JULIO CORTAZAR
TAJEMNA BRO
Ń
TYTUŁ ORYGINAŁU: LAS ARMAS SECRETAS
PRZEKŁAD: ZOFIA CHĄDZYŃSKA
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY WARSZAWA 1967
W NOCY, TWARZ
Ą KU NIEBU
A w pewnych okresach ruszali
w pogoń za nieprzyjacielem;
nazywali to kwietną wojną.
W połowie długiego, hotelowego korytarza pomyślał, że musi być późno, i przyspieszył
kroku, zmierzając po motocykl, który dozorca z sąsiedztwa pozwalał mu trzymać w zakama-
rku podwórza. U jubilera na rogu zobaczył, że jest za dziesięć dziewiąta — przyjdzie więc
przed czasem. Między wysokie budynki śródmieścia wślizgiwało się słońce, a on — dla
siebie nie miał bowiem w myślach imienia — siadł na maszynę, z góry rozkoszując się prze-
jażdżką. Czuł pod sobą wibrację motoru, a rześki wiatr smagał mu spodnie.
Minął oba ministerstwa (różowe i białe) i rząd olśniewających wystaw sklepowych
głównej arterii. Zbliżał się teraz do najprzyjemniejszego odcinka, do właściwej trasy spaceru:
długiej, mało uczęszczanej ulicy obrzeżonej drzewami i okazałymi willami, których ogrody,
otoczone tylko niskim żywopłotem, schodziły aż do trotuaru. Był może trochę roztargniony,
lecz trzymał się posłusznie prawej strony, dając się unosić blaskowi i lekkiej szorstkości tego
ledwie rozpoczynającego się dnia. Zapewne właśnie to bezwiedne odprężenie sprawiło, że nie
udało mu się uniknąć katastrofy. W momencie, w którym spostrzegł, że stojąca na skraju
chodnika kobieta mimo czerwonych świateł nagle wybiega na jezdnię — na wszystko było
już za późno. Z całych sił nacisnął hamulec, raptownie skręcając w lewo. Usłyszał krzyk
kobiety, po czym, w momencie uderzenia, wszystko stało się czarne! Jak gdyby nagle zasnął.
Raptem odzyskał przytomność. Czterech czy pięciu młodych ludzi usiłowało wydobyć
go spod motoru. W ustach miał smak soli i krwi, czuł ból w kolanie, a gdy go podniesiono,
krzyknął, gdyż nie mógł znieść najlżejszego dotknięcia w okolicy prawego ramienia. Jakieś
głosy, jakby nie przynależne do majaczących nad nim twarzy, starały się dodać mu otuchy
ż
artując i pocieszając. Ale naprawdę uspokoił się dopiero, gdy mu powiedziano, że skrzyżo-
wanie przejeżdżał prawidłowo.
Usiłując przezwyciężyć podchodzące do gardła mdłości zapytał, co stało się z kobietą.
Podczas gdy niesiono go, twarzą ku niebu, do pobliskiej apteki, dowiedział się, że jego ofiara
ma tylko lekkie draśnięcia na nogach. „Ledwie ją pan musnął, ale siła uderzenia odrzuciła
motor w bok...” Każdy doradzał: „Powoli, wnoście go tyłem, tak, dobrze.” W półmroku małej
apteki mężczyzna w białym fartuchu dał mu wypić coś uspokajającego.
W pięć minut później nadjechało pogotowie policyjne i ułożono go na miękkich
noszach, na których mógł się wygodnie wyciągnąć. Zupełnie przytomny, wiedząc jednak, że
znajduje się pod wpływem ostrego szoku, podał swój adres policjantowi, który mu towarzy-
szył. Ramię już go prawie nie bolało, krew z rozciętej brwi zalewała całą twarz, parę razy
przesunął językiem po wargach, żeby ją zlizać. Czuł się dobrze, to był wypadek, pech, kilka
tygodni wypoczynku i nie zostanie ani śladu. Policjant powiedział mu, że motocykl nie naj-
gorzej wygląda. „Nic dziwnego — odrzekł — skoro zwalił się na mnie.” Obaj roześmieli się,
a kiedy dojeżdżali do szpitala, policjant podał mu rękę i życzył powodzenia. Mdłości powra-
cały stopniowo, przewożono go wózkiem, pod drzewami pełnymi ptaków, do położonego w
głębi pawilonu. Zamknął oczy, pragnąc, żeby go uśpili, zachloroformowali. Ale trzymano go
długo w izbie pachnącej szpitalem wypełniając jakąś kartę, rozbierając go i nakładając mu
szarawą, szorstką koszulę. Poruszano jego ramieniem ostrożnie, nie sprawiając bólu. Pielę-
gniarki nie przestawały żartować i gdyby nie skurcze żołądka, czułby się całkiem dobrze,
prawie szczęśliwy.
Został skierowany na prześwietlenie, a w dwadzieścia minut później, z kliszą jeszcze
wilgotną, położoną na piersi jak czarna płyta, przewieziony na salę operacyjną. Jakiś męż-
czyzna w bieli, wysoki i szczupły, zbliżył się do niego i zaczął oglądać zdjęcie. Kobiece ręce
układały mu głowę wygodnie, poczuł, że położono go na innych noszach. Człowiek w bieli
znowu podszedł do niego; uśmiechał się trzymając w ręku coś błyszczącego. Poklepał go po
policzku i skinął na kogoś, kto stał za nim.
To był ciekawy sen, bo pełen zapachów, a zapachy nigdy jeszcze mu się nie śniły.
Najpierw błotniste wyziewy; na lewo od grobli rozciągały się bagna, grzęzawiska, z których
nikt nie powracał. Ale odór zniknął i ustąpił miejsca złożonej woni, mrocznej jak noc, w
której poruszał się ścigany przez Azteków. Wydawało mu się to zupełnie naturalne. Należało
uciekać przed Aztekami, którzy polowali na człowieka, i jedyną jego szansą było ukrycie się
w gęstwinie lasu, zważając, by nie oddalić się od wąskiej grobli, którą znali tylko oni, Mote-
kowie.
Największą męką był jednak ten odór, jak gdyby — mimo całkowitej akceptacji snu —
coś się w nim buntowało przeciw tej szczególnie natrętnej obecności. „To cuchnie wojną”.
pomyślał i instynktownie kamiennego sztyletu wsuniętego za pas z plecionej wełny. Jakiś nie-
oczekiwany odgłos sprawił, że nagle się pochylił i czekał bez ruchu, dysząc. Nie było w tym
nic niezwykłego — lęk powracał często w jego snach. Czekał pod osłoną gałęzi jakiegoś
krzewu i nocy bez gwiazd. W oddali, zapewne po drugiej stronie wielkiego jeziora, musiały
płonąć ogniska biwaków, bo czerwonawa łuna barwiła tam niebo. Odgłos nie powtórzył się.
Może jakieś stworzenie uciekało, jak on, przed odorem wojny. Podniósł się z wolna, wdy-
chając zapach wiatru. Nie było już nic słychać, ale strach pozostawał, podobnie jak odór —
słodkawe kadzidło kwietnej wojny. Należało kontynuować marsz, dotrzeć do serca puszczy
omijając moczary. Zrobił parę kroków po omacku, schylając się co chwila, by dotknąć
twardego gruntu grobli. Byłby chciał biec, ile sił w nogach, lecz tuż obok bulgotały bagna.
Powoli podjął swą wędrówkę, trzymając się ścieżki w ciemnościach. Nagle fala owego od-
rażającego smrodu, którego lękał się bardziej niż czegokolwiek innego, uderzyła go prosto w
twarz i wykonał desperacki skok naprzód.
— Spadnie pan z łóżka — powiedział leżący obok niego chory — niech się pan tak nie
rzuca, przyjacielu.
Otworzył oczy. Było późno. Przez owalne okna długiej sali zobaczył, że słońce stoi już
nisko. Spróbował uśmiechnąć się do sąsiada uwalniając się, niemal fizycznie, od ostatnich
obrazów snu. Jego ramię w gipsie było zawieszone na aparacie opatrzonym w bloczki i
ciężarki. Chciało mu się pić, jak gdyby przebiegi całe kilometry, ale nie dano mu dużo wody,
zaledwie tyle, by starczyło na zwilżenie warg i jeden mały łyk. Powoli ogarniała go gorączka
i byłby mógł zasnąć znowu, lecz wolał rozkoszować się jeszcze przyjemnym stanem po
obudzeniu przysłuchując się z przymkniętymi oczyma rozmowom innych chorych i od czasu
do czasu odpowiadając na jakieś pytanie. Zobaczył, że podjeżdża biały stolik na kółkach,
który przysunięto mu do łóżka. Pielęgniarka o jasnych włosach natarła mu spirytusem górną
część uda i wbiła grubą igłę, połączoną za pomocą rurki z butlą, pełną opalizującego płynu.
Młody lekarz przywiązał mu do zdrowego przedramienia aparat z metalu i skóry i coś na nim
sprawdzał. Zapadała noc, a gorączka przenosiła go z wolna w stan, w którym przedmioty na-
bierały plastycznego wyrazu, jaki nadaje im lornetka teatralna: były realne, łagodnie zaryso-
wane, a równocześnie lekko odpychające, trochę jak nudny film, na który jednak patrzymy
dalej, bo to lepsze niż znaleźć się na ulicy.
Przyniesiono mu filiżankę znakomitego złotego bulionu, który pachniał porami, selerem
i pietruszką. Wkruszono doń po trochu mały kawałek chleba, wart więcej od najwspanialszej
uczty. Ramię prawie go już nie bolało; chwilami tylko błyskawiczne, gorące cięcie lancetu
kłuło go w okolicy brwi, gdzie zrobiono mu parę szwów. Kiedy owalne okna naprzeciw łóżka
stały się ciemnoniebieskimi plamami, pomyślał, że zaśnie bez trudu. Było mu niezbyt wygo-
dnie na plecach, ale przesuwając językiem po suchych i spieczonych wargach poczuł smak
bulionu i poddał się senności z westchnieniem zadowolenia.
Uświadomił sobie, że biegnie w głębokich ciemnościach, jakkolwiek niebo, poprzecina-
ne wierzchołkami drzew, było jak gdyby trochę mniej czarne. „Grobla, pomyślał, nie jestem
już na grobli.” Jego stopy zagłębiały się w materacu z liści i błota, a gdy tylko robił krok
naprzód, gałęzie drzew chłostały mu piersi i nogi. Zadyszany, czując się osaczony mimo
ciemności i ciszy, schylił się i nadsłuchiwał. Może ścieżka jest blisko, może dojrzy ją w
pierwszym przebłysku dnia, ale na razie nic nie zdoła dopomóc mu w jej odszukaniu. Dłoń,
którą bezwiednie zaciskał na rękojeści sztyletu, podpełzła ruchem błotnego skorpiona ku szyi,
na której zawieszony był zbawczy amulet. Prawie nie poruszając wargami wyszeptał „modli-
twę kukurydzy” sprowadzającą szczęśliwe księżyce i suplikację do Bardzo Wysokiej, roz-
dawczyni moteckich dóbr. Równocześnie jednak czuł, że powoli grzęźnie w błocie, i oczeki-
wanie w mrokach tego nieznanego gąszczu stało się dlań nie do zniesienia. Kwietna wojna
rozpoczęła się z nowym księżycem i trwała już trzy dni i trzy noce. Gdyby udało mu się
dotrzeć do serca puszczy, poza obszary bagien, może azteccy wojownicy zgubiliby jego ślad.
Pomyślał o licznych jeńcach, których zapewne wzięto do niewoli. Nie ich ilość była zresztą
istotna — musiał się dopełnić czas oznaczony, czas święty. Pościg będzie trwał, dopóki ka-
płani nie dadzą sygnału odwrotu. Wszystko ma swoją kolejność i swój cel, on zaś tkwi nieja-
ko wewnątrz tego świętego czasu twarzą w twarz ze ścigającymi.
Usłyszał krzyki i ze sztyletem w ręku wyprostował się jednym ruchem. Niebo na
horyzoncie zdawało się płonąć, ujrzał pochodnie poruszające się w pobliskich gałęziach. Odór
wojny był nie do zniesienia i kiedy pierwszy z wrogów rzucił się na niego, odczuł niemalże
rozkosz zatapiając mu w piersi kamienne ostrze. Zewsząd otaczały go już światła i radosne
krzyki. Jeszcze parę razy przeciął powietrze, po czym z tylu zarzucono na niego sznur.
— To gorączka — powiedział sąsiad. — Ja też miałem koszmary, kiedy mi operowano
dwunastnicę. Niech się pan napije trochę wody, a zaraz będzie się panu lepiej spało.
Po nocy, z której powracał, ciepławy półmrok sali wydał mu się istną rozkoszą.
Fiołkowa lampa czuwała wysoko na ścianie jak opiekuńcze oko. Słyszało się kaszel, głębokie
oddechy, czasem jakąś przyciszoną rozmowę. Wszystko było przyjemne, pokrzepiające, bez
tej pogoni, bez... Ale nie należało powracać myślą do koszmarów; mógł się zająć tyloma
zabawniejszymi rzeczami. Zabrał się do oglądania gipsu na ręce i szyny, która tak wygodnie
podtrzymywała ją w powietrzu. Na nocnym stoliku postawiono butelkę wody mineralnej; wy-
pił ją jednym haustem, łapczywie. Rozróżniał teraz kształty znajdujących się w sali przedmio-
tów: trzydziestu łóżek, oszklonych szaf. Gorączka musiała mu spaść, bo czuł, że ma twarz
trochę chłodniejszą, a ból łuku brwiowego niemal minął, pozostawiając po sobie zaledwie
wspomnienie. Ujrzał się ponownie w chwili, gdy wychodził z hotelu i wsiadał na motor. Kto
mógł pomyśleć, że to się tak skończy? Usiłował przypomnieć sobie moment wypadku i ze
złością stwierdzał, że była tam jakby dziura, luka, której nie udawało mu się wypełnić.
Pomiędzy uderzeniem a chwilą, w której go podniesiono, omdlenie lub coś w tym rodzaju
przesłaniało wszystko. Równocześnie czuł jednak, że ta dziura, to nic, trwało wieczność. Nie,
to nawet nie należało do sfery czasu; to było raczej tak, jakby w tej luce przemierzył bajeczne
odległości. Wstrząs, gwałtowne uderzenie o bruk. Potem odczuł coś w rodzaju ulgi, wydoby-
wając się z czarnej studni, gdy mężczyźni podnosili go. Mimo bólu w złamanym ramieniu,
mimo cieknącej znad oka krwi, kontuzji kolana — mimo wszystko ulgą było powracać do
ż
ycia, doznawać pomocy i opieki. Dziwne. Trzeba będzie przy okazji zapytać o to biurowego
lekarza. Teraz sen znów go ogarniał, wciągał powoli w głąb. Poduszka była miękka, a w roz-
palonym gardle czuł orzeźwiający chłód wody mineralnej. Może uda mu się naprawdę wypo-
cząć bez tych przeklętych majaków. W górze fioletowe światło lampy powoli przygasało.
Ponieważ zasnął na plecach pozycja, w której się znalazł, nie zdziwiła go, tyle że tym
razem zapach wilgoci i ociekającego wodą kamienia ścisnął mu gardło i zmusił do zastano-
wienia się nad sytuacją. Nie warto było otwierać oczu ani rozglądać się wokoło siebie: leżał
pogrążony w zupełnych ciemnościach. Chciał się podnieść, lecz poczuł, że ręce i nogi ma
związane. Leżał przyparty do ziemi na wielkich płytach lodowatych i wilgotnych. Odsłonięte
plecy i nogi ogarniał chłód. Niezdarnie poszukał brodą amuletu na szyi i zrozumiał, że mu go
zerwano. Tym razem był zgubiony, żadna modlitwa nie była w stanie uchronić go przed tym,
co go oczekiwało. W oddali usłyszał odświętne bicie w bębny, które zdawało się wciskać
między kamienie lochu. Zamknięto go w Teokalli, znajdował się w przyświątynnym więzie-
niu, czekał na swą kolej.
Usłyszał krzyki. Pierwszy ochrypły, który odbił się rykoszetem o mury, i następny prze-
chodzący w skargę. To on sam tak krzyczał w ciemnościach, krzyczał, ponieważ żył. Owym
krzykiem całe jego ciało broniło się przed tym, co miało nastąpić — przed nieuniknionym
końcem. Pomyślał o towarzyszach, wtrąconych do innych lochów, i o tych, którzy już wstę-
powali na stopnie ofiarnego ołtarza. Wydał jeszcze jeden krzyk, zduszony tym razem; nie był
już niemal w stanie otworzyć ust, szczęki zlepione, jakby z kauczuku, mógł rozewrzeć tylko
bardzo powoli, ze straszliwym wysiłkiem. Skrzyp zawiasów odczuł jak smagnięcie biczem.
Miotał się i szarpał, usiłując wyswobodzić z pęt, które wrzynały mu się w ciało. Parł głównie
prawym ramieniem, ale kiedy ból przekroczył granice wytrzymałości, zmuszony był ulec.
Zobaczył otwierające się na oścież drzwi i swąd pochodni dobiegł go, zanim jeszcze ujrzał ich
ś
wiatła. Akolici kapłanów w rytualnych przepaskach zbliżyli się obrzucając go spojrzeniami
pełnymi pogardy, światła odbijały się w ich lśniących od potu torsach, w czarnych przy-
strojonych piórami włosach. Pęta ustąpiły i poczuł, że chwytają go ciepłe dłonie, twarde jak
brąz; podjęto go z ziemi, wciąż twarzą ku niebu, i niesiono przez sień. Ludzie z pochodniami
szli przodem, słabo oświetlając wilgotne ściany korytarza o sklepieniu tak niskim, że służe-
bnicy kapłana musieli schylić głowy. Zabierano go już, zabierano. To był koniec. Twarzą ku
niebu, o metr od pułapu wykutego w skale, chwilami rozświetlanego blaskiem pochodni.
Kiedy zamiast pułapu ukażą się gwiazdy, kiedy wyrosną przed nim ogromne schody ogarnięte
płomieniem okrzyków i tańców — nastąpi kres. Niezmiernie długi korytarz urwie się wre-
szcie i podmuch świeżego powietrza pod niebem usianym gwiazdami owionie mu twarz. Ale
jeszcze nie czas, jeszcze go niosą, szamocząc brutalnie w tym nie kończącym się czerwonym
półcieniu. Wszystko się w nim buntuje, lecz jakże powstrzymać to, co nieuniknione, skoro
wyrwano mu amulet — jego prawdziwe serce, centralny ośrodek życia.
W ciągu chwili znalazł się znów w kojącym półmroku szpitalnej nocy, pod łagodnym
wysokim sklepieniem. Był przekonany, że musiał krzyczeć przez sen, ale sąsiedzi spali w głę-
bokiej ciszy. Butelka na nocnym stoliku wyglądała jak bańka mydlana, jak przejrzysty zarys
na błękitnawym tle okien. Odetchnął głęboko, by oczyścić płuca, by odegnać nowe obrazy
wciąż jeszcze przyklejone do powiek. Za każdym przymknięciem oczu widział, jak w oka
mgnieniu ponownie się formowały, i przerażony przywoływał się do porządku, delektując się
zarazem świadomością, że już nie śpi. Czuwanie chroniło go; niedługo będzie jasno i wtedy
zaśnie zdrowym, głębokim, porannym snem, wolnym od tych wszystkich obrazów. Z trudem
udawało mu się utrzymywać oczy otwarte, mimo woli zapadał w drzemkę. Zdrową ręką
uczynił ostatni wysiłek by ująć butelkę z wodą — nie zdołał jej dosięgnąć, palce objęły cza-
rną pustkę i korytarz ciągnął się dalej, bez końca, skała za skałą, oświetlony nagłymi, czerwo-
nymi przebłyskami, a on — zwrócony twarzą ku niebu — jęknął głucho, bo pułap miał się
zaraz skończyć, wznosił się i otwierał jak mroczna paszcza, akolici wyprostowali się, a sierp
księżyca padł mu z wysokości nieba na twarz, na oczy, które nie chciały go widzieć, które
zamykały się i otwierały rozpaczliwie, próbując przedostać się na drugą stronę i ujrzeć raz
jeszcze opiekuńcze sklepienie szpitalnej sali. Lecz gdy otwierał oczy, wciąż była ta sama noc
i ten sam księżyc; niesiono go po schodach, z głową zwisającą w dół, w górze były ofiarne
stosy, czerwone kolumny wonnego dymu i nagle ujrzał purpurowy kamień, połyskujący od
ś
wieżej krwi, i nogi kolejnej ofiary, wleczonej po ziemi ku północnym schodom, z których
miała się stoczyć. W ostatnim porywie nadziei mocno zacisnął powieki, jęcząc z wysiłku, aby
się obudzić. Przez sekundę już myślał, że mu się to uda, bo znów leżał nieruchomo na swym
łóżku, a potworne huśtanie z głową zwisającą w dół ustało. Ale czuł zapach śmierci i gdy
otworzył oczy, ujrzał zbryzganego krwią ofiarnika, który zbliżał się do niego z kamiennym
nożem w dłoni. Raz jeszcze udało mu się zamknąć oczy, jakkolwiek teraz wiedział już, że nie
może zbudzić się, bo nie śpi, bo cudownym snem był tamten, absurdalny, jak wszystkie sny,
tamten, w którym przemierzał okrakiem na ogromnym owadzie z metalu obce ulice zadzi-
wiającego miasta, przystrojone w czerwone i zielone światła, które paliły się bez płomienia i
bez dymu. I w tym śnie nieskończenie kłamliwym również unoszono go w górę, a ktoś zbliżał
się do niego z nożem w ręku, do niego, leżącego na wznak, do niego, leżącego z zamkniętymi
oczami twarzą ku niebu, wśród ofiarnych stosów.
AKSOLOTL
Był czas, kiedy dużo myślałem o aksolotlach. Chodziłem je oglądać do akwarium w
Jardin des Plantes i spędzałem całe godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezru-
chu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem aksolotlem.
Przypadek zawiódł mnie do nich pewnego wiosennego ranka, gdy po długiej zimie
Paryż rozpościerał swój pawi ogon. Przeszedłem bulwar Port-Royal, bulwar Saint-Marcel,
bulwar Hôpital, ujrzałem wśród powszechnej szarości pierwszą zieleń i przypomniałem sobie
o lwach. Byłem wielkim przyjacielem panter i lwów, lecz dotychczas nigdy jeszcze nie zda-
rzyło mi się wniknąć w wilgotny, mroczny świat akwariów. Oparłem rower o kraty i posze-
dłem oglądać tulipany. Lwy były brzydkie i smutne, a moja pantera spała. Zdecydowałem się
więc obejrzeć akwaria i rzuciwszy obojętnym okiem na ryby, trafiłem do aksolotlów. Przyglą-
dałem się im godzinę, po czym odszedłem niezdolny już do myślenia o czymkolwiek innym.
W bibliotece Sainte-Geneviève zajrzałem do encyklopedii i dowiedziałem się, że akso-
lotle są neotenicznymi, posiadającymi skrzela, larwami płazów ogoniastych z rodzaju ambli-
stoma. Tego, że pochodzą z Meksyku, domyśliłem się od razu — wystarczyło spojrzeć na ich
małe azteckie twarze. Przeczytałem, że w Afryce znajdowano egzemplarze zdolne do życia
poza wodą w okresach suszy, potem, w sezonie deszczowym, podejmujące swą normalną
egzystencję. Podawano ich hiszpańską nazwę, ajolete, i dodawano, że są jadalne i że w swoim
czasie (już tego zaniechano) z ich tłuszczu wyrabiano coś w rodzaju tranu.
Nie miałem zamiaru studiować dzieł specjalistycznych, lecz następnego dnia powróci-
łem do Jardin des Plantes. Przyzwyczaiłem się chodzić tam co rano, a nawet rano i wieczo-
rem. Odbierając mój bilet dozorca dziwnie się uśmiechał. Opierałem się o żelazną barierę,
która otaczała akwarium, i patrzyłem na aksolotle. Nie było w tym nic dziwnego; od pie-
rwszej chwili czułem, że coś mnie z nimi wiąże, coś nieskończenie odległego i zapomniane-
go, co jednak wciąż jeszcze nas łączyło — wystarczyło raz zatrzymać się przed tym akwa-
rium, w którym bulgotały pęcherzyki powietrza. Aksolotle tłoczyły się na ciasnym i nędznym
(nikt nie wie lepiej ode mnie, jak dalece ciasne jest ono i nędzne) dnie z kamienia i mchu.
Było ich dziewięć; większość z nich przytykała głowy do szyby i wpatrywała się w nadcho-
dzących oczami ze złota. Zmieszany, prawie zawstydzony, uznałem, że jest jakiś bezwstyd w
pochylaniu się nad tymi milczącymi nieruchomymi sylwetkami, stłoczonymi na dnie akwa-
rium. W myślach wybrałem jednego, który znajdował się trochę na uboczu po prawej stronie,
ż
eby móc go lepiej obserwować. Zobaczyłem różowe przezroczyste ciało (przyszły mi na
myśl chińskie statuetki z mlecznego szkła) przypominające małą piętnastocentymetrową
jaszczurkę, zakończone rybim ogonem o wprost niezwykłej delikatności — jest to najwrażli-
wsza część naszego ciała. Na jego plecach przezroczysta płetwa łączyła się z ogonem, ale naj-
bardziej zafascynowały mnie łapki o miniaturowych, zakończonych paznokciami paluszkach,
łapki zdecydowanie człowiecze, mimo że nie mające formy ludzkiej ręki — jakże jednak
mógłbym nie poznać, że były ludzkie? Wtedy to odkryłem ich oczy, ich twarz, twarz bez
wyrazu, charakterystyczną z powodu tych właśnie oczu — dwóch otworów wielkości główek
od szpilki, całych z przezroczystego złota, bez życia, a jednak patrzących, pozwalających me-
mu wzrokowi przenikać poprzez złoty punkcik w głąb, zatapiać się w ich przejrzystej taje-
mnicy. Wąziuteńka czarna aureola otaczała oko wrysowując je w różowe ciało, w różową
skamienielinę trójkątnej głowy o opływowych, nieregularnych konturach, które sprawiały, że
przypominała nadgryziony zębem czasu posążek. W trójkątnym kształcie głowy pyszczek
niknął jakoś i tylko z profilu można było zauważyć, że był duży; z przodu wyglądał jak
ledwie widoczne pęknięcie, jak rysa na alabastrze. Po obu stronach głowy w miejscu uszu
sterczały maleńkie czerwone gałązki jakby z koralu, narośl roślinna, chyba skrzela. One je-
dyne w tym organizmie zdawały się żyć; w dwudziestosekundowych odstępach wznosiły się,
sztywniały, po czym opadały z powrotem. Czasami jedna z łapek lekko drgała i widziałem,
jak miniaturowe paluszki łagodnie opadają na mech. Bo w gruncie rzeczy my nie bardzo
lubimy się ruszać — akwarium jest takie ciasne; przy najmniejszym poruszeniu potrącamy
głową o czyjś ogon; wynikają z tego nieporozumienia, spory, zmęczenie. W bezruchu mniej
odczuwa się upływanie czasu.
To ich nieruchomość sprawiła, że zafascynowany pochyliłem się nad nimi, kiedy ujrza-
łem je po raz pierwszy. Wydało mi się, że niejasno odczuwam ich tajemne pragnienie: unice-
stwić czas i przestrzeń poprzez bezruch pełen obojętności. Później nauczyłem się lepiej je
rozróżniać; ich kurczące się skrzela, delikatne, błądzące po kamieniach łapki, nagłe ucieczki
(pływają falując całym ciałem) przekonały mnie, że są zdolne wymknąć się z tego skamienia-
łego otępienia, w którym trwają godzinami. Szczególnie prześladowały mnie ich oczy. Nie
opodal, w innych akwariach, ryby ukazywały mi głupawą naiwność swoich pięknych, podo-
bnych do naszych oczu. Oczy aksolotli mówiły o istnieniu jakiegoś innego życia, innego
sposobu patrzenia. Przyklejałem twarz do szyby (zaniepokojony dozorca pokasływał od czasu
do czasu), ażeby lepiej widzieć maleńkie złote punkciki, ów wylot na nieskończenie powolny,
nieskończenie daleki świat różowych stworzeń. Nie było po co stukać palcem w szybę, tuż
koło ich nosa — nigdy ani cienia reakcji. Oczy ze złota płonęły nadal swym słodkim i
upiornym światłem, nadal spoglądały na mnie z dna niezgłębionej, przyprawiającej o zawrót
głowy otchłani.
A jednak aksolotle były nam bliskie. Wiedziałem o tym, zanim jeszcze sam zostałem
aksolotlem. Wiedziałem to od dnia, w którym po raz pierwszy do nich podszedłem. W prze-
ciwieństwie do opinii większości ludzi antropomorficzność małpich rysów potwierdza różnicę
istniejącą między nimi a nami; absolutny brak podobieństwa pomiędzy aksolotlem a istotą
ludzką świadczył o tym, że moje rozpoznanie było uzasadnione, że nie opierałem się na ża-
dnych łatwych analogiach. Były wprawdzie małe rączki... Ale jaszczurka ma takie same i w
niczym nie przypomina człowieka. Sądzę, że wszystko brało początek z głowy aksolotla, z jej
formy różowego trójkąta, z małych oczu ze złota. To coś patrzyło i wiedziało. To żądało.
Aksolotle to nie były zwierzęta.
Stąd do mitologizowania tylko jeden krok, krok łatwy, niemalże nieunikniony. Skoń-
czyło się na tym, że w aksolotlach dopatrzyłem się jakiegoś stadium metamorfozy, w którym
nie udało im się jednak wyrzec w pełni tajemniczego pierwiastka ludzkiego. Wyobrażałem je
sobie jako jednostki świadome, jako niewolników własnego ciała, wiekuistym wyrokiem
skazanych na głębinową ciszę, na rozpaczliwe rozmyślania. Ich ślepe spojrzenie, ich złote oko
pozbawione wyrazu, a przy tym tak przeraźliwie bystre — przenikało mnie jak wezwanie:
„Ratuj nas, ratuj nas.” Przyłapywałem się na szeptaniu słów pociechy, na przekazywaniu ja-
kichś młodzieńczych nadziei. A one spoglądały na mnie nadal, nieruchome. Ni stąd, ni zowąd
czerwone skrzelka sztywno prostowały się na ich głowach i wtedy czułem, jak przeszywa
mnie głuchy ból. Może mnie widziały, może zdawały sobie sprawę z moich wysiłków, aby
przeniknąć w ich nieprzeniknione życie? Nie były istotami ludzkimi, ale nigdy jeszcze nie od-
czuwałem tak ścisłego związku z żadnym zwierzęciem. Aksolotle były jak gdyby świadkami
czegoś, świadkami czasem przeistaczającymi się w straszliwych sędziów. Czułem się wobec
nich podły — w tych przezroczystych oczach malowała się aż przerażająca czystość. Były to
larwy, ale larwa to tyle co maska albo zjawa. Za tymi azteckimi, pozbawionymi wyrazu, a
jednocześnie nieubłaganie okrutnymi twarzami, jaki obraz oczekiwał swojej godziny?
Bałem się ich. Mam wrażenie, że gdyby nie obecność innych zwiedzających i dozorcy,
nie odważałbym się zostawać przy nich. „Pożera je pan wzrokiem”, śmiał się dozorca, pewnie
przypuszczał, że nie jestem całkiem normalny. Nie rozumiał, że to one powoli pożerają mnie
wzrokiem pełnym złotego kanibalizmu. Nawet z dala od nich nie mogłem myśleć o niczym
innym, fascynowały mnie na odległość. Chodziłem do nich dzień w dzień, nocą wyobrażałem
je sobie w ciemności nieruchome, wysuwające powoli małą łapkę, która nagle natykała się na
czyjąś inną. Może ich oczy widziały w nocy, może dzień nie miał dla nich końca... Oczy
aksolotli są pozbawione powiek.
Teraz wiem już, że nie było w tym nic dziwnego, że to musiało nastąpić. Pochylałem się
nad akwarium, a one każdego ranka okazywały coraz bardziej, że mnie poznają. Cierpiały.
Każdą cząstką ciała odbierałem to nieme cierpienie, tę torturę zdrętwiałą w głębi wody. Cze-
goś wypatrywały — nie istniejącego już, dalekiego królestwa, czasów wolności, w których
ś
wiat należał jeszcze do aksolotli. Straszliwa maska, której udało się przezwyciężyć nawet
przymusową martwotę ich twarzy z kamienia, bez najmniejszej wątpliwości zawierała bole-
sne orędzie cierpienia, dowód wiekuistego skazania, mękę tego płynnego piekła. Daremnie
tłumaczyłem sobie, że to moje przewrażliwienie obdarzało aksolotle świadomością, której nie
posiadały. Wiedzieliśmy — i ja, i one. Dlatego to, co nastąpiło, nie jest niezrozumiałe.
Przylepiałem twarz do szyby akwarium, oczy moje po raz nie wiem który usiłowały zgłębić
tajemnicę tamtych oczu ze złota, bez tęczówki i bez źrenicy. Z bardzo bliska widziałem głowę
nieruchomego, dotykającego szyby aksolotla. Nagle, ale bez zaskoczenia zamiast aksolotla
ujrzałem swoją twarz przylepioną do szkła, zewnątrz akwarium, z drugiej strony szyby. Po
czym moja twarz oddaliła się i zrozumiałem. Jedno było dziwne: że mogłem myśleć tak jak
przedtem, że mogłem jak przedtem wiedzieć. Kiedy to sobie uświadomiłem, odczułem grozę
jak człowiek pogrzebany żywcem. Zewnątrz moja twarz znowu zbliżała się do szyby, widzia-
łem swoje usta o wargach zaciśniętych z wysiłku, aby zrozumieć aksolotle. Byłem aksolotlem
i w sekundzie olśnienia dowiadywałem się, że żadne porozumienie nie było możliwe. On był
poza akwarium, jego myśl była myślą spoza akwarium. Mimo że go znałem, mimo że byłem
nim — byłem aksolotlem i byłem w moim świecie. Groza pochodziła stąd, że — zrozumia-
łem to natychmiast — poczułem się uwięziony w ciele aksolotla, przeniesiony w nie wraz z
ludzkim sposobem myślenia, żywcem pogrzebany w aksolotlu, skazany na zachowanie pełni
ś
wiadomości wśród istot pozbawionych zdolności odczuwania. Ale to wrażenie nie trwało
długo, łapeczka otarła się o moją twarz, odwracając się troszkę zobaczyłem koło siebie akso-
lotla, który patrzył na mnie, i pojąłem, że on także wiedział, nie mogliśmy porozumieć się, ale
wiedział także. Albo byłem jeszcze zamknięty w człowieku, albo myśleliśmy jak istoty
ludzkie niezdolne do wysłowienia się, ograniczone do złocistego blasku naszych oczu, które
patrzyły na tę przylepioną do szyby ludzką twarz.
Przychodził jeszcze wielokrotnie, ale ostatnio odwiedza nas rzadziej. Czasem nie widać
go tygodniami. Był wczoraj, długo na mnie patrzył, po czym nagle odszedł. Wydaje mi się, że
już nie nami teraz się interesuje, że raczej ulega jakiemuś nawykowi. Ponieważ myśleć, to
wszystko, co mogę robić — dużo o nim myślę. Przez jakiś czas trwało między nim a mną ja-
kieś porozumienie, czuł się bardziej niż kiedykolwiek spętany obsesją prześladującej go taje-
mnicy. Ale teraz mosty są zerwane, gdyż to, co było jego obsesją, zmieniło się w aksolotla nie
mającego nic wspólnego z jego człowieczym życiem. Mam wrażenie, że na początku mogłem
jeszcze w pewnej mierze — ale tylko w pewnej mierze — wstępować w niego, podtrzymy-
wać w nim pragnienie poznania nas lepiej. Teraz jestem już definitywnie aksolotlem i jeżeli
myślę jak istota ludzka, to tylko dlatego że aksolotle pod swoją maską z różowego kamienia
myślą jak ludzie. Wydaje mi się, że tę prawdę udało mi się przekazać w pierwszych dniach,
kiedy jeszcze byłem nim. I w tej ostatecznej samotności, której już nie zakłóca swymi
powrotami, pocieszam się, że może coś o nas napisze; będzie myślał, że opowiada bajkę, i
napisze to wszystko o aksolotlach.
CIRCE
And one kiss I had of her mouth,
as I took the apple of her hand.
But while I bit it, my brain whirled
and my foot, stumbled; and I felt
my crashing fall trough the tangled
boughs beneath her feet, and saw
the dead white faces that welcomed
me in the pit. *
Dante Gabriel Rossetti,
The Orchard-Pit
Teraz już mu to jest obojętne, ale wtedy zabolały go te plotki, uniżona twarz matki
Celesty, kiedy opowiadała to ciotce Bébé, pełen powątpiewającego sprzeciwu gest ojca. Naj-
pierw to była ta z góry, z tym swoim powolnym, krowim sposobem odwracania głowy i prze-
ż
uwania słów niby kępy pysznej trawy. Potem dziewczyna z apteki: „Wierzyć — nie wierzę,
ale gdyby to była prawda, co za okropność...”, wreszcie don Emilio zawsze tak dyskretny jak
jego ołówki i ceratowe notatniki. Wszyscy oni mówili o Delii Mañara jakby ze wstydem,
mimo że niepewni, czy rzeczywiście tak było, a Mario czuł, jak wściekłość uderza mu do gło-
wy. W daremnymi wysiłku jakiegoś uniezależnienia się, w jednej chwili znienawidził swoją
rodzinę; nigdy ich nie kochał, jedynie krew i lęk przed samotnością łączyły go z matką i
braćmi. Z sąsiadami rozprawił się prosto i brutalnie: don Emilia opieprzył od góry do dołu,
kiedy pierwszy raz opowiedział mu te plotki, tej z góry przestał się kłaniać (jakby cokolwiek
mogło jej na tym zależeć), a wracając z pracy ostentacyjnie wstępował do Mañarów, żeby
zacieśnić kontakt — czasem nawet za pomocą cukierków albo jakiejś książki — z dziewczy-
ną, która zabiła dwóch swoich narzeczonych.
Nie pamiętam Delii zbyt dobrze, była szczupłą blondynką, nazbyt powolną w ruchach
(miałem wówczas dwanaście lat, czas i sprawy wydają się wtedy powolne) i nosiła jasne,
kloszowe sukienki. Przez jakiś czas Mario był przeświadczony, że to wdzięk Delii i jej sposób
ubierania się podniecają ludzką nienawiść. Powiedział to do matki Celesty: „Nienawidzicie
jej, bo nie jest taką hołotą jak wy albo ja”, i nawet nie mrugnął okiem, kiedy zamachnęła się,
ż
eby mu dać ręcznikiem po gębie.
Po tym zdarzeniu nastąpiło otwarte zerwanie: nie zabierali go ze sobą, jak wychodzili,
prali mu bieliznę jak z łaski, gdy w niedzielę jechali na Palermo albo na wycieczkę, w ogóle
go o tym nie uprzedzali. Wtedy Mario zbliżał się do okna Delii i delikatnie rzucał w nie
kamykiem. Czasem wychodziła do niego, czasem z wewnątrz dochodził go tylko jej śmiech
trochę złośliwy i nie rokujący wielkich nadziei.
* I kiedy brałem jabłko z jej ręki, pocałowała mnie. Ale gdy tylko je ugryzłem, mój umysł się zmącił i
nogi ugięły się pode mną; i słysząc łoskot mojego ciała padającego pomiędzy splątane gałęzie u jej stóp,
ujrzałem blade twarze zmarłych witające mnie w otchłani. (Przyp. red.).
Nadszedł dzień meczu Firpo-Dempsey i w każdym domu rozległ się płacz i odgłosy
gwałtownego wzburzenia, po których nastąpił smutek pełen niemalże kolonialnej melancholii.
Mañarowie przeprowadzili się o cztery ulice dalej, czyli „daleko” w pojęciu dzielnicy Alma-
gro, wobec czego rodziny z ulic Victoria i Castro-Barros zapomniały o całej aferze, Delia
nawiązała nowe znajomości, Mario zaś wracając z banku w dalszym ciągu odwiedzał ją dwa
razy na tydzień. Było już lato, czasem Delia chciała się przejść, szli więc razem do cukierni
na Rivadavii lub siadali na Placu Once. Mario skończył właśnie dziewiętnaście lat, zaś
dwudzieste drugie urodziny Dclii minęły bez żadnych uroczystości — jeszcze chodziła w
ż
ałobie.
Mañarowie uważali za rzecz nie na miejscu noszenie żałoby po narzeczonym, nawet
Mario byłby wolał bardziej dyskretnie okazywany smutek. Nie było mu przyjemnie patrzeć
na uśmiech Delii, kiedy przed lustrem wkładała żałobny kapelusz, jeszcze bardziej uwyda-
tniający jej jasne włosy. Łaskawie zezwalała na dyskretną adorację Maria i rodziców, pozwa-
lała prowadzać się na spacer, przyjmowała prezenciki, zgadzała się na powroty o zmierzchu,
na wizyty w niedzielę po południu. Czasem wychodziła sama i szła aż do swojej dawnej
dzielnicy — tam, gdzie kiedyś starał się o nią Hektor. Któregoś dnia zobaczyła ją matka
Celesta i z ostentacyjną pogardą zapuściła żaluzje. Za Delią szedł kot; zwierzęta zawsze słu-
chały Delii, trudno było odgadnąć, dlaczego — z czułości czy też ze strachu — dość, że kręci-
ły się w pobliżu niej, mimo że nie zwracała na nie uwagi. Kiedyś Mario zauważył psa, który
odsunął się, gdy chciała go pogłaskać. Zawołała go (było to wieczorem na Placu Once) i pod-
szedł łagodnie aż do jej ręki, chyba zadowolony. Jej matka opowiadała, że Delia jako dzie-
wczynka bawiła się pająkami. Zmierziło to wszystkich, nawet Maria, który właściwie się ich
nie bał. Motyle także siadały na jej włosach — któregoś popołudnia w San Isidro zauważył aż
dwa — ale odgoniła je lekkim ruchem ręki. Hektor podarował jej białego królika, który
jednak nie żył długo, krócej niż Hektor. Hektor bowiem utonął w Nowym Porcie pewnej
niedzieli o świcie. Wtedy właśnie doszły do Maria pierwsze plotki. Śmierć Rola Medicis nie
zainteresowała nikogo — przecież pół świata umiera na serce. Dopiero po samobójstwie
Hektora sąsiedzi zaczęli kojarzyć te dwa fakty, przed oczami Maria odradzała się uniżona
twarz matki Celesty opowiadającej ciotce Bébé, pełen powątpiewającego sprzeciwu gest ojca.
Jeszcze na dobitkę pęknięcie podstawy czaszki. Gdy wychodząc od Mañarów Rolo zwalił się
jak długi na ziemię, gwałtowne uderzenie głową o stopień na patio — jakkolwiek już nie żył
— nie dodało całej sprawie uroku. Choć Delia była w mieszkaniu (ciekawe, że nie odprowa-
dziła go do drzwi), to ona właśnie znajdowała się najbliżej niego i pierwsza wszczęła alarm.
Hektor natomiast umierał samotnie w zimną, oszronioną noc, dokładnie w pięć godzin po
opuszczeniu Delii, u której był tak jak w każdą sobotę.
Nie pamiętam, jak wyglądał Mario, ale mówiono, że razem z Delią stanowili piękną
parę. Jakkolwiek jeszcze w żałobie po Hektorze (po Rolu, co zresztą trudno wytłumaczy,
nigdy nie nosiła żałoby), zgadzała się, by jej towarzyszył w czasie spacerów po Almagro lub
chodził z nią do kina. Do owego czasu Mario czuł się daleko od Delii, daleko od jej życia,
daleko nawet od jej domu. Bywał tam zawsze jako „gość”, co ma u nas bardzo określone,
wyrażające dystans znaczenie. Kiedy przeprowadzał ją na drugą stronę ulicy lub wchodził po
schodach metra Medrano, brał ją pod ramię i spoglądał na własną rękę spoczywającą na
czarnym jedwabiu jej sukienki. Odmierzał ową biel na tle czerni, odmierzał ów dystans.
Wierzył, że Delia zbliży się do niego, kiedy zacznie już chodzić na szaro, kiedy powróci do
jasnych kapeluszy w niedzielę przed południem.
Nawet gdyby w plotkach kryło się jakieś ziarnko prawdy, było ohydne, zdaniem Maria,
ż
e ludzie wyławiali poszczególne, nic nie znaczące fakty i łącząc je w całość nadawali im
inne znaczenie. Wiele ludzi umiera w Buenos Aires na serce i wiele się topi. Wiele królików
zdycha albo marnieje w domach i na patiach. Wiele psów przyjmuje i wiele odrzuca pieszczo-
tę. Kilka słów pozostawionych przez Hektora dla matki, szlochy, które jakoby słyszała w
mieszkaniu Mañarów ta z góry owej nocy, gdy umarł Rolo (ale zanim upadł), twarz Delii w
pierwszych dniach... Ludzie z taką perfidią odnoszą się do tego rodzaju spraw, że wreszcie z
nie kończącej się ilości supełków powstaje jakiś zaczątek dywanu — Mario miał od czasu do
czasu oglądać go ze wstrętem, z przerażeniem, kiedy bezsenność wdarłszy się do jego pokoju
okradała go z nocy.
„Mamo, przebacz mi tę śmierć, to niemożliwe, żebyś zrozumiała, ale przebacz mi, ma-
mo.” Urwany strzępek gazetowego papieru wsunięty pod kamień obok kurtki, pozostawionej
niby znak dla marynarza, który pierwszy zjawi się o świcie. A przecież taki był szczęśliwy do
tego wieczoru; to prawda, że trochę się ostatnio zmienił, może nawet nie zmienił, może po
prostu był roztargniony, patrzył prosto przed siebie, jakby coś widział, jakby chciał z powie-
trza odcyfrować jakąś tajemnicę. Wszyscy chłopcy z kawiarni „Rubi” byli zgodni co do tego.
Z Rolem — zupełnie inna sprawa, po prostu nagle nawaliło mu serce; Rolo był spokojny,
samotny, miał forsę i chevroleta, tak że stosunkowo mało ludzi miało z nim do czynienia w
ostatnich czasach. W wąskich przejściach prowadzących na patio jest taki rezonans, iż ta z
góry utrzymywała przez długie dni, że szloch Rola przypominał zduszone wycie, krzyk
tamowany przez ręce, które chcąc go zdławić, czynią go urywanym. I niemalże natychmiast
straszliwe uderzenie głowy o stopień, krzyk nadbiegającej Delii, zbędny już zamęt.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Mario łączył urywki zdarzeń i łapał się na tym, że sam
wyszukiwał argumenty, które by mogły zbić z tropu ataki sąsiadów. Nigdy o nic nie zapytał
Delii, niepewnie licząc na jakiś krok z jej strony. Czasem zastanawiał się, czy Delia w ogóle
wie o tym, co mówią na jej temat. Już i to było dość dziwne, że rodzina Mañarów swobodnie,
od niechcenia wspominała imiona Hektora i Rola, ot — jakby byli w podróży. Delia zaś
milczała pod osłoną tej cichej umowy. Kiedy Mario przystał do nich, dyskretny jak oni,
zaczęli we troje zasłaniać Delię tym cienkim, stałym cieniem, niemalże przezroczystym we
wtorki i czwartki, gęściejszym, bardziej dotykalnym pomiędzy sobotą a poniedziałkiem.
Ostatnio Delia zaczynała sporadycznie odzyskiwać dawne ożywienie: jednego dnia siadła do
fortepianu, innego — zagrała w sześćdziesiąt sześć. Stała się milsza dla Maria, sadzała go
koło okna w salonie i opowiadała mu swoje plany, mówiła, co by sobie chciała uszyć, wyha-
ftować. Za to nigdy ani słowa na temat deserów ani cukierków, co go dziwiło, ale co kładł na
karb jej delikatności, widocznie bała się go znudzić. Mañarowie wychwalali likiery Delii,
któregoś dnia chcieli dać Mariowi na próbę kieliszek, ale ona ostro zaprotestowała mówiąc,
ż
e to są damskie likiery, że zresztą opróżniła już prawie wszystkie butelki. „Hektorowi...” —
zaczęła żałosnym głosem matka i zamilkła, żeby nie dotknąć Maria. Później dopiero zdali
sobie sprawę, że Mariowi nie robi różnicy wymienianie imion narzeczonych. O likierach nie
było jednak więcej mowy aż do dnia, gdy Delia, znowu bardziej ożywiona, postanowiła wy-
próbować jakieś nowe przepisy. Mario zapamiętał ten dzień, bo właśnie dostał podwyżkę i od
razu poszedł kupić Delii cukierków. Mañarowie cierpliwie dzióbali w kryształek od detektora
na słuchawki i zatrzymali go chwilę w jadalni, ażeby posłuchał piosenek Rosity Quiroga.
Potem powiedział im, że dostał podwyżkę i że kupił Delii cukierków.
— Niepotrzebnie je kupowałeś, ale już trudno; idź, zanieś jej, siedzi w salonie —
odprowadzili go spojrzeniem, potem popatrzyli na siebie, aż wreszcie stary Mañara zdjął z
głowy słuchawki niby laurowy wieniec, ona zaś westchnęła odwracając oczy; nagle oboje
wydali się zagubieni, nieszczęśliwi. Niepewnym ruchem Mañara oderwał igłę od kryształka.
Delia bez specjalnego zainteresowania obejrzała pudełko, po czym, zjadając już drugi
cukierek, tym razem miętowy z połówką orzecha na wierzchu, oznajmiła Mariowi, że sama
umie robić cukierki. Jakby chcąc się wytłumaczyć, że o tylu sprawach dotąd mu nie opowie-
działa, zaczęła mówić o tym, jak się robi cukierki, nadzienie, jak się je potem zanurza w
czekoladzie lub w ekstrakcie mokki. Najlepszy przepis miała na pomarańczowe z likierem;
przekłuła igłą jeden z cukierków Maria, żeby mu pokazać, jak się to robi. Mario przypatrywał
się jej nazbyt białym palcom obejmującym cukierek i słuchał wyjaśnień. Wydała mu się
chirurgiem wyznaczającym precyzyjny, chirurgiczny czas, cukierek zaś w jej ręku malutką
myszką, czymś maleńkim, ale żywym, co raniła igłą. Poczuł słodycz nieopisanego obrzydze-
nia, zrobiło mu się niedobrze. „Wyrzuć ten cukierek, chciał powiedzieć, wyrzuć daleko, nie
waż się brać go do ust, bo żyje, bo jest żywą myszą”, po czym wróciła mu radość z powodu
podwyżki, usłyszał, że Delia powtarza przepis na likier herbaciany, na likier różany... Zanu-
rzył palce w pudełku i zjadł parę cukierków, jeden po drugim. Delia uśmiechała się, jakby z
niego kpiła, a on wyobrażał sobie Bóg wie co i czuł się podejrzanie szczęśliwy. „Trzeci narze-
czony”, przyszła mu do głowy dziwaczna myśl; powiedzieć jej to: „Twój trzeci narzeczony,
ale żywy.”
Od tej chwili już mi trochę trudniej snuć tę opowieść, dołączają się do niej inne eleme-
nty, zapomnienia, kłamstwa, które człowiek wplata do wspomnień. Wydaje mi się, że Mario
zaczął częściej bywać u Mañarów, wracająca do życia Delia zaczynała przykuwać go do swo-
ich zachcianek, swoich kaprysów, nawet rodzice jej, choć nie bez pewnego wahania, zwrócili
się do niego z prośbą, żeby jakoś wciągał ją w życie, dość, że zaczął kupować jej esencje i
smaki do likierów, filtry i lejki, a ona przyjmowała to wszystko z pełnym powagi zadowo-
leniem, w którym Mario dopatrywał się początku miłości, w każdym razie jakiegoś choćby
częściowego oddalenia się od umarłych.
W niedzielę po obiedzie zasiadywał się trochę ze swoimi, a matka Celesta dziękowała
mu bez uśmiechu, w zamian podając lepszy deser, wrzącą kawę. Wreszcie plotki ustały. W
każdym razie przestano mówić o Delii w jego obecności. Może ostra sprzeczka z matką
Celestą i fakt, że mały Camiletti dostał dwa razy po gębie, nie były w tej sprawie bez znacze-
nia. Mario doszedł do wniosku, że ludzie zreflektowali się i przestali winić Delię, a nawet z
powrotem zaczęli ją szanować. U Mañarów nigdy nie mówił o swoim domu, tak jak o swojej
przyjaciółce nigdy nie wspominał u siebie w niedzielne popołudnie. Zaczynał wierzyć, że
można prowadzić podwójne życie, a raczej dwa równoległe życia oddalone od siebie o cztery
ulice. Róg Rivadavii i ulicy Castro-Barros odgrywał użyteczną i potrzebną rolę pomostu. Miał
nawet nadzieję — głuchy na to, co nadchodziło tajemnicze i obce, co jednak kiedy zostawał
sam, czasem przeczuwał — że przyszłość zbliży te domy, tych ludzi.
Poza nim nikt właściwie nie bywał u Mañarów. W jakiejś mierze zdumiewający był ten
zupełny brak jakiejkolwiek rodziny czy przyjaciół. Mario nie musiał dzwonić w żaden szcze-
gólny sposób — i tak było wiadomo, że to on. Pewnego upalnego grudniowego dnia, przepo-
jonego wilgocią i słodyczą, Delia zrobiła doskonały gęsty likier pomarańczowy, który pili,
szczęśliwi, w pachnący, nabrzmiały burzą wieczór. Rodzice Delii nie chcieli go skosztować,
twierdzili, że im szkodzi.
Delia nie obraziła się na nich, natomiast odmieniona, w uniesieniu patrzyła, jak Mario
ze znawstwem sączył likier z fiołkowego, wypełnionego pomarańczowym światłem i piekącą
wonią kieliszeczka. „Przyprawi mnie o śmierć z gorąca, ale jest znakomity”, powiedział jej ze
dwa razy. Delia, która kiedy była zadowolona, nie mówiła wiele, szepnęła: „Zrobiłam go dla
ciebie.” Mañarowie wpatrywali się w nią, jakby chcąc wyczytać z niej przepis, tę drobiazgo-
wą alchemię piętnastu dni pracy.
Rolo lubił likiery Delii. Mario dowiedział się o tym z paru słów któregoś z rodziców
powiedzianych mimochodem podczas jej nieobecności. „Często robiła mu różne nalewki, ale
obawiał się je pić ze względu na serce. Alkohol szkodzi na serce.” Mieć tak wątłego narze-
czonego... Mario zaczynał rozumieć odprężenie, które wyczuwał w ruchach Delii, w jej spo-
sobie grania na fortepianie. Miał ochotę zapytać Mañarów o Hektora, zapytać, czy Hektorowi
Delia również robiła likiery i smakołyki. Pomyślał o cukierkach, które znowu zaczęła robić i
które właśnie się suszyły na półeczce w kredensie. Coś mu mówiło, że uda się jej w tej
dziedzinie osiągnąć znakomite wyniki. Po wielu prośbach pozwoliła mu spróbować jednego
cukierka. Miał już wyjść, kiedy przyniosła mu coś leciutkiego i białego na platerowanym
talerzyku.
Kiedy tego kosztował — miało to lekko gorzkawy smak przedziwnej mieszaniny mięty
i gałki muszkatołowej — Delia spuściła skromnie oczy. Nie chciała słuchać komplementów,
to była przecież tylko próbka, bardzo jeszcze odległa od tego, do czego zmierzała. Ale za
następną wizytą — również wieczorem, w cieniu pożegnania koło fortepianu — pozwoliła
mu skosztować nowej próbki. Musiał zamknąć oczy i zgadnąć, jaki ma smak; zamknął je po-
słusznie i odróżnił woń mandarynek, leciuteńką, jakby pochodzącą z samej głębi czekolady.
Czuł pod zębami maleńkie chrupiące cząsteczki, których smaku nie udało mu się wprawdzie
rozpoznać, ale swą twardą konsystencją przyjemnie kontrastowały ze słodkim i płynnym
miąższem.
Delia była zadowolona z wyniku ekspertyzy. Powiedziała Mariowi, że jego opis smaku
cukierka nie był daleki od tego, co chciała osiągnąć. Ale należało w dalszym ciągu próbować,
wyszukiwać jeszcze subtelniejsze uzupełnienia. Od Mañarów dowiedział się, że zaprzestała
gry na fortepianie, że całe godziny spędzała na preparowaniu likierów i cukierków. Nie
mówili mu tego w tonie jakiegoś wyrzutu, nie robili jednak wrażenia zadowolonych z tego
obrotu rzeczy. Mario domyślił się, że niepokoiły ich wydatki Delii, wobec czego w sekrecie
poprosił ją o pełną listę olejków, esencji i innych substancji, których potrzebowała. Wtedy
zrobiła to, czego jeszcze nie zrobiła nigdy dotąd — objęła go za szyję i pocałowała w poli-
czek. Usta jej leciusieńko pachniały miętą. Mario przymknął oczy, czując potrzebę wniknię-
cia ze spuszczonymi powiekami w ten zapach i smak. Wtedy pocałunek powrócił, gwałto-
wniejszy, jakby pełen skargi.
Nie wiedział, czy oddał go jej, może pozostał w bezruchu cicho i biernie chłonąc w
siebie Delię w ciemnym salonie. Usiadła do fortepianu, czego już od dawna nie robiła, i po-
prosiła, żeby jutro znowu przyszedł. Nigdy jeszcze nie mówili w ten sposób, nigdy jeszcze w
ten sposób nie milczeli. Mañarowie musieli coś podejrzewać, bo wkroczyli do pokoju wyma-
chując gazetami, podnieceni wiadomością o lotniku, który zaginął na Oceanie Atlantyckim.
Była to epoka, w której wiele samolotów ginęło nad Atlantykiem. Ktoś zapalił lampę, Delia,
zagniewana, odsunęła się od fortepianu, a Mariowi wydało się przez mgnienie oka, że jej gest
— ucieczka od światła — miał w sobie coś z oszalałej ucieczki stonogi, z jej nieprzytomnego
biegu po ścianie. Stojąc we framudze drzwi zaciskała i otwierała pięści, potem dopiero wró-
ciła, jakby zawstydzona, spod oka patrząc na Mañarów; patrzyła na nich spod oka i uśmie-
chała się do siebie.
Bez zdziwienia, raczej jak potwierdzenie czegoś, co przeczuwał, Mario uświadomił
sobie tego wieczoru kruchość spokoju Delii, wciąż przygniatający ją ciężar tej podwójnej
ś
mierci. Z Rolem w jakiś sposób pogodziła się, ale Hektor był przysłowiową kroplą prze-
pełniającą kielich, uderzeniem, które miażdży lustro. Z dawnej Delii pozostały tylko te nie-
szkodliwe manie, zabawianie się olejkami i zwierzętami, niejasne kontakty ze sprawami zwy-
kłymi, przyfruwanie motyli, zbliżanie się kotów, aura jej oddechu wiodącego w stronę śmie-
rci. Poprzysiągł sobie miłość i wyrozumiałość bez granic, lata troski o nią w jasnych poko-
jach, wśród parków odległych od wszelkich wspomnień, może nawet nie ożeni się z nią, po
prostu przedłuży ich spokojną miłość aż do chwili. gdy już nie będzie obawiała się trzeciej
ś
mierci jeszcze jednego narzeczonego przeznaczonego na stracenie.
Myślał, iż Mañarowie będą zadowoleni, że zaczął przynosić Delii olejki, tymczasem
naburmuszyli się unikając poruszania tego tematu, potem pogodzili się z tym, zadowalając się
wychodzeniem z pokoju, kiedy nadchodziła chwila kosztowania, jak zawsze w salonie wie-
czorem, kiedy to Mario zamykając oczy musiał określać — wśród wahań z powodu delika-
tności substancji — zapach odrobinki jakiegoś nowego miąższu, nowego cudeńka na platero-
wanym talerzyku.
W zamian za te atencje otrzymywał od Delii obietnice wspólnego kina, wspólnego
spaceru po Palermo. Wyczuwał, że Mañarowie pragnęli tego i cieszyli się za każdym razem,
kiedy udało mu się wyciągnąć ją z domu w sobotę po południu lub w niedzielę rano. Jak
gdyby woleli zostawać tam sami, żeby spokojnie słuchać radia albo grać w karty. Równocze-
ś
nie jednak zauważył niechęć Delii do wychodzenia, kiedy rodzice zostawali w domu. Jakko-
lwiek nie była smutna, gdy spacerowali we dwoje, była bezsprzecznie weselsza, gdy rodzice
im towarzyszyli; bawiło ją wszystko, interesowała się Wielką Wystawą Rolniczą, prosiła o
słodycze, przyjmowała zabawki, w które wpatrywała się bezustannie, męcząco, w czasie
powrotnej drogi. Świeże powietrze dobrze jej robiło, miała jaśniejszą cerę, pewniejszy krok.
Ż
ałował, że co wieczór wracała do swego laboratorium, że znowu zamykała się wśród wag i
obcążków. Cukierki absorbowały ją teraz tak dalece, że zaprzestała robienia likierów. Nato-
miast bardzo rzadko dawała mu do skosztowania swoje wyroby, rodzicom — wręcz nigdy;
Mario przypuszczał, że musieli odmówić jej próbowania wciąż nowych smaków woląc kupne
karmelki, a gdy Delia zostawiała na stole pudełko, nie zapraszając wprawdzie, ale tak jakby
zapraszała, wybierali najzwyklejsze, najprostsze, i to jeszcze często przekrawali je na pół,
ż
eby zbadać, czym były nadziane. Maria bawiło milczące niezadowolenie siedzącej przy
fortepianie Delii, jej pozorne, udawane roztargnienie. Dla niego chowała swoje nowalijki, w
ostatniej chwili wychodząc z kuchni z platerowanym talerzykiem w ręku. Któregoś dnia zapó-
ź
nili się jakoś i Delia pozwoliła mu iść za sobą do kuchni po parę nowych cukierków. Gdy
zapaliła światło, Mario zobaczył kota śpiącego w swoim kącie i karaluchy uciekające po
kaflowej podłodze. Pomyślał o kuchni w swoim domu, o tym, jak matka Celesta wysypywała
wszystkie progi żółtym proszkiem. Tego wieczoru w cukierkach wyczuwało się mokkę z ja-
kąś niedostrzegalną odrobiną soli, tak jakby w końcowym, najostatniejszym smaku ukrywała
się łza. Idiotyczne było to, co mu przeszło przez głowę, wspomnienie owych łez wylanych u
wyjścia na patio w noc śmierci Rola.
— Złota rybka jest smutna — powiedziała Delia wskazując akwarium pełne kamy-
czków i sztucznej roślinności. Przezroczysta rybka drzemała, rytmicznie otwierając i zamyka-
jąc pyszczek. Jej zimne oko patrzyło na Maria jak żyjąca perła. Pomyślał o oku, słonym jak
łza, które ślizgałoby się pod zębami.
— Trzeba by jej częściej zmieniać wodę — zaproponował.
— To na nic. Jest stara i chora. Jutro zdechnie.
Ta wróżba zabrzmiała mu w uszach jak powrót do czegoś złego, do znękanej żałobą
Delii z pierwszych czasów ich znajomości. To wszystko było jeszcze tak bliskie, stopień przy
wyjściu, most, zdjęcia Hektora niespodziewanie wyglądające spomiędzy pończoch i letnich
kombinacji. I zeschły kwiat z pogrzebu Rola przymocowany do obrazka na drzwiach szafy.
Przed wyjściem poprosił ją, żeby na jesieni została jego żoną. Delia nic nie odpowie-
działa, tylko patrzyła w podłogę salonu, jakby szukała na niej mrówki. Nigdy dotąd o tym nie
mówili; wyglądało na to, że Delia chce się z tym oswoić, pomyśleć, zanim da odpowiedź.
Nagle wyprostowała się i spojrzała na niego, oczy jej błyszczały, usta drżały lekko, była prze-
ś
liczna. Zrobiła ręką ruch niby magiczny znak, jakby otwarcie w powietrzu jakichś niewidzia-
lnych drzwi.
— Jesteś więc moim narzeczonym — powiedziała. — Jaki inny wydajesz mi się, jaki
zmieniony!
Matka Celesta przyjęła to do wiadomości bez słowa: odstawiła żelazko i przez cały
dzień nie ruszyła się ze swego pokoju, do którego bracia wchodzili jeden po drugim, wycho-
dząc każdy z nosem na kwintę i szklaneczką hesperidiny. Mario poszedł na mecz futbolowy,
wieczorem zaś zaniósł Delii bukiet róż. Mañarowie czekali na niego w salonie, uściskali go,
powiedzieli, co było do powiedzenia, otworzyło się butelkę porto, pogryzało się ciasteczka.
Teraz traktowali go już intymnie, równocześnie jednak nastąpiło jakieś oddalenie: tracili pro-
stotę przyjacielskich stosunków, zaczynając patrzeć na siebie jak krewni, jak ludzie, którzy
wiedzą o sobie wszystko od najwcześniejszego dzieciństwa. Mario ucałował Delię, mamę
Mañara, ściskając swojego przyszłego teścia chciał go poprosić o zaufanie do siebie jako do
nowego filaru rodzinnego ogniska, ale jakoś nie znalazł odpowiednich słów. Widać było, że
Mañarowie także byliby chcieli coś mu powiedzieć i nie odważyli się. Wymachując gazetami
powrócili do swych pokoi, a Mario został z Delią i fortepianem, z Delią i indyjską pieśnią o
miłości.
W czasie tych kilku tygodni narzeczeństwa był parę razy o krok od tego, żeby umówić
się z ojcem Delii poza domem i powiedzieć mu o anonimach. Potem wydało mu się to okru-
tne i niepotrzebne, jako że nic nie można było zrobić przeciw tym łajdakom, którzy uwzięli
się prześladować go. Najpaskudniejszy anonim przyszedł w którąś sobotę w południe, w nie-
bieskiej kopercie, i Mario nie mógł oderwać oczu od fotografii Hektora z „Ostatnich Wiado-
mości” i zdań podkreślonych niebieskim atramentem. „Tylko wielka rozpacz mogła przy-
wieść go do samobójstwa” — zeznaje rodzina zmarłego. Przeszło mu przez myśl, że nikt z
rodziny Hektora nigdy więcej nie zjawił się u Mañarów. Może byli zaraz po jego śmierci...
Przypomniała mu się złota rybka i to, co mu mówili Mañarowie, że Delia dostała ją od matki
Hektora. Złota rybka, która zdechła w dniu oznaczonym przez Delię. Tylko wielka rozpacz
mogła przywieść go do samobójstwa. Spalił kopertę, spalił wycinek, przebiegł myślą ewentu-
alnych autorów anonimu i obiecał sobie pomówić o wszystkim szczerze z Delią, aby w sobie
samym oczyścić ją z tych nitek babiego lata, z niedopuszczalnego przesączania się choćby
cząsteczki tych plotek. W pięć dni później (nie rozmawiał ani z Delią, ani z Mañarami)
nadszedł następny. Na niebieskim kartoniku była nie wiadomo dlaczego gwiazdeczka, a
potem: „Na Pana miejscu uważałbym na ten stopień u wejścia.” Z koperty unosił się lekki
zapach migdałowego mydła. Mario zastanowił się, czy ta z góry używała migdałowego my-
dła, zdobył się nawet na tępą odwagę przeprowadzenia rewizji w komodach matki Celesty i
swojej siostry. Spalił i ten anonim i w dalszym ciągu nic Delii nie mówił. Było to w grudniu,
w czasie owych upałów, słynnych upałów lat dwudziestych. Codziennie po południu bywał
teraz u Delii, rozmawiali przechadzając się w ogródku na tyłach domu albo spacerując tam i z
powrotem po najbliższych ulicach. Wobec upału jedli mniej cukierków, nie żeby Delia zrezy-
gnowała ze swoich ambicji, ale jakoś mniej próbek przynosiła do salonu, wolała przechowy-
wać je w starych pudełkach, w foremkach przykrytych po wierzchu cieniutkim trawniczkiem
bibułki. Mario zauważył, że była niespokojna, pobudzona. Chwilami na rogach ulic rozgląda-
ła się dokoła, któregoś dnia na rogu Medrano i Rivadavii, przechodząc koło skrzynki do
listów, zrobiła gest, jakby chciała odepchnąć ją od siebie, z czego wywnioskował, że ją także
torturowano na odległość, że nie mówiąc sobie o niczym oboje znosili te same prześladowa-
nia.
Spotkał się z papą Mañara w kawiarni na rogu Cangallo i Pueyrredonu i, mimo że wła-
dował w niego moc piwa i frytek, nie udało mu się wyrwać go z podejrzliwej rezerwy, jakby z
obawy przed tym spotkaniem. Śmiejąc się powiedział mu, że nie ma zamiaru wyciągać od
niego pieniędzy, wreszcie wprost zaczął mówić o anonimach, o nerwowości Delii, o skrzynce
do listów na rogu Medrano i Rivadavii.
— Wiem, że jak tylko się pobierzemy, skończą się te świństwa. Ale chciałbym, żeby
państwo mi pomogli, żeby ją ochraniali. To może zrobić jej wielką krzywdę. Jest taka delika-
tna, taka wrażliwa.
— Chciałeś powiedzieć, że boisz się, że zwariuje? To chciałeś powiedzieć?
— Nie, nie o to mi chodzi. Ale jeżeli dostaje takie same anonimy jak ja, jeżeli to ukry-
wa, jeżeli to wszystko zbiera się w niej...
— Co ty tam wiesz o Delii. Anonimy ma... chciałem powiedzieć, że nic to ją nie
obchodzi. Jest twardsza, niż sobie wyobrażasz.
— Przecież widać, że jest zdenerwowana, że coś ją gryzie — powiedział niepewnie
Mario.
— To nie dlatego. — Pił swoje piwo, jakby chciał, żeby stłumiło jego głos. — Przedtem
była taka sama. Już ja ją znam.
— Przed czym?
— Przed ich śmiercią, głuptasie. Płać no, bo mi się spieszy.
Mario chciał protestować, ale papa Mañara już wychodził. Z daleka machnął mu ręką
kierując się ku Once z nisko pochyloną głową. Mario nie odważył się iść za nim, nie odważył
się nawet myśleć o tym, co usłyszał. Był znowu sam, jak z początku: sam przeciwko matce
Celeście, przeciwko tej z góry, nawet przeciwko Mañarom. Tak, nawet przeciwko nim.
Delia widać czegoś się domyślała, bo przyjęła go jakaś inna, rozgadana i podchwytliwa.
Może Mañarowie powiedzieli jej o spotkaniu w kawiarni... Mario łudził się, że sama poruszy
ten temat, ale wybrała Rose Marie, Schumanna i tanga Pachego o synkopowanym, rąbanym
rytmie, aż do chwili gdy zapalając wszystkie światła Mañarowie wkroczyli z malagą i kruchy-
mi ciasteczkami. Mówiło się o Poli Negri, o zbrodni w Liniers, o częściowym zaćmieniu
słońca i o chorobie kota. Delia przypuszczała, że połknął trochę włosów z własnej sierści, że
to mu zaszkodziło, i zalecała olej rycynowy. Mañarowie przytakiwali, jakkolwiek nie wyglą-
dali na przekonanych. Wspominali jakiegoś weterynarza, jakiś napar z gorzkich ziółek.
Uważali, że najlepiej będzie, jeżeli zostawią go w ogrodzie, żeby sam wybierał sobie trawki,
które mu pomogą. Ale Delia była zdania, że od tego by umarł, że tylko olej rycynowy może
ewentualnie przedłużyć mu życie. Z rogu doszło wołanie gazeciarza i oboje Mañarowie
wybiegli po „Ostatnie Wiadomości”. Milczące spojrzenie Delii skłoniło Maria do zgaszenia
ś
wiatła, pozostała tylko lampka na stoliku w rogu, rzucająca jasne plamy na dywan o futury-
stycznym rysunku. Koło fortepianu światło było jakby przymglone.
Mario zapytał Delię o nowe stroje, o to, czy kompletuje swoją wyprawę, czy woli,
ażeby ich ślub odbył się w marcu czy też w maju. Czekał na chwilę odwagi, ażeby wspo-
mnieć o anonimach, ale lęk przed nietaktem, przed omyłką zatrzymywał go za każdym razem.
Delia siedziała koło niego na ciemnozielonej sofie, jej niebieska sukienka słabo odcinała się
w półcieniu. Kiedy chciał ją pocałować, poczuł, że cała zesztywniała.
— Mama jeszcze przyjdzie powiedzieć dobranoc. Poczekaj, aż się położą.
Na zewnątrz słychać było Mañarów, szelest gazety, rozmowę. Widać, nie chciało im się
spać tego wieczoru, było wpół do dwunastej, a oni jeszcze gadali. Delia wróciła do fortepian-
nu, z uporem grała nie kończące się kreolskie walce da capo al fine i jeszcze raz, i jeszcze,
ozdabiała je trylami i fioriturami w złym stylu, które jednak zachwycały Maria; dosiedziała
przy fortepianie aż do chwili, gdy rodzice przyszli powiedzieć im dobranoc prosząc, by się
nie zasiedzieli; teraz, kiedy należał już do rodziny, powinien bardziej niż kiedykolwiek dbać o
Delię, pilnować, żeby nie chodziła zbyt późno spać. Wreszcie odeszli, jakby wbrew woli, lecz
nie panując już nad sennością. Fale upału wtłaczały się do mieszkania przez drzwi wejściowe
i otwarte okno salonu. Mario chciał się napić wody i poszedł po nią do kuchni, jakkolwiek
Delia sama chciała mu ją przynieść i nawet jakby trochę się zirytowała. Kiedy wrócił, zastał
ją w oknie patrzącą na pustą ulicę, którą dawniej, pośród podobnej nocy — odchodzili Rolo i
Hektor. Strzęp księżycowego światła położył się na ziemi u jego stóp i odbijał w platerowa-
nym talerzyku, który trzymała w ręce niby drugi mniejszy księżyc. Nie chciała prosić Maria
w obecności rodziców, żeby skosztował cukierków, chciała, żeby zrozumiał, jak ją męczyły
ich stałe wymówki; zawsze uważali, że nadużywała jego dobroci prosząc go o ciągłe koszto-
wanie nowych przysmaków. Naturalnie, jeżeli nie miał ochoty... Ale do nikogo nie miała
takiego zaufania, oni byli absolutnie niezdolni do odróżnienia jednego smaku od drugiego.
Podawała mu cukierek z błagalnym gestem, lecz Mario zrozumiał już pragnienie, które kryło
się w jej głosie, teraz widział wszystko z jasnością, która nie pochodziła od księżyca, która
nie pochodziła nawet od Delii. Postawił szklankę na fortepianie (nie wypił jej w kuchni) i
wziął do ręki cukierek. Delia u jego boku czekała werdyktu dysząca, jakby całe jej szczęście
od tego zależało, milcząc, ale przynaglając go gestem, z rozszerzonymi oczami — a może to
były zaczajone w salonie cienie — z ciałem poruszającym się w miarę chwytania oddechu, bo
teraz z trudem chwytała oddech, dyszała... Mario podniósł cukierek do ust, już go miał
ugryźć... ale opuścił rękę; Delia jęczała, jakby nie mogła osiągnąć nadchodzącej, niewymo-
wnej rozkoszy... Wolną ręką Mario ścisnął lekko cukierek. Nie patrzył na niego, patrzył na
Delię, na jej twarz jak z gipsu, na tę odpychającą twarz pierrota w półcieniu. Palce jego
powoli przełamywały cukierek, światło księżyca oświetliło wyraźnie białawą masę karalucha,
jego pozbawione pancerza ciało otoczone pomieszanymi z miętą i marcepanem kawałkami
skrzydeł, nóg i utłuczonej skorupy.
Kiedy cisnął jej to w twarz, Delia zasłoniła oczy i zaczęła szlochać zdyszana, dusząc się
od czkawki, od krzyku rosnącego jak tej nocy, której umarł Rolo; wtedy palce Maria otoczyły
jej szyję, jakby chcąc ochronić ją od tego okropieństwa, które narastało w jej piersi, od tego
bulgotu łkań, jęków, śmiechu przerywanego skurczami. Chciał, by umilkła, tylko dlatego ją
dusił, by umilkła, ta z góry z pewnością już podsłuchiwała z drżeniem i rozkoszą, należało
zatem za wszelką cenę uciszyć Delię. Zza pleców, od strony kuchni, gdzie znalazł kota z
drzazgami wbitymi w oczy, jeszcze czołgającego się, aby zdechnąć w pokoju, dobiegały go
oddechy obojga Mañarów, którzy wstali z łóżek i ukryci w jadalni szpiegowali ich, Był
pewien, że słyszeli wszystko, że stali tam, za drzwiami, w mroku jadalni słysząc, jak uciszał
Delię. Zwolnił uścisk i pozwolił, aby osunęła się na sofę, zdławiona i sina, ale żywa. Słyszał
sapanie Mañarów i poczuł dla nich litość z powodu tylu rzeczy, z powodu Delii i faktu pozo-
stawienia jej im raz jeszcze żywej. Podobnie jak Hektor, jak Rolo, odchodził zostawiając im
ją. Zrobiło mu się bardzo żal Mañarów zaczajonych tam i mających nadzieję, że on — że ktoś
wreszcie — każe zamilknąć łkającej Delii, że wreszcie uciszy jej płacz.
BRAMY NIEBA
Wiadomość przyniósł o ósmej José-Maria; bez ogródek powiedział mi, że Celina wła-
ś
nie zakończyła życie. Przypominam sobie, że to zdanie „Celina właśnie zakończyła życie”
od razu uderzyło mnie trochę tak, jakby ona sama zadecydowała, kiedy miało się ono zakoń-
czyć. Było już późno, a José-Marii drżały usta, gdy mi o tym mówił.
— Mauro okropnie to przeżył, myślałem, że zwariuje. Chodźmy tam.
Musiałem skończyć notatki, w dodatku byłem umówiony z kimś na kolację. Załatwiłem
więc parę telefonów i poszedłem z José-Marią szukać taksówki. Mauro z Celiną mieszkali na
rogu Canning i Santa Fé, tak że w dziesięć minut byliśmy na miejscu. Z daleka zobaczyliśmy,
ż
e koło wejścia do ich domu ludzie zatrzymują się z twarzami zmieszanymi, jakby pełnymi
winy. Po drodze dowiedziałem się, że Celina zaczęła o szóstej wymiotować krwią, że Mauro
poleciał po lekarza, że jego matka tam była. Podobno lekarz właśnie zabierał się do wypisy-
wania długiej recepty, kiedy Celina otworzyła oczy i w nagłym ataku suchego kaszlu zakoń-
czyła życie.
— Musiałem przytrzymać Maura, zanim doktor nie wyszedł, bo chciał się na niego
rzucić. Pan wie, jaki jest, kiedy wyjdzie z nerwów.
Myślałem o Celinie, o ostatniej twarzy Celiny, która czekała na nas w domu. Prawie nie
zwróciłem uwagi na krzyki starych kobiet ani na rozgardiasz na patio, natomiast pamiętam, że
taksówka wybiła 2.60 i że szofer miał ceratową czapkę. Zobaczyłem paru chłopaków z paczki
Maura, czytających w drzwiach „La Razón”, dziewczynka w niebieskiej sukience trzymała w
objęciach biało-czarnego kota starannie wygładzając mu wąsy. Dalej — zaczynał się lament i
zaduch nie wietrzonego mieszkania.
— Idź no, poszukaj Maura — powiedziałem do José-Marii. — Przydałoby się, żeby
sobie teraz kropnął coś mocniejszego.
W kuchni krążyło już mate. Velorio * organizowało się samo: twarze, napoje, upał.
* Zwyczaj czuwania przy zmarłym, w czasie którego częstuje się gości. (Przyp. tłum.)
Było nie do wiary, jak teraz, kiedy Celina nie żyła, sąsiedzi byli skłonni porzucić wszystko,
do audycji „zgaduj-zgaduli” włącznie, ażeby zebrać się na miejscu wypadku. Ktoś głośno
pociągnął mate przez bombillę *; kiedy przechodziłem koło kuchni kierując się do pokoju
zmarłej, Misia ** Martita i jeszcze jakaś kobieta spojrzały na mnie z ciemnej głębi, gdzie
łóżko zdawało się pływać w galaretowatej masie. Z ich min pełnych wyższości wynikało, że
właśnie zakończyły toaletę Celiny, nawet czuło się jeszcze w powietrzu lekki zapach octu.
— Biedna nasza kochana nieboszczka — powiedziała Misia Martita — proszę, panie
mecenasie, proszę, niech pan popatrzy, wygląda zupełnie, jakby spała...
Przełknąłem ochotę zwymyślania jej i zanurzyłem się w gorącym rosole pokoju. Już od
chwili patrzyłem na Celinę nie widząc jej, teraz pozwoliłem sobie zobaczyć jej włosy czarne i
proste nad niskim czołem, które połyskiwało jak masa perłowa na gitarze, i płaski, biały talerz
jej twarzy — nieodwracalnie ostatniej. Zrozumiałem, że nic tu po mnie, że odtąd ten pokój
należy do kobiet, do płaczek, które nadejdą nocą. Nawet Mauro nie mógł już spokojnie tam
wejść, aby usiąść przy Celinie, nawet Celina nie czekała już na niego; ten biało-czarny
przedmiot przechylał się od tej chwili na stronę płaczek, ich wariacjom poddawał swój nieru-
chomy, powracający refren. Więc Mauro, teraz należało raczej być z Maurem, który zostawał
po naszej stronie.
Między sypialnią a jadalnym kilku niemych wartowników stało w ciemnym przejściu
paląc papierosy. Peña, ten wariat Bazan, dwaj młodsi bracia Maura i jakiś nieokreślony
starzec ukłonili mi się z szacunkiem.
— Dziękuję, że pan przyszedł, mecenasie — powiedział któryś. — Pan zawsze taki
dobry dla biednego Maura.
— Przyjaciela poznaje się w biedzie — powiedział stary podając mi rękę, która wydała
mi się żywą sardynką.
Wszystko to działo się, a tymczasem ja raz jeszcze byłem z Maurem i Celiną w luna-
parku podczas karnawału 1942 roku; Celina na niebiesko, co tak nie pasowało do jej indiań-
skiego typu, Mauro w letnim, białym garniturze, a ja po sześciu whisky na większej bańce.
Lubiłem wychodzić z Maurem i Celiną, lubiłem z boku asystować ich twardemu, gorącemu
szczęściu. Im bardziej wyrzucano mi tego rodzaju przyjaźnie, tym bardziej się do nich zbliża-
łem (miałem takie swoje godziny, takie dni), ażeby brać udział w ich życiu, w tym życiu, o
którym oni sami nie mieli najmniejszego wyobrażenia.
Z pokoju wydarł się jęk, który, przeciskając się przez drzwi, wyrwał mnie z tego ich
tańca.
— To matka — oznajmił wariat-Bazan z niejaką satysfakcją.
„Znakomity przykład sylogistyki ubogich, pomyślałem, Celina nieżywa, matka przy-
chodzi, matka płacze.” Ohydne było takie myślenie, zawsze tylko myślałem, tam gdzie innym
wystarczało czuć. Przecież Mauro z Celiną nigdy nie byli moimi świnkami morskimi; kocha-
łem ich i kocham. Tyle że nigdy nie udało mi się dzielić ich prostoty, tyle że byłem zmuszony
ż
ywić się ich krwią. Nazywam się doktor Hardoy, jestem adwokatem, któremu nie wystarcza
Buenos Aires prawnicze, muzyczne ani też hippiczne i który stara się wnikać, jak może
najgłębiej, i w inne wnętrza. Wiem, że za tym kryje się ciekawość i notatki, które powoli
wypełniają moją kartotekę. Ale oni nie; Celina i Mauro nie.
— Kto by przypuszczał — usłyszałem Peñę. — Tak się zawinąć...
— Przecież wiesz, że była słaba na płuca.
— Tak, ale zawsze...
Bronili się przed tą rozkopaną ziemią. Słaba na płuca, no tak, ale zawsze... Celina także
z pewnością nie spodziewała się własnej śmierci, dla niej i dla Maura suchoty to było osłabie-
nie. Znowu zobaczyłem ją, z entuzjazmem wirującą w ramionach Maura, na balkonie orkie-
* Rurka, przez którą pije się mate. (Przyp. tłum.)
** Poufały, wiejski zwrot w odniesieniu do starszej kobiety, zamężnej albo wdowy. (Przyp. tłum.)
stra Canaro i zapach taniego pudru. Potem ze mną tańczyła machichę, tłum i upał na parkiecie
były nie do zniesienia. „Jak dobrze pan tańczy, Marcelo” — jakby nie mogło jej się pomieścić
w głowie, że adwokat może znać pas machichy. Ani ona, ani Mauro nigdy nie mówili do
mnie po imieniu, ja do Maura zwracałem się per ty, ale do Celiny mówiłem: Pani, tak, jak ona
do mnie: Pan. Wiele ją kosztowało niemówienie do mnie per „mecenasie”, pewnie było jej
przyjemnie wymawiać ten tytuł przed innymi, mój przyjaciel mecenas. Poprosiłem Maura,
ż
eby jej to wyperswadował, wtedy zaczął się „Marcelo”. W ten sposób oni trochę się do mnie
zbliżyli, choć ja zostałem równie daleko jak dawniej. Nie pomogło wspólne chodzenie na
tańce, na boks ani na futbol (wiele lat temu Mauro grywał w „Racingu”), nie pomogło nawet
mate popijane w kuchni do późnej nocy. Kiedy sprawa skończyła się i wygrałem dla Maura
pięć tysięcy pesos, Celina pierwsza zwróciła się do mnie, żebyśmy nie tracili kontaktu, żebym
ich odwiedzał. Już wtedy nie była zdrowa, głos jej stale schrypnięty stawał się coraz słabszy.
Nocami kasłała, a Mauro kupował jej fitinę, co było zupełnym idiotyzmem, albo żelazo z
chininą, lekarstwa, których nazwy zna się z reklam i w które dzięki temu powoli zaczyna się
wierzyć.
Chodziliśmy razem na tańce, a ja patrzyłem na płynące w nich życie.
— Byłoby dobrze, żeby pan pogadał z Maurem - powiedział José-Maria, który niespo-
dziewanie wyrósł przy moim boku. — Dobrze mu to zrobi.
Poszedłem, przez cały czas myśląc o Celinie. Nieładnie to wyznać, ale w rzeczywistości
zbierałem do kupy wszystkie fiszki na jej temat, nigdy nie spisane, choć zawsze pod ręką.
Mauro płakał z odsłoniętą twarzą, bez najmniejszego wstydu, jak każde normalne zwierzę.
Brał mnie za ręce, które wilgotniały od jego nerwowego potu. Kiedy José-Maria zmuszał go
do następnego kieliszka ginu, przełykał go mlaskając pomiędzy jednym a drugim szlochem. I
zdania, to bezsensowne mamrotanie, w które wkładał całe swoje życie, niejasną świadomość
nieodwracalności tego, co się stało z Celiną; uczucie, że wyłącznie w niego to uderza. Nar-
cyzm wreszcie wybaczalny, upoważniony do zrobienia z siebie widowiska. Czułem obrzydze-
nie do Maura, jeszcze większe do siebie samego, zabrałem się więc do popijania taniego
koniaku, który palił mi wargi nie dając żadnej przyjemności.
Velorio rozkręciło się już na dobre, wszyscy, począwszy od Maura, zachowywali się
absolutnie bez zarzutu, nawet upalna noc była jak należy i zapraszała do pozostania na patio i
rozmów o naszej kochanej nieboszczce, na której nie zostawiono suchej nitki w oczekiwaniu
ś
witu.
Wszystko to miało miejsce w poniedziałek; potem musiałem pojechać do Rosario na
kongres adwokacki polegający na wzajemnym oklaskiwaniu się i piciu do nieprzytomności i
wróciłem w końcu tygodnia. W pociągu jechałem z dwiema tancerkami z Moulin-Rouge i
przypomniałem sobie młodszą, która udawała, że mnie nie zna. Całe rano myślałem o Celinie,
przy czym nie chodziło mi właściwie o jej śmierć, lecz raczej o przerwanie utartej już koleiny,
potrzebnego przyzwyczajenia. Widok tych dziewczyn przypomniał mi karierę Celiny i gest, z
jakim Mauro wyciągnął ją z budy Greka Kasidisa i zabrał do siebie: trzeba było być odwa-
ż
nym, aby oczekiwać czegokolwiek od tej kobiety. Wtedy właśnie go poznałem, zjawił się u
mnie w sprawie procesu swojej starej matki dotyczącego terenów w Sanagasta. Za drugim
razem przyszedł w towarzystwie Celiny, jeszcze zbyt jaskrawo umalowanej i poruszającej się
jak statek na fali, lecz już przytulonej do jego ramienia. Nietrudno było osądzić ich, docenić
agresywną prostotę Maura, jego nie wyznane starania, ażeby zdobyć Celinę, ażeby całkowicie
mieć ją dla siebie. Kiedy zacząłem ich widywać, wydało mi się, że to osiągnął, w każdym
razie na pozór, na co dzień — tak. Potem zrozumiałem więcej, zrozumiałem, że Celina wciąż
jeszcze wymykała mu się przez swoje kaprysy, przez namiętność do tańca, przez długie
dumania przy radio z porzuconym cerowaniem w rękach.
Któregoś zakrapianego winem wieczoru, kiedy „Racing” wygrał 4:1, usłyszałem jej
ś
piew i wtedy zrozumiałem, że ciągle jeszcze jest u Kasidisa, daleka od posiadania normalne-
go domu, daleka od Maura, straganiarza w halach Buenos Aires. Ażeby lepiej ją poznać,
przyklaskiwałem jej tanim gustom, bywaliśmy we troje w dziesiątkach miejsc, pełnych
ogłuszających głośników, wrzącej pizzy, zatłuszczonych walających się po ziemi papierów. A
przecież Mauro wolał patio, gawędy z sąsiadami i mate. Ustępował jednak krok za krokiem,
poddawał się nie kapitulując. Wtedy Celina udawała, że to ona się poddaje, może zresztą rze-
czywiście już zaczynała zgadzać się wewnętrznie na rzadsze eskapady i częstsze pozostawa-
nie w domu. Sam namawiałem Maura, żeby ją zabierał na tańce, i wiem, że od początku była
mi za to wdzięczna. Kochali się i jej radość wystarczała na dwoje, czasami na troje.
Postanowiłem zafundować sobie kąpiel, zadzwonić do Nildy, że wstąpię po nią w
niedzielę w drodze na wyścigi, po czym nie odkładając iść do Maura. Zastałem go na patio,
palił i pociągał mate. Wzruszyło mnie, że miał dziury w podkoszulku, i na powitanie serde-
cznie poklepałem go po ramieniu. Wyglądał tak jak ostatnim razem przy grobie, kiedy to
rzucił garstkę ziemi i nagle cofnął się w tył, jakby go coś oślepiło. Ale w oczach miał jakiś
jaśniejszy błysk i znacząco ścisnął mi rękę.
— Dziękuję za odwiedziny. Czas mi się dłuży, Marcelo.
— Chodzisz do Hal czy cię ktoś zastępuje?
— Braciszek, ten co utyka na nogę. Nie mam odwagi iść i przez to tak mi się czas
wlecze.
— Na pewno. Potrzeba ci jakiejś rozrywki. Ubieraj się, to się przejdziemy po Palermo.
— Możemy się przejść. Bez różnicy.
Włożył granatowe ubranie, haftowany szalik i skropił się perfumami z flaszki Celiny.
Lubiłem jego sposób noszenia kapelusza, z podniesionym z jednej strony rondem, cwaniacki
krok, lekki i cichy. Z rezygnacją słuchałem o przyjaciołach poznawanych w biedzie, a przy
drugiej butelce piwa wywalił mi wszystko, co mu leżało na sercu. Siedzieliśmy przy stoliku w
głębi kawiarni, niemalże sami. Pozwalałem mu gadać, od czasu do czasu tylko dolewając pi-
wa. Nie przypominam sobie wszystkiego, co mówił, właściwie to było chyba ciągle to samo.
Pozostało mi w pamięci jedno zdanie: „Tu mi siedzi” i ruch palca wskazującego ku piersi,
jakby pokazywał medal albo miejsce, gdzie go boli.
— Chciałbym zapomnieć — mówił także. — Jak bądź... zalać się, iść do milongi *,
zerżnąć jakąkolwiek babę. Pan mnie rozumie, Marcelo, pan...
Wskazujący palec wznosił się tajemniczo, nagle zginał jak scyzoryk. Był już przygoto-
wany na przyjęcie wszystkiego i kiedy od niechcenia wymieniłem „Santa Fé Palace”, uznał,
ż
e tam pójdziemy, i spojrzawszy na zegarek pierwszy wstał. Szliśmy nie rozmawiając, wy-
kończeni upałem, lecz nietrudno było mi odgadnąć wciąż powracające zdziwienie Maura, że
w drodze na tańce nie czuje koło swego ramienia ciepłej radości Celiny.
— Nigdy nie byłem z nią w tym „Palace” — powiedział nagle — byłem tam sam, kiedy
jeszcze jej nie znałem. Mocno podejrzana milonga. Bywa pan tam?
W mojej kartotece mam niezgorszy opis „Santa Fé Palace”, które ani się tak nie nazy-
wa, ani nie leży przy Avenidzie Santa Fé, tyle że niedaleko od niej. Szkoda, że nic z tego nie
można naprawdę odmalować; ani skromnej, choć pełnej obiecujących afiszów fasady, ani
brudnej kasy, ani — jeszcze mniej — sutenerów, którzy zabijają czas staniem w progu i
mierzeniem wchodzących od stóp do głów. A dalej jeszcze gorzej; niby nic określonego, ale
właśnie chaos, zamieszanie rozwiązujące się w fałszywej kolejności: piekło, a potem jego
kręgi. Piekło „Japońskiego ogródka” z wejściem po 2.50 dla panów, po 0.50 dla „pań towa-
rzyszących”. Trzy źle rozdzielone „salony” — kryte patia, z których w pierwszym gra tipica,
w drugim caracteristica, w trzecim norteña, czyli orkiestra grająca melodie z północy kraju
* Popularny lokal, gdzie się tańczy.
ze śpiewakami malambo. Umieszczeni w środkowym kręgu (ja-Wergiliusz) słyszeliśmy
wszystkie trzy muzyki równocześnie i widzieli trzy kręgi tańczących. Można było albo
wybierać sobie według gustu, albo też przechodzić z jednego patia na drugie, od ginu do ginu,
szukając wolnych miejsc i kobiet.
— Nie najgorzej — powiedział Mauro wciąż zasmucony. — Szkoda, że upał. Przydały-
by się „wentelatory”.
(Do kartoteki: przestudiować według Ortegi stosunek ludu do techniki. Tam, gdzie nale-
ż
ałoby przewidywać szok, niespodziewanie następuje natychmiastowe przyswojenie i wyko-
rzystanie. Mauro mówił o klimatyzacji i superheterodynach z wyższością typową dla chłopa-
ków z Buenos Aires, którzy uważają, że wszystko im się należy.) Wziąłem go pod ramię i
zaprowadziłem do stolika, bo roztargniony patrzył na lożę, gdzie grała tipica, i na śpiewaka,
który obejmując dwiema rękami mikrofon z lekka nim kołysał. Zadowoleni oparliśmy się
łokciami o stolik, na którym stały dwa koniaki. Mauro wychylił swój jednym łykiem.
— To utrwala piwo. Ale tu, kurwa, tłok.
Zamówił drugi, dając mi okazję do zapomnienia o sobie i rozejrzenia się dokoła. Stół
był umieszczony tuż obok parkietu, po którego przeciwnej stronie stał rząd krzeseł pod długą
ś
cianą, gdzie bez przerwy przewalał się tłum kobiet o twarzach nieobecnych, tak charaktery-
stycznych dla fordanserek, które pracują albo się bawią. Nie rozmawiano wiele, tipica dobie-
gała do nas zupełnie wyraźnie, gęsta od bandoneonów, grana z przejęciem. Śpiewak przecią-
gał nostalgicznie, łącząc to, w poniekąd cudowny sposób, z rytmem raczej szybkim i rąba-
nym. Warkocze mojej małej, w walizce wiozę je... Czepiał się mikrofonu, jakby chciał wy-
miotować, z rodzajem ociężałej lubieżności, potrzeby wręcz organicznej. Chwilami dotykał
ustami chromoniklowej kratki, a z głośników dobywał się lepki głos Jam jest człowiekiem
honoru... Pomyślałem, że niezłym interesem byłoby wypuszczenie gumowej lalki z ukrytym
w brzuchu mikrofonem, którą śpiewak trzymałby w objęciach, aby tuląc ją, odpowiednio się
podniecać w czasie śpiewu. Choć to nie nadaje się do tang; do nich lepiej pasuje niklowy
krążek, tężcowy uśmiech metalu.
W tym miejscu muszę wyznać, że chadzałem do tej milongi z powodu potworów; w
ż
adnej innej nie bywa ich aż tyle naraz. Nadchodzą z biciem jedenastej, spływają z nieokre-
ś
lonych części miasta, powolne, spokojne, po jednym, po dwa, kobiety-karliczki o skośnych
oczach, faceci jak z Jawy czy z Mongolii, obciśnięci w czarne albo kraciaste ubrania, o
włosach twardych i czarnych, uczesanych z trudem za pomocą brylantyny, której kropelki
błyszczą w różowym i niebieskawym świetle; kobiety o olbrzymich, wysokich koafiurach,
które zmniejszają je, a równocześnie przyprawiają o dumę i zmęczenie. „Oni” noszą ostatnio
włosy gładkie, długie, lekko sfryzowane nad czołem lub wielkie kobiecopedkowate czuby,
zupełnie nie pasujące do ich brutalnych twarzy, do gestu zaczepnego, choć wstrzymywanego
w oczekiwaniu odpowiedniego momentu, do okazałych torsów i wąskich bioder. Poznają się i
podziwiają w milczeniu, nic po sobie nie pokazując; to ich zabawa, ich spotkanie, ich noc
kolorowych. (Fiszka do kartoteki: skąd wychodzą? Pod jaką postacią kryją się w dzień?
Jakież ponure tajemnice dają im tę odmienność, to przebranie?) Potwory obejmują się z po-
wagą, wirują powoli taniec po tańcu, bez słowa, nierzadko z zamkniętymi oczami, rozkoszu-
jąc się doborem, wzajemnym dopełnieniem. W przerwach z powrotem stają się sobą, chełp-
liwi faceci, kobiety jazgoczące przy stolikach, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wtedy samce
wpadają w złość i sam kiedyś byłem świadkiem policzka, który kompletnie zdemolował
koafiurę jakiejś biało ubranej i popijającej anyżówkę dziewczyny. No i jeszcze zapach: nie
można sobie wyobrazić potworów bez tego zapachu talku wsiąkającego w wilgotną skórę,
kwaśniejących owoców, które przywodzą na myśl pospieszną toaletę, mokrą szmatkę, którą
przeciera się twarz i skórę pod pachami. A potem to, co najważniejsze: woda kolońska,
rimmel i puder, cienka biała skorupka, przez którą przeświecają ciemne plamy. Tlenią się
także, usiłują zbierać złote kłosy z czarnej ziemi swych twarzy, studiują ruchy blondynek,
noszą zielone sukienki i przekonują same siebie o przydatności tego przeistoczenia pobłażli-
wie gardząc tymi, które bronią własnego koloru.
Patrząc spod oka na Maura studiowałem różnicę pomiędzy potworami a jego twarzą o
włoskich rysach, tą typową twarzą mieszkańca Buenos Aires, pozbawionego zarówno czarnej,
jak i indiańskiej domieszki, i nagle przypomniałem sobie Celinę, bliższą, dużo bliższą potwo-
rom aniżeli Mauro czy też ja. Przypuszczam, że Kasidis trzymał ją z myślą o gustach tych
nielicznych Metysów, którzy z rzadka zapuszczali się do jego kabaretu. Nigdy nie byłem u
Kasidisa za czasów Celiny, dopiero kiedyś później tam zaszedłem (żeby poznać miejsce,
gdzie pracowała, zanim Mauro ją wyciągnął) i zobaczyłem tylko białe: blondynki, brunetki,
ale białe.
— Bierze mnie chęć na tango — powiedział żałośnie Mauro. Miał już właściwie dosyć,
zanim się zabrał do czwartego kieliszka. Myślałem o Celinie, tak na swoim miejscu tutaj,
właśnie tutaj, gdzie Mauro nigdy jej nie przyprowadził. Anita Lozano kłaniała się ze swojej
loży dziękując za soczyste brawa publiczności. Słyszałem ją kiedyś, jak śpiewała w „Novel-
ty”, była jeszcze wtedy w modzie, dzisiaj jest stara i chuda, ale zachowała jakoś głos do tang.
Może nawet i lepszy niż dawniej, bo do swojego stylu canaille i słów zawsze pełnych
pretensji i żalu potrzebowała głosu trochę schrypniętego, zawodzącego. Celina miewała taki
głos, kiedy wypiła; nagle odczułem, jak bardzo Santa Fé było Celiną, jej obecnością prawie że
nie do zniesienia.
Pozostanie z Maurem było błędem z jej strony. Wytrzymała to, bo go kochała, bo ją
wyciągnął z błota Kasidisa, uwolnił od kieliszków cukrzonej wody, które wypijała między
pierwszym uściskiem kolan klienta a jego ciężkim oddechem prosto w twarz i gdyby jednak
nie musiała pracować, byłaby tam chętnie pozostała. Widziało się po jej biodrach, po jej
ustach, że była urodzona do tanga, od stóp do głów stworzona do zabawy. Dlatego było ko-
nieczne, aby Mauro zabierał ją na tańce, widziałem, jak zmieniała się wchodząc na salę od fal
gorącego powietrza, od pierwszych akordów bandoneonów. Dopiero w tej minucie, sam bez
reszty zanurzony w Santa Fé, zmierzyłem wielkość Celiny, jej odwagę spłacenia Maura tymi
latami pichcenia i popijania mate na patio. Zrezygnowała z nieba swoich milong, z gorącej
namiętności do anyżówki i kreolskich walców. Niejako świadomie skazała się na Maura, na
ż
ycie Maura, zmieniwszy jego świat tylko na tyle, że od czasu do czasu wyprowadzał ją na
jakąś zabawę.
Mauro już obejmował jakąś wyższą od innych dziewczynę, cieniutką w pasie i wcale
niebrzydką. Jego wybór instynktowny, a przecież przemyślany, rozbawił mnie; mała była naj-
mniej „potworna” ze wszystkich. Wtedy wróciła do mnie myśl, że przecież Celina w jakiejś
mierze była takim właśnie potworem jak ci tutaj, tyle że w dzień i na innym terenie mniej się
to rzucało w oczy. Zastanowiłem się, czy Mauro to widział, i trochę się przestraszyłem, czy
nie będzie miał mi za złe, że przyprowadziłem go w miejsce, w którym wspomnienia wyra-
stały ze wszystkiego, jak włosy na ręku.
Tym razem nie było oklasków, a on podszedł z dziewczyną, która w oderwaniu od
tanga od razu wydawała się ogłupiała i zdyszana.
— Pani się zapozna z przyjacielem.
Wymieniliśmy nasze „bardzo mi przyjemnie” tak typowe dla Buenos Aires i bez
większych ceremonii napełniłem jej kieliszek. Tak mnie ucieszyło, że Mauro zanurza się w
atmosferze tej nocy, że nawet zamieniłem parę słów z dziewczyną, która nazywała się Emma
(co moim zdaniem nie pasuje do szczupłych). Mauro wyglądał na to, że go wzięło, i rozpra-
wiał o orkiestrach tym swoim krótkim i treściwym stylem, który tak lubię u niego. Emma
sypała nazwiskami śpiewaków, rozpływała się we wspomnieniach Villa Crespo i El Talara.
W tym momencie Anita Lozano zapowiedziała jakieś stare tango i wśród potworów, którzy
admirowali ją bez zastrzeżeń rozległy się krzyki i oklaski, przede wszystkim wśród tych z
prowincji. Mauro nie był aż tak zalany, żeby wszystko zapomnieć, toteż gdy orkiestra zaczęła
sobie torować drogę pełzaniem bandoneonów, spojrzał na mnie sztywny i napięty, jakby
nagle wróciła mu pamięć, a i ja poczułem się w „Racingu”, Mauro i Celina namiętnie objęci
w tym tangu, które nuciła później całą noc, nawet w drodze powrotnej w taksówce.
— Zatańczymy? — zapytała Emma głośno przełykając swoją grenadinę.
Mauro ani na nią nie spojrzał. Mam wrażenie, że w tej właśnie chwili spotkaliśmy się
gdzieś w najgłębszej głębi. Teraz (teraz, gdy to piszę) nie przychodzi mi na myśl żadne poró-
wnanie prócz tego: mając dwadzieścia lat rzuciłem się do basenu w „Sportivo Barracas”,
głęboko pod wodą spotkałem się z innym pływakiem i razem dotknęliśmy dna patrząc na
siebie poprzez wodę zieloną i cierpką. Mauro odsunął krzesło i oparł się jednym łokciem o
stół. Tak jak i ja patrzył na parkiet, a Emma siedziała między nami zagubiona i upokorzona,
pokrywając to pogryzaniem frytek. Właśnie Anita zaczynała śpiewać skandując, pary tańczy-
ły niemalże nie poruszając się i widać było, że słuchają słów z pożądaniem i rozpaczą, prze-
ż
ywając je w głębi serca. Twarze zwracały się ku loży, nawet wirując starały się nie tracić z
oczu Anity intymnie pochylonej do mikrofonu. Niektórzy poruszali ustami powtarzając
słowa, inni uśmiechali się bezmyślnie jakby gdzieś z daleka spoza siebie, a kiedy zakończyła
ach, jak, jak bardzo, jak straszliwie byłeś moim, a dzisiaj szukam cię i nie ma ciebie, wejściu
tutti bandoneonów odpowiedziała odnawiająca się gwałtowność tańca, wszystkie figury:
boczne mijanie się z twarzą przy twarzy i drobniutko przeplatane ósemki na środku parkietu.
Z wielu lał się pot, jakaś skośnooka, która wzrostem dostawała zaledwie do środkowego
guzika mojej marynarki, przeszła tuż koło stolika i zobaczyłem, jak woda spływała jej spod
włosów i ciekła przez kark, na którym, w tłuszczu, tworzył się jakby trochę bielszy rowek. Z
sąsiedniego salonu, gdzie smażyło się mięso na rusztach i tańczono rancherę, wydobywał się
dym, smażenina i papierosy tworzyły jakby niską chmurę, która zniekształcała twarze i tanie
malowidła na przeciwległej ścianie. Myślę, że moje cztery koniaki pomagały temu zjawisku.
Mauro z brodą opartą na ręku nieruchomo patrzył przed siebie. Wcale nas nie dziwiło, że tam,
w górze tango trwało i trwało bez końca; zauważyłem, że Mauro ze dwa razy rzucił okiem na
lożę, z której Anita poddawała orkiestrze rytm, ale potem znowu wbił oczy w tańczące pary.
Nie umiem tego wyrazić, ale wydawało mi się, że równocześnie idę za jego wzrokiem i wska-
zuję mu drogę. Nie patrząc na siebie, czuliśmy (myślę, że Mauro też czuł) wspólność tego
patrzenia, wzrok nasz padał na te same pary, na te same włosy i spodnie. Usłyszałem, że Em-
ma bąknęła coś, jakieś przepraszam, i przestrzeń między mną a Maurem stała się jaśniejsza,
jakkolwiek nie spojrzeliśmy na siebie. Na parkiet spłynęła chwila bezmiernej szczęśliwości,
westchnąłem z głębi piersi, jakbym się w nią włączał, i chyba Mauro westchnął także. Dym
był tak gęsty, że zamazywał twarze na środku parkietu, a po przeciwnej stronie zasłaniał
krzesła i postacie fordanserek. Ach, jak, jak bardzo, jak straszliwie byłeś moim... — trzeszczą-
cy megafon nadawał jakieś specyficzne brzmienie głosowi Anity, tancerze znowu zamierali w
bezruchu (wciąż jednak tańcząc), a Celina, która była teraz po prawej stronie, wyłaniała się z
dymu i posłusznie odwracała, tak jak nią obracał partner, ukazując nam profil, plecy, z kolei
drugi profil, unosząc w górę głowę, aby lepiej słyszeć muzykę. Mówię „Celina”, ale to była
ś
wiadomość bez zrozumienia, przecież była tu nie będąc, jakże można to było wtedy zrozu-
mieć. Stół zadrżał, wiedziałem, że to zadrżała ręka Maura, a może moja, ale nie czuliśmy
lęku, to było raczej zdumienie, radość, cios w żołądek. Przecież to był idiotyzm, poczucie
czegoś niemożliwego, co jednak trzymało nas i nie pozwalało się otrząsnąć. Celina wciąż
jeszcze była tutaj, nie widząca nas, pijąca swoje tango całą twarzą, którą żółtawe światło
dymu odmieniało, której przeczyło. Pierwsza lepsza z tych czarnych dziewczyn mogła być
bardziej do niej podobna niż w tej chwili ona sama do siebie, szczęście zmieniało ją w jakiś
okrutny sposób, nie mógłbym znieść takiej Celiny, jaką widziałem w tym momencie, w tym
tangu. Zostało mi dość przytomności, aby ogarnąć rozmiar zniszczenia jej przez to szczęście,
ekstazę i głupotę tej twarzy w owym wreszcie osiągniętym raju. Taką byłaby u Kasidisa,
gdyby nie praca i klienci. Nic już nie krępowało jej w tym niebie, które teraz bez reszty było
dla niej, całą skórą chłonęła szczęście, wracała do zakonu, dokąd Mauro nie mógł już za nią
podążyć. To był jej trudny raj nareszcie uzyskany, tango grane już tylko dla niej i jej podo-
bnych, nawet oklaski, które teraz, gdy Anita skończyła śpiewać, wybuchły brzękiem tłukące-
go się szkła, Celina tyłem, Celina z profilu, przed nią inne pary i dym.
Nie patrzyłem na Maura, nie chciałem, wracałem do siebie, a mój zwykły cynizm w
pośpiechu rozglądał się, jaką by tu przyjąć postawę. Wszystko zależało od tego, jak on do tej
sprawy podejdzie, więc siedziałem nie poruszając się, z oczami wbitymi w powoli pustosze-
jący parkiet.
— Zauważyłeś?
— Tak.
— Zauważyłeś, jaka była podobna?
Nie odpowiedziałem, ulga zaciążyła mi bardziej niż litość. Był z tej strony, biedny, był
z tej strony i już niezdolny uwierzyć w to, cośmy obaj razem widzieli. Zobaczyłem, jak
podniósł się i szedł przez parkiet krokiem pijanego, szukając kobiety podobnej do Celiny.
Pozostałem na miejscu, bez pośpiechu paląc papierosa, patrząc, jak chodzi tam i na powrót, i
wiedząc, że traci czas, że wróci załamany i spragniony nie znalazłszy wśród tych ludzi ani
wśród tego dymu bram nieba.
DALEKA
DZIENNIK ALINY REYES
12 stycznia
Dziś wieczorem znowu się to powtórzyło, a ja — tak zmęczona bransoletkami, kotylio-
nami, różowym szampanem i twarzą Renata Viñes, brr, tą twarzą bełkoczącej foki, tym
portretem Doriana Graya u schyłku życia. Położyłam się ze smakiem miętowych cukierków w
ustach, z Red Bank Boogie, z mamą zaziewaną i popielatą (taką, jaka bywa po balach, popie-
lata i zasypiająca, jakaś olbrzymia ryba, zupełnie nie ona).
I Nora, która twierdzi, że może zasnąć przy świetle, w hałasie, w samym środku nie
cierpiących zwłoki opowieści swojej na wpół rozebranej siostry! Szczęściary! Ja gaszę wszy-
stkie światła, gaszę ręce, z krzykiem zrzucam z siebie to, co dzienne, co ruchliwe, chcę spać,
a jestem jednym straszliwie rozdzwonionym dzwonem, falą, łańcuchem, który Rex wlecze za
sobą całymi nocami poprzez krzewy ligustru. Now I lay me down to sleep... * Muszę
powtarzać sobie wiersze albo szukać słów zaczynających się na „a”, a potem na „e”, z pięcio-
ma samogłoskami, z czterema, z dwiema i jedną spółgłoską (ile, era), z trzema spółgłoskami i
jedną samogłoską (krok, tran) i znowu wiersze, pełnia do kuźni weszła w mantyli z tuberoz
śnieżnych, chłopiec w nią patrzy i patrzy, chłopiec zapatrzył się w księżyc ** albo na przemian
trzy samogłoski i trzy spółgłoski: kabała, rowery, pogoda, Renata, ułamek, detale.
Tak spędzam całe godziny: z czterech, z trzech, z dwóch, a wreszcie palindromy łatwe,
jak: „kajak”, czy „on jadł? Daj no...” lub te trudne: „zakopane na pokaz”, „ser? Et, nie inte-
res.” Albo anagramy: „bar — rab”, „pilnie — lipnie.” „Tomasz — masz to.” „Alina Reyes —
Es la reina y...” *** Taki uroczy, bo otwiera drogę, bo nie ma zakończenia... Bo królowa i...
Nie. Ohydny. Ohydny, bo otwiera drogę tej, która nie jest królową i której w nocy
znowu nienawidzę. Tej, która jest Aliną Reyes, ale nie jest królową anagramu; która może
* Teraz kładę się spać. (Przyp. red.)
** Początkowe wiersze Romancy o księżycowej pełni Federico Garcia Lorki w przekładzie J.
Ficowskiego. (Przyp. red.)
*** Na zasadzie anagramu z „Alina Reyes” można ułożyć „Es la reina y...”, co znaczy „jest królową i...”
(Przyp. tłum.)
być czymkolwiek — żebraczką w Budapeszcie, pensjonariuszką domu publicznego w Jujuj,
służącą w Quetzaltenango, gdziekolwiek, daleko, i nie królowa, ale Alina Reyes i dlatego
wieczorem znowu się to powtórzyło: to uczucie i nienawiść.
20 stycznia
Czasem wiem, że jej zimno, że cierpi, że ją biją. I mogę tylko nienawidzić, nienawidzić
rąk, które powalają ją na ziemię, i jej nienawidzić, jej jeszcze bardziej za to, że ją biją, że jest
mną i że ją biją. Jakoś nie tak się tym przejmuję, kiedy śpię, kiedy sobie szyję suknię, albo
kiedy u mamy są goście, a ja podaję herbatę pani Regules lub małemu Rivas; wtedy jakoś
mniej mnie to obchodzi, jest to jakby moją osobistą sprawą, moją ze mną, a ona staje się
bardziej panią własnej niedoli, daleką i samotną — ale panią. Niech cierpi, niech zamarza!
Znoszę to tutaj razem z nią i mam uczucie, jakbym jej trochę pomagała. Tak jakbym skubała
szarpie dla żołnierza, który jeszcze nie został raniony, i cieszyła się tym, że przynoszę mu
ulgę z góry i na wszelki wypadek.
Niech cierpi. Całuję panią Regules, niosę herbatę małemu Rivas, a siebie oszczędzam,
zbieram siły. Mówię sobie: „Teraz przechodzę przez oblodzony most, teraz śnieg włazi mi
przez podarte buty.” Nie czuję tego, tylko wiem, że tak jest, że gdzieś przechodzę przez most
w tym samym momencie (chociaż nie wiem, czy w tym samym momencie), w którym mały
Rivas odbiera ode mnie herbatę z najuprzejmiejszym wyrazem swojej tępej gęby. Znoszę to
dobrze, bo jestem sama pośród tych bezsensownych ludzi; jakoś nie przejmuję się tym wszy-
stkim.
Nora zupełnie zgłupiała wczoraj wieczorem, powiedziała: „Co się z tobą dzieje?” A to
się działo tamtej, mnie — tam, daleko. Musiało się z nią dziać coś strasznego, bili ją czy była
chora akurat w chwili, kiedy Nora miała śpiewać Faurégo, a ja akompaniowałam, z wyrazem
szczęścia wpatrzona w Luisa opartego o fortepian, który tworzył wokół niego jakby ramę, on
— wpatrzony we mnie z twarzą wiernego pieska, wsłuchany w mające nadejść arpeggia, tak
blisko jedno drugiego i tacy zakochani! Najokropniejsze jest dowiadywać się o niej czegoś
nowego, akurat gdy tańczę z Luisem, gdy go całuję albo po prostu jestem obok niego. Bo
mnie, bo dalekiej — nie kochają. To jest ta część, której nie kochają, więc jak nie ma mnie
rozdzierać uczucie, że mnie biją albo że śnieg włazi mi przez podarte buty, gdy Luis tańczy ze
mną, a jego ręka w pasie wznosi się jak upał w południe, jak zapach gorzkich pomarańcz lub
bambusów na wietrze, a ją biją i nie mogę wytrzymać, i muszę powiedzieć Luisowi, że źle się
czuję, że to wilgoć, wilgoć tego śniegu, którego nie czuję, którego nie czuję, a który włazi mi
przez podarte buty.
25 stycznia
Oczywiście Nora przyszła i zrobiła mi scenę: „Ostatni raz mi akompaniowałaś, moja
droga. Skompromitowałyśmy się.” Co mi tam kompromitacja! Akompaniowałam jej, jak
umiałam, słyszałam ją jakby z daleka: Votre âme est un paysage choisi... * Widziałam moje
ręce na klawiszach, wyglądały, jakby dobrze grały, jakby uczciwie akompaniowały Norze.
Luis też patrzył na moje ręce chyba dlatego, że nie śmiał spojrzeć mi w twarz. Muszę wtedy
dziwnie wyglądać.
Biedna Noreczka, niech jej akompaniują inne. (To coraz bardziej przypomina karę; te-
raz już wiem, że spotyka mnie to wtedy, kiedy mam być szczęśliwa, kiedy jestem szczęśliwa,
kiedy Nora śpiewa Faurégo: wtedy wiem, że jestem tam i nie zostaje nic prócz nienawiści.)
W nocy
A czasem to jest jak czułość, nagła konieczna czułość ku tej, która nie jest królową i jest
tam gdzieś daleko. Miałabym ochotę zadepeszować do niej, posłać paczkę, wiedzieć, że jej
* Twoja dusza jest jak niezwykły krajobraz… (Przyp. red.)
dzieci są zdrowe albo że nie ma dzieci — bo wydaje mi się, że tam nie mam dzieci — że
potrzebuje pocieszenia, litości, cukierków. Tej nocy zasnęłam wymyślając telegramy, miejsca
spotkań. Będę czwartek stop czekaj most. Co za most? Wrażenie, które powraca, tak jak po-
wraca Budapeszt, jak wiara w żebraczkę z Budapesztu, gdzie musi być tyle mostów i topnie-
jącego śniegu... Więc zerwałam się, siadłam na łóżku, cała sztywna, i o mało nie zaczęłam
wyć, o mało nie zbudziłam mamy, o mało nie ugryzłam jej, żeby się obudziła. Od samego
tylko myślenia. To nawet wyrazić trudno: od samego myślenia, że gdybym rzeczywiście się
uparła, mogłabym natychmiast pojechać do Budapesztu. Albo do Jujuj, albo do Quetzaltena-
ngo. (Tych nazw poszukałam na poprzednich stronicach.) Nie mają żadnego znaczenia,
równie dobrze można by powiedzieć: Tres Aroyos, Kobe lub Florida 400. Tylko Budapeszt
pozostaje, bo tam jest zimno, bo tam mnie biją, tam znieważają. Tam (to mi się śniło, to tylko
sen, a przecież jak przylega, jak łączy się z jawą) jest ktoś, kto nazywa się Rod albo Erod,
albo Rodo, i to on mnie bije, a ja go kocham, nie wiem, czy kocham, ale pozwalam się bić, to
wraca co dzień, więc widać rzeczywiście go kocham.
Później
Kłamstwo. Znów śnił mi się Rod — może zrobiłam go z jakiejś kliszy snu, zużytej już i
do wyrzucenia. Nie ma Roda, a mnie tam dręczą, ale kto wie, czy to mężczyzna, czy roz-
wścieczona matka, czy samotność?
Pojechać i odszukać siebie. Powiedzieć Luisowi: „Weźmy ślub, zabierz mnie do Buda-
pesztu, na most, gdzie jest śnieg i ktoś...” Mówię sobie: „A jeżeli jestem tam?” (Bo wszystko
to myślę z ukrytą nadzieją nieuwierzenia w to do samego końca. Ale jeżeli jestem?) Jeżeli
jestem... Tylko wariatka mogłaby... Co za miodowy miesiąc...
28 stycznia
Przyszła mi do głowy dziwna myśl. Od trzech dni nie mam od niej żadnych wiadomo-
ś
ci. Więc może jej teraz nie biją albo udało jej się dostać jakieś okrycie. Posłać jej depeszę,
parę pończoch... Dziwna myśl przyszła mi do głowy. Przyjeżdżałam do straszliwego miasta.
było popołudnie. popołudnie zielonawe i wilgotne, takie, jakich nie bywa nigdy, jeżeli nie
pomóc im trochę wyobraźnią. Od strony Dobrina Stana na placu Skorda konie najeżone od
sopli, sztywni policjanci, dymiące bochny chleba, u okien grzywy wiatru. Przemierzać Dobri-
nę krokiem turysty, z planem w kieszeni mojego szarego kostiumu (na to zimno zostawić
płaszcz w Burglos!), aż do placu niedaleko rzeki, niemalże ponad rzeką grzmiącą od pękają-
cego lodu, a na niej barki i może jakiś zimorodek, który tam nazywa się pewnie sbunáia tjéno
albo i jeszcze gorzej.
Podejrzewałam, że za placykiem jest most. Pomyślałam tak i nie chciałam iść dalej.
Tego wieczoru był koncert Elsy Piaggio w Odeonie. Ubrałam się bez przekonania; przeczu-
wałam po tym wieczorze bezsenną noc. Ach, to myślenie po nocy... I kto wie, czybym się nie
zgubiła; kiedy się podróżuje w pamięci, wymyśla się nazwy, pamięta się je przez chwilę.
Dobrina Stana, sbunáia tjéno, Burglos... Ale skoro nie znam nazwy placu, to jest, jakbym
rzeczywiście przyjechała, znalazła się na jakimś placu w Budapeszcie i poczuła się zgubiona,
przez to że nie znam jego nazwy; bo tam, gdzie jest nazwa, jest plac.
Idę, mamo. Dopłyniemy bezboleśnie do twojego Bacha, do twojego Brahmsa. Droga
jest taka prosta. Bez placu, bez Burglos. Tu my — tam Elsa Piaggio. Jaka szkoda, że mi
przeszkodzili być na tym placu (chociaż to już nie jest pewne, to już była tylko myśl, a myśl
to przecież mniej niż nic) i wiedzieć, że za tym placem zaczyna się most.
W nocy
Zaczyna się, trwa. Pomiędzy finałem koncertu a pierwszym bisem znalazłam nazwę i
drogę. Plac Vladas, most Targowy. Placem Vladas doszłam do początku mostu to idąc szyb-
ciej, to zatrzymując się przy domach, przy wystawach, przy opatulonych dzieciach, przy
fontannach ozdobionych bohaterami w ośnieżonych pelerynach, Tadeo Alanko i Vladislas
Neroy, przy amatorach tokaju i cymbalistach. Między jednym a drugim Chopinem widziałam
ukłony biednej Elsy Piaggio, z mojego fotela wychodziło się wprost na plac, z którego było
wejście na most pomiędzy olbrzymimi kolumnami. Ale uwaga: to znów już tylko myślałam,
tak jak przestawiam Es la reina y... zamiast Alina Reyes albo jak wyobrażam sobie mamę u
Suarezów, a nie obok mnie w fotelu. Nie wolno dać się ogłupić, to są już tylko zabawy, moje
własne zabawy, moje królewskie zabawy. Królewskie, bo Alina... — dajmy spokój. Byle nie
tamto, nie to, że jej jest zimno albo że ją poniewierają. Robię to, bo tak mi się podoba, bo
mam ochotę śledzić tę myśl, żeby wiedzieć, dokąd doprowadzi, żeby dowiedzieć się, czy Luis
zabierze mnie do Budapesztu, jeżeli pobierzemy się i jeżeli poproszę, żeby mnie tam zabrał.
Łatwiej ruszyć na poszukiwanie tego mostu, na poszukiwanie siebie, gdy się już przeszło
połowę drogi. Wśród krzyków i oklasków, „Albeniz!”, brawa i „Polonez!”... Jakby to wszy-
stko miało jakiś sens, podczas gdy śnieg wraz z wiatrem popychają w przód, niby włochate
ręce, które objąwszy mnie wpół ciągną na środek mostu. (Łatwiej mówić w czasie teraźniej-
szym. To stało się o ósmej, gdy Elsa Piaggio grała swój trzeci bis, zdaje się, że Juliana
Aguirre czy też Carlosa Guastavino, coś pełnego łąk i ptaków.) Ale zhardziałam z czasem, nie
mam już dla niej żadnego szacunku. Przypominam sobie, że któregoś dnia pomyślałam: „Tam
mnie biją, tam śnieg włazi mi przez podarte buty i wiem to od razu; kiedy mi się to tam zda-
rza, wiem to w tej samej chwili. Ale dlaczego w tej samej chwili? Może dociera to do mnie
później? A może to jeszcze nie nastąpiło? Może zaczną ją bić za czternaście lat, a może już
jest krzyżem albo płytą na cmentarzu świętej Urszuli?” I to wydało mi się ładne, możliwe...
Co za idiotka... Bo gdzieś, poza tym, wpada się jednak zawsze w równoczesność. Gdyby rze-
czywiście wchodziła w tej chwili na most, wiem, że odczułabym to natychmiast, gdzie bym
była. Przypominam sobie, że zatrzymałam się, żeby popatrzeć na rzekę, która wyglądała jak
zwarzony majonez, uderzała o filary, rozwścieczona, rozdzwoniona i chłoszcząca. (To ja
myślałam.) Warto było przechylić się przez poręcz i czuć, słyszeć, jak tam w dole pęka lód.
Warto było zatrzymać się chwilę dla widoku, chwilę dla strachu rosnącego we mnie — a
może dlatego że byłam bez okrycia, że rozszalała się śnieżyca, a palto w hotelu? — Jestem
skromna, nic nie uderza mi do głowy, ale proszę, niech mi znajdą drugą, której by zdarzyło
się to samo: podróż na Węgry podczas koncertu w Odeonie! To może każdego przyprawić o
dreszcze, tutaj czy we Francji.
Ale mama ciągnęła mnie za rękaw, parter był już prawie pusty. Tu kończę, nie mam
ochoty przypominać sobie, o czym jeszcze myślałam. Zaszkodzi mi, jeżeli będę dalej to
wspominała. Bo to jest pewne, pewne. Myślałam o dziwnych rzeczach.
30 stycznia
Biedny Luis, co za idiotyzm żenić się ze mną. Nie wie, co bierze na siebie. Albo pod —
jak mówi Nora, która pozuje na intelektualnie wyemancypowaną.
31 stycznia
Pojedziemy tam. Był tak dalece za tym, że omal nie krzyknęłam. Zlękłam się, że zbyt
łatwo włącza się w tę grę. I nic nie wie, mały pioneczek w szachach, który nieświadomie
decyduje o wygranej. Luis, mały pioneczek przy boku swojej królowej. „Królowej i...”
7 lutego
Trzeba wyzdrowieć. Nie napiszę zakończenia tego, o czym myślałam na koncercie. Tej
nocy znowu czułam, że cierpiała. Wiem, że tam znowu mnie biją. Nie mogę nie wiedzieć o
tym, ale dość tych opowieści. Gdybym się była ograniczyła do notowania tego dla przyjemno-
ś
ci, po to, aby się wyładować... ale to było gorsze: w miarę odczytywania konieczność dowia-
dywania się, odnajdywania kluczy w każdym słowie rzucanym na papier po takiej nocy. Tak
jak myśl o placu, o pękającej rzece, o hałasie, a potem... Ale nie napiszę tego teraz, już nigdy
tego nie napiszę.
Pojechać tam i przekonać się, że to celibat mi ciążył, że to było tylko to, dwadzieścia
siedem lat bez mężczyzny. Teraz mam mojego szczeniaczka, mojego głuptaska, dość myśle-
nia, trzeba żyć, żyć jak najlepiej. Ale skoro zamykam ten dziennik — bo albo dziennik, albo
małżeństwo, to nie idzie w parze — nie chcę zostawić go bez powiedzenia tego w radości
nadziei, w nadziei radości: jedziemy tam, ale nie będzie tak, jak to sobie wyobrażałam w cza-
sie koncertu. (Piszę to i koniec z tym dziennikiem. Dla mojego dobra.) Spotkam ją na moście
i spojrzymy na siebie. W czasie koncertu miałam w uszach huk lodu pękającego tam w dole. I
nastąpi zwycięstwo królowej nad tym chorobliwym zrośnięciem, nad tą głuchą, niezawinioną
uzurpacją. Pochyli się, jeżeli to rzeczywiście jestem ja, stopi się w kręgu mojej światłości,
piękniejszym, prawdziwszym, gdy tylko znajdę się przy niej i położę jej rękę na ramieniu.
Alina Reyes de Araos przybyła wraz z mężem do Budapesztu 6 kwietnia. Zamieszkali
w hotelu Ritz. Było to na dwa miesiące przed ich rozwodem. Po południu następnego dnia
Alina wyszła, żeby poznać miasto i obejrzeć topnienie lodu. Tak lubiła chodzić sama — cie-
kawa i szybka — była w stu miejscach, jak gdyby czegoś szukając, ale nigdzie nie zatrzymy-
wała się dłużej pozostawiając swoim życzeniom możliwość wyboru i wypowiedzenia się w
szybkich zrywach, które przerzucały ją od sklepu do sklepu, z chodnika na chodnik, od jednej
wystawy do drugiej.
Znalazła most i szła nim ku środkowi, już teraz z trudem, bo pod śnieg i pod wiatr wie-
jący z dołu, znad Dunaju, który chwyta i chłoszcze. Czuła spódnicę oblepiającą jej uda (nie
była dość ciepło ubrana) i nagłą chęć, żeby wrócić, znaleźć się z powrotem w znajomym mie-
ś
cie. Na środku pustego mostu jakaś kobieta w łachmanach, o prostych, czarnych włosach
czekała z czymś nieruchomym i spragnionym w twarzy, w geście rąk jeszcze złożonych, lecz
już wyciągających się. Alina była koło niej powtarzając — teraz to wiedziała — jej ruchy,
mimikę, jak na próbie generalnej. Bez lęku, wreszcie uwolniona — pojęła to w okrutnym
dreszczu zimna i szczęścia równocześnie — podeszła do niej i wyciągnęła — ona także —
ręce, nie chcąc o niczym myśleć, a kobieta z mostu przytuliła się do niej i objęły się, sztywne,
milczące, na moście, wśród huku rzeki spękanej, walącej o filary.
Alinę uwierał zamek torebki, który siła uścisku wbijała jej między piersi w pełnym
słodyczy, przeciągającym się bólu. Przyciskała do siebie wychudzoną kobietę, czuła ją całko-
wicie, bez reszty, w swoim uścisku ze szczęściem, które wzrastało jak hymn, jak lot gołębi,
jak śpiewająca rzeka. Zamknęła oczy w idealnym zespoleniu się z tą drugą, odrzucając
wszelkie wrażenia zewnętrzne, światło, zmierzch, nagle zupełnie bez sił, choć pewna swojego
zwycięstwa nie dbającego o żadną celebrację, bo tak własnego, tak bardzo wyczekanego.
Wydało jej się, że któraś z nich cichutko płakała. Pewnie to była ona, bo poczuła, że ma
mokre policzki, a przełyk boli ją jak od uderzenia. Również i szyja, a niebawem i ramiona
uginające się pod bezmiarem zmęczenia. Gdy otworzyła oczy (może już krzyczała), zobaczy-
ła, że się rozłączyły. Wtedy rzeczywiście krzyknęła. Z zimna, bo śnieg właził jej przez poda-
rte buty, a także dlatego, że prześliczna w swym szarym kostiumie, z włosami trochę rozrzu-
conymi na wietrze, nie odwracając głowy szła Alina Reyes, szła w stronę placu, oddalała się,
odchodziła.
KONIEC ZABAWY
W upalne dni Letycja, Holanda i ja chodziłyśmy bawić się koło torów; tylko czekały-
ś
my, by mama i ciotka Ruth poszły na poobiednią drzemkę, żeby wymknąć się przez białą
furtkę. Mama i ciotka Ruth przeważnie były po zmywaniu bardzo zmęczone, szczególnie
kiedy we dwie z Holandą wycierałyśmy talerze, bo nie obywało się to bez kłótni, spadania na
ziemię łyżeczek, obrzucania się zrozumiałymi tylko dla nas zdaniami, jednym słowem nastro-
ju, w którym wśród zapachu Tłuszczu, miauczenia Joségo i półmroku kuchni zazwyczaj wy-
buchało ogólne zamieszanie, po którym nie pozostawało nam nic innego jak brać nogi za pas.
Holanda miała talent wywoływania tego rodzaju scen; na przykład umytą szklankę pakowała
z powrotem do zlewu albo, jak gdyby nigdy nic, wyjeżdżała z tym, że u Lozów są dwie
służące. Ja miałam inny system. Zwracałam uwagę ciotce Ruth, że jej spierzchną ręce, jeżeli
w dalszym ciągu będzie szorowała garnki, i że na pewno zrobiłaby lepiej biorąc się za szkla-
nki i talerze. Ponieważ to właśnie lubiła zmywać mama, zręcznie napuszczałam je na siebie.
Gdy już miałyśmy absolutnie powyżej uszu wszelkich rodzinnych rad i zaleceń, jako ostatnia
deska ratunku pozostawało oblanie kota ukropem. To był niezły numer, to parzenie kota,
który nie tylko że na zimne nie zaczął dmuchać, ale, co ciekawsze, przestał się bać nawet i
gorącej wody, wprost się pod nią podstawiał, wyginał grzbiet ku filiżance ukropu, no, widać
nie takiego prawdziwego ukropu, bo jakoś nigdy nie stracił ani kawałka sierści. Wreszcie
Troja stała w płomieniach, a my z Holandą korzystałyśmy z ogólnego zamieszania — ukoro-
nowanego cudownym h moll ciotki Ruth i biegiem mamy po szpicrutę — żeby zniknąć w
krytej galerii na tyłach domu, gdzie, czytając książki Ponsona du Terrail (rzecz nie do poję-
cia), czekała na nas Letycja.
Zazwyczaj mama goniła za nami przez chwilę, ale ochota, żeby dać nam w skórę, dość
szybko jej mijała, i zmęczona — spoza zaryglowanych drzwi błagałyśmy ją o przebaczenie
we wzruszających słowach — odchodziła powtarzając niezmiennie to samo zdanie: „Na ulicy
skończycie, podłe nasienie.”
Gdy wreszcie w domu nastawał spokój, a kot układał się pod cytrynowym drzewem na
swoją sjestę pełną zapachów i brzęczenia os, „kończyłyśmy” koło torów. Cichutko otwierały-
ś
my białą furtkę, a gdy zamykałyśmy ją za sobą, nagły wiatr czy też wolność chwytały nas za
ręce, obejmowały wpół i pchały przed siebie. Zaczynałyśmy biec i brałyśmy rozpęd, żeby
jednym susem znaleźć się na niewielkim kolejowym nasypie, skąd — niby z wierzchołka
ś
wiata — w milczeniu podziwiałyśmy nasze królestwo.
A królestwem naszym był długi łuk toru, podchodzący aż do krańca ogrodu. Nie było
tam nic poza żwirem, drewnianymi podkładami i podwójną linią szyn; naiwna, rzadka trawka
wyłaziła spomiędzy kamyków (składających się jak wiadomo z miki i kwarcu), które w po-
południowym słońcu błyszczały jak najprawdziwsze diamenty. Kiedy pochylałyśmy się, aby
dotknąć szyn (zawsze w pośpiechu — przystawanie tam było niebezpieczne nie tyle ze wzglę-
du na pociągi, ile na rodzinę, która mogłaby nas dojrzeć), żar kamieni bił nam w twarze i
kiedy człowiek podnosił się wśród wiejącego znad rzeki wiatru, wilgotne gorąco przyklejało
się do uszu i policzków. Lubiłyśmy schylać się zginając kolana, podnosić się i znowu schylać,
i, przechodząc w ten sposób z jednej strefy upału do drugiej, śledzić stopniowe zraszanie się
potem naszych twarzy. Raz dwa — i już byłyśmy kompletnie mokre. Wszystko to bez słowa,
patrząc tylko albo na znikające w oddali szyny, albo — z drugiej strony nasypu — na rzekę,
na mały skraweczek rzeki koloru białej kawy.
Po tym pierwszym zbadaniu naszego królestwa schodziłyśmy z nasypu i wracały w
wątły cień wierzb, przylepionych do muru otaczającego dom, w którym była biała furtka. To
była stolica królestwa, leśne miasto, siedziba naszych zabaw. Zaczynała Letycja. Była
najszczęśliwsza z nas, najbardziej wyróżniana. Nie musiała ani zmywać, ani słać łóżek, cały
dzień wolno jej było czytać albo kleić wycinanki, wieczorem, jeżeli miała na to ochotę, mogła
później chodzić spać, nie mówiąc o tym, że miała własny pokój, że jadała pyszne rosoły i że
w ogóle dobrze jej się działo. Powoli przyzwyczaiła się do tego, że we wszystkim była uprzy-
wilejowana, a na dodatek od ostatniego lata zaczęła przewodzić naszej zabawie, właściwie to
rządziła całym królestwem i zawsze pierwsza zabierała głos. Obie z Holandą stosowałyśmy
się do jej rozkazów bez słowa, właściwie nawet dosyć lubiłyśmy jej słuchać. Może długie
przemowy mamy na temat, jak powinnyśmy postępować z Letycją, wydały swoje owoce, a
może po prostu dostatecznie kochałyśmy ją, żeby mianować ją naszym wodzem. Szkoda, że
nie wyglądała na wodza, była najmniejsza z nas i taka chuda... Holanda też była chuda, a i ja
nigdy nie przekroczyłam pięćdziesięciu kilo, ale Letycja była najchudsza, w dodatku tym
rodzajem chudości, który rzuca się w oczy nawet w ubraniu, który od razu się poznaje po szyi
i uszach. Wszystko to pewnie przez te sztywne plecy, nawet nie mogła obrócić głowy i była
zupełnie podobna do ubranej w biały prasownik deski, no, takiej deski do prasowania, jak ta,
co stoi u Lozów, tą szerszą częścią oparta o ścianę. I właśnie ona nami rządziła.
Najbardziej lubiłam wyobrażać sobie, jak to któregoś dnia mama i ciotka Ruth dowia-
dują się o naszej zabawie. Co by to była za heca, gdyby nas nakryły! H moll i omdlenia, i
potok wielkich słów: „Ładnie się nam odpłacacie za tyle przywiązania i poświęcenia!”, no i
nie kończące się wspominanie osławionych kar, a na zakończenie przepowiednia, że wszy-
stkie trzy skończymy na ulicy. To ostatnie zawsze nas zdumiewało. Kończenie na ulicy wyda-
wało się rzeczą tak naturalną...
Najpierw Letycja robiła nam odliczankę; albo brało się kamień do ręki i liczyło do dwu-
dziestu, albo jakoś inaczej. Jeżeli to było z liczeniem do dwudziestu, to jeszcze wymyślały-
ś
my sobie parę innych dziewczynek i na niby włączałyśmy je do koła, żeby nie można było
oszukiwać. Jak odliczana kończyła się na takiej wymyślonej, to się ją wykluczało i znowu się
odliczało, aż skończyło się na którejś z nas. Potem z Holandą odwalałyśmy kamień i wyciąga-
łyśmy pudełko z ozdobami. Jeżeli wygrała Holanda, to Letycja i ja wybierałyśmy ozdoby.
Grało się w Posągi albo w Pozy. Pozy nie wymagały ozdób, natomiast bardzo wyrazistej mi-
miki, na przykład w Zazdrości trzeba było szczerzyć zęby, załamywać ręce i w ogóle wyglą-
dać na kompletnie „zzieleniałą”. Do Miłosierdzia najlepiej pasował anielski wyraz twarzy, z
oczami ku niebu i rękami podającymi coś — gałganek czy piłkę — niewidzialnej sierotce.
Wstyd i Strach były najłatwiejsze. Pretensja i Radość wymagały większego namysłu. Ozdoby
prawie wyłącznie zarezerwowane były dla Posągów, bo w stosunku do nich panowała jak
najdalej idąca swoboda. Ażeby Posąg się udał, każdy szczegół kostiumu musiał być starannie
obmyślony; „wychodząca” nie mogła wybierać tego, co będzie przedstawiała. Dwie pozostałe
omawiały między sobą plan i narzucały jej przez siebie wyznaczone ozdoby, w oparciu o
które musiała obmyślić Posąg, co urozmaicało, ale i utrudniało zabawę, gdyż otrzymywała
nieraz ozdoby tak różnorodne, że nie mogła ich w żaden sposób równocześnie wykorzystać.
Od jej pomysłowości zależało, jak dalece Posąg się uda. Z Pozami radziłyśmy sobie dużo
lepiej, ale Posągi bywały od czasu do czasu absolutnie katastrofalne.
Opisywane zdarzenia zaczęły się Bóg wie kiedy, wszystko jednak zmieniło się od dnia,
gdy z pociągu wyfrunął pierwszy liścik. Chyba nie muszę podkreślać, że nie byłyśmy jedyny-
mi świadkami Posągów; w takim wypadku cała zabawa byłaby nas szybko znudziła. Według
naszych reguł „wychodząca” powinna była ustawić się w dole nasypu, poza zasięgiem rzuca-
nego przez wierzby cienia, i czekać na pociąg z Tigre, przejeżdżający koło drugiej. W tej czę-
ś
ci Palermo pociągi jeżdżą dość szybko, więc nie wstydziłyśmy się robić Posągów ani Póz.
Mimo że zaledwie rozróżniałyśmy pasażerów, orientowałyśmy się, iż niektórzy spodziewali
się nas zobaczyć. Siwowłosy pan w szylkretowych okularach wystawiał głowę i kiwał nam
przez okno chusteczką, wracający na stopniach uczniowie często wykrzykiwali jakieś głup-
stwa, ale nieraz zdarzali się i tacy, którzy patrzyli na nas z wielką powagą.
Sam Posąg nie widział nic — i tak nie było łatwo stać bez ruchu — ale dwie pozostałe
spod wierzbowych gałęzi uważnie śledziły przyjęcie, jakiego doznawał.
„Tamto” wydarzyło się we wtorek; liścik upadł tuż koło Holandy, która tego dnia wcie-
lała Obmowę, i odbił się aż do mnie. Był to mały, drobno poskładany kawałeczek papieru,
przyczepiony do części dużej śruby. Pismo było męskie, niezbyt wyrobione, treść zaś nastę-
pująca: „Bardzo piękne są wasze posągi. Jestem w trzecim przedziale drugiego wagonu. Ariel
B.”
Jak na to, że przyczepienie papierka do śruby oraz rzucenie go w odpowiedniej chwili
było czynnością raczej skomplikowaną, treść wydała nam się dość sucha; mimo to byłyśmy
uszczęśliwione. Pociągnęłyśmy losy o liścik i ja wygrałam. Następnego dnia żadna nie chcia-
ła przedstawiać — wszystkie chciałyśmy obejrzeć Ariela B., ale z uwagi na to, że mógłby to
ź
le zrozumieć, ponownie pociągnęłyśmy losy, wygrała Letycja, a my ucieszyłyśmy się dla
niej, biedaczki, bo w Posągach była znakomita. Kiedy nie poruszała się, nie było widać kale-
ctwa, a miała dar ustawiania się w sposób niezwykle szlachetny. Z Póz wybierała zawsze
Szczodrobliwość, Miłosierdzie, Poświęcenie albo Ofiarę. Z Posągów — styl stojącej u nas w
salonie Wenus, którą ciotka Ruth nazywa „Wenus z Nino”. Wybrałyśmy jej najlepsze ozdoby,
bo zależało nam na tym, żeby wywarła na Arielu dobre wrażenie. Zarzuciłyśmy na nią spory
kawałek zielonego aksamitu niby tunikę, na głowie miała wianek z wierzbowych gałązek.
Przy sukience bez rękawów wyglądało to zupełnie po grecku. Letycja w cieniu powtarzała
przez chwilę swój numer, a Holanda i ja zadecydowałyśmy, że i my się ukażemy, i pozdrowi-
my Ariela dyskretnie, ale uprzejmie.
Letycja była rewelacyjna — ani drgnęła, kiedy nadjeżdżał pociąg. Ponieważ i tak nie
mogła odwrócić głowy, odrzuciła ją w tył, a ręce trzymała tak przylepione do ciała, że można
by przysiąc, że ich w ogóle nie miała. Gdyby nie zielona tunika — wykapana Wenus z Nino.
W trzecim przedziale zobaczyłyśmy młodego, jasnowłosego chłopca o jasnych oczach,
który na widok naszego pozdrowienia uśmiechnął się do nas szeroko. Choć już w sekundę
potem uniósł go pociąg, do czwartej omawiałyśmy kolor jego ubrania, czerwień krawata,
zastanawiałyśmy się, czy jest miły, czy też antypatyczny. W czwartek, gdy ja przedstawiałam
Zniechęcenie, dostałyśmy nowy liścik następującej treści: „Podobacie mi się wszystkie trzy.
Ariel.” Teraz wyglądał już przez okno i pozdrawiał nas ręką z uśmiechem. Uznałyśmy, że ma
osiemnaście lat, przeświadczone, że ma najwyżej szesnaście, i zadecydowałyśmy, iż wraca do
domu z angielskiego College'u. Najważniejszy w tym wszystkim był ten College, nie mogły-
ś
my znieść, żeby Ariel chodził do normalnej szkoły: od razu było widać, że to nie byle kto.
Holanda miała cholerne szczęście, wygrywając przez trzy dni z rzędu. Przechodziła
samą siebie. Odstawiła Rozczarowanie, Oszustwo i jeszcze szalenie trudny Posąg Tancerki,
przy czym musiała stać bez ruchu na jednej nodze od chwili, gdy pociąg wyłonił się spoza
zakrętu. Nazajutrz ja wygrałam i następnego dnia znowu ja. Właśnie przedstawiałam Zgrozę,
kiedy prawie w nos dostałam liścikiem, którego w pierwszej chwili nie zrozumiałyśmy:
„Najładniejszy ze wszystkich jest leniuszek.” Letycja zrozumiała to najpóźniej i odwróciła się
w pąsach, a Holanda i ja popatrzyłyśmy na siebie trochę zirytowane. W przystępie złości
uznałyśmy Ariela za idiotę, ale przecież nie można było tego powiedzieć Letycji; z tym
kalectwem i tak miała dosyć, a w dodatku była taka przewrażliwiona. Nie powiedziała nic, ale
widać uznała, że bilecik był dla niej, bo go schowała; tego dnia wróciłyśmy do domu bez
słowa, a wieczorem nie bawiłyśmy się ze sobą. Przy stole Letycja była bardzo wesoła, oczy
jej błyszczały, a mama spoglądała wymownie na ciotkę Ruth, jakby biorąc ją na świadka tej
radości; Letycja właśnie skończyła nową wzmacniającą kurację, która najwidoczniej zdziałała
cuda.
Przed zaśnięciem omówiłyśmy wszystko z Holandą. List Ariela nie miał większego
znaczenia; co tam można zobaczyć z jadącego pociągu..., ale uznałyśmy, że Letycja wykorzy-
stywała sytuację: wiedziała, że nie powie jej się ani słowa (gdy w rodzinie trafia się jakieś
wrodzone kalectwo, aby nie dotknąć chorego, wszyscy poczynając od niego samego udają, że
nic o tym nie wiedzą lub raczej że nie wiedzą, iż wiedzą o tym pozostali); ale nie należało
przesadzać, a zachowanie Letycji przy stole i przywłaszczenie sobie biletu — to już rzeczy-
wiście przechodziło granice. Tej nocy znowu miałam mój koszmarny sen o pociągach; o
ś
wicie wałęsałam się po olbrzymich stacjach pełnych rozgałęziających się torów i zwrotnic, z
daleka widziałam czerwone światła nadjeżdżających parowozów, z lękiem zastanawiałam się,
po której stronie przejedzie pociąg — na prawo ode mnie czy na lewo. Równocześnie z tyłu
zagrażał mi jakiś pośpieszny albo, co gorsza, pociąg w ostatniej chwili skierowany na inne
szyny, który pędził wprost na mnie. Ale rano to wszystko wywietrzało mi z głowy, bo Letycja
obudziła się z takimi bólami, że w ogóle nie mogła się ubrać i trzeba jej było pomagać.
Wywnioskowałyśmy, że żałuje tego, co zrobiła wczoraj, i postarałyśmy się być dla niej dobre;
wytłumaczyłyśmy jej, iż miała bóle dlatego, że za dużo chodziła, i może byłoby dla niej le-
piej, gdyby jeden dzień przeleżała z książką. Nic nam nie odpowiedziała, ale zeszła do stoło-
wego na obiad, a na zapytanie mamy odparła, że czuje się dobrze i plecy jej nie bolą. Mówiąc
to patrzyła na nas.
Wprawdzie tego popołudnia los padł na mnie, ale coś mnie napadło i powiedziałam
Letycji, że mogę jej odstąpić moją kolejkę, naturalnie nie tłumacząc dlaczego. Skoro on ją
woli — niech się jej napatrzy do syta. Z losowania wypadło, że Posąg, więc wybrałyśmy jej
dodatki stosunkowo proste, żeby nie musiała sobie łamać głowy, a ona zdecydowała się na
Chińską Księżniczkę — oczy spuszczone, rączki złożone, no tak, jak to mają w zwyczaju
chińskie księżniczki. Kiedy przejeżdżał pociąg, schowana w wierzbach Holanda odwróciła się
do niego tyłem, ale ja wyglądałam i spostrzegłam, że Ariel widział tylko Letycję, że wpatry-
wał się w nią aż do chwili, gdy pociąg znikł za zakrętem, o czym unieruchomiona w swojej
pozie Letycja nic nie wiedziała. Kiedy jednak przyszła, żeby usiąść z nami pod wierzbami,
zrozumiałyśmy, że tak nie było — przeciwnie — wiedziała i gdyby to było możliwe, została-
by w swoim stroju przez cały wieczór, przez całą noc.
W środę tylko my z Holandą ciągnęłyśmy losy, bo Letycja orzekła, że tak będzie
sprawiedliwie. Znowu wygrała szczęściara Holanda, ale liścik Ariela upadł koło mnie. W
pierwszym odruchu chciałam go podać Letycji, która patrzyła na mnie bez słowa, ale potem
doszłam do wniosku, że nie należy jej przewracać w głowie, i powoli zabrałam się do otwie-
rania go. Ariel oznajmiał, iż nazajutrz wysiądzie na najbliższym przystanku i przyjdzie do nas
po nasypie, by chwilę porozmawiać. Napisane to było okropnie, ale ostatnie zdanie mu się
udało: „Moje najniższe uszanowania dla wszystkich trzech Posągów.” Podpis był nagryzmo-
lony, ale świadczył o indywidualności.
Podczas gdy zdejmowałyśmy z Holandy ozdoby, które miała na sobie, Letycja spojrzała
na mnie parę razy. Przeczytałam im list, ale nikt ani słowem nie odezwał się na ten temat, co
było kłopotliwe, bo w końcu Ariel miał przecież przyjechać, trzeba więc było pomyśleć o tym
i ostatecznie coś zadecydować. Gdyby się o tym dowiedziano w domu albo gdyby wyszpiego-
wała nas któraś z tych zawistnych karliczek Loza, murowanie byłaby dzika heca. Zresztą
milczenie między nami na taki temat samo przez się było dziwaczne i niezrozumiałe.
Pochowałyśmy przybrania i wróciłyśmy przez białą furtkę, w ogóle na siebie nie patrząc.
Mama zabrała Letycję na zastrzyk, a mnie i Holandzie ciotka Ruth kazała wykąpać
Joségo, więc mogłyśmy się swobodnie nagadać. Byłyśmy uszczęśliwione, że Ariel przyjdzie,
nigdy nie miałyśmy takich znajomych, Toto, nasz kuzyn, w ogóle się nie liczył — zmokła
kura, co zbiera święte obrazki i wierzy w pierwszą komunię — ale piekielnie denerwowały-
ś
my się, jak to wszystko wypadnie, co nie wyszło na zdrowie biednemu José, bo się nieźle
napił. Holanda pierwsza wzięła na odwagę i poruszyła problem Letycji. Nie wiedziałam, co o
tym myśleć: z jednej strony byłoby okropne, gdyby Ariel się w tym zorientował, z drugiej
jednak trzeba było raz nareszcie jakoś to ustalić, to wieczne poświęcanie się nie miało sensu.
Mimo wszystko byłabym wolała nie zranić Letycji; i tak miała już za swoje, a jeszcze ta nowa
kuracja i w ogóle wszystko razem.
Mama zaniepokoiła się, kiedy wieczorem zobaczyła nas milczące i spokojne. Powie-
działa, że to zastanawiające. Pogubiłyśmy języki czy co? Ale potem spojrzała na ciotkę Ruth i
doszły do wniosku, że najwidoczniej musiałyśmy coś grubo przeskrobać i mamy nieczyste
sumienia. Letycja prawie nic nie jadła, powiedziała, że ją boli i chciałaby iść do siebie poczy-
tać Rocambole. Choć Letycja bardzo tego nie lubi, Holanda wzięła ją pod rękę, a ja zaczęłam
robić na drutach, jak zawsze kiedy jestem zdenerwowana. Dwa razy byłam o włos od tego, by
iść na górę, bo umierałam z ciekawości, co one tam we dwie robią, ale zanim się zdecydowa-
łam, zeszła z ważną miną Holanda i usiadła koło mnie bez słowa czekając, aż mama z ciotką
Ruth sprzątną ze stołu. „Nic pójdzie jutro. Napisała list i powiedziała, żeby mu go dać, gdyby
się o nią dopytywał.” Uchyliła kieszeni fartucha pokazując mi bladoliliową kopertę. Potem
poszłyśmy wycierać statki i tego wieczoru zasnęłyśmy od razu, wyczerpane tyloma emocjami
i kąpielą Joségo.
Nazajutrz wypadała moja kolej pójścia na targ, więc przez całe rano nie widziałam
Letycji, która została w swoim pokoju. Przed obiadem poszłam do niej na górę; siedziała przy
oknie oparta o stertę poduszek trzymając w ręku dziewiąty tom Rocambole. Widać było, że
nie czuje się dobrze, mimo to śmiała się, opowiadając jakiś swój zabawny sen i jeszcze coś o
pszczole, która nie mogła ani rusz wylecieć z pokoju. Powiedziałam, że szkoda, iż nie będzie
mogła pójść z nami pod wierzby, ale mi to nie wyszło, jakoś trudno było zręcznie to wyrazić.
„Jak chcesz, to powiemy Arielowi, że się rozchorowałaś” — zaproponowałam, lecz kiwnęła
przecząco głową i nic nie odpowiedziała. Więc zaczęłam nalegać, żeby jednak poszła z nami,
a w końcu wzięłam na odwagę i powiedziałam jej, że nie powinna się bać, że prawdziwa
miłość nie zna przeszkód i takie różne, co czytałam w Skarbcu młodości, ale z każdą chwilą
trudniej było do niej mówić, patrzyła przez okno i wyglądało na to, że zaraz się rozpłacze. W
końcu powiedziałam, że mama na mnie czeka, i wyszłam. Obiad trwał bez końca, a Holanda
zarobiła po gębie od ciotki Ruth za sos pomidorowy na obrusie. Nawet nie wiem, kiedyśmy
się zawinęły z wycieraniem statków i już byłyśmy pod wierzbami, i rzucałyśmy się sobie w
objęcia, takie byłyśmy szczęśliwe, i nawet ciut o siebie nie zazdrosne. Holanda wyłożyła mi,
co należało mówić o naszej nauce, żeby zrobić dobre wrażenie na Arielu — zazwyczaj chło-
pcy z gimnazjum pogardzają dziewczynkami, które po szkole podstawowej idą tylko na kursy
kroju albo oprawiania książek.
Gdy o 2.08 nadjechał pociąg, zobaczyłyśmy, że Ariel macha do nas z entuzjazmem z
okna; my powitałyśmy go również, powiewając chusteczkami w kolorowe kwiatki. W parę
minut później zbliżał się już ku nam po nasypie. Był wyższy, niż nam się wydawało, i szaro
ubrany.
Już nie pamiętam, o czym była mowa na początku; mimo zdobycia się na liściki i wizy-
tę był nieśmiały i mówił tylko rzeczy rozsądne. Prawie od razu pochwalił nas za Posągi,
zapytał, jak się nazywamy, i dlaczego trzecia z nas nie przyszła. Holanda wytłumaczyła mu,
ż
e Letycja nie mogła przyjść, a on powiedział, że szkoda i że Letycja to bardzo piękne imię.
Potem mówił nam o swojej Szkole Sztuki Stosowanej — niestety nie był to angielski college
— i zapytał, czy mogłybyśmy pokazać mu ozdoby. Holanda uniosła kamień i pokazałyśmy
mu wszystkie stroje. Wyglądało na to, że go to interesuje, od czasu do czasu brał coś do ręki i
mówił: „To miała raz na sobie Letycja” albo: „to jest to ze wschodniej rzeźby” — chciał
powiedzieć z Chińskiej Księżniczki. Usiedliśmy pod wierzbą, był miły, ale roztargniony,
najwyraźniej zostawał z nami tylko przez uprzejmość. Kiedy rozmowa urywała się, Holanda
spoglądała na mnie, było nam głupio i miałyśmy ochotę uciec; w głębi duszy wolałybyśmy,
ż
eby Ariel w ogóle nie przyjeżdżał. Znowu zapytał, czy Letycja jest chora, Holanda spojrzała
na mnie i już myślałam, że wszystko wygarnie, ale powiedziała tylko, że Letycja nie mogła
przyjść; Ariel podniósł gałązkę i rysował nią na ziemi figury geometryczne, a od czasu do
czasu spoglądał na furtkę i nietrudno było zgadnąć, o czym myślał: tak że Holanda dobrze
chyba zrobiła podając mu bladoliliową kopertę. Zaskoczyło go to, chwilę siedział z kopertą w
ręku, a potem, gdy wytłumaczyłyśmy mu, że to list od Letycji, zaczerwienił się i schował go
wraz z kopertą do wewnętrznej kieszeni kurtki, nie chciał czytać przy nas. Prawie zaraz
potem powiedział, że wszystko bardzo mu się podobało i jest zadowolony, że przyszedł, ale
podał nam rękę jakoś miękko i niesympatycznie i chciałyśmy już tylko, żeby ta wizyta się
skończyła. Mimo to później długo myślałyśmy o jego szarych oczach i smutnym uśmiechu.
Przypominałyśmy też sobie sposób, w jaki nas pożegnał; powiedział „no to do kiedyś” —
nigdy nie słyszałyśmy w domu nic podobnego i wydało nam się to bardzo poetyczne.
Opowiedziałyśmy o wszystkim Letycji, która oczekiwała nas na patio pod drzewem
cytrynowym; miałam ochotę zapytać ją, co było w liście, ale coś mnie wstrzymywało, bo
zakleiła kopertę przed oddaniem listu Holandzie. Po prostu opisałyśmy Ariela i powiedziały-
ś
my, że bardzo się o nią dopytywał. Niełatwo było to ująć — przecież było to miłe i okrutne
zarazem. Zdawałyśmy sobie sprawę, że Letycja była bardzo szczęśliwa, choć równocześnie
walczyła ze łzami. Wreszcie poszłyśmy mówiąc, że ciotka Ruth nas potrzebuje, i zostawiły-
ś
my ją zamyśloną, zajętą obserwowaniem os na cytrynowym drzewie.
Przed pójściem spać Holanda szepnęła do mnie: „Zobaczysz, że od jutra koniec z naszą
zabawą.” Pomyliła się, ale niewiele; nazajutrz przy deserze Letycja dała nam wiadomy znak.
Poszłyśmy zmywać trochę zdziwione, a trochę złe; uznałyśmy to za duży tupet ze strony
Letycji, a w ogóle za rzecz bez sensu. Ona czekała na nas przy furtce, a kiedy znalazłyśmy się
pod wierzbami, nieprzytomne z przerażenia zobaczyłyśmy, że wyciąga z kieszeni perły
mamy, wszystkie pierścionki, nawet ten najpiękniejszy z rubinem ciotki Ruth. Ale Letycja ni-
czego się nie bała; powiedziała, że gdyby coś się stało, to bierze wszystko na siebie. „Bardzo
by mi na tym zależało, żebyście mi dziś odstąpiły waszą kolejkę”, dodała nie patrząc na nas.
Wyjęłyśmy wszystkie ozdoby, nagle zachciało się nam uszczęśliwić ją, zrobić jej przyje-
mność, mimo to w głębi serca jeszcze trochę miałyśmy jej to wszystko za złe. Ponieważ wy-
szło, że „Posąg”, powybierałyśmy jej ładne ozdoby i takie, co pasowały do biżuterii: pawie
pióra, żeby włożyła na włosy, kawałek futra z daleka wyglądający na srebrnego lisa i różowy
szal, z którego zrobiła sobie turban na głowę. Widać było, że bardzo się zastanawiała, że
próbowała wielu rozmaitych póz. Kiedy pociąg ukazał się na zakręcie, ustawiła się u podnóża
nasypu, a wszystkie klejnoty rozbłysły w słońcu. Podniosła w górę ramiona, jakby zamiast
Posągu chciała zrobić Pozę, rękami wskazywała niebo, odchyliła w tył głowę (przecież to
było wszystko, co mogła zrobić, biedactwo), wyginając się tak, że aż strach brał patrzeć.
Wyglądała cudownie. Był to najpiękniejszy Posąg, jaki kiedykolwiek zrobiła. Zobaczyłyśmy,
ż
e Ariel na nią patrzy; wychylony przez okno widział tylko ją, nie oderwał od niej oczu ani na
sekundę aż do chwili, gdy pociąg go uniósł. Nie wiem dlaczego, obie równocześnie
podbiegłyśmy do Letycji, żeby ją podtrzymać. Miała zamknięte oczy, po twarzy spływały jej
wielkie łzy. Odsunęła nas lekko, lecz mimo to pomogłyśmy jej zebrać klejnoty i włożyć je do
kieszeni; poszła sama ku domowi, podczas gdy my, po raz ostatni, zabrałyśmy się do chowa-
nia ozdób do wielkiego pudła pod kamieniem.
Wiedziałyśmy, co nastąpi, ale mimo to nazajutrz poszłyśmy we dwie pod wierzby
ś
cigane przestrogami ciotki Ruth, żeby nie hałasować i nie przeszkadzać Letycji, która miała
bóle i chciała spać.
Gdy nadjeżdżał pociąg, bez zdziwienia zobaczyłyśmy, że trzeci przedział był pusty.
Spojrzałyśmy na siebie z uśmiechem, wyobraziwszy sobie — na pół z ulgą, a na pół ze
złością — Ariela, siedzącego po przeciwnej stronie przedziału, bez ruchu, z szarymi oczami
zwróconymi ku rzece.
BABIE LATO
Nigdy nie będzie wiadomo, jak powinno się to opowiadać, w pierwszej czy drugiej
osobie liczby pojedynczej, w trzeciej liczby mnogiej czy też może stwarzając w miarę potrze-
by jakieś nowe formy, które zresztą i tak do niczego by się nie przydały. Gdyby można
powiedzieć: ja widzieliśmy, jak wschodził księżyc albo: boli mnie w głębi naszego oka, albo
jeszcze lepiej: ty, jasnowłosa kobieta to obłoki szybko płynące przed moimi twoimi jego
naszymi waszymi jej twarzami. Niech to wszyscy diabli.
Skoro jednak ma to zostać opowiedziane, byłoby najlepiej, gdyby maszyna (piszę na
maszynie) mogła napisać to sama, podczas gdy ja poszedłbym na piwo, i nie jest to przeno-
ś
nią, bo dziura, o której będzie mowa, jest również dziurą w maszynie, tyle że w innej, (w
Contaxie 1.1.2), a jest przecież bardzo prawdopodobne, że maszyna więcej wie o drugiej
maszynie niż ja, ty, ona (jasnowłosa) i obłoki.
Wprawdzie głupi ma szczęście, nie mam go jednak aż tyle, by móc we wszystko
uwierzyć, i wiem, że jeżeli sobie pójdę, mój Remington na stole ani drgnie pogrążony w tej
absolutnej nieruchomości, która charakteryzuje — gdy stoją spokojnie — rzeczy z natury
swej ruchome. Więc muszę sam pisać, bo jeżeli ma to zostać opowiedziane, ktoś musi pisać, a
może już lepiej, żebym to był ja, który jestem umarły, mniej zaangażowany od pozostałych,
ja, który widzę tylko chmury i mogę myśleć bez przeszkód, pisać bez przeszkód (oto płynie
jeszcze jedna, o szarych brzegach) i przypominać sobie bez przeszkód, ja, który jestem uma-
rły — (i żywy, nie mam przecież zamiaru nikogo nabierać, co i tak się okaże, gdy nadejdzie
odpowiednia chwila). Zaczynam więc (bo przecież trzeba jakoś zacząć) od najbardziej odle-
głego końca, czyli od początku, co w gruncie rzeczy jest jeszcze najlepszym sposobem opo-
wiadania.
Chociaż... Sam siebie zapytuję, dlaczego właściwie muszę to opowiedzieć? Ale gdyby
zacząć się pytać, po co się robi to, co się robi, gdyby zapytać nawet o to, dlaczego przyjęło się
zaproszenie na kolację (teraz przefruwa gołąb, a chyba i wróbel) albo dlaczego, gdy ktoś nam
opowie jakiś kawał, to człowieka tak długo łaskocze w żołądku, dopóki nie opowie go w
biurze, i dopiero wtedy jest zadowolony, i może wrócić do pracy...
O ile wiem, nikt jeszcze nigdy tego nie wytłumaczył, tak że chyba najlepiej po prostu
opowiedzieć to bez żenady, w końcu nikt się nie wstydzi oddychać ani kłaść butów, są to
rzeczy normalne i dopiero, gdy zdarzy się coś niezwykłego, gdy w bucie znajdziemy pająka
albo gdy tak rzęzimy oddychając, jakbyśmy mieli w płucach tłuczone szkło, dopiero wtedy
omawia się to, opowiada kolegom w biurze albo lekarzowi: „Och, panie doktorze, za każdym
oddechem...” Trzeba to zrelacjonować, wyrzucić z siebie, pozbyć się tego głupiego łaskotania
w żołądku.
A skoro już mamy do tego przystąpić, uporządkujmy to jakoś i zejdźmy sobie po scho-
dach aż do niedzieli siódmego listopada, dokładnie miesiąc temu. Schodzi się te pięć pięter i
oto już jest niedziela nieprawdopodobnie słoneczna jak na listopad w Paryżu, taka, że miałoby
się ochotę połazić tu i tam, popatrzyć i zrobić parę zdjęć (bo byliśmy fotografami, jestem
fotografem).
Wiem, że najtrudniej będzie znaleźć sposób, w jaki należałoby to opowiedzieć, i nie
boję się tego powtarzać, bo w gruncie rzeczy nikt dobrze nie wie, kto opowiada, czy to ja, czy
to, co się zdarzyło, czy to, co przepływa (obłoki, czasem jakiś gołąb), czy po prostu opowia-
dam moją własną prawdę, ale w takim razie byłaby to prawda z gatunku tych łaskoczących w
ż
ołądku, z tych, od których chce się uciekać za każdą cenę, byle już raz z tym wszystkim
skończyć.
Opowiemy to powoli, w miarę pisania wszystko będzie się wyjaśniało. Jeżeli zostałbym
zastąpiony, jeżeli nie wiedziałbym, jak pisać dalej, jeżeli skończyłyby się chmury, a zaczęło
coś innego (bo przecież trudno nazwać „istnieniem” oglądanie bez przerwy przepływających
chmur lub przelatujących od czasu do czasu gołębi), jeżeliby cokolwiek z tego wszystkiego...
Co powinienem wstawić po tym „jeżeliby”, żeby prawidłowo zamknąć zdanie? Nic. Gdy
zacznę się pytać, nie powiem nic. Należy mówić. Może to, co powiem, stanie się czymś w
rodzaju odpowiedzi dla kogoś z tych, co mnie przeczytają.
Roberto Michel, pół-Francuz, a pół-Chilijczyk, tłumacz, a w wolnych chwilach foto-
graf-amator, w niedzielę, 7 listopada, roku, w którym się to wydarzyło (właśnie przepływają
jeszcze dwie, srebrzyste po brzegach), wyszedł ze swojego mieszkania pod numerem 11 przy
ulicy Monsieur-le-Prince. Od trzech tygodni męczył się nad tłumaczeniem Traktatu o kasacji
i apelacji, profesora uniwersytetu w Santiago, José Norberto Allende. W Paryżu rzadko bywa
wiatr, jeszcze rzadziej tak mocny, by na rogach ulic wznosić się trąbą w górę aż do okien i
tłuc o stare drewniane żaluzje, za którymi zdumione panie omawiają na wiele sposobów
zmienność pogody panującą w ostatnich latach. Ale ponieważ równocześnie z wiatrem świe-
ciło słońce, przyjaciel kotów, nic nie stało na przeszkodzie, aby pospacerować sobie nad Se-
kwaną i zrobić parę zdjęć Conciergerie i Sainte-Chapelle. Była zaledwie dziesiąta, wyliczy-
łem sobie, że około jedenastej będę miał możliwie najlepsze — z tych jesiennych — światło.
Ż
eby stracić trochę czasu, zeszedłem powoli ku wyspie Saint-Louis, a potem spacerowałem
po quai d'Anjou patrząc przez chwilę na Hôtel de Lauzun i recytując sobie jakiś fragment
Apollinaire'a, który zawsze mi przychodzi do głowy, kiedy mijam Hôtel de Lauzun (mimo że
właściwie powinienem był myśleć o innym poecie, ale Michel jest uparty), a kiedy nagle
opadł wiatr i słońce zrobiło się dwa razy większe (powinienem powiedzieć dwa razy cieplej-
sze, ale to przecież wszystko jedno), usiadłem na murku i poczułem się bardzo szczęśliwy
tego niedzielnego poranka.
Wśród wielu sposobów zwalczania nicości jednym z lepszych jest fotografowanie, któ-
rego powinno się uczyć od najmłodszych lat, wymaga bowiem skupienia, wyrabia poczucie
estetyki, oko i pewność ręki. Nie idzie przecież o polowanie na głupstwa, jak to robią reporte-
rzy, i o przyłapywanie sylwetek dygnitarzy wychodzących spod numeru 10, Downing Street,
niemniej jednak gdy się spaceruje z aparatem w ręce, ma się niemal obowiązek uważania, aby
nie stracić przelotnego odblasku słońca na starym kamieniu albo też biegnącej z rozplecio-
nymi warkoczami dziewczynki, która niesie chleb albo butelkę mleka. Michel wiedział, że
fotograf musi dostosować swój sposób patrzenia na świat do wymogów aparatu (teraz prze-
chodzi wielka chmura, prawie czarna), ale nie przejmował się tym, bo wystarczyło zostawić
Contaxa w domu, aby odzyskać swoje zwykłe roztargnione spojrzenie, obraz bez ramki, świa-
tło bez przesłony. Nawet w tej chwili („tej chwili” — co za głupie kłamstwo) siedziałem na
murku nad rzeką i patrzyłem na przepływające barki, białe i czarne, nie myśląc o nich „foto-
graficznie”, po prostu istniałem gubiąc się w ogólnym istnieniu rzeczy, nieruchomo płynąc
wraz z czasem. Wiatr ustał.
A potem poszedłem przez quai Bourbon aż do cypla wyspy, gdzie leży ów intymny pla-
cyk (intymny, dlatego że niewielki, nie dlatego że ukryty, przeciwnie, cały otwarty ku rzece i
słońcu), który diabelnie lubię. Nie było tam nikogo, poza jakąś parą, no i oczywiście gołę-
biami.
Jednym skokiem usiadłem na kamiennym obmurowaniu pozwalając słońcu otulić się,
spętać, wystawiając ku niemu twarz, uszy i obie ręce (rękawiczki schowałem do kieszeni).
Nie chciało mi się fotografować, więc żeby się jakoś zająć, zapaliłem papierosa. Mam wraże-
nie, że właśnie w chwili, w której zbliżałem do niego zapałkę, po raz pierwszy zobaczyłem
chłopca.
Ci, których wziąłem za parę, przypominali o wiele bardziej matkę z synem, jakkolwiek
zdawałem sobie sprawę, że nie jest to matka z synem, że jest to właśnie para w tym poto-
cznym znaczeniu, w jakim nazywamy parą dwoje ludzi opartych o balustradę lub obejmują-
cych się na ławce w parku. Nie miałem nic do roboty, było więc aż za dużo czasu, żeby za-
stanawiać się, dlaczego chłopiec był tak spłoszony jak źrebię lub zając; kładł ręce do kieszeni,
natychmiast je wyjmował jedną po drugiej, przegarniał włosy palcami, zmieniał pozycję,
przede wszystkim jednak — dlaczego się bał? Bo to, że się bał, ten strach dławiony przez
wstyd widziało się w każdym ruchu, tak jak i to, że marzył o tym, aby odwrócić się i uciec;
jego ciało oscylowało niejako na samej granicy tej ucieczki i tylko jakieś ostateczne, żałosne
poczucie ratowania pozorów jeszcze go od niej powstrzymywało.
To wszystko, zaledwie o pięć metrów ode mnie, było tak oczywiste — byliśmy sami,
wsparci o murek na końcu cypla wyspy — że z początku lęk chłopca przesłonił mi jasnowłosą
kobietę. Ale teraz, gdy wracam do tego myślą, widzę lepiej jej twarz w chwili, kiedy ją
odczytałem (odwróciła się tak nagle jak chorągiewka na dachu i jej oczy, jej oczy były), kiedy
niejasno przeczułem, co się dzieje, i pomyślałem, że warto zostać i popatrzyć. Jeżeli coko-
lwiek naprawdę umiem, to chyba patrzyć, choć wiem, że każde spojrzenie samo w sobie
zawiera fałsz, bo jest czymś, co najbardziej ze wszystkiego oddala się od nas samych, i to bez
ż
adnej gwarancji, podczas gdy węch... (ale Michel łatwo odchodzi od tematu, nie należy po-
zwalać mu na gadanie do woli). Przyjmując jednak z góry możliwość fałszu, można patrzyć;
należy tylko dobrze rozróżniać to, na co się patrzy, od tego, co się widzi, umieć obnażać rze-
czy z tego, co je przesłania. To wszystko nie jest łatwe.
Mam wrażenie, że obraz chłopca jawi się w mojej pamięci przed nim samym (co zresztą
wyjaśni się później), natomiast pewien jestem, że lepiej przypominam sobie ciało kobiety niż
jej ogólny obraz. Była szczupła, smukła, oba słowa źle dobrane, aby właściwie określić, jaką
była, ubrana w futro prawie czarne, prawie długie, prawie piękne. Cały wiatr owego ranka
(teraz był to zaledwie słaby podmuch i nie było zimno) przewiał jej jasne włosy, które otacza-
ły twarz, białą, a pełną cienia — znów niedobrane dwa słowa — i było się straszliwie bez-
bronnym i samotnym naprzeciw jej czarnych oczu, które spadały na wszystko jak dwa orły,
jak dwa salta w pustkę, jak dwa wytryski zielonej rzęsy. Niczego nie opisuję, raczej staram
się zrozumieć. Powiedziałem dwa wytryski zielonej rzęsy.
Bądźmy sprawiedliwi, chłopiec był dość dobrze ubrany, miał nawet żółte rękawiczki
(jakby ze starszego brata, studenta prawa albo socjologii), których palce zabawnie sterczały
mu z kieszeni. Przez dłuższą chwilę nie widziałem jego twarzy, zaledwie subtelny profil:
przerażony ptak, anioł Fra Filippo, ryż z mlekiem — i plecy wyrostka marzącego o tym, żeby
znać judo, wyrostka, który bił się raz czy dwa o jakąś ideę lub o swoją siostrę; czternaście,
może piętnaście lat, ubrany i karmiony przez rodziców, ale bez grosza w kieszeni, zmuszony
do naradzania się z kolegami, nim zamówi filiżankę kawy czy kieliszek koniaku albo kiedy
zechce kupić pudełko papierosów. Taki, co chodzi po ulicach myśląc o koleżankach, o tym,
ż
e poszłoby się na coś dobrego do kina, żeby kupić książkę, krawat lub butelkę likieru z
zielono-białą etykietką. W domu (byłby to dom na poziomie, z obiadem o dwunastej i roma-
ntycznymi pejzażami na ścianach, z ciemnym przedpokojem i mahoniową podstawką pod
parasole obok drzwi wejściowych) spadało na niego bez przerwy jak drobny deszczyk, że
czas na naukę, że nadzieja mamusi, że podobieństwo do tatusia, że list do cioci w Awinionie.
To go wyganiało na ulicę, gdzie (choć bez grosza) miał dla siebie całą rzekę i miasto taje-
mnicze swych piętnastu lat (ze znakami na bramach, z niepokojącymi kotami), torebkę frytek
za parę centymów, pornograficzne pismo złożone we czworo, samotność jak pustkę w kiesze-
niach, radosne spotkania, zapał do tylu spraw niezrozumiałych, lecz rozświetlonych wszech-
obejmującą miłością, gotowością podobną wiatrowi i ulicom.
Jest to biografia tego chłopca i każdego innego, ale dzięki obecności rozmawiającej z
nim jasnowłosej kobiety ten stawał się w moich oczach jedynym, wyizolowanym z otoczenia
(nudzi mnie wracanie wciąż do tego samego, ale znowu przepłynęły dwa obłoki postrzępione
na brzegach). Myślę, że tamtego ranka ani razu nie spojrzałem w niebo, bo tak szybko poczu-
łem, co się działo między chłopcem a kobietą, że mogłem tylko patrzyć na nich i czekać, i
patrzyć, i... A więc: chłopiec był zdenerwowany i bez wysiłku można było odgadnąć, co mia-
ło miejsce parę chwil, najwyżej pół godziny temu: doszedł do cypla wyspy, zobaczył kobietę,
zachwycił się nią. Na to czekała, bo od tego była; może zresztą chłopiec przyszedł wcześniej,
może zobaczyła go z balkonu albo z samochodu i wyszła mu naprzeciw rozpoczynając czym-
kolwiek rozmowę, od pierwszej chwili świadoma tego, że będzie się jej bał, że będzie chciał
uciekać, lecz pozostanie nieśmiały, a pozujący na zblazowanego poszukiwacza wesołych
przygód. Koniec był nietrudny do przewidzenia, wszystko działo się o pięć metrów przede
mną i każdy mógł wyobrazić sobie następne etapy tej gry, tej śmiesznej szermierki. Wdzięk
całej sceny polegał nie na tym, co się działo, lecz na przewidywaniach jej dalszego ciągu.
Chłopiec w końcu upozoruje jakieś spotkanie, jakiś czekający na niego obowiązek i odejdzie
niby lekko i beztrosko, w rzeczywistości zmieszany, potykając się niezdarnie, nagi pod ironi-
cznym spojrzeniem, które odprowadzi go do końca. A może właśnie zostanie, zafascynowany
lub po prostu niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy, a kobieta zacznie głaskać go po
twarzy, potarga mu włosy i mówiąc coś bez głosu weźmie go nagle pod rękę, chyba że on z
zuchwałością powoli zabarwiającą się pożądaniem, pragnieniem przygody zdecyduje się
objąć ją wpół i pocałować. Wszystko to mogło się zdarzyć, choć jeszcze nie zdarzyło się nic z
tego, czego siedzący na obmurowaniu Michel oczekiwał niemalże z perwersją, machinalnie
przygotowując aparat, żeby zrobić na samym cyplu wyspy malownicze zdjęcie tej niecodzien-
nej, mówiącej półsłówkami i wpatrzonej w siebie pary.
Dziwne, że w tej scenie (w tym niczym: w obecności kobiety i mężczyzny różniących
się wiekiem) była jakaś niepokojąca aura. Pomyślałem, że było to moją winą i że fotografia
— jeśli ją zrobię — wróci temu wszystkiemu właściwe, nieważne wymiary. Byłbym na przy-
kład miał ochotę wiedzieć, co myślał mężczyzna w szarym kapeluszu, siedzący przy kiero-
wnicy auta na nadbrzeżu prowadzącym do mostu, który czytał gazetę czy też może drzemał.
Dopiero co go odkryłem, bo ludzie w stojących samochodach niejako nikną, gubią się w tej
nędznej klatce pozbawionej piękności, którą nadaje im pęd i niebezpieczeństwo. A przecież
auto stało tam cały czas, tworząc (a może deformując) część wyspy. Samochód. Równie do-
brze mogłaby to być latarnia albo ławka. Za to wiatr, światło słońca, te sprawy zawsze nowe
dla skóry, dla oczu, były najbardziej obecne tak jak chłopiec, jak kobieta, znajdujący się tu dla
odmienienia wyglądu wyspy, dla pokazania mi jej pod nową postacią. Było zresztą możliwe,
ż
e człowiek z gazetą także obserwował to, co się działo, że tak jak ja odczuwał przewrotną
chęć oczekiwania na coś. Właśnie kobieta odwróciła się powoli, tak że chłopiec znalazł się
między nią a murkiem nabrzeża, i widziałem ich z profilu; był wyższy od niej, niewiele, ale
wyższy, a jednak to ona dominowała, jakby przerastała go (jej nagły śmiech — bicz z piór)
przygniatając tym, że była, że się uśmiechała, że przesuwała ręką w powietrzu. Na co czekać
dłużej z diafragmą na 16, z ujęciem, w które nie wchodzi ten ohydny czarny wóz, ale za to
drzewo właśnie potrzebne, żeby przełamać zbyt szarą płaszczyznę...
Podniosłem aparat na wysokość oczu udając, że nastawiam go na przestrzeń nie obej-
mującą ich, i trwałem w zasadzce pewien, że w końcu uchwycę ruch, który stanie się objawie-
niem, wyraz twarzy, który zdradzi wszystko, życie, któremu ruch nadaje rytm, a sztywny
obraz odbiera mu go, jeśli nie uda się nam uchwycić niedostrzegalnego ułamka prawdziwej
treści. Nie musiałem czekać długo. Kobieta kończyła omotywać chłopaka odbierając mu po
troszeczku ostatnie resztki wolności w powolnych, pełnych rozkoszy torturach. Wyobraziłem
sobie prawdopodobne zakończenie: (nadchodzi niewielka puchata chmurka, samotna na
całym niemal niebie), przewidziałem wejście do domu (zapewne parter pełen poduszek i
kotów), podejrzewałem przerażenie chłopca, jego rozpaczliwe wysiłki, by nie dać nic po
sobie poznać, aby wyglądało, że jest do tego przyzwyczajony. Zamykając oczy (jeżeli je za-
mknąłem) uporządkowałem tę scenę, kpiące pocałunki, kobietę, która łagodnie ogania się od
rąk udających, że — jak w romansach — zamierzają ją rozbierać na łóżku zakrytym blado-
liliowym edredonem, w zamian sama zmuszając go, aby pozwolił się rozebrać — niby matka
i syn w żółtawym świetle opalizującej lampy, po czym może wszystko potoczyłoby się jak
zawsze, może zaś właśnie zupełnie inaczej i wtajemniczenie chłopca nie przekroczyłoby tych
długich wstępów, gdzie niezręczność, rozpaczliwe pieszczoty, wyścig rąk, kończą się rozma-
icie: niepodzieloną, samotną rozkoszą lub też odmową połączoną ze sztuką wyczerpania i
wytrącenia z równowagi zranionej niewinności. Łatwo mogło się to i tak skończyć. Może owa
kobieta wcale nie szukała w nim kochanka, może chciała nim zawładnąć dla celów, których
nie sposób odgadnąć, dla jakiejś okrutnej gry, smaku niezaspokojonej żądzy, potrzeby pod-
niecenia się dla kogoś innego, dla kogoś, kto w żadnym razie nie mógł być tym chłopcem.
Michel grzeszy nadmiarem literackości, buduje nierealne konstrukcje. Uwielbia wymy-
ś
lać postacie wyjątkowe, nietypowe dla rodzaju ludzkiego, monstra nie całkiem jednak odpy-
chające. A ta kobieta prosiła się o to, niemalże podawała klucze umożliwiające trafienie w se-
dno. Zanim odejdzie teraz zająwszy już na długie dni moje myśli (lubię bowiem przeżuwać),
trzeba działać nie tracąc ani chwili. Wszystko zmieściłem w wizjerze, drzewo, barierkę,
poranne słońce, i zrobiłem zdjęcie... nagle orientując się, że oboje zdali sobie z tego sprawę i
teraz patrzyli na mnie, on — zaskoczony, pytający, ona zaś zirytowana, wroga zarówno twa-
rzą, jak i ciałem, które poczuły się okradzione, sromotnie uwięzione w małym, chemicznym
obrazku.
Mógłbym to opowiedzieć bardzo dokładnie — nie warto. Kobieta zaczęła mówić, że
nikt nie ma prawa robić zdjęć bez pozwolenia, i zażądała, żebym jej zwrócił film. Wszystko
to paryskim akcentem, głosem suchym, jasnym, który podnosił się zarówno w barwie, jak w
tonie z każdym zdaniem. W sumie oddanie jej tego filmu było mi najzupełniej obojętne, ale
każdy, kto mnie zna, wie, że ze mną można wszystko — byle po dobremu. W rezultacie ogra-
niczyłem się do wygłoszenia opinii, że robienie zdjęć w miejscach publicznych nie tylko nie
jest zabronione, ale przeciwnie, cieszy się jak największym poparciem zarówno oficjalnym,
jak prywatnym. A podczas gdy to mówiłem, smakowałem perwersyjnie widok chłopca, który
się ociągał, tym samym że się nie ruszał pozostając w tyle, i nagle (rzecz wręcz nieprawdopo-
dobna) odwrócił się i zaczął biec; biedny wyobrażał sobie pewnie, że odchodzi z godnością,
w rzeczywistości jednak uciekał, przebiegł obok samochodu i znikł jak nitka babiego lata w
porannym powietrzu.
Ale babie lato w moim kraju ma jeszcze drugą nazwę, zwie się diabelską śliną i Michel
musiał znieść stek obelg, wśród których został nazwany bezczelnym idiotą, na co zareagował
uśmiechem, przeczącym ruchem głowy odpierając owe niezbyt wyszukane inwektywy.
Kiedy już zaczynało mnie to nużyć, nagle usłyszałem trzask drzwiczek samochodu.
Człowiek w szarym kapeluszu stał niedaleko i patrzył na nas. Dopiero wtedy zdałem sobie
sprawę, że on także grał jakąś rolę w tej komedii. Trzymając w ręku gazetę, którą niby przed-
tem czytał, zaczął iść ku nam. Najlepiej ze wszystkiego przypominam sobie grymas wykrzy-
wiający mu twarz, pokrywający ją zmarszczkami. Usta mu drżały i grymas przesuwał się z
jednej na drugą stronę warg jak coś żywego, niezależnego od jego woli, podczas gdy reszta
zupełnie nieruchoma była twarzą umęczonego klowna, człowieka bez kropli krwi, o skórze
zeschłej i zgaszonej, o głęboko osadzonych oczach, a dziurki od nosa były widoczne i czarne,
czarniejsze niż brwi, niż włosy, niż czarny krawat. Szedł ostrożnie, jakby bruk uwierał go w
stopy, zauważyłem lakierki o podeszwie tak cienkiej, że musiał odczuwać najmniejszą nieró-
wność ulicy. Nie wiem, dlaczego zeskoczyłem z murku, nie wiem, dlaczego zdecydowałem,
ż
e nie oddam im zdjęcia, że przeciwstawię się temu żądaniu, w którym wyczuwałem strach i
tchórzostwo. Pajac i kobieta radzili się siebie milczącym spojrzeniem. Stanowiliśmy wzór
trójkąta nie do zniesienia, czegoś, co musiało pęknąć z trzaskiem. Roześmiałem się im w nos i
odszedłem, łudzę się, że trochę wolniej od chłopca. Na wysokości pierwszych domów obok
ż
elaznego mostku odwróciłem się i spojrzałem na nich. Stali jak poprzednio, tyle że on
upuścił gazetę; wydało mi się, że kobieta oparta o kamienną barierę przesuwała ręką po
kamieniach klasycznym, absurdalnym gestem osaczonego, który szuka wyjścia.
Dalszy ciąg nastąpił tutaj, zaledwie przed chwilą, w pokoju na piątym piętrze. Minęło
wiele dni, zanim Michel wywołał zdjęcia z owej niedzieli. La Conciergerie i Sainte-Chapelle
wyszły tak, jak powinny były wyjść. Na filmie znalazł jeszcze parę fotografii, o których nie
pamiętał, nieudaną próbę uwiecznienia kota, niebezpiecznie zaczepionego o dach pisuaru, jak
również zdjęcie jasnowłosej kobiety z chłopcem. Negatyw był tak znakomity, że zrobił po-
większenie. Powiększenie było tak znakomite, że zrobił drugie, dużo większe, prawie wielko-
ś
ci plakatu. Nie przyszło mu do głowy (teraz obsesyjnie do tej myśli powraca), że jedynie
zdjęcia Conciergerie warte były aż takiego zachodu. Z całej rolki interesowała go tylko miga-
wka z cypla wyspy. Przypiął powiększenie na ścianie pokoju i pierwszego dnia spędził dłu-
ż
szą chwilę oglądając je i przypominając sobie, cały pochłonięty tą melancholijną czynnością
porównywania wspomnienia z utraconą rzeczywistością, wspomnienia skamieniałego jak
każda fotografia, na którym nie brakowało nic, na którym wręcz królowało „nic”, prawdziwy
podtekst tej sceny. Była kobieta, był chłopiec, nad ich głowami sztywne drzewo, niebo tak
nieruchome jak kamienie obmurowania, chmury połączone z kamieniami w jakąś nierozerwa-
lną całość (teraz płynie jedna z nich o wystrzępionych brzegach, płynie tak szybko jak czoło
burzy). Przez dwa pierwsze dni byłem w zgodzie z tym, co zrobiłem, począwszy od foto-
grafii, skończywszy na powiększeniu na ścianie, i nie zastanawiałem się nawet, dlaczego co
chwila przerywam tłumaczenie traktatu pana José Norberto Allende, ażeby napotkać twarz
kobiety, ciemne plamy muru. Pierwsze zaskoczenie było idiotyczne. Nigdy przedtem nie
przyszło mi do głowy, że jeżeli patrzymy wprost na jakieś zdjęcie, oczy znajdują się dokła-
dnie w punkcie obiektywu i powtarzają jego obraz. Jest to jedna z rzeczy wiadomych od
zawsze, nad którymi nikt się więcej nie zastanawia. Siedząc na krześle, z maszyną przed
nosem, patrzyłem na to zdjęcie o trzy metry przede mną i wtedy dopiero przyszło mi nagle do
głowy, że znajduję się dokładnie w miejscu obiektywu. To było dobre; bez wątpienia był to
najwłaściwszy sposób patrzenia, jakkolwiek oglądanie z boku mogło mieć swoje wdzięki, a
nawet prowadzić do jakichś odkryć. Co parę minut na przykład, gdy nie znajdowałem słów,
aby w równie pięknym francuskim wyrazić to, co José Norberto Allende wyrażał tak pięknie
po hiszpańsku, podnosiłem oczy na fotografię; czasem przyciągała mnie kobieta, czasem
chłopiec, czasem bruk, na którym suchy liść umieścił się tak, jakby specjalnie chciał upię-
kszyć nawet ten boczny odcinek zdjęcia. Odrywałem się więc od roboty i z przyjemnością
zanurzałem w ranek uwieczniony na fotografii, z ironią wywoływałem w sobie obraz wście-
kłości kobiety w chwili, w której żądała wydania filmu, komiczną i równocześnie patetyczną
ucieczkę chłopca, wejście na scenę człowieka o białej twarzy. W sumie byłem z siebie dość
zadowolony, jakkolwiek moje odejście nie było specjalnie błyskotliwe; skoro bowiem Fran-
cuzi zawsze znajdują na wszystko odpowiedź, właściwie nie wiem, dlaczego odszedłem nie
wygłosiwszy przedtem ognistej przemowy na temat przywilejów, prerogatyw oraz praw oby-
watela. Ale ważne, naprawdę ważne było to, że pomogłem małemu zwiać w porę (jeśli moje
domysły były słuszne, co nie zostało wprawdzie dowiedzione, czemu jednak jego ucieczka
dodawała prawdopodobieństwa). Mieszając się w nie swoje rzeczy dałem mu szanse rozsą-
dnego wykorzystania jego strachu; teraz z pewnością żałuje, czuje się zawstydzony i mało
męski, ale wszystko to jest lepsze niż towarzystwo kobiety zdolnej do patrzenia na niego w
sposób, w jaki ona patrzyła na niego na wyspie. Michel bywa niekiedy purytaninem i sądzi,
ż
e nie należy nikogo deprawować siłą. W gruncie rzeczy to zdjęcie było dobrym uczynkiem.
Ale nie dlatego, że było dobrym uczynkiem, patrzyłem na nie między jednym a drugim
ustępem mojej roboty. Wtedy nie wiedziałem, ani dlaczego na nie patrzyłem, ani dlaczego
umieściłem powiększenie na ścianie; może taki jest los rzeczy nieuniknionych, taki warunek
tego, by się dokonały. Mam wrażenie, że niedostrzegalne tajemnicze drżenie liści drzewa nie
zaalarmowało mnie, że w dalszym ciągu tłumaczyłem zaczęte zdanie, że nawet gładko je
zakończyłem. Przyzwyczajenia tkwią w nas jak rośliny w zielniku i w końcu powiększenie 60
X 80 podobne jest do ekranu, na którym wyświetlają film, gdzie na cyplu wyspy kobieta
rozmawia z chłopcem pod drzewem poruszającym nad ich głowami swymi zeschłymi liśćmi.
Ale ręce — to było już za dużo. Właśnie napisałem: Donc, la seconde clé réside dans la
nature intrinsèque des difficultés que les sociétés... * — gdy zobaczyłem, że dłoń kobiety
zaczyna się powoli, palec po palcu zamykać. Ze mnie nie zostało nic, francuskie zdanie, które
nigdy nie zostanie zakończone, spadająca na ziemię maszyna do pisania, krzesło, które skrzy-
pi i chwieje się, mgła. Mały schylił głowę jak bokser, który nie ma już siły i czeka na osta-
teczny cios; postawił kołnierz płaszcza i wyglądał bardziej niż kiedykolwiek na więźnia, na
* A zatem, druga zasada tkwi w wewnętrznej naturze trudności, które społeczeństwa… (Przyp. red.)
model ofiary czekającej na katastrofę. Teraz kobieta szeptała mu coś do ucha, a dłoń otwiera-
ła się, aby położyć się na jego policzku w nie kończącej się, powoli spalającej go pieszczocie.
Chłopiec wydawał się bardziej nieufny niż przerażony, raz i drugi rzucił okiem ponad jej
ramieniem, podczas gdy ona w dalszym ciągu mówiła tłumacząc mu coś, co go zmuszało do
patrzenia bez przerwy tam, gdzie — jak to dobrze wiedział Michel — stało auto, a w nim
człowiek w szarym kapeluszu, auto, którego świadomie nie objął zdjęciem, ale które teraz
odbijało się w oczach chłopca i (jakże teraz można o tym wątpić) w słowach kobiety, w
rękach kobiety, w podstawionej obecności kobiety, Kiedy zobaczyłem, że człowiek z auta
podszedł, stanął niedaleko i trzymając ręce w kieszeniach patrzył na nich z wyrazem równo-
cześnie zmęczonym i władczym właściciela pragnącego zagwizdać na psa, któremu już dosta-
tecznie pozwolił się wybiegać, zrozumiałem, jeżeli można to nazwać zrozumieniem, co było-
by się stało, co miało się stać, co musiało się stać w tym momencie między tymi ludźmi, tam,
gdzie się zjawiłem, aby z całą niewinnością obalić ich plany, które wtedy nie spełniły się, ale
które teraz się spełnią. To, co sobie wówczas wyobraziłem, było o wiele mniej straszne niż
rzeczywistość — ta kobieta, która nie dla własnej przyjemności tu była, która nie dla siebie
zachęcała i pieściła, nie ona miała bawić się roztarganym aniołkiem, igrać z jego przeraże-
niem, z jego budzącym pożądanie wdziękiem. Prawdziwy właściciel czekał, uśmiechnięty,
pewny swego. Nie on pierwszy posyłał kobietę w awangardzie, aby przyprowadziła mu jeńca
spętanego kwiatami. Reszta była tak prosta: auto, jakieś mieszkanie, trunki, podniecające
sztychy, spóźnione łzy, przebudzenie w piekle. A ja nie mogłem zrobić nic, tym razem nie
mogłem zrobić absolutnie nic! Moją siłą była fotografia, ta, na której teraz mścili się na mnie,
pokazując mi bez osłonek to, co zaraz nastąpi. Lecz fotografia została zrobiona, czas minął,
byliśmy daleko od siebie, deprawacja z pewnością dokonana, łzy wylane, a reszta — domysły
i smutek. Porządek rzeczy został odwrócony, to oni byli żywi, poruszali się, zdecydowani i
decydujący, kierowali się ku swojej przyszłości. Ja — z tej strony, więzień innego wymiaru
czasu, pokoju na piątym piętrze, nie wiedzący, kim była ta kobieta i ten człowiek, i to dzie-
cko, po prostu soczewka mojego aparatu, coś martwego, niezdolnego do żadnego działania.
Kpili ze mnie w żywe oczy w sposób najbardziej okrutny, wykorzystując moją impotencję,
aby dopiąć swego, bym zrozumiał, że chłopiec raz jeszcze spojrzy na ubielonego klowna i
tym razem zgodzi się na pieniądze albo oszustwo, a ja nie będę mógł mu krzyknąć, żeby
uciekał, ani ułatwić mu tej ucieczki zrobieniem nowej fotografii, tym małym skromniutkim
włączeniem się, które by jednakże zerwało pajęczynę diabelskiej śliny i perfum. Wszystko
miało zostać spełnione tu, w tej chwili, w absolutnej ciszy, która przewyższała zwykłą mate-
rialną ciszę, która napinała się, zbroiła.
Chyba krzyknąłem, wydaje mi się, że dziko krzyknąłem, i w tej samej sekundzie poczu-
łem, że się do nich zbliżam, dziesięć centymetrów, jeden krok, drugi, drzewo równomiernie
poruszało gałęziami na pierwszym planie, plama na murze znikła z obrazu, zwrócona ku mnie
zaskoczona twarz kobiety powiększała się, wtedy przesunąłem się odrobinę, chcę powiedzieć,
ż
e aparat przesunął się odrobinę i nie tracąc z pola widzenia kobiety zaczął się przybliżać do
mężczyzny patrzącego na mnie czarnymi otworami, które miał w miejscu oczu; w jego twa-
rzy było coś pomiędzy zdumieniem i wściekłością, patrzył, jakby chciał przygwoździć mnie
do powietrza, i w tym samym momencie zobaczyłem jeszcze, jakby poza polem widzenia,
olbrzymiego ptaka, który niemalże jednym ruchem skrzydeł przeleciał przed obrazem; i opa-
rłem się o ścianę pokoju, i byłem szczęśliwy, bo mały uciekł, bo widziałem, jak biegł, znowu
w polu widzenia, jak uciekał z włosami rozrzuconymi na wietrze, jak frunął nad wyspą, nad
mostkiem, jak zawracał ku miastu. Po raz drugi umykał im, po raz drugi ja pomagałem mu
umknąć; wracałem mu jego wątpliwy raj. Zadyszany stałem na wprost nich. Nie musiałem
podchodzić bliżej. Gra była skończona. Z postaci kobiety widziałem już tylko część ramienia
i kosmyk włosów, brutalnie obcięty przez brzeg fotografii. Ale naprzeciw mnie stał mężczy-
zna z na wpół otwartymi ustami, w których drgał czarny język, z wolna podnosił ręce wysta-
wiając je na pierwszy plan, jeszcze przez chwilę obraz był jasny i czysty, po czym już tylko
czarna masa, która przesłoniła wyspę, drzewo, zamknąłem oczy, nie chciałem już nic widzieć,
ukryłem twarz w rękach i wybuchnąłem płaczem, jak ostatni idiota.
Teraz przepływa wielka biała chmura, jak przez te wszystkie dni, przez ten cały
niezmierzony czas. To, co jeszcze jest do powiedzenia, to zawsze chmura, długie godziny
zupełnie jasnego nieba, przeczysty prostokąt przypięty szpilkami do mojej ściany. To właśnie
zobaczyłem, gdy otworzyłem oczy i otarłem je palcami: jasne niebo, a potem obłok, który
wypłynął z lewej strony, przez krótką chwilę płynął dostojnie i znikł na prawo. A potem inny,
a czasem dla odmiany wszystko szarzeje, wszystko staje się jedną ogromną chmurą i nagle
zaczyna się deszcz, przez długą chwilę pada na obrazie, jakieś łzy na opak, jakiś szloch, a
potem powoli robi się jaśniej, może wychodzi słońce i znowu pojawiają się chmury, po dwie,
po trzy. I gołębie, a i niekiedy jakiś zagubiony wróbel.
PRZYSŁUGA
Od jakiegoś czasu coraz mi trudniej rozpalać ogień. Zapałki nie są już takie jak dawniej,
teraz trzeba je trzymać chwilę główką na dół czekając, żeby płomień się wzmocnił, a drzewo
sprzedają wilgotne, i mimo że tak proszę Fryderyka, żeby mi przynosił suche szczapy, pa-
chnie wilgocią i nie chce się zająć. Od kiedy zaczęły mi się trząść ręce, wszystko mi dużo cię-
ż
ej przychodzi. Dawniej słałam łóżko w sekundę, a prześcieradła wyglądały jak spod żelazka.
Teraz muszę je obchodzić parę razy dookoła, a madame Beauchamp irytuje się, że nie po to
płaci mi od godziny, żebym traciła czas na wygładzanie fałd. A wszystko to dlatego, że mi się
trzęsą ręce, a i prześcieradła nie są już takie jak dawniej, ani takie ścisłe, ani takie grube.
Doktor Lebrun mówi, że nic mi nie jest, ale że powinnam bardzo uważać, nie przeziębiać się i
wcześnie chodzić spać. „A i tę szklaneczkę wina lepiej byłoby odstawić, madame Francinet,
tak samo jak i ten pernod co dzień przed południem.” Młody jest doktor Lebrun i jego pomy-
sły także dobre są dla młodych. Za moich czasów nikomu nie przychodziło do głowy, że wino
może szkodzić. W dodatku co ja tam piję... Przecież nie jak Germaine z trzeciego piętra ani
jak to chamisko Feliks, stolarz. Nie wiem, dlaczego przychodzi mi teraz na myśl monsieur
Bébé, tej nocy co zmusił mnie do wypicia szklaneczki whisky w kuchni u państwa Rosay,
tego dnia co było przyjęcie. Monsieur Bébé! Monsieur Bébé! Wtedy dużo jeszcze miałam sił,
jeszcze chodziłam z domu do domu pracować na godziny: do pana Renfelda, do sióstr, co
uczyły gry na skrzypcach i na fortepianie, do tylu rozmaitych domów, ale tylko do bardzo
porządnych. A teraz — dobrze, jak pójdę trzy razy w tygodniu do madame Beauchamp, a i to
chyba długo nie potrwa. Trzęsą mi się ręce, a madame Beauchamp gniewa się i już by mnie
więcej nie poleciła do madame Rosay, ani madame Rosay już by po mnie nie przyszła; ani
monsieur Bébé już nie spotkałby mnie teraz w kuchni. On — to już na pewno nie.
Wtedy kiedy pani Rosay przyszła do mnie do mieszkania, było dość późno, tak że
została tylko chwileczkę. Właściwie to mam jeden pokoik, ale ponieważ stoi w nim kuchenka
i te trochę mebli, które mi zostały po śmierci Georges'a, kiedy to wszystko likwidowałam,
wydaje mi się, że mam prawo nazywać to mieszkaniem.
W każdym razie mam trzy krzesła, a madame Rosay zdjęła rękawiczki, usiadła i
pochwaliła, że pokoik jest mały, ale milutki. Nie czułam się onieśmielona przez nią, tyle że
byłabym wolała być lepiej ubrana, bo akurat miałam na sobie tę zieloną spódnicę od sióstr,
ale madame Rosay na nic nie patrzyła, to znaczy niby patrzyła, ale zaraz przestawała, jakby
siłą odrywała wzrok od tego, na co patrzyła. Trochę marszczyła nos: może drażnił ją zapach
cebuli (ach, jak ja lubię cebulę!), a może siuśki biednego Minouche. Ale było mi przyjemnie,
ż
e przyszła, i powiedziałam jej to.
— Ja także cieszę się, że mi panią zarekomendowano, madame Francinet, bo taka
jestem zapracowana... — zmarszczyła nos, jakby ta praca brzydko pachniała. — Chciałabym,
ż
eby pani... to znaczy madame Beauchamp przypuszcza, że może mogłaby pani być wolna w
niedzielę wieczorem...
— Ależ oczywiście — powiedziałam. — Cóż mam do roboty w niedzielę po mszy? Na
chwilę wstępuję do Gustave'a, a potem...
— No to dobrze — powiedziała madame Rosay. — Jeżeli jest pani wolna w niedzielę,
to chciałabym, żeby pani przyszła do nas pomóc. Urządzamy przyjęcie.
— Przyjęcie? To wspaniale, madame Rosay...
Ale chyba jej się to nie spodobało, bo nagle wstała.
— Pomoże pani w kuchni, bo będzie sporo roboty. Jeżeli to możliwe, to proszę być o
siódmej. Mój kamerdyner wszystko pani objaśni.
— Dobrze, proszę pani.
— Oto mój adres — powiedziała madame Rosay podając mi kremowy bilet wizytowy.
— Czy pięćset franków wystarczy?
— Pięćset franków...
— Powiedzmy sześćset. O północy będzie pani wolna, tak że zdąży pani na ostatnie
metro. Madame Beauchamp powiedziała mi, że można mieć do pani pełne zaufanie.
— Och, proszę pani...
Chciało mi się śmiać, kiedy sobie przypomniałam, że byłam o włos od poczęstowania
jej szklanką herbaty (musiałabym jeszcze znaleźć jakąś, która nie byłaby wyszczerbiona).
Czasem nie zdaję sobie sprawy, z kim mam do czynienia, dopiero kiedy znajduję się w domu,
u państwa, uważam, żeby wyrażać się jak należy. Może dlatego, że u siebie w domu nie je-
stem niczyją służącą, a może ponieważ wciąż mi się wydaje, że jeszcze mieszkam w naszym
trzypokojowym mieszkaniu, tale jak wtedy kiedy oboje z Georges'em pracowaliśmy w fabry-
ce i kiedy jeszcze nie było mi tak ciężko... a może dlatego, że jak tak ciągle krzyczę na
biednego Minouche, żeby mi nie siusiał pod kuchnię, czuję się taką samą panią jak madame
Rosay.
Kiedy miałam wejść do ich mieszkania, zadzwoniło mi w lewym uchu. Zaraz sobie po-
wiedziałam, że to na szczęście. Otworzył mi pan o szpakowatych bokobrodach, zupełnie jak
w teatrze, i powiedział, żebym poszła za nim. Mieszkanie było olbrzymie i pachniało świeżo
wypastowaną posadzką, a pan z bokobrodami był kamerdynerem i pachniał piżmem.
— Wreszcie — powiedział i szybko poprowadził mnie przez korytarz do służbowych
pokoi — za drugim razem proszę dzwonić do drzwi na lewo.
— Madame Rosay nic mi o tym nie powiedziała.
— Pani nie ma czasu myśleć o takich rzeczach. Alice, to jest madame Francinet. Proszę
jej dać jakiś fartuch.
Alice zabrała mnie do swego pokoiku za kuchnią (i to jaką kuchnią!) i dała mi swój
fartuszek, który był na mnie za duży. Widocznie pani Rosay poleciła jej, żeby mi wszystko
wytłumaczyła, ale z początku nie zrozumiałam, o co chodzi z tymi psami, więc tylko gapiłam
się na kurzajkę, którą miała pod nosem. To, co zdążyłam zobaczyć przechodząc przez ku-
chnię, było tak eleganckie, takie błyszczące, że sama myśl spędzenia wieczoru na przeciera-
niu kryształów i przygotowywaniu półmisków z przysmakami, które jadają w takich domach,
uśmiechała mi się więcej niż pójście do teatru czy wyjazd na wieś. Może dlatego nie od razu
zrozumiałam, o co chodziło, tylko patrzyłam na Alice.
— Ano — powtórzyła Alice (która była z Bretanii, co nietrudno było poznać). — Tak
pani powiedziała.
— Jakże to? A ten pan z bokobrodami? To on nie może się psami zająć?
— Pan Rodolo jest kamerdynerem — powiedziała Alice z najwyższym szacunkiem.
— No, jeżeli nie on, to kto inny. Nie rozumiem, dlaczego właśnie ja.
Alice niespodziewanie stała się nieuprzejma:
— Ach, dlaczegóż by. nie pani, madame...
— Francinet, do usług...
— Madame Francinet? Nie ma w tym nic trudnego. Najgorszy jest Fido, bo panienka
Lucienne bardzo go rozpuściła...
Zabrała się do tłumaczenia mi, z powrotem giętka jak żelatyna.
— Ciągle tylko trzeba mu dawać cukier i trzymać na kolanach. Pan Bébé także go
psuje, kiedy przychodzi, tak go pieści... Ale Medor jest bardzo dobry, a Fifine nie ruszy się ze
swojego kąta.
— No, to ja widzę — powiedziałam nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia — że tu jest
niezła ilość tych psów.
— Ano, jest dużo.
— W mieszkaniu! — byłam zgorszona i trudno mi było to ukryć — nie wiem, co pani o
tym myśli, madame...
— Mademoiselle...
— Przepraszam bardzo. Ale za moich czasów, mademoiselle, psy mieszkały w budach,
a wiem coś o tym, bo z mężem mieszkaliśmy tuż obok willi pana... — ale Alice nie pozwoliła
mi dokończyć. Nie to, żeby coś powiedziała, ale było widać, że niecierpliwi się (już ja na to
mam oko u ludzi). Zamilkłam więc, a ona zaczęła mówić, że madame Rosay uwielbia psy,
monsieur dogadza jej we wszystkim, a córka odziedziczyła upodobania po matce.
— Panienka wprost szaleje za Fidem i z pewnością kupi suczkę tej samej rasy, żeby
mieli szczeniaki. Jest ich sześć: Medor, Fifine, Fido, La Petite, Chow i Hannibal. Najgorszy
jest Fido, panienka Lucienne go źle wychowała. O, słyszy pani, jak szczeka w hallu?
— A gdzie mam ich pilnować? — zapytałam swobodnie, żeby nie pomyślała, że mnie
to krępuje.
— Pan Rodolo wskaże pani pokój psów.
— To one mają własny pokój? — powiedziałam wciąż z równą swobodą. Mimo że
Alice nic nie była winna, byłabym chętnie dała jej ze dwa razy po gębie.
— Naturalnie że mają swój pokój — powiedziała Alice. — Pani sobie życzy, żeby
każdy z nich miał własny materacyk, i kazała urządzić im specjalny pokój. Zaraz zaniesiemy
tam krzesło, żeby pani miała na czym siedzieć, jak ich pani będzie pilnowała.
Zawiązałam fartuszek, jak mogłam najlepiej, i wróciłyśmy do kuchni. Właśnie w tej
chwili otworzyły się inne drzwi i weszła madame Rosay. Miała na sobie błękitny szlafroczek
obramowany białym futerkiem i twarz nasmarowaną kremem. Wyglądała za przeproszeniem
zupełnie jak ciastko. Ale była bardzo uprzejma i było widać, że moja obecność zdjęła jej
kamień z serca.
— Ach, madame Francinet. Zapewne Alice wytłumaczyła już pani, o co chodzi. Może z
końcem wieczoru pomoże pani jeszcze przy jakimś lekkim zajęciu, na przykład przy wyciera-
niu kieliszków, ale najważniejsze, żeby pani utrzymała spokój wśród tych moich skarbów. Są
rozkoszne, ale nie umieją ani być razem, ani same, zaraz się awanturują, a ja dosłownie nie
mogę znieść myśli, że Fido mógłby ugryźć biednego Chowa albo żeby Medor ... — zniżyła
głos i przybliżyła się do mnie — musi pani specjalnie uważać na La Petite, to rodzaj owcza-
rka niemieckiego o przepięknych oczach. Mam wrażenie, że ona jest w przededniu... i nie
chciałabym, żeby Medor lub Fido... rozumie pani? Jutro każę ją przewieźć do naszej willi pod
miastem, ale do tej chwili trzeba jej bardzo pilnować. Rozkoszna jest, taka pieszczotliwa...
Nie udałoby mi się nawet na chwilę uwolnić od niej w ciągu wieczoru. Z pewnością nie
będzie pani miała z nimi kłopotu. Przeciwnie, gdy pani zobaczy, jakie są inteligentne, jeszcze
się pani ubawi. Ja zajrzę raz i drugi, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Zorientowałam się, że nie był to zwrot uprzejmościowy, a raczej ostrzeżenie, jakko-
lwiek pani Rosay w dalszym ciągu uśmiechała się pod pachnącym kwiatami kremem.
— Moja córka Lucienne także przyjdzie. Nie może żyć bez swojego Fida. Niech pani
sobie wyobrazi, że nawet sypia z nim.
Ale to mówiła już w powietrze, bo równocześnie odwróciła się i tyle ją widziałam.
Oparta o stół Alice patrzyła na mnie z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie to, żebym pogardza-
ła ludźmi, ale rzeczywiście patrzyła jak niedorozwinięta.
— O której zaczyna się przyjęcie? — zapytałam i zdałam sobie sprawę, że bezwiednie
naśladowałam sposób mówienia pani Rosay, ten rodzaj stawiania pytań „obok”, jakby kieru-
jąc je do wieszaka czy też do drzwi.
— Zaraz się zacznie — powiedziała Alice, a pan Rodolo, który właśnie wszedł strząsa-
jąc niewidoczne pyłki ze swojego czarnego ubrania, przytaknął z powagą:
— Zaraz zaczną się schodzić — oznajmił i wskazał Alice dwie piękne srebrne tace —
monsieur Fréjus i monsieur Bébé już są i czekają na cocktaile.
— Ci zawsze przychodzą wcześniej — odezwała się — i lubią się napić. Już wszystko
powiedziałam madame Francinet, a i pani także wytłumaczyła jej, co należy.
— W porządku. Wobec tego najlepiej będzie, jeżeli zaprowadzę panią do pokoju, gdzie
pani zaczeka, a ja pójdę po psy. Nasz pan i monsieur Bébé bawią się z nimi w salonie.
— Fido był w pokoju panienki Lucienne — powiedziała Alice.
— Tak, mademoiselle Lucienne sama przyprowadzi go. Madame Francinet, może pani
pozwoli za mną...
W ten sposób zasiadłam na starym wiedeńskim krześle w samym środku olbrzymiego
pokoju pełnego leżących na ziemi materacyków; z boku stała mała chatka o słomianym
dachu, coś w rodzaju chatek murzyńskich — kaprys panienki Lucienne dla jej Fida, jak mi
wytłumaczył pan Rodolo. Sześć materacyków walało się po całym pokoju, pod ścianami stały
miseczki z jedzeniem i piciem. Jedyna słaba żarówka wisiała dokładnie nad moją głową,
dając bardzo wątłe światło. Powiedziałam panu Rodolo, że po ciemku i tylko w towarzystwie
psów będę się bała zdrzemnąć.
— Nie ma obawy, madame Francinet — odparł — psy są bardzo pieszczotliwe, ale nie
wychowane i będzie pani miała z nimi pełne ręce roboty. Niech pani chwilkę zaczeka.
Kiedy zamknął za sobą drzwi i zostałam sama, ten pachnący (na szczęście czystymi)
psami pokój, walające się po ziemi materace, słaba żółta żarówka nad głową i cisza — wszy-
stko to wydało mi się jakby dziwacznym snem. Pewnie, że czas szybko minie i jakoś to bę-
dzie, ale nie mogłam się oprzeć uczuciu, że coś nie jest w porządku. Nie to, że nie zostałam
uprzedzona, do jakiego zajęcia mnie wezwali, ale samo zajęcie wydawało mi się dziwne, a w
ogóle mi się to wszystko nie podobało. Podłoga była pięknie wyfroterowana, najwidoczniej
wyprowadzano psy za potrzebą, bo nie było najmniejszego smrodu poza normalnym psim
zapachem, do którego po chwili można się przyzwyczaić. Najgorsza była ta samotność i ocze-
kiwanie, dość, że prawie się ucieszyłam, kiedy weszła mademoiselle Lucienne niosąc w obję-
ciach ohydnego pekińczyka (nie cierpię pekińczyków), a za nią pan Rodolo pokrzykujący na
pozostałą piątkę, która wpadła za nim do pokoju. Mademoiselle Lucienne była prześliczna,
cała na biało, z platynowymi włosami do ramion. Najpierw przez długą chwilę całowała i
pieściła Fida (nie zwracając uwagi na pozostałe psy, które zabrały się do picia i zabawy), po
czym przyniosła mi go i po raz pierwszy na mnie spojrzała.
— To pani będzie się nimi opiekowała? — spytała. Głos miała trochę krzykliwy, ale
była rzeczywiście ładna.
— Jestem madame Francinet, do usług — ukłoniłam się jej.
— Fido jest bardzo delikatny. Niech go pani weźmie na ręce. Nie zabrudzi pani, kąpię
go co rano. Tak jak mówiłam, jest bardzo delikatny. Proszę nie pozwalać, żeby się mieszał z
t a m t y m i. I co jakiś czas proszę mu dawać pić.
Pies siedział spokojnie na moich kolanach, ale mimo to trochę się nim brzydziłam.
Olbrzymi dog cały w czarne plamy przybliżył się i, jak to psy mają w zwyczaju, zaczął go
obwąchiwać; panna Lucienne krzyknęła i kopnęła go. Stojący we drzwiach pan Rodolo,
widać przyzwyczajony, ani drgnął.
— No widzi pani, widzi pani — krzyknęła panna Lucienne — na to właśnie nie wolno
pozwalać. Mama już mówiła pani, prawda? I proszę się stąd nie ruszać, dopóki się party nie
skończy. Gdyby Fido źle się czuł albo piszczał, niech pani stuka, żeby ten mnie zawiadomił.
Znów wzięła pekińczyka w objęcia i ucałowała tak mocno, aż zaskomlał, po czym
odeszła nie spojrzawszy na mnie więcej. Pan Rodolo został jeszcze chwilę.
— Nie są złe, madame Francinet — zwrócił się do mnie — a w razie czego proszę tylko
zapukać, a ja zaraz przyjdę. I niech się pani nie przejmuje — dorzucił, jakby mu to w ostatniej
chwili przyszło do głowy, po czym starannie zamknął za sobą drzwi. Przyszło mi na myśl,
czy nie zasunął rygielka z drugiej strony, ale oparłam się chęci sprawdzenia z obawy, by nie
poczuć się jeszcze gorzej.
W gruncie rzeczy opiekowanie się psami nie było trudne. Nie gryzły się, a to, co pani
Rosay mówiła o La Petite, wcale nie było prawdą, w każdym razie na razie nic się nie zaczę-
ło. Naturalnie, że jak tylko drzwi się zamknęły, puściłam tego ohydnego pekińczyka, żeby
spokojnie bawił się z innymi. Był najgorszy z wszystkich, ciągle je tylko zaczepiał, ale nic
sobie z tego nie robiły, jeszcze go zapraszały do zabawy. Od czasu do czasu popijały albo
pojadały doskonałe mięso, które znajdowało się w miseczkach. Wstyd powiedzieć, ale prawie
ż
e ślinka mi ciekła na widok tak wspaniałego mięsa w ich miskach.
Chwilami z daleka dochodził czyjś śmiech, i nie wiem, czy dlatego iż wiedziałam, że
miała być muzyka (Alice mówiła to w kuchni), ale wydawało mi się, że słyszę dźwięki forte-
pianu, chociaż to mogło być z sąsiedniego mieszkania. Czas dłużył się, głównie z powodu tej
wiszącej u sufitu żółtej żarówki. Cztery psy zasnęły dość szybko, a Fido i Fifine (nie byłam
pewna, czy to była Fifine, ale tak mi się zdawało) przez jakiś czas bawiły się podgryzaniem
sobie uszu, w końcu wypiły moc wody i położyły się koło siebie na materacyku. Co jakiś czas
miałam wrażenie, że na zewnątrz słyszę kroki, i zrywałam się, żeby wziąć na ręce Fida na
wypadek, gdyby to była panna Lucienne. Ale nikt nie przyszedł, czas płynął, aż zaczęłam
drzemać na krześle i byłabym właściwie wolała zgasić światło i naprawdę położyć się spać na
którymś z pustych materacy.
Nie mogę powiedzieć, żebym nie była kontenta, kiedy Alice po mnie przyszła. Alice
była czerwona, jeszcze było na niej znać podniecenie zabawą i tym wszystkim, co na ten
temat mówiło się w kuchni z innymi pokojówkami i panem Rodolo.
— Wspaniale, madame Francinet — powiedziała — pani na pewno będzie zadowolona
i będzie po panią posyłała za każdym razem, jak będą goście. Osoba, która była ostatnim
razem, nie mogła sobie z nimi dać rady i panna Lucienne dwa razy musiała przerywać tańce,
ż
eby się nimi zająć. Proszę, jak śpią!
— Goście już poszli? — zapytałam trochę zażenowana tymi pochwałami.
— Goście już, ale jest jeszcze parę osób, które są tu zadomowione i zawsze zostają tro-
chę dłużej. Może mi pani wierzyć, że nieźle popili. Nawet pan, który nigdy w domu nie bierze
alkoholu w usta, przyszedł do kuchni pożartować ze mną i z Ginette, mówił, że dobrze
podawałyśmy kolację, i dał każdej z nas po sto franków. Pani też z pewnością coś dostanie.
Panna Lucienne z narzeczonym jeszcze tańczą, a monsieur Bébé i jego przyjaciele bawią się
w przebieranie.
— Więc mam jeszcze zostać?
— Nie. Pani powiedziała, że jak pójdzie poseł i inni, możemy wypuścić psy. Uwielbiają
bawić się z nimi w salonie. Wezmę Fida, a pani niech idzie za mną do kuchni.
Poszłam za nią zmęczona i nieprzytomnie senna, ale chciałam coś zobaczyć z tego przy-
jęcia, choćby kieliszki i talerze. No i zobaczyłam, bo były tego w kuchni całe stosy, i butelki
po szampanie i po whisky, niektóre nawet nie całkiem puste. Światło niebieskich neonów,
które odbijało się w białych szafach i półkach pełnych błyszczących garnków i sztućców,
zupełnie mnie oślepiło. Ginette, mały rudzielec, także była bardzo podniecona i przyjęła Alice
prześmieszkami i gestykulacją.
Wyglądała na zepsutą bezwstydnicę, jak to w dzisiejszych czasach nierzadko się zdarza.
— Jeszcze się bawią? — zapytała Alice pokazując wzrokiem drzwi.
— Aha — przytaknęła Ginette pękając ze śmiechu. — To jest ta pani, co pilnowała
psów?
Chciało mi się pić i spać, ale nikt nie ofiarował mi nawet krzesła, żebym mogła usiąść.
Były za bardzo przejęte zabawą, tym wszystkim, co widziały w czasie podawania do stołu i
przy odbieraniu palt. Zadzwonił dzwonek i Alice, która wciąż trzymała pekińczyka na rękach,
wybiegła pędem. Pan Rodolo zjawił się i przeszedł nawet nie spojrzawszy na mnie, po czym
zaraz wrócił otoczony gromadą psów, które skakały łasząc się do niego, bo niósł kilka kostek
cukru, które dzielił między nie, w ten sposób prowadząc je aż do salonu. Oparłam się o stoją-
cy na środku duży stół starając się nie patrzeć w stronę Ginette, która, zaledwie Alice zdążyła
wrócić, znowu zabrała się do plotek na temat monsieur Bébé, przebierania się, monsieur
Fréjus, pianistki, która wyglądała na suchotnicę, i tego, jak się panna Lucienne „przemówiła”
z ojcem. Alice wzięła jedną z butelek niezupełnie wypróżnionych i podniosła do ust w tak
ordynarny sposób, że speszyłam się i nie wiedziałam, gdzie obrócić oczy. Na dobitkę podała
ją rudej, która wychyliła to do dna. Obie tak chichotały, jakby i one dużo wypiły w czasie
zabawy. Może dlatego nie pomyślały, że byłam głodna, a przede wszystkim spragniona. Na
pewno, gdyby były przytomniejsze, przyszłoby im to do głowy. Ludzie nie są źli i takie różne
uchybienia zdarzają się przez to, że nie myślą o tym, co robią; to samo dzieje się zresztą w
autobusach, w sklepach, w biurach.
Dzwonek rozległ się po raz drugi i obie dziewczyny szybko wybiegły. Słychać było
wybuchy śmiechu i od czasu do czasu dźwięki fortepianu. Nie rozumiałam, dlaczego kazano
mi czekać. Powinni byli mi zapłacić i zwolnić mnie. Siadłam na krześle i oparłam się łokcia-
mi o stół. Oczy same mi się zamykały i pewnie przez to nie zorientowałam się, że ktoś wszedł
do kuchni. Z początku usłyszałam brzęk kieliszków i ciche pogwizdywanie. Pomyślałam, że
to Ginette, i odwróciłam się, żeby zapytać, jak mają zamiar ze mną załatwić.
— Och, przepraszam pana — powiedziałam wstając — nie wiedziałam, że pan tu jest.
— Nie ma mnie, nie ma mnie — odpowiedział; był bardzo młody — Lulu, chodź no
tu...
Troszeczkę się zataczał opierając się o jedną z półek. Napełnił szklankę czymś białym i
oglądał to pod światło, jakby nie dowierzał. Oczekiwana Lulu nie zjawiała się, więc młody
człowiek przysunął się do mnie i powiedział, żebym usiadła. Miał jasne włosy, był bardzo
blady i biało ubrany. Jak zobaczyłam to białe ubranie w samym środku zimy, zastanowiłam
się, czy nie śnię. To nie jest sposób wyrażania się; zawsze, jak widzę coś dziwnego, pytam się
siebie, czy to nie sen. Byłoby to zupełnie możliwe, bo miewam nieraz bardzo dziwaczne sny.
Ale ów pan dalej stał na wprost mnie z wyrazem zmęczenia, a może nawet i znudzenia na
twarzy, blady, że żal brał patrzeć.
— To pewnie pani opiekowała się psami? — zapytał i zabrał się do picia.
— Jestem madame Francinet, do usług — odpowiedziałam. Był taki miły, że wcale nie
czułam się onieśmielona. Raczej byłabym chciała być pomocną, jakoś mu usłużyć. Teraz
znowu patrzył w kierunku uchylonych drzwi.
— Lulu, no idziesz czy nie? Jest wódka. Czemu pani płakała, madame Francinet?
— Och nie, proszę pana, może ziewnęłam, zanim pan wszedł. Trochę jestem zmęczona,
a światło w pokoju... w tym drugim pokoju było niedobre... Kiedy się ziewa...
— Oczy łzawią — dokończył. Miał przepiękne zęby i najbielsze ręce, jakie kiedyko-
lwiek widziałam u mężczyzny. Podniósł się nagle i ruszył ku jakiemuś młodemu człowieko-
wi, który wchodził z lekka się zataczając.
— To jest pani, która uwolniła nas od tych okropnych bestii — wytłumaczył mu —
Lulu, powiedz pani dobry wieczór.
Podniosłam się więc i znowu ukłoniłam. Ale pan, zwany Lulu, nawet nie spojrzał na
mnie. Znalazł w lodówce butelkę szampana i usiłował ją odkorkować. Biało ubrany młodzie-
niec przybliżył się, żeby mu pomóc, i chichocząc we dwóch szamotali się z butelką. Kiedy
człowiek się śmieje, traci siły, dość, że nie mogli jej otworzyć. Wobec tego zaczęli ciągnąć
każdy w swoją stronę, w końcu coraz weselsi oparli się jeden o drugiego, butelka jednak
wciąż nie chciała ustąpić. Pan Lulu mówił: „Bébé, Bébé, proszę cię, chodźmy już...”, a
monsieur Bébé śmiał się coraz więcej, odpychał tamtego, aż w końcu korek wyskoczył, a
strumień szampana strzelił prosto w twarz pana Lulu, który zaklął i kręcąc się w kółko tarł
sobie oczy.
— Biedne kochanie, trochę za dużo wypił — mówił monsieur Bébé popychając go ku
wyjściu — idź już lepiej dotrzymać towarzystwa Ninie, bo jest bardzo smutny... — i śmiał się
dalej, ale już bez radości.
A potem wrócił i wydał mi się jeszcze sympatyczniejszy niż przedtem. Nerwowy tik
podnosił mu brew. Trzy razy powtórzyło mu się to, podczas gdy patrzył na mnie.
— Biedna madame Francinet — powiedział leciutko głaszcząc mnie po głowie —
zostawili ją samą, na pewno nie dali jej nic do picia...
— Zaraz przyjdą zawiadomić mnie, czy mogę już iść do domu — odparłam. Poufałość,
z jaką dotknął mojej głowy, nie była mi wcale niemiła.
— Czy pani może iść... Czy pani może iść... A co to, pani musi czekać pozwolenia na
to, żeby iść? — powiedział monsieur Bébé siadając naprzeciw mnie. Podniósł swój kieliszek,
ale go odstawił i poszedł po jeszcze jeden, czysty, który napełnił płynem koloru herbaty.
— Wypijemy sobie, madame Francinet — powiedział podając mi go. — Z pewnością
lubi pani whisky.
— Mój Boże — powiedziałam zażenowana — przecież poza winem i kieliszkiem
pernoda w sobotę u Gustave'a nigdy nic nie pijam.
— Jak to? Naprawdę nigdy pani nie piła whisky? — powiedział zdumiony. — No to
tylko łyczek. Zobaczy pani, jakie to dobre. No, niechże się pani odważy, madame Francinet.
Najtrudniejszy jest pierwszy łyk — i zaczął deklamować wiersz, ale go zapomniałam, o
jakichś żeglarzach Bóg wie skąd. Wypiłam łyczek whisky i wydało mi się, że ma tak piękny
zapach, że wypiłam drugi, a potem jeszcze jeden. Monsieur Bébé delektował się swoją wódką
i patrzył na mnie bardzo zadowolony.
— Jak przyjemnie jest być z panią, madame Francinet — mówił. — Nie jest pani
młoda, na szczęście, można się z panią zaprzyjaźnić... Wystarczy spojrzeć na panią, żeby wie-
dzieć, że pani jest dobra, taka ciocia z prowincji, ktoś, kogo chciałoby się psuć i kto mógłby
nas psuć bez najmniejszego niebezpieczeństwa. Na przykład Nina ma ciotkę w Poitou, która
przysyła kurczęta, kosze pełne jarzyn, nawet miód... Czyż to nie wspaniałe?
— No pewnie, proszę pana — przytaknęłam i pozwoliłam, by mi dolał jeszcze trochę,
skoro tak mu na tym zależało — zawsze jest przyjemnie mieć kogoś, kto dba i czuwa, spec-
jalnie jak się jest tak młodym... Na starość trzeba samemu o sobie myśleć, bo inni... Niech pan
popatrzy na mnie; od kiedy umarł mój Georges...
— Niech się pani jeszcze trochę napije, madame Francinet. Ciotka Niny mieszka daleko
i tyle, że przysyła te kurczęta... Nie grożą żadne rodzinne komplikacje...
Kręciło mi się w głowie tak dalece, że nawet nie zastanawiałam się nad tym, co by było,
gdyby tak pan Rodolo przyłapał mnie tu w kuchni zagadaną z kimś z gości. Z radością pa-
trzyłam na monsieur Bébé, z radością słuchałam jego śmiechu, może odrobinkę zbyt hałaśli-
wego na skutek tego, że wypił. Jemu też było przyjemnie, że patrzyłam na niego; choć z
początku wydał mi się trochę nieufny, potem już tylko uśmiechał się i popijał patrząc na mnie
przez cały czas. Wiem, że musiał być bardzo pijany, bo Alice mówiła, że dużo wypili, zresztą
widziałam, jak błyszczały mu oczy. Gdyby nie był pijany, cóż by robił w kuchni z taką starą
babą jak ja? Ale inni także byli pijani, a jednak monsieur Bébé był jedynym, który dotrzymał
mi towarzystwa, który dał mi się czegoś napić i pogłaskał mnie po głowie (chociaż to pewnie
było nie na miejscu). Dlatego było mi z nim tak przyjemnie i patrzyłam na niego bez przerwy,
a on musiał lubić, żeby na niego patrzyć, bo raz i drugi odwrócił się do mnie profilem, a nos
miał przepiękny jak rzeźba. W ogóle wyglądał jak rzeźba, specjalnie przez to białe ubranie.
Nawet to, co pił, było białe, a sam był tak blady, że trochę bałam się o niego. Widać było, że
mało bywa na powietrzu, cała młodzież tak teraz żyje. Byłabym chciała powiedzieć mu to, ale
kimże byłam, żeby pozwalać sobie na rady w stosunku do takiego pana jak on, zresztą i tak
nie byłoby na to czasu, bo trzasnęły drzwi i wszedł monsieur Lulu taszcząc za sobą doga na
smyczy zrobionej ze skręconej firanki. Był o wiele bardziej pijany niż monsieur Bébé i o
mało nie upadł, kiedy dog odwracając się oplątał mu firanką nogi. Z korytarza dochodziły
głosy i wszedł jakiś siwowłosy pan, zapewne monsieur Rosay, a zaraz za nim madame Rosay
zaczerwieniona i podniecona i jeszcze jakiś młody chłopak o tak czarnych włosach, że nic
podobnego w życiu nie widziałam. Wśród śmiechu i żartów wszyscy rzucili się ratować pana
Lulu, który z każdą chwilą coraz bardziej zaplątywał się w zwoje firanki, i nikt nie zwrócił na
mnie uwagi aż do chwili, gdy mnie spostrzegła madame Rosay i od razu spoważniała. Nie
dosłyszałam tego, co powiedziała siwowłosemu panu, ale ten spojrzał na mnie i na stojący
koło mnie kieliszek (był wprawdzie pusty, ale obok stała butelka), a potem na pana Bébé ze
zgorszeniem, na które pan Bébé odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem i oparłszy
się o poręcz krzesła wybuchnął śmiechem. Byłam bardzo zmieszana i uznałam, że najlepiej
będzie wstać, ukłonić się wszystkim, po czym odejść i poczekać na boku. Madame Rosay
wyszła z kuchni, a w chwilę potem weszła Alice i pan Rodolo, którzy poprosili mnie, żebym
poszła za nimi. Ukłoniłam się więc wszystkim nisko, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek
zwrócił na mnie uwagę, bo wszyscy zajęci byli uspokajaniem monsieur Lulu, który nagle
wybuchnął płaczem i mówiąc jakieś niezrozumiałe rzeczy wskazywał na pana Bébé. Ostatnie,
co zostało mi w pamięci — to monsieur Bébé przegięty do tyłu na krześle i pękający ze
ś
miechu.
Alice zaczekała, aż zdjęłam fartuch, a pan Rodolo wręczył mi sześćset franków. Padał
ś
nieg, ostatnie metro już przejechało i do domu miałam przeszło godzinę drogi, ale byłam
rozgrzana whisky i wspomnieniem różnych zabawnych rzeczy, szczególnie zakończeniem
przyjęcia w kuchni.
Czas ucieka — jak mawia Gustave. Człowiek myśli, że jest poniedziałek, a to już czwa-
rtek. Kończy się jesień i nagle już jest pełne lato. Za każdym razem, kiedy zjawia się Robert,
ż
eby mnie zapytać, czy nie trzeba przeczyścić komina (poczciwy ten Robert, bierze ode mnie
połowę tego, co od innych lokatorów), nagle zdaję sobie sprawę, że zima, jak to mówią, za
pasem. Dlatego pewnie trudno mi zdać sobie sprawę z tego, ile czasu upłynęło, zanim pono-
wnie zobaczyłam monsieur Rosay. Przyszedł o zmierzchu, mniej więcej o tej samej porze, o
której wtedy przyszła madame Rosay. Tak samo zaczął od tego, że przyszedł, bo poleciła mu
mnie pani Beauchamp, po czym usiadł z niepewną miną. Jakoś nikt się nie czuje dobrze w
moim domu ani nawet ja, chyba że wśród najbliższych. Gdy przychodzą obcy, zaczynam
zacierać ręce tak, jakby były brudne, dopiero potem przychodzi mi do głowy, że ludzie goto-
wi pomyśleć, że naprawdę są brudne, i już nie wiem, gdzie się podziać. Na szczęście pan
Rosay był równie zmieszany jak ja, tyle że lepiej to pokrywał. Od czasu do czasu postukiwał
laską w podłogę, co bardzo denerwowało Minouche, i patrzył na wszystkie strony, żeby tylko
nie spojrzeć na mnie. Nie wiedziałam już, komu duszę polecić, bo pierwszy raz w życiu
widziałam, żeby mężczyzna był tak zmieszany w moim towarzystwie, i ponieważ nic innego
nie przychodziło mi do głowy, więc zaproponowałam mu szklankę herbaty.
— Nie, nie, dziękuję — powiedział niecierpliwie. — Przyszedłem na prośbę mojej
ż
ony... Pani sobie chyba mnie przypomina...
— Naturalnie, monsieur Rosay! Ten wieczór u państwa, taki udany, tyle gości...
— Właśnie ten wieczór. To jest... to nie ma nic wspólnego z tamtym wieczorem, ale
ponieważ wtedy oddała nam pani takie usługi... madame...
— Francinet, do usług.
— Tak, prawda, madame Francinet. Więc moja żona myślała... Jak pani zobaczy, to
sprawa trochę delikatna... Przede wszystkim chcę jednak panią uspokoić, że to, co chciałbym
pani zaproponować, absolutnie nie jest... jak by to powiedzieć... nielegalne.
— Nielegalne?
— No, wie pani, w tych czasach... Ale powtarzam: chodzi o misję dość delikatną, ale w
gruncie rzeczy absolutnie poprawną. Moja żona wie o wszystkim i wszystko aprobuje. Mówię
to, żeby się pani nie niepokoiła.
— Jeżeli madame Rosay się zgadza, jestem absolutnie spokojna — powiedziałam tylko
po to, żeby mu jakoś ułatwić, bo przecież prawie nic nie wiedziałam o madame Rosay i raczej
wydawała mi się antypatyczna.
— Więc chodzi o to, madame... Francinet, tak, madame Francinet... Ktoś z naszych
przyjaciół... raczej należałoby powiedzieć, ktoś z naszych znajomych zmarł w dość szczegó-
lnych okolicznościach.
— Głęboko panu współczuję, monsieur Rosay...
— Dziękuję — powiedział pan Rosay z taką dziwną miną, jakby chciał krzyczeć z
wściekłości czy wybuchnąć płaczem, zupełnie jak wariat, aż się zlękłam. Na szczęście drzwi
były tylko przymknięte, a warsztat Fresneya jest tuż obok.
— Ten pan — chodzi o dyrektora bardzo znanego domu mód — mieszkał sam, to
znaczy bez rodziny. Rozumie mnie pani? Nie miał nikogo poza — naturalnie — przyjaciółmi
i klientelą, ale jak pani wie, w takim wypadku to nie to samo. Dość, że z całego szeregu po-
wodów, których wyliczanie byłoby zbyt skomplikowane, my, jego przyjaciele, doszliśmy do
wniosku, że w związku z pogrzebem...
Ale pięknie mówił! Dobierał każde słowo, a potem podkreślał je lekkim uderzeniem
laski o podłogę; nie patrzył na mnie. Tak jakbym słuchała radia, tyle że monsieur Rosay
mówił wolniej, no i widziałam, że nie czytał. A to przecież jeszcze trudniej. Poczułam taki
zachwyt, że straciłam całą podejrzliwość, i przysunęłam się trochę bliżej z krzesłem. Na myśl,
ż
e taki poważny pan przyszedł mnie prosić o jakąś przysługę, wprost robiło mi się gorąco.
Ale umierałam ze strachu i zacierałam ręce nie wiedząc, jak się zachować.
— Wydawało nam się — mówił pan Rosay — że ceremonia, w której wzięłaby udział
tylko garstka przyjaciół... że taka ceremonia nie byłaby tak okazała, jak na to ów pan zasługi-
wał, ani nie wyrażałaby dostatecznie konsternacji (tak się wyraził), której doznaliśmy wszy-
scy na wieść o jego zgonie. Czy pani mnie rozumie? Wydawało nam się, że gdyby pani
zechciała wziąć udział w ceremonii, to jest czuwać przy zmarłym i być obecną na pogrzebie
jako... powiedzmy, jego bliska krewna... czy pani mnie rozumie? bliska krewna, powiedzmy,
ciotka, a nawet ośmieliłbym się powiedzieć...
— Słucham pana — powiedziałam u szczytu zdumienia.
— Cóż... naturalnie wszystko zależy od pani... ale jeżeli zostanie pani odpowiednio
wynagrodzona... przy czym naturalnie nie będzie się pani musiała niczym zajmować... W tym
wypadku... Co pani o tym sądzi, madame Francinet? Jeżeliby wynagrodzenie odpowiadało
pani, zresztą o tym zaraz pomówimy, więcej, jeżeli... myśleliśmy, że gdyby pani była obecna
podczas całej ceremonii, tak jak gdyby pani była... rozumie pani?... powiedzmy, jakby pani
była matką zmarłego... Niech mi pani pozwoli jaśniej się wytłumaczyć... Matką, która zawia-
domiona o pogrzebie przyjeżdża z Normandii, aby towarzyszyć synowi w tej ostatniej dro-
dze... Nie, nie, zanim pani cokolwiek odpowie... Mojej żonie przyszło na myśl, że może
zechciałaby pani oddać nam z przyjaźni tę przysługę... a z mojej strony, moi przyjaciele i ja
postanowiliśmy ofiarować Dani dziesięć tysięcy... Czy to wystarczy, pani Francinet? Dziesięć
tysięcy za pani pomoc, trzy tysiące od razu, a resztę, gdy już wyjdziemy z cmentarza, kiedy
już wszystko...
Otworzyłam usta, tylko dlatego, że same mi się otwarły, ale monsieur Rosay nie pozwo-
lił mi powiedzieć ani słowa. Był czerwony i mówił tak szybko, jak gdyby chciał możliwie jak
najprędzej załatwić całą sprawę.
— Jeżeli pani się zgadza, madame Francinet, jak się tego spodziewamy, bo ufamy, że
zechce pani nam pomóc, a nie prosimy panią o nic, że się tak wyrażę, nielegalnego, w tym
wypadku za pół godziny byłaby tu moja żona z pokojową, żeby dostarczyć pani odpowiednie
ubranie... no i, rzecz jasna, samochód, który by zabrał panią do domu... Nie muszę pani
tłumaczyć, że jest konieczne, żeby pani... jak by to powiedzieć... żeby pani wżyła się w tę
sytuację, wczuła się w to, że jest matką zmarłego. Moja żona objaśni panią jak najdokładniej,
a pani, po przyjeździe do domu, będzie musiała... pani rozumie... ból... rozpacz... Chodzi w
pierwszym rzędzie o klientów — dodał. — Przy nas wystarczy zachowanie milczenia.
Nie zauważyłam, kiedy znalazł się w jego ręku zwitek banknotów, i żebym tak jutra nie
dożyła, jeżeli wiem, jakim cudem poczułam go nagle w swojej ręce, a monsieur Rosay już
wstał i odchodził mrucząc coś do siebie zapomniawszy — jak wszyscy, którzy ode mnie
wychodzą — zamknąć za sobą drzwi.
Ufam, że Bóg mi przebaczy to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy. Nie było to
ładne, ale pan Rosay zapewnił mnie, że nie było nielegalne, a również że w ten sposób odda-
łabym im wielką przysługę (mam wrażenie, że to są jego własne słowa). Nie było ładne poda-
wać się za matkę zmarłego, za matkę tego dyrektora domu mód, bo nie powinno się robić
takich rzeczy ani oszukiwać ludzi. Ale trzeba było mieć na uwadze klientelę, a pogrzeb bez
matki, a już przynajmniej bez jakiejś ciotki albo siostry, nie miałby należytej powagi ani nie
odzwierciedlałby bólu spowodowanego tym zgonem. Właśnie tymi słowami wytłumaczył mi
to pan Rosay, a z pewnością wiedział więcej ode mnie. Nie było ładne, że zdecydowałam się
to zrobić, ale Bóg wie, że zarabiam zaledwie trzy tysiące franków miesięcznie orząc u pani
Beauchamp czy gdzie indziej, a tu miałam dostać dziesięć tysięcy za trochę łez, za trochę żalu
nad śmiercią młodego człowieka, który będzie moim synem do chwili, gdy go pochowają.
Dom leżał niedaleko Saint-Cloud i zabrano mnie do niego takim autem, jakie dotąd
widywałam tylko z zewnątrz. Zostałam ubrana przez madame Rosay i jej pokojową i dowie-
działam się, że zmarły nazywał się monsieur Linard, monsieur Octave Linard, i że był jedy-
nym synem swojej staruszki matki, która mieszkała w Normandii i przyjechała pociągiem o
piątej. Matką staruszką byłam ja, ale byłam tak podniecona, że bardzo niewiele zapamiętałam
z tego wszystkiego, co mi przykazywała madame Rosay. Przypominam sobie, że wielokrotnie
błagała mnie w aucie (tak, błagała, powtarzam, bardzo się zmieniła od czasu owej zabawy),
ż
ebym nie przesadzała w bólu, żebym raczej robiła wrażenie wyczerpanej, zmęczonej, o krok
od zemdlenia.
— Niestety nie będę mogła być z panią — powiedziała, gdyśmy już dojeżdżały — ale
niech się pani trzyma moich wskazówek, resztą zajmie się mój mąż. I proszę, proszę panią,
kiedy zobaczy pani dziennikarzy i klientów, ale specjalnie dziennikarzy...
— To pani nie będzie, madame Rosay? — zapytałam zdumiona.
— Nie, nie będę. To zbyt skomplikowane, żebym mogła to pani wytłumaczyć. Będzie
mój mąż, który był związany interesami z panem Linard. Będzie tam naturalnie tylko dla
utrzymania pozorów... z przyczyn materialnych i ludzkich równocześnie. Ale ja nie będę. Nie
wypada, żebym... Niech się pani tym nie przejmuje.
W progu zobaczyłam monsieur Rosay i innych panów. Zbliżali się do nas, więc mada-
me Rosay udzieliła mi ostatnich rad i cofnęła się gwałtownie, ażeby jej nie zauważono. Po-
zwoliłam, by monsieur Rosay otworzył drzwiczki, i głośno płacząc wyszłam na ulicę, podczas
gdy on obejmując mnie prowadził do środka; za nami weszło jeszcze kilku panów. Nie
mogłam dobrze obejrzeć domu, bo chusteczka, którą trzymałam przy oczach, wszystko mi
zasłaniała, a płacz także mi przeszkadzał, ale sądząc po zapachu i grubości dywanów był to
bardzo wytworny dom. Monsieur Rosay szeptał mi słowa pociechy takim głosem, jakby on
również płakał. W olbrzymim salonie, w którym wisiały żyrandole z wisiorkami, stali męż-
czyźni, którzy patrzyli na mnie ze współczuciem i sympatią, i jestem pewna, że byliby do
mnie podeszli, gdyby monsieur Rosay, który podtrzymywał mnie ramieniem, nie poprowadził
mnie dalej. Na kanapie zauważyłam bardzo młodego człowieka; miał zamknięte oczy i kieli-
szek w ręku. Nawet nie drgnął, gdy wchodziłam, mimo że głośno szlochałam. Otwarto drzwi,
zza których wyszło dwóch panów z chusteczkami w rękach. Monsieur Rosay pchnął mnie
leciutko i chwiejąc się przeszłam do następnego pokoju i pozwoliłam, by mnie doprowadził
do miejsca, gdzie leżał zmarły, i zobaczyłam profil mojego zmarłego syna, zobaczyłam
monsieur Bébé, który teraz, kiedy już nie żył, wydawał się jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejsze
miał włosy. Widocznie uchwyciłam się poręczy łóżka, bo monsieur Rosay drgnął, a inni
panowie otoczyli mnie i podtrzymywali, podczas gdy patrzyłam na przepiękną twarz zmarłe-
go monsieur Bébé, na jego długie czarne rzęsy, na nos jak z wosku i nie mogłam uwierzyć, że
to on jest monsieur Linard, zmarły dyrektor domu mód, nie chciało mi się pomieścić w
głowie, że ten zmarły leżący przede mną to właśnie monsieur Bébé.
Trzymając się poręczy wspaniałego, dębowego łoża, bezwiednie już — przysięgam —
szczerze płakałam i wspominałam monsieur Bébé, jak pogłaskał mnie po głowie tamtej nocy,
kiedy było przyjęcie, jak nalał mi kieliszek whisky, jak rozmawiał ze mną i jak się mną zajął,
podczas kiedy wszyscy się bawili. Gdy pan Rosay szepnął: „Niech pani powie: synu, synu...”
nie kosztowało mnie to nic, a łzy, które nad nim wylewałam, przyniosły mi taką ulgę, jakby
były wynagrodzeniem za cały lęk, który do tej chwili czułam. Nic już nie wydawało mi się
dziwne i kiedy podniósłszy wzrok zobaczyłam koło łóżka monsieur Lulu z oczami zaczerwie-
nionymi i drżącymi wargami, zaczęłam głośno szlochać; patrzyłam mu prosto w twarz, a on
płakał mimo zdziwienia, płakał — bo ja płakałam, a dziwił się — bo widział, że płaczę
równie szczerze jak on, bo tak jak on kochałam monsieur Bébé. Poprzez szerokość łóżka
nieufnie mierzyliśmy się wzrokiem — tyle że pan Bébé nie mógł już śmiać się tak, jak wtedy
wieczorem, kiedy to siedział sobie na kuchennym stole i kpił z nas obojga.
Zaprowadzono mnie z powrotem do wielkiego salonu z żyrandolami, posadzono na
sofie, jakaś pani wyjęła z torebki i podała mi flakon soli trzeźwiących, a lokaj przysunął
stoliczek na kółkach, na którym stała tacka z wrzącą kawą i szklanka wody. Monsieur Rosay
był o wiele spokojniejszy, od kiedy zdawał sobie sprawę, że umiem wywiązać się z tego, o co
mnie proszono. Zobaczyłam, jak oddalił się, żeby porozmawiać z innymi panami, i przez
długą chwilę nikt nie wchodził ani nie wychodził z salonu. Na kanapie naprzeciwko młody
człowiek, którego zauważyłam wchodząc, siedział dalej, płacząc z twarzą ukrytą w dłoniach.
Od czasu do czasu wyciągał chustkę i wycierał nos. Pan Lulu, który stanął w progu, popatrzył
na niego przez chwilę, po czym podszedł i usiadł koło niego. Było mi ich obydwóch bardzo
ż
al, najwidoczniej musieli być wielkimi przyjaciółmi monsieur Bébé, a byli tacy młodzi i tak
cierpieli! Z rogu salonu, gdzie rozmawiał z jakimiś dwiema paniami, które właśnie wycho-
dziły, pan Rosay też na nich patrzył. Czas płynął. Nagle pan Lulu krzyknął coś i odsunął się
od tamtego, który spojrzał na niego z wściekłością, i usłyszałam, jak mówił: „Ciebie, Nina, w
gruncie rzeczy nigdy nic nie obchodzi”, a ja sobie przypomniałam, że słyszałam o kimś, kto
miał na imię Nina i miał ciotkę w Poitou, która przysyłała mu kurczęta i jarzyny. Pan Lulu
wzruszył ramionami i powtórzył, że Nina jest kłamczuch, wreszcie wstał robiąc miny i gesty-
kulując z niezadowoleniem. Wtedy Nina podniósł się również i obaj, szybko, niemalże
biegiem skierowali się do pokoju, gdzie leżał monsieur Bébé, przez chwilę słyszałam, jak
dyskutowali podniesionymi głosami, ale pan Rosay uciszył ich i już nic nie było słychać, a po
chwili pan Lulu wrócił na kanapę z mokrą chusteczką w ręku. Akurat za kanapą było okno,
które wychodziło na podwórze; ze wszystkiego, co było w tym salonie, poza wytwornymi
ż
yrandolami, właśnie to okno zapamiętałam najlepiej, bo zobaczyłam, jak u schyłku nocy
zaczęło powoli zmieniać kolor stając się szare i jeszcze bardziej szare, wreszcie — różowe.
Przez cały ten czas myślałam tylko o monsieur Bébé i były chwile, że nie mogłam opanować
łez, jakkolwiek nie było już nikogo poza panem Rosay i panem Lulu, bo monsieur Nina wy-
szedł, czy też był w innej części mieszkania. I tak minęła noc; chwilami nie mogłam opano-
wać żalu myśląc, jaki młody był monsieur Bébé, i znowu zaczynałam popłakiwać (może po
trochu i ze zmęczenia), a wtedy podchodził monsieur Rosay, siadał koło mnie i z dziwnym
wyrazem twarzy tłumaczył mi, że teraz nie potrzebuję udawać i że raczej powinnam się
oszczędzać na pogrzeb, kiedy przyjdzie dużo ludzi i dziennikarze. Ale czasami trudno jest
rozróżnić, czy się płacze, czy też udaje, poprosiłam więc pana Rosay, żeby mi pozwolił usiąść
koło monsieur Bébé i czuwać. Wydawał się bardzo zdziwiony, że nie mam ochoty odpocząć, i
parokrotnie proponował, że zaprowadzi mnie do sypialni, ale w końcu przekonałam go widać,
bo dał mi spokój. Skorzystałam z chwili, kiedy wyszedł (pewnie do ubikacji), i poszłam do
pokoju, gdzie leżał monsieur Bébé.
Myślałam, że zastanę go samego, ale spotkałam tam pana Ninę, który stał w nogach
łóżka i patrzył na niego. Ponieważ nie znaliśmy się (bo jakkolwiek wiedział, że byłam osobą,
która występowała jako matka zmarłego, nie widzieliśmy się nigdy przedtem), spojrzeliśmy
na siebie nieufnie, nie ośmielił się jednak na żadną uwagę, gdy zbliżyłam się do monsieur
Bébé. Tak pozostaliśmy długą chwilę i widziałam łzy, które płynęły mu po policzkach robiąc
coś w rodzaju bruzd koło nosa.
— Pan także był wtedy na przyjęciu — powiedziałam chcąc go jakoś rozerwać —
monsieur Bébé... Monsieur Linard mówił mi, że pan jest smutny, i prosił pana Lulu, żeby
dotrzymał panu towarzystwa.
Pan Nina popatrzył na mnie nie rozumiejąc. Poruszał głową, a ja uśmiechałam się, żeby
go rozerwać.
— Na przyjęciu u państwa Rosay — powiedziałam. — Monsieur Linard przyszedł
wtedy do kuchni i poczęstował mnie whisky.
— Whisky?
— Tak. On jeden czymś mnie poczęstował tamtej nocy. A monsieur Lulu otwierał bute-
lkę szampana i wtedy monsieur Linard prysnął mu w twarz pianą i...
— Cicho, proszę być cicho — wymamrotał monsieur Nina — niech pani nie wspomina
imienia tego... Bébé stracił głowę, zupełnie stracił głowę...
— I dlatego pan był smutny? — zapytałam, żeby coś powiedzieć, ale już mnie nie sły-
szał, patrzył na pana Bébé, jakby go o coś pytał, i poruszał ustami powtarzając to samo pyta-
nie tak długo, że w końcu musiałam odwrócić oczy. Monsieur Nina nie był tak przystojny jak
monsieur Bébé albo monsieur Lulu i wydawał się nieduży, chociaż — jak twierdzi Gustave
— ludzie czarno ubrani zawsze wydają się drobniejsi. Byłabym chciała pocieszyć go, taki wy-
dawał się nieszczęśliwy, ale w tym momencie wszedł monsieur Rosay dając mi znak, żebym
wróciła do salonu.
— Już dnieje, madame Francinet — powiedział. Biedaczysko był dosłownie zielony. —
Musi pani chwilę odpocząć. Będzie pani zupełnie bez sił, a już zaraz zaczną się schodzić.
Pogrzeb jest o wpół do dziesiątej.
Rzeczywiście wprost upadałam ze zmęczenia i było rozsądniej położyć się na godzinę;
nie do wiary, jak godzinka snu stawia mnie na nogi. Więc pozwoliłam panu Rosay, żeby
wziął mnie pod rękę, a kiedy przechodziliśmy przez salon z żyrandolami, okno było już mo-
cno różowe; trzęsłam się z zimna, mimo że w kominku było napalone. Nagle monsieur Rosay
puścił moje ramię patrząc na drzwi wejściowe, przez które wszedł jakiś człowiek z szalikiem
zawiązanym na kołnierzu, i trochę się zlękłam, bo mi przeszło przez głowę, że wszystko się
wydało (chociaż nie było w tym nic nielegalnego) i że człowiek w szaliku jest bratem czy
jakimś innym krewnym pana Bébé. Ale to było niemożliwe, miał na to zbyt chłopski wygląd.
Przecież Pierre albo Gustave nie mógłby być bratem kogoś tak wytwornego jak monsieur
Bébé. Za człowiekiem w szaliku pojawił się nagle monsieur Lulu, z jednej strony wydało mi
się, że się czegoś lęka, z drugiej jednak wyglądał, jakby cieszył się na coś, co miało nastąpić.
Monsieur Rosay dał mi znak, żebym się nie ruszała, a sam — jakby wbrew woli — zrobił
parę kroków w kierunku człowieka w szaliku.
— Pan w sprawie... — zaczął tym głosem, którym przemawiał do mnie, a który w
gruncie rzeczy wcale nie był uprzejmy.
— Gdzie jest Bébé? — zapytał tamten tak, jakby był pijany albo chciał krzyczeć.
Monsieur Rosay zrobił jakiś nieokreślony gest chcąc go zatrzymać, ale tamten ruszył naprzód
odsuwając go na bok. Byłam zdumiona tak grubiańskim zachowaniem w tak smutnym
momencie, ale monsieur Lulu, który zatrzymał się w drzwiach (według mnie to on właśnie
wpuścił tego człowieka), zaczął się śmiać, dopiero monsieur Rosay zbliżył się do niego i dał
mu dwa razy po gębie jak dzieciakowi, zupełnie jak dzieciakowi. Nie usłyszałam rozmowy,
ale pan Lulu mimo policzków wyglądał na zadowolonego, mówił coś w rodzaju: „Teraz
zobaczy... teraz zobaczy ta kurwa...” chociaż nie powinnam powtarzać takich słów, ale on
sam powtórzył je wiele razy, aż nagle zakrył twarz i wybuchnął płaczem, a pan Rosay
popchnął go, czy może pociągnął ku kanapie, na której w dalszym ciągu płakał i rozpaczał tak
bardzo, że — jak zawsze — wszyscy o mnie zapomnieli.
Monsieur Rosay wydawał się bardzo zdenerwowany, nie mógł jakoś się zdecydować,
ż
eby wejść do pokoju zmarłego, dopiero gdy usłyszał głos pana Niny, który przeciwko
czemuś gwałtownie protestował, nagle się zdecydował i pobiegł ku drzwiom akurat w chwili,
gdy przez nie wychodził pan Nina w dalszym ciągu bardzo podniecony, i nie wiem, ale
mogłabym przysiąc, że właśnie człowiek w szaliku stamtąd go wyrzucił. Monsieur Rosay
cofnął się, spojrzał na pana Ninę i zaczęli we dwóch rozmawiać o czymś niby cicho, ale
jednak jakoś krzykliwie, a monsieur Nina płakał z oburzenia i gestykulował, aż brał żal. W
końcu trochę się uspokoił, a pan Rosay zaprowadził go do tej samej kanapy, gdzie siedział
monsieur Lulu, który już znowu się śmiał (tak było — to się śmiali, to płakali, na zmianę), ale
monsieur Nina zrobił tylko pogardliwą minę i przesiadł się na inną kanapę, koło kominka.
Siedziałam sobie tymczasem w kącie salonu czekając na panie i na dziennikarzy, tak jak mi
przykazała madame Rosay, wreszcie w oknie ukazało się słońce, a lokaj w liberii wprowadził
dwóch bardzo eleganckich panów i jakąś panią, która najpierw popatrzyła na pana Ninę
myśląc widocznie, że to ktoś z rodziny, potem na mnie, a ja, chociaż miałam twarz zakrytą
rękami, dobrze ją widziałam pomiędzy palcami. Ci panowie i inni, którzy przyszli potem,
najpierw szli zobaczyć monsieur Bébé, a potem zbierali się w salonie, niektórzy podchodzili
do mnie w towarzystwie monsieur Rosay i składali kondolencje ściskając mi rękę ze współ-
czuciem. Panie też były bardzo uprzejme, specjalnie jedna, młoda i piękna, która na chwilę
usiadła koło mnie i powiedziała, że monsieur Linard był wielkim artystą i że jego śmierć jest
niepowetowanym nieszczęściem. Ja zgadzałam się na wszystko i płakałam naprawdę, bo
chociaż miałam udawać, byłam przejęta myślą o monsieur Bébé, takim pięknym i dobrym, i o
tym, że był tak wielkim artystą. Młoda pani pogładziła mnie parę razy po rękach mówiąc, że
nikt nie zapomni monsieur Linard i że monsieur Rosay z pewnością dalej poprowadzi dom
mody, tak jak sobie tego życzył monsieur Linard, i nie zatracając jego stylu. Mówiła jeszcze
inne rzeczy, których nie pamiętam, ale wiem, że były to same pochwały. A potem podszedł
do mnie monsieur Rosay i spojrzawszy na otaczających tak, aby zrozumieli, co ma nastąpić,
powiedział półgłosem, że już czas, żebym się pożegnała z synem, bo będą zamykać trumnę.
Poczułam okropny strach przed tą najtrudniejszą sceną, ale mnie podtrzymał, pomógł mi się
opanować i weszliśmy do pokoju, gdzie nie było już nikogo poza człowiekiem w szaliku,
który stał w nogach łóżka i patrzył na monsieur Bébé. Monsieur Rosay spojrzał na niego
wymownie jak gdyby prosząc go, żeby zrozumiał, że teraz powinien zostawić mnie samą z
synem, ale tamten tylko wykrzywił się, wzruszył ramionami i ani drgnął. Monsieur Rosay,
który już nie wiedział, co robić, dalej patrzył na niego błagalnie, tym więcej że inni panowie,
pewnie dziennikarze, już wchodzili za nami, i rzeczywiście ten ze swoim szalikiem i tym
sposobem patrzenia na pana Rosay, jakby mu chciał nawymyślać, był tu absolutnie nie na
miejscu. Czułam, że nie mogę dłużej czekać, bałam się, miałam przeczucie, że stanie się coś
strasznego, i wobec tego że pan Rosay nie zajmował się mną w dalszym ciągu dając tamtemu
znaki, aby wyszedł, sama podeszłam do monsieur Bébé i głośno płacząc chciałam pocałować
go w czoło (przecież okazał się dla mnie najlepszy ze wszystkich). Ale pan Rosay zaczął za-
trzymywać mnie, prosił, żebym się uspokoiła, wreszcie zmusił mnie, abym wróciła do salonu
z jednej strony pocieszając mnie, równocześnie jednak tak ściskając za ramię, że bolało (ale
tego nie czuł przecież nikt prócz mnie, a mnie było wszystko jedno). Kiedy już znalazłam się
na kanapie, służący przyniósł mi wody, jakieś dwie panie zaczęły mnie wachlować chuste-
czkami, a w drugim pokoju zrobił się ruch; znowu weszło parę osób, które otoczyły mnie tak,
ż
e nie widziałam już nic z tego, co się działo. Wśród nowo przybyłych był ksiądz i bardzo się
ucieszyłam, że będzie towarzyszył monsieur Bébé w tej ostatniej drodze. Niezadługo będzie
pora iść na cmentarz, więc to dobrze, że ksiądz pójdzie wraz z nami, z matką i przyjaciółmi
monsieur Bébé. Im też było z pewnością przyjemnie, że przyszedł, specjalnie panu Rosay,
którego tak zdenerwował ten w szaliku, a który zadał sobie tyle fatygi, żeby ludziom pokazać,
jak pięknie udał się pogrzeb i jak bardzo wszyscy kochali monsieur Bébé.
TAJEMNA BRO
Ń
Ciekawe: ludziom się wydaje, że posłać łóżko to zupełnie to samo co posłać łóżko, że
podać rękę zawsze znaczy podać rękę, a otworzyć pudełko sardynek to bez końca otwierać to
samo pudełko sardynek. „A przecież wszystko jest wyjątkowe”, myśli Pierre tępo wygładza-
jąc zniszczoną niebieską kapę. „Wczoraj padało, dzisiaj jest słońce, wczoraj było smutno,
dzisiaj przyjdzie Michèle. Jedyne, co się nie zmieniło, to to, że nigdy w życiu mi się nie uda,
ż
eby to łóżko przyzwoicie wyglądało.” Zresztą co tam, kobiety lubią nieporządek męskich
pokoi, mogą uśmiechać się (przy czym „matka” pokazuje wtedy wszystkie zęby), upinać fira-
nki, przestawiać wazony albo krzesła, powiedzieć: „ty jeden mogłeś ustawić ten stół akurat tu,
gdzie nie ma światła.” Michèle powie z pewnością coś w tym rodzaju, będzie dotykała, prze-
suwała książki i lampy, a on pozwoli jej na wszystko i tylko będzie patrzył na nią z łóżka albo
z głębokiej starej sofy, będzie patrzył na nią poprzez dym gauloisów i będzie jej pragnął.
„Szósta — godzina wielkiej wagi”, myśli Pierre. Złocona godzina, kiedy quartier Saint-
Sulpice zaczyna zmieniać się, przygotowywać na noc. Niedługo od notariusza wyjdą maszy-
nistki, mąż pani Lenótre zacznie wciągać po schodach swą nogę, słychać będzie rozmowę
sióstr z szóstego piętra, odgłosy nierozłącznie związane z porą kupowania chleba i gazet.
Michèle powinna być już lada chwila, chyba że zabłądziła albo zawieruszyła się gdzieś na
ulicy, swoim zwyczajem zatrzymując się byle gdzie, aby podróżować po miniaturowych
ś
wiatach wystaw. A potem mu powie: miś ze sznurka, płyta Couperina, brązowy łańcuszek z
niebieskim kamieniem, pełne wydanie Stendhala, moda na lato. Powody tak zrozumiałe, żeby
się spóźnić! Więc drugi gauloise, drugi kieliszek koniaku. Miałby ochotę posłuchać piosenek
Mac Orlana; nie wysilając się nadmiernie grzebie w stosach kajetów i papierów. Z pewnością
Roland i Babette zabrali mu płytę; jak już coś zabierają, mogliby chociaż go uprzedzić.
Dlaczego Michèle nie przychodzi? Siada na brzegu łóżka gniotąc kapę. Ładny interes, teraz
znowu będzie musiał obciągać ze wszystkich stron, żeby nie wyłaził ten przeklęty brzeg po-
duszki. Ach, jak tu śmierdzi tytoń! Michèle na pewno zmarszczy nos i powie mu, że okropnie
tu śmierdzi tytoń. Nie kończące się setki gauloisów, wypalone w czasie nie kończących się
setek dni: doktorat, parę przyjaciółek, dwa ataki wątrobiane, powieści, nuda. Nie kończące się
setki gauloisów? Zawsze go dziwi, kiedy przyłapuje się na myśleniu o głupstwach, na tym,
jak wielką wagę przywiązuje do drobiazgów. Pamięta krawaty, które dziesięć lat temu wyrzu-
cił na śmietnik, kolor znaczka belgijskiego, dumy jego dziecięcej filatelistyki. Tak jakby w
głębi pamięci dokładnie wiedział, ile papierosów wypalił w życiu, jaki był smak każdego z
nich, kiedy go zapalił, gdzie cisnął niedopałek. Może absurdalne cyfry, które mu się czasem
ś
nią po nocach, są wynikiem tej nieubłaganej buchalterii. „Czyli, że Bóg istnieje”, myśli
Pierre. Lustro szafy zwraca mu uśmiech zmuszając go jak zawsze do ułożenia wyrazu twarzy,
do odrzucenia w tył kosmyka czarnych włosów, który Michèle chce mu obciąć. Dlaczego
Michèle nie przychodzi? „Bo nie chce przyjść do mojego mieszkania”, myśli Pierre. Ale żeby
obciąć mu któregoś dnia ten czarny kosmyk, będzie musiała przyjść, położyć się na łóżku.
Dalila zapłaciła wysoką cenę — za niższą nie można dobrać się do czupryny mężczyzny.
Pierre mówi sobie, że trzeba być idiotą, żeby myśleć, iż Michèle nie chce do niego przyjść.
Pomyślał to głucho, jakby gdzieś z oddali. Nieraz myśl musi torować sobie drogę omijając
niezliczone przeszkody, ażeby narzucić się i zostać dosłyszaną. To idiotyzm myśleć, że nie
chce wejść do jego mieszkania. Jeżeli nie przychodzi, to dlatego że zagapiła się przed wysta-
wą mydlarni czy jakiegoś innego sklepu, zachwycona małą foką z porcelany albo litografią
Zao-Wu-Ki. Wydaje mu się, że ją widzi, a równocześnie zdaje sobie sprawę, że akurat w mo-
mencie zaciągania się papierosem wyobraża sobie myśliwską dwururkę, i czuje się rozgrze-
szony ze swojej głupoty. Niby nic nadzwyczajnego dwururka, ale co może robić o tej porze w
jego pokoju, w połączeniu z tym uczuciem zdumienia? Nie lubi pory, w której wszystko sza-
rzeje, sinieje. Niedbale wyciąga rękę, żeby zapalić stojącą na stole lampę. Dlaczego Michèle
nie przychodzi? Już nie przyjdzie, nie warto czekać. Chyba rzeczywiście nie chce przyjść do
jego pokoju. No cóż, w końcu... Nie tragizujmy. Jeszcze kieliszek koniaku, przerzucić ksią-
ż
kę, pójść przetrącić coś w barze u Leona. Kobiety są zawsze takie same, w Enghien czy w
Paryżu, stare czy młode. Jego teoria „wyjątków” nie potwierdza się, w rezultacie mysz
zawsze cofa się przed pułapką. Dlaczego „pułapką”? Dziś czy innego dnia, wcześniej czy
później... Czekał na nią od piątej, jakkolwiek miała przyjść o szóstej; specjalnie wygładził
niebieską kapę, jak idiota wziął piórko i wlazł na krzesło, żeby zmieść niedostrzegalną, Bogu
ducha winną pajęczynę. Byłoby przecież takie naturalne, gdyby właśnie w tej chwili wysia-
dała z autobusu na Saint-Sulpice i zbliżała się do jego domu zatrzymując się po drodze przed
wystawami albo gapiąc na gołębie na placu. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałaby
nie chcieć do niego przyjść. Pewnie, że nie ma też żadnego powodu, żeby myśleć o dwururce
albo żeby zdecydować, że w tej chwili Michaux jest odpowiedniejszą lekturą niż Graham
Greene. Szybkość wyboru zawsze była dla niego problemem. Przecież muszą być jakieś
przyczyny, niemożliwe, żeby po prostu przypadek decydował, że Greene a nie Michaux, że
Michaux a nie Enghien, chciałem powiedzieć nie Greene. Żeby pomieszać miejscowość
Enghien z takim pisarzem jak Greene... „To niemożliwe, żeby wszystko było absurdem”,
myśli Pierre rzucając papierosa. „I jeżeli nie przychodzi, to dlatego że coś jej przeszkodziło,
coś, co nie ma nic wspólnego z nami.”
Schodzi na dół, chwilę czeka w bramie. Widzi, jak światła na placu zapalają się. Kiedy
siada przy stoliku na ulicy i zamawia piwo, u Leona nie ma jeszcze nikogo.
Z miejsca, gdzie siedzi, widać wejście do jego domu, tak że gdyby... Leon mówi o Tour
de France. Przychodzi Nicole z przyjaciółką, kwiaciarką o ochrypłym głosie. Piwo jest lodo-
wate, a więc przydałyby się parówki. Przed bramą jego domu syn konsjerżki skacze na jednej
nodze. Jak się zmęczy, zaczyna skakać na drugiej nie zmieniając miejsca.
— Co za bzdura — mówi Michèle — dlaczego miałabym nie chcieć do ciebie przyjść,
skorośmy się tak umówili?
Edmund podaje kawę, jest jedenasta rano, w kawiarni nie ma o tej porze prawie nikogo
i Edmund zatrzymuje się, żeby omówić Tour de France. Po czym Michèle wyjaśnia to, co
było zresztą do przewidzenia i o czym Pierre powinien był pomyśleć: częste omdlenia jej
matki i ojciec, który traci głowę i dzwoni do niej do biura, więc taksówka i pędem do domu, a
wszystko po nic — zwykły zawrót głowy. Przecież to już tyle razy miało miejsce i trzeba
Pierre'a, żeby...
— Cieszę się, że już dobrze się czuje — odpowiada głupawo Pierre.
Kładzie rękę na ręce Michèle, Michèle kładzie drugą rękę na jego ręce, potem wyjmuje
rękę leżącą pod spodem i kładzie ją na wierzchu. Pierre wyjmuje rękę leżącą pod spodem i
kładzie ją na wierzchu. Michèle wyjmuje rękę leżącą pod spodem i rozpłaszcza ją o jego nos.
— Zimny nosek — zdrowy piesek.
Pierre przyznaje, że temperatura jego nosa jest niezgłębioną tajemnicą.
— Głuptas — stwierdza Michèle.
Pierre całuje ją w czoło, we włosy. Michèle schyla głowę, więc podnosi ją za brodę i
zmusza, żeby spojrzała na niego, zanim pocałuje ją w usta. Całuje ją raz, drugi raz. Pachnie
ś
wieżością, cieniem pod drzewami. Im wunderschönen Monat Mai, * słyszy wyraźnie melo-
dię. Zdumiewa go, że tak dobrze pamięta słowa, które dopiero przetłumaczone mają napra-
wdę dla niego sens. Ale podoba mu się melodia, słowa tak ładnie brzmią nucone we włosy
Michèle, w jej wilgotne usta. Im wunderschönen Monat Mai, als...
Ręka Michèle wbija mu się w ramię.
— Boli mnie — mówi odpychając go i przesuwając palcami po ustach.
Pierre widzi ślad swoich zębów na jej wardze. Głaszcze jej policzek i znów ją całuje.
Cóż to, Michèle się gniewa? Nie, nie gniewa się. Kiedyż, kiedyż, kiedyż znajdą się wreszcie
sami? Nic nie rozumie; jej wyjaśnienia jakby dotyczyły czegoś innego. Opanowany jedną
myślą, żeby zobaczyć ją któregoś dnia u siebie, żeby weszła po schodach pięć pięter i znalazła
się w jego pokoju, nie pojmuje, że wszystko nagle się odwróciło, bo rodzice Michèle wyje-
ż
dżają na dwa tygodnie na wieś. Niech jadą, tym lepiej, bo wtedy Michèle... Nagle orientuje
się, patrzy na nią. Michèle się śmieje.
— Więc będziesz sama w domu przez dwa tygodnie?
— Jakiś ty głuptas — mówi Michèle. Wyciąga palec i rysuje nim niewidoczne gwia-
zdki, trapezy, spirale. Mama naturalnie liczy, że wierna Babette dotrzyma jej przez te dwa
tygodnie towarzystwa — było tyle kradzieży i włamań na przedmieściach. Ale Babette zosta-
nie w Paryżu tak długo, jak im się będzie podobało.
Pierre nie zna ich willi, jakkolwiek tyle razy o niej myślał, że już prawie jakby w niej
był; idzie za Michèle do salonu przeładowanego niemodnymi meblami, wchodzi po schodach
nieomieszkawszy dotknąć szklanej kuli u nasady poręczy. Nie wie dlaczego, dom nie podoba
mu się, ma ochotę wyjść do ogrodu, jakkolwiek trudno uwierzyć, żeby tak mała willa miała
ogród. Z wysiłkiem odrywa się od tego obrazu, odkrywa, że jest szczęśliwy, że siedzi w
kawiarni z Michèle, że dom będzie inny niż ten, który sobie wyobrażał, a który przytłaczał go
trochę ilością mebli i podniszczonych dywanów. „Muszę poprosić Xaviera o motor”, myśli
Pierre. Będzie na nią czekał i w pół godziny będą w Clamart, przed nimi dwa weekendy,
mogą pojechać gdzieś na wycieczkę, trzeba postarać się o termos i neskę.
— Czy na schodach twojego domu jest szklana kula?
— Nie — mówi Michèle — mylisz z...
Urywa, jakby nagle coś ją ścisnęło za gardło. Zagłębiony w swoim fotelu, z głową opa-
rtą o lustro, za pomocą którego Edmund usiłuje powiększyć ilość stolików w swoim lokalu,
Pierre dopuszcza do siebie ulotną myśl, że Michèle jest jak kotka albo jak anonimowy portret.
Zna ją właściwie tak krótko, może jej również trudno jest go zrozumieć. Zapewne, miłość nie
jest żadnym wytłumaczeniem, tak jak nie jest wytłumaczeniem fakt posiadania wspólnych
przyjaciół ani zbliżonych przekonań politycznych. Zawsze zaczyna się od założenia, że w
nikim nie ma tajemnic, tak łatwo jest zdobyć dane: Michèle Duvernois, dwadzieścia cztery
lata, szatynka, oczy szare, urzędniczka biurowa. Ona także wie, że Pierre Jolivet, dwadzieścia
trzy lata, blondyn... Ale jutro pojadą razem do jej domu, w pół godziny będą w Enghien.
* W cudownym majowym miesiącu, Heine, Księga pieśni. Przekład A. Mieleszki-Maliszkiewicza,
Warszawa 1880.
„Znowu Enghien”, myśli Pierre odganiając tę nazwę jak muchę. Będą mieli dwa tygodnie na
to, żeby być razem, koło domu jest ogród zapewne też różny od tego, co sobie wyobrażał,
trzeba by spytać Michèle o ten ogród, ale Michèle woła Edmunda, już przeszło wpół do dwu-
nastej i kierownik będzie się gniewał, jak się spóźni.
— Zostań jeszcze trochę — mówi Pierre. — Patrz, Roland i Babette. Niewiarygodne, że
też nigdy nie możemy być sami w tej kawiarni.
— Sami? — mówi Michèle — przecież umówiliśmy się z nimi...
— Wiem, ale mimo to...
Michèle wzrusza ramionami, a Pierre wie, że go rozumie i że w głębi duszy także się
martwi, że przyjaciele są tak punktualni. Roland i Babette wnoszą ze sobą swój zwykły wyraz
spokojnego szczęścia, który tym razem niecierpliwi go i drażni. Są po drugiej stronie osło-
nięci falochronem czasu. Ich złości i niezadowolenia należą do świata, do polityki albo sztuki,
nigdy do nich samych, nigdy do ich własnych, głębszych spraw. Ocaleni przez zwyczaje,
przez automatyczne gesty. Wszystko wygładzone, uprasowane, poukładane, ponumerowane.
Zadowolone prosiaczki, biedni, tacy poczciwi przyjaciele. Nagle nie ma ochoty uści-
snąć ręki Rolanda, połyka ślinę, patrzy mu w oczy, a potem zgniata mu palce tak, jakby chciał
je połamać. Roland śmieje się i siada na wprost nich; ma wiadomości z Klubu Filmowego,
trzeba będzie koniecznie iść tam w poniedziałek. „Zadowolone prosiaczki”, przeżuwa Pierre.
To głupie. To niesprawiedliwe. Ale film Pudowkina... Dajcie spokój, już można by poszukać
czegoś nowszego.
— Czegoś nowszego — drwi Babette — czegoś nowszego. Jakiś ty stary, Pierre.
Nie ma powodu, żeby nie podać ręki Rolandowi.
— Włożyła tę pomarańczową bluzkę, w której jej jest do twarzy... — opowiada
Michèle.
Roland wyciąga gauloisy, zamawia kawę. Najmniejszego powodu, żeby nie podać ręki
Rolandowi.
— To inteligentna dziewczyna — mówi Babette.
Roland patrzy na Pierre'a i mruga. Kompletnie bezproblemowy spokojny prosiaczek.
Pierre'a brzydzi ten spokój i to, że Michèle może gadać o pomarańczowej bluzce, taka daleka
od niego jak zawsze. Co on ma z nimi wspólnego? Ostatni doszlusował do nich, ledwie go
tolerują.
W czasie rozmowy (teraz chodzi o jakieś buty) Michèle przesuwa palcem po wardze.
Nawet nie umie pocałować jej jak człowiek. Skaleczył ją, a ona to zapamiętała. Dobrze, bo
jego kaleczy cały świat, mrugają na niego, uśmiechają się do niego, „lubią go”. To jest jak
ciężar na piersiach, jak konieczność, żeby odejść i być samemu w swoim pokoju, i zastana-
wiać się, dlaczego nie przyszła Michèle, dlaczego Roland i Babette zabrali mu płytę bez
uprzedzenia.
Michèle spogląda na zegarek i zrywa się. Umawiają się do Klubu Filmowego. Pierre
płaci kawę. Jakoś mu lepiej, chciałby pogadać trochę z Rolandem i Babette, żegna się z nimi
serdecznie. Poczciwe prosiaczki, najlepsi przyjaciele Michèle.
Roland patrzy na nich, gdy odchodzą ulicą zalaną słońcem. Powoli dopija swoją kawę.
— Zastanawiam się... — mówi Roland.
— I ja także — mówi Babette.
— W końcu — dlaczegóż by nie?
— Właśnie: dlaczegóż by nie? Ale to byłoby pierwszy raz od tego czasu.
— Najwyższy czas, żeby Michèle zrobiła już coś z sobą — mówi Roland — a jeżeli
chcesz wiedzieć, uważam, że jest bardzo zakochana.
— Oboje są bardzo zakochani.
Roland pozostaje zamyślony.
Umówił się z Xavierem w kawiarni na placu Saint-Michel, ale przyszedł zbyt wcześnie.
Zamawia piwo i przegląda gazetę. Nie bardzo sobie przypomina, co robił, od kiedy rozstał się
z Michèle przed wejściem do jej biura. Ostatnie miesiące są tak niejasne jak ten ranek, jeszcze
nie przeminął, a już jest dziwną mieszaniną fałszywych wspomnień, nieporozumień. W życiu,
które wiedzie, a które jest jakby nie jego życiem, jedyną rzeczą pewną jest to, że chciał być
możliwie najbliżej Michèle wciąż czekając i czując, że to nie dosyć, że wszystko jest dziwa-
czne, że nie wie o niej nic, w gruncie rzeczy absolutnie nic — ma szare oczy, po pięć palców
u rąk, jest niezamężna, czesze się jak mała dziewczynka. W gruncie rzeczy absolutnie nic.
Ale skoro nic nie wie o niej, wystarczy, że nie widzi jej przez chwilę, aby próżnia zamieniała
się w gorzkie i gęste chaszcze. Boi się ciebie, brzydzi się tobą, czasami odpycha cię pośród
najczulszych pocałunków, nie chce iść z tobą do łóżka, jest czymś przerażona, nawet dziś
rano odepchnęła cię gwałtownie (a jakaż była rozkoszna, jak się do ciebie tuliła w momencie
rozstania i jak wszystko urządziła, żeby spotkać się z tobą jutro rano i razem pojechać do
Enghien), a ty zostawiłeś ślad zębów na jej ustach, całowałeś ją i ugryzłeś, aż się rozżaliła,
przesunęła palcami po wardze i rozżaliła się bez gniewu, tylko ze zdziwieniem, als alle Kno-
spen sprangen, * w myśli nuciłeś Schumanna, ty chamie, nuciłeś gryząc ją w usta i pamię-
tasz? Równocześnie wchodziłeś po schodach, tak, wchodziłeś po schodach gładząc po drodze
szklaną kulę u nasady poręczy, ale potem Michèle powiedziała, że u niej w domu nie ma
ż
adnej szklanej kuli.
Pierre zsuwa się z kanapki, szuka papierosów. Ostatecznie Michèle również niewiele o
tobie wie, widocznie nie jest ciekawa, jakkolwiek ma ten sposób słuchania twoich zwierzeń
uważnie, z powagą, jakby przeżywała każdą chwilę twojego życia, każde głupstwo, coko-
lwiek, kota wychodzącego z bramy, burzę w Cité, liść koniczyny, płytę Gerry Muligana.
Uważna, pełna zapału i powagi, tak samo umiejąca słuchać, jak i zmusić do słuchania.
Tym sposobem od spotkania do spotkania, od rozmowy do rozmowy doszli do tego, że
stali się „parą” pośród tłumu, trochę polityki, trochę lektury, jakieś kino, pocałunki za każdym
razem mocniejsze, jego ręka głaszcząca jej szyję, dotykająca piersi, powtarzająca nie kończą-
ce się pytanie bez odpowiedzi. Pada — trzeba by schronić się do jakiejś sieni; zbyt dużo
słońca — wejdźmy do tej księgarni; jutro przedstawię cię Babette, mojej starej przyjaciółce,
spodoba ci się. Po czym okazuje się, że przyjaciel Babette jest dawnym kolegą Xaviera, naj-
lepszego przyjaciela Pierre'a, więc koło zacieśnia się; czasami u Babette i Rolanda, czasami w
gabinecie Xaviera, wieczorami w kawiarniach łacińskiej dzielnicy.
Właściwie nie zdając sobie z tego sprawy Pierre jest wdzięczny Rolandowi i Babette za
przyjaźń, którą obdarzają Michèle, za ich dyskretną nad nią opiekę, jakkolwiek Michèle nie
potrzebuje opieki. W ich kółku nie mówi się o ludziach, wolą oderwane tematy, politykę, pro-
cesy sądowe, przede wszystkim zaś lubią porozumiewać się spojrzeniami, częstować papiero-
sami, łazić po kawiarniach, żyć w atmosferze koleżeństwa. Miał szczęście, że przyjęli go do
siebie, że pozwolili mu do siebie dołączyć; nie są łatwi, znają bezpudłowe sposoby, żeby
zniechęcać natrętów. „Lubię ich”, mówi sobie Pierre kończąc piwo. Pewnie myślą, że już jest
kochankiem Michèle; Xavier musi chyba tak myśleć, nie pomieściłoby mu się w głowie, że
Michèle mogła odmawiać mu tego przez cały czas właściwie bez powodu, po prostu odma-
wiać nie przestając widywać się z nim, wychodzić razem, mówić do niego albo go słuchać.
Przyzwyczaić można się do wszystkiego, nawet do rzeczy najdziwniejszych; zaczyna się
wierzyć, że tajemnica jest sama w sobie wytłumaczeniem, i żyje się życiem wewnętrznym
przyjmując coś właściwie nie do przyjęcia: rozstawanie się na rogach ulic albo w kawia-
rniach, kiedy wszystko mogłoby być takie proste, schody ze szklaną kulą u nasady poręczy,
które wiodą ku spotkaniu, ku prawdziwemu spotkaniu... Ale Michèle powiedziała, że nie ma
ż
adnej szklanej kuli.
* Gdy pierwszy kwiatek rozpęka, Heine, Księga pieśni. Przekład A. Mieleszki-Maliszkiewicza,
Warszawa 1880.
Wysoki, chudy Xavier przychodzi z twarzą „z tych pracowitych dni”. Mówi o jakichś
doświadczeniach, o biologii jako o przyczynie sceptycyzmu. Ogląda swój zażółcony palec.
Pierre pyta:
— Czy ci się nie zdarza, że nagle zaczynasz myśleć o czymś zupełnie oderwanym od
tego, o czym właśnie myślałeś?
— Zupełne oderwanie to hipoteza robocza i nic więcej — mówi Xavier.
— Wiesz, jakoś dziwnie się czuję ostatnio. Powinieneś dać mi coś, coś „obiektywizują-
cego”.
— Obiektywizującego? — mówi Xavier — to nie egzystuje, bracie.
— Za dużo o sobie myślę — mówi Pierre — to idiotyczne.
— A Michèle cię nie obiektywizuje?
— Właściwie wczoraj zdarzyło mi się coś...
Słyszy, że mówi, widzi, że Xavier na niego patrzy, widzi w lustrze odbicie Xaviera,
jego kark, widzi siebie mówiącego do Xaviera (ale skąd ta uporczywa myśl, że u nasady porę-
czy jest szklana kula) i od czasu do czasu zauważa ruch głowy Xaviera, ten zawodowy ruch
tak groteskowy, kiedy nie odbywa się w gabinecie, a doktor nie jest w fartuchu, który inaczej
go ustawia, powierza mu dodatkową władzę.
— Enghien... — mówi Xavier — nie przejmuj się tym. Ja na przykład zawsze mylę Le
Mans z Mentoną. Z pewnością wina jakiejś nauczycielki, het kiedyś, w dzieciństwie.
Im wunderschönen Monat Mai, nuci pamięć Pierre'a.
— Gdybyś źle sypiał, powiedz mi, to ci coś zapiszę — mówi Xavier. — Jestem pewien,
ż
e te dwa tygodnie raju wystarczą ci. Nic lepszego jak wspólna poduszka, to od razu rozjaśnia
myśli, czasem nawet je likwiduje — i spokój.
Może gdyby więcej pracował, gdyby bardziej się męczył, gdyby sam wymalował swój
pokój albo chodził piechotą na wydział zamiast jeździć autobusem. Gdyby musiał zarobić te
siedemdziesiąt tysięcy franków, które mu przysyłają rodzice. Oparty o balustradę Pont-Neuf
patrzy na barki i czuje na szyi i ramionach letnie słońce. Grupka dziewcząt przechodzi śmie-
jąc się, słychać odgłos końskich kopyt. Mijając dziewczyny rudy cyklista gwiżdże przeciągle,
one śmieją się tym głośniej i nagle uczucie, że zeschłe liście podniosły się i pożarły mu twarz
w jednym strasznym, czarnym ukąszeniu.
Pierre trze oczy, prostuje się z wolna. To nie były ani słowa, ani przywidzenie: coś
między tym a tym, jakiś niewyraźny obraz w tylu wyrazach, ile było na ziemi zeschłych liści
(które wzniosły się tumanem w górę, żeby dać mu w twarz). Widzi, że jego prawa oparta o
balustradę ręka drży. Zaciska pięść, walczy z tym drżeniem. Xavier jest już daleko, nie ma
sensu biec za nim, dodawać ten nowy przykład do poprzednich, bezsensownych próbek. —
Zeschłe liście? — powie Xavier — przecież nie ma zeschłych liści na Pont-Neuf. — Tak
jakby on sam nie wiedział, że nie ma zeschłych liści na Pont-Neuf, że to w Enghien są zeschłe
liście.
Teraz będę myślał o tobie, kochana, całą noc tylko o tobie. Będę myślał tylko o tobie, to
jedyny sposób, żeby czuć się sobą, mieć ciebie w sobie jak drzewo, powoli odrywać się od
pnia, który podtrzymuje mnie i kieruje mną, ostrożnie pływać wokół ciebie w powietrzu
dotykając go każdym liściem (zieleni, zieleni, ty i ja, pień pełen soków żywotnych i zielone
liście, zielone, zielone), lecz nie oddalając się od ciebie, nie pozwalając, aby coś innego wśli-
znęło się między nas, oderwało od ciebie moją uwagę, pozbawiło mnie choćby jednej seku-
ndy świadomości, że ta noc powoli kłoni się ku świtowi i że tam, z drugiej strony, tam, gdzie
mieszkasz, tam, gdzie śpisz, znów będzie noc, gdy przyjdziemy już razem, gdy wejdziemy do
twojego domu, gdy miniemy próg, zapalimy światła, popieścimy twojego psa, wypijemy
kawę i będziemy patrzeć na siebie bez końca, aż obejmę cię (mieć cię w sobie jak drzewo) i
zaprowadzę ku schodom (ale nie ma szklanej kuli), po których zaczniemy wchodzić,
wchodzić, drzwi są zamknięte, ale klucz mam w kieszeni...
Pierre wyskakuje z łóżka, pakuje głowę pod kran umywalki. Myśleć tylko o tobie...
więc jak to może być, że ta myśl jest pragnieniem głuchym i ciemnym, w którym Michèle nie
jest już Michèle (mieć ciebie w sobie jak drzewo), w którym nie czuje jej w ramionach, gdy
wnosi ją po schodach, bo zaledwie wszedł na pierwszy stopień, zobaczył szklaną kulę i jest
sam, sam wchodzi po schodach, a Michèle jest na górze, zamknięta za drzwiami, i nie wie o
tym, że on ma w kieszeni drugi klucz i że wchodzi po schodach.
Wyciera twarz, szeroko otwiera okno na świeżość świtu. Jakiś pijak dobrotliwie mono-
loguje na ulicy zataczając się, jakby unosił się w gęstej wodzie. Podśpiewuje, chodzi tam i z
powrotem w jakimś ceremonialnym tańcu, pośród szarości, która powoli wgryza się w bruk,
w zamknięte bramy. Als alle Knospen sprangen — słowa rysują się na wysuszonych ustach
Pierre'a, przyklejają do melodii płynącej z dołu, która nie ma z nimi nic wspólnego, ale i te
słowa nie mają z niczym nic wspólnego, przychodzą jak wszystko inne, na chwilę przyklejają
się do życia, a potem już tylko jakby pełen żalu lęk, próżnie, które odwracają się ukazując
strzępy zahaczające o wszystko dokoła, o dwururkę, o kupę zeschłych liści, o pijaka rytmi-
cznie tańczącego jakąś swoistą pawanę pośród ukłonów, które rozłażą się w łachmanach i
potknięciach, w niewyraźnym bełkocie słów.
Motor mruczy na ulicy d'Alésia. Pierre czuje palce Michèle mocniej obejmujące go w
pasie za każdym razem, kiedy zakręcają albo mijają autobus. Gdy staje na czerwonych świa-
tłach, odchyla w tył głowę czekając na pieszczotę, na pocałunek we włosy.
— Już się nie boję — mówi Michèle — dobrze prowadzisz. Teraz na prawo.
Willa jest zagubiona pośród dziesiątków podobnych w dolinie rozciągającej się już poza
Clamart. Dla Pierre'a słowo „willa” brzmi jak „schronienie”, jak świadomość, że wszystko
jest spokojne, odseparowane, że będzie ogród i trzcinowe fotele, a w nocy może nawet świe-
tliki.
— Są u was w ogrodzie świetliki?
— Chyba nie — odpowiada Michèle — co ci też przychodzi do głowy?
Trudno jest rozmawiać prowadząc motor, ruch zmusza do skupienia, a Pierre jest
zmęczony, zaledwie trochę zdrzemnął się nad ranem. Trzeba pamiętać, żeby zażyć proszek
Xaviera, naturalnie nie będzie pamiętał, zresztą nie będzie to potrzebne. Odchyla w tył głowę
i pomrukuje, bo Michèle spóźnia się z pocałowaniem go, Michèle śmieje się i przesuwa mu
rękę po włosach. Zielone światło. „Przestałbyś się wygłupiać”, powiedział Xavier wyraźnie
zdezorientowany. Zresztą to na pewno minie, dwa proszki przed snem, łyk wody. Jak też śpi
Michèle?
— Michèle, jak ty śpisz?
— Bardzo dobrze — mówi Michèle — czasem miewam koszmary jak wszyscy.
Jasne, jak wszyscy, ale gdy się zbudzi, wie, że to był sen, że minął, że nie będzie włą-
czał się jej w odgłosy uliczne, w twarze przyjaciół, w najniewinniejsze zajęcia (ale Xavier
obiecał, że przy dwóch proszkach wszystko będzie dobrze), pewnie śpi z twarzą w poduszce,
kolana ma trochę podkurczone, oddycha powoli i taką, jaką ją sobie teraz wyobraża, będzie
miał obok siebie, śpiącą, spokojnie oddychającą, nagą i bezbronną, gdy jedną ręką będzie ją
trzymał za włosy, i światło żółte, światło czerwone, stop.
Hamuje tak gwałtownie, że Michèle krzyczy, a potem milknie i siedzi bez ruchu, jakby
się zawstydziła swego krzyku. Z nogą na ziemi Pierre odwraca głowę i uśmiecha się do cze-
goś, co nie jest Michèle, co siedzi za nim uśmiechnięte, zagubione.
Wie, że za chwilę światło zmieni się na zielone, za motorem jest ciężarówka i samo-
chód, zielone światło, za motorem ciężarówka i samochód, ktoś trąbi dwa razy, trzy razy.
— Co ci jest? — pyta Michèle.
Mijając ich facet z auta wymyśla, Pierre rusza powoli. To gdzieśmy się zatrzymali?
Aha, że miał ją zobaczyć taką, jaką jest, bezbronną i nagą. Tośmy powiedzieli, doszliśmy do-
kładnie do chwili, w której widzieliśmy ją śpiącą, nagą, bezbronną, czyli że nie ma najmniej-
szego powodu nawet przez chwilę przypuszczać, że będzie trzeba... Tak, słyszałem, najpierw
na lewo, a potem znowu na lewo. Tamten dach z dachówki? Sosny, jak tu ładnie, słuchaj, jaka
ładna jest twoja willa i ten sosnowy ogród, i rodzice, co pojechali na wieś; aż trudno
uwierzyć; och, Michèle, w coś podobnego zupełnie nie można uwierzyć.
Bobby dla ocalenia pozorów przyjął ich uroczystym szczekaniem, a teraz dokładnie
obwąchuje spodnie Pierre'a, który popycha motocykl ku progowi domu. Michèle już weszła,
otwiera żaluzje i wraca, żeby przyjąć Pierre'a, który rozgląda się dokoła i odkrywa, że nic nie
przypomina tego, co sobie wyobrażał.
— Tu miały być trzy schodki — mówi. — A ten salon... ależ naturalnie... Nie zwracaj
na mnie uwagi, człowiek zawsze wszystko sobie wymyśli inaczej. Nawet meble. Tobie też się
to zdarza?
— Czasem — mówi Michèle. — Pierre, jeść mi się chce. Nie, Pierre, słuchaj, bądź
człowiekiem i pomóż mi. Trzeba coś ugotować.
— Kochanie — mówi Pierre.
— Otwórz tu okno, niech wejdzie słońce. Pierre, siedź spokojnie, bo Bobby będzie
myślał, że...
— Michèle — mówi Pierre.
— Pozwól mi się przebrać. Jeżeli masz ochotę, zdejmij marynarkę, a w tej szafie znaj-
dziesz coś do picia, ja się na tym nie znam.
Widzi, jak odchodzi, jak wbiega po schodach, jak ginie na podeście. W szafie jest coś
do picia, ona się na tym nie zna. Salon jest głęboki i ciemny, ręka Pierre'a głaszcze nasadę
poręczy. Mówiła mu przecież, ale mimo to czuje coś, niby głuche rozczarowanie; a więc nie
ma szklanej kuli.
Michèle wraca w jakichś starych spodniach i nieprawdopodobnej bluzce.
— Wyglądasz jak grzyb — mówi Pierre z czułością każdego mężczyzny na widok
kobiety ubranej w zbyt duże rzeczy. — Nie pokażesz mi domu?
— Jeżeli chcesz — mówi Michèle. — Nie znalazłeś nic do picia? Poczekaj, jesteś do
niczego.
Niosą kieliszki do salonu i siadają na sofie, na wprost otwartego okna. Bobby chce ich
ufetować, kładzie się na dywanie i patrzy na nich.
— Od razu cię zaakceptował — mówi Michèle oblizując brzeg kieliszka. — Podoba ci
się mój dom?
— Nie — mówi Pierre. — Jest ciemny, niemożliwie małomieszczański, pełen ohydnych
mebli. Ale w nim jesteś ty w tych strasznych portkach.
Gładzi jej szyję, przyciąga ku sobie, całuje w usta. Całują się w usta, czuje ciepło ręki
Michèle, całują się w usta, osuwają się trochę, ale Michèle jęczy i stara się wyswobodzić,
mruczy coś, czego on nie rozumie. Myśli niejasno, że najtrudniej byłoby zamknąć jej usta, nie
chciałby, żeby zemdlała. Nagle puszcza ją, spogląda na swoje ręce, tak jakby nie były jego,
słyszy przyspieszony oddech Michèle, głuche warczenie rozciągniętego na dywanie psa.
— Zwariuję przez ciebie — mówi Pierre, a śmieszność tego zdania jest o wiele mniej
przykra niż to, co przed sekundą odczuł. Jakby nakaz, jakby pragnienie nie do opanowania,
ż
eby zamknąć jej usta, ale żeby przy tym nie zemdlała. Wyciąga rękę, z daleka dotyka jej
policzka, zgadza się na wszystko, że zrobią sobie jakąś zaimprowizowaną zakąskę, że sam
wybierze wino, że rzeczywiście koło okna jest gorąco.
Michèle zajada na swój sposób mieszając ser z anchois w oliwie, sałatę z kawałkami
homara. Pierre popija białe wino, patrzy na nią i uśmiecha się. Gdyby się z nią ożenił,
codziennie piłby białe wino przy tym stole, patrzyłby na nią i uśmiechał się.
— Ciekawe — mówi — że nigdy nie rozmawialiśmy o latach wojny.
— Im mniej o tym mówić... — odpowiada Michèle wycierając chlebem talerz.
— Wiem, ale przecież wspomnienia i tak czasem wracają. Dla mnie to nie było takie
straszne, w końcu byliśmy dziećmi. Jak jakieś nie kończące się wakacje, uczucie kompletne-
go, prawie już groteskowego absurdu.
— Dla mnie to nie były wakacje — mówi Michèle. — Lało bez przerwy.
— Lało?
— Tu — odpowiada dotykając czoła. — Przed oczami, za oczami wszystko było mo-
kre; wszystko było spocone i mokre.
— Tutaj mieszkałaś?
— Z początku tak. Później, w czasie okupacji, posłali mnie do wujostwa w Enghien.
Pierre nie widzi, że zapałka pali mu się między palcami, otwiera usta, macha ręką,
klnie. Michèle uśmiecha się zadowolona, że może mówić o czymś innym.
Kiedy wstaje, żeby podać owoce, Pierre zapala papierosa, zaciąga się tak, jakby miał się
udusić, ale już przeszło, wszystko ma jakieś wytłumaczenie, jeżeli go poszukać, ileż razy
Michèle wspominała Enghien, kiedy gadali łażąc po kawiarniach, w tych pozornie nic nie
znaczących, przeznaczonych na zapomnienie zdaniach, które później stają się motywem ja-
kiegoś snu czy majaczenia. Brzoskwinię? Dobrze, ale obraną. Ano, bardzo żałuje, ale kobiety
zawsze obierały mu brzoskwinie, i nie widzi powodu, dla którego Michèle miałaby być
wyjątkiem.
— Kobiety. Jeżeli ci obierały brzoskwinie, to były takie same idiotki jak ja. Lepiej
zmełłbyś kawę.
— Więc mieszkałaś w Enghien — mówi Pierre patrząc na ręce Michèle z lekkim obrzy-
dzeniem, którego doznaje zawsze na widok obieranego owocu. — A co robił w czasie wojny
twój ojciec?
— Nic wielkiego. Żyliśmy czekając, żeby się to wszystko wreszcie skończyło.
— Niemcy nigdy wam nie dokuczali?
— Nie — mówi Michèle obracając brzoskwinię między ociekającymi palcami.
— Pierwszy raz mi mówisz, że mieszkaliście w Enghien.
— Nie lubię wspominać tych czasów — mówi Michèle.
— Ale musiałaś kiedyś mi o tym mówić — przeczy sam sobie Pierre — bo nie wiem
skąd, ale wiedziałem, że mieszkałaś w Enghien.
Brzoskwinia ześlizguje się na talerzyk, a kawałki skórki przylepiają się do miąższu,
Michèle obskrobuje ją nożem, a Pierre znowu czuje obrzydzenie i z całych sił miele kawę w
młynku. Dlaczego nic nie mówi? Wygląda, jakby cierpiała obskrobując w skupieniu tę ohy-
dną, ociekającą brzoskwinię. Dlaczego nie mówi? Przecież jest pełna słów, wystarczy spoj-
rzeć na jej ręce, na nerwowe mruganie, które w końcu zmienia się niemalże w tik, jedna część
twarzy unosi się jej odrobinę w górę, po czym opada, już kiedyś, gdy siedzieli na ławce w
Ogrodzie Luksemburskim, zauważył ten tik, który zawsze jest wyrazem złego samopoczucia
albo przemilczania czegoś.
Michèle przygotowuje kawę odwrócona plecami do Pierre'a, który od niedopałka przy-
pala nowego papierosa. Przenoszą się do salonu zabierając porcelanowe filiżaneczki w niebie-
skie groszki. Zapach kawy dobrze im robi, patrzą na siebie jakby zaskoczeni i tym zawiesze-
niem broni, i tym wszystkim, co je poprzedziło; wymieniają pojedyncze słowa, patrzą na
siebie, uśmiechają się do siebie i w roztargnieniu popijają kawę.
Michèle odemknęła żaluzje i z ogrodu wchodzi światło zielonawe i ciepłe, które opływa
ich jak dym z papierosów, jak koniak, który Pierre popija z wolna zatopiony w jakimś otu-
manieniu. Bobby śpi na dywanie; wzdycha wstrząsany dreszczami.
— Zawsze coś mu się śni —mówi Michèle. — Czasem płacze, budzi się nagle i patrzy
na nas, jakby dopiero co zdarzyło mu się coś strasznego. A przecież to jeszcze szczeniak...
Rozkosz, że jest tutaj, że tak mu dobrze w tym momencie, że może zamknąć oczy i
wzdychać jak Bobby, że może przegarnąć sobie włosy raz i drugi czując we włosach rękę,
jakby to nie była jego własna ręka, niedostrzegalny dreszcz, gdy się dochodzi do karku,
odpoczynek. Kiedy otwiera oczy, widzi uchylone usta Michèle, jej twarz tak bladą, jakby w
ciągu sekundy straciła całą krew. Patrzy na nią nie rozumiejąc, kieliszek toczy się po dywa-
nie. Pierre stoi na wprost lustra, nawet go bawi, że ma przedział na środku głowy jak amanci z
filmu niemego. Dlaczego Michèle płacze? Nie płacze, ale twarz między rękami wygląda za-
wsze, jakby ktoś płakał. Odrywa je gwałtownie, całuje ją w szyję, szuka ust. Rodzą się jakieś
słowa, jego, jej, małe szukające się nawzajem zwierzątka, spotkanie, które przedłuża się w
pieszczocie, w zapachu sjesty, w zapachu samotnego domu, oczekujących schodów ze szkla-
ną kulą u nasady poręczy. Pierre chciałby wziąć Michèle na ręce, wbiec pędem na schody,
klucz ma w kieszeni, wejdzie do pokoju, przytuli się do niej, poczuje jej drżenie, niezręcznie
zacznie szukać gumek, guzików, ale nie ma szklanej kuli u dołu schodów, wszystko jest
odległe i potworne, Michèle tu, u jego boku, płacze taka daleka z twarzą mokrą od łez między
rękami, z ciałem, które oddycha, które boi się, które go odpycha.
Klęka i kładzie głowę na jej kolanach, mijają godziny, mija minuta, dwie minuty, czas
pęcznieje chłostą, ślinieniem. Ręce Michèle pieszczą jego włosy i znowu widzi jej twarz, cień
uśmiechu, Michèle przeczesuje je palcami, prawie boli, gdy niemal siłą odgarnia mu włosy w
tył, wtedy pochyla się, całuje go, uśmiecha się.
— Przestraszyłeś mnie, przez chwilę mi się wydawało... Boże, jakaż jestem głupia,
przecież wcale nie byłeś podobny.
— Do kogo?
— Do nikogo — odpowiada Michèle.
Pierre nieruchomieje w oczekiwaniu, drzwi chwieją się tak, jakby za chwilę miały się
otworzyć. Michèle oddycha ciężko, ma w sobie coś z pływaka napiętego w oczekiwaniu na
huk startowego pistoletu.
— Przelękłam się, bo... Sama nie wiem, przypomniałeś mi...
Drzwi chwieją się, chwieją, pływaczka czeka wystrzału, żeby skoczyć w wodę. Czas
rozciąga się jak kawał gumy, wtedy Pierre wyciąga ręce i obejmuje Michèle, przytula się do
niej, całuje mocno, szuka jej piersi pod bluzką, słyszy, jak jęczy, i on także jęczy całując ją,
chodź, chodź teraz, usiłuje wziąć ją w ramiona (piętnaście schodów i drzwi na prawo), znowu
jej jęk, jej niepotrzebny protest, trzymając ją w ramionach podnosi się niezdolny do dłuższego
czekania, teraz, natychmiast, nadaremnie będzie się czepiała szklanej kuli (ale nie ma żadnej
szklanej kuli u poręczy), i tak zaniesie ją na górę, a potem jak sukę, sam jest już tylko jednym
węzłem mięśni, jak sukę, a masz, to cię nauczy, och, Michèle, och, moja jedyna, nie płacz tak,
nie bądź smutna, moja jedyna, nie spychaj mnie znowu w tę czarną studnię, jak mogłem tak
myśleć, och, nie płacz, Michèle.
— Zostaw mnie — mówi Michèle cicho walcząc, aby się uwolnić. Odpycha go, patrzy
chwilę jakby na kogoś innego, jakby to nie był on, i pędem wybiega z salonu, zamyka drzwi
kuchni, słychać, jak przekręca klucz, Bobby szczeka w ogrodzie.
Lustro ukazuje Pierre'owi twarz gładką, pozbawioną wyrazu, ramiona zwieszające się
jak szmaty, jedną połę koszuli, która wyśliznęła się ze spodni. Wciąż patrząc w lustro mecha-
nicznie poprawia na sobie ubranie, gardło ma tak zaciśnięte, że koniak pali go w usta, bo nie
może go przełknąć, ale zmusza się do tego i pije dalej wprost z butelki jednym nie kończącym
się haustem. Bobby przestał szczekać, jest cicho jak w czasie sjesty, światło w willi staje się
coraz bardziej zielone. Z papierosem między suchymi wargami wychodzi na próg, idzie do
ogrodu, mija motor i idzie dalej. Pachnie brzękiem pszczół, materacem z sosnowych igieł.
Bobby szczeka między drzewami, szczeka na niego, teraz zaczyna ujadać i warczeć nie
ruszając się z miejsca, a jednak wciąż bliżej i bliżej niego.
Kamień dosięga go w pośladek. Bobby wyje i ucieka, z daleka zaczyna szczekać
znowu. Pierre celuje powoli i trafia go w tylną nogę. Pies chowa się w zaroślach. „Muszę
znaleźć jakieś miejsce, gdzie bym mógł pomyśleć”, mówi sobie Pierre. „Natychmiast muszę
znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym ukryć się i pomyśleć.” Plecy jego ześlizgują się po
pniu sosny, powoli siada. Michèle patrzy na niego z okna kuchni. Zobaczyła, jak cisnąłem
kamieniem w psa, patrzy na mnie, jakby mnie nie widziała, patrzy i nie płacze, nie mówi nic,
taka samotna w oknie, powinienem przybliżyć się i być dla niej dobry, chcę być dobry, chcę
wziąć ją za rękę i całować jej palce palec po palcu, całować jej gładką skórę.
— Co my wyprawiamy, Michèle?
— Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś?
— Rzuciłem, żeby go odstraszyć. Chyba mnie nie poznał, tak jak i ty.
— Nie pleć głupstw.
— A ty nie zamykaj drzwi na klucz.
Michèle pozwala mu wejść, bez oporu zgadza się na ramię, które ją obejmuje. W salo-
nie jest ciemno, prawie nie widać schodów.
— Nie gniewaj się — mówi Pierre — nie umiem ci wytłumaczyć, to wszystko jest tak
bezsensowne.
Michèle podnosi z ziemi kieliszek, zamyka butelkę koniaku. Jest coraz goręcej, jakby
dom z trudem oddychał przez ich usta. Chustka pachnąca mchem ściera pot z czoła Pierre'a.
Och, Michèle, tak nie może być, żeby nie rozmawiać, nie usiłować zrozumieć tego, co
odrywa nas od siebie właśnie w chwili, w której... Tak, kochanie, usiądę koło ciebie, nie będę
głupi, będę cię całował, utonę w twoich włosach, w twojej szyi, i zrozumiesz, że nie ma po-
wodu... tak, zrozumiesz, że kiedy chcę cię wziąć w objęcia, zabrać ze sobą i zanieść na górę
do twojego pokoju z głową na moim ramieniu, nie robiąc ci najmniejszej krzywdy...
— Nie, Pierre, nie. Dziś nie, proszę cię, kochany.
— Michèle, Michèle...
— Proszę cię.
— Dlaczego? Powiedz mi dlaczego.
— Nie wiem. Przebacz mi. Nie wyrzucaj sobie nic, to wszystko przeze mnie. Ale mamy
czas, tyle czasu...
— Nie czekajmy dłużej, Michèle. Teraz.
— Nie, Pierre. Dzisiaj nie.
— Przecież mi obiecałaś — mówi głupio Pierre. — Przyjechaliśmy... po tak długim
czasie, po tak długim czekaniu na to, żebyś mnie chociaż trochę kochała... Sam nie wiem, co
mówię, słowa niszczą wszystko...
— Gdybyś mógł mi wybaczyć, gdybym ja...
— Jak ci mam wybaczyć, jeżeli nie mówisz, jeżeli zaledwie cię znam... Co ci mam
wybaczyć?
Bobby warczy w progu. Jest gorąco, ubrania lepią się do nich, lepi się tykanie zegarka,
upał zlepia włosy na czole Michèle patrzącej z głębi kanapy na Pierre'a.
— Przecież i ja nie znam cię aż tak dobrze, ale to nie dlatego... Pomyślisz, że jestem
wariatka.
Bobby znowu warczy.
— Wiele lat temu... — mówi Michèle i przymyka oczy. — Mieszkaliśmy w Enghien,
już ci mówiłam. Mam wrażenie, że ci mówiłam, że mieszkaliśmy w Enghien. Nie patrz tak na
mnie.
— Nie patrzę na ciebie.
— Patrzysz, sprawiasz mi ból.
To nieprawda, to niemożliwe, żeby sprawiał jej ból tylko dlatego, że czeka na jej słowa,
ż
e nieruchomo czeka, żeby mówiła dalej, że zaledwie dostrzega ruch jej ust i... Teraz to się
zdarzy, teraz złoży ręce i będzie błagała, kwiat rozkoszy otwiera się, podczas gdy go błaga
wyrywając się, szlochając w jego objęciach, wilgotny kwiat, który się otwiera, rozkosz świa-
domości, że wyrywa się nadaremnie... Bobby wchodzi i przeciągając się układa się w kącie.
„Nie patrz tak na mnie”, powiedziała Michèle, a Pierre odpowiedział: „Nie patrzę na ciebie”,
a wtedy ona powiedziała, że tak, że patrzy, że sprawia jej tym ból, ale milknie, nie może
mówić dalej, bo Pierre prostuje się patrząc na Bobby'ego, na siebie w lustrze, przeciąga ręką
po twarzy, oddycha głęboko, z jękiem podobnym do nie kończącego się świstu, i nagle pada
na kolana przed kanapą, i zanurza twarz w rękach skurczony, dyszący usiłując wyrzucić z
siebie obrazy, które kleją się do niego jak pajęczyna, jak zeschłe liście lgnące do lepkiej
twarzy.
— Och, Pierre — strużka głosu Michèle.
Szloch wydobywa się spoza nieumiejętnie powstrzymujących go palców, napełnia
powietrze czymś ciężkim, wciąż się odradzającym, wciąż powracającym.
— Pierre, Pierre — mówi Michèle. — Dlaczego? Kochany, dlaczego?
Łagodnie gładzi go po włosach, podaje pachnącą mchem chusteczkę.
— Przebacz mi, jestem kretyn. Mówi... Zaczę...łaś mówić...
Opanowuje się i siada ciężko w drugim końcu kanapy. Nie widzi, że Michèle jakoś
nagle zamknęła się w sobie, że znów na niego tak patrzy jak wtedy, przed ucieczką. Powtarza
z wysiłkiem: „Zaczę... Zaczęłaś mówić...”, gardło ma ściśnięte, ale co to? Bobby znowu
warczy. Michèle cofa się krok za krokiem, tyłem, nie odrywając od niego wzroku. Co to?
Dlaczego teraz? Dlaczego odchodzi? Dlaczego? Uśmiecha się, widzi w lustrze swój uśmiech,
znowu się uśmiecha. Als alle Knospen sprangen, nuci przez zaciśnięte wargi, cisza, odgłos
zdejmowanej słuchawki, poruszenia tarczy, litery, a teraz cyfry, Pierre chwieje się, niewyra-
ź
nie czuje, że powinien jakoś porozumieć się z Michèle, ale jest już na dworze obok moto-
cykla. Bobby warczy u progu, dom gwałtownie odbija odgłos zapuszczanego motoru, pie-
rwszy bieg, tą ulicą w górę, drugi, pod słońce.
— To był ten sam głos, Babette. I wtedy zdałam sobie sprawę...
— Bzdury — odpowiada Babette. — Gdybym tam była, chybabym cię zabiła.
— Pierre odjechał — mówi Michèle.
— To najlepsze, co mógł zrobić.
— Babette, gdybyś mogła przyjechać...
— Po co? Pewno, że przyjadę, ale to idiotyczne.
— Jąkał się, Babette, przysięgam ci... To nie było złudzenie, już ci mówiłam, że przed-
tem... To było tak, jak gdyby znowu... Przyjedź prędko, nie mogę wytłumaczyć ci tego przez
telefon... Właśnie usłyszałam odgłos motoru, odjechał, tak mi go straszliwie żal, jak ma zro-
zumieć to, co się ze mną dzieje, biedak, ale on też jest jak wariat, Babette, Boże, jakie to
niesamowite...
— Myślałam, że już się wyleczyłaś z tego wszystkiego — mówi Babette głosem niena-
turalnie obojętnym. — Pierre nie jest idiotą i zrozumie. Byłam pewna, że od dawna o tym
wie.
— Miałam mu powiedzieć, właśnie chciałam mu powiedzieć i wtedy... Babette, przysię-
gam ci, że zaczął się jąkać, a przedtem... przedtem...
— Już mi mówiłaś, ale na pewno przesadzasz. Roland także zmienia czasem uczesanie i
z nikim ci się jakoś nie myli, do wszystkich diabłów.
— A teraz odjechał — powtarza monotonnie Michèle.
— Wróci — mówi Babette. — Dobra, przygotuj Rolandowi coś do zjedzenia, ma coraz
większy apetyt.
— Obmawiasz mnie! — odzywa się Roland z progu. — Co się stało Michèle?
— Jedziemy — mówi Babette — jedziemy natychmiast.
Ś
wiatem kieruje się za pomocą kauczukowego cylindra, który trzyma się w ręce. Trochę
w prawo — wszystkie drzewa zmieniają się w jedno wyciągnięte wzdłuż drogi drzewo.
Trochę w lewo — zielony ogrom rozdziela się na pojedyncze topole biegnące wstecz, słupy
wysokiego napięcia przybliżają się poważnie jeden za drugim, jazda ma jakiś szczęśliwy
rytm, w który zaczynają wchodzić słowa, urywki obrazów nie mających z drogą nic wspólne-
go, kauczukowa rączka w prawo, dźwięk ciągle głośniejszy, sznur dźwięku naciągnięty do
granic wytrzymałości, ale już się nie myśli, wszystko jest motorem, ciało do niego przylega,
wiatr w twarz jak zapomnienie. Corbeil, Arpajon, Linas-Montlhéry, znowu topole, budka
policjanta regulującego ruch, światło coraz bardziej fioletowe, świeże powietrze wypełniające
wciąż otwarte usta, wolniej, wolniej, na tym skrzyżowaniu w prawo, Paryż 18 kilometrów,
„Cinzano”, Paryż 17 kilometrów. „Nie zabiłem się”, myśli Pierre wjeżdżając powoli w drogę
na lewo. „To nieprawdopodobne, że się nie zabiłem.” Zmęczenie ciąży mu na plecach jak
pasażer, jak coś coraz słodszego, coraz bardziej koniecznego. „Chyba mi daruje, myśli Pierre,
oboje jesteśmy tak absurdalni... To konieczne, żeby zrozumiała, musi zrozumieć, musi zrozu-
mieć, przecież nie wie się o sobie nic, dopóki nie było się razem, kocham jej włosy między
palcami, kocham jej ciało, kocham ją, kocham ją...”
Koło drogi wyrasta lasek, suche liście nawiane przez wiatr przesłaniają drogę. Pierre
patrzy na liście, które motocykl porusza i pożera. Kauczukowy cylinder w prawo, więcej,
jeszcze więcej. I nagle szklana kula, delikatnie błyszcząca u nasady poręczy. Nie ma potrzeby
zostawiać motoru daleko od willi; chociaż Bobby mógłby zacząć szczekać, więc lepiej ukryć
go między krzakami; robi się ciemno, idzie piechotą, wchodzi do salonu szukając Michèle,
ale nie ma jej na kanapie, tylko butelka koniaku i brudne kieliszki; drzwi do kuchni są otwa-
rte, przez nie wlewa się czerwone światło słońca zachodzącego w głębi ogrodu i tylko cisza,
tak że w sumie najlepiej byłoby podejść ku schodom kierując się ku szklanej kuli, która
błyszczy, a może to oczy Bobby'ego, bo cały zjeżony leży na pierwszym stopniu i trochę
warczy, ale nietrudno będzie przejść ponad nim, wspiąć się cicho, aby nie skrzypiały schody
— mogłoby to przestraszyć Michèle, drzwi są przymknięte, jak to możliwe, żeby drzwi były
przymknięte i żeby on nie miał klucza w kieszeni, ale tak jest, drzwi są przymknięte i nie
trzeba żadnego klucza, przyjemnie przegarniać ręką włosy idąc ku drzwiom, popchnąć je
lekko prawą nogą, otwierają się po cichu. Michèle siedzi na brzegu łóżka, podnosi oczy i
patrzy na niego, podnosi obie ręce ku ustom, wydaje się, że będzie krzyczała (ale dlaczego nie
ma rozpuszczonych włosów, dlaczego nie jest w niebieskiej koszuli? Ma na sobie jakieś
spodnie i wygląda na starszą), ale uśmiecha się, wzdycha, wstaje wyciągając do niego ręce,
mówi, „Pierre, Pierre”, zamiast złożyć ręce i błagać, i opierać się, szepcze jego imię i czeka
na niego, i patrzy na niego, i drży, jak gdyby ze szczęścia, a może ze wstydu, suka, donosi-
cielka, bo jest donosicielką, dobrze ją widzi mimo materaca zeschłych liści znowu lgnących
mu do twarzy, które zdziera obiema rękami, podczas gdy Michèle cofa się, potyka o brzeg
łóżka, rozpaczliwie ogląda w tył, krzyczy, krzyczy, rozkosz, która wznosi się, w której tonie,
krzyczy, a masz, włosy między palcami, a masz, choćbyś błagała, a masz teraz, suko, a masz.
*
— Na Boga, przecież to już stara historia — mówi Roland biorąc ostry wiraż.
— To samo myślałam. Prawie siedem lat. I nagle wyskakuje. Właśnie teraz.
— Tu się mylisz; jeżeli kiedykolwiek miało wyskoczyć, to właśnie teraz. Nawet założy-
wszy, że to absurd, jest w nim jakaś logika. Ja sam... Czasami wraca to do mnie we śnie,
wiesz... Nie można zapomnieć sposobu, w jakiśmy go zlikwidowali. Cóż, w tych czasach nie
było wyboru — mówi Roland dociskając pedał do deski.
— Ona nic nie wie — mówi Babette — poza tym, że go niedługo potem zabili. Powinna
była przynajmniej o tym się dowiedzieć. To było słuszne i sprawiedliwe.
— Na pewno. Ale jemu nie wydało się to ani słuszne, ani sprawiedliwe. Pamiętam jego
twarz, gdyśmy w głębi lasu wywlekali go z auta. Natychmiast zrozumiał, że to koniec. Jedno
trzeba mu przyznać: był odważny.
— Zawsze łatwiej być odważnym niż być człowiekiem — mówi Babette. — Zgwałcić
dziecko... które... Kiedy sobie przypomnę, jak musiałam walczyć, żeby Michèle nie zabiła się.
Te pierwsze noce... Nie dziwi mnie, że teraz to do niej wraca. To chyba naturalne...
Auto wjeżdża z dużą szybkością w ulicę, przy której stoi willa.
— To był podlec — mówi Roland. — „Czysty aryjczyk”, jak to oni wtedy nazywali.
Naturalnie poprosił o papierosa, wszystko jak należy. Chciał także wiedzieć, dlaczego go
wykańczamy, no, tośmy mu wytłumaczyli, wytłumaczyliśmy mu aż za dobrze. Kiedy mi się
ś
ni, to zawsze z tym wyrazem pogardliwego zdumienia, z tym prawie eleganckim sposobem
jąkania się. Pamiętam, jak upadł roztrzaskaną twarzą w zeschłe liście.
— Proszę cię, dosyć.
— Zasłużył na to niezależnie od tego, że innej broni nie mieliśmy. Jeśli dobrze celować,
myśliwski nabój... To tam na lewo, w głębi?
— Tak, na lewo.
— Mam nadzieję, że znajdzie się trochę koniaku — mówi Roland hamując.
PO
ŚCIG
In memoriam Ch. P.
Bądź wierny aż do śmierci.
Apokalipsa, II, 10.
O make me a mask. *
Dylan Thomas
Po południu zatelefonowała Dédée, że Johnny marnie się czuje, więc poszedłem do
hotelu. Od jakiegoś czasu Dédée i Johnny mają w hoteliku przy ulicy Lagrange mały pokoik
na czwartym piętrze. Wystarczyło jedno spojrzenie na drzwi pokoju, żebym zorientował się,
ż
e Johnny jest w zupełnej nędzy; okno wychodzi na czarne podwóreczko tak, że o pierwszej
w południe trzeba zapalać światło, by przeczytać gazetę lub zobaczyć twarz rozmówcy.
Chociaż nie było zimno, zastałem Johnny'ego opatulonego kocem w brudnym fotelu, z któ-
rego na wszystkie strony wyłaziły żółtawe kłaki. Dédée wygląda staro i nie do twarzy jej w
czerwonej sukni przystosowanej do pracy, do reflektorów teatralnych; w tym hotelowym
pokoju robi wrażenie jakiegoś obrzydliwego skrzepu.
— Przyjaciel Bruno zawsze wierny jak pryszcz na dupie — powitał mnie Johnny i
podciągnął kolana aż pod brodę. Dédée podała mi krzesło i wyjąłem paczkę gauloisów. Na
wszelki wypadek miałem w kieszeni butelkę rumu, ale nie chciałem jej wyciągać, póki nie
zorientowałem się W sytuacji. Najbardziej drażniła mnie lampa zwisająca jak wydłubane oko
na drucie upstrzonym przez muchy. Zasłaniając oczy ręką popatrzyłem na nią ze dwa razy i w
końcu zapytałem Dédée, czy nie dałoby się jej zgasić; wystarczyłoby nam światło płynące z
okna. Johnny śledził moje słowa i ruchy z roztargnioną uwagą jak kot, który, niby w coś
nieruchomo wpatrzony, zajęty jest zupełnie czymś innym. Wreszcie Dédée podniosła się i
zgasiła, a w tym, co pozostało — mieszaninie szarości i czerni — poczuliśmy się jakoś lepiej.
Johnny wyjął spod koca swoją długą, chudą rękę i poczułem letnią wiotkość jego skóry.
Dédée zaproponowała, że zrobi neskę. Ucieszyło mnie, że mieli chociaż neskę. Zawsze mam
wrażenie, że dopóki ktoś ma choćby puszkę neski, jeszcze nie jest w ostatecznej nędzy,
jeszcze ma się o co zahaczyć.
* O, zróbcie mi maskę. (Przyp. red.).
— Kawałek czasu, jakeśmy się nie widzieli — powiedziałem do Johnny'ego — co
najmniej z miesiąc.
— A ty nic, tylko liczysz czas — odpowiedział mi wyraźnie w złym humorze — pie-
rwszy, drugi, trzeci, dwudziesty pierwszy... wszystko byś tylko numerował. A ta taka sama.
Chcesz wiedzieć, dlaczego jest wściekła? Bo zgubiłem saksofon. Może ma i rację...
— Jak go mogłeś zgubić? — zapytałem zdając sobie w tym samym momencie sprawę,
ż
e to było dokładnie to, o co nie należało go pytać.
— W metrze — odparł. — Dla pewności położyłem go pod ławką. Świetnie mi się
jechało, jak myślałem, że tam sobie leży pod moimi nogami i że nic mu nie grozi.
— Przypomniał sobie o nim tu, na schodach — powiedziała Dédée trochę schrypniętym
głosem. — Musiałam lecieć jak wariatka, żeby uprzedzić w metrze i dać znać na policję.
Z ciszy, która nastąpiła potem, wywnioskowałem, że nadaremnie straciła czas. Ale
Johny zaczął się śmiać tym swoim śmiechem zza zębów, zza warg.
— Jakaś ofiara usiłuje teraz coś z niego wydobyć — powiedział. — Jeden z naj-
gorszych saksofonów, jaki kiedykolwiek miałem. Znać było, że Doc Rodriguez na nim grał,
miał kompletnie zmarnowaną duszę. Jako instrument może i nie był najgorszy, ale Doc
samym strojeniem potrafiłby wykończyć Stradivariusa.
— Nie możesz dostać innego?
— Właśnie kombinujemy — odezwała się Dédée — zdaje się, że Rory Friend ma
saksofon, ale kłopot w tym, że kontrakt Johnny'ego...
— Kontrakt — przedrzeźniał ją Johnny — po co gadać o kontrakcie? Trzeba grać i tyle,
a tu ani saksa, ani forsy, a chłopaki w takiej samej sytuacji jak i ja.
To ostatnie nie jest prawdą i wiemy to wszyscy troje, ale nikt nie chce ryzykować
pożyczania instrumentów Johnny'emu, który albo je gubi, albo niszczy. W Bordeaux zgubił
saksofon Louisa Rollinga, połamał i podeptał saksofon, który mu kupiła Dédée, kiedy miał
jechać na tournée po Anglii. Nikt nie jest w stanie zliczyć instrumentów, które pogubił,
pozostawiał, poniszczył. A na wszystkich grał tak, jak tylko Bóg grałby na saksalcie, gdyby
zrezygnował z fletów i lir.
— Kiedy zaczynasz, Johnny?
— Nie wiem. Dziś nie, Dé?
— Nie. Pojutrze.
— Wszyscy pamiętają daty, tylko ja nie — zirytował się Johnny podciągając koc do
uszu. — Byłbym przysiągł, że dziś wieczór i że dziś po południu miałem mieć próbę.
— Na jedno wychodzi — powiedziała Dédée. — Rzecz w tym, że nie masz saksofonu...
— Jak to na jedno wychodzi? Nie na jedno wychodzi. Pojutrze jest po jutrze, a jutro jest
po dziś. A dziś też jest po teraz, kiedy gadamy z kolegą Bruno, i byłoby mi znacznie lepiej,
ż
ebym mógł zapomnieć o czasie i wypić coś gorącego.
— Woda zaraz się zagotuje, poczekaj chwilę.
— Nie mówiłem o gorącym od gotowania — powiedział Johnny.
Wyciągnąłem mój rum i zrobiło się jasno, jakbyśmy zapalili światło, bo Johnny za-
chwycony szeroko otworzył usta, zęby mu zabłysły tak, że nawet Dédée musiała uśmiechnąć
się na widok jego zdumienia i radości. Rum z neską nieźle idą w parze i po drugim łyku i
papierosie wszyscy troje poczuliśmy się dużo lepiej. Wtedy właśnie zauważyłem, że Johnny
zaczyna cofać się w głąb siebie i robić aluzje na temat czasu będącego jego stałym konikiem,
odkąd go znam. Niewiele znałem ludzi tak uczulonych na wszystko, co ma związek z czasem.
Jest to najgorsza z jego wszystkich manii, a ma ich bez liku. Ale tłumaczy to i usprawiedliwia
z wdziękiem, któremu trudno się oprzeć. Przypomniała mi się próba nagrania w Cincinnati,
długo przed ich przyjazdem do Paryża, w czterdziestym dziewiątym czy pięćdziesiątym roku.
Był wtedy w tak świetnej formie, że poszedłem tam tylko po to, żeby posłuchać jego i Milesa
Davisa. Wszyscy mieli ochotę grać, byli weseli, dobrze ubrani (to przypomina mi się pewnie
przez kontrast z tym, jaki jest dziś brudny i zaniedbany), grali z przyjemnością, bez znie-
cierpliwienia, aż reżyser dźwięku dawał im znaki zza swego okienka zadowolony jak pawian.
I właśnie w tym momencie, kiedy wydawał się cały zatopiony w radości, Johnny przerywa
grę i wygrażając pięścią, nie wiem już komu, woła: „To ja przecież grałem jutro!” Chłopcy
zupełnie zgłupieli, zaledwie dwóch czy trzech zagrało jeszcze parę taktów, niby pociąg, któ-
remu nie udało się zatrzymać na miejscu, a Johnny walił się w czoło i powtarzał: „To grałem
już przecież jutro, to straszne, Miles, to grałem już jutro...” Nie mogli mu tego wybić z głowy,
od tej chwili wszystko zaczęło iść źle, stracił ochotę do gry i tylko chciał już wyjść („po nową
porcję narkotyku”, twierdził nieprzytomny z wściekłości reżyser dźwięku), a kiedy zobaczy-
łem, jak zataczał się wychodząc z twarzą koloru popiołu, sam się zastanowiłem, jak długo
mogło to wszystko jeszcze trwać.
— Chyba wezwę doktora Bernarda — powiedziała Dédée patrząc spod oka na
Johnny'ego, który popijał swój rum małymi łyczkami. — Masz gorączkę i nic nie jesz.
— Doktor Bernard, ten smutny idiota... — mówi Johnny oblizując kieliszek. — Da mi
aspiryny, a potem powie, że uwielbia jazz, na przykład Reya Nobla. Masz pojęcie, Bruno.
Gdybym miał saksa, przyjąłbym go taką muzyką, że zjechałby z tych czterech pięter szorując
dupą po każdym stopniu.
— W każdym razie aspiryna ci nie zaszkodzi — popatrzyłem bokiem na Dédée. — Jak
chcesz, to po wyjściu stąd do niego zadzwonię, żeby Dédée nie musiała schodzić. No, a co z
tym kontraktem? Jeżeli pojutrze zaczynasz, to myślę, że chyba dałoby się coś zrobić. Mógł-
bym spróbować z Rory Friendem, może by mi pożyczył, a w najgorszym wypadku... Rzecz w
tym, że musiałbyś jednak trochę uważać, Johnny.
— Dzisiaj nie — powiedział Johnny patrząc na butelkę rumu. — Jutro, jak będę miał
saksa, tak że dziś nie warto o tym mówić. Wiesz, Bruno, za każdym razem, kiedy zdaję sobie
sprawę z tego, że czas... Myślę, że muzyka ułatwia jakoś zrozumienie tego. Chociaż, co tu
mówić o zrozumieniu; rozumieć — to ja nic nie rozumiem, tyle że zdaję sobie sprawę z tego,
ż
e coś takiego istnieje. Tak jak w tych snach, co to czujesz, że mogą się źle skończyć, i z góry
się tego boisz, a równocześnie wcale nie jesteś pewien, bo właściwie wszystko może się
odwrócić jak naleśnik i nagle już leżysz w łóżku z przepiękną dziewczyną i trzymasz Pana
Boga za nogi.
W kącie Dédée zmywa szklanki i kieliszki. Nawet wody bieżącej nie mają w pokoju,
widzę miskę w różowe kwiaty i dzbanek, który przypomina jakieś zabalsamowane zwierzę. A
Johnny gada w dalszym ciągu z twarzą do połowy zakrytą kocem i także wygląda jak zabalsa-
mowany, z kolanami pod brodą i z tą twarzą gładką i czarną potniejącą pod wpływem rumu i
temperatury.
— Sporo czytałem na ten temat, Bruno. To bardzo dziwne i właściwie bardzo trudne...
Mnie się wydaje, że muzyka pomaga, wiesz... Nie do zrozumienia, bo i tak nic nie rozumiem.
— Zamkniętą pięścią uderza się w głowę, która wydaje odgłos kokosowego orzecha.
— Nic tam nie ma w środku, Bruno. Dosłownie nic. Ani to myśli, ani to rozumie. Ale
ż
eby ci nie skłamać, to nigdy się tym nie przejmowałem. Rozumieć to ja zaczynam od oczu w
dół, a im niżej — tym lepiej. Chociaż to także nie jest żadne rozumienie.
— Gorączka ci podskoczy — wtrąciła się Dédée z głębi pokoju.
— Daj mi spokój. To prawda, Bruno. Nigdy o niczym nie myślałem, tylko chwilami
czuję, że myślałem, ale co z tego? Co z tego, że człowiek zda sobie sprawę, że o czymś
myślał? To tak samo, jakbyś myślał ty czy kto inny. Ale nie ja. Nie ja. Wyciągam wnioski z
tego, że pomyślałem — ale zawsze potem, a tego dosłownie nie mogę znieść. Och, jakie to
wszystko trudne... jakie trudne... Nic już tam nie zostało?
Dałem mu ostatnie parę kropli w tej samej chwili, w której Dédée zapaliła światło, bo w
pokoju było już zupełnie ciemno. Johnny poci się, ale wciąż siedzi opatulony kocem, a kiedy
od czasu do czasu wstrząsają nim dreszcze, fotel skrzypi.
— Byłem jeszcze bardzo mały, jak się w tym zorientowałem, zaraz potem jak zacząłem
grać. W domu był zawsze burdel nie z tej ziemi, mówiło się tylko o długach, o hipotekach.
Wiesz, co to jest hipoteka? To musi być coś strasznego, stara sobie rwała włosy, kiedy ojciec
o tym mówił, i kończyło się zawsze bijatyką. Miałem ze trzynaście lat... ale ty chyba już
znasz tę historię.
Czy ją znałem! Usiłowałem przecież opisać ją jak najdokładniej w biografii Johnny'ego.
— Przez to czas w domu w ogóle nie miał końca. Od bijatyki do bijatyki, nieraz i bez
jedzenia. A na dobitkę — religia. Nie, tego to już nie możesz sobie wyobrazić. Jak nauczyciel
zdobył dla mnie saksa (co to było, umarłbyś ze śmiechu, gdybyś go zobaczył), to chyba od
razu zrozumiałem. Muzyka wyrywała mnie z czasu; chociaż to wcale nie jest dobrze powie-
dziane. Jeżeli chcesz wiedzieć, co naprawdę myślę, to muzyka zanurzała mnie w czasie.
Tylko w takim razie z tego wynika, że ten czas nie ma nic wspólnego... no, dobrze, nic
wspólnego z nami, że się tak wyrażę.
Ponieważ od dawna znam halucynacje Johnny'ego i tych wszystkich, którzy żyją w po-
dobny sposób, słucham go niby uważnie, ale nie przejmuję się zbytnio tym, co mówi. Nato-
miast zastanawia mnie, skąd dostał w Paryżu narkotyki. Muszę zapytać o to Dédée, zlikwido-
wać jej ewentualne wspólnictwo. Johnny nie wytrzyma długo w tym stanie. Narkotyki nie
lubią chodzić w parze z nędzą. Myślę o tej straconej muzyce, o dziesiątkach płyt, na których
mógłby jeszcze przekazać nam tę jedyność, tę wspaniałą wyższość, którą ma nad każdym
innym muzykiem. „To przecież grałem jutro”, wydaje mi się zupełnie jasne, bo Johnny za-
wsze gra jutro, podczas gdy pozostali ciągną się jak w ogonie w tym „dziś”, które on przeska-
kuje bez najmniejszych trudności wraz z pierwszymi dźwiękami.
Jestem krytykiem jazzowym chyba dość wrażliwym, by zdawać sobie sprawę z wła-
snych możliwości i rozumieć, że to, co myślę, jest dużo poniżej poziomu, na którym biedny
Johnny usiłuje posuwać się za pomocą swych zniekształconych zdań, swych westchnień, swo-
ich ataków gwałtownej złości i swoich łez. Guzik go obchodzi, że uważam go za genialnego,
nigdy nie pysznił się swoją muzyką o tyle, tyle lepszą niż innych. Melancholijnie rozmyślam
nad tym, że on jest niejako „początkiem” swojego saksu, podczas gdy ja muszę się zadowolić
rolą „końca”. On jest ustami, a ja uchem, żeby nie powiedzieć, że on jest ustami, a ja... Z
natury rzeczy krytyk jest końcem czegoś, co rozpoczęło się cudownym zapachem, rozkoszą
wgryzania się i miażdżenia zębami.
Usta znowu się poruszają, wielki język Johnny'ego łakomie zlizuje ślinę z warg. Ręce
rysują coś w powietrzu.
— Gdybyś mógł to kiedyś opisać, Bruno... Nie dla mnie, mnie na tym nie zależy. Ale to
jest cudowne, czuję, że to musi być cudowne. Mówiłem ci, że kiedy jako dzieciak zacząłem
grać, zdałem sobie sprawę, że czas zmienił się. Opowiedziałem to kiedyś Jimmy'emu, a on na
to, że wszyscy to czują i że kiedy się człowiek wyłącza... tak powiedział: „Kiedy się człowiek
wyłącza.” Ale ja nie, ja się wcale nie wyłączam, kiedy gram. Tylko przenoszę się. Tak jak w
windzie. Jesteś w windzie, rozmawiasz z ludźmi i niby nic się nie dzieje, a tymczasem mijasz
pierwsze piętro, dziesiąte, dwudzieste pierwsze i miasto już zostało w dole, a ty dopiero koń-
czysz zdanie, które zacząłeś wsiadając do windy, no i między pierwszymi słowami a ostatni-
mi są pięćdziesiąt dwa piętra! Kiedy zaczynałem grać, to było tak, jakbym wsiadał do windy,
do windy czasu, jeżeli tak można powiedzieć. Nie wyobrażaj sobie, że zapominałem o hipo-
tece albo o religii, nie, tylko w tych chwilach hipoteka i religia to było jak ubranie, którego
nie masz na sobie. Wiesz, że wisi w szafie, ale jak go nie masz na sobie, to nie egzystuje.
Ubranie zaczyna egzystować, jak je wkładasz, a hipoteki i religie zaczynały egzystować,
kiedy przestawałem grać, a stara wchodziła z tymi kosmykami wiszącymi na wszystkie strony
i zaczynała nudzić, że ją wyprawiam na tamten świat tą diabelską muzyką.
Dédée przyniosła jeszcze filiżaneczkę neski, ale Johnny smętnie spogląda na pusty
kieliszek.
— Z tym czasem to nie jest takie proste, obskakuje mnie to ze wszystkich stron. Powoli
dochodzę do wniosku, że czas to nie jest worek do napełniania. Bo tak: cokolwiek byś pchał
do worka, wchodzi do niego tylko jakaś określona ilość i już. Widzisz moją walizkę, Bruno?
Mieszczą się w niej dwa ubrania i dwie pary butów. A teraz wyobraź sobie, że ją wypróżniasz
i że kiedy ją chcesz powtórnie napełnić, to już wchodzi do niej tylko jedno ubranie i jedna
para butów. Ale to nie jest najlepsze. Najlepsze, to jak sobie nagle zdajesz sprawę, że niekie-
dy możesz do niej wpakować cały sklep, setki ubrań, tak jak ja, kiedy gram, mogę wpakować
do czasu całą muzykę. I muzykę, i to wszystko, o czym myślę, kiedy jadę metrem.
— Kiedy jedziesz metrem...
— Właśnie w tym rzecz — powiada chytrze Johnny. — Żebyś wiedział, Bruno, że
metro jest wielkim wynalazkiem. Dopiero kiedy jedziesz metrem, zdajesz sobie sprawę, ile
mógłbyś wpakować do tej walizki. Może w ogóle ja nie zgubiłem saksa w metrze, może...
Zaczyna się śmiać, kaszle, a Dédée spogląda na niego z niepokojem.
Ale on gestykuluje, śmieje się i kaszle równocześnie trzęsąc się pod kocem jak szym-
pans. Łzy mu ciekną po policzkach, spija je i dalej się śmieje.
— Ech, lepiej tych rzeczy nie mieszać — mówi po chwili. — Zgubiłem go i koniec. Ale
metro posłużyło mi do tej kombinacji z walizką. Mówię ci, ta elastyczność to bardzo intrygu-
jący temat i wszędzie można to zaobserwować. Wiesz — wszystko jest rozciągliwe. Nawet
rzeczy pozornie sztywne też są rozciągliwe...
Zastanawia się.
— Jakąś zapóźnioną rozciągliwością — dorzuca nieoczekiwanie. Robię ruch pełen
podziwu. Brawo, Johnny! Facet, który mówi, że nie umie myśleć! Niech go diabli... Teraz
jestem rzeczywiście zaciekawiony tym, co powie dalej, z czego on zdaje sobie sprawę i patrzy
na mnie jeszcze bardziej chytrze niż poprzednio.
— To myślisz, Bruno, że mógłbym dostać na pojutrze nowego saksa?
— Tak, ale naprawdę musiałbyś uważać.
— Pewno, żebym uważał.
— Miesięczny kontrakt — dorzuca biedna Dédée — dwa tygodnie w lokalu Remy'ego,
dwa koncerty i płyty. To by nas kompletnie urządziło...
— Miesięczny kontrakt — przedrzeźnia ją gestykulując Johnny — lokal Remy'ego, dwa
koncerty i płyty. Be-bata-bop, bop, bop, chrrr... I pić mu się chce, pić mu się chce, jak nie
wiem co. I zapaliłby, oj, jakby zapalił. Tak, przede wszystkim by zapalił.
Wyciągam paczkę gauloisów, chociaż dobrze wiem, że myśli o narkotyku. Jest już noc,
w korytarzu słychać kroki ludzkie, jakieś dialogi po arabsku, piosenkę. Dédée wyszła, pewnie
ż
eby kupić coś na kolację. Czuję na kolanie dłoń Johnny'ego.
— Dobra dziewczyna, ale wiesz, mam jej po uszy. Już od jakiegoś czasu jej nie ko-
cham, właściwie to jej nie trawię. Czasem mnie jeszcze podnieca, w łóżku jest jak... — poka-
zuje to, włoskim ruchem krzyżując dwa palce — ale chciałbym się od niej uwolnić, chciał-
bym wracać do New Yorku. Przede wszystkim muszę wracać do New Yorku, Bruno.
— Po co? Przecież nigdzie nie szło ci tak źle jak tam. Już nie mówię o pracy, ale o
całym twoim życiu. Wydaje mi się, że tu masz więcej przyjaciół.
— No tak, jesteś ty i markiza, i chłopaki z klubu... Nigdy nie spałeś z markizą, Bruno?
— Nie.
— Ach, żebyś wiedział... Ale mówiłem o metrze i właściwie nie wiem, dlaczego zmie-
niliśmy temat. Metro to jest wspaniały wynalazek, Bruno. Któregoś dnia coś takiego poczu-
łem w metrze, potem o tym zapomniałem... Potem mi się to powtórzyło w parę dni później.
Aż zrozumiałem. Nietrudno jest to wytłumaczyć, nietrudno właśnie dlatego, że to nie jest
ż
adne prawdziwe wytłumaczenie. Prawdziwego wytłumaczenia nie ma. Musiałbyś wsiąść do
metra i czekać, żeby ci się to zdarzyło, chociaż mam wrażenie, że to się tylko mnie zdarza.
Jak by ci powiedzieć... to jest trochę tak... To naprawdę nigdy nie spałeś z markizą? Musisz ją
poprosić, żeby weszła na złocony taborecik, który stoi w rogu pokoju, obok takiej ładnej
lampy i wtedy... Masz... już ta wróciła.
Dédée wchodzi z paczką w ręku i patrzy na Johnny'ego.
— Masz wyższą gorączkę. Dzwoniłam do doktora, przyjdzie o dziesiątej. Mówi, żebyś
spokojnie leżał.
— Dobrze, dobrze, tylko najpierw opowiem Brunowi to o metrze. Tamtego dnia dobrze
zrozumiałem, jak to jest. Zacząłem myśleć o mojej starej, później o Lan i o dzieciach i już po
chwili wydawało mi się, że spaceruję sobie po mojej dzielnicy i widzę twarze chłopaków z
tamtych czasów. Właściwie nie myślałem, już ci przecież wiele razy mówiłem, że ja nigdy nie
myślę. To jest tak, jakbym stał na rogu i widział to, o czym myślę, a nie myślał o tym, co
widzę. Kapujesz? Jim mówi, że wszyscy jesteśmy jednakowi, że przeważnie (tak mówi) nikt
nie myśli na własny rachunek. No, przypuśćmy. Dość, że wsiadłem w metro na Saint-Michel i
zaraz przyszła mi do głowy Lan i dzieciaki, i zobaczyłem tę dzielnicę. Jak tylko usiadłem, od
razu zacząłem o nich myśleć. Ale równocześnie wiedziałem, że jestem w metrze, i zobaczy-
łem, że po minucie czy coś koło tego dojechaliśmy do Odeonu, że ludzie wsiadali i wysiadali.
Więc dalej myślałem o Lan i widziałem, jak stara wracała po zrobieniu zakupów, i zobaczy-
łem ich wszystkich i byłem z nimi, ale to tak zupełnie, tak, jak już od bardzo dawna mi się nie
zdarzyło. Przecież wspomnienia to zawsze obrzydlistwo, a tu było mi przyjemnie myśleć o
dzieciakach i patrzyć na nich. Jakbym ci zaczął opowiadać o wszystkim, co widziałem, nie
uwierzyłbyś mi, bo trwałoby to bardzo długo, nawet jakbym opowiadał bez żadnych szczegó-
łów. Ale na przykład, no tak, żeby ci dać próbkę: widziałem Lan w zielonej sukience, w tej,
co ją kładła, kiedy przychodziła do Klubu 33, kiedy ja tam grałem z Hampem. Widziałem tę
suknię, wstążki, kokardę, taką jakąś ozdobę z boku i kołnierzyk... Nie równocześnie, tylko
tak, jakbym obchodził naokoło tę suknię i uważnie ją oglądał. A potem patrzyłem na twarz
Lan i na twarze dzieciaków, a potem przypomniałem sobie Mike'a, tego, co mieszkał w
sąsiednim pokoju, i jak Mike opowiadał historie o dzikich koniach w Colorado, pracował tam
na rancho, ale jak opowiadał, to tak wypinał pierś, jakby co najmniej sam ujeżdżał te konie...
— Johnny — powiedziała z kąta Dédée.
— Wyobraź sobie, że opowiadam ci tylko kawałeczek tego, o czym myślałem i co
widziałem. No to ile czasu opowiadam ci ten kawałeczek?
— Bo ja wiem, przypuśćmy, że jakieś dwie minuty.
— Przypuśćmy, że jakieś dwie minuty — przedrzeźnia mnie Johnny — i przez dwie
minuty opowiedziałem ci zaledwie kawałeczek. Gdybym ci opowiedział wszystko, co robiły
dzieciaki i jak Hamp grał Save it, pretty mamma — i jak ja słuchałem każdej nuty, rozumiesz
— każdej nuty, a Hamp nie z tych, co się łatwo męczą, i gdybym ci opowiedział, że wysłu-
chałem całej długiej modlitwy mojej starej, modliła się za ojca i za mnie i coś mówiła o ka-
puście... No więc gdybym ci to wszystko dokładnie opowiedział, to minęłoby więcej niż dwie
minuty. No nie, Bruno?
— Jeżeli rzeczywiście widziałeś i słyszałeś to wszystko, to minąłby co najmniej kwa-
drans — roześmiałem się.
— Minąłby co najmniej kwadrans, no nie, Bruno? No to teraz może byś mi wytłuma-
czył, jak to może być, że nagle poczułem, że metro staje, ja wyłażę ze starej i z Lan, i z tego
wszystkiego i widzę, że jesteśmy na Saint-Germain-des-Prés, to jest dokładnie o półtorej
minuty od Odeonu.
Zazwyczaj nie biorę sobie zbytnio do serca gadaniny Johnny'ego, ale tym razem spoj-
rzał na mnie tak, że przeszedł mnie dreszcz.
— Zaledwie półtorej minuty twojego czasu i tej tam — powiedział z urazą. — No i
czasu metra, i czasu mojego zegarka, niech ich wszyscy diabli. No to jak to może być, że ja
myślałem przez cały kwadrans? Co, Bruno? Jak można myśleć przez kwadrans w ciągu
półtorej minuty? Przysięgam ci, że tego dnia nie wypaliłem ani papierosa, ani najmniejszego
listeczka... — dokończył jak dziecko, które się tłumaczy — później mi się to powtórzyło, a
teraz mi się już stale powtarza. Ale — dodaje przemyślnie — tylko w metrze mogę sobie z
tego zdać sprawę, bo jechać metrem, to tak jakby siedzieć w zegarze. Stacje odpowiadają
minutom, minutom tego waszego czasu. Ale ja wiem, że istnieje inny, i myślałem, myślałem,
myślałem...
Drżąc zakrywa twarz rękami. Wolałbym już wyjść, ale nie bardzo wiem, jak się poże-
gnać, żeby mu nie zrobić przykrości, jest strasznie drażliwy w stosunku do swoich przyjaciół.
Tylko mu zaszkodzi, jak będzie dłużej tak gadał; przynajmniej z Dédée nie będzie mówił o
tym wszystkim.
— Ach, Bruno, żebym ja mógł żyć tylko w takich chwilach albo wtedy kiedy gram, bo
wtedy także czas się zmienia... Wszystko, co by mogło mi się zdarzyć w ciągu półtorej
minuty... Wtedy człowiek, nie tylko ja, ale ty i ta tam, i wszystkie chłopaki, każdy mógłby żyć
setki lat, więc pomyśl, gdybyśmy znaleźli sposób, moglibyśmy żyć tysiąc razy dłużej, niż
ż
yjemy przez te przeklęte zegarki, przez tę manię liczenia na minuty, na pojutrza...
Uśmiecham się, jak umiem, niewyraźnie czując, że on ma rację, ale również wiedząc, że
zarówno jego przeczucia i racje, jak i to, co ja o tym wszystkim myślę, zniknie, gdy tylko
znajdę się na ulicy i zanurzę w normalnym życiu.
A mimo to w tej chwili jestem przekonany, że to, co mówi, nie jest wyłącznie wytwo-
rem jego półwariackiej fantazji. Jakkolwiek rzeczywistość ciągle mu ucieka, pozostawia za
sobą jakiś karykaturalny cień, który on przetwarza w uczucie nadziei. Nie można jednak słu-
chać tego, co mówi (a to już przeszło pięć lat tej gadaniny do mnie i do wszystkich naokoło) z
zamiarem przemyślenia tego później. Zaledwie człowiek znajdzie się na ulicy, zaledwie to
wspomnienie Johnny'ego, nie żywy człowiek, zacznie powtarzać te słowa, stają się one
natychmiast już tylko efektem marihuany, monotonnie powtarzanymi ruchami (bo inni także
mówią rzeczy w tym stylu, co krok spotyka się podobne oświadczenia) i zachwyt ustępuje
miejsca irytacji, ja przynajmniej zawsze odnoszę wrażenie, że Johnny po prostu sobie ze mnie
zadrwił.
Tyle że ta irytacja przychodzi dopiero nazajutrz, nigdy w czasie tego jak Johnny do
mnie mówi. Wtedy zawsze czuję niejasne pragnienie utorowania jego słowom drogi, coś
jakby chęć zapalenia światła albo raczej niezmożoną potrzebę rozwalenia czegoś, rozwalenia
od góry do dołu, tak jak się rozwala pień, w który najpierw wbija się klin, a potem tak długo
wali w niego siekierą, aż pęknie. Ale Johnny nie ma już dość sił, żeby walić, a ja nawet nie
wiem, czym należałoby walić ani jak wbijać klin, którego na dobitkę nie umiem sobie nawet
wyobrazić.
Wreszcie udało mi się wyjść z pokoju, przedtem jednak zdarzyło się coś z rzędu tych
rzeczy, które, nie wiadomo dlaczego, muszą się zdarzać. Kiedy stojąc tyłem do Johnny'ego
ż
egnałem się z Dédée, poczułem, zobaczyłem w jej oczach, że coś się stało. Odwróciłem się
szybko (w głębi duszy chyba trochę boję się Johnny'ego, tego anioła, który jest moim bratem,
tego brata, który jest moim aniołem) i zobaczyłem, że Johnny nagle odrzucił koc, którym był
nakryty, i że siedzi zupełnie nagi, z nogami uniesionymi i kolanami pod brodą, trzęsąc się i
ś
miejąc równocześnie w tym brudnym fotelu, goły, jak go Pan Bóg stworzył.
— Gorąco się robi — oznajmił. — Popatrz no, Bruno, jaką mam piękną bliznę, tu pod
ż
ebrem.
— Zakryj się — rozkazała Dédée; była zawstydzona i nie bardzo wiedziała, co robić.
Znamy się przecież dobrze i ostatecznie człowiek nagi to znowu nic takiego, ale Dédée
zawstydziła się, więc i ja z kolei nie bardzo już wiedziałem, jak się zachować, żeby nie było
widać, że mnie to zaskoczyło. Johnny zrozumiał to i zaśmiewał się. Miał gębę szeroko otwa-
rtą, nogi wciąż podkurczone, narządy płciowe zwisające z krawędzi fotela jak u małpy w Zoo,
skórę na udach całą w jakichś dziwacznych plamach, które napełniły mnie obrzydzeniem.
Dédée złapała koc i szybko go nakryła, a on śmiał się bardzo zadowolony. Mruknąłem jakieś
do widzenia i że przyjdę w tych dniach, a Dédée odprowadziła mnie na schody zamykając za
sobą drzwi, żeby nie usłyszał tego, co mi miała do powiedzenia.
— Taki jest już od powrotu z tournee po Belgii. A tak świetnie tam grał, byłam taka
szczęśliwa...
— Chciałbym wiedzieć, skąd bierze narkotyki — powiedziałem patrząc jej prosto w
oczy.
— Nie mam pojęcia. Pił bez przerwy wino i koniak; ale i palił, tyle że mniej niż tam...
„Tam” to Baltimore i New York, to trzy miesiące w szpitalu psychiatrycznym Bellevue,
to długi pobyt w Camarillo.
— Rzeczywiście dobrze grał w Belgii, Dédée?
— Tak, chyba lepiej niż kiedykolwiek. Ludzie po prostu szaleli, nawet chłopcy z orkie-
stry wiele razy mi to mówili. Jasne, że zdarzały się od czasu do czasu dziwne rzeczy jak to z
nim zawsze, ale na szczęście nigdy przy pełnej sali. Już myślałam... ale co, sam widzisz —
teraz jest gorzej niż...
— Gorzej niż w New Yorku? Nie znałaś go wtedy.
Dédée nie jest głupia, ale kobiety w ogóle nie lubią, kiedy się mówi o życiu ich męż-
czyzn z okresu, gdy jeszcze nie brały w nim udziału, specjalnie zaś kiedy wszystkie aktualne
kłopoty są na ich głowie, a przeszłość, mimo wszystko, jest już tylko słowami. Nie wiem, jak
jej powiedzieć to, co chcę, w dodatku nie mam do niej pełnego zaufania, w końcu jednak
decyduję się.
— Wyobrażam sobie, że jesteście bez grosza.
— Mamy ten kontrakt od pojutrza — mówi Dédée.
— Myślisz, że będzie w stanie nagrywać albo występować?
— Jak najbardziej — mówi jakby zaskoczona. — Może nawet grać lepiej niż kiedyko-
lwiek, jeżeli doktor Bernard przerwie mu grypę. Chodzi o saksofon...
— Postaram się tym zająć. Proszę, Dédée... Tylko... byłoby lepiej, żeby Johnny się nie
dowiedział...
— Bruno...
Podniosłem rękę i zacząłem zbiegać po schodach powstrzymując jej słowa, jej zbędne
podziękowania. Dopiero oddzielony od niej kilkoma stopniami odważyłem się:
— Niech Bóg broni, żeby przed koncertem zapalił marihuanę. Daj mu trochę alkoholu,
ale pod żadnym pozorem ani grosza na tamto.
Nie odpowiedziała nic, zobaczyłem tylko, jak jej palce zaczęły składać pieniądze, dro-
bno, coraz drobniej, aż całkiem zniknęły. Jedno jest pewne, że ona nie pali. Jeżeli jest wspó-
lniczką, to ze strachu albo z miłości. Gdy Johnny rzuci się na kolana, tak jak to widziałem w
Chicago, gdy zacznie błagać ją płacząc... Jest to ryzykowne jak wszystko, co dotyczy
Johnny'ego, ale przynajmniej tymczasem będzie miała parę groszy na jedzenie i lekarstwa. Na
ulicy podniosłem kołnierz, bo zaczęło mżyć, i odetchnąłem, aż mnie zabolało w płucach.
Wydało mi się, że Paryż pachnie świeżością, ciepłym chlebem. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę z zaduchu, jaki panował w tamtym pokoju, ze smrodu spoconego ciała Johnny'ego
pod kocem. Wstąpiłem do baru na kieliszek koniaku, chciałem odświeżyć nim usta, a może i
pamięć powracającą bez przerwy do słów Johnny'ego, jego opowieści, sposobu widzenia,
tego, czego i nie widzę, i w gruncie rzeczy nie chcę widzieć. Zacząłem myśleć o pojutrze,
było to jakby uspokojenie, jakby przerzucenie pomostu pomiędzy barem, przy którym stałem,
a przyszłością.
Jeżeli nie jest się niczego pewnym, należy stwarzać sobie obowiązki, które by służyły
za pływaki. W dwa dni później wytłumaczyłem sobie, że było moim obowiązkiem sprawdzić,
czy markiza nie dostarczała Johnny'emu Carterowi marihuany, i poszedłem do jej studia na
Montparnasse. Markiza jest prawdziwą markizą od markiza, z którym dawno się rozwiodła z
powodu marihuany i tym podobnych historyjek, ma forsy jak lodu. Jej przyjaźń z Johnny'm
datuje się jeszcze z New Yorku prawdopodobnie od czasu, gdy ten w ciągu jednego wieczoru
stał się sławny (po prostu dlatego że ktoś dał mu wreszcie okazję zebrania czterech czy pięciu
chłopaków, którym się podobał styl jego gry, wobec czego Johnny po raz pierwszy w życiu
pokazał, co potrafi, i zatkał wszystkich). Na pewno nie jest to chwila odpowiednia do zajmo-
wania się krytyką jazzu, zainteresowanych mogę odesłać do mojej książki o Johnny'm i o
powojennym jazzie, muszę jednak podkreślić, że od 1948 roku, no, powiedzmy 1950 roku
nastąpił jakiś wybuch muzyki, wybuch — lecz zimny, cichy, w czasie którego rzeczy pozo-
stały na swoim miejscu, obyło się bez wrzasków i skandali, ale skorupa dawnego rozleciała
się na tysiąc kawałków tak dalece, że nawet jej obrońcy (zarówno pośród orkiestr, jak i
pośród publiczności) już tylko przez ambicję bronili czegoś, co sami zaczęli inaczej odbierać.
Wtargnięcie Johnny'ego w dziedzinę saksaltu uniemożliwiło słuchanie dawnych muzyków i
uważanie ich za ekstraklasę, zmuszając do zastanowienia się nad tą zakamuflowaną rezygna-
cją, którą nazywamy historycznym sensem, i uznania, że wszyscy ci muzycy byli wspaniali
— ale w swoim czasie. Johnny przewalił się przez jazz jak ręka odwracająca kartę — i
kropka.
Markiza, która w sprawach dotyczących muzyki ma niewiarogodne ucho, zawsze szcze-
rze podziwiała Johnny'ego i jego grupę. W okresie gdy większość krytyków stosując dawno
przegniłe kryteria przeciwstawiała się jego nagraniom, ona dolarami ratowała Klub 33, wtedy
też zaczęła od czasu do czasu sypiać i od czasu do czasu palić z Johnny'm. Wielokrotnie
widywałem ich razem przed nagraniami lub w antraktach koncertów. Wydawał się ogromnie
szczęśliwy przy jej boku, niepomny, że Lan i dzieci siedzą w sąsiedniej loży lub czekają w
domu. Ale ponieważ Johnny w ogóle nie znał pojęcia „czekania”, nie mógł sobie wyobrazić,
ż
e na niego też można było czekać.
Sposób, w jaki rzucił Lan, jest tego najlepszą ilustracją. Widziałem pocztówkę, którą
przysłał jej z Rzymu po czteromiesięcznej nieobecności (pojechał zresztą samolotem z dwo-
ma innymi muzykami nie uprzedziwszy jej ani słowem). Pocztówka przedstawiała Romulusa
i Remusa (temat, który zawsze bardzo lubił, tak że nawet jedno z jego nagrań tak się nazywa),
napisał zaś na niej fragment poematu Dylana Thomasa, z którego wierszami nigdy się nie
rozstaje: „Jestem sam pośród bezmiaru miłości”; wobec czego jego agenci w Nowym Yorku
zaczęli część zarobków oddawać Lan, która ze swej strony zrozumiała, że uwolnienie się od
Johnny'ego nie jest najgorszym interesem. Ktoś mi mówił, że i markiza posłała jej incognito
trochę pieniędzy, co jest możliwe, bo jest niemal tak dobra, że aż głupia, i podchodzi do ludzi
trochę jak do omletów (sama smaży je w studio, kiedy przyjaciele pchają się jeden przez
drugiego), omletów niejako permanentnych, których sekret polega na tym, że ciągle się coś
do nich dorzuca odkrawając po kawałku w miarę potrzeby.
Markizę zastałem z Marcelem Gavoty i Artem Boucaya; właśnie mówili o płytach, któ-
re poprzedniego dnia wieczorem nagrał Johnny. Rzucili się na mnie, jak gdyby zstąpił na nich
sam archanioł Gabriel, markiza wyściskała mnie z całych sił, oni — jak przystało na kontra-
basistę i saksbarytona — zaczęli tak mnie klepać po ramionach, że w końcu musiałem schro-
nić się aż za fotel, a wszystko dlatego że to ja okazałem się dostarczycielem wspaniałego
saksofonu, który wczoraj posłużył Johnny'emu do czterech czy pięciu najlepszych improwiza-
cji. Markiza od razu oznajmiła, że Johnny to wstrętne szczurzysko, bo mimo że byli ze sobą
na bakier (nie powiedziała dlaczego), wstrętne szczurzysko powinno było dobrze wiedzieć, że
gdyby przeprosił ją. jak należało, zaraz dostałby czek na nowy saksofon, ale wobec tego że
Johnny oczywiście nie był łaskaw przeprosić jej od czasu swego powrotu do Paryża — po-
kłócili się coś ze dwa miesiące temu w Londynie — nikt nie mógł się domyślić, że zgubił w
metrze swój przeklęty saksofon et caetera. Jak markiza zacznie gadać, to człowiek się zasta-
nawia, czy styl gry Dizzy'ego nie udzielił się jej sposobowi mówienia, jest to bowiem nie-
przerwany potok słów na nieoczekiwane tematy aż do chwili, gdy nagle walnie się po udach,
otworzy usta od ucha do ucha i zacznie ryczeć ze śmiechu, jakby ją łaskotano do nieprzyto-
mności, z czego skorzystał Art Boucaya i opowiedział mi dokładnie o wczorajszym seansie,
na którym nie mogłem być, bo moja żona ma zapalenie płuc.
— Tika może zaświadczyć — mówił Art wskazując na skręcającą się ze śmiechu ma-
rkizę. — Wiesz, Bruno, że nie można sobie tego wyobrazić, dopóki nie usłyszy się płyt. Jeżeli
Bóg był wczoraj gdziekolwiek na świecie, to zapewniam cię, że tam, w tym przeklętym studio
nagrań, gdzie nawiasem mówiąc był upał nie do zniesienia. Marcel, pamiętasz Willow Tree?
— Czy pamiętam? — powiedział Marcel. — Ten idiota się mnie pyta, czy pamiętam.
Jestem nasiąknięty tym Willow Tree od stóp do głów.
Tika przyniosła nam drinka i rozsiedliśmy się, żeby wygodnie pogadać. Po prawdzie nie
mówiliśmy wiele o wczorajszym seansie, każdy muzyk wie, że nie można o tym mówić, ale
ich kilka słów napełniło mnie jakąś nadzieją, że może właśnie mój saksofon przyniesie
Johnny'emu szczęście. Nie zabrakło co prawda opowieści, które osłabiły tę nadzieję, jak na
przykład ta, że między jednym a drugim nagraniem Johnny zdjął buty i spacerował na bosaka
po studiu, ale za to pogodził się z markizą i obiecał wpaść do niej na kieliszek przed dzisiej-
szym koncertem.
— Znasz jego nową dziewczynę? — zainteresowała się Tika. Opisałem ją możliwie
syntetycznie, ale Marcel uzupełnił to à la française nie szczędząc pochlebstw i aluzji, które
bardzo ubawiły markizę. O narkotykach nie wspomniało się ani słowem, ale jestem na tym
punkcie tak przewrażliwiony, że wydało mi się, jakbym w powietrzu jej atelier czuł jakiś
dziwny zapach; niezależnie od tego Tika śmieje się w sposób, który czasami zauważam u
Johnny'ego lub Arta, a który zdradza, że się tak wyrażę, zwolenników. Ale skąd Johnny brał
marihuanę, skoro był pokłócony z markizą?... Zastanawiam się. Moje zaufanie do Dédée
(jeżeli przyjąć, że miałem do niej zaufanie) spada z pieca na łeb, wszyscy oni jednakowi w
gruncie rzeczy.
Jakbym nawet trochę zazdrościł tego podobieństwa, które ich łączy, które z taką łatwo-
ś
cią robi z nich wspólników. Z mojego purytańskiego punktu widzenia (nie muszę się z niego
spowiadać, ci, co mnie znają, wiedzą o moim wstręcie do moralnego niechlujstwa) patrzę na
nich trochę jak na chore anioły drażniące przez swój brak odpowiedzialności, ale którymi
warto się opiekować, bo odpłacają za to tak, jak umieją: Johnny swoją grą, markiza — szczo-
drobliwością charakteru. Ciągle jeszcze nie mówię wszystkiego, choć chciałbym się do tego
zmusić. Zazdroszczę Johnny'emu, temu Johnny'emu „z drugiej strony”, choć właściwie nikt
nie wie, co jest tą drugą stroną. Zazdroszczę mu wszystkiego, prócz — rzecz jasna — cierpie-
nia, jakkolwiek nawet jego cierpienie zawiera w sobie przesłanki czegoś, co nie zostało mi
dane. Zazdroszczę mu i równocześnie wściekam się na to samounicestwienie się, na marno-
wanie darów, na tę akumulację nonsensów, których wymaga ciśnienie, pod którym żyje.
Myślę, że gdyby mógł kierować tym życiem nie wykluczając niczego, nawet nałogu, gdyby
jakoś lepiej sterował tym samolotem, który od pięciu lat lata na oślep, może skończyłby
gorzej, obłędem albo nawet śmiercią, dotknąłby jednak przedtem tego dna, którego tak szuka
w swych smutnych monologach a posteriori, w tych opowieściach o doświadczeniach wpra-
wdzie fascynujących, lecz zawsze przerwanych wpół drogi. A może mówi to moje tchórzo-
stwo, może w gruncie rzeczy chciałbym, żeby Johnny przepadł raz na zawsze jak gwiazda,
która roztrzaskuje się na milion kawałków zostawiając za sobą astronomów zdumionych i
ogłupiałych na przeciąg tygodnia — a potem spać, a nazajutrz jest nowy dzień.
Johnny, jak gdyby odebrał wszystko to, co myślałem; gdy wszedł, ukłonił mi się wesoło
i jak tylko zdążył wycałować markizę, zakręcić nią młynka oraz wymienić z nią i Artem
skomplikowany i zabawny rytuał nieartykułowanych onomatopei, który ich ogromnie rozba-
wił, zaraz przysiadł się do mnie.
— Bruno — oznajmił sadowiąc się wygodnie na kanapie — cudo ten twój garnek i
niech zaświadczą ci tutaj, co wczoraj z niego wydmuchałem. Tika płakała jak bóbr. Może nie,
Tika?
Chciałbym wiedzieć coś więcej o wczorajszym seansie, ale Johnny już skończył z
wylewem pychy. Od razu zaczął gadać z Marcelem o programie dzisiejszego koncertu i o
tym, jak im obydwu przepięknie w nowych szarych ubrankach, w których mają wystąpić. Był
rzeczywiście w formie i widziało się, że w ostatnich dniach nie palił więcej niż to, co mu było
niezbędne, żeby grać z przyjemnością. Właśnie gdy to pomyślałem, położył mi rękę na ramie-
niu i szepnął pochylając się ku mnie:
— Dédée mówiła, że źle cię potraktowałem ostatnim razem.
— Co z tego, kiedy nawet nie pamiętasz.
— Ależ jak to? Pamiętam. I jeżeli chcesz wiedzieć, to uważam, że przeciwnie: doskona-
le cię potraktowałem. Powinieneś być zadowolony, że taki z tobą byłem, z nikim taki nie
jestem, możesz mi wierzyć. To była próbka tego, jak cię szanuję. Musimy się spotkać, żeby o
tym wszystkim pogadać. Tu... — wydyma pogardliwie dolną wargę i śmieje się, wzrusza
ramionami, niemalże tańczy po tej kanapie. — Bruno, stary. Więc Dédée mówi, że byłem
fatalny...
— Miałeś grypę. Już ci lepiej?
— To nie była grypa. Przyszedł doktor i zaczął gadać, że uwielbia jazz i że muszę
przyjść do niego któregoś wieczoru posłuchać płyt. Dédée mówiła, że jej dałeś forsy.
— Żebyście jakoś wybrnęli, zanim ci zapłacą. No, co tam z dzisiejszym wieczorem?
— Dobra jest. Mam ochotę grać, żebym miał saksa, to już bym grał, ale Dédée się
uparła, że sama go przyniesie prosto do teatru. Co za saksofon! Wczoraj, jak na nim grałem,
dosłownie miałem wrażenie, że jestem z kobietą w łóżku. Żebyś widział gębę Tiki, jak skoń-
czyłem. Powiedz, Tika, byłaś zazdrosna?
Roześmieli się na cały głos, Johnny uznał za stosowne biegać po pokoju i skakać w
górę, a potem zaczęli z Artem tańczyć bez muzyki, podnoszeniem brwi markując rytm.
Gniewać się na niego lub Arta? Jakby się człowiek złościł na wiatr za to, że targa włosy.
Tika, Marcel i ja wymieniliśmy po cichu wrażenia na temat wieczornego koncertu.
Marcel jest pewny, że będzie to znowu szalony sukces Johnny'ego, taki jak w 1951 roku, kie-
dy pierwszy raz przyjechał do Paryża. Po tym, co było wczoraj, jest przekonany, że wszystko
będzie dobrze. Chciałbym być równie spokojny, ale cóż... I tak nie mogę zrobić nic więcej niż
usiąść gdzieś w pierwszych rzędach i słuchać koncertu. Dobre i to, że (jestem pewny) nie jest
nafaszerowany jak tamtego wieczoru w Baltimore. Kiedy mówiłem to Tice, ścisnęła mi rękę,
jak gdyby miała wpaść do wody. Art i Johnny podeszli do fortepianu, Art przegrywa jakiś
nowy temat Johnny'emu, który kręci głową nucąc. Obaj są naprawdę eleganccy w swoich
szarych ubraniach, szkoda tylko, że Johnny tak utył w ostatnich czasach.
Mówiliśmy z Tiką o tamtej nocy w Baltimore, kiedy Johnny miał pierwszy gwałtowny
atak, patrzyłem jej prosto w oczy, żeby być pewnym, że mnie rozumie i że tym razem nie
ustąpi. Jeżeli Johnny wypije za dużo koniaku albo wypali choć odrobinę, koncert będzie
absolutnym fiaskiem i wszystko pójdzie na marne. Paryż nie jest prowincjonalnym kasynem i
publiczność dobrze wszystko obserwuje. Myślę o tym i równocześnie czuję w ustach gorycz
jakiejś rozpaczliwej wściekłości nie skierowanej przeciwko Johnny'emu ani temu, co mu się
zdarza, raczej przeciw mnie samemu, przeciw ludziom, którzy go otaczają, przeciwko marki-
zie czy przeciwko Marcelowi. W gruncie rzeczy jesteśmy bandą egoistów; pod pretekstem
dbania o niego chcemy właściwie ocalić to, co o nim myślimy, przygotować się na nowe
przyjemności, których nam dostarcza, wydobyć najwyższy połysk z posągu, któryśmy mu
wszyscy razem wystawili, i bronić tego posągu do upadłego. Fiasko Johnny'ego nie pomogło-
by mojej książce (akurat wychodzi po angielsku i po włosku) i pewno właśnie z takich
motywów wypływa część opieki, którą go otaczam; Art i Marcel potrzebują go, żeby żyć, a
markiza... trudno zgadnąć, co widzi w nim markiza poza talentem. Wszystko to nie ma nic
wspólnego z tym drugim Johnny'm i nagle przychodzi mi do głowy, że chyba właśnie to
chciał powiedzieć Johnny, kiedy zerwał z siebie koc i ukazał mi się nagi jak robak, bez sakso-
fonu, bez pieniędzy i bez ubrania, opętany przez coś, czego jego ubogi umysł nie jest w stanie
ogarnąć, ale co unosi się w jego muzyce, pieści jego skórę, przygotowując go może do
jakiegoś nieoczekiwanego salta, którego żadne z nas nigdy nie będzie w stanie zrozumieć.
A kiedy przychodzą do głowy takie myśli, człowiek rzeczywiście czuje gorycz w ustach
i żadna szczerość na świecie nie jest w stanie opłacić nagłego, odkrycia, że w porównaniu z
takim facetem jak Johnny Carter, który właśnie popija swój koniak patrząc na mnie z kanapy
rozbawionym wzrokiem, jest się tylko zwykłą świnią. Już czas jechać do sali Pleyela. Niech
muzyka ocali choćby część tego wieczoru i wypełni bez reszty jedną ze swych najtrudniej-
szych funkcji, tę mianowicie, żeby zasłoniwszy lustro parawanem skreślić nas na parę godzin
z mapy świata.
Jutro, tak jak należy, napiszę dla „Jazz-Hot” sprawozdanie z dzisiejszego koncertu. Ale
teraz, tu w tej sali, bazgrząc w przerwach na kolanie te stenograficzne notatki nie mam
najmniejszej ochoty występować jako krytyk, to znaczy porównywać ani uświęcać. Już wiem,
ż
e dla mnie Johnny przestał być jazzmanem, że jego geniusz muzyczny jest fasadą, którą w
końcu każdy może oceniać i podziwiać, ale która przykrywa coś zupełnie innego i dopiero to
coś innego jest jedyną rzeczą, na której powinno mi zależeć, może po prostu dlatego że jest to
jedyna rzecz, na której naprawdę zależy Johnny'emu.
Łatwo to mówić teraz... tutaj... będąc w samym środku jego muzyki. Ale gdy ochłonę...
Dlaczego nie próbuję być taki jak on, dlaczego nie próbuję przebijać głową muru? Z drobia-
zgowością przeciwstawiam słowa rzeczywistości, osłaniam się rozważaniami i przypuszcze-
niami, które są tylko głupią dialektyką. Wydaje mi się, że rozumiem, dlaczego modlitwa in-
stynktownie rzuca nas na kolana. Zmiana pozycji jest symbolem zmiany w głosie, w tym, co
tym głosem zostanie powiedziane, co jest powiedziane. Kiedy dochodzę do wyśledzenia tej
zmiany, sprawy, które chwilę przedtem wydawały mi się przesądzone, napełniają się głębo-
kim sensem stając się równocześnie prostsze i bardziej skomplikowane. Ani Marcel, ani Art
nie zrozumieli, że fakt zdjęcia butów w czasie nagrywania nie był zwykłym wyskokiem.
Johnny musiał w tym momencie dotknąć własną skórą ziemi, poczuć swój związek z nią, bo
jego muzyka jest afirmacją tej ziemi, nie ucieczką od niej. To bowiem również czuję w
Johnny'm, że nie ucieka przed niczym, że narkotyki nie służą mu do ucieczki tak jak większo-
ś
ci nałogowców, że nie dlatego gra, żeby ukryć się za tą muzyką jak za wałem ochronnym, i
nie dlatego spędza tygodnie w klinikach psychiatrycznych, żeby uchronić się od zewnętrzne-
go ciśnienia, któremu nie jest w stanie sprostać. Sam styl jego gry (to, co jest w Johnny'm
najautentyczniejsze), ten styl, który obdarza się masą bezsensownych, niepotrzebnych mu
epitetów, dowodzi, że jego sztuka nie jest ani substytucją, ani dopełnieniem. Johnny porzucił
język hot, popularny dziesięć lat temu, bo ten język, gwałtownie erotyczny, był dla niego zbyt
bierny. Pragnienie jego, bez przerwy prące wprzód, popychające do coraz nowych odkryć, do
szukania, w samym założeniu odbiera mu przyjemność polegającą na korzystaniu z łatwizn
tradycyjnego jazzu. Dlatego pewnie niespecjalnie lubi bluesy, gdzie masochizm i nostalgia...
Ale o tym wszystkim mówiłem już w mojej książce demonstrując, jak rezygnacja z
szybkiej satysfakcji pozwoliła mu na wypracowanie języka, który on i inni muzycy doprowa-
dzają teraz do perfekcji. Jazz ten odrzuca wszystko, co jest łatwym erotyzmem, cały, że się
tak wyrażę, wagneryzm, sytuując się na planie pozornie wyizolowanym, gdzie muzyka pozo-
staje wolna, niczym nie skrępowana, tak jak malarstwo oderwane od „reprezentowania” odzy-
skuje wolność wreszcie stając się już tylko malarstwem. Ale opanowawszy ten rodzaj muzy-
ki, który nie ułatwia ani nostalgii, ani orgazmów, tej muzyki, którą pragnąłbym nazwać meta-
fizyczną, Johnny chciałby potem zastosować ją do rozeznania się w samym sobie, do wgry-
zienia się we wciąż wymykającą mu się rzeczywistość. Widzę w tym wielki paradoks jego
stylu, całą jego agresywną skuteczność. Niezdolny do zaspokojenia samego siebie działa jak
nie kończące się konstruowanie, które nie znajduje satysfakcji w osiąganiu celu, a przeciwnie,
w stałych poszukiwaniach opierając się o walory, które, mimo że gardzą tym co ludzkie, nie-
mniej jednak ludzkimi nigdy być nie przestają. I kiedy, tak jak dziś, Johnny gubi się w cią-
głym tworzeniu, jestem pewien, że nie ucieka — bo wyjścia naprzeciw w żadnym wypadku
nie wolno nazywać ucieczką, nawet gdy miejsce spotkania ciągle się zmienia. Tego, co pozo-
staje za nim, Johnny albo nie zauważa, albo tym gardzi.
Na przykład markizie wydaje się, że Johnny boi się nędzy, a nie rozumie, że jedyną
rzeczą, jakiej Johnny może się obawiać, jest brak kotleta na talerzu, gdy będzie miał na niego
ochotę, brak łóżka, gdy będzie mu się chciało spać, albo stu dolarów, gdy przyjdzie mu chęć,
aby je wydać. Nie żyje bowiem tak jak my wszyscy w świecie abstrakcyjnym, dlatego też
jego muzyka, ta cudowna muzyka, której słuchałem dziś wieczór, nie ma w sobie nic abstra-
kcyjnego. On jeden jest sędzią tego, co za pomocą tej muzyki zyskuje, ale najprawdopodo-
bniej już wtedy myśli o czym innym, gubiąc się w nowych domysłach, w nowych spekula-
cjach. Jego zdobycze podobne są snom i zapomina je po przebudzeniu, kiedy oklaski ściągają
go z powrotem na ziemię z tej wielkiej odległości, gdzie przeżywa swój trwający półtorej
minuty kwadrans.
Uchwycić się piorunochronu w czasie burzy i liczyć na to, że się nic nie stanie...
W parę dni później u Duponta w Quartier Latin spotkałem Arta Boucaya. Ledwie
zdążył się ze mną przywitać, już wzniósł oczy ku niebu zwiastując złe nowiny. W pierwszej
chwili poczułem coś w rodzaju satysfakcji, którą bez wątpienia należałoby nazwać złośliwą,
bo dobrze przecież wiedziałem, że spokój nie mógł długo trwać. Ale zaraz potem pomyślałem
o tym, co się za tym kryje, i troska o Johnny'ego dosłownie kopnęła mnie w żołądek,
zamówiłem więc dwa koniaki i pijąc je, jeden po drugim, słuchałem Arta, który opowiadał
mi, co zaszło. Otóż Delaunay postanowił nagrać nowy kwintet: Johnny na czele zespołu, Art,
Marcel i jeszcze dwóch bardzo zdolnych chłopaków, jeden fortepian, a drugi perkusja. Mieli
zacząć już o trzeciej po południu, żeby się rozegrać, a potem w ciągu wieczoru nagrać
większą ilość płyt.
— No i chcesz wiedzieć co dalej? Johnny zjawia się o piątej, kiedy Delaunay już
dosłownie szaleje z niecierpliwości, wali się na fotel i oznajmia, że nie czuje się dobrze i
przyszedł tylko uprzedzić, żebyśmy nie tracili czasu, bo nie ma najmniejszego zamiaru grać.
Z początku obaj z Marcelem staraliśmy się przekonać go, żeby wypoczął, że potem się
zobaczy, ale w ogóle nas nie słuchał, coś bredził, że jakieś pola, że na tych polach znalazł
urny, i dawaj o tych polach i o tych urnach przez pół godziny. Potem zaczął wyciągać z kie-
szeni liście, które uzbierał w jakimś parku, podłoga w studio wyglądała jak ogród botaniczny,
technicy tracili czas, wałęsali się i patrzyli na nas jak wściekłe psy, nie nagrało się nic, reżyser
dźwięku wysiedział się w kabinie przez trzy godziny, nic tylko paląc papierosa za papiero-
sem. Wyobrażasz sobie, dla Francuza trzy godziny stracone, to nie w kij dmuchał.
Wreszcie Marcel jakoś przekonał Johnny'ego, żeby chociaż spróbował, zaczęli we
dwóch, my akompaniowaliśmy po trochu, bo chcieliśmy jakoś wyrwać się z tej martwoty. Już
przedtem widziałem, że Johnny miał jakby skurcz w prawym ramieniu, ale jak zaczął grać, to
wprost nie można było na to patrzeć. Był zupełnie szary, co chwila trzęsły nim dreszcze,
dosłownie czekałem, aż się zwali na ziemię. Aż tu nagle jak nie wrzaśnie, patrzy na nas po
kolei i pyta się, na co czekamy z nagrywaniem Amorous, wiesz, ten temat Alamo. Więc
Delaunay daje znak technikowi, zaczynamy, każdy się stara jak może najlepiej, Johnny staje
rozkraczywszy nogi, jakby jechał statkiem, i zaczyna grać. Przysięgam ci, że czegoś podobne-
go nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu. Tak leci ze trzy minuty, aż tu nagle daje takiego
kiksa, że niebo się wali, i pędzi do kąta, a nas zostawia w samym środku gry, żebyśmy z tego
wybrnęli.
I tu się dopiero zaczyna: my dogrywamy, a Johnny w krzyk, że do dupy z całym tym
nagraniem, że wszystko jest do wyrzucenia. Naturalnie ani Delaunay, ani my nie słuchamy
go, bo, poza tym kiksem, solo Johnny'ego było tysiąc razy więcej warte niż wszystko to,
czego się codziennie słucha. Było do niczego niepodobne, nie mogę ci tego wytłumaczyć...
Zresztą sam usłyszysz; jak się domyślasz, ani Delaunay, ani technicy w żadnym razie tego nie
zniszczą. Ale Johnny ciskał się jak wariat, że jeżeli mu nie pokażą, że starli, to wszystkie
szyby w kabinie wytłucze, no, co ci będę mówił, szkoda gadać, w końcu reżyser coś mu tam
pokazał i przekonał go, wtedy uspokoił się i zaproponował, żebyśmy zaczęli nagrywać Stre-
ptomicyne, która wyszła dużo lepiej, ale właściwie dużo gorzej, wiesz takie nagranie prawi-
dłowe i gładkie, ale już bez tego czegoś niesamowitego, co dał z siebie w Amorous.
Art westchnął, dopił swoje piwo i popatrzył na mnie ponuro. Zapytałem, co było potem.
No, więc potem znowu zaczął mordować na temat tych liści i tych pól pełnych urn, powie-
dział, że nie będzie więcej grał, i zataczając się wyszedł ze studia, tyle, że Marcel zabrał mu
przedtem saksofon, żeby go znowu nie zgubił albo nie podeptał, a potem razem z jednym z
chłopaków odprowadzili go do hotelu.
Pewno powinienem był zaraz do niego iść, ale nie poszedłem, odłożyłem moją wizytę
na następny dzień, a następnego dnia spotkałem się z Johnny'm gdzie indziej, a mianowicie w
„Figaro”, w rubryce wypadków, jako że w nocy podpalił swój pokój w hotelu i latał nago po
korytarzach. Oboje, zarówno Dédée, jak i on, są zdrowi, ale jego zatrzymano w szpitalu na
obserwacji.
Pokazałem notatkę mojej żonie, by ją rozerwać podczas choroby, i poleciałem do
szpitala uzbrojony w dziennikarską legitymację, która nie przydała mi się na nic, poza tym iż
się dowiedziałem, że Johnny bredzi i że ma we krwi porcję marihuany zdolną pomieszać w
głowie dziesięciu osobom. Nieszczęsna Dédée nie oparła mu się. W rezultacie wszystkie jego
kobiety w końcu stają się jego wspólniczkami; jestem przekonany, że to markiza dała mu
marihuanę.
Prosto stamtąd poleciałem do Delaunaya, żeby jak najszybciej usłyszeć Amorous.
Ostatecznie skąd można wiedzieć, czy to nie testament Johnny'ego, a w takim razie moim
obowiązkiem...
Ale nie, ciągle jeszcze nie. W pięć dni później zadzwoniła Dédée, że Johnny ma się
lepiej i że chce mnie widzieć. Powstrzymałem się od jakichkolwiek uwag. Po pierwsze, bo
byłoby to stratą czasu, po drugie, bo Dédée ma głos jak rozbity garnek. Obiecałem przyjść
zaraz i dodałem, że kiedy mu się poprawi, można by zorganizować jakieś tournée po miastach
prowincjonalnych. Powiesiłem słuchawkę, akurat gdy zaczynała płakać.
Johnny siedział w łóżku; w pokoju było jeszcze dwóch chorych, ale na szczęście spali.
Zanim zdążyłem otworzyć usta, złapał moją głowę w obie ręce i wycałował po czole i
policzkach. Schudł na wiór, chociaż mówi, że dają dobrze jeść i że ma apetyt. Bardzo przejęty
tym, czy chłopaki nie mają mu za złe, czy swoim atakiem nie wyrządził komu krzywdy i tak
dalej. Nie ma po co mu odpowiadać, bo sam dobrze wie, że koncerty anulowano, a Art,
Marcel i inni zostali na lodzie. Ale pyta o to, jakby wyobrażał sobie, że stał się jakiś cud,
który sprawy załatwił, co nawet nie jest nabieraniem, a tylko rezultatem jego bezgranicznej
obojętności. Guzik go obchodzi, że wszystko poszło w diabły, znam go zbyt dobrze, by tego
nie wiedzieć.
— Cóż chcesz, żebym ci powiedział, Johnny? Powinno to było lepiej wyjść, ale ty
przecież masz talent, żeby wszystko zmarnować.
— Trudno zaprzeczyć — odpowiada zmęczonym głosem. — A wszystko przez te urny.
Przypomniało mi się, co mówił Art, i spojrzałem na niego.
— Całe pola urn, Bruno. Kupy urn niewidocznych, zakopanych na olbrzymim polu. Ja
sobie szedłem i od czasu do czasu potykałem się o coś. Pewnie mi powiesz, że mi się to śniło,
a ja ci oznajmiam, że od czasu do czasu potykałem się o urnę i powoli zacząłem sobie zdawać
sprawę, że pole było pełne urn, tysiące i tysiące, a w każdej były prochy zmarłych. I przypo-
minam sobie, że kucnąłem i paznokciami zacząłem drapać, aż wygrzebałem jedną. To sobie
ś
wietnie przypominam. I przypominam sobie, że pomyślałem: ta będzie pusta, bo czeka na
mnie. Ale nieprawda, też była pełna takiego szarawego prochu, jaki był na pewno w innych,
chociaż nie widziałem. I wtedy... wydaje mi się, że właśnie wtedy zaczęliśmy nagrywać
Amorous.
Dyskretnie rzuciłem okiem na wykres temperatury. Ciekawe, prawie normalna. Jakiś
młody lekarz uchylił drzwi, skinął mi głową i kiwnął ręką do Johnny'ego ruchem młodym,
sportowym, pełnym zachęty i sympatii. Ale ten nie odpowiedział, a kiedy lekarz zniknął, zaci-
snął pięści:
— Nigdy w życiu tego nie zrozumieją — powiedział. — Małpy, którym dali piórka do
odkurzania, albo te idiotki z konserwatorium w Cansas City, co sobie wyobrażały, że grają
Chopina. Wiesz, Bruno, w szpitalu Camarillo miałem pokój jeszcze z dwoma innymi, rano
przychodził doktor czyściutki, wymyty, laleczka, taki syn „Cleenexu” i „Tampaxu”. Kawał
kretyna, który przysiadał się do mnie i zaczynał mnie podnosić na duchu, podnosić na duchu,
mnie, co marzyłem tylko o tym, żeby zdechnąć, i nie myślałem już ani o Lan, ani o nikim na
ś
wiecie. I jeszcze się obrażał, że nie zwracam na niego uwagi. Pewno mu się wydawało, że
nagle usiądę na łóżku zachwycony jego cerą, uczesaniem i paznokietkami i że ozdrowieję jak
ci, co w Lourdes rzucają kule i odchodzą w podskokach.
Wiesz, Bruno, i ten, i wszyscy tamci z Camarillo to są wierzący. Chciałbyś się może
dowiedzieć, w co? Przysięgam ci, że nie wiem, ale wiem, że są wierzący. Myślisz, że w to, co
sobą przedstawiają, co znaczą, w swoje dyplomy? Nieprawda. Niektórzy z nich byli wręcz
bardzo skromni i nie uważali się za nieomylnych, ale nawet najskromniejszy był pewien
siebie. To mnie wściekało, Bruno, ta p e w n o ś ć s i e b i e. Może mi powiesz, czego można
być pewnym, kiedy nawet ja — a co ja jestem? nic, jeden wielki smród — mam dosyć roze-
znania, żeby wiedzieć, że wszystko jest jak galareta, że wszystko naokoło drży, że wystarczy
trochę popatrzyć, trochę posłuchać, trochę pomilczeć, żeby widzieć same dziury. W drzwiach,
w łóżku — dziury. Ręce, gazety, czas, powietrze, wszystko jest dziurawe, jedna gąbka, jedno
sito przepuszczające samo siebie... Ale oni reprezentowali całą amerykańską naukę, rozu-
miesz? Fartuch chronił ich od tych dziur, nic nie widzieli, akceptowali to, co widzą inni, i,
jasna rzecz, nie widzieli dziur, i byli pewni, pewni siebie, przekonani o skuteczności swoich
recept, swoich strzykawek, swojej przeklętej psychoanalizy, swojego nie pić i nie palić. Boże,
ten dzień, kiedy mogłem to cisnąć w cholerę, wsiąść do pociągu, wyglądać przez okno i
widzieć, jak to wszystko zostaje za mną, rozłazi się w kawałki... Czy ty kiedy zauważyłeś, jak
się łamie pejzaż, kiedy go mijać?...
Zapaliliśmy. Pozwolono mu na kilka papierosów dziennie i trochę koniaku. Ale widać,
ż
e tylko jego ciało pali, on sam jest gdzie indziej, jakby w szybie, którego nie chce opuścić.
Zastanawiam się, o czym myślał, co czuł przez te ostatnie dni. Nie chciałbym go rozdrażniać,
ale gdyby sam z siebie zaczął mówić... Palimy w milczeniu, chwilami Johnny wyciąga rękę i
przesuwa mi palcami po twarzy, jakby chciał się upewnić, że to ja. Potem bawi się bransole-
tką od zegarka; patrzę na niego z rozrzewnieniem.
— Bo oni, uważasz, mają się za mędrców — mówi nagle. — Uważają się za mędrców,
bo zwalili na kupę książki, a potem je zjedli. Śmiech bierze, bo może to i niezłe chłopaki, ale
ż
yją w przeświadczeniu, że to, czego się nauczyli, to wielkie i głębokie sprawy. Tak samo jest
w cyrku i tak samo między nami. Ludzie myślą, że coś jest niesłychanie trudne, i wtedy biją
brawo akrobatom albo mnie. Nie wiem, co oni sobie wyobrażają, czy aby dobrze zagrać,
trzeba się dać pokrajać na kawałki albo żeby zrobić salto, trzeba zerwać wszystkie ścięgna...
Przecież rzeczywiście trudno jest zupełnie coś innego: na przykład patrzyć albo zrozumieć
psa czy kota. To jest naprawdę trudne. Wieczorem przyszło mi do głowy, żeby się przejrzeć
w tym lusterku, i przysięgam ci, że to było takie trudne, że o mały włos nie wyskoczyłem z
łóżka. Wyobraź sobie, że naprawdę sam oglądasz siebie: wystarcza, żeby dostać bzika. Prze-
cież ten gość to nie jesteś ty, w pierwszej chwili byłem przekonany, że to nie ja. Złapałem go
nie przygotowanego, znienacka, zaskoczyłem go i wiedziałem, że to nie jestem ja. Czułem to,
a jak się coś czuje... To jest tak jak w Palm Beach: za jedną falą następuje druga, potem trze-
cia... Zaledwie coś się poczuje, już wali coś innego, przychodzą słowa... Nie, nie słowa, to, co
zawierają słowa, ten jakiś klej, ślina... i ta ślina cię zalewa i przekonywa, że ten w lustrze to
byłeś ty. Jasne... Jak mogłem tego nie widzieć? Przecież to ja, moje włosy, moja blizna... A
ludzie nie zdają sobie sprawy, że jedyną rzeczą, którą akceptują, jest właśnie ta ślina, i pewnie
dlatego tak im łatwo przeglądać się w lustrze... Albo wziąć nóż i ukroić kawałek chleba.
Kroiłeś kiedy chleb nożem?
— Czasami mi się zdarzało — uśmiechnąłem się.
— I nie wstrząsnęło to tobą? A ja nie mogę, Bruno. Któregoś dnia, jakem cisnął to
wszystko, to o mały włos, a nóż by wykłuł oko Japończykowi, co siedział przy sąsiednim sto-
liku. To było w Los Angeles. Zrobił się burdel nie z tej ziemi. Jak chciałem im wytłumaczyć,
to zatrzymała mnie policja... A mnie się to wszystko wydawało takie proste, myślałem, że im
od razu wytłumaczę... wtedy poznałem doktora Christie. Nie masz pojęcia co za fantastyczny
gość, a przecież wiesz, że dla mnie doktorzy...
Przesuwa ręką przez powietrze dotykając go ze wszystkich stron, pozostawiając na nim
jakby ślad tego dotknięcia. Uśmiecha się. Odnoszę wrażenie, jakby był sam, zupełnie sam.
Siedzę obok niego jakby wydrążony. Gdyby mu przyszło do głowy włożyć rękę we mnie,
weszłaby jak w masło, jak w dym. Może dlatego czasami ostrożnie przesuwa mi palcami po
twarzy.
— Tu, na obrusie, leży chleb — mówi Johnny patrząc w powietrze — ciało stałe, nie
zaprzeczysz temu, ma piękny kolor, piękny zapach. Coś, co nie jest mną, coś odrębnego, coś
poza mną. Ale, jeżeli go dotknę, jeżeli wyciągnę rękę i uchwycę go, to się zmieni, nie
myślisz? Chleb jest poza mną, ale go dotykam, czuję go, czuję, że to jest właśnie świat, ale
jeżeli mogę czuć go, dotknąć, to już można powiedzieć, że to coś odrębnego... czy myślisz, że
można powiedzieć?
— Słuchaj, stary, przecież od tysięcy lat setki brodaczy łamią sobie nad tymi problema-
mi głowę.
— W chlebie jest dzień — szepcze Johnny zakrywając sobie twarz rękami — a ja się
ośmielam dotykać go, krajać go, wsadzam go sobie w gębę. I nic. To jest najstraszniejsze.
Rozumiesz, jakie to straszne? Nic. Krajesz chleb, wsadzasz w niego nóż i nic się nie dzieje. Ja
tego nie pojmuję, Bruno...
Twarz jego, jego podniecenie zaczynają mi się nie podobać. Coraz trudniej napuścić go
na rozmowę o jazzie, wspomnieniach, planach — skierować go ku rzeczywistości. Ku rzeczy-
wistości. Zaledwie napisałem to, poczułem obrzydzenie. Johnny ma rację, to niemożliwe, że-
by to była rzeczywistość, niemożliwe, żeby rzeczywistością była funkcja krytyka jazzowego,
chyba że ktoś sobie z nas drwi. Chociaż, gdyby się zdecydować iść śladami Johnny'ego,
wszyscy wylądowalibyśmy u czubków.
Chyba zasnął, w każdym razie zamknął oczy i udaje, że śpi. Po raz nie wiem który zdaję
sobie sprawę z tego, jak trudno jest uchwycić, co robi Johnny, kim jest. Czy śpi, czy udaje, że
ś
pi, czy myśli, że śpi. Człowiek czuje się o wiele bardziej oddalony od niego niż od którego-
kolwiek z innych przyjaciół. Pozornie — trudno być ordynarniejszym, wulgarniejszym, bar-
dziej uzależnionym od biedy, od warunków, bardziej wystawionym na każdy cios. Pozornie
— nie jest żadnym wyjątkiem. Każdy, kto zgodziłby się być bez forsy, chory, pełen nałogów,
pozbawiony woli, za to pełen poetyczności i talentu — mógłby być jak on. Pozornie. Ja, który
całe życie spędziłem na podziwianiu geniuszy, Picassów, Einsteinów, tej listy wszystkich
ś
więtych, którą każdy może skonstruować w ciągu jednej chwili (Gandhi, Chaplin, Strawiński
etc.), jestem skłonny przypuścić, że wszyscy oni zdolni są do przebywania w chmurach i że
nic nie powinno dziwić nas z ich strony. Nie ma o czym mówić — są inaczej zrobieni. Tym-
czasem różnica między nami a Johnny'm jest niedostrzegalna, irytująca przez swą tajemni-
czość, przez swą niewytłumaczalność. Johnny nie jest geniuszem, niczego nie wynalazł, upra-
wia jazz, jak wiele tysięcy Murzynów i białych, i jakkolwiek robi to lepiej od nich wszy-
stkich, trzeba stwierdzić, że w sumie jest to funkcją wielu rzeczy: gustów publiczności, mody,
chwili, etc. Zdaniem Panassiego na przykład jest zdecydowanie zły, a chociaż, naszym
zdaniem, właśnie Panassie jest zdecydowanie zły, w każdym razie istnieje pole do dyskusji.
Krótko mówiąc wszystko to dowodzi, że Johnny nie przedstawia sobą nic wyjątkowego,
chociaż ledwie to pomyślałem, zadaję sobie pytanie, czy właśnie nie przedstawia sobą czegoś
wyjątkowego (o czym zresztą najmniej wie on sam). Pewnie zdrowo by się uśmiał, gdyby mu
to powiedzieć. Wiem dość dużo o tym, co myśli, co przeżywa na temat tych spraw; mówię:
przeżywa, bo Johnny... Ale nie o to chodzi; to, co chciałbym sam sobie wytłumaczyć, to fakt,
ż
e ta odległość między nim a nami nie ma właściwie wytłumaczenia, że nie opiera się na
racjonalnych przesłankach. Wydaje mi się, że konsekwencje tego płaci w pierwszym rzędzie
on sam, że cierpi nad tym nie mniej niż my. Miałoby się ochotę stwierdzić bez namysłu, że
Johnny jest jakimś aniołem pośród nas i dopiero elementarna uczciwość zmusza do powstrzy-
mania się od tego zdania, a nawet do odwrócenia go i uznania, że może jest właśnie człowie-
kiem pośród aniołów, czymś realnym pośród ogólnej nierealności. I może dlatego palcami
dotyka mojej twarzy, a ja czuję się wtedy nieszczęśliwy i przezroczysty, zupełne nic wraz z
moim solidnym zdrowiem, z moim domem, żoną i dobrą opinią. Przede wszystkim z tą dobrą
opinią. Z tą dobrą opinią przede wszystkim.
Ale stało się to, co zawsze; zaledwie wyszedłem ze szpitala, zaledwie znalazłem się na
ulicy w określonym czasie, wśród tego wszystkiego, co mam do zrobienia, a naleśnik powoli
odwrócił się w powietrzu i upadł na drugą stronę. Biedny Johnny, taki oddalony od rzeczy-
wistości... (Bo tak jest, tak jest, i teraz, kiedy siedzę w kawiarni, a od mojej wizyty w szpitalu
upłynęły dwie godziny, łatwo mi już odrzucić to wszystko, co napisałem dwie godziny temu
walcząc sam ze sobą jak potępieniec o trochę wewnętrznej uczciwości.)
Na szczęście sprawa pożaru została bezpudłowo załatwiona, bo, jak zresztą przypu-
szczałem, markiza przyłożyła się do tego, żeby ją bez pudła załatwić. Dédée i Art Boucaya
wstąpili po mnie do redakcji i wszyscy troje poszliśmy do Vixa przesłuchać już sławne (choć
jeszcze utrzymywane w sekrecie) nagranie Amorous. W taksówce Dédée nie zdradzając
szczególnego entuzjazmu opowiedziała mi, jak markiza pomogła Johnny'emu wybrnąć ze
sprawy pożaru, który nota bene ograniczył się do przypalonego materaca i piekielnego strachu
wszystkich Algierczyków z hotelu Lagrange. Kara (już zapłacona), inny hotel (już znaleziony
przez Tikę), Johnny — rekonwalescent w pięknym, wielkim łóżku, gdzie pije kubły mleka i
czyta „Paris-Matcha” lub „New Yorkera”, na przemian ze swoim już sławnym (i na wszystkie
strony pobazgranym) tomikiem wierszy Dylana Thomasa.
Posiadłszy te wiadomości i wypiwszy po koniaku w barze na rogu zasiedliśmy w studio
przesłuchać Amorous i Streptomicyne. Art poprosił, żeby zgasić światło, i, chcąc lepiej sły-
szeć, ułożył się na ziemi. A wtedy wtargnął Johnny i cisnął nam w twarz swoją muzykę, wta-
rgnął, mimo że jest w hotelu i że leży w łóżku, wtargnął i chłostał nas nią przez cały kwa-
drans. Rozumiem, że się wścieka na myśl, że chcą wypuścić Amorous, bo błędy są oczywiste,
dosłyszalne sapanie na końcu niektórych fraz, a przede wszystkim ten dziki kiks na końcu, ta
nuta krótka, głucha, brzmiąca jak pękające serce, jak nóż wchodzący w chleb (sam mówił coś
o nożu w chlebie). Natomiast Johnny nie dostrzegł czegoś, co nam wydało się przepiękne:
straszliwego niepokoju tej improwizacji, który na wszystkie strony szuka sobie ujścia, który
pyta, który rozpaczliwie macha rękami. Johnny nie może zrozumieć (bo to, co dla niego jest
fiaskiem, dla nas jest nową drogą, a w każdym razie zapowiedzią tej drogi), że Amorous
pozostanie jako jedno z największych osiągnięć jazzu. Tkwiący w nim artysta za każdym ra-
zem będzie szalał nad tą karykaturą własnego pragnienia, nad parodią tego, co chciał wyrazić
walcząc, zataczając się, wydmuchując z siebie ślinę wraz z muzyką, samotniejszy niż kiedy-
kolwiek w swym pościgu za czymś, co mu w miarę tego pościgu wciąż dalej i dalej umyka.
Okazuje się, że było konieczne, bym wysłuchał Amorous, aby sobie zdać sprawę —
jakkolwiek i inne oznaki na to wskazywały — z tego, że Johnny nie jest ofiarą, nie jest prze-
ś
ladowanym, jak się to wielu ludziom zdaje, jak ja sam pisałem między wierszami w swojej
„biografii” (nota bene dopiero co wydane angielskie tłumaczenie idzie jak woda). Teraz
wiem, że tak nie jest, że to nie Johnny jest ścigany, że to on ściga, a to, co go spotyka w życiu,
to przypadki myśliwego, nie zaś tropionego zwierzęcia. I choć nikt nie wie, za czym trwa ten
nieustanny pościg, czuje się go we wszystkim, w Amorous, w marihuanie, w oszalałych wy-
wodach na tyle tematów, w ciągłych upadkach, w tomiku Dylana Thomasa, w tej całej nędzy,
którą jest Johnny, a która go wznosi ponad jego własny poziom robiąc z niego wcielenie
absurdu, myśliwego bez nóg i rąk, zająca pędzącego za uśpionym tygrysem. Muszę zresztą
uczciwie przyznać, że gdzieś tam w środku chciało mi się wyrzygać to całe Amorous, jakbym
w ten sposób mógł się uwolnić od niego, od tego, co pędzi w nim przeciwko mnie i przeciwko
wszystkim, od tej czarnej bezkształtnej masy, od tego oszalałego szympansa, który głaszcze
mnie po twarzy uśmiechając się czule.
Ani Art, ani Dédée nie widzą (myślę, że nie chcą widzieć) nic poza formalną pięknością
Amorous, przy czym Dédée woli Streptomicyne, gdzie Johnny improwizuje ze zwykłą sobie
swobodą, którą publiczność uważa za doskonałość, a która moim zdaniem jest dla niego
raczej rozrywką; dać biec samej muzyce, nie brać w niej udziału.
Już na ulicy zapytałem Dédée o ich plany; powiedziała, że jak tylko Johnny będzie
mógł opuszczać hotel (tymczasem jest pod nadzorem policji), inna marka płyt ma nagrać z
nim za grube pieniądze, co tylko będzie chciał. Art twierdzi, że Johnny jest pełen nowych
ś
wietnych pomysłów i że on i Marcel Gavoty będą z nim razem opracowywać nowości,
chociaż skądinąd wiem na pewno, że Art pertraktuje z jakimś agentem na temat możliwie
szybkiego powrotu do New Yorku, czemu zresztą trudno się dziwić; biedny chłopak.
— Tika idzie nam jak najbardziej na rękę — oznajmiła Dédée, tak jakby miała o to
pretensję. — Pewnie, wielka sztuka dla niej... Zawsze zjawia się w ostatniej chwili i wystar-
czy, żeby otworzyła portfel i zapłaciła wszystko, podczas gdy ja...
Spojrzeliśmy na siebie z Artem. Cóż można jej było powiedzieć? Kobiety trawią życie
na kręceniu się wokół Johnny'ego i jemu podobnych. Nic w tym dziwnego, nie trzeba nawet
być kobietą, żeby czuć urok Johnny'ego. Najtrudniej jest wirować wokół niego nie zatracając
dystansu jak dobry satelita, dobry krytyk. Przypomniałem sobie czasy, kiedy poznałem
Johnny'ego mieszkającego razem z Lan i z dziećmi; (Arta nie było wówczas w Baltimore).
Ż
al było na nią patrzyć. Dopiero kiedy zaczynało się mieć z Johnny'm do czynienia, kiedy
wnikało się w królestwo jego muzyki, poznawało jego codzienne strachy, jego niewiarygodne
opowieści o zdarzeniach, które nigdy nie miały miejsca, jego nagłe wybuchy czułości, wtedy
dopiero można było zrozumieć zarówno wyraz twarzy Lan, jak i to, że żyjąc z Johnny'm po
prostu nie mogła mieć innego.
Z Tiką jest inaczej: wymyka mu się za pomocą swojej wielostronności, światowego
ż
ycia, zresztą siedzi na dolarach, co jest bardziej skuteczne niż posiadanie armat, tak przynaj-
mniej twierdzi Art Boucaya, kiedy jest z nią w złych stosunkach albo kiedy go boli głowa.
— Przyjdź, jak tylko będziesz mógł — poprosiła Dédée — on lubi z tobą gadać.
Miałem ochotę powiedzieć jej kilka słów na temat pożaru (na temat przyczyny pożaru,
którego z pewnością jest wspólniczką), ale uznałem to za równie bezcelowe, jak perswado-
wanie Johnny'emu, żeby się stał pożyteczną jednostką społeczną. Tymczasem wszystko jest
dobrze, a to zabawne (i niepokojące), że zaledwie sprawy Johnny'ego zaczynają się jako tako
układać, czuję się niesłychanie szczęśliwy. Nie jestem aż tak naiwny, żeby wyobrażać sobie,
ż
e to wyłącznie z przyjaźni. Po prostu — zawieszenie broni, chwila wytchnienia. Zresztą po
co szukać wyjaśnień, skoro czuję to tak wyraźnie jak to, że mam włosy na głowie. I szlag
mnie trafia, że jestem jedynym, który to czuje, który nad tym cierpi. Szlag mnie trafia, że ani
Art, ani Dédée, ani Tika nie rozumieją, że za każdym razem, kiedy on cierpi, idzie do
więzienia, chce się zabić, podpala materac albo lata goły po hotelowych korytarzach, płaci za
nich, umiera za nich. Nie wiedząc o tym. Inaczej niż ci, co wygłaszają wielkie słowa u stóp
szubienicy, inaczej niż ci, co piszą książki obnażające choroby ludzkości, inaczej niż ci, co
grają na fortepianie z takim wyrazem twarzy, jakby zmazywali grzechy świata. Nie wiedząc o
tym. Biedny saksofonista wraz z tym wszystkim, co w tym słowie jest śmiesznego i niewa-
ż
nego, jakiś tam biedny saksofonista wśród tylu innych biednych saksofonistów.
Kłopot z tym, że jeżeli tak pójdzie dalej, w końcu napiszę więcej o sobie samym niż o
Johnny'm. Zaczynam upodabniać się do ewangelisty, co nie wzbudza mojego zachwytu. Wra-
cając do domu przypomniałem sobie z tą odrobiną cynizmu, która mi była potrzebna, żeby
odzyskać zaufanie do siebie samego, że w mojej książce o Johnny'm zaledwie, i to bardzo
dyskretnie, nadmieniam o charakterze patologicznym jego osobowości. Nie wydało mi się
konieczne tłumaczenie ludziom jego spacerów po polach pełnych urn albo tego, że obrazy się
ruszają, kiedy na nie dłużej patrzeć. Ostatecznie to tylko halucynacje spowodowane marihua-
ną, które załatwia się za pomocą odwykowej kuracji. Niestety Johnny daje mi w zastaw te
halucynacje, wpycha mi je do kieszeni jak chustki, gdzie czekają, aż nadejdzie godzina, kiedy
je sobie odbierze; jestem jedynym, który się ich boi, dzieli je i znosi wraz z nim, przy czym
nikt tego nie wie, nawet on sam, i nie można mu tego wyznać, tak jakby było można wyznać
komuś dorosłemu, mistrzowi, przed którym chętnie obnażamy się w zamian za radę. Jakiż to
ś
wiat przyszło mi unosić jak ciężar? Co ze mnie za ewangelista? W Johnny'm nie ma
najmniejszej wielkości, wiedziałem to, od kiedy go poznałem, od kiedy tylko zacząłem go
podziwiać. Nie wiem dlaczego (NIE WIEM dlaczego), w pewnym momencie myślałem, że
jest w nim wielkość, ale zdementował tę myśl (a może myśmy ją zdementowali, co by jednak
nie było to samo, bo bądźmyż uczciwi — w Johnny'm istnieje jakby duch innego Johnny'ego,
tego, którym mógłby być, i ten inny Johnny jest pełen wielkości albo przynajmniej posiada
coś w rodzaju „negatywu” tej cechy, negatywu, dzięki któremu coś w nim ewokuje jej posia-
danie).
Mówię to wszystko, bo jego usiłowania, aby zmienić własne życie, począwszy od nieu-
danego samobójstwa aż po marihuanę, są właśnie takie, jakich należało oczekiwać od kogoś
tak pozbawionego wielkości jak on. I chyba dlatego jeszcze bardziej go podziwiam, bo w
rzeczywistości jest szympansem, który chciałby nauczyć się czytać, nieszczęśnikiem walącym
łbem o ścianę, który ciągle nie może uwierzyć i ciągle zaczyna od początku.
Ale, ach, jeżeli któregoś dnia szympans zacznie czytać... Co za bankructwo, co za
rozpad! Ratuj się, kto może — ja pierwszy. To nie do zniesienia, gdy człowiek pozbawiony
wielkości tłucze się o ścianę z tą gwałtownością! Stuk jego kości o mur obnaża nasze tchórzo-
stwo, a pierwsza fraza jego muzyki je miażdży. (Męczennicy, bohaterowie — zgoda. Wiado-
mo, ku czemu dążą. Ale Johnny?)
Sekwencje. Nie umiem wyrazić tego inaczej. Jest to jakby świadomość, że nagle w
normalnym ludzkim życiu wybuchają straszliwe albo głupie sekwencje, z tym, że nie ma się
pojęcia, jakie nieskodyfikowane prawo decyduje o tym, że po nic nie znaczącym telefonie
natychmiast nastąpi przyjazd siostry, która mieszka, powiedzmy, w Owernii, albo że wykipi
mleko, albo że zobaczymy z balkonu dziecko, które wpadło pod samochód. Tak więc tego
ranka, kiedy jeszcze trwało moje zadowolenie z powodu polepszenia się zdrowia i nastroju
Johnny'ego Cartera, zadzwoniła do redakcji Tika z wiadomością, że w Chicago umarła Bee,
najmłodsza córeczka Johnny'ego i Lan, że Johnny zupełnie oszalał i że byłoby dobrze, gdy-
bym zaraz do niego pojechał.
Wszedłem po schodach jakiegoś innego hotelu (a było ich już tyle w czasie mojej z
Johnny'm przyjaźni) po to, żeby zastać Tikę pijącą herbatę, Dédée moczącą jakieś ręczniki,
Arta, Delauneya i Pepe Ramireza opowiadających sobie półgłosem ostatnie wiadomości od
Lestera Younga, i Johnny'ego w łóżku, zupełnie spokojnego, pogardliwie obojętnego, z rę-
cznikiem na czole. Wsadziłem więc do kieszeni okolicznościowy wyraz twarzy ograniczając
się do mocnego uściśnięcia mu ręki, zapalenia papierosa i oczekiwania.
— Boli mnie tu, Bruno — powiedział po chwili Johnny dotykając ręką oficjalnego
miejsca serca — Bruno, ona była jak mały biały kamyczek na mojej dłoni. A cóż ja jestem?
Biedny żółty koń, i nikt, nigdy, nie otrze moich łez.
Wszystko to wypowiedział tonem uroczystym, jakby recytując, podczas gdy Tika
patrzyła na Arta, i oboje robili do siebie znaki korzystając z tego, że Johnny z przykrytą
mokrym ręcznikiem twarzą nie może ich widzieć. Osobiście nie trawię takiej pompatycznej
taniochy, ale to, co powiedział, niezależnie od tego, iż miałem wrażenie, że to już gdzieś czy-
tałem, zabrzmiało tak, jakby nagle zaczęła mówić maska, tak pusto, tak głucho, tak niepotrze-
bnie. Kiedy Dédée podeszła zmienić mu ręcznik, zobaczyłem, że ma twarz koloru popiołu,
wykrzywione usta i oczy tak zaciśnięte, że aż pomarszczone. Ale jak to z Johnny'm, wszystko
poszło inaczej, niż można było tego oczekiwać (Pepe Ramirez. który niewiele go znał, do dziś
nie może otrząsnąć się z wrażenia i zgorszenia), bo oto po chwili Johnny usiadł na łóżku i z
początku powoli żując słowa, potem zaś wyrzucając je jak karabin, zaczął wymyślać autorom
nagrania Amorous nie patrząc wprawdzie na nikogo, ale mimo to przekłuwając wszystkich jak
motyle szpilkami zupełnie niewiarygodną sprośnością swoich słów, i tak przez dwie minuty
opluwał współwinnych Amorous od Arta i Delaunaya począwszy poprzez mnie (jakkolwiek
ja...) a kończąc na Dédée, wszechmocnym Chrystusie i kurwietwojejmaci, do której posłał nas
wszystkich bez najmniejszego wyjątku. I to była w gruncie rzeczy, to, plus mały biały kamy-
czek, jego pośmiertna modlitwa za Bee zmarłą na zapalenie płuc w Chicago.
Minie piętnaście pustych dni. Kupa roboty, jakiś artykuł, jakieś wizyty — prawidłowy
skrót życia krytyka, człowieka żyjącego wyłącznie pożyczkami, nowinkami i opiniami
innych. Mówiąc o tym i owym któregoś dnia usiądziemy w „Cafe de Flore”, Baby Lennox i
ja, nucąc z zadowoleniem Out of Nowhere i komentując solo fortepianowe Bille'ego Taylora,
które wydaje się nam wszystkim dobre, specjalnie zaś Baby, która ubrała się á la Saint-
Germain-des-Prés, w czym jest jej bardzo do twarzy. Będzie przechodził Johnny. Baby
spojrzy na niego z entuzjazmem swoich dwudziestu lat, Johnny popatrzy na nią nie widząc i
pójdzie dalej, żeby usiąść sam przy stole pijany i śpiący. Tika położy mi rękę na kolanie:
— Widocznie znowu wczoraj palił. Albo dziś po południu. Ta kobieta...
Odpowiem jej bez zapału, że Dédée nie jest gorsza niż inne, że już nie wspomnę o tu
obecnej, która też przecież paliła z nim setki razy i zapali znowu, kiedy tylko jej to przyjdzie
do głowy, i nagle weźmie mnie ochota, żeby odejść, żeby zostać samemu, jak zawsze wtedy,
kiedy nie mogę zbliżyć się do Johnny'ego, być z nim, opowiedzieć się po jego stronie. Będę
widział, jak kreśli coś palcem po stole, jak patrzy na kelnera, który pyta, co mu podać,
wreszcie wyrysuje w powietrzu coś w rodzaju strzały i będzie ją podtrzymywał obydwiema
rękami, jakby ważyła tony, a ludzie przy sąsiednich stolikach zaczną oglądać się, zresztą
dyskretnie, jak to przystoi we „Flore”. Wtedy Tika powie merde, przesiądzie się do jego stołu,
zawoła kelnera, a potem zacznie szeptać mu coś do ucha. Nie ulega wątpliwości, że wtedy
Baby zwierzy mi się ze swych najskrytszych pragnień, na co jej odpowiem, że dziś trzeba
Johnny'ego zostawić w spokoju i że grzeczne dzieci powinny wcześnie chodzić spać, o ile
można — najlepiej w towarzystwie krytyków jazzowych. Baby roześmieje się uprzejmie, jej
ręka pogładzi moje włosy, po czym zamilkniemy oboje obserwując przechodzącą dziewczynę
o twarzy pokrytej cynkwajsem, o oczach, a nawet ustach pomalowanych na zielono. Baby
osądzi, że to nieźle wygląda, poproszę ją, by zanuciła jeden z tych bluesów, które ją tak
rozsławiły w Sztokholmie i Londynie, po czym powrócimy do Out of Nowhere, które prześla-
duje nas dziś bez przerwy jak cynkwajsowo-biały pies o zielonych oczach.
Dwóch chłopaków z nowego kwintetu Johnny'ego przejdzie obok nas, z czego skorzy-
stam, żeby się zapytać, jak im poszło wczoraj wieczorem; dowiem się, że Johnny ledwie grał,
ale że nawet tych parę nut, które wydobył z siebie, były więcej warte niż wszystkie improwi-
zacje Johna Lewisa (przyjmując że ten ostatni w ogóle coś umie, bowiem, zdaniem jednego z
chłopców, wyłącznie zatyka dźwiękami dziury, co jednak trudno nazwać improwizowaniem).
Ja tymczasem będę się zastanawiał, jak długo wytrzyma to wszystko Johnny, a przede wszy-
stkim publiczność, która w niego wierzy. Poczęstuję chłopaków piwem, odmówią, znowu
zostaniemy sami, i w końcu ugnę się przed natarczywością jej pytań, i wyrżnę tej całej Baby
(nie na darmo tak ją nazywają), dlaczego Johnny jest chory i wykończony, dlaczego jego
chłopaki mają już tego powyżej dziurek od nosa i dlaczego pewnego pięknego poranka
wszystko to znowu się rozwali, tak jak się już rozwalało dziesiątki razy w San Francisco, w
Baltimore i w New Yorku.
Wyjdzie paru innych muzyków z quartier, niektórzy podejdą do stolika, aby przywitać
Johnny'ego, on popatrzy na nich jakby z bardzo daleka z kretyńskim wyrazem twarzy, z ocza-
mi wilgotnymi, łagodnymi, z ustami niezdolnymi powstrzymać spływającej na wargi śliny, a
ja będę miał niezłą zabawę obserwując różnorakie reakcje Tiki i Baby. Tika, świadoma swo-
ich możliwości w stosunku do mężczyzn, będzie usiłowała oddalić saksofonistów od stolika
Johnny'ego za pomocą uśmiechów i krótkich wyjaśnień. Baby zaś zacznie zwierzać mi się na
ucho z uniesień na jego temat odkrywszy, że należałoby jak najszybciej zabrać go do jakiegoś
sanatorium na kurację odwykową, a wszystko dlatego, że jest zazdrosna o niego i chciałaby
iść z nim do łóżka teraz, już, co — stwierdzam nie bez pewnej przyjemności — w aktualnym
stanie rzeczy jest absolutnie wykluczone. Tak jak zawsze, od kiedy ją znam, pomyślę o przy-
jemności, jaką byłoby dotknięcie jej ud, i będę o włos od zaproponowania jej drinka w miej-
scu cokolwiek intymniejszym (czego nie zechce, a czego w gruncie rzeczy ja także nie chcę,
bo tamten stół trzyma nas tu — nieszczęsnych — na uwięzi). Wtedy niespodziewanie, choć
nic nie zapowiada tego, co ma nastąpić, zobaczymy, że Johnny podniesie się wolno od swego
stolika, popatrzy na nas, pozna, podejdzie ku nam — raczej ku mnie, ona nie wchodzi w grę
— pochyli się z zupełną naturalnością, jakby chciał wziąć coś z mojego talerza, po czym z
zupełną naturalnością — patrząc mi w oczy — padnie przede mną na kolana, a ja zobaczę, że
płacze, i bez słów będę wiedział, że opłakuje swoją małą Bee.
Było rzeczą zupełnie naturalną, że chciałem go podnieść, że nie chciałem, by się ośmie-
szał, tymczasem ośmieszyłem się sam tak dalece (bo trudno o coś głupszego niż ktoś robiący
beznadziejne wysiłki, żeby ruszyć z miejsca człowieka, który nie chce się ruszyć), że bywalcy
„Flory”, których skądinąd byle co nie wyprowadza z równowagi, zaczęli patrzyć na mnie
niechętnie (w dodatku nie mając pojęcia, że tym Murzynem u moich stóp jest Johnny Carter),
tak jakby patrzyli na kogoś, kto by wlazł na ołtarz i szarpał Chrystusa za nogi, żeby go
ś
ciągnąć z krzyża; pierwszym urażonym był zresztą sam Johnny, który wzniósł ku mnie oczy
pełne łez, dość, że nie pozostało mi nic innego jak z powrotem usiąść naprzeciw klęczącego
Johnny'ego, tyle że czułem się na pewno gorzej niż on i byłbym wolał być absolutnie wszę-
dzie, lecz nie tu, nie na tym krześle, na wprost Johnny'ego na klęczkach.
Minęły wieki, zanim ktokolwiek drgnął, zanim łzy przestały toczyć się po twarzy
Johnny'ego, zanim oderwał w końcu oczy od mojej twarzy (w czasie tej sceny usiłowałem dać
mu papierosa, usiłowałem sam zapalić, usiłowałem jakoś uspokoić Baby będącą na granicy
ataku nerwowego, ucieczki z krzykiem lub łez); wreszcie Tika załagodziła wszystko jak
zawsze, bo najspokojniej w świecie przysiadła się do naszego stołu, przysunęła krzesło dla
Johnny'ego położywszy mu łagodnie rękę na ramieniu, tak że w końcu trochę się wyprostował
— zaledwie o parę centymetrów uniósłszy kolana i zezwalając, aby pomiędzy podłogę a jego
siedzenie wsunęła się miękka poduszka krzesła — i przyjął normalną pozycję siedzącego przy
stole przyjaciela. Zresztą ludziom sprzykrzyło się już patrzyć na niego, jemu sprzykrzyło się
płakać, nam — czuć się jak zbite psy. Nagle zrozumiałem czułość, jaką niektórzy malarze
obdarzają krzesła; wszystkie krzesła „Flore” wydały mi się najwspanialszymi przedmiotami,
kwiatami, perfumami, sprzętami gwarantującymi przyzwoitość i porządek.
Johnny wyciągnął chustkę, bąknął coś na przeproszenie, a Tika zamówiła dla niego
podwójną kawę. Baby zachowała się świetnie, nagle zrezygnowawszy na cześć Johnny'ego ze
swojej zwykłej głupoty; zupełnie naturalnie zaczęła nucić Mamie's blues, Johnny spojrzał na
nią, uśmiechnął się, a ja i Tika pomyśleliśmy chyba jednocześnie, że obraz Bee powoli zaczy-
na rozpływać mu się w oczach i że raz jeszcze zgadza się wrócić na naszą stronę, pozostać z
nami aż do następnej ucieczki.
Jak zwykle w takich wypadkach, zaledwie przestałem czuć się jak zbity pies, już
uczucie wyższości pozwoliło mi na okazanie mu pobłażliwości, pogadałem więc z nim o byle
czym nie zahaczając o sprawy osobiste (byłoby fatalne, gdyby znowu ześliznął się z krzesła,
gdyby znowu...), na szczęście Tika i Baby były bez zarzutu, klienci „Flore” po trochu się
rozeszli, a koło pierwszej w nocy nadeszli nowi, którym nawet przez myśl nie przeszło, co się
tu odbyło (chociaż, jeżeliby to zanalizować, to właściwie nic się aż takiego nie odbyło). Baby
wyszła pierwsza (pilna dziewczynka, już o dziewiątej ma próbę nagrań, które będą robili po
południu z Fredem Callenderem), Tika zaś wypiła swój trzeci koniak i zaproponowała, żeby-
ś
my poszli do niej. Na co Johnny, że nie, że woli pogadać ze mną, co z kolei Tika przyjęła jak
najlepiej i odeszła nieomieszkawszy przedtem zapłacić za wszystkich, jak przystało na
prawdziwą markizę. Wtedy obaj z Johnny'm (jako że między przyjaciółmi dozwolone są takie
słabości) zamówiliśmy po kieliszku chartreuse i poszliśmy się powłóczyć po Saint-Germain-
des-Prés, bo Johnny twierdził, że spacer dobrze mu zrobi, a ja nie z tych, co porzucają przy-
jaciół w potrzebie.
Schodzimy ulicą Abbaye aż do Placu Fürstenberg niebezpiecznie przypominającego
Johnny'emu teatrzyk-zabawkę, którą dostał od swego chrzestnego ojca, gdy miał osiem lat,
usiłuję poprowadzić go przez rue Jacob w obawie, żeby wspomnienia nie doprowadziły go z
powrotem do Bee, ale wygląda na to, że na dziś wieczór rozdział jest zamknięty. Idzie spokoj-
nie, nie potykając się (nieraz widziałem, jak nie będąc pijany zataczał się na ulicy — jakaś
niefunkcjonalność odruchów), a ciepło nocy i cisza ulic uspokajają nas obu. Palimy gauloisy,
schodzimy aż do rzeki i na wprost żelaznej skrzynki bukinisty na quai Conti jakieś wspomnie-
nie czy też pogwizdywanie przechodzącego studenta przywodzi nam na myśl temat Vivaldie-
go; obaj zaczynamy nucić go z werwą i uczuciem, a Johnny oznajmia, że gdyby teraz miał
saksa, toby całą noc grał Vivaldiego, co nawiasem mówiąc wydaje mi się lekką przesadą.
— No to mógłbym pograć trochę Bacha, a trochę Charlesa Ivesa — zgadza się Johnny.
— Ciekawe, dlaczego Francuzi nie interesują się Charlesem Ivesem? Znasz jego piosenki? Tę
o lamparcie... Musisz znać piosenkę o lamparcie! A Leopard...
I dalejże nucić Lamparta swoim słabiutkim tenorem, przy czym nie muszę chyba doda-
wać, że większość jego fraz nie ma nic wspólnego z Charlesem Ivesem, co dla Johnny'ego
jest absolutnie bez znaczenia, jeżeli wie, że śpiewa dobrze. Wreszcie siadamy na kamiennym
podmurowaniu na wprost ulicy Gît-le-Coeur i znowu palimy, bo noc jest cudowna i wiadomo,
ż
e za chwilę papieros zmusi nas do małego piwka w jakimś bistro, na co z góry się obaj cie-
szymy. Puszczam mimo uszu, kiedy po raz pierwszy napomyka coś o mojej książce, zresztą
od razu wraca do Charlesa Ivesa, do tego, że wielokrotnie wplątywał tematy z Ivesa do
swoich nagrań, z czego nikt (moim zdaniem nawet Ives) nigdy nie zdał sobie sprawy, ale po
chwili tamta aluzja zwraca moją myśl ku książce i usiłuję skierować go z powrotem na ten
temat.
— Ech, przeczytałem tylko parę stron — mówi Johnny — u Tiki tyle o tej twojej ksią-
ż
ce gadali, a ja nie rozumiałem nawet tytułu. Wczoraj Art przyniósł mi ją po angielsku, więc
trochę się zorientowałem. Dobra książka.
Przyjmuję wyraz twarzy odpowiedni do tej sytuacji — mieszanina skromności i umiar-
kowanego zainteresowania — jak gdyby jego zdanie mogło mnie, autorowi, odkryć jakieś no-
we prawdy na temat mojego dzieła.
— Jak w lustrze — powiada Johnny. — Z początku myślałem, że czytanie o sobie
samym to musi być podobne do przeglądania się, chociaż nie w lustrze. Podziwiam pisarzy,
niewiarygodne, co umieją wypowiedzieć. Ta część o początkach be-bopu...
— Przecież dosłownie napisałem to, co mi opowiadałeś w Baltimore — mówię, już się
broniąc, choć jeszcze nie wiem przed czym.
— Tak, niby wszystko tam jest, ale tak jak w lustrze — upiera się Johnny.
— Co chcesz więcej? Lustra są wierne.
— Czegoś tam brak, Bruno — mówi Johnny. — Wiesz o wiele więcej ode mnie, ale
moim zdaniem tam czegoś brak.
— Tego, czego mi zapomniałeś powiedzieć — odpowiadam dotknięty. Ta dzika małpa
może... (Trzeba będzie pomówić z Delaunayem, byłoby fatalne, żeby jakieś niepotrzebne
oświadczenie zaszkodziło tak poważnej pracy krytycznej, która... — N a p r z y k ł a d c z e-
r w o n a s u k n i a L a n... — powiada Johnny. Wtedy do nowego wydania można by
ewentualnie dodać to, co mówi dziś wieczorem; to by nawet było nieźle... — ś m i e r d z i
p s e m — mówi Johnny — i t o j e d n o j e s t c o ś w a r t e w t e j p ł y c i e. — Tak,
uważnie słuchać i szybko działać, bo w obcych rękach te jego sprostowania mogłyby mieć
fatalne konsekwencje. — I ś r o d k o w a u r n a, t a n a j w i ę k s z a, p e ł n a n i e b i e-
s k a w e g o p r o c h u — nie przestaje Johnny — j e s t z u p e ł n i e p o d o b n a d o p u-
d e r n i c z k i m o j e j s i o s t r y. — Tymczasem nie wykracza poza świat halucynacji, ale
byłoby źle, żeby się zabrał do samej idei, do tej nowej estetyki, która tyle pochwał... — n i e
m ó w i ą c j u ż o t y m, ż e C O O L n i e m a n i c w s p ó l n e g o z t w o i m o p i-
s e m — dodaje Johnny. Uwaga.)
— Jak to nie ma nic wspólnego z moim opisem? Zgoda, Johnny, że wszystko się zmie-
nia, ale zaledwie sześć miesięcy temu...
— Sześć miesięcy temu — mówi Johnny wstając z murku i opierając się o niego łokcia-
mi — six months ago *. Ech, Bruno, czego ja bym nie zagrał, gdyby teraz chłopaki tu były... I
wiesz, to co napisałeś o saksie i o seksie to bardzo dobre, bardzo dowcipna gra słów. Six
months ago. Six, Sex, Sax **. Znakomite, Bruno. Niech cię piorun strzeli, Bruno.
Przecież nie zacznę mu wykładać, że wiek jego intelektu nie pozwala mu zrozumieć, że
ta niewinna gra słów pokrywa konstrukcję myślową dość głęboką (Leonard Feather uznał ją
za niesłychanie trafną, kiedy mu to tłumaczyłem w New Yorku) i że specyficzny paraerotyzm
jazzu ewoluuje od czasów washboardu *** etc. Zawsze jest to samo, nagle odkrywam z rado-
ś
cią, że krytycy są o wiele potrzebniejsi, niż sam zgadzam się przyznawać (prywatnie lub w
tym, co piszę), albowiem twórcy, począwszy od tego, co wymyślił muzykę, skończywszy na
Johnny'm poprzez cały ten przeklęty rodzaj, nie są zdolni do wyciągnięcia jakichkolwiek dia-
lektycznych wniosków z własnych dzieł, nie umieją postulować ani podstaw, ani transcende-
ncji tego, co komponują, co improwizują. Powinienem pamiętać o tym, kiedy się gnębię, że
jestem tylko krytykiem. — A i m i ę t e j g w i a z d y j e s t A b s y n t — mówi Johnny i
nagle słyszę ten drugi głos, ten, który miewa, kiedy jest... Jak to powiedzieć? Jak opisać
Johnny'ego, kiedy jest po swojej stronie, z powrotem sam, już znów nieobecny? Zaniepokojo-
ny wstaję z murku i patrzę na niego z bliska. A imię tej gwiazdy jest Absynt — nie ma żadnej
rady.
— A imię tej gwiazdy jest Absynt — mówi Johnny do swoich obu rąk, w których
trzyma głowę. — A ciała ich będą rzucone na place wielkiego miasta. Sześć miesięcy temu.
* Sześć miesięcy temu (Przyp. red.)
** Sześć, seks, saksofon (Przyp. red.)
*** Tarka, instrument używany w muzyce jazzowej (Przyp. red.)
Choć nikt mnie nie widzi, choć nikt o tym nie wie, wzruszam ramionami ku gwiazdom
(a imię tej gwiazdy jest Absynt). Wracamy do punktu wyjścia: „Ja to przecież grałem jutro.”
Imię gwiazdy jest Absynt, a ciała będą rzucone sześć miesięcy temu. Na place wielkiego
miasta. Nie najgorzej odjechał. A ja, pełen żółci, po prostu dlatego że nic więcej nie chciał mi
powiedzieć i że właściwie nie dowiedziałem się, co myśli o książce, którą tysiące fans *
czytają w tej chwili w dwóch językach (a już niedługo w trzech, i jeszcze się mówi o hiszpań-
skim wydaniu, widocznie w Buenos Aires grają nie tylko tanga).
— To była piękna suknia — mówi Johnny. — Nie wyobrażasz sobie, jak w niej było
Lan, ale będzie lepiej, jeżeli ci to opowiem przy szklance whisky, jeśli masz forsę. Mnie
Dédée zostawiła zaledwie trzysta franków.
Ś
mieje się kpiąco, spoglądając na Sekwanę. Tak jakby nie umiał prokurować sobie
alkoholu i marihuany.
Zaczyna coś o tym, że Dédée jest bardzo dobra (o książce nic), że to robi z dobroci, ale
ż
e na szczęście istnieje kolega Bruno (który napisał książkę — ale nic) i że najlepiej będzie
usiąść sobie gdzieś w arabskiej dzielnicy, gdzie dają człowiekowi święty spokój, o ile, rzecz
jasna, ma cokolwiek wspólnego z gwiazdą o imieniu Absynt (to już myślę ja; zbliżamy się od
strony Saint-Severin, jest druga w nocy, o której to porze moja żoneczka lubi zbudzić się i
przepowiedzieć sobie to wszystko, co mi potem poda wraz z kawą na śniadanie). Jak zawsze,
gdy jest się z Johnny'm, dzieje się tak, a nie inaczej, jak zawsze pijemy jakiś ohydny tani
koniak, jak zawsze zamawiamy podwójny i już jesteśmy rozanieleni. Ale o książce nic, za to
o puderniczce w formie łabędzia, gwieździe, skrawkach przedmiotów, które udają urywki
zdań, urywki spojrzeń, urywki uśmiechów, krople śliny skapujące na stół lub spływające po
szklance (rzecz jasna, po szklance Johnny'ego). Tak, są chwile, że chciałbym, żeby już nie
ż
ył. Sądzę, że wielu na moim miejscu myślałoby to samo. Ale jak się tu pogodzić z myślą, że
mógłby umrzeć zabierając ze sobą wszystko to, czego nie chce powiedzieć mi dziś w nocy, co
poprzez śmierć ściga, co goni wciąż umykając (sam już nie wiem, jak o tym pisać), nawet
gdybym przez to miał osiągnąć spokój, katedrę, ów autorytet, który dają niezachwiane tezy i
wytworne pogrzeby.
Co jakiś czas Johnny przerywa swoje nie kończące się bębnienie w stół, spogląda na
mnie, robi jakiś niezrozumiały gest i znowu zaczyna bębnić. Właściciel baru zna nas jeszcze
od czasów, gdy przychodziliśmy tu z arabskim gitarzystą; już od dawna Ben Aifa chciałby iść
spać, jesteśmy jedynymi klientami jego brudnej, śmierdzącej czerwoną papryką i tłustymi
ciastkami budy. Ja także lecę z nóg i trzyma mnie tylko złość, jakaś głucha wściekłość, która
nie jest skierowana przeciwko Johnny'emu, a raczej przypomina ochotę na prysznic po zbyt
długiej miłości, uczucie, aby woda i mydło zmyły z człowieka wszystko to, co za chwilę
stanie się już tylko śmierdzącym brudem ukazując całą prawdę spraw, które na początku...
Johnny markuje o stół swój uparty rytm, a chwilami coś nuci niemal nie patrząc w moją stro-
nę. Nie jest wykluczone, że w ogóle nie wróci już do komentarzy na temat książki. Zdarzenia
rzucają nim na prawo, na lewo, jutro to będzie kobieta, jakiś spór, podróż. Najlepiej byłoby
zabrać mu cichaczem angielskie wydanie, poprosić Dédée o tę grzeczność, w zamian za tyle
innych. Idiotyczny jest ten niepokój, niemal gniew. Nie należało oczekiwać z jego strony naj-
mniejszego entuzjazmu, w gruncie rzeczy nie myślałem, że kiedykolwiek to przeczyta. Sam
dobrze wiem. że książka nie jest prawdą o Johnny'm (nie jest także kłamstwem), że po prostu
ogranicza się do jego muzyki. Przez jakąś dyskrecję czy dobroć nie chciałem obnażać jego
nieodwracalnej schizofrenii, ponurych kulis nałogu, bezładu tego żałosnego życia. Postanowi-
łem pokazać to, co najważniejsze, położyć akcent na to, co naprawdę się liczy — na jego
niezrównaną sztukę. Cóż więcej mogłem powiedzieć? Ale może właśnie tu na mnie zastawił
sidła, jak zawsze w zasadzce, w pogotowiu do jednego z tych szaleńczych skoków, z których
* Miłośnicy, wielbiciele (Przyp. red.)
wszyscy wychodzimy poharatani? Może tu się przyczaił i czeka, ażeby zdementować wszy-
stkie bazy estetyki, na której oparłem najwyższe racje istnienia jego muzyki, wielką teorię
nowoczesnego jazzu, która przyczyniła się do tak wszechstronnego uznania mojej książki.
Mówiąc uczciwie, co mnie obchodzi jego życie? Niepokoi mnie to jedynie, że idąc w
dalszym ciągu po tej drodze, na której nie jestem w stanie towarzyszyć mu (powiedzmy, że
nie chcę mu towarzyszyć), w końcu obali wszelkie konkluzje mojej książki oznajmiając raz i
drugi, że moje twierdzenia są fałszywe, że jego muzyka jest czymś zupełnie innym.
— Słuchaj no, powiedziałeś przed chwilą, że czegoś brak w mojej książce?
(Teraz: uwaga).
— Że brak? A tak, mówiłem ci, że brak. Słuchaj, bo to nie tylko czerwona suknia Lan.
To... Czy to są rzeczywiście urny, Bruno? Tej nocy znowu je widziałem, olbrzymie pole... ale
już nie były tak pozakopywane. Na niektórych były napisy i rysunki. Jakieś olbrzymy w
kaskach i z pałkami w rękach jak w kinie. Okropne jest to krążenie między urnami ze świado-
mością, że nie ma nikogo więcej, że jestem jedynym, który wśród nich tak chodzi i szuka...
Ale nie martw się, że zapomniałeś o tym, gorzej, Bruno — tu podnosi w górę palec, który
drży — że zapomniałeś także i o mnie.
— Przestań, Johnny.
— O mnie, Bruno, o mnie. To nie twoja wina, że nie umiesz opisać tego, czego ja nie
umiem wygrać. Kiedy w jakimś tam miejscu mówisz, że moją prawdziwą biografią są moje
płyty, na pewno wierzysz w to, zresztą to dobrze brzmi, ale to nieprawda. Skoro ja nie umia-
łem grać tak, jak powinienem, wygrać tego, kim jestem naprawdę... to sam rozumiesz, Bruno,
ż
e nie mogę żądać od ciebie cudów. Gorąco tu, chodźmy już, Bruno.
Idę za nim po ulicy, po paru metrach zaczepia nas białe kocisko, Johnny głaszcze je
dłuższą chwilę. No, na dziś chyba dosyć. Na placu Saint-Michel złapię taksówkę, odwiozę go
do hotelu i pójdę do domu. Ostatecznie to nie było takie straszne; przez chwilę bałem się, że
Johnny wydumał jakąś antyteorię na temat książki, którą chciałby wypróbować na mnie przed
roztrąbieniem jej na prawo i lewo. Biedny Johnny ze swoim białym kotem... Właściwie jedno,
co powiedział, to że nikt nic nie wie o nikim — nie jest to nowością. Każda biografia wycho-
dzi z tego założenia, po czym idzie dalej. Chodź, Johnny, jazda do domu, bo późno.
— Nie tylko to — oznajmia Johnny prostując się nagle, jakby wiedział, o czym myślę
— istnieje Bóg, i tu, bracie, leżysz. Z tego nie wybrnąłeś.
— Chodźmy, Johnny, chodźmy do domu, bo późno.
— Istnieje to, co ty i tobie podobni nazywają Bogiem. Na tubkę od pasty do zębów
mówią Bóg. Na strach przed wykitowaniem mówią Bóg. I ty miałeś czelność zmieszać mnie z
tym gównem i napisać, że moje dzieciństwo i moja rodzina, i moje, jak mu tam, dziedzictwo
po przodkach... Kupa zgniłych jajek, a ty pośrodku piejesz jak kogut, zachwycony twoim
Bogiem. Nie potrzebuję twojego Boga, nigdy nie był mój...
— Jedyne, co napisałem, to, że murzyńska muzyka...
— Nie chcę twojego Boga — powtarza Johnny — dlaczego mi go narzucasz w twojej
książce? Ja tam nie wiem, czy jest Bóg, ja gram i sam sobie robię Boga, nie potrzebuję twoich
domysłów, zostaw je Mahalii Jackson i papieżowi. Masz usunąć tę część książki i to już.
— Jeżeli chcesz — mówię, żeby cokolwiek powiedzieć — to w drugim wydaniu...
— Jestem równie sam jak ten kot, nie, bardziej, bo ja o tym wiem, a on nie. Cholernik,
wsadza mi pazury w łapę... Bruno... Jazz to nie tylko muzyka, ja nie jestem tylko Johnny
Carter.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, kiedy napisałem, że czasem grasz jak...
— Jakby mi deszcz padał w dupę — mówi Johnny i po raz pierwszy tego wieczoru
czuję, że ogarnia go wściekłość. — Nie można słowa powiedzieć, natychmiast to tłumaczysz
na twój brudny żargon. Jeżeli ja gram, a tobie pojawiają się anioły, to nie moja wina. Jeżeli
inni rozdziawiają gęby i mówią, że doszedłem do perfekcji, to nie moja wina. I to jest najwa-
ż
niejsze, to, o czym zupełnie zapomniałeś w twojej książce, Bruno, to, że ja nic nie jestem
wart, i ani to, co gram, ani to, że mi ludzie klaszczą, też nic nie jest warte.
Zadziwiająca skromność jak na tak późną porę. Ten Johnny...
— Jak mam ci to wytłumaczyć — wrzeszczy Johnny z rękami na moich ramionach,
trzęsąc mną na prawo i lewo (La paix! * — wołają z jakiegoś okna) — że to nie chodzi o
więcej muzyki czy o mniej muzyki, to chodzi o coś innego... na przykład to jest różnica
między tym, czy Bee umarła, czy żyje, to, co ja gram, to jest Bee umarła, a to, czego chcę, to,
czego chcę... I dlatego czasami depczę ten cały saksofon, a ludzie myślą, że się urżnąłem.
Pewnie, że pijany także jestem, bo przecież taki saks to kupa forsy...
— Tędy, Johnny. Odwiozę cię taksówką.
— Chodząca dobroć — drwi Johnny. — Kolega Bruno jest łaskaw zapisywać w notesi-
ku wszystko, co się do niego mówi, z wyjątkiem rzeczy naprawdę ważnych. Dopóki Art mi
nie przyniósł książki, nie przeszło mi przez głowę, że mogłeś aż tak nie utrafić. Z początku
myślałem, że mówisz o kimś innym, o Ronnie czy o Marcelu, ale potem — Johnny tu, Johnny
tam, więc widzę, że chodzi o mnie, a ja tylko siebie pytam: „Jak to? to mam być ja? I dalej o
mnie w Baltimore i o Birdland, i że mój styl... Poza tym — dodaje już zimno — nie myśl, że
ja nie widzę, żeś ty napisał tę książkę pod publikę; zresztą — dobrą i wszystko, co piszesz o
moim sposobie gry czy odczuwania jazzu, wydaje mi się absolutnie O. K. Po co mamy dalej
mówić o tej książce? Śmieć w Sekwanie, ta słomka, która tu płynie koło brzegu, to jest twoja
książka. A to ja, ta druga słomka, a ty — ta butelka, co się kołysze. Bruno, ja umrę i nie
znajdę, umrę i nie znajdę...
Biorę go pod ramię, opieram o cementowe nabrzeże. Tonie w swoich zwykłych maja-
czeniach, mruczy coś, pluje.
— Nie znajdę — powtarza — nie znajdę...
— Co chcesz znaleźć, człowieku — mówię — nie żądaj niemożliwości, to, co znala-
złeś, wystarczyłoby dla...
— Dla ciebie, wiem — mówi gniewnie Johnny — dla Arta, dla Dédée, dla Lan... Ty nie
wiesz, jak... Czasem drzwi jakby zaczynały się uchylać... Popatrz na te dwie słomki — spo-
tkały się, tańczą jedna na wprost drugiej... ładnie... Jakby zaczynały się uchylać... czas... już ci
mówiłem, wydaje mi się, że czas... Bruno, przez całe życie starałem się poprzez moją muzykę
otworzyć te drzwi. Na milimetr, na szparę... Jednej nocy w New Yorku przypominam sobie...
Czerwona suknia. Czerwona i było jej w niej przepięknie. Więc tej nocy byliśmy z Milesem i
Halem... chyba z godzinę graliśmy ciągle to samo, nie było nikogo, byliśmy tacy szczęśliwi...
Miles grał coś tak cudownego, że ledwie mogłem ustać; więc i ja się rzuciłem, zamknąłem
oczy, fruwałem... Przysięgam ci, Bruno, że fruwałem... Słyszałem siebie, jakby w jakiejś dali
(która albo była we mnie samym, albo też koło mnie) ktoś stał... Właściwie nie ktoś... popatrz
no, jak się ta butelka kołysze, nieprawdopodobne... Nie ktoś, szukam porównania... To była
pewność, takie spotkanie, jak czasem bywa we śnie — rozumiesz? kiedy nie ma żadnych
problemów, Lan i małe czekają na ciebie z upieczonym indykiem, nigdzie nie wpadasz na
czerwone światło, wszystko płynie bez przeszkód jak kula bilardowa. To, co miałem koło
siebie, to było tak, jakbym to był ja, ale nie będący nigdzie, poza New Yorkiem, przede
wszystkim poza czasem, bez tego, żeby potem... W ogóle bez „potem”. Przez chwilę nie było
nic poza „zawsze”, a ja nie wiedziałem, że to wszystko nieprawda, że tak czułem, bo zgubi-
łem się w muzyce, i że jak tylko się zatrzymam — no, bo przecież w końcu musiałem pozwo-
lić, żeby i Hal wyżył się jakoś na tym swoim fortepianie — w tej samej sekundzie polecę
głową na dół w głąb siebie...
Płacze cicho trąc oczy brudnymi rękami. Już sam nie wiem, co robić, jest tak późno, od
rzeki idzie wilgoć, obaj przeziębimy się w końcu.
* Spokój! Cisza! (Przyp. red.)
— Pewnie chciałem pływać bez wody — szepcze Johnny — pewnie chciałem mieć
czerwoną suknię Lan, ale bez Lan. I Bee nie żyje, Bruno. I ty chyba masz rację. To jest dobra
książka.
— Przestań, Johnny, nie mam zamiaru się obrażać o to, że ci się nie podoba.
— To nie to, to jest dobra książka, bo... bo właśnie bez urn, Bruno. Taka, jak to, co gra
Satchmo, czyste, przezroczyste. Nie uważasz, że to, co gra Satchmo, to jest jak urodziny czy
jak dobry uczynek? My... Mówię ci, że chciałem pływać bez wody. Wydawało mi się... Co za
kretynem trzeba być... Wydawało mi się, że któregoś dnia coś odkryję. Nie byłem zadowolo-
ny. Myślałem, że dobre rzeczy, czerwona suknia Lan, a nawet Bee, to były jakby pułapki na
myszy... nie umiem tego inaczej wytłumaczyć, pułapki, żeby pozornie człowieka zaspokoić,
ż
eby myślał, że wszystko w porządku. Bruno, ja myślę, że Lan i jazz, tak. nawet jazz, to były
jakby reklamy w pismach, takie ładne rysuneczki, żebym był zadowolony, tak jak ty jesteś
zadowolony, bo mieszkasz w Paryżu, bo masz żonę, bo masz pracę... Tak, ja miałem swój
saks — no i mój seks, jak to pięknie mówi książka. Wszystko, żeby być zadowolonym.
Pułapki, bracie... bo to niemożliwe, żeby nie było nic innego, to niemożliwe, żebyśmy stali
równocześnie tak blisko drzwi i tak daleko od tego, co jest z tamtej strony...
— Ważne jest tylko to, żeby dać z siebie maksimum — mówię czując się niewymie-
rnym idiotą.
— No, i żeby co rok wygrywać plebiscyt Down Beatu. No, naturalnie — przytakuje
Johnny — no, naturalnie, no, naturalnie. No, naturalnie...
Powoli prowadzę go w kierunku placu. Na szczęście na rogu stoi taksówka.
— Najważniejsze, że nie akceptuję twojego Boga — szemrze Johnny — z tym mi nie
wyjeżdżaj. Nie pozwalam. I jeżeli on tam siedzi po drugiej stronie tych drzwi, mam to gdzieś.
To nie sztuka przejść na drugą stronę, jeżeli on otwiera drzwi. Wykopać te drzwi — tak!
Rozwalić je pięściami, spuścić się na nie, szczać na nie przez cały dzień! Wtedy w New
Yorku miałem wrażenie, że otworzyłem je moją muzyką aż do chwili, kiedy musiałem prze-
rwać, i wtedy, przeklęty, zamknął mi je przed nosem tylko dlatego, że nigdy w życiu się do
niego nie modliłem, bo nie będę się do niego modlił, bo nie życzę sobie nic wiedzieć o tym
portierze w liberii, o tym woźnym, co otwiera drzwi za napiwek, o tym...
Biedny Johnny później się skarży, że nie pisze się o tym w książkach. Trzecia rano.
Rany boskie.
Tika wróciła do New Yorku, Johnny wrócił do New Yorku (bez Dédée, która zupełnie
dobrze urządziła się z Louisem Perronem, obiecującą trąbką), Baby Lennox wróciła do New
Yorku. Sezon w Paryżu nie był specjalnie interesujący i tęskniłem do moich przyjaciół. Moja
książka o Johnny'm wszędzie sprzedawała się doskonale i Sammy Pretzel mówił już natura-
lnie o prawdopodobieństwie adaptacji filmowej w Hollywood, co nie jest do pogardzenia ze
względu na relację franka do dolara. Moja żona w dalszym ciągu wściekała się z powodu
mojego małego romansiku z Baby Lennox; przecież każda inteligentna kobieta powinna
rozumieć, że tego typu kociaki w niczym nic zagrażają równowadze małżeńskiej nie mówiąc
o tym, że Baby wróciła do New Yorku razem z Johnny'm (w końcu udało jej się dostać na ten
sam statek co i on). Już na pewno pali wraz z nim marihuanę, stracona jak i on; biedna
dziewczyna. Amorous wypuścili w Paryżu dokładnie w momencie, gdy drugie wydanie mojej
książki o Johnny'm było w drukarni, i nawet mówiło się o przetłumaczeniu książki na nie-
miecki. Wiele myślałem o ewentualnych zmianach przy okazji drugiego wydania. Uczciwy na
tyle, na ile pozwala mi mój fach, zastanawiałem się, czy nie należałoby pokazać w innym
ś
wietle człowieka, o którym pisałem. Wielokrotnie mówiliśmy o tym z Delaunayem i Hode-
irem; nie bardzo wiedzieli, co mi radzić, bo ich zdaniem książka nie tylko była znakomita, ale
w dodatku podobała się właśnie taka, jaka była. Miałem wrażenie, że obawiali się zbytniej
literackości, tego, że wprowadzę do niej sprawy o wydźwięku nie mającym nic wspólnego z
muzyką Johnny'ego (przynajmniej w tym sensie, w jakim myśmy tę muzykę rozumieli).
Uznałem, że opinie ludzi fachowych, tak zresztą jak i moja decyzja (byłoby głupotą wypiera-
nie się tego na tym miejscu) upoważniały mnie do niewprowadzania do drugiego wydania
ż
adnych poprawek. Dokładna lektura amerykańskich pism jazzowych (cztery reportaże na te-
mat Johnny'ego, wiadomość o nowym zamachu samobójczym tym razem jodyną, sondowanie
ż
ołądka, trzy tygodnie szpitala, po czym jakby nigdy nic koncert w Baltimore) bardzo mnie
uspokoiła, niezależnie od smutku z powodu tych tragicznych nawrotów. Johnny nie powie-
dział jednego słowa przeciwko książce. Przykład (wywiad Teddy Rogersa z Johnny'm w
chicagowskim przeglądzie muzycznym „Stomping Around”): „Czy czytałeś to, co pisał o
Tobie w Paryżu Bruno V.?” „Tak. To bardzo dobre.” „Co miałbyś do powiedzenia na temat
tej książki?” „Nic poza tym, że jest bardzo dobra. Bruno to fajny gość.” Pozostawało to, co
mówił po pijanemu albo pod wpływem narkotyków, ale nie doszły do mnie żadne plotki na
temat jakichkolwiek jego dementi. Zdecydowałem więc nie zmieniać następnego wydania,
pozostawić Johnny'ego tym, czym był w rzeczywistości: biedakiem o zaledwie przeciętnej
inteligencji, obdarzonym, jak tylu muzyków, tylu szachistów i tylu poetów, darem tworzenia
wspaniałych rzeczy bez najmniejszego pojęcia (najwyżej tyle, co bokser: dumny, bo silny) o
wymiarach własnego dzieła. Wszystko przemawiało za pozostawieniem portretu Johnny'ego
bez zmian. Nie miało sensu komplikowanie tego typu spraw. Publiczność uwielbia jazz, nie
lubi muzyczno-psychologicznych rozważań, poszukuje emocji krótkich, ostrych, natychmia-
stowych, rąk skandujących rytm, rozanielonych twarzy, dreszczy po skórze, muzyki, która
łączy się z krwią, z oddechem i kropka, żadnych dogłębnych dociekań.
Najpierw nadeszły depesze (do Delaunaya, do mnie, po południu były już w gazetach z
idiotycznymi komentarzami). W trzy tygodnie później dostałem list od Baby Lennox, która
jednak o mnie nie zapomniała. „W Bellevue znakomicie się nim opiekowali, pojechałam po
niego, kiedy miał wyjść. Mieszkaliśmy u Mike'a Russolo, który jest na tournee w Norwegii.
Johnny czuł się zupełnie dobrze i chociaż nie chciał występować, zgodził się na nagrywanie
płyt z chłopcami z Klubu 28. Tobie mogę powiedzieć prawdę, że był słaby (po naszej pary-
skiej przygodzie bez trudności wyobrażam sobie, co Baby przez to chciała mi dać do zrozu-
mienia), i nieraz w nocy niepokoiłam się tym, jak oddychał i jęczał. Jedyna pociecha —
dodawała z wdziękiem Baby — że umarł zadowolony i nie wiedział, że umiera. Oglądał tele-
wizję i nagle upadł na podłogę. Podobno śmierć była natychmiastowa.” Wywnioskowałem z
tego, że Baby nie była przy tym, i jak się okazało, nie pomyliłem się, bo potem dowiedzieli-
ś
my się, że Johnny mieszkał u Tiki, że ostatnie pięć dni spędził z nią zaprzątnięty czymś i
zgnębiony, twierdząc, że chce porzucić jazz, osiedlić się w Meksyku i pracować na roli
(każdy z nich w jakimś momencie o tym mówi, to juz prawie nudne), że Tika opiekowała się
nim i robiła wszystko, co można, żeby go uspokoić i zwrócić jakoś jego myśli ku przyszłości
(to powiedziała później Tika tak, jakby ona czy Johnny w ogóle rozumieli słowo „przy-
szłość”). W połowie programu telewizyjnego, który go bardzo bawił, zaczął kasłać, nagle
zgiął się wpół etc. Nie jestem zupełnie przekonany, że śmierć była tak natychmiastowa, jak to
oświadczyła na policji Tika usiłując wyplątać się z niewąskiego impasu, w który wpędziła ją
ś
mierć Johnny'ego, marihuana, którą miała pod ręką, jakieś uprzednie kłopoty i rezultat
autopsji. Nietrudno sobie wyobrazić, co znalazł lekarz w wątrobie i płucach Johnny'ego. „Nie
mam słów, by wyrazić, jak mnie zabolała jego śmierć, jakkolwiek wiele mogłabym ci na ten
temat opowiedzieć — dodawała serdecznie ta poczciwa Baby — i jak tylko będę miała trochę
lepszy nastrój, napiszę ci, a może nawet opowiem (niewykluczone, że Rogers podpisze ze
mną kontrakt na Paryż i Berlin) wszystko to, co powinieneś wiedzieć jako najlepszy przyja-
ciel Johnny'ego.” Następowała pełna strona wymysłów skierowanych przeciw osobie Tiki,
która — jeżeliby wierzyć Baby — była winną nie tylko śmierci Johnny'ego, ale atakowi na
Pearl Harbour i morowej zarazie. Biedna Baby kończyła słowami: „Zanim zapomnę, chcę ci
napisać, że któregoś dnia w Bellevue ciągle o tobie mówił, wszystko mu się plątało, myślał,
ż
e jesteś w New Yorku i że nie chcesz się z nim zobaczyć, mówił bez przerwy o jakichś
polach pełnych czegoś, a później wołał cię, w końcu nawet ci urągał, biedactwo. Wiesz, jak to
jest, jak się ma gorączkę. Tika mówiła Bobowi Carey, że jego ostatnie słowa były: «oh, make
me a mask.» czy coś takiego, ale wyobrażasz sobie, że w takiej chwili...” Ano — mogę sobie
wyobrazić. „Utył bardzo — kończyła Baby swój list — i sapał przy chodzeniu.” Należało
oczekiwać detali w tym stylu od osóbki o subtelności Baby Lennox.
Wszystko to stało się dokładnie w momencie, kiedy wychodziło drugie wydanie mojej
książki; na szczęście zdążyłem jeszcze dołączyć wspomnienie pośmiertne, zredagowane
dosłownie w ostatniej chwili, i fotografię z pogrzebu, na której figurowało moc osobistości ze
ś
wiata jazzu. To — że się tak wyrażę — uzupełniło moją biografię. Może nie brzmi to zbyt
dobrze w moich ustach, dodaję to jednak z czysto estetycznego punktu widzenia.
Już się mówi o jakimś nowym tłumaczeniu, zdaje się, że na szwedzki, a może na norwe-
ski. Ta wiadomość bardzo ucieszyła moją żonę.
SPIS TRE
ŚCI
W NOCY, TWARZĄ KU NIEBU
02
AKSOLOTL
06
CIRCE
09
BRAMY NIEBA
17
DALEKA
24
KONIEC ZABAWY
28
BABIE LATO
34
PRZYSŁUGA
42
TAJEMNA BROŃ
55
POŚCIG
68