S t e p h e n i e M e y e r
Księżyc w nowiu
Wycięte fragmenty.
Przetłumaczyła: Joanna Urban
Bohaterowie
Zmierzchu
powracają
Światowy bestseller
Wydawnictwo Dolnośląskie
Kilka s
łów od autora dodatku.
W 2005 r. raczej nikt nie spodziewał się, że książka autorstwa nieznanej jeszcze
nikomu Stephenie Meyer pt. Zmierzch odniesie taki sukces a tym
bardziej, że z roku na rok ilość jego fanów zacznie rosnąć w niewyobrażalnym tempie,
wyprzedzając fenomenalną serię J.K.Rowling!
Dodatek, który mamy przyjemność zaprezentować, zawiera tłumaczenie
wyciętych fragmentów z powieści Księżyc w Nowiu
wraz z komentarzami samej autorki oraz staranną korektą tekstu. Mamy nadzieje, że
ta nie lada gratka jeszcze lepiej zobrazuje i przybliży wam historię
Belli i Edwarda.
! Ważne:
Poniższy tekst nie jest przeznaczony do celów komercyjnych, nie czerpiemy z nie-
go żadnych korzyści! Umieszczanie naszej wersji dodatku na stronach internetowych
lub forach jest zabronione! Nasza cyfrowa wersja wyciętych fragmentów została
oddana w wasze ręce jedynie w celach promocyjnych.
Informacje ogólne.
Tytuł oryginału: New Moon .
Copyright © 2006 by Stephenie Meyer.
* * *
Serdecznie dziękujemy za przetłumaczenie tekstu
z języka angielskiego na język polski.
O d a u t o r k i
To największy fragment, który wycięłam z
Księżyca w Nowiu
. Zawiera większą
część oryginalnego rozdziału szóstego (pierwotnie zatytułowanego Wyciąg z konta)
i siedem krótkich scen, które kontynuowały wątek stypendium
przez całą książkę. Uważałam, że jest całkiem zabawny, ale moi redaktorzy się ze mną nie
zgodzili. Nie był potrzebny, więc został poświęcony na ołtarzu redakcji.
- Stephenie Meyer.
Stypendium.
Scena pierwsza:
Dzień po tym, jak Bella była z Jessicą na filmie o zombie.
Nadal tęskniłam za Phoenix przy rzadkich okazjach, kiedy coś mnie do tego sprowo-
kowało. Na przykład teraz, kiedy szłam do Forks Federal Bank zdeponować moją wypłatę.
Czego bym nie dała za elektroniczny bankomat. Albo przynajmniej za anonimową osobę za
biurkiem.
- Dzień dobry, Bello - powitała mnie matka Jessiki.
- Dzień dobry, pani Stanley.
- Jak dobrze, że wyskoczyłyście wczoraj wieczorem z Jessicą. Tyle już minęło czasu...
Zacmokała językiem i uśmiechnęła się, żeby zabrzmiało to przyjaźniej. Coś musiało
być nie tak z moją miną, bo nagle jej uśmiech stał się sztuczny, a jej ręka powędrowała ner-
wowo do włosów i utknęła w nich na minutę. Miała takie same włosy jak Jessika, które spry-
skała lakierem, by tworzyły sztywną fryzurę, złożoną z mocno skręconych loczków.
Odwzajemniłam uśmiech o sekundę za późno. Miałam zbyt wolny czas reakcji.
- Tak - starałam się przybrać odpowiednio towarzyski ton. - Wie pani, byłam bardzo
zajęta. Szkoła... praca... - Usilnie zastanawiałam się, co jeszcze mogę dodać do tej listy, ale
nic nie wymyśliłam.
- Rozumiem. - Uśmiechnęła się ciepło, jakby była zadowolona, że moja odpowiedź
jest normalna i pasuje do kontekstu.
Nagle uświadomiłam sobie, że to rzeczywiście mógł być powód jej uśmiechu. Kto
wie, jak Jessica skomentowała wczorajszy wieczór. Cokolwiek powiedziała, miało to pewne
potwierdzenie w rzeczywistości. Byłam córką ekscentrycznej eks-żony Charliego, a szaleń-
stwo może być dziedziczne. Przez pewien czas trzymałam się też z miejskimi dziwakami - na
tę myśl drgnęłam i szybko ją zablokowałam.
A aktualnie zachowywałam się tak, jakbym chodziła w śpiączce. Stwierdziłam, że ist-
nieją wystarczające przesłanki, by uznać mnie za wariatkę, nawet bez brania pod uwagę gło-
sów, które słyszałam w swojej głowie. Zastanawiałam się, czy pani Stanley naprawdę tak o
mnie myśli.
Musiała dostrzec w moich oczach zamyślenie. Odwróciła szybko wzrok, wyglądając
przez okna za mną.
- Praca - powtórzyłam, żeby zyskać jej uwagę, i położyłam czek na kontuarze. - I to
jest oczywiście powód, dla którego tu jestem.
Uśmiechnęła się ponownie. Jej szminka ścierała się wraz z upływem dnia i było jasne,
że mocno obrysowywała usta, aby wydawały się pełniejsze niż były w rzeczywistości.
- Co tam u Newtonów? - Zapytała pogodnie.
- Dobrze. Rozpoczyna się sezon - powiedziałam automatycznie, mimo że - skoro co-
dziennie przejeżdżała obok parkingu sklepu Olympic Outfitter's - na pewno widziała obce
samochody. Prawdopodobnie wiedziała więcej ode mnie na temat wzlotów i upadków w pro-
wadzeniu biznesu turystycznego.
Kiwnęła nieobecnie głową, uderzając palcami w klawiaturę komputera. Powędrowa-
łam wzrokiem wzdłuż ciemnobrązowego blatu, zwracając uwagę na jaskrawo pomarańczowe
linie w stylu lat siedemdziesiątych, które zdobiły jego krawędzie. Kolor dywanu i ścian został
zamieniony na neutralną szarość, ale kontuar był świadectwem oryginalnego wystroju budyn-
ku.
- Hm... - mruknęła pani Stanley wyższym tonem niż zwykle. Zerknęłam na nią bez za-
interesowania, zastanawiając się, czy to pająk na biurku tak ją wystraszył. Jednak jej wzrok
wciąż był utkwiony w ekranie komputera. Przestała poruszać palcami, a wyraz jej twarzy
wskazywał na zaskoczenie i zakłopotanie.
Czekałam, ale nie powiedziała nic więcej.
- Czy coś nie tak? - Czyżby Newtonowie zapłacili mi czekiem bez pokrycia?
- Nie, nie - wymamrotała szybko, spoglądając na mnie z dziwnym błyskiem w oczach.
Wyglądało na to, że usiłuje zwalczyć podekscytowanie. Skojarzyła mi się z Jessicą,
która umierała z pragnienia, by podzielić się nową plotką.
- Czy chciałabyś, żeby wydrukować twój bilans? - Zapytała z entuzjazmem. Nie mia-
łam tego w zwyczaju. Stan mojego konta rósł tak powoli i przewidywalnie, że nie miałam
większych kłopotów, żeby policzyć wszystko w myślach. Ale zmiana w jej głosie mnie zacie-
kawiła. Co takiego było na ekranie, że tak ją zafascynowało?
- Jasne. - Zgodziłam się.
Uderzyła w klawisz, a drukarka szybko wypluła krótki dokument.
- Proszę bardzo.
Wyszarpnęła kartkę w takim pośpiechu, że rozerwała ją na dwie części.
- Ups, bardzo przepraszam.
Rozejrzała się po biurku, wciąż unikając mojego spojrzenia, szukała najwyraźniej
rolki taśmy klejącej. Kiedy już ją znalazła skleiła dwa kawałki papieru w jeden i podała mi
go.
- Eee, dziękuję - mruknęłam.
Z kartką w dłoni skierowałam się do wyjścia, zerkając szybko na nią, żeby przekonać
się, co tak bardzo zdziwiło panią Stanley. Myślałam, że kwota na moim koncie powinna
wzrosnąć do tysiąca pięciuset trzydziestu pięciu dolarów. Myliłam się - końcówka wynosiła
trzydzieści sześć i pół, a nie trzydzieści pięć.
No i było tam jeszcze dwadzieścia kawałków ekstra.
Zastygłam w miejscu, próbując podliczyć pieniądze. Na koncie było dwadzieścia ty-
sięcy dolarów więcej jeszcze przed moją dzisiejszą wpłatą, którą dodano prawidłowo.
Przez minutę rozważałam, czy nie zlikwidować natychmiast konta. Ale westchnęłam i znów
podeszłam do kasy, gdzie z zainteresowaniem w oczach czekała na mnie pani Stanley.
- Chyba zaszła jakaś pomyłka, pani Stanley - powiedziałam, podając jej z powrotem
kartkę. - Powinno być tylko tysiąc pięćset trzydzieści sześć i pół.
Zaśmiała się konspiracyjnie.
- Też pomyślałam, że to troszkę dziwne.
- Ja chyba śnię, prawda? - Też się zaśmiałam, zaskoczona normalnością własnego to-
nu.
Pisała. szybko.
- Już patrzę... trzy tygodnie temu nadszedł przelew od... hm, chyba z innego banku.
Myślę, że ktoś pomylił numer konta.
- W jakie kłopoty wpadnę, jeśli to wypłacę? - Zażartowałam. Zachichotała nieobecnie
i wróciła do pisania.
- Hm... - odezwała się znowu, a jej czoło przecięły trzy głębokie zmarszczki. - Wyglą-
da na to, że był to przelew telegraficzny. Nie otrzymujemy takich wiele. Wiesz co? Poproszę
panią Gerandy, żeby rzuciła na to okiem...
Urwała, odwracając się od komputera i wyciągając szyję w stronę otwartych drzwi za
nią.
- Charlotte, jesteś zajęta? - Zawołała.
Nie było odpowiedzi. Pani Stanley wzięła wyciąg z konta i znikła za tylnimi drzwia-
mi, gdzie musiały znajdować się biura.
Spoglądałam za nią przez minutę, ale nie pojawiła się. Odwróciłam się i wyjrzałam
nieobecnym wzrokiem przez frontowe okna, obserwując, jak deszcz spływa po szkle. Krople
tworzyły nieprzewidywalne strumyczki, czasem skręcając na ukos z powodu wiatru. Nie
zwracałam uwagi na to, ile czekałam. Chciałam zmusić umysł, żeby błądził swobodnie, nie
myśląc o niczym, ale nie umiałam wrócić do poprzedniego stanu półświadomości.
W końcu usłyszałam za sobą głosy. Odwróciłam się i obserwowałam, jak pani Stanley i żona
doktora Gerandy'ego wchodzą do głównego pomieszczenia z takimi samymi uprzejmymi
uśmiechami na twarzach.
- Przepraszam cię, Bello - powiedziała pani Gerandy. - Powinno mi się udać to wyja-
śnić jednym krótkim telefonem. Możesz poczekać, jeśli chcesz. - Wskazała ręką rząd drew-
nianych krzeseł przy ścianie. Wyglądały, jakby razem ze stołem stanowiły komplet z czyjejś
jadalni.
- Okej, poczekam - zgodziłam się.
Podeszłam do krzeseł i usiadłam na środkowym. Nagle pożałowałam, że nie zabrałam
ze sobą książki. Od pewnego czasu nie czytałam nic, co nie było zadane w szkole. A nawet
wtedy, gdy w programie nauczania przewidziana została jakaś śmieszna historia miłosna, ko-
rzystałam ze streszczeń. Ku mojej uldze przerabialiśmy teraz Folwark Zwierzęcy. Ale musiały
istnieć inne bezpieczne książki. Thrillery polityczne. Zagadkowe zbrodnie.
Makabryczne morderstwa nie stanowiły problemu, jeśli w fabułę nie były wplecione
jakieś naiwne wątki romantyczne.
Rozmowa trwała wystarczająco długo, żebym zdążyła się zirytować. Zmęczyło mnie
wpatrywanie się w nudny, szary pokój bez żadnego obrazka, który ożywiałby nagie ściany.
Nie mogłam obserwować pani Stanley, gdy przerzucała stertę papierów, co jakiś czas wpisu-
jąc coś do komputera - spojrzała na mnie jeden raz, a kiedy nasze oczy spotkały się, wygląda-
ło na to, że poczuła się niezręcznie i upuściła jakiś dokument. Słyszałam głos pani Gerandy,
słabe mamrotanie dobiegające z drugiego pokoju, ale nie było ono wystarczająco wyraźne,
żebym mogła stwierdzić cokolwiek poza faktem, że kłamała na temat czasu rozmowy telefo-
nicznej. Trwała ona na tyle długo, że zaczęłam mieć problemy z utrzymywaniem pustki w
głowie. Jeśli szybko się nie skończy, nie będę w stanie nic na to poradzić. Zacznę myśleć.
Wpadłam w panikę, usiłując znaleźć bezpieczny temat do rozmyślań. Ocaliło mnie
ponowne pojawienie się pani Gerandy. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, kiedy wystawiła
głowę za drzwi. Jej grube, śnieżnobiałe włosy natychmiast przyciągnęły moją uwagę.
- Bella, czy możesz do mnie dołączyć? - Zapytała, a wtedy zdałam sobie sprawę, że
przyciskała nadal do ucha telefon.
- Oczywiście - wymamrotałam, a ona znikła.
Pani Stanley musiała odblokować drzwiczki przy kontuarze, żebym mogła wejść. Mia-
ła nieobecny uśmiech i unikała mojego wzroku. Byłam absolutnie pewna, że miała zamiar
podsłuchiwać.
Idąc szybko do biura, rozważałam możliwe wyjaśnienia. Ktoś prał brudne pieniądze,
używając mojego konta. A może Charlie brał łapówki, a ja stanowiłam jego przykrywkę. Ale
kto mógł mieć tyle pieniędzy, żeby go przekupić? Może Charlie był członkiem mafii, brał
łapówki i używał mojego konta, by prać brudne pieniądze? Nie, nie mogłam wyobrazić sobie
Charliego w gangu. Może to Phil. W końcu jak dobrze znałam Phila?
Nadal wisząc na telefonie, pani Gerandy wskazała brodą na metalowe składane krze-
sło naprzeciw jej biurka. Notowała coś w pośpiechu na odwrocie koperty. Usiadłam, zastana-
wiając się, czy Phil ma jakieś mroczne sekrety z przeszłości i czy trafię do więzienia.
- Dziękuję, tak. Cóż, to chyba wszystko. Tak, tak... Bardzo dziękuję za pomoc. - Pani
Gerandy uśmiechnęła się bezsensownie do swojego rozmówcy przed odłożeniem słuchawki.
Nie wyglądała na wściekłą i ponurą. Była raczej podekscytowana i zmieszana. Przypomniało
mi to o pani Stanley na korytarzu. Bawiłam się przez chwilę myślą, żeby wyskoczyć zza
drzwi i ją przestraszyć.
Pani Gerandy odezwała się nim zdążyłam wcielić swój plan w życie:
- Wygląda na to, że mam dla ciebie świetne wiadomości... chociaż nie mogę pojąć,
dlaczego nikt cię jeszcze nie poinformował.
Spojrzała na mnie krytycznie, tak jakby spodziewała się, że walnę ręką w czoło i wy-
krzyknę: "Och, to TE dwadzieścia kawałków! Zupełnie wypadło mi to z głowy!".
- Świetne wiadomości...? – Powtórzyłam za nią.
Sugerowało to, że problem okazał się dla niej zbyt zawikłany i że rzeczywiście myśla-
ła, że jestem teraz bogatsza niż jeszcze parę minut temu.
- Ty chyba naprawdę nic nie wiesz... cóż, gratuluję! Zostałaś nagrodzona stypendium
przyznanym przez... - zerknęła na swoje notatki - Towarzystwo Pacific Northwest.
- Stypendium? - Powtórzyłam z niedowierzaniem.
- Tak. Czy to nie jest wspaniałe? Będziesz mogła pójść do każdego collegu, do jakiego
tylko zechcesz.
W momencie, kiedy promieniała z powodu mojego szczęścia, dotarło do mnie, skąd
pochodzą pieniądze. Stłumiłam nagły przypływ gniewu, podejrzliwości, oburzenia i bólu.
Starałam się mówić spokojnie, choć w środku wszystko się we mnie gotowało.
- Stypendium, które zostało przelane bezpośrednio na moje konto - zauważyłam - za-
miast na konto szkoły. Bez żadnej możliwości upewnienia się, czy na pewno przeznaczę te
pieniądze na studia.
Moja reakcja ją zdenerwowała. Czuła się osobiście obrażona tym, co powiedziałam.
- Bello, kochanie, byłoby bardzo niemądrze wydać pieniądze inaczej niż na ten cel.
Taka szansa zdarza się raz w życiu.
- Oczywiście - odparłam kwaśno. - A czy to Towarzystwo Pacific Northwest wyjaśni-
ło, dlaczego wybrali właśnie mnie?
Znowu zajrzała do notatek, marszcząc delikatnie brwi w odpowiedzi na mój ton.
- Jest bardzo prestiżowe. Nie przyznają tego stypendium co roku.
- Tego akurat jestem pewna.
Zerknęła na mnie i szybko odwróciła wzrok.
- Bank w Seattle, który zarządza funduszami towarzystwa, skierował mnie do czło-
wieka przydzielającego stypendia. Powiedział, że pieniądze są przyznawane na podstawie
zdolności, płci i miejsca zamieszkania. Stypendium jest przeznaczone dla studentek z małych
miejscowości, z mniejszymi możliwościami niż w wielkich miastach. - Komuś chyba wyda-
wało się, że jest bardzo zabawny.
- Zdolności? - Zapytałam powątpiewająco. - Mam średnią trzy przecinek siedem. Mo-
gę wymienić trzy nazwiska dziewczyn z Forks, które mają lepsze stopnie, a jedną z nich jest
Jessica. Poza tym nigdy nie składałam podania o stypendium. - Zdenerwowała się jeszcze
bardziej. Wymachiwała długopisem i zaczęła bawić się wisiorkiem, który włożyła przedtem
pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Znowu przejrzała notatki.
- Wspominał o tym... - Oczy nadal miała utkwione w kopercie, niepewna, jak postąpić
wobec mojego nastawienia. - Nie akceptują aplikacji. Analizują odrzucone podania o inne
stypendia i wybierają uczniów, którzy zostali według nich niesprawiedliwie potraktowani.
Zdobyli twoje nazwisko z aplikacji o stypendium dla dobrych uczniów z Uniwersytetu Wa-
szyngtona.
Czułam, jak kąciki moich ust kierują się ku dołowi. Nie wiedziałam, że podanie zosta-
ło odrzucone. Wypełniłam je tak dawno temu…
I nie rozglądałam się za żadnymi innymi możliwościami, mimo, że terminy składania
papierów mijały. Nie potrafiłam skupić się na przyszłości. Uniwersytet Waszyngtona był je-
dyną uczelnią blisko Forks i Charliego.
- Jak zdobywają odrzucone podania? - Spytałam beznamiętnie.
- Nie jestem pewna, skarbie. - Pani Gerandy była bardzo nieszczęśliwa. Spodziewała
się podniecenia, a otrzymywała wrogość. Chciałabym jej jakoś wyjaśnić, że moja niechęć nie
była skierowana do niej. - Ale człowiek rozdzielający stypendia zostawił swój numer telefonu
i jeśli masz jakieś pytania możesz do niego zadzwonić. Na pewno przekona cię, że pieniądze
są przeznaczone właśnie dla ciebie.
Co do tego nie miałam wątpliwości.
- Chciałabym dostać jego numer.
Zapisała go szybko na skrawku papieru. Zapisałam w pamięci, żeby podarować ano-
nimowo bankowi bloczek karteczek do notowania. Numer był międzymiastowy.
- Pewnie nie podał adresu e-mail? - Zapytałam sceptycznie. Nie chciałam, żeby Char-
lie płacił duży rachunek.
- Ależ podał. - Uśmiechnęła się, zadowolona, że ma coś, na czym mi zależy. Sięgnęła
ręką przez biurko, żeby dopisać coś na moim kawałku papieru.
- Dziękuję. Skontaktuję się z nim, kiedy tylko wrócę do domu.
Moje usta zacisnęły się w cienką linię.
- Skarbie - powiedziała z wahaniem pani Gerandy - Powinnaś się z tego cieszyć. To
wspaniała okazja.
- Nie zamierzam przyjąć dwudziestu tysięcy dolarów, których nie zarobiłam - odpar-
łam, starając się pohamować gniew w moim głosie.
Zagryzła wargę i spuściła wzrok. Pewnie też myślała, że jestem wariatką. Cóż, w ta-
kim razie niech powie mi to prosto w twarz.
- O co Pani chodzi? - zapytałam.
- Bello... - przerwała, a ja czekałam z zaciśniętymi zębami. - To znacznie więcej niż
dwadzieścia tysięcy.
- Słucham? - wykrztusiłam. - Więcej?
- Dwadzieścia tysięcy to pierwsza wpłata. Od tej pory będziesz otrzymywała pięć ty-
sięcy co miesiąc, aż do momentu, gdy ukończysz college. Jeśli zapiszesz się na studia, wpłaty
będą kontynuowane, żeby pokryć czesne.
Kiedy mi to mówiła, znów była podekscytowana. Na początku byłam zbyt wściekła,
żeby cokolwiek powiedzieć. Pięć tysięcy miesięcznie przez nieokreślony okres czasu. Miałam
ochotę coś rozwalić.
- Jak? - Wydusiłam w końcu.
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- W jaki sposób mam dostawać te pięć tysięcy miesięcznie?
- Będą przelewane na twoje konto tutaj - odpowiedziała zakłopotana.
Przez chwilę panowała cisza.
- Chcę zlikwidować konto - oświadczyłam stanowczo.
Piętnaście minut zabrało mi przekonanie jej, że mówię poważnie. Miała niekończący
się zapas powodów wyjaśniających, dlaczego jest to zła decyzja. Kłóciłam się zawzięcie, aż w
końcu do mnie dotarło, że bała się wypłacić mi dwadzieścia tysięcy. Czy mieli tyle na miej-
scu?
- Proszę posłuchać, pani Gerandy - zapewniałam - chcę po prostu wypłacić swoje ty-
siąc pięćset. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby odesłała pani resztę pieniędzy tam, skąd
przyszły. Wyjaśnię wszystko z tym... - zerknęłam na swój skrawek - panem Isaakiem Randal-
lem. To naprawdę pomyłka.
To ją chyba uspokoiło.
Piętnaście minut później, ze zwitkiem piętnastu setek, jedną dwudziestką, jedną dzie-
siątką, jedną piątką, jedną jedynką i pięćdziesięcioma centami w kieszeni, uciekłam z ulgą z
banku. Pani Stanley i pani Gerandy stały obok siebie przy kontuarze, gapiąc się na mnie sze-
roko otwartymi oczami.
* * *
Scena druga:
Ten sam wieczór, po zakupie motocykli i pierwszej wizycie u Jacoba.
Zamknęłam za sobą drzwi i wyciągnęłam z kieszeni fundusze na studia. Nie było tego
wiele; zwinięte banknoty mieściły się w mojej dłoni. Włożyłam je do skarpety, która nie miła
pary, i wsadziłam ją na dno szuflady z bielizną.
Może nie była to szczególnie pomysłowa kryjówka, ale nad lepszym schowkiem po-
stanowiłam pomyśleć później.
W mojej drugiej kieszeni spoczywała kartka z numerem telefonu i e-mailem do Isaaca
Randalla. Wyciągnęłam ją i położyłam na klawiaturze komputera, a następnie go włączyłam,
wystukując stopą rytm, w czasie gdy ekran powoli budził się do życia. Kiedy połączyłam się z
siecią, zalogowałam się na mojej darmowej poczcie. Musiałam usunąć jeszcze tony spamu,
który pojawił się od czasu, kiedy ostatni raz pisałam do Renee. W końcu mogłam utworzyć
nową wiadomość.
W e-mailu widniało słowo Randall, więc założyłam, że otrzyma go bezpośrednio
człowiek, do którego pisałam.
Drogi panie Randall, napisałam. Mam nadzieję, że pamięta Pan rozmowę, którą odbył
Pan dzisiejszego popołudnia z panią Gerandy z Forks Federal Bank. Nazywam się Isabella
Swan i wygląda na to, że jest Pan przekonany, że otrzymałam wysokie stypendium od Towa-
rzystwa Pacific Northwest.
Przykro mi, ale nie mogę przyjąć stypendium. Poprosiłam, aby pieniądze, które do-
tychczas otrzymałam, zostały odesłane na konto, z którego nadeszły. Zamknęłam też swoje
konto w Forks Federal Bank. Proszę przyznać stypendium innemu kandydatowi. Dziękuję,
I. Swan.
Musiałam kilkakrotnie przeredagowywać e-mail, żeby brzmiał jak trzeba - formalnie i
jednoznacznie. Przeczytałam go dwa razy przed wysłaniem. Nie wiedziałam, jakie polecenia
otrzymał pan Randall w sprawie rzekomego stypendium, ale w swojej odpowiedzi nie do-
strzegłam żadnych błędów.
* * *
Scena trzecia:
Parę tygodni później, zaraz przed randką Belli i Jacoba z motocyklami.
Kiedy wracałam, zahaczyłam po drodze pocztę. Odrzuciłam szybko wszystkie ra-
chunki i reklamy, aż w końcu dokopałam się do listu na samym końcu stosiku. Był to typowy
list firmowy, zaadresowany do mnie.
Moje nazwisko zostało napisane ręcznie, co było zaskakujące. Z ciekawością spojrza-
łam na adres nadawcy.
Zainteresowanie szybko przemieniło się w nerwowe ściskanie w żołądku. List pocho-
dził z Biura Przyznawania Stypendiów Towarzystwa Pacific Northwest. Pod nazwą brakowa-
ło adresu.
To prawdopodobnie formalne przyjęcie mojej odmowy, powiedziałam sobie. Nie było
żadnego powodu do zdenerwowania. No, może oprócz tego, że zbyt długie myślenie o tej
sprawie może strącić mnie z powrotem w przepaść, do krainy zombie. Nic więcej.
Położyłam resztę poczty na stole dla Charliego, zebrałam swoje książki z podłogi w
salonie i pobiegłam na piętro. Kiedy tylko znalazłam się w swoim pokoju, zamknęłam drzwi i
rozerwałam kopertę. Musiałam pamiętać, że mam być wściekła. Złość była kluczem.
Droga pani Swan,
Chciałbym pani oficjalnie pogratulować przyznania Pani prestiżowego stypendium
imienia J. Nichollsa przez Towarzystwo Pacific Northwest. To stypendium jest przyznawane
rzadko i powinna Pani być dumna, że komisja jednogłośnie wybrała właśnie Panią.
W wypłacaniu funduszy wystąpiły pewne niewielkie trudności, ale nie ma powodu do zmar-
twienia. Osobiście zająłem się tym, aby odbiór pieniędzy sprawiał jak najmniej kłopotu. Do
listu załączony jest czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów: początkową kwotę i pierwszą
miesięczną wypłatę.
Jeszcze raz gratuluję Pani osiągnięć. W imieniu całego Towarzystwa Pacific Nor-
thwest życzę Pani sukcesów w przyszłej karierze naukowej. Z poważaniem,
I. Randall .
Złość nie była problemem. Zerknęłam do wnętrza koperty i, rzeczywiście, w środku
znajdował się czek.
- Kim są ci ludzie? - wydusiłam przez zaciśnięte zęby, zgniatając list w niewielką kul-
kę.
Z furią podeszłam do mojego kosza na śmieci, żeby wygrzebać numer telefonu pana
Randalla. Nie obchodziło mnie już, że mieszkał daleko - nasza rozmowa miała być naprawdę
krótka.
- O, kurcze - syknęłam. Kosz był pusty. Charlie wyrzucił śmieci.
Rzuciłam kopertę z czekiem na łóżko i rozprostowałam zgnieciony list. Był napisany
na firmowym papierze. U góry widniał ciemnozielony napis Wydział Przyznawania Stypen-
diów Towarzystwa Pacific Northwest, ale poza tym nie było żadnej informacji, żadnego adre-
su, ani numeru telefonu.
- Kurcze.
Przysiadłam na krawędzi łóżka, starając się myśleć rozsądnie. Najwyraźniej zdecydo-
wali się mnie ignorować. Nie mogłam jaśniej sprecyzować moich odczuć, więc nie było mo-
wy o nieporozumieniu. Nawet gdybym zadzwoniła, prawdopodobnie nie zrobiłoby to różnicy.
Mogłam więc zrobić tylko jedno.
Znowu zgniotłam list, jak również kopertę z czekiem, i zeszłam po cichu na dół.
Charlie siedział w salonie przed głośno grającym telewizorem.
Podeszłam do zlewu kuchennego i wrzuciłam do niego zgniecione w kulkę kartki. Po-
tem przeszukałam szufladę z drobiazgami, aż znalazłam pudełko zapałek. Zapaliłam jedną i
przysunęłam ostrożnie do krawędzi papieru. Zapaliłam drugą i zrobiłam to samo. Chciałam
wyjąć trzecią, ale papier palił się wesoło, więc nie było potrzeby.
- Bella? - Charlie przekrzyczał telewizor.
Szybko odkręciłam kurek, czując satysfakcję, kiedy silny strumień wody zgasił pło-
mienie, zamieniając wszystko w płaską, szarą papkę.
- Tak, tato? - Wsadziłam zapałki z powrotem do szuflady i zamknęłam ją cicho.
- Czujesz dym?
- Nie.
- Hm...
Spłukałam zlew, pilnując, żeby cały popiół spłynął do odpływu, a potem wszystko do-
kładnie oczyściłam.
Trochę spokojniejsza wróciłam do swojego pokoju. Mogą mi wysyłać tyle czeków, ile
chcą, pomyślałam ponuro. Zawsze mogę kupić więcej zapałek.
* * *
Scena czwarta:
W czasie, kiedy Jacob jej unikał.
Na schodach wejściowych leżała paczka z FedExu. Podniosłam ją z ciekawością, spo-
dziewając się adresu zwrotnego z Florydy, ale pochodziła z Seattle. Na wierzchu pudełka nie
było nazwiska nadawcy.
Była adresowana do mnie, a nie do Charliego, więc położyłam ją na stole i zdarłam ta-
śmę z kartonu, żeby ją otworzyć.
Kiedy tylko zobaczyłam ciemnozielone logo Towarzystwa Pacific Northwest, poczu-
łam się, jakbym miała nawrót grypy żołądkowej. Opadłam na najbliższe krzesło bez patrzenia
na list.
Moja złość powoli narastała.
Nie mogłam się nawet zmusić, żeby go przeczytać, chociaż nie był długi. Wyjęłam go,
położyłam na stole treścią do dołu i niechętnie spojrzałam na pudełko, żeby zobaczyć co leża-
ło pod spodem. Była to gruba, wypchana koperta. Bałam się ją otworzyć, ale jednocześnie
byłam dostatecznie wściekła, żeby ją wyciągnąć.
Moje wargi zacisnęły się w cienką linię, kiedy rozrywałam papier, nie zadając sobie
trudu odklejenia skrzydełka koperty. I tak miałam w tej chwili wiele problemów.
Nie potrzebowałam przypomnienia - ani dodatkowej złości.
Byłam zszokowana, a mimo to w jakiś sposób nie czułam się zaskoczona. Czego in-
nego mogłam się spodziewać - były tam trzy stosiki banknotów, schludnie obwiązane szero-
kimi gumkami. Nie musiałam patrzeć na nominały. Wiedziałam dokładnie, ile pieniędzy pró-
bują mi wcisnąć.
Było to trzydzieści tysięcy dolarów.
Wstałam i ostrożnie podniosłam kopertę, żeby wrzucić ją do zlewu. Zapałki leżały na
samym wierzchu szuflady z drobiazgami, tam gdzie zostawiłam je ostatnio. Wyciągnęłam
jedną i zapaliłam.
Paliła się coraz bliżej i bliżej moich palców, kiedy gapiłam się na okropną kopertę.
Nie mogłam się zmusić, by ją upuścić. Zgasiłam zapałkę z pełnym obrzydzenia wyrazem twa-
rzy, zanim mnie oparzyła.
Wzięłam ze stołu list, zgniotłam go w kulkę i wrzuciłam do drugiej części zlewu. Za-
paliłam kolejną zapałkę i przytknęłam do papieru, patrząc z ponurą satysfakcją, jak płonie.
Rozgrzewka. Sięgnęłam po następną zapałkę. Znowu trzymałam ją, płonącą, nad kopertą. I
znowu niemal poparzyła mi palce, zanim rzuciłam ją na popioły listu. Nie mogłam się zmusić
do spalenia trzydziestu tysięcy dolarów.
Co miałam w takim razie zrobić? Nie miałam adresu zwrotnego, żeby oddać przesył-
kę. Byłam prawie pewna, że towarzystwo nie istniało.
A potem zrozumiałam, że miałam jeden adres.
Włożyłam pieniądze z powrotem do pudełka FedExu, zdzierając etykietkę - gdyby
ktoś kiedyś znalazł karton, nie mógłby powiązać tej sprawy ze mną. Zaniosłam pudełko do
mojej furgonetki. Przez całą drogę przez moją głowę przebiegały niespójne myśli. Obiecałam
sobie, że w tym tygodniu podczas jazdy na motorze będę wyjątkowo nieostrożna. Spróbuję
nawet wykonać jakiś kaskaderski skok, jeśli będę musiała.
Nienawidziłam każdego centymetra drogi, gdy mijałam ponure drzewa, zaciskając zę-
by tak mocno, że bolała mnie szczęka. Po tym, co teraz robiłam, nocne koszmary na pewno
będą straszne. Drzewa ustąpiły miejsca paprociom. Ze złością w nie wjechałam, pozostawia-
jąc za sobą dwa pasy zmiażdżonych, wilgotnych łodyg. Zatrzymałam się przy schodach wej-
ściowych i zostawiłam samochód na jałowym biegu.
Dom był tak samo dotkliwie pusty. Martwy. Wiedziałam, iż odbieram go tak dlatego,
że przerzucam na niego swoje własne uczucia, ale ta wiedza nie zmieniła jego wyglądu. Uwa-
żając, żeby nie patrzeć na nic przez okna, podeszłam do drzwi wejściowych. Marzyłam, aby
przez minutę znów stać się zombie, ale odrętwienie już dawno odeszło.
Ostrożnie położyłam pudełko na progu opuszczonego domu i odwróciłam się, żeby
odejść.
Zatrzymałam się na najwyższym stopniu. Nie mogłam tak po prostu zostawić stosu
gotówki przed drzwiami. To prawie tak, jakbym ją spaliła.
Z westchnieniem i spuszczonymi oczami odwróciłam się i chwyciłam kłopotliwe pu-
dełko. Może powinnam oddać je anonimowo na jakiś szczytny cel. Przeznaczyć na ludzi z
chorobami krwi albo coś w tym stylu.
Ale kiedy szłam do furgonetki, potrząsnęłam głową. To były jego pieniądze i powi-
nien je zatrzymać, do cholery. Gdyby ukradziono je z jego werandy, winien byłby on, nie ja.
Okno w samochodzie było otwarte, więc zamiast wysiąść, rzuciłam po prostu przesyłkę w
stronę drzwi tak mocno, jak umiałam.
Nigdy nie umiałam dobrze celować. Pudełko uderzyło z hukiem w przednie okno, po-
zostawiając po sobie dziurę tak wielką, jakby trafiła w nie pralka.
- O kurcze! - krzyknęłam głośno, zakrywając twarz dłońmi.
Powinnam wiedzieć, że nieważne, co zrobię, tylko wszystko pogorszę. Na szczęście
znów poczułam złość. To jego wina, przypomniałam sobie. Ja tylko zwracałam jego wła-
sność. To przez niego miałam z tym takie trudności. Poza tym dźwięk tłuczonego szkła był
całkiem fajny. W pewien perwersyjny sposób sprawił, że poczułam się trochę lepiej.
Nie udało mi się do końca siebie przekonać, ale mimo to wrzuciłam inny bieg i odje-
chałam. To był najlepszy możliwy sposób, żeby odesłać pieniądze tam, skąd przybyły. Poza
tym miałam teraz wygodny sposób, żeby oddać kolejną miesięczną ratę. To było wszystko, co
mogłam zrobić.
Wiele o tym myślałam po powrocie do domu. Przewertowałam książkę telefoniczną w
poszukiwaniu szklarzy, ale nie znalazłam nikogo obcego, kogo mogłabym prosić o pomoc.
Jak wyjaśniłabym adres domu? Czy Charlie musiałby aresztować mnie za wandalizm?
* * *
Scena piąta:
Pierwszy wieczór, kiedy Alice wróciła po tym, jak zobaczyła próbę samobójczą
Belli.
- Jasper nie chciał z tobą przyjechać?
- Nie pochwala tego, że się wtrącam.
Pociągnęłam nosem.
- Nie tylko ty się wtrącasz.
Zamarła, a potem się rozluźniła.
- Czy ma to coś wspólnego z dziurą w przednim oknie mojego domu i pełnym bank-
notów pudełkiem na podłodze salonu?
- Zgadza się - powiedziałam ze złością. - Przepraszam za okno. To był wypadek.
- Jak zwykle, kiedy ma się do czynienia z tobą. Co zrobił?
- Coś o nazwie Towarzystwo Pacific Northwest nagrodziło mnie bardzo dziwnym sty-
pendium, którego nie dało się odrzucić. Kiepski kamuflaż. Na pewno nie chciał, żebym wie-
działa, że to on za tym stoi, ale miałam nadzieję, że nie uważał mnie za aż tak naiwną.
- A to oszust - wymamrotała Alice.
- Dokładnie!
- A mnie zabronić patrzeć. - Z irytacją potrząsnęła głową.
* * *
Scena szósta:
W pokoju Belli, z Edwardem, bo powrocie z Włoch.
- Zastanawiam się, dlaczego niebezpieczeństwo nie może ci się oprzeć, zupełnie jak
ja...?
- Niebezpieczeństwo nawet nie próbuje - mruknęłam.
- Oczywiście wygląda na to, że aktywnie go poszukiwałaś. O czym ty myślałaś, Bello?
Wyłapałem z umysłu Charliego, że ile razy byłaś ostatnio na pogotowiu. Czy wspominałem,
że jestem na ciebie wściekły?
W jego cichym głosie więcej było bólu niż złości.
- Dlaczego? To nie twoja sprawa - odparłam, zakłopotana.
- Tak? Pamiętam bardzo wyraźnie twoją obietnicę, że nie będziesz zachowywać się
lekkomyślnie.
Moja riposta była błyskawiczna.
- A czy ty nie obiecałeś przypadkiem, że nie będziesz się wtrącał?
- W czasie kiedy ty łamałaś obietnicę - powiedział ostrożnie - ja trzymałem się swojej
części umowy.
- Ach tak? Trzy słowa, Edwardzie: Towarzystwo. Pacific. Northwest.
Podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć. Jego mina była zdziwiona i niewinna. Zbyt
niewinna. Zdradzała wszystko.
- Czy ma to coś wspólnego ze mną?
- To wręcz obraźliwe - poskarżyłam się. - Uważasz mnie za głupią?
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedział z szeroko otwartymi oczami.
- Jasne - wymamrotałam.
* * *
Scena siódma, koniec tego wątku:
Ta sama noc/poranek, kiedy przybyli do domu Cullenów
na głosowanie.
Nagle światło na werandzie się zapaliło i zobaczyłam stojącą w drzwiach Esme. Jej
pofalowane, karmelowe włosy były zebrane z tyłu, a w ręce trzymała coś w rodzaju kielni.
- Wszyscy są w domu? - Spytałam z nadzieją, kiedy wspinaliśmy się po schodach.
- Tak. - Kiedy odpowiadała, okna niespodziewanie się rozświetliły. Spojrzałam przez
najbliższe z nich, żeby sprawdzić, kto nas zauważył, ale zaraz moją uwagę przyciągnęła
puszka gęstej, szarej pasty na stołku naprzeciw. Zapatrzyłam się w gładką powierzchnię szy-
by i zrozumiałam, co robiła Esme na werandzie za pomocą kielni.
- Ojej, Esme! Przepraszam za to okno! Miałam zamiar...
- Nic się nie stało - przerwała mi ze śmiechem. - Alice opowiedziała mi wszystko i
muszę powiedzieć, że nie winiłabym cię nawet, gdybyś zrobiła to celowo...
Spojrzała znacząco na syna, który patrzył na mnie. Uniosłam brew. Odwrócił wzrok i
wymamrotał niewyraźnie coś o darowanych koniach...