Mochnacki Maurycy O Literaturze Polskiej W Wieku XiX

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

MAURYCY MOCHNACKI

O LITERATURZE

POLSKIEJ W WIEKU

DZIEWIÊTNASTYM

In magnis voluisse sat est

background image

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000

background image

3

PRZEDMOWA


Czas nareszcie przestaæ pisaæ o sztuce. Co innego zapewne mamy teraz w g³owie i w sercu.
Improwizowaliœmy najœliczniejsze poema Narodowego Powstania! ¯ycie nasze ju¿ jest po-
ezj¹. Zgie³k orê¿a i huk dzia³. - Ten bêdzie odt¹d nasz rytm i ta melodia.
Nie literatura polska, ale polski kraj, szeroki, bujny z wszystkim ludem swoim, z ³anami i ste-
pami. Taki, jaki by³ przed wiekiem, niechaj nas przede wszystkim zajmuje. Niewielu znajdê
czytelników! Cieszê siê z tego. Og³osi³em przed rewolucj¹ wydanie niniejszego dzie³ka. -
W piœmie rozszerzy³o siê nad zamiar autora, tak ¿e dwa tomy ca³oœæ sk³adaæ maj¹. - Bóg wie,
kiedy wyjdzie tom drugi. Z dr¿eniem w sercu dr¿¹c¹ rêk¹ kreœli³em ostatnie stronice tego
pierwszego tomu na dni kilka przed 29 Listopada! By³y to chwile niepewnoœci. Okowy brzê-
cza³y w s³uchu moim. Samotnoœæ wiêzienia (mnie tak dobrze znanego) jak mg³a szerzy³a siê
w mojej duszy. Niebo to wszystko odmieni³o na lepsze! - Skoñczywszy pierwsz¹ czêœæ,
wszystkie egzemplarze mojego pisma na to skazujê, ¿eby butwia³y w ksiêgarniach, póki nie
odzyskamy bytu politycznego.
Pisa³em w Warszawie dnia 14 grudnia 1830 r.
Maurycy Mochnacki

background image

4

ROZDZIA£

PIERWSZY

background image

5

Za³o¿enie autora

Chc¹cemu teraz w dostatkach piœmiennych jakiegokolwiek narodu rozeznaæ jego myœl
w³asn¹, to¿ charakter, postaæ moraln¹ i kszta³t cywilizacji, trudnym staje siê to przedsiêwziê-
cie, je¿eli nie niepodobnym ku wykonaniu. Za dawnych czasów - nie mówiê w zapad³ej sta-
ro¿ytnoœci, ale w Europie chrzeœcijañskiej - umiejêtnoœæ sz³a innym strychem; w ciaœniejszych
mieœci³a siê szrankach ni¿eli teraz; k³adziono j¹ pod pewn¹ liniê i mod³ê, ¿eby nie chybia³a
ani na tê, ani na owe stronê. To prawda! Lecz wtenczas duch ludzki zawodzi³ na g³êbi¹; w g³ê-
bi przenika³ do jasnoœci i szuka³ gruntu. Dzisiaj we wszystkim wiêcej postawy ni¿ w¹tku. Byæ
mo¿e, ¿e teraz wiêcej umiemy od poprzedników naszych, ale zapewne przechodz¹ oni nas
treœci¹ i moc¹ swych pojêæ. Umiejêtnoœæ teraŸniejsza nie zna ¿adnego wêdzid³a; nie ukróco-
na ¿adn¹ przeszkod¹, ¿adn¹ w¹tpliwoœci¹, jako potok wezbrany z granic wystêpuje. P³ynie
szeroko, rwistym pêdem, na wszystkie rozlewaj¹c siê strony, ale na swoim nie jest tak umoc-
niona i tak daleko jak pierwej nie zachodzi. Dzisiaj, ¿e tak powiem, wszerz i pod³ug rozmia-
ru na d³ugoœæ moc pojêæ naszych siê roznosi; przedtem zaœ umys³ ludzki albo buja³ w prze-
paœcistych otch³aniach, albo œmia³ym lotem wzbija³ siê w przeciwleg³¹ stronê, do wysokoœci
ju¿ dla nas niedoœcig³ej i ledwo nie ku wy¿ynom zawrotu. Tam szuka³ prawdziwej chwa³y!
A przecie¿ z tego tylko wyrozumieæ mo¿na cz³owieka, w tym jedynie przenikn¹æ do jego du-
cha, co on sam g³êboko poj¹³, zrozumia³, uczu³. Któ¿ bowiem zgadnie istotê nic nie pojmu-
j¹c¹? To¿ samo z narodem siê dzieje. Dzielnoœæ jego poznawañ na jaœni¹ siê wyrywa w wiedzy
rozpostartej, w umiejêtnoœci; a si³a jego fantazji w sztuce. Uczucie w pieœni siê maluje.
Rzuæmy okiem na dzisiejsz¹ statystykê nauk. Co za ogromne drzewo wzros³o z pierwotnego
szczepu! Jak wybuja³o, jak siê rozga³êzi³o! Jak szeroko teraz ziemiê zalega cieniem swoim!.
I coraz to nowe puszcza odroœle. Ledwo nie codziennie, w porz¹dku wiadomoœci naszych,
mno¿y siê liczba dzia³ów i mno¿yæ siê nie przestaje. A za lat sto, za lat dwieœcie, któ¿ wie,
czy potomkowie nasi przez ca³e ¿ycie swoje do szkó³, jako ¿aki, chodziæ nie bêd¹ musieli dla
nauczenia siê, przynajmniej z rejestru abecad³owego, nazwisk tylu umiejêtnoœci, tyl¹ rozma-
itymi pochrzczonych tytu³ami? Ka¿d¹ rzecz radzi byœmy obróciæ w umiejêtnoœæ; z lada frasz-
ki stworzyæ naukê. Có¿ z tego, kiedy w tym wszystko siê z szczerej istoty wytrawia, wszyst-
ko na wierzch wychodzi!... Jak¿e wyrozumieæ naturê umys³u publicznego, gdzie nic nie ma
ani gruntu pod sob¹, ani wewn¹trz ujêcia? Có¿ wreszcie wyrozumieæ z blichtrów w mowie
i pisaniu?... Przedtem któ¿ by by³ pomyœli³, ¿e na przyk³ad o samej sztuce kucia koni albo
o zaprawie mularskiej i cementach bêdziemy mieli liczne pisma, uczone wywody i ledwo nie
ca³¹ literaturê? - Inaczej to kiedyœ bywa³o. Ludzie nie tak wiele pisali o budowlach i cemen-
tach, a trwalsze, ozdobniejsze stawiali gmachy. Sk¹d¿e to pochodzi? Dlaczego pami¹tki stare
tak¹ okaza³oœci¹ jaœniej¹? Czemu tak zdro¿a³y w naszym w³asnym mniemaniu? Rzecz natu-
ralna. Bo ju¿ siê na nic takiego zdobyæ nie mo¿emy. Bo zmaleliœmy w rozerwaniu naszym;

background image

6

bo pierwej myœl ludzka nie by³a jako warsztat rêkodzielniany, gdzie, w miarê podzia³u pracy
na coraz drobniejsze zatrudnienia, otrzymujemy coraz doskonalsze wyrobki.
Ten mechanizm, tak po¿yteczny w rêcznych robotach, wielkie szkody zrz¹dzi³ w nauce. Moc
ducha na jednoœci zale¿y; w podzia³ach s³abnie, rozprasza siê. Umiejêtnoœæ szerz¹ca siê me-
chanicznymi œrodkami poni¿a rozum ludzki. W tej mierze mam na wzglêdzie nie tylko nas
samych w Polszcze, ale ca³¹ Europê. Wszyscy teraz, jak widaæ, z jednego Ÿród³a czerpiemy:
tak samo wszyscy czujemy, myœlimy, piszemy. Czy¿ to nie jest widoczny skutek powszech-
nego mechanizmu pojêæ, mechanizmu myœlenia? W tej jednostajnej cywilizacji, zacieraj¹cej
w³aœciwoœæ indywidualn¹ i wszystkie pierwotne cechy, jak¿e trudno odkryæ i wy³¹czyæ istotê
naszego narodu w rodzinnej jego osiad³oœci! Te¿ same wszêdy formy zewnêtrzne i rzecz ta
sama; te same widoki, wyobra¿enia. Rodzicielstwa znamiê na dzie³ach uczonych, w utwo-
rach sztuki, w poezji, we wszelakim misterstwie dowcipu, niegdyœ tak wydatne, tak raŸne,
tak bij¹ce w oczy, coraz w¹tpliwsze staje siê. Przyjdzie ku temu, ¿e go i znaæ nie bêdzie. Prze-
nosz¹ siê mniemania z jednego kraju do drugiego: jednego trzymaj¹ siê porz¹dku; w jednych
klubach zawarte. Maj¹ tê sam¹ moc i niemoc, tê sam¹ prawdê i nieprawdê. A je¿eli gdzie jak¹
ró¿nicê postrze¿esz, to tylko w zewnêtrznym kroju, na zwierzchniej szacie myœli; w gruncie
¿adnej prawie odmiany. Ni¿eli o kosztowne per³y i diamenty trudniej teraz o nowoœæ w my-
œlach. Nie jest¿e to znakiem, ¿eœmy upadli na sile?
Usta³a œwiat³oœæ pierwotnej, anielskiej natury cz³owieka! Usta³a owa dzielnoœæ poznawañ.
Zdrobnia³y pojêcia; os³ab³a usilnoœæ do wielkich rzeczy w zamêcie potocznych spraw spo³eczeñ-
skiego ¿ycia, w nieprzebranym mnóstwie wiadomostek, a najbardziej rozstrzeleniem siê nauk
i umiejêtnoœci na niezliczone dzia³y. Jakie¿ mniemanie zaweŸmie o nas daleka potomnoœæ? Po-
wieli, ¿eœmy wszyscy jeden naród bratni, jedn¹ rodzinê, spólnym rz¹dz¹c¹ siê rozumem, sk³a-
dali w Europie? Czy te¿ przypisze niemocy albo lenistwu, ¿e tak ró¿ne plemiona, ró¿ne mow¹,
postaw¹, jêzykiem, obyczajem, w ró¿nych zamieszka³e siedliskach, mia³y przecie¿ jakby jedn¹
g³owê, jedn¹ moc ducha, jedn¹ imaginacj¹ i jedn¹ si³ê natchnienia?... Zaiste, obróciwszy myœl
ku up³ynionym czasom, ³atwiej rozwik³alibyœmy charakter idealny któregokolwiek ludu b¹dŸ
w staro¿ytnoœci, b¹dŸ w wiekach poœrednich z u³amków, z spleœnia³ych resztek jego cywiliza-
cji, jak dzisiaj z ogromnego stosu ksi¹g drukowanych i przechowuj¹cych siê w ca³oœci.

Nie bêdê roztrz¹sa³ pism uczonych Polaków, ani dzie³ polskich artystów, dla ocenienia ich
wartoœci; bo to w³aœciwie do krytyki nale¿y. Zamiarem moim jest: zbadaæ ducha i przenikn¹æ
do istoty polskiego narodu w ojczystej literaturze, Ca³¹ usilnoœæ mojê w to po³o¿ê, ¿eby czy-
telnik wyrozumia³: jaki jest umys³ ogólny w Polszcze pod wzglêdem artystowskim i nauko-
wym? Gdy¿ sztuka i umiejêtnoœæ s¹ to dwa najpiêkniejsze pierwiastki dzisiejszej europejskiej
cywilizacji. Prócz wzmiankowanych przeszkód, utrudzaj¹cych wyrozumienie umys³u publicz-
nego, czyli ogólnego, tudzie¿ wyci¹gnienie na jaœni¹ istoty moralnej któregokolwiek b¹dŸ
w dzisiejszych czasach narodu (co szczególniej nas samych siê tyczy, którzy tyle przejêliœmy
od obcych), i to tak¿e, co nastêpnie powiem, zdaje siê byæ godne uwa¿ania;
Wszyscy estetycy radzi powtarzaj¹, jedni za drugimi: ¿e literatura powinna byæ obrazem na-
rodu. Nic nad to pewniejszego. Ale obraz narodu jest tak¿e obrazem czasu. Czas zaœ, jaki¿ to
ruchomy element!
Czas nigdy nie jest rzeczywiœcie. Zawsze staje siê. Trudno wiêc po³o¿yæ granicê nieprze-
skoczn¹ miêdzy up³ynionym a przysz³ym czasem.* Tê g³ówn¹ trudnoœæ w rzeczy samej spo-

background image

7

tykam w piœmie moim. Ka¿da up³yniona chwila w przesz³oœæ zapada: ka¿da nastêpna, nawet
kiedy to piszê, do przysz³oœci nale¿y. Któr¹¿ godzinê, któr¹ minutê, sekundê uwa¿aæ jako
nieruchomy punkt miêdzy tymi dwoma, je¿eli tak rzec godzi siê, biegunami czasu? Miêdzy
przesz³oœci¹ i przysz³oœci¹? - Nie jestli teraŸniejszoœæ z³udzeniem? Kto w to pilniej wejrzy,
powie: nie masz teraŸniejszego czasu.
Czas by³ albo bêdzie. Nigdy nie jest. Zawsze siê rozwija. A przecie¿ ¿¹damy od spó³czesnych
dziejów pisarza, a szczególniej od historyka spó³czesnej literatury, obrazu teraŸniejszoœci.
¯¹damy wiêc tego, czego nikt dokazaæ nie mo¿e; bo ten sam historyk co chwila, za ka¿dym
uderzeniem pulsu, nale¿y w po³owie do minionego, a w po³owie do przysz³ego czasu... Jak¿e
uchwyci zarysy tej mieni¹cej siê co chwila fizjonomii wieku? Jak odmaluje obraz, gêsta,
wejrzenie ruchomej twarzy? Portret osoby niecierpliwej, niespokojnej, która za ka¿dym po-
ci¹gnieniem pêdzla wstaje z miejsca i odbiega od artysty, a potem znowu wraca i odchodzi
z odmiennym co chwila wejrzeniem to pochmurnego, to rozjaœnionego lica: która jest ustaw-
nie to w smutku, to w weselu; która jest wszystka z dusz¹ i z cia³em w grze namiêtnoœci -
portret takiej osoby bêdzie¿ jej podobny?
A jednak ¿¹damy wiernego portretu od spó³czesnych dziejów pisarza! - W takim samym przy-
padku i ja siê znajdujê. Trudny zawód - mo¿e trudniejszy ni¿eli inne literackie przedsiêwziê-
cia. Z tej przyczyny po³o¿y³em na tym piœmie god³o: in magnis voluisse sat est.

____________________________

* Tê sam¹ myœl umieœci³em by³ w artykule „Kuriera Polskiego”: Czas teraŸniejszy (N. 130 [16 IV 1830]). Ca³y ten artyku³
w „Kur. Pols.” co do s³owa prawie wypisany z niniejszego dzie³ka.

background image

8

Co rozumieæ potrzeba przez literaturê?

Natura wszêdzie prawie stawia przed oczy cz³owieka naœladowane obrazy pierwotnych kszta³-
tów swoich i postaci. Nie masz podobno jawiska na œwiecie materialnym, które by tym spo-
sobem zdania naszego nie oszukiwa³o. Wszystko siê tu na dwoje roznosi. Drzewa i kwiaty
na ziemi, sama ziemia z swoimi stworzeniami, s³oñca, ksiê¿yc i gwiazdy w wodzie siê uka-
zuj¹. Masy niezmiernej wielkoœci odbija drobny kryszta³, roz³am œwiec¹cego metalu, czêsto-
kroæ jedna kropelka p³ynu. Te¿ same przedmioty rozœcielaj¹ cienie kszta³tów swoich na p³asz-
czyznach poziomych, pochy³ych itd. A cienie rzeczy bywaj¹ to wiêksze, to mniejsze od nich
samych. Nawet dŸwiêk g³osu powtarza siê w miejscach górzystych. Echo jest jako obraz, jako
cieñ, a mo¿e jako zwierciad³o dŸwiêku... Ob³oki w powietrzu - otó¿ niby fantastyckie myœli
ziemi. Patrz¹c na te górne krajobrazy, na te urwiska ska³, na te przepaœci, grody, lasy, na tych
jeŸdŸców harcuj¹cych po mglistym b³oniu, rzek³byœ, ¿e ziemia duma i zawiesza wysoko nad
nami senne kszta³ty swojej fantazji. Co zdzia³a³a na powierzchni, albo co zdzia³a³ dowcip
cz³owieczy, to¿ samo unosi w powietrze, osadza niby dla rozrywki na tle ruchomym, na ob-
³oku i k³amliwe rysuje postacie. - A je¿eli pójdziemy do mniej znanej krainy: czy¿ sen nie
jest cieniem ¿ycia ludzkiego? Czyli¿ we œnie - w tym fantastyckim przeobra¿eniu tego, co siê
dzia³o na jawie - nie rozmawiamy? Nie rozumiemy i na g³êbokie siê dowcipy nie zdobywa-
my?... IdŸmy jeszcze dalej, w te strony, sk¹d, jak mniema Hamlet, ¿aden wêdrowiec nie po-
wróci³: œmieræ czym¿e bêdzie? Tylko cieniem snu, zwierciad³em nocnym tego k³amliwego
obrazu ¿ycia.
Istota, cieñ marny i zginienie, otó¿ trzy pierwiastki bytu. Rzeczywistoœæ, sen i œmieræ - trzy
rozdzia³y w ksiêdze jestestw, jakby trzy zwroty jednej pieœni, jednego hymnu pochwalnego,
w którym pe³no zgody i harmonii, choæ tak ró¿ne zdarzenia wyra¿a.
Taka jest poezja natury. Na pró¿no szukalibyœmy w³aœciwego nazwiska w polskim jêzyku dla
tej osobliwoœci. Trudno to krótko powiedzieæ. Có¿ znacz¹ owe porozrzucane œwiadectwa
widomych kszta³tów, owe omylne postacie? Jak rozumieæ tê dwoistoœæ bytu, to dzielenie siê
i zacieranie? Tê naœladowcz¹ umiejêtnoœæ w przyrodzeniu? Kto rad na ma³ym przestaje, nie-
chaj siê uczy optyki, i akustyki, a snadno pojmie przyczynê odbijania siê g³osu lub ukazywa-
nia przedmiotów w wodzie i na innych cia³ach przezroczystych. Ale podobno te nauki cie-
kawszego umys³u nie zaspokoj¹. Z doœwiadczenia wiedzieæ, ¿e to lub owo takim, a nie in-
nym trybem dzieje siê w naturze, nie jest to jeszcze: wszystko wiedzieæ. Pewne jawiska
w przyrodzeniu maj¹ zakryte rozumienie; maj¹ tajemn¹ stronê, nie znan¹ fizyce eksperymen-
talnej. A porównaæ by je mo¿na z dekoracjami widowisk teatralnych, które tylko w perspek-
tywie, na scenie, zamierzony skutek czyni¹, kiedy siê zacznie rzecz poematu i gra aktorów.
Najpiêkniejszy fenomen, rozebrany i t³umaczony wedle przepisów martwej nauki, jest jako
teatralna dekoracja za kulisami.

background image

9

W wieku poœrednim - w tej epoce dziwów i fantazji, za dni Campanelli i Paracelsa - nauka
przyrodzenia by³a sztuk¹ magiczn¹, czarnoksiêskim misterstwem. Natenczas uczeni i nieucy
wierzyli w zakryte w³asnoœci - qualitates occultae. Czy¿ teraz ¿adne tajemne rozumienie,
¿aden dziw naszego serca nie opanuje? Tê myœl gdzie indziej obróciwszy, postrze¿emy, ¿e
owo przedrzeŸnianie w naturze nie na same kszta³ty siê rozci¹ga i zewnêtrzne postacie. Wszê-
dy takie analogie spotykaj¹ uwagê nasze. Tê dwoistoœæ bytu prawdziwego i omylnego widzi-
my tak¿e w ludzkim spo³eczeñstwie. Historia to jasno pokazuje. Czytajmy dzieje niektórych
ludów w czasach zapad³ych i nowszych. Jak szeroko rozsia³y po ziemi jestestwo swoje! Oto
panuj¹ na l¹dzie i na morzu, maj¹ liczne miasta, maj¹ skarby, potêgê, dostatek wszystkiego.
Rozkazuj¹ im m¹drzy w prze³o¿eñstwie, dzielni bohatyrowie. M¹¿ wielki, jeden po drugim,
idzie z nieprzerwanego nastêpstwa. Przywdziewaj¹ zbroje, przodkuj¹ bitnym szykom i brat-
ni¹ s³awê u koñczyn œwiata rozpleniaj¹. Lecz to nie trwa d³ugo. Czym¿e jest historia? Snem
ludów, cieniem ich jestestwu. Owo plemiê, skutkiem poprzednich powodzeñ, zawichrzone
niezgod¹ lub rozpieszczone niewieœci¹ miêkkoœci¹, znika z placu. Moc, dostatek, bieg³oœæ
w sprawach, œwietne przewagi, dostojne imiê, wszystko rozproszone jako mg³a mija. Wten-
czas na karki pognêbionych nastêpuj¹ silniejsi, dzicy œwiatoburcy; depc¹ po nich, z dawnej
okaza³ej spania³oœci dumnie siê natrz¹saj¹c; krwawym bu³atem nowe rz¹dy na ziemi grun-
tuj¹ i g³oœniejsz¹ jeszcze surm¹ obwieszczaj¹ przysz³ym wiekom swój ród i imiê. Có¿ siê sta-
³o z ludem zwyciê¿onym? - Jest jeszcze, jeszcze siê jego jestestwo w nic nie rozwia³o, prze-
chodzi dopiero drug¹ kolej, drugi rozdzia³ bytu. Zwiedzionemu, str¹conemu z widowni dzia-
³añ, ironia losu zakreœli³a ciaœniejsz¹ sferê na omylnym obrazie, w cieniu prawdziwego ¿ycia
- niejako we œnie politycznym. Tak mo¿e przetrwaæ kilkaset lat. Z czasem atoli i te ostatki
jestestwa ulegn¹ zag³adzie. Bo ze snu niemocy przechodzi naród do ciemniejszych jeszcze
krain... Je¿eli tedy ten lud w powodzeniu swoim, za dni szczêœliwszych, nie mia³ ¿adnego
mêdrca, ¿adnego dziejopisa, ¿adnego wieszcza lub artysty, zaginie niepochybnym zatraceniem
pamiêæ jego imienia - zgin¹ szcz¹tki szcz¹tków.
Wszêdzie natura przemawia do cz³owieka. Pe³no tych znaków w przyrodzeniu. Mo¿na by
jeszcze to roznoszenie siê na dwoje uwa¿aæ jako s³ab¹ i niejako instyktow¹ d¹¿noœæ natury
do refleksji; a przynajmniej owe igrzyska natury, owe fantastyckie przeobra¿enia zdaj¹ siê byæ
god³em w³adzy intelektualnej cz³owieka, któr¹ refleksj¹ zowiemy, która sprawuje: ¿e mo¿e-
my mieæ uznanie samych siebie w naszym jestestwie.*
Rzecz ta zostaje w zwi¹zku nierozdzielonym z przedmiotem, który bêdê roztrz¹sa³. Jest za-
wik³ana, a ledwo tkniêta piórem polskim: czy¿ zdo³am moj¹ myœl jasno i zrozumiale dla ka¿-
dego czytelnika wyraziæ?
„Natura przychodzi do refleksji”. To przedsiêwzi¹³em okazaæ.
Kiedy myœl¹c wiemy myœl swoje, i uwa¿amy wszelkie jej poruszenia, tak i¿ wszystko, co siê
wewn¹trz nas dzieje, jest nam dobrze znajome, i z tego co chwila zdaæ sobie sprawê mo¿e-
my: uwaga ta wewnêtrzna jest refleksj¹. Przynajmniej takie znaczenie przywi¹zujemy do
wyrazów: „zreflektuj siê - rozwa¿, co myœlisz - przyjdŸ do siebie”. S¹ to prawie jednozna-
cz¹ce wyra¿enia w polskim jêzyku.
Jak¿e natura przychodzi ku tej refleksji?
W pierwszym poruszeniu, w pocz¹tkowych tworach nie ma ona u-znania samej siebie. Jest,
a nie zna swego jestestwa. Dzia³a, a nie zna dzia³añ i poruszeñ swoich. Jednak statecznie ku
temu zmierza. Iskrê ognia, b³ysk œwiat³a zawar³a w twardym kamieniu, dŸwiêk w metalach.

background image

10

Œwiat³o, dŸwiêk s¹ niejako dusz¹ rzeczy; materialnoœæ tych istot dwuznaczna, w¹tpliwa. - Jest
to najpierwsza, najodleglejsza reprezentacja pewnego intelektualizmu w przyrodzeniu.
W naturze widzimy postêp nieprzerwany od bezw³adnoœci do ¿ycia; a w samym ¿yciu ile¿
odmian, ile modyfikacji!
D³ugi szereg jestestw rozdziela nieme g³azy od rozumnego cz³owieka. Ale tê ca³¹ przestrzeñ
jedna linia przebiega. Ten ca³y przestwór zape³niony. Nie masz ¿adnej przerwy, ¿adnego sko-
ku. ¯adnego ogniwa w tym ³añcuchu nie brakuje.
Przeto: „miêdzy tym, co jest, i tego, ¿e jest, nie wie”, a tym, „co jest, i wie, ¿e jest”, zachodzi
œcis³y zwi¹zek. - A zatem: natura przez stopnie poœrednie przechodzi od martwej materii do
pojêcia; od punktu, na którym nie ma jeszcze uznania samej siebie w jestestwie swoi m, do
punktu, na którym sama siebie rozumie, z którego pojmuje dzia³ania swoje - na ostatek:
w którym uznaje siê w swoim jestestwie.
Jako cieñ drzewa rozœciela siê na p³aszczyŸnie i jak siê obraz tego drzewa maluje w rucho-
mym strumieniu, tak ca³a natura z wszystkimi stworzeniami swymi, biegami, si³ami odbija
siê w ostatniej mocy, w ostatniej potêdze swojej - w myœli cz³owieka.
Rzeczy i ich naœladowane postacie niechby siê tysi¹ckrotnie na omylne i coraz omylniejsze
kszta³ty to w mgle powietrznej, to w wodzie rozbija³y; gdyby w naturze nie by³o jestestwa
maj¹cego pojêcie: nigdy by samej siebie ani poj¹æ, ani zrozumieæ nie zdo³a³a. Pojêcie tego
jestestwa jej samej s³u¿y; tak jak g³os s³u¿y s³owu. W tej mocy sama siebie uznaje. Myœl na-
sza jest to strojny, dŸwiêczny akord, brzmi¹cy zgodnoœci¹ wszystkich razem pierwotnych sy-
lab, rozrzuconych w przyrodzeniu. Promienista istota, w nas utajona, niewidzialna, na wszyst-
kie strony siê rozlewaj¹ca, na kszta³t fali poruszonej wody i wszêdzie rodz¹ca czucie widze-
nia!... Ale niechaj lepiej wyjaœni to rozumienie moje porz¹dek reprezentacji w widomym przy-
rodzeniu tak, jako go uwa¿aj¹ za dni naszych filozofowie natury, których mam we czci i po-
wa¿aniu, choæ ich ob³o¿ono zarzutem mistycznego szarlatanizmu. NajwyraŸniej to pokazuj¹
stateczne i nigdzie nie rozerwane zwi¹zki œwiata anorganicznego, czyli nieorganicznego, z or-
ganicznym. Nic powabniejszego nad tê teoriê powinowactw i zwi¹zków natury, nie maj¹cej
uznania we w³asnym jestestwie, natury martwej z o¿ywion¹, wreszcie powoli zmierzaj¹c¹ do
myœli i rozumienia. ¯e tym jednym tylko zastawiê siê przyk³adem: po z³amaniu lub rozbiciu
niektórych minera³ów, na wewnêtrznej powierzchni, okrytej drobnymi cz¹stkami ich masy,
postrzegamy blaszki po³¹czone z sob¹ na kszta³t listków korony w kwiecie. Nazywa siê to
w mineralogii od³amem blaszkowym, co bym wola³ nazwaæ od³amem kwiatowym. Syme-
tryczny czêstokroæ uk³ad tych blaszek, oko³o jednego punktu osadzonych na kszta³t listków,
czy¿ nie zdaje siê przepowiadaæ w œwiecie martwych kamieni roœlinnej natury? I tak jest
w rzeczy samej, je¿eli na sam kszta³t wzgl¹d nasz obrócimy. Granit - to maximum, ta naj-
wiêksza wynios³oœæ anorganicznej natury, jak go nazywa Schubert, s³awny naturalista
w Niemczech - z trzech czêœci jest z³o¿ony: z kwarcu, feldspatu i miki. W tym sk³adzie ca³e
reprezentuje przyrodzenie! I tak: zamiast miki w granitowej skale znajduje siê niekiedy szerl
(turmalin), czarnym kolorem, kszta³tem, mas¹ z³o¿on¹ z igie³ek, jakby w³óknist¹, podobny
wêglom ziemnym. Poniek¹d wiêc przypomina m³odsze pañstwo roœlin.** Sjenit, od wielu
geognostów nazwany m³odszym granitem, dlatego ¿e ze wszystkich pierwiastkowych ska³
najpóŸniej zosta³ utworzony, sk³ada siê z ziarn feldspatu i amfibolu (hornblendy); ten ostatni
ciemnozielonym kolorem, postaci¹ i wiêksz¹ miêkkoœci¹ lepiej jeszcze ni¿eli szerl roœlin
wyobra¿a naturê. - Werner na oko pokaza³ przejœcie granitu przez gnejs i góry ³upkowe do

background image

11

piaskowca i wêgla ziemnego, a tym samym do wegetacji. Wreszcie - zwa¿ywszy przejœcia
miki, panuj¹cej w sk³adzie ³upka mikowego, a w ³upku glinianym, który stanowi dalsze tego¿,
utworu ogniwo, zbli¿aj¹cej siê we w³asnoœciach swoich do ³upku a³unowego, zawieraj¹cego
wêglik - rzec by mo¿na z niema³ym podobieñstwem do prawdy: „¿e mika reprezentuje w gra-
nicie i jest niejako hieroglificznym prorokiem dzia³u roœlin”. Dalej. Spat skalisty, *** czyli
feldspat - druga czêœæ sk³adowa granitu - maj¹cy tak¿e od³am blaszkowy w kszta³t listek, po
wiêkszej czêœci jest bia³awego, cielistego i czerwonego koloru. Co, jak siê podoba rozumieæ
Szubertowi ma byæ oznak¹ postaciow¹, niejako figur¹ krwi zwierzêcej w œwiecie anorganicz-
nym. Gdziekolwiek w póŸniejszych formacjach, okrywaj¹cych ska³y granitowe, feldspat zni-
ka, tam pospolicie znajduj¹ siê warstwy wapna, w wiêkszych coraz rozci¹gaj¹ce siê masach.
Ta okolicznoœæ oraz ¿e feldspat w sk³adzie swoim wapno zawiera****, naprowadzaj¹ na
wniosek, jakoby takowe by³o tylko przemian¹ feldspatu. A ¿e od najdawniejszych formacji
wapienia do najpóŸniejszych, po wiêkszej czêœci z³o¿onych z zabytków istot zwierzêcych,
przejœcia s¹ ci¹g³e i nieprzerwane: st¹d zaœ przez stopnie poœrednie do dzia³u zwierz¹t, które
w czêœciach swoich sk³adowych wapno zawieraj¹, przeto: „feldspat uwa¿aæ by mo¿na w gra-
nicie jako reprezentanta, czyli przes³annika i hieroglificznego proroka pañstwa zwierz¹t”. Na
ostatek: kwarc, trzecia czêœæ sk³adowa granitu, stateczn¹ niezmiennoœci¹ swoj¹ we wszyst-
kich innych stosunkach dzia³ minera³ów reprezentuje.
W tym to ciekawym sk³adzie granitu czy¿ nie zdaje siê, jakoby natura anorganiczna, ustano-
wiwszy pierwotne ogniwa i pocz¹tki wszystkich swoich utworów, niejako tellurycznym prze-
czuwa³a instynktem, co potem nast¹pi? I jako siê w wy¿szym i daleko doskonalszym porz¹d-
ku ukszta³c¹ ¿ycie, organizacja? - Krótko mówi¹c: czy¿ te istoty, które n¹jczynniej dzia³aj¹
w organicznej naturze, nie s¹ tak¿e najpotê¿niejszymi dzia³aczami w anorganicznej, czyli nie-
organicznej - i przeciwnie? Ciep³o, rozszerzone w ca³ej naturze nieorganicznej, jest tak¿e
w roœlinach i cia³ach zwierzêcych. Czy¿ nie bliski i nierozdzielny zwi¹zek? P³yn elektryczny,
pod ziemi¹, na ziemi i w powietrzu rozlany, nadaje sprê¿ystoœæ muskularnemu systematowi
i dra¿liwym w³óknom roœlinnym. Wed³ug nowszych postrze¿eñ: nie jest rzecz¹ niepodobn¹,
¿eby siê w oku naszym œwiat³o rozwijaæ nie mia³o. Roœliny wyci¹gaj¹ najwiêksz¹ czêœæ swo-
jej substancji z wody wszêdzie rozpostartej, a g³ówne czêœci istot zwierzêcych mieszcz¹ siê
w powietrzu atmosferycznym. Cz³owieku! Imiê twoje ziemia! Z ziemi cia³o twoje, choæ
z czterech stron œwiata przyniesionej: wschodu, zachodu, pó³nocy i po³udnia.***** W ziemi
mieszkanie twoje, czy¿ siê w ziemiê nie obrócisz? Czy¿ nie ma ziemi w naszych koœciach?
Czy¿ we krwi naszej nie p³ynie ¿elazo, metal tak g³êboko w ³onie ziemi gniazda swoje maj¹-
cy? A z³oto i inne kruszce czy¿ nie s¹ dla nas lekarstwem, trucizn¹? Czy¿ zio³a i roœliny ziem-
skie z ró¿nych nas nie wyleczaj¹ niemocy? Czy¿ Ÿród³a cudownymi uzdrawiaj¹ce skutkami
nie s¹cz¹ siê z skalnych zdrojowisk? - Jaki¿ kres po³o¿yæ tym zwi¹zkom z ka¿dej nieledwie
strony, z ka¿dego wzglêdu?... Górnik prowadzony p³och¹ chêci¹ przedziera siê do g³êbokich
pok³adów; czêstokroæ strach wielkooki obejdzie go wko³o, kiedy posêpnym blaskiem swojej
latarni mignie w tajniach nigdy niezwiedzonych z³ego ducha. Czego¿ szuka? Skarbu - marne-
go zysku, najczêœciej nie dla siebie, dla innych, za ma³¹ nagrodê. Co innego uczony minera-
log. Filozof ten przenika do szczerej istoty i rzetelnego rozumienia kruszców, kamieni. Jest
to podziemny astrolog. Wedle ba³amutnej, gwiaŸdziarskiej nauki nieraz siê górne konstelacje
na los biednego zasêpia³y cz³owieka. Nieraz siê miesza³y ku zgubie wielkich mê¿ów starego
wieku szyki niebieskie, biegi, ruchy; to¿ wik³a³y potajemne si³y, gas³y œwiat³a. A je¿eli wzrok

background image

12

nasz z tej wysokoœci w ziemiê zapuœcimy: czy¿ kamienie, metale ma³o wa¿ny wp³yw na ród
ludzki wywar³y? Po wiele¿ razy z ciemnej dali grozi³y nam te przeciwne pod ziemi¹ konste-
lacje? Po wiele¿ razy w obiegu czasów uwodzi³y nas zdradzieckim uœmiechem, to znowu
od³o¿eniem, rozbiciem najœmielszych ¿yczeñ, najpiêkniejszych nadziei! Po wiele¿ to razy
z³orzeczyliœmy i b³ogos³awili tym mocom, tym dzielnoœciom podziemnym, tellurycznym? -
Kruszec z otch³ani, bity i cechowany z napisem, czy¿ nie jest primum mobile i zarazem ha-
mulcem wszystkiego na œwiecie? Czy¿ nie ruszy³ ziemskiej w³asnoœci i czy jej z r¹k do r¹k
chy¿ym nie przenosi obiegiem? Czy nie zmienia wszystkich miêdzy ludŸmi i narodami sto-
sunków? Czy¿ nie wprawi³ w obrót i ruch tego, co by siê mo¿e nigdy by³o nie ruszy³o z swe-
go miejsca? Ten metal, prêdki jak widzenie, przekupi³ statek, zachwia³ cnot¹, rozpali³ wszyst-
kie po¿¹dliwoœci, uprz¹tn¹³ wszystkie przeszkody, porówna³ wszystko z ziemi¹, z b³otem,
z którego jest wziêty i oczyszczony: rozczarowa³ wszystkie powaby, rozbi³ urok wszystkich
ponêt, ostudzi³: oziêbi³ zapa³, którego ¿aden brzêk ani srebrny, ani z³oty nie zasili! Rozum
mêdrców i ludzi stare lata maj¹cych podbi³ pod pos³uszeñstwo swoje - z nieba daleko w prze-
paœæ, w ziemiê ich wrzuci³. Wyostrzy³ dowcip, udoskonali³ rachmistrzostwo, ale zwojowa³
moc ducha. Niechaj, jako kto chce tê myœl, która mnie tak daleko unios³a, rozumie: ja wie-
rzy³em i wierzyæ bêdê w podziemn¹ astrologi¹ w zwi¹zki czarnoksiêskie, moralne i chemicz-
ne, w powinowactwo - ¿adn¹ moc¹ nierozerwane - natury anorganicznej z organiczn¹,
w zwi¹zki i powinowactwa kamieni, metalów z istotami rozmyœlaj¹cymi, a bardziej jeszcze
dumaj¹cymi.
Tak zapewne! mechanizm, nic nie pojmuj¹cy w wyk³adzie i rozumieniu zagadek przyrodze-
nia, nie zrówna spania³ej umiejêtnoœci Szuberta albo Nowalisa. Jak to - mo¿e siê kto zapyta -
wiêc rzeczywiœcie zostajemy w tak bliskim zwi¹zku z tymi malarskimi postaciami anorga-
nicznego œwiata? Z tymi oto ska³ami tak wysoko zawieszonymi w powietrzu? Te masy niere-
gularne, to cieniowanie rozliczne œwiat³a, o ich bia³oœæ siê rozbijaj¹cego, te zrozmaicone bar-
wy, ta wieloœæ prawie nieskoñczona mniejszych [i] wiêkszych przedmiotów, które rozrywaj¹,
myl¹ nasz¹ uwagê - có¿ nas obchodz¹, có¿ maj¹ z nami spólnego? A przecie ka¿da dzika
okolica ci¹gnie nas tak¹ ponêt¹ ku sobie. Dlaczego¿ tak spaniale, tak œlicznie siê wydaj¹ rwi-
ste potoki, prêdkie strumienie? W górach sytuacje niektóre podnosz¹ umys³ do wysokoœci,
czasem a¿ za ów b³êkitny przestwór, gdzie jest niebo, jako mniema prostota z prawd¹ w ser-
cu, z szczeroœci¹ w duszy. A przynajmniej, ¿e go na jakiœ czas odrywaj¹ od ziemi i rzeczy
ziemskich. Tu i ówdzie, zdaje siê, jakoby zrobione by³y dla rozweselenia wêdrowca. Gdzie
indziej jego radoœæ i pociechê w smutek odmieniaj¹. Sympatyczne uczucia ³¹cz¹ nas z ogro-
mami spiêtrzonych mas, które natura w przestrzeni pokszta³ci³a. Có¿ znaczy to dziwotworne
budownictwo? W innych znowu miejscach ten podró¿ny sam nie wie, co ma czyniæ, czy siê
cieszyæ, czy smuciæ. Z rozrzewnieniem tylko pogl¹da naoko³o siebie, dziwi siê, wielbi Stwo-
rzyciela. Widoki takie zachwycaj¹; sk¹d¿e to pochodzi? Daleka niechaj bêdzie ode mnie
wszelka afektacja, czyli zmyœlone, sztucznie naci¹gnione upodobanie w piêknoœciach przy-
rodzenia. Natura ma tyle wdziêków, ¿e j¹ bez afektacji kochaæ mo¿na. B¹dŸmy jako dzieci,
kiedy siê ku niej zbli¿amy. Przechodz¹c z równin w miejsca górzyste, któ¿ nie dozna³ kiedy
tego na sobie, jak odmienne, coraz rozmaitsze s¹ myœli i uczucia nasze?... Nie tylko w we-
wnêtrznym sk³adzie swych utworów, np. granitu, jako siê wy¿ej rzek³o, ale tak¿e ze wzglêdu
na postaæ zewnêtrzn¹ swoich mas zamyka natura geologiczna uderzaj¹ce podobieñstwa, ska-
zówki, god³a wy¿szego organicznego porz¹dku. Od pierwotnego, kulistego kszta³tu, przezwy-

background image

13

ciê¿aj¹c ciê¿koœæ ******, zmierza w napowietrznej wysokoœci ku pod³u¿nej formie s³upa.
Ten, wedle zasad dzisiejszej filozofii natury, ma byæ symbolem magnetyzmu, czyli w ogólno-
œci odskoku *******, przeciwieñstwa. Zatem: twórcze przyrodzenie w anorganicznym œwie-
cie zewnêtrznymi nawet kszta³tami olbrzymich bry³, które do takiej wysokoœci podnios³o,
zdaje siê wieszczym, ¿e tak powiem, instynktem naprzód zgadywaæ figury okr¹g³os³upiste
drzew w naturze roœlinnej tudzie¿ pocz¹tkowe formy zwierz¹t, o ile takowe w g³azach naœla-
dowane byæ mog¹. Jaœniej siê to jeszcze w innym wzglêdzie postrzegaæ daje. Kryszta³y szer-
lu na powierzchni pod³u¿nie narzynane, kszta³t zaokr¹glony igie³ek rozsianych w jego maci-
cy, œciêcie, sklinowanie bocznych krawêdzi - czy¿ to nie wyraŸne zbli¿enie do postaci roœlin?
Lecz najwidoczniej odbijaj¹ siê kszta³ty organicznej natury w metalach. Tu szukaæ trzeba
przejœcia od kamieni do roœlin i zwierz¹t. Najœliczniejsze farby, od szkar³atnej, krwistej gra-
natu, od ró¿owej, karminowej rubinu w niezliczonych odcieniach do piêknej zielonoœci szma-
ragdu, s¹ rezulatem cz¹stek metalicznych wchodz¹cych do sk³adu wzmiankowych kamie-
ni.******** W masie wielu metalów s¹ blaszki na kszta³t listków osadzone, które zdaj¹ siê
niejako sk³adaæ tkankê komórkowat¹, podobn¹ zwierzêcej. - Jak¿e to wszystko rozumieæ?
W dalekiej staro¿ytnoœci utrzymywa³o siê mniemanie, ¿e kamienie silny wp³yw wywieraj¹ na
umys³ cz³owieczy. Pisali o tym Arystoteles, Dioskorides, Galenus i Pliniusz. ¯ydzi, osobli-
wie sprawuj¹cy wysokie urzêdy w staro¿ytnym kap³añstwie, od czasów niepamiêtnych przy-
k³adali do piersi diamentami wysadzane tarcze, godz¹c przepych z wiar¹ w jakieœ czarodziej-
stwo drogocennych kamieni. Za naszych czasów wydobyto tê staro¿ytn¹ opiniê z zapomnie-
nia. Jeden z s³awnych dzisiejszych naturalistów utrzymuje, ¿e miêdzy minera³ami a duchem
ludzkim rzeczywiœcie bliskie zachodz¹ stosunki. Zdanie to umocowa³y w rozumieniu wielu
innych naturalistów mnogie przyk³ady i doœwiadczenia. Czytelnicy nasi niechaj przypomn¹
sobie, ¿e w r. 1829 pisma warszawskie og³osi³y prospekt na dzie³o pod tytu³em Jasnowidz¹-
ca z Preworst,
które nastêpnie wyda³ dr Kerner, s³awny z bieg³oœci w swej sztuce. Czyta³em
to dzie³o. Jest to, ¿e tak powiem, wywód s³owny zamykaj¹cy opis jawisk magnetyzmu i som-
nambulizmu, zdzia³any przez œwiadków godnych wiary podczas s³aboœci Fryderyk! Hauffe,
któr¹ potem nazwano Jasnowidz¹c¹ z Preworst, od wioski tego nazwiska, gdzie siê urodzi³a,
gdzie ojciec tej nadzwyczajnej, ale nieszczêœliwej kobiety by³ leœniczym. Wioska Preworst
le¿y w górzystej okolicy miasteczka Lowenstein w Wirtemberskiem. Fryderyka Hauffe poru-
szona zosta³a lekarskiemu staraniu dra Kernera [w] r. 1826. Nieznoœne boleœci, z kurczów
¿o³¹dka pochodz¹ce, by³y pocz¹tkiem jej d³ugich cierpieñ, zaledwie na krótk¹ ustawaj¹cych
chwilê dobroczynnym skutkiem magnetyzmu, którego œrodka u¿yto, kiedy ju¿ wszystkie inne
zwyczajne daremnymi siê pokaza³y. Dwa lata trwa³a kuracja. Pomijam wszelkie inne feno-
mena podczas tego jasnowidztwa, lecz nie od rzeczy wspomnieæ, jaki wp³yw wywiera³y na
pacjentkê ró¿ne minera³y, które trzyma³a w rêku. Kerner zapisywa³ ka¿de jej s³owo, bacznie
uwa¿a³ ka¿de poruszenie. - „Kryszta³ skalny - mówi³a jasnowidz¹ca - ma przyjemny zapach.”
Ale gdy ten kamieñ przy³o¿ono do jej serca, natychmiast odrêtwia³a. Ca³e jej cia³o od szyi do
stóp by³o wyprê¿one: mówi³a od rzeczy. Ten¿e skutek za ka¿dym ponawia³ siê przy³o¿eniem
skalnego kryszta³u. Rubin wielkoœci ziarnka grochu wznieci³ zrazu boleœæ w ramieniu pacjent-
ki; czyni³ j¹ potem wielomown¹, niespokojn¹, przy czym - jak mówi³a - zimno rozpostar³o
siê w jej ca³ym ciele. Magnes wznawia³ kurcze i gwa³towne sprawowa³ zatrz¹œnienia. - „Ka-
mieñ ten - s¹ s³owa jasnowidz¹cej - czyni mnie chrom¹, ale weso³¹.” - Ze wszystkich meta-
lów platyna najsilniejszy wp³yw na ni¹ wywiera³a. Równy moralny i fizyczny skutek spra-

background image

14

wia³y roœliny. Wawrzyn (bacca lauri} wprawia³ j¹ w sen magnetyczny. Usypia³a za ka¿dym
dotknieniem laurowej ga³¹zki albo listka. Roœliny jadowite, blisko niej po³o¿one, sprawia³y
odurzenie, md³oœci. Szczególniejszy skutek, jaki u wszystkich jasnowidz¹cych wawrzyn spra-
wia, czy¿ nie t³umaczy przyczyny, dlaczego niegdyœ w koœciele delfickim wieszczka laurowe
potrz¹sa³a drzewo i laurowe ga³¹zki sk³ada³a na trójnogu przed rozstrzygnieniem czynionych
sobie zapytañ?... Dlaczego¿ teraz kamienie na ludzi zdrowych nie dzia³aj¹ w ten sposób?
Dlaczego stan s³aboœci, zwanej jasnowidztwem, wznawia te, jak siê zdaje, rozerwane tylko
stosunki natury anorganicznej z cz³owiekiem? Czy zatar³a siê ta w³asnoœæ pocz¹tkowa kamie-
ni i metalów? Czy te¿ my sami podpadliœmy takiej zmianie we wzglêdzie naszej natury fi-
zycznej i moralnej, ¿e teraz tylko najstraszliwsze trucizny roœlinne i mineralne dzia³aæ na nas
mog¹? To jest dopiero za dotknieniem i przy³o¿eniem do cia³a. - A gdzie¿ siê moc s³owa po-
dzia³a, któr¹ - jak nios¹ staro¿ytne podania - tym niemym rozkazywaliœmy istotom? - Gdzie¿
siê podzia³a owa pierwotna dzielnoœæ woli ludzkiej, któr¹ niegdyœ i bez mowy, bez dŸwiêku,
podbijaliœmy pod pos³uszeñstwo swoje najpotê¿niejsze moce w naturze? Tak zaiste: przeci¹g
miêdzy nami a ludŸmi starego wieku bardzo wielki. Jak¿eœmy go przeminêli? Na to niechaj
historia odpowie. Powinnoœci¹ jest g³osu oznajmiæ s³owo myœli naszej, ale ten g³os utraci³
dawn¹ si³ê; myœl zemdla³a i s³owo przesta³o byæ cudotworne. - Ten sam Kerner czyni z tego
wzglêdu uwagê, ¿e, coraz bardziej odstêpuj¹c od natury, wyszliœmy z powinowactwa, jakie
niegdyœ ³¹czy³o œciœlejszym zwi¹zkiem cz³owieka z innymi jestestwami organicznymi i nie-
organicznymi. Powiada on, ¿e przez magnetyzm te rozerwane zwi¹zki znowu siê u pewnych
osób odradzaj¹. I w rzeczy samej ku temu przysz³o, ¿e te osoby wiêcej widz¹ we œnie ni¿eli
my na jawie w zupe³noœci si³ i najczerstwiejszego zdrowia. ¯e teraz rozrz¹dzamy si³ami przy-
rodzenia, ¿e st¹d tak wielk¹ gospodarsk¹ korzyœæ odnosimy, nic to nas nie zbli¿y³o do natury.
Owszem, zdaje siê, jakoby tym mocniej przeciwko nam siê obwarowa³a i tym trudniejsze,
a prawie nie-prze³amane stawia³a przeszkody, ¿e tak chciwie swoje ku niej rêce wyci¹gamy,
¿e tak usilnie i gor¹co pragniemy zniewoliæ to musem, to fortelem wszystkie jej w³asnoœci,
biegi, misterstwa, praktyki, aby tylko domowej potrzebie naszej s³u¿y³y. Natura jest otwart¹
ksiêg¹ maj¹c¹ za naszych czasów wiêcej mi³oœników ni¿ czytelników. Za odst¹pieniem od
przyrodzenia wygas³ instynkt z wszystkimi swymi cudownymi przymiotami; s³abnie w³adza,
niegdyœ tak dzielna, „przeczuwania, przenikania natury i zgadywania jej nawet zamiarów, jej
trybu postêpowania. Znik³y cudowne dary wielu ludzi; szukaæ ich teraz potrzeba za granic¹
teraŸniejszej kultury, miêdzy dzikimi albo w stanie niezleczonej jakiejœ niemocy. Dzisiejsza
cywilizacja coraz usilniej, pod czczym pozorem mistycyzmu i zabobonów, zaciera, zatar³a
wszystkie wrodzone zdolnoœci pojmowania natury bez doœwiadczeñ i sztucznych aparatów,
to¿ rozkazywania jej najmocniejszym si³om samym chceniem lub uskramiania takowych nie-
chceniem. Owe pierwotne zwi¹zki ludzi z natur¹ zastêpuje teraz nauka, która, jako siê póŸ-
niej przekonamy, nauk¹ nie jest. Nauka, umiejêtnoœæ - wielkie s³owo! ¯ycie w ogóle wszyst-
kich razem stworzeñ zaczyna powoli ustawaæ. A pole naszych empirycznych wiadomoœci jest
na kszta³t ogrodu zasianego po¿ytecznymi warzywami *********; piêkniejsze, spanialsze
kwiaty w tym kuchennym ogrodzie zdaj¹ siê byæ spod obcego nieba przeniesione i w roœlin-
nej hodowane cieplicy. Licho siê te¿ krzewi¹.**********
B¹dŸ co b¹dŸ wszystko to mnie utwierdza w rozumieniu, ¿e natura przez stopnie poœrednie
przechodzi od martwej materii, od pierwotnych kszta³tów do pojêcia. Czyli innymi s³owy: od
punktu, na którym nie ma uznania samej siebie w jestestwie swoim, do punktu, z którego

background image

15

sama siebie i wszystkie swoje rozumie dzia³ania. Jest zwi¹zek niezaprzeczony, oczywisty
miêdzy natur¹ nieorganiczn¹ i organiczn¹; jest postêp ci¹g³y, jest nieprzerwany od mchu, po-
rostu do palmy, bêd¹cej najwy¿szym wierzcho³kiem dzia³u roœlin, jako granit jest najwiêksz¹
wynios³oœci¹ w œwiecie anorganicznym itd.
Nie masz w tym ¿adnej trudnoœci, ¿adnego zawik³ania. - Zmierzam dalej do kresu, rozumu-
j¹c jako nastêpuje:
Przypuœæmy, ¿e w hierarchii stworzeñ nie masz ani jednego rozeznawaj¹cego, co siê w nim
samym dzieje, wiedz¹cego nie tylko rzeczy zwierzchnie, ale i siebie. Gdyby tak by³o, któ¿ by
poj¹³ naturê? I ku jakiemu¿ koñcowi to by siê wszystko chyli³o? Komu¿ œwieci³yby górne
ko³a, od tylu tysi¹cy lat nieomylne w biegu swoim? Dla kogo strzeg³oby morze granic swo-
ich? Jaki¿ wreszcie kres naznaczylibyœmy drogom mlecznym i niezliczonym orszakom nie-
bieskich cia³?... Dla natury trzeba jasnoœci. T¹ jasnoœci¹, tym œwiecznikiem przyrodzenia, t¹
lamp¹ œwiatów jest myœl cz³owieka-anio³a. Ca³a natura w niej Siê maluje jak obraz nadbrze¿-
nych kszta³tów w ruchomym strumieniu. Jak cieñ rzeczy na zwierciadle. Wszystkie ku temu
zmierzaj¹ przeciwieñstwa, wszelka to¿samoœæ, wszystkie si³y i poruszenia. Jeœli naturze odej-
miemy tê myœl - có¿ pozostanie? Martwy, niepojêty od nikogo porz¹dek. Co byæ nie mo¿e.
Bez tej myœli natura nie mia³aby ani gruntu pod sob¹, ani wewn¹trz ujêcia i by³aby jako ob-
wód bez œrodka albo jako grób ciemny, gdzie znik¹d œwiat³o nie wpada.
„Nie b¹dŸmy - mówi Pismo -jako oczy, które na wszystko patrz¹, a same siebie nie widz¹”. -
Otó¿ pierwszy pocz¹tek wszelakiej filozofii! Od tego zaczyna siê wszelkie rozumowanie. Jest
œwiat³o wszystko rozjaœniaj¹ce oko³o siebie, a wewn¹trz ciemne. Takim œwiat³em by³aby myœl
ludzka, gdyby samej siebie nie wiedzia³a. I przeciwnie: œwiat³o jakiekolwiek, wiedz¹ce, ¿e
jaœnieje, by³oby myœl¹-pojêciêm, by³oby s³oñcem-dusz¹ œwiata. Myœleæ i to wiedzieæ, i w tym
myœleniu siê rozumieæ, jest to „byæ”. „Byæ” -jest to tylko byæ przedmiotem, obiektem dla
samego siebie. Kto nie mo¿e byæ przedmiotem dla samego siebie i w tym siê bezprzestannie
uznawaæ - ten nie jest. Ca³a ró¿nica miêdzy cz³owiekiem i kamieniem, i metalem, którego
cz¹stki we krwi jego p³yn¹, i ziemi¹, która siê w jego koœciach znajduje! Kto tego, ¿e jest,
nie wie, jest tak, jakby go nie by³o. Jest, ale dla kogo innego, nie dla siebie... Jestestwo nasze
w myœli siê odbija. Odbijaj¹c siê w myœli, rozdziela siê na dwoje. Myœl jest istot¹ naszej isto-
ty; nosi na sobie nasz cieñ, nasze podobieñstwo, nasz obraz. Ten cieñ wewn¹trz nas siê roz-
poœciera. W myœli mamy grunt pod sob¹, mamy wewn¹trz nas ujêcie samych siebie - to¿ œrod-
kowy niejako punkt ca³ej sfery bytu naszego. Myœl jest jako czyste zwierciad³o: co uka¿esz,
to siê te¿ w niej uka¿e. Patrz¹c wewn¹trz nas, widzimy samych siebie, wiemy samych siebie,
dla samych siebie stajemy siê przedmiotem widzenia i niejako rzecz¹ oddzieln¹.***********
- Póki nie przyjdziemy ku temu rozdwojeniu, poty nie mamy jestestwa. Byæ dla samego sie-
bie przedmiotem widzenia, jest to myœleæ. Myœleæ jest to ¿yæ. ¯ycie nasze od tego punktu siê
zaczyna. Nie wtedy, kiedy siê w brzemieniu macierzyñskim spoi³y nasze cz³onki, nie wtedy,
kiedyœmy siê na œwiat narodzili, ale kiedy wiemy siebie, dopiero wtenczas przychodzimy do
jestestwa. Otó¿ najpierwszy warunek bytu!
„Ale - powie kto - natura nie myœli, wiêc nie ma uznania samej siebie, wiêc - pod³ug tego, co
siê wy¿ej rzek³o - nie jest. - To mylny wniosek. Natura jest, bo myœl, duch jest czêœci¹ natury.
I natura z tej tylko jest przyczyny. Prawdziwa umiejêtnoœæ przyrodzenia zmierza do tego, ¿eby
okazaæ, jaki zwi¹zek zachodzi miêdzy tym, co jest, i tego, ¿e jest, nie wie, a tym, co jest i wie,
¿e jest. A zatem: od widomego do niewidomego Tak jak dawna ars separatoria, segregatoria

background image

16

(dzisiejsza chemia), zacz¹wszy poszukiwania swoje od najciê¿szych substancji, od metalów,
przesz³a z czasem do imponderabiliów, do badañ ze wzglêdu powietrza, œwiat³a, magnetyzmu,
elektrycznoœci. W rzeczywistej nauce przyrodzenia, której metoda, czyli tryb postêpowania,
jest filozoficzny, umiejêtny, nie masz innej d¹¿noœci, tylko od natury widomej do ducha, jak-
by od dŸwiêku zewnêtrznego, g³osu s³owa, do wewnêtrznego rozumienia, które ten g³os wy-
ra¿a. Teori¹ natury nie jest encyklopedyczny s³ownik nazwisk i doœwiadczeñ, podzielonych
na rozdzia³y, ale jest t¹ teori¹: systema praw, pod³ug których natura tworzy i dzia³a. Zewnêtrz-
ne niejako fenomena nikn¹, rozpraszaj¹ siê; zostaj¹ tylko formy, biegi, si³y, poruszenia - ma-
tematyka, spekulacja. - „Optyczne fenomena - s³owa wielkiego Szellinga, za³o¿yciela w na-
szych czasach prawdziwej umiejêtnoœci przyrodzenia, ugruntowanej nie na doœwiadczeniach
(których pewnoœæ wzglêdna tylko i warunkowa byæ mo¿e), ale na zasadach maj¹cych za sob¹
oczywistoœæ niew¹tpliw¹, powszechn¹, bezwarunkow¹ - optyczne fenomena niczym innym
nie s¹, tylko geometri¹, której linie w œwietle siê rozbiegaj¹; a to œwiat³o jest¿e materialne?
Z tego wzglêdu zostajemy jeszcze w w¹tpliwoœci. W jawiskach magnetyzmu nikn¹ ju¿ wszel-
kie materialne œlady, a fenomenów grawitacji poj¹æ nie zdo³amy bez przypuszczenia bezpo-
œredniego niematerialnego wp³ywu.” Tak, wszystko siê uduchownia w naturze; wszystko
zmierza ku temu, co ¿adn¹ nie jest rzecz¹, i przedmiotem rozbioru, analizy byæ nie mo¿e, do
myœli, do pojêcia, które samo siebie pojmuje, rozumie. Patrzmy na œwiat: któ¿ przodkuje
wszystkim jestestwom? - Cz³owiek. - Któ¿ jest cz³owiek? - Ostatnie ogniwo ³añcucha stwo-
rzeñ. - Przeto jest czêœci¹ natury, czêœci¹ jednej ca³oœci. Cz³owiek ma myœl, ma pojêcie. Za-
tem i natura tê myœl mieæ musi - z samej koniecznoœci i konsekwencji loicznej tego rozumo-
wania. Myœli ona nasz¹ myœl¹ i sama siebie naszym pojmuje rozumieniem. W cz³owieku, jako
cz¹stce ca³oœci swojej, przychodzi do refleksji. Tu siê uznaje w swoim jestestwie. W nas,
w œrodkowym punkcie istoty naszej staje siê natura przedmiotem dla samej siebie. - Sali to
czcze s³owa? Nikt nie zada nieprawdy temu rozumowaniu, kto pojmuje stosunek czêœci z or-
ganiczn¹ ca³oœci¹. A zatem:
Skoro przyznano, ¿e jest ci¹g³e i nieprzerwane stopniowanie w naturze;
¯e miêdzy bezw³adnoœci¹ nieorganicznej materii, nie znaj¹cej swego bytu, a myœl¹, która
sama siebie pojmuje i tym pojêciem wszystko ogarnia, ¿e miêdzy tymi dwiema koñczynami,
miêdzy tymi dwoma biegunami kreacji jest zwi¹zek nierozdzielny, œcis³y, statecznie trwaj¹-
cy; na ostatek:
Poniewa¿ myœl jako czêœæ naszego jestestwa, a samych siebie jako czêœæ natury uwa¿aæ po-
winniœmy; przeto:
Myœl nasza koniecznie czêœci¹ natury byæ musi w takim samym stosunku, w jakim duch
wzglêdem cia³a zostaje. - (Z czego zarazem wynika musem nieodpartej koniecznoœci, ¿e
umiejêtnoœæ przyrodzenia z dwóch czêœci sk³adaæ siê powinna, jednej - materialnej, a drugiej
- duchowej, intelektualnej.)
Ale jak¿e to wszystko przypada do miary z polsk¹ literatur¹? - mo¿e siê niejeden zapyta czy-
telnik tego pisma. Odpowiadam: kto chce baczniejszy, nie powierzchowny tylko wzgl¹d roz-
ci¹gn¹æ na literaturê jakiegokolwiek narodu, powinien z dala upatrywaæ cel swojego pisma,
a przede wszystkim zdaæ sprawê: jakim rz¹dzi siê mniemaniem w tej mierze. To¿ rozwin¹æ
widoki, pod które wszystko podci¹gn¹æ przedsiêwzi¹³, ¿eby siê potem nie waha³ i nie prze-
ciwi³ samemu sobie. Konsekwencja jest dusz¹ takiego pisma. Nigdzie od niej odstêpowaæ siê
nie godzi. Któ¿ da wiarê temu, co powiem nastêpnie, jeœli siê zawczasu nie wyspowiadam,

background image

17

jak widzê rzeczy i z wierzchu, i wewn¹trz, i do czego siê maj¹. - Literatura wyci¹gnieniem
jest na jaœni¹ myœli narodu. W niej, ¿e tak rzekê, czujemy siê jak po têtnie. Wiêc z t¹ myœl¹
rozwieœæ siê musia³em, wszystko ku niej ci¹gn¹c w ca³ym przyrodzeniu. - Polska niesie przy-
powieœæ: kto do cudzego domu wnijdzie, gospodarskiej woli dogadzaæ musi. Tak samo: kto
to pismo weŸmie do rêki, niechaj ze mn¹ rozumuje. T¹ proœb¹ zamykam przemowê do czy-
telnika, rzecz moj¹ tak dalej prowadz¹c ku koñcowi:
Znaæ siebie i mieæ uznanie samego siebie w jestestwie swoim, mieæ wewn¹trz ujêcie i grunt
pod sob¹ - owo¿ niezaprzeczone, niezatracone prawo w rodzie ludzkim i najdostojniejszy
przymiot cz³owieka! - Lecz tej w³asnoœci rozwinionej i udoskonalonej na œwiat z sob¹ nie
przynosimy. Cz³owiek rodzi siê, nie wiedz¹c tego. Przez d³ugi czas ¿yje w niemowlêctwie,
zamkniêty, ograniczony jako monada, z której nic ani na zewn¹trz wynijœæ, ani wewn¹trz do
niej przenikn¹æ nie mo¿e. Wszystkie w³adze, zdolnoœci, rozumienia, idee drzemi¹ uœpione
w zarodku. Ciche, bierne ¿ycie, najpodobniejsze wegetacji! I w rzeczy samej: zdaje siê, ¿e
natura w ka¿dym cz³owieku wznawia i niejako powtarza proces powszechny formacji wszyst-
kich dzie³ swoich, przebiegaj¹c przez stopnie i schody poœrednie tê sam¹ drogê, od pocz¹tku
ku koñcowi. Tryb postêpowania jednaki; to¿ w przyrodzeniu, to¿ w cz³owieku, to¿ w historii.
Od bezw³adnoœci do pojêcia! Od punktu, na którym jesteœmy, nie wiedz¹c tego, do punktu,
gdzie mamy uznanie nas samych we w³asnym, oddzielonym jestestwie. Patrzmy siê na dzieci
nic nie wiedz¹ce o sobie, kiedy jeszcze ¿adna podnieta zatajonej iskry w nich nie roznieci³a
i ¿adna refleksja nie wnios³a rozerwania, niepokoju do ich niewinnego, b³ogiego jestestwa.
Czy¿ wtenczas nie s¹ na kszta³t roœlin albo drzew, których obraz w wodzie siê maluje? Enig-
matyczne, dziwne stworzenia! Przedmioty naoko³o siebie w zamieszaniu, w w¹tpliwym po-
strzegaj¹ œwietle. Rozliczne, coraz nowe wra¿enia pl¹cz¹ siê, wik³aj¹ w ich duszy. BojaŸñ,
nadzieja prêdko, silnie zajm¹ dzieciê; dlatego chwieje siê wœród mienionych coraz kszta³tów,
postaci, obrazów. U³uda, omamienie, pusta weso³oœæ, strach i smutek, niecone lada fraszk¹,
mijaj¹ i znowu wracaj¹ w tej porze ufnoœci, szczêœcia. Takie pojêcie, takie uczucie. Dzieci
ani dzieliæ, ani odosabniaæ nie umiej¹. Nie rozrywaj¹ tego, co na jednoœci zale¿y. Wielkie te¿
masy w najprostszych widz¹ zarysach i choæ samych siebie nie pojmuj¹, po wielekroæ prze-
cie w rzeczach bardzo trudnych, zakrytych i na pozór niedostêpnych ich pojêciu, z podziwie-
niem naszym dalej przenikaj¹, jak ludzie stare lata maj¹cy, ¿artkiego dowcipu, bystrego rozu-
mu. Œciœlejszym zwi¹zkiem, ni¿eli my, po³¹czone z ca³¹ natur¹, zostaj¹ pod ow¹ porê w zgo-
dzie wszystko ogarniaj¹cej wszechrzeczy, ku czemu nikt potem nie przyjdzie ani usiln¹ chê-
ci¹, ani bieg³oœci¹ w nauce, ani wiadomoœci¹ rzeczy przesz³ych, ani têsknic¹! - Gdy zaczy-
naj¹ w³asnej mocy doœwiadaczaæ, natenczas przechodz¹ drug¹ kolej bytu, a tej odpowiedni¹
moglibyœmy znaleŸæ w dziale zwierz¹t. Tu jeszcze rz¹dz¹ siê naœladowstwem; za przyk³adem
starszych czyni¹c, co starsi czyni¹. Nied³ugo potem daj¹ s³abe oznaki wy¿szego pojêcia, na-
stêpnie coraz jawniejsze, dobitniejsze. Wreszcie duch zaczyna siê wyra¿aæ na ciele. Z dzie-
cinnych lat wyrasta m³odzieniec, swawolny, bujny, potem nieukrócony, burzliwy, namiêtny
i tkliwy, i pe³en uniesieñ. Z ca³oœci siê wyrywa, z powszechnej wydziera siê zgody we
wszechrzeczy jestestwie. A potem zabrzmi, zagrzmi jako dŸwiêk, jako ton szczególny, roz-
strojony, fa³szywy w ogólnej tonice. Jest natenczas osob¹************, jest szczegó³em, in-
dywidualn¹ istot¹, samolubem - „ja”. - Jeden raz w ¿yciu swoim ka¿dy z nas by³ w raju, nim
wyszed³ z lat dziecinnych, w przeci¹gu miêdzy brzaskiem, œwitem, jutrzenk¹ - w rozdziale
miêdzy wschodem i po³udniem lat mêskich! Nim zaufa³ w³asnej sile i zacz¹³ oddzielnie eg-

background image

18

zystowaæ w sobie dla siebie! Nim zacz¹³ byæ osob¹. Có¿ sprawuje te zmiany? Oto obwaro-
wana, dot¹d nie rozdziergniona, nie rozszczepiona monada rozwieraæ siê powoli zaczyna.
Niepokój w duszy siê szerzy; wzrasta w sercu. M³odzieniec mê¿niej¹c wiedzie przeciwieñ-
stwo z ca³ym œwiatem, natur¹, spo³ecznoœci¹, z którymi dot¹d w zgodzie i jednoœci zostawa³
- i myœl siê jego na zewn¹trz wydziera z boleœci¹, jako siê dzieciêce zêby boleœnie z dzi¹se³
wyrzynaj¹. Przyszed³szy ku swej zupe³nej sile, wyosobniony ze wszechrzeczy jestestwa,
wszystko znajduje przeciwko sobie, bo jest osob¹, bo jest sob¹ samym. Ju¿ nie jest w natu-
rze, ale zewn¹trz natury, z pewnego wzglêdu za jej okresem. Natura zaczyna byæ dla nas
przedmiotem, odk¹d sami dla siebie staliœmy siê przedmiotem, czyli rzecz¹ oddzieln¹. Cz³o-
wiek wiedz¹cy siebie, myœl swoje i wolê swojê, postrzega, gdzie jest, po co, na co i co go
otacza. Pierwszy wszystkich nauk i doœwiadczeñ pocz¹tek! Teraz dopiero bada, rozumuje,
dzieli, ³¹czy, mierzy, wa¿y, obserwuje i nad wszystko siê wynosi, i wszystko pod swoje pod-
bija pos³uszeñstwo... Jedna linia przez wszystkie lata ¿ycia naszego siê rozci¹ga;
z pocz¹tku w ciemnych nikn¹ca punktach, jak we mgle i w mroku; dalej coraz jaœniejsza,
wyraŸniejsza; na ostatek sam¹ jest jasnoœci¹, promieniem, œwiat³em, wewn¹trz obrócon¹ Ÿre-
nic¹, widzeniem siebie okiem ducha - „uznaniem samego siebie w oddzielnym jestestwie”. -
Otó¿ niedoœcig³a zagadka naszego bytu!... Pierwszy cz³owiek, jak wszystko ¿ywi¹-
ce*************, z ³ona natury jeszcze nie wy³oniony spa³ snem twardym we œnie niewy-
powiedzianego szczêœcia. Powoli zacz¹³ siê budziæ z tego snu na jawie i wychodziæ dusz¹,
myœl¹ z wszechrzeczy ogó³u. Na koniec zosta³ szczegó³em, istot¹ rozumn¹, jednostk¹ duma-
j¹c¹! Ta jest wielka jestestwa naszego tajemnica. Có¿ go dot¹d zaszczyca po tylu wiekach
ob³êdnej kolei? Co w nim najpiêkniejszego? Oto têsknica na duszy i boleœæ na sercu, która je
uciska po stracie nieskazitelnego mienia! Oto chêæ wyjœcia t¹ sam¹ promienn¹ myœl¹ z cia-
snego ko³a, z okresu jednostki, egoizmu, samolubstwa, chêæ rozszerzenia siê, rozprzestrze-
nienia mi³oœci¹ p³omienist¹, wszystko obejmuj¹c¹ od koñca do koñca, we wszechrzeczy je-
stestwie, w nierozdzielonym ca³ej natury porz¹dku - w tej harmonii, tej cudotwornej tonice
ca³ego œwiata!... Tymi oto s³owy skreœli³em pocz¹tek, nastêpstwo, treœæ, szyk i koniec dzie-
jów rodu ludzkiego. To¿ samo bowiem s³owo w s³owo ziœci³o siê w historii wszystkich lu-
dów, co siê na ka¿dym cz³owieku, przez wznowienie tej samej przyrodzonej kolei, codzien-
nie przed naszymi iœci oczyma. Jest rdza, która wszystko po¿era, nawet blask dawniejszej
wielkoœci i piêknoœci natury ludzkiej. S¹ uroki, co niemoc zadaj¹ oczom naszym, ¿e jak oczy
sowie przeciwko s³oñcu nic w przesz³oœci nie widz¹ prócz tej wyp³owia³ej szaty, jak¹ dzisiaj
nosimy. Toæ jednak prawda zapisana jasnymi i bardzo czytelnymi literami w naszym sercu:
¿e kiedyœ inszymi byliœmy. Bez tego nawet przypuszczenia ani poj¹æ nie mo¿na teraŸniejszo-
œci. Czas obecny sta³ siê, jest tylko produktem. Historia uczy: jako siê sta³? Umiejêtnoœæ hi-
storyczna jest konstrukcj¹ czasu. Pierwsza w dziejach epoka anorganiczn¹ przypomina natu-
rê. Ma ten sam kszta³t i podobieñstwo. Tam w dali niedoœcig³ej postrzegamy kolosalne posta-
cie, pierwszych synów ziemi - malarskie figury, grupy patriarchalne. Wielki by³ cz³owiek
w pocz¹tkach. S¹ to niejako ska³y pierwiastkowej formacji w porz¹dku historycznym. A da-
lej nastêpuj¹cy okres: czy¿ nie przypada do miary z wegetacj¹ w naturze organicznej? Czasy
poetyckiego natchnienia, zapa³u? Nie sen li to rzeczywiœcie? Fantazja w³ada w tym œwiecie
i jako duch nad ziemi¹ siê unosi po uskromieniu burzliwych ¿ywio³ów. Stwarza, czaruje! Fan-
tazja w historii rozpoœciera siê i mija niby sen albo mg³a w œwietle ksiê¿yca, kiedy gwiazdy
rzêsisty blask siej¹ na ziemskie obszary. Nie jest to ani jasnoœæ s³oñca w po³udniu, ani æma

background image

19

nocna, ale blask mi³y, który nie razi oka i œrodkuje miêdzy t¹ i tamt¹. Wszystkie tu kszta³ty
ponêtne maj¹ wejrzenie. Wiêcej we wszystkim poezji i dumania ni¿eli rzeczywistoœci, rozu-
mu. Co atoli braæ potrzeba w znaczeniu przenoœnym. Dopiero w trzeciej (naszej) epoce czy-
sty rozum rz¹dzi œwiatem. Czy¿ ta epoka nie przypada do miary z wy¿szym porz¹dkiem w na-
turze i doskonalsz¹ organizacj¹? Trzy s¹ dzia³y w przyrodzeniu, trzy w dziejach okresy. A po-
rz¹dek, nastêpstwo niew¹tpliwie takie: na pocz¹tku spó³istnienie we wszechrzeczy jestestwie
i ¿yciu wszystkich razem stworzeñ. Harmonia œwiatów Platona! Rajskie mienie, bez wiedzy,
bez uznania, w tonice i powszechnej zgodzie. To pierwszy okres! Przed wywo³aniem z nie-
bieskiej ojczyzny, kiedy jak anio³owie jednym wszystko rozumieliœmy wejrzeniem i w jed-
nym okamgnieniu œwiat wszystek przebiegali, i naukê zaraz mieliœmy od stworzenia swego -
bez sylogizmu, mêdrkowania i wniosków, tych szczude³ roztargnionej potem natury wielkie-
go geniuszu, w którym przedtem by³a i zgoda, i harmonia, i jednoœæ nierozdzielna, i moc poj-
mowania wszystkiego bez czasu i pojêcia samego siebie!!-Dalej: odwrót opacznej woli; od-
stêpstwo cz³owieka od porz¹dku ogólnego; wydarcie siê ze wszechrzeczy jestestwa. Czas
tworzyde³ fantazji, wiary, uniesieñ - smutku, melancholii. Wysoka poezja cz³owieka - mrok
w blasku posêpnym i ³agodnym œwietle ksiê¿yca. Prawdziwa romantycznoœæ! Cz³owiek jest
tylko snem, cieniem w tej piêknej epoce, której w naturze wegetacja roœlin odpowiada. To
wiek poœredni miêdzy boskim natchnieniem pierwszego a rozumem, albo raczej umem, ostat-
niego. Ten tedy jest drugi okres! Nareszcie jasnoœæ po³udnia, pojêcie samego siebie, dosko-
na³a refleksja. Czas egoizmu, rozumowania, filozofii; w tym czasie my ¿yjemy. To trzeci
okres! Cel historii taki: „B¹dŸmy jako dzieci”, ale w umie, rozumie, w uznaniu siebie samych
w jestestwie naszym... Powtarzam raz jeszcze, czego dostatecznie wypowiedzieæ nie mogê: -
myœl, ¿e kiedyœ, w pocz¹tkach œwiata, cz³owiek by³ inny, pojêtniejszy, szczêœliwszy, choæ tego
nie wiedzia³; myœl tak zwanego z³otego czasu; myœl raju; myœl b³ogich chwil, bli¿szego z na-
tur¹ powinowactwa, œciœlejszego zwi¹zku z Stworzycielem nieba i ziemi; myœl ta - albo ra-
czej: to jako mg³a snuj¹ce siê, dalekie wspomnienie - tkwi pod rozlicznymi postaciami w ka¿-
dym systemie poetyckim, w ka¿dym uk³adzie pojêæ religijnych, w ka¿dym porz¹dku filozo-
ficznych wyobra¿eñ ledwo nie wszystkich ludów staro¿ytnych. Œwiadectwa godne uwa¿ania.
To pierwszy okres. Dalej: myœl póŸniejszej, nigdy nie wybadanej rewolucji w moralnej natu-
rze cz³owieka, za wiadomoœci¹ z³ego i dobrego, a zatem przez rozró¿nienie jednego od dru-
giego, a zatem przez wiedzê, a zatem przez „siê”, jako mówi genialny spó³ziemianin nasz
Nepomucen Kamiñski, tak g³êboko czêstokroæ przenikaj¹cy do szczerej istoty, a potajemnych
i zakrytych rozumieñ w jêzyku polskim; mysi tej okropnej, tajemniczej, ale konieczniej re-
wolucji, która zburzy³a jednoœæ w naturze, zgodê wielk¹ w umyœle, szczêœcie, prawdê w po-
rz¹dku moralnym, która, wyrwawszy cz³owieka ze wszechrzeczy zwi¹zku nierozdzielnego,
z samym sob¹ uczyni³a sprzecznym, niezgodnym, nic teraz nie pojmuj¹cym bezpoœrednio,
dlatego ¿e pierwej siebie poj¹æ musi, ¿eby poj¹³ co b¹dŸ innego; myœl ta powa¿na, stara jak
œwiat, wype³nia histori¹ tylu rozsianych po ziemi plemion; jest treœci¹, osnow¹ ich dziejów.
To drugi okres. Toæ w³aœciwie pocz¹tek historii - co do czasu. Historia zaczyna siê od roz-
dwojenia, a raczej roztrojenia wewn¹trz nas.************** Od tego punktu: kiedyœmy sami
dla siebie zaczêli byæ przedmiotem widzenia. Od refleksji. Przed refleksj¹ nie by³o czasu, bo
czas (a zatem historia) rodzi siê z nastêpstwa myœli, przez rozumowanie. Piêknie tedy i nie
bez g³êbokiego w tê rzecz wejrzenia ktoœ powiedzia³, „i¿ w tym, ¿e rozumowaæ i myœleæ
mo¿emy, najoczywistszy dowód naszego zboczenia, upadku”. - Na ostatek: myœl. ¿e cz³owiek

background image

20

d¹¿y do odzyskania owego stanu, to jest: „¿eby - jako Pismo mówi - go³êbi¹ prostotê z wê-
¿ow¹ ³¹czy³ chytroœci¹”, czyli innymi s³owy, co na jedno wypada z tego przenoœnego rozu-
mienia: ¿eby umem, rozumem, ¿artkoœci¹ i przenikliwoœci¹ swego dowcipu, to¿ g³êbokim
a jasnym samego siebie pojêciem, ze wszystkimi dary i dzielnoœciami cywilizacji, które z te-
go pojêcia wyp³ynê³y, by³ tak dobry, tak niewinny, tak cichy i natchniony, jak ów pierwszy
cz³owiek przed wywo³aniem i tu³actwem swoim, kiedy go Stworzyciel nieba i ziemi posadzi³
rêk¹ swoj¹ w raju, kiedy po raz pierwszy w œwicie pierwszej ró¿anej jutrzenki ujrza³ spania³e
dzie³a natury i wszystkie razem dziwy na ten widok serce jego opanowa³y, kiedy Bóg dzie-
wos³êbi³ pierwszej parze; myœl, ¿e tego d¹¿enia niezatarte œlady postrzegaæ siê daj¹ w spra-
wach, klêskach i powodzeniu wszystkiego rodu ludzkiego; myœl Opatrznoœci, prowadz¹cej
cz³owieka za rêkê ku temu dalekiemu jeszcze celowi, jest myœl¹ najwiêkszych filozofów, hi-
storyków teraŸniejszego wieku. To trzeci okres. - Te trzy rozleg³e pojêcia: pierwotnej wielko-
œci, odwrotu opacznej woli i odzyskania, czyli powstawania i dŸwigania siê z upadku (w ci¹-
g³ym ku temu kresowi postêpie rodu ludzkiego) - s¹ nici¹ w¹tkow¹ historii, s¹ odmotaniem
wszystkich zagadek nie rozdziernionej ¿adnym innym przypuszczeniem pl¹taniny.
Ta jest teoria uznania samego siebie w swoim jestestwie, któr¹ z wielu stron i pod wiel¹ roz-
trz¹sa³em wzglêdami... Atoli nie wszyscy ludzie tê kolej przechodz¹. Niektórzy, zastanowiw-
szy siê na wpó³ kresu, trwaj¹ do ostatka w niemowlêctwie Ÿle rozwik³anej myœli. Tak siê i z
ca³ymi dzieje narodami. Zaiste! Niema³a to rzecz byæ musi uznanie samego siebie w jeste-
stwie swoim, kiedy przez to jedynie cz³owiek staje siê refleksj¹ natury, reprezentantem ca³e-
go przyrodzenia i wszystkich na œwiecie stworzeñ. Ale ten tytu³ zaszczytny s³u¿y tylko myœl¹-
cym, rozumuj¹cym ludziom, w których myœli zgromadzone s¹ wszystkie po ca³ym przyrodze-
niu, roztr¹cone b³yski to ¿ycia, to rozeznawañ. Ci, co nie myœl¹ albo myœl¹c, myœli swoich
nie wiedz¹, co nie przyszli jeszcze ku temu rozdzia³owi, i¿by sami dla samych siebie byli
niejako zewnêtrznym przedmiotem uwagi i baczenia: ci ¿adnego prawa do tej wysokiej chwa-
³y nie maj¹. Nie znaj¹c samych siebie, czy¿ mog¹ znaæ drugich i innym przodkowaæ stworze-
niom? Tacy w ni¿szym mieszcz¹ siê rzêdzie. Maj¹ myœl, ale nie swoj¹, bo jej sobie nie przy-
w³aszczyli. Maj¹ pojêcie, ale nim nic nie pojmuj¹. S¹, ale dla drugich, nie dla siebie. Oni
¿adnego zgo³a nie maj¹ jestestwa. Nieme pos¹gi na scenie ¿ycia! Pospolicie te¿ rz¹dz¹ siê
instynktem nierozwik³anym w jasnoœæ rozumu, cudz¹ rad¹ albo zwyczajem. Co jest z³ego na
œwiecie, posz³o z takich ludzi. Nieszczêœliwi.
W bystrej, ¿artkiej myœli, w opatrznej radzie, w powa¿nym s³owie maluje siê godnoœæ duszy
ludzkiej. Te zalety zdobi¹ mê¿a; nimi jaœnieje; w nich ma uznanie samego siebie w swoim
jestestwie.
W rozwa¿nym dzia³aniu, w m¹drej sprawie, w silnym wyra¿eniu ducha, w œmia³ym wyci¹-
gnieniu na jaœni¹ spólnej myœli maluje siê godnoœæ i dostojnoœæ wielu takich mê¿ów.
Ci wszyscy razem zebrani w ca³oœæ sk³adaj¹ jeden naród, maj¹cy jedne prawa, jedne spoin¹
ojczyznê.
Jeden cz³owiek, gdy myœleæ zacznie, przychodzi ku uznaniu samego siebie; tak samo i ca³y
naród w myœli swojej to¿ uznanie samego siebie w jestestwie swoim mieæ musi.
Jak myœl jednego cz³owieka zamyka w sobie, ¿e tak powiem, istotê jego istoty, tak zebranie
w ca³oœæ wszystkich razem myœli reprezentuje istotê narodu.
Œciœle rzecz bior¹c: naród nie jest to zbiór ludzi zamieszka³ych na przestrzeni okreœlonej pew-
nymi granicami. Ale raczej istot¹ narodu: jest to zbiór wszystkich jego wyobra¿eñ, wszyst-

background image

21

kich pojêæ i uczuæ odpowiadaj¹cych religii, instytucjom politycznym, prawodawstwu, obycza-
jom, a nawet bêd¹cych w œcis³ym zwi¹zku z po³o¿eniem geograficznym, klimatem i innymi
warunkami empirycznego bytu.
¯e jedne narody gin¹ i œladu po sobie nie zostawuj¹c, a drugich pamiêæ przechowuje siê
w dziejach, sk¹d¿e to pochodzi? - Co sprawuje tê tak wa¿n¹ ró¿nicê? Oto ¿e ostatnie za dni
swoich przysz³y ku uznaniu siebie w masie swych myœli i wyobra¿eñ, a jestestwo pierwszych
zasadza³o siê jedynie na zmiennych, przemijaj¹cych warunkach bytu, to jest: na pewnej licz-
bie indywiduów, które mieszkaj¹c w przestrzeni okreœlonej pewnymi -granicami nigdy sa-
mych siebie w jestestwie swoim nie uzna³y; uznania tego œwiadectw ani piœmiennym dostat-
kiem, ani w dzie³ach sztuki potomnoœci nie przekaza³y, a tym samym ¿adnej reprezentacji czy
to w moralnym, czy umys³owym, czy estetycznym œwiecie mieæ nie mog³y. Takie zbiory in-
dywiduów s¹ na kszta³t cz¹stek materii zostaj¹cych miêdzy sob¹ w s³abym zwi¹zku mecha-
nicznym, który œrodki mechaniczne ³atwo rozrywaj¹ i niszcz¹.
Niechaj naród raz tylko i choæ na czas najkrótszy ma to uznanie samego siebie w swoim je-
stestwie, a ju¿ pamiêæ jego nie zaginie. Wyrazi siê bowiem, wyjawi, zas³ynie. Bêdzie mia³
poetów, sztukmistrzów, dziejopisarzy, mówców. Uczucie to bowiem, kiedy siê naród w swo-
im jestestwie nie rozdzielonym czuje jak po têtnie,*************** jest tak piêkne, tak szla-
chetne, ¿e siê koniecznie wszystek w nim wyjawiaæ musi, wyrwaæ na jaw, wynurzyæ, swoje
„ja” na oko pokazaæ.
To wyra¿enie ducha, to wyci¹gnienie myœli spólnej na jaœni¹, ta ogólna masa wszystkich ra-
zem wyobra¿eñ i pojêæ, cechuj¹cych narodu istotê, „stanowi¹ literaturê tego narodu”.
Do tego zmierza³y poprzednie rozumowania. - Zajmuj¹c pod jeden widok to wszystko, co siê
dot¹d rzek³o, wyznajê:
¯e naród jedynie tylko w literaturze ma swoj¹ refleksjê;
¯e jedynie tylko w masie swoich wyobra¿eñ i myœli ma wewn¹trz ujêcie, ma grunt pod sob¹
i uznanie samego siebie w jestestwie swoim.
Wa¿na prawda! - Jest wiêc literatura z pewnego wzglêdu jako sumnienie narodu. Z czego
wypada: ¿e naród, nie maj¹cy w³asnej, oryginalnej literatury, to jest nie maj¹cy wyci¹gnionej
na jaœni¹ powszechnej masy wszystkich swoich wyobra¿eñ, pojêæ i myœli, jest tylko zbiorem
ludzi zamieszka³ych na przestrzeni okreœlonej pewnymi granicami, którzy jeszcze moralnego
ogó³u nie sk³adaj¹... Nie dosyæ na tym, ¿e jesteœmy; potrzeba to jeszcze wiedzieæ. Im lepiej
to wiemy, tym bardziej rozszerzamy siê, umacniamy w jestestwie naszym. Kto jest - powta-
rzam to raz jeszcze - a nie ma uznania samego siebie, czyli; kto tego, ¿e jest, nie wie, ten jest
tak, jakby go wcale nie by³o. Jest, ale tylko dla drugich, nie dla samego siebie... Nie dosyæ na
tym, ¿e wiemy, jak jesteœmy teraz. Je¿eli tylko w obecnym uznajemy siê jestestwie, czy¿ to
uznanie bêdzie kiedykolwiek doskona³e? Na co siê wreszcie przyda taka wiedza? Có¿ z tego,
¿e z dnia na dzieñ ¿yjemy jako ¿ebracy, tu³acze ja³mu¿n¹ siê utrzymuj¹cy, którzy nie wiedz¹,
gdzie g³owê swoj¹ sk³oniæ maj¹ ku wieczorowi? Œliskie myœli nasze i byt nasz œliski: pamiêæ
nietrwa³a, a w utrapieniu ledwo siê sama czuje. Przecie¿ trzeba mieæ wsporê na czymœ.
Wszelki lud rodowity, historyczny, w histori¹ œwiata zachodz¹cy, jest jako roœlina w patriar-
chalnej osiad³oœci; z nasion na ojczystym rozkwita gruncie, a potem za b³ogos³awieñstwem
nieba w wysokie, cieniste drzewo wyrasta. Stoi mocno i bezpiecznie na pniu to drzewo, jeœli
ssie pokarm z ziemi jako z piersi macierzyñskich. Korzeniem jego jest przesz³oœæ historycz-
na. A wszystkie dzieje tego pnia rokrocznie wyrzynaj¹ce siê na nim pierœcienie szeroko roz-

background image

22

powiedz¹! Tam w poœrodku postrze¿esz zdrzeñ - ¿ycie roœliny, z którego siê pierwotne roz-
winê³y listki; naoko³o w coraz szerszych krêgach postrze¿esz póŸniejsze lata i wieki, ka¿dy
oddzielnie, a jednak wszystkie razem najœciœlej z sob¹ zwi¹zane, zros³e, z których ka¿dy je-
den w drugi zachodzi, jak ko³a zazêbione zachodz¹ za siebie, i jedno drugie, choæby ich by³o
i najwiêcej, porusza, obraca. Wszystko to razem zewnêtrzna okrywa kora, spaja w ca³oœæ.
Takie jest ¿ycie ludu!
Nie obcym ja przybyszem, ani w obcej ziemi.
£¹czê siê z wami braci¹ tu mojemi.
Koœæ z koœci ojców naszych, ród jeden sk³adamy,
I jednym wszêdzie duchem oddychamy. Gniazdo nasze tak stare, jak morze i rzeki, Którym
imiona daliœmy przed wieki. Itd.****************
Jak¿e ci siê myl¹, którzy wszystko zasadzaj¹ na tym, co jest teraz, a co przeminê³o, na z³e
wyk³adaj¹c, albo jawnie œromoc¹, albo, jeœli nie mog¹, w opaczne przywodz¹ mniemanie!
¯ycie historyczne wszelkiego ludu jest, zdaniem moim, nie co innego, tylko ci¹g³y, nigdy nie
przerwany proces uobecniania siê samemu sobie od pocz¹tku, od kolebki, przez wszystkie
poœrednie czasy. Jest to pojmowanie, czucie samego siebie w ca³ym przestworze rodowitego
bytu. Poczuwajmy siê we wszystkich czasach swoich, ¿ebyœmy mieli wszystkie kolejne wie-
ki naszego bytu w ka¿dym momencie przytomne, tak ¿eby za ka¿dym uderzeniem pulsu i w
ka¿dym nieledwo tchnieniu naszego ¿ycia wywija³o siê z zapad³ej niepamiêci minione, zatra-
cone narodu jestestwo. Tym tylko sposobem doskonale poj¹æ siê zdo³amy. Taki tylko naród
jest na kszta³t drzewa poœwiêconego, które wiekami zielenieje i bezprzestannie kwitnie; w bu-
rzy, w pogodzie, bez przerwy. Na to wychodzi „rozumienie samego siebie w przesz³oœci i te-
raŸniejszoœci”. Od zawi¹zków, od ziarna nasiennego do korony roz³o¿ystej cienistego klonu,
jaworu albo modrzewia!
Ga³¹zka odciêta od szczepu, któr¹ wiatr daleko unosi na pustyniê, gdzie uschn¹æ musi, albo
któr¹ prêdki strumieñ czasu poci¹gnie na g³êbi¹, w toñ zatracania:, to naród dawnych czasów
w swojej nie maj¹cy pamiêci! Prawda, powinnoœci¹ jest ka¿dego czasu stworzyæ coœ swego,
coœ sobie tylko w³aœciwego. Ale tak¿e i to w¹tpliwoœci ¿adnej nie podpada, ¿e ten czas jest
przesz³ych czasów utworem. Nie wszystko upada od niemocy, nie wszystko ginie staroœci¹.
Wieki przesz³e maj¹ swoich dziwowidzów, maj¹ swoich chwalców teraŸniejsze. Jak jedni tak
drudzy bardzo potrzebni ludzie. Reprezentuj¹ ca³oœæ z wielu czêœci z³o¿on¹. Wszystko, co
by³o, co jest, niechaj siê odbije w literaturze, tym ruchomym zwierciadle dawniejszych i dzi-
siejszych pojêæ, ¿ebyœmy samych siebie w drugiej ujrzeli postaci. Biada ludowi, gdy choæ na
moment wyjdzie z tego rozumienia samego siebie! Jeœli nie jest ustawicznie w tym jasnym
widzeniu! Jeœli literatura jego pokazuje jak¹œ omyln¹, obc¹ postaæ w szacie ³atanej z ró¿nych
kawa³ków, niejednego postawu.
Od pozornej refleksji w krainie z³udzenia i omamieñ w fantastyckich przeobra¿eniach, w roz-
noszeniu siê jestestw na dwoje i ukazywaniu omylnych kszta³tów rzeczy to na wodzie, to
w cieniach, to w ob³okach, to w sennych postaciach -od tego cudownego misterstwa w przy-
rodzeniu przyszed³em do refleksji rzeczywistej i jasnej, któr¹ Bóg stworzy³ dla natury w my-
œli cz³owieka. Tê myœl uwa¿a³em jako istotê promienist¹ i jako strojny akord wyra¿aj¹cy har-
moniê œwiata. W tej myœli szuka³em zwi¹zku cz³owieka z przyrodzeniem. W tej na koniec
myœli rozwik³anej, wyci¹gnionej na jaœni¹ i odbitej w literaturze znalaz³em ogóln¹ refleksj¹
dla ludzi zostaj¹cych w zwi¹zku spo³ecznym.

background image

23

Suma ca³ego wyk³adu jest to: ¿e przez literaturê potrzeba rozumieæ systema tych nauk, tych
umiejêtnoœci, tych wszystkich razem tworów ludzkiego umys³u, a raczej systema tych dzia-
³añ i poruszeñ myœli, które maj¹ najbli¿szy i bezpoœredni zwi¹zek z cywilizacj¹ i duchem na-
rodu.
A zaœ przez cywilizacj¹ rozumieæ nale¿y: moc, dzielnoœæ i stateczne, bezprzestanne objawia-
nie siê i wyra¿anie tego ducha we wszystkich nawzajem umiejêtnoœciach, we wszystkich na-
ukach, we wszystkich tworach ludzkiego umys³u; krótko mówi¹c, w powszechnym systemie
dzia³añ i poruszeñ myœli ca³ego narodu.
Znaczenie przestronne i wiele ogarniaj¹ce. - Tê miarê wzi¹wszy do rêki i pod tym tylko
wzglêdem uwa¿aæ bêdê nasz¹ ojczyst¹, polsk¹ literaturê.
Jaki jest stan teraŸniejszy tej literatury? Co ma w sobie w³aœciwego, pierwotwornego, praw-
dziwie polskiego? Czym siê ró¿ni od innych postronnych? - Je¿eli napomknienia, widoki
urywkowe, myœli ogólne tê rzecz rozjaœniæ zdo³aj¹, po³o¿ê w to staranie moje, zawsze jednak
z o-strze¿eniem czytelnika: in magnis voluisse sat est. Niechaj raczej uwa¿a to pisemko moje
jako zarys, plan obszerniejszego dzie³a, a nie za samo dzie³o.
Z poprzednich uwag wynika, ¿e nazwisko piêknej literatury i tytu³ honorowy, a wielce wy-
godny, beletrysty, który u nas gdzieniegdzie pop³aca, w mniemaniu autora tego pisma ¿adne-
go znaczenia mieæ nie mo¿e. Bo któ¿ jest beletrysta? - Nie jest nim uczony z powo³ania, nie
jest poeta z natchnienia, nie jest sztukmistrz ani badacz dziejów, ani wreszcie filozof. Jaki¿
jego zawód, jakie zatrudnienie?
Znaæ siê na wszystkim, a nic gruntownie nie umieæ? Kochaæ jêzyk ojczysty, nauki i s³awê,
a nawet nie mówiæ po polsku (jak najczêœciej czyni¹ amatorowie, dyletanci), a nie przyk³a-
daæ starañ, ¿eby im siê dobrze dzia³o, ¿eby siê w kraju rozszerza³y i kwit³y? - Osobliwie
w Polszcze có¿ nad to godniejszego politowania? Toæ prawdziwie literackie nic, pozór tylko
na os³onê niedbalstwa czy obojêtnoœci w rzeczach wielkiej wagi, z dobrem powszechnym nie-
rozdzielnie, z³¹czonych. Od utworzenia siê filozoficznej estetyki usta³a tak zwana piêkna li-
teratura; wiersze nie s¹ poezj¹; na rymach teraz sztuka nie zale¿y: nie masz przeto i beletry-
stów. Jest tylko jedna literatura, nosz¹ca na sobie obraz i podobieñstwo moralnej istoty naro-
du. S¹, powinni byæ jedni ludzie myœl¹cy, pracowici, których by chêci energiczne i wytrwa-
³oœæ w przedsiêwziêciach tê literaturê wspomaga³y, zbogaca³y. Jedna ziemia, jedno powietrze,
jeden duch! Przeto ¿yczyæ by nale¿a³o, aby usta³ ów p³onny tytu³. Policzmy go do zwietrza-
³ych zaszczytów, jak k³adziemy i przechowujemy w osobnych komnatach, czêsto tylko dla
osobliwoœci, dawnej czci oznaki, jakimi siê niegdyœ dworscy ludzie w wysokie o sobie pod-
nosili rozumienie albo ostatki staroœwieckich ubiorów, którymi siê przed wiekiem niepokaŸ-
na, a che³pliwa uroda oczom œwiata wys³ugiwa³a. Et haec et talia. - Niwa nauk ojczystych
rozleg³a, bujna, nieprzejrzana okiem; tu ka¿de ziarnko stokrotny owoc wyda, a robotnik rzad-
ki; a ci, co szczerze, co ochotnie pracuj¹, mo¿e by siê i dzieliæ nie chcieli zarobkiem z trzpio-
tami, dworakami literatury gotowalnianej, niewieœciej, którzy kiedy myœleæ i dzia³aæ potrze-
ba - szukaj¹ rozrywki w marnym dyletantyzmie.
Wreszcie: z samej potrzeby dalek¹ przestrzeñ olbrzymim niemal krokiem przebiec powinni-
œmy. Polska w dziewictwie jest jeszcze, tak - zdaje siê - dla literatów s³awy, to¿ ze wzglêdu
dostatków literatury, któr¹ spólnymi chêciami pomna¿aæ nale¿y. Tu najpiêkniejsze, dot¹d nie
uszczknione wieñce rosn¹. O ca³y wiek ubiegli nas postronni w sztuce, umiejêtnoœci, we
wszelkich dzia³ach poznawañ ludzkich. Niezmierne pole myœli otwiera siê przed nami, któ-

background image

24

rego ani ulotny dowcip, ani dyletantyzm nie ogarnie. Ile¿ rzeczy sta³o siê w œwiecie duchów,
o czym z cudzej ledwieœmy wieœci s³yszeli? - Wszystko to przekonywa, ¿e nam trzeba teraz
powa¿nych rozmyœlaczów, a nie beletrystów, pracowitych pisarzy, a nie motylego owadu, co
z kwiatu na kwiat przelatuj¹c z samych zawi¹zków ssie s³odycz.
__________________________________

* „...Mieæ uznanie samego siebie w swoim jestestwie”. - W polskim jêzyku nie masz lepszego i dobitniejszego, zdaniem
moim, wyra¿enia na oznaczenie tego, co ³acinnicy rozumi¹ przez: Conscientiam sui, a Niemcy przez s³owo tak¿e z³o¿one
Bewisstsein. Dot¹d nazywano to u nas przeœwiadczeniem; ale przeœwiadczenie nie maluje rzeczy. Idzie tu o to, ¿eby wyra-
ziæ: ¿e wiemy, i¿ jesteœmy, czyli: wiemy siê w jestestwie naszym. Zaœ przeœwiadczenie (wyraz przez wszystkich znajomych
mi pisarzy polskich u¿ywany w omylnym rozumieniu) znaczy tylko: ¿e wiemy, i¿ wie-my; a zatem wyra¿a tylko principium
cogitandi,
a nie principium cogitandi et essendi. Co innego wiedzieæ siê w myœli, czyli wiedzieæ, znaæ myœl swoje, a co in-
nego pojmowaæ siê i w myœli, i w jestestwie zarazem. Wreszcie po co stwarzaæ dla filozofii polskiej (je¿eli j¹ kiedykolwiek
bêdziemy mieli mimo nasz odwieczny wstrêt ku wszelkiej filozoficznoœci) wyraz nowy, kiedy jest stary nierównie lepszy?
To uznanie samego siebie w jestestwie swoim znalaz³em w Skardze, Birkowskim i innych znakomitych pisarzach, którzy,
ucieraj¹c siê z kacerstwem w Polszcze, samym trybem polemicznych roztyrek bardzo g³êboko zabrnêli w subtelnoœci teolo-
giczne. Szczêœliwie oni nak³aniali mowê ojczysta do wyk³adu pojêæ wysokich, oderwanych, cienkich. St¹d korzyœæ dla jêzy-
ka niema³o wa¿na; byleœmy tylko z niej rzetelny po¿ytek wyci¹gn¹æ umieli. Wiele takich wyrazów znaleŸæ mo¿na w jednym
np. traktacie X. Jab³onowskiego. Ale my wolimy stwarzaæ wyrazy rzeczom opaczne daj¹ce rozumienie ni¿eli przenikaæ do
szczerej istoty polskiego jêzyka w dzie³ach, pod tym wzglêdem nieoszacowanych, starych pisarzy naszych. Podobni w tym
nieumiejêtnemu ziemianinowi, który dobra, ¿yzn¹ rolê lichym zasiewa ziarnem. - Rzecz dziwna i godna z wielu miar uwagi:
¿e nawet w jêzyku polskim owo principium essendi et cogitandi wysz³o za naszych czasów i z u¿ywania, i rozumienia Pola-
ków.
** Handbuch der (Geognosie Szuberta: oraz: Ansichten von der Nachtseine der natur-wissenschaft tego¿.
*** Ibid.
****
Wed³ug rozbioru Vauquelina sk³ada siê feldspat z 64 czêœci krzemionki, 20 glinki, 2 wapna i 14 pota¿u.
***** Quattuor litteris Adam, quattuor terrae partes contineri: orientem, occidentem. septemtrionem et meridiem - wyrazy
œw. Augustyna.
****** Ansichten v.[on] der Nachtseite d.[er] Naturwissensch.[aft].
**
*****Czyli tego, co Niemcy wyra¿aj¹ s³owem: Gegensatz.
********
Granat, pod³ug rozbioru Klaprota, sk³ada siê z 35,75 czêœci krzemionki, 27,25 niedokwasu ¿elaza i 0,25 niedo-
kwasu manganezu. A rubin, pod³ug rozbioru Vauquelina, sk³ada siê z 82,47 czêœci glinki, 8,87 magnezji, 6,18 kwasu chro-
micznego. Mineral. Drzewins. - Czy¿ to nie pokazuje zbli¿enia siê do roœlin zawieraj¹cych pierwiastki farbuj¹ce?
********* Wyra¿enie Steffensa.
********** Wzmiankê o Jasnowidz¹cej z Preworst uczyni³em by³ w „Kurierze Polskim” (Nr 216 [R. 1830]); z tego powo-
du nadmieniam: ¿e pewien doktor filozofii, wydawca „Pamiêtnika Umiejêtnoœci i Literatury”, umieœci³ w swym piœmie arty-
ku³ o tej Jasnowidz¹cej z dziennika francuskiego „Revue Encyclopedique”. Artyku³, w którym siê ca³a czczoœæ maluje, nie-
wielu ju¿ w zastêpie swoim stronników licz¹cej francuszczyzny osiemnastego wieku. „Kurier Polski” w roku bie¿¹cym za-
rzuca³ uczonemu spomnionego „Pamiêtnika” wydawcy horrorem meditationis. Zacny filozof nic wyszed³ jeszcze z tego
obwinienia. Iœci siê to na obecnym przyk³adzie. Z mojej strony muszê go tu ob³o¿yæ ciê¿szym jeszcze zarzutem, cale nie
przypadaj¹cym do miary z szumnym tytu³em wydawanego przezeñ pisma, które nazwa³ „Pamiêtnikiem Umiejêtnoœci i Lite-
ratury”. Muszê bowiem powiedzieæ, ¿e zacny doktor ma horrorem scientiae!! Co jest rzecz¹ daleko boleœniejsz¹. Godzi³o¿
siê mu w teraŸniejszym stanie wiadomoœci pod wzglêdem magnetyzmu prze³o¿yæ tak Ÿle pomyœlany, tak Ÿle napisany arty-
ku³ i czêstowaæ nim swoich czytelników? To¿ w³asnym dowcipowaniem, dalekim od filozofii, której jest doktorem, podszy-
waæ siê pod cudzy p³aski dowcipek? Godzi³o¿ siê mu nie wiedzieæ tego: ¿e dziennik „Revue Encyclopedique”, choæ bogaty
w rozliczne wiadomoœci, przez samych jednak œwiatlejszych Francuzów odwo³any zosta³ za rozmno¿yciela i patrona wszyst-
kich opinii tchn¹cych obskurantyzmem pod wzglêdem i estetycznym, i naukowym? Wydawca tak filozoficznego dziennika
nie jest przecie¿ najfilozoficzniejszy w wyborze przedmiotów, którymi zape³nia pismo swoje, To przyznaæ potrzeba, cela va
sans dire.
Jest to stek zwietrza³ych maksym. Zapewne w duchu tych maksym odsy³a wydawca tych wszystkich, „którzy siê
do woli naczytali jasnowidzeñ wieszczki z Preworstu i ju¿ siê wa¿noœci¹ ró¿nych z tych wniosków przejêli” - do dzie³a dok-
tora Hilberta o widmach, które jako skuteczny antidot zaleca. Zaleca tak¿e wydawca zapowiedziane dzie³o Waltera Skota:
Histori¹ demonologii i czarnoksiêstwa. Nareszcie powiada: „¿e podobnego rodzaju przedmioty daj¹ siê tak¿e popularnie
obrabiaæ (?): widzieliœmy to w narodowej powieœci Panna Florianna, która by³a tak¿e jasnowidz¹c¹ z wieku XVI.” - A trze-
ba wiedzieæ (mo¿e mylê siê w zdaniu moim), ¿e tê powieœæ pod tytu³em Panny Florianny sam wydawca napisawszy, umie-
œci³ w swoim „Pamiêtniku Umiejêtnoœci”!! Zachodzi teraz pytanie, do jakiego dzia³u œcis³ych umiejêtnoœci nale¿y ta Panna
Florianna
XVI wieku? Do jakiego dzia³u literatury i sztuk piêknych? Czy do satyry? (mo¿e na rozum samego autora) Czy
do epigramatu? - Ale wolê demonologi¹ Waltera Skota. wolê doktora Hilberta, wolê nawet, gdyby wybieraæ przysz³o, ów
przedmiot „popularnie obrabiany”, to jest powieœæ o Pannie Floriannie ni¿eli ca³¹ filozofi¹ i estetykê wydawcy „Pamiêtnika
Umiejêtnoœci”.
*********** Toæ jest, co wyra¿a owa formu³a szellingianizmu: „das bestandige-sich-selbst-Object-werden-des Subjectiven.”
************ Osob¹! Ten wyraz w polskim jêzyku zawiera filozoficzne wyobra¿enie. Znaczy zaœ: „jakoby tylko by³ sobie,
w sobie, a nie komu innemu”: albo: „jakoby by³ osobno, nie razem.” Kamiñski mówi: persona - per-se-stat.

background image

25

************* Wyra¿enie biblijne. Przek³ad Wujka.
************** Roztrojenia! Dlaczego? - Kamiñski to piêknie i z bardzo filozoficznym rozumieniem jêzyka naszego wy-
t³umaczy³ w swym nieoszacowanym piœmie (Patrz „Haliczanin”. T. l. na str. 97). Oto s¹ jego s³owa: „moje cia³o jest cia³em;
ale moje ja - duch; ja siê duchem widzê, a patrzê cia³em: a kiedy patrzê, wtenczas szukam przez trzy w czasie: przez swoje
ja, przez siê i przez to, czym patrzê: przez moje cia³o (zmys³y).” - „Ja, kiedy patrzê, wtenczas szukam tego, co ju¿ we mnie
by³o, com ju¿ wiedzia³, czego mia³em wid, ideê z idej, z Boga, w którym by³em, bom z niego”. Wielkie w tym rozumienie
Kamiñskiego, bo jak wiadomo, „uznanie samego siebie” jest triad¹. Najprzód jest myœl, po wtóre jest wiedza tej myœli, czyli
wewnêtrzne poznanie, objawienie (wyjawienie siê tego ja wewn¹trz), a po trzecie rezultat dwóch poprzedzaj¹cych: „uzna-
nie”.
*************** Stary wyraz polski; znaczy: puls.
**************** Lech Woronicza, ksiêga druga.

background image

26

ROZDZIA£

DRUGI

background image

27

Zastosowanie do rzeczy polskich teorii „uznania”.

Co jest umiejêtnoœæ? Zasada dynamiczna literatury.

Ruch; gra przeciwieñstw. Piœmienne sektarstwo

w Polszcze.

Co zowiemy oœwiat¹, cywilizacj¹, kultur¹ naukow¹ i estetyczn¹ - zwierzchna jest szata du-
cha narodu. Czemu¿ na niej tak ró¿ne barwy postrzegamy w tym lub owym czasie, inne na
wschodzie, inne na pó³nocy, na zachodzie i ku po³udniowi? Rzecz naturalna, poniewa¿ ka¿-
dy lud, osobliwie w starych wiekach, inn¹ mia³ imaginacj¹ i inne natchnienie poetyckie, inn¹
nawet pamiêæ przesz³ych czasów, inny rozum w filozofii, na koniec inn¹ metodê, czyli tryb
postêpowania w doskonaleniu nauk i umiejêtnoœci. - Po wielekroæ zdarza siê, ¿e wykszta³ce-
nie tej lub owej w³adzy ze szkod¹ i zaniedbaniem innych usposobieñ; ¿e rozwinienie jednej
tylko si³y umys³u publicznego i rozniesienie siê jej pod³ug jednego kierunku w ró¿nokolej-
nym to wzroœcie, to zacieraniu siê oœwiaty, nadaje tej¿e charakter wy³¹czny, jednotonny. S³aw-
ny fantasmagoryk, Jan Pawe³, powiada: „wszelki duch z korynckiego kruszcu ulany z ruin siê
sk³ada”. W rzeczy samej tylko ruin¹ jesteœmy! Inaczej nie mogê poj¹æ cz³owieka i jego dzie-
jów. Pierwotne, nigdy dostatecznie nie zg³êbione, umys³ ludzki podzieli³o rozerwanie. Roz-
trzês³o go tak, ¿e teraz ¿adn¹ miar¹, ¿adn¹ usilnoœci¹ do zgody i jednoœci z samym sob¹, w so-
bie, przyjœæ nie mo¿e. We w³asnym sercu mamy ucisk i wielk¹ burzê; w duszy nosimy roz-
strojenie. Czy¿ siê tego skutki nie wyrazi³y w cywilizacji wszystkich ludów? Zwa¿my tylko -
tu panuje u m i inne w³adze pot³umia, ukraca; um systematyczny, porz¹dny, loiczny, wojuje
zwyciêsko dialektyk¹ cienkich myœli, dialektyk¹ subtelnych pojêæ, wszystko na polemicznych
zasadzaj¹c roztyrkach. Nauka mêdrca chiñskiego nosi na sobie tê cechê jasnoœci¹ swoj¹
wszystko opromieniaj¹cego umu. To tkwi³o w uk³adzie pojêæ religijnych i scjentyficznych
owego narodu, wedle charakterystyki i podañ Remiuzata, Kolebroka, Jonesa. A gdzie indziej
jaka odmiana! Nie um ani podrzêdny, z umu wynikaj¹cy rozum, lecz imaginacja przybiera
w w³aœciwe stroje wszelkie kszta³ty, na jaœni¹ wywo³ane z pamiêci. Owdzie znowu nad tê
zwierciadlan¹ wywy¿sza siê wyobraŸniê daleko silniejsza w³adza - twórcza, gwiaŸdzista, nie-
podzielna fantazja, i w ca³ym systemie cywilizacji moc swoj¹ szeroko rozpoœciera. To w ko-
losalnej wyra¿a siê architekturze, to w wys³owieniu postaciowym, figurycznym, to olbrzymie
stawia pomniki i olbrzymi zapa³ nieci w sercu poetów; maluje siê w religii, stwarza teozofi¹,
mistycyzm. Tak by³o w indyjskiej krainie nad brzegami Indu i Gangesu. Co atoli rozumieæ
trzeba w tym tylko znaczeniu, ¿e jedna w³adza z wiêksz¹ moc¹ ni¿eli inne siê rozwinê³a, gdy¿
ani przypuœciæ nie godzi siê, ¿eby na którejkolwiek z nich ca³kiem zbywa³o temu lub owemu
narodowi b¹dŸ w staro¿ytnoœci, b¹dŸ w wieku poœrednim, b¹dŸ w nowszych czasach. Pod ten
widok podci¹gn¹æ by mo¿na i z tego wzglêdu uwa¿aæ systema ka¿dej niemal cywilizacji;

background image

28

wszêdzie bowiem do pewnego maksimum wykszta³ci³ siê jeden z pierwiastków naszego umy-
s³u i ten lub inny rozpostar³ element roztargnionej natury cz³owieka.
Po³o¿ywszy za zasadê, ¿e istota narodu pod wszystkimi wyra¿a siê wzglêdami w porz¹dku
jego dzia³añ i tworów umys³owych, zatkn¹³em sobie kres, do którego zmierzaæ powinienem.
Skoro przypuœcimy, ¿e jest umys³ ogólny w Polszcze, tym samym wiêc jego przyrodzone
w³asnoœci i tak mocna, jako i s³absza strona, usposobienie, bogactwa i niedostatki, dzielnoœæ
i przywary ukazaæ siê musz¹ w polskiej literaturze, czyli w powszechnym systemie wszyst-
kich naszych pojêæ i wyobra¿eñ.
Umys³ ogólny narodu te same w³adze i usposobienia mieæ musi, jakie ma umys³ ka¿dego
pojedynczego cz³owieka, poniewa¿ w ca³oœci to tylko byæ mo¿e, co siê znajduje w sk³adaj¹-
cych j¹ czêœciach. - Jaka¿ w³adza, jakie usposobienie najwyraŸniej objawi³o siê w literaturze
i cywilizacji polskiego narodu?
Za³o¿eniem moim jest rozstrzygn¹æ to zagadnienie.
Pod³ug teorii rozwinionej w poprzedzaj¹cym rozdziale, rzetelne rozumienie wszystkich czê-
œci literatury samo przez siê podaje siê tu myœl¹cemu czytelnikowi. Bez naci¹gania i przymu-
su ustanawia siê tak¿e stosunek nauk i umiejêtnoœci nie tylko miêdzy nimi, ale i wzglêdem
narodu. Szerokich na to wywodów nie potrzeba. Wiedzieæ, ¿e jesteœmy, i tej wiedzy nieomyl-
ne œwiadectwo jakimkolwiek sposobem na piœmie, na kamieniu, na p³ótnie, tonem, farb¹,
dŸwiêkiem, s³owem przez u m i rozum, fantazjê, imaginacjê i wolê wyraziæ, na oko pokazaæ
- toæ jest prawdziwie; co nazwa³em po staropolsku uznaniem samego siebie w swoim jeste-
stwie. Ta zasada ¿ycia, ta przyczyna bytu jest zasad¹ ca³ej literatury, zasad¹ i przyczyn¹ tego
wszystkiego, co siê dzieje w literaturze; jest miar¹ wartoœci wszelkich utworów dowcipu.
Sztuka i umiejêtnoœæ s¹ owocem ¿ycia i nawzajem rodz¹ ¿ycia owoce. ¯adnego nie masz
martwego misterstwa, nie masz ¿adnej martwej umiejêtnoœci. Wszystko siê w duchu wszczy-
na, dzieje moc¹ ducha i do ducha zmierza. Uwa¿ajmy ogó³ literatury z stanowiska tej teorii
„uznania”.
Zacz¹æ potrzeba od historii. - Pod³ug tego, co siê wy¿ej rzek³o, historia polska nie co innego
byæ mo¿e, tylko nauk¹ s³u¿¹c¹ narodowej pamiêci. Pamiêæ jest niezmiernie wa¿na w³adza
umys³u ludzkiego. Wyobraziæ by j¹ sobie mo¿na jako niæ wi¹¿¹c¹ nie tylko szczególne pojê-
cia, ale ca³e szeregi rozumowañ i wszystkie imaginacji obrazy. Niæ przypomnienia i zwi¹zku,
¿arz¹cy siê œwiecznik w g³owie naszej! Wiele rzeczy zapominamy w nieprzebranym mnóstwie
myœli, w rwistym toku wyobra¿eñ; ale skoro owa niæ wnêtrznego przypomnienia, niæ wnêtrz-
nego zwi¹zku rozerwie siê na dwoje, tak ¿e tego, co by³o, przypomnieæ sobie nie mo¿emy,
skoro ów wewnêtrzny œwiecznik rozumu nie œciemnieje, ale ca³kiem zgaœnie: natenczas sam
rozum dostaje zawrotu i jest na kszta³t okrêtu bez ¿eglarza wœród burzy. Dzia³anie jego w¹-
tleje; nareszcie- niemoc z ochromieniem przywodz¹ go ku ob³¹kaniu. Cz³owiek taki jest jako
ob³¹kany: mówi od rzeczy, wszystko bierze i czyni opacznie; cudzego potrzebuje dozoru, ¿eby
sam na swojê szkodê nie zarabia³. Wszystko na nim wytarguje, kto chce i co chce, sprawi,
a liczne k³opoty w³adn¹ jego niestatkiem. Tak bywa i z narodem. W umyœle jego jest tak¿e
pamiêæ, któr¹ straciæ mo¿e. Mo¿e zgubiæ niæ przypomnienia i przyjœæ ku ob³¹kaniu. W umy-
œle narodu mo¿e tak¿e œciemnieæ i zgasn¹æ wewnêtrzny œwiecznik. Có¿ siê wówczas dzieje?
Oto cienie przesz³oœci tu³aj¹ siê bez czci i po¿a³owania. Nikt nawet nie wie, gdzie s¹ groby
wielkich ludzi, a wiara, cnota i nadzieja odlatuj¹ w inne czasy. Piêknoœæ, sztuka i poezja nie
maj¹ ¿adnego powabu. Umiejêtnoœæ s³u¿y tylko wygodzie i potrzebom, a nie istnej prawdzie.

background image

29

Literatura stroi siê kradzionymi wdziêkami i cudz¹ wzbogaca, a raczej ubo¿eje, iœcizn¹. Jed-
nym s³owem: w takim umyœle jest ob³¹kanie. Biada ludziom, którzy ku tej przychodz¹ niepa-
miêci! Straciwszy sprzed oczu obraz przesz³ych czasów, zarówno i tego nie postrzegaj¹, co
siê ko³o nich dzieje. Samych siebie nie znaj¹; s¹ tylko przedmiotem rozumienia i znawstwa
dla drugich.
Pisarze dziejów krajowych wspieraj¹, mocuj¹ tê w³adzê, za której os³abieniem lub ustaniem
umys³ publiczny móg³by przyjœæ ku ob³¹kaniu. Prze³o¿yæ przed oczy narodu powieœæ zawie-
raj¹c¹ wszystkie jego dzieje, nie jest¿e to ocuciæ jego pamiêæ, ¿eby siê we w³asnym minio-
nym jestestwie poczu³ i zrozumia³? Historia liczy wszystkie odetchnienia i ledwo nie z ka¿-
dego uderzenia pulsu w ¿yciu narodu zdaje sprawê potomnym czasom. Nauka to powa¿na,
dostojna, wzbudzaj¹c i zasilaj¹c nigdy nie wygas³e uczucie przesz³ego bytu dalej jeszcze ta-
kowe rozszerza w narodzie. Historiê pisz¹ spó³czeœni z podañ, z wieœci i powiastek, z tego,
na co sami w³asnymi oczyma patrzyli. Ka¿dy wiek mia³ swoich kronikarzy, swoich latopi-
sców, którzy to wszystko, co siê za ich dni dzia³o czy w powodnym, czy przeciwnym szczê-
œciu, przekazywali b¹dŸ pismem, b¹dŸ tak¿e tylko ustnym podaniem. Z tych przekazów
tworz¹ siê nastêpnie historyczne materia³y, a z nich - za staraniem póŸniejszych zbieraczy,
krytyków i pisarzy umiejêtnych - ogólna powstaje dziejów ojczystych osnowa. Spó³czesna
historia ka¿dego wieku œwiadczy: jako s i ê naród w obecnym jestestwie swoim rozumia³, jak
uwa¿a³ i pojmowa³ to jestestwo? Wszystkie zaœ dzieje od najdawniejszych czasów do dnia
dzisiejszego s¹, a raczej powinny byæ, zebraniem w treœæ jedn¹ szykownie, umiejêtnie, po-
rz¹dnie rozwinion¹ tych cz¹stkowych œwiadectw, tych u³amkowych, przemijaj¹cych uznawañ.
St¹d jak z w¹tku potrzeba wyci¹gn¹æ niæ historycznej powieœci, zawieraj¹cej sumê wszyst-
kich minionych momentów ¿ycia. Zachodzi wiêc pytanie: czy mamy w literaturze polskiej
takie dzie³o ojczystej poœwiêcone pamiêci? Tak¹ powieœæ od najdawniejszych czasów do dni
naszych? Powieœæ jednej treœci, tchn¹c¹ jednym duchem, u³o¿on¹ i skreœlon¹ przez jednego
pisarza? Albo, co na jedno wychodzi: czy pojêliœmy wszystkie minione narodowego jeste-
stwa chwile? I czy siê teraz w tym minionym jestestwie uznajemy? Jaka¿ jest pamiêæ nasza?*
- Nauki, jak z wszelk¹ histori¹, tak i polsk¹ zwi¹zek maj¹ce, np. geografia, statystyka, numi-
zmatyka, chronologia itd.. przyczyniaj¹ siê ku wyjaœnieniu ojczystych dziejów, a tym samym
u³atwiaj¹ dostateczniejsze rozwik³anie owego pojêcia i rozumienia siebie w przesz³oœci, ta-
kowe w publicznym mocuj¹c umyœle. Pod tym tylko wzglêdem zas³uguj¹ na uwagê. Jaki¿ jest
stan tych wiadomoœci w polskiej literaturze?
Naród polski po wszystkie czasy swego zwi¹zku spo³ecznego zachodzi³ w histori¹ Europy,
przeto powinien znaæ swoje zewnêtrzne stosunki i rozumieæ siebie w spólnym jestestwie
z oœciennymi, postronnymi, dalekimi ludami. Prze³o¿yæ przed oczy ziomków powieœæ, zamy-
kaj¹c¹ dzie³a i sprawy wszystkich ludów, z którymi zostawali w zwi¹zkach poœrednich, bez-
poœrednich, bliskich, dalekich i najdalszych, nie jest¿e to rozszerzyæ ich uznanie we w³asnym,
tak minionym, jako i obecnym jestestwie? Ziemiokr¹g tym siê ogarnia rozszerzeniem. Histo-
ria powszechna rozga³êzienie jest szczególnej; jest to wielkie ko³o mniejszego ko³a, a oba-
dwa za siebie zachodz¹. - To¿ samo o jednym rozumiejmy cz³owieku, co ze wzglêdu ca³ego
narodu. Kto nie jest obywatelem kraju, czyli innymi s³owy: kto bêd¹c osob¹, jednostk¹ nie
pojmuje siê zarazem w pospolitej rzeczy, w zwi¹zku spo³ecznym, tego uznanie we w³asnym
jestestwie ani godziwe, ani doskona³e byæ nie mo¿e. Prawdziwe obywatelstwo nie co innego
jest, tylko rozszerzenie osoby, rozprzestrzenienie indywidualnej jednostki. Tak samo naród

background image

30

ca³y, we w³asnej tylko i nierozdzielnej uznaj¹cy siê egzystencji, by³by jako obwarowana i ze
wszech stron zamkniêta monada, która samej siebie jeszcze nie pojmuje i nie rozumie; ¯eby
siê dobrze poj¹æ, potrzeba znaæ drugich i z nimi zostawaæ w ci¹g³ych stosunkach. Wtenczas
tylko, kiedy jedno stawi siê przeciwko drugiemu, i to, i tamto pojmuje siebie. - („Ja” stawi
siê przeciwko „nie-ja”). - Historia powszechna jest rozszerzenie narodowej jednostki, ojczy-
stego „ja” za obrêb przestrzeni pewnymi granicami okreœlonej. - Tak pojmujê powszechne
dzieje rodu ludzkiego. Rozwinê to pojêcie. - Powa¿anie starodawnych obyczajów, pamiêæ
tkliwa i czu³a na zas³ugi przodków, wdziêcznoœæ za dobro przekazane nieskaziteln¹ cnót
i przewag s³awnych puœcizn¹ - to¿ wznios³y duch rodzinny w rodzinnej osiad³oœci, a przede
wszystkim duch braterskiej zgody, którym siê statecznie dobrane utrzymywa³y zwi¹zki; duch
spólny, mocny, niez³omny, ¿adn¹ nieprzezwyciê¿ony przeszkod¹, który sprawowa³, ¿e ka¿dy
cz³onek to bractwa, to zgromadzenia nieraz z wspania³omyœlnym poœwiêceniem w³asnej ko-
rzyœci s³u¿y³ pospolitej rzeczy, tej potrzebie we wszelkim przypadku rad dogadza³ z ca³ej
duszy swojej i z ca³ego serca, dziel¹c zarówno szczêœcie i niedolê, równym znosz¹c umys³em
smutek i pociechê, zarobek i stratê: otó¿ treœæ we wszelkim narodzie otartym z dzikoœci i bar-
barzyñstwa, wywijaj¹cych siê z sk³adu spo³ecznego dziejów ojczystych i wspomnieñ. W tym
uczuciu zawarta historia krajowa. Ale my wiêkszego jeszcze potrzebujemy zakresu; rozprze-
strzeniæ siê musimy w cz³owieczeñstwie. Powinniœmy przyjœæ do uznania siebie w ogólnym
jestestwie rodu ludzkiego. Gdzie to wyobra¿enie nie jest rozwinione (tak, i¿by ka¿dy z nas
w wysokim rozumieniu chrzeœcijañstwa poczytywa³, uznawa³ siebie za cz³onka jednej rodzi-
ny œwiata), tam ludzie zostaj¹ w pewnych tylko masach, granicach, stanach. A najpierwej
cz³owiek jest w domu; jest patriarch¹ swej rodziny. Potem jest w cechu, w bractwie, w stron-
nictwie, pod którego chor¹gwi¹ ¿o³d wiedzie, którego znaki i god³a nosi na sobie. Coraz roz-
szerza siê jego zakres. Dalej jest w stanie, w klasie osobne maj¹cej prerogatywy, przywileje;
dalej jeszcze jest synem ojczyzny, a w koñcu staæ siê musi ca³ego œwiata obywatelem. Ten
postêp konieczny i nieodzowny. Tego postêpu œwiadectwem i nauk¹: historia powszechna
rodu ludzkiego. - Czy mamy w polskiej literaturze tak¹ naukê? Dzie³o poœwiêcone tak wa¿-
nemu przedmiotowi? - Lecz tego, co siê rzek³o o historii powszechnej, niechaj nikt opacz-
nym wyk³adem nie naci¹ga na to rozumienie, jakobym najwy¿sze dobro cywilizacji zasadza³
na zatarciu wszelkich œladów ró¿nicy miêdzy narodami i niejako ostateczny kres o-œwiaty
ustanawia³ w pot³umieniu mi³oœci ojczyzny itd. Dalekie jest ode mnie to mylne mniemanie;-
prawdziwa bowiem cywilizacja, jak s¹dzê, rozszerza indywidualnoœæ ka¿dego narodu, ale jej
nie zaciera i nie podkopuje; zbli¿a ludy ku sobie, ale ich na jednogniezdne nie zbija plemiê;
os³abia uprzedzenia trzymaj¹ce narody w rozdziale nienawiœci, szkodliwej wzajemnemu ich
po¿ytkowi, ale ka¿demu pozwala zostawaæ i rozpleniaæ siê w pewnej mierze, opisanej w³a-
œciwoœci¹ obyczaju, ducha i innych okolicznoœci. Tylko fa³szywa cywilizacja, tylko poni¿aj¹-
cy godnoœæ cz³owieka mechanizm pojêæ i mechanizm myœlenia, o którym we wstêpie wspo-
mnia³em, zaciera pierwotne cechy znamionuj¹ce istotê narodu w rodzinnej osiad³oœci. Mo¿-
na byæ dobrym ojcem w³asnej rodziny i po¿ytecznym cz³onkiem pewnego stanu, mo¿na byæ
dobrym obywatelem kraju, lecz zarazem te wszystkie uczucia i wzglêdy mo¿na, a nawet trze-
ba po³¹czyæ «wyobra¿eniem i uczuciem godnoœci rodu ludzkiego, z tym nareszcie przekona-
niem, ¿e wszyscy ludzie bracia s¹ nasi, a ziemia dana nam wszystkim w osiad³oœæ, abyœmy
jedn¹ wielk¹ sk³adali rodzinê. - Rozszerzenie ojczystego, rodowitego „ja”, rozumienie siê
w jestestwie drugich, ogarnie-nie wszystkiego rodu ludzkiego we wszystkich czasach t¹

background image

31

ognist¹ mi³oœci¹, która z nieba na ziemiê zst¹pi³a - ten kres ostateczny chrzeœcijañskiej kultu-
ry, ten, nie inny, przedmiot historii powszechnej. - Szczególna historia jednego narodu wten-
czas dopiero staje siê umiejêtnoœci¹, kiedy j¹ rozwiniemy w powszechnej osnowie dziejów
rodu ludzkiego. (Ojczyste ja stawiæ nale¿y przeciw innym narodom; dopiero wtenczas do-
brze pojête bêdzie).
Poty o historii. - Z tej samej zasady ³atwo wywieœæ pocz¹tek i osnowê, rzecz i kszta³t ka¿dej
innej umiejêtnoœci. Wszystkie z jednego Ÿród³a, jak promienie ze œrodka ogniska, wynikaj¹.
Wiedzieæ, ¿e jesteœmy, jest to niemal wszystko umieæ; w tym treœæ wszystkiego. Kto zna myœl
swoje, zna to wszystko, co myœl¹ myœleæ i ogarn¹æ zdo³a. Umiejêtnoœæ rozwija uczucie na-
szego bytu, co siê tak¿e do narodu œci¹ga. Kiedy przychodzimy do uznania samych siebie,
wtenczas zaczynamy siê rozszerzaæ w naszym jestestwie i niejako samych siebie pomna¿aæ.
Nasze ja, ¿e tak powiem, rozpromienia siê, rozprasza, niknie. - Jest jakieœ drzewo, wspomnia-
ne przez jednego z pisarzy koœcielnych **, które wtenczas zielenieje, kiedy je okrzesuj¹; drze-
wo to idzie w zapasy z ¿elazem, œmierci¹ ¿yje, krzewi siê wyciêciem; gdy go ju¿ nie masz,
wtenczas roœnie.
Umiejêtnoœæ, jeœli w to pilniej wejrzymy, nie co innego jest, tylko ten postêp od naszej indy-
widualnej jednostki, od ja do wszechrzeczy jestestwa. Tym sposobem przez pojêcie, czyli
przez „jêcie umem w umie” (umiejêtnoœci¹), to odzyskujemy, coœmy stracili przez pierwotne
wyosobienie, wydzielenie siê z wszechrzeczy zwi¹zku. Rozjaœniê tê myœl. Kiedy cz³owiek
rzek³ do samego siebie „ja”, natenczas z ³ona siê natury, z idei wszystko ogarniaj¹cej wy³o-
ni³; wtenczas natura sta³a siê dla niego przedmiotem. Odt¹d przesta³ byæ w n i ej, w jej ³onie,
a zacz¹³ byæ za jej okresem, bo j¹ móg³ uwa¿aæ i na ni¹ patrzyæ. Tym kszta³tem wszystkie siê
zmieni³y stosunki cz³owieka z przyrodzeniem. Pierwej by³ w naturze; teraz j¹ umiejêtnoœci¹
rozumie. Pierwej by³ w zwi¹zku i porz¹dku ogólnym; teraz tylko ten zwi¹zek i porz¹dek poj-
muje. Owo niegdyœ œcis³e, mocne powinowactwo z przyrodzeniem (takie samo, jakie spaja
p³ód jeszcze nie rozwik³any w ³onie macierzyñskim z ¿yciem rodzicielki) odzyskaliœmy po
czêœci przez pojêcie, objêcie, aktem woli i umu. Odbieg³szy od natury, teraz siê ku niej zbli-
¿amy po szczeblach refleksji i poznawañ. Zbli¿aæ siê tym sposobem do natury nie jest¿e to j¹
pojmowaæ, umieæ, czyli przez u m wyrozumieæ?
Taki pocz¹tek i ten kres umiejêtnoœci przyrodzenia. Wiele na zg³êbieniu tej myœli zale¿y.
Nauki naturalne w tym tylko oœwieciæ nas mog¹: jaki zwi¹zek zachodzi miêdzy nami a rze-
czami pod zmys³y nasze podpadaj¹cymi? Czyli innymi s³owy: „miêdzy tym co jest, i tego ¿e
jest, nie wie” - a „tym co jest, i to wie”. - Miêdzy natur¹ zewnêtrzn¹ i cz³owiekiem.
Powiedzia³em, ¿e sami dla siebie stajemy siê przedmiotem, a zatem nie od razu przychodzi-
my do tego punktu, ale powoli, z czasem, w czasie. W miarê tego, jak sami dla siebie staje-
my siê przedmiotem, staje siê tak¿e przedmiotem dla nas zewnêtrzna, widoma natura. Staje
siê!! To dzielne, mocne, rzecz najdok³adniej maluj¹ce i opisuj¹ce wyra¿enie naszej filozoficz-
nej polszczyzny zawiera metodê i tryb postêpowania w umiejêtnoœci przyrodzenia. Poniewa¿
sami dla siebie stajemy siê przedmiotem wewnêtrznej wiedzy, zatem to nasze ja musi byæ
skutkiem poprzednich wewnêtrznych dzia³añ. Jest produktem, wypadkiem, rezultatem ruchu...
Pierwej trzeba poznaæ siebie, dopiero potem naturê poznaæ mo¿na.
Jak siebie samych od razu nie poznajemy, tak i tego, co siê zewn¹trz nas dzieje, od razu poznaæ
nie mo¿emy; tym bardziej ¿e to, co siê zewn¹trz nas dzieje, w ustawnym jest ruchu, ¿e z przy-
czyn bezprzestannie rodz¹ siê skutki, a ka¿dy skutek nastêpnego skutku jest przyczyn¹ itd.

background image

32

Natura dzia³a bezprzestannie; wszystko, co zewn¹trz nas postrzegamy, dzieje siê, staje siê,
albo sta³o siê, czyli przysz³o do skutku przez dzia³anie. Ka¿de jawisko w przyrodzeniu, ka¿-
de faktum jest sum¹ poprzednich operacji. A tak, poniewa¿ rzecz, osnowa, przedmiot umie-
jêtnoœci przyrodzenia jest w ruchu, poniewa¿ natura jest w ruchu (naturans), có¿ z tego wy-
nika? Oto ¿e i œrodek pojmowania, zbli¿ania siê do natury tak¿e ruchomy byæ powinien. Tym
œrodkiem jest umiejêtnoœæ. A zatem umiejêtnoœæ natury ma byæ ruchoma.
Wszystko staje siê, wszystko siê w prawej rozwija umiejêtnoœci. Ruch jest jej cech¹. Na tym
zale¿y metoda nauki. Rzeczy zewnêtrzne dla nas nie egzystuj¹; nic o nich nie wiemy, póki
siê o tym, ¿e s¹, nie przekonamy. O egzystencji przedmiotów zewnêtrznych przekonywamy
siê tylko umiejêtnoœci¹, czyli przez jêcie umem w umie, czyli przez rozumowanie. Rozumo-
wania te odkrywaj¹ nam byt rzeczy pod zmys³y nasze podpadaj¹cych. Myœl¹ sporz¹dzamy
sobie œwiat zewnêtrzny. Rozumuj¹c budujemy gmach przyrodzenia i wszystkie ukazuj¹ce siê
w tym gmachu jawiska. Prawdziwy naturalista to, co widzi przed sob¹, nie bierze, nie uwa¿a
tak, jako jest, ale jako siê sta³o; prawdziwy filozof, badacz przyrodzenia jest architektem na-
tury! Z jego umiejêtnoœci¹ zarazem powstaje przedmiot umiejêtnoœci. Rzecz wnêtrzna, osno-
wa rodzi siê razem z form¹ nauki. To jest: rodzi siê w jego myœli, w poznawaniu, w uznawa-
niu siê jego w naturze. Nie masz dla niego ani materii, ani œwiat³a, ani elektrycznoœci, ani
magnetyzmu. Nie masz dla niego ¿adnego kszta³tu, ¿adnej postaci. Do tego wszystkiego przy-
chodzi przez naukê, przez dialektykê; przez ci¹g stopniowy twierdzeñ i nieprzerwane nastêp-
stwo myœli. Dla takiego badacza przyrodzenia natura nie jest naturata, czyli objawiona, ale
objawiaj¹ca siê, jawi¹ca - naturans.
Wszystko siê w prawdziwej staje umiejêtnoœci! Tê prawdê miejmy zawsze we wzglêdzie. Los
nauk przyrodzonych na tym zale¿y. Umiejêtnoœæ, gdzie siê wszystko staje, wychodzi z najpierw-
szych pocz¹tków, zaczyna od punktu genetycznego. Badacz przyrodzenia, poœwiêcaj¹cy siê ta-
kiej umiejêtnoœci, staje myœl¹ w pierwotnej epoce natury i nastêpne jej wieki historycznym prze-
biega porz¹dkiem... Pismo przyrównywa umiejêtnoœæ, wiedzê, wiadomoœæ *** do drzewa. Wiel-
kie w tym rozumienie!! Jako i w innym porównaniu z ziarnem gorczycznym, które- wedle wy-
razów Pana - tak wielk¹ ³ozê puszcza, ¿e siê i ptacy na niej chowaj¹. Rzeczywiœcie, w rozwija-
niu siê ziarna, w kie³kowaniu nasion, w pêdzie drzewa strzelaj¹cego w wysokoœæ do b³êkitu, jest
coœ, co genetyczn¹, rodzajow¹ w³asnoœæ prawdziwej wyobra¿a umiejêtnoœci. Jej duch ten sam,
ta sama rzecz, ten tryb postêpowania. Takim samym rozrasta siê kszta³tem drzewo wiadomoœci
cz³owieka, tym bardziej narodu, jakby z pnia, który swe korzenie g³êboko i szeroko rozpostar³
w wiedzy wewn¹trz obróconej jestestwa, byt i istotê swoje uznawaj¹cego. Rozrasta siê, dzieli,
rozplata na coraz liczniejsze, na tysi¹czne konary, ga³êzie, których korona buja wysoko w po-
wietrzu, a kwiat i liœcie, pieœciwym wiosny rozzielenione tchnieniem i zarannej rosy kroplami,
i balsamiczn¹ woni¹, wszystek ziemiokr¹g od koñca do koñca œwiata ocieniaj¹. Cz³owiek roz-
kazuje naturze umiejêtnoœci¹, ale naturze ¿ywej, ruchomej, ale ¿yw¹, ruchom¹ umiejêtnoœci¹!!
Tak jest! Nie masz martwej nauki. Ka¿da jest, ka¿da powinna byæ owocem drzewa wiadomo-
œci, drzewa ¿ycia. Wszystko siê rozplata i splata w naturze, wszystko rozwija i porusza. We
w³asnym uznaj¹c siê jestestwie, uznajemy siê tak¿e we wszechrzeczy jestestwie i w tym siê
coraz bardziej rozszerzamy, rozpraszamy, nikniemy. Jednostka nasza w ogóle niknie i nawza-
jem ogó³ w sobie mieœci. Albowiem w myœli naszej ca³a siê odbija natura; ta myœl s³u¿y jej jako
g³os s³owu i jest jej pojêciem; jest czêœci¹ przyrodzenia, jest duchem œwiata. Z tej przyczyny
myœl ludzk¹ nazwa³em strojnym, dŸwiêcznym akordem, brzmi¹cym zgodnoœci¹ wszystkich ra-

background image

33

zem pierwotnych sylab rozrzuconych w przyrodzeniu.**** - Zebraæ te sylaby, ¿eby ca³e s³owo
z³o¿y³y, i umieæ przeczytaæ to s³owo: otó¿ umiejêtnoœæ natury!... Czy mamy tak¹ umiejêtnoœæ
w polskiej literaturze? Czy uwa¿aliœmy naukê z tego punktu i czy j¹ u nas w tym sposobie
ukszta³cono, rozszerzono?
Pytania takie s¹ to pozycje, które siê same rozwi¹zuj¹ przez okreœlanie coraz œciœlejsze i sta-
wianie g³ównego zagadnienia w coraz innym œwietle. Wywodziæ pocz¹tek jakiejkolwiek na-
uki z teorii uznania, w systemie literatury uwa¿anej ze wzglêdu refleksji narodu, jest to opi-
sywaæ sferê tej nauki i zarazem rozwijaæ jej treœæ, osnowê. Czyli innymi s³owy: jednym usta-
nawiaæ zawodem, niejako jednym tchnieniem, rzecz i kszta³t umiejêtnoœci. Pod³ug tego, co
siê wy¿ej rzek³o, filozoficzna umiejêtnoœæ natury z nas samych wyci¹gniona i genetyczna,
ruchoma byæ powinna. Jest¿e taka polska umiejêtnoœæ? Co potem bêdê siê stara³ roztrz¹sn¹æ
w czêœci pisma mojego poœwiêconej umiejêtnoœciom w Polszcze. Na teraz, dla rozjaœnienia
ogólniejszego widoku, pod który podci¹gn¹æ przedsiêwzi¹³em literaturê, ojczyst¹, niechaj mi
wolno bêdzie powiedzieæ, co nastêpuje:
Krytyka literacka, w wyrokach swoich omylna i p³ocha (je¿eli tylko tym wyrazem nie obra¿ê
jej stronników), przez d³ugi czas w piœmiennictwie polskim rozwinienie i postêp wyobra¿eñ
estetycznych tamowa³a szkodz¹c rzeczywiœcie poezji i sztuce, to¿ ukracaj¹c moc talentu niepo-
trzebnym powœci¹ganiem. Ta krytyka przez inn¹ krytykê, œmielsz¹, zachêcaj¹c¹ i oœmielaj¹c¹,
nieraz zuchwa³¹, uprz¹taj¹c¹ wszystkie uboczne wzglêdy, ale mo¿e silniej popieraj¹c¹ zdanie
swoje i widz¹c¹ rzeczy z wielu stron, zawojowana, ¿e tak powiem, zosta³a; odt¹d historyczne
tylko miejsce w naszej literaturze zajmuje. Ta jest pierwsza opinia, któr¹ bym rad umocowa³
w przekonaniu czytelnika. Druga zaœ jest ta, ¿e przez empiryzm i wy³¹czn¹, niemal fanatyczn¹
wiarê w doœwiadczenie, któr¹ za naszych czasów najbieglejsi pisarze polscy rozszerzali i po-
mna¿ali, skamienia³a umiejêtnoœæ w polskiej literaturze. Dot¹d tkwi to z³e w umys³ach naszych;
nie masz go ani w jêzyku, ani w usposobieniach, ani w charakterze polskiego narodu, ale jest to
skutek zawziêtego mniemania, skutek powagi i mistrzostwa ludzi wielce zas³u¿onych, których
atoli dobre chêci i obywatelstwo wy¿ej zapewne trzeba ceniæ ni¿eli naukê; aczkolwiek i w tym
okaza³¹, rzecz z innych wzglêdów uwa¿aj¹c, zajaœnieli bieg³oœci¹ w swoim czasie, pod³ug swe-
go rozumienia. Ten jest ogólny widok, niejako status quo co do krytyki estetycznej i co do
umiejêtnoœci, a szczególniej nauk przyrodzonych w polskiej literaturze. Pytam siê tedy: czy nie
czas uprz¹tn¹æ tê ostatni¹ przeszkodê? - Co do ogólnego usposobienia w kraju naszym ze
wzglêdu umiejêtnoœci, co do przyjêtego u nas trybu postêpowania w tej mierze po szko³ach
i wy¿szych instytutach naukowych, zdaniem moim (którego jednak nikomu nie narzucam), jesz-
cze siê to usposobienie nie rozwik³a³o i nie wzmog³o. Z tej niwy jeszczeœmy dojrza³ego nie ze-
brali plonu. Czemu¿ to przypisaæ? Twarde zdaj¹ siê byæ te s³owa; mniemam jednak, ¿e konse-
kwencja w rozumowaniu nikogo zastraszaæ nie powinna. Pod³ug zasad i pojêæ moich, które
nastêpnie bêdê siê stara³ jaœniej, wy³o¿yæ, ¿adnej w Polszcze nie mamy teraz œcis³ej umiejêtno-
œci. Wyraz ten nawet na wspak bierzemy, tytu³uj¹c czêstokroæ œcis³¹ umiejêtnoœci¹ z obcych
jêzyków t³umaczone traktaty, ¿adnego wewn¹trz ujêcia nie maj¹ce ani takiej mocy, która by siê
rozchwiaæ nie mog³a. Wielka to rzecz i bardzo wspania³a umiejêtnoœæ! Nies³uszne te¿, szcze-
gólniej ze wzglêdu nauk przyrodzonych, rozszerzy³o siê mniemanie: jakoby tylko domowej
potrzebie s³u¿yæ powinny i dogadzaæ spo³ecznemu po¿ytkowi. Zdaje siê nam, ¿e te nauki na to
tylko s¹ wymyœlone, aby podawa³y sposobnoœæ ci¹gnienia jak najwiêkszych korzyœci z tych si³,
którymi dzia³a przyrodzenie, z tych w³asnoœci, którymi tak hojnie wszystkie uposa¿y³o jeste-

background image

34

stwa. A co do trybu postêpowania i metody naukowej rozumienie jest takie: ¿e wszystko na
doœwiadczeniu zale¿y; ¿e teorie uk³adaæ trzeba pod³ug postrze¿eñ i wiadomoœci czerpanych
z doœwiadczenia, a gdy siê co odmieni w doœwiadczeniu, gdy nowe wypadki przekszta³c¹ po-
staæ nauki, natenczas now¹ stworzyæ teoriê. Ale ten widok daleki od szczerej istoty umiejêtno-
œci. Có¿, proszê, za skutki wyniknê³y u nas z tak opacznego s¹du? Oto, ¿eœmy w tym wielkim
zawodzie nic swego, nic nam w³asnego nie wymyœlili prócz dobrego polskiego wyk³adu i stylu
w rzeczach naukowych; luŸne bowiem, przygodne wynalazki, urywkowe pomys³y, nader chlub-
ne dla szczególnych uczonych poœwiêcaj¹cych siê umiejêtnoœciom, g³oœnej chwa³y za dni na-
szych narodowi nie zjedna³y. Umiejêtnoœæ polska sk¹din¹d przeszczepiona, ¿e tak powiem, ¿yw-
cem wziêta. Rzeczy oko³o siebie cudzym pojmujemy rozumem w ojczyŸnie Kopernika i Wite-
liona. Cudze w laboratoriach naszych powtarzamy doœwiadczenia. Mechanizm opanowa³ umy-
s³y. Uk³ady oddzielnych nauk odmieniaj¹ siê przed oczyma naszymi w s³owniki technicznych
wyrazów i technicznych manipulacji; coraz wiêcej mno¿y siê szczegó³ów nie powi¹zanych
myœl¹ ogóln¹; ¿adnej prawie teorii, ¿adnego systematu, ¿adnej ca³oœci organicznej. Rutyna jest
w polskiej nauce! Ale to siê d³u¿ej ¿adn¹ miar¹ ostaæ nie mo¿e. Co Jan Nepomucen Kamiñski
wyrzek³ o filozofii: ¿e jej zewn¹trz nikt nie nabêdzie, to¿ o ka¿dej trzymajmy umiejêtnoœci,
a tym samym i o naukach przyrodzonych. Obcy nabytek niechaj je wzbogaca, wspomaga, ale
na nim swojej nie zasadzajmy iœcizny. Wszêdzie wprawdzie jednaka natura i te same prawa,
pod³ug których dzia³a, tworzy; ale nie wszêdzie jednaki sposób pojmowania tego i t³umacze-
nia. W tym siê w³aœciwoœæ ka¿dego niemal oœwieceñszego wybija narodu. Z tego wzglêdu co
innego we Francji, co innego w Niemczech, co innego w Anglii. Tê same rzecz inaczej pojmu-
je Thenard i Biot, inaczej Berzeliusz, inaczej Szubert, Oken, Steffens. Z tych odmiennych
wzglêdów i widoków, z tego rozmaitego sposobu rozumienia natury i t³umaczenia jej fenome-
nów, to¿ ogólniejszego systematu, wykszta³ca siê ró¿nolicowa postaæ umiejêtnoœci. Z tych ci¹-
g³ych, w³asn¹ prac¹, w³asnymi nabytkami i odkryciami doskonalonych poszukiwañ rodzi siê hi-
storia nauki. Ale uczeni, w³asn¹ g³ow¹ nie myœl¹cy, ¿adnego podobno miejsca w niej nie zajm¹;
chybaby siê im dosta³o najpoœledniejsze: t³umaczy, kompilatorów, naœladowców. Có¿ st¹d za
chwa³a? Naukê trzeba mieæ w sobie, w œrodku, i z nas samych, z jestestwa naszego wszelk¹ wy-
ci¹gn¹æ umiejêtnoœæ.***** Prze³o¿yæ co b¹dŸ z obcego jêzyka na polski, jak siê u nas pospoli-
cie dzieje, nie jest to zbogaciæ literaturê uwa¿an¹ z stanowiska refleksji narodu. Tym sposobem
dogadza siê tylko chwilowej potrzebie i mijaj¹cym wzglêdom, które wszak¿e bardzo wa¿ne
i nagl¹ce byæ mog¹, czemu nikt nie przeczy. Nauka jakakolwiek, dobrze zrozumiana, pracowi-
cie spolszczona i wy³o¿ona, ma swoje wartoœæ, tak¹, jak¹ maj¹ romanse i powieœci historyczne
angielskie, w³oskie lub francuskie, w polskich przek³adach opisuj¹ce cudze stroje, zwyczaje itd.
Nie dlatego to piszê, ¿ebym chcia³ uw³aczaæ mê¿om wielce zas³u¿onym tak pod tym wzglê-
dem, jako i z wielu innych w naszym kraju, ale jedynie: ¿e czas ju¿ zaleciæ tê rzecz obmyœlaniu
i gruntowniejszej ziomków rozwadze - czas wezwaæ filozofii z g³êbi ducha naszego i wysnuæ
j¹ z istoty naszego jestestwa, ¿eby up³odni³a, o¿ywi³a myœl, ¿eby wzbudzi³a zapa³ do czêstsze-
go pisania i gruntowniejszych rozumowañ w rzeczach dotycz¹cych umiejêtnoœci przyrodzonych.
Niechaj siê umiejêtnoœæ polska z rodowitych nasion w³asn¹ rozkrzewi dzielnoœci¹, w³asnym
rozzieleni liœciem i zakwitnie szeroko, bujnie wielkimi pomys³ami. O to nieba prosiæ trzeba za
przy³o¿eniem w³asnych starañ.
Œmia³oœci mojej wybaczy, kto tê rzecz u nas, jak¹ jest teraz, i dalsze skutki widzi. Albo to
wszystko, co powiedzia³em ze wzglêdu literatury, ¿e jest refleksj¹ oœwieconego narodu (a za

background image

35

taki naród polski z chlub¹ w sercu poczytujê), fa³szem jest z istoty wytrawionym; albo, je¿eli
mi w tym g³ównym i pocz¹tkowym za³o¿eniu pisma mojego nikt oczywistej nieprawdy nie
zada: ka¿da umiejêtnoœæ tak oryginalna, tak pierwotworna byæ musi jak poezja i poetyckie
natchnienie. O to siê wszystko rozbija; pod³ug tej, silnie umocowanej zasady na prawdzie
ducha i istoty bytu naszego, ceniæ potrzeba u¿ytecznoœæ umiejêtnoœci i czynione starania lu-
dzi uczonych ku ich wykszta³ceniu. Umiejêtnoœæ nie jest rzecz¹ pamiêci, ale najwiêksz¹ jest
spraw¹ i misterstwem ducha. Najpiêkniejsze odkrycia winniœmy naukowemu entuzjazmowi
i ledwo nie poetyckiej inspiracji - tej najwy¿szej filozofii geniuszu.
Z drugiej strony trudno nie przyznaæ: ¿eby dowcipne, zrêczne przystosowanie nauk, obcym
na cudzej niwie doskonalonych staraniem, do polskiego przemys³u, który rz¹d tak usilnie
wspiera, nie mia³o sprawiaæ wa¿nych korzyœci dla kraju. Nic nadto pewniejszego. Ale tak¿e
przyznaæ potrzeba, przez sam¹ sumiennoœæ loiczn¹ i dialektyczn¹ (niechaj mi wolno bêdzie
wyraziæ siê tym mo¿e dziwnym, ale prawdziwym wys³owieniem), jakiej œciœle przestrzegaæ
powinien, kto z po³o¿onych zasad rozumuje, ¿e wy³¹czny ów wzgl¹d, który dotychczas roz-
ci¹galiœmy (mówiê tu o ogóle) na sam¹ nieledwie praktyczn¹, gospodarsk¹ u¿ytecznoœæ nauk
przyrodzonych, ubli¿a ich godnoœci. Daleko zacniejsza istota prawdziwej nauki, jako i praw-
dziwej piêknoœci w sztuce. Przeznaczenie, cel, zawód rzetelnych umiejêtnoœci daleko wznio-
œlejsze i wspanialsze. Uwa¿ajmy np. medycynê. Jak wielka u¿ytecznoœæ tej nauki! A jednak
praktyka lekarska, choæ lekarz niesie ulgê zw¹tlonemu zdrowiu bliŸnich swoich, nie jest -jak
s¹dzê - ostatecznym kresem jego umiejêtnoœci. G³ównym jej zadaniem cz³owiek; a cz³owiek
jest zebranie w treœæ i niejako suma wszystkiego w naturze. S³usznie przeto medycynê po³o-
¿yæ by mo¿na na czele innych nauk przyrodzonych. Poj¹æ ¿ycie i œmieræ, a raczej: rozstrzy-
gn¹æ zagadkê ¿ycia i daleko zawilsz¹, mniej dla nas dostêpn¹ zagadkê skonu, otó¿ powo³anie
i g³ówny zawód filozoficznego lekarza. Z tych za³o¿eñ wywija siê pasmo jego wielkiej na-
uki. Historyczna znajomoœæ rozlicznych niemocy i œrodków leczenia, botanika, anatomia itd.
stanowi¹ tylko sk³adowe czêœci i niejako s¹ jej materia³ami. - WeŸmiemy inny przyk³ad. Ma-
tematyka, ka³ku³ i g³êbokie rachunki, wprowadzone do umiejêtoœci przyrodzonych, czy¿ nie
zdaj¹ siê na kszta³t czasowania i spadkowania w gramatyce? Albo genera³basu w teorii kom-
pozycji muzykalnej? Przypuœæmy, ¿e ktoœ, nauczywszy siê wszystkich koniugacji i deklinacji
obcej lub umar³ej mowy, zechce, nic wiêcej nie umiej¹c, czytaæ natychmiast dzie³a, poemata
w tym jêzyku. I jednego s³owa nie zrozumie, nie dopiero okresów rozci¹glejszych, zawilszych
toków, sztucznie przerzucanych wyrazów itd. A przecie nie jednemu zdawa³o siê matematy-
kowi, ¿e zrozumia³ styl i wysok¹ poezj¹ natury! Jest duch w mowie ludzkiej; jest duch w mu-
zyce, jest w przyrodzeniu. A tylko duchem do ducha przenikn¹æ mo¿na - tylko umiejêtnoœci¹
ducha, filozofi¹! - Inny jeszcze przyk³ad wspiera zdanie moje. Nie dlatego zapewne uczymy
siê astronomii, ¿ebyœmy po morzu bezpiecznie p³ywali (lubo ta nauka bardzo potrzebna ¿egla-
rzowi), ale ¿ebyœmy poznawszy porz¹dek tych gwiazd na niebie, ich biegi i obroty, to¿ uk³ad
ledwie nie ca³ego œwiata, wznieœli siê ku Temu, który to wszystko z niczego stworzy³! Har-
monia niebieskich sfer - duch astralny - gwiaŸdziste idee: taki mo¿e ostatni kres astronomii,
najspanialszej ze wszystkich umiejêtnoœci. Powiedziano o nauce cz³owieka, ze jest wielkie
nic. Lecz za spojrzeniem w niebo i uwa¿aj¹c to, czego nie wiemy, sprawiedliwiej rzec by
mo¿na, ¿e to bardzo ma³e i maleñkie nic. Gdy to wszystko razem œciœlej roztrz¹œniemy,
wzi¹wszy pod rozwagê te œwiaty œwiatów i te drogi mleczne, i te ogromy ogromów, pytam
siê: czyli¿ i po takiej próbie naszych zmys³ów i rozumu trwaæ bêdziemy w zuchwa³ym uprze-

background image

36

dzeniu, jakoby cz³owiek zdo³a³ odgadn¹æ tajemnicê natury na drodze tych postrze¿eñ ulot-
nych, tych krótkich doœwiadczeñ, z których powsta³a jego wczorajsza i onegdajsza nauka,
które codziennie prawie jej postaæ odmieniaj¹, a które on zapewne w podnios³oœci swego ser-
ca nazwa³ umiejêtnoœci¹ przyrodzenia? Obserwacje z czterech tysiêcy lat, zebrane w jedne
ca³oœæ, przekona³y zaledwie astronomów, ¿e ten ich punkt nieruchomy to s³oñce Kopernika
i Herszla, razem z ca³ym systemem s³onecznym, razem ze wszystkimi gwiazdami, które oni
sta³ymi zowi¹, poruszaj¹ siê nie znanym nam obiegiem i d¹¿¹ w nieznane strony!! A zatem
s¹ systemata systematów, ko³owroty ko³owrotów! S¹ zapewne inne s³oñca, które mo¿e po
milionie lat nastêpnych postrze¿eñ i rachunków nazwiemy nieruchomymi, a których nierucho-
moœæ w okresie póŸniejszych jeszcze wieków znowu poka¿e siê w¹tpliwa. Kiedy¿ na koniec
doprowadzi nas ta astronomia do punktu rzeczywiœcie nieruchomego, do prawdziwego s³oñ-
ca wszystkich razem œwiatów w powszechnym systemie natury? - Czy¿ z tego jednego przy-
k³adu jawnie, jaœnie siê nie pokazuje, ¿e droga doœwiadczeñ i obserwacji jest nieskoñczona?
I ¿e tym sposobem nigdy nie osi¹gniemy zamierzonego celu? Co skoro jest rzecz¹ niew¹t-
pliw¹, któ¿ weŸmie za z³e niektórym natura-listom, ¿e odrzuciwszy te pozory, te œwiadectwa
i omamienie zmys³ów, w duchu swoim szukaj¹ innego œrodka pojêcia przyrodzenia? A nawet,
¿e ku temu celowi wyzywaj¹ i niejako powabiaj¹ na harc twórczy, wielki, ale najburzliwszy
element z skarbnicy naszego roztrzêsionego umys³u, tê fantazjê, co jak prêdkie b³yœnienie
œwieci przez chwilê, ale tak¿e za prêdkim ustaniem swoim, zadawszy niemoc oczom, czasem
w gêstsz¹ jeszcze æmê nas pogr¹¿a? - Najwiêksza moc rozumu w dzieleniu; przeciwnie fan-
tazja czêœci rozdzielone spaja w ca³oœæ
i wszystko totalizuje.
Nie po¿ytek materialny, jaki z nauk odnosimy, ale sam¹ prawdê, bez ¿adnego innego wzglê-
du, uwa¿aæ nale¿y jako ostateczny kres, do którego wszystkie poznawania i wiadomoœci na-
sze zmierzaj¹. Prawd¹ zaœ jest zgodnoœæ wyobra¿eñ naszych z rzeczami, które sobie wyobra-
¿amy; zgodnoœæ i to¿samoœæ pojêæ z tym, co pojmujemy - zgodnoœæ obiektu z subiektem. Je-
¿eli inna rzecz zewnêtrzna, a inne wewnêtrzne wyobra¿enie tej rzeczy, natenczas wyobra¿e-
nie jest omylne, fa³szywe. Có¿ st¹d wypada? Oto ¿e kszta³t, czyli forma zewnêtrzna nauki,
odpowiadaæ powinna jej treœci wewnêtrznej, jej osnowie. Gdzie inna jest forma, czyli meto-
da nauki, a inna w³asnoœæ przedmiotu tej nauki; je¿eli np. rzecz nauki jest ruchoma, ¿ywa,
a metoda nieruchoma, martwa, je¿eli jedno drugiemu nie odpowiada i jedno z drugim nie ry-
muje, wtenczas nauka g³osi fa³sze, same brednie, nie przypadaj¹ce do miary z rzecz¹. Dawni
i dzisiejsi retorowie utrzymuj¹, ¿e styl w pisaniu stosowaæ trzeba do materii. Tak samo meto-
dê nauki, jej tryb postêpowania stosowaæ trzeba do w³asnoœci przedmiotu. Tu zachodzi to¿-
samoœæ, analogia. - Jaki proces w naturze, taki i w umiejêtnoœci, której natura jest przedmio-
tem. Zwa¿my tedy: w naturze jest postêp ci¹g³y i nieprzerwany od widomego do niewidome-
go - od materii do pojêcia. A zatem ten sam postêp byæ musi w rzeczywistej umiejêtnoœci
przyrodzenia. Co skoro nie podpada zaprzeczeniu, pytam siê: co za pewnoœæ z œwiadectwa
zmys³ów w sferze niewidomego, w krainie ducha, bêd¹cego czêœci¹ i ostatni¹ moc¹, i naj-
wy¿sz¹ dzielnoœci¹ natury? Wszystko zmierza w naturze i ku temu siê odnosi, co ¿adn¹ nie
jest rzecz¹, a tym samym przedmiotem rozbioru i analizy byæ nie mo¿e. A wiêc: na có¿ siê
przyda analiza, gdzie siê, ¿e tak powiem, niczego palcem dotkn¹æ nie mo¿emy? Wniosek:
godzi¿ siê doœwiadczenie uwa¿aæ za jedyne Ÿród³o prawdy w umiejêtnoœci przyrodzonej, sko-
ro jej ostateczne zagadnienia, ostateczne wypadki przez doœwiadczenie ani roztrz¹œnione, ani

background image

37

pojête, ani sprawdzone byæ mog¹? Jak to? Mia³¿eby byæ inny tryb postêpowania w pocz¹t-
kach nauki, a inny ku koñcowi? Mieli¿byœmy zaczynaæ od doœwiadczeñ w rzeczach pod zmy-
s³y podpadaj¹cych, a koñczyæ na urojeniu w sferze ducha?... (Niechaj pierwej odpowie na te
zapytania, ktokolwiek z autorem niniejszego pisma w tym wzglêdzie przedsiêweŸmie pole-
miczn¹ rozprawê).
Tymi oto czasy, kiedy przemys³ nie tylko dzisiejsz¹ spo³ecznoœæ europejsk¹, ale naukê
i wszystkie najwy¿sze wzglêdy opanowa³, pierwsi filozofowie niemieccy, wznowieniem za
dni naszych myœli staro¿ytnej u³o¿enia powszechnego systematu natury, przywrócili moraln¹
godnoœæ umiejêtnoœciom przyrodzenia, jakiej najwiêksi, najbieglejsi empirycy zesz³ego wie-
ku we Francji i w Anglii nie czuli i nie poznawali. Pierwsi Niemcy postrzegli: ¿e natura nie
dla samych tylko farbiarzów i garbarzów jest stworzona, ale tak¿e dla filozofów. Nowy organ
pojmowania natury ukszta³ci³ siê w Niemczech. Tam rozszerzy³o siê mniemanie, ¿e umiejêt-
noœæ przyrodzenia dwojakich s³ug potrzebuje - jednych, co by z niej ci¹gnêli korzyœæ prak-
tyczn¹, ekonomiczn¹, czyli tak zwanych empiryków; a drugich, co by j¹ staraniem swoim,
bez ¿adnego innego wzglêdu, dla samej prawdy, dla filozofii doskonalili. - Œmia³o rzec mo¿-
na: z³y los wszêdzie spotyka umiejêtnoœci przyrodzone, gdzie siê nimi wy³¹cznie trudni¹ sami
praktycy i matematycy, ci prawdziwi wspomo¿yciele i opatrzyciele nauk, którzy jednak rzad-
ko kiedy przenikaj¹ do szczerej ich istoty, poniewa¿ im samym najczêœciej nie dostaje ducha
filozoficznego. Gardz¹ metafizyk¹ i wy¿sz¹ spekulacj¹ w naukach przyrodzonych, to wszyst-
ko, czego doœwiadczeniem sprawdziæ nie mog¹, poczytuj¹c za romanse i poetyckie zmyœle-
nia. Tym sposobem intelektualna, idealna strona natury zaniedbana i z granic pojêcia ludz-
kiego wyrzucona zosta³a. Tym sposobem zysk sta³ siê miar¹ wartoœci wszelkich nowych od-
kryæ, mniemañ i wynalazków. Uwa¿aj¹c tê opiniê, to tylko zarzuciæ by mo¿na tym, co j¹ roz-
szerzyli: ¿e czyni¹ nad obowi¹zek i powinnoœæ swoj¹, ¿e siê wdaj¹ w rzeczy, które do nich
nie nale¿¹; na koniec, ¿e tego, co mówi¹ i pisz¹, sami nie rozumiej¹. Empiryk trwaj¹cy w tym
mniemaniu, ¿e prawda idzie tylko z doœwiadczenia, niechaj gorliwie odprawuje swe roboty
w pracowni, niechaj czyni postrze¿enia, jakie chce, ale z swojego niechaj nie wychodzi za-
kresu i przed innymi nie os³awia wszelkiej, która siê z jego zasadami nie zgadza, filozoficz-
noœci. Zawodem jego jest natura objawiona (naturata), a zakresem filozofuj¹cego naturalisty
jest natura objawiaj¹ca siê (naturans}. Tamten uwa¿a j¹ jako faktum, jako skutek, a ten jako
si³ê dzia³aj¹c¹; pierwszy w stanie, spoczynku i bezw³adnoœci, a drugi w stanie ruchu. Pierw-
szego nauka nie jest nauk¹; jest tylko zbiorem encyklopedycznym bardzo potrzebnych nauce,
luŸnych, szczegó³owych wiadomostek; ostatniego umiejêtnoœæ jest ruchoma, ¿ywa itd. Oba-
dwa u¿yteczni jednej sprawie s³u¿¹; wszak¿e przydaæ nale¿y, ¿e nawet empiryzm, laboratoria
i doœwiadczenie z u¿yczenia ducha filozoficznego (jak siê to w Niemczech dzieje) pod wp³y-
wem teorii piêkniejsze wydaj¹ owoce, co pokazuje historia nauk przyrodzonych. Nawet do-
wolne hipotezy i manipulacje empiryków godniejsze uwa¿ania, jeœli z tego Ÿród³a pocz¹tek
bior¹. - Nareszcie i to tak¿e po³o¿yæ godzi siê, ¿e w systemie oryginalnej literatury dzia³ rze-
czywistych umiejêtnoœci z dzia³em innych pojêæ, np. poetyckim, historycznym, artystowskim,
filozoficznym, to¿ z ¿yciem spo³ecznym, potocznym, jedynie tylko przez filozofi¹ natury za
poœrednictwem tej ruchomej, ¿ywej umiejêtnoœci w œciœlejsze powinowactwo i zwi¹zek orga-
niczny wejœæ mo¿e. Gdzie (jak np. w Polszcze) sami empirycy uprawiaj¹ nauki przyrodzone,
tam one ¿adnego wp³ywu nie wywieraj¹ na inne czêœci literatury. Co innego w Niemczech!
Tu artyœci s¹ naturalistami, jak np. Gete i Nowalis, a filozofowie natury najznamienitszymi

background image

38

historykami i estetykami, jak np. Gerres i Steffens. - Namawiaæ do pewnej uniwersalnoœci
pojêæ i ducha nie jest to zapewne obcymi przyk³adami zawracaæ g³owy rozs¹dnym ludziom
w Polszcze.
Odrzuciwszy mnogie uprzedzenia we wzglêdzie estetycznym, inaczej teraz trzymamy o war-
toœci tworów sztuki. Innym okiem, ni¿eli przed niewiel¹ laty, patrzymy na usi³owania krajo-
wych artystów. Opinia wiêkszoœci uleg³a w tej mierze wielkiej zmianie, jak¹ czas zrz¹dzi³,
jakiej wreszcie spó³czesna po nas Europa wyci¹ga³a. Ale nie dosyæ na tym. Œmia³ym krokiem
dalej jeszcze winniœmy post¹piæ: od gustu i imaginacji do myœli i rozumowañ umiejêtnych,
od piêknoœci w poezji i sztuce do prawdy w tej bogatej, spania³ej naturze, która nas otacza.
Nie pojmujmy jej cudzym rozumieniem! Tego nigdy dostatecznie wypowiedzieæ nie mogê:
w umiejêtnoœci polskiej jest umar³a natura (naturata), a ta¿ sama umiejêtnoœæ skamienia³a,
martwa. Tej nauki nie potêpiam, owszem, przyznajê, ¿e jest nieodbicie potrzebna, ale utrzy-
mujê, ¿e dla nas potrzeba tak¿e ¿ywej ¿yciem naszym umiejêtnoœci, takiej, jak¹ nas obdarzyæ
mo¿e filozofia naszego jestestwa, filozofia jêzyka polskiego, wreszcie - ¿e tak powiem - tem-
peramentu i konstytucji narodowego geniuszu, narodowego ducha. Pojmujmy naturê, jako siê
objawia (naturam—naturantem), jako dzia³a! A tego nigdy bez rodowitej filozofii nie doka-
¿emy. Jak przed niewiel¹ laty przes¹dy estetyczne stawia³y nieprze³aman¹ przeszkodê rozwi-
janiu siê ojczystych talentów w literaturze poetyckiej, tak samo na polu nauk i umiejêtnoœci
szko³a materialistów i empiryków, nie rozœwiecona pochodni¹ krytyki, obwo³uj¹ca wy³¹cz-
noœæ i doœwiadczenie za jedyne Ÿród³o prawdy, dotychmiast ogranicza w Polszcze w³adzê
myœli i utrzymuje nasz rozum teoretyczny w pewnej opisanej mierze niby w wiêzieniu albo
okowach. Wyrwawszy siê z niemowlêctwa estetycznego, czy¿ na zawsze pozostaæ mamy
w niemowlêctwie filozoficznym?
Nauka polska musi wyjœæ z tego obwinienia; na tym zale¿y realny postêp naszej literatury.
Albowiem wiek nasz jest czasem emancypacji we wszelkim wzglêdzie.
Te s¹ postrze¿enia co do umiejêtnoœci polskiej. Czyni³em je sam¹ rzecz maj¹c na uwadze,
a nikogo z pisz¹cych u nas w materii naukowej.
Z kolei mówiæ teraz bêdê o piœmiennym sektarstwie w Polszcze. - Rzecz ta nale¿y do ogól-
nego widoku dzisiejszej literatury naszej, która nie tylko jest w dzie³ach uczonych, w utwo-
rach artystów, ale tak¿e w opinii i dyspozycji powszechnej. Powinienem jednak uprzedzieæ
czytelnika, ¿e odst¹pi³em w tej mierze od zdania pospolitego, jakoby ró¿nolicowe stronnic-
twa piœmienne, spory i roztyrki literackie mia³y co szkodziæ oœwieceniu. Od tego niektórzy
wielkim siê krzy¿em ¿egnaj¹.****** Ja zaœ przeciwnie s¹dzê, poczytuj¹c wszelkie niesnaski
za zbawienne i po¿yteczne.
¯ycie w ka¿dym wyra¿a siê rozniesieniu mniemañ. Pierwszych tego œladów nie trzeba zacieraæ
w literaturze; by³oby to Ÿle zrozumian¹ mi³oœci¹ zgody i pokoju. Dualizm g³ównym wszystkie-
go warunkiem na tym œwiecie. Kiedy przed kilk¹ laty nowe twory ojczystego dowcipu i nowe
wyobra¿enia teoretyczne poruszy³y u nas dosyæ zawi³¹ materi¹ sprzeczek miêdzy stronnikami
dwóch systematów, tak zwanego romantycznego i klasycznego, nikt naówczas nie zgadywa³, co
by³o istotn¹ przyczyn¹ tego nieporozumienia i jakie st¹d korzyœci urosn¹ dla literatury polskiej.
Przeciwnie, mniemano, jakoby ta dysputa opanowawszy niedoœwiadczone umys³y, sprowadziæ
je mia³a z drogi wiod¹cej do prawdziwego œwiat³a, gustu i piêknoœci. Przysz³o nawet do tego,
¿e ludzie w naukach okazale biegli, gorliwi o ich wzrost i powodzenie, m³odzie¿ szkoln¹ od-
wieœæ chcieli od wszelkiego uczestnictwa w niesnaskach, które oœwieceñsz¹ publicznoœæ Fran-

background image

39

cji i Niemiec tak silnie zajmowa³y. Tymczasem w skutku siê to oczywiœcie pokazuje, jak niepo-
trzebna by³a ich obawa. Teraz bowiem nic w tym w¹tpiæ nie mamy, ¿e ów niepokój bardzo wie-
le dobrego zrz¹dzi³ w krajowym piœmiennictwie, poniewa¿ obudzi³ ze snu lenistwa talenta
i dowcipy, wychyli³ spod cienia rozmaite widoki przedmiotów estetycznych, i wyrwa³ na jaœni¹
nowsze, prawdziwsze opinie w tym wzglêdzie. Nareszcie, otar³szy z starych pleœni mnogie
uprzedzenia, zniewoli³ nas do zabrania œciœlejszej znajomoœci z pismami znakomitych literatów,
którzy tê sam¹ rzecz w obych jêzykach roztrz¹sali.
Gdzie nie masz ¿adnego przeciwieñstwa, tam nie masz ruchu. Wszystko z czymœ innym wie-
dzie przeciwieñstwo. A gra tych przeciwieñstw sprawuje najpiêkniejszy fenomen - fenomen
¿ycia! Niechaj kto pojmie, jeœli zechce, tak¹ si³ê, która by siê w przestrzeni bez ¿adnego opo-
ru niewstrzyman¹ rozwija³a moc¹! Ka¿de si³ê przeciwna powœci¹ga si³a, a tym samym czyni
j¹ jeszcze dzielniejsz¹. Nic siê nie œci¹gnie bez odpowiedniego rozci¹gnienia siê tej samej
chwili, ani siê nic nie zwinie bez rozwinienia - i przeciwnie. Co b¹dŸ wywi¹¿e siê, rozwik³a
z istoty rzeczy, tak ¿e ludzie g³oœno o tym prawi¹, pisz¹, to¿ natychmiast przeciwn¹ w czym
innym moc, w³asnoœæ zbudzi, potr¹ci, obrazi. Natenczas jedno walczy i wojuje z drugim, póki
w¹tlejsze, s³absze mocniejszemu nie ulegnie. Lecz tylko przez krótk¹ chwilê, która jak b³ysk
przeminie, trwa ten stan przeciêcia siê i przeniknienia dwóch si³ przeciwnych, albowiem na-
tura nie cierpi nic statecznego, nic nie-ruchomego. W tym samym momencie nowy odskok,
nowy wyskok i nowe si³y z pozornej zgody i to¿samoœci na przeciwne strony, w przeciwnym
kierunku roznios¹ siê, rozstrzel¹.
To samo dzieje siê w widomej naturze, jak pokazuje chemia i fizyka. Wszêdzie ruch jest zna-
kiem ¿ycia! Samo przyrodzenie wzbudza je si³ami rozrywaj¹cymi, odpychaj¹cymi. Œwiat³o,
ten atom niebieskich przestworów, rozbity na promienie, czy¿ nie wp³ywa na zwi¹zki che-
miczne i dzia³añ chemicznych nie wywiera? A rozszczepiony promieñ czy¿ oddzielnych nie
maluje kolorów? - Ciep³o, ten inny atom tak nieodzownie potrzebny do ¿ycia i wzrostu ro-
œlin, zwierz¹t, czyli¿ nie jest g³ównym dzia³aczem wszystkich w naturze rozk³adów i ow¹ si³¹,
która by ten œwiat ca³y roztrzês³a, zburzy³a moc¹ rozszerzalnoœci swojej, moc¹ odpychania
siê na wszystkie stony, gdyby jej inne si³y skupiaj¹ce i przyci¹gaj¹ce równie dzielnego nie
stawia³y oporu? - To¿ samo postrzegamy w naturze niewidomej - w myœli ludzkiej, w naszym
sercu, w naszej duszy. Historia na tym zasadza siê dualizmie; wszystkie stosunki spo³eczne
s¹ gr¹ tych przeciwieñstw. Z tej to przyczyny nikt swej woli nie dogodzi bez odpowiedniego
czyjejœ innej woli odporu. Gdzie jakakolwiek usilnoœæ zmierza do celu w kierunku prostym,
oznaczonym, tam niepochybnie przeciwne zbija j¹ i pot³umia staranie. St¹d ruch, st¹d postêp,
st¹d wyœcig we wszystkich sprawach. Œmiech w rozpaczy jak¿e okropny! A smutek, kiedy siê
inni wesel¹, dotkliwszy ni¿eli w powszechnym roz¿aleniu. Nadziejê bojaŸñ umacnia, krzepi;
chêæ do pracy wielkie podniecaj¹ trudnoœci. Przez dzia³anie i oddzia³ywanie, w akcji i reakcji
wszystkie siê wykszta³caj¹ mniemania, wszystkie stronnictwa, wszystkie talenta.
Tê dynamikê widzê tak¿e w dzisiejszej literaturze polskiej, w naszym estetycznym sektar-
stwie. Dwie siê opinie star³y. W jednym z nastêpnych rozdzia³ów poka¿ê, ¿e u nas nie masz
ani romantyków, ani klasyków, ¿e te wyrazy braæ potrzeba nie w tym rozumieniu, jakie siê tu
rozszerzy³o, lecz wcale innym, a przynajmniej bardzo ró¿nym od tego. Pod tymi tylko jakby
zwierzchnimi znakami, rozprawialiœmy z sob¹, ale w gruncie rzeczy sz³o o co innego, mo¿e
i nie przypadaj¹cego do miary z t¹ materi¹. Có¿kolwiek b¹dŸ to dot¹d trwaj¹ce nieporozu-
mienie jest niejako œrodkowym punktem i dusz¹ piœmiennego sektarstwa w Polszcze. Rzecz

background image

40

dziwna i godna uwa¿ania! Od czasów k³ótni Orzechowskiego z Stankarem i Modrzewskim
¿aden roztyrk piœmienny nie by³ u nas tak g³oœny. ¯aden przedmiot literacki tyle piór nie za-
prz¹tn¹³. ¯adna waœñ nie zrz¹dzi³a takich skutków. Pod tym wzglêdem staliœmy siê czêœci¹
europejskiej publicznoœci dziewiêtnastego wieku. To samo bowiem odstêpstwo od prawodaw-
stwa apollinowego, to¿ odstrychnienie siê od poetyckiej wiary, jakie zburzy³ spokojnoœæ na
œwiecie literackim postronnych narodów, i u nas tak¿e od lat kilku szerzy siê nie za szkolny-
mi ³awami, ale co daleko wiêcej znaczy, w dobranym œwiatlejszych towarzystwie i ca³¹ nie-
mal Polskê od jednego koñca do drugiego przebiega. W salonach, gdzie ma³o co przedtem
popisywa³y siê ulotne tylko dowcipy ulotniejszymi jeszcze b³yskotkami, panuje teraz gust
daleko prawdziwszy, nie samej tylko og³ady i zewnêtrznej okrasy szukaj¹cy; w mniemaniu
powszechnym nawet gruntuje siê i znawstwo, i rozs¹dek estetyczny. Tak¹ zaœ ma dziwn¹ si³ê,
tak¹ moc nieukrócon¹ owa dysputa, ¿e i ci, co ¿adnego wyobra¿enia nie maj¹ ani o klasycz-
noœci, ani o poezji romantycznej, chcieliby jednak nale¿eæ i w samej rzeczy nale¿¹ do tej lub
tamtej koterii literackiej. Wiêcej powiem: nie tylko nale¿¹ przyjêciem nazwiska jednego
z dwóch stonnictw, ale po wielokroæ trafia siê, ¿e pisz¹, choæ tego, o czym pisz¹, czêsto sami
dobrze nie rozumiej¹. Pisz¹ Ÿle, nie obeznawszy siê pierwej z rzecz¹. To prawda. Ale jednak
pisz¹, rozprawiaj¹, myœl¹. Czyli innymi s³owy: ucz¹ siê i myœleæ, i pisaæ, i rozprawiaæ. Czê-
stokroæ atoli zdarza siê pod tym wzglêdem czytaæ bardzo dobrze pomyœlane i wy³o¿one arty-
ku³y w naszych dziennikach periodycznych. Rzecz ta jest dosyæ ogólna, oderwana, metafi-
zyczna, przynajmniej kiedy j¹ przy³o¿ymy do miary zwyczajnego pojêcia. Przeto, po odci¹-
gnieniu nazwisk i przedmiotu, mo¿na by uwa¿aæ ów spór romantyków z klasykami jako pole
æwiczenia siê w rozumowaniu, jako gimnastykê umys³ow¹; a mo¿e jako przynêtê i wab do
wy¿szych rozpraw. Powtarzam raz jeszcze: literatura nie w samych tylko piœmiennych mieœci
siê tworach, ale jest tak¿e w opinii publicznej. Stosunek tej do tamtej obojêtny byæ nie mo¿e
dla prawdziwego krytyka.******* Nie sami tylko autorowie, ale i czytelnicy pomagaj¹ pi-
œmiennictwu. Gdy podobne nieporozumienia, jak w systemie teraŸniejszej literatury poetyc-
kiej, zak³óc¹ u nas spokojnoœæ we wzglêdzie filozofii i umiejêtnoœci, tak g³uch¹ i tak wygodn¹
ospa³oœci lenistwa, natenczas mo¿e ostrz¹œniemy siê z niemocy dialektycznej, jak po czêœci
zaczynamy wychodziæ z krytycznego obskurantyzmu; wówczas spekulacyjne, metafizyczne,
transcendentalne teorie, jakie daleka przezornoœæ naszych uczonych kl¹tw¹ ob³o¿y³a, otworz¹
nieznan¹ drogê m³odzie¿y polskiej i myœl nieznan¹ potêg¹ dzia³aæ zacznie.
¯e starszyzna uczonej hierarchii polskiej krzywo, z uraz¹ dot¹d nie ukojon¹, patrzy³a na to roze-
rwanie jednoœci w rzeczach ojczystego Parnasu, wielorakie tego przyczyny naznaczyæ mo¿na.
Albowiem, nie siêgaj¹c baczniejszym rozmys³em zmiany, jakiej w sobie dozna³o na pocz¹tku dzie-
wiêtnastego wieku powszechne niemal systema poetyckiej i kunsztownej literatury europejskiej,
chcia³a pierwej spuœciæ na s¹d g³owy swojej i, jako siê jej podoba³o, przyj¹æ albo odrzuciæ, co nie
posz³o z przygody, ale z osobnego zrz¹dzenia, co koniecznie nast¹piæ musia³o, co by³o wypad-
kiem ogólnej d¹¿noœci i ogólnych usposobieñ. Przeto wszystkê chêæ swojê, myœl i starania po³o-
¿y³a by³a zrazu w obronie szko³y, ws³awionej przez pisarzy francuskich tak we wzglêdzie prak-
tycznym, jako i teoretycznym, któr¹ osobliwie zaszczyca³y: d³ugie powodzenie na œwiecie i na-
zwisko okazalsze jak w³aœciwe albo zas³u¿one. Lecz nie tak to ³atwo pot³umiaj¹ siê w narodzie
usposobienia, choæ niezupe³nie rozwinione, i nie tak ³atwo powszechniejsza d¹¿noœæ siê wstrzy-
muje. - Mniemano natenczas, ¿e tak zwana romantycznoœæ jest tylko jednej lub kilku g³ów wy-
mys³em, to¿ jakoby by³a szczególnym rodzajem poezji, jak np. bajka, satyra albo sielanka. Wi-

background image

41

dziano w tym sam niesmak, samych upiorów, czary, samych duchów i nieboszczyków chodz¹cych
po œwiecie. Wyobra¿enie literatury ledwo nie do samych romansów i wierszopisarstwa by³o u nas
zacieœnione. Nikt jej nie uwa¿a³ w zwi¹zku z przesz³oœci¹, w zwi¹zku z mas¹ myœli i pojêæ, któ-
rymi siê istota narodu wyra¿a.. Wynaleziono nazwisko piêknej literatury ku rozrywce kobiet i be-
letrystów; a postawa tych trefnisiów w literaturze by³a, ¿e tak powiem, jedwabna, nawet ich s³owa
by³y pieszczone. Oni mieli zemdlon¹ mowê. Œwiatlejsi rozumieli przez poezj¹ kunsztown¹ tylko
zabawê, igraszkê, cacko. I nic wiêcej! Z przyczyn naturalnych takie zdania w dzisiejszym czasie
do miary ju¿ nie przypada³y; nie mog³y te¿ ku sobie poci¹gn¹æ literackiej m³odzie¿y. Tê jak gdzie
indziej tak i u nas wiêksza mo¿e umys³u giêtkoœæ, a ¿ywsze bez w¹tpienia objêcie i nie stêpione
uczucia sposobniejsz¹ czyni³y ku prêdkiemu wtajemniczeniu siê w owo misterstwo niewidomego
ducha, sprawcy wszelkich przeobra¿eñ w literaturze dzisiejszych ludów Europy, który jednym, ale
pochmurnym wejrzeniem oœmieli³ geniusz poety, artysty, filozofa, podaj¹c im do rêku w³adzê ni-
gdy przedtem nieznan¹ z takiej mocy, rozdzieraj¹c przed nimi zas³onê nigdy nie ukazanych dzi-
wów w naturze, w sercu ludzkim, w przesz³oœci, we wszystkim, co ich otacza³o! - B³yszcza³a ta
nowoœæ m³odzie¿y polskiej tak nadobnie w dali, ¿e t¹ raz¹ ani rady, ani upominaj¹ce przestrzega-
nie, ani nauka pomiaru nie w³o¿y³y na ni¹ ¿adnego przymuszenia. W tym dziale narodu, zamyka-
j¹cym najpiêkniejsze jego nadzieje, przyklaskiwano nowej Muzie, co nie wiedzieæ sk¹d i nie wie-
dzieæ z jakiego zrz¹dzenia liczne, wspania³e dary naoko³o siebie rozdawaæ zaczê³a to temu, to
owemu, wedle swego upodobania. Jej uœmiech nie by³ z tego œwiata! Smutna, ¿a³osna, polubi³a to
ustronie nad Wis³¹, Wili¹ i Dnieprem i nasz ostry klimat, i nasze niebo pochmurne. W szacie uka-
za³a siê bia³ej, a nikt nie wiedzia³, co to za jawisko. Nuci³a ró¿ne pieœni, i górne, i gminne, na
wysok¹ nutê i nisk¹, pierwsze westchnienia swoje mieszaj¹c jakby z zarannego wiatru powiewem.
M³odzieñcze tylko uniesienia wspanialsz¹ jej czeœæ wymierza³y; w powa¿niejszym kole wzrusza-
no ramionami. Tu dozna³a albo niegoœcinnego przyjêcia, albo publicznej wzgardy, obelg. Ka¿dy
wiek ceni¹ ludzie pod³ug przeciwnych, wojuj¹cych z sob¹ ostatecznoœci; lubo zreszt¹ przyznaæ
trzeba, ¿e i to, co siê w œrodku miêdzy nimi dzieje, godne tak¿e uwa¿ania, je¿eli nie pamiêci. Ja-
ko¿kolwiek b¹dŸ: gdzie tylko poka¿e siê coœ nowego, niezgodnego z dawniejszym, ju¿ to pewnie
z tej lub innej miary zburzon¹, zepsut¹ oznacza równowagê. Sami prawie m³odzi pisarze ten spór
popierali, zasilali, wymyœlaj¹c coraz nowe podniety i waby ¿artkim dowcipem swoim, trudnym
ku ukróceniu, jeœli siê raz w czymkolwiek roz¿arzy; a kiedy który z starszych braci powa¿niej-
szym, uczonym ozwa³ siê g³osem, g³os ten nikomu ¿adnego po¿ytku nie czyni³, albowiem twarde
by³y ich s³owa i niewzglêdne. Jak z jednej, tak i z drugiej strony nic post¹piæ nie chciano. Jednym
sz³a gra o zas³u¿one mistrzostwo nad opini¹ spó³czesnych, a bardziej jeszcze o to, ¿eby jak naj-
d³u¿ej cieszyli siê mirtow¹ na skroniach opask¹ i wieñcami apollinowej chwa³y, jakby te zwiêd-
n¹æ nie mog³y; drudzy nadstawiali siê przyk³adami, które zdobi³ wdziêk œwie¿szych powabów,
którym nadto zgodnoœæ z duchem czasu i wznios³ymi jego wyobra¿eniami okrasy przysparza³a.
Jak¿e? - Có¿ znaczy³ u nas ten g³oœny roztyrk, ¿e jedni nazywali siê romantykami a drudzy
klasykami? Wszyscy unieœliœmy siê wiatrem nowej nauki, wszyscy dzieliliœmy te nieporozu-
mienia. Nie by³o to jednak naœladowstwo postronnych swarów ani te¿ dziecinna s³ów igrasz-
ka. Nie wa¿my sobie tak lekko rzeczy, które siê daleko w narodzie rozpostar³y, a przynajmniej
miêdzy œwiatlejsz¹ publicznoœci¹. Potrzeba dalej zasiêgn¹æ i baczniejszym rozmys³em. Lecz
có¿ powiem nowego w tej mierze, czego bym ju¿ po tylekroæ nie wypowiedzia³?...********
Czy mo¿emy razem z mieszkañcami po³udniowych krain zawo³aæ w uniesieniu: to niebo nad
nami i ta ziemia, te góry i te doliny pierwszych wieszczów naszych natchnê³y! Gdzie indziej

background image

42

poezja poprzedzi³a wschód rzêsistszej przez g³ówne umiejêtnoœci oœwiaty. U nas przeciwnie
sit; sta³o. Z zapad³ych czasów ¿adne harmonijne pieœni nas nie dosz³y, tylko mo¿e œwiegota-
nia niestrojnej gêœli. Gdzie¿ s¹ ojcowie naszej poezji? Daremno szukalibyœmy ich w tej
omglonej przesz³oœci, kiedy z œmia³ych przedsiêwziêæ i rycerstwa w prze³o¿eñstwie plemiê
Piastów na s³awiañskiej ziemi s³ynê³o. Boles³awowie podobno ¿adnego barda nie mieli. Cza-
sy poetyckie, godne œpiewu bardów, przeminê³y bez wieszczego uniesienia. Sprawy, m¹droœæ
wielkich mê¿ów w gminnej pieœni, w pieœni ludu nie zawiekowa³a; co przesz³e czasy stara-
niu nastêpnych pokoleñ poruczy³y, zdaje siê odkazem wspania³ej puœcizny.
Ocala³a w Saksonii z czasów najazdu Franków pamiêæ irmiñskiego s³upa. Staro¿ytne, cieni-
ste dêby poœwiêconego gaju Wodana nie straci³y czarnoksiêskiej natury. Przypomniano sobie
czasy wielkiego Hermana, Witykind o¿y³. - Ale my jeszcze piêkniejsze mamy zabytki!
Na polach maratoñskich, pod Salamin¹ i Plate¹ œciera³a siê przemoc Azji z duchem greckiej
wolnoœci - wielcy œpiewacy biegli w zawód ku uczczeniu tej s³awnej pami¹tki.
Daleko pierwej jeszcze niebezpieczeñstwo grozi³o Grekom w Ma³ej Azji osiad³ym. Gdy Cy-
rus zawojowa³ pañstwo Krezusa, Solon i Pizystrat uczuli w sercu trwogê. Przewiduj¹c blisk¹
burzê, która siê póŸniej pod Dariuszem i Kserksesem na Grecjê oberwa³a, zbieraj¹ w ca³oœæ
rozerwane czêœci narodowego pieœnioksiêgu Homera. W sercach ziomków wzbudzaj¹ hero-
izm cnoty wspomnieniem dalekim, jako kiedyœ bohatyrowie greccy, podawszy sobie bratnie
d³onie, obrócili spóln¹ si³ê przeciwko Azji, zburzeniem Troi wetuj¹c uczynion¹ jednemu z po-
œrodku nich zel¿ywoœæ.
Gdy burz¹ przeciwnych losów
Walka ¿ywio³ów szaleje,
S³yszê pieœñ jego œród grzmotu odg³osów.
Widzê go w po³yskach gromu,
Jak z tego nocy poziomu,
W zagrobnych krain zamêcie
Nieœmiertelnoœci widzi siê nadziejê.
Taki œwietny, a tak¹ pomrok¹ odziany
Na rozchwianym stoi okrêcie.
Poœród wichrów dzikiej wrzawy
Szturmuje morze do nawy;
A on niezlêk³y. spokojny,
Jak gdyby s³ucha³ tryumfalnych pieni,
Z brzmi¹c¹ w pewnej rêce strun¹
Wlepi³ oko w burzy ³ono,
Jakby we tle tych p³omieni
Widzia³ zwierciad³o swej chwa³y,
Jakby w tej gwieŸdzie, co lœni nad ob³okiem,
Kiedy go piorun rozdwoi,
Widzia³ spojrzenie kochanki swojej.
Jakby te gromy jego chwale gra³y!
Z spokojna piersi¹, z niezmru¿onym okiem
Unosi siê okaza³y ponad œmieræ, ponad zniszczenie.
O tajemnicze wieszcza zachwycenie!

background image

43

Taki obraz poety Luzytanów kreœli Seweryn Goszczyñski w tych pieœniach lirycznych, których
rêkopism czyta³em.********* Tajemnicze wieszcza zachwycenie!! Któ¿ wypowie, jaki wp³yw
móg³ mieæ Homer na uczucia i imaginacj¹ synów Grecji, co polegli pod Termopilami? Poezja
w Grecji z poezji siê rodzi³a; sama j¹ stworzy³a natura; myœl, natchnienie jednego pokolenia
wraz z ¿yciem dostawa³o siê drugiemu puœcizn¹. Ten pocz¹tek i taki wzrost literatury!
Na otworzystym b³oniu pod Poitiers mocowa³ siê islamizm z chrzeœcijañstwem. Natenczas
jedna z tych dwóch idei zagas³a. Niektórzy chc¹ wyrzuciæ z historii ten wyraz: gdyby; w czym
jednak nie zawsze s³usznoœæ maj¹. Gdyby by³ Abder-Rahman, a nie rycerski Karol, odniós³
natenczas zwyciêstwo, jaki¿ by³yby rzeczy wziê³y obrót we Francji i w Europie? Oto niepo-
chybnie na œwi¹tyniach Pañskich powiewa³yby chor¹gwie Mahometa! A gdzie teraz stercz¹
pod niebiosa pomniki feodalnej architektury, gdzie siê wznosz¹ ciemne, melancholijne, go-
tyckie masy, r¿niête w zygzaki, filigranowe kopu³y, wie¿e koñczaste z mistern¹ na wierzchu
murów zêbacizn¹, tam przypatrywalibyœmy siê wspania³ym meczetom. Bieguny wiatronogie
kalifów zar¿a³yby nad Renem; a mo¿e by je i w naszej Wiœle pojono. B¹dŸ co b¹dŸ gwiazda
Aldeboranu d³u¿ej w niezamierzone lata œwieci³aby plemionom dzikich pustyñ i stepów. -
Czy¿ zwyciêstwa Greków nie mia³y ¿adnego wp³ywu na ich kulturê? Czy¿ zwyciêstwa Karo-
la Martela, Karola W. nie zas³ynê³y w poœrednich wiekach? Ile¿ st¹d podañ, ile tradycji - ja-
kie sagi!
Wieki s¹ jako obszerne place, gdzie siê wywijaj¹ z zawi¹zków, rozwik³uj¹, szerz¹, starzej¹
i drobniej¹ pewne pomys³y, pewne idee, które wszechmocna, dobroczynna, a czasem karz¹ca
rêka Opatrznoœci snuje na nierozdziergnion¹ i w coraz wiêksz¹ pl¹cz¹c¹ siê gmatwaninê niæ
w¹tkow¹ tylu dziwnych i coraz dziwniejszych losów, tylu niewybadanych rodu ludzkiego
klêsk i powodzeñ. Ku tym pomys³om odnosz¹ siê i z tego Ÿród³a wyp³ywaj¹ wszystkie poru-
szenia, wszystkie wa¿niejsze sprawy. Gra tych wyobra¿eñ, tych idei jest histori¹. Rozproszo-
ne po ziemi plemiona ich moc przywdziewaj¹; t¹ moc¹ dzia³aj¹. St¹d kolej wzdarzeñ, porz¹-
dek wypadków. Narody s¹ reprezentantami tych idei, a wielcy ludzie na to siê tylko rodz¹,
¿eby je w³adz¹ namiestnicz¹, z zlecenia braci swoich sprawowali. Wielcy ludzie, jak powia-
da Cousin, b¹dŸ dobr¹ rad¹, b¹dŸ szabl¹ w boju wspieraj¹ takie idee i nimi t³umi¹ inne prze-
ciwne, które by siê tak¿e szerzyæ chcia³y. - Ledwo nie tym samym kszta³tem, jak jedne roœli-
ny, a czasem zielska, krzewi¹ siê nieprzerodn¹ p³odnoœci¹ ze szkod¹ innych roœlin, nie maj¹-
cych takiej si³y wegetacyjnej. - Je¿eli siê w ¿yciu jakiegokolwiek narodu tak rozleg³a idea
nagle szerzy, rozplenia, w tym czasie najwiêcej usposobieñ, najwiêcej twórczych zdolnoœci -
a zatem najwiêcej poezji.
W dziejach polskiego narodu niejedna wielkimi nadziejami rozb³ysnê³a chwila! I u nas nie-
przerodn¹ p³odnoœci¹ szerzy³y siê rozleg³e pojêcia. Mieliœmy poetyckie czasy, czasy olbrzy-
miej mocy; mieliœmy rzeczywist¹ poezj¹ w ¿yciu, lecz nikt jej nie przekaza³ nastêpnym po-
koleniom utworami poetyckiego geniuszu. Tê myœl potrzeba dobrze zrozumieæ; to bowiem,
jak s¹dzê, charakteryzuje nasze dzisiejsz¹ poetyck¹ literaturê. Z tego tylko wzglêdu uwa¿aæ
j¹ bêdê.
Wejrzyjmy na przyk³ad w wiek Boles³awa Wielkiego. Szerzy³a siê w dziedzinie Boles³awow-
skiej, górowa³a potê¿na myœl, wielka, genialna idea, któr¹ ten m¹¿ nadzwyczajny, ¿e tak po-
wiem, namiestnicz¹ sprawowa³ w³adz¹ ludów s³awiañskich. Myœl ich jednoœci, mocy, chwa-
³y! Boles³aw tê ideê rozplenia³ szabl¹ swoj¹, nie dopuszczaj¹c, ¿eby przeciwna w krajach s³a-
wiañskich idea germanizmu, nie mniej wówczas potê¿na, œwietna, wojuj¹ca, przed ni¹ przo-

background image

44

dek otrzymaæ mia³a. By³ on nie tylko królem polskim, ale zarazem opiekê swoje na wszyst-
kich rozci¹ga³ S³awian. T¹ cech¹ oznaczone jego wojny z Niemcami. Ta myœl opatrzna kie-
rowa³a ledwo nie ka¿dym jego poruszeniem. Dlatego takie oko mia³ na Czechy. Z tej przy-
czyny dzier¿aw swoich tak upornie broni³ w Miœni i Milzawi. Inne przedsiêwziêcia Boles³a-
wa s¹ raczej spraw¹ zdobywcy ni¿eli rozmno¿yciela i patrona wspomnionej idei... Gdzie¿
ojcowie poezji naszej? Kiedy Opatrznoœæ powo³a³a Boles³awa do prze³o¿eñstwa w narodzie
polskim, ten czas prêdkiego wzrostu, czas powodnego szczêœcia by³ gdzie indziej, jak np.
w Grecji, w Hiszpanii, we wszcz¹tku nowszych spo³eczeñstw europejskich, w Anglii,
w Niemczech, we W³oszech, czasem poetyckiej inspiracji, zawodem œmia³ych geniuszów
i niejako idealn¹ podstaw¹, skarbnic¹ literatury nastêpnie kszta³conej i pomna¿anej. U nas
ogromne w krótkim czasie pañstwo powsta³o. Postrzegamy przed sob¹ charakter poetycki!
Romantyczn¹ postaæ dziejów polskich! Jak astralne œwiat³o jaœnieje ten ulubieniec Lelewela
w odleg³ej dali naszych czasów. Jego kraj szeroki, jego lud prosty, niebywa³y, Ÿle otarty z ba³-
wochwalstwa, po tej przestrzeni rozsypany wiejskimi osadami wœród nie przetrzebionych
puszcz, wœród g³uchych lasów. Szlachta drapie¿na, ni z praw, ni z obyczajów w swej woli
ukrócenia nie maj¹ca. Zewsz¹d groŸny nieprzyjaciel! Tu hordy dzikszych S³awian, którzy siê
jeszcze ciosanym bo¿kom k³aniaj¹ - owdzie przemoc s¹siedzkich Niemców. Jaka burza nad
g³ow¹ m³odego króla! Jaki plac do szlachetnego zawodu! Temu jednak podo³a³ ogromowi,
bo nim w³ada³ duch plemion s³awiañskich, równie nadzwyczajny i silny, jak by³y nadzwy-
czajne, a prawie nadludzkiej si³y wymagaj¹ce ówczesne okolicznoœci. Wiarê krzepi, mocuje;
szerzy œwiat³o; ujmuje w kluby swawolê, niesfornoœæ; gromi nieprzyjació³; ich dzier¿awami
swoje pomna¿a. Od Odry do Dniepru niespracowany goniec, wódz i ¿o³nierz, ustawodawca
i gospodarz ubezpiecza niepodleg³oœæ pañstwa, wnêtrzny porz¹dek ustanawia. Odziedziczyw-
szy po ojcu - jak powiada Naruszewicz - „obszern¹ nikczemnoœæ”, puœcizn¹ przekazuje na-
stêpcom dostatek, chwa³ê i postrach swego imienia. A te¿ figury, co go otacza³y? A ci bojaro-
wie z dzikimi, leœnymi sercami, odwa¿ni, bitni, pancerni? A ta starszyzna? Wywo³ajmy sobie
z pamiêci te wszystkie postacie!! Wystawmy sobie Boles³awa w domu drewnianym, którego
œciany, jak je Lelewel opisuje, bogato ubrane, z³otymi i srebrnymi blachami, tarczami i sza-
blami, od kamieni i kruszcu lœni³y siê. WyobraŸmy go sobie, jako rozmyœla o darowiŸnie Ot-
tona, co mniemanym prawem wszystkie s³awiañskie ba³wochwalskie narody jego dziedzic-
twu zostawi³. Albo te¿, kiedy przy wieczerzy w Pradze czeskiej odpowiada ze wzgard¹ kape-
lanowi biskupa kelnerskiego, który mu oznajmi³ niespodziane wtargnienie Niemców: „¿e te
¿aby tak rych³o przyczo³gaæ siê nie mog¹”. - Nie wyra¿a¿ siê tymi s³owy duch rycerza, co nie
zna w sercu ¿adnej trwogi? Rozum i imaginacj¹ zajmuj¹ sprawy Boles³awa. Wszystkie zafar-
bowane t¹ poetyck¹ farb¹. Jego przymierze z Ottonem! Jego polityka? Jego przyjaŸñ z œwiê-
tym Wojciechem i mnichem Gaudentym! Scena w lesie pustelniczym! - Rysy, w³aœciwoœæ
charakteru, wiek, ludzie, okolicznoœci, wszystko to stawia tego króla jakby w œwietle roman-
tycznej wieœci, której najbujniejsze zmyœlenie nic by nie przyda³o godniejszego pamiêci i za-
dziwienia! Nawet wiara ludu osnu³a go mg³¹ poetyck¹. Szczerbiec mia³ mu siê dostaæ z r¹k
anio³a. Wieœæ siê tak¿e daleko roznios³a, jakoby na znak zwyciêstwa nad Rusinami mia³ po-
wrzucaæ do Dniepru mistern¹ robot¹ udzia³ane tr¹by, przez które s¹cz¹ca siê woda dŸwiêk
dziwny w powietrze wydawa³a.
A ów inny rycerz, odarty z zaszczytu dostojeñstwa, tu³acz w kapicy mniszej? A dalej £okie-
tek - cieñ za cieniem i tylu potem, których s³odka zosta³a pami¹tka w Polszcze! Dziwni, wiel-

background image

45

cy, których z jednakim zachwyceniem, z jednak¹ chlub¹, jakby cudotwórców jakich wspomi-
namy, którzy ustawodawcê, polityka, filozofa, sztukmistrza, poetê w równej mierze obchodz¹!
Tak jest! - mieliœmy poetyckie czasy; kiedy przeminê³y, kiedy siê wszystko w nic rozwia³o,
dopiero za naszych czasów zjawili siê poeci. Nie w kwiecie, nie we wzroœcie, ale ku schy³-
kowi. Cieniem jest ich poezja, wywo³aniem z pamiêci. Los dziwny zrz¹dzi³, ¿e poetycka lite-
ratura nasza w wiekach szerzenia siê zwyciêskiego olbrzymich pomys³ów nie rozwik³a³a siê
i na tysi¹czne, jak z jednego atomu œwiat³a, nie rozbi³a promienie. Ona jest tego wszystkiego
nie zwierciad³em, ale przypomnieniem. St¹d ten senny jej charakter, melancholijny jak dŸwiêk
dalekiego echa. Có¿ zosta³o z energii ducha wojennego, z mocy pierwotnej, plemiennej dziel-
nego rodu? Nic. - Có¿ siê poetyckiego z boles³awowskich, poetyckich wysnu³o czasów? Nic.
- Dopiero za Zygmuntów, z powszechniejsz¹ znajomoœci¹ ³aciñskiego jêzyka, zaczêto u nas
naœladowaæ rzymskich rymotwórców. Polityczne instytucje wykszta³ci³y prozê i krasomów-
stwo. Tych nieporównane zabytki teraz jeszcze wzbudzaj¹ zadziwienie. Gdy w Europie dŸwi-
gnê³y siê z upadku nauki, i u nas nie zbywa³o na rodakach okazale w nich bieg³ych. Nikt nas
wtenczas nie przewy¿szy³ w wyborze i liczbie pisarzów. Owszem, z najokrzesañszymi naro-
dami ca³ego œwiata mogliœmy graæ o lepsz¹ w tej mierze. Ale w poezji owe pocz¹tki, które za
naszych czasów mo¿e bez pomiar-kowania wielbiono, wkrótce ucich³y. Zaledwie co pierwo-
twornego, narodowego w tym wzglêdzie ocala³o; resztê g³ucha zatar³a niepamiêæ. - Któ¿ dzi-
siaj zgodzi siê z Krasickim, ¿e Piotr Kochanowski, t³umacz Wyzwolonej Jerozolimy Torkwata
Tassa, przewy¿szy³ wdziêk w³oskiego orygina³u? - Albo nie policzy Feliñskiemu na karb cno-
tliwego zami³owania ojczystych zaszczytów, ¿e go nazwa³ wielkim poet¹? - W nastêpnych
czasach ró¿nokolejne nachylanie siê do upadku Pospolitej Rzeczy wielki wp³yw mia³o w pu-
bliczne oœwiecenie. Polskê lec¹c¹ nierz¹dem do tego upadku, pocz¹wszy od Zygmunta III,
zaleg³a gruba pomroka. Zepsu³ siê jêzyk ojczysty. Chwa³ê lepszych czasów nie-wiadomoœæ
przyæmi³a. Nareszcie po d³ugiej przerwie publicznego o-œwiecenia rozszed³ siê z klasztoru
w ca³ej Polsce odg³os Konarskiego, dawn¹ œwietnoœæ ojczystej mowy, a z ni¹ i wyobra¿eñ na-
rodowych, wywo³uj¹cy z zapomnienia wprzód jeszcze, nim Stanis³aw August zasiad³ na tro-
nie Piastów i Jagie³³ów. Za spraw¹ tego wskrzeœcy nauk znowu zaczêto u nas, i z lepszym
skutkiem, uprawiaæ od³ogiem zapuszczon¹ niwê. Bielawski, Minasowicz, Bohomolec prze-
tarli zdzicza³y jêzyk, który teraŸniejszy polor swój i wykszta³cenie winien ich nastêpcom na
polskim Parnasie, szczególniej Krasickiemu, Wêgierskiemu, Naruszewiczowi, Trembeckie-
mu. S¹ to wielcy reformatorowie, wielcy nauczyciele, zaszczepcy nieznanych pojêæ; dobrzy
Polacy, gorliwi ludzie. Ci znamienici pisarze okryli siê nieprzemienn¹ chwa³¹, niepo¿yt¹ cza-
sem. Imiona ich wdziêcznoœæ narodu wiecznej poœwiêci³a pamiêci. - Ale tak¿e, ka¿dy to z na-
mi przyzna, bo tego nie mo¿em zataiæ przed samymi sob¹: ¿e ci mê¿owie rzecz cale now¹
sk¹din¹d zaprowadzili do kraju. Now¹ upowszechnili kulturê. Jako ogrodnicy w pieñ spróch-
nia³y starego drzewa z bujnej, gdzie indziej posadzonej krzewiny latoroœl wszczepiaj¹, tak
samo i oni: stosuj¹c ku nagl¹cej potrzebie czasu obywatelskie, poczciwe chêci i starania swo-
je, z obcej ziemi, spod obcego nieba rozszerzali w Polszcze wyobra¿enia i pojêcia na kszta³t
postronnej monety, nieznanym stemplem cechowanej. Ta moneta chy¿ym kr¹¿y³a obiegiem.
Z obcym rozumem, z obcymi wyobra¿eniami wcisnê³y siê do nas obce uczucia, zwyczaje. Nic
prawie dawnego nie osta³o siê. Zmieniono stroje, szaty. Po wiêkszej czêœci wzmogliœmy siê
cudz¹ iœcizn¹. Wszystko by³o postronne: kszta³t, postawa, u³o¿enie. Ten ca³y gmach oœwiece-
nia nie wspiera³ siê w przesz³ym wieku i nie by³ umocowany na historycznej posadzie. Naj-

background image

46

bardziej zaœ w literaturze poetyckiej przeciêty zosta³ zwi¹zek z przesz³oœci¹. Ta literatura
wyra¿a³a ducha, który nie by³ duchem narodu. Zamyka³a myœl na jaœni¹ wyci¹gnion¹, która
myœl¹ przesz³oœci nie by³a. Twórcza jest fantazja poetycka; coraz nowe maluje kszta³ty, ale
i to, co minê³o, w w³aœciwe przybiera szaty. Takiej fantazji nie mieli poeci Stanis³awa Augu-
sta. Œmia³o to piszê: oni nie byli poetami. W ich pieœniach odbija³a siê czyjaœ postaæ, ale
omylna, nie nasza. Polak myœl¹cy przyszed³ do uznania samego siebie, ale nie w swoim je-
stestwie. Naród nie mia³ w literaturze wyci¹gnionej na widok masy wszystkich swoich wy-
obra¿eñ. Krótko mówi¹c, przyszliœmy w tym wzglêdzie do cudzej refleksji -do refleksji fran-
cuskiego narodu, który tak¿e podówczas nie mia³ w³asnej, oryginalnej literatury, ale naœlado-
wan¹ i nieumiejêtnie naœladowan¹, w nieumiejêtnej kszta³con¹ szkole, oderwan¹ od historycz-
nej przesz³oœci za wp³ywem niezliczonych przywidzeñ i przes¹dów estetycznych. Sami to
teraz Francuzi przyznaj¹.
Cudzy dar z trzeciej rêki przejêliœmy. Literatura polska w drugiej po³owie zesz³ego wieku by³a
kopi¹ kopii, przeobra¿eniem przeobra¿enia. W niej podobno ¿adna iskierka ¿ycia nie tla³a.
Drzewo zagranicznego szczepu, nie wprost z korzenia ulepszone, obce zrodzi³o owoce wysi-
leniem, przymusem i sztuk¹ cieplicy roœlinnej. - Mog³o¿ to byæ inaczej? Tak by³o w rzeczy
samej. Tak byæ musia³o.
W pierwszych momentach rozjaœniaj¹cego siê u nas brzasku cywilizacji, ledwo nie z pierwszymi
dniej¹cej jutrzenki promykami, ujrzeliœmy p³ody dowcipu francuskich pisarzy w zaszczycie wziê-
toœci u postronnych i najwiêkszym blasku chwa³y. By³ to wiek panowania literatury francuskiej
w ca³ej Europie. I nasze olœnê³y Ÿrenice na widok tej œwietnej, prêdkiej, okaza³ej kultury. Na tych
wówczas jeszcze nigdy dostatecznie nie wys³awionych wzorach, jak u nas, tak wszêdzie indziej,
i w Niemczech, i w Anglii, i we W³oszech, znamienitsze kszta³ci³y siê talenta. Z potrzeby, nie
z przejrzenia, w niedostatku w³asnych chwyciliœmy cudze opinie o sztuce i piêknoœci, nie czyni¹c
braku, nie odró¿niaj¹c prawdziwych od omylnych, nie zapuszczaj¹c siê w roztrz¹sanie tego, co
przypada³o do miary, a co mniej by³o zgodne, a nawet sprzeczne z duchem ojczystych ustaw i oby-
czajów, z charakterem, sposobem myœlenia i czucia mieszkañców tej ziemi, z ogóln¹ ich dziejów
cech¹: wreszcie z fizjonomi¹ przesz³oœci i nadziejami, jakie daleka przysz³oœæ w swym ³onie tuli-
³a. Nie przestrzegaj¹ce rozs¹dnej krytyki upominanie, ale chêæ podobania siê wspó³czesnym to
b³yskotkami dowcipu, to niestatkiem, którym lada wiatr mody w³ada³, pisarzy naszych wiod³y do
zamierzonego kresu we wszelkich przedsiêwziêciach apollinowych. Dla nich poezja by³a rozrywk¹
i swobodnym po trudach wytchnieniem. Na umajonych kwieciem dolinach, oko³o Ÿróde³ Hipo-
kreny weso³o bujali, pl¹sali, lecz z samego zdrojowiska rzadko kto wa¿y³ siê zaczerpn¹æ, a nikt
podobno nie przejrza³ w jego g³êbi. W tym, jak go nazywaj¹ niektórzy, z³otym wieku literatury
polskiej, poezja u podnó¿a tronu ³ask¹ mo¿nych i mecenasów wzglêdami wznios³a siê. Dworskim
przeto jaœnieje blaskiem! Zdobi j¹ polor i okrasa; znamionuje dowcip i tok bardzo kunsztowny.
Usilnoœæ ówczesna obrócona by³a na udoskonalenie mechanizmu wiersza i przyczynienie œwiet-
noœci zewnêtrznemu kolorytowi. Wy¿szoœci w tym wzglêdzie poœwiêcano nieraz istotniejsze rze-
czy. Na ostatek, czyli¿ œmielszych, szlachetniejszych uniesieñ nie t³umi³ wp³yw spó³czesnych filo-
zofów francuskich? Ceni¹c czasy i ludzi, ogóln¹ d¹¿noœæ œciœle rozwa¿yæ potrzeba. I poezja ma
swoj¹ filozofi¹. Lecz z grubych materia³ów empiryzmu, sensualizmu i sceptycyzmu ani podobna
by³o wykroiæ szaty potrzebnej do robót sztukmistrza, poety. Wiek Stanis³awa Augusta by³ wie-
kiem krasomówstwa w poezji opisowej, wiekiem satyr, bajek, epigramatów. By³a wierszomania!
By³o mod¹ ulotne pisaæ rymy. I na przedpodwojowym, przedpokojowym rymotwórstwie nie zby-

background image

47

wa³o... Zaiste nie mogliœmy nie ulec rozszerzonemu w ca³ej Europie wp³ywowi jêzyka, filozofii
i literatury francuskiej! ¯¹daniem, z tylu miar przechodz¹cym ówczesn¹ mo¿noœæ, okazywaliby-
œmy tylko nie¿yczliwe uprzedzenie ku tym prawdziwym za³o¿ycielom i rozmno¿ycielom oœwie-
cenia w Polszcze. Brodziñski dobrze mówi: „By³oby to jedno, co naœmiewaæ siê z ojca, który zu-
bo¿ony jako móg³ dorabia³ siê maj¹tku, aby przynajmniej synów wychowa³”. - Wyrazy prawdzi-
wego krytyka, obywatela!
Poetyck¹ literaturê polsk¹ owego czasu przyrówna³em jednego razu do brzmienia g³osu, które-
mu Jeszcze s³owa brakuje. A ten glos, ten dŸwiêk œklany i harmonijny, pieszczony i mocny, jako
czysty strumieñ p³yn¹cy, ma³y¿ to dar? Czyli¿ go nam na pró¿no przekazano? - ¯e siê wyra¿ê
po¿yczonym wys³owieniem od pewnego filozofa niemieckiego: literatura taka by³o to ko³o do-
syæ misternie zakreœlone. Lecz zwa¿my pilnie: w to ko³o jeszcze duch nie wst¹pi³, wywo³ywa-
ny od guœlarzy, co go na myln¹ rotê zakl¹wszy, z tamtego œwiata sprowadziæ mniemali.
Taki by³ status quo polskiego Parnasu i estetycznej krytyki naszej przed niewiel¹ jeszcze laty!
- Za naszej zjawili siê pamiêci d³ugo oczekiwani nowi pisarze, prawdziwi poeci, pe³ni talen-
tu i daru wieszczego ducha. A przodek przed nimi trzyma³ letni starzec, wynios³y m¹¿ osiem-
nastego wieku, nad którym górowa³ wy¿szoœci¹ i moc¹ swego geniuszu - sêdziwy, pobo¿ny
mówca, natchniony poeta Sybilli i Lechiady - poeta ¿a³oby narodowej. A obok niego w rów-
nej mierze stan¹³ drugi starzec! Ten w grobowce s³awnych ziomków swoich wszczepia ga-
³¹zki cyprysowe i ¿adnego nie masz obrzêdu pogrzebowego, gdzie wszyscy p³acz¹, którego
by za dni naszych nie œwiêci³ swoj¹ wymow¹. Reprezentant powszechnego wszystkich ¿alu
pisa³ dla dzieci i dla starszych œpiewy historyczne. On wykszta³ci³ dumê polsk¹. Na koniec
Kazimierz Brodziñski wzi¹³ pióro do rêki; zacz¹³ m¹drze, g³êboko rozmyœlaæ o poezji: i uj-
rzeliœmy pierwszego krytyka, pierwszego estetyka w Polszcze! Wszczê³a siê potem waœñ: jed-
ni na drugich ostre miotali s³owa. Sk¹d¿e ten roztyrk? - Oto ¿e wedle wyrazów mêdrca chro-
my jako jeleñ poskoczy³ i rozwi¹za³ siê jêzyk niemych. Zaczêto œciœlej wa¿yæ za³ugê literack¹,
talent, poezjê. Rzecz niema³a tych rozpraw by³a przedmiotem. Sektarstwo podzieli³o umys³y.
Rozchwia³a siê dawna nauka. Stare zdanie upad³o. Pojrzeliœmy za siebie na wiek up³yniony
i ku dalszym jeszcze czasom. Kiedy jedno przymierzamy z drugim, nie by³o zgody w litera-
turze miêdzy przesz³oœci¹ dalek¹, poetyck¹, rycersk¹ podbijaj¹cej Polski a tym wiekiem up³y-
nionym Stanis³awa Augusta, gdy siê ju¿ rzeczy znacznie mia³y do upadku. Jedno z drugim
nie rymowa³o. Mieliœmy boleœæ na sercu. Razi³y przeciwieñstwa jasne jak na d³oni. W litera-
turze poetyckiej naœladowanej, któr¹ bez pomiarkowania chwalono, któr¹ dzisiaj nawet nie-
z³omny wielu zaciêtych w zdaniu swoim upór wysadza za wzór niedoœcig³ej doskona³oœci,
poloru i wdziêku, zniknê³a stara Polska. Ta g³ówna wszystkich niesnasek przyczyna! Pogas³y
by³y stare tradycje, po-cich³y wieœci i powiastki tak potrzebne ka¿demu ludowi i ka¿demu
wielkiemu poecie, wielkiemu sztukmistrzowi. Rozstroi³ siê, ba, nawet roztrzaska³ na kawa³ki
stary, dŸwiêczny ów bardon, którym niegdyœ chwalono Boga w koœciele i walecznych w bo-
ju. Zda³ siê niby lada jakim sprzêtem nowatorom. Zasz³y tak¿e rdz¹ dawne pami¹tki: a tym
czasem niæ k³êbka dziejów ledwie do po³owy wyci¹gniona co chwila to zrywa³a siê, to gma-
twa³a: wreszcie i w¹tku nie sta³o. Wszystko siê jak ze szwu rozpru³o! Dopiero przetar³szy
oczy, w sam czas jeszcze przyszliœmy do siebie. Dopiero w myœl nam wpad³o, ¿e mo¿e przez
d³ugi czas w nie swoim poczuwaliœmy siê jestestwie, tul¹c do ³ona i piastuj¹c jakby umar³e
w pieluchach dzieciê umar³ej imaginacji. Zapa³ owion¹³ g³owy. M³odzi pisarze pochwycili
gêœl minionych wieków. Przezwano ich romantykami, bo nieznane piosnki nucili o Kozakach,

background image

48

rusa³kach, dziadach i strachach; a Jan Sniadecki, bieglejszy zapewne matematyk i astronom
ni¿eli krytyk, wo³a³, jakoby to wszystko by³o wymys³em osowia³ej metafizyki niemieckiej.
Tak samo prawie lekarz doœwiadczony, okazale bieg³y w swej sztuce, chorego za rêkê bierze!
Puls bije mocno, bije czêsto, bije coraz mocniej i coraz czêœciej. Oczywista gor¹czka! Idzie
wiêc, siada, pisze receptê na och³odê krwi wzburzonej. Lecz to nic nie pomaga. Niemoc g³o-
wê i myœl opanowa³a. Chory ma dr¿enie w sercu i boleœæ na duszy. Trzeba innego lekarstwa
i lekarza!
Waœni¹ estetyczn¹, piœmiennym, krytycznym sektarstwem oznajmiliœmy po d³ugim far niente
chêæ wyra¿enia ducha twórczego, ³ami¹cego siê z uprzedzeniem i przeciwnoœci¹; chêæ obja-
wienia naszych w³asnych wyobra¿eñ, pojêæ. W Niemczech wyci¹gniono z filozofii ogóln¹,
metafizyczn¹ teori¹ piêknoœci. Krytyka wsparta na tej teorii wszystko w odmiennym ukaza³a
œwietle. Ta chwila na zawsze bêdzie pamiêtna w dziejach europejskiej, poetyckiej literatury.
By³y to pocz¹tki estetycznej emancypacji spod przymusu francuskich, cudzych pojêæ. W to
ugodzi³ Kazimierz Brodziñski rozprawami pisanymi ozdobnie, a z wielkim, jak podówczas
wypada³o, umiarkowaniem, ¿eby nikogo nowoœci¹ nie zraziæ. On pierwszy - jak powiedzia³
Micha³ Grabowski - zrobi³ w literaturze polskiej krok stanowczy, krok olbrzymi, bo od dow-
cipu do myœli, od sentymentalnoœci do czucia, od sztuki do natury. Pierwszy przeczu³ poezj¹
narodow¹ i we w³asnym j¹ sercu wynalaz³. - Chcieliœmy mieæ swoje imaginacj¹, swój rozs¹-
dek estetyczny, swoje uczucie i w³asne fantastyckie zmyœlenie. W tym istotna przyczyna,
w tym g³ówna podnieta sporu, który przyjació³ poezji i sztuki, po¿ywaj¹cych dot¹d jej owoce
w zgodzie i dobrym porozumieniu, na dwa rozerwa³ stronnictwa. - Co b¹dŸ na podstawie hi-
storycznej nie jest za³o¿one, w³asn¹ niemoc¹ prêdzej czy póŸniej upaœæ musi, bo nie ma grun-
tu pod sob¹. Poetycka literatura Stanis³awa Augusta (niechaj jako kto chce wywy¿sza dow-
cip, talent wielu ówczesnych pisarzy) nie by³a ugruntowana na tej podstawie. Obcy zasiew
wybuja³, ale k³osy czcze by³y po wiêkszej czêœci, a ziarno niewa¿ne, lekkie: reszta to w ³ody-
gê, to w naæ siê rozros³a. Nastêpni tej niwy uprawiacze, tej samej szko³y uczniowie, chwalcy
tych samych przyk³adów, coraz dalej doskonal¹c z pocz¹tkiem dzisiejszego wieku wierszopi-
ski mechanizm, ulepszaj¹c naœladowstwo, coraz wiêkszego nieurodzaju, coraz biedniejszego
zbioru czynili nadziejê. Nie polska, nie z zapad³ych czasów rycerskich, ni z czasów szlachec-
kiego gminow³adztwa, ale obca jakaœ postaæ, zemdla³a, omdlewaj¹ca, niemêska w tym ich
rymotwórstwie, ukaza³a siê.
Czegó¿ chcieli romantycy na ziemi Boles³awa Chrobrego? Ojczystej poezji, zwi¹zku z daw-
niejsz¹ Polsk¹ i rozumem starego czasu; nie mieli tego u siebie za rzecz dobr¹ i piêkn¹, ¿e
wiarê poczciwych ojców cieœni³y w literaturze poetyckiej swawolne pieœni, jakby ca³opalenia
ze czci¹ tylko bo¿ków marmurowego politeizmu, nie przypadaj¹cego do miary z cywilizacj¹
i duchem chrzeœcijañskiej Europy. Chcieli oni wiêkszej zapewne z wspomnieniami zgody,
mniemaj¹c, ¿e groby i rumowiska do ¿ycia nale¿¹ i jakoby samo zniszczenie by³o tylko ato-
mem, jednym z pierwiastków rzeczywistoœci. Pokochali wyobra¿enia i fantazj¹ gminu, dlate-
go ¿e w prostocie serca najwiêcej poetyckiej prawdy i szczeroty. Oni to chcieli obraz malar-
ski roztr¹conego jestestwa w zwierciadlanym pokazaæ przezroczu, ¿eby myœl prêdk¹ jak wi-
dzenie, a chêæ dobr¹, ognist¹ jak p³omieñ, wznieci³, rozpali³. Nabijali romantycy w ucho
ziomkom swoim, ¿e przemin¹³ czas, kiedy u nas pisano wiersze na czeœæ kszta³tnych stóp
kobiecych i misternie trefionych kêdziorów. Do górniejszego wznieœli siê lotu! Ten gdzie in-
dziej zmierza³. Do wy¿szych dŸwiêków, do wspanialszych tonów i piêkniejszych akordów

background image

49

naci¹gnêli strunê. Zadr¿a³a w ich rêku, zabrzmia³a! ¯a³osne i têskne ich pienie, na kszta³t
dumañ samotnika, co po d³ugiej niebytnoœci, z burzy œwiata z rozdartym sercem wraca do
domu nieznany, ledwie postrze¿ony, a choæ gada swoim o swoich rzeczach, nikt go jednak
nie rozumie.
Czego¿ chcieli polscy klasycy? Oni tej ca³ej nie pojmowali zagadki. Mniemaj¹c, jakoby nie
czas jeszcze by³o myœleæ po swojemu i wszystko rozumieæ swoim pojêciem, przestrzegali
delikatnoœci, zalecali poprawnoœæ smaku. Po wielokroæ œmieli siê z z³ych wierszów i z³ej pro-
zy nie wyæwiczonego talentu. Chwalili, co by³o godniejsze nagany, a ganili, co ze wszech
miar na pochwa³ê zas³ugiwa³o.
Ale jak pierwsi, tak drudzy zacni ludzie; ja przynajmniej i jednych, i drugich powa¿am, ce-
niê. Nic nie szkodzi, ¿e w tej materii nie by³o i nie masz zgody, kiedy w tylu innych rzeczach
jedno chcieæ i myœleæ mo¿emy. Mniejsza wreszcie o go³e nazwiska, których rzetelne znacze-
nie gdzie indziej w tym piœmie roztrz¹snê. Doœæ ¿e przez czas niejaki za has³o dwóm prze-
ciwnym s³u¿y³y stronnictwom, których dysputy, czy potocznej, czy piœmiennej, zdaniem
moim, nikt os³awiaæ nie powinien. - W ca³ym toku tej sprawy nic nie by³o nagannego, nie
dopiero zdro¿nego. ¯e siê przez to rozchwia³a, jak mg³a przemijaj¹c, reputacja niektórych
g³adkich rymotwórców, niewielka szkoda. Z innej strony cieszyæ siê powinniœmy z tych
pierwszych zatargów w rzeczach gustu, z tego estetycznego u nas sektarstwa; bo kiedy pu-
blicznoœæ do takich rozrywek starañ przyk³ada, ju¿ to samo oznacza niema³y postêp kultury.
Jak w religii, tak i w literaturze po¿yteczniejsze jest gorliwe, uporne nawet przy swoim ob-
stawanie od owej na wszystko obojêtnoœci, która jeœli z obyczajów zmazanych jakow¹ skaz¹
nie pochodzi, najczêœciej bywa znakiem umys³owej niemocy. Wspomnijmy sobie, ¿e przed
niewiel¹ laty nikt prawie u nas o literaturze nie pisa³; a rzadko kto niós³ jej wspomo¿enie
choæby gruntownym tylko o jej wielkich i licznych potrzebach rozmyœlaniem. Tê sprawê prze-
zornoœci krytyków i filozofów œlepemu niemal zlecono trafowi; dzisiaj sta³a siê ona spraw¹
narodu, rzecz¹ wszystkich chêci i wszystkich usi³owañ, rozmów. Zwa¿my tak¿e, ¿e entuzjazm
w popieraniu wszelakich opinii, nie gwoli osobistej korzyœci i po¿ytkowi prywatnemu, zawsze
okazuje poczciwe serce i myœl wspania³¹. Zaiste, daleko lepiej rz¹dziæ siê w¹tpliwym zda-
niem w tej mierze, choæby nawet omylne by³o, jak ¿adnego nie mieæ? Nasuwa siê tu uwadze
mojej przepis ateñskiego ustawodawcy, skazuj¹cy na grzywnê tych mieszkañców rzeczypo-
spolitej, którzy w roztyrkach domowych do ¿adnego stronnictwa nale¿eæ nie chcieli. - Praw-
dziwej harmonii tak potrzebna zgoda. Jak waœñ i rozstrojenie. Œwiat³a polemika po¿ytecznie
s³u¿y piœmiennictwu.

__________________________________

* Proszê czytelnika, ¿eby tego opacznie nie rozumia³. Mo¿e by siê komu zdawa³o (wed³ug tego, co nadmieni³em, „¿e histo-
ria s³u¿y pamiêci narodu”), jakoby historyk prócz pamiêci niczego wiêcej nie potrzebowa³, ani rozumu, ani imaginacji, ani
fantazji. U nas nietrudno o takie wnioski - osobliwie w dziennikach naszych. Równie móg³by mnie kto z tego pos¹dziæ, ¿e
poecie odmawiam innych usposobieñ prócz samej fantazji i imaginacji. To zdanie by³oby omylne. Jak poeta, tak historyk
ca³¹ g³owê i dobrze we wszystko opatrzon¹ mieæ powinien. Ale tu chodzi o g³ówn¹ zasadê, o szczególniejsze rozwinienie
tego lub owego elementu. A t¹ zasad¹ w poezji i sztuce jest imaginacja i fantazja; w historii zaœ pamiêæ, lecz z tego tylko
wzglêdu, z jakiego uwa¿a³em tê w³adzê, to jest w umyœle ogólnym narodu jako niæ wi¹¿¹c¹ wszystkie pojêcia i czasy prze-
sz³e z teraŸniejszymi.

** Gregorius Nazianzen.[us], Orat.[io] 27.
*** Czyli „w-ja-domoœæ”, a zatem, co siê we mnie, w ja, w moim ja sta³o. To jedno s³owo zawiera genesis umiejêtnego try-
bu postêpowania. Dziêkujmy Niebu za taki jêzyk! A miejmy we czci i powa¿aniu naszego spó³ziemianina Kamiñskiego, który
szerok¹ otworzy³ drogê wyszukiwañ pod wzglêdem filozoficznoœci mowy polskiej.

background image

50

**** Rozdz. I, na str. 17 [w pierwszym wydaniu; w niniejszym na s.48].
***** „Mocno ten b³¹dzi - pisze po tylekroæ wspomniany Kamiñski („Halicz, [anin]”. O umnictwie dramatycznym, str. 236)
- kto by mniema³, ¿e w naród coœ zaszczepiæ mo¿na, czego by ju¿ w sobie z natury swojej nie mia³, jak nie zaszczepisz
w p³onkê szlachetnego oczka, kiedy go p³onka w ¿ycie swoje ¿yciem swoim nie przyjmie.”

****** W³aœnie w tej chwili og³oszono prospekt na „Rozmaitoœci Kaliskie”, których redaktor oœwiadcza, ¿e ani o sporach
romantyków, ani (broñ Bo¿e) o filozofii pisaæ nie bêdzie.

******* Z niezdolnoœci ocenienia tego stosunku dziwne siê u nas wyroi³y mniemania o sektarstwie estetycznym. S¹, co by
to przytrzeæ chcieli i jednym zakoñczyæ rozstrzygnieniem. Inni wpadli na myœl pewnej mediacji. Zjawi³ siê nawet w Warsza-
wie rymowany projekt do zgody. Rozjemca z politowaniem mówi o jednym i drugim stronnictwie, g³adkim wyœmiewaj¹c
wierszem i klasyków, i romantyków. - U innych literatów w stolicy ró¿noœæ zdañ jak w tej, tak i w ka¿dej innej mierze za
nic nie wa¿y. Pomiataj¹c wszystkimi polemicznymi dyskusjami, znaæ nie pojmuj¹ jeszcze natury opozycji, ruchu i zasady
dynamicznej w literaturze. I tak np. „Pamiêtnik Warszawski Umiejêtnoœci Czystych” oœwiadcza (tom III, zeszyt l, str.55):
„Tyle ju¿ od pewnego czasu nad(!) romantycznoœci¹ i klasycznoœci¹ pisano, tyle o zasadach jednej i drugiej prowadzono
zaciêtych sprzeczek, ¿e naj¿arliwsi mi³oœnicy poezji, znu¿eni pró¿nym piór szermierstwem, zarzuceni niesfornych zdañ t³u-
mem, przy najwiêkszej zdolnoœci swej do ocenienia i czucia tworów poetycznych (?), nie wiedz¹, co przez klasycznoœæ i ro-
mantycznoœæ rozumieæ maj¹ i jakie s¹ tych dwóch rodzajów poezji cechy.” - ¯e „naj¿arliwsi mi³oœnicy poezji” nie wiedz¹,
co maj¹ rozumieæ przez klasycznoœæ „przy najwiêkszej zdolnoœci swojej (jak¹ zapewne P. redaktor tego dzia³u „Pamiêtnika
Umiejêtnoœci Czystych” mieæ musi) do ocenienia i czucia tworów poetycznych, nie ma siê czemu dziwiæ; bo ci ¿arliwi mi-
³oœnicy bawiæ siê chc¹ poezj¹, a nie rozumowaæ w rzeczach teoretycznych; ale ¿e „Pamiêtnik Umiejêtnoœci Czystych” nie
wie dot¹d jeszcze, co ma rozumieæ przez klasycznoœæ i romantycznoœæ, temu s³usznie dziwiæ siê mo¿na. „Pamiêtnik Umie-
jêtnoœci Czystych” nie wie, jakie s¹ tych dwóch rodzajów poezji istotne cechy? Ale pytam siê: któ¿ powiedzia³ „Pamiêtniko-
wi”, ¿e klasycznoœæ i romantycznoœæ s¹ rodzajami poezji? To nie s¹ szczególne rodzaje poezji. Owe wyrazy s³u¿¹ ku ozna-
czeniu dwóch wielkich systematów we wzglêdzie poetyckim i artystowskim, ró¿ni¹cych siê generycznie tak co do wewnêtrz-
nej istoty, jako i zewnêtrznego kszta³tu; dwóch przeciwnych sobie systematów, z których jedno obejmuje staro¿ytn¹ cywili-
zacj¹ greck¹, a drugie Europê chrzeœcijañsk¹.” - „Przyczyn¹ tego nierozumienia - mówi dalej „Pamiêtnik Umiejêtnoœci” -
i niewyrozumia³oœci obustronnej s¹ same wyrazy klasycznoœæ i romantycznoœæ, które daj¹ siê braæ w odmiennym znaczeniu
i jako przypuszczaj¹ce rozmaitoœæ wyk³adu nie mog¹ do jednostajnego doprowadziæ wniosku. Z tego braku dok³adnego
okreœlenia pochodzi ta obszernoœæ rozumowañ, a bez pewnego koñca i rezultatu.” Filozoficzny „Pamiêtnik Umiejêtnoœci
Czystych” ma, jak widaæ, niezmyœlon¹ odrazê ku obszernym rozumowaniom. Jest to nowy horror! - horror ratiocinationis.
Rzecz nudna i nieznoœna d³ugo rozumowaæ! Trudno jednak przystaæ na zdanie „Pamiêtnika”, ¿eby te rozumowania by³y bez
pewnego celu i koñca, Ten koniec i ten cel mieszcz¹ siê w dzie³ach s³awnych krytyków, pocz¹wszy od Lessynga do Szle-
glów. Tylko ¿e te ich pisma tak przeraŸliwie s¹ obszerne i tak nielitoœciwie d³ugie zamykaj¹ rozumowania!! Tego siê „Pa-
miêtnik Umiejêtnoœci Czystych” najwiêcej obawia. To sêk najtwardszy. Ale Winkelmann wiedzia³ przecie¿, co ma rozumieæ
przez klasycznoœæ, a W. Szlegel dowodnie i na oko pokazuje, co przez romantycznoœæ rozumieæ trzeba. Gdyby by³ „Pamiêt-
nik” zasiêgn¹³ rady tych pisarzy, nie by³by zapewne k³ad³ skargi na brak œcis³ego okreœlenia. - Lecz we wspomnionym arty-
kule „Pamiêtnika”, jako i we wszystkich innych filozoficznych i estetycznych (a które jednak filozoficznymi i estetycznymi
nie s¹), tyle jest szczególnych zdañ i zabawnych wys³owieñ, ¿e dla samej osobliwoœci wstrzymaæ nad nimi muszê uwagê
czytelnika. I tak np. twierdzi dalej „Pamiêtnik”: - „Francja dzisiejsza nie mo¿e nie pogl¹daæ z góry na romantycznoœæ jako
na p³ód niedawny i poœród gminu wylêg³y.” - Có¿ znacz¹ wyrazy: Francja nie mo¿e nie pogl¹daæ z góry? - Na kogo? Na
najznamienitszych pisarzy swoich! Na P. Stael, na Szatobrianda, na Hugona, na redaktorów najlepszych dzienników literac-
kich, jakimi s¹ „Revue de Paris” itd. Na takich krytyków, jakimi s¹ Chasies i St. Boeuf? Francja nie mo¿e nie pogl¹daæ
z góry na tyle rzadkich talentów, które zdobi¹, wzbogacaj¹ jej dzisiejsz¹ literaturê poetyck¹, krytyczn¹ i historyczn¹? Na
tylu pisarzy, którzy wszyscy odst¹pili od mniemanego klasycyzmu? Nie mo¿e nie pogl¹daæ z góry na poezj¹ ojczystych
wspomnieñ, na poezj¹ oryginaln¹, któr¹ „Pamiêtnik” nazywa p³odem gminu? Trzeba¿ przypominaæ „Pamiêtnikowi” (który
z samego nazwiska swego wiele pamiêtaæ powinien), ¿e najpiêkniejsz¹ poezj¹ jest poezja ludu, a nawet poezja gminnych,
narodowych podañ? Nigdy poezja arystokratyczna nie by³a. - Dalej utrzymuje „Pamiêtnik Umiejêtnoœci Czystych”: „¿e po-
dobanie siê jest stanowisko, z którego w poezji i sztukach o dobroci tworów siê s¹dzi.” - Od Baumgartena, pierwszego za³o-
¿yciela filozoficznej teorii smaku, do Szellinga i Hegla nikt prócz „Pamiêtnika Umiejêtnoœci Czystych” takiej maksymy za
zasadê estetyki i g³ówn¹ cechê doskona³oœci dzie³ sztuki nie po³o¿y³. Co wiêksza: ten¿e „Pamiêtnik” utrzymuje, „¿e ka¿dy
sk¹piec jest poet¹, kiedy z niepojêt¹ i skryt¹ radoœci¹ wa¿y i chowa do szkatu³y z³oto.” - Rzecz najniepoetyczniejsza w œwie-
cie! „Pamiêtnik” by³by mo¿e mia³ s³usznoœæ w tym wzglêdzie, gdyby by³ powiedzia³: ¿e taki sk¹piec jest przedmiotem po-
etyckim, np. dla malarza flamandzkiego wyra¿aj¹cego chciwoœæ i ukontentowanie w rysach twarzy sknery, lichwiarza itd.,
albo dla poety kreœl¹cego taki charakter i tak¹ scenê w komedii lub powieœci historycznej. Lecz nie idzie zatem, ¿eby sam
sk¹piec mia³ byæ poet¹. Na to siê nikt nie zgodzi. „Pamiêtnik Umiejêtnoœci” powiada, „¿e i dworak jest poet¹, kiedy nadzie-
je i widoki swoje buduje na uœmiechu swego potentata.” Ale to jest nadskakiwanie i s³u¿alstwo, nie poezja. „Pamiêtnik” nic
odmawia tytu³u poety nikomu. Daje go pró¿nym i ambitnym (str.89). odwa¿nym i lêkliwym, ubogim i bogatym, m³odym
i starym; s³owem tym wszystkim, co siê rodz¹ i umieraj¹. „Pamiêtnik” czêstuje czytelników swoich wyj¹tkami o smaku
z dzie³ Hugona Blaira, a delikatnoœæ i poprawnoœæ k³adzie za najwy¿sze prawid³o sztuki (tom III, zaszyt 11. str. 12). „Pa-
miêtnik” przyjacielskim zaleca piórem Listy W³adys³awa do Celestyny, gdzie ca³a estetyku mieœci siê w kojcu miêdzy gêsia-
mi i kurami. Nareszcie „Pamiêtnik” Izorê P. Odyñca uwa¿a za twór geniuszu!!! S³owem „Pamiêtnik Umiejêtnoœci Czystych”
nie najczystsze miewa zdania w rzeczach estetycznych.

background image

51

Jednym odprawiê zawodem inne jeszcze uprzedzenia pod wzglêdem sektarstwa, jakie siê samopas w oddzielnych broszur-
kach wa³êsaj¹. P. Oboleñski, Rosjanin, prze³o¿y³ w r. 1827 z greckiego na jêzyk rosyjski dzie³o Platona O prawach (Plata-
nowy rozhowory o zakonach.
Perewod Obolenskaho z greczeskaho, Moskwa 1827). Okolicznoœæ ta da³a powód P. Józefowi
Je¿owskiemu do og³oszenia w Moskwie roku nastêpnego ksi¹¿eczki polskiej pt. O postêpie badañ filologicznych we wzglê-
dzie pism Platona. -
Tê ksi¹¿eczkê poprzedza przedmowa, w której P. Je¿owski tak pisze: - „nie ma przypadku, w którym
by pisarz chc¹cy po¿ytecznie i roztropnie na jaw wyst¹piæ, móg³ nie dosyæ pamiêtaæ: co? kiedy? dla kogo? na co? i w jakim
jêzyku pisze?” - Rzecz godna uwa¿ania, ¿e P. Je¿owski, zawzi¹wszy tak doskona³e wyobra¿enie o obowi¹zkach pisarza, nie
stara³ siê im za dosyæ uczyniæ i przyk³adem swoim stwierdziæ wskazanego prawid³a. Z wielkiej bowiem chêci wyst¹pienia
po¿ytecznie i roztropnie na jaw zapomnia³ najpierw, co pisze, kiedy pisze i dla kogo? Zamierzy³ okazaæ publicznoœci pol-
skiej, ¿e t³umacz rosyjski chybi³ w wyborze dzie³a omylnie przypisanego Platonowi, a zamiast tego bije na mi³oœników sztu-
ki, zaprzeczaj¹c im prawa do s¹du o rzeczach estetycznych; „albowiem - s¹ s³owa P. Je¿owskiego - nie maj¹ oni sta³ej, przy-
znanej i urz¹dzonej posiad³oœci w pañstwie naukowym!” - Có¿ znaczy sta³a, przyznana i urz¹dzona posiad³oœæ w pañstwie
naukowym? - Czy katedra w akademii? Czy patent nauczycielski? Czy toga? Wiêc pod³ug P. Je¿owskiego, kto nie ma kate-
dry, patentu i togi, ten ani myœleæ, ani pisaæ nie mo¿e!! - Kto tak s¹dzi, nie wystêpuje na jaw po¿ytecznie i roztropnie. Po-
wiada dalej P. Je¿owski, „¿e rozleg³a sfera piêknej literatury coraz bardziej œcieœnia siê u nas.” - Dlaczego? - „Bo trudne
powo³anie tych uczonych, którzy mogli mieæ imiê znawców, przesta³o byæ dostojnym urzêdem niewielu wybranych.” - Wiêc
do s¹du o sztuce koniecznie potrzeba urzêdu? Potrzeba areopagu? Trójno¿a delfickiego wyrokuj¹cego wœród k³êbów dymu?
A my, drudzy, czerñ nie wtajemniczona w poœwiêcone misterstwo uprzywilejowanej krytyki, czo³em biæ bêdziemy przed tymi
arcykap³anami sztuki? - P. Je¿owski zapomnia³, kiedy pisze? bo w XIX wieku podobne opinie w³asn¹ upadaj¹ niemoc¹. -
Na ostatek, nie mogê tego przewieœæ na sobie, ¿ebym dla ujêcia pod jeden widok tylu krzywych zdañ, charakteryzuj¹cych
potoczne piœmiennictwo krajowe, nie wspomnia³ przy zdarzonej okolicznoœci o innej jeszcze broszurce, wydanej w Warsza-
wie roku zesz³ego, pt. O nagannym zwyczaju u¿ywania s³odkiego merkuriuszu. Autor tej broszurki, równie jak P. Je¿owski,
zapomnia³, co? i dla kogo? pisze. Chcia³ pisaæ o s³odkim merkuriuszu, a zacz¹³ w przedmowie od tego: - „¯e niepodobna
przyjœæ inaczej do wydania w³asnych p³odów, tylko przez naœladowanie, ¿e tê tylko drogê maj¹c w naukach upowa¿nieni
jesteœmy do œlepych naœladowañ, do przejmowania cudzych utworów imaginacji lub rozumu, ¿e na obfitoœci schwytanych
tym sposobem cudzych w³asnoœci m¹droœæ siê nasza zasadza” (str. 4). - Z tych za³o¿eñ tak dalej autor rezonuje: - „¿e w sztu-
kach piêknych dziwna moda oryginalnoœci wywraca dawne zasady poezji, znosi wszystkie kszta³ty foremne dlatego, ¿e sta-
re, i stawia natomiast wyboczenia rozbuja³ej imaginacji zagorzalców romantycznych.” - Te zdania nie potrzebuj¹ rozbioru.
Ale trudno nie zapytaæ siê autora wspomnianej broszurki: jaki ma zwi¹zek sztuka i poezja romantyczna z s³odkim merkuriu-
szem, czyli, jak go nazywa autor, z solnikiem ¿ywego srebra? Taki sam zapewne, jaki zachodzi miêdzy t¹ poezj¹ a przed-
mow¹ P. Je¿owskiego do broszurki okazaæ maj¹cej, ¿e traktat O prawach mylnie przyznano Platonowi. - Krótko mówi¹c:
rzadko kto weŸmie u nas pióro do rêki w jakimkolwiek b¹dŸ celu, ¿eby zdro¿ywszy z toru nie wjecha³ na manowce i krête
œcie¿ki romantycznego labiryntu. Wszyscy bij¹ na sektarstwo, a niechc¹cy staj¹ siê tego¿ uczestnikami. Z czasem przyjdzie
ku temu, ¿e rozprawy techniczne, np. o sztuce wyrabiania myd³a i garbowania skór, albo wypalania gliny garncarskiej, za-
czynaæ siê bêd¹ od przedmów zamykaj¹cych wyk³ad teorii piêknoœci w poezji i sztuce. Nie ma co mówiæ: pisarze doskonal¹
siê, cywilizacja naprzód postêpuje!
******** W pismach: „Dzienniku Warszaws. [kim]”, „Gazecie Polskiej” 7 r. 1828, nareszcie w „Kur.[ierze] Pol.[skim]”.

********* Wkrótce wyjd¹ na widok publiczny te poezje autora Zamku Kaniowskiego. [Poezje te dopiero ukaza³y siê w Pi-
smach
S. Goszczyñskiego (t. 1-3. Lwów 1838); tam te¿ zamieszczony zosta³ wiersz ¯egluga poety, którego fragment cytuje
Mochnacki.]

background image

52

ROZDZIA£

TRZECI

background image

53

Poeci. - Architektonika idealna w systemie

poetyckiej literatury polskiej. - Porównanie

tej literatury z rzymsk¹ za Augusta Cezara.


Prêdzej to mo¿e, ³atwiej trafi do przekonania wiciu czytelników moich, co siê rzek³o we
dwóch pierwszych rozdzia³ach, ni¿eli to, co mam nastêpnie powiedzieæ o spó³czesnych pol-
skich poetach, sztukmistrzach. S³ysza³em nieraz, jakoby siê nie godzi³o pisaæ o ¿yj¹cych.
Dlaczego? Pisaæ a mówiæ, toæ wszystko jedno, zdaniem moim. Niechaj tylko ka¿dy tak pisze
i mówi o swoim czasie, jakby ¿y³ cokolwiek póŸniej; o dawniejszych zaœ czasach, jakby siê
patrzy³ na takowe, a pewnie nie zb³¹dzi. Szczególniej atoli: niechaj pisze wedle przekonania
i rozumienia swego! - Praktyka jest kamieniem probierskim ledwo nie wszystkich mniemañ
teoretycznych. Jakimi¿ tworami podparli swoj¹ teoriê stronnicy literatury poetyckiej z cza-
sów Stanis³awa Augusta? Wszelka wiara, nawet poetycka, cudami siê rozszerza i pomna¿a.
Któ¿ uwierzy prorokom bez natchnienia? Prawodawstwo estetyczne potrzebuje sankcji ge-
niuszu. Gdzie¿ s¹ poetyckie dzie³a klasyków? Które¿ tak silnie zajê³o umys³y i tak silnie
wp³ywa na opiniê spó³czesnych, ¿eby w tej mierze o lepsz¹ iœæ mog³o z celniejszymi twora-
mi naszych romantyków? G³adkie, staranne przek³ady z obcych jêzyków, ustawne podwodze-
nie mowy ku wytwornoœci smaku i delikatnoœci wys³owienia nie przechyl¹ sporu na stronê
naœladowstwa. Czasy tych zalet mo¿e na zawsze przeminê³y. Teraz trudniej ni¿eli przedtem
dostaæ u nas poetyckiej, pisarskiej s³awy: a zalecanki krotofilne niczyjego nie przerobi¹ rozu-
mienia. Zmê¿nia³o dzisiejsze pokolenie. M³odzie¿ myœli, rozwa¿a i w smak jej nie id¹ przy-
milenia lekkiej Muzy nadsekwañskiej, której kupny uœmiech, to¿ najznaczniejszy pokaz ³aski
od lat wielu w samej Francji stania³y.
Wcale inaczej ma siê rzecz co do tych poetów w literaturze ojczystej, których nie wiedzieæ
dlaczego romantykami nazwano. Ci w³asn¹ usilnoœci¹, w³asnymi dzie³ami mocuj¹, wspieraj¹
wyznawan¹ przez siebie teori¹ sztuki: je¿eli tylko poecie, sztukmistrzowi teoretyczne rezo-
nowanie na co siê przydaæ mo¿e! Ich m³oda, poetycka literatura jednym oto ¿artkim skokiem
dalek¹ przestrzeñ ubieg³a - jak Alcyd d³awi¹c smoka w kolebce. Wyznajê to przed obliczem
narodu z prawdziw¹ chlub¹, z prawdziwym uczuciem dumy narodowej! - W tej, ¿e tak po-
wiem, wobec nas, przed naszymi oczami improwizowanej literaturze wyra¿a siê duch dzie-
jów krajowych, duch starej Polski. Jeszcze nie stanê³a u kresu swego, ale ci¹gle naprzód po-
stêpuje.
Który¿ twór po³o¿ê na czele tego systematu nowych, œwietnych tworów imaginacji?... Przede
wszystkim oddajmy czeœæ umar³emu. Poœwiêæmy kilka s³ów cieniom poety, który za dni swo-
ich tak by³ skromny i tak cichy - tak natchniony, a tak ma³o znany rodakom, spó³ziemianom.
Uroñmy ³zê na jego grobowcu, bo wieszcz umar³y jest patronem ¿ywych.

background image

54

Smutna powieœæ jego, jak dumy i œpiewy tego kraju, gdzie siê urodzi³. Ofiara nieumiejêtnej
krytyki, co j¹ przed kilk¹ laty na zapomnienie skaza³a! - Publicznoœæ polska nie zna Marii
Malczewskiego. Nie we wszystkich rêku znajduje siê to poema. Nie rozkupiono malej liczby
odbitych egzemplarzy. Przyk³ad nieprawdy recenzentów godny pamiêci. Maria Malczewskie-
go jest jednym z najœliczniejszych i najwiêkszych utworów tegoczesnej literatury polskiej,
mimo wielu niepoprawnych wierszy i twardego, jak siê niektórym zdaje, wys³owienia - jakie
ja przynajmniej, moim zdaniem, za zaletê poczytujê. - „Gdybyœmy tylko mieli Mariê i Gra-
¿ynê -
rzek³ Micha³ Grabowski w dzienniku Ordyñca - mielibyœmy ju¿ oryginaln¹ literaturê.”
- Ten m³ody krytyk powiedzia³ prawdê.
Napiszê o tej powieœci, co d³ugo w myœlach mia³em. - Dzia³o siê to na Ukrainie, podobno ¿e
za rz¹dów Augusta III. Wojewoda, pan wielki, mo¿ny, bogaty, podnios³ego serca, dumny z ro-
du i mienia, wys³a³ syna za granicê. Ten po drodze, przypadkiem czy z rozmys³u, wst¹pi³ do
domu mniej majêtnego, lecz poczciwego szlachcica. Obaczy³ jego córkê. Wac³aw by³ m³ody:
Maria by³a tak¿e m³oda, piêkna. Pokocha³ j¹ i z ni¹ siê o¿eni³. Ojcu, panu Wojewodzie, nie
podoba³y siê te œluby. Razi³a arystokratê wielka, jak s¹dzi³, nierównoœæ stanu, a prawdziwa
imienia i dostatków. Przedsiêwzi¹³ stargaæ œwiêty wêze³, zrazu ³agodn¹ namow¹ i upomina-
niem ojcowskim, a gdyby to nie pomog³o, przemoc¹, gwa³tem. Syn jednak ¿adn¹ miar¹ nie
chcia³ z³amaæ poprzysiê¿onej wiary. Wojewoda, widz¹c jego sta³oœæ, rozkaza³ kozakom po-
rwaæ Mariê z domu jej ojca, Miecznika, i utopiæ w pobliskim stawie.
Ta jest osnowa powieœci Malczewskiego. Poetycki obraz dziwnego zdarzenia! Konturowy
zarys, wielki pomyœlany, prosty, jak przyzwoicie bieg³emu sztukmistrzowi. Wykonanie tego
planu œmia³e; ka¿dy zaœ domyœleæ siê mo¿e, ¿e przez wykonanie poematu nie rozumiem wier-
szy g³adkich, potoczystych.
Co za widok stawia autor przed oczy nasze! I jak w³aœciwym god³em z Jana Kochanowskie-
go zagai³ pocz¹tek pierwszej pieœni:

Wszystko siê dziwnie plecie
Na tym tu biednym œwiecie.
A kto by chcia³ rozumem wszystkiego dochodziæ,
I zginie, a nie bêdzie umia³ w to ugodziæ.

Rzeczywiœcie wszystko siê w tej powieœci spl¹ta³o w gmatwaninê nieszczêœcia nigdy nie od-
motan¹. Rzecz prosta i zawi³a, naturalna i okropna, powszednia i g³êboka jak przepaœæ. - Nie
tak czyn krwawy, jako przyrz¹dzenia mordercy wzbudzaj¹ zgrozê, kiedy przed odprawieniem
swej roboty w skrytoœci myœli uk³ada zabójstwo potajemnie, milczkiem, z ty³u godz¹c. Daleki
zamach ledwo nie straszniejszy od samego uderzenia. Nie œmieræ, ale droga do œmierci, ale krê-
te do tego œcie¿ki, manowce siej¹ postrach. Wik³a siê myœl ludzka w tym labiryncie. Natenczas
z³owieszcze przeczucie ca³¹ moc swoje odzyskuje na duszy naszej. To czajenie siê, uprzedzaj¹-
ce skutek, jest na kszta³t mroku, jest jako ciemna strona fantazji. Jakaœ opona, czarny kir zalega
wtedy przestrzeñ niezmierzon¹ miêdzy dalek¹ chêci¹, zawart¹ jeszcze w sercu, i jej dope³nie-
niem, miêdzy wyci¹gnieniem rêki i zadaniem ostatniego, œmiertelnego ciosu. Pó³nocna godzina
Szekspira! Rodzicielka wielkich, traicznych wra¿eñ! W tym mroku imaginacji, za t¹ mglist¹
zas³on¹ fantazji poj¹³ Malczewski rzecz swego poematu. - Nie rozbieram krytycznie, kreœlê tyl-
ko, co czu³em, co mi siê zdawa³o przy czêstym odczytywaniu tej powieœci.
Tajemnica os³ania zamiary Wojewody. Jego samego prawie nie widaæ na scenie. Poeta stawia
mordercê w g³êbi. Raz tylko jeden ukaza³ go w komnacie starego zamku. Tam jego myœl ukry-

background image

55

ta samotnie siê ¿arzy. - By³a noc; nie spa³, chodzi³ w jej ciemnoœciach. Duszna, wysoka kom-
nata! £atwo zgadn¹æ, dlaczego. - Otwiera okno - patrzy na swoje hufce, rozwiniête znaki, co
siê do nakazanej wyprawy zbiera³y. Rozwidni³o siê nad rankiem; s³ucha³ budz¹cej tr¹by:
Prychaj¹ r¹cze konie, brzêcz¹ w ruchu zbroje.
Szumi¹ skrzyd³a husarzy chc¹ lecieæ na boje.
Dla nich wstaj¹ce s³oñce w ró¿owej poœcieli
Blaskiem z³otych warkoczy widokres weseli
I, wznosz¹c œwietne czo³o, najpierwszym spojrzeniem
W lœni¹cej stali swe wdziêki postrzega z zdziwieniem;
Dla nich pachn¹cy wietrzyk, co swój oddech œwie¿y
Dmucha na w³osy dziewic i pióra rycerzy;
Dla nich gwar ma³ych ptasz¹t w ¿ywej, s³odkiej nucie,
Co z mokrych rosa dzióbków wyrywa uczucie;
Nie dla niego - on nie chcia³ na widoku zostaæ.
W nikn¹cych cieniach zamku zanurzy³ sw¹ postaæ.
Jak te strasz¹ce mary, które bojaŸñ nasza
Widzi w bezsennej nocy - poranek rozprasza.
Œwit ró¿anej jutrzenki, zaranna jasnoœæ Ÿle zapewne przypada do miary z farb¹ czarnej myœli.
Nie móg³ na widoku zostaæ! Któ¿ inny, jeœli nie poeta z u¿yczenia i daru nieba, móg³ pochwy-
ciæ to przeciwieñstwo, jakie zbrodnia wiedzie z œwiat³em dziennym. Te szczególne rysy cha-
rakteryzuj¹ to, co zowiemy m¹droœci¹ artysty. - Tatarzy pustoszyli wówczas Ukrainê. Woje-
woda postanowi³ korzystaæ z tej okolicznoœci. Ale jak podejœæ syna, kochanka, mê¿a Marii?
Jak jej ojca oddaliæ z domu? Wysy³a goñca z listem do Miecznika. Uprzejmymi s³owy oznaj-
muje, ¿e dawn¹ urazê zatar³ niepamiêci¹. ¯a³uje prawie za grzechy: synowê zaprasza do
domu. Wiêcej jeszcze: „takiego szczêœcia - pisze Wojewoda - syn mój niewart: niechaj w wo-
jennej potrzebie dobija siê pierwej chwa³y. W³aœnie oto Tatarzy grasuj¹ w tych okolicach:
niechaj walczy w obronie wdziêków swej ¿ony.” - Ale ani pó³ s³owa prawdy nie by³o w tych
cukrowych wyrazach. Blichtr tylko na omamienie starego. Owe hufce mia³y wstrzymaæ zapê-
dy pogañskiej dziczy - mia³y oddaliæ Miecznika z cichego domku. Albowiem przeczuwa³ pan
Wojewoda, ¿e Miecznik tak wa¿nej sprawy nie poruczy niedoœwiadczonemu m³okosowi.
Przewidywa³, ¿e starzec, Polak, uniós³szy siê rycerskim zapa³em, zostawi Mari¹ w domu -
sam¹, bez pomocy, bez nadziei! Z takim pismem wyprawiwszy kozaka, tuli syna, z którym
dot¹d zostawa³ w rozdziale niechêci przez pamiêæ na dawniejsz¹ zwadê, ¿e woli jego nie
chcia³ byæ pos³uszny. Rozmawia z nim teraz ³askawie i pieœci siê z nim, jakby dla powetowa-
nia niezwyk³¹ rodzicielskiej czu³oœci szczodrot¹ najboleœniejszego ciosu, jaki nañ wymierzy³
w zamyœle nieludzkiego okrucieñstwa, depc¹cym wszystkie prawa i wszystkie zrywaj¹cym
zwi¹zki. Ja w tym prowadzeniu rzeczy, w tym wywik³aniu z pocz¹tków treœci poematu widzê
najwy¿sze misterstwo albo - jak siê zwyk³ wyra¿aæ Kamiñski - umnictwo Malczewskiego.
Wojewoda dawa³ ucztê na zamku w wigili¹ zgonu Marii; do póŸniej nocy trwa³a ochota; li-
bacje wina poprzedziæ mia³y taniec tatarski - i spe³nienie najstraszniejszej zbrodni. Malczew-
ski powiada, ¿e tego wieczoru „twarze ostre, malowane”, portrety przodków Wojewody wi-
sz¹ce na œcianach komnat godowych:

Zda³y siê iskrzyæ nieraz martwymi oczami
I œmiaæ siê do pij¹cych - i ruszaæ w¹sami.

background image

56

W tym nawet wierny charakterowi narodowemu! Odt¹d Wojewoda na zawsze znika z sceny
poematu. - Có¿ Miecznik? Pod rosochatymi lipami domowej zagrody koi³ tymczasem, jako
móg³, urazê we w³asnym sercu. Jego wejrzenie pochmurne; to d¹sa siê, to unosi burzliwoœci¹
m³odszych lat, „pe³en niechêci, gniewu - a mo¿e i wzgardy!”. Przewodzenie hucznego pana,
niedola, mi³oœæ córki, jej wiek m³ody, bladoœæ na jej licu, uczucie w³asnej godnoœci, wszyst-
ko to boleœnie go drêczy. Wola³by „dŸwigaæ wiêzy u brodacza Turka”, wola³by umrzeæ „w
ciemnej turmie” ni¿eli spokojnie patrzeæ „na te smutne œluby”:
Albo¿ to naszej Polsce braknie na m³odzieñcach.
Co to pannom umiej¹ wyskoczyæ w rumieñcach
I tak jak dawniej by³o - rycerskie kolano
Raz w ¿yciu tylko ugi¹æ - po wianek, za wiano!
Nie, Mario! Nie trza wzdychaæ - twego nie obra¿am:
Mê¿ny jest i cnotliwy - wiesz, ¿e go powa¿am,
Lecz mnie jego rodzica pycha niecierpliwi.
A kiedy ³zami Marii swoje serce ¿ywi.
Ha! toæ i u mnie szabla nie czczym tylko blaskiem.
I mignie mu przed oczy œwiêconym obrazkiem;
Ta¿ to u naszej szlachty dawne przywileje.
Skrzesaæ ognia w pa³asze, gdy przyjaŸñ œciemnieje.
PrzyjaŸñ? A nasze hufy nie z sob¹ na sejmie;
A nasze veto krzyczy jeszcze i w rozejmie!
I gdyby kraju napaϾ, z Hetmanem umowy.
Nie rzuci³y mnie wówczas Szwedowi na g³owy.
l gdyby twoja matka (daj jej niebo, Panie!)
W swe rañtuchy nie skry³a m³odych serc kochanie,
A niewieœcim w b³yskotkach, tajemnicach smakiem
Nie zawar³a tych zwi¹zków z swych matron orszakiem -
Nigdy by w moje kopce wróg siê nie móg³ schowaæ,
Anibym jego z³oœci dozwoli³ grasowaæ.
Bo có¿ to ja zasta³em? ¯onê zmiot³a kosa -
A córê - szczep jedyny - z ³ez polewa rosa!
Dla starej karabeli zbyt to wielkie dziwy
Znosiæ tak ciê¿kie razy, los tak obel¿ywy.
Albo¿ choæ raz do serca me dzieciê przytuli³?
Albo¿ m³odoœci¹ - wdziêkiem - choæ raz siê rozczuli³?
Nie - od domu, imienia, ze wzgard¹ odgania
I teraz w Rzymie szuka œlubów rozwi¹zania!
O! co tak to najlepiej! i mnie to rozwi¹¿e -
Wysunie raŸna m³odzie¿, i ja za ni¹ zd¹¿ê;
Choæ mo¿e mniejsi w liczbie, Boga w pomoc wezw¹,
To w koñcu tej tam waœni - dzwony siê, odezw¹!
Jakie rysy, jaki charakter, jakie wyra¿enia! Malczewski podniós³ do idea³u historyczn¹ po-
staæ. Idealizuje, cech¹ poetyck¹ znaczy popularne wys³owienie - idealizuje wszystkie szcze-
gó³y, wszystkie zewnêtrzne narodowe znaki w mowie, stroju. On pierwszy szatê polskiego

background image

57

szlachcica - ¿upan, kontusz, to¿ broñ jego, kord, karabelê - do poetyckiej wzniós³ godnoœci *
i w poetyckim pokaza³ œwietle. Nie Podstoli Krasickiego, jak mniemano, ale Miecznik Mal-
czewskiego jest, zdaniem moim, t¹ poetyck¹ figur¹ w literaturze naszej, która starego pol-
skiego szlachcica wyobra¿a. Podstoli sensat, mo¿e gadu³a; wreszcie jest tylko rolnikiem, go-
spodarzem. Ale Miecznik to rycerz-ziemianin! Ju¿ te czasy przeminê³y: wszystko siê oko³o
nas zmieni³o. Co innego teraz mamy w myœli, w sercu, w staraniu. Jak¿e wielka zas³uga po-
ety! Postrzega w dali kszta³t historyczny - nikn¹cy, ledwo nie w nic siê rozwiewaj¹cy. Korzy-
sta z chwili i nie daje siê wniwecz obróciæ piêknej pami¹tce! Za spraw¹ jego, co przepad³o
w historii, nowe, poetyckie ¿ycie odzyskuje. Poezja drugim jest ¿ycia okresem, drug¹ kolej¹
bytu. Jest tylko wy¿sz¹ prawd¹! Wszystko ziemianieje w powieœci Malczewskiego.
Przybycie kozaka z listem Wojewody smutek Marii odmieni³o w niespodzian¹ radoœæ. Miecz-
nik czyta i wydziwiæ siê temu nie mo¿e! Opatrznoœæ w tej chwili zsy³a nañ b³yskawicê po-
dejrzenia, ale ten promieñ dobroci Bo¿ej, upominaj¹cej przestrzeganiem b³êdnego cz³owie-
ka, ¿eby siê mia³ na ostro¿noœci, nagle œciemnia³ w sercu poczciwego szlachcica. Zdawa³o
mu siê, ¿e Wojewoda jakieœ matactwo, kaba³ê stroi. Lecz sêdziwy Polak nie przenika³ zdrady
i nic zna³ jej krzywego podejœcia z w³asnego doœwiadczenia. Zaufa³ s³odkim wyrazom. Zni-
k³y natychmiast wszelka trwoga, w¹tpliwoœæ! Serdecznie wita ziêcia, który wkrótce zd¹¿y³
z zbrojnym hufcem po przybyciu wspomnionego kozaka. Co ¿ywo krz¹ta siê, bierze zbrojê,
rozdaje orê¿ ludziom, poleca Marii, ¿eby suto zastawi³a stó³ na uczczenie goœcia. „Nie
szczêdŸ korzeni, pieprzu, bobków, imbiru, cykaty, szafranu, bo ten piêkny rycerz w bakaliach
chowany. O winie sam pomyœlê.” - A tak kilka przynêtnych wyrazów chytroœci, jeden uœmiech
na twarzy Marii, obecnoœæ Wac³awa - roz¿alonego utuli³y starca, zwojowa³y burzliwoœæ
skrzywdzonego ziemianina, natchnê³y mêstwem duszê rycerza, Polaka! Nie tak ¿e by³o w ist-
nej prawdzie? Nie szczery¿ to obraz dawnych mieszkañców tej ziemi, kiedy przez tyle set lat
na stra¿nicy Europy ustawnymi harcami z ³upieskim pogañstwem w³asn¹ odpierali piersi¹
spustoszenie od chrzeœcijañstwa i cywilizacji? Oni zapalczywoœæ jako charta zawsze mieli na
smyczy, gdy wzywa³a spoina potrzeba, gniew i uniesienie zemsty pora¿aj¹c z ³atwoœci¹, myœl¹
i cia³em wychodz¹c z prywatnych niesnasek, Ca³a Polska, ca³a przesz³oœæ nasza sztuk¹ cza-
rodziejsk¹ wziê³a ¿ycie z r¹k wielkiego artysty, autora tego poematu. Wszystko siê tam ze-
sz³o: nieukrócona duma arystokracji, zdro¿ne mo¿now³adztwo z staroœwieck¹ cnot¹ i uczciw¹
godnoœci¹ szlachcica pod skromn¹ strzech¹ s³omian¹, to¿ rycerskie mêstwo i charakter œwia-
towy, po wszystkie czasy daleko s³ynny dziejów polskich wedle tego, ¿eœmy stawili dzielny
odpór najazdom dziczy, która spustoszeniem oœwiacie europejskiej zagra¿a³a.
Nie jestem rozbieraczem p³odów cudzego dowcipu; kreœlê tylko ogólnymi wyrazami obraz
naszej dzisiejszej poetyckiej literatury, gdzie siê znamienitym talentem, zaletnymi tworami
i nadobnym misterstwem kilku pisarzy, ziomków naszych, jakby z wezwania wszystkich in-
nych braci i spó³ziemian, jakby przez reprezentacj¹ wyra¿aæ zaczynaj¹ w³adze i si³y po-
wszechnego narodowego umys³u, jako to: zwierciadlana imaginacja, ¿ywa i mocna fantazja,
duch, natchnienie. Niema³y to postêp od czasu, kiedyœmy najpierwej rzymskich, a potem fran-
cuskich naœladowali rymotwórców! Charakter, d¹¿noœæ, prêdkie wywijanie siê tego systema-
tu z niemowlêctwa unosz¹ mnie chlub¹ ojczystego zaszczytu, aczkolwiek piêtno rodowitoœci
na dzisiejszej poezji naszej nie jest jeszcze tak ustalone, i¿by o tym godzi³o siê mówiæ z pre-
cyzj¹ w³aœciw¹ krytykom roztrz¹saj¹cym systemata poetyckie zapad³ych wieków. Nie strzy-
mywa³bym nawet tak d³ugo uwagi czytelnika nad Mari¹ Malczewskiego, gdyby mi nie sz³o

background image

58

o zadanie nieprawdy tej krytyce, która przed kilk¹ laty, swawolnie szerz¹c siê i broj¹c w pi-
œmiennictwie sto³ecznym, wspomnione dzie³o w tak omylnym œwietle ukaza³a publicznoœci.
Przywróæmy czeœæ rzetelnej zas³udze, ¿eby nie powiedzieli nastêpcy nasi, ¿e talent genialny
jako cieñ przeszed³ ko³o nas, a s³owa jego razem z dŸwiêkiem ulatuj¹c w powietrzu siê roz-
proszy³y. Malczewski by³ prawdziwym artyst¹. Rzecz swoje umiejêtnie, rozwa¿nie, g³êboko,
m¹drze prowadzi. Rzuca rys za rysem, kszta³ci, maluje; porz¹dek, pasmo wzdarzeñ wi¹¿e
w ca³oœæ, wszystko usuwaj¹c sprzed oczu naszych, wszystko tym powiewnym, lekkim zas³a-
niaj¹c ca³unem, t¹ przeŸroczyst¹ astraln¹ siatk¹, która siê w poezji nigdy podobaæ nie prze-
stanie. T¹ ponêt¹ mocnego uroku podbija, ci¹gnie ku sobie czytelnika. Powiedzia³em ju¿,
w jakim œwietle poj¹³ i wykona³ myœl swego poematu. Nie jest to brzask zaranny, ale
zmierzch dnia chmurz¹cego siê ku wieczorowi dzikiej, ponurej, melancholijnej fantazji. Ste-
powe pola, roztworzyste b³onia Ukrainy godne by³y takiego poety! Koñczy te¿ obiedwie pie-
œni wyrazami:

I pusto, smutno, têskno, jak gdy szczêœcie minie.
I pusto, smutno, têskno w bujnej Ukrainie.


Czyn gwa³towny niewidoma odprawuje rêka. Gdy Wac³aw ruszy³ z Miecznikiem i zbrojn¹
dru¿yn¹ na harc tatarski, sama œliczna Maria bez stra¿y zosta³a w opuszczonym domku. Któ¿
utyskuje przed wrotami tej zagrody? Kto p³acze na œwiat? - Anio³ czy z³y duch, czy cz³o-
wiek? Poeta wprowadza tajemnicze jestestwo: daje mu ludzk¹ postaæ, ale boleœæ jego, ale
trwo¿ne przeczucie, rozpacz na jego myœli nie s¹ z tego œwiata. To zjawienie zdaje siê byæ na
kszta³t œwiate³ka œwiêtego Elma, zwykle poprzedzaj¹cego rozerwanie nawalnej, gradowej
burzy. Stary s³uga rozmawia³ z ow¹ postaci¹: nic jednak nie rozumia³. Obróciwszy wzrok
w inn¹ stronê, postrzega maski, larwy zbli¿aj¹ce siê w ró¿nofarbnych strojach z wrzaskiem,
krzykiem, œpiewem karnawa³owej, zapustnej ochoty. Byli to wykonawcy krwawego zlecenia
Wojewody. Pieœñ ich dzika, liryczna, trwo¿na i pusta, okropna i weso³a, te¿ same uczucia
wzbudza w sercu naszym. Jest to najgenialniejszy pomys³ poematu:
1
Czy znasz weneckie zapusty?
I w noc, i we dnie
Weso³e, szalone, przednie;
Maska twarz kryje, a kto siê pyta
O sprawy czyje, tego przywita Wrzawa, œmiech pusty,
¯ywo, radoœnie.
Skrycie, mi³oœnie. Staruszek Do¿a, Arlekin m³ody,
Dziewczyna ho¿a szuka os³ody;
Matrony, ksiê¿a, oszusty -
Swobody;
A kryte ³odzie
Czerni¹ na wodzie;
Wrzawa, œmiech pusty:
Czy znasz weneckie zapusty?
2
My sobie jedziem kulikiem

background image

59

I w noc, i we dnie, Weso³e, szalone, przednie;
Maska nas kryje - a kto chce wiedzieæ,
Sk¹d my i czyje, to odpowiedzieæ Œmiechem i krzykiem.
Szczera ochota
Otwiera wrota!
Bo Krakowianki i pielgrzym stary,
¯ydzi, Cyganki uderz¹ w pary,
Wró¿ki, Diabli, nie oszusty. W puchary:
Lecim saniami;
I jad¹ z nami
Wrzawa, œmiech pusty.
Czy znasz ty polskie zapusty?
„Ale tu wejœæ nie mo¿na” - odpowiedzia³ stary dworzanin, œwiadomy polskiego kulików oby-
czaju, nieraz mo¿e praktykowanego w domu Miecznika. „Teraz nie zapusty, pan Miecznik na
Tatarach.” Chcia³ wstrzymaæ œmia³ych przychodŸców, lecz na pró¿no. Jemu samemu zawró-
ci³o siê w g³owie, gdy te dziwne postacie. Cyganki, wró¿ki, diab³y przed jego oczyma tañco-
waæ, skakaæ, pl¹saæ zaczê³y. Poeta mówi, ¿e myœl tego starca tak¿e tañcowa³a. Puœci³ przeto
maski do dworu - otworzy³ drzwi przed mordercami. - Zwyciêski Wac³aw wraca w nocy do
domu ¿ony; teœæ zosta³ jeszcze na pobojowisku, ¿eby, jako mówi³:
„dojrzeæ obja¿d¿ki” - „a jutro, skoro œwit, brzêknê wam na dobry dzieñ witanym kopytem”. -
Powrót Wac³awa jest jednym z najcudowniejszych ustêpów tej zachwycaj¹cej, czaruj¹cej po-
wieœci:
Powsta³ z poœpiechem Wac³aw i dawnym zwyczajem
Uœcisn¹³ stara rêkê; - co jemu nawzajem
Szorstkie, Ine, lecz szczere odda³a œcisnienie;
I ju¿ bystry koñ z jeŸdŸcem przesadza drzew cienie,
A stary Miecznik wzi¹³ siê do zwyk³ych pacierzy.
O! jak œlicznie przez pole m³ody Wac³aw bie¿y!
Srebrny po³ysk na w³osach, na piórach, a w zbroi
Twarz ogromna ksiê¿yca malutka siê dwoi.
O! jak œlicznie wœród ciszy w naturze rozlanej
Lecieæ z stêsknionym sercem do swojej kochanej!
I ka¿dy przedmiot witaæ z przychylna pamiêci¹,
I wszystkie je wyœcigaæ nieœcignion¹ chêci¹!
Wtedy to s³odkie tony brzmi¹ce przerywanie;
Œpiew s³owika, szmer wody i ¿ab skrzekotanie
W dzikiej, têsknej i ¿ywej, i tkliwej muzyce
Mówi¹ ocknionym czuciom swoje tajemnice;
Wtedy to luby zapach, co z kwiatów ulata.
Lekkim tchnieniem rozkoszy mg³ê nosków odmiata,
I dusza rozjaœniona, jakby wyjœcie mia³a
W niebiosa swego Twórcy, z kajdan swego cia³a;
Wtedy matk¹ natura - wszystko z cz³ekiem dzieli
I wszystko siê uœmiecha, i wszystko weseli;

background image

60

Wtedy w schowanej szabli uraz zapomnienie.
W pysznym spojrzeniu - dobroæ, w ustach - przebaczenie.
Ta noc, ten ksiê¿yc, to zwyciêstwo nad Tatarami, to uœciœnienie starego Miecznika, to duma-
nie w takiej porze, w takiej pewnoœci czytelnika, ¿e rycerz w domu trunê i pogrzeb zastanie -
ile¿ w tym wszystkim smutku! Co tu ¿a³oœci - a najbardziej ile efektu malarskiego, drama-
tycznego, poetyckiego!!
I lak to lecia³ Wac³aw - b³ogi, gdyby nagle
Piorun rozdar³ w tej chwili jego ¿ycia ¿agle.
Boby nim wicher œwiata miotaæ nie by³ w sile,
Chybaby szumia³ wœciek³y po zimnej mogile.
I tak to mija³ stepy - lecz œwietne marzenie,
Co nim æmi dzieci ziemi szczêœcia upojenie.
Oh! zbyt krótkie! Jak widmo staje przypomnienie
I budzi martwa przesz³oœæ, i w wonne kotary
Szepcz¹ dreszcz i niepokój zgromadzone mary.
„Tak j¹ md³¹, s³ab¹ widzia³; a wszak bez obrony
Wiêdnie pieszczotny powój - a wszak bez os³ony
Nie trwa tu s³odki owoc - i có¿, ledwo wróci³,
Ujrza³ swój raj stracony i zaraz porzuci³!
Dlaczego? dla czczej s³awy, której blask nie wa¿y
Jednego uœmiechnienia ukochanej twarzy.

Gdyby¿ przynajmniej w los swój wierzyæ mia³ powody, Lecz ledwo burza
przesz³a, ju¿ pewny pogody.

Niepomny, jak to gorzko czas zgryzot¹ liczyæ,

P³ochy, wydar³ siê szczêœciu, co móg³ odziedziczyæ.”

Ach! dalej, prêdzej! lekko przez chwasty i rowy

Sunie koñ wyci¹gniêty - a brzêkiem podkowy.

Hukiem pêdu, b³yszcz¹c¹ postaci¹ rycerza

Ocknionego wieœniaka pierwsza myœl uderza;

„Ha! ha!” - nim otar³ oczy i serca móg³ dowieœæ,

Znik³ rycerz i zostawi³ o upiorach powieœæ.

I tak to lecia³ Wac³aw - szczêœliw, trwo¿ny razem. Œliczny, straszny-by³
wiernym œmiertelnych obrazem.


Nikt nie wyszed³ na spotkanie drogiego goœcia w domu Marii. Nikt nie odebra³ r¿¹cego, spie-
nionego konia. Zako³ata³; nikt mu nie otwiera, nic nie przerywa g³êbokiej cichoœci. „Musi
byæ bardzo póŸno” - pomyœla³ Wac³aw. Przy œwietle ksiê¿yca b³¹ka siê oko³o domu. Na osta-
tek postrzega ruch w sypialnej komnacie. Przez otwarte widzi okno lekk¹ zas³onê, któr¹ wiatr

background image

61

to wypycha³ z pokoju, to znowu wci¹ga³. Niecierpliwy skacze przez to okno i znajduje umar³¹
kobietê w ¿a³obnej odzie¿y. Owa postaæ dwuznaczna uwiadomia rycerza o tym, co siê sta³o.

Lecz któ¿ by³ ten cz³ek ma³y z okiem zap³akanem?
Czy duchem jego losu? Anio³em? Szatanem?
Czy szczerze dra¿ni mêki lub smutek z nim dzieli?
Nie wiem - obj¹³ rycerza i w czwa³ polecieli.


Taka jest powieœæ Malczewskiego o podnios³ym Wojewodzie, o piêknej Marii i zacnym, sta-
rym Mieczniku. Ze wzglêdu mistrzowskiego prowadzenia rzeczy porównaæ by j¹ mo¿na
z sztuk¹ jak¹ doskona³ego mechanika, gdzie siê wszystko odbywa skutkiem poruszeñ niewi-
dzialnych kó³ek, ¿elazek, sprê¿yn. Umieœci³em to poema na czele nowszych dzie³ ojczystej
poezji, nie i¿by w mniemaniu moim przodek przed nimi trzyma³o - bo taki s¹d by³by z wielu
miar p³ochy i nieopatrzny, bo ka¿de dzie³o uwa¿aæ trzeba jako oddzieln¹ ca³oœæ i ceniæ bez
naci¹gania - ale szczególnie z tej przyczyny, ¿e to jest twór m³odego poety, który ju¿ zeszed³
z tego œwiata, a którego geniuszu dawniejsza krytyka recenzentów stolicy nie pojmowa³a.
Móg³¿em w³aœciwiej post¹piæ sobie? Nikomu wreszcie nie narzucam tego zdania, s¹dzê jed-
nak, ¿e nie masz dzie³a w dzisiejszej poetyckiej literaturze polskiej, które by tê powieœæ Mal-
czewskiego przechodzi³o b¹dŸ wielkoœci¹ uk³adu, b¹dŸ ustawicznoœci¹ ducha, b¹dŸ na ko-
niec umiejêtn¹, szykown¹ zrêcznoœci¹ prawdziwie artystowskiej ekspozycji. - Nieliczny by³
poczet osób sk³adaj¹cych ¿a³obny orszak na pogrzebie Malczewskiego. Nie mówiono wten-
czas: „umar³ wielki poeta”. Przyjaciele ¿a³owali tylko przyjaciela - geniusz przemkn¹³ siê
nieznany, jak cieñ bez szelestu! Po³ó¿my mu teraz na ustroniu kamieñ z skromnym napisem;
„Autorowi Marii”.
Dzie³a innych poetów polskich ledwo niejednozgodnie ceni œwiatlejsza publicznoœæ; we
wszystkich znajduj¹ siê rêku. Krócej te¿ o nich mówiæ bêdê. Dwa szczególnie charaktery
wyraŸniej przebijaj¹ siê w systemie tych nowych tworów poetyckich. Z jednej strony malow-
nictwo historyczne, kszta³ty, figury, grupy, obyczaje, zdarzenia. Poezja ta zajmuje ca³¹ prze-
strzeñ, na któr¹ pad³ i rozpostar³ siê cieñ minionych czasów. Z drugiej zaœ strony: wnêtrzny
duch i uniesienie myœli. Tamte nazywam poezj¹ realn¹, obiektow¹; tê - poezj¹ duszy. Pod tym
dwoistym wzglêdem uwa¿aæ mo¿na usposobienie ka¿dego niemal z dzisiejszych poetów pol-
skich. Te obadwa charaktery, mniej wiêcej wydatne, postrzegaæ siê daj¹ w dzie³ach Adama
Mickiewicza i Józefa Bohdana Zaleskiego; to¿ samo w poezji Woronicza, Seweryna Gosz-
czyñskiego i Kaz. [imierza] Brodziñskiego - to¿ samo u ka¿dego poety.
Atoli te dwa najogólniejsze i najpowszechniejsze wzglêdy teorii bynajmniej nie zacieraj¹ ró¿-
nicy zachodz¹cej miêdzy artystami ani pierwotnej ich w³aœciwoœci. Niechaj tak¿e nikt nie
mniema opacznym rozumieniem moich wyrazów, jakobym chcia³ ustanawiaæ dwie odrêbne
szko³y. Daleki jestem od tego. Jakkolwiek ów rozdzia³ wielkie zajmuje przestwory, bo w jed-
nym mieœci siê œwiat zewnêtrzny z punktu przesz³oœci i teraŸniejszoœci, z punktu historycz-
nego - poezja obiektowa, postaciowa, plastyczna, realna; a w drugim ca³y œwiat duszy, œwiat
poezji psychicznej; zdaje mi siê jednak, ze drogi genialnych talentów s¹ i mog¹ byæ jeszcze
liczniejsze i nigdy nie zbadane, ¿e natchnienie poety mo¿e byæ daleko rozmaitsze. Naprzód
to wszystko przewidzieæ i okreœliæ filozoficznymi definicjami, albo dialektycznymi formu³a-
mi - w mojej mocy nie jest! W sztuce nic masz nic konwencjonalnego. Nie masz na œwiecie
¿adnego w tym wzglêdzie prawodawstwa, ¿adnych przepisów a priori czy a posteriori, ¿ad-

background image

62

nej szko³y, ¿adnej teorii. S¹ to wszystko wymys³y krytyki tchn¹cej obskurantyzmem estetycz-
nym. Jak bia³oœæ wzrok ludzki rozbija, tak siê na drobne atomy rozbijaj¹ wra¿enia, kiedy je
ujmiemy w zimny opis albo podci¹gniemy pod naukowe pojêcie. Dzieliæ, co jest jednym
tchnieniem, rozrywaæ, co tylko w duchu ¿yje, mo¿e¿ byæ coœ niepoetyczniejszego, a nawet
i mniej filozoficznego? Wyobra¿enie z teoretycznych wyci¹gnione rozumowañ jest stateczne,
nieruchome i nieodmienne: a sztuka ustawnie w ruchu, w ¿yciu, w odmianach! P³yn powietrz-
ny, oblewaj¹cy ziemiokr¹g, nie jest tak powiewny, ruchomy i tak swobodnie na wszystkie
strony siê nie roznosi, jak myœl poety. Misterstwo jego przyrównaæ by mo¿na do instrumentu
wydaj¹cego niepoliczone dŸwiêki - od ptasiego œwiegotania do ³oskotu burzy, od cichych
westchnieñ do ogromienia i zgrozy. Jest to w rzeczy samej instrument nieskoñczonoœci.
Chcieli¿byœcie wynaleŸæ abecad³o i gramatykê dla poezji, albo naukê rytmu i melodii, teoriê
kombinacji dla tonów, którym nigdy i miary, i koñca nie bêdzie? Umar³ego poetê trudno spra-
wiedliwie oceniæ, albo wtenczas, kiedy moc jego za ¿ycia zemdleje w zlodowacia³ej staroœci.
A có¿ dopiero ¿ywego sztukmistrza w sile wieku i pe³noœci lat mêskich!! Czy¿ nie ma on
prawa zawo³aæ na swego krytyka: „nie zakreœlaj mi sfery, nie opisuj mnie, jakobym siê
w pewnej zachowywa³ mierze, nie mów, ¿e jestem taki, a nie inny, bo siê omylisz!” - Chcieæ
uczyniæ charakterystykê takiego poety, a pisaæ na bie¿¹cej wodzie, to prawie wszystko jedno.
Jak litery na piasku rozsuwaj¹ siê, jak siê rozp³ywaj¹ w wodzie, jako siê dŸwiêk na powie-
trzu rozprasza, tak s¹ marne, tak znikome pojêcia krytyki, stawiaj¹cej karciane pa³acyki teo-
rii i chc¹cej samow³adnie, pod³ug wyobra¿eñ tej teorii, panowaæ w udzielnej krainie sztuk-
mistrzów. - Potrzebna jest filozoficzna teoria kunsztu: cale jednak inn¹ powinnoœæ sprawuje!
Maj¹c sobie dane pewne systema dzie³ poetyckich rozwa¿a ich charaktery, wdziêk, moc, sfor-
noœæ, przywary i usterki: rozwa¿a to wszystko z pewnych wzglêdów, wœród pewnych okolicz-
noœci, ale nie w celu wyci¹gnienia z tego prawide³ empirycznych, które by rz¹dzi³y natchnie-
niem innych poetów. Rz¹dziæ natchnieniem! Jaka¿, w tym sprzecznoœæ i niezgoda! Poezja
wzorowa! - jak pospolicie u nas mówi¹. Jak¿e omyln¹ myœl zawiera to wys³owienie! Myœl
pewnej mod³y i linii dla talentu, myœl naœladowstwa, bo co tylko jest wzorowe, ju¿ tym sa-
mym ma byæ naœladowane. Myœl zabijaj¹c¹ pierwotne zdolnoœci, szkodliw¹ dla najpiêkniej-
szych usposobieñ! Kto powie poezja wzorowa, ju¿ tym samym okazuje, i¿ nie rozumie, co
jest poezja. Nie masz poezji wzorowej. Jest szko³a, ale dla krytyków, nie dla poetów: dla
mi³oœników sztuki, nie dla sztukmistrzów: dla czytelników, nie dla pisarzy. - Wchodz¹c do
gabinetu naturalnego, widzimy rozmaite podzia³y, karteczki, napisy, egzemplarze wypchane
s³om¹, puchem, œmieciami, plew¹ - ca³e widzimy systema zoologiczne, ornitograficzne, ana-
tomiczne, szkielety, koœciotrupy: czy¿ natura podzia³a³a to wszystko wedle teorii, systematu
i dzia³u akademicznego? Takim gabinetem martwych istot, tak¹ bibliotek¹ nie¿ywych egzem-
plarzy by³yby ksiêgi estetyków, nie znaj¹cych swego powo³ania.
Wytknieniem dwóch wzmiankowanych charakterów nie ograniczam imaginacji, ani po dyk-
tatorsku narzucam siê za nauczyciela i mistrza artystom, rodakom moim. Podzia³ ten s³u¿y
mi tylko do wykreœlenia idealnej, ¿e tak powiem, architektoniki efektów poetyckich w syste-
mie ogólnym teraŸniejszej artystowskiej literatury polskiej, uwa¿anej we wzglêdzie filozo-
ficznym refleksji myœl¹cego narodu. Dwa s¹ pierwiastki, niejako dwa atomy poezji: realizm
i duch. Tam rzeczy zewnêtrzne, natura, spo³ecznoœæ, historia: tu myœl, idea. Albo poeta o w³a-
snej zapomina indywidualnoœci, o swej jednostce, o swoim „ja”, i odj¹wszy siê samemu so-
bie, wszystkê chêæ swojê i starania k³adzie w to jedynie, a¿eby twory jego mia³y tê rzeczywi-

background image

63

stoœæ, tê prawdziwoœæ, tê realnoœæ niezgruntowan¹, to istnienie odrêbne i niezale¿ne, jakie
maj¹ twory w przyrodzeniu: albo samego siebie z uczuæ swoich i istoty jestestwa swego snu-
je, wynurza i jest zawsze samym sob¹. W pierwszym przypadku poeta jest realny, w drugim
idealny. Czêstokroæ byæ mo¿e i realny, i idealny zarazem. Wszelki realizm zmierza do posta-
ci, do form statecznych, determinowanych, okreœlonych, widomych. Taka jest poezja histo-
ryczna. Takim poet¹ jest Szekspir, Gete, Bohdan Zaleski. Ich jednostka, ich indywidualnoœæ
rozprasza siê, niknie, ginie w ich utworach. Sztukmistrz kryje siê i chowa w swoim dziele tak,
¿e nikt nie wie: kto on jest, jakie jego uczucia, jaka myœl, jakie zdanie? Nikt nawet tego zgad-
n¹æ nie mo¿e! - Któ¿ na przyk³ad wyrozumie indywidualny charakter Szekspira jako cz³o-
wieka z charakteru i roli Hamleta, który wszystkie postêpki i mowy swoje zafarbowa³ myœl¹
i chêci¹ wiecznego zatracenia duszy stryja - Hamleta, którego loika bardziej przera¿a ni¿eli
zbrodnia króla, który jest potworem mimo ca³ej m¹droœci i filozofii swojej! Któ¿ tego same-
go Szekspira wyrozumie z charakteru Julii albo Ofelii! Taki poeta nic ma ekscentrycznego
punktu za granicami œwiata i natury, z którego by na ni¹ patrzy³, a potem mêdrkowa³, filozo-
fowa³, ale jest umieszczon wewn¹trz niej samej. Nie zbli¿a siê ku niej refleksj¹, rozumowa-
niem, ale w niej ¿yje - jej ¿yciem ¿yj¹ jego twory. To rozumiem przez realizm poetycki. Wy-
razy postaciowy, realny, snycerski, plastyczny, rzeczywisty w jednym znaczeniu u¿ywam.
Przeciwnie poeta filozofuj¹cy, rozumuj¹cy, idealista, samego siebie zawsze przed oczy nasze
stawia i wszystko tynkuje farb¹ swej indywidualnoœci, wszystko ci¹gnie do swej jednostki,
do swego „ja”. Takim poet¹ jest Bayron, Jan Jakub Russo, Szyller, Mickiewicz. Ich poezja
subiektowa; ich kszta³ty mniej okreœlone, coraz bardziej oddalaj¹ siê od statuy, od pos¹gu
i rozwiewaj¹ w nic przed obliczem naszym, jak duchy na chwilê jawi¹ce siê w cielesnej po-
staci, jak nikn¹ce cienie. Wszystko u nich zmierza do tonu, do muzykalnoœci. Muzyka s³u¿y
ich fantazji, tak jak figury marmurowe poetyckiemu s³u¿¹ realizmowi. Muzykalne jest mi-
sterstwo poetów filozofuj¹cych, dumaj¹cych. - Krytyka filozoficzna powinna oznaczyæ, jaki
zachodzi stosunek w systemie poetyckiej literatury miêdzy tym realizmem i idealizmem, miê-
dzy muzykalnoœci¹ i snycerstwem, miêdzy œpiewem i foremn¹ postaci¹, kszta³tem - tymi osta-
tecznymi koñczynami poetyckiego œwiata. Wszystko to widzieæ trzeba z punktu optycznego
fantazji i z tego punktu wykreœlaæ linie architektoniki poetyckich efektów.
Podró¿ni opisuj¹ napowietrzne omamienia w Egipcie i na pustyni libijskiej. S³awne s¹ te fe-
nomena! Bywa nieraz w Egipcie, ¿e z rana i ku wieczorowi za wzniesieniem siê lub zajœciem
s³oñca dalekie p³aszczyzny, wiejskie osady, ca³y krajobraz naoko³o inny kszta³t, ni¿eli zwy-
kle, przybiera. Okolica wydaje siê natenczas jak obszerne jezioro - wioski zdaj¹ siê byæ wy-
spami. P³yn œklany, przezroczysty widokres oblewa, gdzie siê rzeczy ziemskie dwoj¹, troj¹.
Po kilka godzin trwa to jawisko. - Czy¿ duch ludzki na swoim widokresie, w swoim powie-
trzokrêgu, takich widzeñ nie miewa? Czy¿ w tej optyce fantazji nie postrzegamy niekiedy
tego wszystkiego, co siê ko³o nas dzieje w naturze, w spo³ecznoœci? A poeta liryk, melancho-
lijny rozmyœlacz, filozof czy¿ nie mami nas, nie zachwyca t¹ czarodziejsk¹, napowietrzn¹,
albo gdy wzrok swój obróci w przeciwleg³¹ stronê, to i podziemn¹ w³adz¹ fantazji naszego
ducha? Znam takiego poetê, rodaka. Znamy go wszyscy. Przebiegnê jego powieœæ, smut-
niejsz¹ jeszcze i boleœniej rozdzieraj¹c¹ duszê ni¿eli Maria Malczewskiego. - Nie wiedzieæ,
gdzie siê to dzia³o; na tym te¿ nic nie zale¿y. Pustelnik, ksi¹dz, dzieci - otó¿ osoby, którym
autor poruczy³ g³ówne role. Niepoczesny, cichy domek na wiejskim ustroniu - ta scena jego
poematu. Nie jest to jednak sielanka. Pozbierawszy rozrzucone u³amki tego utworu, mo¿na

background image

64

by je z³o¿yæ w ca³oœæ doœæ naturaln¹, prost¹. M³odzieniec tkliwy, namiêtny, z ¿yw¹, ognist¹
imaginacj¹ - piêkna kobieta, lecz pró¿na, wietrznica, bo komu innemu sw¹ rêkê odda³a, blask
i mienie przenosz¹c nad szczêœcie kochanki: w koñcu rozpacz, samobójstwo, skutki zawie-
dzionej, p³omienistej mi³oœci - taka jest treœæ czwartej czêœci Dziadów. A zatem tak¿e roze-
rwanie œwiêtych zwi¹zków, choæ nie œlubowanych przed o³tarzem, i tak¿e, jak w Marii,
zgwa³cenie praw natury. Tê rzecz zwi¹za³ poeta z obrz¹dkiem siêgaj¹cym pogañskich cza-
sów, który pospólstwo wielu okolic Litwy, Prus i Kurlandii obchodzi³o potajemnie na dniu
zadusznym ku czci zmar³ych w pustkach, kaplicach, zrujnowanych cerkwiach. Uroczystoœæ
ta zale¿a³a na przyzywaniu duchów. Guœlarz czy Gêœlarz sprawowa³ czarnoksiêski obowi¹-
zek. Sci¹gnione rot¹ wyrzeczonego przezeñ zaklêcia, po zawarciu drzwi i okien, jawi³y siê
widma kaŸni¹ niepokoju drêczone, ob³êdne w hierarchii bezcielesnych jestestw duchy miê-
dzy niebem a ziemi¹, których cierpieniom za przesz³e winy na œwiecie skoro ani modlitwa,
ani ofiarowane nie pomaga³y przysmaki, wówczas sprawca obrzêdu odgania³ je krzy¿em pañ-
skim w imiê Ojca, Syna, Ducha. Na tak¹ uroczystoœæ przyby³ tak¿e ów nieszczêœliwy m³o-
dzian, który sobie z rozpaczy ¿ycie odj¹³, któremu z tajemnych zrz¹dzeñ przypad³o, ¿eby rok-
rocznie wstawa³ z grobu i ponawia³ na sobie wykonan¹ zbrodniê. Myœl poetycka! Ale tylko
wielki poeta w tym wieku niedowiarstwa i wstrêtu od zabobonów móg³ osnuæ poema na ta-
kim szcz¹tku starych podañ ³atwowiernej prostoty. Nikt piêkniejszego od czasów Julii Szek-
spira nie skreœli³ obrazu! Nikt z spó³czesnych Mickiewicza nie przemówi³ namiêtniejszym,
ognistszym jêzykiem mi³oœci: nikt mocniejszym urokiem nie zaczarowa³ i nie podbi³ pod
pos³uszeñstwo poetyckiej wiary, rozumu i imaginacji swoich czytelników!! - Ta czwarta czêœæ
Dziadów jest w³aœciwie drug¹ czêœci¹ i dokoñczeniem Wertera Getego. Bo takim, jak ów
upiór z rozdart¹ piersi¹, jak ów ob³¹kany pustelnik w mieszkaniu ksiêdza, niegdyœ swego
nauczyciela, z t¹ rozpacz¹ na duszy, z t¹ boleœci¹ na sercu, z tym melancholijnym, pochmur-
nym, fantastyckim wejrzeniem na przesz³oœæ i naturê, nie kto inny móg³by byæ, tylko kocha-
nek Karoliny wywo³any z grobu - je¿eli, rozci¹gn¹wszy niæ cierpieñ tego zapaleñca, wysta-
wiæ sobie zdo³amy, jakby mówi³, czu³, rozmyœla³ i duma³ po œmierci.
„Z mêsk¹ godnoœci¹ niech siê uœmiecha Polak - tak pisze Kaz. Brodziñski w swoim Pamiêt-
niku - gdy mieszkaniec Tybru albo Sekwany twardym jego jêzyk nazywa. Z wewnêtrzn¹ przy-
tomnoœci¹, z powag¹, dojrza³emu mê¿owi przyzwoit¹, niech s³ucha cudzoziemca, gdy siê nad
jego wyrazami, jak niewieœciuch nad podniesieniem staro¿ytnej zbroi, mocuje, gdy jêzyka
jego, jak dzieciê, pieœciwie wymawiaæ siê uczy.” A dalej: „póki mêstwo w narodzie nie wy-
gaœnie, póki obyczaje nie znikczemniej¹, póty nie zapierajmy siê owej twardoœci jêzyka. Ma
on i w niej swoja harmoniê, swoj¹ œpiewnoœæ, ale jest to szum odwiecznego, roz³o¿ystego
dêbu, nie poœwist chwastu, który za ka¿dym polotem wiatru zgina siê lub ³amie i cienkim
tylko odg³osem jêczenia wydaje”. - To postrze¿enie we wzglêdzie jêzyka polskiego odnie-
œmy do Gra¿yny. Nigdzie bowiem w³aœciwszego przystosowania mieæ nie mo¿e. Twardy jest
styl tej powieœci jak ¿elazna zbroja, chropowaty jak chrzêst tej zbroi, kiedy ni¹ silne potrz¹-
saj¹ ramiona, ostry jak na starych obrazach fizjonomie rycerzy, a tak dziki i malarski, jak by³y
dzikie i leœne serca mê¿ów pogañskiej jeszcze Litwy i pancernych mnichów, co ich chrzcili
i mordowali. Naœladowcza tej mowy harmonia, strojnej w³asnym wdziêkiem, myœl czytelni-
ka obraca ku owym czasom, kiedy siê dziaæ mia³a rzecz poematu; stawia nas niejako wœród
ludu Litawora i oprowadza po wewnêtrznych jego zamku komnatach. Jest¿e co pierwotwor-
niejszego w systemie poetyckiej naszej literatury albo co by œciœlej spowinowacone by³o z da-

background image

65

leka przesz³oœci¹, której echo tak donoœnie, tak wyraŸnie grzmi, brzmi, odbija siê w samym
wys³owieniu? - Koloryt stylu, namiêtnoœci, uczuæ w czwartej czêœci Dziadów jest poœmiert-
ny, jakby zafarbowany tynkiem myœli namiêtnego wywo³añca grobów, tu³acza martwych kra-
in. Jest to styl rozpamiêtywañ upiora, a styl Gra¿yny na kszta³t rdzy pokrywaj¹cej sprzêt ry-
cerski starego wieku. Je¿eli przypuœcimy, ¿e pewna ró¿noœæ zachodzi miêdzy poezj¹ i sztuk¹
artysty, miêdzy realizmem i idealnoœci¹ (co, zdaniem moim, nie podpada zaprzeczeniu), rzec
by mo¿na, zawsze jednak z bacznym wzglêdem na w³aœciwe znaczenie tych wyrazów, jako-
by czwarta czêœæ Dziadów by³a tworem poety, a Gra¿yna tworem obrazowego sztukmistrza.
- Przynajmniej wielka zgodnoœæ wyk³adu kunsztownego z treœci¹, zgodnoœæ i to¿samoœæ ko-
lorytu z wewnêtrzn¹ istot¹ rzeczy, w jednym i drugim przypadku zdaj¹ siê popieraæ to mnie-
manie i upowa¿niaæ do takiego s¹du.
Te s¹ dwa, zdaniem moim, najpiêkniejsze twory Mickiewicza, w których poetycki i artystow-
ski talent tego wielkiego sztukmistrza najokazalej zajaœnia³. Mniemanie powszechne przyzna-
³o pierwszeñstwo przed nimi Wallenrodowi. Ja inaczej s¹dzê. Czyn wspania³omyœlny piêknej
Litewki jest rzecz¹ poematu Gra¿yna: zaœ rzecz¹ poematu Konrad Wallenrod jest szlachetne
przedsiêwziêcie i nie mniej wspania³omyœlne poœwiêcenie siê dzielnego Litwina. „Wieœæ
prawdziwa jak rachunek, a dziwna jak mara.” Wallenrod s³u¿y³ Litwie ob³ud¹, z³amaniem
wiary, utrat¹ czeœci. Lecz po odciêciu g³êbokiego i politycznego w tym rozumienia, poema
Konrad Wallenrod cz¹stkowo, u³amkami œliczne i czaruj¹ce, w rozwinieniu jednak swoim
jako twór sztukmistrza i we wzglêdzie artystowskim ca³oœci¹ organiczn¹, poetyck¹ nie jest.
Pisz¹c to, nie lada zapewne materi¹ wzruszam: wiem, jaki tym zgie³k rozniecê wielbicieli
Wallenroda. Wszak¿e ka¿dy wypowiedzieæ powinien, co czuje, co myœli, g³owy swojej nigdy
nie poddaj¹c pod pos³uszeñstwo, choæby nawet powszechnej, opinii. Moje zaœ rozumienie
w tym wzglêdzie jest takie: ¿e w uk³adzie Wallenroda, rozci¹g³ym, g³êbokim, œmia³ym, prze-
chodz¹cym miarê zwyk³ych przedsiêwziêæ poetyckich, nie masz wewnêtrznej zgody i harmo-
nii miêdzy czêœciami, miêdzy masami ogólnej konstrukcji poematu. Rzecz dobrze pomyœlana
i w pocz¹tkach rozpostarta daleko, chromieje, s³abnie w dalszym wywodzie. Mickiewicz nie
zrealizowa³ wielkiego planu, nic rozwin¹³ i nie wyczerpn¹³ idei swego poematu. Miêdzy cha-
rakterem Wallenroda, miêdzy scenami, gdzie siê ten charakter najjawniej wyra¿a, a ekspozy-
cja g³ównej jego sprawy zachodzi widoczny, uderzaj¹cy niestosunek - taki sam, jaki czêsto-
kroæ postrzegamy w nie dokoñczonym gmachu genialnego architekty, kiedy myœl i staranie
swoje w to po³o¿ywszy, ¿eby ustroiæ front ca³ym przepychem swej sztuki, resztê budowli jak
mo¿e najskwapliwiej, naprêdce przyrz¹dza, ¿eby jako tako przypada³a do miary z g³ównym
efektem od przodu. Wielka tak¿e zachodzi dysproporcja miêdzy czêœci¹ genetyczn¹ poema-
tu, to jest miêdzy t¹ czêœci¹, gdzie siê rzecz przed naszymi dzieje oczyma, a czêœci¹ opisow¹,
narracyjn¹. Wojna Zakonu z Litw¹ w porównaniu z tym, co j¹ poprzedza, prêdzej, krócej od-
prawiona, ni¿eli plan dzie³a wymaga³, widocznie skutek os³abia. Czemu¿ nie widzimy Wal-
lenroda w namiocie z Halbanem? Porozumiewanie siê, znoszenie z Wito³dem, tak wa¿ne i tak
zajmuj¹ce, w obrêb poematu prawie nie wchodzi. Walter Skot porównywa bieg powieœci z ro-
sn¹c¹ chy¿oœci¹ kamienia, gdy na dó³ z stromego spada pagórka. Z pocz¹tku wszelkie mija
przeszkody, nastêpnie coraz prêdzej siê toczy, na wpó³ drogi i ku koñcowi spadku warcz¹c
z ³oskotem: a gdy ju¿ ma stan¹æ u kresu, natenczas z niewypowiedzian¹ leci szybkoœci¹. Ale
ruch, bieg powieœci w Wallenrodzie nie zdaje siê byæ tym kszta³tem uregulowany. Jest to rze-
ka nie wszêdzie sp³awna, nie wszêdzie ¿aglown¹ liniê maj¹ca; nurt jej niesta³y, zawodny:

background image

66

chy¿oœæ strumienia niejednaka. Tu wielki rozlew, wezbranie z brzegów; gdzie indziej w¹skie
i coraz wê¿sze koryto, tak ¿e je pieszy wêdrowiec ¿artkim przebêdzie skokiem. I na mieli-
znach nie zbywa! - Te zarzuty dotycz¹ ekonomii wewnêtrznej poematu. Ale sam bohater po-
wieœci daleko wiêkszemu podlega zarzutowi. Któ¿ by da³ temu wiarê? Wszak ci ten Wallen-
rod, ten rycerski Krzy¿ak, pogromca Zakonu, jest przecie zakochanym czwartej czêœci Dzia-
dów
upiorem! Ta sama mi³oœæ, ten sam koloryt namiêtnoœci, ledwo nie te¿ same wyra¿enie:

Bóg mnie oœwieci³ **, ja powracam z Litwy.

Ja owe miejsca, twój zamek widzia³em,

Kowieñski zamek -ju¿ tylko ruiny:

Odwracam oczy, przelatujê czwa³em,

Biegê do owej, do naszej doliny.

Wszystko jak dawniej! te¿ laski, te kwiaty;

Wszystko, jak by³o owego wieczora.

Gdyœmy dolinê ¿egnali przed laty.

Ach! mnie siê zda³o, ¿e to by³o wczora! Kamieñ, pamiêtasz ów kamieñ
wynios³y,

Co niegdyœ naszych przechadzek by³ celem? -

Stoi dotychczas, tylko mchem zaros³y.

Ledwiem go dostrzeg³, os³oniony zielem. Wyrwa³em zielska, obmy³em go
³zami:

Siedzenie z darni, gdzie po letnim znoju

Lubi³aœ spocz¹æ miêdzy jaworami:

•ród³o, gdziem szuka³ dla ciebie napoju:

Jam wszystko znalaz³, obejrza³, obchodzi³,

Nawet twój ma³y ch³odnik zostawiono,

Com go suchymi wierzbami ogrodzi³.

Te suche wierzby, jaki cud, Aldono!

Dawniej m¹ rêk¹ wbite w piasek suchy,

Dziœ ich nie poznasz, dzisiaj piêkne drzewa

I liœcie na nich wiosenne powiewa,

I m³odych kwiatków unosz¹ siê puchy.

background image

67

Ach! na ten widok pociecha nieznana, Przeczucie szczêœcia serce o¿ywi³o:

Ca³uj¹c wierzby pad³em na kolana.

Bo¿e mój - rzek³em - oby siê spe³ni³o!

Obyœmy, w strony ojczyste wróceni,

Kiedy litewsk¹ zamieszkamy rolê,

Od¿yli znowu! niech i nasz¹ dolê

Znowu nadziei listek zazieleni!

Wszystkoæ to przeœliczne, nie przeczê, i ów kamieñ, i ta wierzba, i te kwiatki, i listki, i pu-
chy! Ale jak Ÿle siê wydaje u Wallenroda ta pieœciwoœæ rozpamiêtywañ, ta poezja pami¹tek!!
W owym wieku tak poetyckim, lecz poezj¹ ¿ycia, poezj¹ rzeczywistoœci, a nie poezj¹ tkli-
wych, sentymentalnych wspomnieñ!... Dopiero kiedy spo³ecznoœæ, wychodz¹c z czasu fanta-
styckiego, lodowacieje powoli staroœci¹ rozumu, kiedy rozum jasnoœci¹ swoj¹, swoim mêdr-
kowaniem i rachmistrzostwem wszystko odczaruje, co siê ko³o nas dzieje, co siê nawet dzia-
³o w przesz³ych czasach, kiedy rozbiec urok ka¿dego omamienia, ka¿dego uczucia, imagina-
cji, zapa³u, uniesienia, dopiero natenczas, w tej epoce doskona³ej, zimnej refleksji, kiedy dr¿y
serce nasze, ale od polarnego mrozu, nie z zachwycenia - wtenczas dopiero rodzi siê poezja
melancholii, poezja czwartej czêœci Dziadów. - Pustelnik mówi do ksiêdza:

Obraz tego rozstania dot¹d w myœli stoi:

Pamiêtam œród jesieni... przy wieczornym ch³odzie -

Jutro mia³em wyjechaæ... b³¹dzê po ogrodzie!


W rozmyœlaniu, w modlitwach szuka³em tej zbroi,
Któr¹ bym odzia³ serce miêkkie z przyrodzenia

I wytrzyma³ ostatni pocisk jej spojrzenia!


B³¹dzi³em po zaroœlach, gdzie mnie oczy nios¹,
Noc by³a najpiêkniejsza! Pamiêtam dziœ jeszcze:

Na kilka godzin pierwej wyla³y siê deszcze,

Ca³a ziemia kroplist¹ po³yska³a ros¹.

Doliny mg³a odziewa, jakby morze œniegu:

Z tej strony chmura gruba napêdzi³a lawy,

A z tamtej strony ksiê¿yc przeziera³ bladawy. Gwiazdy ton¹ w b³êkicie po
nocnym obiegu:

Spojrzê... jak raz nade mn¹ œwieci gwiazdka wschodnia.

O, znam j¹ odt¹d dobrze - witamy siê co dnia!

background image

68

Spojrzê na dó³... na szpaler... patrz, tam przy altanie

Ujrza³em j¹ niespodzianie! itd.


Ta mi³oœæ, te wyra¿enia, te myœli, te widoki natury zachwycaj¹ w Dziadach, ale wszystko to
jest uderzaj¹cym anachronizmem w Wallenrodzie. Rzecz jego nic przypada w te czasy i jego
charakter z tak¹ mi³oœci¹ ¿adn¹ nie rymuje miar¹... Ta, ¿e tak powiem, modernizacja pojêæ
i kolorytu stawia w fa³szywym œwietle bohatera poematu, samej rzeczy przyczyniaj¹c niefo-
remnoœci, bezkszta³tnoœci. Wreszcie ju¿ to jest maniera sentymentalna, z której, przy czêst-
szym jeszcze u¿ywaniu i wznawianiu tego, co siê raz rzek³o, ³atwo wykszta³ciæ by siê mog³y
pewne jeremiady tkliwych westchnieñ i pewna rutyna mi³oœci. Tak samo Rossyni grandioso
swoje nieraz rozprasza czêstym powtarzaniem spowszednia³ej w orkiestrze pieœciwoœci.
Krótko mówi¹c: ca³y romans Alfa i Aldony z³y skutek czyni w tym poemacie. Aldona nawet
ku koñcowi stroi zaloty niegodne pustelnicy. Wymawiaj¹c siê kochankowi, który j¹ chcia³
unieœæ do Litwy, powiada: ja siê „zestarza³am, zbrzyd³am... Nie, niechaj nigdy nêdza pustel-
nicy, jej zgas³a Ÿrenica, jej twarzy bladoœæ nie kazi w pamiêci twojej oblicza piêknej kiedyœ
Aldony. I ciebie tak¿e nie chcê widzieæ z bliska - daruj, mój kochany, ¿e ci to mówiê, ale i ty
mo¿e dzisiaj ju¿ nie jesteœ taki, jakim bywa³eœ przed laty. Alfie, nam lepiej zostaæ takimi,
jakimi dawniej byliœmy”.
Aldona nie chce paœæ z uniesieniem w ramiona Alfa - czego¿ chce? oto chce go tylko widzieæ
¿ywym, co wieczora z nim rozmawiaæ: os³adzaæ chce tym sposobem wszystkie cierpienia.
„Staraj siê - mówi - czêœciej i raniej przychodziæ.” - Co wiêksza, Aldona chcia³aby mieæ nie
tylko Alfa, ale ca³¹ Litwê w miniaturze ko³o swej wie¿y:

Gdybyœ - pos³uchaj - woko³o równiny

Ch³odnik podobny owemu zasadzi³

I twoje wierzby kochane sprowadzi³,

I kwiaty, nawet ów kamieñ z doliny;

Niech czasem dziatki z pobliskiego sio³a

Bawi¹ siê miêdzy ojczystymi drzewy,

Ojczyste w wianek uplataj¹ zio³a,

Niechaj litewskie powtarzaj¹ œpiewy, itd.


To¿ samo, s³owo w s³owo, co w Szwajcarskiej familii Weygla!! - Czy¿ nie wpad³o w myœl
Mickiewiczowi, ¿e to wszystko jest drobne, ma³e, ¿e to afektacja i ledwo nie takie samo
wydwarzanie, jakim mieszkañcy miast têskni¹ do piêknej za miastem natury? - Czego¿ ¿¹da
Alf, gdy mu siê nie uda³o prze³amaæ uporu Aldony? Oto przynajmniej na pami¹tkê „ga³¹zki
z wie¿y”, a poniewa¿ na wie¿y kwiaty nie rosn¹, to przynajmniej nitki z odzie¿y, albo z war-
kocza zawi¹zki, albo wreszcie kamyczka z muru! - W te œmiesznoœci dzieciñstwa wpad³ wiel-
ki artysta, myœl¹cy sztukmistrz! Jak¿e to wszystko os³abi³o wdziêk tego poematu! Ile¿ w tym
wszystkim psychologicznej i poetyckiej nieprawdy! - I ten¿e to Wallenrod, pomyœli³em sobie,

background image

69

ten Alf pierwszej sceny, wielki, straszny, którego w³os posiwia³ za m³odu, który w samotno-
œci grób myœli swoich roztwiera³ napojem, który jednego razu, winem i wieœci¹ barda rozpa-
lony, odœpiewa³ wrogom z³owieszcz¹ balladê?
Wytrysk ognistego ducha, strumieñ najczystszego uniesienia, najwy¿sza liryczna inspiracja,
p³omieñ mi³oœci - to czwarta czêœæ Dziadów Adama Mickiewicza! Doskona³e malownictwo
historyczne, najpiêkniejszy realizm poetycki i artystowski, prawdziwe objawienie przesz³o-
œci, to Gra¿yna! Mozaikowa robota poety nie umiej¹cego wyjœæ myœl¹ i dusz¹ z swojej indy-
widualnoœci, z swej jednostki, nie umiej¹cego odj¹æ siê samemu sobie dla rzeczy i stworzyæ
œwiat oddzielny, odrêbny, za granic¹ swego ducha - to poema Konrad Wallenrod! Jedno z naj-
wiêkszych dzie³ literatury naszej, choæ siê tylko z piêknych fragmentów sk³ada, i zarazem
przyk³ad jawnie, jaœnie pokazuj¹cy, jak trudno sztukmistrzowi indywidualnemu, subiektowe-
mu przenieœæ siê z swej idealnej sfery w sferê wielkiego poetyckiego realizmu. - Inne poezje
Mickiewicza, np. Sonety krymskie, Farys, nosz¹ na sobie cechê obcego klimatu. - Jest to wie-
lowiedztwo geniuszu i niejako aklimatyzacja fantazji spod cudzego nieba w ojczystej litera-
turze pewn¹ uniwersalnoœci¹ ducha i erudycj¹ poety.
Rozpostar³ siê i mistrzuje pierwiastek indywidualny w pismach Mickiewicza. To „ja” same-
go poety wszêdzie siê przebija, wszystkiemu swojej u¿yczaj¹c w³aœciwoœci. Myœl jego we-
wnêtrzna, samotna, wielka, melancholijna, jest jego ogniskiem i gwiazd¹ na firmamencie jego
poezji; jest jego i ¿ywio³em, i œwiatem, gdzie duch twórczy zamieszka³, gdzie siê bezprze-
stannie objawia, wszystko z siebie snuj¹c, jako paj¹k wije z siebie pajêczynê. Cokolwiek ko³o
siebie postrze¿e w naturze widomej, w spo³ecznoœci, w historii, to wszystko ku sobie odnosi
i farb¹ swego geniuszu, swej jednostki tynkuje. Jest to poeta rozmyœlacz, m¹¿ namiêtny, liryk
z daru i u¿yczenia nieba, filozof w³asnego serca. Zawsze duma i marzy, i miewa swoje wi-
dzenia. W jednej tylko Gra¿ynie o sobie zapomnia³. - Przeciwnie J.B. Zaleski! W jego pi-
smach obadwa te poezji atomy, idealizm i realizm, duch i materia, muzyka i figury, fantazja
i rozmyœl artystowski, dumanie i res statuaria, snycerstwo, œpiew i kszta³t, w wiêkszej z sob¹
zgodzie, w wiêkszej harmonii zostaj¹; to¿ zdaj¹ siê byæ pod równiejsz¹ niejako i miar¹,
i wag¹ rozdzielone. Czêœci¹ w zamyœle samotnym i têsknocie, czêœci¹ jest w rzeczywistoœci.
To górnymi wzlatuje pojêciami, to wyobra¿a, kszta³ci. Jego postacie rzeœkie, szykowne, ¿ywe,
¿wawe, poskoczne, mile w oko wpadaj¹. Zwykle w jasne przyodziewa je szaty. Taki jego sta-
ry myœliwiec, takie kozactwo, tacy rycerze dum ukraiñskich! Czasem ekscentryczny, poza
krañcami prawdziwego œwiata w idealnej krainie: to znowu wewn¹trz natury, w spo³eczeñ-
stwie i w historii, jak tamta naiwny i szczery, jak ta prawdziwy i realny. ¯artkiego dowcipu,
bystry, przenikliwy: myœl ma prêdk¹ jak widzenie i pochmurn¹, i weso³¹. Oko tego wieszcza
nie zaw¿dy ³z¹ smutku zroszone, ¿ywiej promieni, raŸniej, jaœniej, dalej widzi. I œmieje siê,
i p³acze na przemiany. Imaginacja Zaleskiego œklana, czysta jak b³êkitna wód powierzchnia,
a fantazja ró¿nobarwa, ró¿nolicowa, mieniona jak gra kolorów i ziemskie na ob³okach malo-
wid³a ku schy³kowi dnia jasnego albo jak farby têczy na tle ruchomym w powietrzu-krêgu,
szerokim ³ukiem zbiegaj¹cej, gdy deszczowe rzedn¹ chmury. Taka w³aœciwoœæ, ten charakter
poezji autora Rusa³ek! Przecinaj¹ siê tu, ¿e tak rzekê, dwa wielkie ko³a jednakiej œrednicy,
dwie sfery- realna i idealna. Je¿eli z miary wychodzi i równego tych mas podzia³u, to bar-
dziej i czêœciej ku stronie realizmu. W tym najwiêksza sfornoœæ i energia ducha tego m³ode-
go poety. Nie bez s³usznej wiêc przyczyny zowiemy go wieszczem minionych wieków, poet¹
zgas³ych plemion, poniewa¿ ich postacie i g³osy rozci¹g³ymi tonami swojej arfy z zapad³ego

background image

70

wywo³uje zmierzchu. Sam ten sztukmistrz dla w³asnego tylko u¿ytku narz¹dzi³ owe muzy-
kalne, dŸwiêczne naczynie i swojej roboty strunami takowe nawi¹za³. Nikt bowiem tak jak
on nie zagra na jego instrumencie. Darmo by siê kto na to sili³ i wielkim zdobywa³ dowci-
pem - jako niegdyœ ¿aden dworzanin, ¿aden zalotnik wdowiej¹cej Penelopy nie zdo³a³ napi¹æ
starego ³uku króla Itaki i w cel strza³¹ ugodziæ, choæ i piêkna kobieta, i udzielna wyspa na
morzu by³y nagrod¹ tego strza³u. - Z tej przyczyny tak Ÿle siê wydaje, co b¹dŸ naœladowcy
Zaleskiego jego miar¹, w jego duchu napisaæ chcieli. Te s¹ cechy ogólne. - J.B. Zaleski nie
og³osi³ jeszcze zbioru wszystkich pism swoich, niema³e fragmentami oryginalnych poema-
tów umieszczanymi w dziennikach periodycznych wzbudziwszy oczekiwanie. Wyj¹tek z Ry-
cerskiego rapsodu, Rusa³ki, Damian, Mazepa,
dumy, fantazje, otó¿ ledwo nie wszystko, co
mi siê czytaæ zdarzy³o. W tym jednak wyrazi³y siê ju¿ charakter i w³aœciwoœæ jego poezji,
a szczególniej poetyckiego stylu. Pod wzglêdem zewnêtrznego nawet kolorytu, rytmu i me-
chanizmu, co tylko pisze Bohdan Zaleski, zdaje siê byæ na kszta³t ochotnego ognia w nocnej
dobie, kiedy strumieñ p³omienisty nagle, prêdko, wysoko strzeliwszy w górê, na tysi¹czne siê
rozsypie, rozwieje i bryznie gwiazdy, wieñce, krzy¿yki, zygzaki, wstêgi i smugi œwietlne. Albo
tak¿e jest to coœ na kszta³t zas³ony Rusa³ek z rubinowych isk[ie]r jutrzenki. Takie Czajki, ta-
kie Œpiewaj¹ce jezioro!

To¿ Czarnomorca w noc na pogoni

Nuta dnieprowskich dum a¿ tu dzwoni?

O! nie dnieprowskich nuta to dum -

To jakiœ srebrny, przeci¹g³y szum,

Luba harmonia tonów tysi¹ca

Mile niebieskim arfom wtórz¹ca.

S³odki, czarowny, powietrzny brzêk,

Jak owych pieœni hurysek dŸwiêk;

Co przy dziewicy, w letni poranek,

Œni¹cy na kwiatach roi kochanek.

Nikt w Polszcze nie ma takiego stylu i takiego wys³owienia. W tym mu najpoprawniejsi kla-
sycy nie zrównali. Sposób pisania jemu tylko w³aœciwy, œwietny, mami¹cy, artystowski, wy-
koñczony, brylantowy. Czy¿ sztuka Zaleskiego nie zdaje siê byæ w porz¹dku idealnym efek-
tów dzisiejszej poetyckiej literatury naszej, jakby elementem ruchu, biegu? I tak jest w rze-
czy samej. Prêdka, wietrzna, powiewna, roznoœna dzia³a moc¹ sprê¿yny i wszystko z sob¹
w tym systemie si³¹ lotu porywa.
O Zamku Kaniowskim Seweryna Goszczyñskiego mówi³em w innym miejscu.*** Artyku³
z tego powodu umieszczony w jednym z pism warszawskich oburzy³ wielu czytelników.
Wzruszano litoœnie ramionami, kiedy prawi³em o talencie tego znakomitego pisarza. Dotych-
czas uw³aczaj¹ mu niektórych krzywe zdania. Z przywar wys³owienia, nie wszêdzie tak, jak

background image

71

by mo¿e na rzecz rymotwórcz¹ wypada³o, g³adko i starownie okrzesanego; z niedba³oœci
w wielu miejscach na czystoœæ i wytwór polszczyzny wziêto u nas pobudkê do ods¹dzenia po-
ematu Goszczyñskiego od wszelakiej niemal czeœci. Taki sam los, z takich samych pobudek
spotka³ Mariê Malczewskiego. Atoli dostatecznie tego wypowiedzieæ nie mogê, jak nieopatrz-
ny jest ten s¹d - tym boleœniejszy, tym nieopatrzniejszy, ¿e narodowej chwale pod tym wzglê-
dem najchlubniejsze wydziera zaszczyty. Przyznajê: Goszczyñski nie ma poprawnej, wytwor-
nej dykcji Mickiewicza i Zaleskiego, ale ma owo rozleg³e pojêcie i ten rozmys³ artystowski,
tê bujn¹, p³on¹c¹, ognist¹ fantazj¹, która go stawia w równej mierze z obudwoma wspomnio-
nymi pisarzami. Gdzie siê tylko duch wyra¿a, szanujmy go, powa¿ajmy. Gdzie jest natchnie-
nie poetyckie, tam wnikajmy w treœæ, w istotê rzeczy, na resztê mniej dbaj¹c. - Po wyjœciu na
widok publiczny Zamku Kaniowskiego zleci³ przed rokiem Seweryn Goszczyñski mojemu
staraniu og³oszenie drukiem swoich poezji lirycznych, które teraz dopiero wydane byæ mog¹.
Obecnie pracuje on nad nowym poematem: Polak w jasyrze.
Dzienniki periodyczne dziel¹ czêstokroæ na kawa³ki, co jednym zawodem odbyæ trzeba. To
samo sta³o siê z moim artyku³em o Zamku Kaniowskim. Podzielono go na tyle cz¹stek, ¿e
w koñcu nikt nie zrozumia³ autora. Zreszt¹ i na drukarskich, wykrzywiaj¹cych istotê rzeczy nie
schodzi pomy³kach. Z tej przyczyny umieszczam tu treœæ Zamku Kaniowskiego z ma³ymi od-
mianami dla pokazania na oko czytelnikowi, ¿e uk³ad wzmiankowanej powieœci, dziwny i fan-
tastycki, ma prawdziwe, poetyckie zalety z sprawnoœci w wywodzie i prowadzeniu rzeczy.
Kozak Nebaba urodzi³ siê w Bia³ozorze na Ukrainie, niedaleko Smi³y. Tam pierwsze lata jego
m³odoœci up³ywaj¹. By³a to sztuczka ¿wawa, œmia³a - jak siê o nim stary lirnik w tej powieœci
wyra¿a. Burzliwe, hajdamackie ¿ycie jego zaczyna siê od z³oœliwej pustoty. Trzeba wiedzieæ,
¿e by³a w tej samej wsi dziewczyna cierpi¹ca lekkie na umyœle ob³¹kanie. Ksenia wychodzi³a
ka¿dej nocy nad brzeg piêknego, rodzinnego jeziora przeciwko nieziemskiemu kochankowi,
rozumiej¹c, ¿e na odg³os jej œpiewu przybêdzie w postaci ognistego latawca, niby meteoru prze-
latuj¹cego po jasnym niebie. Wiara w takie duchów z ziemiankami zwi¹zki by³a wtenczas do-
syæ pospolita na Ukrainie. £atwo te¿, jak wiele innych niestworzonych baœni, chwyta³a siê g³ów
zabobonnej prostoty. We wsi wiedziano o tym. Lecz Nebaba nie nale¿a³ do rzêdu ³atwowier-
nych. Przyrzek³, i bodaj czy nie za³o¿y³ siê, ¿e diab³a na schadzce dostrze¿e. Dla w³asnej wiêc
i rówienników rozrywki udaje siê o tajemniczej godzinie nad brzeg jeziora i wmawia w Ksenia,
jakoby by³ owym kochankiem, za którym tak d³ugo têskni³a. Ksenia daje temu wiarê: uwierzyw-
szy, nie opiera siê chêciom Nebaby. Zwi¹zek ten, tak œciœle zaczêty, trwa³ zapewne przez czas
niema³y, póty przynajmniej, ¿e go wyœwieci³ przed wiejsk¹ dru¿yn¹ skutek przynosz¹cy wszê-
dy dziewiczej skromnoœci nies³awê. Ksenia rozkocha³a siê namiêtnie w swoim zwodzicielu. Ju¿
na pok¹tnych nie przestaje schadzkach, ale wiedziona instynktem mi³oœci, silniejszej nad samo
ob³¹kanie, ju¿ go i w t³umie rozeznawaæ i œledziæ nawet zaczyna. St¹d nieznoœne dla Nebaby
od wiejskiej m³odzie¿y przymówki; st¹d dotkliwa uczucie wstydu, st¹d myœl zatarcia œladów
wystêpnego czynu i pierwsza zbrodnia. Topi Kseni¹. - Dosta³y mu siê od natury: uroda, dow-
cip, wspania³a ochota do wszystkiego i mi³oœæ ojczystych swobód: ale razem tym zaletom prze-
ciwne, nieukrócone namiêtnoœci: zawziêtoœæ w uprzedzonej myœli, duma, niestatek i burzliwoœæ.
Charakter niepospolity, na wpó³ dziki, gwa³towny. Taki jest bohatyr tej powieœci. Lecz dodaæ
winienem, ¿e wszystkie te sprawy na lat kilka rzecz poematu uprzedzaj¹.
Ksenia jednak nie zginê³a. Szczêœliwym trafem prêdko z wody wyratowana powraca do ¿ycia,
ale zwiêkszone tym wypadkiem ob³¹kanie w pospolitym u gminu rozumieniu nie zostawuje

background image

72

¿adnej ju¿ w¹tpliwoœci co do zwi¹zków tej kobiety z piek³em. Od tej chwili mo¿na Kseni¹
uwa¿aæ jako ofiarê wywo³an¹ do ¿ycia dla drêczenia winowajcy najboleœniejsz¹ kaŸni¹, to
jest przymileniami obrzyd³ej kochanki.
Tê topielicê poj¹³ i wystawi³ autor w duchu miejscowych uprzedzeñ. Nic siê wa¿nego nie
dzia³o na Ukrainie, czego by nadzwyczajne nie przepowiedzia³y jawiska. Bunt ukraiñski, któ-
ry tam zowi¹ koliszczyzn¹, a szczególniej rzeŸ humañska mia³y byæ tak¿e nadprzyrodzonymi
uprzedzone widziad³ami, miêdzy innymi przez dziwn¹, ob³¹kan¹ kobietê, która klaszcz¹c,
hucz¹c i niezrozumiale be³kocz¹c, z rozwianym w³osem, w podartej odzie¿y, jak Sybilla,
przebiega³a sio³a Ukrainy. Goszczyñski wpl¹ta³ w powieœæ swoj¹ takie mniemanie. Ksenia jak
w pocz¹tkach swego ob³¹kania, tak i nastêpnie to po lasach tu³a³a siê, to nad brzegami wód
na noc ca³¹ siada³a, myœl¹ napowietrznego goni¹c kochanka, z wzrokiem ku niebu na gwiaz-
dy obróconym, wedle wyobra¿eñ ukraiñskiego ludu, jakoby spadaj¹ce gwiazdy by³y z³ymi
duchami. Tak¹ ona piosnk¹ wzywa kochanka:

Wyp³yñ, wyp³yñ zza ob³oku!

Po b³êkitnym przeleæ niebie!

Ja, kochanka, wzywam Ciebie!

W lasów ciszy, w nocy mroku.

Ho-hop! ho-hop! wzywam Ciebie! itd.

Lecz wróæmy siê do osnowy poematu. - Czy to, ¿e Nebaba chcia³ odj¹æ siê niemi³ym wspo-
mnieniom, czyli te¿, ¿e mu srodze dokucza³y przymówki szatañskich mi³ostek, b¹dŸ co b¹dŸ
ojczyste porzuca siedlisko. Przypadek zaprowadza go do Kaniowa, gdzie mêska postaæ i przy-
mioty zjedna³y mu najprzód wzglêdy u starszych, a potem prze³o¿eñstwo nad przydwornym
kozactwem w zamku starosty kaniowskiego. Tam tak¿e m³oda dziewczyna, Orlika, poci¹gnê-
³a ku sobie serce atamana Kozaków, bo który¿ Kozak nie po³o¿y³ wszystkiego starania,
wszystkiej chêci i myœli swojej, ¿eby siê podobaæ piêknej kobiecie? Ale ju¿ to tak przypad³o
Nebabie z przeciwnego losu, ¿e mi³oœæ same nieszczêœcia, na koniec zginienie przynieœæ mu
mia³a. - Rz¹dca tego zamku, Polak, powzi¹³ by³ równ¹ sk³onnoœæ ku Orlice. W nim mia³
Nebaba przemo¿nego, choæ mniej szczêœliwego spó³zalotnika, poniewa¿ rzeczywiœcie Orlika
uczuæ rz¹dcy nie dzieli³a. Rzecz poematu zaczyna siê od nastêpnego zdarzenia:
Bratu Orliki zlecono stra¿ nocn¹ oko³o szubienicy. Wed³ug dawnych tamtejszych zwyczajów, gar-
d³em karany bywa³, spod czyjego dozoru zgin¹³ trup powieszonego winowajcy. Szyldwach, zwa-
biony œpiewem znajomej dziewczyny, zbiega z stanowiska w pobliskie zarosiæ. Tymczasem pory-
waj¹ wisielca z szubienicy za rozkazem rz¹dcy zamku. W jakim zamiarze? Domyœliæ siê mo¿na.
Tak wiêc pan rz¹dca umyœlonym fortelem dostaje w moc swoje brata tej, która by³a przedmiotem
i celem jego namiêtnej sk³onnoœci. Zniewala j¹ do uczynienia wyboru miêdzy œmierci¹ haniebn¹
brata i prêdkim zamêœciem. Nied³ugo waha³a siê Orlika: nied³ugo opiera³a siê w samotnej rozmo-
wie ¿yczeniom obrzyd³ego rz¹dcy. Przyrzek³ przebaczyæ mnieman¹ winê bratu, byle na œlubny
zwi¹zek zezwoli³a. Przeto zostaje jego ¿on¹ dla ocalenia brata. Braterskiemu przywi¹zaniu po-
œwiêca mi³oœæ, spokojnoœæ, szczêœcie. W tej okolicznoœci umieœci³ autor katastrofê poematu.
Wszystkich zdziwi³y tak prêdkie zaœlubiny rz¹dcy z Orlika, która tego samego dnia jeszcze
przed zachodem s³oñca umrzeæ by wola³a ni¿ zostaæ Polk¹. - Ch³opiec, wracaj¹cy do zamku

background image

73

z torbanem, uwiadomi³ Nebabê o ca³ym zdarzeniu. Oburzy³ siê ataman. Pozostaje mu tylko
wziêcie zemsty z wiaro³omnej kochanki i szczêœliwszego, jak mniema³, Lacha, gdy¿ nie zna³
skrytego powodu, którym j¹ rz¹dca zamku swojej woli pos³uszn¹ uczyni³. Owczesne niepo-
koje i zawichrzenia wnêtrzne Ukrainy, to¿ bliskoœæ obozu Szwaczki, który przodkowa³ ka-
niowskim powstañcom, nastrêcza³y mu do tej zemsty ³atw¹ sposobnoœæ. Przeto ku wieczoro-
wi, opuœciwszy zamek, przeprawia siê przez Dniepr na drug¹ stronê. Tu niepojête dla miesz-
kañców Kaniowa, dziwne widmo Kseni, uwa¿ane od gminu jako znak bliskiej klêski, ukaza-
niem siê swoim na scenie burzliwego ¿ycia Nebaby wznawia w jego umyœle zapomniane od
lat kilku wspomnienia, przydaj¹c do obecnych cierpieñ niepokoje trwo¿nego sumienia, go-
rycz i kaŸñ przesz³oœci. A jednak ta nieszczêsna kobieta jednego tylko ¿¹da uœciœnienia! Za
jedne przymilenie kochanka da³aby ¿ycie swoje. Krzyk i klaskanie opêtanej, a prêdzej myœl
uwolnienia siê od napaœci nienawisnej Kseni, bodajby gwa³town¹ jej œmierci¹, zatrzymuj¹
Nebabê. Szalona zbli¿a siê i odbiera od Kozaka uderzenie piêœci¹, co, zdruzgotawszy jej skro-
nie, powinno by³o po³o¿yæ kres ¿yciu mniej nadzwyczajnej istoty. - Ale Ksenia ¿yje jeszcze!
Zadana rana tylko odrazy jej przyczyni³a. - Nebaba na drugiej stronie rzeki ³¹czy siê ze
Szwaczk¹: nastêpnej zaœ nocy obóz powstañców znowu przechodzi na ziemiê polsk¹, gdzie
w nadbrze¿nych Rosi lasach obrabuj¹ sobie stanowiska. - Opisanie obozu Szwaczki przypo-
mina niektóre Rembrandta malowid³a. Widok ten okaza³y dzikoœci¹ silnie zajmuje imaginacj¹
czytelnika. Grupy dobrze uszykowane, rysunek trafiany, koloryt zgodny z rzecz¹: wiele praw-
dy, wiele talentu. Staroœæ Szwaczki czyni go ju¿ ociê¿a³ym, a na³óg pijañstwa nieczynnym. -
Dzbanek zazwyczaj nad marsow¹ przenosi³ sprawê. Tymczasem po³o¿enie powstañców staje
siê coraz trudniejsze, krytyczniejsze. Zguba ich niedaleka, bo oddzia³ Polaków, œci¹gnionych
przez ostrze¿onego rz¹dcê kaniowskiego zamku, wtargn¹³ ju¿ w przyleg³e lasy i coraz bli¿ej
œciska Kozaków. Nebaba, zniecierpliwiony nieczynnoœci¹ Szwaczki, zgromadza powstañców,
staje na ich czele i porzuciwszy w lesie niewytrzeŸwionego starca posuwa siê naprzód ku
Kaniowowi. Lecz jeszcze dzieñ jeden odwleka zgubê zamku. Dla tym pewniejszego osi¹gnie-
nia zamiarów zemsty umyœli³ by³ Nebaba zakraœæ siê w cieniach nastêpnej nocy pod mury
Kaniowa i dostaæ go przemoc¹, rozumiej¹c, ¿e ufnoœæ rz¹dcy, po³o¿ona w ¿o³nierzach pol-
skich, którym zleci³ baczenie i œledztwo poruszeñ w obozie Szwaczki, wszelk¹ z tej strony
bojaŸñ oddali³a. W czym tak dobrze pocz¹³ sobie, ¿e nie postrze¿ony przemkn¹wszy siê przez
polskie czaty, rozsypa³ swoich Kozaków po zaroœlach, tu¿ pod samym miastem, ¿eby za na-
dejœciem nocy gotowi byli lecieæ do szturmu. Traf przygodny zrz¹dzi³, ¿e ten zamiar nie do-
szed³ do skutku. Przeciwnie, wszystko mœciwemu Nebabie niepochybn¹ zgubê niesie. Orli-
ka, rz¹dczyni gmachu kaniowskiego, nic mog¹c przywieœæ d³u¿ej na sobie zmuszenia, co tak
boleœnie najtkliwsz¹ jej sk³onnoœæ rozdziera³o, nie mog¹c siê odj¹æ ¿alowi i rozpaczy, unie-
siona srog¹ dla rodu panów zwierzchnich i gwa³ciciela nienawiœci¹, umyœli³a zabiæ mê¿a i do-
pe³ni³a tego czynu w nocy, krwawy zamiar os³oniwszy k³amliwym przymileniem niewieœciej
czu³oœci. WytrzeŸwiony Szwaczka, gdy po-strzeg³, ¿e go niewierne kozactwo porzuci³o, co
w skok leci do Kaniowa i uprzedzaj¹c Nebabê nagradza swoje niedbalstwo podburzeniem
tamtejszych ch³opów. Nebaba tymczasem, postrze¿ony w ukryciu swoim od polskiego szpie-
ga, który pod zmyœlon¹ postaci¹ starca, ¿ebraka czy dudarza, tajemniczym zjawieniem siê
i zniknieniem swoim, bardziej zaœ jeszcze niemi³¹ z minionych lat powieœci¹, serce jego tak
boleœnie zakrwawi³, ju¿ odt¹d zostaje pod œcis³ym Polaków dozorem. Ku wieczorowi zbiera
swoich. - Wyruszaj¹. - Dwaj ¿o³nierze polscy przebrani po kozacku, œwiadomi jêzyka, ³¹cz¹

background image

74

siê z nimi. Noc coraz bardzie) ciemnieje. Jeden z przebranych szpiegów ofiaruje chêæ swoje
przewodniczenia po b³êdnych drogach. Naprowadza ich manowcami na oddzia³ Polaków.
Drugi wystrza³em znak daje. W okamgnieniu hufiec Nebaby otaczaj¹ liczniejsi nieprzyjacie-
le. Zaczyna siê bitwa; wtem postrze¿ono po¿ar zamku. Szwaczka ju¿ go by³ doby³, zapali³
i wewn¹trz uganiaj¹c siê za rz¹dczyni¹, któr¹ zbrodnia ob³¹ka³a, zgin¹³ razem z ni¹ sam¹
i wiêksz¹ swoich czêœci¹ pod stropami przetla³ego gmachu.
Szeroka na niebie ³una czerwonego blasku p³omieni przyœwieca Nebabie. Rozpacz kieruje
jego uderzeniami i nowych si³ mu przyczynia w pojedynkowych zapasach z mê¿nym Pola-
kiem, który, utraciwszy pa³asz, zrazu ustêpuje natarczywoœci przeciwnika, lecz po chwili kru-
szy jego szablê i tej szcz¹tkami liczne rany mu zadaje. Nurzaj¹cy siê we w³asnej krwi ataman
Kozaków s³yszy g³os Kseni, która od dawna tej bitwie z boku siê przypatrywa³a. Nie broni
jej przystêpu; owszem, wedle przemo¿noœci swojej w takim po³o¿eniu, zmyœla obojêtnoœæ dla
ukarania zadaniem nowej rany nienawisnego widziad³a, zes³anego jakby z podziemnych kra-
in na kaŸñ za przesz³e jego grzechy. Po czym sam utraca zmys³y i dostaje siê w moc Pola-
ków. Oddzia³ jego zniesiony. Polacy spiesz¹ ku ruinom zamku. ¯adna pomoc uratowaæ by go
nie zdo³a³a. Lecz zwyciêzcy chc¹ i mog¹ ukaraæ sprawców takiego spustoszenia, których
wziêli w niewolê. Gruzy zamku przemieni³y siê w warsztat katowski. Do sprawiedliwoœci
przydano okrucieñstwo wbiciem na pal ponad bram¹ zamku ¿ywego jeszcze Nebaby. Innych
uszykowano w biesiaduj¹ce niby grupy, ¿eby na placu ³upieskiej sprawy swojej wœród wol-
nych p³omieni konali. Nebaba na palu wbity tyle mia³ jeszcze przytomnoœci, ¿e móg³ widzieæ
wszystko, co siê ko³o niego dzia³o. Wówczas to now¹ oszpecona ran¹ wysuwa siê z gruzów
Ksenia, przybli¿a siê, wspina na pal i ca³uje kochanka ostatnim, œmiertelnym poca³owaniem,
którym mu na wieki usta zamyka. Nebaba kona: nied³ugo skonaæ musia³a i Ksenia, bo jej
zw³oki widziano w bliskoœci tego miejsca.
Taka osnowa poematu Seweryna Goszczyñskiego. - Charaktery jego nie s¹ tak szlachetne, jak
w powieœci Malczewskiego, ani tak zajmuj¹ce sytuacje. Inna te¿ rzecz, inny zawód. Wielkie
jednak masy ogarn¹³! Zreszt¹ co tylko w scenicznym dzia³aniu, w akcji dramatycznej z pier-
wiastków swoich przed naszymi oczami siê rozwija, rozplata, niepochybnie utworem jest
i spraw¹ prawdziwego artysty, prawdziwego poety. Piêkny fragment, piêkna scena, szczêœli-
wie skreœlony charakter tej lub innej osoby zajm¹ na chwilê i chwilowe wzbudz¹ oklaski: lecz
tylko ca³oœæ g³êboko pomyœlana, g³êbokim rozmys³em artystowskim nigdy zapomnieniu nie
ulegnie. Nadaæ ruch masom, rozwik³aæ dzia³anie - w tym ca³e misterstwo geniuszu. Gene-
tyczna, ruchoma byæ musi jak umiejêtnoœæ, tak poezja. Ten genetyczny, rodzajowy charakter
postrzegam w poemacie Goszczyñskiego: z tej przyczyny nie waham siê policzyæ je do rze-
telnych ozdób literatury polskiej, nie zbijaj¹c bynajmniej s³usznego zarzutu niepoprawnoœci,
owszem, rozci¹gaj¹c go nawet dalej do samego tej powieœci uk³adu, gdzie rzecz, osobliwie
ku koñcowi, nie tak jasno i zrozumiale wy³uszczona, jak by ¿yczyæ nale¿a³o. Znaæ poœpiech
tu i owdzie, znaæ skwapliwoœæ: a z tego zawsze rodz¹ siê nieszykownoœæ, ustyrki, zboczenia.
Powie kto: „nie godzi³o siê prostego Kozaka wysadzaæ na bohatyra poematu!” - W czym ato-
li nie masz nic przeciwnego zamiarom autora. Kozaków, jakimi byli w istocie, stawia przed
oczy nasze. To jedynie mia³ na celu, tego dokaza³. Bohatyrem poematu mo¿e byæ nie tylko
Kozak, ale nawet ¿ebrak, w³óczêga. Komu¿ rzeœka postaæ tego Nebaby w kosztownej burce,
w wytwornym atamañskim stroju, komu¿ siê nie podoba? Któ¿ go wœród hajdamackiej czer-
ni nie rozró¿ni z dumy na czole, po oblicza krasie? Jak sam zwierzchni Pan polski tak przed

background image

75

panem hardy, dusz¹ by³ dziewcz¹t i wieczornic. Ten czarny w¹sik jego, co nad ró¿owymi
zwija siê ustami, ten wzrok, co przy brwiach ciemnych tak raŸnie odbija, ten kszta³t postawy
spiêtej burk¹, co siê tak wydaje w wspania³ym pochodzie, jak maszt bajdaku lec¹cego w za-
wód z wiatrem po Dnieprze! Nie prawdziwy¿ to wizerunek? Nie zajmuj¹ce, nie trafne schwy-
cenie rysów narodowych i charakterystycznej fizjonomii narodowej? - „Szczêœliwa, któr¹ za-
czepi uprzejmie: szczêœliwsza, któr¹ uœciœnie; najszczêœliwsza, której wst¹¿eczkê w se³edec
zaplecie”. To w milczeniu rozmyœla o zemœcie i mi³oœci, to przygania Szwaczce ostrymi s³o-
wy, ¿e leniwy i opój, wreszcie towarzyszów przeciwko niemu podburza i w zap³acie za
dzieln¹ wymowê gnuœnemu starcowi prze³o¿eñstwo odbiera! Dzikie, leœne serce jego. Popê-
dliwy, niesforny, zuchwa³y, mœciwy, zakochany, w uniesieniu nie czyni¹cy sobie ¿adnego
zmuszenia, okrutny. Z dusz¹ i cia³em taki sam, jakimi byli rzeczywiœcie owi Kozacy, o któ-
rych wiemy z wieœci i dumek.
¯adn¹ miar¹, zdaniem moim, niechaj kto mówi co chce, tej hajdamackiej czerni z literatury
polskiej (jak niegdyœ z spo³eczeñstwa podnioœlejszym zapewne sercem ni¿ m¹dr¹ polityk¹)
wyp³aszaæ nie powinniœmy. To nieodrodne plemiê dzikich stepów potrzebne zdaje siê naszej
poezji, jak przedtem w us³ugach Rzeczypospolitej odgania³o od dziadów naszych postrach
tatarskich i nogajskich najazdów. - Ów Szwaczka z czarnym na twarzy szramom, u którego
w¹s d³ugi zwiesza siê na pierœ obros³a, ów ociê¿a³y rozbójnik na Siczy, ów stary opój w po-
wieœci Goszczyñskiego Ÿle¿ wydany albo nietrafiony doskonale, kunsztownie? - Niechaj nas
ten gbur nie obra¿a. Bo to rzadki orygina³ i wpoœród pierwotworów flamandzkiej szko³y za-
bra³by niepoœlednie miejsce.
Wierne przeobra¿enie, rysy, w³aœciwoœæ wydobyta z gruzów, trafione lica, postacie dosadny-
mi ci¹gami pêdzla, bij¹ce w oczy przeciwieñstwa to pogañskiej Litwy, to chrzeœcijañskiego
krzy¿actwa, to zaporoskiego ludu - owo¿ historyczne malownictwo poetyckiej literatury na-
szej, które takim wdziêkiem jaœnieje w pismach A. Mickiewicza, B. Zaleskiego, S. Goszczyñ-
skiego! Jest to, ¿e tak powiem, podstawa, t³o, grunt realny poetyckiego w tym systemie ide-
alizmu. Có¿ pomog¹ przepisy delikatnego gustu, jeœli je przy³o¿ymy do tych œmia³ych np.
wyra¿eñ autora Gra¿yny:

Poznali mê¿a Litwini z tych znaków:

Wiêc cicho jeden do drugiego szepce:

To jakiœ urwisz od psiarni Krzy¿aków -

Tuczny, bo prusk¹ krew codziennie ch³epce!

O, gdyby nie by³ nikt tu wiêcej z warty.

Zaraz by w bagnie sk¹pa³ siê ten plucha;

A¿ pod most piêœci¹ zgi¹³bym ³eb zadarty.

Tak oni mówi¹, on niby nie s³ucha.

Lecz musia³ s³yszeæ, bo siê bardzo zdumia³.

A chocia¿ Niemiec, g³os ludzki rozumia³.

background image

76

Szymanowski, t³umacz¹c przez siedm lat Œwi¹tyniê Wenery, za ¿adne wieñce i mirty febowe
nie u¿y³by wyra¿eñ: u r w i s z, ch³epce, plucha, ³eb zadarty. Delikatnoœæ i poprawnoœæ!! Có¿
rzekn¹ ci, co ustawnie wznawiaj¹ te maksymy zniewieœcia³ego gustu, na owe silne, dobitne,
beotyckie, maluj¹ce wyra¿enia, które z æmy tak starych lat wychylaj¹ na widok powierz-
chown¹ ich szatê? - Zbierajmy rys za rysem i s³owo po s³owie; ka¿de odcieniowanie, ka¿dy
rzut myœli miejmy za godne uwa¿ania. Jaki¿ jest ten Litawor? Jakie jego chêci? Owe znowu
ko³paki rysie, ta niedŸwiedzia odzie¿ litewskiej m³odzi, a z drugiej strony ten Niemiec nieru-
chomy na koniu, co nabija strzelbê i z ró¿añca mówi pacierze, có¿ to za widoki? - A te¿ idyl-
liczne, pasterskie figury Brodziñskiego? Te œliczne stroje w Wies³awie, tu mowa, tañce, gody
weselne Krakowiaków i Krakowianek?
Obyczaje, ubiór, wys³owienie, wszystko na jaœni¹ wyci¹gnione. Wszystko w tej literaturze
zziemiania³o i polszczeje. Wszystko ma dzielnoœæ swojê, wrodzon¹ moc, powab, sfornoœæ.
Wszystko siê w pewien kszta³t sk³ada. Z bezcielesnej myœli jednym wywo³ane tchnieniem
postacie, obrazy, widma! Z ró¿nych stron, z ró¿nych czêœci i okolic Polski zapomniane ozwa-
³y siê g³osy. Rodowitoœæ nasza w niejednej ukaza³a siê postaci. Wszystkie razem liœcie na
drzewie, tak d³ugo skamienia³ym i niemym, ojczystej poezji zaszumia³y. Coœ nim wstrz¹snê-
³o niewidom¹ moc¹ od ziemi do korony, ¿e teraz szeleœci i rusza ga³êziami w wiatru powie-
wie i mruczy, i gada jakby odczarowane. Piêkny to instrument - œpiewaj¹ce drzewo! Ró¿ne
wydaje tony, od najni¿szego, najgrubszego przez poœrednie dŸwiêki skali do najwy¿szego,
najcieñszego, jak w strojnej orkiestrze z³o¿onej z wielu dud, piszcza³ek, dêtych i r¿niêtych
naczyñ. Któ¿ to wszystko wypowie? - Oto w tej dzisiejszej poetyckiej literaturze naszej mamy
westchnienie do Stworzyciela nieba i ziemi w hymnie Woronicza. Jest to modlitwa przed
burz¹. On wylicza³ dobrodziejstwa Opatrznoœci dla narodu polskiego wyœwiadczone: kolej¹
przechodzi³ dzieje nasze od pocz¹tku do koñca, jedn¹, ale g³êbok¹ myœl¹ rozerwanego przy-
mierza Twórcy z mi³ym jemu ludem wszystkie swoje farbuj¹c utwory. On ustawnie mowê
swojê podwodzi³ ku tym s³owom u Jeremiasza zapisanym: „klaskali w d³onie przechodz¹cy
drog¹, poœwistywali i wstrz¹sali g³ow¹, mówi¹c: bram waszych postaæ okopcona i to¿ to jest
miasto niegdy od tylu tysiêcy oœwieconych i u¿ytecznych mieszkañców osiad³e”. To najstar-
szy poeta w koœciele pamiêci narodowej. Wzi¹³ na to, zdaje siê, poœwiêcenie, ¿eby przy o³ta-
rzu przesz³ych czasów s³u¿bê sprawowa³ i czuwa³, ¿eby p³omieñ gorej¹cy na nim nigdy nie
wygas³. Dobrze pe³ni³ powinnoœæ swoje: dla niego przesz³oœæ nie by³a ani skorup¹ garncarsk¹,
ani dymem gryz¹cym oczy. - Wtenczas, kiedy inni szukaj¹c chluby z postronnego dowcipu
odstrychnêli siê od prawdziwej prostoty i piêknoœci, on sam jeden rozmyœla³ o narodowym
pieœnioksiêgu, a wzniós³szy ducha wysoko, na sam wierzcho³ek Libanu, dawidow¹ przestra-
ja³ arfê. Jest tak¿e inny m¹¿ ¿ywy, historyczny w tej naszej literaturze, któr¹ ustawnie pomna-
¿a³ i wzbogaca³, która ju¿ w dziejach ¿yje jego ¿yciem - wieszcz z urodzenia i powo³ania, ze
wszystkiego, co b¹dŸ kiedykolwiek mówi³, pisa³ i czyni³, z samego nieledwie wejrzenia swej
sêdziwej staroœci, z tych bia³ych w³osów, co skroñ jego wieñcz¹ i na ramiona spadzi¹, z tych
nareszcie nigdy nie wygas³ych wspomnieñ ojczystej historii, które oblicze jego rozjaœniaj¹
i mg³¹ osnuwaj¹ poetyck¹, kiedy siê po naszych przechadza ulicach. To Julian Niemcewicz! -
Ta literatura ma œwietne uniesienie liryczne i najpiêkniejsz¹ idealnoœæ w nadobnym mister-
stwie, i indywidualnym talencie Adama Mickiewicza, ma historyczne malarstwo w stylu po-
rywaj¹cym Zaleskiego, w Gra¿ynie i powieœci Malczewskiego. Ma na koniec fantasmagorycz-
noœæ swoj¹ i prawdziw¹ poetyck¹ alchemi¹ w oryginalnym, dziwnym geniuszu Goszczyñskie-

background image

77

go. Z ró¿nych sk³ada siê atomów, z ró¿nych pierwiastków - realnego i idealnego, snycerskie-
go i muzykalnego. T³o jej ró¿nowzorowe, ró¿nobarwe.
O tej poezji naszej obiektowej i indywidualnej, o tej jej wielkiej rzeczywistoœci i zamyœleniu
fantastyckim ledwo nie to samo rzec by mo¿na, co Montaigne star¹ francuszczyzn¹ powie-
dzia³ o mowie ludzkiej, jakoby by³a: un art leger, demoniade.
Toæ jest, co nazwa³em na pocz¹tku tego trzeciego rozdzia³u architektonik¹ idealn¹ efektów
i wra¿eñ w systemie, naszej dzisiejszej poetyckiej literatury! Masy œwiat³a i cienia sprawuj¹
skutek zamierzony na malowanym p³ótnie. Od stosunku miêdzy realizmem i idealnoœci¹ za-
le¿y tak¿e skutek w systemie poetyckim literatury. Rzeczywistoœæ i dumanie, realizm i ide-
alizm sztukmistrzów polskich - oto¿ wielkie masy nierównie jednak w dzisiejszej literaturze
naszej rozdzielone; poniewa¿ w oscylacji poetyckiego geniuszu postrzegam wyraŸniejsze zbo-
czenie na stronê idealizmu i melancholii. I to ma swoj¹ s³uszn¹ przyczynê. Tak byæ musia³o
w narodzie zawojowanym. Niechaj tak bêdzie. W poezji odbi³a siê publiczna niedola.
Wymieni³em takich tylko pisarzów, którzy, zdaniem moim, czyni¹ najwiêkszy zaszczyt dzi-
siejszej literaturze polskiej. W ich dzie³ach widzê reprezentacj¹ imaginacji i fantazji polskie-
go narodu. Powinienem by³ mówiæ tak¿e o pieœniach lirycznych Goszczyñskiego. Ale nie
wysz³y jeszcze z druku. Innych z tak zwanej szko³y romantycznej - naœladowców to Gosz-
czyñskiego, to Mickiewicza, to Zaleskiego, uwa¿am jako samos³añców cisn¹cych siê do po-
wo³ania poetyckiego bez ducha i daru. - Pisarze z tak zwanej szko³y klasycznej nie wchodz¹
w obrêb mojego dzie³ka: maj¹ oni licznych stronników i wielbicieli; maj¹ talent przyznany.
Nie podajê tego w w¹tpliwoœæ, lecz mówiæ o nich nie chcê, bo inne jest moje zdanie w tej
mierze. Czytaj¹c ich dzie³a nie zdaje mi siê, jakobym odprawowa³ z kosturem pielgrzymskim
wêdrówkê po tej ziemi, gdzie le¿¹ koœci i prochy dawnych pokoleñ naszych. W krainie ich
zmyœlenia nie masz tej mocy niewidomej, która nas ci¹gnie ku sobie telluryczn¹ w³asnoœci¹
ka¿dego pierwotworu. S¹dzê nawet, jakoby kolory ich poetyckie by³y takie same, jakie mine-
ralogowie nalecia³ymi zowi¹, kiedy np. cz¹stki obce mineralne powierzchni¹ kopalnego cia³a
pokryj¹ farb¹ odmienn¹ od koloru rodzimej jego masy.
Taka jest nasza poetycka literatura. - Któ¿ siê chlub¹ nie uniesie wyrozumiawszy ducha za-
mkniêtego w tym systemie? W czyje¿ serce gorêtsza iskra nie wejdzie? Dziwnym zrz¹dze-
niem zjawi³a siê poœród nas taka poezja! Pierworodna, nienaœladowana, rodzinna, majesta-
tyczna
Wyniknê³ali z g³êbokich skrytoœci i tajemnych wzruszeñ? Có¿ oznajmuje? Odrodzenie siê na
duchu.
To systema poetyckiej literatury naszej w pocz¹tkach swoich jest œwietniejsze od systematu
daleko liczniejszych tworów w wieku Stanis³awa Augusta: œwietniejsze od systematu daleko
s³awniejszych tworów i g³oœnych w poprzek œwiata z wieku rzymskiego Augusta.
TeraŸniejsza poetycka nasza literatura jest tak polska i tak pierwotworna, jak nigdy literatura
poetycka w Rzymie ani tak rzymsk¹, ani tak pierwotworn¹ nie by³a.
Niechaj nikt nie mniema, jakoby to zdanie czcza che³pliwoœæ natchnê³a. Gruntujê siê w tym
na fundamentalnym za³o¿eniu pisma mojego. Œcis³a tylko konsekwencja wiedzie mnie do ta-
kiego wniosku.
Nikogo nie chcê mamiæ paradoksami. - W teraŸniejszym systemie naszych poetyckich two-
rów zaczynamy pojmowaæ samych siebie. Systema to jest objawieniem siê przesz³oœci histo-

background image

78

rycznej w literaturze i skarbnic¹ pojêæ wspó³czesnej cywilizacji. Do tego Rzymianie nigdy nie
przyszli w naœladowanej poezji swojej.
Wracam do punktu, sk¹d wyszed³em.
Znaæ siebie jest to mieæ grunt pod sob¹ i wewn¹trz ujêcie.
Cz³owiek jako jednostka, jako osoba przychodzi do tego uznania, skoro myœleæ zacznie.
Jednostka zbiorowa (naród) tym samym sposobem przychodzi do tego uznania - to jest w wy-
ci¹gnionej na jaœni¹ myœli ogólnej - w systemie swoich dzia³añ i tworów umys³owych.
Takie systema jest literatur¹, któr¹ naród mo¿e mieæ ujêcie samego siebie i uznanie w swoim
jestestwie.
Literatura reprezentuje jego w³adze intelektualne.
Imaginacja i fantazja umys³u ogólnego objawia siê w dziale oryginalnych tworów poetyckich
i kunsztownych. Pamiêæ w tworach historycznych. Um i rozum w filozofii, w umiejêtnoœci,
w oderwanym myœleniu.
Na grze tych wszystkich w³adz, na ich bezprzestannym dzia³aniu zale¿y istota narodu.
Jeœli którekolwiek z tych usposobieñ intelektualnych w nieczynnoœci zostaje i na zewn¹trz siê
nie wyra¿a, wtenczas jednostka zbiorowa nie ma zupe³nego i doskona³ego uznania w jeste-
stwie swoim. Jestestwo to niezupe³nie rozwinione albo jeœli pierwej by³o rozwinione, a na-
stêpnie z pierwotnej wychodz¹c dzielnoœci chromieje i traci u¿ywanie tej lub innej w³adzy:
czas ten bywa zawsze czasem s³aboœci, starzenia siê, niknienia. - Roztrz¹saæ literaturê jakie-
gokolwiek narodu pod³ug tych psychologicznych wzglêdów jest to poddawaæ umys³ publicz-
ny, powszechny rozk³adowi i niejako sekcji anatomicznej.
To obrócê do Rzymian. - Jako tragedia ci¹gn¹ca siê przez wieki jest historia rzymska. Naj-
zrêczniejsi aktorowie tej sceny staro¿ytnego œwiata przechodz¹ wszystkie inne narody sztuk¹
dziejopisk¹. Ku schy³kowi rzeczypospolitej i póŸniej nie dopuœcili wielcy pisarze, ¿eby to, co
godne by³o przechowania w niezamierzone czasy, niepamiêæ zatar³a. Rzym. ten polityczny
Lewiatan staro¿ytnych ludów, taki, jakim by³ ró¿n¹ kolej¹ wzrostu swej potêgi i zepsucia,
maluje siê we fragmentach Sallustiusza, w szlachetnym, prostym, jasnym stylu Cezara,
w ozdobnej powieœci Liwiusza, w mocy, w g³êbokim wejrzeniu na serce cz³owiecze i nigdy
niezrównanych wys³owieniach Tacyta. Który¿ naród w starym œwiecie mia³ tak¹ literaturê hi-
storyczn¹? Grecy, we wszystkim innym wy¿si od Rzymian, z ka¿dego innego wzglêdu trzy-
maj¹cy przodek przed nimi, w tej jednak mierze im nie wyrównywaj¹. Lecz to w³aœnie z przy-
k³adu Rzymian wiedzieæ mamy, ¿e pisane dzieje rzetelnego wsparcia nie nios¹ s³abn¹cej
w umyœle narodowym pamiêci, jeœli tej nadobne sztukmistrzów dzie³a i zmyœlenia poetów,
osnowane na ojczystych tradycjach i wyci¹gnione z rozkorzenionej g³êboko wiary, wzajem-
nie nie mocuj¹ i nie krzepi¹. Historia, szczególniej pocz¹tkowych czasów, tym poetyckim nie
ubarwiona wdziêkiem, w tym przeobra¿eniu artystowskim przed oczy nie prze³o¿ona, im da-
lej, tym bardziej ciemnieje i staje siê niezrozumia³a - albo jako strumyk odciêty od pierwot-
nego zdrojowiska schnie, niknie. Powieœæ kronikarska z wierzchu tylko rzeczy dotyka. Te go³e
fakta maj¹ przecie¿ wielk¹ wartoœæ! S¹ to jako wêglem albo kred¹ z gruba narysowane kszta³-
ty, które za staraniem malarza ¿ycie i ducha przywdziaæ mog¹. Jaki¿ stosunek zachodzi³ miê-
dzy poetyckimi czasami historii rzymskiej a poetyck¹ Rzymian literatur¹? ¯aden prawie. Nie
by³o zwi¹zku miêdzy pamiêci¹ i imaginacj¹ tego ludu. Mieli zapewne Rzymianie uznanie
samych siebie w swoim jestestwie tak d³ugotrwa³ym i nierozdzielnym. Ale to, co nazwa³em
uznaniem, gruntem bytu, ujêciem wewn¹trz, by³o u nich, ¿e tak rzekê, empiryczne tylko, nie

background image

79

idealne. Duch rzymski wyrazi³ siê sam¹ rzecz¹ praktycznego ¿ycia, dzia³aniem, przewagami,
ale nie wyrazi³ siê w systemie idealnych tworów, oderwanych pojêæ i myœli. - Nie mieli ani
filozofii swojej, ani poezji.
Jaka by³a rzymska cnota, jaki charakter, jakie obyczaje, jaka wielkoœæ, pokaza³o siê to w s³yn-
nych po wszystkie czasy podbojach i polityce Rzymian. Lecz tego nie znaæ w ich poetyckiej
literaturze. - Mieli¿ Rzymianie w³asn¹ imaginacj¹, jak Grecy? Mieli¿, jak dzisiejsi Polacy,
swojê poezj¹ rodzinn¹, nie naœladowan¹? Ich systema poetyckiej literatury by³o¿ ugruntowa-
ne na odwiecznej posadzie historycznej? Odbi³y¿ siê w nim rysy poetyckiej przesz³oœci? Mie-
li¿ choæ jedn¹ powieœæ tak ojczyst¹ i tak miejscow¹, jak¹ jest np. Maria, Wies³aw, Gra¿yna,
Rapsod rycersk
i?
Nie stawa³oli im w¹tku? Czy ochoty? - Najpewniej, ¿e i nie pojmowali, w czym tkwi istota
poezji. Natura nie pochlebi³a Rzymianom w udziale tego daru. Na pró¿no uœmiecha³y siê do
rymotwórców, biesiaduj¹cych za sto³em Augusta, wdziêczne postacie starej Italii. Pasmo
wzdarzeñ samo przez siê fantastyckiemu nawija³o siê zmyœleniu. To Romulus, to Horacjusze
i Kuriacjusze, dalej podnios³y Tarquiniusz i Lukrecja, a dalej jeszcze nieprzerwan¹ kolej¹
Porsena i Scewola, na koniec Koriolan! To wszystko przecie¿ nie tknê³o zimnej duszy ³aciñ-
skich wierszopisów. Przez wieki podawa³ Regulus ulubieñcom Mecenasa bratnie, rozkrwa-
wione d³onie. Wzruszyli¿ siê losem tego bohatyra? Woleli raczej cudze przekowywaæ sagi,
podania. Niepojête krzywego s¹du omamienie! Na scenie rzymskiej wystawiano Ifigeni¹
i Edypa, Prometeusa i Atrydów - same cudzoziemskie, greckie sprawy; a Kornel i Kolin rzym-
skich wskrzeszaj¹ bohatyrów na scenie francuskiej i niemieckiej. Pierwszy z Liwiusza napi-
sa³ miern¹ sztukê Horacjusze i Kuriacjusze.**** Drugi na wiedeñskim teatrze wystawia³
Regulusa i Koriolana. Obadwa usi³owali wróciæ poezji to, co by³o jej niezaprzeczon¹ w³a-
snoœci¹.
Wzgardzili Rzymianie swoj¹ uczciw¹, ojczyst¹ tradycj¹. Wzgardzili ojczyst¹ wiar¹ i pierwot-
nymi sagami, dowcipy i rozumy swoje na hellenizm wysilaj¹c. I im tak¿e, jak Francuzom za
rz¹dów Ludwika XIV, przypad³o do smaku greckie, klasyczne misterstwo. Jak¿e drogo to
wy³¹czne przep³acili upodobanie! - Darmo przestrzega³ stary Kato. Darmo po wielekroæ
uchwala³ senat rzymski wygnanie greckich sofistów, wykrêtników, retorów. Grekomania,
wzi¹wszy górê, wszystkich opanowa³a umys³y. Wkrótce te¿ usta³ zwi¹zek miêdzy pierwszy-
mi i poœrednimi rzeczypospolitej czasami. Postronne obyczaje, obca rozwi¹z³oœæ, cudze ze-
psucie i zbytki skazi³y pocz¹tkow¹ prostotê i uczciwoœæ rzymsk¹. Zerwa³a siê niæ wnêtrzne-
go przypomnienia. Wreszcie niepamiêæ przywiod³a umys³ publiczny ku ostatniemu w roztyr-
kach domowych ob³¹kaniu. Enniusz che³pi³ siê, przechwala³ jakby z wielkiej rzeczy jakiej,
¿e pierwszy z Rzymian, wniwecz obróciwszy star¹ italsk¹ poezj¹, greckie heksametry w ³aciñ-
skiej mowie niezgrabnym i kulawym naœladowa³ wierszem.
Pisarze rzymscy, odst¹piwszy od swojej narodowoœci, rozmi³owali siê w ja³owym naœladow-
stwie. Ich poezja nie jest historycznym, jak helleñska, pomnikiem. Fryderyk Szlegel, jak
mo¿e, usprawiedliwia to zboczenie. Spycha ca³¹ niemal winê na okolicznoœci. Utrzymuje, ¿e
nie mog³o byæ inaczej, zdanie swoje popieraj¹c bacznym wzglêdem na politykê. „Rzecz god-
na uwa¿ania - s¹ s³owa tego uczonego krytyka - ¿e Rzymianie, po tylekroæ probuj¹c si³ swo-
ich w poezji dramatycznej, nigdy przecie¿ do tego wzdarzeñ, jakie im ojczyste podania i kra-
jowe nastrêcza³y dzieje, nie obierali, aczkolwiek te zdarzenia tak s¹ poetyckie i dramatyczne,
¿e je nowsi traicy, wydobywszy z zapomnienia, na dzisiejsz¹ wprowadzili scenê. Lecz kto

background image

80

pilniej wejrzy w charakter w³aœciwy tej historycznej poezji, ³atwo postrze¿e, dlaczego tak byæ
musia³o. Uczucia patriotyczne, zamkniête w owych podaniach, razi³yby przypominaniem na
scenie zbyt œwie¿ych wypadków. WeŸmy na przyk³ad histori¹ Koriolana. Który¿ z poetów
rzymskich by³by siê odwa¿y³ tego patrycjusza takim, jakim by³ rzeczywiœcie, to jest, unosz¹-
cego siê zawziêt¹ przeciwko plebejuszom nienawiœci¹, wystawiæ na teatrze w owym czasie,
kiedy usi³owania Grachów zmierza³y ku ukróceniu tej samej dumy patrycjuszów i obwaro-
waniu swobód ludu rzymskiego? Jaki¿ widok by³by stawia³ na scenie rzymskiej Koriolan,
wygnaniec, w s³usznym poniek¹d oburzeniu miotaj¹cy ostre, zel¿ywe s³owa na swoich ziom-
ków? Szczególniej pod owê porê, kiedy Sertoriusz, najzacniejszy z ostatnich Rzymian, sam
tak¿e na wygnaniu tu³a³ siê po Luzytanii i Hiszpanii, tam rozmyœlaj¹c o ocaleniu rzeczypo-
spolitej i za³o¿eniu nowego Rzymu? Któ¿ by by³ wreszcie zniós³ widok Koriolana na czele
zwyciêskich nieprzyjació³, gro¿¹cego zgub¹ w³asnej ojczyŸnie, kiedy Sulla z zbrojnym woj-
skiem w rzeczy samej postêpowa³ ku Rzymowi?...”
Có¿ by siê tym sposobem usprawiedliwiæ nie da³o? I któ¿ by nie wyszed³ tak¹ obron¹ z naj-
ciê¿szego zarzutu? Lecz, zdaniem moim, pozorniejsze s¹ ni¿ prawdziwe te prze³o¿enia Szle-
gla. Nie id¹ w tej mierze jego wymówki. W³aœnie te¿ poeta dramatyczny w czasach Grachów
niczym nie by³by tak dogodzi³ pospolitemu u¿ytkowi (je¿eli tylko poezja co wspólnego mieæ
mo¿e z po¿ytkiem i polityk¹), niczym nie by³by tak dobrze us³u¿y³ sprawie ludu, jak wysta-
wieniem na scenie dumnego przywódcy stronnictwa patrycjuszów, cz³owieka podnios³ego
serca, bystrego rozumu, nieukróconej burzliwoœci. Zel¿ywe wyrazy Koriolana nie by³yby ni-
kogo zgorszy³y, gdy¿by to nieukojonemu ¿alowi i cierpieniom wygnañca przypisano. Wresz-
cie na widok Koriolana, nios¹cego zginienie rzeczypospolitej z nieprzyjacielskimi, zastêpa-
mi, by³yby siê zatrzês³y filary i œciany kolosalego gmachu od oburzenia i zgrozy s³uchaczów.
Duch mêstwa by³by wst¹pi³ w prawe serca rzymskie i Sulla by³by dozna³ wiêkszego oporu. -
Niechaj co chce mówi Szlegel, rymotwórcy rzymscy ¿adnym usprawiedliwieniem nie wyjd¹
z tego obwinienia, ¿e rzecz tak ojczyst¹, tak rzymsk¹, tak poetyck¹, dramatyczn¹, nie uka-
zan¹ na scenie narodowej, w niepamiêæ puœcili. - Czyli¿ nastêpnie wielka popularnoœæ Ceza-
ra Augusta, pochlebiaj¹cego mi³oœci w³asnej Rzymian przestrzeganiem powierzchownym
dawnych nawet form znik³ej rzeczypospolitej, lubo rzeczywiœcie on sam nieograniczon¹ spra-
wowa³ w³adzê i owej, w któr¹ Szlegel ugodzi³, nie uprz¹tnê³a przeszkody? Czy¿ Mecenas
i August sami nie sk³aniali ulubieñców swoich do pisania w rzeczach ojczystych z podañ da-
lekich, narodowych? Czy¿ ustawnie swej mowy ku temu nie podwodzili? Czy¿ o tym sam
Horacy po tylekroæ nie wspomina? - Albo¿ to trzydziestoletnia wojna w Niemczech umys³ów
nie rozj¹trzy³a? Nie rozerwa³a¿ mniemañ, pojêæ, wiary wiêcej jeszcze ni¿eli w Rzymie roz-
tyrki domowe? A przecie¿ nie odwiod³o to Szyllera od napisania trajedii Wallenstein, któr¹
wystawuj¹ po wszystkich teatrach niemieckich, w samym nawet Wiedniu: lubo Wallenstein
o niczym szczerzej nie przemyœla³ jako o wstrz¹œnieniu, wyci¹gnieniem rêki swojej po koro-
nê czesk¹, monarchii austriackiej.
Prêdzej podobno temu daæ by wiarê mo¿na, ¿e jak skoro Tarent, ca³a ziemia italska i Sycylia,
Macedonia i Kartagena. Hiszpania i Achaja zawojowane zosta³y, panowie znanego wówczas
œwiata wstydzili siê mo¿e szczup³ych pocz¹tków swoich, nie chc¹c zasiêgn¹æ pamiêci¹ ma³e-
go Rzymu, który kiedyœ walczy³ z Sabinami i przez dziesiêæ lat weje oblega³. Przeto¿ od³o-
¿yli na stronê wieœæ swoj¹ bohatyrsk¹ i narodowe podanie. Podobni w tym owym ulubieñ-
com fortuny, tak zwanym od Francuzów parvenus, co przyszed³szy z ubóstwa do bogactw

background image

81

i wielkiego dostatku, swego rodu siê wyrzekaj¹, a daliby po³owê mienia za to, ¿eby go na wie-
ki g³ucha zatar³a niepamiêæ.
Nie odst¹pi³em od rzeczy mojej tym wkroczeniem w literaturê ³aciñsk¹, na której niemal
wszyscy pisarze nasi zygmuntowskiego wieku, jako i po wiêkszej czêœci za rz¹dów Stanis³a-
wa Augusta, kszta³cili siê, której ducha niejako w polsk¹ przybrali szatê. Owszem, zajmuj¹c
tê literaturê razem z nasz¹ dzisiejsz¹ pod jeden szczególny widok i uwa¿aj¹c j¹ z tego same-
go wzglêdu, podpieram i mocujê myœl, na której wszystko stoi w tym piœmie; tê myœl: ¿e
naród jedynie tylko w porz¹dku swoich dzia³añ i tworów intelektualnych przychodzi ku uzna-
niu samego siebie w swoim jestestwie. Nie pob³¹dzi zapewne, kto tê miarê przy³o¿y do ka¿-
dego systematu estetycznego. Jest to szeroki obwód, gdzie wiele rzeczy zmieœciæ siê mo¿e.
W tym rozumieniu powiedzia³em: ¿e dzisiejsza poetycka literatura nasza jest tak pierwotna,
tak ojczysta, tak polska, jak nigdy poetycka literatura w Rzymie za Augusta Cezara ani tak
rzymsk¹, ani tak pierwotn¹ nie by³a. Zaiste œmia³e zdanie! Ale nikt mnie nie zarzuci, jako-
bym przeszed³ miarê w wysokim mniemaniu o talentach i dowcipie zacnych rodaków i spó³-
ziemian moich, kto pilniej wejrzy w to, co po³o¿y³em za fundamentaln¹ zasadê niniejszego
wywodu. Nie idzie mi tu o liczbê ani o rozci¹g³oœæ, ale o wewnêtrzn¹, artystowsk¹ wartoœæ
szczególnych tworów tudzie¿ o ogólny kierunek i ekspresj¹ ducha w ca³ym systemie poetyc-
kiej literatury. Otó¿ we wzglêdzie tej ekspresji i tego kierunku, który tak pomyœlnie rozwijaæ
siê zacz¹³ w naszej dzisiejszej literaturze, mamy niew¹tpliwe pierwszeñstwo przed liczniejsz¹
daleko i bogatsz¹ literatur¹ ³aciñsk¹. Od³o¿ywszy na stronê cudzoziemszczyznê, zaczynamy
swoim rz¹dziæ siê zdaniem, myœleæ swoj¹ g³ow¹, wynajdowaæ swoim dowcipem, stwarzaæ
w³asn¹ fantazj¹. Pisarze nasi poszli za natchnieniem w³asnego talentu! Z gruzów przesz³oœci
wydobyli porz¹dek poetycki, historyczny, ojczyst¹ rozb³yœniony nadziej¹ i blaskiem. Tego
nigdy nie dost¹pili rymotwórcy ³aciñscy! - W ich najœwietniejszych tworach pozosta³y œlady,
na których nikt omyliæ siê nie mo¿e, naœladowstwa obcych, greckich talentów. Jak mogli hel-
lenizowali imaginacj¹ swoj¹. Pisali wiersze na czeœæ obcych bo¿ków i rycerzy. Przejêli kszta³t
i rzecz obc¹. - Dzisiejsza poezja polska wyra¿a myœli i idee dziewiêtnastego wieku; oddaje
czeœæ miejscowym pami¹tkom: natchnienie swoje zasila podaniem i wiar¹ ludu, tej nawza-
jem nios¹c wspomo¿enie.
Ledwo nie w przys³owie posz³o u nas, które z osobliwym upodobaniem wci¹¿ jedni za drugi-
mi powtarzaj¹, ¿e Rzymianie, zawojowawszy Greków, nawzajem od nich podbitymi zostali
okras¹ wymowy, dowcipem, sztuk¹. Zdaje siê nawet, jakoby za zas³ugê zwyciêzcom poczy-
tywano, ¿e po swojemu, to jest po rzymsku, i myœleæ, i czuæ przestali. Nie jest to jednak tak
wielka zaleta! - Œwietne przewagi, mnogie zabory, liczne podboje Rzymian takich na ród
ludzki dobrodziejstw nie zla³y, ¿eby póŸniejsza krytyka nie mia³a wytkn¹æ rzetelnych przy-
war i niedostatków tej ich cywilizacji sk¹din¹d przeszczepionej, z w³o¿eniem na literaturê
rzymsk¹ obwinienia antynarodowej d¹¿noœci. Z pozosta³ych u³amków niezbyt wysoko osza-
cowali krytycy tegoczeœni stratê dzie³ dramatycznych, jakie na teatrze rzymskim ku schy³ko-
wi rzeczypospolitej i póŸniej wystawiano. I w rzeczy samej, jakie¿ mniemanie obznajomio-
nym z greck¹ scen¹ wraziæ mog¹ sztuki Seneki? Nic musia³y¿ stêpiæ uczucia ludu, chciwego
wszelkich widowisk, który z takim upodobaniem przypatrywa³ siê krwi rozlewowi to lwów,
to s³oni, to szermierzy tysi¹cami gin¹cych na scenie nie udan¹, ale prawdziw¹ œmierci¹? Tkwi³
po wszystkie czasy (jak mówi Wilhelm Szlegel, krytyk bieglejszy od brata swego Fryderyka)
ten sêk w charakterze Rzymian, ¿e pierwszy za³o¿yciel ich s³awnego grodu piersi macierzyñ-

background image

82

skich nie po¿ywa³, ale drapie¿n¹ ssa³ wilczycê. Uczêszczali na amfiteatr, gdzie siê zapaœnicy
mogli byli wyæwiczyæ w gimnastycznej zwinnoœci, ale gdzie by siê Sofokles nigdy niczego
nie by³ nauczy³. - Grecy nie lubili takich igrzysk. Gdy za cesarstwa chciano zaprowadziæ po-
dobne walki gladiatorów w Koryncie, rzek³ któryœ z mieszkañców tego miasta: „nim przy-
wykniemy do tak nieludzkiego widowiska, trzeba by pierwej zburzyæ o³tarz litoœci”.
Nie lepiej wiod³o siê Rzymianom w innych oddzia³ach rymotwórczej literatury. Najwiêkszy
poeta ³aciñski Lukrecjusz zabrn¹³ w rzecz sofistyck¹ filozofii Epikura, która ani z jego twór-
czym geniuszem, ani obyczajami rzymskimi i stoickim ich charakterem w lepszym czasach,
ani wreszcie z istota nadobnego misterstwa do miary nie przypada³a. Pisz¹c o dziwach przy-
rodzenia wedle zasad atomistyckiej szko³y, chybi, zdaniem moim, w wyborze przedmiotu, bo
atomy, wulkany, wezbranie wód, natura organiczna i anorganiczna same przez siê nie mog¹
byæ materia³em poematu. Horacemu, po smacznych obiadach u Augusta, stawa³y niekiedy
w pamiêci czasy rzetelnej wielkoœci i chwa³y rzymskiej.
Wtedy najpiêkniejszym unosi siê zapa³em! W tych tylko przemijaj¹cych natchnieniach, w tych
wylotnych b³yskach swego ducha jest prawdziwie rzymskim poet¹. Nie wtedy, kiedy osch³e
prawid³a sztuki g³adkim wyk³ada rymem, ani kiedy przywary, które siê sk¹din¹d wœliznê³y
do Rzymu, dowcipn¹ satyr¹ nicuje, ani wreszcie kiedy uk³adnoœci¹ dworaka i talentem przed-
pokojowego wierszopisa kadzi wonnymi pochlebstwy uzurpatorowi i swoim poplecznikom.
Z przyk³adu Horacego wiedzieæ to mamy, ¿e najszkodliwsza atmosfera dla genialnego talen-
tu jest w pokojach i wzglêdach w³adzy. - Wirgiliusz chcia³ spaliæ Eneidê. Szczerze czy tylko
na okaz autorskiej skromnoœci? Có¿kolwiek b¹dŸ naci¹gnienie trojañskiego podania ku pier-
wiastkom Rzymu nie czyni go jeszcze oryginalnym poet¹. Wszêdzie tuli siê pod skrzyd³a
Homera. Krok w krok za nim idzie, jak dzieciê za matk¹. Nie tylko istotê, ale i zewnêtrzne
formy przej¹³ od swego mistrza. Zostaje mu przecie¿ chwa³a z okrasy pióra i g³adkiego wy-
dania. - Dlaczego¿ pierwsza czêœæ jego poematu w porównanie z ostatni¹ iœæ nie mo¿e? Bo
w tamtej mia³ przed sob¹ piêkn¹ powiastkê, o któr¹ siê otar³ dowcip grecki: w tej zaœ, wiêcej
rodowitej, italskiej, musia³ siê wzbijaæ w³asnymi si³ami. Dlatego te¿ i nie podo³a³ ciê¿arowi!
- Lecz sami Rzymianie wiedzieli, czego Eneidzie nie dostawa³o. Trudno i w tej mierze przy-
staæ na zdanie starszego Szlegla (Fryderyka), jakoby Eneida, mimo wszelkie niedostatki
i u³omnoœci swoje, by³a przecie¿ prawdziwym narodowym poematem rzymskim. Makro-
biusz***** powiada, ¿e ¿aki nawet w Rzymie tego zaszczytu Wirgiliuszowi nie przyznawali.
„Sed et haec et talia - pisze Makrobiusz - ut pueris decantata praetereo.”

Koniec pierwszego tomu.

_______________________________

* Tê uwagê czyni Micha³ Grabowski, jeden z najznamienitszych krytyków naszych, w rêkopiœmie nie wydanym, który mnie
nades³aæ raczy³. Ciekawe s¹ i zajmuj¹ce postrze¿enia jego co do Marii, Wallenroda i Zamku Kaniowskiego.
** Mówi Konrad do Pustelnicy.
*** W „Gaz.[ecie] Pols.[kiej]” z r. 1829.
**** Wprowadza³ i Szekspir rzymskich bohatyrów na scenê, ale te utwory nie s¹ najcelniejszymi jego dzie³ami.
***** Jest to nic podrobione, ale przewa¿ne, bo pisarza rzymskiego œwiadectwo, mieszcz¹ce naszego Marona w poczet nie
tylko naœladowców, ale po prostu plagiatorów literackich, którzy cudze za swoje udawaj¹. Oto s¹ s³owa Makrobiusza (Sa-
turn,
lib. V. cap. 2):
„Quae Virgilius traxit a Graecis, dicturumne me putatis, quae vulgo nota sunt? - Quod Teocritum sibi fecerit pastoralis ope-
ris autorem, ruralis Hesiodum? et quod in ipsis Georgicis tempestatis serenitatisque signa de Arati Phaenomenis traxcrit?
Vel quod eversionem Troiae cum Sinione suo et equo ligneo ceterisque omnibus, quae librum secundum faciunt, a Pisandro
pene ad verbum transcripserit? qui inter graecos poetas eminet opere, quod a nuptiis Jovis et Junonis incipiens universas
historias, quae mediis omnibus saeculis usque ad aetatem ipsius Pisandri contigerunt, et unum ex diversis hiatibus tempo-

background image

83

rum corpus effecerit? In quo opere inter historias caeteras interitus quoque Trojae in hunc modum relatus est. Quae fideliter
Maro interpretando fabricatus est sibi Iliacae urbis ruinam. Sed et hace et talia ut pueris decantata praetereo.”
To samo po polsku: „Mniemacieli, ¿e szerzyæ siê bêdê w rzeczy tak pospolicie znanej, opowiadaj¹c, co Wirgiliusz wzi¹³ od
Greków? ¯e Teokryta w sielance mia³ mistrzem, a Hezjoda w ziemiañstwie? I jako w samych Georgikach znaki pogody i s³o-
ty powyci¹ga³ z dzie³a Arata o fenomenach? Albo te¿, ¿e wywrócenie Troi z Sinionem swoim, drewnianym koniem i inny-
mi, które drug¹ ksiêgê (Eneidy) sk³adaj¹, z Pizandra prawie s³owo w s³owo przepisa³? który (Pizander) celuje miêdzy grec-
kimi poetami dzie³em, w jednej zamykaj¹cym treœci wszystkie, pocz¹wszy od ma³¿eñskich œlubów Jowisza i Junony, ci¹gn¹-
ce siê przez poœrednie wieki a¿ ku czasom Pizandra, wzdarzenia? W tym dziele Pizander miêdzy innymi i upadek Troi tym-
¿e samym opowiedzia³ sposobem. Co wszystko Maro wiernie prze³o¿ywszy (z greckiego na ³aciñski) uprz¹d³ by³ sobie Ilio-
nu ruinê. Lecz i to, i temu podobne, o czym nawet ¿aki wiedz¹, pomijam.”
- Zwa¿my, ¿e wyraz traxit znaczy w³aœciwie ci¹gn¹æ, przyci¹gn¹æ, naci¹gn¹æ. Trudno trafniej dzie³a Wirgilego oceniæ. Na-
ci¹gane to rzeczy z greczyzny! Nic rzymskiego, nic oryginalnego, pomyœlanego w staro¿ytnym duchu italskim. Powiada
Makrobiusz, ¿e ca³¹ drug¹ ksiêgê Eneidy „pene ad verbum transcripserit” z poematu Pizandra, który, jako siê pokazuje
z przywiedzionych s³ów krytyka rzymskiego, by³ zbieraczem narodowych greckich podañ. I o tym nawet ¿aki w Rzymie
wiedzieli! Wysz³o mi z pamiêci, com czyta³ przed kilk¹ laty w przypiskach ³aciñskich jakiegoœ niezmiernie uczonego glosa-
tora Eneidy, który utrzymuje, zdanie swoje podpieraj¹c œwiadectwami staro¿ytnymi, jakoby i szósta ksiêga Eneidy, równie
jak druga, mia³a byæ tylko kompilacj¹ z greckich pisarzy. - W tej zaœ czêœci Eneidy, któr¹ by w³aœciwie italsk¹ nazwaæ mo¿-
na, czy¿ nie znaæ wysilenia i niemocy? A pod sam koniec, jakby zdro¿ony d³ug¹ wêdrówk¹, czy¿ nic kuleje Pegaz Marona
i co krok nie potyka siê i staje? W ca³ym systemie rymotwórczej literatury rzymskiej chybiony jest stosunek w³aœciwy miê-
dzy kunsztownym misterstwem i inspiracj¹. Tamto przemaga, chocia¿ na proporcji miêdzy jednym i drugim tajemnica po-
ezji zale¿y. - Zapewne daleko lepiej wypracowane dzie³o od Eneidy jest Ziemiañstwo Wirgiliusza. Ale kiedy sobie wspo-
mniemy, ¿e i w tym utworze obcym porós³ pierzem, czerpaj¹c nielekki zasi³ek z dzie³a Arata o fenomenach, trudno nie dzi-
wiæ siê, sk¹d Wirgiliusz przyszed³ do tak g³oœnej s³awy w poprzek ca³ego nieledwie œwiata! Ile¿ by podobnych plagiatów,
ile prze³acinionej g³adkim piórem greczyzny wytkn¹æ nie mo¿na w pieœniach nawet lirycznych tak ws³awionego Flakka?
Blumauer i Ferdynand Chotomski przenicowali Eneidê, Anchizesowicza to w kusym pokazuj¹c kubraku, to w peruce z ar-
capem. Czemu¿ dot¹d nikomu jeszcze w myœl nie wpad³o parodiowaæ tym kszta³tem Iliady albo Odysei? Albo te¿ Wyzwolo-
nej Jerozolimy, Luzjady
i Utraconego raju? W rosyjskim nawet jêzyku zdarzy³o mi siê czytaæ dowcipnie trawestowan¹ Ene-
idê. -
Zawsze mi siê dziwnym zdawa³ ten tak opaczny los wspomnionego poematu. Musi to byæ jakiœ nieodgadniony fata-
lizm, srodze dotykaj¹cy ³aciñsk¹ poezj¹ podawaniem w coraz now¹ œmiesznoœæ, i jakby strojeniem ¿artów, coraz nowymi
szyderstwa poœmiechami najcelniejszego jej utworu.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mochnacki Maurycy O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym [LitNet]
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX
O literaturze polskiej z wieku XIX
Maurycy Mochancki O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym
M Mochnacki O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym
O Literaturze Polskiej W Wieku Dziewietnastym Netpress Digital E book
O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym, Dakowicz, Arkany nr 110, kwiecień 2013(1)
Teoria literatury, wznioslown, Wzniosłość (słownik literatury polskiej XIX wieku)
język polski- wypracowania, Krótka historia literatury przez pryzmat stroju i ubierania, W wieku XIX
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej

więcej podobnych podstron