pograniczu Stegien i Sadyby.
Okazało się, że siedzący na murku przy tamtejszym ujęciu wody oligoceńskiej chłopcy,
doskonale znali Adama R1bkę. Doskonale znali też jego najpilniej strzeżony sekret. Adam
Rąbka, jak to chłopak, opowiadał kolegom wszystkie swoje pomysły. Na krótko przed
śmiercią powiedział im, że napisał program, który sam surfuje po internecie. Użytkownik
wpisuje słowa związane z tym, co go interesuje, a program sam zabiera go w podróż po
najczęściej uczęszczanych stronach, na których to słowo występuje. I - uwaga, tu jest wielka
nowość - program sam zmienia te strony co pięć minut, co trzy lub co minutę. Robi to
samorzutnie, bez żadnej interwencji użytkownika. Można też zażądać najmniej
uczęszczanych stron albo wymiennie, raz najczęściej, raz najrzadziej uczęszczanej. Jest to coś
w rodzaju ruchomej wyszukiwarki.
Pomysł nie był niczym specjalnie niesamowitym z punktu widzenia technicznego. Być może,
był interesujący z punktu widzenia marketingowego. Coś takiego mogło się sprzedać,
ponieważ ludzie są tak leniwi, że nie chce im się nawet dotykać klawiatury. Ale tak czy
inaczej to był pomysł, który każdy przeciętny informatyk mógłby zrealizować, gdyby się o
nim dowiedział. Nic dziwnego, że korporacja chciała go trzymać w takiej tajemnicy.
Szkoda było Rąbki. Mógł mieć jeszcze wiele innych dobrych pomysłów na przyszłość. Ale
właśnie dlatego szkoda też go było dla tego świata. Tam, gdzie jest teraz, może mieć jeszcze
lepsze pomysły. Tak samo jak Michał Pawica i Artur S., ten pierwszy, którego znalazłem. Na
pewno to, co tutaj nieudolnie chcieli wyrazić poprzez rzeźby i budowle, tam realizuje się w
formie perfekcyjnej.
Zaraz - powiedziałem sobie. - Wszyscy trzej byli młodymi, bardzo zdolnymi ludźmi,
oddanymi jakiejś idei. Ktoś ich zabił. Może dlatego, że byli zdolni i oddani jakiejś idei? Może
klucz do tych morderstw jest taki, że ktoś morduje najzdolniejszych młodych ludzi?
Myśl o mordowaniu najzdolniejszych młodych ludzi przypomniała mi o mszy za przyszłość
Rzeczypospolitej. To znaczy, pomyślałem sobie najpierw, że przyszłość Rzeczypospolitej
zapowiada się ciekawie, jeśli młodych zdolnych ludzi wrzuca się do bagna. A potem sobie
przypomniałem, że za tę przyszłość Rzeczypospolitej mamy się wszyscy modlić. Stegny też
były oklejone ulotkami zapraszającymi na inauguracyjną mszę w moim kościele, to znaczy, w
świątyni.
Zresztą nie tylko Stegny. Osiedle Arbuzowa, zamieszkane przez ludzi, którym wiodło się
nieźle, było jeszcze dokładniej oblepione. A najwięcej ulotek, w różnych, także kolorowych
wariantach, zwisało z bramy rezydencji Przy Potoku, zamieszkanej przez ludzi, którym
wiodło się wspaniale. Najwyraźniej na mszę zapraszano
wszystkich, a szczególnie tych, którzy odnoszą sukcesy dla ojczyzny.
Ulotki uświadomiły mi jeszcze jedno - msza była już pojutrze. Następnego dnia trzeba było
wybrać się na bagna, aby zobaczyć, jak księża udekorowali kościół i czy tą dekoracją nie
zniszczyli kompletnie ogólnego zamysłu architektonicznego.
Na bagnach znalazłem się o dziesiątej rano. Była sobota, więc na większych dróżkach i
ścieżkach przewalały się tłumy spacerowiczów. Trupy przestały ich odstraszać, zapowiedź
mszy sprawiła, że bagna zaczęły się ludziom kojarzyć z miejscem świętym. To mogłem
zrozumieć. Nie mogłem natomiast zrozumieć, dlaczego katolikom miejsce święte kojarzy się
z miejscem bezpiecznym.
Odbiłem trochę od drogi prowadzącej do kościoła, bo chciałem przejść kawałek w
samotności, choćby okrężną drogą.
Tak jak myślałem, północna część działek była pusta. Nikogo nie widziałem, gdy szedłem
ścieżką wysadzaną wierzbami, przy zardzewiałym parkanie.
Tym bardziej się zdziwiłem, gdy usłyszałem zza krzaka:
- Oj gdzie masz córy podziemne, śmierć siej winy swojej.
Zdziwiłem się, a potem kucnąłem za krzakiem, żeby posłuchać uważniej. Oczywiście, było
to: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje". Ksiądz Kominowski, zamiast
przypilnować wystroju, wyprowadził znowu swoją trzódkę staruszków na bagna.
Już chciałem się ujawnić, kiedy modlitwa się urwała.
- Musimy powiedzieć im prawdę - powiedział głos
księdza Kominowskiego. - Musimy to ujawnić. Musimy to zrobić, chociaż to zawsze jest tak
bolesne, nieludzkie i krwawe.
- Haaa... Aaale... To trudne... - chrypiał jakiś staruszek. - I wie... wielki grzech.
- O nie. To oni grzeszą. Trzeba dokonać ostatecznej
ofiary - mówił ksiądz. - I ujawnić prawdę wszystkim.
Niech poznają swoją nędzę, ci, którzy już nie są godni
nawet tego życia..
Od kiedy odkryłem Boga, jestem spokojny. Tylko dzięki temu spokojowi udało mi się
odczołgać bezszelestnie w bezpieczne miejsce, z którego mogłem oddalić się szybciej. Na
czworakach, tak żeby nie wystawać zza krzaków.
I kiedy tak biegłem na czworakach, przypomniałem sobie wszystko, co ksiądz Kominowski
mówił o strasznym nieszczęściu ludzi starych, którzy muszą umierać, podczas gdy młodzi
pracują w agencjach, robią filmy, budują kościoły. Pewnie chodziło mu też o takich, którzy
nie tylko rozwożą pizzę, ale też żyją. I jeszcze mogliby długo pożyć.
Ksiądz Kominowski i jego starzy ludzie mordowali młodych ludzi. Z zazdrości, że sami
muszą umrzeć, a tamci mogą jeszcze żyć.
Zaciągali ich w jakiś sposób na bagna. Może coś im obiecywali. A potem rzucali się na
jednego młodego, zdrowego, silnego człowieka. Dziesiątka staruszków wystarczy.
Kiedy wiązali, kiedy wpychali w bagno tymi swoimi żylastymi, artretycznymi rękami... Raz
ktoś usłyszał
krzyki. Pan w średnim wieku, na spacerze z pieskiem. Rzucił się ratować chłopca i sam
zapadł się w bagno. Oni stanęli niepewni, skoczyli go ratować. Przecież nie był młody. Ale
zaraz zatrzymali się, niezdecydowani. Przecież nie był stary. Był w średnim wieku. I w
średnim wieku się utopił.
Kiedy przygruchiwali sobie Artura, coś go spłoszyło, zanim dotarli do bagniska. Próbował
uciec. Dlatego utopili go w kanałku, a potem nie mieli już siły zaciągnąć go do torfowiska.
Oczywiście, nie miałem pewności. Mogłem coś źle usłyszeć. Musiałem mieć pewność.
- Kuba?
- Tak, gdzie jesteś?
- Kuba, muszę ci coś powiedzieć.
- Jest ci przykro?
- Nie. Nie o to chodzi. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. To ważniejsze niż wszystkie
nasze dysputy teologiczne. No, może prawie tak samo ważne.
- Gdzie jesteś?
- Na bagnach.
- Oczywiście.
- Jestem w tej części bliżej ciebie. Na takiej alei
wierzbowej, właściwie ścieżce. Tam, gdzie jest taki zardzewiały parkan. Wiesz gdzie?
- Pewnie, też tam chodzę. Oczywiście, nie codziennie.
- Za ile możesz być?
- Za dwadzieścia minut.
Zacząłem znowu powoli się zbliżać w stronę alei wierzbowej i zardzewiałego parkanu. Tak,
aby móc obserwować Kubę. I żeby móc mu pomóc, gdy tamci go znajdą. Mówili coś o
ostatecznej ofierze.
Nogi już mi ścierpły od kulenia się pod krzakiem. Metalowa rura, którą miałem w ręku, była
zimna i co jakiś czas odkładałem ją w trawę. Kiedy zrobiłem to po raz kolejny, nagle coś
przewróciło mnie na ziemię.
- Kurwa! - coś krzyczało i kopnęło mnie w rękę.
A zaraz potem w rurę, która od razu znalazła się poza
moim zasięgiem. A potem zwaliło się na mnie, duże
i kościste, przyciskając mnie do ziemi.
- Kurwa, wiedziałem, że to ty.
- Kuba! - wystękałem. - Zejdź ze mnie... I nie hałasuj...
- Wiedziałem, że to ty. Ty jesteś chory psychicznie
i ciągle chodzisz po tych bagnach. Chciałeś mnie zabić,
skurwysynu? Tą rurą?
- Tą rurą... Chciałem cię obronić... Kiedy tamci cię
napadną... Oni tu są...
- A dlaczego się chowasz tutaj, nie w umówionym
miejscu?
- Bo w umówionym miejscu... Jest morderca...
- Ty chuju! Chciałeś mnie wystawić na przynętę?!
Dzwonię po policję.
- Dzwoń... Dzwoń... Zanim nas znajdą... Jesteśmy
młodsi...
- Jesteście gówniarze - powiedział Krzysztof. -
A tobie mówiłem, żebyś się do tego nie mieszał?
- Mówiłeś. Mówiłeś - przyznałem.
- Panowie, zapominacie o całej sprawie.
- Ale ksiądz...
- Ksiądz Kominowski to święty człowiek. Sam się
bardzo przejmował tą sprawą, dowiadywał się tutaj. Nic
zresztą dziwnego, że ksiądz się przejmuje, jak mu ludzi
pod kościołem zabijają.
- Ale zaraz...
- Nie ma zaraz. Mamy sprawcę. Nie jest to żadna
tajna organizacja. Ani ten grafoman-narkoman. Przyznał się, że się przyznał do zbrodni tylko
dla promocji
swojej nowej książki.
- Jaki sprawca? Gdzie?
- W grobie. To ten pan z jamniczkiem. On utonął ostatni. Rodzina znalazła wczoraj jego list
przed
śmiertny. Był wśród szpargałów, w biurku. Przyznał się
w tym liście, że zabił dwudziestu kilku młodych ludzi,
wciągając ich na bagna.
- Dlaczego?
- Cierpiał na jakieś straszne bóle zębów, a nie stać
go było na wyleczenie tego, to była jakaś skomplikowana sprawa.
- Zabijał ich dla pieniędzy?
- Nie, ale jak kogoś zabił, to miał przez chwilę ulgę.
Wreszcie tak go rozbolało, że sam się utopił.
- Ale zaraz, to głupie.
- Każde zabójstwo jest głupie. Taka jest prawda i nie
ma o czym więcej mówić.
Ludzie szli na mszę. A przy okazji do mojego kościoła.
Były ich tłumy, głównie szaro-czarne, bo w garniturach i żakietach. Przez te tłumy
przeciskały się wielkie, srebrne i czarne samochody. Dla VIP-ÓW odnowiono asfaltową
drogę przecinającą bagna, zbudowano parkingi, dobudowano podjazdy. Naokoło kościoła
stały stoiska z literaturą religijną i polityczną, dewocjonaliami i watą cukrową. Nie wiadomo,
dlaczego wata cukrowa jest ściśle powiązana z sytuacjami takimi, jak święta katolickie i
okolice kościołów. Gdzie indziej i kiedy indziej
nie można jej nigdzie znaleźć. Może Polakom wydaje się, że jest to pokarm dla ducha, bo jest
taka zwiewna. W tym całym tłumie stojący pod ogrodzeniem kościoła Kuba był kompletnie
niezauważalny razem z całą swoją pikietą. Jeśli ktoś im rzucił złe spojrzenie, to tylko kątem
oka.
- Kuba - powiedziałem. - Wejdź do kościoła.
- Nie.
- Wejdź, proszę, na chwilkę, zobacz, jak zajebiście
wygląda w środku.
- Tym gorzej.
- Wejdź.
- Nigdy. Ty wejdź. Idź tam, idź już.
- Twoja strata.
Kościół rzeczywiście wyglądał nieźle, aczkolwiek nigdy nie wyobrażałem go sobie
wypełnionego taką masą ludzi, w ogromnej większości doskonale ubranych. Wyglądało to
dziwnie. Nie widać było przezroczystej posadzki ze szkła pancernego, bo eleganccy wierni ją
zasłaniali.
Dotknęło mnie coś mokrego. Znowu podziękowałem Bogu za spokój, bo był to ksiądz
Kominowski.
- Pan dzisiaj w ławie bocznej, z vip-ami - uśmiechnął się.
- Bóg zapłać.
Poprowadził mnie bocznym przejściem. Usiadłem z samego boku ławy, patrząc na tłum. Ku
mojemu zdumieniu, w pierwszym rzędzie zobaczyłem szefową od napoju energetyzującego,
najwyraźniej musiała coś tutaj zasponsorować. Bo obecność Krzysztofa, w galowym chyba
mundurze, wcale mnie nie zdziwiła. Było też wielu moich klientów, paru ludzi z gazety też.
Był Edmund z koncernu medialnego, chociaż jeśli on w coś
wierzył, to nie był to Bóg ani przyszłość Rzeczypospolitej, tylko raczej coś rogatego. Nawet
Anka mogła tu być, bo chyba to właśnie jej firma obsługiwała całe wydarzenie od strony
public relations.
Przed rozpoczęciem liturgii ksiądz Kominowski miał wygłosić powitanie, skierowane do
wszystkich wiernych. Obok ołtarza stał mikrofon. Ksiądz podszedł do niego, lewą ręką
przygładzając wilgotne włosy.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - powiedział.
- Na wieki wieków, amen... - coś chyba zaszemrało od strony wejścia, ale tłum w swej masie
pozostał
cichy.
- Witam wszystkich wiernych - zaczął ksiądz Kominowski. - I całą resztę. Dzisiaj będziemy
modlić się
i prosić Pana o opiekę nad naszą ojczyzną i nad tą konsekrowaną właśnie świątynią. Dziś
zadamy też sobie pytanie: "Kim jesteśmy", bo od tej odpowiedzi zależy, kim
będziemy i jaka będzie nasza przyszłość. Poproszę was
usilnie, abyście medytowali nad tym pytaniem i prosili
o odpowiedź. Ta odpowiedź może być bolesna, ale nie
należy się jej bać. Kim jesteśmy? Niedawno cała okoliczna społeczność, podobnie jak cały
kraj, zamarła ze
zgrozy nad wielokrotną zbrodnią popełnioną w pobliżu
tego świętego miejsca. Pamiętajmy o tej zbrodni dzisiaj.
Pamiętajmy o jej ofiarach. I pamiętajmy, dlaczego została popełniona. Dwudziestu kilku
młodych ludzi zginęło, bo kogoś bolały zęby. A my wszyscy myśleliśmy
o tym, żeby w związku z tym coś nas nie rozbolało. Są tu
ludzie, którzy, tak czy inaczej powiązani z ofiarami tej
zbrodni, myśleli tylko, jak zadbać w tej sytuacji o swoje
interesy. Nie potępiam ich za to, że dbali o swoje interesy. Nie potępiam ich za to, że myśleli
o swoich sprawach. Potępiam ich za to, że użyli tych spraw, aby nie myśleć o cudzych
sprawach. Cudze sprawy bolą. Szczególnie, gdy ktoś obok ciebie umiera, to zawsze ciebie
zaboli, po pierwsze dlatego, że współczujesz, a po drugie dlatego, że kiedy ktoś umiera, ty też
zawsze coś tracisz, tracisz człowieka, tracisz spokój, czasem nawet tracisz pieniądze. I tak
musi być, to jest słuszne, bo to nie może być tak, że kiedy jeden traci wszystko, to drugi nic
nie traci. Ale my, niestety, nie chcemy tego uznać. I świadomie, celowo odwracamy oczy od
bliźniego swego i kaźni jego. Nie dlatego zaniedbujemy innych, że za bardzo kochamy swoje
interesy. Jest odwrotnie. Dlatego tak bardzo kochamy swoje interesy, właśnie po to, ?eby nie
myśleć o innych, żeby móc ich zaniedbać. To nie jest tak, że za dużo emocji wkładamy w
swoje sprawy. Jest tak, że za mało emocji wkładamy w sprawy cudze. Żeby nie wczuwać się
w innych, żeby nie czuć bólu, wczuwamy się w to, co jest dla nas najmniej bolesne. W siebie.
A wtedy kaźń i męka bliźniego stają się tylko kłopotem. Albo jeszcze gorzej, stają się
zabawą, łamigłówką, sensacją, miejscem na malownicze tajemnice i fascynujące teorie. Byle
tylko nie czuć bólu. I zapominamy o czymś. O tym, że ktoś, kto nie wkłada żadnego
prawdziwego uczucia w sprawy bliźniego swego, jest tak samo winny jak morderca. Bo już
zabił bliźniego swego w sercu swoim. A nawet jeśli myślisz o twoich pomordowanych
braciach dniem i nocą, nawet jeśli tropisz mordercę, ale nie ma uczucia dla nich w twoim
sercu, nie ma niepokoju, współczucia i bólu... To wtedy jesteś najstraszniejszym, chyba,
mordercą. Bo nie tylko ich zabiłeś w sercu swoim, ale także pogrzebałeś, utopiłeś w swoim
własnym bagnie. I nie mów mi, że ten nieludzki spokój dał ci Bóg. Nie wszystko, co
nieludzkie, od Boga jest. Pamiętaj, że tylko
ziarno, które umrze, które oddaje się na bolesną ofiarę, żyć będzie. A ziarno, które chce żyć
wiecznie w wiecznym spokoju, pomrze na wieki.
Mniej więcej tak brzmiało to, co mówił, ale nie jestem całkowicie pewien, ponieważ przy
ołtarzu pojawiło się zadziwiające zjawisko, które prawie całkiem odciągnęło moją uwagę.
Byli to staruszkowie księdza Kominowskiego. Staruszkowie obojga płci, w strojach
ministrantów. Elegancki tłum jednak na to nie zareagował. Może myśleli, że to efekt
kolejnych reform w Kościele.
- Obiecałem - ksiądz mówił coraz szybciej - obiecałem, że w kazaniu, które dzisiaj wygłoszę,
zwrócę waszą uwagę na niezwykłą architekturę tej niezwykłej świątyni. Ponieważ jednak go
nie wygłoszę, powiem teraz parę słów. Otóż ten kościół jest nie tylko wyjątkowo paskudny,
jak widać, ale także zrobiony nieprofesjonalnie. Przede wszystkim, nie nadaje się dla takiej
liczby wiernych, a że stoi na bagnie, to za sprawą ciężaru własnego, oraz waszego ciężaru,
najmilsi, zaraz zacznie się zapadać. Nie chcę przez to powiedzieć, że osiądzie na jakieś pół
metra w glebie, tylko że cały zapadnie się pod ziemię. A wtedy szklane ściany pękną pod
naporem wody i błotnistej ziemi, co oznacza śmierć w bagnie. Tego nasz architekt nie
przewidział. Jak możecie zaobserwować przez przezroczyste szyby, poziom ziemi z naszego
punktu widzenia podniósł się o jakieś pół metra. To dopiero początek, zapadanie zaraz
nabierze tempa i dlatego pozwolicie, że was pożegnam. Ci, którzy są godni żyć, niech idą za
mną, bo drzwi, przez które weszliście, zostały już zamknięte dokładnie w taki sposób, aby
spanikowany tłum nie mógł ich otworzyć. Wąska jest ścieżka, która prowadzi do zbawienia.
Ksiądz odwrócił się plecami do ludzi i zacz13 iść w stronę bocznych drzwi za ołtarzem, które
przez mały korytarzyk prowadziły na zewnątrz. Staruszkowie powoli podążyli za nim, niosąc
sprzęt liturgiczny. Kiedy ostatni zniknął, drzwi trzasnęły i piknęły. Piknęły specjalnym
piknięciem. To było piknięcie specjalnego zabezpieczenia, które tam założyliśmy przeciw
intruzom i rabunkom. Teraz ani od wewnątrz, ani od zewnątrz nie można było ich otworzyć.
A potem zaczęło się piekło. Ale byłem spokojny.
Rozkosz
Od godziny już stoję pod jej oknem. Od godziny już stoję pod jej oknem i patrzę, czy
przypadkiem nie wyjrzy. Czy nie zobaczę czegoś ciemnego i w tym oświetleniu, niestety,
bulwiastego, w czym będę mógł domyślać się jej głowy.
Ma najpiękniejsze we wszechświecie imię - Kaja, a może Maja. Raz je słyszałem i bardzo
niewyraźnie, bo ten, kto je wymawiał, strasznie jęczał. Ich sypialnia jedną ścianą graniczy z
klatką schodową. Głowa ich łóżka dotyka właśnie tej ściany. Wystarczy o odpowiedniej porze
kucnąć na odpowiednim schodku, aby znaleźć się dziesięć centymetrów od ich głów. Oni
kochają się, nie wiedząc, że ktoś jeszcze znajduje się obok nich w tak wielkiej bliskości.
Kiedy Kaja-Maja wychodzi na podwórko, w śmietniku rozlega się wielkie mruczenie, a na
balkonach potulne skomlenie. Wszystkie koty ją kochają, wszystkie psy ją uwielbiają. Założę
się, że nawet szczury wyrażają w jakiś sposób swoje uczucia wobec niej, może znoszą jej w
nocy wszystkie swoje okruchy, i pewnie dlatego jej łóżko zawsze tak nieporządnie wygląda,
gdy rano opuszcza mieszkanie.
Bo Kaja-Maja jest absolutną doskonałością i nie trzeba być specjalistą od neurokomunikacji,
żeby to stwierdzić. Wystarczy ją zobaczyć. Mało jest istot o równie pięknie wyrzeźbionych
kościach policzkowych i równie mądrych zielonych oczach. Kiedy jej ciemnofioletowa
sukienka przesuwa się wzdłuż śmietnika, falując na wietrze i unosząc szczupłą Kaję-Maję ze
sobą, nawet najstarsi i najbardziej zobojętnieli na uroki życia motocykliści z baru obok stają
się na chwilę lepsi, mądrzejsi, grzeczniejsi, a nawet trzeźwiejsi.
Stanie pod oknem tylko przez pierwsze pół godziny jest uciążliwe. Po półgodzinie organizm
wpada w świadomy trans. Nie potrzebuje już ruchu ani myśli, syci się tylko obecnością topoli
i wróbli.
Jeden wróbel właśnie zmarł, spadł martwy na ziemię i to mi przypomniało, że mam przecież
rozkaz do wykonania. Nie żyje się tylko dla przyjemności, a właściwie, nie żyje się tylko dla
jednej przyjemności, o Chodząca Kiełbaso. Żyje się także dla przyjemności perfekcyjnego
wykonywania swojej pracy. A praca to zlecenia, lecz czasem i polecenia. A czasem i misje. A
czasem nawet i rozkazy. Te ostatnie wykonuje się w trybie priorytetowym, porzucając dla
nich wszystkie inne, drobne sprawy.
Wsiadłem na mój skuter, zapiąłem czerwoną kurtkę i już po chwili pędziłem po straszliwym,
nierównym asfalcie mojego ukochanego miasta w stronę centrum. Na plecach miałem
Ładunek Specjalny, który grzał mnie, niczym coś żywego, albo przepracowany komputer.
Obok parku o absurdalnej nazwie Łazienki podskoczyłem tak, że o mało się nie wywróciłem,
ale Wielka Pieczarka miała mnie w swojej opiece. Przejechałem
obok małego dziecka, krzyknąłem do niego "Prakupa!" i dojechałem wreszcie na
Podchorążych. Wzbogacanie słownika każdego dziecka powinno być troską całego
społeczeństwa.
Społeczeństwo jednak, w postaci trzech zgliwiałych emerytów, martwiło się o coś innego,
pomrukując na tematy polityczno-międzynarodowe. "Hu hu, blondyn", powiedziałem do nich,
żeby zobaczyli we mnie blondyna, którym nie jestem, a nie bruneta, czyli przystojniaka,
egzotycznego i, nie daj Boże, cudzoziemca. Lubię budzić uczucia pozytywne, a nie
negatywne. W tym kraju bruneci budzą raczej uczucia pozytywne, ale tylko w kontekście
konsumpcyjnym, czyli seksualno-reklamowym, bo w politycznym, to jest inaczej, oj tak.
Wtaszczyłem Gorący Ładunek na trzecie piętro pajęczyniastej i mrocznej kamienicy, a potem
zadzwoniłem do spróchniałych drzwi. To znaczy nie były spróchniałe, ale niewiele im
brakowało.
Za drzwiami coś szczeknęło i sapnęło, najwyraźniej przekonane o swej potędze, ale potem
zostało odpędzone, chyba kopniakiem, bo zaskowyczało.
- Kto tam? - zapytało to, co kopnęło tamto, które
skowyczało.
- Pizza - odpowiedziałem.
- Aha - odpowiedziało tamto, już łagodniej. Głodne
było. Było to słychać w drżeniu głosu, w wyraźnym, nieco
szeleszczącym "t". Otworzyło wreszcie drzwi i skacowane
było. Płci męskiej, kostropate, bo nieogolone, skrzywione, niebiesko- i czerwonookie.
- Marinara? - zapytało.
- Marinara - odpowiedziałem.
- Ale na pewno z krewetkami? - upewniło się.
- Ale na pewno.
- To ile płacę?
- A po co to od razu płacić? - zapytałem z kolei ja.
- Jak to... Nie płacić?
- A nie lepiej się najpierw wyluzować? Wyluzować,
zrelaksować? Czy może zrelaksować, wyluzować? Zrelaksować wyluzować, zrelaksować
wyluzować, zrelaksować wyluzować.
Kiedy już spał, odetchnąłem z ulgą. Był jednak podatny na to. Bo gdyby nie był, musiałbym
udawać pizzarza, któremu się wsad pieczarkowy w głowie roztopił od przegrzania, czyli od
przepracowania.
Zamknąłem drzwi i usiadłem obok zwłok, to znaczy prawie zwłok, i odgryzłem ten kawałek z
małżami. Pizza powinna być częściowo zjedzona, żeby on uwierzył, że przez ten czas wcale
nie spał, tylko ją jadł.
- A teraz drogi, miły przyjacielu,
Pouczę cię ja dziś o twoim celu.
Gdy się obudzisz, za pizzę zapłacisz,
Tylko trzydzieści, nic na tym nie stracisz.
Lecz o wizycie chłopaka od pizz
W mózgowiu twoim nie zostanie nic. Bo ty nic o tym wcale nie pamiętasz, Inaczej bowiem
poszedłbyś na cmentarz. Posłuchaj teraz, co masz zrobić z rana, Kiedy się zbudzisz,
załadujesz gana. Przytroczysz do paska wiernego twego gnata I będziesz wściekły niczym
psychopata. Staniesz pod domem Marcina Sośniaka,
o szóstej trzydzieści, poczekasz na chłopaka.
A kiedy wyjdzie, to zastrzelisz mendę
i niby nic, pójdziesz na komendę.
Tam już zapomnisz o całym zdarzeniu,
Oddasz się pracy w wielkim uniesieniu.
I znowu będziesz uczciwym oficerem, Spokojnym, miłym i totalnym zerem.
Rymowanie ma wielkie zalety mnemotechniczne. To znaczy, łatwiej się zapamiętuje
polecenia, nawet gdy jest się uśpionym zombi. Pa pa.
Pa pa - powiedziałem policjantowi Krzysztofowi, następnie obudziłem go i zainkasowałem za
pizzę, bo trzydzieści złotych piechotą nie chodzi. Piechotą nie chodzi, tylko jeździ skuterem
w kieszeni mojej kurtki. Zainkasowałem i pojechałem, bo wiedziałem, że jeśli dłużej z nim
pobędę, to nie daj Wielka Grzybnio Metalowa, nie zapomni natychmiast o mojej wizycie, jak
Wielka Grzybnia Metalowa przykazała, tylko będzie pamiętać, a to byłoby cokolwiek
kłopotliwe.
Miliony, a w każdym razie tysiące much minąłem na moim skuterku lub się z nimi zderzyłem
w ten czy inny sposób, zanim dojechałem do mojej willi. Oczywiście, po drodze musiałem
zdjąć czerwoną kurteczkę i schować torbę, bo sąsiedzi bardzo by się zdziwili, gdyby
zobaczyli mnie w takim uniformie. Miałbym duże kłopoty z przekonaniem ich, że takie jest
teraz oficjalne umundurowanie, które Stowarzyszenie Psychologów narzuca swoim
członkom.
Willa na rozkosznej ulicy o absurdalnej nazwie Pilicka, chociaż nie wiem, czy to podkreślać,
jako że nazwy ulic zwykle są absurdalne, no więc willa moja, którą po kilku latach ciężkiej
pracy mogłem sobie postawić w tak niewątpliwie uroczym zakątku miasta, jest w stylu
nowoczesnym, przestronna, sześcienna, z wieloma wystającymi elementami metalowymi,
które mają kojarzyć się z nadreprezentacją organów płciowych. Zbudował ją pewien młody i
niewątpliwie uzdolniony architekt, którego później znaleziono doskonale zakonserwowanego
w torfowisku.
W środku panuje miły chłodek a tam, gdzie trzeba, także półmrok. W tym półmroku
przyjmuję pacjentów.
Moja pacjentka nazywała się Justyna, a jej małe palce u rąk od czasu do czasu zaciskały się
tak mocno, że przypominały te maleńkie, różowe i pozbawione smaku krewetki, które wciska
się czasem w pizzę Marinara, aby stworzyć imitację iluzji cienia złudzenia egzotycznego
smaku dla dziewczyny blokersa z dalekiego przedmieścia, która ma aspiracje zostać
dziewczyną dresiarza, a następnie dziewczyną mafiosa i mieszkać w apartamentowcu w
Białołęce albo na Starym Imielinie albo nawet w Nieporęcie, czyli nadal na dalekim
przedmieściu, ale już nie w bloku, mieć psa typu grzywacz, który będzie żarł się z akida inu
męża, bo mąż musi mieć rott-weilera albo akida inu, bo to pies samuraja. Justyna zrealizowała
prawie wszystkie te ambicje, bo jej mąż był bogaty, miał akida inu, kupił jej grzywacza,
mieszkał w willi na Starym Imielinie tuż koło Jeziorka Imielińskiego, tyle że nie był
mafiosem, a ona nigdy nie była dziewczyną blokersa.
Tu chciałoby się dodać, że mimo to życie Justyny pozostało bez smaku jak pizzowe krewetki,
jakby nadal mieszkała na swoim blokowisku, ale, niestety, wcale tak nie było. Justyna była
nieszczęśliwa, ale z zupełnie innego powodu, bo swoim życiem była zachwycona.
Zaciskające się jak krewetki małe palce u rąk znamionują wyłącznie obawę przed utratą
szczęścia, które się zdobyło lub szansy, którą już się otrzymało. Jakoś jest tak,
że kiedy człowiek nie ma, to martwi się, że nie ma. A jak ma, to martwi się, że utraci. A jak
ma tyle, że nie da się tego utracić, to martwi się, że umrze. W przypadku Justyny byłby to
strach uzasadniony, ale ona nie bała się śmierci.
Ona bała się, że mąż mógłby odejść. Przed powstaniem willi na Starym Imielinie było tam
wielkie, brunatne, błotniste i plugawe pole. Gdyby mąż odszedł, nawet zostawiając willę,
samochód i pieska, dla Justyny byłoby to tak, jakby zostało tam tylko takie pole. Ona kochała
go niewiarygodnie, jak to się rzadko zdarza między mężczyzną a kobietą. Kobiety przeważnie
albo zakochują się w mężczyźnie, w miesiąc po ślubie się odkochują i do końca życia są
nieszczęśliwe, albo bardzo ostrożnie wybierają sobie partnera, z którym przez całe życie będą
zadowolone, chociaż też nieszczęśliwe.
Z Justyną było inaczej. Kiedy jej mąż wychodził z domu, dostawała lekkiej gorączki, a po
godzinie ciężkiej. I zdrowiała dopiero wtedy, kiedy wracał. W związku z tym, willa już
dawno przeobraziłaby się w miejsce z baśni i opowieści grozy, gdzie pod zwisającymi
naroślami kłaków i kurzu nowe formy życia wylęgłe ze zlewu Justyny, zadawałyby sobie
ponuro pytanie: "Kim jesteśmy?" i "Skąd się wzięłyśmy?", gdyby nie Oksana, Ukrainka,
która poza sprzątaniem, odkurzaniem, zmywaniem, czyszczeniem i szeroko zakrojoną
produkcją pierogów z bryndzą, polewanych śmietaną z tartym czosnkiem, znajdowała jeszcze
czas na to, aby siedzieć przy łóżku swej pani, głaskać po głowie i szeptać: "Kak wy jewo
liubitie", a czasem nawet, gdy była w nastroju wyjątkowo sentymentalnym i przypominała jej
się babcia: "Jak wy joho ljubyte". Babcia Oksany była tak bardzo zakochana w swoim mężu,
że zapomniała jeść. Zapomniała jeść już w 1925 roku, tylko mężowi dokładała i mówiła:
"Jedz, ty moje słońce", i przypomniała sobie, że można by jednak coś zjeść dopiero w 1957.
Bardzo jej się to przydało podczas kolektywizacji Ukrainy, kiedy to mąż babci, czyli dziadek,
który nie opanował tej umiejętności, umarł z głodu, ale babcia Oksany nadal go kochała. Szła
od jednej wioski do drugiej i kochała, bo zrozumiała, że to jedyny sposób na uniknięcie
śmierci głodowej. Próbowała nauczyć tego sposobu innych, ale co przyszła do jakiejś wioski,
to wszyscy już poumierali. Chciała nawet miłością ożywiać trupy. Trupy nie gniły, były tak
wyschłe od głodu i od gorącego, suchego lata, że nawet nie miało co na nich gnić, raczej
robiły się z nich takie lale z suchej skóry, brązowawe jakby. Położyła raz trupa na trupce,
czyli wyschłego mężczyznę na jeszcze chudszej od niego kobiecie i nagle powietrze dookoła
zrobiło się różowe, wszystko trzasnęło i już babcia Oksany myślała, że się udało, bo nad
ziemią pojawiło się czterech popów unoszących się w powietrzu, a jeden z nich powiedział:
"W tym oto niezapomnianym otoczeniu autentycznego ukraińskiego głodu, zagramy dla
państwa naszą wersję pieśni o wolności i śmierci Virtual Batyushkas".
Virtual Batyushkas to był zespół, którego chętnie słucham, ale którego, niestety, wy nie
posłuchacie, bo mogą go słuchać wyłącznie psychologowie, a i to nie wszyscy. Justyna nie
słuchała go również, oczywiście, ona słuchała wyłącznie zespołu Queen of Love and Fury,
tak, jak jej to wpoiliśmy, podobnie, jak fakt, że jedyną jej powiernicą i pomocą winna być
służka Oksana. Mąż Justyny słuchał japońskich piosenek, ale tylko wtedy, gdy był z
kolegami. Mąż Justyny bardzo skrupulatnie oddzielał swoje życie z kolegami od życia z żoną,
ponieważ żona bardzo źle się czuła, gdy był jeszcze ktoś inny obok męża i mąż musiał
poświęcać temu komuś swą uwagę. Czuła wtedy, że odebrana jej zostaje część jej porcji
słońca. I natychmiast robiła się bardzo słaba. Justyna, powtórzmy to raz jeszcze, bardzo
kochała męża. Może jakiś związek z tym miała jego osobowość. Był to człowiek niezwykle
inteligentny i grzeczny, a poza tym rozmowny i kiedy przychodził do żony, to opowiadał jej
tysiące niezwykłych historii. I były one tak niezwykłe, i wszystko było w nich tak żywe,
piękne i odblaskowe, że Justyna nie potrzebowała właściwie oglądać świata ani nawet
telewizji, czekała tylko, aż mąż wróci i będzie do niej mówił. A on wracał i opowiadał jej, jak
to znajoma miała wyjść za mąż za jakiegoś chudzielca, ale zabili jej ojca i brata. I była żałoba,
i ślub się rozmemłał. I była na dnie, na najgorszym dnie den, i żeby się nie zabić, zaczęła brać
taki specjalny lek przeciw depresji. A pod wpływem tego leku traci się potencję płciową, a
potem cechy płciowe. A ona wzięła go tyle, że stała się mężczyzną, pięknym i z małą bródką.
I poznała wspaniałą kobietę, i wzięła ślub z nią, a na ślubie grał zespół rockowy i padały z
sufitu kościoła kwiaty z czarnej skóry. A ten chudzielec, który się w niej kochał, jak jeszcze
była kobietą, założył gigantyczną hodowlę psów i teraz też ma dobrze, jeździ powozem
zaprzężonym w psy po lesie, i psy też mają dobrze, bo to chudzielec, a więc lekki, i las ma
dobrze, bo pojazd zaprzężony w psy nie zanieczyszcza, a jeśli nawet, to tylko trochę i
użyźniająco.
Udało mi się przekonać Justynę, że jej problemem nie jest to, że mąż ją opuści, tylko jej
strach, że mąż ją opuści. Dzisiaj miałem ją pozbawić tego strachu.
Z ludźmi to jest tak, że działają na bardzo prostych zasadach. Współczesna psychologia uczy,
że w naszym
mózgu żyje sobie kilka potężnych postaci, które mówią nam, co mamy robić. Jedni mówią, że
nazywają się one ego, superego i id, inni, że jest duch, dusza i dziecko, inni, że jest to Bogini
Matka, Pierwotny Wojownik oraz Obraz Strachu. Wszyscy mylą się trochę, ponieważ tych
postaci jest nieco więcej i nazywają się inaczej. Są to: Kwiaczor, czyli coś pośredniego
między kwiatem a kaczorem, Misio Plusio, Masażysta Misiołowski oraz Jadalny Artur. W
przypadku Justyny dominujący był Misio Plusio, codziennie śnił jej się ze swoim guziczkiem
w pępku oraz wielkim pluszowym fiutem, którym to fiutem penetrował ją nieustannie. Te sny
może miały jakiś związek z tym, że mąż Justyny jeszcze ani razu nie poznał swojej żony, nie
poznał jej w sensie biblijnym, czyli nie wszedł w nią, bo najpierw zawsze miał historie do
opowiedzenia, gdy leżeli w łóżku, a ona chciała tych historii, ale tyle ich było, że w końcu
zasypiała, a rano myślała, jak on ją kocha, skoro nie chce jej zgwałcić we śnie.
Kazałem Justynie zdjąć pantofelki o przezroczystych obcasach, zakupione przez męża w
Londynie, a następnie położyć się na kozetce.
- I co teraz będzie? - zapytała z nadzieją.
- Teraz nie będzie, teraz jest... Teraz jest dobrze... Teraz pani się odpręża... Teraz ramiona
robią się ciężkie...
Teraz całe ciało robi się ciężkie, ale jest to przyjemne...
Teraz pani śpi... Teraz pani śpi i śpi i nic nie chce pani
robić tylko spać... Teraz widzi pani Misia Plusia... Co ma
Misio Plusio...?
- Guziczek w pępku.
- A co ma pani w ręku?
- Jego fiuta.
- A nieprawda, bo ma pani nóż. I ten nóż wbija pani
w brzuch Misia Plusia.
- I co się dzieje?
- Krew się leje.
Leje się i leje wciąż.
Pani krzyczy: to mój mąż! Zabiła pani męża, Tak się strach zwycięża. Oto jedyny pewny
sposób, Na lęki przed utratą osób. Trzeba je zlikwidować, Przyczynę strachu wyeliminować.
A o tej rozmowie i wizycie, Zero pamięci przez całe życie.
— Niech się pani obudzi. I jak?
- I rzeczywiście, jakoś mi lepiej.
- Dobrze. Wspaniale. Niech pani idzie do domu
i czeka na męża.
Zainkasowałem. Ona poszła, a ja wprawiłem się w trans, żeby obudzić się dopiero jutro rano.
Nie mogłem się doczekać informacji w radiu o zamordowaniu prezesa firmy Interion przez
oszalałą żonę, której nie rżnął. Prezes zasługiwał na śmierć, jak zresztą każdy, a może nawet
więcej, bo nie umiał przyznać się żonie, że ożenił się z nią tylko dla akcjonariuszy, to znaczy
ze względu na plotki, a poza tym, to lubi dziesięcioletnich chłopców przywiązanych do
krzesła z maską Misia Plusia na twarzy.
Kiedy szedłem ulicą Puławską do kościoła, zobaczyłem wyjątkowo nędznego żebraka, który
chyba próbował obgryzać własną rękę, nawet nie oderwawszy jej wcześniej od reszty ciała.
Nie mogłem się jednak tym zająć ze względu na specyficzny charakter mojej misji.
Do zakrystii wszedłem, mówiąc: "Na kolana", ale takim szeptem, żeby ultradźwięki dotarły
tylko do podświadomości baby w długiej szarej sukni, która chyba pełniła tu obowiązki
sekretarki. Jak zawsze, szeptanie do podświadomości wywołuje mocniejszy efekt niż głośne
mówienie. Baba padła na kolana, a następnie zaczęła zadzierać szarą spódnicę, spod której
wysypało się kilka pęt białej kiełbasy. Ja wszedłem do małego gabineciku, w którym siedział
ksiądz.
- Nie! - zawołał ksiądz.
- Tak - odpowiedziałem i dodałem - Prakupa.
Ksiądz zapadł w trans, bo to moje ulubione słówko
kiedyś mu właśnie wprogramowałem.
— "Ują" zamiast "a". "Ełe" zamiast "o". "Ratunku"
zamiast "i".
— Moja wizyta była tu od święta
I nie ma powodu, by ją zapamiętać.
Zapomniał już ksiądz to spotkanie
I idzie wygłosić kazanie.
Kiedy wyjdę, ksiądz się budzi
I pośpiesznie gna do ludzi.
Wyszedłem z zakrystii, szepcząc: "Śmierć, śmierć", do baby na kolanach, a potem obszedłem
kościół i wszedłem do środka głównym wejściem, gdzie tak zwani wierni, bierni, mierni, ale
wierni, tłoczyli się między ławkami, śliskimi i śmierdzącymi wieloletnim ludzkim mięsem.
Rozległy się jakieś organy czy coś takiego, jakiś histeryczny, pijacki głos zaczął śpiewać o
bawieniu czy też zbawieniu, aż wreszcie wylazł ksiądz.
- Najm... Ratunku... Ilś... Ratunku! Chcę wująm dź...
Ratunku! Ś... Ełepełewiedzieć ełe tym, cełe pełew... Ratunku! ...Nno być dlują nująs
nująwująjżniejsze...
Wierni, jak to wierni, z początku byli niepewni. Ale po chwili zaczął się szmer. Już miałem
wyjąć mikrofon i odśpiewać mój ulubiony przebój: "Ksiądz, zakochany ksiądz, nananana, on
ma takie czu3e serce, nananana, serduszko jest jak zmiażdżony brzdąc, nananana, ksiądz,
zakochany ksiądz", kiedy usłyszałem specyficzny syk w tonacji wznoszącej. To znaczy nie
usłyszałem, dotarł tylko do mojej podświadomości, bo był ultradźwiękowy, ale moja
podświadomość została specjalnie wytresowana i wszystko, co do niej dociera, ona przynosi
mi od razu, merdając ogonem.
Odwróciłem się. Za mną stał Najlepszy Kebab w Całym Berlinie, mój bezpośredni
zwierzchnik. Rzadko kiedy się ujawniał, nawet wobec najbardziej bezpośrednich
podwładnych.
- Dość tej zabawy - powiedział ultradźwiękowo -
Mamy ważniejszą sprawę.
Wyszliśmy z kościoła, który szemrał, a nawet mruczał jak śmietnik w stanie rui i udaliśmy się
do baru "Carino", gdzie zamówiliśmy dwie jadowicie pomarańczowe fanty. Najlepszy Kebab
w Całym Berlinie wypił, otarł swoje malinowe usta, poprosił o różową marynarkę, żebym
lepiej zapamiętał występ, wziął mikrofon i wstąpił na scenę.
- Jest takie podwórko,
Gdzie bywasz wciąż,
Gdzie mieszka pani
Oraz jej mąż,
Kazałem kiedyś ci śledzić ją, Myślałeś wtedy, że jestem dzwon, Bowiem nie chciałem
powiedzieć ci, Czemu masz robić to właśnie ty, Lecz teraz powiem, ach powiem to,
Bo ty masz w sobie rozkochać ją.
Śpiewał ultradźwiękowo, więc zaklaskałem mu jedną ręką, ale w głębi duszy zrobiłem to
oburącz, albowiem chodziło mu o Kaję-Maję.
Potem przeszliśmy do kwestii powiązanych z Justyną.
- Co z nią teraz będzie? - zapytałem.
- Pójdzie do więzienia, ale tylko do aresztu śledczego - odpowiedział. - Przed procesem do
aresztu
przyjedzie partia tajemniczej kiełbasy. Kiedy wybije godzina zero, kiełbasa rozpełznie się po
całym areszcie,
krzycząc w na poły tylko zrozumiałym języku: "Oh, oh,
oh, oh, kak nam sy chce tych uaszich dobrych kołbasou!
Eh, eh, eh, eh, kak nam sy tych uaszich dobrych kołbasou chce!". Za pomocą takiego
oddziaływania zarówno
wizualnego, jak i werbalno-podświadomościowego, albowiem tekst będzie zrozumiały tylko
w podświadomości, straszliwy głód ogarnie całą załogę i aresztowanych.
Więźniarki zaczną walić łyżkami w miski, miskami
w drzwi, drzwiami w strażniczki, a strażniczki rzucą
się na nie i zaczną je gryźć. W zaistniałym zamieszaniu
nikt nie zauważy popularnego piosenkarza, a jeśli nawet zauważy, to tylko go zgwałci i
pogryzie. Przedzierając się przez te wszystkie ewentualne przeciwności, piosenkarz wejdzie
do więzienia i owinie Justynę tak zwaną
Płachtą Niedotlenienia i zaśpiewa twoją ulubioną piosenkę o zakochanym klaunie, to będzie
taki akcent jak
dźwięk rogu, którym myśliwy wieńczy udane polowanie. Kiedy wszystko się uspokoi, władze
więzienne zauważą, że podczas tajemniczych zamieszek, tajemnicza
morderczyni tajemniczego męża w tajemniczy sposób
zmarła. Lekarze-kryminolodzy poddadzą ją sekcji, wypatroszą i udekorują sobie głowy oraz
szyje girlandami
z jej jelit, jak to zawsze robią podczas sekcji. Następnie spalą mizerne szczątki, a popiół
wysypią na ziemię i każą go posprzątać pani Gieni jej ohydnym odkurzaczem. Pani Gienia
pochłonie popiół odkurzaczem, a następnie otworzy ten odwłok, gdzie w tyle odkurzacza
gromadzą się wszystkie śmieci, i napluje tam z odrazy do własnej pracy i całego swojego
życia. W tym momencie zauważy to jej mąż, pracujący w prosektorium alkoholik Sebastian
H., który uderzy ją kilka razy w spuchnięty i krwisty pysk, który stanie się jeszcze bardziej
spuchnięty i krwisty, a następnie oboje zwymiotują do śmieci w dupie odkurzacza i zrobią to
równocześnie, co udowodni, że tak naprawdę są kochającym się małżeństwem. Przemieszana
ze śmieciami, plwociną, krwią i wymiociną Justyna zostanie wyniesiona na śmietnik, gdzie
wysypie się ją do pojemnika. Tam następnie zmiesza się z fusami od herbaty, której w
Europie Środkowej konsumuje się multum, a nawet multissimum, oraz z kocią szczyną,
albowiem kot, który wdrapie się na popioły Justyny w celu znalezienia jakiegoś niespalonego
i niezgniłego kawałka, będzie cierpiał na chroniczne zapalenie kociego pęcherza i będzie
posikiwał wszędzie, gdzie się da, co uczyni go ofiarą drapieżnych i krwawych ataków ze
strony okolicznych kocurów, które będą myślały, że w ten sposób znaczy on teren, który
przecież one uważają za swój, i nie pomogą tu żadne tłumaczenia, ani miauczenia, ani nawet
tłumiauczenia, bo koty mają znikomą wiedzę medyczną, natomiast ogromną i bardzo
wykrystalizowaną wiedzę na temat znaczenia pewnych wonnych kocich sygnałów, więc ten
kot, sikający na resztki Justyny, będzie na tyle poszarpany, że wypadnie mu oko i zacznie
pływać w kałuży kociego moczu niczym żółtko w białku jaja sadzonego, które skądinąd jest
przepyszne.
- Aha - powiedziałem. - I czy na tym się skończy?
- Ależ skąd! Bynajmniej! Jak najbardziej nie! Gdy
tylko zakończą się procesy gnicia, psucia, rozsypywania
i obsikiwania, do akcji wkroczymy my. Wskrzesimy Justynę, bynajmniej nie metodą babci
Oksany, ale za pomocą wielkiej maszyny z tysiącem igieł, kolców, bolców, kół zębatych,
miażdżykostek i łamigłówek, a potem
damy jej wieczne życie w młodości i szczęściu w ciepłym,
acz świeżym klimacie, z opalonym i szczupłym mężczyzną u boku, który będzie do tego
jeszcze miał małą
bródkę i będzie niezwykle wrażliwy, ponieważ wcześniej
był kobietą, a mężczyzną się stał tylko na skutek kuracji antydepresyjnej. Wieczory, zachody
słońca, dotyk słonej morskiej fali, która liże między palcami u stóp, w tym
miejscu, gdzie skóra jest tak wrażliwa, że czuje smak,
czuje, że fala jest słona. Gigantyczny rekin, którego potworna paszcza nagle majaczy w
wodzie tuż obok kąpiącej się Justyny, otwiera się zębato i śpiewa: "Klaun, zakochany klaun".
Klaun, a właściwie barman, zakochany bez
szans w Justynie przez całą wieczność, ale tak mocno zakochany, że aż szczęśliwie, chociaż
nieszczęśliwie, a więc
jemu też jest dobrze. Dwie przemiłe chupacabry, dla których barman ma zawsze świeżą
głowę kozy do wyssania.
I jeszcze wielu innych sąsiadów w domkach letniskowych.
Oczywiście, wszystko to pod warunkiem, że Justyna najpierw prześpi się z nami wszystkimi.
Mówił tak długo, że na chwilę zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zdało mi się, że szef mój zjada
sobie rękę, ale musiało być to złudzenie, bo mówił, a on nigdy nie mówił z pełnymi ustami.
- Ale zanim udasz się do Kai-Mai, musisz polecieć na
Wolską. Tam jest taka pani, która bardzo kochała swojego męża i on umarł, i ona w związku
z tym przestała
zmywać, bo ciągle słyszy jego głos z dziury w zlewie i boi się, że jak będzie zmywać, to jemu
płyn do zmywania zaleje oczy i będzie go szczypało. Dla celów, o których nie mogę ci
powiedzieć, ona musi znowu zacząć zmywać.
- Oj, powiedz, powiedz.
- No dobrze, to jest moja mama.
- Kłamiesz.
- Oczywiście. Ojcem był mi wymazany mieszaniną
tłuszczu i potu Arab, a matką była buła.
- Ahu hu! Ahu hu! - krzyczałem u drugiego końca
rury.
- Andzisiu, czy to ty?
- Nie, to nie Andziś!
- A kto?!
- Zło!
- Co?
- Zło! Mówię do ciebie, ty tam u góry!
Nie słuchaj więcej głosów z tej rury!
Tą rurą, którą woda pociekła,
Biegną do ciebie odgłosy z piekła!
- Andzisiu!
- Mówię ci, że to nie Andziś!
- Przestań się wygłupiać, Andzisiu. Zawsze mnie
oszukiwałeś. Nic się tam nie zmieniłeś, w tej rurze.
Pełen niesukces. Ponieważ rzadko mi się to zdarza, wyszedłem z budynku i wszedłem do
restauracji, aby się pokrzepić. Usiadłem w pustej sali, tylko przy drzwiach jakiś facet jadł
własną rękę.
- Służę - powiedział jasnowłosy kelner w czarnej muszce. Jasnowłosi kelnerzy powinni nosić
złote
muszki, bo tylko bruneci w czarnych wyglądają dobrze.
- Poproszę Zupę Śmierci. Ale muszę panu powiedzieć, jak się ją przyrządza.
- Służę.
- No więc potrzebny jest kawał surowego mięsa
o nieznanej proweniencji. Nic trudnego. Trzeba to wygotować, po uprzednim dodaniu dużej
ilości szkielecików piskląt.
- Służę.
- To znaczy, że zrobicie mi państwo taką zupę?
- Służę.
- Czyli tak?
- Służę.
- Jak mam to rozumieć? Co to znaczy "służę"?
- Służę zwyrodniałym chuciom.
Jazda przez miasto tramwajem po kąpieli w Zupie Śmierci ma w sobie coś oszałamiającego.
Przedzierałem się przez tramwajową ludzką masę, a szmerek, który coraz bardziej narastał,
przeobraził się w groźny pomruk ludzi powolutku orientujących się, co właściwie im
zrobiłem, owiewając ich swoim aromatem. Byłbym zapewne doskonale obojętnym
świadkiem linczu na sobie samym. Ale zamiast linczu nastąpiła wielka cisza. Najwyraźniej
zdali sobie sprawę z tego, że ich los został już przypieczętowany i nawet brutalne
zamordowanie misiaczka nie mogło nic zmienić. Milczenie było jedyną właściwą reakcją.
Albo błaganie. Ale ponieważ nikt mnie nie błagał, wysiadłem na następnym przystanku.
Tam podszedł do mnie Najlepszy Kebab w Całym Berlinie. Zaciągnął mnie do wiaty
tramwajowej i zaczął mi mówić o nowych procedurach raportowania, jakie zaczęły
obowiązywać w naszej organizacji. Przy opisie
parametrów do rozpoznawania skrzynek kontaktowych, jakoś tak zasnąłem i śniło mi się, że
zjadam takie małe wypustki, które wyrastają mi z ciała.
Obudziłem się pod domem Kai-Mai.
Ustawiłem się pod jej oknem, między topolami a śmietnikiem i już po półgodzinie popadłem
w trans czekania, kiedy to człowiek, nic nie myśląc, syci się wiatrem i wróblami. Od czasu do
czasu jednak coś myślałem o tym, czego naprawdę chcę.
Mogłem ją zdobyć w bardzo prosty sposób, wystarczyłoby ją zahipnotyzować. Mogłem ją
zdobyć prościej, sugerując za pomocą odpowiedniego tonu głosu i odpowiedniej mowy ciała,
że jestem mężczyzną idealnym. Postanowiłem jednak powiedzieć jej coś o sobie, o tym, jaki
jestem wspaniały.
I kiedy tak coraz mocniej utwierdzałem się w tym postanowieniu, drzwi szczęknęły. Serce też
mi szczęknęło. Jak zawsze o piątej, Kaja-Maja szła na swój dyżur do szpitala. Zobaczyłem,
jak idzie przez podwórko, idzie w moją stronę. Wyskoczyłem zza trzepaka, aby
zaprezentować się w całej okazałości.
- Cześć, nazywam się Pizza Marinara i jestem członkiem wszechmocnego Stowarzyszenia
Psychologów!
Dzięki naszej znajomości neurolingwistyki i hipnozy
opanowaliśmy elity całego świata, polityków, wojskowych, biznes, media, naukowców!
Uzyskaliśmy dostęp
do supernowoczesnych technologii nieznanych wszystkim ludziom! Możemy rzeczy
niemożliwe! Rządzimy
światem i każdym powiatem!
- Przepraszam pana.
A kiedy ominęła mnie z wyrazem udręki na twarzy, zbliżył się do mnie jakiś chłopiec w
pachnącym benzyną dresie i coś łupnęło mnie pod okiem. Znalazłem się na
ziemi, koło jego adidasów. A potem poczułem coś miłego, ciepłego na czubku głowy i to była
jego ślina. Splunął na mnie.
To nie był jej facet. To był chyba ktoś inny, kto stał pod jej oknem.
Pojechałem do tego szpitala. Miałem coś wielkiego i puchnącego pod okiem, ale żeby
kwalifikować się do pogotowia, zrobiłem sobie jeszcze kilka ran ciętych.
- Matko Boska - powiedziała. - Co się panu... To
znowu pan?
- Tak, to ja - wysepleniłem. - To jakif pani wielbifel tak mnie fałatwił.
- Ja nie mam wielbicieli - powiedziała, biorąc
gazę.
- Ma pani, ma.
- Tak?
- Tak. Kiedy wychodzi pani do fmietnika, cały
fmietnik mruczy, a wfyftkie balkony skomlą, a fcury
pfynofą dla pani najfmaczniejfe ochłapy, a ptaki umierają, a ludzie biją fie dla pani.
- Ciekawe. Szczególnie z tymi ochłapami. Pan, rozumiem, jest też moim wielbicielem -
powiedziała, wyrzucając zakrwawioną gazę i biorąc strzykawkę.
- Tak. Oczywiście, organizafja kazała mi panią we
mnie rofkochać, ale nie mogło byf pfyjemniejfego fadania, bo ja kocham panią.
- Jaka organizacja?
- Jeftem członkiem wfechmofnego Ftowafyfenia
Ffychologów! Fięki nafej fnajomoffi neurolingwiftyki
i hipnofy opanowalifmy elity całego fwiata, polityków,
wojfkowych, biznef, media, naukoffów! Ufyfkalifmy
doftęp do fupernowoczefnych technologii niefnanych wfyftkim ludziom! Mofemy fefy
niemofliwe! Fąfimy ffiatem i kafdym powiatem!
- Taaak - jej oczy zmrużyły się, jak do żartu albo do
mordu. - To ja chyba zawołam psychiatrę.
- Nie tfeba, pfefief ja jeftem ffychologiem. A pofa
tym, ja mógłbym panią zdobyf bardzo profto. Nie tak,
jak teraf, bufąf fpółfufie.
- Przepraszam, nie zrozumiałam.
- Nie tak, jak teraz, budząc współczucie - powiedziałem głosem numer siedem w skali od
jeden do dziesięciu, niby płaskim, ale z ukrytym pogłosem wibracji,
sugerującym, że ten mężczyzna, pozornie rzeczowy,
w duszy skrywa ocean uczucia. Ręce lekko oparłem na
biodrach ruchem zbliżonym do gładzenia, sugerując za
razem stanowczość, przyjaźń i zmysłowość. Zgryzłem
w ustach miniiniektor z atropiną i już po sekundzie
moje źrenice rozszerzyły się na znak sympatii. Moje
serce spowolniło bicie, przez co mój oddech stał się
spokojny.
Jej oddech też.
- To wie pan co? - powiedziała. - To niech pan raczej zdobywa mnie tak.
- Sama nie wiem, dlaczego to robię - powiedziała,
nakładając sobie kolejną porcję gęsi pieczonej w glinie. -
Sama nie wiem, dlaczego z tobą rozmawiam.
- Bo - odpowiedziałem i zrobiłem dłuższą pauzę,
albowiem gęś była wyborna - bo zobaczyłaś przez
chwilę najdoskonalszego mężczyznę twojego życia.
- Przez chwilę to za dużo powiedziane. Przez sekundę. Przez ułamek sekundy.
- To bardzo wyczerpujące, bycie najdoskonalszym
mężczyzną czyjegokolwiek życia, a szczególnie twojego.
To mogą być tylko krótkie chwile.
- Dlaczego "szczególnie mojego"?
- Bo to, kim jesteś i jaka jesteś, szczególnie wysoko
stawia poprzeczkę - powiedziałem i dolałem jej jasnozłotego wina KaPeEs, dostępnego tylko
dla członków
Stowarzyszenia. Milczała przez chwilę, tylko jej zielone
oczy robiły się coraz bardziej jasnozielone. Natychmiast
przestałem w nie patrzeć. Starałem się bardzo, aby nie
wykorzystywać moich umiejętności, aby nie zwracać
uwagi na wszystkie drgnięcia jej palców i źrenic. To
wszystko, co w sobie chowała, miała oddać mi sama.
- Ale ja już mam mojego doskonałego mężczyznę -
powiedziała wreszcie.
- Wiem - odpowiedziałem. - I zdaję sobie sprawę
z odpowiedzialności, jaką na siebie biorę. Bo biorę. Bo
wiem, że nie możesz już żyć bez tego, co zobaczyłaś
przez ułamek sekundy.
- Jak mam do ciebie mówić? - zapytała, wtulając
głowę w mój bok, pod ramieniem. Jej poduszka leżała
trochę niżej niż moja.
- Pizza Marinara.
- Przestań. Jak mam cię nazywać?
- Panie doktorze.
- Oj, przestań się wygłupiać.
- Nie wygłupiam się.
Była naprawdę doskonała, bo ucichła. A to znaczyło, że zrozumiała, że naprawdę nie mam
innych imion.
- A ja, jak mogę do ciebie mówić? - zapytałem.
- A jak chcesz?
- Kaja-Maja.
- Jak?
- Kaja-Maja. Tak cię nazywałem, jak nie wiedziałem,
czy masz na imię Kaja czy Maja.
- Ja się nazywam Ewelina.
- Aha.
- Wszyscy zawsze mówili na mnie Ewa. Tylko mama
mówiła Inka. Ale ja nie lubiłam ani Ewy, ani Inki.
- Dlaczego?
- Bo Inka to była nazwa takiej kawy, ohydnej.
A ksiądz na religii mówił, że Ewa była zła i że przez nią
to wszystko, bo zdenerwowała Pana Boga.
- Nie ma Pana Boga, na szczęście. Jest tylko Kwiaczor.
- Co?
- Człowiekiem rządzą cztery potężne moce: Kwiaczor, Misio Plusio, Masażysta Misiołowski
oraz Jadalny
Artur.
- O czym ty mówisz?
- Zdradzam ci podstawy mojej i kolegów władzy
nad ludzkością. Jeśli umiesz oddziaływać na te cztery
moce, umiesz oddziaływać na każdego człowieka. Najpierw jest Kwiaczor. To kwietny
kaczor i kaczy kwiat.
Ma skrzydła jak liście i dziób jak płatek. Jest żółty jak
kaczeniec.
- Czy on jest dobry?
- O tak, ale zupełnie inaczej, niż to ludzie sobie
wyobrażają. Kwiaczor jest poczciwy i zrzędliwy jak
ciotka, ale równocześnie piękny jak topaz, wspaniały
jak słońce i lew. To poczciwa zrzędliwość wykuta ze
złota i posadzona na tronie. Jest jak sympatyczna kucharka o połamanych paznokciach z
pereł. Misio Plusio to mały embrion z wielkim fiutem, który już w łonie swojej matki
wyruchał ją od środka, a kiedy się
urodził, okazał się pluszowym misiem. Ciąża dała jego matce więcej rozkoszy niż najlepszy
seks na świecie, a poród był gorszy niż śmiera. Misio Plusio obdarza ludzi wielką rozkoszą, a
potem znika bezpowrotnie. Masażysta Misiołowski egzystuje na najniższym poziomie
wymiany międzyludzkiej, jakim jest handel. Ale za to handluje na najwyższym poziomie
ludzkiej egzystencji. Płacisz mu organami, a on wypełnia twoje życie poczuciem spełnienia.
Na przykład jedna nerka za rok masażu.
- A ten... Ten czwarty?
- Jadalny Artur? To postać, której nie umiem
rozgryźć.
Palce u stóp, łydki i kolana. Uda, płeć, biodra i talia, piersi, ramiona, szyja i ona. Ona, czyli
twarz. Wszystko zobaczyłem, wszystkiego dotykałem, we wszystkim byłem, cały czas
pilnując się, żeby tego nie czytać. Żeby to czuć, ale żeby tego nie czytać. Nie mogłem jednak
nie odczytać nagłego skurczu palców wskazujących.
Porwałem lampkę nocną i uderzyłem ją w głowę. A potem, żeby udusić całe to nagłe wycie i
szlochanie, usiadłem na jej piersiach i rękami mocno przycisnąłem grdykę.
- Jaki ty jesteś ciągle niedojrzały - mówił Najlepszy
Kebab w Całym Berlinie. - Myślałeś, że można tak sobie
poderwać kobietę, w jeden wieczór, bez żadnych fidry-
i madrygałków, bez hipnozy? I myślisz, że kobieta może
być aż tak zachwycająca, nie znając naszych sposobów,
będąc poza naszą organizacją? Hihihoho, pozwól, że tak
się z ciebie zaśmieję, hihihoho.
- To była wasza agentka. To znaczy nasza agentka.
- Oczywiście. Przecież chciała cię zabić, w czym się
w końcu zorientowałeś z ruchu jej palców.
- Dlaczego chcieliście mnie zabić?
- Z tych samych powodów, co ją.
- A ją chcieliście też zabić?
- Tak, tyle że z nią nam się udało. Ty ją zabiłeś, ty.
- Ale dlaczego? Dlaczego ją i dlaczego mnie?
- A jak myślisz, dlaczego w ogóle kogoś? Jak myślisz,
dlaczego nasi agenci ciągle giną? Trudne misje? Dlaczego ostatnio ponad dwudziestu, w tym
twój zastępca
Pizza Volcano, no więc dlaczego tych ponad dwudziestu
zginęło na bagnach pod miastem, z powodu radykalnej
zmiany mentalnej jednego z agentów, który wgrał sobie
nową osobowość? Dlaczego ja muszę ciągle hipnotyzować cię tak, żebyś co chwilę widział
Jadalnego Artura?
Jak myślisz, kim jest Jadalny Artur? Po co jest Jadalny
Artur? Po co Artur jest Jadalny i się je?
Najlepszy Kebab w Całym Berlinie przełknął wielki kawał surowego mięsa, wstał od stołu,
poprosił kelnerkę o mikrofon i różową marynarkę, a potem zaczął występ.
- Dlaczego ciebie, dlaczego ją?
To bez znaczenia, hohoho hoho,
Albowiem ważne jest, aby agenci
Nasi ginęli, przez kostuchę ścięci.
Nieważne którzy, bo najlepiej wszyscy,
Mili, niemili, lepcy czy też śliscy,
Powinni zginąć, tak jak w tlenie hel,
Albowiem to jest naszej mafii cel.
Organizacja, o Boże, o Boże,
Jest tak wszechmocna, że już wszystko może, A kiedy taką masz moc, ach, podniebną, To
wtedy jest ci, ach ach, wszystko jedno,
Kto wszystko może, ten ma wszystko w dupie,
Jakie to mądre i jakie to głupie.
Dlatego nasza, ach, organizacja
Nie wie, czy gdzieś tam jest jej bytu racja.
Właśnie dlatego, że mafia jest jak bóstwo,
Wybrała sobie, ach, ach, samobójstwo.
Czarny plus
- Jesteś za dobry - powiedziała.
Miała wielkie, niebieskie, prawie fioletowe oczy. Miała też dziesięcioletniego synka i męża,
który stracił rok temu pracę. Do tej pory nie mógł się pozbierać. A ona nie mogła go
zatrudnić. Prezes by się nawet na to zgodził, ale ona czułaby się upokorzona, mąż zresztą też.
Była czterdziestoletnią kobietą i moją szefową.
- Co to znaczy, za dobry? - zapytałem.
- Za bardzo boisz się sprawiać ludziom przykrość.
- Czy to źle?
- Zbyt często tam, gdzie trzeba podejmować jasne
decyzje, twoje wypowiedzi zbliżają się... jakby to powiedzieć, zbliżają się do modelowej
realizacji zasad starej,
dobrej szkoły pod hasłem: "Na dwoje babka wróżyła".
Boisz się opowiedzieć po którejś ze stron.
- Aaa... - odpowiedziałem.
- Właśnie. Byłam ciekawa, jak mi odpowiesz. A ty
co powiedziałeś?
- Aaa... - powtórzyłem. - Aaale chciałem powiedzieć, że szanuję twoje zdanie. Szanuję twoje
zdanie, ale...
- Wystarczy. Nawet teraz nie powiedziałeś: "Co ty,
Bożenka, porąbało cię? Ja tu robię to i to, i to, i w ogóle
co ty sobie myślisz, a pamiętasz to zebranie, gdzie się postawiłem?". Nie. Ja cię wyrzucam z
pracy, posyłam na bruk, skazuję na strach i biedę, niszczę ci karierę, unicestwiam twoje
perspektywy życiowe, ponieważ mam, być może błędne, zdanie, że jesteś przypadkowo
zabłąkanym w świat mediów i marketingu Misiem Plusiem, a ty zaczynasz od: "Szanuję
twoje zdanie".
- Aha. Czyli wszystko, co powiem, będzie użyte
przeciwko mnie?
- Tak, kurwa, tak! Jesteś w pracy! A właściwie już
nie jesteś.
Najprzykrzejsze w tej rozmowie nie było to, co ona powiedziała, ale fakt, że w naszej firmie
jest tak zwana otwarta przestrzeń. Nawet szefowa siedzi we wspólnej sali i oficjalne rozmowy
z pracownikami przy jej biurku słyszane są przez wszystkich. Taka jest polityka firmy.
Kiedy mi to powiedziała, zrobiłem coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiłem. Zazwyczaj kiedy
mnie opierdalała, stałem, wpatrując się w jej pantofle i wyobrażając sobie, że wszyscy
koledzy w sali właśnie dostali zawiadomienie o wielkiej wygranej na loterii i dlatego
chwilowo nie zwracają uwagi na to, co się dzieje przy biurku szefowej. Czasem nawet
pozwalałem sobie wyobrażać, że to ja dostałem zawiadomienie o wielkiej wygranej na loterii.
Tym razem jednak udało mi się jakoś na chwilę podnieść oczy i na chwilę rozejrzeć po sali.
Spodziewałem się oczu. Oczu rozbawionych, złośliwych, tryskających rozkoszą na widok
tego, co się ze mną dzieje. Zobaczyłem plecy.
Każdy siedział przy swoim komputerze i gorączkowo stukał w klawiaturę. Musieli skończyć
sprawozdania
na jutro. Codziennie musieli kończyć sprawozdania na jutro. Być może, tak naprawdę nigdy
nie interesowali się tym, co mnie spotyka. Jeszcze wczoraj bym się ucieszył tą obojętnością.
- Pamiętaj, że twój kontrakt przewiduje tylko miesięczną odprawę! - krzyknęła jeszcze
Bożenka. - Do
zobaczenia za miesiąc pod śmietnikiem.
Pod śmietnikiem znalazłem się już po dwudziestu minutach. To było pierwsze miejsce, w
które poszedłem po tym, jak zabrała mi firmowy identyfikator i nawrzeszczała jeszcze na
korytarzu. Chyba jednak mnie nie lubiła.
- Mój kontrakt przewiduje tylko miesięczną odprawę - powiedziałem Ziutkowi i Rudemu. -
Nie wiem,
czy za miesiąc będę mógł wam pomagać w takim zakresie, jak dotąd.
- Miau - odpowiedzieli Rudy i Ziutek z rozczarowaniem.
Powinienem był powiedzieć inaczej. Powinienem był powiedzieć: "Won, cuchnące kocury!
Nie dla kota kiełbasa! Dosyć żywienia was, wy niedorobione skrzyżowania tygrysa z
makakiem! Uaaa!!!". Wtedy w ich zielonych jak miętowe landrynki oczach pojawiłoby się
coś w rodzaju szacunku. Co prawda, trwałoby to przez ułamek sekundy, bo zaraz potem by
uciekły. Ale przynajmniej tyle by trwało.
Niestety, nie umiem używać takich słów wobec staruszek, dzieci, inwalidów i kotów. Nie
umiem ich nawet używać wobec Bożenek.
Co mogłem zrobić? Co mogłem zrobić, kiedy ona na mnie krzyczała? Co ja w ogóle mogłem
zrobić?
Ta robota z Bożenk1 najwyraźniej była nie dla mnie. Ale Bożenka nie była wcale jeszcze
najgorsza. Wszystkie roboty tego typu były nie dla mnie, bo wszyscy szefowie w robotach
tego typu byli szefami typu Bożenki.
Powinienem zmienić branżę. Ale ja już się raz przekwalifikowywałem. I kosztowało mnie to
dużo zdrowia, praktycznie całe. Nie miałem siły, żeby zrobić to drugi raz. Wiecie jak to jest
czasem, kiedy właśnie podnosicie się z łóżka, jesteście już w tej dziwnej pozycji, w połowie
drogi, kiedy jeszcze leżycie, ale już w powietrzu, i tylko wasze nogi dotykają podłoża, i nagle,
w tym momencie opadacie z powrotem na łóżko. To jest to, co czułem w związku z
przekwalifikowywaniem się.
Poza tym, jeśli byłem aż tak dobry, to na pewno mogłem mieć kłopoty z
przekwalifikowaniem się. W ogłoszeniach o pracy nikt nie pisze, że szuka człowieka dobrego.
Nikt nie pisze w CV: Jestem dobry". Dobro nie jest więc szczególnie poszukiwaną
kwalifikacją na rynku pracy. To uświadomiłem sobie pod śmietnikiem. Może właśnie dlatego
w swoich krzykach Bożenka tam mnie wysyłała. Bo dopiero pod śmietnikiem zrozumiałem
to, co ona chciała mi przekazać.
W pierwszej chwili pomyślałem, że mógłbym być dilerem narkotyków. Byłem jednak na to
za stary, a poza tym - być może za sprawą wieloletniego przyzwyczajenia - wolałem wybrać
bardziej humanitarne rozwiązanie. Zabijać szybko.
Oczywiście, to tak się łatwo mówi. Zacząłem od rzeczy małych, dokładnie od czekoladowych
ludzików.
W supermarkecie na osiedlu są takie małe czekoladowe ludziki. Zawsze brakuje ich na półce,
bo jest promocja i ludzie wykupują je jak oszalali. Jeszcze tego samego dnia poszedłem do
supermarketu i znalazłem ostatnią partię czekoladowych ludzików. Było ich dwanaście w
opakowaniu. Czekałem chyba z pół godziny, aż przyszła taka jedna babcia. Znam ją trochę z
widzenia, bo często tu robi zakupy i chyba zawsze ma przynajmniej jednego ludzika w
koszyku.
Teraz nie miała. Sięgnęła w stronę półki, żeby ten brak uzupełnić i wtedy ja błyskawicznie
wsadziłem ludziki do mojego wózka.
Popatrzyła na mnie tak, jak gdyby zobaczyła coś bardzo dziwnego. Przestraszyło mnie to
nawet trochę i wyciągałem do niej rękę z ludzikami, żeby sobie wzięła, kiedy przypomniałem
sobie, że mam być zły. Zagryzłem wargi, i kiedy ona już brała ode mnie te ludziki, nagle
wyszarpnąłem je z powrotem. Jeden się zgniótł i wtedy zobaczyłem, że babcia płacze.
Wracałem z supermarketu z wielkim bolesnym gniotem w środku zamiast serca i żołądka.
Wiedziałem, że babcia wciąż płacze. I wtedy nagle w środku mnie, gdzieś koło tego
bolesnego gniota, poczułem coś, co gdyby było muzyką, byłoby marszem tryumfalnym.
Muzyka zwycięstwa, muzyka człowieka wolnego. Powoli wyprostowałem się, a dziwny
grymas na mojej twarzy okazał się zupełnie nowym uśmiechem.
Promocja mówi, że każdy czekoladowy ludzik zjedzony, to nakarmiony jeden głodny
Murzynek w Afryce. I kto mówi, że ludzie są źli? Kupują ludziki, choć nie można wygrać
pasty do butów ani komórki. A całą promocję wymyśliła Bożenka.
Inną rzeczą, którą zrobiłem, było włożenie dziecku dwóch surowych jajek do pieluchy. Matka
pobiegła do działu odzieżowego, zostawiając wózek. Pewnie na chwilę, ale ta chwila
wystarczyła, żeby odchylić przód śpioszko-ogrodniczek gówniarza i rozgnieść tam dwie
mokre, klejkie niespodzianki. Zanim się rozgniotły, wyglądało to przez chwilę tak, jakby
niemowlakowi wyrosły dwa potworne jądra gdzieś trochę ponad fiutkiem.
Stałem ukryty po drugiej stronie półki z pomidorami w puszkach, czekając krzyku: "Kto to
zrobił?!".
Zamiast tego było: "Oj gówniarzu, gówniarzu, znowu zrobiłeś swojej mamie coś takiego!".
Z tymi rzeczami musiałem się jednak pilnować, bo mogli mi zakazać wstępu do
supermarketu, a ten był najtańszy w okolicy. Było to ważne ze względu na to, że miałem
tylko jeden miesiąc odprawy. Finanse na jeden miesiąc musiałem jakoś rozciągnąć na trzy
miesiące, bo nie spodziewałem się, żebym szybciej mógł przejść do zabijania ludzi.
Już z kotem było trudno. Ziutek w pewnym momencie przestał miauczeć i skrzeczeć, a zaczął
wydawać z siebie wycie, wycie psie, wilcze, a w ostatniej sekundzie ludzkie.
W zeszycie napisałem sobie: "Zabicie kota. Plusy: 1. Zabiłem go w końcu. 2. Nie puściłem
mu szyi ani na chwilę. 3. Przydeptywałem mu równocześnie ogon, żeby utrudnić szarpanie.
Minusy: 1. Dałem się podrapać. 2. Płakałem".
Założyłem sobie taki zeszyt. Narysowałem sobie w środku taką czarną kulkę. Przed kulką stał
mały chłopczyk, a między nimi latały plusy i minusy. Codziennie dopisywałem nowe plusy i
minusy i sprawdzałem, jaki jest bilans. Po zabiciu kota było więcej minusów niż plusów.
Postanowiłem, że codziennie będzie ich co najmniej po równo, więc rzuciłem jeszcze
Ziutkiem w dziewczynkę, ale to już nie na moim osiedlu.
Musiałem zabić człowieka, zanim jeszcze skończą mi się zapasy. Wiedziałem, że jak się
skończą, to będę musiał go zabić, żeby zabrać mu portfel, a to jest trudne. Trudno jest zabić
kogoś, bo się musi. Łatwiej jest zabić kogoś, bo się chce.
Dlatego już na początku drugiego tygodnia zacząłem ćwiczyć w lasku z Jasiem. Jasio był
wysoki, ciemny i nieżywy. Był zdezelowanym manekinem, który stał w charakterze dekoracji
w ogródku pewnego młodzieżowego lokalu. Pewnego razu zapomnieli schować go do środka
na noc, więc porwałem go i, zasapawszy się porządnie, dotaszczyłem go do lasku, który
zaczyna się niedaleko mojego osiedla.
Przez pierwszą noc nie udało mi się wyjść daleko poza: "Dobry wieczór, przepraszam, ma
pan może zapalniczkę?". Drugiej nocy przyładowałem mu w oko, ale jakoś niepewnie. I
chociaż niepewnie, ręka boli mnie do teraz. Manekiny są zrobione z trwalszej materii niż
ludzie, powiedziałem sobie, co nastrajało optymistycznie. Wynikało z tego, że definitywne
uszkodzenie człowieka będzie łatwiejsze niż Jasia.
Trzeciej nocy wbiłem Jasiowi nóż w krocze. A czwartej nocy zobaczyłem, że jakieś łobuzy
potłukły go kamieniami i zrobiło mi się przykro, bo gadałem trochę do niego między jednym
ćwiczeniem a drugim, i zdążyłem się już przyzwyczaić.
Następnego ranka postanowiłem zabić dziecko. Przez pół godziny spacerowałem po osiedlu i
było takie przyjemne słońce, że prawie zapomniałem, po co wyszedłem. Ocknąłem się
dopiero, gdy usłyszałem:
- Spierdalaj, ty chuju! - krzyczał chłopczyk, który
wyrywał drugiemu coś świecącego i terkoczącego, co
mogło być tylko mieczem laserowym. Chłopczyk miał
włosy tak jasne, że aż białe i był w takim wieku, że
trudno było powiedzieć, czy będzie albinosem, czy blondynem. Drugi chłopczyk, rudawy,
popłakał się.
- Albert, ja powiem twojej mamie! - krzyknął.
- Powiedz, powiedz! Moja mama ci przypierdoli!
Moja mama wierzy mnie, a nie jakimś chujom!
- Albercie - powiedziałem, zbliżając się do chłopca. - Czy wiesz, że to bardzo brzydko tak
przeklinać?
- Pan jest tu z osiedla?
- Nieważne skąd jestem. Stąd czy nie stąd, zawsze
mogę znaleźć twoją mamę i opowiedzieć jej, jak się zachowywałeś. Czy myślisz, że twoja
mama byłaby zadowolona, słysząc, jak się odzywasz?
- Proszę pana, ale bo ten chuj...
- Albercie!
- Ale proszę pana...
- Nie ma żadnego ale. Powiedz mi, Albercie, czy
chciałbyś, żeby cię ludzie szanowali? Żeby cię lubili?
Żeby mówili: "Ten Albert to fajny koleś"?
Chłopczyk zmarszczył się.
- Pewnie - powiedział. - Ale...
- Nie ma ale, Albercie. Na tym świecie są brzydkie
słowa i brzydkie rzeczy. Są też dobre słowa i dobre rzeczy. Tego, kto mówi dobre słowa,
spotykają dobre rzeczy. Tego, kto mówi brzydkie słowa, spotykają brzydkie
rzeczy. Bardzo brzydkie i bardzo bolesne.
- Co pan robi?! - syknął nagle głos kobiety. Odwróciłem się i zobaczyłem wysoką blondynkę,
gdzieś przed
czterdziestką, ale szczupłą, smukłą, o lekko skośnych
oczach.
- Przedstawię się - powiedziałem. -Jestem Hubert
Wagłowski i mieszkam tu na osiedlu. Widzi pani, na
skutek intensywnego poświęcenia się pracy, jestem człowiekiem bezdzietnym, a właściwie
samotnym, nad czym
boleję. Przed chwilą uciąłem sobie bardzo miłą pogawędkę z pani synem... Ale przysięgam,
nie robiłem tego,
żeby zaznajomić się z mamą, bo nie miałem pojęcia, że
Albert ma taką mamę.
Uśmiechnęła się. Pewnie z ulgi, że to ona jest dla mnie obiektem seksualnym, a nie Albert.
Ale też dlatego, że lubiła być obiektem seksualnym. Albert też się uśmiechnął, z radości, że
na niego nie doniosłem. Była to radość przedwczesna.
- Widzi pani, mam nadzieję, że Albert się nie obrazi,
ale muszę pani powiedzieć, że przyłapałem go na pewnych zachowaniach, o których
chciałbym z panią porozmawiać.
Zmarszczyła się, identycznie jak jej syn.
- Chyba wiem, co pan ma na myśli.
- To temat na dłuższą rozmowę.
- No... Wie pan... Zapraszam do mnie. Ja też
właściwie jestem - westchnęła - człowiekiem samotnym.
Odbyliśmy długą pogawędkę przy herbacie, w mieszkaniu pełnym ceraty.
- Wie pan - powiedziała. - Ja nie wiem, co mam
z nim zrobić. On kłamie, przeklina, zabił kiedyś kota.
Ja wtedy się wściekłam i go sprałam, i wie pan, następnego dnia wracam do domu, a tu na
półmisku cytrynka,
listek sałaty i rybka elegancko pokrojona, przybrana szczypiorkiem.
- Może to jest jakaś metoda - odpowiedziałem. -
Sprała go pani i następnego dnia zrobił pani obiad.
- Rybka z naszego akwarium.
- Aha.
- Ale ja go kocham, bo każdy inny mężczyzna pewnie byłby jeszcze gorszy - popłakała się,
patrząc na
mnie z nadzieją.
- Przepraszam - powiedziałem i wyszedłem do
łazienki.
Pewnie pomyślała, że jestem wzruszony i chcę ukryć łzy. I rzeczywiście byłem wzruszony,
bo nie mogłem zabić jej synka. Jej zresztą też nie. Dlatego tylko zrobiłem kupę na środku
łazienki, podtarłem się czystym ręcznikiem i po cichu wymknąłem się z mieszkania, podczas
kiedy ona szlochała w kuchni.
Następnego dnia ćwiczyłem zabijanie metodą rysunkową. Rysowałem człowieczka, który
wali drugiego człowieczka pałą albo maczetą. Najpierw bardzo schematycznie, potem ludziki
nabierały coraz więcej detali, takich jak: oczy, palce, dziury, szpik, przekrój odciętej szyi.
Kiedy już zabiłem czternastego ludzika, zacząłem rysować same detale. Okazało się, że to
pomaga. W nocy też śniły mi się detale i wcale się nie bałem. Rano obudziłem się wyspany i
w bardzo dobrej formie. Wyszedłem sobie na spacer i doszedłem na taką dużą łąkę.
- Proszę pana! - zawołało coś w krzakach.
Rozejrzałem się, ale krzaki były całkowicie nieruchome.
- Proszę pana! - zawołało znowu. Podszedłem do wielkiej kępy, wyglądającej jak
postrzępiona
gąbka. Rozchyliłem kilka zielono-brązowych strzępów
i zobaczyłem połowę człowieka wystającą z brązowego
bajora.
- Proszę pana! Pfu! Da mi pan jakąś gałąź, bo utopię się tutaj! Pfu! - wołał młody chłopak o
intensywnie niebieskich oczach, ni to dmuchając, ni to plując na
wielkie atakujące go muchy.
Gałąź była, nawet odpowiednio długa, tylko trzeba ją było urwać, a że była dość gruba, trochę
to potrwało, zanim udało mi się ją ułamać. Do tej pory z chłopaka wystawała już tylko głowa
i ręce. Ich odbicia drżały na powierzchni kałuży.
Uchwycił się tak, że aż zdarł korę. Pociągnąłem go mocno i wydobyłem coś, co poza głową i
dłońmi przypominało bałwanka błotnego. To znaczy bałwanka ulepionego z błota zamiast ze
śniegu. Jego oczy patrzyły na mnie z tak wielką wdzięcznością, że aż niesmaczną. I wtedy
przypomniałem sobie, co ja robię. A właściwie, co powinienem zrobić.
Pchnąłem go z powrotem tak mocno, że od razu zanurzył się po nos. Nawet nie krzyknął, nie
miał czasu. Ręce też za chwilę zatonęły, razem ze swoimi drżącymi odbiciami.
O mało nie zmarnowałem mojej pierwszej szansy zabicia człowieka.
Wielkie, błotniste bajoro okazało się nieocenione. O wiele łatwiej jest zabić, gdy twoim
wspólnikiem jest bajoro, bagno, woda, w ogóle coś większego. Wiadomo, że większy ponosi
większą odpowiedzialność.
Przerzuciłem wąską kładeczkę przez bajoro. Wąską kładeczkę, to za dużo powiedziane.
Właściwie deskę. W tym celu musiałem ją zabrać jednemu z licznych tutaj kanałków.
Kilka dni później poznałem pewnego młodego człowieka, który interesował się filmem.
Powiedziałem mu, że jestem reżyserem i że chcę nakręcić film o ludziach, którzy odkrywają
istnienie wielkiej ryby na bagnach. To miała być komedia, oczywiście. Zaproponowałem mu,
żeby został moim asystentem. Zrobiło się wesoło.
Przez sześć dni i nocy tworzyliśmy scenariusz. Wielka ryba wciągała ludzi pod wodę i
połykała, aby wypluć ich, jeszcze żywych, w zupełnie innych miejscach. Ludzie nagle
znajdowali się w rurach kanalizacyjnych, w kanałach, w luksusowych wannach wyłożonych
marmurem, wydawali ciche jęki słyszalne przez zlewozmywaki, a gdzieś tam w tle
rozbrzmiewało ciche dyszenie wielkiej ryby.
Wreszcie w niedzielę poszliśmy zobaczyć tak zwane location, czyli miejsce na bagnach, gdzie
można byłoby nakręcić ten film. Byłem tak zaangażowany w sprawę filmu, że dopiero kiedy
Mateusz - bo tak się chyba nazywał - wszedł na kładeczkę, przypomniałem sobie, po co tu
przyszedłem. I wywróciłem kładeczkę.
Poniewczasie zorientowałem się, że nie zabrałem mu portfela. Ale i tak pewnie nic w nim nie
miał.
Po tym coś dziwnego się ze mną stało, bo przez dwa dni spałem bez przerwy. Śniło mi się
wiele rzeczy, bardzo kolorowych i gęstych, ale przede wszystkim zupa. Kiedy się obudziłem,
byłem strasznie głodny, a za oknem świeciło wspaniałe słońce. Znaczyło to, że bagno
wyschło i nie było gdzie topić.
Wyszedłem kupić bułki i żółty ser, a kiedy szedłem przez lasek oddzielający mój dom od
sklepu, dokładnie tuż przy szczątkach Jasia-manekina dostrzegłem jakiegoś innego chłopca,
w białych adidasach. Siedział na pniaku i pochylał się nad Jasiem, jak gdyby zaciekawiony
tym, kto mógł zadać rany kłute manekinowi. Szybko porwałem urwany konar z ziemi i
uderzyłem chłopca w głowę od tyłu.
Było jeszcze bardzo wcześnie i nikt nie mógł zobaczyć tego, co się stało, najmniej sam
chłopiec, który leżał na szarym piasku i barwił go na czerwono. Sklep był w bloku obok, ale
po jego drugiej stronie. Zaspana sprzedawczyni niczego nie mogła widzieć i kiedy wszedłem,
powiedziała bez obaw:
- Dzień dobry, co podać?
- Dzień dobry. Poproszę - zacząłem, ale nie skończyłem, bo ją też zabiłem.
Od tej pory musiałem się bardzo pilnować za każdym razem, gdy wychodziłem na dwór, bo
każdy przygodny kontakt mógł skończyć się czymś poważnym, i to przy świadkach. Niemniej
jednak udało mi się jeszcze poznać kilkunastu, a może nawet więcej młodzieńców i w miarę
bezpiecznie utopić ich w bagnie. Ogólnie też starałem się spacerować po bagnach, bo tam
mniej musiałem się powstrzymywać. Mniej musiałem się powstrzymywać, bo mniej
spotykałem ludzi.
Jakoś jednak udało mi się dotrzeć do wuja, który mieszkał za bagnami. Na szczęście, po
drodze znalazłem gniazdko piskląt kuropatwy, które schowałem do kieszeni. Podczas
rozmowy z wujkiem co chwilę dusiłem jedno pisklę w kieszeni, dzięki czemu mogłem się
trochę kontrolować.
- Co ty tak popiskujesz co chwilę?
- Ja? Z radości, wujku. Bo to prawdziwy żart w stylu
angielskiego czarnego humoru - powiedziałem. - Ciocia oszaleje.
- Oj tak - uśmiechnął się, różowy, gładko ogolony i okrągły. - Czegoś takiego jeszcze w życiu
nie
czytała.
Schował do szuflady papierek, na którym napisał, że przyznaje się do zabicia dwudziestu
kilku młodych chłopców z powodu bólu zębów i odchodzi na zawsze. Wyszliśmy na długi
spacer.
Po powrocie do domu wziąłem kąpiel, a w kąpieli zacząłem liczyć. W Polsce mieszka jakieś
czterdzieści milionów ludzi. Jeśli będę usuwał jedną osobę dziennie, to do końca
najdłuższego życia zabiję około piętnastu tysięcy osób. To było za mało.
Po kąpieli wziąłem przewodnik turystyczny i na podstawie mapki zrekonstruowałem sobie na
podłodze cały plac z najtańszych kostek rosołowych wraz z kolumnadą, którą zrobiłem z
papierosów.
Wyobraziłem sobie, jak wchodzę w ten tłum, jak czekam przy jednym z papierosów, jak
powoli przeciskam się przez tłum. Tłum jest jak woda w garnku. Najpierw stoi spokojnie i
bez ruchu, potem zaczyna się kotłować. Ludzie podskakują, krzyczą, wspinają się na palce. Ja
też staję na palcach. I najpierw na ścianie pałacu widzę wielki cień dziwacznego wehikułu z
dziwaczną postacią. A dopiero potem samą postać. Dziwaczna postać w białej szacie unosi
ręce do góry, macha nimi, jak gdyby
chciała odlecieć. I odlatuje, tyle że do tyłu, bo właśnie władowałem w nią trzy strzały.
Trzy strzały i zaraz rzucam broń na ziemię. Jest chwila wielkiej ciszy, prawie spokoju. Ludzie
nie patrzą na mnie. Patrzą na białą postać, która wygląda tak, jakby urodziła czerwoną
ośmiornicę przez dziurę w brzuchu, aż wreszcie przewraca się na plecy. I nagle wszyscy
wrzeszczą. Rzucają się do przodu, unoszą mnie ze sobą, lamentują i ja razem z nimi. Już
jestem pewien, że nikt mnie nie nakrył, kiedy nagle już leżę na ziemi. Kajdanki. Kopią mnie i
krzyczą: "porca troia".
A potem siedzę przykuty do krzesła przed szczupłym i suchym brunetem, któremu to
wszystko opowiadam. A on patrzy na mnie i mówi po włosku: "Ty nie stałeś się zły. Ty
zawsze byłeś. Tu non sei diventato un cattivo. Per volerlo diventare, hai sempre dovuto
esserlo". Ale ja go zabijam, i zabijam wszystkich karabinierów, i jeszcze kilkunastu innych
rzymian, a potem wracam tu i w zeszyciku, między rysunkiem chłopca a czarną kulką, rysuję
sobie jeden duży czarny plus.