ROBERTS NORA
ZRODZONA Z OGNIA
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 1
Przekład Aleksandra Komornicka
SZANOWNY CZYTELNIKU
Przez całe życie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i
Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w zadymionym
pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróż z moją
rodziną, już w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, że jestem w domu.
Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną. Ziemia i ludzie
inspirują, tam ożywają niestworzone historie. Chciałam napisać o Irlandii i o rodzinie, i o
tym, jak obie splatają się w moim sercu. W każdej książce tej trylogii opowiadam o jednej z
trzech sióstr, tak różnych, lecz połączonych więzami krwi. Ich życie różnie się potoczyło, ale
źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia.
Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z
sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem niezależności, równie
gwałtownym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje
siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do
odkrycia samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną,
wymagającą precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest
kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i
burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej związek z
wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii, Roganem Sweeneyem, nie
będzie spokojny, mam jednak nadzieję, że wciągnie i zaintryguje czytelnika.
Mam również nadzieję, że czytelnik tej pierwszej książki z mojej trylogii „Zrodzona
z...” ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk
skalnych i nieprzemijającego piękna.
Nora ROBERTS
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecież może szukać schronienia i ciepła
rozumny mężczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie? Oczywiście, że nie w domu, przy
własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest rozumnym
mężczyzną i nie siedzi w domu.
Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia się pośmiać,
pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go nazwać zwariowanym
facetem. Ale nie Maggie, o nie.
Wyjechała ryczącą ciężarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kilmihil. Nie
dostrzegła żywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było już dobrze po lunchu, a pogoda
bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, że nawet
psa żal by wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeże Irlandii dygotało z zimna i z
utęsknieniem wypatrywało wiosny.
Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać,
że tego dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada. Zaparkowała jak najbliżej
frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów.
Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w kożuszek, naciągnęła
głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu. W powietrzu wisiało
coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem
zmroku.
Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w każdym razie nie pamiętała,
kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek,
który w pośpiechu mijała, drogo już za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i
mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona jakby w niemym błaganiu.
Zrobiło się jej żal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była radosna, i
przez chwilę dziwiło ją nawet, że kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą główek, domyślając się
wiosny.
U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu progu.
Zapachniało rozpalonym torfem, który żarzył się wesoło w kominku, i gulaszem, który
Deirdre, żona O’Malleya, ugotowała na lunch. A także tytoniem, piwem i unoszącą się w
powietrzu oleistą smugą aromatu smażonych frytek.
Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z wyciągniętymi przed
siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego dźwięk tak doskonale
współbrzmiał z jego słodkim głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim
piwem i porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i
tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o dorastaniu.
Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych włosów
opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim O'Malley stał za barem,
brzuchaty mężczyzna w fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał szeroką,
pobrużdżoną twarz oraz oczy, które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry.
Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego zajęcia. Wiedział,
że zachowa się jak należy i poczeka z zamówieniem do końca melodii.
Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z amerykańskich papierosów,
które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a także zawsze schludną panią Logan robiącą
różową włóczką na drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy,
zastygły w bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną dłoń
swojej pięćdziesięcioletniej żony. Siedzieli obok siebie jak para młodożeńców, zasłuchani w
piosenkę Murphy'ego.
Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz zostawiono -
połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z lśniącymi włosami,
rozprawiali gorączkowo wokół dużego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych
lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych, kryształowych kieliszkach.
Jakże odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z podniszczonym
barem i ciemnymi od dymu ścianami.
Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddających się
jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i automatyczna. Podobnie jak
przelotny skurcz zazdrości.
Pomyślała, że gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zależało jej na tym,
wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić pożytek.
A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie żeby był samotny, nic z
tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło, na którym
siedział. Jedną rękę przełożył przez oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiżankę,
w której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky.
Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań, nieoczekiwanych zmian nastroju,
ale znała go. Ze wszystkich mężczyzn jakich znała, żadnego nie kochała żarliwiej od Toma
Concannona.
Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu.
Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje, przenika na
wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do siebie. Wargami
musnął jej skroń.
Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i pocałowała.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę.
- A skąd wiedziałaś, że myślę o tobie, moja śliczna Maggie?
- Może także myślałam o tobie?
Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym mężczyzną, ale o mocnej
budowie. „Jestem jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim grzmiącym śmiechem.
W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych
wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a
siwe pasemka wyglądały jak smużki dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej
porywającym mężczyzną na świecie.
Był jej ojcem.
- Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości.
- Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy.
Mrużąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie, ognistorude
włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i sprężyste. Nigdy nie zapomni, gdy po
raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyrażającej
niepohamowaną radość życia, i maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na
wszystkie strony. I jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak.
Nie był rozczarowany, że to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iż obdarował go
córką.
- Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim.
- Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie zimno.
Teraz, kiedy już się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność podzielenia się
nowiną, delektować się nią jak najdłużej.
- Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? -
zawołała.
- Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda utrzyma się dłużej, będę miał na
wiosnę więcej cieląt, niż zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory bydło zabawia się
podobnie jak wszyscy na tym świecie.
- Czyżby? Siedzi przy kominku z dobrą książką w ręku? - zawołała Maggie, a sala
wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego do lektur nie była tajemnicą.
- No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra literatura, ale krowy
wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, żeby
odpocząć od twojego pieca, który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego nie jesteś
w domu i nie bawisz się swoim szkłem?
- Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to powiedzieć.
Wiesz, że rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa?
- No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. - Powinnaś była powiedzieć, że się tam
wybierasz, dotrzymałbym ci towarzystwa.
- Chciałam to zrobić sama.
- Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos.
- Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy promieniały blaskiem. - Kupił cztery,
bo tyle wzięłam ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco.
- Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił
nią w koło. - Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja własna córka
Margaret Mary, sprzedała swoje szkła w Ennis.
Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria pytań.
- U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a rozglądał się, czy nie mam więcej.
Dwa wazony, czarka i... myślę, że tę ostatnią można by nazwać przyciskiem do papieru. -
Roześmiała się, gdy Tim postawił na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca.
- A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. - Za zdrowie Toma Concannona,
który uwierzył we mnie.
- Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Za
ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do gardła. - Rozgrzej to
stare, kochane pudełko, Murphy. Chcę zatańczyć z moją córką.
Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i oklasków Tom poprowadził córkę
po parkiecie. Deirdre wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą zarumienioną od
gotowania porwała do tańca męża. Od jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od
jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aż do upadłego.
Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia czasu w miłej kompanii, ściągnęli
do pubu inni bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się rozniosła. Przed
zapadnięciem zmierzchu wiedzieli już o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów.
Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy marzyła o jeszcze większym.
- Och, już nie mogę. - Opadła na krzesło i wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze
trochę, a serce mi pęknie.
- Mnie też. Z dumy, że mam taką córkę. - Uśmiech Toma był promienny, lecz wzrok
nieco mętny. - Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie. A także twoją siostrę...
- Powiem o tym Briannie wieczorem.
Zesztywniała na wspomnienie matki.
- Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją po policzku. - To twój wielki dzień,
Maggie Mae i nic go nie zakłóci.
- Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie wydmuchała mojej pierwszej szklanej
bańki.
- No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się
duszno, jakoś niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu przed oczami, by zaraz po
tym wszystko wróciło do normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeżego powietrza
dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na przejażdżkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy
pojedziesz ze mną?
- Oczywiście, że pojadę. - Podniosła się natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie
zimno i wieje jak diabli. Jesteś pewien, że chcesz się znaleźć teraz na skałach?
- Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął szyję szalikiem i odwrócił się ku sali.
Zdawało mu się, iż wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed jego oczami. Z
przykrością pomyślał, że jest odrobinę pijany. No ale przecież była ku temu okazja! -
Urządzamy przyjęcie! - zawołał. - Jutro wieczorem. Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i
dobra muzyka. Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich moich przyjaciół!
Maggie odezwała się, gdy już byli na dworze.
- Przyjęcie? Tatku, wiesz, że ona się na to nie zgodzi.
- Na razie jeszcze jestem panem we własnym domu. - Wysunął do przodu podbródek,
w jakże podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. - Przyjęcie odbędzie się, Maggie.
Dogadam się jakoś z twoją matką. Mogłabyś już ruszyć?
- Oczywiście.
Wiedziała, że nie ma co dyskutować z Tomem Concannonem, kiedy wbił sobie coś do
głowy. Była mu wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie dotarłaby do Wenecji i nie
odbyła praktyki w hucie szkła. Nigdy by też nie wykorzystała tego, czego się nauczyła i o
czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej pracowni. Wiedziała też jaką cholerną cenę
matka kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze na naukę. Ale on postawił
twardo na swoim.
- Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz.
- To coś w rodzaju butelki. Chcę, żeby była bardzo wysoka i wąska. Zwężająca się ku
górze, a następnie mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo delikatna w kolorze, jak
wnętrze brzoskwini.
Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się opisać mu jej kształt.
- Masz piękne rzeczy w głowie.
- Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe - zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne
dopiero w wyniku ciężkiej pracy.
- To ty sprawiasz, że stają się realne.
Poklepał ją lekko po ręku i pogrążył się w milczeniu.
Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę prowadzącą do morza. Z daleka, od
zachodu, napływały smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury. Zagarniały jaśniejsze
skrawki nieba, które po chwili wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament pośród
ołowianej szarości.
Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną, oplecioną jaskrawymi barwami, i w
wyobraźni zaczęła już nadawać jej kształt.
Droga zakręciła, następnie wyprostowała się. Krztusząca się ciężarówka mijała
pożółkłe od zimna, przewyższające człowieka żywopłoty. Na krańcu wsi wznosił się
przydrożny krzyż poświęcony Najświętszej Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność,
jej ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego powitania, u jej stóp postawiono
wazon pełen śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów.
Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku niemu głowę. Wydał się jej
odrobinę blady, miał trochę podkrążone oczy.
- Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie chcesz, żebyśmy zawrócili do
domu?
- Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć
morze. Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe widowisko ze skał Loop Head.
- Ano będziemy.
Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła. Maggie musiała skupić całą uwagę, by
ciężarówka ani o milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W ich stronę, pokonując
z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło ubrany mężczyzna w towarzystwie wiernego psa, który ze
stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By umożliwić przejazd, mężczyzna i pies
zeszli z drogi, przywarli do żywopłotu, a ciężarówka mijała ich powoli o włos od czubka
butów mężczyzny. Skinął im na powitanie głową.
- Wiesz o czym myślałam, tato?
- A no o czym?
- Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk, choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym
sobie zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać się większą ilością kolorów,
rozumiesz. Gdybym mogła kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec z
ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale potrzebowałabym na to więcej niż dwie
setki.
- Odłożyłem trochę na boku.
- Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham cię za to, ale ten piec kupię ze
swoich własnych.
Poczuł się urażony i z zagniewaniem wpatrywał się w fajkę.
- A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak nie od dawania swoim dzieciom? Nie
sprawiasz sobie wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz mieć piec, to będziesz
go miała.
- I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama. Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję
pieniędzy, lecz twojej wiary we mnie.
- Spłaciłaś mnie już z nawiązką. - Oparł się wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez
którą, gdy zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym człowiekiem, Maggie. Mam dwie
cudowne córki, każda jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby już na tym poprzestać,
mam jeszcze dobry, solidny dom i przyjaciół, na których mogę liczyć.
Maggie odnotowała, że do swej szkatułki ze skarbami nie dołączył matki.
- I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany dzban ze złotem.
- A jakże.
Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne szałasy, opuszczone i bez
dachów, stojące na skraju popielatozielonych pól, bezkresnych i nieprawdopodobnie pięknych
w ciemnej poświacie. I kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany jedynie przez
kilka pokręconych, bezlistnych drzew.
Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi wydał się piękny. Nie podzielał
zamiłowania Maggie do samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na nisko leżące
niebo i opustoszałą ziemię, między którymi postać ludzka zdawała się być zaledwie
punkcikiem, zrozumiał ją.
Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł zapach morza. Niegdyś marzył o
przeprawieniu się przez nie.
Niegdyś marzył o wielu rzeczach.
Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, że to z własnej winy go nie znalazł.
Był farmerem z urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił wszystko poza kilkoma
akrami ziemi, dobrymi do hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie radziła
sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi, by mu przypominać o przegranej.
To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz, gdy kolejne tęskne westchnienie
wezbrało w jego piersi. Jego żona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno pomysłów, ale nigdy
smykałki czy szczęścia, aby je zrealizować.
Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne skupisko domów oraz budynek, którego
właściciel szczycił się tym, iż jego pub jest ostatnim przed Nowym Jorkiem. Ten widok, jak
zawsze, podniósł Toma na duchu.
- Czy pożeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa? - zapytał
starym zwyczajem.
- Stawiam pierwszą kolejkę.
Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca drogi, skąd można już było dojść do
traw i skał, a wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które rozciągało się aż do
Ameryki, poczuł nagle, że ma mało czasu.
Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i wody, bezlitośnie smagających
najeżone bloki skalne. Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a następnie, śmiejąc
się, ruszyli przed siebie.
- To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień.
- Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze, Maggie? Czujesz je? Chce nas
stąd zdmuchnąć i przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w Dublinie?
- Widziałam żonglera podrzucającego kolorowe piłeczki. Tak mi się to strasznie
spodobało, że sam nauczyłeś się tej sztuczki.
Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze.
- Och, a ile jabłek porozwalałem!
- Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i mus jabłeczny.
- A ja myślałem, że dzięki nowej umiejętności będę mógł pojechać na jarmark do
Galway i zarobić funta, a może nawet i dwa.
- I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty dla mnie i dla Brianny.
Zauważyła, że powrócił mu rumieniec i że znowu błyszczą mu oczy. Ochoczo
przebrnęli szarpaną przez wicher ostrą trawę. A potem już stali nad brzegiem potężnego
Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal, uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z
łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając dziesiątki małych kaskad rozlewających
się wśród szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krążyły mewy, krążyły i krzyczały, a
dźwięk ten odbijał się długim echem od grzmiących fal.
Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko, biała jak śnieg u podstawy,
przejrzysta jak kryształ w rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach. Tego dnia
na pofałdowanej powierzchni morza nie było ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale
przemierzały ocean.
Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu przychodzi. Czy zwarcie się morza i
kamienia, ich odwieczna walka, jest dla niego symbolem małżeństwa? A jego małżeństwo
było ustawiczną walką, wiecznym rozgoryczeniem i złością żony smagającą jego serce, by
stopniowo, jakże powoli, ułagodzić je i doprowadzić do krótkiego zawieszenia broni.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku?
- Co? - Oderwał się od morza i od nieba.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła Maggie. - Brie i ja jesteśmy już
dorosłe. Dlaczego nadal przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy?
- Jest moją żoną - odpowiedział zwyczajnie.
- I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? - dopytywała się. - Dlaczego z tym nie
skończysz? Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii. Odkąd pamiętam, czyniła
piekło z twojego życia.
- Jesteś dla niej zbyt surowa.
I za to także, pomyślał, ponosił konsekwencje. Tak ukochał to dziecko, iż stanął
bezradny wobec jego bezgranicznej, bezwarunkowej miłości do ojca. Miłości, która, wiedział
o tym dobrze, nie pozostawiła miejsca na zrozumienie zawiedzionych nadziei kobiety, która
je urodziła.
- To co jest między twoją matką a mną, jest w równej mierze moim dziełem jak i jej.
Małżeństwo jest delikatną materią, Maggie, polega na wyważeniu potrzeb dwóch serc i
dwóch oczekiwań. Czasami jedna szala przechyla się pod ciężarem, a druga nie może jej
podźwignąć. Zrozumiesz to, kiedy sama wyjdziesz za mąż.
- Nigdy nie wyjdę za mąż - powiedziała żarliwie, jakby składała przed Bogiem
ślubowanie. - Nikomu, nigdy nie dam prawa uczynienia mnie tak nieszczęśliwą.
- Nie mów tak. Nie mów. - Przycisnął ją mocno do siebie, strapiony. - Nie istnieje nic
cenniejszego niż małżeństwo i rodzina. Nic, na całym świecie.
- Jeżeli tak, to dlaczego staje się ono więzieniem?
- Nie powinno być. - Znowu naszła go słabość, i nagle poczuł przenikające go zimno. -
Nie daliśmy d dobrego przykładu, twoja matka i ja, i jest mi przykro z tego powodu. Bardziej
niż potrafię to wyrazić. Ale wiem jedno, Maggie, córeczko. Kiedy kochasz całą sobą, nie
grozi d wyłącznie samo nieszczęście. To także jest i niebo.
Przytuliła twarz do jego policzka, wciągając na pocieszenie jego zapach. Nie mogła
mu powiedzieć tego, o czym wiedziała od lat: że jego małżeństwo nigdy nie było niebem. I że
nigdy nie zaryglowałby się w tym małżeńskim więzieniu, gdyby nie ona.
- Czy kochałeś kiedyś matkę?
- Kochałem. I było to tak gorące, jak twój piec. A ty, Maggie Mae, wzięłaś z tego swój
początek. Zrodziłaś się z ognia, jak jedna z twoich najlepszych, najbardziej zuchwałych
figurek. Ale ogień powoli wystygał, aż kiedyś się wypalił. Być może, gdyby nie wybuchł tak
jasnym i silnym płomieniem, moglibyśmy go przechować.
Było coś w jego głosie, co sprawiło, że znowu uważnie mu się przyjrzała.
- Był jeszcze ktoś.
Wspomnienie, jak ukąszenie pszczoły, było bolesne i słodkie. Tom ponownie zwrócił
twarz w stronę morza, tak jakby chciał je przeniknąć wzrokiem i odnaleźć kobietę, której
pozwolił odejść.
- Ano tak, był ktoś, kiedyś. Ale tak nie powinno być. Nie miało prawa tak być. Ale
mogę d to powiedzieć: kiedy miłość przychodzi, kiedy strzała ugodzi serce, nic jej nie
powstrzyma. I nawet krwawienie staje się przyjemnością. Więc nie mów do mnie „nigdy”,
Maggie. Pragnę dla ciebie tego, czego nie mogłem sam mieć.
Nie wypowiedziała na głos tego, o czym myślała. Mam dwadzieścia trzy lata, tatku, a
Brie jest tylko o rok młodsza ode mnie. Znam naukę kościoła, ale niech mnie piekło
pochłonie, jeśli uwierzę, że w niebie jest Bóg, który znajduje przyjemność w karaniu
człowieka przez całe życie za jedną pomyłkę.
- Pomyłkę. - Tom opuścił brwi i zatknął fajkę za zęby. - Moje małżeństwo nie było
pomyłką, Margaret Mary, i nie mów tak ani teraz, ani nigdy więcej. Ty i Brie wzięłyście się z
niego. Pomyłka? Nie. Cud! Byłem już po czterdziestce, kiedy się urodziłaś. Jakoś przedtem
nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby zakładać rodzinę. I pomyśleć, czym byłoby moje
życie bez was dwóch. Gdzie bym teraz był? Mężczyzna koło siedemdziesiątki, całkiem
samotny. Całkiem samotny. - Ujął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w nią zapamiętale. -
Codziennie dziękuję Bogu, że spotkałem waszą matkę i że stworzyliśmy coś, co po sobie
zostawię. Ze wszystkich rzeczy, jakie zrobiłem i jakich nie zrobiłem, ty i Brianna jesteście
moją pierwszą i autentyczną radością. I nie chcę więcej słyszeć o pomyłkach i nieszczęściach.
Rozumiesz?
- Kocham cię, tatku.
Na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech.
- Wiem o tym. Myślę, że za mocno, ale nie żałuję tego. - I znowu poczuł, że czas
nagli. - Jest coś, o co chciałbym cię poprosić, Maggie.
- Co to takiego?
Przyjrzał się uważnie jej twarzy, dotykał jej palcami, jakby nagle zapragnął utrwalić w
pamięci jej każdy rys - mocny, uparty podbródek, miękki zarys policzków, oczy tak zielone i
niespokojne jak morze huczące pod nimi.
- Jesteś silna, Maggie. Twarda i silna, z prawdziwym sercem pod stalową powłoką.
Bóg wie, jaka jesteś zdolna i bystra. Nawet nie próbuję zrozumieć tego, co wiesz, ani skąd o
tym wiesz. Jesteś moją płonącą gwiazdą, Maggie, tak jak Brie jest moją lodową różą. Pragnę,
abyś ty, abyście obie, szły za swymi marzeniami. Pragnę tego bardziej niż potrafię to wyrazić.
A kiedy ich dosięgniecie, dosięgniecie ich w takim samym stopniu dla mnie, jak i dla siebie.
Potężny huk wody nie docierał już tak mocno do jego uszu, podobnie jak światło do
jego oczu. Na krótką chwilę twarz Maggie rozmazała się i rozpłynęła.
- Co się stało? - Zaniepokojona, chwyciła go kurczowo. Stał się szary jak niebo i nagle
zrobił się strasznie stary. - Czy źle się czujesz, tatku? Pozwól, że odprowadzę cię do
ciężarówki.
- Nie. - Z nieznanych sobie przyczyn czuł żywotną potrzebę pozostania na miejscu,
właśnie tutaj, na najdalej wysuniętym krańcu swojego kraju, i dokończenia myśli, którą
zaczął. - Nic mi nie jest. Jakieś kłucie, nic więcej.
- Zmarzniesz!
I rzeczywiście, poczuła, że jego twarde ciało reaguje pod jej palcami niewiele żywiej
niż worek zlodowaciałych kości.
- Posłuchaj mnie. - Jego głos był ostry. - Nie pozwól, by ktokolwiek powstrzymał cię i
nie pozwolił ci iść obraną drogą lub robić tego, co dla siebie wybierzesz. Zostaw po sobie ślad
na tym świecie, na tyle wyraźny, by przetrwał. Ale nie...
- Tatku! - Gdy się zatoczył, ogarnęła ją panika, przypadła do jego kolan. - Boże, tatku,
co ci jest? Serce?
Nie, to nie serce, pomyślał ogłuszony ćmiącym bólem. Bo przecież słyszał na własne
uszy swoje serce, bijące mocno i szybko. Ale czul, jakby coś w środku urywało się,
rozsadzało go i wymykało się.
- Ale nie zastygaj, nie kostniej, Maggie. Obiecaj mi. Nigdy nie zaprzepaść tego, co jest
w tobie. Zaopiekuj się swoją siostrą. Także swoją matką. Obiecaj mi to.
- Musisz się podnieść. - Ciągnęła go, pokonując ogarniające ją przerażenie.
Pohukiwanie wody zamieniało się w szalejący sztorm, burzę na morzu z nocnego koszmaru,
która zmiecie ich oboje z urwiska wprost na sterczące skały. - Czy słyszysz mnie, tatku?
Musisz wstać, podnieść się zaraz.
- Obiecaj mi.
- Tak, obiecuję. Przysięgam przed Bogiem, że zawsze będę się nimi zajmowała,
obiema. - Szczękała zębami; piekące łzy spływały jej po policzkach.
- Potrzebuję księdza - chwytał z trudem powietrze.
- Nie, nie, musisz tylko stąd zejść. - Wypowiadając to zdanie, wiedziała jednak, że to
kłamstwo. Odchodził od niej, wymykał się jej; bez względu na to jak mocno podtrzymywała
jego ciało, to co było wewnątrz niego, w środku, ulatywało. - Nie zostawiaj mnie tak. Nie w
ten sposób. - Zdesperowana, rozglądała się po polach, szukała wzrokiem wydeptanych
ścieżek, którymi rok po roku chodzili ludzie, by dojść tutaj, gdzie oni teraz stali. Ale nikogo
nie było, ani jednej żywej duszy, więc zgłuszyła w sobie krzyk o pomoc. - Spróbuj, tatku,
chodź, postaraj się wstać. Odwieziemy cię do lekarza.
Oparł głowę na jej ramieniu i westchnął. Już go nie bolało, był tylko odrętwiały.
- Maggie - powiedział. Po czym wyszeptał inne imię, nieznajome imię, i to było
wszystko.
- Nie! - Chcąc jakby osłonić go przed wiatrem, którego już nie czuł, otuliła go
ramionami i kołysząc go, kołysząc, kołysząc szlochała.
Wiatr zawył i przyniósł pierwsze igiełki zamarzniętego deszczu.
ROZDZIAŁ DRUGI
O czuwaniu przy zwłokach Thomasa Concannona będzie się jeszcze opowiadało przez
długie lata. Było świetne jedzenie i świetna muzyka, wszystko dokładnie tak, jak zaplanował
na uroczyste przyjęcie dla córki. Dom, w którym przeżył swoje ostatnie lata, był wypełniony
po brzegi ludźmi.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Tom nie był zamożnym człowiekiem. Ale on był bogaty
w przyjaciół.
Przyszli ze wsi, nawet z daleka. Z farm, warsztatów i chat. Przynieśli jedzenie, jak
zwykli to czynić sąsiedzi w takich okolicznościach, a kuchnia w mig zapełniła się od
chlebów, mięsiw i ciast. Pili za jego życie, uczcili pieśnią jego śmierć.
Ogień w kominkach dawał ciepło, które chroniło przed bijącą o szyby zawieruchą,
koiło ból żałoby.
Jednak Maggie wiedziała na pewno, że już nigdy nie będzie jej ciepło. Siedziała blisko
ognia, w posprzątanym saloniku, sama, choć wokół niej ludzie wypełniali cały dom. Widziała
w płomieniach skały, buzujące morze i siebie, samotną, podtrzymującą umierającego ojca.
- Maggie.
Ocknęła się, odwróciła głowę. Ujrzała Murphy'ego przykucniętego obok siebie.
Wcisnął jej w ręce dymiący kubek.
- Co to jest?
- Głównie whisky z odrobiną herbaty na rozgrzewkę. - Z jego oczu wyzierała
życzliwość i smutek. - Wypij to teraz. Co za dziewczynisko! Może byś choć trochę zjadła? To
ci dobrze zrobi.
- Nie mogę - odpowiedziała, ale posłusznie wypiła napój. Czuła w gardle każdą
ognistą kroplę. - Nie powinnam go tam była zabierać, Murphy. Powinnam była zauważyć, że
jest chory.
- To nonsens, i sama o tym wiesz. Wyglądał cało i zdrowo, kiedy opuszczał pub.
Przecież nawet tańczyliście razem, może nie?
Zadumała się. Tańczyła z ojcem w dniu, w którym umarł. Czy kiedyś, w przyszłości,
znajdzie w tym pocieszenie?
- Ale gdybyśmy tak daleko nie odeszli. Sami, na takim pustkowiu...
- Lekarz chyba wyraźnie powiedział, Maggie. To nie miało znaczenia. Zabił go
tętniak, i chwała Bogu, że stało się to tak szybko.
- Oj tak, strasznie szybko. - Zadrżała jej ręka. To tylko ten czas trwał całą wieczność.
Koszmarny czas, kiedy wiozła jego ciało do domu, dławiąc się i dusząc, z trudem trzymając
kierownicę w skostniałych dłoniach.
- Nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby tak dumny ze swojego dziecka. -
Murphy zadumał się, przez chwilę przyglądał się swoim rękom. - Był dla mnie jak ojciec,
Maggie.
- Tak, wiem. - Pochyliła się ku niemu i szybkim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła. -
Traktował cię jak syna.
A teraz, pomyślał Murphy, po raz drugi traci ojca. I po raz drugi czuje przytłaczający
smutek. A także odpowiedzialność za los tych kobiet.
- Chcę, żebyś wiedziała, chcę, żebyś była pewna, że zawsze i w każdej potrzebie ty i
twoja rodzina możecie na mnie liczyć.
- To ładnie, że tak myślisz i że to mówisz.
Spojrzał na nią; jego harde, typowo celtyckie niebieskie oczy napotkały jej wzrok.
- Wiem, jak ciężko mu było, gdy musiał sprzedać ziemię. A także dlatego, że byłem
jedynym kupcem.
- Nie. - Maggie odstawiła kubek i położyła mu rękę na ramieniu. - Ziemia nie miała
dla niego znaczenia.
- Ale twoja matka...
- Ona by i świętego postawiła za to pod pręgierzem - wyrzuciła z siebie Maggie. -
Choć dzięki temu miała co do garnka włożyć. Uważam, że dobrze się stało, że to ty kupiłeś
naszą ziemię. Brie i ja naprawdę nie mamy ci tego za złe, i nie żałujemy ci ani źdźbła trawy,
Murphy, taka jest prawda. - Zdobyła się na uśmiech, tak potrzebny im obojgu. - Zrobiłeś to,
czego on nie potrafił i na co po prostu nie miał ochoty. Dzięki tobie ta ziemia odżyła. I nie
mówmy o tym już więcej.
Po czym rozejrzała się wokoło, tak jakby przeniosła się z pustego pomieszczenia i
znalazła pośród ludzi. Ktoś grał na flecie, a córka O’Malleyów, będąca w ciąży z drugim
dzieckiem, nuciła lekką, marzycielską melodię. Z drugiego końca pokoju dochodził
ożywiony, nieskrępowany śmiech. Płakało dziecko. Stojący w grupkach mężczyźni
wspominali Toma, rozmawiali o pogodzie, o chorobie dereszowatej klaczy Jacka Marleya i o
przeciekającym dachu w domku Donovanów.
Także kobiety rozmawiały o Tomie i o pogodzie, o dzieciach, o ślubach i o czuwaniu
przy zwłokach.
Zobaczyła starą kobietę, daleką kuzynkę, w podniszczonych butach i pocerowanych
pończochach, która robiąc na drutach, opowiadała coś zebranym wokół niej, zasłuchanym
młodszym kobietom.
- On tak bardzo lubił obcować z ludźmi. - W głosie Maggie słychać było ból,
szarpiący jak rana. - Gdyby mógł, codziennie zapraszałby ich do domu. Zawsze dziwiło go,
że wolę mieszkać osobno... - Wzięła głęboki oddech w nadziei, że jej głos zabrzmi naturalnie.
- Czy słyszałeś, by kiedykolwiek mówił o kimś o imieniu Amanda?
- Amanda? - Murphy zmarszczył brwi i zastanawiał się. - Nie. Dlaczego pytasz?
- Nic ważnego. Musiałam się chyba pomylić. - Wzruszyła ramionami. Przecież
umierając, ojciec nie wypowiedziałby imienia nieznajomej kobiety! - Muszę pójść do kuchni i
pomóc Brie. Dziękuję za herbatę, Murphy. I w ogóle za wszystko. - Pocałowała go i odeszła.
Niełatwo było przejść przez pokój. Musiała przystawać, wysłuchiwać słów
pocieszenia lub historyjek o ojcu, albo, jak w przypadku Tima O’Malleya, pocieszać jeszcze
innych.
- Chryste, jak mi go będzie brakowało - powiedział Tim i nie wstydząc się łez, otarł je
ręką. - Nigdy nie miałem bliższego, droższego mi przyjaciela, i już nigdy nie znajdę drugiego.
Pamiętasz, jak żartował, że otworzy swój własny pub i zrobi mi konkurencję?
- Pamiętam. - Wiedziała także, że to nie był żart, lecz jedna z jego mrzonek.
- Chciał być poetą - powiedział rwącym się głosem Tim. - Bo też i miał serce i duszę
poety. Nie było na ziemi fajniejszego chłopa od Toma Concannona.
Maggie zamieniła jeszcze kilka słów z księdzem, ustaliła szczegóły ceremonii
pogrzebowej, która się miała odbyć następnego ranka. Wreszcie wślizgnęła się do kuchni.
Było tu równie tłoczno jak w całym domu. Kobiety uwijały się, wydawały kolejne
potrawy lub przyrządzały je. Tutaj dźwięki i zapachy były samym życiem - śpiewały rondle,
na małym ogniu pichciły się zupy, gotowała szynka. Pod nogami plątały się dzieci, a matki, z
wrodzonym macierzyńskim wdziękiem i wyczuciem, wymiatały je i wygarniały z kuchni, gdy
zachodziła potrzeba.
Młody wilczek, właściwie szczeniak, którego Tom ofiarował Briannie na jej ostatnie
urodziny, pochrapywał z zadowoleniem pod stołem. Zaś skupiona i bezbłędna w każdym
geście Brianna królowała przy kuchni. Z jej spokojnych oczu wyzierał smutek.
- Zaraz dostaniesz talerz. - Jedna z sąsiadek dostrzegła Maggie i zaczęła nakładać jej
jedzenia. - I masz to zjeść!
- Przyszłam tylko, żeby pomóc.
- Pomożesz, jak zjesz. Można by tym wykarmić armię. Wiesz pewnie, że twój ojciec
sprzedał mi kiedyś koguta. Zaklinał się, że to najwspanialszy kogut w całym hrabstwie, i że
jeszcze przez długie lata będzie uszczęśliwiał moje kurki. Nikt tak jak Tom nie potrafił
przekonywać. Nawet jeśli człowiek wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu. - Mówiąc to,
ładowała ogromne porcje na talerz i jednocześnie przeganiała z drogi dziecko. - No i ten ptak
okazał się do niczego i ani razu w swym nieszczęsnym życiu nie zapiał z rozkoszy.
Maggie uśmiechnęła się leciutko i, ponieważ oczekiwano tego od niej, usiadła, by
wysłuchać do końca dobrze znanej historyjki.
- No i co pani zrobiła z kogutem, którego sprzedał pani tatuś, pani Mayo?
- Ukręciłam cholernemu kogutowi łeb i udusiłam go w jarzynach. Poczęstowałam nim
także twojego ojca. Powiedział, że nigdy w życiu nie jadł lepszego. - Roześmiała się
serdecznie i wcisnęła w ręce Maggie talerz.
- Naprawdę był dobry?
- Mięso było żylaste i sztywne jak stara podeszwa. Ale Tom zjadł wszystko, aż talerz
się świecił. Niech go Bóg błogosławi.
Ponieważ nie pozostawało jej nic innego, jak żyć i posuwać się naprzód, Maggie
zjadła to, co jej podano. Wysłuchała historyjek, sama też dorzuciła coś od siebie. Kiedy
zaszło słońce i kuchnia powoli opustoszała, usiadła przy stole i wzięła szczeniaka na kolana.
- Ojca ludzie kochali - powiedziała.
- To prawda. - Brianna stała przy piecu, ze ściereczką w ręku i z lekko oszołomionym
wzrokiem. Nie było już nikogo, kogo mogłaby nakarmić, ani kim się zająć, niczego, co
zaprzątałoby jej głowę, czym mogłaby zająć ręce. Smutek przenikał jej serce, naszły ją
ciężkie myśli. By je odpędzić choć na krótko, zaczęła porządkować naczynia.
Była smukła jak trzcina, ruchy miała spokojne, kontrolowane. Gdyby nie brak
pieniędzy i możliwości, mogłaby zostać tancerką. Jej gęste, rudozłote włosy, splecione były
starannie w warkocz. Gładką, czarną sukienkę przykrywał biały fartuch.
W przeciwieństwie do niej Maggie miała ognistą szopę kręcących się wokół twarzy
włosów. Ubrana była w spódnicę, którą zapomniała wyprasować, i w sweter, który prosił się
o naprawę.
- Do jutra się nie przejaśni. - Zapominając o trzymanych w ręku talerzach, Brianna
stanęła przed oknem i zapatrzyła się w niespokojne niebo.
- Chyba nie. Ale ludzie przyjdą na pogrzeb.
- A potem znowu do nas. Zostało tyle jedzenia. Nie wiem, co z tym wszystkim
zrobimy... - głos Brianny stawał się coraz słabszy.
- Czy ona kiedykolwiek wychodzi ze swojego pokoju?
Brianna znieruchomiała na krótko, po czym powoli zaczęła ustawiać naczynia.
- Ona się źle czuje.
- O Boże, daj spokój. Umarł jej mąż i każdy, kto go znał, przyszedł dziś tutaj. A ona
nie może się ruszyć i chociaż udawać, że ją to obchodzi!
- Oczywiście, że ją to obchodzi - odpowiedziała spiętym głosem Brianna. - Spędziła z
nim ponad dwadzieścia lat.
- Ale nic jej z nim nie łączyło! Dlaczego jej bronisz? Nawet w takiej chwili?
Ręka Brianny z taką mocą ścisnęła talerz, iż omal nie rozpadł się na dwie części.
Potrafiła jednak zachować doskonale opanowany, wyważony ton głosu.
- Nikogo nie bronię, mówię tylko prawdę. Czy mogłybyśmy nie roztrząsać tego?
Zachować spokój, przynajmniej do pogrzebu?
- W tym domu nigdy nie było spokoju - odezwała się w drzwiach Maeve. Na jej
twarzy nie było śladu łez, była zimna, surowa i zawzięta. - Już on się o to starał. I nadal to
robi. Nawet po śmierci wystawia mnie na ciężką próbę.
- Nie waż się o nim mówić. - Powstrzymywana przez cały dzień wściekłość Maggie
dała o sobie znać. Poderwała się od stołu, odsyłając psa na posłanie. - Nie waż się o nim źle
mówić.
- Będę mówiła to, na co mam ochotę. - Ręka Meave pochwyciła zarzucony na ramiona
szal i zacisnęła go mocno na szyi. Był wełniany, a ona zawsze chciała mieć jedwabny. - Za
żyda nie dał mi niczego poza goryczą. A teraz umarł i jeszcze mi dokucza.
- Nie widzę łez w twoich oczach, mamo.
- I nie zobaczysz. Nigdy nie byłam i nie będę hipokrytką, i powiem całą świętą
prawdę. On pójdzie do piekła za to, co mi teraz zrobił. - Patrzyła rozgoryczonymi,
niebieskimi oczami to na Maggie, to na Briannę. - I tak jak Bóg mu nie wybaczy, tak i ja mu
nie przebaczam.
- A skąd wiesz, co myśli Bóg? - zapytała Maggie. - Czy odmawianie pacierzy i
odklepywanie różańca daje d specjalny przywilej bezpośredniego kontaktowania się z
Panem?
- Nie bluźnij! - Maeve aż poczerwieniała z oburzenia. - Nie bluźnij w tym domu!
- Będę mówiła to, na co mam ochotę - odpowiedziała matce Maggie jej własnymi
słowami. - Powiem d, że Tom Concannon nie potrzebuje twojego nędznego przebaczenia.
- Wystarczy już! - Choć wszystko w niej drżało, Brianna położyła kojącą rękę na
ramieniu Maggie. Chcąc nadać głosowi spokojne brzmienie, wzięła długi, głęboki oddech. -
Powiedziałam d, mamo, że oddam d ten dom. Nie musisz się martwić.
- Co takiego? - Maggie odwróciła się do siostry. - Co masz zamiar zrobić z domem?
- Słyszałaś, co jest napisane w testamencie - zaczęła Brianna, ale Maggie strąciła jej
rękę.
- Nie przysłuchiwałam się temu adwokackiemu gadaniu. Nie zwróciłam uwagi.
- Zapisał go jej. - Rozdygotana Maeve uniosła palce i przeszyła nim powietrze w
oskarżycielskim geście. - Zapisał jej dom. Przez całe lata cierpiałam i poświęcałam się, a teraz
nawet i to mi odebrał.
- Uspokoi się szybko, kiedy się przekona, że ma zapewniony solidny dach nad głową -
powiedziała Maggie po wyjściu matki.
To była prawda. Brianna pomyślała, że może jednak uda się jej utrzymać spokój w
tym domu. Miała przecież za sobą lata doświadczeń.
- Zatrzymam dom, a ona tutaj zostanie. Poradzę sobie i z jednym, i z drugim.
- Święta Brianna - mruknęła Maggie, a w tonie jej głosu nie było złej intencji. - Jakoś
wspólnie damy sobie z tym radę. - Wstrzyma się z kupnem nowego pieca, postanowiła. A
dopóki McGuinnes będzie od niej kupował, wystarczy na utrzymanie obu domów.
- Pomyślałam sobie... rozmawiałam o tym z tatą i myślę... - Brianna zawahała się.
- No powiedz wreszcie. - Maggie oderwała się od swych własnych myśli.
- To by wymagało pewnych przeróbek, a z tego, co dostałam od babci, niewiele mi już
zostało, no i jeszcze ten dług hipoteczny.
- Będę spłacać dług.
- Nie, to by nie było sprawiedliwe.
- To jest absolutnie sprawiedliwe. - Maggie wstała i poszła po imbryk z herbatą. -
Zaciągnął go, aby mnie wysłać do Wenecji, prawda? Oddał dom pod zastaw i znosił
awantury, jakie robiła mu za to matka. Dzięki niemu mogłam się uczyć przez trzy lata. I chcę
to spłacić.
- Dom jest mój - powiedziała stanowczym głosem Brianna. - A zatem i dług należy do
mnie.
Maggie wiedziała, że pomimo delikatnego wyglądu Brianna potrafi być uparta jak
muł.
- W porządku, mogłybyśmy się tak spierać aż do śmierci. Spłacimy więc go obie. Jeśli
nie chcesz, żebym to zrobiła dla ciebie, pozwól, że zrobię to dla niego, Brie. Odczuwam taką
potrzebę.
- Jakoś sobie poradzimy. - Brianna uniosła nalaną przez Maggie filiżankę herbaty.
- Powiedz mi wreszcie, o czym myślałaś.
- No więc... - To było głupie. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie zabrzmi podobnie. -
Chcę tutaj urządzić coś w rodzaju pensjonatu.
- Hotel! - Maggie oniemiała na moment. - Chcesz mieć płatnych gości, hałasujących i
pętających się po domu? Nie będziesz miała spokoju ani własnego życia, i będziesz
zaharowana od rana do wieczora.
- Lubię ludzi wokół siebie - odparła spokojnie Brianna. - Nie każdy chce być takim
pustelnikiem jak ty. A mam do tego dryg, jak sądzę. Potrafię zapewnić ludziom wygodę.
Mam to we krwi. - Dumnie wysunęła podbródek. - Dziadek prowadził hotel, prawda? A po
jego śmierci babcia. Więc i ja mogę zrobić to samo.
- Nie powiedziałam, że nie możesz, raczej nie wyobrażam sobie tego z własnego
punktu widzenia. Obcy ludzie. Przyjeżdżają, wyjeżdżają, ciągle ktoś inny... - Zadrżała na
samą myśl o tym.
- Żeby tylko chcieli przyjeżdżać! O niczym innym nie marzę. Trzeba będzie,
oczywiście, odświeżyć sypialnie na górze. - Oczy Brianny rozjaśniły się, gdy pomyślała o
szczegółach. - Trochę farby, tapeta. Nowy dywan, a może dwa. No i Bóg wie, ile trzeba
będzie włożyć w prace hydrauliczne. W każdym razie potrzebna będzie dodatkowa łazienka.
Sądzę, że najlepszym miejscem będzie pakamera na końcu korytarza na górze. Dla siebie
mogłabym urządzić mieszkanko obok kuchni, w ten sposób nie przeszkadzałoby się mamie.
Powiększyłabym ogród, a także umieściłabym niewielki szyld. Pensjonat. Gustowny,
wygodny, dla zaledwie kilkorga gości.
- Ty tego chcesz - powiedziała szeptem Maggie na widok rozpromienionych oczu
siostry. - Ty naprawdę tego chcesz.
- Tak. Chcę tego.
- A więc zrób to. - Maggie złapała ją za ręce. - Zrób więc to, Brie. Odśwież pokoje i
urządź łazienkę. Umieść ładny szyld. On chciałby tego dla ciebie.
- Myślę, że tak. Śmiał się w ten swój charakterystyczny sposób, kiedy mu o tym
mówiłam.
- Aha, potrafił się nieźle śmiać!
- I pocałował mnie, i żartował ze mnie, że jestem wnuczką hotelarzy i że będę
kontynuowała tradycje. Jeśli ograniczę się do minimum, będę mogła zacząć już w lecie. Tutaj,
do zachodnich hrabstw, turyści zjeżdżają przeważnie w lecie. I rozglądają się za miłym,
wygodnym miejscem na nocleg. Mogłabym... - Brianna przymknęła oczy. - Och, nie, jutro
jest pogrzeb tatusia, a my rozmawiamy o takich sprawach!
- Właśnie to by go ucieszyło. - Maggie znowu mogła się uśmiechnąć. - Sam
zachęcałby cię do takich wielkich planów!
- No tak, my, Concannonowie jesteśmy jedyni, jeśli chodzi o snucie wielkich planów -
potrząsnęła radośnie głową Brianna.
- Brianno, tego dnia, na skałach, mówił o tobie. Nazwał cię swoją różą. Pragnął, abyś
rozkwitła.
A ja jestem jego gwiazdą, pomyślała Maggie. I zrobię wszystko, by zabłysnąć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Żyła sama i to jej najbardziej odpowiadało. Stojąc w drzwiach swojego domku,
obserwowała smagane deszczem pola Murphy'ego Muldoona, chłostaną z furią trawę i
przebijające się przez chmury, nieustępliwe promienie słońca. Przy takim niebie pogoda może
się jeszcze zmienić niejeden raz; po krótkim wypogodzeniu rozpętywała się burza, a po chwili
znowu wyglądało słońce.
To właśnie była Irlandia.
Ale dla Margaret Mary Concannon deszcz był czymś swojskim. Często wolała go
bardziej niż gorące, padające ukośnie promienie słońca i niczym nie zmąconą przejrzystość
bezchmurnego, błękitnego nieba. Deszcz był jak miękka, popielatosrebrzysta kurtyna,
ukrywająca ją przed światem. A co ważniejsze, odcinająca świat od niej, ponad wzgórzem,
polem i połyskującymi plamami krów.
Odkąd bowiem farma, kamienne ogrodzenia i zielone trawy rozciągające się za
gęstymi krzewami fuksji przestały należeć do Maggie i jej rodziny, to miejsce, z małym,
zarośniętym ogrodem i wilgotnym, wiosennym powietrzem, stanowiło jej własność.
Była farmerską córką, to prawda. Ale nie miała farmerskiej duszy. Podczas pięciu lat
od śmierci ojca tworzyła własne miejsce, zaznaczała swój ślad, zgodnie z jego życzeniem.
Być może nie był to jeszcze trwały i wyraźny ślad, ale sprzedawała już swoje prace w Galway
i w Cork, a także w Ennis.
Niczego więcej nie potrzebowała. Nawet jeśli pragnęłaby czegoś więcej, wiedziała, że
bez względu na to, jak głębokie i kuszące bywają marzenia, nie wyżywi się nimi. Wiedziała
także, iż za realizację niektórych ambicji trzeba często płacić wysoką cenę.
Zdarzało się czasami, iż ogarniało ją zwątpienie lub niepokój, wystarczyło jednak
wtedy, by przypomniała sobie, że dokonała świadomego wyboru, że robi dokładnie to, co jest
jej powołaniem, że żyje tak jak chce.
Ale w takie jak dzisiaj poranki, gdy słońce i deszcz toczyły ze sobą walkę, myślała o
ojcu i o jego marzeniach, które nigdy się nie spełniły.
Umarł bez majątku, nie odniósł sukcesu, utracił farmę, którą od pokoleń uprawiały i z
której zbierały plony ręce Concannonów.
Nie miała mu za złe, że tak wiele z rodzinnego dziedzictwa poszło na długi i podatki, a
także na fantastyczne, nierealne pomysły ojca. Czasami wprawdzie odzywała się nutka żalu i
tęsknoty za utraconymi wzgórzami i polami, po których niegdyś uganiała się z całą
młodzieńczą pasją i beztroską. Ale to należało do przeszłości. Szczerze mówiąc, nie chciałaby
wcale uprawiać tej ziemi, ani się o nią troszczyć. W przeciwieństwie do Brianny, nie miała do
tego zamiłowania. Cieszyła się wprawdzie swoim ogrodem, bujną, wyzywającą roślinnością i
rozchodzącymi się zapachami. Ale kwiaty rosły bez jej udziału, jakby na przekór jej
zaniedbaniom.
Miała swoje miejsce, i wszystko co znajdowało się poza nim, nie należało do sfery jej
zainteresowań i dlatego, przeważnie, nie zaprzątało jej uwagi. Wolała nikogo nie
potrzebować, a już na pewno nie mieć niczego, czego nie mogłaby sobie sama ofiarować.
Wiedziała, że zależność i pragnienie czegoś więcej, niż się posiada, prowadzi do
nieszczęścia i rozgoryczenia. Wystarczył jej przykład własnych rodziców.
Stała na progu otwartych drzwi, na wprost przejmująco zimnej strugi deszczu,
wdychała powietrze, chłonęła wilgotną, wiosenną słodycz tarniny, która od wschodu tworzyła
żywopłot, i wczesnych, pękających pączków róż od zachodniej strony. Była drobną kobietką,
kształtną pod luźnymi, workowatymi spodniami i flanelową koszulą. Na opadające do
ramion, płomiennie rude włosy wciśnięty miała popielatoszary kapelusz z podwiniętym
rondem. Spod jego rąbka widać było niezgłębioną i zmienną w nastroju jak morze zieleń
oczu.
Deszcz zwilżył jej twarz, obrysował delikatny zarys jej policzków i podbródka,
szerokie, melancholijne usta. Zrosił kremową karnację cery, usadowił się na złocistych
piegach rozsianych na garbku nosa.
Nie zwracając uwagi na przenikliwy dźwięk telefonu dobiegający z kuchni, popijała
ze szklanego, własnego projektu kubka mocną, osłodzoną, poranną herbatę. Nieodbieranie
telefonu było zarówno jej taktyką, jak i nawykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy jej myśli
koncentrowały się wokół pracy. W jej głowie rodził się pomysł nowej rzeźby. Tak jasny i
wyraźny jak kropla deszczu, pomyślała. Przejrzysta i gładka, z przenikającymi się wewnątrz
niej delikatnymi smużkami kolorowego szkła.
Ta wizja ją pociągnęła. Nie zważając na dzwoniący telefon, ruszyła w deszczu przed
siebie, do swojego warsztatu, do kojącego, huczącego pieca.
W Dublinie, w swoim biurze, Rogan Sweeney czekał przy telefonie na połączenie i
klął. Był zajętym człowiekiem, zbyt zajętym, by tracić czas na źle wychowaną, narwaną
artystkę, która nie ma ochoty odpowiedzieć na łaskawe zrządzenie losu.
Miał wiele spraw do załatwienia, dokumentów do przejrzenia, rachunków do
sprawdzenia, telefonów, na które trzeba odpowiedzieć. Ponieważ było wcześnie i dzień się
dopiero zaczął, mógłby zejść na dół do galerii i przypilnować rozładowania ostatniej
przesyłki. W końcu przecież ceramika indiańska była jego oczkiem w głowie i spędził szereg
miesięcy, wybierając najlepsze z najlepszych okazów.
Ale to było wyzwanie, któremu już sprostał. Ta wyjątkowa wystawa kolejny raz
potwierdzi rangę Worldwide, udowodni, że jest czołową międzynarodową galerią. Podczas
gdy ta kobieta, cholerna, uparta wieśniaczka z Clare, zaprzątała jego umysł. Choć jeszcze nie
spotkał jej twarzą w twarz, ona i jej talent spędzały mu niemal sen z powiek.
Oczywiście, że nowej wystawie poświęcił tyle zręczności, energii i czasu, ile na to
zasługiwała. Ale nieznany artysta, zwłaszcza taki, którego prace porwały jego wyobraźnię, to
było coś podniecającego na innej płaszczyźnie. Dreszczyk emocji towarzyszący odkrywaniu
czegoś nowego był równie ważny i niezbędny dla Rogana, co wystawianie, marketing i
sprzedaż prac artysty.
Chciał mieć Maggie Concannon wyłącznie dla swojej galerii. I jak zawsze, gdy w grę
wchodziło spełnienie marzeń, z których większość Rogan uważał za zupełnie rozważne, nie
poprzestanie, dopóki nie dopnie swego.
Został tak wychowany, by odnosić sukces; trzecie pokolenie dobrze prosperującej
rodziny kupieckiej, której w uczciwy sposób udało się zamienić pensa na funty. Firma
założona przed sześćdziesięciu laty przez dziadka rozkwitła pod zarządem Rogana, który nie
przyjmował do wiadomości żadnej odmowy. Osiągał swoje cele przymilaniem się,
oczarowywaniem, uporem i wszelkimi innymi metodami, byleby tylko były skuteczne.
Margaret Mary Concannon i jej żywiołowy talent stały się jego najnowszym i
najbardziej frustrującym celem.
We własnym mniemaniu nie był człowiekiem nierozsądnym i gdyby dowiedział się,
że jest tak postrzegany przez wielu znajomych, byłby wstrząśnięty i urażony. Od swoich
pracowników oczekiwał wielogodzinnej, ciężkiej pracy, podobne wymagania stawiał samemu
sobie. Upór i poświęcenie były nie tylko cnotami Rogana, lecz także wrodzoną koniecznością.
Mógłby przekazać ster Worldwide w ręce wytrawnego menedżera i żyć wygodnie z
dochodów ze sprzedaży. Mógłby wtedy podróżować dla przyjemności, a nie dla biznesu,
korzystać ze spuścizny, zamiast tyrać w pocie czoła.
Mógłby, oczywiście, ale poczucie obowiązku i nie zaspokojone ambicje otrzymał w
spadku po przodkach.
A M. M. Concannon, artystka wyrabiająca szkła, pustelnica i ekscentryczka, stała się
jego obsesją.
Zamierzał dokonać zmian w Worldwide, zmian, które odzwierciedlałyby jego własną
wizję, a które byłyby ukłonem w stronę jego ojczyzny. M. M. Concannon stanowiłaby
pierwszy krok na tej drodze, i niech to szlag trafi, jeśli się potknie z powodu jej uporu.
Ponieważ nie chciała go wysłuchać, była nieświadoma faktu, iż zamierza uczynić z
niej pierwszą rdzennie irlandzką gwiazdę Worldwide. W przeszłości, pod kierunkiem ojca i
dziadka, galerie specjalizowały się w sztuce międzynarodowej. Rogan nie zamierzał zawężać
pola działania, ale chciał przesunąć akcent i dać światu to, co najlepsze na ziemi, na której się
urodził.
Gotów był zaryzykować pieniądze, położyć na szali własną reputację.
Gdyby pierwsza artystka odniosła sukces, do czego w pełni zamierzał się przyczynić,
jego inwestycja opłaciłaby się z nawiązką, jego prawidłowe wyczucie znalazłoby
potwierdzenie, a marzenie o nowej galerii wystawiającej wyłącznie prace irlandzkich
artystów urzeczywistniłoby się.
A na początek potrzebna mu była Margaret Mary Concannon.
Zły na siebie, wstał zza antycznego, dębowego biurka i podszedł do okna. Przed nim
rozciągało się miasto, z szerokimi ulicami i zielonymi skwerami, srebrną, połyskującą wstęgą
rzeki i spinającymi ją mostami.
Niżej potężnym prądem płynął ruch uliczny, tubylcy i turyści tworzyli barwny,
opromieniony słońcem strumień. Przechadzali się w grupach albo parami. Wydali mu się
obcy i odlegli. Przyglądał się młodej, całującej się parze, ich swobodnie obejmującym się
ramionom, spotkaniu ich warg. Oboje mieli plecaczki i patrzyli na siebie w bezbrzeżnym
zachwycie.
Odwrócił się, ukłuty strzałą zazdrości.
Poczuł nieznany sobie niepokój. Na jego biurku czekała praca, w notesie miał
pozapisywane terminy spotkań, lecz naraz przestało go to interesować. Od dziecka wytrwale
przemierzał drogę od nauki do zawodu, od sukcesu do sukcesu. Tego od niego oczekiwano.
Tego też sam od siebie oczekiwał.
Przed siedmiu laty, kiedy ojciec w wyniku ataku serca za kierownicą samochodu
rozbił się o słup przydrożny, stracił oboje rodziców. Do dziś pamięta rozpaczliwą panikę i
graniczące z koszmarnym snem niedowierzanie, które prześladowały go podczas lotu z
Dublina do Londynu, dokąd rodzice wyjechali w sprawach zawodowych. A także potworny,
sterylny zapach szpitala.
Ojciec zginął na miejscu, zaś matka zmarła godzinę po nim. Odeszli więc oboje nim
zdążył dojechać. O wiele za wcześnie, by mógł się z tym pogodzić. Ale zanim ich utracił,
nauczyli go wielu ważnych rzeczy - o rodzinie, o honorze dziedzictwa, przekazali mu także
miłość do sztuki, zamiłowanie do interesu i umiejętność harmonijnego łączenia tych
elementów.
W wieku dwudziestu sześciu lat stanął na czele Worldwide i jego filii, odpowiedzialny
za personel, podejmowane decyzje, za sztukę oddaną w jego ręce. Na przestrzeni siedmiu lat
nie tylko rozbudował firmę, lecz także rozsławił ją i uświetnił. To było aż nadto dla niego.
To nieokreślone uczucie, nurtujący go problem, sięgały dnia, kiedy w wietrzne
popołudnie po raz pierwszy zobaczył pracę Maggie Concannon. Ten pierwszy przedmiot,
wypatrzony podczas obowiązkowej herbatki u babci, zapoczątkował jego odyseję. Wejść w
posiadanie, nie, pomyślał, to niewłaściwe słowo. Pragnął raczej sprawować kontrolę,
nadzorować los dzieła sztuki, a także karierę artystki. Tymczasem od tamtego popołudnia
udało mu się kupić zaledwie dwa wykonane przez nią przedmioty. Jednym z nich była
delikatna niczym sen na jawie, wąziutka, prawie nic nie ważąca kolumienka rozdarta
skrzącymi się, barwnymi tęczami, nie wiele większa niż długość dłoni.
Drugim, jakże ekscytującym go, poruszającym najgłębsze emocje przedmiotem była
wstrząsająca nocna mara, którą niespokojny umysł artystki przelał w konwulsyjnie splątane
szklane formy. Teraz, gdy go oglądał, pomyślał, jak niewiele brakowało, by została zakłócona
jego równowaga. Jak niewiele również brakowało, by przedmiot, z jego krzykliwymi
kolorami i rozpasanymi kształtami, poskręcanymi wiciami roślinnymi, wyrastającymi w
nieuporządkowanych, drapieżnych splotach z przysadzistej podstawy, otarł się o brzydotę.
A tymczasem fascynował, drażnił, był niepokojąco zmysłowy. I Rogan zastanawiał
się, jaka też może być ta kobieta, która z równą zręcznością i siłą stworzyła oba te
przedmioty.
Odkąd, niewiele ponad dwa miesiące temu, udało mu się je kupić, próbował bez
powodzenia skontaktować się z artystką i zaproponować przejęcie patronatu nad jej sztuką.
Dwukrotnie uzyskał połączenie, ale rozmowa była krótka, na granicy nieuprzejmości.
Powiedziała mu, że nie interesuje jej żaden mecenas, zwłaszcza biznesmen z Dublina,
wykształcony, ale pozbawiony smaku.
Nie mogła mu bardziej dopiec.
Powiedziała mu, tym swoim melodyjnym, zachodnioirlandzkim akcentem, iż jest
zadowolona, tworząc we własnym rytmie i sprzedając komu i kiedy jej się podoba. Nie
potrzebuje żadnych jego kontraktów ani też nikogo, kto będzie ją pouczał, co ma robić na
sprzedaż. To jest jej praca i już, niech więc nie zawraca jej głowy i wraca do swoich książek
rozchodów i przychodów, które, w co nie wątpi, zalegają jego biurko.
Niewdzięczna mała kretynka, pomyślał, unosząc się gniewem. Wyciąga do niej
pomocną dłoń, o którą zabiega niezliczona ilość artystów, a ona ma to gdzieś!
Powinien dać sobie z nią spokój. Dać spokój i niech sobie tworzy w odosobnieniu. W
końcu ani on, ani Worldwide nie potrzebują jej wcale.
Ale, u licha, przecież on chce ją mieć.
Bez chwili wahania podniósł słuchawkę i połączył się z sekretarką.
- Eileen, odwołaj moje spotkania. Wyjeżdżam na kilka dni.
Bardzo rzadko zdarzało się, by Rogan wyjeżdżał w sprawach służbowych do
zachodnich hrabstw. Pamiętał rodzinne wakacje z dzieciństwa. Rodzice najchętniej wybierali
się w podróż do Paryża czy Mediolanu, albo na krótkie, okazjonalne wypady do ich willi na
francuskiej Riwierze. Zdarzały się także podróże łączące biznes z przyjemnością. Nowy Jork,
Londyn, Bonn, Wenecja, Boston. Ale raz, kiedy miał dziewięć czy dziesięć lat, pojechali w
okolice Shannon, by poznać dziką, wspaniałą scenerię zachodu. Zapamiętał z tej wyprawy
różne migawki, na przykład zapierające dech widoki ze skał Mohr, porażające wzrok
panoramy i lśniące jak klejnot wody jeziora District, ciche i spokojne wsie, i bezkresną zieleń
farmerskich łąk.
Było tu nadal pięknie, ale teraz czuł się zakłopotany. Żałował już swej nagłej decyzji.
Zwłaszcza od chwili, gdy, kierując się wskazówkami udzielonymi mu w pobliskiej wsi,
wjechał na wąską, wyboistą drogę. I choć jego aston marun doskonale sobie radził zarówno
na piaszczystym gruncie, jak w błocie, które powstało na skutek nieustannie padającego
deszczu, to on sam daleki był od dobrego nastroju i beztroski, z jaką jego samochód
pokonywał przeszkody.
Jedynie wrodzony upór powstrzymał go przed zawróceniem z trasy. Już on przemówi
tej kobiecie do rozsądku! Chryste, postara się jej nieźle dopiec! Jeśli chce się ukrywać za
żywopłotem z janowca i z głogu, to proszę. Ale jej sztuka należy do niego. A przynajmniej
będzie należała.
Trzymając się wskazówek otrzymanych na lokalnej poczcie, minął pensjonat, zwany
Blackthorn Cottage, z pięknym ogrodem i świeżo pomalowanymi, niebieskimi okiennicami.
Dalej były już tylko kamienne szałasy, zagrody dla bydła, stodoła i kryty dachówką z łupku
okólnik, w którym zobaczył mężczyznę na traktorze.
Mężczyzna podniósł na znak powitania rękę, po czym wrócił do swojej pracy, gdy
tymczasem Rogan manewrował kierownicą na wąskim, ostrym zakręcie. Jeśli nie liczyć
żywego inwentarza, farmer był pierwszą oznaką życia od chwili opuszczenia wsi.
Możliwość mieszkania w tym zapomnianym przez Boga miejscu przechodziła jego
wyobrażenie. Za żadne skarby nie zamieniłby zatłoczonych dublińskich ulic i miejskich
udogodnień na ten nieustannie lejący deszcz, bezkresne pola i łąki. I tak dzień po dniu!
Koszmarna sceneria!
Nieźle się ukryła, pomyślał. Omal nie przegapił furtki do ogrodu i pobielonej chaty
stojącej pośród dzikich krzewów ligustrów i fuksji.
Nareszcie był u celu. Jechał wolno, aż dotarł na mały podjazd, zajęty przez
wypłowiałą, niebieską ciężarówkę, do której zaczęła się już dobierać rdza. Zatrzymał
ochlapanego błotem białego astona tuż obok niej i wysiadł.
Dotarł do furtki i znalazł się na dróżce pośród ciężkich, błyszczących w deszczu
główek kwiatów. Zastukał do pomalowanych na jaskrawą czerwień drzwi. Trzy mocne
uderzenia, następnie kolejne trzy, aż wreszcie zniecierpliwiony, podszedł sztywnym krokiem
do okna, by zajrzeć przez nie do wnętrza.
W kominku palił się ogień, a obok stało wiklinowe krzesło. W rogu dostrzegł lekko
przechyloną na bok, mocno sfatygowaną sofę, przykrytą jaskrawym, wzorzystym materiałem
w czerwono - purpurowe i niebieskie kwiaty. Mógłby pomyśleć, że trafił pod zły adres, gdyby
nie jej prace porozstawiane w pokoju. Figurki i butle, wazy i czarki wypełniały całą wolną
przestrzeń.
Rogan przetarł wilgotną szybę i zauważył wieloramienny świecznik, ustawiony
dokładnie pośrodku kominka. Był wymodelowany z tak przejrzystego, czystego szkła, iż
sprawiał wrażenie zastygłej na mrozie wody. Poczuł nagłe ożywienie, wewnętrzne poruszenie
zapowiadające zdobycz.
O tak, odnalazł ją.
Żeby jeszcze tylko chciała otworzyć te przeklęte drzwi.
Postanowił spróbować od tyłu domu. Obszedł go, brnąc w wilgotnej trawie, wśród
gąszczu kwiatów, rosnących tu dziko jak chwasty. Lub też, sprostował, rosnących dziko
pospołu z chwastami. Panna Concannon, jak widać, nie poświęca wiele czasu roślinom i nie
dba o swoje klomby.
Obok drzwi znajdowała się przybudówka, pod którą ułożone były kostki torfu. Obok
stał stary rower z klapniętą oponą razem z parą zabłoconych po kostki kaloszy.
Znowu zaczął pukać do drzwi, kiedy od tyłu, od strony zagród, dobiegł go dziwny
dźwięk. Nieprzerwany i niski szum, niczym wzburzone morze. Dostrzegł pióropusz dymu
bijący z komina w ołowiane niebo.
Budynek miał wiele okien, a choć dzień był zimny i wilgotny, niektóre z nich były
pootwierane. Jej warsztat z pewnością, pomyślał Rogan i ruszył przed siebie, zadowolony, że
wreszcie ją wytropił, ufny w pomyślny rezultat spotkania.
Zastukał i, choć nie usłyszał odpowiedzi, otworzył drzwi. Zdążył odnotować
tropikalną temperaturę, ostre zapachy i drobną niewysoką kobietę siedzącą przy wielkim,
drewnianym warsztacie, z długą rurką w rękach.
Pomyślał o bajkach i magicznych zaklęciach.
- Drzwi - wrzasnęła - do cholery, zamknij drzwi, bo robisz przeciąg.
Posłuchał odruchowo, skonsternowany wściekłą gwałtownością tego rozkazu.
- Przecież okna są otwarte.
- To wentylacja, idioto.
Więcej nie powiedziała już słowa, nie poświęciła mu nawet krótkiego spojrzenia.
Przyłożyła usta do rurki i dmuchała.
Obserwował baniastą formę. To było fascynujące. Tak proste, pomyślał, oddech i
masa szklana. Jej palce poruszały się na rurce, obracały ją i obracały, pokonując siłę ciężkości
bądź ją wykorzystując, aż do chwili, gdy osiągnęła zadowalający kształt.
Zapomniała o jego obecności. Przy pomocy grafitowego podnośnika, tuż powyżej
czubka rurki zrobiła szyjkę na szklanej bańce. Czekało ją jeszcze mnóstwo pracy, ale już teraz
mogła zobaczyć przyszłą formę dzieła. Widziała ją bardzo wyraźnie.
Wsunęła bańkę do pieca i podebrała kolejną warstwę roztopionej masy szklanej.
Następnie wróciła do warsztatu i na drewnianym klocku studziła i formowała jej
powierzchnię. Przez cały czas nie przestawała obracać rurki. Robiła to z wprawą, w
doskonale kontrolowany sposób, podobnie jak w pierwszej fazie pracowała kontrolowanym
oddechem.
Powtarzała proces wielokrotnie, z niezmąconym spokojem i cierpliwością, przy pełnej
koncentracji. Rogan stał w drzwiach i obserwował. W miarę jak forma powiększała się,
stosowała coraz większe klocki. Czas mijał, a ona nie wypowiedziała jednego słowa. Rogan
zdjął płaszcz i czekał.
Pomieszczenie rozgrzane było do granic wytrzymałości. Miał wrażenie, że garnitur
paruje na jego ciele. Tymczasem ona, jak w transie, zdawała się nie reagować na spiekotę,
skoncentrowana wyłącznie na swojej pracy, sięgając co chwilę po kolejne narzędzie, podczas
gdy druga ręka nie przestawała obracać rurki.
Jej warsztat wykonany był domowym sposobem; krzesło miało głębokie siedzenie i
długie poręcze, przy których na hakach zawieszone były narzędzia. Obok stały cebry z wodą,
piaskiem i gorącym woskiem.
Ujęła przyrząd podobny do spiczasto zakończonych szczypiec i uchwyciła nim
krawędź tworzonego przez siebie naczynia. Wydawało się, że szczypce przenikną je na wylot,
tak bardzo szkło przypominało wodę, ale ona rozciągała nimi masę, formowała ją.
Kiedy znowu podniosła się z miejsca, próbował odezwać się do niej. W odpowiedzi
usłyszał coś na kształt warknięcia, po którym uniósł jedynie brew ze zdziwienia i dalej trwał
w milczeniu.
Niech i tak będzie, pomyślał. Stać go na cierpliwość. Godzina, dwie, poczeka tak
długo, aż się doczeka. Jeśli ona znosi ten diabelski skwar, to, na miłość boską, on także może
wytrwać.
Była tak zaaferowana, że nawet nie odczuwała spiekoty. Nabrała kolejną porcję
szklanej masy i wcisnęła ją wewnątrz tworzonego naczynia. Kiedy gorące szkło zmiękczyło
ściankę, wsunęła do środka zaostrzoną, pokrytą woskiem piętkę pilnika.
Robiła to delikatnie, bardzo delikatnie.
Podczas gdy wosk się topił, spod jej palców posypały się iskry ognia. Teraz musiała
działać niezwykle szybko. Nie mogła dopuścić, by metalowe narzędzie przywarło do szkła.
Nacisk musi być idealnie wyważony, jeśli pragnie uzyskać zamierzony efekt. Wewnętrzna
ścianka bańki przylgnęła do zewnętrznej, scaliły się, tworząc wewnętrzną formę, cudowny,
wirujący kształt.
Szkło w szkle, przezroczyste i płynne.
Prawie się uśmiechnęła.
Przed przystąpieniem do wygładzania grafitową łopatką spodu, uważnie i delikatnie
wydmuchała jeszcze raz formę. Przymocowała naczynie do rozgrzanego punktaka. Zanurzyła
pilnik w cebrze z wodą, zatapiając go po przewężenie szyjki naczynia. Po czym jednym
silnym ruchem, który przyprawił Rogana o zgrozę, uderzyła pilnikiem o metalową rurkę.
Trzymając teraz naczynie na punktaku, wsunęła je do pieca, by rozgrzać górną krawędź
szyjki. Przeniosła naczynie do pieca odprężającego i mocno uderzając punktaka pilnikiem,
oderwała go od dna naczynia.
Ustawiła czas i temperaturę, i podeszła do niedużej lodówki.
Stała tak nisko, że musiała się do niej mocno pochylić. Rogan aż przechylił głowę.
Luźne dżinsy poprzecierały się prawie doszczętnie w wielu interesujących miejscach.
Wyprostowała się, odwróciła i rzuciła mu jedną z puszek wyjętego z lodówki słodkiego
napoju.
Wiedziony ślepym instynktem, Rogan złapał pocisk zanim zdążył uszkodzić mu nos.
- Ciągle tutaj? - Oderwała wieczko puszki i zaczęła pić duszkiem. - Musiał się pan
upiec jak na rożnie w tym garniturze.
Teraz, gdy jej umysł nie był już zaprzątnięty pracą, a sprzed oczu zniknęły kolejne
wizje dzieła, mogła go uważnie obejrzeć.
Wysoki, szczupły, o ciemnej karnacji. Wypiła jeszcze parę łyków. Dobrze
wymodelowane włosy, czarne jak skrzydła kruka, i oczy niebieskie jak jezioro Kerry. Ogólnie
nie najgorzej. Zadumała się, uderzając palcem o puszkę, gdy się sobie nawzajem przyglądali.
Miał niezłe usta, ładnie wyrzeźbione i pełne. Ale nie sądzi, by robił z nich właściwy użytek i
uśmiechał się często. Nie z takimi oczami. Choć były niebieskie i pociągające, były
jednocześnie zimne, wyrachowane i pewne siebie.
Ostre rysy i dobre kości. Dobre kości, dobre pochodzenie, zwykła mawiać jej babcia.
A ten tutaj, nie ulega chyba wątpliwości, ma błękitną krew w żyłach.
Garnitur szyty na miarę, prawdopodobnie angielski. Dyskretny krawat. Przy
mankietach koszuli mignęły złote spinki. A poza tym stoi jak żołnierz, który zdobył wiele
orderów.
Uśmiechnęła się do niego, zadowolona, że po dobrze wykonanej pracy może sobie
pozwolić na okazanie życzliwości.
- Zgubił pan drogę?
- Nie - odparł. Uśmiechając się wygląda jak chochlik, pomyślał, zdolny do wszelkich
czarów i psikusów chochlik. Wolał ją, gdy była naburmuszona, jak wtedy, gdy pracowała. -
Odbyłem daleką drogę, aby z panią porozmawiać, panno Concannon. Nazywam się Rogan
Sweeney.
Błyskawicznie jej uśmiech przerodził się w coś na kształt szyderczego grymasu.
Sweeney, pomyślała. Człowiek, który chce położyć łapę na jej pracy.
- Groszorób. - Użyła tego mało pochlebnego określenia na dublińczyków. - Nie ma co,
uparty z pana człowiek, panie Sweeney. Mam nadzieję, że miał pan udaną podróż i że
przejażdżka nie pójdzie całkiem na marne.
- To była okropna podróż.
- Przykro mi.
- Ale nie uważałbym jej za zmarnowaną. - Choć wolałby filiżankę mocnej herbaty,
otworzył puszkę ze słodkim napojem. - Ma pani tutaj interesujące urządzenia.
Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu z dużym, huczącym piecem, pomocniczymi
piecami i stanowiskiem pracy, istnej gmatwaninie metalowych i drewnianych narzędzi,
prętów, dmuchawek, a także półek i szafek, w których, jak sądził, trzymała chemikalia.
- Mam się nieźle, o czym, o ile mnie pamięć nie myli, informowałam już pana przez
telefon.
- A ten przedmiot, nad którym pani pracowała kiedy tu wszedłem? Jest wspaniały!
Podszedł do stołu, zarzuconego szkicownikami, ołówkami, węglem i kredą. Uniósł
szkic wyżarzającej się właśnie szklanej rzeźby. Był lekki i delikatny.
- Czy pani sprzedaje swoje szkice?
- Robię szkło artystyczne, panie Sweeney, nie jestem malarką.
Rzucił na nią okiem i odłożył na bok szkic.
- Gdyby go pani podpisała, mógłbym za niego dać sto funtów.
Syknęła z niedowierzaniem, wrzuciła pustą puszkę do kosza na śmieci.
- A to, co pani właśnie skończyła? Ile by pani za to chciała?
- A co to pana obchodzi?
- Być może chciałbym to kupić?
Zastanowiła się. Nikt nie będzie się wypowiadał o wartości jej sztuki, nawet ona sama.
Ale cena? Cenę można ustalić. W końcu artysta też musi coś jeść!
Jej metoda wyceny była dowolna i elastyczna. W przeciwieństwie do metody
wytwarzania szkła i mieszania barw niewiele miała wspólnego z nauką. Była wypadkową
czasu spędzonego przy produkcji przedmiotu, jej własnych wobec niego odczuć oraz opinii na
temat nabywcy.
A opinia, jaką miała o Roganie Sweeneyu będzie go drogo kosztowała!
- Dwieście pięćdziesiąt funtów - postanowiła. Z tego sto policzyła na konto jego
złotych spinek do mankietów.
- Wypiszę pani czek - powiedział i uśmiechnął się, a Maggie uświadomiła sobie, iż
powinna być wdzięczna, że nie stosuje on tej szczególnej broni zbyt często. Zabójcza broń,
pomyślała, obserwując jak ładną linię tworzą jego wargi, jak pociemniały mu źrenice.
Emanował od niego wdzięk, naturalny i lekki jak obłok. - Dołączę to do mojej osobistej
kolekcji, powiedzmy, że ze względów sentymentalnych, nie mniej, w galerii mógłbym dostać
za niego dwa razy tyle.
- To cud, że zdzierając tak z klientów, zajmuje się pan jeszcze interesami, panie
Sweeney!
- Pani się nie docenia, panno Concannon. - Zbliżył się do niej, jak gdyby nagle zdał
sobie sprawę, że wreszcie stoi na pewnym gruncie. Odczekał, aż zadarła do góry głowę i
zobaczył jej oczy. - I dlatego pani mnie potrzebuje.
- Sama dokładnie wiem, co mam robić.
- Tutaj, na miejscu, zgoda. - I zatoczył ręką koło, wskazując na pracownię. -
Wyobrażałem to sobie o wiele dramatyczniej. Ale świat biznesu to zupełnie inna materia.
- Nie interesuje mnie biznes.
- No właśnie! - powiedział i uśmiechnął się ponownie, jak gdyby odpowiedziała na
szczególnie drażliwe i trudne pytanie. - Bo mnie, dla odmiany, on fascynuje.
Była w niekorzystnej dla siebie sytuacji; siedziała na ławie, a on nad nią górował. Ale
nie dbała o to.
- Nie pozwolę nikomu wchrzaniać się do mojej pracy, panie Sweeney. Robię to, co
chcę, kiedy chcę i nieźle sobie sama radzę.
- Robi pani to, co chce i kiedy chce. - Wziął z jej warsztatu drewnianą formę i
zapatrzył się, jakby podziwiał jej fakturę. - I robi to pani bardzo dobrze. Ale jaka to strata dla
kogoś z pani talentem, jeżeli tylko nieźle sobie pani radzi. Jeśli chodzi o... wchrzanianie się
do pani pracy, nie zamierzam wcale tego robić. Choć przyznaję, że obserwowanie pani
podczas pracy było bardzo interesujące. - Z taką prędkością przeniósł wzrok z drewnianej
matrycy na nią, że aż podskoczyła. - Naprawdę bardzo interesujące.
Zeskoczyła z ławy; lepiej jeżeli będzie stała na własnych nogach.
- Nie potrzebuję menedżera.
- Ależ tak, Margaret Mary, potrzebuje pani. Cholernie go pani potrzebuje.
- Dużo pan wie, czego potrzebuję - mruknęła i zaczęła przechadzać się wielkimi
krokami. - Jakaś dublińska hiena w galantnych trzewikach!
Powiedział, że dwa razy tyle; myślami powróciła do jego poprzednich słów. Dwa razy
więcej niż wymieniła. A przecież jest matka, którą trzeba się opiekować, i rachunki do
spłacenia i, Słodki Jezu, ceny chemikaliów są zabójcze.
- Potrzebny jest mi tylko spokój i cisza. I wolna przestrzeń. - Odwróciła się od niego
nagłym ruchem. Już sama jego obecność w studiu przytłaczała ją. - Przestrzeń. Nie potrzebuję
nikogo takiego jak pan, nikogo, kto się pojawia i mówi, że na następny tydzień potrzebne mu
będą trzy wazony albo dwadzieścia przycisków do papieru, albo pół tuzina kieliszków na
różowych nóżkach. To nie jest taśma produkcyjna, panie Sweeney, ja jestem artystką.
Spokojnym, opanowanym ruchem wyjął z kieszeni notes i złote pióro, i zaczął pisać.
- Co pan tam robi?
- Notuję, że nie życzy pani sobie zamówień na wazony, przyciski i kieliszki z
różowymi nóżkami.
Jej wargi drgnęły w uśmiechu. Natychmiast jednak się opanowała.
- Nie przyjmę żadnych zamówień, po prostu żadnych.
Łypnął na nią oczami.
- Chyba się nie rozumiemy. Posiadam jedną czy dwie fabryki, panno Concannon, i
wiem jaka jest różnica między taśmą produkcyjną a sztuką. Tak się zdarzyło, iż w życiu
miałem do czynienia i z jednym, i z drugim.
- To się panu chwali. - Wzruszyła najpierw ramionami, a następnie oparła ręce na
biodrach. - Moje gratulacje. Do czego więc byłabym panu potrzebna?
- Do niczego. - Odłożył na bok pióro i notes. - Ale chcę panią mieć.
Zadarła hardo podbródek.
- Ale ja pana nie chcę.
- Może mnie pani nie chcieć, ale mnie pani potrzebuje. W właśnie w tym punkcie
uzupełniamy się. Uczynię z pani bogatą kobietę, panno Concannon. A co więcej, sławną
kobietę.
Spostrzegł nieznaczny błysk w jej oczach. Aha, pomyślał, ambicja. Już wie, w jaką
strunę uderzyć!
- Czy po to pani tworzy, by ukrywać swój talent na półkach i w szafkach? Sprzedawać
tu i ówdzie po kilka sztuk, gdy głód panią przyciśnie, a resztę magazynować? A może
wolałaby pani, aby jej praca została doceniona, była podziwiana, a nawet zdobyła uznanie? -
Jego głos zmienił się wprawdzie nieznacznie, ale ten lekki sarkazm okrutnie ją dotknął. -
Albo... może pani się boi konfrontacji, niepowodzenia?
Cios był celny.
- Niczego się nie boję. Moje prace wytrzymają próbę. Przez trzy lata praktykowałam
w hucie szkła w Wenecji, harując jak wyrobnik. Nauczyłam się tam zawodu, ale nie sztuki.
Bo sztuka jest we mnie. - Uderzyła się ręką w pierś. - Ona jest we mnie i oddechem tchnę ją
w szkło. A komu nie podoba się moja sztuka, niech się wynosi do diabła.
- Zupełnie słusznie. Urządzę pani wystawę w mojej galerii i przekonamy się, ilu takich
się znajdzie.
To prowokacja, a niech to kule biją! Powinna była na to być przygotowana.
- Gromada artystycznych snobów miałaby węszyć wokół mojej sztuki, żłopiąc w
dodatku szampana!?
- Pani się boi.
Syknęła przez zęby i ruszyła w stronę drzwi.
- Proszę wyjść. Proszę wyjść, żebym mogła to przemyśleć. Namącił mi pan w głowie.
- Porozmawiamy o tym jeszcze rano. - Schwycił swój płaszcz. - Może mogłaby mi
pani polecić jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zatrzymać na noc? Gdzieś niedaleko.
- Blackthorn Cottage, na końcu drogi.
- Tak, widziałem. - Był już w płaszczu. - Śliczny ogród, znakomicie utrzymany.
- Jak z igiełki. Znajdzie pan tam wygodne łóżko i dobre jedzenie. Pensjonat prowadzi
moja siostra, a to praktyczna, domatorska dusza.
Ton jej głosu sprawił, iż uniósł brew, lecz powstrzymał się od komentarza.
- A zatem ufam, iż do jutra jakoś przetrwam.
- Proszę się przekonać. - Otworzyła mu drzwi, na deszcz. - Jeśli będę jeszcze chciała z
panem rozmawiać, zadzwonię rano.
- Miło mi było panią spotkać, panno Concannon. - Choć nie zrobiła najmniejszego
gestu, ujął jej rękę i, patrząc jej w oczy, przytrzymał chwilę. - A jeszcze bardziej poznać pani
prace. - Pod wpływem impulsu, ku ich obopólnemu zdziwieniu, uniósł jej rękę do ust i
powoli, nie śpiesząc się, kosztował smak jej skóry.
- Wrócę tu jutro.
- Proszę czekać na zaproszenie - powiedziała i prędko zamknęła za nim drzwi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W Blackthorn Cottage czekały zawsze pyszne, domowe biszkoptowe bułeczki, świeże
kwiaty i wrzątek na herbatę. Choć nie był to jeszcze sezon, Brianna Concannon podjęła
Rogana jak należy, uprzejmie i fachowo, z właściwą jej dozą rezerwy. Od tamtego lata, po
śmierci ojca, w podobny sposób przyjmował wszystkich swoich gości.
Podała herbatę w schludnym, błyszczącym czystością saloniku, gdzie radośnie
trzaskał ogień w kominku i unosił się zapach frezji.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, kolację podam o siódmej, panie Sweeney. -
Mówiąc to, ćwiartowała już w myślach kurczaka, którego zamierzała ugotować i nakarmić
nim dodatkową osobę.
- Doskonale, panno Concannon. - Wypił łyczek herbaty i stwierdził, że jest
wyśmienita, jakże nie mająca nic wspólnego z lodowatym, przesłodzonym napojem, który
cisnęła mu Maggie. - To bardzo ładne miejsce.
- Dziękuję. - Jeśli nie był to jedyny jej powód do dumy, to z pewnością jedyna jej
radość. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę mi powiedzieć.
- Czy mógłbym skorzystać z telefonu?
- Oczywiście - odparła i zamierzała opuścić pokój, by go nie krępować. Zatrzymał ją
ruchem ręki.
- Ten wazon z kwiatami na stole, czy to praca pani siostry?
Zaskoczenie Brianny trwało krótko ale znalazło odbicie w zdumionym wyrazie jej
oczu.
- Tak. Pan zna prace Maggie?
- Owszem. Sam mam dwie sztuki. Udało mi się także kupić trzecią, w trakcie jej
powstawania. - Pił kolejny łyk herbaty, patrząc badawczo na Briannę. Była tak różna od
Maggie, jak jedna jej praca od drugiej. Co oznacza, być może, że w jakimś niewidocznym na
pierwszy rzut oka punkcie są takie same. - Wracam właśnie z jej warsztatu.
- Był pan w warsztacie Maggie? - Tylko prawdziwy szok mógł sprawić, iż Brianna
zadała gościowi pytanie aż z takim powątpiewaniem. - U niej, w środku?
- Czyżby to było aż tak niebezpieczne?
Cień uśmiechu rozjaśnił rysy twarzy Brianny.
- Wydaje się pan cały i żywy.
- Raczej tak. Pani siostra jest niezmiernie utalentowaną kobietą.
- Rzeczywiście jest dobra.
Rogan rozpoznał tę samą nutkę dumy i irytacji, jaką usłyszał, gdy Maggie
wypowiadała swoją opinię o siostrze.
- Czy ma pani jakieś inne jej przedmioty?
- Parę. Przynosi je, gdy ma dobry humor. Jeśli chwilowo niczego więcej pan nie
potrzebuje, panie Sweeney, pójdę i zajmę się kolacją.
Po jej wyjściu Rogan powrócił do wyśmienitej herbaty. Interesująca para z tych sióstr
Concannon, pomyślał. Brianna była wyższa, smuklejsza i z pewnością ładniejsza niż Maggie.
Jej włosy były raczej rudozłote niż ogniste, i w miękkich lokach spadały do ramion. Miała
duże, bladozielone, prawie przezroczyste oczy. Pomyślał, że jest spokojna, nawet z odrobiną
rezerwy, podobnie jak jej maniery. Jej rysy były subtelniejsze, kończyny delikatniejsze,
bardziej do niej pasował zapach dziko rosnących kwiatów niż zapach dymu i potu.
Summa summarum, była typem kobiety, który go bardziej pociągał.
A tymczasem, przyłapał się na tym, myślami powracał do Maggie, jej zwartego ciała,
mrocznego spojrzenia i zmiennych nastrojów. Artyści, z ich koncentracją na własnej osobie,
brakiem poczucia pewności, potrzebują czyjegoś wsparcia, zdecydowanej ręki. Jego wzrok
spoczął na różowym wazonie i wijących się na jego powierzchni, od podstawy po brzeg,
splotach i skrętach. Nie mógł już doczekać się chwili, kiedy będzie mógł pokierować Maggie
Concannon.
- No i co, czy on jest tutaj? - Maggie wpadła prosto z deszczu do ciepłej, pachnącej
kuchni.
Brianna kontynuowała obieranie ziemniaków. Spodziewała się tej wizyty.
- Kto taki?
- Sweeney. - Podchodząc do blatu kuchennego, złapała obraną marchewkę i ugryzła
ją. - Wysoki, ciemny, przystojny i bogaty jak diabli. Nie mogłaś go nie zauważyć.
- Jest w saloniku. Możesz wziąć filiżankę i dotrzymać mu towarzystwa przy herbacie.
- Nie chcę z nim rozmawiać. - Maggie podciągnęła się na blat, usiadła i skrzyżowała
nogi. - Chcę posłuchać twojej opinii, Brie, kochanie.
- Jest uprzejmy i ładnie się wysławia.
- Czyli zupełnie jak ministrant w kościele - powiedziała ze zniecierpliwieniem
Maggie.
- Jest gościem w moim domu...
- Płatnym gościem.
- ...i nie zamierzam - ciągnęła Brianna na jednym oddechu - plotkować za jego
plecami.
- Święta Brianna. - Maggie schrupała marchewkę i gestykulowała, trzymając w ręku
ogryzek. - A co będzie, jeśli ci powiem, że on przyjechał po to, by zająć się moją karierą?
- Zająć się twoją karierą? - Ręce Brianny na krótką chwilę zgubiły rytm. - W jaki
sposób?
- Od strony finansowej, no i w ogóle. Wystawi moje prace w swoich galeriach,
przekona bogatych klientów, żeby je kupowali za wielkie pieniądze. - Mówiąc to,
wymachiwała ogryzkiem marchewki, aż wreszcie schrupała go doszczętnie. - Jedyna rzecz, o
jakiej potrafi myśleć ten facet, to pieniądze.
- Galerie - zawtórowała Brianna. - Jego własne galerie sztuki?
- W Dublinie i w Cork. Jest także współwłaścicielem galerii w Londynie i w Nowym
Jorku. I, o ile wiem, także w Paryżu. Prawdopodobnie i w Rzymie. W świecie artystycznym
wszyscy znają Rogana Sweeneya.
Artystyczny świat był dla Brianny czymś tak odległym, jak księżyc. Ale poczuła się
dumna z siostry.
- I on interesuje się twoją pracą!
- Na razie wtyka w nią swój arystokratyczny nos - warknęła Maggie. - Wydzwania,
bombarduje listami i rości sobie prawo do wszystkiego, co robię. No a dzisiaj pojawił się
nagle w moich drzwiach, przekonując mnie, że to ja jego potrzebuję. Dobre sobie!
- A ty, oczywiście, wcale go nie potrzebujesz.
- Nikogo nie potrzebuję.
- To prawda, nie potrzebujesz nikogo. - Brianna podeszła do zlewu, by opłukać
jarzyny. - Kto jak kto, ale nie Margaret Mary.
- Przestań, nie lubię tego twojego oschłego tonu. Zupełnie jakbym słyszała matkę. -
Zsunęła się z blatu i sztywnym krokiem podeszła do lodówki. Zaraz też ogarnęło ją poczucie
winy. - Dajemy sobie przecież nieźle radę - dorzuciła, sięgając po piwo. - Płacimy rachunki,
nie głodujemy, mamy także dach nad głową. - Rzuciła zniecierpliwione spojrzenie na
posztywniały kark siostry. - Nigdy już nie będzie tak jak dawniej, Brie.
- Myślisz, że tego nie wiem? - Śpiewny głos Brianny zabrzmiał ostro. - Myślisz, że
chcę czegoś więcej? Że nie potrafię się zadowolić tym, co mam? - Nagle zrobiło się jej
nieznośnie smutno. Spojrzała przez okno na dalekie pola. - Nie o mnie chodzi, Maggie,
naprawdę nie o mnie.
Maggie rzuciła znad puszki piwa ponure spojrzenie. Wiedziała przecież, że Brianna
cierpi. Brianna, która zawsze znajdowała się między młotem a kowadłem. Teraz, pomyślała
Maggie, byłaby może okazja, aby to wszystko zmienić. Musi tylko zaprzedać część swojej
duszy.
- Ona znowu narzeka.
- Nie. - Brianna zgarnęła kosmyk włosów i wsunęła go za upięty na karku węzeł. -
Nie, nie jest tak źle.
- Wystarczy spojrzeć na twoją twarz, żeby się domyślić, że znowu wyładowała na
tobie swój zły humor. - I zanim Brianna zdążyła jej odpowiedzieć, Maggie podniosła do góry
rękę. - Ona nigdy nie będzie szczęśliwa, Brianno. Nie uszczęśliwisz jej. Nigdy nie wybaczy
ojcu, że był taki, jaki był.
- A jaki był? - zapytała Brianna, odwracając się. - Jaki naprawdę był nasz ojciec,
Maggie?
- Ludzki. Rozdarty. - Odstawiła piwo i podeszła do siostry. - Wspaniały. Czy
pamiętasz, Brie, jak kupił muła i zamierzał zrobić majątek? Chciał mu położyć na grzbiecie
pikowaną kapę, a na niej posadzić naszego starego psa i na ich tle fotografować turystów!
- Pamiętam. - Brie zamierzała odejść, ale Maggie złapała ją za rękę. - I pamiętam
także, że wykarmienie tego cholernego, narowistego muła kosztowało go więcej pieniędzy niż
jakikolwiek z jego pomysłów.
- Ale ile przy tym było śmiechu i zabawy. Wybraliśmy się na klify w Mohr. Był
piękny, letni dzień i pełno turystów. Grała muzyka. I tata z tym durnym mułem i
nieszczęsnym Joe, tak potwornie bojącym się muła, jak gdyby to był warczący lew!
Brianna rozrzewniła się. Nie mogła się już opanować.
- Biedny trzęsący się Joe siedzący na grzbiecie muła. A potem przyszedł ten Niemiec i
poprosił o zdjęcie.
- I osioł go kopnął - uśmiechnęła się szeroko Maggie i w toaście wzniosła swoje piwo.
- A Niemiec, skacząc na jednej nodze, wydzierał się w trzech różnych językach. Przerażony
Joe dał susa i wylądował prosto na ladzie kupca sprzedającego koronkowe kołnierzyki, a muł
się zerwał, wywołując panikę wśród turystów. Boże, co to był za widok. Ludzie biegali i
krzyczeli, panie wrzeszczały w niebogłosy. Był tam także skrzypek, pamiętasz? Zagrał wtedy
skoczną, irlandzką melodię, oczekując, że lada moment wszyscy zaczniemy tańczyć.
- A ten ładny chłopak z Killarney złapał muła i przyprowadził go z powrotem. Tata
chciał natychmiast go sprzedać.
- I prawie mu się to udało. To fajne wspomnienie, Brie.
- Pozostawił nam wiele śmiesznych wspomnień. Ale samym śmiechem jeszcze się nie
nakarmisz.
- Ale nie można bez tego żyć, tak jak ona to robi. On był żywy. A teraz ta rodzina
wydaje się bardziej martwa niż on.
- Mama jest chora - powiedziała zwięźle Brianna.
- Wciąż to samo, od ponad dwudziestu lat. I zawsze będzie chora, dopóki ma ciebie na
każde zawołanie. Wystarczy, że kiwnie ręką albo nogą.
Jakkolwiek była to prawda, nie miała ona wpływu na uczucia Brianny.
- Jest naszą matką.
- Ano właśnie. - Maggie wysączyła piwo, odstawiła puszkę na bok. Jego cierpki,
drożdżowy smak walczył z goryczą, jaką miała na języku. - Sprzedałam następną sztukę.
Będę miała dla ciebie pieniądze pod koniec miesiąca.
- Jestem ci wdzięczna. Ona także.
- Do diabła z nią. - Maggie spojrzała na siostrę, a w jej wzroku nagromadzona była
cała pasja, złość i ból, które się w niej gotowały. - Nie robię tego dla niej. Jak będziemy miały
więcej pieniędzy, wynajmiesz dla niej opiekunkę i przeprowadzisz ją do osobnego
mieszkania.
- Nie ma potrzeby...
- Jest - przerwała Maggie. - Taka była umowa, Brie. Nie będę stała z założonymi
rękami i przyglądała się, jak tańczysz do końca życia na każdą melodię, jaką ci zagra.
Opiekunka i jakieś miejsce we wsi.
- Jeżeli będzie chciała.
- Będzie musiała. - Maggie przechyliła głowę, przyglądając się siostrze. - Nie spałaś
przez nią dzisiaj.
- Była niespokojna. - Zakłopotana Brianna odwróciła się szybko i zajęła kurczakiem. -
Jeden z jej bólów głowy.
- Ach tak. - Maggie dobrze pamięta migreny matki, pojawiały się jak na zawołanie, w
zależności od sytuacji. Gdy Maeve wyczerpała w dyskusji wszystkie argumenty, natychmiast
zaczynał się ból głowy. Jakiekolwiek problemy rodzinne powodowały kolejne dudnienie w
skroniach.
- Wiem, jaka ona jest, Maggie. - Briannę także zaczynała boleć głowa. - Ale to nie
zmienia faktu, że nadal jest moją matką.
Święta Brianna, pomyślała znowu Maggie. Choć Brianna była młodsza o rok, to
jednak właśnie ona brała na siebie większość ciężarów.
- Jesteś taka jaka jesteś i nie zmienisz tego, Brie - uścisnęła żywiołowo siostrę. - Tatuś
zawsze mówił, że ty jesteś dobrym aniołem, a ja złym.
Przynajmniej w tej sprawie na pewno się nie pomylił. - Przymknęła na chwilę oczy. -
Powiedz panu Sweeneyowi, żeby do mnie rano przyszedł.
Chcę z nim pomówić.
- Zgodzisz się więc, żeby zajął się twoimi sprawami?
Maggie skrzywiła się.
- Chcę z nim pomówić - powtórzyła i ruszyła przed siebie w deszcz.
Jeśli Maggie miała jakąś słabość, to była nią rodzina. To przez tę słabość nie mogła
zasnąć do późna w nocy, a obudziła się równo z zimnym, mrocznym świtem. Wobec świata
wolała udawać, że odpowiedzialna jest jedynie za siebie i za swoją sztukę, ale za tą fasadą
kryła się jej niezmienna miłość do rodziny i związane z tym, często gorzkie, obowiązki.
Chciałaby odmówić Roganowi Sweeneyowi. Przede wszystkim dla zasady. Według
niej nie wolno było, nie powinno się było mieszać sztuki i biznesu. Po drugie, chciała mu
odmówić, bo taki typ - bogaty, pewny siebie, dobrze urodzony - denerwował ją. Po trzecie i
najważniejsze, chciała mu odmówić, ponieważ wyrażając zgodę, musiałaby przyznać się do
braku umiejętności kierowania własnymi sprawami.
To była gorzka pigułka do przełknięcia!
Nie odmówi mu. Podjęła decyzję podczas długiej, bezsennej nocy. Postanowiła, że
pozwoli Roganowi Sweeneyowi uczynić z siebie bogatą kobietę.
Wprawdzie zarabiała na siebie, i to nawet zupełnie nieźle. Dawała sobie przecież radę
od ponad pięciu lat. Pensjonat Brianny także prosperował, i utrzymywanie dwóch domów nie
było wielkim obciążeniem. Ale utrzymywanie trzeciej osoby stanowiło już problem.
Dążeniem Maggie, prawdziwym Świętym Graalem, było urządzenie matki gdzieś
osobno. Gdyby Rogan pomógł jej przetrzeć szlak na drodze do osiągnięcia tego celu, będzie z
nim pertraktować. Pertraktowałaby nawet z samym diabłem.
Ale diabeł może się zreflektować i pożałować zawartej umowy.
Za oknem siąpił deszcz. Maggie zaparzyła herbatę.
Musi dobrze potraktować Rogana Sweeneya. Z odpowiednią dozą artystycznej
nonszalancji i kobiecej kokieterii. Z nonszalancją nie będzie problemu, ale to drugie nastręczy
jej pewnych kłopotów.
Puściła wodze fantazji: ujrzała oczyma duszy Briannę krzątającą się przy kuchni,
pielęgnującą ogród, zwiniętą wygodnie w fotelu, przy kominku, z książką w ręku, swobodną,
odprężoną, bez wiecznie utyskującej matki i jej rozkazującego głosu zakłócającego spokój.
Brianna wyjdzie za mąż, będzie miała dzieci. Maggie znała to głęboko skrywane w sercu
marzenie siostry. Wiedziała też, że nie zdradzi się z nim, dopóki będzie się czuła
odpowiedzialna za tę notoryczną hipochondryczkę, ich matkę.
I choć potrzeba związania się siostry z mężczyzną i urodzenia pół tuzina dzieci była
całkowicie niezrozumiała dla Maggie, postanowiła jednak zrobić wszystko, by pomóc
Briannie zrealizować jej marzenia.
To było w zasięgu ręki, naprawdę w zasięgu ręki. Skoro Rogan Sweeney postanowił
się zabawić w świętego Mikołaja?!
Rozległo się ostre, niecierpliwe pukanie do frontowych drzwi. Oto i święty Mikołaj,
pomyślała Maggie, zastanawiając się, czy ujrzy go pośród kolorowych świateł i w otoczeniu
anielskiego pyłu.
Uśmiechnęła się do swoich myśli na jego widok. Podobnie jak wczoraj, był
przemoknięty do suchej nitki wytwornego garnituru. Zaciekawiło ją, czy aby nie sypia w tym
eleganckim stroju i krawacie.
- Witam pana, panie Sweeney.
- Dzień dobry, panno Concannon.
Wszedł do środka, zostawiając za drzwiami deszcz i mgłę.
- Czy mogę wziąć od pana płaszcz? Wysuszę go przy kominku.
- Dziękuję. - Zdjął płaszcz i przyglądał się, jak rozwiesza go na krześle przysuniętym
do ognia. Wydała mu się dzisiaj inna. Sympatyczna. Pomyślał, że musi się mieć na baczności.
- Proszę mi powiedzieć, czy w Clare zawsze pada deszcz?
- Na wiosnę mamy tutaj ładną pogodę. Proszę się nie obawiać, panie Sweeney. Myślę,
że nawet dublińczyk nie rozpuści się w deszczu zachodniego hrabstwa. - Przesłała mu
czarujący uśmiech, podczas gdy jej oczy wydawały się podejrzanie rozbawione. - Parzę
herbatę, nie zechciałby się pan napić?
- Z przyjemnością. - Nie zdążyła się jeszcze obrócić, gdy zatrzymał ją i położył rękę
na jej ramieniu. Ale jego uwaga nie była skierowana na nią, lecz na rzeźbę stojącą na stole, za
nimi. Była to długa, mocno wygięta forma w kolorze intensywnego błękitu. W odcieniu
arktycznego morza. Szczepione ze sobą u szczytu szklane fale spływały w dół i rozlewały się
jak topniejący lód.
- To bardzo interesujące - skomentował.
- Tak pan uważa? - Maggie z trudem powstrzymała się, by nie strząsnąć jego ręki z
ramienia. Przytrzymywał ją lekko, jakby delikatnie zaznaczając prawo własności, krępując
Maggie i sprawiając, iż poczuła się śmiesznie i nieswojo. Czuła jego zapach, leśny zapach
wody kolońskiej, którą z pewnością skropił się rano po goleniu, z domieszką mydła
toaletowego. Kiedy przesuwał palcem wzdłuż wygiętej linii szkła, stłumiła w sobie ciarki.
Przez chwilę, przez idiotyczną chwilę, czuła się tak, jak gdyby coś przesuwało się jej wzdłuż
gardła, i schodziło gdzieś do środka.
- Jakże jest kobieca - powiedział szeptem. Choć wpatrywał się w szkło, był wyraźnie
świadomy jej bliskości. Wyczuwał jej napięte ramię, poczuł krótkie drżenie, które starała się
ukryć przed nim, a także tajemniczy, naturalny zapach jej włosów. - Pełna siły i wyrazu. To
kobieta pragnąca oddać się mężczyźnie.
Zmieszała się, utrafił bowiem w samo sedno.
- Czy siła i oddanie się nie są sobie przeciwstawne?
Patrzył na nią uważnie, jego intensywnie błękitne oczy skoncentrowały się na jej
twarzy.
- Nie istnieje nic potężniejszego niż kobieta w tym jednym, niepowtarzalnym
momencie. - Jego ręka nadal delikatnie spoczywała na jej ramieniu. Znowu dotknął szkła. - Z
całą pewnością jest pani tego świadoma.
- A co z mężczyzną?
Uśmiechnął się, a raczej jego wargi nieznacznie drgnęły. Uścisk na jej ramieniu
przypominał teraz bardziej pieszczotę. Prośbę. A jego oczy, rozbawione, zaciekawione,
prześlizgiwały się po jej twarzy.
- To zależy od kobiety, Margaret Mary.
Nie poruszyła się, wciągnięta w tę erotyczną grę, przyznając mu rację krótkim
skinieniem głowy.
- W porządku, przynajmniej co do jednego się zgadzamy. Generalnie, seks i siła to
domena kobiety.
- Wcale tak nie powiedziałem, ani tak nie uważam. Co panią popycha do tworzenia
takich rzeźb, jak ta?
- Trudno jest tłumaczyć sztukę człowiekowi biznesu.
Gdy próbowała się cofnąć, zacisnął palce wokół jej ramienia, wzmocnił uścisk.
- Niech pani jednak spróbuje.
Ogarnęło ją zniecierpliwienie, zirytowała się.
- Po prostu coś przychodzi mi do głowy. Nie kombinuję, nie planuję niczego. To ma
związek z emocjami, namiętnościami, nie myślę wtedy o stronie praktycznej, o zarobku, w
przeciwnym bowiem razie robiłabym szklane łabędzie do sklepów z pamiątkami. Jezu, co za
pomysł!
Uśmiechnął się szeroko.
- Przerażający. Na szczęście mnie nie interesują szklane łabędzie. Ale miałbym ochotę
na herbatę.
- Wypijemy ją w kuchni. - Znowu próbowała się cofnąć i znowu jego uścisk
zatrzymywał ją. To ją rozwścieczyło. - Tarasuje mi pan drogę, panie Sweeney!
- Nie sądzę. Raczej próbuję przetrzeć pani drogę do kariery. - Puścił ją i w milczeniu
podążył za nią do kuchni.
Jakże daleko tu było do wiejskiego komfortu Blackthorn. W powietrzu nie unosiły się
błogie zapachy pieczonych ciast, nie było wielkich poduch ani lśniących czystością
drewnianych sprzętów. Wszystko tu było spartańskie, dobrane jedynie pod kątem najbardziej
elementarnych potrzeb. No i bałagan. W tym wszystkim jej porozstawiane na prawo i lewo
prace nabierały, jego zdaniem, jeszcze większej mocy, prezentowały się jeszcze efektowniej.
Zastanawiał się, gdzie śpi i czy jej łóżko jest równie miękkie i zachęcające jak to, w
którym spędził noc. I zastanawiał się, czy mógłby je z nią dzielić. A raczej nie c z y, lecz
kiedy, poprawił się w myślach.
Maggie postawiła na stole czajnik z herbatą, razem z dwoma masywnymi,
ceramicznymi kubkami.
- Czy zadowolony jest pan z pobytu w Blackthorn Cottage? - zapytała, nalewając
herbatę.
- Bardzo. Pani siostra jest czarująca. A jej kuchnia wyborna.
Rozpromieniona Maggie wsypała trzy czubate łyżki cukru do herbaty.
- Brie jest domatorką, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Czy zrobiła rano słodkie
bułeczki z rodzynkami?
- Zjadłem aż dwie.
Odprężona Maggie roześmiała się i założyła nogę na nogę.
- Nasz ojciec zwykł był mawiać, że Brie wzięła wszystko co złote, a ja co mosiężne.
Obawiam się, że nie dostanie pan tutaj domowych bułeczek z rodzynkami, panie Sweeney.
Mogłabym za to znaleźć gdzieś puszkę z herbatnikami.
- Proszę się nie fatygować.
- Wolałby pan pewnie przejść od razu do interesów? - Ujmując kubek w obie ręce,
Maggie pochyliła się do przodu. - A co by było, gdybym panu powiedziała prosto z mostu, że
nie interesuje mnie pana oferta?
Rogan zastanowił się, sącząc czarną i mocną herbatę.
- Musiałbym chyba nazwać panią kłamczucha, Maggie. - Uśmiechnął się szczerze na
widok ogników w jej oczach. - Gdyby pani nie była zainteresowana, nie zgodziłaby się pani
ze mną spotkać dziś rano. I z pewnością nie popijałbym herbaty w pani kuchni. - Zanim
zdążyła otworzyć usta, podniósł do góry rękę. - Przyjmuję natomiast do wiadomości, iż
wolałaby pani nie być zainteresowana.
Bystry facet, pomyślała, tylko trochę mięczakowaty. Bystrzy faceci są niebezpieczni.
- Nie chcę być nadzorowana, ukierunkowywana ani rządzona.
- Rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, co dla nas pożyteczne. - Przyglądał się jej znad
brzegu kubka, nie przestając spekulować nawet wtedy, gdy z przyjemnością odnotowywał,
jak delikatny rumieniec dodaje miękkości jej skórze, pogłębia zieleń jej oczu. - Może
spróbuję się jaśniej wyrazić? Pani sztuka jest pani domeną. Nie zamierzam w żaden sposób
wtrącać się do tego, co pani robi w swoim studiu. Tworzy pani w zgodzie z własną inspiracją
i wtedy, kiedy czuje pani potrzebę tworzenia.
- A jeśli to co stworzę, nie przypadnie panu do gustu?
- Wystawiałem i sprzedawałem wiele prac, których wcale nie chciałbym mieć u siebie
w domu. To jest biznes, Maggie. I tak jak ja nie będę ingerował w pani sztukę, tak pani nie
będzie się wtrącać do moich spraw zawodowych.
- Nikt nie zapyta mnie o zdanie, czy odpowiada mi osoba kupująca moją pracę?
- Nikt - odparł krótko. - Jeśli czuje się pani emocjonalnie związana z jakąś pracą, musi
pani nad tym zapanować, albo zatrzymać ją dla siebie. Gdy raz trafi w moje ręce, jest moja.
Zacisnęła zęby.
- I każdy kto ma pieniądze, może ją mieć!?
- Dokładnie.
Maggie odstawiła z hukiem kubek, poderwała się i zaczęła przemierzać kuchnię.
Sposób w jaki to robiła, używając całego swojego ciała, wydał się Roganowi zachwycający.
Nogi, ręce, ramiona, wszystko poruszało się w rytmicznych, kocich ruchach. Dopił herbatę i
rozsiadł się wygodnie, by podziwiać widowisko.
- Wyrywam coś z siebie i tworzę to, nadaję temu stałą, namacalną, realną formę, a
jakiś idiota z Kerry czy z Dublina, albo, co nie daj Boże, z Londynu, przychodzi, kupuje to
dla swojej żony na urodziny, nie mając najmniejszego zrozumienia dla tego czym to jest i co
to wyraża!?
- Czy z każdym, kto kupuje pani prace, nawiązuje pani osobiste kontakty?
- Wiem przynajmniej, dokąd one idą, kto je kupuje. - Na ogół, dodała w myśli.
- Pragnąłbym pani zwrócić uwagę, iż kupiłem pani dwie prace, zanim się spotkaliśmy.
- No właśnie. I dokąd mnie to zaprowadziło!
Co za temperament, pomyślał z westchnieniem. Tak długo pracuje z artystami, a nadal
nie może ich zrozumieć!
- Maggie - zaczął, starając się przybrać możliwie najbardziej rzeczowy ton. -
Powodem dla którego potrzebny jest pani ktoś, kto pokieruje pani sprawami, jest właśnie
wyeliminowanie tych trudności. Nie będzie pani musiała się troszczyć o sprzedaż, będzie pani
tworzyć. No a jeśli ktoś z Kerry czy z Dublina, albo, co nie daj Boże, z Londynu trafi do
moich galerii i zainteresuje się jednym z tych przedmiotów, wtedy on należy do niego, o ile,
oczywiście, odpowiada mu cena. Wtedy nie pytam o życiorys, nie żądam referencji. A pod
koniec roku, z moją pomocą, będzie pani bogatą kobietą.
- Czy myśli pan, że tego najbardziej pragnę? - Zaatakowała go obrażona i
rozwścieczona. - Czy pan myśli, Roganie Sweeneyu, że codziennie podnosząc do ust moją
dmuchawkę, kombinuję, jaki będzie końcowy zysk z tego co robię?
- Nie, wcale tak nie myślę. I właśnie do tego zmierzam. Jest pani wyjątkową artystką,
Maggie. I ryzykując nawet, że podsycę jeszcze bardziej pani gigantyczne ego, wyznam, że
gdy po raz pierwszy ujrzałem pani pracę, zostałem przez nią zniewolony.
- Być może ma pan wyrobiony smak - wzruszyła ramionami.
- Tak o mnie mówią. Uważam, że pani praca zasługuje na więcej niż przywiązuje pani
do niej wagi. Pani zasługuje na więcej niż pani sobie przyzwala.
Oparła się o blat kuchenny, bacznie go obserwując zmrużonymi oczami.
- A pan pomoże mi osiągnąć więcej, z czystej dobroci serca!
- Moje serce nie ma z tym nic wspólnego. Zamierzam pani pomóc, ponieważ pani
praca doda prestiżu moim galeriom.
- I pańskiej sakiewce!
- Pewnego dnia będzie mi pani musiała wytłumaczyć przyczynę swojej pogardy dla
pieniędzy. A na razie stygnie herbata.
Maggie odetchnęła głęboko. Pamiętając, że schlebianie jego próżności byłoby złą
robotą, podeszła do stołu.
- Rogan. - Pozwoliła sobie na uśmiech. - Jestem pewna, że w tym co pan robi, jest pan
bardzo dobry. Pańskie galerie cieszą się dobrą reputacją ze względu na jakość i
indywidualność, które, jestem tego pewna, stanowią odbicie pańskich cech.
Jest dobra, zamyślił się. Bardzo dobra.
- Pragnąłbym, żeby tak było, jak pani mówi.
- Nie wątpię, iż każdy artysta czuje się zaszczycony, znajdując uznanie w pańskich
oczach. Ale ja jestem przyzwyczajona do pertraktowania z samą sobą, do trzymania w ręku
wszystkich elementów mojej pracy, od wytworzenia szkła po sprzedaż skończonej pracy, albo
przynajmniej przekazania jej w ręce kogoś, kogo znam i do kogo mam zaufanie, że ją
sprzeda. Pana natomiast nie znam.
- Albo raczej: nie ufa mi pani?
- Musiałabym być idiotką, żeby nie ufać Worldwide - żachnęła się. - Ale trudno mi
sobie wyobrazić biznes od tej strony. Jestem prostą kobietą.
Ta uwaga tak go rozbawiła, że aż parsknął śmiechem. Pochylił się do przodu i, nie
zwracając uwagi na jej konsternację, ujął ją za rękę.
- Och nie, Margaret Mary, to określenie akurat najmniej do pani pasuje. Jest pani
mądra życiowo, uparta, błyskotliwa, humorzasta i piękna. Ale nie prosta.
- Powiedziałam, że jestem - wyrwała rękę z jego uchwytu, próbując się oprzeć jego
wdzięcznym komplementom. - Sama najlepiej wiem, jaka jestem.
- Każda ukończona przez panią rzeźba zdaje się wołać: „Oto jaka jestem!”. I to
właśnie czyni sztukę prawdziwą.
Nie znalazła na to żadnego argumentu. Było to spostrzeżenie, jakiego nie spodziewała
się po człowieku z jego środowiska. Zarabianie pieniędzy na sztuce wcale nie musi oznaczać,
że sieją rozumie. A on, najwyraźniej, pojmuje o co chodzi.
- Jestem prostą kobietą - powtórzyła, nie pozwalając mu tym razem dojść do głosu. - I
wolę, aby tak pozostało. Gdybym zgodziła się na pańską propozycję, musiałabym postawić
swoje warunki.
Wiedział już, że złapał ją w sieć. Ale mądry negocjator nigdy nie okazuje
zadowolenia.
- Jakie warunki? - zapytał.
- Nie wezmę udziału w żadnej reklamie, o ile nie będzie mi się podobała. A z góry
zapewniam, że nie będzie.
- To doda tylko tajemniczości, nieprawda?
Z trudem opanowała uśmiech.
- Nie zamierzam, o ile oczywiście dojdziemy do porozumienia, uganiać się za
modnymi ciuchami, żeby wyglądać na wernisażach jak modelka z okładki.
Zrobił zabawną minę, wypychając językiem policzek.
- Jestem pewien, że pani wyczucie stylu będzie odbiciem pani artystycznej natury.
Można by potraktować to zdanie jako obrazę, ale nie była tego do końca pewna.
- I nie zamierzam mizdrzyć się do ludzi, jeżeli nie będę miała na to ochoty.
- Za pani artystyczny temperament. - Wzniósł toast herbatą. - Powinniśmy go także
wliczyć w cenę pani dzieł.
Choć ją to rozbawiło, usiadła z powrotem na krześle i skrzyżowała ramiona na piersi.
- Nigdy nie będę wykonywała duplikatów ani spełniała czyichś zachcianek.
Zachmurzył się, potrząsnął głową.
- Obawiam się, że to może spowodować komplikacje, stać się powodem niepodpisania
między nami umowy. Chodzi mi bowiem po głowie pomysł: chciałbym, żeby zrobiła pani
serię jednorożców z pozłacanymi kopytkami i rogami. Bardzo gustownych!
Parsknęła najpierw, po czym dała za wygraną i roześmiała się na całe gardło.
- Dobrze już, dobrze. Może jakimś cudem uda się nam współpraca. Od czego więc
zaczynamy?
- Przygotuję kontrakty. Worldwide będzie chciał mieć wyłączność na pani prace.
Skrzywiła się. Poczuła się tak, jakby wyrzekała się cząstki siebie. Być może tej
najlepszej.
- Wyłączność na te prace, które sama wybiorę do sprzedaży.
- Oczywiście - odpowiedział.
Spojrzała ponad nim, za okno, w stronę rozległych pól. Niegdyś, dawno temu, one
także, tak jak jej sztuka, stanowiły cząstkę jej samej. A teraz były po prostu częścią ładnego
widoku.
- Co jeszcze? - zapytała bezbarwnym głosem.
Zawahał się. Zrobiło mu się przykro z powodu jej bezgranicznego smutku.
- To nie będzie miało wpływu na to, co pani robi. A także nie wpłynie na zmianę pani
osobowości.
- Myli się pan - wyszeptała. Z dużym wysiłkiem otrząsnęła się ze złych myśli i znowu
spojrzała na niego. - No to jedźmy dalej. Co jeszcze?
- Chciałbym zorganizować wystawę w ciągu dwóch miesięcy. W dublińskiej galerii.
Musiałbym, rzecz jasna, obejrzeć ukończone prace i zorganizować transport. Chciałbym
także, aby mnie pani informowała o nowych pracach, które pani zrobi w ciągu najbliższych
tygodni. Wycenimy każdą sztukę, a wszystko co zostanie w inwentarzu po wystawie
pokażemy w Dublinie i w innych galeriach.
Odetchnęła głęboko i spokojnie.
- Bardzo bym była wdzięczna, gdyby nie odnosił się pan do moich prac jak do
inwentarza. Przynajmniej w mojej obecności.
- Załatwione. - Podniósł rękę na znak przysięgi. - Będzie pani oczywiście
otrzymywała wykaz sprzedanych prac. Może pani zaproponować swoje sugestie odnośnie
wyboru zdjęć do katalogu. Albo też może się pani zdać na nas.
- Jak i kiedy otrzymam pieniądze? - zapytała.
- Mogę pani wypłacić ryczałtem. Nie widzę przeszkód. Znam pani prace i jestem
przeświadczony o ich wartości.
Przypomniała sobie, co wcześniej powiedział; o tym, że może uzyskać dwukrotnie
wyższą cenę za rzeźbę, którą właśnie skończyła. Może nie jest kobietą interesu, ale nie jest
także idiotką.
- A czy jest inna forma sprzedaży?
- Mógłbym wziąć wszystko w komis. Od każdego sprzedanego przedmiotu, potrącamy
procent.
To już graniczy z hazardem, pomyślała. Ale wolała hazard.
- Ile?
Spodziewając się jej reakcji, nie spuszczał z niej wzroku.
- Trzydzieści pięć procent - odparł.
Wydała z siebie zduszony dźwięk.
- Trzydzieści pięć? Trzydzieści pięć? To kradzież. To rozbój! - Znowu poderwała się
od stołu i stanęła nad nim. - Jest pan sępem, panie Sweeney. Niech szlag pana trafi, pana i
pańskie trzydzieści pięć procent!
- Biorę na siebie całe ryzyko, mam także ogromne wydatki. - Rozłożył ręce, a
następnie uniósł je do góry. - Pani tylko tworzy.
- Ach tak. A więc ja niczego nie robię, tylko siedzę sobie na tyłku i czekam na
natchnienie, które na mnie spływa jak tęcza. Pan o niczym nie ma pojęcia, o niczym. - Znowu
zaczęła krążyć po kuchni, wzniecając swą energią i temperamentem istne wiry powietrza. -
Przypominam, że beze mnie niczego pan nie sprzeda. I to jest moja praca, moja krew i mój
pot, z których chce pan mieć niezłe pieniądze! Zgodzę się na piętnaście procent.
- A ja na trzydzieści.
- Niech pana piekło pochłonie, Rogan, to lichwiarstwo. Dwadzieścia.
- Dwadzieścia pięć. - Podniósł się z krzesła i stanął tuż obok niej. - Worldwide zarobi
na pani pocie i krwi jedną czwartą, Maggie, obiecuję to pani.
- Jedną czwartą - wycedziła przez zęby. - Z pana jest handlarz, a nie żaden znawca
sztuki!
- Ale zapewniam artystom materialne bezpieczeństwo. Proszę o tym nie zapominać,
Maggie. Pani prace ujrzy Nowy Jork, Rzym i Paryż. A każdy kto je zobaczy, nigdy ich nie
zapomni.
- Bystry z pana facet, Rogan, szybko pan przeskoczył od pieniędzy do sławy. -
Spojrzała na niego wilkiem, po czym machnęła ręką. - Do diabła z tym wszystkim, z panem
włącznie, będzie pan miał swoich dwadzieścia pięć procent.
Było to dokładnie tyle, ile planował od początku. Ujął jej rękę, przytrzymał ją.
- Zrobimy wspólnie dobrą robotę, Maggie.
Miała nadzieję, że będzie ona na tyle dobra, iż pozwoli jej umieścić matkę z dala od
Blackthorn Cottage.
- A jeśli się nie uda, Rogan, zapłaci mi pan za to.
Lubił smak jej skóry, uniósł więc jej dłoń i pocałował.
- Podejmę to ryzyko.
Zdawało się jej, iż przyrósł wargami do jej ręki. Poczuła szybkie bicie serca.
- Jeśli zamierza mnie pan uwodzić, trzeba było okazać więcej sprytu i zacząć, zanim
przeszliśmy do spraw handlowych.
Zaskoczyła go, wprawiła w zakłopotanie.
- Wolałbym nie mieszać spraw osobistych i zawodowych.
- Kolejna cecha, która nas różni. - Była zadowolona, że tak gładko udało się jej
wybrnąć z niezręcznej sytuacji. - Moje osobiste i zawodowe życie zawsze się splata. Gdy
mam ochotę, pobłażam sobie zarówno w jednym, jak i w drugim. - Uśmiechając się, cofnęła
rękę. - Ale nie odczuwam na razie takiej potrzeby. Powiadomię pana osobiście, gdy przyjdzie
na to czas, o ile w ogóle przyjdzie.
- Pani się ze mną przekomarza, Maggie?
Zatrzymała się, jakby chcąc to przemyśleć.
- Nie, po prostu wyjaśniam panu. A teraz pójdziemy do warsztatu. Wybierze pan to, co
będzie pan chciał wysłać statkiem do Dublina. - Odwróciła się i z kołka na drzwiach zdjęła
kurtkę. - Może chce pan swój płaszcz? Szkoda byłoby zmoczyć taki paradny garnitur!
Przyglądał się jej przez chwilę, zastanawiając się, dlaczego czuje się tak bardzo
znieważony. Bez słowa zawrócił na pięcie i poszedł po płaszcz.
Korzystając z okazji, Maggie wyszła na dwór, by na zimnym deszczu ostudzić
wzburzoną krew. To niepoważne, pomyślała, by zwykły pocałunek w rękę mógł spowodować
aż tak silne erotyczne napięcie. Rogan Sweeney jest gładki w obejściu, nazbyt gładki. Całe
szczęście, że mieszka po drugiej stronie wyspy. Szczęście także, że nie jest w jej typie.
Ani trochę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wysoka trawa wokół zrujnowanego opactwa stanowiła ładną oprawę ostatniego
miejsca spoczynku. Maggie wywalczyła to miejsce na pochówek dla ojca. Wolała je zamiast
wypielęgnowanego, nieprzytulnego terenu obok wiejskiego kościoła. Pragnęła ciszy i
spokoju, a także odrobiny majestatu dla ojca. Przynajmniej raz Brianna stanęła po jej stronie.
Po długich perswazjach, matka, z urażoną miną, w posępnym nastroju, zamknęła wreszcie
usta i umyła ręce od przygotowań do pogrzebu.
Maggie przychodziła tutaj tylko dwa razy w roku, raz w dniu urodzin ojca, a drugi w
swoje własne urodziny. Aby mu podziękować za dar swojego życia. Nigdy natomiast nie
odwiedzała grobu w rocznicę śmierci ojca, jak również nigdy nie pozwoliła sobie na
opłakiwanie go w samotności.
Teraz także nie przyszła, by go opłakiwać. Usiadła na trawie, obok niego, obejmując
ramionami kolana. Przez warstwy chmur przebijało słońce, rzucało od czasu do czasu złociste
promienie na groby, a wiatr orzeźwiał powietrze, pachniały wokół polne kwiaty.
Nie przyniosła ze sobą kwiatów, nigdy tego nie robiła. Brianna zrobiła kwietnik, gdy
więc wiosna ogrzała ziemię, jego grób mienił się tęczą kolorów, urzekał swym pięknem.
Pokazały się delikatne pączki pierwiosnków. Wśród kruchych, młodych pędów
polnych ostróżek i bukwicy łagodnie kołysały się czarodziejskie główki orlików. Nad płytą
nagrobną przefrunęła sroka, poszybowała ku polom. Jedna sroka to smutek, przypomniała
sobie Maggie dziecięcą wróżbę i nadaremnie wypatrywała na niebie drugiej, tej która
przepowiada radość.
Tuż obok trzepotały motyle, migając cienkimi, bezdźwięcznymi skrzydłami.
Obserwowała je, znajdując pociechę w ich barwach i ruchu. Nie można go było pochować
blisko morza, ale to miejsce, pomyślała, na pewno by mu się podobało.
Maggie wyciągnęła się wygodnie, oparła o brzeg płyty ojca i zamknęła oczy.
Chciałabym, żebyś jeszcze był tutaj, pomyślała, mogłabym ci opowiedzieć, co robię.
Nie po to, żebyś mi radził, co to to nie. Ale dobrze by było, żebyś posłuchał.
Jeżeli Rogan Sweeney jest słownym człowiekiem, a nie sądzę, żeby mogło być
inaczej, będę bogatą kobietą. Na pewno byś się z tego ucieszył. Starczyłoby dla ciebie na
otwarcie pubu, czego zawsze pragnąłeś. Och, jakże biedny był z ciebie farmer, najdroższy
tato. Ale za to najlepszy z ojców. Naprawdę najlepszy.
Pomyślała, że robiła, co mogła, aby dotrzymać danej mu obietnicy. Zajmowała się
matką i siostrą, i realizowała swoje marzenia.
- Maggie.
Otworzyła oczy i spojrzała na Briannę. Jak spod igiełki, pomyślała, przypatrując się
siostrze. Jej prześliczne włosy zaczesane były do góry, ubranie starannie wyprasowane.
- Wyglądasz jak nauczycielka - powiedziała Maggie i roześmiała się z miny Brianny. -
Jak śliczna nauczycielka.
- A ty wyglądasz jak oberwaniec - odparowała Brianna, patrząc z dezaprobatą na
postrzępione dżinsy Maggie i wytarty sweterek. - Jak śliczny oberwaniec.
Brianna przyklękła obok siostry i złożyła ręce. Nie, żeby się modlić, lecz tak sobie, dla
porządku.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, a wiatr rozwiewał trawę i przelatywał między
pochylonymi kamiennymi płytami.
- Piękny dzień, by posiedzieć przy grobie - zauważyła Maggie. Pomyślała, że miałby
dzisiaj siedemdziesiąt jeden lat. - Kwiaty ślicznie kwitną.
- Trzeba by je trochę wypielić. - I Brianna zabrała się do pracy. - Znalazłam dziś rano
pieniądze w kuchni, Maggie. To za dużo.
- Dobrze się sprzedałam. Odłóż trochę na boku.
- Wolałabym, żebyś ty miała z nich jakąś radość.
- Mnie wystarczy świadomość, że szybciej się jej pozbędziesz.
- Ona nie jest dla mnie ciężarem - westchnęła Brianna. Dostrzegła wyraz twarzy
siostry i bezradnie wzruszyła ramionami. - Nie aż tak wielkim, jak ci się wydaje. Tylko
wtedy, kiedy się marnie czuje.
- Czyli codziennie! Brie, kocham cię.
- Wiem, że mnie kochasz.
- Pieniądze są najlepszym sposobem na okazanie ci tego. Tatuś chciał, żebym ci
pomagała przy niej. A biorę Boga na świadka, że nie mogłabym z nią mieszkać.
Skończyłabym przez nią w domu wariatów, albo poszłabym do więzienia za zamordowanie
jej podczas snu.
- Ten interes z Roganem Sweeneyem robisz dla niej?
- Nie. - Zjeżyła się Maggie. - Raczej przez nią, co w końcu zmienia zasadniczo
sprawę. Gdy tylko zamieszka na swoim i będzie żyła własnym życiem, wyjdziesz za mąż i
obdarujesz mnie hordą siostrzenic i siostrzeńców.
- Mogłabyś mieć własne dzieci.
- Nie chcę wychodzić za mąż. - Maggie znowu zamknęła oczy. - Naprawdę, nie chcę.
Wolę robić, co mi się podoba i przed nikim nie musieć się opowiadać. Będę rozpieszczała
twoje dzieci, a one będą przybiegały do cioci Maggie, gdy tylko będziesz zbyt surowa dla
nich. - Otworzyła oczy. - Mogłabyś wyjść za mąż za Murphy'ego.
Śmiech Brianny poniósł się pięknym echem ponad wysoką trawą.
- Gdyby to usłyszał, padłby z wrażenia.
- Zawsze się w tobie kochał.
- Tak, prawda, kiedy miałam trzynaście lat. Nie, jest uroczym mężczyzną i kocham go
jak brata. Ale nie jest tym, którego chciałabym mieć za męża.
- A więc już sobie wszystko zaplanowałaś?
- Niczego nie planowałam - z przesadą w głosie odpowiedziała Brianna - i nie
zbaczajmy z tematu. Nie chcę, żebyś się wiązała z panem Sweeneyem tylko dlatego, że
czujesz się za mnie odpowiedzialna. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyś robiła to dla
własnej kariery, ale nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa dlatego, że wydaje ci się, iż ja nie
jestem szczęśliwa. Bo tak nie jest.
- Ile razy w tym miesiącu musiałaś jej podawać posiłki do łóżka?
- Nie prowadzę rachunków...
- A powinnaś - przerwała jej Maggie. - W każdym razie stało się. Tydzień temu
podpisałam kontrakt. Znajduję się obecnie w rękach Rogana Sweeneya i Worldwide. Za dwa
tygodnie będę miała wystawę w Dublinie.
- Dwa tygodnie. Tak szybko!
- On nie marnuje czasu! Pojedź ze mną, Brie. - Schwyciła siostrę za rękę. - Każemy
Sweeneyowi wynająć sobie luksusowy hotel, będziemy jadały w restauracjach i kupowały
sobie jakieś głupstwa.
Zakupy. Jedzenie, którego sama nie musiałaby gotować. Łóżko, którego nie musiałaby
słać. Rozmarzyła się tęsknie, ale na krótko.
- Bardzo bym chciała być z tobą, Maggie. Ale nie mogę jej tak zostawić.
- Do diabła z tym! Na Boga, przecież wytrzyma sama kilka dni.
- Nie mogę jej zostawić. - Zawahała się Brianna, po czym, znużona, usiadła z
powrotem na trawie. - Przewróciła się w zeszłym tygodniu.
- Potłukła się? - Palce Maggie kurczowo uchwyciły ramię siostry. - Do diabła, Brie,
dlaczegoś mi o tym nie powiedziałaś? Jak to się stało?
- Nie mówiłam ci, ponieważ jak się okazało nie było to nic poważnego. Na własne
życzenie wyszła na dwór, gdy ja sprzątałam na górze pokoje. Zdaje się, że straciła
równowagę. Stłukła sobie biodro i nadwyrężyła ramię.
- Wezwałaś doktora Hogana?
- Oczywiście. Powiedział, że to nic poważnego, i żeby się nie martwić. Po prostu
straciła grunt pod nogami. Gdyby się więcej ruszała, robiła jakieś ćwiczenia, jadła lepiej i tak
dalej, byłaby silniejsza.
- To oczywiste! - Do licha z nią, pomyślała Maggie. Do licha także z tym ciągłym,
nieustannym poczuciem winy, które nie opuszczało jej własnego serca. - Podejrzewam, że
znowu zapakowała się do łóżka. I od tej pory go nie opuszcza.
Uśmiech Brianny był wymuszony.
- Nie mogę jej z niego ruszyć. Twierdzi, że ma zaburzenia błędnika i że chce jechać do
Cork do specjalisty.
- No tak! - wykrzyknęła Maggie, potrząsnęła głową i zapatrzyła się w niebo. - To cała
ona! Nie znam nikogo bardziej narzekającego i utyskującego niż Maeve Concannon. A
tymczasem ona wodzi cię za nos, Brianno.
- Nie przeczę, ale nie mam serca, żeby z tym skończyć.
- To ja to zrobię za ciebie. - Maggie podniosła się i otrzepała kolana. - To tylko
kwestia pieniędzy, Brie. Tylko o to zawsze jej chodziło. Bóg jeden wie, jakie mu piekło robiła
za to, że nie mógł jej nastarczyć. - W obronnym geście Maggie położyła rękę na płycie grobu
ojca.
- To prawda, ale on także zadawał jej ból. Nie można sobie wyobrazić gorzej dobranej
pary. Małżeństwa nie zawsze są niebem czy piekłem. Bywa, że upodobniają się. do czyśćca.
- A ludzie są zbyt głupi, lub zbyt porządni, żeby się rozstać. - Maggie pogłaskała
kamienną płytę. - Wolę głupców niż męczenników. Odłóż na boku pieniądze, Brie. Wkrótce
będziemy miały więcej. To się okaże w Dublinie.
- Czy zobaczysz się z nią przed wyjazdem?
- Zobaczę - odpowiedziała ponurym głosem Maggie.
- Myślę, że ci się spodoba. - Sięgając po śmietankę, Rogan uśmiechnął się do swojej
babci. - To bardzo interesująca kobieta.
- Interesująca. - Christine Rogan Sweeney spojrzała bacznie na wnuka spod uniesionej
siwej brwi. Znała go dobrze, wyczuwała wszystko z tonu jego głosu, wyrazu twarzy.
Tymczasem jednak postać Maggie Concannon otaczała tajemniczość - Na czym to polega?
Sam jeszcze tego nie wiedział, dlatego, grając na zwłokę, długo i starannie mieszał
cukier w herbacie.
- Jest wspaniałą artystką; ma nadzwyczajną wyobraźnię. A poza tym mieszka sama w
małym domku w Clare, w jedynej w swoim rodzaju scenerii. Namiętnie oddaje się swojej
sztuce, ale niechętnie ją pokazuje. Chwilami bywa czarująca, a chwilami nieokrzesana, i w
obu przypadkach jest równie autentyczna.
- Nierówna kobieta.
- Bardzo. - Oparł się wygodnie i z zadowoleniem potoczył wzrokiem po uroczym
saloniku. Z filiżanką z sewrskiej porcelany w ręku, z głową na brokatowym oparciu
barokowego krzesła z epoki królowej Anny czuł się tu bardzo dobrze. W kominku żarzyły się
węgle. Kwiaty na stole i domowe wypieki pachniały świeżością.
Bardzo sobie cenił herbatki u babci. Harmonia i porządek jej domu działały kojąco,
podobnie jak ona sama, zawsze godna i dostojna, o wolno przemijającej urodzie.
Wiedział, że ma siedemdziesiąt trzy lata i czerpał osobistą satysfakcję z faktu, iż
wygląda o dziesięć lat młodziej. Miała delikatną jak alabaster cerę. Ze zmarszczkami,
owszem, ale te oznaki wieku przydawały tylko spokoju i łagodności jej twarzy. Miała lśniące,
błękitne oczy i jedwabiste, białe jak pierwszy płatek śniegu włosy.
Była bystra, miała nieomylny gust, hojne serce i wyważone, często uszczypliwe
poczucie humoru. Była, co Rogan często jej powtarzał, jego ideałem kobiety.
Schlebiało to jej, lecz równocześnie stanowiło przedmiot jej troski.
Nie spełnił jednego tylko jej oczekiwania. Tak bardzo pragnęła, by oprócz sukcesów
zawodowych znalazł zadowolenie w życiu osobistym.
- Jak idą przygotowania do wystawy? - zapytała.
- Bardzo dobrze. Byłoby jednak lepiej, gdyby nasza artystka miała zwyczaj
odpowiadania na telefony. - Starał się nie okazywać zirytowania. - Przedmioty, które
wybraliśmy na wystawę są fantastyczne. Musisz przyjść do galerii i je zobaczyć.
- Z przyjemnością. - Ale jeszcze bardziej niż sztuka interesowała ją artystka. -
Powiedziałeś, że to młoda kobieta?
- Hmmm?
- Maggie Concannon. Czy mówiąc o niej wspomniałeś, że jest młoda?
- O, gdzieś około dwudziestu pięciu lat, przypuszczam. Młoda, oczywiście, zwłaszcza
jak na to, co tworzy.
Boże, jak trudno z niego cokolwiek wydostać, pomyślała Christine.
- I powiedziałeś, że zwraca na siebie uwagę? Tak jak... no, jak ona się nazywa...
Miranda Whitfield - Fry, ta która rzeźbi w metalu i obwieszona jest ciężką biżuterią i
kolorowymi szalami?
- Nie ma nic wspólnego z Mirandą! - Chwała Bogu. Na samo wspomnienie
natrętnych, kłopotliwych metod, jakimi ta kobieta próbowała go usidlić, przeszły go ciarki. -
Z Maggie kojarzą się raczej ciężkie, skórzane buty i bawełniana koszula. A jej włosy
wyglądają tak, jakby dopadła je na oślep kuchennymi nożycami.
- A zatem jest nieatrakcyjna.
- Nie, bardzo atrakcyjna. Ale w nietypowy sposób.
- Męski typ?
- Nie. - Czując pewien dyskomfort, przypomniał sobie zdrożny, fizyczny pociąg, jej
zmysłowy zapach, krótkie, niezamierzone drżenie jej ciała pod jego ręką. - Daleko jej do tego.
Aha! Całkiem nieźle, pomyślała Christine. Musi koniecznie spotkać kobietę, z
powodu której Rogan ma tak nachmurzoną minę.
- Ona cię intryguje.
- Oczywiście, w przeciwnym razie nie wspomniałbym ci o niej. - Gdy spojrzał na
babcię, zrobił podobną minę, bezwiednie unosząc w identyczny sposób brew. - To sprawy
zawodowe, babciu. Tylko zawodowe.
- Oczywiście. - Uśmiechając się w duchu, dolała mu herbaty. - Opowiedz mi więcej o
swoich planach.
Rogan zjawił się w galerii następnego ranka o ósmej. Spędził w miłym towarzystwie
przyjemny wieczór w teatrze, a następnie zjadł dobrą kolację w restauracji. Patrycja była jak
zwykle urocza i czarująca. Była wdową po starym przyjacielu, traktował ją jak daleką
kuzynkę i spotkanie z nią nie miało dla niego charakteru randki. Jedząc łososia i popijając
szampana, dyskutowali o sztuce Eugena O'Neilla, a na pożegnanie, tuż po północy, wymienili
platoniczny pocałunek.
W nocy nie zmrużył oka.
Przewracał się z boku na bok. Bynajmniej nie z powodu beztroskiego śmiechu czy
subtelnego zapachu perfum Patrycji.
To przez Maggie Concannon, pomyślał. To naturalne, że ta kobieta zaprząta cały jego
umysł, skoro większość czasu i energii koncentruje na zbliżającym się otwarciu jej wystawy.
Nic dziwnego, że ciągle o niej myśli, zwłaszcza odkąd stała się nieosiągalna przez telefon.
Awersja tej kobiety do takiej formy kontaktowania się sprawiła, że musiał się uciec do
telegramów, które słał na zachodnie wybrzeże z niezmienną regularnością.
Jej jedną i jedyną odpowiedzią było krótkie i rzeczowe: NIE ZAWRACAĆ GŁOWY.
Wprost niewiarygodne, pomyślał Rogan, otwierając zamek eleganckich,
przeszklonych drzwi galerii. Oskarża go o zawracanie jej głowy, jak jakiegoś zepsutego,
nieodpowiedzialnego smarkacza. Na miłość boską, jest przecież biznesmenem, mającym
zapoczątkować jej oszołamiającą karierę. A ona nie raczy nawet podnieść tej przeklętej
słuchawki i przeprowadzić z nim rozsądnej rozmowy.
Przyzwyczajony był do artystów. Panno Najświętsza, ty jedna wiesz, jak trudno jest z
nimi dojść do ładu. Są ekscentryczni, brak im poczucia bezpieczeństwa, często są dziecinni i
stawiają naiwne żądania. To była jego praca i uważał, że jest w niej dobry. Ale Maggie
Concannon wystawia na próbę zarówno jego zawodowe umiejętności, jak i jego cierpliwość.
Zamknął za sobą drzwi na klucz i odetchnął spokojnym, pachnącym powietrzem
galerii. Wzniesiony przez dziadka budynek był duży i majestatyczny, godny i uroczysty
pomnik wzniesiony sztuce, z neogotycką kamieniarką i rzeźbionymi balustradami.
Wewnątrz znajdowały się niezliczone pomieszczenia, niektóre mniejsze, inne większe,
biegnące w amfiladzie, oddzielone od siebie potężnymi łukami drzwiowymi. Kręcone schody
wznosiły się łagodnie na pierwsze piętro, mieszczące ogromną, wielkości sali balowej,
przestrzeń, wzdłuż której znajdowały się przytulne saloniki z wstawionymi do nich
antycznymi sofami.
To tutaj wystawi prace Maggie. W sali balowej umieści niedużą orkiestrę. Delektując
się muzyką, szampanem i malutkimi kanapeczkami, goście będą wkraczać stopniowo w
zaplanowany z precyzją stratega zaczarowany świat jej sztuki. Większe, prowokujące rzeźby
wyeksponuje stosując odpowiednie efekty świetlne, mniejszym zaś da skromniejszą, bardziej
kameralną oprawę.
Dopracowując oczyma wyobraźni każdy szczegół, przemierzał dolną galerię w
kierunku biura i magazynów.
W kuchence Joseph Donahoe, menedżer galerii, nalewał sobie kawy.
- Wcześnie dziś przychodzisz - uśmiechnął się Joseph, błyskając złotym zębem. -
Kawy?
- Tak. Przed pójściem do biura chciałbym zobaczyć, jak postępują prace na górze.
- Właśnie stamtąd wracam - zapewnił go Joseph.
Choć obaj mężczyźni byli w tym samym wieku, włosy Josepha przerzedzały się na
czubku głowy. Rekompensował sobie ich stratę, zapuszczając je i wiążąc w luźny koński
ogon. Podczas gry w polo jedno nieuważne uderzenie drewnianego młotka kosztowało go
złamanie nosa, który odtąd przekrzywił się odrobinę w lewo. Rezultat był taki, że
przypominał pirata przebranego w najlepszy garnitur od Saviego Rowa.
Kobiety go uwielbiały.
- Wyglądasz, jakbyś się nieco rozsypywał.
- Bezsenność - odrzekł Rogan i wziął kawę bez mleka. - Czy rozpakowano wczorajszą
przesyłkę?
- Obawiałem się, że o nie zapytasz. - Joseph zmarszczył czoło, podniósł do ust
filiżankę i wymamrotał: - Jeszcze nie przyszła.
- Co?
Joseph zamrugał powiekami. Pracował dla Rogana od ponad dziesięciu lat i znał ten
ton.
- Wczoraj nie przyszła. Ale na pewno dotrze dzisiaj rano. Dlatego także jestem tutaj
wcześniej.
- Co ta kobieta wyprawia? Zostawiłem jej dokładne, najprostsze pod słońcem
instrukcje. Wiedziała dobrze, kiedy ma nadać na statek ostatnie prace.
- To artystka, Roganie. Prawdopodobnie miała przypływ natchnienia i przegapiła porę.
Mamy jeszcze dużo czasu.
- Nie mam zamiaru tolerować jej bałaganiarstwa. - Rozzłoszczony, porwał za
słuchawkę kuchennego telefonu.
Nie musiał sprawdzać w notesie jej numeru. Znał go na pamięć. Nacisnął z całej siły
guziczki i czekał, podczas gdy telefon dzwonił i dzwonił.
- To są jakieś nieodpowiedzialne kpiny!
Gdy Rogan z trzaskiem odłożył słuchawkę, Joseph wyjął papierosa.
- Mamy ponad trzydzieści przedmiotów - powiedział, strzelając ozdobną, pokrytą
emalią zapalniczką. - To dość, nawet bez tej ostatniej przesyłki. Ale co to są za prace,
Roganie! Nawet taki stary wyjadacz jak ja padł z wrażenia.
- To nie jest żaden argument!
Joseph wypuścił dym, zacisnął wargi.
- Ale na razie musimy się tym zadowolić.
- Umówiliśmy się na czterdzieści sztuk, a nie na trzydzieści pięć, ani na trzydzieści
sześć. Czterdzieści. Dokładnie. I, na Boga, będę je miał.
- Rogan, dokąd pędzisz? - krzyknął Joseph, gdy Rogan jak burza wypadł z kuchni.
- Do tego cholernego Clare.
Joseph zaciągnął się papierosem, i filiżanką kawy wzniósł toast.
- Bon voyage.
Lot trwał tak krótko, że Rogan nie zdążył ochłonąć i poskromić swej wściekłości. Ani
wspaniałe błękitne niebo, ani balsamiczne powietrze nie wpłynęły w żaden sposób na zmianę
jego nastroju. Kiedy zatrzasnął drzwiczki wynajętego na lotnisku w Shannon samochodu i
ruszył przed siebie, nadal przeklinał Maggie.
A gdy już dojechał do jej domu, aż wrzał ze złości.
Co za zuchwała kobieta, myślał, podchodząc sztywnym krokiem do frontowych drzwi.
Żeby go odrywać od pracy, od obowiązków. Czy jej się wydaje, że jest jedyną artystką
reprezentowaną przez jego firmę?
Walił do drzwi aż rozbolała go pięść. Nie zwracając uwagi na dobre maniery, otworzył
drzwi.
- Maggie! - zawołał, przebiegając z salonu do kuchni. - Do diabła! - Nie zatrzymując
się, wypadł kuchennymi drzwiami i ruszył w stronę pracowni.
Powinien był się od razu domyślić, gdzie jej szukać.
Podniosła wzrok znad warsztatu i znad sterty poszarpanego papieru.
- Świetnie, skorzystam z pańskiej pomocy.
- Dlaczego, u licha, nie odbiera pani telefonów? Do czego to draństwo jest pani
potrzebne, jeśli nie posługuje się nim pani?
- Sama często zadaję sobie to samo pytanie. Proszę mi podać tamten młotek, dobrze?
Wziął go z ławy, zważył w ręku, widząc już w marzeniach siebie walącego ją nim po
głowie.
- Gdzie, do diabła, jest przesyłka?
- Właśnie tutaj. - Przeczesała palcami zmierzwione włosy, a następnie wzięła od niego
młotek. - Właśnie pakuję.
- Oczekiwaliśmy jej wczoraj w Dublinie.
- Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ jeszcze jej nie wysłałam. - Szybkimi, wprawnymi
ruchami zaczęła zbijać gwoździami stojącą na podłodze drewnianą skrzynkę. - A jeśli przebył
pan tę całą trasę po to tylko, żeby się o tym przekonać, to powiem, że chyba nie wie pan, co
robić z czasem.
Podniosła się z podłogi i usiadła ciężko za warsztatem. Młotek spadł na beton, tuż
obok jego stopy. Zanim zdążyła nabrać w płuca powietrza, by go złajać, ujął ją za podbródek.
- Doskonale wiem, co robić z czasem - wyartykułował spokojnie. - A pilnowanie
nieznośnego dziecka, roztrzepanej kobiety, koliduje z moim harmonogramem zajęć. W galerii
mam personel, którego rozkład zajęć jest starannie, a nawet drobiazgowo opracowany. Do
pani należało jedynie stosować się do instrukcji i wysłać ten cholerny towar.
Strzepnęła jego rękę.
- Mam gdzieś pańskie harmonogramy i rozkład zajęć. Podpisał pan kontrakt z artystką,
Sweeney, a nie z wyciskającym z siebie siódme poty urzędnikiem.
- A jakież to artystyczne przedsięwzięcie nie pozwoliło pani wykonać najprostszego
polecenia?
Obnażyła zęby, jak gdyby miała zamiar go rozszarpać, po czym pokazała palcem.
- To.
Spojrzał we wskazanym kierunku i zamarł. Tylko ślepa furia mogła sprawić, iż nie
dostrzegł tego, nie zaniemówił już w progu na widok tej rzeźby.
Stała na końcu pomieszczenia, miała dobrze ponad metr wysokości. Mieniąca się
kolorami, frapująca bogactwem poskręcanych, wyginających się kształtów. Splecione ciała,
bezwstydnie erotyczne, cudownie ludzkie. Podszedł i przyglądał się temu z różnych stron.
Z trudem, z wielkim trudem udawało mu się rozróżniać poszczególne płaszczyzny,
wyodrębniać szczegóły. Wszystko zdawało się rozpływać, stawać czystą grą wyobraźni,
pozostawiając przy tym wrażenie absolutnego spełnienia. Nie można było dojrzeć, gdzie
zaczyna się jedna forma, a kończy następna, tak w pełni i doskonale były ze sobą złączone.
Pomyślał, że uczestniczący w akcie uświęcenia ludzkiej duchowości i zwierzęcej
zmysłowości.
- Jak pani to nazwała?
- Ujarzmienie - uśmiechnęła się. - Wydaje się, iż to pan mnie zainspirował, Roganie. -
W przypływie świeżej energii poderwała się z ławy. Czuła się lekko, beztrosko, cudownie. -
Najtrudniej jest dobrać odpowiednie kolory. Nie wyobraża pan sobie, jak się przy tym
namęczyłam, ile razy je mieszałam, roztapiałam i zaczynałam od nowa. Ale wiedziałam
doskonale, o co mi chodzi i nie ustawałam, dopóki nie osiągnęłam tego. - Roześmiała się i
podniosła młotek, by przybić kolejny gwóźdź. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam. Dwa
albo trzy dni temu? - Znowu się roześmiała, przeciągając ręką po potarganych włosach. - Nie
jestem zmęczona. Czuję się dziwnie. Przepełnia mnie szalona energia, której nie mogę
zahamować.
- To jest wspaniałe, Maggje.
- To najlepsza praca, jaką kiedykolwiek zrobiłam. - Obejrzała się, by jeszcze raz
dokładnie przyjrzeć się rzeźbie. - I chyba już lepszej nie zrobię - powiedziała, lekko uderzając
młotkiem w dłoń.
- Postaram się o skrzynię. - Rzucił na nią okiem. Była blada jak kreda, ale na
maksymalnych obrotach, tak jakby jej wytężony umysł nie dopuszczał zmęczenia do jej ciała.
- Osobiście zajmę się załadunkiem na statek.
- Zaraz sama zbiję skrzynię. To nie zajmie wiele czasu.
- Nie można pani ufać.
- Oczywiście, że można. - Była w tak uroczystym nastroju, iż nawet nie poczuła się
urażona. - I zbicie skrzyni zajmie mi mniej czasu, niż panu sprowadzenie gotowej. Już
wszystko pomierzyłam.
- Jak długo to potrwa?
- Godzinę.
Skinął głową.
- Skorzystam z pani telefonu i zorganizuję przewóz. Przypuszczam, że aparat działa.
- Do twarzy panu z tym sarkazmem - zachichotała, podchodząc do niego. - Podobnie
jak w tym nieskazitelnym krawacie.
Zanim którekolwiek z nich zdążyło pomyśleć, szybkim ruchem chwyciła go za krawat
i pociągnęła ku sobie. Jej gorące usta przywarły do jego warg. Znieruchomiał ze zdumienia.
Wolną rękę wsunęła mu we włosy, przytrzymując je, podczas gdy jej ciało przylgnęło do
niego. Pocałunek zapalił się, zażarzył i zatlił. Po czym, równie szybko, odsunęła się od niego.
- Taka sobie zachcianka - powiedziała i uśmiechnęła się. Prawda, że jej serce
podskakiwało w piersi jak zając, ale nie czas, by się teraz nad tym zastanawiać. - Proszę to
złożyć na karb nadmiaru energii i braku snu. A teraz...
Nie zdążyła się odwrócić, gdy złapał ją za ramię. Pomyślał, że tak łatwo się z tego nie
wywinie. Nie będzie go obezwładniać znienacka, by po chwili mu się wymknąć.
- Ja również mam zachciankę - wyszeptał. Gdy wsuwał rękę, by objąć ją z tyłu za
szyję, zaobserwował w jej oczach powściągliwe zdziwienie. Nie opierała się. Nim przywarł
do jej warg, zdawało mu się, iż dostrzegł na jej twarzy cień rozbawienia.
Lecz to nie trwało długo. Ten pocałunek był delikatny, słodki, cudownie pełny.
Niezwykły jak płatki róży w płomieniu jej pieca, łagodny, kojący i zarazem rozpalający.
Wydało się jej, iż słyszy jakiś dźwięk, ni to lament, ni to westchnienie. Poczuła się
zakłopotana; ten dźwięk wydobywał się z jej rozpłomienionego gardła.
Gdy dźwięk się powtórzył, pełen spokoju, bezradności, oczarowania tym razem, nie
odsunęła się, nie czuła zmieszania. Nie, jego usta były tak delikatne i tak przekonujące.
Poddała się im i zatraciła.
Czuła, jak wtapia się w niego powoli, coraz dalej i dalej.
Gorący strumień dojrzewał łagodnie, osiągnął swą doskonałość i płonął. Płonął długo.
Rogan zapomniał o złości i o tym, że został sprowokowany. Wiedział natomiast, że żyje.
Czuł jej tajemniczy i niebezpieczny smak, który wypełniał jego usta. W myślach
przelotnie pojawiła się chęć, by wziąć ją, zdobyć, zniewolić siłą. Przeraził się jednak,
wycofał. Cywilizowany człowiek, świadomy norm etycznych wziął górę nad instynktem.
Zakręciło się jej w głowie. By nie upaść, nie stracić równowagi, musiała uchwycić się
oparcia. Kilka głębokich oddechów przywróciło jej jasność widzenia. Ujrzała jego wpatrzony
wzrok, mieszaninę żądzy i zakłopotania.
- No cóż - wzięła się w garść. - Warto się będzie nad tym zastanowić.
Głupio by było przepraszać ją za własne myśli, przekonywał samego siebie Rogan.
Równie śmiesznie, jak potępiać siebie za fakt, iż dał się ponieść erotycznej wyobraźni, tak
żywo i wyraźnie ujrzeć jej obraz - rzuconej na podłogę, rozebranej z koszuli i dżinsów. Ale
nie zrobił tego. Przecież pocałował ją tylko.
Pomyślał natomiast, że może, że powinien obwinie ją za to.
- Łączą nas sprawy zawodowe - rozpoczął zwięźle. - Na tym etapie byłoby
nierozsądnie, a może nawet szkodliwie, wprowadzać jakikolwiek dodatkowy element.
Zadarła dumnie głowę, zakołysała się na obcasach.
- A czy pójście do łóżka również skomplikowałoby sprawy?
Niech ją diabli! Wyszedł przez nią na idiotę. Niech ją diabli, po tysiąckroć, że
pozostawiła go rozdygotanego i tak cholernie, cholernie pragnącego.
- Na tym etapie, myślę, że powinniśmy się skupić nad promocją pani wystawy.
- Hmmm. - Odwróciła się pod pretekstem uporządkowania warsztatu. W
rzeczywistości potrzebna jej była chwila, by dojść do siebie. Nie była rozwiązła i nie szła do
łóżka z każdym, kto ją pociągał. Uważała się natomiast za dostatecznie niezależną,
dostatecznie wyzwoloną i dostatecznie rozsądną, by dobierać sobie starannie kochanków.
Zdała sobie sprawę, iż wybrała Rogana Sweeneya.
- Dlaczego mnie pan pocałował?
- Rozzłościła mnie pani.
Wygięła swe szerokie, pełne usta.
- Skoro, jak mi się zdaje, stało się to już utartą regułą między nami, nie pozostaje nam
nic innego, jak nie otwierać do siebie ust.
- To kwestia samokontroli. - Wiedział, że to brzmi sztywno i sztucznie, i nienawidził
jej za to.
- Nie wątpię, iż pod tym względem ma pan nieograniczone możliwości. - Odrzuciła do
tyłu głowę i skrzyżowała ramiona. - Ale jeśli zapragnę pana, jak pan zareaguje? Powstrzyma
mnie pan siłą?
- Nie sądzę, żeby do tego miało dojść. - Myśl o podobnej sytuacji przyprawiła go o
wesołość i zakłopotanie. - Powinniśmy się skupić na bieżących sprawach. Ta wystawa może
się stać punktem zwrotnym w pani karierze.
- Tak. - Byłoby rozsądnie nie zapominać o tym, pomyślała. - A więc będziemy się
nawzajem wykorzystywać na płaszczyźnie zawodowej.
- Będziemy się wspierać na płaszczyźnie zawodowej - poprawił ją. Chryste,
brakowało mu powietrza. - Ruszam więc, żeby załatwić transport.
- Rogan. - Odczekała, aż dotarł do drzwi i odwrócił się ku niej. - Chciałabym z panem
pojechać.
- Do Dublina? Dzisiaj?
- Tak. Przygotuję się, podczas gdy pan sprowadzi ciężarówkę. Muszę tylko wpaść na
chwilę do siostry.
Była w pełni odpowiedzialna za każde słowo. Gdy tylko, krztusząc się i sapiąc,
odjechała ciężarówka, Maggie wrzuciła swoją walizkę na tylne siedzenie wynajętego
samochodu Rogana.
- Proszę mi tylko dać dziesięć minut - powiedziała, gdy ruszyli w dół wąską drogą. -
Jestem pewna, że Brie poczęstuje nas kawą lub herbatą.
- Świetnie. - Zatrzymał auto przy Blackthorn i pomaszerował ścieżką za Maggie.
Nie zapukała do drzwi, lecz weszła do środka i udała się wprost do kuchni na
zapleczu. Tam, w fartuszku jak spod igiełki, przewiązanym w pasie i z białymi od mąki
rękoma, była Brianna.
- Och, pan Sweeney, cześć Maggie. Proszę mi wybaczyć bałagan. Mam gości i robię
paszteciki na kolację.
- Jadę do Dubhna.
- Tak wcześnie? - Brianna wzięła ściereczkę i wytarła ręce. - Myślałam, że wystawa
ma być w przyszłym tygodniu.
- To prawda. Jadę wcześniej. Czy ona jest u siebie?
Uprzejmy uśmiech Brianny zamarł w kącikach ust.
- Tak. Może ją uprzedzić, że jesteś?
- Sama do niej pójdę. Czy mogłabyś poczęstować pana Rogana kawą?
- Oczywiście. - Rzuciła zatroskane spojrzenie w kierunku Maggie, która przemierzyła
kuchnię i pomaszerowała do sąsiedniego mieszkania. Może chciałby się pan rozgościć w
saloniku, panie Sweeney? Podam tam panu kawę.
- Proszę się nie trudzić. - Był zaintrygowany dalszym rozwojem sytuacji. - Chętnie
wypiję filiżankę kawy tutaj, jeśli nie sprawię tym pani kłopotu - powiedział z beztroskim
uśmiechem.
- I proszę mówić do mnie Rogan.
- O ile pamiętam, pije pan bez mleka.
- Co za pamięć! - Jesteś kłębkiem nerwów, zauważył, obserwując Briannę i jej
niespokojne ruchy, gdy sięgała po spodek i filiżankę.
- Staram się pamiętać o przyzwyczajeniach moich gości. A może kawałek ciasta?
Upiekłam wczoraj czekoladowy biszkopt.
- Pamiętam, jak pani świetnie gotuje i nie potrafię się oprzeć pokusie. - Zajął miejsce
przy idealnie czystym, drewnianym stole. - Czy pani to wszystko sama robi?
- Tak. Ja... - Usłyszała podniesiony głos i zająknęła się. - Sama wszystko robię.
Zapaliłam w kominku w saloniku. Czy nie byłoby tam panu wygodniej?
Kłótnia w sąsiednim pokoju przybierała na sile, wywołując rumieniec wstydu i
zażenowania na policzkach Brianny. Rogan podniósł filiżankę.
- Kto to tak krzyczy?
Brianna zdobyła się na uśmiech.
- To nasza matka. Między nimi panują nienajlepsze stosunki.
- Czy Maggie potrafi dobrze współżyć z kimkolwiek?
- Tylko wtedy, kiedy to jej odpowiada. Ale ona ma serce, cudowne, szczodre serce.
Tyle tylko, że rzadko je okazuje - westchnęła Brianna. Skoro Rogan nie czuje się zakłopotany
krzykami, to i ona nie będzie się tym przejmować. - Ukroję panu kawałek ciasta.
- Ty nigdy się nie zmienisz. - Maeve przyglądała się swej starszej córce przez
zmrużone powieki. - Jesteś dokładnie taka, jak twój ojciec.
- Jeśli sądzisz, że mnie tym uraziłaś, to jesteś w błędzie!
Maeve parsknęła pogardliwie i przesunęła ręką po koronkowych mankietach
szlafroka. Czas i malkontencki charakter zatarły ślady jej dawnej urody. Miała obrzękłą, bladą
twarz i dużo zmarszczek wokół zaciśniętych warg. Jej niegdyś złociste jak promień słońca
włosy posiwiały i upięte były w ciasny koczek.
Leżała rozwalona na stercie poduszek, z Biblią w jednej ręce i pudełkiem czekoladek
w drugiej. Przed nią, ze ściszonym dźwiękiem, mrugał telewizor.
- A więc do Dublina, tak? Brianna mówiła, że wyjeżdżasz. Żeby szastać pieniędzmi i
wydawać je na hotele, jak się domyślam.
- To są moje pieniądze.
- O tak, i zrobisz wszystko, żebym o tym nie zapominała - powiedziała z goryczą,
poprawiając się na poduszkach. Przez całe życie zawsze ktoś inny trzymał rękę na portfelu,
najpierw rodzice, mąż, a teraz, i to było najbardziej upokarzające, jej własna córka. - I
pomyśleć o tych wszystkich wyrzuconych na marne pieniądzach! Na zakup szkła, naukę za
granicą. Po co wszystko? Chyba tylko po to, żebyś mogła odgrywać wielką artystkę i
zadzierać przed nami wszystkimi nosa.
- Nie wyrzucił na mnie żadnych pieniędzy. Dał mi szansę nauki.
- Podczas gdy ja sterczałam na farmie i urabiałam sobie ręce po łokcie.
- Nigdy nie przepracowałaś jednego, zasmarkanego dnia w swoim życiu! Wyręczałaś
się Brianną, a sama wylegiwałaś się w łóżku, wiecznie na coś chora.
- Czy uważasz, że tak delikatne zdrowie ułatwiało mi życie, sprawiało przyjemność?
- Och, jeszcze jak! - rozkoszowała się Maggie. - Myślę, że nawet upajałaś się tym!
- Pokornie dźwigam swój krzyż. - Wzięła Biblię i przycisnęła ją do piersi jak tarczę.
Pomyślała, iż zapłaciła już za swój grzech. Spłaciła go setki razy. I, o ile otrzymała już
rozgrzeszenie, nadal nie dane jej było zaznać spokoju. - Krzyż i niewdzięczność dziecka!
- A za cóż miałabym ci być wdzięczna? Za to, że codziennie narzekasz na swój los?
Za to, że każdym słowem, każdym spojrzeniem dawałaś wyraz swojemu niezadowoleniu i
braku satysfakcji z męża i ze mnie?
- Urodziłam cię! - krzyknęła Maeve. - O mało nie umarłam, wydając cię na świat. A
ponieważ nosiłam cię w brzuchu, wyszłam za człowieka, który mnie nie kochał i którego ja
nie kochałam. Wszystko dla ciebie poświęciłam.
- Poświęciłaś? - powtórzyła za nią Maggie znużonym głosem. - Coś ty dla mnie
poświęciła?
Maeve przybrała maskę rozgoryczonej, zranionej w swej dumie osoby.
- Więcej niż ci się wydaje. A w nagrodę otrzymałam dzieci, które mnie nie kochają.
- Czy dlatego, że zaszłaś w ciążę i wyszłaś za mąż, żeby dać mi nazwisko, mam ci
wybaczyć krzywdę, jaką mi wyrządziłaś? Wybaczyć wszystko, czego mi nie dałaś? - Jak
choćby odrobinę miłości, pomyślała Maggie i bezlitośnie drążyła bolesne miejsce. - Sama
jesteś sobie winna, mamo, jak byłam tylko rezultatem, a nie przyczyną twoich kłopotów.
- Jak śmiesz do mnie mówić w ten sposób? - Twarz Maeve zapłonęła rumieńcem,
palce niespokojnie poruszały się po kołdrze. - Niczego dobrego od ciebie nie zaznałam, ani
szacunku, ani grzeczności, ani też współczucia.
- To prawda. - Ponieważ matka świdrowała ją oczami, Maggie nie pozostawała dłużna
i cięła językiem jak biczem. - Odziedziczyłam tę wadę po tobie, mamo. A dzisiaj zajrzałam tu
tylko po to, by ci powiedzieć, iż nie życzę sobie, abyś podczas mojej nieobecności wyżywała
się na Brie. Jeśli mnie nie posłuchasz, przestanę dawać na utrzymanie.
- Odejmiesz mi jedzenie od ust?
Maggie nachyliła się i postukała palcami w pudełko z czekoladkami.
- Tak. Możesz być tego pewna - zagroziła.
- Czcij ojca swego i matkę swoją. - Maeve przycisnęła do siebie Biblię. - Łamiesz
przykazanie, Margaret Mary, i skazujesz swą duszę na piekło.
- Wolę odstąpić swoje miejsce w niebie, niż żyć jak hipokrytka na ziemi.
- Margaret Mary! - krzyknęła Maeve, gdy Maggie sięgnęła za klamkę u drzwi. - Nigdy
niczego nie osiągniesz. Jesteś taka jak on. Ciąży na tobie klątwa boska, Maggie, ponieważ
zostałaś poczęta poza sakramentem małżeństwa.
- Nie widziałam w naszym domu żadnego sakramentu małżeństwa - odparowała
Maggie. - Tylko jego agonię. A jeśli przy moim poczęciu popełniono grzech, to nie na mnie
on ciąży.
Zatrzasnęła za sobą drzwi, po czym oparła się o nie, chcąc dojść do równowagi.
Wiecznie to samo, pomyślała. Ilekroć znalazły się obok siebie, natychmiast zaczynały
się znieważać. Mając zaledwie dwanaście lat, wiedziała już, dlaczego matka nie lubi jej,
potępia ją. Sam fakt jej istnienia sprawił, iż marzenia matki spełzły na niczym, przeobraziły
się w brutalną rzeczywistość.
Nie kochające się małżeństwo, siedmiomiesięczne niemowlę i farma bez farmera.
Właśnie t o matka rzuciła jej w twarz, kiedy Maggie wkroczyła w wiek dojrzewania.
Wyprostowując ramiona, wróciła do kuchni. Nie wiedziała, że jej oczy płoną jeszcze
złością, że jest bardzo blada. Podeszła do siostry i szybkim ruchem pocałowała ją w policzek.
- Zatelefonuję do ciebie z Dublina.
- Maggie. - Tak wiele miały sobie do powiedzenia, a nic nie zostało powiedziane.
Brianna uścisnęła tylko jej ręce. - Bardzo bym pragnęła być tam przy tobie.
- Mogłabyś, gdybyś tylko dostatecznie pragnęła. Rogan, czy jest pan gotów?
- Tak. - Podniósł się. - Do zobaczenia, Brianno. Dziękuję.
- Odprowadzę was... - urwała w połowie zdania, słysząc wołanie matki.
- Zobacz, czego chce - powiedziała Maggie i pośpiesznie ruszyła przed siebie. Gdy się
mocowała z drzwiczkami samochodu Rogana, poczuła jego rękę na ramieniu.
- Czy wszystko w porządku? - zapytał.
- Nie, ale nie chcę o tym mówić. - Szarpnęła jeszcze raz, otworzyła drzwiczki i
wsunęła się do środka.
Obszedł szybko przód samochodu i zajął miejsce za kierownicą.
- Maggie...
- Nic nie mów. Absolutnie nic. Cokolwiek powiesz, cokolwiek zrobisz, to i tak
niczego nie zmieni. Prowadź więc samochód i daj mi spokój. Wyświadczysz mi tym ogromną
przysługę. - Po czym zaczęła płakać, namiętnie i gorzko, zaś on walczył z potrzebą
pocieszenia jej i z pragnieniem spełnienia jej prośby.
W końcu, nie odzywając się do niej, prowadził samochód trzymając ją za rękę. Byli
już niedaleko lotniska, kiedy jej szloch ucichł, a naprężone palce stały się miękkie. Wkrótce
potem zasnęła.
Nie obudziła się, gdy wniósł ją do samolotu, ani gdy posadził ją obok siebie. Nie
obudziła się również podczas lotu, gdy przyglądał się jej. I zastanawiał się.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Było ciemno, kiedy się obudziła. Jedyną rzeczą, co do której była pewna podczas tych
pierwszych nieprzytomnych minut był fakt, iż nie leży we własnym łóżku. Zapach pościeli,
jej dotyk, były inne. Nie musiała często sypiać w wytwornym posłaniu, by wyczuć różnicę,
rozpoznać delikatny, kojący zapach werbeny na poduszce, w której ukryła twarz.
Do jej świadomości dotarła nagle niemiła myśl; wyciągnęła ostrożnie rękę, by się
upewnić, że nikt oprócz niej nie zajmuje tego łóżka. Materac zafalował, istny ocean
cudownej, gładkiej w dotyku pościeli i rozkosznie miękkich pledów. Pusty ocean, chwała
Bogu, pomyślała i przekręciła się na sam środek łoża.
Ostatnią wyraźnie zapamiętaną migawką był płacz, jej płacz aż do ostatniej łzy i
uczucie pustki, które sprawiło, iż miała wrażenie, że unosi się i płynie z prądem niczym
złamana trzcina.
To było dobre oczyszczenie, stwierdziła, ponieważ czuła się teraz o niebo lepiej -
silna, wypoczęta i uspokojona.
Pokusa pozostania w miękkiej, pachnącej pościeli, w błogiej ciemności sypialni była
przemożna. Postanowiła jednak, iż lepiej będzie sprawdzić gdzie jest i jak się tutaj znalazła.
Sturlała się na brzeg łóżka i po omacku wodziła palcami po gładkiej powierzchni drewnianej
szafki nocnej, aż zlokalizowała lampkę i zapaliła ją.
Światło było łagodnie stłumione, rzucało ciepły, złocisty blask na dużą sypialnię z
kasetowym sufitem, na gustowną tapetę w pączki róży oraz na samo łóżko, masywne łóżko z
narożnymi tralkami.
Iście królewskie łoże, pomyślała z uśmiechem. Szkoda, że z powodu zmęczenia nie
była w stanie tego docenić.
Kominek po przeciwległej stronie pokoju był wprawdzie wygaszony, lecz
wyczyszczony do połysku jak nowy miedziak i przygotowany do rozpalenia. Świeże jak
poranek różowe róże na długich łodygach, w szklanym wazonie firmy Waterfold, stały na
pięknej, zabytkowej komodzie obok srebrnego zestawu szczotek i cudownie kolorowych butli
z fantazyjnymi zatyczkami.
Maggie ujrzała swe odbicie w wiszącym nad komodą lustrze. Była rozczochrana i
zapuchnięta.
Wyglądasz jakby trochę nie na swoim miejscu, dziewczyno, stwierdziła i
wyszczerzyła do lustra zęby w szerokim uśmiechu. Podwinęła rękawy bawełnianej koszuli
nocnej. Wszystko wskazuje na to, że ktoś miał dobry pomysł i przed wrzuceniem jej do
królewskiego łoża zdążył ją przebrać.
Pewnie pokojówka albo sam Rogan. Praktycznie to nie ma znaczenia, stało się, i tylko
na tym skorzystała. Najprawdopodobniej jej ubranie zaszczyciło wnętrze bogato rzeźbionej
szafy z różanego drewna. Równie nie na swoim miejscu, zachichotała, jak ona sama,
zatopiona w morzu wspaniałej, wykwintnej bielizny pościelowej.
Jeśli to hotel, to z pewnością najlepszy z najlepszych. Wygramoliła się z łóżka i
potykając się ruszyła po gęstym, puszystym aubussonie w stronę najbliższych drzwi.
Łazienka była równie wykwintna co sypialnia. Cała w lśniących różowych i
kremowych kafelkach, z ogromną wanną i osobnym prysznicem oddzielonym taflą z
jednolitego falistego szkła. Aż jęknęła z zazdrości. Zrzuciła z siebie nocną koszulę i odkręciła
prysznic.
To było boskie uczucie: gorąca woda masowała jej plecy, ramiona, szyję jak
najwprawniejsze palce masażysty. Przy takich wspaniałościach mogła się schować ze swoim
ciurkającym prysznicem! Mydło pachniało cytryną i prześlizgiwało się po jej skórze jak
jedwab.
Z pewnym rozbawieniem stwierdziła, że jej ubogie i nieliczne przybory toaletowe
zostały porozstawiane na dużej półce nad różową umywalką w kształcie muszli. Także jej
szlafrok zawisł na mosiężnym wieszaku obok drzwi.
No cóż, ktoś się nią zajął, uświadomiła sobie ponownie, i na razie nie ma powodu, by
się uskarżać.
Po piętnastominutowej parówce sięgnęła po jeden z grubych ręczników rozłożonych
na ogrzewanej poprzeczce. Był tak ogromny, iż mogła się nim owinąć aż po kostki.
Sczesała z twarzy wilgotne włosy, posmarowała się kremem z kryształowego
pojemnika, a następnie zamieniła ręcznik kąpielowy na własny, postrzępiony flanelowy
szlafrok.
Bosa i zaintrygowana, zaczęła penetrować dom, w którym się znalazła. Jej pokój
znajdował się na końcu długiego, szerokiego korytarza. Łagodne oświetlenie rzucało cienie na
błyszczącą podłogę i ciemnoczerwony chodnik. Nie dochodziły tutaj żadne dźwięki. Dotarła
do schodów, które wdzięcznym łukiem prowadziły na piętro powyżej i w dół. Wybrała dół.
Zbiegła po schodach, dotykając leciutko idealnie lśniącej poręczy.
Wiedziała już na pewno, że nie jest gościem w luksusowym hotelu, lecz że znajduje
się w prywatnym domu. W domu Rogana, doszła do wniosku, rzucając zachłanne spojrzenie
na dzieła sztuki zdobiące foyer i główny hol. Na widok obrazów Van Gogha i Matisse'a aż jej
pociekła ślinka.
Dotarła do frontowego salonu, z szerokimi oknami otwartymi na balsamiczną noc, do
bawialni, w której fotele i sofy poustawiane były w grupkach umożliwiających swobodną
rozmowę. Po drugiej stronie holu znajdowało się pomieszczenie, które, jej zdaniem, mogło
być pokojem muzycznym; dominującym akcentem był tu ogromny fortepian i pozłacana
harfa.
Wszystko tu było piękne, a zgromadzona kolekcja dzieł sztuki tak fascynująca, iż
mogłaby pogrążyć Maggie w zachwycie na wiele dni. Ale w tej chwili miała ważniejsze
sprawy.
Zaczęła szukać kuchni. Nagle dostrzegła smugę światła padającego spod drzwi.
Podeszła bliżej, a kiedy zajrzała do środka, za poukładanymi w równych stertach papierami,
ujrzała siedzącego za biurkiem Rogana. Pokój miał dwa poziomy; na dolnym stało biurko, a
kilka stopni prowadziło wyżej, w miejsce, gdzie ustawiono wygodne fotele. Wzdłuż ścian
stały półki z książkami.
Kilometry książek, pomyślała, rzucając okiem na pachnące skórą i woskiem do podłóg
pomieszczenie. Oprawę wnętrza stanowiły kotary i obicia w kolorze burgundzkiego wina oraz
drewniane boazerie. Idealne wnętrze dla pracującego tutaj mężczyzny, jak i zgromadzonej
literatury.
Przyglądała mu się, zainteresowana sposobem w jaki przebiegał wzrokiem leżące
przed nim papiery i szybkim, zdecydowanym ruchem robił z nich notatki. Po raz pierwszy
widziała go bez garnituru i krawata. Z pewnością wiszą gdzieś obok, pomyślała, ale w tej
chwili miał rozpięty kołnierzyk i zawinięte do łokcia rękawy nieskazitelnie czystej i
uprasowanej koszuli.
Nawet jego połyskujące w świetle lampy ciemne włosy były nieco zmierzwione. Tak
jakby podczas pracy przeczesywał je niecierpliwie ręką. Gdy go obserwowała, wykonał
właśnie taki ruch: robiąc groźną minę, przeczesał palcami włosy.
Był pochłonięty pracą. Wykonywał ją w równym, nieprzerwanym rytmie,
fascynującym na swój dziwny sposób.
Pomyślała, iż nie należy do tego typu ludzi, których myśli krążą po bezdrożach.
Cokolwiek robił, robił to z najwyższą koncentracją i wprawą.
Przypomniała sobie sposób, w jaki ją pocałował. Rzeczywiście, pełna koncentracja i
wprawa!
Rogan czytał kolejny paragraf umowy. Zmarszczył brwi. Sformułowanie nie było
trafne. Wymagało modyfikacji... Zrobił przerwę, zastanowił się, skreślił zdanie i odczytał na
nowo. Rozwój fabryki w Limerick stanowił kluczowy punkt jego planu i musiał zostać
wprowadzony w życie przed końcem roku.
Stworzy tam setki nowych stanowisk pracy, a dzięki zaplanowanej przez Worldwide
budowie przystępnych w cenie mieszkań, setki rodzin znajdą tam także swój dom.
Jedna gałąź biznesu zapracuje na drugą, pomyślał. Będzie to niewielki, lecz istotny
wkład w podtrzymanie w Irlandii tego co irlandzkie, a co, niestety, stanowi główny towar
eksportowy.
Jego myśl krążyła wokół kolejnego paragrafu, był bliski sprecyzowania go, kiedy
przyłapał się na tym, że odbiega od tematu. Coś innego przyciągało jego uwagę, rozpraszało
go. Rogan spojrzał w kierunku drzwi i zobaczył, że to nie c o ś, lecz ktoś.
Musiał wyczuć jej obecność. Stała tu bosa, rozespana, w mocno sfatygowanym,
szarym szlafroku. Płonące czerwienią włosy były gładko sczesane do tyłu, w sposób, który na
pozór wydawał się zbyt poważny i surowy, a który w jej przypadku wyglądał cudownie
podniecająco.
Taka wprost spod prysznica, jej cera miała odcień kości słoniowej podbitej delikatnym
różem. Wokół zaspanych oczu jeżyły się wilgotne od wody rzęsy. Jego reakcja była prędka i
zwierzęca. I ludzka. Błyskawicznie stłumił podniecenie.
- Przepraszam, że przeszkadzam. - Rzuciła mu szybki, wyzywający uśmiech, który
jeszcze bardziej podrażnił jego przebudzone już libido. - Szukam kuchni. Jestem półżywa z
głodu.
- Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. - Odchrząknął dla dodania sobie kurażu. Jej
głos był ochrypły, równie senny i zmysłowy co jej oczy. - Kiedy pani jadła ostatnio?
- Nie wiem dokładnie. - Przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. - Myślę, że wczoraj.
Wciąż jestem jeszcze lekko nieprzytomna.
- Nie, wczoraj pani spała. Przez cały dzień, od momentu opuszczenia domu pani
siostry aż do tej chwili.
- Och - wzruszyła ramionami - a która jest godzina?
- Minęła ósma, a dzisiaj jest wtorek.
- Nie najgorzej! - Weszła do pokoju i zwinęła się w kłębek w dużym, skórzanym
fotelu po drugiej stronie jego biurka, tak jakby robiła to od lat.
- Czy często śpi pani przez trzydzieści godzin bez przerwy?
- Tylko wtedy, gdy zbyt długo jestem na nogach. - Wyciągnęła do góry ręce, aby
rozruszać obolałe mięśnie. - Czasami jakiś pomysł chwyta za gardło i nie puszcza, dopóki się
go nie zrealizuje.
Oderwał wzrok od rozcięcia jej szlafroka i przebłyskującego spod niego ciała, i
przeniósł niewidzące spojrzenie na leżące przed nim papiery. Bał się własnej reakcji, reakcji
rozbuchanego hormonalnie nastolatka.
- Taki tryb życia nie wydaje się najzdrowszy.
- Nie, ponieważ nie jestem wtedy zmęczona. Wręcz przeciwnie, czuję się
nieprawdopodobnie ożywiona, w pełnej gotowości. Kiedy się jest przepracowanym
zwyczajną pracą, traci się siły. Trzeba wtedy przerwać i odpocząć. Ze mną jest inaczej. A
kiedy jestem już wykończona, padam i pozostaję w tym stanie, dopóki wszystkiego nie
odeśpię. - Znowu się uśmiechnęła. - Kuchnia, Roganie, umieram z głodu!
Zamiast odpowiedzi, podniósł słuchawkę i nacisnął numer.
- Panna Concannon obudziła się - powiedział. - Chciałaby zjeść. W bibliotece, proszę.
- Wspaniale - zawołała. - Ale mogłabym sama usmażyć sobie jajka i nie sprawiać
kłopotu służbie.
- Za to im płacę.
- Oczywiście. - Jej głos zesztywniał. - A jaki musi pan być dumny, mając służbę na
każde skinienie przez okrągłą dobę. - Zanim zdążył odpowiedzieć, uciszyła go ruchem ręki. -
Lepiej nie poruszajmy tego tematu na pusty żołądek. Proszę mi powiedzieć, Roganie, w jaki
sposób znalazłam się w tym ogromnym łożu na górze?
- Położyłem tam panią.
- Pan? Naprawdę? - Jeśli spodziewał się rumieńca czy zająknięcia się, to spotkało go
rozczarowanie. - Powinnam więc panu za to podziękować.
- Zapadła pani w sen jak kamień. W pewnym momencie miałem nawet ochotę
przyłożyć pani do ust lusterko, by się upewnić, że jeszcze pani żyje. - Teraz, z całą pewnością
żyła, pulsowała w świetle lampy. - Może odrobinę brandy?
- Raczej nie przed jedzeniem.
Podniósł się, podszedł do kredensu i nalał sobie kieliszek z karafki.
- Była pani bardzo smutna przed odjazdem.
Zadarła głowę.
- Skoro o tym mowa, to nie mógł pan tego wyrazić lepiej i bardziej dyplomatycznie. -
Chwila słabości, płacz, nie wprawiły jej w zakłopota nie. To była zwykła emocja, wzburzenie,
tak samo ludzkie, jak śmiech czy pożądanie. Ale przypomniała sobie, że trzymał ją za rękę i
nie proponował bezużytecznych słów, by zahamować jej rozpacz. - Przepraszam, jeśli
sprawiłam panu kłopot.
Sprawiła, jeszcze jak! Ale zaprzeczył temu.
- Nie chciała pani rozmawiać na ten temat.
- Nie chciałam i nie chcę. - Nabrała w płuca powietrze, próbując nadać głosowi
łagodniejszy ton. Po tylu uprzejmościach nie zasługiwał na taką szorstkość. - To nie ma nic
wspólnego z panem, Roganie, po prostu stare, rodzinne nieszczęścia. Ale teraz jest mi dobrze,
więc wyznam panu, że trzymając mnie za rękę, bardzo podniósł mnie pan na duchu. Nie
spodziewałam się tego po panu.
Ścięli się spojrzeniem.
- Wydaje mi się, że tak słabo się nawzajem znamy, iż lepiej byłoby powstrzymać się
od uogólnień.
- Zawsze uważałam, że szybko i trafnie oceniam ludzi, ale może ma pan rację. A
zatem, proszę mi powiedzieć kim pan jest, Roganie Sweeneyu? - Maggie zawadiackim
ruchem podparła brodę pięścią.
Odczuł ogromną ulgę, kiedy do biblioteki wjechała kolacja, zwalniając go od
kłopotliwej odpowiedzi. Schludna, ubrana w służbowy strój pokojówka wwiozła na stoliku
tacę, którą bez słowa, pobrzękując jedynie srebrną zastawą, postawiła przed Maggie.
Dygnęła, gdy Maggie podziękowała jej, po czym, na znak dany przez Rogana, zniknęła.
- Ach, co za zapach. - Maggie zaatakowała najpierw zupę, esencjonalny, zawiesisty
bulion z kawałkami pokrojonych jarzyn. - A pan nie je?
- Nie, już jadłem. - Przysiadł się obok, na sąsiednim fotelu. Uświadomił sobie, iż jej
obecność i bliskość, gdy siedząc tuż obok niego pałaszowała z apetytem kolację pośród
otaczającej ich ciszy domu, jest mu dziwnie przyjemna. - Skoro znalazła się pani ponownie
wśród żywych, może będzie pani miała ochotę zwiedzić rano galerię.
- Umm. - Z ustami pełnymi chrupiącej bułeczki pokiwała twierdząco głową. - O
której?
- O ósmej. Mam spotkanie koło południa, ale mogę panią podwieźć i zostawić
samochód do pani dyspozycji.
- Samochód do mojej dyspozycji!? - Co najmniej zabawny pomysł! Roześmiała się,
zakrywając ręką usta. - Och, mogłabym się zbyt szybko do tego przyzwyczaić. A co zrobię z
tym samochodem do mojej dyspozycji?
- Cokolwiek pani zechce. - Bóg jeden wie, dlaczego jej reakcja zirytowała go, ale tak
było”. - Równie dobrze może pani zwiedzić Dublin na piechotę, skoro to pani bardziej
odpowiada.
- Jesteśmy dzisiaj trochę nie w humorze, prawda? - Skończyła zupę i dobrała się do
kurczaka w miodzie. - To skarb ten pański kucharz. Jak pan sądzi, czy mogłabym dostać od
niego ten przepis dla niej... dla Brie?
- Od niego? Niech pani zaryzykuje. To Francuz. Wyniosły i skłonny do gniewu.
- A więc mamy tu prawie w komplecie całą Wspólnotę Narodów! Proszę mi
powiedzieć, czy jutro przenoszę się do hotelu?
Już się nad tym zastanawiał. Oczywiście, byłoby mu o wiele wygodniej, gdyby
przeniosła się do apartamentu na Westbury. O wiele wygodniej i o wiele mniej zabawnie. -
Jeżeli to tylko pani odpowiada, jest pani mile widziana w tym domu.
- Odpowiada mi całkowicie. - Nadziała na widelec kolejny kartofel i przyjrzała się
Roganowi z uwagą. Robi wrażenie zrelaksowanego. Wygląda jak zadowolony z siebie król w
swoim zamczysku. - Czy tylko pan mieszka w tym wielkim domu?
- Tak. - Uniósł brew. - Czy to panią niepokoi?
- Niepokoi mnie? Och, ma pan na myśli moją obawę, iż pewnej gorącej, niespokojnej
nocy zastuka pan do moich drzwi? Umiem jeszcze powiedzieć tak lub nie, Roganie, podobnie
jak i pan poradziłby sobie, gdybym to ja zapukała do pańskich drzwi. Zapytałam tylko przez
ciekawość. Taka masa pokoi dla jednego człowieka!
- To mój rodzinny dom - odparł z powagą. - Mieszkam tu od urodzenia.
- Bardzo tu ładnie. - Odsunęła tacę, wstała i podeszła do niedużego kredensu. Wyjęła z
karafki korek i powąchała zawartość. Z błogim wyrazem twarzy wciągnęła w nozdrza zapach
irlandzkiej whisky. Gdy nalała sobie szklaneczkę, usiadła na swoim miejscu, podciągając pod
siebie nogi. - Slaintel - wzniosła toast po irlandzku i wychyliła whisky. Poczuła jak
dobroczynny, mocny ogień przenika do jej wnętrzności.
- Czy nalać pani jeszcze?
- Dziękuję, jeden wystarczy. Mój ojciec często powtarzał, że jeden kieliszek
rozgrzewa duszę, a dwa - mózg. Wolałabym dzisiaj zachować trzeźwy umysł. - Odstawiła
pustą szklankę na tacę i rozsiadła się wygodniej. Rozcięty, flanelowy szlafrok odsłonił
kolano. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- Na które?
- Kim pan jest?
- Jestem człowiekiem interesu, o czym przypomina mi pani na każdym kroku. -
Zagłębił się w fotelu, zmuszając się, by nie patrzeć w stronę jej gołych nóg. - Trzecie
pokolenie. Urodzony i wychowany w Dublinie, w miłości i poszanowaniu dla sztuki,
wpajanych mi od kołyski.
- A ta miłość i poszanowanie utwierdziły się i wzmogły, gdy okazało się, iż można z
nich czerpać zyski.
- Dokładnie. - Potrząsnął szklaneczką brandy i wychylił łyczek. Wyglądał przy tym
właśnie tak jak powinien: człowiek korzystający ze swego bogactwa i zadowolony z
własnego życia. - Zarobki dają specyficzny rodzaj satysfakcji. Ale istnieje także inna,
duchowa satysfakcja, gdy wiem, że przyczyniam się do rozwoju i promocji nowych artystów.
Zwłaszcza tych, w których wierzę i których talentem się pasjonuję.
Maggie dotknęła górnej wargi. Stanowczo jest zbyt próżny, stwierdziła, za bardzo
pewny siebie i swojego miejsca w świecie. Cała ta uporządkowana, nieskazitelna pewność aż
się prosi o jakiś niewielki wstrząsik.
- A więc ja także jestem tutaj dla pańskiej satysfakcji, Roganie?
Napotkał jej rozbawione spojrzenie i przytaknął.
- Nie wątpię, że w końcu tak będzie, Maggie. Pod każdym względem.
- W końcu! - Nie zamierzała wcale sprowadzać rozmowy na śliski grunt, ale to było
tak oczywiste i nieuniknione w tej sytuacji. Pusty, przytulny pokój, i tylko ich dwoje. A także
jej wypoczęte ciało i czujny umysł. - A zatem to pan wybiera czas i miejsce?
- O ile pamiętam, pierwszy krok należy do mężczyzny.
- No proszę! - Jeżąc się, pochyliła się do przodu i palcem dźgnęła go w pierś. Próba
ułatwienia mu zadania spełzła na niczym. - Mam gdzieś pańskie tradycje. Może się pan nimi
wypchać. Nie przywiązuję do nich wagi. Może zainteresuje pana wiadomość, że im bardziej
zbliżamy się do dwudziestego pierwszego wieku, tym więcej jest kobiet, które dokonują
własnych wyborów. Robiłyśmy to zawsze, zwłaszcza te inteligentniejsze i sprytniejsze od
innych, a mężczyźni bezwiednie dawali się po prostu na to złapać. - Ponownie zanurzyła się
w fotelu. - Dopadnę pana, Roganie, we właściwym czasie i w odpowiednim miejscu.
Zbiła go z tropu; dlaczego to zuchwałe stwierdzenie poruszyło go i sprawiło, iż poczuł
się nieswojo?
- Pani ojciec miał rację, Maggie, mówiąc o pani śmiałości. Ma jej pani w nadmiarze.
- I co z tego? O, znam takich jak pan. - Pogarda i lekceważenie zabarwiły intonację jej
głosu. - Lubi pan, gdy kobieta siedzi cicho obok pana, spędza bezczynnie czas i zaspokaja
pańskie kaprysy. Wtedy jest pan pewny swego. Wystarczy, że gdy jej romantyczne serce
tłucze się rozpaczliwie w piersi, zaszczyci ją pan jednym czy dwoma spojrzeniami. A w
towarzystwie musi zachowywać się jak święta i żadne brzydkie słowo nie może wymknąć się
z jej różanych usteczek. A gdy wybierze pan odpowiedni czas i miejsce, zamieni się ona w
istną tygrysicę, zaspokoi pańskie najbardziej wyuzdane zachcianki, by z chwilą włączenia
światła znowu powrócić na swoje, wyznaczone przez pana, miejsce.
Rogan odczekał, aż skończy się ten potok słów.
- Doskonale pani to podsumowała - powiedział z uśmiechem.
- Bałwan.
- Jędza - odparł uprzejmie. - Czy miałaby pani ochotę na deser?
Zakrztusiła się własnym śmiechem. I kto by pomyślał, że właśnie teraz go polubiła?
- Nie, do cholery. Nie będę znowu odciągać pańskiej biednej pokojówki od telewizora
lub romansowania z pańskim lokajem, lub od czegoś innego przy czym spędza wieczór.
- Mój lokaj ma siedemdziesiąt sześć lat i już od dawna nie w głowie mu romanse z
pokojówkami.
- Dużo pan wie. - Maggie wstała i powędrowała w kierunku ściany z książkami.
Ułożone alfabetycznie, zauważyła i omal nie parsknęła śmiechem. Powinna się była tego
domyślić. - Jak ona ma na imię?
- Kto?
- Pokojówka.
- Chce pani poznać imię mojej pokojówki?
Maggie pstryknęła palcem w grzbiet książki Jamesa Joyce'a.
- Nie, chcę sprawdzić, czy pan zna imię swojej pokojówki. To taki test.
Otworzył usta, następnie je zamknął, wdzięczny, że Maggie stoi odwrócona do niego
plecami. Co za różnica, czy zna imię jednej ze swoich pokojówek! Colleen? Maureen? Do
diabła! Sprawami służby zajmuje się lokaj! Bridgit? Nie, u licha, może...
- Nancy. - Pomyślał, że w każdym razie coś w tym rodzaju. - Jest tutaj od niedawna.
Nie sądzę, że dłużej niż pięć miesięcy. Czy mam ją zawołać i dokonać prezentacji?
- Nie. - Przypadkowo, ręka Maggie przesunęła się z Joyce'a na Keatsa. - Po prostu
byłam ciekawa, to wszystko. Proszę mi powiedzieć, Roganie, czy nie ma pan tutaj niczego
poza klasyką? Wie pan, jakieś dobre morderstwo, coś dla zabicia czasu.
Jego księgozbiór pierwszych edycji książek uważany był za jeden z najświetniejszych
w kraju. A ona śmie go krytykować za brak szmiry! Z dużym trudem pohamował złość i
opanował ton głosu.
- Przypuszczam, że znajdę jakąś Agathę Christie.
- Brytyjskie! - Wzdrygnęła się. - Za mało tam okrucieństwa, chyba że plądrują zamki,
jak ci przeklęci ludzie Cromwella. A to co! - Schyliła się i bacznie przyglądała. - To Dante po
włosku.
- Zapewne.
- Czy potrafi pan to przeczytać, czy też to stoi tylko na pokaz?
- Z trudem, ale jakoś sobie z tym radzę.
Patrzyła dalej, mając nadzieję, iż znajdzie coś bardziej współczesnego.
- Jeśli chodzi o włoski, to niewiele skorzystałam z pobytu w Wenecji. Masa żargonu i
bardzo mało poprawnego języka, używanego w towarzystwie. - Spojrzała na niego przez
ramię i uśmiechnęła się. - Artyści w każdym kraju stanowią barwne środowisko.
- Zdążyłem to zauważyć. - Wstał z fotela i podszedł do innej półki z książkami. -
Może ta będzie pani bardziej odpowiadała? - Wręczył jej egzemplarz „Czerwonego Smoka”
Thomasa Harrisa. - Wydaje mi się, że roi się w niej od potwornych zbrodni.
- Wspaniale! - Włożyła książkę pod pachę. - Mogę się już pożegnać i zostawić pana w
spokoju. Jestem wdzięczna za nocleg i posiłek.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Zasiadł ponownie za swoim biurkiem, wziął do
ręki pióro i obserwując ją, obracał je w palcach. - Chciałbym wyjść z domu punktualnie o
ósmej. Jadalnia znajduje się na dole, po lewej stronie korytarza. W każdym razie śniadanie
będzie podane tuż po szóstej.
- Zapewniam pana, że nie mnie, w każdym razie nie o tej porze. Obiecuję natomiast,
że będę gotowa o ósmej. - Odruchowo podeszła do niego i położyła ręce na oparciu jego
fotela, zbliżając swoją twarz do twarzy Rogana. - Wie pan co? Tak się dziwnie składa, że na
płaszczyźnie osobistej żadne z nas nie potrzebuje ani nie chce niczego od drugiego.
- Nie mogła pani tego trafniej ująć. Na płaszczyźnie osobistej. - Jej skóra, delikatna i
biała, pachniała grzechem.
- I dlatego, tak jak ja to widzę, nasze stosunki będą się układały wspaniale. Żadnego
wspólnego gruntu, co pan o tym sądzi?
- Nie więcej niż na desce rozbiegowej. - Jego wzrok przesunął się niżej, ku jej ustom,
zatrzymał się. - I do tego rozchwierutanej.
- Lubię niebezpieczeństwo w pokonywaniu przeszkód. - Pochyliła się jeszcze
troszeczkę naprzód i zębami przygryzła jego górną wargę.
Poczuł, jak jego lędźwie przeszywa rozżarzona strzała.
- A ja wolę twardy grunt pod nogami.
- Wiem o tym. - Odsunęła się, pozostawiając go ze szczypiącą wargą i uczuciem
gorąca w trzewiach. - Najpierw wypróbujemy pańską metodę. Dobranoc.
Opuściła pokój, nie oglądając się za siebie. Rogan odczekał chwilę, a gdy już był
pewien, że oddaliła się, uniósł ręce i potarł nimi twarz.
Chryste Panie, ależ ta kobieta potrafi przycisnąć do muru, zadawać ciosy poniżej pasa.
Odkąd dojrzał, nie był zwolennikiem zmysłowych igraszek miłosnych. W końcu przecież był
cywilizowanym człowiekiem, z wyboru i z wychowania.
Szanował kobiety, podziwiał je. Nawiązywał oczywiście znajomości, które kończyły
się w łóżku, ale zawsze dbał o to, by związek najpierw rozwinął się, osiągnął pełnię. Taki
układ wymaga rozwagi, wzajemności i dyskrecji. Przecież nie jest zwierzęciem kierującym
się samym popędem!
Nie był nawet pewien, czy lubi Maggie Concannon jako osobę. Czy mógłby zatem
spojrzeć sobie bez wyrzutów sumienia w oczy, gdyby poszedł za głosem instynktu i
wykorzystał sytuację? Gdyby wspiął się po schodach, otworzył drzwi do jej sypialni i
najzwyczajniej w świecie ją zgwałcił?
Zadowolony z siebie mężczyzna, pomyślał z ironią.
Przynajmniej do jutra rano, do chwili, gdy znowu będzie musiał stawić jej czoło,
skonfrontować się z samym sobą i z biznesem, który był ich wspólnym przedsięwzięciem.
Być może trudniej jest podążać prostą, równą drogą. Być może będzie cierpiał, na
czym, jak się zdaje, zależało jej najbardziej. Ale kiedy nadejdzie odpowiednia pora, by wziąć
ją do łóżka, zdobędzie nad nią przewagę.
A to, z całą pewnością, warte było zachodu.
Nawet tej jednej nieszczęsnej, nieprzespanej nocy, pomyślał, odsuwając na bok
papiery.
Maggie spała jak niemowlę. Pomimo strasznych scen opisanych w powieści, którą dał
jej Rogan, zapadła w sen tuż po północy i przespała tak prawie do siódmej.
Tryskając energią i wybiegając myślami naprzód, odnalazła jadalnię, gdzie ucieszyła
się na widok obfitego irlandzkiego śniadania podgrzewającego się na kredensie.
- Dzień dobry panience. - Ta sama pokojówka, która obsługiwała ją wczoraj
wieczorem, w pośpiechu wysunęła się z kuchni. - Czym mogę służyć?
- Dziękuję, niczym, sama się obsłużę. - Maggie wzięła ze stołu talerz i podeszła z nim
do kuszących zapachów na kredensie.
- Czy woli pani kawę czy herbatę, panienko?
- Marzę o herbacie. - Zdjęła pokrywkę ze srebrnego podgrzewacza i z uznaniem
wciągnęła w nozdrza zapach cieniutko pokrojonych plastrów bekonu. - Nazywasz się Nancy,
prawda?
- Nie, panienko, nazywam się Noreen.
Oblałeś test Wielmożny Panie Sweeneyu, zadumała się Maggie.
- Czy mogłabyś powiedzieć kucharzowi, Noreen, że niczego lepszego od jego
wczorajszej kolacji nie jadłam w życiu?
- Z radością, panienko.
Maggie przesuwała się od półmiska do półmiska, napełniając po brzegi swój talerz. W
domu często omijała posiłki, tak mało zainteresowana była własnym gotowaniem. Ale kiedy
miała przed sobą taką masę jedzenia, w dodatku tak pysznego, odrabiała zaległości w
trójnasób.
- Czy pan Sweeney dołączy do mnie przy śniadaniu? - zapytała, niosąc swój talerz do
stołu.
- Pan Sweeney już jadł, panienko. Zawsze zjada śniadanie punktualnie o wpół do
siódmej.
- Niewolnik przyzwyczajeń, prawda? - Maggie mrugnęła do pokojówki i
rozsmarowała świeży dżem na gorącej grzance.
- To prawda - odparła Noreen, rumieniąc się lekko. - Mam pani przypomnieć, że pan
Sweeney będzie gotów do wyjścia o ósmej.
- Dziękuję ci, Noreen, będę o tym pamiętać.
- Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę tylko zadzwonić.
Cicho jak myszka Noreen zniknęła w drzwiach kuchni. Maggie zabrała się za
jedzenie. Było iście królewskie! Sięgnęła ręką po „Irish Times”, którego świeży egzemplarz
leżał starannie złożony obok niej.
Zabawny sposób na życie. Wystarczy tylko pstryknąć palcem, a już człowiek jest
obsłużony, pomyślała. Ale czy świadomość obecności takiej masy ludzi wokoło nie
doprowadza Rogana do szału? Przecież nigdy nie jest sam!
Już na samą tę myśl skrzywiła się z niechęcią. Ona już dawno by zwariowała. Tak
bardzo potrzebna była jej samotność! Rozejrzała się po jadalni. Dostrzegła ciemną, lśniącą
boazerię, błyszczącą parę kryształowych świeczników, odblask srebra stojącego na
zabytkowym kredensie, błyszczącą porcelanę i szkło z Waterford.
Tak, nawet w tak wystawnym wnętrzu czułaby się zagubiona, bliska szaleństwa.
Sięgnęła po kolejną filiżankę herbaty, przerzuciła gazetę od końca do strony tytułowej
i zjadła wszystko z talerza do ostatniego okruszka. Gdzieś w głębi domu zegar wybił godzinę.
Właśnie zastanawiała się nad zjedzeniem jeszcze jednego plastra bekonu, przywołała się
jednak do porządku i poskromiła żarłoczność.
Przez jakiś czas przyglądała się zdobiącym ściany obrazom. Szczególnie przypadła jej
do gustu wyborna akwarela. Nie śpiesząc się, obeszła po raz ostatni pokój, po czym opuściła
go i zeszła do holu.
W foyer zastała już Rogana, w nieskazitelnym szarym garniturze i jasnogranatowym
krawacie. Najpierw spojrzał na nią, a później na zegarek.
- Spóźniła się pani.
- Czyżby?
- Już jest po ósmej.
Uniosła brwi, przekonała się, iż mówi to poważnie i pokornie stłumiła śmiech.
- Powinnam zostać wychłostana.
Obrzucił ją spojrzeniem, od sięgających do połowy łydki bucików po męską, białą
koszulę sięgającą do połowy ud, przepasaną dwoma skórzanymi paskami. Połyskujące,
półprzezroczyste kamienie zwisały z jej uszu. Po raz pierwszy odkąd ją poznał, dostrzegł na
jej twarzy lekki makijaż.
- Skoro nie nosi pani zegarka, to w jaki sposób zamierza pani nie spóźniać się?
- Tutaj pan trafił! Może wcale nie zależy mi na punktualności!
Wciąż patrząc na nią, wyjął notes i pióro.
- Notuję, że należy wyposażyć panią w zegarek, a także w telefon z automatyczną
sekretarką, oraz w kalendarz.
- Jest pan bardzo wspaniałomyślny, Roganie. - Poczekała, gdy otwierał drzwi i
przepuszczał ją przed sobą. - Ale po co?
- Zegarek jest po to, aby była pani punktualna. Automatyczna sekretarka, abyśmy
wreszcie mogli przekazywać pani te cholerne informacje, skoro nie odpowiada pani na
telefon, a kalendarz po to, żeby wiedziała pani jaki mamy dzień i nie nawalała z wysyłką
swoich prac.
Wycedził ostatnie słowa, jakby przeżuwał żylaste mięso, pomyślała Maggie.
- Ponieważ widzę dziś pana w cudownym, pogodnym humorze, ośmielę się
powiedzieć, iż żaden z tych przedmiotów nie wpłynie w najmniejszym stopniu na zmianę
moich przyzwyczajeń. Jestem osobą nie odpowiedzialną, Roganie. Może pan o to zapytać
moją pozostałą przy życiu rodzinę. - Lekceważąc jego syk zniecierpliwienia, odwróciła się i
zaczęła przyglądać fasadzie domu. Wychodziła na śliczną, cienistą zieleń - plac św. Stefana
jak się później dowiedziała - wznoszącą się dumnie ku bezchmurnemu, błękitnemu niebu.
Choć kamień był już stary, linie budowli były tak wdzięczne, jak ciało młodej kobiety.
Połączenie dostojeństwa i elegancji, na które, zdaniem Maggie, tylko bogacze mogli sobie
pozwolić. Każde okno, a było ich wiele, odbijało się w słońcu diamentowym blaskiem.
Miękki, zielony trawnik prowadził do uroczego frontowego ogrodu, zadbanego i wy -
chuchanego jak pudełeczko.
- Śliczne miejsce. Nie zauważyłam go, jak pan się domyśla, gdy przyjechaliśmy.
- Tak, wiem o tym. Ale ze zwiedzaniem będzie pani musiała poczekać, Margaret
Mary. Nie lubię się spóźniać. - Wziął ją pod rękę i najzwyczajniej w świecie zaciągnął do
oczekującego samochodu.
- Czy za spóźnienie czeka pana ława oskarżonych? - Roześmiała się, podczas gdy on
milczał. Rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu, gotowa na przejażdżkę. - Czy rano jest
pan zawsze ponury, Roganie?
- Nie jestem ponury - syknął w jej kierunku. A raczej nie bywam, o ile nie mam za
sobą nie przespanej nocy, pomyślał. A kto, jeśli nie ona, jest temu winien, u licha! - Mam
dzisiaj wiele spraw do załatwienia.
- Och, nie wątpię. Wznosi pan imperia, zdobywa fortuny.
Tego było już za wiele. Nie wiadomo dlaczego pogardliwy podtekst jej wypowiedzi
sprawił, iż przebrała się miarka. Zakłócając ruch uliczny, narażając się na przekleństwa
jadącego za nim kierowcy, który z całych sił nacisnął na klakson, zjechał na pobocze. Złapał
Maggie za kołnierz, ściągnął z połowy siedzenia i wpił się w jej usta.
Nie spodziewała się takiej reakcji. Co nie oznacza, że nie było jej przyjemnie.
Ostatecznie dlaczego nie miałaby się z nim spotkać na równym gruncie, wtedy gdy
przestawał się kontrolować, tracił swą sztywną poprawność. Zawirowało jej w głowie, lecz
nie opuściło jej poczucie siły. Żadnych zalotów czy uwodzenia, wyłącznie prostackie
zaspokojenie potrzeb, nagłe zwarcie, niczym przewody pod napięciem grożące wybuchem.
Odchylił jej głowę i wymusił pocałunek. Tylko jeden, obiecywał sobie. Tylko jeden,
by uwolnić to występne napięcie, które skręcało się w nim w środku jak wąż.
Ale całowanie jej nie przyniosło mu ulgi. Przeciwnie, jej pełna, żarliwa reakcja i zapał
wzmogły tylko jego napięcie, aż do utraty tchu.
Przez chwilę miał wrażenie, że zanurza się w wyłożonym aksamitem, pozbawionym
powietrza tunelu. I przeraził się, że już nigdy nie zechce i nie będzie potrzebował światła.
Oderwał się od niej, uchwycił kurczowo kierownicę. Jak pijany, wycofał samochód z
pobocza, z trudem radząc sobie z utrzymaniem prostej linii.
- Przypuszczam, że to była odpowiedź na coś. - Jej głos był nienaturalnie spokojny.
Nie była zdenerwowana pocałunkiem, lecz sposobem, w jaki go zaniechał.
- Miałem do wyboru to albo uduszenie pani.
- Z dwojga złego lepszy jest pocałunek. Choć wolałabym, żeby się pan nie wściekał na
samą myśl o pożądaniu mnie.
Był teraz spokojniejszy, skoncentrowany na prowadzeniu i nadrabianiu czasu, który
stracił na nią tego ranka.
- Już przedtem to pani wyjaśniłem. Czas jest nieodpowiedni.
- Nieodpowiedni! A do kogo należy ustalenie, co i kiedy jest odpowiednie?
- Wolę wiedzieć, z kim sypiam. Darzyć się wzajemnym uczuciem i szacunkiem.
Zmrużyła oczy.
- Między pocałunkiem w usta a pójściem do łóżka jest długa droga, Sweeney.
Chciałabym, żeby pan wiedział, że nie należę do osób, które wskakują do cudzego łóżka na
zawołanie.
- Nigdy nie mówiłem...
- Czyżby, a teraz? - Czuła się obrażona. Tym bardziej, iż dokładnie wiedziała, iż bez
chwili wahania wskoczyłaby do jego łóżka. - Na tyle, na ile się orientuję, już z góry pan
założył, że jestem wyjątkowo rozwiązłą kobietą. Niech i tak będzie, nie będę się panu
tłumaczyła ze swojej przeszłości. A jeśli chodzi o wzajemne uczucia i szacunek, nie zdobył
ich pan jeszcze w moich oczach, chłoptasiu.
- Cóż, tym lepiej. Dogadaliśmy się wreszcie.
- Dogadaliśmy się, że może się pan wynosić do diabła. A pańska pokojówka ma na
imię Noreen.
Ta ostatnia uwaga tak go zdezorientowała, iż oderwał wzrok od drogi i przeniósł go na
nią.
- Co takiego?
- Pańska pokojówka, ty zakuta pało, ty przerasowany arystokrato, ma na imię Noreen,
a nie Nancy. - Odwróciła się od niego zdecydowanym ruchem, zaplotła ręce i zaczęła
wyglądać przez okno.
Rogan tylko pokiwał głową.
- Jestem pani wdzięczny za wyjaśnienie. Uratowała mnie pani przed kłopotem. Jeden
Bóg wie, jak bym sobie poradził, gdybym pewnego dnia musiał ją przedstawić sąsiadom.
- Napuszony snob!
- Jadowita żmija.
Resztę trasy przesiedzieli w pełnym wrogości milczeniu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Trudno się było oprzeć wrażeniu, jakie wywierała dublińska galeria Worldwide. Już
sama architektura warta była obejrzenia. Przecież fotografie budowli figurowały w
dziesiątkach międzynarodowych magazynów i książek o sztuce, jako przykład stylu
georgiańskiego stanowiącego część dublińskiego dziedzictwa architektury.
Choć Maggie znała go z błyszczących ilustracji, oryginał w pełnej trójwymiarowej
krasie zaparł jej dech w piersiach.
Spędziła wiele godzin w galeriach, ale żadna z nich nie dorównywała splendorem
galerii Rogana.
Gdy otworzył imponujące frontowe drzwi i ruchem ręki zaprosił ją do środka,
powstrzymała się od komentarza.
Wewnątrz musiała zdobyć się na największy wysiłek, by nie paść na kolana w obliczu
panującej tu podniosłej ciszy, nastrojowo, z wielkim znawstwem rozproszonego światła i
specyficznego, jedynego w swoim rodzaju zapachu w głównej sali. Wystawa sztuki Indian
zaaranżowana została z najwyższą dbałością i kunsztem - były tu ceramiczne naczynia,
fantastyczne wyroby wiklinowe, rytualne maski, grzechotki i ozdoby z paciorków używane
przez szamanów. Prymitywne, a jednocześnie wyrafinowane i wyszukane rysunki zdobiły
ściany. Uwagę Maggie przyciągnęło ubranie, wykonane z koźlej skóry w kolorze kremowym,
ozdobione paciorkami i wygładzonymi, błyszczącymi kamieniami. To był pomysł Rogana, by
powiesić ten strój w charakterze dekoracyjnej tkaniny. Maggie aż ręka świerzbiła, by sięgnąć
po to cudo.
- Imponujące. - Zdobyła się na tę jedną uwagę.
- Cieszę się, że się pani podoba.
- Nigdzie, poza książkami i przypadkowymi reprodukcjami, nie widziałam sztuki
amerykańskich Indian. - Pochyliła się nad naczyniem na wodę.
- I właśnie dlatego tak bardzo mi zależało na sprowadzeniu wystawy do Irlandii.
Przeważnie koncentrujemy się na kulturze i historii Europy, zapominając o reszcie świata.
- Aż trudno uwierzyć, by ludzie, których znamy z filmów z Johnem Wayne'em jako
dzikich i nieokrzesanych, zdolni byli tworzyć takie arcydzieła. Choć przecież z drugiej strony
- uśmiechnęła się - moi przodkowie również byli dzicy, chodzili nadzy i przed każdą walką
malowali ciała niebieskimi farbami i z dzikim krzykiem rzucali się do boju. Pochodzę od
nich. - Przechyliła na bok głowę i bacznie obserwowała tego nieskazitelnego, doskonałego w
każdym calu biznesmena. - Oboje od nich pochodzimy.
- Powiedzmy, że na przestrzeni wieków, w różnym stopniu i w różnym tempie
tendencje te zanikały. Osobiście od dawna nie odczuwam już potrzeby malowania się
niebieskimi barwami wojennymi.
Roześmiała się, on zaś ponownie spojrzał na zegarek.
- Pani prace wystawiamy na drugiej kondygnacji - powiedział i ruszył ku schodom.
- Czy jest ku temu jakiś szczególny powód?
- Jest wiele szczególnych powodów. - Choć czas go naglił i z trudem starał się ukryć
zniecierpliwienie, zatrzymał się i czekał, aż przyłączy się do niego. - Lubię, gdy taka wystawa
staje się pewnego rodzaju wydarzeniem towarzyskim. Ludziom łatwiej jest docenić sztukę,
gdy są zrelaksowani i w dobrych humorach. - Przystanął na górnym podeście i ze
zdziwieniem obserwował jej reakcję.
- Czy widzi w tym pani jakiś problem?
- Wolałabym, żeby ludzie poważnie traktowali moją pracę i nie podchodzili do niej jak
do umilającego przyjęcie dodatku.
- Zapewniam panią, że potraktują ją poważnie. - Zwłaszcza, gdy zobaczą ceny, jakie
wyznaczył za jej prace, a co stanowiło element nowej strategii. - A sprzedaż pani prac to w
końcu moja działka! - Otworzył szerokie, podwójne drzwi i przepuścił ją przed sobą.
Zaniemówiła. Wspaniałe, ogromne pomieszczenie przesycone było dziennym
światłem padającym z umieszczonej centralnie, ogromnej kopuły. Wlewało się do ciemnego
wnętrza, ożywiało lśniący parkiet, rzucało cudowne refleksy, wydobywając na podobieństwo
luster nieoczekiwane efekty z prac, które Rogan wybrał na wystawę.
W najśmielszych marzeniach, w najbardziej tajemnych i szalonych oczekiwaniach, nie
wyobrażała sobie, że jej prace będą miały pomyślaną z takim wyczuciem, tak doskonałą i
okazałą oprawę.
Na masywnych postumentach, na wysokości wzroku, stały jej szkła. Było ich tylko
dwanaście. Porozstawiane rzadko, po całej sali, przydawały blasku wyniosłemu wnętrzu,
intrygowały. Pomyślała, że dzięki temu sprytnemu pomysłowi każda praca wydaje się
unikalna, dostępna ze wszystkich stron. Pośrodku, skrzące się jak lód rozsadzany od
wewnątrz snopem ognistych płomieni, stało jej Ujarzmienie.
Patrząc na tę rzeźbę, poczuła przytępiony ból. Wiedziała, że ktoś ją kupi. W
najbliższych dniach ktoś zapłaci za nią cenę wyznaczoną przez Rogana i zabierze ją raz na
zawsze z jej życia.
Jak wielką cenę trzeba płacić, gdy się pragnie czegoś więcej, pomyślała. To tak, jakby
coś utracić, a raczej utracić część samego siebie.
W milczeniu obchodziła salę, obcasy jej butów odbijały się głośnym echem, a Rogan
stał nieruchomo i z rękami w kieszeniach obserwował ją.
- Mniejsze przedmioty wystawione zostały w tak zwanych przez nas górnych
salonach. Mają tam bardziej odpowiednią przestrzeń. - Przerwał, oczekując na jakąś reakcję z
jej strony, a gdy i tym razem niczego od niej nie usłyszał, syknął ze złością. Co za cholerna
baba, pomyślał. Wszystkiego jej mało? - Podczas wernisażu będzie grała orkiestra kameralna.
Instrumenty smyczkowe. A oprócz tego, oczywiście szampan, kanapki...
- Oczywiście - wydobyła z siebie głos. Odwróciła się od niego, zastanawiając się,
dlaczego, stojąc w tak wspaniałym wnętrzu, nie może opanować łez.
- Chciałbym, aby była pani obecna podczas otwarcia wystawy, przynajmniej przez
jakiś czas. Nie będzie pani musiała robić ani mówić niczego, co naraziłoby na szwank pani
artystyczną integralność.
Jej serce uderzało zbyt głośno, by mogła uchwycić lekki ton zniecierpliwienia w jego
głosie.
- To wygląda... - Nie znajdowała słów. Po prostu nie znajdowała. - Ładnie -
powiedziała nieprzekonująco. - To wygląda ładnie.
- Ładnie?
- Tak. - Odwróciła się do niego, przyjrzała trzeźwym wzrokiem i, po raz pierwszy
odkąd sięga pamięcią, przeraziła się. - Ma pan wyrobiony zmysł estetyczny.
- Wyrobiony zmysł estetyczny - powtórzył, ubawiony tą bezosobową wypowiedzią. -
No cóż, Margaret Mary, mogę tylko wyrazić moją wdzięczność za tyle uznania. A zajęło to
nam trzy nieprawdopodobnie trudne tygodnie i wymagało połączonych wysiłków ponad
dziesięciu wysoko wykwalifikowanych osób. I wszystko po to, żeby było ładnie.
Niepewnym ruchem ręki przeczesała włosy. Czyżby on był ślepy i nie widział, że
odebrało jej mowę, że jest kompletnie zbita z tropu i że się boi.
- A jakiej reakcji oczekuje pan po mnie? Zrobiłam swoje i oddałam panu moją sztukę.
Pan zrobił swoje i umiejętnie to wykorzystał. Możemy sobie oboje pogratulować, Roganie. A
może teraz poszlibyśmy do mniejszych pomieszczeń?
Zaszedł jej drogę. Rozsadzała go wściekłość. Tak potężna, iż dziwił się, że nie pękają
od niej jej szkła, nie rozsypują się na ziemię w barwny, szklany proszek.
- Niewdzięczna wieśniaczka.
- Wieśniaczka, naprawdę? - Walczyły w niej sprzeczne, przerażające emocje. - Ma pan
rację, Sweeney. Jeśli niewdzięczność polega na tym, że nie padam do pańskich stóp i nie
całuję pańskich bucików, to ma pan rację mówiąc, że jestem niewdzięczna. Nie chcę i nie
oczekuję niczego ponad to, zostało określone w tych cholernych kontraktach, z tymi pańskimi
pieprzonymi paragrafami. Niczego więcej nie dostanie pan ode mnie.
Czuła piekące łzy, była bliska płaczu. Wiedziała, że jeśli nie wyjdzie stąd czym
prędzej, napięcie rozsadzi jej klatkę piersiową. W swej desperackiej chęci ucieczki rzuciła się
na niego.
- Powiem pani, czego ja oczekuję. - Złapał ją za ramie i okręcił dokoła. - I co zdobędę.
- Przepraszam bardzo - odezwał się od drzwi Joseph. - Zdaje się, że przeszkadzam.
Czy mógł się spodziewać czegoś bardziej zabawnego, fascynującego niż widok
zimnego, opanowanego szefa, rozjuszonego i rozwścieczonego przez drobną kobietkę z
groźnym błyskiem w oku, z pięściami gotowymi do walki?
- Wręcz przeciwnie. - Z najwyższym wysiłkiem woli Rogan puścił ramię Maggie i
cofnął się. W mgnieniu oka opanował się i uspokoił. - Dyskutowaliśmy właśnie z panną
Concannon nad pewnymi sformułowaniami kontraktu. Maggie Concannon, Joseph Donahoe,
kurator tej galerii.
- Miło mi panią poznać. - Joseph postąpił w lansadach kilka kroków naprzód i ujął
dłoń Maggie. Choć lekko drżała, pocałował ją szarmancko i z rozmachem, błyskając w
uśmiechu złotym zębem. - To czysta przyjemność, panno Concannon, móc spotkać geniusza
we własnej osobie.
- A dla mnie to przyjemność, panie Donahoe, móc spotkać tak wrażliwego na sztukę i
na artystę mężczyznę.
- Pozostawiam Maggie w twoich utalentowanych rękach, Josephie. Mam dzisiaj wiele
spotkań.
- To tylko zaszczyt dla mnie, Roganie. - Oczy Josepha, gdy trzymał delikatnie rękę
Maggie, roziskrzyły się.
Nie uszło to uwadze Rogana, podobnie jak i fakt, iż Maggie nie wykonała
najmniejszego ruchu, by cofnąć rękę. Prawdę mówiąc, uśmiechała się zalotnie do Josepha.
- Jeśli będzie pani potrzebny samochód, wystarczy, że powie pani o tym Josephowi -
powiedział sztywno. - Kierowca jest do pani dyspozycji.
- Dziękuję, Roganie - powiedziała, nie patrząc w jego stronę. - Jestem pewna, że
Joseph zajmie się mną.
- O niczym innym nie marzę - szybko zareagował Joseph. - Czy oglądała już pani
saloniki, panno Concannon?
- Nie, jeszcze nie. Mam nadzieję, że będzie pan do mnie mówił po imieniu.
- Jeśli tylko można! - Trzymając ją za rękę, Joseph poprowadził ją do drzwi. - Wierzę,
że doceni pani to, co tutaj zrobiliśmy. Termin otwarcia wystawy już za pasem, pragnęlibyśmy
więc, aby była pani zadowolona. Każdą pani sugestię przyjmiemy z największą radością.
- Nareszcie jakaś odmiana. - Maggie przystanęła, rzucając przez ramię spojrzenie
tkwiącemu w bezruchu Roganowi. - Proszę sobie nie przeszkadzać, Roganie. Jestem pewna,
że się pan śpieszy. - Odwróciła głowę, uśmiechając się promiennie do Josepha. - Znam
Francisa Donahoe, z okolic Ennis. Jest kupcem, dostrzegam pewne podobieństwo w oczach
między nim i panem. Czy to jakiś krewny?
- Mam kuzynów w Clare, ze strony ojca i matki. Nazywają się Ryans.
- Znam mnóstwo Ryansów. Och! - Przerwała rozmowę, przechodząc pod sklepionym
łukiem do starannie utrzymanego, niedużego pokoju z kominkiem i uroczym miejscem do
siedzenia, jęknęła z wrażenia. Na zabytkowych stołach rozłożone były jej liczne drobniejsze
prace, a wśród nich przedmiot kupiony przez Rogana podczas ich pierwszego spotkania.
- Elegancka oprawa, jak sądzę. - Joseph wsunął się do środka, by włączyć dyskretnie
ukryte oświetlenie. W promieniach światła szkło nabierało życia, zdawało się pulsować. -
Balowa sala zapiera dech w piersi.
Tutaj natomiast jest kameralnie, intymnie.
- Tak - westchnęła ponownie. - Czy mogłabym usiąść na chwilę, Josephie? Prawdę
mówiąc, zaparło mi dech w piersi. - Usiadła na ślicznym mebelku i zamknęła oczy. - Kiedyś,
gdy byłam dzieckiem, ojciec kupił kozła z myślą o hodowli. Pewnego ranka poszłam z nim na
łąkę, zagapiłam się, nie zwracałam na niego uwagi i doprowadziłam go tym do szału. Uderzył
mnie z całych sił łbem, aż poleciałam w powietrze. Podobnie poczułam się, gdy weszłam do
tamtej sali. Jak gdyby ktoś mnie nadział na rogi i wyrzucił w powietrze.
- To nerwy, prawda?
Otworzyła oczy. W spojrzeniu Josepha dostrzegła zrozumienie.
- Jestem śmiertelnie przerażona. Ale niech mnie kule biją, jeśli dam mu to po sobie
poznać! Jest tak cholernie zarozumiały, prawda?
- Jest raczej pewny swojego, nasz Rogan. A to z wielu powodów. Ma niebywałe
wprost wyczucie, gdy chodzi o kupno odpowiednich rzeczy lub roztaczanie opieki nad
właściwymi artystami. - Będąc ciekawskim facetem, łasym na dobre ploteczki, Joseph
rozsiadł się wygodnie obok Maggie. Wyciągnął długie nogi, skrzyżował je w pozycji
zachęcającej do relaksu i zaufania. - Wchodząc zauważyłem, że oboje jesteście zawzięci,
rogate łby, jeśli tak można powiedzieć.
- Nie znajdujemy wspólnej płaszczyzny - uśmiechnęła się blado Maggie. - Lubi
narzucać swoją wolę, nasz Rogan.
- Raczej tak, ale najczęściej robi to w tak delikatny sposób, iż nikt nie czuje się
dotknięty.
Maggie aż gwizdnęła przez zęby.
- Nie odczułam na sobie jego delikatności.
- Zauważyłem. To ciekawe. Zwłaszcza, że wiem, jak bardzo mu zależało na zdobyciu
pani dla Worldwide, Maggie. Był zdecydowany na wszystko. Pracuję dla niego od ponad
dziesięciu lat i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek poświęcił aż tyle uwagi i zachodu
pojedynczemu artyście.
- To mi raczej pochlebia - westchnęła i znowu zamknęła oczy. - Pod warunkiem, że
nie doprowadza mnie do szału swoim dyrektorskim sposobem bycia. Zachowuje się jak
udzielny książę wobec podwładnych.
- Przyzwyczaiłem się do tego.
- No cóż, ze mną tak łatwo mu nie pójdzie. - Otworzyła oczy i wstała z miejsca. -
Pokaże mi pan resztę galerii, Josephie?
- Z największą radością. A może opowie mi pani historię swojego życia?
Maggje zadarła głowę i przyjrzała mu się badawczo. Podżegacz, pomyślała, z
marzycielskim spojrzeniem i pirackimi chwytami. Zawsze lubiła takich podjudzających
przyjaciół.
- W porządku, niech będzie - powiedziała i wzięła go pod rękę. – Był sobie raz farmer,
który pragnął być poetą...
W Dublinie jest stanowczo za dużo ludzi, jak na mój gust. Z trudem można zrobić
krok i nie wpaść na kogoś. Miasto jest ładne, nie można zaprzeczyć, położone nad śliczną
zatoką, urozmaicone licznymi strzelistymi iglicami wież. Maggie podziwiała jego wspaniałą
architekturę, całą w czerwonej cegle i szarym kamieniu, doceniła wdzięk kolorowych witryn
sklepowych.
Dowiedziała się od kierowcy, Briana Duggina, że pierwsi dublińczycy mieli w równej
mierze wyrobione poczucie ładu i dobrego smaku, co zmysł do interesu. Pomyślała, że
dlatego Rogan i miasto tak do siebie pasują.
Siedziała wygodnie na tylnym siedzeniu i podziwiała przez okno przepyszne ogrody,
miedziane kopuły, cienistą zieleń i ruchliwe ujście rzeki Liffey, dzielące miasto na dwie
części.
Poczuła, jak jej tętno dostosowuje się do otaczającego ją rytmu życia, podąża za
tłumną ulicą, włącza się w gorączkowy pośpiech. Na krótko poddała się tej podniecającej
krzątaninie, lecz szybko poczuła się wyczerpana. Nieprzebrane tłumy na O'Connel Street,
gdzie każdy wydawał się pędzić przed siebie nie wiadomo dokąd, z obłędem w oczach,
znużyły ją. Zatęskniła za ospałymi, pustymi drogami zachodniego wybrzeża. Tym niemniej
widok z mostu O'Connel zachwycił ją. Zaintrygowały ją przycumowane do nabrzeży statki,
oczarowała błyszcząca w słońcu majestatyczna kopuła Four Courts. Kierowca z radością
obwoził ją po mieście, zjeżdżał w boczne uliczki, czekał na nią, gdy wysiadła, by przejść się
po parku, czy usiąść na skwerze.
Zatrzymała się także na Grafton Street, pośród eleganckich sklepów, gdzie kupiła
prezent dla Brianny - prostą, srebrną broszkę w kształcie półksiężyca, wysadzaną granatami.
Wkładając pudełeczko do torby, pomyślała, że będzie to idealny dodatek do ubrań siostry i jej
tradycyjnego gustu.
Przez moment zastanawiała się nad parą kolczyków dla siebie - drugie, skręcone ze
sobą złote, srebrne i miedziane druciki zaakcentowane u góry i dołu ognistymi opalami. Nie
powinna wydawać pieniędzy na takie frywolne błyskotki. Nie powinna i już. Zwłaszcza nie
mając żadnej gwarancji, że uda się jej coś sprzedać w najbliższym czasie.
Ale, oczywiście, kupiła kolczyki i cały budżet diabli wzięli!
Na koniec zwiedziła jeszcze muzea, przeszła się wzdłuż rzeki i zamówiła herbatę w
maleńkim bistro w pobliżu Fitz William Square. Ostatnią godzinę spędziła na moście Half
Penny, skąd oglądała zachód słońca i odbijające się od wody promienie, a także, w kupionym
naprędce bloku rysunkowym, zrobiła kilka szkiców.
Było już po siódmej, gdy wróciła do domu Rogana. Wyszedł jej naprzeciw z
frontowego saloniku i zatrzymał ją, zanim doszła do schodów.
- Już się zastanawiałem, czy nie kazała pani odwieźć się Dugginowi z powrotem do
Clare.
- Zastanawiałam się nad tym raz czy dwa. - Odrzuciła do tyłu niesforne włosy. - Wieki
całe nie byłam w Dublinie. - Pomyślała o żonglerze, którego wtedy zobaczyła i, oczywiście, o
swoim ojcu. - Zapomniałam już o potwornym zgiełku i hałasie, jakie tutaj panują.
- Domyślam się, że nic pani nie jadła.
- To prawda, nie jadłam - odparła. - Jeśli nie liczyć herbatnika.
- Kolacja będzie o wpół do ósmej, ale mogę ją przesunąć na ósmą, jeśli zechce pani
dołączyć do nas na koktajl.
- Do nas?
- Do mojej babci. Bardzo chciałaby panią poznać.
- Och - jęknęła ciężko. Spotykać się z kimś, rozmawiać, przebywać w czyjejś
obecności! - Nie chciałabym sprawiać kłopotu.
- Nie widzę problemu. Jeśli chce się pani przebrać, oczekujemy w saloniku.
- W co mam się przebrać? - Zrezygnowana, włożyła szkicownik pod pachę. -
Obawiam się, że wszystkie wyjściowe ubrania zostawiłam w domu. Ale jeśli mój wygląd
pana razi, mogę zjeść kolację w pokoju.
- Proszę nie mówić za mnie, Maggie. - Stanowczym ruchem ujął ją za ramię i
poprowadził w stronę salonu. - Babciu - zwrócił się do kobiety siedzącej po królewsku w
fotelu z wysokim, obitym brokatem oparciem. - Chciałbym ci przedstawić Margaret Mary
Concannon. Maggie, moja babcia Christine Sweeney.
- Ogromnie się cieszę. - Christine wyciągnęła wąską, kształtną dłoń, ozdobioną
jednym iskrzącym się szafirem, tworzącym komplet z kolczykami w jej uszach.
- Przypisuję sobie zasługę za pani obecność tutaj, moja droga, ponieważ pierwsza
kupiłam pani pracę, która zaintrygowała Rogana.
- Dziękuję. A więc jest pani kolekcjonerką?
- Mamy to we krwi. Proszę usiąść. Roganie, podaj pani coś do picia.
Rogan podszedł do lśniących karafek.
- Co pani nalać, Maggie?
- Cokolwiek bądź. - Mając w perspektywie godzinę lub dwie uprzejmego zachowania
się, zrezygnowana Maggie odłożyła na bok szkicownik i torebkę.
- Chyba jest pani przejęta i rozemocjonowana swoją pierwszą poważną wystawą -
zaczęła Christine. No cóż, dziewczyna ma frapującą urodę, pomyślała. Te ogniste włosy i
jasna cera! A w tej flanelowej koszuli i opiętych spodniach przyciąga bardziej wzrok niż
dziesiątki kobiet przystrojonych w jedwabie i diamenty.
- Szczerze mówiąc, pani Sweeney, trudno mi to sobie wyobrazić. - Wzięła podaną
przez Rogana szklankę z nadzieją, iż jej zawartość pokrzepi ją i pozwoli dotrwać do końca
wieczora i nudnej konwersacji.
- Proszę powiedzieć, co sądzi pani o galerii?
- Jest wspaniała. Prawdziwa świątynia sztuki.
- Och. - Christine pochyliła się do przodu i ponownie uścisnęła rękę Maggie. - Jakże
mój Michael cieszyłby się, słysząc te słowa. Dokładnie tego właśnie pragnął. Był
niespełnionym artystą, rozumie pani?
- Nie. - Maggie spojrzała z ukosa na Rogana. - Nie rozumiem.
- Chciał malować. Miał wyobraźnię, umiał patrzeć, ale zabrakło mu zdolności. Wobec
tego tworzył atmosferę i warunki dla tych, którzy je mieli. - Przydymiony, jedwabny
kostiumik Christine zaszeleścił delikatnie, kiedy siadała z powrotem. - Był wspaniałym
człowiekiem. Rogan jest do niego podobny, z wyglądu i z usposobienia.
- Musi być pani dumna z tego powodu.
- To prawda. Podobnie jak pani rodzina musi być dumna z tego, co pani udało się
zrobić z własnym życiem.
- Nie sądzę, by dumna była właściwym słowem. - Maggie wypiła łyczek. Gdy okazało
się, że Rogan nalał jej sherry, z trudem opanowała grymas rozczarowania. Na szczęście w tej
samej chwili pojawił się w drzwiach lokaj i zaanonsował kolację. - Świetnie się składa. -
Maggie odstawiła z ulgą szklankę. - Umieram z głodu.
- A więc nie zwlekajmy. - Rogan podał babce ramię. - Julien był rozanielony, gdy się
dowiedział, że smakuje pani jego kuchnia.
- Och, jest świetnym kucharzem, to prawda. Nie ośmieliłabym się mu przyznać, że z
radością jem wszystko, czego nie muszę sama przygotować.
- Nie powiemy mu o tym. - Rogan odsunął najpierw krzesło dla Christine, a następnie
dla Maggie.
- Nie powiemy - przytaknęła Maggie. - Zwłaszcza, że postanowiłam wymienić z nim
niektóre z przepisów Brie.
- Brie to siostra Maggie - wyjaśnił Rogan, podczas gdy podawano zupę. - Prowadzi
pensjonat w Clare i mogę osobiście zaświadczyć, że jej kuchnia jest wyśmienita.
- A więc pani siostra jest artystką w kuchni.
- To prawda - przyznała Maggie, stwierdzając jednocześnie, iż towarzystwo Christine
Sweeney jest znacznie milsze, niż się tego spodziewała. - Brianna jest czarodziejką w domu i
w kuchni.
- Powiedziałeś w Clare? - Christine skinęła głową na podane jej przez Rogana wino. -
Znam te okolice. Pochodzę z Galway.
- Naprawdę? - Na twarzy Maggie pojawiło się zdumienie i zadowolenie. Kolejny raz
pomyślała, jak bardzo tęskni za domem. - Z której części hrabstwa?
- Z samego Galway. Mój ojciec pracował w żegludze. Dzięki niemu spotkałam
Michaela, który prowadził z ojcem sprawy handlowe.
- Moja babcia, ze strony matki, także pochodziła z Galway. - W innych
okolicznościach Maggie wolałaby raczej jeść, niż rozmawiać. Jednak tym razem dane jej było
delektować połączeniem wybornego jedzenia i konwersacji. - Mieszkała tam do
zamążpójścia. To było jakieś sześćdziesiąt lat temu. Była córką kupca.
- Ach tak. A jak się nazywała?
- Sharon. Sharon Feeney jako panna.
- Sharon Feeney. - Oczy Christine ożywiły się, stały się teraz tak intensywne w
kolorze i roziskrzone jak jej szafiry. - Córka Colina i Mary Feeney?
- Tak! Znała ją pani?
- Och, jeszcze jak. Mieszkałyśmy kilka minut drogi od siebie. Byłam od niej
troszeczkę młodsza, ale spędzałyśmy razem dużo czasu. - Christine mrugnęła do Maggie, a
następnie spojrzała na Rogana, chcąc wciągnąć go do rozmowy. - Byłam zakochana do
nieprzytomności w wuju Maggie i bezczelnie wykorzystywałam Sharon, by móc przebywać
jak najwięcej w pobliżu niego.
- Nie sądzę, żebyś musiała uciekać się do czegoś lub do kogoś, by zwrócić na siebie
uwagę mężczyzny - powiedział Rogan.
- Och, Roganie, twoje słowa to słodycz dla ucha - roześmiała się Christine i poklepała
go po ręku. - Miej się przed nim na baczności, Maggie.
- Na mnie nie marnuje zbyt wiele słodyczy.
- Cukier rozpuszcza się w occie - odciął się Rogan czarującym głosem.
Postanawiając go ignorować, Maggie odwróciła się ku Christine.
- Nie widziałam wujka od lat, ale słyszałam, że w młodości był eleganckim,
przystojnym mężczyzną i umiał zdobywać serca kobiet.
- To prawda, był przystojny i miał podejście do kobiet - Christine roześmiała się
ponownie, a dźwięk jej głosu brzmiał młodo i radośnie. - Będąc dziewczynką, spędziłam
wiele nieprzespanych nocy, marząc o Niallu Feeneyu. A prawda jest taka - mówiąc to,
skierowała błyszczące oczy na Rogana, a jej nieco figlarne spojrzenie zachwyciło Maggie - że
gdyby nie pojawił się Michael i gdybym nie zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia,
walczyłabym na śmierć i życie, by poślubić Nialla. Czy to nie jest zabawne? Gdyby sprawy
potoczyły się inaczej, moglibyście być kuzynami.
Rogan spojrzał na Maggie i uniósł swój kielich. Pomyślał, że to by było przerażające.
Absolutnie przerażające.
Maggie parsknęła śmiechem i dokończyła zupę.
- Niall Feeney nigdy się nie ożenił i prowadzi kawalerskie życie w Galway. Być może
złamała pani jego serce, pani Sweeney.
- Chciałabym w to uwierzyć. - Wciąż śliczna twarz Christine Sweeney pokryła się
rumieńcem zadowolenia. - Lecz smutna prawda jest inna; Niall nigdy mnie nie dostrzegał.
- Czyżby był ślepy? - zapytał Rogan, czym zasłużył sobie na promienny uśmiech
babci.
- Nie ślepy. - Maggie aż westchnęła, wciągając w nozdrza cudowny zapach
postawionego przed nimi półmiska z rybą. - Ale może mniej rozsądny niż inni mężczyźni.
- I mówisz, że nigdy się nie ożenił? - Dopytywanie się Christine, zauważył Rogan,
marszcząc czoło, było może odrobinę zbyt poufałe.
- Nigdy. Moja siostra koresponduje z nim. - W oczach Maggie pojawił się chytry
błysk. - Poproszę ją, żeby przy najbliższej okazji wspomniała wujkowi o pani. Przekonamy
się, czy jego pamięć jest lepsza niż jego młodzieńczy osąd.
Choć jej uśmiech był nieco marzycielski, Christine pokiwała powątpiewająco głową.
- Pięćdziesiąt pięć lat temu opuściłam Galway dla Dublina i dla Michaela. Matko
Boska!
Wspomnienie minionych lat było przyjemne i smutne zarazem, podobne do tego, jakie
towarzyszy pożegnaniu okrętu wypływającego z portu w morze. Wciąż odczuwała brak męża,
choć odszedł ponad dziesięć lat temu. W odruchowym geście, który wydał się Maggie
wzruszający, Christine położyła dłoń na ręku Rogana.
- Sharon wyszła za mąż za hotelarza, prawda?
- Tak, a przez ostatnich dziesięć lat życia była wdową.
- Ale miała córeczkę na pocieszenie.
- Moją matkę. Ale nie wiem, czy znalazła w niej pocieszenie. - Osad goryczy zakłócił
delikatny smak pstrąga w ustach Maggie. Spłukała ją winem.
- Jeszcze przez wiele lat po ślubie Sharon pisywałyśmy do siebie. Była bardzo dumna
ze swojej dziewczynki. Maeve, czy tak?
- Maeve... - Magie próbowała wyobrazić sobie matkę jako małą dziewczynkę, ale bez
powodzenia.
- Sharon pisała, że jest ślicznym dzieckiem, z imponującymi włosami. Usposobienie
diabelskie, powiedziałaby Sharon, i anielski głos.
- Anielski głos? Moja matka?
- Tak, co w tym dziwnego? Sharon pisała, że dziewczynka bosko śpiewa i że chce
zostać zawodową śpiewaczką. I zdaje się została, przynajmniej na jakiś czas. - Christine
zamilkła, zastanawiając się, dlaczego Maggie tak dziwnie na nią patrzy. - Tak. Wiem, że
została śpiewaczką. Pamiętam, że przyjechała z recitalem do Gort, ale że nie mogłam wtedy
być na tym występie. Mam trochę wycinków prasowych, które przysłała mi Sharon. To było
trzydzieści lat temu! - Uśmiechnęła się zaintrygowana. - Nie śpiewa już?
- Nie. - Spokojnie lecz z zakłopotaniem odpowiedziała Maggie. Nigdy nie słyszała, by
matka podniosła głos w innym celu, niż narzekanie czy krytykowanie kogoś. Śpiewaczka?
Zawodowa, z głosem jak anioł? Z całą pewnością mówią o dwóch różnych osobach.
- No cóż - ciągnęła Christine. - Wyobrażam sobie, że znalazła radość i szczęście w
rodzinie.
Szczęście? Na pewno nie chodzi tutaj o tę Maeve Feeney Concannon, która ją
wychowała.
- Tak sądzę - powoli wypowiedziała Maggie. - Dokonała wyboru.
- Podobnie jak my wszyscy. Sharon zrobiła to, wychodząc za mąż i wyjeżdżając z
Galway. Muszę przyznać, że bardzo mi jej było brak, ale ona kochała swojego Johnny'ego i
swój hotel.
Z dużym wysiłkiem Maggie oddaliła od siebie myśli o matce. Powróci do nich
później.
- Pamiętam babci hotel. Pracowałyśmy w nim razem z Brie przez jedno lato, gdy
byłyśmy jeszcze dziewczynkami. Sprzątałyśmy i usługiwałyśmy. Nie zasmakowałam w tych
zajęciach.
- Z korzyścią dla świata sztuki!
Maggie z uznaniem przyjęła komplement Rogana.
- Być może, w każdym razie odczułam po tym ulgę.
- Nigdy nie zapytałem, jak i kiedy zainteresowała się pani szkłem.
- Matka mojego ojca miała wazon, weneckiej roboty, wąski i długi, jasnozielony, z
lekko matowego szkła. W kolorze pączków liści. Wydawał mi się najpiękniejszą rzeczą, jaką
kiedykolwiek widziałam. Powiedziała mi, że jest zrobiony z oddechu i z ognia. - Maggie
uśmiechnęła się na to wspomnienie, pogrążyła się w nim przez chwilę, a jej oczy stały się
równie zamglone jak wazon, który opisała. - Słuchałam tego jak najpiękniejszej bajki. Tylko
oddech i ogień, by stworzyć coś, co można trzymać w rękach. Przyniosła mi więc książkę, w
której były obrazki z huty szkła, pracujący w niej ludzie, metalowe rurki i piece. Myślę, że od
tej chwili niczego innego już nie pragnęłam.
- Taki sam był Rogan - powiedziała półgłosem Christine. - Od najmłodszych lat
dokładnie wiedział, co pragnie robić w życiu. - Jej wzrok powędrował od Maggie do wnuka i
z powrotem. - A teraz odnaleźliście się.
- Na to wygląda - przytaknął Rogan i zadzwonił po następne danie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Choć nie było ku temu istotnych powodów, ciągnęło ją do galerii. Była tam mile
widziana; Joseph i reszta personelu prześcigali się w uprzejmościach, zasięgali jej opinii,
radzili się. Byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie fakt, iż Rogan bezbłędnie i z ogromnym
wyczuciem przemyślał koncepcję wystawy, dopracował ją w najdrobniejszych szczegółach.
Praktycznie więc nie miała nic do dodania, a jej rola sprowadzała się do towarzyskiej wizyty.
Wymykała się więc i przycupnięta w kąciku szkicowała indiańską sztukę.
Przedmioty z wikliny, przybrania głowy, pracochłonne, kunsztowne ozdoby z
paciorków, skomplikowane, tajemnicze maski rytualne, to wszystko fascynowało ją. Pomysły
i wizje wirowały w jej głowie jak gazele, cwałowały wielkimi susami, odbijały się, unosiły w
powietrzu. Śpieszyła się, by przenieść je na kartki szkicownika.
Pogrążając się w pracy, zapominała o świecie. Ilekroć bowiem zaczynała myśleć, jej
uwaga uporczywie powracała do tego, co Christine opowiedziała jej o Maeve. Zastanawiała
się, ile jest jeszcze ukrytych faktów z życia jej rodziców, o których nigdy nie słyszała? Matka
i jej kariera, ojciec kochający inną kobietę. I oboje, z jej powodu, uwięzieni w pułapce,
pozbawieni możliwości zrealizowania swych najgłębszych pragnień.
Musi poznać całą prawdę, a przecież boi się tego, boi się, że wszystko czego się
dowie, uzmysłowi jej fakt, iż tak naprawdę nie znała ludzi, którzy powołali ją do życia. Ze
może w ogóle ich nie znała.
Odsuwała więc od siebie te myśli i większość czasu spędzała w galerii.
Ponieważ nikt się nie sprzeciwił, urządziła sobie w biurze Rogana tymczasową
pracownię. Pomieszczenie miało dobre światło, a ponieważ znajdowało się na tyłach
budynku, prawie nikt jej tutaj nie przeszkadzał. Nie było tu zbyt wiele miejsca. Nie ulegało
wątpliwości, że Rogan postanowił wykorzystać każdą wolną przestrzeń na ekspozycję sztuki.
A to był argument nie do podważenia.
Przykryła jego lśniące, orzechowe biurko kawałkiem plastiku i grubymi warstwami
gazet. Wykonane węglem i ołówkiem szkice stały się punktem wyjścia do dalszej pracy.
Teraz chciała je rozmalować farbami. W sklepie w pobliżu galerii kupiła kilka tubek akryli.
Często jednak na skutek wrodzonej niecierpliwości, a także niedoskonałości materiału,
sięgała po inne środki, jakie miała pod ręką. Zdarzało się jej więc zanurzać pędzel w fusach
kawy, w mokrej papce popiołu, czy też rzucać odważne, grube kreski pomadką do ust lub
kredkami do oczu.
To były zaledwie jej pierwsze kroki. O ile uważała się za względnie kompetentnego
rysownika, o tyle nigdy nie nazwałaby siebie mistrzem pędzla i koloru. To, że Rogan dołączył
do wystawy wiele jej szkiców, wprowadzało ją raczej w zakłopotanie, niż cieszyło.
Przekonywała samą siebie, że ludzie będą kupowali wszystko, jeśli tylko utwierdzi się
ich w pewności o wartości i jakości towaru.
Przyglądając się ze zmrużonymi oczami swej pracy, pomyślała, iż staje się cyniczna, a
także wyrachowana. Bezduszny buchalter podliczający zyski z czegoś, co jeszcze nie zostało
wykonane. Na Boga, czyżby wplątała się w pajęczynę, którą wyczarował dla niej z taką
precyzją Rogan? Jeśli to wszystko okaże się niewypałem, jeśli wróci do domu na tarczy,
znienawidzi siebie bardziej niż jego!
A może ciąży nade mną złe fatum? - zastanawiała się. Czy będzie jak ojciec i nie
osiągnie celu, który znaczy dla niej więcej niż cokolwiek? Była tak pochłonięta pracą i
czarnymi myślami, że aż syknęła ze zdziwienia i z zakłopotania, gdy otwarły się drzwi biura.
- Proszę wyjść! Proszę wyjść! Czy mam się zamykać na klucz, do jasnej cholery?
- Uważam, że tak. - Rogan zamknął za sobą drzwi. - Ale co u licha pani robi?
- Przeprowadzam doświadczenie z fizyki jądrowej - warknęła. - Czy nie widzi pan? -
Oderwana od swoich zajęć, zgarnęła zmierzwioną grzywę włosów znad oczu. - Po co pan
tutaj przyszedł?
- Wydaje mi się, że ta galeria, nie wyłączając tego biura, należy do mnie.
- Trudno o tym zapomnieć. - Zanurzyła pędzel w rozmieszanych na starej desce
farbach. - Zwłaszcza kiedy już od progu nie słyszy się niczego innego, jak „pan Sweeney
to...”, „pan Sweeney tamto...”. - Podniecona i rozemocjonowana tą drobną sprzeczką, rzuciła
kilka kolorowych plam na gruby papier, który przypięła na innej desce.
W trakcie gdy to robiła, jego spojrzenie przesunęło się z jej twarzy na ręce, na których
widok odebrało mu na krótko mowę.
- Co pani najlepszego robi, do jasnej cholery? - Wstrząśnięty, rzucił się przed siebie.
Jego bezcenne, ukochane biurko pokryte zapaćkanymi farbą gazetami, zastawione słoikami z
pędzlami, zarzucone węglem i ołówkami, i, o ile węch go nie myli, butelkami terpentyny. -
Pani jest szalona. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, że biurko pochodzi z epoki Jerzego II?
- To solidna sztuka - odpowiedziała bez cienia szacunku dla nieżyjącego króla
angielskiego. - Zasłania mi pan światło. - W roztargnieniu, machnęła na niego upaćkaną w
farbie ręką. Tylko cud jakiś sprawił, że w porę odskoczył. - A poza tym jest dobrze
zabezpieczone - dodała. - Podłożyłam pod gazety kawałek plastiku.
- Ach tak, to zmienia sprawę. - Złapał garść jej włosów i szarpnął z całej siły. - Jeśli są
pani potrzebne sztalugi - wycedził, gdy zetknęli się niemal nos w nos - mogę je pani
dostarczyć.
- Nie potrzebne mi są sztalugi, tylko odrobina prywatności. I gdyby się pan stąd
wyniósł i zniknął, tak jak to cudownie udawało się panu przez ostatnie dwa dni... - mówiąc to,
wyrwała mu się. Oboje spojrzeli na jaskrawoczerwone plamy, które rozmazała mu na klapach
prążkowanego garnituru.
- Masz babo placek - zawołała.
- Idiotka! - Podczas gdy ona chichotała, jego oczy zwęziły się i niebezpiecznie
pociemniały.
- Przepraszam. Mówię to szczerze. - Ale przeprosiny rozpłynęły się w ponownym
ataku śmiechu. - Robię straszny chlew wokół siebie podczas pracy i zapomniałam o rękach.
Ale, o ile się nie mylę, ma pan całą kolekcję garniturów. Może obejdzie się pan bez tego.
- To by było zbyt proste. - Błyskawicznym ruchem zanurzył palce w farbie i
rozsmarował ją jej na twarzy. - Ten kolor doskonale pani pasuje.
Przyłożyła dłonie do policzków, rozsmarowując farbę po całej twarzy.
- No to co, bawimy się? - zaśmiewając się, porwała tubkę kanarkowo - żółtej farby.
- Niech pani tylko spróbuje - zawołał na wpół rozbawiony, na wpół rozgniewany.
- Concannonowie nigdy nie cofają się przez rzuconym im wyzwaniem. -
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, szykując się do wyciśnięcia tubki. Musieli jednak odłożyć
porachunki na bok, gdy otworzyły się drzwi biura.
- Roganie, mam nadzieję, że nie jesteś... - Elegancka kobieta w chanelowskim
kostiumie urwała w połowie zdania, wytrzeszczając jasnoniebieskie oczy. - Bardzo
przepraszam. - Była zmieszana. Nerwowym ruchem odgarnęła falujące, czarne włosy. - Nie
wiedziałam, że jesteś... zajęty.
- Przybywasz w samą porę. - Spokojny i chłodny jak wiosenna bryza Rogan oderwał
kawałek gazety i wytarł nią farbę z palców. - Wygląda na to, że jeszcze trochę, a zrobilibyśmy
z siebie kompletnych idiotów.
Być może, pomyślała z żalem Maggie, odkładając na bok tubę z farbą. Przynajmniej
byłoby wesoło!
- Patrycja Hennessy. Chciałbym ci przedstawić Margaret Mary Concannon, naszą
sławną artystkę.
To ona? Patrycję przepełniało zdumienie, choć na jej delikatnej, rasowej twarzy
odmalowało się jedynie uprzejme zainteresowanie. Ta zapaćkana farbami, rozczochrana
kobieta, to M. M. Concannon?
- Jakże się cieszę ze spotkania.
- Ja także, panno Hennessy.
- Pani Hennessy - poprawiła ją Patrycja, nieśmiało się uśmiechając. - Ale proszę
mówić do mnie Patrycja.
Jak samotna róża za szkłem, pomyślała Maggie; Patrycja była śliczna, delikatna i
skończenie doskonała. I smutna, stwierdziła Maggie, przyglądając się badawczo jej ładnemu
owalowi twarzy.
- Znikam za chwilę. Jestem pewna, że chcielibyście porozmawiać na osobności.
- Proszę sobie nie robić kłopotu z mojego powodu. - Uśmiech Patrycji musnął jej
wargi, nie dotykając jej oczu. - Byłam właśnie na górze z Josephem i podziwiałam pani prace.
Ma pani niebywały talent.
- Dziękuję. - Maggie wyrwała z górnej kieszeni marynarki Rogana chustkę.
- Proszę... - Nie dokończył, gdy już jego własność wylądowała w butelce z terpentyną.
Wydając podobny do warczenia psa dźwięk, odebrał ją i zaczął ścierać resztki farby z rąk. -
Moje biuro zostało, jak się zdaje, zamienione chwilowo na artystyczne poddasze.
- Jasne, a ja nigdy w życiu nie pracowałam na poddaszu - oznajmiła Maggie, celowo
posługując się irlandzką wymową. - Wyobraża sobie pani, jak go musiałam zdenerwować,
wkraczając na ten święty teren? Zna go chyba pani od dawna i wie, jaki to małostkowy
człowiek.
- Nie jestem małostkowy - wycedził przez zęby.
- Och, oczywiście, że nie - odparła Maggie, wywracając oczami. - To dziki człowiek,
nigdy nie można przewidzieć jego reakcji, podobnie jak nie można przewidzieć kolorów
wschodzącego słońca.
- Powszechnie nie uważa się zmysłu organizacji i opanowania za wadę. W
przeciwieństwie do ich kompletnego braku.
Znowu zwrócili się ku sobie, wykluczając bezwiednie Patrycję z udziału w tej grze. W
pokoju panowała ciężka atmosfera, z czego Patrycja doskonale zdawała sobie sprawę. Nie
przypominała sobie, by kiedykolwiek pożądał jej tak żarliwie. Nie przypominała sobie, a
przecież była zakochana w Roganie Sweeneyu.
- Przepraszam, jeśli przyszłam w niewłaściwym czasie. - Nienawidziła siebie za ten
sztywny i formalny ton głosu.
- Ależ nic podobnego. - Rozzłoszczona twarz Rogana bez trudu przybrała czarujący
uśmiech. - Zawsze z radością cię widzę.
- Wpadłam na chwilkę, sądząc, że skończyłeś na dzisiaj pracę. Carneysowie zaprosili
mnie na drinka. Pomyślałam, że może zechcesz się do nas przyłączyć.
- Przykro mi, Patrycjo. - Rogan spuścił wzrok na swoją zniszczoną chustkę, a
następnie rzucił ją na porozkładane gazety. - Wiesz, jak to jest. Przed jutrzejszym otwarciem
wystawy muszę się jeszcze zająć dziesiątkami spraw.
- Bzdura. - Maggie rzuciła Roganowi szeroki uśmiech. - Nie zamierzam nikogo
absorbować moją osoba i psuć mu czasu przeznaczonego na spotkania towarzyskie.
- To nie o panią chodzi... po prostu mam inne zobowiązania. Przeproś ode mnie
Marion i George'a, Patrycjo.
- W porządku. - Patrycja nadstawiła Roganowi policzek do pocałowania. Zapach
terpentyny kłócił się, a następnie zdominował jej delikatne kwiatowe perfumy. - Miło mi było
panią poznać, panno Concannon. Nie mogę się doczekać jutrzejszego wieczoru.
- Mam na imię Maggie - powiedziała ciepło. - I dziękuję bardzo. Mam nadzieję, ze
wszystko dobrze wypadnie. Miłego dnia, Patrycjo. - Maggie mruknęła coś do siebie,
czyszcząc pędzle. - Jest śliczna - zauważyła po wyjściu Patrycji. - Stara przyjaciółka?
- Tak.
- Stara, zamężna przyjaciółka.
Uniósł tylko brew, dopatrując się w tym ukrytego znaczenia.
- Stara, owdowiała przyjaciółka.
- Ach.
- Bardzo wieloznaczna odpowiedź! - Z niewiadomych dla siebie przyczyn zajął
pozycję obronną. - Znam Patrycję od piętnastu lat.
- Rany, ależ pan jest powolny, Sweeney. - Opierając biodro o biurko, Maggie
przyglądała mu się, dotykając ołówkiem warg. - Piękna kobieta, w bardzo dobrym guście...
kobieta z pańskiego środowiska, i przez piętnaście lat nie wykonał pan żadnego ruchu!
- Ruchu? - Ton jego głosu stał się lodowaty jak szron na szybie. - Wyjątkowo
nieudane określenie, ale pomijając na chwilę to niefortunne wyrażenie, skąd takie
przypuszczenie?
- Takie rzeczy się widzi. - Maggie wzruszyła ramionami i zaczęła oczyszczać biurko. -
Stosunki intymne łatwo jest odróżnić od platonicznych. - Jej twarz złagodniała. Miała
przecież w końcu do czynienia tylko z mężczyzną. - Założę się, że uważa pan, iż jesteście
cholernie dobrymi przyjaciółmi.
- Oczywiście, że tak.
- Ależ z pana frajer! - Poczuła przypływ sympatii do Patrycji. - Jest więcej niż na wpół
zakochana w panu.
Sam pomysł i niczym nieuzasadniona poufałość, z jaką Maggie przedstawiła sytuację,
zbiły go z tropu.
- To absurd! - wyraził zdziwienie.
- Absurdem jest tylko to, że nie wpadł pan na to. - Pośpiesznie zgarniała przybory. -
Czuję sympatię do pani Hennessy, a przynajmniej jakąś cząstkę sympatii. Trudno jest mi
bowiem ofiarować ją w całości, skoro sama jestem panem zainteresowana i nie bawi mnie
pomysł, by skakał pan z jednego łóżka do drugiego.
Ta cholerna kobieta świętego może wyprowadzić z równowagi, pomyślał.
- Prowadzimy śmieszną rozmowę, a mam jeszcze masę pracy.
To zabawne jak szybko ton jego głosu staje się sztywny i formalny.
- Jeśli o mnie chodzi, na pewno nie będę pana zatrzymywała. Wysuszę te obrazki w
kuchni, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
- Bardzo proszę. Dopóki nie wchodzą mi w drogę. - A ich twórca razem z nimi,
pomyślał. - Co pani tutaj zrobiła?
- Jak zwykle trochę bałaganu, który mi już pan wypomniał, ale posprzątam go w miarę
szybko.
Bez słowa wyciągnął jeden z obrazków. Od razu dostrzegł, co ją zainspirowało, jak
zamierza wykorzystać sztukę Indian i przeobrazić ją w coś śmiałego i niepowtarzalnie
własnego.
Nie ważne jak bardzo i jak często wyprowadzała go z równowagi, za każdym razem
zaskakiwała go swoim talentem.
- Widzę, że nie traciła pani czasu.
- To jedno z niewielu drobnych podobieństw miedzy nami. Proszę mi powiedzieć, co
pan o nich sądzi.
- Że doskonale rozumie pani dumę i piękno.
- Niezły komplement, Roganie. - Uśmiechnęła się. - Naprawdę niezły.
- Pani wypowiada siebie w swej pracy, Maggie, odsłania w niej pani coraz bardziej
własne uwikłania. Wrażliwość i arogancję, współczucie i bezwzględność. Zmysłowość i
chłodną rezerwę.
- Jeśli chce pan przez to powiedzieć, że jestem zmienna w nastrojach, nie będę
protestować. - Poczuła krótkie, bolesne ukłucie. Zastanowiła się, czy nadejdzie kiedyś taki
czas, gdy spojrzy na nią w taki sam sposób, w jaki patrzy na jej prace. I co by z tego mogło
wyniknąć dla nich, gdyby... - Nie uważam tego za wadę.
- Ale utrudnia to pani życie.
- Nikt, oprócz mnie, nie cierpi z tego powodu. - Uniosła dłoń i pogłaskała go po
policzku, rozpraszając jego uwagę. - Myślę o przespaniu się z panem, Roganie, i oboje o tym
wiemy. Tyle że nie jestem panią Hennessy, rozglądającą się za mężem, który pokieruje jej
życiem.
Zacisnął palce wokół jej nadgarstka, zdziwiony i dziwnie zadowolony z powodu jej
nierównego, mocno bijącego pulsu.
- Czego pani szuka w życiu?
Prawie znała odpowiedź. Miała ją na końcu języka. Ale zgubiła ją gdzieś między jego
pytaniem i silnymi, przyśpieszonymi uderzeniami własnego serca.
- Powiem panu, kiedy będę miała pewność. - Pochyliła się do przodu, wspięła na palce
i przeciągnęła wargami po jego ustach. - A na razie jest dobrze jak jest.
Wzięła od niego obraz i zaczęła zbierać pozostałe.
- Margaret Mary - odezwał się, gdy ruszyła ku drzwiom. - Na pani miejscu zmyłbym
tę farbę z mojej twarzy.
Zmarszczyła nos, spojrzała zezem na czerwoną plamę.
- Do jasnej cholery - mruknęła i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Choć pożegnalna scena mogła schlebić jego próżności, nie poczuł się jednak głęboko i
gorzko dotknięty, gdy mu się tak łatwo wywinęła i wywiodła go w pole. To nie był
odpowiedni czas, by komplikować jej osobiste życie. W innej sytuacji zaciągnąłby ją po
prostu do jakiegoś zacisznego pokoju i przelał w nią tę całą frustrację, tę żądzę i
przyprawiające o utratę zmysłów nienasycenie. Oczyściłby się z tego wszystkiego.
Wystarczy oczywiście zapanować nad nią, a przynajmniej nad sytuacją, by znowu
odzyskać równowagę.
Ale teraz są ważniejsze sprawy, z których pierwszą, zarówno z uwagi na prawomocny
kontrakt jak i na moralne zobowiązanie, jest jej sztuka.
Popatrzył na jeden z jej obrazów, którego nie zabrała. Był doskonały, choć wykonany
w pośpiechu, szybkimi pociągnięciami, śmiałymi kolorami przyciągającymi uwagę.
Budzi silne emocje, zadumał się. Podobnie jak ona sama.
Odwrócił się od niego i ruszył ku drzwiom. Ale obraz tkwił w nim, drażnił mózg, jak
pozostawiony przez nią smak, drażniący jego zmysły.
- Proszę pana. Dzień dobry, panie Sweeney.
Rogan zatrzymał się w głównej sali, stłumił westchnienie. Chudy, wyniszczony
mężczyzna stojący przed nim z wystrzępioną teczką z rysunkami pod pachą wydał mu się
znajomy.
- Aiman - pozdrowił biednie ubranego mężczyznę tak uprzejmie, jak gdyby miał do
czynienia z przystrojonym w jedwabie klientem. - Nie widziałem pana już od jakiegoś czasu.
- Pracowałem. - W lewym oku Aimana pojawił się nerwowy tik. - Mam dużo nowych
prac, panie Sweeney.
Nie wykluczone, że pracował, zasępił się Rogan. Natomiast z całą pewnością pił. To
było widać gołym okiem: zaczerwienione policzki, podkrążone oczy, drżące ręce. Aiman miał
zaledwie trzydzieści lat, ale alkohol sprawiał, że wyglądał znacznie starzej, był słabowitego
zdrowia i wątłej kondycji psychicznej.
Zatrzymał się w drzwiach, z boku, tak aby nie rzucać się w oczy i nie krępować swoim
widokiem zwiedzających galerię. Patrzył błagalnie na Rogana. Zaciskał i wyprostowywał
palce na tekturowej teczce.
- Pragnąłbym, aby rzucił pan na to okiem, panie Sweeney.
- Otwieramy dzisiaj wystawę, Aiman. Jedną z większych.
- Wiem. Czytałem w gazecie. - Nerwowo oblizał wargi. Ostatnie pieniądze, jakie
zarobił rysując na ulicy, wydał wczorajszej nocy w pubie. Wiedział, że to szaleństwo. Gorzej,
wiedział, że to głupota. A teraz rozpaczliwie rozgląda się za stoma funtami na opłacenie
czynszu. Jeśli ich nie zdobędzie, wyląduje w ciągu tygodnia na bruku. - Mogę je u pana
zostawić, panie Sweeney. Wrócę po nie w poniedziałek. Zrobiłem... zrobiłem parę dobrych
rzeczy. Chciałbym, żeby pan pierwszy je obejrzał.
Rogan nie zapytał Aimana, czy jest spłukany. Znał dokładnie odpowiedź, a pytanie
poniżyłoby tylko człowieka. Dobrze się zapowiadał, dopóki lęki i whisky go nie zniszczyły.
- Moje biuro chwilowo nie nadaje się do użytku - powiedział uprzejmie Rogan. -
Chodźmy więc na górę. Obejrzymy, co pan zrobił.
- Dziękuję panu. - Przekrwione oczy Aimana rozjaśniły się w uśmiechu, w nadziei
równie wzruszającej jak łzy... - Dziękuję, panie Sweeney. Nie zajmę panu dużo czasu.
Obiecuję.
- Zamierzałem właśnie zrobić małą przerwę na herbatę - powiedział Rogan i
dyskretnie ujął Aimana pod ramię, podtrzymując go na schodach. - Może dotrzyma mi pan
towarzystwa i wspólnie obejrzymy pańskie prace?
- Z przyjemnością, panie Sweeney.
Maggie cofnęła się szybko. Nie chciała, by Rogan ją zauważył. Była pewna,
absolutnie pewna, że wykopie obszarpanego artystę za drzwi. Albo każe któremuś ze swoich
podwładnych zrobić to za siebie. A tymczasem on zaprosił go na herbatę i poprowadził na
górę jak mile widzianego gościa.
Kto by pomyślał, że Rogan Sweeney ma dobre serce?
Kupi na pewno kilka obrazów, pomyślała. Tyle, żeby nie urazić dumy artysty, a także
zapewnić mu kilka posiłków. Ten gest wywarł na niej większe wrażenie, był ważniejszy niż
dziesiątki stypendystów i darowizn, które, jak sądziła, Worldwide przydziela co roku.
Jest troskliwy. Zawstydziła ją ta świadomość i uradowała. Troszczył się zarówno o
człowieka, który tworzy sztukę, jak i o samą sztukę.
Wróciła do jego gabinetu, aby posprzątać i spróbować oswoić się z nową postacią
Rogana, a także dopasować ją do wszystkich innych jego cech.
Dwadzieścia cztery godziny później Maggie siedziała na brzegu łóżka w gościnnym
pokoju Rogana. Włożyła głowę między kolana i przeklinała samą siebie za ohydną słabość. Z
pogardą i obrzydzeniem do siebie musiała przyjąć do wiadomości, że nerwy ją zawiodły. Fakt
pozostawał faktem: w ustach czuła ciągle ohydny smak wymiotów, nie mogła także
opanować wstrząsających jej ciałem lodowatych dreszczy.
To nie ma znaczenia, powtarzała sobie w kółko. Najmniejszego znaczenia! Co ją
obchodzą inni i to, co sobie o niej pomyślą! Najważniejsze, co ona sama myśli!
O Boże, o Boże, dlaczego dałam się w to wszystko wciągnąć?
Po głębokim, uważnym oddechu, podniosła głowę. Poczuła, jak wzbiera w niej nowa
fala mdłości. Musiała aż zacisnąć zęby. W dużym lustrze po przeciwnej stronie pokoju ujrzała
swoje odbicie.
Była w samej bieliźnie, a jej skóra wyglądała obrzydliwie biało na tle czarnych
koronek. Miała ziemistą cerę i zaczerwienione oczy. Gdy opuszczała ponownie głowę, z jej
piersi wydobył się żałosny jęk.
Wyglądała strasznie. Zrobi z siebie nieliche widowisko! Jakże szczęśliwa była w
Clare! Należała do tamtej ziemi. Żyła tam sama, niczym nie skrępowana. Tylko ona i jej
szkło. A dookoła pola, łąki i poranne mgły. I byłaby tam teraz, gdyby nie Rogan Sweeney i te
jego wszystkie szalone pomysły, na które dała się nabrać.
To diabeł, pomyślała, błyskawicznie zapominając, iż właśnie niedawno zaczęła
zmieniać o nim zdanie. To potwór, który poluje na Bogu ducha winnych artystów, by
zaspokoić własną chciwość. Wyciśnie z niej wszystkie soki, a potem wyrzuci jak zużytą tubę
farby.
Zamordowałaby go, gdyby tylko była w stanie utrzymać się na nogach.
Kiedy usłyszała ciche pukanie do drzwi, przycisnęła pięści do oczu. Wynoś się,
krzyknęła w duchu. Wynoś się i zostaw mnie w spokoju.
Pukanie powtórzyło się, tym razem usłyszała także ciche pytanie.
- Maggie, kochanie, czy jesteś już gotowa?
Pani Sweeney. Maggie jeszcze mocniej przycisnęła rękoma piekące oczy, z trudem
opanowując krzyk.
- Nie, jeszcze nie. - Starała się, aby jej głos zabrzmiał zwięźle i stanowczo. Zamiast
tego wydała z siebie coś, co przypominało raczej skowyt. - Nigdzie nie pójdę.
Szeleszcząc jedwabiami, Christine Sweeney wślizgnęła się do pokoju.
- Och, kochanie! - Z macierzyńską troską pośpieszyła ku Maggie i objęła ją. -
Wszystko w porządku, skarbie. To tylko nerwy.
- Czuję się świetnie - powiedziała Maggie, by już po chwili zrzucić pychę z serca i
ukryć twarz w ramionach Christine. - Po prostu nie idę.
- Oczywiście, że idziesz. - Szybkim ruchem Christine podniosła twarz Maggie i
uważnie spojrzała jej w oczy. Bezbłędnie oceniła na jakiej nucie zagrać, co też bez namysłu i
z całą bezwzględnością zrobiła. - Chyba nie chcesz, żeby pomyśleli, że stchórzyłaś?
- Niczego się nie boję. - Broda Maggie uniosła się dumnie, lecz mdłości nie
ustępowały i przewalały się jej w brzuchu. - Po prostu to mnie nie interesuje.
Christine uśmiechnęła się, pogłaskała Maggie po głowie i czekała.
- Nie mogę się przełamać, pani Sweeney - wypowiedziała wreszcie Maggie. -
Zwyczajnie nie mogę. Poniżę się, a nienawidzę tego bardziej niż czego innego. Wolałabym
się powiesić.
- Doskonale cię rozumiem, ale nie poniżysz się. - Ujęła lodowate ręce Maggie. - To
prawda, że wystawiasz siebie na pokaz, tak samo jak swoją sztukę. Na tym polega wariactwo
świata artystycznego. Będą cię podziwiali, mówili o tobie, spekulowali na twój temat..
Pozwól im na to.
- To niezupełnie jest tak... chociaż i w tym jest cząstka prawdy. Nie jestem
przyzwyczajona, żeby mnie podziwiano i nie sądzę, żebym to mogła polubić, ale chodzi o
moją pracę... - Zacisnęła wargi. - Ona jest tym, co mam najlepszego, pani Sweeney. A jeżeli
się nie spodoba? Jeśli nie jest dostatecznie dobra...
- Rogan uważa, że jest.
- Dużo on wie - mruknęła Maggie.
- To prawda. Dużo wie. - Christine nachyliła głowę. Temu dziecku trzeba trochę
pomatkować, doszła do wniosku. A matkowanie nie zawsze jest samą czułością. - Czy chcesz,
żebym zeszła na dół i powiedziała mu, że się boisz, i że nie czujesz się na siłach, by wziąć
udział w wystawie?
- Nie! - Maggie ukryła twarz w dłoniach. - On zastawił na mnie pułapkę. Podstępny
wąż. Pazerne bydlę... przepraszam bardzo... - W swej zaciekłości Maggie opuściła ręce.
Christine z trudem zdusiła śmiech.
- Wszystko się zgadza - powiedziała rzeczowo. - Zaczekaj tu, a ja zejdę i powiem
Roganowi, żeby jechał bez nas. Jest już w trenczu i chodzi tam i z powrotem po korytarzu.
- Nie widziałam nikogo, kto by miała taką obsesję na punkcie czasu.
- To rodzinna cecha. Michael także doprowadzał mnie tym do obłędu, Panie świeć nad
jego duszą. - Poklepała Maggie po ręku. – Zaraz wracam i pomogę ci się ubrać.
- Pani Sweeney. - Zrozpaczona Maggie złapała Christine za rękaw. - Czy nie może mu
pani powiedzieć, że po prostu umarłam? Możnaby połączyć wystawę z uroczystym
czuwaniem przy zwłokach. A poza tym zmarli artyści przynoszą znacznie większe zyski niż
żywi.
- No proszę. - Christine zdjęła z ramienia zaciśnięte palce Maggie. - Czujesz się już
znacznie lepiej. Biegnij do łazienki i obmyj twarz.
- Ale...
- Występuję dzisiaj w charakterze twojej babci - stanowczym głosem powiedziała
Christine. - Sądzę, że Sharon nie miałaby nic przeciwko temu. A zatem, rób co powiedziałam
i obmyj twarz, Margaret Mary.
- Tak jest, proszę pani. Pani Sweeney? - powiedziała Maggie i padła do jej stóp. - Pani
mu nie powie... to znaczy, będę bardzo wdzięczna, jeżeli nie wspomni pani Roganowi, że ja...
- W jeden z najważniejszych w swoim życiu wieczorów kobieta ma prawo marudzić i
zwlekać z ubieraniem się.
- Też tak sądzę. - Wokół ust Maggie pojawił się cień uśmiechu. - Wyjdę na jakąś
próżną trzpiotkę, ale nie widzę lepszego rozwiązania.
- Rogana pozostaw mnie.
- Jest jeszcze jedna sprawa. - To odpowiednia chwila, uznała Maggie. Jeszcze nigdy
nie była w takim dole, może więc zaryzykować. - Czy mogłaby pani znaleźć te wycinki z
prasy, o których pani wspominała? Te z moją mamą?
- Myślę, że to nie będzie trudne. Powinnam była sama o tym pomyśleć. Oczywiście,
na pewno będziesz chciała je przeczytać.
- Zależy mi na tym. Będę pani bardzo za nie wdzięczna.
- Dopilnuję, żebyś je dostała. A teraz idź i doprowadź twarz do porządku. A ja
popędzę Rogana. - Zamykając za sobą drzwi, przesłała jeszcze Maggie pokrzepiający
uśmiech.
Zeszła na dół. Zastała tam Rogana, który, coraz bardziej wściekły, przemierzał hol
wzdłuż i wszerz.
- Gdzie ona jest, u licha? - zapytał, gdy tylko dostrzegł babkę. - Guzdrze się już tak od
dwóch godzin.
- I ma do tego prawo. - Christine wykonała wspaniałomyślny ruch ręką. - Wrażenie
jakie wywrze dzisiaj wieczorem to sprawa najwyższej wagi, czyż nie?
- Oczywiście, że to ważne. - Jeśli tak się nie stanie, jego marzenia rozpłyną się wraz z
marzeniami Maggie. Potrzebna jest mu teraz, gotowa, by olśnić wszystkich. - Ale dlaczego to
trwa tak długo? Musi tylko włożyć sukienkę i zrobić porządek z włosami.
- Zbyt długo pozostajesz w kawalerskim stanie, jeśli naprawdę wierzysz w podobne
nonsensy. - Z czułością poprawiła mu i tak idealnie zawiązany krawat. - Pięknie się
prezentujesz w tym smokingu.
- Babciu, próbujesz odwrócić moją uwagę.
- Nic podobnego. - Uśmiechając się promiennie, otrzepała jego nieskazitelnie czyste
klapy. - Zeszłam, żeby ci powiedzieć, żebyś jechał bez nas. Dojedziemy, gdy tylko Maggie
będzie gotowa.
- Już powinna być gotowa.
- Ale nie jest. A poza „tym, o ileż będzie efektowniej, jeśli się pojawi odrobinę później
i zrobi olśniewające entree? Przecież potrafisz docenić takie teatralne efekty, Roganie.
Tym go przekonała.
- A więc w porządku. - Sprawdził godzinę i lekko zaklął. Jeśli natychmiast nie
wyjdzie, na pewno się spóźni. A przecież musi jeszcze dopilnować ostatnich przygotowań. To
jego obowiązek, bez względu na to, jak bardzo mu zależy, by osobiście wprowadzić Maggie
do galerii. - i Pozostawiam ją więc w twoich bardziej niż kompetentnych rękach, babciu.
Odeślę wam samochód, gdy tylko dotrę do galerii. Ale postaraj się, żeby się pojawiła nie
później niż w ciągu godziny, dobrze?
- Możesz na mnie liczyć, kochanie.
- Wiem o tym od zawsze. - Pocałował ja w policzek. - A tak przy okazji, pani
Sweeney, nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, jak pięknie dzisiaj wyglądasz.
- To prawda, nie zdążyłeś jeszcze. Już byłam bliska załamania.
- Jak zwykle będziesz najbardziej olśniewającą kobietą tego wieczoru.
- Bardzo to ładnie powiedziałeś. A teraz już leć, zaś Maggie pozostaw mnie.
- Z największą przyjemnością. - Wychodząc, rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na
schody. Nie było to pobłażliwe spojrzenie. - Życzę ci, żebyś sobie z nią poradziła.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Christine głęboko westchnęła. Ile jeszcze wysiłku ją
czeka, by spełnić to życzenie!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Doskonałe oświetlenie odbijało i wydobywało
profile, wygięcia i sploty szkła. Muzyka - właśnie grano walca - płynęła miękko i łagodnie jak
łzy szczęścia. Kelnerzy w liberii roznosili na srebrnych tacach kieliszki musującego
szampana. Pobrzękiwania kryształu i przytłumione głosy stanowiły wdzięczny kontrapunkt
dla smętnych dźwięków skrzypiec.
Wszystko więc udało się doskonale, w każdym, najdrobniejszym szczególe. Z
wyjątkiem samej artystki, zasępił się Rogan.
- Roganie, to wszystko jest wspaniałe. - Przed nim stała Patrycja. Elegancka, w
wąskiej, białej sukni mieniącej się i połyskującej szklanymi paciorkami. - Odniosłeś
piorunujący sukces.
Uśmiechnął się do niej.
- Na to wygląda.
Zatrzymał na niej wzrok, na tyle długo, na tyle intensywnie, że poczuła się nieswojo.
- Co się stało? Czy pobrudziłam sobie nos?
- Nie. - Szybkim ruchem podniósł do ust kieliszek, przeklinając Maggie za zakłócenie
jego serdecznego, naturalnego stosunku wobec jednej z jego najdawniejszych przyjaciółek.
Ona, zakochana w nim? To absurd!
- Przepraszam. Zamyśliłem się. Nie mogę sobie wyobrazić, co tak długo zatrzymuje
Maggie.
- Jestem pewna, że lada moment pojawi się. - Patrycja położyła mu rękę na ramieniu. -
A tymczasem wszyscy olśnieni są waszym wspólnym sukcesem.
- Całe szczęście. Ona zawsze się spóźnia - dodał prawie szeptem. - Ma mniej więcej
takie same poczucie czasu jak dziecko.
- Drogi Roganie, jesteś nareszcie. Widzę, że mojej Patrycji udało się ciebie odnaleźć.
- Dzień dobry, pani Connelly. - Rogan ujął delikatną dłoń matki Patrycji. - Jakże się
cieszę ze spotkania. Pani obecność przynosi szczęście dej wystawie.
- Pochlebca. - Zadowolona z komplementu, poprawiła na sobie etolę norek. Annę
Connelly poświęcała równie wiele czasu na pielęgnację swej Urody, co na zaspokajanie
własnej próżności. Uważała je za nieodzowny atrybut kobiecości, na równi z założeniem
domu, urodzeniem i wychowaniem dzieci. Nigdy, ale to nigdy nie zaniedbywała się w swoich
powinnościach, w rezultacie czego miała świeżą cerę i młodzieńczą, dziewczęcą figurę.
Toczyła nieubłaganą walkę z czasem, z której, w wieku pięćdziesięciu lat, wyszła zwycięsko.
- A pani małżonek? - ciągnął Rogan. - Czy Dennis zechciał pani ! towarzyszyć?
- Oczywiście, choć gdzieś się już zawieruszył i na pewno puszcza kłęby dymu z
cygara, i rozprawia o finansach. - Annę uśmiechnęła się, gdy Rogan dał znak kelnerowi i
zaproponował jej kieliszek szampana. - Nawet jego słabość do ciebie nie jest w stanie
przezwyciężyć jego obojętności wobec sztuki. To jest fascynujące. - Gestem ręki wskazała na
najbliższą rzeźbę, swoistą eksplozję kolorów wyrastających ku górze ze skręconej, splątanej
podstawy. - Wspaniałe i niepokojące zarazem. Patrycja mówiła, że spotkała wczoraj autorkę.
Ja również umieram z pragnienia, by ją poznać.
- W tym celu musi jeszcze przybyć - zręcznie pokrył swe zniecierpliwienie Rogan. -
Panna Concannon wyda się pani pełna sprzeczności, a zarazem interesująca, podobnie
zresztą, jak jej sztuka.
- I jestem pewna, że równie fascynująca. Prawie zupełnie nie widujemy cię ostatnio,
Roganie. Zadręczam biedną Patrycję, żeby wreszcie zaprosiła cię do nas. - Spojrzenie, które
rzuciła córce, było aż nazbyt wymowne.
Zrób jakiś ruch, dziewczyno, mówiły jej oczy. Nie pozwól, żeby ci się wymknął.
- Niestety, byłem tak zaabsorbowany organizowaniem wystawy, iż zaniedbałem
moich przyjaciół.
- Wybaczymy ci, pod warunkiem, że pozwolisz się zaprosić na kolację któregoś dnia
w przyszłym tygodniu.
- Z ogromną radością. - Rogan podchwycił wzrok Josepha. - Przepraszam panie na
chwilę.
- Czy musisz być aż tak dosłowna, mamo? - mruknęła Patrycja, gdy Rogan wmieszał
się w tłum.
- Ktoś musi być. Na litość boską, dziewczyno, on traktuje cię jak siostrę. - Przesyłając
promienny uśmiech komuś znajomemu po przeciwnej stronie sali, mówiła nadal półgłosem. -
Mężczyzna nie żeni się z kobietą, którą uważa za swoją siostrę, a już najwyższy czas, byś
powtórnie wyszła za mąż. A lepszej partii nie można sobie wyobrazić. Stój, przyglądaj się
biernie, aż ktoś inny zgarnie ci go sprzed nosa! A teraz uśmiechnij się, dobrze? Czy zawsze
musisz wyglądać, jakbyś była w żałobie?
Patrycja posłusznie zmusiła się do uśmiechu.
- Dodzwoniłeś się do nich? - Niespokojnie dopytywał się Rogan Josepha.
- Tak, złapałem je, gdy już były w samochodzie. - Spojrzenie Josepha prześlizgiwało
się po sali, zatrzymało się na Patrycji, potoczyło się dalej. - Będą tutaj lada moment.
- Z ponad godzinnym spóźnieniem. To typowe.
- Tak czy owak, ucieszysz się, gdy usłyszysz, że sprzedaliśmy już dziesięć sztuk i że
mamy tyle samo, jeśli nie więcej, ofert na Ujarzmienie.
- Ujarzmienie nie jest na sprzedaż. - Rogan zapatrzył się w stojącą pośrodku sali
strzelistą rzeźbę. - Najpierw objedzie nasze galerie w Rzymie, Paryżu i w Nowym Jorku, ale,
podobnie jak inne zastrzeżone przez nas przedmioty, nie jest na sprzedaż.
- Decyzja należy do ciebie - powiedział w miarę obojętnym tonem Joseph. - Ale
dodam jeszcze, że generał Fitzsimmons oferuje za nią dwadzieścia pięć tysięcy funtów.
- Naprawdę? Postaraj się, żeby ta wiadomość rozeszła się szeroko, dobrze?
- Możesz na mnie liczyć. Rozmawiałem ponadto z kilkoma krytykami sztuki.
Uważam, że powinieneś... - Głos Josepha przycichał w miarę, jak pociemniałe oczy Rogana
wpatrywały się coraz intensywniej w jakiś punkt ponad jego ramieniem. Joseph odwrócił się,
dostrzegł obiekt zainteresowania szefa i cicho zagwizdał. - Być może się spóźnia, ale z
pewnością jest gwoździem programu.
Joseph zerknął w kierunku Patrycji i po wyrazie jej twarzy zorientował się, że ona
także odnotowała reakcję Rogana. Zrobiło mu się smutno z jej powodu. Wiedział z własnego
doświadczenia, jak trudna jest miłość do kogoś, kto uważa się jedynie za przyjaciela.
- Czy mam ją oprowadzić i dokonać prezentacji?
- Co? Nie... nie. Sam się tym zajmę.
W najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewał się takiego efektu. Maggie była
olśniewająca, oszałamiająca i zmysłowa jak grzech. Wybrała prostą, pozbawioną ozdób
czarną sukienkę. Tajemnica szyku tkwiła w jej ciele. Choć suknia zakrywała ją od szyi po
kostki, daleko jej było do poważnej sztywności; nie przy tych czarnych, błyszczących
guziczkach, które falowały, poruszały się przy każdym jej ruchu, na całej długości, rozpięte
na górze do rowka, gdzie zaczynały się piersi, a także od dołu, odsłaniając szczupłe, zgrabne
udo.
Jak zawsze niesforne włosy ułożone były na kształt ognistej korony, niedbale wijącej
się wokół jej głowy. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że jej oczy rozglądają się już badawczo,
taksują i pochłaniają wszystko wokoło.
Wydawała się nieustraszona, wyzywająca, w pełni opanowana.
Bo tak też się czuła... teraz. Włożyła całą siłę woli, by pokonać nerwowe napięcie.
Teraz była tutaj. I zamierzała odnieść sukces.
- Jest pani potwornie spóźniona. - Wyrzekanie było jego ostatnią linią obronną, gdy
mamrocząc, podnosił jej rękę do ust. Ich oczy się spotkały. - I niewiarygodnie piękna.
- Podoba się panu suknia?
- Może inaczej bym to określił, ale skoro mnie pani pyta, przyznaję, że jest bardzo
ładna.
Uśmiechnęła się.
- Obawiał się pan, że przyjdę w ciężkich butach i wygniecionych dżinsach.
- Być może, ale nie wtedy, gdy babcia dotrzymywała pani towarzystwa.
- Jest najwspanialszą kobietą na świecie. Ma pan szczęście!
Wypowiedziała to z taką energią i siłą, że aż go zaintrygowała.
- Zdaję sobie z tego w pełni sprawę.
- Nie sądzę, bo przecież nie ma pan skali porównawczej. - Wzięła głęboki oddech. -
No cóż, nie zapominajmy o obowiązkach. - Już oczy wszystkich skupione były na niej,
dziesiątki oczu ożywionych ciekawością. - Trzeba się zanurzyć w jaskinię lwa, prawda?
Proszę się nie obawiać - przemówiła, zanim cokolwiek zdołał powiedzieć. - Potrafię się
zachować. Przecież od tego zależy moja przyszłość.
- To dopiero początek, Margaret Mary.
A gdy prowadził ją obok siebie, wśród wirujących świateł i kolorów, ze zgrozą
pomyślała, że chyba on ma rację.
Ale trzymała się dzielnie. Wieczór przebiegał jak należy; ściskała czyjeś ręce,
wysłuchiwała komplementów, odpowiadała na pytania. Pierwsza godzina minęła jak sen -
pośród musującego wina, blasku szkła i połyskującej biżuterii. Poruszała się wśród tego z
łatwością, jakby wyrwana nieco z rzeczywistości, oddalona od otaczających ją ludzi i spraw,
trochę jak aktor biorący udział w bogato wystawionym przedstawieniu.
- A to, mój Boże! - Łysy mężczyzna z opadającymi wąsami i wyszukanym brytyjskim
akcentem zgłębiał znaczenie jednej z jej rzeźb. Była to wiązka iskrzących się strzał
uwięzionych w jednolitej szklanej kuli. - Nazwała to pani Uwięzieniem! To pani
kreatywność, pani zmysłowość domagająca się uwolnienia. Odwieczna wałka człowieka, z
której wychodzi zwycięsko, nawet jeśli ten triumf pozostawia w nim cień melancholii.
- Ta rzeźba jest alegorią sześciu hrabstw - z prostotą powiedziała Maggie.
Łysy mężczyzna zamrugał oczami.
- Przepraszam, czy dobrze zrozumiałem?
- Sześć hrabstw Irlandii - powtórzyła z figlarnym błyskiem w oczach. - Uwięzionych.
- Ach tak.
Stojący obok tego domorosłego krytyka Joseph zdławił śmiech.
- Uderzająca w tej rzeźbie jest gama kolorów, Lordzie Withfield. Ich częściowa
przezroczystość tworzy nową wartość, stwarza nieuchwytne napięcie pomiędzy tym, co
kruche i delikatne a tym, co zuchwałe i dosadne.
- Doskonale pan to ujął. - Lord Withfield pokiwał głową, po czym odchrząknął i
szybko zakończył. - Wprost nadzwyczajnie. Państwo wybaczą, że się oddalę.
Maggie pożegnała go szerokim uśmiechem.
- No cóż, nie sądzę, aby się upierał przy kupnie tej rzeźby i postawieniu jej u siebie,
prawda Josephie?
- Ale go pani załatwiła, Maggie Concannon!
- Jestem Irlandką, Josephie. - Mrugnęła do niego okiem. - Bunt mam we krwi.
Roześmiał się zachwycony i, obejmując ją w talii, poprowadził wokół sali.
- Ach, pani Connelly. - Joseph ścisnął delikatnie Maggie, jakby chciał ją ostrzec. - Jak
zawsze olśniewająca!
- A pan, Josephie, jak zawsze z miłym słowem. A to... - Annę Connelly przeniosła swą
uwagę z Josepha, którego potraktowała jak totumfackiego Maggie. - A to twórcza siła. Drżę
na myśl o poznaniu pani, moja droga. Jestem panią Dennisową Connelly... Annę Connelly.
Zdaje się, że poznała pani wczoraj moją córkę Patrycję.
- Rzeczywiście, poznałam. - Uścisk dłoni Annę wydał się Maggie delikatny i miękki
jak muśnięcie atłasu.
- Musi być gdzieś z Roganem. Stanowią śliczną parę, nieprawda?
- Wyjątkowo śliczną. - Maggie uniosła brew. Bez trudu wyłowiła zawoalowane
ostrzeżenie. - Czy pani mieszka w Dublinie, pani Connelly?
- Tak, w Dublinie. Niedaleko domu Sweeneyów. Moja rodzina od wielu pokoleń
należy do towarzyskiej elity Dublina. A pani przybywa z zachodnich hrabstw.
- Tak. Z Clare.
- Przepiękna sceneria. Te wszystkie urocze, oryginalne wioski z domami krytymi
strzechą. Powiedziano mi, że pani rodzice są farmerami, czy tak? - Annę, wyraźnie
rozbawiona, uniosła brew.
- Byli.
- To wszystko musi być fascynujące dla pani, zwłaszcza, że pochodzi pani ze wsi.
Jestem pewna, że cieszy się pani z pobytu w Dublinie. Niedługo zapewne wraca pani do
siebie?
- Myślę, że nawet bardzo niedługo.
- Jestem pewna, że tęskni pani za swoją wsią. Ktoś, kto nie pochodzi z Dublina, może
się tutaj bardzo łatwo pogubić. To prawie jak zagranica.
- Całe szczęście, że rozumiem tutejszy język - powiedziała Maggie opanowanym
głosem. - Mam nadzieję, że spodoba się pani dzisiejszy wieczór, pani Connelly. Proszę mi
wybaczyć, ale muszę już odejść.
Jeśli Rogan sądzi, że sprzeda tej kobiecie choć jedną pracę, pomyślała Maggie,
oddalając się, to żywy z tego nie wyjdzie.
Niech szlag trafi wyłączne prawa do sprzedaży. Rozwali w drobny mak wszystko, co
ma, byle tylko ani jedna rzecz nie trafiła do rąk Annę Connelly. Ta baba ma czelność
przemawiać do niej, jak do jakiejś nierozgarniętej dójki od krów, ze słomą we włosach!
Powstrzymując wściekłość, wydostała się z zatłoczonej sali balowej i skierowała do
jednego z saloników. Wszędzie było pełno ludzi. Rozmawiali, siedzieli, śmiali się lub
dyskutowali o jej sztuce. Gdy schodziła ze schodów, pulsowało jej w skroniach. Postanowiła
wziąć z kuchni piwo i odpocząć gdzieś w ciszy kilka minut.
W kuchni zastała korpulentnego mężczyznę, puszczającego kłęby dymu z cygara i
popijającego pilsnera.
- Złapany na gorącym uczynku - powiedział i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Teraz będzie nas dwoje. Ja również zeszłam tutaj na jedno małe piwo.
- Pani pozwoli, że jej podam. - Dzielnie wydobył swe obfite ciało z fotela i wyjął dla
niej butelkę. - Czy nie wolałaby pani, żebym zgasił cygaro?
Niemal błagalny ton jego głosu rozśmieszył ją.
- Ależ skąd! Mój ojciec palił najgorszy na świecie tytoń. Cuchnący jak sto diabłów!
Uwielbiałam ten zapach.
- To się nazywa dziewczyna! - Nalał jej piwo do kufla. - Nienawidzę tych imprez. -
Nagłym ruchem podniósł do góry szklanicę. - Moja żona dobija mnie nimi.
- Ja także ich nienawidzę.
- Bardzo ładne przedmioty, muszę przyznać - powiedział, podczas gdy Maggie piła. -
Podobają mi się te kolory i kształty. Ale zupełnie się na tym nie znam. Żona jest ekspertem.
Ja mogę rzucić na to okiem i to mi wystarczy.
- Tak samo jak mnie.
- Każdy zawsze próbuje nadać temu jakieś znaczenie, ubrać to w wyszukane słowa.
Co artysta miał na myśli i temu podobne. Symbolizm. - Wymawiając ostatnie słowo, zrobił z
języka rurkę, jak gdyby miał przed sobą dziwną potrawę, na którą nie mógł się zdecydować. -
A tak naprawdę nie mogę się połapać o czym, u licha, oni mówią.
Maggie stwierdziła, iż spotkała bratnią duszę i polubiła go od razu.
- Oni sami nie wiedzą, co wygadują!
- O to chodzi! - Wzniósł szklanicę i wypił duszkiem. - Sami nie wiedzą. Tylko się
mądrzą! Ale gdybym to powiedział Annę, to znaczy mojej żonie, dopiero by mnie
spiorunowała wzrokiem!
Zmrużył oczy, zmarszczył czoło i rzucił gniewne spojrzenie. Maggie zawyła ze
śmiechu.
- A kto zwraca uwagę na to, co oni mówią? - Maggie podparła brodę ręką. - Przecież
od tego nie zależy niczyje życie. - Poza moim, pomyślała, i kontynuowała swą myśl. - Czy
nie uważa pan, że to wszystko stanowi po prostu kolejną wymówkę dla ludzi? Przebierają się,
stroją, udają ważnych.
- Absolutnie się zgadzam. - By przypieczętować ich pełne zrozumienie, stuknął się z
nią z rozmachem szklanicą. - A czy wie pani, co zamierzałem robić dzisiaj wieczorem?
- Co?
- Pozostać w swoim fotelu, z nogami na podnóżku, z irlandzką whisky w ręku i
oglądać telewizję. - Westchnął z żalem. - Ale nie mogłem sprawić rozczarowania Annę... a
także Roganowi.
- Zna pan Rogana?
- Jak własnego syna. Wyrósł z niego świetny facet. Spotkałem go po raz pierwszy, gdy
nie miał jeszcze dwudziestu lat. Prowadziliśmy z jego ojcem wspólny interes, a chłopak nie
mógł się doczekać, kiedy dołączy do nas. - Zatoczył ręką szerokie koło, jakby ogarniał nią
galerię. - Jest bystry i ma głowę na karku!
- A w czym pan pracuje?
- W bankowości.
- Przepraszam... - Przerwał im kobiecy głos. W drzwiach, z założonymi rękami stała
Patrycja.
- Ach, moje kochanie.
Podczas gdy Maggie, z wytrzeszczonymi oczami patrzyła w jej kierunku, mężczyzna
poderwał się gwałtownie z fotela i przygarnął Patrycję w potężnym uścisku, którym możnaby
powalić muła. Reakcja Patrycji, zamiast chłodnego odepchnięcia czy zimnej pogardy, była
ciepła i serdeczna.
- Tatusiu, złamiesz mnie na pół.
Tatuś? Tatuś? Ojciec Patrycji Hennessy? Mąż Annę? Ten uroczy człowiek jest
ożeniony z tą... z tą drętwą jak kij kobietą? To tylko jeszcze jeden dowód na to, pomyślała, że
słowa: dopóki śmierć nas nie rozdzieli, są najgłupszymi sylabami, jakie istota ludzka
zmuszona jest wypowiedzieć.
- Przedstawiam moją córeczkę. - Z wyraźną dumą Dennis obrócił Patrycję w koło. -
Czyż nie jest piękna? Moja Patrycja.
- Tak, to prawda. - Maggie podniosła się z uśmiechem. - Miło mi panią spotkać
ponownie, Patrycjo.
- Mnie również. Gratuluję wspaniałego sukcesu, Maggie.
- Sukcesu? - powtórzył automatycznie Dennis.
- Nie mieliśmy okazji się sobie przedstawić. - Śmiejąc się nadal, Maggie podeszła i
podała Dennisowi rękę.
- Jestem Maggie Concannon, panie Connelly.
- Och. - Przez chwilę milczał, zastanawiając się, by nie popełnić większej gafy. - To
wielka przyjemność - starał się coś powiedzieć, zanim kompletnie nie straci rezonu.
- To prawda. Dziękuję za najlepsze dziesięć minut, jakie spędziłam w tym domu.
Dennis uśmiechnął się. Jak na artystkę ta kobieta zachowuje się całkiem jak człowiek.
- Podobają mi się kolory i formy - oświadczył w najlepszych intencjach.
- A to najlepszy komplement, jaki otrzymałam w ciągu całego wieczora.
- Tatusiu, mama cię szuka. - Patrycja strzepnęła z jego klapy resztki popiołu. Ten
czuły i serdeczny odruch, który tak dobrze pamiętała ze swoich kontaktów z ojcem, ugodził
Maggie boleśnie w serce.
- Lepiej więc będzie, jeżeli pozwolę się jej odszukać. - Odwrócił się jeszcze, a kiedy
Maggie uśmiechnęła się do niego, odwzajemnił jej uśmiech. - Mam nadzieję, że się jeszcze
spotkamy, panno Concannon.
- Ja również.
- Nie idziesz z nami na górę? - zapytała Patrycja.
- Nie, jeszcze nie teraz - odpowiedziała Maggie. Nie miała najmniejszej ochoty na
kontakt z matką Patrycji.
Gdy ucichły ich kroki, Maggie posmutniała. Usiadła, samotna w jasno oświetlonej
kuchni. Było tu cicho, tak cicho, iż można było mieć nieomal złudzenie, że budynek jest pusty
i tylko do niej należy.
Chciałaby czuć, że jest samotna. Co więcej, chciałaby czuć, że smutek, który ją nagle
ogarnął, wynika z tęsknoty za samotnością pośród własnych, zielonych łąk i cichych wzgórz,
niekończących się godzin ciszy, ożywionej jedynie jej huczącym piecem do wypalania i
napędzającej ją jej własną wyobraźnią.
Ale to nie było tylko to. Teraz doszła jeszcze inna samotność; w tę najpiękniejszą noc
życia nie było przy niej nikogo. W tym rozpalonym, błyszczącym tłumie na górze nie było
nikogo, kto by ją znał, zatroszczył się o nią, zrozumiał ją. Nikt tam, nad schodami, nie czekał
na Maggie Concannon.
A więc mam tylko siebie, pomyślała wstając. Czy to nie powinno wystarczyć? Jej
praca została dobrze przyjęta. Przebicie się przez górnolotne i pompatyczne frazesy i dotarcie
do jądra sprawy okazało się wcale nie takie trudne. Ludziom Rogana spodobało się to, co
robi, i to był pierwszy krok.
Jest na dobrej drodze, powiedziała do siebie, opuszczając kuchnię. Biegnie drogą ku
sławie i fortunie, drogą, która wymykała się ostatnim dwóm pokoleniom Concannonów. A
ona odrobi te wszystkie zaległości.
Światła i muzyka sączyły się na schodach niczym baśniowy pył na łuku tęczy.
Zaciskając rękę na poręczy, z nogą na stopniu, stanęła na podeście. Po czym jednym szybkim
ruchem zawróciła i wybiegła na dwór, w ciemną noc.
Kiedy zegar wybił pierwszą, Rogan ściągnął gwałtownym ruchem czarny krawat i
zaklął. Ta kobieta, rozmyślał, przemierzając wygaszony salon, zasłużyła, by ją zamordować.
Rozpłynęła się jak dym w samym środku zorganizowanego dla niej przyjęcia, pozostawiając
go samego na pastwę tłumu ludzi, którym musiał udzielać idiotycznych wyjaśnień.
Powinien był wiedzieć, że kobiecie z jej temperamentem nie można ufać ani
wymagać, by zachowywała się rozsądnie. A wiedząc to, nie powinien był wiązać z nią aż tak
ambitnych i wygórowanych planów zawodowych na przyszłość.
Jak to się stało, do licha, że całą nadzieję stworzenia galerii irlandzkiej sztuki oparł na
niej, że sam, osobiście ją wybrał i wypatrzył, chuchał na nią, wystawił jej prace, a ona, ot tak,
po prostu, ulotniła się ze swojego pierwszego w życiu wernisażu niczym nieodpowiedzialne
dziecko?
Był środek nocy, a od niej ani słowa. Olśniewający sukces wystawy, satysfakcja z
dobrze wykonanej pracy, wszystko to przysłoniła chmura. Zupełnie jak jej drogocenne niebo
w zachodnim hrabstwie! Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać.
I martwić się.
Nie zna Dublina. Przy całym jego pięknie i urokach, były w mieście sektory
niebezpieczne dla samotnej kobiety. Oprócz tego zawsze mógł zdarzyć się jakiś wypadek - na
samą myśl o tym poczuł rozsadzający ból głowy u podstawy czaszki.
Szybkim krokiem podszedł do telefonu, by połączyć się ze szpitalami, kiedy usłyszał
cichy łoskot zamykanych drzwi. Obrócił się i pognał do korytarza.
Była cała i zdrowa. Wizja morderstwa jak błyskawica przemknęła przez jego obolałą
głowę.
- Gdzie, do jasnej cholery, tak długo się pani podziewała?
Spodziewała się, że spędzą noc w jakimś ekskluzywnym klubie, trącając się wraz z
jego przyjaciółmi kieliszkami. Ale, jak widać, nie zanosiło się na to! Ofiarowała mu więc
uśmiech i wzruszyła ramionami.
- Pański Dublin jest śliczny w nocy.
Już od samego patrzenia na nią ręce zaciskały się w pięści.
- Chce pani powiedzieć, że podziwiała pani widoki do pierwszej nad ranem?
- Już tak późno? Musiałam stracić orientację. No cóż, nie pozostaje mi więc innego,
jak powiedzieć dobranoc.
- Nie, nie teraz! - Postąpił krok naprzód w jej stronę. - Oczekuję jakiegoś wyjaśnienia
na temat pani dzisiejszego zachowania.
- Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałabym przed kimkolwiek tłumaczyć się
ze swojego postępowania, ale jeśli będzie się pan wyrażał jaśniej, może uczynię dla pana
wyjątek.
- Ze względu na panią zebrało się dzisiaj wieczorem blisko dwieście osób. Zachowała
się pani wyjątkowo niegrzecznie.
- Nic podobnego! - Nie przyznając się do potwornego zmęczenia, powędrowała za
nim do saloniku, zrzuciła z nóg przeraźliwie niewygodne pantofle na wysokich obcasach i
oparła obolałe nogi na taborecie. - Byłam wręcz uprzedzająco miła i uprzejma, omal mi wargi
nie popękały od wiecznego uśmiechania się. Mam nadzieję, że co najmniej przez miesiąc nie
będę musiała do nikogo szczerzyć zębów w wymuszonym uśmiechu. Natomiast teraz nie
miałabym nic przeciwko odrobinie pańskiej brandy, Roganie. O tej porze jest zimno na
dworze.
Zauważył dopiero, że poza cienką, czarną suknią nie ma niczego na sobie.
- A gdzie, do jasnej cholery, jest pani płaszcz?
- Nie mam żadnego płaszcza. Będzie pan musiał odnotować to w swoim notesie.
Kupić Maggje odpowiednie, wieczorne okrycie. - Sięgnęła po nalany przez niego kieliszek.
- Do diabła, pani ma lodowate ręce. Czy pani rozum straciła?
- Zaraz się zagrzeją. - Ze zdumieniem patrzyła, jak podchodzi do kominka i kuca
przed nim, by zapalić ogień. - Cóż to, nie ma służby?
- Niech pani zamilknie. Jedyna rzecz, jakiej sobie dzisiaj nie życzę, to pani sarkazmu.
Już odebrałem swoją porcję!
Płomienie ożyły i łakomie dobierały się do suchego drewna. W migoczącym świetle
Maggje dostrzegła jego napiętą ze złości twarz. Zawsze uważała, że najlepszym sposobem
stawienia czoła burzy jest wyjście jej naprzeciw.
- Nie dałam panu powodu do złości. - Pociągnęła łyczek brandy i zamierzała wydać
radosne westchnienie z powodu jej rozgrzewających właściwości, gdyby nie fakt, że Rogan
stał nad nią i paraliżował ją wzrokiem. - Przecież przyszłam na pański pokaz, prawda?
Odpowiednio ubrana, z odpowiednim uśmiechem przylepionym do twarzy.
- To był pani pokaz - wykrzyknął. - Ty niewdzięczna, egoistyczna, nieodpowiedzialna
smarkulo!
Bez względu na zmęczenie, nie pozwoli mu odzywać się do siebie w tak ordynarny
sposób. Wstała i sztywnym krokiem podeszła do niego.
- Nie zamierzam z panem polemizować. Jestem dokładnie taka, jak pan powiedział, i
tak też odbierano mnie przez większą część mojego życia. Na szczęście dla nas obojga
pańskie zainteresowanie moją osobą zaczyna się i kończy na moich pracach.
- Czy zdaje sobie pani sprawę ile czasu i wysiłku, a także wydatków, ponieśliśmy, by
doprowadzić tę wystawę do końcowego efektu?
- To już pańska sprawa. - Jej głos był tak sztywny, jak cała jej sylwetka. - O czym
zresztą nie pozwala mi pan nigdy zapomnieć. A w końcu byłam tam, sterczałam przez dwie
godziny, ocierając się łokciami o obcych ludzi.
- Lepiej by było, gdyby do pani wreszcie dotarło, że klient nigdy nie jest kimś obcym i
że brak uprzejmości nie należy do atrakcji.
Jego spokojny, opanowany głos ciął jak pałaszem jej ochronną zbroję.
- Nigdy nie wyraziłam zgody, że spędzę tam cały wieczór. Potrzebna jest mi
samotność, to wszystko.
- I szwendanie się po ulicach przez całą noc? Jestem za panią odpowiedzialny, dopóki
jest pani u mnie, Maggie. Na miłość boską, już chciałem wezwać policję!
- Nie jest pan wcale odpowiedzialny za mnie. Sama za siebie odpowiadam. - Mówiąc
to zrozumiała, że jego pociemniałe oczy nie wyrażają jedynie wściekłości, lecz że są również
zatroskane. - Jeśli sprawiłam panu kłopot, chciałabym przeprosić. Poszłam po prostu na
spacer.
- Poszła się pani włóczyć i bez słowa pożegnania wyszła ze swojej pierwszej, dużej
wystawy?
- Tak. - Zanim zdążyła się opanować, kieliszek pofrunął z jej ręki i uderzył o
kamienne obramowanie kominka. Wyrzucone jak pocisk szkło roztrzaskało się w drobny
mak. - Musiałam wyjść! Dusiłam się! Nie mogłam tego znieść. Ci wszyscy ludzie, wpatrzeni
we mnie, w moje prace, i ta muzyka, te światła. Wszystko takie doskonałe i śliczne. Nie
spodziewałam się, że aż tak się tego przestraszę. Myślałem, że przezwyciężę to, aż do dnia,
kiedy pokazał mi pan po raz pierwszy tę salę i moje prace rozstawione w niej jak w
najpiękniejszym śnie.
- Przeraziła się pani.
- Tak, tak, do jasnej cholery. Cieszy to pana? Byłam zdruzgotana, kiedy otworzył pan
drzwi i zajrzałam do środka, i ujrzałam to, co pan zrobił. Nie mogłam prawie wydobyć głosu.
Pan to zrobił - powiedziała ze złością. - Otworzył pan tę puszkę Pandory i wypuścił z niej
wszystkie moje nadzieje, i moje lęki, i potrzeby. Pan nawet nie wie, jak to jest, kiedy ma się
potrzeby, potworne potrzeby, o jakie człowiek nawet się nie podejrzewa.
Spojrzał na nią uważnie, bladą i rozognioną, tak kruchą w czarnej sukience.
- Och, ależ ja wiem. Ja wiem. Powinna mi pani była powiedzieć, Maggie. - Jego głos
stał się łagodny, spokojny. Podszedł do niej.
Chciała go odepchnąć.
- Nie, proszę mnie nie dotykać, Nie zniosłabym w tej chwili pańskiej dobroci.
Zwłaszcza, że na nią nie zasłużyłam. Postąpiłam źle, znikając w ten sposób. Zachowałam się
egoistycznie i niewdzięcznie. – Bezradnie opuściła po sobie ręce. - Ale nikogo nie było ze
mną na tych schodach. Nikogo. Serce mi pękało.
Nagle wydała mu się taka krucha i delikatna. Posłuchał i nie dotknął jej. Bał się, że
jeśli dotknie, choćby najłagodniej, rozsypie się w jego rękach.
- Gdyby mi pani powiedziała, jak bardzo to dla pani ważne, Maggje, postarałbym się
sprowadzić pani rodzinę.
- Nie sprowadziłby pan Brianny. A tym bardziej mojego ojca. - Głos się jej łamał i
wstydziła się tego. Tłumiąc go, przyłożyła rękę do ust. - Jestem przemęczona, to wszystko. -
Walczyła zawzięcie, by zapanować nad głosem. - Podniecona z wrażenia. Winna jestem panu
przeprosiny za moje odejście i wdzięczność za całą pracę, jaką pan wykonał dla mnie.
Wolał jej złość i płacz od tej nienaturalnej uprzejmości. Nie mając wyboru,
odpowiedział równie grzecznie.
- Najważniejsze, że wystawa okazała się prawdziwym sukcesem.
- Tak. - Jej oczy lśniły w blasku ognia. - To najważniejsze. Jeśli mi pan wybaczy,
pójdę już na górę do łóżka.
- Oczywiście. Maggie? Jeszcze jedno.
Odwróciła się. Stał przed kominkiem, za nim radośnie podskakiwały złociste
płomienie.
- Tak?
- Byłem tam przy pani na schodach. Może pani przypomni sobie o tym następnym
razem i będzie zadowolona.
Nie odpowiedziała. Usłyszał tylko szelest jej sukni, gdy pośpiesznie przemierzyła hol i
wbiegła na schody, a później szybki, krótki odgłos zamykanych drzwi jej sypialni.
Zdał sobie sprawę, iż jest równie kapryśna, zmienna w nastrojach i olśniewająca jak
ten ogień. Równie niebezpieczna i równie żywiołowa.
A on był w niej zakochany. Do szaleństwa.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Co to znaczy odeszła? - Rogan odsunął się od biurka i rzucił oburzone spojrzenie
Josephowi. - Nie mogła przecież odejść.
- Ależ tak. Zatrzymała się w galerii przed godziną, żeby się pożegnać. - Joseph sięgnął
do kieszeni i wyjął z niej kopertę. - Prosiła, żebym to oddał.
Rogan odebrał kopertę i rzucił na biurko.
- Mówisz więc, że wróciła do Clare? Nazajutrz po wystawie?
- Tak, w szalonym pośpiechu. Nawet nie zdążyłem jej pokazać recenzji. - Joseph
obracał w palcach malutki, złoty kolczyk w uchu. - Zabukowała lot do Shannon. Powiedziała,
że wpadła tylko na moment, by się pożegnać i życzyć wszystkiego najlepszego, dała mi tę
kartkę dla dębie, pocałowała mnie i natychmiast wybiegła. - Uśmiechnął się. - Tak jakby
przeleciała trąba powietrzna. - Uniósł ramiona, następnie je opuścił. - Przykro mi, Roganie,
gdybym wiedział, że zależy d na tym, żeby została, spróbowałbym ją zatrzymać. Być może
zmiotłaby mnie z powierzchni ziemi, ale spróbowałbym.
- To nie ma znaczenia. - Znowu usiadł za biurkiem. - Jakie sprawiała wrażenie?
- Zniecierpliwiona, zaaferowana, roztargniona. Znacznie bardziej niż zwykle. Chciała
być już z powrotem w domu, z powrotem przy pracy, to wszystko, co mi powiedziała. Nie
byłem pewny, czy wiesz o tym, więc pomyślałem, że wpadnę do dębie i osobiście d o tym
powiem. Mam umówione spotkanie z generałem Fitzsimmonsem i było mi po drodze.
- Jestem d bardzo wdzięczy. Będę w galerii przed czwartą. Przekaż generałowi moje
uszanowania.
- Potraktuję go odpowiednio - powiedział Joseph, uśmiechając się promiennie. - A tak
przy okazji, dorzucił jeszcze pięć tysięcy funtów za Ujarzmienie.
- Nie jest na sprzedaż.
Gdy za Josephem zamknęły się drzwi, Rogan chwycił kartkę. Niepomny na dużą ilość
pracy, otworzył kopertę nożem do korespondencji hebanową rączką. Kremowa papeteria z
jego pokoju gościnnego pokryta była pośpiesznymi, pięknymi bazgrołami Maggie.
Drogi Roganie,
Zdaję sobie sprawę, że mój tak nagły wyjazd sprawi Panu przykrość. Ale nic na to nie
poradzę. Muszę wrócić do domu, zabrać się do pracy, i nie przepraszam Pana za to,
przeciwnie, dziękuję Panu. Jestem pewna, że będzie mnie Pan bombardował telegramami, ale
uprzedzam z góry, że przynajmniej przez jakiś czas nie będę na nie odpowiadała. Proszę
przekazać najlepsze pozdrowienia pańskiej babci. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby
pomyślał Pan o mnie od czasu do czasu.
Maggie
Och, i jeszcze jedno. Może zainteresuje Pana fakt, że zabieram do domu pół tuzina
przepisów Juliena, bo tak się nazywa pański kucharz, jeśli Pan o tym nie wie. Uważa, że
jestem czarująca.
Przed odłożeniem listu na bok jeszcze raz pobieżnie go przeczytał. Tak będzie lepiej,
uznał. Mieszkając na przeciwległych krańcach Irlandii, będą szczęśliwsi i bardziej
produktywni. Jemu w każdym razie będzie lepiej. Trudno jest być produktywnym, mając w
pobliżu kobietę, którą się kocha, a która frustruje człowieka na każdym korku, przy każdej
nadarzającej się okazji.
A może jednak uczucia, które w nim wezbrały, osłabną, a nawet, „ po jakimś czasie,
przy dzielących ich odległościach, umrą śmiercią : naturalną?
No więc... Odłożył na bok Ust. Był zadowolony, że odjechała, cieszył się, że mają już
za sobą pierwszy etap jej kariery, szczęśliwy, że bezwiednie pozostawiła mu czas na
uporządkowanie wzburzonych emocji.
Do diabła, pomyślał. Już mu jej brakowało.
Niebo było w kolorze jajka rudzika, przejrzyste jak górski strumień. Maggie siedziała
na werandzie. Z łokciami na kolanach wdychała powietrze. Ponad furtką ogrodu i pnącą się,
kwitnącą fuksją widziała lśniącą zieleń wzgórz i dolin. A jeszcze dalej, ponieważ powietrze
było krystalicznie czyste, majaczyły ciemne góry.
Obserwowała srokę, która przecięła jej pole widzenia, zamigotała nad płotem i
poszybowała wysoko. Prosto jak strzała, aż jej cień zagubił się w zieleni.
Zamuczała jedna z krów Murphy'ego, zawtórowała jej druga. Słychać było warkot
traktora i nieco intensywniejsze huczenie, podobne do uderzających fal morskich, jej
hutniczego pieca, który rozpaliła od razu po powrocie.
Jej kwiaty połyskiwały w promieniach słońca, żywa czerwień begonii mieszała się z
kwitnącymi jeszcze tulipanami i wytwornymi w kształcie ostróżkami. Czuła zapach
rozmarynu i tymianku, a także silny aromat dzikich róż, które jak tancerki poruszały się w
łagodnym, błogim wiaterku.
Dzwonki, które zrobiła z wybrakowanych kawałków szkła, wyśpiewywały nad jej
głową melodyjne dźwięki.
Jakże odległy wydawał się Dublin ze swymi zatłoczonymi ulicami.
W dolinie, na wijącej się jak wstążka drodze, dostrzegła czerwoną ciężarówkę,
maleńką i błyszczącą jak zabawka, która z turkotem skręciła w węższą drogę i z trudem
wspinała się ku jej domowi.
Pora na herbatę, pomyślała i westchnęła z pełnym ukontentowaniem.
Najpierw usłyszała psa, jego niosące się echem gromkie ujadanie, a po chwili odgłos
szybkiego i energicznego merdania ogonem, po którym poznała, że spłoszył ptaka. Zaraz
potem rozległ się rozbawiony, dobroduszny głos jej siostry.
- Con, ty zbóju, zostaw tego biedaka w spokoju.
Pies ponownie zaszczekał, by po chwili próbować przesadzić ogrodową furtkę. Na
widok Maggie wywiesił radośnie jęzor.
- Zabieraj się stąd - rozkazała Brianna. - Czy chcesz, żeby po powrocie zastała
rozwaloną furtkę i... Och. - Zatrzymała się, i na widok siostry położyła rękę na masywnym
łbie wilczura. - Nie wiedziałam, że jesteś w domu. - Zanim jeszcze otworzyła furtkę, na jej
twarzy pojawił się uśmiech.
- Dopiero przyjechałam. - Przez następnych kilka minut Maggie odbierała radosne
powitanie Concobara, mocując się z nim i pozwalając się oblizywać do woli, dopóki Brianna
nie kazała mu usiąść. Usiadł więc, stawiając przednie łapy na nogach Maggie, jakby chciał
mieć pewność, że nie ruszy się z miejsca.
- Mam trochę czasu - zaczęła Brianna. - Pomyślałam więc, że podjadę i uporządkuję
twój ogród.
- Wygląda wspaniale.
- Zawsze tak uważasz. Przyniosłam ci trochę chleba, który upiekłam dziś rano.
Chciałam go włożyć do twojej zamrażarki. - Czując zakłopotanie, Brianna odstawiła koszyk.
Miała wrażenie, że coś wisi w powietrzu. Coś co wyziera zza zimnych, opanowanych oczu
siostry.
- Jak było w Dublinie?
- Tłoczno. - Maggie postawiła koszyk obok siebie. Dolatujący spod czyściutkiej
serwetki zapach był tak kuszący, iż uchyliła ją lekko i ułamała ciepły kawałek ciemnego
chleba. - Hałaśliwie. - Oderwała kawałeczek rzuciła w górę. Concobar złapał go w locie,
połknął w całości i wyszczerzył radośnie zęby. - Ale z ciebie łakome bydlę. - Zanim wstała,
rzuciła mu jeszcze jeden kawałek. - Przywiozłam coś dla ciebie.
Weszła do domu, pozostawiając Briannę na ścieżce. Kiedy wróciła, ręczyła siostrze
pudełko i wykwintną kopertę.
- Nie musiałaś mi niczego przywozić... - zaczęła Brianna i urwała. Poczuła się winna.
Odniosła wrażenie, że Maggie zależy na tym, żeby czuła się winna. Przyjmując to za fakt,
otworzyła pudełko.
- Och, Maggie, to śliczne. Najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miałam. - Uniosła
broszkę ku słońcu i obserwowała jej błyski. - Nie powinnaś była wydawać pieniędzy.
- Są moje, więc je wydaję - odpowiedziała zwięźle Maggie. - Mam nadzieję, że
będziesz ją nosić nie tylko do fartucha kuchennego.
- Nie zawsze chodzę w fartuchu - odparła spokojnie Brianna. Ostrożnie włożyła
broszkę z powrotem do pudełeczka i wsunęła je do kieszeni. - Dziękuję ci Maggie, bardzo
chciałam...
- Nie obejrzałaś jeszcze drugiego. - Maggie nie dopuściła siostry do głosu. Dokładnie
wiedziała, co usłyszy, ale nie chciała tego słuchać. Nie obchodziły jej już wyrazy żalu z
powodu nieobecności Brie w Dublinie na wystawie.
Brianna uważnie przyjrzała się siostrze. Jej twarz nadal była obca i surowa.
- Co to takiego? - Otworzyła kopertę, wyjęła z niej kartkę papieru. - Och, nie! -
Jakkolwiek śliczna i błyszcząca była broszka, to w żaden sposób nie mogła się równać z tym
prezentem. Obie dobrze o tym wiedziały. - Przepisy! I to ile. Suflety i tyle pasztetów, i... o,
popatrz na tę ' kurę. To musi być znakomite!
- To jest pyszne. - Maggie pokiwała głową na reakcję Brianny, nieomal westchnęła. -
Osobiście spróbowałam. A ta zupa! Powiedziano mi, że cała tajemnica tkwi w ziołach.
- Skąd je zdobyłaś? - Przygryzając górną wargę zębami, Brianna z zapałem studiowała
zapisane ręcznie kartki papieru, tak jakby miała do czynienia ze starożytnymi skarbami.
- Od kucharza Rogana. Jest Francuzem.
- Przepisy od francuskiego szefa kuchni - powiedziała z szacunkiem Brianna.
- Obiecałam, że w zamian poślesz mu mniej więcej tyle samo własnych przepisów.
- Moich własnych? - Zamrugała oczami Brianna, jakby wyrwana ze snu. - Przecież on
nie może chcieć moich przepisów.
- Może i chce. Wychwalałam pod niebiosa twój irlandzki gulasz i placek z jagodami. I
przyrzekłam mu solennie, że mu je poślesz.
- Oczywiście, że poślę, ale nie mogę sobie wyobrazić... dziękuję ci, Maggie. To
wspaniały prezent. - Brianna postąpiła naprzód, by objąć siostrę, cofnęła się jednak,
ostudzona brakiem jej reakcji. - Czy możesz mi opowiedzieć, jak ci poszło? Próbowałam to
sobie wyobrazić, ale nie udało mi się.
- Poszło zupełnie nieźle. Była masa ludzi. Wygląda na to, że Rogan wie, jak
przyciągnąć ich uwagę i odpowiednio zainteresować. Grała orkiestra, a kelnerzy w białej
liberii podawali szampana i roznosili posrebrzane półmiski z masą zabawnych, maleńkich
kanapeczek.
- To musiało być piękne. Jestem taka dumna z ciebie.
Oczy Maggie zastygły.
- Czyżby?
- Przecież wiesz, że tak.
- Wiem, że byłaś mi tam potrzebna. Cholernie potrzebna, Brie. Właśnie tam.
Słysząc podniesiony głos, Con zaskomlał i niepewnym wzrokiem spoglądał to na
Maggie, to na swoją panią.
- Gdybym mogła, byłabym tam.
- Nic oprócz niej nie zatrzymywało cię. Prosiłam cię tylko o ten jeden wieczór. Jeden
wieczór twojego życia. Nie miałam tam nikogo, ani rodziny, ani przyjaciół, nikogo kto mnie
kocha. Ponieważ ty, jak zawsze, wybrałaś ją, przede mną, przed tatusiem, nawet przed samą
sobą.
- To nie jest kwestia wyboru.
- To zawsze jest kwestia wyboru - powiedziała ozięble Maggie. - Pozwalasz jej
zagłuszyć własne serce, Brie, tak jak ona zagłuszyła jego.
- To okrutne, Maggie.
- Jeszcze jak! Od niej pierwszej możesz usłyszeć o moim okrucieństwie. Okrutna,
naznaczona grzechem, skazana na potępienie. No cóż, podoba mi się, że jestem zła. Bez
chwili wahania wybrałabym piekło w miejsce klęczenia w popiele i znoszenia cierpień w imię
zbawienia, tak jak ty to robisz. - Maggie cofnęła się, silną ręką ujęła klamkę. - A więc miałam
swój wieczór bez ciebie, bez nikogo, i wszystko wypadło nie najgorzej. Myślę, że będą z tego
jakieś pieniądze. Przekażę ci je za kilka tygodni.
- Przykro mi, że cię zraniłam, Maggie. - Urażona duma sprawiła, iż głos Brianny
zesztywniał. - A o pieniądze nie dbam.
- A jak tak. - Maggie zatrzasnęła drzwi.
Przez trzy dni nic nie zakłócało jej spokoju. Telefon nie dzwonił, nikt nie pukał do
drzwi. Nawet gdyby musiała się stawić gdzieś przymusowo, zlekceważyłaby to. Prawie każdą
minutę spędzała w pracowni. Poprawiała, udoskonalała i przetwarzała w szkło obrazy z
wyobraźni i ze szkicownika.
Nie przejmując się uwagami Rogana odnośnie wartości swoich rysunków, rozwiesiła
je, przypinając klamerkami do bielizny i uchwytami na magnes. Wkrótce narożnik pracowni
upodobnił się do ciemni fotograficznej z suszącymi się odbitkami.
Pracując w pośpiechu, sparzyła się dwukrotnie; raz nawet tak mocno i boleśnie, że
musiała przerwać pracę i naprędce udzielić sobie pierwszej pomocy. Siedziała teraz przy
warsztacie i pieczołowicie, skrupulatnie, i według własnej wizji przekształcała szkic
napierśnika Apacza. Była to żmudna praca i diablo wyczerpująca. Przenoszenie kolorów,
przetwarzanie form, wymagało wielu drobiazgowych czynności.
Ale tutaj, nareszcie, stacją było na maksymalną cierpliwość.
Rozpalone do białości płomienie wypełzły przez otwarte drzwi pieca lejącym się
żarem. Wyciąg, mrucząc jak silnik, kierował opary, które pokrywały szkło - a nie jej płuca -
mieniącymi się barwami.
Przez dwa dni pracowała z chemikaliami, mieszając je i eksperymentując jak
czarnoksiężnik, aż do uzyskania idealnych kolorów. Z miedzi uzyskiwała głęboki turkus, z
żelaza nasyconą, złocistą żółć, z manganu królewską, ciemną czerwień o fioletowym
odcieniu. Jak każdy artysta parający się szkłem miała kłopoty z czerwienią, prawdziwą,
rubinową czerwienią. Właśnie nad nią pracowała, wprowadzając jej pasmo między dwie
warstwy przezroczystego szkła. Aby uzyskać czysty kolor, użyła miedzi z czynnikiem
redukującym w stopionej masie szklanej. Choć był trujący i potencjalnie niebezpieczny nawet
w regulowanych warunkach, wybrała cyjanek sodowy.
Jednakże, aby czerwień nie przeszła w brąz, konieczne było włożenie masy do formy.
Pierwsze nabrane nowe pasmo zostało wydmuchane i wielokrotnie obrócone, a
następnie ostrożnie przeniesione z ognia. Długimi szczypcami ciągnęła stopioną, elastyczną
masę szklaną, nadając jej delikatny, zwiewny kształt.
Przy drugim nabieraniu, powtarzając tę samą procedurę, spod bawełnianej przepaski,
którą obwiązała czoło, kapały krople potu.
Wielokrotnie powracała do rozpalonego otworu pieca i podgrzewała szkło. Chodziło
nie tylko o utrzymanie go w cieple, lecz także o zabezpieczenie szkła przed odkształceniem i
termicznymi napięciami, które mogłyby doprowadzić do pęknięcia naczynia, nie mówiąc już
o sercu artystki.
By nie osmalić rąk, skrapiała wodą dmuchawkę. Tylko końcówka musiała być gorąca.
Chciała, aby ścianka napierśnika stała się na tyle cienka, by sączyło się przez nią i
załamywało światło. To wymagało dalszego podgrzewania i cierpliwego, ostrożnego
operowania narzędziami wygładzającymi, nadającymi delikatne, obłe kształty, jakie sobie
wymarzyła.
Wiele godzin po wydmuchaniu pierwszej nabranej masy szklanej wsunęła naczynie do
wyżarzenia i oddzieliła od dmuchawki.
Dopiero gdy ustawiła czas i temperaturę, poczuła jak jej zdrętwiały ręce, zesztywniały
ramiona i kark. Poczuła też pusty żołądek.
Stwierdziła, że zasłużyła na cos lepszego niż puszka z konserwą. Uczą ten dzień
solidnym posiłkiem i kuflem piwa w pubie.
Choć tak jeszcze niedawno tęskniła za samotnością, gnało ją teraz do towarzystwa.
Przez trzy dni nie wychodziła z domu i do nikogo, poza Brianną, nie otworzyła ust. A i to na
krótko i w złości.
Było jej teraz przykro, bo chociaż z trudem, jednak zrozumiała stanowisko Brianny.
Siostra znajdowała się między młotem a kowadłem, pechowe drugie dziecko nieudanego
małżeństwa. Zamiast skakać jej do gardła, powinna starać się położyć kres jej
nadopiekuńczości w stosunku do matki. Powinna także opowiedzieć Briannie, czego
dowiedziała się od Christine Sweeney. Ciekawe jaka będzie reakcja Brianny na wiadomość o
przeszłości matki.
Ale z tym można poczekać. Teraz marzyła o spędzeniu godzinki na zupełnym luzie, z
ludźmi, których znała, przy gorącym posiłku i zimnym piwie. Oderwie się od pracy, która
zaprzątała jej umysł od kilku dni, a także od myśli o Roganie, od którego nie miała dotąd
żadnej wiadomości.
Ponieważ wieczór był ładny, a chciała rozruszać obolałe i sztywne kończyny, wsiadła
na rower i ruszyła w dół, na blisko pięciokilometrowa wyprawę do wsi.
Zaczęły się długie, letnie dni. Słońce świeciło i przyjemnie przygrzewało, zatrzymując
wielu farmerów na polach do późna po kolacji. Po obu stronach wijącej się, wąskiej drogi,
rósł wysoki, sięgający powyżej ramion żywopłot. Jadąc tędy, Maggie miała wrażenie, że
znajduje się w długim, słodko pachnącym tunelu. Minęła samochód, pomachała kierowcy,
poczuła jak od pędu powietrza zafurkotały nogawki jej dżinsów.
Pedałując mocno, bardziej dla przyjemności niż z pośpiechu, wyjechała z zarośniętego
tunelu prosto w zapierającą dech w piersi przepiękną dolinę.
Padające na blaszany dach stodoły słońce oślepiło ją. Choć droga była tutaj
równiejsza, a może nawet szersza, zwolniła, by nacieszyć się wieczornym wiaterkiem i
ociągającym się zachodem słońca.
Wdychała w nozdrza zapach kapryfolium, siana, słodkiej, świeżo skoszonej trawy.
Powoli jej zawzięty i opętańczy nastrój powracał do normy.
Mijała domy, przy których suszyła się na sznurach bielizna, a na podwórku bawiły
dzieci. Minęła zawsze majestatyczne ruiny zamku, z jego szarymi kamieniami i legendami o
zamieszkujących go duchach - swoisty pomnik stylu życia, który przetrwał jeszcze w tych
stronach.
Wzięła zakręt, popatrzyła na płynącą pośród wysokich traw jasną smugę rzeki,
ponownie skręciła i popedałowała do wsi.
Teraz domów zaczęło przybywać, zabudowa gęstniała. Na widok niektórych, nowo
wybudowanych, Maggie aż westchnęła ze zgrozą. Były płaskie, toporne i jak na jej
artystyczne oko monotonne, bezbarwne, jedynie ogrody, soczyte i żywe, ratowały je przed
szpetotą.
Ostatni długi zakręt doprowadził ją do centrum wsi. Minęła rzeźnika aptekarza,
spożywczy sklepik O'Ryana, a także mały, schludny hotelik, który niegdyś należał do jej
dziadka.
Zatrzymała się na chwilę, by mu się przyjrzeć, próbując sobie wyobrazić matkę, kiedy
mieszkała tu jako dziecko. Śliczna dziewczynka o anielskim głosie, według relacji Christine
Sweeney.
Jeśli to prawda, dlaczego w ich domu tak mało było muzyki? I dlaczego, zastanawiała
się Maggie, nigdy, nawet najmniejszym słówkiem, nie wspomniano o talencie Maeve?
Postanowiła o to zapytać. A nie było lepszego po temu miejsca niż pub O’Malleyów.
Gdy hamowała, dostrzegła rodzinę turystów wędrujących na piechotę, filmujących
kamerą wideo, sprawiających wrażenie niezmiernie zadowolonych z powodu możności
utrwalania na taśmie zachowanej w nienaruszonym stanie wsi irlandzkiej.
Kobieta trzymała małą, poręczną kamerę i śmiała się, gdy w obiektywie pojawiał się
jej mąż i dwoje dzieci. Widocznie w kadrze pojawiła się także Maggie; kobieta podniosła rękę
i pomachała do niej.
- Dobry wieczór, panienko.
- Dobry wieczór.
Trzeba przyznać, że Maggie omalże nie parsknęła śmiechem, kiedy kobieta szepnęła
mężowi do ucha:
- Czyż jej akcent nie jest fantastyczny? Zapytaj ją, gdzie tu można zjeść, John. Marzę,
żeby ją mieć na taśmie.
- Hop, hop... przepraszam.
Turystyka nie może zaszkodzić wsi, stwierdziła Maggie i odwróciła się, by wziąć
udział w grze.
- Czy mogę w czymś pomóc?
- Bardzo bylibyśmy wdzięczni. Zastanawiamy się nad miejscem, gdzie możnaby coś
przekąsić. Czy mogłaby pani coś nam polecić?
- Pewnie, że mogę. - Ponieważ wyglądali na zachwyconych nią, postanowiła
wyolbrzymić nieco tutejszą lokalną wymowę. - No więc, jeśli szukacie czegoś wymyślnego,
lepiej będzie jeśli pojedziecie tą drogą jeszcze jakieś piętnaście minut, do Dromaland Castle,
gdzie podają iście królewskie posiłki. Może to będzie nieco drogie na waszą kieszeń, ale za to
poczujecie miód na podniebieniu.
- Nie jesteśmy odpowiednio ubrani na taki wyszukany posiłek - wtrąciła kobieta. -
Mieliśmy raczej nadzieję na coś prostego, tutaj na miejscu.
- Jeśli macie ochotę na odrobinę krajowego żarcia - mrugnęła do dwójki dzieci, które
wpatrywały się w nią, jakby właśnie wysiadła ze świecącego UFO - na pewno przypadnie
wam do gustu O’Malley. Jego chipsy nie mają sobie równych.
- To znaczy francuskie frytki - przetłumaczyła kobieta. - Dopiero dzisiaj rano
przyjechaliśmy z Ameryki - zwróciła się do Maggie. - Obawiam się, że niewiele wiemy o
lokalnych zwyczajach. Czy dzieci mają wstęp do barów... pubów?
- Tu jest Irlandia i dzieci są wszędzie mile widziane, absolutnie wszędzie. O’Malley
jest tutaj. - Wskazała ręką na niski, otynkowany na biało zespół budynków z ciemnymi
elementami z drewna. - Sama tam idę. Ucieszą się z waszej obecności.
- Dziękujemy. - Mężczyzna uśmiechnął się do niej promiennie, dzieci gapiły się na
nią, a kobieta nakręcała właśnie ostatnie centymetry taśmy. - Skorzystamy z propozycji.
- Życzę więc smacznego. I udanego pobytu! - Maggie odwróciła się i wolnym krokiem
ruszyła chodnikiem do O’Malleya. Wewnątrz panował półmrok, było pełno dymu i pachniało
smażoną cebulą oraz piwem.
- Jak się masz, Tim? - zapytała Maggie, sadowiąc się przy barze.
- Patrzcie, kogo do nas przyniosło! - Nalewając pół litra Guinnessa, Tim uśmiechnął
się do niej szeroko. - Jak się masz, Maggie?
- Mam się dobrze i jestem głodna jak wilk. - Wymieniła pozdrowienie z parą siedzącą
za nią przy małym stoliczku i z dwoma mężczyznami ściskającymi swe kufle przy barze.
- Czy mógłbyś mi przyrządzić sandwicza z kotletem, Tim, i furę chipsów, a na razie
podać mi pół litra Harpa?
Właściciel odwrócił głowę od baru i głośno powtórzył do okienka zamówienie
Maggie.
- No a teraz powiedz, jak było w Dublinie? - zapytał, nalewając jej piwo.
- Zaraz opowiem. - Oparła łokcie o bar i zaczęła opisywać swoją podróż. W tym
czasie weszła do pubu amerykańska rodzina i usadowiła się przy stole.
- Szampan i gęsia wątróbka?! - Zdumiał się Tim. - Czy to nie wspaniałe? I ci wszyscy
ludzie przyszli oglądać twoje szkła! Ojciec byłby z ciebie dumny, Maggie, dziewczyno.
Dumny jak paw.
- Mam nadzieję. - Gdy Tim postawił przed nią talerz, wciągnęła głęboko powietrze. -
Ale, prawdę mówiąc, wolę twojego sandwicza z kotletem niż gęsią wątróbkę.
Zaśmiał się serdecznie.
- Bo jesteś naszą dziewczyną!
- Okazało się, że babka mężczyzny, który zajął się moimi sprawami, była przyjaciółką
mojej babci. Babci O'Reilly.
- Nie mów! - Zdziwił się Tim, poklepując się po brzuchu. - Ale ten świat jest mały!
- To prawda - zgodziła się Maggie. - Ona pochodzi z Galway i znały się z babcią,
kiedy były dziewczynkami. A kiedy babcia przeprowadziła się tutaj, przez wiele lat
utrzymywały kontakt listowny, wiesz?
- Tak powinno być. Nie ma to jak starzy przyjaciele.
- Babcia pisała jej o hotelu i o różnych rzeczach, między innymi o rodzime.
Wspominała, że moja mama lubiła śpiewać.
- Och, to było dawno temu. - Rozpamiętując przeszłość, Tim zaczął wycierać kufel. -
Jeszcze zanim się urodziłaś, z całą pewnością. Gdy teraz o tym myślę, przypominam sobie, że
w tym właśnie pubie śpiewała po raz ostatni, zanim nie zrezygnowała ostatecznie.
- Tutaj? Śpiewała tutaj u ciebie?
- Tak, na pewno. Miała słodki głos. To prawda. Podróżowała po całym kraju. Można
powiedzieć, że przez ponad dziesięć lat rzadko ją widywaliśmy. Potem wróciła na jakiś czas.
Zdaje się, że pani O'Reilly wtedy chorowała. Zapytałem więc Maeve, czy może zechciałaby
zaśpiewać u mnie raz czy dwa, choć daleko nam było do takich miejsc jak Dublin, Cork czy
Donnegal, gdzie przedtem występowała.
- Występowała? Ponad dziesięć lat?
- No tak, choć nie umiem tak dokładnie powiedzieć, jak to było na samym początku.
Ale wiem, że zawsze ją gnało, chciała być poza domem i to jak najdalej. Nie bawiło jej słanie
łóżek w takiej wiosce jak nasza, i dawała nam to wyraźnie do zrozumienia. - Mrugnął
porozumiewawczo, chcąc złagodzić nieco wypowiadane słowa. - Ale kiedy wróciła i tutaj
śpiewała, była lubiana i cieszyła się powodzeniem. Wtedy właśnie ona i Tom... no cóż, kiedy
tu wszedł i usłyszał ją, zapatrzył się na nią, a później to już na chwilę nie odrywali od siebie
wzroku.
- A kiedy się pobrali - ostrożnie zaczęła Maggie - więcej już nie śpiewała?
- Nie zależało jej. Nie było o tym mowy. Faktem jest, że to było tak dawno, że gdybyś
nie poruszyła tego tematu, prawie bym o tym wszystkim zapomniał.
Maggie nie sądziła, by matka mogła o tym zapomnieć. Ciekawe, jak ona sama by się
czuła, gdyby z powodu jakiegoś zbiegu wydarzeń lub życiowej konieczności musiała
zrezygnować ze swojej sztuki? Byłaby zła, smutna i urażona do żywego. Popatrzyła na ręce,
pomyślała, co by było, gdyby więcej nie mogła ich używać. Co by się stało, gdyby nagle,
właśnie wtedy, gdy zaczynała wyrabiać sobie nazwisko, zostało jej to wszystko odebrane?
Choć rezygnacja z kariery nie usprawiedliwiała gorzkich lat spędzonych z matką,
wiele jednak wyjaśniała.
Maggie musiała to wszystko przemyśleć, porozmawiać z Brianną. Straciła ochotę na
piwo, i z okruchów informacji zaczęła układać obraz matki sprzed lat i porównywać go z
osobowością kobiety, jaką się stała.
Po której z nich odziedziczyła więcej cech?
- Masz zjeść tego sandwicza - rozkazał jej Tim, stawiając kolejne pół litra piwa na
barze. - A nie przyglądać mu się.
- Jem. - Na dowód Maggie odgryzła duży kawałek. W pubie było ciepło i przyjemnie.
Pomyślała, że jutro będzie dość czasu na uporządkowanie dotychczasowych mitów i
wyobrażeń. - Podaj mi jeszcze pół litra, Tim.
- A, to co innego - powiedział, po czym, na widok nowego gościa w drzwiach pubu,
podniósł do góry rękę. - No, no, widać w dzisiejszy wieczór zjawiają się dawno nie widziani
przybysze. - Gdzieś ty się podziewał, Murphy?
- Stęskniłem się za tobą, chłopie. - Na widok Maggie Murphy uśmiechnął się radośnie
i dosiadł się do niej przy barze. - Mam nadzieję, że wolno mi usiąść przy tak sławnej
osobistości.
- Myślę, że mogę ci na to pozwolić - odparła. - W każdym razie ten jeden, jedyny raz.
No więc, Murphy, kiedy uderzysz w konkury do mojej siostry?
Był to stary dowcip, który niezmiernie przyprawiał właścicieli pubu o śmiech. Murphy
wypił kilka łyków z kufla Maggie i westchnął.
- Tak się składa, skarbie, że moje serce należy tylko do ciebie.
- Ach ty łajdaku! - Odebrała mu swoje piwo.
Był cholernie przystojnym mężczyzną, zadbanym, silnym, zahartowanym na słońcu i
na wietrze jak dąb. Ciemne włosy wiły mu się wokół kołnierza i nad uszami, a oczy miał tak
błękitne, jak kobaltowa butelka z jej pracowni.
Nie ma takiej ogłady jak Rogan, pomyślała. Jest nieokrzesany jak Cygan, ale serce ma
wielkie i złote jak dolina, którą ukochał. Maggie nigdy nie miała brata, ale Murphy był jej
prawie tak bliski, jak brat.
- Ożenię się z tobą choćby jutro - oświadczył, doprowadzając tym wszystkich, za
wyjątkiem amerykańskiej rodziny, która nie odrywała od nich wzroku, do wybuchu śmiechu.
- Jeśli tylko mnie zechcesz.
- Możesz spać spokojnie. Nie interesują mnie podobni do ciebie. Ale pocałuję cię i
przeproszę za to.
I na potwierdzenie swoich słów pocałowała go długo i mocno, aż odsunęli się od
siebie i roześmiali od ucha do ucha.
- A więc brakowało ci mnie? - zapytała Maggie.
- Ani trochę. Tim, nalej mi pół litra Guinnessa i to samo dla naszej sławy. - Podkradł
jej frytkę. - Słyszałem, że wróciłaś.
- O! - Jej głos zrobił się bardziej oziębły. - A więc widziałeś się z Brianną!
- Nie, słyszałem, że wróciłaś - powtórzył. - Słyszałem twój piec. - Ach.
- Siostra przysłała mi trochę wycinków z prasy z Cork.
- Hmmm... Co słychać u Mary Ellen?
- O, ma się dobrze. Podobnie jak Drew i dzieci. - Murphy sięgnął do kieszeni,
zmarszczył się, obmacał drugą. - A, są tutaj. - Wyjął dwa złożone kawałki gazety. -
„Mieszkanka Clare triumfuje w Dublinie”. - przeczytał. - „Margaret Mary Concannon
poruszyła artystyczny świat na wystawie w Worldwide w Dublinie w niedzielę wieczór”.
- Pokaż mi to. - Maggie wyrwała mu wycinek z ręki. - „Panna Concannon,
niezrzeszona artystka wydmuchująca szkło, zbiera pochwały i komplementy od uczestników
wystawy swych śmiałych, intrygujących rzeźb i rysunków. Sama artystka jest drobną...”.
Dobre sobie! - skomentowała redakcyjną opinię Maggie.
- Oddaj to z powrotem. - Murphy wyszarpnął jej wycinek i głośno kontynuował
czytanie. - „Drobną, młodą kobietą o wyjątkowym talencie i urodzie”. Cha, cha, to niby o
tobie? - dorzucił od siebie Murphy, naigrywając się z niej. - „Zielonooka, ognistoruda, o
karnacji kości słoniowej i dużym wdzięku, okazała się równie fascynująca dla miłośników
sztuki, co jej prace. Worldwide, jedna z czołowych galerii na świecie, czuje się szczęśliwa,
mogąc wystawić prace panny Concannon! Jestem przekonany, że artystka pokazała nam tylko
próbkę swoich twórczych możliwości - stwierdził Rogan Sweeney, dyrektor Worldwide. -
Zwrócenie uwagi świata na prace panny Concannon, poczytujemy sobie za zaszczyt”.
- On to powiedział? - Znowu wyciągnęła rękę po wycinek, ale Murphy był tym razem
szybszy.
- Powiedział. Stoi tutaj czarno na białym. A teraz pozwól mi skończyć. Ludzie chcą
usłyszeć.
I rzeczywiście, w pubie panowała cisza. Wszyscy wpatrzeni byli w Murphy'ego, gdy
ten kończył czytać recenzję.
- „Worldwide zamierza wystawić w ciągu przyszłego roku wiele prac panny
Concannon w swoich galeriach na świecie, zaś inne, osobiście wybrane przez artystkę i pana
Sweeneya, pozostawić na stałe w galerii w Dublinie”. - Usatysfakcjonowany Murphy odłożył
wycinek na bar.
- A tutaj są zdjęcia - dodał, rozkładając drugi wycinek. - „Maggie o karnacji kości
słoniowej i niektóre z jej fantastycznych szkieł”. Nie masz nam nic do powiedzenia, Maggie?
Wzięła głęboki oddech, poskubała włosy.
- Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli powiem: stawiam kolejkę wszystkim moim
przyjaciołom.
- Jesteś wyciszona, Maggie Mae.
Uśmiechnęła się na dźwięk tego zdrobnienia, które wymyślił dla niej ojciec. Czuła się
cudownie w cicho pomrukującej niczym zadowolony kot maszynie Murphiego.
- Myślę właśnie, że jestem odrobinkę pijana, Murphy. - Przeciągnęła się i westchnęła.
- I że bardzo lubię to uczucie.
- Cóż, zasłużyłaś sobie na nie. - Była bardziej niż odrobinę pijana, i dlatego właśnie
wciągnął jej rower na ciężarówkę, zanim jeszcze zdążyła zaprotestować. - Jesteśmy z ciebie
wszyscy dumni, a jeśli chodzi o mnie, przyjrzę się dokładniej i z większym szacunkiem
butelce, którą dla mnie zrobiłaś.
- To jest wazon na chwasty, już ci mówiłam, a nie żadna butelka. Masz do niej włożyć
jakieś ładne gałązki albo polne kwiaty.
Przynoszenie do domu gałązek, ładnych czy brzydkich, nie mieściło mu się w głowie.
- Wracasz więc do Dublina, tak?
- Nie wiem... w każdym razie nie tak szybko. Nie mogę tam pracować, a praca jest
tym, czym zamierzam się zajmować. - Spojrzała groźnie na rozrośnięte pędy janowca,
srebrzące się w świetle wznoszącego się księżyca. - Nigdy nie dał mi do zrozumienia, że to
był dla niego zaszczyt, wiesz?
- O czym ty mówisz?
- Och, nic takiego, chodzi o to, że to ja miałam się czuć zaszczycona faktem, że raczył
rzucić okiem na moje prace. Wielki i potężny Sweeney dający szansę na sławę i majątek
biednej, borykającej się z trudnościami artystce. A czy ja prosiłam o sławę i majątek,
Murphy? To chciałabym wiedzieć. Czy ja prosiłam?
Znał ten ton, jego bojowość i siłę natarcia, odpowiedział więc powściągliwie.
- Nie potrafię na to odpowiedzieć, Maggie. Ale czy nie chcesz tego?
- Oczywiście, że chcę. Czy wyglądam na idiotkę? Ale żebym miała o to prosić!? Co
to, to nie. Nigdy go o nic nie poprosiłam, poza samym początkiem, kiedy chciałam, żeby mi
dał święty spokój. I co? Dał mi? Akurat! Nie przejął się tym wcale. Kusił mnie, Murphy, a
nawet sam diabeł nie jest od niego bardziej szczwany i przekonujący. A teraz w to
wdepnęłam, rozumiesz, i nie widzę odwrotu.
Murphy zacisnął wargi i delikatnie zahamował przed jej furtką.
- A chciałabyś zawrócić?
- Nie. I to jest najgorsze ze wszystkiego. Chcę dokładnie tego, co mi zaproponował, i
chcę tego tak bardzo, że aż rani to moją duszę. Ale równocześnie nie chcę, żeby cokolwiek się
zmieniło, i tu jest pies pogrzebany. Chcę pracować w samotności, chcę myśleć, i po prostu
być. I nie wiem w jaki sposób mogłabym mieć wszystko naraz.
- Możesz mieć to, czego chcesz, Maggie. Jesteś zbyt uparta, żeby zadowolić się
małym.
Roześmiała się na to i odwróciła, żeby go pocałować.
- Och, kocham cię, Murphy. Dlaczego nie wysiądziesz i nie zatańczysz ze mną na łące
przy świetle księżyca?
Uśmiechnął się od ucha do ucha i zmierzwił jej włosy.
- A dlaczego nie miałbym odstawić twojego roweru i zapakować cię do łóżka?
- Sama to zrobię. - Zsunęła się z ciężarówki, lecz on był szybszy. Wyjął jej rower i
ustawił go na drodze. - Dziękuję za odprowadzenie do domu, panie Muldoon.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panno Concannon. A teraz ułóż się sama do snu.
Gdy wprowadzała rower przez furtkę, Murphy zaczął właśnie śpiewać. Stała w
ogrodzie i słuchała. Mocny, słodki tenor jego głosu poniósł się wśród nocy i powoli ucichł.
„Sama, całkiem sama nad brzegiem obmytym falą. I najzupełniej sama w gwarnej, pełnej sali.
W tej sali tak wesoło, fale tak wspaniałe. Lecz moje serce nie zważa na to wcale”.
Uśmiechnęła się lekko i zakończyła w myślach zwrotkę: Odlatuje daleko, nocami i dniami. Z
przeszłymi radościami, z dawnymi czasami. Wiedziała, że ballada nazywa się S1ievenamon.
Kobieta z Gór. Co prawda ona nie stoi na górze, tym niemniej wydawało się jej, że
prawidłowo odebrała istotę ballady. W hallu w Dublinie było wesoło, lecz jej serce nie
zważało na to. Była sama. Zupełnie sama.
Postawiła rower za domem, ale nie weszła do środka. Ruszyła w przeciwnym
kierunku. To prawda, że trochę kręciło się jej w głowie i że niezbyt pewnie stała na nogach,
ale nie chciała marnować takiej nocy w łóżku. Samotnie w łóżku.
Pijana czy trzeźwa, w dzień czy w noc, odnajdzie drogę na ziemi, która kiedyś
należała do niej.
Od wschodu słyszała pohukiwanie sowy i szelest czegoś, co polowało lub chowało się
na noc w wysokich trawach. Nad głową księżyc w pełni świecił jak latarnia morska na
rozkołysanym morzu gwiazd. Noc rozbrzmiewała tajemnym szeptem. Od zachodu gawędził
strumyk.
To stanowiło część tego, czego pragnęła, co jej było potrzebne tak bardzo, jak oddech
- cudowne dobrodziejstwo samotności; pośród falujących wokół niej zielonych łąk,
srebrzących się teraz przy księżycu i blasku gwiazd, z jednym tylko ledwo widocznym
światłem lampy z kuchni Murphy'ego.
Pamięta, jak przychodziła tu z ojcem, trzymając gorączkowo swoją zaciśniętą,
dziecięcą rękę w jego dłoni. Nie rozmawiał z nią o sadzeniu czy pieleniu, ale o marzeniach.
Zawsze mówił o marzeniach.
I żadne z nich nigdy się nie spełniło.
Ale o ile smutniejsze wydały jej się teraz marzenia matki, które spełniły się tylko po
to, by je utraciła.
Jak to możliwe, zastanawiała się, by mieć w zasięgu ręki to, czego się pragnie, a
potem pozwolić się temu wymknąć? Na zawsze!
A czy właśnie tego, dokładnie tego samego, nie obawiała się dla siebie?
Położyła się w trawie na plecach, z rozkołysaną nadmiarem piwa i marzeń głową.
Gwiazdy obracały się w podniebnym tańcu, a księżyc, błyszczący jak srebrna moneta,
spoglądał na nią. W powietrzu słychać było słodki trel słowika. A noc była tylko dla niej.
Uśmiechnęła się, zamknęła oczy i zasnęła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Obudziła ją krowa. Duże, wodniste oczy przypatrywały się skulonej na pastwisku
postaci. Do krowiej głowy docierało niewiele więcej ponad potrzebę pożywienia się i
wydojenia. Raz i drugi obwąchała policzek Maggie, prychnęła, po czym zaczęła skubać
trawę.
- Na miłość boską, co to za hałas?
W głowie waliło jej, jakby uderzano w wielki bęben. Maggie przewróciła się na bok.
A gdy wyrżnęła się potężnie o przednie kopyto krowy, otworzyła zapuchnięte, przekrwione
oczy.
- Słodki Jezu! - Gdy gramoliła się na czworaka, jej własny wrzask rozbrzmiewał w jej
głowie jak gong, zmuszając ją do zatkania sobie uszu, jakby w obawie, że mogą pęknąć.
Równie jak ona przerażona, krowa zamuczała i potoczyła oczami.
- Co tutaj robisz? - Ściskając mocno głowę, Maggie z trudem podniosła się na kolana.
- Co ja tu robię? - Kiedy klapnęła na pupę, podejrzliwie mierzyły się z krową wzrokiem. -
Musiałam chyba zasnąć. Och! - W żałosnym, obronnym odruchu przed wściekłym kacem
zdjęła ręce z uszu i zakryła nimi oczy. - Och, to kara za jeden kufel ponad normę. Jeśli nie
masz nic przeciwko temu, posiedzę tu minutkę, aż będę mogła wstać.
Krowa wywróciła ostatni raz oczami i znowu zaczęła skubać trawę.
Ranek był pogodny i ciepły, i wypełniony dźwiękami. Warkot traktora, szczekanie
psa, radosne ptasie ćwierkanie rozsadzały obolałą głowę Maggie. W ustach miała taki smak,
jakby spędziła noc na torfowisku, a jej ubranie wygniecione było od porannej rosy.
- No cóż, miło jest paść bez przytomności na polu jak pijany włóczęga.
Spróbowała stanąć na nogi, zachwiała się raz i głucho jęknęła. Krowa machnęła
ogonem, co mogło oznaczać sympatię. Maggie przezornie uchyliła się. Kiedy okazało się, że
jej kości nie rozsypały się w kawałki, rozruszała stopniowo pozostałe obolałe mięśnie i
piekącymi oczami potoczyła po polu.
Pozostałe krowy, nie zainteresowane dwunożnym gościem, żuły trawę. Na dalszej łące
mogła dostrzec stojące w magicznym kręgu kamienie, stare jak świat, nazywane przez
tubylców Znakiem Druidów. Przypomniała sobie, jak pocałowała Murphy'ego na dobranoc i
jak, z jego oddalającą się piosenką dźwięczącą w jej głowie, wędrowała w poświacie
księżyca.
I sen jaki miała, uśpiona srebrnym światłem, powrócił do niej z taką wyrazistością, tak
nagle, że zapomniała o rozsadzającym bólu w skroniach i zesztywnianych członkach.
Księżyc jarzący się światłem, pulsujący jak bijące serce. Zalewający niebo, a pod nim
bielejący chłód ziemi. A potem wszystko zaczęło płonąć, rozżarzone jak pochodnia, aż
pokryło się kolorami, spłynęło błękitami i czerwieniami, i złotem, tak pięknymi, że z
zachwytu płakała przez sen.
Próbowała tego dosięgnąć, wspinała się wyżej, coraz wyżej, aż dotknęła jego
powierzchni. Ujęła kulę w ręce; była gładka, twarda i chłodna. W kuli ujrzała swoje odbicie,
zaś głębiej, gdzieś głębiej, pomiędzy przepływającymi barwami, było jej serce.
Wirująca w jej głowie wizja walczyła o lepsze z potwornym kacem. Porwana przez
nią, uciekła z pola, oddając je we władanie pasących się, łagodnych krów i wyśpiewujących
swoje poranne trele ptaków.
W niecałą godzinę później siedziała już w pracowni, gdzie z całą determinacją zabrała
się do przetwarzania wizji w konkretną formę. Obraz tak wyraźnie utrwalił się w jej pamięci,
że niepotrzebny jej był roboczy szkic. Była na czczo, zapomniała o bożym świecie. Drżąc z
emocji, zafascynowana pomysłem, nabrała z tygla roztopioną masę szklaną.
Rozprowadziła ją równo na marmurowym klocku, aby ją ochłodzić i wyznaczyć
środek. Po czym przystąpiła do wydmuchiwania.
Kiedy bańka była rozgrzana i znowu płynna, przystąpiła do barwienia jej. Stopniowo,
pod wpływem wysokiej temperatury, kolory wtapiały się w ściankę naczynia.
Wielokrotnie powtarzała ten proces, dodając szkła, ognia, oddechu i barwy. Obracając
i obracając rurkę, pokonując i wykorzystując siłę ciężkości, wygładzała rozżarzoną kulę
grafitowymi łopatkami, doskonaląc jej kształt.
Po przeniesieniu naczynia z rurki na punktaka, wsunęła je do pieca. ! Używając teraz
zwilżonego prętu, przyłożyła go ciasno do otworu naczynia, aby ciśnienie pary powiększyło
formę.
Skoncentrowała całą uwagę na tej czynności. Wiedziała, że woda na zwilżonym pręcie
szybko paruje. Ciśnienie może w każdej chwili rozsadzić i ścianki naczynia. Przydałby się jej
pomocnik, druga para rąk, ktoś, kto podawałby jej narzędzia, nabierał kolejną roztopioną
masę szklaną, ale dotąd nigdy nie zatrudniała nikogo do pomocy.
Z trudem nadążając, miotając się od pieca do warsztatu, zaczęła coś do siebie
mamrotać.
Słonce wzeszło wyżej, wlewało się strumieniem przez okna, tworząc wokół jej głowy
świetlistą aureolę.
Taką ujrzał ją Rogan, kiedy otworzył drzwi. Siedzącą na wielkim krześle, z kulą
roztopionych barw pod palcami, otoczoną promieniem słońca.
Poświęciła mu jedno krótkie spojrzenie.
- Proszę zdjąć ten idiotyczny płaszcz i krawat. Potrzebne mi są pana ręce.
- Co?
- Potrzebne mi są ręce, do cholery. Proszę robić dokładnie to, co panu powiem i nie
odzywać się do mnie.
Nie był pewien, czy potrafi. Rzadko zdarzało się mu oniemieć z wrażenia, ale w tej
chwili, w strumieniu ognia, w promieniach słońca, wyglądała jak dzika bogini ognia
stwarzająca nowe światy. Odstawił teczkę i zdjął płaszcz.
- Proszę to mocno trzymać - powiedziała, zsuwając się z krzesła. - I proszę obracać
punktakiem tak jak ja. Widzi pan? Powoli i równomiernie. Żadnych drgnień czy przerw, bo
zabiję!
Był tak zdziwiony, iż z taką ufnością powierza mu swoją pracę, że usiadł bez słowa na
jej krześle. Rurka była rozgrzana, cięższa niż się spodziewał. Przytrzymywała ją razem z nim,
dopóki nie poczuła, że złapał rytm.
- Tylko nie przerywać! - ostrzegła go. - I proszę mi wierzyć, że od tego zależy pańskie
życie.
Nie wątpił w jej słowa. Podeszła do pieca, nabrała masę szklaną i wróciła na miejsce.
- Widzi pan, jak to się robi? Chcę, żeby mi pan w tym pomógł. - Gdy ścianka została
wyrównana, wzięła podnośnik i wsunęła do środka szklanej bańki.
- Poproszę teraz. - Odebrała od niego rurkę i kontynuowała pracę. - Jeśli nabierze pan
za dużo szkła, nie szkodzi, odetnę je.
Gorący strumień z pieca zatkał mu oddech. Zanurzył rurkę i, stosując się do jej
zwięzłych instrukcji, wsunął pod roztopioną masę. Zobaczył, jak szkło zbiera się i zawisa jak
gorące łzy.
- Proszę mi to teraz podać od tyłu, z prawej strony krzesła. - Uprzedzając jego ruch,
złapała szczypce i gdy z boku podawał jej roztopioną masę, kierowała ruchem punktaka.
Powtórzyła proces. Od topiącego się wosku sypały się iskry, szkło wtapiało się w
szkło, kolor w kolor. Kiedy wewnętrzny rysunek wydał się jej dostatecznie dobry, ponownie
wydmuchała naczynie, przywracając mu kulistą formę, kształtując ją w powietrzu.
To co Rogan zobaczył, było doskonałą kulą wielkości piłki nożnej. Wnętrze tego
przejrzystego szklanego globu eksplodowało pulsującymi, przenikającymi się barwami i
kształtami. Gdyby był człowiekiem z wyobraźnią, powiedziałby, że szkło żyje i oddycha,
podobnie jak on. Pośrodku Kolory wirowały, obracały się jak żywa tkanka, następnie, im
bliżej ścianek, przechodziły w bardziej delikatny odcień.
Sny. Zaczarowana kula snów, pomyślał.
- Poproszę o pilnik - warknęła.
- O co?
- Pilnik, niech to diabli. - Podeszła do pokrytej ognioodporną wy - ściółką ławy. Kiedy
ścisnęła punktaka drewnianą śrubą, podniosła rękę, jak chirurg domagający się skalpela.
Rogan podał jej pilnik.
Wstrzymała swój wolny, równy oddech, po czym uderzyła pilnikiem i oddzieliła
formę od reszty. Kula potoczyła się po wyściółce.
- Rękawice - wydała rozkaz. - Te ciężkie, przy moim krześle. Prędko.
Nie spuszczając wzroku z kuli, wsunęła rękawice. Jak bardzo pragnęła ją ująć,
uchwycić gołymi rękoma, tak jak to było we śnie. Zamiast tego wybrała pokryte azbestem
metalowe szczypce i przeniosła kulę do pieca odprężającego.
Nastawiła czas, po czym przystanęła na chwilę i spojrzała w przestrzeń niewidzącymi
oczami.
- To księżyc - powiedziała miękko. - Przyciąga fale, w morzu i w nas. Dzięki niemu
polujemy, zbieramy plony i śpimy. A jeśli mamy wyjątkowe szczęście, możemy trzymać go
w rękach i śnić dzięki niemu.
- Jak pani to nazwie?
- Nie będzie miało nazwy. Każdy powinien zobaczyć w tym to, czego najbardziej
pragnie... - I jakby budząc się ze snu, podniosła rękę do głowy. - Jestem zmęczona. - Ciężkim
krokiem ruszyła w stronę krzesła, usiadła i pozwoliła opaść głowie.
Była bardzo blada, zauważył Rogan, pozbawiona tego energetyzującego
promieniowania, które z niej emanowało podczas pracy.
- Czy znowu pracowała pani przez całą noc?
- Nie, spałam tej nocy. - Uśmiechnęła się do siebie. - Na polu Murphy'ego, przy jasnej
pełni księżyca.
- Spała pani na łące?
- Byłam pijana. - Przeciągnęła się ziewając, po czym roześmiała się i otworzyła oczy. -
Troszeczkę. A noc była taka piękna.
- A kim jest Murphy? - zapytał, podchodząc do niej.
- Znajomy mężczyzna, który zdziwiłby się troszeczkę, gdyby mnie znalazł uśpioną na
swoim pastwisku. Czy może mi pan podać drinka? - Na widok jego uniesionych ze
zdziwienia brwi roześmiała się. - Coś łagodnego, jeśli można. Jest w lodówce. I proszę się
poczęstować - dodała. - Ujdzie pan jako pomocnik, panie Sweeney.
- Bardzo mi miło - powiedział, traktując to jako podziękowanie. Gdy otwierała
puszkę, którą jej podał, rozejrzał się po pomieszczeniu. Zauważył, że nie próżnowała.
Pojawiło się wiele nowych prac, będących jej interpretacją wystawy Indian. Przyglądał się
płytkiemu naczyniu z szerokim dziobkiem, ozdobionym nasyconymi, głębokimi matowymi
kolorami.
- To śliczne.
- Mmmm. Eksperyment, który nieźle wypadł. Kombinacja matowego i
przezroczystego szkła. - Ziewnęła znowu, szeroko. - Z polewą z tlenku cyny.
- Z polewą z tlenku cyny? Mniejsza z tym! - powiedział, domyślając się, że zamierza
się wdać w skomplikowane wyjaśnienia. - I tak nic z tego nie zrozumiem. Chemia nigdy nie
była moją silną stroną. Zadowalam się produktem końcowym.
- Mógłby pan chociaż udawać, że to jest fascynujące, tak zresztą jak i ja jestem
fascynująca.
Spojrzał na nią i drgnęły mu wargi.
- Naczytała się pani recenzji o sobie, czy tak? Na miłość boską, dlaczego pani nie
odpocznie trochę? Później porozmawiamy. Zabiorę panią na kolację.
- Nie odbył pan przecież tej całej drogi po to, by mnie zabrać na kolację.
- Uczynię to z równą przyjemnością.
Jest jakiś inny, stwierdziła. Jakaś subtelna zmiana kryła się gdzieś głęboko w jego
pięknych oczach. Cokolwiek to jest, panował nad tym. Kilka spędzonych razem godzin i
wszystko się wyjaśni, doszła do wniosku Maggie i uśmiechnęła się do niego.
- Pójdziemy do domu, wypijemy herbatę i przekąsimy coś niecoś. Będzie okazja, żeby
mi pan powiedział, jaki jest powód pana przyjazdu.
- Po pierwsze, żeby panią zobaczyć.
Było coś w tonie jego głosu, co jej podpowiedziało, żeby wyostrzyć stępiony pracą
umysł.
- A więc już mnie pan zobaczył.
- To prawda. - Podniósł teczkę i otworzył drzwi. - Pijemy herbatę?
- Doskonale, może pan ją zaparzyć. - Wychodząc rzuciła za siebie spojrzenie. - Jeśli
pan potrafi.
- Myślę, że potrafię. Pani ogród ślicznie wygląda.
- Brie opiekowała się nim podczas mojej nieobecności. Co to jest? - Uderzyła się w
nogę o karton stojący pod kuchennym wejściem.
- Parę rzeczy, które ze sobą przywiozłem. Między innymi pani pantofle. Zostawiła je
pani w salonie.
Wręczył jej teczkę i wtaszczył karton do kuchni. Po złożeniu go na stole, rozejrzał się
po kuchni.
- Gdzie jest herbata?
- W szafce nad piecem.
Podczas gdy zajmował się herbatą, uchyliła brzeg kartonu. W chwilę później trzymała
się za brzuch ze śmiechu.
- Można na panu polegać, pamięta pan o wszystkim. Roganie, jeżeli nie mam ochoty
odpowiadać na telefon, dlaczego miałabym słuchać tej idiotycznej automatycznej sekretarki?
- Bo panią zamorduję, jeśli pani nie będzie jej słuchać.
- Ach tak. - Podeszła znowu do kartonu i wyciągnęła ścienny kalendarz. -
Impresjoniści francuscy - mruknęła, przyglądając się uważnie reprodukcjom obrazów na
każdy miesiąc. - To przynajmniej jest ładne.
- Proszę tego używać - powiedział zwyczajnie i nastawił wodę na herbatę. - I
maszyny, i tego. - Sięgnął sam do pudła i wyciągnął z niego długi, aksamitny futerał. Bez
większego namaszczenia otworzył zameczek i wyjął ze środka płaski, złoty zegarek, którego
miodowa tarcza wysadzana była dokoła diamencikami.
- Boże, nie mogę czegoś takiego nosić. To zegarek dla pań. Zapomnę o nim i wejdę z
nim pod prysznic.
- Jest wodoszczelny.
- Stłukę go.
- Wtedy kupimy następny. - Wziął jej rękę i zaczął rozpinać guziki mankietu jej
koszuli. - A to co takiego, do licha? - zapytał, kiedy ujrzał kawałek bandaża. - Co pani sobie
zrobiła?
- Sparzyłam się. - Patrzyła wciąż na zegarek i nie widziała złego błysku w jego
oczach. - Zagapiłam się troszeczkę.
- A niech to, Maggie! Co to ma znaczyć „zagapiłam się”? Jak tak można? Czy mam
się teraz spodziewać, że się pani spali?
- To śmieszne, Roganie. Można by pomyśleć, że odrąbałam sobie rękę. - Chciała mu
się wyrwać, ale zacisnął uścisk. - Roganie, na miłość boską, artysta pracujący w szkle od
czasu do czasu musi się oparzyć. To nic tragicznego.
- Oczywiście, że nie - powiedział sztywnym głosem. Opanował gniew i zapiął jej
zegarek. - Nie podoba mi się, kiedy słyszę, że jest pani nieuważna. - Puścił jej rękę, wsunął
własną do kieszeni. - A więc to nic poważnego?
- Nie. - Obserwowała go bacznie, gdy podszedł do gwiżdżącego czajnika. - Może
zrobić sandwicza?
- Jak pani chce.
- Nie powiedział pan jeszcze, jak długo zamierza tutaj zostać.
- Wracam wieczorem. Chciałem z panią osobiście porozmawiać, zamiast
bezskutecznie próbować osiągnąć panią przez telefon. - Nadal opanowany, zaparzył herbatę i
postawił czajniczek na stół. - Przywiozłem wycinki, o które prosiła pani babcię.
- Och, wycinki. - Maggie wpatrywała się w jego teczkę. - Tak, to wspaniale z jej
strony. Poczytam je później. - Kiedy zostanę sama, dodała w myśli.
- Jest jeszcze coś, co chcę pani dać. Osobiście.
- Jeszcze coś! - Pokroiła kromki chleba od Brianny. - Dzień wręczania prezentów!
- Nie nazwałbym tego prezentem. - Rogan otworzył teczkę i wyjął kopertę. - Może
zechce ją pani teraz otworzyć.
- W porządku. - Otrzepała ręce i rozdarła ją. Gdy zobaczyła kwotę, na jaką opiewał
czek, uchwyciła się oparcia krzesła, by nie stracić równowagi. - Matko Boska!
- Sprzedaliśmy wszystkie wycenione przedmioty. - Bardziej niż zadowolony z jej
reakcji, patrzył, jak ciężko opada na krzesło. - Powiedziałbym, że odnieśliśmy zupełnie niezły
sukces.
Pomyślała o księżycu, o marzeniach, o zmianach. Osłabła z wrażenia. Położyła głowę
na stole.
- Nie mogę złapać oddechu. Rozsadza mi klatkę... - Rzeczywiście, z trudem mówiła. -
Nie mogę oddychać.
- Na pewno pani może. - Podszedł do niej. Rozmasował jej ramiona. - Proszę wdychać
i wydychać. Za minutę przyjdzie pani do siebie.
- To prawie dwieście tysięcy funtów.
- Coś koło tego. Zainteresowanie jakie wzbudzą pani prace w innych naszych
galeriach na świecie i przeznaczenie tylko pewnej części na sprzedaż spowoduje, że będziemy
mogli podnieść ceny. - Wydała zduszony odgłos, którym go rozśmieszyła. - Wdech i wydech,
Maggje, kochanie. Wypychamy powietrze i znowu je wciągamy. Zorganizuję transport tych
przedmiotów, które pani ukończyła. Zrobiła pani tyle nowych rzeczy, że wystawę objazdową
można zaplanować już na jesień. A może chciałaby pani trochę odpocząć, spędzić miło czas?
Zrobić sobie wakacje?
- Wakacje? - Znowu usiadła. - Nie mogę jeszcze myśleć o wakacjach. W ogóle nie
mogę o niczym myśleć.
- Ma pani czas. - Pogłaskał ją po głowie, po czym obszedł ją wkoło, by nalać jej
herbaty. - Czy dla uczczenia sukcesu zje pani ze mną dzisiaj kolację?
- Ojej - jęknęła. - Nie wiem, co powiedzieć, Roganie. Nigdy tak naprawdę nie
wierzyłam, że to może... Po prostu nie wierzyłam. - Przycisnęła ręce do ust. Przez chwilę bał
się, że zacznie płakać, ale zamiast tego wy buchnęła śmiechem, dzikim, pełnym triumfu
śmiechem. - Jestem bogata! Jestem bogatą kobietą, Roganie Sweeneyu. - Poderwała się z
krzesła, by go pocałować, po czym szybko wróciła na miejsce. - O, wiem, że dla pana to
kropla w morzu, ale dla mnie... dla mnie to wolność. Pękły okowy, czy jej się to podoba, czy
nie.
- O czym pani mówi?
Potrząsnęła głową, myśląc o Briannie.
- Marzenia, Roganie, cudowne marzenia. Och, muszę jej o tym powiedzieć. I to zaraz.
- Złapała czek i odruchowo wepchnęła go do tylnej kieszeni spodni. - Proszę tutaj zostać.
Rozgościć się, wypić herbatę, zrobić sobie coś do jedzenia. Może pan skorzystać z telefonu,
do którego jest pan tak przywiązany. Cokolwiek pan zechce.
- Dokąd pani idzie?
- To nie potrwa długo. - Była jak uskrzydlona. - Proszę zostać. - Po czym wybiegła
przez drzwi i pognała na przełaj przez łąki.
Gdy gramoliła się przez kamienny płot, który wyznaczał granicę terytorium Brianny,
sapała jak maszyna parowa. Ale przecież jeszcze zanim zaczęła biec, straciła oddech. O mało
nie stratowała bratków zasadzonych przez siostrę... przewinienie, które drogo by ją
kosztowało... i poślizgnęła się na wąskiej, wybrukowanej ścieżce wijącej się pośród
aksamitnych kwiatków.
Wciągnęła powietrze, by zawołać Brie, co okazało się zbyteczne, ponieważ na zielonej
dróżce, ponad ogrodem, Brianna rozwieszała właśnie bieliznę.
Gdy Maggie przyciskała rękoma głucho dudniące serce, Brianna, z klamerkami w
ustach i mokrymi prześcieradłami w rękach, patrzyła niewidzącym wzrokiem ponad
poruszającymi się na wietrze główkami orlików i stokrotek. W milczeniu, fachowym ruchem
ujęła prześcieradło i zaczęła przypinać je do sznura.
Miała zbolałą minę, może nawet trochę złą. Wszystko lekko drżało w tej specyficznej
dla niej mieszaninie dumy i opanowania. Wilczur zaszczekał radośnie, ruszył przed siebie,
lecz zaraz stanął, przywołany przez Briannę. Patrząc żałośnie na Maggie, usiadł przy nodze
swojej pani. Brianna wyjęła kolejną sztukę pościeli z koszyka, rozwieszała ją równiutko,
przypinając klamerkami.
No i rzeczywiście, powiało chłodem! pomyślała Maggie, wkładając ręce do tylnych
kieszeni spodni.
- Witaj, Brianno. Czy masz gości?
- Mmm. W tej chwili mam komplet. Małżeństwo amerykańskie, angielska rodzina i
młody człowiek z Belgii.
- Prawie cała Organizacja Narodów Zjednoczonych. - Pociągnęła nosem, wdychając
zapachy. - Pieczesz szarlotkę?
- Już upiekłam, studzi się teraz na parapecie. - Ponieważ Brianna nienawidziła
wszelkich konfrontacji, rozmawiała, nie odrywając oczu od swojego zajęcia. - Myślałam o
tym, co powiedziałaś, Maggie, i chciałam cię przeprosić. Powinnam tam była być przy tobie.
Znaleźć jakiś sposób, by pojechać.
- A dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Na ogół nie ułatwiasz zadania, prawda?
- Chyba tak.
- Mam obowiązki, nie tylko wobec niej - stwierdziła, zanim Maggie zdążyła coś
powiedzieć. - Ale także wobec tego miejsca. Nie tylko ty masz ambicje czy marzenia.
Maggie powstrzymała się od złośliwej uwagi, jaką miała na końcu języka. Poszła
obejrzeć tył domu. Farba była świeża i biała; okna, otwarte w letnie popołudnie, lśniły
czystością. Koronkowe zasłony falowały romantycznie jak ślubny welon. Kwiaty porastały
ziemię, wylewały się z doniczek i cynowych pojemników.
- Zrobiłaś dobrą robotę, Brianno. Babcia byłaby zachwycona.
- W przeciwieństwie do ciebie.
- Nie masz racji. - W przepraszającym geście położyła rękę na ramieniu siostry. - Nie
twierdzę, że rozumiem, jak ty to robisz ani dlaczego tego chcesz, ale przecież nie do mnie
należy ocena. Jeżeli to jest miejsce twoich marzeń, Brie, to sprawiłaś, że zajaśniało.
Przepraszam, że na ciebie krzyczałam.
- Och, jestem do tego przyzwyczajona. - Choć wypowiedziała to z rezygnacją w
głosie, wyraźnie było widać, że się odprężyła. - Jeśli zaczekasz, aż skończę, zrobię herbatę.
Mam jeszcze odrobinę biszkoptu z owocami i bitą śmietaną.
Pusty żołądek Maggie zareagował żywo, ale potrząsnęła głową.
- Nie mam czasu. Zostawiłam w domu Rogana.
- Zostawiłaś go? Dlaczego nie przyprowadziłaś go ze sobą? Nie można gościowi
kazać czekać na siebie.
- On nie jest gościem... choć właściwie nie wiem, jak by go nazwać, ale to nie ma
znaczenia. Chcę ci coś pokazać.
Choć postępowanie Maggie kłóciło się z dobrym wychowaniem Brianny, wyjęła
ostatnią poszewkę z kosza i powiedziała:
- Niech będzie, pokaż mi. Ale potem wracaj do Rogana. Jeżeli nie masz w domu nic
do jedzenia, przyprowadź go tutaj. W końcu człowiek odbył długą podróż z Dublina i...
- Mogłabyś się przestać zamartwiać o Sweeneya! - ucięła zniecierpliwiona Maggie,
wyjmując czek z kieszeni. - Popatrz na to.
Zjedna ręką przy sznurze Brianna spojrzała na papier. Zrobiła wielkie oczy, a
klamerka wypadła jej z ręki. Za nią powędrowała poszewka.
- Co to jest?
- To jest czek, czy jesteś ślepa? Wielki, tłusty, piękny czek. On wszystko sprzedał,
Brie. Wszystko, co przeznaczył na sprzedaż.
- Aż za tyle? - Brianna nie mogła się doliczyć wszystkich zer. - Aż za tyle? Jak to jest
możliwe?
- Jestem geniuszem. - Maggie objęła Briannę i zakręciła się z nią wkoło. - Nie czytasz
recenzji o mojej sztuce? Moja twórczość ma nieprzeniknioną głębię. - Śmiejąc się, pociągnęła
Briannę do skocznego tańca. - Och, i jest tam jeszcze coś na temat mojej duszy i
zmysłowości. Jeszcze nie zapamiętałam tego wszystkiego.
- Maggie, zatrzymaj się. Kręci mi się w głowie.
- To niech się kręci. Jesteśmy bogate, czy ty rozumiesz? - Razem runęły na ziemię.
Maggie zaniosła się śmiechem, a Con w podskokach zataczał szaleńcze kółka dookoła nich. -
Będę mogła kupić tę tokarkę do szkła, a ty piec, którego rzekomo nie potrzebujesz. I zrobimy
sobie wakacje. Pojedziemy za granicę, gdziekolwiek nam się spodoba. Kupię nowe łóżko. -
Klapnęła z powrotem na ziemię i zaczęła się mocować z Connem. - Możesz dobudować całe
skrzydło do Blackthorn, jeżeli masz ochotę.
- Nie ogarniam tego wszystkiego. Po prostu nie ogarniam.
- Znajdziemy dom. - Podniosła się znowu i złapała Cona za kark. - Jaki tylko zechce. I
wynajmiemy kogoś, kto będzie jej usługiwał i opiekował się nią.
Brianna zamknęła oczy, odpędzając od siebie pierwszy zakłócony poczuciem winy
przypływ podniecenia.
- Może nie zechcieć...
- Znajdziemy jej coś takiego, że zechce. Posłuchaj mnie. - Maggie ujęła ręce Brianny i
uścisnęła je. - Ona stąd odejdzie. I będzie miała dobrą opiekę. Wszystko czego zechce. Jutro
pojedziemy do Ennis i porozmawiamy z Patem O'Shea. On sprzedaje domy. Urządzimy ją tak
luksusowo, jak tylko można, i jak najszybciej. Obiecałam tatusiowi, że zrobię wszystko, co w
mojej mocy, by wam obu było dobrze, i właśnie zamierzam się za to zabrać.
- Gdzie ty masz sumienie? - Na ogrodowej ścieżce, w szalu na ramionach pomimo
ciepłej pogody, stała Maeve. W wykrochmalonej i wyprasowanej rękami Brianny sukni, co do
tego Maggie nie miała wątpliwości. - Jak można tak wrzeszczeć i hałasować, wiedząc, że
obok jest ktoś, kto potrzebuje wypoczynku? - Owinęła się szczelniej szalem i szturchnęła
palcem młodszą córkę. - Wstawaj z ziemi. Czyś ty oszalała? Masz pełno gości w domu, a
zachowujesz się jak jakaś rozwydrzona łobuzica.
Brianna podniosła się natychmiast, otrzepała spodnie.
- Jest ładnie. Może chciałabyś posiedzieć na słońcu?
- Czemu nie. Tylko zabierz tego wstrętnego psa.
- Con, siad. - W obronnym geście pogłaskała go po łbie. - Czy przynieść ci herbaty?
- Tak, ale zaparz ją tym razem jak należy. - Powłócząc nogami, podeszła do krzesła i
stołu, które Brianna ustawiła w ogrodzie. - Ten chłopak, ten Belg, już dwa razy wbiegał i
zbiegał ze schodów. Musisz mu zwrócić uwagę, niech się opamięta. Trudno się dziwić
takiemu zachowaniu, skoro rodzice pozwalają się dzieciom włóczyć po świecie.
- Herbata będzie zaraz gotowa. Zostaniesz Maggie?
- Dziękuję za herbatę. Ale zamienię słówko z mamą. - By uniknąć zbędnych uwag,
posłała siostrze chłodne spojrzenie. - Czy będziesz gotowa jutro na dziesiątą, Brie, żebyśmy
mogły pojechać do Ennis?
- Tak... będę gotowa.
- A to co takiego? - zapytała Maeve, gdy Brie udała się w stronę i kuchennych drzwi. -
Co wy knujecie?
- Twoją przyszłość. - Maggie usiadła na krześle obok matki, wyciągnęła przed siebie
nogi. Chciała podejść do sprawy w inny sposób. Po tym czego się ostatnio dowiedziała, miała
nadzieję, że znajdą z matką wspólny grunt ponad dawnymi urazami. Ale stara złość i żal
tkwiły w niej głęboko, i czuła, że nie będzie jej łatwo uwolnić się od nich. Przypominając
sobie ostatnią księżycową noc i swoje rozmyślania nad utraconymi marzeniami, odezwała się
spokojnie.
- Zamierzamy ci kupić dom.
Maeve wydała dźwięk wyrażający oburzenie, po czym skupiła uwagę na frędzlach
szala.
- To niedorzeczne. Jest mi tu dobrze, a Brianna dba o mnie.
- Nie wątpię, ale to już się kończy. Och, wynajmiemy ci kogoś do towarzystwa. Nie
martw się, nie będziesz musiała sama koło siebie chodzić. Ale też dłużej nie będziesz
wykorzystywać Brianny.
- Brianna wie, jakie obowiązki ma dziecko wobec matki.
- Wie aż za dobrze! - przyznała jej rację Maggie. - Robiła wszystko, co w jej mocy,
żeby cię zadowolić, mamo. Ale i tak zawsze było ci wszystkiego za mało, z czego zaczynam
zdawać sobie powoli sprawę.
- Z niczego nie zdajesz sobie sprawy.
- Być może, ale chciałabym to zrozumieć. - Wzięła głęboki oddech. Chociaż ani
fizycznie, ani psychicznie nie mogła się przemóc wobec matki, jej głos stał się miękki. -
Naprawdę bym chciała. Przykro mi, że musiałaś zrezygnować z tego, co lubiłaś.
Dowiedziałam się, że śpiewałaś...
- Nie mówmy o tym. - Głos Maeve stał się lodowaty. Jej zazwyczaj blada twarz
zbielała pod wpływem nagłego bólu, cierpienia, którego nigdy nie zapomniała, którego nigdy
nie przebaczyła. - Nigdy nie wracaj w rozmowie do tamtych czasów.
- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przykro.
- Nie potrzebuję twojego współczucia. - Zaciskając usta, Maeve patrzyła w bok. Nie
mogła znieść, by rzucano jej w twarz przeszłość, by użalano się nad nią, ponieważ zgrzeszyła
i straciła to, co najwięcej dla niej znaczyło. - Nigdy o tym ze mną nie rozmawiaj.
- Zgoda. - Maggie wychyliła głowę do przodu, dopóki wzrok Maeve nie spoczął na
niej. - Powiem tylko jedno. Potępiasz mnie za to, co straciłaś, i może, w jakiś sposób,
znajdujesz w tym pocieszenie. Nie miałam wpływu na moje urodzenie. Ale mogę zrobić coś
dla ciebie. Będziesz miała dom, ładny dom, i szanowaną, odpowiedzialną kobietę, która zadba
o twoje potrzeby, i która, mam nadzieję, będzie dla ciebie zarówno przyjaciółką, jak i
towarzyszką. Zrobię to dla tatusia i dla Brie. I dla ciebie.
- Jedyne co dla mnie w życiu zrobiłaś, to ściągnęłaś na mnie nieszczęście.
A więc nie ma mowy o złagodzeniu stosunków, uświadomiła sobie Maggie. Nie ma
mowy o odnalezieniu się na nowym gruncie.
- Powtarzasz to już od wieków. Znajdę jakieś miejsce, na tyle blisko, by Brie mogła
cię odwiedzać. Na pewno będzie uważała, że to jej powinność. A ja wyposażę dom we
wszystko, czego będziesz chciała. Będziesz otrzymywała miesięczną pensję... na jedzenie,
ubranie i na wszystkie swoje potrzeby. Ale przysięgam na Boga, że nim miesiąc upłynie,
wyprowadzisz się stąd i przeniesiesz na swoje.
- Mrzonki! - Ton jej głosu był szorstki i wyniosły, lecz Maggie wyczuła w nim także
ledwo wyczuwalną nutę strachu. - Zupełnie jak ojciec, nic tylko marzenia i idiotyczne plany.
- Ani mrzonki, ani idiotyczne. - I znowu wyjęła z kieszeni spodni czek. Tym razem
miała satysfakcję na widok wybałuszonych oczu matki. - Aha, sama widzisz, że są realne i
moje własne. Zarobiłam je. Zarobiłam, ponieważ tatuś uwierzył we mnie i pozwolił mi się
uczyć, pozwolił mi samodzielnie spróbować.
Ścięły się wzrokiem.
- To co tobie dał, w równym stopniu należało do mnie.
- Tak, pieniądze na Wenecję, na naukę i na dach nad głową należały także do ciebie.
Ale wszystko inne, co od niego dostałam, nie ma z tym nic wspólnego. Otrzymasz swoją
część. - Znowu schowała czek. - A potem nie będę ci już niczego zawdzięczać.
- Zawdzięczasz mi życie - ucięła sucho Maeve.
- Niewiele ono dla ciebie znaczy. I jeśli nawet poznałam powód twojej niechęci do
mnie, nie wpływa to na fakt, jak się z tym czuję w środku. Zrozum mnie dobrze, odejdziesz
stąd bez narzekania, nie przysparzając Briannie dodatkowego cierpienia podczas ostatnich dni
pod wspólnym dachem.
- Nigdzie nie zamierzam się wyprowadzać. - Wyjęła z kieszeni obszytą koronką
chustkę. - Matce należy się pociecha z własnego dziecka.
- Nie kochasz Brianny bardziej niż mnie. Obie o tym wiemy, mamo. Może ona uważa,
że jest inaczej, ale teraz, choć jeden raz, bądźmy ze sobą szczere. Grałaś na jej uczuciach, taka
jest prawda, a tylko Bóg wie, jak bardzo ona zasługuje na miłość. - Po długiej przerwie wyjęła
atutową kartę, którą od pięciu lat trzymała w zanadrzu. - Może zechcesz mi powiedzieć,
dlaczego Rory McAvery wyjechał do Ameryki i złamał jej serce.
Ręce Maeve zadrżały lekko.
- Nie wiem, o czym ty mówisz?
- Och, doskonale wiesz. Wzięłaś go na bok, kiedy zobaczyłaś, że ma poważne zamiary
wobec niej. I powiedziałaś mu, że nie masz sumienia oddawać mu serca swojej córki. Nie po
tym, jak oddała swoje ciało innemu. Był przecież tylko młodym chłopcem, a ty go
przekonałaś, że przespała się z Murphym.
- To kłamstwo - krzyknęła Maeve. Wysunęła dumnie podbródek, ale w oczach miała
łzy. - Jesteś złym, kłamliwym dzieckiem, Margaret Mary.
- To ty jesteś zakłamana, piekielnie zakłamana. I co z ciebie za kobieta, skoro
kradniesz szczęście własnemu dziecku, krwi z własnej krwi, tylko dlatego, że nie potrafiłaś
znaleźć własnego! Dowiedziałam się o tym od Murphy'ego - powiedziała zwięźle Maggie. -
Po tym jak Rory i Murphy pobili się do krwi. Rory nie uwierzył, że to kłamstwo. Dlaczego
miałby uwierzyć, skoro własna matka Brianny opowiedziała mu ze łzami w oczach tę
historię?
- Była za młoda, żeby wychodzić za mąż - szybko wyrzuciła z siebie Maeve. - Nie
chciałam, żeby popełniła ten sam błąd co ja, i w ten sposób zrujnowała sobie życie. Chłopak
nie był dla niej odpowiedni. Nigdy nie był wiele wart.
- Kochał ją.
- Od miłości nie przybywa chleba na stole. - Maeve zaciskała palce, obracała w nich
chusteczkę. - Ciekawe, że jeszcze jej dotąd o tym nie powiedziałaś?
- Bo wiedziałam, że to ją jeszcze głębiej zrani. Znając dumę Brianny, poprosiłam
Murphy'ego, żeby także nic nie mówił. Wiedziałam, że to ją może załamać. A może dlatego,
że byłam zła, że on d uwierzył, że nie kochał jej dostatecznie, by przejrzeć kłamstwo. Ale
teraz jej powiem. Pójdę prosto do kuchni i powiem jej teraz. A jeśli trzeba, sprowadzę
Murphy'ego, by zaświadczył. I wtedy zostaniesz sama.
Nie wiedziała, że smak zemsty może być tak gorzki. Kontynuując, czuła jego ohydny,
zimny smak na języku.
- Niczego nie powiem, jeśli postąpisz tak, jak powiedziałam. Obiecuję ci, że będę
dbała o dębie do końca twojego żyda i zrobię wszystko, co w mojej mocy, abyś była
zadowolona. Nie mogę d zwrócić tego, co miałaś, lub chciałaś mieć przed moim poczęciem.
Ale mogę d dać coś, co być może uczyni cię szczęśliwszą, niż dotąd byłaś. Dam d twój
własny dom. Musisz mi tylko obiecać tę jedną rzecz, o jaką cię proszę, a będziesz miała
wszystko czego zawsze chciałaś: pieniądze, ładny dom i służącą, która się tobą zaopiekuje.
Maeve zacisnęła wargi. Och, targowanie się z tą dziewczyną obrażało jej dumę.
- Skąd mogę wiedzieć, że dotrzymasz słowa?
- Bo d je daję. Bo przysięgam d na duszę ojca. - Wstała z fotela. - To d powinno
wystarczyć. Powiedz Briannie, że będę po nią rano o dziesiątej. - Z tymi słowami Maggie
obróciła się na pięcie i odeszła.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie spieszno jej było wracać do domu. Znowu wybrała łąki zamiast drogi. Idąc,
zrywała polne kwiaty, tawułę i walerianę, które wygrzewały się w słońcu pośród traw. Dobrze
odżywione krowy Murphy'ego, z pełnymi wymionami, gotowymi prawie do dojenia, pasły się
beztrosko, gdy przechodziła przez kamienne murki oddzielające pastwisko od zaoranego pola,
a pole od letniego pokosu trawy.
Potem dostrzegła Murphy'ego na traktorze, z młodym Brianem O'Shay i Dougalem
Finnianem, koszącymi falującą trawę. Po irlandzku nazywało się to comhair, ale Maggie
wiedziała, że tutaj, na zachodzie, słowo to znaczy o wiele więcej niż jego dosłowne
tłumaczenie „pomoc”. Oznacza wspólnotę. Nikt nie zostawał sam w potrzebie, czy były to
sianokosy, czy kopanie torfu, czy wiosenne siewy.
Jeśli dzisiaj O'Shay i Finnian pracują na polu Murphy'ego, to jutro lub pojutrze on
będzie oporządzał ich pole. I nikt nikogo nie musi prosić. Traktor czy pług, czy para silnych
rąk i silny kark pojawią się same, i praca zostanie wykonana.
Ludzie mogą się odgradzać kamiennymi murkami, ale łączy ich miłość do ziemi.
Pomachała ręką na powitanie trzem farmerom i zbierając kwiaty zmierzała do domu.
Nad jej głową przeleciała kawka, wyśpiewując żałosną skargę. Przestraszył ją Con,
który przesadził snop siana i pędził radośnie z wywieszonym językiem.
- Znowu pomagałeś Murphy'emu, prawda? - Pogłaskała go po kudłatej sierści. - Ty też
jesteś dobrym farmerem. Wracaj więc z powrotem.
Dumny z pochwały Con pognał w stronę traktora. Maggie rozejrzała się wokół; miała
przed sobą złociste siano, zielone pastwiska z ospałymi krowami i cień słońca padający na
kamienny krąg, którego pokolenia Concannonów, a teraz Murphy, nie ruszały od
niepamiętnych czasów. Zobaczyła ciemnobrązową ziemię, skąd wykopano kartofle. A nad
tym wszystkim niebo, błękitne jak w pełni rozkwitły kąkol.
Zaniosła się krótkim śmiechem, po czym resztę drogi pokonała biegnąc.
Być może jej krew pulsowała szybko z powodu czystej radości pięknego dnia, do
której dołączyło się odurzające podniecenie z powodu pierwszego, dużego sukcesu. A może
to sprawiły ptaki śpiewające jakby im miały pęknąć gardziołka, a może zapach polnych
kwiatów trzymanych w ręku. Dość, że kiedy zatrzymała się tuż przed drzwiami swojego
domu i zajrzała do kuchni, brakowało jej tchu nie tylko z powodu szybkiej wspinaczki po
polach.
Siedział przy stole, elegancki w swym angielskim garniturze i na zamówienie szytych
butach. Jego teczka stała otwarta, pióro było wyjęte. Rozbawił ją widok Rogana Sweeneya
pracującego tutaj, w tym rozgardiaszu, przy stole z surowego drewna, które w jego domu
posłużyłoby raczej na podpałkę.
Słońce wlewało się przez okna i otwarte drzwi, odbijając się złotem od jego pióra, gdy
robił notatki swym starannym charakterem pisma. Następnie przyciskał klawisze kalkulatora,
zastanawiał się, znowu naciskał. Widziała jego skoncentrowaną twarz z profilu, z lekką
zmarszczką między wydatnymi, czarnymi brwiami, stanowczy zarys ust.
Wyciągnął rękę po herbatę, popijał ją, przyglądając się swoim cyfrom. Odstawił
szklankę. Pisał, czytał.
Jest elegancki. I bardzo przystojny, pomyślała, zdecydowanie męski i tak wspaniale
kompetentny i precyzyjny, jak podręczna mała maszynka, na której robił swoje obliczenia. To
nie był mężczyzna, który biegałby po słonecznych łąkach lub śnił na trawie przy świetle
księżyca.
Jest znacznie bardziej interesujący, niż go sobie wyobraziła podczas pierwszego
spotkania.
Naszła ją przemożna potrzeba, by rozluźnić mu starannie zawiązany krawat, rozpiąć
obcisły kołnierzyk.
Rzadko kiedy Maggie odstępowała od swych nagłych pomysłów.
Wślizgnęła się do środka. W chwili, gdy jej cień padł na jego papiery, usiadła mu na
kolanach i przywarła wargami do jego ust.
Zaskoczenie, przyjemność i pożądanie dosięgły go jak trójzębna strzała, piekielnie
ostra, doskonale wycelowana. Pióro wypadło mu z ręki. Zanurzył je obie w jej włosach,
zanim udało mu się pochwycić następny łyk powietrza. Jak przez mgłę poczuł szarpnięcie
krawata.
- Co to? - zdobył się na coś w rodzaju rechotu. Starając się zachować poprawnie,
odchrząknął i odsunął ją od siebie. - Co to wszystko znaczy?
- No wiesz... - Pokryła jego twarz delikatnymi pocałunkami. Pachnie drogimi
kosmetykami, luksusowym mydłem i wykrochmaloną bielizną, pomyślała. - Zawsze
uważałam krawat za idiotyczny wymysł. To jakby kara dla mężczyzny za to, że po prostu jest
mężczyzną. Czy nie jesteś zaszokowany?
Nie był zaszokowany, tyle że czuł bicie serca w gardle.
- Nie. - Odsunął jej ręce do tyłu, ale zdążyła zrobić swoje. Sprawnymi palcami
poluzowała krawat i rozpięła kołnierzyk. - Co pani robi, Maggje?
- To powinno wystarczyć, nawet jak na dublińczyka. - Zaśmiała się do niego. Jej
zielone oczy były nad wyraz figlarne. - Uzbierałam dla ciebie kwiaty.
Leżały wgniecione między nich. Rogan spojrzał na stratowane płatki.
- Bardzo ładne. Wydaje mi się, że potrzebują trochę wody.
Odrzuciła głowę i zaśmiała się.
- Z tobą tak zawsze, wszystko w swoim czasie, po kolei. Prawda? Ale odkąd tu
usiadłam, Roganie, odnoszę wrażenie, że ci chodzi po głowie coś, co nie koniecznie ma
związek z wazonem.
Nie mógł oczywiście temu zaprzeczyć. To była jak najbardziej ludzka reakcja.
- Postawiłaby pani umarłego na nogi - zamruczał i zdecydowanym ruchem ujął jej
biodra, uniósł lekko i próbował odsunąć. Ale ona wierciła się, przysuwając się coraz bliżej,
przyprawiając go o katusze.
- To z pewnością jest piękny komplement. Ale ty nie jesteś nieżywy, prawda? - Znowu
go pocałowała, przygryzła wargę zębami, chcąc jakby udowodnić prawdziwość tego
stwierdzenia. - Czy uważasz, że musisz koniecznie skończyć tę pracę i że nie masz ani chwili
do stracenia?
- Nie. - Nadal trzymał ręce na jej biodrach, ale teraz jego palce wpiły się w nie,
wykonując okrężne, równomierne ruchy. Pachniała polnymi kwiatami i dymem. Widział
jedynie jej twarz, jej białą cerę z zaróżowionymi policzkami, pokrytą złocistymi piegami, i
przepastne, zielone oczy. Dzięki nadludzkiemu wysiłkowi udało mu się nadać głosowi prawie
naturalne brzmienie. - Nie uważam tak, myślę natomiast, że nastąpiło jakieś nieporozumienie.
- Gdy dotknęła wargami jego ucha, jęknął z zadowolenie. - Uważam, że czas i miejsce są
odpowiednie.
- I że to ty je wybrałeś - wyszeptała, podczas gdy jej zwinne palce rozpinały pozostałe
guziki jego koszuli.
- Tak... nie. - Dobry Boże, czy w takich warunkach człowiek w ogóle może myśleć? -
Wybraliśmy oboje, po ustaleniu pewnych priorytetów.
- W tej chwili mam tylko jeden priorytet. - Jej ręce pieściły jego piersi, rozgniatały na
jego skórze polne kwiaty. - Zamierzam cię posiąść, Roganie. - Znowu rozległ się jej śmiech,
niski i wyzywający. Po chwili przywarła do jego ust. - Ruszaj się, broń się przede mną.
Nie zamierzał jej dotykać. Taka była jego ostatnia spójna myśl tuż przed
błyskawicznym uniesieniem rąk i położeniem ich na jej piersiach. Jej gardłowy jęk popłynął
w jego ustach jak wino, mocne i działające jak narkotyk.
A potem zdejmował z niej koszulę, odsuwając się jednocześnie od stołu.
- Do licha z tymi guzikami - szeptał spod jej pożądliwych ust, podnosząc ją wyżej.
Oplotła go ramionami i nogami jak jedwabnym sznurem. Z przegubu ręki, gdzie nie
rozpiął guzika, zwisała jej koszula. Pod spodem miała prosty bawełniany stanik, tak erotyczny
jak z najdelikatniejszej koronki.
Była drobna i lekka, ale teraz mógłby przenieść góry. Jej ruchliwe usta były wszędzie,
wędrowały od jego policzka do brody, do ucha i z powrotem, a towarzyszył im
wydobywający się z gardła zmysłowy pomruk.
Podniósł ją i wyniósł z kuchni, potykając się o leżący chodnik, uderzając jej plecami o
framugę drzwi. Zaśmiała się tylko, z trudem łapiąc powietrze, i zacisnęła mocniej nogi wokół
niego.
Ich wargi złączyły się znowu w dzikim, zawziętym pocałunku. Przechodząc przez
drzwi, opasany jej nogami, oderwał się od jej warg i wpił usta w jej piersi, przysysając się do
nich łapczywie przez bawełniany stanik.
Uczucie przyjemności, tajemne i kuszące, przeszyło ją jak włócznia. To było coś
więcej, uświadomiła sobie, kiedy nabrzmiała krew zaczęła buzować w niej jak silnik. Więcej
niż się spodziewała. Więcej niż była na to przygotowana. Ale nie było odwrotu.
Zatoczyli się na ścianę.
- Prędzej - to było wszystko, co mogła powiedzieć, gdy skierował się ku schodom. -
Prędzej!
Jej słowa pulsowały w nim. Prędzej. Prędzej. Ich serca waliły dziko. Z Maggie
uczepioną do niego jak rzep, przeskakiwał schody, pozostawiając za sobą usłany
zgniecionymi kwiatami ślad.
Bezbłędnie skręcił na lewo, do sypialni, do której wlewało się złote słońce, a pachnący
łąkami wiaterek powiewał zasłonami. Padł razem z nią na rozrzuconą pościel.
Jeśli to było szaleństwo, to ogarnęło ich w równej mierze. Delikatna pieszczota, miłe
słowa, powolny, delikatny dotyk rąk, to wszystko stało się zbędne, niepotrzebne. Rzucili się
na siebie, niepomni na wszystko, jak dzikie bestie, ściągając, szarpiąc i zrywając z siebie
resztki ubrań, zrzucając z nóg obuwie, przez cały czas całując się namiętnie i żarliwie.
Jej dało było jak motor, zatankowany do wyścigu. Nabierała rozpędu, parła do przodu,
stawała dęba, podczas gdy w ustach zasychało jej od łapczywego chwytania powietrza.
Runęły wszelkie przeszkody, eksplodowało pożądanie.
Miał gładkie, delikatne ręce. W innej sytuacji mogłyby muskać, prześlizgiwać się po
jej ciele jak fala. Ale teraz rzuciły się chciwie, zgniatały, sięgały zaborczo, przenikając jej
napięte do granic wytrzymałości dało niewymowną rozkoszą, jak naładowane elektrycznością
krople łez na pociemniałym niebie. Znowu ujął w ręce jej piersi, i teraz, bez przeszkód, wpił
się ustami w jej twarde sutki.
Krzyknęła, nie z bólu, lecz z zachwytu, gdy przeszedł ją pierwszy, gwałtowny orgazm.
Nie sądziła, że trafi ją to tak szybko i z taką mocą, nie przewidziała także całkowitej
bezradności, która przyszła tak szybko po gwałtownej burzy. Nie zdążyła nawet pomyśleć, a
już, jak za smagnięciem bicza, kolejna fala pożądania domagała się spełnienia.
Wyrzucała z siebie celtyckie słowa, na wpół zapomniane, które zapadły w jej sercu i w
podświadomości. Nigdy, nigdy nie sądziła, że można tak łaknąć i że głód może przyprawić o
takie drżenie. Wstrząsało nią pod jego rękami, pod dzikim żądaniem jego warg. Podczas
kolejnej oszałamiającej chwili wytchnienia była już zupełnie bezradna. Leżała z powolnym
ciałem i wirującą głową, odurzona aż do zatracenia się potęgą własnego szczytowania.
Nie czuł jej reakcji. Wiedział jedynie, że wibruje pod nim, podnosi się i opada jak
okręt na fali. Była mokra i gorąca, i ogromnie podniecająca. Jej ciało było gładkie, miękkie i
zwinne, a wszystkie śliczne wgłębienia i wzniesienia czekały na niego. A przed nim było
tylko desperackie pragnienie, by ją zdobyć, posiąść ją i nasycić się zapachem jej ciała,
wchłonąć ją w siebie, i włączyć w swój krwioobieg. Ścisnął jej bezwolną rękę i wbił się,
wszedł całą mocą, aż znowu krzyczała, aż jego imię zawisło szlochem w powietrzu.
Pokój wirował wokół niej jak karuzela, wysunęła ręce z jego rąk i zanurzyła palce w
jego włosach. Nienasycona namiętność wybuchła z nową siłą. Uniosła do góry biodra.
- Teraz! - Żądanie wyrwało się z jej gardła. - Rogan, na miłość boską...
Lecz on już zanurzył się w niej, głęboko, całą siłą, nieomal brutalnie. Wyginała się w
łuk, na dół i do góry, w cudownym powitaniu nowej rozkoszy, która jak gejzer trysnęła z niej
gorącym strumieniem. Jej złączone z nim ciało poruszało się we wspólnym rytmie, wołając
desperacko o kolejną ekstazę. Nie odczuł jej wpijających się w plecy paznokci.
Niewyraźnie i jak przez mgłę patrzył na nią, obserwował każdą fantastyczną reakcję
na jej twarzy. Dostrzegł też smutek, który zakłócił niezmąconą przejrzystość namiętności;
otworzyła wtedy oczy i wypowiedziała znowu jego imię, więc zanurzył się w tym morzu
zieleni, i zatapiając twarz w ogniu jej włosów, poddał się jej ujarzmiony. Wraz z ostatnim
strumieniem cudownego pożądania rozpłynął się w niej.
Każdy rodzaj wojny ma swoje ofiary. Maggie pomyślała, że nikt lepiej od
Irlandczyków nie poznał chwały, smutku ani ceny walki. A jeśli, nie miała co do tego prawie
wątpliwości, w wyniku tej cudownej potyczki jej ciało zostało porażone za życia, nie będzie
liczyć kosztów.
Słońce nadal świeciło. Teraz, gdy jej serce przestało już walić jak młotem, t słyszała
świergot ptaków, huczenie pieca i brzęczenie pszczoły za oknem.
Leżała w poprzek łóżka, z odrzuconą za materac głową, ściągana w dół siłą ciężkości.
Bolały ją ramiona. Może dlatego, że nadal, jak imadłem, obejmowała leżące na niej
nieruchome ciało Rogana.
Gdy wstrzymywała oddech, słyszała jego galopujące jak żywe srebro serce. To cud,
pomyślała, że to przeżyli. Zadowolona z jego obecności, z uczuciem niebywałej lekkości w
głowie, obserwowała tańczące na suficie słońce.
Powoli wracała mu świadomość, czerwona mgiełka zrobiła się najpierw bardzo
wyraźna, po czym rozpłynęła się, aż pozostała mu tylko świadomość łagodnego światła i
drobnego, ciepłego ciała obok niego. Zamknął znowu oczy i leżał bez ruchu.
Jak by to można ująć słowami? Jeśli jej powie, że, ku własnemu zaskoczeniu,
stwierdził, iż ją kocha, nie będzie miała powodu, by mu uwierzyć. Wypowiedzieć podobne
słowa teraz, kiedy oboje są tak oszołomieni i przesyceni seksem, to nie przypadłoby do gustu
takiej kobiecie jak Maggie, a nawet mogłoby sprawić, iż zwątpiłaby w ich szczerość i prawdę.
Jakich słów może użyć mężczyzna, który powalił kobietę i wziął ją siłą jak zwierzę?
Och, nie ma wątpliwości, że jej się to podobało, ale nie zmienia to faktu, iż stracił kompletnie
panowanie nad świadomością, nad ciałem, i wszystkim, co odróżnia świat cywilizowany od
dzikiego.
Po raz pierwszy w życiu posiadł kobietę bez żadnej finezji, bez odrobiny czułości i
bez zastanowienia się nad konsekwencjami.
Chciał zmienić pozycję, ale cicho zaprotestowała i wzmocniła swój i tak już dość
bolesny chwyt.
- Nie odchodź.
- Nie odchodzę. - Uświadomił sobie, że jej głowa leży bez oparcia i, podkładając pod
nią rękę, pociągnął ją, by odwrócić ich pozycje. I omalże oboje nie wylądowali na podłodze. -
Jak możesz spać na takim małym łóżku? Kot z trudem się na nim zmieści.
- Och, dla mnie jest w sam raz. Ale odkąd mam pieniądze, myślę o kupieniu nowego.
Takiego dużego, jak w twoim domu.
Pomyślał o wielkim chippendalowskim łożu z baldachimem na jej poddaszu i
uśmiechnął się. Lecz gdy powrócił do niej myślami, uśmiech zniknął.
- Maggie - powiedział.
Jej twarz była zarumieniona, miała na wpół przymknięte powieki.
- Rogan - odpowiedziała tym samym poważnym tonem, po czym się roześmiała. -
Och, tylko nie zaczynaj przepraszać mnie za podeptanie mojego honoru, lub coś w tym
rodzaju. Jeżeli już mówimy o podeptaniu czyjegoś honoru, to raczej twojego. Jest mi trochę
przykro z tego powodu.
- Maggie - powiedział znowu i odgarnął zmierzwiony kosmyk włosów z jej policzka. -
Co z ciebie za kobieta! Trudno jest przepraszać za podeptanie, czy za zostanie podeptanym,
skoro ja... - Przerwał. Podniósł jej rękę i zaczął obcałowywać jej palce, podczas gdy jego
wzrok wylądował na ciemnych plamkach na jej ramieniu. Poderwał się przerażony. -
Skaleczyłem cię.
- Mmmm. Teraz, kiedy już o tym wspomniałeś, czuję to. - Przekręciła ramię. -
Musiałam nieźle zahaczyć o framugę. Co zamierzałeś powiedzieć?
Odsunął się od niej.
- Jest mi potwornie przykro - powiedział nie swoim głosem. - To niewybaczalne.
Same przeprosiny to za mało, żeby pokryć nimi moje zachowanie.
Przechyliła głowę na bok i długo, dokładnie mu się przyglądała. Co to znaczy dobre
maniery, pomyślała. Czy gdyby nie one, ten goły jak święty turecki mężczyzna, siedzący w
rozbabranym łóżku, mógłby wyglądać tak godnie i dostojnie?
- Twoje zachowanie? - powtórzyła. - Powiedziałabym raczej, że to było nasze
zachowanie, Roganie, i że obie strony spisały się na medal. - Śmiejąc się z niego, uniosła się i
objęła go za szyję. - Czy uważasz, że od kilku zadrapań zwiędnę jak róża, Roganie? Obiecuję,
że nie, zwłaszcza, że zasłużyłam na nie.
- Problem polega na tym...
- Problem polega na tym, że trafiliśmy na siebie. A teraz przestań się zachowywać,
jakbym była delikatnym kwiatem, który nie może się zabawić i pozwolić sobie na dobrą
uciechę seksualną. Bo naprawdę miałam wielką przyjemność, podobnie jak ty, mój wspaniały
chłopcze, prawda?
Przeciągnął końcem palca po ledwo widocznym zadrapaniu powyżej jej nadgarstka.
- Wolałbym cię nie skaleczyć.
- Przecież to nie jest piętno, które zostanie do końca życia.
Nie, to prawda. Ale było jeszcze coś innego w jego zachowaniu, karygodny brak
ostrożności, za który tylko on ponosi winę.
- Maggie, nie myślałem o tym wcześniej, i naprawdę, opuszczając dzisiaj Dublin, nie
planowałem takiego zakończenia. Teraz jest trochę za późno, by zastanawiać się nad
odpowiedzialnością. - W tym zakłopotaniu przeciągnął ręką po włosach. - Czy nie mogłaś
zajść w ciążę?
Zmrużyła oczy, usiadła. Zrobiła głęboki wydech. Zrodzona z ognia. Pamięta, jak
ojciec powiedział jej, że zrodzona jest z ognia. I to właśnie miał na myśli.
- Nie. - Powiedziała bezbarwnym głosem; poczuła się nagle zakłopotana i zbita z
tropu, by stać ją było na głębsze wnikanie w tę sprawę. - Nic mi nie grozi. Jestem
odpowiedzialna za siebie, Roganie.
- Nie powinienem był się zapominać. - Pochylił się i potarł jej policzek zewnętrzną
stroną dłoni. - Doznałem zawrotu głowy, Maggie, kiedy usiadłaś mi na kolanach ze swoimi
polnymi kwiatami. Straciłem orientację. A teraz znowu doznaję zawrotu głowy.
Powrócił jej uśmiech; najpierw pojaśniały jej oczy, a w ślad za tym rozchyliły się usta.
- Wracałam od siostry, na przełaj, łąkami w stronę domu. Słońce jasno świeciło,
Murphy zbierał siano na polu, a pod stopami rosły kwiaty. Nie czułam się ani razu tak
szczęśliwa odkąd pięć lat temu umarł mój ojciec. A potem ujrzałam ciebie, w kuchni, przy
pracy. I niewykluczone, że to ja doznałam zawrotu głowy.
Znowu uklękła, złożyła głowę na jego ramieniu.
- Czy musisz wracać dzisiaj do Dublina, Roganie?
Przebiegł w myślach każdą minutę i nudne szczegóły swojego rozkładu zajęć. Jej
zapach, zmieszany z jego własnym, unosił się nad nimi jak mgiełka.
- Mogę przełożyć niektóre sprawy i wyjechać jutro rano.
Przechyliła do tyłu głowę i uśmiechnęła się.
- Wolałabym więc nie iść na kolację.
- Mogę odwołać rezerwację. - Rozejrzał się po pokoju. - Nie masz na górze telefonu?
- Do czego? Żeby mi dzwonił prosto w ucho i podrywał na równie nogi?
- Nie pomyślałem o tym, gdy cię pytałem. - Wysunął się do przodu i złapał
pogniecione spodnie garnituru. - Zejdę na dół i zadzwonię w kilka miejsc. - Odwrócił się
jeszcze, by spojrzeć na nią klęczącą pośrodku wąskiego, pomiętego łóżka. - Będą to bardzo
krótkie rozmowy.
- Mogłyby zaczekać - zawołała za nim.
- Wolę, żeby nam nie przeszkadzano do rana - odkrzyknął z dołu, z rozrzewnieniem
zbierając po drodze resztki tawuły.
Maggie czekała na górze pięć minut, a po sześciu wysunęła się z łóżka. Wyprostowała
się, przeciągnęła, krzywiąc się trochę z bólu. Spojrzała na suknię, która, zgnieciona, leżała w
nieładzie na krześle, po czym, podśpiewując pod nosem, zeszła nago ze schodów.
Był jeszcze przy telefonie. Trzymał słuchawkę miedzy policzkiem a ramieniem i robił
notatki. Łagodniejsze już światło rozłożyło się u jego stóp.
- Przełóż to na jedenastą. Nie, jedenastą - powtórzył. - Będę z powrotem w biurze o
dziesiątej. Tak, i porozum się z Josephem, Eileen, dobrze? Powiedz mu, że szykuje się nowy
załadunek z Clare. Prace Concannon, tak, ja...
Usłyszał za sobą dźwięk i odwrócił się. Zobaczył Maggie. Stała jak bogini w ognistej
koronie, cała z alabastru, lśniąca, mądrooka. Głos sekretarki brzęczał mu w uchu jak
uprzykrzona mucha.
- Co? Że co? - Jego oczy, najpierw oszołomione, potem podniecone, prześlizgiwały
się ku górze, później do dołu, i znowu ku górze, by skoncentrować się na twarzy Maggie. -
Zajmę się tym po powrocie. - Gdy Maggie podeszła bliżej i rozsunęła zamek u jego spodni,
poczuł mrowienie w żołądku. - Nie - powiedział zmienionym głosem. – Dzisiaj nie jestem
osiągalny. Jestem... - Zasyczał przez zęby, gdy Maggie chwyciła go swymi długimi,
artystycznymi palcami. - Słodki Jezu! Jutro - powiedział, nie panując już prawie nad sobą. -
Do zobaczenia jutro.
Rzucił słuchawkę na widełki tak mocno, że odbiła się i z hukiem spadła na blat
stolika.
- Przeszkodziłam ci w rozmowie - zaczęła, po czym roześmiała się, kiedy przyciągnął
ją do siebie.
I wszystko zaczęło się od nowa. Mógłby nieomal stać z boku i przyglądać się sobie,
jak przeobraża się w bestię. Jednym szarpnięciem odciągnął jej głowę do tyłu, przywarł
zębami do jej szyi, do jej ust. Potrzeba zniewolenia tej kobiety rozpalała go, jakiś zabójczy
narkotyk wdzierał się do jego żył, przyśpieszając bicie serca i przyćmiewając umysł.
Znowu może ją skaleczyć. Wiedząc nawet o tym, nie mógł się powstrzymać. Wydał
na wpół dziki, na wpół triumfujący dźwięk i popchnął ją na kuchenny stół.
Miał dziwną perwersyjną satysfakcję na widok jej szeroko rozwartych ze zdziwienia
oczu.
- Rogan, twoje papiery.
Poderwał ją za biodra z brzegu stołu i uniósł. Gdy wchodził w nią, jego wojownicze,
lśniące oczy patrzyły prosto na nią.
Odrzuciła rękę na bok, strąciła porcelanową filiżankę, która wraz ze spodkiem spadła
na podłogę. Porcelana rozbiła się, a z podrygującego stołu spadła z hukiem jego otwarta
teczka.
Gdy poddała się ekstazie, zdawało się jej, że przed jej oczyma , eksplodują gwiazdy.
Czuła pod plecami szorstkie drewno i pot który je zrosił. A kiedy założył jej nogi wyżej i wbił
się głębiej, mogłaby przysiąc, iż czuje jak dotyka jej serca.
A potem niczego nie czuła, tylko dziki wiatr, który podrzucał ją wyżej i wyżej, ponad
ten szczyt. Chwytała powietrze jak tonąca, a potem uwolniła je w długim, tęsknym jęku.
Później, trochę później, kiedy odzyskała mowę, kołysał ją w ramionach.
- Skończyłeś już telefonować?
Roześmiał się i wyniósł ją z kuchni.
Opuścił ją wczesnym rankiem. Promienie słoneczne, które przebiły się przez chmury,
ozdobiły poranne niebo mieniącą się tęczą. Przez sen zaofiarowała mu swą pomoc w
zaparzeniu herbaty, po czym znowu odpłynęła. Udał się więc sam do kuchni.
Znalazł w kredensie żałosny słoik stwardniałej rozpuszczalnej kawy. Skrzywił się na
jej widok, lecz musiał na nią przystać, podobnie jak na jedyne jajko, jakie znalazł w lodówce.
Zbierał się i próbował doprowadzić do porządku porozrzucane papiery, gdy
nieprzytomna stanęła w drzwiach. Miała podkrążone oczy i rozczochrane włosy.
Wymamrotała coś, gdy podszedł do czajnika.
To niewiele, pomyślał, jak na pożegnanie kochanków!
Znowu coś wymamrotała i sięgnęła po herbatę.
- Zużyłeś połowę gorącej wody z mojego prysznica.
Tym razem tylko ziewnęła.
- Nie masz jajek.
Zamruczała coś, co zabrzmiało jak: „Murphy'ego kury”.
Poskładał i wyrównał pogniecione papiery i ułożył je w teczce.
- Zostawiłem na stole wycinki, o które prosiłaś. Po południu przyjedzie ciężarówka,
by załadować przesyłkę. Będziesz musiała obić ją deskami przed pierwszą.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, zatrzasnął wieko teczki.
- Muszę już jechać. - Zmartwiony, podszedł do niej, ujął mocno jej podbródek i
pocałował ją. - Będzie mi ciebie brak.
Był już na zewnątrz frontowych drzwi, kiedy odzyskała nieco przytomność i pognała
za nim.
- Rogan! Na litość boską, zatrzymaj się na chwilę. Ledwie udało mi się otworzyć
oczy.
Gdy się odwrócił, rzuciła się na niego. Stracił równowagę i niewiele brakowało, a
oboje wylądowaliby na klombie kwiatów. Złapał ją w ostatniej chwili. Całowali się do utraty
tchu w łagodnych, błyszczących kroplach deszczu.
- Będzie mi ciebie cholernie brak. - Przycisnęła twarz do jego ramienia i głęboko
oddychała.
- Pojedź ze mną. Wrzuć coś do torby i pojedź ze mną.
- Nie mogę. - Cofnęła się, zdziwiona, jak bardzo jest jej przykro, że musi mu
odmówić. - Muszę załatwić parę spraw. I... ja naprawdę nie potrafię pracować w Dublinie.
- Nie - powiedział po długim namyśle. - Nie sądzę, żebyś potrafiła.
- Mógłbyś wrócić? Weź dzień lub dwa.
- Teraz to niemożliwe. Może za kilka tygodni.
- No cóż, to w końcu nie tak długo. - Zdawało się jej, że to cała wieczność. - Na razie
więc każde z nas zajmie się swoimi sprawami, a potem...
- A potem... - Schylił się, by ją pocałować. - Myśl o mnie, Margaret Mary.
- Pomyślę.
Patrzyła, jak odchodzi, niosąc swoją teczkę do samochodu, uruchamiając silnik,
cofając się na drogę.
Stała tam jeszcze długo po ucichnięciu dźwięku silnika, aż przestało padać, a słońce
ozłociło poranek.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Maggie przemierzyła pusty salon, stanęła przed frontowym oknem, zapatrzyła się, po
czym zawróciła. Był to piąty w tym tygodniu dom, który oglądała, jedyny nie zajęty przez
aktualnych właścicieli i ostatni, jaki zamierzała obejrzeć.
Położony był na obrzeżach Ennis, znacznie za daleko jak na oczekiwania Brianny, a za
blisko jak na gust Maggie. Był nowy, co było jego zaletą. Dom - pudełko, ze wszystkimi
pomieszczeniami na jednej kondygnacji.
Dwie sypialnie, rozmyślała Maggie, obchodząc dom kolejny raz. Łazienka, kuchnia z
pomieszczeniem jadalnym i duży, słoneczny salon z estetycznym ceglanym kominkiem.
Oparła ręce na biodrach i rzuciła ostatnie spojrzenie.
- To jest to.
- Maggie, to na pewno jest w sam raz dla niej. - Brianna przygryzła wargę,
przyglądając się badawczo pomieszczeniu. - Ale czy nie mogłybyśmy znaleźć czegoś bliżej
domu?
- Po co? Przecież ona i tak go nienawidzi.
- Ale...
- A stąd jest wszędzie blisko. Obok są sklepy spożywcze, apteka, miejsca gdzie można
coś zjeść, jeżeli będzie miała na to ochotę.
- Ona nigdy nie wychodzi.
- Najwyższy czas, żeby zaczęła. A kiedy nie będzie miała ciebie w pobliżu, skaczącej
na każde skinienie, będzie musiała, prawda?
- Wcale nie skaczę. - Brianna zesztywniała i podeszła do okna. - A poza tym, może
równie dobrze nie zgodzić się na przeprowadzkę.
- Zgodzi się. - Trzymam ją w garści, pomyślała Maggie. - Gdybyś choć na chwilę dała
sobie spokój z tym poczuciem winy, w które z taką lubością się owijasz, przyznałabyś, że to
najlepsze miejsce ze wszystkich. Będzie szczęśliwsza u siebie, lub przynajmniej na tyle
szczęśliwa, na ile zdolna może być kobieta z takim charakterem jak jej. Możesz jej oddać
wszystko, co chce, jeśli to poprawi twoje samopoczucie, albo dam jej pieniądze, żeby sobie
kupiła nowe rzeczy. Myślę, że to się jej bardziej spodoba.
- Maggie, to miejsce jest bez wdzięku.
- Dokładnie jak nasza matka. - Zanim Brianna zdążyła zaprotestować, Maggie
podeszła do niej i położyła rękę na jej sztywnych ramionach. - Pomalujemy wewnątrz ściany
albo przykleimy tapety, albo jeszcze coś innego. Od razu zrobi się ładniej. Nikt lepiej od
ciebie nie potrafi tego zrobić. Będziesz miała na to tyle pieniędzy, ile potrzeba, żebyście obie
były zadowolone.
- To nie w porządku, Maggie, że bierzesz na siebie wszystkie koszty.
- Bardziej w porządku niż ci się zdaje. - Czas, by porozmawiać z Brianną o matce,
zdecydowała Maggie. - Czy wiesz, że ona śpiewała? Zawodowo?
- Mama? - Pomysł był tak absurdalny, że Brianna roześmiała się. - Kto ci to
powiedział?
- To prawda. Dowiedziałam się o tym przypadkowo i sprawdziłam to. - Sięgnęła do
torebki i wyciągnęła pożółkłe wycinki. - Możesz się sama przekonać, pisano nawet o tym
kilkakrotnie.
Oniemiała z wrażenia Brianna przebiegła wzrokiem tekst, przyjrzała się bliżej
wypłowiałej fotografii.
- Śpiewała w Dublinie - szepnęła. - Zarabiała na życie. „Głos czysty i słodki jak
dzwonki kościelne w wielkanocny poranek”, piszą. Ale jak to możliwe? Nigdy o tym nie
mówiła. Ani ona, ani tatuś.
- Dużo o tym myślałam w ostatnich dniach. - Maggie odwróciła się i znowu podeszła
do okna. - Straciła coś, czego pragnęła, a otrzymała coś, czego nie chciała. I przez cały czas
wymierza sobie za to karę, nie oszczędzając przy okazji nas wszystkich.
Oszołomiona Brianna odłożyła wycinki.
- Ale ona nigdy w domu nie śpiewała. Nawet jednej nutki. Nigdy.
- Myślę, że było to dla niej ciężkie przeżycie albo że postanowiła w ten sposób
odpokutować za swój grzech, albo prawdopodobnie chodziło o jedno i drugie. - Maggie
starała się zwalczyć ogarniające ją zmęczenie. - Próbuję znaleźć dla niej wytłumaczenie, Brie,
wyobraź sobie, jak strasznie musiała być załamana, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży ze
mną. A będąc taką jaką była, nie miała innego wyjścia jak małżeństwo.
- Nie miała prawa obwiniać za to ciebie, Maggie. A przecież zawsze to robiła. Nic się
nie zmieniło.
- Możliwe. Ale lepiej teraz rozumiem, dlaczego nigdy mnie nie kochała. I nigdy nie
pokocha.
- Powinnaś... - Brianna starannie poskładała wycinki i włożyła je do swojej torby. -
Czy rozmawiałaś z nią o tym?
- Próbowałam. Nie można z niej nic wydobyć. Po prostu, miało być inaczej, a nie jest.
- Maggie odwróciła się od okna, nienawidząc tego poczucia winy, z którego nie mogła się
wyzwolić. - Miało być. Gdyby nie zależało jej na karierze, byłaby muzyka w domu. Ale czy
musiała odciąć się od wszystkiego, jeśli nie mogła mieć tego, czego najbardziej pragnęła?
- Nie znam odpowiedzi. Niektórzy ludzie zadowalają się mniejszym.
- Tego się nie da zmienić - powiedziała zdecydowanym głosem Maggie.
- Ale damy jej to, damy jej to wszystko od nas.
Jak szybko rozchodzą się pieniądze, pomyślała Maggie kilka dni później. Tak jakby
im więcej się miało, tym większe stawały się potrzeby. ale akt notarialny, ustanawiający
Maeve właścicielką domu, był już załatwiony, podobnie jak dziesiątki różnych drobnych
spraw związanych urządzeniem go.
Gorzej było ze szczegółami dotyczącymi jej własnego życia, które zdawało się
zawisnąć w próżni.
Tylko raz udało się jej rozmawiać z Roganem. Och, przekazywał jej przez Ellen i
Josepha wiadomości, ale rzadko zadawał sobie trud, by skontaktować się z nią bezpośrednio.
Albo, by przyjechać, zgodnie z tym, co mówił.
No cóż, tak musi być, pomyślała. W każdym razie była zajęta. Miała pełno szkiców,
które aż się prosiły, żeby je przetworzyć w szkle. Jeśli dzisiaj rano ociąga się nieco, to tylko
dlatego, że nie może się zdecydować, od którego projektu zacząć.
Bo przecież nie dlatego, że czeka, aż zadzwoni ten przeklęty telefon!
Podniosła się i ruszyła ku drzwiom, kiedy zobaczyła przez okno Briannę z wiernym
psem przy nodze.
- Dobra. Miałam nadzieję, że cię złapię. - Wchodząc do kuchni, Brianna odstawiła
koszyk.
- No to ci się udało. Czy wszystko w porządku?
- Jak najbardziej. - Szybka i zwinna, Brianna odkryła gorące jeszcze bułeczki, które ze
sobą przyniosła. - Lottie Sullivan to dar od niebios. - Uśmiechnęła się na myśl o
emerytowanej pielęgniarce, którą zatrudniły na towarzyszkę dla Maeve. - Ona po prostu jest
nadzwyczajna, Maggie. I już ;;prawie jak rodzina. Wczoraj, kiedy pracowałam przy klombach
przed domem, mama złościła się, że już jest za późno na sadzenie kwiatów i że dom został
pomalowany brzydką farbą. Co dokładnie jest na odwrót. I Lottie zaczęła się śmiać. Nie
zgadzała się z niczym, co mama mówiła. I przysięgam, że obie miały z tego wielką radość.
- Chciałabym to widzieć. - Maggie przełamała bułeczkę. Jej zapach i scena
opowiedziana przez Briannę tak ją ucieszyły, że prawie nie żałowała straconych godzin
porannej pracy. - Znalazłaś więc skarb, Brie. Lottie da sobie z nią radę.
- Nie tylko o to chodzi. Ona naprawdę cieszy się z tej pracy. Za każdym razem, gdy
mama mówi coś nieprzyjemnego, Lottie po prostu się śmieje, przymyka na to oczy i robi
swoje. Nigdy nie przypuszczałam, że powiem coś takiego, ale naprawdę wierzę, że to się uda.
- Oczywiście, że się uda. - Rzuciła do góry kawałek bułki cierpliwie czekającemu na
swoją kolej Conowi. - Pytałaś Murphy'ego, czy mógłby pomóc przenieść jej łóżko i inne
rzeczy, o które prosiła?
- Nie było potrzeby. Wiadomość o tym, że kupiłaś jej dom w Ennis, rozniosła się
natychmiast. W ciągu ostatnich dwóch tygodni wpadali do domu różni ludzie, dziesiątki ludzi.
Murphy sam zaproponował swoje plecy i ciężarówkę.
- A więc wszystko odbędzie się sprawnie i przed końcem przyszłego tygodnia będzie
mogła zamieszkać z Lottie w nowym domu. Kupię dla nas butelkę szampana, i, jak będzie po
wszystkim, porządnie się upijemy.
Brianna ściągnęła wargi, ale głos miała spokojny.
- Nie widzę powodu, by to świętować.
- No to wpadnę tak sobie, bez okazji - powiedziała Maggie z uśmieszkiem. - Z butelką
z bąbelkami pod pachą.
Choć Brianna odwzajemniła uśmiech, w sercu nie było jej wesoło.
- Maggie, próbowałam z nią rozmawiać na temat śpiewania. - Zrobiło się jej przykro
na widok posmutniałych oczu siostry. - Pomyślałam, że powinnam.
- Oczywiście, że powinnaś. - Tracąc apetyt na bułeczkę, Maggie rzuciła resztę
Conowi. - Miałaś więcej szczęścia od mnie?
- Nie. Nie chciała ze mną rozmawiać, tylko się zezłościła. - Nie warto wspominać o
wszystkich słownych, zadanych jeden po drugim, ciosach, pomyślała Brianna. To
pogorszyłoby sytuację. - Wyszła z pokoju, ale zabrała ze sobą wycinki.
- No, no, to już jest coś. Może to ją podniesie na duchu. - Maggie podskoczyła, gdy
zadzwonił telefon i tak szybko poderwała się z krzesła, że Brianna oniemiała. - Halo? Och,
Eileen, to ty? - Rozczarowanie w jej głosie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. - Tak,
dostałam fotografie do katalogu. Są znakomite. Może mogłabym osobiście powiedzieć panu
Sweeneyowi, że... aha, zebranie. Nie, wszystko w porządku, powiedz mu więc, że jestem z
nich zadowolona. Miło mi. Do widzenia.
- Odpowiedziałaś na telefon - zauważyła Brianna.
- Oczywiście, że odpowiedziałam. Dzwonił chyba, prawda?
Rozdrażniony ton głosu siostry zaskoczył Briannę.
- Spodziewałaś się telefonu?
- Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
- No cóż, po sposobie w jaki poderwałaś się z krzesła. Wyglądało, jakbyś chciała
wyrwać dziecko spod kół nadjeżdżającego samochodu.
Och, czy to możliwe? pomyślała Maggie. Czy tak się zachowała? Tak głupio?
- Nie cierpię tych cholernych, rozsadzających uszy aparatów, to wszystko. - Z tymi
słowami opuściła kuchnię.
Guzik ją obchodzi, czy on zadzwoni czy nie, przekonywała samą siebie Maggie. Już
trzy tygodnie temu wyjechał do Dublina, a rozmawiała z nim tylko w tym czasie dwa razy,
ale jakie to ma znaczenie? Jestem zbyt zajęta, aby paplać przez telefon albo zajmować się
nim, gdyby przyjechał mnie odwiedzić.
A przecież, do cholery, obiecał, dodała w myśli i zatrzasnęła za sobą drzwi pracowni.
Nie potrzebne jej było towarzystwo Rogana Sweeneya, podobnie jak i kogokolwiek
innego.
Złapała swoją dmuchawkę i wzięła się do pracy.
Gościnna jadalnia Connellych przypominałaby Maggie dekoracje z mydlanej opery,
którą puszczano w telewizji w dniu śmierci jej ojca. Wszystko tu lśniło, błyszczało i jarzyło
się. Najlepszy rocznik wina złocił się w kryształowych kieliszkach, połyskujących tęczą na
oszlifowanych fasetach. Białe, wysmukłe świece dodawały elegancji rozproszonemu
blaskowi padającemu z pięcioramiennego świecznika.
Ludzie siedzący wokół przykrytego koronkową serwetą stołu byli i równie błyszczący
jak całe pomieszczenie. Annę, w szafirowych jedwabiach i diamentach po babce, stanowiła
uosobienie idealnej, pełnej wdzięku pani domu. Dennis, z wypiekami na twarzy po dobrym
posiłku w miłym towarzystwie, patrzył rozpromienionym wzrokiem na córkę. Patrycja
wyglądała prześlicznie i tak delikatnie jak pastelowo - różowe i kremowe perły, które miała
na sobie.
Siedzący naprzeciwko niej Rogan sączył wino i odpędzał ciągle powracającą myśl o
zachodnim wybrzeżu, o Maggie.
- Jak miło jest spożywać spokojny, rodzinny posiłek. - Annę odkroiła mikroskopijną
porcję bażanta. W ciągu ostatniego miesiąca przybrała na wadze prawie kilogram, co było nie
do pomyślenia.
- Mam nadzieję, Roganie, że nie jesteś rozczarowany, że nie zorganizowałam
większego przyjęcia.
- Oczywiście, że nie. To wielka przyjemność, ostatnio szczególnie dla mnie cenna,
móc spędzić spokojny wieczór wśród przyjaciół.
- Dokładnie to samo powiedziałam Dennisowi - ciągnęła Annę. - Przecież tak rzadko
cię widujemy. Stanowczo za bardzo się przepracowujesz, Roganie.
- Mężczyzna nie może się przepracowywać, jeżeli robi to, co lubi - wtrącił się Dennis.
- Ach, te twoje teorie o męskich upodobaniach! - zaśmiała się beztrosko Annę, z
trudem opanowując się, by nie kopnąć męża pod stołem. - Uważam, że mężczyzna
przeciążony pracą robi się zbyt napięty. Zwłaszcza jeśli nie ma żony, przy której mógłby się
odprężyć.
Wiedząc do czego to zmierza, Patrycja robiła wszystko, by zmienić temat.
- Odniosłeś fantastyczny sukces wystawą panny Concannon, Roganie. Słyszałam, że
sztuka Indian została również doskonale przyjęta.
- Tak, pod każdym względem. W tym tygodniu sztuka amerykańska wyrusza do
galerii w Cork, a wystawa Maggie... panny Concannon pojedzie wkrótce do Paryża. W
ubiegłym miesiącu zrobiła kilka zadziwiających rzeczy.
- Widziałam niektóre z nich. Wydaje mi się, że Joseph patrzył łakomym okiem na kulę
ziemską. Tę z różnymi kolorami i formami w środku. Jest naprawdę fascynująca. - Podczas
gdy podawano deser, Patrycja złożyła ręce na kolanach. - Zastanawiam się, jak to zostało
wykonane.
- Tak się złożyło, że byłem tam, kiedy to robiła. - Przypomniał sobie niemiłosierny
żar, jaskrawe kolory i świszczące iskry. - I nadal nie potrafię ci tego wyjaśnić.
Wyraz jego oczu postawił Annę w pełnej gotowości.
- Czy nie uważasz, że dokładna znajomość procedury tworzenia może popsuć
przyjemność oglądania dzieła? Jestem pewna, że dla panny Concannon to zwykła rutyna.
Patrycjo, nie opowiedziałaś nam jeszcze o swoim pomyśle. Jak minął dzień w szkole?
- Dziękuję, wszystko jest na dobrej drodze.
- Wyobraź sobie naszą małą Patrycję zakładającą szkołę. - Uśmiechnęła się
pobłażliwie Annę.
Z poczuciem winy Rogan uświadomił sobie, że nie zapytał Patrycji o jej
wypieszczony projekt, w który włożyła tyle pracy i uczucia.
- A więc masz już lokalizację?
- Tak. To dom obok Mountjoy Square. Budynek wymaga oczywiście odnowienia.
Zatrudniłam architekta. Całość jest w świetnym stanie. Mamy dużo miejsca na plac zabaw.
Mam nadzieję, że będę już mogła przyjąć dzieci na wiosnę.
Mogła już to sobie wyobrazić. Niemowlaki i maluchy, których matki szukają godnego
zaufania miejsca, gdzie mogłyby pozostawić swoje dzieci w godzinach pracy. Starsze dzieci
przychodziłyby tu po szkole. W ten sposób, choć w małym stopniu, wypełniłaby lukę w
panującym systemie świadczeń socjalnych, a także, pomyślała, zagłuszyłaby przenikającą ją
pustkę. Nie mieli dzieci z Robertem. Mieli przecież tyle czasu przed sobą. Tyle czasu...
- Jestem pewna, Patrycjo, że Rogan mógłby ci pomóc w końcowym etapie - ciągnęła
Annę. - Nie masz przecież doświadczenia w tych sprawach.
- Jest moją córką, czy nie? - wtrącił się Dennis, mrugając okiem. - Da sobie świetnie
radę.
- Jestem tego pewna. - Annę znowu próbowała kopnąć pod stołem męża.
Doczekała chwili, kiedy znalazły się same z córką w salonie. Panowie zatrzymali się
jeszcze w jadalni przy kieliszku porto - staroświecki zwyczaj, z którego jednak Annę nie
chciała zrezygnować, nie przyjmując do wiadomości, że jest już przestarzały. Odprawiła
pokojówkę, która wniosła kawę, i zwróciła się do córki.
- Na co ty czekasz, Patrycjo? Pozwalasz, żeby mężczyzna wyślizgnął się z rąk!
- Proszę, nie zaczynaj znowu. - Patrycja poczuła już tępe, nasilające !e pulsowanie,
zwiastujące bliską migrenę.
- Przypuszczam, że zamierzasz zostać wdową do końca życia. - Ze złością w oczach.
Annę wlała śmietankę do filiżanki. - Ile razy mam ci powtarzać, że już pora z tym skończyć.
- Powtarzasz to od tego roku, kiedy umarł Robert.
- Bo taka jest prawda - westchnęła Annę. Ogarniała ją rozpacz na widok smutku córki,
sama długo i gorzko płakała, nie tylko z powodu utraty zięcia, którego kochała, ale i bólu,
którego nie była w stanie wymazać z oczu Patrycji. - Kochanie, nawet gdybyśmy nie wiem
jak bardzo pragnęły, żeby to się nie stało, Robert odszedł, na zawsze.
- Wiem o tym. Pogodziłam się z tym i staram się żyć dalej.
- Organizując dzienną opiekę dla dzieci innych ludzi?
- Tak, w dużej mierze. Ale robię to także dla siebie, mamo. Ponieważ potrzebna jest
mi praca i satysfakcja z tego, co robię.
- Przestaję już próbować wyperswadować ci ten pomysł. - W geście pojednania Annę
podniosła do góry ręce. - I jeśli tego naprawdę chcesz, to i ja także tego chcę.
- Dziękuję ci mamo. - Twarz Patrycji odprężyła się. Pochyliła się i pocałowała matkę
w policzek. - Wiem dobrze, że pragniesz dla mnie wszystkiego, co najlepsze.
- To prawda. I dlatego chciałabym Rogana dla ciebie. Nie, nie każ mi milczeć,
dziecko. Nie zaprzeczysz, że również go chcesz.
- Zależy mi na nim - ostrożnie powiedziała Patrycja. - Nawet bardzo. I zawsze tak
było.
- A jemu na tobie. Ale trzymasz się na uboczu, zawsze zbyt cierpliwa, i czekasz, aż on
podejmie kolejny krok. A podczas gdy czekasz, on po prostu żyje. Tylko ślepa kobieta może
nie dostrzec, że jest zainteresowany nie tylko samą sztuką tej Concannon. A ona nie należy do
kobiet, które czekają - dodała Annę, grożąc palcem. - O nie, na pewno nie. Doceni wartość
mężczyzny o pokroju i znaczeniu Rogana, i złapie go, zanim zdążysz się obejrzeć.
- Bardzo wątpię, żeby Rogan dał się złapać - suchym tonem powiedziała Patrycja. -
On wie, czego chce.
- Tak, w wielu dziedzinach - przyznała Annę. - Ale mężczyzną trzeba pokierować. A
także trzeba go wabić i intrygować. Po tobie nie widać, że chcesz go oczarować, zwrócić na
siebie uwagę Rogana Sweeneya. Powinien widzieć w tobie kobietę, a nie wdowę po
przyjacielu. Czy zależy ci na nim?
- Myślę, że...
- Oczywiście, że ci zależy. A więc postaraj się, żeby i jemu na tobie także zależało.
Patrycja milczała, gdy Rogan odwoził ją do domu. Do domu, który dzieliła z
Robertem i który wciąż jej przypominał szczęśliwe dni, których nie mogła wymazać z
pamięci. Przestała już zaglądać do jego pokoju w nadziei, że zastanie go czekającego na nią,
nie odczuwała już także przeszywającego bólu, gdy nagle przypominała sobie o ich
wspólnym życiu.
W tym domu pozostały tylko dobre wspomnienia.
Ale czy naprawdę chce spędzić w nim samotnie resztę swojego życia? Czy chce
poświęcić swe dni na opiekę nad dziećmi innych kobiet, podczas gdy nie ma własnego, przy
którym jej życie nabrałoby blasku?
Jeśli matka ma rację, a ona rzeczywiście chce Rogana, to czy odrobina zalotności
będzie czymś nie na miejscu?
- Nie wstąpisz na chwilę? - zapytała, gdy odprowadzał ją do drzwi. - Jeszcze jest
wcześnie, nie czuję się zmęczona.
Pomyślał o swoim własnym, pustym domu i o długich godzinach przed jutrzejszym
dniem pracy.
- Jeśli obiecasz mi brandy.
- Na tarasie - uściśliła i weszła do środka.
Wnętrze jej domu stanowiło odbicie spokojnej elegancji i nieomylnego smaku pani
domu. Choć zawsze czuł się tutaj jak u siebie, pomyślał teraz o nieładzie panującym w domku
Maggie i o wąskim, rozgrzebanym łóżku.
Nawet kieliszek brandy przypominał mu o Maggie. Ujrzał w myślach jak w furii
roztrzaskała szkło o kominek i jak po kilku dniach nadeszła paczuszka z jednym kieliszkiem
na miejsce stłuczonego.
- Jaka ładna noc - powiedziała Patrycja, chcąc odwrócić jego krążącą daleko myśl.
- Co? O tak. To prawda. - Obracał w ręku kieliszek z brandy, ale jej nie pił.
Sierp księżyca, spowity delikatną mgiełką, albo, gdy powiał wietrzyk, jaśniejący
białym blaskiem, odbywał swą drogę po niebie. Ciepłe, pachnące powietrze zakłócał jedynie
stłumiony dźwięk ruchu ulicznego ponad żywopłotami.
- Opowiedz coś więcej o szkole - zaczął. - Jakiego wybrałaś architekta? - Pochwalił
firmę, którą wymieniła. - To dobrzy fachowcy. Sami z nich korzystamy.
- Wiem. To Joseph mi ich polecił. Okazał się fantastycznie pomocny, aż czuję się
winna, odrywając go od pracy.
- On z równym powodzeniem może robić kilka rzeczy na raz.
- W każdym razie nigdy nie daje po sobie poznać, że wpadając do galerii,
przeszkadzam mu w pracy. - Patrycja przysunęła się bliżej. - Stęskniłam się za tobą.
- Mam potwornie dużo pracy. - Odgarnął jej włosy za ucho. Był to dawny odruch,
dawne przyzwyczajenie, z którego nie zdawał sobie nawet sprawy. - Będziemy musieli
znaleźć trochę czasu dla siebie. Od tygodni nie byłem w teatrze, a ty?
- Też nie. - Wzięła jego rękę, przytrzymała w swojej. - Ale cieszę się z obecnej chwili.
I z tego, że jesteśmy sami.
Odebrał ostrzegawczy sygnał. Uznał jednak, że to śmieszne i uśmiechnął się do niej.
- Zrobimy coś więcej. Może mógłbym obejrzeć ten teren, który kupiłaś i przyjrzeć się
mu pod kątem twoich potrzeb?
- Wiesz, jak bardzo cenię twoją opinię. - Serce jej biło lekko i szybko. - Cenię ciebie.
Pośpiesznie, by się nie rozmyślić, pochyliła się i przywarła do niego wargami. Jeśli w
jego oczach dostrzegła niepokój, udała, że tego nie widzi.
Tym razem to nie był serdeczny, platoniczny pocałunek. Patrycja wpiła się palcami w
jego włosy i oddała z zapamiętaniem pocałunkowi. Chciała, rozpaczliwie chciała znowu coś
poczuć.
Ale nie otoczył jej ramieniem. Jego usta nie parzyły. Był jak posąg. Nie było w tym
ani przyjemności, ani pożądania dla żadnego z nich. Drżenie jakie ich ogarnęło wyrażało
jedynie wstrząs i zaskoczenie.
Odsunęła się, ujrzała w jego oczach zdziwienie i co gorsze, znacznie gorsze,
współczucie. Dotknięta do żywego, odwróciła się czym prędzej.
Rogan odstawił na bok nietkniętą szklaneczkę brandy.
- Patrycjo.
- Przestań. - Potarła mocno oczy. - Nic nie mów.
- Oczywiście, że będę. Muszę. - Przez chwilę zawahał się, po czym delikatnie położył
rękę na jej ramieniu. - Patrycjo, wiesz jak bardzo... - Czy znajdzie właściwe słowa? myślał
gorączkowo. Jakie to mogą być słowa? - Jestem do ciebie przywiązany - powiedział i od razu
znienawidził siebie.
- Dajmy temu spokój. - Aż do bólu zacisnęła ręce. - Już dosyć się poniżyłam.
- Nigdy nie pomyślałem... - Znowu przeklinał siebie, a ponieważ czuł się fatalnie,
przeklinał Maggje za to, że miała rację. - Patty - powiedział bezradnie. - Jest mi przykro.
- Jestem pewna, że jest ci przykro. - Jej głos był nadal zimny, choć użył jej dawnego
zdrobnienia. - Podobnie jak mnie. Za to, że postawiłam cię w tak niezręcznej sytuacji.
- To moja wina. Powinienem był zrozumieć.
- Niby dlaczego? - Drżąca, wysunęła się spod jego ręki i zwróciła ku niemu. W
cętkowanym świetle gwiazd jej twarz wydawała się krucha jak szkło, a w oczach dojrzał
pustkę. - Przecież zawsze jestem, prawda? Wpadam do ciebie, jestem zawsze pod ręką,
gotowa przyjąć każde twoje zaproszenie. Biedna Patrycja, dziewczyna bez przydziału,
wymyślająca jakieś mizerne projekty, by czymś się zająć. Młoda wdowa, zadowalająca się
pogłaskaniem po głowie i pobłażliwym uśmiechem.
- To wszystko nie jest prawdą. Czuję do ciebie zupełnie coś innego.
- Nie wiem, co ty czujesz. Wiem tylko, że chcę, abyś stąd poszedł, zanim powiem coś,
co wprawi nas w jeszcze większe zakłopotanie.
- Nie mogę cię teraz zostawić. Wejdź proszę do środka i usiądź. Może porozmawiamy.
Nie, pomyślała. Rozpłacze się i przypieczętuje swoje upokorzenie.
- Mówię poważnie, Roganie - powiedziała stanowczo. - Chcę, żebyś poszedł. Możemy
tylko powiedzieć sobie dobranoc. Znasz drogę powrotną. - Prześlizgnęła się obok niego i
przeszła z tarasu do pokoju.
Przeklęte niech będą wszystkie kobiety, myślał Rogan, wkraczając następnego
popołudnia do galerii. Niech będą przeklęte za swoją tajemniczą zdolność wpędzania
mężczyzny w poczucie winy, w zakłopotanie, w stan zidiocenia.
Stracił przyjaciółkę, jedną z najdroższych. Stracił ją, ponieważ był ślepy na jej
uczucie. Uczucie, przypomniał sobie z narastającą niechęcią, które dostrzegła Maggie,
rozpoznała je w oka mgnieniu.
Wściekły na siebie, sztywnym krokiem wchodził po schodach. Skąd ten pomysł, by
zatrzymać dwie kobiety, które tak wiele dla niego znaczą?
Przez brak rozeznania złamał serce Patrycji. A Maggie, niech ją szlag trafi, miała taką
siłę, że mogła złamać jego serce.
Czy ludzie nigdy nie zakochują się w tych, którzy pragną ich z równą siłą?
W każdym razie nie będzie na tyle głupi, by rzucić Maggie do stóp swoje uczucie i
pozwolić, by je zdeptała. Jeszcze nie teraz. Nie po tym, jak on sam bezwiednie i nieopatrznie
podeptał cudze. Na razie może się doskonale obejść bez nikogo.
Wszedł do pierwszego saloniku i skrzywił się boleśnie. Dodali jeszcze kilka jej prac
na wystawę. Jednym, krótkim spojrzeniem ogarnął to wszystko, co przez następnych
dwanaście miesięcy objeżdżać będzie świat. Kula ziemska, którą tworzyła na jego oczach,
zajaśniała blaskiem, zdawała się zawierać wszystkie marzenia, które Maggie, jak twierdziła,
umieściła w jej wnętrzu, marzenia, które teraz, gdy wpatrywał się w głąb, zdawały się kpić z
niego.
Dobrze się stało, że nie odpowiedziała, gdy poprzedniej nocy telefonował do niej. Być
może potrzebował jej w tamtej chwili, kiedy dręczyło go poczucie winy z powodu Patrycji.
Zamiast tego usłyszał swój własny, skandowany i pedantyczny głos na automatycznej
sekretarce.
A więc zamiast spokojnej, być może intymnej rozmowy późną nocą, przekazał jej
lakoniczną wiadomość, która, bez wątpienia, sprawi jej równą przykrość jak jemu.
Boże, pragnął jej.
- Ach, oto człowiek, którego właśnie chciałem zobaczyć. - Wesoły jak szczygiełek
Joseph wpadł do pokoju. - Sprzedałem „Carlottę”. - Na widok twarzy Rogana pełen
zadowolenia uśmiech Josepha przeszedł pniowo w ciekawość. - Mamy dziś zły dzień,
prawda?
- Bywały gorsze. „Carlotta”, powiadasz? Komu?
- Amerykańskiej turystce, która zawędrowała tu dziś rano. „Carlotta” podbiła ją
całkowicie. Mamy ją odesłać statkiem do czegoś, co się nazywa Tuscon.
Joseph przysiadł na brzegu ulubionego krzesła i dla uczczenia transakcji zapalił
papierosa.
- Amerykanie twierdzą, że uwielbiają prymitywne akty, a nasza „Carlotta” była
naprawdę prymitywna. Sam bardzo lubię akty, ale „Carlotta” nie była w moim typie. Za
ciężka w biodrach... i w dotknięciach pędzla. No cóż, można powiedzieć, że artyście zabrakło
wyrafinowania.
- To był doskonały olej' - powiedział od niechcenia Rogan.
- W swoim rodzaju. Ponieważ wolę coś mniej dosadnego, nie będę rozpaczał, jeśli
„Carlotta” pożegluje do Tuscon. - Wyjął z kieszeni maleńką popielniczkę z zamykanym
wieczkiem i strząsnął popiół. - Och, ale za to ta seria akwarel od Szkota! Przyjechała godzinę
temu. Piękna robota, Roganie. Myślę, że odkryłeś nową gwiazdę.
- Ślepy przypadek. Gdybym nie pojechał z kontrolą do Inverness, nigdy nie
zobaczyłbym tych obrazów.
- Uliczny artysta. - Joseph pokiwał głową. - Ale już niedługo, mogę się założyć. Te
prace mają jakąś cudowną, mistyczną właściwość, coś delikatnego, kruchego, a jednocześnie
surowego. - W uśmiechu błysnął jego ząb. - A ten akt kobiecy z powodzeniem wyrówna
stratę „Carlotty”. Muszę przyznać, że jest bardziej w moim guście. Ona jest elegancka, raczej
delikatna, o nieco smutnym spojrzeniu. Zakochałem się w niej beznadziejnie.
Gdy skończył mówić i poprawił kołnierzyk, dostrzegł w drzwiach Patrycję. Zadrżało
mu serce. Jest poza twoim zasięgiem, chłopcze, powtarzał sobie. Daleko poza twoim
zasięgiem. Jego uśmiech zgasł równie szybko jak się pojawił.
- Halo, Patrycjo. Cieszę się, że cię widzę.
Rogan odwrócił się. Należy mu się chłosta za jej podkrążone oczy.
- Halo, Joseph. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Ani trochę. W tym miejscu piękno jest zawsze mile widziane. - Ujął jej rękę,
pocałował ją i wyzwał się od idiotów. - Napijesz się herbaty?
- Nie, nie rób sobie kłopotu.
- To żaden problem, naprawdę żaden. Wkrótce zamykamy.
- Wiem. Miałam nadzieję... - Patrycja zesztywniała lekko. - Josephie, czy pozwolisz?
Chciałabym przez chwilę zostać sama z Roganem.
- Oczywiście. - Idiota. Dureń. Imbecyl. - Zejdę na dół. Nastawię czajnik, gdybyś
zmieniła zdanie.
- Dziękuję. - Poczekała, aż odszedł, po czym zamknęła drzwi. - Spodziewam się, że
nie masz mi za złe, że przyszłam. Już prawie zamykacie.
- Oczywiście, że nie. - Rogan znowu nie był przygotowany na konfrontację z nią. -
Cieszę się, że przyszłaś.
- Wcale się nie cieszysz. - Mówiąc to, uśmiechnęła się lekko, by złagodzić zjadliwy
ton. - Zbyt długo cię znam, Roganie. Czy mogę usiąść?
- Tak, oczywiście. - Chciał jej podać rękę, ale opuścił ją wzdłuż ciała. Patrycja
zareagowała na ten ruch uniesieniem brwi. Usiadła, złożyła ręce na kolanach.
- Przyszłam, żeby cię przeprosić.
To go kompletnie rozłożyło.
- Przestań, proszę. Nie ma potrzeby.
- Jest i to jak najbardziej. Czy wyświadczysz mi tę łaskę i wysłuchasz mnie?
- Patty. - Usiadł, czując jak wszystko przewraca mu się w żołądku. - Płakałaś przeze
mnie. - Nie było wątpliwości, że są sobie bliscy. Jakkolwiek staranny był jej makijaż,
dostrzegł wyraźne ślady cierpienia.
- Tak. Płakałam przez ciebie. A kiedy przestałam, zaczęłam się zastanawiać. Nad sobą.
- Westchnęła. - Nie mam w tym wielkiego doświadczenia, Roganie. Rodzice tak bardzo o
mnie dbają. Mają też takie oczekiwania. Zawsze się bałam, że im nie sprostam.
- To absurd...
- Prosiłam, żebyś mnie wysłuchał - powiedziała tonem, który wprawił go w
zdumienie. - Więc słuchaj. Zawsze byłeś blisko, odkąd skończyłam czternaście, czy
piętnaście lat, zawsze byłeś. I był Robbie. Byłam tak zakochana, że nie musiałam myśleć, nie
było na to miejsca. On był wszystkim. We wszystkim zdawałam się na niego. Wokół niego
koncentrowało się życie, on stwarzał ten dom. Kiedy go straciłam, myślałam, że umrę. Na
Boga, pragnęłam umrzeć!
Jedyne co Rogan mógł zrobić, to ująć ją za rękę.
- Ja także go kochałem.
- Tak, wiem. I właśnie dzięki tobie udało mi się jakoś to wszystko przeżyć. Byłeś ze
mną w moim smutku, a potem pomogłeś mi ten smutek przezwyciężyć. Mogłam z tobą
rozmawiać o Robbiem, śmiać się i płakać. Byłeś najlepszym przyjacielem i nic dziwnego, że
zakochałam się w tobie. Wydawało mi się, że rozsądnie będzie poczekać, aż dostrzeżesz we
mnie kobietę zamiast starej przyjaciółki. A gdyby tak się stało, może zakochałbyś się we mnie
i poprosił mnie o rękę?
Poruszył niespokojnie palcami.
- Gdybym był bardziej uważny i spostrzegawczy...
- Też byś nie dostrzegł tego, na czym mi zależało - dokończyła. - Z przyczyn, o
których nie chciałabym rozmawiać, postanowiłam sama zrobić pierwszy krok, zeszłego
wieczoru, Kiedy cię pocałowałam, oczekiwałam, że poczuję coś niezwykłego, że zostanę
porwana w wir pyłu gwiezdnego, poddana działaniu promieni księżyca. I rzuciłam się, by cię
pocałować, spodziewając, że spełnią się wszystkie moje marzenia, że to wystarczy, by
uruchomić te wszystkie cudowne porywy i przyciąganie. Tak bardzo chciałam to znowu
poczuć. Ale nic takiego się nie stało.
- Patrycjo, to nie dlatego, że ja... - zamilkł, zmrużył oczy. - Czy możesz mi wybaczyć?
Roześmiała się. Był jeszcze bardziej zmieszany.
- Kiedy przestałam płakać, na co sama sobie porządnie zasłużyłam, przemyślałam całe
wydarzenie. Nie tylko ty, Roganie, byłeś tym zaskoczony. Zdałam sobie sprawę, że całując
cię, niczego, zupełnie niczego nie czuję.
- Zupełnie niczego - powtórzył jak echo.
- Niczego poza zakłopotaniem, że postawiłam nas w tak paskudnej sytuacji. Zdałam
sobie sprawę, że choć kocham cię z całego serca, wcale nie jestem w tobie zakochana. To
było tak, jakbym całowała najbliższego przyjaciela.
- Rozumiem. - Głupotą byłoby chcieć dopatrywać się w tym zakwestionowania
własnej męskości, tym niemniej był przecież mężczyzną. - Jakie to szczęście, prawda?
Znała go dobrze. Śmiejąc się, przycisnęła rękę do jego policzka.
- A teraz cię obraziłam.
- Nic podobnego. Poczułem ulgę, że wyjaśniliśmy to sobie. - Do licha, to jej ironiczne
spojrzenie! - W porządku, a więc obraziłaś mnie! A przynajmniej nadwyrężyłaś moją męską
dumę. - Odwzajemnił jej uśmiech. - A więc pozostajemy przyjaciółmi?
- Na zawsze. - Odetchnęła z ulgą. - Nawet nie wiesz, jak mi z tym dobrze, i jak się
cieszę, że mamy już t o za sobą. Wiesz, myślę, że wyciągnę Josepha na herbatę. Pójdziesz z
nami?
- Przykro mi. Właśnie nadeszła przesyłka z Inverness, i chciałabym być przy jej
rozpakowywaniu.
Podniosła się z miejsca.
- Wiesz, muszę przyznać mamie rację w jednej sprawie. Zbyt ciężko pracujesz. To się
rzuca już w oczy. Powinieneś wziąć kilka dni odpoczynku.
- Za miesiąc lub dwa.
Pokiwała głową i pocałowała go.
- Zawsze to mówisz. Chciałabym, żeby tym razem to było poważne. - Przechyliła
głowę i znowu się uśmiechnęła. - Uważam, że twoja willa na południu Francji byłaby
doskonałym miejscem nie tylko na relaks, ale także na twórczą inspirację. Tamtejsze kolory,
struktura przyrody i krajobrazu przemawiają silnie do artysty.
Otworzył usta i zamknął je z powrotem.
- Znasz mnie tak dobrze - wyszeptał.
- Znam. Przemyśl to. - Pozostawiła go zamyślonego i udała się do kuchni. Ponieważ
Joseph był jeszcze w głównej galerii, gdzie pozostało kilku maruderów, sama zabrała się za
parzenie herbaty.
Gdy nalewała pierwszą filiżankę, wszedł właśnie.
- Przepraszam - powiedział. - Nie dość, że nikt nie śpieszył się, by opuścić galerię, to
jeszcze nie skusił się, by rozstać się choćby z jednym funtem. Myślałem, że na zakończenie
dnia sprzedam miedzianą rzeźbę. Wiesz którą, tę, która przypomina gorejący krzew, ale
uciekli mi sprzed nosa.
- Wypij na pocieszenie herbatę.
- Dziękuję, z przyjemnością. Czyś ty... - Zamilkł, gdy odwróciła się ku niemu i w
pełnym świetle zobaczył jej twarz. - Co się stało? Coś złego?
- Skąd, dlaczego? - Stawiała filiżanki na stole i omal ich nie upuściła, gdy złapał ją za
ramiona.
- Płakałaś - powiedział napiętym głosem. - Masz podkrążone oczy.
Zdenerwowana, niezręcznym ruchem ustawiła filiżanki.
- Po cholerę sprzedają te drogie kosmetyki, jeśli nie spełniają one swojego zadania?
Kobieta nie może sobie pofolgować i wypłakać się do woli, skoro nie może nawet polegać na
pudrze! - Zamierzała usiąść, ale trzymał ją mocno. Spojrzała na niego zdziwiona. To co
ujrzała w jego oczach, poruszyło ją do głębi. Poczuła się zmieszana. - To nic takiego,
naprawdę nic. Takie sobie głupstewko. Jestem... Jestem już w dobrej formie.
Wątpił w to. Trzymał już ją kiedyś w ramionach. Tańczyli razem. Ale teraz nie było
muzyki. Tylko ona. Powoli uniósł rękę i kciukiem wytarł delikatnie smużki spod jej oczu. -
Ciągle brak ci Robbiego.
- Tak. Zawsze będzie go brak. - Ale twarz męża, jego ukochana twarz, rozpłynęła się.
Widziała tylko Josepha. - Nie płakałam przez Robbiego. Aż dziwne! Prawdę mówiąc, sama
dokładnie nie wiem, dlaczego płakałam.
Jest taka śliczna, pomyślał. Ma takie łagodne i zakłopotane oczy. A jej skóra - nigdy
przedtem nie ośmieliłby się jej dotknąć - była jak z jedwabiu.
- Nie trzeba płakać, Patty - usłyszał swój głos. A potem całował ją i pieścił ręką jej
miękkie, falujące włosy.
Zatracił się, poniesiony jej zapachem, urzeczony sposobem, w jaki rozchyliła usta, by
pozwolić mu na długie, głębokie zanurzenie się w ich smaku.
Jej ciało poddało mu się w swej delikatnej kruchości, wzbudzając nieznośne do
opanowania, sprzeczne emocje. By ją wziąć, ochraniać, pocieszyć i posiąść.
Jej częściowo zaszokowane, częściowo rozmarzone westchnienie otrzeźwiło go jak
kubeł lodowatej wody.
- Ja... ja bardzo przepraszam. - Szukał niezdarnie słów, a następnie, gdy tylko na niego
spojrzała, zesztywniał w poczuciu winy. Czuł się fatalnie. Cofnął się pełen gotujących się w
nim tęsknych emocji. - To było niewybaczalne.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, zanim zdążyła coś powiedzieć.
Zrobiła jeden krok. Jego imię zawisło w próżni. Następnie zatrzymała się, przycisnęła
rękę do rozpędzonego serca, na drżących nogach podeszła do fotela i ciężko usiadła.
Joseph? Przesunęła stopniowo rękę z piersi do piekących policzków. Joseph,
pomyślała znowu, oszołomiona. Przecież to śmieszne. Byli ze sobą zaledwie zaprzyjaźnieni.
Łączyło ich uczucie do Rogana i do sztuki. Był... no cóż, jedyną osobą spośród jej znajomych
najbardziej związaną ze światem cyganerii artystycznej. Czarujący, nie ulega wątpliwości.
Mogłaby to potwierdzić każda kobieta, która odwiedziła kiedykolwiek galerię.
W końcu to był tylko pocałunek. Po prostu pocałunek, pomyślała, sięgając po
filiżankę. Ale ręka jej zadrżała i rozlała herbatę na stół.
Joseph, pomyślała znowu, po czym wybiegła z kuchni, by go odszukać.
Dojrzała go przed galerią i bez słowa przebiegła obok Rogana.
- Joseph!
Zatrzymał się, zaklął. Doczekał się, pomyślał z goryczą. Spoliczkuje go, zasłużył
sobie na to! A ponieważ nie był dostatecznie szybki, spotka go to na oczach wszystkich
przechodniów. Zrezygnowany i gotowy na wszystko, odwrócił się, odrzucił do tyłu opadające
na ramiona włosy.
Wyhamowała tuż przed nim.
- Ja... - Kompletnie zapomniała, co chciała mu powiedzieć.
- Masz wszelkie podstawy, żeby być na mnie złą - powiedział. - To nie ważne, że
nigdy bym sobie na to nie pozwolił, chciałem tylko... Niech to kule biją, czegoś ty się
spodziewała? Byłaś taka smutna i piękna. Taka zagubiona. Zapomniałem się, i chciałem cię
prosić o wybaczenie.
Rzeczywiście czuła się zagubiona. Zastanawiała się, czy mógłby zrozumieć, jak to
jest, gdy zna się swoje miejsce, idzie obraną drogą i błądzi się. Pomyślała, że on mógłby
zrozumieć.
- Czy zjadłbyś ze mną kolację?
Zmrużył powieki, cofnął się o kilka kroków i wytrzeszczył oczy.
- Co takiego?
- Czy zjadłbyś ze mną kolację? - powtórzyła. To zakrawało na szaleństwo i
lekkomyślność. - Wieczorem. Dzisiaj.
- Chcesz zjeść ze mną kolację? - Mówił wolno, oddzielając wyraźnie słowa. - Ze mną?
Dziś wieczór?
Był tak zbity z tropu i patrzył na nią z takim niedowierzaniem, że się roześmiała.
- Tak. To znaczy nie, to znaczy... wcale nie o to mi chodzi.
- A więc w porządku. - Skłonił sztywno głowę i ruszył przed siebie.
- Nie chodzi mi o kolację - zawołała dostatecznie głośno, by zwrócić na siebie uwagę
wielu osób. Lekkomyślność? pomyślała. Och, nie! Kompletna lekkomyślność! - Chodzi mi o
to, żebyś mnie znowu pocałował.
Stanął w miejscu. Odwrócił się, nie zwrócił uwagi na zachęcające słowa i mruganie
okiem mężczyzny w kwiecistej koszuli. Jak ślepy szedł ku niej po omacku.
- Nie jestem pewny, czy się nie przesłyszałem?
- Czy mam powtórzyć wyraźniej? - Przełknęła resztkę fałszywej dumy. - Chcę, żebyś
mnie zabrał do domu, Josephie. I chcę, żebyś mnie znowu pocałował. A jeżeli nie bardzo się
pomyliłam, co do łączących nas uczuć, chciałabym, żebyśmy się kochali. - Postąpiła ostatni
krok. Stanęła tuż obok niego. - Czy zrozumiałeś mnie i czy sprawi ci to przyjemność?
- Czy sprawi mi przyjemność? - Ujął jej twarz w dłonie, zajrzał głęboko w oczy. -
Straciłaś rozum. Chwała Bogu. - Roześmiał się i porwał ją w ramiona. - Och, to coś więcej
niż przyjemność, Patty najdroższa. Dużo więcej.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Z głową na rękach Maggie drzemała przy kuchennym stole.
Dzień przeprowadzki był istnym piekłem.
To nieustanne, niemiłosierne narzekanie matki na wszystko! Od jednostajnego
deszczu po zasłony, które Brianna powiesiła na frontowym, dużym oknie nowego domu. Ale
warto było przeżyć te wszystkie nieszczęścia, by wreszcie zobaczyć Maeve na swoim.
Maggie dotrzymała słowa i Brianna była wolna.
A jednak Maggie nie przypuszczała, że widok płaczącej Maeve przyprawi ją o
poczucie winy. Jeszcze ją widzi - zgarbione plecy, twarz ukryta w dłoniach i gorące, wartko
płynące łzy, przeciekające między jej palcami. Nie, nie spodziewała się, że poczuje się winna
i że będzie jej tak cholernie przykro z powodu kobiety, która ledwo skończyła ją przeklinać i
wyzywać, by już po chwili zacząć szlochać.
Dopiero szybkiej, pełnej niezmąconej pogody ducha Lottie udało się zaprowadzić
spokój. Przegoniła je obie z domu, Maggie i Briannę, zapewniając je, że nie muszą się
martwić, że wcale nie muszą się martwić, ponieważ łzy są czymś tak naturalnym jak deszcz. I
że to śliczne miejsce, dodała jeszcze, szturchając je cały czas łokciem i wypychając z domu.
Istny dom dla lalek i jaki schludny! Będzie im tu świetnie i dobrze, jak u Pana Boga za
piecem.
I przez cały czas popychała je do ciężarówki Maggie.
A zatem koniec i kropka. Ale tego wieczoru nie będzie otwierania butelek szampana.
Maggie w samotności pokrzepiła się szklaneczką whisky i oklapła przy stole z
nadmiaru wyczerpujących wrażeń, podczas gdy deszcz bębnił o dach, a świat pogrążał się w
ciemnościach.
Nie obudziła się na dźwięk telefonu. Dzwonił tak natarczywie, aż wreszcie przez gęste
warstwy zmęczenia przedarł się głos Rogana. Poderwała się na równe nogi, otrząsnęła ze snu.
- Czekam jutro rano na twój telefon. Na razie nie mam czasu ani cierpliwości, by
zmusić cię do podniesienia słuchawki.
- Co? - Nieprzytomna, mrugając oczami jak sowa, rozejrzała się po ciemnym
pomieszczeniu. Przysięgłaby, że jest gdzieś w pobliżu i że jej dokucza.
Zła, że ją wyrwano ze snu, i że do tego wszystkiego jest jeszcze głodna, a w domu nie
ma niczego, czym można by zaspokoić choćby głód ptaka, odsunęła się od stołu.
Pójdzie do Brie, postanowiła. Zrobi najazd na jej kuchnię. Może wspólnie dodadzą
sobie otuchy. Nasunęła kaptur peleryny, gdy zobaczyła mrugające czerwone światełko
automatycznej sekretarki.
- Cholerny nudziarz! - mruknęła, ale wcisnęła guzik, przekręciła taśmę, i wysłuchała
informacji.
- Maggie. - Znowu głos Rogana wypełnił pokój. Uśmiechnęła się na myśl, że w końcu
tylko on jeden miał prawo ją obudzić. - Dlaczego, do licha, nigdy nie odpowiadasz? Jest
północ. Chcę, żebyś do mnie zadzwoniła od razu, gdy przyjdziesz z pracowni. Zależy mi na
tym. Jest coś, o czym chciałbym pomówić z tobą. A więc... brak mi dębie. Do cholery,
Maggie, brak mi dębie.
Na tym wiadomość się kończyła. Nim jednak zdążyła się nią nacieszyć, zaczęła się
kolejna.
- Czy uważasz, że nie mam nic lepszego do roboty, niż sterczeć na próżno i
przemawiać do tej przeklętej maszyny?
- Nie uważam - odpowiedziała - ale nie ja ją tu założyłam.
- Jest teraz wpół do czwartej i muszę iść do galerii. Być może niezbyt jasno się
wyraziłem. Muszę dzisiaj z tobą porozmawiać. Będę w galerii do szóstej, a potem zastaniesz
mnie w domu. I nie przyjmuję do wiadomości, że siedzisz po uszy w pracy. Przeklinam cię,
że jesteś tak daleko.
- Facet spędza więcej czasu na przeklinaniu mnie niż na czymś innym - mruknęła. - A
ty jesteś dokładnie tak samo daleko ode mnie, jak ja od dębie, Sweeney.
Jakby w odpowiedzi, znowu usłyszała jego głos.
- Ty nieodpowiedzialna, kretyńska, bezduszna smarkulo. Czy zależy d na tym, żebym
się martwił, że wyleciałaś w powietrze razem ze swoimi chemikaliami, lub że spaliłaś sobie
włosy w ogniu? Dzięki twojej siostrze, która odpowiada na telefon, wiem doskonale, że tam
jesteś. Jest prawie ósma, a mam służbową kolację. Posłuchaj więc mnie, Margaret Mary.
Przyjedź do Dublina i weź ze sobą paszport. Nie będę tracił czasu na wyjaśnianie, o co
chodzi, zrób to, co d powiedziałem. Jeżeli nie załatwisz lotu, wyślę po dębie samolot. Czekam
więc na twój telefon jutro rano. Na razie nie mam czasu ani cierpliwości, by zmusić cię, żebyś
podniosła słuchawkę.
- Zmusić mnie? Ciekawe w jaki sposób? - Przez chwilę patrzyła spode łba na
maszynę. A więc ma się udać do Dublina, tak? Tylko dlatego, że on sobie tego życzy!
Żadnego „proszę”, czy „gdybyś zechciała”, po prostu rób, co d każą!
Kaktus jej urośnie na ręku, jeśli da mu tę satysfakcję.
Zapominając o głodzie, wypadła z pokoju i wbiegła na schody. Dostać się do Dublina,
też mi! Co za zuchwałość wydawać jej rozkazy.
Wyszarpnęła walizkę z szafy i wtaszczyła ją na łóżko.
Niech nie myśli, że się wyrywa, żeby go zobaczyć, że przybiegnie na każde jego
skinienie lub stawi na rozkaz! Przekona się, że jest w błędzie. Och, tak, upewniała samą
siebie, wrzucając ubrania do pudła. Powie mu osobiście, co o tym myśli. W żywe oczy.
Z pewnością nie będzie tym zachwycony.
- Eileen, niech do końca dnia prześlą z Limerick poprawione obliczenia. - Siedząc za
biurkiem, sprawdzając listę spraw do załatwienia, Rogan pocierał bolący kark. - Chcę także
zobaczyć sprawozdanie z budowy, od razu gdy przyjdzie.
- Obiecali, że przyślą do południa. - Eileen, krótko ostrzyżona brunetka, która z równą
wprawą zajmowała się prowadzeniem biura co domu z mężem i trójką dzieci, notowała
pośpiesznie. - O drugiej ma pan spotkanie z panem Greenwaldem. Dotyczy zmian w
londyńskim katalogu.
- Tak. Zanotowałem to. Potrzebne będzie martini.
- Raczej wódka - skorygowała Eileen. - Czy mam zadbać o tacę z serami? Lepiej, żeby
za szybko nie zakręciło mu się w głowie.
- Masz rację. - Rogan zastukał palcami o biurko. - Czy nie było telefonu z Clare?
- Na razie nie. - Rzuciła szybkie, zaintrygowane spojrzenie spod rzęs. - Dam panu
znać natychmiast, gdy panna Concannon zadzwoni.
Wydał nieokreślony dźwięk, wokalny odpowiednik wzruszenia ramionami.
- Dobrze, jedźmy dalej. Połącz mnie proszę z Rzymem.
- Już się robi. Och, mam jeszcze szkic listu do Inverness. Chciałabym, żeby go pan
zatwierdził.
- W porządku. Trzeba także przekazać wiadomość do Bostonu. Która tam teraz
godzina? - Zamierzał właśnie spojrzeć na zegarek, gdy w drzwiach dojrzał kolorową plamę.
- Maggie!
- No właśnie, Maggie! - Z hukiem odstawiła na podłogę walizkę i pięściami podparła
biodra. - Chciałam tylko przekazać panu, panie Sweeney, parę elementarnych uwag. - Na tyle
jeszcze panowała nad sobą, że skinęła głową podnoszącej się z krzesła kobiecie. - Pani
nazywa się Eileen?
- Tak. Cieszę się, że nareszcie mogę panią poznać, panno Concannon.
- Miło mi to słyszeć. Muszę przyznać, że jak na osobę pracującą dla tyrana wygląda
pani nadspodziewanie dobrze. - Wyraźnie zaakcentowała słowo „tyran”.
Wargi Eileen drgnęły w uśmiechu. Odchrząknęła i zamknęła swój notatnik.
- Mnie również jest miło. Czy jeszcze coś, panie Sweeney?
- Nie, dziękuję. Załatw tylko te telefony.
- Tak jest, proszę pana. - Wychodząc, Eileen zamknęła za sobą starannie drzwi.
- A więc? - Rogan wyciągnął się w krześle i piórem uderzał w środek dłoni. -
Otrzymałaś moją wiadomość.
- Otrzymałam.
Przemierzyła pokój. Nie, pomyślał Rogan, raczej dumnie przepłynęła przezeń.
Trzymając nadal ręce na biodrach, rzucała oczami złowrogie błyski.
Nie poczuł się zakłopotany, iż na jej widok pociekła mu ślinka.
- Za kogo ty się uważasz? - Oparła dłonie o biurko, miażdżąc pióro i ołówki. -
Podpisałam z tobą umowę na moje prace, Roganie Sweeneyu, i przespałam się z tobą, ku
własnemu szczeremu ubolewaniu. Ale nic nie upoważnia cię do wydawania mi rozkazów ani
do przeklinania mnie co pięć minut.
- Nie rozmawialiśmy w ostatnich dniach - przypomniał jej. - Więc jak mógłbym cię
przeklinać?
- Przez tę obrzydliwą maszynę, którą dziś rano wyrzuciłam do śmieci.
Z niezmąconym spokojem zanotował coś w notesie.
- Przestań notować.
- Napisałem tylko, że potrzebna ci jest nowa automatyczna sekretarka. Doleciałaś bez
kłopotu, jak widzę.
- Bez kłopotu? Odkąd cię poznałam, to znaczy odkąd wlazłeś do mojej pracowni,
mam same kłopoty. Nic tylko kłopoty. Wydaje ci się, że możesz mieć wszystko co zechcesz,
nie tylko moją sztukę, co już jest samo przez się niewłaściwe, ale także i mnie. Przyjechałam,
żeby ci powiedzieć, że jesteś w błędzie. Nie będę... dokąd do diabła idziesz? Jeszcze nie
skończyłam.
- Wcale nie uważam, że już skończyłaś. - Podszedł do drzwi, zamknął je na klucz i
wrócił na miejsce.
- Otwórz drzwi.
- Nie.
Fakt, iż się uśmiechał, wcale nie ulżył jej nerwom.
- Nie dotykaj mnie.
- Kiedy właśnie mam na to ochotę. Mam zamiar zrobić coś, czego nie zrobiłem nigdy
przez dwanaście lat mojej pracy w tym biurze.
Poczuła nagłe bicie serca.
- Nie zrobisz tego.
Nareszcie coś ją poruszyło, zgorszyło, pomyślał. Zobaczył jej prześlizgujący się ku
drzwiom wzrok, przyciągnął ją do siebie.
- Będziesz się wściekać, gdy z tobą skończę.
- Skończysz ze mnę? - Chciała go uderzyć, lecz nie zdążyła. Jego wargi miażdżyły jej
usta. - Zdejmij ze mnie swoje łapy, brutalu.
-
Lubisz moje ręce. - I zaczął zdejmować z niej sweter. - Sama mi to mówiłaś.
- To kłamstwo. Nie chcę tego, Roganie. - Gdy jego gorące usta muskały jej szyję,
protest przeszedł w pomruk. - Będę krzyczeć na całe gardło - zawołała, gdy ponownie złapała
oddech.
- A więc krzycz. - Ugryzł ją. - Lubię, kiedy krzyczysz.
- Niech cię szlag trafi - wymamrotała. I nie stawiając już oporu, poddała się, gdy kładł
ją na podłogę.
To był szybki, namiętny i szalony stosunek, który skończył się niemal natychmiast po
tym, jak się zaczął. Lecz tempo nie umniejszyło jego natężenia. Rozedrgani, leżeli spleceni
obok siebie. Rogan odwrócił głowę i wycisnął pocałunek na jej policzku.
- To miło, żeś wpadła, Maggie.
Zebrała wszystkie siły, by odepchnąć go od siebie.
- Zabieraj się, brutalu. - Manewr udał się prawie, ale on był szybszy, błyskawicznie
zmienił pozycję, pociągając ją za sobą, aż wylądowała na nim okrakiem.
- Tak jest lepiej?
- Od czego? - Uśmiechnęła się, zapominając na ułamek sekundy o swojej wściekłości.
Odepchnęła go, usiadła i zaczęła poprawiać ubranie. - Jesteś bezczelnym facetem, Roganie
Sweeneyu.
- Dlatego, że cię powaliłem na podłogę?
- Nie. - Zapięła spodnie. - Byłoby głupio z mojej strony tak mówić, skoro jest
oczywiste, że sprawiło mi to przyjemność.
- Aż nadto oczywiste.
Gdy wstał i podał jej rękę, posłała mu lodowate spojrzenie.
- To nie ma z tym nic wspólnego. Za kogo ty się uważasz, wydając mi rozkazy,
mówiąc, co mam robić, nie pytając mnie o zdanie?
Pochylił się i podniósł ją z podłogi.
- Jesteś tutaj, prawda?
- Jestem, ty świntuchu, żeby ci powiedzieć, że nie będę tego tolerowała. Już prawie
miesiąc, jak wyszedłeś z mojego domu, pogwizdując sobie beztrosko, a...
- Brakowało mi ciebie.
Syknęła na niego.
- Ale mnie ciebie nie brakowało. Miałam więcej pracy, niż mogłam nadążyć. Och,
wyprostuj ten kretyński krawat. Wyglądasz jak pijak.
Posłuchał jej.
- Brakowało mi ciebie, Margaret Mary, choć ilekroć do ciebie telefonowałem, nie
zadałaś sobie ani razu fatygi, żeby mi to samo powiedzieć.
- Nie potrafię rozmawiać przez telefon. Jak można mówić do kogoś, kogo się nie
widzi? A poza tym nie odbiegaj od tematu.
- Od jakiego tematu? - Oparł się wygodnie o biurko.
- Nie życzę sobie żadnych rozkazów. Nie jestem jedną z twoich sług ani pracownic,
wbij to sobie do głowy. Zapisz to w tym swoim wytwornym notesie, jeśli masz trudności z
pamięcią. Ale nigdy więcej mi nie mów, co, kiedy i jak mam robić. - Odetchnęła z
satysfakcją. - A teraz, gdy, mam nadzieję, że już wszystko ci wyjaśniłam, wracam do domu.
- Maggje. Jeśli nie zamierzasz zostać, to po co zapakowałaś walizkę?
Tu ją trafił. Cierpliwie czekał aż ochłonie, aż irytacja, konsternacja i zakłopotanie
ustąpią z jej twarzy.
- Może mam zamiar zostać w Dublinie na dzień lub dwa? Mogę chyba robić, co chcę,
prawda?
- Mmmm. Czy wzięłaś paszport?
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- A jeśli tak, to co?
- Dobrze. - Obszedł biurko i usiadł. - To nam zaoszczędzi czasu. Myślałem, że przy
swoim uporze zostawisz go w domu. A jazda w tę i z powrotem byłaby nużąca. - Poprawił się
w fotelu i uśmiechnął do niej. - Dlaczego nie siadasz? Czy poprosić Eillen o herbatę?
- Nie mam zamiaru siadać ani pić herbaty. - Założyła ręce, odwróciła się i wpatrywała
w wiszący na ścianie obraz Georgii O'Keeffe. - Dlaczego nie przyjechałeś?
- Było wiele przyczyn. Po pierwsze, zawalony byłem pracą. Musiałem wyjaśnić i
uporządkować wiele spraw, pracowałem więc na trzy zmiany. Po drugie, chciałem trzymać
się przez pewien czas z dala od ciebie.
- Och, czyżby? - Nie odrywała wzroku od śmiałych kolorów obrazu. - A teraz
zmieniłeś zdanie?
- Ponieważ nie przypuszczałem, jak bardzo pragnę być z tobą. - Czekał, potrząsnął
głową. - Nie odpowiadasz, rozumiem. Nie masz zamiaru powiedzieć niczego w rodzaju „tak
bardzo pragnęłam być z tobą”?
- Pragnęłam. Nie dlatego, żebym nie miała własnego życia. Ale zdarzały się takie
chwile, kiedy potrzebna mi była twoja obecność.
Więcej już chyba z niej nie wydobędzie. Dobre i to!
- No więc mnie masz. Czy usiądziesz teraz, Maggie? Musimy o czymś porozmawiać.
- W porządku, niech będzie. - Odwróciła się i usiadła na wprost biurka. Pomyślała, że
doskonale wygląda. Dostojny, kompetentny, na miejscu. Zupełnie nie podobny do
mężczyzny, który w dzikiej szamotaninie na biurowym dywanie dał upust swym żądzom.
Uśmiechnęła się na tę myśl.
- Co takiego?
- Właśnie zastanawiam się, co sobie myśli twoja sekretarka, tam, za drzwiami.
Uniósł brew.
- Jestem pewien, że jest przekonana, iż prowadzimy cywilizowaną rozmowę na temat
interesów.
- Ha, ha! Wydała mi się wrażliwą kobietą, ale masz wszelkie prawo, by tak uważać. -
Zadowolona z posianej w nim wątpliwości, położyła stopę na kolano. - A więc o jakich
sprawach związanych z biznesem dyskutujemy?
- Ach... twoje prace z ostatnich kilku tygodni są nadzwyczajne. Jak wiesz,
odłożyliśmy dziesięć sztuk z poprzedniej wystawy i chcemy je włączyć do wystawy
objazdowej w bieżącym roku. Chciałbym także zatrzymać w Dublinie kilka twoich
najnowszych prac, natomiast pozostałe są już w drodze do Paryża.
- Wiem o tym od twojej szalenie sprawnej i szalenie wrażliwej sekretarki Eileen. -
Zaczęła stukać palcami o nogę. - Nie wzywałeś mnie chyba do Dublina, żeby powtórzyć to
samo... Nie sądzę także, że wezwałeś mnie na tę próbkę wyuzdanego seksu na biurowym
dywanie.
- Nie, nie po to. Wolałbym omówić z tobą szczegóły planu przez telefon, ale ani razu
nie pofatygowałaś się, by odpowiedzieć.
- Większość czasu spędzałam poza domem. Masz wyłączne prawo na moją pracę, ale
nie na mnie, Roganie. Prowadzę własne życie, i już ci to wiele razy tłumaczyłam.
- Wiele razy. - Poczuł, jak znowu ogarnia go złość. - Nie mam zamiaru wtrącać się w
twoje życie. Kieruję twoją karierą. I w tym celu jadę do Paryża. Chcę dopilnować ekspozycji i
mieć nadzór nad wystawą.
Paryż. Nie upłynęła jeszcze godzina, a on już mówi o wyjeździe. Poczuła kamień na
sercu. By nie zdradzić swojego rozczarowania, odezwała się obojętnym głosem:
- To cud, że twój biznes rozwija się tak wspaniale, Roganie. Myślałam jednak, że
ludzie których zatrudniasz, sami mogą się zająć takimi szczegółami, i że nie trzeba im
zaglądać przez ramię.
- Zapewniam cię, że pracują u mnie sami kompetentni ludzie. Tak się złożyło, że
nabyłem prawa do twojej pracy i sam pragnę dopilnować wszystkich szczegółów. Chcę, żeby
wszystko zostało zapięte na ostatni guzik.
- Co znaczy, że chcesz to zrobić na swój sposób.
- Dokładnie. I chcę, żebyś ze mną pojechała.
Nie potrafiła się powstrzymać od drobnej, sarkastycznej uwagi:
- Do Paryża? Z tobą?
- Zdaję sobie sprawę, że możesz mieć pewne artystyczne, a może nawet etyczne
zastrzeżenia przed promowaniem własnej sztuki, ale przecież na wystawie w Dublinie byłaś
zupełnie dobra. Byłoby korzystnie, gdybyś, choć na krótko, pokazała się na swojej pierwszej
międzynarodowej wystawie.
- Moja pierwsza międzynarodowa wystawa - powtórzyła, i kiedy zdanie dotarło do jej
świadomości, zaniemówiła z wrażenia. - Ale ja... ja nie mówię po francusku.
- To żaden problem. Rzucisz okiem na paryską galerię, rozdzielisz trochę uśmiechów,
oczarujesz ludzi i będziesz miała masę czasu na podziwianie miasta. - Czekał na odpowiedź,
ale z jej wzroku nie wyczytał niczego. - A więc?
- Kiedy?
- Jutro.
- Jutro. - Pierwsze, niejasne jeszcze uczucie paniki sprawiło, iż złapała się rękoma za
brzuch. - Chcesz, żebym jutro pojechała z tobą do Paryża?
- Jeśli nie masz innych naglących zobowiązań?
- Nie, nie mam.
- A więc postanowione. - Sposób w jaki wyraził ulgę, był niemal że brutalny. - A
kiedy nasycimy się paryskim sukcesem, chciałbym, żebyś pojechała ze mną na południe.
- Na południe?
- Mam nad Morzem Śródziemnym willę. Chcę tam z tobą pobyć, we dwoje, Maggie.
Żeby nic i nikt nam nie przeszkadzał i nie rozpraszał nas. Tylko we dwoje.
Podniosła na niego wzrok.
- To dlatego aż tyle pracowałeś w ciągu ostatnich tygodni?
- Tak.
- Nie krzyczałabym na ciebie, gdybyś mi to wszystko wytłumaczył.
- Najpierw musiałem to sobie samemu wytłumaczyć. Pojedziesz?
- Pojadę. - Uśmiechnęła się. - Wystarczyło tylko poprosić.
W godzinę później wpadła do galerii. Nie mogąc się doczekać, aż Joseph skończy
czarować klientkę, która mogłaby być jej matką, Maggie obeszła główna salę galerii.
Wystawę Indian zastąpiły rzeźby z metalu. Zaintrygowana formami, pełna podziwu, straciła
poczucie czasu i hierarchii ważności.
- Niemiecki artysta - za jej plecami odezwał się Joseph. - To szczególna twórczość.
Jest głęboka, jakby pochodziła z samych trzewi artysty, a jednocześnie promienna i radosna.
To jak pochwała elementarnych żywiołów przyrody.
- Ziemia, ogień, woda, i sugestia wiatru w sposobie potraktowania powierzchni
miedzi. - Wypowiedziała lekko i swobodnie, wpadając w jego ton. - Potężne i silne na
pierwszy rzut oka, ale z podskórnym żarcikiem, sugerującym zacięcie satyryczne.
- I może być twoje za jedyne dwa tysiące funtów.
- Okazja! Żałuję, że nie mam przy sobie złamanego grosza. - Odwróciła się,
roześmiała i pocałowała go. - Świetnie wyglądasz, Josephie. Ile serc podbiłeś od czasu
mojego wyjazdu?
- Ani jednego. Ponieważ ono należy do ciebie.
- Ha! ha! Dobrze, że oboje znamy się na twoich pochlebstwach. Czy masz chwilkę
czasu?
- Dla ciebie? Całe dni, tygodnie! - Pocałował ją w rękę. - Lata!
- Wystarczy minuta, Josephie Co muszę mieć na Paryż?
- Obcisły czarny sweter, krótką spódniczkę i bardzo wysokie obcasy.
- Tu chodzi o szczególną okazję. Muszę tam jechać, a nie mam zielonego pojęcia, w
co się ubrać. Próbowałam porozumieć się z panią Sweeney, ale nie będzie jej przez cały
dzień.
- A więc wybrałaś mnie z braku laku. Nie odbieraj mi złudzeń. - Dał znak
pracownikowi, by go zastąpił. - Wszystko czego będziesz potrzebowała w Paryżu, Maggie, to
romantycznego serca.
- Gdzie mogę je kupić?
- Masz swoje własne. Nie ukryjesz tego przede mną. Widziałem twoje prace.
Skrzywiła się, po czym ujęła go pod rękę.
- Posłuchaj mnie, nikomu się z tego nie zwierzałam, ale nigdy jeszcze nie
podróżowałam. W Wenecji zajmowałam się nauką i nie zawracałam sobie głowy ubraniami.
No i musiałam pamiętać o regularnym płaceniu czynszu. Wolałabym nie zrobić z siebie
idiotki w Paryżu.
- To ci nie grozi. Domyślam się, że jedziesz z Roganem, a on zna miasto jak rodowity
Paryżanin. Musisz tylko zachowywać się nieco arogancko, być nieco znudzona i będziesz
idealna, akurat jak trzeba.
- Musisz mi poradzić w sprawach mody. Och, to poniżające, ale nie mogę przecież
pojechać tak jak stoję. Nie zamierzam robić z siebie modelki, ale też nie chcę wyglądać jak
kuzynka Rogana z głuchej prowincji.
- Hmmm. - Joseph postanowił podejść poważnie do sprawy. Odsunął ją na odległość
ręki, po czym długo i wnikliwie przyglądał się jej. - Wyglądasz świetnie, taka jaka jesteś,
ale...
- Ale?
- Kup sobie jedwabną bluzkę, doskonale uszytą, lejącą się. W żywych kolorach, moja
droga, żadnych pasteli. I do tego w tym samym stylu spodnie. Zdaj się na własny gust w
wyborze kolorów. Niech będą to raczej kontrastujące, kłócące się zestawienia. A krótka
spódniczka jest obowiązkowa. Masz ze sobą tę czarną suknię?
- Nie wzięłam jej.
Cmoknął językiem jak poczciwa stara ciotka.
- Powinnaś być przygotowana na różne sytuacje. W porządku, ten styl i tak wychodzi
już z mody, pomyślmy raczej o czymś błyszczącym. O czymś, co oślepia wzrok. - Poklepał
stojącą obok niego rzeźbę. - Te metalowe odcienie pasowałyby do ciebie. Nie szukaj niczego
klasycznego, postaw na wyrazistość i na mocny efekt. - Zadowolony ze swojego pomysłu,
dodał. - Pasuje ci to? Co o tym sądzisz?
- Jestem zakłopotana. Wstyd mi, że poświęcam temu tyle uwagi.
- Nie ma w tym nic wstydliwego. To po prostu jedna z form prezentacji.
- Być może, ale będę ci wdzięczna, jeżeli nie wspomnisz o tym nawet jednym
słówkiem Roganowi.
- Traktuj mnie jak swojego spowiednika, kochanie. - Jego wzrok powędrował ponad
jej ramieniem i Maggie dostrzegła w nim błysk radości.
W drzwiach pojawiła się Patrycja, która po krótkiej chwili wahania przemierzyła
lśniącą, terakotową podłogę i podeszła do nich.
- Witaj, Maggie. Nie wiedziałam, że przyjeżdżasz do Dublina.
- Ja również nie wiedziałam. - Co za zmiana! pomyślała Maggie. Ani śladu
zawoalowanego smutku, delikatnego dystansu. Wystarczyło jednak spojrzeć jakim
promiennym wzrokiem patrzy na Josepha, by nie szukać odpowiedzi. Aha, pomyślała
Maggie. To stąd wieje wiatr!
- Przepraszam, że przeszkadzam. Chciałam tylko powiedzieć Josephowi... - Patrycja
zająknęła się. - Tak się złożyło, że tędy przechodziłam i przypomniałam sobie o sprawie, o
której dyskutowaliśmy. A więc spotkanie jest o siódmej?
- Tak. - Joseph zanurzył ręce w kieszeniach. Wolał, żeby nie było widać, jak bardzo
się rwie, by ją objąć. - O siódmej.
- Obawiam się, że nie zdążę. Czy nie można by przełożyć tego na wpół do ósmej? O
ile to nie zakłóci twojego harmonogramu.
- Spróbuję to jakoś urządzić.
- Dobrze. Bardzo dobrze. - Stała jeszcze przez chwilę zapatrzona nieprzytomnie w
Josepha, dopóki nie przypomniała sobie o Maggie i dobrych manierach. - Czy długo zabawisz
w mieście?
- Tym razem nie. Jutro wyjeżdżam. - Powietrze aż skwierczy od rozgrzanej atmosfery,
pomyślała Maggie. Aż dziw, że jeszcze rzeźby nie zaczęły się topić. - Ściślej mówiąc,
odchodzę już teraz.
- Och, nie, proszę, nie uciekaj z mojego powodu. Muszę już iść. - Patrycja posłała
kolejne tęskne spojrzenie w stronę Josepha. - Czekają na mnie ludzie. Chciałam tylko... no
cóż, do zobaczenia.
Maggie odczekała krótką chwilę.
- Czy zamierzasz tak stać? - syknęła na Josepha, gdy Patrycja była już przy drzwiach.
- Hmmm? Co? Przepraszam cię na moment. - Pomknął do drzwi. Patrycja odwróciła
się, zaczerwieniła i uśmiechnęła. Po czym padli sobie w ramiona.
Romantyczna dusza Maggie, do której się nie przyznawała nawet przed sobą, aż
pęczniała ze szczęścia. A gdy Patrycja wybiegła, Joseph tkwił w tym samym miejscu i patrzył
za nią jak porażony światłem.
- A więc twoje serce należy do mnie, czyż tak?
Oszołomienie powoli znikało z jego twarzy.
- Jaka ona piękna, prawda?
- Nikt temu nie przeczy.
- Kocham ją od dawna, jeszcze zanim poślubiła Robbiego. Ale nigdy nie myślałem,
nie wierzyłem... - Zaśmiał się cichutko, zamroczony swoją miłością. - Myślałem, że kocha
Rogana.
- Na to wyglądało. A teraz gołym okiem widać, że dałeś jej szczęście. - Pocałowała go
w policzek. - Cieszę się za ciebie.
- To znaczy... staramy się zachować to w tajemnicy. Przynajmniej przez jakiś czas. Jej
rodzina... Nie jestem pewny, czy jej matka mnie zaakceptuje.
- Do diabła z jej matką!
- Patrycja mówi niemal to samo. - Gdy o tym pomyślał, uśmiech zgasł na jego
wargach. - Ale nie chciałbym stać się przyczyną jakiś jej zmartwień. I dlatego byłbym ci
bardzo wdzięczny, gdybyś nikomu o tym nie mówiła.
- Nawet Roganowi?
- Pracuję dla niego, Maggie. Jest moim przyjacielem, to prawda, ale przecież pracuję
dla niego. Patrycja jest wdową po jego najdawniejszym przyjacielu, jest kobietą, którą sam
adorował. Wiele osób uważa, że Patrycja zostanie jego żoną.
- Nie sądzę, by Rogan też tak uważał.
- Na razie niech tak zostanie, sam mu o tym powiem w odpowiednim czasie.
- To twoja spraw, Josephie. Twoja i Patrycji. A więc milczenie za milczenie.
- Jestem ci bardzo wdzięczny.
- Nie ma potrzebny. Jeżeli Rogan okaże się aż tak twardogłowy, że nie zaaprobuje
tego, wystawi się na pośmiewisko.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Paryż był gorący, parny i tłoczny, a ruch uliczny przerażający. Samochody, autobusy,
motorowery hamowały z piskiem, wyprzedzały się, pędziły na oślep, jakby między
kierowcami trwał wieczny pojedynek. Po chodnikach, w barwnej, pieszej paradzie, płynął
ludzki tłum. Kobiety w krótkich spódniczkach, o których mówił Joseph, kroczyły dumne ze
swych smukłych sylwetek, znudzone i niesłychanie eleganckie. Z tarasów kawiarni, znad
małych stoliczków, przy których sączyli czerwone wino lub popijali mocną czarną kawę,
przyglądali się im równie modni mężczyźni.
A naokoło pełno było kwiatów - róże, gladiole, nagietki, lwie paszcze, . begonie
wylewały się ze straganów, wystawiały główki do słońca na klombach, wysypywały się z rąk
młodych dziewczyn, których nogi połyskiwały bielą w promieniach słońca.
Migali chłopcy z długimi na metr złocistymi bagietkami, wystającymi z koszyków.
Grupy turystów składały się - do kamer niczym do dubeltówek, by wstrzelić się migawką w
paryskie życie.
A także psy. Miasto stanowiło istne psie sanktuarium. Prowadzono je na smyczy,
czaiły się w alejach parkowych, rzucały się koło sklepów. Nawet najmarniejszy kundel
wydawał się egzotyczny, nadzwyczaj cudzoziemski i arogancko francuski.
Maggie obserwowała to wszystko z okna wychodzącego na Plac Zgody.
Była w Paryżu. Powietrze przesycone było dźwiękami, zapachami i migoczącym
światłem. A jej kochanek spał jak kamień.
Albo tak jej się wydawało.
Przez jakiś czas przyglądał się, jak obserwuje Paryż. Leżała wychylona przez wielkie
okno, nie bacząc na bawełnianą, nocną koszulę z opuszczonym lewym ramiączkiem. Kiedy
przyjechali wczoraj wieczorem, zdawała się zupełnie obojętna na miasto. Zrobiła wielkie
oczy na widok wytwornego westybulu Hotelu Crillon, ale nie skomentowała niczego, gdy się
meldowali.
Niewiele więcej powiedziała, gdy weszli do przepysznego, całego w aksamitach
apartamentu, w którym zniknęła, podczas gdy dawał napiwek pokojowemu.
Kiedy ją spytał czy odpowiada jej apartament, wzruszyła zwyczajnie ramionami i
powiedziała, że ujdzie.
Rozśmieszyła go. Pociągnął ją do łóżka.
Ale teraz nie jest już tak zblazowana, zauważył. Widział natomiast, jak drży z
podniecenia, przyglądając się ulicy, jak pochłonięta jest ożywionym tempem miasta. Nic nie
cieszyło go bardziej, niż możność ofiarowania jej Paryża.
- Jeśli się jeszcze bardziej wychylisz, zatrzymasz cały ruch uliczny.
Drgnęła i odgarniając włosy z oczu, spojrzała w miejsce, gdzie leżał pośród
zmiętoszonych prześcieradeł, w stertach poduszek.
- Nawet bomba nie zatrzymałaby tego ruchu. Dlaczego oni koniecznie chcą pozabijać
jeden drugiego?
- To sprawa honoru. Co powiesz na przechadzkę w dziennym świetle?
- Potworny tłok. Jeszcze gorszy niż w Dublinie. - Przestała się jednak zgrywać i
uśmiechnęła się do niego szeroko. - Miasto jest prześliczne, Roganie. Jak stara,
rozkapryszona kobieta, której należy złożyć hołd. A na dole jest sprzedawca z morzem
kwiatów. I za każdym razem, gdy ktoś się zatrzymuje, by na nie popatrzeć lub je kupić, udaje,
że go nie widzi, jakby dostrzeżenie kupca było poniżej jego godności. Ale bierze od niego
pieniądze i dokładnie przelicza każdego centyma.
Wdrapała się z powrotem do łóżka i wyciągnęła się na Roganie.
- Doskonale rozumiem, co on czuje - szepnęła. - Nie ma nic bardziej irytującego, niż
sprzedawanie tego, co się kocha.
- Gdyby ich nie sprzedawał, zwiędłyby. - Uniósł jej podbródek. - Jeśli nie sprzedajesz
tego, co kochasz, także cząstka ciebie umiera.
- No tak, zwłaszcza ta cząstka, która potrzebuje pokarmu. Czy nie zadzwoniłbyś na
jednego z tych wytwornych kelnerów i nie poprosił o śniadanie?
- A na co byś miała ochotę?
Oczy się jej roześmiały.
- Och, na wszystko. Zacznijmy więc od...
Odgarnęła prześcieradło i radośnie przywarła do niego.
Niedługo później wyszła spod prysznica, owinięta w aksamitny, biały szlafrok, który
wisiał na drzwiach łazienki. Zastała Rogana przy stole, przy oknie w salonie, nalewającego
kawę i czytającego gazetę.
- To po francusku! - Obwąchała koszyczek z croissantami. - Czytasz po francusku i po
włosku?
- Mmmm. - Zamruczał, nie odrywając wzroku od rubryki poświęconej sprawom
finansowym. Właśnie rozważał, czy nie skontaktować się z maklerem.
- A poza tym?
- Poza czym?
- Co jeszcze czytasz? To znaczy w jakim języku czytasz i mówisz?
- Trochę po niemiecku. Na tyle nieźle po hiszpańsku, że potrafię się dogadać.
- Po gaelicku?
- Nie. - Przewrócił stronę, wypatrując informacji o aukcjach sztuki. - A ty?
- Ojciec matki mówił, więc się nauczyłam. = - Rozsmarowując konfiturę na gorącym
croissancie, wzruszyła niecierpliwie ramionami. - Sądzę, że nie jest zbyt dobry, chyba że do
przekleństw. Nie dostałbyś najlepszego stolika we francuskiej restauracji, gdybyś mówił po
irlandzku.
- Jest cenny. Utraciliśmy wiele z naszego dziedzictwa. - Nie raz rozmyślał na ten
temat. - Ogromna szkoda, że tylko w nielicznych enklawach można jeszcze usłyszeć
irlandzką mowę. - Ponieważ poruszyli temat, który był mu bardzo bliski, z którym wiązał
pewne pomysły, złożył gazetę i odłożył ją na bok. - Powiedz coś po gaelicku.
- Teraz jem.
- Powiedz coś do mnie, Maggie, w starym języku.
Wydała krótki dźwięk zniecierpliwienia, ale zrobiła mu tę przyjemność. To co
wypowiedziała było melodyjne, egzotyczne i tak mu obce, jak Greka.
- Co powiedziałaś?
- Że miło jest ujrzeć rano twoją twarz. - Uśmiechnęła się. - Jak widzisz w tym języku
można równie dobrze kląć, jak być przymilnym. A teraz powiedz coś po francusku.
Posłuchał jej, a nawet posunął się nieco dalej. Pochylił się, dotknął ustami jej wargi i
wyszeptał:
- Me reveiller a cóte de toi, c'est le plus beau de tous les reves.
Zrobiło się jej słodko i rzewnie na sercu:
- Co to znaczy?
- Że przebudzenie się u twojego boku jest jak najpiękniejszy sen.
Opuściła oczy.
- No cóż, wydaje się, że francuski język bardziej się nadaje do ładnych tekstów niż
niewyszukany angielski.
Jej prędka, niezamierzona, typowo kobieca reakcja rozbawiła go i jednocześnie
rozczuliła.
- Tu cię trafiłem. Powinienem był zacząć moje konkury od francuskiego, ty snobko!
- Nie bądź niemądry. - Ale istotnie, trafił w samo sedno. By ukryć zakłopotanie,
zabrała się ostro do jedzenia. - Co ja jem?
- Jajka a la Benedict.
- Dobre - powiedziała z pełnymi ustami. - Trochę za ciężkie, ale dobre. Co potem
będziemy robić, Roganie?
- Jeszcze jesteś zaczerwieniona, Maggie.
- Wcale nie. - Spojrzała śmiało w jego przymrużone oczy. - Chciałabym wiedzieć
jakie mamy plany. Mam nadzieję, że tym razem przedyskutujesz to ze mną, zamiast mnie
ciągać gdzieś jak skretyniałego psa.
- Coraz bardziej rozsmakowuję się w jadowitym żądle, które nazywasz językiem -
powiedział żartobliwie. - Chyba tracę głowę. Ale zanim mnie znowu ukąsisz, sądzę, że
zechcesz pooglądać trochę miasto. Na pewno ucieszy cię wizyta w Luwrze. Myślę więc, by
ranek przeznaczyć na poszwendanie się lub na zakupy, lub na cokolwiek będziesz miała
ochotę. A po południu pójdziemy do galerii.
Spodobał się jej pomysł zwiedzenia wielkiego muzeum. Dopiła kawę Rogana, a
następnie podgrzała własną filiżankę herbaty.
- Sądzę, że chętnie bym się powłóczyła. A jeśli chodzi o zakupy, chciałabym kupić
jakiś prezent dla Brianny.
- Przy okazji mogłabyś pomyśleć o czymś dla Maggie.
- Maggie niczego nie potrzebuje. A poza tym, nie stać mnie na nic.
- Co za absurd. Nie musisz przecież sobie odmawiać jednego czy dwóch prezentów.
Zarobiłaś na nie.
- Wszystko co zarobiłam, wydałam. - Skrzywiła się nad filiżanką. - Że też oni mają
czelność nazywać to herbatą!
- Co to znaczy „wydałam”? - odłożył na bok widelec. - Dopiero miesiąc temu dałem ci
czek sześciocyfrowy. Trudno jest roztrwonić taką sumę!
- Roztrwonić? - Wykonała niebezpieczny ruch nożem. - Czy wyglądam na rozrzutną?
- Na Boga, nie!
- To co chciałeś przez to powiedzieć? Że nie umiem, że nie mam stylu w wydawaniu
swoich pieniędzy, czy tak?
Uniósł rękę, by ją uspokoić.
- Niczego nie chciałem powiedzieć, poza tym, co powiedziałem. Ale jeżeli
przeszastałaś pieniądze, które ci dałem, chciałbym wiedzieć w jaki sposób.
- Niczego nie przeszastałam, a poza tym to nie twój biznes.
- Ty jesteś moim biznesem. Jeśli nie potrafisz gospodarować swoimi pieniędzmi,
mogę to robić za ciebie.
- Nie potrzeba. Z jakiej racji, ty napuszony kutasie, ty dusigroszu, skoro te pieniądze
są moje, może nie?! No i rozeszły się, a w każdym razie prawie nic już nie zostało. Zadbaj
więc o sprzedaż moich prac i daj mi więcej pieniędzy.
- Właśnie mam zamiar to zrobić. A teraz powiedz, na co poszły te pieniądze?
- Wyfrunęły. - Rozwścieczona, zakłopotana, odsunęła się od stołu. - Mam wydatki, to
chyba normalne? Potrzebne mi były różne narzędzia i chemikalia, i byłam na tyle
lekkomyślna, że kupiłam sobie sukienkę.
Założył ręce.
- W ciągu miesiąca wydałaś prawie dwieście tysięcy funtów na dodatki i na suknię.
- Miałam dług do spłacenia - warknęła. - Dlaczego mam ci się spowiadać. W twoim
cholernym kontrakcie nie jest nigdzie powiedziane, jak mam wydawać własne pieniądze.
- Kontrakt nie ma z tym nic wspólnego - powiedział spokojnie, widząc, że dalsza
rozmowa staje się niebezpieczna; to nie złość przemawiała przez Maggie, lecz wstyd i
upokorzenie. - Pytam cię tylko, na co poszły pieniądze. Ale nie masz żadnego obowiązku mi
odpowiadać.
Jego opanowany ton sprawił, iż poczuła się jeszcze bardziej upokorzona.
- Kupiłam matce dom, choć nigdy mi za to nie podziękuje. Musiałam go także
umeblować, to chyba zrozumiałe? W przeciwnym razie zabrałaby wszystko Briannie,
włącznie z ostatnią poduszką. - W swej bezradności przeciągnęła obiema rękoma po włosach,
robiąc z nich ognistą strzechę. - Musiałam także zatrudnić Lottie i zadbać o to, żeby miały
samochód. Podjęłam się wypłacać tygodniową pensję, dałam więc Briannie pieniądze na pół
roku z góry. Był jeszcze dług pod zastaw hipoteczny. Brianna będzie wściekła kiedy się
dowie, że go spłaciłam. Ale uważałam, że muszę go spłacić, ponieważ tatuś zaciągnął go na
moją naukę. A więc spłaciłam. Dotrzymałam danego mu słowa i nie życzę sobie, żebyś mi
mówił, co powinnam, a czego nie powinnam robić z moimi własnymi pieniędzmi.
Mówiąc to, krążyła wściekła po pokoju, po czym zatrzymała się przy stole, przy
którym cierpliwie, w milczeniu, siedział Rogan.
- Czy mógłbym to podsumować? - zapytał. - Kupiłaś dom dla matki, urządziłaś go,
nabyłaś samochód i zatrudniłaś dla niej panią do towarzystwa. Spłaciłaś dług, co nie spodoba
się twojej siostrze, ale do spłacenia którego poczuwałaś się w obowiązku. Dałaś Briannie
pieniądze na półroczne utrzymanie matki, kupiłaś sobie narzędzia do pracy. A za resztę
kupiłaś sukienkę.
- Tak jest. Właśnie tak powiedziałam. I co z tego?
Stała przed nim, trzęsąca się ze złości, z ogniem w oczach, gotowa do walki.
Pomyślał, że mógłby jej powiedzieć, jak bardzo ją podziwia za tę nieopisaną hojność i
lojalność wobec rodziny. Ale wątpił, czy doceniłaby jego wysiłek.
- To wszystko wyjaśnia. - Wziął znowu swoją kawę. - Postaram się, żebyś dostała
zaliczkę.
Nie była pewna czy słowa przejdą jej przez gardło. Kiedy spróbowała, wydała z siebie
coś na kształt groźnego syku.
- Nie chcę żadnej cholernej zaliczki. Nie chcę i już. Sama zarobię na siebie.
- Przecież to robisz... i to zupełnie nieźle. Tu nie chodzi o charytatywny gest, Maggie,
ani nawet o pożyczkę. To jest po prostu handlowa transakcja.
- Niech cię szlag trafi razem z twoją transakcją. - Na jej twarzy pojawił się rumieniec
zakłopotania. - Nie wezmę grosza, dopóki go nie zarobię. Waśnie pozbyłam się wszystkich
długów. Nie zamierzam zaciągać nowych.
- Boże, jakaś ty uparta. - Stukając palcami w stół, zastanawiał się nad jej reakcją,
próbując zrozumieć, skąd się w niej bierze taka furia. Jeśli to jest duma, na której jej tak
rozpaczliwie zależy, postara się jej nie urazić. - Bardzo dobrze, załatwimy to w inny sposób.
Mieliśmy wielu klientów na twoje Ujarzmienie, ale odesłałem ich z kwitkiem.
- Odesłałeś ich z kwitkiem?
- Taa. Ostatni, o ile dobrze pamiętam, ofiarował trzydzieści tysięcy.
- Funtów! - Słowa, jak lawa, popłynęły z jej ust. - Miałam propozycję za trzydzieści
tysięcy funtów, a ty się nie zgodziłeś? Czyś ty oszalał? Może to dla ciebie nic, albo prawie
nic, Roganie Sweeneyu, ale ja mogłabym żyć dostatnio za tę sumę przez ponad rok. Jeśli w
ten sposób prowadzisz swój...
- Uspokój się. - A ponieważ wypowiedział to zwyczajnie, bezosobowo, posłuchała go.
- Odmówiłem sprzedaży, ponieważ sam chciałem kupić, tę rzeźbę, po wszystkich wystawach.
A teraz po prostu ją kupię i objedzie świat jako część mojej kolekcji. Dostaniesz za nią
trzydzieści pięć tysięcy.
Dorzucił tę kwotę jakby jakąś luźną resztkę, która przypadkowo wypadła mu na stół.
Coś się w niej zatrzęsło, coś zadrżało, jak serce przerażonego ptaka.
- Dlaczego?
- Ze względów etycznych nie mogę tego kupić dla siebie za tę samą cenę, jaką oferuje
klient.
- Nie, chcę wiedzieć, dlaczego masz zamiar ją kupić?
Przerwał swoje kalkulacje i spojrzał na nią.
- Ponieważ to jest piękna praca, bardzo osobista praca. I ponieważ, ilekroć na nią
patrzę, przypominam sobie, jak się kochaliśmy pierwszy raz. Nie chciałaś jej sprzedawać.
Czy myślisz, że nie odczytałem tego z twojej twarzy w dniu, w którym mi ją pokazałaś? Czy
naprawdę uważasz, że nie potrafię zrozumieć, ile cię kosztuje pozbycie się jej?
Oniemiała, pokiwała tylko głową i odwróciła się.
- Była moja, Maggie, jeszcze zanim ją skończyłaś. Myślę, że w równym stopniu
należała do mnie jak do ciebie. I nigdy nikt jej nie dostanie. Nigdy nie zamierzałem oddać jej
w cudze ręce.
W milczeniu podeszła od okna.
- Nie chcę, żebyś mi za nią płacił.
- Nie mów głupstw...
- Nie chcę twoich pieniędzy - powiedziała szybko, gdy tylko zebrała siły. - Masz
rację... ta rzeźba ma dla mnie szczególne znaczenie, i byłabym ci wdzięczna, gdybyś ją
przyjął ode mnie. - Zrobiła głęboki wydech i nadal nie odrywała oczu od okna. - Będę
szczęśliwa wiedząc, że jest twoja.
- Nasza - powiedział takim tonem, że jak zahipnotyzowana przeniosła na niego wzrok.
- i tak miało być od początku.
- Niech będzie, nasza. - Westchnęła. - I jak mogę być zła na ciebie? - powiedziała
spokojnym głosem. - Jak mogę z tobą walczyć?
- Nie musisz.
Obawiała się, że ma rację.
- Jestem ci wdzięczna za zaproponowanie mi zaliczki, ale jej nie chcę. To dla mnie
ważne, żeby brać tylko za to, co robię, ale po zrobieniu tego. Wystarczy mi to, co odłożyłam.
Na razie nie potrzebuję więcej. To co miałam zrobić, zrobiłam. Od tego momentu wszystko
co zarobię będzie moje.
- To są przecież tylko pieniądze, Maggje.
- Łatwo tak mówić, jeśli ma się je w nadmiarze. - Napięty ton jej głosu, tak bardzo
podobny do głosu matki, zmroził ją. Wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie wszystko, co
leżało jej na sercu. - Pieniądze były w moim domu jak otwarta rana... brak pieniędzy,
zręczność, z jaką ojciec je tracił, i wieczne upominanie się matki o nie. Nie chcę, żeby moje
szczęście zależało od pieniędzy, Roganie. A sama myśl, że tak może być przeraża mnie i
zawstydza.
A więc dlatego walczyła z nim na każdym kroku, pomyślał, obserwując ją.
- Czy nie powiedziałaś mi kiedyś, że podnosząc codziennie do ust jeden koniec swojej
dmuchawki, nie chcesz myśleć o zysku, jaki będziesz miała z tego, co zrobisz drugim jej
końcem?
- Tak, ale...
- A czy teraz myślisz tak samo?
- Roganie...
- Odwołujesz się do cieni, Maggie. - Wstał, by do niej podejść. - Jesteś kobietą, która
już postanowiła, że jej przyszłość będzie zupełnie inna od jej przeszłości.
- Nie mogę zawrócić - szepnęła. - Nawet gdybym chciała, nie mogę zawrócić.
- Nie, nie możesz. Należysz do tych ludzi, którzy zawsze idą naprzód. - Pocałował ją
delikatnie w czoło. - Czy mogłabyś się teraz ubrać, Maggie? Chcę ci ofiarować Paryż.
Zrobił to. Przez blisko tydzień ofiarował jej wszystko, co miasto miało jej do
zaoferowania, od wspaniałości katedry Notre Damę po intymny nastrój przyciemnionych
kafejek. Kupował jej codziennie kwiaty u milczkowatego sprzedawcy ulicznego, aż ich
apartament pachniał jak ogród. Włóczyli się wzdłuż Sekwany przy świetle księżyca, Maggie
trzymała w ręku pantofle, a wietrzyk od rzeki chłodził jej policzki. Tańczyli w klubach przy
raczej nieudolnych naśladownictwach amerykańskiej muzyki, jedli wspaniałe kolacje i pili
wyborne wina u Maxima.
Przyglądała się, jak zanurza się wśród ulicznych artystów, wypatrując wśród nich nie
oszlifowanego diamentu. I choć się skrzywił, kiedy kupiła zdecydowanie zły obraz
przedstawiający Wieżę Eiffla, roześmiała się tylko i powiedziała mu, że sztuka płynie z
duszy, i nie koniecznie musi być bezbłędnie wykonana.
Godziny spędzone w paryskiej galerii były równie ekscytujące. Jej prace nabrały
blasku pod czujnym, fachowym okiem Rogana. O wszystkim pomyślał, wszystko zaplanował
i zorganizował.
Inwestowanie w przedsięwzięcie, powiedział. Nie mogła zaprzeczyć, że dobrze dba o
swoje interesy. Był równie żarliwy i uważny wobec jej sztuki tamtego popołudnia, co wobec
jej ciała podczas długich nocy.
Kiedy już wszystko było gotowe, ostatnia praca rozbłysła w świetle lamp, pomyślała,
że wystawa jest w równym stopniu rezultatem jego wysiłków, jak i jej własnych.
Ale partnerstwo nie zawsze układa się harmonijnie.
- Do diabła, Maggie, jeśli będziesz się tak grzebać, na pewno się spóźnimy. - Po raz
trzeci zapukał do drzwi sypialni, w której się zamknęła.
- A jeżeli nie przestaniesz mi zawracać głowy, jeszcze bardziej się spóźnimy -
zawołała. - Idź sobie. Lepiej będzie, gdy sam pojedziesz do galerii. Jak będę gotowa, trafię
tam bez ciebie.
- Czy można ci ufać? - mruknął.
- Nie potrzebuję nadzorcy, Roganie Sweeneyu. - Zasapała się, bezskutecznie próbując
dosięgnąć zamka błyskawicznego u dołu sukni. - W życiu nie spotkałam człowieka tak
cholernie uzależnionego od wskazówek zegarka.
- A ja nie spotkałem kobiety tak kompletnie lekceważącej czas. - Czy mogłabyś
otworzyć drzwi? Można oszaleć od tego przekrzykiwania się.
- Dobrze, już dobrze. - Wyłamując prawie ramię, zapięła wreszcie suknię. Wsunęła
stopy w brązowe pantofle, na idiotycznie wysokich obcasach, zaklęła pod nosem na własną
głupotę i na to, że posłuchała rady Josepha, po czym przekręciła zamek w drzwiach. - Nie
zmarnowałabym aż tyle czasu, gdyby damskie ubrania robione były z taką samą troską i
myślą o człowieku, co męskie. Wy przynajmniej macie zamki w zasięgu ręki. - Zatrzymała
się i pociągnęła za rąbek krótkiej sukienki. - No jak, może tak być?
Bez słowa zakręcił palcem kółeczko, by się obróciła. Przewróciła niecierpliwie oczami
i wykonała obrót.
Sukienka była bez ramiączek, miała prawie zupełnie gołe plecy, zaś spódniczka
sięgała zaledwie do połowy ud. Połyskiwała brązem, miedzią, złotem, rzucała ogniste błyski
przy każdym oddechu. Idealnie współgrała z jej włosami, nadając całości wygląd długiego,
jasnego płomienia świecy.
- Maggie. Zatkało mnie.
- Szwaczka pożałowała materiału.
- Jestem pełen podziwu dla jej oszczędności.
Wpatrywał się w nią, nie mógł oderwać wzroku.
- Zdaje się, że mówiłeś, iż nie mamy chwili do stracenia - powiedziała, unosząc
ironicznie brwi.
- Zmieniłem zdanie.
Uniosła wyżej brwi, gdy ruszył w jej stronę.
- Ostrzegam cię. Jeśli mnie rozbierzesz, sam będziesz mnie z powrotem ubierał.
- Choć brzmi to niezmiernie zachęcająco, myślę, że, niestety, będziemy musieli
odłożyć to na później. Mam prezent dla ciebie. I wydaje mi się, że jakieś dobre duszki
podpowiedziały mi, co wybrać. Uważam, że to będzie idealne wykończenie twojej kreacji.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni smokinga i wyjął płaskie, aksamitne pudełko.
- Kupiłeś mi już prezent. Tę ogromną butlę perfum.
- To był prezent dla mnie. - Pochylił się i powąchał je gołe ramię. Przydymiony
zapach był jakby stworzony z myślą o niej. - Jak najbardziej dla mnie. A ten jest dla ciebie.
- No cóż, skoro jest tak mały, że nie może być kolejną automatyczną sekretarką, biorę
go. - Ale kiedy otworzyła pudełko, zamurowało ją. Rzucające ognie rubiny płonęły w trzech
rzędach obok rozżarzonych do białości diamentów naszyjnika - obroży, połączonych ze sobą
cudownymi, złotymi splotami. To nie było zwykłe świecidełko, lecz solidna, zuchwała jak
błyskawica, jarząca się kolorami, gorąca i olśniewająca połyskiem biżuteria.
- Coś, co będzie przypominało Paryż - powiedział Rogan, wyjmując go z pudełka.
Naszyjnik przelewał się między jego palcami jak krew i woda.
- To są diamenty, Roganie. Ja nie mogę nosić diamentów!
- Oczywiście, że możesz. - Założył jej na szyję i nie odrywając od niej ;, wzroku,
umocował zapięcie. - Może tylko nie same. Są zimnie i nie pasują do ciebie. Ale z innymi
kamieniami... - Cofnął się, by lepiej ocenić efekt. - Tak, dokładnie tak. Wyglądasz jak
pogańska bogini.
Nie mogła się powstrzymać, by ich nie dotknąć, nie przeciągnąć palcami po
kamieniach. Poczuła ich ciepło na skórze.
- Nie wiem, co mam powiedzieć.
- Powiedz „dziękuję, Roganie, jest bardzo ładny”.
- Dziękuję, Roganie. - Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Jest więcej niż bardzo
ładny. Jest olśniewający.
- Zupełnie jak ty. - Pocałował ją, a następnie poklepał po pupie. - A teraz ruszajmy, bo
się spóźnimy. Gdzie masz okrycie?
- Nie mam żadnego.
- To jesteś cała ty - mruknął i wypchnął ją za drzwi.
Maggie była przekonana, że swój drugi wernisaż zniesie bez porównania lepiej niż
pierwszy: na większym luzie, z większą pewnością siebie. Nie przewracało się jej prawie w
żołądku, była również w lepszym nastroju. Jeśli jeden, czy dwa razy miała ochotę uciec, nie
dała tego po sobie poznać.
A jeśli tęskniła za czymś, czego nie mogła mieć, przypomniała sobie, że czasami
trzeba się zadowolić samym sukcesem.
- Maggie!
Odwróciła się od wysławiającego się powoli, w nieskładnej angielszczyźnie Francuza,
którego wzrok rzadko odrywał się od jej dekoltu i oniemiała ze zdziwienia na widok siostry.
- Brianna?
- We własnej osobie. - Uśmiechając się, Brianna uściskała zaskoczoną siostrę. -
Byłabym już godzinę wcześniej, gdyby nie spóźnienie na lotnisku.
- Ale jak? Jak się tutaj w ogóle znalazłaś?
- Rogan przysłał po mnie samolot.
- Rogan? - Zbita z tropu Maggie kilkakrotnie okrążyła galerię, zanim go znalazła.
Uśmiechnął się do niej, później do Brianny i powrócił do rozmowy z ogromną kobietą ubraną
w koronki w kolorze fuksji. Maggie przecisnęła się z siostrą w róg sali. - Przyleciałaś
samolotem Rogana?
- Już myślałam, że znowu sprawię ci zawód, Maggie. - Przytłoczona widokiem
podświetlonych prac Maggie, w miejscu wypełnionym tłumem obcych ludzi, Brianna
wsunęła dłoń w rękę Maggie. - Rozmyślałam, jak by to wszystko zorganizować. Mama
dobrze się czuje z Lottie, a Cona mogłam zostawić u Murphy'ego. Poprosiłam panią McGee,
żeby przez dzień lub dwa zaglądała do Blackthorn. Ale nadal nie wiedziałam, jak tu dojechać.
- Chciałaś być tutaj - miękkim głosem powiedziała Maggie. - Naprawdę chciałaś.
- Oczywiście, że tak. Niczego bardziej nie chciałam, jak być tutaj z tobą. Ale nigdy nie
przypuszczałam, że to jest możliwe. - Spojrzała ze zdumieniem na ubranego na biało kelnera,
który podawał jej na srebrnej tacy kieliszek szampana. - Dziękuję.
- Nie wiedziałam, że to ma dla ciebie takie znaczenie. - By pozbyć się emocji, od
których nabrzmiało jej gardło, Maggie wychyliła do dna kieliszek. - Właśnie stałam tak sobie
i myślałam, jak bardzo bym chciała, żeby i tobie na tym zależało.
- Jestem z ciebie dumna, Maggie, cholernie dumna. Mówiłam ci już o tym.
- Nie wierzyłam ci. O Boże. - Poczuła łzy. Zła na swoją słabość, próbowała je
powstrzymać.
- Powinnaś się wstydzić. Jak możesz tak nie doceniać moich uczuć? - z wyrzutem
powiedziała Brie.
- Nigdy nie okazywałaś zainteresowania moimi pracami - odpaliła Maggie.
- Okazywałam, tak jak umiałam. Nie rozumiem tego, co robisz, ale to wcale nie
oznacza, że nie jestem dumna z twojej pracy. - Brianna l spokojnym ruchem odsunęła na
długość ręki kieliszek. - Och - wyszeptała, wpatrując się w bąbelki wina - jakie to śliczne. Kto
by pomyślał, że może mieć jeszcze do tego tak świetny smak?
Zanosząc się od śmiechu, Maggie z całych sił pocałowała siostrę w usta.
- Niech Bóg ma nas w swej opiece, Brie. Co my tutaj robimy? Stoimy tu sobie jak
gdyby nigdy nic i popijamy szampana w Paryżu.
- Jeśli chodzi o mnie, bardzo mi to odpowiada. Muszę podziękować :', Roganowi. Czy
uważasz, że mogę mu przerwać na chwilę?
- Najpierw opowiedz mi wszystko. Kiedy do niego zadzwoniłaś?
- To nie ja, to on zadzwonił. Tydzień temu.
- On zadzwonił do ciebie?
- Aha, i zanim zdążyłam się z nim przywitać, już mnie instruował, co mam zrobić i jak
się do tego zabrać.
- To cały Rogan.
- Powiedział, że przysyła samolot i że na lotnisku w Paryżu czekać będzie na mnie
jego kierowca. Próbowałam wtrącić choć słówko, ale skołował mnie kompletnie. Powiedział,
że kierowca zawiezie mnie do - hotelu. Czyś ty kiedykolwiek widziała podobne miejsce,
Maggie? Wygląda; jak pałac.
- O mało się nie udławiłam, kiedy tam weszłam. Mów dalej.
- No więc, powiedział, że mam się przygotować i że kierowca przywiezie mnie tutaj.
Co też zrobił, choć byłam pewna, że zabijemy się po drodze.; A w pokoju hotelowym
znalazłam to, z karteczką od Rogana, że bardzo się ucieszy, jeżeli to nałożę. - Przejechała
ręką wzdłuż przyćmionego błękitu! jedwabnego, wieczorowego kostiumu, który miała na
sobie. - Nie wzięła? bym tego, ale tak ładnie o to poprosił, że byłoby niegrzecznie mu
odmówić.
- Jest w tym dobry! A ty wyglądasz znakomicie.
- Czuj ę się w tym znakomicie. Choć muszę wyznać, że wciąż mi się kręci w głowie
od samolotu, aut i od tego wszystkiego. Dosłownie od wszystkiego - powtórzyła, rozglądając
się po sali. - Ci wszyscy ludzie, Maggie, są tutaj z twojego powodu.
- Cieszę się, że jesteś. Czy mogę cię oprowadzić, żebyś zamiast mnie ich oczarowała?
- Już są wami oczarowani. - Rogan stanął obok nich i ujął rękę Brianny. - To
cudownie, że cię znowu widzę.
- Jestem ci wdzięczna za zorganizowanie wszystkiego. Nie wiem, czego zacząć
podziękowania.
- Właśnie zaczęłaś. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli ci; oprowadzę wśród
gości? Oto pan LeClair, cokolwiek przejaskrawion i przerysowany egzemplarz, który mógłby
posłużyć Maggie jako model do jej Monumentum. Właśnie mi wyznał, że zakochał się w
tobie.
- Widać łatwo mu to przychodzi, ale poznam go z przyjemnością. Chętnie też
poprzechadzam się wkoło. Nigdy nie widziałam tak wystawianych prac Maggie.
Dopiero po dłuższym czasie udało się Maggie odciągnąć na bok Rogana.
- Tylko mi nie mów, że mam się kręcić wśród ludzi - zastrzegła się, zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć. - Muszę ci coś powiedzieć.
- Pod warunkiem, że to nie będzie długo trwało. Nie wypada, żebym sobie uzurpował
monopol na artystkę.
- To nie potrwa długo. Chcę ci tylko powiedzieć, że to była najlepsza rzecz, jaką
ktokolwiek, kiedykolwiek dla mnie zrobił. Nigdy tego nie zapomnę.
Nie zwracając uwagi na mówiącą coś do niego szybką francuszczyzną kobietę,
podniósł rękę Maggie do ust.
- Nie chciałem, żebyś i tym razem była nieszczęśliwa, a sprowadzenie Brianny było
najprostszą i najłatwiejszą rzeczą pod słońcem.
- Może i było proste. - Przypomniała sobie obdartego artystę, którego poprowadził na
górę, po eleganckich schodach swej galerii. To także było proste. - To nie zmienia faktu. I
żeby ci pokazać, jakie to ma dla mnie znacznie, nie tylko pozostanę tutaj przez cały wieczór,
aż wyjdą ostatni goście, ale także porozmawiam z każdym z nich.
- Grzecznie?
- Grzecznie. Bez względu na to, ile razy usłyszę słowo z trzewi.
- To rozumiem! Mieć taką dziewczynę!! - Pocałował koniuszek jej nosa. - A więc
ruszaj do pracy!
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Jeśli Paryż ją oszołomił, to południe Francji, z jego rozległymi plażami i pokrytymi
śniegiem szczytami gór, oczarowało ją. W cudownej willi Rogana, wychodzącej na
pomarszczone, lazurowe wody Morza Śródziemnego, znaleźli się nareszcie z dala od zgiełku
ulicznego, zatłoczonych sklepów i kafejek.
Porozrzucani po plaży ludzie stanowili cząstkę obrazu, obejmującego wodę i piasek,
kołyszące się łodzie i bezkresne, czyste niebo.
Z tarasów zdobiących willę podziwiać mogła krajobraz; starannie utrzymane,
prostokątne pola, otoczone były kamiennymi murkami, podobnymi do tych, jakie oglądała z
okien własnego domu w Clare. Ale tutaj teren wznosił się tarasami do góry, od orchidei na
nasłonecznionych stokach, poprzez wysoką zieleń lasów, aż po podgórze wspaniałych Alp.
W ogrodzie bujnie rosły kwiaty i kwitnące zioła, egzotyczne oliwki i bukszpany.
Wszędzie skrzyły się fontanny. Ciszę zakłócało tylko nawoływanie się mew i delikatna
muzyka załamujących się fal wody.
Zauroczona Maggie rozsiadła się na wygodnym, miękkim krześle. Z pełnego słońca
tarasu szkicowała okoliczny pejzaż.
- Pomyślałem, że cię tu znajdę. - Pojawił się Rogan, całując ją ni to zdawkowo, ni to
intymnie w czubek głowy.
- W taki dzień jak dzisiaj trudno jest siedzieć w domu. - Tak długo mrużyła oczy, aż
wziął słoneczne okulary, które porzuciła na stole i nałożył jej na nos. - Skończyłeś swoje
sprawy?
- Chwilowo. - Usiadł obok niej tak, by nie zasłaniać jej widoku. - Przykro mi, że
zajęło to aż tyle czasu. Jeden telefon pociągnął za sobą inne.
- To nic. Lubię być sama.
- Zauważyłem. - Zerknął do szkicownika. - Pejzaż morski?
- Nie można się temu oprzeć. A poza tym pomyślałam, że porobię trochę szkiców i
pokażę je Brie. Spodoba się jej tutejsza sceneria. Była zachwycona Paryżem.
- Żałuję, że nie mogła zostać dłużej niż jeden dzień.
- Jeden cudowny dzień. Trudno wprost uwierzyć, że włóczyłyśmy się z nią po
Dzielnicy Łacińskiej. Siostry Concannon w Paryżu! - Jeszcze na samą tę myśl zaśmiała się. -
Długo będzie to wspominała, Roganie. - Założyła ołówek za ucho i wzięła go za rękę. - Ja
także.
- Obie mi za to dziękujecie, a przecież, Bogiem a prawdą, kosztowało mnie to tylko
kilka telefonów. Ale wracając do telefonów, właśnie rozmawiałem z Paryżem. - Wychylił się
do przodu i z koszyka z owocami wyjął kiść słodkich winogron. - Masz propozycję, Maggje,
od księcia lotaryńskiego.
- Lotaryńskiego? - Wydęła usta i próbowała odświeżyć pamięć. - Ach, chudy, starszy
pan z laseczką, mówiący szeptem.
- Tak. - Rozbawiła go tym opisem, określając jednego z najbogatszych i najbardziej
wpływowych ludzi we Francji chudym, starszym panem. - Chciałby zamówić u ciebie prezent
na wesele wnuczki, które odbędzie się w grudniu.
Zaperzyła się.
- Nie przyjmuję zamówień, Roganie. Powiedziałam to wyraźnie na samym początku.
- To prawda. - Wziął następne winogrono i włożył je do ust Maggie, by ją uciszyć. - A
moim obowiązkiem jest informować cię o każdym zamówieniu. Nie sugeruję, byś się
zgodziła, choć zrobiłoby to niezłe wrażenie i dodało ci splendoru, nie mówiąc już o skromnej
galerii Worldwide. Wypełniam po prostu swoją powinność menadżera.
Patrząc mu w oczy, Maggie przełykała winogrono. Ton jego głosu był podejrzanie
słodki.
- Nie zrobię tego.
- To, oczywiście, twój wybór. - I tym sposobem oddalił cała sprawę. - Czy zadzwonić
po coś zimnego? Może po lemoniadę albo mrożoną herbatę?
- Nie. - Maggie wyjęła zza ucha ołówek. Uderzała nim po szkicowniku. - Nie
interesuje mnie robienie na zamówienie.
- A dlaczego miałabyś to robić? - odpowiedział zupełnie przekonująco. - Twoja
wystawa paryska odniosła taki sam sukces jak dublińska. Jestem przekonany, że tak samo
będzie w Rzymie i w każdym innym miejscu. Jesteś już na dobrej drodze, Margaret Mary. -
Pochylił się i pocałował ją. - Tyle że prośba księcia nie ma nic wspólnego z pracą na
zamówienie. Pozostawia tobie całą inicjatywę.
Maggie nieufnie opuściła okulary z nosa i spojrzała na niego znad ich krawędzi.
- Próbujesz wszelkimi sposobami mnie przekonać.
- Z dużym trudem. - Ale było oczywiste, że mu zależy. - Dodam jeszcze, że książę...
przy okazji, znakomity znawca sztuki... chce za to słono zapłacić.
- Nie interesuje mnie to. - Nasunęła z powrotem okulary i zaklęła. - Ile wynosi to
„słono”?
- Odpowiednik pięćdziesięciu tysięcy funtów. Ale znam twoje twarde zasady odnośnie
pieniędzy i uważam, że nie powinnaś się tym przejmować. Powiedziałem mu zresztą, żeby na
nic nie liczył. Przejdziesz się na plażę? Może pospacerujemy?
Zanim się podniósł, Maggie złapała go za kołnierzyk.
- Ależ z ciebie wąż - kusiciel, Sweeney!
- Kiedy zachodzi potrzeba...
- Będę mogła zrobić cokolwiek zechcę? Cokolwiek mi przyjdzie do głowy?
- Będziesz mogła. - Przejechał palcem po jej nagim ramieniu, które zaczynało się
przyrumieniać na słońcu jak brzoskwinia. - Z jednym zastrzeżeniem.
- A, tu cię mamy.
- Błękit - powiedział Rogan i uśmiechnął się szeroko. - Ma być błękitne.
- Błękit, i to wszystko? - Zaczęła się trząść ze śmiechu. - Czy w jakimś szczególnym
odcieniu?
- Takim jak oczy jego wnuczki. Mówi, że są błękitne jak niebo w lecie. Wygląda na
to, że jest jego ulubienicą, i że po obejrzeniu twoich prac w Paryżu, marzy wyłącznie o
czymś, zrobionym specjalnie dla niej twoimi ślicznymi rączkami.
- To jego własne słowa, czy twoje?
- Każdego po trochu - odpowiedział Rogan, całując jedną z tych ślicznych rączek.
- Zastanowię się nad tym.
- Taką też miałem nadzieję. - Nie zwracając już uwagi, że zasłania jej widok,
przechylił się i dosięgną! jej warg. - Ale zrób to później, dobrze?
- Excusez - moi, monsieur. - Na tarasie pojawił się układny służący. Stał prosto, z
rękami wzdłuż ciała, patrząc dyskretnie w kierunku morza.
- Oui, Henri?
- Vous et mademoiselle, voudriez - vous dejeuner sur la terrasse maintenant?
- Non, nous allons dejeuner plus tard.
- Tres bien, monsieur. - Henri rozpłynął się bezszmerowo jak cień.
- O czym mówiliście? - zapytała Maggie.
- Chciał wiedzieć, czy zjemy lunch. Powiedziałem, że trochę później. - Kiedy Rogan
ponownie pochylił się ku niej, Maggie powstrzymała go ręką. - O co chodzi? - szepnął. - Czy
mam go zawołać i powiedzieć, że zdecydowaliśmy się na lunch?
- Nie, nie chcę, żebyś go przywoływał. - Czuła się zażenowana z powodu Henriego, a
także reszty służby, czyhającej za progiem, gotowej do posług. - Czy nigdy nie pragniesz być
sam?
- Jesteśmy sami. Właśnie dlatego chciałem, żebyś tu przyjechała.
- Sami? Potrzebujesz aż sześcioro ludzi, którzy zajmują się domem i robią coś, co nie
wymaga zachodu! Ogrodnicy i kucharze, pokojówki i lokaje. Gdybym teraz pstryknęła
palcami, jedno z nich pojawiłoby się natychmiast.
- Od tego właśnie jest służba.
- Być może, ale ja ich nie chcę. Czy wiesz, że jedna z pokojówek chciała przeprać
moją bieliznę osobistą?
- Bo do niej należy zajmowanie się tobą i dogadzanie ci. Wcale nie miała zamiaru
grzebać w twojej szufladzie.
- Sama się sobą zajmę, Roganie. Chciałabym, żebyś odesłał ich wszystkich.
Absolutnie wszystkich.
- Chcesz, żebym zwolnił całą służbę? - zdziwił się.
- Nie, na litość boską, nie jestem potworem wyrzucającym na bruk niewinnych ludzi.
Chcę, żebyś dał im wolne, to wszystko. Urlop, możesz to dowolnie nazwać.
- Mogę oczywiście dać służbie jeden dzień wolny, jeśli ci to odpowiada.
- Nie jeden dzień, tydzień. - Westchnęła na widok jego rozterki. - Dla ciebie to nie ma
znaczenia, tak bardzo jesteś przyzwyczajony do ich widoku, że nawet ich nie dostrzegasz.
- On nazywa się Henri, kucharz Jacques, a pokojówka, która miała czelność
zaoferować ci swoje usługi, ma na imię Marie - albo nie wykluczone, że Monique, pomyślał.
- Nie zamierzam się sprzeczać. - Zbliżyła się i ujęła go za ręce. - W przeciwieństwie
do ciebie nie umiem się relaksować, kiedy tyle ludzi kręci się dookoła. Nie jestem do tego
przyzwyczajona... może nie mam zamiaru się przyzwyczajać. Zrób to dla mnie, proszę,
Roganie. Daj im kilka wolnych dni.
- Zaczekaj chwilę.
Kiedy odszedł, stała na tarasie i było jej głupio. Jest tutaj, zamyśliła się, rozpanoszona
w willi nad Morzem Śródziemnym, i ma pod ręką wszystko, o czym można tylko marzyć. I
ciągle nie jest zadowolona.
Pomyślała, że się zmieniła. W ciągu krótkich kilku miesięcy, od kiedy spotkała
Rogana, zmieniła się. Nie tylko pragnie mieć teraz więcej, lecz wręcz pożąda tego, czego nie
miała. Pragnie łatwych pieniędzy i przyjemności, jakie daje ich wydawania. Pragnie nie tylko
dla swojej rodziny. Chce ich dla siebie.
Nosiła diamenty i tańczyła w Paryżu.
I chciałaby, żeby to się powtórzyło.
Nadal, gdzieś w głębi niej, pozostała ta niewielka, gorąca potrzeba samotności i
samowystarczalności. Gdyby ją utraciła, pomyślała w panice, utraciłaby wszystko.
Chwyciła swój szkicownik, przewróciła kartki. Ale przez chwilę, przerażającą chwilę,
miała kompletną pustkę w głowie. Była tak pusta, jak leżąca przed nią kartka papieru. Po
czym, zaczęła rysować, przelewać gorączkowo na papier całe to gwałtowne jak burza,
rozsadzające ją napięcie.
Rysowała swój portret. Dwie części splecione razem, następnie ode - ' rwane od siebie
i rozpaczliwie pragnące się znowu połączyć. Ale czy to możliwe, skoro jedna część stanowi
kompletne przeciwieństwo drugiej?
Sztuka dla sztuki, samotność dla zdrowia psychicznego, niezależność dla zachowania
godności osobistej. A po drugiej stronie - ambicja, apetyty życiowe, potrzeby.
Popatrzyła na skończony szkic, oszołomiona, że to wszystko wypłynęło z niej tak
szybko. A potem poczuła w sobie dziwny spokój. Być może te dwie różne, przeciwstawne
części stanowią o jej osobowości? I może, gdyby zawsze panował w niej spokój, nie byłaby
tą, którą jest?
- Odesłałem ich.
Pochłonięta myślami, spojrzała zdziwiona na Rogana.
- Co? Kto odszedł?
Uśmiechając się niepewnie, pokiwał głową.
- Służba. Przecież chciałaś tego, prawda?
- Służba? Och. - Przejaśniło się jej w głowie, wróciła do rzeczywistości. - Odesłałeś
ich? Wszystkich?
- Tak, choć Bogiem a prawdą nie mam pojęcia, jak sobie poradzimy z jedzeniem przez
tych kilka dni. Mogę jeszcze... - Urwał, gdy jak kula wystrzelona z lufy, rzuciła mu się na
szyję. Zachwiał się, próbował złapać równowagę, by nie przewrócić się z nią na znajdujące
się za nim uchylone drzwi balkonowe. W rezultacie omalże nie przelecieli przez balustradę
otaczającą taras.
- Jesteś cudownym mężczyzną, Roganie. Jesteś królewskim mężczyzną.
Niespokojnie spojrzał na przerwę w ogrodzeniu.
- Niewiele brakowało, a byłbym już martwym mężczyzną.
- Jesteśmy sami? Całkowicie?
- Jesteśmy sami, a ja zdobyłem dozgonną wdzięczność każdego z nich, poczynając od
lokaja w dół. Jedna ze służących popłakała się ze szczęścia. - Nie zdziwił się zresztą, skoro
oprócz wolnego czasu dał jeszcze każdemu z nich dodatkową premię. - Są więc teraz na plaży
albo gdzieś w okolicy, albo jeszcze gdzieś, gdzie dusza zapragnie. A my mamy cały dom dla
siebie.
Pocałowała go z całej siły.
- I zamierzamy wykorzystać każdy jego centymetr. Zaczniemy od sofy, która jest w
pokoju obok.
- Mówisz poważnie? - Rozweselony, nie protestował, gdy zaczęła rozpinać guziki jego
koszuli. - Jesteś dzisiaj strasznie wymagająca, Margaret Mary.
- Jeśli chodzi o służbę, to była tylko prośba. Natomiast sofa jest już żądaniem.
Uniósł zawadiacko brew.
- Do leżaka jest bliżej.
- Masz rację. - Śmiała się, gdy kładł ją na nim.
Przez kilka następnych dni opalali się na tarasie, chodzili na plażę, albo przy dźwięku
fontann chlapali się w podobnym do laguny basenie. Jedli w kuchni naprędce przygotowane
potrawy, a popołudnia spędzali na przejażdżkach po okolicy.
Zdaniem Maggie było jeszcze stanowczo za dużo telefonów.
Urlop nie urlop, a Rogan znajdował się stale w pobliżu telefonu lub faksu i z dala
kierował biznesem. A to coś się wydarzyło w fabryce w Limerick, kiedy indziej miał ważne
sprawy w związku z nowojorską aukcją, innym razem znowu szeptał coś do słuchawki w
sprawie otwarcia nowej filii Worldwide.
Byłaby może zmartwiona tym faktem, gdyby nie zaczęła rozumieć, że praca stanowi
nieodłączną część jego osobowości i jest dla niego równie ważna jak jej praca dla niej. Bez
względu na różny charakter ich pracy, nie mogła mu mieć za złe godziny lub dwóch,
spędzonych w zamknięciu w gabinecie, podobnie jak on nie miał do niej pretensji, gdy długi
czas zawzięcie szkicowała.
Gdyby wierzyła w możliwość istnienia trwającej przez całe życie harmonii między
kobietą i mężczyzną, musiałaby przyznać, że znalazła ją u boku Rogana.
- Pokaż, co zrobiłaś.
Przeciągając się błogo, Maggie wręczyła mu szkicownik. Słońce stało już nisko,
zatapiając ślizgające się po zachodniej półkuli nieba kolory. A pomiędzy nimi, w srebrnym
wiaderku z lodem, stała butelka wybranego przez Rogana z własnej piwniczki wina. Maggie
podniosła kieliszek, wypiła drobny łyk i odstawiła go z powrotem. Chciała przedłużyć i
nacieszyć się jeszcze ostatnim wieczorem we Francji.
- Będziesz bardzo zajęta po powrocie do domu - powiedział Rogan przeglądając
szkicownik. - Co wybierzesz na początek?
- Nie ja wybieram, to szkic mnie wybierze. A im dłużej delektuję się nieróbstwem,
tym bardziej mnie świerzbi, by wracać i zapalić ogień w piecu.
- Mogę zamówić passe - partout i ramy do szkiców, które zrobiłaś dla Brianny. Jak na
zwykłe szkice ołówkowe są zupełnie dobre. Szczególnie lubię... - Zamilkł, gdy odwrócił
kartkę i natrafił na coś całkowicie odmiennego od szkiców morza, czy krajobrazu. - A co my
tutaj mamy?
Obracając się leniwie, rzuciła okiem na rysunek.
- Ach, to. Rzadko robię portrety, ale w tym przypadku nie mogłam się oprzeć pokusie.
To był on, wyciągnięty na łóżku, z wyrzuconymi w wymownym geście rękami, jakby
czegoś szukał. A raczej kogoś.
Zdziwiony i nie zupełnie zadowolony, pochylił się z pochmurną miną nad rysunkiem.
- Zrobiłaś to, gdy spałem.
- No cóż, nie chciałam cię budzić i popsuć tej chwili. - Ukryła uśmiech w kieliszku. -
Tak słodko spałeś. Może chciałbyś to powiesić w galerii dublińskiej?
- Jestem nagi.
- To jest akt, pragnę ci przypomnieć. W każdym razie tak to się fachowo nazywa w
sztuce. A jest to bardzo artystyczny akt, Roganie. Podpisałam go, jak widzisz, możesz więc
dostać za to niezłą sumkę.
- Nie sądzę.
Wypchnęła policzek językiem.
- Jako mój menadżer masz obowiązek sprzedawać moje prace. Sam zawsze to
powtarzasz. A to, jeśli się nie mylę, to jeden z moich najlepszych rysunków. Spójrz na światło
i sposób w jaki rozkłada się ono na twoich mięśniach...
- Widzę - powiedział zduszonym głosem. - I każdy to zobaczy.
- Nie bądź aż taki skromny. Jesteś dobrze zbudowany. Sądzę, że jeszcze lepiej udało
mi się to uchwycić na drugim rysunku.
Krew w nim zamarła.
- Na drugim?
- Aha. Obejrzyjmy go. - Sięgnęła, by osobiście przewrócić kartki. - O, tutaj. Światło
pada nieco inaczej... chyba dlatego, że stoisz. Oddałam też nieźle ten twój charakterystyczny
rys arogancji.
Zabrakło mu słów. Narysowała go stojącego na tarasie, z jedną ręką na balustradzie, z
kieliszkiem brandy w drugiej. I ten uśmiech... uśmiech samozadowolenia... na jego twarzy. I
to było całe jego ubranie.
- Nigdy do tego nie pozowałem. I nigdy nie stałem goły na tarasie popijając brandy.
- Licentia poetica - odpowiedziała beztrosko, uszczęśliwiona, iż wprawiła go aż w
takie zakłopotanie. - Poznałam twoje ciało na tyle dobrze, że mogę je narysować z pamięci.
Ubranie zepsułoby tylko efekt.
- Efekt? Co masz na myśli?
- Pan domu. Pomyślałam, że tak go właśnie zatytułuję. A właściwie oba. Możesz je
sprzedać jako parę.
- Nie będę ich sprzedawał.
- A dlaczego nie? Chciałabym wiedzieć. Sprzedałeś wiele moich rysunków, które nie
są aż tak dobre jak te. Takie, których wcale nie chciałam sprzedawać, a mimo to podpisałam
je. Więc ty także wykaż dobrą wolę. Chcę, żebyś je sprzedał. - Jej oczy aż połyskiwały z
radości. - W ogóle to nalegam, żądam, i jak sądzę, mam do tego zagwarantowane kontraktem
prawo.
- Więc sam je kupię.
- A jaka jest twoja oferta? Dowiedziałam się od dealera, że moje ceny idą w górę.
- Szantażujesz mnie, Maggje.
- Ach tak! - Wzniosła za niego toast, po czym wysączyła jeszcze trochę wina. -
Będziesz musiał dostosować się do mojej ceny.
- To znaczy ile? - Rzucił jeszcze okiem na szkic, po czym zdecydowanym ruchem
zamknął blok.
- Zastanówmy się... myślę, że jeśli zaniesiesz mnie na górę i będziesz się ze mną
kochał aż wzejdzie księżyc, jakoś się dogadamy.
- Masz osobliwe poczucie biznesu.
- Nauczyłam się tego od samego mistrza. - Ruszyła się, by wstać, ale on potrząsnął
głową i przytrzymał jej ramiona.
- Nie wykręcisz się sianem. O ile dobrze zrozumiałem twoje warunki, masz zostać
wniesiona na górę!
- Racja! Nareszcie wiem, do czego jest mi potrzebny menadżer. - Gdy ją niósł na górę,
nawijała na palce jego włosy. - Wiesz oczywiście, że jeżeli nie wywiążesz się dobrze z
pozostałej części mojego warunku, transakcja nie dojdzie do skutku.
- Mam nadzieję, że się wywiążę i że będziesz usatysfakcjonowana.
Zatrzymał się na szczycie schodów i pocałował ją. Odpowiedziała jak zawsze, szybko
i namiętnie, i jak zwykle poczuł, jak krew zaczyna w nim szybko krążyć. Wszedł do sypialni,
gdzie światło zachodzącego słońca miękko sączyło się przez okna. Wkrótce zapadnie szary
zmierzch.
Ich ostatniej samotnej nocy nie mogą pokryć ciemności.
Położył ją na łóżku, a gdy wyciągnęła do niego ramiona, wymknął się, by zapalić
świece. Było ich pełno w całym pokoju, niektóre już prawie dopalone, niektóre jeszcze długie
i smukłe. Podczas gdy Rogan je zapalał, a wokół zaczynały tańczyć złociste promienie,
Maggie uklękła na łóżku.
- Jakie to romantyczne. - Uśmiechnęła się, poruszona tym widokiem. - Zdaje się, że
odrobina szantażu opłaciła się.
Zatrzymał się z zapaloną zapałką w palcach.
- Czyżbym ci dał tak mało romantycznych przeżyć, Maggie?
- To był tylko żart. - Odrzuciła do tyłu rozwichrzone od morskiej bryzy włosy. Jego
głos zabrzmiał tak bardzo poważnie. - Nie potrzebne mi są romantyczne uniesienia. Mnie
wystarczy prawdziwa namiętność i pożądanie.
- Czy tylko to nas łączy? - Powoli i z namysłem przyłożył zapałkę do knota, po czym
ją zgasił. - Pożądanie?
Śmiejąc się, wyciągnęła do niego ramiona.
- Jeżeli nie przestaniesz krążyć po pokoju i nie przyjdziesz tutaj natychmiast, pokażę
ci co nas łączy.
Wyglądała olśniewająco przy zapalonych świecach i zachodzących kolorach dnia
wpadających przez okno w pobliżu łóżka. Jej włosy były jak ogień, skóra muśnięta
promieniami słońca, a oczy trzeźwe, kpiące i jakże zapraszające.
Każdego innego dnia, każdej innej nocy skorzystałby bez namysłu z takiego
zaproszenia, przyjąłby je, upajałby się nim, a ich ciała ogarnąłby spalający ogień. Ale dzisiaj
był w innym nastroju. Szedł ku niej powoli, ujął jej ręce, zanim spragniona pociągnęła go do
łóżka, i podniósł je do ust.
- Nie taka była umowa, Margaret Mary. To ja miałem cię kochać. I tym razem to
zrobię. - Pochylił się nad nią i drażniąc jej usta, ułożył jej ręce wzdłuż ciała. - Już pora, żebyś
mi pozwoliła.
- Co to za bzdury? - Nie panowała nad głosem. Pocałował ją jak kiedyś, powoli,
delikatnie, w najwyższym skupieniu. - Czy nie dałam ci dotąd ku temu okazji?
- Nie tak jak teraz. - Poczuł, że powstrzymuje go kurczowo, a jej ciało wycofuje się. -
Czy aż tak bardzo boisz się czułości, Maggie?
- Oczywiście, że nie. - Nie mogła złapać oddechu, ale słyszała go, czuła jak powoli i z
trudem wydobywa się z jej ust. Czuła mrowienie w całym ciele, a przecież ledwo jej dotknął.
Coś wymykało się spod jej kontroli. - Rogan, ja nie chcę...
- Być uwiedziona? - Oderwał usta od jej warg, pozwolił im powoli przesuwać się po
jej twarzy.
- Nie, nie chcę. - Ale gdy pieścił wargami jej szyję, wygięła ją, poddała się
pocałunkom.
- Nie masz wyboru.
Wypuścił jej ręce, przyciągnął ją bliżej. Tym razem nie będzie gorączkowych
pocałunków. Tym razem posiądzie ją bez reszty. Jej ramiona, którymi objęła go za szyję,
wydały się nieprawdopodobnie ciężkie. Czuła się obezwładniona. Gdy delikatnymi
koniuszkami palców dotykał jej włosów, jej twarzy, nie stać jej było na żaden ruch. Przywarła
do niego. Muskał ją, a to uczucie było nieomal tak nierealne jak podmuch powietrza.
Jego wargi wróciły do jej ust w wilgotnym, głębokim, wypełniającym pocałunku,
który trwał wieczność, aż stała się w jego ramionach podatna i giętka jak wosk.
Wiedział, że zwodzi ich oboje. Rozpala ich, trzyma w ryzach podniecenie,
powstrzymując i kontrolując szukające ujścia nieprzebrane źródła czułości.
Tego wieczoru wszystko będzie inaczej.
Tego wieczoru poprowadzi ją przez labirynt nieznanych jej marzeń i doznań, by w
końcu zanurzyć się razem w ogniu namiętności i szczęścia.
Jego smak ją przenikał i oszałamiał, przeszywał czułością. Pożądanie, które zawsze
dominowało w ich kochaniu się, dojrzewało teraz powoli, stopniowo. Nie mogła mu się
oprzeć, odrzucić go. Poddała się rytmowi, odleciała na długo przedtem, zanim rozpiął jej
bluzkę i przesuwał delikatnymi, zręcznymi koniuszkami palców po jej skórze.
Jej bezwładne ręce ześlizgnęły się z jego ramion. Łapała i wypuszczała powietrze, gdy
dotykał ją swoim językiem, zgłębiał tajemnice ukrytego smaku, zatrzymywał się tam dłużej.
Delektował się. Poddając się niespiesznej fali doznań, była świadoma każdego rozbudzonego
przez niego zmysłu, długiej, spokojnej wibracji z głębi jej jestestwa. Jakże dalekiej od
spontanicznej eksplozji. O ileż bardziej wyczerpującej.
Gdy podłożył rękę pod jej głowę i przycisnął jej na wpół bezwładne ciało do siebie,
wyszeptała jego imię.
- Jesteś moja, Maggie. Do nikogo, nigdy nie będziesz należała.
Powinna się sprzeciwić temu nowemu żądaniu prawa do wyłączności. Ale nie mogła.
Jego usta wędrowały znów po jej ciele. Jakby miał lata, dziesiątki lat na dopełnienie tego
pasjonującego odkrycia.
Światło świec mrugało marzycielsko pod jej ciężkimi powiekami. Czuła zapach
zebranych przez siebie rano kwiatów, ułożonych w błękitnym wazonie koło okna. Słyszała
delikatny powiew wiatru obwieszczający śródziemnomorską noc, niosący ze sobą zapachy
kwitnących kwiatów i roślin, a także towarzyszący mu szum wody. Pod jego palcami i
wargami jej skóra stawała się miękka, odprężona, mięśnie lekko drżały.
Jak mógł nie wiedzieć, iż pragnie jej takiej właśnie? Całej rozpalonej, przepełnionej
żarem, ulegle podążającej za nim. Poddawała się jego rękom, niezdolna do niczego, poza
wchłanianiem tego, co jej dawał, idąca tam, dokąd ją prowadził. A gdy już krew pulsowała w
jego głowie i w lędźwiach, nie przyśpieszał pieszczot, czekał na nią, śledząc kolejne fazy
doznań.
Kiedy zadrżała, kiedy z jej ust wydobył się kolejny szloch pożądania, znowu ujął jej
ręce, ścisnął je jedną ręką, zaś drugą, wolną, zachęcał ją, ponaglał, by sięgnęła szczytu.
Jej ciało wygięło się, zatrzepotała rzęsami. Widział, jak to pierwsze aksamitne wejście
w nią zapiera jej dech. I znowu staje się wilgotna, ociężała i bezwładna.
Zaszło słońce. Dopalały się świece. I poprowadził ją jeszcze raz, na najwyższy szczyt.
Tam wydała cichy okrzyk. Dźwięk poniósł się echem, przeszedł w jęki i szepty. Kiedy jej
serce było już tak pełne, iż zdawało się, że zacznie szlochać, wszedł głębiej, brał ją czule i
kochał ją tak długo, aż wzeszedł księżyc.
Być może spała. Wiedziała, że śniła. Kiedy znowu otworzyła oczy, księżyc stał już
wysoko, a w pokoju było pusto. Przeciągnęła się jak kot i zastanowiła, czy nie zwinąć się
jeszcze. Ale kiedy wsadziła nos w poduszkę, wiedziała, że nie zaśnie bez niego.
Wstała, zatoczyła się troszeczkę, jakby lekko zamroczona winem. Odszukała suknię;
cienki i skąpy kawałek jedwabiu, na który namówił ją Rogan. Gdy szła, materiał układał się
miękko na jej ciele, opływał je.
- Powinnam się była domyślić, gdzie cię szukać.
Stał bez koszuli przy lśniącym czystością piecyku w świecącej się biało - czarnej
kuchni.
- Postanowiłeś zatroszczyć się o swój brzuch?
- O twój także, dziecinko. - Zakręcił kurek pod patelnią i odwrócił się ku niej. - Jajka.
- Nie spodziewałam się niczego innego. - Była to jedyna potrawa, jaką oboje potrafili
fachowo przygotować. - Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy zaczęli gdakać po powrocie do
Irlandii. - Nieoczekiwanie poczuła się zakłopotana, nerwowo raz i drugi przejechała po
włosach.
- Powinieneś był mnie wyciągnąć z łóżka i kazać usmażyć jajecznicę.
- Kazać ci? - Sięgnął po talerze. - Tego jeszcze nie było!
- Mówię poważnie, zrobiłabym to. W końcu, nie zrobiłam tam tego, co do mnie
należało.
- Należało do ciebie?
- Tam?
- Na górze. W łóżku. Nie wywiązałam się ze swojej roli.
- W interesach nie ma żartów. - Przełożył łopatką jajka na talerze. - Ale z mojego
punktu widzenia wywiązałaś doskonale. Obserwowanie, jak radzisz sobie w trudnej sytuacji,
sprawiło mi niewiarygodną przyjemność. - Którą zamierzał jeszcze powtórzyć, i to jak
najprędzej. - Dlaczego nie siadasz i nie jesz. Jeszcze przez jakiś czas księżyc będzie wysoko.
- Przypuszczam, że tak. - Już na większym luzie dosiadła się do stołu. - Może
odzyskam energię. Czy wiesz? - zapytała z pełnymi ustami - że nie miałam pojęcia, że seks
może być aż tak wyczerpujący?
- To nie był tylko seks.
Zatrzymała widelec w połowie drogi do ust. Po tonie jego głosu wyczuła, że sprawiła
mu przykrość. Zrobiło się jej smutno z tego powodu.
- Co innego miałam na myśli, Roganie. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak
bezdusznie. Kiedy dwojgu ludziom zależy na sobie...
- Jeśli chodzi o mnie, Maggie, to jest to coś znacznie więcej, jestem w tobie
zakochany.
Widelec wypadł jej z ręki i zabrzęczał o talerz. Ogarnęła ją potworna, dzika panika.
- Nie, nie jesteś!
- Jestem - powiedział ze spokojem, choć już po chwili przeklinał siebie w duchu, że
oświadczył jej to w jasno oświetlonej kuchni, przy źle usmażonych jajkach. - A ty jesteś
zakochana we mnie.
- Nie... nie jestem... nie możesz mi tego wmawiać.
- Mogę, skoro jesteś aż tak niemądra, że nie chcesz sama tego powiedzieć. To co jest
między nami, wykracza daleko poza pociąg fizyczny. Gdybyś nie była aż tak uparta,
przestałabyś się wypierać.
- Nie jestem uparta.
- Jesteś, ale doszedłem do wniosku, że jest to jedna z twoich cech, '■ które lubię. -
Spoważniał, znowu w pełni panował nad sobą. - Możemy to przedyskutować w bardziej
sprzyjających warunkach, choć znając ciebie, wiem, że to nie będzie miało większego
znaczenia. Kocham cię i pragnę cię poślubić.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Małżeństwo? To słowo stanęło jej w gardle, omal się nim nie udławiła. Nie śmiała go
powtórzyć. - Postradałeś zmysły!
- Uwierz mi, że rozważyłem wszystkie możliwości. - Podniósł widelec i zaczął jeść,
zachowując wszystkie pozory naturalności. Ale ta nieoczekiwana, gruboskórna reakcja
zabolała go. - Jesteś uparta, często szorstka, przeważnie zapatrzona w siebie, i nie mniej
humorzasta.
Przez moment poruszała ustami jak ryba chwytająca powietrze.
- Och, naprawdę taka jestem?
- Co do tego nie ma wątpliwości. A mężczyzna, który chciałby wziąć sobie na głowę
taki bagaż na całe życie, musi mieć chyba niedobrze w głowie. Ale... - nalał zaparzoną przez
siebie herbatę - ...skoro już taka jesteś!? Sądzę, że obyczaj nakazuje, aby ślub odbył się w
parafii panny młodej, a więc pobierzemy się w Clare.
- Obyczaj? Niech diabli wezmą obyczaje, Roganie, a ciebie razem z nimi! - Czy to
coś, co przesuwało się, prześlizgiwało wzdłuż jej pleców jak wyszczerbiony, ostry kawałek
lodu, czy to była panika? Oczywiście, że nie, przekonywała samą siebie. Trzeba nad tym
zapanować. Nie ma się czego bać. - Nie wyjdę ani za ciebie, ani za nikogo. Nigdy.
- To absurd. Oczywiście, że wyjdziesz za mnie. O dziwo świetnie do siebie pasujemy,
Maggie.
- Jeszcze przed chwilą byłam uparta, humorzasta i szorstka.
- Bo też taka jesteś. I mnie to odpowiada. - Wziął ją za rękę i pomimo jej oporu
przyciągnął ją do ust. - To mi nawet wyjątkowo odpowiada.
- Co z tego, skoro mnie to nie odpowiada. Ani trochę. Być może uodporniłam się na
twoją arogancję, Roganie, ale to może się zmienić w każdej chwili. Zrozum mnie. -
Wyszarpnęła rękę. - Nie zostanę niczyją żoną.
- Nie czyjąś, lecz moją.
Zaklęła przez zęby. Gdy zareagował na to szerokim uśmiechem, musiała się ostro
wziąć w karby, by się opanować. Pomyślała, że kłótnia czy walka z nim mogłaby nawet być
satysfakcjonująca, ale nie rozwiązałaby i tak problemu.
- To po to mnie tutaj sprowadziłeś, prawda?
- Nie, wyobraź sobie, że nie. Myślałem, że będę potrzebował więcej czasu, by rzucić
ci do stóp moje uczucie. - Bardzo ostrożnie i beż pośpiechu odstawił na bok swój talerz. -
Powinienem był przewidzieć, że mi je zwrócisz kopniakiem. - Przyglądał się jej cierpliwym,
opanowanym wzrokiem. - Jak widzisz, znam cię bardzo dobrze, Margaret Mary.
- Wcale mnie nie znasz. - Złość i panika, do których nie chciała się przyznać, znalazła
wreszcie ujście, ustępując miejsca smutkowi... - Mam powody, dla których chcę zachować
serce dla siebie, Roganie, i nie biorę pod uwagę możliwości zamążpójścia.
Zainteresowało go i nieco ukoiło, gdy zrozumiał, że to nie małżeństwo z nim tak ją
przeraża, lecz małżeństwo jako takie.
- A jakie są te powody?
Spuściła wzrok na filiżankę. Po chwili wahania wrzuciła do niej swoją stałą porcję
trzech kostek cukru i zamieszała je.
- Straciłeś rodziców.
- Tak. - Zmarszczył czoło. Nie spodziewał się oczywiście, że zmieni temat rozmowy. -
Prawie dziesięć lat temu.
- Utrata rodziców jest ciężkim przeżyciem. Pozbawia człowieka poczucia
bezpieczeństwa, stawia przed trudnym, nagim faktem śmiertelności. Kochałeś ich?
- Bardzo. Maggje...
- Nie, nie przerywaj, chciałabym usłyszeć, co masz na ten temat do powiedzenia. To
ważne. Czy oni ciebie kochali?
- Tak. Kochali mnie.
- Skąd o tym wiesz? - Wypiła jeszcze łyk, trzymając filiżankę w obu rękach. - Czy
dlatego, że stworzyli ci dobre warunki, piękny dom?
- To nie ma nic wspólnego z komfortem materialnym. Wiedziałem, że, mnie kochają,
ponieważ to czułem, ponieważ mi to okazywali. Widziałem także, jak bardzo byli w sobie
zakochani.
- W twoim domu była miłość. A śmiech? Czy był śmiech, Roganie?
- Wystarczająco dużo. - Jeszcze do dziś pamięta tę wesołość. - Kiedy umarli, byłem
kompletnie rozbity. Tak nagle, tak brutalnie nagle... - . Ściszył głos. Po chwili znowu zaczął
mówić. - Ale później, kiedy najgorsze; minęło, poczułem nawet coś w rodzaju zadowolenia,
że odeszli razem. Żadne z nich nie potrafiłoby żyć w pełni bez drugiego.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy z błogosławieństwa losu, jaki ci przypadł w udziale,
z daru, jaki otrzymałeś, mogąc dorastać w miłości, w szczęśliwym domu, którego ja nigdy nie
miałam. I którego nigdy nie będę miała. Między moimi rodzicami nie było miłości. Była
złość, oskarżenia i wzajemne obwinianie się, i był także obowiązek, ale nie miłość. Czy
możesz sobie wyobrazić dorastanie w domu, w którym dwoje ludzi, którzy cię powołali do
życia, nic dla siebie nie znaczą? Pozostali ze sobą tylko dlatego, że uwięzieni byli w związku
małżeńskim, z którego nie mogli się wyzwolić, bo tak nakazywało im sumienie i prawo
kościelne.
- Nie mogę sobie tego wyobrazić. - Położył rękę na jej dłoni. - Przykro mi, że spotkał
cię taki los.
- Poprzysięgłam sobie, jeszcze będąc dziewczynką, poprzysięgłam sobie, że nigdy nie
dam się zamknąć w takim więzieniu.
- Małżeństwo nie musi być więzieniem, Maggie - powiedział łagodnie. - Dla moich
rodziców było radością.
- I ciebie także któregoś dnia spotka w życiu szczęście. Ale nie mnie. Wiesz, czego
szukasz, Roganie. I nie zmienisz swojego losu, bo masz dobre korzenie. Moja matka
nienawidzi mnie.
Powinien był zaprotestować, ale wypowiedziała to z taką prostotą i oczywistością, że
nie mógł zaprzeczyć.
- Jeszcze przed moim urodzeniem znienawidziła mnie. Fakt, że rosłam w jej brzuchu,
zrujnował jej życie, co powtarza mi przy każdej sposobności. Przez wszystkie te lata nie
wiedziałam skąd to się bierze i jak jest głębokie, dopóki twoja babcia nie powiedziała mi, że
matka miała zawód, w którym odnosiła sukcesy.
- Zawód? - Oderwał się od swoich myśli. - Śpiewanie? A co to ma wspólnego z tobą?
- Wszystko. Czy wiesz, jakiego wyboru musiała dokonać, rezygnując z kariery?!
Czego mogła się spodziewać samotna, ciężarna kobieta w takim kraju jak nasz? Niczego. -
Zadrżała z zimna i boleśnie westchnęła. Jak trudno jest o tym mówić na głos, jak jeszcze
bardziej boli, gdy o tym mówi się głośno. - Chciała czegoś dla siebie. I ja to rozumiem,
Roganie. Wiem, czym jest ambicja. I mogę sobie wyobrazić, i to bardzo dobrze, co oznacza
zniweczyć to wszystko. Widzisz, oni nigdy by się nie pobrali, gdyby mnie nie poczęli. Chwila
namiętności, ludzka potrzeba, to wszystko. Ojciec był po czterdziestce, a ona skończyła
trzydzieści. Marzyła, jak sądzę, o romantycznej przygodzie, a on widział w niej śliczną
kobietę. Była wtedy ładna. Widziałam jej zdjęcia. Była ładna, dopóki nie zniszczyła jej
gorycz. A ja byłam owocem tych wzlotów, siedmiomiesięcznym niemowlakiem, który ją
poniżył i zniszczył jej marzenia. A także i jego. I to jeszcze jak...
- Naprawdę nie możesz się winić za to, żeś się urodziła, Maggie.
- Och, wiem o tym. Czy sądzisz, że nie wiem? Przecież jestem dorosła. - Wzburzona
nagle, postukała się po głowie. - Tu chodzi o moje serce... czy ty tego nie rozumiesz? Czy
można żyć ze świadomością, że każdy twój oddech, samo twoje istnienie obciążają ponad
miarę życie dwojga osób? Zrodzona zostałam z namiętności, i za każdym razem, gdy ona
patrzy na mnie, przypomina sobie, że zgrzeszyła.
- To nie tylko jest śmieszne, lecz także niemądre.
- Być może. Ojciec mówił, że kiedyś ją kochał, i mogło tak być. - Mogła go sobie
wyobrazić, jak wchodzi do O’Malleya, widzi Maeve, słucha jej śpiewu i daje się ponieść
swemu romantycznemu sercu.
Ale bardzo szybko wszystko się zawaliło. Dla każdego z nich.
- Miałam dwanaście lat, gdy powiedziała mi, że zostałam poczęta przed ślubem.
Postawiła sprawę jasno. Być może dostrzegła, że powoli zaczynam stawać się kobietą.
Zaczęłam się oglądać za chłopakami. Flirtowałam z Murphym i z jednym czy dwoma
chłopcami ze wsi. Przyłapała mnie, gdy schowani za stodołą, uczyliśmy się z Murphym
całować. To był tylko pocałunek za stodołą, w gorące letnie popołudnie, oboje byliśmy
młodzi i strasznie ciekawi. To był mój pierwszy pocałunek i był cudowny; delikatny,
nieśmiały i niewinny. I nakryła nas. - Kiedy Maggie zamknęła oczy, scena ożyła w całej
jaskrawości. - Zrobiła się blada, blada jak kreda, wrzeszczała i szalała, popychając mnie do
domu. Krzyczała, że jestem zepsuta, grzeszna, a ponieważ nie było w domu ojca, by ją
powstrzymać, sprawiła mi lanie.
- Biła cię? - Wstrząśnięty, poderwał się z krzesła. - Chcesz powiedzieć, że uderzyła cię
za to, żeś się całowała z chłopcem?
- Biła mnie - powiedziała bezbarwnym tonem Maggie. - Poznałam nie tylko jej twardą
rękę. Wzięła skórzany pas i biła mnie tak długo, że wydawało mi się, że chce mnie zabić.
Podczas bicia wykrzykiwała jakieś zdania z Pisma Świętego i o napiętnowaniu grzechem.
- Nie miała prawa tak cię traktować. - Uklęknął przed nią, ujął w ręce jej twarz.
- Nie, nikt nie ma takiego prawa, ale to ludzi nie powstrzymuje. Widziałam w niej
wtedy nienawiść, a także strach. Zrozumiałam, że bała się, żebym nie skończyła tak jak ona, z
dzieckiem w brzuchu i z pustką w sercu. Zawsze wiedziałam, że nie kocha mnie tak, jak
matka powinna kochać swoje dziecko. Wiedziałam też, że«.jest odrobinę łagodniejsza, trochę
czulsza wobec Brie. Ale aż do niedawna nie wiedziałam, dlaczego.
Nie mogła już usiedzieć. Wstała i podeszła do drzwi prowadzących do małego,
kamiennego patio ozdobionego doniczkami przepięknych, różnorodnych pelargonii.
- Nie musisz o tym mówić, jeśli ci to sprawia aż taki ból - usłyszała za sobą głos
Rogana.
- Chcę skończyć. - Niebo było wygwieżdżone, łagodny wietrzyk szeptał między
drzewami. - Powiedziała mi, że jestem napiętnowana. I biła mnie tak, żeby piętno było
widoczne gołym okiem, żebym stale pamiętała, jaki ciężar dźwiga kobieta, ponieważ to ona
zachodzi w ciążę.
- To podłe, Maggie. - Nie panując nad emocjami, odwrócił ją do siebie, zacisnął ręce
na jej ramionach. Jego oczy rzucały wściekłe błyski. - Byłaś przecież jeszcze dzieckiem.
- Jeśli nawet byłam, to właśnie tego dnia przestałam nim być. Ponieważ zrozumiałam,
Roganie, że ma na myśli dokładnie to, co mówi.
- To było kłamstwo, żałosne kłamstwo.
- Nie dla niej. Dla niej to była święta prawda. Powiedziała mi, że jestem jej pokutą,
którą Bóg ukarał ją za grzeszną noc. Wierzyła w to i ilekroć na mnie patrzyła, przypominała
sobie o tym. Nawet bóle i cierpienia porodowe nie odkupiły jej winy. Ponieważ przeze mnie
znalazła się w pułapce małżeństwa, którym gardziła, związana z człowiekiem, którego nie
mogła pokochać, z dzieckiem, którego nigdy nie chciała. I, o czym świeżo się dowiedziałam,
z zaprzepaszczonymi wszystkimi marzeniami. A może nawet ze świadomością, że
zaprzepaściła samą siebie.
- Tylko ona zasługuje na chłostę. Nikt nie ma prawa maltretować dziecka, a co gorsze,
powoływać się przy tym na wypaczony wizerunek Boga.
- Zabawne, kiedy ojciec wrócił do domu i zobaczył, co zrobiła, powiedział prawie
dokładnie to samo. Był to jedyny przypadek w moim życiu, kiedy niewiele brakowało, a
uciekłby się do przemocy. Potwornie się kłócili. To było dla mnie gorsze od bicia. Nie
mogłam tego słuchać, uciekłam do sypialni, aby nie być świadkiem czegoś jeszcze gorszego.
Z pomocą przyszła mi Brie. Zajęła się mną jak mała mamusia, szeptała mi słodkie głupstwa
za każdym razem, gdy krzyki i przekleństwa przybierały na sile. Ręce jej się trzęsły.
Nie sprzeciwiła się, gdy Rogan przyciągnął ją do siebie i objął ramionami. Jej oczy
pozostały suche, a głos opanowany.
- Myślałam wtedy, że od niej odejdzie. Powiedzieli sobie tyle okropnych rzeczy i z
taką nienawiścią, iż byłam przekonana, że po czymś takim nie mogą pozostać pod jednym
dachem. Myślałam, że jeśli zabierze nas ze sobą, że jeśli Brie i ja będziemy mogły z nim
odejść, gdziekolwiek bądź, wszystko się odtąd dobrze ułoży. Potem usłyszałam, jak mówi, że
on także płaci za to wszystko. Że płaci za to, iż uwierzył, że ją kocha i że jej pragnie. I że
będzie za to płacił aż do grobu. No i, oczywiście, na tym się skończyło.
Wyrwała się znowu. Cofnęła się.
- Żył jeszcze ponad dziesięć lat, a ona już nigdy mnie nie dotknęła. Nigdy, w żaden
sposób. Ale nikt z nas nie zapomniał tego dnia. Myślę nawet, że nikt nie chciał go zapomnieć.
Starał się mi to wynagrodzić; dawał mi z siebie więcej, kochał mnie bardziej. Gdyby ją
opuścił, gdyby nas zabrał, a ją zostawił, to zmieniłoby sprawę. Ale tego nie mógł uczynić, a
więc mieszkaliśmy w tym domu jak grzesznicy w piekle. A ja wiedziałam, że bez względu na
to, jak on mnie kocha, musiał czasami myśleć, jak by to było, gdyby... gdyby mnie nie było, a
on byłby wolny.
- Czy ty naprawdę winisz za to dziecko, Maggie?
- Grzechy naszych ojców... - Potrząsnęła głową. - Jedno z ulubionych powiedzeń
matki. Nie, Roganie, nie obwiniam dziecka. Ale to niczego nie zmienia. - Wzięła głęboki
oddech. Poczuła się lepiej po wypowiedzeniu tego wszystkiego. - Nigdy nie podejmę ryzyka i
nie dam się zamknąć w podobnym więzieniu.
- Jesteś zbyt inteligentną kobietą, aby wierzyć, że to, co przydarzyło się twoim
rodzicom, przydarza się każdemu.
- Nie, nie każdemu. Pewnego dnia, gdy już wyswobodziła się spod wpływu i presji
matki, Brie wyjdzie za mąż. Należy do tych kobiet, które pragną założyć rodzinę.
- A ty nie pragniesz.
- Nie - odpowiedziała Maggie, ale słowo to zabrzmiało dziwnie pusto. - Mam pracę i
potrzebna jest mi samotność.
Złapał ją za podbródek.
- Ty się boisz.
- Jeśli się nawet boję, to mam ku temu podstawy. - Wyswobodziła się z jego uścisku. -
Jaka by była ze mnie żona czy matka po tym, co przeszłam?
- Przed chwilą powiedziałaś, że twoja siostra będzie świetna w obu rolach.
- To wszystko inaczej się na niej odbiło niż na mnie. Jej tak bardzo potrzebni są ludzie
i dom, jak mnie odwrotność tego. Miałeś absolutną rację, mówiąc, że jestem uparta,
samolubna i szorstka. Bo taka jestem.
- Może musisz być taka. Ale to nie jesteś cała ty, Maggie. Jesteś współczująca i
lojalna, i kochająca. A ja nie zakochałem się w jakiejś twojej części, lecz kocham cię całą.
Chcę spędzić z tobą życie.
Coś kruchego, jak delikatnie trącona struna, zadrżało w niej.
- Czy wysłuchałeś tego, co powiedziałam?
- Usłyszałem każde, najmniejsze słowo. Teraz wiem, że po prostu mnie nie kochasz.
Wiem też, że mnie potrzebujesz.
Przeciągnęła rękami po włosach, wpijając w nie palce i ciągnąc je rozpaczliwie.
- Nikogo nie potrzebuję.
- Oczywiście, że potrzebujesz. Boisz się do tego przyznać, ale to zrozumiałe. - Było
mu żal, gorzko żal tego dziecka, jakim była. Ale nie mógł się zgodzić, by to mogło zmienić
jego zamiary wobec niej jako kobiety. - Sama zamknęłaś się w więzieniu, Maggie. Ale gdy
raz się przyznasz do swoich prawdziwych potrzeb, drzwi same się otworzą.
- Jestem szczęśliwa ze sposobu, w jaki żyję. Dlaczego chcesz to zmienić?
- Ponieważ pragnę z tobą spędzać więcej niż kilka dni w miesiącu. Pragnę żyć z tobą
na co dzień, pragnę mieć z tobą dzieci. - Musnął ręką jej włosy, ujął ją z tyłu za szyję. -
Ponieważ jesteś pierwszą i jedyną kobietą, którą pokochałem. Nie chcę cię stracić, Maggie. I
nie chcę pozwolić, żebyś się mnie pozbyła.
- Dałam ci wszystko, co mogłam ci dać, Roganie. - Jej głos drżał, ale trzymała się
twardo. - Więcej niż komukolwiek. Zadowól się tym, co jestem w stanie dać, bo jeśli nie,
będę musiała to skończyć.
- Mogłabyś?
- Musiałabym.
Jeden raz przycisnął mocniej jej szyję, rozluźnił uścisk i puścił ją.
- Uparciuch - powiedział z wesołą nutką w głosie, pragnąc ukryć ból. - No cóż, taki
sam jak ja. Mogę zaczekać, aż do mnie przyjdziesz. Nie mów, że nie przyjdziesz - przerwał
jej, gdy otwierała już usta, by zaprotestować. - Będzie ci tylko po prostu trochę trudniej, gdy
się zdecydujesz. Pozostawmy sprawy ich własnemu biegowi, Maggie. Z jednym tylko
zastrzeżeniem.
Po uldze, jaką odczuła, znowu się nastroszyła.
- To znaczy?
- Kocham cię. - Objął ją ramionami, przykrył jej usta swoimi. - Musisz się
przyzwyczaić, że będę ci to powtarzał.
Cieszyła się z powrotu do domu. Tutaj mogła delektować się samotnością, radować
własnym towarzystwem i długimi, długimi dniami, kiedy niebo pozostawało jasne aż do
dziesiątej wieczór. W domu nie musiała myśleć o niczym poza pracą. By tego dowieść,
spędziła trzy dni w pracowni, trzy nieprzerwane dni.
Praca paliła się w jej rękach, cieszyły ją efekty tej pracy. I po raz pierwszy w życiu
czuła się samotna.
To jego wina, pomyślała patrząc, jak nadchodzi zmierzch, jak się pogłębia i jak
pięknie przechodzi w noc. To on użył podstępu, by polubiła jego towarzystwo, by się dobrze
czuła w wirze ludzi i miast. On sprawił, że zapragnęła więcej. Za mocno też pragnęła jego.
Małżeństwo. Zadrżała na samą myśl o tym. Ale przynajmniej była pewna, że do tego
jej nie zmusi. Wiedziała także, że gdy upłynie trochę czasu, sam przekona się o słuszności jej
racji. A jeśli nie...
Wyszła z domu, zamknęła drzwi. Najlepiej nie myśleć o żadnych jeśli - gdyby.
Ważne, że Rogan jest wrażliwym mężczyzną.
Szła powoli do Brianny, a wokół niej rozpostarła się noc. Od ziemi leniwie unosiła się
mgiełka, a orzeźwiający wiatr szemrał wśród drzew.
Światło z kuchni Brianny jarzyło się pośród nocy jak radośnie wyglądająca przybysza
latarnia morska. Maggie przełożyła do drugiej ręki oprawione szkice i przyśpieszyła kroku.
Gdy się zbliżała, dobiegło ją niskie warczenie od strony jawora. Zawołała cichutko, a
w odpowiedzi usłyszała radosny szczek. Z cienia drzewa, zza mgły, wypadł Con i gdyby go
nie powstrzymała, skoczyłby na nią, by okazać jej swoją miłość i przywiązanie.
- Już chyba nie będę musiała pukać, dziękuję ci. - Pogłaskała go po łbie, po karku,
podczas gdy jego merdający ogon przecinał rzadką mgłę. - Stoisz dzisiaj na straży swojej
księżniczki, prawda? No to chodź, poszukamy jej.
Gdy Maggie otwierała kuchenne drzwi, Con przemknął obok niej w pełnej krasie
wspaniałego futra i mięśni.
Waląc ogonem, zatrzymał się przy drzwiach, które prowadziły do korytarza.
- Jest tam? - Maggie odłożyła na bok szkice i podeszła do drzwi.
Słychać było przez nie głosy, łagodny śmiech, brytyjski akcent. - Ma gości -
powiedziała do Cona i kompletnie go rozczarowując, wycofała się spod drzwi. - Nie
będziemy jej przeszkadzać, więc trzymaj się mnie. - Aby urozmaicić mu nieco tę smutną
perspektywę, podeszła do kredensu, w którym Brianna trzymała herbatniki. - Pokaż, co
potrafisz i czy zasłużyłeś na poczęstunek, łajdaku!
Con nie spuszczał wzroku z herbatnika. Kłapał pyskiem. Z powściąganą godnością
podszedł do Maggie, usiadł i podał łapę.
- Zdolny z ciebie drań.
Porwał herbatnik i zaczął harcować po kuchennym chodniku. Trzykrotnie okrążył
pomieszczenie, po czym położył się i zabrał się za swój łup.
- Zdaje się, że sama będę musiała o siebie zadbać.
Wystarczył jej szybki rzut oka po kuchni, by wypatrzyć skarb. Spod serwetki
wystawał kawał piernika z formy. Zjadła pierwszy kawałek, podczas gdy woda grzała się w
czajniku, następnie usiadła przy stole, biorąc drugi kawałek i stawiając obok siebie dzbanek z
herbatą.
Kiedy weszła Brianna, Maggie wyskrobywała okruchy z patery.
- Zastanawiałam się, kiedy się zjawisz. - Brianna pochyliła się, by pogłaskać psa,
który na jej widok poderwał się i przypadł do jej nóg.
- Byłabym wcześniej, gdybym wiedziała, że znajdę tu takie pyszności. Widzę, że
jesteś zajęta, masz w domu komplet.
- Tak, małżeństwo z Londynu, student z Derry i dwie urocze panie z Edynburga. Jak ci
się udały wakacje?
- Miejsce jest prześliczne, dni były gorące i słoneczne, noce ciepłe. Zrobiłam trochę
szkiców, więc sama się przekonasz. - Wskazała na nie ruchem ręki.
Brie nie posiadała się z radości na widok rysunków.
- Och, jakie piękne.
- Pomyślałam, że będziesz z nich bardziej zadowolona niż z kartek pocztowych.
- Oczywiście. Dziękuję ci, Maggie. Mam trochę wycinków z twojej paryskiej
wystawy.
Zaskoczyła tym Maggie.
- Och, w jaki sposób udało di się je zdobyć?
- Poprosiłam Rogana, żeby mi przysłał. Chcesz je obejrzeć?
- Nie teraz, nie. Rozboli mnie tylko od nich żołądek, a ponieważ ostatnio pracuje mi
się zupełnie nieźle, wolałabym odłożyć to na później.
- Pojedziesz do Rzymu na swoją wystawę?
- Nie wiem. Jeszcze się nie zastanawiałam. Wszystko to wydaje mi się tak bardzo
odległe.
- Jak sen. - Westchnęła Brianna. - Trudno mi wprost uwierzyć, że byłam w Paryżu.
- Mogłabyś teraz więcej podróżować, gdybyś chciała.
- Mmmm. - Być może znalazłyby się miejsca, które chciałaby obejrzeć, ale
zatrzymywał ją dom. - Alice Quinn urodziła chłopczyka. Nazwali go David. Właśnie wczoraj
został ochrzczony. Kwilił podczas całej uroczystości.
- A Alice na pewno ćwierkała i podskakiwała jak ptaszek.
- Nie, trzymała małego Davida i uspokajała go, a potem wyszła z nim, by go
nakarmić. Małżeństwo i macierzyństwo bardzo ją odmieniły. Nawet byś nie uwierzyła, że to
ta sama Alice.
- Małżeństwo zawsze zmienia ludzi.
- Często na lepsze. - Ale Brianna wiedziała, co Maggie ma na myśli. - Mama daje
sobie nieźle radę.
- Nie pytałam cię o nią.
- Nie - odparła spokojnie Brianna. - Ale ci mówię. Lottie zmusza ją codziennie, by
wychodziła do ogrodu i spacerowała.
- Spacerowała? - Ciekawość Maggie okazała się silniejsza od jej niechęci. - Mama
chodzi na spacery?
- Nie wiem, jak Lottie to robi, ale jest pewne, że znalazła na mamę sposób. Gdy je
ostatnio odwiedziłam, mama trzymała włóczkę, którą Lottie nawijała. Kiedy weszłam, rzuciła
ją i zaczęła swoją starą śpiewkę o tym, jak ta kobieta wpędza ją do grobu. Twierdzi, że już
dwukrotnie zwalniała Lottie, ale że Lottie nic sobie z tego nie robi. Przez cały czas, gdy
mama narzekała, Lottie bujała się w fotelu, uśmiechała i nawijała włóczkę.
- Jeśli ta kobieta odprawi Lottie...
- Nie, pozwól, że skończę. - Brianna pochyliła się naprzód. W jej oczach pojawiły się
figlarne błyski. - Stałam tam i sumitowałam się, spodziewając się najgorszego. Ale po chwili
Lottie przestała się bujać. „Maeve - powiedziała - przestań truć dziewczynie. Skrzeczysz jak
sroka”. I znowu wręczyła jej włóczkę, i zaczęła mi opowiadać, jak to w przyszłości nauczy
mamę robić na drutach.
- Nauczy ją robić... och, to dopiero będzie wydarzenie!
- A tymczasem mama nie przestawała mruczeć pod nosem i sprzeczać się z Lottie. Ale
sprawiała wrażenie, jakby ją to bawiło. Miałaś rację, mówiąc, że powinna mieć własny dom,
Maggie. Jeszcze może nie zdaje sobie z tego sprawy, ale jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek w
życiu.
- Najważniejsze, że nie ma jej tutaj. - Maggie niespokojnie krążyła po kuchni. - Nie
chciałabym, żebyś myślała, że zrobiłam to z czystej dobroci serca.
- Ale zrobiłaś - odpowiedziała łagodnie Brianna. - A jeśli chcesz, żeby poza mną nikt
o tym nie wiedział, to twoja sprawa.
- Nie przyszłam tu, żeby rozmawiać o niej, ale żeby zobaczyć, jak ci się wiedzie. Czy
przeprowadziłaś się do pokoju z tyłu kuchni?
- Tak. Dzięki temu mam na górze o jeden pokój więcej dla gości.
- Jesteś także dzięki temu trochę bardziej odizolowana od reszty domu.
- No właśnie. Wygospodarowałam tam miejsce na biurko, mogę więc spokojnie
zajmować się księgowością i papierkową robotą. Cieszę się, że okno wychodzi wprost na
ogród. Murphy powiedział, żebym wstawiła dodatkowe drzwi, i że w ten sposób będę mogła
wchodzić i wychodzić, nie przechodząc przez cały dom.
- Świetny pomysł. - Maggie wyjęła słoik porzeczek i odstawiła go z powrotem. - A
masz na to pieniądze?
- Wystarczy mi. To był dobry sezon. Maggie, czy możesz mi powiedzieć, co cię
gnębi?
- Nic - odpowiedziała zwięźle Maggie. - Chodzi mi wiele spraw po głowie, to
wszystko.
- Pokłóciłaś się z Roganem?
- Nie. - Nie można tego nazwać kłótnią, pomyślała. - Dlaczego akurat przypuszczasz,
że o nim myślę?
- Ponieważ widziałam was razem, widziałam, jak bardzo jesteście sobą zajęci.
- I to wystarczy, nieprawda? - zapytała Maggie. - Ja jestem nim zainteresowana, a on
mną. Nasz wspólny biznes powiódł się i prawdopodobnie nadal będzie rozkwitał. Czy to nie
wystarczy?
- Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Czy kochasz go?
- Nie. - I wolałaby nie być zakochana. - Choć on uważa, że go kocham, ale nie mogę
przecież odpowiadać za to, co myśli mężczyzna. Nie zmienię także dla niego swojego życia,
dla nikogo zresztą... Już i tak się zmieniło. - Zrobiło się jej nagle zimno, podniosła do góry
ramiona. - I co gorsze, nieodwracalnie.
- Co to znaczy?
- To, że już nie jestem taka, jaka byłam, że myślę inaczej. Sprawił, że mam większe
potrzeby. Wiem, że je zawsze miałam, ale on spowodował, że je tak łatwo zaakceptowałam.
Już mi nie wystarcza sama praca, on także jest mi potrzebny. Stał się częścią tego
wszystkiego, i jeżeli spotka mnie niepowodzenie, nie chcę tego przeżywać w samotności.
Jeśli odniosę sukces, satysfakcja nie będzie jedynie moim udziałem. Myślę, że poszłam na
kompromis, ponieważ oddałam cząstkę siebie, tę najlepszą cząstkę, w jego ręce.
- Czy mówisz o swojej sztuce, Maggie, czy o swoim sercu? - zapytała Brianna, patrząc
surowym wzrokiem na siostrę.
Zdezorientowana Maggie usiadła z powrotem.
- Jedno wiąże się nierozerwalnie z drugim. Wygląda więc na to, że oddałam mu po
kawałku wszystkiego.
Gdyby Rogan usłyszał to zdanie, zdziwiłby się. Długo się zastanawiał, wreszcie
postanowił traktować swój związek z Maggie jak swego rodzaju fuzję na płaszczyźnie
biznesu z niechętnym do współpracy partnerem. Złożył swoją ofertę. A teraz musi zaczekać,
zachować dystans, zostawić czas do namysłu drugiej stronie.
Nie zachodziła chwilowo potrzeba kontaktu na płaszczyźnie zawodowej. Wystawa w
Paryżu przedłużona została o kolejne dwa tygodnie. Później zostanie przewieziona do Rzymu.
Eksponaty zostały wybrane, podstawowe sprawy ustalone.
Na najbliższą, dającą się przewidzieć przyszłość, ona zajęta będzie swoją pracą, a on
swoją. A wszystkie sprawy związane z biznesem będzie z nią załatwiał poprzez swoich
pracowników.
Pozwoli jej, innymi słowy, wypić piwo, które sama nawarzyła.
Z punktu widzenia jego dumy i planów zależało mu na tym, żeby nie wiedziała, jak
bardzo go zraniła, odrzucając jego uczucia. Oprócz tego, będą mogli obiektywnie przemyśleć
i ocenić swoją przyszłość. Gdyby byli razem, cała dyskusja zakończyłaby się w łóżku. A
przecież nie o to w tym przypadku chodziło.
Tutaj potrzebna jest cierpliwość i żelazna konsekwencja. A jeżeli po upływie
.odpowiednio długiego czasu, Maggie będzie się nadal tak głupio upierać, sięgnie po
wszystkie metody, jakie będzie miał do dyspozycji.
Rogan zapukał energicznie do drzwi babki. To nie była ich ustalona pora wizyty, ale
będąc już od tygodnia w Dublinie, potrzebował odrobiny pociechy ze strony rodziny.
Skinął głową na widok pokojówki, która otworzyła mu drzwi.
- Czy babcia jest w domu?
- Tak, panie Sweeney. Jest w dużym salonie. Powiadomię ją o pańskim przybyciu.
- Nie ma potrzeby. - Przemierzył dużymi krokami hol i wszedł przez otwarte drzwi do
salonu. Christine natychmiast podniosła się i otworzyła na jego widok ramiona.
- Rogan! Co za przemiła niespodzianka!
- Odwołano spotkanie, pomyślałem więc, że wpadnę i zobaczę, jak się masz. -
Odsunął ją lekko i z uniesioną brwią przyglądał się jej. - Wyglądasz nadzwyczaj dobrze.
- Bo też i czuję się nadzwyczaj dobrze. - Roześmiała się i poprowadziła go do fotela. -
Czy poprosić o drinka dla ciebie?
- Nie. Nie zostanę długo. Przyszedłem wyłącznie dla towarzystwa.
- Słyszałam, że paryska wystawa wyjątkowo się udała. - Christine usiadła obok niego,
poprawiła spódnicę lnianej sukni. - W ubiegłym tygodniu jadłam lunch z Patrycją i
dowiedziałam się od niej, że to był niebywały sukces.
- To prawda. Choć prawdę mówiąc, nie wiem, skąd Patrycja może o tym wiedzieć. -
Na myśl o starej przyjaciółce odezwało się w nim dawne poczucie winy. - Co u niej słychać?
- O, wszystko w porządku. Kwitnie, można powiedzieć. Przypuszczam, że o wystawie
paryskiej dowiedziała się od Josepha. Poza tym pracuje ciężko w swojej dziennej szkole, a
Joseph bardzo jej pomaga.
- To dobrze. Obawiam się, że zaniedbałem trochę galerię w ostatnim tygodniu.
Poświęcam natomiast dużo czasu i wysiłku manufakturze w Limerick.
- A jak postępują prace?
- Nie najgorzej. Są jednak pewne komplikacje, więc muszę tam pojechać i
rozstrzygnąć je na miejscu.
- Przecież dopiero co stamtąd wróciłeś.
- Nie zajmie mi to więcej niż dzień czy dwa. - Spojrzał na nią uważnie. Wygładzała
spódniczkę, poprawiała włosy. - Czy coś jest nie w porządku?
- Ależ skąd. - Jej twarz rozjaśnił uśmiech, na siłę powstrzymała ręce. - W absolutnym
porządku, choć jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać. Widzisz... - zawiesiła głos,
oskarżając się jednocześnie o tchórzostwo. - Co słychać u Maggie? Podobało się jej we '
Francji?
- Zdaje się, że tak.
- To piękna pora roku na spędzenie urlopu w willi. Czy mieliście dobrą pogodę?
- Tak. Czy chciałaś ze mną porozmawiać właśnie o pogodzie, babciu?
- Nie, chodzi o to... czy jesteś pewien, że nie chcesz drinka?
Jej zachowanie postawiło go w stan pogotowia.
- Jeśli coś jest nie tak, chciałbym, żebyś mi o tym powiedziała.
Ku jego zdumieniu zaczerwieniła się jak uczennica.
- Babciu...
Przerwał, słysząc na schodach rumor i pokrzykiwanie.
- Chrissy? Gdzie ty się podziewasz, dziecko?
Rogan podniósł się wolno z miejsca, gdy przez uchylone drzwi zajrzał do salonu
mężczyzna. Był tęgi i krzepki, łysy jak kolano i ubrany' w fatalnie dopasowany garnitur w
kolorze nagietek. Miał okrągłą i pomarszczoną twarz. Promienną jak księżyc.
- Tu jesteś, moje drogie dziecko. Myślałem, że już się zgubiłaś.
- Miałam właśnie zadzwonić na herbatę. - Gdy mężczyzna wkroczył do pokoju i
ucałował jej rozedrgane ręce, zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Roganie, to jest Niall Feeney. Niall, mój wnuk Rogan.
- We własnej osobie! - Ujął rękę Rogana i potrząsnął nią serdecznie. - Niezmiernie się
cieszę, że wreszcie udało mi się ciebie spotkać,' Chrissy opowiedziała mi wszystko o tobie,
chłopie. Nic dziwnego, skór jesteś jej oczkiem w głowie.
- Miło mi... pana poznać, panie Feeney.
- Nie, nie, nie, między nami nie może być żadnych formalności. Nie przy tych
wszystkich naszych rodzinnych powiązaniach. - Mrugnął okiem i zaśmiał się, aż zatrząsł mu
się brzuch.
- Powiązaniach? - zapytał cicho Rogan.
- A no tak. Dorastałem nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od Chrissy. Pięćdziesiąt lat
upłynęło, na Boga, a teraz los tak zrządził, że ty zajmujesz się interesami mojej siostrzenicy.
- Pańskiej siostrzenicy? - Wiadomość ta omal go nie powaliła. - Jest pan wujem
Maggie?
- W rzeczy samej. - Niall usiadł, czuł się jak u siebie w domu, jego pokaźny brzuch
przelewał się nad paskiem od spodni. - Muszę przyznać, że jestem dumny jak paw z
dziewczyny, chociaż, prawdę mówiąc, niewiele rozumiem z tego, co ona robi. Wierzę Chrissy
na słowo, że to jest dobre.
- Chrissy - powtórzył cicho Rogan.
- Czyż to nie wzruszające, Roganie? - Nerwowy uśmiech zniekształcił lekko twarz
Christine. - Zdaje się, że to Brianna napisała do Nialla do Galway i powiadomiła go, że
Maggie i ty pracujecie razem. Wspomniała, oczywiście, że jesteś moim wnukiem. Niall
napisał do mnie i tak, po nitce do kłębka... Niall przyjechał z krótką wizytą.
- Z wizytą. Do Dublina?
- Nie ma co, ładne miasto. - Trzepnął ręką o delikatne oparcie sofy. - Z
najładniejszymi w całej Irlandii dziewczętami. - Mrugnął do Christine. - Choć tak naprawdę
mam na oku tylko jedną!
- Daj spokój, Niall.
Rogan przyglądał się tej parze, która na jego oczach gruchała w najlepsze i przymilała
się do siebie.
- Myślę, że jednak poproszę o tego drinka - powiedział. - Poproszę whisky.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Rogan opuścił salon babki w stanie najwyższego wzburzenia. Do galerii dotarł tuż
przed zamknięciem. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Kiedyś Maggie powiedziała, że
gdy para ludzi pozostaje ze sobą w intymnym związku, wysyła sygnały.
Jego babcia, niech Bóg ją ma w swej opiece, flirtuje z pucołowatym jak księżyc
wujem Maggie z Galway!
Nie, to nie do pomyślenia, zadecydował, wchodząc do galerii. Może i wysyłają
sygnały, ale z pewnością odczytał je nieprawidłowo. W końcu przecież jego babcia ma ponad
siedemdziesiąt lat, bezbłędny gust, nieskazitelny charakter, nienaganny styl.
A Niall Feeney jest... po prostu nie do opisania, doszedł do wniosku Rogan.
Musi zebrać myśli. Potrzebuje tylko kilku godzin bezwzględnego spokoju i ciszy w
biurze swojej galerii... z dala od ludzi i telefonów, i od wszystkich, choćby najmniejszych,
cudzych spraw.
Przechodząc przez dużą salę, pokiwał ironicznie głową. To wszystko brzmiało aż
nadto podobnie do tego, co zwykła mawiać Maggie; z dala od ludzi i telefonów...
Nie zdążył położyć ręki na klamce, gdy doszedł go podniesiony głos. Za drzwiami
rozgorzała burzliwa dyskusja. Choć dobre maniery nakazywały się wycofać, ciekawość
okazała się silniejsza.
Otworzył drzwi. Patrycja i Joseph sprzeczali się na całego.
- Mówię ci, że robisz zły użytek z głowy, którą dostałaś od Boga - krzyczał Joseph. -
Nie chcę, żeby z mojego powodu popsuły się twoje stosunki z matką.
- Nie obchodzi mnie, co pomyśli sobie moja mama - odkrzyknęła Patrycja z takim
przejęciem, że Rogan z wrażenia otworzył usta. - To nie ma z nią nic wspólnego.
- Sam fakt, że tak mówisz, przemawia na moją korzyść. Nie kierujesz się rozumem.
Ona jest... Rogan? - Rozwścieczona twarz Josepha znieruchomiała jak kamień. - Nie
spodziewałem się ciebie.
- Domyślam się. - Przyglądał się uważnie to Patrycji, to Josephowi. - Zdaje się, że
przeszkadzam.
- Może uda ci się przemówić do niego i wybić mu z głowy choć na chwilę tę jego
dumę. - Jej oczy ciskały błyskawice. - Bo ja nie mogę.
- To nie dotyczy Rogana. - W pozornie spokojnym głosie Josepha brzmiało
ostrzeżenie.
- Och, prawda, przecież nie możemy nikogo wtajemniczać. - Pojawiły się pierwsze
łzy. Patrycja otarła je. - Musimy się skradać i ukrywać jak rozpustnicy. Ale ja już mam tego
dość, Josephie. Kocham cię i wszystko mi jedno kto się o tym dowie. - Obróciła się do
Rogana. - No i co? Czy masz coś do powiedzenia na ten temat?
Podniósł do góry rękę, jakby dla odzyskania równowagi.
- Myślę, że powinienem zostawić was samych.
- Nie ma potrzeby. - Zaczęła grzebać w torebce. - On mnie nie chce słuchać. To moja
wina, popełniłam błąd, sądząc, że mnie wysłucha. Że jest jedynym człowiekiem, który
naprawdę chce mnie wysłuchać.
- Patrycjo.
- Nie mów do mnie tym tonem - syknęła na Josepha. - Przez całe życie mówiono mi,
co mam robić i jak mam postępować. Co jest właściwe, a co dopuszczalne, i jestem już
śmiertelnie tym znużona. Zniosłam krytykę na temat otwarcia mojej szkoły i to cholerne, nie
wypowiadane na głos, przekonanie przyjaciół i rodziny, że mi się nie powiedzie. - Znowu
zwróciła się w kierunku Rogana. - Słyszysz mnie? Powiodło mi się. Zrobiłam dokładnie to, co
zamierzałam, i zrobiłam to dobrze. Nie zamierzam również tolerować krytyki na temat
wyboru kochanków. Ani od ciebie, ani od matki, a już tym bardziej od kochanka, którego
wybrałam.
Z dumnie uniesionym podbródkiem i mokrymi oczami odwróciła się do Josepha.
- Jeśli mnie nie chcesz, zdobądź się na uczciwość i powiedz to. Ale nie waż się mówić,
co jest dla mnie lepsze.
Joseph postąpił ku niej, ale ona wybiegła już za drzwi.
- Patty! Niech to diabli! - Lepiej będzie pozwolić jej odejść, powiedział do siebie
Joseph. Lepiej dla niej. - Przepraszam cię, Roganie - wydusił z siebie. - Gdybym wiedział, że
przyjdziesz, znalazłbym może sposób, by uniknąć tej sceny.
- Ale ponieważ nie znalazłeś, może mi coś wytłumaczysz. - Rogan obszedł sztywno
biurko i usiadł za nim, przyjmując władczą pozycję. - Wręcz na to nalegam.
Joseph nawet nie mrugnął okiem, gdy Rogan niezauważalnie przeszedł z roli
przyjaciela w rolę szefa.
- Nie muszę wyjaśniać, że spotykam się z Patrycją.
- O ile dobrze zrozumiałem, ona mówiła o ukrywaniu się.
Na twarzy Josepha znowu pojawił się rumieniec.
- My... ja uważam, że będzie lepiej, jeżeli zachowamy dyskrecję.
- Naprawdę? - Oczy Rogana miotały gniewne błyski. - I dlatego traktujesz taką
kobietę jak Patrycja podobnie jak wszystkie swoje miłostki? I to jest twoje wyobrażenie o
dyskrecji?!
- Byłem przygotowany na twoją dezaprobatę, Roganie. - Pod szytą na miarę
marynarką Josepha można było dostrzec jego napięte jak stal ramiona. - Spodziewałem się
tego.
- I słusznie - powiedział opanowanym głosem Rogan.
- Podobnie jak spodziewałem się reakcji jej matki, gdy wczoraj wieczorem zaprosiła
mnie na wspólną kolację z rodzicami. - Ręce zacisnęły mu się w pięści. - Kierownik galerii
bez cienia błękitnej krwi w rodowodzie. Mogła to równie dobrze powiedzieć na głos, bo z
oczu można to było wyczytać bez najmniejszego trudu. Jej córka zasługuje na coś lepszego. I
na Chrystusa, przecież to prawda! Ale nie pozwalam ci mówić, że to jakaś zwykła miłostka. -
W trakcie wypowiadania tych słów jego głos przeszedł w krzyk.
- A zatem co to takiego?
- Kocham ją. Kocham ją odkąd ujrzałem ją po raz pierwszy, prawie dziesięć lat temu.
Ale wtedy był Robert... i byłeś ty.
- Mnie tam nigdy nie było. - Zbity z tropu, Rogan potarł twarz rękoma. Czy cały świat
oszalał? Jego babka i wuj Maggie, on i Maggie, a teraz Joseph i Patrycja. - Kiedy to się stało?
- Na tydzień przed twoim wyjazdem do Paryża. - Joseph przypomniał sobie te upojne
godziny, te cudowne dni i noce nim nie dosięgła ich surowa rzeczywistość. - Nie
zaplanowałem tego z góry, choć to prawie nie zmienia sprawy. Pomyślałem, że może
zechcesz dokonać teraz jakichś zmian.
Roganowi opadły ręce.
- Jakich znowu zmian?
- Na stanowisku kierownika galerii.
Rogan pomyślał, że jedynym jego marzeniem jest pójść do domu i zażyć aspirynę.
- Dlaczego? - zapytał znużonym głosem.
- Jestem twoim pracownikiem.
- Jesteś i mam nadzieję, że nim pozostaniesz. Twoje prywatne życie nie ma nic
wspólnego z twoją pracą tutaj. Chryste Panie, czy wyglądam na ' jakiegoś potwora, który
mógłby cię wylać z pracy za to, że oświadczasz mi, że zakochałeś się w mojej przyjaciółce? -
By choć na chwilę ulżyć bolącej głowie, końcami palców przycisnął mocno powieki. -
Wchodzę tutaj... do mojego własnego biura, o ile mnie pamięć nie myli... i znajduję was tutaj
skaczących sobie do gardła jak dwa teriery. Nie zdążyłem jeszcze i ochłonąć z wrażenia, a już
Patrycja rzuca się na mnie z pazurami za to, iż rzekomo nie wierzę w jej zdolności. -
Potrząsnął głową i oderwał palce od oczu. - Nigdy nie uważałem, że jest niezdolna. Wręcz
przeciwnie. Jest jedną z najinteligentniejszych kobiet, jakie znam.
- Trafiłeś akurat na zły moment - mruknął Joseph i zachłannie zaciągnął się
papierosem.
- Na to wygląda. Nie będę ci miał za złe, jeśli powiesz, że to nie moja sprawa, ale jako
ktoś, kto cię zna od dziesięciu lat, a Patrycję jeszcze dłużej, uważam, że mam prawo czuć się
zaangażowany w wasze problemy. O co, u licha, tak ze sobą wojujecie?
Joseph wypuścił dym.
- Ona chce, żebyśmy uciekli i wzięli cichy ślub.
- Uciekli? - Gdyby Joseph powiedział mu, że Patrycja chce zatańczyć nago na placu
św. Stefana, byłby mniej zdumiony. - Z Patrycją?
- Uknuła jakiś szalony plan. Chce, żebyśmy uciekli do Szkocji. Zdaje się, że pokłóciła
się z matką i jak burza wpadła prosto tutaj.
- Nigdy nie podejrzewałem, że Patrycja potrafi wpadać gdziekolwiek jak burza. Ale z
tego wynika, że jej matka sprzeciwia się waszemu związkowi.
- Wolałaby wszystko inne, tylko nie to. - Uśmiechnął się blado. - A tak naprawdę, to
ona uważa, że Patrycja powinna się zakręcić koło ciebie.
Ta wiadomość nie zdziwiła już Rogana.
- Rozczaruje się - powiedział. - Mam inne plany. Jeśli to się na coś przyda, mogę jej to
wyjaśnić.
- Nie sądzę, żeby to mogło zaszkodzić - zawahał się Joseph, po czym, swoim
zwyczajem, przysiadł na rogu biurka Rogana. - Mówisz to poważnie? Nie sprawi ci to
kłopotu?
- Niby dlaczego? Poza tym Dennis także postara się jej to wyperswadować.
- To samo powiedziała Patrycja. - Joseph spojrzał na dopalającego się między palcami
papierosa, wyjął malutką kieszonkową popielniczkę i zgasił go, - Ona uważa, że jeżeli
wyjedziemy i pobierzemy się, matka pogodzi się szybko z faktem, a nawet uzna ten pomysł
za własny.
- Założę się, że tak będzie. Na początku Robert także się jej nie podobał.
- Naprawdę? - Joseph wyglądał tak, jak ktoś, kto zaczyna dostrzegać światło w tunelu.
- Wcale nie uważała, że jest dostateczne dobry dla jej ukochanej córki. - Rogan
zadumał się. Usiadł z powrotem. - Ale bardzo szybko zmieniła zdanie i pokochała go nad
życie. Oczywiście, on nie nosił kolczyka w uchu.
Twarz Josepha pojaśniała, gdy podniósł wzrok na Rogana.
- Patty to lubi.
- Mmmm. - To było wszystko, na co się zdobył. - Z Annę może być trudniej. - Udał,
że nie słyszy mało wybrednego parsknięcia Josepha. - Ale w końcu, ona pragnie tylko
szczęścia własnej córki. I jeśli Patrycja uważa, że tylko ty możesz jej je dać, Annę również to
uzna. Sądzę, że gdybyście się zdecydowali na nagły wyjazd do Szkocji, jakoś byśmy to tutaj
wszystko załagodzili.
- Nie mogę. To by było nie w porządku wobec niej.
- Twoja sprawa, naturalnie. Ale... - Rogan wyciągnął się wygodnie w fotelu. - Wydaje
mi się, że dzika jazda gdzieś na rubieże i ceremonia ślubna w jakiejś starej, zmurszałej
kaplicy, i miesiąc miodowy w górach Szkocji mogą być bardzo romantyczne.
- Nie chcę, żeby tego żałowała. - W głosie Josepha nie było już tej pewności.
- Kobieta, która stąd wyszła przed chwilą, wyglądała na taką, która wie, czego chce i
dobrze rozważyła swoją decyzję.
- Chyba masz rację, może się tylko za bardzo pośpieszyła, oznajmiając mi to tak nagle.
- Zeskoczył z biurka. - Lepiej będzie, jeśli jej poszukam. - Zatrzymał się w drzwiach i
obdarował Rogana promiennym uśmiechem. - Czy dasz mi wolny tydzień?
- Weź dwa. I ucałuj pannę młodą ode mnie.
Telegram, który otrzymał trzy dni później, donoszący, że państwo Donahoe mają się
dobrze i są szczęśliwi, dowiódł Roganowi, iż jego serce jeszcze nie skamieniało.
Szczerze ucieszył się, że miał swój udział w przyśpieszeniu szczęścia dwojga
zakochanych.
Ale była jeszcze druga para zakochanych, której z kolei, wolałby nie oglądać razem i
dałby dużo, by zobaczyć, jak rozchodzą się w różne strony. Snuł codzienne fantazje, jakby tu
skłonić Nialla Feeneya do powrotu do Galway. Początkowo Rogan z trudem tolerował tę
sytuację. A kiedy upłynął już tydzień, a Niall na dobre zadomowił się w domu Christine
Sweeney, stracił cierpliwość. W końcu, jak długo kobieta o tak wyrafinowanym smaku i
takiej wrażliwości, jak jego babka, może się dać zwodzić pozbawionemu wdzięku, nudnemu i
prowincjonalnemu cwaniakowi?
Po dwóch tygodniach postanowił, że nadszedł czas, by przemówić mu do rozsądku.
Rogan oczekiwał w salonie... salonie, który stanowił odbicie stylu i manier uroczej,
wrażliwej i wielkodusznej kobiety.
- Jakże się cieszę, Roganie. - Christine wślizgnęła się do pokoju. Wyglądała
stanowczo zbyt atrakcyjnie jak na kobietę w tym wieku, pomyślał Rogan. - Jaka miła
niespodzianka. Myślałam, że jesteś w drodze do Limerick.
- Prawie jestem. Zatrzymałem się tylko w drodze na lotnisko. - Pocałował ją, rzucając
okiem przez jej ramię w stronę drzwi. - Więc... jesteś sama?
- Tak. Niall załatwia jakieś sprawy. Zdążysz jeszcze coś zjeść? Kucharka upiekła
przepyszne tarty. Niall ją oczarował, więc codziennie wymyśla dla niego jakieś nowe
przysmaki.
- Oczarował ją?
- Och, tak. Ciągle wślizguje się do kuchni, by jej powiedzieć, w jaki sposób ma zrobić
zupę czy kaczkę, czy też jakieś inne danie. Ona wprost nie nadąża.
- Nie da się ukryć, że nie wygląda na zagłodzonego.
Christine uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Och, uwielbia jedzenie, to prawda.
- Tym łatwiej mu to przychodzi, że nic go to nie kosztuje.
Na ten komentarz Christine uniosła brew.
- Czy uważasz, że powinnam wystawiać przyjaciołom rachunki za wyżywienie,
Roganie?
- Oczywiście, że nie. Już pobył dostatecznie długo w mieście - powiedział, zmieniając
taktykę. - Jestem pewien, że tęskni za domem, za pracą.
- Jest już na emeryturze. Niall mówi, że człowiek nie może pracować przez całe życie.
- O ile w ogóle pracował - powiedział Rogan półgłosem. - Babciu, jestem pewien, że
miło ci było spotkać przyjaciela z dzieciństwa, ale...
- To prawda. To dla mnie wielka radość. Wiesz, poczułam się młodsza. - Roześmiała
się. - Jak dziewczynka. Poszliśmy potańczyć tej nocy. Zapomniałam już jaki z Nialla świetny
tancerz. A kiedy pojedziemy do Galway...
- Wy? - Rogan aż pobladł. - Wy pojedziecie do Galway?
- Tak, zaplanowaliśmy na przyszły tydzień długą przejażdżkę na zachód. Odczuwam
pewną nostalgię. Oczywiście, bardzo chcę zobaczyć dom Nialla.
- Ależ to absurd! Nie możesz się włóczyć do Galway z tym człowiekiem.
- Dlaczegóż by nie?
- Ponieważ jesteś... jesteś moją babcią, na miłość boską, i nie dopuszczę...
- Do czego nie dopuścisz? - zapytała z największym spokojem.
Jej nieco rozgniewany ton głosu, jakim rzadko się do niego odzywała, kazał mu się
wziąć w ryzy.
- Babciu, rozumiem, że dałaś się ponieść wspomnieniom. I nic w tym złego. Ale
pomysł, żeby wyjeżdżać z człowiekiem, którego nie widziałaś od ponad pięćdziesięciu lat
wydaje mi się niedorzeczny.
Jaki on jest młody, pomyślała Christine. I jak beznadziejnie układny.
- Myślę, że w moim wieku można sobie pozwolić na pewne niedorzeczności. Z
drugiej strony, nie wydaje mi się, by podróż do domu mojego dzieciństwa, z człowiekiem,
którego bardzo lubię, z człowiekiem, którego znałam na długo przed twoim urodzeniem,
podpadała pod tę kategorię. Myślę raczej - powiedziała i podniosła rękę, by nie dopuścić go
do głosu - że pomysł mojego związku, dojrzałego, satysfakcjonującego związku z Niallem
bardziej pasowałby do tej kategorii.
- Chcesz mi powiedzieć... nie mówisz chyba... że się...
- Przespałam z nim? - Christine oparła się wygodnie i dobrze utrzymanymi
paznokciami zaczęła stukać w oparcie swojej ulubionej sofy. - Po pierwsze to moja sprawa,
nieprawda? I nie muszę cię prosić o przyzwolenie.
- Oczywiście, że nie. - Usłyszał swój łamiący się głos. - Jestem po prostu
zaniepokojony.
- Przyjmuję to do wiadomości. - Podniosła się iście po królewsku. - Przykro mi, że
moje zachowanie gorszy cię, ale nic na to nie poradzę.
- Nie jestem zgorszony... do licha, oczywiście, że jestem. Nie możesz przecież... - Nie
mógł nazwać rzeczy po imieniu! Do tego w jej własnym salonie! - Babciu, kochana, przecież
ja nic nie wiem o tym człowieku.
- Ale ja wiem. Nie wiem jeszcze dokładnie, jak długo pozostaniemy w Galway, ale
zatrzymamy się po drodze, by zobaczyć się z Maggie i jej rodziną. Czy mam jej przekazać od
ciebie pozdrowienia?
- Nie przemyślałaś tego, co mówisz.
- Sądzę, że znam swoje serce i duszę lepiej, niż myślisz. Szczęśliwej drogi, Roganie.
Nie pozostało mu nic innego, jak pocałować ją w policzek i wyjść. Gdy tylko znalazł
się w samochodzie, wykręcił numer telefonu.
- Eileen, przełóż moje spotkanie w Limerick na jutro... Tak, mam problem - mruknął. -
Muszę jechać do Clare.
Pierwsze muśnięcie jesieni orzeźwiło powietrze, wyzłociło drzewa. Byłoby grzechem
nie skorzystać z dobrodziejstw tak pięknych dni. Po dwóch tygodniach solidnej pracy Maggie
postanowiła zrobić sobie wolny dzień. Ranek spędziła w ogrodzie, plewiąc chwasty z taką
zawziętością, iż nawet Brianna byłaby z niej dumna. W nagrodę postanowiła pojechać na
rowerze do O’Malleyów na późny lunch.
Powietrze było przejmujące, a warstwy chmur na zachodzie zapowiadały deszcz
jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Włożyła czapkę, napompowała sflaczałą dętkę,
poprowadziła rower wokół domu i wyszła przez furtkę.
Zaczęła wolno zjeżdżać, rzucając tęskne i rozmarzone spojrzenie na łąkę. Pomimo
niebezpieczeństwa wczesnych przymrozków kwitły jeszcze czerwone, podobne do kropli łzy,
fuksje. Gdy nastanie zima, krajobraz się ; zmieni. Opustoszeje, smagany ostrym wiatrem. Ale
nie przestanie być piękny. Wydłużą się noce, skłaniając ludzi do pozostania w domach, przy
kominku. Spadną deszcze, napędzane od Atlantyku wyjącym wiatrem.
Wypatrywała tej pory roku, podczas której przez kilka mroźnych ■ miesięcy pogrąży
się w pracy.
Zastanawiała się, czy uda się przekonać Rogana, by przyjechał w zimie na zachodnie
wybrzeże. A jeśli tak, to czy doceni urok uderzanych wiatrem okien i kopcących się
kominków. Miała nadzieję, że tak. A kiedy przestanie ją już karać, miała nadzieję, że wrócą
do dawnych zwyczajów sprzed ostatniej nocy we Francji.
Przekona się, że ona ma rację. By uniknąć wiatru, położyła się prawie na kierownicy.
Spróbuje go przekonać. Wybaczyła mu prawie jego arbitralne, despotyczne postawienie
sprawy. Kiedy już będą znowu razem, stanie się spokojna, opanowana i słodka w mowie.
Przejdą nad tym idiotycznym nieporozumieniem do porządku dziennego...
Gdy jadący na pełnym gazie samochód wyszedł z zakrętu, zdążyła tylko z piskiem
opon zjechać z drogi i wjechała prosto na żywopłot. Ze zgrzytem hamulców samochód
obrócił się w koło, a Maggie wylądowała pupą prosto na tarninie.
- Jezus, Maria, Józefie święty, tylko ślepy i tępy idiota może traktować w ten sposób
niewinnych ludzi! - Zsunęła do tyłu czapkę, która przykryła jej oczy i popatrzyła przed siebie.
- No jasne. To mogłeś być tylko ty.
- Jesteś ranna? - Rogan wyskoczył z auta i podbiegł do niej. - Nie ruszaj się.
- Mogę się ruszać, niech cię diabli wezmą. - Odepchnęła jego ręce. - Co ty sobie
wyobrażasz, jadąc z taką potworną szybkością? To nie jest tor wyścigowy.
Z sercem w gardle ledwo wydobył z siebie głos.
- Nie prowadziłem szybko. Jechałaś środkiem drogi i śniłaś na jawie. Gdybym się
znalazł na tym zakręcie sekundę później, rozjechałbym cię jak zająca.
- Nie śniłam na jawie. Myślałam o swoich sprawach, nie spodziewając się tutaj
jakiegoś przeklętego dublińczyka pędzącego swoją gablotą. - Otrzepała spodnie, po czym
kopnęła rower. - Widzisz, co zrobiłeś? Przebiłam przez ciebie gumę.
- Masz szczęście, że to tylko guma, a nie ty sama.
- Co robisz?
- Wsadzam ten nieszczęsny środek transportu do samochodu. - Gdy to uczynił,
odwrócił się ku niej. - Odwiozę cię do domu.
- Nie jechałam wcale do domu. Jeśli masz choć odrobinę wyczucia kierunku,
powinieneś był dostrzec, że jechałam do wsi, gdzie zamierzałam coś zjeść.
- To może zaczekać. - Ujął jej ramię w protekcjonalny sposób. Zapomniała już, że ten
gest ją bawił.
- Och, czy na pewno? Możesz mnie zawieźć do wsi albo gdziekolwiek, ponieważ
jestem głodna.
- Zawiozę cię do domu - powtórzył. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać, na
osobności. Gdyby mi się udało połączyć z tobą dzisiaj rano, uprzedziłbym cię, że
przyjeżdżam i nie jechałabyś środkiem drogi na tym rowerze.
Mówiąc to, zatrzasnął za nią drzwiczki i obszedł maskę samochodu.
- Gdyby ci się udało złapać mnie rano i gdybyś mnie uprzedził, że wyruszasz w drogę,
powiedziałabym ci, żebyś się nie trudził.
- Miałem ciężki ranek, Maggje. - Oparł się potrzebie potarcia głowy, której ból
rozsadzał mu czaszkę. - Nie odpychaj mnie.
Miała właśnie zamiar to zrobić, kiedy zobaczyła, że mówi najpoważniej w świecie.
Dostrzegła w jego oczach niepokój.
- Masz jakieś kłopoty w pracy?
- Nie. Tylko przejściowe komplikacje w związku z projektem w Limerick. Właśnie
tam jadę.
- A więc nie zostaniesz.
- Nie. - Rzucił na nią okiem. - Nie zostanę. Ale nie o rozbudowie fabryki chciałem z
tobą pomówić. - Zatrzymał się przed furtką, wyłączył silnik. - Jeżeli nie masz nic do jedzenia,
pojadę do wsi i coś przywiozę.
- Nie ma problemu, mogę się obejść. - Zwolniła i wyciągnęła do niego rękę. - Cieszę
się, że cię widzę, choć o mało mnie nie rozjechałeś.
- A jak ja się cieszę, że cię widzę! - Uniósł jej rękę do ust. - Choć o mało na mnie nie
najechałaś. Wyjmę rower.
- Zostaw go przy furtce. - Po przejściu kilku kroków odwróciła się. - Czy pocałujesz
mnie jak należy?
Trudno się było oprzeć jej promiennemu uśmiechowi i sposobowi w jaki się wspięła
na palcach, by objąć go za szyję.
- Pocałuję cię, tak czy inaczej.
Była tak ciepła, tak upragniona. Jakże bardzo chciał ją wepchnąć do domu i wziąć jak
najszybciej w ramiona. O, jakże trudno było w takiej chwili się opanować!
- Być może śniłam na jawie przed chwilą - powiedziała, drażniąc jego wargi. -
Myślałam o tobie i zastanawiałam się, jak długo jeszcze zamierzasz mnie karać.
- Co masz na myśli?
- To, że się trzymasz z dala ode mnie - powiedziała beztrosko, popychając drzwi.
- Nie karzę cię.
- Tylko tak sobie, po prostu, trzymasz się z daleka.
- Oddaliłem się, abyś miała czas do namysłu.
- I czas, żeby za tobą tęsknić.
- Żeby tęsknić. I żeby zmienić zdanie.
- Tęskniłam za tobą, ale nie zmieniłam zdania. Dlaczego nie usiądziesz? Muszę
dorzucić torfu do pieca.
- Kocham cię, Maggie.
Zatrzymała się. Zamknęła na chwilę oczy, po czym odwróciła się do niego.
- Wierzę ci, Roganie, ale choć czuję, jak coś się we mnie rozpala, niczego to nie
zmienia. - Pośpiesznie wyszła.
Nie przyszedł tu, by żebrać, powtarzał sobie. Przyszedł ją prosić o pomoc w
rozwiązaniu problemu. Choć po jej reakcji domyślił się, że coś się w niej zmieniło. Bardziej
niż chciała się do tego przyznać.
Podszedł do okna, do zapadającej się sofy, zawrócił.
- Nie usiądziesz? - zapytała, gdy z naręczem torfowych kostek wróciła do pokoju. -
Zeszlifujesz podłogę. Co to za sprawa w Limerick?
- Niepoważnego, drobne komplikacje. - Przyglądał się jej, gdy uklękła przy kominku i
fachowo układała opał. Tak się złożyło, że nigdy dotąd nie był świadkiem rozpalania ognia w
torfowym piecu. Kojący widok. Tak by się chciało podejść bliżej i sięgnąć po to gorące,
czerwone serce. - Rozbudowujemy fabrykę.
- O, a co w niej produkujecie?
- Porcelanę. Przeważnie niedrogą, przeznaczoną na pamiątki.
- Pamiątki? - Przerwała pracę, odsunęła się od ognia. - Masz na myśli suweniry?
Chyba nie te dzwoneczki i filiżanki do herbaty, i takie różności, które można oglądać w
kioskach z pamiątkami dla turystów?
- Są bardzo dobrze wykonane.
Odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się.
- A to heca. Sama zatrudniłam człowieka, który robi talerzyki i pokrywa je symbolem
Irlandii - białą koniczyną.
- Czy zdajesz sobie sprawę, jaki procent dochodu narodowego pochodzi z turystyki, ze
sprzedaży talerzy z białą koniczyną, ręcznie robionych swetrów, lnu, koronek, a nawet
zwykłych kartek pocztowych?
- Nie - parsknęła, zasłaniając ręką usta. - Ale jestem pewna, że dowiem się od ciebie i
to szczegółowo. Powiedz Roganie, czy dużo zarabiasz, produkując gipsowe krasnale lub
plastikowe maczugi?
- Nie przyjechałem, żeby się usprawiedliwiać z tego, co robię, ani omawiać
rozbudowy fabryki, która przyczyni się do produkcji jednej z najdelikatniejszych porcelan
wyrabianych w Irlandii, stworzy ponad sto nowych stanowisk pracy w tej części kraju, która
najbardziej tego potrzebuje.
Zatrzymała go ruchem ręki.
- Przepraszam, nie chciałam cię obrazić. Jestem przekonana, że zwiększa się
zapotrzebowanie na naparstki, popielniczki i filiżanki z napisem „Erin Go Bragh”. Tak jest
„Niech żyje Irlandia”... Po prostu jest mi sobie trudno wyobrazić, by mężczyzna, ubierający
się w tak wspaniałe garnitury był właścicielem fabryki, w której produkuje się takie rzeczy.
- Dzięki temu mogę dofinansowywać Worldwide i dawać co roku stypendium wielu
artystom. Nawet jeśli są snobami.
Potarła środkiem dłoni nos.
- Teraz przynajmniej wiem, na czym stoję. A ponieważ wolę nie tracić czasu na
sprzeczanie się, nie wracajmy już do tego tematu. Usiądź wreszcie i nie patrz na mnie tak
groźnie. Choć nawet z tą ponurą miną jest ci do twarzy.
Westchnął głęboko.
- Jak ci idzie praca?
- Bardzo dobrze. - Zmieniła pozycję, usiadła po turecku. - Jeśli będzie czas, pokażę ci
nowe rzeczy.
- Jesteśmy troszeczkę spóźnieni, jeśli chodzi o galerię. Chcę ci zakomunikować, że
Joseph i Patrycja wyjechali, by wziąć cichy ślub.
- Tak, wiem. Dostałam od nich kartkę.
Poruszył głową.
- Nie wydajesz się wcale tym zdziwiona.
- Bo nie jestem. Zakochani są w sobie do szaleństwa.
- Pragnę ci przypomnieć, że jeszcze niedawno oznajmiłaś, iż Patrycja szaleje za mną.
- Nic podobnego. Powiedziałam, że jest w tobie prawie zakochana, i nie cofam tego
zdania. Sądzę, że chciała się w tobie zakochać... to by przecież było takie proste i takie na
miejscu. Ale od początku chodziło o Josepha. Chyba cię to nie martwi, prawda?
- Nie. Przyznaję, że byłem zdziwiony, ale nie martwię się tym. Zdaję sobie sprawę, że
z góry, zupełnie niesłusznie, osądziłem jego zamiary. Jutro wraca i wdzięczny mu jestem za
to.
- Więc o co chodzi?
- Czy dostałaś list od swojego wuja Nialla?
- Brianna dostała. Tylko ona dostaje listy, ponieważ tylko ona na nie odpisuje.
Napisał, że przyjechał do Dublina i że być może zajrzy do niej w drodze powrotnej. Widziałeś
go?
- Czy go widziałem? - Zdegustowany Rogan znowu wstał z krzesła. - Ilekroć zbliżam
się do babci, zawsze wpadam na niego. Zadomowił się u niej ponad dwa tygodnie temu.
Musimy podjąć decyzję, co począć z tym fantem.
- Dlaczego mamy się czymkolwiek zajmować?
- Czy ty mnie słuchasz, Maggie? Oni ze sobą żyją. Moja babka i twój wuj...
- Dziadek - wujek, mówiąc dokładnie.
- Nie ważne w końcu kim jest dla ciebie, ważne, do diabła, że zapałali do siebie
namiętnością.
- Naprawdę? - zaśmiała się zadowolona Maggie. - No cóż, to wspaniale.
- Wspaniale? To czyste szaleństwo! Ona się zachowuje jak jakaś trzpiotka, chodzi na
tańce, wraca grubo po północy, dzieli łóżko z mężczyzną, który nosi garnitury w kolorze
jajecznicy.
- A więc masz zastrzeżenia do jego gustu!
- Mam zastrzeżenia do jego osoby. Nie chcę, by kręcił się w lansadach po babci domu
i okupował salon, jakby był jego własnością. Nie wiem, jaką grę prowadzi, ale nie chcę, żeby
wykorzystywał jej hojne serce i jej wrażliwość. Jeśli sądzi, że położy łapę choć na jednym jej
pensie...
- Dość tego. - Poderwała się jak tygrysica. - Mówisz o mojej krwi, o mojej rodzinie,
Sweeney.
- Nie bądź nadmiernie drażliwa. Teraz nie pora na to.
- Nadmiernie drażliwa. - Dźgnęła go palcem w pierś. - I kto to mówi! Jesteś
zazdrosny, ponieważ w jej życiu pojawił się ktoś oprócz ciebie.
- To śmieszne, co mówisz.
- To jasne jak słońce. Uważasz, że już żaden mężczyzna nie może się nią interesować
inaczej, jak tylko dla jej pieniędzy?
Poczuł rodzinną solidarność i zesztywniał.
- Moja babka jest piękną, inteligentną kobietą.
- Nie zamierzam się o to sprzeczać. A mój wuj Niall nie jest łowcą posagów. Wycofał
się z interesów z niemałym majątkiem. Może nie ma willi we Francji ani nie nosi ubrań
szytych na miarę przez pieprzonych Anglików, ale ma wystarczająco dużo, by nie zabawiać
się w żigolaka. I nie życzę sobie, abyś wyrażał się w ten sposób o mojej rodzinie w moim
własnym domu.
- Nie zamierzałem cię obrażać. Przyjechałem do ciebie, ponieważ, jako ich rodzina,
musimy coś postanowić w tej sytuacji. A ponieważ zaplanowali podróż do Galway w
najbliższych dniach i chcą zatrzymać się tutaj, pomyślałem, że może porozmawiasz z nim.
- Oczywiście, że z nim porozmawiam. Jest moim krewnym, nieprawdaż? Nie znam go
prawie. Ale też nie zamierzam służyć ci za pośrednika. Jesteś snobem, Roganie, a także
cholernie pruderyjnym facetem.
- Pruderyjnym?
- Czujesz się urażony na myśl, że twoja babka prowadzi normalne życie seksualne.
Skrzywił się, syknął przez zęby.
- Och proszę, przestań, wolę sobie tego nie wyobrażać.
- Bo i nie powinieneś. To jej osobista sprawa. - Drgnęły jej wargi. - A swoją drogą...
to interesujące.
- Przestań. - Pokonany, opadł na krzesło. - Jeśli jest coś, czego nie chciałbym w życiu
oglądać, to właśnie tego.
- To prawda, że i mnie, na razie, też trudno jest to sobie wyobrazić. Ale czy nie byłoby
zabawnie, gdyby się pobrali? Przynajmniej bylibyśmy spowinowaceni. - Zaśmiewając się,
poklepała go po plecach, gdy dostał czkawki. - Odrobina whisky, kochanie?
- Poproszę. - Wziął kilka głębokich oddechów. - Maggie - zawołał, gdy zaczęła
szperać w kuchni. - Nie wolno jej zranić.
- Wiem. - Wróciła, niosąc dwie szklanki. - I tylko dlatego powstrzymałam się przed
rozkwaszeniem ci nosa, kiedy tak brzydko mówiłeś o wujku Niallu. Twoja babka jest świetną
i mądrą kobietą, Roganie.
- Ona jest... - Wypowiedział to w końcu szeptem - ona jest wszystkim, co pozostało z
mojej rodziny.
Spojrzała na niego ciepłym, łagodnym wzrokiem.
- Nie tracisz jej.
Westchnął, wpatrując się w szklankę.
- Na pewno uważasz, że zgłupiałem.
- Nie, nie uważam... niezupełnie. - Uśmiechnęła się, gdy podniósł na nią oczy. -
Mężczyźnie może się trochę pomieszać w głowie na wiadomość, że jego babka wzięła sobie
przyjaciela.
Roześmiała się na widok skrzywionej twarzy Rogana.
- Dlaczego nie pozwolisz jej, by była szczęśliwa? Jeśli to cię uspokoi, rozejrzę się w
sytuacji, kiedy tu przyjadą.
- To już przynajmniej coś. - Stuknął się lekko z nią szklanką i razem do dna wypili
whisky. - Muszę już jechać.
- Dopiero przyjechałeś. Pojedź ze mną do pubu i zjedzmy coś razem. Albo... -
zarzuciła mu na szyję ramiona - ...zostańmy w domu i pogłodujmy.
Nie, pomyślał, gdy pochylał się do jej ust. Nie pogłodują długo.
- Nie mogę zostać. - Odstawił pustą szklankę na bok i objął ją ramionami. - Gdybym
został, skończyłoby się to w łóżku. A to niczego nie rozwiązuje.
- Nie ma niczego do rozwiązywania. Dlaczego tak wszystko komplikujesz? Przecież
dobrze jest nam razem.
- To prawda. - Ujął jej twarz obiema rękami. - Nawet bardzo. Ale to tylko jeden z
powodów, dla których pragnę spędzić życie z tobą. Nie namawiaj mnie. Cokolwiek powiesz,
to niczego nie zmieni. A kiedy zdasz sobie z tego sprawę, przyjdziesz do mnie. Będę czekał.
- Po prostu odjedziesz i będziesz się trzymał z daleka? A zatem małżeństwo albo nic?
- Małżeństwo. - Pocałował ją znowu. - I wszystko. Przez prawie tydzień będę w
Limerick. W biurze wiedzą, jak się ze mną skontaktować.
- Nie zadzwonię.
Obrysował delikatnie palcem jej wargi.
- Ale będziesz chciała.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
- Jesteś uparta jak osioł, Maggie. - Już mi obrzydło słuchać ciągle tego samego. - W
ochronnych okularach, Maggie eksperymentowała z lampami. Po blisko tygodniu pracy nic,
co wydmuchała, nie zadowalało jej. Otoczyła warsztat pół tuzinem palników i nagrzewała
szklaną rurkę w skrzyżowanym ogniu.
- No cóż, skoro często to słyszysz, musi być w tym jakaś prawda. - Brianna wytoczyła
ciężkie działo. - To jest rodzina. Możesz poświęcić jeden wieczór dla rodziny.
- Tu nie chodzi o czas. - Mówiła to poważnie, choć pod pewnym względem czuła na
karku naglącą presję czasu. - Dlaczego mam się narażać i jeść z nią kolację? - Ostrożnie, ze
ściągniętymi brwiami, zaczęła ciągnąć i obracać mięknące szkło. - Uczciwie przyznaję, że nie
mam na to apetytu. Ona zresztą podobnie.
- Nie tylko mama będzie na kolacji. Lecz także wuj Niall i pani Sweeney. I Lottie,
oczywiście. Byłoby nieuprzejmie, gdybyś nie przyszła.
- O tym, że jestem nieuprzejma i uparta jak osioł słyszę w kółko. - Jakkolwiek by się
nie starała w ciągu ostatnich kilku dni, szkło nie poddawało się, wymykało się wizji, jaką
miała w głowie. Powoli wizja traciła swą wyrazistość; doprowadzało to Maggie do szaleństwa
i... przerażało ją. Jeszcze tylko wrodzony upór trzymał ją przy pracy.
- Nie widziałaś wujka Nialla od pogrzebu tatusia. A poza tym, na miłość boską,
przyjeżdża przecież z babką Rogana. Mówiłaś, że ją bardzo polubiłaś.
- Bo to prawda. - Do cholery, co się dzieje z jej rękoma? Czy coś zmieniło się w jej
sercu? Połączyła ze sobą dwa kawałki szkła, wypaliła je, wróciła, ponownie wypaliła. - Może
jednym z powodów, dla którego nie chcę tam być, jest chęć zaoszczędzenia jej jednego z
naszych radosnych, rodzinnych posiłków.
Sarkazm był tak piekący, jak jeden z rozpalonych palników Maggie. Brianna
potraktowała to z lodowatym spokojem.
- Odłożenie na bok, choć na jeden wieczór, własnych odczuć, nie będzie cię aż tak
wiele kosztowało. Jeśli wuj Niall i pani Sweeney zbaczają z trasy, żeby odwiedzić nas przed
jazdą do Galway, powitamy ich z całego serca. Wszystkie.
- Przestań mnie zadręczać, dobrze? Wiercisz mi dziurę w brzuchu. Nie widzisz, że
pracuję?
- Nic innego nie robisz, więc jeśli chcę ci coś powiedzieć, muszę ci przerwać. Przyjadą
tu na krótko, Maggie, i nie licz, że cię usprawiedliwię przed nimi. - Identycznie jak siostra,
Brianna założyła ręce. - Nie ruszę się z miejsca, dopóki nie obiecasz, że zrobisz, co do ciebie
należy.
- Dobrze już, dobrze. Chryste Panie, przyjdę na tę cholerną kolację.
Brianna uśmiechnęła się ciepło. Osiągnęła swoje.
- O wpół do siódmej. Nakarmię moich gości wcześniej i w ten sposób zjemy posiłek
we własnym, rodzinnym gronie.
- I cudownie spędzimy czas!
- Wszystko się uda, jeżeli obiecasz, że będziesz trzymała swój paskudny język za
zębami. Proszę cię tylko o minimum wysiłku.
- Będę się uśmiechała, będę uprzejma. Nie będę jadła palcami. - Westchnąwszy
gorzko, Maggie uniosła ochronne gogle i na końcu rurki wyciągnęła z płomieni figurkę.
- Co to takiego? - zapytała zaciekawiona Brianna i podeszła bliżej.
- Natchnione szaleństwo.
- To ładne. Czy to jest jednorożec?
- Aha, jednorożec... jeszcze mu tylko brak do kompletu odrobiny złota na rogu. -
Roześmiała się. - To żart, Brie. Głupi żart. Z samej siebie. Potem będą łabędzie, jestem tego
pewna. Albo małe pieski z lufka - mi do papierosów zamiast ogonków. - Odłożyła pracę na
bok. Wyłączyła w pośpiechu lampy. - To by było na tyle, uważam. Już nic wartościowego nie
uda mi się dzisiaj zrobić, wiec przyjdę na te przyjęcie. Boże dopomóż!
- Dlaczego nie odpoczniesz choć trochę, Maggie? Wyglądasz na bardzo zmęczoną.
- Może odpocznę, ale dopiero po zapakowaniu kilku sztuk. - Odrzuciła na bok gogle,
potarła rękoma twarz. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest zmęczona. Potwornie
zmęczona. - Nie martw się, Brie. Nie będziesz musiała ściągać mnie siłą. Powiedziałam, że
przyjdę.
- Jestem ci wdzięczna. - Brianna wychyliła się, by pogładzić siostrę po ręku. - Muszę
już wracać i sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. O wpół do siódmej, Maggie.
- Pamiętam.
Pomachała siostrze na do widzenie. Aby się nie odrywać od spraw praktycznych,
wzięła jedną ze zbitych przez siebie skrzynek i wyłożyła ją trocinami. Po położeniu
bąbelkowanej folii na stole, podeszła do półek na tyłach warsztatu. Była tam tylko jedna
rzecz, ostatnia jaką skończyła przed wizytą Rogana.
Smukły, lecz silny trzon wznosił się ku górze, przechylni nic, opadając bujnie
wiotkimi, pełnymi gracji pędami, które zdawały się kołysać. Pomyślała, że jest jak wierzba,
która ją zainspirowała. Może się pochylać, wyginać, nie tracąc nic ze swej istoty. Głęboki,
czysty błękit, intensywny u podstawy, zmieniał tonację i stopniowo, im bliżej delikatnych
pędów, przechodził w jasny, pastelowy odcień.
Owinęła ją starannie. To było coś więcej niż rzeźba. To była ostatnia praca, w którą z
pełnym powodzeniem udało się jej włożyć serce. Po niej niczego już nie dokonała. Choć
pracowała nieprzerwanie. Wciąż tylko przetapiała i przetapiała. Z dnia na dzień narastała w
niej panika. Byli bliska załamania.
To jego wina, powiedziała do siebie, zabezpieczając górę skrzynki. To jego wina, że
skusił ją sławą i majątkiem, wystawił jej próżność na taki olśniewający i błyskawiczny
sukces. A teraz wszystko w niej zastygło, wyschło. Była tak pusta, jak rurka, z której
wymodelowała jednorożca.
To przez niego chciała zbyt wiele. Za bardzo go pragnęła. A tymczasem on odszedł,
pokazując brutalnie, jak to jest, gdy nie ma się niczego.
Nie podda się, nie da tak łatwo za wygraną. Przyrzekła sobie, że przynajmniej
zachowa swą dumę. Kiedy szyderczo zahuczał piec, usiadła na swym krześle, poczuła
bliskość jego kształtu.
To dlatego, z pewnością, że za ciężko pracowała. Poganiała siebie, by każdy kolejny
przedmiot był jeszcze lepszy. Zablokowała ją presja sukcesu, to wszystko. Prześladowała ją
myśl, że gdy wystawa opuści Paryż, nie wytrzyma próby. Że o n a nie wytrzyma próby.
Że już nigdy nie tknie dmuchawki dla własnej przyjemności, po prostu dla samej
siebie. Rogan zmienił to wszystko. Zmienił także, a przecież bała się tego i mówiła mu o tym,
ją samą.
I jak to jest możliwe, rozważała, zamknąwszy oczy, jak to jest możliwe, by mężczyzna
mógł rozkochać w sobie kobietę odchodząc?
- Dobrze się urządziłaś, prawda, kochanie? - Niall, wbity w jeden ze swych
jaskrawych garniturów, pulchny jak serdelek, uśmiechał się promiennie do Brianny. - Zawsze
mówiłem, że dzielna z ciebie dziewczyna. Odziedziczyła to po mojej siostrze, wiesz Chrissy?
- Masz śliczny dom. - Christine wzięła podany jej przez Briannę kieliszek. - A w
twoim ogrodzie aż dech zapiera.
- Dziękuję. Dom i ogród dają mi wiele radości.
- Rogan nie znajdował słów pochwały, wspominając swój krótki pobyt tutaj. -
Christine westchnęła z zadowolenia; miłe ciepło kominka, pogodnie jarząca się lampa
stwarzały przychylną atmosferę. - Teraz rozumiem dlaczego.
- Ma dobrą rękę. - Niall uścisnął Briannę, omal nie łamiąc jej kości. - Ma to we krwi.
Krwi nie da się oszukać.
- Na to wygląda. Znałam dobrze twoją babcię.
- Chrissy wiecznie kręciła się pod nogami - przymrużył oko Niall. - I pomyśleć, że jej
nie zauważałem. Ależ ze mnie był nieśmiały chłopak.
- To ostatnia rzecz, jaką można o tobie powiedzieć - zaśmiała się Christine. - Po prostu
uważałeś mnie za natręciucha.
- Jeśli tak, to zmieniłem zdanie. - Wychylił się do przodu i pod zaintrygowanym
spojrzeniem Brianny pocałował Christine mocno w usta.
- To ci zabrało ponad pięćdziesiąt lat.
- A wydaje się, że to było wczoraj.
- No cóż... - chrząknęła niespokojnie Brianna. - Chyba muszę sprawdzić... wydaje mi
się, że mama i Lottie - ciągnęła, gdy podniesione głosy rozbrzmiały w korytarzu.
- Prowadzisz samochód jak ślepa - narzekała Maeve. - Wrócę na piechotę do Ennis.
Nie myśl, że jeszcze kiedykolwiek wsiądę z tobą do tego samochodu.
- Jeśli potrafisz lepiej, prowadź sama. Będziesz wtedy miała poczucie niezależności. -
Lottie beztrosko wykroczyła do salonu, odwijając gruby szal z szyi. - Chłodny dzisiaj wieczór
- oznajmiła zaróżowiona i uśmiechnięta.
- A ty mnie wleczesz ze sobą, żebym przez następny tydzień nie wyszła z łóżka.
- Mamo. - Zwierając mocno ramiona, jakby w obronie przed zakłopotaniem, Brianna
pomogła matce zdjąć płaszcz. - Chciałabym, żebyś poznała panią Sweeney. Pani Sweeney, to
moja mama, Maeve Concannon, oraz nasza przyjaciółka Lottie Sullivan.
- Cieszę się, że mogę obie panie poznać. - Christine wstała, aby podać rękę obu
kobietom. - Byłam przyjaciółką pani matki, pani Concannon. Dorastałyśmy razem w Galway.
Nazywałam się wtedy Christine Rogan.
- Mówiła o pani - odpowiedziała krótko Maeve. - Miło mi panią poznać. - Jej wzrok
powędrował ku wujowi, zmrużyła oczy. - A to wujek Niall, nieprawda? Nie rozpieszczasz nas
swoją obecnością.
- Serce mi się raduje na twój widok, Maeve. - Objął ją swymi szerokim ramionami,
poklepał po plecach ciężką ręką. - Mam nadzieję, że lata cię oszczędziły.
- A niby dlaczego? - Gdy tylko Maeve uwolniła się spod jego uścisku, usiadła na
fotelu przy ogniu. - Słabo ciągnie ten kominek, Brianno.
To była nieprawda, ale Brianna podeszła i udała, że poprawia ogień.
- Przestań zrzędzić - nakazał Niall, machając niedbale ręką. - Dobrze ciągnie. Wszyscy
wiemy, że Maeve żyje po to, aby narzekać.
- Prawda? Od razu zaczyna - powiedziała żartobliwie Lottie, wyjmując z koszyka
druty do roboty. - Ja już nie zwracam na to uwagi. Ale mam niezłą zaprawę, wychowałam
czwórkę dzieci!
Niepewna co do następnego kroku, Christine skoncentrowała uwagę na Lottie.
- Jaka śliczna włóczka, pani Sullivan.
- Dziękuję. Mam słabość do robótek. Jak udała się podróż z Dublina?
- Och, cudownie. Już nieomal zapomniałam, jak przepiękna jest ta część kraju.
- Nic tylko łąki i krowy - rzuciła nonszalancko Maeve, zniecierpliwiona, że rozmowa
wymyka się spod jej kontroli. - Dobrze jest mieszkać w Dublinie i przyjechać tu na jeden
ładny, jesienny dzień. Później przychodzi zima i wcale nie jest już tak ślicznie. - Mogłaby tak
ciągnąć ten temat, ale weszła Maggie.
- No nie, wujek Niall, w pełnej krasie. - Ze śmiechem rzuciła się w jego ramiona.
- Malutka Maggie Mae, całkiem już dorosła.
- I to już od dość dawna. - Cofnęła się i ponownie zaśmiała. - Co robić, teraz już
prawie je wszystkie zgubiłeś. - Przeciągnęła z czułością ręką po jego łysej głowie.
- To była tak wspaniała głowa, jak wiesz, że Dobry Pan nie widział potrzeby
pokrywania jej włosami. Słyszałem o twoich sukcesach, kochanie, jestem z ciebie dumny.
- Pani Sweeney opowiedziała ci o tym, żeby się pochwalić swoim wnukiem. Strasznie
się cieszę ze spotkania - powiedziała Maggie do Christine. - Mam nadzieję, że nie ulegnie
pani namowom wujka i nie popędzi natychmiast do Galway.
- Myślę, że potrafię się obronić. Mam nadzieję, że jutro, przed odjazdem, jeśli nie
sprawię ci tym kłopotu, będę mogła obejrzeć twoją pracownię.
- Oczywiście, będę szczęśliwa. Hallo, jak się masz Lottie?
- Jak rybka w wodzie. - Jej druty uderzały rytmicznie. - Sądziłam, że zajrzysz i
opowiesz o swojej podróży do Francji.
Po tej uwadze dało się słyszeć ironiczne parsknięcie Maeve.
- Mama. - Odwróciła się ku niej Maggie.
- Margaret Mary. Jak zwykle zajęta wyłącznie własnymi sprawami.
- To prawda.
- Brianna jakoś znajduje czas i zagląda dwa razy w tygodniu, by zobaczyć, czy
niczego mi nie brak.
Maggie pokiwała głową.
- A więc ja już nie muszę robić tego samego.
- Podaję kolację - przecięła rozmowę Brianna.
- Mnie nie trzeba długo namawiać. - Przechodząc do jadalni, Niall ujął Christine za
rękę, drugą zaś serdecznie poklepał Maggie po plecach.
Na pięknie nakrytym stole stały świeże kwiaty, a umieszczone na kredensie lichtarze
migotały ciepłym światłem świec. Jedzenie przygotowane było z wielkim gustem i w dużych
ilościach. Mógłby to być uroczy, sympatyczny wieczór. Ale, oczywiście, nie był.
Maeve czepiała się wszystkiego. Im swobodniejszy stawał się przy stole nastrój, tym
bardziej stawała się ponura. Zazdrościła Christine jej pięknej, doskonale uszytej sukni,
rzucających blask pereł na szyi, pachnącej drogimi perfumami skóry, bo skóra Christine była
gładka i delikatna, wyzywająco zadbana.
Przyjaciółka jej matki, pomyślała Maeve. Koleżanka szkolna! Pomyślała, że życie
jakie wiodła Christine Sweeney powinno było jej przypaść w udziale. I mogło jej przypaść,
gdyby nie popełniła błędu. Gdyby nie Maggie.
Można było aż wyć z wściekłości na los. Ze wstydu. Z powodu nieodwracalnej utraty
wszystkiego.
Wokół rozmowa pieniła się jak drogi szampan, snuto lekkie i niewymuszone
opowiadania o kwiatach i dawnych czasach. O Paryżu i Dublinie. I o dzieciach.
- To cudownie mieć taką dużą rodzinę - mówiła Christine do Lottie. - Zawsze
żałowałam, że nie mogliśmy mieć z Michaelem więcej dzieci. Rozpieszczaliśmy więc
naszego syna, a później Rogana.
- Syn - mruknęła Maeve. - Syn nigdy nie zapomina o matce.
- To prawda, to jest specyficzna więź - uśmiechnęła się Christine, mając nadzieję, że
złagodzi gorycz płynącą z ust Maeve. - Ale muszę przyznać, że zawsze pragnęłam mieć dla
siebie córkę. Powinna być pani wdzięczna losowi, mając dwie córki, pani Concannon.
- Raczej przeklęta.
- Spróbuj grzybów, Maeve. - I Lottie z namaszczeniem zaczęła je nakładać Maeve na
talerz. - Są idealnie usmażone. Masz świetne wyczucie, Brianno.
- Nauczyłam się tej sztuki od babci - zaczęła Brianna. - Ciągle jej zawracałam głowę,
prosząc, żeby mnie nauczyła gotować.
- A potępiając mnie za to, że nie garnęłam się do kuchni. - Maeve odrzuciła dumnie
głowę. - Nie ciągnęło mnie do tego. Założę się, że pani nie spędza wiele czasu w kuchni, pani
Sweeney.
- Obawiam się, że niewiele. - Świadoma chłodu swojego głosu, Christine zmusiła się
ponownie, by nadać mu lekkość. - Muszę przyznać, że moje wyczyny kulinarne nigdy, nawet
w przybliżeniu, nie osiągnęły takich wyżyn, jak te dania, które nam dzisiaj podałaś, Brianno.
Nie dziwię się teraz, że Rogan pod niebiosa wychwalał twoją kuchnię.
- Ona z tego żyje. Noclegi i posiłki dla obcych ludzi.
- Zostaw ją w spokoju - powiedziała Maggie opanowanym głosem, choć wyraz jej
oczu był wymownie ostry jak krzyk. - Ciebie również obsługiwała, Bóg mi świadkiem.
- To jej obowiązek. Nikt przy stole chyba nie zaprzeczy, że do powinności córki
należy opiekowanie się matką. Czego o tobie nie można powiedzieć, Margaret Mary.
- Nigdy się po mnie tego nie spodziewaj i poczytuj sobie za dobrodziejstwo to, że Brie
cię toleruje.
- Nie mam powodu, żeby sobie poczytywać cokolwiek za dobrodziejstwo, skoro
własne dzieci wyrzuciły mnie z mojego własnego domu. Porzuciły mnie, chorą i samotną.
- No wiesz, Maeve, nie chorowałaś nawet przez jeden dzień ode zwała się
najspokojniej w świecie Lottie. - I jak możesz mówić o samotności, kiedy dzień i noc jestem z
tobą.
- Bierzesz za to co tydzień pieniądze. A mną powinna się opiekować rodzina, krew z
mojej krwi, ale niestety, moje córki wypięły się na mnie, a mój wuj, ze swoim pięknym
domem w Galway, w ogóle o mnie zapomniał.
- Nie na tyle, by nie dostrzec, że się zupełnie nie zmieniłaś, Maeve. - Niall spojrzał na
nią z litością. - Ani trochę. Przepraszam cię Chrissty za to żałosne zachowanie mojej
siostrzenicy.
- Myślę, że deser zjemy w salonie. - Blada, ale spokojna Brianna podniosła się od
stołu. - Gdybyście państwo zechcieli tam przejść i rozgościć się, zaraz podam coś słodkiego.
- Będzie nam tam wygodniej - zgodziła się Lottie. - Pomogę ci, Brianno.
- Proszę mi wybaczyć wujku, pani Sweeney, chciałabym zamienić słówko z mamą,
zanim do was dołączymy. - Maggie została na swoim miejscu, aż całe towarzystwo opuściło
jadalnię - Dlaczego to robisz? - zapytała matkę. - Dlaczego psujesz jej przyjemność? Czy tak
trudno dać jej złudzenie, choć jeden raz, że jesteśmy rodziną?
Zakłopotanie jeszcze bardziej wyostrzyło język Maeve.
- Ja nie mam złudzeń i nie widzę potrzeby wywierania wrażenia na pani Sweeney z
Dublina.
- Już wywarłaś na niej wrażenie i to najgorsze. A to rzutuje na nas wszystkich.
- Uważasz się za kogoś lepszego od nas, Margaret Mary? Dlatego, że włóczysz się od
Wenecji po Paryż? - Z pobielałymi rękami, zaciśniętymi w pięść, opartymi o krawędź stołu,
Maeve pochyliła się do przodu. - Czy myślisz, że nie wiem, co wyprawiasz z wnukiem tej
kobiety? Kurwisz się! Bez cienia wstydu! No tak, on widzi, że zdobyłaś pieniądze i sławę, o
czym zawsze marzyłaś. Wystarczyło tylko zaprzedać duszę i ciało, żeby to zdobyć.
Chcąc ukryć drżenie rąk, Maggie kurczowo splotła palce pod stołem.
- Sprzedaję swoją pracę, więc nie wykluczone, że trafiłaś w sedno, mówiąc o mojej
duszy. Ale moje ciało należy do mnie. Oddaję je Roganowi dobrowolnie i bez oporów.
Maeve pobladła. Potwierdziły się jej podejrzenia.
- I zapłacisz za to, tak jak ja zapłaciłam. Mężczyzna z jego środowiska nie pragnie
niczego od takich jak ty, poza tym, co znajduje po ciemku.
- Nie masz o tym zielonego pojęcia. A zwłaszcza o nim.
- Ale znam ciebie. A co się stanie z twoją wspaniałą karierą, jeśli się okaże, że masz
dzieciaka w brzuchu?
- Gdybym musiała wychowywać dziecko, błagałabym Boga, żebym potrafiła to robić
lepiej niż ty. Nie zrezygnowałabym z pracy i nie nałożyłabym na siebie i dziecko worka
pokutniczego do końca życia.
- Co ty możesz o tym wiedzieć! - powiedziała ostrym głosem Maeve. - Ale rób tak
dalej, a dowiesz się! Przekonasz się, jak to jest, kiedy twoje życie się zatrzymuje, a serce
pęka.
- Ale tak nie zawsze musi być. Inni muzycy mają rodziny.
- Otrzymałam od losu dar. - Maeve poczuła, jak łzy pieką jej oczy. - A ponieważ
byłam tak samo arogancka, jak ty, dar został mi odebrany. Po tym jak sobie ciebie
zafundowałam, nie było już we mnie muzyki.
- Powinna być - wyszeptała Maggie. - Gdybyś tego naprawdę cholernie pragnęła.
Pragnęła tego? Nawet teraz Maeve czuła jeszcze starą, niezabliźnioną ranę szarpiącą
jej serce.
- I co dobrego by z tego wyszło? - zapytała. - Ty także pragnęłaś żyć sztuką przez całe
życie, a teraz, dla wątpliwej przyjemności posiadania mężczyzny między nogami, możesz to
wszystko zaprzepaścić.
- On mnie kocha - usłyszała swój głos Maggie.
- W ciemnościach każdemu mężczyźnie bez trudu przychodzi mówienie o miłości.
Nigdy nie będziesz szczęśliwa. Zrodzona zostałaś w grzechu, żyjesz w grzechu, umrzesz w
grzechu. Samotnie. Tak jak ja jestem samotna.
- Celem twojego życia stała się nienawiść do mnie, i trzeba przyznać, że wykonałaś
dobrą robotę. - Powoli, niepewnie, Maggie podniosła się od stołu. - Czy wiesz, co mnie
przeraża, przeraża aż do szpiku kości? Nienawidzisz mnie, bo patrząc na mnie, rozpoznajesz
siebie. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, jeśli to prawda.
Wymknęła się z pokoju, prosto w ciemną noc.
Najtrudniejszą pigułką do przełknięcia były przeprosiny. Odkładała to na później,
oddając się z zapałem oprowadzaniu Christine i Nialla po pracowni. W chłodnym świetle
poranka przykre wrażenie poprzedniego dnia straciło nieco swoją ostrość. Uspokoiła się
trochę, objaśniając im różne techniki, pokazując narzędzia, a nawet, ponieważ Niall nalegał,
próbując nauczyć go wydmuchać pierwszą bańkę szklaną.
- To nie jest trąbka. - Przycisnęła ręką dmuchawkę, gdy zanadto uniósł ją do góry. - Z
takiego popisywania się nie wyniknie nic dobrego, poza tym, że popryskasz się gorącym
szkłem.
- Myślę, że dalej potrenuję już z kijem golfowym. - Mrugnął okiem i oddał jej z
powrotem rurkę. - Wystarczy jedna artystka w rodzinie.
- I ty naprawdę sama robisz szkło. - Christine obchodziła jej pracownię, ubrana w
uszyte na miarę szerokie spodnie i jedwabną bluzkę. - Z piasku.
- I z paru innych rzeczy. Piasek, soda, wapno. Skaleń, dolomit. I trochę arszeniku.
- Arszeniku? - Christine zrobiła wielkie oczy.
- Trochę tego, trochę tamtego - powiedziała z uśmiechem Maggie. - Przechowuję w
tajemnicy swoje receptury, niczym czarownica swoje zaklęcia. W zależności od tego, jaki
chcę uzyskać kolor, dodaję różne chemikalia. Rozmaite barwniki zmieniają kolor szkła
podczas wypalania. Kobalt, miedź, mangan. Są jeszcze węglany i tlenki. Arszenik jest
doskonałym tlenkiem.
Christine podejrzliwie przyglądała się pokazywanym jej przez Maggie chemikaliom.
- Wydaje mi się, że prościej byłoby przetapiać zużyte lub kupne szkło.
- Ale wtedy nie byłoby ono własne, prawda?
- Nie przypuszczałam, że będąc artystką, musisz być także chemiczką.
- Nasza Maggie zawsze była błyskotliwa. - Niall objął ją ramieniem. - Sharon
opisywała mi, jak świetnie Maggie radziła sobie w szkole, pisała też o dobrym charakterze
Brianny.
- Tak było - śmiejąc się, powiedziała Maggie. - Ja byłam błyskotliwa, a Brie była
dobra.
- Pisała, że Brie także była błyskotliwa - dodał lojalnie Niall.
- Mogę się założyć natomiast, że o mnie nigdy nie powiedziała, że mam dobry
charakter. - Maggie się odwróciła i przytknęła nos do jego płaszcza. - Tak bardzo się cieszę,
że cię znowu widzę. Nie sądziłam, że będę aż tak uradowana.
- Zaniedbałem cię, Maggie Mae, po śmierci Toma.
- Nie. Każdy z nas ma własne życie, a poza tym doskonale rozumiemy z Brie, że z
powodu mamy nie rwiesz się do odwiedzin. A przy okazji... - Cofnęła się, zaczerpnęła
powietrza. - Chciałabym przeprosić za wczorajszy wieczór. Nie powinnam była jej
prowokować, a już tym bardziej nie powinnam była wyjść bez pożegnania.
- Nie musisz przepraszać, podobnie jak Brianna, co zresztą już jej rano powiedziałem.
- Niall pogłaskał Maggie po policzku. - Maeve postanowiła być w złym humorze, jeszcze
zanim przyszła. Niczego nie sprowokowałaś. Nie możesz się obwiniać za sposób, w jaki
Maeve postanowiła przejść przez życie, Maggie.
- Tak czy siak, przykro mi, że wieczór był nieudany.
- Nazwałabym go pouczającym - powiedziała ze spokojem Christine.
- W to nie wątpię - zgodziła się Maggie. - Wujku Niall, czy słyszałeś kiedykolwiek,
jak ona śpiewa?
- Słyszałem. Śpiewała pięknie jak słowik, to pewne. I niepokojąco jak jedna z tych
wielkich kocic w klatce w zoo. Nigdy nie była łatwym dzieckiem, Maggie. Była szczęśliwa
tylko wtedy, kiedy ludzie milkli i słuchali jej śpiewu.
- A potem był Tom.
- A potem był Tom. Z tego, co słyszałem, byli ślepi i głusi na wszystko, co się działo
poza nimi. Być może także ślepi i głusi na samych siebie. - Pogłaskał ją wielką ręką po
głowie. - Nie wykluczone, że żadne z nich nie wiedziało, co czuje w głębi serca, dopóki nie
zostali zmuszeni do związania się na trwałe. A kiedy to się stało, rzeczywistość okazała się
inna niż tego oczekiwali. I Maeve pogrążyła się w goryczy.
- Czy myślisz, że gdyby się nie spotkali, byłaby inna?
Uśmiechnął się nieznacznie i wykonał nieokreślony ruch ręką.
- Płyniemy na falach losu, Maggie Mae. Dopiero gdy przestajemy się na nich unosić,
stajemy się takimi, jakimi chcemy.
- Żal mi jej - powiedziała miękko Maggie. - Nigdy nie sądziłam, że będzie mnie na to
stać.
- I dobrze, że tak do niej podchodzisz. - Pocałował Maggie w czoło. - , A teraz zajmij
się sobą i tym, co postanowiłaś.
- Pracuję nad tym - uśmiechnęła się ponownie. - Ciężko nad tym pracuję!
Christine, zadowolona, że mają jeszcze odrobinę czasu, odezwała się:
- Niall, bądź tak kochany i zostaw mnie na chwilę z Maggie.
- Babskie rozmówki, tak? - Jego okrągła twarz pomarszczyła się w uśmiechu. - Nie
śpieszcie się, pójdę się przejść.
- A więc - zaczęła Christine, gdy tylko zamknęły się drzwi za Niallem - muszę się do
czegoś przyznać. Nie poszłam od razu do salonu ze wszystkimi. Wróciłam, myśląc, że może
uda mi się coś załagodzić.
Maggie spuściła wzrok i wpatrywała się w podłogę.
- Rozumiem.
- Nie owijając sprawy w bawełnę, podsłuchiwałam. Musiałam zmobilizować
wszystkie siły, by nie wpaść do pokoju i nie powiedzieć twojej mamie, co o tym myślę.
- To tylko pogorszyłoby sprawę.
- Tylko dlatego się powstrzymałam... choć mogłoby mi to sprawić wielką satysfakcję.
- Christine objęła Maggie i lekko nią potrząsnęła.
- Ona nie ma pojęcia, kogo ma w tobie.
- Być może wie zbyt dobrze. Sprzedałam cząstkę siebie, ponieważ, podobnie jak ona,
mam potrzebę posiadania więcej, niż mam.
- Dużo zarobiłaś.
- Czy zarobiłabym, czy otrzymałabym w prezencie, to niczego by nie zmieniło.
Pragnęłam się cieszyć z tego, co mam, pani Sweeney. Tak bardzo tego pragnęłam, ponieważ
w przeciwnym razie musiałabym się przyznać do tego, że nie mam dostatecznie dużo. Że mój
ojciec zawiódł się na nas, bo zawiódł się. Dopóki Rogan nie przekroczył progu tych drzwi, :.
byłam zadowolona, albo wmawiałam sobie, że mogę być zadowolona. Ale drzwi zostały
otwarte i zasmakowałam w tym. Przez cały tydzień nie zrobiłam ani jednej porządnej pracy.
- Dlaczego uważasz, że to z tego powodu?
- Zapędził mnie w kozi róg, dlatego. Nie potrafię być już sobą, nie mogę być już
dłużej sobą. On to zmienił. Nie wiem, co robić. A przecież zawsze wiedziałam.
- Twoje prace płyną z twojego serca. To wie każdy, kto je widział. Może blokujesz
swoje serce, Maggie.
- Jeśli tak, to dlatego, że muszę. Nie zrobię tego, co ona. Ani tego, co ojciec. Nie stanę
się przyczyną nieszczęścia, ani jego ofiarą.
- Uważam, że jesteś już ofiarą, moja droga Maggie. Masz poczucie winy z powodu
odnoszonych sukcesów, a, co gorsze, karzesz się i za to, że w parze z sukcesem idzie ambicja.
Uważam także, że nie pozwalasz sobie na okazywanie tego, co nosisz w sercu, ponieważ, jeśli
raz to zrobisz, nie potrafisz się już z tego wycofać, a zatem, nawet kosztem własnego
szczęścia, trzymasz to w sobie. Kochasz Rogana, prawda?
- Nawet jeśli tak, to za jego sprawą.
- Jestem pewna, że potrafi doskonale sprostać tej sytuacji.
Maggie odwróciła się, by uporządkować narzędzia.
- Nigdy jej nie spotkał. Myślę, że zrobiłam wszystko, żeby jej nie spotkał i nie
zobaczył, że jestem taka sama jak ona. Humorzasta, zła i niezadowolona.
- I samotna - powiedziała delikatnie Christine, patrząc Maggie prosto w oczy. - Ona
jest samotna, Maggie, choć to tylko jej wina. - Podeszła bliżej i wzięła Maggie za rękę. - Nie
znałam twojego ojca, ale na pewno masz w sobie także dużo z niego.
- Był marzycielem. Tak jak ja.
- A twoja babcia, ze swoim bystrym umysłem i pogodnym usposobieniem. Ona także
jest w tobie. I Niall, ze swą cudowną żądzą życia. Wszystko to jest w tobie. Ale to wszystko
nie tworzy całości. Niall ma rację, Maggie. Naprawdę ma rację. Jesteś taka, jaką pragniesz
być.
- Myślałam, że tak jest. Myślałam, że dokładnie wiem, kim jestem i kim chcę być. A
teraz wszystko pomieszało mi się w głowie.
- Kiedy rozum nie daje ci odpowiedzi, lepiej posłuchać własnego serca.
- Nie podoba mi się jego odpowiedź.
- A zatem, moje drogie dziecko, możesz być absolutnie pewna, że to jest dobra
odpowiedź - roześmiała się Christine.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
W połowie dnia samotność stała się nie do zniesienia. Rozbrzmiewała wokół niej jak
tępe uderzenie werbli. Maggie ponownie sięgnęła po dmuchawkę. Przed dwoma godzinami
wrzuciła do przetopienia wydmuchane naczynie.
Wnikliwie przeglądała szkice, odrzucała jedne, wypróbowywała inne. Po odstawieniu
na półkę jednorożca, z którego nie była zadowolona, przystąpiła do pracy.
Ale gdy tylko nabrała roztopione szkło, wizja ją opuściła. Masa spłynęła, polała się i
zawisła w próżni. Prawie nie zastanawiając się, co robi, zaczęła wpuszczać kawałeczki
roztopionej masy szklanej do pojemnika z wodą.
Jedne popękały, inne przetrwały, Wyjęła jeden z nich, by mu się przyjrzeć. Choć
uformowany w ogniu, był teraz zimny, a w kształcie przypominał łzę. Łza księcia Ruperta
przypadkowa innowacja artysty, którą potrafiłoby zrobić dziecko.
Wygładzając ją palcami, wzięła ją pod polaryskop. W powiększeniu naprężenie w
kropli szkła objawiło się feerią tęczowych kolorów. Aż takie bogactwo wewnątrz czegoś tak
nikłego, pomyślała.
Wsunęła kulkę do kieszeni, wyłowiła pozostałe z wiaderka. Kilkoma fachowymi,
ostrożnymi ruchami wygasiła piec. Dziesięć minut później wchodziła do kuchni siostry.
- Brianno. Co widzisz, patrząc na mnie?
Zdmuchując z czoła kosmyk włosów, Brianna podniosła wzrok i nie przestając
wyrabiać ciasta na chleb, uśmiechnęła się.
- Moją siostrę, oczywiście.
- Nie, nie. Spróbuj choć raz nie być taka dosłowna. Co takiego specjalnego we mnie
widzisz?
- Kobietę, która jakby zawsze znajdowała się na krawędzi czegoś. Która ma dosyć
energii, by zadręczać mnie bez litości. I tyle samo złości. - Brianna opuściła wzrok na swoje
ciasto. - Złości, która mnie martwi i niepokoi.
- Egoizm i samolubstwo?
- Nie, co to, to nie. Nigdy. Tych wad nie dostrzegłam u ciebie nigdy.
- A inne?
- Masz ich dostateczne dużo. Czy chciałabyś być chodzącą doskonałością?
Rozgrzeszający ton Brianny zabolał Maggie.
*
∗
Książę Rupert (1619 - 82), wnuk Jakuba I Stuarta; dowódca wojsk i floty angielskiej w czasie
rewolucji angielskiej 1640 - 60; od 1644 naczelny wódz armii króla Karola I, pokonany przez wojska
dowodzone przez Cromwella; zbiegł z Anglii (przyp. tłum.)
.
- Wciąż masz mi za złe ten nieszczęsny wieczór?
- Nie, nie mam. - Ze zdwojoną energią zaczęła wyrabiać ciasto. - Mam żal do siebie,
do okoliczności, do losu, jeśli wolisz. Ale nie do ciebie. To nie była twoja wina, a Bóg nam
świadkiem, że uprzedzałaś mnie, że nic z tego nie wyjdzie. Wolałabym jednak, żebyś nie
wyskakiwała zawsze w mojej obronie.
- Nic na to nie poradzę.
- Wiem. - Brianna zbiła ciasto w kulę i przełożyła je do miski do wyrośnięcia. -
Zachowywała się znacznie lepiej po twoim wyjściu. I myślę, że była lekko zakłopotana. Na
zakończenie pochwaliła mnie za udany posiłek. Choć niewiele jadła, zdobyła się jednak na
dobre słowo.
- Mogło być znacznie gorzej.
- Święta prawda, Maggie. Powiedziała coś jeszcze.
- Bez przerwy coś mówi, ale nie przyszłam tego wysłuchiwać.
- To dotyczyło lichtarzy - ciągnęła Brianna. Maggie uniosła ze zdziwienia brwi.
- Których?
- Tych, które stały na kredensie, a które zrobiłaś dla mnie w zeszłym roku.
Powiedziała, że są śliczne.
Śmiejąc się, Maggie potrząsnęła głową.
- Chyba ci się przyśniło?
- Byłam przytomna i stałam we własnym korytarzu. Popatrzyła na mnie i powiedziała
to. I stała nieruchomo, patrząc na mnie tak długo, aż zrozumiałam, że, choć sama nie może ci
tego powiedzieć, chce, żebyś o tym wiedziała.
- Niby dlaczego? - zapytała niepewnym głosem Maggie.
- Sądzę, że to swoisty rodzaj przeprosin, za to, co wydarzyło się w jadalni. Kiedy
zobaczyła, że ją zrozumiałam, znowu zaczęła się czepiać Lottie i w rezultacie opuściły dom
tak samo, jak przyszły. Kłócąc się.
- No cóż. - Maggie nie miała pojęcia, jak zareagować, jak się do tego ustosunkować.
Jej niespokojne palce sięgnęły do kieszeni i zabawiały się gładkimi, szklanymi kulkami.
- To niewiele, ale zawsze coś. - Uwijając się, Brianna posypała mąką ręce, szykując
się do uformowania kolejnego bochenka. - Jest szczęśliwa w domu, który jej dałaś, nawet jeśli
sama jeszcze o tym nie wie.
- Niewykluczone, że masz rację. - Z pewnym trudem wypuściła powietrze. - Mam taką
nadzieję. Ale nie planuj już więcej rodzinnych posiłków w najbliższej przyszłości.
- Możesz być spokojna.
- Brianna... - Zawahała się, w końcu bezradnie spojrzała na siostrę. - Jadę dzisiaj do
Dublina.
- Och, czeka cię więc trudny dzień. Potrzebują cię w galerii?
- Nie, chcę się zobaczyć z Roganem. Albo mu powiem, że więcej nie zamierzam się z
nim widywać, albo, że wyjdę za niego.
- Wyjdziesz za niego? - Brianna podrzucała i uklepywała następną kulę ciasta. - Prosił
cię o rękę?
- Tak, ostatniej nocy naszego pobytu we Francji. Odmówiłam, kategorycznie
odmówiłam. I tak myślałam. I może jeszcze tak myślę. Dlatego jadę, muszę to wszystko
jeszcze przemyśleć. Doszłam do wniosku, że tak dalej nie może być. Albo w lewo, albo w
prawo. - Przebierała palcami w kieszeni. - A więc jadę, i chciałam ci o tym powiedzieć.
- Maggie... - Z rękami pełnymi ciasta Brianna zobaczyła już tylko zamykające się za
siostrą drzwi.
Najtrudniej było go znaleźć. Powinna była o tym pomyśleć przed podróżą. Lokaj
powiedział, że jest w galerii, ale gdy tam dotarła, przeklinając na czym świat stoi korki
dublińskie, już go nie zastała, był w drodze do biura.
Rozminęła się z nim, dosłownie o pięć minut, jak jej powiedziano. Jest w drodze na
lotnisko, odlatuje do Rzymu. Czy życzy sobie, żeby ją połączyć z aparatem w samochodzie?
Zdecydowała, że nie może dukać swojej najważniejszej decyzji życiowej przez
telefon. W końcu wróciła do ciężarówki i odbyła długą, samotną powrotną podróż do Clare.
- Z przodu wolałbym Poszukującego, a Triadę pośrodku, właśnie tak.
W zalanej promieniami słońca galerii Worldwide w Rzymie Rogan doglądał ostatnich
przygotowań związanych z otwarciem wystawy prac Maggie. Na tle pozłacanego
rokokowego wystroju szklane rzeźby prezentowały się znakomicie. Ciężki, czerwony
aksamit, pokrywający postumenty i stoły nadawał całości iście królewskiego majestatu. Nie
podobałoby się to Maggie, ale idealnie pasowało do gustu klienteli tej specyficznej galerii.
Sprawdził godzinę, mruknął do siebie coś pod nosem. Za dwadzieścia minut ma
spotkanie. Trudno, nie zdąży. Spóźni się. To wpływ Maggie, pomyślał. Przez nią stracił
poczucie czasu.
- Otwieramy za piętnaście minut - przypomniał personelowi. - Będzie prasa,
dopilnujcie, żeby dostali katalogi. - Po raz ostatni przemierzył salę, sprawdzając
rozmieszczenie każdego przedmiotu, załamanie każdej fałdy. - Dobra robota.
Wyszedł z galerii na zalaną słońcem ulicę, gdzie czekał na niego szofer.
- Spóźniłem się, Carlo. - Rogan usiadł wygodnie na swoim miejscu i otworzył
aktówkę.
Carlo uśmiechnął się szeroko, nasunął na czoło szoferską czapeczkę i rozprostowywał
palce jak wirtuoz przygotowujący się do wzięcia trudnego arpeggio.
- Nie tak bardzo, signore.
By przypodobać się Roganowi, uniósłszy minimalnie brew, jak tygrys wyskoczył
samochodem z zakrętu, warcząc i rycząc na pierzchające przed nim auta.
Zapiawszy pasy, Rogan zagłębił się w wydruku rozliczeń swojej filii.
To był znakomity rok. Co prawda daleko mu było do oszałamiającego boomu z
połowy lat osiemdziesiątych, ale naprawdę był dobry. Może to i lepiej, pomyślał, że
skończyły się czasy, kiedy obrazy sprzedawane były na aukcjach za miliony funtów. Te
krociowe ceny na dzieła sztuki sprawiały, iż często chowano je bezdusznie w skrytkach,
niczym zwykłe sztaby złota.
Tak, to był korzystny rok. Na tyle korzystny, pomyślał, że pozwoli mu wprowadzić w
życie ideę otwarcia innej, mniejszej filii Worldwide, w której będzie się wystawiać i
sprzedawać tylko prace irlandzkich artystów. Ta idea kiełkowała już w jego świadomości od
kilku lat, ale ostatnio, właśnie ostatnio, stała się realna.
Mała, przytulna galeria, przystępna dla wszystkich, począwszy od wystroju po samą
sztukę. Miejsce zachęcające do spędzenia w nim czasu, do powertowania i pooglądania, ze
sztuką na dobrym poziomie i po niewygórowanych cenach.
Tak, to doskonała chwila, pomyślał. Naprawdę doskonała.
Samochód zahamował z piskiem, podrywając przód do góry jak ogier. Carlo
pośpiesznie otworzył drzwiczki Rogana.
- Zdążył pan w samą porę.
- Jesteś czarodziejem, Carlo.
Rogan spędził trzydzieści minut z szefem rzymskiej filii, dwa razy tyle na posiedzeniu
zarządu, po czym, po kolei, udzielił wywiadów, promując wystawę Concannon. Podczas
wielogodzinnych spotkań dyskutowano nad zaproponowanymi rzymskiej galerii dziełami do
zakupu, omawiano program spotkań z artystami. Rogan zaplanował na wieczór lot do
Wenecji, kolejnego etapu wystawy prac Maggie. Korzystając z krótkiej, wolnej chwili,
wymknął się, by wykonać kilka telefonów do Dublina.
- Joseph?
- Rogan, co tam w Rzymie?
- Słonecznie. Już tutaj skończyłem. Muszę być najpóźniej o siódmej w Wenecji. Jeśli
zdążę, pójdę jeszcze dziś wieczór do galerii. W każdym razie sporządzę jutro wstępny
preliminarz.
- Mam przed sobą twój harmonogram. Wracasz za tydzień?
- Wcześniej, jeśli wszystko pozałatwiam. Czy coś nowego?
- Był Aiman. Kupiłem od niego dwa szkice. Są zupełnie dobre.
- To świetnie. Mam pomysł, dzięki któremu będziemy może mogli sprzedawać po
nowym roku więcej jego prac.
- Och?
- Projekt, który z tobą przedyskutuję po powrocie. Nic więcej?
- Widziałem twoją babcię i jej przyjaciela po powrocie z Galway.
- Przyprowadziła go do galerii, tak? - zapytał Rogan.
- Chciał zobaczyć prace Maggie w odpowiedniej oprawie. To facet z charakterem!
- Nie musisz mi tego mówić!
- O, jeśli mówimy o Maggie, to była tu na początku tygodnia.
- Tutaj? W Dublinie? Po co?
- Nie powiedziała. Wpadła i wypadła jak bomba. Nawet nie zdążyłem z nią
porozmawiać. Dostaliśmy od niej przesyłkę, z czymś, co wydaje się być wiadomością dla
ciebie.
- Wiadomością dla mnie?
- To jest niebieskie.
Palce Rogana znieruchomiały na notesie.
- Wiadomość jest niebieska?
- Nie, nie, wiadomość brzmi: „To jest niebieskie”. Wspaniała rzecz, taka delikatna i
zwiewna. Podobno będziesz wiedział, co chciała przez to powiedzieć.
- Wiem. - Uśmiechnął się do siebie, potarł wierzch nosa. - To dla księcia lotaryńskiego
z Paryża. Ślubny prezent dla jego wnuczki. Skontaktuj się z nim, proszę.
- Robi się. O, zdaje się, że Maggie była w twoim biurze, a także w domu. Sądzę, że cię
szukała z jakiegoś powodu.
- Na to wygląda. - Nie zastanawiając się długo, poszedł za głosem intuicji. - Joseph,
czy możesz coś dla mnie zrobić? Skontaktuj się z galerią w Wenecji. Powiedz im, że
przesuwam przyjazd o kilka dni.
- Z przyjemnością. A powód?
- Dam ci znać. Przekaż najlepsze pozdrowienia Patrycji. Będę z tobą w kontakcie.
Maggie stukała palcami po stole u O’Malleya, przytupywała nogami, oddychała
szybko i nerwowo.
- Tim, czy możesz mi podać do piwa maklerskiego sandwicza? Nie będę czekała o
pustym brzuchu na Murphy'ego przez całe cholerne popołudnie.
- Z największą radością. Umówiliście się na randkę, prawda? - Uśmiechnął się do niej
szeroko znad baru, ruszając brwiami.
- Dobre sobie. Musiałabym chyba stracić głowę, umawiając się na randkę z Murphym
Muldoonem. Powiedział, że ma coś do załatwienia we wsi i czy nie zechciałabym się z nim
tutaj spotkać. Mam prezent urodzinowy dla jego matki.
- Coś, co sama zrobiłaś?
- Aha. Ale jeżeli on się tutaj nie pojawi, zanim skończę jeść, będzie musiał sam
przyjść po niego.
- Alice Muldoon - odezwał się siedzący przy barze David Ryan, puszczając dym z
papierosa. - Ona teraz mieszka na końcu Killarney, prawda?
- Prawda - odpowiedziała Maggie. - Od dziesięciu albo nawet więcej lat.
- Coś jej ostatnio nie widuję. Wyszła powtórnie za mąż, czy nie, po śmierci Rory
Muldoona?
- Wyszła - wtrącił się do rozmowy Tim. - Wyszła za mąż za bogatego lekarza, Colina
Brennana.
- Krewny Daniela Brennana. - Inny stały bywalec włączył się do rozmowy, medytując
nad swoją porcją gulaszu. - Wiecie, ten, który prowadzi sklep spożywczy w Clarecastle.
- Nie, nie. - Potrząsnął głową Tim, podchodząc do Maggie z sandwichem. - On nie jest
krewnym Daniela Brennana, ale Bobiego Brennana z Newmarket nad Fergus.
- Myślę, że nie masz racji. - Pokiwał niedopałkiem papierosa David.
- Zakładam się o dwa funty, że mam rację.
- Przyjmuję. Spytamy samego Murphy'ego.
- Jeśli kiedykolwiek tutaj przyjdzie - mruknęła Maggie i ugryzła sandwicza. - Można
by pomyśleć, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko siedzieć tutaj i kręcić palcami młynka.
- Znałem kiedyś pewnego Brennana - odezwał się z końca baru stary człowiek, zrobił
pauzę i powoli puścił kółko z dymu. - Nazywał się Frankie Brennan, z Ballybunion, gdzie
mieszkałem jako chłopak. Pewnego wieczoru wracał do domu z pubu. Napił się nieźle
porteru, mówię wam, nigdy nie miał do tego głowy.
Puścił kolejne kółko z dymu. Nikt się nie odzywał. Stary człowiek ciągnął dalej.
- No więc wracał do domu, trochę się zataczał, poszedł łąką na przełaj, żeby było
prędzej. Było tam czarodziejskie wzgórze, a on, całkiem zamroczony, walił prosto na nie. No
cóż, człowiek, pijany czy trzeźwy, powinien być rozgarnięty, ale Frankiemu Brennanowi
Nasz Pan widać poskąpił rozumu. No i oczywiście czarownice musiały go nauczyć manier i
szacunku. Ściągnęły więc z niego całe ubranie, kiedy tak telepał się po tej łące. Przyszedł do
domu całkiem goły, tylko w kapeluszu i jednym bucie. - Przerwał znowu, uśmiechnął się. - I
nigdy nie znalazł drugiego buta.
Maggie zawyła ze śmiechu i podochocona wesołą atmosferą, położyła nogi na
stojącym przed nią krześle. Co tam Paryż czy Rzym i cała reszta, pomyślała. Jej miejsce jest
tutaj.
I wtedy wszedł Rogan.
Towarzyszyły mu zaciekawione spojrzenia. Rzadko się zdarza, by mężczyzna w takim
eleganckim garniturze zaglądał do O’Malleya w pochmurne popołudnie. Maggie, z kuflem
piwa przy ustach, zastygła jak kamień.
- Moje uszanowanie. Czym mogę służyć? - zapytał Tim.
- Poproszę o pół litra Guinnessa. - Rogan oparł się o bar, pochylił do przodu i, podczas
gdy Tim odkręcił kurek, uśmiechnął się do Maggie. - Moje uszanowanie, Margaret Mary.
- Co ty tu robisz?
- No cóż, wpadłem na kufel piwa. - Uśmiechając się wciąż, posunął bilon po blacie
baru. - Dobrze wyglądasz.
- Myślałam, że jesteś w Rzymie.
- Byłem. Twoje prace podobają się tam.
- Czy pan nie jest przypadkiem Roganem Sweeneyem? - Tim posunął kufel do
Rogana.
- Przypadkiem jestem.
- A ja jestem O’Malley. Tim O’Malley. - Wytarł rękę w fartuch, ujął rękę Rogana i
potrząsnął nią. - Byłem wielkim przyjacielem ojca Maggie. Byłby zadowolony z tego, co pan
dla niej robi. Zadowolony i dumny. Zrobiliśmy z moją Deirdre specjalny zeszyt na wycinki o
niej.
- Mogę pana zapewnić, że jeszcze dojdzie ich dużo, panie O’Malley, i to w
najbliższym czasie.
- Jeśli przyjechałeś, żeby sprawdzić, co zrobiłam - zawołała zaczepnie Magie - to
muszę cię rozczarować. Nic nie zrobiłam. I niczego nie zrobię, jeśli mi będziesz siedział na
karku.
- Nie przyjechałem oglądać twoich prac. - Skinął głową Timowi i podszedł do
Maggie. Usiadł obok niej, ujął jej podbródek i pocałował ją czule. - Przyjechałem zobaczyć
ciebie.
Wypuściła powietrze, które z wrażenia wstrzymywała. Jej gniewne spojrzenie
sprawiło, że siedzący przy barze widzowie skierowali uwagę w inną stronę. Albo też udawali,
że patrzą w bok.
- Zabrało ci to sporo czasu.
- Wystarczająco, by zatęsknić za tobą.
- Niewiele zrobiłam po twoim wyjeździe. - Ponieważ ciężko jej było to wyznać,
utkwiła wzrok w kuflu. - Zaczynałam i przestawałam, zaczynałam i przestawałam. Nic mi nie
wychodziło. Nie chcę tego uczucia, Roganie. Nie chcę go wcale.
- Co to za uczucie?
Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs.
- Tęskniłam za tobą. Pojechałam do Dublina.
- Wiem. - Bawił się końcami jej włosów. Trochę urosły, zauważył, i zastanowił się, ile
jeszcze urosną, zanim znowu nie ciachnie ich nożycami, co, jak mówiła, zdarza się jej
czasami. - Czy trudno było d przyjechać do mnie, Maggie?
- Tak, trudno. Trudniej niż cokolwiek na świecie. A dębie do tego nie było.
- Ale teraz jestem.
Był. A ona nie wiedziała, czy będzie mogła przemówić. Tak strasznie waliło jej serce.
- Chciałam z tobą porozmawiać o pewnych sprawach. Nie mogę... - Przerwała, gdy
otworzyły się drzwi i wszedł Murphy. - O, rychło w czas.
Zanim podszedł do Maggie, Murphy dał znak Timowi.
- O co chodzi, zjadłaś przez ten czas lunch. - Niedbałym ruchem przysunął krzesło i
sięgnął po jej chipsa. - Przyniosłaś to ze sobą?
- Tak. I kazałeś mi czekać na siebie pół dnia.
- Zaledwie jedną godzinę. - Rzucił okiem na Rogana i zjadł kolejnego chipsa Maggie.
- Czy pan przypadkiem nie jest Sweeneyem?
- Tak się składa.
- Poznałem pana po garniturze - wyjaśnił Murphy. - Maggie opowiadała, że pan się
ubiera, jakby codziennie była niedziela. Jestem Murphy Muldoon. Sąsiad Maggie.
Pierwszy pocałunek, przypomniał sobie Rogan, i pomachał ręką równie niedbale, jak
Murphy.
- Miło mi poznać pana.
- Mnie również. - Murphy przechylił się do tyłu na krześle, mierząc Rogana
wzrokiem. - Można powiedzieć, że jestem prawie jak brat Maggie. I nie musi się rozglądać za
męskim ramieniem.
- Bo nie potrzebuję żadnego - warknęła Maggie. Najchętniej pod - dęłaby pod nim
krzesło, gdyby się nie pospieszył i znowu nie usiadł równo. - Sama sobie świetnie radzę.
Dziękuję d bardzo.
- Często mi to powtarza. - Rogan zwrócił się do Murphy'ego. - Ale czy ona potrzebuje
mnie, czy nie, ja potrzebuję jej.
Obaj mężczyźni spojrzeli sobie prosto w oczy. Po chwili zastanowienia Murphy
kiwnął głową.
- No to świetnie - mruknął Murphy. - Przyniosłaś to czy nie, Maggie?
- Powiedziałam, że tak. - Schyliła się niecierpliwie, podniosła z podłogi pudełko i
postawiła je na stole między mężczyznami. - Gdyby nie moja słabość do twojej matki,
rozwaliłabym d to na łbie.
- Będzie ci wdzięczna za to, żeś się opanowała. - Podczas gdy Tim stawiał na barze
kolejne piwo, Murphy otwierał pudełko. - To jest wspaniałe, Maggie, Będzie uszczęśliwiona.
Nic dziwnego, pomyślał Rogan. Bladoróżowa czara była tak przejrzysta, jak woda. Jej
brzegi wznosiły się jak łagodnie spiętrzone grzywy fal morskich. Szkło było tak cienkie, tak
delikatne, że widział przez nie ręce Murphy'ego.
- Życz jej także ode mnie wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
- Dziękuję. - Zanim włożył czarę z powrotem do pudełka, musnął jeszcze szkło
zgrubiałym od pracy palcem. - Pięćdziesiąt funtów, tak?
- Tak - Maggie wyciągnęła dłoń. - W gotówce.
Udając niezadowolenie, Murphy podrapał się po policzku.
- To raczej drogo, jak na coś tak małego, Maggie Mae... nawet nie można z tego zjeść.
Ale matka lubi wariactwa, bezużyteczne przedmioty.
- Jeszcze słowo, Murphy, a cena pójdzie w górę.
- Pięćdziesiąt funtów. - Potrząsając głową, Murphy sięgnął do portfela. Odliczył
banknoty. - Czy wiesz, że za te pieniądze mógłbym jej kupić cały komplet naczyń? Albo
piękny, nowy rondel?
- Który rozbiłaby na twojej głowie. - Zadowolona Maggie schowała pieniądze. -
Żadna kobieta nie chciałaby dostać garnka na urodziny, a każdy mężczyzna, który inaczej
uważa, musi się liczyć z konsekwencjami.
- Murphy. - Przysunął się ze swoim stołkiem David Ryan. - Jeśli skończyłeś już swoją
transakcję, mamy do ciebie pytanie.
- A więc będę musiał na nie odpowiedzieć. - Wziął swoje piwo i wstał. - To znakomity
garnitur, panie Sweeney. - I odszedł, aby rozstrzygnąć zakład dotyczący Brennanów.
- Pięćdziesiąt funtów? - mruknął Rogan, wskazując na pudełko, które Murphy
zostawił na stole. - Oboje wiemy, że mogłabyś za to dostać ponad dwadzieścia razy więcej.
- I co z tego? - Zjeżyła się natychmiast. Odstawiła na bok piwo. - To moja praca i
mogę za nią żądać tyle, ile zechcę. Masz w kontrakcie zagwarantowaną tę cholerną
wyłączność, Sweeney, możesz więc mnie oskarżyć o złamanie umowy, ale czarki nie
dostaniesz.
- Wcale nie...
- Obiecałam Murphy'emu - grzmiała. - I dotrzymałam przyrzeczenia. Możesz dostać
swoje przeklęte dwadzieścia pięć procent od pięćdziesięciu funtów. Ale jeśli decyduję się
zrobić coś dla przyjaciela...
- Nie zamierzałem cię ganić. - Ujął ją za nadgarstek. - To miał być komplement. Masz
szczodre serce, Maggie.
Zadowolona, że tak łatwo udało się zażegnać burzę, westchnęła.
- W papierach jest powiedziane, że nie wolno mi robić niczego, co nie będzie
przeznaczone dla twojej galerii.
- W papierach jest tak napisane - zgodził się. - Wyobrażam sobie, że może cię to
złościć i że będziesz robiła na boku prezenty swoim przyjaciołom, kiedy tylko będziesz
chciała. - Spojrzała na niego spod rzęs z tak pokorną miną, że się roześmiał. - Domyślam się,
że mógłbym cię zaskarżyć nie raz i nie dwa w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Możemy jednak
załatwić to polubownie. Nie wezmę dwudziestu pięciu procent z pięćdziesięciu funtów, a za
to ty zrobisz coś dla babci na Boże Narodzenie.
Przytaknęła ruchem głowy, znowu spuściła rzęsy.
- Tu nie chodzi o pieniądze, Roganie, prawda? Czasami jednak boję się, że za słabo
przeciwstawiam się temu. Ponieważ lubię pieniądze, rozumiesz? Lubię je bardzo, podobnie
jak wszystko, co można dzięki nim mieć.
- Nie chodzi o pieniądze, Maggie. Ani o wernisaże z szampanem, ani o wycinki
prasowe, ani też o przyjęcia w Paryżu. To są tylko okruchy. To, co naprawdę się liczy, to
twoje wnętrze i wszystko, co dzięki niemu przekształca się w piękno, niepowtarzalność i w
zaskoczenie.
- Nie mogę się cofnąć, rozumiesz? Nie mogę cofnąć spraw, by stały się takie, jakie
były przed tobą. - Spojrzała na niego, wpatrując się w jego rysy, podczas gdy on lekko
dotykał jej ręki. - Pojedziesz ze mną? Chciałabym ci coś pokazać.
- Samochód czeka. Wstawiłem już do środka twój rower.
- Powinnam się była tego domyśleć - powiedziała z uśmiechem.
W podmuchach ostrego wiatru i feerii różnokolorowych liści podjeżdżali do urwiska
Loop Head. Po obu stronach wąskiej drogi, jak okiem sięgnąć, rozciągały się uprawne pola i
głęboka, wonna zieleń tak specyficznych dla Irlandii łąk. Maggie dostrzegła pochylone ze
starości kamienne szałasy, niezmienione od czasu, gdy pięć lat temu pokonywała tę trasę.
Ziemia trwa, a ludzie dbają o nią od wieków. I zawsze tak będzie.
Gdy usłyszała szum morza, poczuła w powietrzu jego pierwsze, ostre smagnięcie,
zakołatało jej serce. Zacisnęła powieki, ponownie je otworzyła. I odczytała napis. OSTATNI
PUB PRZED NOWYM JORKIEM.
Czy pożeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa?
Kiedy samochód stanął, nie odezwała się, wysiadła tylko, a zimny wiatr smagał jej
skórę. Wyciągnęła rękę do Rogana i tak, trzymając się, razem schodzili wydeptaną ścieżką w
stronę morza.
A wojna trwała. Fale rozbijały się o skałę z niosącym się echem hukiem i gwizdem,
które były odwieczne. Mgła przewalała się, zamazując granice pomiędzy niebem i morzem.
Ogromna, potężna, bladoszara czara.
- Nie byłam tutaj prawie od pięciu lat. Nie sądziłam, że przyjdę tu kiedyś i będę tak
stała. - Zacisnęła wargi. Pragnęła, by obręcz wokół serca zelżała choć trochę. - Tutaj umarł
mój ojciec. Przyjechaliśmy tylko we dwoje. Była zima i piekielny mróz, ale on uwielbiał to
miejsce, jak sądzę najbardziej ze wszystkich. Sprzedałam tego dnia kilka szkieł kupcowi w
Ennis, i świętowaliśmy to wydarzenie u O’Malleyów.
- Byłaś tu sama z nim? - Uderzyła go groza tamtej scenerii. Czując bezsilność,
przygarnął ją tylko do siebie i trzymał w ramionach. - Jest mi przykro, Maggie. Tak bardzo
przykro.
Potarła policzek o miękki płaszcz Rogana, poczuła jego zapach. Zamknęła oczy.
- Rozmawialiśmy, o mojej matce, o ich małżeństwie. Nigdy nie mogłam zrozumieć,
dlaczego są razem. I może nigdy nie zrozumiem. Ale była w nim jakaś tęsknota, i pragnienie,
które chciał nam przekazać, Briannie i mnie, bez względu na to, czym jest ta tęsknota. I
myślę, że jestem w tym podobna do niego, tyle że może dane mi było uchwycić się jej.
Cofnęła się, by mówiąc, patrzeć na niego.
- Mam coś dla ciebie. - Spoglądając na niego, wyjęła z kieszeni jedną ze szklanych
kulek, którą podała mu na wyciągniętej dłoni.
- Wygląda jak łza.
- No właśnie. - Czekała, gdy podniósł ją pod światło i uważnie się jej przyglądał.
Potarł kciukiem gładką powierzchnię szkła.
- Czy dajesz mi swoje łzy, Maggie?
- Być może. - Wyjęła następną kulkę z kieszeni. - Powstały przez wpuszczenie kropli
gorącego szkła do zimnej wody. Kiedy to robisz, niektóre się rozwarstwiają, ale inne trzymają
się i formują. Hartują się. - Przykucnęła i podniosła kamień. Uderzyła nim w szkło. - Są tak
twarde, że nie rozbijesz ich młotkiem. - Znowu wstała, trzymając w ręku nienaruszoną kulkę.
- Jest twarda, widzisz? Nic jej nie ruszy. Gdy ją uderzysz, lśni nadal. Ale tutaj, widzisz, jest to
cienkie zakończenie, i tylko ono jest słabe, podatne na najmniejsze okaleczenie. - Ujęła w
palce cienki, wystający koniuszek, ścisnęła go. Szkło zamieniło się w niewinny proszek. -
Było i nie ma, widzisz? Jakby nigdy nie było.
- Łzy płyną z serca - powiedział Rogan. - Nie można podchodzić do niego nieuważnie.
Nigdy nie złamię twojego serca, ani ty mojego.
- Nigdy. - Wzięła głęboki oddech. - Ale dość często zadawać będziemy sobie razy.
Jesteśmy tak różni, jak woda i gorące szkło, Roganie.
- I jednakowo zdolni, by stworzyć silną więź między nami.
- Myślę, że tak. Choć wciąż zastanawiam się, jak długo wytrzymasz w chałupce w
Clare, zaś ja w Dublinie, w domu pełnym służby.
- Możemy odnaleźć się gdzieś w połowie drogi - powiedział i spojrzał na nią z
uśmiechem. - Właśnie rozważam pewien szczególny problem. Jego istota, Maggie, polega na
negocjacji i kompromisie.
- Och, nawet w takiej chwili nie przestajesz być biznesmenem.
Zignorował jej sarkazm.
- Zamierzam otworzyć galerię w Clare, by rozsławić artystów irlandzkich.
- W Clare? - Odgarniając rozwiane przez wiatr włosy, wpatrywała się w niego ze
zdumieniem. - Filię Worldwide, tutaj w Clare? Chcesz to zrobić dla mnie?
- Chciałbym. Obawiam się, że popsuję heroiczny wydźwięk pomysłu, jeśli ci powiem,
że pomysł ten powstał jeszcze przed poznaniem ciebie. Nie ma z tobą nic wspólnego,
natomiast wybór miejsca tak. A raczej dotyczy nas obojga. - Gdy zerwał się wiatr, pociągnął
poły jej kurtki i zapiął guziki. - Wierzę, że przez pół roku mogę mieszkać w chałupce
zachodniego hrabstwa, podobnie jak ty przez pozostałą część roku możesz mieszkać w
Dublinie i być otoczona służbą.
- Już wszystko przemyślałeś!
- To prawda. Pewne aspekty można, oczywiście, przedyskutować. - Przyjrzał się
jeszcze uważnie szklanej kulce, po czym włożył ją do kieszeni. - Jest tylko jedna kwestia nie
podlegająca dyskusji.
- A co to takiego?
- Chodzi znowu o wyłączność, Maggie, tym razem w sformułowaniu małżeńskiego
kontraktu. Dożywotni kontrakt bez żadnych zastrzeżeń i dodatkowych klauzul.
Poczuła silny ucisk wokół serca.
- Twardy z ciebie partner do interesów, Roganie.
- Zgadza się.
Znowu spojrzała na morze, na nieustanny ruch wody, na nieustraszone skały i na
magię wytwarzającą się między nimi.
- Byłam szczęśliwa w samotności - powiedziała spokojnie. - I byłam nieszczęśliwa
bez ciebie. Nigdy nie chciałam zależeć od kogoś ani zakochać się tak bardzo, być... czuć się
nieszczęśliwą. Ale zależę od ciebie, Roganie. - Podniosła rękę i delikatnie dotknęła jego
policzka. - I kocham cię.
Słodycz jej słów wypełniła go po brzegi. Skierował jej dłoń do swoich warg.
- Wiem.
I uścisk wokół serca ustąpił.
- Ty wiesz! - Roześmiała się, potrząsając głową. - Och, to musi być fantastyczne
wiedzieć zawsze, czego się chce.
- Niczego lepszego nie można sobie wyobrazić. - Podniósł ją do góry, zakręcił się z
nią w koło. Ich usta spotkały się, przywarły do siebie. Znowu powiał wicher, opasał ich
wokół, niosąc ze sobą silny zapach morza. - Jeśli mogłem cię unieszczęśliwić, Maggie,
równie dobrze mogę uczynić cię szczęśliwą.
Objęła go mocno ramionami.
- Jeśli tego nie zrobisz, uczynię piekło z naszego życia. Przysięgam. Boże, nigdy nie
chciałam zostać czyjąś żoną.
- Będziesz moją, i nie pożałujesz tego.
- Będę twoją. - Wystawiła twarz na wiatr. - I nie pożałuję tego.