Penny Jordan
Prezent
na Gwiazdkę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jaz uniosła dłoń i delikatnie przycisnęła guzik
windy. Była dziś w dziwnym, melancholijnym na-
stroju. Próbowała wiele razy przywołać się do
porządku, ale nie przyniosło to poz˙ądanego rezul-
tatu. Usłyszała zbliz˙ające się kroki i spojrzała ma-
chinalnie w stronę przybysza, lecz natychmiast
odwróciła wzrok. Przez moment miała ochotę z po-
wrotem wbiec po schodach na piętro, na którym
znajdował się jej apartament, jak gdyby chciała
uciec przed swoim przeznaczeniem. Stała jednak
bez ruchu, niczym przykuta do chłodnej marmuro-
wej posadzki holu, i nawet nie drgnęła. Po chwili
westchnęła cięz˙ko. Do diabła, on był naprawdę
zabójczo przystojny, a przynajmniej na niej juz˙ od
samego początku robił piorunujące wraz˙enie.
W przytłumionych światłach foyer prezentował się
po prostu wspaniale. Był bardzo wysoki i wyjąt-
kowo dobrze zbudowany, a poza tym emanował
jakąś niezwykle pozytywną energią. Oboje stali
7
i w milczeniu czekali na windę. Po plecach Jaz
przemknął dreszcz podniecenia.
Po chwili nieznacznie zbliz˙ył się do niej i stanął
tak, z˙e była zupełnie niewidoczna dla wszystkich
mijających ich osób, jak gdyby nie chciał, by
ktokolwiek inny, oprócz niego, na nią patrzył.
A moz˙e jej się tylko zdawało? Moz˙e to jej wybujała
wyobraźnia? Moz˙e równiez˙ tylko wydawało się jej,
z˙e niedwuznacznie omiótł ją spojrzeniem? Niczego
juz˙ nie była pewna. Miała cichą nadzieję, z˙e nie
dostrzegł tego, jak bardzo się jej podoba. I tak był juz˙
dostatecznie pewny siebie. Sama nie wiedziała, czy
to z powodu jego spojrzenia, czy raczej jej własnych
myśli, ale cały czas czuła jakieś przedziwne wewnęt-
rzne rozedrganie i podniecenie.
Zaraz, zaraz, zbeształa się w duchu, nie po to
przeciez˙ tu przyjechałam, z˙eby komplikować sobie
z˙ycie. Z trudem spróbowała skoncentrować uwagę
na właściwym celu swego pobytu w Nowym Or-
leanie. Przyjechała tu do pracy, a nie po to, by
wdawać się w jakieś przelotne flirty czy romanse
i pod z˙adnym pozorem nie powinna o tym zapomi-
nać. W Londynie, to znaczy w Cheltenham, praco-
wała w ekskluzywnym domu towarowym jako de-
koratorka wnętrz i witryn sklepowych. Właścicie-
lem tego domu był jej ojciec chrzestny, wuj John.
I mimo z˙e wuj nosił się właśnie z zamiarem sprzeda-
nia tego domu, Jaz postanowiła utrzymać swoją
pozycję. Nadchodził więc dla niej czas próby
i chciała udowodnić sobie i światu, z˙e nie popełniła
8
błędu, wybierając tak nietypową, w przekonaniu jej
rodziców, drogę. Nigdy nie zrozumieli, jak moz˙e
przedkładać studia w Wyz˙szej Szkole Artystycznej
nad przywiązanie do rodzinnej farmy, na której się
wychowała. Z wielkim trudem, i to tylko dzięki
wsparciu ojca chrzestnego, zaakceptowali ten, ich
zdaniem, dziwny pomysł swojej jedynaczki. Za-
wsze podkreślali, jak wiele ich to kosztowało.
Wujowi zawdzięczała równiez˙ pracę, którą ko-
chała ponad wszystko. Wiedziała jednak, z˙e rodzice
cały czas marzą po cichu o tym, z˙e pozna kiedyś
jakiegoś uroczego farmera, zakocha się w nim po
uszy i dzięki temu powróci do swojego dawnego
stylu z˙ycia. Ale ona przysięgła sobie juz˙ dawno, z˙e
nie zakocha się w facecie, który nie będzie rozumiał
jej fascynacji sztuką i potrzeby tworzenia. Zdawała
sobie sprawę ze swoich moz˙liwości. W końcu nie na
darmo zabiegały o nią znane domy mody w jej
rodzinnym mieście. Była dobrze wykształcona, uta-
lentowana i ambitna, a do tego czuła się wolna i nie
chciała burzyć tego swojego świata, o który tak
długo musiała walczyć. Kochała swoich rodziców,
ale za nic nie chciałaby związać się z człowiekiem
pokroju jej ojca, choć musiała przyznać, z˙e ojciec
był dobry, wyrozumiały i szczodry.
Otrzymała wiele korzystnych propozycji w Lon-
dynie, postanowiła jednak być wierna domowi to-
warowemu wuja. Ten niezwykły dom załoz˙ony
został jeszcze przez dziadka jej wuja, ponad sto lat
temu. A teraz wuj John, jako z˙e dobiegał juz˙
9
osiemdziesiątki, zaczął rozglądać się za jakimś
godnym następcą, który przejąłby ten dom towaro-
wy, nie zmieniając jego profilu. Głównie zgłaszali
się ze swoją ofertą bogaci Amerykanie, ale wuj cały
czas miał wątpliwości, czy ktoś urodzony po drugiej
stronie Atlantyku będzie w stanie utrzymać specy-
ficzną atmosferę starego angielskiego sklepu. Nie
miał bezpośredniego spadkobiercy i w końcu po-
stanowił, z˙e jednak przekaz˙e sklep w ręce jakiejś
zamoz˙nej amerykańskiej rodziny, która zobowiąz˙e
się poprowadzić go dalej zgodnie z dotychczasowy-
mi załoz˙eniami. Ostatecznie wybór wuja padł na
rodzinę Dubois i Jaz całkowicie się z nim zgadzała.
To byli wyjątkowi ludzie, tak jak wyjątkowy był
sklep wuja Johna.
Z rozmyślań wyrwał ją subtelny dzwoneczek,
oznajmiający, z˙e winda właśnie się zatrzymała.
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i Jaz, nie zwleka-
jąc, weszła do środka. Czuła obecność tego nie-
zwykłego męz˙czyzny tuz˙ za sobą i nie mogła się
oprzeć, by nie zerknąć na niego przez ramię. Zwil-
z˙yła suche wargi i z przeraz˙eniem stwierdziła, z˙e
ekscytuje ją myśl, z˙e juz˙ za chwilę zamkną się drzwi
i będzie w windzie sam na sam z tym przystoj-
niakiem. Raz jeszcze zerknęła na niego i poczuła
kolejny dreszcz podniecenia.
– Zobaczyłaś coś, co ci się spodobało, moja
śliczna? – zapytał z niejaką nonszalancją.
– Być moz˙e – odparła, patrząc mu prosto
w oczy. Musiała być czujna, uprzedzano ją, z˙e
10
Nowy Orlean jest siedliskiem zniewalająco przy-
stojnych i pewnych siebie męz˙czyzn. Wstrzymała
na chwilę oddech w oczekiwaniu na odpowiedź.
Ukradkiem zerknęła na jego odbicie w lustrze.
Przystojny jak cholera, pomyślała ze złością. I ta
rozpięta koszula... Wyobraziła sobie przez moment,
z˙e lez˙ą gdzieś na łące, a ona całuje właśnie to
odsłonięte miejsce. Poczuła, jak ogarnia ją pod-
niecenie i nic nie pomogło, z˙e była na siebie za to
wściekła. W z˙aden sposób nie mogła przywołać się
do porządku. Po chwili uzmysłowiła sobie, z˙e jesz-
cze nigdy w z˙yciu nie reagowała tak na z˙adnego
męz˙czyznę. Miał w sobie coś magicznego, wprost
nie mogła oderwać od niego oczu. Był świetnie
ostrzyz˙ony i doskonale ubrany – idealnie skrojony
garnitur i nieskazitelnie biała koszula czyniły go
jeszcze bardziej pociągającym. I tylko jego ręce,
które juz˙ na pierwszy rzut oka wyglądały na wyjąt-
kowo spracowane, zaburzały ten ład i harmonię. Nie
mogła nad sobą zapanować, jej oddech stawał się
coraz szybszy, a źrenice wyraźnie się powiększyły.
Jak przez sen usłyszała jego głos:
– Śmiało, moja śliczna, weź to, czego pragniesz.
Nie mylę się przeciez˙, z˙e pragniesz tego, prawda?
– szeptał zmysłowo.
Nie wiedziała, jak to się stało, z˙e nagle znalazła
się tuz˙ przy nim, a jej dłoń niespodziewanie spoczę-
ła na jego torsie. Spojrzała mu w oczy. Boz˙e, co za
błękit, czegoś podobnego jeszcze w z˙yciu nie wi-
działa. Taki intensywny i głęboki...
11
– Nie... nie mogę – wyjąkała, zaz˙enowana włas-
nym zachowaniem. – Nie tutaj – dodała po chwili.
– Urocza z ciebie kłamczucha – uśmiechnął
się nonszalancko. – Mógłbym cię mieć tu i teraz,
dobrze o tym wiesz. Mam ci to udowodnić?
– szepnął.
Poczuła, jak się czerwieni, ale nie spuszczała
z niego wzroku.
– Uwaz˙aj, kochanie – jego głos brzmiał jak
ostrzez˙enie – bo nie zapanuję nad sobą i będę musiał
spełnić to, o co błagają mnie twoje piękne oczy.
Jaz zdołała jedynie pokręcić głową, ale było juz˙
za późno na odmowę, a przynajmniej miała takie
wraz˙enie. Przyparł ją do jednej ze ścian windy
i poczuła na wargach jego gorące usta, a w noz-
drzach jego podniecający zapach. A więc to była
prawda, a nie sen. Zadrz˙ała, gdy połoz˙ył rękę na jej
piersi i zaczął ją delikatnie pieścić.
Otworzyła oczy, wiedziała, z˙e powinna przywo-
łać się do porządku, ale nadaremnie. Pragnęła go
całą sobą, tak samo jak on jej.
Nagle drzwi windy otworzyły się, przerywając tę
pełną namiętności scenę. Jaz czuła, z˙e jej twarz
płonie, czuła, jak drz˙ą jej kolana. Nurtowało ją, czy
zrobiliby to, gdyby winda nie zatrzymała się na
piętrze.
– Idziemy do ciebie? – Usłyszała jego zmysłowy
szept tuz˙ koło ucha.
Bezradna spojrzała na niego i nie wiedziała, co
ma odpowiedzieć. Był tak inny od męz˙czyzn, któ-
12
rych znała do tej pory i wszystko potoczyło się takz˙e
całkiem inaczej niz˙ zwykle. Poza tym do tej pory
była zajęta udowadnianiem światu, z˙e podoła temu,
na co się porwała i nie poświęcała zbyt wiele uwagi
i czasu męz˙czyznom.
Gdy znaleźli się pod jej drzwiami, otworzyła
torebkę w poszukiwaniu klucza i zaczęła nieśmiało:
– Nie sądzę, z˙eby to był dobry pomysł...
Ale męz˙czyzna bez słowa wziął od niej torebkę
i juz˙ po chwili drzwi do jej mieszkania były otwarte.
– Nie sądzisz? Więc nie pragniesz mnie juz˙?
– Objął ją mocno wpół i gorąco pocałował.
Jaz miała wraz˙enie, z˙e topnieje i rozpływa się
w jego ramionach. Nie wiedziała, kiedy i jak za-
trzasnęły się za ich plecami drzwi i poczuła jego
ręce na swoim rozedrganym ciele.
Boz˙e, co on ze mną robi, przemknęło jej przez
myśl. Alez˙ on zna ciało kobiece! Jest niebezpieczny
i ekscytujący, i to nie na z˙arty. Poczuła płomienny
z˙ar i głód, jakich dotąd nie znała. Nic się juz˙ nie
liczyło, tylko ona i on. Zaplotła ręce wokół jego szyi
i odpowiedziała mu namiętnym pocałunkiem.
– A więc jednak mnie pragniesz.... – szepnął
z satysfakcją, wziął ją na ręce i ruszył w stronę
łóz˙ka.
Nie protestowała. Od momentu kiedy go zo-
baczyła po raz pierwszy w restauracji, gdzie wspól-
nie z jego matką zjedli kolację, wiedziała, z˙e
tak się to skończy.
Księz˙yc przeświecał przez muślinowe zasłony,
13
oświetlając jej nagie piersi. Wszystko wydawało się
jej takie inne, takie nowe, takie dziwne. Gdy na-
chylił się nad nią, bez namysłu zaplotła swoje
zgrabne długie nogi wokół jego bioder. Pragnęła
wreszcie poczuć go w sobie. Poruszali się w szalo-
nym rytmie, a wraz z nimi falował cały świat.
Zdawało jej się, z˙e oboje znaleźli się w jakimś
niekończącym się transie. Pragnęła juz˙ tylko speł-
nienia... A było jak piorun z jasnego nieba.
Caid lez˙ał obok śpiącej Jaz i wpatrywał się w jej
twarz. Była niezwykle drobna i delikatna, a przy
tym tak nadzwyczaj zdecydowana. Wzięła go sztur-
mem i szturmem wdarła się w jego z˙ycie. Musiał
przyznać sam przed sobą, z˙e budziło to jego zdzi-
wienie, znali się przeciez˙ zaledwie kilka dni. Do-
wiedział się jednak sporo o Jaz z opowieści jej
chrzestnego ojca i dzięki temu nie była dla niego
tylko piękną nieznajomą, bo juz˙ całkiem duz˙o o niej
wiedział. Na przykład, z˙e wychowała się na farmie,
a jej praca w firmie wuja była w zasadzie swoistą
manifestacją niezalez˙ności i z˙e jej rodzice liczyli na
to, z˙e kiedyś powróci do swoich korzeni. Zresztą on
ze swej strony nigdy nie związałby się z kobietą,
która nie dzieliłaby jego zamiłowania do z˙ycia na
wsi i marzenia, by ich dzieci wychowywały się na
farmie, w otoczeniu przyrody, u boku matki zawsze
gotowej, by im pomóc. Jego matka całe z˙ycie
jeździła po świecie i nigdy nie miała dla niego
czasu. Kiedy jej naprawdę potrzebował, nigdy nie
14
było jej w domu. Sieć sklepów, którą od lat posiada-
ła jej rodzina, była zawsze na pierwszym miejscu,
waz˙niejsza nie tylko od niego, ale i od wszystkiego
innego na świecie. Zresztą matka nawet nie usiło-
wała ukryć przed Caidem, z˙e jego poczęcie było
czystym przypadkiem. Dotknęła go tym do z˙ywego.
W końcu, gdy ojciec nie miał juz˙ dłuz˙ej ochoty
znosić ciągłej nieobecności swojej z˙ony, rodzice się
rozwiedli. I wtedy Caid podjął z˙elazne postanowie-
nie, z˙e nie zgotuje swoim dzieciom takiego samo-
tnego i bolesnego dzieciństwa. Nigdy nie zapomni,
jak bardzo czuł się opuszczony, gdy jego ojciec
zginął w wypadku samochodowym. Nawet wów-
czas matki nie było przy nim, bo miała na głowie
waz˙niejsze sprawy. Doskonale pamiętał, jak bardzo
go to bolało, jak bardzo rozpaczał. Miał wtedy
zaledwie jedenaście lat i to na niego spadł koszmar-
ny obowiązek zidentyfikowania zwłok. To było po
prostu straszne. Nie sposób wyrazić, jak bardzo był
wówczas przeraz˙ony i samotny, a do tego wściekły
na matkę za to, z˙e go zostawiła w tak trudnej
sytuacji. Poprzysiągł sobie wtedy, z˙e nigdy nie
sprawi swoim dzieciom takiego bólu.
Dlatego tez˙, jeśli chodzi o związki z kobietami,
był bardzo ostroz˙ny. Az˙ do tamtego pamiętnego
dnia, do spotkania z Jaz. Kiedy wszedł wówczas do
restauracji, w której odbywało się spotkanie rodziny
jego matki z ojcem chrzestnym Jaz, wystarczył mu
jeden rzut oka i wiedział, z˙e on i Jaz nalez˙ą do
siebie. Zresztą i jej reakcja była jednoznaczna. Nie
15
umiała ukryć, z˙e zrobił na niej duz˙e wraz˙enie. To
nie mógł być przypadek, to musiało być przeznacze-
nie, bo przeciez˙ do tego spotkania mogło w ogóle
nie dojść. Caid od dawna miał alergię na tego typu
biznesowe spotkania. Jeśli tylko mógł, starał się
w nich nie uczestniczyć. Najchętniej w ogóle wyco-
fałby się z rodzinnych interesów, ale na razie nie
było to moz˙liwe, gdyz˙ jego dziadek pozostawił mu
w spadku sporą część swoich udziałów, a matka
posunęła się nawet do emocjonalnego szantaz˙u,
wymuszając na nim, by pełnił w ich rodzinnej firmie
funkcję doradcy finansowego. To prawda, z˙e miał
w tym kierunku odpowiednie wykształcenie, ale co
z tego, jeśli jednocześnie nie miał na to najmniejszej
ochoty. Matka upierała się tez˙, z˙eby uczestniczył we
wszystkich spotkaniach dotyczących przejęcia eks-
kluzywnego domu towarowego pod Londynem.
Dom ten miał stanowić kolejne ogniwo ich i tak juz˙
sporej sieci handlowej i umoz˙liwić im wejście na
angielski rynek.
Matkę zupełnie to nie obchodziło, z˙e jej syn,
inaczej niz˙ reszta rodziny, nie interesował się hand-
lem, ale ukochał sobie ziemię. Mimo z˙e wiedziała, z˙e
Caid kupił duz˙e ranczo, które z zarobionych w firmie
pieniędzy wciąz˙ udoskonalał i rozbudowywał, ciągle
nalegała, aby pracował w handlu. Jego protesty na nic
się nie zdały, gdyz˙ matka była wyjątkowo uparta
i tym oto sposobem wylądował w Nowym Orleanie.
Uśmiechnął się, kiedy Jaz otworzyła oczy.
16
– To była cudowna noc, proszę pani – zamruczał
jak kocur. Wiedział, z˙e Jaz za moment zarumieni się
i sprawiało mu to swoistą przyjemność. Była taka
wstydliwa.
– Lepiej będzie, jeśli juz˙ pójdziesz, Caid. Pamię-
tasz, z˙e to miała być nasza tajemnica? Muszę się
pospieszyć, bo mój ojciec chrzestny oczekuje mnie
ze śniadaniem. Umówił się na dziś z twoją matką,
która zorganizowała dla nas zwiedzanie waszych
magazynów. Tak więc sam rozumiesz, z˙e muszę juz˙
się zbierać.
Caid pocałował ją czule.
– Jesteś pewna, z˙e chcesz, z˙ebym zniknął? – sze-
pnął jej wprost do ucha.
Próbowała ratować się resztkami rozsądku przed
tym zaborczym męz˙czyzną, ale wiedziała, z˙e jest na
z góry straconej pozycji.
– Jeszcze miesiąc temu nigdy bym nie przypusz-
czała nawet, z˙e będę tu wyprawiać z tobą takie
rzeczy – wyszeptała cicho, rozkoszując się doty-
kiem jego wprawnych rąk.
– Mam nadzieję, z˙e się tego nie spodziewałaś,
bo przed miesiącem jeszcze się nie znaliśmy.
W jednej chwili oczy Jaz wypełniły się łzami.
– Kochanie, co się stało? Sprawiłem ci przy-
krość? – Objął dłońmi jej drobną twarz. – Powiedz
– szepnął. – Proszę...
– Boz˙e, kiedy pomyślę, z˙e przeciez˙ mogłabym
nie przyjechać z wujem do Nowego Orleanu i nigdy
cię nie spotkać...
17
– Ale spotkaliśmy się i wiesz dobrze... oboje
wiemy, z˙e jesteśmy dla siebie stworzeni. Jesteś
moim absolutnym ideałem.
Jaz z niedowierzaniem patrzyła na niego swoimi
ogromnymi, załzawionymi oczami. Nigdy by nie
przypuszczała, z˙e kiedykolwiek zakocha się od
pierwszego wejrzenia, z˙e pójdzie do łóz˙ka z face-
tem, wcale go nie znając. Ale z nim wszystko było
inne, wszystko było cudowne.
– Caid, pojedziesz z nami?
Zaprzeczył, kręcąc głową.
Spróbowała ukryć swoje rozczarowanie. Swoją
odmową sprawił jej przykrość. Wiedziała, z˙e jego
matka podróz˙uje po całym świecie w poszukiwaniu
nowych, atrakcyjnych produktów. Spodziewała się
więc znaleźć w ich magazynach róz˙ne cuda i prag-
nęła, by Caid był razem z nią i z˙eby wspólnie
podziwiali te cudeńka.
– Moz˙emy spotkać się po południu – zapropono-
wał, kiedy byli juz˙ gotowi do wyjścia. – Myślę, z˙e
musimy omówić kilka spraw... – zawiesił głos.
– Ale przeciez˙ wiesz, z˙e wracamy z wujem
dopiero jutro.
– No właśnie, o tym równiez˙ chciałbym z tobą
porozmawiać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jaz z uśmiechem na twarzy przemierzała ulice
dzielnicy francuskiej Nowego Orleanu. Jeszcze
chwila i znajdzie się w eleganckiej willi, w której
zatrzymał się podczas swojej wizyty w tym mieś-
cie Caid. Z nieukrywaną satysfakcją ściskała w rę-
ku komplet kluczy do tego pięknego domu. Caid
wręczył jej klucze tej samej nocy, której wyznał
jej miłość, czyli dokładnie po tygodniu od ich
pierwszego spotkania. To wszystko potoczyło się
tak nagle i niespodziewanie, z˙e trudno jej było
ułoz˙yć wydarzenia ostatniego tygodnia w jakąś
chronologicznie spójną całość. W z˙aden sposób
nie mogła wyobrazić sobie ich rozstania, a tym-
czasem przeciez˙ juz˙ jutro miała wracać do domu.
W ciągu tego tygodnia zdąz˙yła niemal całkowicie
zaplanować swoje z˙ycie – z˙ycie z Caidem, rzecz
jasna.
Fantazjowała na temat ich wspólnego z˙ycia,
dzieci, których pragnęła teraz niemal tak bardzo, jak
19
wcześniej pragnęła utrzymania się na swoim dob-
rym stanowisku. I w ogóle nie wyobraz˙ała sobie, z˙e
cokolwiek mogłoby stanąć im na drodze do niekoń-
czącego się szczęścia.
Przekręcając klucz w drzwiach eleganckiej willi,
nagle zamarła w bezruchu. Zdała sobie bowiem
sprawę, z˙e nawet nie wie, gdzie Caid mieszka na
stałe. W ogóle bardzo niewiele o nim wiedziała.
Szybko jednak pocieszyła się myślą, z˙e gdy ludzie
się kochają, nie ma to z˙adnego znaczenia. W końcu
trochę zdąz˙yli się juz˙ poznać i choć moz˙e faktycznie
sprawy potoczyły się zaskakująco szybko, to jednak
najistotniejsze informacje na jego temat miała juz˙
w małym palcu.
Wiedziała, na przykład, z˙e lubił sypiać po prawej
stronie łóz˙ka, z˙e łatwo było go obudzić, choć
twierdził o sobie, z˙e śpi mocno jak suseł. Poza tym
mówił, z˙e skończył studia w Bostonie i z˙e tam
równiez˙ mają jeden ze swoich domów towarowych.
Był doskonałym konsultantem finansowym i bardzo
duz˙o podróz˙ował po świecie. Raz z zadowoleniem
stwierdził, z˙e moz˙e pracować wszędzie, oczywiście
pod warunkiem, z˙e ma przy sobie komputer i dys-
ponuje własnym samolotem. A zatem z pewnością
słowo ,,wszędzie’’ oznaczało, z˙e takz˙e w Chelten-
ham, chyba z˙e miał wtedy coś innego na myśli.
No i co, chyba całkiem sporo informacji, jak na tak
krótki okres znajomości? Nie było więc powodu do
obaw. Poza tym była szalenie podekscytowana, bo
matka Caida wyraziła swoje uznanie dla jej pracy
20
i zaproponowała jej przedłuz˙enie kontraktu i poszerze-
nie warunków umowy.
Czy nie mogła nazwać się prawdziwą szczęś-
ciarą? Jeden tydzień, zaledwie siedem dni, a jak-
z˙e wiele zmieniło się w jej z˙yciu. Moz˙e zresztą ta
propozycja kontraktu to sprawka Caida? Moz˙e
rozmawiał o niej z matką? Jeszcze zanim wyznał
jej miłość, Jaz czuła, z˙e Caid ją kocha, przeciez˙
tyle razy powtarzał, z˙e idealnie pasują do siebie.
Moz˙e więc zwierzył się matce ze swoich uczuć
do Jaz? Miałaby się więc przenieść do Ameryki
i pracować dla ich sieci handlowej? Trudno jej
było w to wszystko uwierzyć. Starała się nie
mówić z nim zbyt wiele o swojej pracy, nie
chciała, by pomyślał, z˙e usiłuje wywrzeć na nim
jakieś szczególne wraz˙enie. Powiedziała mu tyl-
ko, z˙e zawsze wiedziała, co chce w z˙yciu robić,
i z˙e marzyła o tym od dziecka. Takz˙e nic jeszcze
nie wspominała mu o problemach, z jakimi bory-
kała się w dzieciństwie. Powstrzymywała ją od
tych zwierzeń miłość do rodziców, ale takz˙e
szaleńcze tempo ich związku, które nie pozo-
stawiało zbyt wiele czasu na rozmowy. Była
pewna, z˙e ją zrozumie, znała przeciez˙ problemy
jego dzieciństwa. W końcu tez˙ przeciez˙ nie miał
łatwo.
Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.
Zrobiła po domu małą rundkę i spostrzegła, z˙e
sypialnia Caida jest otwarta na ościez˙. Oznaczało to,
z˙e wrócił do domu przed nią i teraz czekał na nią
21
niecierpliwie. Zajrzała do środka. Lez˙ał przykryty
prześcieradłem, z rękami załoz˙onymi za głowę.
Juz˙ po chwili znalazła się w jego ramionach.
– Tęskniłaś za mną? – szepnął.
– Yhm – przeciągnęła się jak kotka. – Wiesz, te
wasze magazyny to prawdziwa oaza dobrobytu.
Szczerze mówiąc, myślałam, z˙e my jesteśmy nieźli,
ale twoja matka jest nie do pokonania.
– Powiedz mi coś, o czym nie wiem – wymam-
rotał Caid cynicznie.
Jaz, niezraz˙ona, ciągnęła dalej, jakby w ogóle nie
usłyszała jego słów.
– Jak to moz˙liwe – pokręciła z niedowierzaniem
głową – z˙e kaz˙dą rzecz wybiera sama? Musi być
całkowicie pochłonięta swoją pracą i oddana jej bez
granic.
– O, tak! Całkowicie i bez granic – powtórzył jak
echo Caid, ale jego głos stał się nagle ostry, a ton
jakby oskarz˙ający.
– O co ci chodzi? – Jaz spojrzała na niego
pytająco i zmarszczyła brwi.
– O nic – potrząsnął głową i przytulił ją mocniej.
– Co najwyz˙ej o to, z˙e masz na sobie za duz˙o
fatałaszków. Tylko tracimy czas na jakieś tam
niewaz˙ne rozmowy.
– Ale mówiłeś przeciez˙, z˙e chcesz porozmawiać
– przypomniała mu Jaz. – Porozmawiać i ułoz˙yć
plan działania – dodała, nieco nadąsana.
– Wszystko się zgadza, ale jesteś taka cudowna,
taka ekscytująca, z˙e nie mogę się juz˙ doczekać, by
22
porozumieć się z tobą na całkiem innej płaszczyźnie.
Poza tym nie przywitałaś się jeszcze ze mną – dodał
z wyrzutem.
– Cześć – powiedziała z uśmiechem i cmoknęła
go w policzek.
Caid pokręcił głową.
– Nie tak. A teraz skup się i ucz się! – Przywarł
wargami do jej ust i zaczął całować ją wolno i czule.
– A więc tak to nalez˙y robić? O takie przywita-
nie ci chodziło... – wyszeptała, kiedy udało jej się
wreszcie uwolnić.
– No, o takie właśnie – powiedział, mruz˙ąc oczy.
Był naprawdę cudowny! Te jego gorące usta i to
namiętne spojrzenie... Jaz poczuła, jak jej ciało
ogarnia fala podniecenia. Zaczęła lekko drz˙eć. Pat-
rzyła mu prosto w oczy i po chwili zobaczyła, jak
zapłonął w nich ogień. Och, jak bardzo go pragnęła.
– Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, kto tak
otwarcie pokazywałby swoje uczucia – szepnął
Caid. – Kocham to w tobie, Jaz, bardzo to kocham,
a brzydzę się ludźmi, którzy całe z˙ycie udają
i kłamią.
Odpowiedziała mu czułym pocałunkiem. Tak, to
był jej Caid, męz˙czyzna, o którym zawsze marzyła
i śniła. Choć zdawała sobie sprawę z tego, z˙e miał
swoje wady, na przykład potrafił być uparty, wręcz
nieprzejednany.
– Ubóstwiam to, w jaki sposób okazujesz,
z˙e mnie kochasz i pragniesz – usłyszała jego
gorący szept. – To działa na mnie jak afrodyzjak
23
o niezwykłej mocy. No, pokaz˙ mi to raz jeszcze,
proszę, pokaz˙...
Nie musiał jej długo namawiać, szybko zaczęła
zrzucać z siebie ubranie, nie odrywając od Caida
wzroku.
Kilka godzin później lez˙eli wyczerpani i szczęś-
liwi w półmroku sypialni, spleceni ze sobą niczym
dwa zrośnięte drzewa.
– Chyba trzeba będzie się powoli podnieść
i ubrać – szepnął Caid i nachylił się, z˙eby ją
pocałować.
– Ubrać? – spytała ze zdziwieniem. – Przeciez˙
mieliśmy ze sobą porozmawiać – przypomniała mu
szybko.
– Pamiętam i dlatego właśnie musimy wstać i się
ubrać, bo inaczej, sama rozumiesz, nic z tego nie
będzie. Jez˙eli zostaniemy w łóz˙ku, to z pewnością
juz˙ wkrótce zajmiemy się zupełnie czymś innym.
Mam rację? Nie mogę się juz˙ doczekać chwili,
kiedy będziemy po ślubie i pojedziemy na moje
ranczo w Kolorado. Z pewnością pokochasz to
miejsce, jestem o tym przekonany. Będziesz miała
swojego konia, będziemy galopować razem przez
prerię... A potem, kiedy na świat przyjdą dzieci...
– Jakie ranczo? – przerwała mu, zaskoczona
jego słowami. – O czym ty mówisz, Caid? Przeciez˙
jesteś konsultantem finansowym duz˙ej firmy, biz-
nesmenem posiadającym sieć domów towaro-
wych... Jakie ranczo? Nic z tego nie rozumiem...
– To prawda, jestem konsultantem finansowym
24
i dlatego mogę sobie pozwolić na utrzymywanie
rancza – przerwał jej Caid. Zmartwiła go wyraźna
nuta niepokoju w głosie Jaz. – A sieć sklepów mojej
matki zupełnie mnie nie podnieca. To ostatni sposób
zarabiania na z˙ycie, jakiego mógłbym sobie z˙yczyć.
Nie rozumiesz, z˙e ja tego wszystkiego serdecznie
nienawidzę? – Caid zacisnął mocno wargi. – Nie
widzę w tym niczego wartościowego. Takiego biz-
nesu nie moz˙na pogodzić z z˙yciem rodzinnym.
Wiem coś na ten temat, az˙ za dobrze wiem, moz˙esz
mi wierzyć. Nie w tym tkwi sens z˙ycia.
Jaz była zdumiona. Zdawało się jej, z˙e to nie Caid
mówi, z˙e to ktoś zupełnie inny. Nie wierzyła włas-
nym uszom.
– Caid, co ty mówisz? Chcesz harować na far-
mie jak jakiś wyrobnik, jak wół roboczy? I to jest dla
ciebie sensem z˙ycia? – Głos jej drz˙ał, bo Caid
przeraził ją, a jego słowa obudziły w niej zbyt wiele
bolesnych wspomnień. Czuła ogromne rozczarowa-
nie. Powoli zaczynała rozumieć, jak błędne miała
wyobraz˙enie na jego temat. Cóz˙ więc ich zatem
łączyło? Nie potrafiła wprost uwierzyć, z˙e tak
bardzo mogła się pomylić. – Caid – zaczęła gorącz-
kowo – domy towarowe to przeciez˙ nie tylko
handel, to o wiele więcej, to otwieranie ludziom
oczu na świat rzeczy pięknych, to uwraz˙liwianie na
piękno róz˙nych przedmiotów, rozbudzanie poczu-
cia estetyki. Tak wiele od ciebie zalez˙y... Rozu-
miesz, co chcę przez to powiedzieć? Powiedz, z˙e tak
właśnie jest, z˙e mnie rozumiesz!
25
To niepojęte, pomyślał Caid i przymruz˙ył oczy.
Te same słowa usłyszał juz˙ dawno temu, gdy miał
sześć lat i przez cały ten czas rozbrzmiewały w jego
głowie ponurym echem. To nie moz˙e być prawda,
czyz˙by los zakpił sobie z niego w tak okrutny
sposób?
– Nie, Caid, nie mogę tak po prostu tego wszyst-
kiego rzucić i przenieść się na ranczo. Pomyśl o tych
ludziach, którzy czekają na cudowne rzeczy, częs-
to specjalnie dla nich sprowadzane z egzotycz-
nych zakątków świata. Pragną je mieć i cieszyć się
nimi. Co jest w tym złego? Przeciez˙ musisz to
rozumieć...
Nie tylko nie rozumiem, ale i nie chcę zrozumieć,
pragnął krzyknąć Caid, ale nie zrobił tego, po-
wstrzymał wybuch złości. Jednak nie zamierzał raz
jeszcze popełnić błędu, który zmieniłby jego z˙ycie
w koszmar. Musiał jakoś wyrazić to, co czuł.
– Sądziłem, z˙e rozmawiamy o nas, Jaz, o na-
szym z˙yciu i naszej przyszłości. Dlaczego więc
mieszasz w to biznes i sklepy?
– Bo pracuję w jednym z nich – odparła bez
namysłu. – I moja praca jest dla mnie bardzo waz˙na,
jest częścią mojego z˙ycia, rozumiesz?
– Jak bardzo waz˙na? – zapytał lodowato Caid.
Jaz spojrzała na niego z wyrzutem. A przeciez˙
jeszcze przed chwilą łączyło ich tak wiele! Tak więc
wygląda jego miłość? Miała przez moment ochotę
wycofać się ze wszystkiego, ale czy potrafiłaby
okłamać samą siebie?
26
– Moja praca jest dla mnie bardzo waz˙na – po-
wtórzyła z determinacją. Przeciez˙ to właśnie praca
stanowiła dla niej treść z˙ycia, pozwalała jej wyrazić
to, co czuła, dawała jej spełnienie i poczucie szczęś-
cia. Mogła w niej wyrazić siebie, dać upust swojej
fantazji i kreatywności.
– No, to świetnie się to wszystko zapowiada!
Nigdy w z˙yciu i za nic w świecie nie wyrzeknę się
rancza! – wykrzyknął wzburzony Caid.
– A ja nie zrezygnuję ze swojej pracy! – od-
powiedziała ze złością Jaz.
Obrzucili się nawzajem zdumionym spojrze-
niem, oboje w równym stopniu zaskoczeni tym
niespodziewanym obrotem rozmowy. Jaz, pod
wpływem piorunującego wzroku Caida, najchętniej
by wyskoczyła z łóz˙ka i jak najszybciej uciekła
z jego domu, ale nie chciała dać za wygraną, więc
nawet nie drgnęła.
– To wprost nie do wiary – wycedził przez zęby
Caid. – Zupełnie nie dociera do mnie, z˙e to dzieje się
naprawdę. Gdybym tylko wiedział...
– Wiedziałeś! – krzyknęła Jaz. – Dobrze wiedzia-
łeś! Nigdy nie robiłam tajemnicy z tego, jak bardzo
waz˙na jest dla mnie moja praca. Za to ty nigdy do tej
pory nie zdradziłeś się ze swoją miłością do rancza, nie
wspomniałeś nawet jednym słowem, z˙e tak naprawdę
jesteś urodzonym farmerem, z˙e to twój sposób na
z˙ycie...
– I co by to zmieniło? Moz˙e wtedy nie wskoczy-
łabyś mi do łóz˙ka, co?
27
Przemilczała te ostatnie słowa, bo wiedziała, z˙e
jeśli ostro zareaguje, to być moz˙e będzie to ich
ostatnia wymiana zdań. Postarała się więc, aby jej
głos nie zdradził, jak bardzo jest zdenerwowana.
– Wychowałam się na farmie i wiem, z˙e takie
z˙ycie mnie nie pociąga.
– A ja wyrosłem przy matce, dla której nie liczył
się ani mąz˙, ani syn, za to tylko i wyłącznie jej firma
i wiem, jak bardzo jest to bolesne. Nie chcę z˙ony,
która ma taką samą obsesję na punkcie swojej
kariery! – wykrzyknął. – Pragnę z˙ony, która będzie
kochała mnie i nasze dzieci, i to my będziemy dla
niej najwaz˙niejsi, i tylko dla nas będzie z˙yła.
– Więc oczekujesz, z˙e twoja z˙ona zrezygnuje ze
wszystkiego, ze swoich marzeń, własnego z˙ycia
i osobowości? To czysty egoizm! – zaatakowała go.
– Nigdy bym się nie spodziewała, z˙e taki jesteś.
– A ja nie pojmuję, jak mogłem być na tyle
głupi, by wierzyć, z˙e jesteś dla mnie wymarzoną
kobietą – odciął się. – Popełniłem najwyraźniej
błąd.
– Widocznie tak! – wypaliła Jaz z wściekłością.
– Dowiedz się zatem, z˙e nienawidzę farm i nie
rozumiem, jak moz˙na skazywać kogoś na z˙ycie na
ranczu, z dala od świata i ludzi. To dopiero jest
egoizm! Wiedz tez˙, z˙e ludzie mają róz˙ne talenty...
A wiesz, co to jest talent? To taki dar od Boga,
którego nie nalez˙y zmarnować.
– Taki sam dar jak miłość? Czy pielęgnowanie
i rozwijanie własnego talentu więcej znaczy niz˙
28
pielęgnowanie i rozwijanie wspólnego szczęśliwe-
go z˙ycia? Czy moz˙e być coś piękniejszego i waz˙-
niejszego niz˙ kochająca się rodzina?
– Nic nie rozumiesz! – wyrzuciła z siebie, a jej
oczy wypełniły się łzami. Ale nie rozpłakała się,
powstrzymywała je ostatkiem sił. – Na farmie czułam
się jak w klatce, uwięziona i niezrozumiana. Wiedzia-
łam jedno: muszę stamtąd uciec, z˙eby móc rozwijać
moją miłość do sztuki, moje zdolności. Czułam, z˙e
jeśli tego nie zrobię, moje z˙ycie będzie nic nie warte.
Lecz moi rodzice nie potrafili tego zaakceptować, nie
potrafili zrozumieć, z˙e jestem inna niz˙ oni. I gdyby nie
wuj John, nie mam pojęcia, co by się ze mną stało.
Walczyłam o siebie długie lata, nie mogę teraz po
prostu z tego zrezygnować. Nawet dla ciebie.
To, czego w z˙aden sposób nie udało mu się
zrozumieć w dzieciństwie, teraz powoli zaczynało
do niego docierać. A więc znowu spotkał kobietę,
która nie kochała go na tyle, by zrezygnować dla
niego ze swoich ambicji.
– Sądziłem – powiedział zniz˙onym głosem – z˙e
po tym, co przeszedłem z moją matką, kobietę do
niej podobną będę mógł rozpoznać na kilometr.
I pewnie tak by się stało, gdybym nie słuchał
twojego ukochanego wujka. Tyle razy rozprawiał
o tym, jak to twoja rodzina liczy na to, z˙e juz˙
wkrótce powrócisz do swoich korzeni, czyli do
z˙ycia, które kiedyś było twoim...
– Nigdy nie było moim! – krzyknęła. Jego słowa
wyprowadziły ją do reszty z równowagi. – I z całą
29
pewnością powrót na ranczo nie jest tym, czego
pragnę. Moz˙e chcieliby tego moi rodzice, ale
nie ja! Słyszysz? A jez˙eli miałeś na ten temat
inne wyobraz˙enie, to jest mi bardzo przykro,
ale to nie moja wina. Skoro to dla ciebie takie
bardzo waz˙ne, dlaczego nigdy o tym nie wspo-
mniałeś?
– Bo naiwnie sądziłem, z˙e to, co jest waz˙ne dla
mnie, będzie waz˙ne równiez˙ dla ciebie – powiedział
szorstko. – Myślałem, z˙e jesteś kobietą, która znaj-
dzie swoje spełnienie przy kochającym męz˙u i dzie-
ciach...
– Siedząc w domu i wpychając w siebie góry
ciasta, podczas gdy jej mąz˙ uzdatnia ugory? – wpa-
dła mu w słowo. W jej głosie było lekcewaz˙enie.
– Jeśli twój ojciec był choć w części do ciebie
podobny, nic dziwnego, z˙e twoja matka go zo-
stawiła. Świat poszedł do przodu, a ty zatrzymałeś
się gdzieś w średniowieczu. Ludzie, którzy się
kochają, dzielą między siebie obowiązki związane
z domem i dziećmi.
– Czyz˙by? W takim razie miałem wyjątkowego
pecha, bo moja matka nigdy nie dzieliła z ojcem
swoich obowiązków związanych z domem i dziec-
kiem. I dla tych pięknych rzeczy, jak je określasz
– dodał z sarkazmem – ciągle zostawiała i jego,
i mnie. To ojciec mnie wychował i zrobił to naj-
lepiej, jak potrafił. Moz˙esz mi wierzyć lub nie, ale
po jakimś czasie obaj uznaliśmy, z˙e jest nam duz˙o
lepiej bez niej...
30
– W takim razie wynika z tego, z˙e i beze mnie
będzie ci lepiej, Caid! – Jaz bez zastanowienia
wyskoczyła z łóz˙ka, pobiegła do łazienki, szybko
umyła się i ubrała, po czym wróciła do sypialni
i sztywno usiadła na krześle. Ciągle czuła złość.
Caid tez˙ juz˙ wstał z łóz˙ka. Był w spodniach
i koszuli, i siedział na kanapie ze spuszczoną głową.
Gdy weszła, spojrzał na nią swoimi niebieskimi,
teraz ogromnie zasmuconymi oczami. Najchętniej
wziąłby ją w ramiona i tak długo całował i pieścił, az˙
przyznałaby, z˙e go pragnie i z˙e nic innego na
świecie nie liczy się bardziej od niego. Lecz nie
zrobił tego.
– No cóz˙! Świetnie! – wyrzuciła z siebie ze
złością. – Ja z pewnością doskonale sobie z tym
poradzę – skłamała. Tak naprawdę czuła się tak, jak-
by ktoś miaz˙dz˙ył jej serce, oczy ją piekły, a policz-
ki paliły.
– Ty... – Caid wstał z miejsca i ruszył w jej
kierunku.
Przeraziła się. Gdyby jej dotknął, objął ją, czy
pocałował, wszystko byłoby stracone.
– Nie podchodź bliz˙ej! – ostrzegła go, wpatrując
się w niego przestraszonymi oczami. – Niech ci
nawet nie przyjdzie do głowy mnie dotknąć. Nigdy
juz˙ mnie nie dotkniesz. Słyszysz? Nigdy! – krzyk-
nęła, po czym zerwała się z krzesła i wybiegła
z pokoju.
I tak było juz˙ po wszystkim, to był koniec.
Zresztą, prawdę mówiąc, w ogóle nie powinno się to
31
wydarzyć. Gdyby tylko wcześniej odkryła, jakim
naprawdę męz˙czyzną jest Caid... Na szczęście,
dzięki jego rozwadze, zachowali ich związek w taje-
mnicy. Nie będzie więc najmniejszych reperkusji
tego romansu. Była mu za to teraz niepomiernie
wdzięczna.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Słucham? Oczekujesz ode mnie, z˙e pojadę do
Anglii i przejrzę wszystkie dokumenty? – Caid
wpatrywał się w matkę z niedowierzaniem. Był
oburzony i wściekły. – Nie ma mowy, za nic
w świecie! – wykrzyknął.
– Caid, to konieczne. Wiem, z˙e nie kochasz tego
biznesu, ale jesteś w końcu moim synem, a do tego
doskonałym specjalistą. Do kogo więc mam się
teraz zwrócić, jeśli nie do ciebie? Tylko do ciebie
mam całkowite zaufanie. A i w twoim interesie jest
– kontynuowała spokojnie – z˙ebyśmy nie wzięli
sobie na głowę kłopotu, czegoś, co będzie przynosi-
ło nam same straty. Tobie w końcu tez˙ nie byłoby to
na rękę, zwłaszcza teraz, kiedy zainwestowałeś tyle
pieniędzy w to swoje ranczo.
– W porządku, zaczynam rozumieć, o co ci
chodzi – przerwał jej ostro Caid – ale naprawdę nie
widzę związku. Dlaczego odejście kilku osób mia-
łoby wywołać takie problemy?
33
– Caid, nie pojmujesz? Przeciez˙ oni będą praco-
wali dla konkurencji!
– No to zatrudnimy jeszcze lepszych fachow-
ców. To nie takie trudne. A tak w ogóle, to właś-
ciwie o jaki dział chodzi? – zapytał poirytowany.
Jeśli miał być szczery, wcale by się nie zmartwił,
gdyby jedną z tych osób była Jaz. Minęły juz˙ prawie
cztery miesiące od czasu, kiedy rozstali się po tej
sławetnej kłótni, a dokładnie trzy miesiące, trzy
tygodnie i pięć dni. I jeszcze, zgodnie z jego
wyliczeniami, siedem i pół godziny. Sam nie wie-
dział, skąd się nagle wzięła u niego ta dziwna
potrzeba odmierzania czasu od tamtego pamiętnego
dnia. Chyba tylko po to, z˙eby sobie uświadomić,
jakim jest szczęściarzem. Zakończyli ten namiętny
romans, zanim sprawy zaszły za daleko. I bardzo
dobrze. Za daleko? Rany, był tak bardzo zaślepiony,
z˙e jeszcze moment, a skończyłoby się to ślubem.
Był zakochany jak szczeniak, jak jakiś smarkacz,
bez pamięci. Otrząsnął się. Powoli miał juz˙ dość
swego wewnętrznego głosu, który coraz częściej nie
dawał mu spokoju. Tylko on wiedział, ile razy
wystukał jej numer telefonu, by w ostatniej chwili,
kierując się resztkami zdrowego rozsądku, jednak
się rozłączyć. Co zresztą mogłaby zmienić między
nimi jakakolwiek rozmowa? Kompletnie nic! Był
o tym całkowicie przekonany. Po co więc ta dodat-
kowa tortura, skoro i tak wystarczająco juz˙ się ze
sobą męczył. Wciąz˙ słyszał jej głos, wciąz˙ zdawało
mu się, z˙e jest gdzieś w pobliz˙u. Caid zmarszczył
34
brwi. W końcu minęło juz˙ sporo czasu, powinien
wreszcie o niej zapomnieć, a przynajmniej przestać
za nią tęsknić i mniej o niej myśleć. Najgorsze były
te długie wieczory i bezsenne noce.
– Caid, o czym tak intensywnie myślisz? Wróć
do rzeczywistości. Czasem wydaje mi się, z˙e jesteś
gdzieś bardzo, ale to bardzo daleko stąd, o setki
kilometrów.
Głos matki przywołał go do porządku. Spojrzał
na nią jakoś niezbyt przytomnie.
– Tak, jestem, jestem...
– Ludzie, którzy odeszli z firmy, to bardzo
dobrzy i lojalni pracownicy – kontynuowała. – Pra-
cowali tam od lat i moz˙emy to boleśnie odczuć,
rozumiesz? Za nimi mogą pójść takz˙e inni i tego
najbardziej się obawiam. Czasami trzeba w tej
branz˙y bardzo niewiele, by nagle znaleźć się na
dnie. Wystarczy nawet jakaś głupia plotka, a akcje
zaczynają spadać na łeb na szyję... – Spojrzała
na niego zaniepokojona.
– No dobrze, zatem odeszły od nas dwie osoby,
ale to jeszcze nie koniec świata – powiedział i wzru-
szył ramionami. – Nie ma co popadać w przesadę.
Ostatnie, na co miał w tej chwili ochotę, to
angaz˙owanie się w przedsięwzięcia matki, zwłasz-
cza te dotyczące londyńskiego domu towarowego.
– Caid, następna moz˙e być Jaz, a do tego nie
powinniśmy dopuścić, bo to oznaczałoby dla nas juz˙
powaz˙ne kłopoty. Prasa nam tego na pewno nie
odpuści. Ta dziewczyna ma unikalne zdolności,
35
talent, którego ja potrzebuję. I to nie tylko w Lon-
dynie, potrzebuję jej w ogóle, rozumiesz? Chciałam
zaproponować jej stanowisko szefowej, i to nie
tylko na Londyn, ale w całej naszej sieci. Ona nie
moz˙e odejść, nie moz˙emy sobie pozwolić w tej
chwili na to, z˙eby ją stracić. Zalez˙y mi na tym, by na
początek przeszła przez wszystkie nasze domy to-
warowe. I wierz mi, z˙e gdyby nie ten głupi zakaz
lekarza, sama wsiadłabym w samolot i jeszcze dziś
poleciała do Anglii.
Spod oka obserwował matkę, przemierzającą
tam i z powrotem pokój. Był powaz˙nie zaniepoko-
jony, zarówno diagnozą lekarza, który stwierdził
u niej zagraz˙ające z˙yciu zakrzepy, jak i jej absolut-
nym zafascynowaniem Jaz.
– Caid, twierdzisz, z˙e juz˙ wybaczyłeś mi za
swoje nie do końca szczęśliwe dzieciństwo, ale
czasem mi się zdaje, z˙e to nieprawda... – przy-
mknęła oczy i odwróciła głowę.
– Co chcesz mi przez to dać do zrozumienia?
– zapytał oschle. – Z
˙
e nie dostarczyłem ci dość
jasnych i przekonujących dowodów na to, z˙e ci
przebaczyłem? – Westchnął cięz˙ko. – Mam więc
zawsze podporządkowywać się tobie i robić to,
czego ode mnie oczekujesz, z˙eby nie przypominać
ci o przeszłości i zagłuszyć twoje wyrzuty sumie-
nia? – dodał z sarkazmem. – Chyba przesadzasz.
Dziś prosisz mnie o lot do Londynu, a o co poprosisz
następnym razem? O lot do Honolulu?
– Tak wiele by to dla mnie znaczyło – wyrzuciła
36
z siebie jednym tchem, jakby nie dostrzegając jego
gorzkich słów i ironicznego tonu. – Bardzo cię o to
proszę, Caid. Nie mam nikogo innego, komu mogła-
bym zaufać. Ostatnio odnoszę wraz˙enie, z˙e twój wuj
pogrywa ze mną niezbyt uczciwie. – Zniz˙yła głos,
jakby w obawie, z˙e ktoś moz˙e ją usłyszeć i nerwowo
szeptała: – Wiesz przeciez˙, z˙e jego pasierb zawęd-
rował juz˙ na dyrektorski stołek i nie wiem, do czego
to wszystko doprowadzi. Nie mam pojęcia, do
czego on zmierza. Moz˙e uwaz˙a, z˙e skoro jest
najstarszy, to ma więcej praw i nie musi się z nami
liczyć? A ten jego pasierb naprawdę o niczym nie
ma pojęcia, a juz˙ na pewno nie o specyfice naszych
sklepów. Bardzo mi to wszystko nie na rękę.
– Sądziłem, z˙e zajmuje się siecią supermarke-
tów – odezwał się wreszcie Caid. Ta nigdy niekoń-
cząca się walka pomiędzy matką a jej braćmi! Znał
to na wylot i nie miał najmniejszej ochoty wnikać
w te wszystkie zawiłości i szczegóły.
– A owszem, owszem, ale teraz siedzi jeszcze
i na tym stołku. A wszystko po to, by sprawić
przyjemność swojej nowej z˙onie. Naprawdę nie
wiem, po diabła on się z nimi wszystkimi z˙eni
– dodała cynicznie. – To juz˙ chyba piąta, jeśli mnie
pamięć nie myli. Gdybym tylko nie była w tym
czasie w szpitalu... Nie rozumiem, jak zarząd mógł
zaakceptować taką kandydaturę, przeciez˙ ten Jerry
nic sobą nie reprezentuje! Udało mu się tym razem,
ale jego niedoczekanie... Niech no ja tylko...
– Nie przesadzasz przypadkiem? Nie zagalopo-
37
wałaś się zbytnio? W końcu to wasze wspólne
przedsięwzięcie i nie przypuszczam, z˙eby wuj robił
coś wyłącznie dla swojej nowej z˙ony. Przeciez˙
i jemu musi zalez˙eć na tym, by firma dobrze
prosperowała. Nie zatrudniłby nikogo, nawet swego
pasierba, gdyby był faktycznie taki kiepski, jak
mówisz.
– Alez˙ on jest kiepski, uwierz mi! Sama tego nie
pojmuję i biorąc pod uwagę, z˙e twój wuj ma na
utrzymaniu wszystkie swoje poprzednie z˙ony, nie
powinien działać na szkodę firmy. A juz˙ zupełnie
nie rozumiem, dlaczego chce mnie wygryźć z inte-
resu, mnie, która całe swoje z˙ycie oddała tej rodzin-
nej firmie. Ale on zawsze taki był. Oni wszyscy są
tacy sami! Bracia! Nawet nie wiesz, jak zawsze
pragnęłam mieć choć jedną jedyną siostrę zamiast
tych pięciu braci. Sama nie wiem, po co ja wy-
chodziłam za mąz˙? Jakby mi było jeszcze mało
pięciu męz˙czyzn w domu, jakbym nie wiedziała,
czym to pachnie. Wokół mnie zawsze byli sami
męz˙czyźni. Najpierw bracia, potem mąz˙ i syn, a ja
ciągle marzyłam chociaz˙ o jednej bratniej duszy,
która nie nalez˙ałaby do męz˙czyzny, ale do kobiety.
Nie masz pojęcia, jaki z ciebie szczęściarz, z˙e jesteś
jedynakiem. – Spojrzała na Caida i dostrzegając
jego współczujące spojrzenie, szybko ponowiła
prośbę. – Caid, pomóz˙ mi, proszę – powiedziała
błagalnie. – Nie moz˙emy przeciez˙ pozwolić na to,
z˙eby weszli nam na głowę. A co do Jaz, jest po
prostu wyjątkowa! Sam wiesz, z˙e jej świąteczne
38
wystawy to prawdziwe dzieła sztuki. Ludzie przy-
chodzą tylko po to, z˙eby je obejrzeć. Kiedy pomyś-
lę, jakie mamy szczęście, z˙e jest z nami... Musimy
o nią walczyć.
– Alez˙, mamo... – jęknął Caid.
– Nie moz˙esz się teraz ode mnie odwrócić
i zostawić mnie samej. – Spojrzała na niego oczami
pełnymi łez.
Jeszcze nigdy nie widział, z˙eby płakała.
– Tak bardzo mi na tym zalez˙y... proszę cię,
Caid.
– Daj juz˙ spokój – zamachał nerwowo ręką
– lepiej juz˙ nic nie mów!
Wiedział, z˙e wbrew sobie, wbrew swoim uczu-
ciom, znowu ulegnie matce i to przeraz˙ało go
najbardziej. Chciał wierzyć, z˙e pojedzie do Lon-
dynu ze względu na interesy firmy. A takz˙e ze
względu na to, z˙e ostatnio zbyt duz˙o pieniędzy
włoz˙ył w swoje ranczo, aby móc sobie pozwolić na
straty. Lecz dobrze wiedział, z˙e nie dlatego to zrobi.
– Jaz, mogę cię poprosić na słówko?
Uniosła głowę znad biurka i spojrzała na swojego
nowego szefa, Jerry’ego Brockmanna. Starała się
być lojalnym pracownikiem, ale niestety nie naj-
lepiej układała się jej współpraca z nim.
Od chwili powrotu z Nowego Orleanu w ogóle
wszystkie sprawy nie miały się najlepiej. Wpraw-
dzie rozgrzeszyła się ze wszystkiego, co powiedzia-
ła Caidowi, ale i tak nie czuła się zbyt dobrze. To
39
fakt, nie było szansy, by mogli stworzyć udany
związek. Dzieliło ich zbyt wiele. Lecz tak bardzo
brakowało jej tego, co ich łączyło. Często śniła
o nim, czasem budziła się z twarzą wilgotną od łez
i ogarniało ją uczucie całkowitej beznadziei. Nie
wiedziała, co ma ze sobą zrobić.
Po spotkaniu z matką Caida i wysłuchaniu jej
entuzjastycznych planów na przyszłość, nigdy nie
spodziewałaby się, z˙e kontrola nad całym domem
towarowym, kupionym od jej wuja, zostanie powie-
rzona tak niezdarnemu osobnikowi, jakim niewątp-
liwie był Jerry. Zwłaszcza z˙e jego poglądy cał-
kowicie odbiegały od poglądów jej wuja, no i oczy-
wiście takz˙e i jej. Zmiany, jakie zdąz˙ył juz˙ po-
wprowadzać, wpłynęły niekorzystnie nie tylko na
personel, ale nie podobały się takz˙e stałym, wielo-
letnim klientom ich sklepu. Docierały do niej skargi
i utyskiwania, z˙e to juz˙ nie ten sam dom, co kiedyś,
za czasów jej wuja. Brakowało ludziom co najmniej
paru drobiazgów, jak choćby na przykład przyjem-
nego zapachu, który dawniej rozchodził się po
całym domu towarowym. Zapach ten sama skom-
ponowała i bardzo go lubiła. Jak się okazało, nie
tylko ona.
– Co to za fanaberie? – zapytał któregoś dnia
Jerry, podtykając jej pod nos rachunek. – Z czego to
paskudztwo jest zrobione, ze złota? – ironizował ze
złością. – I właściwie po co mielibyśmy płacić za
takie ekstrawagancje? Śmierdzą tu gdzieś jakieś
rury czy moz˙e jest coś nie tak z kanalizacją?
40
– To sprawia ludziom przyjemność, uczy ich
estetyki i rozbudza ich potrzeby, powoduje, z˙e mają
ochotę kupić sobie coś, co pachnie równie pięknie
– wyjaśniła, usilnie starając się zignorować jego
impertynencję.
Kilka dni później Lucinda, szefowa działu zaopa-
trzenia, ogłosiła swoje odejście.
– Powiedział, z˙e planuje obciąć mój budz˙et
o połowę, wyobraz˙asz to sobie?! – wybuchła ze
złością. – Nigdy bym się czegoś podobnego nie
spodziewała, a szczególnie po tym, co opowiadałaś
o ich sklepach w Nowym Orleanie. Jak wspaniale są
prowadzone, jakie mają towary i w ogóle. Nie mogę
zostać w takiej firmie, bo stracę swoją dobrą opinię
jako fachowiec. Nie da się prowadzić ekskluzyw-
nego domu towarowego za takie grosze.
Jaz sama nie wiedziała dlaczego, ale czuła się
winna, słuchając tych zarzutów. Za wszelką cenę
usiłowała załagodzić konflikt, choć przeciez˙ nie
miała z tym wszystkim nic wspólnego. Lucinda była
jednak nieprzejednana, nie dała się przekonać i jak
się okazało pod koniec ich rozmowy, juz˙ złoz˙yła
swoją rezygnację.
Nieco później Jaz dowiedziała się, z˙e równiez˙ jej
najbliz˙sza przyjaciółka chce odejść z firmy. To
przeraziło ją na dobre.
– Ale przeciez˙ zawsze kochałaś tę pracę! – wy-
krzyknęła z przejęciem Jaz.
– Właśnie, kochałam, ale to nalez˙y juz˙ do prze-
szłości – odparła spokojnie Kyra. – Juz˙ nie, Jaz.
41
Nasz szef nie dalej jak dwa dni temu poprosił mnie
do swojego biura i powiedział, z˙e powinniśmy
zmienić dostawców pościeli i łóz˙ek. Stwierdził, z˙e
nasze produkty adresowane są do zbyt małej grupy
klientów.
– Trzeba było mu powiedzieć, z˙e to nie jest sklep
dla mas, z˙e nie zamierzamy konkurować z produk-
cją masową, bo nie mielibyśmy najmniejszych
szans. Nasz atut to najwyz˙sza jakość, a nie niska
cena – przypomniała jej Jaz.
– Oczywiście, z˙e mu to usiłowałam wytłuma-
czyć, ale to na nic, nie docierają do niego racjonalne
argumenty i wieloletnie doświadczenie. Ma obsesję
na punkcie masowej sprzedaz˙y i wydaje mu się, z˙e
to jedyna droga do sukcesu. Za nic nie chce zro-
zumieć, z˙e w naszym domu towarowym w ogóle
o to nie chodzi. Tak mnie tym wszystkim wkurzył,
z˙e mu wreszcie powiedziałam, co moz˙e zrobić z tą
swoją masową sprzedaz˙ą i swoimi durnymi pomys-
łami.
– Och, Kyra... – westchnęła Jaz.
– Ale wygląda na to, z˙e zrobiłam sobie tym
przysługę. Dzwoniła do mnie kolez˙anka, która pra-
cuje na lotnisku w Dubaju. Pomyśl tylko, tam
dopiero jest raj! Mają tam mnóstwo przepięknych,
luksusowych rzeczy! Ach Dubaj, Dubaj... Powie-
działa, z˙e jez˙eli tylko zechcę, juz˙ mam pracę.
– Będzie mi ciebie brakowało. Zostanę tu sa-
ma... – powiedziała smętnie Jaz.
– Przeciez˙ ciebie tez˙ tu nic nie trzyma. Chcesz
42
pracować z tym osłem? Nie przypuszczam, z˙eby ci
brakowało interesujących ofert pracy. Kiedy właś-
cicielem był jeszcze twój wuj John, mogłam to
zrozumieć. No wiesz, lojalność i te rzeczy... Ale
teraz?
– Moz˙e faktycznie powinnam pomyśleć o ode-
jściu? – zamyśliła się Jaz. – Ale jeszcze nie teraz.
– Jasne, zaczekasz do świąt. Rozumiem.
Świąteczna wystawa była dla Jaz czymś zupełnie
wyjątkowym, absolutną świętością i wiedzieli o tym
wszyscy w firmie.
– To byłoby nie fair – dodała po chwili.
– Myślę, z˙e powinnaś zacząć być fair w stosun-
ku do siebie. Sama sobie szkodzisz i to tez˙ nie jest
w porządku. Nie chciałam ci tego mówić, ale odkąd
wróciłaś z Nowego Orleanu, zmieniłaś się nie do
poznania. Nie chcę się wtrącać, ale jeśli potrzebo-
wałabyś z kimś pogadać...
– Nie ma o czym – szybko zaprzeczyła Jaz.
– Czyz˙by? Nie jestem tego taka pewna – powie-
działa Kyra.
Jaz stała bez słowa na środku pokoju, a jej oczy
wypełniły się łzami. Oczywiście, z˙e juz˙ dawno
powinna się zwierzyć swojej najbliz˙szej przyjaciół-
ce, ale jaki sens miała rozmowa na temat Caida? To
juz˙ przeszłość i z˙adna rozmowa nic tu nie moz˙e
zmienić. Wolała więc nic nie mówić.
– Przykro mi, z˙e odrywam cię od twoich myśli,
ale czy przypadkiem nie powinnaś wziąć się raczej
43
do pracy, niz˙ tak dumać? – zaskoczył ją któregoś
ranka Jerry Brockmann.
Jaz oblała się rumieńcem.
– Oczywiście... juz˙... zaraz...
– Nie wiem dlaczego, ale nie mogę znaleźć
planu budz˙etu twojego działu – ciągnął dalej. – To
nieprawdopodobne! Jak takie dokumenty mogą się
zagubić? – dodał z pretensją w głosie.
– Mój dział nigdy nie miał ściśle określonego
budz˙etu, poniewaz˙... – zaczęła najspokojniej jak
potrafiła, ale natychmiast jej przerwał.
– Co? Nie miał? – Nie pozwolił jej na dalsze
wyjaśnienia, dając do zrozumienia brutalnym ges-
tem ręki, z˙e nie interesują go z˙adne przemawiające
za tym argumenty, które ma zamiar mu przedstawić.
– Proszę zatem przyjąć do wiadomości, z˙e od teraz
i twój dział będzie pracował zgodnie z wcześniej
ustalonym budz˙etem. I oczekuję, z˙e znajdzie się on
na moim biurku najdalej jutro po południu. Mam
nadzieję, z˙e się dobrze rozumiemy.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i zniknął
w drzwiach. Jaz nie zdąz˙yła nawet otworzyć ust.
Jakiś czas stała pośrodku swojego biura, z roz-
palonymi policzkami, całkowicie zaskoczona sytua-
cją. Ogarnęła ją jakaś dziwna niechęć i rezygnacja.
Jedyną pociechą był fakt, z˙e nie tylko ona ma z tym
facetem problemy. Odkąd Jerry się tu pojawił,
wszyscy narzekali na kompletny brak manier szefa
i coraz bardziej nieciekawe układy w firmie.
– Jaz, co to wszystko ma znaczyć? Czyz˙byś az˙
44
tak się pomyliła? – zadrwiła z niej jedna z kolez˙a-
nek. – Zapewniałaś mnie wcześniej, z˙e te ich sklepy
w Ameryce są urzekające i mają niepowtarzalną
atmosferę, zbliz˙oną nieco do naszej. Jak to moz˙liwe,
skoro ten nieokrzesany Amerykanin próbuje za
wszelką cenę zmienić nasz elegancki dom towaro-
wy w typowy supermarket, stosując zasadę ,,im
taniej, tym więcej’’?
– Naprawdę nie mam pojęcia, o co w tym
wszystkim chodzi. – Jaz stała osłupiała i czuła się
jak winowajca zapędzony w kozi róg.
– Pogadaj o tym z Johnem. W końcu to twój wuj
i były właściciel. Tak bardzo mu zalez˙ało na tym,
z˙eby sklep trafił w dobre ręce, i co?
– Nie mogę, poniewaz˙ wuj ostatnio nie czuje się
zbyt dobrze. Bardzo by się zmartwił...
Jaz nie kontynuowała tej rozmowy z kolez˙anką,
bo cóz˙ jej mogła jeszcze powiedzieć? Z
˙
e angina
pectoris postępuje i stan zdrowia wuja z dnia na
dzień się pogarsza? Lekarz zalecił mu, by opuścił
swój stary dom i przeniósł się w miejsce, które
byłoby lepiej przystosowane dla człowieka w jego
wieku. Doktor miał na myśli przede wszystkim
strome wiktoriańskie schody. Wprawdzie ten stary
dom nie nalez˙ał juz˙ do wuja, gdyz˙ wraz z domem
towarowym został objęty umową sprzedaz˙y, nie-
mniej jednak, jako z˙e wuj spędził w nim niemal całe
swoje z˙ycie, w umowie było zastrzez˙enie, z˙e moz˙e
pozostać w nim az˙ do śmierci. Wszyscy jednak
uwaz˙ali, z˙e rozsądnie byłoby z jego strony, gdyby
45
zechciał zmienić miejsce zamieszkania, zwłaszcza
z˙e ma sporą posiadłość w niewielkiej odległości od
farmy rodziców Jaz. W końcu postanowił się do niej
przenieść zgodnie z zaleceniem lekarskim. I chyba
dlatego któregoś dnia zaprosił Jaz do siebie i za-
proponował jej, by chwilowo zamieszkała w jego
starej rodzinnej siedzibie. Bardzo się z tego ucieszy-
ła, jako z˙e niedawno sprzedała swoje mieszkanie
i nie zdąz˙yła jeszcze zakupić innego.
– Myślisz, wuju, z˙e nowi właściciele nie będą
mieli nic przeciwko temu, bym się tam wprowadzi-
ła? – zapytała Jaz trochę niepewnie.
– A niby dlaczego mieliby mieć coś przeciwko
temu? No, wprawdzie nie jest to juz˙ mój dom, ale
wciąz˙ jeszcze mam do niego prawo. W końcu
jeszcze z˙yję, a zatem wciąz˙ nalez˙y do mnie. Mają go
przejąć dopiero po mojej śmierci. Tak jest w umo-
wie. Wierz mi, Jaz, będę czuł się o niebo lepiej, jeśli
zamieszka w nim ktoś, kogo dobrze znam i komu
mogę ufać. Jesteś wymarzoną kandydatką.
Nie mogłaby znaleźć lepszej lokalizacji, jez˙eli
chodzi o odległość do pracy. Kiedyś oszalałaby ze
szczęścia, ale teraz czuła się jakoś dziwnie niezręcz-
nie. Firma nie była juz˙ dla niej tak waz˙na jak kiedyś,
za czasów wuja Johna. Lecz jak mu miała o tym
powiedzieć? Nie dojrzała wprawdzie jeszcze do
odejścia z firmy, jak zrobili to inni, ale zaczynała
całkiem powaz˙anie o tym myśleć. Jak moz˙na współ-
pracować z kimś takim jak Jerry? Moz˙e i odejdzie,
ale na pewno nie przed świętami Boz˙ego Narodze-
46
nia. Za duz˙o czasu poświęciła juz˙ na projekty i za
duz˙o włoz˙yła w nie serca. Po powrocie z Nowego
Orleanu przyrzekła sobie, z˙e będzie to najlepsza
wystawa, jaką kiedykolwiek zrobiła. Stanowiła dla
niej swoiste wyzwanie, a zarazem miała być po-
twierdzeniem jej zdolności i umiejętności. Niech się
przekonają nowi właściciele domu towarowego, z˙e
jest w tym naprawdę dobra. Czasem bowiem miała
wraz˙enie, z˙e ci nowi właściciele nie do końca są
o tym przekonani. A potem zakomunikuje im, z˙e
odchodzi. Tak, taki plan wydał jej się najlepszy.
Długo zastanawiała się nad tym, jaki motyw
przewodni wybierze na ten rok. Bajki i fantastyka
były ciekawe, ale zbyt oklepane. Zresztą i ona
zastosowała juz˙ kiedyś te motywy. Elementy mode-
rnistyczne tez˙ wcześniej juz˙ wykorzystała. Wie-
działa, z˙e tak naprawdę najwaz˙niejszy jest dobry
pomysł, potem wszystko idzie gładko. I wreszcie po
długich rozmyślaniach olśniło ją. Znalazła te-
mat, o jakim marzyła: niebanalny, dający niemal
nieograniczone moz˙liwości, a do tego ściśle po-
wiązany z rzeczywistością. Będzie to świat współ-
czesnej kobiety, pokaz˙e jej z˙ycie i pracę twórczą,
na przekór wszystkiemu, co powiedział Caid. Ko-
bieta według jej projektu będzie kochającą matką
i z˙oną, a takz˙e równocześnie będzie doskonałym
pracownikiem i przede wszystkim niezalez˙nym
człowiekiem. Kaz˙de z okien wystawowych będzie
ilustrować inną rolę kobiety we współczesnym
świecie i kaz˙de z nich będzie oferować prezenty,
47
które są jednocześnie nieodzownymi rekwizytami
w jej z˙yciu, i których w z˙adnym wypadku nie
powinna sobie odmawiać. Uwieńczeniem wszyst-
kich kolejnych ról będzie scena z z˙ycia rodzin-
nego, bo przeciez˙ święta Boz˙ego Narodzenia mają
taki właśnie charakter. Powodują, z˙e ludzie podą-
z˙ają do siebie z najdalszych zakątków świata po
to, by zgromadzić się przy wspólnym wigilijnym
stole.
Dla Jaz najgorętszy okres pracy nie przypadał
bynajmniej na dni tuz˙ przed świętami. Wtedy juz˙
wszystko było gotowe, wszelkie prace miała za
sobą, a ludzie od kilku dni cieszyli oczy owocami jej
nieprzespanych nocy. Za to tygodnie, a nawet mie-
siące poprzedzające święta były czasem wytęz˙onej
pracy, wykluwania się pomysłów i wprowadzania
ich w z˙ycie. Zresztą ten etap prac kochała najbar-
dziej, gdyz˙ ciągle udowadniała, z˙e potrafi i w ten
sposób budowała wiarę we własne umiejętności.
Zawsze wiele razy zmieniała koncepcję i nanosiła
mnóstwo poprawek, lecz tym razem przeszła samą
siebie. Tyle nie nakreśliła się jeszcze nigdy w z˙yciu!
Widocznie bardzo zalez˙ało jej, by udowodnić sobie
i całemu światu, z˙e jest dobra, i z˙e podjęła słuszną
z˙yciową decyzję. Udowodni, z˙e w swojej ukochanej
pracy, w realizacji swoich pomysłów odnajdzie to
coś, co zastąpi jej wszystko inne, co być moz˙e
bezpowrotnie straciła...
Jaz otrząsnęła się z rozmyślań. I po co ta cała
ideologia? – skarciła się w myślach. Po prostu
48
chciała dobrze wykonać swoją pracę i osiągnąć
kolejny sukces, i tyle.
Teraz, kiedy juz˙ prawie wszystkie projekty były
gotowe, pozostało jej jedynie dopracować szczegó-
ły. Ale to wcale nie było takie proste, bowiem u Jaz
wszystko musiało się zgadzać co do joty, zanim
uzna projekt za skończony i postawi ostatnią krop-
kę. Rozmyślała teraz intensywnie nad znalezieniem
rzeczywistej kobiety, która w z˙yciu realizowałaby
załoz˙enia jej projektu, a więc takiej, która z powo-
dzeniem potrafiła pogodzić te wszystkie społeczne
role. Kochała i była kochana, a do tego była ceniona
w miejscu pracy i niezalez˙na finansowo. Potrzebo-
wała kobiety, która potrafiła jednocześnie zrealizo-
wać się zawodowo, rozwijać swoje pasje, ale była
równiez˙ kochającą matką i z˙oną, a więc kobiety,
jaką sama chciałaby być.
Jeszcze niedawno wierzyła, z˙e jest bliska tego
celu, ale wtedy właśnie Caid brutalnie zniszczył te
jej piękne marzenia...
Kto mógłby być tu dobrym przykładem? Szukała
w pamięci, az˙ wreszcie znalazła. Jamie! Jej kuzyn-
ka, atrakcyjna trzydziestolatka, która prowadziła
własną firmę i mieszkała w bajkowej posiadłości na
wsi z trójką wspaniałych dzieci i ubóstwiającym ją
męz˙em.
Ostatnio Jaz miała nawet ochotę opowiedzieć jej
o Caidzie, ale jaki miałoby to sens? Duz˙o rozsądniej
było uczynić z niej bohaterkę swoich wystaw, obrać
ją na wzór, niz˙ zanudzać własnymi problemami.
49
Zadzwoniła więc do Jamie i wprosiła się na kilka
dni. Doszła bowiem do wniosku, z˙e powinna spę-
dzić z nią trochę czasu, z˙eby zrozumieć, w jaki
sposób udaje jej się pogodzić ze sobą tak wiele
pozornie sprzecznych ról.
Jaz miała nadzieję, z˙e juz˙ niedługo, kiedy środo-
wiska opiniotwórcze coraz głośniej będą mówić
o jej talencie, a znakomite firmy handlowe zaczną
o nią walczyć, z pewnością odczuje, z˙e jej decyzja
była absolutnie słuszna.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Słońce w Anglii? I to jesienią? Caid z niedowie-
rzaniem patrzył przez okno samolotu. To rozświet-
lone niebo zupełnie nie pasowało do jego chmur-
nych myśli i do zmęczenia, które dawało mu się we
znaki po nieprzespanej nocy. To cena, jaką przyszło
mu zapłacić za dobre serce. Wczoraj na lotnisku
oddał swój bilet w pierwszej klasie ledwo z˙ywej
matce z malutkim dzieckiem na ręku. Przymałe
fotele i ogólna ciasnota dały mu się nieźle we znaki.
Czuł się tak, jakby go ktoś przepuścił przez mag-
lownicę. Ale jego kiepska forma nie wynikała
wyłącznie z trudów podróz˙y. Właściwa przyczyna
jego złego samopoczucia tkwiła zupełnie gdzie
indziej i dobrze o tym wiedział.
Gdy wsiadał do wypoz˙yczonego samochodu, by
udać się w kierunku Cheltenham, starał się nie
myśleć o ostatnim spotkaniu z Jaz ani o tym, jak
cudownie było się z nią kochać, patrzeć na nią,
kołysać ją w ramionach.
51
Na miejsce dotarł w porze obiadowej. Najpierw
rozejrzał się trochę po sklepie, przyglądając się
kolejno wszystkim pracownikom z poszczególnych
działów sprzedaz˙y. Przez dobrą godzinę nikt nie
odkrył jego obecności i dopiero gdy zdecydował
się na kupno urzekającego antycznego wachlarza
dla jednej ze swoich wiekowych ciotek, został
rozpoznany. Zapłacił kartą kredytową, na której
widniało jego nazwisko. Trudno więc było tego nie
zauwaz˙yć. Szefowa działu natychmiast wysłała
dyskretnie jednego z pracowników do Jerry’ego,
z˙eby poinformować go o przybyciu zagranicznego
gościa.
Jaz zatrzymała się w połowie starych gotyckich
schodów, prowadzących na parter. Znajdował się
tam jej ulubiony dział mody firmowany przez wiel-
kich kreatorów. Chyba juz˙ od samego początku był
najbliz˙szy jej sercu. Matka Caida takz˙e się nim
zachwyciła i zapragnęła przenieść ten pomysł do
swoich sklepów w Stanach. Konfekcja wyekspono-
wana była na tle antycznych mebli, a kosmetyki
zaprezentowano w czymś w rodzaju buduaru. Spory
fragment powierzchni do złudzenia przypominał
olbrzymi pokój jadalny, z pięknym starym stołem,
na którym prezentowane były najcudowniejsze, por-
celanowe zastawy stołowe i wykwintne sztućce.
A wszystko w urzekających odcieniach czerwieni.
Tak, ten dom towarowy coś w sobie miał. Był
niewątpliwie najbardziej luksusowym, a zarazem
52
oryginalnym sklepem w całym Cheltenham. Az˙
nie do wiary, z˙e Jerry swoimi głupimi decyzjami
mógł zniszczyć ten jego niezwykły urok i unikal-
ność.
Wiedziona jakimś nagłym impulsem, rozejrzała
się dokoła i w ułamku sekundy zamarła w bezruchu.
Dostrzegła bowiem dobrze znanego sobie młodego
męz˙czyznę, który jakby nigdy nic spacerował po-
między regałami i wieszakami. To niemoz˙liwe!
Caid tutaj? Skąd się tu wziął? Przez chwilę miała
wraz˙enie, z˙e się pomyliła, ale nie, to był on, z całą
pewnością on. Przyjechał, z˙eby ją przeprosić?
Czyz˙by zrozumiał swój błąd? Czyz˙by faktycznie
dotarło do niego, jak bardzo się mylił? Ogarnęły ją
sprzeczne uczucia: z jednej strony bezgraniczna
radość, a z drugiej paraliz˙ujące przeraz˙enie. Bie-
giem ruszyła schodami w dół, by jak najszybciej
znaleźć się obok męz˙czyzny, którego przeciez˙ tak
bardzo kochała.
– Caid?! – zawołała, a jej oczy wypełniły się
łzami.
Odwrócił się i patrzył teraz w jej stronę, ale nie
potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy. Serce waliło
w jej piersiach z taką siłą, z˙e miała wraz˙enie, z˙e za
chwilę rozerwie się na strzępy.
– Caid? – wyszeptała raz jeszcze, kiedy stała juz˙
obok niego, na wyciągnięcie ręki. Koniuszkiem
palców dotknęła rękawa jego marynarki i wiedziała,
co za chwilę nastąpi, wiedziała, z˙e za moment
znajdzie się w jego ramionach, poczuje jego gorące
53
usta... – Cześć, Caid, dlaczego nie przyszedłeś od
razu do mojego biura? – spytała niepewnie.
Caid rzucił jej tylko krótkie spojrzenie i prze-
szedł obok niej, jakby się w ogóle nie znali, jakby
była powietrzem i skierował się w stronę Jerry’ego.
Dopiero teraz go dostrzegła. Czekał nieopodal z wy-
ciągniętą ręką. Wystarczyło jej, z˙e usłyszała ich
radosne powitanie. Jerry z przyklejonym do twarzy
uśmiechem zapewniał, z˙e go oczekiwał, z˙e cieszy
się niezmiernie i tak dalej. A zatem wiedział, z˙e
Caid dzisiaj przyjedzie, był o wszystkim poinfor-
mowany... A to oznaczało dla niej tylko jedno: Caid
nie przyjechał tu po to, z˙eby spotkać się z nią, jak
naiwnie sobie pomyślała.
– Jaz, co ty tutaj robisz? Nie powinnaś przypad-
kiem siedzieć przy swoim biurku?
Po krótkiej chwili zorientowała się, z˙e ta uwaga
skierowana była do niej. Ogarnęła ją złość i poczuła,
z˙e się czerwieni.
Caid przyglądał się jej przez chwilę, ale nie było
w jego spojrzeniu nawet odrobiny miłości czy
tęsknoty. Zakręciło jej się w głowie.
– Nawet nie masz pojęcia, co ja tutaj mam z tymi
ludźmi – powiedział Jerry. – Kompletnie nie po-
trafią pracować, z˙adnej dyscypliny. Nie chciałbym
krytykować posunięć twojej matki, ale widzę, z˙e
Donny miał wiele racji, nie chcąc pakować się w ten
interes. Cała administracja kuleje, nie mówiąc juz˙
o marnowaniu czasu i pieniędzy. Są okropnie roz-
rzutni... – Ponownie spojrzał w kierunku Jaz. – Na-
54
prawdę nie rozumiem, na co jeszcze czekasz. Czy
nie miałaś przypadkiem zająć się opracowaniem
swojego budz˙etu? A moz˙e juz˙ jest gotowy? W takim
razie przynieś go do mojego biura. Chyba z˙e właś-
nie przyszłaś tu, aby mi powiedzieć, z˙e nie wiesz,
jak się do tego zabrać...
Jaz czuła, z˙e jej twarz płonie. Sama nie wiedzia-
ła, które z targających nią w tej chwili uczuć było
najbardziej dotkliwe: wściekłość, ból czy zaz˙eno-
wanie?
– Jeśli mnie pamięć nie myli, mam czas do
jutrzejszego popołudnia – wypaliła w końcu.
– Widzisz, Caid, i tak tu wszystko wygląda
– powiedział, całkowicie ignorując obecność Jaz.
– W Stanach dawno miałbym juz˙ wszystkie opraco-
wania na biurku, a tu kaz˙dy ma czas. Mówię ci,
jez˙eli coś z tego ma być i mam wycisnąć z tego
biznesu jakieś rozsądne dochody, potrzebne są
zmiany i to znaczne zmiany.
Jaz spojrzała na Caida, miała wraz˙enie, jakby
postąpił kilka kroków w jej stronę. Jeszcze niedaw-
no z całą pewnością wziąłby ją w obronę, nie
pozwoliłby traktować jej w ten sposób. Ale dziś
patrzył tylko na nią chłodnym, lekcewaz˙ącym
wzrokiem. Jakie to było okropne i jak bardzo
bolesne.
– Przede wszystkim trzeba zacząć od czystki
wśród personelu – kontynuował Jerry. – Przeciez˙
ich tu jest o połowę za duz˙o! – dodał z oburzeniem.
– No nic, witaj na pokładzie. Cieszę się, z˙e wreszcie
55
mam jakieś wsparcie. Ci ludzie zdają się w ogóle nie
wiedzieć, po co zostali tu zatrudnieni. Najlepiej
chodźmy do biura, tam będziemy mogli swobodnie
porozmawiać.
– Za chwilę – odrzekł Caid – za chwilę do ciebie
przyjdę.
Odczekał, az˙ Jerry zniknie z horyzontu i odwrócił
się do Jaz.
Ale jej przeszła juz˙ ochota na jakiekolwiek powi-
tanie. Obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.
– Hej, chwileczkę! – zawołał za nią i chwycił ją
za rękę.
– Czego jeszcze chcesz? – zapytała oschle. Jej
oczy przepełnione były rozgoryczeniem i gniewem.
Dumnie podniosła głowę i rzuciła mu ostre spo-
jrzenie.
– Czy on cały czas zachowuje się w ten sposób?
– Chodzi ci o mnie czy w ogóle?
– A to ma jakieś znaczenie? – zapytał pode-
jrzliwie.
– Mnie o to pytasz? To ty mi to raczej wy-
tłumacz – rzuciła zaczepnie. – Masz swoją satysfak-
cję, co? No powiedz, z˙e daje ci to swoistą przyjem-
ność, przyznaj, z˙e miło byłoby ci popatrzeć, jak
ponoszę zawodową klęskę. Nigdy nie pogodzisz się
z tym, z˙e kobieta mogła wybrać karierę, a nie z˙ycie
z tobą na farmie jako twoja wyłączna własność!
– Sama nie wiedziała, dlaczego teraz o tym mówi.
Moz˙e chciała go zdenerwować, a moz˙e zatuszować
swoją pierwszą spontaniczną reakcję, kiedy go dziś
56
zobaczyła? – Domyślam się juz˙, o co ci chodzi
– dodała po chwili z sarkazmem. – Pewnie obawiasz
się, z˙e twoja firma moz˙e zostać pozwana za złe
traktowanie swoich pracowników? Nie mam racji?
Obleciał cię zwykły strach!
– Posłuchaj no, moja droga – syknął.
Poczuła, jak silna dłoń Caida zaciska się na jej
ramieniu i automatycznie chwyciła go za nadgars-
tek, wbijając mu przy tym paznokcie w skórę.
– O, proszę, proszę, mała tygrysica – wycedził
przez zęby, przypatrując się czerwonym zadrapa-
niom. – Nieźle sobie radzisz.
Cały czas, odkąd ją zobaczył, marzył tylko o tym,
by chwycić ją w ramiona i znowu poczuć jej usta.
Bardzo jej pragnął i nie potrafił o niej zapomnieć.
Gdy usłyszał, jak obraźliwym tonem zwracał się do
niej Jerry, tylko resztki rozsądku powstrzymały go,
z˙eby nie złapać tego bydlaka za klapy marynarki
i nie wymierzyć mu ciosu prosto w zęby.
Jaz dostrzegła, jak znienacka rozpaliły się jego
oczy, jak rozbłysły niespodziewanie, ale nie poz˙ą-
daniem, a raczej wściekłością. Odruchowo cofnęła
się o krok. Nie, za z˙adne skarby nie moz˙e pozwolić
mu się dotknąć. Wiedziała, z˙e będzie to oznaczało
koniec jej postanowień i przyrzeczeń, jakie sobie
złoz˙yła.
– Zostaw mnie w spokoju, Caid. Zwracamy juz˙
na siebie uwagę, a poza tym nie pamiętasz, co
powiedział Jerry? Moje miejsce jest za biurkiem!
Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu ciekawskich
57
spojrzeń, a wtedy Jaz odwróciła się na pięcie i wbieg-
ła po schodach na górę.
Ze złością zacisnął usta i bezradnie patrzył, jak
juz˙ po raz drugi odchodzi od niego kobieta, którą
przeciez˙ kochał. I nie było sensu temu zaprzeczać.
Zaklął pod nosem, bo doskonale wiedział, z˙e to
znowu on popsuł wszystko. Kiedy ją dziś zobaczył,
chciał błagać, z˙eby dała mu jeszcze jedną szan-
sę, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć. Nie umiał
się przełamać. A do tego jeszcze ten beznadziejny
Jerry ze swoimi głupkowatymi i chamskimi odzyw-
kami...
Czy Jaz naprawdę nie rozumiała, z˙e są dla siebie
stworzeni, z˙e tylko z nim będzie szczęśliwa? Szko-
da, z˙e nie kocha go tak bardzo jak on ją. A on nie jest
na tyle głupi, by wiązać się z kobietą, która go nie
kocha ponad wszystko na świecie. Byłoby to wielką
naiwnością z jego strony, a naiwny z całą pewnością
nie był.
Od momentu, kiedy od niego uciekła, minęło juz˙
co najmniej półtorej godziny. Kaz˙dy najmniejszy
szelest czy odgłos kroków na korytarzu przyprawiał
ją o mocniejsze bicie serca. Projekt budz˙etu wzbo-
gacił się zaledwie o kilka wstępnych uwag. Ani
wściekłość Jerry’ego, ani konsekwencje, jakie miał
zamiar wobec niej wyciągnąć, nie miały teraz dla
niej najmniejszego znaczenia i obchodziły ją mniej
więcej tyle, co zeszłoroczny śnieg. Teraz mogła
myśleć jedynie o nim, o męz˙czyźnie, którego ko-
58
chała. Czyz˙by? Czy na pewno go kochała? Prze-
ciez˙ nie zasługiwał na jej miłość i to nawet nie
dlatego, z˙e zachował się jak prawdziwy egoista,
i nawet nie dlatego, z˙e był dziś taki obcy i arogancki,
ale przede wszystkim dlatego, z˙e w ogóle nie brał
pod uwagę jej ambicji i potrzeb. Niewaz˙ne były dla
niego jej marzenia i plany, nie liczyła się jako
człowiek. Więc jak to moz˙liwe, z˙e mogła go poko-
chać? To zwyczajnie niemoz˙liwe, musiałaby być
masochistką. Była na siebie wściekła za spontanicz-
ną radość, z jaką przywitała dzisiaj tego męz˙czyznę.
No i co z tego, z˙e było im ze sobą dobrze? To
przeszłość, i tak musi na to teraz patrzeć. Dzięki
Bogu udało jej się jakoś opamiętać i zapanować nad
emocjami. Była dumna z siebie, z˙e wreszcie powie-
działa mu, co naprawdę o nim myśli. Jak mogło jej
w ogóle przyjść do głowy, z˙e przyjechał tu po to,
z˙eby się z nią zobaczyć? Ale jeśli nie do niej
przyjechał, to w takim razie po co? Moz˙e to wcale
nie było tak, jak sądził jej wuj; moz˙e to nie była tak
nieskazitelnie uczciwa rodzina? Przysłali tu naj-
pierw Jerry’ego, z˙eby zrobił czystkę wśród per-
sonelu, a potem być moz˙e przystąpią do dalszych
zmian. No jasne, spotkanie Caida z Jerrym, które
przypadkowo miała okazję obserwować, wyglądało
całkowicie jednoznacznie. Caid przyjechał do Ang-
lii jako wsparcie dla Jerry’ego. To było widać na
pierwszy rzut oka. Jak mogła się od razu tego nie
domyślić. Ale z nią nie pójdzie im tak łatwo, o nie!
Nie da sobie robić wody z mózgu, nie pozwoli sobą
59
komenderować ani sobą pomiatać. To ona będzie
decydowała o wydatkach dla swego działu, a jez˙eli
im się coś nie spodoba, to po prostu zrobi to, co
zrobili przed nią juz˙ inni. Zwyczajnie odejdzie.
O zatrudnienie nie musiała się martwić, od niedaw-
na starało się o nią kilka duz˙ych firm. Więc albo
nowi szefowie zgodzą się na jej warunki, albo niech
sobie radzą bez niej.
Jaz spojrzała na zegarek. Było juz˙ grubo po
południu, a miała zostać dziś tylko do dwunastej.
Uporządkowała rzeczy na biurku, pozamykała szuf-
lady i ruszyła w stronę drzwi. Jakz˙e była wdzięczna
wujowi, z˙e udostępnił jej swój stary dom! Zawsze
znajdowała w nim spokój i ukojenie, nawet kiedy
była całkiem mała. Tam mogła pracować. W ciszy,
z dala od Caida i jego durnego kuzyna, z dala od
wszelkiej pokusy. Pokusy? Jakiej znowu pokusy?
Jedno musi wbić sobie do głowy: nie ma z˙adnej, ale
to z˙adnej pokusy! Chyba z˙e ma na myśli pokusę,
z˙eby raz jeszcze wygarnąć niejakiemu Caidowi
Dubois, z˙e jest nieznośnym, upartym i pozbawio-
nym uczuć człowiekiem!
Nie pomogła długa gorąca kąpiel ani relaksująca
muzyka. Jaz po spotkaniu z Caidem cały czas czuła
jakieś wewnętrzne rozedrganie i w z˙aden sposób nie
mogła się odpręz˙yć. Włoz˙yła szlafrok i poszła do
sypialni. Miała nadzieję, z˙e kiedy weźmie się do
pracy, uda jej się przestać o nim myśleć. Praca
zawsze przenosiła ją w świat fantazji i pozwalała
zapomnieć o przykrościach dnia codziennego. Wy-
60
rzuci go i z głowy, i z serca. Jak to z serca? Dlaczego
z serca? Przeciez˙ ustaliła juz˙, z˙e go tam nie ma!
Otworzyła teczkę z projektami świątecznych wy-
staw. Pierwsze okno wystawowe miało przedsta-
wiać kobietę, która siedzi rozmarzona na sofie
i przegląda listę świątecznych prezentów. Obok niej
na podłodze lez˙ą juz˙ najróz˙niejsze podarunki, a tak-
z˙e kolorowe wstąz˙ki i rolki papieru do pakowania.
Tak, to był dobry sposób, by przy okazji pokazać
klientom, jaki mieli wybór i w tej dziedzinie. Gdzieś
nieopodal, na małym stoliku lub na komodzie,
powinna stać duz˙a rodzinna fotografia, z˙eby zwie-
dzający wiedzieli, dla kogo kupiła te wszystkie
prezenty. Chyba całkiem nieźle, pomyślała z zado-
woleniem. Skupmy się teraz na prezentach, bo
w końcu o to przeciez˙ chodzi. A więc ksiąz˙ki,
między innymi takz˙e ksiąz˙ka kucharska z prostymi
i smacznymi przepisami, laptop, a obok moz˙e kom-
plet flamastrów, kredek i ołówków? Co jeszcze?
Powiedzmy... z˙e wyposaz˙enie do gry w golfa i moz˙e
takz˙e komplet pościeli. Na pierwszy rzut oka wszyst-
ko niby przypadkowe, ale zamysł jest duz˙o głębszy.
Chciała ukazać, jak bardzo złoz˙ona jest współczes-
na rodzina. I jak róz˙ne ma potrzeby. Pomysł być
moz˙e nieco kontrowersyjny, ale o to w końcu
przeciez˙ chodziło. Ołówki, flamastry, kredki i lap-
top przeznaczone były dla pani domu, która zawsze
marzyła o tym, by znaleźć kiedyś wreszcie czas na
spisanie wszystkich doświadczeń swego z˙ycia
i opatrzyć je własnymi rycinami. Ksiąz˙ka kucharska
61
dla pana domu, aby dać mu delikatnie do zro-
zumienia, z˙e jego z˙ona potrzebuje teraz więcej
czasu dla siebie i z˙e to on powinien przejąć część jej
dotychczasowych obowiązków. Wyposaz˙enie do
golfa pomyślane było dla starszego syna, który od
dawna marzył o karierze w tej dziedzinie sportu.
Aby oglądający mogli pojąć cały ten zamysł, kaz˙de
kolejne okno wystawowe miało przedstawiać jed-
nego z członków rodziny, a jego marzenia i oczeki-
wania dotyczące świątecznego prezentu miały obra-
zować olbrzymie, kolorowe bańki mydlane. W su-
mie bardzo złoz˙one i ambitne przedsięwzięcie, ale
spodziewała się, z˙e znajdzie uznanie zarówno
w oczach szefów, jak i klientów. Hasłem przewod-
nim było autentyczne zainteresowanie drugim czło-
wiekiem, bliskim sobie człowiekiem, bo członkiem
rodziny. Miała nadzieję, z˙e oglądających jej wy-
stawę zainspiruje tym pomysłem do tego, by nie
kupowali pod choinkę przypadkowych, banalnych
i bezosobowych upominków, lecz te wyśnione i wy-
marzone przez ich bliskich. Jaz chciała tym samym
przekazać przesłanie, z˙e przy odrobinie dobrej woli
moz˙na sprawić ludziom ogromną przyjemność
i wcale nie kosztuje to szczególnie duz˙o czasu czy
zachodu. Często nawet krótka rozmowa czy chwila
zastanowienia sprawi, z˙e nawet bardzo zajęta kobie-
ta okaz˙e się wnikliwym obserwatorem, a tym sa-
mym udowodni, z˙e jest w stanie pogodzić swoje
pozornie sprzeczne z˙yciowe role. Jedynym prob-
lemem pozostawały upominki dla kobiety jako
62
matki. Co powinna otrzymać od swoich dzieci?
Jeszcze nie wiedziała, jak rozwiąz˙e ten problem.
Spojrzała ponownie jeszcze na wszystkie rysunki po
kolei i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Pokryta
była nimi cała podłoga w sypialni. O, jakz˙e roz-
koszowała się teraz tą wolnością, którą zafundował
jej wuj John. Miała tu tyle miejsca i taką swobodę,
o jakiej zawsze marzyła. Nie lubiła, kiedy ktoś
zaglądał jej przez ramię w czasie pracy i tylko
nieliczni mieli prawo zobaczyć jej projekty w fazie
przygotowań.
Caid wyszedł z domu towarowego na ulicę. Stał
dłuz˙szą chwilę, wahając się, dokąd ma się teraz
udać, az˙ wreszcie ruszył w stronę niedalekiej Har-
rowstreet, przy której stał dom Johna, wuja Jaz. To
matka poradziła mu, z˙eby zatrzymał się u niego.
Podobno tak serdecznie zapraszał ich do siebie, gdy
był w Stanach, z˙e trudno było mu odmówić. Zapew-
niał, z˙e ma dwa pokoje gościnne, kaz˙dy wyposaz˙o-
ny w łazienkę, i z˙e będzie to dla niego prawdziwa
przyjemność. Idąc, Caid cały czas myślał o bezsen-
sownej kłótni z Jaz i nie mógł sobie wybaczyć, z˙e
zachował się w tak idiotyczny sposób. Kiedy był
jeszcze w Nowym Orleanie, całkiem inaczej wyob-
raz˙ał sobie to ich pierwsze spotkanie od czasu
rozstania.
Nie spędził zbyt wiele czasu w domu towaro-
wym, ale wystarczająco duz˙o, aby przekonać się,
kto był powodem zamieszania w firmie. Trudno się
63
było dziwić ludziom, z˙e byli niezadowoleni i zaczęli
składać wymówienia. Ten jego niegrzeczny, wręcz
pogardliwy sposób zwracania się do pracowników...
Niezły popis dał na przykładzie Jaz...
Caid zmarszczył brwi, wchodząc po kamien-
nych schodkach do domu Johna. Dlaczego nie
mógł przestać o niej myśleć? Co miała w sobie ta
kobieta? Czemu nie mógł zwyczajnie sobie jej
odpuścić? Przeciez˙ powiedziała jasno, co dla niej
liczy się najbardziej. Nie potrzebowała go, była
samodzielna, niezalez˙na i w z˙yciu chodziło jej
przede wszystkim o to, by zrobić karierę zawodo-
wą. Sam siebie nie rozumiał. Sięgnął ręką do koła-
tki.
– A to kto? – mruknęła pod nosem zniecierp-
liwiona Jaz. Nie miała teraz wcale ochoty na gości.
Kto to mógł być, przeciez˙ nikogo się nie spodziewa-
ła. E tam, nie będzie otwierać, pomyślała i zig-
norowała pukanie do drzwi, w dalszym ciągu kon-
centrując się na pracy.
Caid spojrzał na zegarek i wzruszył ramionami.
Zgodnie z ustaleniami John powinien być o tej porze
w domu. I nagle uzmysłowił sobie, z˙e staruszek ma
juz˙ swoje lata i moz˙e niedosłyszeć, ujął więc raz
jeszcze kołatkę i tym razem zastukał zdecydowanie
głośniej.
Jaz jęknęła, słysząc pukanie po raz drugi. Ktokol-
wiek to był, najwyraźniej nie miał zamiaru odejść
od drzwi z kwitkiem. Wstała więc i niechętnie ru-
szyła schodami w dół. Nie spieszyła się zbytnio,
64
mając nadzieję, z˙e nieproszony gość jednak się
rozmyśli i pójdzie sobie, zanim ona otworzy drzwi.
A moz˙e matka podała Johnowi złą datę, zaczął
zastanawiać się Caid i właśnie wtedy drzwi domu
nagle otworzyły się i stanęła w nich Jaz. Nie wierzył
własnym oczom.
– Ty tutaj? – wymamrotał zaskoczony.
– A co ty tu robisz? – usłyszał w odpowiedzi.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pierwszy zapanował nad sobą Caid.
– Przyszedłem, z˙eby zobaczyć się z Johnem.
– Jego głos brzmiał bardzo szorstko.
– Z Johnem? – zdziwiła się Jaz. A juz˙ przez
chwilę myślała, z˙e przyszedł, aby z nią poroz-
mawiać, moz˙e przeprosić.
– Tak, z Johnem – odparł. – A co, dziwi cię
to? Przeciez˙, o ile dobrze pamiętam, mieszka tu-
taj.
– Tak, ale teraz i ja tutaj mieszkam... oczywiście
tylko na jakiś czas, ale...
– A czy mogłabyś być na tyle uprzejma i poin-
formować go o moim przybyciu? – przerwał jej
szorstko i dodał: – Byliśmy umówieni. Twój wuj
zaproponował mi gościnę...
– Słucham? – Teraz Jaz mu przerwała i z niedo-
wierzaniem pokręciła głową. – Chyba nie chcesz
przez to powiedzieć, z˙e masz zamiar się tutaj
zatrzymać?
66
– A niby dlaczego nie? – Powoli miał juz˙ tego
dosyć. Był tym wszystkim naprawdę wykończony.
– Chyba mnie nie zrozumiałeś. Teraz ja tu mie-
szkam na zaproszenie wuja Johna. On, ze względu
na stan zdrowia, przeniósł się chwilowo do swojej
posiadłości nieopodal domu moich rodziców. Nie
wspominał mi nic o tym, z˙e masz się tu zatrzymać.
Bardzo mi przykro.
– No cóz˙, mnie tez˙ nie poinformował o tym, z˙e
teraz ty tu mieszkasz – wycedził Caid przez zaciś-
nięte zęby, po czym schylił się po swoją torbę
podróz˙ną. Wyglądało na to, z˙e zaraz zacznie toro-
wać sobie drogę do środka.
– Wybacz, Caid, nic na to nie poradzę, ale nie
moz˙esz tu zostać.
– Nie? A niby kto miałby mi w tym przeszko-
dzić? Moz˙e ty?
– Jak śmiesz się tak do mnie odzywać? – za-
protestowała.
– Jakoś wcześniej nie przeszkadzało ci to, jak się
odzywam. Wręcz przeciwnie, miałem wraz˙enie, z˙e
ci się to nawet podoba – rzucił sarkastycznie i zmie-
rzył ją wzrokiem.
To jego lekcewaz˙ące spojrzenie zezłościło ją do
reszty.
– Nie ma nic bardziej obrzydliwego od męz˙-
czyzny usiłującego za wszelką cenę dominować nad
kobietą! Być moz˙e wydaje mu się, z˙e kobieta
powinna być mu uległa i...
– Wydaje mu się? O nie – zaoponował – nie
67
wydaje mu się, to mi się na pewno nie wydawało.
– Zniz˙ył głos i na krótką chwilę zapłonęły w jego
oczach jakz˙e dobrze jej znane ogniki. – To, co
wydarzyło się między nami, nie było tylko iluzją.
Ta uwaga trochę wyciszyła w niej złość. Przy-
glądała mu się w milczeniu. Zdawał się jej teraz
jakby trochę wyz˙szy i silniejszy niz˙ kiedyś, ale
ciągle tak samo pociągający.
– Tak czy siak, muszę tu przenocować, bo nie
mam się gdzie zatrzymać. Nie zarezerwowałem
apartamentu w moim ulubionym hotelu, a w z˙ad-
nym innym nie mam zamiaru się zatrzymywać
– uciął dyskusję Caid.
Tym razem tak łatwo mu z nią nie pójdzie. Moz˙e
i po części miał rację, ale to bez znaczenia. Najpierw
porozmawia z Johnem, a dopiero potem będzie
ewentualnie skłonna ustąpić mu miejsca.
– Niezłym rozwiązaniem wydaje się, byś był
gościem swojego kuzyna, Jerry’ego. Słyszałam,
z˙e wynajmuje w Grand Hotelu olbrzymi apar-
tament.
– Chyba nie mówisz tego powaz˙nie. Miałbym
dzielić apartament z Jerrym? Nie z˙artuj sobie ze
mnie. A tak nawiasem mówiąc, czy to taki angielski
obyczaj, z˙e kobiety w szlafroku otwierają drzwi?
– Zmierzył ją od stóp do głów. – W Stanach
odczytane by to było jednoznacznie, jak rodzaj
zachęty.
– Nie spodziewałam się nikogo – wyjaśniła
lekko zmieszana. – Pracowałam.
68
– A mimo wszystko miałem w pierwszej chwili
wraz˙enie, z˙e chętnie przywitałabyś mnie inaczej.
Jaz westchnęła cięz˙ko. A więc zauwaz˙ył. Tru-
dno.
– Sądziłam...
– Co sądziłaś? – wpadł jej w słowo.
– Sądziłam, z˙e moz˙e coś w końcu do ciebie
dotarło, i z˙e przyszedłeś mnie przeprosić – powie-
działa z sarkastycznym uśmiechem.
– Ja miałbym ciebie przepraszać? – syknął Caid.
– Ja? – Jego twarz stała się purpurowa ze złości.
– A zatem postawmy sprawę jasno. Jestem tu tylko
i wyłącznie słuz˙bowo i nie poczuwam się do tego,
by kogokolwiek i za cokolwiek przepraszać.
– Słuz˙bowo, no proszę. A konkretnie w jakiej
sprawie?
– Mniejsza o to – wykręcił się. W tej sytuacji nie
mógł powiadomić jej o zamiarach, jakie miała
wobec niej jego matka. Zdawał sobie sprawę, z˙e Jaz
jest tylko o krok od złoz˙enia rezygnacji z pracy. Po
tym, jak zachował się wobec niej Jerry, wcale by go
to nie zaskoczyło.
– Mniejsza o to? Nie powiedziałabym. – Od-
wróciła się nagle na pięcie i ruszyła przed siebie.
Drzwi jednak nadal pozostały otwarte. – Nie musisz
robić z tego takiej tajemnicy, bo od razu domyśliłam
się, po co tu jesteś. Ale zapewniam cię, z˙e marnujesz
tylko swój czas. W Anglii są jasne przepisy, które
regulują te sprawy. – Niech sobie nie myśli, z˙e uda
mu się ją zastraszyć.
69
Jeszcze nie miał pojęcia, jakich uz˙yje argumen-
tów, z˙eby nie dopuścić do odejścia Jaz z firmy, ale
dobrze wiedział, z˙e tego właśnie oczekiwała od
niego matka. Az˙ nadto jasno wyraziła się w tej
sprawie. Wiedział tez˙, z˙e to nie będzie łatwe zada-
nie, ale czyz˙ nie był mistrzem negocjacji? Był
wściekły na siebie, z˙e znowu uległ namowom mat-
ki. Przez całe z˙ycie zawsze wywracała mu wszystko
do góry nogami. Gdyby usłuchał swego wewnętrz-
nego głosu, to nigdy w z˙yciu by tu nie przyjechał.
Ale skoro juz˙ tu był, to za nic w świecie nie da się
stąd wyrzucić i nie zrezygnuje z wygodnego łóz˙ka
w domu wuja Johna. Sięgnął po bagaz˙e i wszedł do
środka.
– A ty dokąd? – zapytała Jaz mało uprzejmie.
– Do łóz˙ka! – rzucił ze złością.
– Powiedziałam juz˙, z˙e sobie tego nie z˙yczę
– zaprotestowała.
Westchnął cięz˙ko.
– Jak mi się wydaje, wyjaśniłem ci juz˙ wszystko
i powinnaś zrozumieć, z˙e zamierzam tu przenoco-
wać. I wiesz co? Mam do ciebie prośbę: nie pozwól
mi, z˙ebym ci przeszkodził w znalezieniu jakiegoś
nowego lokum. – Uśmiechnął się lodowato i scho-
dami zaczął wchodzić na górę.
– Nowego lokum? – syknęła z wściekłością Jaz.
– Ciekawe, co tez˙ moz˙esz mieć na myśli? Wuj John
dał mi pozwolenie, bym została tu tyle czasu, ile
zechcę i z pewnością się stąd nie ruszę, chyba z˙e
sam mnie o to poprosi! – krzyknęła za nim. – Nie
70
wyobraz˙aj sobie, z˙e mnie stąd tak łatwo wykurzysz!
– Co za bezczelność, pomyślała, niech sam sobie
znajdzie inne lokum.
Caid odwrócił się w jej kierunku, postawił na
schodach bagaz˙e i zaplótł ręce na piersiach.
– Moja droga, przeleciałem kawał świata i na-
prawdę nie mam teraz ochoty na kłótnie. Odłóz˙my
to do jutra. Teraz potrzebuję tylko łóz˙ka i ośmiu
godzin snu. Rozumiemy się?
– Nie mam nic przeciwko, ale nie w tym domu!
Jasne?
– No, to niestety się mylisz. Tu i teraz!
– W takim razie przyjmij do wiadomości, z˙e nie
zamierzam opuścić tego domu, dopóki nie poprosi
mnie o to wuj. – Jej policzki płonęły, bo do-
prowadził ją do furii.
– Lubisz z˙ycie na krawędzi, co? Rób co chcesz,
tylko uwaz˙aj, co i jak robisz. Juz˙ w tej chwili
niewiele brakuje, z˙ebym...
– Z
˙
ebyś co?! – krzyknęła z wściekłością. – Z
˙
e-
byś traktował mnie tak, jak w Nowym Orleanie?
– Wtedy nie zgłaszałaś z˙adnych zastrzez˙eń.
– Pewnie za moment zacznie mu udowadniać, z˙e
wcale go nie pragnęła. Jeszcze chwila i po prostu
zmusi go, z˙eby pokazał jej, kto tu jest panem
sytuacji.
– Dlaczego nie miałbyś teraz przejść się trochę
po mieście? Spacer dobrze ci zrobi: po pierwsze
uspokoisz się, a po drugie moz˙e znajdziesz pokój
w twoim ulubionym hotelu – syknęła jadowicie.
71
Caid zacisnął zęby i ruszył w jej stronę. Tego
było naprawdę za wiele, miał po dziurki w nosie tej
kłótni. Podszedł do niej i popatrzył na nią z góry.
– Nie przeciągaj struny, Jaz, bo za chwilę mo-
z˙esz tego poz˙ałować. Jedyne, co mogłoby mnie
teraz uspokoić, to...
Widziała, jak zaciska ręce w pięści.
– No, co? No, co? – wyskoczyła zaczepnie.
Znowu nie udało jej się nad sobą zapanować. Zdała
sobie sprawę, z˙e juz˙ dawno powinna była się z tej
dyskusji wycofać. Nagle poczuła się mała i bezbron-
na. Ten męz˙czyzna miał w sobie coś tak zniewalają-
cego, z˙e nie potrafiła zbyt długo mu się przeciwsta-
wiać. Wiedziała o tym i moz˙e dlatego walczyła z taką
furią. Czy znajdzie w sobie dość siły, by mu się
oprzeć w razie... gdyby...?
Caid zdał sobie sprawę, z˙e w kaz˙dej chwili
sytuacja moz˙e wymknąć mu się spod kontroli. Był
na siebie wściekły, bo dobrze wiedział, z˙e powoduje
nim nie tylko gniew, ale takz˙e emocje, których
zdecydowanie wolałby nie odczuwać. A Jaz nie
dawała za wygraną, z całą premedytacją go prowo-
kowała.
– Nie odwaz˙ysz się mnie tknąć! – syknęła
w końcu, ratując się resztkami zdrowego rozsądku.
Z przeraz˙eniem bowiem zauwaz˙yła, jak jej złość
niepostrzez˙enie przemienia się w podniecenie. Jak
długo mogła się kontrolować, kiedy Caid był w po-
bliz˙u?
– Nie?
72
Ten jego aksamitny, zniz˙ony głos sprawił, z˙e
przebłysk rozsądku znikł gdzieś bez śladu. Stał
przeciez˙ tak blisko, czuła jego zapach i juz˙ jej się
zdawało, z˙e wyciąga w jej kierunku ramiona, z˙e
zaciska je wokół jej talii, z˙e zatapia usta w jej
włosach. Boz˙e, w tej chwili właśnie uświadomiła
sobie, jak bardzo go jej brakowało, jak bardzo za
nim tęskniła.
– Nie! – wykrzyknęła, sparaliz˙owana nagłym
lękiem. Nie mogła sobie na to pozwolić, nie w takiej
sytuacji.
Ten jej nagły, niepohamowany krzyk uświado-
mił Caidowi, jak bardzo są ze sobą wciąz˙ jeszcze
związani, jak bardzo od siebie zalez˙ni. Wbrew
wszystkiemu, wbrew wszelkiej logice. Więc i ona
musiała uz˙yć całej swojej energii, by mu nie ulec.
A on ciągle nie potrafił wymazać z pamięci obrazu
ich rozpalonych, splecionych ciał. Czemu tak bar-
dzo jej pragnął, dlaczego właśnie jej? Nigdy prze-
ciez˙ nie zapomni tych słów, raniących go jak sztyle-
ty, które wypowiedziała, nim opuściła Nowy Or-
lean. Czuł, z˙e wypala go to od środka. Dlaczego nie
rozumiała, co jest w z˙yciu naprawdę waz˙ne i o co
nalez˙y walczyć? Dlaczego nie była kobietą, o jakiej
marzył, jakiej potrzebował?
– Masz rację, Jaz, nie jesteś kobietą, z którą
chciałbym się związać...
Gorycz jego słów zszokowała ją. Zabolały ją
jeszcze bardziej niz˙ jego chłód, obojętność czy
wściekłość. Bez reszty wypełniło ją poczucie bez-
73
powrotnej straty, zawodu i bólu. Instynktownie
podjęła walkę z samą sobą. Nie, nie pozwoli, z˙eby
raz jeszcze pochłonęła ją czarna dziura depresji,
w którą wpadła po powrocie z Ameryki. Boz˙e, jak
straszny i jak głęboki był to ból. Poczuła, z˙e drz˙y na
całym ciele i ogarnęło ją prawdziwe przeraz˙enie.
Czy sobie z tym poradzi? Caid był pierwszym
męz˙czyzną, którego kochała całym sercem i duszą,
i któremu bez reszty się oddała. A co będzie, jeśli
juz˙ nigdy w z˙yciu coś takiego jej się nie zdarzy?
Jez˙eli nie spotka juz˙ nigdy męz˙czyzny, którego
pokocha tak bardzo jak jego? Zebrała w sobie
wszystkie siły i wyprostowała się dumnie. Całe jej
z˙ycie było walką, więc i teraz sobie poradzi. Przez
chwilę wierzyła, z˙e znalazła w nim człowieka,
o jakim marzyła, męz˙czyznę na resztę swoich dni.
Ale to było złudzenie i przyszedł czas, z˙eby to sobie
uświadomić.
Caid spojrzał na nią i na moment zrobiło mu się
jej z˙al. Jak niewinnie i bezbronnie wyglądała w tym
szlafroku, z zaróz˙owionymi gniewem policzkami
i oczami pełnymi łez. Ale to tylko pozory. Dobrze
wiedział, jaka jest naprawdę: uparta, niepohamowa-
na i kłótliwa, a do tego najbardziej niezalez˙na
kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Nie rozumiał
więc, dlaczego tak bardzo go do siebie przyciągała,
zastanawiał się, co takiego dała jej natura, czego nie
miały w sobie inne kobiety. Szczupłą talię? Cudow-
nie krągłe biodra? A moz˙e długie zgrabne nogi albo
jędrne kształtne piersi? Tak, pod tym względem
74
była prawdziwym ideałem, ale dlaczego, do diabła,
natura nie dała jej innej osobowości? Takich słów
jak uległość, pokora, posłuszeństwo czy kompromis
nie było w słowniku Jaz. Tak jak nie było tych słów
w słowniku jego matki. Ile razy zaklinał ją w dzie-
ciństwie i błagał, z˙eby z nim została. Nigdy nie
zrezygnowała ze swoich planów. A moz˙e jednak
mylił się co do Jaz, moz˙e nie znał jej jeszcze na tyle,
z˙eby oskarz˙ać ją o to samo, o co oskarz˙ał swoją
matkę? Skąd wiedział, jaką byłaby matką? Moz˙e
fakt posiadania dzieci zmieniłby jej hierarchię war-
tości i jej stosunek do z˙ycia? Zacisnął zęby i za-
mknął oczy. Nie, to był bardzo niebezpieczny kieru-
nek, w jakim podąz˙ały teraz jego myśli. Chciał je
wyrzucić, za wszelką cenę wymazać z pamięci.
Gdyby miał teraz dokąd pójść, w jednej chwili
opuściłby ten dom, bez wahania...
Jaz pomyślała, z˙e moz˙e jednak powinna mu zejść
z drogi. W domu rodziców czułaby się z pewnością
bardziej bezpieczna; wolna od obecności tego czło-
wieka i od własnych myśli o nim. Ale przeciez˙ nie
będzie codziennie dojez˙dz˙ać do pracy po dwie
godziny tam i z powrotem, to wykluczone. A poza
tym nie miała zamiaru ulec jego naciskom, dlaczego
miałaby to zrobić?
– Ja tu zostaję – oświadczyła.
– Jaz, nie kuś mnie...
Nie kuś mnie? A jeszcze niedawno, pierwszej
nocy, kiedy wpadli sobie w objęcia, kiedy ich usta
gorączkowo chciały zaspokoić dręczące pragnienie,
75
kiedy ich ciała połączyły się w miłosnym uścisku,
zaklinał ją: ,,Kuś mnie i prowokuj, uwielbiam, kiedy
to robisz, jesteś jedyna, wyjątkowa’’...
– Idę do samochodu po resztę moich rzeczy
– wyjaśnił – a kiedy wrócę, to...
– To co, wyrzucisz mnie? Spróbuj mnie tylko
dotknąć!
– Kiedyś nie broniłaś mi tego, wręcz przeciwnie,
chciałaś wciąz˙ więcej i więcej...
Ta jego przeklęta pewność siebie! Co za podłość,
co za ohyda...
– Milczysz? Nie masz teraz juz˙ nic do powiedze-
nia?
Po co to robił, po co rozdrapywał ledwo zabliź-
nione rany? I tak dostatecznie cięz˙ko było jej z tym
wszystkim z˙yć.
– Jeśli liczysz na to, z˙e w ten sposób mnie stąd
przepędzisz, to się grubo mylisz. – Tylko ona
wiedziała, ile ją ten spokój kosztował. Odwróciła się
i ruszyła do swojej sypialni.
Musiał przyznać, z˙e ma prawdziwy talent, nikt
nie potrafił tak jak ona zaleźć mu za skórę. Ogarnęła
go bezradna wściekłość.
Po tym wszystkim, co jej zrobił, zasłuz˙ył sobie na
pouczającą lekcję, myślała Jaz. Przekona się, z˙e nie
znaczy dla niej kompletnie nic, mniej niz˙ nic.
Jako z˙e zajęła obie sypialnie, postanowiła zabrać
swoje rzeczy z jednej z nich. Po krótkim namyśle
doszła do wniosku, z˙e łatwiej jej będzie przenieść
76
swoje ubrania niz˙ wszystkie projekty, zwłaszcza z˙e
wolała tę drugą, bo było w niej o wiele lepsze
światło.
Zachodziła w głowę, jak to moz˙liwe, z˙e wuj nic
nie wspomniał, z˙e moz˙e pojawić się w jego domu
Caid. Chyba faktycznie ostatnio mocno się posunął
i o wielu sprawach zapominał. Nie, oczywiście, z˙e
nie zrobi mu z˙adnych wymówek. Za nic w świecie
nie chciałaby go urazić.
Jaz otworzyła oczy i spojrzała na zegar stojący
w sypialni. Była juz˙ czwarta, a jej jak dotąd nie
udało się ani na chwilę zasnąć. Miała głowę przepeł-
nioną tyloma myślami, z˙e w z˙aden sposób nie mogła
się wyciszyć.
Nie pozwolę, z˙eby mnie wyrzucili, nie odwaz˙ą
się pozbawić mnie tego, co kocham najbardziej.
A tegoroczne wystawy świąteczne będą najlepsze
ze wszystkich dotychczasowych i sami się przeko-
nają, z˙e byłby to największy błąd, jaki mogliby
zrobić.
Ale jak miała efektywnie pracować w takich
warunkach, kiedy ją lekcewaz˙ono i zniewaz˙ano?
A moz˙e im wcale na niej nie zalez˙ało? Moz˙e matka
Caida tylko przez grzeczność tak pozytywnie wyra-
z˙ała się o jej pracach?
Nie mogła tego dłuz˙ej znieść, wstała, by zrobić
sobie coś ciepłego do picia w nadziei, z˙e ułatwi jej to
zaśnięcie. Po cichu przeszła przez korytarz do
kuchni i włączyła czajnik. Nigdy wcześniej nie
77
miała takich kłopotów ze snem. Przypomniała so-
bie, jak Caid nie mógł jej nigdy rano dobudzić.
Dopiero gorące pocałunki odnosiły poz˙ądany sku-
tek. Na samo wspomnienie tej czułej sceny zaczęły
drz˙eć jej dłonie, a oczy wypełniły się łzami. Sięg-
nęła po kubek z herbatą, ale ten wyśliznął się jej
z dłoni. Gorąca herbata wylała się i poparzyła jej
rękę, a kubek z trzaskiem rozbił się na kuchennej
posadzce. Krzyknęła z przeraz˙enia i bólu.
Caid był ledwo z˙ywy, miał za sobą długi lot,
zmianę czasu i cięz˙ki dzień pracy, a do tego te
szarpiące dyskusje z Jaz. A mimo to przekręcał się
z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Kiedy usłyszał jej
krzyk, zamarł na moment, po czym błyskawicznie
wyskoczył z łóz˙ka i popędził do kuchni, w której
paliło się światło. Po drodze zarzucił na siebie
szlafrok.
Jaz pochlipując, zapewniała go drz˙ącym głosem,
z˙e poradzi sobie sama, ale on nie wyszedł z kuchni.
Najpierw zebrał z podłogi potłuczone skorupy
i wyrzucił je do kosza. Klęczał przy tym niebez-
piecznie blisko niej. Patrzyła zauroczona na jego
lśniące, potargane włosy i była bliska tego, by
wyciągnąć rękę i pogładzić je. Miał duz˙e dłonie
i ogromne, w porównaniu z nią, stopy. Kiedy się
wyprostował, zadrz˙ała. Zmarszczył wtedy brwi
i spojrzał na nią uwaz˙nie spod oka.
– Połóz˙ się, posprzątam juz˙ resztę – ponaglała
go.
78
– Jest czwarta rano, Jaz – mówiąc to, sięgnął po
ścierkę, z˙eby wytrzeć rozlaną herbatę. – Co ty tu
robisz o tej porze?
– Nie twoja sprawa.
– A moz˙e w takim razie specjalnie mnie zbudzi-
łaś? – zapytał, patrząc na nią uwaz˙nie.
– Wybacz – odparła oschle – jeśli zakłóciłam
twój spokój.
– O, nie, to ci się juz˙ nie uda, juz˙ nie. Ale
– zawiesił na chwilę głos – co zakłóca twój spokój,
z˙e o tej porze plączesz się po domu? Jaz, którą
znałem jeszcze niedawno, spała jak suseł. Coś cię
niepokoi?
Nie chciała tego słuchać, jego słowa raniły ją
niczym zatrute strzały. Chciała stamtąd wyjść, nie
widzieć jego twarzy i nie słyszeć jego drwiących
słów. Najchętniej zasłoniłaby uszy i zamknęła oczy,
jak dziecko, które nie chce czegoś przyjąć do
wiadomości.
Starała się przecisnąć obok niego, lecz on chwy-
cił ją za ramię. Syknęła z bólu i jeszcze bardziej
pobladła na twarzy. Pech chciał, z˙e złapał ją w miej-
scu, gdzie się oparzyła. Natychmiast ją puścił i przy-
jrzał się jej ramieniu. Było opuchnięte i zaczer-
wienione. Pojawił się tez˙ spory pęcherz.
– Trzeba się tym zająć – powiedział głosem nie
znoszącym sprzeciwu.
– Właśnie zamierzałam to zrobić, dlatego lepiej
byłoby, gdybyś zszedł mi wreszcie z drogi. Trochę
mnie to boli.
79
– Nie poradzisz sobie sama z opatrunkiem, po-
zwól, z˙e ja to zrobię.
– Nie ma mowy... – Ostatnie słowo uwięzło jej
w gardle, gdy spojrzała na jego nagi tors, wyzierają-
cy spod rozchylonego szlafroka. Cały świat zawiro-
wał jej przed oczami, miała wraz˙enie, z˙e za chwilę
zemdleje. Te nieznośne emocje, natrętne myśli i ten
ból, a do tego zmęczenie, brak snu...
Nigdy nie zapomni, kiedy dotknęła jego gładkiej
skóry po raz pierwszy. Pani Dubois zaproponowała
wspólną kolację w restauracji i kiedy doszli juz˙ do
porozumienia, ona zdecydowała, z˙e wróci do hotelu
piechotą. Wtedy Caid zaoponował, mówiąc, z˙e nie
powinna samotnie błądzić ulicami francuskiej dziel-
nicy i postanowił ją odprowadzić. Wieczór był
gorący i parny, szli więc wolno i cały czas roz-
mawiali. I nagle zdała sobie sprawę, z˙e coś do niego
czuje i miała wraz˙enie, z˙e i ona nie jest mu obojętna.
Az˙ wreszcie, kiedy mijali właśnie jakiś ciemny
zaułek, przyciągnął ją niespodziewanie do siebie
i powiedział: ,,Jez˙eli cię teraz nie pocałuję, oszale-
ję’’. Po czym, nie czekając na to, co ona powie,
z pasją zaczął ją całować. Po chwili rozpiął koł-
nierzyk koszuli, jakby w obawie, z˙e za moment
eksploduje, a wtedy jej ręce bezwiednie powęd-
rowały w kierunku jego torsu. I tak to się zaczęło...
Jaz z trudem przełknęła gorzkie łzy.
– Chyba nie zamierzasz tu zemdleć?
Jego ostre słowa przywołały ją do rzeczywisto-
ści.
80
W łazience zajął się jej ramieniem tak profes-
jonalnie jak prawdziwy sanitariusz. Delikatnie po-
smarował je maścią na oparzenia, która na szczęś-
cie znajdowała się w apteczce wuja Johna, i zawi-
nął bandaz˙em. Na ranczo pewnie nieraz musiał
zrobić sobie opatrunek.
Szybko wróciła do łóz˙ka i właśnie miała wyłą-
czyć lampkę na nocnym stoliku, gdy nagle ot-
worzyły się drzwi do jej sypialni i stanął w nich
Caid.
– Zrobiłem ci herbatę, bo wydawało mi się, z˙e
miałaś na nią ochotę.
Zastanawiała się, dlaczego tak prozaiczna czyn-
ność, jak podanie herbaty do łóz˙ka, spowodowała,
z˙e niewiele brakowało, a wybuchłaby głośnym
płaczem.
Następnego poranka Caid przeszedł przez dom
towarowy jak burza. Był wykończony poprzed-
nim dniem i nocą. Nie udało mu się nawet na
moment zmruz˙yć oka, mimo z˙e leciał z nóg.
Marzył, z˙eby wszystko było jak dawniej. Jaz była
tak blisko, zaledwie przez ścianę, jedną głupią
ścianę... Chciał wbiec do jej sypialni, ale po-
wstrzymały go resztki zdrowego rozsądku i pie-
kielnie silna wola.
Matka powierzyła mu zadanie i oczekiwała, z˙e
się z niego wywiąz˙e. Nie było sensu tracić czasu na
nie wnoszące nic nowego rozmowy, a raczej, praw-
dę powiedziawszy, głupie kłótnie.
81
Kiedy wczoraj wrócił do domu z bagaz˙ami, które
zabrał z samochodu, sądził przez chwilę, z˙e Jaz
zrozumiała swój błąd. Wszedł po schodach i zoba-
czył otwarte drzwi pokoju, w którym stało łóz˙ko
zarzucone jej ubraniami i róz˙nymi drobiazgami.
Pomyślał więc, z˙e jednak się pakuje, ale bynajmniej
nie poczuł się jak zwycięzca. I wtedy do pokoju
weszła Jaz.
– Niech ci się nie wydaje, z˙e postanowiłam się
wyprowadzić – powiedziała wyniośle, spoglądając
na niego lekcewaz˙ąco. – Nie ma takiej siły, która by
mnie do tego zmusiła. Zwalniam dla ciebie ten
pokój, skoro nie masz na tyle wyczucia, z˙eby
zrozumieć, z˙e nie jesteś poz˙ądanym gościem w tym
domu.
– Jak to miło z twojej strony, z˙e robisz to dla
mnie. – Bardzo się starał, aby jego słowa zabrzmiały
moz˙liwie jak najbardziej sarkastycznie.
– Nie dla ciebie, ale przez ciebie – odparła ostro.
– W drugim pokoju są moje projekty i nie chciało mi
się ich ruszać, a poza tym wolę tamten pokój, bo jest
ładniejszy i jaśniejszy. – Zgarnęła z łóz˙ka stertę
ubrań i ruszyła w stronę drzwi.
Nie potrafił na czas ugryźć się w język.
– Wiem, wiem, w tym jesteś mistrzynią, zde-
jmować, zakładać, przenosić, bez róz˙nicy. Nieraz
mi to udowodniłaś. W tym jesteś dobra i szybka.
Twarz Jaz stała się biała jak kreda. Jak mógł
zwracać się do niej w taki sposób?
– Dzięki, z˙e potwierdziłeś właśnie to, co od
82
dawna podejrzewałam – wymamrotała. – Jestem ci
szalenie wdzięczna, z˙e pomogłeś mi wymazać two-
ją osobę z mego z˙ycia. – Przeszła obok niego
z wysoko uniesioną głową.
Kiedy juz˙ wyszła, dostrzegł na podłodze małe,
koronkowe zawiniątko. Podszedł bliz˙ej, podniósł je
i zesztywniał. Tak, to z pewnością te same stringi,
które miała na sobie tamtej nocy. Jęknął cicho.
Boz˙e, jak ona cudnie w tym wyglądała. Zaciskając
na nich palce, ruszył korytarzem w stronę sypialni
Jaz.
Miała dosyć tych scen i gdy zobaczyła, z˙e Caid
wchodzi do środka, w jej oczach zapłonęła praw-
dziwa wściekłość.
Uwielbiał to jej spojrzenie, te jej olbrzymie oczy,
które, w zalez˙ności od nastroju, zmieniały kolor.
Czasem były takie ciemne, jak zmącona morska
woda, a czasem lśniły jasnością i otwartością.
Otrząsnął się. O czym on teraz, do jasnej cholery,
myśli?
– Czego jeszcze chcesz?
– To chyba twoje? – zapytał, patrząc na nią ze
złośliwym uśmiechem.
Policzki Jaz zrobiły się purpurowe. Wyciągnęła
po nie rękę, ale on wcale nie miał zamiaru tak
szybko zakończyć tej zabawy. Odczuwał prawdzi-
wą satysfakcję, kiedy patrzył na jej wypieki na
twarzy. Juz˙ po chwili koronkowe figi okręcały się
wokół jego palca. Jaz próbowała je schwycić, ale nic
z tego nie wyszło.
83
– Widzisz, jak niewiele potrzeba, by zrobić
z człowieka idiotę? – wycedził przez zęby.
Wiedział, z˙e zachowuje się jak szczeniak, ale nie
potrafił sobie tego odmówić. Mogło znowu być tak
cudownie jak kiedyś, ale ona nie była w stanie pojąć
najprostszych rzeczy. Stringi wylądowały w końcu
na jej łóz˙ku, a on odwrócił się na pięcie i, nie
czekając na to, co powie Jaz, wyszedł.
Nie tak wyobraz˙ała sobie Jaz wczorajszy wie-
czór. Cieszyła się, z˙e będzie mogła popracować
w spokoju, i z˙e cisza panująca w domu wuja Johna
ukoi choć trochę jej skołatane nerwy. A tymczasem
jak piorun z jasnego nieba spadł na nią niepojęty,
wręcz bezczelny pomysł Caida, z˙eby razem z nią
zamieszkać pod jednym dachem. Nigdy w z˙yciu nie
spodziewałaby się, z˙e coś podobnego moz˙e ją spot-
kać.
Zmęczona, uniosła głowę i odgarnęła opadające
na twarz włosy. Nie, to nie zebranie szefów działów
było przyczyną jej kiepskiego nastroju, choć i ono
nie napawało jej optymizmem, ale te koszmarne
noce i świadomość, z˙e musi dzielić z Caidem dach
nad głową. Czuła, z˙e nie podoła temu, z˙e przerasta to
jej wytrzymałość fizyczną i psychiczną odporność.
Od jego przyjazdu minęły zaledwie trzy dni, a ona
była wykończona z powodu braku snu i nieustanne-
go stresu. Nie mówiąc juz˙ o tym, z˙e wciąz˙ plątał się
półnagi po mieszkaniu i w ogóle nie brał pod uwagę
tego, z˙e moz˙e jej to nie odpowiadać lub ją draz˙nić.
84
Za kaz˙dym razem, kiedy dochodziło do jakiejś,
choćby tylko zdawkowej, wymiany zdań, obawiała
się, z˙e zdradzi swoje prawdziwe uczucia i Caid się
wszystkiego domyśli. Chwilami zdawało się jej, z˙e
jest bliska załamania nerwowego.
Jerry był juz˙ podminowany, kiedy wszedł na salę.
Od samego początku zachowywał się agresywnie.
Ale mimo to odetchnęła z ulgą, nie pojawił się
bowiem Caid, którego miała powyz˙ej uszu. Jerry
mieszał z błotem jedną osobę po drugiej – najwyraź-
niej nikt nie potrafił w tej firmie pracować jak
nalez˙y, a juz˙ na pewno zgodnie z jego oczekiwania-
mi. Wreszcie przyszła kolej i na nią.
– A oto co myślę o zestawieniu, które mi dałaś
– zaczął zjadliwie i demonstracyjnie podarł je na
strzępy i cisnął ze złością do kosza. – To nic nie
warte śmiecie i tak właśnie zamierzam przedstawić
twoje pomysły w raporcie dla mojego ojczyma.
Chyba z˙e wymyślisz coś bardziej dorzecznego.
Wszyscy wiemy, z˙e byłaś pupilką Johna, bo jesteś
jego chrześniaczką, ale dobre czasy juz˙ się skoń-
czyły i radzę, z˙ebyś nie zapominała o tym, z˙e
twojego wuja juz˙ tu nie ma!
Ta ostatnia wypowiedź Jerrego doprowadziła ją
do pasji. Ośmielił się sugerować, z˙e swoją pozycję
w firmie zawdzięczała jedynie układom rodzinnym.
No, tego było juz˙ za wiele!
– Moja praca polega na tym, by zachęcić klien-
tów do zakupu towarów oferowanych do sprzedaz˙y
– zaczęła z furią. – I wykonuję ją najlepiej, jak
85
potrafię! I to są moje projekty, a nie wuja Johna!
Nigdy nie byłam niczyją pupilką! Moją karierę
zawodową zawdzięczam wyłącznie sobie i swojej
cięz˙kiej pracy...
Właśnie kiedy kończyła zdanie, drzwi się ot-
worzyły i do sali wszedł Caid. Z jego wyrazu twarzy
wywnioskowała, z˙e usłyszał, co powiedziała. Oba-
wiała się, z˙e być moz˙e za chwilę poprze tego durnia
Jerry’ego. Ciekawe, dlaczego wszedł właśnie teraz?
– pomyślała rozwścieczona. Czyz˙by nie mógł sobie
odmówić uczestniczenia w jej publicznym upoko-
rzeniu?
– Chcesz mnie uczyć, Jaz? Doskonale wiem, na
czym polega twoja praca i dlatego twierdzę, z˙e nie
wykonujesz jej jak nalez˙y. To wszystko! – rzucił ze
złością Jerry. – Pamiętaj, z˙e czekam na oszczędny
projekt budz˙etu twojego działu!
Jaz ze wszystkich sił starała się zapanować nad
nerwami i powstrzymać się, z˙eby nie spojrzeć
w kierunku Caida, który wciąz˙ stał w drzwiach.
Simon Weaver, jeden z kolegów Jaz, nie wy-
trzymał i ruszył jej na odsiecz.
– Wystawy świąteczne Jaz ściągają zawsze do
nas tłumy klientów. Stały się wydarzeniem niemal
kultowym i naszą najlepszą wizytówką. A dowodzą
tego zestawienia sprzedaz˙y z poprzednich lat.
– Załóz˙my, z˙e tak jest, mimo to pozostaje jesz-
cze kwestia budz˙etu. Musimy wiedzieć, ile nas
kosztują wspaniałe pomysły naszej projektantki.
A skoro juz˙ mówimy o świątecznej wystawie, to
86
moz˙e zechcesz zdradzić mi tajemnicę – zwrócił się
znowu do Jaz – o czym będzie ona w tym roku
traktować. Nie chciałbym, aby klienci stanęli przed
faktem, z˙e nie mogą sobie kupić z˙adnego z wy-
stawionych cacuszek, bo na przykład nie będziemy
ich mieli w magazynach.
Poczuła się tak, jakby ukłuł ją skorpion. Niena-
widziła rozmawiać o swoich projektach z nikim,
a juz˙ na pewno nie z takim prostakiem jak Jerry.
Lubiła trzymać je w tajemnicy az˙ do samego końca,
to prawda. Ale była przeciez˙ profesjonalistką i sama
sprawdzała, czy dane artykuły są w magazynach
w wystarczającej ilości i w razie potrzeby zamawia-
ła je w dziale zaopatrzenia.
Jaz jeszcze raz uświadomiła sobie, z˙e sposób,
w jaki Jerry traktował swoich pracowników, był nie
do przyjęcia. Nie czekając na zakończenie zebrania,
wstała i z podniesioną głową wyszła z sali. Udała się
prosto do swojego biura.
Przechodząc obok Caida, chciała potraktować go
jak powietrze, choć z jego postawy wynikało, z˙e
przygotowany jest na starcie. Niestety, gdy prze-
chodziła obok niego, nie zdołała się powstrzymać
od drobnej, kąśliwej uwagi:
– Dobrze się bawisz moim kosztem, co? – syk-
nęła i wyszła na korytarz.
Caid był właśnie po niemal godzinnej rozmowie
telefonicznej z matką, która bezwzględnie domaga-
ła się natychmiastowego raportu na temat obecnego
87
stanu i funkcjonowania firmy. Ale za krótko tu był,
z˙eby wysnuwać daleko idące wnioski. Jerry’ego od
początku niezbyt lubił, a po tym, co tutaj zobaczył,
lubił go jeszcze mniej, jeśli to w ogóle było moz˙-
liwe. Nie był tylko do końca pewny, czy Jerry
faktycznie jest az˙ takim idiotą i nie nadaje się do tej
pracy, czy tez˙ działa z całą premedytacją, próbując
umyślnie zrazić sobie pracowników.
– Nie wiesz? Jak to nie wiesz? – Matka nie
chciała przyjąć tego do wiadomości. – To oczywis-
te, co on robi! – wykrzyknęła zirytowana. – Próbuje
mnie w ten sposób zdyskredytować. Wszędzie czuję
jego macki! Jak ja go znam... Chciałabym tam być
i osobiście się z nim rozprawić.
– Mamo, uspokój się, jeszcze się rozchorujesz.
– Mam spokojnie patrzeć, jak wykańcza firmę?
Jesteś zupełnie taki sam jak twój ojciec! On tez˙
zawsze mnie uspokajał, bo uwaz˙ał, z˙e nie nadaję się
do prowadzenia firmy, poniewaz˙ jestem kobietą. On
zawsze powtarzał, z˙e miejsce kobiety jest w domu,
przy dzieciach.
– To naprawdę cudowne, z˙e mamy o sobie
nawzajem takie dobre zdanie, mamo.
Najpierw usłyszał w słuchawce głośne wes-
tchnięcie, a potem uwagę, która go zaskoczyła:
– Wiem, co brak szczęścia osobistego moz˙e
z człowiekiem zrobić. Nie chciałabym, aby i tobie się
to przytrafiło.
Zapadła chwila milczenia.
– Rozmawiałeś juz˙ z Jaz? – Zmieniła nagle
88
temat. – Powiedziałeś, jak bardzo nam na niej
zalez˙y?
W głosie matki usłyszał niepokój i zaklął pod
nosem. Nie miał ochoty rozmawiać teraz na ten
temat.
– Jeszcze nie – uciął krótko. Nagle przypomnia-
ło mu się, z˙e chciał matkę o coś zapytać. – Słuchaj,
powiedz mi, czy ustalałaś z Johnem, z˙e mogę zająć
jedną z sypialni w jego domu?
– Tak, oczywiście. Powiedział, z˙e nie ma prob-
lemu.
– I nie wspominał nic o tym, z˙e lekarz zalecił
mu, aby się przeprowadził gdzie indziej, i z˙e udo-
stępnił swój dom Jaz?
– Wiesz, faktycznie moz˙e coś takiego i mówił,
ale nie do końca pamiętam.
– Oczywiście nie uwaz˙ałaś za stosowne, z˙eby
mnie o tym poinformować?
– Prawdę mówiąc, nie sądziłam, z˙e moz˙e ci to
przeszkadzać. Myślałam, z˙e się lubicie... – dodała
zdziwiona.
Chciał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się
w język. Szkoda, naprawdę szkoda, z˙e matka nie
widziała wzroku Jaz, jakim obdarzała go kaz˙dego
ranka, kiedy po porannym prysznicu wchodził do
kuchni. Nie wiedziała tez˙, co czuł jej syn, kiedy
patrzył na miękkie ruchy Jaz i jej zgrabne kształty
zarysowujące się pod szlafrokiem. Ciągle działała
na niego jak z˙adna inna kobieta. Pragnął jej i taka
była prawda.
89
– Pamiętaj, bądź miły dla Jaz – poprosiła.
– Mam być dla niej miły? – wybuchnął. – Czy ty
masz w ogóle świadomość... – zaczął, ale znowu
ugryzł się w język. – Siedzę tu, bo chcę odkryć
zamiary Jerrego i porozmawiać z Jaz. Ale zaraz
potem pierwszym samolotem przylecę do Stanów
i nikt i nic mnie przed tym nie powstrzyma.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego popołudnia, gdy Jaz usłyszała prze-
kręcany w zamku klucz, przebiegł jej po plecach
lodowaty dreszcz. Nie miała ochoty na kolejną
scysję z Caidem, tym bardziej z˙e pracowała właśnie
nad waz˙nym fragmentem projektu świątecznej wy-
stawy. Chodziło o klarowny wizerunek partnera
kobiety uniwersalnej, czyli przykładnego męz˙a,
ojca i kochanka.
W koncepcji Jaz miał to być męz˙czyzna, któremu
kobieta mogła bez obaw zaufać i który zawsze
stanowił dla niej oparcie. Taki, który rozumiał
potrzebę samorealizacji kobiety, który ją w tym
wspierał i pomagał jej w dąz˙eniu do osiągnięcia
zawodowych sukcesów, i dlatego gotów był z nią
dzielić wszystkie obowiązki domowe. Krótko mó-
wiąc, miał to być taki facet, o jakim kaz˙da kobieta
po cichu marzyła. Rozzłościł ją jednak fakt, z˙e
męz˙czyzna na jej rysunku do złudzenia przypomi-
nał Caida. Co za niedorzeczność!
91
– Jaz? Jesteś tam?
Po chwili usłyszała pukanie do drzwi. Szybko
ukryła swój projekt pod stertą papierów.
– Chciałbym z tobą porozmawiać – powiedział
Caid, otwierając drzwi.
– Porozmawiać? To zwykła strata czasu, dajmy
sobie spokój...
Nagle na dole ktoś mocno zapukał do drzwi
wejściowych. Spojrzeli po sobie, oboje mocno zdzi-
wieni. Było późne popołudnie. Nikt się telefonicz-
nie nie zapowiedział z wizytą. Kto to więc mógł
być?
Caid zaklął pod nosem. Tak bardzo chciał mieć
juz˙ tę rozmowę za sobą i wcale nie było mu na rękę,
z˙e ktoś teraz swoją wizytą pokrzyz˙uje mu plany.
Naprawdę marzył o tym, by wrócić juz˙ do domu.
Jego nerwy napięte były jak postronki.
Jaz zbiegła po schodach, z˙eby otworzyć. Po
chwili Caid ruszył za nią i do drzwi dotarli niemal
równocześnie. Oboje wyciągnęli ręce, by odbloko-
wać starą cięz˙ką zasuwę i po krótkiej szarpaninie
Caid wyszedł z tej walki zwycięsko. Rzucił Jaz
tryumfalne spojrzenie i otworzył na ościez˙ drzwi.
Jaz postąpiła krok do tyłu.
– Tak myślałam, z˙e cię tu zastanę – powiedziała
wesoło Jamie, która stała na schodach wraz z dwój-
ką swoich dzieci. Jednak gdy spostrzegła Caida,
zamilkła na moment. Zdziwiona uniosła do góry
jedną brew i zaskoczona spojrzała najpierw na Jaz,
potem na Caida, a potem znowu na Jaz.
92
– To Caid Dubois – wyjaśniła Jaz. – Przyjechał
ze Stanów, z˙eby... – zawiesiła na chwilę głos
i wtedy Caid podszedł do Jamie i uśmiechnął
się szarmancko.
Jakim prawem patrzył w ten sposób w jej obecno-
ści na inną kobietę? Zdawało jej się, z˙e nie zapanuje
nad zazdrością i za chwilę wskoczy pomiędzy nich.
– Jestem tu w rodzinnych interesach – dokoń-
czył za nią Caid.
– W rodzinnych interesach? A, juz˙ wiem – roze-
śmiała się Jamie, jakby nagle otworzyła jej się
w głowie jakaś klapka. – Tak, tak, oczywiście!
Przeciez˙ to pańska rodzina kupiła dom towarowy
wuja Johna. I co, i jak się panu podoba Cheltenham?
Gdzie się pan zatrzymał? – Jamie, swoim zwycza-
jem, wyrzucała z siebie pytania z prędkością karabi-
nu maszynowego.
– Prawdę mówiąc, nie miałem jeszcze czasu, by
się rozejrzeć po mieście – odparł z uśmiechem
przyklejonym do twarzy. – A zatrzymałem się tutaj.
John był na tyle miły...
– Tutaj? – zdziwiła się Jamie. – U Jaz?
– Tak, to duz˙y dom i dzielimy go przez krótki
okres mojego pobytu. John był przekonany, z˙e nie
będzie to stanowiło problemu ani dla Jaz, ani dla
mnie.
Jaz stała, zaciskając pięści, modląc się w duchu,
z˙eby Jamie przypadkiem nie wymknęło się jakieś
niewłaściwe słowo.
– Pewnie John chciał w ten sposób zapewnić Jaz
93
męską opiekę. On jest taki uroczo staromodny
– powiedziała z przejęciem Jamie. – Mam nadzieję,
z˙e nie przyszłam nie w porę? – zwróciła się do Jaz.
– Nie przeszkadzamy ci? Właśnie próbuję przeko-
nać Jaz, z˙e powinna pojechać z nami na urlop
w góry – wyjaśniła Jamie. – W zeszłym roku
spędziliśmy całe święta w pewnym cudownym
miejscu, niedaleko Aspen, i bardzo bym chciała,
z˙eby tym razem zabrała się z nami takz˙e Jaz. Ale nie
ma po prostu sposobu, z˙eby odciągnąć ją od pracy.
– Naprawdę chciałam pojechać, ale sama wiesz,
jak to jest. Ledwo skończą się święta, a juz˙ musimy
przygotowywać okna na wyprzedaz˙ posezonową.
To byłoby nie fair wyjez˙dz˙ać i zostawiać innym
wszystko na głowie.
– Och, Jaz, znowu to samo, zawsze jesteś taka
obowiązkowa. Wiem, z˙e kochasz swoją pracę, ale
wydaje mi się, z˙e czasem zapominasz, z˙e są jeszcze
inne rzeczy w z˙yciu, które mogą sprawiać przyjem-
ność. A pan jeździ na nartach? – zwróciła się nagle
do Caida.
– Tylko wtedy, kiedy pozwalają mi na to moje
obowiązki – odpowiedział lakonicznie.
– Caid ma ranczo w Kolorado – wyjaśniła Jaz
i niechętnie dodała: – Pewnie tam spędza wakacje...
– Boz˙e, własne ranczo! – wykrzyknęła radośnie
Jamie. – Zatem ma pan wiele wspólnego z moim
męz˙em i rodzicami Jaz. Zabrałaś juz˙ pana Dubois do
swoich rodziców? – zapytała podekscytowana.
– Nie... jeszcze nie – pokręciła głową Jaz.
94
O, Boz˙e, co ta Jamie wyprawia, myślała przera-
z˙ona Jaz. Ona próbuje wkręcić go do naszej rodziny.
Dlaczego wcześniej nie powiedziałam jej o swoim
romansie z Caidem? Jaz była na siebie za to wściek-
ła, ale Jamie najwyraźniej zupełnie nie zdawała
sobie sprawy z jej złego humoru.
– Koniecznie musi pan tam pojechać! – zawoła-
ła entuzjastycznie Jamie. – Koniecznie! Rodzice Jaz
mają u siebie niezłe rarytasy. Prawdziwe cham-
piony.
– Och, Jamie, przestań juz˙ – mruknęła niezado-
wolona Jaz. – To po prostu byki rozpłodowe,
podobno bardzo cenione na rynku, rasy Holstein, jeśli
ci to coś mówi...
– Prawda, z˙e nigdy by pan nie podejrzewał, z˙e
nasza artystka pochodzi z farmerskiej rodziny?
– Jamie spojrzała na Jaz i puściła do niej oko.
– To prawda, nigdy – potwierdził sarkastycznie
Caid.
– Jest jakaś szansa, z˙ebyście poszli z nami do
Soda Fountain? – Jamie zmieniła nagle temat. – Juz˙
od pół roku obiecuję dzieciom, z˙e się tam wybierze-
my. Mój mąz˙ pracuje w domu i ma na co dzień całą
tę hałastrę na głowie. Mimo z˙e jest nam bardzo
oddany, uwaz˙am, z˙e muszę od czasu do czasu dać
mu wolny dzień, aby miał choć odrobinę spokoju.
Poza tym mieszkają z nami dziadkowie. W ciągu
tygodnia opiekują się dziećmi i po pięciu dniach
mają tych szatanów szczerze dosyć. Staramy się,
aby mieli wolne weekendy...
95
– Co ja słyszę? Trzypokoleniowa rodzina pod
jednym dachem! To juz˙ dziś prawdziwy anachro-
nizm. – Caid był wyraźnie pod wraz˙eniem.
– Trzy pokolenia i jeszcze trochę dalszych krew-
nych – roześmiała się Jamie. – Jaz twierdzi, z˙e taka
duz˙a rodzina w jednym domu to prawdziwe szaleń-
stwo, z˙e za nic w świecie nie chciałaby tak z˙yć.
– Tez˙ odniosłem takie wraz˙enie – powiedział
z ponurym uśmiechem Caid. – Ale pani... – nagle
uśmiechnął się szeroko – pani nalez˙y się najwyz˙sze
uznanie – zakończył szarmancko. – Moz˙na pani
pozazdrościć takiej rodziny.
– Kiedy pojedziemy wreszcie do Soda Foun-
tain? – zapytało jedno z dzieci.
– Mamo, kiedy? – zawtórowało drugie. – Ja tez˙
chcę do Soda Fountain!
I po chwili dał się słyszeć chór dziecięcych
głosów:
– Chcemy do Soda Fountain, chcemy do Soda
Fountain!
– Juz˙ dobrze, uciszcie się na chwilę, bo nie
słyszę, co mówi ciocia – Jamie przywołała chłop-
ców do porządku. – Więc jak? – powtórzyła pytanie.
– Pojedziecie z nami?
Jaz spojrzała najpierw na kuzynkę, potem na
Caida i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Nie mogła
słuchać, jak Caid prawił jej kuzynce komplementy.
Ze złością odwróciła się do nich plecami i rozpo-
częła rozmowę z dziećmi, udając, z˙e nie słyszała
pytania Jamie.
96
Caid od razu zauwaz˙ył jej zły humor. Pomyślał,
z˙e cudownie wygląda, tak z˙ywo rozmawiając
z dziećmi, ale oczywiście jest zbyt uparta, by
przyznać się do błędu, do tego, z˙e dokonała w z˙yciu
złego wyboru. Patrzył na nią i czekał na jej decyzję.
Ciekawy był, czy zgodzi się pójść z dziećmi na lody.
Jaz postanowiła odmówić Jamie. Nie pójdzie
z nimi do Soda Fountain, choć była to najlepsza
lodziarnia w całym Cheltenham. Wiele pokoleń
poznało uroki tego miejsca i choć ostatnio jej
wnętrza zostały nieco zmienione, to jednak nie
wpłynęło to w najmniejszym stopniu na jej popular-
ność.
Jamie cierpliwym tonem ponowiła pytanie:
– Jaz, pytałam, czy pójdziecie z nami do Soda
Fountain?
– Właściwie... powinnam jeszcze popracować
– zaczęła Jaz.
– Tak? Myślałem, z˙e dzisiaj pracujesz tylko do
dwunastej? – Caid zdecydowanie wkroczył do ak-
cji, odcinając jej tym samym moz˙liwość odrzucenia
zaproszenia.
Usłyszał zdziwiony głos Jamie:
– A pan z nami nie pójdzie?
– Oczywiście, z miłą chęcią – odparł, zerkając
spod oka na Jaz. Wyraźnie była zdenerwowana.
– Odkąd tu przyjechałem, chodzą za mną lody
cytrynowe. Zawsze za nimi przepadałem, juz˙ od
dziecka – dodał rozmarzonym głosem i dźwięcznie
się roześmiał.
97
Jamie zawtórowała mu i wyciągając do niego
rękę, zaproponowała:
– Caid, mówmy sobie po imieniu, dobrze?
– Oczywiście, Jamie, będzie mi bardzo miło
– odrzekł i z uśmiechem podał jej rękę.
Kiedy dotarli na miejsce, Caid spod przymruz˙o-
nych powiek przypatrywał się, jak dzieci Jamie
wyskoczyły z samochodu, podbiegły do Jaz i chwy-
ciły ją za ręce. Na pierwszy rzut oka było widać, z˙e
ją wprost uwielbiają. Za wszelką cenę starały się
zwrócić na siebie jej uwagę. Ale i ona, ku jego
zdumieniu, była wobec nich nadzwyczaj ciepła
i kochająca, a przy tym niezwykle naturalna. Czyz˙-
by więc te wszystkie jej nowoczesne poglądy,
dotyczące stylu z˙ycia i potrzeb współczesnej kobie-
ty, były tylko teorią? Po kobiecie, która głosi takie
postępowe poglądy, moz˙na było się spodziewać, z˙e
będzie zionęła niechęcią do dzieci, a co najmniej
będzie wobec nich obojętna. A tymczasem Jaz
garnęła się do nich, kontakt z nimi sprawiał jej
wyraźną przyjemność, przytulała je do siebie i głas-
kała po główkach. Teraz juz˙ wiedział, z˙e...
– Będzie wspaniałą matką. – Słowa Jamie przy-
wróciły go do rzeczywistości.
– Tak myślisz? – zdziwił się. – Doświadczenie
uczy, z˙e kobiety robiące błyskotliwe kariery za-
wodowe nie bardzo sprawdzają się w tej roli.
Dzieci potrzebują matki na co dzień, a nie tylko
od święta.
98
Jamie przystanęła, ściągnęła brwi i spojrzała na
Caida.
– Czyz˙byś był jednym z tych facetów, którzy
uwaz˙ają, z˙e miejsce kobiety jest w domu? – zapytała
ze złośliwym uśmiechem na ustach.
– Z pewnością jestem facetem, który uwaz˙a, z˙e
dzieci potrzebują matki. Właśnie takiej matki, jaką
ty jesteś. Matki, która jest przy nich, kiedy jej
potrzebują, która potrafi się im poświęcić.
– Takiej jak ja? – Jamie zdawała się być za-
skoczona. – Moje dzieci właściwie wychowują się
same, no, moz˙e z niewielką pomocą ojca i dziad-
ków. Ganiają po farmie i tyle. Kiedy wychodziłam
za Marsha, z góry zastrzegłam sobie prawo do
wolności. Nie ma takiej moz˙liwości, z˙eby ktoś był
w stanie zamknąć mnie na farmie, nawet jemu by się
to nie udało. Farma to jest jego miłość, a ja mam
swoją. Moja miłość to moja firma. Na szczęście
zrozumiał, z˙e nie zawsze jego potrzeby stoją na
pierwszym miejscu, moje tez˙ się liczą, bo i kobieta
ma prawo do własnej przestrzeni z˙yciowej. I tak
właśnie powinno wyglądać współczesne małz˙eńst-
wo. Małz˙onkowie powinni nawzajem respektować
swoje potrzeby. Miłość w małz˙eństwie jest piękna
równiez˙ dlatego, z˙e eliminuje z z˙ycia egoizm. Trze-
ba umieć iść na kompromis, by udało się spędzić
całe z˙ycie razem. I wiesz, gdybym tak bardzo nie
kochała Marsha, nigdy w z˙yciu nie zgodziłabym się,
z˙eby jego rodzice zamieszkali razem z nami, pod
jednym dachem. To była jego potrzeba i ja na
99
szczęście szybko zrozumiałam, jak bardzo mu na
tym zalez˙y. Nie sprzeciwiłam się, choć mogłam.
I dziś wiem, z˙e była to najlepsza decyzja, jaką
w z˙yciu podjęłam. Wiem, z˙e Marsh to docenił i jest
mi wdzięczny. Cały czas oboje staramy się pamię-
tać, z˙e w małz˙eństwie nie opłaca się być egoistą, bo
wtedy źle się dzieje. Dlatego on myśli o moich
potrzebach, a ja o jego...
Caid słuchał w napięciu Jamie i miał wraz˙enie, z˙e
znalazł się nie w tym filmie. Był zszokowany i ro-
zczarowany. Nie to chciał usłyszeć, nie tak wyob-
raz˙ał sobie z˙ycie kuzynki Jaz.
– Jaz! – zawołała nagle Jamie. – Dlaczego właś-
ciwie nie mielibyście przyjechać do nas na kolację?
Marsh bardzo by się ucieszył – dodała, spoglądając
na Caida.
Jaz zrobiła taką minę, jakby chciała powiedzieć:
,,Zamilcz, nic juz˙ nie mów!’’ i pokręciła przecząco
głową.
– Nie sądzę, z˙eby to był dobry... – zaczęła
nerwowo.
– Dziękuję, z przyjemnością – przerwał jej Caid.
– Cudownie. Co powiecie na koniec przyszłego
tygodnia? – zapytała Jamie. – Nie będzie wtedy
teściów. Oczywiście zatrzymacie się u nas na noc.
– Fantastyczna propozycja! – zawołał z entuz-
jazmem i uśmiechnął się do Jaz.
– W takim razie moglibyście przyjechać juz˙
w piątek i zostać na cały weekend.
– Juz˙ nie mogę się doczekać – zapewnił ją Caid.
100
Cholera, zaklęła Jaz w duchu, co to ma znaczyć?
Co się dzieje? Caid ma jechać z nią do jej kuzynki?
Przeciez˙ dom Jamie był jak dotąd jej jedynym
azylem, jedynym miejscem na świecie, gdzie czuła
się swobodnie, gdzie mogła być sobą, gdzie mogła
wypocząć. Jedynie tam czuła się wolna i jednocześ-
nie akceptowana. Jej rodzice do dziś nie mogli
pojąć, z˙e moz˙na lubić z˙ycie na wsi, ale zajmować
się zawodowo czymś zupełnie innym i mieszkać
w mieście. Gdy odwiedzała ich na farmie, zawsze
usiłowali coś jej uzmysłowić, coś wytłumaczyć,
ciągle licząc na to, z˙e wreszcie zrozumie swój błąd
i wróci na wieś. Tylko na farmie u Jamie czuła się
dobrze, bo wiedziała, z˙e nie będzie musiała wy-
słuchiwać z˙adnych uwag i nikt nie będzie jej robił
wyrzutów. Jamie zawsze ją rozumiała, a Marsh
nigdy jej nie krytykował. I dlatego nie chciała
jechać do swoich kuzynów w towarzystwie Caida.
Ich dom to był jej azyl, a jego obecność w tym domu
moz˙e raz na zawsze wszystko popsuć, moz˙e zo-
stawić złe wspomnienia. Po co jej to? Ale juz˙ nic nie
mogła zrobić. Caid przyjął zaproszenie Jamie i by-
łoby dziwne, gdyby ona odmówiła. Pocieszała się
myślą, z˙e będzie to tylko jeden weekend. Jeśli
zbierze w sobie wszystkie siły, moz˙e uda się jej
jakoś to wszystko przetrwać. Miała jednak pretensję
do Caida, z˙e w tak ostentacyjny sposób przyjął
zaproszenie Jamie, zupełnie nie licząc się z tym, co
ona ma na ten temat do powiedzenia.
Caid coraz bardziej zaskoczony przypatrywał
101
się, jak Jaz cudownie bawi się z dziećmi Jamie. Nie
rozumiał, jak to moz˙liwe, z˙eby była jednocześnie
dwiema tak bardzo róz˙nymi osobami. Z niezadowo-
leniem musiał przyznać, z˙e jej kuzynka miała rację.
Jaz byłaby wspaniałą matką, nawet jeśli jemu to nie
pasowało do jej wizerunku. Nie rozumiał tylko,
dlaczego czuje się tak oszukany i rozgoryczony po
tym wszystkim, co usłyszał od Jamie. Czyz˙by to on
się mylił, a ona miała rację? Niemoz˙liwe.
– Nie! – krzyknęła Jaz. – Nie moz˙esz tego tu
połoz˙yć!
– A to niby dlaczego nie? – zapytał Caid.
– Oczywiście, z˙e mogę – powiedział i połoz˙ył na
środkowej półce w lodówce spory kawałek mięsa.
– Jest nas tu dwoje – wyjaśnił, jak gdyby o tym nie
wiedziała – i jez˙eli chcę połoz˙yć coś w lodówce, to
chyba jednak mam do tego prawo. Poza tym jest
jeszcze mnóstwo miejsca na tę twoją zieleninę.
Jaz poczuła, z˙e zaczyna tracić zimną krew.
– Jakie to dla ciebie typowe, Caid, zawsze mnie
krytykujesz, a tymczasem sam jesteś wyjątkowo
twardogłowy! – krzyknęła. – Mięso kładzie się na
najniz˙szej półce, bo kapie z niego krew, na którą ja
jakoś zupełnie nie mam ochoty. Upaprałeś mi wszyst-
ko i teraz juz˙ na pewno nie będę mogła tego zjeść!
Teraz rozumiesz? To wszystko, co miałam do po-
wiedzenia. Ale to i tak nie ma sensu, bo ty masz
zawsze rację i nikt nie będzie ci mówił, co i jak masz
robić!
102
– Jeśli szukasz zaczepki – przerwał jej lodowa-
tym tonem Caid – to ostrzegam cię...
– To ja cię ostrzegam Caid! I jakim prawem
przyjąłeś zaproszenie Jamie?
– Jak to, jakim prawem? Całkiem zwyczajnie,
po prostu przyjąłem je i co w tym takiego dziwnego?
– warknął i zatrzasnął z impetem lodówkę, po czym
ruszył w jej stronę.
Cofnęła się o krok, potem o drugi i trzeci, az˙
w końcu poczuła za sobą ścianę.
– To tak wyglądałoby twoje małz˙eństwo? To
o tym marzysz, Caid? Nieustanne wydawanie roz-
kazów i ustalanie reguł? Oczekujesz, z˙e wszystko
zawsze będzie po twojej myśli, z˙e twoje potrzeby
będą stały zawsze na pierwszym miejscu! A kim
ty jesteś, z˙e zawsze ci chodzi tylko o siebie,
wyłącznie o siebie! Chcesz mieć z˙onę w zasięgu
ręki, zawsze gotową na twoje kiwnięcie palcem!
– wyrzuciła z siebie. – Jesteś skończonym egoistą
i do tego uparty jak muł! Nawet ci nie przyjdzie
do głowy, z˙e ktoś inny moz˙e mieć rację. Coś
takiego jest z załoz˙enia niemoz˙liwe. Juz˙ dziś mi
z˙al tej kobiety, która da się złapać na twój urok
i czar i za ciebie wyjdzie. Ale całe szczęście nie
będę to ja!
– Skończyłaś juz˙? – Głos Caida drz˙ał z wściek-
łości. Zaklął pod nosem. – Jedno masz opanowane
do perfekcji – wybuchnął wreszcie – doskonale
wiesz, jak mnie doprowadzić do szału. Daje ci to
taką satysfakcję? – rzucił sarkastycznie. – To tak,
103
jakbyś naciskała po omacku nie te guziki, co trzeba.
Nie potrafisz inaczej, czy co?
– Jakim prawem mówisz tak do mnie? – oburzy-
ła się. – Kiedy sam... kiedy sam... nie wiesz, co
robisz. To ty pierwszy mnie dotknąłeś, kiedy...
Nie dokończyła, bo znowu jej przerwał.
– Dotknąłem? – roześmiał się szyderczo na całe
gardło. – Moja droga, moz˙e ty i wiesz, gdzie nalez˙y
połoz˙yć mięso w lodówce, ale nie zapominaj, z˙e ja
jestem męz˙czyzną. Męz˙czyzną, rozumiesz? A moz˙e
ci to przeliterować? Męz˙-czy-zną! I mam swoje
potrzeby. – Odwrócił się, wzruszając pogardliwie
ramionami.
Zapomniała juz˙, z˙e to ona pierwsza zaczęła tę
kłótnię i czuła się teraz okropnie poniz˙ona i skrzyw-
dzona. O co mu chodzi? Chce jej dokuczyć, bo nie
jest taka, jak to sobie wyobraził, bo juz˙ jej nie
kocha? Na szczęście, on tez˙ juz˙ nic dla niej nie
znaczy. Tak, tak właśnie jest, przekonywała samą
siebie.
– Phi! Te twoje męskie potrzeby... – zaczęła
lekcewaz˙ąco, na moment zamilkła i dokończyła
wyniosłym tonem: – To tylko zwykłe fizjologiczne
potrzeby i one nic a nic mnie nie obchodzą. Zapa-
miętaj sobie, z˙e ani ty, ani twoje potrzeby nic a nic
mnie nie obchodzą! – No i juz˙, po wszystkim,
pomyślała z ulgą.
– Nie? Jesteś pewna, z˙e nie? – syknął i podetknął
Jaz pod nos jej własny rysunek. – W takim razie co
to jest? I kto to narysował?
104
Poczuła okropne zaz˙enowanie. To był ten szkic
do portretu męz˙czyzny, który miał przedstawiać
idealnego męz˙a idealnej kobiety, czyli parę małz˙eń-
ską, którą zamierzała przedstawić na wystawie
świątecznej. Pamiętała, z˙e rysunek ten ukryła pod
stertą papierów na biurku. No właśnie, ukryła...
Zaraz, zaraz, więc jakim cudem znalazł się w jego
rękach?
– I co, Jaz, milczysz? Nie masz mi juz˙ nic do
powiedzenia?
– Skąd to masz? – krzyknęła. Dopiero teraz do
niej dotarło, na co sobie pozwolił. Jej policzki
płonęły z wściekłości. – W tej chwili mi to oddaj! To
nie ma nic do rzeczy, kompletnie nic!
– A więc to twoje dzieło?
– I co z tego? Nie myśl sobie, z˙e jeśli cię
portretuję, to coś dla mnie znaczysz, z˙e kiedykol-
wiek coś dla mnie znaczyłeś! – kłamała w z˙ywe
oczy.
W ciągu ułamka sekundy jego rysy twarzy zmie-
niły się nie do poznania. Miała wraz˙enie, z˙e za
moment stanie jej serce. Dlaczego to powiedziała?
Chyba posunęła się za daleko.
– Czyz˙by? – Jej słowa dotknęły go do z˙ywego,
uraziły jego męską dumę. – Moz˙e w takim razie
przetestujemy to? Co o tym sądzisz?
Stał naprzeciwko niej. Dziwnie niepewnie po-
czuła się, mając go tuz˙ przed sobą, a za plecami
ścianę, jak w pułapce. Chwycił ją za nadgarstki
i przycisnął do ściany. Czuła jego oddech na swojej
105
skórze, jego zapach... Odwróciła głowę. Nie chciała
patrzeć na niego i czuć tego, co czuła. Mimo woli
pojawił się przed jej oczami obraz, kiedy zbliz˙ył się
do niej po raz pierwszy, kiedy go tak bardzo
pragnęła. Poczuła, jak Caid przygniata ją cięz˙arem
swojego ciała do ściany, słyszała jego szybki i cięz˙-
ki oddech... Jedyne, o czym była w stanie teraz
myśleć, to o smaku jego ust. Tak bardzo pragnęła,
aby ją pocałował...
I pocałował ją. Czuła jego podniecenie, chciała,
z˙eby ją rozebrał i kochał się z nią do utraty tchu, bez
końca, szaleńczo, gorąco. Opanowała ją dziwna
gorączka, na którą tylko on był skutecznym lekarst-
wem. Chłonęła go całą sobą, jej piersi stały się
jędrne, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Drz˙ała.
– I co, nadal twierdzisz, z˙e nic dla ciebie nie
znaczę? Przyznaj, z˙e pragniesz mnie tak samo jak ja
ciebie, przyznaj!
Gdyby nic nie powiedział, zapomniałaby się bez
reszty. Ale te słowa sprowadziły ją na ziemię.
– Nie! – wykrzyknęła i odepchnęła go z furią.
– Nie!
Pozwolił jej odejść. Milczał. Ale w jej głowie az˙
huczało od dręczących myśli. Jak bardzo musiał się
upajać swoim tryumfem, a jej upokorzeniem!
Pół godziny później wciąz˙ jeszcze stała w łazien-
ce i nie mogła się otrząsnąć po tym, co się wydarzy-
ło. Jak to moz˙liwe, przeciez˙ nie mogła go wciąz˙
jeszcze az˙ tak kochać? Boz˙e, to nie moz˙e być
prawda...
106
Caid stał w swoim pokoju przy oknie. Był wście-
kły na siebie za to, z˙e nie wsiadł w pierwszy samolot
lecący do Stanów, tak jak to sobie wcześniej obie-
cał. Dlaczego nie dotrzymał słowa? Zaoszczędziłby
sobie nerwów. To naprawdę nie miało sensu, nie
mógł jej przeciez˙ az˙ tak poz˙ądać, to niemoz˙liwe...
Ale i ona płonęła w jego ramionach, a zatem i ona
miała ten sam problem... W końcu udowodnił jej, z˙e
i ona go pragnie.
Wyciągnął ręce z kieszeni i ruszył do kuchni.
Otworzył lodówkę, wyjął swój stek i wytarł półkę.
Następnie opłukał warzywa i włoz˙ył wszystko z po-
wrotem na miejsce, ale tym razem jego stek lez˙ał
na najniz˙szej półce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Wszystko, co zostało tu wypisane, jest dla
mnie całkowicie niejasne, a juz˙ te efekty specjalne
to jakiś absurd. Pięć tysięcy funtów! – Jerry nie
posiadał się z oburzenia. – Tyle pieniędzy zupełnie
nie wiadomo na co, bez z˙adnych wyjaśnień ani
rachunków, nic, po prostu nic!
Caid zacisnął zęby, słysząc, jak jego kuzyn
rozprawia się z budz˙etem przedstawionym przez
Jaz. Atmosfera w sali była wprost nie do zniesienia
i sam nie rozumiał, dlaczego przystał na propozycję
uczestniczenia w tej naradzie. Nie miał zamiaru
występować w jej obronie. Niby dlaczego miałby to
robić, skoro wolała tę swoją cudowną pracę niz˙
jego? Jednak czuł, z˙e dłuz˙ej nie wytrzyma i w końcu
powie temu durniowi, co o nim myśli.
– Chyba nie liczyłaś na to, z˙e będę się domyślał,
na co przeznaczone mają być te pieniądze – zakoń-
czył Jerry.
– Sugerujesz, z˙e chcę oszukać firmę? – Policzki
108
Jaz płonęły, resztką sił powstrzymywała wybuch
wściekłości.
– Wszystko, czego oczekuję, to klarownego wy-
jaśnienia, a jeśli ci się to nie podoba albo nie jesteś
w stanie tego zrobić, to...
– Jerry, wystarczy! – odezwał się ostro Caid.
– Zaraz, chwileczkę, Caid, ale to ja jestem od-
powiedzialny za tę firmę...
– Wiem, z˙e twój ojczym mianował cię na to
stanowisko, ale w odczuciu pozostałej części rodzi-
ny zupełnie się na nie nie nadajesz. Jak zapewne
zdajesz sobie sprawę, mam tu więcej do powiedze-
nia niz˙ ty. Wybacz, ale uwaz˙am, z˙e to, co robisz, nie
jest w porządku. Jeśli Jaz miała do tej pory wolną
rękę, to powinna zachować ten przywilej. – Zgarnął
z biurka Jerry’ego plik dokumentów i podał je Jaz.
– Dziękuję, Jaz, to wszystko.
– Chwileczkę! – ryknął z wściekłością Jerry.
Ale i Jaz była oburzona. Jakim prawem Caid
wtrącił się w tę rozmowę? Czyz˙by chciał udowod-
nić, z˙e ona nie jest w stanie wyjść z tego obronną
ręką? Poczuła, z˙e napływają jej do oczu łzy. Ale
powstrzymała je i nie dała im tej satysfakcji, o nie.
Rozpłakała się dopiero na dole, w swojej pra-
cowni.
A więc obaj chcieli, by odeszła z firmy, tylko
kaz˙dy z innych powodów. Co za potwarz i upoko-
rzenie! Jaką przyjdzie jej jeszcze cenę zapłacić za
pozostanie w firmie? O ile łatwiej byłoby zwyczaj-
nie, jak inni, wręczyć Jerry’emu wymówienie i po
109
prostu odejść. Po co ta walka i te nerwy? Bez
problemu znalazłaby inną pracę. Ale nie o to prze-
ciez˙ jej chodziło, nie zamierzała się poddać. Nie
pozwoli się musztrować jakiemuś arogantowi, na
pewno nie!
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała, gdy jakieś
pół godziny później Caid pojawił się w jej pracowni.
Kiedy tam wszedł, nagle to miejsce, które przeciez˙
tak bardzo lubiła, stało się jakieś ciasne i obce.
– Dlaczego co zrobiłem? Przyszedłem z tobą
porozmawiać, Jaz.
– Porozmawiać? – rzuciła wściekła. – A niby
o czym? Sądzisz, z˙e padnę przed tobą na kolana
i będę cię błagać o pomoc? Nie potrzebuję twojej
interwencji, poradzę sobie z Jerrym bez ciebie.
– Więc co, miałem się przyglądać, jak cię psy-
chicznie maltretuje?
– Jakoś do tej pory ci to nie przeszkadzało.
Tylko czekasz, kiedy wreszcie poniosę poraz˙kę
i zrobisz wszystko, z˙eby mnie upokorzyć. Nie licz
na to, z˙e kiedykolwiek poproszę cię o pomoc, o nie!
Nie dam ci tej satysfakcji! – krzyknęła. – A wszyst-
ko dlatego, z˙e nie chcę ci się podporządkować!
– Nie przesadzaj! – przerwał jej ostro Caid.
– Mam dla ciebie wyrwać sobie duszę i zrezyg-
nować z tego, co kocham? O to ci chodzi? Chcesz
mnie zniszczyć? Nic a nic nie jesteś lepszy od swojego
kuzyna, tylko tego nie widzisz. To nie mnie kochasz,
ale swoje wyobraz˙enie o mnie i w tym jest problem. Po
110
coś tu w ogóle przyjechał? No, po co? – dopytywała
się z pasją.
Jej słowa dotknęły go do z˙ywego. Przyszedł tu,
z˙eby ją podtrzymać na duchu, z˙eby jej powiedzieć,
z˙e ma w nim sojusznika.
– Powód, dla którego tu przyszedłem... – Spo-
jrzał na nią, pokręcił z rezygnacją głową i dodał
gorzko: – Nie sądzę, z˙ebyś mogła to zrozumieć.
Caid skończył właśnie kolację i zerknął na zega-
rek. Dochodziła dziesiąta. Był zmęczony tym
dniem, ale nie chciał jeszcze wracać do domu.
Postanowił więc wstąpić gdzieś na drinka. O jede-
nastej Jaz pewnie juz˙ połoz˙y się do łóz˙ka, więc nie
będzie musiał z nią rozmawiać, a jutro rano zabierze
swoje manatki i przeniesie się na wieś do Johna. Po
ostatniej awanturze z Jaz zadzwonił do niego, po-
dziękował za gościnę i zapytał, czy mógłby go
odwiedzić i zatrzymać się u niego na kilka dni.
Oczywiście chodziło mu o to, z˙eby uciec od Jaz.
Czuł, z˙e jeśli zostanie choć jeszcze jeden dzień, to
moz˙e się to źle skończyć.
Jaz wjechała na posesję rodziców, wysiadła z sa-
mochodu i siląc się na uśmiech, ruszyła w stronę
domu. Nie czuła się zbytnio przywiązana do tego
miejsca. Rzuciła okiem na stajnię. Owszem, lubiła
jeździć konno, ale nigdy nie poświęciłaby temu
swojego z˙ycia tak, jak jej matka, która od lat uczyła
i trenowała młodych entuzjastów tego sportu. Moz˙e
111
to nie było jej wymarzone miejsce, ale tu przynaj-
mniej nie będzie musiała oglądać Caida, a to się
teraz liczyło najbardziej. Popełniała ostatnio coraz
więcej błędów, mówiła i robiła rzeczy, których tak
naprawdę wcale nie chciała. Czuła, z˙e jej system
obronny jest juz˙ mocno nadweręz˙ony. Z jednej
strony nienawidziła tego faceta, a z drugiej nie
mogła przestać o nim myśleć. Po stokroć rozpamię-
tywała jego słowa, az˙ huczało jej od tego w głowie.
Ucieczka do rodziców była najlepszym i najprost-
szym zarazem rozwiązaniem. Tu z pewnością go nie
spotka. Od razu powinna była to zrobić, zaoszczę-
dziłaby sobie w ten sposób nieprzyjemności i ner-
wów.
Caid był bardzo zaskoczony, a nawet zaz˙enowa-
ny. Okazało się, z˙e John w trosce o jego dobre
samopoczucie zapytał swoich najbliz˙szych sąsia-
dów i krewnych, czy nie zechcieliby ich gościć
przez weekend.
– Sam rozumiesz, obawiałem się, z˙e zanudzisz
się tu ze mną na śmierć – wyznał John – a Helena
bardzo się ucieszyła...
– Helena? Czyli kto?
– Helena i Chris to rodzice mojej chrześnicy,
Jaz. Mieszkają zaledwie kilka kilometrów stąd.
Zapewne będzie ci tam o wiele przyjemniej niz˙ tutaj.
Caid był przeraz˙ony. Więc po to uciekał od Jaz,
z˙eby wylądować u jej rodziców i to w jej rodzinnym
domu? Tego było za wiele.
112
Kiedy wrócił wczoraj późnym wieczorem, Jaz
nie było. Spakował więc swoje rzeczy i wczesnym
rankiem wymknął się z domu, zostawiając jedynie
kartkę z krótką informacją, z˙e wyjez˙dz˙a na kilka
dni. I po to tyle zachodu, by teraz spędzić wolne dni
z jej rodzicami. Co za ironia losu! Wszystko się
w nim buntowało, ale przeciez˙ nie wypadało mu
odmówić. Pocieszał się jedynie myślą, z˙e przynaj-
mniej będzie z dala od Jaz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– O, jesteś juz˙, kochanie. Tak się cieszę, z˙e
przyjechałaś! – zawołała Helena, widząc córkę
w drzwiach. – Ale czemu wyglądasz tak mizernie?
Pewnie znowu się przepracowałaś. Chodź, właśnie
mieliśmy siadać do obiadu. Mam dla ciebie nie-
spodziankę – szepnęła zadowolona. – Jest u nas
John i zamierza zatrzymać się tu kilka dni.
Jaz wzięła głęboki oddech, próbując się w ten
sposób trochę uspokoić. W domu rodziców dość
często czuła się spięta, ale i tak o niebo lepiej niz˙
ostatnio w towarzystwie Caida. Na samo wspomnie-
nie o nim zrobiło jej się smutno. Zacisnęła oczy
i miała wraz˙enie, z˙e za moment wybuchnie płaczem.
Caid... tyle emocji wywoływało w niej to imię...
– Idź, kochanie, do salonu, wszyscy juz˙ tam są
i czekają na ciebie. A poza tym wiesz, jaką wagę
Dorothy przywiązuje do punktualności.
Ech, Dorothy, tyle lat była juz˙ w domu rodziców
i zajmowała się dosłownie wszystkim: gotowaniem,
114
sprzątaniem, praniem. Ale nie tylko, była takz˙e
kimś w rodzaju sekretarki. Gdyby jej zabrakło,
rodzice z pewnością przez˙yliby prawdziwą trage-
dię, zwłaszcza z˙e była im niezwykle oddana.
Niczego nie podejrzewając, weszła do salonu.
Wciąz˙ jeszcze nie zorientowała się w sytuacji, gdyz˙
naprzeciw drzwi siedział jej ojciec, a obok niego
wuj John. Dopiero gdy usłyszała słowa ojca, zamar-
ła w bezruchu.
– A więc mówisz, Caid, z˙e i ty masz niezłe
stadko...
Przez moment miała nadzieję, z˙e się przesłysza-
ła. To przeciez˙ niemoz˙liwe...
– Wejdź, Jaz, czemu stoisz tam jak zaczarowa-
na? Oj, coś mizernie wyglądasz, ta praca w mieście
cię wykańcza. Czy ona naprawdę jest w tym taka
dobra, John? – zwrócił się do wuja. – Chyba jej to
wszystko nie słuz˙y.
– Mój drogi, Jaz jest najlepsza, ma niezwykle
rzadki talent. Prawdziwy dar od Boga.
Oczywiście, z˙e słowa wuja sprawiły jej przyjem-
ność, ale nadal stała nieruchomo, czuła się bowiem
jak sparaliz˙owana. Widziała, jak Caid zaciska
szczęki i jak zaostrzają mu się rysy twarzy. Z całą
pewnością nie ucieszył się z tego niespodziewanego
spotkania.
– Mama prosiła, z˙ebym wam przypomniała, z˙e
Dorothy za chwilę poda obiad – powiedziała, stara-
jąc się, by jej głos brzmiał naturalnie. Potem bez
słowa minęła Caida i podeszła do wuja Johna.
115
– Witaj, Jaz, nie miałem pojęcia, z˙e tu będziesz!
– wykrzyknął John wyraźnie uradowany i serdecz-
nie ją uścisnął.
– My tez˙ dowiedzieliśmy się o tym dopiero dziś
rano – wyjaśnił jej ojciec. – Wiesz, jaka jest Jaz,
zawsze z głową w chmurach. Zupełnie nie rozu-
miem...
– Znowu czegoś nie rozumiesz, kochanie? – za-
pytała matka Jaz, wchodząc do pokoju. – A czego
tym razem?
– Artystów i tej ich całej sztuki – odrzekł nieco
uraz˙ony. – Przeciez˙ Jaz mogła zostać z nami na
farmie i prowadzić tu spokojne z˙ycie. A ona nic,
tylko sztuka i sztuka... Nie pojmuję tego.
– Ludzie są róz˙ni, kochanie. Na przykład Caid...
On ma ranczo, a jego matka posiada sieć sklepów
i podobno wcale nie interesuje się jego ranczem...
– Helena próbowała bronić córki.
– To jeszcze mogę zrozumieć – mruknął Chris.
– Ach, mówię ci, Caid, ile było z tym wszystkim
zamieszania... Jaz za nic w świecie nie chciała
pozostać na farmie. Ona jest okropnie uparta.
Jaz zesztywniała.
– Tato, moz˙esz juz˙ przestać? – powiedziała
cicho. – Słyszałam to tysiące razy, a dla Caida to
chyba mało interesujący temat.
– Nie przejmuj się tym gderaniem ojca, Jaz
– wtrącił się wuj John. – Jestem przekonany, z˙e
Caid rozumie, dlaczego chcesz pracować i potrafi
docenić twoje nieprzeciętne zdolności. Wiem od
116
jego matki, z˙e była wprost zachwycona twoimi
projektami.
To coś nowego, pomyślała z goryczą Jaz. Szkoda
tylko, z˙e dowiaduje się o tym dopiero teraz, kiedy
niemal zmuszono ją do złoz˙enia wymówienia.
Nie, nie znalazła w sobie dość siły, by spojrzeć
na Caida, ale wyobraz˙ała sobie, jaką musiał czuć
satysfakcję, słuchając tych krytycznych uwag jej
ojca. Wiedziała tez˙, z˙e nie ma mowy o ucieczce,
chociaz˙ o niczym bardziej nie marzyła. Po prostu
wstać i wyjść, myślała w duchu, ale nic by tym
nie wskórała, to tylko pogorszyłoby całą sytuację.
Pochyliła się więc nad swoim talerzem i jadła
w milczeniu.
Caid słuchał ojca Jaz i czuł się coraz bardziej
nieswojo. Była to przeciez˙ woda na jego młyn,
powinien się więc cieszyć i być usatysfakcjonowa-
ny, a nic takiego nie czuł. Dał się wciągnąć w jakąś
rozmowę z ojcem Jaz, ale tak naprawdę nie bardzo
wiedział, o czym ona była. Cały czas coś nie dawało
mu spokoju, patrzył na Jaz, jakby była zupełnie
kimś mu nieznanym, obcym człowiekiem.
W pewnym momencie Jaz uniosła głowę znad
talerza i zerknęła na Caida. Natychmiast dostrzegła
ten jego dziwny wzrok. O Boz˙e, on nie ma prawa na
mnie tak patrzeć, tak jakby... jakby...
– Jaz, co z tobą, jesteś taka zaczerwieniona na
twarzy – zauwaz˙yła jej matka. – Mam nadzieję, z˙e
nic ci nie jest?
117
Nic? A zaprzepaszczone marzenia, ciągłe roz-
czarowania i złamane serce? Czy to nic?
Caid wciąz˙ nie odrywał od niej oczu. Była tym
kompletnie wykończona i zaraz po obiedzie wstała
od stołu i wyszła z pokoju. Pobiegła do kurnika,
gdzie zawsze było mnóstwo małych kurcząt. Tym
razem kurnik był pusty. Chcąc czymś się zająć, by
przestać myśleć, zaczęła zbierać jajka do kosza.
Kiedy był juz˙ pełny, postawiła kosz na ziemi i za-
częła wspinać się po drabinie na górę, gdzie pod
dachem kurnika zawsze lez˙ało duz˙o siana. W dzie-
ciństwie była to jej ulubiona kryjówka. Uciekała
tam, kiedy nie potrafiła poradzić sobie z z˙yciem.
Z małego okienka widać było niekończące się pola,
az˙ do wzgórz. Tu czuła się wolna, mogła marzyć,
nie słuchając niczyich szyderczych i krytycznych
uwag. Chyba nigdy nie było jej to bardziej potrzeb-
ne niz˙ dziś.
John postanowił na chwilę połoz˙yć się po obie-
dzie. Caid zaproponował mu, z˙e wniesie na górę
jego bagaz˙e.
– Nie wyglądasz na zbyt zadowolonego, Caid
– powiedział John, gdy szli po schodach.
– Nie miałem pojęcia, z˙e rodzice Jaz...
– Oni ją bardzo kochają – westchnął – ale
zupełnie nie potrafią jej zrozumieć. Dla nikogo nie
jest chyba tajemnicą, z˙e nie o takim dziecku marzy-
li. Nigdy nie miała łatwo, bardzo się zawsze starała,
by ich zadowolić, zaspokoić ich oczekiwania, ale
118
tak naprawdę nigdy jej się to nie udało. Sztuka była
jej pasją od najmłodszych lat i to ich draz˙niło.
Próbowali ją przekonać, z˙e źle wybrała swój zawód,
ale ona dzielnie o siebie walczyła, no i nie dała się.
Zresztą nie mogła im ustąpić, bo faktycznie jest inna
od reszty rodziny. Bardzo wiele ją to kosztowało,
ale to nalez˙y juz˙ do przeszłości. Teraz są z niej
nawet dumni, choć czasami jeszcze traktują ją jak
dziecko.
– To nie nalez˙y do przeszłości, są wobec niej
nieprzyjemni, nie szanują jej... Nie mogę tego pojąć.
– Mówiąc to, Caid ze smutkiem pokręcił głową,
poz˙egnał się z Johnem i zszedł na dół.
Sam był zaskoczony swoją impulsywną reakcją.
Trudno było mu to wszystko pojąć. Zauwaz˙ył, z˙e
nagle ujrzał Jaz w całkiem innym świetle.
Chris, z uwagi na wspólne zainteresowania, za-
proponował Caidowi, z˙e oprowadzi go po farmie.
Ta godzinna przechadzka rozwiała wątpliwości Ca-
ida co do stosunku ojca do Jaz. Chris kochał swoją
córkę ponad wszystko, tylko zwyczajnie nie potrafił
jej zrozumieć.
– Oboje z Heleną wciąz˙ mamy nadzieję, z˙e
kiedyś Jaz pojmie, z˙e to, co robi, nie ma sensu
i wróci na farmę. Gdybyś ją widział, kiedy była
jeszcze mała, z jaką przyjemnością karmiła ciela-
ki... – Urwał i posmutniał nagle. – Przepraszam cię,
Caid, ale muszę wykonać jeszcze kilka telefonów.
Bardzo proszę, rozgość się i czuj się jak u siebie
119
w domu. Potem pokaz˙ę ci wszystko, co tylko
zechcesz.
– Oczywiście, dziękuję bardzo.
Kiedy został sam, odetchnął z ulgą. Rozejrzał się
dookoła. To było naprawdę imponujące ranczo,
całkiem inne niz˙ jego, ale równie piękne. Nieopodal
domu stała stara, ale zadbana stodoła. Wokół niej
dreptały dorodne kolorowe kury i niestrudzenie
grzebały w ziemi w poszukiwaniu smacznych kąs-
ków. Był ciekaw, jak wygląda kurnik Chrisa, ot-
worzył więc cięz˙kie wrota stodoły i wszedł do
środka. Jak wszędzie, tak i tutaj było czysto, prze-
stronnie i pachniało sianem. Nagle dostrzegł na
ziemi koszyk pełen jaj, a na nim z˙akiet Jaz. A więc
gdzieś tu musiała być. Rozejrzał się, po czym
schylił i wziął z˙akiet do ręki. Uniósł go do ust.
Materiał był miękki i pachniał Jaz. Jego wzrok padł
na drabinę i zaświtała mu w głowie pewna myśl.
Tak, skoro los tak chciał i spotkali się znowu, choć
za wszelką cenę próbowali siebie uniknąć, to moz˙e
coś w tym było; moz˙e to właściwy moment, z˙eby
z nią porozmawiać, z˙eby przekazać jej propozycję
matki. Bez zastanowienia zaczął wdrapywać się po
drabinie na górę, gdy ta nagle zaczęła skrzypieć pod
jego cięz˙arem i po chwili z trzaskiem osunęła się
w dół. Zdołał chwycić się bali mocujących pod-
dasze i wciągnąć na górę.
Jaz otworzyła oczy. Przez moment zastanawiała
się, gdzie jest i jak długo spała. Z całą pewnością
śniła o Caidzie, o tym, jak cudownie było im kiedyś
120
razem. Przetarła zaspane oczy i kiedy odwróciła
głowę, zobaczyła męz˙czyznę ze swojego snu. Usiło-
wał wdrapać się na poddasze. Zastanawiała się
przez chwilę, czy to moz˙e ciąg dalszy jej snu.
Uszczypnęła się więc w rękę i doszła do wniosku, z˙e
juz˙ nie śpi.
– Caid? – Jej źrenice stały się przeogromne
i wciąz˙ jeszcze nie była pewna, czy to jawa, czy sen.
Jak ją tu odnalazł?
– Jaz, przepraszam cię bardzo, załamała się pode
mną drabina i...
– Drabina? – Zerwała się ze swego miękkiego
posłania i odruchowo wyciągnęła do niego rękę.
– Chwyć się, a ja przytrzymam się belki. – Miała
nadzieję, z˙e nie spadną oboje na kamienną podłogę
na dole. Po chwili było juz˙ po wszystkim.
– Dziękuję... – szepnął jakoś cieplej niz˙ zwykle.
Poddasze było naprawdę wysoko i nie było
mowy o tym, by zejść stąd bez drabiny. A zatem na
jakiś czas byli tu uwięzieni, az˙ do momentu, gdy
ktoś się zjawi w kurniku.
– Masz siano we włosach – uśmiechnął się
i wyciągnął rękę.
Odruchowo cofnęła się, nie chciała, z˙eby jej
dotykał.
– Daj spokój – powiedział tym swoim tonem nie
znoszącym sprzeciwu i delikatnie przytrzymał ją,
jak spłoszoną sarnę, po czym zaczął wyciągać z jej
włosów kawałki siana. Nie odrywał przy tym od niej
wzroku.
121
Chciała zaprotestować, chciała go odepchnąć,
ale tylko zdołała wyszeptać:
– Caid, nie...
– Co nie? – zapytał łagodnie.
– Nie...
Nie całuj mnie, chciała powiedzieć, widząc jego
wzrok, ale było juz˙ za późno. Przyciągnął ją do
siebie i po chwili poczuła jego gorące usta. W jej
głowie zapanował chaos, miała tysiące wątpliwości,
ale tak bardzo za nim tęskniła...
– Jaz...
Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, przy-
prawił ją o drz˙enie. Jęknęła cicho.
Delikatnie ujął jej twarz w swoje dłonie i szepnął:
– Popatrz mi w oczy i powiedz, z˙e mnie nie
pragniesz.
– Ale ja... nie mogę... rozumiesz? – wyrzucała
z siebie urywane słowa. – Nie mogę...
– Dlaczego walczymy ze sobą, skoro moz˙emy...
– Lekko dotknął wargami jej ust, po czym mocno
przytulił ją do siebie.
– Nie wiem – odezwała się po chwili cicho. Nic
juz˙ nie rozumiała, wszystko stało się nagle całkiem
inne, nowe, niepojęte. Pamiętała tylko swój sen, czu-
ła na ciele gorące ręce Caida i słyszała jego czułe
słowa. Było tak jak wtedy, kiedy spotkali się po raz
pierwszy. Pragnęła, by czas stanął w miejscu.
– Nie odtrącaj mnie – usłyszała nagle jego bła-
galne słowa. – Nie przekreślaj nas, proszę...
Jak miałaby go odrzucić? Przeciez˙ przez ostatnie
122
tygodnie nie mogła prawie o niczym innym myśleć.
A teraz omal serce nie wyskoczyło jej z piersi.
Czemu go az˙ tak bardzo pragnęła? Jego usta były tak
rozpalone, tak namiętne, z˙e nie potrafiła im się
oprzeć.
Juz˙ po chwili lez˙eli na sianie, a ich nagie ciała
płonęły poz˙ądaniem. Caid drz˙ał, gładził jej skórę
i patrzył na nią z taką miłością, z takim uwiel-
bieniem, jakby była jakąś księz˙niczką. W jej oczach
pojawiły się łzy. Pamiętała ból tych wszystkich
miesięcy bez niego. Mój Boz˙e, tyle się wycierpiała.
Kiedy Caid był sobą? Teraz czy wtedy?
– Jaz, powiedz, moz˙esz z˙yć bez tego? – szepnął
namiętnie.
– Jaz? Jesteś tam?
Do ich uszu dotarł głos jej ojca.
To natychmiast ich otrzeźwiło, poczuli się jak
dwoje nastolatków przyłapanych na gorącym uczyn-
ku. Drz˙ącymi palcami zapinała koszulę i wyrzucała
sobie, z˙e znowu pozwoliła sobie na taką słabość. Jak
mogła zachować się tak bezwstydnie? Ogarnęło ją
zaz˙enowanie i wściekłość na samą siebie.
– Tu jestem! – zawołała po chwili. – Jesteśmy na
górze razem z Caidem – dodała i szybko wyjaśniła:
– Załamała się pod nim drabina.
– Nic się wam nie stało? Mama cię szuka, Jaz.
Bardzo się niepokoiła.
– Wszystko w porządku, Chris – odezwał się
Caid. – Tylko nie mogliśmy zejść na dół. Prze-
praszam, z˙e zepsułem ci drabinę, ale...
123
– Nie przepraszaj, to moja wina, powinienem
był was ostrzec – przerwał mu Chris. – Ledwo
trzymała się kupy. Zaraz przyniosę drugą, poczekaj-
cie.
Kiedy zostali znowu sami, chciała rzucić mu
w twarz to wszystko, co kłębiło się teraz w jej
głowie, ale nie była w stanie wydusić z siebie ani
słowa.
– Jaz...
Zamarła w bezruchu. To niemoz˙liwe, z˙eby jego
głos brzmiał tak czule. To znowu jakaś diabelska
sztuczka, z˙eby naciągnąć ją na seks.
– Lepiej nic nie mów – zaprotestowała cicho
– nie chcę tego słuchać. – Wypowiedzenie tych
kilku słów sprawiło jej wielką trudność.
Na szczęście wszedł do stodoły ojciec z drabiną
i nie musiała juz˙ się zastanawiać, co i jak powinna
mu powiedzieć.
Pierwszy zszedł Caid, a w ślad za nim ruszyła
Jaz. Chciał podać jej rękę, ale nie przyjęła propozy-
cji.
– Dziękuję, ale poradzę sobie sama.
Widziała, jak do jego spojrzenia wdziera się
znany jej dobrze chłód.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Caid spojrzał krytycznym okiem na sałatkę, którą
Jaz przygotowała sobie na kolację.
– To wszystko, co masz zamiar zjeść? – zapytał.
– Owszem – odparła niechętnie. – Ale to i tak nie
twój interes – dodała po chwili.
– Jak to nie? Pracujesz w firmie mojej matki
i jest równiez˙ w moim interesie, z˙ebyś była silna
i zdrowa. O kubku kawy cały dzień?
– Przestań juz˙ – zezłościła się Jaz. – Nie
zachowuj się jak mój ojciec. Kiedy wreszcie
zrozumiecie, z˙e mam prawo z˙yć, jak mi się
podoba?
– Nie zachowuję się przeciez˙ jak twoi rodzice
– zaoponował. – To nie moja wina, z˙e nie potrafili
cię nigdy zrozumieć i to nie znaczy, z˙e ja...
– Nie? – przerwała mu ostro i zmierzyła go
wzrokiem. – Jak śmiesz mówić coś podobnego?
Owszem, moi rodzice krytykowali mnie, ale robili
to przynajmniej w imię miłości, a ty... ty... Nie licz
125
na to, nie uda ci się zmusić mnie do odejścia z firmy,
nic z tego.
– O czym ty mówisz? – Oczy Caida z se-
kundy na sekundę stawały się coraz bardziej
okrągłe.
– Doskonale wiesz, o czym mówię – syknęła
wściekła. – Nie udawaj głupiego.
– Nie! – krzyknął i rąbnął pięścią w stół. – Nie
mam zielonego pojęcia!
– Jasne, oczywiście, z˙e nie. Wszyscy widzą, co
tu się święci. Ilu ludzi odeszło juz˙ z firmy? I myślisz,
z˙e mieli na to ochotę? Przepędziliście ich swoimi
mało wyrafinowanymi metodami. Wyobraz˙am so-
bie, jaką musi ci sprawiać przyjemność, gdy wi-
dzisz, jak Jerry wyz˙ywa się na mnie, jak moja
zawodowa kariera i moje marzenia mogą lec w gru-
zach. Ale nie licz na to! Pracę znajdę wszędzie i nie
jestem zalez˙na od rodziny Dubois. Po tym, co
naopowiadała mi twoja matka, uwierzyłam, z˙e mam
tu moz˙liwości rozwoju, ale jak się okazuje... byłam
głupia. Ale co tam! Przeciez˙ nie to nas rozdzieliło,
ale twoje podejście do spraw rodziny, twoje egois-
tyczne zachowanie...
– Chwileczkę... chwileczkę... – rozwścieczony
wycedził przez zęby.
– Nie, teraz ty mnie posłuchasz, Caid. Zanim
poczujesz smak wygranej, musisz się dowiedzieć
o kilku sprawach. Po pierwsze, wasze starania są
bezsensowne, nie złoz˙ę wymówienia az˙ do chwili,
kiedy będę do tego gotowa. A po drugie, te twoje
126
dąz˙enia utwierdzają mnie w przekonaniu, z˙e moja
decyzja była słuszna, z˙e nasz związek nie miał
przyszłości.
– I dziś w stodole tez˙ byłaś o tym przekonana?
– To tylko seks, Caid, tylko seks.
– Jakoś mnie nie przekonałaś – powiedział spo-
kojniej i spojrzał na nią ciepło.
Nie podobało jej się to jego spojrzenie. Nie
wolno jej było się teraz poddać.
– Nic to dla mnie nie znaczyło, podobnie jak
i dla ciebie.
– Podobnie jak dla mnie – zawtórował Caid.
– Właśnie tak – tryumfowała Jaz.
– Ale mówiłaś przeciez˙, z˙e mnie kochasz i z˙e
chcesz spędzić ze mną resztę z˙ycia... Drz˙ałaś w mo-
ich ramionach, błagałaś, z˙ebym cię kochał.
– To było kiedyś, wtedy nie znałam cię tak
naprawdę. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, z˙e
przy tobie nigdy nie będę sobą. Wystarczą mi juz˙
moi rodzice, więcej nie zniosę. A z pracy nie
zrezygnuję nigdy! Nigdy, słyszysz? – Odetchnęła
z ulgą, nareszcie się z nim rozprawiła.
– Mogę to mieć na piśmie? – zapytał niespodzie-
wanie Caid.
– O co ci znowu chodzi? Nie rozumiem. – Za-
stanawiała się, jakich tricków próbuje uz˙yć, z˙eby jej
jeszcze bardziej namącić w głowie.
– Alez˙ na pewno dobrze mnie zrozumiałaś. Chcę
to na piśmie, z˙e nie zamierzasz odejść z firmy.
Inaczej matka nie da mi spokoju.
127
– Twoja matka? – Jaz poczuła lekki zawrót
głowy.
– Tak, moja matka. Wbrew twoim oczekiwa-
niom, nie przyjechałem tu, by nakłonić cię do
odejścia, ale...
– Nie wierzę ci – potrząsnęła głową. – Nic juz˙
nie mów! Po co więc tu przyjechałeś?
Na moment zapadła cisza.
– Z obowiązku, nie potrafiłem odmówić matce.
– Po co te kłamstwa? – wypaliła ze złością.
– Kłamstwa? – W jego oczach zapłonął ogień,
lecz na szczęście rozległ się dzwonek jego komórki.
Jaz szybko wycofała się do kuchni.
– Caid? I co słychać? Nie odzywasz się – usły-
szał zaniepokojony głos matki.
– Nic szczególnego, mamo.
– Posłuchaj, mam doskonałe wieści. Donny roz-
chodzi się ze swoją z˙oną i nie uwierzysz, ale przyznał,
z˙e to ona chciała usunąć mnie z zarządu. Właśnie
dzwoni do Jerry’ego, z˙eby pakował walizkę i zmiatał
stamtąd. Ale jest jeden problem... – zawiesiła głos.
– Cokolwiek by to było, nie chcę o tym słyszeć
– odparł Caid chłodno.
– Musimy znaleźć kogoś na jego miejsce. Właś-
ciwie – dodała po chwili – mamy juz˙ kandydata,
znasz go, to zastępca szefa w Bostonie. Rozmawia-
łeś juz˙ z Jaz? – Zmieniła nagle temat.
– Tak – odparł poirytowany. – Wygląda na to, z˙e
nie ma zamiaru odejść, nawet jeśli ktoś chciałby ją
do tego zmusić.
128
– Zmusić? O czym mówisz?
– Nie, nic – powiedział i zaklął w duchu. Dał się
ponieść nerwom. – Po prostu sądziła, z˙e Jerry chce
się jej pozbyć.
– Niemoz˙liwe? Czy powiedziałeś jej, jak bardzo
mi na niej zalez˙y?
– Owszem – przytaknął Caid.
– Coś mi się wydaje, z˙e lepiej będzie, jeśli
porozmawiam z nią sama. Zaraz do niej zadzwo-
nię. Proszę cię, Caid, zostań tam do czasu, az˙
przyślemy nowego szefa, dobrze? Mogę na ciebie
liczyć?
– Masz na to dziesięć dni – odparł krótko.
To akurat tyle dni, ile dzieliło ich od umówionej
kolacji u Jamie i Marsha. Wiedział, z˙e powinien ją
odwołać, ale nie zdobył się na to. Przeszkadzały mu
w tym jego dobre maniery.
Jaz wpatrywała się w stworzoną przez siebie
postać – portret partnera bohaterki swojej świątecz-
nej wystawy. Tak bardzo się starała, z˙eby nie był
podobny do Caida, ale ciągle jej się to nie udawało.
Właśnie zgniotła kolejny rysunek, kiedy zadzwonił
telefon.
– Dzień dobry, Jaz. Właśnie skończyłam roz-
mowę z Caidem...
Matka Caida? Serce Jaz niemal zamarło. Była
naprawdę zszokowana. Za wszelką cenę starała się
pozbierać myśli.
– Jaz, jest mi tak niewymownie przykro w związ-
129
ku z tym, co się wydarzyło. Wierz mi, ani przez
moment nie chcieliśmy, z˙ebyś odeszła z firmy...
Początkowy niepokój Jaz przerodził się w zdzi-
wienie, a zaraz potem w ulgę, gdy po krótkich
wyjaśnieniach pani Anette Dubois nagle zrozumia-
ła, co tak naprawdę się zdarzyło.
– Caid z przyjemnością wróciłby juz˙ na swoje
ranczo – roześmiała się Anette. – Pewnie zachowy-
wał się jak grizzly ze zranioną łapą, ale nie miałam
nikogo innego, komu mogłabym zaufać. Szczegól-
nie zalez˙ało mi na tym, by przekonał cię, z˙ebyś nie
odchodziła. Mam nadzieję, z˙e się z tego wywiązał.
A teraz powiedz mi, czy masz juz˙ obmyśloną
koncepcję wystawy świątecznej...
Jaz przez chwilę nie mogła wydusić z siebie ani
słowa. Jakim cudem az˙ tak bardzo mogła się pomy-
lić co do zamiarów Caida? Ale z pewnością i on nie
był bez winy. Znowu głupio się zachowała. A moz˙e
powinna go przeprosić?
– To nie ma sensu – odparł krótko Caid. – Rozu-
miem, z˙e rozmawiałaś z moją matką i rozumiem, z˙e
wreszcie dotarło do ciebie, z˙e nigdy nie miałem
zamiaru wyrzucać cię z pracy...
– Tak, Caid, ale twoje zachowanie... Wtedy,
w Nowym Orleanie, powiedziałeś... – Zacisnęła
zęby. Miała wraz˙enie, z˙e za chwilę wybuchnie
płaczem. – To nie ma sensu – wydusiła w końcu.
– Nie chcę o tym rozmawiać. Ktoś, z kim zdecyduję
się spędzić całe z˙ycie, musi mnie rozumieć, rozu-
130
mieć moje potrzeby nawet wtedy, jeśli nie potrafi
ich ze mną dzielić. Chcę czuć, z˙e mnie wspiera, z˙e
dodaje mi sił i wiary... lub chociaz˙ próbuje zro-
zumieć i pójść na kompromis.
– Kompromis? – zaoponował oschle.
Odwróciła twarz. Jak mieli znaleźć wspólny
język? To po prostu niemoz˙liwe.
– Podobno wracasz do domu, gdy tylko pozałat-
wiasz sprawy? – spytała.
– To prawda, juz˙ zarezerwowałem bilet. Wyla-
tuję we wtorek po wizycie u twojej kuzynki.
Serce Jaz zamarło.
– Więc jednak masz zamiar tam pójść?
– Naturalnie, nie byłoby w dobrym tonie od-
woływać tę wizytę – odparł chłodno.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Okazało się, z˙e małe przyjęcie rodzinne miało
przerodzić się w niezłe party. Jamie przyszło bo-
wiem do głowy, z˙e zaprosi jeszcze kilka par.
– Będzie tez˙ Alan – powiedziała Jamie. – Wiesz,
ten, któremu się tak podobałaś. Wprawdzie przy-
jdzie ze swoją dziewczyną, ale to chyba ci nie
przeszkadza, prawda?
Jaz faktycznie bardzo go lubiła, ale nie był w jej
typie. Znała go juz˙ dosyć długo, gdyz˙ nalez˙ał do
najbliz˙szego grona przyjaciół Jamie i Marsha, a do
tego był ich sąsiadem.
– I kto jeszcze? – zapytała po chwili, udając, z˙e
informacja ta nie ma dla niej z˙adnego znaczenia.
– Nasi starzy znajomi z Londynu, bardzo sym-
patyczni – dodała pospiesznie Jamie. – On jest
muzykiem, a ona producentką telewizyjną.
– Fajnie się dobrali – zauwaz˙yła Jaz. – No, to
robi się z tego niezła impreza. – Siliła się choć na
odrobinę euforii.
132
W z˙aden sposób nie mogła zdecydować się, co
włoz˙y na ten wieczór. Juz˙ od godziny przeglądała
wszystkie swoje ciuchy i czuła się coraz bardziej
sfrustrowana. Najodpowiedniejsza wydawała jej się
sukienka, którą niedawno sobie kupiła. Była dzie-
łem znanego projektanta mody i Jaz wyglądała
w niej wyjątkowo seksownie. Weszła do sklepu
akurat w momencie, kiedy sprzedawczyni ją roz-
pakowywała. Odkryte ramiona, ciemny, połyskują-
cy welur zgrabnie opinający talię i biodra... tak, to
zrobiło na Jaz wraz˙enie. Pamiętała jeszcze słowa
ekspedientki: ,,Pani figura jest stworzona do tego
fasonu, lez˙y wprost idealnie’’. Faktycznie, czuła się
w niej atrakcyjna i chyba wyłącznie dlatego ją
kupiła. Ale po cóz˙ miałaby wkładać coś takiego na
zwykłe rodzinne przyjęcie? Jeszcze sobie ktoś po-
myśli, z˙e tak wystrojona chce osiągnąć jakiś cel.
Długo się wahała, ale w końcu wygrała zwykła
kobieca próz˙ność. Na ułamek sekundy zaświtała jej
w głowie myśl, z˙eby nie wkładać nic pod spód, ale
natychmiast zganiła siebie. Dokupiła więc luksuso-
wy
komplet
bielizny,
cieniutkiej
jak
mgieł-
ka, i jedwabne pończochy z koronką. Sama nie
rozumiała, dlaczego zadała sobie az˙ tyle trudu, by
wyjątkowo ładnie wyglądać. Moz˙e dlatego, z˙e mia-
ło to być juz˙ ostatnie spotkanie z Caidem, niewy-
kluczone, z˙e ostatnie w jej z˙yciu... Spojrzała na
zegarek, dochodziła czwarta, a umówiła się z Cai-
dem na szóstą. Nie widziała go przez cały dzień
i wprawiało ją to w dziwny, markotny nastrój.
133
Wciąz˙ miała nadzieję, z˙e Caid nie odleci do domu
zaraz po przyjęciu, jak to wcześniej zapowiadał,
choć sama nie rozumiała do końca, po co z˙ywi taką
nadzieję. Jednak na wypadek, gdyby faktycznie
miał to zrobić, całym sercem pragnęła mu udowod-
nić, z˙e traci więcej, niz˙ się spodziewa. Miała na-
dzieję, z˙e gdy ich drogi się rozejdą, zadręczą go
wspomnienia i nie zazna spokoju do końca z˙ycia.
Nie chciała cierpieć w samotności.
Wzięła kąpiel i coś ją natchnęło, z˙eby jeszcze raz
przymierzyć sukienkę. Chciała się upewnić, z˙e
wszystko jest naprawdę idealne. Włoz˙yła przepięk-
ną, niemal przezroczystą bieliznę, z zadowoleniem
przyjrzała się sobie w lustrze i właśnie miała zamiar
zdjąć z wieszaka sukienkę, gdy usłyszała kroki...
Caid wszedł do domu, rozejrzał się dokoła i wy-
tęz˙ył słuch. Po chwili dotarły do niego jakieś od-
głosy dochodzące z sypialni Jaz. Odstawił na pod-
łogę cięz˙ką torbę, w której przyniósł sześć butelek
wyśmienitego wina. Miał nadzieję, z˙e przypadną
Marshowi do gustu. W sprawie upominku dla Jamie
wolał się jednak skonsultować z Jaz. Ruszył więc
schodami na górę, zapukał do jej sypialni i, nie
czekając na odpowiedź, otworzył drzwi.
– Przepraszam – zaczął – ale chciałem...
Jaz zamarła w bezruchu, tego się naprawdę nie
spodziewała. Sukienka wciąz˙ jeszcze wisiała na
wieszaku, a ona stała prawie naga, z ręką wyciąg-
niętą w jej kierunku. Nie potrafiła wydusić teraz
z siebie ani słowa.
134
On tez˙ stał w milczeniu, nie był w stanie dokoń-
czyć swojego pytania, gdyz˙ słowa uwięzły mu
w gardle. Jaz była tak piękna, z˙e nie potrafił skupić
uwagi na niczym innym.
Chciała, z˙eby patrzył na nią, z˙eby patrzył tak na
nią bez końca. Jego oczy lśniły i wyraz˙ały o wiele
więcej niz˙ jakiekolwiek słowa.
Lecz nagle oprzytomniała, zrobiła krok do tyłu
i pokręciła nerwowo głową, mówiąc przy tym cicho:
– Nie... nie, Caid...
Poczuła się zdradzona przez siebie samą, przez
swoje ciało, którym niepodzielnie rządziły zmysły
i tylko one dyktowały jej, co ma czuć. A takie
uczucia jak kobieca duma i rozsądek zdradziecko
milczały.
Jaz znów się cofnęła, a wtedy Caid postąpił krok
do przodu i juz˙ po chwili był przy niej. Dostrzegła
w jego oczach coś wyjątkowego, jakąś przedziwną
głębię i płomień zarazem. Zadrz˙ała, czując jego
silne ramiona zamykające się wokół niej i gorące,
spragnione usta.
Jej drz˙enie rozpaliło go jeszcze bardziej, zdawało
mu się, z˙e za chwilę oszaleje. Jego ręce rozpoczęły
niebezpieczną wędrówkę po ciele Jaz, by w końcu
zatrzymać się na jej jędrnych piersiach. Jaz jęknęła
przeciągle. Chciała go odepchnąć, ale nie mogła,
naprawdę nie mogła. Jeszcze tylko ten jeden jedyny
raz, a potem juz˙ nigdy więcej nie dopuści do takiej
sytuacji... Nie dopuści? Przeciez˙ juz˙ nigdy więcej
nie będą mieli ku temu okazji...
135
– Nie!
Do jej uszu dobiegł jego głośny krzyk.
– Nie... – powtórzył ciszej i cofnął się kilka
kroków. Stał teraz na wyciągnięcie ręki. Jego od-
dech był cięz˙ki i urywany. Rozpaczliwie próbował
nad sobą zapanować. Nie, nie chciał tylko jej ciała.
Przede wszystkim chciał jej serca. Chciał być dla
niej najwaz˙niejszy. Z całego serca pragnął, by go
kochała, by zapewniała go o swojej miłości, by nie
pozwoliła mu odejść. Chciał usłyszeć od niej coś
takiego, co raz na zawsze wymazałoby z jego serca
strach, który od dzieciństwa nie dawał mu spokoju.
Pragnął oddania i miłości bez granic i nie był
w stanie zaakceptować z˙adnych warunków.
Jaz właśnie pakowała swoje bagaz˙e do samo-
chodu, kiedy dostrzegła Caida. Wstrzymała oddech.
Za nic w świecie nie zdradzi się, ile znaczyło dla niej
to, co zaszło między nimi w jej sypialni. A oddałaby
wszystko, z˙eby wtedy kochał się z nią. Tak bardzo
chciała go poczuć...
Ujechali juz˙ jakieś kilkanaście kilometrów, gdy
przypomniała sobie, z˙e nie zabrała płaszcza. Nie
odezwała się jednak na ten temat ani słowem. Nie
mogła wrócić z nim do domu po tym, co się stało.
Nie chciała znaleźć się tam znowu z nim sam na
sam. Jakby w obawie przed samą sobą przyspieszy-
ła, dociskając niemal do dechy pedał gazu. Zrezyg-
nowała z jazdy zatłoczoną o tej porze autostradą
i wybrała spokojną lokalną drogę.
136
Jej kuzynka mieszkała na zachód od Ludlow,
w samym sercu Walii. Pomyślała, z˙e skoro juz˙ tu
przyjechali, powinna zaproponować Caidowi krótki
spacer po tym uroczym starym miasteczku.
– U Jamie zawsze późno siada się do stołu
– zaczęła chłodno – moz˙e więc chcesz się trochę
przejść po Ludlow. To wyjątkowe miasteczko i war-
to je zobaczyć. Zresztą zawsze zatrzymuję się tu na
krótki postój.
– Świetny pomysł – odparł sucho Caid. – Wresz-
cie będę mógł rozprostować trochę kości.
– No cóz˙, przykro mi, z˙e mój samochód nie
spełnia amerykańskich standardów – wypaliła bez
zastanowienia Jaz.
Wieczór był chłodny, w powietrzu dawało się juz˙
wyczuć nadchodzącą zimę. Była wściekła na siebie,
z˙e jednak nie wróciła do domu po płaszcz. Nie
oglądając się na Caida, szybkim krokiem przema-
szerowała przez stary rynek, w kierunku swojej
ulubionej kawiarenki. Chciała jak najszybciej zna-
leźć się juz˙ w środku, bo z zimna wystąpiła jej na
rękach gęsia skórka.
Gdy po jakimś czasie opuszczali kawiarnię, chłód
wieczoru zdawał się być coraz bardziej dotkliwy.
Jaz przyspieszyła kroku, choć nie chciała pokazać
po sobie, z˙e marznie. Wiedziała jednak, z˙e prędzej
czy później Caid zauwaz˙y, z˙e szczęka zębami i na
pewno zaproponuje jej swój płaszcz. Postanowiła,
z˙e grzecznie odmówi. Ale Caid wcale nie zapropo-
nował jej płaszcza, tylko niespodziewanie objął ją
137
ramieniem i przyciągnął do siebie. Nie chciała, z˙eby
wyglądali jak para zakochanych, próbowała więc
uwolnić się, ale nic z tego nie wyszło. Caid trzymał
ją mocno. Miała wraz˙enie, z˙e droga do samochodu,
którą musieli wspólnie przebyć, nigdy się nie skoń-
czy. Kaz˙dy krok uświadamiał jej, jak bardzo Caid na
nią działa. Nie chciała tego, to znaczy... chciała i nie
chciała. Zaczęła odliczać w myślach dni dzielące ich
od wyjazdu Caida. Miał odlecieć dopiero we wto-
rek, a to oznaczało jeszcze pięć długich nocy i dni.
Westchnęła cięz˙ko. Dopiero kiedy Caid wreszcie
odleci, będzie mogła rozpocząć z˙ycie od nowa.
– Powiesz mi wreszcie, co jest nie tak, czy mam
się domyślać? – szepnęła jej do ucha Jamie.
Jaz przed chwilą zaproponowała jej pomoc w kuch-
ni i teraz akurat były same.
– A co ma być? Nic się nie dzieje, absolutnie nic
– kłamała jak z nut, choć tak naprawdę miała ochotę
zwyczajnie się rozpłakać.
– Chodzi o Caida?
– Nie, dlaczego? – zaoponowała Jaz. – Dlaczego
miałoby chodzić o niego? – udawała zdziwienie.
W końcu nie wytrzymała i westchnęła głośno:
– Och, Jamie... tak, masz rację, chodzi o Caida.
– No to teraz wszystko mi opowiedz. Dokładnie
i od początku.
Jaz nie mogła dłuz˙ej nosić tego w sobie, nie miała
po prostu siły dalej borykać się z tym wszystkim
w samotności. A moz˙e potrzebowała tylko stosow-
138
nej zachęty, z˙eby słowa popłynęły z jej ust wartkim
potokiem? Mówiła i mówiła, wyjaśniając i tłuma-
cząc wszystko po kolei.
– Teraz juz˙ rozumiesz? – wyrzuciła z siebie na
koniec.
– Rozumiem... – odparła cicho Jamie, mocno
zaskoczona całą tą sytuacją.
– Spójrz – zwrócił się Marsh do Caida, pokazu-
jąc ręką na ogień buzujący w kominku – dopalamy
właśnie resztki drzew, które straciliśmy w zeszłym
roku. Mieliśmy tu wyjątkowo ostrą zimę.
Nie bardzo docierały do Caida słowa Marsha.
Myślał teraz o Jaz. Nie widzieli się od wczorajszego
wieczoru i z˙adne z nich nie wspominało, gdzie
zamierza spędzić kolejny dzień. Jak dotąd, udawało
się im trzymać na bezpieczny dystans. Starali się nie
zwracać na siebie uwagi, choć zauwaz˙ył kilka razy,
jak Jaz zerkała na niego, kiedy udawał, z˙e na nią nie
patrzy. Doprawdy, chyba oboje zachowywali się
głupio, jak dwoje nastolatków...
Z rozmyślań o Jaz ocknął się dopiero wtedy, gdy
Marsh podał mu szklaneczkę bourbona.
– O, bourbon? – W oczach Caida malowało się
zaskoczenie.
– Jaz wspominała, z˙e to twój ulubiony trunek
– wyjaśnił Marsh.
– Tak? Miło mi, dziękuję. Rzeczywiście bardzo
lubię bourbona.
A więc wciąz˙ jeszcze pamiętała to wszystko, co
139
on lubił. Pewnie takz˙e z jej inicjatywy dziś rano
wszedł do jego pokoju synek Jamie, niosąc jego
ulubioną gazetę i dzbanek gorącej mocnej kawy.
Tak jak to najbardziej lubił. Był zaskoczony, nie
posądzałby Jaz o takie pomysły. Nie pasowało to do
kobiety manifestującej swoją wolność i niezalez˙-
ność. Znowu coś mu się tu nie zgadzało.
Marsh, widząc zaskoczoną minę Caida, dodał:
– Nie tylko Jaz cię lubi. Słyszałem, z˙e jej ojciec
pokazał ci swoje stadko. Nie wiem, czy się orien-
tujesz, ale to ogromne wyróz˙nienie i musisz wie-
dzieć, z˙e nie kaz˙dy gość, który odwiedził ich farmę,
dostąpił takiego zaszczytu.
– O, tak! Chris rzeczywiście ma wspaniałe zwie-
rzęta – powiedział entuzjastycznie Caid, a jego oczy
rozbłysły jakimś niezwykłym blaskiem, jakby mówił
o ukochanej kobiecie, a nie o rasowych byczkach.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, z˙e tak
naprawdę to przez cały czas rozmowy z Marshem
myślami był przy Jaz.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Jaz, która
siedziała na swoim łóz˙ku i nie bardzo wiedziała, co
ma ze sobą zrobić, zamarła na moment. Dopiero gdy
ujrzała w drzwiach swoją kuzynkę, odetchnęła
z ulgą.
– Och! – Z piersi Jamie wyrwał się okrzyk
zachwytu. – Jaz, wyglądasz naprawdę cudownie!
– Nie sądzisz, z˙e trochę przesadziłam? – Jaz była
wyraźnie zdenerwowana.
140
– Nie przesadziłaś, ale musisz liczyć się z tym,
z˙e wszyscy faceci z wraz˙enia pospadają z krzeseł
– roześmiała się Jamie. – Powinnaś mi powiedzieć,
z˙e zamierzasz zrobić się na bóstwo, to nie męczyła-
bym się tak długo w kuchni. Patrząc na ciebie,
przełknęliby kawałki gumy i nawet by tego nie
zauwaz˙yli... Jaz, a ty w ogóle masz coś pod spodem?
– zainteresowała się ni z tego, ni z owego. – Bo ta
sukienka wygląda na tobie tak, jakbyś pod spodem
nic nie miała.
– To dobrze, bo o to właśnie chodzi. Udało mi
się znaleźć coś bardzo, ale to bardzo cieniutkiego.
Nic nie widać, prawda? – dodała zadowolona z sie-
bie Jaz, pokazując skrawek bielizny.
– Naprawdę świetnie wyglądasz – uśmiechnęła
się Jamie. – To co, moz˙emy zejść na dół? Za chwilę
dotrą pozostali goście.
– Daj mi jeszcze pięć minut, dobrze? Zaraz
zejdę.
W przedpokoju było gwarno. Jaz ruszyła scho-
dami w dół i po chwili znalazła się wśród przyby-
łych gości. Poczuła na sobie wzrok wszystkich
obecnych. W spojrzeniach kobiet nie dostrzegła
podziwu, lecz zazdrość, za to oczy męz˙czyzn były
faktycznie pełne zachwytu.
– Miło, z˙e juz˙ jesteś, Jaz. Chodź tu do nas. Jaz
jest moją kuzynką – wyjaśniła Jamie.
– Witaj, Jaz! – wykrzyknął Alan i podszedł do
niej z wyciągniętymi ramionami, po czym złoz˙ył na
141
jej policzku pocałunek dłuz˙szy, niz˙ by wypadało,
zwłaszcza z˙e obok niego stała jego dziewczyna Sara.
– Nie przedstawisz mnie Jaz? – syknęła mu do
ucha.
– Tak, tak, oczywiście, poznajcie się: to jest Jaz,
a to Sara.
Wszystko było w tej dziewczynie ostre: nos, rysy
twarzy, kościste ciało i głos.
Oj, nie lubisz ty mnie, nie lubisz, przemknęło
przez głowę Jaz.
Ale juz˙ kolejna para była duz˙o bardziej przyjaz-
na. Oboje mieli po około trzydzieści lat, zdawali się
być niezwykle sympatyczni i wyluzowani, choć
Myla juz˙ na wstępie zarzuciła ją tysiącem pytań.
– Skąd pochodzisz? Gdzie mieszkasz? Pracu-
jesz czy jesteś przy męz˙u? A właśnie, sama przyje-
chałaś czy z kimś?
– Proszę wybaczyć mojej z˙onie – przerwał jej
Roy. – Kiedyś była reporterką. Skaza zawodowa.
– Jaz jest projektantką i pracuje dla jednego
z największych domów towarowych w Cheltenham.
Pewnie o nim słyszeliście – powiedziała Jamie
z uśmiechem, zanim Jaz wydobyła z siebie choćby
jedno słowo. – Przyjechała tu z Caidem Dubois,
którego rodzina przejęła ostatnio ten dom od wuja
Johna.
– Od razu powinnam się była domyślić, z˙e jesteś
artystą plastykiem. – Myla nie kryła swego po-
dziwu. – Masz piękną sukienkę i wyglądasz w niej
wspaniale. Jesteś bardzo zgrabna, Jaz.
142
Roy westchnął tylko, popchnął drzwi i ruchem
ręki zaprosił Jaz, by weszła pierwsza. Kiedy go
mijała, niby to przypadkiem musnął jej biodro
ramieniem.
Jez˙eli faceci tak właśnie mieli reagować na jej
sukienkę, to wiedziała, z˙e juz˙ za chwilę będzie
gorzko z˙ałowała, z˙e ją w ogóle kupiła. Jedynym
męz˙czyzną, który nie okazał jej choćby najmniej-
szego zachwytu, był oczywiście Caid. Z całą preme-
dytacją trzymała się z dala od niego. Draz˙niło ją,
gdy Sara zaczęła kokietować Caida, paplała coś,
przewracając tymi swoimi świdrującymi oczkami
i popiskując wysokim, słodziutkim głosem. Czyz˙by
była o niego zazdrosna? Po jakimś czasie dostrzegła
jednak, z˙e Caid nie zwraca na Sarę najmniejszej
uwagi, za to cały czas śledzi wzrokiem faceta, który
nie spuszczał oczu z Jaz i nie odstępował jej nawet
na krok.
Rozzłościła go tą kreacją. Czy zdawała sobie
w ogóle sprawę, jak w niej wygląda? Suknia w per-
fekcyjny sposób opinała jej zgrabną figurę, miało
się wraz˙enie, z˙e stanowi drugą skórę Jaz. Kaz˙dy jej
ruch wywoływał w nim dreszcze, a na domiar złego
wyglądało na to, z˙e pod spodem nie ma w ogóle nic.
Przez moment stanęła mu przed oczami całkiem
naga, tak jak dawniej, jego ukochana Jaz, i poczuł
ostre ukłucie w sercu. Tak bardzo jej pragnął, ale
chciał mieć ją wyłącznie dla siebie.
Jamie zgromadziła tego wieczoru przy stole go-
ści, których mogłaby pozazdrościć jej niejedna pani
143
domu i była z tego powodu bardzo dumna. Specjal-
nie posadziła Alana obok Jaz, mając nadzieję, z˙e
w ten sposób chociaz˙ trochę odpocznie od swojej
niezbyt sympatycznej narzeczonej. A on bez par-
donu wykorzystywał swoją uprzywilejowaną pozy-
cję przy stole i otwarcie, bez najmniejszych skrupu-
łów, flirtował z Jaz.
Jaz znała Alana od lat i wcale nie ganiła go za
takie zachowanie. Było go jej z˙al, bo jego apodyk-
tyczna matka juz˙ od dłuz˙szego czasu ciosała mu
kołki na głowie, z˙e powinien się oz˙enić i mieć
dzieci. Była skłonna posunąć się nawet do tego,
z˙eby osobiście wybrać synowi odpowiednią z˙onę.
Na domiar złego Alan faktycznie miał słabość do
kobiet, które nad nim dominowały. A więc być
moz˙e ten ostentacyjny flirt był aktem jego de-
speracji i frustracji zarazem? Gdy jednak prze-
kroczył granicę przyzwoitości, gładząc pod stołem
jej uda, zaoponowała. Odsunęła się od niego i po-
groziła mu palcem.
Sara, cały czas nie odrywając od niej wzroku,
chwyciła Caida za ramię i szepnęła mu coś na ucho.
– A więc jesteś właścicielem wielkiego domu
towarowego? – zapytała juz˙ na głos. Nie ukrywała
swojego zachwytu i podziwu.
Jaz nie wierzyła, z˙eby Caid dał się na to złapać,
chyba z˙e będzie chciał jej zrobić na złość.
– Caid jest ranczerem – wyjaśniła Jaz.
– Ranczerem? – Sara zatrzepotała rzęsami
i rozkręciła się na dobre. – Takim jak na fil-
144
mach? O Boz˙e, jakie to ekscytujące i romantycz-
ne! – wykrzyknęła entuzjastycznie.
– Chyba pomyliłaś kowbojów z Indianami – par-
sknęła śmiechem Myla i wymieniła porozumiewaw-
cze spojrzenie z męz˙em.
To jednak Sary nie zraziło, była najwidoczniej
całkowicie zdeterminowana, by zdominować kon-
wersację przy stole i skoncentrować na sobie uwagę
gości.
Jaz przeniosła wzrok na Mylę i Roya, z którymi
nagle poczuła pokrewieństwo dusz i włączyła się
w ich rozmowę.
Sara zdawała się tracić do reszty kontrolę nad
swoim zachowaniem.
– Chciałabym być taka jak Jaz – wyznała po
chwili Caidowi. – Zazdroszczę takim kobietom jak
ona.
– Zazdrościsz? A czego? – zapytał uprzejmie.
– Jaz to typowa współczesna kobieta, która robi
karierę zawodową – mówiła głośno Sara i jeszcze
głośniej dodała: – A męz˙czyźni lubią takie. To dla
nich prawdziwe wyzwanie, niebezpieczne i eks-
cytujące. A ja zawsze chciałam po prostu wyjść za
mąz˙, urodzić dzieci i prowadzić dom. Wiem, z˙e to
nudne, wiem... Ale nic na to nie poradzę, z˙e tego
właśnie pragnę. – Umilkła na chwilę, poprawiła się
na krześle i ciągnęła dalej piskliwym głosem: – Och,
wiem, z˙e Alan zawsze miał wielką słabość do Jaz.
– Mówiąc to, rzuciła mu ostre spojrzenie przez stół.
– Ale chyba podoba mu się to, z˙e i Jaz zawsze
145
okazywała mu sympatię. No cóz˙, z taką kobietą jak
ona nie sposób rywalizować. Pocieszam się jedynie
tym, z˙e matka Alana uwaz˙a, z˙e będę wspaniałą
z˙oną, a myślę, z˙e i on w głębi serca tez˙ o tym wie.
Moz˙e to staromodne, lecz uwaz˙am, z˙e rola kobiety
polega na tym, z˙eby kochać i wspierać swojego
męz˙a i dobrze wychować dzieci.
Ostatnie dwa zdania dotarły do uszu Jaz. Policzki
zaczęły ją palić i miała ochotę wstać i wyjść. Sara
nie mogła wybrać sobie lepszego sposobu, by zrobić
na nim dobre wraz˙enie, pomyślała za złością. Na jej
szczęście wieczór dobiegał końca. Prawie nie tknęła
jedzenia, a i nie wypiła wiele. Po prostu nie miała na
nic ochoty.
Wszyscy zaczęli się ze sobą z˙egnać i Jaz w ostat-
niej chwili zdołała uchylić głowę, unikając w ten
sposób pocałunku Alana w same usta. Nie udało jej
się jednak wymigać od mocnego uścisku; zbyt
mocnego. I wtedy przez ramię Alana dojrzała poz˙e-
gnalny pocałunek Sary i Caida. Natychmiast ogar-
nęła ją niewyobraz˙alna wprost fala zazdrości.
Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Nerwowo obej-
rzała się i zobaczyła Jamie.
– Widziałam – kiwnęła ze zrozumieniem głową
– widziałam, ale bądź cicho. To nic nie znaczy. Idź
na górę i połóz˙ się, wyglądasz na wykończoną.
– Mam zostawić ci ten cały bałagan na głowie?
Nie mogę, wykluczone. – Stanęła tyłem do Caida
i Marsha, którzy zamykali właśnie drzwi za ostat-
nimi gośćmi. Jej policzki wciąz˙ płonęły.
146
Zwykle bardzo lubiła tę chwilę, kiedy wszyscy
juz˙ wyszli, a ona i Jamie z˙artobliwie komentowały
zachowanie gości. Ale nie dzisiaj; dzisiaj nie miała
na to najmniejszej ochoty. Wkrótce wszyscy czwo-
ro zabrali się bez słów do sprzątania. Panie zajęły się
zmywaniem, a panowie całą resztą.
– Chciałabym poprosić cię o przysługę – zwró-
ciła się Jamie do Jaz, kiedy juz˙ wszystko pozmywa-
ły. – Pamiętasz ten stary wiktoriański dom, który
lez˙y na skraju naszej posiadłości? Wracając, bę-
dziesz koło niego przejez˙dz˙ała.
– Tak, wiem, o który ci chodzi – odpowiedziała
Jaz.
– Utrzymanie farmy wymaga olbrzymich na-
kładów, więc doszłam do wniosku, z˙e trzeba zarobić
trochę dodatkowego grosza, wynajmując ten dom
letnikom. To całkiem szczególne miejsce, na ubo-
czu, niezwykle romantyczne, wspaniałe dla ludzi
poszukujących ciszy i spokoju. Zrobiłam tam trochę
przeróbek, szczególnie zadbałam o ciekawe umeb-
lowanie. Na przykład w największej sypialni po-
stawiłam olbrzymie łóz˙ko z piękną jedwabną po-
ścielą. A w kaz˙dym pokoju jest kominek i dobrze
zaopatrzona lodówka.
– Chętnie ci pomogę, tylko wciąz˙ nie wiem, o co
chodzi.
– W poniedziałek mają tam przyjechać letnicy
i trzeba podrzucić trochę jedzenia. Myślałam, z˙e
mogłabyś wstąpić po drodze, jadąc do Cheltenham.
– Nie ma najmniejszego problemu – powiedziała
147
Jaz szczęśliwa, z˙e będzie mogła choć trochę od-
wdzięczyć się Jamie za okazane jej serce. – Pójdę
juz˙ na górę, strasznie boli mnie głowa. Dobranoc.
– Przepraszam, Caid, z˙e posadziliśmy cię obok
Sary. – Marsh był najwyraźniej zbulwersowany jej
zachowaniem. Podał Caidowi kieliszek i zapropo-
nował, aby wypili strzemiennego, po czym ciągnął
dalej. – Pamiętam, z˙e walczyłem z Jamie jak roz-
wścieczony byczek, kiedy oświadczyła mi, z˙e nie
ma zamiaru spędzić swojego z˙ycia w zaciszu domo-
wym. A teraz, gdy tylko pomyślę, z˙e mógłbym mieć
taką z˙onę jak Sara, włos mi się jez˙y na głowie. Jak
moz˙na z˙yć z kobietą, która nie ma z˙adnej własnej
pasji...
– A co to za tematy? – zapytała Jamie, która
wchodząc do pokoju, usłyszała ostatnie zdania mę-
z˙a. – O czym to mówicie?
– A o tym, jak bardzo jestem szczęśliwy i wdzięcz-
ny ci za to, z˙e uratowałaś mnie przed małz˙eństwem
z kobietą pokroju Sary, która o niczym innym nie
marzy, jak tylko o siedzeniu w domu i doglądaniu
dzieci.
– Biedny Alan – Jamie zmarszczyła brwi
– wpadł teraz jak śliwka w kompot. Szkoda go,
zwłaszcza z˙e zawsze miał słabość do Jaz i liczył
na jej wzajemność.
– Słabość? Czy to znaczy, z˙e... – zaczął zdziwio-
ny Marsh, ale Caid mu przerwał.
– Przepraszam was, ale chyba juz˙ pójdę się
148
połoz˙yć, oczywiście jeśli nie macie nic przeciwko
temu.
– Oczywiście, z˙e nie. – Marsh klepnął go po
ramieniu. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni. – A gdy
Caid wyszedł, zapytał z˙onę: – O co ci chodziło?
Dlaczego powiedziałaś, z˙e Alan zawsze miał sła-
bość do Jaz? Przeciez˙ oni nigdy nie byli parą.
– No, moz˙e trochę przesadziłam – odparła spo-
kojnie Jamie.
Jaz połykała właśnie drugą tabletkę od bólu
głowy, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Uchyliła
je i z przeraz˙eniem stwierdziła, z˙e to Caid.
– Moz˙emy chwilę porozmawiać? – zapytał.
Mimowolnie zrobiła krok do tyłu.
– Jak mi się wydaje, bardzo udany wieczór,
nieprawdaz˙, Jaz? A dla ciebie chyba jeszcze bar-
dziej niz˙ dla innych. Dla kogo się tak ubrałaś?
Poczekaj, spróbuję zgadnąć...
– Na pewno nie dla ciebie – syknęła, choć
wiedziała doskonale, z˙e to nieprawda.
– Tego się sam domyśliłem – odparł Caid sar-
kastycznie. – Powiedz, nie masz z˙adnych skrupułów
w stosunku do innych ludzi, zupełnie nie obchodzi
cię, co czują?
Jaz uniosła ręce do skroni.
– Naprawdę, wierz mi, teraz nie mam ochoty
tego słuchać.
– Oczywiście, z˙e nie, oczywiście, do jasnej chole-
ry, z˙e nie! Ale będziesz musiała – wycedził cierpko.
149
Widziała, z˙e jest potwornie wściekły.
– Jak mogłaś jej to zrobić?
– Komu?
– Sarze, oczywiście! Nie udawaj głupiej. Wiesz,
jak ona jest zakochana w tym dupku, no, jak mu tam,
Alanie? Dlaczego kobiety zakochują się w ogóle
w takich facetach jak on? Powinien być szczęśliwy,
a tymczasem...
– To chyba ty powinieneś być szczęśliwy – od-
gryzła mu się. – Wreszcie spotkałeś kobietę swego
z˙ycia, przeciez˙ to twój ideał! Powiedziałeś jej to
juz˙? Chyba nie tylko ja miałam takie wraz˙enie, z˙e
bez wahania zostawiłaby Alana, gdybyś tylko kiw-
nął palcem. Więc na co jeszcze czekasz?
– O czym ty, do cholery, mówisz? – syknął.
Juz˙ dłuz˙ej nie była w stanie powstrzymać ogar-
niającej ją furii.
– Czy to nie oczywiste? Nie zachowywała się
jak wierna, kochająca kobieta – niemal krzyknęła.
– Była pod presją – wycedził przez zęby Caid.
– Nie rozumiesz, z˙e nie chciała pokazać po sobie,
jak jest jej przykro?
– I pewnie dlatego tak namiętnie całowaliście
się na poz˙egnanie, chociaz˙ Alan wcale tego nie
widział?
Jeszcze moment i się rozpłaczę, pomyślała. Ból
głowy nie ustępował.
– To miał być namiętny pocałunek?
– Tak wyglądał – dodała zrezygnowana.
– W takim razie zaraz ci pokaz˙ę, jak wygląda
150
namiętny pocałunek. – Caid podszedł do niej
i chwycił ją w ramiona.
Nie miała siły się bronić. Po chwili poczuła jego
gorące usta na swoich i w jednej chwili zapomniała
o całym świecie.
– To był namiętny pocałunek – wyjaśnił po
chwili chłodno.
Nie zastanawiając się długo, kiedy tylko wypuś-
cił ją z uścisku, zatrzasnęła mu przed nosem drzwi.
Oparła się o nie plecami i nie była w stanie juz˙
dłuz˙ej powstrzymać napływających do oczu łez.
Caid z niedowierzaniem wpatrywał się w za-
trzaśnięte drzwi. Chwilę jeszcze stał tak, nie wie-
dząc, co powinien zrobić w tej jakz˙e niecodziennej
dla niego sytuacji, po czym odwrócił się na pięcie
i ruszył do swojego pokoju.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Jesteś bardzo blada – zauwaz˙yła następnego
ranka Jamie. – Powiedz, czy moja prośba na pewno
nie sprawi ci kłopotu?
– Alez˙ skąd, w najmniejszym stopniu – odparła
bez wahania Jaz, próbując przywołać uśmiech na
usta. Zdawała sobie jednak sprawę, z˙e jej odpo-
wiedź nie brzmi wiarygodnie.
To był wyjątkowo trudny dzień i naprawdę nie
miała juz˙ siły bez przerwy się uśmiechać i udawać,
z˙e wszystko jest w porządku. Prawda była taka, z˙e
nie czuła się dobrze i marzyła o tym, by wrócić
wreszcie do siebie. Z najwyz˙szym wysiłkiem prze-
brnęła jeszcze przez wspólny obiad, ale potem miała
juz˙ naprawdę dość. Ogarnął ją niewyobraz˙alny
smutek. Wczorajsza rozmowa z Caidem pozbawiła
ją wszelkiej nadziei na jakiekolwiek porozumienie,
teraz nie mogła mieć z˙adnych złudzeń. Inni męz˙-
czyźni poz˙erali ją wzrokiem, ale Caid nie zwracał na
nią najmniejszej uwagi, a na koniec jeszcze ją
152
upokorzył tym pokazowym pocałunkiem. Nic, tylko
stąd uciekać, pomyślała.
Uścisnęła mocno swoją kuzynkę, z˙ałując, z˙e jej
dom juz˙ nigdy więcej nie będzie oznaczał dla niej tej
samej cichej przystani, jak do tej pory. Była spako-
wana, a samochód przygotowany do jazdy i tylko
silny wiatr wywoływał w niej lekki niepokój. Targał
nagimi gałęziami drzew i raz po raz porywał gwał-
townie ku górze chmary suchych, opadłych liści.
Wyglądało na to, z˙e za moment nadejdzie burza i na
dworze rozpęta się prawdziwe piekło. Jednak Jaz,
mimo usilnych próśb kuzynki, nie chciała dłuz˙ej
zostać. Pragnęła uciec stamtąd jak najprędzej.
Wsiadła do samochodu i natychmiast włączyła
radio, ale wydobył się z niego tylko piskliwy skrzek.
Nie udało się jej złapać z˙adnej stacji. Była juz˙ lekko
zdenerwowana, ale gdy obok niej, jakby nigdy nic,
usadowił się Caid, poczuła, z˙e ogarnia ją coraz
większe zdenerwowanie.
– Coś nie tak? – zapytał, widząc zaskoczenie
malujące się na jej twarzy.
– Nie, nic – odparła nieszczerze – tylko ten silny
wiatr przyprawia mnie o gęsią skórkę.
– To ma być silny wiatr? – Caid ściągnął brwi
i uśmiechnął się szyderczo. – Zdaje się, z˙e nigdy nie
widziałaś prawdziwie silnego wiatru – dodał po
chwili. – Tornada lub czegoś w tym rodzaju.
Nie podjęła próby udowodnienia mu, z˙e wie, co
to huragan czy tornado. Zacisnęła tylko usta i ostro
ruszyła z miejsca.
153
Do starego letniskowego domku było niedaleko.
Jaz skręciła w dróz˙kę prowadzącą do ogrodu i za-
trzymała samochód na podjeździe. Jakz˙e tu było
pięknie! Juz˙ zapomniała, jaka to czarująca okolica
i jaka bujna jest tu roślinność. Cały dom skąpany był
w zieleni dzikiego, urokliwego ogrodu.
Wiatr jednak nie słabł ani na chwilę, wręcz
przeciwnie, miała wraz˙enie, z˙e wciąz˙ przybiera
na sile. Gałęzie starych drzew otaczających dom
niebezpiecznie trzeszczały, stwarzając atmosferę
grozy.
Wyskoczyła z samochodu, sięgnęła do kieszeni
po klucze i podbiegła do drzwi. Wewnątrz panowała
cisza i spokój.
Caid w tym czasie wydobył z bagaz˙nika torby
z apetycznie pachnącymi potrawami i prędko
wniósł je do środka.
Całe szczęście, z˙e nie zatrzymają się tu na dłuz˙ej,
pomyślała Jaz. Nie miała juz˙ ani siły, ani ochoty na
kolejne dyskusje z Caidem. A poza tym, mimo tych
wszystkich niemiłych zdarzeń, nie wiedziała, czy
moz˙e na siebie liczyć. Ten męz˙czyzna ciągle wywoły-
wał w niej jakieś niepojęte emocje, których nie chciała
i nie lubiła.
Nagle błyskawica rozświetliła niebo i rozległ się
przeraźliwy grzmot, a zaraz potem suchy trzask
łamanego drzewa. Jaz zadrz˙ała i z przeraz˙eniem
spojrzała w stronę Caida. W jednej chwili, jakby ktoś
rozpruł niebo, lunęła ściana deszczu. Gęste, ogromne
krople z niezwykłą zajadłością zacinały o szyby.
154
– Co to się dzieje? – wymamrotał zaskoczony
Caid i podszedł bliz˙ej do okna.
Jaz miała juz˙ ruszyć za nim, gdy usłyszała na
górze głośne uderzenia okiennic. Nie zastanawiając
się, wbiegła na górę. Na piętrze znajdowały się dwie
niezbyt duz˙e sypialnie i olbrzymia łazienka. Jedno
z okien w sypialni było widocznie niedomknięte
i wiatr je otworzył na ościez˙. Zamknęła je więc
i szybko zbiegła na dół.
Ogarnęła ją panika. Co chwila rozdzierał niebo
błysk i rozlegał się huk, a zaraz potem słychać było
trzask łamiących się gałęzi. Rozejrzała się ze stra-
chem dokoła, szukając Caida, po czym podbiegła do
okna. Z jej piersi wyrwał się stłumiony okrzyk
przeraz˙enia. Na podjeździe lez˙ało powalone przez
wiatr drzewo, a spod jego gałęzi ledwo widoczny
był jej samochód. Zamarła. Nie mogła wprost uwie-
rzyć własnym oczom. Nagle dostrzegła wśród gałę-
zi kurtkę Caida. Do jej oczu natychmiast napłynęły
łzy.
– O Boz˙e, nie, to niemoz˙liwe – szepnęła. – Nie...
Bez zastanowienia wybiegła z domu, nie bacząc
na szalejącą wokół burzę i ulewny deszcz. Przedzie-
rała się przez gąszcz gałęzi, które darły na niej
ubranie, raniły ciało. Do reszty ogarnięta paniką,
wykrzykiwała cały czas drogie imię, połykając przy
tym palące łzy. Dopiero teraz, w obliczu faktu, z˙e
mogła na zawsze stracić Caida, zrozumiała, jak
bardzo go kocha. Była juz˙ blisko kurtki Caida, niemal
na wyciągnięcie ręki, gdy nagle usłyszała jego głos:
155
– Jaz! Jaz!
Odwróciła się w kierunku, skąd dochodził głos.
Caid stał w otwartych drzwiach domu. Odetchnęła
z ulgą. Na moment zamarła w bezruchu, ale ponag-
lona przez kolejny błysk i huk, zaczęła wycofywać
się, niezdarnie przedzierając się przez plątaninę
ogromnych gałęzi.
Caid, widząc, z˙e na dobre utknęła w gałęziach
powalonego drzewa, szybko ruszył przed siebie,
a gdy dotarł do niej, chwycił ją za rękę i pomógł jej
wydostać się z tej pułapki.
– Caid! – krzyknęła. – Caid, ty z˙yjesz! – I na nic
juz˙ nie bacząc, uszczęśliwiona, rzuciła mu się na
szyję. – Myślałam, z˙e coś ci się stało, ta kurtka...
– Słowa uwięzły jej w gardle, drz˙ała na całym ciele.
– Jaz... – szepnął Caid – juz˙ ciii... – Pogładził jej
mokre włosy i przyłoz˙ył palec do ust.
– Juz˙ nie płaczę, nie – powiedziała drz˙ącym
głosem. – Juz˙ jest dobrze – westchnęła, trochę
zawstydzona, i chciała się uwolnić z jego ramion.
Caid jednak mocno ją trzymał w uścisku.
– Jesteś w szoku, chodź, wejdźmy do środka.
Mało nie dostałem zawału, kiedy zobaczyłem, jak
przedzierasz się przez te gałęzie – dodał poruszony.
– Musisz się wysuszyć i ogrzać.
Albo jej się zdawało, albo jego uścisk stał się
bardziej czuły. Wdzięczna losowi, oparła się moc-
niej o jego ramię i pozwoliła zaprowadzić się do
domu. W środku otuliło ją miłe ciepło.
– Musimy zostać tu na noc – powiedział Caid.
156
– Zadzwoniłem do Marsha i rozmawiałem z nim
o naszej sytuacji. On uwaz˙a, z˙e nie ma sensu się
teraz naraz˙ać, na dworze jest zbyt niebezpiecznie...
Za pół godziny będzie juz˙ całkiem ciemno i nie
damy rady usunąć gałęzi z dachu samochodu.
Jaz zacisnęła na chwilę powieki i znowu stanęła
jej przed oczami ta potworna scena: jej samochód
przywalony drzewem i lez˙ąca między gałęziami
kurtka Caida. Przeraz˙enie ścisnęło jej gardło i łzy
potoczyły się po policzkach.
– Tak bardzo się bałam – szepnęła z przejęciem
– myślałam, z˙e jesteś tam, pod tym drzewem.
Myślałam... myślałam, Caid...
– Juz˙ dobrze, cicho, wszystko jest w porządku
– uspokajał ją, gładząc po głowie, jakby była ma-
łym, bezbronnym dzieckiem, które miało zły sen.
W tej właśnie chwili poczuł, jak bardzo ją kocha, jak
bardzo marzył o tym, by znowu trzymać ją w ramio-
nach.
– Co się stało z nami, Caid? Dlaczego wszystko
poszło nie tak? – zapytała, łkając.
– Nie mam pojęcia, naprawdę, nie mam zielonego
pojęcia. Ale wiem jedno, chcę, by od tej chwili
wszystko było jak dawniej. Jaz, chcę zacząć wszystko
od początku. Pragnę przekonać cię, jak bardzo cię
kocham – szepnął.
– Więc wciąz˙ jeszcze mnie kochasz? – zapytała
z niedowierzaniem.
Nic nie odpowiedział, ale nie było to konieczne.
Jakoś tak na nią spojrzał, z˙e nie musiał nic
157
mówić. Po chwili przyciągnął ją do siebie i mocno
pocałował.
– Kochaj mnie, Caid – szeptała uszczęśliwiona
– kochaj mnie! Chcę poczuć, z˙e to nie sen, z˙e to
dzieje się naprawdę...
– Nigdy nie przestałem cię kochać, najdroz˙sza,
nigdy – szepnął namiętnie. Ujął jej drobną twarz
w dłonie i delikatnie musnął jej usta. – Pragnę cię,
jak z˙adnej innej kobiety na świecie, Jaz, chcę
kochać się z tobą.
Przez moment widział jeszcze w jej oczach
niepewność, ale po chwili, gdy całował jej sprag-
nione usta, wiedział, z˙e nalez˙ą do siebie i nic tego
nie jest w stanie zmienić. Poczuł w sobie z˙ar,
jakiego nie znał do tej pory. Całował i pieścił jej
ramiona, szyję i wiedział juz˙ na pewno, z˙e nie
ucieknie przed tą miłością. Ani on, ani ona. Wziął ją
na ręce i wbiegł po schodach na górę.
– Jedyna moja, najdroz˙sza – szeptał z˙arliwie,
całując jej miękkie włosy. – Tak bardzo cię ko-
cham... Zawsze cię kochałem i zawsze będę cię
kochał i nigdy o tym nie zapominaj. Jesteś moja
i tylko moja, na zawsze...
Jego usta i dłonie jak oszalałe wędrowały po jej
ciele, niecierpliwe, zachłanne i z˙ądne spełnienia.
Ich ciała połączyły się w miłosnym uścisku i stały
się jednością, której juz˙ nikt i nic nigdy więcej nie
miało rozłączyć.
Kiedy Caid otworzył oczy, za oknem właśnie
158
świtało. Pogładził nagie ramiona Jaz i mocno przy-
cisnął ją do siebie.
– Śpisz, kochanie? – szepnął.
– Nie – odparła z błogim uśmiechem – nie śpię.
Ta noc była naprawdę cudowna – dodała, gładząc
delikatnie jego tors.
– Cudowna? Ale czy na tyle cudowna, byś
zmieniła zdanie i chciała pojechać ze mną do
Stanów?
Zmroziło ją to pytanie, nie chciała teraz o tym
wszystkim myśleć. Chciała napawać się swoim
szczęściem i na razie nie wracać do rzeczywistości.
To wszystko było przeciez˙ tak bardzo nierealne.
Lez˙ała obok Caida, zamknięta w jego ramionach,
które stanowiły jej własny, odrębny świat. Moz˙e ten
świat był delikatny i kruchy niczym mydlana bańka,
ale nie chciała się teraz nad tym zastanawiać, nie
chciała niczego zepsuć. To nic, z˙e ten świat nie miał
szansy na przetrwanie, to nic... Do oczu Jaz napłynęły
łzy. Dlaczego nie mogło się to jakoś ułoz˙yć?
Dlaczego Caid nie mógł być inny? Zamknęła oczy.
Kochała w nim wszystko, a jednak nie mogłaby
dzielić z nim z˙ycia na wsi.
– Kocham cię bardziej, niz˙ mogą to wyrazić
słowa, Jaz, i pragnę, byś została moją z˙oną i matką
moich dzieci – szepnął gorąco. – Jedź ze mną,
proszę, przynajmniej daj nam szansę – błagał.
– Przeciez˙ zawsze będziesz mogła wrócić, Jaz...
Jedź ze mną!
Jego głos był przekonujący, mówił z˙arliwie
159
i z pasją, ale znała go juz˙ dobrze i nie mogła dać się
zmylić.
– Wiesz, z˙e nie mogę tego zrobić i, niezalez˙nie
od wszystkiego, przed świętami nie mogę stąd
wyjechać.
Spojrzał na nią z z˙alem, a wtedy przypomniała
mu:
– Nie pamiętasz? Święta to najgorętszy okres
w ciągu całego roku. Nie mogę tak po prostu wstać
i wyjść, zostawiając ich z tym wszystkim samych.
– Więc przyjedź choć na kilka dni, na święta
i Nowy Rok...
– Wiesz, z˙e to niemoz˙liwe, dlaczego mnie o to
prosisz? Pracuję do Wigilii włącznie, a zaraz po
świętach zaczynają się róz˙ne akcje promocyjne.
Będzie zmiana dekoracji i tak dalej. Nie mogę...
z˙ądasz ode mnie rzeczy niemoz˙liwych. A poza tym
są jeszcze moi rodzice...
– Twoi rodzice? Uwaz˙am, z˙e nie masz wobec
nich z˙adnych zobowiązań. Teraz dopiero zro-
zumiałem, co przeszłaś w domu rodzinnym.
To naprawdę dało mi do myślenia. Ile razy
musiałaś czuć się kompletnie opuszczona i sa-
motna, zagubiona w tym wszystkim i nieszczę-
śliwa. Ale przeciez˙ z nami jest całkiem inaczej,
nie będziesz musiała ze mną przechodzić tego
raz jeszcze, nie obawiaj się...
Jaz poczuła, jak jej serce zamienia się w kawałek
lodu. Wiedziała, z˙e nie wolno jej ulec, doskonale
pamiętała, jak w ogóle nie potrafił jej zrozumieć,
160
jaka była z tego powodu nieszczęśliwa. Miał takie
same poglądy jak jej ojciec. Niczym się od niego nie
róz˙nił. Wzięła głęboki oddech.
– Nie, Caid, to niemoz˙liwe. Nie rozumiesz, z˙e tu
nie chodzi tylko o nas, o ciebie i o mnie?
– Co masz na myśli?
Poczuła, jak jego ciało sztywnieje, jak wdziera
się między nich dobrze znany jej chłód. Odsunęła
się od niego.
– Zaraz ci powiem, co mam na myśli. – Jaz
mówiła powoli, starannie dobierając słowa. – Uwa-
z˙am, z˙e ta cała sprawa nie dotyczy tylko ciebie
i mnie. Odebrałam w dzieciństwie bolesną lekcję,
tak jak i ty, i wiem, z˙e sama miłość nie wystarczy.
Moi rodzice bardzo mnie kochali, a mimo to do-
prowadzali mnie do skrajnej rozpaczy. Nigdy nie
miałam prawa podąz˙ać drogą, jaką sobie wybrałam,
zresztą do dziś nie dają mi spokoju, chcieliby,
z˙ebym wróciła do nich... Ale to juz˙ nie chodzi
o mnie... Nie chcę, z˙eby moje dzieci przez˙yły
podobny dramat...
Caid zmarszczył brwi.
– Nigdy nie zrobiłbym czegoś podobnego moim
dzieciom.
– Jesteś tego pewien? A co, gdyby nasze
córki chciały wybrać karierę zawodową w mieście?
Co powiedziałbyś wtedy? A co one by czuły,
gdyby ojciec, którego kochają, nie potrafił za-
akceptować ich wyboru? Chcesz powiedzieć,
z˙e dałbyś im to, czego mnie odmawiasz? Nie
161
wierzę. Sam rozumiesz, z˙e nie mogę mieć z tobą
dzieci, Caid. A z˙yć z tobą i nie mieć dzieci... – Po
policzkach Jaz popłynęły łzy.
– Jaz, proszę – szepnął Caid. – Nie potrafię
zmienić tego, co czuję.
– Wiem – powiedziała cicho.
– Zarezerwowałem na jutro lot, to nasza ostatnia
szansa...
– Wiem – odparła juz˙ spokojnie. – Wiem, ale nie
mogę nic zrobić, tak jak ty nic nie moz˙esz zrobić.
Ten problem zawsze będzie nas prześladował i roz-
dzielał, nigdy nie zniknie.
– Dokąd idziesz? – zapytał zdziwiony, gdy wsta-
ła z łóz˙ka.
– Mamy juz˙ nowy dzień, Caid, wiatr ustał i prze-
stało padać. Dotarliśmy do rozstaju dróg, kaz˙de
z nas pójdzie w swoją stronę. – Walczyła ze sobą,
z˙eby się nie rozpłakać. Będzie miała jeszcze całe
z˙ycie, z˙eby opłakiwać tę utraconą miłość. Teraz
musi być twarda.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
– Mamo, naprawdę nie przypominam sobie, czy
choć raz spędziliśmy wspólnie święta Boz˙ego Naro-
dzenia. Pamiętam, z˙e dostałem od ciebie fotografię
z Australii, na której głaskałaś misia coala, z z˙ycze-
niami wesołych świąt. Potem była kartka świątecz-
na z Indii, gdzie musiałaś załatwiać jakieś nie-
słychanie waz˙ne sprawy, potem znowu z˙yczenia
świąteczne z Chin... – Te bolesne wspomnienia
wystarczyły całkowicie, by jeszcze raz utwierdzić
się w przekonaniu, z˙e decyzja rozstania z Jaz była
słuszna.
– Posłuchaj, Caid – w oczach matki widoczny
był ból – kiedy byłeś dzieckiem...
– Nigdy nie miałaś dla mnie czasu, zawsze były
sprawy ode mnie waz˙niejsze – przerwał jej bez-
ceremonialnie. – Twoja praca i twoja samoreali-
zacja były ponad wszystko.
– Nie znasz całej prawdy. Razem ze zdjęciem
misia coala przysłałam bilety na samolot, z˙eby twój
163
ojciec przyleciał wraz z tobą do Australii. Wszystko
było juz˙ ustalone, nawet przygotowałam dla was
przyjęcie, ale twój ojciec w ostatniej chwili zmienił
zdanie i nic na to nie mogłam poradzić... I tak
właśnie wyglądało całe moje z˙ycie z tym człowie-
kiem... A kiedy byłam w Indiach, miałam zamiar
wrócić, ale wylądowałam w szpitalu, byłam cięz˙ko
chora na dyzenterię.
– Świetnie, a co było w Chinach? – zapytał Caid
zirytowany.
– W Chinach zaczęłam juz˙ wątpić w sens mo-
ich przedsięwzięć, zaczęłam się poddawać. Wy-
słałam ci nagranie na wideo, na którym próbowa-
łam ci to wszystko jakoś wytłumaczyć. Jak sądzę,
nigdy nie widziałeś tego nagrania. Tak bardzo
chciałam, z˙ebyś przyjechał do mnie, z˙ebyś przy
mnie był. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocha-
łam i potrzebowałam. W końcu zrozumiałam, z˙e
niezalez˙nie od tego, co zrobię i jak bardzo będę
się starała, nigdy nie przekonam twojego ojca, by
pozwolił mi być z tobą, nacieszyć się moim sy-
nem...
– Co ty mówisz? Słyszałem przeciez˙, jak roz-
mawiał z tobą przez telefon, jak cię błagał, z˙ebyś
wróciła... Wiele razy byłem przy tych waszych
rozmowach. Po odłoz˙eniu słuchawki ojciec mówił
zawsze: ,,Nie martw się, synu, znajdę jakiś sposób,
z˙eby przekonać mamę’’.
– Och, Caid, twój ojciec i ja nigdy nie powinniś-
my się pobierać.
164
– Słyszałem to juz˙ wiele razy, mamo, ale w ni-
czym mnie to nie pociesza.
– Nie wszystko słyszałeś. Kiedy przyszedłeś
na świat, wiedzieliśmy, z˙e nasze małz˙eństwo do-
biegło juz˙ końca. Chciałam złoz˙yć pozew roz-
wodowy, jeszcze zanim się urodziłeś, ale mój
ojciec przekonał mnie, z˙ebym tego nie robiła.
Chciałam cię zabrać ze sobą w moją pierwszą
podróz˙, ale wszyscy mi się sprzeciwili, byli prze-
raz˙eni tym pomysłem. Wystraszyli mnie na tyle
skutecznie, z˙e zrezygnowałam i zostawiłam cię
na czas podróz˙y pod opieką ojca. A kiedy wró-
ciłam... – zawiesiła na chwilę głos – okazało
się, z˙e nie ma juz˙ dla mnie miejsca w twoim
z˙yciu. Mój mąz˙ zdecydował za nas wszystkich.
A te telefony, o których wspomniałeś – pokręciła
smutno głową – nigdy nie były do mnie. Twój
ojciec udawał, z˙e dzwoni do mnie... Dobrze wie-
dział, jak bardzo jesteś dla mnie waz˙ny, jak
szalenie cię kocham, zwłaszcza z˙e lekarze po-
wiedzieli mi, z˙e nie będę mogła mieć więcej
dzieci.
– Dlaczego nie zrezygnowałaś z pracy, skoro tak
bardzo mnie kochałaś? – zapytał oschle. – Zbyt
wielkie byłoby to poświęcenie?
– Posłuchaj i spróbuj mnie zrozumieć. Odziedzi-
czyłam rodzinne przedsiębiorstwo i byłam przeko-
nana, z˙e dam sobie z tym wszystkim radę. Czułam
się młoda i silna. Uwaz˙ałam, z˙e potrafię pogodzić
rolę matki i z˙ony z rolą kobiety samodzielnie
165
prowadzącej duz˙ą firmę. A kiedy się zorientowa-
łam, z˙e jednak nie da się tych dwóch ról bezkolizyj-
nie pogodzić, z˙e niektóre sprawy wymykają mi się
spod kontroli, było juz˙ za późno. Pewnie moz˙na
było znaleźć jakiś kompromis... ale twój ojciec nie
chciał nawet o tym słyszeć. I wiesz, co w tym
wszystkim boli mnie najbardziej? Nie to, co sama
straciłam, ale to, co ty straciłeś. Po latach ja i twój
ojciec w końcu znaleźliśmy wspólny język i zakopa-
liśmy wojenny topór, ale tobie nikt juz˙ nie zwróci
tych straconych lat... dzieciństwa bez matczynej
miłości. Nie chcę jednak, byś myślał, z˙e nie byłeś
dla mnie waz˙ny. Nie przestawałam myśleć o tobie
ani na chwilę, zawsze byłeś w moim sercu...
Caid patrzył gdzieś w bok, jakby nie do niego
skierowane były te słowa. Nie podjął więcej tematu,
nie powiedział absolutnie nic. Matka przez chwilę
milczała, jakby czekała na jego komentarz, po czym
głęboko westchnęła i zmieniła temat rozmowy.
– Wyobraź sobie, z˙e udało mi się nakłonić Jaz,
aby uchyliła rąbka tajemnicy i zdradziła mi kilka
swoich pomysłów dekoracji świątecznych wystaw
– powiedziała z zadowoleniem. – To naprawdę
wyjątkowo utalentowana dziewczyna. Akurat tego
dnia, kiedy z nią rozmawiałam, udzielała wywiadu
dla telewizji. Ma świetne pomysły. Rozmawiałeś
z nią moz˙e na ten temat?
– Nie – uciął krótko Caid i spojrzał w okno.
Nie chciał, z˙eby matka widziała wyraz jego twa-
rzy.
166
– Spójrz, przysłała mi zdjęcia swoich projektów.
Masz ochotę je obejrzeć?
Nie mógł odmówić bez wzbudzenia podejrzeń.
– To są wspaniałe pomysły – rozpływała się
w zachwytach matka, układając zdjęcia na kuchen-
nym stole. – Sam powiedz, czy to nie kapitalne?
Z
˙
eby ubrać angielskiego pana domu w stylu amery-
kańskim, to naprawdę trzeba mieć sporo odwagi. To
zapewne ukłon w naszą stronę...
Caid wziął zdjęcie do ręki i zamarł w bezruchu.
Manekin był ubrany w dz˙insy i biały podkoszulek
i do złudzenia przypominał... jego, właśnie jego.
– No, a spójrz na to, jakie to trafne obserwacje.
W naszym konsumpcyjnym świecie jesteśmy tak
bardzo spragnieni czegoś, co miałoby jakiś sens,
jakieś emocjonalne znaczenie i jednocześnie było
etyczne. Zobacz, jaki fantastyczny dobór prezentów
i te cudowne hasła...
Caid z uwagą oglądał zdjęcia jedno po drugim
i czytał odręczne notatki Jaz widniejące obok pude-
łek z prezentami: miłość, radość, przyjaźń... Wzrok
Caida spoczął wreszcie na tym najmniejszym, pra-
wie niewidocznym słowie. Jaz napisała: akceptacja.
Jaz wmieszała się w tłum, podziwiający jej
wystawy, i z zadowoleniem wsłuchiwała się w po-
chlebne komentarze klientów. Całkowicie zgadzała
się z lokalną gazetą, która napisała, z˙e w tym
roku przebiła samą siebie, zarówno jeśli chodzi
o tematykę, jak i wykonanie wystaw. Anette Dubois
167
osobiście złoz˙yła jej gratulacje, które sprawiły jej
ogromną przyjemność, ale było to niczym w porów-
naniu z tym, co czuła właśnie w tej chwili. Po prostu
rozpierała ją prawdziwa duma.
– Jesteś genialna – szepnęła tuz˙ za jej plecami
Jamie.
– Co ty tu robisz? – zapytała zdziwiona Jaz.
– Wpadłam, bo muszę jeszcze zrobić ostatnie
zakupy. Jutro lecimy do Stanów, ale jakoś wcale
nie mam na to ochoty – wyznała Jamie. – O wie-
le bardziej wolałabym zostać teraz w domu,
a w styczniu pojechać gdzieś na urlop, najlepiej
tam, gdzie jest ciepło. Znasz mnie, nienawidzę
zimna, a narty tez˙ mnie specjalnie nie cieszą.
To Marsh ma na ich punkcie bzika i dzieciaki.
Poszłam więc na kompromis: w tym roku po-
jedziemy do Stanów, ale za to w przyszłym na
święta zostaniemy w domu, a potem polecimy
na Karaiby.
Jaz nerwowo przeglądała swój bagaz˙. Jej lot miał
być za niespełna godzinę, ale wciąz˙ nie była pewna,
czy postępuje słusznie. Decyzję podjęła pod wpły-
wem rozmowy, którą przeprowadziła z Jamie i pod
wpływem nie dającej jej spokoju tęsknoty za Cai-
dem. A więc kompromis? Ale czy będą potrafili?
Czy Caid gotów jest podjąć takie ryzyko? Nie
powiedziała mu, jakie ma zamiary. Nie znalazła
w sobie tyle siły i odwagi. Mógłby od razu odrzucić
jej propozycję, a do tego nie chciała dopuścić. Ale
168
właściwie na co liczyła? Z
˙
e nagle go olśniło i zmie-
nił zdanie? Ściągnęła nerwowo brwi. Na takie
rozwaz˙ania było juz˙ zdecydowanie za późno, nie
miały teraz sensu. Przeciez˙ jej bagaz˙ był juz˙ po
odprawie, a ona w drodze na pokład samolotu.
Chyba do reszty oszalałem, pomyślał Caid. Ale
z drugiej strony wiedział, z˙e musi to zrobić, musi
i juz˙. Jego samolot odlatywał za cztery godziny.
W ręku ściskał walizkę, w której spoczywał pieczo-
łowicie zapakowany prezent dla Jaz. A moz˙e znowu
zatrzaśnie mu przed nosem drzwi? Jednak musiał
spróbować, a zresztą i tak miał odciętą drogę po-
wrotu. W pobliz˙u jego farmy szalała niesamowita
śniez˙yca. Pocieszał się myślą, z˙e moz˙e tym razem
Jaz uwierzy mu, z˙e pragnie zmienić swoje na-
stawienie do małz˙eństwa. W końcu łączyło ich coś
niezwykłego, coś, czego nie wolno im było za-
przepaścić. Po tym, co powiedziała mu matka,
uwierzył, z˙e moz˙e im się udać, z˙e jeszcze nie
wszystko stracone. Nie moz˙e przeciez˙ całego z˙ycia
spędzić w więzieniu, które sam sobie wybudował
– w więzieniu strachu przed utratą najbliz˙szych
sobie osób. Ale czy sama chęć zmiany poglądów na
małz˙eństwo wystarczy, by Jaz mu zaufała?
To wprost niemoz˙liwe, jęknęła pod nosem Jaz.
Dlaczego jej lot jest odwołany? Tyle zachodu, tyle
wahań, bilet w ręku i co, odwołany lot?
– Przykro mi – powiedziała urzędniczka – wszyst-
169
kie loty w tym kierunku są odwołane ze względu na
złe warunki atmosferyczne. Nie wiem, czy pani
słyszała, ale szaleje tam straszna burza śniez˙na.
Z
˙
adna maszyna nie byłaby w stanie ani wystar-
tować, ani wylądować.
– Ale ja muszę się tam dostać – zaprotestowała
Jaz.
– Nie ma takiej szansy, bardzo mi przykro.
Caid rzucił okiem na zegarek. Zostało mu jeszcze
pół godziny. Rozejrzał się po terminalu i zamarł.
Przy okienku informacji stała jakz˙e dobrze znana
mu postać. To niemoz˙liwe, pomyślał, to nie moz˙e
przeciez˙ być...
– Pani mnie chyba nie zrozumiała, ja muszę
się tam dostać i to jak najszybciej! – zaklinała
urzędniczkę Jaz.
– To pani mnie nie zrozumiała, bo to absolutnie
wykluczone.
Po policzkach Jaz popłynęły łzy. Tyle trudu na
nic i jak miała to wyjaśnić tej kobiecie?
– A moz˙e ja mógłbym pani jakoś pomóc?
Jaz odwróciła się szybko.
– Caid? Caid! – Natychmiast otarła łzy, a na jej
policzkach pojawił się rumieniec. – Skąd wiedzia-
łeś... Jak to moz˙liwe? – Nic nie pojmowała.
Caid spojrzał w kierunku tablicy odlotów.
– Właśnie ogłaszają mój lot – wyjaśnił spokoj-
nie.
170
– Twój lot?
– No tak, posłuchaj...
Jaz nadstawiła uszu.
– Pasaz˙erowie odlatujący do Londynu proszeni
są do wyjścia – rozległo się w całej hali.
– Nic nie pojmuję, lecisz do domu? – Wszystko
jej się pomieszało.
– Nie – szepnął miękko – ja juz˙ jestem w do-
mu. Zdjął z jej ramienia cięz˙ką torbę, którą przy-
ciskała mocno do siebie. – Ty jesteś moim do-
mem, moim sercem, moją miłością, moim...
wszystkim – szepnął z˙arliwie. – Chciałem lecieć
do ciebie, z˙eby cię zapytać, czy zechciałabyś
pójść...
– Na kompromis? – Spojrzała na niego z niedo-
wierzaniem.
– Właśnie. Posłuchaj, niedaleko stąd jest przy-
tulny hotel, pojedźmy tam i poczekajmy, az˙ uspokoi
się ta zawierucha, dobrze? Moglibyśmy tam w spo-
koju...
– Porozmawiać – dokończyła za niego.
Jaz przeciągnęła się leniwie i przetarła zaspane
oczy. Nie miała pojęcia, która jest godzina i jak
długo spali. W kaz˙dym razie na dworze było ciem-
no. Pochyliła się i delikatnie musnęła ustami rękę
Caida. Natychmiast przyciągnął ją do siebie.
– I co, wciąz˙ jeszcze mnie kochasz? – zapytał
cicho.
– A jak sądzisz?
171
– Sam nie wiem, czy mam w ogóle prawo na
cokolwiek liczyć. Boz˙e, byłem takim głupkiem...
– Nie, ale byłeś bardzo, ale to bardzo uparty.
– Jestem przekonany, z˙e teraz wszystko nam się
uda – mruknął zadowolony. – I nawet jeśli nie
będzie łatwo, to na pewno sobie z tym jakoś
poradzimy, znajdziemy...
– Kompromis? – zapytała słodko.
– Jaz, ty nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cię
kocham i... poz˙ądam. Kocham cię bezwarunkowo
i pod kaz˙dym względem. Rozumiesz? I obiecuję
nigdy nie stawać między tobą a twoją pracą.
– I jesteś pewien, z˙e nie będziesz tego z˙ałował?
– Jedyne, czego z˙ałuję to tego, z˙e tak duz˙o czasu
zajęło mi, zanim zrozumiałem. Po tym, co opowie-
działa mi matka, widzę teraz wszystko w innym,
nowym świetle. Choć i tak nie potrafiłbym juz˙
dłuz˙ej bez ciebie z˙yć...
– Jak myślisz, czy ta śniez˙yca wreszcie się
skończy i będziemy mogli spędzić święta na ran-
czu? – zapytała Jaz.
– Być moz˙e, ale jest coś waz˙niejszego, o wiele
waz˙niejszego, co musimy koniecznie zrobić, zanim
zabiorę cię do domu.
– Co takiego? – zdziwiła się Jaz.
– Zima potrafi tu być bardzo długa, wiesz, dni
i noce mijają, a tu wciąz˙ pada i pada, nie ma zbyt
wiele do roboty, więc my, farmerzy, chętnie wska-
kujemy z dziewczyną pod kołdrę i robimy... no,
wiesz co. Ale sama rozumiesz, z˙e to nie całkiem
172
tak wypada, bo przedtem wszyscy porządni chłop-
cy proponują swoim porządnym dziewczynom...
No, mówiąc krótko, przedtem nalez˙ałoby się...
pobrać. Co ty na to? Jesteś na to gotowa? Powiedz,
Jaz, czy ufasz mi na tyle, z˙eby wyjść za mnie?
Teraz?
– Tak – powiedziała cicho i z uwielbieniem
w oczach spojrzała na niego. – Oczywiście, z˙e tak,
mój jedyny.
EPILOG
– Chcę! – rozbrzmiało echem w całym kościele.
– Mamusiu, czy oni są juz˙ męz˙em i z˙oną?
– rozległ się powaz˙ny, dziecięcy głosik młodsze-
go syna Jamie.
– Tak, kochanie – szepnęła matka. – Ale bądź
teraz cichutko.
– Jak się to wreszcie przewali, porwę cię dale-
ko stąd, gdzie będziemy tylko my dwoje, ty i ja,
słyszysz?
Parę dni to naprawdę niewiele na przygotowanie
ślubu. Gdy tylko zdradzili się z tą wiadomością, ich
rodziny ostro przystąpiły do działania. Suknia ślub-
na przyleciała samolotem z Bostonu z jednego ze
sklepów państwa Dubois, a garnitur z Londynu.
Dzięki tej nieprawdopodobnej akcji wszystko było
teraz dopięte na ostatni guzik.
174
– Moz˙esz pocałować pannę młodą – zezwolił
uroczyście ksiądz.
– Poczekaj no tylko, az˙ zostaniemy sami – wy-
szeptał Caid – a zobaczysz, jak prawdziwy męz˙-
czyzna całuje swoją z˙onę.
– Juz˙ nie mogę się doczekać – szepnęła Jaz.
I wreszcie zostali sami, za drzwiami luksu-
sowego apartamentu jednego z najdroz˙szych ho-
teli.
– Chodź do mnie – powiedział Caid i wyciągnął
do niej ramiona. Gdy była juz˙ przy nim, podał jej
małe zawiniątko. – To dla ciebie.
– Co to jest? – spytała zaskoczona.
– Zobacz sama. Świąteczny prezent, który za-
brałem ze sobą do Anglii.
Juz˙ przeciez˙ podarował jej wspaniały zaręczyno-
wy pierścionek i piękne obrączki, a do tego parę
brylantowych kolczyków. Spojrzała raz jeszcze na
Caida. Był bardzo spięty. To musi być coś bardzo
wyjątkowego, pomyślała. Delikatnie zdjęła pokryw-
kę i rozchyliła cienką bibułkę. Na dole lez˙ał mały,
zwinięty kawałek papieru. Jaz drz˙ącymi palcami
wyjęła go i rozprostowała.
– Przeczytaj – ponaglił ją Caid.
Czytała powoli, składając literę do litery:
A-K-C-E-P-T-A-C-J-A.
– Och, Caid, jesteś cudowny – szepnęła. Jej oczy
wypełniły się łzami. Przywarła do niego całym
ciałem. – To najwspanialszy i najcudowniejszy
175
prezent, jaki mogłeś mi dać. Będę go zawsze nosiła
przy sobie i pilnie strzegła.
– Tak, jak ja ciebie, najdroz˙sza – przyrzekł Caid.
– Ciebie i naszej miłości.