Paul Auster
Księżycowy Pałac
Nic nie zadziwi Amerykanina.
Jules Verne
Rozdział l
To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. Byłem wtedy
jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, że mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość.
Chciałem żyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie,
kiedy już to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa
mi po trochu pieniędzy, aż nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy.
Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem
ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako
formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza
część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku
inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah
do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je
jako początek mego życia.
Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez
dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy
przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po
upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej
Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aż do chwili, gdy stoczyłem się na dno.
Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, że wytrwałem tak długo.
Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie należały do
mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed moim wyjazdem
na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za
nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteż nie
udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani
żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz przez następne
półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić
wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało.
W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej
Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem
i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka
wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w różne
konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły przypominać
wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod materac, inny
złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne
dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu
wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi
uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw.
Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóżka, wiedząc, że jego
sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką
przyjemnością siada do posiłku, skoro podłożem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu.
W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które książki znajdują się w którym pudle, ale w
owym czasie z upodobaniem wymyślałem różne historie i lubiłem samo brzmienie takich
właśnie zdań, nawet jeżeli były blagą.
Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok. Następnie,
wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym ciosem, pod
wieloma względami najcięższym w całym moim życiu. Albowiem wuj był nie tylko osobą,
którą najbardziej kochałem, ale też jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem łączącym
mnie z czymś, co miało wymiar większy niż ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się ogrom
nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób
przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak można być
przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny, który nigdy nie uskarżał się
na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej chwili
moje życie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat.
Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy odegrali
epizodyczne role. Do jedenastego roku życia mieszkałem z matką, aż zginęła w wypadku,
potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieżonej bostońskiej ulicy. Ojca nigdy
nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, że używała
panieńskiego nazwiska, dowodził, że nie wyszła za mąż, niemniej dopiero po jej śmierci
dowiedziałem się, że jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło mi do
głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a wuj z
Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się naturalne, że
członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, że pierwotnie
jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis Island skrócił to
nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza rodzina aż do
1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, że Fogel znaczy „ptak". Przypadła
mi do serca myśl, że w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie.
Wyobrażałem sobie, że któryś z mych mężnych przodków potrafił latać. Ptak frunący we
mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aż do Ameryki.
Po matce nie zostały mi żadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak wyglądała.
Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o dziecięcych
nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze było czuć
dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i prawdopodobnie
ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyż umarła mając zaledwie dwadzieścia dziewięć
lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się wydaje,
pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co tam
robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina (westerny
Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali projekcyjnej,
grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać dowcipy, z
których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy planety były w
odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a niekiedy
czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wrażenie, że walczy z jakimś nieogarnionym
zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z opiekunkami.
Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na który matka
nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań nigdy nie uległa. „Umarł dawno temu
-odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego śladu.
Żadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobrażałem sobie ciemnowłosą wersję
Bucka Roger-sa, podróżnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w czwartym
wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej.
Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z wujem
Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej pamięci,
ale niechybnie rozpamiętywałem dużo, pochlipywałem jak należy, łkałem do poduszki
niczym żałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy na ulicy
na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej przedstawiono,
ocierając oczy chusteczką i bąkając, że jestem w takim razie tym biednym owocem wolnej
miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, że ma ono jakiś
ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na poczekaniu
odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł - lecz tylko
o najlepszych tak się mówi".
Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o krogulczym
nosie, zarabiającym na życie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał skłonność do
odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym debiucie jako
muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nim górę. Zasypiał na próby, na
koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości,
opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy go
wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiżowymi orkiestrami, z których każda kolejna
była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził się już z
marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku, dawał
prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy Księżycu,
niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i ukończenia
szkoły.
Zdawał sobie sprawę, że brak mu ambicji, ale był również świadom, że w życiu liczy się nie
tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, że go to przerastało. Należąc do tych, którzy
zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć utworu bez
zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał
rozpamiętując porażki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś pomniejszej
postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z książką nawet dwudziestu
minut, bo zaraz brała go chętka, żeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc zaszedł,
pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie przeanalizowanej
statystki meczowej i przeczytanych do połowy książek.
Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niż u matki, a
mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuższą metę okazało się to nieistotne.
Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, że ojcostwo nie leży w zasięgu jego
możliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niż dziecko, jak serdecznego
kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego
przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych
światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy
tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu nad
stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo Jednookich.
Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe jest, że
pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej.
Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W osiemdziesiąt
dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od tamtego dnia
wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej osobliwej
chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć zawiłe,
nonsensowne teorie na temat różnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania bogactw
znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem dowodziło
ono, że we krwi mam podróżowanie, że życie zawiedzie mnie do miejsc, w których nie
stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego Europejczyka,
który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza, który odnalazł
doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało oczywiście
na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy miesiące.
Nieważne było, że matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej podobało, że
„Stanley" dano mi po dziadku i że „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś amerykańskiego
urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł, i
zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc, lubiłem,
gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, że jego mowy to pusta
gadanina i przechwałki, w głębi duszy wierzyłem w każde słowo. Doraźnie nominalizm
wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak już jest,
że najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo-fago, na
przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: Mżawa, Chlapa,
Plucha. Kiedy już wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na imieniu. Uszy
raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli też innym
tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo zrobiła
się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które mnie
poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak przez
początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej podatności mego
nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem tożsamości, że pragnąłem
uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się podpisywać „M. S.
Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale jednocześnie
rozkoszując się faktem, że moje inicjały oznaczają również „manuskrypt". Wuj Victor
przyklasnął tej rejteradzie „Każdy człowiek jest autorem swego życia - rzekł. – Książce którą
piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej stosownego?"
Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do
szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę, że moje
inicjały oznaczają też chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane, ale wtedy
witałem już z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiążące się ze mną. Gdy
poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec - stanowiły
one jej prywatną własność i z nich także się cieszyłem: Przymglony, na przykład, którego
używała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z czasem
wyjaśnią. Gdyby wuj Victor dożył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt, że jego
Marco na swój skromny sposób też postawił nogę w Chinach.
Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt niecierpliwe) i
rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w wieku jedenastu
lat byłem już jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łażą z
rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez wątpienia ułatwił mi
życie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieżowej, wuj przychodził
niemal na wszystkie mecze, żeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku przenieśliśmy się
znienacka do Saint Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając na myśli
zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak już następnego roku byliśmy z
powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać szkołę,
żebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To był rok
Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na księżyc i
obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy się, gdy
facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki. W
następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za drużyną niedorajd i patałachów, która
posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i uważał za
moralnie słuszne, że żującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego światła.
„Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te biegające po
boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na
amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o takich
postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj szczególnie sobie
upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią życiową twierdził, że nigdy nie będzie z niego dobry
miotacz, ponieważ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi tego
rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się już wtedy w jego
żartach i rozumiałem, dlaczego należy je serwować z poważną miną.
Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o jedną
osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru lat, z
ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym pasie
do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako sekretarka w
dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu Feather-
stone, gdzie zespół Przy Księżycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki pracowników
firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów żurawia i czapli para przypieczętowała swój
związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie jako drużba.
Lecz gdy gorączka już opadła, z bólem spostrzegłem, że nową ciocię niezbyt śmieszą
dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości, ograniczonej
sprawności umysłowej, która źle wróżyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie
sprawę, że są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą megierą,
która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku, wszechwiedząca, szef.
Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, użalającym się nad sobą uczuciowcem.
Snuła się po mieszkaniu w różowej podomce i rzygała w dużym pokoju litrami wódki. Z tych
dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi okazywała. Ale
zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej napady
chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem, jak widoku
cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania, natomiast
podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z tropu jako
zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości. Dobro i zło
bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora - zła, Victor
- dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero wtedy,
gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła.
Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki zaoferowało
hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, że pieniędzy starczy na cztery lata
studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umożliwi mi start w tak
zwane dorosłe życie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy ani grosza.
Żywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze swej odpowiedzialności, nie odczuwając
żadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się Dora, zmienił
plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego ekstra,
zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, że w ten sposób
odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla mnie matką,
którą pragnął mi dać, uznał, że należy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze względu na
to coś ekstra, ale trudno, nic już nie można było poradzić. Stojąc przed wyborem między
„teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego życie wspierało się na logice
impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną korzyść.
Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy wróciłem
do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory już się rozeszły, ale nie było sensu zmieniać
szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O rozwodzie
wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się
wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych
talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy facet nie
uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj najwyraźniej
odczuwał większą ulgę, że już po wszystkim, niż smutek, że znów będzie sam. Przetrwał
wojnę małżeńską, co wcale nie znaczy, że wyszedł z niej bez ran. Zrobił się ^żenująco
niechlujny (urwane guziki, brudny kołnierzyk, wystrzępione nogawki spodni) i nawet jego
dowcipy nabrały smętnej, niemal cierpkiej nuty. To były alarmujące oznaki, ale o wiele
bardziej niepokoiła mnie jego fizyczna nieporadność. Potykał się (tajemnicze wykrzywianie
kolan), wpadał na meble, najwyraźniej tracił rozeznanie. Zdawałem sobie sprawę, że pożycie
z Dora zbiera swe spóźnione żniwo, niemniej w tym musiało być coś więcej. Nie chcąc
popaść w trwogę, wmówiłem sobie, że niedołęstwo wuja wiąże się nie tyle ze stanem jego
ciała, ile ducha. Być może słusznie, ale patrząc z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, by
wczesne symptomy widziane tamtego lata nie miały związku z zawałem serca, na który wuj
zmarł trzy lata później. Sam nic nie mówił, za to szyfrem przemawiało jego ciało, lecz ja nie
miałem klucza ani rozumu, by szyfr ten złamać.
Gdy przyjechałem do Chicago na Boże Narodzenie, wydawało się, że kryzys minął. Victor
odzyskał wiele z dawnej werwy, raptem działy się ważne sprawy. We wrześniu rozwiązał z
Howie'em Dunnem zespół Przy Księżycu i założyli nowy, łącząc siły z trzema młodymi
muzykami, którzy obsługiwali perkusję, fortepian i saksofon. Nazwali się Księżyce i
większość repertuaru stanowiły ich własne oryginalne piosenki. Victor pisał teksty, Howie
komponował, a cała piątka śpiewała — jako tako. „Nigdy więcej starych szlagierów -
oznajmił wuj, gdy przyjechałem. - Nigdy więcej pościelówek. Pijanych wesel. Koniec z
klezmerką, teraz mierzymy wysoko." Nie było wątpliwości, że stworzyli oryginalny band, a
gdy nazajutrz wieczorem poszedłem na ich koncert, piosenki wydały mi się rewelacyjne -
pełna humoru i życia, odważna forma zgiełku, drwina ze wszystkiego od polityki po miłość.
Teksty Victora miały posmak beztroski i bezpretensjonalności, lecz podszyte były iście
Swiftow-ską satyrą. Spike Jones spotyka się z Schopenhauerem, jeśli coś takiego w ogóle jest
możliwe. Howie załatwił Księżycom występ w jednym z klubów w centrum Chicago i
skończyło się na tym, że grali tam każdego weekendu od Dziękczynienia do Świętego
Walentego. Gdy przyjechałem do Chicago po ukończeniu gimnazjum, zespół szykował się do
tournee i mówiło się nawet o nagraniu płyty dla wytwórni w Los Angeles. W tych właśnie
okolicznościach w opowiadanej przeze mnie historii znalazły się książki wuja. W połowie
września wyruszał w trasę i nie wiedział, kiedy wróci. Był późny wieczór, niespełna tydzień
przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. Victor siedział w fotelu przy oknie, przerzedzając z
wolna paczkę raleighsów i popijając sznapsy z kubka kupionego w tysiącu i jeden
drobiazgach. Wyciągnąłem się na kanapie, tonąc z zadowoleniem w odurzających oparach
bourbona i dymie. Od trzech czy czterech godzin gaworzyliśmy o niczym szczególnym, lecz
nagle rozmowa ugrzęzła i obaj milczeliśmy, pogrążeni we własnych myślach. Wuj zaciągnął
się ostatni raz papierosem, zmrużył oczy,,"gdy kłąb dymu spowił jego twarz, następnie zgasił
niedopałek w swej ulubionej popielniczce, pamiątce z Wystawy Światowej w 1939 roku.
Patrząc na mnie ze zmętniała czułością, łyknął z kubka, mlasnął wargami i westchnął
przeciągle.
- No, zaczynają się schody - rzekł. - Kres, rozstanie, słynne pożegnalne słowa. Na szlak, tak
chyba mówią w westernach. Nawet jeżeli nie będę za często dawał znaku życia, pamiętaj,
Phileas, że cały czas jesteś w moich myślach. Chciałbym ci powiedzieć, gdzie konkretnie
będę, ale nie wiem tego. Wzywają nas inne światy i wątpię, by było dużo okazji do pisania
listów. - Urwał, by zapalić kolejnego papierosa. Gdy przystawił zapałkę, zobaczyłem, że drżą
mu dłonie. - Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa - ciągnął. - Howie w każdym razie
jest wielkim optymistą. Już mamy rozległe angaże i pewnie nadejdą następne. Kolorado,
Arizona, Newada, Kalifornia. Weźmiemy kurs na zachód, zanurzymy się w dzicz. Na pewno
będzie ciekawie bez względu na to, jak się sprawy potoczą. Banda mieszczuchów w krainie
kowbojów i Indian. Cieszę się na myśl o otwartych przestrzeniach, o graniu własnej muzyki
pod niebem pustyni. Kto wie, czy nie objawi mi się tam jakaś prawda?
- Wuj zaśmiał się, jak gdyby chciał stonować powagę swych słów.
- Rzecz w tym - podjął na nowo wątek - że aby pokonać tak wielkie odległości, będziemy
zmuszeni podróżować z prędkością światła. Trzeba więc pozbyć się przedmiotów, oddać je,
wyrzucić. Z bólem jednak myślę, że miałyby przepaść na zawsze, więc zdecydowałem, że
tobie je przekażę. W końcu komu prócz ciebie mogę ufać? Kto poza tobą podtrzyma
tradycję? Zacznijmy od książek. Tak, tak, wszystkie, co do jednej. Według mnie nie mogło to
wypaść w lepszym momencie. Policzyłem je dzisiaj i wyszło, że mam ich tysiąc czterysta
dziewięćdziesiąt dwie. Chyba pomyślna liczba, bo przynosi na pamięć odkrycie Ameryki
przez Kolumba, no i uczelnię, do której się wybierasz, nazwano właśnie od jego nazwiska.
Niektóre z tych książek są duże, inne małe, jedne opasłe, inne cieniutkie — ale wszystkie
zawierają słowa. Jeśli przeczytasz te słowa, to prawdopodobnie pomogą ci w nauce. Nie, nie,
daj spokój, nie chcę nic słyszeć. Ani słowa sprzeciwu. Jak już się zagospodarujesz w Nowym
Jorku, wyślę ci je pocztą. Zatrzymam tylko drugi egzemplarz Dantego, poza tym dostaniesz
wszystkie. Następne w kolejce są szachy. Te drewniane, bo magnetyczne sobie zostawię.
Drewniane są dla ciebie. No, a dalej pudełeczko po cygarach z autografami baseballistów.
Mamy tam prawie wszystkich Cubsów z ostatnich dwudziestu lat, oprócz tego kilku
gwiazdorów i od groma pośledniejszych nazwisk z całej ligi. Matt Batts, Memo Luna, Rip
Repulski, Putsy Caballero, Dick Drott. Już powszechna niewiedza o tych postaciach powinna
je uczynić nieśmiertelnymi. Dalej rozmaite drobiazgi, bibeloty, różne byle co. Pamiątkowe
popielniczki z Nowego Jorku oraz moje nagrania Alama, Mozarta i Haydna z Orkiestrą
Cleveland. Album rodzinny i mosiężna tabliczka, którą dostałem jako chłopiec za pierwsze
miejsce w stanowym konkursie muzycznym. To był tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty,
jeśli dasz wiarę, dawno, dawno temu. No i wreszcie chcę, żebyś wziął ten garnitur z tweedu,
który kupiłem u Loopa parę lat temu. Tam, gdzie jadę, nie będzie mi potrzebny, a jest z
najlepszej szkockiej wełny. Miałem go na sobie tylko dwa razy i gdybym go oddał Armii
Zbawienia, wylądowałby pewnie na grzbiecie jakiegoś zapitego typka mieszkającego pod
mostem. Lepiej więc, żebyś ty go wziął. Doda ci sznytu, a przecież to nie zbrodnia wyglądać
jak najkorzystniej, prawda? Jutro z rana pójdziemy do krawca, żeby nam go przerobił.
No, to by chyba było na tyle. Książki, szachy, autografy, duperelki i garnitur. Teraz, gdy już
rozdałem mój dobytek, czuję się kontent. Nie ma powodu, byś tak na mnie patrzył. Wiem, co
robię, i cieszę się, że to robię. Jesteś dobrym chłopcem, Phileas, i gdziekolwiek los mnie
rzuci, ty zawsze będziesz przy mnie. Na razie ruszamy w przeciwnych kierunkach, ale prędzej
czy później znów się zejdziemy, jestem tego pewien. Wszystko zawsze się w końcu układa,
zobaczysz, wszystko do siebie pasuje. Dziewięć kręgów. Dziewięć planet. Dziewięć zmian w
baseballu. Naszych dziewięć żywotów. 'iTylko się zastanów. Podobieństwa można by
mnożyć bez końca. No, dość czczej gadaniny jak na jeden wieczór. Późna godzina nastała,
,sen nas morzy. Chodź, daj mi dłoń. O tak, dobrze, twardy uścisk, tak trzeba. A teraz
potrząsnąć. Tak jest, pożegnalny uścisk dłoni. Uścisk, który musi nam wystarczyć do końca
świata.
Co tydzień lub dwa wuj przysyłał mi kartkę pocztową. Na ogół były to krzykliwe, barwne
widokówki: zachody słońca nad Górami Skalistymi, plenerowe zdjęcia przydrożnych moteli,
kaktusów, ro-deo, rancz dla letników i pustynnych krajobrazów. Niekiedy w pętli
namalowanego lassa widniały życzenia, a raz^nawet muł przemówił w komiksowej chmurce
nad swoją głową: „Pozdrowienia z Silver Gulch". Na odwrocie widniały skąpe, nieczytelne
bazgroły, ale łaknąłem nie tyle konkretnych wieści, ile znaku życia. Prawdziwa frajda kryła
się w dostawaniu pocztówek, a im bardziej były nie-gustowne i prostackie, tym większą
sprawiały mi przyjemność. Ilekroć znajdowałem kartkę w skrzynce na listy, miałem poczucie,
że łączy mnie z wujem jakiś żart, a najlepsze widokówki (pusta restauracja w Reno, gruba
kobieta na koniu w Cheyenne) wieszałem nad łóżkiem. Kolega, z którym dzieliłem pokój,
rozumiał fascynację pustą restauracją, ale amazonka zbijała go z tropu. Wyjaśniłem, że
przypomina uderzająco byłą żonę wuja, Dorę. Powiedziałem, że dziwnie się plecie na tym
bożym świecie, toteż jest duże prawdopodobieństwo, że to Dora we własnej osobie.
Ponieważ wuj nigdzie nie zabawiał długo, trudno mi było odpisywać. Pod koniec
października wysmażyłem dziewięciostroni-cowy list o awarii prądu w Nowym Jorku
(utknąłem w windzie z dwoma kolegami), ale wysłałem go dopiero w styczniu, kiedy to
Księżyce rozpoczęli trzytygodniowe występy w Tahoe. Choć nie mogłem często pisać,
utrzymywałem z wujem więź duchową, nosząc jego garnitur. Garnitury nie były wtedy
modne wśród studentów, ale ja w podarowanym czułem się swojsko, a .ponieważ w żadnym
miejscu na świecie tak się nie czułem, nosiłem go okrągły rok. W chwilach napięcia i
zgryzoty znajdowałem szczególną pociechę w tym, że otacza mnie szczelnie ciepło
wujowskiego ubrania. Chwilami wyobrażałem sobie, że garnitur utrzymuje moje ciało w f
jedności, że gdybym go nie włożył, rozsypałoby się w drobny mak.
* Służył za kokon, za drugą skórę, która chroniła mnie od razów życia. Patrząc na to z
perspektywy lat, widzę, jakże osobliwą postacią byłem: mizerny, rozczochrany, spięty
młodzieniec,s wyraźnie w rozdźwięku ze światem^ Lecz prawda była taka, że nie pragnąłem
się dostosować. Jeżeli "Koledzy wskazywali mnie palcem jako odmieńca, to nie ja miałem
zmartwienie. Byłem wzniosłym myślicielem, zacietrzewionym, skorym do zwady geniuszem
przyszłości, zamkniętym w sobie Malevole, który stroni od stada. Niemal rumienię się dziś ze
wstydu na wspomnienie śmiesznych póz, które dawniej przybierałem. Byłem groteskowym
zlepkiem nieśmiałości J i arogancji, miotałem się między długimi okresami uporczywego
milczenia a napadami ognistej zajadłości. Gdy brał mnie nastrój, całe noce przesiadywałem w
barach, pijąc i paląc, jak gdybym postanowił się wykończyć^cytując wersy z pomniejszych
szesnasto-wiecznych poetów, czyniąc niezrozumiałe nawiązania po łacinie do
średniowiecznych filozofów, słowem: robiąc co w mojej mocy, by wywrzeć wrażenie na
kolegach. Osiemnaście lat to okropny wiek i gdy tak budziłem się co dzień z przekonaniem,
że jestem doro-ślejszy od wielu moich rówieśników, prawda była taka, że znalazłem tylko
inny wyraz dla swej niedojrzałej młodości. Oznaką mej tożsamości był nade wszystko
tweedowy garnitur - godło, przez pryzmat którego pragnąłem być postrzegany. Obiektywnie
nie można mu było nic zarzucić. Ciemnozielona wełna w drobną kratkę, z wąskimi klapami -
trwałe, dobrze skrojone ubranie - ale po kilku miesiącach codziennego noszenia wyglądałem
w nim jak strach na wróble, bo wisiał na mym szczupłym ciele niby oklapły płaszcz dumy.
Koledzy nie zdawali sobie naturalnie sprawy, że to z powodów uczuciowych wkładam
każdego ranka tę zardzewiałą zbroję. Pod pozą nonkonformisty zaspokajałem pragnienie, by
mieć wuja u boku, i rodzaj ubioru nie miał znaczenia. Gdyby Victor podarował mi frak, bez
wątpienia nosiłbym go z takim samym nastawieniem. Gdy wiosną zajęcia dobiegły końca,
odrzuciłem propozycję mego kolegi Zimmera, żebyśmy dzielili pokój w następnym roku.
Dość go lubiłem (w rzeczywistości był moim najlepszym kumplem), ale po czterech latach
burs i akademików nie oparłem się pokusie mieszkania-saoiemu. Znalazłem sobie kąt na Sto
Dwunastej Ulicy się tam piętnastego czerwca, przyby wszy z torbami na miejsce tuż przed
dwoma rosłymi mężczyznami, którzy wtaszczyli siedemdziesiąt dwa kartony wujowskich
.książek, od dziewięciu miesięcy oczekujących w przechowalni. Była to kawalerka na
czwartym piętrze dużej kamienicy z windą: jeden pokój średniej wielkości z aneksem
kuchennym od południowego wschodu, garderoba, łazienka i para okien, które wychodziły na
alejkę. Na parapecie tłukły się i gruchały gołębie, a na chodniku pod murem stało sześć
sfatygowanych pojemników na śmiecie. Mieszkanie było ciemne, przesycone szarością i
nawet w najsłonecz-niejszą pogodę łowiło jedynie skąpe światło. Z początku mnie mroziło;
odczuwałem lekki strach przed życiem na własną rękę, ale wkrótce dokonałem pewnego
odkrycia, które pozwoliło mi zapałać żywszym uczuciem do nowego miejsca i zadomowić się
w nim. Wydarzyło się to wieczorem drugiego lub trzeciego dnia: całkiem przypadkowo
stanąłem między dwoma oknami, patrząc pod ostrym kątem przez lewe. Pobiegłem
spojrzeniem w bok i nagle dostrzegłem odstęp między budynkami naprzeciwko. Patrzyłem na
Broad-way, na najmniejszy, ścieśniony skrawek Broadwayu, a wyjątkowość sytuacji polegała
na tym, że całą widzianą przeze mnie przestrzeń wypełniał neon, pochód rozjarzonych
niebieskich i różowych liter, które układały się w dwa słowa: „Księżycowy Pałac".
Zorientowałem się, że to szyld chińskiej restatiracji przy następnej przecznicy, ale siła, z jaką
natarły na mnie te słowa, wyrugowała wszelkie praktyczne powiązania i skojarzenia. To były
magiczne litery, wisiały w mroku jak przekaz z samego nieba. Księżycowy Pałac.
Natychmiast pomyślałem o wuju Victorze i jego zespole i w tej jednej irracjonalnej chwili
odstąpił ode mnie strach. Nigdy w życiu nie doświadczyłem czegoś równie nagłego i
przemożnego. Nagi i niechlujny pokój przemienił się w miejsce pełne duchowości, w punkt
przecinania się dziwnych omenów i tajemniczych, nieodpartych zdarzeń. Patrzyłem uparcie
na neon i z wolna zrozumiałem, że trafiłem pod właściwy adres, że to małe mieszkanie jest
miejscem, w którym powinienem żyć.
Lato spędziłem pracując na pół etatu w księgarni, chodząc do kina oraz zakochując się i
odkochując w dziewczynie imieniem Cynthia, której twarz dawno zatarła się w mojej
pamięci. Coraz lepiej czułem się w nowym mieszkaniu i gdy jesienią rozpoczęły się zajęcia,
rzuciłem się w szaleńczy wir nocnych pijatyk z Zimmerem i kolegami, sercowych uniesień
oraz długich okresów zaklętego milczenia, czytania i nauki. Znacznie później, gdy spojrzałem
na to z perspektywy lat, dotarło do mnie, jak owocny był to czas.
Następnie skończyłem dwadzieścia lat i kilka tygodni później dostałem długi, bełkotliwy list
od wuja Victora, napisany ołówkiem na odwrocie żółtych zamówień na encyklopedię
Humboldta. Z tego, co zdołałem się zorientować, dla Księżyców nastały ciężkie czasy i po
długim paśmie niepowodzeń (zerwane kontrakty, przebite opony na trasie, saksofonista
zamalowany przez pijaka w nos) zespół w końcu się rozpadł. Od listopada wuj mieszkał w
Boise w stanie Idaho, gdzie znalazł dorywczą pracę jako domokrążny sprzedawca
encyklopedii. Ale sprawy nie układały się po jego myśli i po raz pierwszy w ciągu tych
wszystkich lat, od kiedy znałem Victora, usłyszałem nutę rezygnacji w jego słowach. „Klarnet
zastawiony w lombardzie - napisał. - Na koncie bankowym ani grosza, a mieszkańcy Boise
nie czytują encyklopedii".
Wysłałem wujowi pieniądze przekazem telegraficznym, następnie puściłem depeszę,
nakłaniając go do przyjazdu do Nowego Jorku. Kilka dni później nadeszła odpowiedź z
podziękowaniem za pomoc. Victor napisał, że do końca tygodnia uporządkuje swoje sprawy i
przybędzie pierwszym autobusem. Obliczyłem, że zjawi się we wtorek, środę najpóźniej. Ale
środa minęła, a on się nie pokazał. Wysłałem drugi telegram, lecz odpowiedzi nie było. W
głowie roiły mi się niezliczone tragedie. Wyobrażałem sobie wszystko, co tylko może się
przydarzyć człowiekowi między Boise a Nowym Jorkiem, i tak oto amerykański kontynent
przemienił się w wielką strefę zagrożenia, koszmar pełen pułapek, niebezpieczeństw i
labiryntów. Próbowałem odszukać właściciela domu, w którym wuj wynajmował pokój, ale
bez powodzenia. Ostatecznie zatelefonowałem na policję w Boise. Szczegółowo
przedstawiłem moją sprawę sierżantowi nazwiskiem Neil Armstrong. Nazajutrz sierżant
oddzwo-nił z wiadomością. Wuja Victora znaleziono w pokoju na Dwunastej Ulicy Północnej
- siedział zgarbiony na krześle, ubrany w płaszcz, z na wpół złożonym klarnetem w
zastygłych palcach prawej dłoni. Przy drzwiach stały dwie spakowane walizki. Przeszukano
pokój, ale władze nie dopatrzyły się żadnych śladów przestępstwa. Wedle wstępnego raportu
lekarza sądowego przyczyną zgonu był najprawdopodobniej zawał serca. „Życie nas nie
pieści, młody człowieku - skwitował sierżant. - Bardzo mi przykro".
Nazajutrz poleciałem samolotem na zachód, by załatwić formalności. W kostnicy
zidentyfikowałem wuja, spłaciłem jego długi, podpisałem dokumenty i druczki oraz zleciłem
przewóz ciała do Chicago. Pracownik zakładu pogrzebowego w Boise był zrozpaczony
stanem zwłok. Przez niemal tydzień rozkładały się w wynajętym pokoju, więc niewiele już
można było z nimi zrobić. „Na pana miejscu — ostrzegł — cudu bym się nie spodziewał".
Załatwiłem telefonicznie pogrzeb, skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi Victora
(Howie'em Dunnem, saksofonistą ze złamanym nosem i paroma byłymi uczniami), bez
przekonania spróbowałem odnaleźć Dorę (ani śladu), po czym wróciłem z trumną do
Chicago. Victor spoczął obok mojej matki. Niebo zasypywało nas kroplami deszczu, kiedy
tak staliśmy i patrzyliśmy, jak nasz przyjaciel niknie w ziemi. Potem pojechaliśmy do domu
Howie'ego Dunna na North Side, gdzie jego żona przygotowała skromną stypę, złożoną z
zimnych mięs i gorącej zupy. Płakałem bez przerwy od czterech godzin, a u Dunnów
łyknąłem szybko wraz z jedzeniem pięć czy sześć podwójnych bourbonów. Alkohol mnie
pokrzepił i po jakiejś godzinie zacząłem głośno śpiewać piosenki. Howie akompaniował mi
na fortepianie i na moment zrobiło się gwarno. Naraz zwymiotowałem na podłogę i czar
prysł. O szóstej pożegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem chwiejnym krokiem na deszcz.
Włóczyłem się bez celu dwie albo trzy godziny, znów zwymiotowałem na czyjś próg, po
czym napotkałem chudą, szarooką prostytutkę imieniem Agnes, która stała pod parasolką na
oświetlonej neonami ulicy. Poszedłem z nią do pokoju w hotelu Eldorado, wygłosiłem krótki
wykład o poezji Waltera Raleigh, następnie śpiewałem kołysanki, a ona się rozebrała i
rozłożyła nogi. Nazwała mnie wariatem, ale dałem jej sto dolarów, więc zgodziła się spędzić
ze mną noc. Źle jednak spałem i o czwartej nad ranem wyślizgnąłem się z łóżka, włożyłem
mokre wciąż ubranie i pojechałem taksówką na lotnisko.
0 dziesiątej rano byłem z powrotem w Nowym Jorku.
W ostatecznym rozrachunku problemem nie był smutek. Smutek był może pierwszą
przyczyną, ale wkrótce ustąpił czemuś innemu - bardziej namacalnemu, bardziej wymiernemu
w skutkach, zgubniej szemu w swym działaniu. W ruch poszedł cały łańcuch sił 1 w pewnym
momencie zacząłem się słaniać, latać wokół własnej osi po coraz większym okręgu, aż
wreszcie wypadłem z orbity.
Rzecz w tym, że moja sytuacja finansowa była coraz gorsza. Zdawałem sobie z tego sprawę
od pewnego czasu, ale jak dotąd niebezpieczeństwo ledwie majaczyło w oddali, więc nie
poświęciłem mu choćby chwili zastanowienia. Jednak w wyniku śmierci wuja wydałem w
tych okropnych dniach parę tysięcy dolarów i tak oto szlag trafił zasoby, które miały mnie
przeprowadzić bezpiecznie przez studia. Uświadomiłem sobie, że nie dotrwam do końca,
jeżeli nie zrobię czegoś, by pozyskać pieniądze. Policzyłem, że jeżeli będę wydawał w
dotychczasowym tempie, moje oszczędności skończą się w listopadzie ostatniego roku
studiów. A policzyłem wszystko co do grosza.
Pierwszą myślą było rzucić naukę, ale po dniu czy dwóch zastanowienia nie zdecydowałem
się na ten krok. Przyrzekłem wujowi, że skończę studia, a ponieważ już go nie było, nie
mógł przystać na zmianę mych planów, uznałem więc, że nie wolno mi złamać danego
słowa. Do tego dochodziła kwestia poboru do wojska. Jeżeli rzuciłbym uczelnię, cofnęliby
mi odroczenie, a nie uśmiechała mi się bohaterska śmierć w azjatyckiej dżungli. Pozostanę
więc w Nowym Jorku, zdecydowałem, i będę się dalej uczył na Columbii. To była słuszna
decyzja, tak właśnie należało zrobić. Sądziłem, że po tym obiecującym początku nietrudno mi
już będzie postępować rozsądnie. Ludzie w mojej sytuacji mają przecież najrozmaitsze
ewentualności do wyboru — stypendia, pożyczki, nauka połączona z zarobkowaniem - ale
kiedy zacząłem się nad nimi zastanawiać, zdjęła mnie ohyda. Była to nagła, mimowolna
reakcja, gwałtowny napad nudności. Uświadomiłem sobie, że nie chcę mieć z tym nic
wspólnego, zatem wszystko odrzuciłem - stanowczo, z pogardą, zdając sobie w pełni sprawę,
że właśnie pogrzebałem jedyną nadzieję na uniknięcie tarapatów. W istocie od tej chwili nie
uczyniłem nic, by się ratować, nie kiwnąłem nawet palcem. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tak
się zachowałem. W owym czasie wymyślałem niezliczone uzasadnienia, ale rzecz
sprowadzała się chyba do rozpaczy. Gdyż byłem w rozpaczy i obolały od wielkiego wstrząsu
poczułem, że konieczny jest drastyczny czyn. Chciałem plunąć na świat, zdobyć się na
najdziwniejszą rzecz pod słońcem, i Z zapałem i idealizmem młodego człowieka, który zbyt
wiele myśli ] i zbyt wiele czyta książek, uznałem, że nie powinienem robić nic: j moim
czynem będzie nieustępliwa odmowa jakiegokolwiek działa-! nią. Nihilizm podniesiony do
rangi wypowiedzi artystycznej. Prze-'<. mienię swe życie w dzieło sztuki, poświęcę się dla
tak przecudow-nych paradoksów, że z każdym oddechem będę się rozkoszowa mym
przeznaczeniem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazy wały na całkowite zaćmienie i gdy
tak po omacku szukałem nowe interpretacji, z wolna wabił mnie obraz mroku, pociągał
prostot; i brakiem desenia. Nie zrobię nic, by udaremnić nieuchronne, al też nie wybiegnę mu
naprzeciw. Jeżeli jeszcze przez chwilę życi ibędzie biegło,Jak dotąd - tym lepiej. Będę
cierpliwy, będę si Jtrzymał.; Rzecz w tym, że zwyczajnie wiedziałem, co mnie cźefó a czy
wydarzy się to dziś czy jutro, nie miało znaczenia, bo tak czy owak się wydarzy. Całkowite
zaćmienie. Bestia została ukatrupiona, wróżba wywiedziona z jej wnętrzności. Księżyc
przesłoni słońce i wtedy zniknę. Będę spłukany, będę wrakiem człowieka bez grosza przy
duszy.
Właśnie wtedy zacząłem czytać książki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem sobie na
chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem nożykiem taśmę i pochłonąłem wszystko,
co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego porządku czy
intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, książki historyczne i podróżnicze,
przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne - absolutny chaos
piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak różnicy. Każdą książkę czytałem do końca i
powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie każda była warta tyle samo co
inne, każde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, każde słowo znajdowało się w
odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim otwierałem
kartony, jedną za drugą czytałem książki. Takie zadanie sobie postawiłem i zamierzałem w
nim wytrwać do upadłego.
Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury wysokich i
niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki wciśnięte
między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i Tołstojem.
Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle żadnej systematyki. Ilekroć kupował
nową książkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy się
wydłużały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku książki
trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona przez
zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton,
wkraczałem w nowy wycinek życia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub miesięcy, i
znajdowałem pociechę w myśli, że zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą niegdyś
zajmował Victor - że czytam te same słowa, przeżywam te same historie, być może formułuję
te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podążał tropem dawnego podróżnika, postępując
jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na zachód
wraz z ruchem słońca, podążał za światłem aż do całkowitego zgaśnięcia. Ponieważ kartony
nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres życia mego wuja
wkraczam. Wędrówka składała się zatem dyskretnych, urywkowych wypadów. Z Bostonu do
Lenox, na nrzykład. Z Minneapolis do Sioux Falls. Z Kenoshy do Salt Lakę City Nie
przeszkadzało mi, że muszę skakać po mapie. W końcu wypełnią się wszystkie luki, przebyte
zostaną wszystkie odległości. Wiele z tych książek przeczytałem już wcześniej, inne
przeczytał mi kiedyś na głos wuj: Robinson Kruzoe, Doktor Jekyll i pan Hyde Niewidzialny
człowiek. Nie odrzuciłem ich jednak. Brnąłem przez wszystko z jednakowym zapałem,
pożerając znane równie chciwie co nie znane. W kątach pokoju rosły przeczytane stosy, a
ilekroć taka kolumna groziła zawaleniem, pakowałem ją do dwóch toreb na zakupy i brałem
ze sobą na zajęcia. Naprzeciw kampusu, po drugiej stronie Broadwayu, znajdował się
antykwariat Chandlera, ciasna i zakurzona nora, w której kwitł handel używanymi książkami.
Od lata 1967 do lata 1969 roku zaszedłem tam paręnaście razy, uwalniając się po trochu od
swego dziedzictwa. To był jedyny czyn, na jaki sobie pozwoliłem - skorzystać z tego, co już
posiadam. Bolało mnie, że rozstaję się z dawną własnością wuja, ale jednocześnie
wiedziałem, że nie miałby do mnie żalu. Dług wobec niego spłaciłem w pewien sposób
lekturą, a teraz, skoro brakowało mi pieniędzy, wydawało się logiczne, że powinienem
zdobyć się na ten krok i zamienić książki na gotówkę.
Kłopot polegał jednak na tym, że nie zarabiałem na nich dostatecznie dużo. Chandler twardo
się targował, a jego wyobrażenie o książkach tak różniło się od mojego, że nie bardzo
wiedziałem, co mu powiedzieć. Dla mnie książki były nie tyle składnicami słów, ile samymi
słowami, a wartość konkretnej zależała od jej rangi duchowej, a nie stanu fizycznego. Homer
o oślich uszach wart był więcej od Wergilego w nieskazitelnej szacie, trzy tomy Descartesa -
mniej niż jeden tomik Pascala. Te zasadnicze - dla mnie -rozróżnienia nie istniały dla
Chandlera. W jego oczach książka była wyłącznie przedmiotem, rzeczą przynależną do świata
rzeczy i jako taka nie różniła się znacząco od pudełka po butach, przepychacza sedesowego
albo filiżanki. Ilekroć przynosiłem kolejny okruch księgozbioru wuja, stary spryciarz zawsze
postępował rutynowo. Z odrazą wertował kartki, przyglądał się grzbietom, tropił skazy i
plamy, sprawiając wrażenie człowieka biorącego do ręki nieczystości. Tak toczyła się gra.
Zaniżając wartość towaru, Chandler mógł dyktować skandalicznie niskie ceny. Po trzydziestu
latach praktyki wykształcił na swój użytek odpowiednią pozę, repertuar pomruków i
sarkastycznych uwag pod nosem, min, cmoknięć, smutnego kiwania głową. Spektakl ten miał
na celu uzmysłowić mi całkowitą opaczność mych własnych ocen, wzbudzić we mnie
poczucie wstydu, że w ogóle miałem czelność przynieść książki po wuju. Chcesz powiedzieć,
student, że spodziewasz się pieniędzy za coś takiego? A czy spodziewasz się pieniędzy od
śrnieciarza, kiedy wywozi twoje barachło? Wiedziałem, że jestem oszukiwany, lecz rzadko
zdobywałem się na sprzeciw. No bo jaki miałem wybór? Chandler "występował z pozycji siły
i nic nie można było na to poradzić - bo mnie zależało na sprzedaży, a jemu nie zależało na
kupnie. Nie było sensu udawać, że nie jestem zdesperowany. Wówczas nic bym nie sprzedał,
a to byłoby gorsze, niż dać się oszukać. Zauważyłem jednak, że na handlu wychodzę lepiej,
gdy przynoszę mniejsze porcje, nie więcej niż dwanaście, piętnaście książek na raz. Wtedy
przeciętna cena za tom lekko zwyżkowała. Ale im mniejsze byłyby wymiany, tym częściej
musiałbym przychodzić do antykwariatu, a zdawałem sobie sprawę, że powinienem się
zjawiać jak najrzadziej, bo im więcej miałbym do czynienia z Chandlerem, tym moja pozycja
byłaby słabsza. Jakkolwiek bym postąpił, stary spryciarz i tak był górą. Mimo wielokrotnych
moich wizyt nie próbował mnie nawet zagaić. Nigdy się nie witał, nie zdobył na uśmiech, nie
podał mi ręki. Zachowywał się tak obojętnie, że czasem zastanawiałem się, czy pamięta mnie
z ostatniej transakcji. Traktował mnie tak, jak gdybym za każdym razem był innym klientem -
galeria obcych, przypadkowa zgraja.
W miarę jak sprzedawałem książki, moje mieszkanie przechodziło przeobrażenia. Było to
nieuniknione, bo ilekroć otwierałem nowy karton, niszczyłem mebel. Łóżko zostało
zdemontowane, krzesła kurczyły się, aż znikły, biurko zdematerializowało się w pustą
przestrzejliMoje życie stało się gromadzeniem nicości i było | to cos, co w istocie rzeczy
postrzegałem zmysłami: namacalna,.) ip^czkująca pustka.] Ilekroć zapuszczałem się w dawne
życie wuja, przynosiło to wymierny efekt, rezultat w rzeczywistym świecie. Następstwa
zawsze miałem przed oczyma i nie było sposobu uciec od nich. Tyle kartonów jeszcze jest,
tyle poszło. Wystarczyło ogarnąć wzrokiem mieszkanie, by wiedzieć, co się dzieje. Pokój był
machiną, która odmierzała moją zmieniającą się kondycję: ileTnme"] zostało, ile ubyło.
Byłem jednocześnie sprawcą i świadkiem zda- i rżenia, aktorem i widownią w
jednoosobowym teatrze. Podążałem • \ śladem mego rozpadu. Patrzyłem, jak niknę kawałek
po kawałku. / -• - —"• — - ••; •—*
Był to naturalnie czas trudny dla wszystkich. Pamiętam go jako okres zawirowań
politycznych, tłumów, oburzenia, megafonów i przemocy. Wiosną 1968 roku każdy kolejny
dzień zdawał się rzygać nowym kataklizmem. Nie Praga, to Berlin, nie Paryż, to Nowy Jork.
W Wietnamie było już pół miliona żołnierzy. Prezydent obwieścił, że nie będzie się ubiegał o
drugą kadencję. Ludzie ginęli w zamachach. Po latach walk wojna tak się rozrosła, że skalane
nią były nawet najmniejsze myśli, i zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, co zrobię
lub czego nie zrobię, biorę w niej udział jak każdy inny. Pewnego wieczora, gdy siedziałem w
Riverside Park i gapiłem się na rzekę, zobaczyłem, jak na drugim brzegu eksploduje zbiornik
z olejem. Niebo wypełniły nagle płomienie i gdy tak patrzyłem, jak rozdarte kawały płonącej
blachy fruną nad nurtem Hudsonu i spadają u mych stóp, przyszło mi do głowy, że _. ł~fego
co wewnętrzne i co zewnętrzne nie da się rozdzielić bez) •• j uszczerbku dla prawdy. \ Jeszcze
tego samego miesiąca kampus TColumBli przemienił się w pole bitewne, a setki studentów
aresztowano, nie wyłączając tak niepoprawnych marzycieli jak Zimmer i ja. Nie zamierzam o
tym opowiadać, bo to sprawy ogólnie znane, bezcelowe byłoby więc przywoływać je na
nowo. Nie znaczy to jednak, że chcę, by o nich zapomniano. Moja własna historia wznosi się
na gruzach tamtych dni i należy sobie ten fakt uświadomić, w przeciwnym razie nic z niej nie
miałoby sensu.
Gdy rozpocząłem trzeci rok na uczelni (wrzesień 1967), epoka garnituru należała już do
przeszłości. Sponiewierane przez ulewę w Chicago, spodnie wytarły się na siedzeniu, a
marynarka puściła w szwach przy kieszeniach i na plecach, więc zrzuciłem to ubranie na
zawsze, uznając sprawę za przegraną. Powiesiłem garnitur w garderobie jako pamiątkę z
lepszych czasów, po czym poszedłem kupić sobie najtańszą i najtrwalszą odzież, jaką
mogłem dostać: buty robocze, dżinsy, flanelowe koszule oraz używaną skórzaną kurtkę w
sklepie z demobilem. Koledzy byli zdumieni odmianą, ale nie dałem im nawet okazji się
wypowiedzieć, gdyż najmniej mnie obchodziła ich opinia. To samo z telefonem.
Zrezygnowałem z linii nie dlatego, żeby się odciąć od świata, ale dlatego, że nie mogłem
sobie dłużej na nią pozwolić. Kiedy Zimmer wygłosił mi pewnego dnia kazanie pod
biblioteką, uskarżając się, że trudno się ze mną skontaktować, uniknąłem wspominania o
swych problemach z pieniędzmi, wdając się w długi wywód o drutach, głosach i zaniku więzi
międzyludzkiej.
- Głos przekazywany w postaci sygnału elektrycznego to już nie jest prawdziwy głos -
stwierdziłem. - Przywykliśmy do tych pozorów nas samych, ale gdy przystanąć i zastanowić
się chwilę, dojdziemy do wniosku, że telefon to instrument fałszu i fantazji. Narzędzie
komunikacji między duchami. Głos w słuchawce to ustna wydzielina umysłu bez ciała. Ja
chcę widzieć osobę, z którą rozmawiam. Jeśli nie mogę, wolę nie rozmawiać.
Błazenada tego rodzaju stawała się z wolna moim wyróżnikiem - wymówki, nieszczera
gadka, dziwaczne teorie wysnuwane w odpowiedzi na zupełnie rozsądne pytania. Ponieważ
nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, że jestem pod ścianą, nie miałem innego wyboru, jak
wyłgiwać się z opałów. Im gorzej mi się wiodło, tym osobliwsze i bardziej zwichrowane były
moje pomysły. Dlaczego przestałem palić, pić, jadać w barach - nigdy nie brakło mi inwencji,
by wymyślić jakieś niedorzeczne, pozornie racjonalne uzasadnienie. W efekcie
zachowywałem się jak pustelnik anarchista, bzik, luddy-ta*. Moi koledzy nie posiadali się ze
zdumienia i w ten sposób' zdołałem ustrzec swą tajemnicę. W mym blagierstwie dużą
niewątpliwie rolę odegrała duma, ale najważniejsza była niechęć, by ktokolwiek wchodził mi
w drogę, którą sobie wytyczyłem. Rozmowa o tym prowadziłaby wyłącznie do wyrazów
współczucia, być może nawet do ofert pomocy, a to przekreśliłoby całą sprawę. Zamiast tego
wolałem zamurować się w delirium własnych postanowień, stroiłem sobie żarty z każdej
sposobności ratunku i czekałem, aż mój czas dobiegnie końca.
Ostatni rok był najcięższy. W listopadzie przestałem płacić rachunki za prąd i w styczniu
zjawił się mężczyzna z Con Edison, J?.y wyłączyć licznik. jPotenTprzez kilka tygodni
eksperymentowałem™1-z rozmaitymi świecami, sprawdzając każdy rodzaj pod względem
ceny, jasności światła i trwałości. Ku memu zdumieniu najlepszym j \interesem okazały się
żydowskie świece wspominkowe. W migot- j iliwych płomykach i cieniach dostrzegałem
nadzwyczajne piękno, / a gdy już umilkła lodówka (koniec z kapryśnymi, niespodziewany- /
ani parsknięciami), uznałem, że lepiej mi bez elektryczności. Co- / ikolwiek można by o mnie
powiedzieć, z pewnością byłem odporny. W każdym nowym ubytku doszukiwałem się
korzyści,~ a""k7edy"już~' nauczyłem się żyć bez konkretnych wygód, wyrzucałem je ze
swych myśli na zawsze. Wiedziałem, że ten proces nie może trwać wiecznie, że w końcu
dojdę do rzeczy, bez których nie można się obejść * Luddytami nazywano w początkach XIX
wieku robotników niszczących ma szyny w uprzemysłowionych rejonach Anglii. W postępie
technicznym upatrywali oni źródła bezrobocia i biedy. Termin ten pochodzi od ich przywódcy
Neda Ludda (przyp tłum.).
ale na razie dziwiłem się tylko sobie, że w tak niewielkim stopniu żałuję tego, co utraciłem. Z
wolna, acz nieuchronnie przekonałem się, że jestem zdolny zabrnąć bardzo daleko - znacznie
dalej, niż początkowo mi się wydawało.
Po opłaceniu ostatniego semestru nauki zostało mi niespełna sześćset dolarów. Miałem
jeszcze kilkanaście kartonów książek oraz pudełko z autografami i klarnet. Składałem
niekiedy instrument i dla dodania sobie otuchy dmuchałem w ustnik, napełniając mieszkanie
osobliwymi paroksyzmami tonów, zgiełkiem pisków i jęków, śmiechem i płaczliwym
zgrzytem. W marcu sprzedałem autografy kolekcjonerowi nazwiskiem Milo Flax, dziwakowi
z nimbem kręconych włosów na głowie, który ogłaszał się na ostatnich stronach „Sporting
News". Kiedy zobaczył rzędy autografów Cubsów, zdjęła go groza. Wpatrzył się z czcią w
karteczki, następnie spojrzał na mnie ze łzami w oczach i mężnie przepowiedział, że rok 1969
będzie należał do naszej drużyny. Niewiele się pomylił, jak wiadomo, proroctwo spełniłoby
się co do joty, gdyby nie spadek formy pod koniec sezonu pospołu z błyskawicznym finiszem
hołoty zwanej Metsami. Autografy przyniosły mi sto pięćdziesiąt dolarów, które pokryły
ponadmiesięczny czynsz. Sprzedane książki z kolei zapewniły wikt, tak więc zdołałem
przetrwać kwiecień i maj utrzymując się na powierzchni, kończąc studia gorączkowym
wkuwaniem i pisaniem przy świecach. Następnie za dwadzieścia sześć dolarów sprzedałem
maszynę do pisania, co z kolei pozwoliło mi wypożyczyć biret i togę na kontrrozdanie
dyplomów, zorganizowane przez studentów w proteście przeciw oficjalnym uroczystościom
uczelnianym.
Szedłem wytrwale drogą, którą sobie wytyczyłem, ale niełatwo było smakować tryumf.
Spłukałem się do ostatnich stu dolarów, a księgozbiór wuja skurczył się do trzech kartonów.
Płacenie czynszu nie wchodziło już w rachubę i choć weksel zastawny umożliwiłby mi
przebiedowanie pod dachem kolejnego miesiąca, potem z pewnością wylądowałbym na
bruku. Jeśli w lipcu zaczną nadchodzić ponaglenia, rozumowałem, krach nastąpi w sierpniu,
co oznacza, że na ulicy znajdę się na początku września. Jednak z perspektywy pierwszego
czerwca jesień wydawała się odległa o lata świetlne. Problem polegał nie tyle na tym, co
potem ze sobą zrobić, ile jak w ogóle dotrwać do tej chwili. Ostatnie książki przyniosłyby
około pięćdziesięciu dolarów. Razem z dziewięćdziesięcioma sześcioma, które jeszcze
miałem, dałoby to sto czterdzieści sześć dolarów, za które przeżyłbym kolejne trzy miesiące.
Na styk, ale jeśli ograniczyłbym się do jednego posiłku dziennie, zapomniał 0 gazetach,
autobusach i wszelkiego rodzaju zbytkownych wydatkach, to dałbym radę. Tak oto zaczęło
się lato 1969 roku. Wydawało się niemal pewne, że będzie to moje ostatnie lato na ziemi.
Zimą i wczesną wiosną przechowywałem żywność na parapecie za oknem. W
najchłodniejszych miesiącach niektóre rzeczy zamarzały na kość (masło, biały ser), jednak
nadawały się do zjedzenia po rozmrożeniu. Większym problemem była ochrona prowiantu
przed sadzą i odchodami gołębi, ale rychło nauczyłem się owijać go w plastikowe torebki.
Gdy jedną z torebek zwiało podczas burzy, zacząłem je przywiązywać sznurkiem do
kaloryfera. W końcu dość biegle stosowałem tę metodę, a ponieważ gaz był
wspaniałomyślnie wliczony w czynsz (nie musiałem się więc obawiać wyłączenia kuchenki),
kwestia żywienia wydawała się pod kontrolą. Ale tak było tylko przy niskich temperaturach.
Potem nadeszła wiosna, a przy słońcu ociągającym się na niebie przez trzynaście, czternaście
godzin dziennie trzymanie wiktuałów za oknem przynosiło więcej szkody niż pożytku. Mleko
się zsiadało, sok kwaśniał, masło roztapiało w połyskliwe kałuże żółtej brei. Przecierpiałem
parę takich katastrof, po czym przystąpiłem do zweryfikowania swej diety, uświadomiwszy
sobie, że muszę zrezygnować z żywności, która psuje się w cieple. Dwunastego czerwca
zasiadłem do opracowania nowego jadłospisu. Mleko w proszku, kawa rozpuszczalna, małe
paczki chleba - to podstawa - i codziennie jedno i to samo danie: jaja, najtańsze i najbardziej
pożywne jedzenie znane człowiekowi. Co jakiś czas fundowałem sobie jabłko albo
pomarańczę, a jeśli łaknienie stawało się zbyt silne, raczyłem się hamburgerem lub puszką
gulaszu. Takie jedzenie się nie psuło, więc (teoretycznie przynajmniej) nie groziła mi śmierć
głodowa. Dwa jaja dziennie, gotowane precyzyjnie na miękko przez dwie 1 pół minuty, dwie
kromki chleba, trzy filiżanki kawy i tyle wody, ile tylko zdołałem wypić. Mój plan nie był
pewnie genialny, ale cechowała go arytmetyczna elegancja. Ponieważ nie miałem zbyt
wielkiego wyboru, usiłowałem znaleźć w tym fakcie pociechę.
Nie umarłem z głodu, ale rzadko kiedy byłem syty. Śniłem często o jedzeniu, a noce tego
pamiętnego lata przynosiły wizje biesiad i obżarstwa: półmiski steków i baraniny,
wjeżdżająca na tacach soczysta wieprzowina, ciasta strzeliste jak fortece, desery, gigantyczne
salaterki owoców. Za dnia nieukojony brzuch wciąż o sobie przypominał, burcząc pod
naporem soków trawiennych, szczując na mnie swą pustkę, i musiałem się zmagać ze sobą,
by nie zwracać na to uwagi. Szczupły od zawsze, z upływem lata traciłem coraz więcej na
wadze. Co jakiś czas chodziłem do apteki, by wrzucić grosik i się zważyć, by zobaczyć, co się
ze mną dzieje. ' Z siedemdziesięciu kilogramów w czerwcu schudłem do sześćdzie-\sieciu
trzech w lipcu, następnie do pięćdziesięciu pięciu w sierpniu* iWydawało się to
niebezpiecznie mało jak na kogoś, kto ma metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. O
wielu ludziach mówią\ „skóra i kości", ale jest granica, za którą doznaje się poważnego
uszczerbku na zdrowiu.
—.„„Usiłowałem oddzielić się od własnego ciała, udając, że ofttr nie istnieje, i w ten sposób
obchodziłem dylemat szerokim łukiem. Inni szli tą drogą przede mną i wszyscy odkryli to, co
w rezultacie odkryłem i ja: że umysł nie góruje nad materią i gdy oczekuje się od niego zbyt
wiele, natychmiast przypomina, że sam też jest fizycznością. Aby wznieść się ponad mą
sytuację, musiałem więc wmówić sobie, że nie jestem realnym bytem, i w rezultacie cała
rzeczywistość się rozchwiała. Przed moimi oczyma pojawiały się nagle przedmioty, których
nie było w pobliżu, po czym znikały. Szklanka zimnej lemoniady, na przykład. Gazeta z mym
nazwiskiem w nagłówku. Wujowski garnitur w nieskazitelnym stanie, leżący na łóżku.
Pewnego razu zobaczyłem nawet siebie z przeszłości, błąkającego się po mieszkaniu, pijacko
myszkującego po kątach w poszukiwaniu czegoś, czego nie mogłem znaleźć. Owe
przywidzenia trwały ledwie mgnienie oka, ale potem dudniły we mnie całymi godzinami.
Następnie zdarzały się okresy, kiedy po prostu traciłem więź z samym sobą. Przychodziła mi
do głowy jakaś myśl, a gdy przestawałem śledzić jej tok i podnosiłem oczy, przekonywałem
się, że zapadła noc. W żaden sposób nie mogłem odtworzyć straconych godzin. Kiedy indziej
łapałem się na tym, że przeżuwam wyimaginowane jedzenie, palę wyimaginowane papierosy,
puszczam ustami kółka. To chyba były najgorsze chwile, albowiem uświadomiłem sobie, że
nie mogę dłużej być pewnym samego siebie. Umysł ulatywał i nie miałem jak go
powstrzymać. Większość symptomów pojawiła się dopiero w połowie lipca. Przedtem
sumiennie przeczytałem ostatnie książki wuja, po czym sprzedałem je Chandlerowi. Im
jednak bliżej byłem końca, tym większy kłopot sprawiała mi lektura. Czułem wprawdzie, że
wzrok nawiązuje kontakt ze słowami wydrukowanymi na papierze, ale nie docierał już do
mnie ich sens, żadne znaczenia nie rozbrzmiewały echem w mej głowie. Czarne znaki
całkowicie mnie dezorientowały, wydawały się arbitralnym zbiorem kresek i zakrętasów,
które nie tchnęły niczym prócz własnej niemoty. Tak więc w końcu przestałem nawet
udawać, że rozumiem, co czytam. Wyjmowałem książkę z pudła, otwierałem ją na pierwszej
stronie, po czym przesuwałem palcem wskazującym po górnym wierszu. Dobrnąwszy do
ostatniej litery, przeskakiwałem na drugi rząd, potem trzeci i tak aż na sam dół strony. W ten
sposób skończyłem lekturę wujowskiego księgozbioru: niczym ślepiec czytający brajlem.
Skoro nie potrafiłem widzieć słów, chciałem ich przynajmniej dotykać. Było już wtedy ze
mną na tyle źle, że wydawało mi się to sensownym rozwiązaniem. I tak poznałem palcami
wszystkie słowa, a zatem zyskałem prawo do ich sprzedaży.
Przypadek chciał, że ostatnie książki zaniosłem do Chandlera tego samego dnia, gdy
kosmonauci wylądowali na Księżycu. Ze sprzedaży uzyskałem niewiele ponad dziewięć
dolarów. Wracając do siebie Broadwayem, postanowiłem wstąpić do baru Quinna, małego
lokalu na rogu Sto Ósmej Ulicy. Tego dnia był skwar, uznałem więc, że nie zgrzeszę fundując
sobie kilka piw po dziesięć centów. Usiadłem na stołku przy barze, obok trzech czy czterech
stałych bywalców, napawając się półmrokiem i chłodem klimatyzacji. Włączony był wielki
kolorowy telewizor, który jarzył się tajemniczo nad butelkami żytniówki i bourbonu, i tak
właśnie stałem się świadkiem pamiętnego wydarzenia. Zobaczyłem, jak dwie okutane
postacie stawiają pierwsze kroki w pozbawionym powietrza świecie, skaczą po powierzchni
jak zabawki, pchają w kurzu wózek golfowy, zatykają flagę w oku ciała niebieskiego, które
niegdyś było boginią miłości i szaleństwa. Promienna Diana, pomyślałem, odbicie tego, co w
nas mroczne. Następnie przemówił prezydent. Beznamiętnym, grobowym głosem stwierdził,
że to największe wydarzenie w dziejach ludzkości. Stali goście parsknęli śmiechem, pewnie
ja też zdobyłem się na słaby półuśmiech. Ale mimo absurdalności tego stwierdzenia jednego
nie można było zakwestionować: wypędzony z raju Adam nigdy jeszcze nie znalazł się tak
daleko od domu.
Potem żyłem przez krótki czas niemal w niezmąconej harmonii. Mieszkanie było ogołocone,
lecz zamiast przygnębiać mnie, jak tego oczekiwałem, pustka dodawała mi otuchy. Nie
bardzo potrafię to wytłumaczyć, ale znienacka uspokoiłem nerwy i przez następne trzy czy
cztery dni poznawałem siebie. Zabrzmi to dziwacznie w opisie tej konkretnej sytuacji, ale
posunąłbym się nawet do tego, żeby w tym niedługim okresie, który nastąpił po sprzedaży
ostatnich książek wuja Victora, uznać się za człowieka szczęśliwego. Niby epileptyk na
granicy ataku, wstąpiłem do osobliwego półświata, w którym wszystko zaczyna błyszczeć,
tchnie nową i zdumiewającą przejrzystością. Niewiele robiłem w tych dniach. Chodziłem po
pokoju, wyciągałem się na materacu, zapisywałem swe myśli w notesie. Wszystko to było
jednak ważne. Nawet bezczynność wydawała mi się doniosłym aktem i nie odczuwałem
żadnych skrupułów, że godziny mijają mi na niczym. Co jakiś czas stawałem między dwoma
oknami i patrzyłem na neon „Księżycowego Pałacu". Sprawiało mi to przyjemność i
niezawodnie nastrajało do snucia zajmujących myśli. Dziś wydają mi się one mętne - zbitki
dowolnych skojarzeń, pogmatwane ciągi refleksji - ale wtedy jawiły się jako niebywale
ważne. Być może słowo „księżyc" zmieniło dla mnie znaczenie po ujrzeniu ludzi chodzących
po Księżycu. Być może oszołomił mnie przypadek polegający na tym, że poznałem człowieka
nazwiskiem Neil Armstrong, który mieszkał w Boise w stanie Idaho, a potem oglądałem
innego człowieka o tym samym nazwisku przebywającego w przestrzeni kosmicznej. Być
może majaczyłem z głodu i przykuły mnie światła neonu. Nie wiem, ale faktem jest, że słowa
„księżycowy pałac" jęły nawiedzać moje myśli z tajemniczością i urokiem wyroczni.
Wszystko wymieszało się znienacka: wuj Victor i Chiny, statki kosmiczne i muzyka, Marco
Polo i Dziki Zachód. Spoglądałem na neon i myślałem o elektryczności. To przywodziło na
pamięć awarię prądu na pierwszym roku studiów, a wtedy przypominała mi się gra w baseball
na Wrigley Field, na to z kolei powracał wuj Victor i świece wspominkowe płonące na moim
parapecie.: Jedna myśl otwierała drzwi dla drugiej, a wszystkie ; splatały się w coraz grubsze
łańcuchy powiązań. Podróżowanie w"; nieznane, podobieństwa między Kolumbem a
kosmonautanii;''03"-krycie Ameryki jako nieudana wyprawa do Chin; chińska Tcućhnia i mój
znękany żołądek; duch, no bo strawa duchowa, i głowa jako pałac snów. Myślałem tak:
program Apollo, Apollo, czyli bóg muzyki; wuj i Księżyce jadący na zachód. Myślałem tak:
zachód, wojna z Indianami, wojna w Wietnamie, niegdyś zwanym Indochiny. Myślałem tak:
broń, bomby, wybuchy; grzyb atomowy na pustyniach Utah i Newady; następnie zadawałem
sobie pytanie: dlaczego zachód Ameryki wygląda jak powierzchnia Księżyca? Tak to się
toczyło, a im bardziej się otwierałem na tajemnicze podobieństwa, tym bliżej byłem - wedle
własnego mniemania - zrozumienia jakiejś fundamentalnej prawdy o świecie. Być może
popadałem w obłęd, niemniej czułem wzbierającą we mnie ogromną moc, gnostyczną radość,
która przenikała rzeczy do samego ich sedna. A potem raptem straciłem tę potencję, równie
nagle jak ją pozyskałem. Przez trzy czy cztery dni żyłem we własnych myślach, lecz pewnego
ranka obudziłem się i przekonałem, że jestem zupełnie gdzie indziej: na powrót w świecie
okruchów, w świecie głodu i gołych białych ścian. Z mozołem walczyłem o odzyskanie
równowagi duchowej z poprzednich dni, ale na próżno. Świat znów mnie przytłaczał i ledwo
mogłem złapać oddech.
Wkroczyłem w nowy okres upadku. Dotąd trzymał mnie upór, lecz teraz poczułem, że z
wolna słabnę w swym postanowieniu, i gdy nadszedł pierwszy sierpnia, gotów już byłem się
poddać. Próbowałem za wszelką cenę skontaktować się z kolegami, zdecydowany prosić o
pożyczkę, ale nic z tego nie wyszło. Skończyło się na kilku wyczerpujących spacerach w
upale i zmarnotrawieniu garści dziesięciocentówek. Był środek lata i najwyraźniej wszyscy
powyjeżdżali. Nawet Zimmer, jedyna osoba, na której z pewnością mogłem polegać, zniknął
z horyzontu. Poszedłem kilkakrotnie do jego mieszkania na rogu Amsterdam Avenue i Sto
Dwudziestej, ale nikogo nie zastałem. Wsunąłem kartkę do jego skrzynki na listy i pod drzwi,
lecz i to nic nie dało. Znacznie później dowiedziałem się, że Zimmer się wyprowadził. Gdy
go zapytałem, dlaczego nie zostawił mi nowego adresu, odparł, że powiedziałem mu, że
wakacje spędzę w Chicago. Zapomniałem o tym kłamstwie, bo wtedy naopowiadałem już tyle
łgarstw, że całkowicie się w nich pogubiłem. Nie wiedząc, że Zimmer się wyniósł, chodziłem
do jego byłego mieszkania i wsuwałem kartki pod drzwi. Pewnego niedzielnego poranka na
początku sierpnia stało się to, co prędzej czy później stać się musiało. Dźgnąłem palcem
dzwonek, spodziewając się, że znowu odejdę z kwitkiem, właściwie obróciłem się na pięcie
już w chwili wciskania guzika, gdy z mieszkania doszedł mnie hałas: szuranie krzesłem,
głuche kroki, kaszlnięcie. Poczułem przemożną ulgę, ale wszystko wzięło w łeb ledwie
chwilę później, gdy drzwi się otwarły. Stał przede mną nie Zimmer, ale ktoś zupełnie inny:
młody mężczyzna z ciemną, kędzierzawą brodą i włosami sięgającymi do ramion.
Pomyślałem, że spał, bo miał na sobie tylko majtki. - Słucham? - zapytał, przypatrując mi się
przyjaźnie, choć z rezerwą, i w tej samej chwili z kuchni dobiegł radosny śmiech (kobiece i
męskie głosy). Zdałem sobie sprawę, że trafiłem na jakąś imprezę.
— Zaraz, chyba pomyliłem drzwi - powiedziałem. — Szukam Davida Zimmera.
- Aha, to pewnie jesteś Fogg - odrzekł nieznajomy bez zająknięcia. - Ciekawy byłem, kiedy
znowu przyjdziesz.
Na dworze panowała nieludzka aura - nieznośna, wściekła spiekota - i marsz ulicami niemal
mnie wykończył. Stałem w progu, pot ściekał mi do oczu, mięśnie miałem zdrętwiałe, ścięte i
zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Chciałem instynktownie obrócić się i uciec, ale
nagle zrobiło mi się tak słabo, że zląkłem się, iż zemdleję. Chwyciłem się framugi i rzekłem:
- Przepraszam, mógłbyś powtórzyć? Nie usłyszałem chyba dobrze.
- Powiedziałem, że pewnie jesteś Fogg — rzekł cierpliwie nieznajomy. - To proste. Skoro
szukasz Zimmera, to musisz być Fogg. No bo to Fogg zostawia ciągle karteczki pod
drzwiami.
— Bystra uwaga - odparłem i westchnąłem przerywanie. — Pewnie nie wiesz, gdzie jest
Zimmer?
- Przykro mi, ale nie mam zielonego pojęcia.
Zbierałem się z mozołem do odejścia, ale gdy już miałem się obrócić, zobaczyłem, że
mężczyzna wpatruje się we mnie. Było to dziwne, przenikliwe spojrzenie, wbite w moją
twarz.
- Coś nie w porządku? - zapytałem. .- Nie jesteś przypadkiem kolegą Kitty?
- Kitty? Nie znam żadnej Kitty. Nigdy w życiu nie spotkałem nikogo o takim imieniu.
- Nosisz taką samą koszulkę jak ona. Przyszło mi do głowy, że może coś was łączy.
Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że włożyłem rano koszulkę z barwami Metsów. Na początku
roku kupiłem ją za dziesięć centów na wyprzedaży.
- Nie, ja nawet nie lubię Metsów. Kibicuję Cubsom.
- Dziwny zbieg okoliczności - ciągnął nieznajomy, nie zważając na moje słowa. - Kitty
bardzo się to spodoba. Ona lubi takie przypadki.
Zanim zdążyłem się wymigać, zostałem pociągnięty za ramię i wprowadzony do kuchni. Tam
siedziało dokoła stołu pięć, może sześć osób w trakcie niedzielnego śniadania. Stół uginał się
od jedzenia: bekon i jaja, imbryk z kawą, bajgle i ser topiony, półmisek z wędzoną rybą. Nie
oglądałem czegoś podobnego od miesięcy, nie wiedziałem więc, gdzie podziać oczy. Czułem
się tak, jak gdybym znienacka przeniósł się do baśniowej krainy. Byłem wygłodniałym
dzieckiem zagubionym pośrodku lasu, które ujrzało na polanie zaczarowany domek,
chatkę z piernika.
— Patrzcie, to brat bliźniak naszej Kitty — oznajmił szczerząc się półnagi gospodarz.
Zostałem przedstawiony. Wszyscy po kolei uśmiechali się i rzucali mi „cześć", a ja starałem
się rewanżować tym samym. Okazało się, że większość z nich to studenci Konserwatorium
Miliarda - muzycy, tancerze i śpiewacy. Gospodarz miał na imię Jim albo John i
poprzedniego dnia wprowadził się do mieszkania Zimmera. Ktoś wyjaśnił, że pozostali bawili
się w nocy i zamiast pójść potem do domu, postanowili wpaść do Jima czy też Johna z
zaimprowizowanym śniadaniem-parapetówką. To wyjaśniało negliż chłopaka (spał, gdy go
nawiedzili) oraz obfitość jedzenia przed moimi oczyma. Kiwałem grzecznie głową, gdy mi o
tym wszystkim mówili, ale słuchałem jednym uchem. W istocie niewiele mnie to obchodziło,
a ich imiona pozapominałem, nim jeszcze skończyli się przedstawiać. Z braku innego zajęcia
przyglądałem się mojej bliźniaczej siostrze, drobnej dziewiętnaste-, może dwudziestoletniej
Chince ze srebrnymi bransoletami na rękach i nawahską opaską z paciorków na głowie. Na
moje spojrzenie odpowiedziała uśmiechem - wyjątkowo ciepłym, jak mi się wydawało,
pełnym pogody ducha i intrygującej zażyłości. Zaraz potem skupiłem uwagę na darach stołu,
niezdolny dłużej uciekać od nich oczyma. Byłem świadom, że grozi mi ośmieszenie się.
Zapach jedzenia zadawał mi katusze i ledwo się hamowałem, by nie capnąć czegoś i nie
wepchnąć sobie do ust, gdy tak stałem i czekałem, aż zaproszą mnie, bym usiadł.
Pierwsze lody przełamała Kitty.
- Skoro mój brat już jest - rzekła, dostrajając się do atmosfery poranka — to uraczmy go
śniadaniem.
Uściskałbym ją za bezbłędne odczytanie moich myśli! Nastała jednak niezręczna chwila, bo
nie można było znaleźć dodatkowego krzesła, ale znów Kitty uratowała sytuację, kiwając na
mnie, bym usiadł między nią a osobą z prawej strony. Pospiesznie wcisnąłem się między nich,
sadzając po jednym pośladku na każdym z dwóch krzeseł. Postawiono przede mną talerz wraz
z resztą nakrycia: nóż i widelec, szklanka i filiżanka, serwetka i łyżeczka. Następnie spowiły
mnie opary żywności i mgła zapomnienia. Zareagowałem jak dziecko, ale gdy już poczułem
jedzenie w ustach, nie mogłem się opanować. Pałaszowałem talerz za talerzem, pożerając co
tylko podsunięto mi pod nos, i wyglądało to tak, jak gdybym stracił rozum. Ponieważ
hojność nowych znajomych była niewyczerpana, pochłonąłem wszystko, co znajdowało się
na stole. Tak to przynaj-mniej pamiętam. Zajadałem bez ustanku przez piętnaście,
dwadzieścia minut, a kiedy skończyłem, została jedynie kupka białych ości. Nic poza tym.
Szukam w pamięci czegoś więcej, ale nie znajduję. Ani krzyny. Choćby okruszka chleba.
Dopiero wtedy spostrzegłem, że wszyscy pilnie mi się przypatrują. Czy zachowałem się aż
tak fatalnie? Śliniłem się może i zrobiłem z siebie przedstawienie? Obróciłem się do Kitty i
uśmiechnąłem słabo. Wydawała się nie tyle zdjęta obrzydzeniem, ile zdumiona. To mnie
nieco uspokoiło, niemniej pragnąłem zatrzeć złe wrażenie, jakie najpewniej wywarłem na
pozostałych. Tyle przynajmniej mogłem zrobić: wygłosić pieśń pochwalną na cześć wyżerki,
sprawić, by zapomnieli, że dopiero co wylizałem talerz do czysta. Gdy tak czekałem na
okazję włączenia się do rozmowy, coraz mocniej czułem, jak dobrze siedzieć obok
odnalezionej siostry. Z padających dokoła słów domyśliłem się, że jest tancerką, co
bezsprzecznie bardziej uprawniało j ą do noszenia sportowej koszulki niż mnie. Trudno było
nie być pod wrażeniem. Gdy Kitty rozmawiała i śmiała się z innymi, ja rzucałem jej
ukradkowe spojrzenia. Nie miała makijażu ani stanika, za to ruchom ciała towarzyszył
nieustanny brzęk bransolet i kolczyków. Kształtne piersi nosiła z podziwu godną beztroską -
nie podsuwała ich nikomu pod oczy, ale nie udawała też, że ich nie ma. Uznałem, że jest
piękna, ale jeszcze bardziej podobało mi się, w jaki sposób się porusza i że nie paraliżuje jej
własna uroda, jak w wypadku wielu ładnych dziewcząt. Być może sekretem była swoboda
gestów, a może chropawy, zdroworozsądkowy ton, który łowiłem w jej głosie. To nie
rozpuszczony dzieciak z drobnomieszczańskiej rodziny, jak inni, powiedziałem sobie, ale
ktoś, kto sam radzi sobie w życiu i ma głowę na karku. Że zdawała się cieszyć bliskością
mego ciała, że nie odsuwała się od mojej ręki czy nogi, że opierała się o mnie nagim
ramieniem - doprowadzało mnie to niemal do obłędu.
Parę chwil później znalazłem wreszcie sposobność, żeby wpaść im w słowo. Ktoś wspomniał
o lądowaniu na Księżycu, a wtedy ktoś inny stwierdził, że ono wcale się nie odbyło, że to
mistyfikacja, telewizyjny spektakl wyreżyserowany przez rząd, byśmy zapomnieli na chwilę
o wojnie.
- Ludzie uwierzą we wszystko, w co każe im się wierzyć — skwitował sceptyk. - Nawet w
kiczowate gówno nakręcone w hollywoodzkim studiu.
Więcej nie trzeba mi było na wejście. Zalicytowałem najbardziej nieprawdopodobnym
zdaniem, jakie udało mi się wymyślić: zapewniłem zebranych swobodnym tonem, że
lądowanie na Księżycu nie tylko się odbyło, ale też nie wydarzyło się pierwszy raz. Ludzie
podróżują na Księżyc od setek lat, powiedziałem, może nawet od tysięcy. Zachichotali, ale
wtedy ja rozwinąłem myśl w swym najlepszym tragikomicznym stylu i przez następny
kwadrans raczyłem ich historią ludzkiej wiedzy o Księżycu, wzbogacając wykład
odniesieniami do Lukiana, Godwina i innych. Chciałem zaimponować erudycją, ale też ich
rozśmieszyć. Odurzony dopiero co pochłoniętym posiłkiem, zdecydowany pokazać Kitty, że
różnię się od wszystkich jej znajomych, chwyciłem wiatr w żagle i rychło moja wybuchowa,
rwana przemowa wzbudziła niepohamowaną wesołość. Zacząłem mówić o podróży Cyrana
na Księżyc i wtedy ktoś mi przerwał. Cyrano de Bergerac nie istniał, był bohaterem
fikcyjnym, postacią zmyśloną. Nie mogłem przejść nad tą uwagą do porządku dziennego,
musiałem przecież wyprowadzić śmiałka z błędu, zrobiłem więc małą dygresję i
opowiedziałem o życiu Cyrana. Nakreśliłem pokrótce wczesne lata, kiedy był żołnierzem,
przedstawiłem jego karierę filozoficzną i poetycką, następnie zatrzymałem się nieco dłużej
przy tarapatach, w które popadł z upływem lat: kłopoty finansowe, ciężko odchorowany
syfilis, potyczki z władzami z powodu jego radykalnych poglądów. Opowiedziałem, jak
wreszcie znalazł protektora w osobie księcia d'Arpajon i jak ledwie trzy lata później stracił
życie na ulicy Paryża, gdy z dachu kamienicy spadł mu na głowę kamień budowlany.
Urwałem teatralnie, by groteskowość tej tragedii zapadła w serca słuchaczy.
- Miał tylko trzydzieści sześć lat - podjąłem wątek - i do dziś nie wiadomo, czy to był
wypadek czy nie. Może zamordował go któryś z wrogów? Albo też był to zwykły pech? A
może ślepy los zesłał na niego śmierć z nieba? Powiadam wam, przyjaciele, biedny Cyrano
nie był wytworem wyobraźni. Był człowiekiem z krwi i kości, prawdziwym człowiekiem,
który żył w prawdziwym świecie. W tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym roku napisał
książkę o swej podróży na Księżyc. Ponieważ to relacja z pierwszej ręki, nie widzę powodu,
by nie dawać jej wiary. Wedle Cyrana Księżyc jest takim samym światem jak nasz. Widziana
z tego świata Ziemia wygląda nie inaczej niż Księżyc stąd. Ogród Edeński znajduje się
właśnie na Księżycu, a kiedy Adam i Ewa podjedli z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego,
Bóg wygnał ich na Ziemię.
, Cyrano najpierw próbuje polecieć na Księżyc, przywiązując sobie do ciała butelki
wypełnione lżejszą od powietrza rosą, ale dotarłszy do Środka Dystansu, dryfuje z powrotem
na Ziemię i ląduje pośród na°ich Indian w Nowej Francji. Tam buduje machinę, którą
wreszcie dociera do celu, co niechybnie dowodzi, że Ameryka zawsze była idealnym
miejscem do startów na Księżyc. Ludzie, których Cyrano spotyka na Księżycu, mają pięć i
pół metra wzrostu i chodzą na czworakach. Mówią dwoma różnymi językami, ale w
żadnych z nich nie ma słów. Pierwszy, używany przez gmin, jest złożoną rńową gestów
pantomimicznych, które wymagają nieustannego ruchu całego ciała. Drugim językiem
posługują się warstwy uprzywilejowane, a składa się on z czystych dźwięków,
skomplikowanych, lecz nieartykułowanych pomruków, które przypominają muzykę.
Księżyczanie zaspokajają głód nie jedząc żywności, lecz ją wąchając. Ich pieniądzem jest
poezja - wiersze napisane na karteczkach papieru, których wartość określają walory
artystyczne tekstu. Największym przestępstwem jest dziewictwo, a po młodych ludziach
oczekuje się braku szacunku dla rodziców. Im dłuższy ktoś ma nos, za tym szlachetniejszą
osobę go poczytują. Mężczyzn o krótkich nosach kastruje się, gdyż Księżyczanie wolą
wymrzeć jako rasa, niż żyć z taką szpetotą na twarzach. Są tam mówiące książki i
podróżujące miasta. Gdy umiera wielki filozof, przyjaciele piją jego krew i jedzą ciało. U
pasa wiszą mężczyznom penisy z brązu - tak samo jak siedemnastowiecznym Francuzom
wisiały szpady. Tak oto jeden z Księżyczan wyjaśnia skonfudowanemu Cyranowi: „Czy nie
lepiej obnosić się z narzędziem życia niż śmierci?" Przez większą część książki Cyrano siedzi
w klatce. Ponieważ jest taki mały, Księżyczanie sądzą, że to papuga bez piór. Na końcu
ogromny Murzyn ciska Cyrana z powrotem na Ziemię razem z Antychrystem. Nawijałem w
ten sposób jeszcze kilka minut, ale byłem już wyczerpany drugim mówieniem i czułem, że
natchnienie mnie zawodzi. W trakcie ostatniej części wykładu (Jules Yerne i Klub Strzelecki
z Baltimore) opuściło mnie ostatecznie. Moja głowa skurczyła się, potem nagle rozrosła
niemożliwie. Przed oczami rozbłyskiwały osobliwe światła i mknące komety, brzuch skarżył
się bur-kliwie i wzdymał od nawrotów przeszywającego bólu, i naraz poczułem, że robi mi
się niedobrze. Bez słowa wyjaśnienia przerwałem wykład, wstałem od stołu i powiedziałem,
że muszę już iść.
- Dziękuję wam za gościnę, ale wzywają mnie pilne sprawy. Jesteście dobrzy, kochani ludzie
i obiecuję, że nie zapomnę o was w swym testamencie.
Był to obłąkany popis, taniec szaleńca. Wyszedłem z kuchni chwiejnym krokiem,
przewracając po drodze kubek, i dobrnąłem do drzwi wejściowych. Tam stała już Kitty. Do
dziś nie wiem, jak zdołała mnie ubiec.
- Dziwna z ciebie istota, braciszku - powiedziała. - Wyglądasz jak człowiek, ale nagle
przeistaczasz się w wilka. Potem wilk zmienia się w maszynę gadającą. Dla ciebie usta są
wszystkim, prawda? Najpierw jedzenie, potem słowa: do ust i z ust. Ale zapomniałeś o
najlepszym, do czego służą usta. Jestem w końcu twoją siostrą i nie puszczę cię bez
pocałunku na pożegnanie.
Zacząłem przepraszać, ale nim zdążyłem sklecić zdanie, Kitty wyprężyła się na palcach,
chwyciła mnie za kark i pocałowała -bardzo czule, niemal ze współczuciem. Nie wiedziałem,
co o tym myśleć. Czy powinienem potraktować to jako prawdziwy pocałunek, czy też mieścił
się on w regułach gry? Nie zdążyłem rozstrzygnąć dylematu, bo oparłem się nieświadomie
plecami o drzwi i wtedy się otworzyły. Poczułem, że wskazano mi drogę, że to tajemny znak,
iż sprawa dobiegła końca, tak więc cofałem się dalej bez słowa, za progiem zaś odwróciłem
się i poszedłem przed siebie.
Potem nie trafiły się już żadne darmowe posiłki. Kiedy trzynastego sierpnia nadeszło drugie
zawiadomienie o eksmisji, zostało mi tylko trzydzieści siedem dolarów. Jak się okazało, tego
właśnie dnia kosmonauci przyjechali do Nowego Jorku na huczną defiladę. Później wydział
oczyszczania miasta doniósł, że podczas świętowania wyrzucono na ulice trzysta ton śmieci.
Rekord wszech czasów, powiedzieli, największa defilada w historii ludzkości. Trzymałem się
z dala od tych spraw. Nie mając dokąd pójść, wychodziłem bardzo rzadko, starając się
oszczędzać resztki sił. Skok na róg po jedzenie i z powrotem, nic więcej. Tyłek mnie bolał od
podcierania się szorstkim papierem z torebek przynoszonych z targu, ale najbardziej dawał się
we znaki upał. Powietrze w mieszkaniu było nie do wytrzymania — w dzień i w nocy
dławiła mnie mordercza duchota, jak w komorze do pocenia skór, i choć szeroko otwierałem
okna, nie udało mi się spowodować choćby najlżejszego przeciągu. Pory ziały bez przerwy.
Nawet siedząc bez ruchu byłem zgrzany, a najmniejszy wysiłek sprawiał, że płynęły ze mnie
strugi potu. Piłem wodę, ile wlezie. Brałem zimne kąpiele, wsadzałem głowę pod kran,
kładłem mokre ręczniki na twarz, kark i przeguby rak. Niewielką to przynosiło ulgę, ale
przynajmniej byłem czysty. Z mydła w łazience został biały wiórek, który musiałem
zachować Ho oolenia. Ponieważ kończył mi się zapas żyletek, goliłem się tylko dwa razy w
tygodniu, wyłącznie wtedy, kiedy wychodziłem no zakupy. Choć prawdopodobnie nie czyniło
to większej różnicy, pokrzepiała mnie myśl, że zachowuję pozory.
Podstawową sprawą było zaplanować co dalej. Ale to właśnie sprawiało mi największą
trudność, bo nie potrafiłem już myśleć z wyprzedzeniem i bez względu na to, ile wysiłku
wkładałem próbując wyobrazić sobie przyszłość, nie widziałem jej, nie widziałem niczego.
Jedyną moją przyszłością była teraźniejszość i usiłowania, by w niej pozostać, stopniowo
przesłoniły wszystko inne. Nie miałem już żadnych pomysłów. Chwile słały się przed mymi
oczyma jedna za drugą i w każdej z nich przyszłość jawiła się jako pustka, nie zapisana karta
pełna niewiadomych. Jeżeli życie to opowieść, jak często mówił mi wuj Victor, a każdy
człowiek jest autorem własnego życia, to ja pisałem bez żadnego przygotowania. Pracowałem
nie nakreśliwszy fabuły, zapisując każde zdanie z marszu i nie zastanawiając się nad
następnym. Być może wszystko byłoby dobrze, ale kwestia nie polegała już na tym, czy
potrafię pisać z głowy. Dowiodłem, że tak. Polegała na tym, co zrobić, gdy w mym piórze
wyczerpie się atrament.
Pozostawał klarnet, leżący w futerale obok materaca. Ze wstydem przyznaję, że o mało się nie
ugiąłem i go nie sprzedałem. Pewnego dnia zaniosłem instrument do sklepu muzycznego, by
dowiedzieć się, ile jest wart. Gdy usłyszałem, że nie dostanę nawet tyle, by starczyło na
miesięczny czynsz, porzuciłem myśl o sprzedaży. Tylko to uratowało mnie od zhańbienia się.
Z upływem czasu zdałem sobie sprawę, że byłem o włos od popełnienia niewybaczalnego
grzechu. Przecież klarnet był ostatnim ogniwem łączącym mnie z Victorem, a ponieważ
ostatnim - jako że po wuju nie zostało już nic - krył w sobie całą moc jego duszy. Ilekroć
patrzyłem na instrument, czułem tę moc w sobie. Zatem było to coś, czego rnogłem się
uchwycić, deska ratunku, która pozwalała mi utrzymać się na powierzchni.
Kilka dni po wizycie w sklepie muzycznym wydarzyła się mała tragedia, która nieomal mnie
pogrążyła. Stłukłem dwa jajka, które zamierzałem ugotować w rondlu i zjeść jak co dzień. To
był koniec mych zapasów i poczułem, że jeszcze nic tak okrutnego i strasznego nie
przydarzyło mi się w życiu. Jajka zwyczajnie wyślizgnęły mi się z dłoni i spadły z ohydnym
pacnięciem. Pamiętam, że zdjęty grozą patrzyłem, jak z pękniętych skorupek wycieka
słoneczna, półprzeźroczysta zawartość, wypełniając szczeliny w podłodze. Rap tem wszędzie
był kleisty, ruchliwy śluz. Jedno żółtko cudownym zrządzeniem losu ocalało z upadku, ale
kiedy pochyliłem się i próbowałem zebrać je łyżką, ześlizgnęło się z niej i rozpłynęło.
Poczułem się tak, jak gdyby wybuchła gwiazda, jak gdyby zgasło słońce. Żółć rozlała się po
bieli, zakreślając ślimaki, przemieniając się w rozległą mgławicę, kłębowisko
międzygwiezdnych gazów. Tego już było za wiele - tonąłem, a zabrano mi brzytwę. Usiadłem
i rozpłakałem się.
Próbując zapanować nad emocjami, poszedłem zafundować sobie kolację w „Księżycowym
Pałacu". Nie pomogło. Żałość nad sobą ustąpiła miejsca ślepemu wzburzeniu i rychło
poczułem do siebie wstręt, że uległem pokusie. Żeby pognębić się ostatecznie, zacząłem od
zupy na rozbitych jajkach, skuszony przewrotnością słów. Potem nadeszły podsmażane
kluski, talerz pikantnych krewetek i butelka chińskiego piwa. Lecz korzyść, którą mogłem
odnieść z pożywnych dań, zatruły czarne myśli. Podczas jedzenia ryżu omal nie
zwymiotowałem. To nie kolacja, powtarzałem sobie, tylko ostatni posiłek, strawa, którą dają
skazańcowi tuż przed zaciągnięciem go na szafot. Zmuszając się do poruszania szczękami i
łykania, przypomniałem sobie zdanie z ostatniego listu Raleigha do żony, napisanego w
przededniu egzekucji: „Mózg mój rozbity". Trudno byłoby znaleźć słowa lepiej
odzwierciedlające mój stan. Pomyślałem o odrąbanej głowie Raleigha, przechowywanej przez
jego żonę w szklanej kasecie. Pomyślałem o głowie Cyrana, roztrzaskanej przez spadający
kamień. Następnie wyobraziłem sobie własną - rozbijaną, bryzgającą mazią na boki, jak dwa
jaja, które upuściłem na podłogę. Poczułem, że mózg ze mnie wycieka. Zobaczyłem się w
kawałkach.
Dałem kelnerowi suty napiwek i ruszyłem do domu. Wszedłszy na klatkę, zatrzymałem się
swoim zwyczajem przy skrzynce na listy i zobaczyłem, że coś w niej jest. Za wyjątkiem
wezwań do opuszczenia mieszkania była to pierwsza poczta od miesiąca. Przez krótką chwilę
fantazjowałem, że nieznany dobroczyńca przysłał mi czek, ale gdy wyjąłem przesyłkę,
przekonałem się, że to także wezwanie, tylko innego rodzaju. Wezwanie do stawienia się
przed komisją wojskową szesnastego września. Z uwagi na mój stan fizyczny przyjąłem tę
nowinę ze spokojem. Przecież, pomyślałem, wtedy i tak już nie będzie miało znaczenia, gdzie
spadnie mi na głowę kamień. Nowy Jork, Indochiny, co za różnica? Jeżeli Kolumb mógł
pomylić Amerykę z Katajem, kim ja jestem, żeby rozwodzić się nad niuansami geografii?
Wszedłem do mieszkania i schowałem wezwanie do futerału z klarnetem. Nie minęła minuta i
całkowicie o nim zapomniałem.
Usłyszałem pukanie do drzwi, ale nie otworzyłem, bo uznałem, że szkoda zachodu.
Rozmyślałem i nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Kilka godzin później pukanie się
powtórzyło. Różniło się od pierwszego i domyśliłem się, że przyszedł ktoś inny. Walono
brutalnie, natarczywie - wściekła pięść, od której drzwi zadrżały na zawiasach - gdy
tymczasem tamto było dyskretne, niemal przepraszające: dzieło zgiętego palca
wystukującego na drewnie ciche, intymne przesłanie. Przez kilka godzin analizowałem te
różnice w myśli, dumając nad bogactwem przekazu zawartym w tak prostych dźwiękach.
Rozumowałem, że jeżeli za jednym i drugim razem pukała ta sama osoba, to gwałtowna
odmiana dowodzić musi ogromnej desperacji, zacząłem więc dociekać, kto mógłby tak
rozpaczliwie pragnąć się ze mną zobaczyć. Nikt. To oznaczało, że moja pierwsza interpretacja
była trafna. Dwie osoby. Jedna przybyła w przyjaźni, druga — nie. Pierwszą była
prawdopodobnie kobieta, drugą - mężczyzna. Myślałem o tym do zmroku. Gdy tylko
zorientowałem się, że zapadła noc, zapaliłem świecę, po czym dumałem dalej, aż zmorzył
mnie sen. Przez te wszystkie godziny nie przyszło mi jednak do głowy zadać sobie pytanie,
kto to mógł być. Co ważniejsze, nie próbowałem nawet dociec, dlaczego nie chcę tego
wiedzieć.
Nazajutrz znów zastukano do drzwi. Nim jeszcze rozbudziłem się na tyle, by pojąć, że
pukanie mi się nie śni, usłyszałem brzęk kluczy na korytarzu - donośny, perkusyjny łoskot,
który rozsadzał mi głowę. Otworzyłem oczy i w tej samej chwili klucz wsunął się w zamek.
Zasuwka odskoczyła, drzwi otwarły się i wkroczył Simon Fernandez, administrator budynku.
Miał swoim zwyczajem dwudniowy zarost i ubrany był w te same spodnie khaki i białą
bawełnianą koszulkę, które nosił od początku lata - nieświeże już, zabrudzone szarawą sadzą i
kilkudziesięcioma śniadaniami. Spojrzał mi prosto w oczy, udając, że mnie nie widzi. Od
Bożego Narodzenia, kiedy to poskąpiłem mu dorocznego napiwku (kolejny zaoszczędzony
wydatek), Fernandez już mnie nie lubił. Żadnego więcej „dzień dobry", żadnej pogawędki o
pogodzie czy nowej opowiastki o krewnym z Ponce, który omal nie załapał się do drużyny
Indian z Cleveland. Fernandez odgrywał się za moje sknerstwo traktując mnie jak powietrze,
więc od miesięcy nie zamieniliśmy słowa. Jednak tego poranka wszystkich poranków
nieoczekiwanie zmienił taktykę. Przez długą chwilę chodził po mieszkaniu, opukując ściany,
jak gdyby szukał skrytek, następnie przeszedłszy obok materaca drugi lub trzeci raz,
przystanął, odwrócił się i z przesadnym zdumieniem spostrzegł mnie wreszcie.
- O Chryste - odezwał się. - Jeszcze tu jesteś?
- Jestem - odparłem. - Poniekąd.
- Masz się dzisiaj wynieść - rzekł. - Mieszkanie jest już wynajęte od pierwszego, wiesz
przecież, a jutro rano przychodzi Willie z malarzami. Chyba nie chcesz, żeby cię gliniarze siłą
stąd wyciągali, co?
- Nie martw się pan. Wyprowadzę się na czas/
Z miną właściciela Fernandez potoczył wzrokiem dokoła, po czym pokręcił głową z odrazą.
- Aleś się tu urządził, kolego. Nie gniewaj się, ale trumnę mi to przypomina. Cztery sosnowe
deski, w których chowają dziadów.
- Mój dekorator wnętrz jest na długich wakcjach - odparłem. - Ściany planowaliśmy machnąć
na pawi kolor, ale nie byliśmy pewni, czy będą pasować do terakoty w kuchni. Uznaliśmy, że
zastanowimy się jeszcze, zanim z tym ruszymy.
- Wygadany z ciebie student. Masz jakie kłopoty czy co?
- Żadnych kłopotów. Małe niepowodzenia finansowe, to wszystko. Bessa na rynku.
- Jak chcesz mieć pieniądze, to zarób, a nie siedź całymi dniami na dupie, tak ja to widzę.
Sterczysz tu jak małpiszon w zoo, wiesz, co mam na myśli. Nie stać cię będzie na czynsz, jak
nie znajdziesz sobie roboty.
- Ale ja mam robotę. Wstaję codziennie rano jak wszyscy i staram się przeżyć do następnego
dnia. To robota na pełny etat. Żadnych przerw na kawę, weekendów, premii ani wakacji. Nie
uskarżam się jednak, choć płaca nie jest wysoka.
- Bredzisz jak jaki pojebus. Pojebus po studiach.
- Nie powinien pan przeceniać wyższego wykształcenia. W zbyt jasnych barwach je
malują.
- Na twoim miejscu poszedłbym do lekarza - powiedział Fernandez, okazując nagle
współczucie. - No, spójrz na siebie. Aż serce się ściska. Wyglądasz jak śmierć na chorągwi.
- Jestem na diecie. Trudno prezentować się okazale jedząc dwa jaja dziennie.
- Sam już nie wiem - rzekł Fernandez do własnych myśli. -Czasem wygląda, jakby
wszystkim nieźle odbiło. Jeśli chcesz wiedzieć, to mnie się zdaje, że to przez to gówno, co
wypuszczają w kosmos. Ten cholerny złom, te satelita i rakiety. Jak się ludzi gna na Księżyc,
to musi się coś popierdzielić. Wiesz, o co mi chodzi? Od tego ludzie dziwnie się zachowują.
Jak się zadziera z niebem, to trudno, żeby nic z tego nie było.
Fernandez rozpostarł trzymane w lewej ręce „Daily News" j pokazał mi pierwszą stronę. To
był dowód, ostateczne potwierdzenie. Początkowo nie mogłem się połapać, ale po chwili
zrozumiałem, że patrzę na zdjęcie tłumów z lotu ptaka. Na fotografii były dziesiątki tysięcy
ludzi, gigantyczne zbiorowisko ciał, więcej, niż kiedykolwiek widziałem w jednym miejscu.
Woodstock. Miało to tak niewiele wspólnego z moją sytuacją, że nie bardzo wiedziałem, co
myśleć. Ci ludzie byli mymi rówieśnikami, ale czułem z nimi nie większą więź, niż gdyby
żyli na innej planecie.
Fernandez poszedł sobie. Leżałem na materacu jeszcze kilka minut, po czym wstałem i
ubrałem się. Wkrótce byłem gotów. Zapakowałem to i owo do plecaka, wsunąłem pod pachę
futerał z klarnetem i wyszedłem. Był późny sierpień 1969 roku. O ile pamiętam, słońce
świeciło jasno tego ranka, a od rzeki wiał lekki wiatr. Skierowałem się na południe,
przystanąłem na chwilę, po czym postąpiłem krok, potem drugi i tak ruszyłem ulicą. Nie
obejrzałem się ani razu.
Rozdział 2
Odtąd historia nieco się gmatwa. Potrafię opisać wszystko, co mi się przydarzyło, ale bez
względu na to, jak obszernie i dokładnie bym to zrobił, będzie to tylko część opowieści, którą
usiłuję przedstawić. Pojawili się inni, którzy w tym, co się działo, mieli równie wielki udział
jak ja. Mam na myśli Kitty Wu, Zimmera oraz tych, których jeszcze wtedy nie znałem.
Później dowiedziałem się, na przykład, że to Kitty stukała do mych drzwi. Zatrwożyła ją moja
błazenada podczas niedziełnego śniadania i zamiast zamartwiać się na próżno, wolała przyjść
do mnie i sprawdzić, co się dzieje. Problemem był mój adres. Zajrzała nazajutrz do książki
telefonicznej, ale ponieważ miałem odłączoną linię, nie znalazła mnie w spisie. To dodatkowo
ją strapiło. Przypomniawszy sobie, że szukałem kogoś nazwiskiem Zimmer, sama zaczęła
szukać Zimmera -sądząc, że to prawdopodobnie jedyna osoba w całym Nowym Jorku, która
może jej powiedzieć, gdzie mnie znaleźć. Niestety Zimmer wprowadził się do nowego
mieszkania dopiero w drugiej połowie sierpnia, a więc dobre dziesięć, dwanaście dni później.
Gdy Kitty uzyskała jego numer telefonu w informacji, ja upuszczałem akurat jaja na podłogę.
(Uściśliliśmy to niemal co do minuty, odtwarzając skrupulatnie chronologię, aż
umiejscowiliśmy w czasie wszystkie wydarzenia.) Od razu zadzwoniła do niego, ale linia była
zajęta. Połączyła się dopiero po paru minutach, gdy ja siedziałem już w „Księżycowym
Pałacu", rozklejając się przed zamówionymi dania • Zaraz potem Kitty przyjechała metrem na
Upper West Side. jazda trwała ponad godzinę i gdy wreszcie stanęła u mych drzwi, było już
za późno. Pogrążony w myślach, nie otworzyłem. Powiedziała mi później, że stała pod
drzwiami przez pięć czy dziesięć minut. Słyszała, jak mówię do siebie (słowa dobiegały zbyt
niewyraźnie, by mogła coś zrozumieć), i naraz wydało się jej, że zacząłem śpiewać -
obłąkańcza, niemelodyjna pieśń, jak powiedziała - ja tymczasem nic z tego nie pamiętam.
Znów zapukała, ale i tym razem nie raczyłem się ruszyć. Nie chcąc się naprzykrzać, dała za
wygraną i poszła.
Tak mi to zrelacjonowała Kitty. Z początku wszystko brzmiało bardzo prawdopodobnie, ale
po chwili zastanowienia jej opowieść nie wydawała mi się już tak przekonująca.
- Ciągle nie rozumiem, dlaczego do mnie przyszłaś - powiedziałem. - Spotkaliśmy się tylko
raz i nic przecież dla ciebie nie znaczyłem. Po co zadałaś sobie tyle trudu dla kogoś, kogo w
ogóle nie znałaś?
Wbiła oczy w podłogę.
- Bo jesteś moim bratem - odparła cicho.
- Przecież to był tylko żart. Ludzie aż tak się nie trudzą z powodu głupiego żartu.
- Chyba nie - przyznała, wzruszając ramionami. Myślałem, że powie coś jeszcze, ale minęła
dłuższa chwila, a ona milczała.
- No więc? - zapytałem. - Dlaczego? Zerknęła na mnie i znów wpatrzyła się w podłogę.
- No bo wydawało mi się, że coś ci grozi - odparła. -Wydawało mi się, że coś ci grozi, i nigdy
w życiu jeszcze nikomu tak nie współczułam.
Przyszła do mnie ponownie nazajutrz, ale wtedy już się wyniosłem. Drzwi były jednak
uchylone i gdy pchnęła je na oścież i weszła do środka, ujrzała wściekłego Fernandeza, który
miotał się po mieszkaniu, klnąc pod nosem i wrzucając do worka na śmiecie pozostałe po
mnie rzeczy. Powiedziała, że wyglądał jak ktoś, kto sprząta po człowieku zmarłym na dżumę:
zwijał się jak w ukropie, powodowany paniczną odrazą, biorąc wszystko w dwa palce z lęku
przed zarażeniem się. Kitty zapytała go, czy wie, gdzie jestem, ale niewiele usłyszała. Tylko
tyle, że ze mnie stuknięty, pojebany skurwysyn i o ile on zna się na życiu, to pewnikiem
czołgam się gdzieś teraz, żeby znaleźć sobie norę, w której zdechnę. Dała mu więc spokój,
wyszła na ulicę i zadzwoniła do Zimmera z pierwszej budki telefonicznej. Mieszkał teraz na
Bank Street w West Yillage, ale kiedy usłyszał, co miała mu do powiedzenia, rzucił wszystko
i natychmiast pojechał się z nią spotkać. Tak oto nadszedł dla mnie ratunek: ocalałem tylko
dlatego, że tych dwoje postanowiło mnie odszukać. Nie wiedziałem wtedy o tym, rzecz jasna,
ale teraz wiem i ilekroć patrzę na tamte dni, wzbiera we mnie tęsknota za przyjaciółmi. W
pewien sposób zmienia to realia mych przeżyć! Skoczyłem w przepaść i gdy już miałem
roztrzaskać się na dnie, wydarzyło się coś nadzwyczajnego: dowiedziałem się, że są na
świecie ludzie, którzy mnie kochają. Bycie kochanym w taki sposób może przesądzić o
wszystkim. Nie zmniejsza wprawdzie lęku przed upadkiem, ale pozwala spojrzeć na ten lęk z
innej strony. Skoczyłem w przepaść, alejytedy ktoś wyciągnął rękę i uchwycił mnie w
ostatniej , chwilj. Oto moja definicja miłości. To jedyna siła, która może v! powstrzymać
człowieka od upadku, jedyna dostatecznie potężna, by obalić prawo ciążema\ \
Nie bardzo wiedziałem, co robić. Wyszedłszy z mieszkania tamtego poranka, ruszyłem przed
siebie, ot tak, gdzie mnie oczy poniosą. Jeżeli w ogóle miałem jakiś pomysł, to jedynie
pozwolić przypadkowi zadecydować za mnie, podążać ścieżką odruchów i losowych zdarzeń.
Nogi pokierowały mną na południe, więc szedłem na południe, uświadamiając sobie po
przejściu jednej czy dwóch przecznic, że najlepiej opuścić swoją dzielnicę. Zauważcie,
proszę, jak duma osłabiła moje postanowienie, żeby stać ponad własną niedolą — duma i
poczucie wstydu. W głębi serca byłem przerażony tym, do czego doprowadziła mnie własna
bierność, i nie chciałem ryzkować spotkania kogoś znajomego. Droga na północ wiodłaby do
Morningside Heights, a na tamtejszych ulicach roiłoby się od nieobcych twarzy. Wpadłbym
niechybnie jeśli nie na któregoś z kolegów, to przynajmniej na kogoś, kto znał mnie z
widzenia: jednego ze starych bywalców baru na West Endzie, studenta z mojego roku, byłego
wykładowcę. Nie miałem dość odwagi, by znieść ich wzrok, zaintrygowane, ukradkowe
spojrzenia. Jeszcze bardziej przerażała mnie myśl, że musiałbym z kimś rozmawiać.
Ruszyłem zatem na południe i przez cały okres życia na ulicy moja noga nie postała więcej na
górnym Broadwayu. Miałem w kieszeni coś koło szesnastu, dwudziestu dolarów oraz
scyzoryk i długopis, w plecaku zaś sweter, skórzaną kurtkę, szczoteczkę do zębów, maszynkę
do golenia z trzema nowymi żyletkami, parę skarpet, bieliznę i mały zielony notes z
ołówkiem zatkniętym w spiralę łączącą grzbiet. Nieco na północ od Columbus Circle, w
niespełna godzinę po wyruszeniu na pielgrzymkę, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego.
Stałem przed witryną zakładu zegarmistrzow-skiego, przypatrując się mechanizmowi jakiegoś
wiekowego czasomierza za szybą, gdy naraz spuściłem oczy na chodnik i u swych stóp
zobaczyłem dziesięciodolarowy banknot. Byłem zbyt wstrząśnięty, by zareagować. W głowie
miałem mętlik i zamiast uznać to za łut szczęścia, wmówiłem sobie, że wydarzyło się coś
doniosłego: przeżycie religijne, wielki cud. Wreszcie pochyliłem się, podniosłem pieniądze i
przekonawszy się, że są prawdziwe, zadrżałem z uniesienia. Wszystko będzie dobrze,
powiedziałem sobie, wszystko w końcu się ułoży. Nie zastanawiając się nad zdarzeniem ani
chwili dłużej, wszedłem do greckiego baru, gdzie uraczyłem się farmerskim śniadaniem: sok
grejpfrutowy, płatki kukurydziane, szynka, jaja, kawa - istna uczta. Po jedzeniu kupiłem sobie
nawet paczkę papierosów i zostałem przy barze na drugą filiżankę kawy. Opanowało mnie
niepohamowane uczucie szczęścia - błogość, nowo narodzona miłość do świata. Wszystko w
lokalu wydawało mi się piękne: parujące dzbanki z kawą, obrotowe stołki, tostery na cztery
kromki, srebrne urządzenia do robienia koktajli, świeże bułeczki poukładane w szklanych
gablotach. Czułem się jak ktoś, kogo czeka powtórne narodzenie, jak ktoś bliski odkrycia
nowego kontynentu. Popalając kolejnego camela, obserwowałem krzątającego się barmana,
następnie skupiłem uwagę na niechlujnej kelnerce o ufarbowanych na rudo włosach. W tych
dwojgu było coś niewymownie rozczulającego. Pragnąłem im powiedzieć, jak wiele dla mnie
znaczą, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Przez kilka następnych minut siedziałem w
euforii, słuchając własnych myśli. Mój umysł był czynnym wulkanem, tyglem rapsodycznych
wynurzeń. Potem papieros się dopalił, więc zebrałem się i wyszedłem.
Wczesnym popołudniem zrobiło się parno. Nie wiedząc, co ze sobą począć, poszedłem na
potrójny seans do kina przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, niedaleko Times Sąuare. Zwabiła
mnie klimatyzacja, więc ruszyłem do środka na oślep, nie spojrzawszy nawet, co grają. Za
dziewięćdziesiąt dziewięć centów gotów byłem oglądać cokolwiek. Wybrałem sobie miejsce
na balkonie, w sektorze dla palących, po czym obejrzałem dwa filmy, których tytułów nie
pamiętam, racząc się w trakcie kilkunastoma papierosami. Kino było jednym z tych
okazałych pałaców snów wybudowanych w czasach Kryzysu: żyrandole we foyer,
marmurowe schody, rokokowa ornamentyka na ścianach. Nie tyle kino, ile kaplica, świątynia
wzniesiona ku czci iluzji. Wydawało się, że z powodu upału na film stawiła się z połowa
nowojorskich wykolejeńców. Przyszli pijacy i narkomani, ludzie ze strupami na twarzach,
ludzie, którzy mamrotali do siebie i odpowiadali aktorom na ekranie i którzy chrapali i
pierdzieli, szczali w spodnie. Oddział bileterów wyposażonych W latarki patrolował
widownię w przejściach, sprawdzając, czy ktoś nie zasnął. Hałas tolerowano, ale utrata
świadomości była najwyraźniej wbrew przepisom. Ilekroć bileter spostrzegał śpiącego,
świecił mu latarką w oczy i wzywał do pobudki. Jeżeli osoba nie reagowała, podchodził i
potrząsał nią aż do skutku. Krnąbrni byli usuwani z kina, nierzadko mimo głośnego i
zaciekłego sprzeciwu. Stało się tak z sześć razy podczas całego popołudnia. Dopiero potem
przyszło mi do głowy, że bileterzy sprawdzali, czy ktoś nie umarł.
Nic z tego nie zmąciło jednak mego nastroju. Byłem odprężony, spokojny, zadowolony.
Biorąc pod uwagę niewiadomą, która czekała mnie po wyjściu z kina, wykazywałem
nadzwyczajne opanowanie. Zaczęła się trzecia projekcja i raptem poczułem, że grunt usuwa
mi się spod nóg. Wyświetlali W osiemdziesiąt dni dookola świata, ten sam film, który
widziałem z wujem Victorem w Chicago przed jedenastu laty. Z początku sądziłem, że z
przyjemnością znów go obejrzę, i przez krótką chwilę wydawało mi się, że mam szczęście, iż
siedzę w kinie właśnie tego dnia, kiedy ze wszystkich filmów na świecie pokazują akurat ten.
Wyglądało to tak, jak gdyby los mnie strzegł, jak gdyby nad moim życiem czuwały duchy
opiekuńcze. Lecz zaraz potem nie wiedzieć czemu zebrało mi się na płacz. W chwili gdy
Phileas Fogg i Passepartout gramolili się do balonu (gdzieś w pierwszej półgodzinie filmu),
tamy puściły i poczułem, że policzki mnie pieką od strumieni ciepłych, słonych łez. Opadło
mnie znienacka tysiące dziecięcych smutków, od których nie mogłem się opędzić.
Pomyślałem, że gdyby wuj Victor zobaczył mnie teraz, byłby zdruzgotany, pękłoby mu serce.
Co z siebie zrobiłem? Byłem wrakiem, trupem, który spadał na głowę w otchłań piekielną.
David Niven i Cantinflas wyglądali z kosza, szybując nad piękną wsią francuską, a ja
siedziałem w ciemności z bandą pijaków, szlochając nad swym zmarnowanym życiem, aż
zabrakło mi tchu. Wstałem i ruszyłem do wyjścia na parterze. Na dworze wczesny wieczór
ostrzelał mnie światłami, otoczył ciepłym powietrzem. Zasłużyłem sobie, pomyślałem.
Rozpiąłem dokoła siebie nicość i teraz muszę w niej żyć.
Tak trwało kilka dni. Wpadłem w rozbujaną huśtawkę nastrojów, miotany od radości do
rozpaczy tak często, że umysł otępiał od gwałtownych wychyleń. Byle co wystarczyło, by
spowodować nagły zwrot: przelotny uśmiech na twarzy przechodnia, kąt padania promieni
słonecznych. Mozolnie starałem się odzyskać równowagę, ale bez skutku: wszystko było
niestałe, rozchwiane, zdradliwie kapryśne. W jednej chwili prowadziłem filozoficzne
poszukiwania, święcie przekonany, że zaraz dołączę do grona nielicznych wybrańców, którzy
dostąpili oświecenia, w następnej cały byłem we łzach, załamując się pod brzemieniem
własnej udręki. Bez reszty pochłonięty sobą, nie potrafiłem już patrzeć trzeźwym okiem:
przedmioty stawały się myślami, a każda myśl była uwikłana w tragedię rozgrywającą się w
mym wnętrzu.
Co innego siedzieć w mieszkaniu i czekać, aż niebo zwali się na głowę, a co innego być
wyrzuconym na bruk. Nie minęło dziesięć minut od wyjścia z kina, gdy wreszcie zdałem
sobie sprawę ze swego położenia. Zbliżała się noc i za kilka godzin będę musiał znaleźć sobie
miejsce do spania. Choć wydaje się to niebywałe, dotąd nie poświęciłem temu ani chwili
namysłu. Uznałem, że problem sam się rozwiąże, że wystarczy mieć ufność w ślepe
szczęście. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać i uznałem, że marne mam widoki na jakiś
nocleg. Nie położę się na gołej ziemi jak dziad, powiedziałem sobie, nie będę spał na
gazetach. Jeśli to zrobię, wystawię się na pastwę pierwszego lepszego szaleńca, to będzie jak
zachęta do poderżnięcia mi gardła. A nawet jeżeli nikt mnie nie napadnie, to zostanę
aresztowany za włóczęgostwo. Ale jakie miałem wyjście? Wzdrygałem się na myśl o spaniu
w noclegowni. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym leżeć w jednej sali z setką wyrzutków,
zmuszony wdychać ich smrody, słuchać jęków starych mężczyzn pieprzących się nawzajem.
Za nic nie chciałem się znaleźć w takim miejscu - nawet za darmo. Pozostawało metro, ale od
razu wiedziałem, że nie zmrużę tam oka - w trzęsącym się wagonie, w hałasie i świetle
jarzeniówek, wyczekując z lękiem, aż jakiś zabłąkany policjant przygrzmoci mi pałą w
podeszwy. Przez kilka godzin chodziłem po mieście z duszą na ramieniu, usiłując podjąć
decyzję. Wybrałem Park Centralny tylko dlatego, że byłem zbyt zmęczony, by wymyślić coś
innego. Około jedenastej znalazłem się na Piątej Alei, z roztargnieniem przeciągając dłonią
po kamiennym murze, który oddziela park od ulicy. Spojrzałem ponad ogrodzeniem,
zobaczyłem ogromne, nie zamieszkane błonia i uznałem, że nic lepszego o tej porze już mi się
nie trafi. Ziemia przynajmniej będzie miękka, ponadto cieszyłem się na myśl o położeniu się
w trawie, o usłaniu sobie legowiska w miejscu, gdzie nikt nie będzie mnie widział. Wszedłem
przez bramę przy Muzeum Metropolitarnym i przez kilka minut maszerowałem w głąb parku,
po czym wczołgałem się pod krzak. Nie miałem siły szukać czegoś innego. Słyszałem wiele
przerażających historii o Parku Centralnym, ale w tamtej chwili zmęczenie wzięło górę nad
strachem. Jeżeli krzak mnie nie skryje przed oczami innych, pomyślałem, to mam jeszcze
scyzoryk, by się bronić. Zwinąłem skórzaną kurtkę, wsadziłem ją pod głowę i ległem.
Wierciłem się przez chwilę, próbując przyjąć wygodną pozycję. Gdy tylko przestałem się
ruszać, z sąsiedniego krzaka dobiegło mnie cykanie świerszcza. Zaraz potem lekkie
podmuchy wiatru zaczęły igrać liśćmi i gałązkami nad moją głową. Nie wiedziałem już, co o
tym wszystkim myśleć. Na niebie nie było księżyca i ani jednej gwiazdy. Zasnąłem, nim
przypomniałem sobie, żeby wyjąć z kieszeni scyzoryk.
Obudziłem się obolały, jak gdybym spał w wagonie towarowym. Dopiero świtało. Ciało
miałem zdrętwiałe, mięśnie zmieniły się w kloce. Wyplątałem się z krzaka, klnąc i pojękując
przy każdym ruchu, po czym rozejrzałem się dokoła. Spędziłem noc na skraju boiska do
softballu, w zaroślach tuż za główną bazą. Boisko leżało w płytkiej niecce i o tej wczesnej
godzinie nad trawą zawisł tuman rzadkiej szarej mgły. W pobliżu nie było śladu człowieka.
Nad drugą bazą dokazywało kilka ćwierkających wróbli, w koronach drzew nad moją głową
skrzeczała sójka. To był Nowy Jork, lecz nie miał on nic wspólnego z Nowym Jorkiem, który
znałem. Wyprane ze skojarzeń, miejsce to mogłoby być wszędzie. Kiedy tak nad tym
rozmyślałem, uzmysłowiłem sobie raptem, że mam za sobą pierwszą noc. Nie powiem, że
uradował mnie ten wyczyn -zbyt bolały mnie gnaty - ale wiedziałem już, że sobie poradziłem.
Miałem za sobą pierwszą noc, a skoro udało mi się raz, nie było powodu sądzić, że nie uda mi
się drugi i trzeci.
Odtąd każdej nocy spałem w parku. Stał się on dla mnie sanktuarium, pełnym duchowości
schronieniem przed bezdusznymi roszczeniami ulicy. Do włóczęgi miałem osiemset
czterdzieści akrów i w odróżnieniu od monumentalnych szyków miejskiej zabudowy, która
majaczyła za murem, park dawał możliwość życia w samotności, odgrodzenia się od reszty
świata. Ulica to tylko ciała i zgiełk i czy się to komuś podoba .-czy nie, obecność na niej ujęta
jest w ramy sztywnego protokołu. Iść w tłumie oznacza nie iść szybciej niż inni, nadążać za
przechodniem obok, nie robić nic, co zakłóciłoby bieg strumienia ludzi. Jeśli przestrzegacie
zasad tej gry, nikt na was nie zważa.1 Nowojorczycy idący ulicą to ludzie o zamglonym
wejrzeniu — cechuje ich naturalna, być może konieczna obojętność wobec innych. Nieważne,
na przykład, jak wyglądacie. Ekstrawaganckie stroje, wymyślne fryzury, koszulki z
wulgarnymi napisami - nikt nie zwraca na to uwagi. Z drugiej zaś strony, sposób, w jaki
zachowujecie się w najpospolitszym nawet ubraniu, ma doniosłe znaczenie. Dziwne gesty są
natychmiast odbierane jako groźby. Mówienie do siebie, drapanie się, patrzenie komuś prosto
w oczy: te odchylenia od normy mogą wywołać wrogą, niekiedy bardzo gwałtowną reakcję
otoczenia. Nie wolno się zataczać ani słaniać, nie wolno przytrzymywać się ścian, śpiewać,
albowiem wszelkie formy spontanicznego czy nie kontrolowanego zachowania niechybnie
narażą was na spojrzenia i zjadliwe uwagi albo nawet na kuksańca czy kopniaka w piszczel.
Nie było ze mną jeszcze tak źle, bym został w ten sposób potraktowany, ale widziałem, jak
przydarza się to innym, i zdawałem sobie sprawę, że w końcu nadejdzie dzień, gdy nie będę
mógł już w pełni nad sobą panować. W przeciwieństwie do tego życie w Parku Centralnym
kryło w sobie daleko większą rozmaitość. Nikt nie przystawał zdziwiony, gdy ktoś wyciągał
się na trawie i zasypiał w środku dnia. Nikt nie przecierał oczu ze zdumienia, gdy inny
siedział bezczynnie pod drzewem, grał na klarnecie lub wrzeszczał na całe gardło. Z
wyjątkiem pracowników biurowych, którzy przychodzili w przerwach na lunch i trzymali się
przezornie obrzeży parku, większość bywalców zachowywała się tak, jak gdyby była na
wakacjach. To, co na ulicy budziłoby trwogę, w parku wydawało się zwyczajną rozrywką.
Ludzie uśmiechali się do siebie, trzymali za ręce, wyginali ciała w niecodzienne pozy,
całowali się. Żyj i daj żyć - o ile tylko nikt nie mieszał się do tego, co robią inni, sam mógł
wyczyniać, co mu się żywnie podobało.
Nie ulega wątpliwości, że park uczynił dla mnie wiele dobrego. Dał mi prywatność, a ponadto
pozwolił łudzić się, że moja sytuacja nie jest aż tak zła, jak była w istocie. Trawa i drzewa
okazały się demokratyczne i kiedy wygrzewałem się w późnopopołudniowym słońcu albo
wdrapywałem wczesnym wieczorem między skałki, by znaleźć sobie miejsce do spania,
czułem, że wtapiam się w otoczenie, że nawet wytrawne oko wzięłoby mnie za uczestnika
pikniku albo spacerowicza, których pełno było dokoła. Ulica demaskowała taką ułudę. Ilekroć
szedłem w tłumie, natychmiast doskwierała mi wstydliwa wiedza o samym sobie. Byłem
skazą na gładkiej po wierzchni, włóczęgą, parchem porażki na skórze ludzkości. Każdego
dnia brudniejszy, każdego dnia większy obszarpaniec, coraz bardziej zagubiony, coraz
bardziej inny od wszystkich. Tymczasem w parku nie dźwigałem brzemienia
samoświadomości. Park wytyczał próg, granicę, dzięki której mogłem rozdzielić wnętrze i
wygląd. L) ile ulica zmuszała mnie, bym postrzegał się tak, jak postrzegają mnie inni, o tyle
park dawał mi sposobność powrotu do życia wewnętrznego, do obcowania z samym sobą
wyłącznie w kategoriach tego, co dzieje się we mnie. Odkryłem, że można przeżyć bez dachu
nad głową, nie da się natomiast bez równowagi między tym co wewnętrzne a tym co
zewnętrzne. Park wydatnie pomógł mi ją znaleźć. Może nie był całkiem domem, ale z braku
lepszego schronienia prawie się nim stał.
Przydarzały mi się w nim dziwne historie, które wydają się niemal nieprawdopodobne, gdy je
dziś wspominam. Pewnego razu, na przykład, podeszła do mnie młoda kobieta o
płomiennorudych włosach i wcisnęła mi w dłoń pięciodolarowy banknot - ot tak, po prostu,
bez słowa wyjaśnienia. Kiedy indziej gromadka ludzi zaprosiła mnie na śniadanie na trawie.
Kilka dni później grałem przez całe popołudnie w softball. Biorąc pod uwagę mój stan
fizyczny, sprawiłem się niewiarygodnie (dwa czy trzy single, robinsonada i chwyt na lewym
polu), a ilekroć moja drużyna była przy kiju, pozostali gracze częstowali mnie jedzeniem,
piciem i tytoniem: kanapki i precle, puszki piwa, cygara, papierosy. To były jasne chwile,
które pomagały mi przetrwać mroczniej szy czas, kiedy to wydawało się, że szczęście mnie
opuszcza. Być może od samego początku tylko to chciałem sobie udowodnić: '•• że człowiek,
który szasta swym życiem, odkrywa to, czego wczelśniej nie dostrzegał i nie poznałby w
innych okolicznościach. Byłem półżywy z głodu, ale ilekroć przytrafiało mi się coś dobrego,
przypisywałem to nie przypadkowi, lecz memu stanowi ducha. Czułem, że jeżeli zdołam
zachować właściwą równowagę między pragnieniem a obojętnością, to w jakiś sposób
nakłonię wszechświat, by zareagował na moje istnienie. Jak inaczej miałem interpretować
nadzwyczajne odruchy dobroci, które mnie spotykały w Parku Centralnym? Nigdy nikogo o
nic nie prosiłem, nie ugiąłem się w swym postanowieniu ani na jotę, a mimo to nieznajomi
podchodzili i propor. ' 'ali pomoc. Niechybnie roztaczałem na świat jakąś moc, coś
nieokreślonego, '-> skłaniało ludzi do takiego postępowania. Z upływem czasu przek„ nałem
się, że coś dobrego przytrafia mi się wyłącznie wtedy, gdy przestaję tego chcieć. Jeśli to
prawda, prawdziwa byłaby również ..
odwrotność tej tezy: zbytnie pragnienie przekreślało ziszczenie się pragnienia. To był
logiczny wniosek wypływający z mojej teorii, skoro bowiem udowodniłem sobie, że potrafię
przyciągnąć do siebie świat, wynikało z tego również, że potrafię go od siebie odpychać.
Innymi słowy, dostaję, czego chcę, wyłącznie wtedy, gdy tego nie chcę. Brzmiało to
bezsensownie, ale przemawiała do mnie pokręt-ność wywodu. Jeżeli moje potrzeby mogą być
zaspokojone jedynie poprzez zaniechanie myślenia o nich, to rozstrząsanie mojej sytuacji
przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. W chwili, gdy to pojąłem, poczułem, że chwieję
się karkołomnie na rozpiętej linie świadomości. No bo jak nie myśleć o jedzeniu, gdy jest się
głodnym? Jak uciszyć brzuch, skoro bez przerwy burczy, woła, by go napełnić? Jak nie
zwracać uwagi na tak usilne błagania? Nieraz dawałem im posłuch i wtedy uzmysławiałem
sobie, że przekreśliłem ostatecznie szansę na uzyskanie pomocy. Wynik był nieuchronny, tak
oczywisty i niepodważalny jak w działaniu matematycznym. Dopóki rozmyślałem o mych
kłopotach, dopóty świat odwracał się ode mnie. Wówczas nie pozostawało nic innego, jak
samemu sobie radzić, rozglądać się za jedzeniem, wyzyskać swe położenie do maksimum.
Mijało trochę czasu. Dzień, dwa, może nawet trzy lub cztery, i po trochu wyrzucałem z głowy
wszelkie myśli o ratunku, gotowałem się na zgubę. Wtedy następowało jedno z tych
cudownych wydarzeń. Za każdym razem porażały mnie one jak grom z jasnego nieba. Nie
potrafiłem przewidzieć ich nadejścia, a po spełnieniu nie miałem powodów liczyć na kolejne.
Każdy cud był zatem ostatnim. Ponieważ był ostatnim, bez przerwy wracałem do początku
drogi, ciągle musiałem zaczynać walkę od nowa.
Część każdego dnia poświęcałem na szukanie jedzenia w parku. W ten sposób
zaoszczędzałem pieniądze i oddalałem chwilę, gdy będę zmuszony zrobić wypad na ulice. Z
upływem czasu to właśnie ulic zacząłem się lękać najbardziej i gotów byłem niemal na
wszys-. tko, by trzymać się od nich z dala. Pod tym względem szczególnie pożyteczne
okazały się weekendy. Gdy pogoda dopisywała, do parku przychodziła rzesza ludzi i rychło
się przekonałem, że większość z nich przynosi ze sobą wałówkę: najprzeróżniejsze drugie
śniadania i przekąski, którymi dogadzano podniebieniu. To nieuchronnie prowadzi io
marnotrawstwa w postaci przeogromnych ilości po-,., rzuconego, ale nadającego się do
spożycia jedzenia. Trochę trwało, , .nim się przemogłem, ale gdy już pogodziłem się z
myślą, że wkładam do ust żywność, którą wcześniej napoczęły inne usta, odkryłem, że mam
wokół siebie niewyczerpane źródło pożywienia.
Ciasto po pizzy, kawałki hot dogów, skórka po wielopiętrowych kanapkach, nie dopite puszki
wody sodowej - trawniki i skałki były nimi dosłownie usłane, pojemniki na śmiecie pękały od
obfitości. By przezwyciężyć swe opory, wymyślałem śmieszne nazwy na śmietniki. Były
barami ostatniej obsługi, jadłobiorniami, karmnikami dla niebieskich ptaków - czymkolwiek,
bylebym zapomniał, czym naprawdę są. Pewnego razu, gdy grzebałem w koszu, podszedł
policjant i zapytał, co robię. Całkowicie zaskoczony, bąkałem coś przez chwilę, po czym
wydukałem, że jestem studentem. Powiedziałem, że biorę udział w badaniach
socjologicznych i że przez całe lato zbieram dane statystyczne na temat zawartości miejskich
śmietników. Na dowód sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem legitymację studencką, mając
nadzieję, że funkcjonariusz nie zauważy, iż ważność straciła w czerwcu. Policjant
przyglądał się przez chwilę fotografii, potem spojrzał na mnie, po czym znów popatrzył na
zdjęcie — dla porównania - i wzruszył ramionami. Uważaj, powiedział, żebyś nie wcisnął
głowy za głęboko, bo się zaklinujesz.
Nie znaczy to wcale, że zjadanie resztek było przyjemne. W zbieraniu okruchów nie ma nic
romantycznego, a początkowy urok, który cechuje każdą nowość, szybko wyparował bez
śladu. Przypomniałem sobie scenę z przeczytanej kiedyś książki — Laza-rillo de Tormes - w
której przymierający głodem hidalgo chodzi z wykałaczką w zębach, żeby stwarzać wrażenie,
iż właśnie zjadł suty posiłek. Odtąd sam wdziewałem ten kostium, nie omieszkając zabrać
garści wykałaczek, gdy chodziłem do baru na kawę. Miałem przynajmniej co żuć w zębach w
godzinach postu i dzięki temu moja postać zyskała - jak mi się wydawało - rys
samodzielności i tchnęła jowialnym spokojem. Niewiele to, ale potrzebowałem wszelkich
rekwizytów. Najtrudniej było podejść do śmietnika, gdy wiedziałem, że inni patrzą. Zawsze
starałem się szperać jak najdys-kretniej. Głód wziął wprawdzie górę nad zahamowaniami, ale
tylko dlatego, że był zbyt dokuczliwy. Kilkakrotnie widziałem, że ludzie się ze mnie
naśmiewają, a raz czy dwa dzieci wskazały mnie palcem, krzycząc do mam, żeby zobaczyły
głupiego, co zjada śmiecie. Tego się nie zapomina bez względu na upływ czasu. Dusiłem w
sobie gniew, lecz przypominam sobie przynajmniej jeden incydent, kiedy z taką wściekłością
burknąłem na pewnego chłopczyka, że wybuchnął płaczem. Na ogół jednak przyjmowałem
poniżenie z pokorą, jako wpisane w życie, które wiodłem. Będąc w tryumfalnym nastroju,
interpretowałem takie zdarzenia w kategoriach duchowej inicjacji, jako kłody rzucane mi pod
nogi, mające sprawdzić siłę mei wiary w samego siebie. Jeżeli nauczę się wychodzić
zwycięsko z podobnych prób, osiągnę wyższy stopień świadomości. W chwilach mniej
radosnych patrzyłem na siebie przez pryzmat polityki w nadziei, że usprawiedliwienie dla
swego położenia znajdę, traktując je jako wyzwanie dla amerykańskiego stylu życia. Jestem
narzędziem sabotażu, mówiłem sobie, obluzowanym trybikiem w machinie narodu, felerem,
którego zadaniem jest zablokować mechanizm. Nikt nie potrafił patrzeć na mnie bez uczucia
wstydu, gniewu albo litości. Byłem żywym dowodem, że system nie zdał egzaminu, że
kołtuński, syty, miodem i mlekiem płynący kraj puszcza w szwach.
Podobne rozważania zajmowały mi większość godzin na jawie. Cały czas byłem w pełni
świadom, co się ze mną dzieje, niemniej gdy tylko coś się wydarzyło, mój umysł
natychmiast reagował chorobliwie, buzując ognistą namiętnością myśli. W głowie buchały
żarem książkowe teorie, zaciekłe spory, zawiłe dialogi wewnętrzne. Później, kiedy już byłem
uratowany, Zimmer i Kitty pytali mnie, jak można nic nie robić przez tyle dni. Nie nudziło mi
się? Nie było monotonnie? Logiczne pytania, ale faktem jest, że nie nudziło mi się nigdy.
Mieszkając w parku, podatny byłem na najrozmaitsze nastroje i emocje, ale nudy nie
zaznałem nigdy. Kiedy nie zaprzątały mnie sprawy natury praktycznej (szukanie miejsca do
spania, zaspokajanie głodu), miałem co innego do roboty. Do południa zwykle udawało mi się
znaleźć gazetę w którymś z koszy i przez następną godzinę z okładem pilnie czytałem,
usiłując śledzić na bieżąco wydarzenia na świecie. Wojna trwała, rzecz jasna, ale działy się i
inne rzeczy: Chappaąuiddick*, zamieszki w Chicago, proces Czarnych Panter, kolejne
lądowanie na Księżycu, Metsi. Ze szczególną uwagą śledziłem zaskakujący zmierzch
Cubsów, zachodząc w głowę, jak to możliwe, że drużyna tak dokumentnie się wykrusza.
Nietrudno było dostrzec podobieństwo między ich spadkiem z czoła tabeli a moją sytuacją,
ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Jeśli już o to chodzi, bardziej pochłaniała mnie dobra
passa Metsów. Ich casus był jeszcze bardziej niewiarygodny niż Cubsów; nieprawdopodobne
odbicie się od dna zdawało się dowodzić, że wszystko na tym świecie jest możliwe. Ta myśl
była mi pociechą. Związek Chodzi o kraksę spowodowaną przez Edwarda Kennedy'ego
(młodszego brata Johna i Roberta) w miejscowości Chappaquiddick. Prowadzone przez niego
auto zjechało z mostu do rzeki, w wyniku czego utonęła jadąca z nim młoda kobieta (przyp.
tłum.).
przyczynowy przestał być ukrytym przed ludzkim okiem demiurgiem, który rządzi światem:
dół był górą, ostatni pierwszymi, kres początkiem. Z kupy gnoju wstał z martwych Heraklit i
miał nam do przekazania najprostszą z prawd: że rzeczywistość to jo-jo, że jedyną konstantą
jest zmiana.
Skończywszy rozważania nad aktualnościami, zwykle wałęsałem się jakiś czas po parku,
zapuszczając się w rejony, których jeszcze nie widziałem. Rozkoszowałem się paradoksem
życia w naturalnym świecie wzniesionym przez człowieka. Oto była przyroda w stanie
ścieśnienia - by tak rzec - gdyż park krył rozmaitość terenów i krajobrazów, jaką rzadko
widuje się w tak ograniczonej przestrzeni. Były pagórki i pola, nawisy skalne i gęstwiny,
gładkie błonia i skupiska jaskiń. Lubiłem włóczyć się po różnych zakątkach, albowiem
mogłem sobie wówczas wyobrażać, że pokonuję wielkie odległości, choć w istocie
pozostawałem w granicach mego miniaturowego świata. Na końcu parku było oczywiście
zoo, oprócz tego jeziorko, gdzie wynajmowano łódki dla relaksu, oraz zbiornik wodny i place
zabaw dla dzieci. Dużo czasu poświęcałem obserwowaniu ludzi: przypatrywałem się ich
gestom i chodowi, wymyślałem dla nich życiorysy, usiłując zatracić się w tym, co widzę. Gdy
umysł dostatecznie się wyciszał, nierzadko przyłapywałem się na tym, że pogrążam się w
nudnych i obsesyjnych grach. Liczyłem, na przykład, ilu ludzi przejdzie przez dane miejsce,
katalogowałem twarze wedle ich podobieństwa do zwierząt - świnie i konie, gryzonie albo
ptaki, ślimaki, torbacze i koty. Niekiedy zapisywałem moje obserwacje w notesie, ale na ogół
nie miałem ochoty sięgać po ołówek, ponieważ nie chciałem odgradzać się zbyt wyraźnie od
otoczenia. /Pojąłem też, że za długo patrzyłem na świat przez pryzmat słów, li jeżeli pobyt w
parku ma mi w jakikolwiek sposób wyjść na dobre, powinienem przeżyć te dni jak najpełniej,
wystrzegając się wszystkiego, co nie należy do „tu i teraz", co nie jest cząstką ogromu
namacalnych, zmysłowych wrażeń napierających na skórę. ^
Niekiedy bywało groźnie, choć nigdy nie znalazłem się w prawdziwym niebezpieczeństwie,
przed którym nie zdołałbym ujść. Pewnego ranka usiadł obok mnie na ławce starzec, który
wyciągnął do mnie rękę i przedstawił się jako Frank.
— Ale możesz mi mówić Bob, jeśli chcesz - powiedział. — Nie jestem wybredny. Byle nie
Bili, bo wtedy się pokłócimy.
Ledwo nabrawszy tchu, zaczął opowiadać pogmatwaną historię o hazardzie, rozwodząc się
nad tysiącem dolarów, które postawił w 1936 roku na wyścigach, w co zamieszany był koń
zwany Cigarillo, gangster o pseudonimie Książę i dżokej imieniem Tex. Pogubiłem się już
po trzecim zdaniu, ale w słuchaniu tej nieskładnej, wartkiej opowiastki było coś przyjemnego,
a ponieważ starzec nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego człowieka, siedziałem dalej na
ławce. Jednak mniej więcej po dziesięciu minutach nieprzerwanego monologu poderwał się
nagle i chwycił leżący na moich kolanach futerał z klarnetem. Popędził asfaltową ścieżką jak
kaleki sprinter, stawiając nieporadne, posuwiste kroki, wyrzucając na wszystkie strony ręce i
nogi. Nietrudno było go dogonić. Chwyciłem starca z tyłu za ramię, obróciłem go
gwałtownym szarpnięciem i wyrwałem klarnet z rąk. Wydawał się szczerze zdziwiony, że
chciało mi się go ścigać.
- Tak się nie traktuje starszych - powiedział, nie okazując najmniejszej skruchy.
Korciło mnie, żeby wyrżnąć go w zęby, ale i tak już dygotał ze strachu, więc się
powstrzymałem. Gdy już miałem odejść, obrzucił mnie wylękłym, pogardliwym spojrzeniem
i bryznął z ust w moim kierunku utoczoną plwociną. Z połowa śliny pociekła mu po brodzie,
ale reszta trafiła mnie w pierś. Spojrzałem na ubranie, a wtedy on wykorzystał ten ułamek
sekundy i podyrdał dalej, oglądając się przez ramię, czy go ścigam. Myślałem, że na tym
koniec, ale odbiegłszy na bezpieczną odległość, zatrzymał się w pół kroku, odwrócił i zaczął
mi wygrażać pięścią, boksując wściekle powietrze.
- Pierdolony komuch! — wrzasnął. - Pierdolony komuszy agitator! Wracaj do Rosji, tam
twoje miejsce!
Ubliżał mi, żebym gonił go dalej, najwyraźniej pragnąc przedłużyć przygodę, ale nie dałem
się sprowokować. Obróciłem się bez słowa i zostawiłem go samemu sobie.
Było to oczywiście błahe zdarzenie, inne jednak napędziły mi stracha. Pewnej nocy banda
nastolatków ścigała mnie po Sheep's Meadow i uratowałem się tylko dzięki temu, że jeden z
nich wywrócił się i skręcił kostkę. Innym razem wojowniczo usposobiony pijak groził mi
„tulipankiem". W tych dwóch wypadkach o włos uniknąłem nieszczęścia, ale największą
trwogę przeżyłem pewnej pochmurnej nocy już blisko końca, kiedy przypadkiem wlazłem w
krzak, gdzie kochało się troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Niewiele zobaczyłem, ale
zdaje się, że wszyscy byli nadzy, a sądząc z tonu ich głosów, także pijani. Pod moją stopą
trzasnął patyk i wtedy usłyszałem słowa kobiety, a zaraz potem zaszeleściły liście i gałęzie.
- Jack! - odezwała się. - Ktoś nas podgląda.
Zamiast jednego, odpowiedziały dwa głosy, oba zachrypłe od nienawiści, przepełnione furią,
jaką rzadko zdarzało mi się dotąd słyszeć. Następnie podniosła się ciemna postać, która
wycelowała z czegoś we mnie.
- Powiedz słowo, dupku, a przywalę ci sześć razy.
Domyśliłem się, że mówi o kulach w rewolwerze. Być może strach zamącił moją percepcję,
ale zdaje się, że w tej samej chwili usłyszałem cichy trzask — odbezpieczona iglica!
Uciekłem, nie zdając sobie nawet sprawy, jak bardzo jestem przerażony. Po prostu rzuciłem
się pędem przed siebie i umknąłem. Gdyby płuca nie odmówiły w końcu posłuszeństwa,
biegłbym prawdopodobnie do białego rana.
Trudno powiedzieć, jak długo wytrzymałbym w parku. Zakładając, że nikt by mnie nie
ukatrupił, dotrwałbym przynajmniej do nadejścia chłodów. Oprócz kilku nieprzewidzianych
wypadków sprawy były właściwie pod kontrolą. Pieniądze wydawałem z mrówczą
powściągliwością, nigdy więcej niż dolar czy półtora dziennie, i choćby dzięki temu
odsunąłbym od siebie porę ostatecznego rozrachunku. Nawet gdy już zasoby były
niebezpiecznie bliskie wyczerpania, w ostatniej chwili coś się pojawiało: znajdowałem
gotówkę na ziemi albo podchodził nieznajomy i dokonywał się jeden z tych cudów, o których
wspominałem. Nie odżywiałem się jak należy, ale też nie było dnia, bym nie miał w ustach
przynajmniej kęsa jedzenia. To prawda, że pod koniec wychudłem zatrważająco - ważyłem
niespełna pięćdziesiąt jeden kilogramów - lecz najbardziej zmizerniałem w ostatnich dniach, a
to dlatego, że zachorowałem - grypa czy jakiś wirus, Bóg raczy wiedzieć — i odtąd w ogóle
nie jadłem. Byłem zbyt słaby i ilekroć brałem coś do ust, natychmiast zwracałem. Gdyby moi
przyjaciele nie odnaleźli mnie w porę, nie ulega chyba kwestii, że bym umarł. Skończyły się
moje zasoby i nie zostało mi nic, z czym mógłbym dalej stawiać opór.
Pogoda sprzyjała mi od samego początku do tego stopnia, że przestałem zwracać na nią
uwagę. Niemal każdy dzień był powtórką poprzedniego: piękne późnoletnie niebo, gorące
słońce palące ziemię, powietrze oddające ciepło z nadejściem nocy wypełnionej cykaniem
świerszczy. W pierwszych dwóch tygodniach prawie w ogóle nie padało, a jeśli już, to ledwo
kropiło. Zacząłem igrać z losem, spałem pod gołym niebem, utwierdzony w wierze, że będę
bezpieczny. Pewnej nocy, gdy pogrążony we śnie leżałem na trawie, całkowicie wydany na
łaskę niebios, dopadła mnie ulewa. Był to jeden z owych kataklizmowych deszczy: niebo
pękło raptem na pół i chwilę później lało jak z cebra — przytłaczająca, rycząca wściekle
masa wody. Obudziłem się całkowicie przemoczony, ciało smagały uderzenia, krople odbijały
się od skórzanej kurtki jak śrut. Puściłem się pędem w ciemności, rozpaczliwie szukając
schronienia, ale dopiero po kilku minutach znalazłem piędź suchej ziemi pod występem
skalnym, a wtedy nie miało już znaczenia, gdzie się znajduję. Byłem mokry jak ktoś, kto
przepłynął wpław ocean.
Deszcz padał do świtu, to przechodząc w mżawkę, to uderzając ze zdwojoną siłą - pies z
kotem, najczystszej postaci wściekłość spadająca z chmur. Kolejne nawałnice nadchodziły
znienacka, a ponieważ nie chciałem znowu ryzykować, przywarłem do mego schronienia,
bezradnie przestępując z nogi na nogę w chlupoczących butach, lepiących się dżinsach i
lśniącej kurtce. Plecak też przemókł, nie miałem więc suchych rzeczy na zmianę. Nie
pozostało mi nic innego, jak przeczekać ulewę. Stałem w ciemności, dygocząc jak zbłąkany
kundel. Przez pierwszą godzinę robiłem wszystko, by nie użalać się nad sobą, ale wreszcie się
załamałem i wybuchłem stekiem przekleństw, wkładając wszystkie siły w najobrzydliwsze
wyzwiska, jakie przyszły mi do głowy - razem z deszczem lał się potok plugawych inwektyw,
wstrętnych obelg, pompatycznych złorzeczeń przeciw Bogu i ojczyźnie. Po chwili
doprowadziłem się do takiego stanu, że wrzeszczałem przez łzy - zanosiłem się szlochem i
jednocześnie ujadałem - bluzgając mimo wzburzenia tak okrągłymi, długimi wiązankami, że
największy ordynus spośród wszystkich szewców by się nie powstydził. Umilkłem chyba
dopiero po półgodzinie. Byłem tak wyczerpany, że zasnąłem na stojąco. Drzemałem kilka
minut, gdy obudził mnie kolejny atak deszczu. Chciałem znów dać upust rozpaczy, ale byłem
zbyt zmęczony i ochrypły, by jeszcze krzyczeć. Resztę nocy przestałem zdjęty żałością,
czekając na nadejście dnia.
O szóstej rano poszedłem do pobliskiej garkuchni i zamówiłem talerz zupy. Jarzynowa to
chyba była, z kawałkami selera i marchewki pływającymi w żółtawej, tłustej brei.
Rozgrzałem się trochę, ale ponieważ mokre ubranie wciąż lepiło się do ciała, chłód mnie
przenikał na wskroś i gorący posiłek nie dał trwalszych efektów. Zszedłem do toalety i
włożyłem mokrą głowę pod wylot suszarki do rąk. Po chwili wyprostowałem się i ku swemu
przerażeniu zobaczyłem w lustrze, że gorące powietrze rozwichrzyło mi czuprynę w
komiczną aureolę. Wyglądałem jak gargulec, obłąkana postać stercząca z dzwonnicy
gotyckiej katedry. Rozpaczliwie chcąc odwrócić zmianę, uzbroiłem maszynkę do golenia w
ostatnią żyletkę i zacząłem ciąć wijące się loki. Skończywszy, z trudem się rozpoznałem, tak
krótko ostrzygłem włosy. Odsłoniły moją zatrważającą chuderlawość. Uszy sterczały, jabłko
Adama się uwydatniło, głowa była nie większa niż u dziecka. Maleję, powiedziałem do
siebie, i nagle usłyszałem słowa skierowane do postaci w lustrze:
^~Nib się nie bój - rzekł mój głos. - Umiera się tylko raz. Komedia zaraz dobiegnie końca i
już nigdy nie będziesz musiał przez coś podobnego przechodzić.
Później tego samego ranka przesiedziałem kilka godzin w czytelni biblioteki publicznej,
licząc, że w dusznym pomieszczeniu ubranie szybciej wyschnie. Niestety, gdy zaczęło
schnąć, zaczęło też śmierdzieć. Było tak, jak gdyby wszystkie fałdy i załamania postanowiły
nagle zdradzić całemu światu moją tajemnicę. Nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło;
byłem przerażony, że wydzielam tak okropny fetor. Widocznie mieszanina zastarzałego potu i
deszczówki doprowadziła do jakiejś osobliwej reakcji chemicznej i im suchsze było ubranie,
tym wstrętniejszą i przenikliwszą woń wydzielało. Wertowałem dalej encyklopedię, modląc
się w duchu, by nikt nie poczuł smrodu, ale rychło moje nadzieje okazały się płonne. Starszy
mężczyzna siedzący naprzeciwko podniósł oczy znad gazety i pociągnął nosem, po czym ze
wstrętem spojrzał w moim kierunku. Przez ułamek sekundy miałem ochotę zerwać się z
krzesła i zrugać go za chamstwo, ale uświadomiłem sobie, że brak mi sił. Zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć, wstałem i wyszedłem z biblioteki.
Na dworze utrzymywała się pogoda pod psem: słotny, posępny dzień. Kończyły mi się
pomysły. W kościach zagnieździła się dziwna słabość i ledwo mogłem ustać. Niedaleko
Colisseum kupiłem kanapkę w delikatesach, ale zaraz straciłem na nią ochotę. Po kilku
kęsach zawinąłem ją z powrotem w celofan i schowałem na później do plecaka. Bolało mnie
gardło, pociłem się obficie. Przeszedłszy jezdnię przy Columbus Circle, wróciłem do parku i
zacząłem szukać miejsca, w którym mógłbym się położyć. Dotąd nigdy nie spałem w dzień i
bez osłony nocy wszystkie moje kryjówki wydawały się niewystarczające, odsłonięte i
bezużyteczne. Szedłem na północ w nadziei, że znajdę coś, nim padnę. Trawiła mnie coraz
wyższa gorączka, letargiczne zmęczenie zdawało się pożerać porcjami mózg. W parku nie
było niemal nikogo. Właśnie zastanawiałem się dlaczego, gdy zaczęło mżyć. Roześmiałbym
się pewnie, gdyby gardło tak nie bolało. Naraz zacząłem wymiotować. Z ust bluznęła zupa
jarzynowa i kawałki kanapki, rozpryskując się u moich stóp.
Chwyciłem się za kolana i wpatrzyłem w trawę, przeczekując skurcze. Oto samotność
człowieka, powiedziałem sobie. Oto co znaczy nie mieć nikogo. Gniew jednak minął i
sformułowałem tę myśl ze swego rodzaju brutalną bezstronnością, absolutnym
obiektywizmem. Nie minęły dwie, trzy minuty, gdy doznałem wrażenia, że wszystko
wydarzyło się przed wieloma miesiącami. Szedłem dalej, nie zamierzając rezygnować z
poszukiwań. Gdybym kogoś wtedy napotkał, pewnie poprosiłbym o zabranie mnie do
szpitala. Nikogo jednak nie napotkałem. Jak długo szedłem, nie wiem, ale w pewnej chwili
natrafiłem na skupisko dużych skał, otoczone bujną roślinnością i drzewami. Skały tworzyły
płytką grotę, więc bez namysłu wczołgałem się do niej, pociągnąłem za sobą kilka luźnych
gałęzi, by zamaskować otwór, i natychmiast zasnąłem.
Nie wiem, ile czasu tam spędziłem, pewnie ze dwa lub trzy dni, ale nie ma to dziś większego
znaczenia. Kiedy Zimmer i Kitty mnie o to spytali, odparłem, że trzy, ale tylko dlatego, że to
symboliczna liczba, tyle bowiem dni przesiedział Jonasz w brzuchu wieloryba. Większość
czasu balansowałem na granicy jawy i snu i nawet gdy byłem całkiem przytomny, tak
pochłaniały mnie męki cielesne, że traciłem rozeznanie. Pamiętam jednak długie serie
wymiotów, chwile niepohamowanego dygotu całego ciała, okresy, gdy jedynym odgłosem
było dzwonienie zębów. Niechybnie miałem wysoką gorączkę, która przynosiła przedziwne
sny - nie kończące się, płynne wizje, które zdawały się wykluwać na mojej rozpalonej skórze.
Nic nie zachowywało stałej formy/ Przypominam sobie, że pewnego razu ujrzałem przed sobą
neon „Księżycowego Pałacu", wyraźniejszy niż kiedykolwiek na jawie. Różowe i niebieskie
litery były tak wielkie, że wypełniały blaskiem całe niebo. Naraz zaczęły tańczyć i
uformowały krąg. Zobaczyłem, że wiszę na nim, usiłując się utrzymać jak akrobata, który
spaprał karkołomne salto. Następnie zacząłem się wić dookoła jak robak, a potem już w ogóle
mnie nie było. Krąg przemienił się w oko, ogromną ludzką źrenicę, która patrzyła na mnie ze
wzgardą i zniecierpliwieniem. Patrzyła i patrzyła i wreszcie zrozumiałem, że-to-oko Boga. l
Ostatniego dnia wyszło słońce. Nie pamiętam tego, ale w pewnym momencie wypełzłem z
groty i wyciągnąłem się na trawie. Umysł miałem tak skołatany, że wyobrażałem sobie, iż
słoneczny żar wypędzi ze mnie gorączkę, dosłownie wyssie chorobę z kości. Pamiętam, że
pomyślałem, że się opalę, że będę miał czerwoną skórę i tak długo powtarzałem te słowa, iż
zatraciły sens. Nade mną rozpościerał się ogrom nieba, oślepiająca przejrzystość, której nie
było końca. Czułem, że jeżeli będę się w nią wpatrywał dostatecznie długo, rozpuszczę się w
świetle. Następnie, nieświadom, że zasypiam, zacząłem śnić o Indianach. Działo się to przed
trzystu pięćdziesięcioma laty; zobaczyłem, że podążam śladem półnagich tubylców przez lasy
Manhattanu. Był to osobliwie rozedrgany sen, nieustępliwy i wyrazisty, pełen ciał
przemykających wśród nakra-pianych słońcem liści i gałęzi. Przez roślinność przedzierał się
lekki wiatr, zagłuszając kroki wojowników, a ja szedłem za nimi cicho, poruszając się równie
zwinnie jak oni, z każdym krokiem coraz bliższy poznania ducha lasów. Obrazy te pamiętam
bardzo wyraźnie prawdopodobnie dlatego, że właśnie wtedy znaleźli mnie Zimmer i Kitty:
leżałem na trawie, a po mojej głowie krążył dziwny, przyjemny sen. Kitty zobaczyłem
pierwszą, ale nie poznałem jej, choć wyczułem, że to ktoś znajomy. Miała na głowie
nawahską opaskę i początkowo wziąłem ją za powidok, zjawę, która wykluła się w mrokach
mego snu. Później powiedziała mi, że uśmiechnąłem się do niej, gdy pochyliła się nade mną, i
nazwałem ją Pocahontas. Pamiętam, że z powodu słońca ledwo dostrzegałem jej twarz, ale
wyraźnie sobie przypominam, że miała łzy w oczach, choć potem za nic nie chciała się do
tego przyznać. Po chwili w polu widzenia pojawił się też Zimmer i wtedy usłyszałem jego
głos.
- Ty durny skurwielu - powiedział. Umilkł, po czym nie chcąc mącić mi w głowie długą
gadką, powtórzył: - Ty durny skurwielu. Biedny, durny skurwielu.
Rozdział 3
Mieszkałem u Zimmera miesiąc z okładem. Gorączka ustąpiła już drugiego czy trzeciego
dnia, ale jeszcze długo potem byłem osłabiony i ledwo mogłem stać o własnych siłach. Na
początku Kitty odwiedzała mnie dwa razy w tygodniu, lecz nigdy za wiele nie mówiła i na
ogół wychodziła po dwudziestu minutach czy półgodzinie. Gdybym był bardziej wyczulony
na otoczenie, być może by mnie to zastanowiło, zwłaszcza gdy Zimmer opowiedział mi, jak
doszło do mego ocalenia. Dziwne, że osoba, która przez trzy tygodnie przeczesywała świat w
poszukiwaniu M. S. Fogga, po odnalezieniu go zachowywała się z taką rezerwą. Ale tak
właśnie było i nie przyszło mi do głowy dociekać przyczyn. Byłem zbyt słaby, by dociekać
przyczyn czegokolwiek, przyjmowałem więc krótkie wizyty Kitty Wu bez słowa komentarza,
jako naturalne zdarzenia, za którymi kryje się taka sama moc i nieuchronność jak za
zmianami pogody, ruchem planet czy światłem wpadającym przez okno o, trzeciej po
południu każdego dnia.
Podczas mej rekonwalescencji opiekował się mną Zimmer. Jego nowe mieszkanie znajdowało
się na pierwszym piętrze wiekowej kamienicy w West Yillage - obskurny hogan zawalony
książkami i płytami gramofonowymi: dwa małe pokoje z przejściem bez drzwi, skromna
kuchnia, łazienka bez okna. Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo Zimmer się poświęca,
trzymając mnie u siebie, ale ilekroć dziękowałem, machał ręką, udając, że to bez znaczenia.
Żywił mnie z własnej kieszeni, pozwalał spać we własnym łóżku i nie żądał niczego w
zamian. Jednocześnie był na mnie wściekły i bez ogródek mówił, że okropnie się mną
brzydzi. Postąpiłem jak kretyn i omal nie wykitowałem. Powiedział, że to niewybaczalne w
wypadku człowieka o mojej inteligencji. To żałosne, debilne, porypane. Skoro wpadłem w
tarapaty, dlaczego nie zwróciłem się do niego o pomoc? Czy nie wiedziałem, że chętnie zrobi
dla mnie wszystko? Na te wymówki niewiele mogłem odpowiedzieć. Zdawałem sobie
sprawę, że zraniłem uczucia Zimmera, i było mi wstyd. Z upływem czasu coraz trudniej
przychodziło mi połapać się w tym bigosie, którego narobiłem. Dotąd sądziłem, że poczynam
sobie mężnie, ale okazało się, że okazuję najnędzniejszą formę tchórzostwa: radowałem się ze
swej pogardy dla świata, odmawiając spojrzenia prawdzie w oczy. Teraz nie czułem już nic
prócz wyrzutów sumienia, nic prócz druzgocącej świadomości własnej głupoty. Dni mijały u
Zimmera i gdy tak z wolna dochodziłem do siebie, pojmowałem, że będę musiał zacząć życie
od nowa. Pragnąłem odpokutować za swoje winy, wynagrodzić tych, którzy się o mnie
troszczyli. Byłem zmęczony sobą, własnymi myślami, roztrząsaniem swego losu. Ponad
wszystko czułem potrzebę oczyszczenia się, odcierpienia za pofolgowanie egotyzmowi. Ze
skrajnego samolub-stwa chciałem przejść do skrajnej bezinteresowności. Najpierw będę
myślał o innych, postanowiłem, dopiero w drugiej kolejności o sobie. Będę sumiennie starał
się uczynić zadość za wszelkie krzywdy, które wyrządziłem, i w ten sposób być może
dokonam czegoś w życiu. Był to, rzecz jasna, zamysł niewykonalny, ale uczepiłem się go
niemal z religijnym fanatyzmem.; Chciałem stać się świętym - świętym bez Boga - i
przewędrować świat robiąc dobre uczynki. Choć dziś wydaje się to niedorzeczne, tego
właśnie pragnąłem. Rozpaczliwie poszukiwałem jakiegoś pewnika i byłem gotów na
wszystko, by go znaleźć.
Wynikł jednak pewien szkopuł. Wyratowałem się wprawdzie o włos z opresji, ale nie dane mi
było odetchnąć. Dzień czy dwa po ustąpieniu gorączki wstałem z łóżka i poszedłem do
ubikacji. Był już chyba wieczór, Zimmer pracował przy biurku w drugim pokoju. Gdy
przyczłapałem po załatwieniu potrzeby, na podłodze zauważyłem klarnet. Zapomniałem o
nim zupełnie i teraz z przerażeniem patrzyłem, w jak kiepskim stanie jest futerał. Z połowa
skóry zeszła, a reszta była pofałdowana i popękana. Ulewa w Parku Centralnym zrobiła swoje
i zląkłem się, że deszcz dostał się do środka i uszkodził instrument. Położyłem się z klarnetem
do łóżka, gotując się na najgorsze. Odpiąłem zatrzaski i uchyliłem wieko, lecz nim zdążyłem
spojrzeć uważniej, na podłogę sfrunęła biała koperta i wtedy uświadomiłem sobie, że moje
kłopoty dopiero się zaczynają. W ułamku sekundy niebo znów zwaliło się na mnie. Rany
boskie, pewnie jestem dekownikiem, pomyślałem. Jeżeli przegapiłem komisję, to już mnie
szukają z nakazem aresztowania - a to oznaczałoby, że drogo przyjdzie mi zapłacić, że
poniosę trudne do wyobrażenia konsekwencje. Wyszarpnąłem wezwanie z koperty i
zobaczyłem datę wpisaną w okienko: 16 września. Nic mi to nie mówiło, bo dawno już
straciłem rachubę czasu. Wyzbyłem się nawyku spoglądania na zegary i kalendarze i nie
mógłbym nawet zgadywać.
— Małe pytanie - odezwałem się do Zimmera, który wciąż siedział pochylony nad biurkiem.
- Dziś jest...?
- Poniedziałek - odparł, nie podnosząc głowy.
— Chodzi mi o datę. Miesiąc i dzień, roku nie musisz mi podawać, na tyle się jeszcze
orientuję.
- Piętnasty września - odrzekł, pochłonięty pracą.
— Piętnasty września? Na pewno?
- Oczywiście, że na pewno. Nie ma cienia wątpliwości. Opadłem na poduszkę i zamknąłem
oczy.
- Niebywałe - mruknąłem. - Po prostu niebywałe.
- A co, na Boga, jest takie niebywałe? - zapytał Zimmer. Obrócił się na krześle i spojrzał na
mnie zaintrygowany.
- Nie jestem przestępcą.
- Że co?
- Nie jestem przestępcą.
- Słyszałem. Powtarzanie tego zdania niczego mi nie wyjaśni. Zamachałem do niego
wezwaniem.
- Przeczytaj - powiedziałem - a zrozumiesz.
Nazajutrz miałem stawić się przed komisją poborową na White-hall Street. Zimmer wywiązał
się już z tego obowiązku w lipcu (dostał odroczkę z powodu astmy) i przez następne dwie
godziny zastanawialiśmy się, co mnie czeka. Była to rozmowa, jaką w owym czasie
prowadziły miliony młodych Amerykanów. Lecz w przeciwieństwie do większości z nich ja
nie przygotowałem się w żaden sposób na chwilę prawdy. Nie miałem zaświadczeń od
lekarza, nie zasy-mulowałem serii załamań nerwowych, by okazać się historią choroby
psychicznej. Od dawna wiedziałem, że nigdy nie wstąpię do wojska, ale kiedy już powziąłem
to postanowienie, nie poświęciłem sprawie chwili głębszego namysłu. Jak w wielu innych
wypadkach bezczynność wzięła górę nad rozsądkiem i pospiesznie wyrzuciłem siły zbrojne
Stanów Zjednoczonych ze swych myśli. Zimmer był przerażony, ale cóż, musiał przyznać, że
za późno na cokolwiek. Albo mnie zakwalifikują, albo odrzucą, a jeśli zakwalifikują,
pozostanie mi do wyboru wyjechać z Ameryki lub iść do więzienia. Opowiedział o paru
osobach, które uciekły za granicę, do Kanady, Francji, Szwecji, ale takie rozwiązanie niezbyt
mnie pociągało. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy i nie jestem w,nastroju do
podróżowania.
- No to jednak będziesz przestępcą - skwitował.
- Więźniem - poprawiłem go. - Więźniem sumienia. To różnica.
Wciąż daleko mi było do zdrowia, więc gdy nazajutrz wstałem, by się ubrać - w rzeczy
Zimmera, kilka numerów za małe -przekonałem się, że nie jestem w stanie donikąd iść o
własnych siłach. Byłem wycieńczony i przejście przez pokój wymagało ode mnie
najwyższego wysiłku i koncentracji. Dotąd nie wstawałem na dłużej niż minuta czy dwie,
wyłącznie po to by powlec się do toalety i z powrotem. Gdyby Zimmer mnie nie podtrzymał,
wątpię, czy doszedłbym sam do drzwi. Przez całą drogę na komisję dosłownie chronił mnie
od upadku: sprowadził na dół, obejmując obiema rękoma, służył za podporę, gdy szliśmy do
metra. Był to niechybnie przygnębiający widok. Zimmer doholował mnie pod samo wejście
na Whitehall Street, po czym wskazał bar po drugiej stronie ulicy i powiedział, że tam na
mnie zaczeka.. Ścisnął mnie za ramię dla dodania otuchy.
- Nie martw się, Fogg. Będzie z ciebie diablo dobry żołnierz - zażartował. - Masz to
wypisane na całym ciele.
- Święta racja, kurwa mać - odparłem. - Najlepszy żołnierz w całej armii. Każdy głupi to
widzi. - Zasalutowałem kabotyńsko i wczłapałem do budynku, trzymając się ściany.
Z tego, co nastąpiło potem, niewiele pamiętam. Przypominam sobie to i owo, ale nie składa
się to bynajmniej w pełny obraz, więc nie mogę opowiadać z całym przekonaniem. Ta
niemożność dowodzi potwornego wyniszczenia organizmu. Nadludzkiego wysiłku wymagało
ode mnie, by stać w miejscu i nie upaść, i nie starczało mi już siły, by skupić się na tym, co
dzieje się dokoła. W istocie przez większość czasu spędzonego w punkcie poborowym
miałem zamknięte oczy, a gdy je otwierałem, to na zbyt krótko, by widziany świat przedostał
się do świadomości. Razem ze mną przed komisją przedefilowało z pięćdziesięciu, a może stu
innych. Pamiętam, że siedziałem w ławce na dużej sali i słuchałem sierżanta, ale nie
przypominam sobie, co mówił, nie potrafię przywołać ani . Jneao słowa. Dano nam do
wypełnienia formularze, a potem rządzono sprawdzian pisemny, choć możliwe, że kolejność
była dwrotna. Pamiętam, że zaznaczałem na papierze organizacje, do których należałem, co
zabrało mi sporo czasu: Studenci Na Rzecz Społeczeństwa Demokratycznego z czasów nauki
na Columbii, Krajowy Komitet Na Rzecz Rozsądnej Polityki Nuklearnej i Krajowy
Uczelniany Komitet Koordynacyjny w szkole średniej. Dalej wyjaśniałem okoliczności mego
aresztowania sprzed roku. Skończyłem jako ostatni, gdy nad moją głową stał już sierżant,
mrucząc coś o skośnookich i amerykańskiej fladze.
Potem jest kilkuminutowa przerwa, może nawet półgodzinna. Widzę korytarze, jarzeniówki,
grupki młodych mężczyzn w majtkach. Pamiętam doskwierające mi dotkliwie poczucie
bezbronności, ale szczegóły się zacierają. Gdzie, na przykład, rozbieraliśmy się albo co
mówiliśmy, czekając w kolejce? Nie mam zielonego pojęcia. Znamienne też, że nie jestem w
stanie przywołać widoku nóg. Powyżej kolan mieliśmy na sobie tylko szorty, ale wszystko
poniżej spowija mgła. Czy pozwolono nam zostać w butach, a może tylko w skarpetach, czy
też kazali nam iść boso korytarzem? Mam w głowie pustkę, której nie wypełnia nawet
najbledsze wspomnienie.
Wreszcie polecono mi wejść do pokoju. Lekarz ostukał mi pierś i plecy, zajrzał do uszu,
chwycił garścią za jądra i poprosił, bym odkaszlnął. Te zabiegi nie wymagały ode mnie
większego wysiłku, ale potem przyszedł czas na pobranie krwi i raptem zrobiło się
zamieszanie. Byłem tak anemiczny i wymizerowany, że lekarz nie mógł znaleźć żyły. Dźgnął
dwa czy trzy razy, kłując i siniacząc mi skórę, ale do probówki nie wpłynęła nawet kropla
krwi. Pewnie wyglądałem już wtedy upiornie - blady i półprzytomny, jak ktoś na granicy
utraty przytomności - i po chwili lekarz dał za wygraną i kazał mi usiąść na ławce. Był raczej
miły, jak mi się wydaje, a przynajmniej cierpliwy.
- Jeżeli zrobi ci się słabo - rzekł - to klapnij sobie na podłogę i przeczekaj. Nie chcę, żebyś
upadł i rozbił głowę.
Przypominam sobie wyraźnie, że siedzę na ławce, ale zaraz potem widzę się leżącego na stole
w innym pomieszczeniu. Nie potrafię powiedzieć, ile czasu minęło między jednym a drugim.
Nie zemdlałem chyba, po prostu kiedy próbowali znowu pobrać mi krew, to zapewne woleli
nie ryzkować i dlatego mnie położyli. Biceps ściskała guma, żeby żyła wyszła na wierzch, i
kiedy lekarz wreszcie utrafił igłą - nie pamiętam, czy to był ten sam co poprzednio -
powiedział, że jestem okropnie chudy, i zapytał, czy jadłem tego dnia śniadanie. W chwili
niewątpliwie największej przytomności umysłu w całym dniu obróciłem się do niego i
odpowiedziałem najprościej i najszczerzej, jak potrafiłem:
- Panie doktorze, czy ja wyglądam na kogoś, kto obyłby się bez śniadania?
Działo się więcej, niechybnie dużo więcej, ale niewiele mogę odtworzyć. Gdzieś podali nam
lunch (w tym samym budynku? w barze obok?), lecz pamiętam jedynie, że nikt nie chciał
usiąść obok mnie. Po południu, gdy znów staliśmy na korytarzu, zabrali się wreszcie do
mierzenia i ważenia. Ustawiłem wskaźnik komicznie nisko - chyba pięćdziesiąt jeden
kilogramów, może pięćdziesiąt dwa. Wtedy to oddzielono mnie od reszty. Posłano mnie do
psychiatry, krępego mężczyzny o grubych, pękatych palcach, i pamiętam, że przyszło mi do
głowy, że wygląda on bardziej na zapaśnika niż lekarza. Nie było mowy o kłamaniu. Przecież
dopiero co wkroczyłem na nową drogę życia wiodącą ku świętości; za nic więc nie chciałem
zrobić czegoś, czego bym potem żałował. Podczas rozmowy psychiatra westchnął raz albo
dwa, ale poza tym ze stoickim spokojem reagował na moje odpowiedzi i wygląd.
Domyślałem się, że to stary wyga i że pewnie niejedno już widział przy takich okazjach. Sam
z kolei byłem zdziwiony szablonowością jego pytań. Chciał, na przykład, wiedzieć, czy biorę
narkotyki, a gdy zaprzeczyłem, zmarszczył brwi i zapytał jeszcze raz, lecz znów odparłem, że
nie, i dalej już nie drążył tej sprawy. Potem padły stereotypowe pytania: jak u mnie z
wypróżnieniami, czy mam zmazy nocne, jak często myślę o samobójstwie? Odpowiadałem
najprościej, jak potrafiłem, bez upiększeń czy komentarzy. Gdy ja mówiłem, on stawiał
ptaszki na formularzu i wcale na mnie nie patrzył. W tej beznamiętnej rozmowie o intymnych
sprawach znalazłem pokrzepienie - jak gdybym rozmawiał z księgowym albo mechanikiem.
Doszedłszy do końca strony, lekarz podniósł oczy i przez kilka sekund wpatrywał się we
mnie.
- Synu, jesteś w kiepskim stanie - rzekł wreszcie.
- Wiem - odparłem. - Niezbyt dobrze ostatnio się czułem, ale już jest lepiej.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Jeśli pan sobie życzy.
- To zacznij od wagi. Ile ważysz?
- Miałem grypę. Parę tygodni temu padło mi coś na żołądek i nie mogłem jeść.
— Ile ubyło ci na wadze?
- Bo ja wiem? Pewnie ze dwadzieścia, dwadzieścia dwa kilo.
- W dwa tygodnie?
- Nie, to się ciągnęło ze dwa lata. Ale najwięcej schudłem w ostatnich miesiącach.
— A to dlaczego?
- Po pierwsze, z braku pieniędzy. Nie miałem na jedzenie.
- Nie masz pracy?
- Nie.
- A szukałeś?
- Nie.
- Mógłbyś mi to wyjaśnić?
- To dość skomplikowana sprawa. Nie wiem, czy pan zrozumie.
- Przekonajmy się. Powiedz, co się wydarzyło, i niech cię głowa nie boli, jak to zabrzmi. Nie
spieszy nam się.
Z jakiegoś powodu poczułem przemożną chęć opowiedzenia wszystkiego temu obcemu
człowiekowi. Trudno byłoby o coś bardziej niestosownego, ale nim zdążyłem się opanować,
słowa same popłynęły z ust. Czułem, jak poruszam szczękami, ale jednocześnie było tak, jak
gdyby mówił ktoś inny. Słyszałem swój głos, słyszałem, jak gadam o matce, wuju Victorze,
Parku Centralnym i Kitty Wu. Lekarz kiwał uprzejmie głową, ale oczywiste było, że nie ma
pojęcia, o czym mówię. Gdy zacząłem opisywać życie, które wiodłem od dwóch lat,
zobaczyłem, że coraz bardziej mu nieswojo. Zabolało mnie to. Im wyraźniej widać było, że
nic nie pojmuje, tym rozpaczliwiej tłumaczyłem. Czułem, że w jakiś przedziwny sposób
stawką jest moje człowieczeństwo. Nieważne, że ten mężczyzna był lekarzem wojskowym,
bo był też człowiekiem i nic nie liczyłp-się bardziej niż dotarcie do niego z moim słowem. ' f
Nasze życie zależy od rozmaitych nieprzewidzianych okoliczności* - powiedziałem, usiłując
przedstawić sprawę jak naj-zwięźlej. - Codziennie borykamy się ze wstrząsami i
przypadkowymi zdarzeniami, próbując zachować równowagę duchową. Dwa lata temu, z
powodów natury zarówno osobistej, jak i filozoficznej, postanowiłem zaniechać tej walki. Nie
dlatego, że chciałem umrzeć, niech pan tak nie myśli, ale dlatego, że sądziłem, iż jeżeli
wystawię się na chaos świata, świat odsłoni przede mną jakąś tajemną harmonię, jakiś
porządek, który pomoże mi zgłębić samego siebie. Chodziło o to, żeby przyjmować rzeczy
takimi, jakimi są, żeby dryfować z prądem wszechświata. Nie twierdzę, że się udało. W rze
czywistości poszło mi fatalnie. Ale porażka nie przekreśla szczerości podjętej próby. Byłem
wprawdzie o krok od śmierci, niemniej uważam, że jestem teraz lepszym człowiekiem.
Okropna klapa. Słowa były coraz bardziej nieskładne i abstrakcyjne i w końcu spostrzegłem,
że lekarz przestał słuchać. Wpatrzył się w niewidzialny punkt nad moją głową, oczy zaszty
mu mgłą litości i niezrozumienia. Nie wiem, jak długo trwał mój monolog, dostatecznie długo
jednak, żeby psychiatra zorientował się, że ma przed sobą beznadziejny przypadek -
autentycznie beznadziejny przypadek, a nie jednego z rzekomych szaleńców, których
nauczono go demaskować.
- No dobrze, wystarczy - przerwał mi wreszcie w pół słowa. - Mam już pojęcie, w czym
rzecz. - Przez minutę lub dwie siedziałem w milczeniu na krześle, dygocząc i pocąc się, on
tymczasem pisał na wojskowym druku. Potem złożył go i wręczył mi nad biurkiem. - Idź z
tym do dowódcy, ostatnie drzwi - polecił. -I powiedz następnemu, żeby wszedł.
Pamiętam, że powlokłem się korytarzem z orzeczeniem psychiatry w dłoni, walcząc z pokusą,
by zajrzeć do kartki. Nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że jestem obserwowany, że w tym
budynku są ludzie, którzy czytają w moich myślach. Dowódcą był rosły mężczyzna w
mundurze, z mozaiką odznaczeń na piersi. Spojrzał znad pliku papierów i machnął od
niechcenia ręką, bym wszedł. Podałem mu kartkę od psychiatry. Rzucił na nią okiem i ukazał
wszystkie zęby w uśmiechu.
- Uff, dzięki Bogu - rzekł. - Zaoszczędziłeś mi kilku dni pracy. - Bez słowa wyjaśnienia
podarł leżące przed nim formularze i wrzucił je do kosza. Promieniował zadowoleniem. -
Cieszę się, że się nie nadajesz, Fogg. Mieliśmy zamiar wszcząć w twojej sprawie
dochodzenie, ale skoro się nie kwalifikujesz, nie ma potrzeby.
- Dochodzenie?
- No a te organizacje, do których należałeś? - rzekł niemal wesoło. - Nie możemy brać do
wojska różowych wywrotowców i agitatorów, to chyba jasne? Niedobrze by było dla naszego
morale.
Nie pamiętam dokładnie dalszego ciągu wydarzeń, ale wkrótce potem znalazłem się na sali
wraz z innymi nieprzystosowanymi i odrzuconymi. Było nas kilkunastu i nigdy w życiu nie
widziałem żałośniejszej gromady ludzi. W kącie siedział chłopak z potwornymi krostami na
twarzy i plecach; dygotał i mówił do siebie. Inny miał uschniętą rękę. Trzeci, ważący
przynajmniej ze sto trzydzieści kilo gramów, stał oparty o ścianę i naśladował ustami odgłos
pierdzenia, śmiejąc się za każdym razem jak niesforny siedmiolatek. Wszystko półgłówki,
ofiary losu, młodzi mężczyźni, których nikt nie chciał. Byłem już wtedy półprzytomny ze
zmęczenia i nie odzywałem się do nikogo. Opadłem na krzesło przy drzwiach i zamknąłem
oczy. Otworzyłem je dopiero wtedy, gdy szarpnął mnie za ramię oficer, mówiąc, żebym się
obudził. Idź do domu. rzekł, koniec balu.
Przeszedłem jezdnię skąpaną w przedwieczornym słońcu. Zimmer czekał na mnie w barze,
jak obiecał.
Odtąd szybko przybierałem na wadze. O ile pamiętam, w ciągu następnych dziesięciu dni
przybyło mi osiem, dziewięć kilogramów, a pod koniec miesiąca zacząłem już przypominać
osobę, którą niegdyś byłem. Zimmer sumiennie mnie karmił, zapełniając lodówkę wszelką
żywnością, a kiedy wzmocniłem się już na tyle, by wychodzić o własnych siłach, zabierał
mnie co wieczór do pobliskiego baru, ciemnego, cichego, mało uczęszczanego lokalu, gdzie
piliśmy piwo i oglądaliśmy mecze w telewizji. Na ekranie trawa była zawsze niebieska,
pomarańczowe kije rozmazane, a gracze wyglądali jak pajacyki, ale przyjemnie było siedzieć
między ciasnymi przepierzeniami i rozmawiać bez końca o przyszłości. W życiu tak moim,
jak i Zimmera był to błogi, niezmącony czas: krótka chwila wytchnienia przed wyruszeniem
w dalszą drogę.
To właśnie podczas tych wieczorów dowiedziałem się co nieco o Kitty Wu. Zimmer uważał
ją za osobę nadzwyczajną i trudno było nie usłyszeć nuty podziwu w jego głosie, gdy o niej
mówił. Pewnego razu posunął się nawet do tego, że powiedział, iż gdyby nie był już
zakochany w kimś innym, straciłby dla niej głowę. Jest tak bliska ideału, rzekł, jak żadna
dziewczyna, którą zna. Odstrę-czało go jedynie to, że podobał się jej taki ponurak jak ja.
- Wątpię, bym się jej podobał - odparłem. - Ma dobre serce, to wszystko. Było jej mnie
szkoda i dlatego się mną zainteresowała. Tak samo jak ludzie litują się nad zbłąkanymi psami.
- Spotykałem się z nią codziennie, M. S. Codziennie przez blisko trzy tygodnie. Ciągle o
tobie nadawała.
— Bzdura.
- Wiem, co mówię. Ta dziewczyna kocha się w tobie na zabój.
- To dlaczego już do mnie nie przychodzi?
- Nie ma czasu. Zaczęły się zajęcia u Miliarda, w dodatku pracuje na pół etatu.
- Nie wiedziałem.
- Jasne, że nie. Ty nic nie wiesz. Wylegujesz się w łóżku całymi dniami, wstajesz tylko do
lodówki, czytasz moje książki jedna za drugą. Raz na jakiś czas pozmywasz. Skąd miałbyś
cokolwiek wiedzieć?
— Wracam do sił, za kilka dni będę już w formie.
- Fizycznej tak, ale twój umysł ma jeszcze wiele do nadrobienia.
- Jak to?
— Tak to. Poskrob trochę pod powierzchnią, M. S. Zdaj się na wyobraźnię.
- A właśnie doszedłem do wniosku, że za często to dotąd robiłem. Teraz będę trzeźwiej
patrzył na świat. Bardziej przyziemnie.
- Na siebie tak, ale nie na innych, bo tak się nie da. Jak myślisz, dlaczego Kitty się usunęła?
Dlaczego już do ciebie nie przychodzi?
- Nie ma czasu, sam to powiedziałeś.
- To tylko część prawdy.
- Oj, coś się plączesz, David.
- Nie, próbuję ci tylko pokazać, że rzecz ma się inaczej, niż myślisz.
- No dobrze, to jaka jest cała prawda?
- Brak czasu i powściągliwość.
- Powściągliwość? O nie, to ostatnie słowo, jakie przyszłoby mi do głowy w związku z Kitty.
Kitty to chyba najbardziej otwarta i spontaniczna osoba, jaką w życiu spotkałem.
- To prawda, ale pod spodem jest subtelność i delikatne uczucia.
- Pocałowała mnie pierwszego dnia, gdy się poznaliśmy, wiesz o tym? Wychodziłem już, a
ona zastąpiła mi drogę przy drzwiach, rzuciła mi się na szyję i cmoknęła prosto w usta. To
jest powściągliwość, to jest subtelność?
- Przyjemnie było?
- Prawdę mówiąc, nadzwyczajnie. Jeden z najwspanialszych pocałunków, jakich miałem
przyjemność zakosztować.
- No widzisz. To tylko dowodzi, że mam rację.
- Niczego nie dowodzi. To po prostu odruch, zachowanie pod wpływem chwili.
- Nieprawda, Kitty dobrze wiedziała, co robi. Fakt, jest osobą, która kieruje się odruchami,
ale jej odruchy to forma wiedzy.
- Okropnie się mądrzysz, David.
— Postaw się w jej sytuacji. Zakochuje się w tobie, całuje cię w usta, rzuca wszystko i lata
po mieście, żeby cię odnaleźć. A ty co dla niej zrobiłeś? Nic. Ani dudu. I wiesz co? Kitty się z
tym godzi i to właśnie wyróżnia ją spośród innych ludzi. No, zastanów się tylko, M. S. Ratuje
ci życie, ale ty nic nie jesteś jej winien. Ona nie oczekuje od ciebie wdzięczności. Nie
oczekuje nawet przyjaźni. Być może pragnie jednego i drugiego, ale nigdy nie będzie prosić.
Zbytnio szanuje innych, by zmuszać ich do czegoś wbrew ich woli. Jest otwarta i
spontaniczna, ale jednocześnie wolałaby umrzeć, niż się tobie narzucać. To właśnie jest
subtelność, to jest powściągliwość. Posunęła się bardzo daleko i teraz już nie ma wyboru,
tylko czekać.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że piłka jest na twojej połowie boiska. Teraz twój ruch.
Kitty powiedziała podobno Zimmerowi, że jej ojciec był generałem Kuomintangu w
przedrewolucyjnych Chinach. W latach trzydziestych piastował urząd burmistrza czy też
komendanta wojskowego Pekinu. Choć należał do zauszników Czang Kaj-szeka, uratował
życie Czou En-lajowi, wyprowadzając go bezpiecznie z miasta po tym, gdy Kaj-szek zastawił
pułapkę pod pretekstem spotkania między Kuomintangiem a komunistami. Poza tym generał
służył jednak wiernie sprawie nacjonalistów i po rewolucji uciekł na Tajwan wraz z innymi
zwolennikami Kaj-szeka. Ognisko domowe generała Wu było duże, składało się bowiem z
oficjalnej żony, dwóch konkubin, pięciorga czy sześciorga dzieci i licznej służby. Kitty
urodziła się jako córka drugiej konkubiny w lutym 1950 roku, a niespełna półtora roku
później, gdy generał został mianowany ambasadorem w Japonii, rodzina przeniosła się do
Tokio. Był to bez wątpienia sprytny ruch ze strony Kaj-szeka: uhonorować krnąbrnego
współpracownika ważnym urzędem, a jednocześnie usunąć go z ośrodka władzy w Tajpej.
Generał Wu dobiegał wówczas siedemdziesiątki i jego dni jako wpływowego polityka
należały do przeszłości.
Dzieciństwo Kitty spędziła więc w Tokio, posyłana do amerykańskich szkół, co tłumaczyło
jej nienaganną angielszczyznę. Korzystała z wszelkich przywilejów statusu: lekcje baletu,
Boże Narodzenie na amerykańską modłę, samochody z szoferami. Mimo wszystko było to
samotne dzieciństwo. Młodsza o dziesięć lat od ostatniej siostry przyrodniej i aż o okrągłe
trzydzieści od jednego z braci - bankiera zamieszkałego w Szwajcarii - czuła się jedynaczką.
Co gorsza, pozycja drugiej konkubiny stawiała jej matkę w rodzinnej hierarchii niewiele
wyżej od służącej. Sześćdziesięcioczte roletnia żona i pięćdziesięciodwuletnia pierwsza
konkubina były zazdrosne o młodą i ładną kobietę i robiły wszystko, by osłabić jej wpływy w
domu. Przypomniało to trochę życie na cesarskim dworze w dawnych Chinach, powiedziała
Kitty Zimmerowi, wśród rywalizujących ze sobą koterii, intryg, zakulisowych spisków i
fałszywych uśmiechów. Generał rzadko się pokazywał. Gdy nie pochłaniały go obowiązki
dyplomaty, zabiegał o względy kobiet lekkich obyczajów. Tokio było wtedy miastem
obfitującym w pokusy, więc okazji do przygód miłosnych nie brakowało. W końcu generał
wziął sobie utrzymankę, uwił jej gniazdko w modnym apartamencie i zaczął uszczęśliwiać
podarunkami: bulił bez sprzeciwu za stroje i biżuterię, wreszcie kupił samochód sportowy.
Jednak na dłuższą metę to nie wystarczyło i nawet kosztowna i bolesna terapia mająca na celu
zachowanie potencji nie odwróciła naturalnego biegu spraw. Serce się kochance odmieniło i
pewnego wieczora, gdy generał przyszedł bez zapowiedzi, ujrzał ją w ramionach młodszego
mężczyzny. Wywiązała się karczemna awantura: piski, wrzaski, drapanie paznokciami,
rozdarta, skrwawiona koszula. Prysła ostatnia ułuda niemądrego starca. Generał wrócił do
domu, powiesił poszarpaną koszulę na środku pokoju i doczepił do niej kartkę z datą
wydarzenia: 14 października 1959 roku. Do śmierci rozkoszował się widokiem tego pomnika
własnej zdeptanej próżności.
Niedługo potem umarła matka Kitty, ale Zimmer niewiele potrafił powiedzieć o przyczynie
czy okolicznościach. Generał miał już wtedy ponad osiemdziesiąt lat i zapadł na zdrowiu, ale
w ostatnim przypływie troski o los swej najmłodszej córki wysłał ją do szkoły z internatem w
Ameryce. Kitty miała ledwie czternaście lat, gdy przybyła do Massachusetts, by uczyć się w
Akademii Fieldinga. Biorąc pod uwagę jej pochodzenie, szybko się przystosowała i znalazła
sobie miejsce w nowym kraju. Grała w przedstawieniach i tańczyła, zawiązywała przyjaźnie,
do nauki przykładała się dostatecznie pilnie, by otrzymywać przyzwoite oceny. W czwartej
klasie wiedziała już, że nie wróci do Japonii. Ani na Tajwan, ani donikąd. Jej ojczyzną była
teraz Ameryka. Zawiadując roztropnie niewielkim spadkiem otrzymanym po śmierci ojca,
przeniosła się do Nowego Jorku i pokryła czesne u Juilliarda. Gdy się poznaliśmy, mieszkała
w mieście już ponad rok i właśnie rozpoczynała trzeci semestr w konserwatorium.
- Brzmi znajomo, nie? - zapytał Zimmer.
- Znajomo? To jedna z najbardziej egzotycznych historii, jakie słyszałem.
— Jedynie z pozoru. Zdrap trochę azjatyckiego kolorytu, a zobaczysz historię życia kogoś,
kogo obaj znamy. Tu i ówdzie są drobne różnice, jasna sprawa.
- Aha, więc, o to ci chodzi. Sieroty zagubione w wielkim świecie, tak?
- Właśnie.
Zastanawiałem się chwilę nad tym, co powiedział Zimmer.
— Rzeczywiście, są pewne podobieństwa — odezwałem się wreszcie. — Myślisz, że to
wszystko prawda?
— Nie mam pojęcia. Ale sądząc po tym, co do tej pory widziałem, byłbym szczerze
zdumiony, gdyby kłamała.
Upiłem piwa i pokiwałem głową. Znacznie później, gdy poznałem Kitty lepiej, przekonałem
się, że ona nigdy nie kłamie.
Im dłużej mieszkałem u Zimmera, tym bardziej nieswojo ,się czułem. Bez skargi pokrywał
wszystkie koszty mej rekonwalescencji, ale wiedziałem, że nie jest w tak doskonałej sytuacji
finansowej, by robić to bez końca. Pomagała mu trochę rodzina z New Jersey, ale na ogół sam
musiał się o siebie troszczyć. Około dwudziestego września zaczynał studia podyplomowe na
Columbii w zakresie komparatystyki literackiej. Uczelnia pozyskała go dzięki stypendium,
które obejmowało bezpłatną naukę plus dwa tysiące dolarów, i choć w tamtych czasach była
to niezła sumka, starczyłaby co najwyżej na przeżycie roku. Mimo to Zimmer opiekował się
mną, bez żalu podbierając pieniądze ze skąpych zasobów. Choć był wielkoduszny, zdawałem
sobie sprawę, że to coś więcej niż czysty altruizm. Wspominając nasze wspólne
przemieszkiwanie w akademiku na pierwszym roku, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że był
wtedy mną trochę onieśmielony, przytłoczony - by tak rzec -namiętnością moich szaleństw.
Teraz, gdy znalazłem się pod wozem, uznał to być może za szansę, by być górą, wyrównać
szale naszej przyjaźni. Wątpię, by sobie to uświadamiał, ale w jego głosie zaczął
pobrzmiewać ton wyższości i trudno było nie zauważyć, że droczenie się ze mną sprawia mu
przyjemność. Znosiłem to jednak dzielnie i bez obrazy. Na tyle straciłem szacunek dla
samego siebie, że w skrytości ducha cieszyłem się z dokuczliwości Zimmera, traktując ją jako
formę pokuty, jako w pełni zasłużoną karę za grzechy.
Zimmer był niewysokim, żylastym chłopakiem o czarnych kędzierzawych włosach i
sztywnej, wyprostowanej postawie. Nosił okulary w drucianych oprawkach, tak popularne
wśród ówczesnych studentów, i właśnie stawiał pierwsze kroki jako brodacz, przez co
wyglądał trochę jak młody rabin. Ze wszystkich moich kolegów z Columbii był
najbystrzejszy i najsumienniej się uczył i'niewątpliwie miał wszelkie zadatki na wybitnego
uczonego. Łączyła nas miłość do tajemniczych i zapomnianych książek (Kasandra Liko-
frona, dialogi filozoficzne Giordana Bruna, dzienniki Josepha Jou-berta, by wymienić tylko
kilka wspólnie odkrytych), ale gdy ja pochłaniałem te dzieła z zapałem i na chybił trafił,
podejście Zimmera cechowała systematyczność i gruntowność lektury, przenikliwość w
stopniu, który zawsze mnie zdumiewał. A jednak nie odczuwał on szczególnej dumy ze
swego talentu krytycznoliterackiego, uznając go za rzecz drugorzędną. Głównym zajęciem
Zimmera było bowiem pisanie poezji, na czym spędzał długie, mozolne godziny, biedząc się
nad każdym słowem, jak gdyby stawką był los całego świata - co, oczywiście, jest jedyną
sensowną postawą w wypadku poety. Pod wieloma względami wiersze Zimmera
przypominały jego ciało: zbite, sprężyste, skrępowane. Myśli splatał tak gęsto, że niekiedy
trudno się było w nich połapać. Mimo to podziwiałem osobliwości jego poezji oraz
chropawość języka. Zawierzał moim ocenom, bo ilekroć chciał znać moje zdanie,
wypowiadałem się szczerze: zachęcałem go, ale też nie owijałem w bawełnę, gdy coś
brzmiało źle. Sam nie miałem ambicji literackich i to chyba ułatwiało sprawę. Gdy
krytykowałem, Zimmer wiedział, że nie kieruje mną cicha rywalizacja między nami.
Od dwóch czy trzech lat kochał dziewczynę nazwiskiem Anna Bloom albo Blume - nigdy nie
byłem pewien pisowni. Wychowali się na jednej ulicy na przedmieściach New Jersey i
chodziła ona do klasy z jego siostrą, co oznaczało, że jest młodsza o kilka lat. Spotkałem ją
raz czy dwa - drobna, ciemnowłosa istota o ładnej buzi i rogatym temperamencie, zbyt
żywiołowa -jak mi się zdawało - dla rozmiłowanego w książkach Zimmera. Latem znienacka
wyjechała do brata imieniem William, który pracował za granicą jako dziennikarz, i odtąd nie
dała znaku życia - Zimmer nie dostał ani jednego listu, pocztówki, nic. Z upływem tygodni
cisza na łączach coraz bardziej go przygnębiała. Każdy dzień rozpoczynał od rytualnego
zejścia do skrzynki na listy, a gdy wybywał z domu albo wracał, też przychodziła chwila na
obsesyjne otwarcie i zamknięcie małej klapki. Robił to bez względu na porę, nawet o drugiej
czy trzeciej w nocy, gdy listonosze dawno spali, bo nie potrafił oprzeć się pokusie. Ilekroć
wracaliśmy podchmieleni piwem z White Horse Tavern, oglądałem rozczulające
przedstawienie, jak to mój przyjaciel szpera po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyka i
otwiera skrzynkę, chcąc wyjąć pocztę, której nie ma i której nigdy nie będzie. Być może
dlatego właśnie Zimmer tak długo trzymał mnie u siebie. Miał przynajmniej z kim
porozmawiać i mógł oderwać się na chwilę od swych zmartwień — w mej osobie znalazł
osobliwą, nieoczekiwaną ulgę.
Mimo to drenowałem mu kieszeń i im dłużej nic nie mówił, tym gorzej się czułem.
Zamierzałem poszukać pracy (jakiejkolwiek, byle czego), gdy tylko odzyskam siły, i zwrócić
mu pieniądze, które na mnie wydał. To nie załatwiało jednak problemu mieszkania, ale
przynajmniej nakłoniłem Zimmera, by pozwolił mi spać na podłodze, a sam korzystał z
własnego łóżka. Parę dni po zamianie pokojów zaczął studia podyplomowe. Pewnego
wieczora w pierwszym tygodniu wrócił do domu z grubym plikiem papierów i oznajmił
ponuro, że jego koleżanka z romanistyki podjęła się wykonania ekspresowego tłumaczenia,
na co jednak nie ma czasu. Zimmer zapytał ją, czy nie odstąpiłaby mu roboty, a ona chętnie
się zgodziła. W ten sposób tekst znalazł się u nas - mniej więcej stustronicowy, przeraźliwie
nudny referat o reorganizacji konsulatu francuskiego w Nowym Jorku. Gdy tylko Zimmer
zaczai o tym mówić, pojąłem, że nadarzyła się sposobność, bym na coś się przydał.
Powiedziałem, że francuski znam nie gorzej od niego, a ponieważ nie mam teraz za wiele na
głowie, to niech da mi tekst i ja go przełożę. Odmówił, ale spodziewałem się tego, więc
namawiałem go dalej i wreszcie przełamałem jego opory. Chcę wyrównać nasze rachunki,
rzekłem, a to będzie najszybszy i najpraktyczniejszy sposób. Oddam ci zarobione w ten
sposób pieniądze, dwieście czy trzysta dolarów, i będziemy kwita. Ten argument ostatecznie
przekonał Zimmera. Uwielbiał grać rolę męczennika, ale gdy zdał sobie sprawę, że bardzo mi
zależy, ustąpił.
- Słuchaj - rzekł - jeśli to aż takie ważne, to podzielmy się pieniędzmi.
- Nie - odparłem. - Ciągle nie rozumiesz. Ty bierzesz wszystko, co do grosza. Inaczej to nie
ma sensu.
Stanęło na moim i po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułem, że znów mam cel w życiu.
Zimmer wcześnie wychodził na zajęcia i do wieczora zostawiał mnie samemu sobie, mogłem
więc pracować bez przeszkód przy jego biurku. Tekst był obrzydliwy - typowy
biurokratyczny bełkot - ale im oporniej mi szło, z tym większym uporem brnąłem dalej,
cyzelując zawiłe, nieporadne zdania tak długo, aż zaczął przeświecać przez nie sens. Zachętą
był właśnie mozół. Gdyby przekład szedł łatwo, nie miałbym wrażenia, że odpokutowuję za
grzechy. W pewnym sensie więc o wartości przedsięwzięcia stanowiła jego daremność.
Czułem się jak ktoś, kogo skazano na ciężkie roboty w kamieniołomach. Moją rolą było
kruszyć młotem głazy na mniejsze, a te na jeszcze mniejsze. Taka praca nie ma żadnego
sensu. W istocie jednak nie interesował mnie rezultat. Celem był wysiłek, przystąpiłem więc
do zadania z determinacją wzorowego więźnia.
W pogodne dni wychodziłem niekiedy na krótkie spacery po okolicy, by się przewietrzyć. Był
już październik, najpiękniejszy miesiąc w Nowym Jorku, i z przyjemnością obserwowałem
światłość wczesnej jesieni, przypatrując się, jak ukośne smugi żółci na ceglanych budynkach
nabierają nowej przejrzystości. Lato minęło, ale do zimy wciąż było daleko, rozkoszowałem
się więc równowagą między ciepłem a chłodem. Gdziekolwiek zaszedłem, rozprawiano o
Metsach. Była to jedna z tych rzadkich chwil jednomyślności, kiedy wszyscy pochłonięci są
tym samym. Ludzie chodzili po ulicach z radiami tranzystorowymi nastawionymi na
transmisję meczu, przed witrynami sklepów z gospodarstwem domowym zbierały się tłumy,
by oglądać grę na ekranach cichych telewizorów, z barów na rogach ulic, z okien mieszkań, z
niewidzialnych dachów dobiegały znienacka owacje. Najpierw Atlanta w play-off, potem
Baltimore w finałach. Z ośmiu październikowych meczów Metsi przerżnęli tylko jeden, a gdy
wielka przygoda dobiegła końca, Nowy Jork znów przeżył huczną defiladę, która przebiła
nawet święto na cześć kosmonautów sprzed dwu miesięcy. Tego dnia na ulice spadło ponad
pięćset ton papieru - rekord jak dotąd nie pobity.
Weszło mi w krew jadanie lunchu na Abingdon Sąuare, to jest w małym parku niecałe dwa
przystanki od mieszkania Zimmera. Był tam skromny plac zabaw dla dzieci. Lubiłem kontrast
między skamieniałym językiem tłumaczonego referatu a wściekłą, maniakalną żywiołowością
piszczących i biegających dokoła malców. Przekonałem się, że to pomaga mi się skupić, i
kilkakrotnie wziąłem nawet tekst ze sobą i pracowałem pośród tej piekielnej wrzawy.
Pewnego popołudnia, w środku miesiąca, spotkałem wreszcie Kitty Wu. Przedzierałem się
właśnie z trudem przez jeden z mętnych akapitów, więc zauważyłem ją dopiero, gdy usiadła
na ławce obok mnie. To było pierwsze spotkanie po kazaniu Zimmera w barze, tak
nieoczekiwane, że dałem się przyłapać z opuszczoną gardą. Przez ostatnich kilka tygodni
układałem sobie w głowie błyskotliwe zdania, które powiem, gdy znów zobaczę Kitty, ale
teraz, kiedy wreszcie siedziała obok mnie rzeczywista, ledwo coś bąknąłem.
— Dzień dobry, panie pisarzu — odezwała się. - Cieszę się, że jesteś znowu w formie.
Tym razem miała na nosie okulary przeciwsłoneczne, a wargi pociągnęła jasnoczerwoną
szminką. Ponieważ oczy ukryła za ciemnymi szkłami, wpatrywałem się w jej usta.
— Ja nic nie piszę - odparłem. — To tłumaczenie. Zarabiam tak na życie.
- Wiem. Wpadłam wczoraj na Davida i mówił mi o tym.
W miarę rozmowy odprężałem się coraz bardziej. Kitty miała naturalny dar przerzucania
mostów i nietrudno było dostroić się do niej, poczuć się przyjemnie w jej obecności. Jak to
dawno temu powiedział wuj Yictofr, rozmowa to jak podawanie piłki między graczami.
Dobry zawodnik rzuca prosto do was, tak że nie da się nie złapać; kiedy role się odwracają,
on z kolei chwyta wszystko, co leci w jego kierunku, nawet najbardziej zbłąkane i
spartaczone podania/jTaka właśnie była Kitty. Plasowała piłkę w moją rękawicę, a
kiedyodrzucałem, wyłapywała ją bezbłędnie, choćby ta zmierzała panu Bogu w okno:
podskakiwała, by ściągnąć lecącą wysoko, rzucała się do przodu, by spadającą zgarniać tuż
nad ziemią, wykonywała robinsonady na prawo i lewo. Mało tego, miała taki talent, iż
wydawało mi się, że umyślnie rzucam nieporadnie, jak gdyby moim jedynym celem było
uatrakcyjnić grę. Sprawiała, że czułem się lepszym zawodnikiem, niż byłem w istocie, i tak
rosła moja ufność we własne siły, dzięki czemu sprawiałem się lepiej i w efekcie łatwiej jej
było chwytać. Innymi słowy, zacząłem wreszcie mówić do Kitty, nie do siebie, a
przyjemności z tego płynącej nie dorównywało nic, czego ostatnimi laty zakosztowałem.
Kiedy tak rozmawialiśmy w październikowym słońcu, zacząłem się zastanawiać nad
sposobami przedłużenia spotkania. Byłem podekscytowany i uszczęśliwony, chciałem, by ta
chwila trwała i trwała, ale ponieważ Kitty miała ze sobą dużą torbę na ramię, z której
wystawał ekwipunek tancerki - rękaw kostiumu, bluza, róg ręcznika - obawiałem się, że zaraz
wstanie z ławki i pobiegnie na zajęcia. Powietrze tchnęło lekkim chłodem i po dwudziestu
minutach rozmowy zauważyłem, że Kitty zadrżała nieznacznie. Zebrawszy się na odwagę,
powiedziałem, że trochę się oziębiło, więc może poszlibyśmy do Zimmera, to zrobię kawy.
Cud! - skinęła głową i odrzekła, że to dobry pomysł.
Zabrałem się do parzenia. Zamiast czekać na mnie w pokoju, Kitty usiadła na łóżku w
sypialni, żebyśmy mogli rozmawiać przez otwarte drzwi. Znalazłszy się pod dachem, oboje
przycichliśmy, straciliśmy pewność siebie, jak gdybyśmy zaczęli ważyć słowa. Zapanowała
napięta atmosfera wyczekiwania i byłem rad, że robię kawę, bo czynności maskowały moje
skrępowanie. Coś miało się wydarzyć, ale bałem się o tym myśleć, sądząc, że jeżeli pofolguję
nadziejom, wszystko pryśnie, nim się spełni. Nagle Kitty umilkła i przez dwadzieścia,
trzydzieści sekund siedziała bez słowa. Krzątałem się dalej po kuchni: otwierałem i
zamykałem lodówkę, wyjmowałem filiżanki i łyżeczki, wlewałem mleko do dzbanuszka i tak
dalej. Na chwilę stanąłem odwrócony do Kitty plecami i nim się spostrzegłem, wstała z łóżka
i weszła do kuchni. Bez słowa podeszła do mnie, objęła mnie od tyłu w pasie i przytuliła się.
— Kto to? — zapytałem, jak gdybym nie wiedział.
- Smocza Dama - odparła. - Chce cię dopaść.
Ująłem jej dłonie, usiłując zapanować nad drżeniem, bo poczułem gładkość jej skóry.
- Chyba już mnie dopadła - odparłem.
Minęła chwila, po czym Kitty objęła mnie mocniej.
- Lubisz mnie choć trochę? - zapytała.
- Bardziej niż trochę, wiesz przecież. O wiele bardziej.
- Nie wiem. Za długo już czekam, by coś wiedzieć.
Cała scena miała znamiona fantasmagorii. Nie wątpiłem, że rozgrywa się naprawdę, ale
jednocześnie przewyższała rzeczywistość, bo w znacznie większej mierze spełniała moje
marzenia niż wszystko, co dotąd spotkało mnie w życiu. Choć me pragnienia były silne, w
istocie przemożne, tylko dzięki Kitty znalazły wyraz. O wszystkim przesądził jej odzew, jej
subtelne podniety i świadome gesty, brak wahania. Kitty nie obawiała się siebie i żyła we
własnym ciele bez żenady i rozterek. Być może brało się to stąd, że była tancerką, choć
prawdopodobnie sprawy miały się na odwrót. Ponieważ własne ciało sprawiało jej
przyjemność, umiłowała taniec.
Kochaliśmy się kilka godzin w gasnącym świetle dnia, sami w mieszkaniu Zimmera. Bez
wątpienia było to jedno z najbardziej pamiętnych doświadczeń w moim życiu i wierzę, że w
ostatecznym rozrachunku mnie odmieniło. Mam na myśli nie tylko seks i per-mutacje
pragnień, lecz dramatyczne pęknięcie głęboko w mym wnętrzu, trzęsienie ziemi w samym
jądrze mej samotności. Na tyle przywykłem do bycia samemu, że nie sądziłem, iż coś takiego
może mi się przydarzyć. Z rezygnacją wiodłem takie, a nie inne życie i oto raptem, z całkiem
niezrozumiałych powodów, ta piękna Chinka ukazała mi się jak anioł z innego świata.
Niepodobna było się w niej nie zakochać, niepodobna było nie zachłysnąć się z zachwytu, że
istnieje.
Odtąd dni miałem bardziej wypełnione. Rano i po południu pracowałem nad przekładem,
wieczorem zaś spotykałem się z Kitty, zwykle w okolicach Columbii i Juilliarda. Był jeden
szkopuł, a mianowicie to, że nie mieliśmy wielu okazji do bycia sam na sam. Kitty mieszkała
w akademiku, gdzie dzieliła pokój z koleżanką, a u Zimmera nie było drzwi między
pomieszczeniami. Ale nawet gdyby były, do głowy by mi nie przyszło zabierać do niego
Kitty. Zimmer przeżywał troski sercowe i byłoby czymś nieludzkim wystawiać go na odgłosy
naszej miłości, zmuszać do słuchania przez ścianę westchnień i jęków. Raz czy dwa
koleżanka z akademika wyszła wieczorem i wtedy korzystaliśmy z jej nieobecności,
zawłaszczając wąskie łóżko Kitty. Kilka innych schadzek mieliśmy w pustych mieszkaniach.
To Kitty troszczyła się o szczegóły, kontaktowała z przyjaciółmi i przyjaciółmi przyjaciół,
prosząc o obdarowanie nas sypialnią na kilka godzin. Było to nieco przygnębiające, choć
jednocześnie przydawało dreszczyku emocji i niepewności naszemu namiętnemu związkowi.
Czasem grubo ryzykowaliśmy, popełnialiśmy zuchwalstwa, które dziś wydają mi się
niebywałe i które mogły się dla nas zakończyć co najmniej publicznym upokorzeniem.
Pewnego razu, na przykład, zatrzymaliśmy windę między piętrami i gdy wściekli lokatorzy
budynku wrzeszczeli i tłukli pięściami w drzwi z powodu przestoju, ja ściągnąłem z Kitty
dżinsy i majtki i przywiodłem ją do orgazmu językiem. Innym razem, zamknąwszy się na
klucz, zrobiliśmy to na podłodze w łazience podczas przyjęcia, nie zważając na długą kolejkę
gości do ubikacji. To był erotyczny mistycyzm, tajemna religia ograniczona do dwojga
wyznawców. Na pierwszym etapie naszego związku wystarczyło, byśmy na siebie spojrzeli, i
natychmiast ogarniało nas podniecenie. Gdy tylko Kitty się zbliżyła, od razu myślałem o
seksie. Ręce same garnęły się do niej, a im lepiej poznawałem jej ciało, tym bardziej
pragnąłem go dotykać. Pewnego razu posunęliśmy się nawet do tego, że kochaliśmy się po
jednej z prób tańca, gdy wszyscy już wyszli z przebieralni. W następnym miesiącu Kitty
miała występować w przedstawieniu, więc gdy tylko mogłem, przychodziłem na wieczorne
próby. Obserwowanie tań-
czącej Kitty było niemal tak przyjemne jak trzymanie jej w objęciach, w delirycznym
skupieniu więc podążałem oczami za jej ciałem poruszającym się na scenie. Uwielbiałem to,
ale jednocześnie nic nie pojmowałem. Taniec był mi całkowicie obcy, wymykał się słowom i
nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w milczeniu i zatracać się w widowisku czystego
ruchu. , Przekład skończyłem w ostatnich dniach października. Niedługo potem
Zimmer odebrał pieniądze od koleżanki i tego samego wieczora poszliśmy we troje na kolację
do „Księżycowego Pałacu". To ja wybrałem tę restaurację, ale raczej z powodów natury
symbolicznej niż ze względu na dobrą kuchnię, choć zjedliśmy smacznie, ponieważ Kitty
władała mandaryńskim i zamówiła u kelnerów potrawy, których nie włączono do menu. Tego
wieczora .Zimmer był w dobrym nastroju, ględził o Trockim i Mao, o teorii permanentnej
rewolucji i pamiętam, że w pewnej chwili Kitty oparła głowę na moim ramieniu, z pięknym,
rozmarzonym uśmiechem na twarzy, i oboje osunęliśmy się na poduszki i słuchali kiwając
głowami, jak David nudzi bez przerwy, jak rozwodzi się nad dylematami ludzkiej egzystencji.
Była to chwila najpełniejszej rozkoszy, zaskakującej radości i równowagi duchowej, jak
gdyby przyjaciele zebrali się w restauracji, by świętować mój powrót do krainy żywych.
Kiedy zabrano naczynia, otworzyliśmy ciastka z wróżbami i z drwiącą powagą zadumaliśmy
się nad przesłaniami trzech przepowiedni. Osobliwe, ale pamiętam moją, jak gdybym wciąż
trzymał karteczkę w dłoni: „Słońce to przeszłość, teraźniejszość - Ziemia, przyszłością -
Księżyc". Na owo zagadkowe zdanie natknąłem się w swym życiu potem jeszcze raz, co z
perspektywy czasu może sprawiać wrażenie, że mój losowy wybór w „Księżycowym Pałacu"
brzemienny był w dziwną, proroczą prawdę. Nie zastanawiając się wiele, wsunąłem karteczkę
do portfela, w którym nosiłem ją przez następnych dziewięć miesięcy, trwając przy wróżbie,
choć dawno o niej zapomniałem.
Nazajutrz rano zacząłem szukać pracy, bez powodzenia jednak. Następny dzień też nic nie
przyniósł. Doszedłszy do wniosku, że czytanie ogłoszeń w gazetach do niczego nie prowadzi,
postanowiłem spróbować szczęścia w pośredniaku studenckim na Columbii. Jako absolwent
uczelni miałem prawo skorzystać z tej sposobności, a ponieważ nie trzeba było im płacić za
znalezienie pracy, tym sensowniejsze wydawało się zacząć właśnie tam. Nie minęło dziesięć
minut od mego wejścia do Dodge Hali, gdy ujrzałem odpowiedź na wszystkie moje
problemy: wystukana na maszynie, widniała na karcie katalogowej przypiętej w dolnym
lewym rogu tablicy ogłoszeniowej. Anons brzmiał następująco: „Starszy pan na wózku
inwalidzkim poszukuje młodego mężczyzny do towarzystwa. Codzienne spacery, lekka praca
kancelaryjna. Płaca 50 $ za tydzień plus pokój i wikt". Ostatnie zdanie przypieczętowało
sprawę. Nie dość, że wreszcie zacznę zarabiać na siebie, to jeszcze będę mógł wyprowadzić
się od Zimmera. Mało tego, przeniósłbym się na róg West End Avenue i Osiemdziesiątej
Czwartej, a więc mieszkałbym znacznie bliżej Kitty. Idealnie. O samej pracy niewiele
ciekawego dałoby się napisać w liście do domu, ale przecież nie miałem domu i dokąd pisać.
Natychmiast zadzwoniłem, by umówić się na rozmowę, obawiając się, że ktoś mógłby mnie
ubiec. Nie minęły dwie godziny, gdy zasiadłem przed obliczem mego potencjalnego
pryncypała w jego domu, a o ósmej tego samego wieczora zadzwonił on do Zimmera, by mi
powiedzieć, że zostałem przyjęty. Mówił tak, jak gdyby z oporami podjął korzystną dla mnie
decyzję, jak gdyby wybrał mnie spośród co najmniej kilku wartościowych kandydatów. Na
dłuższą metę nic by to pewnie nie zmieniło, choć być może gdybym wiedział wtedy, że
kłamie, miałbym odrobinę większe pojęcie, w co się pakuję. Albowiem prawda była taka, że
jako jedyny starałem się o tę pracę.
Rozdział 4
Gdy pierwszy raz ujrzałem Thomasa Pony'ego, wydał mi się najwątlejszym człowiekiem,
jakiego kiedykolwiek widziałem. Szkielet powleczony skórą, siedział na wózku inwalidzkim,
okryty kraciastym pledem, przekrzywiony na bok jak ptaszek z przetrąconym kręgosłupem.
Miał osiemdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na sto albo i więcej, jeśli to w ogóle możliwe -
wiek nie do porachowania. Wszystko w nim było odgrodzone, odległe, sfinksowe w swej
nieodgadnioności. Dwie zniekształcone, pokryte plamami wątrobia-nymi ręce ściskały
podłokietniki wózka, od czasu do czasu trzepotały w powietrzu i była to jedyna oznaka
świadomego życia. Z Ponym nie porozumiewało się nawet wzrokiem, albowiem był
niewidomy - lub udawał, że jest - a w dniu, gdy przyszedłem do niego na rozmowę o pracy,
miał na oczach łatki z czarnego sukna. Kiedy patrzę dziś na ten początek, wydaje mi się
stosowne, że przypadł on na pierwszego listopada. Pierwszy listopada, czyli dzień zmarłych,
dzień, w którym wspomina się nieznanych świętych i męczenników.
Drzwi do mieszkania otworzyła kobieta - zaniedbana osoba słusznej postury, w
nieokreślonym wieku, ubrana w rozdętą podomkę w deseń różowych i zielonych kwiatów.
Gdy już się upewniła, że jestem panem Foggiem, który umówił się telefonicznie na spotkanie
o pierwszej, wyciągnęła do mnie rękę i przedstawiła się jako Rita Hume, pielęgniarka i
gospodyni pana Pony'ego od dziewięciu lat. Jednocześnie zmierzyła mnie badawczym
wzrokiem, przypatru iar się Z CieKawos^ł »•«"—J -D < j .,,.,, e«> orzez
biuro matrymonialne. W jej spojrzeniu było jednak cos szczerego i sympatycznego, więc nie
poczułem urazy. Trudno byłoby nie polubić pani Hume, z jej szeroką, nalaną twarzą,
krzepkimi J „, __ • _i_ _:„.-,>i tolr j^rrrrłmnArr^n 7f*
\X7\?Hfł\A/?łłv ramionami, parą olbrzymich piersi - tak ogromnych, że wydawały mi się
odlane z cementu. Dźwigała to brzemię stawiając śmiałe, rozkołysane kroki i kiedy
prowadziła mnie korytarzem do salonu, słyszałem, jak oddech świszczę jej w płucach.
Był to jeden z rozległych apartamentów na West Side, z labiryntem długich przedpokojów,
rozsuwanymi przepierzeniami z dębu, dzielącymi pomieszczenia, i gipsową sztukaterią na
ścianach. Mieszkanie wypełniał bez reszty wiktoriański mętlik i z trudem chłonąłem nagłą
obfitość przedmiotów: książki, obrazy i stoliki, szlaki dywanów, wachlarz ciemnych politur.
W połowie drogi do salonu pani Hume przystanęła, chwyciła mnie za ramię i szepnęła do
ucha:
- Niech się pan nie zraża, jeśli on będzie się trochę dziwnie zachowywał. Często go ponosi,
ale to nic tak naprawdę nie znaczy. Ostatnie tygodnie dały mu się we znaki. We wrześniu
zmarł człowiek, który opiekował się nim trzydzieści lat, i trudno mu się odnaleźć.
Poczułem w tej kobiecie sprzymierzeńca i ta świadomość posłużyła mi za tarczę przed
niewiadomą. Salon był nadzwyczaj duży, okna wychodziły na Hudson i dalej na New Jersey
Palisades. Pony siedział na wózku pośrodku, oddzielony od kanapy niskim stolikiem. Być
może moje pierwsze wrażenie uwarunkował fakt, że starzec nie zareagował na nasze wejście.
Pani Hume obwieściła, że przyszedłem, że „pan Fogg przybył na rozmowę", ale on nie rzekł
ani słowa, nie drgnął mu choćby jeden mięsień. Siedział w bezruchu istoty nadprzyrodzonej i
moją pierwszą myślą było, że nie żyje. Pani Hume uśmiechnęła się jednak do mnie i wskazała
ręką, bym usiadł na kanapie. Wyszła natychmiast, a ja znalazłem się sam na sam z Ponym,
czekając, aż przerwie on milczenie.
Długo to trwało, ale gdy wreszcie się odezwał, jego głos wypełnił pokój z zadziwiającą siłą.
Wydawało się niepodobieństwem, by z tego drobnego ciała wydobywały się tak gromkie
tony. Słowa wystrzeliły z krtani z wściekłym, chrapliwym impetem, jak gdyby nagle
włączono radio nastrojone na jedną z tych dalekich stacji, które wyłapuje się w środku nocy.
Całkowite zaskoczenie. Przypadkowe złącze elektronów niosło ten głos z odległości tysiąca
mil, a jego wyrazistość ogłuszyła mnie. Przez chwilę podejrzewałem nawet, że gdzieś w
pokoju czai się brzuchomówca.
- Emmett Fogg - odezwał się starzec, wypluwając słowa z pogardą. - Co to za pedalskie
nazwisko?
- M. S. Fogg - poprawiłem. - „M" to Marco, „S" to Stanley.
- To wcale nie lepiej. Gorzej, jeśli już. Co masz zamiar z tym zrobić, chłopcze?
- Nic nie mam zamiaru robić. Moje nazwisko i ja sporo razem przeszliśmy i z upływem lat
bardzo je polubiłem.
Pony prychnął na to, a raczej parsknął jadowitym śmiechem i na tym najwyraźniej wyczerpał
temat. Zaraz potem wyprostował się na wózku. Zdumiewające, jak ten ruch diametralnie go
odmienił. Pony nie był już trupem zastygłym w śpiączce podczas popołudniowej zadumy;
raptem tchnął witalnością i skupieniem, przemienił się w drobną masę zmartwychwstałej,
kipiącej energii. Jak się potem przekonałem, to był prawdziwy Pony, o ile w stosunku do
niego można użyć słowa „prawdziwy". Starzec bowiem w tak wielkiej mierze budował swój
wizerunek na kłamstwach i bałamuctwach, że najczęściej niepodobna było się rozeznać, kiedy
mówi prawdę. Uwielbiał zwodzić świat nagłym eksperymentem, zaskakującym pomysłem, a
ze wszystkich psikusów, które płatał, najbardziej lubił udawać nieżywego.
Pochylił się do przodu, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że oto bez dalszej zwłoki
zaczyna się rozmowa w sprawie pracy. Pomimo czarnych łatek na oczach zwrócił twarz
dokładnie w moją stronę.
- Proszę mi powiedzeć, panie Fogg, czy jest pan człowiekiem z wyobraźnią?
- Kiedyś myślałem, że tak, ale dziś nie jestem już tego pewny.
- Kiedy widzi pan jakiś przedmiot przed oczami, czy potrafi go pan zidentyfikować?
- Najczęściej tak. Ale zdarza się, że mam z tym trudności.
- Kiedy, na przykład?
- Na przykład czasem trudno mi zorientować się, czy widzę na ulicy kobietę czy mężczyznę.
Tak wiele osób nosi dziś długie włosy, że na pierwszy rzut oka niełatwo się połapać.
Zwłaszcza jeżeli patrzy się na zniewieściałego mężczyznę albo ubraną po męsku kobietę.
Wówczas sygnały są dość niejednoznaczne.
- A gdy pan na mnie patrzy, jakie słowa przychodzą panu do głowy?
- Powiedziałbym, że widzę mężczyznę na wózku inwalidzkim.
- Starego?
- Tak, starego.
- Bardzo starego?
- Tak, bardzo.
- Czy coś szczególnego zwraca pańską uwagę?
- Kawałki sukna na oczach. I jeszcze wygląda na to, że ma pan sparaliżowane nogi.
- No tak, tak, moje ułomności. Rzucają się w oczy, co? — Poniekąd.
- Czy doszedł pan do jakichś wniosków w związku z łatkami?
- Do żadnych konkretnych. Pierwszą myślą było, że jest pan niewidomy, ale to wcale nie jest
pewne. Skoro ktoś nie widzi, to po co miałby zasłaniać oczy, jakby chciał mieć pewność, że
nic nie zobaczy? To nie miałoby sensu. Zatem przyszły mi do głowy inne hipotezy. Być może
opaska kryje coś gorszego od ślepoty. Może jakieś inne szkaradne kalectwo? Albo może jest
pan po operacji i lekarze kazali panu zasłaniać oczy? Z drugiej strony możliwe też, że pan
tylko niedowidzi i ostre światło pana razi. Albo też nosi pan te łatki dla frajdy, bo wydają się
panu ładne. Możliwych odpowiedzi na pańskie pytanie jest więc bez liku. Na tym etapie mam
zbyt mało danych, by trafić na właściwą. Z całkowitą pewnością wiem tylko jedno, a
mianowicie, że nosi pan czarne łatki na oczach. Stwierdzam, że je pan nosi, ale nie potrafię
powiedzieć dlaczego.
- Innymi słowy, o niczym nie przesądza pan z góry.
- Nie, bo to bywa niebezpieczne. Często zdarza, się, że sprawy mają się inaczej, niż to
wygląda, a wyciąganiem przedwczesnych wniosków można napytać sobie biedy.
- A moje nogi?
- To pytanie jest chyba prostsze. Z tego, co widać spod koca, wydaje się, że są obumarłe, że
mięśnie zanikły, co z kolei dowodziłoby, że od wielu lat nie robił pan z nich użytku. Jeśli tak
się rzeczy mają, wypływa stąd logiczny wniosek, że nie może pan chodzić. Być może nigdy
pan nie chodził.
- Starzec, który nie widzi i nie chodzi? Co o tym sądzisz, chłopcze?
- Ze taki człowiek jest uzależniony od innych w większym stopniu, niżby chciał.
Pony stęknął, rozparł się w wózku, po czym przekrzywił głowę, kierując twarz w stronę
sufitu. Milczeliśmy obaj przez następnych dziesięć, piętnaście sekund.
- Jaki masz głos, chłopcze? - zapytał nagle.
- Nie wiem. Nie bardzo tak naprawdę go słyszę, gdy mówię. Gdy kilkakrotnie usłyszałem go
z taśmy magnetofonowej, wydawał mi się okropny. Ale podobno wszyscy tak myślą o
swoich głosach.
- Trzyma się długo?
- Jak to trzyma?
- Nie męczy się szybko? Możesz mówić przez dwie, trzy godziny bez ochrypnięcia? Możesz
czytać mi przez całe popołudnie i potem jeszcze gadać? To właśnie mam na myśli, kiedy
pytam, czy trzyma się długo.
— Chyba długo.
- Jak sam zauważyłeś, straciłem wzrok. Zatem nasz związek będzie się opierał na słowach,
więc jeśli nie masz wytrzymałego głosu, nie będziesz dla mnie wart złamanego szeląga.
- Rozumiem.
Pony znów się pochylił do przodu i zastygł w dramatycznej pozie.
- Boisz się mnie, chłopcze? - zapytał.
- Raczej nie.
- A powinieneś. Jeśli cię przyjmę, dowiesz się, co to strach, ręczę ci. Nie widzę i nie chodzę,
ale posiadłem inne zdolności, które niewielu ludzi dotąd opanowało.
- Jakie zdolności?
- Umysłowe. Siłę woli, którą mogę kształtować oblicze wszechświata wedle własnego
widzimisię.
- Telekineza?
- Tak, jeśli chcesz się trzymać tego mądrego terminu, to proszę bardzo, telekineza.
Przypominasz sobie awarię prądu sprzed kilku lat?
- Jesienią sześćdziesiątego piątego?
- Tak. To ja ją spowodowałem. Tuż przed tym straciłem wzrok i pewnego dnia siedziałem
sobie w tym pokoju, przeklinając los za to, że mnie ciężko doświadczył. Około piątej
powiedziałem sobie: „Chciałbym, żeby cały świat żył w takich ciemnościach jak ja". Nie
minęła godzina i wszystkie światła w mieście pogasły.
- To mógł być zbieg okoliczności.
- Nie ma zbiegów okoliczności. Tego określenia używają wyłącznie ignoranci. Wszystko na
świecie zbudowane jest z elektryczności, jednakowo rzeczy ożywione i nieożywione. Nawet
myśli cechuje ładunek elektryczny. Jeśli są dostatecznie silne, mogą zmienić świat dokoła.
Zakonotuj to sobie, chłopcze.
- Zakonotuję.
— A ty, Marco Stanleyu Fogg, jakie masz zdolności?
- O ile wiem, żadnych. Parę typowych ludzkich umiejętności, ale nic poza tym. Potrafię jeść
i spać. Potrafię przejść z jednego miejsca na drugie. Czuję ból. Niekiedy nawet myślę.
- Myślisz? A więc podżegacz z ciebie, czy nie tak?
- Skądże. Wątpię, bym potrafił nakłonić kogokolwiek do czegoś.
- A więc ofiara. No bo albo jest się jednym, albo drugim.
Albo się każe robić, albo się jest zmuszonym do robienia.
- Wszyscy jesteśmy ofiarami czegoś, proszę pana. Choćby tego, że żyjemy.
- A pewnyś, że żyjesz, chłopcze? Może tylko tak ci się wydaje?
- Wszystko jest możliwe. Być może pan i ja jesteśmy fantazmatami i naprawdę wcale nas tu
nie ma. Owszem, gotów jestem przyjąć taką ewentualność.
- Potrafisz trzymać język za zębami?
- Jeśli się tego ode mnie oczekuje, to przypuszczam, że nie gorzej niż pierwszy lepszy.
- No to pierwszy czy lepszy?
- I pierwszy, i lepszy, czyli każdy. To taki zwrot, proszę pana. Potrafię mówić lub milczeć w
zależności od wymogów sytuacji.
- Jeśli cię przyjmę, Fogg, to najprawdopodobniej mnie znienawidzisz. Pamiętaj jednak, że to
wszystko dla twojego dobra. Wszystko, co robię, ma ukryty cel i nie tobie to osądzać.
- Postaram się nie zapomnieć.
- Dobrze. A teraz chodź tu, niechże pomacam twoje mięśnie. Nie najmę przecież chuchra do
wożenia mnie wózkiem po mieście. Jeśli twoje mięśnie nie sprawią się dobrze, nie będziesz
dla mnie wart złamanego szeląga.
Tego wieczora pożegnałem się z Zimmerem, a nazajutrz rano spakowałem do plecaka mój
niewielki dobytek i pojechałem do Pony'ego. Los zrządził, że Zimmera zobaczyłem ponownie
dopiero po trzynastu latach. Okoliczności nas rozdzieliły i kiedy wpadłem na niego
przypadkowo na ulicy wiosną 1982 roku u zbiegu Yarick Street i Zachodniego Broadwayu na
dolnym Manhattanie, zmienił się do tego stopnia, że w pierwszej chwili go nie poznałem.
Przybyło mu z dziesięć, piętnaście kilogramów i kiedy tak szedł chodnikiem z żoną i dwoma
małymi synami, aż uderzył mnie jego tuzinkowy wygląd: brzuszek i rzednące włosy pana w
średnim wieku, łagodny, nieco ogłupiały wyraz twarzy zahartowanego męża i ojca. Szliśmy w
przeciwne strony i w istocie nawet się minęliśmy. Naraz usłyszałem, że ktoś mnie woła po
imieniu. Pewnie, że to nie nadzwyczajne zdarzenie spotkać na ulicy kogoś z przeszłości, ale
tamtego dnia widok Zimmera ożywił we mnie zapomniany świat wspomnień. Nie miało
znaczenia, kim David został, że uczy na uniwersytecie gdzieś w Kalifornii, że opublikował
czterystustronicową książkę o filmie francuskim, że od dziesięciu lat nie napisał ani jednego
wiersza. Ważne było tylko, że go zobaczyłem. Staliśmy na rogu ulicy przez piętnaście,
dwadzieścia minut, wspominając dawne dzieje, aż wreszcie zebrał swoją gromadkę i ruszyli
tam, dokąd zmierzali. Potem nie widziałem go już ani nie miałem od niego żadnych wieści,
ale przypuszczam, że pomysł napisania niniejszej książki narodził się właśnie po tym
spotkaniu z Zimmerem przed czterema laty, dokładnie w tej samej chwili, gdy zniknął on w
głębi ulicy i ponownie straciłem go z oczu.
Po moim przybyciu do apartamentu Pony'ego pani Hume posadziła mnie w kuchni przy stole,
by poczęstować filiżanką kawy. Oznajmiła, że Pony właśnie uciął sobie przedpołudniową
drzemkę i obudzi się dopiero koło dziesiątej, ona tymczasem powie mi, na czym będą
polegały moje obowiązki, kiedy jest pora posiłków, ile godzin każdego dnia będę pracował i
tak dalej. To do niej należało „doglądanie ciała", jak to określiła, czyli ubieranie Pony'ego i
mycie, ściąganie go z łóżka i kładzenie spać, golenie, sadzanie na sedesie i zdejmowanie z
niego, podczas gdy moja rola była bardziej złożona i jednocześnie mniej sprecyzowana. Niby
nie najęto mnie, bym był mu przyjacielem, ale w gruncie rzeczy oczekiwano niewiele mniej, a
mianowicie, że będę miłym towarzyszem, osobą, która rozwieje monotonię jego samotności.
- Mój Boże, wiadomo, że nie ma przed sobą całego życia -rzekła. - Ale możemy
przynajmniej umilić mu starość.
Powiedziałem, że rozumiem.
- Młoda osoba u boku na pewno poprawi mu humor - ciągnęła. - Nie mówiąc już o mnie.
- Cieszę się, że mam tę pracę.
- Spodobała mu się wasza rozmowa. Powiedział, że dobrze odpowiadałeś.
- Tak naprawdę nie bardzo wiedziałem, co mówić. Czasem trudno za nim trafić.
- A bo ja tego nie wiem? W mózgu ciągle mu się coś roi. Ma bzika, ale nie jest zgrzybiały.
— O nie, to ostry gość. Pewnie nieraz da mi popalić.
- Powiedział, że masz miły głos. To obiecujący początek.
- Miły? Aż trudno uwierzyć, że on zna to słowo.
- Może użył innego, ale to właśnie miał na myśli. Powiedział, że twój głos przypomina mu
kogoś, kogo kiedyś znał.
- Mam nadzieję, że lubił tę osobę.
- Tego już nie powiedział. To właśnie cały pan Thomas, przekonasz się. Zawsze mówi tylko
to, co chce powiedzieć.
Mój pokój znajdował się na końcu długiego korytarza. Było to skromne, małe pomieszczenie
z jednym oknem, które wychodziło na tyły domu - spartańska klitka nie większa niż mnisia
cela. Stanąłem jednak na znajomym gruncie, więc rychło poczułem się swojsko wśród
skąpego umeblowania, na które składało się staroświeckie metalowe łóżko z pionowymi
słupkami na czterech rogach, komoda oraz szeroka biblioteczka pod ścianą, zapełniona
głównie rosyjskimi i francuskimi książkami. W pokoju był tylko jeden obraz: duża akwaforta
w ramie pociągniętej czarnym pokostem, przedstawiająca mityczną scenę wypełnioną
ludzkimi postaciami i nadmiarem elementów architektonicznych. Później dowiedziałem się,
że jest to czamo-biała kopia jednego z serii panneaux Thomasa Cole'a, zatytułowanej Droga
Imperium, wizjonerskiej sagi o powstaniu i upadku Nowego Świata. Rozpakowałem plecak i
ułożyłem wszystko starannie w górnej szufladzie komody. Miałem tylko jedną książkę -
Pascalowskie Myśli w miękkich okładkach, podarowane mi przez Zimmera na pożegnanie.
Położyłem ją na poduszce i cofnąłem się o krok, by przyjrzeć się nowemu mieszkaniu.
Niewiele, ale moje. Po tylu miesiącach niepewności pokrzepiło mnie, że stoję w czterech
ścianach, że znów jest na świecie miejsce, które mogę nazwać swoim.
Przez pierwsze dwa dni padało bez przerwy. Nie mogąc wyjść na popołudniowy spacer,
siedzieliśmy w salonie. Pony zachowywał się mniej wojowniczo niż podczas pierwszej
rozmowy i na ogół milczał, słuchając, jak czytam mu na głos. Trudno mi było zinterpretować
to milczenie: c/y usiłował poddać mnie sprawdzianowi, którego istoty nie rozumiałem, czy
też w ten sposób uzewnętrzniał się jego nastrój? Jak wielokrotnie potem, byłem rozdarty
między doszukiwaniem się mrocznego celu w postępowaniu Pony'ego a machnięciem na to
ręką, jako na efekt jego kapryśnych humorów. Słowa, którymi się do mnie zwracał, książki,
które wybierał do czytania, osobliwe sprawy, które mi poruczał - czy to była część zawiłego,
sekretnego planu, czy też tak to jedynie wygląda z perspektywy czasu? Niekiedy odnosiłem
wrażenie, że usiłuje prze kazać mi jakąś niedostępną, tajemną wiedzę, zachowując się jak
samozwańczy przewodnik w mej duchowej wędrówce, choć nie zdradzał mi tego, a tym
samym zmuszał do udziału w grze bez poznania jej reguł. Oto Pony jako ekscentryczny
mentor, zagadkowy mistrz usiłujący wprowadzić mnie w tajemnice wszechświata. Innym
razem jednak, gdy ciskał gromy w przypływie niepohamowanego gniewu i chamstwa,
wydawał mi się jedynie ziejącym złością, samolubnym starcem, wypalonym maniakiem
żyjącym na pograniczu obłędu i śmierci. Mieszał mnie z błotem i rychło miałem go po dziurki
w nosie, mimo to moja fascynacja nim rosła. Kilkakrotnie byłem bliski rzucenia pracy, ale
Kitty odwiodła mnie od tego, chociaż tak naprawdę wygląda na to, że sam chciałem zostać
-nawet wtedy, gdy wydawało się niepodobieństwem, bym miał przebywać z Ponym pod
jednym dachem choćby minutę dłużej. Tak mi dopiekał, że przez całe tygodnie ledwo
mogłem się zmusić, by na niego spojrzeć, staczałem walkę wewnętrzną, by wysiedzieć z nim
w jednym pokoju. Ale przemogłem się i wytrwałem aż do smutnego końca.
Niezależnie od swego nastroju Pony z upodobaniem płatał sztuki. Pierwszego ranka, na
przykład, wjechał do salonu w ciemnych okularach na nosie. Po łatkach, które stały się
przedmiotem dyskusji poprzedniego dnia, nie było śladu. Słowem nie wyjaśnił tej zamiany.
Idąc za jego przykładem, nie pytałem, pojmując, że to właśnie sytuacja, w której powinienem
trzymać język za zębami. Następnego ranka założył z kolei zwykłe okulary w metalowych
oprawkach. Grube szkła zniekształcały komicznie jego oczy, powiększając je do wielkości
ptasich jaj. Zdawało się, że wyłupiaste kałuże błękitu lada chwila wyskoczą z orbit. Trudno
się było zorientować, czy te oczy widzą. Chwilami byłem przekonany, że to blef, że Pony
widzi nie gorzej ode mnie, kiedy indziej zaś dałbym sobie rękę uciąć, że jest ślepy jak kret.
Tego właśnie chciał. Umyślnie wysyłał niejednoznaczne sygnały, po czym rozkoszował się
moją niepewnością, uparcie ukrywając prawdę. W niektóre dni całkowicie odsłaniał oczy,
stroniąc od szkieł i łatek z sukna. Kiedy indziej obwiązywał głowę czarną opaską, przez co
wyglądał jak skazaniec, który ma stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Niepodobna było
powiedzieć, co oznacza to wdziewanie masek. Nigdy nie rzekł słowa na ten temat, a mnie
brakło odwagi, by zapytać. Najważniejsze, doszedłem do wniosku, to nie pozwolić, by swoją
błazenadą zamącił mi w głowie. Niech robi, co mu się żywnie podoba, ale pozostanę
niewzruszony i nie będzie to mieć na mnie żadnego wpływu. Za każdym razem sobie to
powtarzałem. Ale kiedy odsłaniał oczy, łapałem się na tym, że patrzę w nie i nie mogę
odwrócić spojrzenia, bezradny wobec siły przyciągania jego źrenic. Było tak, jak gdybym
usiłował dostrzec w ich głębi prawdę, jakąś szczelinę, która pozwalałaby mi zajrzeć w mrok
jego czaszki. Nigdy jednak do niczego mnie to nie doprowadziło. Mimo setek godzin
spędzonych na wpatrywaniu się w oczy Pony'ego, one nigdy nic mi nie zdradziły.
Zawczasu wybrał książki do lektury, dokładnie wiedział, czego chce słuchać. Czytanie było
nie tyle formą relaksu, ile dążeniem do celu, upartym zgłębianiem pewnych wyraźnie i wąsko
zakreślonych dziedzin. Nie wyjaśniało to wprawdzie kierujących nim motywów, ale
przedsięwzięcie nabrało przynajmniej sensu. Pierwsze książki dotyczyły podróży, najczęściej
wypraw w nieznane i odkrywania nowych lądów. Rozpoczęliśmy od świętego Brendana i
Johna de Mandeville'a, po czym przeszliśmy do Kolumba, Cabezy de Vaki i Thomasa
Harriota. Czytaliśmy wyjątki z Podróży po Pustyni Arabskiej Doughty'ego, przebrnęliśmy
przez całego Johna Wesleya Powella opowiadającego o swej ekspedycji kartograficznej rzeką
Kolorado, a skończyliśmy na kilku osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych zbiorach
wspomnień z niewoli, konkretnie na relacjach białych osadników, których pojmali Indianie.
Wszystko to bardzo mnie ciekawiło, a kiedy już mój głos przywykł do długotrwałego
wysiłku, rozwinąłem nawet nie najgorszy styl lektorski. O powodzeniu przesądzała
klarowność przekazu ustnego, która z kolei zależała od modulacji głosu, subtelnych
zawieszeń i nieugiętego podążania wzrokiem za słowami na stronie. Pony nieczęsto
wypowiadał komentarze w trakcie mego czytania, ale po wydawanych przez niego odgłosach
przy szczególnie zagmatwanych albo eskcytują-cych akapitach wiedziałem, że pilnie słucha.
To właśnie podczas tych posiedzeń z książką w ręku czułem największą między nami
harmonię, ale rychło przekonałem się, że nie należy brać jego milkliwego skupienia za wyraz
życzliwości. Po trzeciej czy czwartej książce podróżniczej zasugerowałem zdawkowo, że być
może przyjemność sprawiłoby mu wysłuchanie paru stron o podróży Cyrana na Księżyc.
- Zachowaj swoje pomysły dla siebie, chłopcze - odwarknął. — Jeżeli będę chciał poznać twe
zdanie, to zapytam.
W salonie, pod ścianą naprzeciw drzwi, prężyła się aż po sufit biblioteczka. Nie wiem, ile
książek mieściły półki, ale myślę, że przynajmniej pięćset lub sześćset, może nawet tysiąc.
Pony najwyraźniej wiedział dokładnie, gdzie stoi każda z nich, bo kiedy nadchodziła pora, by
otworzyć nową, wskazywał mi bezbłędnie miejsce.
- Druga półka - mówił - dwunasta, może piętnasta z lewej. Lewis i Clark. Czerwona, w
płóciennej oprawie.
Nigdy się nie pomylił i gdy tak mnożyły się dowody tężyzny jego pamięci, byłem pod coraz
większym wrażeniem. Pewnego razu zapytałem go, czy jest mu znany system
zapamiętywania Cycerona i Raniona Lulla, ale zbył moje pytanie machnięciem ręki.
- Tego nie można się nauczyć - rzekł. - To talent, z którym człowiek się rodzi, dar natury. -
Urwał na chwilę, po czym mówił dalej szelmowskim, drwiącym tonem: - A skąd wiesz, że
pamiętam, gdzie są wszystkie książki? Zastanów się. Może wczołguję się tu nocą i
przestawiam je, gdy ty smacznie śpisz? Albo zmieniam porządek telepatycznie, gdy
odwracasz się plecami? No, młody człowieku?
Potraktowałem to jako pytanie retoryczne i nie powiedziałem nic, nie chcąc się spierać.
- Pamiętaj, Fogg, o niczym nie przesądzaj z góry. Zwłaszcza gdy masz do czynienia z kimś
takim jak ja.
Pierwsze dwa dni spędziliśmy w salonie, a w szyby bębnił tymczasem tęgi listopadowy
deszcz. W domu Pony'ego panował bezruch i gdy w trakcie czytania zawieszałem głos, by
nabrać tchu, najgłośniejszym dźwiękiem było tykanie zegara na gzymsie kominka. Od czasu
do czasu ciszę zakłócała krzątająca się po kuchni pani Hume, a z ulicy dochodził stłumiony
gwar ruchu ulicznego, szum opon sunących mokrymi ulicami. Było to dziwne, przyjemne
doznanie - siedzieć w murach, gdy tymczasem dokoła toczyło się wartkie życie, a poczucie
odosobnienia pogłębiały jeszcze chyba same książki. Wszystko w nich było odległe,
niewyraźne, brzemienne w cuda: irlandzki mnich, który w 500 roku przebył Atlantyk i odkrył
wyspę jak Raj, mityczne królestwo Prestera Johna, jednoręki amerykański naukowiec palący
fajkę z Indianami Zuni w Nowym Meksyku. Mijały godziny, a my siedzieliśmy na swych
miejscach jak przykuci - Pony na wózku, ja na kanapie naprzeciw niego - i zdarzało się, że tak
pochłaniała mnie lektura, iż traciłem rozeznanie, gdzie jestem, opuszczałem własne ciało.
Codziennie w południe i o szóstej zasiadaliśmy w jadalni do lunchu i obiadu. Pony bardzo
przestrzegał pór posiłków i ilekroć pani Hume zaglądała do salonu, by zaprosić nas do stołu,
natychmiast tracił zainteresowanie książką. Nawet jeśli do końca została tylko strona lub
dwie, przerywał mi w połowie zdania, każąc zamilknąć.
- Czas zjeść - mówił. - Wrócimy do tego później.
Rzecz nie w tym, że był głodny - w istocie jadł niewiele -lecz w tym, że zbyt silny był
imperatyw wewnętrzny, by ostatni okres swego życia ująć w karby ścisłej i racjonalnej
dyscypliny. Raz czy dwa wydawało się, że bardzo mu żal przerwać czytanie, nie w takiej
mierze jednak, by odstąpił od porządku dnia.
- Trudno - mawiał. - Akurat gdy zrobiło się ciekawie.
Za pierwszym razem, gdy tak zareagował, zaproponowałem, że poczytam troszkę dłużej.
- Wykluczone - odparł. - Nie możemy zakłócać rytmu świata dla chwilowej przyjemności.
Jutro będziemy mieć dość czasu.
Pony jadł mało, ale za to łapczywie jak dzikus, mlaskając i cmoktając z uciechy. Widok był
obrzydliwy, ale nie miałem innego wyjścia, jak go znosić. Ilekroć Pony wyczuł, że na niego
patrzę, natychmiast sięgał po repertuar jeszcze ohydniejszych zagrań: jedzenie wylewało mu
się z ust na brodę, czkał, symulował mdłości i zawały serca, wyjmował sztuczną szczękę i
kładł ją obok talerza. Szczególnie lubił zupy, więc zimą każdy posiłek zaczynaliśmy od innej.
Pani Hume sama je gotowała i były bardzo smaczne -jarzynowa, wywar z rukwi wodnej,
kartoflanka z porem - ale z lękiem wyczekiwałem chwili, gdy będę musiał usiąść za stołem i
patrzeć, jak Pony pociąga z łyżki. Nie tyle siorbał, ile wsysał całą zawartość, wypełniając
powietrze szumem rozklekotanego odkurzacza. Odgłosy były tak denerwujące i wyraziste, że
dźwięczały mi w uszach cały czas, nawet gdy dawno już skończyliśmy posiłek. Jeszcze dziś,
gdy dostatecznie się skupię, potrafię przywołać na pamięć wszystkie szczegóły: hałas, gdy
usta Pony'ego stykały się z łyżką, gwałcąc ciszę furkotem wziewanego łapczywie powietrza,
dalej przeciągły, wysoki świst, piekielne rzężenie, gdy spływająca do gardła papka zdawała
się przemieniać w mieszankę żwiru i pokruszonego szkła, gromkie przełknięcie, następnie
krótka pauza, brzęk łyżki uderzającej o talerz, po czym rozdęcie i dygot ciała przy wydechu.
Wtedy Pony oblizywał wargi, wykrzywiał twarz z ukontentowania i zaczynał całą czynność
od początku, napełniając łyżkę i podnosząc ją do góry (z głową niezmiennie pochyloną, by
skrócić odległość między talerzem a ustami, trzymając łyżkę drżącą ręką, z powodu czego
zupa z chlupotem skapywała na powrót do talerza), no i wreszcie następowała nowa eksplozja
rozsadzająca uszy, bo znów włączał wsysanie. Dzięki Bogu rzadko kiedy zjadał całą porcję.
Trzy, cztery kursy łyżki zwykle go wyczerpywały, potem odsuwał talerz na bok i spokojnie
prosił panią Hume o drugie danie. Nie wiem, ile razy słyszałem tę kakofonię, lecz
dostatecznie często, by zdawać sobie sprawę, że nigdy mnie nie opuści, że będzie mi
pobrzmiewać w głowie do końca życia.
Podczas tych popisów pani Hume zachowywała anielską cierpliwość. Nigdy nie łapała się za
głowę, nie okazywała odrazy, słowem: postępowała tak, jak gdyby maniery Pony'ego
mieściły się w granicach przyzwoitości. Jak ktoś mieszkający od lat przy torach kolejowych
albo lotnisku, przywykła do nagłych erupcji ogłuszającego hałasu, więc ilekroć Pony
rozpoczynał koncert siorbania i mlaskania, najzwyczajniej w świecie przestawała mówić i
przeczekiwała. Ekspres do Chicago przemykał nocą, wprawiając w drżenie szyby okienne i
fundamenty domu, i wkrótce ginął w oddali równie znienacka, jak się pojawił. Co jakiś czas,
gdy Pony poczynał sobie szczególnie obrzydliwie, pani Hume zerkała na mnie i mrugała
porozumiewawczo, jak gdyby chciała powiedzieć: „Nie przejmuj się, staremu brak piątej
klepki i nic na to nie poradzimy". Gdy teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, jak v^ażną rolę
odgrywała ta kobieta w domu Pony'ego jako gwarant ymiaru i normalności. Bardziej
porywcza osoba dałaby się sprowokować i reagowałaby na jego wybryki, a to tylko
pogorszyłoby sprawę, albowiem starzec się rozsierdzał, gdy coś było nie po jego myśli.
Flegmatyczny temperament pani Hume zażegnywał rodzące się dramaty i groźbę
nieprzyjemnych scen. Ta kobieta miała duszę wielką jak jej ciało i potrafiła znieść niejedno
bez widocznego uszczerbku. Na początku z przykrością patrzyłem, co musi wytrzymywać,
ale z czasem zrozumiałem, że to jedyna rozsądna strategia, żeby poradzić sobie z Ponym.
Uśmiechnąć się, wzruszyć ramionami, udobruchać go. To ona nauczyła mnie, jak postępować
ze starym dziwakiem, i gdybym nie miał jej za wzór, wątpię, czy długo wytrwałbym w nowej
pracy.
Do stołu pani Hume zasiadała wyposażona w czysty ręcznik i śliniak. Pierwszy służył do
wycierania Pony'emu twarzy w nagłych wypadkach, a drugi zawiązywała mu przed
jedzeniem na szyi. Dlatego posiłek przypominał karmienie małego dziecka. Pani Hume grała
rolę sumiennej matki z dużym doświadczeniem. Ponieważ wychowała troje dzieci, radziła
sobie bez trudu. Lecz utrzymywanie Pony'ego w czystości to było jedno; pozostawało jeszcze
niełatwe zadanie utrzymywania go w ryzach za pomocą słów. Pod tym względem pani Hume
poczynała sobie ze starcem nadzwyczaj sprytnie, nie gorzej niż wyrobiona prostytutka z
kłopotliwym klientem. Żadne polecenie nie było dość absurdalne, by odmówić jego
wykonania, żadna uwaga nie dość idiotyczna, by nie potraktować jej poważnie, żaden pomysł
nie wprawiał w zdumienie. Raz czy dwa na tydzień Pony oskarżał panią Hume, że spiskuje
przeciw niemu - na przykład, że wsypuje mu truciznę do jedzenia (wówczas z obrzydzeniem
wypluwał na talerz na wpół przeżute kawałki marchewki i posiekane mięso), albo knuje, żeby
go obrabować z pieniędzy. Zamiast się obrazić, odpowiadała spokojnie, że za chwilę wszyscy
troje przeniesiemy się na tamten świat, ponieważ jemy to samo. Albo, jeżeli z uporem
powtarzał swoje, zmieniała taktykę i przyznawała się otwarcie do zbrodni:
- To prawda - odpowiadała. - Wsypałam sześć łyżek arsze-niku do tłuczonych ziemniaków.
Zacznie działać przed upływem kwadransa i wtedy skończą się moje kłopoty. Będę bogatą
kobietą, panie Thomasie - zawsze zwracała się do niego w ten sposób -a pan wreszcie będzie
gnił w grobie.
Tego rodzaju odprawa niezawodnie wprawiała Pony'ego w dobry humor.
- Ha! - wykrzykiwał. - Ha! A więc masz chrapkę na moje miliony, ty chciwa sukp!
Wiedziałem, od początku wiedziałem! I co, zaraz do sklepu po futra i brylanty, tak? Cóż, na
nic ci się zdadzą, tłuściochu. Zawsze będziesz wyglądała jak rozdęta praczka, żebyś nie wiem
co na siebie włożyła.
Następnie, nie zważając, że właściwie zaprzecza swym słowom, z zapałem ładował sobie do
ust kolejne porcje zatrutego rzekomo jedzenia.
Choć Pony ciosał pani Hume kołki na głowie, wydaje mi się, że w głębi duszy była do niego
przywiązana. W odróżnieniu od większości ludzi, którzy opiekują się starcami, nie traktowała
go jak niedorozwinięte dziecko albo kloc drzewa. Pozwalała mu ujadać, ględzić bez końca,
ale kiedy sytuacja tego wymagała, potrafiła postępować z nim stanowczo. Miała na niego
kilka określeń i bez wahania się do nich uciekała, gdy ją prowokował: stare kretynisko,
szelma, matoł, kuglarz, jęczydusza. Nie wiem, skąd wzięła te epitety, ale wypływały z jej ust
potoczystym strumieniem, niezawodnie łącząc cios obrazy z szorstką czułością. Była u
Pony'ego już dziewięć lat, a ponieważ najwyraźniej nie ceniła cierpienia dla samego
cierpienia, niechybnie znajdowała w tej pracy przynajmniej szczyptę zadowolenia. Mnie myśl
o dziewięciu latach porażała. Nie do pojęcia wydawało się, że miała tylko jeden dzień wolny
w miesiącu. Ja przynajmniej miałem dla siebie wieczory i noce i po określonej godzinie
mogłem wychodzić, gdzie mi się podobało. Miałem Kitty i znajdowałem pocieszenie w
świadomości, że praca u Pony'ego nie jest treścią mego życia, że prędzej czy później ruszę
dalej. Pani Hume brakowało takich odskoczni. Dyżurowała na okrągło, a jedyną okazję do
wyjścia z domu stanowiła godzina czy dwie sprawunków każdego popołudnia. Trudno to
nazwać prawdziwym życiem. Czytała „Reader's Digest" i „Redbook", czasem sięgnęła po
powieść sensacyjną, w swym pokoju miała czarno-biały telewizor, który włączała po
położeniu Pony'ego do łóżka, zawsze z przykręconym potencjometrem głosu. Jej mąż umarł
na raka przed trzynastoma laty, a troje dorosłych dzieci mieszkało z dala od Nowego Jorku:
jedna córka w Kalifornii, druga w Kansas, syn stacjonował z wojskiem w Niemczech.
Pisywała do nich listy, a największą przyjemność sprawiały jej przysyłane fotografie wnucząt,
które wsuwała za ramę lustra toaletki. Gdy miała wychodne, jeździła do swego brata
Charlie'ego, który przebywał w szpitalu w Bronxie. Charlie był pilotem bombowca podczas
drugiej wojny światowej i z tych paru słów, które mi o nim powiedziała, wywnioskowałem,
że ma nie po kolei w głowie. Każdego miesiąca obowiązkowo tłukła się przez miasto, by
go odwiedzić, nie omieszkawszy zabrać małej torebki czekoladek i pliku czasopism
sportowych, i przez cały czas, kiedy ją znałem, nigdy nie słyszałem, by się uskarżała, że musi
tam jeździć. Pani Hume była skałą. Gdy się nad tym zastanowić, nikt nie nauczył mnie tak
wiele jak ona.
Pony był trudnym przypadkiem, ale postąpiłbym niesłusznie przedstawiając go wyłącznie
jako rozkapryszonego, dokuczliwego starca. Gdyby rzecz sprowadzała się tylko do przykrego
usposobienia i złego nastroju, jego humory byłyby do przewidzenia, a to ułatwiałoby życie.
Wiadomo by było, czego się spodziewać, na czym się stoi. Jednak Pony wymykał się
regułom. Jeżeli był trudny w pożyciu, to głównie dlatego, że nie zawsze taki był, stąd też
trzymał mnie w nieustannej niepewności. Przez całe dnie wylewała się z niego jedynie złość i
żółć i kiedy już myślałem, że w tym człowieku nie ma ani krzty dobroci czy życzliwości dla
innych, raptem zaskakiwał uwagą dowodzącą tak wielkiego serca, zdaniem zdradzającym tak
głęboką znajomość i zrozumienie ludzkiej natury, że musiałem przyznać przed samym sobą,
że źle go osądziłem, że ostatecznie nie jest aż tak zły, jak mi się zdawało. Po trochu zacząłem
dostrzegać inne oblicze Pony'ego. Nie posunąłbym się aż tak daleko, by nazwać je
sentymentalnym, ale niekiedy bywało do tego bardzo blisko. Z początku skłonny byłem uznać
to za mydlenie mi oczu, za trik, który miał zmącić mi obraz, ale to oznaczałoby, że Pony
zawczasu ukartowuje drgnienia serca, podczas gdy one zawsze wydawały się spontaniczne,
spowodowane nieprzewidzianym szczegółem jakiegoś zdarzenia czy rozmowy. Lecz jeżeli to
jasne oblicze Pony'ego było prawdziwe, to dlaczego nie ukazywał go częściej? Pytałem
siebie, czy to jedynie zwyrodnienie jego prawdziwej osobowości czy też esencja tego, kim
naprawdę jest? Nigdy nie znalazłem ostatecznej odpowiedzi, może poza tą, że żadnej z dwóch
ewentualności nie sposób wykluczyć. Pony był postacią dwoistą. Był potworem, ale
jednocześnie miał zadatki na dobrego człowieka - człowieka, który zyskiwał nawet mój
podziw. To nie pozwalało mi nienawidzić go tak bardzo, jak bym chciał. Ponieważ nie
potrafiłem go wyrzucić z myśli na zawołanie, w rezultacie myślałem o nim niemal bez
przerwy. Zacząłem go postrzegać jako umęczoną duszę, kogoś prześladowanego przez
przeszłość, usiłującego ukryć boleść, która toczy go od środka.
Drugi Pony ukazał mi się na mgnienie oka podczas obiadu już drugiego dnia. Pani Hume
wypytywała mnie o dzieciństwo, więc powiedziałem, że moją matkę potrącił autobus w
Bostonie. Pony, który dotąd nie przysłuchiwał się rozmowie, raptem odłożył widelec i obrócił
twarz w moją stronę. Głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem - nabrzmiałym czułością
i ciepłem -powiedział:
- To straszne, chłopcze. Naprawdę straszne. Nie zdradzał najmniejszych oznak, że kpi.
- Tak - odparłem. - Cała ta sprawa mocno mnie przybiła. Miałem wtedy tylko jedenaście lat i
potem długo tęskniłem za matką. Szczerze mówiąc, ciągle mi jej brak.
Pani Hume kręciła głową, gdy to mówiłem. Dostrzegłem, że oczy zaszkliły się jej w nagłym
przypływie żałości. Po chwili odezwał się Pony:
- Automobile to zagrożenie. Jeśli nie będziemy uważać, wszstkich nas dopadną. To samo
przydarzyło się memu przyjacielowi dwa miesiące temu. Wyszedł z domu pewnego pięknego
ranka, żeby kupić gazetę, chciał przejść na drugą stronę Broadwayu, więc wszedł na jezdnię,
no i przejechał go jakiś cholerny żółty ford. Kierowca pognał dalej, nie raczył się nawet
zatrzymać. Gdyby nie ten szaleniec, Paweł siedziałby teraz tu, gdzie ty, Fogg, wkładałby
sobie do ust to samo jedzenie. A tak leży dwa metry pod ziemią w jakimś zapomnianym
zakątku Brooklynu.
- Paweł Shum - dodała pani Hume gwoli wyjaśnienia. -Rosjanin. Zaczął pracować dla pana
Thomasa jeszcze w Paryżu w latach trzydziestych.
- Wtedy nazywał sę Szumański, ale skrócił sobie nazwisko, gdy przyjechaliśmy do Ameryki
w trzydziestym dziewiątym.
- To stąd się pewnie wzięły rosyjskie książki w moim pokoju - powiedziałem.
— Rosyjskie, francuskie, niemieckie — rzekł Pony. — Paweł mówił płynnie sześcioma albo
siedmioma językami. Był człowiekiem wielkiego umysłu, prawdziwym uczonym. Gdy go
poznałem w trzydziestym drugim, pracował jako pomywacz w restauracji i mieszkał w
służbówce na piątym piętrze bez kanalizacji i ogrzewania. Był jednym z białych, którzy
przyjechali do Paryża po rewolucji. Stracili wszystko. Przyjąłem go do siebie, dałem dach nad
głową, a on w zamian służył mi pomocą. I tak trwało trzydzieści siedem lat, Fogg i żałuję
tylko, że nie umarłem przed nim. Ten mężczyzna był jedynym prawdziwym przyjacielem,
jakiego miałem.
Znienacka Pony'emu zaczęły drżeć wargi, jak gdyby zebrało mu się na płacz. Wbrew
wszystkiemu, co się dotąd wydarzyło, zrobiło mi się go żal.
Trzeciego dnia wyjrzało słońce. Pony uciął sobie jak zwykle przedpołudniową drzemkę, ale
kiedy pani Hume wywiozła go z sypialni o dziesiątej, był już gotów do pierwszego spaceru.
Okutany w grubą wełnianą odzież, wymachiwał raźno laską trzymaną w prawej dłoni.
Cokolwiek by o nim powiedzieć, nie traktował spraw beznamiętnie, to pewne. Na przejażdżkę
po ulicach cieszył się jak badacz wyruszający na ekspedycję do Arktyki. Należało poczynić
niezliczone przygotowania: sprawdzić temperaturę i prędkość wiatru, wytyczyć zawczasu
trasę, upewnić się, że ubrał się dostatecznie ciepło. Gdy było zimno, Pony otulał się w
najrozmaitszą odzież wierzchnią, wkładał swetry i szaliki, wciągał olbrzymie palto, które
sięgało mu do kostek, brał koc, rękawiczki i rosyjską papachę. W szczególnie chłodne dni
(gdy temperatura spadała poniżej zera) zakładał też maskę narciarską. Cała ta konfekcja
grzebała go pod grubymi warstwami, przez co wyglądał jeszcze mizerniej i komiczniej niż
zwykle, ale ponieważ nie potrafił znieść zimna i nie wzruszały go zdumione spojrzenia
obcych, do cna wyzyskiwał ekstrawagancję swego stroju. W dniu naszego pierwszego
spaceru panował przenikliwy chłód i kiedy czyniliśmy przygotowania do wyjścia, Pony
zapytał, czy mam palto. Nie, odparłem, tylko skórzaną kurtkę. To na nic, rzekł, na nic.
- Nie chcę, żebyś sobie odmroził tyłek. Potrzebne ci ubranie, bo musisz trzymać się długo,
Fogg.
Pani Hume dostała polecenie, by przynieść palto, które należało do Pawła Shuma. Był to
znoszony łach z tweedu, który nawet na mnie pasował - w odcieniu brązu, upstrzony
czerwonymi i zielonymi cętkami. Mimo mych sprzeciwów Pony uparł się, bym przyjął palto
w prezencie, musiałem więc ulec, bo inaczej skończyłoby się sprzeczką. Tak oto
odziedziczyłem ubranie po swoim poprzedniku. Przechodziły mnie ciarki, gdy je wkładałem,
ponieważ wiedziałem, że należało do człowieka, który nie żyje, niemniej nosiłem je na
wszystkich spacerach przez całą zimę. By przełamać swe opory, usiłowałem postrzegać palto
jako swego rodzaju liberię, którą dostałem wraz z dobrodziejstwem pracy, ale niewiele to
pomogło. Ilekroć wciągałem je na grzbiet, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wstępuję w
ciało zmarłego, że zamieniam się w ducha Pawła Shuma.
Kierowanie wózkiem inwalidzkim opanowałem dość szybko. Pierwszego dnia zdarzyło się
wprawdzie kilka podskoków na wybojach, ale gdy tylko nauczyłem się nachylać wózek pod
odpowiednim kątem przy pokonywaniu krawężników, jazda odbywała się gładko. Pony
ważył nadzwyczaj mało i wożenie go nie wymagało wysilania rąk. Nasze wypady sprawiały
mi jednak trudności pod innym względem. Jak tylko znaleźliśmy się za progiem, Pony dźgał
laską na wszystkie strony i pytał, co wskazuje. Gdy mu odpowiadałem, żądał, bym to opisał.
Pojemniki na śmiecie, witryny sklepów, nisze drzwi - chciał, bym dokładnie oddał ich
wygląd, a gdy nie dość prędko budowałem zdania, wybuchał gniewem.
- Jasny gwint, chłopcze! - wrzeszczał. - Od czego masz oczy? Ja jestem ślepy jak kret, a ty
mi tu mamroczesz coś o „zwykłej latarni" i „zupełnie zwyczajnych pokrywach włazów"! Nie
ma dwóch takich samych rzeczy, głupcze, byle gamoń to wie. Chcę zobaczyć to, na co
patrzysz, psiakrew, chcę, żebyś mi te rzeczy pokazał!
Poniżające było stać na środku ulicy i być besztanym w ten sposób, słuchać potulnie, jak
starzec zmywa mi głowę, gdy tymczasem przechodnie oglądali się z powodu krzyków. Raz
czy dwa aż mnie korciło, by po prostu odejść i zostawić Pony'ego, ale prawdę mówiąc, miał
on trochę racji. Nie spisywałem się najlepiej. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie miałem w
zwyczaju przyglądać się bacznie przedmiotom i gdy teraz oczekiwano tego po mnie, efekty
były żałosne. Dotąd przejawiałem raczej skłonność do uogólniania, do wychwytywania
podobieństw, nie różnic. Teraz zaś wrzucono mnie do świata szczegółów, a zadanie, by oddać
je słowami, by przedstawić nagłe wrażenia zmysłowe, było wyzwaniem, któremu nie
potrafiłem sprostać. By mieć to, czego żądał, do pchania wózka po mieście Pony powinien
był nająć Flauberta - ale przecież nawet Flaubert pracował niespiesznie, niekiedy mozolił się
godzinami nad jednym zdaniem. Ja zaś nie tylko musiałem opisać trafnie, co widzę, ale też
uporać się z tym w ciągu zaledwie kilku sekund. Najbardziej nienawidziłem nieuchronnego
porównywania mnie z Pawłem Shumem. Pewnego razu szczególnie mi to dopiekło, bo Pony
ględził o utraconym przyjacielu ładnych kilka minut, przedstawiając go jako mistrza frazy
poetyckiej, niezrównanego artystę kreślącego celne i zachwycające obrazy, stylistę, którego
słowa w cudowny sposób odsłaniały namacalną prawdę o przedmiotach.
— I pomyśleć - ciągnął - że angielski nie był nawet jego ojczystym językiem.
Wtedy właśnie odgryzłem się jedyny raz, bo pokusa była tak silna, że nie potrafiłem się
powstrzymać.
- Jeśli chce pan innych języków - rzekłem - to z przyjemnością spełnię pańskie życzenie.
Moża łacina? Odtąd będę mówił do pana po łacinie, jeśli pan sobie życzy. A jeszcze lepsza
będzie łacina kuchenna, z jej zrozumieniem z pewnością nie będzie miał pan kłopotów.
Głupio się zachowałem i Pony szybko przywołał mnie do porządku.
- Zamknij się wreszcie i gadaj, chłopcze, jakie są dziś chmury. Opisz mi po kolei wszystkie
chmury na niebie zachodu, wszystkie, które widzisz.
Aby spełniać życzenia starca, musiałem nauczyć się trwać w oderwaniu od niego. Zasadniczą
sprawą było nie czuć się obarczonym jego poleceniami, lecz przemienić je w coś, czego
pragnąłem dla samego siebie. Przecież w opisywaniu świata nie było nic zdrożnego. Jeśli
spojrzeć na to z odpowiedniej strony, w wysiłku trafnego przedstawienia rzeczy krył się
właśnie ten rodzaj dyscypliny, która mogła mnie nauczyć tego, czego pragnąłem się nauczyć:
pokory, cierpliwości, rygoru. Zamiast więc traktować sprawę wyłącznie jako spełnianie
poleceń, zacząłem postrzegać ją jako ćwiczenie duchowe, jako proces uczący mnie patrzeć na
świat tak, jak gdybym właśnie go odkrywał./ Co widzisz? Skoro to widzisz, jak ubierzesz
^*"— ««^v, w słowa? Świat dociera do nas przez oczy, ale sens wydobywamy z niego
dopiero wtedy, gdy spłynie do ust. Zacząłem dostrzegać, jak wielka odległość dzieli jedno od
drugiego, pojąłem, jak długą drogę musi przebyć rzecz, by się przemieścić. W kategoriach
liczb nierzadko był to ledwie cal lub dwa, ale wziąwszy pod uwagę, jak wiele może się wtedy
wydarzyć, jak wiele może ubyć, równie dobrze mógłby to być lot z Ziemi na Księżyc. Moje
pierwsze opisy były przygnębiająco niezborne, mało wyraziste - ledwie cienie przemykające
po rozmazanym tle. Przecież widzę to nie pierwszy raz, mówiłem sobie, jak więc możliwe, że
nie potrafię opisać? Hydrant przeciwpożarowy, taksówka, para uchodząca z pękniętej rury -
znałem to wszystko, znałem na pamięć. Lecz fakt ten nie uwzględniał zmienności rzeczy,
przeobrażeń w zależności od siły i kąta padania światła, drobnych mutacji pod wpływem tego,
co działo się dokoła: nadejście przechodnia, nagły poryw wiatru, przypadkowe odbicie
promieni słonecznych. Wszystko trwało w nieustannym ruchu i choć dwie cegły w murze
były podobne do siebie, pod żadnym pozorem nie należało ich postrzegać jako jednakowe.
Mało tego, nawet jedna nigdy nie była taka sama. Niszczała, kruszała niedostrzegalnie pod
działaniem powietrza, chłodu, ciepła, burzy i gdyby patrzeć na nią przez wieki, znikłaby bez
śladu. Wszystka materia nieożywiona była w trakcie rozpadu, wszystka ożywiona obumierała.
W głowie mi pulsowało, ilekroć zaczynałem o tym myśleć, wyobrażając sobie wściekły,
szaleńczy pęd molekuł, nieustanne eksplozje materii, zderzenia, chaos kipiący pod
powierzchnią rzeczy. Tak jak Pony przestrzegł mnie na początku: nie przesądzaj o niczym z
góry. Ze stanu zdawkowej obojętności wpadłem w stan najwyższego pogotowia. Moje opisy
stały się nadmiernie dokładne, rozpaczliwie usiłowałem uchwycić w nich najdrobniejsze
niuanse odsłaniające się przed mymi oczyma, w wariackim popłochu kleciłem szczegóły w
jedną zbitkę, by nic nie uronić. Słowa wylatywały z mych ust jak pociski z karabinu
maszynowego - brzmiały niczym staccato szybkostrzelnej broni. Pony nieustannie musiał
mnie powściągać, skarżąc się, że nie nadąża. Problem jednak tkwił nie w tempie wypowiedzi,
lecz w mym ogólnym podejściu do zagadnienia. Sypałem zbyt wieloma słowami i zamiast
odsłonić przed nim widziane rzeczy, zakrywałem je, grzebałem pod lawiną subtelności i
geometrycznych abstrakcji. Najważniejsze było pamiętać, że Pony jest ślepy. Moje zadanie
nie polegało na tym, by znużyć go litanią haseł, lecz by pomóc mu zobaczyć. W ostatecznym
rozrachunku słowa się nie liczyły. Ich rolą było umożliwić mu jak najszybsze uchwycenie
konkretu i żeby to osiągnąć, musiały zniknąć już w chwili ich wypowiadania. Trzeba było
tygodni mozołu, bym uprościł zdania, bym nauczył się oddzielać przygodną cechę od istoty.
Odkryłem, że im więcej przestrzeni zostawiam wokół przedmiotu, tym lepsze rezultaty
osiągam, albowiem w ten sposób Pony miał pole do popisu i sam mógł dokonać
najważniejszego: stworzyć obraz w oparciu o kilka tropów, poczuć, jak jego umysł wybiega
ku rzeczy, którą dla niego opisywałem. Rozczarowany swymi pierwszymi próbami, zacząłem
ćwiczyć w samotności, na przykład leżąc w łóżku nocą. Skupiałem się wtedy na przedmiotach
w pokoju, sprawdzałem, czy robię postępy. Coraz bardziej się przykładałem, coraz poważniej
traktowałem sprawę. Nie postrzegałem już tego jako czysto estetyczne ćwiczenie, lecz jako
obowiązek moralny i coraz mniej zżymałem się na krytykę Pony'ego, zastanawiając, czy jego
zniecierpliwienie i niezadowolenie nie służą aby jakiemuś wyższemu celowi. Byłem
mnichem poszukującym iluminacji, a Pony - moją włosiennicą, biczem, którym smagałem
własny grzbiet. Bez wątpienia robiłem postępy, nie znaczy to jednak, że moje wysiłki mnie
zadowalały.'Słowa są zbyt wymagające, aby tak było; zbyt często doznajemy klęski, by
tryskać radością z powodu sporadycznego tryumfu. ,Z upływem czasu Pony okazywał mi
coraz większą wyrozumiałość, nie potrafię jednak stwierdzić, czy dlatego, że lepiej się
sprawiałem. Być może porzucił nadzieję albo stracił zainteresowanie opisami? Trudno
powiedzieć. Może po prostu do mnie przywykał?
Zimą zwykle ograniczaliśmy nasze spacery do najbliższej okolicy. West End Avenue,
Broadway, ulice przecinające Siedemdziesiątki i Osiemdziesiątki. Wielu mijanych przez nas
ludzi znało Pony'ego i wbrew moim oczekiwaniom najwyraźniej cieszyło się na jego widok.
Niektórzy przystawali nawet, by się przywitać. Zieleniarze, sprzedawcy gazet, starzy ludzie
na spacerze jak my. Pony rozpoznawał ich po głosie i odpowiadał uprzejmie, choć z rezerwą:
szlachcic, który zjechał z wyżyn swego zamku, by zadać się z gminem. Otaczał go szacunek i
w pierwszych tygodniach wspominano często Pawła Shuma, którego najwyraźniej wszyscy
znali i lubili. W okolicy powszechnie wiedziano o jego tragicznej śmierci (niektórzy byli
nawet świadkami wypadku) i Pony zmuszony był przyjmować wyrazy ubolewania i
pokrzepiające uściski dłoni, ale z łatwością radził sobie z tymi dowodami współczucia.
Zaskakujące było, jak układnie potrafi się zachowywać, gdy chce, jak dobrze rozumie
wymogi życia społecznego.
- To mój nowy człowiek - mawiał, wskazując w moją stronę. - Pan M. S. Fogg, świeżo
upieczony absolwent Uniwersytetu Columbii.
Wszystko miło i grzecznie, jak gdybym był wybitnym człowiekiem, który oderwał się od
tysiąca ważnych zajęć, by zaszczycić go swym towarzystwem. Ta sama odmiana
obowiązywała w ciastkarni na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, gdzie zachodziliśmy niekiedy
na kawę przed powrotem do domu. Żadnego siorbania czy ślinienia się; ani jeden odgłos nie
dobył się z ust Pony'ego. Gdy obcy patrzyli, był skończonym dżentelmenem, wzorem savoir
vivre'u.
Na spacerze rozmowy niezbyt nam się kleiły. Obaj patrzyliśmy w tę samą stronę, a ponieważ
głowę miałem znacznie wyżej niż on, jego słowa mi umykały. Musiałem się pochylać, by
usłyszeć, co mówi, ale nie lubił z kolei się zatrzymywać ani zwalniać tempa, więc czekał z
wypowiedzią do chwili, gdy stanęliśmy pod światłami ulicznymi i czekaliśmy, żeby przejść
przez jezdnię. Najczęściej prosił mnie o opisy, poza tym rzadko pozwalał sobie na coś więcej
niż krótki przekaz czy pytanie. Co to za ulica? Która godzina? Zmarzłem. Zdarzało się, że nic
nie mówił niemal przez cały spacer, zapamiętując się w motoryce wózka inwalidzkiego,
kierując twarz ku słońcu, mrucząc cicho do siebie w transie fizycznej rozkoszy. Uwielbiał
czuć powietrze na skórze, sycił ciało niewidzialnym światłem, które lało się dokoła z
wysokości, i gdy tylko udawało mi się utrzymywać równy rytm jazdy, zestroić kroki z
obrotem kół, wtedy widziałem, jak stopniowo zatraca się w muzyce ruchu i wycisza,
ukołysany jak dziecko w wózeczku.
Na przełomie marca i kwietnia zaczęliśmy wybierać się na dłuższe wycieczki, zostawiając za
sobą górny Broadway i zapuszczając się w inne rejony. Mimo ocieplenia Pony nadal wkładał
grubą odzież i nawet w najpiękniejsze dni nie wyściubił nosa na dwór bez palta na grzbiecie i
pledu wokół nóg. Ta wrażliwość na pogodę aż raziła; zachowywał się tak, jak gdyby lękał się,
że wystawi swe wnętrzności na niebezpieczeństwo, jeżeli nie otuli się zapobiegliwie po
czubek głowy. Gdy było mu ciepło, o wiele chętniej przebywał na świeżym powietrzu i nic
tak nie poprawiało mu humoru jak silny wiatr. Smagany podmuchami, śmiał się i klął, robiąc
z tego wielkie halo, wymachując laską na żywioły. Jego ulubionym terenem spaceru - nawet
zimą - był Riverside Park, gdzie spędzaliśmy wiele godzin; siedział w milczeniu, nigdy nie
zapadając w drzemkę, jak się tego spodziewałem, nastawiając ucha, usiłując śledzić, co dzieje
się dokoła: w gałęziach harcowały ptaki i wiewiórki, wiatr targał konarami, z ulicy dobiegał
szum samochodów. Na spacery do parku zacząłem zabierać atlas przyrody, żeby sprawdzać
nazwy krzewów i kwiatów, gdy o nie pytał. W ten sposób nauczyłem się rozpoznawać
dziesiątki roślin, przyglądając się liściom i budowie pąków z zainteresowaniem i
dociekliwością, jakich nigdy nie przejawiałem w stosunku do przyrody. Pewnego dnia, gdy
Pony był w szczególnie dobrym nastroju, zapytałem go, dlaczego nie przeniesie się na wieś.
Było to na początku naszej znajomości, chyba pod koniec listopada czy w pierwszych dniach
grudnia, i jeszcze się wtedy nie nauczyłem powściągać swej ciekawości. Powiedziałem, że
widzę, iż pobyt w parku sprawia mu nie lada przyjemność, szkoda więc, że cały czas nie
może przebywać na łonie przyrody. Odczekał długą chwilę, tak długą, iż pomyślałem, że
mnie nie usłyszał, po czym odparł:
- Mam to już za sobą. Żyłem kiedyś na łonie przyrody i wszystko to mam w głowie. Sam jak
palec pośrodku niczego. Żyłem w dziczy całe miesiące, bez końca... Całe życie. Jak się ma
coś takiego za sobą, chłopcze, to już się nigdy nie zapomni. Nie trzeba donikąd jeździć.
Zaczynam tylko o tym myśleć i już tam jestem. Tam właśnie spędzam teraz większość mych
dni - pośrodku niczego.
W połowie grudnia Pony raptem stracił zainteresowanie książkami podróżniczymi.
Przeczytaliśmy ich już wtedy blisko tuzin i właśnie brnęliśmy przez Wyprawę kanionem
Fredericka S. Dellen-baugha (relacja z drugiej ekspedycji Powella rzeką Kolorado), gdy
przerwał mi w pół słowa i oznajmił:
- Chyba już dość, panie Fogg. Robi się trochę nudno, a nie mamy czasu do stracenia. Czeka
nas robota, sprawy nie cierpiące zwłoki.
Nie miałem pojęcia, o jakich sprawach mówi, ale z ochotą odłożyłem książkę na półkę i
czekałem na nowe polecenie. Spotkało mnie rozczarowanie.
- Idź na róg - rzekł Pony - i kup „New York Timesa". Pani Hume da ci pieniądze.
- To wszystko?
- Wszystko. I pospiesz się. Nie mamy czasu na mitręgę.
Dotąd Pony nie okazywał najmniejszego zainteresowania aktualnościami. Pani Hume i ja
rozmawialiśmy niekiedy przy posiłkach o najświeższych wydarzeniach, ale starzec nigdy się
nie włączał, nigdy nie wtrącił słowa komentarza. Teraz jednak zapragnął być na bieżąco i
przez następne dwa tygodnie musiałem co rano sumiennie czytać mu artykuły z „New York
Timesa". Poczesne miejsce zaj mowały doniesienia z wojny w Wietnamie, ale Pony chciał
słuchać o wszystkim: debaty w Kongresie, trzy pożary w Brooklynie, zabójstwa w Bronxie,
notowania z giełdy, recenzje książek, wyniki meczów koszykówki, trzęsienia ziemi. Słowem,
codzienność. Dziwiło mnie, że Pony'emu raptem tak pilno do czytania gazet. Najwyraźniej
coś zamierzał, ale nie potrafiłem go rozgryźć. Parł do celu zakosami w powolnej grze w kotka
i myszkę, ukrywając swe intencje. Niechybnie próbował mnie zbić z tropu, ale jednocześnie
taktyka ta była tak przejrzysta, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, bym miał się na
baczności.
Każde poranne posiedzenie z gazetą kończyliśmy dokładną lekturą rubryki „Odeszli od
nas...". Pony słuchał wtedy pilniej; ze zdumieniem widziałem, w jak wielkim skupieniu
chłonie bezbarwny język anonsów. Tuzy przemysłu, politycy, mierniczy, wynalazcy, gwiazdy
filmu niemego: wszyscy w równym stopniu przykuwali jego uwagę. Z upływem dni coraz
więcej czasu poświęcaliśmy zgonom. Niekiedy Pony kazał mi powtarzać to samo dwa albo
trzy razy, a w dniach, gdy śmierć zbierała małe żniwo, polecał mi czytać płatne nekrologi
drukowane ozdobną czcionką u dołu stronicy. George Taki a Taki, ukochany mąż i ojciec,
odszedł od nas w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia. Dziś po południu na Cmentarzu
Naszej Pani Od Smutków odbędzie się ceremonia pogrzebowa, o czym zawiadamiają
pozostający w nieutulonym żalu, rodzina i przyjaciele. Pony'ego nigdy nie nużyły te
monotonne recytacje. Wreszcie po blisko dwóch tygodniach zostawiania sobie żałoby na
deser przestał udawać, że interesują go aktualności i kazał mi od razu zaczynać od
nekrologów. Nawet słowem nie skwitowałem tej zmiany porządku, ale gdy przebrnąłem przez
zmarłych, a on nie poprosił o nic więcej, zrozumiałem, że nadchodzi przełomowa chwila.
- No, teraz już wiemy, jak to ma brzmieć, co, chłopcze? -odezwał się.
- Chyba tak - odparłem. - Przeczytaliśmy już tyle, że mamy ogólne pojęcie.
- Przyznaję, że to przygnębiające, ale uznałem, że musimy się z tym najpierw otrzaskać, nim
ruszymy z naszym przedsięwzięciem.
- Przedsięwzięciem?
— Niedługo przyjdzie moja kolej. Byle ciołek to wie.
- Nie spodziewam się, że będzie pan żył wiecznie, ale chyba przeżył już pan wielu, więc nie
ma powodu sądzić, że w najbliższej przyszłości coś się zmieni.
- Być może. Ale ja myślę inaczej i jeżeli się mylę, to pierwszy raz w życiu.
- Mówi pan, jakby pan wiedział.
- Bo wiem. Widziałem setki znaków na niebie i ziemi. Mój czas się kończy i musimy
wziąć się do roboty, nim będzie za późno.
- Nadal nie rozumiem.
- Chodzi o wspomnienie pośmiertne. Czas zacząć je pisać.
- W życiu nie słyszałem, by ktoś pisał wspomnienie pośmiertne o sobie samym. Inni mają to
za nas robić, gdy już umrzemy.
- Pod warunkiem, że znają fakty. Ale jak nie ma niczego w ewidencji?
- Aha, rozumiem. Chce pan przekazać ludziom więcej informacji o sobie.
- Otóż to.
- Ale skąd pan wie, że wydrukują to w gazecie?
- Pięćdziesiąt dwa lata temu wydrukowali. Nie widzę więc powodu, dlaczego drugi raz nie
mieliby skorzystać z okazji.
- Nie rozumiem.
- Umarłem wtedy. Przecież nie drukują nekrologów żywych ludzi, nie? Umarłem, a
właściwie to myśleli, że umarłem.
- A pan nic nikomu o tym nie powiedział?
- Nie, bo nie chciałem. Podobało mi się, że umarłem, a gdy już napisali o tym w gazetach,
pozostawiłem sprawy własnemu biegowi.
- Musiał więc być pan kimś ważnym.
- Bardzo ważnym.
— Dlaczego w takim razie ja nic o panu nie wiem?
- Bo wtedy inaczej się nazywałem. Zmieniłem nazwisko po śmierci.
- A jak pan się nazywał?
- Pedalsko. Julian Barber. Nienawidziłem tego nazwiska.
- W życiu nie słyszałem o Julianie Barberze.
- Za dużo czasu minęło, by ktoś pamiętał. Mówię o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku,
Fogg. Tysiąc dziewięćset szesnasty, siedemnasty. Okrył mnie mrok historii, jak to mówią, i
już się z niego nie wyłoniłem.
- A czym się pan zajmował jako Julian Barber?
- Byłem malarzem. Wybitnym amerykańskim malarzem. Gdybym dalej robił swoje,
skończyłbym prawdopodobnie jako największy artysta mych czasów.
- Najskromniej mówiąc.
- Podaję ci tylko fakty, Fogg. Moja kariera trwała jednak krótko i nie zostawiłem wiele po
sobie.
— A gdzie są teraz pańskie obrazy?
— Nie mam zielonego pojęcia. Rozproszone, przypuszczam. Poginęły. Nie obchodzi mnie
to.
- Po co więc pisać to wspomnienie?
- Bo niedługo umrę, a wtedy nie będzie już miało znaczenia, że tajemnica się wyda. Sknocili
sprawę za pierwszym razem, to może zrobią to jak należy, gdy naprawdę będzie trzeba.
— Rozumiem — odparłem, nie rozumiejąc.
- Naturalnie dużą rolę odegrały w tym moje nogi - ciągnął Pony. - Pewnie zastanawiałeś się,
co z nimi. Wszyscy się zastanawiają, to przecież naturalne. Moje nogi. Uschnięte,
bezużyteczne nogi. Wiedz, że nie urodziłem się kaleką, wyjaśnijmy to sobie na początku. W
młodości byłem żwawym zuchem - żywe srebro, do tego nicpoń - i psociłem nie gorzej od
innych. Tu, na Long Island, w wielkim domu, gdzie spędzaliśmy letnie wakacje. Teraz są tam
domki szeregowe i parkingi, ale wtedy była tam oaza spokoju, nic tylko łąki i plaża, raj na
ziemi. Gdy w tysiąc dziewięćset dwudziestym przeniosłem się do Paryża, nie było potrzeby
mówić prawdy. I tak nie miało znaczenia, co kto myśli. Dopóki grałem przekonująco swą
rolę, dopóty nikogo nie obchodziło, co naprawdę się wydarzyło. Wymyśliłem na własny
użytek kilka historyjek, każda kolejna trochę lepsza od poprzedniej. Miałem je w zanadrzu i
serwowałem taką lub inną w zależności od sytuacji i nastroju, zmieniając trochę fabułę na
poczekaniu, tu upiększając jakiś incydent, tam doskonaląc szcze-gólik, latami szlifując
wszystko, aż brzmiało jak należy. Najlepsze były wspomnienia z wojny, w tym całkiem
nieźle sobie radziłem. Mówię o wielkiej wojnie, tej, która przekreśliła wszelkie nadzieje,
która miała być kresem wszystkich wojen. Szkoda, że nie słyszałeś, z jakim natchnieniem
nawijałem o okopach i błocie. Popisy kraso-mówstwa. Istotę strachu potrafiłem odmalować
jak nikt inny, opowiadałem o armatach grzmiących nocą, o struchlałych szeregowcach, którzy
srali po owijaczach. Szrapnel, mówiłem, ponad sześćset drobnych odłamków w obu nogach -
oto co się stało. Francuzi spijali słowa z mych ust, nigdy nie mieli dość. Wymyśliłem też
historię o eskadrze imienia Lafayette'a. Żywa, mrożąca krew w żyłach opowieść, jak to
zestrzeliły mnie fryce. Trzymała w napięciu, możesz mi wierzyć, zawsze domagano się
więcej. Problem polegał tylko na tym, żeby spamiętać, co opowiedziałem komu i kiedy.
Latami notowałem sumiennie w pamięci, żeby przy następnym spotkaniu zaserwować tę
samą wersję. To przydawało całej sprawie emocji, bo wiedziałem, że zawsze grozi mi
wpadka, że w każdej chwili ktoś może wstać znienacka i nazwać mnie łgarzem. Skoro już
kłamać, to przynajmniej tak, żeby było ciekawie.
- I przez tyle lat nikomu nie powiedział pan prawdy?
- Nikomu.
— Nawet Shumowi?
— Przede wszystkim Shumowi. Ten człowiek był uosobieniem taktu. Nigdy nie pytał, więc
nie mówiłem.
- Ale teraz jest pan gotów powiedzieć?
- W odpowiednim czasie, chłopcze, w odpowiednim czasie. Musisz być cierpliwy.
- Ale dlaczego wybrał pan mnie? Znamy się ledwie kilka miesięcy.
- Nie mam wyboru. Rosjanin nie żyje, a pani Hume jest stworzona do czego innego. Kto mi
pozostaje, Fogg? Czy ci się to podoba czy nie, jesteś moim jedynym powiernikiem.
Spodziewałem się, że nazajutrz Pony wróci do sprawy, podejmie na nowo wątek. Byłoby to
logiczne w świetle wydarzeń poprzedniego dnia, ale powinienem był już wiedzieć, że po nim
nie należy oczekiwać logicznego postępowania. Rankiem ani słowem nie wspomniał o swych
zwierzeniach, lecz raptem wylał z siebie zawiłą i nieskładną opowieść o człowieku, którego
kiedyś znał, przeskakując znienacka od wątku do wątku, miotając się w wirze
fragmentarycznych wspomnień, które dla mnie nie układały się w żaden sens. Ze wszystkich
sił starałem się nie pogubić, ale było tak, jak gdyby Pony zaczął opowiadać beze mnie, jak
gdybym się spóźnił i nie mógł już rozeznać.
- Karzeł - rzekł. - Biedny skurwiel wyglądał jak karzeł. Trzydzieści pięć, no, najwyżej
czterdzieści kilo i te zapadnięte, nieobecne oczy, oczy szaleńca, przepełnione ekstazą i
żałością jednocześnie. Tuż przed tym, jak go zamknęli, wtedy widziałem go ostatni raz. New
Jersey. Było tak, jakby doszło się na kraniec tej cholernej ziemi. Orange, East Orange, chuj
tam z nazwą. Edison też był w jednym z tych miasteczek. Nie znał jednak Ralpha, pewnie w
życiu o nim nie słyszał. Dupek, ignorant. Jebać Edisona. Jebać Edisona i jego pieprzoną
żarówkę. Ralph mówi mi, że skończyły mu się pieniądze. A czego się spodziewać po kimś,
kto ma ośmioro bachorów w domu i takiego stwora za żonę? Zrobiłem co w mojej mocy.
Byłem wtedy zamożny, pieniądze nie stanowiły problemu. Masz, mówię i sięgam do kieszeni,
weź, to dla mnie pryszcz. Nie pamiętam, ile mu dałem. Stówę, może dwie. Był tak
wdzięczny, że się rozpłakał, ot tak, po prostu, stał przede mną i beczał jak dziecko. Żałosne.
Gdy sobie teraz o tym przypominam, to rzygać mi się chce. Jeden z naszych największych, a
całkiem rozklejony, bliski utraty rozumu. Kiedyś opowiadał mi o wyprawach na zachód, jak
to włóczył się po dziczy tygodniami, przez cały ten czas nie spotykając żywej duszy. Trzy lata
tam przesiedział. Wyoming, Utah, Newada, Kalifornia. W tamtych czasach to były dzikie
tereny. Żadnej elektryczności ani kin, możesz mi wierzyć, żadnych cholernych automobilów,
które rozjeżdżają ludzi. Mówił, że polubił Indian. Byli dla niego dobrzy i pozwalali mu
zatrzymywać się w wioskach, gdy tamtędy jechał. No i właśnie Indianie wrócili, kiedy mu w
końcu odbiło. Włożył indiański strój, który dał mu dwadzieścia lat wcześniej jakiś wódz, i tak
ubrany poszedł sobie na spacer ulicami New Jersey. Pióra sterczące z głowy, paciorki, szarfy,
długie włosy, nóż za pasem, pełna gala. Biedny skurwiel. Mało tego, ubzdurał sobie, że
będzie robił pieniądze. Ręcznie malowane banknoty tysiącdolarowe z własną podobizną
pośrodku jak z portretem któregoś z ojców-założycieli. Pewnego dnia wchodzi do banku,
wręcza jeden z takich banknotów kasjerowi i prosi o rozmienienie. Nikt nie uznał tego za
dobry kawał, zwłaszcza gdy Ralph zaczął robić chryję. Nie można zadzierać z
wszechmocnym dolarem i myśleć, że ujdzie to człowiekowi na sucho. Ciągną go więc z tego
banku za to wytłuszczone indiańskie ubranko, a on się zapiera rękoma i nogami, wrzeszczy
wniebogłosy i kopie. Zaraz potem postanowili zapuszkować go na dobre. Gdzieś w stanie
Nowy Jork to chyba było. Do śmierci już siedział w wariatkowie, ale dalej malował, jeśli dasz
wiarę, skurwysyn nie potrafił przestać. Malował na wszystkim, na czym się dało. Papier,
tektura, pudełka po cygarach, nawet rolety. Dowcip polega na tym, że wtedy zaczęły się
sprzedawać jego pierwsze rzeczy. Uzyskiwały wysokie ceny, żebyś wiedział, niesłychane
sumy za obrazy, na które parę lat wcześniej nikt by nie spojrzał. Jakiś chrzaniony senator z
Montany wybulił czternaście patoli za Poświatę księżycową - najwyższa cena zapłacona
kiedykolwiek za dzieło żyjącego amerykańskiego artysty. Ale Ralph i jego rodzina nic z tego
nie mieli. Jego żona żyła z pięćdziesięciu dolarów rocznie w jakiejś ruderze pod Catskills - to
ten sam region, który malował Thomas Cole - i nie stać jej było nawet na bilet autobusowy,
żeby odwiedzić męża u czubków. A z niego mentów przyrody, barw na każdym milimetrze
kwadratowym płótna. Potem zamknij oczy i zrób sobie sprawdzian. Otwórz oczy. Zobacz,
czy potrafisz już wejść w pejzaż, który masz przed sobą. Zobacz, czy potrafisz już wejść w
umysł artysty, który namalował ten pejzaż. Wyobraź sobie, że jesteś Blakelockiem, że sam to
malujesz. Po godzinie zrób sobie krótką przerwę. Pochodź sobie po muzeum, jeśli masz
ochotę, i obejrzyj inne obrazy. Potem wróć do Blakelocka. Poświęć mu kolejny kwadrans,
oddaj się temu obrazowi, jak gdyby nie istniało nic innego na całym bożym świecie. Wreszcie
odejdź. Wyjdź z muzeum i idź na stację metra. Wsiądź do pociągu jadącego na Manhattan,
przesiądź się na Siedemdziesiątej Drugiej i wróć tutaj. W metrze zachowuj się tak samo jak
poprzednio: oczy zamknięte, buzia też. Myśl o obrazie. Spróbuj ujrzeć go w myślach. Spróbuj
go sobie przypomnieć, uchwyć się tego wspomnienia i trzymaj się go tak długo, jak potrafisz.
Zrozumiano?
- Chyba zrozumiano - odparłem. - Coś jeszcze?
- Nic. Ale pamiętaj: jeżeli nie zrobisz dokładnie tak, jak ci powiedziałem, w życiu się więcej
do ciebie nie odezwę.
W metrze pilnowałem się, by mieć zamknięte oczy, ale trudno mi było nie myśleć o niczym.
Usiłowałem wyobrazić sobie kamyk i skupić się na jego wyglądzie, ale nawet to nie było tak
łatwe, jak mogłoby się wydawać. Dokoła panował zbyt wielki hałas, zbyt dużo ludzi
rozmawiało i ocierało się o mnie. Nie zamontowano jeszcze wtedy głośników, przez które
dziś informuje się o przystankach, musiałem więc śledzić w myśli jazdę i odliczać na palcach
mijane stacje: jedna za mną, zatem zostało siedemnaście, druga, więc jeszcze szesnaście.
Moją uwagę nieuchronnie przyciągały rozmowy pasażerów siedzących obok. Głosy narzucały
się i nie potrafiłem się od nich odgrodzić, a ilekroć odzywał się nowy, korciło mnie, by
otworzyć oczy i spojrzeć. Ta pokusa była prawie nie do przezwyciężenia. Gdy tylko bowiem
usłyszy się czyjś głos, tworzy się w myśli obraz osoby. W ciągu paru sekund człowiek
przypisuje jej najprzeróżniejsze cechy: płeć, przybliżony wiek, pozycja społeczna,
pochodzenie, a nawet kolor skóry. Jeśli się widzi, naturalnym odruchem jest zerknąć i
przekonać się, w jakiej mierze wizerunek powstały w głowie odpowiada rzeczywistości.
Najczęściej trafia się w dziesiątkę, choć zdarza się sroga omyłka: profesorowie wyższych
uczelni mówią jak kierowcy ciężarówek, dziewczynki okazują się staruszkami, czarni mają
białą skórę. Nie mogłem się powstrzymać, by o tym nie myśleć, gdy pociąg dudnił w
ciemności. Zaciskając od dłuższego czasu powieki, zacząłem tęsknić za przelotnym choćby m
widokiem świata i wówczas zrozumiałem, co znaczy być ślepym, a tego właśnie chciał Pony.
Przez kilka minut trwałem przy tej myśli, lecz naraz oblała mnie fala gorąca, bo
uzmysłowiłem sobie, że pogubiłem się w liczeniu przystanków. Gdybym nie usłyszał, jak
pewna kobieta pyta, czy zaraz będzie Grand Army Plaża, pojechałbym chyba na koniec
Brooklynu.
Był zimowy poranek powszedniego dnia i w muzeum nie spotkałem prawie żywej duszy.
Kupiwszy bilet przy wejściu, pokazałem windziarzowi cztery palce i pojechałem w milczeniu
na górę. Kolekcja malarstwa amerykańskiego mieściła się na czwartym piętrze i z wyjątkiem
strażnika drzemiącego' w pierwszej sali byłem jedynym człowiekiem w całym skrzydle.
Sprawiło mi to przyjemność, choć jednocześnie podkreślało podniosły charakter mojej
wizyty. Starając się wypełniać polecenia Pony'ego i nie przyglądać zanadto innym obrazom,
przeszedłem kilka sal i dopiero w którejś z kolei znalazłem Blakelocka. Po drodze mignęły mi
w oczach różne barwy, dostrzegłem parę nazwisk - Church, Bierstadt, Ryder - ale zwalczyłem
pokusę, by spojrzeć uważniej. Wreszcie ujrzałem Poświatę księżycową, cel mej osobliwej,
przymusowej wyprawy, i w pierwszej chwili raptownego spotkania poczułem głębokie
rozczarowanie. Nie wiem, czego się spodziewałem - być może monumentalnego dzieła,
nachalnego, krzykliwego popisu powierzchownej błyskotliwości - lecz z pewnością nie
posępnego obrazka, który miałem teraz przed oczami. Miał on ledwie sześćdziesiąt osiem na
osiemdziesiąt jeden centymetrów i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie pozbawionego
barw: ciemny brąz, ciemna zieleń, kapka czerwieni w rogu. Nie ulegało wątpliwości, że scenę
namalowała wprawna dłoń, lecz nie biła z niej ani odrobina dramatyzmu, który wedle mego
mniemania pociągałby Pony'ego. Być może rozczarowany byłem nie tyle samym obrazem, ile
własną opaczną interpretacją słów starca. Miałem przed sobą głęboko kontemplacyjne dzieło,
uduchowiony pejzaż i spokój. Zbijała mnie z tropu myśl, że coś takiego przemawia do mego
szalonego pryncypała.
Spróbowałem zapomnieć o Ponym. Cofnąłem się o krok czy dwa i przyjrzałem obrazowi
własnymi oczyma. Pośrodku płótna -dokładnie w geometrycznym środku, jak mi się
wydawało - widniał idealnie okrągły księżyc w postaci kredowobiałego dysku, który oświetlał
wszystko pod i nad sobą: niebo, jezioro, rosłe drzewo o rozłożystych konarach, niskie góry na
widnokręgu. Na pierwszym planie były dwie połacie ziemi przedzielone strumykiem. Na
lewym brzegu stało indiańskie tipi i paliło się ognisko obozowe, wokół którego siedziało
kilka ludzkich postaci poczerwieniałych od blasku płomieni, pięć może sześć, ale nie bardzo
mogłem je rozróżnić, ponieważ były tylko oszczędnym zasygnalizowaniem formy; na prawo
od drzewa, oddzielony od innych, tkwił na koniu samotny jeździec zapatrzony w stronę wody
- nieruchomy niczym posąg, jak gdyby zatopiony w medytacji. Stojące z tyłu drzewo było
piętnaście albo dwadzieścia razy wyższe od niego i prawem kontrastu człowiek zdawał się
drobną i nic nie znaczącą istotą. Jeździec i jego koń byli niczym więcej jak sylwetami,
czarnym zarysem bez głębi i indywidualnego piętna. Na drugim brzegu jeszcze mroczniej,
wszystko niemal całkowicie spowijała ciemność. Rosło tam kilka małych drzew również o
rozłożystych gałęziach, a dalej, u dołu, zobaczyłem drobniutką kapkę jasności, która wydała
mi się kolejną/ postacią (leżącą na wznak - być może śpiącą, może nieżywą, może zapatrzoną
w nocne niebo?) lub też pozostałością drugiego ogniska - nie potrafiłem tego rozstrzygnąć.
Tak pochłonęło mnie odszyfrowywanie niewyraźnych szczegółów w dolnej połowie obrazu,
że kiedy podniosłem wreszcie oczy na niebo, zaskoczyło mnie, że wszystko tam takie jasne.
Nawet biorąc poprawkę na księżyc w pełni, niebo zostało zbyt wyraźnie namalowane. Farba
pod spękanym laserunkiem świeciła z nienaturalną mocą, a im dalej w kierunku widnokręgu
spoglądałem, tym silniejszy stawał się blask -jak gdyby panował tam dzień, a góry
opromieniało słońce. Gdy już to zauważyłem, rzuciły mi się w oczy i inne osobliwości.
Niebo, na przykład, miało wyraźnie zielony odcień. Podbarwione żółtymi krawędziami
chmur, kotłowało się obok rosłego drzewa w gęstniejącym kłębowisku zamaszystych
pociągnięć pędzla, które nadawały powierzchni spiralny ruch - w przestrzennej głębi
wirowała niebiańska materia. Zadałem sobie pytanie, jak to możliwe, że niebo jest zielone?
Miało ten sam kolor co leżące poniżej jezioro, a to przecież niespotykane. Jedynie w czerni
najczarniejszej nocy niebo i ziemia zlewają się w jedno. Blakelock był najwyraźniej zbyt
\vytrawnym malarzem, by tego nie wiedzieć. Jeżeli więc nie przedstawił na płótnie
rzeczywistego pejzażu, to jakie było jego zamierzenie? Wytężyłem umysł, ale zieleń nieba nie
dawała mi spokoju. Niebo w kolorze ziemi, noc jasna jak dzień, wszystkie postacie ludzkie
skarlałe wskutek ogromu sceny - niewyraźne cienie zaledwie, ideogramy życia. Nie chciałem
formułować pochopnych osądów, doszukiwać się symbolicznych znaczeń, ale skłaniał mnie
do tego sam obraz. Mimo swej małości w stosunku do otoczenia, Indianie nie zdradzali lęku
ani niepokoju. Siedzieli odprężeni, w zgodzie ze sobą i ze światem, a im więcej nad tym
myślałem, tym silniej wyzierała ze sceny pogoda ducha. Zastanawiałem się, czy Blakelock
nie namalował zielonego nieba po to, by podkreślić tę harmonię, by wskazać na więź między
niebem a ziemią. Zdawał się mówić, że jeżeli ludzie potrafią żyć w jedności ze swym
otoczeniem, jeżeli potrafią poczuć się częścią otaczającego ich świata, wówczas być może
życie na ziemi przesycone jest świętością. To był jedynie domysł, rzecz jasna, ale uderzyło
mnie, że Blakelock namalował idyllę amerykańską, świat zamieszkany przez Indian przed
przybyciem białych, którzy go zniszczyli. Tabliczka na ścianie informowała, że obraz powstał
w 1885 roku. O ile dobrze pamiętałem, wypadało to dokładnie między rozgromieniem
Custera przez Dakotów a masakrą w Wounded Knee - innymi słowy, u samego kresu historii,
kiedy za późno już było na jakąkolwiek nadzieję, że coś z tego ocaleje. Być może, dumałem,
obraz ten ma symbolizować to wszystko, cośmy utracili. Może to nie pejzaż, lecz tablica
pamiątkowa, elegia na cześć nie istniejącego już świata.
Stałem przy obrazie ponad godzinę. Odchodziłem na parę kroków, to znów zbliżałem się,
ucząc się go po trochu na pamięć. Nie wiedziałem, czy znalazłem to, czego Pony się
spodziewał, ale z muzeum wyszedłem z poczuciem dokonanego odkrycia, choć nie bardzo
miałem pojęcie, na czym ono polega. Byłem skonany, bez sił. Gdy wsiadłem z powrotem do
metra i zamknąłem oczy, musiałem się pilnować, by nie zasnąć.
Było już po trzeciej, gdy wróciłem do domu. Pani Hume powiedziała mi, że Pony się
zdrzemnął. Ponieważ dotąd nigdy nie sypiał o tej porze dnia, doszedłem do wniosku, że nie
chce się ze mną widzieć. No i dobrze. Sam też nie byłem w nastroju do rozmowy. Wypiłem w
kuchni filiżankę kawy z panią Hume, po czym włożyłem palto i znów wyszedłem.
Pojechałem autobusem na Morningside Heights. O ósmej byłem umówiony z Kitty, a do tego
czasu postanowiłem poszperać w bibliotece na Columbii. O Blakelocku było niewiele: kilka
artykułów tu i ówdzie, parę -starych katalogów, nic ponad to. Lecz składając do kupy strzępy
informacji, przekonałem się, że Pony nie kłamał. Po to głównie przyszedłem do biblioteki.
Poplątał kilka faktów i trochę chronologie, ale najważniejsze się potwierdziło. Blakelock miał
nędzny żywot. Cierpiał, dostał pomieszania zmysłów, był osamotniony. Zanim zamknięto go
w domu wariatów, istotnie malował pieniądze z własnym portretem - banknoty nie
tysiącdolarowe, jak powiedział P°ny, ale miliondolarowe, o nominałach ponad wyobrażenie.
Jako młody człowiek wyjechał na zachód i żył wśród Indian. Był nadzwyczaj drobny (miał
ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, ważył niespełna czterdzieści kilo), spłodził ośmioro dzieci -
wszystko to okazało się prawdą. Ze szczególnym zainteresowaniem przeczytałem, że część
jego prac z lat osiemdziesiątych XIX wieku przedstawia sceny z Parku Centralnego.
Namalował stojące tam wówczas chaty i kiedy tak patrzyłem na reprodukcje wiejskich
terenów, którymi niegdyś był Nowy Jork, natychmiast opadły mnie wspomnienia z mojego
własnego pieskiego życia w parku. Dowiedziałem się także, że swe najlepsze lata jako artysta
Blakelock poświęcił malowaniu scen w blasku księżyca. Istniało około dziesięciu obrazów
podobnych do tego, który obejrzałem w Muzeum Brooklyń-skim: te same drzewa, ten sam
księżyc, ta sama cisza. W tych pracach księżyc był zawsze w pełni, zawsze taki sam: mały,
idealnie okrągły, pośrodku płótna, jaśniejący kredowobiałym światłem. Po obejrzeniu piątej
czy szóstej reprodukcji księżyce zaczęły się oddzielać od tła i nie postrzegałem ich już jako
księżyców. Stały się dziurami w płótnie, białymi oknami wychodzącymi na inny świat.
Okiem Blakelocka, być może. Pustym okręgiem zawieszonym w przestrzeni, patrzącym z
góry na to, czego już nie ma.
Nazajutrz Pony był gotów do dzieła. Słowem nie wspomniawszy o Blakelocku czy Muzeum
Brooklyńskim, polecił mi iść na Broadway i kupić notatnik oraz dobry długopis.
- No, nadeszła chwila prawdy - rzekł. - Dziś zaczynamy pisać.
Wróciwszy, usiadłem na kanapie, otworzyłem zeszyt na pierwszej stronie i czekałem.
Spodziewałem się, że na rozgrzewkę Pony poda kilka faktów i dat - dzień urodzin, nazwiska
rodziców, szkoły, do których chodził - a potem przejdzie do ważniejszych spraw. Nic takiego
się nie wydarzyło. Zaczął mówić i raptem znalazłem się w samym środku opowieści.
- Ralph podsunął mi ten pomysł - rzekł - a Moran nakłonił do realizacji. Stary Thomas
Moran, z tą swoją białą brodą i słomkowym kapeluszem. Mieszkał wtedy na krańcu Long
Island, malował małe akwarele przedstawiające cieśninę. Wydmy, ,trawa, fale, światło, całe
to sielankowe barachło. Mnóstwo malarzy tam teraz jeździ, ale on był pierwszy, on to
wszystko rozpoczął. Dlatego właśnie ochrzciłem się Thomas, kiedy zmieniłem nazwisko. Na
jego cześć. „Pony" wzięło się skądinąd i trochę trwało, nim to wymyśliłem. Może sam na to
wpadniesz? Taki mały skrótowiec.
Byłem wtedy młodym zuchem. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, kawaler. Miałem
dom na Dwunastej Ulicy w Nowym Jorku, ale większość czasu spędzałem na Long Island.
Lubiłem tam jeździć, tam właśnie malowałem obrazy i snułem marzenia. Po domu nie ma
dziś śladu, ale czego się spodziewać? To było dawno temu a czas pędzi do przodu, jak to
mówią. Postęp. Nastała era bungalowów i domów szeregowych, byle tuman jeździ własnym
automobilem.
Miasteczko nazywało się Shoreham. Istnieje do dziś, o ile mi wiadomo. Zapisujesz? Nie będę
powtarzał, więc jak nie zapiszesz, już się tego nie odtworzy.. Pamiętaj, chłopcze. Jeśli nie
wywiążesz się ze swego zadania, ukatrupię cię. Uduszę gołymi rękoma.
A więc miasteczko nazywało się Shoreham. Przypadek chciał, że tam właśnie Tesla zbudował
swoją Wieżę Wardenclyffe. To był rok dziewięćset pierwszy, dziewięćset drugi,
ogólnoświatowy system radiowy. Pewnie nigdy o tym nie słyszałeś. J. P. Morgan wyłożył
pieniądze, a Stanford White zrobił projekt architektoniczny. Wczoraj o nim mówiliśmy. Dał
się zastrzelić na dachu Madison Square Garden i wtedy przedsięwzięcie diabli wzięli. Ale
wieża stała jeszcze piętnaście czy szesnaście lat, wysoka na sześćdziesiąt metrów, widać ją
było zewsząd. Gigantyczna. Jak jakiś robot na czatach górujący nad ziemią. Myślałem o niej
jako o wieży Babel: transmisje radiowe we wszystkich językach, cały jebany świat
szwargoczący do siebie w samym środku miasta, w którym mieszkałem. Wreszcie
rozmontowali ją w czasie pierwszej wojny światowej. Niemcy używają tego do szpiegowania,
mówiono, no to ją rozebrali. Ale już wtedy wyjechałem, więc mnie to nie obchodziło. Nie
żebym płakał, gdybym został. A niech wszystko wali się i pali, tak mówię. Niech wszystko
raz na zawsze zawali się i spali.
Teslę zobaczyłem pierwszy raz w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim. Byłem wtedy
pędrakiem, ale dobrze pamiętam tę datę. Na Wystawie Światowej w Chicago to było, ojciec
zabrał mnie tam pociągiem. Cieszyłem się, bo to był mój pierwszy wyjazd z domu.
Świętowano wtedy czterechsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Zebrali
wszytkie wynalazki i ustrojstwa, żeby pokazać ludziom, jak łebscy są nasi naukowcy.
Wystawę obejrzało dwadzieścia pięć milionów ludzi, to było jak spęd do cyrku. Pokazali tam
pierwszy zamek błyskawiczny, pierwszy diabelski młyn Ferrisa, wszystkie cuda nowego
wieku. Tesla zawiadywał wystawą firmy Westinghouse'a, którą zatytułowali „Jajko
Kolumba". Pamiętam, że wszedłem na salę i zobaczyłem go ubranego w biały smoking: stał
na scenie i mówił do publiczności z jakimś dziwacznym akcentem - serbskim, jak się okazało
- głosem tak grobowym jak nikt. Robił magiczne sztuczki przy użyciu elektryczności, obracał
metalowe jajeczka na stole, strzelał iskrami z palców, a wszyscy wydawali ochy i achy, ja też,
bo nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy. Był to czas wojny między prądem stałym
a zmiennym, czyli między Edisonem a firmą Westinghouse'a, i pokaz Tesli miał cel
propagandowy. Tesla odkrył prąd zmienny mniej więcej dziesięć lat wcześniej - wirujące pole
magnetyczne - i był to duży krok naprzód w stosunku do prądu stałego, który wykorzystywał
Edison. O wiele silniejszy. Używanie prądu stałego wymagało budowania elektrowni co milę
lub dwie, a przy zmiennym jedna starczała na całe miasto. Po przyjeździe do Ameryki Tesla
próbował sprzedać swoje odkrycie Edisonowi, ale ten dupek z Menlo Park posłał go w
cholerę. Uznał, że gdy się to rozpropaguje, jego żarówka stanie się przeżytkiem. No i masz,
znowu cholerna żarówka. Wobec czego Tesla sprzedał swój prąd zmienny firmie
Westinghouse'a, a tam ruszono zaraz z robotą i zaczęto budować elektrownię na Niagarze,
największą w kraju. Edison przeszedł do ofensywy. Prąd zmienny jest zbyt niebezpieczny,
orzekł, zabija, gdy się zbliżyć. Aby to wykazać, wysyłał swych ludzi, by robili pokazy na
wystawach krajowych i stanowych. Sam taki jeden widziałem, kiedy jeszcze byłem szkrabem,
aż się posikałem z wrażenia. Wciągali na scenę zwierzęta i porażali je prądem. Psy, świnie,
nawet krowy. Zabijali je na naszych oczach. Tak właśnie wynaleziono krzesło elektryczne.
Edison to wykombinował, żeby dowieść, jak niebezpieczny jest prąd zmienny, a potem
sprzedał wynalazek więzieniu Sing Sing, gdzie do dziś z niego korzystają. Cudowne, prawda?
Gdyby świat nie był taki piękny, pewnie wszyscy stalibyśmy się cynikami.
„Jajko Kolumba" zakończyło spór. Zbyt wielu ludzi widziało Teslę i nikt już się nie bał. Facet
był wariatem, to jasne, ale przynajmniej nie robił tego dla pieniędzy. Parę lat później
Westing-house popadł w tarapaty finansowe i Tesla w geście przyjaźni podarł umowę
gwarantującą mu tantiemy. Miliony, grube miliony dolarów. Zwyczajnie podarł papier i zajął
się czymś innym. Nie trzeba dodawać, że umarł bez gorsza przy duszy.
Odkąd go zobaczyłem na własne oczy, śledziłem w gazetach jego poczynania. Wtedy pisano
o nim bez przerwy, donoszono o jego nowych wynalazkach, cytowano dziwaczne
wypowiedzi skierowane do tych, którzy chcieli słuchać. Był dobrym tematem.
Opierający się upływowi czasu upiór, który mieszka samotnie w Waldorf: śmiertelnie bał się
zarazków, cierpiał na wszelkie wynalezione przez ludzkość fobie, miewał okresy
nadwrażliwości, które doprowadzały go niemal do obłędu. Mucha bzycząca w sąsiednim
pokoju brzmiała w jego uszach jak eskadra myśliwców. Przechodząc pod mostem, czuł, jak
żelazna konstrukcja przygniata mu czaszkę, jak gdyby zaraz miała go zmiażdżyć. Jego
laboratorium znajdowało się na dolnym Manhattanie, West Broadway chyba, róg West
Broad-way i Grand. Czego on tam nie wynalazł! Lampy elektronowe, zdalnie sterowane
torpedy, pomysł elektryczności bez drutów. A tak, bez drutów. W ziemi należało zatknąć
metalowy pręt i wyssać nim energię elektryczną z powietrza. Pewnego razu oznajmił, że
zbudował urządzenie akustyczne, które kieruje pulsację ziemi do punktu skupienia.
Przystawił je do ściany budynku na Broadwayu i w ciągu pięciu minut gmach zaczął się
trząść w posadach. Niechybnie zawaliłby się, gdyby Tesla nie przerwał eksperymentu. Jako
chłopiec uwielbiałem o tym czytać, głowę nabijałem sobie jego wyczynami. Ludzie snuli
najprzeróżniejsze hipotezy na jego temat. Był jak prorok z przyszłej ery, nikt nie potrafił mu
się oprzeć. Całkowity podbój natury! Świat, w którym spełniają się wszystkie marzenia!
Najbardziej niesłychany nonsens wymyślił człowiek nazwiskiem Julian Hawthorne, który
okazał się synem Nathaniela, wielkiego amerykańskiego pisarza. Julian. Może pamiętasz, że
to także moje imię, toteż z zaciekawieniem śledziłem karierę Hawthorne'a juniora. Był wtedy
wziętym pisarzem, klasycznym przykładem grafomana, który pisał równie źle, jak jego ojciec
pisał dobrze. Żałosny typek. Wyobraź sobie, że wychowujesz się w domu, gdzie gośćmi
bywają Mehdlle i Emerson, i potem wyrasta z ciebie takie beztalencie. Napisał pięćdziesiąt
parę książek, setki artykułów prasowych, a wszystko chała. Pewnego razu wylądował nawet
w więzieniu za machlojki giełdowe, oszukał fiskusa czy coś takiego, już nie pamiętam. W
każdym razie Julian Hawthorne był przyjacielem Tesli. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym
dziewiątym, a może w tysiąc dziewięćsetnym Tesla wyjechał do Colorado Springs i w górach
wybudował laboratorium, by badać efekty działania piorunów kulistych. Pewnego dnia
pracował do późna i zapomniał wyłączyć odbiornik. Naraz z urządzenia dobiegły dziwne
odgłosy. Szumy i sygnały radiowe, Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Opowiadając o tym
wydarzeniu nazajutrz dziennikarzom, Tesla stwierdził, że to dowodzi inteligentnego życia w
kosmosie, że cholerni Marsjanie do niego przemówili. Wierz mi lub nie, ale nikt się wtedy z
tego nie śmiał. Sam lord Kelvin, ubzdryngolony na jakimś bankiecie, stwierdził, że to jeden z
największych przełomów w nauce. Niedługo potem Julian Hawthorne napisał artykuł o Tesli
w jednej z ogólnokrajowych gazet. Mózg Tesli jest w tak zaawansowanym stadium rozwoju,
zawyrokował, że on w żadnym razie nie może być człowiekiem. Urodził się na innej planecie
- zdaje się, że na Wenus -i został wysłany na Ziemię z misją specjalną, która polega na
wyjawieniu nam tajemnic natury, na odsłonięciu ludziom ścieżek, którymi chadza Bóg. I
znów pewnie myślisz, że się śmiano, ale wcale nie. Wielu potraktowało to poważnie, jeszcze
dziś, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat po tych wydarzeniach, tysiące w to wierzą. W Kalifornii
jest sekta, której wyznawcy czczą Teslęjako przybysza z innej planety. Nie musisz mi wierzyć
na słowo, mam w domu ich publikacje, więc możesz się sam przekonać. W deszczowe dni
Paweł Shum czytywał mi te brednie. Zarykiwałem się do rozpuku. Mówię o tym, byś miał
pojęcie, ile to dla mnie znaczyło. Tesla nie był byle kim i nie posiadałem się ze szczęścia,
kiedy przyjechał do Shoreham, by wybudować wieżę. Pomyśleć, że ten wielki człowiek
zjeżdżał co tydzień do mojego rodzinnego miasteczka! Podpatrywałem go, jak wysiada z
pociągu na stacji, myślałem, że może nauczę się czegoś obserwując go, że z takiego bliska
wniknie we mnie choćby odrobina jego geniuszu - jak gdyby to była choroba zakaźna. Nigdy
nie starczyło mi odwagi, by go zagadnąć, ale to nie miało znaczenia. Natchnienie czerpałem z
samej świadomości, że on jest tu gdzie ja, że w każdej chwili mogę go zobaczyć, choćby
przelotnie. Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły, pamiętam dobrze, to było bardzo
ważne, spotkały się nasze oczy i poczułem, że Tesla przeszywa mnie wzrokiem, jak gdybym
w ogóle nie istniał. To była niesamowita chwila. Czułem, jak jego spojrzenie przenika przez
moje oczy i wychodzi potylicą, spalając mózg na popiół. Po raz pierwszy w życiu
uzmysłowiłem sobie, że jestem nikim, absolutnie nikim. Nie, nie przygnębiło mnie to, jak
mógłbyś sądzić. Oszołomiła mnie ta myśl, ale kiedy wstrząs minął, poczułem się mocniejszy,
jak gdybym przeżył własną śmierć. Nie, to nie to, nie całkiem. Miałem wtedy siedemnaście
lat, byłem ledwie wyrostkiem. Gdy Tesla przeszył mnie spojrzeniem na wskroś, poczułem
przedsmak śmierci. To chyba najbliższe temu, co mam na myśli. W ustach poczułem smak
śmiertelności i w tej samej chwili pojąłem, że nie będę żył wiecznie. Zrozumienie tej prawdy
trwa niekiedy bardzo długo, ale gdy już się zrozumie, wszystko się w tobie zmienia, nie jesteś
już tym samym człowiekiem. Miałem wtedy siedemnaście lat i oto nagle pojąłem w pełni, że
moje życie jest moje, że do mnie tylko należy i nikt nie ma nic do gadania.
Mówię o wolności, Fogg. O przypływie rozpaczy tak bezdennej, tak druzgocącej, tak zgubnej,
że człowiek nie ma innego wyboru, jak uwolnić się za jej pomocą. To jedyne wyjście, w
przeciwnym razie możesz tylko skulić się w kącie i zdechnąć. Tesla dał mi moją śmierć i od
tej chwili wiedziałem, że będę malarzem. Tego właśnie pragnąłem, ale dotąd nie miałem dość
ikry, by przyznać to przed samym sobą. Mój ojciec był giełdziarzem, jebanym nababem, a
mnie miał za pipę. Ale dopiąłem swego, zostałem artystą, a kilka lat później stary kojfnął w
swym biurze na Wall Street. Miałem wtedy dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata i
odziedziczyłem całą jego forsę, co do grosza. Ha! Stałem się najbogatszym malarzem wszech
czasów. Artystą milionerem. Pomyśl tylko, Fogg. Byłem w tym samym wieku co ty teraz i
miałem wszystko, mogłem mieć wszystko, czego bym chciał.
Teslę zobaczyłem potem jeszcze raz, ale znacznie, znacznie później. Po moim zniknięciu, po
śmierci, po wyjeździe z Ameryki i powrocie. Trzydziesty dziewiąty to był, czterdziesty.
Uciekłem z Francji razem z Pawłem Shumem przed wkroczeniem Niemców, spakowaliśmy
walizki i w nogi. To już nie było miejsce dla nas, dla kalekiego Amerykanina i rosyjskiego
poety, nie było sensu tkwić tam dłużej. Z początku zamierzaliśmy jechać do Argentyny, ale
potem doszedłem do wniosku, że może powrót do Nowego Jorku przyspieszy krążenie krwi
w żyłach. W końcu minęło dwadzieścia lat. Przyjechaliśmy akurat na Wystawę Światową.
Kolejny hymn na cześć postępu, ale tym razem nie zrobiło to już na mnie wrażenia - po tym,
co widziałem w Europie. To wszystko był blichtr. Postęp prowadził do zagłady, byle osioł to
widział. Powinieneś kiedyś poznać brata pani Hume, Charlie'ego Bacona. Był pilotem w
czasie wojny. Pod koniec wysłali go do Utah, gdzie szkolił się z tymi, którzy zrzucili bombę
atomową na Japonię. Pomieszało mu się we łbie, kiedy dowiedział się, co się wydarzyło.
Nieszczęśnik, kto by go winił? Oto postęp. Co miesiąc większa i lepsza pułapka na myszy.
Niedługo będziemy mogli zabić wszystkie za jednym zamachem.
Wróciliśmy więc z Pawłem do Nowego Jorku i wybieraliśmy się na spacery po mieście. Tak
jak teraz, tylko że o wiele dłuższe, włóczyliśmy się całymi dniami, ale też pchał wózek ze
mną. Paweł nigdy wcześniej nie był w Nowym Jorku, pokazywałem mu więc widoki,
snuliśmy się po dzielnicach, próbowałem na nowo zazna jomić się z miastem. Pewnego dnia
latem trzydziestego dziewiątego wyprawiliśmy się do biblioteki publicznej na rogu
Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei, a potem postanowiliśmy odetchnąć w Bryant Park.
Wtedy włas'nie znowu zobaczyłem Teslę. Paweł siedział na ławce obok mnie, a ze trzy metry
od nas stał stary człowiek i karmił gołębie. Ptaki kłębiły się wokół niego, siadały mu na
głowie i ramionach - dziesiątki gruchających gołębi - srały mu na ubranie i jadły z rąk, a on
mówił do nich: kurczątka, słoneczka, aniołki. Gdy tylko usłyszałem ten głos, od razu
poznałem Teslę - w tej samej chwili obrócił ku mnie twarz i oto był. Osiemdziesięcioletni
ramol. Upiornie blady, wychudły, tak szpetny jak ja dzisiaj. Chciało mi się śmiać, gdy go
zobaczyłem. Niegdysiejszy geniusz z kosmosu, bohater mej młodości. A teraz kto? Znękany
starzec, dziad. „Jesteś Nikola Tesla - odezwałem się do niego ot tak, po prostu, bez żadnych
ceregieli. - Nikola Tesla. Znałem cię kiedyś". Uśmiechnął się do mnie i ukłonił lekko. „Jestem
teraz zajęty - odparł - może innym razem porozmawiamy". Obróciłem się do Pawła i
powiedziałem: „Daj panu Tesli trochę pieniędzy, niech kupi za to więcej siemienia dla
ptaszków". Paweł wstał, podszedł do Tesli i wyjął dziesięciodolarowy banknot. Nastała
pamiętna chwila, Fogg, chwila, której nie dorówna nic przez wiele stuleci. Ha! Nigdy nie
zapomnę zażenowania w oczach tego skurczybyka. Nasza Świetlana Przyszłość, prorok
nowego świata! Paweł wyciągnął rękę z pieniędzmi i widziałem, że Tesla walczy ze sobą, że
nie chce przyjąć, że próbuje odwrócić oczy, ale nie mógł. Stał tylko i patrzył jak obłąkany
żebrak. No i wreszcie wziął pieniądze, wyrwał je Pawłowi z dłoni i wcisnął do kieszeni.
„Bardzo to uprzejmie z pana strony - rzekł do mnie - bardzo uprzejmie. Kochane słoneczka
potrzebują ziarenek". Następnie odwrócił się plecami i mruknął coś do gołębi. W tej samej
chwili Paweł pchnął wózek, pojechaliśmy i to już koniec. Nigdy w życiu więcej go nie
widziałem.
Pony zamilkł, rozkoszując się wspomnieniem własnego okrucieństwa. Po chwili stłumionym
głosem podjął opowieść:
- Już nawijam dalej. Nie frasuj się, chłopcze. Skrob tylko piórem i o nic się nie martw, będzie
dobrze. W końcu wszystko zostanie powiedziane, wszystko wyjdzie na jaw. Mówiłem już o
Long Island, co? O Thomasie Moranie i jak to się zaczęło? Widzisz, nie pogubiłem się. Ty
zapisuj tylko moje słowa. Nie będzie żadnego wspomnienia pośmiertnego, jeśli mi się dobrze
nie sprawisz.
To Moran mnie namówił. Był na zachodzie w latach siedemdziesiątych, zjeździł wszystko
wzdłuż i wszerz. Oczywiście nie pojechał sam, jak to zrobił Ralph, nie włóczył się po
pustkowiu jak jaki ciemny pielgrzym, on nie... jak to powiedzieć... On szukał czego innego.
Moran poczynał sobie z klasą. Został oficjalnie rysownikiem w wyprawie Haydena w
siedemdziesiątym pierwszym, a w siedemdziesiątym trzecim zabrał się z Powellem.
Czytaliśmy książkę Powella parę miesięcy temu, wszystkie ilustracje w niej to właśnie
Moran. Przypominasz sobie obrazek, na którym Powell wisi nad przepaścią, trzymając się
rozpaczliwie jedną ręką? Dobre, musisz przyznać, stary wiedział, jak rysować. Moran zyskał
sławę dzięki tej wyprawie, bo pokazał Amerykanom, jak naprawdę wygląda zachód. Pierwszy
obraz Wielkiego Kanionu namalował właśnie on, wisi na Kapitelu w Waszyngtonie; pierwszy
obraz Yellowstone, pierwszy Wielkiej Pustyni Słonej, pierwsze obrazy kanionów w
południowym Utah - wszystko to dzieło Morana. Objawione przeznaczenie! Kreślili mapy,
rysowali, przeobrażali to w wielką amerykańską machinę zysku. To były ostatnie nie zbadane
zakątki kontynentu, ostatnie nie znane tereny, do których nikt nie dotarł. No i oto jest,
wszystko na skrawku płótna, wyłożone jak na tacy, by każdy mógł zobaczyć. Złoty kołek
wbity nam prosto w serce! Ja nie byłem malarzem pokroju Morana, żebyś tak nie myślał.
Należałem do nowego pokolenia, nie podpisywałem się pod tymi romantycznymi bredniami.
W szóstym i siódmym byłem w Paryżu, toteż wiedziałem, co się dzieje na świecie. Fowiści,
kubiści, otarłem się o to, gdy byłem młody, a gdy zakosztuje się przyszłości, nie ma już
odwrotu. Znałem towarzystwo z galerii Stieglitza na Piątej . Alei, razem piliśmy i
rozprawialiśmy o sztuce. Podobały im się moje prace, pochlebiali mi nazywając mnie zmianą
warty. Marin, Dove, Demuth, Mań Ray, znałem wszystkich. Było wtedy ze mnie cwane licho,
głowę miałem nabitą wspaniałymi pomysłami. Teraz tyle się mówi o wystawie w Arsenale w
dziewięćset trzynastym, ale dla mnie już wtedy był to przeżytek. Bo mimo wszystko różniłem
się od innych. Mnie nie interesowała kreska. Mechaniczna abstrakcja, płótno jako świat,
sztuka intelektualna - dla mnie to była ślepa uliczka. Ja byłem kolorystą i fascynowała mnie
przestrzeń, czysta przestrzeń i światło: moc światła, która objawia się, gdy trafia ono do oka.
Nadal pracowałem z natury i dlatego lubiłem przestawać z kimś takim jak Moran. On był
wyrazicielem minionego, ale wpłynął też na niego Turner i to nas łączyło, i jeszcze żarliwa
miłość do pejzażu i do rzeczywistego świata. Moran bez przerwy opowiadał mi o zachodzie
Ameryki. Jeśli tam nie pojedziesz, mawiał, nigdy nie zrozumiesz, co znaczy słowo
„przestrzeń". Twoja sztuka skarleje, jeśli nie pojedziesz. Musisz zobaczyć tamtejsze niebo, to
zmieni twoje życie. Gadał tak jak najęty. Ilekroć się spotykaliśmy, zawsze to samo, no i w
końcu powiedziałem sobie, co tam, czemu nie, co mi szkodzi pojechać i zobaczyć na własne
oczy?
Był tysiąc dziewięćset szesnasty. Miałem trzydzieści trzy lata i od czterech lat byłem żonaty.
Ze wszystkich moich życiowych decyzji małżeństwo było największą pomyłką. Nazywała się
Eliza-beth Wheeler. Pochodziła z zamożnej rodziny, więc nie wyszła za mnie dla pieniędzy,
choć sprawy między nami układały się, jakby tak właśnie było. Rychło przekonałem się, jaka
jest naprawdę. W noc poślubną płakała jak pensjonarka i odtąd bramy zatrzasnęły się przede
mną. Szturmowałem twierdzę co jakiś czas, ale bardziej z gniewu niż pożądania. Po to tylko,
by wiedziała, że nie ujdzie jej na sucho. Do dziś zachodzę w głowę, co mnie opętało, że się z
nią ożeniłem. Może twarz miała tak urodziwą, może ciało krągłe i pulchne? W tamtych
czasach wszystkie wychodziły za mąż dziewicami, więc myślałem, że z czasem to polubi. Ale
nie polubiła nigdy, zawsze kończyło się szamotaniną, łzami, krzykiem, obrzydzenie ją brało.
Miała mnie za bestię, za wysłannika diabła. Bodajby sczezła, ta oziębła suka! Powinna była
pójść do klasztoru. Pokazałem jej ciemność, nieczystość, która napędza świat, i nigdy mi tego
nie wybaczyła. Homo erectus, tajemnica męskiego ciała była dla niej najokropniejszą ohydą.
Kiedy zobaczyła, co się z tym ciałem wyprawia, przeraziła się. Dość o tym, to stara historia,
pewnie słyszałeś nieraz coś podobnego. Przyjemność cielesną znajdywałem więc gdzie
indziej. Sposobności nie brakło, zapewniam cię, mój fiut nigdy się nie nudził. Byłem
wytwornym panem, pieniądze nie stanowiły przeszkody, nieustannie czułem wrzenie w
kroczu. Ha! Szkoda, że nie mamy czasu trochę o tym porozmawiać. Ach te tętniące życiem
cipki, w których gościłem, te miłosne przygody trzeciej nogi! Pierwsze dwie może i są do
niczego, ale ich mniejszy braciszek żył własnym życiem. Do dziś żyje, jeśli dasz wiarę. Mały
nie wie, co to starość.
No dobrze, dość już. To nieważne. Nakreślam ci tylko tło, osadzam scenę. Jeśli szukasz
przyczyn moich decyzji, małżeństwo z Elizabeth jest jedną z nich, nie jedyną wprawdzie, ale
w dużej mierze ono właśnie o wszystkim przesądziło. Kiedy nadarzyła się okazja, bez żalu
zniknąłem. Dostrzegłem szansę, by umrzeć, i nie zawahałem się.
Nie miałem aż tak wielkich planów. Trzy, cztery miesiące, myślałem sobie, potem wrócę.
Nowojorska paczka uznała, że po stradałem zmysły, nie widzieli w tym sensu. Jedź do
Europy, powtarzali, w Ameryce niczego się nie nauczysz. Gdy tak wyjaśniałem im cierpliwie
powody, ogarniało mnie coraz większe podniecenie. Rzuciłem się w wir przygotowań, nie
mogłem doczekać wyjazdu. Już wcześniej postanowiłem zabrać kogoś ze sobą, młodzieńca
nazwiskiem Edward Byrne - Teddy'ego, jak zwali go rodzice. Jego ojciec był moim
przyjacielem i to on namówił mnie, bym wziął ze sobą chłopaka. Nie miałem większych
obiekcji. Uznałem, że przyda mi się czyjeś towarzystwo, a Byrne był pełen animuszu,
żeglowałem z nim parokrotnie łódką i głowę miał nie od parady. Wytrwały, pojętny, silny,
mocno zbudowany osiemasto-, dziewiętnastoletni młodzieniec. Marzył, by zostać
topografem, chciał się wkręcić do Urzędu Geologii Stanów Zjednoczonych i spędzić życie na
wędrówkach pod otwartym niebem. Taki to był czas, Fogg. Teddy Roosevelt, podkręcone
wąsy, całe to junactwo dorosłych mężczyzn. Ojciec kupił Byrne'owi górę ekwipunku
-sekstant, kompas, teodolit, wszystko od a do zet - a ja sprawiłem sobie dość przyborów
malarskich, by starczyło na parę lat. Ołówki, węgle, kredki, farby, pędzle, zwoje płótna,
papier - liczyłem, że będę dużo pracował. Gadka Morana zapadła mi już wtedy w serce i
spodziewałem się wiele po mojej podróży. Zamierzałem namalować tam najlepsze prace, nie
chciałem więc, by zabrakło mi przyborów.
Mimo oziębłości w łóżku Elizabeth zaczęła, mieć wyrzuty sumienia z powodu mej wyprawy.
Im bliżej było dnia wyjazdu, tym bardziej chodziła nieszczęśliwa, wybuchała płaczem,
błagała, bym zrezygnował. Do dziś tego nie rozumiem. Myślałem, że ucieszy się, że będzie
mnie miała z głowy. Zaskakująca kobieta, zawsze robiła inaczej, niżby się człowiek
spodziewał. W noc przed moim odjazdem złożyła się nawet w ofierze. Chyba sobie najpierw
trochę podpiła - rozumiesz, łyknęła dla kurażu - a potem oddała mi się z rezygnacją. Otwarte
ramiona, zamknięte oczy, jakby była jakąś cholerną męczennicą. Nigdy tego nie zapomnę.
Och, Julianie, powtarzała, mój kochany mężu. Jak większość stukniętych ludzi wiedziała
pewnie, co się święci, przeczuwała, że idą wielkie zmiany. Zrobiłem z nią to tej nocy - w
końcu była to moja powinność — ale nie powstrzymało mnie to przed odjazdem nazajutrz.
Los chciał, że wtedy widziałem ją po raz ostatni. Trudno. Podaję ci tylko fakty, a ty możesz z
nich wywnioskować, co chcesz. Ta noc była brzemienna w konsekwencje, trzeba mi o tym
wspomnieć, choć dowiedziałem się o nich o wiele, wiele później. Po trzydziestu latach, gdy
minęła cała epoka. Tak to jest, chłopcze. Zawsze są jakieś konsekwencje, czy ci się to
podoba, czy nie.
Pojechaliśmy z Byrne'em koleją. Chicago, Denver, aż do Salt Lakę City. W tamtych czasach
była to podróż bez końca, a gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, czułem się, jakbym jechał
rok. Był kwiecień tysiąc dziewięćset szesnastego. W Salt Lakę City znaleźliśmy człowieka,
który miał być naszym przewodnikiem, ale jeszcze tego samego dnia po południu, jeśli dasz
wiarę, poparzył sobie nogę u kowala i musieliśmy nająć kogoś innego. To był zły znak, ale na
gorąco nigdy się tego nie dostrzega, machasz ręką i robisz dalej swoje. Nowy przewodnik
nazywał się Jack Scoresby. Były kawalerzysta, miał ze czterdzieści osiem, pięćdziesiąt lat,
weteran; ludziska gadali, że zna okolicę jak własną kieszeń, najlepiej ze wszystkich, których
mogliśmy nająć. Ci, których wypytywałem, byli obcy, więc mogli mówić, co im się żywnie
podoba, dla nich nie miało to znaczenia. Byłem bogatym żółtodziobem ze wschodu, więc
mieli mnie gdzieś. No i tak to się właśnie stało, Fogg. Nie było innego wyjścia, jak przeć na
oślep i mieć nadzieję, że wszystko „ będzie dobrze.
Scoresby od razu mi się nie spodobał, ale zbyt nam było pilno wyruszyć, toteż nie chcieliśmy
marnować więcej czasu. Mały, brudny człowieczek, który parskał śmiechem, same
bokobrody i bawoli tłuszcz, ale nawijać potrafił, muszę mu to przyznać. Obiecał, że zabierze
nas do miejsc, gdzie niewielu dotarło, mówił, że pokaże nam to, co widziały tylko oczy Boga
i „Jyndianów". Wiadomo było, że blaguje, ale mimo to byliśmy podekscytowani. W hotelu
rozłożyliśmy mapę i wytyczyliśmy trasę wędrówki. Scoresby sprawiał wrażenie, że wie, co
mówi, rzucał półgębkiem uwagi, by nam pokazać, że się na wszystkim zna: ile koni i osłów
nam trzeba, jak się zachowywać wobec mormonów, jak sobie radzić z brakiem wody na
południu. Jasne było, że ma nas za głupców. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś chce gapić
się na pustkowie. Gdy mu powiedziałem, że jestem malarzem, o mało nie ryknął śmiechem.
Mimo to doszliśmy do porozumienia, dobiliśmy we trzech umowy. Myślałem, że wszystko
się ułoży, gdy poznamy się bliżej.
W noc przed wyjazdem odbyłem z Byrne'em rozmowę. Pokazał mi swój ekwipunek
mierniczy i pamiętam, że opanowało mnie radosne podniecenie, nastała taka chwila, gdy
wszystko zdaje się układać po nowemu. Byrne powiedział mi, że nie można ustalić swego
położenia na ziemi bez odniesienia do takiego czy innego punktu na niebie. Miało to coś
wspólnego z triangulacją, taką •
techniką pomiaru, ale szczegóły dziś mi wywietrzały ze łba. Niemniej sam związek
przemawiał silnie do mojej wyobraźni i zostało mi to na całe życie. Człowiek zna swoje
miejsce na ziemi wyłącznie w relacji do Księżyca albo gwiazdy. Najpierw astronomia, potem
dopiero mapy terenu. Na odwrót, niż można by się spodziewać. Gdy się o tym długo myśli,
mózg staje dęba. „Tutaj" istnieje wyłącznie w odniesieniu do „tam". „To" jest wyłącznie
dzięki „tamtemu". Jeśli nie spojrzysz w górę, nie będziesz wiedział, co jest na dole;
Odnajdujemy się jedynie patrząc tam, gdzie nas nie ma. Nie staniesz pewnie nogą na ziemi,
jeżeli nie dosięgniesz nieba.
Na początku wykonałem parę dobrych szkiców. Z miasta ruszyliśmy prosto na zachód, dzień
czy dwa obozowaliśmy nad jeziorem, a potem wypuściliśmy się na Wielką Pustynię Słoną.
Niczego podobnego wcześniej nie widziałem. Najbardziej płaskie, najbardziej bezludne
miejsce na ziemi, kraina zapomnienia. Jedziesz dzień za dniem i nic nie ma. Ani drzewa, ani
krzaka, ani źdźbła trawy. Nic tylko biel, spękana ziemia rozciągająca się po horyzont we
wszystkie strony. Ziemia ma słony smak, na widnokręgu okalają cię góry, olbrzymie łańcuchy
gór, rozedrgane w powietrzu. Wydaje ci się, że zbliżasz się do wody, bo zewsząd dobiega
szmer i coś migoce, ale to tylko złudzenie. Wszystko to martwy świat, a zbliżyć się możesz
wyłącznie do tej nicości, którą widziałeś już wczoraj. Bóg raczy wiedzieć, ilu pionierów
padło, ilu wyzionęło ducha na tej pustyni, ich kości sterczały z ziemi, gdy jechaliśmy. Taki
właśnie koniec spotkał wyprawę Donnera, wszyscy to wiedzą. Utknęli w soli i nim zdążyli
dotrzeć do Sierra Nevada w Kalifornii, nadeszła zima, śniegi odcięły im drogę, no i zaczęli się
zjadać nawzajem, by przeżyć. Wszyscy o tym słyszeli, to wielka amerykańska legenda,
niemniej stwierdzone, niezaprzeczalne fakty. Koła od wagonów, czaszki, łuski po nabojach -
wszystko to widziałem jeszcze w tysiąc dziewięćset szesnastym. Olbrzymie cmentarzysko, ot
co, nie zapisana karta śmierci.
Przez pierwszych kilka tygodni rysowałem jak opętany. Dziwne rzeczy mi wychodziły, nigdy
wcześniej czegoś takiego nie robiłem. Nie myślałem, że skala ma znaczenie, a jednak nie było
innego sposobu, by zmierzyć się z ogromem świata. Kreski na kartkach malały i malały, aż
prawie znikły. Jak gdyby moja ręka żyła własnym życiem. Machaj ołówkiem, mówiłem
sobie, machaj tylko ołówkiem i nie martw się, później będziesz myślał. Zrobiliśmy sobie
krotki przystanek w Wendover, wyszorowaliśmy się, po czym przekroczyliśmy granicę
Newady i ruszyliśmy na południe, wzdłuż Confusion Rangę. I znów przytłoczyło mnie tak,
że nie byłem na to przygotowany. Góry, śnieg na szczytach gór, chmury płynące nad
śniegiem. Po jakimś czasie zlewały się w jedno i nie potrafiłem ich już odróżnić. Biel i biel.
Jak można coś narysować, skoro nie wiesz, że tam jest? Rozumiesz, o czym mówię, co,
Fogg? Wszystko było takie nieludzkie. Wiatr dął tak mocno, że nie słyszałeś własnych myśli,
po czym nagle zamierał i panowała taka martwota, że zastanawiałeś się, czyś nie ogłuchł.
Nieziemska cisza, chłopcze. Słyszałeś tylko bicie własnego serca w piersi i pulsowanie krwi
w skroniach.
Scoresby jeszcze wszystko utrudniał. Niby robił swoje, prowadził nas, układał ogniska,
polował, byśmy mieli jedzenie, ale dalej nami pogardzał, wylewała się z niego złość, która
skutecznie zatruwała atmosferę. Chodził nachmurzony i pluł, mruczał coś pod nosem, jego
posępny nastrój był formą drwiny. Po jakimś czasie Byrne tak miał go dosyć, że nie odzywał
się przy nim. Scoresby jeździł na polowania, my tymczasem zajmowaliśmy się swoimi
sprawami - Teddy łaził wśród skał i robił pomiary, ja przysiadałem na jakimś występie z
farbami albo węglem - ale wieczorem znów we trzech szykowaliśmy kolację przy ognisku.
Pewnego razu, chcąc poprawić stosunki między nami, zaproponowałem Scoresby'emu grę w
karty. Przystał chętnie, ale jak większość głupców, przeceniał swój spryt. Myślał, że mnie
pokona, że wygra ode mnie mnóstwo pieniędzy. Że mnie pokona nie tylko w grze, ale pod
każdym względem, że pokaże mi, kto tu rządzi. Zagraliśmy w oczko. Karta mi szła, przerżnął
sześć czy siedem rozdań z rzędu. Ten zimny prysznic jakoś go nie otrzeźwił, bo grał dalej i
zaczął popełniać okropne błędy, podbijał stawkę, żeby zablefować, wszystko robił na opak.
Wygrałem od niego tamtego wieczora bodaj pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dolarów, to była
fortuna dla takiego prostaka. Gdy zobaczyłem, jak jest wytrącony z równowagi, usiłowałem
odkręcić całą sprawę, chciałem mu darować przegraną. Nie dbałem przecież 0 pieniądze. Nie
martw się pan, powiedziałem, poszczęściło mi się 1 tyle, puśćmy to w niepamięć, nie
chowajmy do siebie urazy - coś w tym stylu. To było chyba najgorsze, co mogłem zrobić.
Scoresby wziął to za protekcjonalność z mej strony, uznał, że chcę go poniżyć. Uraziłem jego
dumę, uraziłem w dwójnasób. Odtąd byliśmy na noże i nic już nie mogłem zrobić, by to
zmienić. Sam byłem wtedy upartym sukinsynem, pewnie już to zauważyłeś. Nie próbowałem
go więcej udobruchać. Jeśli chciał się zachowywać jak osioł, to jego sprawa, bo co głupiemu
po rozumie? Tkwiliśmy pośrodku tego ogromnego kraju, dokoła nic prócz otwartej
przestrzeni, która ciągnęła się setki mil, i było tak, jak gdybyś siedział w więzieniu, jak
<*dybyś dzielił celę z człowiekiem, który ciągle na ciebie patrzy, który tylko czeka, byś się
odwrócił, żeby wbić ci nóż w plecy.
To właśnie problem. Zbyt wielka to kraina i prędzej czy później cię wchłania. Osiągnąłem
taki stan, że nie mogłem już więcej tego znieść. Tej cholernej ciszy i pustki. Usiłujesz się
jakoś rozeznać, ale za dużo tego wokoło, wielkości są nieogarnione i w końcu... nie wiem, jak
inaczej to powiedzieć... W końcu już nic nie ma. Nie ma świata, nie ma ziemi, nie ma nic. Do
tego dochodzi, Fogg, że w końcu to już tylko fantazmat. Jedyne naprawdę istniejące miejsce
znajduje się w twojej głowie.
Przecięliśmy stan na pół, po czym odbiliśmy w kierunku kanionów, na południowy wschód,
w rejon, który nazywają Cztery Kąty, a więc na styku Utah, Arizony, Kolorado i Nowego
Meksyku. To były najdziwniejsze okolice ze wszystkich, świat urojony, czerwona ziemia i
rzeźbione skały, przeogromne gmachy wznoszące się ku niebu, które stały jak ruiny jakiegoś
zaginionego miasta zbudowanego przez olbrzymy. Obeliski, minarety, pałace: wszystko było
jednocześnie znajome i obce, człowiek machinalnie dostrzegał znane mu kształty, choć
wiedział dobrze, że to dzieło przypadku, skamieniała plwocina lodowców i erozji, miliony lat
oddziaływania żywiołów. Kciuki, oczodoły, penisy, grzyby, postacie ludzkie, kapelusze. To
było tak, jakby dostrzegać kształty w chmurach. Dziś wszyscy wiedzą, jak tam jest, sam
widziałeś to pewnie ze sto razy. Glen Canyon, Monument Yalley, Dolina Bogów. Tam
właśnie kręcili te wszystkie cholerne westerny, tam właśnie galopuje kowboj z reklamy
Marlboro, którego oglądasz co wieczór w telewizji. Ale takie obrazki nic nie mówią, Fogg.
Rzecz to zbyt monumentalna, by ją namalować czy narysować; nawet fotografia nie odda
istoty. Takie odtworzenie zafałszowuje jgrawdę, bo to tak, jakby chcieć oddać odległości w
kosmosie; im więcej widzisz, tym mniej możesz zdziałać ołówkiem. Widzieć znaczy sprawić,
by znikło.
Włóczyliśmy się kilka tygodni po kanionach. Czasem spędzaliśmy noc w ruinach prastarych
siedzib indiańskich, w grotach skalnych Anasazi. To plemię zniknęło tysiąc lat temu, nikt nie
wie, co się z nim stało. Zostawili po sobie kamienne miasta, piktogramy, gliniane skorupy, ale
lud przepadł. Był koniec lipca albo początek sierpnia, wrogość Scoresby'ego do nas wciąż
rosła i miałem wrażenie, że kwestią czasu jest jakaś awantura, w powietrzu czuło się
nadchodzącą burzę. Jałowe, bezwodne strony, wszędzie bylica i ani jednego drzewa.
Panował piekielny upał i musieliśmy racjonować wodę, co z kolei wprawiało nas w podły
nastrój. Pewnego dnia trzeba było zastrzelić osła, w rezultacie czego pozostałe dwa miały
więcej do dźwigania. Konie opadały z sił. Dzieliło nas pięć, sześć dni jazdy od miasteczka
Bluff i byłem zdania, że powinniśmy tam dotrzeć jak najszybciej, żeby podreperować siły.
Wtedy Scoresby wspomniał o drodze na skróty, dzięki której zaoszczędzimy dzień lub dwa,
więc ruszyliśmy we wskazaną stronę, przez górzysty teren, mając słońce prosto w oczy. To
była męcząca przeprawa, cięższa niż wszystko dotąd i po pewnym czasie przyszło mi do
głowy, że Scoresby prowadzi nas na manowce. Byrne i ja jeździliśmy o wiele gorzej od niego
i z trudem pokonywaliśmy nierówności terenu. On jechał pierwszy, za nim Teddy, ja na
końcu. Wspięliśmy się z mozołem po stromiźnie i znalazłszy na szczycie, ruszyliśmy granią.
Było wąsko, wszędzie głazy i kamienie, a od gładkich powierzchni odbijały się oślepiające
promienie słońca. Odwrót nie wchodził już w rachubę, ale nie bardzo też wiedziałem, jak
posuwać się dalej. Nagle koń Byrne'a stracił oparcie. Chłopak był nie dalej niż trzy metry ode
mnie i do dziś pamiętam ogłuszający łoskot kamieni i rżenie konia próbującego odzyskać
grunt pod nogami. Ale ziemia uciekła spod kopyt i nim zdążyłem coś zrobić, Byrne krzyknął i
stoczył się razem z koniem, runęli ze stromizny. Było kurewsko wysoko, z sześćdziesiąt,
może nawet sto metrów, i nic tylko poszarpane skały od szczytu po sam dół. Zeskoczyłem z
siodła i chwyciłem apteczkę, po czym zsunąłem się po stoku, by ratować Byrne'a.
Początkowo myślałem, że nie żyje, ale w końcu wyczułem tętno. Poza tym jednak niewiele
napawało nadzieją. Twarz miał całą we krwi, prawa noga i ręka złamane, widać było od razu.
Przewróciłem go na plecy i wtedy ujrzałem dużą ranę tuż pod żebrami -obrzydliwą, pulsującą
wyrwę w ciele wielkości dłoni. Okropne, chłopak był w kawałkach. Właśnie miałem
otworzyć apteczkę, gdy za plecami huknął strzał. Obróciłem się i zobaczyłem Scoresby'ego,
który z dymiącym pistoletem w dłoni stał nad koniem Byrne'a. Złamał nogę, rzekł krótko, nic
już nie można było poradzić. Powiedziałem mu, że Byrne jest w fatalnym stanie i potrzebuje
natychmiastowej pomocy, ale kiedy podszedł i zerknął, prychnął tylko szyderczo i odparł, że
nie ma co marnować na niego czasu. Jedynym lekarstwem jest dawka tego samego, co przed
chwilą zaaplikował koniowi. Podniósł ramię i wymierzył w głowę chłopaka, ale odepchnąłem
jego rękę. Nie wiem, czy naprawdę zamierzał strzelić, lecz nie mogłem ryzykować. Spojrzał
na mnie groźnie i powiedział, żebym trzymał ręce przy sobie. Pod warunkiem, że nie
będziesz celował do bezbronnych ludzi, odparłem. Wtedy wymierzył we mnie. Będę celował
w kogo mi się podoba, powiedział i wybuchnął śmiechem, wyszczerzył się jak kretyn, od
ucha do ucha. Rozkoszował się swą przewagą nade mną. I co, znowu celuję do bezbronnego,
rzekł. Oto kim pan jest, panie malarzu, bezbronnym workiem kości. Myślałem, że mnie
zabije. Kiedy tak stałem i czekałem, aż pociągnie za spust, zastanawiałem się, jak długo będę
umierał, gdy kula już trafi mnie w serce. Oto moja ostatnia myśl, pomyślałem. Trwało to
wieczność, wieczność całą patrzyliśmy sobie w oczy, a ja czekałem. Naraz Scoresby ryknął
śmiechem. Był ogromnie z siebie zadowolony, jak gdyby właśnie odniósł olbrzymie
zwycięstwo. Włożył pistolet do kabury i splunął na ziemię. Zachowywał się tak, jak gdyby
mnie zabił, jak gdybym już nie żył.
Podszedł do zastrzelonego konia i zaczął zdejmować siodło i juki. Wciąż byłem roztrzęsiony
po tym, co wyprawiał z bronią, ale ukucnąłem przy Byrnie i zacząłem go opatrywać, chciałem
obmyć i zabandażować mu rany. Po paru minutach nadszedł Scoresby i powiedział, że jest
gotów do drogi. Do drogi? O czym pan mówisz? — zapytałem. Nie możemy wziąć
Teddy'ego, jest w takim stanie, że nie wolno go ruszyć. No to go zostaw, odparł. I tak już po
nim, niech mnie szlag, jeżeli będę siedział na tym zadupiu i czekał Bóg wie jak długo, aż
wyzionie ducha. Nie warte zachodu. Rób pan, jak chcesz, odparłem, ale ja nie zostawię go
samego, póki żyję. Scoresby zazgrzytał zębami. Gadasz jak jaki bohater z książki, powiedział.
Z tydzień cały możesz tu sterczeć i czekać, aż on kojfnie. I po co? Bo jestem za niego
odpowiedzialny, odrzekłem. To wszystko. Jestem za niego odpowiedzialny i go nie zostawię.
Przed odjazdem Scoresby'ego wydarłem kartkę ze szkicow-nika i napisałem list do żony. Nie
pamiętam dokładnie, co napisałem, ale pewnie coś łzawego - że to ostatnie wieści ode mnie,
chyba tak. Scoresby miał wysłać list z miasteczka. Tak się umówiliśmy, choć wiedziałem, że
nie ma zamiaru dotrzymać obietnicy. To by wskazywało, że ma coś wspólnego z moim
zniknięciem, a po co miałby ryzykować, być wypytywany? O wiele prościej było odjechać i
zapomnieć o całej sprawie. Okazało się, że tak właśnie zrobił. To znaczy tak przypuszczam,
bo gdy później czytałem doniesienia prasowe i nekrologi, nie było wzmianki o nikim
nazwiskiem Scoresby, choć w liście o nim napisałem.
Powiedział też, że zbierze ekipę ratowniczą, jeżeli nie zjawię S1? w ciągu tygodnia, ale
wiedziałem, że i tego nie zrobi. Powie działem mu to w twarz i nawet nie zaprzeczył, tylko
znów bezczelnie się uśmiechnął. Ostatnia szansa, panie malarzu, jedziesz ze mną czy nie?
Pokręciłem głową, bo gniew mnie dławił i nie mogłem mówić. Scoresby uchylił na
pożegnanie kapelusza i ruszył pod górę, gdzie czekał jego koń. Ot tak, bez słowa. Wejście na
szczyt zabrało mu kilka minut i cały czas nie spuszczałem z niego oka. Wolałem nie
ryzykować. Podejrzewałem, że będzie chciał mnie zabić przed odjazdem, wydawało się to
nieuchronne. Żeby zatrzeć ślady, mieć pewność, że nie powiem nikomu, jak postąpił - że
zostawił umierającego chłopaka pośrodku pustkowia. Ale Scoresby nawet nie spojrzał przez
ramię. Nie ze wstydu, zapewniam cię. Jedyne możliwe wytłumaczenie jest takie, że uważał, iż
nie ma potrzeby mnie zabijać. Nie zabił mnie, bo nie wierzył, że wrócę.
Odjechał. Nie minęła godzina i poczułem się tak, jak gdyby nigdy nie istniał. Nie potrafię ci
opisać, jak dziwne to było doznanie. Nie chodzi o to, że postanowiłem o nim nie myśleć,
tylko już ledwo go pamiętałem, żebym nie wiem jak się skupiał. Jego wygląd, brzmienie
głosu, wszystko mi uleciało. Tak działa na człowieka cisza, Fogg, zaciera wszystko.
Wymazała obraz Scoresby'ego z mego umysłu i ilekroć potem o nim myślałem, było tak, jak
gdybym próbował przypomnieć sobie postać ze snu, jak gdybym wspominał człowieka,
którego nigdy nie było.
Byrne umarł dopiero trzeciego czy czwartego dnia. Ze względu na mnie to chyba dobrze, że
to trwało tak długo. Miałem zajęcie, a dzięki temu nie starczyło mi czasu, by się bać. Strach
nadszedł później, gdy już go pochowałem i zostałem sam. Pierwszego dnia wszedłem na górę
chyba z dziesięć razy. Zdejmowałem jedzenie i ekwipunek z osła i znosiłem na dół.
Połamałem sztalugę i zrobiłem z niej łubki, by unieruchomić Byrne'owi rękę i nogę. Z koca i
trójnogu zbudowałem prowizoryczny namiocik, żeby twarz miał w cieniu. Zająłem się
koniem i osłem. Brudne bandaże zastąpiło podarte na pasy ubranie. Rozpaliłem ognisko,
ugotowałem jedzenie, zrobiłem wszystko, co trzeba. Motorem działania było poczucie winy,
no bo jak miałem nie winić się za to, co się stało? Ale to poczucie dodawało mi też otuchy.
Bo to przecież ludzkie, a więc znak, że wciąż należę do tego samego świata, w którym żyją
inni. Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdy zabraknie Byrne'a, nie będzie już o czym myśleć.
Bałem się tej pustki, przerażała mnie śmiertelnie.
Wiedziałem, że nie ma nadziei, wiedziałem od pierwszej chwili, ale łudziłem się, że może go
uratuję. Nie odzyskał już przytomności, co jakiś czas mamrotał tylko jakby przez sen.
Delirium niezrozumiałych słów, właściwie dźwięków, które nie przybrały postaci słów, ale
ilekroć to się zdarzało, wstępowała we mnie nadzieja, że chłopak z tego wyjdzie. Zdawał się
odgrodzony ode mnie tylko cieniutką zasłoną, niewidzialną membraną, która nie pozwalała
mu przejść na stronę życia. Próbowałem go podtrzymywać na duchu, mówiłem więc do niego
bez przerwy, śpiewałem piosenki, mając nadzieję, że w końcu coś do niego dotrze i że się
przebudzi. Wszystko na nic. Jego stan się pogarszał. Nie przyjmował jedzenia, zwilżałem mu
tylko wargi mokrą szmatką, nic więcej nie mogłem zrobić, ale z tego przecież nie czerpał siły.
Widziałem, jak życie ulatuje z niego po trochu. Rana w brzuchu przestała krwawić, ale wcale
się nie goiła. Nabrała zielonożółtej barwy, wyciekała z niej ropa, po bandażu pełzały mrówki.
Nikt by w ten sposób nie przeżył.
Pochowałem go na miejscu, u podnóża góry. Oszczędzę ci szczegółów. Kopanie grobu,
wleczenie ciała, no i to uczucie, gdy je pchnąłem do dołu. Myślę, że już wtedy odchodziłem
od zmysłów. Z największym trudem zmusiłem się do zasypania grobu. Rzucać mu ziemię na
zastygłą twarz, tego już było dla mnie za wiele. Zrobiłem to z zamkniętymi oczyma, tylko w
ten sposób sobie poradziłem, sypałem piach nie patrząc. Uporawszy się z tym, nie
przeżegnałem się, nie odmówiłem modlitwy. Jebać Boga, powiedziałem sobie, jebać Boga,
nie dam mu tej satysfakcji. W ziemię wbiłem kij i przyczepiłem kartkę. Edward Byrne,
napisałem, 1898-1916. Pochowany przez swego przyjaciela Juliana Barbera. Potem zacząłem
krzyczeć. Tak to było, Fogg. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię. Zacząłem
wrzeszczeć i poddałem się obłędowi.
Rozdział 5
Oto jak daleko zabrnęliśmy tego dnia. Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, Pony zawiesił głos,
by nabrać tchu, ale nim zdążył podjąć wątek, weszła pani Hume i oznajmiła, że pora na lunch.
Myślałem, że po tych okropnych wspomnieniach trudno mu będzie dojść do siebie, ale
natychmiast się otrząsnął.
- Świetnie — rzekł i klasnął w dłonie. - Pora na lunch. Umieram z głodu.
Zdumiało mnie, że tak nagle przeskakuje z jednego nastroju w drugi. Przecież jeszcze przed
chwilą głos mu drżał ze wzruszenia. Myślałem, że jest o krok od załamania się, a oto
promieniał radością, tryskał dobrym humorem.
- No, posuwamy się do przodu, chłopcze - rzekł, gdy wiozłem go do jadalni. - To jednak
dopiero początek, przedmowa, można by rzec. Zaczekaj, aż się rozkręcę. Jeszcze niewiele
wiesz.
Gdy usiedliśmy do stołu, słowem nie napomknął o wspomnieniu pośmiertnym. Posiłek jak
zwykle upłynął przy akompaniamencie siorbnięć i mlaskania - ani głośniejszych, ani
cichszych niż co dzień. Zupełnie jakby Pony zapomniał, że przez ostatnie trzy godziny
wywnętrzał się przede mną. Podczas jedzenia rozmawialiśmy zdawkowo naszym zwyczajem,
a pod koniec posiłku sprawdziliśmy prognozę pogody w gazecie z myślą o popołudniowym
spacerze. Tak to się odbywało przez następne trzy, cztery tygodnie. Przed południem
pracowaliśmy nad wspomnieniem pośmiertnym, po południu wychodziliśmy na powietrze.
Opowieściami Pony'ego wypełniłem ponad dziesięć notatników, zwykle w tempie
dwudziestu, zvdziestu kartek dziennie. Żeby nadążyć, musiałem żwawo machać długopisem i
dlatego czasem moje zapiski były ledwo czytelne. Pewnego razu zapytałem, czy moglibyśmy
przejść na dyktafon, ale Pony się nie zgodził. Żadnej elektroniki, rzekł, żadnych urządzeń.
- Nienawidzę odgłosów tych piekielnych wynalazków - powiedział. - Buczą i szumią, aż się
człowiekowi robi niedobrze. Chcę tylko słyszeć, jak skrobiesz długopisem po papierze.
Powiedziałem mu, że nie jestem zawodowym sekretarzem.
- Nie znam zasad stenografii - tłumaczyłem - i czasem nie mogę się odczytać.
— No to przepisuj wszystko na maszynie w wolnym czasie -odparł. - Dam ci maszynę Pawła.
To piękny, stary sprzęt, kupiłem ją dla niego po powrocie do Ameryki w trzydziestym
dziewiątym. Underwood. Już takich nie robią. Waży ze trzy i pół tony.
Jeszcze tego samego wieczora wydobyłem maszynę z dna garderoby w mym pokoju i
ustawiłem na małym stoliku. Odtąd codziennie wieczorem poświęcałem kilka godzin na
przepisywanie porannych notatek. Była to nużąca praca, ale słowa Pony'ego wciąż miałem
świeżo w pamięci, toteż niewiele z nich uroniłem.
Powiedział, że po śmierci Byrne'a porzucił wszelką nadzieję. Próbował bez przekonania
wydostać się z kanionu, ale wkrótce zgubił się w labiryncie przeszkód: skalnych ścian,
gardzieli, ostańców. Drugiego dnia padł mu koń, ale bez drzewa na opał porąbane mięso nie
nadawało się do jedzenia. Bylica nie chciała się palić; kopciła się i tliła, ale za nic nie
buchnęła ogniem. By zaspokoić głód, Pony przypalał odcięte skrawki koniny zapałkami.
Starczyło na jeden posiłek. Gdy zapałki się skończyły, zostawił padłe zwierzę, wzdragając się
przed jedzeniem surowego mięsa. Był przekonany, że czeka go rychła śmierć. Błądził wśród
skał, wiodąc za sobą ostatniego osła, ale z każdym krokiem coraz mocniej dręczyła go myśl,
że oddala się możliwość ratunku. Przyborów malarskich miał w bród, ale wody i jedzenia
starczyłoby ledwie na dwa dni. Nic już nie miało jednak znaczenia. Nawet gdyby wywikłał
się jakoś z tych tarapatów, to i tak wszystko się dla niego skończyło. Śmierć Byrne'a o tym
przesądziła, za nic nie wróci do domu, gdyż okryłby się hańbą. Pytania, oskarżenia, utrata
twarzy. O wiele lepiej, by myślano, że też zginął, bo przynajmniej ocali honor i nikt się nie
dowie, jak słabym i nieodpowiedzialnym okazał się człowiekiem. To właśnie wtedy przepadł
Julian Barber: pośrodku pustyni, wśród s«tał i w palącym słońcu zwyczajnie się unicestwił.
Jednak w owym czasie decyzja ta nie wydawała mu się aż tak drastyczna. Nie ulegało
wątpliwości, że wkrótce umrze, a nawet jeśli nie, to i tak jego los równałby się śmierci. Nikt
nigdy przenigdy nie dowie się, co się stało.
Pony powiedział mi, że oszalał, ale nie wiedziałem, czy mam to rozumieć dosłownie. Po
śmierci Byrne'a podobno wył niemal bez ustanku przez trzy dni, mażąc sobie twarz krwią z
pościeranych dłoni, ale w danych okolicznościach takie zachowanie wcale mnie nie dziwiło.
Sam zachowałem się podobnie podczas burzy w Parku Centralnym, a przecież znajdowałem
się w znacznie lepszym położeniu. To zupełnie zrozumiałe, że doprowadzony do
ostateczności człowiek krzyczy. Powietrze rozsadza płuca i nie można oddychać, trzeba
wyrzucić je z siebie, wypuścić z całą mocą wraz z krzykiem. Inaczej udusiłby się własnym
oddechem, zdławiłoby go samo niebo.
Rankiem czwartego dnia, gdy już skończyła mu się żywność, a w manierce została ledwie
szklanka wody, u szczytu pobliskiego urwiska dostrzegł coś, co wyglądało na wejście do
jaskini. Dobre miejsce, by umrzeć, pomyślał. Zakryte przed słońcem, niedostępne dla sępów,
kryjówka tak głęboka, że nikt go nie znajdzie.
Zebrawszy odwagę, rozpoczął mozolną wspinaczkę na szczyt. Zabrała mu ona blisko dwie
godziny i kiedy dotarł do celu, był u kresu sił, ledwo stał na nogach. Jaskinia okazała się o
wiele większa, niż wydawała się z dołu, i Pony ze zdziwieniem zobaczył, że nie musi się
schylać, by do niej wejść. Odgarnął gałęzie przesłaniające otwór i zajrzał. Wbrew jego
oczekiwaniom w środku nie było pusto. Głęboką na około sześć metrów pieczarę ktoś
umeblował: Pony ujrzał stół, cztery krzesła, kredens i wysłużony pękaty piecyk. W istocie
było to mieszkanie. Przedmioty wyglądały na zadbane -wszystko starannie ustawione w
niewyszukanym, domowym szyku. Zapalił znalezioną na stole świecę i ruszył z nią w głąb
jaskini, zaglądając w mroczne kąty, gdzie nie docierało słońce. Pod ścianą z lewej strony
zobaczył łóżko, a na nim człowieka. Myślał, że śpi, ale kiedy odchrząknął głośno, by dać znać
o swym nadejściu, i nie dostrzegł żadnej reakcji, nachylił się i przysunął świecę do twarzy
nieznajomego. Wtedy zobaczył, że on nie żyje. Nie żyje to mało — został zamordowany. W
prawym oczodole była dziura po kuli. Lewe oko patrzyło martwo w ciemność, a poduszkę
pod głową znaczyły bryzgi krwi.
Pony odwrócił się i podszedł do kredensu, a w nim znalazł mnóstwo prowiantu. Żywność w
puszkach, solone mięso, mąka i przyprawy kuchenne — dość, by starczyło na rok. Czym
prędzej rzvrządził sobie posiłek: zjadł pół bochenka chleba i dwie puszki fasoli. Nasyciwszy
żołądek, zabrał się do usunięcia trupa. Obmyślił iuż plan, pozostało go tylko wykonać.
Martwy mężczyzna z pewnością był odludkiem, rozumował Pony, żył samotnie w tych
górach, a jeśli tak, to pewnie niewielu ludzi o nim wiedziało. Niejedno wskazywało (ciało nie
zaczęło się jeszcze rozkładać, nie wydzielało silnego fetoru, chleb był świeży), że morderstwo
popełniono całkiem niedawno, być może ledwie przed kilkoma godzinami, co oznaczało, że
jedyną osobą, która wiedziała, że mężczyzna nie żyje, jest człowiek, który go zabił. Nic nie
przeszkodzi mi zająć miejsce tego samotnika, pomyślał Pony. Byli mniej więcej w tym
samym wieku, tej samej postury, obaj mieli jasne włosy. Nietrudno będzie zapuścić brodę,
włoży też ubranie tego nieszczęśnika. Odtąd będzie pędził jego żywot, zachowując się tak, jak
gdyby dusza zmarłego weszła teraz w jego ciało. Jeżeli ktoś się zjawi na tym odludziu, on po
prostu zagra rolę człowieka, którym nie jest - i przekona się, czy mu się uda. Miał karabin do
obrony, w razie gdyby coś poszło nie tak, ale wierzył, że jest spora szansa powodzenia,
ponieważ prawdopodobnie odludek nie miewał zbyt wielu gości.
Zdjąwszy z trupa ubranie, wytaszczył go z jaskini i zaciągnął nad ścianę urwiska. Tam
dokonał najdziwniejszego odkrycia: zobaczył małą oazę położoną dwanaście metrów poniżej
pieczary -zielony zakątek z dwoma rosłymi topolami, rwącym potokiem i niezliczonymi
krzakami, których nazw nawet nie znał. Była to maleńka kraina życia pośrodku ziemi jałowej.
Zakopując samotnika w miękkim piachu obok wody, uświadomił sobie, że w tym miejscu
wszystko jest możliwe. Miał jedzenie i wodę, miał dom, nieoczekiwanie znalazł sobie nową
tożsamość, nowe życie. Ta nagła odmiana losu była trudna do pojęcia. Ledwie godzinę
wcześniej gotował się na śmierć, a teraz drżał ze szczęścia, nie mógł powstrzymać się od
śmiechu, gdy pospiesznie sypał szpadlem ziemię na twarz zmarłego.
Mijały miesiące. Z początku Pony zbyt był oszołomiony łaską fortuny, by zwracać
baczniejszą uwagę na świat dokoła. Jadł tylko 1 spał, a gdy słońce nie prażyło zbyt silnie,
siadał na głazie przed jaskinią i r>atrzył, jak obok jego nóg przemykają jaszczurki o
jaskrawym pstrym ubarwieniu. Z tego miejsca rozciągał się rozległy widok na okolicę,
obejmujący wielkie połacie terenu, ale Pony nie wpatrywał się w dal zbyt często, gdyż wolał
ograniczyć się do poznania swego nowego obejścia: chodził z cebrem po wodę, zbierał
drzewo na °Pał, myszkował po pieczarze. Napatrzył się już na widoki i teraz z rozmysłem nie
poświęcał im uwagi. Lecz pewnego dnia opuścił go raptem spokój i opadło nieznośne
poczucie osamotnienia. Osaczyły go potworności z ostatnich miesięcy i przez następny
tydzień czy dwa był o krok od popełnienia samobójstwa. W jego głowie roiły się mary i lęki i
niejednokrotnie wyobrażał sobie, że nie żyje, że zmarł w chwili wejścia do pieczary i teraz
jest więźniem szatańskiego życia po śmierci. Któregoś dnia w przypływie obłędu wyszedł z
jaskini i zastrzelił osła, gdyż myślał, że zwierzę przemieniło się w zamordowanego odludka,
w pałającego gniewem upiora, który nawiedza go, by straszyć swym opętańczym rykiem.
Osioł znał przecież prawdę, więc Pony nie miał wyboru: musiał zlikwidować świadka swego
szalbierstwa. Potem doszło do głosu obsesyjne pragnienie poznania tożsamości samotnika,
więc metodycznie wywrócił do góry nogami całą jaskinię w poszukiwaniu jakichś
wskazówek: pamiętnika, pliku listów, książki z dedykacją, słowem - czegokolwiek, co
zdradziłoby nazwisko niedawnego mieszkańca pieczary. Nic jednak nie odkrył, nie znalazł
ani jednego strzępka informacji.
Po dwóch tygodniach zaczął z wolna wracać do siebie; spłynął na niego spokój ducha.
Przecież ta udręka nie może trwać wiecznie, powtarzał sobie, a to już była pociecha, ta myśl
dodawała mu sił. Wiedział, że pewnego dnia skończą się zapasy jedzenia i wtedy będzie
musiał odejść. Dał sobie około roku, może trochę więcej, jeżeli będzie oszczędny. Wtedy
ludzie porzucą już nadzieję, że on i Byrne kiedykolwiek wrócą. Wątpił, by Scoresby wysłał
jego list, ale nawet gdyby, nic by to praktycznie nie zmieniło. Wyruszy ekipa ratownicza
opłacona przez Elizabeth i starego Byrne'a. Będą się błąkać po pustyni kilka tygodni,
sumiennie szukając zaginionej dwójki - z pewnością zostanie wyznaczona nagroda - ale
wrócą z niczym. W najlepszym razie znajdą mogiłę Byrne'a, jednak to mało prawdopodobne.
Ale nawet jeśli założyć, że znajdą grób, i tak nie zbliży ich to do tajemnicy Juliana Barbera.
Julian Barber zaginął i nikt już nigdy nie trafi na jego ślad. Sprawa sprowadzała się do tego,
by wytrwać do chwili, gdy ustaną poszukiwania. W nowojorskich gazetach ukażą się
nekrologi, odprawi się nabożeństwo za jego duszę i na tym koniec. Gdy już będzie po
wszystkim, będzie mógł wyruszyć, gdzie mu się żywnie podoba, stać się, kimkolwiek chce.
Wiedział, że w jego interesie jest spowalnianie biegu wypadków. Im dłużej pozostanie w
ukryciu, tym bezpieczniej będzie mógł potem wrócić do świata. Zaczął więc narzucać swemu
nowemu życiu jak najsurowszy reżim, robiąc wszystko, by maksymalnie wydłużyć czas dany
mu w pieczarze: ograniczał się do jednego posiłku dziennie, odłożył dużo opału na zimę, dbał
o kondycję fizyczną. Sporządził na własny użytek wykresy i harmonogramy i każdego
wieczora przed pójściem spać spisywał dokładnie zużyte danego dnia zapasy, zmuszając się
do przestrzegania żelaznej dyscypliny. Z początku trudno mu było dostosować się do
wprowadzonego przez siebie rygoru, nierzadko ulegał pokusie i zjadał dodatkową kromkę
chleba czy jeszcze jeden talerz gulaszu z puszki, ale wysiłek zdawał się opłacać, albowiem
dzięki temu Pony pozostawał w stanie mobilizacji. Był to sposób sprawdzenia się w obliczu
własnych słabości i w miarę jak rzeczywistość i ideał powoli zbliżały się do siebie, Pony
zaczął to postrzegać jako wielki osobisty tryumf. Zdawał sobie sprawę, że w istocie to tylko
gra, wymagała ona jednak fanatycznego oddania i nadmierny rygor uchronił go od
popadnięcia w zwątpienie.
Po dwóch czy trzech tygodniach zdyscyplinowanego życia w Ponym obudziła się na nowo
potrzeba malowania. Pewnego wieczoru pisał jak zwykle sprawozdanie z minionego dnia,
gdy nagle zaczął szkicować ołówkiem na sąsiedniej stronie. Nim zorientował się, co robi,
mały rysunek górskiego szczytu był gotów. Zabrało mu to ledwie pół minuty, ale w tym
nagłym, nieświadomym dziele ręki ujrzał siłę, której brakło dotąd wszystkim jego pracom.
Jeszcze tej samej nocy rozpakował przybory malarskie i odtąd aż do dnia, gdy skończyły mu
się farby, malował, wychodząc z jaskini rankiem i spędzając cały dzień na dworze. Trwało to
dwa i pół miesiąca i w tym czasie pokrył około czterdziestu płócien. Powiedział mi, że bez
wątpienia był to najszczęśliwszy okres jego życia.
Pracował spętany dwoma ograniczeniami, a każde przyniosło mu inną korzyść. Po pierwsze,
nikt nigdy nie obejrzy jego dzieł. To było przesądzone, ale zamiast zrodzić w Ponym
poczucie daremności, w istocie go wyzwoliło. Malował dla siebie, nie obarczony ocenami
innych, i już samo to spowodowało fundamentalną zmianę w jego podejściu do sztuki. Po raz
pierwszy w życiu przestał się przejmować rezultatem i w konsekwencji słowa „sukces" i
„porażka ' straciły dla niego sens. Odkrył, że prawdziwym celem sztuki me jest wcale
tworzenie piękna/ Sztuka stała się sposobem pojmo-ania rzeczywistości, sposobem-
przeniknięcia tajemnicy świata - znalezienia sobie w nim miejsca, a wszelkie estetyczne
walory °nkretnego obrazu były właściwie przypadkowym czy też uboczskutkiem podjętego
przez twórcę wysiłku, by dotrzeć do sedna rzeczy. Oduczył się przyswojonych niegdyś zasad
i z ufnością patrzył na pejzaż jak na równorzędnego partnera, świadomie rezygnując z
własnych intencji na rzecz agresji przypadku, napadów spontaniczności, nawału
nieokiełznanych szczegółów. Już się nie bał pustki wokoło. Dzięki próbom przedstawienia jej
na płótnie przyswoił ją sobie i teraz potrafił odczuwać jej niewzruszoność jako coś, co należy
do niego w równej mierze, jak on należał do milczącej potęgi owych nieogarnionych
przestrzeni. Namalowane obrazy były surowe, powiedział mi Pony, wypełnione ognistym
kolorem i dziwnym, bezwiednym ruchem - wir form i światła. Nie miał pojęcia, czy są ładne
czy brzydkie, ale nie w tym rzecz. Były jego i wyglądały zupełnie inaczej niż prace, które
niegdyś malował. Pięćdziesiąt lat później powiedział mi, że pamięta dokładnie wszystkie co
do jednego.
Drugie ograniczenie było nieco subtelniejszej natury, choć na Pony'ego wpłynęło silniej niż
pierwsze: prędzej czy później skończą mu się przybory malarskie. Przecież miał tylko tyle i
tyle tubek farby, tyle i tyle płócien i jeżeli nie zaprzestałby pracy, pewnego dnia ich
zabraknie. Zatem już od pierwszej chwili na widnokręgu widać było kres. Nawet gdy
malował obrazy, czuł się tak, jak gdyby krajobraz znikał mu sprzed oczu. To z kolei nadawało
doniosłość najmniejszemu pociągnięciu pędzla. Ilekroć kończył płótno, przyszłość się
kurczyła, z uporem przybliżając go do chwili, gdy jej nie będzie. Po półtora miesiąca
nieustannej pracy zostało mu jedno płótno. Miał jednak jeszcze ponad dziesięć tubek farby.
Nie zwalniając tempa, Pony odwrócił wykorzystane już płótna i zaczął malować z drugiej
strony. Powiedział, że było to jak nadzwyczajne odroczenie wyroku i że przez następne trzy
tygodnie czuł się niby nowo narodzony. Nad drugim cyklem pejzaży pracował z jeszcze
większym zapałem niż nad pierwszym, a gdy już pokrył tyły wszystkich płócien, przeniósł się
na meble w jaskini, zapamiętale machając pędzlem po kredensie, stole, krzesłach, a gdy i te
powierzchnie zapełnił, wycisnął resztki farby ze spłaszczonych tubek, stanął przed ścianą
pieczary i zaczął nanosić na nią zarys malowidła skalnego. Powiedział mi, że to miało być
jego arcydzieło, ale w połowie pracy zabrakło farb.
Potem nastała zima. Pony wciąż miał kilka notatników i pudełko ołówków, ale zamiast
przejść od malowania do rysunków, zaszył się w jaskini i mroźne miesiące spędził na pisaniu.
W jednym zeszycie notował swe myśli i spostrzeżenia, usiłując oddać słowami to, co dotąd
przedstawiał za pomocą formy i koloru, a w drugim dalej zapisywał wydarzenia minionego
dnia, skrupulatnie księgując stan swych zapasów: ile prowiantu zjadł, ile jeszcze zostało, ile
świec wypalił, ile jeszcze ma. W styczniu śnieżyło codziennie przez okrągły tydzień i Pony z
przyjemnością patrzył, jak biel okrywa czerwone skały, całkowicie przeobrażając tak dobrze
znany mu krajobraz. Po południu wychodziło słońce i topiło miejscami śnieg, nadając
powierzchniom piękny nakrapiany deseń, a gdy zrywał się wiatr, w powietrzu wirowały białe
drobinki i kurz, puszczając się w krótkie, dzikie tańce. Pony stał i patrzył godzinami, nigdy
nie mając dość. Tempo jego życia tak osłabło, że potrafił teraz dostrzec najdrobniejszą
zmianę. Gdy zabrakło mu farb, żył chwilę w udręce niezaspokojonego łaknienia, ale wkrótce
przekonał się, że pisanie może z powodzeniem zastąpić malowanie obrazów. Lecz już w
połowie lutego zapełnił wszystkie notatniki i nie została ani jedna czysta kartka. Wbrew
swoim obawom nie rwał włosów z głowy. W owym czasie tak głęboko już zapadł w
samotność, że nie potrzebował żadnych zajęć. To niewyobrażalne, ale stopniowo świat dokoła
zaczynał mu wystarczać.
W końcu marca przybył wreszcie pierwszy gość. Pony siedział akurat na sklepieniu pieczary,
kiedy u podnóża urwiska pojawił się mężczyzna, śledził więc oczami jego męczącą
wspinaczkę, obserwując go bez mała godzinę, jak zbliża się krok po kroku. Gdy nieznajomy
dotarł na szczyt, Pony czekał już na niego z karabinem w rękach. Gotował się na podobną
sytuację setki razy, ale teraz, gdy rzecz działa się naprawdę, bal się. Wiedział, że wszystko
wyjaśni się w jednej chwili: czy mężczyzna znał odludka, a jeśli tak, to czy przebranie
wystarczy, by przekonująco odegrać rolę. Jeżeli nieznajomy to jego zabójca, wówczas nie
będzie po co udawać. Podobnie, jeżeli to członek ekipy poszukiwawczej, ciemniak marzący o
nagrodzie. Wszystko miało się rozstrzygnąć w ciągu paru chwil, ale nim to nastąpiło, Pony
musiał się liczyć z najgorszym. Uzmysłowił sobie, że grozi mu, iż do wszystkich swych
grzechów dołoży jeszcze zabójstwo.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to okazała postura nieznajo-me§o, a potem jego osobliwy
ubiór. Swą odzież zszył on z najprzeróżniejszych łat - tu kwadrat jaskrawej czerwieni, tam
prostokąt Wękitu i biała kratka, tu kawałek wełny, ówdzie skrawek dżinsu -1 ten dziwaczny
strój nadawał mu wygląd klowna, który zgubił swój -yrk objazdowy. Zamiast kowbojskiego
kapelusza z szerokim ron-^ern mężczyzna miał na głowie wysłużony melonik z białym
piórem -atkniętym za wstążkę. Proste czarne włosy sięgały ramion i w miarę jak się zbliżał,
Pony ujrzał, że lewą połowę twarzy ma zniekształconą, zeszpeconą szeroką, szarpaną blizną,
która biegła przez cały policzek aż do dolnej wargi. Pony uznał, że to Indianin, ale w danej
chwili nie miało to znaczenia. Był zjawą, błaznem z koszmaru, który zmaterializował się
wśród skał. Nieznajomy podciągnął się ze sieknięciem na sam szczyt, po czym wyprostował
się i uśmiechnął do Pony'ego. Dzieliło ich ledwie pięć, sześć kroków. Pony uniósł karabin i
wycelował, ale mężczyzna zdawał się tym bardziej zdziwiony niż przestraszony.
- Ej, Tom - odezwał się niskim głosem półgłówka - co ty, nie poznajesz? To ja, twój stary
kumpel George. Nie róbże wygłupów.
Pony zawahał się, po czym opuścił broń, wciąż trzymając na wszelki wypadek palec na
spuście.
- A, George - mruknął niemal bezgłośnie, żeby nie zdradziła go barwa głosu.
- Zima mnie odcięła - powiedział dryblas - dlategom nie był u ciebie.
Podszedł bez lęku na tyle blisko, by mogli uścisnąć sobie dłonie. Pony przełożył karabin do
lewej ręki, a prawą wyciągnął do powitania. Wtedy Indianin zajrzał mu nieufnie w oczy, ale
szybko się uspokoił i niebezpieczeństwo minęło.
- Dobrze wyglądasz, Tom - powiedział. - Naprawdę dobrze.
- Dzięki - odparł Pony. - Ty też.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem, wpadając w barani zachwyt, i Pony już wiedział, że mu się
udało. Reakcja była taka, jak gdyby opowiedział najzabawniejszy dowcip stulecia, a skoro tak
mało czyni tak wiele, nietrudno będzie podlrzymać pozory. W istocie zdumiewające było, jak
gładko wszystko szło. Pony tylko trochę przypominał odludka, ale niechybnie siła sugestii
była na tyle duża, że przeobrażała całkowicie naoczne, fizyczne oznaki. Indianin przybył, by
spotkać się z samotnikiem Tomem, a ponieważ nie do pomyślenia było, by człowiek, który
zareagował na to imię, był kimś innym niż Tomem właśnie, pospiesznie odrzucił fakty, które
przeczyły oczekiwaniom, wszelkie różnice między dwoma Tomami kładąc na karb własnej
zawodnej pamięci. Pony'emu sprzyjało oczywiście lo, że Indianin był prostakiem. Zresztą być
może nawet zdawał on sobie sprawę, że mieszkaniec pieczary nie jest jego Tomem. Wdrapał
się jednak na szczyl, by spędzić kilka godzin w towarzystwie drugiego człowieka, a ponieważ
dostał to, czego szukał, nie dociekał jego tożsamości. W ostatecznym rozrachunku było mu
prawdopodobnie obojętne, czy ma do czynienia z prawdziwym Tomem czy kimś innym.
Popołudnie spędzili razem, siedząc w pieczarze i paląc papierosy. George przyniósł ze sobą
kapciuch tytoniu, swój zwyczajowy podarunek dla odludka Toma, i Pony z najwyższą
przyjemnością kopcił jednego za drugim. Po tak wielu miesiącach samotności dziwnie się
czuł w czyimś towarzystwie i przez pierwszą godzinę z trudem wypowiadał słowa. Zatracił
nawyk mówienia, język stawał mu kołkiem, był sztywnym, niepokornym wężem, który nie
słuchał poleceń. Szczęściem dawny Tom też chyba nie należał do gadatliwych, gdyż Indianin
najwyraźniej nie oczekiwał od niego nic więcej prócz paru zdawkowych zwrotów. Mimo to
sprawiał wrażenie, że setnie się bawi, bo co trzy, cztery zdania odrzucał do tyłu głowę i
wybuchał śmiechem. W chwilach radości gubił wątek i zaczynał mówić na zupełnie inny
temat, Pony więc z trudem mógł się połapać. Opowieść o rezerwacie Nawahów przemieniła
się znienacka w relację z burdy pijackiej w saloonie, a ta z kolei w opis napadu na pociąg.
Pony dowiedział się, że jego nowy znajomy zwie się George Szkaradnopyski. Tak na niego
ludzie wołali, ale dryblasowi najwyraźniej nie sprawiało to przykrości. Przeciwnie, można
było odnieść wrażenie, że cieszy się, iż świat nadał mu miano, które jest wyłącznie jego
własnością, jak gdyby lo był chlubny wyróżnik. Pony w życiu nie spolkał kogoś, kto łączyłby
w sobie tak wielką słodycz i głupotę, słuchał więc uważnie i kiwał głową, gdy wypadało. Raz
czy dwa korciło go, by zapylać George'a, czy słyszał coś o poszukiwaniach dwóch
zaginionych mężczyzn, ale ugryzł się w język.
Z upływem dnia Pony stopniowo złożył do kupy szcząlkowe fakty z życia dawnego Toma.
Nieskładne, urywane opowieści Szka-radnopyskiego przenikały się z rosnącą częstotliwością,
zazębiając w dostatecznie wielu punktach, by można było sklecić z nich w miarę spójną
historię. Drugorzędne zajścia się powtarzały, główne wątki miały luki, o zdarzeniach z
począlku mowa była dopiero na końcu, niemniej Pony usłyszał dość, by domyślić się, że
samolnik Tom zamieszany był w przestępstwa niejakich braci Greshamów, bandy wyjętych
spod prawa Nie wiedział jednak, czy Tom uczestniczył w napadach, czy lylko użyczał szajce
swej jaskini jako kryjówki, e tak czy owak zdawało się lo Iłumaczyć w pewnym sensie
Popełnione zabójslwo, nie mówiąc już o dużych zapasach jedzenia Kredensie. Pony nie
dopylywał się o szczegóły z obawy, że się i, ale z lego, co powiedział Indianin, wnosił, że
Greshamowie prawdopodobnie wkrótce wrócą, być może pod koniec wiosny. George był
zbyt roztrzepany, by sobie przypomnieć, gdzie teraz przebywają, ponadto ciągle zrywał się z
krzesła i przyglądał malowidłom, kręcąc głową z podziwu. Nie wiedziałem, że tak ładnie
malujesz, Tom, powtórzył kilkadziesiąt razy przez całe popołudnie. To najbardziej ładne, com
kiedykolwiek widział, najbardziej ładne na świecie. Dodał, że jeśli będzie się grzecznie
zachowywał, to może Tom nauczy go kiedyś tak malować. Pony spojrzał mu w twarz i
odparł, że tak, może kiedyś nauczy. Było mu żal, że obce oczy obejrzały jego dzieła, ale
jednocześnie tak pochlebna ocena sprawiła mu przyjemność, zdawał sobie bowiem sprawę, że
Indianin będzie najprawdopodobniej jedynym recenzentem jego prac.
Po wizycie Szkaradnopyskiego nic już nie było tak jak dawniej. Przez ostatnich siedem
miesięcy Pony wytrwale uczył się pustelniczego życia, usiłując uczynić ze swej samotności
coś namacalnego, niezdobytą twierdzę, której mury wyznaczałyby granice jego świata, ale
teraz, gdy w pieczarze odwiedził go inny człowiek, uświadomił sobie nietrwałość swego
położenia. Ludzie wiedzieli, gdzie go szukać, a skoro raz ktoś przyszedł, może przyjść i drugi.
Należało mieć się na baczności, wyglądać intruzów, a nieustanna czujność rychło zebrała swe
żniwo, dając mu się we znaki do tego stopnia, że całkowicie zburzyła harmonię jego świata.
Nic nie mógł na to poradzić. Teraz każdego dnia wyczekiwał, wypatrywał obcych,
przygotowywał się na to, co prędzej czy później się wydarzy. Z początku spodziewał się
powrotu Szkaradnopyskiego, ale w miarę jak upływały tygodnie, a dryblas się nie pojawił, z
wolna zaczął myśleć o Greshamach. Najsensowniejszym posunięciem byłoby oczywiście dać
za wygraną, zebrać manatki i wynieść się na zawsze, ale coś nie pozwalało mu tak łatwo
ustąpić w obliczu niebezpieczeństwa. Wiedział, że pozostawanie w pieczarze jest
szaleństwem, że to tylko pusty gest, który najprawdopodobniej przypłaci życiem, ale nie miał
już o co walczyć prócz jaskini, nie potrafił więc zmusić się do ucieczki.
Najważniejsze było nie dać się zaskoczyć Greshamom. Jeżeli najdą go we śnie, jego los
będzie przesądzony, zabiją, go, nim otworzy oczy. Przecież już raz tak zrobili, co miałoby ich
teraz powstrzymać? Z drugiej strony, jeżeli wymyśli jakiś system ostrzegawczy, który da mu
znać o ich przybyciu, co na tym zyska? Być może dość czasu, by zerwać się z łóżka i chwycić
za broń, lecz jeśli trzej bracia wejdą razem, i tak będzie miał marne szansę. Więcej czasu
zyskałby, gdyby się zabarykadował w pieczarze, zatarasował wejście kamieniami i gałęziami,
ale wtedy pozbawi się , „o atutu: elementu zaskoczenia, bo zdradzi napastnikom swą h cność.
Gdy tylko zobaczą obwarowane wejście, zrozumieją, że jaskini ktoś mieszka, i zareagują
odpowiednio. Niemal połowę su na jawie Pony spędzał na rozważaniu tych problemów,
dumając nad rozmaitymi strategiami, które mógłby obrać, usiłując opracować plan, który nie
byłby samobójstwem. W końcu przestał sypiać w pieczarze i zrobił sobie legowisko w
połowie stoku po drugiej stronie urwiska. George Szkaradnopyski wspomniał o słabości
Greshamów do whisky, można było się więc spodziewać, że ludzie tego pokroju zaczną pić,
gdy tylko rozgoszczą się w jaskini. Pewnie będą śmiertelnie znudzeni pustynią, więc może się
urżną, a wtedy alkohol okaże się największym sprzymierzeńcem Pony'ego. Starannie
pozacierał rzucające się w oczy ślady swej bytności: płótna i notatniki ukrył w najgłębszym
zakamarku pieczary i przestał palić w piecu. Z malowidłami na meblach i ścianie nic nie
można było zrobić, ale przynajmniej piec będzie zimny, gdy Greshamowie się pojawią, więc
może dojdą do wniosku, że tajemniczy malarz się wyniósł. Oczywiście Pony nie mógł mieć
pewności, że tak pomyślą,'ale nie widział sposobu, jak temu zaradzić. I tak zorientują się, że
ktoś był w pieczarze od ich ostatniej wizyty, bo jak inaczej zniknęłyby zwłoki Toma?
Greshamowie zaczną się nad tym zastanawiać, ale gdy połapią się, że w jaskini ktoś
przebywał, może przestaną się głowić. Taką przynajmniej Pony miał nadzieję, choć w obliczu
miriad imponderabiliów nie oczekiwał zbyt wiele.
Przeżył kolejny miesiąc katuszy i wreszcie się zjawili. Był środek maja, minął więc już rok od
wyruszenia z Nowego Jorku. Greshamowie nadjechali o zmierzchu, oznajmiając o swoim
przybyciu nagłą wrzawą, która odbiła się echem wśród skał: gromkie głosy, śmiechy, urywek
ochryple śpiewanej piosenki. Pony miał mnóstwo czasu, by się przygotować, ale i tak serce
waliło mu jak młotem. Choć powtarzał sobie, by zachować spokój, na niewiele się to zdało,
bo wiedział, że tej nocy musi położyć kres niepewności. Nie wytrzymałby dłużej.
Przykucnął na wąskim występie skalnym za pieczarą, czekając na odpowiednią chwilę, gdy
tymczasem wokół gęstniał mrok. Usłyszał, jak nadchodzą, doszło go kilka słów o sprawach,
których nie Pojmował, a potem jeden z nich rzekł: „Trzeba będzie chyba przewietrzyć norę,
skoro sprzątnęliśmy Toma". Pozostali dwaj zarechotali "i zaraz potem głosy umilkły. To
oznaczało, że weszli do Jaskini. Pół godziny później z blaszanej rurki sterczącej w sklepieniu
uchodzić dym, a zaraz potem Pony poczuł zapach gotowa nego mięsa. Przez następne dwie
godziny nic się nie działo. Od podnóża urwiska dobiegało parskanie koni i stukot kopyt,
tymczasem granatowy wieczór przemieniał się z wolna w czarną noc. Księżyc nie wzeszedł,
ale niebo iskrzyło się gwiazdami. Co jakiś czas Pony łowił uchem stłumiony śmiech, ale nic
więcej. Następnie jeden z braci wyszedł z pieczary, żeby odlać się na skały, po nim drugi.
Pony miał nadzieję, że oznacza to, iż grają w karty i pija, ale nie mógł być tego pewien.
Postanowił zaczekać, aż ostatni z Greshamów opróżni pęcherz, potem odsiedzieć jeszcze z
godzinę lub półtorej. Wtedy już pewnie usną i nie usłyszą, że wchodzi do jaskini. Tymczasem
zastanawiał się, jak poradzi sobie z karabinem tylko jedną ręką. Jeśli w jaskini będzie ciemno,
będzie musiał trzymać zapaloną świecę, żeby widzieć cel, a nigdy nie ćwiczył strzelania jedną
ręką. Karabin, powtarzalny winchester, trzeba było repetować po każdym strzale, a to zawsze
robił z pomocą lewej dłoni. Mógł oczywiście włożyć sobie świecę do ust, ale niebezpiecznie
byłoby mieć płomyk tak blisko oczu, wolał też nie myśleć, co by się stało, gdyby zajęła mu
się broda. Zdecydował, że będzie trzymał świecę jak cygaro, a więc między wskazującym i
środkowym palcem lewej dłoni, mając nadzieję, że pozostałymi trzema zdoła uchwycić lufę.
Jeśli oprze kolbę karabinu o brzuch, nie o ramię, być może uda mu się repetować szybko
prawą ręką po naciśnięciu spustu. Ale znów niczego nie mógł być pewien. To były
gorączkowe, spóźnione kalkulacje i siedząc w ciemności, zrozpaczony Pony przeklinał się za
brak wyobraźni i bezdenną głupotę. Okazało się, że światło nie stanowi problemu. Gdy
wypełzł ze swej kryjówki i podkradł się do pieczary, zobaczył, że wewnątrz pali się świeca.
Przystanął u wejścia i wstrzymał oddech, nadstawiając ucha, gotów umknąć z powrotem na
występ skalny, gdyby Greshamowie nie spali. Po długiej chwili usłyszał coś jak chrapnię-cie,
ale zaraz potem dobiegły go odgłosy od stołu: westchnienie, cisza, głuche puknięcie, jak
gdyby ktoś odstawił szklankę. Co najmniej jeden czuwa, pomyślał Pony, ale skąd wiadomo,
że tylko jeden? Naraz rozległ się szelest tasowanych kart, potem siedem krótkich plaśnięć o
stół i znów cisza. Potem sześć i cisza. Pięć. Cztery, trzy, dwa, jedno. Pasjans, domyślił się
Pony, ani chybi pasjans. Jeden czuwał, dwaj spali. Na pewno tak, inaczej rozmawialiby.
Gracz nie odzywał się, a to mogło oznaczać tylko jedno: nie ma z kim gadać.
Pony ujął karabin w gotowości do strzału i wszedł do jaskini. Przekonał się, że nietrudno
trzymać świecę w lewej dłoni, więc niepotrzebnie tak panicznie się bał. Mężczyzna siedzący
przy stole podniósł raptownie głowę i spojrzał z przerażeniem.
- O Jezu Chryste kurwa mać - wyszeptał. - Przecież ty nie żyjesz.
- Wszystko ci się poplątało - odparł Pony. - To ty nie żyjesz. Nacisnął spust i ułamek
sekundy. później mężczyzna targnął się do tyłu na krześle, wydając okrzyk, bo kula ugodziła
go w pierś, po czym ucichł równie nagle. Pony zarepetował karabin i wycelował w drugiego
brata, który właśnie gramolił się z posłania na ziemi. Jego też zabił jednym strzałem, trafiając
prosto w twarz, a kuła wyleciała potylicą, niosąc ze sobą przez całe pomieszczenie bryzgi
mózgu i odłamki kości. Jednak z trzecim Greshamem nie poszło tak łatwo. Spał na łóżku w
głębi jaskini i nim Pony wykończył jego braci, chwycił rewolwer i był gotów do obrony.
Obok skroni Pony'ego gwizdnęła kula, która odbiła się rykoszetem od żelaznego pieca za jego
plecami. Pony zarepetował i skoczył za stół po lewej stronie, niechcący gasząc przy tym obie
świece. W jaskini zrobiło się ciemno choć oko wykol. Mężczyzna w głębi załkał histerycznie.
Bełkotał coś o zabitym Tomie i zapamiętale strzelał na oślep. Pony znał wnętrze pieczary jak
własną kieszeń i mimo braku światła wiedział dokładnie, gdzie znajduje się przeciwnik.
Naliczył już sześć strzałów i zdawał sobie sprawę, że roztrzęsiony Gresham nie zdoła po
ciemku sprawnie załadować broni, wstał więc i ruszył w kierunku łóżka. Pociągnął za spust,
usłyszał wrzask, gdy kula dosięgła celu, zarepetował i strzelił powtórnie. W jaskini zapadła
głucha cisza. Poczuł w nosie swąd prochu i nagle zaczął dygotać. Wytoczył się na dwór,
osunął na kolana i zwymiotował na ziemię.
Spał u wejścia do pieczary. Obudziwszy się nazajutrz, natychmiast zabrał się do sprzątania
ciał. Przekonał się ze zdumieniem, że nie gryzie go sumienie, że patrzy na zabitych przez
siebie ludzi bez najmniejszego poczucia winy. Wyniósł ich po kolei z jaskini i zaciągnął do
oazy, gdzie pogrzebał pod topolą obok odludka Toma. y>o już po południu, gdy zakopał
ostatniego bandytę. Zmęczony, wrócił do jaskini, by coś przegryźć, i właśnie wtedy, gdy
usiadł za s °tem, by nalać sobie whisky Greshamów, zobaczył juki leżące P°u rożkiem. Jak mi
powiedział, w tamtej chwili jego los znienacka °w się odmienił, w jego życiu nastąpił nagły
zwrot. Worków było sc i kiedy wysypał zawartość pierwszego na stół, uświadomił le. że czas
w pieczarze dobiegł końca - ot tak, nagle i nieodB wracalnie, jak opowieść w zamykanej
książce. Na stole leżały pieniądze, a wraz z otwarciem każdego kolejnego worka stos rósł.
Kiedy policzył wszystko, okazało się, że samej gotówki ma dwadzieścia tysięcy dolarów.
Wśród pieniędzy natrafił na zegarki, bransolety, naszyjniki, a w ostatnim worku znalazł
mocno związany plik obligacji na okaziciela, zaświadczających o inwestycjach w takie
interesy, jak kopalnia srebra w Kolorado, przedsiębiorstwo użyteczności publicznej
Westinghouse'a i Ford Motors, wszystko o wartości kolejnych dziesięciu tysięcy dolarów. W
owych czasach była to zawrotna suma, powiedział mi Pony, krociowa fortuna. Zarządzana
rozsądnie, wystarczyłaby do końca życia.
Zwrot zrabowanych pieniędzy nigdy nie wchodził w rachubę i przez myśl mu nawet nie
przeszło, by udać się do władz i donieść O tym, co się stało. Rzecz nie w tym, że obawiał się,
iż zdradzi swą tożsamość, gdy o wszystkim opowie, po prostu chciał mieć pieniądze dla
siebie. Pragnienie było na tyle silne, że nie roztrząsał tego, co zrobił. Wziął łupy, ponieważ
się trafiły, ponieważ w pewnym sensie uważał, że należą do niego, i to wszystko. Nie
rozpamiętywał zdarzenia w kategoriach dobra i zła. Zabił z zimną krwią trzech ludzi i w
konsekwencji postawił się poza subtelnościami podobnych rozważań. Zresztą powątpiewał,
by ktokolwiek opłakiwał Greshamów. Zniknęli i rychło świat się z tym faktem pogodzi.
Przywyknie do tego, podobnie jak przywykł do życia bez Juliana Barbera.
Cały następny dzień zszedł mu na sprzątaniu. Pony ustawił na swoim miejscu wywrócone
meble, zmył ślady krwi i schował notatniki do kredensu. Żałował, że musi się rozstać ze
swymi obrazami, ale nie było rady, ułożył je więc w nogach łóżka i oparł o ścianę. To
wszystko zabrało mu ledwie parę godzin, a resztę poranka i całe popołudnie zbierał w
palącym słońcu kamienie i gałęzie, żeby zabarykadować wejście do pieczary. Wątpił, że
kiedykolwiek wróci, niemniej chciał jak najlepiej zamaskować kryjówkę. Był to jego
prywatny pomnik, grobowiec, w którym pogrzebał swą przeszłość, i ilekroć potem myślał o
jaskini, pragnął mieć jak największą pewność,-że jest taka, jąkają zostawił. W pewien sposób
posłużyła mu w dalszym życiu za azyl wewnętrzny, mimo że jego noga nigdy już w niej nie
postała. Ostatniej nocy spał pod gołym niebem, a nazajutrz rano przygotował się do drogi.
Spakował juki, wziął zapas jedzenia i wody, następnie obładował wszystkim konie
Greshamów. Odjechał, zastanawiając się, co począć.
Dotąd doszliśmy w ciągu dwóch tygodni z okładem. Dawno już minęło Boże Narodzenie, a
tydzień później dopełnił się kolejny rok. Pony jednak nie zwracał większej uwagi na te
cezury. Myśli rniał zaprzątnięte zamierzchłym czasem i opowieść swą snuł z niezachwianą
wytrwałością, nic nie opuszczając, cofając się niekiedy, by dopowiedzieć nieistotny szczegół,
rozwodząc nad najmniejszymi choćby drobiazgami, gnany pragnieniem pełnego odtworzenia
przeszłości. Po jakimś czasie przestałem dociekać, czy mówi prawdę. Jego historia nabrała
cech fantasmagorii i niekiedy zdawało się, że nie tyle wspomina on suche fakty ze swego
życia, ile obmyśla przypowieść, by oddać życia tego ukryty sens. Pustelnia, juki pełne
pieniędzy, strzelanina na modłę Dzikiego Zachodu - wszystko zdawało się okropnie
naciągane, ale to właśnie niesamowitość tej historii najsilniej przemawiała za jej
autentycznością. Wydawało się niemożliwe, by ktoś wyssał to wszystko z palca, ponadto
Pony opowiadał tak dobrze, z tak uderzającą szczerością, że zwyczajnie dałem się nieść
fabule, nie dociekając, czy wypadki wydarzyły się naprawdę. Słuchałem i zapisywałem, co
mówi, nie przerywałem mu słowem. Mimo wstrętu, jaki we mnie niekiedy budził,
dostrzegłem w nim pokrewną duszę. Stało się to wtedy, gdy doszedł do wątku jaskini. Sam
miałem przecież wspomnienia z życia w grocie, a gdy opisał, jak samotny się wówczas czuł,
zdałem sobie sprawę, że mówi o mnie. Moja historia była równie niedorzeczna jak jego, ale
wiedziałem, że gdybym mu ją opowiedział, uwierzyłby w każde słowo.
Z upływem dni atmosfera w domu stawała się coraz bardziej klaustrofobiczna. Za oknami
utrzymywała się parszywa pogoda -lodowaty deszcz, ulice skute mrozem, przenikający do
szpiku kości wiatr - więc na pewien czas zaprzestaliśmy spacerów. Pony podwoił wówczas
nasze posiedzenia: zamykał się po lunchu w swym pokoju na drzemkę i wyjeżdżał z niego
rześki o wpół do trzeciej albo trzeciej, gotów mówić przez następnych kilka godzin. Nie mam
pojęcia, skąd czerpał siły, by pracować w tak szybkim tempie, ale oprócz nieco częstszych
przerw między zdaniami dla nabrania tchu głos nigdy go nie zawiódł. Zacząłem żyć w tym
głosie, jak gdyby to było pomieszczenie, pokój bez okien, który kurczył się i kurczył z
upływem każdego dnia. Teraz Pony niemal bez przerwy nosił czarne łatki na oczach i nie
miałem już żadnych złudzeń, że łączy nas jakaś więź. Był sam na sam ze swoją opowieścią
wykluwającą się w głowie, a ja sam na sam ze słowami płynącymi z jego ust. Wypełniały
każdy cal przestrzeni wokół mnie i w końcu nie było już czym oddychać. Gdyby nie Kitty,
prawdopodobnie bym się nimi udusił. Po pracy zwykle udawało mi się spotkać z nią na kilka
godzin, spędzaliśmy razem jak największą część nocy. Kilkakrotnie wracałem dopiero
wczesnym rankiem. Pani Hume wiedziała, dokąd mnie nosi, ale trudno mi powiedzieć, czy
wiedział Pony, w każdym razie nigdy nie rzekł słowa na ten temat. Dla niego liczyło się tylko,
bym się stawił na śniadanie o ósmej, i pod tym względem nigdy nie sprawiłem mu zawodu.
Po opuszczeniu jaskini przemierzał przez kilka dni pustynię, aż dotarł do Bluff. Odtąd poszło
już łatwiej. Ruszył na północ, posuwając się z wolna od miasteczka do miasteczka, aż
wreszcie pod koniec czerwca wrócił do Salt Lakę City, gdzie biegła kolej i gdzie kupił bilet
do San Francisco. To właśnie w Kalifornii wymyślił sobie nowe nazwisko: stał się Thomasem
Ponym, gdy pierwszego wieczora wpisywał się do księgi hotelowej. Przyjmując imię „Tho-
mas", chciał uczcić pamięć Morana, i dopiero gdy odłożył pióro na ladę, uświadomił sobie, że
tak miał na imię również odludek z jaskini, a więc i on sam, przez ponad rok w tajemnicy
zajmujący jego miejsce. Uznał ten zbieg okoliczności za dobry znak, jak gdyby z całą mocą
potwierdziła się nieuchronność jego wyboru. Jeżeli zaś chodzi o nazwisko, to powiedział, że
powinienem się obejść bez przypisu i sam to rozwikłać. Już wcześniej mi zdradził, że to
skrótowiec, i jeżeli trafnie postrzegałem jego naturę, to chyba odgadłem, skąd się wziął pan
Pony. Pisząc imię „Thomas", przypomniał sobie prawdopodobnie o niewiernym Tomaszu.
Niewierny. Drogą skojarzenia z tego przymiotnika w formie męskoosobowej narodził się inny
Tomasz: pieprzony, który przez wzgląd na obyczajowość zmienił się w „p... ony". Tak oto
pojawił się na świecie Thomas Pony, czyli człowiek, który przepieprzył swe życie. Znając
jego zamiłowanie do okrutnych żartów, wyobrażam sobie, jak bardzo był z siebie
zadowolony.
Niemal od samego początku czekałem, że opowie mi o nogach. Skalisty stan Utah wydawał
mi się odpowiednim miejscem dla tragicznego wypadku, ale każdego dnia historia posuwała
się dalej, a on wciąż nic nie mówił o przyczynach swego kalectwa. Wędrówka ze Scoresbym i
Byrne'em, spotkanie z George'em Szkaradnopy-skim, strzelanina z Greshamami: ze
wszystkich przygód wychodził bez szwanku. Teraz był już w San Francisco i zacząłem
podejrzewać, że nigdy się nie dowiem, dlaczego jest przykuty do wózka. Ponad tydzień
opowiadał, jak ulokował pieniądze: wyliczał poczynione inwestycje, zawarte umowy
finansowe, ryzykowne transakcje na giełdzie. W ciągu dziewięciu miesięcy znów stał się
bogatym człowiekiem, niemal tak bogatym jak niegdyś: posiadał dom na Russian Hill wraz ze
służbą, miał kobiety na zawołanie, obracał się w najwytworniejszych kręgach towarzyskich.
Być może wchłonęłoby go to życie na dobre (nie inne w istocie od tego, które wiódł w
młodości), gdyby nie pewne zdarzenie w rok po opuszczeniu jaskini. Zaproszony na
uroczystą kolację wraz z dwudziestoma innymi gośćmi, natknął się na kogoś z przeszłości,
człowieka, który przez dziesięć lat robił interesy z jego ojcem w Nowym Jorku. Alonzo
Riddle był już wtedy w podeszłym wieku, ale kiedy przedstawiono mu Pony'ego i uścisnęli
sobie dłonie, od razu go rozpoznał. Wyrwało mu się nawet, że Pony wygląda kropla w kroplę
jak ktoś, kogo dawniej znał. Pony usiłował obrócić to w żart, wspominając o teorii, wedle
której każdy człowiek ma podobno swego sobowtóra, ale Riddle zbyt był poruszony jego
widokiem, by dać się zbyć tak łatwo, i zaczął opowiadać towarzystwu historię zniknięcia
Juliana Barbera. Dla Pony'ego nadeszła okropna chwila i resztę wieczoru przesiedział jak na
szpilkach, zdjęty panicznym strachem, niezdolny się uwolnić od zakłopotanych i
podejrzliwych spojrzeń Riddle'a.
Zdarzenie to uświadomiło mu, jak niepewna jest jego sytuacja. Prędzej czy później
niechybnie znów napotka znajomego z dawnych czasów i nie było żadnej gwarancji, że i tym
razem by mu się upiekło. Każda następna osoba będzie pewniejsza swego, bardziej
dociekliwa i zanim Pony się obejrzy, zedrą mu maskę z twarzy. Natychmiast przedsięwziął
więc środki ostrożności: przestał wydawać przyjęcia i przyjmować zaproszenia, ale wiedział,
że na dłuższą metę to nie wystarczy. Ludzie zauważą, że usunął się w cień, a to tylko zrodzi
ciekawość i stanie się tematem plotek, które mogą mu napytać biedy. Był listopad 1918 roku.
Właśnie podpisano zawieszenie broni i Pony zdał sobie sprawę, że jego dni w Ameryce są
policzone. Jednak nie potrafił nic począć z tą świadomością. Popadł w apatię, nie mógł się
zmusić do układania planów, rozważenia możliwości, które się przed nim otwierały.
Dręczony poczuciem winy, że zmarnował sobie życie, roił, że wraca na Long Island z jakimś
wierutnym kłamstwem na ustach, dzięki któremu wytłumaczy swą długą nieobecność. Takie
posunięcie nie wchodziło w rachubę, ale Pony uczepił się tego nieziszczalnego pomysłu jak
szansy odkupienia i z uporem wymyślał jedno usprawiedliwienie za drugim. Nie potrafił się
jednak zmusić do działania. Przez kilka miesięcy ukrywał się przed światem, za dnia sypiając
w zaciemnio nym pokoju, w nocy wypuszczając się do Chinatown. Zawsze do Chinatown.
Nigdy nie chciał tam chodzić i nigdy nie miał dość siły, by się powstrzymać. Wbrew swej
woli zaczął odwiedzać burdele, palarnie opium i salony gry, które kryły się w labiryntach
wąskich uliczek. Powiedział mi, że szukał zapomnienia, usiłował unurzać się w brudzie
dorównującym pogardzie, którą czuł do siebie. Jego noce przesycone były miazmatami
zepsucia: terkoczące ruletki i kłęby dymu, szczerbate Chinki o dziobatych twarzach, duszne
pokoiki i fale mdłości. Rozhulał się na tyle, że do sierpnia zmarnotrawił blisko jedną trzecią
swego majątku. Szalałby tak do upadłego, powiedział mi, aż by się wykończył albo stracił
wszystkie pieniądze, lecz dopadło go przeznaczenie i złamało wpół. Nic bardziej nagłego i
okrutniejszego nie mogło mu się przydarzyć, ale zgotowana znienacka przez los udręka była
dobrodziejstwem, bo nic prócz tragedii już by go nie uratowało.
Padało tej nocy. Wracał do domu po kilku godzinach spędzonych w Chinatown, zamroczony
dawką narkotyku, ledwie świadom, gdzie się znajduje. Minęła trzecia, a może czwarta.
Wchodził na strome wzgórze, gdzie mieszkał, przystając dla wytchnienia niemal przy każdej
latarni. Tuż po wyjściu z lokalu zgubił parasol i był już przemoczony do suchej nitki. Z
powodu deszczu bębniącego w chodnik i otępienia od opium nie usłyszał kroków za plecami.
W jednej chwili wlókł się ulicą pod górę, a w następnej jakby gmach zwalił mu się na głowę.
Nie miał pojęcia, co to było - pałka, cegła, kolba rewolweru - mogło być cokolwiek. Poczuł
silne uderzenie, potworny cios w potylicę i natychmiast padł jak długi na chodnik.
Przytomność stracił tylko na moment; następne, co pamiętał, to krople wody na twarzy.
Zsuwał się stromizną, zjeżdżając po śliskiej nawierzchni z taką prędkością, że nie mógł nad
nią zapanować: głową w dół, na brzuchu, machając bezradnie rękoma i nogami, próbując
uchwycić się czegoś, by przerwać zawrotną jazdę. Miotał się na wszystkie strony, ale nie
zdołał się zatrzymać, nie zdołał wstać, sunął dalej jak ranny owad. W pewnej chwili wygiął
ciało w taki sposób, że pęd poniósł go ukośnie, i naraz zorientował się, że zsunie się z
chodnika, przetnie krawężnik i wypadnie na ulicę. Przygotował się na podskok, ale gdy był
już na skraju asfaltu, znów się obrócił o osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt stopni i gruchnął
prosto w latarnię, uderzając z rozpędu plecami w metalowy słup. W tej samej chwili coś
głośno chrupnęło i poczuł ból, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał, ból tak groteskowy i
przemożny, że zdało mu się, iż jego ciało rozsadziła eksplozja.
Nie podał mi dokładnej diagnozy obrażeń. Najważniejsza była prognoza i niebawem lekarze
wydali jednomyślne orzeczenie. Stracił władzę w nogach i żadna terapia nie rokuje nadziei.
Nigdy już nie będzie chodził. O dziwo, rzekł mi Pony, wieść tę przyjął ż ulgą. Został ukarany,
a ponieważ kara była okrutna, sam już więcej nie musiał się karać. Zapłacił za swoje grzechy
i oto nagle był oczyszczony: żadnego poczucia winy, obaw, że się zdradzi, lęków. Gdyby
wydarzyła się inna tragedia, być może nie wpłynęłaby w ten sposób na niego, ale ponieważ
nie widział napastnika, ponieważ nie pojmował, dlaczego w ogóle został napadnięty,
zmuszony był postrzegać to zdarzenie jako karę boską. Wymierzono sprawiedliwość w
najczystszej postaci; brutalny, anonimowy cios spadł na niego z nieba i zgruchotał go,
władczo i bezlitośnie. Nie było czasu, by się bronić albo dowodzić swych racji. Proces
dobiegł końca, nim Pony zorientował się, że się rozpoczął - sędzia ogłosił wyrok i wyszedł z
sali.
Przez dziewięć miesięcy dochodził do siebie (w tej mierze, w jakiej było to możliwe), po
czym zaczął się przygotowywać do wyjazdu z kraju. Sprzedał dom, cały kapitał przelał na
konto w Szwajcarii i kupił fałszywy paszport na nazwisko Thomas Pony od człowieka o
anarchistyczno-syndykalistycznych powiązaniach. Naloty Palmera* szły już wtedy pełną
parą, linczowano członków Światowego Związku Robotników Przemysłowych**,
aresztowano Sacca i Yanzettiego***, a większość radykalnych ruchów zeszła do podziemia.
Fałszerzem paszportów był emigrant z Węgier, który pracował w zagraconej suterynie w
Mission, i Pony pamiętał, że słono zapłacił za jego dzieło. Mężczyzna był na granicy
załamania nerwowego, a ponieważ podejrzewał Pony'ego, że jest tajnym agentem, który
aresztuje go w chwili odbierania fałszywego paszportu, opóźniał pracę przez kilka tygodni,
znajdując pokrętne wymówki, ilekroć minął kolejny termin. Przy okazji cena szła w górę, *
Siódmego listopada 1919 roku prokurator generalny Mitchell Palmer zarządził obławy
policyjne na radykałów politycznych obcego pochodzenia, co było wynikiem podłożenia
bomby pod jego dom. Schwytani podlegali deportacji do Związku Radzieckiego z
pogwałceniem wszelkich zasad prawnych (przyp. tłum.).
** Rewolucyjna organizacja robotnicza utworzona w Stanach Zjednoczonych .w 1905 roku
(przyp. tłum.).
*** W maju 1920 roku, w efekcie nasilenia się lęków społeczeństwa amerykańskiego przed
bolszewizmem i „obcymi wpływami", aresztowano Włochów Nicolę Sacca i Bartolomea
Yanzettiego pod zarzutem napadu z bronią w ręku i popełnienia zabójstwa. Mimo braku
przekonujących dowodów zostali oni skazani na śmierć w procesie sądowym, w którym
doszły do głosu uprzedzenia rasowe i polityczne. Po odrzuceniu wszystkich apelacji wyrok
wykonano w sierpniu 1927 roku (przyp. tłum.).
ale ponieważ pieniądze były najmniejszym zmartwieniem Pony'ego, przełamał on w końcu
impas, proponując podwójną stawkę, jeśli paszport będzie gotów nazajutrz rano o dziewiątej.
Oferta była zbyt kusząca, by Węgier się nie połakomił - cena wynosiła teraz ponad osiemset
dolarów - i kiedy następnego dnia Pony wręczył mu pieniądze i nie aresztował, anarchista
rozkleił się i wybuchnął płaczem, histerycznie całując go po rękach z wdzięczności. To była
ostatnia osoba w Stanach, z którą Pony miał do czynienia przez następnych dwadzieścia lat, i
widok tego udręczonego człowieka na zawsze zapadł mu w pamięć. Z Ameryki zrobiło się
piekło i żegnał się z nią bez najmniejszego żalu.
We wrześniu 1920 roku wsiadł na parowiec „Descartes" i popłynął do Francji przez Kanał
Panamski. Nie było szczególnego powodu, by jechać akurat do Francji, ale nie było też
powodu, by nie jechać. Przez pewien czas Pony rozważał wyjazd do jakiegoś kolonialnego
zakątka - do Ameryki Środkowej, na przykład, albo na którąś z wysp na Pacyfiku - ale myśl o
spędzeniu reszty życia w buszu, nawet jako kacyk niewinnych jak dzieci tubylców, nie
przemawiała do jego wyobraźni. Nie szukał raju, pragnął tylko znaleźć kraj, w którym nie
będzie się nudził. Anglia nie wchodziła w rachubę (pogardzał Anglikami) i choć Francuzi byli
niewiele lepsi, miał miłe wspomnienia z młodości, gdy spędził rok w Paryżu. Ciągnęło go do
Włoch, ale o wyborze kraju przesądził fakt, że francuski był jedynym obcym językiem,
którym mówił płynnie. Przynajmniej czeka go wyśmienita kuchnia i dobre wina. Prawda, że
w Paryżu musiał się liczyć z dużym prawdopodobieństwem spotkania kogoś z kręgu dawnych
nowojorskich przyjaciół, ale groźba takiego zdarzenia już go nie przerażała. Wypadek to
zmienił. Julian Barber nie żył. On był Thomasem Ponym, kalekim ekspa-triantem przykutym
do wózka inwalidzkiego, i jeżeli ktoś zakwestionuje jego tożsamość, każe śmiałkowi iść do
diabła. Nic prostszego. Nie obchodziło go już, co sobie ktoś pomyśli, a jeśli to oznaczałoby,
że znów będzie musiał kłamać, to niech tak będzie, skłamie. Cała sprawa i tak była licho
warta, nie miało znaczenia, jak postąpi.
Pony opowiadał dalej o sobie przez kolejne dwa czy trzy tygodnie, ale jego historia nie była
już tak frapująca. Najważniejsze zostało powiedziane, wszystkie karty odkryte, wszystkie
ciemne sprawy wyświetlone. Punkty zwrotne w jego życiu miały miejsce w Ameryce, w
okresie między wyjazdem do Utah a wypadkiem na ulicy San Francisco, po przyjeździe zaś
do Europy historia ta stała się po prostu jeszcze jedną historią, zapisem faktów i wydarzeń,
opowieścią o przemijaniu czasu. Czułem, że Pony jest tego świadom, i choć nie dał mi tego
wprost do zrozumienia, styl jego narracji się zmienił, uleciała z niej bowiem dotychczasowa
skrupulatność i żar. Z większą swobodą czynił teraz dygresje, zdarzało mu się zgubić wątek, a
niekiedy nawet wyraźnie sobie przeczył. Pewnego dnia stwierdził, na przykład, że pozostałe
lata zeszły mu na bezczynności - czytał książki, grał w szachy, przesiadywał w bistrach na
rogach ulic - nazajutrz zaś zmienił front o sto osiemdziesiąt stopni i zaczął opowiadać o
skomplikowanych interesach, które prowadził, o obrazach, które najpierw malował, potem
niszczył, o kupionej księgarni, o pracy jako agent wywiadu, o zbieraniu pieniędzy dla armii
republikańskiej w Hiszpanii. Nie ulegało wątpliwości, że zmyśla, ale zauważyłem, że czyni to
bardziej z nawyku niż z zamiarem zwiedzenia mnie. Pod koniec opowiedział wzruszająco o
swej przyjaźni z Pawłem Shumem, szczegółowo opisał, w jaki sposób nadal zażywał uciech
cielesnych mimo swego kalectwa, wygłosił parę płomiennych tyrad dotyczących własnych
teorii wszechświata: energia elektryczna myśli, spójność materii, wędrówka dusz. Ostatniego
dnia zrelacjonował, jak razem z Pawłem uciekł z Paryża przed wojną, i ponownie wrócił do
spotkania z Teslą w Bryant Park, na czym bez uprzedzenia zakończył.
- Będzie tego - rzekł. - Na tym poprzestaniemy.
- Ale mamy jeszcze godzinę do lunchu - zaprotestowałem, spojrzawszy na zegar stojący na
gzymsie kominka. - Dość czasu, żeby przejść do następnych wydarzeń.
- Nie sprzeciwiaj mi się, chłopcze. Kiedy mówię „dość", znaczy „dość".
- Ale przecież doszliśmy tylko do trzydziestego dziewiątego roku. Zostało jeszcze trzydzieści
lat.
— Nie są ważne. Możesz się z nimi uporać w jednym, dwóch zdaniach. „Po wyjeździe z
Europy na początku drugiej wojny światowej pan Pony wrócił do Nowego Jorku, gdzie
spędził ostatnich trzydzieści lat swego życia". Coś w tym rodzaju. To nie powinno być trudne.
- A więc nie skończyliśmy tylko na dzisiaj, ale w ogóle, tak? To już wszystko?
- Wydawało mi się, że jasno się wyraziłem.
- Rozumiem. Nie widzę w tym sensu, ale rozumiem.
— Czas się kończy, głupcze, dlatego nie możemy dłużej zwlekać. Jeśli natychmiast nie
weźmiemy się za to cholerne wspomnienie pośmiertne, to już nigdy go nie wysmażymy.
Przez następnych dwadzieścia dni zasiadałem co rano w swym pokoju i na starym
underwoodzie pisałem różne wersje życiorysu Pony'ego. Krótka przeznaczona była dla gazet -
pięćset beznamiętnych słów, które mówiły jedynie o suchych faktach - natomiast pełniejszą,
zatytułowaną Tajemniczy żywot Juliana Barbera, dość barwną opowieść na trzy tysiące słów,
Pony polecił mi wysłać po swej śmierci do redakcji pewnego pisma o sztuce. Trzecia wersja,
licząca ponad sto stron, była ujednoliconym, wiernym zapisem z naszych posiedzeń i nad nią
właśnie najciężej pracowałem, starannie usuwając powtórzenia i wulgarne zwroty, szlifując
zdania, usiłując słowo żywe przemienić w pisane bez uszczerbku dla jego wyrazistości.
Przekonałem się, że jest to zadanie trudne i najeżone pułapkami i w wielu wypadkach
musiałem przerabiać całe ustępy, by zachować wierność wobec oryginalnego brzmienia. Nie
wiedziałem, jaki użytek Pony zamierza zrobić z tej autobiografii (nie było to już przecież
wspomnienie pośmiertne), ale najwyraźniej zależało mu bardzo, by była jak najlepsza, gdyż
zmuszał mnie do ciągłych poprawek, łajając i wrzeszcząc, ilekroć przeczytałem zdanie, które
nie przypadło mu do gustu. Każdego popołudnia w pocie czoła redagowaliśmy wspólnie
tekst, krusząc kopie o najdrobniejsze niuanse stylistyczne. Było to wyczerpujące
doświadczenie dla nas obu (dwie uparte dusze sczepione w śmiertelnym boju), ale wreszcie
doszliśmy do zgody w sprawie ostatniego przecinka i z początkiem marca praca była
ukończona.
Nazajutrz znalazłem na moim łóżku trzy książki. Wszystkie napisał jeden autor nazwiskiem
Solomon Barber i choć Pony nie wspomniał mi o nich ani słowem przy śniadaniu,
domyśliłem się, że on mi je podrzucił. To była jego typowa zagrywka - niejasno, nie wprost,
pozornie bez uzasadnienia — ale znałem go już wtedy na tyle dobrze, by pojąć, że każe mi
przeczytać te książki. Choćby z uwagi na nazwisko autora polecenie zdawało się mieć jakiś
głębszy cel. Kilka miesięcy wcześniej starzec mówił o konsekwencjach i teraz
podejrzewałem, że jest już prawie gotów, by mi o nich opowiedzieć.
Książki dotyczyły historii Ameryki i każdą wydała inna oficyna uniwersytecka: Biskup
Berkeley i Indianie (1947), Dzieje osady Roanoke (1955) i Amerykańska głusza (1963).
Notki biograficzne na obwolutach były lapidarne, ale złożywszy do kupy skąpe informacje
dowiedziałem się, że w 1944 roku Solomon Barber uzyskał doktorat z historii, jest autorem
licznym artykułów publikowanych w pismach naukowych i wykładał na kilku uczelniach
Środkowego Zachodu. Istotny był rok 1944. Jeżeli Pony zapłodnił swą żonę tuż przed
odjazdem w 1916 roku, rok później urodziłby mu się syn, który w 1944 roku miałby
dwadzieścia siedem lat - odpowiedni wiek dla kogoś, kto robi doktorat. Na pierwszy rzut oka
wszystko pasowało, ale dobrze wiedziałem, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków.
Upłynęły kolejne trzy dni, nim Pony poruszył temat i dopiero wtedy okazało się, że moje
podejrzenia były trafne.
- Pewnieś nie zerknął na te książki, które zostawiłem ci w pokoju? - zapytał tonem tak
niewinnym, jak gdyby prosił o kolejną kostkę cukru do herbaty.
- Owszem, zerknąłem - odrzekłem. - Niech pan sobie wyobrazi, że nawet je przeczytałem.
- Zadziwiasz mnie, chłopcze. Biorąc pod uwagę twój młody wiek, zaczynam sądzić, że jest
jeszcze dla ciebie nadzieja.
- Dla każdego jest nadzieja, proszę pana. Dzięki temu świat się kręci.
- Oszczędź mi złotych myśli, Fogg. Lepiej powiedz, co myślisz o tych książkach?
- Świetne. Lekkie pióro, rzeczowa argumentacja, mnóstwo nowych dla mnie informacji.
- Na przykład?
- Na przykład nigdy nie wiedziałem o planach Berkeleya uczenia Indian na Bermudach,
nigdy też nie wiedziałem, że mieszkał kilka lat na Rhode Island. To było dla mnie odkrycie,
ale najbardziej zafrapowała mnie ta część książki, gdzie Barber łączy doświadczenia życiowe
Berkeleya z jego filozoficznymi pracami na temat postrzegania rzeczywistości. Błyskotliwe i
oryginalne. Bardzo wnikliwe.
- A pozostałe dwie książki?
— Tak samo. O Roanoke też niewiele wiedziałem. Wydaje mi się, że Barber przekonująco
wyjaśnia tajemnicę. Zgodziłbym się z nim, że zaginieni osadnicy przeżyli łącząc się z
Indianami plemienia Kroatanów z sąsiedniej wyspy. Podobało mi się też tło dotyczące
Raleigha i Thomasa Harriota. Czy pan wie, że Harriot był pierwszym człowiekiem, który
oglądał Księżyc przez lunetę? Zawsze myślałem, że pierwszy był Galileusz, ale Harriot
uprzedził go o kilka miesięcy.
- Tak, chłopcze, wiedziałem. Daruj sobie wykłady.
- Odpowiadam tylko na pańskie pytanie. Pytał pan, czego się dowiedziałem, więc mówię.
- Nie odszczekuj mi się. Ja tu zadaję pytania, zrozumiano?
- Zrozumiano. Może pan pytać o wszystko i nie trzeba się czaić.
- Jak to?
- Tak to. Sam pan mówił, że nie mamy już czasu do stracenia. Podrzucił mi pan te książki do
pokoju, bo chce mi pan coś powiedzieć. Niech więc pan powie wprost.
- Aleśmy dzisiaj pyskaci, ho, ho!
- No bo nietrudno się domyślić.
- Pewnie, że nie. Przecież właściwie już ci powiedziałem.
- Mhm. Solomon Barber to pański syn.
Pony milczał długą chwilę, jak gdyby z niechęcią godził się na taki obrót rozmowy. Patrzył
przed siebie. Naraz zdjął z nosa ciemne okulary i zaczął przecierać szkła chusteczką - zbędna,
niedorzeczna czynność w wypadku ślepca - po czym odchrząknął gdzieś w głębi trzewi.
- Solomon - mruknął. - Zaiste, okropne imię. Ale ja nie miałem z tym nic wspólnego, rzecz
jasna. Trudno wybrać imię dla kogoś, o czyim istnieniu nie ma się zielonego pojęcia.
- Znacie się?
- Nie widzieliśmy się nigdy na oczy. Myśli, że jego ojciec umarł w Utah w 1916 roku.
- Kiedy się pan dowiedział, że ma pan syna?
- W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. Za sprawą Pawła Shuma, to on otworzył mi
oczy. Pewnego dnia przyniósł tę książkę o biskupie Berkeleyu. Był zapalonym czytelnikiem,
ten mój Paweł, pewnie już ci to mówiłem. No i gdy wspomniał o młodym historyku
nazwiskiem Barber, od razu nastawiłem ucha. Paweł nic nie wiedział o moim dawnym życiu,
zmuszony byłem zatem udawać, że jestem zainteresowany książką, bo chciałem dowiedzieć
się czegoś o autorze. Wtedy jeszcze nie miałem żadnej pewności. Barber to przecież dość
pospolite nazwisko i nie było powodów domniemywać, że cokolwiek wiąże ze mną tego
Solomona. Ale miałem przeczucie, a jeżeli nauczyłem się czegoś w mej głupiej karierze jako
istota ludzka, to właśnie tego, by ufać swym przeczuciom. Na użytek Pawła wymyśliłem więc
historyjkę, choć to pewnie nie było konieczne. Skoczyłby dla mnie w ogień, gdybym go
poprosił. Choć potrzebowałem tylko paru informacji, uznałem, że ryzykowne byłoby,
gdybym otwarcie się do tego zabrał, więc powiedziałem Pawłowi, że myślę o powołaniu
fundacji, która przyznawałaby co roku nagrodę młodemu, zasługującemu na wyróżnienie
człowiekowi pióra. Ten Barber to chyba obiecujący autor, rzekłem, przyjrzyjmy mu się bliżej
i zobaczmy, czy nie przydałoby mu się trochę pieniędzy. Paweł podszedł do tego z
entuzjazmem. W jego przekonaniu nie było nic wartościowszego na świecie od promowania
życia umysłowego.
- A pańska żona? Nie dowiedział się pan, co się z nią potem -działo? Przecież nie byłoby
trudne dowiedzieć się, czy miała syna czy nie. Istniało pewnie ze sto sposobów.
— Niewątpliwie. Ale przyrzekłem sobie, że nie odszukam Eli-zabeth. Korciło mnie, a pewnie
- nienaturalne byłoby, gdyby mnie nie korciło - ale jednocześnie nie chciałem otwierać tej
starej puszki Pandory. Przeszłość należała do przeszłości, dla mnie była zamknięta. Czy
Elizabeth żyje, czy umarła, czy wyszła drugi raz za mąż, po co było mi to wiedzieć?
Zmusiłem się do pozostania w cieniu. Taka postawa wymagała dużego wysiłku, a to z kolei
pomogło mi nadal być tym, kim byłem. Dla mnie nie było powrotu - to najważniejsze.
Żadnych żalów, rozpamiętywania, skrupułów. Rezygnując z Elizabeth zachowałem siłę.
- Ale o synu chciał się pan czegoś dowiedzieć.
- Bo to co innego. Jeżeli za moją sprawą na świecie pojawił się nowy człowiek, miałem
prawo o tym wiedzieć. Chciałem tylko poznać fakty, nic więcej.
- Dużo czasu zabrało Pawłowi zdobycie informacji?
- Nie. Namierzył Solomona Barbera i dowiedział się, że wykłada on na uczelni w jakiejś
pipidówce na Środkowym Zachodzie — Iowa czy Nebraska, już nie pamiętam. Paweł napisał
do niego list na temat książki, list od wielbiciela, by tak rzec. Odtąd wszystko potoczyło się
już gładko. Mile połechtany, Barber przysłał odpowiedź, a wtedy Paweł napisał jeszcze raz,
że niby przypadkiem będzie jechał przez Nebraskę lub Iowę, więc czy mogliby się spotkać.
Barber odpisał, że z miłą chęcią, no i tyle. Paweł pojechał koleją do Iowy czy Nebraski,
spędzili razem wieczór, a potem wrócił i wiedziałem już wszystko, co chciałem wiedzieć.
- To znaczył ~ To znaczy, że Solomon Barber urodził się w Shoreham na Long Island w
tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Jego ojcem był artysta malarz, który wiele lat temu
zaginął w Utah. Matka zaś zmarła w trzydziestym dziewiątym.
- W tym samym roku, kiedy pan wrócił do Ameryki.
- Najwyraźniej.
- I co?
- Co co?
- Co było dalej?
- Nic. Powiedziałem Pawłowi, że rozmyśliłem się z tą fundacją, i na tym koniec.
- I nigdy nie zapragnął pan go zobaczyć? Aż trudno uwierzyć, że tak po prostu dał pan spokój.
- Miałem swoje powody, chłopcze. Nie myśl, że nie było mi ciężko, ale wytrwałem.
Wytrwałem do samego końca.
- Jakże szlachetnie z pana strony.
- Tak, bardzo szlachetnie. Jestem bezkompromisowym księciem z bajki.
- I co pan teraz zamierzał - Udało mi się nie stracić go z oczu. Paweł dalej korespondował z
Barberem, więc przez lata śledziłem na bieżąco jego poczynania. Dlatego właśnie mówię ci o
tym. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił po mojej śmierci. Adwokaci mogliby wprawdzie się tym
zająć, ale wolałbym ciebie. Załatwisz to lepiej niż oni.
- Co miałbym zrobić?
- Chcę mu zostawić pieniądze. Trochę skapnie pani Hume, rzecz jasna, ale cała reszta
przypadnie Barberowi. Ten mój jajogłowy syn zmarnował sobie życie, więc może forsa na
coś mu się przyda. To samotny, złamany niepowodzeniami grubas, wrak człowieka. Jego
naukową karierę już dawno szlag trafił. W latach czterdziestych wykopali go z pierwszej
roboty z powodu jakiegoś skandalu - zdaje się, że dupczył studentki - a potem, kiedy stawał z
powrotem na nogi, padł ofiarą polowań McCarthy'ego i znów poszedł na dno. Całe życie
spędził na najgorszych zadupiach, jakie tylko można sobie wyobrazić, wykładał na
uczelniach, o których nikt nigdy nie słyszał.
- Wygląda to dość żałośnie.
- Bo takie właśnie jest. Żałosne. Żałosne w całej rozciągłości.
- Ale gdzie w tym wszystkim moja rola? Zapisze mu pan pieniądze w testamencie i prawnicy
mu je przekażą. Proste jak drut.
- Chcę, żebyś mu wysłał mój literacki autoportret. Jak myślisz, po cośmy tak harowali? Nie
dla zabicia czasu, chłopcze, w tym był konkretny cel. Wszystko, co robię, ma cel, nie
zapominaj o tym. Gdy już umrę, masz mu wysłać tekst razem z listem wyjaśniającym
wszystkie okoliczności. Czy to jasne?
- Nie bardzo. Unikał go pan przez dwadzieścia lat, przez całe życie właściwie. I teraz chce się
pan z nim skontaktować zza grobu? Jaki w tym sens?
- Każdy ma prawo znać swą przeszłość. Niewiele mogę już lla niego zrobić, ale to
przynajmniej mogę.
- Nawet jeżeli być może wolałby jej nie znać? — A i owszem, nawet.
- To nie w porządku.
- A kto mówi o jakimś porządku? To nie ma nic do rzeczy. Trzymałem się od niego z dala za
życia, ale kiedy już umrę, pora będzie, by się dowiedział.
- Nie wygląda mi pan na umierającego.
- Ale śmierć się zbliża, masz na to moje słowo. Już niedługo.
- Mówi tak pan od miesięcy, a zdrowie panu dopisuje.
- Który dziś mamy?
- Dwunasty marca.
- No więc zostały mi dwa miesiące. Umrę dwunastego maja, dokładnie za dwa miesiące.
- Co pan opowiada? Nikt nie wie, kiedy umrze.
- Ja wiem. Zakonotuj sobie moje słowa, Fogg. Za dwa miesiące nie będę już żył.
Po tej dziwnej rozmowie wpadliśmy z powrotem w nasz wcześniejszy rytm. Rankiem mu
czytałem, a po południu wychodziliśmy na spacer. Choć utarł się ten sam porządek dnia co
dawniej, wiele się jednak zmieniło. Przedtem Pony dobierał książki tematycznie, teraz jego
decyzje zdawały się przypadkowe, brakło w nich konsekwencji. Jednego dnia prosił o
opowieści z Dekameronu albo Księgi tysiąca i jednej nocy, następnego życzył sobie Komedię
omyłek, a trzeciego w ogóle nie chciał słyszeć o książkach i kazał mi czytać doniesienia z
wiosennych obozów treningowych baseballistów na Florydzie. Być może o to właśnie
chodziło: postanowił wybierać lektury na chybił trafił, żeby w szybkim tempie ogarnąć całą
różnorodność piśmiennictwa, żeby pożegnać się ze słowem pisanym, tak jak zamierzał
pożegnać się ze światem. Przez trzy czy cztery dni z rzędu musiałem mu czytać powieści
pornograficzne (zamelinowane w szafce pod biblioteczką), ale nawet one nie ożywiły go w
dostrzegalnej mierze. Wprawdzie raz lub dwa zarechotał ubawiony, ale potem zasnął w
trakcie jednego z pikantniejszych ustępów. Czytałem dalej, gdy tymczasem on drzemał, a
ocknąwszy się pół godziny później, powiedział, że ćwiczył, jak być nieżywym.
— Chcę kojfnąć mając głowę wypełnioną myślami o seksie — mruknął. - Nie ma lepszego
sposobu, by odejść.
Nigdy wcześniej nie czytywałem pornografii i teraz literatura tego rodzaju wydała mi się
nonsensowna, ale jednocześnie mnie podniecała. Pewnego dnia nauczyłem się kilku
sprośnych ustępów i wyrecytowałem je Kitty, gdy spotkaliśmy się wieczorem. Na nią
podziałały podobnie. Śmiała się, ale równocześnie wzięła ją ochota, by ściągnąć ubranie i
wskoczyć do łóżka.
Spacery też nie były już takie jak dawniej. Pony przestał się nimi ekscytować i zamiast
zadręczać mnie pytaniami, co jak wygląda, siedział w milczeniu, zamyślony i wyobcowany.
Siłą nawyku opisywałem widziany świat, ale słuchał jednym uchem, a bez jego złośliwych
uwag i połajanek rychło straciłem ochotę do rozmów. Po raz pierwszy Pony zdawał się
nieobecny, uwolniony od otoczenia, ukojony niemalże. Powiedziałem pani Hume o tych
zmianach i przyznała, że one ją martwią, jednak żadnych fizycznych objawów kryzysu nie
dostrzegaliśmy. Pony jadł tyle samo co dotąd - czyli tyle co kot napłakał - przemianę materii
miał niezakłóconą. Nie skarżył się na żadne bóle ani dolegliwości. Ten dziwny letarg trwał
około trzech tygodni. Następnie, kiedy już zacząłem myśleć, że starzec usycha od środka,
wjechał rano do jadalni taki jak dawniej, tryskający dobrym humorem i energią, szczęśliwy
jak nigdy dotąd.
- Postanowione! - oznajmił i grzmotnął pięścią w stół. Uderzył z taką siłą, że zastawa z
brzękiem podskoczyła do góry. - Dumałem nad tym całymi dniami, głowiłem się, próbując
znaleźć najlepsze rozwiązanie. Wreszcie, po wielkim wysiłku umysłowym, z radością
obwieszczam, że wykoncypowałem. Wykoncypowałem. Bóg mi świadkiem, że to najlepszy
pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mi do głowy. Gotów jesteś się zabawić, chłopcze?
- Oczywiście - odparłem, uznając, że lepiej dostosować się do jego nastroju. — Zabawić się
zawsze jestem gotów.
- Znakomicie, zuch z ciebie! - pochwalił, zacierając ręce. -Obiecuję wam, dzieci, że będzie to
prześwietny łabędzi śpiew, ostatni ukłon, jakiego jeszcze nie było. Jaka dziś pogoda?
- Słonecznie i rześki wiaterek - odparła pani Hume. - W radiu mówili, że po południu ociepli
się może do dziesięciu stopni.
— Słonecznie i rześki wiaterek — powtórzył. — Dziesięć stopni. Nie mogło być lepiej. A
data, Fogg? Zerknij no w kalendarz.
- Pierwszy kwietnia, początek nowego miesiąca.
- Pierwszy kwietnia, a niech mnie! Dzień figli i żartów. We Francji nazywają to dniem ryby.
No cóż, damy im w takim razie powąchać rybkę, co, Fogg? Damy im cały kosz!
- Jasna sprawa - odparłem. - Damy im, że hej.
Podczas śniadania Pony gadał podekscytowany, przerywając jedynie wtedy, gdy pakował
sobie łyżką trochę owsianki do ust. Pani Hume była zatroskana, ale mnie mimo wszystko
ucieszył ten przypływ maniakalnej energii. Uznałem, że skutki z pewnością nie będą gorsze
od ponurych tygodni, które mieliśmy za sobą. Pony nie był stworzony do odgrywania roli
zasępionego starca i wolałem, by wykończył się z nadmiaru werwy, niżby miał żyć w
niemym utrapieniu.
Po śniadaniu polecił wyjąć swą wierzchnią odzież, by przygotować się do wyjścia. Okutał się
jak zwykle - pled, szalik, palto, czapka, rękawiczki - po czym kazał mi otworzyć szafę i
wygrzebać spod stosu butów i kaloszy małą torbę podróżną w kratkę.
- No i co myślisz, Fogg? - zapytał. - Nada się?
- Zależy, na co panu potrzebna.
- Na pieniądze. Dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Zanim zdążyłem cokolwiek
powiedzieć, wtrąciła się pani Hume:
- - O nie, nic z tego, panie Thomasie. Nie pozwolę. Niewidomy z dwudziestoma tysiącami
gotówki na ulicy? Niech pan to sobie wybije z głowy.
- Zamknij się, suko - warknął Pony. - Zamilcz albo cię zdzielę. To moje pieniądze i zrobię z
nimi, co mi się podoba. Poza tym będę miał przy sobie mego zaufanego ochroniarza, nic więc
mi się nie stanie. A nawet gdyby coś się stało, to nic ci do tego. Rozumiesz, tłusta krowo?
Piśnij jeszcze choć słowo, a wywalę cię na zbity pysk.
- Pani Hume się po prostu o pana troszczy - wmieszałem się, chcąc obronić kobietę przed
wściekłym atakiem. - Nie ma się co pieklić.
- Ciebie też się to tyczy, zarozumiały gówniarzu! - wrzasnął na mnie Pony. - Rób, co ci każę,
albo żegnaj się zaraz z robotą! Pstryknę tylko palcami i już cię tu nie będzie. Spróbuj się
postawić, a zobaczysz.
- Bodajbyś sczezł, Thomasie Pony - powiedziała pani Hume. — Stary pierdzielu jeden. Mam
nadzieję, że straci pan te wszystkie pieniądze. Mam nadzieję, że wyfruną panu z torby i wróci
pan bez grosza.
- Cha, cha, cha! - zaśmiał się Pony. - Cha, cha! A jak ci się wydaje, co zamierzam z nimi
zrobić, parszywy babsztylu? Wydać? Myślisz, że Thomas Pony zniżyłby się kiedykolwiek do
czegoś tak banalnego? Z tymi pieniędzmi wiążę wielkie plany, bo przyszło mi do głowy coś
genialnego, co nikomu by się nawet nie przyśniło.
- Trele-morele - odparła pani Hume. - Może pan iść i roztrwonić nawet milion dolarów, nic
mnie to nie obchodzi. Nic to dla mnie nie znaczy. Umywam ręce, nie chcę mieć nic
wspólnego ani z panem, ani z pańskimi wybrykami.
- No, no - mruknął Pony pojednawczo, okazując raptem obłudną ugodowość. - Nie ma się
co tak zżymać, serdeńko. -Chwycił gospodynię szarmancko za dłoń i zaczął całować po
całym przedramieniu, jak gdyby naprawdę chciał ją udobruchać. - Fogg się mną zaopiekuje.
To krzepki chłopak, nic nam się nie stanie. Zaufaj mi, wszystko drobiazgowo obmyśliłem.
- Mnie pan nie oszuka. - Rozeźlona, pani Hume wyrwała rękę. - Ubzdurał pan sobie coś
szalonego, wiem dobrze. Niech pan tylko pamięta, że pana ostrzegałam. Nie chcę, żeby pan
potem płakał i przepraszał. Za późno wtedy będzie. Co głupiemu po rozumie, kiedy go użyć
nie umie? Tak mawiała moja matka i miała rację.
— Wyjaśniłbym ci wszystko, ale nie mamy czasu - rzekł Pony. - Poza tym jeżeli Fogg nie
wywiezie mnie zaraz na dwór, to się ugotuję w tym ubraniu.
- No to jazda, już was nie ma! - prychnęła pani Hume. - Nie obchodzi mnie to nic a nic.
Uśmiechnął się szeroko, wyprostował na wózku i obrócił w moją stronę.
- Gotów, chłopcze? - warknął jak szyper do majtka.
- Na pańskie rozkazy zawsze - odparłem.
- Świetnie. A zatem ruszamy.
Pierwszy przystanek mieliśmy w Chase Manhattan Bank na Broadwayu, gdzie Pony pobrał z
konta dwadzieścia tysięcy dolarów. Ponieważ chodziło o dużą kwotę, dopełnienie
formalności zabrało nam blisko godzinę. Najpierw urzędnik musiał wydać zgodę na pobranie
gotówki, następnie sporo czasu zajęło kasjerom zgromadzenie żądanej sumy w
pięćdziesięciodolarowych banknotach, gdyż pieniędzy o takim nominale życzył sobie Pony.
Był wieloletnim klientem tego banku, „ważnym deponentem", o czym kilkakrotnie
przypomniał dyrektorowi, a ten, wyczuwając groźbę niemiłej sceny, zrobił wszystko, by pójść
staremu na rękę. Pony nadal nie odkrywał przede mną kart. Nie zgodził się, bym mu pomógł,
a wyjętą z kieszeni książeczkę wkładów trzymał przy piersi, jak gdyby się bał, że podejrzę, ile
pieniędzy zgromadził na koncie. Dawno już przestałem podobne zachowanie z jego strony
traktować jako obrazę, zupełnie mnie też nie interesowało, jaką liczbą wyraża się jego
zamożność. Gdy w końcu przygotowano gotówkę, kasjer przeliczył ją dwukrotnie, a potem
dla pewności Pony kazał mi to zrobić jeszcze raz. Nigdy przedtem nie widziałem tyle
pieniędzy, ale nim skończyłem liczenie, czar prysł i miałem w rękach to, czym naprawdę
były: czterysta karteczek zielonego papieru. Gdy powiedziałem, że zgadza się co do grosza,
Pony uśmiechnął się z zadowoleniem i kazał mi zapakować pliki banknotów do torby, która
na szczęście zmieściła cały ładunek. Zasunąłem zamek błyskawiczny, położyłem Pony'emu
torbę na kolanach i wywiozłem go z banku. Narobił rabanu w drodze do drzwi, wymachując
laską i gwiżdżąc, jak gdyby zbliżał się koniec świata.
Gdy znaleźliśmy się na dworze, kazał się zawieźć na jedno z rond pośrodku Broadwayu. Był
to mały skwerek, na którym panował rejwach, bo dokoła warczały samochody i ciężarówki,
ale Pony zdawał się nie słyszeć hałasu. Zapytał, czy ktoś siedzi na ławce, a gdy odparłem, że
nie, kazał mi usiąść. Tego dnia założył ciemne okulary, a przyciskając rękoma cenną torbę do
piersi w jeszcze mniejszym stopniu niż zwykle przypominał człowieka, podobny tym razem
do wyrosłego nad miarę kolibra, który sfrunął z kosmosu.
— Chcę omówić z tobą mój plan, nim zaczniemy - powiedział. - W banku nie można było
gadać, a w domu nie chciałem, żeby nas podsłuchiwała ta wścibska baba. Pewnie ciśnie ci się
mnóstwo pytań na usta, a skoro masz być moją eskortą, czas mi puścić farbę.
— Wiedziałem, że prędzej czy później doczekam się wyjaśnienia.
- A więc słuchaj, młody człowieku. Mój czas się kończy i dlatego od paru miesięcy
porządkuję sprawy. Napisałem testament, podyktowałem ci wspomnienie pośmiertne,
zapiąłem wszystko na ostatni guzik. Spokoju nie daje mi już tylko jedno - ogromny dług,
można by rzec. Dumałem nad tym parę tygodni i w końcu wykombinowałem. Pięćdziesiąt
trzy lata temu, jak może pamiętasz, znalazłem furę pieniędzy. Wziąłem je, dzięki nim
zarobiłem więcej pieniędzy, z których żyję do dziś. Teraz, kiedy mój kres jest bliski, nie
potrzebuję już tej fury. Co zatem z nią zrobić? Jedyne sensowne rozwiązanie, które przyszło
mi do głowy, to oddać.
- Oddać? Ale komu? Greshamowie nie żyją, a w ogóle pieniądze nie do nich należały.
Zrabowali je pechowcom, których pan nawet nie znał, anonimowym, obcym ludziom. Nawet
jeżeli dowiedziałby się pan, kim oni byli, to pewnie nikt z nich już nie żyje.
- Otóż to. Ludzie ci nie żyją, a odnalezienie ich potomków jest niemożliwe. Tak?
- Mniej więcej to właśnie przed chwilą powiedziałem.
- Powiedziałeś też, że to byli anonimowi, obcy ludzie. Zastanów się nad tym chwilę. Jeżeli
jest coś, czego to zapomniane przez Boga miasto ma w bród, to właśnie anonimowych,
obcych sobie ludzi. Ulice pękają od nich w szwach. Gdzie tylko spojrzeć, obcy i anonimowy
człowiek. Są ich miliony dokoła.
- No nie. Nie mówi pan chyba poważnie?
- Śmiertelnie poważnie. Zawsze mówię poważnie, powinieneś był się już o tym przekonać.
- A więc chce pan, żebyśmy chodzili po ulicach i wręczali obcym pięćdziesięciodolarowe
banknoty, tak? Wywołamy zamieszki. Ludzie wpadną w amok, rozerwą nas na strzępy.
- Nie rozerwą, jeśli zabierzemy się do tego z głową. Wszystko sprowadza się do obmyślenia
dobrego planu, a ten już mamy. Zaufaj mi, Fogg. To będzie mój najlepszy numer,
ukoronowanie całego mojego życia!
Jego plan był bardzo prosty. Zamiast łazić po ulicy i wręczać w biały dzień pieniądze
każdemu przechodniowi (co przyciągnęłoby olbrzymi, dziki tłum), dokonamy serii nagłych
wypadów w stylu lotnej brygady w starannie wybranych punktach miasta. Cała operacja
trwać będzie dziesięć dni. Podczas jednego rajdu pieniądze otrzyma nie więcej niż
czterdzieści osób, a to znacząco zmniejszy ryzyko niemiłej przygody. Ja miałem nosić
banknoty w kieszeniach, a gdyby ktokolwiek nas napadł, stracilibyśmy co najwyżej dwa
tysiące dolarów, bo reszta byłaby w domu, poza zasięgiem złodziejskiej ręki. Będą to szeroko
zakrojone i rozproszone wypady, powiedział szumnie Pony, nigdy po kolei w sąsiadujących
ze sobą dzielnicach. Peryferie jednego dnia, centrum drugiego, East Side w poniedziałek,
West Side we wtorek. Nigdzie nie będziemy zatrzymywać się na tyle długo, by ktokolwiek
zorientował się, co robimy. W naszą dzielnicę uderzymy na samym końcu. Dzięki temu
przedsięwzięcie będzie wyglądało na jednorazowe działanie i sprawa dobiegnie końca, nim
ktokolwiek się połapie.
W lot pojąłem, że nie zdołam powstrzymać Pony'ego. Decyzję już powziął i zamiast
odwodzić go od szalonego pomysłu, postanowiłem zadbać o nasze bezpieczeństwo. Plan
trzyma się kupy, powiedziałem, ale wiele zależy od pory naszych wypadów. Popołudnie, na
przykład, bym odradzał. Wtedy jest na ulicy zbyt dużo ludzi, a przecież najważniejsze to
rozdać pieniądze bez zwracania na siebie uwagi. W ten sposób maksymalnie ograniczymy
groźbę awantury.
- Hm - mruknął, słuchając mnie z uwagą. - Jaką porę zatem proponujesz, chłopcze?
- Wieczór. Po skończonym dniu pracy, ale nie na tyle późno, byśmy wpadli w tarapaty na
jakiejś ciemnej ulicy. Powiedzmy, między siódmą trzydzieści a dziesiątą.
- Innymi słowy, po kolacji. Taki spacerek przed snem.
- Tak jest.
- Niech będzie. Będziemy się zatem wypuszczać w teren po zmierzchu, dwóch grasujących
Robin Hoodów, gotowych okazać hojność każdemu szczęśliwcowi, który stanie na ich
drodze.
- Powinniśmy również rozważyć kwestię transportu. To wielkie miasto, do niektórych miejsc
będzie bardzo daleko. Jeżeli wszędzie będziemy chodzić, to może zaskoczyć nas noc. W
dodatku może się zdarzyć, że trzeba będzie szybko dać dyla.
- Babskie gadanie, Fogg! Nic nam się nie stanie. Jak nogi cię rozbolą, to złapiemy taksówkę.
A jak dasz radę, będziemy szli.
— Nie chodzi o mnie. Rozważmy jednak wszystkie ewentualności. Zastanawiał się pan może,
czy nie wynająć samochodu? Wtedy moglibyśmy błyskawicznie wrócić do domu.
Wskakujemy, kierowca wciska gaz i już nas nie ma.
- Kierowca?! Co za niedorzeczny pomysł! Wtedy wszystko wzięłoby w łeb!
- Niby dlaczego? Przecież chodzi o to, by rozdać pieniądze. Żeby to zrobić, nie musimy łazić
po całym mieście w takie zimno. To idiotyczne rozchorować się pozwalając sobie na hojny
gest.
- Ale zależy mi na tym, żebyśmy chodzili, żebyśmy wczuwali się w powstające sytuacje. Nie
da się tego zrobić siedząc w samochodzie. Trzeba być na ulicy, oddychać tym samym
powietrzem co inni.
- To była tylko sugestia.
- Zachowaj swoje sugestie dla siebie. Niczego się nie boję, Fogg, za stary jestem na to, a ty
im będziesz się mniej o mnie martwił, tym lepiej. Jeśli jesteś ze mną, to świetnie, ale masz się
zamknąć. Zrobimy to po mojemu, żeby świat miał się zawalić.
Przez pierwszych osiem dni wszystko szło gładko. Zgodziliśmy się, że przy wyborze
szczęśliwców musi obowiązywać hierarchia wartości i w rezultacie miałem wolną rękę. Nie
chodziło o to, by dawać pieniądze każdemu, kto się nawinie, ale by sumiennie wypatrywać
tych, którzy najbardziej na nie zasługują, by mieć wzgląd na tych, którzy są w największej
potrzebie. Siłą rzeczy więc biedni przyciągali naszą uwagę prędzej niż bogaci,
niepełnosprawnych faworyzowaliśmy kosztem wysportowanych, obłąkani mieli
pierwszeństwo przed zdrowymi na umyśle. Ustaliliśmy te zasady na samym początku i na
ulicach Nowego Jorku ich przestrzeganie nie nastręczało żadnych trudności.
Niektórzy rozklejali się i płakali, gdy dawałem im pieniądze, inni wybuchali śmiechem,
jeszcze inni nic nie mówili, nie otwierali w ogóle ust. Nie dawało się przewidzieć zachowania
obdarowanego i wkrótce przestałem spodziewać się konkretnych reakcji. Zdarzali się
podejrzliwcy, którzy myśleli, że próbuję ich nabrać - jeden podarł nawet banknot, kilku
zarzuciło nam, że jesteśmy fałszerzami - trafiali się chciwi, których nie zadowalało
pięćdziesiąt dolarów, samotni, którzy nie chcieli się od nas odczepić, równi goście, którzy
zapraszali nas na kielicha, smutni, którzy pragnęli nam opowiedzieć 0 swoim życiu,
artystyczne dusze, które śpiewały i tańczyły w ramach podziękowania. Ku memu zdumieniu
nikt z tych ludzi nie próbował nas obrabować. Była to prawdopodobnie kwestia szczęścia,
należy też dodać, że szybko się przemieszczaliśmy, nigdy nie mitrężąc zbyt długo w jednym
miejscu. Na ogół rozdawałem pieniądze na ulicy, ale wykonałem też kilka nalotów na podłe
bary 1 kawiarnie - Blarney Stones, Bickfords. Chock Fuli o' Nuts - gdzie plaskałem
banknotami przed nosem siedzących przy ladzie. - Więcej słońca! - krzyczałem, rozdając
najszybciej jak mogłem, i nim klienci zdążyli się otrząsnąć ze zdumienia, wypadałem na
ulicę. Dawałem pieniądze łachmaniarkom i dziwkom, pijaczkom i łajzom, hipisom i
dzieciom, które uciekły z domu, żebrakom i kalekom -słowem: szumowinom, które
zaludniają ulice po zachodzie słońca. Każdej nocy obdarowywałem czterdzieści razy i nigdy
nie trwało to dłużej niż półtorej godziny.
Jednego wieczora padało i zdołałem z panią Hume odwieść Pony'ego od wyjścia z domu.
Nazajutrz też lało, ale starzec nie chciał już nas słuchać. Powiedział, że nie obchodzi go, czy
złapie zapalenie płuc, bo trzeba wykonać robotę, i na Boga, on to zrobi, żeby nie wiem co. A
może pójdę sam? - zapytałem. Wrócę i opowiem wszystko ze szczegółami, więc będzie tak,
jak gdyby pan był ze mną cały czas. Nie, to niemożliwe, odparł, musi być obecny. Poza tym,
dodał, skąd ma wiedzieć, czy nie wezmę pieniędzy dla siebie? Pospaceruję po mieście, a
potem opowiem mu bajeczkę. Jaki będzie miał dowód, że wywiązałem się z zadania?
- Jeśli tak - sapnąłem, wyprowadzony raptem z równowagi -to niech pan sobie wsadzi w dupę
te swoje pieniądze. Odchodzę.
Po raz pierwszy, odkąd poznaliśmy się przed pół rokiem, Pony przeraził się i zaczął
przepraszać. Nastała dramatyczna chwila. Gdy tak kajał się w skrusze, niemalże zdjęła mnie
litość. Dygotał cały, wargi zlepiła mu nitka śliny, był zdruzgotany. Wyczuł, że mówię serio, i
spanikował. Błagał o wybaczenie, powiedział, że dobry ze mnie chłopak, najlepszy, jakiego
kiedykolwiek poznał, i do śmierci już nie powie mi złego słowa.
- Wynagrodzę ci to - zapewnił gorączkowo. - Obiecuję, że wynagrodzę. - Wsadził drżącą
rękę do torby i wyciągnął garść banknotów. — Masz, to dla ciebie, Fogg. Chcę, żebyś miał
coś dodatkowo. Bóg mi świadkiem, że ci się należy.
- Nie trzeba mnie w ten sposób kupować. Płaci mi pan w sam raz.
- Nie, proszę, chcę, żebyś to wziął. Potraktuj to jako premię. Nagrodę za wzorową pracę.
- Niech pan to schowa. Już w porządku. Wolę dać te pieniądze ludziom, którzy naprawdę ich
potrzebują.
- Ale zostaniesz?
- Tak, zostanę. Przyjmuję pańskie przeprosiny, tylko proszę więcej mnie nie obrażać.
Z oczywistych powodów tego wieczora już nie wyszliśmy. Nazajutrz wypogodziło się i o
ósmej wybraliśmy się na Times Square, gdzie wykonaliśmy dniówkę w rekordowym czasie
dwudziestu pięciu, trzydziestu minut. Ponieważ godzina była wczesna, a do domu bliżej niż
zwykle, Pony uparł się, byśmy wrócili na piechotę. To w istocie była błahostka i nie
wspominałbym o tym, gdyby nie osobliwe zdarzenie po drodze. Nieco na południe od
Columbus Circle zobaczyłem młodego Murzyna, mniej więcej w moim wieku, który szedł
równolegle do nas po drugiej stronie ulicy. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym
szczególnym. Ubrany był porządnie i nic nie wskazywało, by sobie podpił czy miał bzika. A
jednak maszerował pod bezchmurnym wieczornym niebem z otwartym parasolem nad głową.
Mało tego, parasol był całkowicie zniszczony: ze stelaża zdarto ochronne poszycie i zostały
tylko nagie pręty sterczące na próżno we wszystkie strony. Wyglądało to tak, jak gdyby
chłopak niósł olbrzymi stalowy kwiat. Nie mogłem powstrzymać się od parsknięcia
śmiechem. Gdy opisałem widok Pony'emu, też zarechotał głośno, czym zwrócił uwagę
Murzyna. Z szerokim uśmiechem na twarzy, kiwnął on na nas, byśmy się skryli pod
parasolem.
- Po co będziecie mokli?! - zawołał wesoło. - Chodźcie tu, starczy miejsca.
W jego zaproszeniu kryło się tyle fantazji i serdeczności, że odrzucić je byłoby
niegrzecznością. Przecięliśmy jezdnię i przez następnych parę przystanków szliśmy
Broadwayem pod zniszczonym parasolem. Z przyjemnością patrzyłem, z jak wielką swobodą
Pony dostosował się do nastroju tego żartu. Grał swą rolę nie zadając żadnych pytań,
pojmując intuicyjnie, że nonsens tego rodzaju może się udać wyłącznie wtedy, gdy wszyscy
będą udawać. Murzyn miał na imię Orlando i był utalentowanym komikiem: przeskakiwał z
gracją nad wyimaginowanymi kałużami i nachylał parasol pod rozmaitym kątem, by osłonić
nas przed zacinającym deszczem, przez całą drogę mówiąc wartki monolog oparty na lotnych
skojarzeniach i grach słów. Była to wyobraźnia w najczystszej postaci: wcielał w życie
nieistnienie, zmuszał innych, by przystali na świat, którego nie ma. Zdawało się to
odpowiadać szalonym pobudkom, które kierowały akcją Pony'ego i moją na Czterdziestej
Drugiej Ulicy. Nad miastem zapanował duch obłąkania. Do kieszeni przechodniów wlatywały
pięćdziesięciodolarowe banknoty, padało, choć nie padało, a deszcz lejący się z urwanej
chmury przez zniszczony parasol nie trafił nas ani jedną kroplą.
Na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Broadwayu uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie i
przyrzekli, że na zawsze pozostaniemy przyjaciółmi. W ramach kody naszej dwornej
przechadzki Orlando wysunął przed siebie rękę, odczekał chwilę, po czym stwierdził, że
deszcz ustał. Bez zbędnych ceregieli złożył parasol i wręczył mi go na pamiątkę.
- Masz, facet - rzekł. - Lepiej, żebyś ty go wziął. Nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się
rozpada, a nie chciałbym, żebyście zmokli. Tak to jest z pogodą: ciągle się zmienia. Jeśli
człowiek nie jest przygotowany na wszystko, nie jest przygotowany na nic.
- Parasol to jak forsa w banku - powiedział Pony.
- Widzę, że kapujesz, ojczulku - odparł Orlando. - Wkitraj go pod materac i zachowaj na
deszczowy dzień.
Na pożegnanie wzniósł do góry czarną pięść i podreptał dalej. Zniknął w tłumie, nim doszedł
do następnej przecznicy.
Był to osobliwy epizod, ale w Nowym Jorku podobne zdarzenia przytrafiają się częściej, niż
można by sądzić, zwłaszcza jeżeli człowiek jest na nie otwarty. Spotkanie to wydało mi się
dziwne nie z racji jego beztroskiego nastroju, ale dlatego, że w tajemniczy sposób wytyczyło
późniejsze wypadki. Niemal tak, jak gdyby przy goda z Orlandem była zapowiedzią
późniejszych wydarzeń, wróżbą dla Pony'ego. Narzucono nam nowy zbiór wyobrażeń i odtąd
pozostawaliśmy w ich czarodziejskiej mocy. W szczególności mam na myśli deszcze i
parasole, ale nie tylko, bo także zmianę - jak raptem wszystko może się nieodwracalnie
zmienić.
Nazajutrz czekał nas ostatni wypad. Pony był nieswój przez cały dzień: nie zdrzemnął się, nie
chciał, by mu czytać, nie godził się na żadną proponowaną przeze mnie rozrywkę. Wczesnym
popołudniem wybraliśmy się na krótko do parku, ale powietrze było ciężkie i groźne, więc
nakłoniłem go do wcześniejszego powrotu. Przed wieczorem na miasto opadła gęsta mgła.
Świat zszarzał, a przedzierające się przez wilgoć światła wyglądały tak, jak gdyby owinięte
były w bandaże. Pogoda zniechęcała do wyjścia, ale ponieważ nie padało, nie było szans
namówić Pony'ego do zrezygnowania z wypadu. Uznałem, że szybko uwinę się z
rozdawaniem pieniędzy i zawiozę starca z powrotem do domu, nim cokolwiek złego się
wydarzy. Pani Hume kręciła nosem, ale w końcu dała za wygraną, gdyż przyrzekłem jej, że
weźmiemy parasol. Pony z ochotą przystał na ten warunek i kiedy o ósmej wywiozłem go na
ulicę, myślałem, że sytuacja jest pod kontrolą.
Nie wiedziałem jednak, że starzec zamienił swój parasol na podarunek od Orlanda. Kiedy to
odkryłem, byliśmy już pięć czy sześć przecznic od domu. Chichocząc pod nosem jak złośliwe
dziecko z udanej psoty, Pony wyszarpnął parasol spod pledu i otworzył go. Rączka była taka
sama jak w jego parasolu, toteż sądziłem, że się pomylił, ale gdy się odezwałem, ryknął na
mnie, bym pilnował swego nosa.
- Nie bądźże matołem - sarknął. - Przecież umyślnie wziąłem właśnie ten. To czarodziejski
parasol, byle głupek to widzi. Gdy go otwierasz, stajesz się niewidzialny.
Już otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale ugryzłem się w j?zyk. Przecież nie padało i nie
miałem ochoty wdawać się w bezsensowny spór. Chciałem jak najszybciej mieć ten wieczór
za sobą i w gruncie rzeczy dopóki nie lało, dopóty nie było powodu, by Pony nie trzymał tego
komicznego żelastwa nad głową. Pchałem wózek przez następnych kilka przecznic, wręczając
banknoty wszystkim potrzebującym przechodniom, a rozdawszy połowę sumy, przewiozłem
Pony'ego przez jezdnię i ruszyliśmy drugą stroną ulicy w kierunku domu. Wtedy właśnie
zaczęło padać - tak nieuchronnie, jak gdyby starzec własną wolą ściągnął deszcz z nieba. Z
początku ledwie siąpiło - prawie niewyczuwalnie z powodu dużej wilgotności powietrza, ale
już przy następnej przecznicy mżawka przemieniła się w porządny deszcz. Wwiozłem
Pony'ego w niszę drzwi, chcąc przeczekać najgorsze, ale gdy tylko koła stanęły, rozeźlił się.
- Co robisz? Nie czas na odpoczynek. Musimy rozdać do końca pieniądze. No, pchaj,
chłopcze. Raz, raz, jazda. To polecenie!
- Może pan nie zauważył - odparłem - ale zaczęło padać. I wcale nie kropi wiosenny
kapuśniaczek, tylko leje duży deszcz. Krople jak groch, aż odbijają się od chodnika.
- Deszcz? - zapytał. - Jaki deszcz? Nic nie czuję. Szarpnąwszy nagle za koła, Pony wyrwał
mi się i wytoczył na chodnik. Znów chwycił zepsuty parasol i oburącz wzniósł go wysoko
nad głowę.
- Nie pada! - zagrzmiał w niebo, gdy tymczasem deszcz lał się na niego ze wszystkich stron,
mocząc ubranie i bijąc w twarz. - Może na ciebie pada, chłopcze, ale nie na mnie! Jest mi
sucho jak w domu! Mam swój wierny parasol i wszystko jest w najlepszym porządku. Cha,
cha, niech mnie piorun strzeli, jeśli coś czuję!
Pojąłem wtedy, że Pony chce umrzeć. Zaplanował tę farsę, by się rozchorować, i jego nagła
radość i brawura mnie poraziły. Wymachiwał parasolem na wszystkie strony, prowokując
deszcz swym śmiechem, i mimo że wzbudzał we mnie odrazę, poczułem wbrew sobie podziw
dla jego odwagi. Był jak karli Lear zmartwychwstały w ciele Gloucestera. Nastała jego
ostatnia noc i chciał ją przeżyć w szale, sprowadzić na siebie śmierć, zdobyć się na ostatni,
chlubny czyn. W pierwszym odruchu zamierzałem zawrócić go z chodnika i zawieźć w jakieś
bezpieczne miejsce, ale spojrzałem na niego jeszcze raz i zdałem sobie sprawę, że jest za
późno. Był przemoczony do suchej nitki, a w wypadku człowieka tak słabego zdrowia
nieszczęście niechybnie już się stało. Na pewno się przeziębi, pomyślałem, dostanie zapalenia
płuc i umrze. Wydało mi się to tak pewne, że nagle ustąpiłem. Patrzę na trupa, powiedziałem
sobie, nie ma znaczenia, czy coś zrobię czy nie. Odtąd nie było dnia, bym nie żałował
wyboru, którego wtedy dokonałem, ale tamtego wieczora wydawał się on sensowny, jak
gdyby sprzeciwienie się Pony'emu było złem moralnym. Skoro już nie żył, jakie prawo
miałem psuć mu zabawę? Ten człowiek parł ślepo do samozagłady, a ponieważ wessał mnie
w wir swego szaleństwa, nie kiwnąłem nawet palcem, by go powstrzymać. Stałem i patrzyłem
- z własnej i nieprzymuszonej woli wspólnik tego samobójstwa.
Wyszedłem z niszy i chwyciłem wózek za rączki, mrużąc oczy w nawalnym deszczu.
— Chyba ma pan rację - powiedziałem. — Na mnie też nic nie pada.
Kiedy wypowiadałem te słowa, niebo przecięła błyskawica i zaraz potem przetoczył się
potężny grzmot. Deszcz bezlitośnie nas zlewał, ostrzeliwując bezbronne ciała kanonadą
ciekłych kuł. Kolejny poryw wiatru zdmuchnął Pony'emu okulary z twarzy, ale starzec tylko
się roześmiał, napawając się gwałtownością burzy.
- Nadzwyczajne, prawda?! - przekrzykiwał szum. - Pachnie jak deszcz! Brzmi jak deszcz!
Nawet smakuje jak deszcz! A mimo to jest nam sucho! Suchuteńko! Tryumf ducha nad
materią, Fogg. Wreszcie się udało! Rozwikłaliśmy zagadkę wszechświata!
Było tak, jak gdybym we własnym wnętrzu przekroczył tajemniczą granicę, wpełzł do
zapadni, przez którą prowadziła droga do najtajniejszych zakamarków serca Pony'ego. Rzecz
nie w tym, że dostroiłem się do jego arlekinady, lecz że zdobyłem na fundamentalny gest
uprawomocniający jego wolność i w tym sensie wreszcie dowiodłem swej wartości. Starzec
miał wkrótce umrzeć, ale pozyskałem jego dozgonną miłość.
Brnęliśmy w wodzie przez kolejnych kilka przecznic, a Pony cały czas wył w ekstazie.
- To cud! - wrzeszczał. - To cud, cholera jasna! Monety lecą z nieba! Łapcie je, póki są! Forsa
za darmo! Forsa dla wszystkich i każdego z osobna!
Nikt go nie słyszał, bo ulice całkowicie opustoszały. Głupcy, byliśmy jedynymi, którzy nie
pierzchnęli w poszukiwaniu schronienia, więc by pozbyć się pozostałych banknotów,
musiałem po drodze wskoczyć do kilku barów i kawiarń. Zostawiałem Pony'ego pod
drzwiami i wpadałem do lokalu, a kiedy rozdawałem pieniądze, ścigał mnie szaleńczy śmiech
starca. Dźwięczał mi w uszach ten obłąkańczy akompaniament do błazeńskiego finału.
Wszystko wyniknęło się spod kontroli. Przemieniliśmy się w klęskę żywiołową, w tajfun
wchłaniający na swej drodze co popadnie. - Pieniądze! -krzyczałem, śmiejąc się i płacząc
jednocześnie. - Pięćdziesiąt zielonych dla każdego! - Byłem tak przemoczony, że chlupały mi
w butach kałuże wody, szkliłem się jak łza wielkości człowieka, kapało ze mnie dokoła.
Szczęściem dobrnęliśmy wreszcie do końca. Gdyby trwało to dłużej, prawdopodobnie
zamknięto by nas za zakłócanie porządku publicznego.
Ostatnim miejscem, do którego zaszliśmy, była kawiarnia sieci Child - obskurna, zaparowana
knajpa, oświetlona rażącym blaskiem jarzeniówek. Nad barem garbiło się dwunastu, piętnastu
może klientów, każdy następny bardziej samotny i nieszczęśliwy od poprzedniego. Raptem
zorientowałem się, że mam w kieszeni tylko pięć czy sześć banknotów, i nie bardzo
wiedziałem, jak to rozegrać. Nie •potrafiłem już myśleć, nie potrafiłem powziąć żadnej
decyzji. Z braku lepszego pomysłu zwinąłem pieniądze w dłoni i cisnąłem je pod sufit.
- Kto pierwszy, ten lepszy! - wrzasnąłem. Wypadłem na dwór i wypchnąłem czekającego
starca z powrotem na deszcz.
Potem już nigdy nie wyszedł z domu. Kasłać zaczął od razu nazajutrz, a pod koniec tygodnia
flegmisty charkot przeszedł z oskrzeli do piersi. Wezwaliśmy lekarza. Zapalenie płuc, orzekł.
Chciał natychmiast skierować Pony'ego do szpitala, ale starzec odmówił, twierdząc, że ma
prawo umrzeć we własnym łóżku. Zagroził, że zabije się, jeżeli ktokolwiek zbliży się do
niego z zamiarem zabrania go z domu.
- Poderżnę sobie gardło brzytwą - ostrzegł - a moja śmierć obarczy wasze sumienia.
Ów lekarz miał już wcześniej z Ponym do czynienia i był na tyle przewidujący, że przyszedł z
listą agencji pielęgniarskich. Załatwienie wszystkich formalności spadło na panią Hume i na
mnie i tak przez następny tydzień mieliśmy roboty po łokcie: adwokaci, konta bankowe,
pełnomocnictwa i tak dalej. Należało wykonać niezliczoną ilość telefonów, podpisać furę
dokumentów -nie warto chyba wchodzić w szczegóły. Ważne jest natomiast, że pogodziłem
się z panią Hume. Gdy wróciliśmy do domu tego pamiętnego wieczora, tak się na mnie
rozgniewała, że przez dwa dni nie odezwała się do mnie słowem. Winiła mnie za chorobę
Pony'ego, a ponieważ w zasadzie skłonny byłem przyznać jej słuszność, nie próbowałem się
bronić. Podle się jednak czułem, będąc z nią na noże. Kiedy już myślałem, że poróżniliśmy
się na dobre, nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Nie potrafię powiedzieć, co ją spowodowało,
ale podejrzewam, że pani Hume powiedziała coś 0 mnie Pony'emu, a on pewnie wytłumaczył
jej, by nie miała do mnie żalu. Gdy wpadliśmy na siebie następnym razem, chwyciła mnie w
ramiona i przeprosiła, połykając łzy.
- Czas już na niego - oznajmiła smętnym tonem. - Jest gotów 1 może się to stać w każdej
chwili. Nic nie da się zrobić.
Pielęgniarki zmieniały się co osiem godzin i to one podawały leki, opróżniały basen i
pilnowały kroplówki, do której podłączono Pony'ego. Poza kilkoma wyjątkami były to
obcesowe, nieczułe istoty i nie trzeba dodawać, że starzec nie chciał mieć z nimi do czynienia
- nawet w ostatnich dniach, kiedy był już zbyt słaby, by je w ogóle zauważać. Uparł się, by
nie wchodziły do jego pokoju, jeśli nie mają nic konkretnego do zrobienia, więc na ogół
przesiadywały na kanapie w salonie, wertując czasopisma albo paląc papierosy, wydymając
wargi w niemej pogardzie. Jedna czy dwie zrezygnowały same, jedną czy dwie zwolniliśmy.
Pomijając zwady z pielęgniarkami, Pony zachowywał się z nadzwyczajną galanterią; zdawało
się, że gdy legł w pościeli na dobre, jego osobowość się odmieniła, jak gdyby nadchodząca
śmierć oczyściła go z jadu. Nie cierpiał chyba zbytnio i choć trafiały się dni lepsze i gorsze
(pewnego razu wydawało się nawet, że w pełni wydobrzał, ale siedemdziesiąt dwie godziny
później jego stan znów się pogorszył) choroba rozwijała się w formie postępującego miarowo
osłabienia, w postaci powolnej, acz nieuchronnej utraty sił, która trwała do chwili, gdy ustało
bicie serca.
Siedziałem codziennie u jego łóżka, ponieważ chciał mnie mieć przy sobie. Od czasu burzy
nasze stosunki zmieniły się nie do poznania: stałem się jego ulubieńcem, jak gdybym był
krwią z jego krwi. Trzymał mnie za rękę, mówił, że moja obecność dodaje mu otuchy,
mruczał nieśmiało, jak bardzo cieszy się, że jestem obok. Zrazu z nieufnością przyjmowałem
te sentymentalne wynurzenia, ale gdy oznaki jego uczuć do mnie się mnożyły, nie pozostało
mi nic innego, jak w nie uwierzyć. Na początku, kiedy był jeszcze na tyle silny, by
rozmawiać, zadawał mi pytania dotyczące mego życia, więc opowiedziałem o matce i wuju
Victorze, o latach spędzonych na studiach, o mojej zgubnej bezczynności, która doprowadziła
mnie do upadku, i wreszcie o wyratowaniu mnie przez Kitty Wu. Wyznał, że martwi się, co
ze mną będzie, gdy wykituje (jak sam to ujął), ale uspokajałem go, że dam sobie radę.
- Jesteś typem marzyciela, chłopcze - rzekł. - Spadłeś z księżyca. Chodzisz z głową w
chmurach, nie orientujesz się w niczym 1 wygląda mi na to, że nigdy nie zstąpisz na ziemię.
Nie masz wielkich ambicji, o pieniądze nie dbasz, za wiele też w tobie 2 fi^zofa, byś miał
dryg do sztuki. Co z tobą pocznę? Potrzebujesz kogoś, kto by się tobą opiekował, kto by
nakarmił twój żołądek i włożył ci trochę grosza do kieszeni. Gdy mnie zabraknie, wylądujesz
tam, gdzie byłeś dawniej.
- Mam swoje plany - skłamałem w nadziei, że zostawi ten temat. - Zimą wysłałem podanie o
przyjęcie mnie na wydział bibliotekoznawstwa na Columbii, no i mnie przyjęli. Myślałem, że
panu o tym mówiłem. Zajęcia zaczynają się jesienią.
- A z czego zapłacisz za naukę?
- Dostałem stypendium obejmujące nawet wydatki na życie. To dla mnie duża szansa,
właściwie niesamowita okazja. Nauka trwa dwa lata i potem będę miał konkretny zawód.
- Nie widzę cię jako bibliotekarza, Fogg.
- Przyznaję, że to dziwne, ale może jednak się nadam. Biblioteki to przecież światy
nierzeczywiste. Samoistne miejsca, sanktuaria czystej myśli. W tym sensie już zawsze będę
mógł żyć na księżycu.
Wiedziałem, że mi nie wierzy, nie obnażył jednak mego kłamstwa przez wzgląd na zgodę
między nami, nie chciał bowiem zniszczyć nowego ładu w naszych stosunkach. Typowe jego
zachowanie w ostatnich dniach życia. Sądzę, że był z siebie dumny, iż potrafi umrzeć w ten
sposób, jak gdyby czułość, którą zaczął mi okazywać, dowodziła, iż wciąż jest zdolny do
wszystkiego. Mimo utraty sił nadal wierzył, że w pełni kieruje swym losem, i w tym
złudzeniu trwał do samego końca - w przekonaniu, że okiełznał własną śmierć, że wszystko
toczy się dokładnie wedle jego planu. Ogłosił, że feralnym dniem będzie dwunasty maja i
teraz najwyraźniej liczyło się dla niego tylko jedno: dotrzymać słowa. Witał śmierć z
otwartymi ramionami, ale jednocześnie opierał się jej, usiłując pokonać ją ostatnią resztką
życia, odsunąć od siebie ostateczną chwilę, aż nadejdzie na jego warunkach. Nawet gdy już
ledwo mógł mówić, gdy wyartykułowanie najcichszego dźwięku wymagało nadludzkiego
wysiłku, otwierał usta, by dowiedzieć się 0 dzień miesiąca, gdy tylko wchodziłem rankiem
do jego pokoju. Ponieważ stracił już rachubę czasu, pytał o to co kilka godzin. Trzeciego czy
czwartego maja jego stan gwałtownie się pogorszył 1 wydawało się mało prawdopodobne, że
dotrwa do dwunastego. Wówczas zacząłem żonglować datami, by myślał, że wszystko toczy
się wedle planu; ilekroć pytał, przeskakiwałem o kilka cyfr, a pewnego szczególnie ciężkiego
popołudnia trzy dni minęły w ciągu zaledwie paru godzin. Jest siódmy maja, powiedziałem.
Za chwilę nastał ósmy, dziewiąty, a Pony na tyle już był dotknięty chorobą, że się nie połapał.
Gdy pod koniec tygodnia jego stan się nieco poprawił, wciąż wyprzedzałem czas i by
zniwelować różnicę, przez następne dwa dni mówiłem mu, że jest dziewiąty. Uznałem, że
przynajmniej to jedno mogę dla niego zrobić - sprawić, by odczuł satysfakcję, iż wyszedł
zwycięsko ze sprawdzianu woli. Postanowiłem, że bez względu na rzeczywisty upływ czasu
Pony zakończy życie dwunastego maja.
Powiedział, że brzmienie mego głosu działa na niego kojąco, i nawet gdy osłabł już na tyle, że
sam nie mógł mówić, prosił, bym ja nie przestawał. Nie obchodziła go zbytnio treść, chciał
przede wszystkim słyszeć mój głos i wiedzieć, że jestem przy nim. Gadałem więc najlepiej,
jak umiałem, przeskakując z tematu na temat pod wpływem nastroju. Niełatwo było wieść
tego rodzaju monolog i ilekroć czułem, że opuszcza mnie natchnienie, chwytałem się
sposobów, dzięki którym nakręcałem się ponownie: opowiadałem fabuły powieści i filmów,
recytowałem z pamięci wiersze - Pony'emu najbardziej przypadł do gustu Thomas Wyatt i
Fulke Greville - albo powtarzałem nowiny z gazet porannych. Osobliwe, ale do dziś świetnie
pamiętam niektóre z tych relacji i ilekroć teraz o nich myślę (rozprzestrzenienie wojny na
teren Kambodży, zabójstwa na Uniwersytecie Kent State), widzę siebie siedzącego w tamtym
pokoju wraz z Ponym, patrzącego, jak leży w łóżku. Widzę jego bezzębne, rozdziawione usta,
słyszę charkot łaknących powietrza, niedrożnych płuc, widzę ślepe, wodniste oczy utkwione
w sufit, rozczapierzone dłonie wbite w koc, przytłaczającą bladość pomarszczonej skóry. To
skojarzenie jest nieuchronne. Za sprawą jakiegoś tajemniczego i mimowolnego zrządzenia
wszystkie wypadki, o których wtedy opowiadałem, osadzone są w rysach twarzy Pony'ego i
nie potrafię o nich myśleć, by nie stanął mi on jak żywy przed oczyma.
Niekiedy opisywałem mu tylko pokój, w którym się znajdowaliśmy. Stosując te same środki,
których nauczyłem się na spacerach, wybierałem jakiś przedmiot i zaczynałem o nim mówić.
Deseń pościeli, sekretarzyk w rogu, plan Paryża powieszony w ramkach obok okna. W
granicach, w jakich Pony zdolny był śledzić bieg mych słów, owe recytacje sprawiały mu
chyba ogromną przyjemność. Teraz, gdy tak wiele bezpowrotnie go opuszczało,
bezpośrednia, fizyczna bliskość rzeczy jawiła się na granicy jego zamglonej świadomości
jako swego rodzaju raj, niedostępne królestwo cudów mi i,- W "^U '97° roku studenci
Uniwersytetu Kent State w Ohio wszczęli zaprze** ' h Pr°teście Przeciw inwazji wojsk
amerykańskich na Kambodżę. Wysłane w w 8." rnatora ^działy Gwardii Narodowej
otworzyły ogień do demonstrantów, tłum) ° CZe§0 Z2'n?ło czworo studentów, a jedenaścioro
zostało rannych (przyp.
powszednich: dotykalne, widzialne, zmysłowy przestwór, który spowija wszelkie życie.
Odmalowując przedmioty słowem, dawałem Pony'emu możność doświadczenia ich
powtórnie, jak gdyby zajęcie miejsca w świecie rzeczy było dobrem ponad wszystko inne. W
pewnym sensie przykładałem się pilniej niż kiedykolwiek, skupiałem na najdrobniejszych
szczegółach i własnościach tworzywa - wełna i płótno, srebra i naczynia cynowe, włókna w
drzewie i faktura gipsu - wnikając w każdą szczelinę, wyliczając barwy i kształty, dociekając
porządku geometrycznego najbardziej mikroskopijnej cząstki materii, jaką napotykały moje
oczy. Im słabszy był Pony, tym więcej z siebie dawałem, podwajając wysiłki, by zasypać
przepaść, która nieustannie między nami rosła. Pod koniec posunąłem się w swej wnikliwości
do tego stopnia, że opis pokoju zabierał mi długie godziny. Moje spojrzenie przesuwało się o
ułamki cala, nie roniąc niczego, nawet kłaczków kurzu fruwających w powietrzu. W
dostępnych mi granicach drążyłem przestrzeń do cna, aż jej złoża stały się niewyczerpane -
nieprzebrana obfitość światów w pokładach innych światów. W pewnej chwili uzmysłowiłem
sobie, że prawdopodobnie mówię na próżno, ale nie przerywałem, zahipnotyzowany myślą,
że tylko mój głos utrzymuje Pony'ego przy życiu. Naturalnie moje litanie nie miały znaczenia.
Gasł i wątpię, by w ostatnich dwóch dniach, które przy nim przesiedziałem, dotarło do niego
choćby jedno słowo.
Nie było mnie, gdy umarł. Jedenastego maja czuwałem przy nim jak zwykle, gdy o ósmej
wieczorem przyszła mnie zluzować pani Hume. Uparła się, bym noc miał dla siebie.
- Nic mu już teraz nie pomożemy - powiedziała. - Siedzisz tu od rana, czas, żebyś się trochę
przewietrzył. Jeżeli przetrzyma do świtu, to przynajmniej będziesz wypoczęty, żeby jutro
przy nim być.
- Wątpię, by dożył jutra.
- Może i nie, ale tak samo mówiliśmy wczoraj, a jednak się trzyma.
Poszedłem z Kitty na kolację do „Księżycowego Pałacu", a potem obejrzeliśmy jeden film z
podwójnego seansu w Thalii (przypominam sobie, że był to Popiół i diament, ale mogę się
mylić). Na ogół odprowadzałem Kitty do akademika, tego dnia jednak miałem złe przeczucia,
więc po wyjściu z kina pomaszerowaliśmy West End Avenue, by zajrzeć do Pony'ego.
Dochodziła pierwsza w nocy, gdy przyszliśmy. Drzwi otworzyła pani Hume cała we łzach;
nie musiała już nic mówić. Wiedziałem. Okazało się, że Pony umarł j«
si«
niespełna godzinę wcześniej. Kiedy zapytałem pielęgniarkę o dokładny czas, powiedziała mi,
że było wtedy tuż po dwunastej, dwie minuty po północy. Zatem dotrwał jednak do
dwunastego maja. Wydawało się to tak niedorzeczne, że nie wiedziałem, jak zareagować. W
głowie dziwnie mi dzwoniło i nagle poczułem jakby spięcia elektryczne w mózgu. Myślałem,
że się rozpłaczę, odszedłem więc do kąta i ukryłem twarz w dłoniach. Czekałem, aż popłyną
łzy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Minęła długa chwila i raptem z gardła wyrwał mi się
spazm osobliwych dźwięków. Dopiero po upływie kolejnej chwili uświadomiłem sobie, że się
śmieję.
Zgodnie z żądaniem Pony'ego jego ciało miało być poddane kremacji. Nie życzył sobie
nabożeństwa ani uroczystego pogrzebu i zaznaczył, że w pochówku jego szczątków nie wolno
uczestniczyć przedstawicielowi żadnego wyznania. Cała ceremonia miała być niebywale
prosta: pani Hume i ja wsiądziemy na prom do Staten Island i znalazłszy się w połowie drogi
od Manhattanu (ze Statuą Wolności widoczną po prawej stronie) rozsypiemy prochy nad
wodami nowojorskiego portu.
Próbowałem skontaktować się telefonicznie z Solomonem Bar-berem w minnesockim
Northfield, uznając, że powinien mieć możność bycia na pogrzebie. Po kilku telefonach do
domu, gdzie nikt nie odebrał, zadzwoniłem na wydział historii Magnus College i
dowiedziałem się, że w semestrze wiosennym profesor Barber wziął urlop. Sekretarka skąpiła
mi informacji, ale gdy wyjaśniłem powód mego telefonu, uległa i dodała, że wyjechał w
celach naukowych do Anglii. Jak mogę się z nim skontaktować? - zapytałem. To będzie
trudne, ponieważ nie zostawił adresu. A co w takim razie z pocztą do niego, nie dawałem za
wygraną, przecież jakoś mu ją przekazujecie? Nie, odparła, nie przekazują. Poprosił, by
zatrzymali listy do jego powrotu. A kiedy wróci? Nie wcześniej niż w sierpniu. Dodała, że
przykro jej, ale nie może mi pomóc, a coś w jej głosie kazało mi uwierzyć, że naprawdę jej
przykro. Jeszcze tego samego ••ima napisałem do Barbera długi list, wyjaśniając w nim
wszystko naj epiej, jak umiałem. Pisanie szło mi opornie i zajęło dwie albo ---y godziny.
Uporawszy się z tym, przepisałem list na maszynie ^wysłałem go w grubej kopercie razem z
autobiografią Pony'ego. .T",,. .em' ze na tym kończy się moja rola w całej sprawie, że
ywiązałem się ze wszystkiego, o co prosił mnie Pony, i odtąd to ?"°blem Prawników, którzy
w odpowiednim czasie skontaktują z Barberem.
Dwa dni później pani Hume i ja odebraliśmy prochy z kostnicy. Wsypano je do szarej
metalowej urny, nie większej niż bochenek chleba; nie chciało mi się wierzyć, że jest w niej
Pony. Tyle uleciało z niego wraz z dymem, że dziw brał, iż w ogóle coś zostało. W pani
Hume, mającej bez wątpienia silniejsze poczucie rzeczywistości niż ja, urna najwyraźniej
wzbudzała lęk i przez całą drogę do domu gospodyni trzymała ją w wyciągniętych rękach, jak
gdyby zawierała substancje trujące czy radioaktywne. Uzgodniliśmy, że bez względu na
pogodę nazajutrz popłyniemy promem. Wypadło to akurat w dzień odwiedzin pani Hume u
brata w szpitalu, a nie chcąc go zawieść, postanowiła, że zabierze go z nami. Wtedy przyszło
jej też do głowy, że może i Kitty miałaby ochotę pojechać. Nie wydawało mi się to konieczne,
ale gdy przekazałem propozycję, Kitty chętnie sę zgodziła. To ważne wydarzenie, rzekła,
ponadto bardzo lubi panią Hume i chce być przy niej, żeby podtrzymać ją na duchu. I tak z
dwojga zrobiło się czworo. Wątpię, by Nowy Jork kiedykolwiek widział bardziej niezborny
kondukt pogrzebowy.
Wczesnym rankiem pani Hume pojechała po brata do szpitala. Podczas jej nieobecności
przyszła Kitty, ubrana w najkrótszą z niebieskich minispódniczek, a jej gładkie, miedziane
nogi wyglądały pysznie w pantoflach na wysokim obcasie, które włożyła specjalnie na tę
okazję. Powiedziałem jej, że brat pani Hume ma podobno nie po kolei w głowie, ale ponieważ
go nie znam, nie bardzo wiem, czego się spodziewać. Charlie Bacon okazał się rosłym,
pucołowatym mężczyzną po pięćdziesiątce, o rzednących rudawych włosach i bacznych,
rozbieganych oczach. Przybył u boku siostry rozkoja-rzony i podekscytowany (wychylił nos
ze szpitala pierwszy raz od roku) i z początku tylko uścisnął nam dłonie i się uśmiechał. Miał
na sobie niebieską wiatrówkę zasuniętą pod samą szyję, odprasowane spodnie khaki, białe
skarpetki i wypastowane czarne buty. W kieszeni kurtki trzymał małe radio tranzystorowe z
przewodem wijącym się do ucha, w którym cały czas tkwiła słuchawka. Co kilka minut
wkładał rękę do kieszeni i majstrował pokrętłami. Zamykał wtedy oczy i skupiał się, jak
gdyby odbierał przekazy z innej galaktyki. Gdy go zapytałem, którą rozgłośnię najbardziej
lubi, odparł, że wszystkie są takie same.
- Ja nie słucham radia dla rozrywki - wyjaśnił. - To moja praca. Jeżeli wykonuję ją
sumiennie, wtedy wiem, co się dzieje z wielkimi bumami.
- Bumami?
— Bombami wodorowymi. Mają ich kilkanaście w tunelach podziemnych i ciągle je
przemieszczają, żeby Rosjanie nie poznali miejsca ich przechowywania. Jest pewnie ze sto
różnych kryjówek tam, na dnie miasta, głębiej niż metro.
- A co to ma wspólnego z radiem?
- Wysyłają zakodowane informacje. Gdy w radiu jest relacja na żywo, to znaczy, że
zmieniają miejsce przechowywania bumów. Jednym z najwyraźniejszych wskaźników są
transmisje z meczów baseballowych. Jeśli Metsi wygrywają pięć do dwóch, to znaczy, że
nowe położenie bumów wynosi pięćdziesiąt dwa. Jeśli przegrywają jeden do sześciu, to
oznacza położenie szesnaście. Proste, gdy już człowiek trochę tego liźnie.
- No ale są jeszcze Jankesi.
- Nieważne, którzy grają w Nowym Jorku, istotny jest wynik. Nigdy się nie zdarza, by obie
drużyny były gospodarzami. Jak Metsi grają u siebie, to Jankesi na wyjeździe i odwrotnie.
- A co nam da, że będziemy wiedzieć, gdzie są bomby?
- Możemy się wtedy bronić. Nie wiem jak tobie, ale mi nie przypada do gustu myśl, że
zostanę rozerwany na strzępy. Ktoś musi trzymać rękę na pulsie i śledzić, co się dzieje, a
skoro nikt inny tego nie robi, to robię ja.
W trakcie tej rozmowy pani Hume się przebierała. Gdy już była gotowa, pojechaliśmy
taksówką na przystań promową. Nastał piękny dzień: niebo było bezchmurne, powietrze
rześkie, wypełnione szumem wiatru. Pamiętam, że siedziałem z tyłu, z urną na kolanach,
słuchając Charlie'ego, który wspominał Pony'ego, gdy tymczasem taksówka mknęła West
Side Highway. Okazało się, że spotkali się obaj kilkakrotnie, i wyczerpawszy temat łączących
ich podobieństw (pobyt w Utah), Charlie zaczął opowiadać nieskładnie, pokrętnie o swoim
życiu na pustkowiu. Szkolenie na bombowcach odbył podczas wojny w Wendover, w samym
sercu pustyni, gdzie niszczył miniaturowe miasta z soli. Wykonał trzydzieści czy czterdzieści
lotów nad Niemcami, a potem, już pod koniec wojny, wysłali go z powrotem do Utah i
włączyli do przygotowań do zrzucenia bomby atomowej.
- Trzymali przed nami wszystko w tajemnicy - rzekł - ale się dowiedziałem. Jeżeli gdzieś
kryją się z czymś, to możesz być spokojny, Charlie Bacon to wyniucha. Najpierw był Big
Boy, czyli to, którą zrzucił na Hiroszimę pułkownik Tibbets. Mnie przydzielono załogi na lot
trzy dni później, nad Nagasaki. Ale w życiu, nie yło mowy, żeby mnie do tego zmusić.
Zagłada na taką skalę to sprawa Boga, nie ludzi. Ludzie nie mają prawa się w to mieszać. No
i nabrałem ich, udając wariata. Pewnego dnia wyszedłem i pomaszerowałem na pustynię,
prosto w skwar. Nie obchodziło mnie, czy będą strzelać. Już robota nad Niemcami była nie do
wytrzymania, a teraz nie zamierzałem stać się narzędziem zagłady. Nie, panie generale, wolę
być wariatem, niż mieć coś takiego na sumieniu. Według mnie nie zrobiliby tego, gdyby
żółtki były białe. Gdzieś mają żółtą rasę, ot co. Bez obrazy - rzekł, obracając się do Kitty —
ale dla nich żółci warci tyle co psy. Jak myślicie, co teraz robimy w Azji Południowo-
wschodniej? To samo, zabijamy żółtych, gdziekolwiek tylko ich znajdziemy. Jakbyśmy od
nowa wybijali Indian. Teraz mamy wodór zamiast atomówek. Generałowie ciągle wymyślają
nową broń w Utah, na bezludziu, gdzie nikt im nie patrzy na ręce. Pamiętacie te owce, co
pozdychały w zeszłym roku? Sześć tysięcy owiec. Wystrzelili w powietrze gaz nowego typu i
pomarło wszystko w promieniu wielu mil. Nie, panie generale, nie ma mowy, bym ubabrał
sobie ręce tą krwią. Żółci, biali, co za różnica? Wszyscyśmy jednakowi, tak czy nie? Nie,
panie generale, nie ma mowy, by Charlie Bacon wykonał za was tę brudną robotę. Wolę być
wariatem, niż mieć coś wspólnego z tymi bumami.
Wypowiedź przerwał przyjazd na miejsce i odtąd Charlie'ego pochłonęły arkana jego radia.
Podróż promem sprawiła mu jednak przyjemność i ja wbrew sobie też byłem w dobrym
nastroju. Nasza misja miała na tyle osobliwy cel, że w jakimś sensie wykluczał on czarne
myśli i nawet pani Hume nie uroniła ani jednej łzy podczas rejsu. Najwyraźniej pamiętam, jak
pięknie wyglądała Kitty w swej kusej spódniczce, z kruczymi włosami rozwiewanymi przez
wiatr, ściskając mnie-delikatną dłonią za rękę. O tej porze dnia prom był pustawy i na
pokładzie płynęło z nami więcej mew niż pasażerów. Gdy ukazała się Statua Wolności,
otworzyłem urnę i wysypałem prochy na wiatr. Były miałką bielą, szarością i czernią; uleciały
w ciągu ledwie kilku sekund. Po mojej prawej stronie stał Charlie, po lewej Kitty, obejmująca
ramieniem panią Hume. Śledziliśmy wzrokiem krótki, płochy lot, aż wreszcie nie było już na
co patrzeć, a wtedy Charlie obrócił się do siostry.
- Chcę, żebyś ze mną zrobiła to samo, Rita - powiedział. -Gdy umrę, spal moje ciało i rozsyp
w powietrzu. To przepiękny widok, tańczyć we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Najpiękniejszy na świecie.
Kiedy prom zawinął do doku na Staten Island, przesiedliśmy się na drugi, płynący do miasta.
Pani Hume przygotowała dla nas obiad i w niespełna godzinę po powrocie zasiedliśmy do
stołu. Wszystko dobiegło końca. Torbę już spakowałem i zaraz po skończonym posiłku
miałem wyjść z domu Pony'ego na zawsze. Pani Hume zamierzała zostać, aż rozstrzygną się
sprawy spadkowe, a jeśli wszystko dobrze by się potoczyło (mówiąc to, miała na myśli zapis
w testamencie na jej rzecz), zamierzała wyjechać z Charlie'em na Florydę i rozpocząć nowe
życie. Chyba już po raz pięćdziesiąty powiedziała mi, że mogę mieszkać z nią dalej, jak długo
mi się podoba, i po raz pięćdziesiąty odparłem, że znalazłem już kąt u jednego z kolegów
Kitty. Chciała wiedzieć, jakie mam plany. Co z sobą pocznę? W tych okolicznościach nie
było powodu jej okłamywać.
- Nie wiem - odparłem. - Muszę się zastanowić. Na pewno sytuacja szybko się wyklaruje.
Przy rozstaniu były namiętne uściski i łzy. Obiecaliśmy sobie, że utrzymamy kontakt, ale
oczywiście nic z tego nie wyszło i wtedy widziałem ją po raz ostatni.
- Jesteś wartościowym człowiekiem - powiedziała mi w drzwiach. - Nigdy nie zapomnę, jak
dobry byłeś dla pana Thomasa. Nawet w połowie nie zasłużył na taką dobroć.
- Każdy zasługuje na dobroć - odparłem. - Bez względu na to, jaki jest.
Szedłem już z Kitty klatką schodową, gdy pani Hume przy-dreptała za nami.
- Omal nie zapomniałam - rzekła. - Mam coś przecież dla ciebie.
Wróciliśmy do mieszkania, gdzie otworzyła szafę w przedpokoju i z górnej półki zdjęła
pogniecioną papierową torbę na zakupy.
- Pan Thomas dał mi to dla ciebie w zeszłym miesiącu. Powiedział, że masz to dostać na
odchodnym.
Wepchnąłem sobie torbę pod pachę i chciałem wyjść, ale Kitty mnie zatrzymała.
- Nie ciekawi cię, co jest w środku? - zapytała.
- Wolę zajrzeć dopiero na dworze - odparłem. - Na wypadek gdyby to była bomba.
Pani Hume parsknęła śmiechem.
- Nie zdziwiłabym się, znając starego filuta - rzekła.
- No właśnie. Ostatni psikus, zza grobu.
- No to ja zajrzę, jeśli ty nie chcesz - powiedziała Kitty. -Może to jednak coś miłego.
- No proszę, jaka z niej optymistka - zwróciłem się do pani Hume. - Zawsze jest dobrej
myśli.
- Pozwól jej otworzyć - poprosił Charlie błagalnie, wtrącając się do rozmowy. - Jestem
pewien, że tam jest cenny prezent.
- Dobrze - odparłem, wręczając torbę Kitty. - Przegłosowaliście mnie, więc proszę, czyń
honory.
Z niezrównaną delikatnością odwinęła górę torby i zajrzała do środka. Zaraz podniosła głowę,
a na jej twarzy przez chwilę malowało się zmieszanie, potem jednak zajaśniał szeroki,
tryumfalny uśmiech. Bez słowa przekręciła torbę do góry dnem i wysypała zawartość na
podłogę. Wyleciały pieniądze, nie kończący się deszcz starych, pomiętych banknotów.
Patrzyliśmy w milczeniu, jak dziesiątki, dwudziestki i pięćdziesiątki opadają u naszych stóp.
Wszystkiego było ponad siedem tysięcy dolarów.
Rozdział 7
Potem nastał niebywały czas. Przez następnych osiem, dziewięć miesięcy żyłem tak, jak
jeszcze nigdy dotąd nie było mi dane, i do dziś uważam, że zbliżyłem się wtedy do raju na
ziemi bardziej niż kiedykolwiek we wszystkich latach spędzonych na tym padole. Nie chodzi
tylko o pieniądze (choć ich znaczenia nie wolno lekceważyć), ale o nagłość, z jaką wszystko
się odwróciło. Śmierć Pony'ego przecięła więź łączącą mnie z nim oraz ze światem, a
ponieważ byłem jeszcze młody, ponieważ wciąż niewiele wiedziałem o życiu, nie zdawałem
sobie sprawy, że ten okres szczęśliwości nie będzie trwał wiecznie. Zabłądziłem na pustyni i
oto nagle odnalazłem mój Kanaan, moją ziemię obiecaną. Na razie mogłem się tylko
radować, upaść na kolana w podzięce i całować ziemię, po której stąpałem. Było za wcześnie,
by do świadomości przedarła się myśl, że wszystko może się obrócić w nicość, za wcześnie,
by dojrzeć wygnanie, które mnie czekało.
Kitty skończyła zajęcia mniej więcej w tydzień po mojej wyprowadzce od Pony'ego, a w
połowie czerwca znaleźliśmy sobie dom. Za niespełna trzysta dolarów miesięcznie uwiliśmy
sobie gniazdko na dużym, zakurzonym poddaszu hali przemysłowej na East Broadway, o
krok od Chatham Sąuare i Manhattan Bridge. To samo serce Chinatown, więc Kitty o
wszystko zadbała, wykorzystując swe chińskie koneksje, by wytargować u właściciela
pięcioletnią dzierżawę z uwzględnieniem obniżek czynszu w wypadku r ewentualnych
remontów, na które byśmy się zdecydowali. Był rok 1970 - malarzy i rzeźbiarzy, którzy
zamienili poddasza magazynów na pracownie, można było policzyć na palcach jednej ręki;
pomysł mieszkania w starych obiektach przemysłowych dopiero zyskiwał zwolenników w
Nowym Jorku. Kitty potrzebowała przestrzeni do tańczenia (było blisko dwieście metrów
kwadratowych), a mnie oczarowała perspektywa zamieszkania w byłej hali z rurami na
wierzchu i zardzewiałym metalowym dachem. Na Lower East Side kupiliśmy używaną
kuchenkę i lodówkę, potem kazaliśmy zainstalować prysznic i termę w łazience.
Przeczesaliśmy ulice w poszukiwaniu porzuconych mebli - owocem był stół, biblioteczka,
trzy albo cztery krzesła, chwiejny zielony sekretarzyk - sprawiliśmy sobie piankowy materac i
coś niecoś do wyposażenia kuchni. Sprzęty te ledwo zaznaczyły swą obecność w olbrzymiej
przestrzeni, ale ponieważ oboje mieliśmy awersję do ciasnoty, zadowoliła nas surowość i
minimalizm wystroju, więc na tym poprzestaliśmy. Zamiast wydawać pieniądze na
urządzanie poddasza - i tak poszło już około tysiąca dolarów - wyprawiliśmy się z Kitty do
miasta po nowe ubrania. W niespełna godzinę znaleźliśmy wszystko, czego było mi trzeba, i
przez resztę dnia chodziliśmy od sklepu do sklepu w poszukiwaniu idealnej sukienki dla niej.
Dostaliśmy taką dopiero po powrocie do Chinatown: jedwabne chipao w kolorze
przepięknego indygo, ozdobione czerwonym i czarnym haftem. Był to idealny strój dla
Smoczej Damy, z rozcięciem z boku, wspaniale dopasowany w talii i biuście. Pamiętam, że
cena zwalała z nóg i musiałem zbałamucić Kitty, by pozwoliła mi kupić sukienkę, w moim
jednak mniemaniu pieniądze zostały dobrze wydane i potem nigdy nie miałem jej dość w tej
kreacji. Ilekroć sukienka wisiała w szafie zbyt długo, wymyślałem pretekst, byśmy wybrali
się do restauracji tylko po to, bym rozkoszował się widokiem wystrojonej Kitty. Kitty była
czuła na moje zdrożne myśli i gdy zdała sobie sprawę z mej głębokiej namiętności do
sukienki, zaczęła ją nosić niekiedy wieczorami w domu - bez słowa wślizgując się w nią naga,
co było wstępem do gry miłosnej.
W chińskiej dzielnicy żyłem jak w obcym kraju. Ilekroć wy- * chodziłem z domu,
opanowywało mnie poczucie odrębności i zagubienia. To była Ameryka, a jednak nie
rozumiałem, co mówią ludzie na ulicy, nie potrafiłem pojąć tego, co widzę. Nawet gdy już
poznałem niektórych sklepikarzy z sąsiedztwa, nasze stosunki ograniczały się wyłącznie do
uprzejmych uśmiechów i frenetycznych gestów, do języka znaków bez treści. Nie potrafiłem
wniknąć w sedno rzeczy i niekiedy z powodu wyobcowania czułem się tak, jak gdybym żył
w urojonym świecie, poruszając się wśród tłumów zjaw, które noszą maski na twarzach.
Jednak wbrew moim obawom nie doskwierało mi to życie poza nawiasem. Było bowiem
osobliwie podbudowującym doświadczeniem i na dłuższą metę uwypuklało nowość tego, co
się ze mną działo. Nie czułem, że przeprowadziłem się do innej dzielnicy. Czułem, że
objechałem połowę świata, więc zrozumiałe, że wszystko było mi obce, nawet ja sam.
Gdy już osiedliśmy na poddaszu, Kitty znalazła, sobie pracę na resztę lata. Usiłowałem ją od
tego odwieść, woląc dać jej pieniądze i oszczędzić trudu, ale nie uległa. Powiedziała, że
powinniśmy przykładać się po równo i że nie chce, bym sam utrzymywał nas oboje. I jeszcze
że powinniśmy się starać, by pieniędzy od Pony'ego starczyło na jak najdłużej, i wydawać je z
rozwagą. Bez wątpienia w tych sprawach wykazywała więcej rozsądku ode mnie, więc
ustąpiłem wobec jej żelaznej logiki. Zgłosiła się do agencji zajmującej się wyszukiwaniem
dorywczych zajęć dla sekretarek i ledwie trzy dni później znaleźli jej pracę w budynku
McGraw-Hill na Szóstej Alei, konkretnie w redakcji jednego z pism specjalistycznych. Zbyt
często żartowaliśmy sobie z tytułu tego pisma, bym go nie pamiętał, i nawet dziś nie potrafię
o nim myśleć bez uśmiechu na twarzy: „Nowoczesne tworzywa sztuczne: organ świata
wzniesionego inaczej". Kitty pracowała tam codziennie od dziewiątej do piątej, tłukąc się w
tę i z powrotem metrem wraz z milionami innych osób dojeżdżających do pracy w skwarze.
Nie było jej łatwo, ale, jak to ona, nie uskarżała się na podobne rzeczy. Wieczorem dwie, trzy
godziny ćwiczyła balet, a nazajutrz wstawała rześka i pędziła do redakcji. Podczas jej
nieobecności zajmowałem się domem i robiłem zakupy; dbałem, by czekał na nią obiad. Był
to przedsmak rodzinnego życia i dostosowałem się bezboleśnie, bez oporów. Nie mówiliśmy
o przyszłości, ale z czasem, może po dwóch czy trzech miesiącach mieszkania razem, oboje
chyba zdaliśmy sobie sprawę, że zmierzamy do małżeństwa.
Wysłałem wspomnienie pośmiertne o Ponym do „Timesa", ale nie dostałem żadnej
odpowiedzi, nawet odmowy publikacji. Być może list zaginął albo uznano to za głupi kawał.
Dłuższa wersja trafiła, zgodnie z życzeniem Pony'ego, do miesięcznika „Świat sztuki", lecz ją
odrzucono. W gruncie rzeczy ich nieufność była uzasadniona. Redaktor naczelny wyjaśnił mi
w liście, że nikt z redakcji nie słyszał o malarzu nazwiskiem Julian Barber i jeśli nie poprę
swych słów reprodukcjami obrazów, wydrukowanie takiego artykułu w ciemno będzie zbyt
ryzykowne. O panu też nic nie wiem, panie Fogg - przeczytałem dalej - podejrzewam, że
próbuje pan dokonać mistyfikacji. Pańska historia jest frapująca, ale wydaje mi się, że miałby
pan większe szansę opublikować ten tekst, gdyby dal pan spokój maskaradzie i złożył go
gdzieś otwarcie jako utwór literacki.
Uznałem, że winienem Pony'emu dalsze starania. Nazajutrz po otrzymaniu listu ze „Świata
sztuki" poszedłem do biblioteki i poprosiłem o zrobienie mikrofiszy nekrologu Pony'ego z
1917 roku, którą wysłałem do naczelnego wraz z krótkim listem wyjaśniającym. Przyznaję, że
w chwili swego zniknięcia Barber był młodym i raczej nie znanym artystą, ale istniał
naprawdę i mam nadzieję, że ten nekrolog skopiowany z „The New York Sun" przekona
pana, że swój artykuł napisałem w dobrej intencji. Przed upływem tygodnia nadeszły
przeprosiny, które jednak były jedynie wstępem do ponownej odmowy. Zgoda, jestem
skłonny uwierzyć, że żył kiedyś amerykański malarz nazwiskiem Julian Barber — napisał
redaktor naczelny - ale to nie dowodzi, że on i Thomas Pony to jedna i ta sama osoba. A
nawet jeśli tak, bez reprodukcji jego dziel trudno nam ocenić, jakiego formatu był artystą.
Ogólna niewiedza dowodzi chyba, że nie mówimy o kimś wybitnym. A skoro tak, nie wydaje
się sensowne, byśmy poświęcali Barberowi miejsce na lamach naszego pisma. Poprzednio
wyraziłem opinię, że według mnie to dobry materiał na powieść. Teraz cofam te słowa.
Wydaje mi się, że mamy do czynienia z przypadkiem osoby niezrównoważonej psychicznie.
Jest to temat interesujący, ale nie ma nic wspólnego ze sztuką.
Wówczas dałem za wygraną. Gdybym się uparł, pewnie odnalazłbym jakiś obraz Barbera, ale
prawda była taka, że wolałem nie wiedzieć, jak malował. Po tylu miesiącach wysłuchiwania
Pony'ego zacząłem sobie wyobrażać jego płótna i raptem zorientowałem się, że nie mam
zamiaru pozwolić, by coś zakłóciło piękne wizje, które stworzyłem. Doprowadzenie do
publikacji artykułu oznaczałoby ich unicestwienie, a tę cenę uznałem za zbyt wysoką. Bez
względu na to, jak wielkim artystą był Julian Barber, jego obrazy nie dorównałyby tym, które
dał mi Thomas Pony. Wyśniłem je dla siebie z jego słów i jako takie stanowiły doskonałość,
pełnię, wierniejsze odzwierciedlenie rzeczywistości niż sama rzeczywistość. Mogłem je sobie
wyobrażać dopóty, dopóki nie otworzyłbym oczu.
Dni upływały mi na słodkim próżniactwie. Poza codziennymi zajęciami w domu nie miałem
żadnych innych godnych wzmianki obowiązków. Siedem tysięcy dolarów było w tamtych
czasach sporą sumką, więc nie musiałem się martwić o jutro. Znowu zacząłem palić, czytałem
książki, włóczyłem się po ulicach dolnego Manhattanu, prowadziłem dziennik. Z zapisków
wykluło się kilkanaście krótkich esejów, zawiązki prozy, które zwykle czytałem Kitty zaraz
po ukończeniu. Od pierwszego spotkania, gdy zrobiłem na niej wrażenie swą tyradą o
Cyranie, była przekonana, że zostanę pisarzem, i teraz, gdy codziennie zasiadałem z piórem w
dłoni, jej przepowiednia najwyraźniej się spełniała. Ze wszystkich czytanych przeze mnie
autorów największym natchnieniem był dla mnie Mon-taigne. Podobnie jak on, próbowałem
wyzyskać własne doświadczenia jako zręby swej twórczości i nawet gdy bieg myśli wiódł
mnie w rozległe i abstrakcyjne rejony, miałem wrażenie, że nie tyle mówię coś
rozstrzygającego na konkretny temat, ile piszę skrytą historię własnego życia. Nie pamiętani
wszystkich tekstów, ale parę sobie przypominam, gdy wytężę umysł: przyczynek do
rozważań o pieniądzu, na przykład, i drugi o ubraniu, esej o sierotach i nieco dłuższy tekst o
samobójstwie, w dużej mierze poświęcony Jacąue-sowi Rigaut, francuskiemu dadaiście
pośledniej miary, który w wieku dziewiętnastu lat stwierdził, że daje sobie jeszcze dekadę
życia, a skończywszy dwadzieścia dziewięć, dotrzymał słowa, popełniając samobójstwo
wyznaczonego dnia. Pamiętam również, że grzebałem trochę po źródłach, by dowiedzieć się
co nieco o Tesli, a to z myślą o wzięciu na warsztat przeciwstawności maszyna-na-tura.
Pewnego dnia, gdy szperałem w antykwariacie na Czwartej Alei, wpadła mi w ręce
autobiografia Tesli pod tytułem Moje wynalazki, którą opublikowano w 1919 roku na łamach
pisma „Inżynier elektryk". Kupiłem książeczkę i zacząłem czytać w domu. Przebrnąwszy
przez kilka stronic, natknąłem się na zdanie, które niespełna rok wcześniej znalazłem w
ciastku z wróżbą podczas kolacji w „Księżycowym Pałacu": „Słońce to przeszłość,
teraźniejszość - Ziemia, przyszłością - Księżyc". W portfelu wciąż nosiłem ów skrawek
papieru i aż mnie zelektryzowało, że słowa te napisał Tesla, postać tak ważna w życiu
Pony'ego. Wydawało mi się, że ta zbieżność ma ogromną wagę, choć nie potrafiłem określić,
na czym ona polega. Było tak, jak gdyby moje przeznaczenie wołało do mnie z dala, ale gdy
natężałem słuch, rozbrzmiewał język, którego nie rozumiałem. Czy któryś z kucharzy w
chińskiej restauracji czytał Teslę? Wydawało się to mało prawdopodobne, ale gdyby nawet,
dlaczego z nas trojga akurat ja wybrałem ciastko z tym przesłaniem? To zdarzenie mną
wstrząsnęło. Był to splot zagadek i miałem wrażenie, że tylko jakieś durne wyjaśnienie ma
rację bytu: spisek materii, znaki przedpoznawcze, przeczucia, świat podobny do tego z wizji
Charlie'ego Bacona. Odłożyłem na bok esej o Tesli i zająłem się zagadnieniem
przypadkowości zdarzeń, nie zabrnąłem jednak daleko. Temat okazał się dla mnie za trudny,
więc porzuciłem go, przyrzekając sobie, że kiedyś do niego wrócę. Tak się złożyło, że nigdy
nie wywiązałem się z obietnicy.
W połowie września Kitty zaczęła nowy rok w Konserwatorium Juilliarda, a pod koniec
pierwszego tygodnia odezwał się wreszcie Solomon Barber. Od śmierci Pony'ego minęło
blisko cztery miesiące i już nie oczekiwałem, że się ze mną skontaktuje. Sprawa była
przebrzmiała, a biorąc pod uwagę rozmaite reakcje, z którymi należało się liczyć w wypadku
człowieka w jego sytuacji — wstrząs, poczucie krzywdy, radość, zgroza - nie miałem mu za
złe, że nie odpowiada na list. Przeżyć pięćdziesiąt trzy lata w przeświadczeniu, że ojciec nie
żyje, i raptem dowiedzieć się, że i owszem, a zaraz potem usłyszeć, że właśnie umarł, tym
razem naprawdę - nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, jak można zareagować na rewelacje
takiej miary. A jednak pewnego dnia w skrzynce leżał list od Barbera: układny,
przepraszający, pełen wylewnych podziękowań za to, co zrobiłem dla jego ojca w ostatnich
miesiącach jego życia. Napisał, że chętnie by się ze mną spotkał, jeśli nie prosi o zbyt wiele, i
gotów jest przyjechać na weekend do Nowego Jorku jeszcze tej jesieni. Ton jego listu był tak
uprzejmy i taktowny, że do głowy mi nie przyszło, by odmówić. Natychmiast odpisałem, że z
przyjemnością się z nim zobaczę, gdy tylko się zjawi.
Niedługo potem Barber przyleciał do Nowego Jorku - w piątkowe popołudnie na początku
października, gdy akurat ochładzało się już na zimę. Zatrzymał się w hotelu Warwick - to w
śródmieściu - i zaraz zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że jest, więc umówiliśmy się w hallu
najszybciej, jak tylko zdołam doje-" chać. Gdy go zapytałem, jak się poznamy, zaśmiał się
cicho w słuchawkę.
- Będę największy w całym hotelu - powiedział - rzucę się więc panu w oczy. Ale gdyby trafił
się jeszcze ktoś dorównujący mi posturą, to ja jestem łysy, bez jednego włosa na głowie.
Już wkrótce przekonałem się, że w słowie „największy" nie było żadnej przesady. Syn
Pony'ego był ogromnym mężczyzną o potwornej masie ciała - zwały tłuszczu na zwałach
tłuszczu. W życiu nie widziałem kogoś o takich wymiarach i gdy ujrzałem go siedzącego na
kanapie w hallu, zawahałem się, czy podejść. Miałem przed sobą jednego z tych
monstrualnych grubasów, których widuje się niekiedy na ulicy: choć ze wszystkich sił
próbujemy odwrócić wzrok, gapimy się z rozdziawionymi ustami. Nieludzko otyły, był tak
rozbuchaną, natarczywą krągłością, że patrząc na niego człowiek się kurczył. Miało się
wrażenie, że jego trójwymiarowość jest cechą wydatniejszą niż u innych ludzi. Rzecz nie w
tym, że zajmował więcej miejsca; on wręcz wchłaniał w siebie przestrzeń, zdawał się
rozrastać z krańców swego ciała i sięgać coraz dalej. Rozparty wygodnie, z okropną łysą
głową sterczącą z fałd masywnej szyi, tchnął baśniowością, która wydawała mi się sprośna i
tragiczna zarazem. Nie chciało się wierzyć, że drobny, słabowity Pony spłodził takiego syna:
Barber był genetycznym wybrykiem, zdegenerowanym nasieniem, które się uwolniło spod
władzy rodzica i rozrosło ponad wszelką miarę. O mało nie uwierzyłem, że jest
przywidzeniem, ale zaraz nasze oczy się spotkały i jego twarz rozpromienił uśmiech.
Olbrzym miał na sobie zielony garnitur z tweedu i jasne mokasyny. Do połowy wypalone
cygaro wyglądało w jego palcach jak szpilka.
- Czy pan Solomon Barber? - zapytałem.
- We własnej osobie - odparł. - A więc pan Fogg. Jestem zaszczycony, że mogę pana poznać.
Miał donośny, dźwięczny głos, który zadudnił niskimi tonami za sprawą dymu
wypełniającego płuca. Uścisnąłem potężną dłoń i usiadłem obok na kanapie. Dłuższą chwilę
nic nie mówiliśmy. Uśmiech powoli spłynął z twarzy Barbera, ustępując miejsca wyrazowi
zmieszania, rozkojarzenia. Przyglądał mi się bacznie, ale jednocześnie sprawiał wrażenie
zamyślonego, jak gdyby właśnie przyszło mu coś ważnego do głowy. Następnie nie wiedzieć
czemu zamknął oczy i westchnął głęboko.
- Znałem kiedyś kogoś o nazwisku Fogg - odezwał się wreszcie. - Dawno temu.
- Najpospolitsze nazwisko to nie jest - odparłem - ale paru Foggów chodzi po świecie.
- To było w latach czterdziestych. Dopiero co zacząłem wtedy uczyć. Fogg.
- Pamięta pan, jak miał na imię?
- Miała, nie miał, to była dziewczyna. Tak, pamiętam. Emily. Emily Fogg. Studentka
pierwszego roku na zajęciach z historii Stanów Zjednoczonych.
- Wie pan może, skąd pochodziła?
- Z Chicago. Chyba z Chicago.
- Moja matka miała na imię Emily i pochodziła z Chicago. Czy to możliwe, że były dwie
dziewczyny z Chicago o nazwisku Fogg?
- Możliwe, choć mało prawdopodobne. Ale ja nie mam wątpliwości, że znałem pańską matkę.
Podobieństwo jest zbyt wyraźne. Zorientowałem się, gdy tylko pan wszedł.
- Jeden zbieg okoliczności za drugim - powiedziałem. -Wszechświat wydaje się ich pełen.
- Tak, czasem aż człowieka dziw bierze - przyznał Barber, znów pogrążony w myślach. Po
kilku sekundach ocknął się z wysiłkiem i rzekł: - Niech pan się nie obrazi, że spytam, ale jak
to jest, że nosi pan panieńskie nazwisko matki?
- Ojciec umarł przed moim urodzeniem i wtedy wróciła do swojego nazwiska.
- Aha. Przepraszam, nie chciałem być wścibski.
- Ależ nic nie szkodzi. Ojca nigdy nie znałem, a matka nie żyje od wielu lat.
- Tak, wiem, słyszałem o tym. Jakiś wypadek samochodowy, zdaje się. Okropna tragedia.
Pewnie bardzo pan to przeżył.
- Potrącił ją autobus w Bostonie. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem.
- Okropna tragedia - powtórzył Barber, znów zamykając oczy. - Pańska matka była piękną i
mądrą dziewczyną. Bardzo dobrze ją pamiętam.
Dziesięć miesięcy później, leżąc ze złamanym kręgosłupem w chicagowskim szpitalu,
umierający Barber powiedział mi, że prawdy domyślił się już wtedy, podczas pierwszej
rozmowy w hotelu. Nie powiedział wszystkiego otwarcie wyłącznie z obawy, że mnie
wystraszy. Nie znał mnie przecież i nie wiedział, jak zareaguję na tak nagłą, niesłychaną
nowinę. Wystarczyło wyobrazić sobie scenę, jaka najprawdopodobniej by wynikła, by uznać,
że lepiej będzie trzymać język za zębami. Do hotelu zaprasza mnie obcy mężczyzna ważący
sto sześćdziesiąt kilogramów, ściska mi dłoń na powitanie i zamiast mówić o sprawach, które
były powodem naszego spotkania, zagląda mi głęboko w oczy i wyznaje, że jest moim ojcem,
którego nigdy nie znałem. Pokusa była silna, ale mogła okazać się zgubna. Najpewniej
uznałbym go za wariata i nie chciał więcej z nim rozmawiać. Otwierała się sposobność
bliższego poznania, toteż Barber postanowił na razie milczeć, bojąc się, że zniweczy swe
szansę popędliwością. Tak jak w wielu wypadkach, o których usiłuję opowiedzieć w tej
książce, okazało się to błędem. Wbrew temu, co sądził, nie mieliśmy dużo czasu. Wierzył, że
problem sam się rozwiąże w przyszłości, ale przyszłość nigdy nie nadeszła. Trudno go
oczywiście winić za podjętą decyzję, niemniej zapłacił za nią słono, a ja razem z nim.
Pomimo opłakanych skutków tej decyzji nie widzę jednak, jak by miał postąpić inaczej. Nikt
przecież nie mógł wiedzieć, co się wydarzy, nikt nie przewidziałby, jak gorzki, okropny los
jest nam pisany.
Do dziś nie potrafię myśleć o Barberze bez obezwładniającego uczucia litości. Choć nigdy nie
znałem swego ojca, wiedziałem przynajmniej, że kiedyś żył. Dziecko musi się przecież skądś
wziąć; mężczyzna, który je spłodził, chcąc nie chcąc jest ojcem. Tymczasem Barber nie
wiedział nic. Spał z moją matką tylko raz (w wilgotną, bezgwiezdną noc wiosną 1946 roku) i
nazajutrz już jej nie było, zniknęła z jego życia na zawsze. Nie wiedział, że zaszła w ciążę, że
urodziła syna, nie miał o tym zielonego pojęcia. W świetle późniejszej tragedii sprawiedliwie
byłoby, gdyby dostał coś w zamian za swe cierpienie, choćby tylko świadomość tego, co
zrobił. Rano weszła bez pukania sprzątaczka, a ponieważ nie zdołała zdusić w gardle krzyku,
do pokoju zbiegli się wszyscy mieszkańcy akademika, nim matka i Barber zdążyli się ubrać.
Gdyby chodziło tylko 0 sprzątaczkę, być może wymyśliliby jakąś bajeczkę, wywikłali się z
tarapatów, ale niestety, zbyt wielu było świadków. Dziewiętnastoletnia studentka pierwszego
roku w łóżku ze swym profesorem historii. Takie związki były zakazane i tylko ofermowaty
dureń dałby się złapać, zwłaszcza w miasteczku pokroju Oldburn w Ohio. Barber został
zwolniony, Emily uciekła z powrotem do Chicago 1 na tym koniec. Kariera naukowa
bezpowrotnie zwichnięta, ale jeszcze gorszą udręką była utrata Emily. Ciągnęło się to za nim
do śmierci i nie było miesiąca (jak mi powiedział w szpitalu), by nie przeżył po raz n-ty
okrucieństwa odmowy, by nie ujrzał przerażenia na jej twarzy, gdy poprosił ją o rękę.
„Złamałeś mi życie - odparła. - Niech mnie szlag, jeśli kiedykolwiek jeszcze mnie
zobaczysz". No i nigdy więcej nie zobaczył. Gdy trzynaście lat później udało mu się trafić na
jej ślad, leżała już w grobie.
Z tego, co się orientuję, matka nie rozmawiała z nikim o tym zdarzeniu. Rodzice dawno
pomarli, a Victor włóczył się po kraju z Orkiestrą Cleveland, nie było więc potrzeby
opowiadać mu o skandalu. W istocie nie ona pierwsza wyleciała ze studiów, a w wypadku
młodej dziewczyny w 1946 roku nie widziano już w tym nic zatrważającego. Tajemnica
polegała jedynie na tym, że gdy dowiedziała się, że jest w ciąży, za żadne skarby nie chciała
wyjawić nazwiska ojca. Pytałem o to kilkakrotnie wuja podczas wspólnie przeżytych lat, ale
wiedział tyle co ja. „To był sekret Emily - odparł. - Przyciskałem ją więcej razy, niż potrafię
zliczyć, ale nie pisnęła słowa." Urodzenie dziecka z nieprawego łoża było w owym czasie
dowodem odwagi i nieugiętego charakteru, w dodatku wydaje się, że matka nigdy nie miała
wątpliwości, co powinna zrobić. Oprócz wszystkiego innego i za to winien jej jestem
wdzięczność. Słabsza kobieta zdecydowałaby się oddać dziecko do adopcji albo - co gorsza
— poszłaby na zabieg. To niezbyt przyjemna myśl, ale gdyby moja matka była inną osobą,
być może nie zawitałbym na świecie. Gdyby zachowała się rozsądnie, umarłbym, nim bym
się urodził, byłbym trzymiesięcznym płodem leżącym w koszu na śmieci w ciemnej ulicy.
Choć bolesna, odmowa matki nie zaskoczyła Barbera i z upływem lat coraz trudniej mu było
żywić do niej żal. Dziwne, że w ogóle kiedykolwiek się jej podobał. Wiosną 1946 roku miał
dwadzieścia dziewięć lat i Emily była pierwszą kobietą, której nie musiał zapłacić, żeby
poszła z nim do łóżka. Zresztą z podobnych usług korzystał jedynie kilkakrotnie, z rzadka.
Ryzyko było zbyt wielkie, a gdy już przekonał się, że rozkosze może zniweczyć upokorzenie,
nieczęsto ośmielał się próbować. Barber nie miał złudzeń co do siebie. Rozumiał, co ludzie
czują, gdy na niego patrzą, i uważał, że mają prawo tak czuć. Emily była jego jedyną szansą i
szansę tę utracił. Choć z bólem, musiał przed sobą przyznać, że w pełni na to zasłużył.
Jego ciało było lochem, a on skazanym w nim na dożywocie, zapomnianym więźniem bez
możliwości apelacji, bez nadziei na skrócony wyrok, bez prawa do łaski w postaci rychłej
egzekucji. Już w wieku piętnastu lat osiągnął pełny wzrost, prawie metr dziewięćdziesiąt, i
odtąd nieustannie nabierał wagi. Okres dojrzewania upłynął pod znakiem walki, by utrzymać
się poniżej stu piętnastu kilogramów, ale nie sprzyjały temu nasiadówki do późnej nocy, a
diety nie dawały żadnego rezultatu. Unikał luster i gdy tylko mógł, spędzał czas samotnie.
Świat był torem przeszkód w postaci wytrzeszczonych oczu i wskazujących palców, a on
objazdową wystawą prezentującą wybryk natury, uwiązanym do pręgierza człekokształtnym
balonem, na którego widok jedni wybuchali śmiechem, a inni stawali jak wryci. Dość
wcześnie ucieczką stały się książki; to wśród nich się krył - nie tylko przed ludźmi, ale także
inrzed własnymi myślami. Albowiem Barber nigdy nie miał wątpi wości, kogo powinien
obarczać winą za swój wygląd. Wchodząc w słowa, które widniały na stronie, zapominał o
swym ciele, a to bardziej niż cokolwiek innego pomagało mu unikać samooskarżefi. Książki
dawały mu możność dryfowania, przeniesienia się całym jestestwem do umysłu i dopóki
poświęcał im całą uwagę, dopóty mógł się łudzić, że się uwolnił, że pękły więzy łączące go z
groteskową cumą.
Szkołę średnią skończył z najlepszymi ocenami, uzyskując tak wysokie noty z testów i
sprawdzianów, że zadziwił tym całe miasteczko Shoreham na Long Island. W czerwcu na
uroczystości pożegnania absolwentów wygłosił szczerą do bólu i nieco rozwlekłą mowę na
rzecz ruchu pacyfistycznego, republiki hiszpańskiej i drugiej kadencji Roosevelta. Był rok
1936 i zebrani w parnej sali gimnastycznej słuchacze nagrodzili go gromkimi brawami, choć
nie podzielali jego poglądów politycznych. Następnie, podobnie jak jego nieświadomy
niczego syn dwadzieścia dziewięć lat później, wziął kurs na Nowy Jork i Uniwersytet
Columbii. Wtedy to jego waga ustaliła się na krótko na poziomie stu trzydziestu kilogramów.
Po czterech latach skończył wydział historii i bez powodzenia próbował wstąpić do wojska.
„Żadnych tłuściochów" - oznajmił sierżant z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Barber
został więc na tyłach, w jednym szeregu z paraplegikami i chorymi na umyśle, z dziećmi i
starcami. Spędził te lata na wydziale historii Columbii, otoczony przez kobiety: gigantyczna
kupa męskiego cielska zadumana pośród regałów biblioteki. Nikt jednak nie przeczył, że jest
dobry w tym, co robi. Jego praca na temat biskupa Berkeleya i Indian zdobyła prestiżową
nagrodę naukową za rok 1944, a potem zaproponowano mu posadę w kilku szacownych
uniwersytatach na wschodzie. Z powodów, których nigdy nie zdołał dociec, wybrał Ohio.
Pierwszy rok minął gładko. Barber był popularny wśród studentów, wstąpił do chóru
wydziałowego jako baryton i napisał pierwsze trzy rozdziały książki o relacjach białych
schwytanych przez Indian. Wiosną zakończyła się wreszcie wojna w Europie, a gdy w
sierpniu na Japonię spadły dwie bomby, usiłował pocieszać się myślą, że nigdy już się to nie
powtórzy. Od września do stycznia zbił wagę do stu trzydziestu sześciu kilogramów i po raz
pierwszy w życiu zaczął patrzeć w przyszłość z pewną nadzieją. Z nadejściem semestru
wiosennego pojawiła się na pierwszym roku Emily Fogg - czarująca, tryskająca życiem
dziewczyna, która niespodziewanie się w nim zadurzyła. Zbyt piękne, by było prawdziwe,
ale choć reagował nieufnie i powściągliwie, po trosze dotarło do niego, że wszystko jest
możliwe, nawet to, czego dotąd nie śmiał sobie wyobrażać. Potem była noc w akademiku i
nagłe wtargnięcie sprzątaczki. Tragedia. Nagłość tego zdarzenia poraziła go, zbyt był
oszołomiony, by jakoś zareagować. Gdy nazajutrz rektor wezwał go do swego gabinetu, nie
przyszło mu nawet do głowy, by bronić się przed utratą posady. Wrócił do swego pokoju,
spakował walizki i wyjechał bez słowa pożegnania.
Nocnym pociągiem przybył do Cleveland, gdzie wynajął pokój w bursie Związku Młodzieży
Chrześcijańskiej. Pierwszą myślą było rzucić się z okna, ale po trzech dniach czekania na
odpowiednią chwilę zdał sobie sprawę, że brak mu zimnej krwi. Wtedy postanowił dać za
wygraną, zaprzestać walki. Skoro nie mam odwagi umrzeć, powiedział sobie, to przynajmniej
zacznę żyć jak prawdziwie wolny człowiek. Tego jednego był pewien. Nie będzie się dłużej
wzdragał na myśl o samym sobie, nie pozwoli już innym określać, kim jest. Przez następne
cztery miesiące jadł bez opamiętania, pochłaniając kremówki i pączki, ziemniaki na maśle i
suto podlane sosem pieczenie, naleśniki, pieczone kurczaki i głębokie talerze zupy rybnej.
Gdy ten obłęd dobiegł końca, przybyło mu kolejnych szesnaście kilogramów - ale liczby już
nie miały znaczenia. Przestał na nie patrzeć, a zatem nie istniały.
Im bardziej się rozrastał, tym głębiej zagrzebywał się w pokładach swego ciała. Celem było
całkowite odgrodzenie się od świata, stanie się niewidzialnym pod zwałami swej cielesności.
Trzy miesiące przeżyte w Cleveland spędził ucząc się, jak nie zwracać uwagi na reakcje
innych, nabierał odporności na ból, który sprawiały mu cudze oczy. Każdego dnia poddawał
się sprawdzianowi, spacerując główną ulicą w porannej godzinie szczytu, a w soboty i
niedziele zbijał bąki w Weye Park, wystawiając się na widok jak największej liczby ludzi,
udając, że nie słyszy uwag gapiów, swą niewzruszonością odbijając ich spojrzenia. Był teraz
sam jak palec, całkowicie odseparowany od innych: przedzierająca się z mozołem przez jatki
własnej świadomości bulwiasta, jajowata monada. Ale wysiłek się opłacił, gdyż Barber
przestał bać się samotności. Pogrążywszy się w chaosie, który go wypełniał, stał się wreszcie
Solomonem Barberem, osobistością, kimś, własnoręcznie stworzonym światem w samym
sobie.
Ukoronowanie nieszczęść nadeszło kilka lat później, gdy Barber zaczął łysieć. Początkowo
wydawało się to kiepskim żartem słownym - łysy mężczyzna o nazwisku, które znaczy
„fryzjer" -ale ponieważ peruki i tupety nie wchodziły w grę, nie miał innego wyjścia, jak się z
tym pogodzić. Piękny ogród na jego głowie z wolna obumierał. Gdzie niegdyś kłębiła się ruda
gęstwina, teraz przeświecała goła skóra, rozrastała się połać jałowej ziemi. Przeobrażenie to
nie przypadło mu oczywiście do gustu, ale, co jeszcze smutniejsze, dokonało się przy jego
całkowitej bezradności. Skazywało go na bierną postawę wobec siebie, a tego nie mógł dłużej
znieść. Pewnego dnia, gdy proces dalej postępował (kępki włosów nad uszami, ani jednego na
górze), z całkowitym spokojem wziął do ręki brzytwę i ogolił się na zero. Rezultat przeszedł
jego oczekiwania. Barber przekonał się, że jego szyję wieńczy piękna bryła, iście
mitologiczna głowa, i gdy tak stał przed lustrem, wydało mu się właściwe, że rozległemu
globowi jego ciała przyświeca teraz księżyc. Odtąd dbał o głowę z wielką troskliwością,
każdego ranka wcierał w nią kremy i olejki, by zachowała blask i gładkość, dogadzał jej
elektrycznymi masażami, chronił przed szkodliwymi wpływami żywiołów. Zaczął nosić
kapelusze najprzeróżniejszego typu i stopniowo stały się one wizytówką jego ekscentryzmu,
nowym znakiem rozpoznawczym. Nie był już bowiem otyłym Solomonem Barberem, lecz
Człowiekiem, Który Nosi Kapelusze. To, co zrobił, wymagało odrobiny śmiałości i wkrótce
znalazł przyjemność w pielęgnowaniu swego dziwactwa, a z czasem uzbierał kolekcję nakryć
głowy, co jedynie uwydatniało jego talent do zaskakiwania ludzi. Nosił meloniki i fezy,
czapki baseballowe i fe-dory, kapelusze korkowe i kowbojskie, słowem: wszystko, na co
tylko przyszła mu fantazja, nie oglądając się na styl czy konwenanse. W 1957 roku jego
kolekcja rozrosła się do tego stopnia, że przez dwadzieścia trzy dni nie założył dwukrotnie
tego samego kapelusza. Po ukrzyżowaniu w Ohio (jak to nazywał) Barber znajdował
zatrudnienie na niewielkich, niczym nie wyróżniających się uczelniach zachodnich i
środkowych stanów. Tymczasowe wedle jego mniemania wygnanie z wielkich ośrodków
akademickich ciągnęło się dwadzieścia lat, a gdy wreszcie dobiegło końca, Barberową mapę
ran znaczyły punkty we wszystkich zakątkach kraju: Indiana i Teksas, Nebraska i Oklahoma,
Dakota Południowa i Kansas, Idaho j Minnesota. Nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej niż
dwa, trzy lata i choć uniwersytety nie różniły się zbytnio od siebie, dzięki nieustannemu
podróżowaniu uniknął nudy. Miał wielkie zamiłowanie do swej pracy i w tych zakurzonych
pustelniach niemal niczym lnnym prócz niej się nie zajmował, pisząc z zapałem artykuły i
książki, uczestnicząc w konferencjach i wygłaszając odczyty, poświęcając swym studentom i
kursom tyle czasu, że gdziekolwiek znalazł posadę, stawał się niezawodnie najbardziej
lubianym nauczycielem na kampusie. Nigdy nie zakwestionowano jego kwalifikacji jako
uczonego, ale nawet gdy już plama z Ohio zaczęła blaknąć, duże uczelnie wciąż nie kwapiły
się z jego przyjęciem. Pony wspomniał o McCarthym, ale tak naprawdę jedynym wypadem
Barbera w dziedzinę polityki był flirt z ruchem pacyfistycznym na Columbii jeszcze w latach
trzydziestych. Nie wciągnięto go na żadną oficjalną czarną listę, niemniej dla szkodzących
mu ludzi dogodnie było obrzucić jego imię różowym błotem, jak gdyby lewicowość stanowiła
lepszy powód zamknięcia drogi do kariery. Nikt nie mówił tego otwarcie, ale uznano, że
Barber by się nie dostosował. Był zbyt duży, zbyt krnąbrny, zbyt zatwardziały. Wyobraźcie
sobie stusześćdziesięciokilogramowego kolosa kroczącego w kapeluszu wielkości miednicy
po dziedzińcach Yale. To byłoby niestosowne. Ten człowiek nie miał wstydu, brakło mu
wyczucia. Sama jego obecność zakłóciłaby porządek rzeczy, więc po co brać sobie na głowę
kłopot, skoro można przebierać w kandydatach?
Być może Barberowi wyszło to na dobre. Pozostając na marginesie, mógł być tym, kim
chciał. Małe uczelnie z chęcią go przyjmowały, a ponieważ był nie tylko najgrubszym
profesorem, jakiego kiedykolwiek widziano, ale też Człowiekiem, Który Nosi Kapelusze,
wykluczano go litościwie z małostkowych waśni i intryg, które są plagą życia na prowincji.
Wszystko w nim było tak okazałe i ekstrawaganckie, tak wyraźnie przekraczające wszelkie
normy, że nikt nie ośmielał się go osądzać. Pojawiał się późnym latem, pokryty kurzem po
dniach spędzonych w trasie, ciągnąc przyczepkę za swym poobijanym, strzelającym z rury
wydechowej samochodem. Jeżeli w pobliżu kręcili się studenci, natychmiast zatrudniał ich do
rozpakowywania dobytku, płacąc wygórowaną stawkę za ich wysiłek i podejmując lunchem.
To nadawało odpowiedni ton. Wyładowywali jego imponujący księgozbiór, niezliczone
kapelusze oraz specjalne biurko, które zrobiono dla niego w Topeka — biurko Tomasza z
Akwinu, jak je nazywał, z wyciętym z jednej strony półkolem, by pomieścił się jego ogromny
brzuch. Patrzyli zauroczeni, jak porusza się zasapany, bez tchu, dźwigając swe cielsko z
miejsca na miejsce, paląc bez przerwy długie cygara, od których całe ubranie miał w popiele.
Studenci naśmiewali się \ profesora Barbera za jego plecami, ale też byli mu oddani; gdyby
nie on, ci synowie i córki farmerów, sklepikarzy i duchownych nigdy nie poznaliby, co to
nietuzinkowy intelekt. Zdarzały się też studentki, których serca biły żywiej na jego widok (co
dowodziło, że umysł istotnie góruje nad ciałem), ale Barber dostał już pamiętną nauczkę i
drugi raz nie popełnił tego samego błędu. W głębi duszy uwielbiał, gdy młode dziewczyny
kręciły się koło niego, ale udawał, że nie pojmuje, grając rolę uczonego mnicha, wesołego
eunucha, który wydobył się spod władzy pożądania. Była to bolesna, skazująca go na
samotność taktyka, ale dzięki niej zyskał pewne poczucie bezpieczeństwa i zrozumiał, jak
ważne jest zaciąganie zasłon i ryglowanie drzwi. Podczas tych wszystkich lat tułaczki nikt nie
miał mu nic do zarzucenia. Zdobywał przychylność ludzi kolorytem swej osoby i zanim
koledzy zdążyli się nim znudzić, ruszał dalej, żegnając się i niknąc za horyzontem.
Wedle tego, co mi powiedział Barber, drogi jego i wuja Victora skrzyżowały się raz, ale
prześledziwszy uważnie życie obu, doszedłem do wniosku, że być może otarli się o siebie
nawet trzykrotnie. Pierwsza okazja nadarzyła się w 1939 roku podczas Wystawy Światowej
w Nowym Jorku. Wiem z całą pewnością, że obaj na niej byli, i choć to mało
prawdopodobne, możliwe jednak, że przyjechali na nią tego samego dnia. Z upodobaniem
wyobrażam sobie, że stoją razem przed jakąś ekspozycją - samochód przyszłości, na przykład,
albo kuchnia jutra - a potem obracają się, wpadając na siebie, i wtedy uchylają kapeluszy w
geście przeprosin, dwaj młodzi mężczyźni w wiośnie życia, jeden gruby, drugi chudy
-urojony duet komediantów wykonujący swój mały numer w teatrze mej głowy. Na tej
wystawie był również Pony, który właśnie wrócił po latach spędzonych w Europie, i niekiedy
jego również włączam do tej wyimaginowanej sceny - siedzi w staroświeckim powoziku z
wikliny, a Paweł Shum obwozi go po terenie wystawy. Barber i wuj Victor stoją obok siebie,
a Pony ich mija. Być może w tej właśnie chwili ruga opryskliwie swego rosyjskiego
towarzysza, a Barber i Victor, zaskoczeni takim chamstwem w miejscu publicznym,
uśmiechają się do siebie smutno i kręcą głowami. Nie wiedząc, rzecz jasna, że ten człowiek to
ojciec jednego z nich i przyszły dziadek siostrzeńca drugiego. Możliwości podobnych scen
jest bez liku, ale na ogół usiłuję utrzymać je w ryzach: ograniczam się do drobnych, niemych
gestów porozumienia; uchylenie kapelusza, wy-fnniczane „przepraszam". W ten sposób sceny
są bardziej sugestywne, jak gdybym nie ważąc się na zbyt wiele, skupiając na efeme rycznych
szczegółach, miał większą szansę łudzić się, że coś takiego naprawdę się wydarzyło.
Do drugiego spotkania mogło dojść w Cleveland w 1946 roku. Jest to mniej prawdopodobne
niż w pierwszym wypadku, ale wyraźnie pamiętam, jak idąc pewnego dnia przez Lincoln
Park w Chicago zobaczyliśmy z wujem ogromnego mężczyznę jedzącego kanapkę na trawie.
Widok ten przypomniał wujowi innego grubasa, widzianego niegdyś w Cleveland („dawno
temu, gdy jeszcze byłem w orkiestrze") i choć nie mam na to żadnych dowodów, to
wyobrażam sobie z upodobaniem, że mężczyzną, który tak wrył się wujowi w pamięć, był
Barber. Jeśli nic poza tym, to przynajmniej daty się zgadzają, gdyż Victor grał w Orkiestrze
Cleveland od 1946 do 1948 roku, a Barber zatrzymał się w bursie Związku Młodzieży
Chrześcijańskiej wiosną 1946. Wuj powiedział mi, że jadł pewnego wieczora sernik w
kawiarni Lansky'ego - dużym, gwarnym lokalu trzy przecznice od Severance Hali. Po
koncercie muzyki Beethovena poszedł tam z paroma kolegami z sekcji dętej na
późnowieczorną przekąskę. Ze swego miejsca w głębi sali miał dobry widok na otyłego
mężczyznę siedzącego przy stoliku koło przepierzenia. Nie mogąc odwrócić oczu od tej
ogromnej, samotnej postaci, wuj patrzył z przerażeniem, jak mężczyzna pochłania dwa talerze
zupy z macą, półmisek faszerowanej kapusty, przystawkę z blinów, trzy salaterki surówki,
koszyk pieczywa oraz sześć czy siedem marynatów wyłowionych ze słoja. Victora zdjęła
groza na ten popis obżarstwa i już na całe życie został z nim ten obraz ludzkiego nieszczęścia
w najczystszej, krystalicznej postaci. „Ktoś, kto tyle je - powiedział mi - chce się wykończyć.
To tak samo, jak gdybyś patrzył na człowieka umierającego z głodu."
Ostatni raz zetknęli się w 1959 roku, w okresie gdy mieszkałem z wujem w Saint Paul w
Minnesocie. Barber znalazł wtedy posadę w Macalester College i pewnego wieczora, gdy
siedział w swym mieszkaniu i przeglądał w gazecie ogłoszenia o sprzedaży używanych
samochodów, natrafił wzrokiem na anons o udzielaniu lekcji gry na klarnecie przez
niejakiego Victora Fogga, „byłego muzyka Orkiestry Cleveland". Nazwisko przeszyło jego
mózg jak lanca i obraz Emily natychmiast stanął mu przed oczami, najwyraźniejszy i
najbardziej wonny od wielu lat. Raptem znów go wypełniła, powróciła do życia za sprawą
własnego nazwiska wydrukowanego w gazecie i przez resztę tygodnia nie potrafił wyrzucić
jej z myśli, zastanawiając się, co się z nią potem działo, wymyślając rozmaite drogi życiowe,
którymi być może poszła, widząc ją z taką wyrazi ścia 2e był wstrząśnięty. Mało
prawdopodobne, uznał, że na-ciel jjmzyki jest jej krewnym, ale nic nie szkodzi spróbować.
Pierwszą myślą było zadzwonić pod podany numer, ale gdy zastanowił się, co powie,
zrezygnował. Nie chciał wyjść na głupca, opowiadając swą historię, nie chciał dukać
nieskładnie do obcego człowieka, który trzyma znudzony słuchawkę. Postanowił więc
napisać list. Dopiero ósma wersja go zadowoliła i wysłał ją w katuszach, żałując swej decyzji
w chwili, gdy koperta zniknęła w skrzynce pocztowej. Odpowiedź nadeszła dziesięć dni
później w postaci lakonicznych, pochyłych esów-floresów na kartce żółtego papieru. Proszę
pana - przeczytał Barber - Emily Fogg faktycznie byta moją siostrą i z żalem donoszę, że
zginęła tragicznie w wypadku osiem miesięcy temu. Z poważaniem, Victor Fogg.
W istocie Barber nie dowiedział się z listu więcej, niż wiedział dotąd. Victor wyjawił tylko
jeden fakt, z którego Barber zdawał sobie sprawę od dawna: że nigdy w życiu nie zobaczy już
Emily. Jej śmierć niczego nie zmieniła, potwierdziła jedynie to, co i tak było pewne,
przypieczętowała tylko poczucie straty, z którym żył od lat. Nie złagodziło to wcale bólu, jaki
sprawił mu list, ale przestawszy płakać, poczuł, że łaknie więcej informacji. Co się z nią
stało? Dokąd pojechała z Ohio? Wyszła za mąż? Osierociła jakieś dzieci? Czy ktoś ją
pokochał? Barber chciał faktów. Chciał wypełnić pustkę i upleść życiorys Emily, uzyskać coś
namacalnego, z czym mógłby żyć: zbiór obrazów jak album rodzinny, który w każdej chwili
mógłby otworzyć w swej głowie i obejrzeć. Nazajutrz odpisał Victorowi. Wyraziwszy w
pierwszym akapicie najszczersze ubolewanie i żal, niżej dał jak najdelikatniej do zrozumienia,
że bardzo mu zależy na poznaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania. Czekał cierpliwie na
odzew, ale upłynęły dwa tygodnie i nic. Wreszcie, lękając się, że może jego list zaginął,
zatelefonował do Victora. Po trzecim czy czwartym dzwonku odezwała się telefonistka i
powiedziała mu, że numer jest wyłączony. To była niemiła niespodzianka, ale Barber się nie
zniechęcił (może Fogg jest biedny, może nie starcza mu na telefon?), tylko władował się do
swego dodge'a 51 1 pojechał na 1025 Linwood Avenue. Nie znalazłszy nazwiska Fogg na
liście przy guzikach domofonu, zadzwonił do dozorcy. Chwilę Później u drzwi zaszurał
nogami drobny mężczyzna w zielono-żół-tym swetrze. Powiedział, że pana Fogga nie ma.
„On i ten mały spakowali się i wyjechali z dziesięć dni temu". Dla Barbera był to Sr°gi
zawód, cios, którego się nie spodziewał. W tym rozżaleniu przez myśl mu nie przeszło
zastanowić się, kim jest „mały", o któ-
rym wspomniał dozorca. A nawet gdyby, zapewne uznałby, że to syn Victora i tyle.
Wiele lat później, gdy Barber opowiedział mi o liście od wuja, zrozumiałem wreszcie
przyczyny nagłego wyjazdu z Saint Paul w 1959 roku. Teraz scena nabrała raptem sensu:
gorączkowe pakowanie walizek późnym wieczorem, nieprzerwana jazda do Chicago, dwa
tygodnie mieszkania w hotelu i opuszczania szkoły. Victor nie znał prawdy, ale przez to bał
się jej jeszcze bardziej. Gdzieś po świecie chodzi ojciec i nie ma co ryzykować, bo ten facet
coś za bardzo wypytuje o Emily. Gdyby sprawdziło się najgorsze, kto zaręczy, że nie zacznie
walczyć o prawa rodzicielskie do chłopca? Sprawa była jasna na tyle, że Victor nie
wspomniał o mnie, odpisując Barberowi, ale gdy nadszedł drugi list z dociekliwymi
pytaniami, uzmysłowił sobie, że znalazł się w pułapce. Nie odpowiadając, jedynie odwlecze
całą sprawę, bo jeżeli facet jest tak uparty, na jakiego wygląda, to prędzej czy później się
zjawi. I co wtedy? Victor nie widział innego sposobu, jak zmykać: złapać mnie pod pachę w
środku nocy i zniknąć pod osłoną mroku.
Tę historię Barber opowiedział mi prawie na ostatku i słuchałem go z rozdartym sercem.
Pojąłem, co Victor dla mnie zrobił, widziałem jego poświęcenie jak na dłoni. Owładnął mną
poryw tkliwości - gardło ścisnęła głucha tęsknota za wujem, na nowo opłakiwałem jego
śmierć. Lecz jednocześnie poczułem żałość, gorycz z powodu tylu straconych lat. Bo gdyby
zamiast uciekać, Victor odpowiedział na drugi list Barbera, może już w 1959 roku
odnalazłbym ojca. Nikt nie ponosił winy za to, jak sprawy się potoczyły, ale wcale nie było
mi przez to łatwiej pogodzić się z faktami. Wszystko z powodu chybionych związków,
mijania się, błądzenia w mroku. Byliśmy zawsze w odpowiednim miejscu o nieodpowiednim
czasie, zawsze ledwie krok od wyjaśnienia wszystkiego. Do tego sprowadza się cała historia,
jak sądzę. Do serii straconych szans. Wszystkie fragmenty układanki były nam dane od
samego początku, ale nikt nie wiedział, jak je złożyć.
Nic z tego nie wynikło oczywiście podczas pierwszego spotkania. Barber postanowił nie
mówić mi o swych domysłach i jedynym łączącym nas tematem był jego ojciec, a temat ten
omówiliśmy dokładnie w trakcie kilku dni, które spędził w Nowym Jorku. Pierwszego
wieczora zabrał mnie na kolację do Gallaghera na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, drugiego
poszliśmy z Kitty do restauracji w Chinatown, a trzeciego dnia, w niedzielę, zjadłem z nim
śniadanie w hotelu tuż przed jego odlotem do Minnesoty. Dowcip j urok Barbera sprawiały,
że szybko zapominało się o jego wyglądzie i im więcej czasu z nim spędzałem, tym lepiej się
czułem w jego towarzystwie. Rozmawialiśmy bez skrępowania niemal od samego początku,
rewanżując się jeden drugiemu żartami i ciekawostkami w trakcie opowiadania różnych
historii, a ponieważ nie należał do ludzi bojących się prawdy, mówiłem mu o Ponym bez
ogródek, szczegółowo opisywałem przeżyte z nim miesiące, poruszając zarówno jasne, jak i
ciemne sprawy.
Barber niewiele wiedział. Wytłumaczono mu, że jego ojciec zmarł na zachodzie kraju kilka
miesięcy przed jego urodzeniem, a to wydawało się całkiem prawdopodobne, bo dom, w
którym mieszkał, obwieszono obrazami i wszyscy mówili, że ojciec był malarzem,
pejzażystą, który wiele podróżował w poszukiwaniu tematów. Celem ostatniej wyprawy były
pustynie Utah, zapomniane przez Boga i ludzi pustkowie, gdzie zginął. Ale okoliczności
śmierci ojca nigdy mu nie wyjaśniono. Gdy miał siedem lat, jedna z ciotek powiedziała, że
ojciec runął w przepaść. Trzy lata później wuj wyjawił, że schwytali go Indianie, a pół roku
później Molly Sharp oznajmiła, że zniknięcie ojca to sprawka diabła, a przecież nigdy dotąd
nie przydybał jej na kłamstwie. Była kucharką, która karmiła go pysznymi budyniami po
powrocie ze szkoły - rumiana Irlandka o dużych przerwach między zębami. Bez względu na
okoliczności, zawsze uważano, że to z powodu śmierci ojca matka zaszyła się w pokoju. Tak
to nazywano w rodzinie, choć faktem było, że niekiedy wychodziła od siebie, zwłaszcza w
ciepłe letnie wieczory, kiedy to snuła się po, domu, a czasem nawet szła na plażę i siadała nad
wodą, by słuchać szumu płaskich fal napływających od strony cieśniny.
Matkę widywał nieczęsto i nawet w dobre dni miała kłopoty z przypomnieniem sobie jego
imienia. Nazywała go Teddy, Malcolm albo Rób - zawsze patrząc prosto w oczy i mówiąc z
największym przejęciem - albo używała osobliwych przezwisk, których nie rozumiał:
Kurdeflaczek, Stołkowicz, Pan Starzęślowy. Nigdy jednak jej nie poprawiał, albowiem
godziny spędzane w jej towarzystwie trafiały się zbyt rzadko, by je zakłócać, poza tym
wiedział z doświadczenia, że choćby najmniejszy sprzeciw potrafi zmącić jej dobry nastrój.
Inni domownicy nazywali go Solly. Nie miał im tego za złe, bo w jakiś sposób zdrobnienie to
pozostawiało w stanie nienaruszonym jego pełne imię, jak gdyby było ono jemu tylko znaną
tajemnicą: Salomon, mądry król Hebrajczyków, człowiek 20Q 0 tak żelaznej konsekwencji
swego osądu, że nakazał rozpłatać dziecko na pół. Później opuszczono formant zdrabniający i
stał się Solem. Od poetów elżbietańskich dowiedział się, że to dawne określenie słońca, a
niedługo potem odkrył, że po francusku znaczy to „ziemia". Zaintrygowało go, że może być
równocześnie słońcem 1 ziemią i przez kilka lat wierzył, że łączy w sobie wszelkie
przeciwieństwa wszechświata.
Matka mieszkała na trzecim piętrze z opiekunkami i pomocą domową i niekiedy przez wiele
dni nie schodziła na dół. Mieściło się tam odrębne królestwo, z nowo wybudowaną kuchnią
na jednym końcu korytarza i salą o dziewięciu ścianach na drugim. W niej właśnie, jak mu
powiedziano, ojciec malował niegdyś obrazy, a okna usytuowano w taki sposób, że widziało
się z nich tylko wodę. Przekonał się, że gdy stoi w oknie dostatecznie długo, przyciskając nos
do szyby, doznaje wrażenia, jakby szybował w powietrzu. Nie wolno mu było chodzić tam
zbyt często, ale ze swego pokoju piętro niżej słyszał, jak matkę nosi po nocy (skrzypiały
klepki pod dywanem), a co jakiś czas rozróżniał głosy: gwar rozmów, śmiech, zaśpiewy, jęki
i łkanie. Jego wizyty na trzecim piętrze zależały od zgody pielęgniarek, a każda wprowadzała
inne zasady. Panna Forrest wyznaczyła jedną godzinę w każdy czwartek, panna Caxton
oglądała mu paznokcie przed wpuszczeniem za próg, panna Flower była zwolenniczką
raźnych spacerów po plaży, panna Buxley podawała czekoladę na gorąco, a panna Gunderson
mówiła tak cicho, że jej nie słyszał. Pewnego dnia Barber przez całe popołudnie bawił się z
matką w przebierańców, innym razem puszczali łódeczkę w sadzawce aż do zmroku. Te
epizody najbardziej utkwiły mu w pamięci i z upływem lat zdał sobie sprawę, że były to
najszczęśliwsze chwile przeżyte z matką. Odkąd pamiętał, zawsze jawiła mu się starą kobietą,
miała siwe włosy i nie upiększoną twarz, wodniste niebieskie oczy i osowiałe usta, plamy
wątrobiane na dłoniach. W jej ruchach dostrzegał lekkie, ale ustawiczne drżenie, a przez to
wyglądała na słabowitszą, niż była w istocie - nerwy rozedrgane, nieustannie na granicy
załamania. Mimo to nie myślał, że jest szalona („nieszczęśliwa" - to słowo najczęściej
przychodziło mu na myśl), i nawet kiedy zachowywała się tak, że wszystkich brała trwoga, on
miał wrażenie, że tylko udaje. W ciągu tych wszystkich lat doszło jednak do kilku poważnych
kryzysów (napad szału, gdy zwolniono jedną z pielęgniarek, próba samobójstwa,
kilkumiesięczny okres wstrętu do odzieży), a pewnego razu wysłano ją do Szwajcarii na - jak
to nazwano — długi wypoczynek. Znacznie później dowiedział się, że Szwajcaria była
jedynie eufemistycznym określeniem szpitala dla umysłowo chorych w Hartford.
Barber wiódł smutne dzieciństwo, które miało jednak swoje blaski, nadto był daleko mniej
samotny, niż mogłoby się wydawać. Przez większość czasu mieszkali z nim dziadkowie ze
strony matki i mimo że babkę niezmiennie fascynowały zbzikowane mody -dziury Symmesa,
fletcheryzm*, książki Charlesa Forta** - była dla niego nad wyraz dobra, podobnie jak
dziadek, który opowiadał mu historie z wojny secesyjnej i nauczył zbierać dziko rosnące
kwiaty. Później wprowadzili się też wuj Binkey i ciotka Clara i przez jakiś czas wszyscy żyli
razem w swego rodzaju burzliwej harmonii. Krach w 1929 roku nie zrujnował ich, ale musieli
ograniczyć pewne wydatki. Pierce arrow odjechał bezpowrotnie wraz z szoferem, zaprzestano
dzierżawy apartamentu w Nowym Jorku, a Barber wbrew planom nie wyjechał do szkoły z
internatem. W 1931 roku sprzedali kilka obrazów z kolekcji ojca - szkice Delacroix, jednego
Samuela Frencha Morse'a oraz małego Turnera, który wisiał w salonie na parterze. Mimo to
zostało jeszcze sporo. Barber szczególnie upodobał sobie dwa obrazy Blakelocka wiszące w
jadalni (scena w poświacie księżyca na wschodniej ścianie i obóz indiański na południowej);
ojcowskie płótna były wszędzie, gdzie się obrócił: sceny marynistyczne przy Long Island,
widoki wybrzeża Maine, studia rzeki Hudson, cały pokój pejzaży przywiezionych z wypadu
do Catskills - walące się zagrody, góry nie z tego świata, olbrzymie połacie światła. Barber
oglądał to malarstwo długimi godzinami, a w trzeciej klasie gimnazjum zorganizował
wystawę w ratuszu miejskim, którą dopełnił własnym esejem na temat twórczości ojca,
rozdawanym bezpłatnie na otwarciu.
W następnym roku noce spędzał na pisaniu powieści o zniknięciu Pony'ego. Miał już
siedemnaście lat i przechodząc męki dorastania zaczął odkrywać w sobie artystę, przyszłego
geniusza, który uratuje swą duszę wylewając trawiący go ból na papier. Po powrocie do
Minnesoty przysłał mi egzemplarz rękopisu - nie, jak skruszony zaznaczył w liście, by
pochwalić się talentem z czasów Amerykanin Horace Fletcher propagował odżywianie
polegające na do-adnym przeżuwaniu małych ilości jedzenia spożywanych wyłącznie dla
zaspokojenia silnego głodu (przyp. tłum.).
Charles Hoy Fort był amerykańskim pisarzem i pseudonaukowcem, który jniował się
najprzeróżniejszymi tajemniczymi zjawiskami, od magii przez astrono-m'e PO istotę śmierci
(przyp. tłum.).
91 młodości (książkę odrzuciło dwadzieścia jeden wydawnictw), ale bym miał pojęcie, w jak
wielkiej mierze nieobecność ojca wpływała na jego wyobraźnię. Książka nosiła tytuł Krew
Keplera i była historią sensacyjną w stylu sznurowatych powieści z lat trzydziestych, po
części westernem, po części science fiction. Akcja — rozchwiany ciąg nieprawdopodobnych
zdarzeń - toczyła się w zawrotnym tempie snu. Niektóre ustępy były okropne, niemniej tekst
mnie pochłonął i przeczytawszy go do końca, miałem wrażenie, że lepiej wiem, kim jest
Barber, że rozumiem, co go ukształtowało.
Akcję umieścił młody Barber czterdzieści lat wcześniej, więc zaczyna się ona w latach
siedemdziesiątych XIX wieku, ale fabułę wysnuł z tych niewielu faktów, których zdołał się
dowiedzieć 0 ojcu. Trzydziestopięcioletni artysta nazwiskiem John Kepler żegna się z żoną i
małym synem i wyjeżdża z domu na Long Island na półroczną wyprawę do Utah i Arizony w
nadziei - mówiąc słowami siedemnastoletniego autora - „że odkryje krainę cudów, świat
dzikiego piękna i żywych barw, terytorium tak nieogarnionych przestrzeni, że nawet
najmniejszy kamyk nosi tam piętno nieskończoności". Przez pierwszych kilka miesięcy
wszystko toczy się gładko, ale potem Keplerowi przydarza się wypadek podobny do tego,
który był domniemanym końcem Juliana Barbera: spada ze skały, łamie kości i traci
przytomność. Ocknąwszy się nazajutrz, przekonuje się, że nie może wstać, a ponieważ
prowiant leży poza jego zasięgiem, gotuje się na śmierć głodową na pustkowiu. Trzeciego
dnia jednak, gdy już ma wyzionąć ducha, ratuje go grupka Indian - co jest echem jeszcze
jednej historii, którą Barber usłyszał jako chłopiec. Indianie zabierają umierającego do swej
osady położonej w usianej głazami dolinie, otoczonej ze wszystkich stron wysokimi skałami,
1 tam, w miejscu przesyconym zapachem juki i jałowca, pielęgnują go aż do wyzdrowienia.
W osadzie żyje około trzydziestu,* czterdziestu osób, mniej więcej po równo kobiet,
mężczyzn i dzieci, które biegają w letnim skwarze prawie lub całkiem nagie. Nie odzywając
się niemal w ogóle ani do Keplera, ani do siebie, Indianie opiekują się nim, podają mu wodę
do picia i jedzenie o dziwnym smaku, wraca więc powoli do sił. Wyszedłszy z maligny,
Kepler spostrzega, że jego dobroczyńcy nie przypominają okolicznych Indian - ani Ute, ani
Nawahów, ani Pajutów, ani Szoszonów. Wydają się bardziej prymitywni, odcięci od świata,
cechują ich delikatniejsze maniery. Przyjrzawszy się bliżej, przekonuje się, że wielu w ogóle
pozbawionych jest indiańskich cech. Niektórzy mają niebieskie oczy, inni rudawy odcień
włosów, paru mężczyzn - nawet owłosione torsy. Zamiast przyjąć do wiadomości naoczne
fakty, Kepler dochodzi do wniosku, że jest już jedną nogą w grobie, że w delirium śpiączki i
bólu uroił sobie własne ozdrowienie. Ale nie trwa to długo. Ponieważ stopniowo jego stan się
poprawia, wreszcie zdaje sobie sprawę, że żyje i że wszystko dokoła to rzeczywistość.
„Nazywali siebie Ludźmi - napisał Barber - Ludem, Tymi, Którzy Przybyli Z Daleka. Wedle
legendy, którą mu opowiedzieli, dawno, dawno temu ich przodkowie żyli na Księżycu. Ale
kiedy wielka susza wchłonęła wodę z ziemi, pomarli wszyscy Ludzie z wyjątkiem Poga i
Buby, pierwszego Ojca i pierwszej Matki. Przez dwadzieścia dziewięć dni i dwadzieścia
dziewięć nocy Pog i Buba wędrowali po pustyni, aż wreszcie dotarli do Góry Cudów, wspięli
się na sam szczyt i uczepili chmury. Duch pod postacią obłoku niósł ich w powietrzu przez
siedem lat, aż zlecieli na Ziemię, gdzie odkryli Las Pierwszych Rzeczy i od nowa zaczęli
budować świat. Pog i Buba spłodzili ponad dwieście dzieci i odtąd przez wiele lat Ludzie żyli
szczęśliwie, budując domy pośród drzew, sadząc kukurydzę, polując na zaczarowane jelenie i
łowiąc ryby w wodzie. W Lesie Pierwszych Rzeczy mieszkali też Inni, a ponieważ nie
skrywali zazdrośnie swych tajemnic, Ludzie pozyskali Szeroką Wiedzę o roślinach i
zwierzętach, co pomogło im poczuć się na Ziemi jak u siebie. Za ich dobroć Ludzie odpłacali
Innym własnymi darami i przez wiele pokoleń oba narody żyły w zgodzie. Ale potem z
drugiego krańca świata przypłynęli Dzicy, czyli Brodaci, przybiwszy pewnego ranka do lądu
w olbrzymich łodziach z drewna. Z początku byli usposobieni przyjaźnie, ale potem wtargnęli
do Lasu Pierwszych Rzeczy i ścięli wiele drzew. Gdy Ludzie i Inni poprosili, by zaprzestali
ścinania, Dzicy dobyli grzmiące kije i zabili ich. Ludzie zrozumieli, że nie dotrzymają pola
przeciwnikowi z bronią o takiej sile rażenia, natomiast Inni postanowili stawić czoło
najeźdźcom, postanowili walczyć. Wtedy właśnie nadszedł czas Gorzkiego Pożegnania.
Niektórzy Ludzie dołączyli do Innych, ale potem oba narody rozdzieliły się i poszły każdy
własną drogą. Ludzie pozostawili swe domy i przenieśli się w Mrok, przeszedłszy cały Las
Pierwszych Rzeczy, aż znaleźli się poza zasięgiem Dzikich. Wędrówka odbywała się etapami
w ciągu wielu lat, albowiem gdy tylko Ludzie znaleźli dla siebie nowy dom w Lesie
Pierwszych Rzeczy, Dzicy natychmiast przybywali ich śladem. Brodaci zawsze najpierw
wyciągali rękę w geście przyjaźni, a potem niechybnie ścinali drzewa i zabijali Ludzi,
opowiadając im podniesionymi głosami o swym bogu i świętej księdze i o ich niepokonanej
mocy. Ludzie ruszali więc dalej, zawsze kierując się na zachód, usiłując umknąć przed
postępującymi Dzikimi. I tak wreszcie dotarli do krańca Lasu Pierwszych Rzeczy i odkryli
Płaski Świat z jego długotrwałą zimą i krótkim, skwarnym latem. Stamtąd ruszyli do Krainy
Nieba, a kiedy tam skończył się ich czas, zeszli do Krainy Skąpej Wody, gdzie ziemia była
tak spękana i niegościnna, że nawet Dzicy nie chcieli na niej żyć. Pojawili się tylko przelotnie
w drodze do innego celu, a ci, którzy zostali na zawsze, byli tak nieliczni i tak rozproszeni, że
Ludzie nie stykali się z nimi. Tam właśnie żyli od początku Nowego Czasu, a trwało to już
tak długo, że nikt nie pamiętał, co było przedtem."
Z początku Kepler nie rozumie ni w ząb języka Indian, ale w ciągu kilku tygodni opanowuje
go na tyle, że potrafi się dogadać w podstawowych sprawach. Rozpoczyna od nauki
rzeczowników, wybiera to i owo z otaczającego go świata, a jego mowa przypomina mowę
małego dziecka. Krenepos to kobieta. Okipenauk - jadalny korzeń, tapisko oznacza kamień.
Wchłaniając wiele w szybkim tempie, nie potrafi dostrzec żadnej strukturalnej spójności w
języku. Zaimki najwyraźniej nie istnieją jako odrębne jednostki leksykalne, lecz są częścią
skomplikowanego systemu końcówek czasownika, które zmieniają się stosownie do wieku i
płci wypowiadającego zdanie. Niektóre często używane słowa mają dwa całkiem
przeciwstawne znaczenia - góra i dół, południe i północ, dzieciństwo i starość - a w wielu
wypadkach sens słowa zależy w dużej mierze od wyrazu twarzy mówiącego. Po dwóch czy
trzech miesiącach język Keplera nabiera większej biegłości w artykulacji osobliwych
dźwięków i stopniowo z plątaniny bełkotliwych sylab zaczynają wyłaniać się mniejsze,
wyraźniejsze odcinki znaczeń, a jego ucho staje się bardziej wyczulone, lepiej dostrojone do
niuansów obcej mowy i intonacji. O dziwo, odnosi wrażenie, że w języku Ludzi dostrzega
zatarte ślady angielszczyzny - nie takiej, jaką sarn włada, ale w postaci pociętych drobno
urywków, resztek słów, swego rodzaju przemielonej tkanki, która utkwiła w szczelinach
obcego języka. Określenie takie jak Kraina Skąpej Wody, na przykład, jest jednym wyrazem
„Krana-sko-wod". Brodaci to „Bro-ci", a Płaski Świat to słowo przypominające brzmieniem
„płat". Z początku Kepler skłonny jest uznać te podobieństwa za zbieg okoliczności. Przecież
w wielu językach występują podobne zbitki dźwiękowe, nie puszcza więc wodzy fantazji. Z
drugiej jednak strony spostrzega pewną prawidłowość, a mianowicie co siódme lub ósme
słowo w Ludzi przypomina angielski, i wreszcie postanawia poddać we spostrzeżenia
sprawdzianowi, to znaczy wymyśla słowa (inne OH tych, których się nauczył, lecz
zbudowane zgodnie z zaobserwowaną metodą najpierw rozkładania, a potem łączenia
dźwięków) i za ich pomocą próbuje się porozumieć z Indianami. Okazuje się, że odbierają je
oni jako słowa pochodzące z ich języka. Zachęcony tym powodzeniem, Kepler zaczyna snuć
hipotezy dotyczące pochodzenia tajemniczego plemienia. Wbrew legendzie o Księżycu
dochodzi do wniosku, że Indianie są owocem zmieszania się dawno temu krwi indiańskiej i
angielskiej. „Zagubiona w głębokich puszczach Nowego Świata - pisze Barber,
przedstawiając rozumowanie swego bohatera - być może stojąca w obliczu groźby wymarcia,
garstka pierwszych kolonistów poprosiła o przyjęcie jej do plemienia indiańskiego, by
przetrwać wśród wrogich sił natury. Być może owo plemię było »Innymi« z opowiedzianej
mi legendy, dumał Kepler. Jeśli tak, może potem jedna gromada oddzieliła się od reszty i
wyruszyła na zachód, aż w końcu osiadła w Utah. Dociekał dalej i w rezultacie uznał, że
historię o prapoczątkach plemienia wymyślono prawdopodobnie po przybyciu do Utah,
próbując czerpać duchowe pocieszenie z decyzji zamieszkania w tak jałowej krainie.
Albowiem, zawyrokował Kepler, nigdzie indziej na całym świecie krajobraz nie przypomina
w tak wielkim stopniu powierzchni Księżyca."
Nabrawszy wprawy w nowym języku, Kepler dowiaduje się, dlaczego Ludzie go uratowali.
Wyjaśniają mu, że ich liczba nieustannie się zmniejsza i jeśli rychło nie zaczną się
rozmnażać, wymrą jako naród. Cicha Myśl, ich mędrzec i przywódca, który opuścił plemię
poprzedniej zimy, by zamieszkać samotnie na pustyni i modlić się o wybawienie dla swego
ludu, widział we śnie, że uratuje ich nieżywy człowiek. Powiedział im, że znajdą jego ciało
pośród skał w pobliżu osady i jeśli podadzą właściwe leki, życie do niego powróci. No i
wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedział Cicha Myśl. Znaleźli Keplera,
wstał z martwych i teraz powinien zostać ojcem nowego pokolenia. Jest Dzikim Ojcem, który
spadł z Księżyca, Rodzicem Ludzkich Dusz, Człowiekiem Duchem, który wybawi Lud od
zagłady.
W tym momencie opowieść zaczyna zgrzytać. Bez najmniejszych wyrzutów sumienia Kepler
zmienia się w tubylca i postanawia zostać z Ludźmi, na zawsze porzucając myśl o powrocie
do żony 1 dziecka. Wyzbywając się całkowicie precyzyjnego, suchego stylu Pierwszych
trzydziestu stron, Barber folguje swym tęsknotom w kilku długich i kwiecistych ustępach,
przepełnionych lubieżnymi fantazjami seksualnymi - do głosu dochodzi nieokiełznany popęd
onanistyczny nastolatka. Kobiety przypominają nie tyle Indianki, ile polinezyjskie lalki do
zaspokajania chuci, są to piękne dziewice 0 bujnym biuście, które oddają się Keplerowi z
radosną, pogodną rezygnacją. To już najczystsza fikcja: niewinny świat sprzed upadku
człowieka zaludniony przez szlachetnych dzikusów, którzy żyją w pełnej harmonii ze sobą i
otoczeniem. Kepler rychło dochodzi oczywiście do wniosku, że ich styl życia daleko
przewyższa jego. Wyrywa się z okowów dziewiętnastowiecznej cywilizacji białych 1
wkracza w wiek kamienia łupanego, z radością wiążąc swój los z Ludźmi.
Otwierający książkę rozdział kończy się narodzinami pierwszego Człowieczego dziecka
Keplera, a wraz z początkiem następnego mija piętnaście lat. Znów jesteśmy na Long Island i
oczami osiemnastoletniego Johna Keplera juniora oglądamy pogrzeb żony Keplera.
Postanowiwszy rozwikłać tajemnicę śmierci ojca, nazajutrz rano junior wyrusza w drogę na
iście epicką modłę, gotów całe życie strawić na poszukiwaniach. Dociera do Utah i przez
następne półtora roku włóczy się po pustkowiu wypatrując tropów. Cudownym zrządzeniem
losu (w ujęciu Barbera aż nazbyt nieprawdopodobnym) natrafia wreszcie na osadę Ludzi
pośród skał. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że ojciec wciąż żyje, lecz oto - oho! - staje
przed brodatym mężczyzną, który jest wodzem i wybawcą małego plemienia, liczącego teraz
około stu głów, i w którym rozpoznaje Johna Keplera. Osłupiały, wykrztusza z siebie, że jest
jego utraconym synem ze wschodu, ale mężczyzna zachowuje kamienny spokój, udając, że
nie pojmuje. „Jestem człowiekiem duchem, który przybył z Księżyca - oznajmia
beznamiętnie. - Ci ludzie to jedyna rodzina, jaką kiedykolwiek miałem. Z ochotą damy ci jeść
i schronienie na noc, ale rankiem musisz odjechać w swoją stronę." Zdruzgotany syn
postanawia się zemścić i w środku nocy wyślizguje się ze swego posłania, podkrada do
śpiącego ojca i wbija mu nóż w serce. Ucieka, niknąc w ciemności, nim ktokolwiek zdążył
podnieść krzyk.
Jedynym świadkiem zbrodni jest dwunastoleni chłopiec imieniem Dziokomin (Dzikie Oczy),
ulubiony Człowieczy syn Keplera. Dziokomin ściga zabójcę przez trzy dni i noce, ale go nie
odnajduje. Rankiem czwartego dnia wspina się na szczyt góry, by rozejrzeć się po okolicy, i
tam, straciwszy już wszelką nadzieję, napotyka nie kogo innego jak Cichą Myśl, sędziwego
czarownika, który dawno temu opuścił swe plemię, by wieść na pustkowiu pustelnicze życie.
Cicha Myśl adoptuje Dziokomina i krok po kroku wprowadza go w arkana swej wiedzy
tajemnej, ucząc chłopca wytrwale, aby nabył macicznych mocy Dwunastu Przemian.
Dziokomin jest pojętnym wychowankiem. Rychło poznaje, jak leczyć chorych i
porozumiewać się z bogami, a po siedmiu latach nieustannego wysiłku przenika wreszcie
do sedna Pierwszej Przemiany, opanowując funkcje ciała i umysłu w takiej mierze, że potrafi
się przepoczwarzyć w jaszczurkę. Odtąd kolejne przemiany następują w szybkim tempie:
staje się jaskółką, jastrzębiem, sępem, potem kamieniem i kaktusem, później kretem,
królikiem i pasikonikiem, wreszcie motylem i wężem, a na samym końcu, poznawszy
najtrudniejszą ze wszystkich przemian, przeistacza się w kojota. Minęło dziewięć lat, odkąd
Dziokomin zamieszkał z Cichą Myślą. Przekazawszy przybranemu synowi całą swoją
wiedzę, Cicha Myśl oznajmia, że czas mu umrzeć. Bez dodatkowego słowa owija się w
ceremonialne szaty i pości trzy dni, aż wreszcie duch go opuszcza i leci na Księżyc, gdzie
mieszkają dusze zmarłych Ludzi.
Dziokomin powraca do osady i przewodzi jej parę lat. Ale dla Ludzi nastały ciężkie czasy.
Gdy po suszy wybucha zaraza, a po zarazie niesnaski, Dziokomin ma sen, w którym
dowiaduje się, że szczęśliwe dni nie powrócą dopóty, dopóki jego ojciec nie zostanie
pomszczony. Zasięgnąwszy nazajutrz rady starszych, opuszcza Ludzi i rusza na wschód,
przenikając do świata Dzikich w poszukiwaniu Johna Keplera juniora. Przybiera nazwisko
Jack Moon -a więc „Księżyc" - i podróżuje po kraju, aż wreszcie dociera do Nowego Jorku,
gdzie zatrudnia się w przedsiębiorstwie budowlanym, które specjalizuje się we wznoszeniu
drapaczy chmur. Zostaje członkiem ekipy pracującej na wysokościach przy stawianiu gmachu
WooJwortha, cudu sztuki architektonicznej, który ma być najwyższą budowlą na świecie
przez niemal dwadzieścia lat. Jack Moon jest znakomitym robotnikiem, nie doznaje zawrotów
głowy nawet pod samym niebem i rychło zdobywa szacunek swych kolegów. Jednak PO
pracy stroni od ludzi i nie zawiera żadnych przyjaźni. Cały wolny czas poświęca tropieniu
przyrodniego brata i odnajduje go >o blisko dwóch latach. John Kepler junior prowadzi z
powodzeniem interesy. Mieszka w rezydencji przy Pierrepont Street na rooklyn Heights wraz
z żoną i sześcioletnim synem, a do pracy _ 21 go szofer w długiej czarnej limuzynie. Jack
Moon obserwuje J go dom przez kilka tygodni, początkowo z zamiarem dokonania
^tytobójstwa, ale potem przychodzi mu do głowy, że sprawiedliwszą zemstą będzie
uprowadzenie syna Keplera do osady Ludzi. Gdy nadarza się okazja, czyni, co postanowił,
porywając chłopca w biały dzień spod pieczy opiekunki i na tym kończy się czwarty rozdział
książki Barbera.
Wróciwszy do Utah, Dziokomin (do którego tymczasem młody Kepler bardzo się przywiązał)
stwierdza, że wszystko się zmieniło. Ludzie zniknęli, a w ich domach nie ma śladu życia.
Przez następne pół roku przeczesuje krainę wzdłuż i wszerz, ale bez powodzenia. Wreszcie
uświadamia sobie, że dał się zwieść wizji sennej i musi spojrzeć prawdzie w oczy: jego naród
wymarł. Ze zbolałym sercem postanawia zostać na pustkowiu i samemu opiekować się
chłopcem w nadziei na cud odrodzenia. Nadaje mu imię Nuczuo (Nowy Człowiek) i za
wszelką cenę stara się nie upaść na duchu. Upływa siedem lat. W tym czasie przekazuje
przybranemu synowi tajemnice pozyskane od Cichej Myśli i wreszcie, po upływie kolejnych
trzech lat wytężonych starań, dokonuje Trzynastej Przemiany. Staje się kobietą, młodą i
płodną dziewczyną, która uwodzi szesnastoletniego Nuczuo. Dziewięć miesięcy później rodzą
się bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, i z tej pary wywodzą się nowi Ludzie.
Następnie akcja znów przenosi się do Nowego Jorku, gdzie John Kepler junior rozpaczliwie
szuka zaginionego syna. Jeden ślad za drugim okazuje się fałszywy, ale wreszcie
przypadkiem - u Barbera wszystko dzieje się przypadkiem - Kepler trafia na trop Jacka
Moona i rozwiązuje zagadkę. Uświadamia sobie, że stracił syna z powodu tego, co zrobił. Nie
ma innego wyboru, jak wyprawić się do Utah. Liczy już teraz czterdzieści lat i trudy
wędrówki po pustyni dają mu się we znaki, lecz z zaciętymi zębami prze do celu, przerażony
myślą, że powraca do miejsca, gdzie przed dwudziestu laty zgładził ojca, ale zarazem
świadom, że nie ma wyjścia, że tylko tam odnajdzie syna. Ostatnia scena rozgrywa się przy
pełni księżyca. Kepler dociera pod osadę Ludzi i rozbija się obozem pośród skał, z karabinem
w dłoniach wypatrując dokoła oznak życia. Na pobliskim nawisie skalnym, nie dalej niż
piętnaście metrów od siebie, dostrzega kojota, którego sylwetka odcina się wyraźnie na tle
tarczy księżyca. Lękając się najmniejszego szmeru na tym jałowym odludziu, odruchowo
przykłada broń do policzka i pociąga za spust. Jednym strzałem zabija zwierzę. Winszuje
sobie celnego oka, nie wiedząc, że zabił oczywiście swego syna. Gdy wstaje z zamiarem
podejścia do padłego zwierzęcia, z mroku wyskakują na niego trzy inne kojoty. Całkowicie
zaskoczonego, zagryzają go, pożerają w ciągu paru minut.
Tak kończy się Krew Keplera, jedyna próba Barbera w dziedzinie beletrystyki. Z uwagi na
wiek, w jakim napisał książkę, niesprawiedliwie byłoby oceniać jego wysiłki zbyt surowo.
Pomimo niedociągnięć i braku umiaru tekst był dla mnie cennym zapisem psychologicznym i
lepiej niż cokolwiek innego odzwierciedlał, jak Barber radził sobie z rozterkami wieku
młodzieńczego. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że ojciec nie żyje (stąd uratowanie
Keplera przez Ludzi), ale skoro żył, to nic nie tłumaczyło tego, że nie wraca na łono rodziny
(stąd zakłucie nożem Keplera przez Johna Keplera juniora). Jednak myśl o ojcobójstwe była
tak potworna, że budziła odrazę. Ktokolwiek miewa takie myśli, musi być ukarany - i tak oto
juniora spotyka kara, gdyż kończy on tragiczniej niż jakakolwiek inna postać w książce. Cała
historia jest skomplikowanym tańcem poczucia winy i pragnienia. Pragnienie zmienia się w
poczucie winy, a potem poczucie to jest nie do zniesienia, dochodzi więc do głosu chęć
odpokutowania, poddania się wyrokowi okrutnej, nieugiętej sprawiedliwości. Wydawało mi
się, że w swej późniejszej karierze naukowej Barber nieprzypadkowo poświęcił się
zagadnieniom, które występują w Krwi Keplera. Zaginiona osada Roanoke, relacje białych
żyjących wśród Indian, mitologia Dzikiego Zachodu - oto tematy, które podejmował jako
historyk, i żeby nie wiem jak zawodowo i beznamiętnie do nich podchodził, w jego pracy
zawsze kryła się pobudka natury osobistej, przyświecało jej skryte przekonanie, że w jakiś
sposób drąży tajemnice własnego życia.
Wiosną 1939 roku nadarzyła się ostatnia sposobność dowiedzenia się czegoś o ojcu, nie
uwieńczona jednak powodzeniem. Barber był wtedy asystentem na Columbii i gdzieś w
połowie maja, ledwie tydzień po jego hipotetycznym otarciu się o wuja Victora na Wystawie
Światowej, zatelefonowała ciotka Clara z wiadomością, że matka zmarła we śnie. Pojechał
porannym pociągiem na Long Island, po czym przebrnął przez gąszcz formalności:
przygotowanie pochówku, odczytanie testamentu, drętwe rozmowy z prawnikami i
księgowymi. Zapłacił rachunki w domu opieki, w którym matka mieszkała przez ostatnie pół
roku, podpisał dokumenty i formularze i cały czas mimo woli szlochał. Po pogrzebie wrócił
do wielkiego rodzinnego domu, by spędzić tam noc, i uświadomił sobie, ze będzie to jego
ostatnia noc pod tym dachem. Jedynym pozostałym lokatorem była ciotka Clara, zupełnie nie
będąca w stanie z nim rozmawiać. Tego dnia po raz ostatni odbył cierpliwie rytuał zapewnień,
że może ona mieszkać w tym domu, jak długo się jej podoba. Po raz kolejny pobłogosławiła
Barbera za dobroć, wyprę-
zając się na palcach, by pocałować go w policzek, następnie jak zwykle wróciła do butelki
sherry, którą ukrywała w swym pokoju. Służba, w okresie dzieciństwa Barbera licząca siedem
osób, skurczyła się do jednej — kulawej Murzynki nazwiskiem Hattie New-combe, która
gotowała ciotce i od czasu do czasu robiła porządki - i od pewnego czasu dom niszczał.
Ogrodem nikt się nie zajmował od śmierci dziadka w 1934 roku i gdzie niegdyś pyszniły się
kwiaty i trawnik, teraz rosła ponura gęstwina półtorametrowych chwastów. Wewnątrz niemal
w każdym kącie wisiały pajęczyny, krzesła za najlżejszym dotykiem strzelały obłokami
kurzu, po pokojach uganiały się myszy, a ciotka Clara, podpita i zawsze uśmiechnięta Clara,
niczego nie dostrzegała. Trwało to już tak długo, że Barber przestał się przejmować.
Wiedział, że nigdy nie starczy mu odwagi, by zamieszkać w tym domu, a gdy ciotka zapije
się na śmierć, jak to zrobił jej mąż Binkey, wtedy będzie mu bez różnicy, niech się wszystko
zawali.
Nazajutrz zastał ciotkę w salonie na dole. Nie nadeszła jeszcze pora pierwszego kieliszka
(butelkę otwierała zwykle po lunchu) i raptem zdał sobie sprawę, że to jego ostatnia szansa,
by poważnie z nią porozmawiać. Siedziała przy stoliku karcianym w kącie pokoju, z małą,
wróblą głową pochyloną nad wykładanym pasjansem, nucąc niemelodyjnie pod nosem
rozwlekłą piosenkę. „Człowiek na trapezie" — pomyślał podchodząc. Zaszedł ciotkę od tyłu i
położył dłoń na jej ramieniu. Pod wełnianym szalem była sama skóra i kości.
- Trójka kier na czwórkę pik - rzekł, wskazując stolik.
Cmoknęła niezadowolona z własnego gapiostwa, zsunęła dwa rzędy kart i odwróciła kolejną.
Był to król kier.
— Dziękuję, Soi - powiedziała. — Nie mogę się coś dzisiaj skupić. Przegapiam ruchy, które
powinnam zrobić, a potem oszukuję, gdy wcale nie muszę. - Zaśmiała się krótko,
śzczebiotliwie i nuciła dalej. •
Barber usadowił się w fotelu naprzeciw ciotki, zastanawiając się, jak zacząć. Wątpił, by miała
mu wiele do powiedzenia, ale prócz niej nie było już nikogo. Dłuższą chwilę siedział w
milczeniu i przyglądał się jej twarzy, wpatrując się w gęstą sieć zmarszczek, biały puder
zaschnięty na policzkach i rozbrajająco umalowane usta. Żałosna i wzruszająca. Pewnie
niełatwo było spowinowacić się z naszą rodziną, pomyślał, żyć z wujem przez te wszystkie
lata, nie mieć dzieci. Binkey był przy głupim, dobrodusznym flirciarzem, który poślubił Clarę
w latach osiemdziesiątych XIX wieku, niespeł-
tydzień po ujrzeniu jej na scenie w teatrze Galileo w Providence, gdzie występowała jako
asystentka maestra Rudolfa, iluzjonisty. Barber zawsze z upodobaniem słuchał jej bezładnych
wspomnień z wodewilów i teraz wydało mu się dziwne, że to oni dwoje są ostatnimi
członkami rodziny. Ostatni Barber i ostatnia Wheeler. Dziewczyna z dołów społecznych, jak
zwała ją zawsze babcia, gamoniowata latawica, której uroda zgasła trzydzieści lat temu, no i
Pan Tusza, wiecznie rozkwitający, cudowny chłopiec, dziecko wariatki i ducha. Nigdy nie
myślał o ciotce z taką tkliwością, jak w tym momencie.
- Wieczorem wyjeżdżam do Nowego Jorku - odezwał się.
- Dobrze, o mnie się nie kłopocz - odparła, nie odrywając wzroku od kart. - Poradzę sobie
sama, przywykłam.
- Wieczorem wyjeżdżam - powtórzył - i już nigdy nie przekroczę progu tego domu.
Ciotka położyła szóstkę kier na siódemce trefl, rozejrzała się po stoliku w poszukiwaniu
miejsca dla damy pik, westchnęła rozczarowana i podniosła wreszcie oczy.
- Och, Soi, nie bądź" taki melodramatyczny.
- Nie jestem melodramatyczny. Po prostu już się pewnie nigdy nie zobaczymy.
Ciotka Clara wciąż nie pojmowała.
- Wiem, że to tragedia stracić matkę - rzekła - ale musisz się otrząsnąć. Łaska boska, że
Elizabeth odeszła. Miała piekielne życie, a teraz spoczywa w spokoju. - Umilkła na chwilę,
szukając odpowiednich słów. - Co ci się roi w głowie?
- Nie chodzi o moją głowę, ciociu, chodzi o ten dom. Nie cierpię go, nie będę mógł tu
przyjeżdżać.
- Przecież to teraz twój dom. Masz go na własność. Wszystko w nim należy do ciebie.
- Ale to nie znaczy, że muszę go mieć. Mogę się go pozbyć, gdy tylko przyjdzie mi ochota.
- Ależ, Solly... Przecież wczoraj mówiłeś, że go nie sprzedasz!
- Nie zamierzam sprzedawać. Chcę go oddać za darmo.
- Wyjdzie na to samo. Właścicielem będzie ktoś inny, a ja wtedy będę musiała się wynieść i
umrę w przytułku dla starców.
- Nie, bo tobie go dam. Możesz w nim zostać na zawsze.
- Przestań mówić głupstwa. Dostanę rozstroju nerwowego, jeśli nie przestaniesz.
- Przepiszę go na ciebie, to żaden kłopot. Dziś jeszcze zadzwonię do prawnika i będziemy
mieli to z głowy.
- Solly, przecież...
- Zabiorę może kilka obrazów, ale reszta będzie twoja.
- Tak się nie godzi, Soi. Nie wiem dlaczego, ale tak nie godzi się mówić.
- Musisz jednak spełnić jeden warunek - ciągnął Barber, nie zwracając uwagi na opory ciotki.
— Chcę, żebyś sporządziła testament, w którym zapiszesz dom Hattie Newcombe.
- Naszej Hattie?
- Tak, naszej Hattie Newcombe.
- Ale, Soi, czy to wypada? Przecież Hattie... Hattie... No wiesz, Hattie jest...
— Kim, ciociu?
— Murzynką. Hattie jest Murzynką.
- Skoro jej to nie przeszkadza, nie widzę powodu, dlaczego ciebie miałoby martwić.
- Ale co ludzie powiedzą? Murzynka właścicielką „Domu Na Skale"? Wiesz równie dobrze
jak ja, że wszyscy Murzyni w tym miasteczku to służący.
- Nie zmienia to faktu, że Hattie jest najbliższą ci osobą. O ile się orientuję, jedyną bliską ci
osobą. A poza tym czemu mamy się przejmować, co ludzie powiedzą? Nie ma nic
ważniejszego na tym świecie niż być dobrym dla naszych bliskich, przyjaciół.
Uświadomiwszy sobie, że Barber mówi śmiertelnie poważnie, ciotka Clara zachichotała.
Swoją decyzją zniszczył jej porządek świata i aż targnął nią dreszcz emocji na myśl, że coś
takiego w ogóle może się wydarzyć.
- Szkoda tylko, że umrę, nim Hattie przejmie dom - powiedziała. - Chciałabym tego dożyć i
zobaczyć na własne oczy.
- Jeśli niebo jest takie, jak mówią, to pewnie zobaczysz.
- Niech mnie, jeśli rozumiem twoje postępowanie.
- Nie musisz rozumieć, ciociu. Mam swoje powody, ale nie zaprzątaj sobie nimi głowy.
Teraz jeszcze chcę z tobą o* czymś pomówić, a potem uznamy całą sprawę za załatwioną.
- O czym?
- O pewnej zaszłej historii. O przeszłości.
- O teatrze Galileo?
- Nie, nie dziś. O czymś innym.
- Aha - mruknęła ciotka. Zamilkła na chwilę, zbita z tropu. - Zawsze, lubiłeś, gdy ci
opowiadałam o maestrze. Jak mnie wkładał do trumny i przepiłowywał na pół. To był świetny
numer, najlepszy z całego występu. Pamiętasz?
- Oczywiście, że pamiętam, ale nie o tym chcę mówić. _ j^ sobie życzysz. Przeszłości jest
pod dostatkiem, zwłaszcza jeśli ma się moje lata.
— Chcę porozmawiać o moim ojcu.
- Ach, o ojcu. No tak, to rzeczywiście było dawno. W istocie. Nie tak dawno jak inne sprawy,
ale dość dawno.
- Wiem, że ty i Binkey wprowadziliście się tutaj dopiero po i'e«o zaginięciu, ale zastanawiam
się, czy może słyszałaś coś o poszukiwaniach?
— Twój dziadek zorganizował wyprawę razem z tym, no, jak on?
- Byrne'em?
- O właśnie. Byrne'em. To ten, który miał syna. Szukali ich przez pół roku, ale na próżno.
Binkey też tam pojechał na trochę, wiesz? Wrócił i opowiadał różne zabawne historie. Że
niby zabili ich Indianie.
- Ale to były tylko domysły, tak?
- Binkey zawsze lubił opowiadać niestworzone rzeczy. Nie było w tym ziarnka prawdy.
'- A moja matka? Też pojechała ich szukać?
- Twoja matka? Nie, Elizabeth nigdzie się nie ruszyła. Nie... jak to powiedzieć... nie
nadawała się do podróży.
- Bo była w ciąży?
- Po części.
- I dlaczego jeszcze?
- Z powodu stanu psychicznego. Nie była w najlepszej formie.
- Już wtedy była szalona?
- Elizabeth zawsze... miewała zmienne nastroje, by tak rzec. W jednej chwili posępną jak
grób, w następnej cha, cha, cha i tra-la-la. Była taka, odkąd ją znałam. „Nadpobudliwa", tak
się wtedy mówiło.
- A kiedy jej stan się pogorszył?
- Jak twój ojciec nie wrócił.
- Stopniowo czy gwałtownie?
- Gwałtownie. To było okropne.
- Byłaś przy tym?
- Tak, widziałam wszystko. I nigdy tego nie zapomnę.
- Kiedy to się stało?
— Tej nocy, gdy... No, pewnej nocy. Nie pamiętam dokładnie kiedy. Zimą.
- Jakiej nocy, ciociu?
- Ojej, śnieżnej. Było bardzo zimno, na dworze szalała śnieżyca. Pamiętam, bo lekarz ledwo
dojechał.
- To było w styczniu, prawda?
- Może i tak. W styczniu często pada śnieg. Ale nie pamiętam, czy na pewno w styczniu.
- Dokładnie jedenastego stycznia, prawda? W dniu moich narodzin?
- Och, Soi, proszę, nie wypytuj mnie. To było tak dawno temu, że dziś już nie ma znaczenia.
- Dla mnie ma, ciociu. A ty jesteś jedyną osobą, od której mogę się czegoś dowiedzieć.
Rozumiesz? Tylko ty zostałaś!
- Nie musisz krzyczeć, doskonale słyszę, Solomonie. Nie ma potrzeby mnie nękać i być
opryskliwym.
- Ja cię nie nękam, pytam tylko.
- Przecież wiesz, po co więc pytać? Wypsnęło mi się przed chwilą i bardzo tego żałuję.
- Niepotrzebnie. Najważniejsze to mówić prawdę. Nie ma nic ważniejszego.
- Chodzi o to, że to było... Było takie... Nie zmyślam, Soi, naprawdę. Byłam z nią wtedy, ja i
Molly Sharp, czekałyśmy na przyjazd lekarza, a Elizabeth tak wrzeszczała i ciskała się po
pokoju, że dom o mało się nie zawalił.
- Co wrzeszczała?
- Okropne rzeczy. Aż się wzdragam, gdy dziś o tym myślę.
- Mów, ciociu.
- „On chce mnie zabić! - krzyczała. - On chce mnie zabić. Nie wypuszczę go!"
- To znaczy mnie?
— Tak, ciebie. Czyli dziecka. Nie pytaj, skąd wiedziała, że to będzie chłopiec. Fakt, że tak
właśnie krzyczała. Zbliżało się rozwiązanie, a lekarza nie było. Chciałyśmy z Molly położyć
ją do łóżka, namówić, by legła w odpowiedniej pozycji, ale nie'chciała nas słuchać. „Szeroko
nogi - powtarzałyśmy - to złagodzi ból". Ale ona za nic nie chciała. Bóg raczy wiedzieć, skąd
brała tyle siły. Wyrwała się nam i skoczyła do drzwi, .znowu wrzeszcząc te okropności, że
dziecko chce ją zabić, że go nie wypuści. W końcu zaciągnęłyśmy ją do łóżka, to znaczy
raczej Molly to zrobiła z moją niewielką pomocą, ale dalej nie chciała rozchylić nóg. „Nie
wypuszczę go, nie wypuszczę - powtarzała. - Prędzej się tam udusi. Potwór, potwór, nie
wypuszczę go, niech zginie." Chciałyśmy siłą rozewrzeć jej nogi, ale się nam ciągle
wyślizgiwała, ciskała się po łx'ku i wymachiwała rękoma, aż Molly w końcu uderzyła ją
kilkakrotnie w twarz, trach, trach, z całej siły, co ją tylko rozwście-7vło do reszty, aż darła się
jak opętaniec, cała czerwona na twarzy. Wrzeszczała, darła się, że obudziłaby umarłego.
- Dobry Boże.
- Nic gorszego nie widziałam w całym moim życiu. Dlatego nigdy ci nie mówiłam.
— Ale w końcu udało mi się to z ciebie wydobyć.
- Byłeś największym i najsilniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Wszyscy
byli zdumieni. Ponad pięć kilo, powiedział lekarz. Kolos. Gdybyś nie był tak duży, Soi, to
chybabyś się z niej nie wydostał. Nie zapominaj o tym. To dzięki swym rozmiarom zawitałeś
na tym świecie.
- A co było dalej z matką?
-Przyjechał wreszcie lekarz... Doktor Bowles to był, ten, który zginął w kraksie
samochodowej sześć czy siedem lat temu. Dał jej zastrzyk i zasnęła. Obudziła się dopiero
nazajutrz, ale wtedy nic już nie pamiętała. Nie tylko tego, co działo się w nocy, niczego nie
pamiętała. Zapomniała całe swoje życie, wszystko, co przytrafiło się jej w ostatnich
dwudziestu latach. Gdy Molly i ja przynieśliśmy cię do niej, by zobaczyła swego synka,
myślała, że jesteś jej małym braciszkiem. To było niesamowite, Soi. Zmieniła się na powrót
w małą dziewczynkę i nie wiedziała w ogóle, kim jest.
Barber już chciał zadać następne pytanie, ale na korytarzu rozbrzmiał kurant dziadkowego
zegara. Ciotka Clara nastawiła ucha, licząc tony na palcach. Zanim zapadła cisza, naliczyła
dwanaście uderzeń, a to wywołało ożywiony, niemal błagalny wyraz na jej twarzy.
- Niegrzecznie będzie kazać Hattie czekać - powiedziała.
- Już lunch?
- A jakże - odparła, wstając z krzesła. - Czas się posilić.
- Idź, ciociu, ja zaraz przyjdę.
Patrząc na wychodzącą z salonu Clarę, Barber uzmysłowił sobie, że rozmowa dobiegła końca.
Mało tego, zdawał sobie sprawę, zejuż się nigdy nie powtórzy. Zgrał się do cna za jednym
rozdaniem: nie było już innych domów, którymi mógłby jej przemówić do rozsądku, innych
sztuczek, by zmusić ją do mówienia.
Zgarnął karty ze stolika, potasował talię i zaczął stawiać paIsjansa. Pasja pasjansa, pomyślał,
igrając słowami. Postanowił wybadać karty dotąd, aż mu wyjdzie — i w rezultacie
przesiedział przy stoliku ponad godzinę. Lunch już dawno minął, ale to nie miało znaczenia.
Pierwszy raz w życiu Barber nie był głodny.
Jedliśmy śniadanie w hotelowej kawiarni, gdy opisał mi powyższą scenę. Była niedziela rano
i nasz wspólny czas dobiegał końca; piliśmy razem ostatnią kawę. Kiedy jechaliśmy windą na
górę po bagaż, Barber dokończył mi opowieść. Ciotka Clara umarła w 1943 roku. Zgodnie z
jego życzeniem „Dom Na Skale" przeszedł na własność Hattie Newcombe, która mieszkała w
nim do końca dziesięciolecia, otoczona wyblakłym przepychem, sprawując władzę nad
tłumem dzieci i wnuków, zadomowionych w pokojach. Po śmierci Hattie w 1951 roku jej zięć
Fred Robinson sprzedał całą nieruchomość przedsiębiorstwu Cavalcante Development i dom
wkrótce rozebrano. W ciągu półtora roku ziemię podzielono na dwadzieścia półakrowych
parceli, a na każdej postawiono dwupoziomowy domek, identyczny jak pozostałych
dziewiętnaście.
- Gdyby pan wiedział, że tak będzie, oddałby jej pan ten dom? - zapytałem.
- Jasna sprawa - odparł, przystawiając zapałkę do zgasłego cygara i wydmuchując kłąb
dymu. - Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Nieczęsto trafia się nam okazja do takiej
szczodrości, więc cieszę się, że tej sposobności nie zmarnowałem. Gdy się nad tym
zastanowić, to oddanie domu Hattie Newcombe było prawdopodobnie najmądrzejszą rzeczą,
jaką w życiu zrobiłem.
Staliśmy już na ulicy przed hotelem, czekając, aż portier zatrzyma taksówkę. Nadeszła chwila
pożegnania i Barber nie wiedzieć czemu był wyraźnie wzruszony, wręcz bliski płaczu.
Uznałem, że to spóźniona reakcja na niedawne wypadki, że ten weekend był już ponad jego
siły - a tak naprawdę nie miałem pojęcia, przez co on przechodzi, niczego nie przeczuwałem.
On żegnał się z synem, tymczasem ja tylko odprowadzałem nowego znajomego, człowieka,
którego poznałem ledwie przed dwoma dniami. Taksówka*czekała, taksometr wybijał cichy,
ponaglający rytm, a portier wkładał torbę do bagażnika. Barber wykonał ruch, jak gdyby
chciał mnie objąć na pożegnanie, ale rozmyślił się w ostatniej chwili i tylko niezdarnie
chwycił mnie za ramiona i lekko uścisnął.
- Jesteś pierwszym człowiekiem, któremu to wszystko powiedziałem - rzekł. - Potrafisz
słuchać i dziękuję ci za to. Czuję... jak to powiedzieć... Hm, czuję więź między nami.
- Długo nie zapomnę tego weekendu - powiedziałem.
l •M^
— Tak, ja też. Pamiętny weekend. Weekend nad wszystkie weekendy.
Usadowił swe olbrzymie ciało na tylnym siedzeniu, pokazał mi wzniesiony kciuk i odjechał,
niknąc w ruchu ulicznym. W tamtej chwili nie sądziłem, że jeszcze go kiedyś zobaczę.
Załatwiliśmy • wspólne sprawy, zgłębiliśmy, co było do zgłębienia, i wydawało się, że to
już koniec. Nawet gdy w następnym tygodniu przyszła pocztą Krew Keplera, uznałem to nie
za ciąg dalszy naszej znajomości, ile jej zamknięcie, epilog. Barber obiecał mi, że przyśle
tekst, więc sądziłem, że po prostu dotrzymał słowa. Nazajutrz napisałem list z
podziękowaniem, powtarzając, że miło się czułem w jego towarzystwie, no i potem kontakt
się urwał - jak mniemałem - na zawsze.
Moja idylla w chińskiej dzielnicy trwała. Kitty studiowała i uczyła się tańca, a ja nadal
pisałem i chodziłem na spacery. Minęła rocznica odkrycia Ameryki, Święto Dziękczynienia,
potem Boże Narodzenie i sylwester. Raptem pewnego ranka w połowie stycznia zaterkotał
telefon i gdy podniosłem słuchawkę, na drugim końcu linii odezwał się Barber. Zapytałem,
skąd dzwoni. - Stąd, z Nowego Jorku - odparł rozradowany.
— O! Miło byłoby się znowu spotkać, jeśli znajdzie pan chwilę wolnego czasu.
— A jakże, bardzo chętnie. Bez pośpiechu jednak, mamy czas, bo zamierzam tu trochę pobyć.
- Wydłużona przerwa między semestrami?
- Nie, znowu wziąłem urlop. Aż do września. No i postanowiłem pomieszkać w Nowym
Jorku. Znalazłem już sobie lokum na Dziesiątej Ulicy, między Piątą i Szóstą Aleją.
- Ej, to całkiem blisko. Często tamtędy chodzę.
- Bardzo przytulne, miłe mieszkanie, wszystko tak, jak agencja napisała w ogłoszeniu.
Wynająłem je wczoraj i bardzo jestem zadowolony. Musicie wpaść do mnie z Kitty.
- Z wielką chęcią. Niech pan tylko powie kiedy, a na pewno przyjdziemy.
- Świetnie. Posłuchaj, zadzwonię pod koniec tygodnia, jak już rozpakuję. Mam pewne plany,
które chciałbym z tobą omówić, c zabierz ze sobą szare komórki.
- Obawiam się, że na niewiele się zdadzą, ale będzie pan mógł nich zrobić dowolny użytek.
Trzy lub cztery dni później poszliśmy z Kitty do Barbera i odtąd widywaliśmy się z nim
często. To za jego sprawą zacieśniła się znajomość, ale jeżeli jego staraniom o nasze względy
przyświecał jakiś ukryty cel, to ani ja, ani Kitty go nie dostrzegaliśmy. Barber zapraszał nas
do restauracji, kina i na koncerty, zabierał na niedzielne wyjazdy za miasto, a ponieważ był
człowiekiem pełnym ciepła i pogody ducha, nie potrafiliśmy mu odmówić. Nie ruszając się
nigdzie bez jednego ze swych osobliwych kapeluszy, sypiąc dowcipami na prawo i lewo, nie
zrażony zamieszaniem, jakie wywoływał swą osobą w miejscach publicznych, wziął nas pod
swoje skrzydła, jak gdyby chciał adoptować. Ponieważ oboje z Kitty byliśmy sierotami, obie
strony odnosiły pożytek z tej zażyłości.
Pierwszego wieczora Barber powiedział nam, że uporał się ze sprawami spadkowymi po
Ponym. Odziedziczył sporą sumę i po raz pierwszy w życiu nie musiał się utrzymywać z
pracy. Jeśli sprawy potoczą się po jego myśli, rzekł, pożegna się z uczelnią na dwa albo trzy
lata.
- To szansa, żeby sobie dogodzić, i zamierzam ją w pełni wykorzystać.
— Myślałem, że mając majątek Pony'ego na zawsze rzucisz pracę zarobkową - rzekłem.
- Aż tak dobrze to nie jest. Musiałem zapłacić podatek od spadku, od nieruchomości, do
tego doszły honoraria prawników i różne wydatki, o których mi się nie śniło. To pochłonęło
nielichą część. A poza tym od początku było mniej, niż myśleliśmy.
- Jak to? A więc nie grube miliony?
- Skąd. Raczej tysiące. Na czysto pani Hume i ja dostaliśmy po około czterdzieści sześć
tysięcy dolarów.
- Że też się nie domyśliłem - powiedziałem. - A gadał, jak gdyby był najbogatszym
człowiekiem w całym Nowym Jorku.
- Tak, najwyraźniej lubił przesadzać. Ale daleki jestem od tego, żeby mieć mu to za złe. W
końcu odziedziczyłem czterdzieści sześć tysięcy po kimś, kogo nigdy nie widziałem. To
więcej pieniędzy, niż miałem przez całe życie. Niespodziewany uśmiech losu, fart ponad
wyobrażenie.
Barber powiedział nam, że od trzech lat pisze książkę o Tho-masie Harriocie. Pracując
zwykłym trybem, potrzebowałby na jej ukończenie jeszcze dwóch lat, ale teraz, skoro nie
krępowały go żadne obowiązki, miał nadzieję uporać się z nią do połowy lata, a więc w sześć,
siedem miesięcy. To z kolei wiązało się z planami, o których wspomniał przez telefon. Od
paru tygodni chodzi mu po głowie pewien pomysł i chce zasięgnąć mojej rady, nim zacznie
się ważnie zastanawiać. To zadanie na później, rzekł, po skończeniu książki ° Harriocie, ale
jeśli się zdecyduje, sprawa będzie wymagała długotrwałych przygotowań.
- Rzecz sprowadza się w istocie do jednego pytania — powiedział. - Nie oczekuję od ciebie
kategorycznej odpowiedzi, ale sytuacja jest taka, że tylko na tobie mogę polegać.
Skończyliśmy akurat kolację i pamiętam, że siedzieliśmy we troje przy stole, popijając koniak
i paląc kubańskie cygara, przemycone przez Barbera przy okazji niedawnej podróży do
Kanady. Byliśmy lekko wstawieni i w nastroju odprężenia nawet Kitty poczęstowała się
jednym z grubych churchillów, które Barber nam podsunął. Z ubawieniem patrzyłem, jak
wystrojona w chipao popala spokojnie cygaro, ale wcale nie mniej paradnie wyglądał Barber,
włożywszy na tę okazję bordowy smoking i fez.
- Skoro tylko na mnie - powiedziałem - to pewnie ma to coś wspólnego z twoim ojcem.
- W rzeczy samej - odparł Barber. - Z moim ojcem. - Aby zaakcentować swe słowa, odchylił
głowę i wypuścił w powietrze idealne kółko z dymu. Kitty i ja patrzyliśmy z podziwem,
śledząc oczyma „O", które odpłynęło do tyłu i z wolna zatraciło swój kształt. Po krótkiej
chwili milczenia Barber dodał głosem zniżonym o oktawę: - Chodzi o jaskinię.
- Ach, o jaskinię - powtórzyłem. - Tajemniczą jaskinię na pustkowiu.
- Nie mogę przestać o niej myśleć. Przyczepiła się do mnie jak natrętna stara piosenka.
- Stara piosenka. Stara historia. Chodzą za nami i nic nie możemy na to poradzić. Ale skąd
wiadomo, że naprawdę była jakaś jaskinia?
- O to właśnie chcę cię spytać, M. S. To z tobą rozmawiał mój ojciec. Jak ci się wydaje?
Mówił prawdę czy bajdurzył?
Zanim zdążyłem zebrać myśli i odpowiedzieć, Kitty pochyliła się do przodu, wsparta na
jednym łokciu, zerknęła w prawo - na ninie, w lewo - na Barbera, i rozwiązała
skomplikowany dylemat dwoma prostymi zdaniami:
- Jasne, że mówił prawdę. Może czasem plątały mu się fakty, ale mówił prawdę.
— Wyczerpująca odpowiedź — rzekł Barber. — I bezsprzecznie jedyna sensowna.
- No chyba tak — przyznałem. - Mówił prawdę, przynajmniej w swoim przekonaniu. Bo
nawet jeśli nie było żadnej jaskini, to było przeżycie z jaskinią związane. Zależy, jak
dosłownie potraktować jego opowieść.
- W takim razie — rzekł Barber - zapytam inaczej. Skoro nie mamy pewności, czy jaskinia
istnieje naprawdę, to w jakiej mierze twoim zdaniem warto podjąć ryzyko?
— Ryzyko czego? — zapytałem.
— Zmarnowania czasu - odpowiedziała Kitty.
- Nadal nie rozumiem.
- On chce odnaleźć jaskinię - wyjaśniła mi. - Mam rację, Soi? Chcesz tam pojechać i jej
poszukać.
- Bystra dziewczyna - pochwalił Barber. - Tak właśnie chcę zrobić, czuję bardzo silną
pokusę. Jeżeli jest jakakolwiek szansa, że jaskinia naprawdę istnieje, gotowym na wszystko,
by ją odnaleźć.
- Szansa jest - odparłem. - Tyle tylko, że może niewielka, ale dlaczego miałoby cię to
powstrzymać?
- Soi sam nie pojedzie - zauważyła Kitty. - To mogłoby być zbyt niebezpieczne.
- Święta racja - przyznałem. - Nikt nie powinien wybierać się w góry sam.
- Zwłaszcza grubas - rzekł Barber. - Ale o tych szczegółach możemy porozmawiać później.
Ważne jest, czy uważasz, M. S., że powinienem to zrobić? Powinienem?
- Moglibyśmy wybrać się razem — zaproponowała Kitty. — M. S. i ja bylibyśmy twoimi
zwiadowcami.
- Świetna myśl - przyklasnąłem, widząc siebie nagle w ubraniu z wyprawionej skóry,
lustrującego widnokrąg z końskiego grzbietu. - Znajdziemy tę cholerną jaskinię, żebyśmy
mieli całe życie strawić na poszukiwaniach!
Szczerze mówiąc, nie traktowałem tych słów poważnie. Uznałem naszą rozmowę za brednie,
które przychodzą do głowy ludziom po kieliszku i o których zapomina się już nazajutrz, i
choć mówiliśmy o „wyprawie", ilekroć się potem spotykaliśmy, brałem to niezmiennie za
żart. Przyjemnie było oglądać mapy i fotografie, wytyczać marszrutę i przewidywać warunki
pogodowe, ale takie obmyślanie nie oznaczało bynajmniej wiary w urzeczywistnienie słów.
Utah leżał tak daleko, a szansę zorganizowania przez nas wspólnej wyprawy były tak nikłe,
że mimo zapału Barbera w głowie mi nie postało, że coś z tego może się ziścić. Mój
sceptycyzm ugruntował się jeszcze pewnej lutowej niedzieli, gdy wybraliśmy się do lasu w
okręgu Berkshire. Barber miał tak niebywałą nadwagę, tak wielkim trudem trzymał się na
nogach, a w płucach tak przeraźliwie mu świstało, że nie potrafił przejść dziesięciu minut, by
nie przystanąć dla nabrania tchu. Czerwony na twarzy, klapnął ciężko na pierwszy lepszy
pieniek i odpoczywał nie krócej, niż szedł, zasapany niczym hipopotam, a spod szkockiego
beretu spływały strugi potu, jak gdyby jego głowa była topniejącą bryłą lodu. Skoro łagodne
stoki Massachusetts dają mu tak w kość, pomyślałem, to jak zamierza pokonać kaniony Utah?
Nie, pomysł był farsą, grą w pobożne życzenia. Dopóki wyprawa pozostanie tematem
rozmów, dopóty nie ma się czym martwić. Ale jeżeli Barber naprawdę zechce jechać,
obowiązkiem moim i Kitty będzie wybić mu to z głowy.
Zakrawa na ironię losu, że to ja, któremu z początku brakło wiary, wyruszyłem w końcu na
poszukiwania jaskini. Stało się to ledwie osiem miesięcy po naszej pierwszej rozmowie na
temat wyprawy, ale odtąd tak wiele się wydarzyło, tak wiele minęło bezpowrotnie i zostało
utracone, że moje wcześniejsze odczucia nie miary znaczenia. Pojechałem, gdyż nie miałem
wyboru. Rzecz nie w tym, że chciałem jechać; okoliczności mnie zmusiły.
Pod koniec marca Kitty zorientowała się, że jest w ciąży, a nim nadszedł czerwiec, nastąpiło
rozstanie. Nasze wspólne życie rozpadło się w ciągu ledwie paru tygodni, a gdy wreszcie
pojąłem, że stała się nieodwracalna tragedia, poczułem się tak, jak gdyby wykrojono mi
żywcem serce. Dotąd Kitty i ja żyliśmy w nadzwyczajnej harmonii, a im dłużej to trwało, tym
mniej prawdopodobne wydawało się, że coś może nas rozdzielić. Gdyby nasz związek od
początku był burzliwszy, gdybyśmy spędzali wspólne chwile na kłótniach i rzucaniu w siebie
talerzami, być może lepiej bylibyśmy przygotowani na nadchodzący kryzys. A tak, ciąża
Kitty spadła na nas jak pocisk armatni w sadzawkę i nim zdążyliśmy przygotować się na falę,
nasza łódka wywróciła się i popłynęliśmy rozpaczliwie do brzegu w przeciwnych kierunkach.
To nie była kwestia braku miłości. Nawet gdy nasz spór przybrał najzacieklejszą,
najboleśniejszą dla nas postać, nie wypieraliśmy się wcześniejszych wyznań, nie
zaprzeczaliśmy faktom, nie udawali, że nasze uczucia się odmieniły. Rzecz w tym, że
przestaliśmy mówić jednym językiem. Dla Kitty miłość oznaczała tylko nas dwoje, koniec,
kropka. Dziecko nie miało nic do tego i stąd każda podejmowana przez nas decyzja powinna
uwzględniać Wyłącznie to, czego pragnęliśmy dla siebie. Choć to ona była w ciąży, nie ja,
dziecko znaczyło dla niej niewiele więcej niż abstrakcyjne pojęcie, hipotetyczny rys
przyszłego życia, a nie samo życie, które powstało. Dopóki się nie urodzi, dopóty nie istnieje.
Tymczasem z mego punktu widzenia zaczęło ono żyć w chwili, gdy Kitty powiedziała mi, że
nosi je w łonie. Nawet nie większe od kciuka, było osobą, rzeczywistością, od której nie
mieliśmy ucieczki. Uważałem, że jeżeli zdecydujemy się na zabieg, będzie się to równało
popełnieniu morderstwa.
Wszystkie racje leżały po stronie Kitty. Zdawałem sobie z tego sprawę, niemniej świadomość
ta niczego nie zmieniała. Zaskorupi-łem się w upartej irracjonalności, coraz bardziej
wstrząśnięty swym nieprzejednaniem, ale niezdolny cokolwiek na to poradzić. Kitty
powtarzała, że jest za młoda, by być matką, i choć dostrzegałem trafność tego argumentu, nie
przyjmowałem go do wiadomości. Nasze matki wcale nie były starsze niż ty, stwierdzałem,
zawzięcie łącząc dwie sytuacje, które nie miały ze sobą nic wspólnego, i wtedy docieraliśmy
do sedna sporu. Dla naszych matek może to nie był problem, broniła się Kitty, ale jak mam
dalej tańczyć, skoro będę musiała zajmować się dzieckiem? Na to odpowiadałem kołtunsko -
udając, że wiem, co mówię - że ja się nim będę zajmował. Bzdura, kwitowała, dziecko musi
mieć matkę. Macierzyństwo to ogromna odpowiedzialność i trzeba podchodzić do tego
poważnie. Mówiła, że chce, byśmy w przyszłości mieli dziecko, ale nie teraz, bo dla niej
jeszcze ten czas nie nadszedł, nie jest gotowa. Ależ właśnie nadszedł, odpowiadałem, bo czy
ci się to podoba czy nie, jesteś w ciąży i stanęliśmy przed faktem dokonanym. Wówczas,
zrozpaczona moim tępym uporem, niezawodnie wybuchała płaczem.
Nie mogłem znieść jej łez, ale nawet ich widok nie wzruszył mnie dostatecznie. Patrzyłem na
Kitty, mówiąc sobie w duchu, by dać spokój, by ją objąć i pogodzić się z tym, czego chce, ale
im bardziej usiłowałem zmiękczyć me serce, tym twardszy się stawałem. Chciałem być ojcem
i teraz, gdy nadarzyła się taka szansa, nie potrafiłem znieść myśli o jej utracie. Dziecko
dawało mi możliwość powetowania sobie własnego dzieciństwa, posiadania rodziny,
należenia do czegoś o wymiarze większym niż ja sam, a ponieważ dotąd nie byłem świadom
tego pragnienia, raptem doszło ono do głosu w wybuchu głuchej rozpaczy. Gdyby moja
matka była taka rozsądna jak ty, wrzasnąłem do Kitty, nigdy bym się nie urodził! I nim
zdążyła coś odpowiedzieć, dorzuciłem szybko:
- Jeśli zabijesz nasze dziecko, zabijesz z nim i mnie.
Czas pracował na naszą niekorzyść. Decyzję musieliśmy podjąć w ciągu kilku tygodni i z
każdym dniem presja rosła. Istniał dla nas już tylko ten temat, bez przerwy mówiliśmy o
jednym, kłócąc się ciągle o to samo w środku nocy, patrząc, jak nasze szczęście rozmywa się
w morzu słów, w anemicznych oskarżeniach o nielo-jalność. Mimo tylu dni strawionych na
sporach żadne z nas nie ustąpiło ani na jotę. To Kitty była w ciąży, więc ja musiałem ją
przekonać, nie na odwrót. Gdy wreszcie uświadomiłem sobie, że sprawa jest beznadziejna,
powiedziałem: - Idź i rób, jak chcesz. -Nie miałem chęci karać jej dłużej. Dodałem na
wydechu, że zapłacę za zabieg.
Obowiązywało wtedy inne prawo i jedynym sposobem dokonania legalnej aborcji było
uzyskanie zaświadczenia od lekarza, że urodzenie dziecka zagraża życiu kobiety. W stanie
Nowy Jork stosowano na tyle szeroką interpretację, że wyjątek ten obejmował „zaburzenia
emocjonalne" (co oznaczało sytuację, w której donoszenie ciąży groziło próbą samobójczą
matki), wobec tego opinię psychiatry honorowano tak samo jak zaświadczenie od ginekologa.
Ponieważ Kitty była zupełnie zdrowa i ponieważ nie chciałem, by zabieg wykonano na
czarno - okropnie się tego bałem - nie miała innego wyboru, jak znaleźć psychiatrę, który
poszedłby jej na rękę. No i znalazła, choć słono sobie policzył. Wraz z rachunkiem ze szpitala
zabicie własnego dziecka kosztowało mnie ładnych kilka tysięcy dolarów. Znów byłem bez
pieniędzy i kiedy tak siedziałem przy łóżku Kitty w szpitalu i patrzyłem na jej zbolałą, bladą
twarz, poczułem, że wszystko szlag trafił, że odebrano mi życie.
Nazajutrz zabrałem ją do domu, ale było już inaczej. Wmówiliśmy sobie oboje, że puścimy w
niepamięć to, co się wydarzyło, ale gdy spróbowaliśmy wrócić do dawnego życia, okazało
się, że takiego życia już nie ma. Po tygodniach nieszczęsnych rozmów i kłótni oboje
popadliśmy w milczące odrętwienie, jak gdybyśmy bali się spojrzeć sobie w oczy. Zabieg w
szpitalu był trudniejszy, niż Kitty się spodziewała, i mimo przekonania, że postąpiła słusznie,
nie mogła pozbyć się myśli, że jednak zrobiła źle. Przybita i umęczona przeżyciami, snuła się
smętnie po poddaszu, jakby była w żałobie. Zdawałem sobie sprawę, że moją rolą jest ją
pocieszyć, ale nie potrafiłem zebrać się w sobie i zapomnieć o własnej krzywdzie.
Siedziałem i patrzyłem, jak ona cierpi, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że sprawia mi to
przyjemność, że w głębi duszy pragnę, by zapłaciła za swój uczynek. To była chyba najgorsza
chwila i gdy tak raptem ujrzałem własną ohydę i okrucieństwo, zdjęty grozą obróciłem się
przeciw sobie. Nie mogłem tak dłużej. Nie potrafiłem już znieść tego, kim jestem. Ilekroć
patrzyłem na Kitty, widziałem jedynie godną pogardy własną słabość, potworne odbicie
samego siebie.
Powiedziałem jej, że muszę wyjechać na jakiś czas, by wszystko przemyśleć, ale zwyczajnie
zabrakło mi odwagi, by powiedzieć prawdę. Zrozumiała jednak. Nie musiała usłyszeć
konkretnych słów, by pojąć, co się dzieje, i gdy nazajutrz zobaczyła, że pakuję swoje rzeczy,
zaczęła błagać, bym został, padła wręcz na kolana i zaklinała mnie, bym nie odchodził. Twarz
miała wykrzywioną i zalaną łzami, ale wtedy byłem już jak głaz i nic by mnie nie
powstrzymało. Położyłem na stole ostatnie tysiąc dolarów i powiedziałem, że to dla niej.
Potem wyszedłem. Zacząłem szlochać, nim jeszcze znalazłem się na ulicy.
Rozdział 8
Do lata przemieszkiwałem u Barbera. Nie zgodził się, bym się dołożył do czynszu, ale
ponieważ nie miałem grosza przy duszy, i tak szybko znalazłem sobie pracę. Spałem na
kanapie w dużym pokoju, wstawałem wpół do siódmej i całe dnie dźwigałem meble po
schodach jako pracownik małej firmy przewozowej mego kolegi. Nienawidziłem tej roboty,
ale była dostatecznie wyczerpująca, by otępić umysł, przynajmniej z początku. Później, kiedy
moje mięśnie nawykły do wysiłku, przekonałem się, że nie potrafię zasnąć bez upicia się w
sztok. Zwykle Barber i ja rozmawialiśmy do północy, ale potem zostawałem sam w pokoju,
mając do wyboru albo gapić się w sufit do świtu, albo się upić. Na ogół trzeba było butelki
wina, by zmorzył mnie sen.
Barber traktował mnie jak najlepiej, okazywał największą troskę i współczucie, ale byłem w
tak kiepskim stanie, że ledwo zwracałem na niego uwagę. Dla mnie istniała tylko Kitty, a jej
nieobecność była tak namacalna, tak przytłaczająco uporczywa, że o niczym innym nie
mogłem myśleć. Każda noc rozpoczynała się tym samym uczuciem fizycznego bólu, tym
samym zdyszanym, pulsującym pragnieniem bycia przez nią dotykanym, i nim zdążyłem się
połapać, co się dzieje, czułem pod skórą postępujący atak, jak gdyby rwała się trzymająca
mnie dotąd w jedności tkanka. Była to amputacja w swej najbardziej nagłej, absolutnej
formie. Ciało Kitty było częścią mego ciała i nie mając jej u swego boku, nie czułem się już
tym samym człowiekiem. Czułem się tak, jak gdyby mnie okaleczono.
Potem ból mijał i przed oczami przesuwały się obrazy z przeszłości. Widziałem, jak Kitty
wyciąga ręce, by mnie dotknąć, widziałem jej nagie plecy i ramiona, łuk jej pośladków,
gładki brzuch — napięty, gdy siedząc na brzegu łóżka, wsuwała majtki. Nie potrafiłem
odgonić tych wizji, a gdy tylko któraś się pojawiała, natychmiast płodziła następną, aż
ożywały najmniejsze, najdrobniejsze szczegóły naszego życia. Wspomnieniom utraconego
szczęścia bez wyjątku towarzyszył ból, niemniej z uporem poszukiwałem tego bólu,
niepomny cierpienia, które mi przynosił. Każdego wieczora mówiłem sobie, żeby podejść do
telefonu i zadzwonić do Kitty, i każdego wieczora walczyłem z tą pokusą, przywołując całą
nienawiść do siebie, by się powstrzymać. Po tygodniach tych katuszy czułem się, jak gdybym
płonął żywcem.
Barber był przybity. Wiedział, że wydarzyło się coś złego, ale ani ja, ani Kitty nie chcieliśmy
mu nic powiedzieć. Z początku wziął na siebie rolę posłańca: rozmawiał z jednym, potem
szedł do drugiego i wszystko relacjonował, ale tym kursowaniem w tę i z powrotem nic u nas
nie wychodził. Ilekroć próbował się czegoś dowiedzieć, każde odpowiadało to samo: by
poszedł i zapytał drugiego. Nigdy nie wątpił, że wciąż się kochamy, dlatego nie mógł
zrozumieć, nie mógł przeboleć naszej upartej bezczynności. Kitty chce, żebyś wrócił, mówił
mi, ale już nie wierzy, że kiedykolwiek to zrobisz. Nie mogę wrócić, odpowiadałem. Niczego
bardziej nie pragnę, ale nie mogę. Chwytając się ostatniej deski ratunku, zaprosił nas z osobna
na wspólną kolację (nie wspominając, oczywiście, że drugie też przyjdzie), ale jego plan
wziął w łeb, kiedy idąca ulicą Kitty spostrzegła, że wchodzę do restauracji. Gdyby wyszła zza
rogu dwie sekundy później, zamysł być może by się powiódł, ale tak odkryła pułapkę i
zamiast dołączyć do nas, wróciła do domu. Gdy Barber zapytał ją nazajutrz, dlaczego nie
przyszła, odparła, że nie wierzy w takie podstępne zagrania.
- To M. S. musi zrobić pierwszy ruch - powiedziała. -Złamałam mu serce i nie będę mieć do
niego pretensji, jeśli nigdy już nie zechce mnie widzieć. Wie, że nie zrobiłam tego celowp, ale
to wcale nie oznacza., że musi mi przebaczyć.
Wtedy Barber się wycofał. Przestał kursować między nami i pozostawił sprawy własnemu
nieszczęsnemu biegowi. Wyjaśnienie, Kitty dowodziło odwagi i wspaniałomyślności, za które
zawsze ją podziwiałem, i potem przez długie miesiące, a nawet lata paliłem się ze wstydu,
ilekroć przypominałem sobie te jej słowa. Jeśli ktokolwiek naprawdę cierpiał, to właśnie ona,
a jednak wzięła na siebie odpowiedzialność za to, co się stało. Gdybym miał w sobie choćby
odrobinę jej dobroci, popędziłbym do niej, padł przed nią na twarz i błagał o przebaczenie.
Nic jednak nie zrobiłem. Mijały dni, a ja wciąż nie mogłem zmusić się do działania. Jak ranne
zwierzę, zwinąłem się z bólu w kłębek i trwałem. Byłem, ale jakby mnie nie było.
Barberowi nie wyszła rola Kupidyna, ale ze wszystkich sił starał się mnie uratować. Próbował
nakłonić do dalszego pisania, opowiadał o książkach, wyciągał do kina, restauracji i barów,
na wykłady i koncerty. Niewiele to pomogło, ale nie zasklepiłem się jeszcze na tyle, by nie
doceniać jego wysiłków. Pisał z zapałem książkę o Thomasie Marnocie, pochylony nad
maszyną sześć, siedem godzin bez przerwy, ale gdy tylko wracałem do domu, zawsze rzucał
wszystko, jak gdyby przestawanie ze mną było bardziej zajmujące od jego pracy. Dziwiło
mnie to, ponieważ wiedziałem, że kiepski ze mnie teraz kompan, i nie potrafiłem pojąć, że
ktoś może się dobrze czuć w moim towarzystwie. Z braku lepszych wyjaśnień zacząłem
podejrzewać, że Barber jest homoseksualistą, że nazbyt go podniecam, by w mojej obecności
mógł się skupić na pisaniu. Logiczne wytłumaczenie, ale błędne - kolejny strzał jak kulą w
płot. Gdyż Barber nigdy nie przystawiał się do mnie, a po sposobie, w jaki patrzył na kobiety,
widziałem, że jego cielesne pragnienia związane są wyłącznie z płcią odmienną. A więc?
Może to samotność, odpowiadałem sobie, zwyczajna ludzka samotność. Nie ma przyjaciół w
Nowym Jorku i póki nikogo nie pozna, poty musi się mną zadowolić. Pewnego czerwcowego
wieczora poszliśmy na piwo do White Horse Tavern. Była ciepła, parna noc i gdy tak
siedzieliśmy w sali od tyłu (tej samej, w której przesiadywałem z Zimmerem jesienią 1969
roku), po twarzy Bar-bera popłynęły strugi potu. Wytarłszy się ogromną chusteczką w kratę,
wypił jednym haustem drugie już piwo i huknął znienacka pięścią w stół.
— Gorąco w tym mieście, cholera jasna - sapnął. - Człowiek żył z dala dwadzieścia pięć lat i
się odzwyczaił.
- To jeszcze nic - powiedziałem. - Zaczekaj do lipca i sierpnia.
- Mnie już wystarczy. Jeśli tu dłużej zostanę, to będę musiał chodzić z torbą ręczników.
Czuję się jak w rzymskiej łaźni.
— No to zrób sobie wakacje. Przecież mnóstwo ludzi wyjeżdża latem. Jedź w góry, nad
morze, gdzie chcesz.
— Interesuje mnie tylko jedno miejsce. Chyba wiesz które.
— A co z książką? Przecież chciałeś ją najpierw skończyć.
- Chciałem, ale już nie chcę.
- Z powodu pogody?
- Nie, po prostu muszę odetchnąć. I ty też powinieneś.
- Ja? Czuję się świetnie, Soi. Naprawdę.
- Nie jestem ślepy. Zmiana otoczenia dobrze by ci zrobiła. Nic już cię nie trzyma w Nowym
Jorku, a im dłużej tu tkwisz, tym bardziej się to na tobie odbija.
- Przejdzie mi. Niedługo się polepszy.
- Nie byłbym taki pewny. Zakałapućkałeś się, M. S. Zżera cię to. Jedyne lekarstwo to wyjazd.
- Nie mogę ot tak rzucić pracy.
- Czemu nie?
- Bo, po pierwsze, muszę skądś mieć pieniądze. Po drugie, Stan na mnie liczy. Nie byłoby w
porządku wypiąć się na niego.
- Możesz go przecież uprzedzić. Powiedz mu jutro, że za parę tygodni odchodzisz, a na
pewno znajdzie kogoś na twoje miejsce.
- Tak po prostu mu powiedzieć?
- Mhm, tak po prostu. Wiem, że jesteś młodym, silnym chłopakiem, ale jakoś nie widzę
cię do końca życia w roli tragarza mebli.
- Nie zamierzam robić kariery w przeprowadzkach. To tymczasowe zajęcie.
- Więc ja proponuję ci inne tymczasowe zajęcie. Zostań moim pomocnikiem, tropicielem,
moją prawą ręką. Dostaniesz dach nad głową z wiktem, pełny ekwipunek i kieszonkowe na
własne potrzeby. Jeśli te warunki ci nie odpowiadają, gotów jestem pertraktować. Co na to
powiesz?
- Jest lato. Jeśli w Nowym Jorku ci za gorąco, to myślisz, że na pustyni będzie chłodniej?
Usmażymy się tam o tej porze roku.
- Przestań, to nie Sahara. Kupimy samochód z klimatyzacją i pojedziemy jak królowie.
- Dokąd? Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie zacząć.
- Ależ mamy. Nie mówię, że na pewno znajdziemy jaskinię, ale mniej więcej wiemy, gdzie
trzeba szukać. Południowo-wschod-nia część Utah, zaczynając od Bluff. Co nam szkodzi
spróbować?
Rozmawialiśmy jeszcze kilka godzin i po trosze Barber przełamał moje opory. Każdą
przytaczaną przeze mnie rację zbijał inną, na każdy argument „przeciw" wskazywał dwa lub
trzy „za". Nie wiem, jak mu się udało, ale sprawił, że na końcu poczułem się niemal
zadowolony, że mu uległem. Być może to całkowita beznadziejność przedsięwzięcia tak mnie
pociągała. Gdybym uznał, że jest choćby nikła szansa odnalezienia jaskini, pewnie bym nie
pojechał, ale perspektywa daremnych poszukiwań, wyruszenia na wyprawę, której
niepomyślny wynik był z góry przesądzony, odpowiadała memu samopoczuciu w owym
czasie. Będziemy szukać i nie znajdziemy. Liczy się sama wędrówka i z czasem nie
pozostanie nam nic prócz płonności naszych chęci. To będzie metafora mego życia, skok w
pustkę, o której zawsze marzyłem. Uścisnąłem Barberowi dłoń i powiedziałem, że może na
mnie liczyć.
Przez następne dwa tygodnie cyzelowaliśmy nasz plan. Zamiast jechać prosto do celu,
postanowiliśmy wykonać sentymentalny objazd: najpierw zrobimy sobie przystanek w
Chicago, a potem ruszymy na północ do Minnesoty i stamtąd dopiero weźmiemy kurs na
Utah. Nadłożylibyśmy tysiąc mil, ale nie wzruszało nas to, gdyż nigdzie się nam nie
spieszyło. Powiedziałem, że chcę odwiedzić grób matki i wuja, i Barber się nie sprzeciwił.
Zaproponował tylko, że skoro będziemy w Chicago, to moglibyśmy odbić jeszcze dalej i
zahaczyć na parę dni o Northfield. Miał tam jakieś sprawy do załatwienia i przy okazji chciał
mi pokazać kolekcję ojcowskich obrazów i rysunków, które trzymał na strychu. Nie
powiedziałem mu, że dotąd starannie unikałem oglądania dzieł Pony'ego. W gorączce przed
wyprawą byłem gotów przystać na wszystko.
Trzy dni później Barber kupił samochód z klimatyzacją od handlarza z Queens. Był to
czerwony pontiac bonneville z 1965 roku, mający ledwie czterdzieści siedem tysięcy mil
przebiegu. Auto od razu podbiło jego serce blichtrem i prędkością, więc nie było długich
targów o cenę.
- No? No co sądzisz? - pytał mnie Barber podczas odględzin. - Rydwan, nie?
Tłumik i opony kwalifikowały się do wymiany, gaźnik wymagał wyregulowania, a tył był
wgnieciony, ale Barber najwyraźniej się zdecydował, więc nie widziałem sensu odwodzić go
od kupna. Mimo pewnych minusów samochód był żwawą maszynką, jak on to ujął, toteż
uznałem, że nada się jak każdy inny. Zrobiliśmy jazdę próbną; gdy tak przecinaliśmy ulice
Flushing, Barber wygłosił z pasją wykład o powstaniu Pontiaca przeciw lordowi Amherstowi.
Nie powinniśmy zapominać, rzekł, że ten samochód nosi imię wielkiego indiańskiego wodza.
To nada nowy wymiar naszej wyprawie. Jadąc nim na zachód, złożymy hołd umarłym,
upamiętnimy wyczyny mężnych wojowników, którzy powstali do walki w obronie swej
zagrabianej przez białych ziemi.
Kupiliśmy przewodniki krajoznawcze, okulary przeciwsłoneczne, plecaki, manierki, lornetki,
śpiwory i namiot. Przepracowałem w firmie Staną kolejne półtora tygodnia, aż wreszcie
mogłem się zwolnić z czystym sumieniem, bo przyjechał na lato jego kuzyn, który zgodził się
mnie zastąpić. Tego samego dnia poszliśmy z Bar-berem na ostatnią kolację w Nowym Jorku
(kanapki z wołowiną w Stage Dęli), po czym wróciliśmy do domu o dziewiątej z myślą o
rychłym położeniu się do łóżka, by wstać wcześnie rano. Był początek lipca 1971 roku.
Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata i czułem, że znalazłem się w ślepym zaułku. Leżąc na
kanapie w ciemnym pokoju, słyszałem, jak Barber podkrada się do telefonu i dzwoni do
Kitty. Większość rozmowy mi umknęła, ale najwyraźniej mówił jej, że nazajutrz
wyjeżdżamy.
- Nigdy nie wiadomo - szeptał - ale może dobrze mu to zrobi. Może się zejdziecie, gdy
wrócimy.
Nietrudno było się domyślić, o kim mówi. Gdy poszedł wreszcie spać, wstałem, zapaliłem
światło i odkorkowałem nową butelkę wina, ale alkohol przestał na mnie działać. Kiedy
Barber obudził mnie o szóstej rano, przespałem ledwie pół godziny.
Za kwadrans siódma byliśmy już w drodze. On prowadził, ja siedziałem obok, popijając kawę
z termosu. Przez pierwsze dwie godziny byłem na wpół przytomny, ale gdy wcięliśmy się w
otwartą przestrzeń Pensylwanii, otrząsnąłem się powoli z odrętwienia. Odtąd aż do Chicago
gadaliśmy bez ustanku, zmieniając się za kierownicą w zachodniej Pensylwanii, Ohio,
Indianie. Jeżeli dziś niewiele pamiętam z naszej rozmowy, to dlatego, że przeskakiwaliśmy z
tematu na temat w podobny sposób, jak zmieniały się widoki za oknem. Przez dłuższą chwilę
mówiliśmy o samochodach i o tym, jak przeobraziły Amerykę, potem o Ponym i o wieży
Tesli na Long Island. Do dziś słyszę, jak wjechawszy do Ohio, Barber odchrząkuje, by
wygłosić długą mowę na temat dalekosiężnych wizji Tecumseha, ale choć wytężam pamięć,
nie potrafię przywołać ani jednego zdania. Później, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi,
wymienialiśmy nasze typy w rozmaitych dziedzinach życia: ulubione powieści, jedzenie,
baseballiści. Wyliczyliśmy chyba z setkę kategorii, tworząc długi katalog naszych
indywidualnych upodobań. Ja mówię: Robert Clemente, Barber na to: Al Kalinę. Ja: Don
Kichot, on: Tom Jones. Obaj woleliśmy Schuberta od Schumanna, ale za to Barber miał
słabość do Brahmsa, a ja nie. Z drugiej strony jego nudził Couperin, a ja z kolei nigdy nie
miałem dość słuchania Tajemniczych barykad. Tołstoj, wymieniałem dalej, Dostojewski. On:
Samotnia Dickensa, ja wtedy: Nasz wspólny przyjaciel. Zgodziliśmy się, że ze wszystkich
owoców znanych człowiekowi najpiękniej pachną cytryny.
Na noc zatrzymaliśmy się w motelu na przedmieściach Chicago. Nazajutrz po śniadaniu
pojechaliśmy przed siebie, aż natrafiliśmy na kwiaciarnię, gdzie kupiłem dwa jednakowe
bukiety: jeden dla matki, drugi dla wuja. Barber był osobliwie cichy, ale przypisywałem to
zmęczeniu długą jazdą poprzedniego dnia i tyle. Z trudem znaleźliśmy cmentarz Westlawn
(kilka złych skrętów, długi objazd, który zawiódł nas w przeciwną stronę), tak więc zbliżała
się już jedenasta, gdy wjechaliśmy przez bramę. Kolejnych dwadzieścia minut zabrało nam
odnalezienie grobów i pamiętam, że gdy wysiedliśmy z samochodu w nieznośny skwar, żaden
z nas nic nie mówił. Kilka parcel dalej paru grabarzy kończyło kopać mogiłę, więc
odczekaliśmy w milczeniu minutę czy dwie, aż mężczyźni rzucą szpadle na tył zielonego
pikapu i odjadą. Ich obecność była nam nie na rękę i wiedzieliśmy bez słów, że musimy
zaczekać, aż się zabiorą, że nie możemy zrobić tego, po cośmy przyjechali, dopóki nie
będziemy sami.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Podeszliśmy ścieżką i gdy zobaczyłem na
małych płytach kamiennych nazwiska matki i wuja, poczułem, że połykam łzy. Nie
spodziewałem się po sobie tak gwałtownej reakcji, lecz gdy uzmysłowiłem sobie raptem, że
oboje leżą w ziemi obok mych stóp, nie potrafiłem pohamować drżenia. Tak upłynęło chyba
parę minut, ale to tylko mój domysł. Dziś obraz jest zamazany, widzę ledwie kilka osobnych
ruchów we mgle wspomnień. Pamiętam, że na obu płytach położyłem po kamyku, niekiedy
w przebłysku świadomości dostrzegam siebie, jak chodzę na czworakach i wyrywam
gorączkowo chwasty ze splątanej trawy, którą porosły groby. Barbera w ogóle jednak nie
widać. To dowodzi, że dopadło mnie na tyle, że przestałem go zauważać, że na tych kilka
minut zapomniałem, iż nie jestem sam. Dlatego scena zaczęła się bez mego udziału i nim
dołączyłem, już się toczyła i wszystko wymknęło się spod kontroli.
W jakiś sposób znowu znalazłem się obok Barbera. Staliśmy ramię w ramię u grobu mej
matki, a gdy obróciłem ku niemu głowę, zobaczyłem, że po policzkach spływają mu łzy.
Szlochał, a usłyszawszy umykające z jego ust boleściwe, zdławione łkanie, zdałem sobie
sprawę, że to trwa od dłuższej chwili. Chyba coś wtedy powiedziałem. „Co się stało?" albo
„Czemu płaczesz?", nie pamiętam dokładnie swych słów. Ale Barber mnie nie słyszał.
Wpatrzony . w grób mej matki, rozpaczał pod rozległym błękitnym niebem, jak gdyby był
ostatnim człowiekiem we wszechświecie.
— Emily... - krztusił się. — Moja kochana, umiłowana Emily... Spójrz na siebie... Gdybyś nie
uciekła ode mnie... Gdybyś tylko pozwoliła się kochać... Słodka, kochana Emiły... Taka
szkoda... Taka wielka szkoda...
Słowa wyrwały się z jego ust w postaci spazmatycznego zachłyśnięcia, w przypływie żałości,
która z mozołem wydostała się na wolność. Słuchałem go, jak gdyby przemówiła ziemia, jak
gdyby odezwali się umarli w grobach. Barber kochał moją matkę. Od tego prostego,
bezspornego faktu wszystko zaczęło się trząść w posadach, chwiać, rozpadać - świat
zawirował mi w oczach. Barber nie zrzucił maski i nie powiedział tego, ale raptem
zrozumiałem. Zrozumiałem, kim jest, naraz pojąłem wszystko.
W pierwszej, długiej chwili czułem tylko gniew, demoniczny napór mdłości i obrzydzenia.
- Co ty pieprzysz? - zapytałem, ale Barber wciąż patrzył przed siebie, pchnąłem go więc
rękoma, wymierzając w grube ramię mocne, siarczyste chlaśnięcie. - Co ty pieprzysz? -
powtórzyłem. - No, mów, kupo flaków, mów albo cię wyrżnę w mordę!
Wtedy Barber obrócił się do mnie i pokręcił smutno głową, jak gdyby próbował mi
przekazać, że słowa na nic się nie zdadzą.
- Jezu Chryste, Marco - odezwał się wreszcie. - Po coś mnie tu przywiózł? Nie wiedziałeś, że
tak będzie?
- Wiedziałem?! - wrzasnąłem na niego. - Skąd, do cholery, miałem coś wiedzieć? Nie
powiedziałeś słowa, kłamco jeden! Oszukałeś mnie, a teraz chcesz, żeby mi było ciebie żal?!
A co ze mną? Co ze mną, ty pierdolony wieprzu?!
Dałem upust swej wściekłości jak szaleniec, zdzierając płuca w skwarnym powietrzu. Po
długiej chwili Barber postąpił krok do tyłu, drugi, trzeci; cofał się nieporadnie przed moim
atakiem, jak gdyby nie mógł go dłużej znieść. Wciąż płakał, ukrywszy twarz w dłoniach, i
szedł tyłem. Ślepy na wszystko dokoła, człapał ciężko alejką wzdłuż mogił jak ranne zwierzę,
zanosząc się szlochem, a ja dalej wrzeszczałem. Słońce było już w zenicie, a cały cmentarz
migotał osobliwym, pulsującym blaskiem, jak gdyby światło stało się zbyt silne, by było
prawdziwe. Zobaczyłem, że Barber wciąż się cofa i nagle, doszedłszy nad wykopany tego
ranka grób, zachwiał się. Potknął się o kamień albo wgłębienie w ziemi i w tej samej chwili
nogi ugięły się pod nim. Wszystko stało się tak szybko. Wyrzucił desperacko ręce na boki,
zamachał nimi jak ptak skrzy d łami, ale było za późno na odzyskanie równowagi. W jednej
chwili tam stał, w następnej runął tyłem do grobu. Nim zdążyłem rzucić się na pomoc,
usłyszałem, jak z głuchym łomotem uderza plecami o dno.
W końcu trzeba było sprowadzić dźwig, by go wydobyć. Gdy podbiegłem i spojrzałem w
głąb dołu, nie potrafiłem powiedzieć, czy żyje, a ponieważ ściany grobu były gładkie,
uznałem, że zejście będzie zbyt ryzykowne. Barber leżał na wznak z zamkniętymi oczyma,
zupełnie nieruchomo. Bałem się, że spadnę na niego, gdy będę próbował się zsunąć,
pojechałem więc samochodem do stróżówki przy bramie i poprosiłem, by zadzwoniono po
pomoc. W ciągu dziesięciu minut przyjechała karetka, ale stanęli przed tym samym
problemem co ja. Po chwili nerwowego zastanawiania się spletliśmy ręce i spuściliśmy
lekarza do dołu. Powiedział, że Barber żyje, ale kolejne wieści nie były już tak dobre.
Wstrząśnienie mózgu, oznajmił, może i pęknięta czaszka. I zaraz dodał:
- Nie wiadomo, czy nie złamał kręgosłupa. Trzeba go będzie ostrożnie wyciągać.
Była szósta po południu, gdy Barber wjechał wreszcie na oddział chirurgii urazowej szpitala
okręgowego. Wciąż był nieprzytomny i przez następne cztery dni nie dawał znaku życia.
Lekarze zoperowali mu kręgosłup, zawiesili go na wyciągu i powiedzieli, bym trzymał kciuki.
Przez pierwszych czterdzieści osiem godzin siedziałem murem w szpitalu, ale kiedy stało się
jasne, że zanosi się na długi pobyt, przy użyciu karty kredytowej Barbera wynająłem pokój w
pobliskim motelu o nazwie Eden Rock. Była to rudera ostatniej kategorii - wypaprane zielone
ściany i zarwane łóżko -ale chodziłem tam tylko spać. Gdy Barber wreszcie ocknął się ze
śpiączki, przesiadywałem w szpitalu po osiemnaście, dziewiętnaście godzin na dobę i przez
następne dwa miesiące to był cały mój świat. Nie innego nie robiłem, tylko siedziałem przy
jego łóżku, aż umarł. Przez pierwszy miesiąc nie wyglądało, że sprawy przybiorą zły obrót.
Oblepiony wielkim gipsem na wyciągach, Barber wisiał w powietrzu, jak gdyby pokonał
prawa fizyki. Był unieruchomiony do tego stopnia, że nie mógł nawet przekręcić głowy, a jadł
przez rurki wkładane mu do ust, niemniej następowała poprawa, wydawało się, że dochodzi z
wolna do siebie. Przede wszystkim, jak mi powiedział, cieszył się, że prawda wyszła na jaw.
Jeżeli ceną jest przeleżenie kilku miesięcy w gipsie, to z ochotą ją zapłaci.
- Kości mam pogruchotane - rzekł pewnego popołudnia - ale serce nareszcie sklejone.
W tych dniach rozwikłała się cała historia. Ponieważ Barber nie miał nic innego do roboty,
jak mówić, opowiedział mi wyczerpująco o swoim życiu. Dowiedziałem się ze szczegółami o
jego romansie z moją matką, wysłuchałem przygnębiających wspomnień z pobytu w bursie
Związku Młodzieży Chrześcijańskiej w Cleve-land, usłyszałem o jego późniejszych
podróżach w sercu Ameryki. Nie trzeba chyba dodawać, że gniew, któremu dałem upust na
cmentarzu, dawno minął, ale mimo tylu dowodów, że nie pozostawało miejsca na rozterki, z
oporami przyjmowałem do wiadomości fakt, że Barber jest moim ojcem. Było pewne, że spał
z moją matką pewnej nocy w 1946 roku, no i że urodziłem się dziewięć miesięcy później, ale
skąd mogłem wiedzieć, że tylko z nim wtedy spała? Mało prawdopodobne, ale może
spotykała się z dwoma mężczyznami jednocześnie? Jeśli tak, to może z tym drugim zaszła w
ciążę? To była moja jedyna obrona przed przyjęciem prawdy i chwyciłem się jej jak ostatniej
deski ratunku. Dopóki pozostawał choćby cień wątpliwości, dopóty będę mógł zaprzeczać, że
cokolwiek się wydarzyło. To była osobliwa reakcja, ale patrząc z perspektywy czasu, wydaje
się ona zrozumiała. Dwadzieścia cztery lata żyłem z pytaniem bez odpowiedzi i krok po
kroku zacząłem je postrzegać jako fundament mego istnienia. Moje pochodzenie było
tajemnicą i nigdy już nie będę wiedział, skąd się wziąłem. To właśnie mnie definiowało i z
czasem przywykłem do tej niewiadomej, przywarłem do niej jako do źródła wiedzy i
szacunku dla samego siebie, przyjmując ją za ontologiczną konieczność. Bez względu na to,
jak bardzo pragnąłem odszukać ojca, w głowie mi nie postało, że jest to możliwe. Teraz, gdy
go odnalazłem, wtrząs był tak ogromny, że w pierwszym odruchu próbowałem odrzucić
prawdę. To nie Barber stanowił przyczynę mej odmowy, lecz sama sytuacja. Był moim
najlepszym przyjacielem, kochałem go. Gdybym mógł wybrać sobie ojca spośród wszystkich
mężczyzn całego świata, wskazałbym jego. Mimo to nadal nie mogłem się z tym pogodzić.
Targnęło całym moim jestestwem i nie wiedziałem, jak przyjąć ten wstrząs.
Mijały tygodnie i w końcu musiałem pogodzić się z faktami. Oblepiony szczelnie białym
gipsem, Barber nie mógł przyjmować nic prócz płynów i wkrótce zaczął tracić na wadze. Był
człowiekiem przywykłym do pochłaniania tysięcy kalorii dziennie i nagła zmiana w
odżywianiu się wywołała natychmiastowe, widzialne gołym okiem skutki. Trzeba ogromnego
wysiłku, by utrzymać tak gigantyczny nadmiar tkanki tłuszczowej, i gdy nie zaspokaja się
apetytu, szybko traci się kilogramy. Najpierw Barber się skarżył, kilkakrotnie nawet zapłakał
z głodu, ale potem zaczął postrzegać przymusowy post jako niespodziewane dobrodziejstwo.
- To szansa na coś, co mi się nigdy nie udało - rzekł. -Zastanów się, M. S. Jeśli będę chudł w
tym tempie, zrzucę z pięćdziesiąt kilo, gdy już stąd wyjdę. Może nawet z sześćdziesiąt. Będę
nowym człowiekiem. Nigdy już nie będę taki jak dawniej.
Potylica i skronie porosły siwymi i rudawymi włosami, a kontrast między tymi barwami a
kolorem oczu (ciemny, armatni spiż) nadał jego głowie nowy rys i wyrazistość, jak gdyby
stopniowo wydobyła się z jednolitego tła. Po dziesięciu czy dwunastu dniach w szpitalu jego
skóra nabrała odcienia niezdrowej bieli, a wraz z pojawieniem się bladości wychudł na
policzkach i w miarę jak ubywało mu rozdętej tkanki tłuszczowej, z głębi wyłonił się drugi
Barber, utajniona osoba, która latami tkwiła uwięziona w potężnym ciele. Przemiana
wprawiała w zdumienie i gdy już nabrała tempa, wywołała kilka zadziwiających skutków
ubocznych. Z początku nic nie dostrzegałem, ale pewnego ranka, gdy Barber leżał w szpitalu
już ze trzy tygodnie, spojrzałem na niego i dostrzegłem przelotnie coś znajomego. To było jak
przebłysk świadomości; zgasło, nim zdążyłem się połapać. Dwa dni później zdarzyło się coś
podobnego i tym razem trwało na tyle długo, że uświadomiłem sobie, iż rozpoznaję coś w
okolicach jego oczu, może nawet w samych źrenicach. Najpierw pomyślałem, że pewnie
dostrzegam synowskie podobieństwo do Pony'ego, że może sposób, w jaki Barber na mnie
spojrzał, przypomniał mi jego ojca. Tak czy owak, to ulotne olśnienie wzbudziło mój
niepokój i nie mogłem się otrząsnąć aż do wieczora. Prześladowało mnie jak urywek z
zapomnianego snu, błysk zrozumienia, który dotarł na powierzchnię z głębin
podświadomości. Nazajutrz pojąłem wreszcie, co widzę. Wszedłem do pokoju Barbera jak
co dzień i gdy otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie słabo, otępiały od środków
uśmierzających ból wstrzykniętych do krwiobiegu, spojrzałem na niego, konkretnie na zarys
powiek, na miejsce między brwiami a rzęsami, i raptem uzmysłowiłem sobie, że patrzę na
siebie. Barber miał takie same oczy jak ja. Teraz, gdy wychudł na twarzy, dostrzegłem to
wreszcie. Wyglądaliśmy tak samo, podobieństwo było oczywiste. W końcu sobie to
uświadomiłem, prawda wreszcie mi się objawiła i nie miałem innego wyboru, jak tylko na nią
przystać. Byłem synem Barbera, byłem nim bez cienia wątpliwości.
Przez następne dwa tygodnie wszystko zdawało się iść ku dobremu. Lekarze byli
optymistami i czekaliśmy już dnia, kiedy Barberowi zdejmą gips. Lecz na początku sierpnia
jego stan nagle się pogorszył. Dopadła go jakaś infekcja, a podane leki wywołały reakcję
uczuleniową, w efekcie której ciśnienie krwi niebezpiecznie skoczyło do góry. Kolejne
badania ujawniły cukrzycę, której nigdy u niego nie stwierdzono, i gdy tak lekarze pobierali
próbki w poszukiwaniu dalszych powikłań, lista chorób i dolegliwości się wydłużała: choroba
wieńcowa, podagra w stadium początkowym, niewydolność krążenia, Bóg raczy wiedzieć co
jeszcze. Wydawało się, że ciało Barbera nie wytrzymuje już dłużej. Zbyt wiele przeszło i
teraz skomplikowana maszyneria zaczęła się rozpadać. Odporność nadwerężył ogromny
spadek wagi i organizm nie miał się jak bronić, krwinki nie chciały przeprowadzić
kontrnatarcia. Dwunastego sierpnia Barber powiedział mi, że wie, iż umrze, ale go nie
słuchałem.
- Zaciśnij zęby - mówiłem. - Wyjdziesz ze szpitala przed rozpoczęciem finałów ligi,
zobaczysz.
Nie potrafiłem się już rozeznać we własnych odczuciach. Byłem otępiały od patrzenia, jak
Barber kruszeje, i od połowy sierpnia chodziłem jak w transie. Ważne teraz było dla mnie
tylko jedno: trzymać fason. Żadnych łez, napadów rozpaczy, osłabnięć woli. Tchnąłem
nadzieją i ufnością, ale w głębi duszy zdawałem sobie chyba sprawę, że sytuacja jest
beznadziejna. To z kolei dotarło do mnie jednak dopiero na samym końcu, i to najbardziej
okrężną drogą. Poszedłem do baru zjeść późną kolację. Jedną ze specjalności tego dnia był
duszony kurczak - danie, które jadłem ostatni raz jako mały chłopiec, jeszcze chyba za życia
matki. Gdy tylko przeczytałem te dwa słowa w jadłospisie, pojąłem, że nic innego mnie tego
wieczora nie zadowoli. Złożyłem zamówienie u kelnerki i przez następne trzy czy cztery
minuty wspominałem dom rodzinny w Bostonie, gdzie mieszkałem z matką, przywołując po
raz pierwszy od wielu lat obraz niewielkiego stołu w kuchni, przy którym jadaliśmy razem
posiłki. Potem wróciła kelnerka i powiedziała, że duszony kurczak się skończył. Cóż, zdarza
się, nie było w tym nic wyjątkowego, rzecz jasna - w skali kosmosu niewiele więcej niż
pyłek, nieskończenie mała drobinka antymaterii - ale nagle poczułem się tak, jak gdyby cały
świat się zawalił. Nie ma już duszonych kurczaków. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że w
wyniku trzęsienia ziemi zginęło w Kalifornii dwadzieścia tysięcy osób, nie przybiłoby mnie
to bardziej. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy, i dopiero wtedy, gdy tak siedziałem w
barze i walczyłem z doznaniem srogiego zawodu, pojąłem, jak kruchy jest mój świat. Jajko
wymykało mi się z dłoni i lada chwila miało się rozbić na podłodze.
Barber umarł czwartego września, trzy dni po tym zdarzeniu w barze. Ważył wtedy tylko
dziewięćdziesiąt pięć kilogramów i wyglądał, jakby została go ledwie połowa, jak gdyby
rozpętana przemiana miała go strawić do cna. Musiałem z kimś porozmawiać, a jedyną osobą,
która przyszła mi na myśl, była Kitty. Dochodziła piąta rano, gdy do niej zatelefonowałem, i
nim jeszcze odebrała, zdałem sobie sprawę, że dzwonię po coś więcej, niż tylko przekazać jej
smutne wieści. Chciałem się dowiedzieć, czy mogę do niej wrócić.
- Wiem, że śpisz - powiedziałem - ale proszę, nie odkładaj słuchawki, dopóki mnie nie
wysłuchasz.
- M. S., to ty? - zapytała ze zdumieniem cichym, załamującym się głosem.
- Jestem w Chicago. Godzinę temu umarł Soi. Nie mam nikogo, z kim mógłbym
porozmawiać.
Chwilę trwało, nim opowiedziałem jej całą historię. Z początku nie chciała uwierzyć i w
miarę podawania szczegółów sam coraz wyraźniej dostrzegałem, jak nieprawdopodobnie to
wszystko brzmi. Tak, wpadł do otwartego grobu i złamał sobie kręgosłup. Tak, naprawdę był
moim ojcem. Tak, umarł przed godziną. Tak, dzwonię ze szpitala. Raptem nastąpiła krótka
przerwa i rozległo się „wrzuć monetę", a gdy połączenie się odblokowało, usłyszałem, że
Kitty szlocha.
- Biedny Soi - szepnęła. - Biedny Soi i biedny M. S. Wszyscyśmy biedni.
- Przepraszam, ale musiałem ci powiedzieć. Byłoby nie w porządku, gdybym nie zadzwonił.
- Nie, dobrze, że zadzwoniłeś. Tylko że to takie trudne... O Boże, M. S., gdybyś wiedział, jak
długo czekałam na znak życia od ciebie.
- Wszystko schrzaniłem, co?
— To nie twoja wina. Nic nie poradzisz na to, co czujesz. Nie można poradzić.
- Nie spodziewałaś się, że jeszcze kiedyś się odezwę, co?
- Nie. Na początku o niczym innym nie mogłam myśleć i tylko czekałam. Ale tak się nie da
na dłuższą metę i w końcu straciłam nadzieję.
— Ale ja ani na chwilę nie przestałem cię kochać. Wiesz o tym, prawda?
Na linii znów zapadła cisza, a potem usłyszałem nagle, że Kitty znowu płacze - usłyszałem
żałosny, rwany szloch, który zdawał się wysysać z niej życie.
— Jezu Chryste, M. S., co ty ze mną wyprawiasz? Od czerwca nie dajesz znaku życia, a
potem nagle dzwonisz w środku nocy z Chicago, dobijasz mnie wieścią o Solu i zaczynasz
mówić o miłości? To nie w porządku. Nie masz prawa tak robić. Już nie.
- Nie potrafię żyć bez ciebie. Próbowałem, ale nie potrafię.
- A ja potrafię.
- Nie wierzę.
- Było mi tak trudno, M. S. Musiałam zrobić się twarda, żeby to przetrwać.
- Jak mam to rozumieć?
- Za późno, M. S. Już nie potrafię się tak otworzyć. Uniesz-częśliwiłeś mnie i drugi raz tak
nie zaryzykuję.
- Masz kogoś, tak?
- Minęły miesiące. Co ty sobie myślisz? Co miałam robić, gdy ty jeździłeś sobie po kraju, nie
mogąc się zdecydować?
- Jesteś z nim teraz w łóżku?
- Gówno cię to obchodzi.
- Jesteś, tak? Powiedz.
- Właśnie że nie jestem. Ale i tak nie masz prawa pytać.
- Nie obchodzi mnie to. To nie ma dla mnie znaczenia.
— Dość, M. S. Dłużej tego nie wytrzymam. Ani słowa więcej.
- Błagam cię, Kitty. Pozwól mi wrócić.
- Żegnaj, Marco. Bądź dla siebie dobry. Proszę, bądź dla siebie dobry.
To powiedziawszy, odłożyła słuchawkę.
Pochowałem Barbera obok mojej matki. Trzeba było trochę zachodu, by przyjęli go na
cmentarzu Westlawn - goja wśród rosyjskich i niemieckich Żydów - ale ponieważ parcela
Foggów mogła pomieścić jeszcze jedną osobę i ponieważ, oficjalnie rzecz biorąc, byłem teraz
głową rodziny, a zatem i właścicielem tej piędzi ziemi, dopiąłem swego. W rezultacie
pochowałem ojca w miejscu, które było przeznaczone dla mnie. W świetle tego, co przyniosły
ostatnie miesiące, uznałem, że przynajmnej to mogę dla niego zrobić.
Po rozmowie z Kitty rozpaczliwie potrzebowałem zająć czymś myśli i z braku innych spraw
to właśnie formalności pogrzebowe pozwoliły mi przetrzymać następne cztery dni. Dwa
tygodnie przed śmiercią Barber zebrał resztki sił i przepisał na mnie cały swój majątek, więc
pieniędzy miałem w bród. Testamenty są zbyt skomplikowane, rzekł, a ponieważ i tak chce,
żebym wszystko odziedziczył, czemu nie miałby dać mi od razu? Próbowałem odwieść go od
tego pomysłu, zdając sobie sprawę, że zgoda będzie ostatecznym przyznaniem się do
oczekiwania na ponury koniec, z drugiej jednak strony nie chciałem się zbytnio sprzeciwiać.
Barber ledwo już się wtedy trzymał i nie byłoby w porządku jeszcze utrudniać mu życie.
Zapłaciłem rachunki za szpital, za pogrzeb i z góry za płytę nagrobną. Aby pochówek miał
oprawę, zadzwoniłem do rabina, który poprowadził moją bar micwę jedenaście lat wcześniej.
Był już starym człowiekiem, dawno po siedemdziesiątce, jak sądzę, i wcale mnie sobie nie
przypominał. Jestem już na emeryturze, rzekł, weź pan kogoś innego. Nie, odparłem, chcę
właśnie ciebie, rabbi Green, nikogo innego. Po długich namowach wreszcie się zgodził - za
podwójną stawkę. To bardzo nietypowa sprawa, zauważył. Nie ma typowych,
odpowiedziałem. Każda śmierć jest wyjątkowa.
Rabin Green i ja byliśmy jedynymi osobami na pogrzebie. Przyszło mi do głowy, by o śmierci
Barbera powiadomić Magnus College, na wypadek gdyby jego koledzy chcieli przyjechać, ale
się nie zdecydowałem. Nie byłem w nastroju do spędzenia tego dnia z obcymi, nie chciałem z
nikim mówić. Na moją prośbę rabin zrezygnował z mowy pogrzebowej po angielsku i
ograniczył się tylko do odmówienia tradycyjnych modlitw po hebrajsku. Hebraj-szczyzna
dawno już wywietrzała mi z głowy i cieszyłem się, że nie rozumiem, co mówi. Dzięki temu
byłem sam na sam z własnymi myślami, a tego właśnie chciałem. Rabin Green miał mnie za
człowieka niespełna rozumu i przez tych parę spędzonych razem godzin trzymał się ode mnie
jak najdalej. Żal mi go było, ale nie na tyle, by próbować mu cokolwiek wytłumaczyć.
Wątpię, bym powiedział do niego więcej niż pięć, sześć słów. Gdy po ceremonii
podjechaliśmy limuzyną pod jego dom, wyciągnął prawą rękę i uścisnął mi dłoń, klepiąc
mnie delikatnie po knykciach lewą. Był to gest pocieszenia, dla niego pewnie tak naturalny
jak złożenie podpisu, i chyba nawet nie był świadom tego, co robi.
— Twój umysł jest wzburzony, młodzieńcze — rzekł. - Posłuchaj mej rady i idź do lekarza.
Kazałem szoferowi zawieźć się do motelu Eden Rock. Nie chciałem spać tam ani jednej nocy
dłużej, toteż natychmiast za cząłem się pakować. Nie zabrało mi to więcej niż dziesięć minut.
Zapiąłem torbę i usiadłszy na łóżku, ostatni raz rozejrzałem się dokoła. Jeśli w piekle
wynajmują pokoje, powiedziałem do siebie, to właśnie takie. Bez żadnego powodu - to
znaczy bez żadnego powodu, którego byłbym świadom - wstałem, zacisnąłem pięść i
grzmotnąłem w ścianę. Cienka płyta pilśniowa nie stawiła żadnego oporu, ustępując z
trzaskiem, aż ręka mi się zagnieździła. Zastanowiło mnie, czy meble też są tak liche, i
chwyciłem krzesło, by się przekonać. Rąbnąłem nim w biurko i z radością patrzyłem, jak
rozpada się na kawałki. By dopełnić zniszczenia, chwyciłem jedną z ułamanych nóg i
przeszedłem się z nią po pokoju, atakując prowizoryczną maczugą kolejne przedmioty:
lampy, lustra, telewizor, cokolwiek się nawinęło pod rękę. Ledwie kilku minut
potrzebowałem, by doszczętnie zdemolować pokój, a mój wyczyn niezmiernie podniósł mnie
na duchu, jak gdybym wreszcie zachował się rozsądnie, jak gdybym wreszcie postąpił tak, jak
wymagała sytuacja. Nie zostałem, by podziwiać swe dzieło. Dysząc z wysiłku, chwyciłem
torby, wybiegłem na dwór i odjechałem czerwonym pontiakiem.
Jechałem bez przestanku przez dwanaście godzin. Noc już zapadła, gdy przekroczyłem
granicę z Iową i świat po trosze spłaszczył się do bezkresu rozgwieżdżonego nieba.
Zahipnotyzowała mnie własna samotność, wpatrzonego w linię autostrady, jak gdyby była to
jedyna pępowina łącząca mnie z ziemią, i zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy już nie
widziałem na oczy. Zajechałem do przydrożnego motelu gdzieś w sercu Nebraski i poszedłem
spać. Pamiętam, że w ciemności cykały świerszcze, ćmy tłukły się o moskitierę w oknach, a z
odległego zakątka nocy dobiegało szczekanie psa.
Rano zorientowałem się, że przypadkiem obrałem właściwy kierunek. Całkiem nieświadomie
ruszyłem na zachód i teraz, gdy już byłem w drodze, spłynął na mnie spokój, opanowanie.
Postanowiłem, że sam zrobię to, co zamierzaliśmy zrobić z Barberem, a świadomość, że mam
swój cel, że nie tyle uciekam, ile zdążam, dodała mi odwagi, by przyznać się przed samym
sobą, że nie chcę umrzeć.
Nie myślałem, że kiedykolwiek odnajdę jaskinię (od początku sprawa była beznadziejna), ale
uważałem, że samo poszukiwanie wystarczy, że będzie czynem przekreślającym wszelkie
czyny.
W torbie miałem trzynaście tysięcy dolarów, a to oznaczało, że nic mnie nie powstrzyma:
mogłem szukać, aż wyczerpią się wszystkie możliwości. Dojechałem do kresu płaskich
równin i przespałem noc w Denver, a potem ruszyłem do Mesa Verde, gdzie zamarudziłem
trzy albo cztery dni, włócząc się pośród gigantycznych ruin wymarłej cywilizacji, niezdolny
się z nimi rozstać. Nie myślałem, że cokolwiek w Ameryce może być tak stare, a gdy
wjechałem do Utah, poczułem, że zaczynam rozumieć Pony'ego. Rzecz nie w tym, że
przytłaczał mnie krajobraz (każdego przecież przytłacza), ale że bezkres i pustka tej krainy
zaczęły odbijać się na moim poczuciu czasu. Zdawało się, że teraźniejszość nie niesie już ze
sobą tych samych konsekwencji. Minuty i godziny były zbyt małe, by je odmierzać, a
otworzywszy oczy na otoczenie, człowiek zmuszony był myśleć w kategoriach stuleci,
pojmował, że tysiąc lat to nie więcej niż tyknięcie zegara. Po raz pierwszy w życiu ziemię
pod stopami poczułem jako planetę wirującą w przestworzach. Odkryłem, że nie jest duża,
lecz bardzo mała - niemalże mikroskopijna. Ze wszystkiej materii we wszechświecie Ziemia
była najmniejsza.
Wynająłem pokój w motelu Comb Ridge w Bluff i następny miesiąc spędziłem na
wędrówkach po okolicy. Wspinałem się na skały, zaglądałem w rozstępy kanionów,
nabijałem setki mil na liczniku pontiaca. W trakcie tych wypadów odkryłem wiele jaskiń, ale
żadna nie nosiła śladów zamieszkiwania. Mimo to byłem szczęśliwy, niemal rozradowany
własną samotnością. Aby uniknąć zatargów z mieszkańcami Bluff, obciąłem krótko włosy i
rozpowiedzia-łem, że jestem absolwentem geologii, co chyba rozwiało wszelkie podejrzenia
na mój temat. Nie mając żadnych innych planów prócz dalszego poszukiwania, spędziłbym
pewnie w ten sposób wiele miesięcy: rano wpadałbym na śniadanie do jadłodajni Sally i
włóczył się po pustkowiu aż do zmroku. Pewnego dnia pojechałem jednak dalej niż zwykle,
aż za Monument Yalley, do faktorii handlowej Nawahów w Oljeto. Oljeto znaczy „księżyc w
wodzie", co już wystarczyło, by mnie przyciągnąć, poza tym ktoś w Bluff powiedział mi, że
małżeństwo prowadzące placówkę, niejacy państwo Smith, wiedzą o historii regionu tyle, co
nikt inny. Pani Smith była wnuczką albo prawnuczką Kita Carsona, a dom, w którym
mieszkała wraz z mężem, wypełniały nawahskie koce i ceramika, iście muzealna kolekcja
indiańskiego rzemiosła. Spędziłem z nimi kilka godzin, popijając herbatę w chłodzie ich
dużego pokoju, aż T wreszcie nadarzyła się chwila, by spytać, czy słyszeli o człowieku
przezwiskiem George Szkaradnopyski. Oboje pokręcili jednak głowami. Nie. A o braciach
Gresham? Słyszeliście państwo o nich? A, o Greshamach to pewnie, odparł pan Smith. To
były bandziory, co przepadły z pięćdziesiąt lat temu. Bert, Frank i Harlan, ostatni z wielkich
rabusiów Dzikiego Zachodu. Nie mieli tu gdzieś kryjówki w okolicy? - wypytywałem dalej,
próbując nie okazać podekscytowania. Ktoś mi kiedyś mówił, że mieszkali w jakiejś jaskini,
chyba gdzieś w górach. A to być może, odparł pan Smith, bom sam o tym słyszał. Podobnież
gdzieś niedaleko Tęczowego Mostu to było. Myśli pan, że można by tę jaskinię odnaleźć?
Można to pewnie było, mruknął pan Smith, dawniej, bo teraz to już nie. Dlaczego? —
zapytałem. Jezioro, odpowiedział. Jezioro Powell. Cała okolica jest pod wodą. Zalali
wszystko, będzie już ze dwa lata. Jak nie masz pan sprzętu do nurkowania głębinowego, to
nic pan nie zdziałasz.
Wtedy spasowałem. W chwili gdy pan Smith wypowiedział te słowa, zrozumiałem, że nie ma
sensu szukać dalej. Od początku wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał przestać,
przez myśl mi jednak nie przeszło, że nastąpi to tak nagle, w formie druzgocącego,
nieodwołalnego wyroku. Dopiero co zacząłem, dopiero się rozgrzewałem do czekającego
mnie zadania, a oto niespodzianie okazało się, że nie mam już nic do zrobienia. Wróciłem do
Bluff, przespałem noc w motelu i nazajutrz się wyniosłem. Pojechałem nad jezioro Powell,
żeby na własne oczy zobaczyć wodę, która przekreśliła moje piękne plany, ale trudno było
mieć pretensję do jeziora. Wynająłem motorówkę i cały dzień pływałem, usiłując się
zdecydować, co dalej robić. Nienowy już dla mnie wtedy dylemat, ale poczucie porażki było
tak dojmujące, że nie mogłem zebrać myśli. Dopiero gdy zwróciłem łódź do wypożyczalni i
zacząłem się rozglądać za swoim samochodem, okazało się, że nie mam wcale wolnej ręki.
Nigdzie nie mogłem znaleźć pontiaca. Szukałem wprawdzie wszędzie, ale gdy tylko
zobaczyłem, że nie stoi w miejspu, w którym zaparkowałem, zdałem sobie sprawę, że go
skradziono. Miałem ze sobą plecak i tysiąc pięćset dolarów w czekach podróżnych, ale resztę
zostawiłem w bagażniku - ponad dziesięć tysięcy dolarów w gotówce, moje całe dziedzictwo,
wszystko, co miałem na tym świecie.
Wspiąłem się na drogę w nadziei, że ktoś mnie zabierze, ale nie zatrzymał się żaden
samochód. Kląłem w żywy kamień, wyzy l wając każdy przemykający obok pojazd. Zbliżał
się wieczór, a ponieważ pech na autostradzie mnie nie opuszczał, nie miałem innego wyjścia,
jak w końcu zejść z drogi i w bylicy wymościć sobie legowisko na noc. Zniknięcie
samochodu tak mnie zaskoczyło, że nie przyszło mi nawet do głowy, by zawiadomić policję.
Gdy obudziłem się nazajutrz, dygocząc z zimna, zaświtało mi, że kradzieży nie dokonała
wcale ludzka ręka. To wybryk bogów, pomyślałem, przejaw boskiej złośliwości, którego
jedynym celem było mnie złamać.
Wtedy właśnie zacząłem iść. Byłem tak wściekły, czułem się tak znieważony tym, co się
stało, że przestałem wystawiać kciuk na przejeżdżające samochody. Szedłem cały dzień, od
wschodu do zachodu słońca, krocząc zawzięcie, jak gdybym chciał zadeptać, ukarać ziemię
pod mymi stopami. Nazajutrz to samo. I następnego dnia. I dzień potem. Przez następne trzy
miesiące szedłem, posuwając się uparcie na zachód, zatrzymując na dzień lub dwa w małych
miasteczkach, sypiając w polach, jaskiniach, przydrożnych rowach. Przez pierwsze dwa
tygodnie byłem jak ogłuszony. Wrzało we mnie, płakałem, wyłem jak szaleniec, ale po trosze
gniew się wypalał i wreszcie ukołysał mnie rytm własnych kroków. Zdzierałem kolejne pary
butów. Pod koniec miesiąca zacząłem się odzywać do ludzi. Parę dni później kupiłem
pudełko cygar i każdego wieczora wypalałem jedno w hołdzie memu ojcu. W arizońskiej
Yalentine uwiodła mnie w pustym barze na przedmieściach pucołowata kelnerka imieniem
Peg i w rezultacie zostałem z nią dziesięć czy dwanaście dni. W kalifornijskim Needles
skręciłem kostkę i przez tydzień nie mogłem chodzić, ale poza tym szedłem bez ustanku,
kierując się na Pacyfik, niesiony rosnącym uczuciem szczęścia. Wierzyłem, że gdy dotrę na
kraniec kontynentu, rozstrzygnie się jakieś ważne pytanie mnie dotyczące. Nie miałem
pojęcia jakie, ale odpowiedź rodziła się już w moich krokach i należało tylko dalej iść, by
mieć rosnącą pewność, że zostawiłem samego siebie za plecami, że nie jestem już tym, kim
byłem.
Piątą parę butów kupiłem w miasteczku o nazwie Lakę Elsinore 3 stycznia 1972 roku. Trzy
dni później, wymizerowany wędrówką, zszedłem ze wzgórz do Laguna Beach z czterysta
trzynastoma dolarami w kieszeni. Już ze wzniesień widziałem ocean, ale maszerowałem dalej,
aż stanąłem nad wodą. Była czwarta po południu, gdy zdjąłem buty i poczułem piasek pod
stopami. Dotarłem na kraniec świata i dalej nie było już nic prócz powietrza i fal, nic prócz
pustki, która ciągnęła się aż po brzegi Chin. Tu zacznę, powiedziałem sobie, tu właśnie
rozpoczyna się moje życie.
Stałem długo na plaży, czekając, aż znikną ostatnie promienie słońca. Za plecami miasteczko
żyło własnym życiem, hucząc znajomym zgiełkiem dwudziestowiecznej Ameryki. Kiedy
pobiegłem spojrzeniem po łuku wybrzeża, zobaczyłem, że zapalają się po kolei światła w
domach. Zza wzgórz wytoczył się księżyc. Był pełny: okrągły i żółty jak płonący kamień.
Wpatrzyłem się w niego, gdy tak wznosił się w nocne niebo, i odwróciłem oczy dopiero
wtedy, gdy znalazł swoje miejsce w ciemności.