background image

Lew Tołstoj

Spowiedź

Tłumaczenie: Jacek Baszkiewicz (jbaszkiewicz@o2.pl)
Korekta: Piotr „Zorba” Flak (piotr.zorba@gmail.com)

background image

I

Zostałem  ochrzczony  i  wychowany  w  wierze  Cerkwi  Prawosławnej.  Wpajano  mi  ją  od 

dzieciństwa i  przez  cały  okres  chłopięcy  i  młodzieńczy.  Kiedy  jednak  w  wieku  osiemnastu  lat 
porzuciłem  na  drugim  roku  uniwersytet,  nie  wierzyłem  już  w  żadną  z  tych  rzeczy,  których  mnie 
uczono.

Sięgając  wstecz  do  niektórych  wspomnień  sądzę,  że  nigdy  w  nie  nie  wierzyłem,  a  jedynie 

ufałem  w  to,  czego  mnie  uczono  i  co  wyznawali  dorośli  wokół  mnie,  a  ufność  ta  była  bardzo 
chwiejna. 

Pamiętam,  że  gdy  miałem  jedenaście  lat,  pewnej  niedzieli  odwiedził  nas  uczeń  gimnazjum, 

Wołodia M. (nie żyje od dawna) i oznajmił nam najnowszą nowinę: odkrycie, którego dokonał w 
szkole. Odkrył tam, że Boga nie ma, a wszystko, czego nas o Nim uczono, to czyste wymysły (było 
to w roku 1838). Pamiętam, jak ta informacja zainteresowała moich starszych braci. Wezwali mnie 
do  swego  grona  i  wszyscy,  jak  sobie  przypominam,  bardzo  poruszeni,  przyjęliśmy  ją  jako  coś 
interesującego i całkiem prawdopodobnego.

Pamiętam również, że gdy mój starszy brat Dymitr, który był wtedy na uniwersytecie, nagle, z 

właściwym sobie  zapamiętaniem poświęcił się  religii  i  zaczął chodzić  na wszystkie nabożeństwa, 
pościć  i  prowadzić  czyste  i  moralne  życie,  wszyscy  –  nawet  dorośli  –  ciągle  drwili  z  niego  i  z 
jakiegoś  niewiadomego  powodu  nazywali  go  “Noe”.  Pamiętam  jak  Musin-Puszkin,  kurator 
Uniwersytetu Kazańskiego, zapraszając nas na tańce do swego domu, ironicznie przekonywał mego 
wymawiającego się brata argumentem, że nawet Dawid tańczył przed Arką. Podobały mi się te żarty 
dorosłych i wyciągnąłem z nich wniosek, że koniecznie trzeba nauczyć się katechizmu i chodzić do 
cerkwi,  ale  nie  można  tego  traktować  zbyt  poważnie.  Pamiętam  też,  że  ironia  Woltera,  którego 
czytałem we wczesnej młodości, wcale mnie nie szokowała, ale bawiła ogromnie.

Moje  odejście  od  wiary  nastąpiło  w  sposób,  w  jaki  zwykle  dzieje  się  to  z  ludźmi 

wykształconymi. Myślę, że odbywa się to tak: człowiek żyje tak jak wszyscy inni – według reguł, 
które mają niewiele wspólnego z doktryną religijną, a w zasadzie są z nią sprzeczne; nie odgrywa 
ona w życiu żadnej roli, w konfrontacji z innymi nigdy nie jest brana pod uwagę i człowiek nigdy 
nie musi się z nią liczyć. Religię wyznaje się z dala od życia i niezależnie od niego. Jeśli bierze się 
ją pod uwagę, to tylko jako powierzchowny fenomen oderwany od rzeczywistości. 

Tak wtedy, jak i teraz, niemożliwym było i jest ocenić życie człowieka i stwierdzić, czy jest 

on  wierzący,  czy  nie.  Jeśli  istnieje  jakakolwiek  różnica  między  wyznawcą  prawosławia  a 
człowiekiem  niewierzącym,  to  nie  wypada  ona  na  korzyść  tego  pierwszego.  Tak  jak  wtedy,  tak  i 
teraz,  wiarę  prawosławną  publicznie  wyznawali  i  praktykowali  głównie  ludzie  głupi  i  okrutni,  a 
nadto uważający siebie za bardzo ważnych. Zdolności, uczciwość, odpowiedzialność, dobra natura i 
moralne prowadzenie się często cechowały niewierzących.

W  szkołach  uczy  się  katechizmu  i  wysyła  się  uczniów  do  cerkwi,  a  urzędnicy  rządowi 

zobowiązani  są  do  przedstawiania  certyfikatów  otrzymania  komunii.  Jednak  człowiek  z  naszej 
sfery,  który  ukończył  edukację  i  nie  piastuje  żadnego  urzędu,  nawet  teraz  (wcześniej  było  mu 
jeszcze łatwiej) może żyć przez dziesiątki lat nie pamiętając, że żyje między chrześcijanami i jest 
uważany za wyznawcę Chrześcijańskiej Cerkwi Prawosławnej. 

Tak  więc  doktryna  religijna,  tak  jak  teraz,  tak  i  wcześniej,  przyjęta  na  wiarę  i  wspierana 

zewnętrzną presją, topnieje stopniowo pod wpływem wiedzy i doświadczenia życiowego, z którym 
stoi w sprzeczności, a niejeden długo żyje złudzeniem, że trzyma się przekonań wpojonych mu w 
dzieciństwie, podczas gdy faktycznie nie pozostało po nich śladu.

S., człowiek mądry i prawy, opowiedział mi raz historię o tym, jak on przestał wierzyć. Kiedy 

był na polowaniu w wieku 26 lat, na postoju nocnym uklęknął do wieczornej modlitwy – zwyczaj 
ten pozostał mu z dzieciństwa. Jego starszy brat, który również brał udział w tym polowaniu, leżał 
na sianie i obserwował go. Gdy S. skończył i kładł się do snu, brat zapytał: “Więc ciągle to robisz?” 
Nie mówili już nic do siebie. Ale od tego dnia S. przestał się modlić i chodzić do cerkwi. I tak od 
trzydziestu lat nie modli się, nie przyjmuje komunii i nie chodzi do cerkwi. Nie stało się tak dlatego, 
że poznał przekonania brata i zaczął go naśladować, ani nie z powodu decyzji, którą podjął w głębi 

background image

duszy,  lecz po  prostu dlatego, że  słowa  brata były jak pchnięcie palcem ściany, która  już  gotowa 
była do zawalenia się pod własnym ciężarem. Słowo to pokazało jedynie, że to, co uważał za wiarę, 
w rzeczywistości było od dawna pustą przestrzenią i dlatego wypowiadanie słów, czynienie znaku 
krzyża  i  klękanie  podczas  modlitwy  były  czynami  całkowicie  pozbawionymi  sensu. 
Uświadomiwszy sobie ich bezsensowność, nie mógł ich dalej praktykować.

Sądzę,  że  tak  też  było  i  jest  ze  znakomitą  większością  ludzi.  Mówię  o  ludziach  z  naszej 

wykształconej sfery, którzy są uczciwi wobec siebie i nie traktują praktykowania religii jako środka 
do  osiągnięcia  światowych  celów.  (Ludzie  tacy  to  najbardziej  radykalni  niewierzący,  bo  jeśli  ich 
wiara jest dla nich środkiem do osiągania jakichkolwiek ziemskich celów, to z pewnością nie jest 
wiarą).  Ci  wykształceni  ludzie  znaleźli  się  w  sytuacji,  w  której  światło  wiedzy  i  życia  roztopiły 
sztucznie  wzniesiony  gmach,  i  albo  zauważyli  to  i  opróżnili  to  miejsce,  albo  jeszcze  tego  nie 
dostrzegli.

Doktryna religijna wpojona mi w dzieciństwie zanikła we mnie tak jak w innych, z tą jednak 

różnicą, że moje odejście od wiary bardzo wcześnie stało się świadome, ponieważ bardzo wcześnie 
zacząłem dużo czytać i myśleć. Kiedy miałem 16 lat, z własnej woli przestałem się modlić, chodzić 
do  cerkwi  i  pościć.  Przestałem  wierzyć  w  to,  czego  uczono  mnie  w  dzieciństwie,  w  coś  jednak 
wierzyłem.  Ale  co  to  było,  tego  nie  potrafiłem  określić.  Wierzyłem  w  Boga,  albo  raczej  nie 
odrzucałem  Go  –  lecz  w  jakiego  Boga,  tego  stwierdzić  nie  mogłem.  Nie  wypierałem  się  też 
Chrystusa i jego nauk, ale czego uczył – tego również nie potrafiłem powiedzieć.

Sięgając  wstecz  do  tego  okresu  muszę  jasno  stwierdzić,  że  w  tym  czasie  moją  jedyną 

prawdziwą  wiarą  –  oprócz  zwierzęcych  instynktów  nadającą  bieg  mojemu  życiu  –  była  wiara  w 
doskonalenie samego siebie. Nie wiedziałem jednak na czym owo doskonalenie polegało ani jaki 
był jego cel. Starałem się wydoskonalić umysłowo – studiowałem wszystko, co życie postawiło na 
mojej  ścieżce;  próbowałem  doskonalić  moją  wolę  –  ustalałem  zasady,  których  starałem  się 
przestrzegać; doskonaliłem się fizycznie, trenując siłę i sprawność poprzez rozmaite ćwiczenia oraz 
wytrzymałość  i  cierpliwość  poprzez  wiele  wyrzeczeń.  Wszystko  to  uważałem  za  doskonalenie 
samego siebie. Początkiem wszystkiego było oczywiście doskonalenie moralne, zastąpiło je jednak 
rychło doskonalenie ogólne, tj. chęć bycia lepszym nie we własnych oczach czy też w oczach Boga, 
lecz w oczach innych ludzi. Bardzo szybko ten wysiłek zamienił się w dążenie do bycia silniejszym 
od innych, tj. sławniejszym, ważniejszym i bogatszym.

II

Pewnego  dnia  opowiem  ujmującą  i  pouczającą  historię  o  tych  dziesięciu  latach  mego 

młodzieńczego  życia.  Myślę,  że  bardzo  wielu  ludzi  miało  podobne  doświadczenia.  Z  całej  duszy 
pragnąłem  być  dobry,  ale  byłem  młody,  zapamiętały  i  samotny,  zupełnie  osamotniony  w 
poszukiwaniu dobra. Za każdym razem, kiedy starałem się wyrażać moje najszczersze pragnienie, 
aby  być  moralnie  nienagannym,  spotykałem  się  z  pogardą  i  kpinami,  kiedy  zaś  oddawałem  się 
niskim  namiętnościom,  byłem  chwalony  i  zachęcany.  Ambicja,  umiłowanie  siły,  chciwość, 
pożądliwość,  pycha,  gniew  i  mściwość  –  wszystkie  te  cechy  były  szanowane.  Oddając  się 
namiętnościom  upodabniałem  się  do  dorosłych  i  czułem,  że  mnie  aprobują.  Poczciwa  ciotunia,  z 
którą mieszkałem, sama będąca najczystszą z istot, zawsze powtarzała mi, że niczego nie pragnie 
dla mnie tak bardzo jak tego, bym miał romans z mężatką: 'Rien ne forme un juene homme, comme 
une liaison avec une femme comme il faut'

1

. Innym szczęściem, którego pragnęła dla mnie było to, 

abym  został  kiedyś  adiutantem,  a  jeśli  to  możliwe,  adiutantem  Cesarza.  Lecz  największym 
szczęściem z możliwych byłoby, gdybym poślubił bardzo bogatą dziewczynę i w ten sposób stał się 
posiadaczem jak największej liczby poddanych.

Nie  mogę  wspominać  tych  lat  inaczej  niż  z  uczuciem  koszmaru,  obrzydzenia  i  bólu  serca. 

Zabijałem  ludzi  na  wojnie  i  wyzywałem  ich  na  pojedynki,  aby  zabijać.  Traciłem  pieniądze  przy 
kartach,  przejadałem  pracę  chłopów,  skazywałem  ich  na  kary,  wiodłem  żywot  próżniaczy, 
oszukiwałem. Kłamstwa, grabieże, cudzołóstwo wszelkiej maści, pijaństwo, przemoc, morderstwa 

1 Nic tak nie kształtuje młodego człowieka, jak związek z porządną mężatką (fr.)

background image

– nie było zbrodni, której nie popełniłem, a pomimo tego ludzie chwalili moje prowadzenie się, a 
wśród  rówieśników  uchodziłem  i  uchodzę  nadal  za  względnie  moralnego  człowieka.  I  tak  żyłem 
przez dziesięć lat.

W  tym  czasie  zacząłem  pisać,  powodowany  próżnością,  pożądliwością  i  pychą.  W  moich 

utworach  robiłem  to  samo,  co  w  życiu.  Aby  zdobyć  sławę  i  pieniądze,  dla  których  pisałem, 
koniecznie trzeba było ukrywać dobro, a ukazywać zło i tak robiłem. Jakże często w mojej pracy 
wynajdywałem sposoby na ukrycie pod płaszczykiem obojętności, lub nawet żartów, tego mojego 
dążenia do dobroci, które nadało znaczenie memu życiu! Udawało mi się to i zbierałem pochwały.

W wieku 26 lat wróciłem do Petersburga i spotkałem się z pisarzami. Przyjęli mnie jak swego 

i schlebiali mi. I nim się obejrzałem, przyswoiłem sobie poglądy na życie tych, między którymi się 
znalazłem, a te zatarły zupełnie moje wcześniejsze dążenie do bycia lepszym – oni dostarczyli mi 
teorii, która usprawiedliwiła moje rozwiązłe życie.

Filozofia życiowa moich kolegów po piórze przedstawiała się następująco: życie w ogólności 

polega  na rozwoju i my  – ludzie idei  – odgrywamy w nim  główną  rolę;  a wśród  ludzi idei  my – 
artyści  i  poeci  –  wywieramy  na  ów  rozwój  największy  wpływ.  Naszym  powołaniem  jest  nauczać 
rodzaj  ludzki.  I  aby  nie  nasuwało  się  proste  pytanie:  „Co  wiem  i  czego  mogę  uczyć?”,  teoria  ta 
wyjaśniała, że tego nie trzeba wiedzieć, bo artyści i poeci nauczają nieświadomie. Uważano mnie za 
godnego podziwu artystę i poetę, dlatego przyjęcie tego poglądu było dla mnie nad wyraz naturalne. 
Ja, artysta i poeta, pisałem i uczyłem, sam nie wiedząc czego. Płacono mi za to; miałem doskonałe 
jedzenie,  mieszkanie,  kobiety  i  towarzystwo,  miałem  też  sławę,  co  dobrze  świadczyło  o  wartości 
mojego nauczania. 

Wiara  w  znaczenie  poezji  w  rozwoju  człowieka  była  religią,  a  ja  byłem  jednym  z  jej 

kapłanów. Bycie kapłanem było przyjemne i zyskowne. Żyłem więc dość długo w tej wierze, nie 
powątpiewając  w  jej  prawdziwość.  Jednak  w  drugim,  a  potem  w  trzecim  roku  takiego  życia 
zacząłem  ją  analizować  i  wątpić  w  jej  nieomylność.  Pierwsze  zwątpienie  przyszło  w  chwili,  gdy 
zauważyłem, że nie wszyscy kapłani zgadzali się ze sobą. Niektórzy mówili: Jesteśmy najlepszymi i 
najpożyteczniejszymi  nauczycielami;  uczymy  tego,  co  niezbędne,  a  inni  nauczają  źle.  Inni 
odpowiadali:  Nie,  to  my  jesteśmy  prawdziwymi  nauczycielami,  a  wy  się  mylicie.  Dyskutowali, 
kłócili  się,  obrażali  się  nawzajem,  oszukiwali  i  zwodzili  jeden  drugiego.  Między  nami  było  też 
wielu, którzy nie dbali o to, kto miał rację, a kto się mylił, po prostu byli zdecydowani zaspokajać w 
ten sposób własne zachcianki. Wszystko to zmusiło mnie do powątpiewania w prawdziwość naszej 
wiary. 

Ponadto, gdy zacząłem już wątpić w samą prawdziwość pisarskiej wiary, zacząłem również z 

większą uwagą obserwować jej kapłanów i przekonałem się, że prawie wszyscy oni, pisarze, byli 
ludźmi  niemoralnymi,  i  po  większej  części  złymi,  o  bezwartościowym  charakterze,  znacznie 
gorszymi od tych, których spotykałem w moim poprzednim, rozpustnym i wojskowym życiu – ale 
byli oni zadowoleni i pewni siebie w stopniu, w jakim mogą być ludzie całkowicie święci lub tacy, 
którzy w ogóle nie wiedzą czym jest świętość. Wzbudzali we mnie odrazę, zacząłem czuć odrazę do 
samego siebie i zdałem sobie sprawę, że ta wiara jest oszustwem. 

Dziwne, ale mimo że pojąłem to oszustwo i wyrzekłem się go, to jednak nie wyrzekłem się 

rangi, którą ludzie ci mi nadali – rangi poety, artysty i nauczyciela. Naiwnie wyobrażałem sobie, że 
jako poeta i artysta mogę uczyć innych, sam nie wiedząc czego uczę. I tak właśnie czyniłem. 

Przez  bliskie  stosunki  z  tymi  ludźmi  pojawiła  się  u  mnie  nowa  przywara:  nadmiernie 

rozwinięta  duma  i  szalona  pewność,  że  moim  powołaniem  jest  uczyć  innych,  sam  nie  wiedząc 
czego.

Wspomnienie tamtego czasu, stanu umysłu mojego i tych ludzi (choć i dziś jest ich tysiące) 

jest i smutne, i straszne, i śmieszne – budzi się we mnie to samo uczucie, którego doświadcza się w 
domu dla obłąkanych. 

Wszyscy  byliśmy  wtedy  przekonani  o  tym,  że  koniecznie  musimy  ciągle  mówić,  pisać  i 

drukować  tak  szybko,  jak  to  tylko  możliwe,  tak  wiele,  jak  tylko  można,  a  to  wszystko  dla  dobra 
ludzkości.  I  tysiące  z  nas,  zaprzeczając  sobie  i  znieważając  się  wzajemnie,  drukowało  i  pisało  – 
ucząc  innych.  I  nie  zauważając  tego,  że  nic  nie  wiemy,  że  nie  znamy  odpowiedzi  na  najprostsze 

background image

życiowe  pytanie:  Co  jest  dobre,  a  co  złe?  –  mówiliśmy  wszyscy  w  tym  samym  momencie,  nie 
słuchając  siebie  wzajemnie,  czasami  potakując  sobie  i  chwaląc  się  nawzajem,  aby  nam  z  kolei 
potakiwano i nas chwalono, czasami złoszcząc się na siebie – dokładnie tak samo, jak w domu dla 
obłąkanych.

Tysiące robotników pracowało dni i noce do granic swych sił, składając czcionki i drukując 

miliony słów, które poczta rozwoziła po całej Rosji, a my dalej uczyliśmy, uczyliśmy i uczyliśmy, w 
żaden  sposób  nie  znajdując  końca  tej  nauki  i  cały  czas  złoszcząc  się,  że  nie  poświęcano  nam 
wystarczającej uwagi. 

Było  to  strasznie  dziwne,  ale  teraz  to  rozumiem.  Naszym  najskrytszym,  najprawdziwszym 

obiektem troski było zarobienie jak największych pieniędzy i zyskanie jak największych pochwał. 
Aby  to  osiągnąć,  nie  mogliśmy  robić  niczego  innego  oprócz  pisania  książek  i  gazet.  I  to  właśnie 
robiliśmy.  Aby  jednak  wykonywać  tę  bezużyteczną  pracę  i  czuć  się  pewnymi  swej  ważności, 
potrzebowaliśmy teorii usprawiedliwiającej naszą działalność. I taka oto teoria powstała wśród nas: 
“Wszystko co istnieje, jest rozsądne. Wszystko co istnieje, rozwija się. Rozwija się poprzez kulturę. 
Kulturę mierzy się nakładem książek i gazet. Nam płaci się i szanuje się nas za pisanie książek i 
gazet,  dlatego  wśród  ludzi  jesteśmy  najbardziej  potrzebni  i  najlepsi  ze  wszystkich”.  Z  teorią  tą 
byłoby wszystko  w  porządku,  gdybyśmy  wszyscy  byli  jednomyślni,  ale gdy  myśl  wyrażona przez 
jednego z nas spotykała się z diametralnie odmienną myślą kogoś innego, powinno to skłaniać nas 
do refleksji. My jednak tego nie zauważaliśmy; płacili nam i ci będący po naszej stronie chwalili 
nas, więc każdy z nas czuł się usprawiedliwiony.

Teraz  jasnym  jest  dla  mnie,  że  to  był  dom  obłąkanych;  lecz  wtedy  tylko  to  mgliście 

podejrzewałem – jak każdy inny obłąkany – nazywając obłąkanym każdego, oprócz siebie samego. 

III

I  tak  żyłem,  poddając  się  szaleństwu  przez  kolejne  sześć  lat,  aż  do  mojego  małżeństwa.  W 

tym czasie wyjechałem za granicę. Życie w Europie oraz znajomość z wybitnymi i wykształconymi 
Europejczykami utwierdziły mnie jeszcze w moim dążeniu do doskonałości, w które tak wierzyłem, 
ponieważ  znalazłem  wśród  nich  tę  samą  wiarę.  Wiara  ta  przyjęła  u  mnie  formę  powszechnie 
spotykaną  u  wykształconych  ludzi  doby  obecnej.  Wyrażana  była  poprzez  słowo  „postęp”.  Wtedy 
wydawało mi się, że słowo to coś znaczy. Jeszcze tego nie pojmowałem, dręczony (jak każdy żywy 
człowiek) pytaniem o najlepszą dla mnie drogę życiową, że w mojej odpowiedzi: „Żyj w zgodzie z 
postępem”, byłem niczym człowiek w łodzi, który niesiony przez wiatr i fale, na główne i jedyne 
pytanie: „Dokąd płynąć?”, odpowie: „Płyniemy gdzie bądź”. 

Wtedy tego nie zauważałem. Sporadycznie tylko – bardziej instynktownie niż przez rozsądek 

– buntowałem się przeciw temu przesądowi, tak powszechnemu w naszych czasach, którym ludzie 
zasłaniają  przed  sobą  swoje  niezrozumienie  życia.  I  tak  na  przykład  podczas  mojego  pobytu  w 
Paryżu, widok egzekucji obnażył chwiejność mojej przesądnej wiary w postęp. Kiedy zobaczyłem, 
jak głowa odpada od ciała i oddzielona z głuchym łoskotem wpada do skrzyni, zrozumiałem – nie 
umysłem, lecz całą swą istotą – że żadna rozsądna teoria nie mogłaby usprawiedliwić tego czynu; i 
choćby  wszyscy,  od  początku  stworzenia,  w  jakiejkolwiek  teorii,  utrzymywali,  że  to  konieczne, 
wiedziałem,  że  to  niepotrzebne  i  złe;  z  tego  powodu  o  tym,  co  dobre  i  złe  nie  mogą  decydować 
czyny  i  słowa  ludzi,  ani  żaden  postęp,  lecz  tylko  ja  i  moje  serce.  Kolejnym  zdarzeniem,  które 
pokazało,  że  wiara  w  postęp  nie  jest  odpowiednim  przewodnikiem  w  życiu,  była  śmierć  mojego 
brata. Mądry, dobry, poważny, zachorował będąc młodym człowiekiem, cierpiał ponad rok i zmarł 
w cierpieniach nie rozumiejąc, dlaczego żył, a jeszcze mniej, dlaczego musi umrzeć. Nie było teorii, 
która mogła udzielić jemu lub mnie jakiejkolwiek odpowiedzi na te pytania w czasie jego powolnej 
i bolesnej śmierci. 

Pomimo  tych  rzadkich  chwil  zwątpienia,  w  rzeczywistości  dalej  żyłem  trzymając  się  mojej 

wiary w postęp. „Wszystko się rozwija, ja się rozwijam: pewnego dnia stanie się jasne, dlaczego tak 
się dzieje”. Tak powinienem był wtenczas formułować swą wiarę. 

Po powrocie z zagranicy osiadłem na wsi i znalazłem zajęcie w chłopskich szkołach. W pracy 

background image

tej znalazłem szczególne zamiłowanie, ponieważ nie musiałem stykać się z fałszem, który stał się 
dla mnie oczywisty i który raził w oczy, gdy tylko próbowałem uczyć używając środków literackich. 
Tu również działałem w imię postępu, ale podchodziłem już do niego krytycznie. Mówiłem sobie, 
że w niektórych swych przejawach postęp przebiegał niewłaściwie i w kontaktach z prymitywnymi 
dziećmi  chłopskimi  należy  postępować  zupełnie  swobodnie,  pozwalając  im  wybrać  taką  drogę 
postępu, jakiej pragną. 

W rzeczywistości krążyłem wokół jednego i tego samego nierozwiązywalnego problemu: Jak 

uczyć, nie wiedząc czego. W wyższych sferach literackiej działalności zrozumiałym dla mnie było, 
że  nie  można  uczyć,  nie  znając  celu  nauki,  ponieważ  widziałem  ludzi  nauczających  zupełnie 
różnymi  metodami,  kłócących  się  i  ukrywających  tylko  przed  sobą  własną  ignorancję;  tu  jednak, 
przed chłopskimi dziećmi, myślałem, że mogę uciec od tej trudności, pozwalając im uczyć się tego, 
na co mają ochotę. Śmiać mi się chce dzisiaj, kiedy sobie przypomnę, jak miotałem się, próbując 
zaspokoić moją potrzebę nauczania, w głębi duszy wiedząc bardzo dobrze, że nie mogę nauczyć ich 
niczego  pożytecznego,  ponieważ  sam  nie  wiedziałem,  co  jest  pożyteczne.  Po  roku  spędzonym  w 
szkole powtórnie wyjechałem zagranicę, aby dowiedzieć się, jak uczyć, samemu nic nie wiedząc. 

Wydawało mi się, że nauczyłem się tego zagranicą i w roku wyzwolenia chłopów

2

, uzbrojony 

w całą tę wszechwiedzę, powróciłem do Rosji i objąłem posadę rozjemcy

3

. Rozpocząłem nauczanie, 

zarówno  prostego  ludu  –  w  szkole,  jak  i  ludzi  wykształconych  –  przez  pismo,  które  zacząłem 
wydawać. Zdawało się, że wszystko idzie jak najlepiej, ale czułem, że mentalnie nie jestem całkiem 
zdrowy  i  że  długo  tak  nie  może  być.  Wtedy  być  może  byłbym  doszedł  do  stanu  rozpaczy,  który 
ogarnął  mnie  po  pięćdziesięciu  latach,  gdybym  nie  odkrył  w  moim  życiu  jeszcze  jednej  strony, 
niezbadanej przeze mnie do tej pory, która miała dać mi szczęście: życia rodzinnego.

Przez cały rok byłem zajęty pracą rozjemcy, szkołą i moim pismem i tak się tym zmęczyłem, 

szczególnie  w  wyniku  zamętu,  który  panował  w  mym  umyśle,  tak  ciężko  zmagałem  się  z  pracą 
rozjemcy,  tak  mizerne  były  efekty  mojej  działalności  w  szkołach,  tak  odpychający  mój  wkład  w 
czasopismo (sprowadzający się zawsze do tego samego: pragnienia uczenia wszystkich i ukrywania 
faktu,  że  nie  wiem  czego  uczyć)  –  że  poczułem  się  chory,  nie  cieleśnie,  lecz  duchowo,  rzuciłem 
wszystko  i  wyjechałem  w  stepy  do  Baszkirów,  aby  oddychać  świeżym  powietrzem,  pić  kumys  i 
pędzić żywot niemal zwierzęcy.

Wróciwszy stamtąd, ożeniłem się. Nowe warunki szczęśliwego, rodzinnego życia zupełnie już 

odciągnęły  mnie  od  wszelkich  poszukiwań  ogólnego  sensu  życia.  Całe  moje  życie  w  tym  czasie 
koncentrowało się na rodzinie, żonie, dzieciach, a co za tym idzie na trosce o pomnażaniu środków 
do życia. Dążenie do samodoskonalenia, zastąpione już przez dążenie do doskonalenia w ogólności, 
do postępu, teraz zmieniło się w dążenie do tego, aby mnie i rodzinie było jak najlepiej.

Tak minęło kolejne piętnaście lat.
Pomimo  tego,  że  w  ciągu  tych  piętnastu  lat  uważałem  pisarstwo  za  mało  ważne,  i  tak  nie 

przestawałem  pisać.  Posmakowałem  już  pokusy  pisarstwa,  pokusy  ogromnego  pieniężnego 
wynagrodzenia  i  poklasku  za  moją  nic  nie  znaczącą  pracę  i  oddawałem  się  temu  jako  środkowi 
polepszającemu  mój  materialny  byt  i  zagłuszającemu  w  duszy  wszelkie  pytania  o  sens  życia  – 
mojego i innych.

Pisałem, ucząc tego, co było dla mnie jedyną prawdą – że trzeba żyć tak, aby sobie samemu i 

rodzinie było jak najlepiej.

I tak żyłem, ale pięć lat temu zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego: z początku nachodziły 

mnie  chwile  zdumienia,  przystanki  życiowe,  jak  gdybym  nie  wiedział  jak  mam  żyć,  co  robić. 
Gubiłem się i wpadałem w przygnębienie. Lecz stan ten mijał i dalej żyłem po staremu. Potem te 
chwile zdumienia zaczęły się powtarzać częściej i częściej, wciąż w tej samej formie. Te życiowe 
przystanki zawsze wyrażały się tymi samymi pytaniami: Po co? I co dalej?

Najpierw wydawało mi się, że tak postawione pytania są bezcelowe i niewłaściwe. Wydawało 

mi się, że wszystko jest jasne i jeśli kiedykolwiek zechcę zająć się ich rozwiązaniem, nie będzie to 
dla mnie zbyt trudne – teraz nie zajmuję się tym, bo nie mam czasu, ale jeśli tylko zechcę, to znajdę 

2 1861 (przyp. tłum.)

3 Negocjator pomiędzy chłopami i właścicielami ziemskimi. (przyp. tłum.)

background image

odpowiedzi.  Ale  pytania  powtarzały  się  coraz  częściej,  coraz  intensywniej  domagając  się 
odpowiedzi i jak kropki robione stale w jednym miejscu, tak te pytania bez odpowiedzi zbiły się w 
jedną czarną plamę. 

Stało się to, co dzieje się z każdym chorym na ukrytą, śmiertelną chorobę. Najpierw pojawiają 

się  nieznaczne  przejawy  dolegliwości,  do  których  chory  nie  przykłada  szczególnej  uwagi,  potem 
oznaki  te  powtarzają  się  coraz  częściej,  a  w  końcu  zlewają  się  w  jedno,  nieprzerwane  cierpienie. 
Cierpienie  rośnie  i  chory  ani  się  nie  obejrzy  jak  to,  co  uznał  za  niedomaganie,  zamienia  się  w 
najważniejszą dla niego rzecz w świecie – śmierć.

To  właśnie stało  się ze  mną.  Pojąłem,  że to nie jest  zwyczajne niedomaganie,  a coś bardzo 

ważnego  i  jeśli  te  pytania  ciągle  się  powtarzają,  to  muszę  na  nie  odpowiedzieć.  I  próbowałem 
odpowiadać. Pytania wydawały się takie głupie, proste i dziecinne. Lecz gdy tylko się nimi zająłem, 
wówczas  przekonałem  się,  że  po  pierwsze  nie  są  ani  głupie,  ani  dziecinne,  a  najważniejsze  i 
najgłębiej dotykające życia i po drugie, bez względu na to, jak mocno bym się nad nimi zastanawiał, 
i tak nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi. Zanim zajmę się samarskim majątkiem, wychowaniem 
syna, pisaniem książki, muszę wiedzieć, po co będę to robić. Póki tego nie będę wiedział, nie mogę 
niczego  zrobić.  Pośród  myśli  o  gospodarstwie  zaprzątających  mą  głowę  w  tym  czasie,  nagle 
przyszło  mi  do  głowy  pytanie:  „No  dobrze,  będziesz  miał  6000  dziesięcin  ziemi  w  samarskiej 
guberni, 300 koni, a potem?...” Ustałem zupełnie i nie wiedziałem, co dalej myśleć. Gdy myślałem 
o  wychowaniu  dzieci,  mówiłem  sobie:  „Po  co?”  Gdy  rozważałem,  jak  naród  może  osiągnąć 
dobrobyt, zaraz pytałem siebie: „A co mnie do tego?” Albo myśląc o sławie, jaką przyniosą mi moje 
dzieła, odzywał się we mnie głos mówiący: „No dobrze, będziesz sławniejszy od Gogola, Puszkina, 
Szekspira,  Moliera  i  wszystkich  pisarzy  na  świecie  –  i  co  z  tego?”  Na  żadne  z  tych  pytań  nie 
znajdywałem odpowiedzi. 

IV

Moje życie się zatrzymało. Mogłem oddychać, jeść, pić, spać; nie mogłem nie oddychać, nie 

jeść,  nie  pić,  nie  spać,  jednak  życia  w  tym  nie  było,  bo  nie  znałem  takich  pragnień,  których 
zaspokojenie uznałbym za rozsądne. Jeśli pragnąłem czegoś, to z góry wiedziałem, że niezależnie 
od tego, czy zaspokoję moje pragnienie, czy nie – nic z tego nie wyjdzie. 

Jeśli  stanęłaby  przede  mną  czarodziejka  i  obiecałaby  mi  spełnienie  moich  życzeń,  to  nie 

wiedziałbym, co powiedzieć.

Jeśli  w  chwilach  odurzenia  miewałem  coś,  co  nie  było  pragnieniem,  ale  raczej  nawykiem 

pragnień  dawnych,  to  w  momentach  otrzeźwienia  wiedziałem,  że  to  jedynie  ułuda,  że  lepiej  nie 
pragnąć niczego. Nie mogłem nawet pragnąć poznać prawdy, bo ledwie domyślałem się, czym ona 
jest. Prawdą było to, że życie jest pozbawione sensu.

I tak to żyłem, żyłem i szedłem, szedłem, aż doszedłem na skraj przepaści i jasno zobaczyłem, 

że  przede  mną  nie  ma  już  niczego,  oprócz  zagłady.  I  ani  mnie  się  zatrzymać,  ani  wycofać,  ani 
zamknąć  oczu,  by  nie  widzieć,  że  przede  mną  nie  ma  niczego  oprócz  ułudy  życia  i  szczęścia,  i 
obecnych cierpień oraz śmierci – całkowitego unicestwienia.

Życie mi obrzydło – jakaś nieprzeparta siła pchała mnie ku temu, aby się go pozbyć. Nie mogę 

powiedzieć, abym chciał się zabić. Siła, która odciągała mnie od życia, była silniejsza, pełniejsza od 
wszelkiej  chęci.  Była  to  siła,  podobna  wcześniejszemu  dążeniu  ku  życiu,  tylko  o  przeciwnym 
kierunku. Z całych sił uciekałem precz od życia. Myśl o samobójstwie przyszła mi tak naturalnie, 
jak  wcześniej  przychodziły  myśli  o  poprawieniu  bytu.  Myśl  ta  była  tak  kusząca,  że  musiałem 
używać  przebiegłości  w  stosunku  do  samego  siebie,  aby  zbyt  pośpiesznie  nie  wprowadzić  jej  w 
czyn.  Nie  chciałem  się  śpieszyć  tylko  dlatego,  aby  dobrze  zrozumieć  wszystko!  Mówiłem  sobie: 
jeśli nie zrozumiem, to z tym zawsze zdążę. I wtedy ja, szczęśliwy człowiek, wyniosłem sznurek ze 
swojego  pokoju,  w  którym  każdego  wieczora  rozbierałem  się  samotnie,  aby  nie  powiesić  się  na 
drążku  między  szafami,  przestałem  chodzić  z  bronią  na  polowania,  aby  nie  ulec  pokusie 
wyzwolenia się od życia zbyt prostym sposobem. Sam nie wiedziałem, czego chcę: bałem się życia, 
uciekałem od niego, a jednak czegoś jeszcze od niego oczekiwałem.

background image

A  wszystko  to  przydarzyło  mi  się  w  chwili,  gdy  wydawać  by  się  mogło,  doświadczałem 

zupełnego szczęścia, w czasie gdy nie miałem jeszcze pięćdziesięciu lat. Miałem dobrą, kochającą i 
kochaną  żonę,  dobre  dzieci  i  wielki  majątek,  który  bez  pracy  powiększał  się  i  mnożył.  Byłem 
szanowany przez bliskich i znajomych bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Chwalili mnie obcy i 
mogłem bez specjalnego oszukiwania samego siebie uznać, że zdobyłem rozgłos. Przy tym nie tylko 
nie  cierpiałem  na  ciele  ani  na  duchu,  ale  wręcz  przeciwnie,  dysponowałem  siłą  i  fizyczną,  i 
duchową, rzadko spotykaną u moich rówieśników: fizycznie mogłem pracować przy sianokosach, 
nie  odstając  od  chłopów;  mogłem  pracować  umysłowo  osiem  –  dziesięć  godzin  pod  rząd,  nie 
ponosząc z tego powodu żadnych konsekwencji. I w takim położeniu doszedłem do wniosku, że nie 
mogę żyć, a bojąc się śmierci, starałem się przechytrzyć sam siebie, aby nie pozbawić siebie życia.

Duchowa sytuacja jawiła mi się następująco: moje życie to jakiś rozgrywany nade mną czyjś 

głupi i zły dowcip. I pomimo tego, że nie uznawałem żadnego „kogoś”, kto by mnie stworzył, to 
wyobrażenie, że ktoś zabawił się mną złośliwie i głupio, wprowadzając mnie na świat – wydawało 
mi się najbardziej naturalne.

Mimowolnie wydawało mi się, że gdzieś tam jest ktoś, kto teraz zabawia się, obserwując mnie 

przez 30 - 40 lat życia, gdy uczę się i rozwijam, wzrastam ciałem i duchem i gdy teraz mój umysł 
zupełnie krzepnie i dochodzę do tego szczytu życia, z którego widać je całe jak na dłoni – widzi, że 
jak głupiec stoję na tym szczycie, jasno pojmując, że niczego w życiu nie ma, nie było i nie będzie. 
„A jemu wesoło...” 

Ale czy jest nade mną ktoś śmiejący się ze mnie, czy też nie – nie było mi od tego lżej. Nie 

mogłem  znaleźć  żadnego  sensu  ani  w  moich  postępkach,  ani  w  całym  mym  życiu.  Dziwiło  mnie 
tylko,  jak  mogłem  nie  rozumieć  tego  od  samego  początku.  Przecież  od  dawna  było  to  wiadome 
wszystkim. Nie dziś, to jutro przyjdą choroby, śmierć (i już przychodziły) na bliskie osoby, na mnie 
i nic z nas nie zostanie oprócz smrodu i robaków. Dzieła moje, jakie by nie były, wszystkie będą 
zapomniane – wcześniej czy później mnie też nie będzie. Po co się więc starać? Jak człowiek może 
nie widzieć tego i żyć – to zadziwiające! Żyć można tylko wtedy, kiedy jest się pijanym życiem, a 
trzeźwiejąc nie można nie widzieć, że wszystko jest tylko ułudą, głupią ułudą! Tak właśnie – nie ma 
w tym nic śmiesznego ani błyskotliwego, wszystko to okrutne i głupie.

Jest  taka  z  dawna  opowiadana,  wschodnia  baśń  o  wędrowcu,  którego  w  stepie  zaskoczyła 

rozszalała  bestia.  Ratując  się  przed  nią,  wędrowiec  wskakuje  do  wyschniętej  studni,  ale  na  dnie 
widzi smoka rozwierającego paszczę, aby go pożreć. Nieszczęśnik, nie mając śmiałości ani wyjść, 
aby  nie  być  zabitym  przez  rozszalałą  bestię,  ani  skoczyć  na  dno  studni,  gdzie  pożre  go  smok, 
chwyta się gałęzi rosnącego w szczelinach studni dzikiego krzewu i zawisa na nim. Ręce mu słabną 
i czuje, że wkrótce będzie musiał poddać się zagładzie, czekającej na niego z obu stron; trzyma się 
jednak  dalej,  ale  widzi  dwie  myszy,  jedną  białą,  drugą  czarną,  równomiernie  ogryzające  łodygę 
krzewu, na którym wisi. Za chwilę krzak się złamie, a on wpadnie w paszczę smoka. Wędrowiec 
widzi  to  i  wie,  że  nieuchronnie  zginie;  ale  dopóki  wisi,  rozgląda  się  wokół  siebie  i  znajduje  na 
liściach krzewu krople miodu, dosięga je językiem i zlizuje. Podobnie ja trzymam się gałęzi życia, 
wiedząc,  że  smok  czeka  na  mą  pewną  śmierć,  gotów  mnie  rozszarpać  i  nie  mogę  zrozumieć, 
dlaczego spotkały mnie te męki. I próbuję ssać ten miód, który wcześniej sprawiał mi tyle radości; 
ale miód ten nie smakuje mi już, a biała i czarna mysz – dzień i noc – podgryzają łodygę, której się 
trzymam.  Wyraźnie  widzę  smoka  i  miód  nie  wydaje  mi  się  już  słodki.  Widzę  jedno  –  fatalnego 
smoka  i  mysz  –  i  nie  mogę  odwrócić  od  nich  wzroku.  A  przecież  to  nie  baśń,  tylko  realna, 
bezdyskusyjna i dla każdego zrozumiała prawda.

Wcześniejszy  omam  radosnego  życia,  zagłuszający  ryk  smoka,  już  mnie  nie  łudzi.  I  ilekroć 

bym nie słyszał: nie możesz odnaleźć sensu życia, nie myśl, żyj – nie mogę tego uczynić, bo zbyt 
długo robiłem to wcześniej. Teraz nie mogę nie widzieć dnia i nocy, gnających i wiodących mnie ku 
śmierci. Widzę tylko to jedno, bo tylko to jest prawdą. Wszystko inne to kłamstwo.

Te  dwie  krople  miodu,  które  dłużej  od  innych  odwodziły  moje  oczy  od  okrutnej  prawdy  – 

miłość do rodziny i do pisarstwa, które nazywałem sztuką – nie były już dla mnie słodkie.

„Rodzina...” – mówiłem sobie; Ale rodzina – żona, dzieci – to też ludzie. Są w tym samym 

położeniu, co i ja: powinni albo żyć w kłamstwie, albo widzieć przerażającą prawdę. Po co im więc 

background image

żyć?  Po  co  mam  ich  kochać,  chronić,  wychowywać  i  strzec?  Aby  doświadczyły  tej  samej  co  i  ja 
rozpaczy albo pozostały nierozumne? Skoro ich kocham, nie mogę skrywać przed nimi prawdy – 
każdy krok w poznaniu wiedzie ich do tej prawdy. A prawdą tą jest śmierć.

„Sztuka, poezja?...” Długo pod wpływem pochwał ludzkich zapewniałem sam siebie, że jest 

to  zadanie,  które  można  wykonywać,  nie  patrząc  na  to,  że  przyjdzie  śmierć,  która  unicestwi 
wszystko – mnie, moje dzieła i pamięć o nich; rychło jednak zrozumiałem, że to także ułuda. Było 
dla mnie jasne, że sztuka jest tylko ozdobą życia i jego przynętą. Ale dla mnie życie straciło swój 
ponętny urok, więc jak mogłem nęcić tym drugich? Póki nie żyłem swoim życiem, a byłem jedynie 
niesiony falami cudzego żywota, póki wierzyłem, że życie ma sens, chociaż nie umiałem go wyrazić 
– póty wszelkiego rodzaju odzwierciedlenia życia w poezji i sztuce dostarczały mi radości, wesoło 
mi  było  patrzeć  na  życie  w  tym  lusterku  sztuki.  Kiedy  jednak  zacząłem  poszukiwać  sensu  życia, 
kiedy poczułem konieczność życia na własną rękę – lusterko owo stało mi się albo niepotrzebne, 
zbędne  i  śmieszne,  albo  męczące.  Nie  mogłem  już  dłużej  pocieszać  się  tym,  co  widzę  w 
zwierciadle, bo położenie moje było głupie i rozpaczliwe. Dobrze mi było cieszyć się tym, kiedy w 
głębi duszy wierzyłem, że życie moje ma sens. Wtedy ta gra świateł i cieni w życiu – komiczna, 
tragiczna,  wzruszająca,  przepiękna  i  straszna  – cieszyła mnie.  Kiedy jednak  dowiedziałem się,  że 
życie jest bezsensowne i straszne – gra w lusterku nie mogła mnie dłużej bawić. Najsłodszy nawet 
miód nie mógł być dla mnie słodki, kiedy widziałem smoka i myszy podgryzające moje oparcie.

Ale to nie wszystko. Jeśli po prostu zrozumiałbym, że życie nie ma sensu, mógłbym spokojnie 

poprzestać na tej wiedzy, żyć, rozumiejąc, że taki już mój los. Nie zadowalało mnie to jednak. Jeśli 
byłbym jak człowiek, który żyje w lesie i wie, że nie ma z niego wyjścia – mógłbym żyć; ale byłem 
jak  ktoś,  kto  zabłądził  w  lesie  i  na  którego  padł  z  tego  powodu  strach.  Miota  się,  szukając  drogi 
wyjścia i wie, że z każdym krokiem pląta się jeszcze bardziej, ale nie może się nie miotać.

To było straszne. I aby uwolnić się od tego strachu, chciałem się zabić. Odczuwałem strach 

przed tym, co mnie czekało, wiedziałem, że ten strach jest straszniejszy od mojego położenia, ale 
nie  mogłem  ani  go  odegnać,  ani  cierpliwie  oczekiwać  końca.  I  jakkolwiek  przekonywającym  nie 
było rozważanie, że w końcu rozerwie się jakieś naczynie w moim sercu lub coś pęknie i wszystko 
się skończy, nie mogłem cierpliwie oczekiwać końca. Groza ciemności była zbyt wielka i chciałem 
jak najszybciej uwolnić się od niej pętlą albo kulą. I tak oto uczucie to, silniejsze od jakiegokolwiek 
innego, wlekło mnie ku samobójstwu.

V

„Ale może coś przeoczyłem, czegoś nie zrozumiałem?” - mówiłem sobie nieraz. „Nie może to 

być, żeby ten stan rozpaczy był właściwy ludziom”. I szukałem wyjaśnień nurtujących mnie pytań 
we wszystkich dziedzinach wiedzy, które posiedli ludzie. I boleśnie i długo szukałem, nie z gnuśnej 
ciekawości, nie opieszale, ale boleśnie i zawzięcie, dni i noce – jak człowiek ginący szuka ratunku – 
i niczego nie znalazłem.

Szukałem  we  wszystkich  dziedzinach  wiedzy  i  nie  tylko  nie  znalazłem,  ale  również 

przekonałem  się,  że  ci,  którzy  tak  jak  ja  poszukiwali  w  ludzkiej  wiedzy,  również  niczego  nie 
znaleźli. I nie tylko nie znaleźli, ale i otwarcie przyznali, że to, co doprowadziło mnie do rozpaczy – 
bezsens życia – to niewątpliwie jedyna wiedza dostępna człowiekowi. 

Szukałem wszędzie i dzięki życiu spędzonemu na nauce, a także dzięki związkom ze światem 

nauki  i  kontaktom  z  uczonymi  zajmującymi  się  rozmaitymi  dziedzinami  wiedzy,  którzy  nie 
wzbraniali się odkrywać przede mną wszystkich posiadanych informacji zarówno z książek, jak i w 
rozmowach – poznałem wszystko, co nauka miała do powiedzenia na temat życia.

Długo  nie  mogłem  uwierzyć,  że  nauka  nie  udziela  żadnych  innych  odpowiedzi  na  kwestie 

życiowe poza tymi, których już udzieliła. Długo wydawało mi się, zważywszy na całą doniosłość i 
powagę  nauki,  przedstawiającej  swe  wnioski  nie  mające  nic  wspólnego  z  pytaniami  dotyczącymi 
ludzkiego życia, że to ja czegoś nie rozumiem. Długo truchlałem przed nauką i uważałem, że brak 
stosownych odpowiedzi na moje pytania wynika nie z winy nauki, tylko z mojej ignorancji; jednak 
kwestia  ta  nie  była dla mnie  krotochwilą,  zabawą, tylko sprawą życia i śmierci  i  chcąc nie chcąc 

background image

doszedłem  do  przekonania,  że  moje  pytania  są  jak  najbardziej  uprawnione,  podstawowe  dla 
wszelkiej wiedzy i że winny jestem nie ja ze swoimi pytaniami, a nauka, skoro rości sobie pretensje 
do odpowiedzi na te pytania.

Moje  pytanie  –  to,  które  w  wieku  pięćdziesięciu  lat  wiodło  mnie  ku  samobójstwu  –  było 

najprostszym  pytaniem,  leżącym  w  duszy  każdego  człowieka,  od  nierozumnego  dzieciątka  po 
najmądrzejszego  starca,  pytaniem,  bez  którego  żyć  niepodobna,  czego  sam  doświadczyłem. 
Mianowicie:  „Co  wyniknie  z  tego,  co  robię  dzisiaj,  co  będę  robił  jutro?  Co  wyniknie  z  całego 
mojego życia?” 

To  samo  pytanie,  wyrażone  innymi  słowy,  brzmiało:  „Po  co  mam  żyć,  po  co  mam 

czegokolwiek  pragnąć,  po  co  robić  cokolwiek?”  A  jeszcze  inaczej:  „Czy  jest  w  życiu  jakiś  sens, 
którego nie unicestwi czekająca mnie śmierć?”

Na  to  jedno,  rozmaicie  wyrażone  pytanie,  poszukiwałem  odpowiedzi  w  wiedzy  ludzkiej. 

Odkryłem, że wobec tego pytania wszystkie ludzkie nauki rozdzielają się jakby na dwie półkule, na 
końcu których znajdują się dwa przeciwległe bieguny: jeden – ujemny, drugi – dodatni. Jednak ani 
na jednym, ani na drugim biegunie nie ma odpowiedzi na pytania dotyczące życia.

Jeden  szereg  nauk  jakby  nie  uznaje  tego  pytania,  ale  za  to  jasno  i  dokładnie  odpowiada  na 

własne,  niezależnie  postawione  pytania  –  to  nauki  eksperymentalne  i  na  tym  krańcu  znajduje  się 
matematyka;  drugi  szereg  nauk  uznaje  pytanie,  jednak  nie  odpowiada  na  nie  –  to  szereg  nauk 
spekulatywnych i na tym końcu jest metafizyka.

Od  wczesnej  młodości  zajmowały  mnie  nauki  spekulatywne,  ale  później  zaczęły  mnie 

pociągać nauki matematyczne i przyrodnicze i póki jasno nie postawiłem sobie pytania, póki ono 
samo  nie  wyrosło  we  mnie,  uporczywie  domagając  się  rozwiązania,  póty  zadowalałem  się  tymi 
podróbkami odpowiedzi, których udzielała nauka.

Patrząc na sferę doświadczalną, mówiłem sobie: „Wszystko się rozwija, różnicuje, zmierza ku 

coraz  większej  złożoności  i  wydoskonala  się  i  przecież  istnieją  prawa,  które  rządzą  tym  ruchem. 
Jesteś  częścią  całości.  Poznając,  ile  tylko  można  i  poznając  prawo  rozwoju,  poznajesz  swoje 
miejsce w całości i samego siebie”. Wstyd się przyznać, ale był taki czas, kiedy zadowalałem się 
tym.  Był  to  ten  sam  czas,  kiedy  ja  sam  stawałem  się  coraz  bardziej  złożony  i  rozwinięty.  Moje 
mięśnie rosły i wzmacniały się, pamięć wzbogacała, umiejętność myślenia i rozumienia wzrastała. 
Rosłem  i  rozwijałem  się  i  czując  w  sobie  ten  wzrost  naturalnie  pomyślałem,  że  jest  to  prawo 
rządzące  całym  światem  i  w  nim  znajdę  odpowiedzi  na  pytania  dotyczące  mojego  życia.  Ale 
przyszedł  czas,  kiedy  mój  wzrost  zakończył  się  –  poczułem,  że  już  się  nie  rozwijam,  a  więdnę, 
mięśnie moje słabną, zęby wypadają – i dostrzegłem, że prawo to nie tylko niczego nie wyjaśnia, ale 
i prawa takiego nigdy nie było i nie mogło być, a ja uznałem za prawo to, co znalazłem w sobie w 
wiadomym  okresie  życia.  Dokładniej  przyjrzałem  się  definicji  tego  prawa  i  zrozumiałem,  że  nie 
może być prawa nieskończonego rozwoju, że powiedzieć: „w nieskończoności przestrzeni i czasu 
wszystko  się  rozwija,  wydoskonala,  komplikuje  i  różnicuje”   –  to  tak  samo,  jak  gdyby  nie 
powiedzieć nic. Wszystko to słowa bez znaczenia, albowiem w nieskończonym nie ma ani niczego 
złożonego, ani prostego, ani przodu, ani tyłu, ani lepszego, ani gorszego.

A  ponad  wszystko,  moje  osobiste  pytanie:  „kim  jestem  ja,  z  moimi  pragnieniami?”   – 

pozostawało  już  całkiem  bez  odpowiedzi.  I  zrozumiałem,  że  owe  dziedziny  wiedzy,  choć  są  tak 
bardzo  interesujące,  tak  pociągające,  to  jednak  ich  dokładność  i  jasność  jest  odwrotnie 
proporcjonalna do ich przydatności: czym są mniej przydatne do znalezienia odpowiedzi na kwestie 
życiowe, tym są dokładniejsze i jaśniejsze, czym bardziej starają się dawać odpowiedzi na kwestie 
życiowe, tym bardziej stają się niejasne i odpychające. Jeśli zwrócisz się ku gałęziom tych dziedzin, 
które  próbują  rozstrzygać  kwestie  życiowe  –  ku  fizjologii,  psychologii,  biologii,  socjologii  –  to 
znajdziesz tu porażające ubóstwo myśli, olbrzymią niejasność, niczym nie uprawnioną pretensję do 
rozstrzygania nieistotnych pytań i nie kończące się sprzeczności między myślami jednego autorytetu 
a innych, nawet między jego własnymi myślami. Jeśli znowu zwrócisz się ku dziedzinom wiedzy 
nie  zajmującym  się  rozstrzyganiem  pytań  dotyczących  życia,  ale  odpowiadającym  na  swoje 
specjalne,  naukowe  pytania,  wtedy  zachwycisz  się  potęgą  ludzkiego  umysłu,  ale  będzie  z  góry 
wiedział, że nie znajdziesz tych odpowiedzi, których szukasz. Nauki te po prostu ignorują pytania 

background image

dotyczące życia. Mówią: „Na to, kim jesteś i dlaczego żyjesz, nie mamy odpowiedzi i w ogóle się 
tym  nie  zajmujemy;  ale  jeśli  chcesz  znać  prawa  dotyczące  światła,  wiązań  chemicznych,  prawa 
rozwoju organizmów, jeśli chcesz znać prawa ciał, ich form i stosunek liczb i wielkości, jeśli chcesz 
znać  prawa  rządzące  twoim  rozumem,  to  na  wszystko  znajdziesz  u  nas  jasne,  dokładne  i 
bezsprzeczne odpowiedzi”.

Ogólnie  stosunek  nauk  doświadczalnych  do  pytań  dotyczących  życia  można  wyrazić  tak: 

Pytanie:  Dlaczego  żyję?  –  Odpowiedź:  W  nieskończenie  wielkiej  przestrzeni,  w  nieskończenie 
długim  czasie,  nieskończenie  małe  cząstki  zmieniają  się  w  nieskończonej  złożoności  i  kiedy 
zrozumiesz prawa rządzące tymi przemianami, zrozumiesz, dlaczego żyjesz.

Z kolei w sferze nauk spekulatywnych mówiłem sobie: „Cała ludzkość żyje i rozwija się na 

bazie duchowych zasad i ideałów, które ją prowadzą. Ideały te wyrażają się w religiach, naukach, 
sztukach, formach państwowości. Ideały te stają się coraz wyższe i wyższe i ludzkość zmierza ku 
coraz  to  wyższemu  dobru.  Jestem  częścią  ludzkości  i  dlatego  moim  powołaniem  jest  wspierać 
rozwój i realizację ideałów ludzkości”. I w czasie mojego umysłowego otępienia zadowalałem się 
tym;  ale  gdy  tylko  odezwało  się  we  mnie  pytanie  o  życie,  cała  ta  teoria  natychmiast  upadła.  Nie 
mówiąc już o rażącej nierzetelności, z którą nauki tego rodzaju wydają wnioski ogólne, opierając 
się  jedynie  na  analizie  małej  części  ludzkości,  nie  mówiąc  o  wzajemnych  sprzecznościach 
występujących  między  stronnikami  rozmaitych  poglądów  na  temat  ideałów  człowieczeństwa  – 
dziwaczność, żeby nie powiedzieć głupota tej teorii polega na tym, że aby odpowiedzieć na pytanie 
stojące  przed  każdym  człowiekiem:  „Czym  jestem?”  albo:  „Dlaczego  żyję?”  lub:  „Co  mam 
zrobić?” – człowiek musi wcześniej odpowiedzieć sobie na pytanie czym jest życie całej nieznanej 
jemu ludzkości, z której znana jest mu maluteńka cząstka w jednym króciutkim okresie czasu. Aby 
pojąć, kim jest, człowiek musi wcześniej zrozumieć, czym jest owa tajemnicza ludzkość, składająca 
się z takim samych jak on ludzi, nie rozumiejących samych siebie.

Muszę  się  przyznać,  że  był  czas,  kiedy  w  to  wierzyłem.  Był  to  czas,  kiedy  miałem  swoje 

ulubione  ideały,  usprawiedliwiające  moje  kaprysy  i  starałem  się  wymyślić  taką  teorię,  która 
pozwoliłaby  mi  traktować  moje  zachcianki  jako  prawo  człowieczeństwa.  Ale  gdy  tylko  w  mojej 
duszy jasno zrodziło się pytanie o życie, odpowiedź ta natychmiast rozpadła się w proch. I pojąłem, 
że tak jak wśród nauk doświadczalnych są prawdziwe nauki i pół-nauki, próbujące odpowiadać na 
pytania  nie  leżące  w  ich  kompetencji,  tak  też  zrozumiałem,  że  i  w  tym  obszarze  jest  cały  szereg 
rozpowszechnionych nauk, starających się w podobny sposób znajdywać odpowiedzi. Pół-nauki tej 
dziedziny – nauki prawne, społeczne, historyczne – próbują w wątpliwy sposób rozstrzygać pytanie 
człowieka, każda po swojemu, pytanie o życie całej ludzkości. 

Ale  jak  w  sferze  nauk  doświadczalnych  człowiek  pytający  szczerze:  „Jak  mam  żyć?”,  nie 

może  zadowolić  się  odpowiedzią:  analizuj  w  nieskończonej  przestrzeni  nieskończone  w  czasie  i 
złożoności  zmiany  nieskończonych  cząstek,  a  wtedy  zrozumiesz  swoje  życie  –  tak  też  nie  może 
szczery człowiek zadowolić się odpowiedzią: studiuj życie całej ludzkości, której ani początku, ani 
końca nie możemy poznać i którego nawet małej cząstki nie znamy, a wtedy pojmiesz swoje życie. I 
tak  samo  jak  owe  doświadczalne  pół-nauki,  tak  i  te  pół-nauki  tym  bardziej  wypełnione  są 
niejasnościami,  niedokładnościami,  głupotą  i  sprzecznościami,  im  dalej  odbiegają  od  właściwych 
im  zadań.  Zadaniem  nauki  doświadczalnej  jest  analiza  przyczynowo-skutkowa  zjawisk 
materialnych.  Wystarczy  tylko  nauce  doświadczalnej  postawić  pytanie  o  ostateczną  przyczynę,  a 
otrzyma  się  bzdurę.  Zadaniem  nauki  spekulatywnej  jest  rozpoznanie  pierwotnej  istoty  życia. 
Wystarczy tylko zwrócić się ku przyczynom zjawisk społecznych czy historycznych, a otrzyma się 
bzdurę.

Nauka  doświadczalna  wtedy  tylko  udziela  pozytywnej  wiedzy  i  ujawnia  wielkość  ludzkiego 

umysłu,  kiedy  nie  wprowadza  w  swoje  badania  kwestii  ostatecznej  przyczyny.  I  na  odwrót  – 
spekulatywna  nauka  tylko  wtedy  jest  nauką  i  wtedy  ujawnia  wielkość  ludzkiego  umysłu,  kiedy 
zupełnie odkłada na bok pytania o zjawiska przyczynowo-skutkowe i rozpatruje człowieka tylko w 
odniesieniu do ostatecznej przyczyny. Taką nauką tej dziedziny, stanowiącą biegun tej półkuli, jest 
metafizyka  albo  filozofia  spekulatywna.  Nauka  ta  stawia  jasne  pytanie:  „Czym  jestem  ja  i  cały 
świat?  I  dlaczego  istnieję  ja  i  cały  świat?”  I  odkąd  ona  istnieje,  odpowiada  zawsze  tak  samo, 

10

background image

niezależnie  od  tego,  jak  filozof  nazwie  to,  co  jest  we  mnie  i  innych  istotach  żywych:  ideą, 
substancją,  duchem,  wolą  –  filozof  odpowie,  że  sens  istnieje  i  tym  sensem  jestem  ja  sam;  ale 
dlaczego tak jest, on nie wie i nie odpowie, jeśli jest myślicielem skrupulatnym. Pytam: „Dlaczego 
ten sens ma istnieć? Co wynika z faktu, że on jest i będzie?”... I filozofia nie tylko nie odpowiada, 
ale  sama  jedynie  zadaje  to  pytanie.  I  jeśli  jest  to  prawdziwa  filozofia,  to  cała  jej  praca  polega  na 
tym, aby jasno to pytanie postawić. I jeśli ona twardo trzyma się swojego zadania, to nie może na 
pytanie:  „Czym  jestem  ja  i  cały  świat?”  odpowiedzieć  inaczej  niż:  „Wszystkim  i  niczym”;  a  na 
pytanie: „Dlaczego istnieję ja i cały świat?” inaczej niż: „Nie wiem”. I jak bym nie manipulował 
tymi  spekulatywnymi odpowiedziami filozofii, w żaden sposób nie potrafię  otrzymać niczego,  co 
choćby przypominało odpowiedź – nie dlatego, że jak w dziedzinie jasnej, doświadczalnej, nie jest 
to  odpowiedź  na  moje  pytanie,  ale  dlatego,  że  choć  cały  wysiłek  jest  skierowany  na  to,  aby 
odpowiedzieć na moje pytanie, to i tak odpowiedzi brak, a w jej miejsce dostaję pytanie, tylko w 
bardziej złożonej formie.

VI

W  poszukiwaniu  odpowiedzi  na  pytania  dotyczące  życia  doświadczałem  dokładnie  tych 

samych uczuć, co człowiek zagubiony w lesie.

Wyszedł  na  polanę,  wlazł  na  drzewo  i  wyraźnie  dostrzegł  bezkresne  przestrzenie,  ale 

zobaczył, że domu tam nie ma i być nie może; poszedł w gęstwinę, w mrok i mrok ujrzał, lecz w 
nim również nie było domu. 

Tak i ja błądziłem w tym lesie człowieczej wiedzy między prześwitami nauk matematycznych 

i doświadczalnych, odkrywających jasne horyzonty, w których nie mogło być domu oraz mrokiem 
nauk spekulatywnych, pośród których pogrążałem się w tym głębszy mrok, im dalej się posuwałem 
i w końcu upewniłem się, że wyjścia nie ma i być nie może.

Oddając  się  świetlistej  stronie  wiedzy  zrozumiałem,  że  ja  tylko  odwracam  swoją  uwagę  od 

pytania.  Jakkolwiek  pociągające,  jasne  nie  byłyby  horyzonty  odkrywające  się  przede  mną, 
jakkolwiek nęcące nie byłoby pogrążanie się w bezkresie tych nauk, to jednak rozumiałem już, że 
nauki te są tym bardziej jasne, im mniej mi potrzebne i im mniej odpowiadają na moje pytanie. 

Przecież znam – mówiłem sobie – wszystko to, co z takim uporem pragnie poznać nauka, a 

odpowiedzi na pytanie o sens życia na tej ścieżce nie ma. W dziedzinie spekulatywnej zrozumiałem, 
że  chociaż  celem  jej  jest  znalezienie  odpowiedzi  na  moje  pytanie,  to  jednak  nie  ma  odpowiedzi 
innej niż ta, której sam sobie udzieliłem: Jaki jest sens mojego życia? – Żaden. – Albo: Co wyniknie 
z mojego życia? – Nic – Albo: Dlaczego istnieje to, co istnieje i dlaczego ja istnieję? – Dlatego, że 
istnieje. 

Pytając  z  jednej  strony  wiedzy  ludzkiej  otrzymywałem  niezliczoną  ilość  dokładnych 

odpowiedzi na pytania, których nie zadawałem: o chemicznym składzie gwiazd, o ruchach Słońca 
ku  konstelacji  Herkulesa,  o  pochodzeniu  gatunków  i  człowieka,  o  formach  nieskończenie  małych 
atomów,  o  fluktuacjach  nieskończenie  małych,  nieważkich  cząstek  eteru;  lecz  odpowiedź  w  tym 
obszarze wiedzy na moje pytanie: Na czym polega sens mojego życia? – była jedna: jesteś tym, co 
nazywasz  swoim  życiem,  jesteś  przejściowym,  przypadkowym  zbiorem  cząstek.  Wzajemne 
oddziaływanie  i  zmiany  tych  cząstek  wytwarzają  to,  co  ty  nazywasz  swoim  życiem.  Spojenie  to 
wytrzyma  jakiś  czas:  potem  interakcja  tych  cząstek  zakończy  się  i  zakończy  się  również  to,  co 
nazywasz  życiem,  a  z  nim  wszystkie  twe  pytania.  Jesteś  przypadkową  grudką  czegoś.  Grudka  ta 
butwieje. To butwienie grudka nazywa swoim życiem. Grudka rozpada się – i kończy się butwienie 
oraz  wszystkie  pytania.  Tak  oto  odpowiada  jasna  strona  wiedzy  i  niczego  więcej  powiedzieć  nie 
może, jeśli tylko ściśle trzyma się wyznawanych przez siebie zasad. 

Przy takiej odpowiedzi okazuje się, że nie odpowiada ona na zadane pytanie. Muszę znać sens 

mojego życia, a to, że jest ono cząstką nieskończoności, nie tylko nie przydaje mu sensu, ale wręcz 
unicestwia wszelki możliwy sens.

Te  niejasne  układy,  których  dokonuje  ta  strona  doświadczalnej,  dokładnej  wiedzy  ze 

spekulacjami,  przy  których  mówi  się,  że  sens  życia  polega  na  rozwijaniu  się  i  wspieraniu  tego 

11

background image

rozwoju, nie mogą być uznane za odpowiedzi z powodu swojej niejasności i niedokładności.

Druga  strona  wiedzy,  spekulatywna,  kiedy  tylko  twardo  trzyma  się  swoich  podstaw,  prosto 

odpowiadając  na  pytanie,  wszędzie  i  w  każdym  stuleciu  odpowiada  i  odpowiadała  w  jeden  tylko 
sposób: Świat jest czymś nieskończonym i niezrozumiałym. Życie człowieka jest niepojętą częścią 
tego  niepojętego  „wszystkiego”.  I  znowu  wykluczam  wszystkie  te  układy  między  spekulacjami  a 
dziedzinami  doświadczalnymi,  które  stanowią  cały  balast  pół-nauk  zwanych  prawnymi, 
politycznymi,  historycznymi.  W  te  nauki  znowu  niewłaściwie  wprowadza  się  pojęcia  rozwoju  i 
doskonalenia, z tą tylko różnicą, że tam pojawia się rozwój wszystkiego, a tutaj – życia ludzkiego. 
Niewłaściwość  polega  na  tym,  że  rozwój  i  doskonalenie  bez  końca  nie  może  mieć  ani  celu,  ani 
kierunku i w odniesieniu do mojego pytania na nic nie odpowiada.

Tam,  gdzie  nauka  spekulatywna  w  ścisłym  znaczeniu  tego  słowa,  prawdziwa  filozofia 

mianowicie, ale nie taka, którą Schopenhauer nazywał „filozofią profesorską”, służąca tylko temu, 
aby rozmieścić istniejące zjawiska w nowych filozoficznych rubrykach i nazwać je na nowo – tam, 
gdzie  filozof  nie  traci  z  oczu  zasadniczego  pytania,  odpowiedź  zawsze  jest  jedna  i  ta  sama  – 
udzielona przez Sokratesa, Schopenhauera, Salomona, Buddę.

„Przybliżymy  się  do  prawdy  tylko  na  tyle,  na  ile  oddalimy  się  od  życia”  -  mówi  Sokrates, 

gotując się na śmierć. „Do czego my, kochający prawdę, dążymy w życiu? Do uwolnienia się od 
ciała i całego zła wynikającego z życia ciała. A jeśli tak, to jakże mamy się nie cieszyć, gdy śmierć 
nadchodzi”?

„Mędrzec całe życie szuka śmierci i dlatego śmierć mu nie straszna”.
„Poznawszy  najgłębszą  istotę  świata  jako  woli” –  mówi  Schopenhauer  – „i  we  wszystkich 

zjawiskach,  od  nieświadomego  dążenia  ciemnych  sił  przyrody  po  w  pełni  świadomą  działalność 
człowieka,  uznawszy  tylko  przedmiotowość  tej  woli,  w  żaden  sposób  nie  unikniemy  wniosku,  że 
wraz z dobrowolnym zrzeknięciem się i samounicestwieniem woli znikną wszystkie te zjawiska, to 
ciągłe dążenie i popęd bez celu i odpoczynku na wszystkich etapach przedmiotowości, w którym i 
przez który istnieje świat, zniknie różnorodność kolejnych form, znikną wraz z formą wszystkie jej 
zjawiska ze swoimi ogólnymi formami, przestrzenią i czasem, a w końcu zniknie też jego ostatnia 
fundamentalna forma – podmiot i przedmiot. Bez woli nie ma wyobrażenia, nie ma i świata. Przed 
nami,  oczywiście,  nie  pozostaje  nic.  Ale  to,  co  przeciwstawia  się  temu  przejściu  w  nicość,  nasza 
przyroda, jest przecież tylko tą samą wolą istnienia (Wille zum Leben), kształtującą nas samych, jak 
i nasz świat. To, że tak bardzo boimy się unicestwienia, czy też tak bardzo chcemy żyć – oznacza 
jedynie, że nie jesteśmy niczym innym, jak pragnieniem życia i niczego oprócz niego nie znamy. 
Dlatego  tym,  co  zostanie  po  zupełnym  unicestwieniu  woli,  jest  dla  nas,  jeszcze  pełnych  woli, 
oczywiście nic; i odwrotnie, dla tych, w których wola odwróciła się i wyrzekła się siebie, nasz świat 
tak realny, ze wszystkimi swoimi słońcami i mlecznymi drogami, jest niczym”.

„Marność  nad  marnościami”   –  mówi  Salomon  –   „Marność  nad  marnościami,  wszystko 

marność!  Jakąż  korzyść  ma  człowiek  z  całego  swojego  trudu,  którym  się  trudzi  pod  słońcem? 
Pokolenie odchodzi i pokolenie przychodzi, a ziemia trwa po wieki. Co było, to i będzie; a co się 
działo, to i dziać się będzie; i nie ma niczego nowego pod słońcem. Zdarza się coś, o czym mówią: 
'Patrz,  oto  coś  nowego';  ale  to  już  zdarzało  się  przed  wiekami.  Nie  ma  pamięci  o  tym,  co  było 
wcześniej; a i o tym, co będzie, nie ostoi się pamięć u tych, którzy nadejdą. Ja, Eklezjastes, byłem 
królem  nad  Izraelem  w  Jerozolimie.  I  oddałem  swe  serce  badaniu  i  próbowaniu  mądrością 
wszystkiego,  co  dzieje  się  pod  niebem:  to  ciężkie  zajęcie  dał  Bóg  synom  ludzkim,  aby  się  nim 
zajmowali.  Widziałem  wszelkie  dzieła  czynione  pod  słońcem  i  oto  wszystko  marność  i  męka 
ducha... Mówiłem sobie w moim sercu: 'Wywyższyłem się, posiadłem więcej mądrości niż wszyscy, 
którzy  byli  przede  mną  w  Jerozolimie  i  serce  moje  widziało  wiele  mądrości  i  wiedzy.  I  oddałem 
moje serce temu, aby poznać mądrość i poznać szaleństwo i głupotę; zrozumiałem, że i to jest męką 
ducha. Bo w wielkiej mądrości wiele smutku; a kto pomnaża wiedzę – pomnaża też cierpienie”.

„Powiedziałem sobie w sercu: dalej, wypróbuję cię radością i będę się delektował dobrem; ale 

i to jest marnością”.

„O śmiechu powiedziałem: głupstwo, a o radości: cóż ona czyni? Umyśliłem w swym sercu 

osłodzić ciało moje winem, i kierując się mądrością, przyjrzeć głupocie, dopóki nie ujrzę, co jest 

12

background image

najlepsze  dla  synów  ludzkich  i  co  powinni  robić  pod  niebem  przez  nieliczne  dni  swojego  życia. 
Podjąłem  się  większych  dzieł:  pobudowałem  sobie  domy,  zasadziłem  winnice.  Założyłem  sobie 
ogrody  i  gaje  i  zasadziłem  w  nich  wszelkie  owocujące  drzewa;  założyłem  sobie  sadzawki,  aby 
zraszały  gaje  i  nawadniały  drzewa;  nabyłem  sług  i  służebnice,  doczekałem  się  również 
domowników; także bydło i trzody miałem o wiele więcej, niż wszyscy, którzy byli przede mną w 
Jerozolimie;  nagromadziłem  sobie  srebra  i  złota,  i  kosztowności  od  królów  i  prowincji; 
sprowadziłem  sobie  śpiewaków  i  śpiewaczki  i  słodycz  synów  ludzkich  –  różne  instrumenty 
muzyczne.  I  uczyniłem  siebie  większym  i  bogatszym  od  wszystkich,  którzy  byli  przede  mną  w 
Jerozolimie; i mądrość moja była ze mną. Czego by nie zapragnęły moje oczy, nie odmawiałem im, 
nie  wzbraniałem  mojemu  sercu  żadnej  radości.  I  przyjrzałem  się  wszystkim  dziełom  moich  rąk  i 
mojemu trudowi, którym się trudziłem, a oto wszystko było marnością i męka ducha i nie ma z nich 
pożytku pod słońcem. I przyjrzałem się mądrości i szaleństwu, i głupocie. I uznałem, że jedna dola 
je spotyka. I powiedziałem sobie w swym sercu: przypada mi ta sama dola, co głupiemu – po cóż 
stałem się tak mądrym? I powiedziałem sobie w swym sercu, że i to jest marnością, bo mądrego nie 
będą  pamiętać  dłużej  niż  głupiego;  w  nadchodzących  dniach  wszystko  zostanie  zapomniane  i 
niestety  mądry  umiera  wraz  z  głupim!  I  znienawidziłem  życie,  bo  przeciw  mnie  obróciło  się 
wszystko,  co  dzieje  się  pod  słońcem,  albowiem  wszystko  jest  marnością  i  męką  ducha.  I 
znienawidziłem  cały  mój  trud,  którym  trudziłem  się  pod  słońcem,  bo  muszę  zostawić  go 
człowiekowi, który przyjdzie po mnie. Albowiem co będzie miał człowiek z całego swojego trudu i 
troski serca swego, którymi trudzi się pod słońcem? Bo wszystkie jego dni są cierpieniem, a jego 
trud  jest  niepokojem;  nawet  w  nocy  serce  jego  nie  zna  spokoju.  To  także  marność.  W  mocy 
człowieka nie leży też to, aby jeść i pić i osładzać duszę swoją pracą własnych rąk...”

„Wszystkiemu  i  wszystkim  przypada  jedno:  jedna  dola  przypada  prawemu  i  bezbożnemu, 

dobremu i złemu, czystemu i nieczystemu, składającemu ofiarę i nie składającemu; jak cnotliwemu, 
tak i grzesznikowi; jak przysięgającemu, tak i bojącemu się przysięgi. Źle we wszystkim, co dzieje 
się pod słońcem, że jedna dola przypada każdemu, a serce synów ludzkich jest pełne zła, szaleństwo 
jest  w  ich  sercach  i  w  życiu  ich;  a  potem  odchodzą  do  umarłych.  Kto  jest  między  żywymi,  ten 
jeszcze  ma  nadzieję,  jak  i  żywemu psu  jest lepiej niż martwemu lwu.  Żywi  wiedzą,  że umrą,  ale 
umarli nie wiedzą niczego i już nie ma dla nich nagrody, bo pamięć o nich poszła w zapomnienie; i 
miłość ich, i nienawiść, i zazdrość ich przepadła i po wieki nie mają już udziału w niczym, co dzieje 
się pod słońcem”.

Tak  mówi  Salomon  albo  kto  inny,  kto  pisał  te  słowa.  A  oto  co  mówi  mądrość  indyjska: 

Sakjamuni,  młody,  szczęśliwy  książę,  któremu  obce  były  choroby,  starość  i  śmierć,  jedzie  na 
przejażdżkę i widzi strasznego starca, bezzębnego i śliniącego się. Królewicz, przed którym do tego 
czasu  starość  była  ukryta,  dziwi  się  i  wypytuje  woźnicę,  co  to  takiego  i  dlaczego  człowiek  ów 
popadł  w  tak  żałosny,  odrażający  i  szpetny  stan?  I  kiedy  dowiaduje  się,  że  jest  to  dola  wspólna 
wszystkim ludziom, że jemu, młodemu księciu, nieuchronnie przydarzy się to samo, nie może już 
dłużej kontynuować przejażdżki i nakazuje powrót, aby mógł sobie to przemyśleć. I zamyka się sam 
jeden i rozmyśla. I przypuszczalnie znajduje dla siebie jakieś pocieszenie, ponieważ znowu, wesoły 
i  szczęśliwy,  wyrusza  na  przejażdżkę.  Ale  tym  razem  napotyka  chorego.  Widzi  wyczerpanego, 
posiniałego i trzęsącego się człowieka z przyćmionymi oczyma. Królewicz, przed którym do tego 
czasu choroba również była ukryta, zatrzymuje się i pyta, co to takiego. Kiedy dowiaduje się, że to 
choroba, której podlegają wszyscy ludzie i że on sam, zdrowy i szczęśliwy książę, jutro może tak 
samo  zachorować,  znowu  nie  ma  siły  radować  się,  każe  zawracać  i  znowu  szuka  ukojenia,  które 
pewnie znajduje, bo po raz trzeci wyrusza na przejażdżkę; ale i za trzecim razem widzi coś nowego; 
widzi, że coś niosą. „Co to?” – Martwy człowiek. – „Co to znaczy martwy?” – pyta książę. Mówią 
mu, że stać się martwym znaczy stać się tym, czym stał się ten człowiek. Królewicz podchodzi do 
martwego,  odkrywa  go  i  patrzy  na  niego.  „Co  będzie  z  nim  dalej?” –  pyta.  Odpowiadają  mu,  że 
zakopią go w ziemi. „Dlaczego?” – Dlatego, że on już pewnie nigdy nie będzie żywy, a tylko będzie 
od niego śmierdziało i pojawią się robaki. „I to jest los wszystkich ludzi? Ze mną też to się stanie? 
Zakopią  mnie,  moje  ciało  będzie  cuchnąć  i  zjedzą  mnie  robaki?” –  Tak  – „Z  powrotem!  Koniec 
przejażdżki. Nigdy już więcej nigdzie nie pojadę”.

13

background image

I Sakjamuni nie mógł znaleźć ukojenia w życiu i stwierdził, że życie jest największym złem i 

poświęcił wszystkie siły swej duszy na to, by uwolnić od niego siebie i innych. Uwolnić tak, by nie 
mogło się ono odnowić, by unicestwić życie całkowicie u samego korzenia. Tak mówi cała mądrość 
indyjska.

Oto  są  proste  odpowiedzi,  których  udziela  mądrość  ludzka,  odpowiadając  na  pytanie 

dotyczące życia.

„Życie ciała jest złem i kłamstwem. I dlatego unicestwienie tego życia jest dobrem, którego 

powinniśmy pożądać”, mówi Sokrates. 

„Życie  jest  tym,  czego  być  nie  powinno  –  złem.  Przejście  w  nicość  jest  jedynym  dobrem 

życia”, mówi Schopenhauer.

„Wszystko  w  świecie  –  i  głupota,  i  mądrość,  i  bogactwo,  i  nędza,  i  radość,  i  smutek  –  to 

wszystko  marność  i  głupstwa.  Człowiek  umrze  i  nic  po  nim  nie  zostanie.  To  głupie”,  mówi 
Salomon.

„Życie ze świadomością nieuchronności cierpień, osłabień, starości i śmierci jest niemożliwe”, 

mówi Budda.

I to, co wypowiedziały te wielkie umysły, mówiły, myślały i czuły miliony milionów ludzi do 

nich podobnych. Tak myślę i czuję i ja.

Tak  więc  moje  błądzenie  po  obszarach  wiedzy  nie  tylko  nie  wyprowadziło  mnie  z  mojej 

desperacji, ale jeszcze bardziej ją pogłębiło. Jeden rodzaj wiedzy nie odpowiadał na pytania życia, 
inny odpowiadał, wyraźnie potwierdzając moją desperację i ukazując, że to, do czego doszedłem, 
nie jest owocem mojego zbłądzenia, chorego stanu umysłu – przeciwnie, stanowi potwierdzenie, że 
rozumowałem  prawidłowo,  a  moje  wnioski  zgodne  są  z  wywodami  najsilniejszych  umysłów 
ludzkości.

Nie ma co oszukiwać samego siebie. Wszystko jest marnością. Szczęśliwy, kto się nie urodził, 

śmierć jest lepsza od życia; trzeba się od niego uwolnić.

VII

Nie znalazłszy wyjaśnienia w nauce, zacząłem go szukać w życiu, żywiąc nadzieję, że znajdę 

je w ludziach wokół mnie. Zacząłem więc obserwować ludzi – takich jak ja – jak żyją i jak odnoszą 
się do pytań, które doprowadziły mnie do rozpaczy.

A oto co  odkryłem u  ludzi, znajdujących  się w tym samym  położeniu co  ja,  pod względem 

wykształcenia i sposobu życia.

Odkryłem,  że  dla  ludzi  z  mojego  kręgu  istnieją  cztery  wyjścia  z  okropnego  położenia,  w 

którym my wszyscy się znajdujemy.

Pierwsze wyjście to niewiedza. Polega ono na tym, żeby nie wiedzieć, nie rozumieć, że życie 

to zło i bezsens. Ludzie tej kategorii – po większej części kobiety, ludzie bardzo młodzi lub bardzo 
tępi – jeszcze nie pojęli tej kwestii życia, która stanęła przed Schopenhauerem, Salomonem, Buddą. 
Nie  widzą  ani  czekającego  na  nich  smoka,  ani  myszy  podgryzających  krzaków,  za  które  się 
trzymają i zlizują krople miodu. Ale liżą te krople miodu tylko do czasu: coś w końcu zwróci ich 
uwagę na smoka i myszy i ich zlizywanie się skończy. Od nich niczego nie mogłem się nauczyć – 
nie da się zapomnieć o tym, co już wiesz.

Drugie wyjście to epikureizm. Polega ono na tym, aby, znając beznadziejność życia, używać 

póki co dostępnych dobrodziejstw życia, nie patrząc ani na smoka, ani na myszy i lizać miód ile się 
da, szczególnie gdy na krzaku trafiło się go bardzo dużo. Salomon wyraża to następująco: 

„I  pochwaliłem  radość,  bo  nie  ma  nic  lepszego  dla  człowieka  pod  słońcem  prócz  jedzenia, 

picia i weselenia się: towarzyszą one człowiekowi w jego trudzie przez wszystkie dni jego życia, 
które Bóg dał mu pod słońcem.”

„Więc  jedz  z  weselem  chleb  twój  i  pij  w  radości  serca  wino  twoje...  Ciesz  się  życiem  z 

kobietą,  którą  kochasz  przez  wszystkie  dni  twojego  marnego  życia,  przez  wszystkie  marne  dni 
twoje,  bo  to  twoja  dola  w  życiu  i  trudzie,  którym  trudzisz  się  pod  słońcem...  Wszystko,  co  ręka 
twoja może uczynić, czyń, bo w grobie, do którego idziesz, nie ma pracy ani myśli, ani wiedzy, ani 

14

background image

mądrości”.

Tego drugiego wyjścia trzyma się większość ludzi z naszego kręgu. Warunki, w których się 

znajdują,  dostarczają  im  więcej  dobrobytu  niż  biedy,  a  moralna  tępota  daje  im  możliwość 
zapomnienia, że wygoda ich położenia jest przypadkowa, że nie wszyscy mogą mieć tysiąc kobiet i 
pałaców jak Salomon, że na każdego człowieka z tysiącem żon przypada tysiąc ludzi bez żony, a na 
każdy pałac przypada tysiąc ludzi, którzy w pocie czoła muszą go zbudować i że ta przypadkowość, 
która  dziś  zrobiła  ze  mnie  Salomona,  jutro  może  uczynić  mnie  niewolnikiem  Salomona.  Tępota 
wyobraźni  tych  ludzi  pozwoliła  im  zapomnieć  o  tym,  co  nie  dawało  spokoju  Buddzie  –  o 
nieuchronności chorób, starości i śmierci, która nie dziś, to jutro zniszczy ich przyjemności. To, co 
niektórzy  z  tych  ludzi  twierdzą  o  swej  tępocie  myśli  i  wyobraźni  –  że  to  filozofia,  którą  oni 
nazywają  pozytywną  –  nie  wyklucza  ich,  moim  zdaniem,  z  kategorii  tych,  którzy  nie  widząc 
kwestii,  liżą  miód.  Nie  mogłem  tych  ludzi  naśladować:  nie  mając  takiej  tępoty  wyobraźni,  nie 
mogłem  jej  sztucznie  w  sobie  wytworzyć.  Nie  mogłem,  jak  nie  mógłby  żaden  żywy  człowiek, 
oderwać oczu od raz dostrzeżonych myszy i smoka.

Trzecie  wyjście  to  wyjście  siły  i  energii.  Polega  ono  na  tym,  aby,  uzmysłowiwszy  sobie,  że 

życie to zło i bezsens, unicestwić je. Postępują tak nieliczni ludzie, silni i konsekwentni. Pojąwszy 
całą głupotę strojonego z nich żartu i zrozumiawszy przewagę, którą umarli mają nad żywymi i że 
lepiej jest w ogóle nie żyć, działają i kończą od razu ten głupi żart następującymi metodami: pętla 
na  szyję,  woda,  nóż,  którym  przebijają  serce,  pociągi  na  szynach.  I  ludzi  z  naszego  kręgu, 
postępujących w ten sposób jest coraz więcej i więcej. I w większości przypadków postępują tak w 
najlepszym  okresie  swojego  życia,  kiedy  siły  duszy  mają  w  pełnym  rozkwicie,  a  zwyczajów 
poniżających  ludzki  umysł  przyswoili  sobie  jeszcze  niewiele.  Widziałem,  że  to  wyjście  jest 
najgodniejsze i tak właśnie chciałem postąpić.

Czwarte wyjście to wyjście słabości. Polega na tym, aby, pojąwszy zło i bezsens życia, dalej 

trzymać  się  go  kurczowo  z  góry  wiedząc,  że  nic  z  niego  dobrego  wyjść  nie  może.  Ludzie  tego 
rodzaju wiedzą, że śmierć jest lepsza od życia, ale nie mając sił postąpić rozumnie – czym prędzej 
przerwać ułudę i zabić się – zdają się na coś czekać. Jest to wyjście słabości, ponieważ jeśli wiem, 
co jest lepsze i jest to w zasięgu mojej ręki, to dlaczego nie oddać się lepszemu? ... Znajdowałem 
się w tej właśnie kategorii.

Tak oto ludzie mojego pokroju czterema drogami ratują się przed strasznymi sprzecznościami. 

Jakbym nie wytężał swych władz umysłowych, oprócz tych czterech wyjść nie widziałem żadnego 
innego. Pierwsze wyjście: nie pojmować tego, że życie jest bezsensem, marnością i złem i że lepiej 
jest  nie  żyć.  Nie  mogłem  tego  nie  wiedzieć,  a  kiedy  już  raz  to  zrozumiałem,  nie  mogłem  na  to 
zamykać oczu. Wyjście drugie: używać życia takim, jakie jest i nie myśleć o przyszłości. Tego też 
nie mogłem zrobić. Podobnie jak Sakjamuni, nie mogłem jechać na polowanie wiedząc, że istnieje 
starość, cierpienie i śmierć. Moja wyobraźnia była zbyt żywa. Oprócz tego, nie mogłem cieszyć się 
chwilami  przyjemności,  rzuconymi  na  moją  dolę,  ponieważ  były  krótkie  i  przypadkowe.  Trzecie 
wyjście:  pojąwszy,  że  życie  to  zło  i  głupota,  zakończyć  je,  zabijając  siebie.  Rozumiałem  to,  ale 
jakoś  nie  potrafiłem  się  zabić.  Wyjście  czwarte:  żyć  jak  Salomon,  Schopenhauer  –  wiedzieć,  że 
życie jest głupim, strojonym ze mnie żartem, a i tak żyć, myć się, ubierać się, jeść, rozmawiać, a 
nawet pisać książki. Było to dla mnie obrzydliwe, bolesne, ale i tak trwałem w tym położeniu.

Teraz  widzę,  że  skoro  nie  mogłem  się  zabić,  to  przyczyną  tego  była  smutna  świadomość 

niesprawiedliwości moich myśli. Jakkolwiek przekonywujący i bezsprzeczny nie wydawałby się tok 
moich  myśli  i  myśli  mędrców,  który  doprowadził  nas  do  uznania  życia  za  bezsensowne,  dalej 
pozostawało mi niewyraźne zwątpienie w ostateczną słuszność mojego osądu. 

A był on taki: ja i mój rozum – przyznaliśmy, że życie jest nierozumne. Jeśli nie ma wyższego 

rozumu (a nie ma i nikt udowodnić tego nie może), to mój rozum jest dla mnie twórcą życia. Nie 
byłoby rozumu, nie byłoby dla mnie i życia. Jak rozum może negować życie, skoro sam jest twórcą 
życia? Albo z innej strony: jeśli nie byłoby życia, nie byłoby i mojego rozumu – a skoro życie jest, 
to  rozum  jest  jego  synem.  Życie  jest  wszystkim.  Rozum  jest  owocem  życia  i  ten  rozum  neguje 
życie. Czułem, że coś tu nie pasuje.

 Bez wątpienia życie jest bezsensownym złem – mówiłem sobie. Ale żyłem, żyję nadal, żyła i 

15

background image

żyje  cała  ludzkość.  Jakże  to  tak?  Dlaczego  żyje,  skoro  może  nie  żyć?  Czyżbyśmy  tylko  ja  i 
Schopenhauer byli na tyle mądrzy, aby zrozumieć bezsens i zło życia?

Osąd o marności życia nie jest aż tak chytry, żeby nie był znany od dawna prostym ludziom, a 

przecież oni żyli i żyją. Jak to jest, że żyją i nigdy nie pomyślą o tym, aby zwątpić w rozumność 
życia?

Moja  wiedza,  potwierdzona  mądrością  mędrców,  pokazała  mi,  że  wszystko  na  świecie  – 

organiczne i nieorganiczne – wszystko jest nadzwyczaj mądrze urządzone – głupie jest tylko moje 
położenie. A ci głupcy – ogromne masy prostych ludzi – nie wiedzą nic o tym, jak urządzone jest na 
świecie wszystko, co organiczne i nieorganiczne, a żyją i wydaje im się, że ich życie urządzone jest 
nad wyraz rozumnie!

I  przychodziło  mi  do  głowy:  a  co,  jeśli  jeszcze  czegoś  nie  wiem?  Przecież  dokładnie  tak 

postępuje ignorancja. Ignorancja przecież zawsze mówi to samo. Kiedy czegoś nie wie, mówi, że to, 
czego  nie  zna,  jest  głupie.  Wychodzi  na  to,  że  cała  ludzkość  żyje  i  żyła,  rozumiejąc  jakoś  sens 
swojego życia, bo jeśli by go nie rozumiała, nie mogłaby żyć, a ja mówię, że życie jest bezsensowne 
i nie mogę żyć. 

Nikt  nie  przeszkadza  mnie  i  Schopenhauerowi  negować  życia.  Więc  zabij  się  –  wtedy  nie 

będziesz już rozprawiać. Nie podoba ci się życie – zabij się. Skoro żyjesz i nie możesz pojąć sensu 
życia,  zakończ  je  więc,  a  nie  kręć  się  w  nim  dłużej,  opowiadając  i  rozpisując  się  o  tym,  że  nie 
rozumiesz życia. Wszedłeś w wesołą kompanię, wszystkim jest bardzo dobrze, wszyscy wiedzą, co 
robią, a tobie nudno i okropnie – odejdź!

W  końcu czymże jesteśmy my,  przekonani o  konieczności  samobójstwa,  ale nie decydujący 

się  na  jego  popełnienie,  jeśli  nie  najsłabszymi,  najbardziej  niekonsekwentnymi  i,  mówiąc  wprost, 
najgłupszymi ludźmi, obnoszącymi się ze swoją głupotą, jak dureń z malowaną torbą

4

?

Przecież nasza mądrość, jaka by nie była wierna, nie dała nam wiedzy o sensie naszego życia. 

Ale cała żyjąca ludzkość, miliony – nie wątpią w to, że życie ma sens.

Istotnie, od dawien dawna, odkąd istnieje życie, o którym coś niecoś wiem, żyli ludzie znający 

ten sąd o daremności życia, który pokazał mi jego bezsens, a jednak żyli, przypisując mu jakiś sens. 
Od czasów,  kiedy życie ludzkie  się rozpoczęło,  mieli oni to poczucie  sensu  życia  i  żyli,  aż życie 
dobiegło do mnie. Wszystko, co jest we mnie i wkoło mnie, wszystko jest owocem ich wiedzy o 
życiu. Te narzędzia myślowe, którymi opisuję to życie i potępiam je, wymyślili oni, a nie ja. Ja sam 
urodziłem się, wychowałem i wyrosłem dzięki nim. Oni wykopali żelazo, nauczyli nas karczować 
las, oswoili krowy i konie, nauczyli nas siać, nauczyli nas żyć razem, urządzili nasze życie.

Oni nauczyli mnie myśleć i mówić. I to ja, ich twór, przez nich nakarmiony, napojony, przez 

nich uczony, ich myślami i słowami myślący, udowodniłem im, że są nonsensem! „Coś tutaj jest nie 
tak” – mówiłem sobie. „Gdzieś się pomyliłem”. Ale na czym polegała ta pomyłka, w żaden sposób 
nie mogłem orzec.

VIII 

Wszystkich tych wątpliwości, które teraz jestem w stanie wyrazić mniej lub bardziej zwięźle, 

wtedy wyrazić nie mogłem. Wtedy tylko czułem, że jakkolwiek logiczne i podparte przez wielkich 
myślicieli  nie  byłyby  moje  wywody  na  temat  marności  życia,  było  w  nich  coś  nie  tak.  Czy  błąd 
tkwił w samych rozważaniach, czy w postawieniu pytania, tego nie wiedziałem, czułem jedynie, że 
wnioski były przekonujące, ale to było za mało. Wszystkie te wnioski nie mogły przekonać mnie na 
tyle,  abym  zrobił  to,  co  wynikało  z  moich  rozważań,  to  znaczy,  abym  się  zabił.  I  byłaby  to 
nieprawda, gdybym powiedział, że własnym rozumem doszedłem do tego, do czego doszedłem i nie 
zabiłem samego siebie. Umysł pracował, ale pracowało także coś jeszcze, czego nie mogę nazwać 
inaczej, jak tylko świadomością życia. Działała jeszcze ta siła, która zmuszała mnie do zwrócenia 
uwagi na to, a nie na tamto i siła ta wywiodła mnie z mojego rozpaczliwego położenia i zupełnie 
inaczej  ukierunkowała  umysł.  Ta  siła  zmusiła  mnie  do  zwrócenia  uwagi  na  fakt,  że  ja  i  setki 
podobnych mi ludzi nie stanowimy całej ludzkości, że życia ludzkości jeszcze nie znam. 

4 Rosyjskie przysłowie: „Носится как дурак с писаной торбой”. (przyp. tłum.)

16

background image

Przyglądając  się  wąskiemu  kręgowi  moich  rówieśników,  widziałem  tylko  ludzi  nie 

rozumiejących pytania albo rozumiejących i zagłuszających je pijaństwem życia, albo tych, którzy 
zrozumieli  i  przerwali  swoje  życie,  albo  tych,  którzy  zrozumieli  i  ze  słabości  trwali  w  rozpaczy 
żywota.  Innych  nie  widziałem.  Wydawało  mi  się,  że  ten  ciasny  krąg  ludzi  uczonych,  bogatych  i 
próżniaczych, do którego należałem, stanowi całą ludzkość, a te miliardy, które żyły i żyją, to jakieś 
bydło, a nie ludzie.

Dziwne i niewiarygodnie niepojęte wydaje mi się teraz to, jak mogłem, rozprawiając o życiu, 

przeoczyć  otaczające  mnie  ze  wszech  stron  życie  ludzkie,  jak  mogłem  do  tego  stopnia  zabawnie 
zbłądzić  uważając,  że  życie  moje,  Salomonów  i  Schopenhauerów  jest  tym  prawdziwym  i 
normalnym, a życie miliardów to okoliczność nie zasługująca na uwagę i jak dziwne nie wydałoby 
mi  się  to  dzisiaj  –  tak  naprawdę  było.  Błądząc  w  dumie  mojego  umysłu  wydawało  mi  się 
niewątpliwym,  że  wraz  z  Salomonem  i  Schopenhauerem  postawiliśmy  pytanie  tak  trafnie  i 
prawdziwie, że żadnego innego już być nie może. Tak jasnym było, że wszystkie owe miliardy nie 
doszły jeszcze do zrozumienia całej głębi tego pytania, że szukając sensu swojego życia ani razu nie 
pomyślałem: „Jakiż sens nadawały i nadają swojemu życiu miliardy żyjących wcześniej i obecnie 
na ziemi?” 

Długo żyłem w tym obłędzie, przejawiającym się nie w słowach, ale w czynach, szczególnie 

właściwym  nam  –  najbardziej  liberalnym  i  uczonym  ludziom.  Jednak  dzięki  mojemu  jakiemuś 
dziwnemu,  fizycznemu  afektowi  do  prawdziwego  ludu  pracującego,  zmuszającemu  mnie  do 
zrozumienia go i dostrzeżenia, że nie jest on taki głupi jak myślimy, czy też dzięki szczerości mego 
przeświadczenia o tym, że nie mogę dojść do niczego poza tym, że najlepszą dla mnie drogą jest się 
powiesić – czułem, że jeśli chcę żyć i zrozumieć sens życia, to szukać go muszę nie u tych, którzy 
go utracili i chcą się zabić, a raczej u tych miliardów żyjących wcześniej i teraz ludzi, którzy noszą 
ciężar swój i nasz przy okazji. I przyjrzałem się ogromnym masom ludzi prostych, nie uczonych i 
nie  bogatych  i  zobaczyłem  coś  zupełnie  innego.  Zobaczyłem,  że  te  miliardy  żyjących  wcześniej  i 
teraz, wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, nie pasują do mojego podziału, że nie mogę ich zaliczyć 
do nierozumiejących pytania, ponieważ oni sami je sobie stawiają i z nadzwyczajną jasnością na nie 
odpowiadają. Uznać ich za epikurejczyków również nie mogę, ponieważ na ich życie po większej 
części składają się raczej niedostatki i cierpienia niż rozkosze; tym bardziej nie mogłem zaliczyć ich 
do grona przeżywających życie nierozsądnie i bezsensownie, ponieważ każdy akt ich życia, łącznie 
ze śmiercią, jest przez nich wytłumaczony. Samobójstwo uważają za wielkie zło. Wydawało się, że 
w  całej  ludzkości  jest  jakaś  nie  uznawana  i  pogardzana  przeze  mnie  znajomość  sensu  życia. 
Wychodziło na to, że wiedza rozumowa nie daje znajomości sensu życia, ale wyklucza życie; sens 
przypisywany  życiu  przez  miliardy  ludzi,  przez  całą  ludzkość,  opiera  się  na  jakiejś  pogardzanej, 
fałszywej wiedzy.

Wiedza rozumowa, przedstawiana przez uczonych i mądrych, odrzuca sens życia, a ogromne 

masy ludzi, cała ludzkość – dostrzegają ten sens w wiedzy nierozumowej. Tą nierozumową wiedzą 
jest wiara, ta sama, której nie mogłem nie odrzucić. To Bóg, jeden w trzech, to stworzenie w 6 dni, 
diabły i anioły i wszystko to, czego nie mogłem przyjąć, dopóki trzymałem się umysłu. 

Położenie  moje  było  straszne.  Wiedziałem,  że  niczego  nie  znajdę  na  drodze  poznania 

rozumowego  oprócz  odrzucenia  życia,  a  w  wierze  niczego  oprócz  odrzucenia  rozumu,  co  byłoby 
jeszcze bardziej niemożliwym do spełnienia niż odrzucenie życia. Z wiedzy rozumowej wynikało, 
że życie jest złem i ludzie to wiedzą, od nich zależy, czy żyć, czy przerwać życie, a oni jednak żyli i 
żyją,  ja  również  żyłem,  chociaż  już  dawno  wiedziałem,  że  życie  jest  bezsensowne  i  złe.  Wiara 
mówiła, że ażeby pojąć sens życia, powinienem wyrzec się rozumu, tego samego, dla którego sens 
jest potrzebny. 

IX

Powstała sprzeczność, z której były tylko dwa wyjścia: albo to, co nazywałem rozumnym, nie 

było  tak  rozumne  jak  myślałem;  albo  to,  co  wydawało  mi  się  nierozumnym,  nie  było  tak 
nierozumne jak myślałem. I zacząłem sprawdzać tok rozważań mojej rozumowej wiedzy.

17

background image

Sprawdzając tok rozważań wiedzy rozumowej stwierdziłem, że jest on zupełnie prawidłowy. 

Wniosek, że życie jest niczym, był nieunikniony; jednak dostrzegłem w nim błąd. Pomyłka polegała 
na  tym,  że  rozmyślałem  w  nieodpowiedni  sposób  nad  postawionym  pytaniem.  Pytanie  brzmiało: 
„Po  co  mam  żyć,  tj.  co  wyniknie  prawdziwego,  trwałego,  z  mojego  złudnego,  nietrwałego  życia, 
jaki sens ma moja skończona egzystencja w tym nieskończonym świecie?” I aby odpowiedzieć na 
to pytanie, studiowałem życie.

Rozstrzygnięcia wszelkich możliwych pytań dotyczących życia w oczywisty sposób nie mogły 

mnie  zadowolić,  ponieważ  moje  pytanie,  jakkolwiek  nie  wydawałoby  się  z  początku  proste, 
obejmowało konieczność wyjaśnienia skończonego nieskończonym i na odwrót.

Pytałem:  „Jakie  jest  pozaczasowe,  pozaprzyczynowe  i  pozaprzestrzenne  znaczenie  mojego 

życia?”  A  odpowiadałem  na  pytanie:  „Jakie  jest  czasowe,  przyczynowe  i  przestrzenne  znaczenie 
mojego życia?” Okazało się, że po długich i ciężkich rozmyślaniach odpowiedź brzmiała: „Żadne”.

W rozważaniach swoich ciągle porównywałem (i nie mogłem postępować inaczej) skończone 

ze skończonym i nieskończone z nieskończonym i dlatego wychodziło mi z tego, co wyjść musiało: 
siła jest siłą, substancja substancją, wola wolą, nieskończoność nieskończonością, nic niczym – nic 
innego wyjść nie mogło.

Było to coś podobnego do tego, co zdarza się w matematyce, kiedy rozwiązujesz równanie i 

okazuje  się,  że  jest  to  tożsamość.  Tok  rozważań  jest  prawidłowy,  ale  w  wyniku  otrzymuje  się 
odpowiedź:  a  =  a  albo  x  =  x,  albo  0  =  0.  To  samo  stało  się  z  moim  rozumowaniem  na  temat 
znaczenia mojego życia. Odpowiedzi udzielane przez rozmaite dziedziny nauki na to pytanie były 
jedynie tożsamością.

I  rzeczywiście,  ścisła  rozumowa  wiedza  to  wiedza,  która  rozpoczyna  się  od  tego,  co  zrobił 

Kartezjusz, od pełnego zwątpienia we wszystko, odrzucenia wszelkiej przyjętej na wiarę wiedzy i 
zbudowania  wszystkiego  na  nowo  na  prawach  rozumu  i  doświadczenia  i  nie  może  ona  dać  innej 
odpowiedzi na pytanie dotyczące życia od tej, którą otrzymałem – odpowiedzi nieokreślonej. Tylko 
z  początku  wydawało  mi  się,  że  wiedza  udzieliła  odpowiedzi  pozytywnej  –  odpowiedzi 
Schopenhauera: życie nie ma sensu i jest złem. Ale analizując sprawę zrozumiałem, że odpowiedź 
ta  nie  jest  pozytywna,  że  tylko  moje  odczucia  wyraziły  ją  w  ten  sposób.  Odpowiedź  wyrażona 
wprost,  jak  u  braminów  i  u  Salomona,  i  u  Schopenhauera,  jest  tylko  odpowiedzią  nieokreśloną, 
czyli tożsamością, 0 = 0 – życie, wydające mi się niczym, jest niczym. Tak więc wiedza filozoficzna 
niczemu  nie  przeczy,  a  jedynie  oświadcza,  że  nie  potrafi  na  to  pytanie  odpowiedzieć,  że  dla  niej 
rozwiązanie pozostaje nieokreślone.

Pojąwszy  to  zrozumiałem,  że  nie  można  było  szukać  w  wiedzy  rozumowej  odpowiedzi  na 

moje  pytanie  i  że  udziela  ona  tylko  wskazówki,  że  odpowiedź  można  uzyskać  tylko  przy 
postawieniu pytania inaczej, tylko wtedy, gdy w rozważania zostanie włączone pytanie o stosunek 
skończonego  do  nieskończonego.  Zrozumiałem  i  to,  że  jakkolwiek  nierozsądne  i  pokraczne  nie 
byłyby  odpowiedzi  udzielane  przez  wiarę,  mają  jednak  tę  przewagę,  że  wprowadzają  w  każdą 
odpowiedź  stosunek  skończonego  do  nieskończonego,  bez  którego  nie  może  istnieć  odpowiedź. 
Jeśli  zadam  pytanie:  „Jak  mam  żyć?”   –  otrzymuję  odpowiedź:  „Według  prawa  Bożego”.  „Co 
pozostanie trwałego z mojego życia?” – „Wieczne męki lub wieczne błogosławieństwo”. „Jaki jest 
sens życia, którego nie unicestwi śmierć?” – „Jedność z wieczystym Bogiem, raj”. 

Tak też oprócz wiedzy rozumowej, która wcześniej jawiła mi się jako ta jedyna prawdziwa, 

nieuchronnie  zmierzałem  do  uznania  faktu,  że  żyjąca  ludzkość  posiada  jeszcze  inną  wiedzę, 
nierozumową – wiarę, która pozwala żyć. Cały nierozsądek wiary pozostawał dla mnie oczywisty 
tak jak i wcześniej, ale nie mogłem nie przyznać, że ona jedna daje ludzkości odpowiedzi na pytania 
dotyczące życia, a co za tym idzie, również możliwość życia.

Wiedza  rozumowa  skłoniła  mnie  do  przyznania,  że  życie  jest  bezsensowne,  życie  moje  się 

zatrzymało  i  chciałem  unicestwić  samego  siebie.  Przyjrzawszy  się  ludziom,  całej  ludzkości, 
zobaczyłem,  że  ludzie  żyją  i  twierdzą,  że  znają  sens  życia.  Przyjrzałem  się  sobie:  żyłem,  dopóki 
znałem sens życia. Jak i innym, tak i mnie sens życia i możliwość życia dawała wiara.

Przyglądając  się  ludziom  z  innych  krajów,  tym  współczesnym  mnie  i  żyjącym  wcześniej, 

dostrzegłem to samo. Gdzie życie, tam i wiara i odkąd istnieje ludzkość, daje ona możliwość życia, 

18

background image

a główne cechy wiary wszędzie i zawsze są takie same. 

Jakakolwiek nie byłaby wiara, jakichkolwiek nie dawałaby odpowiedzi i komukolwiek by ich 

nie  udzielała,  każda  z  tych  odpowiedzi  przydaje  skończonemu  istnieniu  człowieka  nieskończony 
sens  –  sens,  który  nie  może  być  zniweczony  przez  cierpienia,  niedostatki  i  śmierć.  Znaczy  to,  że 
tylko w wierze można znaleźć możliwość i sens życia. I zrozumiałem, że wiara w swoim istotnym 
znaczeniu nie jest tylko „świadectwem rzeczy niewidzialnych” itd., nie jest objawieniem (to tylko 
opis jednej z oznak wiary), nie jest tylko stosunkiem człowieka do Boga (trzeba zdefiniować wiarę, 
a  potem  Boga,  a  nie  przez  Boga  definiować  wiarę),  nie  jest  tylko  zgodą  na  to,  co  powiedziano 
człowiekowi,  jak  najczęściej  pojmowana  jest  wiara  –  wiara  jest  znajomością  sensu  człowieczego 
życia,  wskutek  której  człowiek  nie  niszczy  siebie,  a  żyje.  Jeśli  człowiek  żyje,  to  w  jakiś  sposób 
wierzy. Jeśli by nie wierzył, że warto dla czegoś żyć, to by nie żył. Jeśli nie widzi on i nie rozumie 
ułudy skończonego, to wierzy w to skończone; jeśli rozumie ułudę skończonego, powinien wierzyć 
w nieskończone. Bez wiary nie można żyć.

I spojrzałem wstecz na cały przebieg mojej wewnętrznej pracy i przeraziłem się. Teraz było 

jasne,  że  do  tego,  aby  żyć,  człowiek  musi  albo  nie  widzieć  nieskończonego,  albo  mieć  takie 
wyjaśnienie  sensu  życia,  które  skończone  utożsamiałoby  z  nieskończonym.  Dysponowałem  takim 
wyjaśnieniem, ale nie potrzebowałem go, dopóki wierzyłem w skończone; i zacząłem sprawdzać je 
rozumowo. I w świetle rozumu wszelkie poprzednie wyjaśnienia rozleciały się w proch. Przyszedł 
jednak czas, kiedy przestałem wierzyć w skończone. Wtedy zacząłem na racjonalnych podstawach 
budować  z  rzeczy  mi  znanych  takie  wyjaśnienie,  które  nadałoby  sens  życiu;  niczego  jednak 
zbudować nie mogłem. Wspólnie ze znakomitymi umysłami ludzkości doszedłem do tego, że 0 = 0 
i zdziwiłem się niezmiernie, że otrzymałem takie rozwiązanie, jednak żadnego innego otrzymać nie 
mogłem.

Co  robiłem,  kiedy  poszukiwałem  odpowiedzi  w  naukach  doświadczalnych?  Chciałem  się 

dowiedzieć,  dlaczego  żyję  i  dlatego  studiowałem  wszystko,  co  było  poza  mną.  Oczywiście  w  ten 
sposób mogłem się wiele nauczyć, ale nie tego, czego potrzebowałem.

Co robiłem, kiedy poszukiwałem odpowiedzi w naukach filozoficznych? Studiowałem myśli 

tych, którzy znajdowali się w tym samym co ja położeniu, którzy nie mieli odpowiedzi na pytanie: 
„dlaczego żyję?” Nie mogłem więc dowiedzieć się niczego prócz tego, co już sam wiedziałem, a 
mianowicie, że niczego poznać nie można. 

Czym  jestem?  –  częścią  nieskończonego.  Przecież  już  w  tych  dwóch  słowach  leży  cała 

zagadka. Czyż ludzkość zadała sobie to pytanie zaledwie wczorajszego dnia? I czy nikt przede mną 
nie postawił  sobie tego  pytania –  pytania  tak  prostego,  cisnącego  się na  usta każdego rozumnego 
dziecka?

Przecież  pytanie  to  jest  tak  stare,  jak  ludzkość;  już  od  zarania  zrozumiano,  że  aby  na  nie 

odpowiedzieć,  jednakowo  niewystarczające  jest  utożsamianie  skończonego  ze  skończonym,  jak  i 
nieskończonego  z  nieskończonym,  i  na  początku  istnienia  ludzkości  odszukano  i  wyrażono 
stosunek skończonego do nieskończonego.

Wszystkie  te  koncepcje,  w  których  skończone  przykłada  się  do  nieskończonego  i  otrzymuje 

się sens życia, koncepcje Boga, wolności, dobra, poddajemy logicznemu badaniu. I koncepcje te nie 
wytrzymują krytyki rozumu. 

Gdyby nie było okropne, mogłoby się wydać śmieszne to, z jaką pychą i samozadowoleniem, 

jak dzieci, rozbieramy zegarek, wyjmujemy sprężyny, robimy z niego zabawkę, a potem dziwimy 
się, że przestaje działać. 

Rozwiązanie  sprzeczności  skończonego  z  nieskończonym  i  taka  odpowiedź  na  pytanie 

dotyczące  życia,  przy  której  staje  się  ono  możliwe,  to  rzecz  potrzebna  i  cenna.  I  to  jedyne 
rozwiązanie, które znajdujemy wszędzie, zawsze i u wszystkich narodów – rozwiązanie pochodzące 
z czasów, w których tracimy z widoku życie ludzkie, rozwiązanie tak trudne, że niczego podobnego 
sami dokonać nie potrafimy – to właśnie rozwiązanie lekkomyślnie niszczymy, aby znowu postawić 
to samo pytanie, które właściwe jest każdemu i na które nie znajdujemy odpowiedzi. 

Pojęcia  nieskończonego  Boga,  boskości  duszy,  związku  ludzkich  dzieł  z  Bogiem,  pojęcia 

moralnego dobra i zła – są to pojęcia, wypracowane w ukrytej przed naszymi oczami historycznej 

19

background image

dali życia ludzkiego, pojęcia, bez których nie byłoby życia ani mnie samego, a ja, odrzuciwszy cały 
ten wysiłek ludzkości, chcę wszystko sam jeden zrobić po nowemu i po swojemu.

Wtedy tak nie myślałem, ale zarodki tych myśli były już we mnie. Rozumiałem, 1) że moje 

położenie, wraz z Schopenhauerem i Salomonem, pomimo naszej mądrości, jest głupie: rozumiemy, 
że życie jest złem, a mimo wszystko dalej żyjemy. To jawna głupota, bo jeśli życie jest głupstwem, 
a ja tak kocham wszystko, co rozumne, to należy unicestwić życie i nikt nie może temu zaprzeczyć. 
2)  Zrozumiałem,  że  wszystkie  nasze  rozważania  kręcą  się  w  zaczarowanym  kręgu,  jak  koło 
odczepione od zębatki. Ilekroć byśmy nie próbowali i jakbyśmy się nie starali, nie możemy znaleźć 
odpowiedzi  na  pytanie.  I  zawsze  wyjdzie  0  =  0,  i  pewnie  dlatego  nasza  droga  jest  błędna.  3) 
Zaczynałem  rozumieć,  że  w  odpowiedziach  udzielanych  przez  wiarę,  zawarta  jest  najgłębsza 
mądrość ludzkości i że nie miałem prawa odrzucać jej na podstawie rozumu oraz, co najważniejsze, 
odpowiedzi te jako jedyne odpowiadają na pytanie dotyczące życia. 

X

Rozumiałem to, ale od tego wcale nie było mi lżej. Byłem teraz gotów przyjąć jakąkolwiek 

wiarę,  byle  tylko  nie  wymagała  ode  mnie  bezwzględnego  odrzucenia  rozumu,  co  byłoby 
kłamstwem.  Poznawałem  z  książek  buddyzm  i  mahometanizm,  lecz  przede  wszystkim 
chrześcijaństwo – zarówno z książek, jak i od ludzi mnie otaczających. 

Naturalnie  przede  wszystkim  zwróciłem  się  do  ludzi  wierzących  z  mojego  otoczenia,  ludzi 

uczonych, prawosławnych teologów, mnichów-starców, prawosławnych teologów nowego rodzaju i 
nawet tak zwanych nowych chrześcijan, upatrujących ratunku w wierze w odkupienie. Chwytałem 
się tych wierzących i indagowałem ich o to, jak wierzą i w czym upatrują sensu życia.

Pomimo  tego,  że  pozwalałem  sobie  na  wszelkiego  rodzaju  ustępstwa  i  unikałem 

jakichkolwiek  sporów,  nie  mogłem  przyjąć  wiary  tych  ludzi  –  widziałem,  że  to,  co  przedstawiali 
jako  wiarę  nie  było  wyjaśnianiem,  lecz  zaciemnianiem  sensu  życia  i  że  sami  utwierdzali  swoją 
wiarę nie dlatego, by odpowiedzieć na to pytanie dotyczące życia, które przywiodło mnie ku wierze, 
ale dla jakichś innych, obcych mi celów.

Pamiętam  bolesne  uczucie  grozy  powrotu  ku  wcześniejszej  rozpaczy  po  chwilach  nadziei, 

którego doświadczałem kolejny i kolejny raz w kontaktach z tymi ludźmi. Im bardziej, dokładniej 
wyjaśniali  mi  oni  swoje  wierzenia,  tym  wyraźniej  widziałem  ich  błąd  i  traciłem  nadzieję  na 
znalezienie w ich wierze wyjaśnienia sensu życia. 

Nie  chodziło  o  to,  że  wykładając  swoje  wierzenia  wplątywali  oni  w  bliskie  mi  od  dawna 

prawdy chrześcijańskie jakieś rzeczy niepotrzebne i nierozsądne – nie to mnie zraziło; zraziło mnie 
to,  że  życie  tych  ludzi  było  takie  samo,  jak  moje,  z  tą  tylko  różnicą,  że  nie  odpowiadało  ono 
zasadom,  które  przedstawiali  jako  swoje  wierzenia.  Wyraźnie  czułem,  że  oszukują  oni  samych 
siebie i że tak samo jak ja nie znają żadnego innego sensu życia poza tym, aby żyć, póki można i 
brać wszystko, co może wziąć ręka. Rozpoznawałem to po tym, że gdyby znali sens, dzięki któremu 
znika strach przed niedostatkiem, cierpieniami i śmiercią, to by się ich nie bali. A oni, ci wierzący z 
naszej sfery, dokładnie tak samo jak i ja żyli w zbytku, starali się go powiększać i chronić, bali się 
niedostatku, cierpień i śmierci, oraz tak samo jak ja i wszyscy niewierzący żyli, zaspokajając swe 
żądze, żyli tak samo głupio – jeśli nie jeszcze gorzej – jak niewierzący.

Żadne  argumenty  nie  mogły  przekonać  mnie  o  prawdziwości  ich  wiary.  Przekonałyby  mnie 

tylko takie czyny, które pokazywałyby, że znają sens życia, przy którym przerażające mnie nędza, 
choroba i śmierć nie byłyby im straszne. A takich czynów nie widziałem u rozmaitych wierzących z 
naszego kręgu. Widziałem je z kolei u ludzi jak najbardziej niewierzących z naszego otoczenia, ale 
u tak zwanych wierzących nigdy.

I  zrozumiałem,  że  wiara  tych  ludzi  nie  jest  tą,  której  szukałem,  że  jest  to  jedynie  jedno  z 

epikurejskich  pocieszeń  w  życiu.  Zrozumiałem,  że  wiara  ta  nadaje  się  być  może,  jeśli  nie  do 
pocieszania, to choć do pewnego rodzaju rozterek skruszonego Salomona na łożu śmierci, ale nie 
nadaje  się  dla  większej  części  rodzaju  ludzkiego,  wezwanego  nie  do  pocieszania  się  przy 
korzystaniu  z  pracy  innych,  tylko  do  tworzenia  życia.  Aby  ludzkość  mogła  żyć,  aby  żyła  dalej  w 

20

background image

sposób sensowny, owe miliardy muszą mieć inną, prawdziwą znajomość wiary. Przecież o istnieniu 
wiary nie przekonało mnie to, że wraz z Salomonem i Schopenhauerem nie zabiliśmy siebie, a to, 
że te miliardy żyły i żyją i wyniosły nas z Salomonami na falach swego życia. 

I  zacząłem  zbliżać  się  do  wierzących  spośród  ludzi  biednych,  prostych  i  nieuczonych:  do 

wędrowców,  mnichów,  członków  sekt,  chłopów.  Wiara  tych  ludzi  z  gminu  była  również 
chrześcijańska, podobnie jak wiara pseudo-wierzących z naszego kręgu. Do prawd chrześcijańskich 
wmieszano tam również wiele przesądów, jednak różnica polegała na tym, że przesądy wierzących 
z  naszego  kręgu  były  im  zupełnie  niepotrzebne,  nie  związane  z  ich  życiem,  były  tylko  swoistego 
rodzaju epikurejską rozrywką; przesądy wierzących z grona mas pracujących do tego stopnia były 
związane  z  ich  życiem,  że  nie  sposób  było  wyobrazić  sobie  ich  życia  bez  tych  przesądów  –  były 
nieodzownym warunkiem ich życia. Całe życie wierzących z naszego kręgu było zaprzeczeniem ich 
wiary,  a  całe  życie  ludzi  wierzących  i  pracujących  było  potwierdzeniem  tego  sensu  życia,  który 
dawało im poznanie wiary. I zacząłem przypatrywać się życiu i wierze tych ludzi, a im bardziej się 
przypatrywałem, tym bardziej się przekonywałem, że ich wiara jest wiarą prawdziwą, nieodzowną 
dla nich i jako jedyna daje im sens i możliwość życia. W przeciwieństwie do tego, co widziałem w 
naszym kręgu, gdzie możliwe było życie bez wiary i gdzie z tysiąca ledwo jeden uznaje siebie za 
wierzącego, wśród nich był jeden niewierzący na tysiąc. W przeciwieństwie do tego, co widziałem 
w  naszym  kręgu,  gdzie  życie  przebiega  w  próżności,  rozrywkach  i  niezadowoleniu  z  życia, 
widziałem, że całe życie tych ludzi mija w ciężkim trudzie, a oni i tak byli bardziej zadowoleni z 
życia od bogatych. W przeciwieństwie do ludzi z naszego kręgu, którzy buntowali się i oburzali na 
los  za  niedostatki  i  cierpienia,  ci  ludzie  przyjmowali  choroby  i  smutki  bez  jakiegokolwiek 
zdumienia, sprzeciwu, a ze spokojną i twardą pewnością, że wszystko to powinno było się zdarzyć i 
nie  mogło  być  inaczej,  że  wszystko  to  jest  dobre.  W  przeciwieństwie  do  nas,  ludzi,  którzy  im 
bardziej są wykształceni, tym mniej pojmują sens życia i widzą jakąś złośliwą kpinę w cierpieniach 
i śmierci, ci ludzie żyją, cierpią, i przybliżają się ku śmierci ze spokojem, a najczęściej z radością. 
W  przeciwieństwie  do  naszego  kręgu,  gdzie  śmierć  spokojna,  śmierć  bez  zgrozy  i  rozpaczy  jest 
bardzo  rzadkim  wyjątkiem,  wśród  ludu  to  śmierć  niespokojna,  niepokorna  i  nieradosna  jest 
niepospolitą rzadkością. I takich ludzi pozbawionych wszystkiego tego, co dla nas i dla Salomona 
było  jedynym  dobrem  życia,  doświadczających  przy  tym  ogromnego  szczęścia,  jest  wielkie 
mnóstwo.  Rozejrzałem  się  szerzej  wokół  siebie.  Wejrzałem  w  życie  ogromnych  rzesz  ludzkich, 
tych,  które  przeminęły  i  tych  obecnych.  I  widziałem  takich,  którzy  zrozumieli  sens  życia, 
umiejących żyć i umierać, nie dwóch, trzech, dziesięciu, a setki, tysiące, miliony. I wszyscy oni, na 
niezliczone sposoby, zgodnie ze swoim charakterem, rozumem, wykształceniem i pozycją, wszyscy 
jednakowo  i  całkowicie  wbrew  mojej  niewiedzy  znali  sens  życia  i  śmierci,  w  spokoju  pracowali, 
znosili niedostatki i cierpienia, żyli i umierali, widząc w tym nie marność, a dobro. 

I  pokochałem  tych  ludzi.  Im  bardziej  wnikałem  w  ich  życie,  tych  żyjących  obecnie  i  tych 

umarłych, o których czytałem i słyszałem, tym bardziej ich kochałem i tym lżej mnie samemu było 
żyć. Żyłem tak dwa lata i nastąpił przełom, który dawno już gotował się we mnie i na który zadatki 
miałem  od zawsze.  Doszło do  tego, że  życie  naszego kręgu  – bogatych, uczonych  – nie tylko mi 
obrzydło, ale i straciło wszelki sens. Wszystkie nasze działania, dyskusje, nauka, sztuki – wszystko 
to  wydało  mi  się  dogadzaniem  samemu  sobie.  Zrozumiałem,  że  w  tym  nie  można  znaleźć  sensu 
życia. Czyny ludu pracującego, tworzącego życie, wydały mi się jedynym sensownym działaniem. I 
zrozumiałem, że sens nadany takiemu życiu jest prawdą, i tę prawdę przyjąłem. 

XI

Pamiętając o tym, że te same wierzenia zraziły mnie i wydały mi się bezsensownymi, kiedy 

wyznawali je ludzie zaprzeczający im swoim życiem, a teraz te same nauki pociągały mnie i wydały 
się sensownymi kiedy widziałem, że ludzie nimi żyją – zrozumiałem, dlaczego wtedy odrzuciłem te 
wierzenia  i  dlaczego  uznałem  je  za  bezmyślne,  a  teraz  przyjąłem  i  doceniłem  ich  rozumność. 
Zrozumiałem, że pomyliłem się i jak doszło do tej pomyłki. Pomyliłem się nie tyle dlatego, że źle 
myślałem, a dlatego, że głupio żyłem. Zrozumiałem, że prawdę zakrył przede mną nie tyle sam błąd 

21

background image

w  rozumowaniu,  co  życie  spędzane  w  tych  wyjątkowych,  epikurejskich  warunkach  zaspokajania 
żądz.  Zrozumiałem,  że  moje  pytanie  o  to,  czym  jest  moje  życie  i  odpowiedź,  że  jest  złem,  były 
zupełnie  prawidłowe.  Nieprawidłowe  było  to,  że  odpowiedź  odnoszącą  się  jedynie  do  mnie, 
odniosłem do całej ludzkości: zapytałem siebie, czym jest moje życie, i otrzymałem odpowiedź, że 
jest  złem  i  bezsensem.  I  faktycznie,  moje  życie  –  życie  pobłażliwości  i  pożądania  –  było 
bezsensowne  i  złe  i  dlatego  odpowiedź:  „Życie  jest  złe  i  bezmyślne”,  odnosiła  się  jedynie  do 
mojego  życia,  a  nie  do  życia  ludzi  w  ogólności.  Pojąłem  tę  prawdę,  kiedy  przeczytałem  w 
Ewangelii,  że  ludzie  bardziej  umiłowali  ciemność  niż  światło,  bo  czyny  ich  były  złe.  Albowiem 
każdy,  kto  czyni  źle,  nienawidzi  światła  i  nie  podąża  ku  światłu,  aby  nie  zostały  odsłonięte  jego 
dzieła. Pojąłem, że do zrozumienia sensu życia konieczne jest przede wszystkim, aby życie nie było 
bezmyślne i złe, a potem już trzeba rozumu, aby ten sens zrozumieć. Pojąłem, dlaczego tak długo 
krążyłem wokół tak oczywistej prawdy, że aby mówić i rozmyślać o życiu ludzkości, należy mówić 
i  rozmyślać  o  życiu  ludzkości,  a  nie  o  życiu  niektórych  jego  pasożytów.  Prawda  ta  zawsze  była 
prawdą, jak 2x2=4, ale ja jej nie uznawałem, ponieważ uznawszy, że 2x2=4, musiałbym również 
uznać,  że  byłem  zły.  A  czuć  się  dobrym,  było  dla  mnie  ważniejsze  i  konieczniejsze  niż  2x2=4. 
Polubiłem  dobrych  ludzi,  znienawidziłem  siebie  i  uznałem  prawdę.  Teraz  wszystko  stało  się  dla 
mnie jasne. 

Co  by  było,  gdyby  oprawca,  spędzający  życie  na  torturowaniu  i  odrąbywaniu  głów,  albo 

ostatni  pijanica,  albo  obłąkaniec,  siedzący  całe  życie  w  ciemnym  pokoju,  paskudzący  w  nim  i 
wyobrażający sobie, że umrze, gdy z niego wyjdzie – co by było, gdyby zapytali siebie: Czym jest 
życie?  Z  pewnością  na  pytanie,  czym  jest  życie,  nie  odpowiedzieliby  inaczej  niż:  Życie  jest 
olbrzymim złem; i odpowiedź obłąkanego byłaby zupełnie prawidłowa, ale tylko dla niego. A co, 
jeśli  ja  jestem  takim  obłąkanym?  Co,  jeśli  my  wszyscy,  bogaci,  uczeni  ludzie,  jesteśmy  takimi 
obłąkanymi?

I  pojąłem,  że  w  istocie  jesteśmy  takimi  obłąkańcami.  A  ja  to  już  z  pewnością  takim 

obłąkanym  byłem.  I  w  rzeczy  samej,  ptaka  stworzono  tak,  aby  musiał  latać,  zbierać  jedzenie, 
budować  gniazda  i  gdy  widzę,  że  ptak  to  robi,  raduję  się  jego  radością.  Kozę,  zająca,  wilka 
stworzono tak, aby musiały one karmić się, rozmnażać, karmić swoje rodziny i kiedy to robią, to 
mam  głębokie  przeświadczenie,  że  są  szczęśliwe,  a  ich  życie  jest  rozumne.  Co  powinien  robić 
człowiek? Oczywiście powinien tak wieść życie, jak i zwierzęta, z tą jednak różnicą, że zginie, jeśli 
będzie to robił samotnie – musi on żyć nie dla siebie, ale dla wszystkich. I kiedy tak czyni, to mam 
głębokie przeświadczenie, że wtedy jest szczęśliwy, a jego życie rozumne. Co robiłem przez całe 
moje trzydziestoletnie świadome życie? Nie tylko nie żyłem dla wszystkich, ale nawet nie żyłem dla 
siebie. Żyłem jak pasożyt i pytając siebie, po co żyję, otrzymywałem odpowiedź: po nic. Jeśli sens 
ludzkiego życia polega na tym, aby dobrze z niego korzystać, to jakim sposobem ja, trzydzieści lat 
zajmując  się  złym  korzystaniem  z  życia,  niszczeniem  go  w  sobie  i  innych,  mogłem  otrzymać 
odpowiedź inną niż tą, że życie jest bezsensowne i złe? Ono przecież było bezsensowne i złe.

Życie świata podlega czyjejś woli – kogoś, kto przez to życie całego świata i nasze realizuje 

jakiś  swój  zamiar.  Aby  mieć  nadzieję  na  zrozumienie  sensu  tej  woli,  trzeba  przede  wszystkim  ją 
wypełniać  –  robić  to,  czego  od  nas  żądają.  A  jeśli  nie  będę  robić  tego,  czego  ode  mnie  chcą,  to 
nigdy nie zrozumiem, czego ode mnie chcą, a tym bardziej tego, czego chcą od nas wszystkich i 
całego świata.

Jeśli  z  rozstajnych  dróg  wzięliby  gołego,  głodnego  żebraka,  przywiedli  w  przepięknie 

urządzone, zadaszone miejsce, nakarmiliby go, odziali, napoili i zmusili do poruszania w dół i w 
górę jakiejś dźwigni, to oczywiście zanim zacząłby on analizować dlaczego go wzięto, dlaczego ma 
obsługiwać  dźwignię  i  czy  miejsce  jest  rozsądnie  urządzone,  żebrak  przede  wszystkim  musiałby 
zająć się poruszaniem dźwigni. Jeśli będzie poruszał dźwignią, wtedy zrozumie, że dźwignia steruje 
pompą, że pompa pompuje wodę, że woda idzie na grządki; wtedy wyprowadzą go z krytej studni i 
przydzielą inną pracę, gdzie będzie zbierał owoce i wejdzie do radości swojego Pana i przechodząc 
od pośledniej pracy do lepszej, coraz lepiej pojmując organizację miejsca i swoją w nim rolę, nigdy 
nawet nie pomyśli, aby pytać, dlaczego się tu znalazł, a już na pewno nie będzie czynił wymówek 
gospodarzowi.

22

background image

Takich  wymówek  nie  czynią  gospodarzowi  ci,  którzy  spełniają  jego  wolę,  ludzie  prości, 

pracujący,  nieuczeni,  ci,  których  my  uważamy  za  bydło;  a  oto  my,  mądrzy,  jemy  pokarm 
gospodarza, ale nie czynimy tego, czego gospodarz od nas chce i zamiast tego siedzimy w kółku i 
dyskutujemy:  „Po  co  poruszać  dźwignią?  Przecież  to  głupie”.  I  wymyśliliśmy.  Wymyśliliśmy,  że 
gospodarz jest głupi albo go nie ma, a my jesteśmy rozumni, tylko czujemy, że do niczego się nie 
nadajemy i musimy jakoś uchronić się sami przed sobą.

XII

Świadomość  błędów  wiedzy  rozumowej  uwolniła  mnie  od  pokusy  próżnego  rozumowania. 

Przekonanie  o  tym,  że  poznanie  prawdy  można  znaleźć  jedynie  poprzez  życie  spowodowało,  że 
zwątpiłem w słuszność mojego życia; uratowało mnie jednak to, że zdołałem wyrwać się z mojej 
wyjątkowości i zobaczyć prawdziwe życie prostego, pracującego ludu oraz zrozumieć, że ono jedno 
jest prawdziwym życiem. Zrozumiałem, że jeśli chcę pojąć życie oraz jego sens, muszę skończyć z 
życiem  pasożyta  i  rozpocząć  życie  prawdziwe,  a  przyjąwszy  sens  nadany  mu  przez  prawdziwe 
człowieczeństwo, stopiwszy się z tym życiem, muszę je zweryfikować. 

A oto, co przydarzyło mi się w tym czasie. Przez cały rok, w którym prawie każdej minuty 

pytałem siebie, czy nie skończyć ze sobą przy użyciu pętli lub kuli – cały ten czas, wraz z myślami i 
obserwacjami, o których mówiłem, serce moje dręczone było dojmującym uczuciem. Uczucia tego 
nie mogę nazwać inaczej niż poszukiwaniem Boga.

Mówię, że to szukanie Boga nie było rozmyślaniem, ale uczuciem, bo wynikało nie z biegu 

moich  myśli  –  było  im  wręcz  przeciwne  –  ale  wynikało  ono  z  serca.  Było  to  uczucie  strachu, 
osierocenia, samotności pośród obcych i nadziei na czyjąś pomoc. 

Pomimo tego, że byłem całkowicie przekonany o niemożności dowiedzenia istnienia Bóstwa 

(Kant wykazał, a ja w pełni go zrozumiałem, że dowieść tego nie można), to i tak szukałem Boga, 
miałem nadzieję Go znaleźć i starym zwyczajem kierowałem błagania ku temu, czego szukałem, a 
czego  nie  znajdowałem.  Sprawdzałem  umysłem  dowody  Kanta  i  Schopenhauera  o  niemożności 
udowodnienia  istnienia  Bóstwa  i  zaczynałem  je  obalać.  Przyczyna,  mówiłem  sobie,  nie  jest  taką 
kategorią myślową jak przestrzeń i czas. Jeśli istnieję, to jest tego przyczyna, i przyczyna przyczyn. 
A tą przyczyną jest to, co nazywają Bogiem; i zatrzymywałem się na tej myśli i starałem się całym 
swoim jestestwem uświadomić sobie obecność tej przyczyny. I gdy tylko uświadamiałem sobie, że 
jest  siła,  we  władzy  której  się  znajduję,  wtedy  czułem,  że  mogę  żyć.  Jednak  pytałem  sam  siebie: 
„Czym jest ta przyczyna, ta siła? Jak mam o niej myśleć, jak odnosić się do tego, którego nazywam 
Bogiem?”  A  do  głowy  przychodziły  mi  jedynie  znajome  odpowiedzi:  „On  jest  Stwórcą  i 
Opiekunem”. Odpowiedzi te nie zadowalały mnie i czułem, że ginie we mnie to, co niezbędne do 
życia. Bałem się i zaczynałem modlić się do tego, którego szukałem o to, aby mi pomógł. I czym 
bardziej  się  modliłem,  tym  wyraźniej  dostrzegałem,  że  On  mnie  nie  słyszy  i  że  nie  ma  nikogo 
takiego, do którego można byłoby się zwracać. I z rozpaczą w sercu, że ciągle nie znajduję Boga, 
powiedziałem: „Panie, zmiłuj się, ocal mnie! Ucz mnie, Panie, Boże mój!” Lecz nikt nie zlitował 
się nade mną i czułem, że życie moje zatrzymuje się w miejscu.

I ciągle, i ciągle, z różnych innych stron, dochodziłem do wniosku, że nie mogłem pojawić się 

na  świecie  bez  żadnego  powodu,  przyczyny  czy  sensu,  że  nie  mogę  być  takim  wyrzuconym  z 
gniazda pisklęciem, jakim się czułem. A jeśli nim jestem i wypadłszy leżę na plecach, piszcząc w 
wysokiej  trawie,  to  piszczę  z  tego  powodu,  że  pamiętam  matkę,  która  mnie  nosiła  w  sobie, 
wysiedziała,  wygrzała,  karmiła,  kochała.  Gdzie  tak  matka  jest  teraz?  Jeśli  mnie  porzucili,  to  kto 
mnie  porzucił?  Nie  mogłem  nie  dostrzegać,  że  ktoś  kochający  mnie  urodził.  Kim  był  ten  ktoś? 
Ponownie Bóg. 

„On  zna  i  widzi  moje  poszukiwania,  rozpacz  i  walkę.  On  istnieje”,  mówiłem  sobie.  I 

zdobyłem się na to, aby uznać ten fakt i w tej samej chwili życie obudziło się we mnie, i poczułem 
możność  i  radość  bycia.  Lecz  uznawszy  już  istnienie  Boga,  zacząłem  odkrywać  mój  stosunek  do 
Niego  i  znowu  ten  Bóg  przedstawiał  mi  się  jako  nasz  Stwórca  w  trzech  osobach,  przysyłający 
swojego  Syna  jako  Odkupiciela.  I  ponownie  ten  oddzielony  od  świata  i  ode  mnie  Bóg,  topniał  i 

23

background image

topniał jak kra na  moich oczach i nic z  niego nie zostawało,  i  znowu  wysychało we  mnie źródło 
życia, zaczynała się rozpacz i czułem, że koniecznie muszę się zabić. A co gorsza czułem, że i tego 
nie mogę zrobić.

Nie dwa i nie trzy, a dziesiątki i setki razy znajdowałem się w takim położeniu – to radość i 

ożywienie, to znów rozpacz i świadomość niemożności życia.

Pamiętam,  jak  wczesną  wiosną  byłem  sam  w  lesie,  przysłuchując  się  leśnym  odgłosom. 

Słuchałem  i  myślałem  cały  czas  o  tym  samym,  o  czym  bezustannie  myślałem  przez  ostatnie  trzy 
lata. Znowu szukałem Boga. 

„Dobrze, nie ma żadnego Boga” – mówiłem sobie – „a w każdym razie nie ma takiego, który 

nie  byłby  moim  wyobrażeniem,  tylko  rzeczywistością  taką  samą,  jak  całe  moje  życie;  nie  ma 
takiego. I  nic,  żadne  cuda  nie  mogą dowieść jego  istnienia, bo  wszelkie cuda będą jedynie  moim 
nierozumnym wyobrażeniem”.

„Lecz co z moim zrozumieniem istoty Boga, Tego, którego szukam?” – pytałem sam siebie. 

„Chyba nie wzięło się znikąd?” I ponownie pod wpływem tej myśli podniosły się we mnie radosne 
fale życia. Wszystko wokoło mnie ożyło, nabrało sensu. Ale radość moja nie trwała długo. Rozum 
dalej robił swoje. „Zrozumienie istoty Boga, nie Bóg” – powiedziałem sobie. „Zrozumienie to coś, 
co zachodzi we mnie, zrozumienie istnienia Boga jest tym, co mogę w sobie wzbudzić, ale mogę też 
nie  wzbudzać  go  w  sobie.  To  nie  to,  czego  szukam.  Szukam  tego,  bez  czego  życie  nie  mogłoby 
istnieć”. I znowu wszystko we mnie i wokoło mnie zaczęło umierać i znowu zapragnąłem się zabić.

Ale  wtedy  przyjrzałem  się  sobie,  przyjrzałem  się  temu,  co  zachodziło  we  mnie;  i 

przypomniałem sobie wszystkie te setki razy, kiedy życie we mnie umierało i na powrót ożywało. I 
przypomniałem  sobie,  że  żyłem  tylko  wtedy,  kiedy  wierzyłem  w  Boga.  Jak  było  przedtem,  tak  i 
teraz powiedziałem sobie: wystarczy, że uświadamiam sobie obecność Boga, a żyję; wystarczy, że 
zapominam, nie wierzę w Niego, a umieram. Czymże są te ożywienia i obumierania? Przecież ja nie 
żyję, kiedy tracę wiarę w istnienie Boga, przecież dawno już zabiłbym sam siebie, gdyby nie było 
we mnie smutnej nadziei na odnalezienie Go. Przecież żyję, naprawdę żyję tylko wtedy, gdy czuję 
Go i szukam Go. „Czego więc jeszcze szukam?” – wykrzyknął głos we mnie. Oto On. Bez Niego 
nie można żyć. Znać Boga i żyć – to jedno i to samo. Bóg jest życiem.

„Żyj,  szukając  Boga,  a  wtedy  nie  będziesz  żył  bez  Boga”.  I  wtedy  silniej  niż  kiedykolwiek 

wszystko rozświetliło się we mnie i wokół mnie, a światło to już mnie nie opuściło. 

I  uratowałem  się  od  samobójstwa.  W  jaki  sposób  i  kiedy  zaszła  we  mnie  taka  zmiana, 

powiedzieć  nie  sposób.  Jak  niezauważalnie,  stopniowo  zanikała  we  mnie  siła  życiowa  i 
dochodziłem do niemożności życia, do jego wstrzymania, do konieczności samobójstwa, tak samo 
niezauważalnie  i  stopniowo  siła  ta  do  mnie  wracała.  I  co  dziwne,  siła  życiowa,  która  do  mnie 
wróciła,  nie  była  nowa,  a  stara  –  ta  sama,  która  prowadziła  mnie  przez  pierwsze  okresy  mojego 
życia. Całkowicie wróciłem do tego, co było dawniej, co było dziecięce i młodzieńcze. Powróciłem 
do wiary w tę Wolę, która mnie stworzyła i która żąda czegoś ode mnie; wróciłem do podążania za 
głównym  i  jedynym  celem  mojego  życia,  którym  jest  czynienie  siebie  lepszym,  tj.  do  życia 
zgodnego  z  tą  Wolą;  ponownie  pomyślałem,  że  wyrażenie  tej  Woli  mogę  znaleźć  w  tym,  co  w 
skrywającej się przede mną dali wypracowała ludzkość dla swego przewodnictwa, tj. powróciłem 
do wiary w Boga, do moralnego doskonalenia się, do tradycji przekazującej sens życia. Była tylko 
taka różnica, że wtedy przyjmowałem wszystko nieświadomie, teraz już wiedziałem, że bez tego nie 
mogę żyć. 

Stało się ze mną mniej więcej coś takiego: nie wiedzieć kiedy posadzony zostałem w łódkę, 

odepchnięty  od  jakiegoś  nieznanego  mi  brzegu,  pokazano  mi  kierunek  na  drugi  brzeg,  dano  mi 
wiosła w niewprawne ręce i zostawiono samego. Wiosłowałem z całych sił i płynąłem; jednak czym 
bliżej  byłem  środka  nurtu,  tym  stawał  się  on  bystrzejszy  i  oddalał  mnie  od  celu  i  coraz  częściej 
napotykałem innych płynących, podobnie jak ja unoszonych z prądem. Byli nieliczni, którzy ciągle 
wiosłowali; byli tacy, którzy porzucili wiosła; były większe łodzie i olbrzymie okręty pełne ludzi; 
jedni walczyli z prądem, inni mu się poddawali. I im dalej płynąłem, tym bardziej, patrząc w dół 
potoku wszystkich płynących, zapominałem wyznaczonego kierunku. Na samym środku potoku, w 
natłoku łodzi i okrętów unoszonych z prądem, zupełnie już zgubiłem kierunek i wyrzuciłem wiosła. 

24

background image

Z  wszystkich  stron  wokół  mnie,  z  weselem  i  tryumfem,  płynęli  z  prądem  ludzie  na  żaglach  i  na 
wiosłach,  upewniając  mnie  i  siebie  nawzajem,  że  żadnego  innego  kierunku  być  nie  może. 
Uwierzyłem  im  i  popłynąłem  z  nimi.  Poniosło  mnie  daleko,  tak  daleko,  że  aż  usłyszałem  szum 
progów,  o  które  musiałem  się  rozbić  i  zobaczyłem  łódki,  które  już  się  o  nie  rozbiły.  I 
oprzytomniałem. Długo nie mogłem pojąć, co się ze mną stało. Przed sobą widziałem tylko zagładę, 
ku której zmierzałem i której się bałem, nigdzie nie widząc ratunku i nie wiedząc co czynić. Ale 
obejrzawszy  się  wstecz,  dostrzegłem  niezliczone  łodzie,  które  nie  zatrzymując  się,  zawzięcie 
pokonywały  nurt  i  przypomniałem  sobie  o  brzegu,  o  wiosłach,  o  kierunku  i  zacząłem  ponownie 
wygrzebywać się w górę nurtu ku brzegowi. 

Brzegiem  był  Bóg,  kierunkiem  –  tradycja,  wiosłami  –  dana  mi  swoboda  wiosłowania  w 

kierunku brzegu, ku połączeniu się z Bogiem. W ten sposób siła życiowa odnowiła się we mnie i 
znowu zacząłem żyć.

XIII

Odwróciłem się od życia ludzi z naszego kręgu, uznawszy, że nie jest to życie, a jedynie jego 

namiastka,  że  warunki  zbytku,  w  których  żyjemy,  pozbawiają  nas  możliwości  rozumienia  życia  i 
aby  pojąć  życie,  powinienem  pojąć  życie  nie  ludzi  wyjątkowych,  nie  nas  –  pasożytów  –  a  życie 
prostego  ludu  pracującego,  tego,  który  tworzy  życie  oraz  sens,  jaki  on  swemu  życiu  nadaje. 
Otaczający mnie prosty lud roboczy był to lud rosyjski i zwróciłem się ku niemu i sensowi, który on 
życiu nadaje. Sens ten, jeśli w ogóle można go wyrazić, był następujący: wszyscy ludzie przyszli na 
ten świat z woli Boga. Bóg tak stworzył człowieka, że ten może albo zgubić swoją duszę, albo ją 
zbawić. Zadaniem człowieka w życiu jest uratowanie duszy; aby uratować swoją duszę, trzeba żyć 
po  bożemu,  a  żeby  żyć  po  bożemu,  trzeba  wyrzec  się  wszystkich  uciech  życiowych,  trudzić  się, 
korzyć się, cierpieć i być miłosiernym. Sens ten naród czerpie z nauczania wiary, przekazanego i 
przekazywanego  przez  pasterzy  i  tradycję  obecną  wśród  ludu,  a  wyrażającego  się  w  legendach, 
przysłowiach i opowieściach. Sens ten był dla mnie jasny i bliski memu sercu. Lecz z owym sensem 
ludowej wiary naszego nieschizmatyckiego narodu, pośród którego żyłem, nierozerwalnie związane 
było  wiele  takich  rzeczy,  które  odpychały  mnie  i  wydawały  mi  się  niewytłumaczalnymi: 
sakramenty, obrzędy cerkiewne, posty, adoracja relikwii i ikon. Lud oddzielić jednego od drugiego 
nie potrafi, ja również nie potrafiłem. I chociaż wiele z tego, w co wierzył lud, wydawało mi się 
dziwne, to jednak przyjąłem wszystko, chodziłem na obrzędy, stawiałem się na poranne i wieczorne 
modlitwy,  pościłem  i  z  początku  mój  umysł  nie  buntował  się  przeciwko  niczemu.  To  samo,  co 
wcześniej wydawało mi się niemożliwym, teraz nie wywoływało u mnie sprzeciwu. 

Mój stosunek do wiary był teraz zupełnie inny niż wtedy. Wcześniej samo życie wydawało mi 

się wypełnieniem sensu, a wiara przedstawiała się jako arbitralny wyraz jakichś niepotrzebnych mi, 
nierozumnych  i  niezwiązanych  z  życiem  twierdzeń.  Zapytałem  wtedy  siebie,  jaki  sens  mają  te 
twierdzenia  i  przekonawszy  się,  że  żadnego  nie  mają,  odrzuciłem  je.  Teraz  jednak  przeciwnie, 
byłem przekonany, że moje życie nie ma i nie może mieć żadnego sensu, a prawdy wiary nie tylko 
nie wydawały mi się już niepotrzebnymi, ale niepodważalne doświadczenie doprowadziło mnie do 
przeświadczenia, że tylko te prawdy nadają życiu sens. Przedtem patrzyłem na nie jak na zupełnie 
zbędny,  niezrozumiały  bełkot,  a  teraz,  nawet  jeśli  ich  nie  rozumiałem,  to  i  tak  wiedziałem,  że  w 
nich jest ukryty sens, mówiłem sobie, że trzeba uczyć się je rozumieć.

Przeprowadziłem  następujący  wywód.  Mówiłem  sobie:  poznanie  wiary,  podobnie  jak  i  cała 

ludzkość  z  jej  rozsądkiem,  miało  tajemniczy  początek.  Początkiem  tym  jest  Bóg,  początkiem 
ludzkiego ciała i ludzkiego rozumu. Jak pochodzi od Boga moje ciało, tak pochodzi od niego mój 
umysł i moje rozumienie życia i dlatego wszystkie stopnie rozwoju tego rozumienia nie mogą być 
fałszywe.  Wszystko  to,  w  co  szczerze  wierzą  ludzie,  musi  być  prawdą;  może  być  ona  wyrażana 
rozmaicie,  ale  kłamstwem  być  nie  może  i  dlatego  jeśli  wydaje  mi  się  ona  kłamstwem,  to  znaczy 
jedynie  tyle,  że  jej  nie  rozumiem.  Oprócz  tego  mówiłem  sobie:  istota  wszelkiej  wiary  polega  na 
tym,  że  nadaje  ona  życiu  taki  sens,  którego  nie  może  unicestwić  śmierć.  Naturalnie,  aby  wiara 
mogła  odpowiadać  na  pytanie  umierającego  w  luksusie  króla,  zamęczonego  pracą  staruszka-raba, 

25

background image

nierozumnego  dzieciątka,  mądrego  starca,  obłąkanej  staruchy,  młodej,  szczęśliwej  kobiety, 
trapionego  namiętnościami  młodzieńca,  rozmaitych  ludzi  różniących  się  warunkami  życia  i 
wykształceniem – naturalne, że jeśli ma istnieć jedna odpowiedź na odwieczne pytanie dotyczące 
życia: „Dlaczego żyję, co wyniknie z mojego życia?” – to odpowiedź ta, choć jedyna w swej istocie, 
powinna  być  nieskończenie  różnorodna  w  swych  przejawach;  i  czym  bardziej  jednorodna,  czym 
bardziej prawdziwa, głębsza jest odpowiedź, tym, naturalnie, dziwniejszą i szkaradniejszą powinna 
ona jawić się w próbach swego wyrazu każdemu – zgodnie z jego wykształceniem i położeniem. 
Ale rozważania te, usprawiedliwiające dziwaczność obrzędowej strony wiary, były mimo wszystko 
niewystarczające  do  tego,  abym  w  tej  wielkiej  idei  życia,  w  wierze,  pozwolił  sobie  robić  coś,  co 
budziłoby moje zwątpienie. Z całej duszy chciałem być w stanie połączyć się z ludem, praktykując 
obrzędową  stronę  jego  wiary;  ale  nie  mogłem  tego  uczynić.  Czułem,  że  okłamywałbym  samego 
siebie, drwiłbym z tego, co dla mnie święte, jeśli bym to zrobił. W tym momencie jednak na pomoc 
przyszły mi nasze rosyjskie dzieła teologiczne. 

Według wyjaśnień tych teologów podstawowym dogmatem wiary jest nieomylność Cerkwi. Z 

uznania tego dogmatu wypływa nieodzowna konsekwencja – prawdziwość wszystkiego, co Cerkiew 
wyznaje.

Cerkiew,  jako  zgromadzenie  wierzących,  zjednoczonych  miłością  i  dlatego  mających 

prawdziwą wiedzę, stała się podstawą mojej wiary. Mówiłem sobie, że prawda Boża nie może być 
dostępna jednemu człowiekowi, jest ona ujawniana tylko wspólnocie ludzi zjednoczonych miłością. 
Aby pojąć prawdę, nie można się odosabniać; a żeby się nie odosabniać, trzeba kochać i znosić to, z 
czym  nie  można  się  pogodzić.  Prawda  objawi  się  miłości  i  dlatego  jeśli  nie  poddajesz  się 
obrządkom  cerkwi,  naruszasz  miłość;  a  naruszając  miłość,  pozbawiasz  się  możliwości  poznania 
prawdy.  Nie  dostrzegałem  wtedy  sofizmatu  kryjącego  się  w  tym  rozumowaniu.  Nie  dostrzegałem 
tego, że zjednoczenie w miłości może dać ogromną miłość, ale nigdy teologiczną prawdę, wyrażoną 
zdecydowanymi  słowami  w  symbolu  nicejskim

5

,  nie  dostrzegałem  też  tego,  że  miłość  w  żaden 

sposób  nie  może  uczynić  pewnego  wyrażenia  prawdy  niezbędnym  warunkiem  jedności.  Nie 
widziałem  wtedy  błędu  w  tym  rozumowaniu  i  dzięki  niemu  zyskałem  możliwość  przyjęcia  i 
wypełniania wszystkich obrządków Cerkwi Prawosławnej, nie rozumiejąc ich w większej mierze. 
Starałem  się  wtedy  z  całej  duszy  uciekać  od  wszelkich  rozważań  i  rozbieżności  i  próbowałem 
wyjaśniać, jak tylko można najrozumniej, tezy cerkiewne, z którymi się stykałem.

Spełniając obrządki cerkiewne, poskramiałem swój umysł i poddawałem się tej tradycji, którą 

dysponowała  cała  ludzkość.  Jednoczyłem  się  z  moimi  przodkami,  z  ukochanym  ojcem,  matką, 
dziadkami,  babciami.  Oni  wszyscy  dawniej  i  wierzyli,  i  żyli,  i  zrodzili  mnie.  Jednoczyłem  się  z 
milionami szanowanych przeze mnie ludzi z narodu. Oprócz tego, czyny te nie miały same w sobie 
nic  głupiego  (za  głupie  uznawałem  pobłażanie  żądzom).  Wstając  rano  do  posługi  cerkiewnej 
wiedziałem,  że  postąpiłem  dobrze  choćby  tylko  dlatego,  że  dla  poskromienia  pychy  swojego 
umysłu,  dla  zbliżenia  z  moimi  przodkami  i  współczesnymi,  w  imię  szukania  sensu  życia 
poświęcałem swój cielesny spokój. Tak samo było przy przygotowaniu, przy codziennym czytaniu 
modlitw  z  pokłonami,  tak  samo  przy  zachowywaniu  postów.  I  choćby  ofiary  te  były  nieznaczne, 
było to ofiary w imię czegoś dobrego. Przygotowywałem się, pościłem, przestrzegałem pór modlitw 
w domu i cerkwi. Słuchając obrzędów cerkiewnych wnikałem w każde słowo i nadawałem im sens, 
kiedy  tylko  mogłem.  W  czasie  liturgii  najważniejszymi  słowami  dla  mnie  były:  „Miłujmy  się 
wzajemnie  w  jednomyślności...”  Dalsze  słowa:  „Wyznajemy  Ojca  i  Syna,  i  Ducha  Świętego” – 
opuszczałem, ponieważ nie mogłem ich pojąć. 

XIV

W  tamtym  czasie  wiara  była  mi  tak  niezbędna  do  życia,  że  nieświadomie  ukrywałem  przed 

sobą sprzeczności i niejasności teologii. Ale owo wnikanie w sens obrzędów miało swoje granice. 

5 Nicejskie wyznanie wiary, dotyczące dogmatu o Trójcy Św., ogłoszone w czasie pierwszego Soboru w Nicei w 325 

r. (przyp. tłum.)

26

background image

Jeśli  ektenia

6

  w  swych  głównych  słowach  stawała  się  dla  mnie  coraz  jaśniejsza,  jeśli  jakoś 

tłumaczyłem  sobie  słowa:  „przeświętą  władczynię  naszą  Bogurodzicę  i  wszystkich  świętych 
pamiętając,  sami  siebie  i  jeden  drugiego,  i  cały  żywot  Bogu  Chrystusowi  oddamy”;  jeśli 
tłumaczyłem  częste  powtarzanie  modlitw  za  cara  i  jego  rodzinę  tym,  że  oni  bardziej  od  innych 
wystawieni są na pokusę i dlatego bardziej potrzebują modlitw, to modlitwy o położenie pod nogi 
wroga  i  przeciwnika,  tłumaczone  tym,  że  wróg  to  zło,  oraz  inne  modlitwy,  jak  cherubikon  i 
wszystkie  sakramenty  proskomidii

7

  czy  „zwycięskiej  Hetmance

8

  itp.  –  prawie  dwie  trzecie 

wszystkich obrzędów albo w ogóle nie miało wytłumaczenia, albo czułem, że nadając im znaczenie 
kłamię i tym samym naruszam swoją więź z Bogiem, gubiąc zupełnie wszelką możliwość wiary.

Tego samego doświadczałem podczas obchodzenia głównych świąt. Zrozumiałe dla mnie było 

pamiętanie o dniu sabatnim, tj. poświęceniu jednego dnia w tygodniu Bogu. Ale głównym świętem 
było  upamiętnianie  zmartwychwstania,  realności  którego  nie  mogłem  sobie  ani  wyobrazić,  ani 
pojąć. A mianem zmartwychwstania określany jest przecież cotygodniowy dzień świąteczny

9

. W te 

dni  odprawiano  sakramenty  eucharystii,  które  były  dla  mnie  zupełnie  niepojęte.  Pozostałe 
dwanaście świąt, oprócz Bożego Narodzenia, były przypomnieniem cudów, o których starałem się 
nie  myśleć,  aby  im  nie  zaprzeczać:  Wniebowstąpienie,  Pięćdziesiątnica,  Objawienie  Pańskie, 
Ochrona itd. Przy obchodzeniu tych świąt, czując, że przypisuje się znaczenie temu, co dla mnie ma 
znaczenie całkiem przeciwne, wymyślałem jakieś uspokajające wyjaśnienia albo zakrywałem oczy, 
aby nie widzieć tego, co mnie kusiło.

Najsilniej  nawiedzało  mnie  to,  kiedy  uczestniczyłem  w  najpopularniejszych  sakramentach, 

uważanych  za  najważniejsze:  przy  chrzcie  i  komunii.  Tutaj  spotykałem  się  nie  z  niepojętymi 
aktami,  a  z  całkiem  zrozumiałymi:  akty  te  wydawały  mi  się  pociągające  i  stawałem  przed 
dylematem – albo kłamać, albo je odrzucić. 

Nigdy nie zapomnę męczącego uczucia, którego doświadczyłem w ten dzień, kiedy pierwszy 

raz od wielu lat przystępowałem do komunii. Posługi, spowiedź, reguły – wszystko to rozumiałem i 
wywoływały  one  we  mnie  radosne  poczucie  tego,  że  odkrywa  się  przede  mną  sens  życia.  Samą 
komunię  tłumaczyłem  sobie  jako  obrzęd  dokonywany  w  celu  upamiętniania  Chrystusa  i 
oznaczający  oczyszczenie  z  grzechu  i  pełne  przyjęcie  nauki  Chrystusa.  Jeśli  to  wyjaśnienie  było 
sztuczne, to ja tej sztuczności nie dostrzegałem. Byłem tak szczęśliwy, uniżając się i korząc przed 
spowiednikiem,  prostym  i  lękliwym  kapłanem,  wylewając  cały  brud  mojej  duszy,  żałując  swoich 
ułomności,  byłem  tak  szczęśliwy  łącząc  się  myślami  z  dążeniami  ojców,  piszących  reguły 
modlitewne, tak szczęśliwy kiedy jednoczyłem się z wierzącymi, że nie czułem sztuczności mojego 
tłumaczenia.  Ale  kiedy  podszedłem  do  carskich  wrót

10

  i  duchowny  zmusił  mnie  do  powtórzenia 

tego, że wierzę w to, że to co będę połykać, to prawdziwe ciało i krew, poczułem ukłucie w sercu; 
to była nie tylko fałszywa nuta, było to okrutne żądanie kogoś, kto najwyraźniej nigdy nie rozumiał, 
czym jest wiara. 

Teraz pozwalam sobie na stwierdzenie, że było to okrutne żądanie, ale wtedy nawet tak nie 

pomyślałem,  tylko  poczułem  nieopisany  ból.  Już  nie  znajdowałem  się  w  takim  położeniu,  jak  w 
młodości, kiedy uważałem, że w życiu wszystko jest jasne; wróciłem przecież do wiary dlatego, że 
poza  wiarą niczego,  absolutnie niczego  oprócz  zagłady  nie  znalazłem; dlatego ukorzyłem  się, nie 
mogąc tej wiary odrzucić. I odnalazłem w swej duszy uczucie, które pomogło mi to znieść. Było to 
uczucie  samoponiżenia  i  pokory.  Uniżałem  się,  połykałem  tę  krew  i  ciało  bez  poczucia 
bluźnierstwa,  z  pragnieniem  wiary,  jednak  uderzenie  już  nastąpiło.  I  wiedząc  naprzód,  co  mnie 
czeka, nie mogłem już iść tam kolejny raz. 

Oczywiście  dalej  brałem  udział  w  obrzędach  cerkiewnych  i  ciągle  jeszcze  wierzyłem,  że  w 

nauce,  której  się  trzymałem,  była  prawda,  jednak  działo  się  we  mnie  coś,  co  teraz  jest  dla  mnie 
jasne, ale wtedy wydawało się dziwnym.

6 Rodzaj litanii w Cerkwi Prawosławnej (przyp. tłum.)

7 Przygotowanie chleba i wina do liturgii mszy św. w Cerkwi Prawosławnej (przyp. tłum.)
8 Tekst jednego z hymnów liturgicznych  w Cerkwi Prawosławnej (przyp. tłum.)

9 W języku rosyjskim słowa: „niedziela” i „zmartwychwstanie”, oddaje się jednym słowem: „воскресение”. (przyp. 

tłum.)

10 Główne drzwi w ikonostasie cerkwi (ikonostas: ozdobna, pokryta ikonami ściana) (przyp. tłum.)

27

background image

Słuchałem  rozmowy  niepiśmiennego  chłopa-pielgrzyma  o  Bogu,  o  wierze,  o  życiu,  o 

zbawieniu i objawiło mi się poznanie wiary. Przybliżałem się do ludu, słuchając jego poglądów na 
temat życia, wiary i coraz bardziej rozumiałem prawdę. To samo działo się ze mną, kiedy czytałem 
Żywoty Świętych i Synaksarion

11

; stały się one moją ulubioną lekturą. Wykluczając cuda, patrząc na 

nie jak na fabułę wyrażającą myśli, odkrywałem w tej lekturze sens życia. Był tam żywot Makarego 
Wielkiego,  księcia  Jozafata  (historia  Buddy),  były  tam  słowa  Jana  Chryzostoma,  opowieść  o 
podróżniku w studni, o mnichu, który znalazł złoto, o Piotrze celniku; były tam dzieje męczenników 
ukazujące,  że  śmierć  nie  wyklucza  życia;  były  tam  historie  o  ludziach  zbawionych,  choć 
niepiśmiennych i głupich, nie wiedzących niczego o naukach Cerkwi.

Ale wystarczyło mi spotkać się z wykształconymi wierzącymi albo wziąć do ręki ich książki, 

aby  pojawiły  się  we  mnie  rozterki,  niezadowolenie  i  zawziętość;  czułem  wtedy,  że  im  bardziej 
wnikam w ich przemowy, tym bardziej oddalam się od prawdy i idę ku przepaści. 

XV

Ileż  razy  zazdrościłem  chłopom  ich  niepiśmienności  i  braku  wykształcenia!  W  tych 

założeniach  wiary,  w  których  ja  widziałem  czyste  brednie,  oni  nie  widzieli  niczego  kłamliwego; 
potrafili je przyjmować i mogli wierzyć w prawdę, w tę prawdę, w którą i ja wierzyłem. Tylko dla 
mnie,  nieszczęsnego,  jasne  było,  że  prawda  cieniutkimi  nićmi  spleciona  jest  z  kłamstwem  i  że  w 
takiej formie nie mogę jej przyjąć.

Tak  żyłem  przez  trzy  lata  i  z  początku,  kiedy  jako  katechumen

12

  ledwo  przybliżałem  się  do 

prawdy i wiedziony węchem kierowałem się ku temu, co wydawało mi się jaśniejsze, konflikty te 
godziły we mnie w mniejszym stopniu. Kiedy czegoś nie rozumiałem, mówiłem sobie: „To moja 
wina,  bo  jestem  zły”.  Ale  czym  bardziej  przenikały  mnie  owe  prawdy,  które  poznawałem,  czym 
bardziej  stawały  się  podstawą  życia,  tym  cięższe,  rażące  stawały  się  te  konflikty  i  tym  ostrzej 
rysowała się granica pomiędzy tym, czego nie rozumiem, bo nie potrafię, a tym, czego nie można 
zrozumieć inaczej, jak okłamując samego siebie.

Pomimo  tych  wątpliwości  i  cierpień,  ciągle  trzymałem  się  prawosławia.  Ale  pojawiały  się 

pytania dotyczące życia, na które trzeba było odpowiedzieć i tutaj odpowiedź cerkwi na te pytania – 
przeciwna podstawom wiary, którą żyłem – w końcu zmusiła mnie do odżegnania się od możliwej 
wspólnoty z prawosławiem. Pytania te dotyczyły, po pierwsze, stosunku Cerkwi Prawosławnej do 
innych kościołów – do katolicyzmu oraz do tak zwanych sekciarzy. W tym czasie, z racji mojego 
zainteresowania  wiarą,  kontaktowałem  się  z  wierzącymi  różnych  denominacji:  z  katolikami, 
protestantami,  staroobrzędowcami,  mołokanami  i  innymi.  I  często  spotykałem  wśród  nich  ludzi 
wysoce moralnych i prawdziwie wierzących. Chciałem być bratem tych ludzi. I co? Nauka, która 
obiecywała  zjednoczenie  wszystkich  w  jednej  wierze  i  miłości,  ta  sama  nauka  ustami  swych 
najznakomitszych  przedstawicieli powiedziała mi,  że wszyscy ci ludzie  żyją w kłamstwie,  że siłę 
życiową daje im pokusa diabelska i że tylko my jesteśmy w posiadaniu jedynej możliwej prawdy. I 
zobaczyłem,  że  wszystkich  nie  wyznających  wiary  razem  z  nimi,  prawosławni  uważają  za 
heretyków, kropka w kropkę tak samo, jak katolicy i inni, którzy uważają prawosławie za herezję; 
zobaczyłem,  że  do  ludzi  nie  wyznających  swej  wiary  za  pomocą  takich  samych  zewnętrznych 
symboli i słów, jak to czyni się w prawosławiu – prawosławie, chociaż stara się to ukryć, odnosi się 
wrogo,  co  jest  zresztą  zrozumiałe,  po  pierwsze  dlatego,  że  przekonanie  o  tym,  że  ty  tkwisz  w 
kłamstwie, a ja jestem w prawdzie, to najokrutniejsze słowo, jakie jeden człowiek może powiedzieć 
innemu, a po drugie, że człowiek kochający swoje dzieci i braci, nie może nie odnosić się wrogo do 
ludzi  chcących  zwrócić  jego  dzieci  i  braci  ku  wierze  fałszywej.  I  ta  wrogość  wzmaga  się 
proporcjonalnie do poziomu znajomości teologii. I mnie, upatrującemu prawdy w zjednoczeniu w 
miłości, mimowolnie rzucało się w oczy, że sama teologia burzy to, co powinna budować.

Pokusa ta jest do takiego stopnia oczywista nam, ludziom wykształconym, żyjącym w krajach, 

w  których  spotyka  się  różne  wyznania  oraz  widzącym  tę  pogardliwą,  pewną  siebie,  nieugiętą 

11 Cerkiewna księga liturgiczna z życiorysami świętych na każdy dzień roku (przyp. tłum.)

12 W chrześcijaństwie osoba przygotowująca się do chrztu (przyp. tłum.)

28

background image

postawę  negacji,  z  którą  odnosi  się  katolik  do  prawosławnego  i  protestanta,  prawosławny  do 
katolika  i  protestanta,  protestant  do  dwóch  pozostałych  (zresztą  taki  sam  jest  stosunek 
staroobrzędowca,  paszkowca,  szejkera  i  wszystkich  innych  wiar),  że  ta  oczywistość  pokusy  z 
początku konsternuje. Mówisz sobie: To niemożliwe, że jest to takie proste i wszyscy ci ludzie nie 
dostrzegają  tego,  że  jeśli  dwa  twierdzenia  wzajemnie  sobie  zaprzeczają,  to  w  ani  jednym,  ani  w 
drugim nie ma tej jedynej prawdy, którą powinna cechować się wiara. Coś w tym jest. Istnieje jakieś 
wyjaśnienie  –  tak  myślałem  i  szukałem  go,  czytałem  wszystko  na  ten  temat,  co  mogłem  i 
naradzałem  się,  z  kim  tylko  mogłem.  I  nie  otrzymywałem  żadnego  wyjaśnienia,  oprócz  tego 
samego,  według  którego  sumscy  huzarzy  uważają,  że  ich  pułk  jest  najlepszy  na  świecie,  a  żółci 
ułani  uznają  swój  pułk  za  najlepszy  na  świecie.  Duchowni  rozmaitych  denominacji,  ich 
najwybitniejsi przedstawiciele, niczego mi nie powiedzieli poza tym, że to oni wierzą, że to oni są 
w prawdzie, a inni błądzą i wszystko, co mogą dla nich zrobić, to modlić się za nich. Jeździłem do 
archimandrytów,  archijerejów,  starców  i  mnichów

13

  i  pytałem,  ale  nikt  nie  podjął  żadnej  próby 

wytłumaczenia mi, na czym polega owa pokusa. Tylko jeden z nich objaśnił mi wszystko, ale zrobił 
to w taki sposób, że już więcej nikogo nie miałem ochoty pytać.

Mówiłem  o  tym,  że  dla  każdego  niewierzącego,  powracającego  do  wiary  (a  powrót  ten  jest 

udziałem  całego  naszego  młodego  pokolenia),  najważniejszym  okazuje  się  następujące  pytanie: 
Dlaczego  prawdy  nie  ma  w  luteranizmie,  w  katolicyzmie,  a  jest  w  prawosławiu?  Jest  on 
wykształcony w gimnazjum i nie może nie wiedzieć, w przeciwieństwie do chłopa, że protestant i 
katolik  dokładnie  tak  samo  są  przekonani  o  wyłącznej  prawdziwości  swojej  wiary.  Dowody 
historyczne, naginane w swoją stronę przez każde wyznanie, nie są wystarczające. Czy nie można – 
mówiłem – lepiej zrozumieć naukę, aby z jej wysokości zniknęły różnice, tak jak znikają one dla 
prawdziwie wierzącego? Nie można by iść dalej tą drogą, którą kroczymy ze staroobrzędowcami? 
Twierdzili  oni,  że  krzyż,  alleluja  i  chodzenie  wokół  ołtarza  wyglądają  u  nas  inaczej.  My 
powiedzieliśmy:  wy wierzycie  w  symbol  nicejski, w siedem sakramentów, i my  w  nie  wierzymy. 
Trzymajmy się tego, a z resztą róbcie, jak chcecie. Zjednoczyliśmy się z nimi pod tym względem, że 
postawiliśmy to, co istotne w wierze ponad tym, co nieistotne. A czy teraz z katolikami nie można 
uzgodnić:  wy  wierzycie  w  to  i  tamto,  w  rzeczy  ważne,  a  jeśli  chodzi  o  stosunek  do  Filioque  (...i 
Syna)

14

  i  do  papieża,  to  róbcie,  co  chcecie.  Czy  nie  można  tego  powiedzieć  i  protestantom, 

jednocząc  się  z  nimi  w  tym,  co  najważniejsze?  Mój  rozmówca  zgodził  się  z  moją  myślą,  ale 
powiedział  mi,  że  takie  ustępstwa  wywołają  pretensje  do  władz  duchowych  o  odstępowanie  od 
wiary  przodków  i  spowodują  rozłam,  a  misją  duchowej  władzy  jest  troska  o  czystość  greko-
rosyjskiej wiary prawosławnej, przekazanej przez przodków.

I  wszystko  zrozumiałem.  Szukam  wiary,  siły  życiowej,  a  oni  szukają  najlepszego  sposobu 

wypełniania  przed  ludźmi  pewnych  ludzkich  obowiązków.  I  wypełniając  te  ludzkie  obowiązki, 
wypełniają  je  po  ludzku.  Ile  by  nie  mówili  o  współczuciu  w  stosunku  do  błądzących  braci,  o 
modlitwach  za  nich,  wznoszonych  przed  tron  Najwyższego  –  to  dla  wypełnienia  ludzkich  dzieł 
konieczna jest przemoc, która zawsze była, jest i będzie stosowana. Jeśli dwa wyznania uznają same 
siebie za prawdziwe, a inne za fałszywe, to chcąc przyciągnąć braci ku prawdzie będą one głosić 
swoje  nauki.  A  jeśli  fałszywą  naukę  głosi  się  niedoświadczonym  synom  kościoła  będącego  w 
prawdzie, to kościół ten nie może nie spalić księgi, nie usunąć człowieka zwodzącego jego synów. 
Cóż  robić  z  płonącym  ogniem  fałszywej  (w  rozumieniu  prawosławia)  wiary  sekciarzem,  który 
zwodzi synów cerkwi w najważniejszej dla życia sprawie, jaką jest wiara? Cóż z nim robić, jak nie 
odrąbać mu głowy albo nie zamknąć go? Za cara Aleksieja Michajłowicza

15

 tacy płonęli na stosie, 

tj.  odbierali  najsurowszą  w  tym  czasie  karę;  w  naszych  czasach  również  otrzymują  najwyższy 
wymiar kary – zamyka się ich w odosobnieniu. I zwróciłem uwagę na to, co czyni się w imię religii 
i przeraziłem się, i już prawie całkowicie wyrzekłem się prawosławia. 

Inną kwestią dotyczącą życia był stosunek cerkwi do wojen i egzekucji. W tym czasie Rosja 

13 Przedstawiciele rozmaitego szczebla duchowieństwa Cerkwi Prawosławnej (przyp. tłum.)
14 Jeden ze sporów teologicznych Cerkwi Prawosławnej i Kościoła Katolickiego (przyp. tłum.)

15 Aleksy I Romanow, car Rosji w XVII w. (przyp. tłum.)

29

background image

była w stanie wojny

16

. I Rosjanie w imię chrześcijańskiej miłości zaczęli zabijać swoich braci. Nie 

można było nie myśleć o tym. Nie można było nie zauważać, że zabójstwo jest złem, przeciwnym 
najbardziej  podstawowym  zasadom  wszelkiej  wiary.  A  jednak  w  cerkwiach  modlono  się  za 
powodzenie  naszego  oręża,  a  nauczyciele  wiary  uznawali  te  morderstwa  za  czyny  wynikające  z 
wiary.  I  nie  tylko  podczas  morderstw  na  wojnie,  ale  też  w  czasie  niepokojów  następujących  po 
wojnie  widziałem  członków  cerkwi,  jej  nauczycieli,  mnichów,  zakonników,  którzy  aprobowali 
zabijanie  błądzących,  bezradnych  młodzieńców.  I  zwróciłem  uwagę  na  to  wszystko,  co  czynili 
ludzie wyznający chrześcijaństwo i przeraziłem się. 

XVI

I przestałem wątpić, lecz zyskałem pewność, że w tej religii, do której się przyłączyłem, nie 

wszystko było prawdą. Wcześniej powiedziałbym, że cała nauka jest fałszywa; ale teraz nie mogłem 
tak powiedzieć. Cały naród bez wątpienia miał poznanie prawdy, bo w innym wypadku nie mógłby 
żyć. Oprócz tego, że poznanie prawdy było już w moim zasięgu, to już nim żyłem i czułem jego 
prawdziwość; ale w tym poznaniu było też kłamstwo. W to także nie mogłem wątpić. I wszystko to, 
co niegdyś mnie odpychało, teraz żywo jawiło się przede mną. Chociaż dostrzegałem, że w całym 
narodzie mniej było domieszki odpychającego mnie kłamstwa niż u przedstawicieli Cerkwi – to i 
tak widziałem, że również w wierze ludu kłamstwo przemieszane było z prawdą. 

Ale  skąd  wzięło  się  kłamstwo  i  skąd  wzięła  się  prawda?  I  kłamstwo,  i  prawda  przekazane 

zostały  przez  to,  co  nazywamy  kościołem.  I  kłamstwo,  i  prawda  zawierały  się  w  przekazach,  tak 
zwanych świętych tradycjach i pismach. 

I chcąc nie chcąc, zostałem przywiedziony do studiowania i analizowania tych tradycji i pism 

– analizowania, którego do tej pory tak się obawiałem.

I  wróciłem  do  studiowania  tej  samej  teologii,  którą  kiedyś  z  taką  pogardą  odrzuciłem  jako 

niepotrzebną. Wtedy wydawała mi się ona zbiorem niepotrzebnych bzdur, wtedy ze wszech stron 
otaczały mnie przejawy życia, które wydawały mi się jasne i pełne sensu; teraz byłbym rad, mogąc 
odrzucić to, co nie mieści się w zdrowej głowie, ale pójść nie było dokąd. Na tym nauczaniu wiary 
zasadza się, lub przynajmniej nierozerwalnie wiąże się z nim to jedyne poznanie sensu życia, które 
odkryło  się  przede  mną.  I  jakkolwiek  dzikie  może  się  ono  wydawać  mojemu  staremu,  twardemu 
umysłowi  –  jest  jedyną  nadzieją  na  ratunek.  Należy  ostrożnie,  z  uwagą  przyjrzeć  się  mu,  aby  go 
zrozumieć, i nie tylko zrozumieć w taki sposób, jak rozumie się tezy naukowe. Tego nie szukam i 
nie  mogę  szukać,  znając  szczególny  charakter  poznania  wiary.  Nie  będę  szukać  wyjaśnienia 
wszystkiego.  Wiem,  że  wyjaśnienie  wszystkiego  powinno  być  ukryte,  podobnie  jak  początek 
wszystkiego,  w  nieskończoności.  Chcę  jednak  zrozumieć  tak,  aby  dojść  do  nieuchronnie 
niewytłumaczalnego; chcę, aby wszystko, co niewytłumaczalne, było takim nie dlatego, że dążenia 
mojego  umysłu  były  niewłaściwe  (te  są  prawidłowe  i  poza  nimi  niczego  pojąć  nie  mogę),  ale 
dlatego, że rozpoznaję ograniczenia mojego umysłu. Chcę zrozumieć tak, aby wszystko, czego nie 
da się wyjaśnić, jawiło się takim z potrzeby umysłu, a nie wymagało wiary płynącej z obowiązku.

To, że w tym nauczaniu była prawda, było dla mnie niezaprzeczalne; ale niezaprzeczalne było 

również  to,  że  kryje  się  w  nim  kłamstwo,  a  ja  powinienem  znaleźć  prawdę  oraz  kłamstwo  i 
oddzielić  jedno  od  drugiego.  I  przystąpiłem  do  tego  zadania.  Co  znalazłem  kłamliwego,  a  co 
prawdziwego i do jakich wniosków doszedłem – to będzie stanowiło kolejne części dzieła, które, 
jeśli jest czegoś warte i potrzebne komuś, prawdopodobnie będzie kiedyś gdzieś wydrukowane.

Napisałem  te  słowa  trzy  lata  temu.  Przeglądając  obecnie  wydrukowaną  część  i  wracając  do 

tego toku myśli i tych uczuć, które były we mnie wtedy, gdy je przeżywałem, ostatnio przyśnił mi 
się  sen.  Sen  ten  był  dla  mnie  zwięzłym  obrazem  tego  wszystkiego,  co  przeżyłem  i  opisałem  i 
dlatego myślę,  że dla wszystkich tych,  którzy  mnie zrozumieli,  przedstawienie go  w  tym  miejscu 
odświeży, rozjaśni i zbierze w jedno wszystko to, co w tak długiej formie opisano na niniejszych 
stronicach. Oto ten sen: Widzę siebie leżącego w pościeli. Nie jest mi ani dobrze, ani źle, leżę na 
plecach. Ale zaczynam myśleć o tym, czy dobrze jest mi leżeć; i zdaje mi się, że jakoś nieswojo jest 

16 Wojna rosyjsko-turecka (1877-1878) (przyp. tłum.)

30

background image

moim nogom: czy to za krótko, czy to nierówno, nieswojo jakoś; poruszam nogami i jednocześnie 
zaczynam  myśleć  o  tym,  jak  i  na  czym  leżę,  co  wcześniej  nie  przychodziło  mi  do  głowy.  I 
przyglądając  się  pościeli  widzę,  że  leżę  na  plecionych  ze  sznura  podporach,  przymocowanych  do 
boków  łóżka.  Moje  stopy  spoczywają  na  jednej  takiej  podporze,  golenie  na  drugiej  i  nogom 
nieswojo.  I  z  jakiegoś  powodu  wiem,  że  podpory  te  można  przesuwać.  I  ruchem  nóg  odpycham 
skrajną podporę znajdującą się pod nogami. Wydaje mi się, że tak będzie wygodniej. Ale odpycham 
ją zbyt daleko, chcę ją złapać nogami, lecz z tym ruchem wymyka mi się spod goleni druga podpora 
i  moje  nogi  zaczynają  zwisać.  Wykonuję  ruch  całym  ciałem,  aby  się  poprawić  i  jestem  zupełnie 
pewny, że tym razem się to uda; ale z tym ruchem przemieszczają się i wymykają spod moich nóg 
kolejne  podpory  i  widzę,  że  sprawy  mają  się  zupełnie  źle:  cały  spód  mojego  ciała  opuszcza  się  i 
wisi, nogi nie sięgają ziemi. Trzymam się tylko górną częścią pleców i jest mi nie tylko nieswojo, 
ale nawet okropnie. Tu pytam siebie o to, co wcześniej nie przychodziło mi do głowy. Pytam siebie: 
Gdzie i na czym leżę? I zaczynam rozglądać się i przede wszystkim zerkam w dół, w stronę, w którą 
zwisa moje ciało i gdzie, zgodnie z moim odczuciem, muszę teraz spaść. Patrzę w dół i nie wierzę 
własnym oczom. Nie jestem jedynie na takiej wysokości, którą można przyrównać do najwyższych 
wież lub gór, ale na takiej wysokości, której nigdy nie mogłem sobie wyobrazić.

Nie  mogę  nawet  poznać,  czy  widzę  cokolwiek  tam,  w  dole,  w  tej  bezdennej  przepaści,  nad 

którą wiszę i w stronę której mnie ciągnie. Serce mi ściska i odczuwam grozę. Patrzeć tam w dół 
straszno. Jeśli będę tam patrzeć, to czuję, że ześlizgnę się z ostatnich podpór i zginę. Nie patrzę, ale 
nie patrzeć jeszcze gorzej, bo myślę o tym, co będzie ze mną, gdy zerwę się z ostatnich podpór. I 
czuję,  że  ze  strachu  tracę  ostatnie  oparcie  i  moje  plecy  wolno  ześlizgują  się  coraz  niżej.  Jeszcze 
moment i spadnę. I wtedy przychodzi mi myśl: To nie może być prawda. To sen. Obudź się. Próbuję 
się obudzić i nie mogę. Co robić, co robić? – pytam siebie i patrzę w górę. W górze także otchłań. 
Patrzę  w  tę  otchłań  nieba  i  próbuję  zapomnieć  o  otchłani  z  dołu  i  rzeczywiście  zapominam. 
Nieskończoność  z  dołu  odpycha  i  przeraża  mnie;  nieskończoność  w  górze  przyciąga  mnie  i 
wzmacnia. Wiszę na przepaścią na tych ostatnich podporach, które jeszcze nie wysunęły się spod 
moich nóg; wiem, że wiszę, ale patrzę tylko w górę i mój strach uchodzi. Jak to bywa we śnie, jakiś 
głos mówi: „Zwróć uwagę, to jest to!” I spoglądam coraz głębiej w nieskończoność u góry, i czuję, 
że uspokajam się, pamiętam wszystko, co było i przypominam sobie, jak się to wszystko stało: jak 
poruszałem nogami, jak zawisłem, jak się przeraziłem i jak uratowało mnie od strachu patrzenie w 
górę. I pytam siebie: No, a teraz, czyż nie wiszę tak samo, jak wcześniej? I nie tyle się oglądam, ile 
całym swoim ciałem czuję ten punkt podparcia, na którym się trzymam. I widzę, że już nie wiszę i 
nie spadam, ale trzymam się mocno. Pytam siebie o to, w jaki sposób się utrzymuję, szukam wkoło 
rękoma,  oglądam  się  i  widzę,  że  pode  mną,  w  środkowej  części  mojego  ciała  znajduje  się  jedna 
jedyna podpora i patrząc w górę dostrzegam, że leżę na niej, zachowując stabilną równowagę i że 
podtrzymywała mnie ona także wcześniej. I tutaj, jak to bywa we śnie, prezentuje się przede mną 
ten  mechanizm,  za  pomocą  którego  się  trzymam;  wydaje  mi  się  on  naturalny,  zrozumiały  i 
oczywisty,  mimo  że  na  jawie  mechanizm  ten  nie  ma  jakiegokolwiek  sensu.  We  śnie  dziwię  się 
nawet, dlaczego nie rozumiałem tego wcześniej. Okazuje się, że w mojej głowie stoi słup, a jego 
stabilność  nie  budzi  żadnych  wątpliwości,  mimo  że  ten  cienki  słup  nie  ma  żadnego  podparcia. 
Później od słupa poprowadzona jest pętla, jakoś zmyślnie, a jednocześnie prosto i jeśli leżysz na tej 
pętli środkiem ciała i patrzysz w górę, to nawet mowy być nie może o upadku. Wszystko to było dla 
mnie  jasne,  byłem  szczęśliwy  i  spokojny.  I  wydało  mi  się,  że  ktoś  do  mnie  mówi:  „Patrz,  i 
zapamiętaj”. I przebudziłem się.

31