Sophia James
Księżna mimo woli
Tłumaczenie:
Melania Drwęska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anglia, 1831 rok
Lady Lucinda Wellingham nie wątpiła, że bracia nigdy jej
tego nie wybaczą. Prawdę mówiąc, nie bez powodu, gdyż ze
wszystkich niedorzecznych pomysłów, jakie kiedykolwiek
przyszły jej do głowy, ten okazał się zdecydowanie najgłupszy.
Będzie doszczętnie skompromitowana, i to wyłącznie z własnej
winy.
– Daj całusa – wyszeptał Richard Allenby, trzeci hrabia
Halsey, przypierając ją do ściany w korytarzu i zionąc alkoholem.
Gdy przesunął dłonie w stronę jej piersi, Lucinda ubrana w
wydekoltowaną zwiewną sukienkę, na którą namówiła ją Posy
Tompkins, bez trudu odgadła, co chodzi mu po głowie. Richard
Allenby wydawał się jej całkiem atrakcyjny, gdy spotykała go na
balach londyńskiej śmietanki. Natomiast tutaj, podczas wiejskiego
przyjęcia w Bedfordshire, był po prostu odrażający. Odepchnęła go
i wyprostowała się, konstatując z zadowoleniem, że góruje nad
nim o dobrych parę centymetrów.
– Chyba źle mnie pan zrozumiał… – nie dokończyła, bo
poczuła na wargach jego usta.
Szybko odwróciła głowę i z obrzydzeniem wytarła się – ten
nachalny człowiek ślinił się i sapał.
– Gości pani na najbardziej gorszącym przyjęciu w tym
sezonie, a mój pokój jest tylko o krok stąd – powiedział Halsey,
zaciskając palce wokół ramienia Lucindy.
Przywołał dwóch równie pijanych kompanów, którzy
pożerali ją wzrokiem, podobnie jak on. Popełniłam poważny błąd,
pomyślała spanikowana Lucinda. Powinnam była uciec wcześniej,
kiedy jeszcze istniała na to szansa. Wyglądało na to, że w tej
jaskini rozpusty można było spodziewać się wszystkiego, zaś
moralność właściciela tego domostwa pozostawiała bardzo dużo
do życzenia. Przerażona, zaparła się łokciem o ścianę i gdy Halsey
rozluźnił uścisk, wyszarpnęła rękę i rzuciła się pędem przed siebie.
Przed nią ciągnął się wąski i kręty korytarz, przy którym
znajdowało się blisko dwadzieścioro drzwi prowadzących do
pokoi. Biegnąc co sił w nogach, Lucinda dostrzegła na końcu
korytarza podwójne drzwi. Przekonana, że po pokonaniu tylu
zakrętów ścigający nie byli w stanie zobaczyć, za którymi
zniknęła, nacisnęła misternie rzeźbioną klamkę i wślizgnęła się do
środka pomieszczenia. Wewnątrz panował półmrok; tylko jedna
świeczka paliła się w lichtarzu ustawionym na stoliku przy łóżku,
w którym siedział mężczyzna, czytając książkę.
Na widok niespodziewanego gościa uniósł głowę i Lucinda
zauważyła, że nosił okulary w grubych oprawkach. Przytknęła
wymownie palec do ust, po czym odwróciła się do drzwi. Z
korytarza dobiegły głosy jej zdezorientowanych i mocno
poirytowanych prześladowców. Nie odważą się chyba zaglądać do
wszystkich pokoi? – zastanawiała się z niepokojem. Po kilku
dobrych minutach głosy przycichły i po chwili umilkły.
Najwyraźniej mężczyźni podjęli poszukiwania, nie chcąc stracić
możliwości rozrywki. Lucinda odetchnęła z ulgą.
– Czy teraz mogę coś powiedzieć? – rozległ się głęboki
męski głos.
– Myślę, że tak, byle cicho – odparła, rozglądając się
niepewnie wokoło.
W odpowiedzi usłyszała soczyste przekleństwo i zamarła z
otwartymi ustami. Spod odrzuconych na bok prześcieradeł wyłonił
się zupełnie nagi mężczyzna. Mimo oszołomienia rozpoznała w
nim gospodarza: Taylena Ellesmere’a, szóstego księcia
Alderworth, cieszącego się złą sławą arystokratę, noszącego nie
bez przyczyny przydomek Rozpustny Książę. Nie krępując się
własną nagością, podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Lucindę
ogarnął lęk, jednak nie była w stanie ruszyć się z miejsca ani
głośno zaprotestować.
Miał ciemne włosy do ramion, przepastne zielone oczy i
regularne rysy twarzy. Świadoma jego nagości, nie odważyła się
przesunąć wzroku poniżej jego szyi, mimo że zapragnęła tego
całym swoim jestestwem. Uśmiechnął się domyślnie, wyraźnie
sugerując, że czyta w jej myślach. Wokół jego oczu ukazały się
drobne zmarszczki.
– Lady Lucinda Wellingham? – zapytał.
Skinęła głową, bezskutecznie próbując wydać z siebie głos.
Co dalej? Wiedziała, że znalazła się w jaskini lwa.
– Czy pani bracia wiedzą, że pani tu jest?
Bliska histerii, pokręciła przecząco głową. Tego dnia od rana
wszystko układało się nie po jej myśli. Czując, że zaczyna jej
brakować tchu, spróbowała nieznacznie rozluźnić sznurówki
gorsetu. Tym samym zniknął sztucznie wykreowany głęboki rowek
między piersiami, tak pożądany wśród pań z towarzystwa, a jej
biust odzyskał naturalny kształt.
– Wybór mojego pokoju na kryjówkę chyba nie był
najmądrzejszym posunięciem – odezwał się, spoglądając znacząco
na podwójne łoże.
Lucinda puściła mimo uszu tę uwagę.
– Richard Allenby, hrabia Halsey, oraz jego kompani, nie
pozostawili mi zbyt wielkiego wyboru. Szukałam bezpiecznego
schronienia.
Słysząc to, książę wybuchnął głośnym śmiechem.
– Mocny trunek rozluźnia dławiące więzy społecznych
nacisków. Dobre maniery i dziewicza przyzwoitość to coś, czego
większość mężczyzn nie jest w stanie wytrzymać dłużej niż przez
kilka tygodni, a tutaj mogą sobie upuścić trochę pary z gwizdka,
jeśli wolno mi tak powiedzieć.
– Kosztem kobiet, które mówią „nie”?
– Większość obecnych tu dam wręcz ich zachęca, w tym
również strojem – odparł książę, obrzucając wzrokiem głęboki
dekolt szkarłatnej sukni Lucindy, po czym spojrzał jej w oczy. –
Jeżeli Halsey rzeczywiście panią obraził, to postąpił tak w
przekonaniu, że przebywa tu pani z własnej woli i jest do
dyspozycji. To nie Londyn, gdzie obowiązują ściśle określone
zasady. Tu, w Alderworth, można sobie pozwolić na swobodę i
spełnienie zachcianek – zakończył wyzywającym tonem książę.
W jego oczach Lucinda nie dostrzegła nawet cienia skruchy.
Pomyślała, że gdyby przyszłoby jej opisać rysy księcia,
powiedziałaby, że na jego twarzy maluje się wykalkulowana
ospałość. Przypominał jaszczurkę, igrającą z muchą pozbawioną
skrzydełek. Sięgnęła do klamki i w tym momencie przekonała się,
że klucz został wyjęty z zamka. Najwyraźniej Alderworth miał
zwinne palce, bo nawet nie zauważyła, kiedy to zrobił.
– Skoro w pańskiej siedzibie wolno robić, co się komu
podoba, to proszę otworzyć mi drzwi, bo chcę opuścić ten pokój.
Nie odpowiedział, tylko nachylił się nad stosem ubrań
rzuconych niedbale na krzesło i wyjął zegarek kieszonkowy.
– Goście jeszcze nie są pijani w sztok, a przez to
nieszkodliwi. Jednocześnie jest za późno, by spodziewać się po
nich zachowania bez zarzutu. W tej sytuacji poruszanie się po
domu może się okazać dla pani bardziej niebezpieczne niż
przebywanie ze mną w tym pokoju.
– Miałabym tu zostać? – spytała Lucinda, zadając sobie w
duchu pytanie, czy dobrze odgadła, o co mu chodzi.
– Jest tu przecież dosyć miejsca – odparł z błyskiem w oku
książę.
– Zna mnie pan od zaledwie dwóch minut, z których połowa
upłynęła w milczeniu – zauważyła.
– Dzięki temu mogłem lepiej przyjrzeć się pani rozlicznym
wdziękom – odrzekł Ellesmere, obrzucając Lucindę zmysłowym
spojrzeniem.
– Książę przypomina mi wilka z opowieści braci Grimm,
chociaż wątpię, by jakakolwiek postać z bajki zdradzała takie
zamiłowanie do nagości jak pan.
Cofnęła się i z ulgą stwierdziła, że po jej słowach Alderworth
narzucił na siebie długą białą koszulę, z szerokimi, marszczonymi
rękawami. Podobny strój mógłby nosić pirat albo rozbójnik,
uznała.
– Czy tak jest lepiej, milady? – Gdy skinęła głową,
uśmiechnął się i wyjął z kredensu dwa kieliszki. – Może dobre
wino sprawi, że poczuje się pani swobodnie?
– Z pewnością nie. – Głos jej zabrzmiał ostro nawet dla niej
samej. – Spojrzała na książkę, odłożoną na łóżko. – Il Principe
Nicola Machiavellego to zaskakująca lektura jak na kogoś, kto za
nic ma dobre imię przodków.
– Pani zdaniem, nikczemnicy powinni być analfabetami?
Ich rozmowa była tak kuriozalna, że Lucinda mimowolnie się
roześmiała.
– No cóż, tacy ludzie na ogół nie kładą się do łóżka o
dziesiątej, w samych tylko okularach, żeby poczytać książkę z
dziedziny filozofii politycznej, i to jeszcze po włosku.
– Może mi pani wierzyć, degeneracja ma w sobie pewien
uciążliwy rys. Z wiekiem czekanie na coraz bardziej wyrafinowane
akty rozpusty staje się dosyć męczące.
– Ile ma pan lat, książę?
– Dwadzieścia pięć, i to już od jakiegoś czasu.
A zatem jest zaledwie o rok ode mnie starszy, pomyślała
Lucinda. Jako mężczyznę, dotyczyły go podwójne standardy
zachowania, stosowane wobec jego płci. Jednak i tak nie byłyby w
stanie usprawiedliwić licznych, szokujących nieprawości, których
się dopuścił.
– Czy matka nie nauczyła pana podstaw miłości bliźniego,
książę?
– Ależ tak, jak najbardziej. Miała jednego męża i sześciu
kochanków, z czym się nie kryła. Byłem jedynakiem, i to bardzo
pojętnym.
Lucinda wielokrotnie słyszała ponurą historię rodu
Ellesmere’ów, nigdy jednak z punktu widzenia pozbawionego
złudzeń syna. Patricia Ellesmere umarła z dala od swoich bliskich.
Niektórzy utrzymywali, że przyczynił się do tego zawód miłosny,
ale było to raczej mało wiarygodne, zważywszy na jej licznych
kochanków.
– A co stało się z pańskim ojcem? – Wiedziała, że nie
powinna pytać, ciekawość wzięła jednak górę.
– Zrobił to, co powinien był uczynić każdy szanujący się
książę po odkryciu, że żona sześciokrotnie przyprawiła mu rogi.
– Odebrał sobie życie?
– Nie – odparł ze śmiechem Alderworth. – Przeputał całą
fortunę, po czym się rozpił. Rodzice zmarli w towarzystwie
nowych partnerów na przeciwległych krańcach kraju, w dodatku w
odstępie dnia. Przyczyną zgonu ojca była marskość wątroby, a
matki – samobójczy strzał w głowę. Przynajmniej nie trzeba było
wydawać zbyt dużo na pogrzeb. Dwa w jednym zdecydowanie
zmniejsza koszty. Miałem wtedy jedenaście lat.
Co za zdumiewająca szczerość! – pomyślała Lucinda. Dotąd
nikt takich rzeczy jej nie mówił, tymczasem książę tak po prostu i
zwyczajnie wyjawił jej tragiczne rodzinne tajemnice. Własne
problemy zbladły wobec ogromu jego krzywd i mogła tylko
dziękować opatrzności za swoją kochającą się rodzinę, w której
zawsze znajdowała wsparcie.
– Miał pan innych krewnych, którzy się panem
zaopiekowali?
– Wzięła mnie do siebie Mary Shields, moja babka.
– Lady Shields?! – Lucinda nie zdołała ukryć zdumienia. Kto
w towarzystwie nie słyszał o jej upodobaniu do plotek i skąpstwa?
Nie żyła od trzech lat, ale Lucinda wciąż pamiętała jej świdrujące
czarne oczy i zjadliwe uwagi. Kobiecie tego pokroju powierzono
osierocone dziecko?
– Sądząc po pani minie, musiała ją pani znać, prawda? –
Alderworth opróżnił pełny kieliszek, który trzymał w dłoni, i
ponownie go napełnił.
Lucinda zauważyła, że na palcach lewej ręki nosił dosyć
krzykliwe pierścionki oraz obrączkę z wygrawerowanym
monogramem. Niestety, nie była w stanie odczytać liter.
Niewątpliwie chodziło o kobietę. Książę, jak utrzymywano w
gronie socjety, miał liczne kochanki – młode i nieco starsze,
szczupłe i pulchne, mężatki, wdowy i panny. Niejedna dama
skrycie hołubiła nadzieję, że to właśnie jej uda się korzystnie
odmienić księcia, jednak Lucinda wątpiła, by mając dwadzieścia
pięć lat, był gotów podjąć trud porzucenia dotychczasowego stylu
życia i poddać się woli kogokolwiek. Była przekonana, że mrzonki
to domena naiwnych panienek. Ona jako najmłodsza siostra trzech
niesfornych, dominujących braci uważała się za uodpornioną na
sztuczki płci przeciwnej i nie miała złudzeń co do mężczyzn oraz
ich natury.
Przedłużające się milczenie nie wydawało się Lucindzie ani
trochę krępujące. Natomiast zaskoczyła ją myśl, że w zasadzie nie
miałaby nic przeciwko temu, gdyby książę zabiegał o jej
przychylność, jednak nie czynił jej żadnych awansów. W tym
momencie zza drzwi dobiegły śmiechy kobiet, które mieszały się z
głosami pijanych mężczyzn. Najwyraźniej towarzystwo
przemieszczało się korytarzem. Nagle ktoś zadął w myśliwski róg
tak głośno, że Lucinda aż podskoczyła.
– Udana noc, sądząc po odgłosach. Myśliwi i zwierzyna w
pogoni za rozkoszą – zauważył Alderworth i dodał: – Wkrótce
zapadnie potępieńcza cisza.
– Moim zdaniem, pan się ze mną droczy – odparła Lucinda. –
Nie sądzę, aby książę mógł być choć w połowie tak zły jak
panująca o nim opinia.
– Grubo się pani myli – odrzekł ze zmienioną twarzą. Jej
wyraz sprawił, że wyglądał starzej. – Jestem właśnie taki, jakim
mnie przedstawiają w towarzystwie, a nawet gorszy. Mógłbym
posiąść panią, a pani błagałaby mnie, abym nie przestawał robić z
panią tych upojnych rzeczy, na jakie mam w tej chwili ochotę.
Lucinda musiała w duchu przyznać, że w tych przechwałkach
kryło się sporo prawdy. Uświadomiła sobie, że reaguje na
obecność Alderwortha bardziej niż jakiegokolwiek innego
mężczyzny. Zaskoczona i zarazem przestraszona tym odkryciem,
odwróciła się do okna i udała, że spogląda na rozległy ogród,
oświetlony pochodniami rozmieszczonymi wzdłuż ścieżek. W
pobliskich zaroślach dostrzegła kochanków splecionych w uścisku;
ich ciała wydawały się blade w świetle płomieni. Zauważyła też
inne pary, które nie kryły miłosnego zapału. Brak powściągliwości
wstrząsnął Lucindą do głębi.
– Jeżeli mnie pan tknie, to moi bracia pana zabiją – zagroziła
stanowczym tonem, lecz nie udało jej się ukryć strachu.
Książę roześmiał się.
– Mogliby próbować, jak sądzę, ale… – nie dokończył.
Nagle znikła jego wcześniejsza ospałość. Lucinda miała teraz
przed sobą wyniosłego i świadomego swojej władzy arystokratę, a
zarazem mężczyznę, który wbrew własnemu statusowi egzystował
w rynsztoku londyńskich elit. Te sprzeczności w nim wprawiały ją
w zmieszanie, a błyskawiczne zmiany wytrącały z równowagi.
– Przyjechałam tu z lady Posy Tompkins, która mnie
zapewniała, że spędzimy miło czas w porządnym towarzystwie.
Okazuje się, że najwyraźniej mamy różne wyobrażenia na temat
przyzwoitości. Powinnam była wypytać ją bardziej dokładnie,
zanim się zgodziłam, ale nalegała i zachęcała, twierdząc, że będzie
świetna zabawa, a poza tym miała nam towarzyszyć jej matka
chrzestna…
– Czy zawsze pani tak dużo mówi? – Książę przerwał
Lucindzie, kładąc jej palec na ustach.
Drgnęła, zaskoczona tym niespodziewanym gestem i odparła
dopiero po chwili, gdy odjął palec.
– Nie, tylko wtedy, gdy się denerwuję, a obecnie jestem
wręcz roztrzęsiona. Dlatego wolałabym, aby książę zechciał
wypuścić mnie z pokoju. Wówczas poszukałabym… -urwała, bo w
tym momencie poczuła na wargach usta Alderwortha.
Zachęcające muśnięcia wkrótce ustąpiły miejsca śmielszym
pieszczotom i książę pogłębił pocałunek. Lucinda zatraciła się w
emocjach, które ją ogarnęły, i zapomniała o otaczającej ją
rzeczywistości.
ROZDZIAŁ DRUGI
Taylen chciał pocałunkiem zamknąć usta tej młodej kobiecie,
która nieoczekiwanie wtargnęła do jego pokoju, aby przestała
mówić. Słyszalna w jej głosie nuta paniki obudziła w nim wyrzuty
sumienia, których nie odczuwał od lat, i nie było to przyjemne
doznanie.
Zazwyczaj musiał nachylać się do kobiet, natomiast szczupła,
o niemal chłopięcej figurze Lucinda była od niego niższa zaledwie
o kilka centymetrów, co odnotował z zadowoleniem. Zauważył, że
miała krótkie paznokcie, a odciski między środkowym i
serdecznym palcem sugerowały, że jest leworęczna i uprawia jakiś
sport. Może łucznictwo? Wyobraził sobie, jak ona stoi, mierząc do
celu, a wiatr rozwiewa długie jasne włosy, i ogarnęło go
szczególne uczucie. Naturalnie, wiedział, że powinien odesłać ją
jak najszybciej z Alderworth i dopilnować, by dotarła bezpiecznie
do domu, na łono rodziny. Mimo to był świadom, że tego nie
uczyni, a gdy dotknął ustami jej warg, poczuł silne podniecenie.
Chyba niewielu ją przed nim całowało, bo jej pełne wargi
były zaciśnięte w wąską linię, a kiedy wsunął pomiędzy nie język,
Lucinda szeroko otworzyła oczy, których jasnobłękitna tęczówka
miała ciemniejszą obwódkę. Taylen przerwał pocałunek, rozluźnił
nieco uścisk i wplótłszy palce w jej włosy, uniósł ku sobie głowę.
Tym razem nie spieszył się; napawał się jej bliskością. Pachniała
pięknie i świeżo niczym wczesnowiosenne kwiaty, co było miłą
odmianą po mocnych, przesłodzonych perfumach kobiet
zaprawionych w miłosnych podbojach, z którymi miał do
czynienia.
Pomyślał, że tak pachnie niewinność, i w jego sercu zatliła
się nadzieja.
Przyciągnął jeszcze bliżej głowę Lucindy, biorąc w
posiadanie jej usta. Odpowiedziała nieśmiało, z wyraźnym
brakiem wprawy, co wzruszyło go i wywołało swoistą
melancholię. Wiele czasu minęło, odkąd całował kobietę,
wpatrzoną w niego niczym w wielkiego maga, który dzierży klucz
do tajemnic wszechświata.
– Jesteś dziewicą? – spytał, przerywając pocałunek.
Nie wiedział, po co zadał to pytanie, skoro zdawał sobie
sprawę z tego, że ma do czynienia z nieopierzoną młódką.
– Tak.
– To po co przyszłaś na to przyjęcie, do jasnej cholery?! –
Taylen dał wyraz irytacji.
W odpowiedzi Lucinda przytuliła się mocniej i zamknęła
oczy, nie odzywając się ani słowem. Czując na szyi delikatne
muśnięcia jej oddechu, zastanawiał się, czy istotnie jest tak
niewinna, jak przypuszczał. Jeżeli prowadziła z nim grę, to
powinna mieć się na baczności, bo miał w tej dziedzinie ogromną
wprawę. Bezwiednie przesunął ręce po jej plecach, znanym na
pamięć gestem, ale jego odczucia nie miały nic wspólnego z
rutyną. Z ogromnym zaskoczeniem odkrył, że Lucinda wprawia go
w stan, którego do tej pory nie doświadczył przy innych kobietach.
Nachylił się niżej i obsypał pocałunkami jej szyję,
pozostawiając czerwone ślady na aksamitnej kremowej skórze.
Słyszał jej oddech, już nie regularny i spokojny, lecz urywany i
przyspieszony, zgrany z jego oddechem. Sięgnął do jej piersi i
pieścił nabrzmiewający sutek okryty szkarłatnym jedwabiem.
Nienasycony w pragnieniu bliskiego poznania jej ciała, rozluźnił
stanik sukni, ujął w dłoń jędrną pierś i zaczął głaskać, po czym to
samo uczynił z drugą.
Pożądał Lucindy jak żadnej innej kobiety. Gdyby nie była
damą – a przecież nią była – zdarłby z niej suknię i bieliznę i
zaniósł nagą do łóżka. Chciał ustami i dłońmi poznać wszystkie
tajemnice jej pięknego ciała i ugasić pragnienie. Rzadko
doświadczał podobnie autentycznych emocji – silnych i świeżych.
Panna Wellingham okazała się bardziej niebezpieczna niż
wszystkie kusicielki razem wzięte.
Niespodziewanie i ku swemu zaskoczeniu, poczuł, że
zadzierzgnęła się między nimi więź. Pochylił głowę i wziął do ust
sutek, rozdzierając przy tym czerwony jedwab. Lucinda
westchnęła spazmatycznie, ale nie zaprotestowała. Z własnej woli
przysunęła się bliżej i unosząc rękę, przeczesała palcami jego
włosy. Uznał więc, że przyjęła jego propozycję.
Uwolnił jej piersi i jedną z rąk zsunął niżej, w poszukiwaniu
tajników kobiecości Lucindy, oddzielonych jedynie warstwą
cienkiego jedwabiu.
– Nie – zaprotestowała, gdy nacisnął mocniej, aby odnaleźć
jej najczulszy punkt.
– Nie?
Musiał się upewnić, że to właśnie miała na myśli, bo błękitne
oczy były zamglone, a pierś falowała w przyspieszonym oddechu.
Sam ledwie panował nad pożądaniem. „Nie”, bo nie potrafiła sobie
wyobrazić, co może oznaczać „tak”? Czy „nie”, bo mógł
zrujnować jej reputację nie tylko samym aktem miłosnym, ale i
własną złą sławą?
Puścił Lucindę i się cofnął. Ogarnął go gniew zmieszany z
poczuciem winy. Droga do upadku była krótka, a on wiedział, że
niedoświadczona młoda dama pokroju Lucindy nie byłaby w stanie
oprzeć się jego perswazjom i sztuczkom. Niespodziewanie
życiowa droga, którą dla siebie wybrał i po której do tej pory
kroczył, wydała mu się zachwaszczona i wyboista.
– Odwiozę cię do domu – powiedział.
Nie poprawiła sukni. Stała przed nim z nagimi piersiami
wyłaniającymi się spod rozluźnionego i częściowo opuszczonego
stanika. Sterczący różowy sutek kusił na tle szkarłatnego jedwabiu.
Zastygła, z zamglonymi oczyma, była niesłychanie zmysłowa i
pociągająca.
Niezdecydowany, zrobił krok w przód i gwoli przyzwoitości
poprawił jej suknię, związując tasiemki cienkiego stanika.
Niestety, nie mógł zrobić nic, by zreperować rozpruty szew.
Prześwitujące spod niego nagie ciało przyciągało jego wzrok.
Klnąc, chwycił z łóżka wełniany koc i narzucił jej na ramiona.
Następnie pozbierał własne ubranie, włożył spodnie i żakiet.
Wysokie buty naciągnął na gołe nogi i dopiero wtedy wyjął klucz i
otworzył drzwi.
– Chodź, kochanie – rzucił półgłosem.
Odszukał jej dłoń i poczuł, jak smukłe palce zaciskają się
wokół jego ręki. Zrozumiał, że okazała mu zaufanie, co odebrał
jako pokonanie oddzielającej ich bariery, na którą składało się
wiele elementów, między innymi jej lęk przed mężczyzną
uznanym za bezwzględnego i zepsutego uwodziciela.
Gdy zbliżyli się do stajni, z mroku wyłonił się chłopiec
stajenny.
– Jaśnie pan będzie potrzebował powozu w środku nocy? –
zapytał z niedowierzaniem. Z doświadczenia wiedział, że
zazwyczaj posyłano po nie następnego dnia, i to po południu, a
zdarzało się, że dzień później.
– Istotnie. Znajdź Stephensa i każ mu zaprzęgać. Muszę
pojechać do Londynu.
Po odejściu chłopaka Lucinda odezwała się cichym głosem:
– Zostawiłam w domu pelerynę, kapelusz i torebkę. Nie
powinnam po nie wrócić?
– Nie – zdecydowanie odparł Taylen.
Chciał jak najprędzej ruszyć w drogę. Nie miał pojęcia, kto
mógłby rozpowiadać o obecności lady Lucindy na jednym z
najbardziej gorszących i najmniej przyzwoitych przyjęć tego
sezonu. Uznał jednak, że jeśli dowiezie ją przed świtem do
miejskiej rezydencji Wellinghamów, z pewnością jej bracia zdążą
wymyślić na tyle wiarygodną historyjkę, aby ukręcić łeb plotkom.
– Moja przyjaciółka Posy Tompkins może się niepokoić,
ponieważ nie wie, co się ze mną stało – zauważyła Lucinda. –
Mam nadzieję, że jest bezpieczna – dodała, nie patrząc na księcia.
Oto skruszona Wenus, która niepotrzebnie wyprawiła się w
zakazane rewiry, a teraz chce jak najszybciej uciec, pomyślał
Taylen.
– Bezpieczna? – powtórzył z niewesołym uśmiechem. – Nikt,
kto bierze udział w organizowanych przez mnie skandalicznych,
jak słusznie utrzymuje towarzystwo, imprezach, nie może czuć się
bezpiecznie. Zresztą, raczej nie chce, bo przybywa do mojej
siedziby w innym celu.
– Po dobrą zabawę?
– Oczywiście, że tak. Orgazm z reguły sprzyja zadowoleniu.
Po tym wygłoszonym nonszalanckim tonem stwierdzeniu
zapadło milczenie, z którego wymowy książę zdawał sobie sprawę.
Uznał, że najwyższa pora w pełni uświadomić Lucindzie, kim jest.
– Moje towarzystwo nie zagwarantuje ci bezpieczeństwa, ale
z tego powodu nie odczuwam skruchy. Sama naraziłaś się na
niechciane zaloty, przyjeżdżając do Alderworth w prowokującej
sukni, pobudzającej męską pożądliwość. Czy przynajmniej tyle
rozumiesz?
Lucinda poczuła łzy pod powiekami, a gdy książę zaklął pod
nosem, jedna z nich potoczyła się jej po policzku.
– Jesteś za słodka i zbyt niewinna dla takiego grzesznika jak
ja. Być może po powrocie do domu uświadomisz sobie, jak bliska
byłaś upadku. Z pewnością będziesz mi wdzięczna za to, że bez
uszczerbku reputacji opuściłaś mój dom, nawet jeśli zostawiłaś w
nim parę drobiazgów.
Bracia – Asher, Taris i Cristo – nigdy nie nazwaliby jej
słodką. Była jedynie nieodpowiedzialną, samowolną panną, która
wpadała w tarapaty. Cyganka wróżąca z ręki na Leadenhall Market
powiedziała jej prosto w oczy, że ma wrodzoną skazę charakteru.
Mijająca noc dowodziła, że Lucinda bezmyślnie popełniła kolejne
głupstwo, nie biorąc pod uwagę wynikających z niego
konsekwencji.
Równie dobrze mogłaby leżeć w łóżku z Alderworthem,
zamiast szykować się do powrotu do rodzinnego domu. Od
skandalu ocalił ją jedynie zdrowy rozsądek księcia, ponieważ ona
nie potrafiłaby się powstrzymać. Choć z oporami, jednak przy
odrobinie perswazji zgodziłaby się na miłosne igraszki w blasku
świec ze znanym z rozpusty uwodzicielem.
Co za wstyd! – wyrzucała sobie w duchu, a mimo to
obecność Alderwortha sprawiała, że była nie tylko zdenerwowana,
ale i podniecona. Nie cofnęła się, gdy dotknął ramieniem jej
ramienia, a kiedy się odsunął, głęboko odetchnęła, doszukując się
w tym wszystkim sensu, co jej się niestety nie udało.
Podszedł do nich starszy mężczyzna, trzymając w ręku
latarnię i przewodząc grupie zaaferowanych służących. Lucinda
czuła, że ludzie ci ją obserwują, ale z wyrazem udanej obojętności
na twarzy omijała ich wzrokiem. Modliła się w duchu, by nie było
wśród nich nikogo, kto miałby jakiekolwiek kontakty z imperium
Wellinghamów.
Wkrótce powóz był gotowy do drogi, a stangret zajął miejsce
na koźle. Książę dał Lucindzie znak, by wsiadła, a gdy ulokowała
się na skórzanej kanapie, rozsiadł się naprzeciwko.
– Droga do Mayfair zajmie nam około czterech godzin. Czy
nie jest ci zimno?
– Nie, wszystko w porządku – odparła Lucinda, otulając się
szczelniej kocem.
– To dobrze – rzucił szorstko.
Zwracając głowę do ciemnego okna, zobaczyła na szybie
wyblakłe odbicie swojej twarzy. Zastanawiała się, co myślał o niej
Alderworth. Czy jej niezdecydowanie irytowało go w tym samym
stopniu, co brak powściągliwości? Czuła, że chce się jej jak
najszybciej pozbyć, świadom, że niebacznie trafiła do domu i
ludzkiego grona, w których nie powinna się znaleźć. Nie potrafiła
odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego książę wsiadł do powozu,
skoro równie dobrze mogła przebyć drogę do domu jedynie w
eskorcie stangreta. Spodziewałaby się raczej, że z ulgą wsadzi ją
do powozu, po czym pospiesznie pożegna się i umknie do swojej
siedziby.
Przyszło jej do głowy, że zaciekawiła go jej naiwność, a
niewinność stała się bodźcem dla zmysłów. Naturalnie, wcześniej
ze dwa, trzy razy całowała się, ale były to zaledwie muśnięcia
zupełnie niepodobne do wzbudzającego dreszcz ekscytacji
pocałunku księcia. Nie, nakazała sobie w duchu, nie wolno jej o
tym rozmyślać. Książę to rozpustny hulaka, któremu nie mogłaby
się spodobać skromna panna jednej z najbardziej szacownych
rodzin w Londynie. Przecież, jak słyszała, miał tyle interesujących
i atrakcyjnych kobiet, ile tylko zapragnął, i ponoć powtarzał, że nie
da się zakuć w małżeńskie kajdany.
Otrząsnęła się z zadumy i skupiła się na tym, co mówił.
– Gdyby ktokolwiek się do mnie zwrócił, pytając o twoją
obecności tej nocy w Alderworth, odpowiem, że z pewnością
młoda dama taka jak ty nie została zaproszona i nie znalazła się w
grupie gości. Każ twoim braciom zrobić to samo.
– Nie muszą o niczym wiedzieć. Przy odrobinie szczęścia…
– Z doświadczenia wiem, że skandal nie idzie w parze ze
szczęściem, Lucindo.
Zrobiło jej się ciepło na sercu, chociaż tak naprawdę nie
lubiła swojego imienia, ale w ustach księcia zabrzmiało…
interesująco i zmysłowo.
– Możesz mi wierzyć albo nie, ale wiele razy przekonałem
się, że przy dobrej organizacji można zminimalizować każdą
szkodę – dorzucił.
Nagle pojęła, że zagalopowała się w swoich fantazjach na
temat księcia. Ich nieoczekiwane krótkie spotkanie było dla niego
jedynie niezręczną sytuacją, z której trzeba wybrnąć, nie ponosząc
żadnych kosztów. Doszła do wniosku, że jest taki sam jak jej
bracia – lubi mieć władzę i kontrolować to, co go dotyczy, oraz nie
życzy sobie niespodzianek czy rozterek.
Wokół panował nocny mrok i tylko smugi księżycowej
poświaty rozjaśniały wnętrze powozu. Niespodziewanie ulewny
deszcz zabębnił o dach powozu.
– Nie spodziewam się szczególnych problemów – mówił
dalej Taylen. – Jeżeli dobrze odegrasz swoją rolę, to nie powinno
być…
Nie dokończył, gdyż przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze.
Powóz przewrócił się i zaczął staczać w dół, z chrzęstem metalu.
Zerwał się i chwycił Lucindę w ramiona, osłaniając przed
odłamkami pękającego szkła. Przytulił ją tak mocno, że poczuła,
jak kawałek metalu wbija mu się ciało. Zobaczyła krew i jego
skrzywioną bólem twarz, a potem zapadła ciemność.
Lucinda ocknęła się w swoim pokoju w Wellingham House,
rodzinnej siedzibie usytuowanej w Mayfair, ekskluzywnej
dzielnicy Londynu. Zasłony obramowujące otwarte okno lekko
falowały, poruszane wiatrem, szumiącym w gałęziach drzew. Z
oddali dobiegły ją głosy dzieci, bawiących się w okolicznym
parku. Wszystko wydawałoby się zupełnie zwyczajne, gdyby nie
obecność jej trzech na ciemno ubranych bratowych, które siedziały
obok siebie na krzesłach i patrzyły na nią wyczekująco.
– Obudziłaś się?
Beatrice-Maude podeszła do łóżka i ostrożnie podparła jej
głowę, aby mogła upić łyk zimnej lemoniady ze szklanki.
– Doktor zapowiedział, że dzisiaj do nas wrócisz, i miał
rację. – Uśmiechnęła się, po czym delikatnie otarła jej usta. – Jak
się czujesz?
– A jak powinnam się czuć? – Lucinda czuła, że coś przed nią
ukrywają. – Co ja tu robię? Co się stało?
– Nie pamiętasz? – Emeralda dołączyła do Beatrice-Maud.
Na jej twarzy malowała się powaga. – Nie pamiętasz wypadku?
– Wypadku?!
W przypływie paniki Lucinda spróbowała usiąść, ale własne
ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Czy to paraliż? – pomyślała
przerażona i zawołała:
– Nie mogę się ruszyć!
– Doktor Cameron uprzedził nas, że wiele osób odzyskuje
władzę nad ciałem po ustąpieniu opuchlizny.
– Jakiej opuchlizny?
– Na skutek silnego uderzenia w kark i groźnego urazu
głowy. Co za szczęście, że z naprzeciwka nadjechał dyliżans do
Leicester, bo inaczej…
– …leżałabyś przez całą noc – włączyła się Eleanor, żona jej
najmłodszego brata – i mogłabyś nie przeżyć, jak stwierdził doktor
Cameron.
– Jak do tego doszło? – spytała Lucinda, nieświadoma, co się
stało.
– Powóz, którym podróżowałaś, przewrócił się na zakręcie.
Musiał jechać za szybko. Stoczył się po zboczu i zatrzymał
dopiero na dnie parowu.
Pustkę w mózgu Lucindy zaczęły wypełniać kolejne słowa.
Ciałem jej wstrząsnął dreszcz.
Beatrice-Maude ujęła jej dłoń i obdarzyła wymuszonym
uśmiechem.
– Już po wszystkim, kochanie. Jesteś bezpieczna w domu, w
otoczeniu rodziny, i tylko to się liczy.
– Jak się tu znalazłam?
– Asher przywiózł cię trzy dni temu.
Trzy dni… Lucinda spróbowała przypomnieć sobie
cokolwiek z tych trzech dni, ale bez rezultatów. Łza wymknęła jej
się spod lewej powieki i popłynęła po policzku, aż po linię
włosów. Przełknęła z trudem; gardło miała wyschnięte, a w ustach
smak krwi. Nagle rozbrzmiały jej w uszach rozpaczliwe krzyki i
smutny głos kogoś, kto usiłował ją uspokoić. Przypomniała sobie
dotyk ciepłych dłoni, podtrzymujących jej kark, i zimne nocne
powietrze oraz padający deszcz, który mieszał się z krwią.
– Doktor Cameron orzekł, że cudem uszłaś z życiem. Gdybyś
przesunęła się o centymetr dalej, nie byłoby cię wśród nas. Na
szczęście, kiedy cię znaleźli, miałaś głowę unieruchomioną
pomiędzy dwiema deskami.
– Zatem udało mi się – mruknęła Lucinda.
Wyczuwała, że nie mówią jej całej prawdy. Poznała to po
spojrzeniach, jakie bratowe wymieniły między sobą, i zgodnej
powściągliwości w słowach. Zdziwiło ją też, dlaczego w jej
sypialni nie ma braci, ale zanim o to spytała, domyśliła się
przyczyny. Ukrywanie przed nią prawdy nie przyszłoby braciom
tak łatwo jak ich żonom; jedynie Cristo w razie konieczności
potrafił trzymać język za zębami.
– Czy ktoś jeszcze został ranny?
Po wahaniu bratowych poznała, że odpowiedź na to pytanie
brzmi twierdząco.
– Jakiś mężczyzna był z tobą w powozie – odrzekła
Emeralda.
Ujęła jej drugą dłoń i zaczęła ją kojąco głaskać. Było to
niepotrzebne i lekko irytujące, ponieważ Lucinda nie miała w niej
czucia.
– Byłam z nim sama? – Przecież to bez sensu, pomyślała. Co
mogła robić nocą na drodze w towarzystwie obcego mężczyzny?
To nieporozumienie. – Kto to był?
– Książę Alderworth – powiedziała Beatrice.
– Alderworth?
Lucinda wiedziała, o kogo chodzi. Ten arystokrata, znany nie
bez powodu jako Rozpustny Książę, zasłużenie cieszył się złą
sławą wyrafinowanego uwodziciela. Jego towarzystwo
kompromitowało przyzwoite kobiety. Czemu miałaby być z nim
sam na sam w powozie, w dodatku daleko od domu?
– Czy Asher wie, że on tam był? – zwróciła się do Emeraldy.
– Niestety, tak.
– A oprócz Ashera ktoś jeszcze wie?
– Niestety, tak – powtórzyła Emeralda.
– Kto?
– Cała londyńska socjeta.
– Czyli wybuchł skandal, a ja jestem skończona?
– Nie. – Głos Beatrice – Maude zabrzmiał stanowczo. – Twoi
bracia nigdy na to nie pozwolą, podobnie jak my.
Lucindę ogarnęło znużenie. Cała ta sytuacja okazała się
ponad jej siły. Z poważnymi twarzami Eleanor i Emeralda
spoglądały na nią zatroskanym wzrokiem. Nawet Beatrice-Maude,
która rzadko się denerwowała, wyglądała na wytrąconą z
równowagi. Skaza charakteru – te słowa wypłynęły znikąd, gdy
zamknęła oczy i zapadła w sen.
ROZDZIAŁ TRZECI
W bibliotece londyńskiej rezydencji Carisbrooków,
zlokalizowanej w Mayfair, książę Alderworth z trudem usadowił
się w fotelu, mając naprzeciw siebie trzech braci Wellinghamów,
zajmujących solidne krzesła z poręczami.
Bolała go głowa, prawa noga wciąż była spuchnięta od
kolana w górę, gruby opatrunek spowijał lewe ramię, a żebra
zostały ciasno zabandażowane, aby oddychanie stało się choć
trochę mniej bolesne. Prócz tego jego ciało znaczyło mnóstwo
rozcięć i zadrapań od odłamków szkła oraz drewna. Troska o jak
najszybszy powrót do pełnego zdrowia po wypadku była jednak
mniej istotna niż pilne i efektywne załatwienie sprawy pomiędzy
nim a trzema Wellinghamami.
– Pański strój był wysoce niestosowny i niekompletny, a
Lucinda była ledwie ubrana. Od tygodnia w Londynie aż huczy od
plotek na temat waszej skandalicznej eskapady – stwierdził Asher
Wellingham, książę Carisbrook, który nie zwykł owijać w
bawełnę.
– Stan naszej odzieży wziął się stąd, że powóz stoczył się ze
zbocza. Zazwyczaj nie wychodzi się z takich tarapatów
nienagannie ubranym – wycedził Alderworth, który nie zamierzał
pozwolić, by Wellinghamowie zapędzili go w kozi róg.
Wiedział, że ta uwaga ich zirytuje, ale skoro postanowił
utrzymywać, że ich siostra nie wzięła udziału w rozpasanym
przyjęciu, musiał tłumaczyć zaistniałą sytuację nieszczęśliwym
wypadkiem drogowym.
– Myśleliśmy, że Lucinda pojechała ze swoją przyjaciółką,
lady Posy Tompkins, do majątku jej ciotki. Dlaczego więc, zamiast
tam być, znajdowała się w powozie sam na sam z osławionym
londyńskim rozpustnikiem, wystrojona jak dziwka?
– Panowie nie zapytali jej o to?
– Lucinda niczego nie pamięta – wyjaśnił Taris Wellingham,
którego spokój był równie złowieszczy jak furia starszego brata.
– Naprawdę?
– Niczego sprzed wypadku, z samego wypadku i po
wypadku.
Taylen ujrzał przed sobą światełko w tunelu. Pomyślał, że
może tędy droga. Jeżeli Lucinda nie jest żądna jego krwi, a on
dobrze rozegra swoje karty, to może jej bracia przestaną go
prześladować.
– Wasza siostra poinformowała mnie, że próbowała wrócić
do londyńskiej rezydencji Wellinghamów po tym, jak została
rozdzielona ze swoją przyjaciółką – powiedział, niewiele mijając
się z prawdą, po czym skłamał: – Poprosiła mnie o odwiezienie do
domu, na co, rzecz jasna, się zgodziłem.
– Jej torebka, kapelusz i okrycie zostały odesłane do domu z
księcia wiejskiej rezydencji. Czy to nie dziwny zbieg
okoliczności? – Głos Crista Wellinghama zabrzmiał głucho. –
Hrabia Halsey rozpowiedział w towarzystwie, że gościła na
pańskim przyjęciu, a inni jego uczestnicy potwierdzili jego słowa.
– Halsey kłamie. Organizowałem przyjęcie i wiem, kogo
zaprosiłem.
– Problem w tym, że reputacja Lucindy jest poważnie
zagrożona, a pan, książę, wydaje się nie dostrzegać swojej roli w
kwestii jej upadku.
Tego było Taylenowi za wiele.
– Upadek to mocne słowo, lordzie Taris.
– Równie mocne jak kara.
Asher uderzył w stół i Alderworth wstał. Nawet z
obandażowanym ramieniem i opuchniętą nogą był gotów stawić
czoło trzem Wellinghamom. Wprawdzie nie uczył się sztuki
dżentelmeńskiej walki, ale tyle razy zebrał cięgi, że wiedział, jak
oddawać i bić.
– Alderworth, przysięgam, uśmiercimy pana – zagroził
Cristo, wymawiając z naciskiem każde słowo.
– Tym samym wydacie wyrok na siostrę – zauważył. – Lepiej
pozwólcie sprawie przycichnąć. Śmiejcie się z tego, a także z tych,
którzy twierdzą, że to prawda.
– Tak jak pan to robi, książę?
– Społeczeństwo angielskie nadal trzyma się śmiesznie
restrykcyjnych zasad, choć możliwość korzystania z wolnej woli
zaczyna powoli docierać do umysłów mężczyzn, którzy powinni w
nią uwierzyć.
– Mężczyzn takich jak książę? – spytał Taris.
Wstał z krzesła i mimo słabego wzroku pewnym krokiem
podszedł do okna. Taylen dostrzegł jednak zatroskane spojrzenie,
jakim odprowadzał go jego brat. Oto chodziło: o troskę o siebie
nawzajem, o dobre imię rodziny i ochronę czci jedynej siostry. On
nigdy nie zaznał troskliwości od rodziców, babki, a tym bardziej
od wuja. Podobnie jak zrozumienia, poczucia bezpieczeństwa i
bliskości. Zawsze był samotny przeciwko całemu światu. Na
skutek zaniedbań ze strony rodziny, braku akceptacji i miłości
wyrósł na takiego człowieka, jakim był obecnie. Myśl tę uznał za
przygnębiającą w obliczu solidarnej, opiekującej się sobą rodziny.
– Mam pilne sprawy do załatwienia – oznajmił. – Poza tym
muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Wybaczą panowie, ale ich
pożegnam. – Z tymi słowami skierował się ku drzwiom.
– I co o nim sądzicie?
Asher zadał to pytanie kilka minut później, gdy Cristo
podszedł do bufetu po butelkę francuskiej brandy.
– On coś ukrywa – stwierdził Taris, biorąc z rąk brata
napełnioną szklaneczkę. – Z jakiegoś powodu próbuje nam
wmówić, że Lucinda znalazła się nocą w jego powozie z
konieczności i że nawet przez chwilę nie była w Alderworth.
Cristo zaklął.
– Z jakiego powodu by to robił, skoro programowo nie liczy
się z opinią własnego środowiska?
– Przypuszczam, że nawet największy rozpustnik stawia
sobie granice deprawacji. W jego przypadku może to być
niewinność naszej siostry. – Taris pociągnął łyk brandy, po czym
mówił dalej: – Z tego, co wiem, on studiuje filozofię nowej
świadomości. To dosyć niezwykła lektura jak na kogoś, kto
twierdzi, że nie interesuje go nic poza swobodą seksualną i
anarchią.
– Nie ufam mu. – Asher jednym haustem opróżnił
szklaneczkę.
– Przecież nie możemy bić się z człowiekiem w bandażach –
zauważył z uśmiechem Cristo.
– Wobec tego poczekamy, aż mu je zdejmą – zdecydował
Asher tonem, który świadczył o tym, że nie żartuje.
Lucinda podjechała do stołu ze śniadaniem. Bolały ją
wszystkie mięśnie, a serce waliło głucho przy najmniejszym
wysiłku. Od wypadku minęły dwa tygodnie i zgodnie z
zapowiedzią doktora, zaczęła odzyskiwać czucie w ciele. Potrafiła
bez upadku przejść krótki dystans, a gnębiące ją wcześniej drżenie
mięśni zmniejszało się w miarę, jak odzyskiwała siły. Mimo to
głównym środkiem przemieszczania się po domu pozostał fotel na
kółkach, ponieważ nadal była osłabiona. Na domiar złego gnębiła
ją melancholia.
Posy, która większą część minionego tygodnia spędziła w
Londynie, wciąż nie mogła się pogodzić z tym, co spotkało
przyjaciółkę.
– Nie powinnam była zabierać cię do Alderworth. To
wszystko spotkało cię przeze mnie, a teraz… nie mam pojęcia, jak
to naprawić. – Łzy jak groch popłynęły jej po policzkach i po
różowym staniku sukni, znacząc mokry ślad.
– Przecież siłą nie zaciągnęłaś mnie do wiejskiej siedziby
Alderwortha. Tyle to pamiętam. – Lucinda starała się pocieszyć
przyjaciółkę.
– Ale gdy zamknęłam się na klucz w naszym pokoju, ty nie
mogłaś…
– Nie przerzucajmy się winą – przerwała jej Lucinda. – Co
się stało, to się nie odstanie. Dobre i to, że zaczynam odzyskiwać
władzę w członkach, a także energię.
Wytłumaczenie przyjaciółce, że nie żywi do niej pretensji
zajęło Lucindzie dobrych kilka dni i była zmęczona jej ciągłymi
napadami łez. Teraz skupiła się na śniadaniu, przy którym zebrali
się jej krewni.
Asher, który w jadalni czytał najnowsze wydanie „Timesa”,
jak to zwykł czynić każdego ranka, złożył gazetę na pół i nagle coś
przykuło jego wzrok.
– Piszą, że hrabia Halsey ma złamany nos, podbite oko i
dwadzieścia szwów na policzku. Cztery dni temu został napadnięty
przy stajniach na Davies Mews, o dwa kroki stąd. Nie było
świadków.
Spojrzał spod oka na siostrę, chcąc sprawdzić jej reakcję. Od
czasu nieszczęśliwego wypadku rodzina chodziła wokół niej na
palcach, jakby w obawie, że mogłaby się załamać na najmniejszą
wzmiankę o skandalu. Lucinda miała już tego dosyć, więc w
milczeniu wzruszyła ramionami.
– Napastnicy poczynają sobie coraz śmielej, jak widać –
odezwała się Emeralda, smarując masłem grzankę. – Być może
niechcący wyświadczyli nam przysługę, bo to chyba Halsey z
uporem twierdził, że Lucinda paradowała roznegliżowana na
przyjęciu u Alderwortha, prawda? Gdyby nie jego oświadczenie, o
ileż łatwiej dałoby się zatuszować tę sprawę.
Lucinda znała Richarda Allenby’ego, hrabiego Halsey z jak
najlepszej strony. Był bardzo dobrze wychowany i dosyć miły, nie
miała więc pojęcia, dlaczego tak podle ją oczerniał. Jednak w
związku z tą wiadomością nagle zaczęło się coś wyłaniać z mroku
niepamięci. Ocierając serwetką usta, odchyliła się do tyłu i
zamarła.
– Co się z tobą dzieje? – zaniepokoił się stanem siostry
Asher. – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
– Co konkretnie rozpowiadał o mnie hrabia Halsey?
– Rozpuścił plotki, że tej nieszczęsnej nocy mogło dojść do
zbliżenia między tobą a Alderworthem. Podobno widział, jak na
pierwszym piętrze szukałaś sypialni księcia.
W tonie brata pobrzmiewała irytacja jak zwykle, kiedy mówił
o jej eskapadach. W tym przypadku Lucinda uznała je za w pełni
zrozumiałe.
– Twierdził, że doszło do zbliżenia? – zapytała, wyraźnie
wstrząśnięta. – Dlaczego skłamał? Przecież nikt w to nie uwierzy.
– Niestety, towarzystwo wzięło opowieści Halseya za dobrą
monetę. – Asher przestał owijać w bawełnę.
– Co na to Alderworth?
– Nic, i w tym cały problem. Gdyby kategorycznie
zaprzeczył i wkroczył na salony z równą pewnością siebie jak do
Wellingham House, być może ludzie przestaliby dawać wiarę
Allenby’emu. Tymczasem zaszył się na wsi, pozostawiając za sobą
cały ten bałagan.
– Alderworth zjawił się w naszym domu? – Lucinda
zmarszczyła brwi. – Coś przypomniało jej się w związku z nim…
– Czego chciał?
– Mówiąc wprost, chciał oczyścić się z winy. Upierał się, że
owej feralnej nocy nie uczestniczyłaś w przyjęciu zorganizowanym
w jego wiejskiej rezydencji, że nie byłaś jego gościem. – Asher
odłożył gazetę i uważnie przyjrzał się siostrze. – To krętacz, ale
bardzo bystry. Alians z nami może się okazać dla niego bardzo
korzystny.
– Alians? – powtórzyła Lucinda, niepewna, co brat miał na
myśli.
– Odbudowanie zrujnowanej reputacji damy wymaga
określonych środków, i bynajmniej nie tymczasowych.
– Masz na myśli ślub? – wyszeptała z lękiem Lucinda.
Skandaliczne wyczyny księcia Alderworth były w
towarzystwie powszechnie znane. Opowiadano sobie o
kompletnym nieliczeniu się z opinią socjety tego człowieka, który
żył według własnych zasad, nie zważając na obowiązujące reguły i
konsekwencje. Poczuła przyspieszone bicie serca, bo wróciły do
niej wspomnienia. Z trudem wstała z fotela na kółkach,
wypuszczając z drżących palców filiżankę. Herbata rozlała się
brunatną plamą na białym obrusie.
Z mgły niepamięci wyłoniła się naga postać Taylena
Ellesmere’a, księcia Alderworth, podnoszącego się ze skłębionej
pościeli. Wysmukłe, zgrabne ciało zajaśniało w blasku świecy.
Przy łóżku, na nocnym stoliku, dostrzegła prawie pustą karafkę. Po
chwili oboje stali w ciasnym uścisku. Wpatrywała się w jego
zielone oczy, gdy się nad nią nachylił i zaczął ją całować – a nie
było to niewinne muśnięcie, lecz żarliwy i zaborczy pocałunek.
Wstrząśnięta spojrzała na Ashera.
– Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś była chora – zaniepokoił się,
szczerze zatroskany.
– Właśnie coś sobie przypomniałam i zaczynam wierzyć, że
wszystko, co mówi o mnie hrabia Halsey, może być prawdą –
wyjąkała.
Kolana się pod nią ugięły, uderzyła bokiem o oparcie fotela i
byłaby upadła, gdyby Asher nie złapał jej w ostatniej chwili.
– Chcesz powiedzieć, że oddałaś się księciowi?!
– Był nagi w swojej sypialni. Dotykał mnie, chciałam wyjść,
ale drzwi były zamknięte, a on miał klucz – zasypała brata
wiadomościami, z których każda była gorsza od poprzedniej.
– Mój Boże! – wykrzyknął Asher.
Nigdy dotąd, po żadnej ze swoich wariackich eskapad, nie
usłyszała tak rozpaczliwej nuty w głosie brata. Łzy napłynęły jej
do oczu. Poczuła dłoń Emeraldy w swojej dłoni, a potem jej
dyskretny uścisk.
– Poślubisz moją siostrę, gdy tylko uda mi się załatwić
specjalną licencję, a potem znikniesz z Anglii na zawsze, ty
świnio.
Asher Wellingham kilka razy spoliczkował księcia
Alderworth, a Cristo go przytrzymywał. Każdy cios był zadawany
z rozmysłem i wręcz z kliniczną precyzją. Krew lała się Taylenowi
z nosa, ledwie widział na prawe oko i czuł, jak w ustach chwieją
mu się górne jedynki. Potraktowali go brutalnie, najwyraźniej
zapominając o dobrych manierach, których się po nich spodziewał.
– Jeżeli mnie zabijecie… będzie trudno o… ślub – wystękał
Taylen.
Kolejny bolesny cios, tym razem w pierś, sprawił, że
skrzywił się bólu.
– Wyjaśnisz Lucindzie, że znalazła się w Alderworth
wyłącznie z twojej winy i że straciłeś poczucie przyzwoitości
znacznie wcześniej, nim ją poznałeś. Przysięgniesz, że w tej
sytuacji nie miała najmniejszych szans obronić się przed
zdeprawowanym i doświadczonym uwodzicielem.
– Instrukcja dosyć wyczerpująca – wymamrotał Taylen,
starając się zachować resztki wisielczego humoru.
– Owszem. Jeżeli się do niej zastosujesz, to darujemy ci
życie, abyś mógł naprawić zło wyrządzone naszej siostrze.
Lucinda jest rozstrojona, czemu nie należy się dziwić. Nazwała cię
nikczemnikiem, który ją upił i wykorzystał.
– Tak powiedziała?
– Tak, i dodała parę gorszych określeń. Nawet jeżeli cię
nienawidzi, to ma świadomość, że jesteś jedynym człowiekiem,
dzięki któremu może odzyskać dobre imię, biorąc z tobą ślub. W
tej kwestii jest bardzo stanowcza.
– To bezcenna zaleta u narzeczonej. – Tym razem głos
księcia był pozbawiony zjadliwej ironii, którą stosował z
mistrzowską precyzją.
– Możesz się śmiać, Alderworth, ale jeżeli sobie wyobrażasz,
że po ceremonii pozwolimy ci zbliżyć się do Lucindy, to znów
będziesz miał z nami do czynienia. Dosyć szkód jej narobiłeś.
Najwyższa pora za to zapłacić.
Taylen kaszlnął raz, potem drugi; trudno mu było złapać
oddech. Gdy młodszy brat pozwolił mu opaść ciężko na podłogę,
uderzył zranionym w wypadku ramieniem o twardy parkiet i
poczuł ostry ból, promieniujący od łokcia aż po obojczyk. Zaczął
się trząść, zbolały i upokorzony. Zaklął, gdyż od dawna nic takiego
mu się nie przytrafiło. Nagle przypomniał sobie pamiętne lato w
Alderworth, wykrzywioną ze złości twarz wuja, wyżywającego się
na nim z powodu drobnej przewiny, bezlitosne cięgi i gorący wiatr
na poranionych od nich plecach, a także krew. Wstał z trudem i
wyprostował się, trzymając się oparcia krzesła.
– Waszą siostrę zawodzi pamięć. Nawet jej nie tknąłem.
– Ona twierdzi co innego, a każdy, kto zna Lucindę, wie, że
uczciwość jest jedną z jej największych zalet – stwierdził Asher. –
Szczerze mówiąc, zważywszy na liczbę gości, którzy od czasu
wypadku nie przestają plotkować na temat tego, co zaszło w
Alderworth, twoje biadolenia i wykręty wydają mi się obelgą.
Mężczyzna godzien tego miana przyznałby się do swoich błędów i
poddał zasłużonej karze.
Taylen z doświadczenia wiedział, kiedy należy zakończyć
scysję z przeciwnikiem, gotowym zatłuc go na śmierć. Skinął więc
głową i po chwili ujrzał wyraz ulgi na twarzy Ashera.
– Zapłacimy ci, żebyś wyjechał tydzień po ślubie. Dostaniesz
pokaźną sumę, aby bezpiecznie dotrzeć do celu podróży.
Zostaniesz tam i twoja noga nie postanie w pobliżu Londynu lub
naszej rodziny.
– Wiemy, że grozi ci bankructwo – odezwał się Taris,
usadowiony na sofie przy kominku. Mówił cicho i zdecydowanie.
– Twój ojciec poważnie zadłużył majątek, a ty nie masz
wystarczających środków, aby spłacić kolejne raty. Próbowałeś
wykaraskać się z tarapatów, ale rachunki wciąż rosną. Nie ma się
co dziwić, przy twoim stylu życia raczej trudno o zyski. Jeżeli
przyjmiesz naszą propozycję, to może uda ci się zachować rodowy
majątek jeszcze przez kilka lat. Natomiast jeśli ją odrzucisz,
najbliższe Boże Narodzenie spędzisz w więzieniu za długi.
– Czy wasza siostra wie o tej propozycji?
– Ależ tak. Lucinda tego chce. – Cristo wysunął się do
przodu, demonstrując pogardliwą minę. – Masz jej na zawsze
zniknąć z oczu.
Nieskonsumowane małżeństwo w zamian za pieniądze,
pozwalające zachować rodzinną posiadłość, podsumował w myśli
Taylen. Oczyma wyobraźni ujrzał kontury dachu dworu, rysujące
się na tle nieba, złoty kamień połyskujący w słońcu i liczne akry
żyznej ziemi, rozciągające się wokół. Ojciec zaniedbał Alderworth,
ale on nie mógł sobie na to pozwolić, nawet jeżeli alternatywa
oznaczała zaprzedanie duszy.
– Dobrze – oznajmił schrypniętym głosem.
Był świadomy, że zgoda kosztuje go utratę honoru. Stłumił
jednak w sobie odruch buntu. Wiedział, że tylko on może ocalić
Alderworth z jego liczącą cztery wieki historią i że Lucinda
szczerze go znienawidzi.
Tymczasem przygotowano pióro i papier do złożenia
oświadczenia i podpisu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na widok przyszłego męża, Taylena Ellesmere’a, księcia
Alderworth, Lucinda pomyślała, że wygląda jak bokser po
wyjątkowo ciężkim meczu. Oboje podeszli do ołtarza niewielkiej
kaplicy w Mayfair, czekając na rozpoczęcie ceremonii zaślubin.
Nawet nie odwrócił głowy, żeby na nią spojrzeć. Zauważyła, że
lewy nadgarstek ma w bandażach, podbite oko, a policzek przecina
gruba szrama. Sztywna postawa i ostentacyjny dystans świadczyły
o tym, że z trudem hamuje złość. Spod bardzo krótkich włosów,
ogolonych niemal do skóry, prześwitywała opalizująca blizna,
ciągnąca się od koniuszka ucha aż po skroń.
Lucinda zauważyła, że nawet Asher był zaszokowany
wyglądem przyszłego szwagra, ale skoro sprawy zaszły tak daleko,
niewiele można było zrobić. Kości zostały rzucone, uznała.
Wyjdzie za księcia, aby uratować reputację i pozycję w
towarzystwie, a on ożeni się z nią, ponieważ zmusili go do tego jej
bracia. W tym rozrachunku zabrakło miejsca na radość ze ślubu –
ukoronowania miłości – czego dowodem były puste ławy w
kaplicy. Przybyli tylko jej najbliżsi krewni wraz z garstką
przyjaciół, natomiast zabrakło gości pana młodego. W tej sytuacji
zadała sobie pytanie, kto będzie drużbą księcia, i w chwilę później
uzyskała odpowiedź. Stanął obok niego Cristo, po wyrazie twarzy
którego można było domyślić się, że przyjął tę rolę z konieczności.
Wcześniejsze ceremonie zaślubin członków rodziny
Wellingham zapisały się w pamięci Lucindy jako uroczyste i
podniosłe, gromadzące tłumy krewnych i przyjaciół młodych par.
Tymczasem jej ślub był skromny i cichy, a towarzyszący mu
nastrój przygnębiający. Zastanawiała się, jak długo po ślubie
Alderworth zostanie w Londynie i jakich użyje słów, aby
wytłumaczyć swoją późniejszą nieobecność. Asher zapewnił ją, że
dla zachowania pozorów książę zabawi w stolicy przez tydzień lub
nieco dłużej, po czym wyjedzie, co Wellinghamowie powitają z
niewymowną ulgą.
Z głupoty popełniła ogromny błąd, a teraz nie tylko ponosi
konsekwencje, ale co gorsza, obciąża konsekwencjami rodzinę.
Miała ochotę cisnąć na ziemię wiązankę z białych róż i
pachnących gardenii i zerwać z siebie białą suknię, uszytą w
pośpiechu przez jedną z najlepszych modniarek w Londynie.
Wybawieniem okazał się welon, gdyż za zasłoną z koronek mogła
ukryć przed światem twarz odzwierciedlającą jej stan ducha.
Jeszcze przed tygodniem nie byłaby w stanie chodzić ani ustać tak
długo, ale dziś przenikająca ją trwoga pozwoliła jej zapomnieć o
bólu.
U boku Lucindy stała jej druhna, Posy Tompkins, która wciąż
nie potrafiła sobie wybaczyć, że namówiła przyjaciółkę na
tragiczny w skutkach wyjazd do Alderworth. Nie przestawała
troszczyć się o Lucindę i wciąż od nowa przepraszać.
– Na pewno chcesz przechodzić przez to wszystko? –
szepnęła. – Mogłybyśmy uciec razem do Europy. Mam aż nadto
pieniędzy dla nas obu. Odwiedziłybyśmy moich krewnych w
Rzymie albo w Paryżu.
– I do końca życia pozostałybyśmy na wygnaniu?
– Kto wie, czy to nie lepsze niż… – Posy nie dokończyła.
Lucinda wiedziała, co chciała jej powiedzieć: że to lepsze niż
małżeństwo z mężczyzną, który wygląda, jakby uczestniczył we
własnym pogrzebie. Uniosła z trudem głowę. Ona także nie była
uszczęśliwiona takim zakończeniem sprawy.
– Żyjemy w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, a nie
w średniowieczu – szeptała dalej Posy. – Jeżeli nie chcesz tego
ślubu, to wystarczy głośno to zakomunikować. Nikt nie może
zaciągnąć kobiety siłą do ołtarza, nawet jeśli alternatywą będzie
skandal.
– Twoje słowa nie dodają mi otuchy.
– Pozwól mi odwołać ceremonię. Wezmę całą winę na siebie,
ponieważ to ja zabrałam cię do Alderworth i pożyczyłam ci
suknię…
Tymczasem pastor przemówił spokojnym niskim głosem,
rozpoczynając ceremonię zaślubin. Lucinda miała świadomość, że
gdyby uległa namowom przyjaciółki i wycofała się w ostatnim
momencie, definitywnie odcięłaby się od rodziny, a tego
zdecydowanie nie chciała. Poza tym nie było innego, bardziej
sensownego wyjścia niż ślub, po nim wspólny małżeński tydzień
dla zachowania pozorów, a potem – spokój i wolność. Lucinda
pomyślała, że jeśli Bóg w swej nieskończonej mądrości da jej siłę
do przetrwania paru następnych godzin i kilku dni, to złoży mu
solenną obietnicę dozgonnego poświęcenia się dobrym uczynkom.
Gdy Taylen ukradkiem zerknął na przyszłą żonę, spostrzegł,
że pod welonem jej głowę otacza warkocz, w który wpleciono
blade pączki róż. Tego dnia wydała mu się niższa i drobniejsza;
sprawiała również wrażenie przestraszonej. Oto jak zemściły się na
niej kłamstwa, jakie rozgłaszała na ich temat, pomyślał. Musiała
zdawać sobie sprawę z tego, że nie stanowią podstawy do zawarcia
przez nich ślubu. Był zadowolony, że twarz ukryła za welonem, bo
nie chciał patrzeć w jej zdradliwe oczy, dopóki nie będzie musiał.
Zdziwił go jej ślubny strój. Przypuszczał, że będzie chciała
oszczędzić sobie trudu, tymczasem wytworna suknia leżała na niej
jak ulał, tworząc plamę bieli u stóp. Na lewym przegubie
połyskiwała delikatna srebrna bransoletka z czterema złotymi
gwiazdkami. Rozmowa, jaką wciąż prowadziła szeptem z druhną,
zaczęła działać mu na nerwy, odetchnął więc z ulgą, kiedy pastor
przywołał zebranych do porządku, po czym rozpoczął ceremonię.
– Małżeństwo nie jest stanem, w który wkracza się
lekkomyślnie lub w oparciu o fałszywe obietnice – powiedział i
zwrócił się do Lucindy: – Czy chce pani, abym kontynuował?
Naturalnie, że chce, pomyślał Taylen. Przecież zostanie
księżną i uniknie kompromitacji. Zdecydowanie by wolał, żeby
pastor przeszedł do finałowej przysięgi, pomijając całą resztę.
Niewątpliwie skróciłoby to przebieg ceremonii, a jego uwolniło od
towarzystwa Lucindy i rodziny Wellinghamów. Niestety, ku
niezadowoleniu Taylena, pastor tego nie uczynił, tylko poczekał,
aż stojąca przed nim panna młoda odpowie. Uczyniła to w
milczeniu – bez cienia entuzjazmu skinęła głową.
– Zatem zebraliśmy się tu dziś, aby połączyć tego mężczyznę
i tę kobietę świętym węzłem małżeńskim…
…na zawsze, dodał w duchu Taylen i nie potrafił myśleć o
niczym innym nawet wówczas, gdy odpowiadał na pytania pastora.
W pewnym momencie naszła go refleksja, że jego ojcu i matce
przysięga małżeńska nie przeszkodziła w pogoni za urokami życia,
i po raz pierwszy poczuł się mniej rozczarowany rodzicami.
Wygląda na to, uznał, że będzie musiał ruszyć chaotyczną i krętą
drogą, której przysiągł sobie unikać. Wydedukował, że to, co się
teraz działo, było karą za to, jakim stał się człowiekiem. Gdyby nie
to konkretne przykre zdarzenie, nieuchronnie spotkałoby go inne.
Ten wniosek nieco go uspokoił. Z zadumy wyrwał go głos pastora
zadającego sakramentalne pytanie.
– Czy ty, Taylenie Andrew Templetonie Ellesmerze bierzesz
sobie tę oto Lucindę Alice Wellingham za żonę?
– Tak – odparł z rezygnacją, jednocześnie myśląc, że drugie
imię, delikatne i eteryczne, pasowało do stojącej przy nim młodej
kobiety.
Panna młoda wymówiła słowa przysięgi drżącym i
pozbawionym radości głosem i wkrótce ceremonia dobiegła końca.
Taylen odwrócił się do Lucindy, gdyż tego się po nim
spodziewano, i powoli uniósł jej welon. Żona w niczym nie
przypominała odważnej dziewczyny, która uciekając przed
nachalnymi adoratorami, przypadkowo trafiła do jego sypialni w
Alderworth. Miała ciemne kręgi pod oczami, wysypkę na
policzkach, a na czole pozostałości po guzie. Jasnoniebieskie oczy,
które wtedy tak go zachwyciły, były pozbawione blasku, a
zmęczenie potęgowało jej bladość. Oboje stali się ofiarami
fatalnego zbiegu okoliczności i konwenansów.
Już miał dotknąć jej czoła, ale powstrzymał się w ostatniej
chwili. Przecież ten ślub tylko z nazwy to wstydliwa parodia
czegoś, co powinno być piękne i wzniosłe. Myśl, że cel, czyli w
jego przypadku chęć przeżycia, uświęciła to niemoralne
posunięcie, napełniła go niesmakiem i melancholią.
Niespodziewanie przypomniał mu się Machiavelli i wrócił
myślami do tamtej nocy, gdy nieproszona wtargnęła do jego
pokoju, z rumieńcem na policzkach, w czerwonej, głęboko
wydekoltowanej sukni.
Nagle zapragnął, aby Lucinda Wellingham wzięła go za rękę
jak wtedy w Alderworth, jakby dostrzegła w nim coś, co inni
przeoczyli. Nonsens, uznał, kręcąc głową, i w tym samym
momencie poczuł na sobie pełne potępienia spojrzenie jej
bladoniebieskich oczu. Wszystkie kłamstwa, jakich się dopuścili,
wytworzyły między nimi przepaść nie do pokonania.
– Niełatwo być żoną bankruta – powiedział, nie czyniąc
żadnego gestu.
Widział, że się wzdrygnęła, ale nie obrócił swoich słów w
żart. Chciałby, żeby wśród zebranych znalazła się choć jedna
osoba uradowana z jego towarzystwa, lecz takiej nie było. Bracia z
żonami podeszli do Lucindy i otoczyli ją opiekuńczym kołem, a
jemu przesłali nienawistne spojrzenia. Taylen doszedł do wniosku,
że gdyby teraz nagle padł trupem, rażony jakąś śmiertelną chorobą,
smętna farsa, jaką był ślub, zmieniłaby się w radosną stypę. Uznał
w duchu, że w całym dotychczasowym życiu nigdzie nie czuł się
tak niemile widziany jak w tej kaplicy w gronie świeżo poślubionej
żony i jej najbliższych krewnych.
Lucinda szybko odwróciła się od Taylena, woląc na niego nie
patrzeć. Nie wyglądał, jakby czuł się winny czy choćby odrobinę
skruszony. Zhańbił ją, uprzednio spoiwszy czerwonym winem.
Miał za nic jej niewinność, a teraz nie zadał sobie najmniejszego
trudu, aby zrehabilitować się za wcześniejsze ohydne postępki.
Mało tego, posłał jej nieprzejednane spojrzenie! Ten bankrut i
zdrajca został jej mężem, a ona nie była w stanie znieść myśli, że
mógłby jej dotknąć. Na szczęście najbliżsi – bracia wraz żonami –
stanęli wokół niej w kręgu, odgradzając ją od świeżo poślubionego
męża. Niechcianego, a wręcz przez nią znienawidzonego.
Lucinda poczuła się trochę lepiej, gdy Posy Tompkins
przepchnęła się przez gromadę krewnych i stanęła przy niej. Tym
bardziej że przyjaciółka, zresztą jako jedyna, zdawała się
dostrzegać pewne korzystne strony jej zamążpójścia.
– Będziesz teraz wolna – wyszeptała podekscytowana. –
Kobieta zamężna ma znacznie więcej swobody.
– Wątpię, by wśród przychodzącej do domu korespondencji
znalazło się chociaż jedno zaproszenie na moje nazwisko.
– Wobec tego zaczniemy wydawać własne przyjęcia albo
organizować spotkania, o których będzie się mówić w kręgach
socjety.
– Jak kurtyzany? – spytała nie bez ironii Lucinda.
Uczestnictwo w niedawnej farsie sprawiło, że życie
wydawało się jej puste i pozbawione sensu. Posy nie miała pojęcia
o umowie, określającej charakter właśnie zawartego małżeństwa,
ponieważ jej o tym nie powiedziała.
– Taylen Ellesmere jest księciem, w dodatku bardzo
przystojnym. Wiele kobiet będzie ci zazdrościć takiego męża.
Dziękuj Bogu, że nie jest bezzębnym starcem, któremu brzydko
pachnie z ust.
Mimo woli Lucinda lekko się uśmiechnęła. Może warto
posłuchać przyjaciółki i poszukać jasnej strony przymusowego
związku? Przysięga małżeńska została złożona i klamka zapadła.
Biadolenie i złoszczenie się tego nie zmieni. Obiecała sobie w
duchu, że w przyszłości nigdy więcej nie pozwoli, aby kłamstwo i
zdrada miały jakikolwiek wpływ na jej życie.
– Nakryto do stołu, Lucy. Asher pyta, czy przyjdziesz,
żebyśmy mieli to za sobą. – Beatrice-Maude mówiła cicho, żeby
nikt niepowołany jej nie usłyszał.
Zdaniem Wellinghamów, jedynie najbliższa rodzina mogła
znać powód zawarcia ślubu Lucindy i Alderwortha oraz nietypowe
uwarunkowania tego małżeństwa. Wszyscy pozostali krewni, a
także przyjaciele i znajomi powinni trwać w przeświadczeniu, że
po prostu dwoje młodych postanowiło się pobrać. Goście weselni,
w liczbie około dwudziestu, którzy zgromadzili się w jednym z
salonów w Wellingham House, uśmiechali się życzliwie do
Lucindy.
Zaproszono ich, aby do końca tej farsy zachować pozory.
Świadomi tego, co mogłoby jej grozić, bracia stanęli na wysokości
zadania i zrobili wszystko, aby zapobiec skandalowi, nie dopuścić
do kompromitacji i utraty przez Lucindę dobrego imienia. Później,
gdy Taylen wyjedzie, ona będzie tylko wzbudzać litość jako żona
opuszczona wkrótce po ślubie przez męża, który najwyraźniej jej
nie kochał.
Beatrice-Maude, Taris i Asher poprowadzili zgromadzonych
do błękitnego salonu. Na wystawnie nakrytych stołach królowała
wytworna porcelana i srebrne sztućce, a z piwnic przyniesiono
francuskie wina. Zadbano o to, żeby niczego nie brakowało w
obawie, że oszczędności czy najdrobniejsze niedopatrzenia
mogłyby wywołać plotki lub wzbudzić w gościach podejrzenia.
Mariaż miał wyglądać na satysfakcjonujący państwa młodych i
rodzinę Lucindy.
Zgodnie z tradycją świeżo poślubionych małżonków
posadzono obok siebie. Pod podbitym okiem Taylena widniały
zadrapania, miał też rozciętą górną wargę, czego wcześniej
Lucinda nie zauważyła, a mimo to wyglądał niesłychanie
przystojnie. Nieoczekiwanie przebiegł ją dreszcz, a gdy
pochwyciła jego spojrzenie, zmieszała się i ku własnemu
zdumieniu, poczuła, że opuszcza ją gniew i wrogość, a ich miejsce
zajmuje dziwny niepokój. Aby się czymś zająć i nie okazać
zdenerwowania, pociągnęła za długi welon, którego koniec leżał
na podłodze. Rodzinne koronki Carisbrooke’ów wydawały się
delikatne jak pajęczyna we wpadających przez okno promieniach
słońca.
Oczekując na rozpoczęcie ceremonialnej weselnej uczty,
ponownie zerknęła na męża i zauważyła na palcach lewej dłoni
liczne pierścionki. Może to pamiątki po kobietach, jak głosiła
fama, pomyślała, po jego licznych rozmaitych kochankach. Czy
wolałby, żeby któraś z nich była teraz na jej miejscu? – zadała
sobie w duchu pytanie. Czy Alderworth żałował, że uległ presji jej
braci i zgodził się na małżeństwo? – zastanawiała się. Nagle
przyszło jej do głowy, że pomysł ocalenia jej dobrego imienia i
uniknięcia kompromitacji poprzez zaaranżowane małżeństwo z
księciem, nie był roztropny. Nie uszczęśliwił ich obojga, a jedynie
skomplikował im życie.
Policzki swędziały jej od alergicznej wysypki, która
pojawiała się w chwilach rozterki, szpecąc kremową cerę.
Zdecydowanie wolałaby, aby bliskość Taylena nie wywoływała u
niej mieszanych uczuć, skutkując zakłopotaniem, które wzięło
górę nad wykalkulowaną obojętnością.
– Zatem oboje zostaliśmy ranni na skutek wypadku powozu –
odezwała się Lucinda, nie mogąc dłużej znieść milczenia. –
Podobno miałam szczęście, że nie zginęłam, bo wystarczyłby
jeden niewielki ruch, a nigdy nie byłabym w stanie chodzić ani
mówić. Doktor Cameron twierdzi, że mogło…
Taylen przerwał ten potok wymowy uniesieniem ręki i
zapytał:
– Jesteś zdenerwowana?
– Czemu pytasz?
– Wcześniej zwierzyłaś mi się, że gdy się denerwujesz,
paplasz jak najęta.
Lucinda zaniemówiła ze zdumienia. Skąd on to wiedział,
skoro zazwyczaj pilnie strzegła swoich tajemnic? A jeśli mu o tym
powiedziała, to z jakiego powodu i w jakich okolicznościach?
Może mocne wino rozwiązało jej język? Trwająca od czasu
wypadku częściowa amnezja nie tylko ją męczyła, ale także
irytowała, skazując na poleganie na relacjach innych osób.
– Powinnaś pamiętać ten moment – dorzucił Taylen. – W
mojej sypialni pocałowałem cię, żeby przerwać twój słowotok.
Czy powinna mu wyjawić, jak niewiele pozostało w jej
pamięci ze wspólnie spędzonych chwil? W wyblakłych
wspomnieniach pojawiały się jedynie przebłyski: jego nagość,
pocałunek, pieszczoty wywołujące przyjemny dreszczyk… Usilnie
spróbowała przypomnieć sobie coś więcej, ale bez pożądanego
rezultatu. Mimo to brak wiedzy na temat pobytu w wiejskiej
rezydencji księcia, a szczególnie w jego pokoju, nie wpłynął na
złagodzenie jej opinii. Przeciwnie, utwierdził ją w przekonaniu, że
Taylen wykorzystał sytuację, pozbawiając dziewictwa bez jej
zgody. Przyjęte reguły postępowania i zasady przyzwoitości
zostały złamane, co przyniosło określone skutki: pospieszny ślub
dwojga obcych sobie ludzi, zawarty dla doraźnych korzyści.
– Popełniłam duży błąd, pozwalając się zaciągnąć
przyjaciółce na wiadome przyjęcie, a jeszcze większy, zostając,
zamiast szybko wziąć nogi za pas – oznajmiła Lucinda i
podkreśliła: – Nie tylko ty dużo płacisz za nieprzemyślane
zachowanie.
Wychyliła się nieco do przodu i dostrzegła swoje odbicie w
pustym posrebrzanym półmisku. Stwierdziła, że wysypka wyraźnie
nasiliła się w ciągu ostatnich kilku godzin, które minęły od czasu
opuszczenia przez Lucindę własnej sypialni. Nigdy nie wyglądała
tak okropnie jak obecnie, a urodziwa twarz męża, której nie były w
stanie zeszpecić ślady bójki, czyniła całą sytuację po stokroć
bardziej upokarzającą. Naturalnie, przemawiała przez nią
próżność, ale usprawiedliwiała ją świadomość, że wcześniej nawet
jej przez myśl nie przeszło, że mogłaby na własnym weselu tak
fatalnie wyglądać.
Lord Fergusson podszedł od tyłu do nowożeńców i położył
im ręce na ramionach.
– Jeżeli wasze małżeństwo będzie bez kryzysów trwać przez
czterdzieści trzy lata, to okażecie się wybrańcami losu. – Ze
zmęczonych, wyblakłych oczu starego dżentelmena wyzierała
dobroć.
Taylen Ellesmere rzucił żonie poirytowane spojrzenie, które
zdawało się pytać: O czym ten stary gada?
– Ma pan rację, milordzie – odrzekła Lucinda, mając w
pamięci Mary-Rose, piękną lady Fergusson, zmarłą nagle
minionego lata.
– Czy mimo wszystko zechcecie przyjąć ode mnie radę
wyniesioną z wieloletniego doświadczenia. Otóż tyle człowiek
uzyska z małżeństwa, ile w nie włoży, a zgoda sprawi, że wspólne
życie potoczy się przyjemnie i gładko.
– Skoro tak, to nasze, oparte na ugodzie, powinno
funkcjonować bez zarzutu – odparł nie bez ironii Taylen.
Wprawdzie zmienił słowo „zgoda” na „ugoda”, ale lord
Fergusson tego nie zauważył. Lucinda zerknęła na świeżo
poślubionego męża i spostrzegła, że położył ręce na kolanach,
dłonie zaciskając w pięści. Zatem nie był tak zimny i obojętny, jak
udawał, uznała w duchu. Coś jeszcze przyszło jej do głowy. Miał
obtarte knykcie, jakby bił się niedawno. Czy stąd to podbite oko i
rozcięta warga? – zastanawiała się. Oby nie stało się to za sprawą
jej braci!
– Poznałem kiedyś pańskiego wuja, hrabiego Sutton –
dorzucił lord Fergusson.
– W takim razie miał pan pecha – stwierdził lodowatym
tonem Taylen.
W rezultacie zakłopotany lord Fergusson oddalił się
pospiesznie.
– Przecież to starszy pan, który nie miał złych intencji –
odezwała się Lucinda, niezadowolona z zachowania męża. –
Niedawno po wielu wspólnych udanych latach stracił ukochaną
żonę. Poza wszystkim to przyjęcie weselne i ludzie spodziewają
się…
– Czego? – przerwał jej Taylen, zanim zdążyła dokończyć
zdanie. – Przecież to oszukańcza farsa, parodia radosnego wesela,
rozpoczynającego szczęśliwe małżeńskie pożycie. Chcesz, żebym
kłamał na temat wuja, którego nie należało dopuszczać do dzieci, a
już na pewno nie takiego… – Urwał i zasępił się pod wpływem
napływających bolesnych wspomnień.
Niepodziewanie z twarzy Alderwortha opadła przywdziana
na czas ślubu maska i Lucinda ujrzała Taylena, jakiego nie znała.
– Masz na myśli siebie? – zapytała. – Hrabia Sutton był
twoim prawnym opiekunem?
Taylen zwlekał z odpowiedzią, wyraźnie niezdecydowany,
czy zwierzyć się żonie choćby z części dotychczasowych
bolesnych doświadczeń, których mu życie nie skąpiło.
Najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie ma to sensu w
istniejących okolicznościach, bo znów na jego twarzy zagościł
wyraz obojętności.
– Korzystaj z dnia, żono, bo niewiele czasu nam zostało –
rzucił, po czym wstał i wyszedł z pokoju.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Lucinda Alice Ellesmere potrafiła odgadnąć jeden z jego
sekretów z taką łatwością, jakby jej tę ohydną prawdę wypisał na
kartce papieru. Powinien był milczeć, ale ten mocno starszy lord
zirytował go bezsensownymi radami i życzeniami. Nagle Taylen
przypomniał sobie, jak jego rodzice lżyli się i opluwali, nie
zwracając uwagi na syna, który był zmuszony wysłuchiwać
niekończących się złośliwości i awantur. To wtedy, jeszcze jako
niemal dziecko, przyrzekł sobie, że nigdy się nie ożeni.
Nierozsądnie sprzeniewierzył się tej obietnicy, postąpił głupio i w
efekcie nie z własnej woli wszedł do rodziny, która najchętniej
widziałaby go w grobie.
Niespodziewanie podszedł do niego Cristo Wellingham i, co
Taylen odnotował ze zdziwieniem, poczęstował go cygarem. Gest
był wyrazem uprzejmości, ale w głosie Crista zabrzmiała groźna
nuta, gdy powiedział:
– Jeżeli teraz dasz nogę, to nie dostaniesz ani pensa.
Następnie podał Taylenowi ogień i odczekał, aż on kilka razy
się zaciągnie. Biały, wijący się dym, uniósł się do sufitu i zniknął,
a książę pożałował, że nie może w ten sposób się ulotnić. Na
moment zamknął oczy i oparł się plecami o ścianę, delektując się
cygarem.
– Niecierpliwie czekam, aż wasza siostra opamięta się i
wycofa oskarżenie niemające nic wspólnego z prawdą – odparł,
porzucając demonstrowaną wcześniej obojętność i nie kryjąc
goryczy. Wolałby nie ujawniać emocji, ale ten dzień kosztował go
wiele nerwów, a poza tym miał dość udawania.
– Zapewne wówczas będziesz trwonił resztki fortuny,
przesiadując w jakiejś nędznej spelunce i wspominając zło
wyrządzone niewinnej dziewczynie.
Ta wizja nieco rozbawiła Alderwortha.
– A ty przed ślubem nie uszczknąłeś wdzięków przyszłej
żony?- zapytał, i odnotowując cień, który przemknął przez twarz
Crista, ciągnął: – Pocałowałem waszą siostrę, po czym z własnej
woli zadbałem o jej bezpieczeństwo, odwożąc ją do domu. Nie
zaaranżowałem wypadku powozu, zresztą sam odniosłem liczne
obrażenia. Jeżeli ona się upiera, że było inaczej, to kłamie.
– Ktoś o tak zrujnowanej reputacji jak twoja nie powinien się
dziwić, że nikt nie wierzy w ani jedno jego słowo.
– Pozwolę sobie, wobec tego, na jeszcze jedno pytanie.
Chciałbym się dowiedzieć, z czego będzie żyła wasza siostra po
moim wyjeździe.
– Po co ci ta wiedza? Dałeś nam przecież jasno do
zrozumienia, że kwota, którą od nas otrzymałeś, nie obejmie
utrzymania Lucindy. Zatem z tego źródła nie wydusisz ani pensa
więcej.
– Mam rozumieć, że będziecie zawsze dbali o jej
zabezpieczenie? – zapytał trochę wbrew własnej woli, liczył
jednak na to, że zanim wyjedzie, uda mu się wymóc na nich
jeszcze jedną obietnicę.
– Możesz być pewien, że solidniej niż ty – odrzekł Cristo
Wellingham, wyraźnie zdziwiony nagłą troską szwagra o żonę.
Taylen postanowił kuć żelazo, póki gorące.
– Jeżeli będę pisał, oddacie jej moje listy?
– Tak – zabrzmiała niechętna, ale wiarygodna odpowiedź.
Odprowadzając wzrokiem Crista, książę podziękował mu w
duchu za ten cień nadziei na dalsze kontakty z Lucindą.
Lucinda z trudem ukrywała znużenie i zniecierpliwienie
rozgrywającą się na jej oczach tragikomedią. Bodaj najgorsze było
to, że uśmiechano się do niej i składano jej życzenia szczerze, z
niekłamanym przejęciem, jakby chodziło o pobłogosławione przez
Boga, szczęśliwe małżeństwo dwojga kochających się ludzi, jakby
początek temu związkowi nie dał gwałt, chęć uniknięcia
kompromitacji i lęk przed skandalem.
Zachowanie Alderwortha, stojącego przy niej przez ostatnie
dwadzieścia minut, napawało ją zdumieniem. Sposób, w jaki
zwracał się do gości, zadawał kłam uprzednim deklaracjom, że nie
interesuje go akceptacja towarzystwa. Może w końcu zrozumiał,
zastanawiała się Lucinda, że dobrze odegrany spektakl zapewni
mu zrealizowanie umowy, a co za tym idzie wolność. Gdy
niechcący otarł się ramieniem o jej ramię, zrobiło jej się gorąco.
Zaskoczona nieznanym wcześniej doznaniem, pożałowała, że nie
potrafiła przypomnieć sobie tego, co owej pamiętnej nocy
wydarzyło się w jego pokoju i w łóżku. Gnębiła ją myśl, że umyka
jej coś ważnego.
– Czym się martwisz? – zwrócił się do niej Alderworth,
wykorzystując lukę w kolejce gratulujących im weselników.
– Zastanawiałam się, dlaczego pomimo twojej złej sławy
ludzie skłonni są dać ci drugą szansę.
– Może dlatego, że stoi przy mnie przedstawicielka zacnej i
poważanej rodziny Wellinghamów, która była gotowa złączyć swój
los z moim.
– Nie, to coś więcej. Ludzie okazują ci szacunek, a mnie
bardzo ciekawi, co ich do tego skłania.
– Szacunek? Nie, raczej zachowują wobec mnie czujność –
odparł Taylan.
Uśmiechnął się do Lucindy, a w jego zielonych oczach
zamigotały ciepłe złote błyski. Ze swoją nienaganną sylwetką,
rzeźbionymi rysami twarzy i krótkimi ciemnymi włosami nie miał
sobie równych. Jej bracia byli przystojni, ale nie umywali się do
księcia.
– Z uśmiechem, którego nie szczędziłaś składającym nam
gratulacje z okazji ślubu, jest ci znacznie bardziej do twarzy niż z
posępną miną – zauważył.
– Ostatnio nie miałam zbyt wielu powodów do radości.
– Bardzo mi przykro z tego powodu.
– Czyżby? – Lucinda nie zdołała się powstrzymać od tego
pytania, chociaż wokół kręcili się goście weselni.
Taylen rozejrzał się, chcąc sprawdzić, czy ktoś jest w
pobliżu, i dopiero wtedy zdobył się na wyznanie:
– Całe dzieciństwo przeżyłem w kłamstwie, ale stanowczo
nie chcę kontynuować tego żałosnego stanu w dorosłym życiu.
Całkowicie wystarczy mi to, czego dawniej zaznałem.
Najwyraźniej obstajesz przy nieprawdziwej wersji wydarzeń –
twoja wola i kobiecy przywilej. Jednak nie potrafię tego zrozumieć
– dodał z gniewem.
Znów, jak tydzień wcześniej przy rodzinnym śniadaniu,
niesprawna pamięć podsunęła jej wyrwane z kontekstu urywki
wspomnień z nocy spędzonej w wiejskiej posiadłości Alderwortha:
nagi książę, czerwone wino, pocałunek, drzwi zamknięte na klucz.
– Londyn to istne siedlisko plotek, a książę swoim
postępowaniem doprowadził do tego, że moja reputacja zawisła na
włosku.
– Tyle że na darmo.
– Na darmo?! – wykrztusiła pobladła z oburzenia Lucinda. –
Książę to najgorszego autoramentu nikczemnik, a ja do końca
życia nie przestanę żałować, że los zetknął nas ze sobą.
– Szkoda, że nie wykorzystałaś w pełni naszego wspólnego
wieczoru – zauważył z ironią Taylen. – Może wtedy odkryłabyś
uroki nieskrępowanej niczym zmysłowości. Czy nie lepiej byłoby
zabawić się tamtej nocy, ucząc się wszystkiego, co trzeba, na temat
sztuki miłości? Owszem, później mogłabyś tego żałować, a
tymczasem pokutujesz za coś, czego nie uczyniłaś. Po co?
Wstrząśnięta, Lucinda odeszła pospiesznie do męża, nie
zaprzątając sobie głowy tym, czy ktoś zwrócił uwagę na jej
zachowanie. Jak on śmiał zarzucać jej, że nie okazała miłosnego
zapału? Na domiar złego ona nie może sobie przypomnieć
dokładnego przebiegu wydarzeń tamtej nocy! Krew uderzyła jej do
głowy i zaczęła ze zdenerwowania utykać.
– Dobrze się czujesz? – Emeralda odciągnęła ją na bok,
zanim Lucinda opuściła salon.
– Nawet bardzo. – To niepojęte, pomyślała, ale nawet
ukochanej szwagierce nie potrafię się na niego poskarżyć.
– Alderworth wyjedzie z końcem tego tygodnia i nigdy
więcej go nie zobaczysz.
Lucindę uderzyła absurdalność tego stwierdzenia – przecież
Emeralda mówiła o jej mężu. Jednocześnie ogarnął ją niepokój o
własną przyszłość. Czy będąc w sytuacji porzuconej żony, zostanie
skazana na dozgonną samotność i bezdzietność? Na wykluczenie z
grona kobiet spełnionych, zadowolonych ze swojego losu? Czy
towarzystwo zepchnie ją na margines i dołączy do grona
skwaszonych starych panien, które nie zaznały miłości?
Nękający ją przez cały dzień ból głowy przerodził się w ostrą
migrenę, której towarzyszyły kłopoty ze wzrokiem. Od czasu
wypadku przydarzało jej się to bardzo często. Widząc, co się
dzieje, Emeralda wzięła ją za rękę i zaprowadziła po znajomych
schodach na piętro, do jej dawnego pokoju, z którego Lucinda
korzystała w dzieciństwie i który uważała za swój azyl.
Na górze bratowa pomogła jej się rozebrać i rozczesać włosy.
Sięgały do pasa, a od ich ciężaru skronie zaczęły jej mocniej
pulsować bólem.
– Ślub jedynie pogorszył całą sytuację – stwierdziła Lucinda,
podnosząc rękę do pękającej z bólu głowy.
Na palcu zalśnił pierścionek od Alderwortha – pojedynczy
rubin osadzony w białym złocie. Musiała przyznać, że książę miał
znakomity gust.
– Początkowo była zagrożona tylko moja reputacja, obecnie
całe przyszłe życie legło w gruzach. Co mnie czeka? Samotność i
jałowość?
– Kiedy znów będziesz mogła robić to, co kochasz, świat
zacznie ci się jawić w jaśniejszych barwach.
– W jakim charakterze wystąpię? Jako porzucona żona
skazana na wieczne siedzenie w kącie i czekanie na męża, który
odszedł? A może stara panna?
– Chcesz powiedzieć, że wolałabyś, aby Alderworth nie
wyjechał? – W głosie Emeraldy zabrzmiały ostre nuty.
– Nie – odparła zdecydowanie Lucinda.
Dobrze zapamiętała zjadliwe uwagi Taylena na temat tego,
do czego, jego zdaniem, między nimi nie doszło. Przypomniała
sobie także, jak zareagowała, gdy przypadkiem zetknęły się ich
ramiona. Mąż widział w niej istotę godną politowania,
podporządkowaną rodzinie i konwenansom dziewczynę o
purytańskich poglądach, która nie potrafi zrozumieć jego mrocznej
natury. Zniszczyliby siebie nawzajem, o tym była przekonana.
Postanowiła o tym nie myśleć. Chciała tylko wsunąć się pod
kołdrę, złożyć bolącą głowę na poduszce i zapaść w sen, byle dalej
od rzeczywistości. Została żoną mężczyzny, który ani razu nie
zdołał zwrócić się do niej miło podczas tego koszmarnego dnia ich
ślubu i wesela. Żałosna panna młoda – oto kim się stała.
– Lucinda leży w łóżku z migreną i nie zejdzie dziś na
kolację. Jest tobą głęboko rozczarowana, delikatnie rzecz ujmując.
– Te słowa Asher Wellingham skierował do Alderwortha.
Podszedł do niego, trzymając w dłoni szklaneczkę brandy,
ale nie poczęstował go alkoholem. Milczący Taris Wellingham stał
przy oknie w drugim końcu biblioteki. Cristo również się nie
odzywał, natomiast demonstrował ponurą minę.
– Dostaniesz pokój do swojej dyspozycji, Alderworth, aby
wykluczyć nikomu niepotrzebne plotki. Jutro wieczorem
wybierzesz się z Lucindą na bal do Parkinsonów. Ja też tam będę,
aby się przekonać, czy dobrze odgrywasz rolę zakochanego męża.
– Odegramy kolejne przedstawienie. Jakie są wasze plany na
przyszłość, zważywszy na prawny status naszego związku?
Zazwyczaj małżeństwo zawiera się na całe życie, a mój wyjazd
niczego nie zmieni.
– Ale śmierć tak – rzucił beznamiętnym tonem Asher,
wpatrując się w twarz Alderwortha.
– Grozisz mi? – zapytał Taylen.
– Jestem głową rodziny, która stara się nadać sens
perfidnemu uczynkowi.
– Perfidnemu uczynkowi? – powtórzył Taylen. – Jak wiele
razy mówiłem, tylko raz pocałowałem waszą siostrę, po czym
kazałem podstawić powóz, aby w trosce o jej bezpieczeństwo
osobiście odwieźć ją do domu. Dotarcie na miejsce uniemożliwił
nam nieszczęśliwy wypadek. Gdzie tu perfidia?
– Wierzę w relację Lucindy – oznajmił Asher.
– Tę o gwałcie i zrujnowanej reputacji? – Taylen nie mógł się
powstrzymać od ironii.
– Jeżeli dotrą do mnie informacje, że rozpowszechniasz
swoją wersję wydarzeń, to londyńska socjeta dowie się, że
zażądałeś od nas pieniędzy, przy czym nie wziąłeś pod uwagę
zapewnienia żonie środków do życia. To się nazywa szantaż,
prawda?
– Wprawdzie pozbędziecie się mnie z Londynu, ale Lucinda
– ani wdowa, ani panna – zostanie skazana na życie zakonnicy –
zauważył Taylen.
– Lepsza zakonnica niż ladacznica, jaką z niej zrobiłeś.
– Lepsza niż kłamczucha wymyślająca bajeczki tylko po to,
żeby mnie usidlić? – Alderworth miał dosyć traktowania całej
sprawy w białych rękawiczkach.
Asherowi z gniewu pociemniały oczy.
– Gdyby nie wypadek, nie pojawiłbyś się w życiu naszej
rodziny. W taki sam sposób możesz teraz z niego zniknąć.
– Czy to kolejna groźba?
Taylen odwrócił się od Ashera. Miał serdecznie dosyć
migren, ostrzeżeń i kłamstw. Przecież to noc poślubna, pewnie
jedyna, zważywszy na warunki żałosnej ugody, a on zamiast
spędzać ją z żoną, pozwala jej bratu się straszyć. Na myśl o tym
ogarnęło go przygnębienie. Zrozumiał, że nie skłoni
Wellinghamów do ustępstw, skoro każdemu padającemu słowu
towarzyszą nieufność i złość. Lepiej będzie poczekać do jutra i
poważnie rozmówić się z Lucindą, co już wcześniej powinien
uczynić.
– Wracam do własnego domu, a wy nie możecie mnie tu
zatrzymać, chyba że ogłuszylibyście mnie i związali. Wrócę jutro
po południu, mając nadzieję, że wasza siostra poczuje się na tyle
dobrze, by odbyć sensowną i szczerą rozmowę. Przypilnuj, żeby tu
była – zwrócił się do Ashera.
Gdy drzwi zamknęły się za Alderworthem, Taris podszedł do
brata.
– Muszę przyznać, że daje mi do myślenia przekonanie, z
jakim ten człowiek obstaje przy swojej wersji wydarzeń.
– Jak to? – zdziwił się Asher.
– On wydaje się naprawdę wierzyć w to, że jest niewinny.
– Wina skazańca nie zawsze jest oczywista – orzekł Asher.
Taris dopił brandy i zmienił temat:
– Emeralda mówi, że Lucy nie chce go więcej widzieć.
– To komplikuje sytuację, zważywszy na to, że dopiero co
wzięli ślub, a on miał przez tydzień oficjalnie występować jako jej
mąż.
– Moglibyśmy wyjechać z Londynu o świcie i udać się tam,
gdzie nie będzie mógł nas znaleźć – zaproponował Taris. – Moim
zdaniem, obie strony potrzebują czasu, aby wszechstronnie
przemyśleć to, co się wydarzyło, i znaleźć jakieś wyjście. Wątpię,
aby Alderworth podniósł raban, wiedząc, że w każdej chwili
możemy cofnąć obiecaną rekompensatę finansową.
Bracia zaczęli rozważać różne możliwości. Ogień buzujący
w kominku malował cienie na suficie. Zrywając całkowicie
stosunki z księciem, zyskaliby pewność, że Lucinda jest
bezpieczna, jak również czas potrzebny na znalezienie dobrego
wyjścia z tego ambarasu. Mocna brandy, wypita po ciężkim dniu,
sprawiła, że ich najlepsze intencje wydawały się bardziej
przekonujące, a mniej arbitralne.
– Czy popełniliśmy błąd, nalegając na ślub? – Głos Ashera
zabrzmiał ponuro. Ilość wypitego trunku i targające nim sprzeczne
emocje pozbawiły go zwykłej pewności siebie.
Taris zaklął szpetnie i stwierdził:
– Za późno na wątpliwości. Zrobiliśmy, co w naszej mocy,
aby chronić Lucindę przed kompromitacją i wykluczeniem z
towarzystwa. Najwyższa pora, aby nasza siostra wreszcie
zrozumiała konsekwencje własnych błędów.
– Jedną z nich może być samotność – zauważył Cristo.
– Owszem, ale lepsza niż związek z mężczyzną, którego
nienawidzi. Jeżeli dobrze to rozegramy, to zgodnie z naszym
planem, Alderworth zniknie, a ona będzie mogła zacząć nowe
życie. Dziwaczne małżeństwa nie są niczym nowym w naszym
środowisku, a przy dobrej organizacji można to tak urządzić tak,
żeby umiarkowanie zadawalały obie strony. Lucinda odzyska
dobre imię i swobodę, a Alderworth pieniądze.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Lucinda poczuła, jak czyjeś ręce potrząsają nią energicznie i
bezlitośnie, nie pozwalając spać.
– Obudź się, musimy się zbierać – rozpoznała głos Emeraldy.
– Asher chce o świcie opuścić Londyn.
Niechętnie uniosła powieki i kątem oka zerknęła na stojący
na nocnym stoliku zegar. Wskazywał bardzo wczesną godzinę.
Nawet ptaki nie zaczęły jeszcze śpiewać. Skąd ten pośpiech?
– Alderworth odwołał obietnicę i nie zamierza wyjechać.
Przypuszczamy, że zmienił zdanie, bo planuje zabrać cię do swojej
posiadłości.
Te słowa zaalarmowały Lucindę. Usiadła i odrzuciła kołdrę;
posiniaczone nogi odcinały się wyraźnie od białego prześcieradła.
– Czy tego się po mnie spodziewa?
– Podejrzewamy, że chce cię wywieźć do Alderworth i tam
zatrzymać.
– W roli więźnia?! – przeraziła się Lucinda.
– Oczywiście, że nie, ale byłoby wskazane upewnić się, że on
dobrze zrozumiał, czego ty pragniesz.
– Między nami nie dojdzie do niczego – stwierdziła
kategorycznie Lucinda.
Mimowolnie spojrzała na suknię ślubną, wiszącą na drzwiach
garderoby. Wstała z łóżka i wrzuciła ją do środka, wraz z
koronkowym welonem. Gdy dotrwa do starości, a wnuki braci
zaczną wypytywać o jej życie, wyzna im, że najgorsza była chwila
tuż po ślubie. Wówczas ujrzała swoje odbicie w lustrze i boleśnie
uświadomiła sobie, że oto zniweczyła szansę na szczęście, a
drugiej od losu nie dostanie.
– Każę gospodyni pozbyć się tej sukni, żebyś nie musiała jej
oglądać i się denerwować – oznajmiła stanowczo Emeralda, kojąco
gładząc ramię Lucindy. – Razem przejdziemy przez to wszystko,
jak należy w zżytej rodzinie. Twoi bracia znajdą sposób na
ułatwienie ci życia.
– Rozwód nie jest ani łatwą, ani prostą procedurą.
– Unieważnienie małżeństwa? Może to byłoby jakieś wyjście
– zasugerowała Emeralda.
– Na to już chyba za późno, zważywszy na moje
wspomnienia z nocy spędzonej w sypialni Alderwortha, a także
krążące plotki. Trzeba było jednak nie doprowadzać do ślubu.
– Z każdej skomplikowanej sytuacji jest wyjście, i tym razem
nie może być inaczej. Potrzebujemy czasu, aby z dala Londynu i
stołecznej socjety jeszcze raz rozważyć rozmaite możliwości.
– A jeżeli Alderworth znajdzie mnie w Falder House i zażąda
powrotu?
Lucinda zrozumiała, że przedłużające się milczenie bratowej
mogło znaczyć tylko jedno: że nie wyjawiła jej wszystkiego.
– Nie jedziemy do Falder? – zapytała.
– Nie. Najpierw do Beaconsfield, a potem do majątku na
południowym wybrzeżu. Żyłabyś tam sobie w spokoju, mając
wyznaczoną pensję.
– Z dala od księcia Alderworth?
– To groźny przeciwnik, więc lepiej was rozdzielić. Obawiam
się, że człowiek jego pokroju mógłby się domagać praw
małżeńskich.
Lucinda zbladła, gdy dotarł do niej sens tych słów. Czy
Rozpustny Książę będzie chciał wziąć ją znowu do łóżka? A jeżeli
już jest w ciąży? Jak zmienia to postać rzeczy?
– Nie chcę go widzieć – oświadczyła kategorycznie. – Asher
ma rację. Potrzebny mi dystans i spokój, abym mogła zebrać myśli
i głęboko zastanowić się nad własnym losem.
W gabinecie Taylen usiadł w fotelu i przez odsłonięte okno
zapatrzył się na nocne niebo. Sierp księżyca próbował przebić się
przez skłębione ołowiane chmury. Lucinda wraz z najbliższymi
opuściła o świcie Londyn, ale nie pojechała do Falder, najbliższej
wiejskiej posiadłości Wellinghamów. Wiadomość tę uzyskał od
stajennego, który nie miał pojęcia, dokąd skierowała się rodzina
jego pryncypała. Żona zostawiła list, którego słowa zapadły mu
głęboko w pamięć.
Mam nadzieję, że da mi Pan kilka tygodni, abym mogła
odzyskać siły po wypadku i rozważyć spokojnie całą sytuację.
Proszę za mną nie jechać, bo i tak Pana nie przyjmę. Jeżeli będzie
Pan chciał się ze mną skontaktować, Cristo przekaże mi Pańską
wiadomość, a ja odpowiem, jeśli uznam to za stosowne.
Utrzymany w oficjalnym tonie list był podpisany panieńskim
nazwiskiem Lucindy.
Książę jednym haustem opróżnił szklaneczkę napełnioną
brandy. Spokojna noc przytłoczyła go swoim brzemieniem. Na
blacie biurka leżała ciężka sakiewka od Wellinghamów, mająca mu
umożliwić start w nowe życie, gdzieś z dala od Anglii. Kusiła go
Ameryka, a także Indie Wschodnie. W kraju nieustannie zmagał
się z długami, jakie pozostawił mu ojciec, a choć każdy zarobiony
funt przeznaczał na spłaty, wciąż był winien dwa razy więcej, niż
oddał. Jeżeli należności będą rosły w tym tempie, to nie ulega
wątpliwości, że w ciągu kilku lat straci wszystko: Alderworth, jego
rodzinne gniazdo wraz z otaczającą go ziemią, a także londyńską
rezydencję.
Miał do wyboru zostać w kraju i walczyć z zamożnymi
Wellinghamami o żonę, która nie chce go widzieć, albo ustąpić,
wyjechać i skorzystać z szansy na nowe życie. Do tej pory nie
wyprawiał się w dalsze podróże, ponieważ zmagał się z długami i
zarządzaniem rodowymi włościami. Przyszło mu na myśl, że
gdyby przeznaczył połowę pieniędzy, które otrzymał od
Wellinghamów, na doraźne przynajmniej uratowanie Alderworth,
może z czasem pojawiłyby się inne możliwości.
Nagle przypomniały mu się jasnoniebieskie oczy Lucindy i
ich gniewne spojrzenie. Nie chciała jego nazwiska ani tytułu, a on
był już tak zmęczony, że nie miał ochoty na dalsze zabiegi i spory.
Rodzicom życie upłynęło na zajadłych kłótniach, lecz on nie
zamierzał pójść w ich ślady. Wystarczająco cierpiał z tego powodu
w dzieciństwie i wczesnej młodości. Tak, pomyślał, o wiele lepiej
będzie powitać z radością odmianę i zgodnie z umową zniknąć. W
tym momencie jego wzrok padł na ślubną obrączkę. Wsuwając mu
ją na palec, żona przysięgała przed ołtarzem, że nie opuści go aż
do śmierci. Gwałtownie ściągnął obrączkę i wrzucił ją do szuflady
biurka. Małżeństwo zwarte pod przymusem, które zaczęło się od
kłamstwa, zdecydowanie nie rokowało pomyślnie. Dlatego
pojedzie tam, gdzie nie przywiązuje się wagi do manier i
konwenansów, i będzie naprawdę wolny.
Podróż na południe była nużąca i długa, a gdy wreszcie wiatr
od morza zakołysał powozem, Lucinda pomyślała, że odtąd jej
życie może przypominać tę ciągnącą się jazdę w nieznane. Nie
mogła odwrócić biegu rzeczy i cofnąć się do punktu, który dał
początek temu zamieszaniu, a strach przed spotkaniem z Taylenem
Ellesmere’em jeszcze długo będzie ją trzymał z dala od Londynu.
Emeralda i Asher wyglądali na równie zmęczonych jak ona, co
uwidoczniło się na ich wymizerowanych i zasępionych twarzach.
Jedynym pocieszeniem było to, że tego ranka przekonała się, że
nie jest w ciąży i nie będzie związana dzieckiem z kimś takim jak
Alderworth. Uczucie ulgi zmąciła smutna myśl, że może nigdy nie
zostanie matką.
– Powietrze jest tu znacznie lepsze niż w Londynie. –
Emeralda przerwała krępujące milczenie.
Lucinda skinęła głową i spróbowała się uśmiechnąć, choć
wątpiła, by jej brat dał się nabrać na tę wymuszoną wesołość.
Asher przelotnie zerknął przez okno powozu na niebo, po czym
stwierdził pocieszającym tonem:
– Za miesiąc będziesz mogła wrócić do Falder House.
Zatrudnimy strażników, którzy dopilnują, aby Alderworth się do
ciebie nie zbliżył. Będzie ci łatwiej, bo znajdziesz się w znajomym
otoczeniu. Obawiam się jednak, że Londyn może okazać się dla
ciebie nieosiągalny przez dłuższy czas. Wiesz, jak ludzie są żądni
skandalów.
Lucinda ponownie skinęła głową, choć wzbierał w niej
gniew. Ileż dałaby, by móc cofnąć czas. Dlaczego pozwoliła się
namówić na wyprawę do wiejskiej siedziby księcia powszechnie
cieszącego się fatalną opinią? Wszystko, do czego doszło później,
było następstwem jednej nierozważnej decyzji.
– Wizyta w Alderworth była szczytem głupoty – przyznała.
Brat spojrzał na nią ze współczuciem, co sprawiło, że omal
się nie rozpłakała.
– Kazałem obserwować księcia, tak więc jakiekolwiek
niepokojące ruchy z jego strony zostaną w porę zauważone. Liczę
na to, że będzie miał na tyle rozumu, by się zaszyć w rodzinnym
majątku i nosa poza posiadłość nie wytykać.
– Myślisz, że zostanie w Anglii? – spytała Lucinda.
Nie uszło jej uwagi spojrzenie, jakie Emeralda posłała
Asherowi. Czyżby bracia już wsadzili siłą Taylena Ellesmere’a na
statek, polecając przewoźnikowi, aby wysadził go na zamorskim
brzegu, jak najdalej od Anglii?
– Jeżeli zrobiliście mu coś… – Urwała, dziwiąc się samej
sobie.
Skąd ta troska o los niechcianego męża? Powinna się raczej
cieszyć, że raz na zawsze zniknie z jej życia.
– Jest wolnym człowiekiem – odparł Asher. – Może
pojechać, gdzie tylko zechce. W tej kwestii nie wywieraliśmy na
niego żadnych nacisków.
Lucindę nagle olśniło.
– Zatem zapłaciliście mu? Przekupiliście go, żeby wyjechał?
Brat skinął głową, a ona poczuła się do głębi upokorzona i
przysięgła sobie w duchu, że nigdy więcej nie pozwoli się zranić
żadnemu mężczyźnie.
Taylen obserwował niknące we mgle brzegi Anglii. W uszach
dźwięczały mu krzyki mew. Gdy wiatr zadął w żagle i statek
skręcił na wschód, ogarnęło go podekscytowanie. Zaczerpnął tchu
i z bijącym sercem uniósł wzrok ku niebu. Nareszcie jest wolny!
Po raz pierwszy w życiu nie zależał od krewnych, których niewiele
obchodził, nie uginał się pod ciężarem długów odziedziczonych po
samolubnym ojcu i wyrwał się ze środowiska, które go nie
akceptowało. Oto nieoczekiwanie zarysowały się przed nim nowe
perspektywy. Znajdzie miejsce, gdzie nikt go nie zna, i rozpocznie
od nowa, bez bagażu przeszłości. Wystawił twarz na morską bryzę
i tak kurczowo chwycił poręcz, jakby od tego zależało jego życie.
– Niech pan strzeli sobie kielicha. Nie zaszkodzi – odezwał
się stojący obok wysoki, rudowłosy mężczyzna. Postawiony
kołnierz chronił od wiatru jego twarz. – Dokąd się pan wybiera?
– Tam, gdzie można dobrze zarobić – odparł Taylen.
W tym momencie w jego głowie zakiełkował pewien plan.
Zdobędzie duże pieniądze, wróci do Anglii i skieruje życie na
nowe tory. Mimowolnie zerknął na palec, z którego znikła
obrączka.
Tymczasem nieznajomy mówił dalej:
– Ja wybieram się do północnej Georgii. Podobno są tam
bogate złoża złota. Dałem sobie dwa lata na ich znalezienie, a moja
żona Elizabeth, która została w Anglii, już odlicza dni do mojego
przyjazdu.
– Zatem ma pan doświadczenie w wydobywaniu złota? –
Świeży pomysł Taylena zaczął nabierać realnych kształtów.
Mężczyzna skinął głową.
– Trudno mi utrzymać rodzinną posiadłość z uprawy ziemi,
muszę więc poszukać źródła dodatkowych dochodów. Przydałby
mi się zaufany wspólnik. Na początek trzeba zainwestować jedynie
w narzędzia. Poszukiwanie żył złota wymaga ciężkiej pracy sporo
wytrwałości. Nie zaszkodzi też poczucie humoru.
Krzyk mewy kazał im spojrzeć w górę. Kołowała wolno z
rozpostartymi skrzydłami, aby wylądować na czubku masztu.
Pasażerka na gapę? A może tylko znużona podróżniczka? –
zastanawiał się Taylen i naszła go refleksja, że oto los podpowiada
mu, jaką drogę w życiu wybrać. Wyciągnął rękę i mocno uścisnął
dłoń nieznajomego.
– Taylen Ellesmere – przedstawił się, rozmyślnie nie
wymieniając tytułu.
Dziś staje się innym człowiekiem, niezwiązanym z
opuszczaną Anglią, który niniejszym otworzył nowy rozdział w
życiu.
– Lance Montcrieff z Ridings Hall w Devon – odparł świeżo
pozyskany wspólnik Alderwortha.
Wolnym krokiem Lucinda szła wzdłuż skalistego brzegu w
Foulness Point i obserwowała docierające do plaży fale.
Regularnie powtarzające się przypływy i odpływy zmywały z lądu
pozostałości z poprzedniego dnia i przenosiły je na inny brzeg, ale
odmienione i przeznaczone do innych celów.
Niestety, jej sytuacja nie przypominała owych wędrówek.
Falder i jego otoczenie były wprawdzie piękne, ale nic się tu nie
zmieniało. Ona, rzucona przez los na wiejskie odludzie, po dwóch
latach nadal walczyła o własną tożsamość. Odzyskała siły
fizyczne, ale okoliczności wypadku i poprzedzających go godzin
nadal częściowo tkwiły w niepamięci. Czasami dokuczał jej ból
głowy, a w chwilach zmęczenia gorzej widziała, znikło jednak
wewnętrzne znużenie.
Coraz częściej zastanawiała się, gdzie może teraz przebywać
Alderworth. Mniej więcej rok temu Cristo przekazał jej list, który
otworzyła drżącymi palcami. Opis miasteczka w górzystym rejonie
północnej Georgii był interesujący, lecz pozostawił po sobie
niedosyt. Taylen nie napisał ani słowa o swoich uczuciach czy
zamiarach lub nowych znajomościach. List, długi na pół strony i
ograniczający się do faktów, mógł być zaadresowany do każdego.
Podpisał go Tay Ellesmere, nie dodając tytułu i zdrabniając własne
imię. Od tamtej pory powtórzyła je w myślach co najmniej tysiąc
razy, gardząc sobą za tę słabość.
Nieoczekiwanie właśnie tu, na smaganym wiatrem urwisku,
spoglądając na ocean, zapragnęła, by wrócił do Anglii i do niej.
Coraz trudniej przychodziło jej znosić sytuację, w jakiej tkwiła
jako ni to mężatka, ni wdowa, bez szansy na poprawę losu.
W swoim czasie Asher poinformował ją, że Alderworth
wypłynął wczesnym rankiem z portu St. Katherine’s Dock do
Ameryki, by tam wieść nowe życie bez obciążających i
niepożądanych zaszłości, wiążących go z Anglią. Niechcący
podsłuchała rozmowę Tarisa z Asherem i dowiedziała się, że
zapłacili księciu, aby jednak opuścił Londyn bez prawa powrotu. Z
głosów braci przebijała ulga, że Alderworth zniknął. Czasami
ogarniała ją nienawiść do Taylena Ellesmere’a za to, co jej uczynił,
ale wówczas nachodziła ją refleksja, że ona też popełniła poważny
błąd.
Z niewesołych rozmyślań wyrwał ją męski głos. Zmierzał w
jej stronę lord Edmund Coleridge, przyjaciel Crista.
– Pani brat powiedział mi, że tu panią zastanę – wyjaśnił,
podchodząc bliżej. – Mówił też, abym dzisiejszego wieczoru
poprosił panią o jeden taniec.
– Na urodzinach Florencji?
Cała rodzina szykowała się na tę okazję, odkąd zapadła
decyzja o wydaniu przyjęcia dla najstarszej córeczki Crista i
Eleanor.
– Siedem to ważna liczba. Florencja zapytała ojca, czy może
zaprosić do pomocy Brama Crowleya – powiedział Coleridge.
– Dziecięca miłość.
Lucinda uśmiechnęła się, kręcąc głową. Posiadłości rodziców
Bramptona Crowleya sąsiadowały z włościami Crista i Ashera, a
rodzina była bardzo zamożna, choć bez szlacheckiego tytułu.
Florencja polubiła chłopca, a on dokładał starań, aby wywabić
zalęknioną, wycofaną dziewczynkę, z jej skorupy.
– Mam nadzieję, że zarezerwuje pani dla mnie walca.
Pragnąłbym poznać panią lepiej.
– Jestem mężatką, milordzie. Nic pan nie zyska, kierując ku
mnie zainteresowanie.
Dźwięczny śmiech Coleridge’a sprawił, że Lucinda
odetchnęła z ulgą.
– Cristo uprzedził mnie, że jest pani prostolinijna, i nie mam
powodu mu nie wierzyć. Mam propozycję – walc w zamian za
możliwość ujeżdżania jutro moich siwków na torze w Falder.
– Takiej prośbie trudno odmówić. Czy Cristo mówił panu też,
że kocham konie?
– Owszem. Doradził także, żebym pochwalił się
umiejętnościami łuczniczymi. To tylko taniec i zarazem szansa na
przyjaźń. Bardzo proszę – dodał i ujął dłoń Lucindy.
Po raz pierwszy od dwóch lat pozwoliła, by mężczyzna
trzymał jej dłoń dłużej niż krótką chwilę. Ten dotyk nie był
niemiły. Edmund Coleridge, z rozwiewanymi przez wiatr jasnymi
włosami i ciemnymi marzycielskimi oczami, miał dużo wdzięku.
Słyszała o jego powodzeniu wśród dam i teraz zrozumiała tego
przyczyny. Nie pachniał jednak dymem drzewnym i cytrusem, a
jego oczy nie były koloru zmoczonego deszczem listowia.
Zabrakło jej w nich także iskierki pożądania, która mogłaby na
nowo rozbudzić jej zmysły.
Tego wieczoru Lucinda miała na sobie nową suknię z
czerwonego jedwabiu, ozdobioną przy dekolcie i u spodu złotą
lamówką. Kombinacja taka mogła okazać się pretensjonalna, ale
krawcowa jedynie uwypukliła połyskliwość jedwabiu za pomocą
obszycia.
– Pięknie dziś wyglądasz – pochwaliła Emeralda, która
pierwsza zobaczyła schodzącą na parter Lucindę.
Rzeczywiście, rzut oka na odbicie w ogromnym lustrze
potwierdził opinię bratowej. Ulotniło się gnębiące ją od dawna
przygnębienie, do którego niemal zdążyła przywyknąć, i nagle
poczuła się podniesiona na duchu. Mogła to być zasługa pięknej
sukni lub nowej fryzury, którą ułożyła pokojówka. Niewykluczone,
że ucieszyła mnie rodzinna uroczystość i podekscytowane twarze
Florencji, Crista i Eleanor, doszła do wniosku Lucinda.
Kolejny komplement, wypowiedziany kwiecistym stylem,
usłyszała z ust Edmunda Coleridge’a:
– Pani włosy porównałbym do promieni słońca lub księżyca
albo do lśniących kropli wodospadu, rozpryskujących się o
skały…
– Och, proszę, nie, milordzie – przerwała mu ze śmiechem.
Miał ciepłą rękę i przyjemnie gładką skórę. Włosy skropione
indyjskim olejkiem ułożył starannie i było mu z tym do twarzy.
Wyglądał bardziej pociągająco, uznała, ale szybko odsunęła od
siebie tę myśl. Bezpieczeństwo – oto, czego jej potrzeba. Już raz
zaryzykowała i przyszło jej za to dużo zapłacić. Obiecała sobie
kroczyć prostą drogą i dotrzyma słowa.
– Pani bratanica pytała o panią. Myślę, że ma coś dla pani –
odezwał się Coleridge.
Jak na zawołanie pojawiła się Florencja z piękną gardenią w
ręku i oznajmiła:
– Wszyscy muszą sobie dziś przypiąć gardenię, ciociu, bo to
moje ulubione kwiaty.
Lucinda zauważyła, że koniec łodygi ze szpilką został
owinięty brązowym papierem.
– Czy to twoje dzieło, kochanie? – zapytała, wąchając kwiat.
– Moje i mamy. – Dziewczynka spojrzała na Edmunda i
zauważyła: – Pan przypiął gardenię do góry nogami.
Rozpromieniła się, gdy Coleridge przyklęknął i poprawił
kwiat.
– Czy tak jest lepiej?
– O wiele lepiej. A teraz muszę poszukać wujka Tarisa.
Pewnie się chowa przede mną, bo uważa, że kwiaty są tylko dla
dziewczynek.
Okręciła się na pięcie i oddaliła w podskokach, niosąc
koszyczek z gardeniami. Lucinda przypomniała sobie, jak po raz
pierwszy zobaczyła córeczkę Crista, i pomyślała, że w jej
zachowaniu zaszły pokrzepiające zmiany. Towarzyszący jej
mężczyzna zdawał się podzielać to zdanie, bo powiedział:
– Cristo ma wspaniałą rodzinę. Nigdy jeszcze nie wyglądał
na tak szczęśliwego.
Edmund Coleridge był miłym człowiekiem, a przy tym
wartościowym i przyzwoitym. Lucinda kątem oka dostrzegła, że
Eleanor obserwuje ich z uśmiechem. O ileż łatwiej i przyjemniej
by się jej żyło, gdyby wybrała na męża kogoś takiego jak on. Był
lubiany przez jej rodzinę, wychwalany za swą dobroć i patrzył na
nią pełnym zachwytu wzrokiem, nie kryjąc zainteresowania jej
osobą.
W ich pobliżu znalazł się kelner niosący tacę z wysokimi
kieliszkami, napełnionymi alkoholem. Lucinda sięgnęła po jeden z
nich i szybko wypiła zawartość, aby zdążyć odstawić kieliszek na
tacę, zanim kelner pójdzie dalej.
– Mój brat zna się na winach – powiedziała. – To jest pewnie
francuskie.
Wino spowodowało, że opuściło ją napięcie, nieustannie
obecne w jej życiu od czasu nieszczęsnego przyjęcia w
Alderworth. Starała się unikać wszystkiego, co mogło pozbawić ją
z trudem utrzymywanej kontroli nad sobą, jednak tego wieczoru
postanowiła zaryzykować. Gdy Edmund Coleridge wziął ją za rękę
i skierował się na parkiet, przyzwalająco skinęła głową. Melodyjny
i niespieszny walc pobudził jej zmysły.
Coleridge okazał się szczuplejszy, niż by to sugerował jego
wygląd w wieczorowym stroju, ale gdy otoczył ją ramieniem,
poczuła emanującą z niego siłę. Dawno nie dotykała w ten sposób
mężczyzny i na tę myśl poczuła przyspieszone bicie serca.
Przystanęła na chwilę, bo oczami wyobraźni ujrzała Taylena –
zielonookiego, mrocznego i ogromnie pociągającego. Zaraz jednak
uprzytomniła sobie, że nazbyt ochoczo umknął do Ameryki,
wynagrodzony sowicie przez jej braci za poniechanie obowiązków
małżeńskich, chociaż wcześniej nie miał obiekcji przed
zaproszeniem jej do swojego łóżka.
– Jeśli pani sobie życzy, to możemy przesiedzieć walca –
odezwał się Coleridge, obejmując zatroskanym spojrzeniem twarz
Lucindy.
– Nie. Mam ochotę zatańczyć.
Muzyka była piękna, a przypięta do sukni gardenia pachniała
upajająco. Wirując w walcu, pomyślała, że musi od nowa nauczyć
się śmiać, tańczyć i bez oporów dotykać mężczyzny. Spostrzegła,
jak z rogu sali Asher i Emeralda przyglądają jej się uważnie, lecz
bez niepokoju. Cieniutki jedwab halki przyjemnie chłodził skórę, a
dłoń Edmunda Coleridge’a zaciskała się coraz mocniej wokół jej
palców: dyskretnie, a zarazem zaborczo. Nie zajrzała mu w oczy,
za wcześnie, jeszcze nie czas. Nagle pożałowała, że na męskich
palcach nie ma pierścionków, a spod białego mankietu nie widać
starej blizny.
Czasami nocą, gdy wszystko wokół tonęło w ciszy i Lucinda
mogła sięgnąć do najgłębszych zakątków pamięci, powracał do
niej zapach Taylena – woń cytrusów i drzewnego dymu. Wtedy
oczami wyobraźni widziała ciemnozielone oczy i krótkie ciemne
włosy.
– Czy wybiera się pani wkrótce do Londynu? – Z zadumy
wyrwał Lucindę głos Edmunda Coleridge’a.
– Jeszcze się nie zdecydowałam. Wprawdzie bracia uważają,
że powinnam, ale…
– Zabrałbym panią na bal do Simpsonów – wpadł jej w słowo
Coleridge.
Potwierdził tym samym swoje zainteresowanie, a stan
zawieszenia, tak cieszący Lucindę, przerodził się w okres zalotów.
– Jestem mężatką, milordzie.
– Mężatką bez męża – zauważył z uśmiechem.
Dołeczki w policzkach sprawiły, że wyglądał teraz na
młodszego, niż był. Sympatyczny, przystojny mężczyzna, starający
się rozweselić kobietę, której życie poskąpiło radości. Przyjaciel
Crista, popierany przez jej wszystkich braci. Człowiek uczciwy i
przyzwoity. Pozwoliła, by mocniej przytulił ją w tańcu; jego
oddech muskał jej policzek.
– Chciałbym zobaczyć, jak się pani śmieje. – Z tymi słowami
Edmund przyciągnął ją jeszcze bliżej do siebie.
W tym momencie Lucindzie przyszło do głowy, że łatwiej
można go rozszyfrować niż skrytego i wiecznie nieufnego
Alderwortha. Gdy umilkły ostatnie takty walca, Edmund
poprowadził ją do oranżerii, sąsiadującej z salą balową. Przez
szklany sufit dostrzegła gwiazdy migoczące na pogodnym nocnym
niebie, a wokół donice pełne egzotycznych roślin. Domyśliła się,
że ją pocałuje, zanim się nachylił. Poznała to po jego spojrzeniu i
wyrazie twarzy. Gdy dotknął ustami jej warg, nie odepchnęła go,
lecz w napięciu czekała na to, co nastąpi. Chciała bowiem poczuć
tę iskrę, a nawet zawrót głowy.
Rozchyliła wargi pod naporem ust Edwarda i pozwoliła mu
na pogłębienie pocałunku. Poczuła, że jest pobudzony, i
spróbowała nie zesztywnieć, wykazując zrozumienie dla jego
stanu. Zdążyła policzyć do dziesięciu, a potem do dwudziestu,
zanim cofnął głowę. Pocałunek dobiegł końca, ale Edmund nadal
trzymał ją w objęciach, zdyszany i rozogniony. Lucindę ogarnął
bezbrzeżny smutek, bo nie potrafiła odwzajemnić ani czułości, ani
namiętności. Nic nie pozostało z nadziei na wyrwanie się z
emocjonalnego letargu. Ukradkiem otarła wargi, by zetrzeć z nich
jego smak, przy czym miękki batyst chusteczki nagle odebrała jako
szorstki.
– Dziękuję – powiedział Edmund.
To było miłe z jego strony. Spróbowała się uśmiechnąć, lecz
na myśl o tym, co straciła, ścisnęło jej się serce. Edmund Coleridge
był wymarzonym zalotnikiem, a mimo to…
– Wróćmy do sali. Chłodno tu. – Dreszcz, jaki nią nagle
wstrząsnął, pojawił się w samą porę.
– Ależ oczywiście, moja droga, że też o tym nie pomyślałem.
Jedwabna suknia może być za cienka na chłodne letnie wieczory.
Dobre maniery, uprzejmość i troskliwość – pożądane cechy,
uznała w duchu Lucinda, i zdobywszy się na uśmiech, pozwoliła,
by Edward zaprowadził ją na kolację.
– Edmund wydaje się być tobą wielce oczarowany –
zagadnął Cristo, gdy siostra podeszła do niego, uprzednio
zamieniwszy kilka słów z Beatrice-Maude. – To dobry człowiek i
od dawna pragnie cię lepiej poznać.
– Z pewnością cieszy się ogromnym powodzeniem wśród
pięknych panien na wydaniu. Maniery ma bez zarzutu i jest
sympatycznym towarzyszem.
Cristo zmarszczył brwi i zauważył:
– Banalne pochwały to zazwyczaj zły znak.
Lucinda lekko uderzyła go w ramię wachlarzem.
– Jeśli liczy na romans, to nic z tego. Nie jestem odpowiednią
kandydatką.
– Mam nadzieję, że nie. Edmundowi chodzi o coś
poważniejszego, jak sądzę. – Wziął siostrę za rękę i zaryzykował
poradę: – Jeżeli wkrótce nie rozpoczniesz normalnego życia, to
później może ci się to nie udać i pozostaniesz samotna.
– Mówisz o wielbicielach tak, jakbym była wdową – odparła
z gniewem Lucinda.
Brat nie odpowiedział na tę uwagę, tylko w milczeniu
wyprowadził ją z sali balowej. Przeszli do biblioteki, gdzie Cristo
nalał sobie hojnie brandy, po czym wetknął korek do butelki,
ponieważ Lucinda nie wyraziła ochoty na wypicie alkoholu.
– Przyszedł kolejny list – oznajmił.
– Od Alderwortha? Kiedy?
– W zeszłym tygodniu. Stempel jest z Georgii.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby mi go dać wcześniej?
– Wiedziałem, że Edmund pojawi się dziś wieczorem, a
ponieważ wcześniej prosił mnie o zgodę, aby mógł się o ciebie
starać, miałem nadzieję…
– Na co? – przerwała mu Lucinda. – Uważasz, że z pomocą
prawnych kruczków anulujecie to wszystko, co zaszło pomiędzy
mną a Alderworthem, i że znajdzie się kandydat, który was
wszystkich zadowoli? Liczysz na to, że przyzwoitość twojego
przyjaciela zmyje ze mnie hańbę? Gdzie ten list?! – dorzuciła
napastliwie.
Cristo wyjął z szuflady biurka kopertę zaadresowaną dużym,
zamaszystym pismem, zupełnie innym niż pismo jej męża. Miejsce
ciekawości zajął lęk.
Lady Lucinda Ellesmere.
Graveson.
Essex.
Kusiło ją, by wyrwać bratu kopertę z dłoni. Czy list zawiera
wiadomość o śmierci, wypadku bądź ciężkiej chorobie Taylena? A
może informuje ją, że na zawsze zostanie w Ameryce i tam na
nowo urządzi sobie życie? Pełna obaw, sięgnęła po list.
– Wspomniałeś o liście Asherowi? – spytała i widząc, że brat
przecząco pokręcił głową, dodała: – To nie mów mu, proszę.
– Musisz być ostrożna. Alderworth to kłamca i rozpustnik,
traktujący kobiety w sposób instrumentalny i cyniczny. Natomiast
Coleridge to człowiek szlachetny, godny zaufania.
Donośne dźwięki orkiestry i głęboki głos Ashera dotarły do
biblioteki.
– Pora na przemówienia. – Lucinda była zadowolona, że
powinni przerwać rozmowę, aby wrócić do sali balowej.
Złożywszy kopertę, wsunęła ją do wieczorowej niewielkiej
torebki. Cristo bez słowa puścił ją przodem i przed wyjściem
przykręcił knot stojącej na biurku lampy.
Lucinda wymknęła się do swojego pokoju, kiedy tylko mogła
opuścić towarzystwo, nie budząc niczyich podejrzeń. Kiedy
wchodziła po schodach na piętro, towarzyszyły jej sprzeczne
emocje – nadzieja i obawa. W sypialni poprosiła pokojówkę
jedynie o rozpięcie guziczków umieszczonych z tyłu sukni, po
czym odprawiła ją, udając zmęczenie. Następnie zamknęła drzwi
na klucz i oparłszy się o nie plecami, postanowiła wreszcie
sprawdzić, co zawiera list z Georgii. Wstrzymując oddech, rozcięła
kopertę, ostrożnie, by nie uszkodzić jej zawartości. W środku
znajdował się wycinek z gazety, złożony tak, że tytuł od razu
rzucał się w oczy.
ELLSMERE W WIELKIM STYLU TRAFIŁ NA ZŁOTĄ
ŻYŁĘ!
Tekst zawierał opis wieczoru, na którym Tay Ellesmere
świętował sukces w jakimś podejrzanym lokalu w towarzystwie
wielu kobiet. Autor relacji przytaczał pikantne szczegóły
hałaśliwej popijawy, trwającej do białego rana.
Zatem kolejna kompromitacja, zupełnie jak jego niesławne
przyjęcia w Alderworth, uznała w duchu Lucinda. Nadal nie
wiedział, co to wstyd? Wciąż nie liczył się z regułami
społecznymi? Podczas gdy ona tkwi w Anglii, opłakując coś,
czemu nie poświęcił nawet jednej myśli, on w tym czasie baluje z
kobietami chętnymi dać mu wszystko, czego tylko zapragnie.
Zrezygnowana, usiadła pod drzwiami, wśród fałd
czerwonego jedwabiu, wodząc palcem po opisie mężowskich
wyczynów. Czy ten człowiek do końca życia będzie ją
rozczarowywał?
Nagle wzrok jej padł na małą karteczkę, która wypadła z
koperty na podłogę. Podniosła ją do oczu.
Lucindo!
Przypuszczam, że to Twój zbiegły mąż. Być może, mając na
uwadze jego świeżo odkryte skarby, zapragniesz go wkrótce
odszukać. Wysyłam list do Graveson w nadziei, że brat zechce ci
go przekazać, ponieważ nie znam Twojego nowego adresu.
Twój Anthony Browne
W przypływie gniewu zmięła kartkę, zamachnęła się i
wrzuciła ją do kominka, gdzie spłonęła, zmieniając się w garstkę
popiołu.
Anthony Browne to był kolega szkolny jej brata, którego nie
lubiła. Znów spojrzała na wycinek z gazety. Gdyby miała choć
odrobinę rozumu, także wrzuciłaby go do ognia. Nie zrobiła tego
jednak, lecz zalała się łzami. Taylen Ellesmere nigdy nie przestanie
jej ranić, pomyślała rozgoryczona. Dowodem tego jest kolejny
wybryk w dalekim zamorskim kraju, zbrukane nazwisko i
dwuznaczne intencje. Oto człowiek, którego poślubiła –
niezrównoważony, lekkomyślny i niemoralny.
Gdy przestała płakać i się uspokoiła, przytuliła gazetę do
piersi i wyszeptała w nocny mrok:
– Gdzie jesteś?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Londyn, 1834 rok
W elegancko urządzonej bibliotece Taylen rzucił na blat
biurka ciężki spory worek, wypełniony złotymi monetami. Na
grubym płótnie widniał czerwony stempel Federalnej Mennicy w
Atlancie.
– Z procentem, a nawet nadwyżką zwracam kwotę, za którą
kupiliście moją rezygnację z praw do żony, i oczekuję, że mi je
przywrócicie – oznajmił głośno i stanowczo.
– Umowa była taka, że bierzesz pieniądze i znikasz na
zawsze – przypomniał Asher Wellingham i wstał z fotela.
– To było pobożne życzenie, Carisbrook. Twoje, nie moje,
śmiem dodać. O świcie wraz z Lucindą wyjadę do mojej
posiadłości. Nie macie prawa mnie zatrzymać, jako że pozostaję
mężem waszej siostry.
– Po moim trupie, ty łajdaku! – Asher bez ostrzeżenia rzucił
się na Taylena, przewracając przy tym krzesło.
Taylen był jednak od niego o dobre dziesięć lat młodszy, a w
ciągu trzyletniego pobytu w Georgii nabrał sporego doświadczenia
w walkach. Wyswobodził się więc z silnego uścisku Ashera, robiąc
szybki zwrot, i odskoczył w bok, unosząc pięści w oczekiwaniu na
kolejny atak.
– Nie chcę zrobić ci niczego złego, Carisbrook – powiedział.
– Zależy mi jedynie na odebraniu tego, co moje.
– Moja siostra nie jest twoją własnością!
– W oczach Boga i wszystkich, którzy się liczą, jest moją
żoną – odparł Taylen.
Nie zamierzał się kłócić i bić, ale miał określone porachunki
z Wellinghamami, którzy trzy lata temu w tym samym pokoju
potraktowali go bezwzględnie i brutalnie.
– Trzeba było cię zabić, kiedy mieliśmy szansę! –
wykrzyknął wściekły Asher.
Na to stwierdzenie Taylen zareagował pogardliwym
uśmieszkiem i zrobił szybki unik. Chciał uniknąć kolejnego ciosu
również z obawy przed poplamieniem wieczorowego stroju krwią,
skoro wybierał się na bal. Przyskoczył i wykorzystując okazję,
chwycił Ashera za gardło.
W dwie minuty było po wszystkim. Bójki, do jakich
dochodziło w Dahlonega, w hrabstwie Lumpkin, były zacięte.
Odkryte w Ward’s Creek, w górach północnej Georgii, bogate w
kruszec złoża wymagały nieustannej czujności i gotowości do
walki z chciwymi i bezwzględnymi poszukiwaczami złota. W
związku z tym Taylen zdobył odpowiednie doświadczenie. Widok
rozciągniętego na podłodze księcia Carisbrook początkowo
wzbudził w nim coś na kształt wyrzutów sumienia. Przekonał się
jednak, że Asher swobodnie oddycha, i uznał, że nazajutrz nie
powinien odczuwać poważniejszych skutków ich starcia. W
gruncie rzeczy nie zasługiwał na współczucie, skoro przed trzema
laty wraz z braćmi nie miał oporów przed potraktowaniem Taylena
w podobny sposób.
Otrzepując frak, zerknął na zegar stojący w rogu biblioteki i
spostrzegł, że wskazuje wpół do jedenastej. Tego wieczoru
Lucinda uczestniczyła w balu wydanym przez Croxleyów w ich
siedzibie przy Culross Street, niedaleko stąd. Uśmiechnął się,
uznając to za pomyślny zbieg okoliczności. Wyszedł z biblioteki i
zamknął za sobą drzwi. Biorąc kapelusz i płaszcz od służącego,
wręczył mu monetę, po czym zniknął w mroku nocy.
Taylen wrócił!
Lucinda dowiedziała się tego z gorączkowych szeptów, które
obiegły salę balową w rezydencji miejskiej Croxleyów. Wraz z
Posy Tompkins stała z boku, przy kolumnie. Od trzech lat bała się
tego momentu i zarazem go oczekiwała. Oto w końcu nadszedł. W
tym momencie usłyszała w pobliżu czyjś podekscytowany głos:
– Przyszedł książę Alderworth! Wrócił z Ameryki
dwadzieścia razy bogatszy od swojego ojca!
Poczuła, że niemal wszyscy skupili na niej spojrzenia.
Oddech uwiązł jej w gardle, a serce przyspieszyło rytm. Zrobiło się
jej słabo. Nie, nakazała sobie w duchu, nie zemdlejesz ani nie
uciekniesz jak niepyszna. Nie pozwól, aby w związku z
przyjazdem Taylena ogarnęły cię wyrzuty sumienia.
– Idzie w naszą stronę – szepnęła gorączkowo Posy i
kurczowo chwyciła przyjaciółkę za rękę. – Patrzy prosto na nas.
– Skoro tak, dostanie to, czego się nie spodziewa – oznajmiła
Lucinda, trzymając nerwy na wodzy.
Rozciągnęła usta w wystudiowanym uśmiechu, konstatując
ze zdziwieniem, jak łatwo można nieoczekiwaną reakcją zamydlić
oczy ciekawskim.
– Witam, książę – odezwała się takim tonem, jakby z
zadowoleniem spotkała dobrego znajomego, z którym nie widziała
się od lat.
– Witam, księżno – odparł uprzejmie Taylen.
Lucinda odnotowała w myślach, że zmężniał w czasie
dzielącym ich wymuszony ślub i niespodziewany powrót.
– Nie przypuszczałem, że spotkam cię w Londynie.
Uznała, że nadal jest niesłychanie przystojny i pociągający.
Włosy miał znacznie dłuższe niż wtedy, kiedy go widziała po raz
ostatni, i nie był poturbowany jak wtedy. Zachował jednak
specyficzny, mroczny urok, który ją w dalszym ciągu onieśmielał.
Gdy tak stał przed nią, cały w czerni, poza białym fularem, luźno
zawiązanym bez dbałości o wymogi mody, pomyślała, że
„onieśmielający” to właściwe określenie.
– Czy nadal bawi cię sztuka kłamstwa?
Afront, jakim było to pytanie, omal nie pozbawił jej z trudem
utrzymywanego opanowania. Zachowała jednak refleks i
odparowała:
– A czy ciebie wciąż bawi deprawowanie niewinnych
dziewcząt dla spełnienia własnej zachcianki i w imię
nieskrępowanej zasadami swobody?
Taylen zachował uprzejmy wyraz twarzy, jedynie w jego
oczach Lucinda spostrzegła gniewny błysk. Mimowolnie zacisnęła
dłonie w pięści, a gdy uzmysłowiła sobie, co robi, natychmiast je
rozprostowała. Posy wcześniej taktownie się oddaliła, mogli więc
rozmawiać bez oglądania się na obecność postronnej osoby.
– Doszły mnie słuchy, że na dobre wróciłeś do Anglii.
– Nie wątpię, że bracia przekazali ci tę nowinę – odparł
Taylen, biorąc żonę za rękę i prowadząc w stronę parkietu. – Jeśli
będziemy trzymać się razem – dodał – to pomieszamy szyki
skręcającym się z ciekawości plotkarkom i jednocześnie będziemy
mieli okazję porozmawiać.
Lucinda pozwoliła zaprosić się do walca, ale usztywniła się,
gdy ją objął, by poprowadzić w tańcu.
– Słyszałam, że osiedliłeś się na Wschodnim Wybrzeżu,
korzystając z wszelakich uciech, jakie proponują tamtejsze
miasteczka.
Tę uwagę Taylen skwitował, parskając śmiechem.
Najwyraźniej nadal bawiła go skandaliczna opinia, którą o nim
miano, pomyślała Lucinda i poczuła, że wzbiera w niej złość.
Przecież o tym, jak spędzał wolny czas, przeczytała w wycinku
amerykańskiej gazety, przysłanym przez Anthony’ego Browne’a.
– Asher, z którym spotkałem się wcześniej dzisiejszego
wieczoru, powiedział mi mniej więcej to samo.
– Zdążyłeś być u niego? Po co?
– Spłaciłem długi i powiadomiłem go o moich dalszych
zamiarach… – Urwał na moment, jakby rozważał, co dalej
powiedzieć. – Nie o wszystkich, rzecz jasna, bo najlepszą
propozycję zachowałem dla ciebie.
Lucindę przebiegł zimny dreszcz.
– Chcesz rozwodu, prawda? – zapytała.
Taylen znów krótko się zaśmiał.
– Nie rozwodu, moja droga, ale potomka. Jako moja żona,
jesteś jedyną kobietą, która może dać mi prawowitego
spadkobiercę. To wręcz twój obowiązek.
Byłaby się potknęła, gdyby nie trzymał jej w tanecznej pozie.
Wpatrując się w siebie, zatrzymali się na moment. Lucinda nie
dostrzegła rozbawienia w przepastnych zielonych oczach męża.
Najwyraźniej mówił poważnie. W dalszym ciągu zaskoczona,
zebrała się jednak w sobie i odpowiedziała:
– Wobec tego, ma książę poważny problem, bo jestem
ostatnią kobietą, która dobrowolnie zaszczyciłaby twoje łoże po
raz drugi, i chyba nie należy się temu dziwić.
Chciała się odsunąć, ale Taylen jej na to nie pozwolił,
trzymając w mocnym uścisku. Wokół nich rozbrzmiewała muzyka
Straussa, kandelabry rzucały łagodne światło na strojne suknie
wirujących w tańcu kobiet i mężczyzn w wieczorowych strojach.
Jednak Lucinda przestała dostrzegać otoczenie. Pochłonęły ją
wspomnienia: widok nagiego księcia, zapach brandy, pospieszny
ślub w kaplicy w obecności duchownego, jej najbliższych
krewnych i garstki przyjaciół. Pastor nie patrzył jej w oczy,
wymawiając słowa przysięgi: „…i że cię nie opuszczę aż do
śmierci”. Tymczasem Taylen Ellesmere zostawił ją już po kilku
godzinach, a teraz wrócił, aby spłodzić z nią legalnego potomka.
Miała ochotę spoliczkować go na środku sali balowej.
Powstrzymała się w ostatniej chwili najwyższym wysiłkiem woli,
zdając sobie sprawę z tego, że on o tym wiedział.
– Nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na tym świecie,
nie…
– Po urodzeniu naszego pierworodnego syna – przerwał jej
Taylen – dostaniesz wyłączne prawo użytkowania londyńskiej
rezydencji Alderworthó, i będę wypłacał pensję, która zapewni ci
niezależność oraz życie na odpowiednio wysokiej stopie.
Lucinda milczała.
– Jeśli zgodzisz się urodzić mojego syna, to do końca życia
będziesz mogła robić, co ci się żywnie podoba. Zapewnię ci dom i
niezależność, w tym również finansową. Jako matka, będziesz
miała prawo wychowywać syna do czasu, aż skończy dziesięć lat.
Potem poślę go do najlepszych szkół.
– A jeżeli to będzie dziewczynka?
– Anuluję naszą umowę, nie wycofując się jednak z
propozycji. Nie chciałbym wiązać cię takim kontraktem, gdybyś w
dobrej wierze wydała na świat jedynie żeńskiego potomka
Ellesmere’ów.
Lucinda nie wierzyła własnym uszom.
– Jest przecież tyle kobiet, które wręcz rzuciłyby się na tę
ofertę, gdybyś uzyskał rozwód i ożenił się po raz drugi.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– W takim razie dlaczego upierasz się przy tym rozwiązaniu?
– To kwestia wybawienia – odparł tajemniczo Taylen i
zapewnił: – Nie wezmę cię siłą, o ile tego się obawiasz.
– Nie wyrażę zgody na współżycie – stwierdziła stanowczo
Lucinda.
– Stawiam całe moje złoto, że zmienisz zdanie – oznajmił z
przekonaniem Taylen, co dało jej do myślenia.
Czy byłaby zdolna do zawarcia układu, którego warunki jej
przedstawił? Miałaby się sprzedać własnemu mężowi, któremu,
nawiasem mówiąc, nie ufała, za wygodę i bezpieczeństwo
finansowe oraz swobodę i niezależność, których nigdy nie
zaznała? Trzy lata temu w żadnym wypadku nie wzięłaby pod
uwagę tego rodzaju propozycji – niemoralnej i uwłaczającej jej
dumie. Niestety, miniony okres odmienił ją, poznała bowiem
rozmaite aspekty życia kobiety zależnej od innych.
– Chcę to mieć na piśmie – oświadczyła, wziąwszy się na
odwagę. – Sto funtów za każde zbliżenie i dodatkowe sto za każdy
miesiąc do momentu zajścia w ciążę – brnęła, skoro już podjęła
decyzję. – Absolutnie nikt nie może się dowiedzieć o naszej
umowie, czy to jasne? Nie chcę ponownie stać się obiektem plotek,
pomówień i drwin. Poza tym, gdyby do moich braci dotarła ta
informacja… – nie była w stanie dokończyć.
– Zgoda, chciałbym jednak postawić pewien warunek. Otóż
w związku ze spłodzeniem potomka będę domagał się całej nocy w
moim łóżku, spędzonej w czasie wybranym przez ciebie. Nie ma
pośpiechu. Chcę leżeć z tobą w świetle księżyca i niespiesznie, ale
dokładnie poznawać twoje ciało.
Odwróciła się z obawy, że na jej twarzy odmalowały się
emocje uruchomione obrazem wykreowanym przez słowa księcia
– nagich ciał oddanych miłosnym igraszkom. Była jednocześnie
oburzona i podniecona, jednak szybko przywołała się do porządku.
Nie pokaże po sobie żadnych uczuć: bólu, gniewu czy wstydu. Nie
piśnie ani słówka na ten temat, dopóki nie dostanie dokumentów
potwierdzających zawartą z mężem umowę, w tym własność
domu, i nie zacznie żyć na własną rękę.
Wspomniał o wybawieniu. Od czego? – zastanawiała się. Od
przeszłości, złych wyborów czy życia bez wyraźnego celu? Może
dla niej ta sytuacja również okaże się wybawieniem? Przestanie
być zależna od braci, którzy uważali, że wiedzą, co jest dla niej
najlepsze, od ich opinii, hojności i dobrej woli. Poza tym zmieni
się jej status w towarzystwie; nie będzie się o niej lekceważąco lub
pogardliwie mówić jako o porzuconej i zapomnianej żonie albo
rozpuszczonej siostrze Wellinghamów, na której wreszcie zemściły
się lekkomyślne decyzje.
– Pojutrze wcześnie przyślę powóz, który przywiezie cię do
mojej rezydencji, bądź więc gotowa na czas – odezwał się książę
takim tonem, jakby wydawał polecenie podwładnemu.
Tym sposobem sprowadził Lucindę na ziemię.
– Bracia mnie nie puszczą.
– W takim wypadku twoim zadaniem będzie ich przekonać.
Przypominam ci, że w obliczu Boga pozostajemy małżeństwem do
końca naszych dni, a ja w żadnych okolicznościach nie zgodzę się
na rozwód. Zaproponowałem ugodę, która powinna cię zadowolić.
Gdy muzyka umilkła, książę odprowadził Lucindę na
miejsce, gdzie czekała na nią Posy.
– Masz być gotowa o dziewiątej rano we czwartek, z
bagażami, jakie uznasz za stosowne – oznajmił. – Dołączę do
ciebie później na Northern Road – dodał, skłonił się i odszedł.
Dobicie targu okazało się znacznie łatwiejsze, niż
przypuszczał. Udało mu się! Linia Ellesmere’ów z Alderworth nie
wygaśnie! Idąc przez zatłoczoną salę balową po pozostawieniu
Lucindy w towarzystwie przyjaciółki, usatysfakcjonowany Taylen
zastanawiał się, dlaczego wcześniej z obawą podchodził do
realizacji planu. Nie wierzył, że powiedzie się z uwagi na postawę
Lucindy? Czy z góry źle ją ocenił? Chyba tak, skoro wciąż nosiła
ślubną obrączkę i przystała na jego propozycję.
Była stokroć piękniejsza niż przed trzema laty. W jego
wspomnieniach miała ciemniejsze oczy, tymczasem były koloru
wiosennego nieba i lśniły blaskiem. Cerę miała nadal kremową i
jedwabistą, nabrała za to dojrzalszych kształtów. W drzwiach
obejrzał się, próbując odnaleźć ją w tłumie. Okazało się to łatwe
nie dlatego, że była wyższa niż większość kobiet, ale z tego
powodu, że jej uroda przyciągała wzrok. Niebieska suknia z
pienistymi koronkami przy dekolcie podkreślała barwę jej oczu i
wspaniale układała się na smukłej, a zarazem kobiecej sylwetce.
– Niech to diabli! – zaklął i w tym samym momencie zderzył
się z Jonathonem Wigmore’em, hrabią St. Ives.
– Alderworth, co cię tak rozzłościło? – zapytał Wigmore. –
Rój zalotników krążących wokół twojej żony? Radzę ci się do tego
przyzwyczaić, bo odkąd wróciła do Londynu, wielu mężczyzn
próbowało zdobyć jej względy. Z nich wszystkich najbardziej stały
okazał się lord Edmund Coleridge, a ona najwyraźniej nie ma nic
przeciwko temu, bo znajduje dla niego więcej czasu niż dla innych.
Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że wyjechałeś na dobre.
– Ty także zaliczałeś się do grona jej wielbicieli?
– Owszem, choć bez powodzenia. Bracia w dosyć
bezwzględny sposób strzegli lady Lucindy.
Po raz pierwszy od powrotu do Anglii Taylen pomyślał w
miarę ciepło o Wellinghamach. Widać jednak miał za co
dziękować Asherowi, Tarisowi i Cristowi.
– Przyznam, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego wtedy
wyjechałeś.
– Miałem dwadzieścia pięć lat i byłem głupi – stwierdził
samokrytycznie książę.
– A teraz?
– Jestem starszy wiekiem i doświadczeniem, a przez to
mądrzejszy.
Rozległy się pierwsze takty następnego tańca, kadryla.
Taylen zauważył, że Coleridge prowadzi jego żonę w stronę
parkietu, mając tak wniebowziętą minę, jakby eskortował
bezcenny klejnot. Kiedy Lucinda położyła mu rękę na ramieniu,
pozwalając na niestosowną u mężatki bliskość, Taylen odwrócił
wzrok. Zadał sobie w duchu pytanie, jak dalece Lucinda
zaangażowała się w tę znajomość i do czego posunął się Coleridge.
Na wspomnienie szantażu Wellinghamów, który zmusili go do
opuszczenia świeżo poślubionej żony, zawrzał gniewem, który nie
przygasł przez lata rozłąki.
Odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Przywołał fiakra, bo nie
pomyślał o tym, by ściągnąć własny powóz pewnie dlatego, że
przywykł liczyć każdego pensa, dopóki nie odkrył złotodajnego
źródła. Wzbogacił się i stać go było na liczne powozy, o ile by
sobie tego zażyczył. Kiedy ruszyli z miejsca, oparł się wygodnie i
z zamkniętymi oczami wsłuchał w cichy stukot kopyt,
rozbrzmiewający echem w pustej ulicy.
Lucinda pozostała piękna, a nawet zyskała na urodzie.
Dostrzegł jednak w jej jasnobłękitnych oczach wyraz
przygnębienia, przypominający mu ten, który zaciążył nad jego
dzieciństwem i wczesną młodością. U niego wziął się z braku
zaufania do ludzi, którzy go zawiedli lub zranili, oraz z lęku przed
przyszłością. Czy Lucinda też obawiała się, co przyniosą
nadchodzące lata?
Ponownie ogarnął go gniew na Wellinghamów za
skomplikowanie życia siostrze jedynie z obawy o skandal. Także z
myślą o nim pilnowali Lucindy. Dlatego, jeśli chce zabrać ją do
Alderworth, musi mieć choć jednego z nich po swojej stronie.
Doszedł do wniosku, że chyba najłatwiej będzie przeciągnąć na
swoją stronę Tarisa. Nie będzie się z nim mocował ani nie zacznie
go dusić. Nie miał najmniejszej ochoty bić się z Wellinghamami
przy każdym spotkaniu.
Na widok dorożki i siedzącego w niej dżentelmena ożywiła
się grupka kobiet, stojąca na rogu ulicy. W Georgii, w
miasteczkach ogarniętych gorączką złota, można było mieć takie
jak te za jednego pensa. Niektóre były całkiem poczciwe, tylko los
okazał się dla nich niełaskawy. Wiedząc, jak niewiele dzieli sukces
od niepowodzenia, nie potępiał ich, uważając, że nie ma prawa
sądzić bliźnich za to, jak próbują radzić sobie z przeciwnościami
losu.
Z westchnieniem pomyślał, że bardzo wcześnie poczuł się
osamotniony. Dla rodziców okazał się raczej kłopotem niż
błogosławieństwem. Odesłali go do pierwszej lepszej osoby,
skłonnej go przyjąć, nie sprawdzając, czy jest na tyle
odpowiedzialna i życzliwa, by się nim zaopiekować. On będzie
kochał i szanował swoje dzieci, starając się zapewnić im
szczęśliwe dzieciństwo i ułatwić strat w dorosłość. Naturalnie,
miał świadomość, że nie zdoła całkowicie uchronić ich przed
uwikłaniami rodzinnymi, zważywszy na postawę Lucindy i jej
braci.
Lucinda widziała, jak Taylen zmierza ku drzwiom w
towarzystwie Jonathona Wigmore’a. Świadoma krążących w
towarzystwie najświeższych plotek, wywołanych
niespodziewanym pojawieniem się Alderwortha, najchętniej
opuściłaby jak najszybciej salę balową. Wiedziała jednak, że
wcześniejszym wyjściem jedynie przyczyniłaby się do powstania
nowych pogłosek. Została więc, by nadal prezentować sztuczny
uśmiech i udawaną swobodę. Tylko Posy zorientowała się, jaki jest
stan ducha przyjaciółki, i rozmyślnie omijała wzrokiem jej twarz.
Na początku tego wieczoru Lucinda po raz pierwszy z
powodzeniem zaprezentowała się jak osoba, za którą starała się
uchodzić od przyjazdu do Londynu, czyli jak opanowana dama o
nienagannych manierach, występująca w towarzystwie z
podniesionym czołem. Tymczasem niespodziewanie pojawił się
Alderworth, czym kompletnie ją zaskoczył, i momentalnie zburzył
jej z trudem wypracowany spokój. Propozycja, którą jej
przedłożył, wręcz ją zaszokowała. Na dobrą sprawę było to
ultimatum. Zgodziła się, bo miała serdecznie dość stanu
zawieszenia i jednak dostrzegła w nim pewne korzyści
Uśmiech zaigrał na jej ustach, gdy Edmund Coleridge
podszedł, by poprosić ją do tańca. Dygnąwszy, wdzięcznie podała
mu rękę.
Później po powrocie do własnej sypialni i umoszczeniu się w
łóżku Lucinda raz po raz odtwarzała w pamięci nieoczekiwanie
spotkanie z Taylenem Ellesmere’em. Wspólny taniec okazał się
przyjemny, a co więcej, ku własnemu zdumieniu, bliskość dawno
niewidzianego męża odebrała jako podniecającą. Odrzuciwszy
kołdrę, Lucinda wstała z łóżka, zdjęła nocną koszulę i podeszła do
sporego lustra toaletki, stojącej na drugim końcu pokoju.
Może nie była obficie obdarzona przez naturę, ale wszystko
miała na swoim miejscu, czyż nie? Stanęła bokiem i garbiąc się,
spróbowała wypiąć brzuch, aby wydawał się pełniejszy. Jakie to
uczucie, nosić w sobie dziecko? – zadała sobie w duchu pytanie.
Położyła rękę na brzuchu i wyprostowała się z uśmiechem. Długie
włosy jasną falą opadły jej na plecy. Przypuszczała, że znany z
licznych romansów Taylen był przyzwyczajony do
doświadczonych kobiet, umiejących wzbudzić w mężczyźnie
namiętność. Nie może się z nimi równać. Na myśl o tym uśmiech
zgasł na jej twarzy.
Pukanie do drzwi sprawiło, że rzuciła się po koszulę i
szlafrok. Ledwie zdążyła się ubrać, do pokoju weszła Emeralda.
Miała zdecydowanie niezadowoloną minę i Lucinda pomyślała, że
to skutek rozmowy, jaką odbyły po powrocie do domu na temat
propozycji Taylena.
– Nie musisz z nim wyjeżdżać – powiedziała, od razu
nawiązując do sprawy, o której niedawno dyskutowały. –
Alderworth przypomina mi żeglarzy z „Mariposy” – szorstkich,
prymitywnych mężczyzn, mających na rękach krew, a za sobą
dzieciństwo, które zabiło w nich całą dobroć.
– Nie jest piratem, tylko księciem.
– Tytuł to jedyna różnica. Jeżeli czegoś chce, to będzie do
tego dążył bez względu na istniejące przeszkody. Gdyby choć
jeden włosek spadł ci z głowy, to…
– Jestem mężatką – przerwała bratowej Lucinda. – Pragnę
dziecka i chcę mieć swój dom.
– Przecież tu jest twój dom.
– Nie, to rezydencja książęca, przekazywana z pokolenia na
pokolenie i aktualnie należąca do Ashera, mojego najstarszego
brata. Nie chcę wciąż tu tkwić, a niedługo przekroczę trzydziestkę.
– Kochasz Alderwortha?
– Prawie go nie znam.
– Ale cieszysz się, że możesz spróbować, tak?
– Tak.
Zapadło przedłużające się milczenie, które przerwała
Emeralda:
– Chcę ci coś podarować. – Sięgnęła za dekolt nocnej koszuli
i zdjęła wisiorek z jadeitem. – Już nie jest mi potrzebny, a to
cudowny talizman. Dostałam go od pewnej starej kobiety na
Jamajce i rzadko go zdejmowałam. Wiem, że jeśli będziesz go
nosić, spotka cię dobro i szczęście. – Podała szwagierce wisiorek i
dodała: – Na szczęście.
Lucinda zacisnęła palce wokół zielonego kamienia. Przyszło
jej do głowy, że sowicie opłacone urodzenie spadkobiercy trudno
uznać za spełnienie marzenia o szczęściu. Nie powiedziała tego
jednak na głos.
– I jeszcze jedno: mężczyźni to nieskomplikowane
stworzenia. Jeżeli tak podejdziesz do męża, to będziesz wiedziała,
jak go zadowolić.
W blasku świec, z rozpuszczonymi włosami i lśniącymi
turkusowymi oczami, Emeralda wyglądała jak czarodziejka z
jednej z bajek, które Lucinda czytała w dzieciństwie. Zawiesiła na
szyi wisiorek.
Taylen umówił się z Tarisem Wellinghamem w gospodzie
Pod Trzema Wesołymi Rzeźnikami, usytuowanej przy Warwick
Lane. List do brata Lucindy wysłał zaraz po śniadaniu, i ledwie
śmiał marzyć, że jego prośba zostanie wysłuchana. Ucieszył się
więc, gdy po wejściu do lokalu ujrzał Wellinghama, który na jego
widok odesłał towarzyszącego mu służącego do odległego stolika.
– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział – choć termin był
bardzo krótki.
Taris roześmiał się.
– Pomysł spotkania w zatłoczonym lokalu rozwiał moje
obawy, że mogłoby się ono przerodzić w fizyczne starcie. Lepiej i
z większym pożytkiem dla sprawy spokojnie ją omówić. O co ci
chodzi?
– Poprosiłem twoją siostrę, aby wyjechała ze mną jutro do
Alderworth Manor, a ona zaaprobowała ten pomysł.
– Już ją o to zapytałeś?
– Wczorajszej nocy na balu u Croxleyów.
– Wobec tego musiałeś wyznaczyć wysoką nagrodę za zgodę
Lucindy – zauważył Taris, obrzucając księcia przenikliwym
spojrzeniem bursztynowych oczu. – Uwierz mi, ona cię nienawidzi
i lepiej, żebyś ponownie zszedł jej z oczu. A może jesteś jednym z
tych uparciuchów, którzy lubią dopatrywać się nadziei tam, gdzie
jej nie ma, i wolą do końca życia walić głową w mur, niż przyjąć
do wiadomości prawdę?
– Wykluczam wyjazd z kraju, przestało mnie interesować
takie wyjście z sytuacji – oznajmił Taylen. – Lucinda jest moją
żoną, zgodnie z literą prawa i z błogosławieństwem Kościoła.
Nigdy nie zgodzę się na rozwód. Wzbogaciłem się wystarczająco,
aby stworzyć jej odpowiednie warunki do życia. Poza wszystkim
takie jest moje życzenie.
– Życzenie? – Taris Wellingham niespodziewanie chwycił
księcia za rękę i zamknął ją w żelaznym uścisku. – Znów
zaciągniesz ją do łóżka, po czym zostawisz? Spłodzisz potomka i
natychmiast wyruszysz w odległe zakątki ziemi, gdzie nic nie
okaże się tak łatwe, jak się spodziewałeś?
Palce Tarisa niczym szpony wpijały się boleśnie w rękę
Taylena, ale nie próbował się wyrwać. Pokaże temu łajdakowi, jak
obecnie trudno go zniechęcić i pokonać. Może mu zmiażdżyć dłoń,
a on nawet nie mrugnie okiem. Nagle Taris rozluźnił uścisk i
wycofał rękę. Rozsiadł się wygodniej i podniósł kieliszek do ust,
jakby nigdy nic.
– To nie twój interes, jak zaopiekuję się własną żoną –
wycedził Taylen, przestając się silić na uprzejmość.
W gruncie rzeczy demonstracja siły ze strony Tarisa nie
miała znaczenia. Wellinghamowie nie mogli podjąć żadnych
legalnych kroków, aby go powstrzymać. Nie mniej czekał na
ripostę Tarisa, mając poczucie, że rozmowa nie potoczyła się
zgodnie z jego oczekiwaniami.
– Ze splamionym honorem i zdeprawowaną duszą trudno ci
będzie chronić coś lub kogoś, Alderworth. Co najmniej setka
mężczyzn oraz dam z towarzystwa przysięgnie, że jesteś diabłem
wcielonym. Wątpię, aby w twoim słowniku „opieka” miało to
samo znaczenie, co w moim – podkreślił gniewnie Taris.
Brat Lucindy był bliski wybuchu i wcale tego nie ukrywał.
Widząc to, Taylen obrał inną taktykę.
– Czy Carisbrook wie o naszym dzisiejszym spotkaniu?
– Owszem. Polecił mi wbić ci nóż w to miejsce, gdzie
powinno być serce.
– Jasno i wyraźnie.
– Nawet bardzo.
– Może, wobec tego, dobilibyśmy targu, który zadowoli nas
wszystkich – zaproponował Taylen.
– Och, doprawdy?
Ton Tarisa nie był zachęcający, ale książę musiał mieć choć
jednego Wellinghama po swojej stronie, aby zrealizować plan.
– Zgadzam się, by moja żona mieszkała w waszej
londyńskiej rezydencji jeszcze przez kilka tygodni pod warunkiem,
że będę mógł towarzyszyć jej podczas wydarzeń towarzyskich, w
których będzie chciała wziąć udział. Lucinda zyska czas na
oswojenie się z moją obecnością i przekonanie się, że nie jestem
takim łajdakiem, za jakiego mnie uważa.
– Asher będzie sprawował pieczę nad majątkiem Lucindy.
– Nie mam nic przeciwko temu.
– Nic z niego nie uszczkniesz – podkreślił Taris.
– Nie potrzebuję jej majątku.
– Nie mogę ci niczego obiecać, dopóki nie porozmawiam z
siostrą. Uprzedzam cię, że będę jej doradzał, żeby uciekała przed
tobą na koniec świata. Nie powinna uczestniczyć w dalszych
rozmowach i korespondować z tobą. Jeżeli chodzi ci tylko o
pieniądze, to mamy wystarczające środki, żeby kupić za nie twoje
ponowne zniknięcie.
– Nie chodzi o pieniądze, stałem się wystarczająco bogaty.
Taris podniósł rękę, przywołując służącego i dodał:
– Jeżeli Lucinda uzna, że mimo wszystko pragnie poznać
bliżej człowieka, którego z musu poślubiła, nie będziemy jej
powstrzymywali. Decyzja należy jednak do niej, a nie do ciebie.
Taylen skinął głową i wyciągnął rękę, lecz Wellingham jej
nie uścisnął, tylko podniósł się na nogi i skierował do drzwi.
Wobec tego książę także wstał od stołu i z dłonią wspartą na
śnieżnobiałym obrusie obserwował Tarisa, który ze służącym u
boku szedł przez zatłoczoną salę z taką pewnością siebie, że nikt
by się nie domyślił, że bardzo słabo widzi.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Przecież nie musisz właśnie z Alderworthem jechać na bal
ani akceptować innych propozycji. Nawet gdyby wystąpił z
zarzutami, możemy skierować sprawę do sądu, co doszczętnie
zrujnuje jego opinię – powiedział Taris i ujął dłoń Lucindy.
– Kościół uznaje małżeństwo za sakrament, zaś Taylen
Ellesmere dał mi jasno do zrozumienia, że nigdy nie zgodzi się na
rozwód – odparła.
– Wobec tego porozmawiajmy z nim jeszcze raz i…
– Nie – stwierdziła kategorycznie Lucinda.
Alderworth złożył jej propozycję, dzięki której zmieni się jej
trudne do wytrzymania pozostawanie w zawieszeniu. Nęciła
obiecana wolność, a poza tym wszystkie przyjaciółki, oprócz Posy,
miały mężów i dzieci, podczas gdy ona więdła na własne życzenie,
zmieniając się w kogoś, kim nigdy nie chciała być – podstarzałą
samotną kobietą, mieszkającą przy rodzinie.
– Mam szansę na zrozumienie prawdopodobnie mojego
jedynego męża – podkreśliła.
Nie wyjawiła bratu, że przez lata obracania się w
towarzystwie nie zainteresował jej sobą poważnie żaden z
wielbicieli i że jedynie Taylen Ellesmere potrafił pobudzić jej serce
do przyspieszonego bicia. Nie powiedziała też, że jego przepastne
zielone oczy kryły w sobie obietnicę, a ona chciałaby, żeby doszło
do jej spełnienia.
– Czy naprawdę sobie tego życzysz? – włączyła się do
rozmowy Beatrice-Maude. – Alderworth wydaje mi się
niebezpieczny. Takiego człowieka trudno ujarzmić.
– Jest moim mężem.
– Był twoim mężem zaledwie przez kilka godzin –
zauważyła znacząco bratowa.
– Jeżeli poczujesz się zagrożona… – zaczął Taris.
– Przecież będę na publicznym balu, w dodatku o dwa kroki
stąd. Co może mi grozić?
– Alderworth nie przyjedzie po ciebie?
Lucinda przecząco pokręciła głową.
– Będzie czekał na mnie w rezydencji Chesterfieldów przy
Audley Street – wyjaśniła – ponieważ chce uniknąć kolejnych
scysji z wami. Rozumiem jego punkt widzenia, ponieważ za
każdym razem, gdy spotykał się z jednym z was, ktoś ucierpiał.
– Wobec tego, proszę cię, abyś mu to przekazała.
Taris wyjął z kieszeni zapieczętowaną kopertę. Spojrzenia,
jakie wymienili przy tym z Beatrice-Maude kazały Lucindzie
przypuszczać, że do spółki napisali list po jej powrocie z balu, gdy
wypłynęła informacja o jej rychłym wyjeździe. Plan ten zmienił się
jednak tego ranka, bo Taylen dał jej do dyspozycji co najmniej dwa
tygodnie w Londynie.
– Co jest w środku? – spytała.
– Ostrzeżenie. Jeżeli Alderworth skrzywdzi cię w
jakikolwiek sposób, to Asher, Cristo i ja dopadniemy go choćby na
końcu świata – odrzekł Taris.
Wcześniej Lucinda nie widziała go tak rozgniewanego.
Pomyślała, że gdyby bracia mieli choćby blade pojęcie o
warunkach umowy, którą zawarła z Taylenem w kwestii poczęcia
potomka, z pewnością nie skończyłoby się na liście.
Miejska rezydencja Chesterfieldów była jedną z najbardziej
stylowych w Mayfair, a także jedną z najbardziej okazałych.
Wysypany białym żwirem kolisty podjazd prowadził pod
imponujący portyk. Po obu stronach szerokich schodów stało na
baczność dwóch lokajów. Taylen Ellesmere stanął pomiędzy nimi,
a czerń jego wieczorowego stroju stanowiła ostry kontrast z ich
szkarłatną liberią. Na widok podjeżdżającego powozu Lucindy
podszedł i otworzył jej drzwiczki, odsyłając gestem służących.
Następnie poprowadził ją do rozległego, starannie utrzymanego
ogrodu, i zatrzymał się w miejscu, gdzie drzewa zasłaniały ich
przed wzrokiem postronnych.
Tego wieczoru miał na sobie czarny frak oraz ciemne spodnie
z wełny w najlepszym gatunku. Luźno zawiązany śnieżnobiały
fular podkreślał śniadą karnację księcia i jego ciemne włosy. Był
wysoki, ale nie przeszkadzało mu to poruszać się z gracją. Ilekroć
dotykał ręki Lucindy, czuła w tym miejscu mrowienie. Na jego
palcu dostrzegła ślubną obrączkę.
– Sądziłem, że jednak nie przyjedziesz – powiedział,
odwracając się do Lucindy.
– Mam dla ciebie list.
To sam na sam w ogrodzie, z dala od ludzi, sprawiło, że
poczuła się w towarzystwie Taylena niepewnie i miała o to do
siebie pretensję. Na szczęście, w każdej chwili będzie mogła się
wymknąć z zatłoczonej sali balowej, pomyślała z ulgą. Tymczasem
książę odwrócił kopertę i uważnie obejrzał pismo, po czym
rozłamał pieczęć i szybko przeczytał list. Następnie pokazał go
żonie ze słowami:
– Dotyczy ciebie.
Lucinda przebiegła wzrokiem krótki tekst.
Alderworth, jeden niewłaściwy ruch w stosunku do naszej
siostry, a dużo za niego zapłacisz.
List nie został podpisany, ale na kartce papieru widniał herb
Wellinghamów – srebrny orzeł na czarnym tle.
– To szczęście mieć takich opiekunów – stwierdził bez śladu
ironii Taylen.
– Zawsze mogłam liczyć na braci, którzy niezmiennie mnie
wspierali i ochraniali, ale mówiąc szczerze, zmęczyły mnie ich
nadopiekuńczość i konieczność wyrażania im wdzięczności –
odważyła się wyjawić Lucinda.
Odetchnęła głębiej i zwróciła wzrok w stronę turkoczących
powozów z gośćmi. Była rada, że zasłaniały ich krzewy.
– A moja wczorajsza propozycja? – zapytał Taylen.
– Przypominam, że obiecałeś mnie nie popędzać – odparła,
przenosząc wzrok na twarz męża. – Na dobrą sprawę jesteśmy parą
obcych sobie ludzi, zmuszonych do ślubu. Prawie cię nie znam.
– Może to i lepiej – orzekł Taylen.
To wystarczyło, by Lucinda postawiła dalsze warunki:
– Nie mogłabym tolerować urządzania przyjęć, z jakich
zasłynąłeś, które ściągałyby do Alderworth tłumy spragnione
wyuzdanej rozrywki i pijaństwa. To byłoby dla mnie nie do
przyjęcia i dopóki…
Nie dokończyła, bo Taylen ujął jej dłoń i musnął ją kciukiem.
– Dopóki nie zajdziesz w ciążę? – zapytał.
Ze złością cofnęła rękę, myśląc, że okazała się bardzo
naiwna, sądząc, iż zdoła zapanować nad mężczyzną takim jak
Taylen Ellesmere.
– Daruj sobie ten sarkazm. Wiem, że przyjąłeś od moich
braci pokaźną kwotę. Dowiedziałam się też, iż zagwarantowali
sobie, że po ślubie znikniesz na zawsze. Trudno zaufać mężowi,
który myśli jedynie o zyskach, jakie może przynieść mu żona.
Książę uciekł wzrokiem w bok, wyraźnie zmieszany i spięty,
jakby go tknęły wyrzuty sumienia.
Poprzedniego wieczoru Asher oficjalnie poinformował
Lucindę, że przekazał księciu dużą kwotę. Przez moment po
usłyszeniu tej wiadomości miała ochotę anulować ich ostatnią
umowę. Nie zrobiła tego jednak, nie mając pojęcia dlaczego, skoro
myśl o związku z mężczyzną, który wzbogacił się na jej niedoli,
była poniżająca. Teraz czekała na wyjaśnienia Taylena, by móc
dopatrzeć się bodaj odrobiny honoru w jego postępowaniu, i
zrozumieć, co nim powodowało, ale milczał jak zaklęty.
Z daleka dobiegały głosy gości przybywających na bal.
Taylen mógł wyjawić Lucindzie, że w dwójnasób zwrócił jej
braciom każdego pensa, w ramach pokuty za jedyny czas w swoim
życiu, gdy znalazł się w przymusowej sytuacji. Uznał jednak, że
uczyni to później, we właściwym momencie. Odetchnął głęboko i
pomyślał, że żona trochę przypomina mu jego matkę, kobietę
piękną i wiecznie szukającą zwady z otoczeniem.
Patricia Ellesmere poświęciła każdą sekundę egzystencji na
utrudnianie życia najbliższym, on zaś jako jej syn był często pod
ręką. Taylen nie chciał, aby dawne złe uczynki przyćmiły
wszystko, co osiągnął, mącąc mu spokój i zadowolenie. Czyżby
popełnił błąd, wracając do Anglii w poszukiwaniu tego, czego nie
potrafił zapomnieć? Pomyślał, że minione trzy lata rozłąki
wzmocniły Lucindę, stała się inną kobietą.
– Chciałbym, o ile to jeszcze ma sens, przeprosić cię za
sposób, w jaki zniknąłem z okrągłą sumką podarowaną mi przez
twoich braci. Późniejsze tłumaczenia mogą naprawić krzywdy
tylko do pewnego stopnia, więc nie będę cię nimi zanudzał.
– Nie usłyszałam, jak dotąd, nawet jednego wytłumaczenia.
– Moje rodzinne dobra były tak zadłużone, że groziła mi ich
utrata.
Na twarzy Lucindy odmalowało się zdumienie.
– Chyba mój brat nie obiecywał uratować twoich
posiadłości?
– Nie, dał mi szansę, abym zrobił to sam. Natrafiłem na
bogatą żyłę złota w rzece u stóp gór w północnej Georgii i udało
mi się sprzedać moje udziały za dobrą cenę. Potem
zainwestowałem w usługi poszukiwane na złotodajnych terenach i
pomnażające kapitał, czyli w transport. Odnalezienie złota to
kwestia szczęścia, natomiast zyski, które można osiągnąć w
branżach związanych z poszukiwaniem złota, zależą wyłącznie od
przedsiębiorczości.
– Wróciłeś jako człowiek bogaty?
– Tak.
– I stąd ta nagła chęć zapewnienia sobie spadkobiercy?
Taylen skinął głową.
– W linii prostej?
– Dokładnie tak.
– Przypomina mi się powiedzenie, że szczęście jednych bywa
nieszczęściem drugich – rzuciła z gniewem Lucinda.
– Jeżeli jest ktoś, kto zdobył twoje uczucia w czasie mojej
nieobecności, to…
– Nie ma – wpadła mu w słowo, nie pozwalając dokończyć.
Taylen nawet nie próbował zrozumieć, dlaczego powitał to
stwierdzenie z ulgą.
– W naszym środowisku utrata dobrego imienia pociąga za
sobą izolację towarzyską, którą niełatwo pokonać – dodała. – Poza
tym twoja reputacja niepoprawnego kobieciarza i rozpustnika
kazała wszystkim mieć się przede mną na baczności.
– Kiedy wróciłaś do Londynu?
– W zeszłym roku. Bracia na to nalegali, a ich pozycja
towarzyska i wpływy przetarły mi drogę. Wszystko układało się
dobrze, dopóki…
– …nie wróciłem – dokończył Taylen.
Skinęła głową i odwróciła wzrok.
– Wobec tego czemu zgodziłaś się na moją propozycję?
Lucinda zwlekała z odpowiedzią. Wreszcie szczerze wyznała
drżącym głosem:
– Wszystko jest lepsze od piętna porzuconej tuż po ślubie
żony.
– Nie powinienem był dać się zastraszyć twoim braciom.
Trzeba było zostać i zabrać cię do Alderworth.
– Wówczas z rozmaitych względów nie było to możliwe.
Poza tym straciłabym na tym finansowo. Obiecane przez ciebie
zabezpieczenie mojego dalszego życia przybliży mnie do takiej
przyszłości, jakiej pragnę – podkreśliła z sarkazmem.
Tay przyjrzał się uważnie Lucindzie. Osaczyła go
kłamstwami, zmuszając do obrony przed jej braćmi. Ustawiła go w
pozycji zdeprawowanego, rozpustnego mężczyzny, który zhańbił
ich ukochaną niewinną siostrę.
A przecież tego nie uczynił. Przeciwnie. Zamiast zabawić się
z kobietą, która wtargnęła do jego sypialni i przy odrobinie
perswazji dałaby się uwieść, kazał zaprząc powóz i odwiózł ją do
domu. Mimo to dużo zapłacił za przypadkowe spotkanie z
Lucindą, bo Wellinghamowie uporczywie dochodzili swoich
pretensji, choć były oparte na kłamstwie.
Z przymusowego wygnania, które przyniosło mu jednak
znaczną poprawę losu, wysłał do żony kilka listów, opisując w
nich codzienne obowiązki oraz surowe piękno krajobrazu w
okolicach Dahlonega. Nie otrzymał odpowiedzi na żaden z nich.
Zastanawiał się wówczas, czy Cristo dotrzymał słowa i przekazał
jej korespondencję. Mógł ją o to zapytać, wyłowić prawdę spośród
steku kłamstw, otworzyć jej oczy, ale stracił na to ochotę,
konstatując, że zrodzona wśród złotodajnych strumieni Georgii
romantyczna wizja nawiązania z żoną serdecznej więzi i odnowy
małżeństwa okazała się pozbawiona sensu.
– W Alderworth Manor dostaniesz własne apartamenty. Nie
będę się domagać od ciebie niczego oprócz spełnienia warunków
umowy.
Na znak zgody Lucinda skinęła głową i w tym momencie
Taylen poczuł, że jego ciało zareagowało na myśl o tym, z czym
będzie się to wiązało.
„Nie będę się domagać od ciebie niczego oprócz spełnienia
warunków naszej umowy”. Oto wyraz małżeńskiej miłości i
wspólnoty zmieniony w kontraktowy warunek: oddanie się
mężowi za pieniądze oraz obietnicę przyszłej wolności. Lucinda
nie potrafiła orzec, w którym momencie doszczętnie się pogubiła:
przed trzema laty, niebacznie decydując się na udział w przyjęciu,
czy teraz, godząc się pomóc księciu w sprowadzeniu na świat
prawowitego następcy i spadkobiercy, który zapewni przyszłość
rodu. Owszem, fizycznie reagowała na bliskość Taylena, ale nie
potrafiła znaleźć z nim wspólnej płaszczyzny, bo wychowywali go
rodzice, a później opiekunowie, niezdolni go pokochać i nauczyć,
co to wzajemne zaufanie i troska, otwartość na drugiego
człowieka.
– Jeżeli zdecyduję się pojechać, to chcę mieć
zagwarantowane kilka tygodni na przyzwyczajenie się do nowej
sytuacji – powiedziała. – Nie mogłabym tak od razu… – Urwała,
nie dokończyła tego zdania i po chwili dodała: – Oczekuję
zrozumienia i życzliwości. Zdaję sobie sprawę, że jesteś
przyzwyczajony do kobiet bez zahamowani obdzielających wielu
mężczyzn swoimi wdziękami, ale ja do takich nie należę. Nie licz
na to, że nagle się zmienię.
– Wcale tego się nie spodziewam, co więcej, nie życzę sobie
tego – oznajmił Taylen.
– Potrzebuję kilku tygodni – powtórzyła Lucinda,
zastanawiając się, czy nie powinna targować się o więcej czasu.
– Dobrze – skwitował i podał jej ramię.
Nie miała innego wyjścia, jak przyjąć je i pozwolić, by
podprowadził ją pod portyk, gdzie dołączyli do innych par
wchodzących po okazałych schodach. Lucinda nie wiedziała, co to
znaczy towarzyszyć Alderworthowi, którego socjeta potępiała i
szkalowała, a po odniesieniu przez niego sukcesu – zazdrościła mu
bogactwa.
– Książę i księżna Alderworth – oznajmił kamerdyner, na co
ustawieni w kolejce do wejścia zareagowali pomrukiem, po
którym zapadło ciężkie milczenie.
– Zła sława ma pewne wady – skomentował to zachowanie
Taylen i rozciągnął usta w ironicznym uśmieszku. – Miejmy
nadzieję, że przed niektórymi z nich ochroni cię twoje
nieposzlakowane pochodzenie.
– To cud, że jeszcze dostajesz zaproszenia – zauważyła
Lucinda.
– Nikt nie chce być tym, który pierwszy skreśli z listy gości
księcia, zwłaszcza że rozeszła się wieść o moim pełnym skarbcu.
– Jak bardzo pełnym?
– Na tyle, że będziesz mogła zamówić sobie tyle sukni, ile
dusza zapragnie, a ja nawet nie zauważę tego wydatku.
– To kusząca wizja.
Przeszli do sali balowej. Gdy wmieszali się w tłum licznie
zgromadzonych gości, Lucinda spostrzegła Edmunda Coleridge’a,
który posłał je czuły uśmiech. Nie zachęciła go gestem, aby
podszedł, niepewna, jak Taylen by na to zareagował. Pierwsi
powitali ich Beauchampowie – lord Daniel i jego francuska żona,
lady Camille.
– Słyszałem, że wróciłeś. Jak długo zostaniesz? – Lord
Daniel zwrócił się przyjaznym tonem do Taylena.
Lucinda odetchnęła z ulgą, bo Camille Beauchamp obrzuciła
księcia życzliwym spojrzeniem. Może ten wieczór, pomyślała, nie
okaże się tak trudny, jak się obawiała.
– Tylko parę tygodni.
– Może odwiedzilibyście nas przed wyjazdem? – odezwała
się Camille, w której głosie dał się słyszeć uroczy francuski akcent.
– Wiem od męża, że książę dobrze mówi po francusku, a ja z
przyjemnością porozmawiałabym w ojczystym języku.
Kilka innych osób ruszyło w ich stronę, a wśród nich dawna
koleżanka szkolna Lucindy, Annabelle Browne. Okazała się
równie egzaltowana jak za dawnych lat.
– Och, Lucy, lata spędzone w Ameryce musiały być okropne
dla twojego męża. Mój brat Anthony bawił tylko przez krótki czas
w Waszyngtonie i nawet tam zastał prymitywne warunki.
– Alderworth nie najgorzej sobie poradził – zauważyła
Lucinda.
– Słyszałam, że w okolicach złotodajnych pól, w
miasteczkach powstały liczne saloony i domy schadzek. Szkoda,
że nie mogłaś towarzyszyć mężowi, żeby uchronić go przed
wpadnięciem w te pułapki.
– Jestem pewna, że książę zdołał je ominąć.
Lucinda przypomniała sobie wycinek z gazety, który przysłał
jej brat Annabelle i chcąc zmienić temat, poszukała wzrokiem
innych znajomych. Dawna szkolna koleżanka jednak nie
zrezygnowała z rozmowy.
– Tony powiedział mi, że los uśmiechnął się do księcia. Jaka
szkoda, że musiał później opuścić Georgię w atmosferze…
– Jakiej? – wpadła jej w słowo Lucinda.
– Podejrzeń. Jego wspólnik, Montcrieff, poniósł śmierć w
wypadku i zastanawiano się, kto skorzystał na tej tragedii.
Wyglądało na to, że Alderworth.
– Jestem przekonana, że w razie wykrycia jakichkolwiek
nieprawidłowości, natychmiast do akcji wkroczyłaby policja.
– Ależ zrobiła to, i w tym rzecz. Tony wspomniał, że książę
miał się stawić przed sądem w Atlancie, ale… – Annabelle urwała,
czując na sobie wzrok Alderwortha.
– Zostałem uwolniony i uznany za niewinnego, panno
Browne – włączył się do rozmowy Taylen. – Prawnicy jednak
czasem się przydają, choć w większości to dyletanci – dodał.
W sali pełnej wystrojonych dandysów i fircyków wyglądał
jak wojownik. Annabelle zrobiła się czerwona jak burak, a Lucinda
przez moment zobaczyła świat takim, jakim widział go Taylen,
pozostając wciąż na cenzurowanym.
Zwróciła się do męża:
– Nie sądzisz, że ludzie, którzy z uporem rozpowszechniają
fałszywe plotki, powinni się tego wstydzić ?
– Istotnie – przyznał.
Annabelle Browne pospiesznie pożegnała się i odeszła,
ciągnąc za sobą towarzyszącego jej mężczyznę.
– Nie musisz mnie bronić – rzucił ostro Taylen, kiedy inni nie
mogli go usłyszeć.
– Moim zdaniem, powinnam.
– Konieczność obrony rodzi podejrzenia. Wiem coś o tym.
Oczami wyobraźni Taylen po raz kolejny ujrzał skrzywioną z
bólu twarz Lance’a Montcrieffa oraz odtworzył w pamięci
tragiczny wypadek, do którego doszło w Ward’s Creek, gdy ich
prymitywna kruszarka przebiła mu udo tuż pod pachwiną. W
niespełna dziesięć minut wykrwawił się na śmierć, choć Taylen
robił, co mógł, aby zatamować krwotok. Przez cały czas trzymał
przyjaciela za rękę, modląc się by przeżył, nawet wtedy, kiedy ten
przestał już oddychać. Złoto nie zważało na charakter swoich ofiar,
bo gdyby było inaczej, to on leżałby tam z sinymi ustami i piętnem
śmierci na twarzy, o tysiące kilometrów od domu.
Odsunął do siebie tragiczne wspomnienia.
Oto wrócił do wysmakowanej rezydencji przy Audrey Street.
Znów był w rozległej sali balowej z zacisznymi alkowami,
marmurowymi kolumnami, którą rozświetlały kryształowe
kandelabry, a ozdabiały dekoracje kwiatowe. O licznie
zgromadzonych gości w wieczorowych strojach troszczyli się
lokaje w liberiach.
Arystokratyczna Anglia… Niemal zapomniał, jaka jest
zamożna, wytworna i bezpieczna. Spojrzał na żonę kołyszącą się
bezwiednie pod wpływem muzyki.
– Zatańczysz ze mną?
Spodziewał się odmowy, ale się pomylił. Lucinda podała mu
rękę i gdy znaleźli się na parkiecie wśród innych par, zaczęli
wirować w walcu. Taylenowi podobało się, że Lucinda pozwalała
się prowadzić, a tańczyła dobrze i lekko. Wcześniej podczas
spotkań towarzyskich stronił od parkietu; wolał zasiadać przy
zielonym stoliku i grać w karty. Nie odmawiał sobie przy tym
mocnych trunków.
– W jaki sposób w Ameryce zginął człowiek, o którym
wspomniała Annabelle? – zapytała cicho Lucinda.
– Nazywał się Lance Montcrieff, był moim wspólnikiem i
zarazem przyjacielem. Poznaliśmy się na statku płynącym do
Ameryki. Ku mojemu przerażeniu, w trakcie prac wydobywczych
przy użyciu kruszarki złamał się drewniany słup podtrzymujący jej
konstrukcję. Zwaliła się wprost na niego. Nie miał żadnych szans,
ponieważ do najbliższego miasteczka trzeba było jechać dziesięć
godzin przez trudne tereny.
– Dlaczego zostałeś obwiniony o jego śmierć?
– Złoto ma tę właściwość, że z każdego zrobi głupca, a
wysoka suma udziałów rodzi wątpliwości. Pracowaliśmy we
dwójkę, nie było świadków wypadku, mogących potwierdzić
prawdziwość mojej relacji z przebiegu wydarzeń.
– Mam nieprzeparte wrażenie, że niemal od zawsze zmagasz
się z przeciwnościami losu i kłopotami. Nie zastanawiałeś się,
dlaczego tak się dzieje?
Taylen zaprzeczył krótkim ruchem głowy i spróbował bliżej
przyciągnąć Lucindę. Zdumiał się, nie napotykając na jej opór.
Pozwoliła, by ich ciała się stykały. Gdy jej jędrne drobne piersi
otarły się o jego tors, naparł wymownie udami na jej uda. W
odpowiedzi smukłe palce ścisnęły mocniej jego dłoń. Ich ciała
porozumiewały się z pomocą niespiesznych, niemal
przypadkowych pieszczot. Nagle Taylen spytał:
– Kim jest dla ciebie Edmund Coleridge?
– Przyjacielem.
– Tylko? Czy na pewno?
– Po co tyle pytań – odparła z uśmiechem Lucinda i na jej
policzkach pojawiły się urocze dołeczki.
– Mojemu ojcu nie przeszkadzało bycie rogaczem, ale ja się
na to nie zgodzę – oznajmił Taylen, coraz bardziej pozostający pod
wrażeniem niezwykłej urody żony.
Twarz o regularnych rysach i lazurowych oczach otaczały
jasnozłote pasma, które wymknęły się ze starannie ułożonej
fryzury.
– Przypominam, że twoja nieobecność trwała trzy lata.
Chyba powinnam ci uświadomić, że wbrew powszechnym
opiniom, kobieta ma takie same potrzeby jak mężczyzna.
– Potrzeby, które pragnąłbym zaspokoić, moja słodka, i to
jeszcze tej nocy. Czekam jedynie na twoje pozwolenie.
Przez ciało Lucindy przemknął dreszcz. Taylen wyczuł to z
satysfakcją. Gdyby znajdowali się gdzie indziej, a nie na parkiecie
zatłoczonej sali balowej, usiłowałby ją uwieść i prawdopodobnie
nie miałaby nic przeciwko temu. Robił to przecież wiele razy z
rozmaitymi kobietami, a od żadnej z nich nie usłyszał słowa
wyrzutu. Walc dobiegł końca i orkiestra przestała grać,
najwyraźniej zamierzając zrobić przerwę. Taylen wyprowadził
Lucindę poza parkiet i obiecawszy, że szybko wróci, poszedł
poszukać czegoś do picia.
Lucinda czuła się skołowana, i to nie tylko dlatego, że
jeszcze przed chwilą wirowała w walcu. To słowo doskonale
oddawało jej stan ducha – utratę pewności siebie i pozostawanie
pod wpływem sprzecznych uczuć. Dopiero co ją zostawił,
zapowiadając, że wkrótce pojawi się z napojami, a ona już
dyskretnie rozglądała się po sali, usiłując wyłowić wzrokiem
wysoką sylwetkę z ciemnymi włosami.
Dla dobra sprawy powinna być wobec siebie szczera: Taylen
przyciągał ją jak ogień ćmę, niepomną na to, że może spłonąć.
Bracia ostrzegali ją przed księciem, a bratowe opowiadały o nim
rozmaite, z reguły nieprzyjemne historie. Nie bacząc na przestrogi
bliskich, troszczących się o nią ludzi, Lucinda pozwoliła, by
nawiązała się miedzy nią a Taylenem więź. Czego od niego
chciała? Szczerze mówiąc, bała się nawet o tym pomyśleć.
Z niewesołej zadumy wyrwała ją Posy Tompkins. Podeszła i
wzięła Lucindę za rękę, mówiąc:
– Ślicznie dziś wyglądasz i podejrzewam, że ma to coś
wspólnego z powrotem twojego tajemniczego męża. Edmund już
mi się poskarżył, że nie zwracasz na niego uwagi.
– Nie polubiłaś Edmunda, Posy, i nie pojmuję dlaczego.
– W porównaniu z księciem Alderworth to chłopiec, który by
cię w końcu rozczarował.
– Sądzisz, że na księciu się nie zawiodę?
– Moim zdaniem, był przez nas wszystkich niesprawiedliwie
oceniany. Uważam, że jest silny jak twoi bracia, ma godność i
honor. Jeżeli tylko dasz mu szansę, to mile cię zaskoczy.
– Zawsze byłaś niepoprawną romantyczką, Posy.
– Jeżeli pragniesz szczęścia, którego z wiadomych powodów
nie miałaś okazji zaznać od dnia pospiesznego ślubu, to będziesz
musiała stworzyć Alderworthowi pole do kompromisu. Lepiej się
trochę nagiąć, niż dopuścić do rozłamu. Na twoim miejscu
chwyciłabym go obiema rękami i więcej nie wypuściła.
– Zadziwiająca rada jak na kobietę, która na zawsze wyrzekła
się stałych związków.
Posy, tak zawsze pełna optymizmu, posmutniała.
– On przypomina mi kogoś, kogo poznałam kiedyś we
Włoszech.
Rozmowę przerwało im niespodziewane pojawienie się
bliźniaczek, panien Elliott.
– Lucindo, czy to nie cudowne, że twój mąż nareszcie
powrócił! – Głos Louise wybił się ponad gwar rozmów. – Musiałaś
być naprawdę poruszona jego powrotem po tak długim czasie.
Elizabeth była równie egzaltowana jak jej siostra.
– Wszyscy o nim mówią. Ponoć wrócił do Anglii znacznie
bogatszy niż w dniu, kiedy opuszczał kraj. Może przyszlibyście
oboje na nasz bal w sobotę wieczorem? Edmund Coleridge
zapowiedział, że na pewno się stawi.
Znów jakieś podejrzane intrygi londyńskiej śmietanki,
pomyślała Lucinda, i ucieszyła się, gdy Posy wkroczyła do akcji.
– Słyszałam, że wychodzisz za mąż, Elizabeth?
Z ust panny wyrwał się entuzjastyczny pisk, po którym
nastąpił uroczysty pokaz pierścionka zaręczynowego. Lucinda
ponownie zaczęła przeszukiwać wzrokiem salę w poszukiwaniu
męża, by stwierdzić z żalem, że zniknął. Definitywnie opuścił bal
czy zaszył się w pokoju karcianym, pijąc i trwoniąc majątek?
Wcześniejsze podekscytowanie przerodziło się w lęk, co
stanowczo nie spodobało się Lucindzie.
Odczekała około dziesięć minut, po czym postanowiła
zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy wyszła na taras, z którego
można było zejść do ogrodu, usłyszała krzyki. Zorientowała się, że
w bocznej alejce trwa bójka, podczas której Richard Allenby,
hrabia Halsey, okłada pięściami leżącego na ziemi mężczyznę, a
kilku kompanów hrabiego, skupionych wokół nieszczęsnej ofiary
agresji, dokładało mu od siebie. Już miała zawrócić, aby wezwać
na pomoc służbę, gdy nagle w blasku świateł dostrzegła profil
pobitego.
– Taylen! – rzuciła się ku niemu z krzykiem.
Zaskoczeni napastnicy zamarli, odwracając się do niej z
niedowierzaniem. Rozepchnęła ich krąg z furią i własnym ciałem
zasłoniła męża przed kolejnymi razami. Zorientowała się, że jest w
złym stanie – miał zakrwawiony nos i podbródek, a co gorsza,
długą ranę z tyłu głowy. Obok na ziemi leżała metalowa sztaba,
najwyraźniej narzędzie napaści.
– To nie pani sprawa – odezwał się Halsey.
Odwróciła się do niego gwałtownie.
– Nie moja sprawa?! – zawołała z furią. – A może teraz pan
mnie uderzy?! Napada pan również na bezbronne kobiety? –
Podniosła z ziemi metalową sztabę i trzymając ją nad głową,
dodała: – Jeżeli któryś z was spróbuje się zbliżyć, użyję jej i
narobię takiego wrzasku, że wszyscy się zbiegną. Chętnie
opowiem, co tu widziałam: bandę tchórzliwych zbirów,
pastwiących się nad ciężko rannym, na wpół przytomnym
człowiekiem.
W milczeniu, jakie zapadło, słychać było tylko chrapliwy
oddech Taylena. Po krótkiej chwili mężczyźni pospiesznie oddalili
się, zostawiając ich samych. Gdy drzwi prowadzące z tarasu do
sali balowej zatrzasnęły się za napastnikami, Lucinda nachyliła się
nad Taylenem i zaczęła ocierać mu twarz rąbkiem sukni. Krew
zaplamiła błękitny jedwab. W pewnym momencie zorientowała
się, że Taylen w pełni odzyskał przytomność, bo nagle zesztywniał
i spróbował się podnieść. Widać było, że każdy ruch sprawia mu
ból.
– Ci dranie zaatakowali mnie od tyłu – powiedział,
podnosząc ręce do głowy. Zanurzył palce we włosy i natrafiwszy
na ranę, spojrzał na metalową sztabę. – Musieli tym się posłużyć.
Halsey to tchórz.
Lucinda zauważyła, że Taylen ma rozszerzone źrenice i
mruga, jakby niewyraźnie widział.
– Moglibyśmy wyjść przez ogród na ulicę i poszukać
twojego powozu – zaproponowała Lucinda.
– Poszłabyś ze mną?
– Oczywiście, że tak. Potrzebujesz pomocy.
– Jeżeli ktoś nas zobaczy, to wezmą nas na języki.
Słysząc to, głośno się roześmiała, i od razu jej ulżyło. Było to
zaskakujące odkrycie po ostatnich wydarzeniach.
– Już i tak o nas mówią, a w tym stanie nie możesz pokazać
się w sali balowej. Wywołałbyś sensację, a tego nie chcemy,
prawda?
Taylen skinął głową i z trudem, z pomocą Lucindy, podniósł
się na nogi.
– Zniszczyłem ci suknię – powiedział.
Lucinda zauważyła, że górna warga puchnie mu wręcz w
oczach.
– To drobiazg w porównaniu z całą resztą.
W sali balowej zabrzmiały skoczne tony, zapraszając
wszystkich na parkiet. To dobrze, pomyślała Lucinda, gdyż zajęci
tańcem goście raczej nie będą mieli ochoty wyjść do ogrodu.
Wzięła Taylena pod rękę i poprowadziła go ścieżką wysypaną
białym żwirem, dobrze widoczną w świetle księżyca. Szybko
dotarli do furtki i znaleźli się na ulicy. Lucinda przywołała
czekający nieco dalej powóz Alderwortha. Stangret, zanim usiadł
na koźle, rzucił na ziemię niedopałek cygara, zgasił go butem i
pomógł księciu wsiąść do powozu.
Lucinda poszła śladem męża i po raz pierwszy od czasu, gdy
znalazła na wpół przytomnego męża u stóp napastników, mogła
odetchnąć z ulgą. Wewnątrz powozu byli bezpieczni. Sięgnęła do
wieczorowej niewielkiej torebki i wyjęła chusteczkę do nosa.
– Pomogę ci – powiedziała.
Taylen ze złością odsunął jej rękę.
– Dlaczego Halsey tak haniebnie cię potraktował? – zapytała.
Książę odwrócił ku niej głowę i z uśmieszkiem odparł:
– Ponieważ swego czasu spuściłem mu lanie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Zaczaiłeś się na niego jak tchórz i go ogłuszyłeś?! –
oburzyła się Lucinda.
Taylen usiłował przecząco pokręcić głową, ale skrzywił się
bólu.
– Z grupą podobnych tchórzy, którzy pomogli ci wykonać
brudną robotę? Od tyłu, znienacka, uderzyłeś go w głowę żelazną
sztabą, nie dając mu szans na obronę, a kiedy upadł, kopałeś go
wespół z kompanami?!
– Oczywiście, że nie – zaprzeczył Taylen i raptownie chwycił
żonę za ręce.
– Dziękuję ci.
– Nie ma za co.
Dłonie miał lepkie od krwi, więc gdy puścił jej ręce, otarł je
połą koszuli. Niby prosty gest, ale ile w nim treści, pomyślała
Lucinda i odwróciła głowę, by mąż nie dostrzegł jej wzruszenia.
Dotyk Taylena odebrała jako wyraz troski, co wraz z jej własną
reakcją na jego opłakany stan po napadzie wyraźnie zmniejszyło
dzielący ich dystans, ledwie naruszony podczas wspólnego tańca.
– Moi rodzice wyznawali zasadę, że należy każdego
traktować jak wroga, i w tym duchu mnie wychowali.
Zapomniałem o tym tej nocy – wyjawił Taylen.
– Tego rodzaju postępowanie każe się zastanowić, czy tacy
ludzie mają prawo do potomstwa. Żadne dziecko nie zasługuje na
to, aby wzrastało w błędnym przeświadczeniu, że otaczający świat
jest wrogi i nikomu nie wolno ufać.
– Zawsze szczerze wyrażasz swoje opinie?
– Owszem, rodzina zgodnie potwierdzi, że to jedna z moich
największych wad.
Gdy z mroku wyłonił się oświetlony dom Wellinghamów,
Taylen potrząsnął głową. Cień na ścianie powozu powtórzył ten
ruch. Uwolnione ze skórzanych rzemyków ciemne włosy
rozsypały mu się na ramiona.
– Ale ja tak nie powiem. Uważam, że rodzice powinni mówić
dzieciom, co naprawdę myślą o różnych sprawach.
– Postępowali tak, bo chcieli cię chronić?
Roześmiał się i już miał odpowiedzieć, gdy jakieś poruszenie
na schodach rezydencji przykuło jego uwagę.
– Oho, wygląda na to, że mamy komitet powitalny.
Lucindzie zrzedła mina. Z zakrwawioną twarzą, podbitym
okiem i spuchniętą wargą, Alderworth wyglądał na nicponia i
hulakę, za jakiego uważali go jej bracia.
– Nie wejdę, ponieważ nie przetrzymałbym kolejnych batów
– zażartował Taylen.
Gdy lokaj otworzył drzwi powozu, wpuszczając nieco więcej
światła, Lucinda spostrzegła, że twarz mu się zmieniła i znów stał
się zimnym, cynicznym księciem.
Po chwili Asher zajrzał do środka.
– Kolejna noc awantur i bójek, Alderworth? – rzucił
wyraźnie zniesmaczony.
– Ktoś musi poskromić londyńskie szumowiny, a równie
dobrze mogę to być ja.
– To nie tak, jak myślicie… – zaczęła Lucinda, wysiadając z
powozu, ale mąż jej przerwał:
– Zobaczymy się jutro, księżno. Dziękuję za wielce
interesujący wieczór.
Postukał laską w dach i para pięknych siwków przyspieszyła,
by zniknąć w głębi ulicy.
– Zniszczył ci suknię – stwierdził z gniewem Asher, kiedy
weszli do domu.
– To robota Halseya i jego tchórzliwych przyjaciół –
wyjaśniła Lucinda. – Napadli na Taylena w trakcie balu, gdy na
chwilę wyszedł na taras, i zaciągnęli go w pobliską boczną alejkę.
Wszystko było z góry zaplanowane. Nie miał szans.
Lucinda spostrzegła, że przez twarz brata przemknął cień, i
przyszła jej do głowy straszna myśl.
– Chyba ich nie wynająłeś?
– Halsey to mięczak bez charakteru. Gdybym ja chciał zrobić
coś podobnego, uczyniłbym to osobiście.
– Lepiej daj sobie spokój. – Lucinda zatrzymała się w pół
kroku i stanęła przed bratem wyprostowana niczym struna.
Przeżycia tego wieczoru wycisnęły piętno na jej twarzy. – Proszę,
abyś nie skrzywdził Alderwortha. Mam serdecznie dość bycia
porzuconą żoną i chcę mieć przynajmniej szansę na… – Urwała
zakłopotana.
– Szansę na co? – podjął Asher, wpatrując się w wyczekująco
w siostrę.
– Na choć częściowe poznanie człowieka, za którego
wyszłam za mąż – odparła Lucinda i skierowała się prosto na
piętro, do swojego pokoju.
Taylen mocno przycisnął rękę do piersi. Był pewny, że miał
pęknięte żebra i wiedział, że nie ominie go ból. Starając się
ostrożnie oddychać, wychylił się do przodu i odkrył, że przynosi
mu to pewną ulgę. Ślubna obrączka, wyjęta z szuflady biurka tego
ranka, połyskiwała złociście na jego palcu.
Lucinda widziała go bezradnego, u stóp bandy tchórzy,
którzy rzucili się na niego, gdy był skupiony na zapaleniu cygara.
Czas spędzony z żoną, podczas którego poświęcił jej całą uwagę,
uśpił jego czujność. Ludzie z jego sfery starali się z reguły unikać
scysji i skandalu, Lucinda jednak pospieszyła mu z pomocą,
ryzykując swoją opinią i nie bojąc się przemówić do słuchu grupie
bojowo nastawionych mężczyzn.
Co za dar losu! Ożenił się z odważną, lojalną, prostolinijną
kobietą. W dodatku niezwykle urodziwą. Zauważył, jak
zesztywniała, kiedy jej najstarszy brat wyszedł ich powitać,
przeczuwając, że znowu będzie musiała się za niego tłumaczyć.
W towarzystwie Lucindy zapomniał o bólu; bez niej czuł się
cały sponiewierany niedawną bezlitosną napaścią. Nie spotka się z
nią jutro ani pojutrze, bo potrzebuje czasu na chociaż częściowe
dojście do siebie. Postanowił, że wykorzysta te dni na
zastanowienie się nad dalszym postępowaniem. Musi wziąć pod
uwagę, że wokół egzystuje więcej takich Halseyów, niż skłonny
był przyznać. Uznał, że nie będzie narażał żony na
niebezpieczeństwo lub kompromitację, lekceważąc prawo.
Uśmiechnął się na wspomnienie słów, jakimi Lucinda
próbowała go przekonać, że jest zupełnie inny niż Richard
Allenby, hrabia Halsey. Po raz pierwszy ktoś stanął po mojej
stronie, skonstatował Taylen, i zrobiło mu się cieplej na sercu.
Zaraz jednak spróbował zagłuszyć to uczucie. Dwadzieścia osiem
lat nauczyło go kilku prawd, z których jedna głosiła, że nie można
na nikim polegać.
Każdego traktuj jak wroga…
Nie ma co ukrywać, był nieodrodnym synem swoich
rodziców i te słowa zapadły mu głęboko w duszę, wyciskając na
niej niezatarte piętno.
Lucinda nie widziała Taylena Ellesmere’a ani nazajutrz, ani
dzień później. Nie otrzymała też od niego żadnej wiadomości.
Bracia przestali rozmawiać zarówno między sobą, jak i z nią o
Taylenie, być może licząc na to, że demonstrując lekceważenie,
wpłyną na nastawienie Lucindy. Ona jednak prawie nie
odstępowała od okna, wyglądając na zewnątrz, ilekroć jej uwagę
zwrócił turkot powozu, tętent kopyt lub głośne kroki, dobiegające
z ulicy. Na widok przecinającego skwer przechodnia
wstrzymywała oddech, wypatrując znajomej liberii.
– Jesteś dziś podenerwowana – stwierdziła z troską Eleanor,
która siedziała na sofie, zajęta wyszywaniem.
Z roztargnionym uśmiechem Lucinda, która wybrała krzesło
przy oknie, sięgnęła po swoją robótkę, lecz ściegi zlewały jej się
przed oczami.
– Źle spałam tej nocy, zresztą poprzedniej też często się
budziłam. – Było to grube niedopowiedzenie, bo ze zmartwienia
nie zmrużyła oka.
– Mogłabym ci przygotować wieczorem specjalną herbatkę,
która pomogłaby ci zasnąć.
Lucinda przecząco pokręciła głową i w tym momencie ukłuła
się igłą w palec, na którym pojawiła się krew. Zastygła, patrząc na
czerwoną plamkę na białym płótnie i myśląc o krwawych
obrażeniach Taylena. Były poważne. Zaczęła się zastanawiać, jak
on się czuje. Czy ktoś go pielęgnuje? Czy jego stan się nie
pogorszył? Pamiętała, z jakim trudem oddychał w wyniku obicia.
Była pewna, że miał złamany nos. A może również uszkodzono mu
żebra?
Znów wstała i podeszła do okna. Było jej obojętne, co
Eleanor pomyśli o jej zachowaniu. Na dworze mżawka spowiła
szarością świat; kilka pożółkłych liści sfrunęło na trawnik.
Przygnębiona, omal się nie rozpłakała. Martwiła się o Taylena, ale
też dręczyła ją niepewność. Wciąż nie wiedziała, na czym stoi, i co
ją czeka.
– Czy martwi cię scysja, do której doszło w ogrodzie
Chesterfieldów? – spytała Eleanor, podchodząc do szwagierki.
– Owszem – przyznała Lucinda.
– Cristo doszedł do wniosku, że Alderworth mógł mieć
porachunki z Halseyem – powiedziała Eleanor, obejmując
troskliwym gestem szwagierkę. – Tłumaczyłoby to napaść, do
której doszło w Mayfair, po wypadku, jakiemu ty i Taylen
ulegliście, jadąc powozem. Uznał, że źle ocenił twojego męża.
– Alderworth nie podziękowałby mu za ten komplement,
gdyby go usłyszał.
– Ponieważ nie dba o swoją reputację, którą trudno uznać za
godną pozazdroszczenia, czy dlatego że lubi się ukrywać za
wizerunkiem nie do końca prawdziwym? Nie wiem, czy wiesz, że
babka biła go, gdy był dzieckiem, i niesłychanie krótko trzymała?
Uważała, że dyscyplina jest niezbędna, by wnuk wyrósł na
odpowiedzialnego mężczyznę. Nie chciała, by poszedł w ślady
swojej matki, a jej córki, która ją boleśnie rozczarowała.
– Kto ci to powiedział? – spytała przejęta informacją
Lucinda.
– Rosemary Jones, starsza siostra mojej pokojówki. Pracuje
w Falder House, ale jako młoda dziewczyna służyła u lady Shields,
babki Alderwortha, w jej majątku w Essex. Rosemary opowiadała,
że po pewnej szczególnie dotkliwej karze Taylen spędził kilka
miesięcy z dala od rodziny, w szpitalu w Rouen. Potem wziął go
pod opiekę wuj.
– Wuj?
– Hugo Shields, lord Sutton, brat jego matki, który ponoć też
nie patyczkował się z podopiecznym. Rosemary została zwolniona
i straciła kontakt z tą rodziną. Przypuszczam, że lady Shields
wyczuwała jej dezaprobatę, a poza tym prawdopodobnie nie
chciała, aby ktokolwiek przypominał jej o tym niemiłym okresie w
jej życiu.
Lucinda wyobraziła sobie zaszczutego, odtrąconego przez
bliskich, pozbawionego akceptacji i miłości chłopca.
Zaniedbywany przez rodziców, uwięziony pomiędzy babką o
ciężkiej ręce i brutalnym wujem, mały Taylen Ellesmere nie miał
szans na normalne, nie mówiąc o szczęśliwym dzieciństwie i
wczesnej młodości.
– Chyba poproszę o powóz, Eleanor. Chciałabym zajrzeć do
modystki.
– Powiem twoim braciom, że masz kilka spraw do
załatwienia. W domu czeka na oddanie stos książek z
wypożyczalni Hookhama. Już dawno powinnam była je zwrócić.
Mogłabyś je podrzucić przy okazji?
– Oczywiście.
Eleanor i Lucinda wymieniły znaczące uśmiechy. Obie
wiedziały, że dom Ellesmere’a jest oddalony o kilkaset metrów od
wypożyczalni.
Drzwi londyńskiej rezydencji księcia otworzyły się niemal
natychmiast po tym, jak pokojówka Lucindy pociągnęła za
dzwonek. Postawny lokaj wprowadził je do jasnego przestronnego
pokoju, wychodzącego na zarośnięty ogród. Przed kominkiem
ustawiono sofę i dwa fotele – każdy od innego kompletu. Na
ścianach widniały wypłowiałe ślady po obrazach. Widząc to,
Lucinda zadała sobie w duchu pytanie, dlaczego Taylen nie kazał
wyremontować domu po powrocie z Ameryki, gdzie zdobył
fortunę.
– Przekażę jaśnie panu, że księżna tu czeka. – Lokaj zawahał
się, po czym zastrzegł: – To może chwilę potrwać. Służąca
przyniesie herbatę i ciasteczka – dodał.
– Dziękuję.
Pokojówka Lucindy stanęła przy drzwiach, dyskretnie się
rozglądając i prawdopodobnie porównując luksusy domu
Wellinghamów z tutejszym ubogim wystrojem. Lucinda nie
wątpiła, że jej szczegółowa relacja stanie się głównym tematem
rozmów służby. Pożałowała, że nie kazała Claire zaczekać w
powozie. Uczyniła to tylko po to, by nie stwarzać okazji do
kolejnych domysłów. Gdzieś niedaleko rozległo się miauczenie
kota. Tykanie starego zegara ze spękaną tarczą zagłuszył na chwilę
turkot powozu jadącego ulicą.
Zegar zdążył wybić dwa razy, zanim drzwi otworzyły się i
stanął w nich sztywno wyprostowany Taylen Ellesmere. Miał na
sobie wizytowy strój, choć włosy były mokre, jakby dopiero co
wyszedł z kąpieli. Jedno oko otaczał spory siniec, zaś białko
drugiego zmieniło kolor na czerwony. Głębokie czerwone szramy
przecinały mu skroń, ginąc w gęstwinie włosów. Mimo wysiłków
nie udało mu się ukryć, że wciąż odczuwa ból i jest osłabiony.
– Przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy, że byliśmy
umówieni.
– Nie byliśmy. Doszłam do wniosku, że twoje obrażenia
mogą być poważniejsze, niż to po sobie pokazywałeś wtedy, gdy
ostatnio się widzieliśmy. Dlatego postanowiłam zajrzeć i
sprawdzić, jak się czujesz. Czy wszystko w porządku?
– Ależ tak, jak najbardziej – odparł, mrugając, jakby chciał
lepiej widzieć przez zapuchnięte powieki.
– Rozumiem. – Lucinda wolałaby, aby zostali sami.
Taylen zdawał się czytać w jej myślach, bo zwrócił się do
lokaja:
– Bingham, bądź tak dobry i zabierz pokojówkę księżnej na
poczęstunek do kuchni.
– Tak jest, jaśnie panie.
Pokój opustoszał, a służący zamknęli za sobą drzwi.
– Spacer po parku raczej nie wchodzi w rachubę? – zapytała
Lucinda, chcąc przerwać krępujące milczenie.
– Nie chciałabyś chyba, żebym straszył dzieci – odrzekł z
uśmiechem Taylen, nie sięgającym jednak jego oczu. – Dlaczego
złożyłaś mi wizytę?
– Czekałam na ciebie przez dwa dni, a ponieważ nie
pojawiłeś się, zaczęłam się niepokoić, czy masz odpowiednią
opiekę medyczną.
– Oczywiście, że mam.
– Dlaczego przed trzema laty napadłeś na Halseya?
– Złamał jedną z najważniejszych zasad, obowiązujących w
Alderworth Manor.
– Mianowicie jaką?
– „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.
Lucinda poczuła się głęboko zawiedziona. Najwyraźniej
księciu nie chodziło wyłącznie o obronę jej dobrego imienia.
– Chyba egzekwowanie takich reguł wymaga sporo wysiłku?
– Nie pasował do niej ten zjadliwy ton, ale nie potrafiła się
pohamować. – Po co wszczynać nowe wojny, kiedy ma się dosyć
własnych?
– Zazwyczaj radziłem sobie przy pomocy pięści lepiej niż w
ogrodzie Chesterfieldów, a pilnowanie, by skandal nie ciągnął się
za moimi gośćmi, nie było wcześniej szczególnie uciążliwe.
Tego dnia Taylen Ellesmere zachowywał się z godnością, jak
na księcia przystało, choć poważne odpowiedzi, jakich udzielał,
kłóciły się z jego zmaltretowaną twarzą i podbitymi oczami. Stał w
nienaturalnie sztywnej pozycji, co nasunęło Lucindzie podejrzenia,
że w starciu z Halseyem i jego kompanami mógł doznać więcej
bolesnych obrażeń, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
– Mimo wszystko twoja fatalna reputacja od lat jest tematem
numer jeden w naszym środowisku.
Taylen podszedł do Lucindy, wyciągnął rękę i obwiódł
palcem zarys jej policzka.
– Każdy powinien mieć prawo do swobodnego wyrażania
swojej opinii. Należy jednak pamiętać, że nie zawsze jest ona
zgodna z prawdą.
Poczuła bijące od niego ciepło i siłę. „Przytul mnie” chciała
powiedzieć, jakby ich wspólna nieciekawa przeszłość mogła się
przerodzić w szczęśliwą przyszłość. Nie zdążyła, bo Taylen
opuścił rękę.
– Zrozumiem, jeśli przez jakiś czas nie będziesz miała ochoty
przebywać w moim towarzystwie. Nie mogę ci obiecać, że nie
powtórzą się podobne incydenty, a nie chciałbym, abyś w
jakikolwiek sposób ucierpiała z tego powodu.
– Nie jestem bezwolnym dziewczęciem. Gdybym stanęła z
tobą w szranki z łukiem i strzałami, to przypuszczam, że
mogłabym wygrać. – Pokazała dłonie. – Dowodem tego są moje
odciski.
Taylen się roześmiał.
– Moja ty Diano – powiedział, ale zaraz tego pożałował.
– Czy masz rodzinę? – zapytała Lucinda, chcąc zmienić
temat.
– Dlaczego pytasz? – odparł, marszcząc brwi.
– Czasami wydajesz mi się ogromnie samotny.
Zastanawiałam się, czy jest jeszcze ktoś, na kim mógłbyś polegać.
Taylen przecząco pokręcił głową, po czym przeszedł przez
pokój i nalał sobie brandy, proponując również i jej kieliszek.
Odmówiła i czekała na jego dalsze słowa.
– Mam ciotkę, ale straciłem z nią kontakt wiele lat temu –
wyjaśnił.
– A więc wymierająca linia, tak?
Spojrzał na nią znacząco.
– Powraca temat naszej umowy – stwierdził z szelmowskim
uśmiechem.
– Chyba w obecnym stanie musisz odłożyć w czasie plany
przedłużenia rodu.
– Jak dotąd, tego rodzaju skutki pobicia nie były w stanie
mnie powstrzymać.
– Czytałam o tobie. Miałam w ręku wycinek z gazety, w
której informowano o twoim odkryciu złóż złota.
– Skąd go wzięłaś?
– Przysłał mi go brat mojej dawnej koleżanki szkolnej. Obok
tekstu umieszczono zdjęcie. Autor artykułu wyraźnie dał
czytelnikom do zrozumienia, że kobiety, z którymi się bawiłeś,
to… – Urwała, nie mogąc znaleźć właściwego słowa.
– Kobiety upadłe? – podpowiedział Taylen. – Różnica
pomiędzy elitami a nieszczęsnymi istotami, sprzedającymi się za
pieniądze na rogach ulic, jest mniejsza, niż ci się wydaje. Możesz
mi wierzyć, wiem coś o tym.
Czy mówił o swoim dzieciństwie? – była ciekawa Lucinda.
Wzięła się na odwagę i zapytała:
– Co ci zrobił wuj?
– Wielką krzywdę.
A więc tak wyglądała prawda? Lucindzie trudno było w to
uwierzyć.
– Powinno się go zastrzelić – powiedziała.
– Tak też się stało.
– Och!
Miała na końcu języka pytanie „kto?”, lecz powstrzymał ją
gniewny błysk w zielonych oczach Taylena. Zmieniła temat,
ponieważ zależało jej na zgodzie choćby tylko na czas tego
spotkania.
– Wybierzemy się jutro na konną przejażdżkę po parku? –
zapytała. – Na ogół bywam tam wcześnie, przed przybyciem
tłumów.
– Dobrze.
Z holu dobiegł ją głos pokojówki, rozmawiającej z którymś
ze służących Ellesmere’a.
– Powiedzmy, o dziewiątej?
Taylen zadzwonił na służbę i w drzwiach pojawił się lokaj.
Claire stanęła za swoją panią.
– Dziękuję, że księżna znalazła czas, aby sprawdzić, czy
odzyskuję siły – zwrócił się Taylen do Lucindy. – Proszę przekazać
rodzinie wyrazy szacunku.
– Nie omieszkam, książę.
Lucinda miała nadzieję, że pokojówka nie zdąży
opowiedzieć lokajowi Ashera o tej wizycie, zanim sama go o niej
nie powiadomi.
– Odwiedziłam dziś Taylena Ellesmere’a – obwieściła
Lucinda przy obiedzie, kiedy serwowano główne danie.
W powrotnej drodze do domu zdecydowała, że dla własnego
dobra dłużej nie będzie ukrywała przed rodziną stosunku do
Taylena. Uznała, że najlepszym wyjściem będzie szczere mówienie
o pewnym sprawach, dotyczących jej małżeństwa.
– Jak książę się czuje? – zapytała Emeralda.
– Podejrzewam, że ma złamany nos, choć nie wiem tego na
pewno. Poza tym jedno oko mu opuchło, a drugie jest czerwone.
Niewykluczone, że bicie nadwerężyło żebra; świadczyłyby o tym
sztywne ruchy.
– Kłopoty ciągną się za nim od lat, gdziekolwiek się uda –
stwierdził surowym tonem Asher.
– Poprosiłam księcia, aby mi towarzyszył jutro podczas
porannej przejażdżki po parku – oznajmiła Lucinda.
– Zgodził się? Obyś później nie żałowała, że znów
dopuściłaś do siebie awanturnika, który wciąż szuka zwady –
przestrzegł ją Asher.
– To mój mąż.
– Zaraz po ślubie tę kwestię miała ostatecznie rozwiązać
pokaźna kwota, którą przekazaliśmy Alderworthowi. Liczyliśmy
na to, że więcej go nie zobaczymy. Zapewne tak by się stało,
gdyby nie znalazł złota w odległym setki kilometrów od Anglii
zakątku świata, i miałabyś spokój do końca życia.
Lucinda wstała od stołu, nie kryjąc wzburzenia. Asher także
się podniósł i stanął po drugiej stronie solidnego dębowego stołu.
– Jedynie próbowałem cię chronić – powiedział na widok
wyrazu twarzy siostry.
– Nie mam do ciebie pretensji, ponieważ robiłeś to, co
uznałeś za słuszne. Tyle że nie chcę mieszkać z tobą do śmierci.
Pragnę mieć wreszcie własne życie.
– Mogę ci podarować Amberley Manor, posiadłość w
hrabstwie Kent. To aż nadto jak na twoje potrzeby. Przenieś się
tam, a ja będę wypłacał ci pensję.
– Pozostanę zależna od twojej hojności i, co więcej, jako
porzucona, ale mężatka, nie będę miała widoków na powtórne
małżeństwo. Zdecydowanie wolałabym nie dożywać swoich dni
jako samotna, bezdzietna staruszka.
– I dlatego zamierzasz dać szansę księciu, który nie wie, co
to cnota czy moralność? Człowiekowi, którego, jak mi się zdaje,
nienawidzisz?
– Eleanor uważa, że on jest bardziej wartościowy, niż nam
się wydaje – wtrąciła się Emeralda, wstając z krzesła.
Okrążyła stół i zatrzymała się przy Lucindzie, spoglądając na
nią z troską w turkusowych oczach.
– Podobno londyńska służba bardzo go szanuje – dodała.
– Sądzisz, że to wystarczy? – wyraził wątpliwość Asher.
– Cristo powiedział mi, że Alderworth rozprawił się z
Halseyem, kiedy ten roznosił, gdzie mógł, plotki o Lucindzie.
Dlatego jest przekonany, że Halsey napadł na niego w ramach
rewanżu, tyle że w sposób tchórzliwy i godny potępienia. Jeśli
istotnie tak było, to powinniśmy raczej dziękować Alderworthowi,
zamiast go oczerniać. Słyszałam też, że książę nadal wspomaga
żonę i dzieci swojego wspólnika, który tragicznie zginął podczas
wydobywania złota. Tak postępuje człowiek przyzwoity i
szlachetny – podkreśliła Emeralda.
Niespodziewanie Asher się roześmiał.
– Kochanie, wygląda na to, że zamierzając się czegoś
dowiedzieć, najpierw powinniśmy ciebie o to zapytać.
– Chcę nas uchronić od pomyłki. Może to dobry człowiek,
któremu nie daliście szans, aby się tym wykazał.
– Przypominam, że ten dobry człowiek zamknął się z moją
siostrą w swojej sypialni i uwiódł wbrew jej woli – odparł Asher.
– Lucinda powinna sama zdecydować, co jej bardziej
odpowiada. Jeśli uzna, że małżeństwo z księciem jednak nie rokuje
na przyszłość, to może przyjąć twoją propozycję i zamieszkać w
Amberley. Nie żyjemy w średniowieczu, Alderworth jej nie
uprowadzi.
Asher właśnie tego się obawiał, ale nie mógł więzić siostry.
Musiał honorować jej życzenia dotyczące dalszego życia. Lucinda
miała prawo zdecydować o własnym losie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Lucinda odgarnęła lok, który wymknął jej się spod
zawadiackiego kapelusika, i w tym momencie uwagę jej przykuł
jeździec, kierujący się z głębi parku w jej stronę.
– Dobrze jeździsz konno – pochwalił Taylen Ellesmere,
dosiadający potężnego karego ogiera, kiedy się z nią zrównał.
Spostrzegła, że porusza się mniej sztywno. Sińce trochę
zbladły, a lewe oko nie było już tak bardzo zapuchnięte jak
wcześniej. Jednak prawe pozostało mocno zaczerwienione.
– Obserwowałeś mnie?
– Słyszałem, że doskonale trzymasz się w siodle – odparł
książę, pomijając pytanie Lucindy.
Na lewej ręce, trzymającej wodze, zalśniły pierścionki. Taka
liczba ozdób u mężczyzny wydawała się Lucindzie przesadna.
Ucieszyła się jednak, widząc wśród nich obrączkę, którą wsunęła
mu na palec w dniu ślubu.
Taylen zorientował się, że żona zatrzymała wzrok na
pierścionkach, i zacisnął dłoń na wodzach.
– Jeżdżę tu konno, ilekroć jestem w Londynie – wyjaśniła
Lucinda. – Daje mi to poczucie swobody.
– Słyszałem też, że po mistrzowsku powozisz bryczką.
– Taris mnie nauczył – odparła ze śmiechem.
– Masz szczęście, że rodzina tak bardzo o ciebie dba.
Szkoda, że jej bracia nie mogli usłyszeć tego komplementu,
pomyślała. Może nie byliby przeciwni wszelkim jej kontaktom z
mężem.
– Moim zdaniem Hyde Park prezentuje się najlepiej
wczesnym rankiem – odezwała się, aby przerwać przedłużające się
milczenie.
– Istotnie, dziadek także uwielbiał to miejsce. Znajdował tu
spokój i odosobnienie, których mu brakowało, zważywszy na
usposobienie mojej babki. Ilekroć przyjeżdżał do Londynu,
godzinami spacerował po parkach i ogrodach.
– Był dobrym człowiekiem, prawda?
– Owszem.
– Ile miałeś lat, kiedy umarł?
– Sześć i pół.
Musiał bardzo lubić dziadka, skoro dokładnie zapamiętał
czas ostatecznego rozstania z nim, uznała w duchu Lucinda.
– Spotkałam parokrotnie twoją babkę, lady Shields –
powiedziała. – Przypuszczam, że była niesłuchanie wymagająca i
niełatwa w codziennym współżyciu z innymi.
– Spoczywa obok swojego męża, a mojego dziadka, w
poświęconej ziemi.
– Uważasz małżeństwo za uciążliwy związek, od którego
trudno się uwolnić? – zapytała kąśliwym tonem.
Ostatnie słowa Taylena nasunęły jej podejrzenie, że może
myśleć to samo o ich małżeństwie.
– Pewne aspekty małżeństwa można uznać za wręcz
uzależniające – odparł po dłuższym namyśle.
Pomyślała, że chodzi mu o seks, i się żachnęła. Gdy jednak
rozwinął swoją uwagę, zrozumiała, że się pomyliła.
– Choćby to, że ma się osobę, która trwa przy tobie bez
względu na wszystko. Nie podziękowałem ci, jak należy, za to, że
wsparłaś mnie po napaści, do której doszło w ogrodzie
Chesterfieldów.
Maska nieczułego, zdystansowanego arystokraty opadła,
odsłaniając człowieka, którego Lucinda mogłaby pokochać, i to
mocno.
– Cieszę się, że mogłam ci pomóc – skwitowała.
Chciała, by zsiadł z konia i wziął ją w ramiona i pocałował.
Niestety, nie zrobił tego, gdyż jego uwagę przykuli jadący za nimi
ludzie.
Taylen poruszył się w siodle, na co ogier zareagował,
uskakując w bok. Kilka osób konno przemierzyło te same ścieżki.
Mijając ich, uchylili kapeluszy i przyjrzeli się im z nachalną
ciekawością. Taylen był świadom, że od czasu jego powrotu do
Anglii krążyły rozmaite plotki, a w klubach dla dżentelmenów
obstawiano pięćdziesiąt do jednego, że do końca tego tygodnia
Lucinda znajdzie się w jego łóżku. Niewykluczone, że bawiłaby go
ironia sytuacji, gdyby nie chodziło o przyszłość jego rodu. Miał
nadzieję, że do braci Wellinghamów nie dotarły wieści o zakładzie.
Spiął ostrogami boki ogiera i z zadowoleniem stwierdził, że
żona poszła w jego ślady. Ścieżka była teraz szersza i można było
na niej bezpiecznie galopować. Nie znał lepszej recepty na spokój
ducha niż konna jazda. Jednostajny cwał przynosił mu ukojenie i
pomagał się odprężyć. Lucinda jechała płynnie i odważnie jak
nieodrodna siostra wyśmienitych jeźdźców, którzy przekazali jej
wiedzę i doświadczenie. Taylen poczekał, aż się z nim zrówna.
Galopowali teraz obok siebie.
– Nie znam innej kobiety, która potrafiłaby podporządkować
sobie konia jak rasowy dżokej.
– Masz coś przeciwko temu?
– Wręcz przeciwnie, jestem zachwycony. W Alderworth
znajdziesz świetne ścieżki, po których będziesz mogła jeździć do
woli. Szkoda tylko, że stajnie zostały przetrzebione.
– Chyba planujesz zakup nowych koni?
– Nie. Chcę doprowadzić do tego, żeby ziemia znów zaczęła
rodzić i dawać większe plony.
– Nie jesteś zatem tak rozrzutny, za jakiego uważa cię
londyńska socjeta.
– Wiem z doświadczenia, że nikt nie jest ani tak dobry, ani
tak zły, jak się o nim mówi w towarzystwie.
Lucinda zarumieniła się lekko.
– Oczekiwania, jakie świat ma w stosunku do człowieka,
potrafią krępować niczym kajdany – orzekła. – Jeżeli o mnie
chodzi, to noszenie nazwiska Wellingham przez całe lata nie
pozwalało mi być sobą.
– A teraz?
– Uporczywa dezaprobata dla wszelkich moich poczynań
daje mi, mówiąc szczerze, wolną rękę.
Taylen zauważył, że żona posmutniała. Nic dziwnego,
pomyślał, miała za sobą trudny okres. Wypadek, w którym mocno
ucierpiała, pospieszny ślub w nie najlepszej atmosferze, jego
wyjazd, po którym nastąpiła trzyletnia nieobecność. Na domiar
złego tuż po powrocie zaproponował jej specyficzną umowę i
domagał się sprowadzenia na świat potomka. Pojął, że dla Lucindy
było to duże obciążenie. Zresztą sam czuł się tym wszystkim
zmęczony.
– Lucindo! – rozległo się wołanie.
Odwrócili się jak na komendę. Młoda kobieta szybko jechała
konno w ich stronę, pozostawiając za sobą służącego.
– To moja przyjaciółka, Posy Tompkins, była druhną na
naszym ślubie.
– Czy to ona ściągnęła cię do Alderworth? – zapytał Taylen,
patrząc na przybliżającą się pannę Tompkins.
Żona przytaknęła, a on pomyślał, że wiele zawdzięcza jej
przyjaciółce.
Lucinda pożałowała, że nie wybrali się na przejażdżkę w
bardziej zaciszne miejsce, gdzie osłonięci zielenią mogliby
spokojnie porozmawiać. Mina przyjaciółki nasuwała podejrzenia,
że coś knuje.
– Jechałam za wami – wyjaśniła Posy. – Uważam, że nie
powinnaś jeździć tak ryzykownie, moja droga. Ile razy twoi bracia
upominali cię, żebyś nie galopowała?
– Och, dawno straciłam rachubę.
– Przecież doktor przestrzegł cię, że kolejny uraz głowy
może się okazać bardzo groźny.
– Tak powiedział? – zainteresował się Taylen.
Posy skinęła głową.
– Polecił, żeby zachowała ostrożność i rozwagę. Przywołał
przykład pacjentów, którzy ciężko się pochorowali, ponieważ
zlekceważyli jego zalecenia – rozgadała się Posy. – O ile
pamiętam, mówił coś o pęknięciu naczynek krwionośnych. Ścianki
mózgu są cieńsze w miejscach uszkodzenia.
Posy patrzyła na Taylena z dobrze znaną Lucindzie miną.
Podobny wyraz twarzy miewała, gdy przed laty odgrywały sceny
ze sztuk dla zgromadzonej w salonie rodziny. Teraz z jakiejś
przyczyny chciała postraszyć księcia, a Lucinda nie była w stanie
jej powstrzymać.
– Posy przesadza, to raczej niemożliwe… – zaczęła, ale mąż
jej przerwał.
– Czy ty też jesteś lekarzem?
– Nie.
– W takim razie powinnaś posłuchać człowieka, który ma
stosowne kwalifikacje.
– I więcej nie galopować wzdłuż wąwozów i skalistych
wybrzeży Falder? Nie pokonać żadnej przeszkody?
– Jeżeli miałoby to uchronić cię przed utratą zdrowia, to tak.
Śmiech Posy położył kres ich sprzeczce.
– Asher wielokrotnie używał tych samych argumentów, ale
bez skutku. – Posy wymownie rozłożyła ręce i uśmiechnęła się
ciepło do Taylena.
Lucinda była zaskoczona, gdyż żaden z jej dotychczasowych
wielbicieli nie zyskał uznania w oczach przyjaciółki. Zastanawiała
się, co ujęło ją w Taylenie. Może to, że wyglądał na mężczyznę,
który nie był i nie będzie niczyim sługą. Nagle wyobraziła go sobie
wśród surowego krajobrazu Georgii, pokonującego wezbrane rzeki
oraz strome góry. O złotodajnych terenach zdążyła przeczytać
tylko tyle, że życie tam jest bardzo trudne i niebezpieczne.
– Bracia ubrdali sobie, że nieustannie trzeba mnie pilnować,
a ja wolę żyć po swojemu i nie wtrącać się do ich spraw.
– Innymi słowy, nie mówisz im o niebezpieczeństwach, na
jakie się narażasz? – zapytał Taylen.
– Właśnie. Prosiłabym cię o dyskrecję w tej kwestii –
odparła.
– Mam nadzieję, że przynajmniej odprowadzisz konia do
domu. – Uchylił kapelusza. – Miło mi było panią poznać, panno
Tompkins. Do zobaczenia, Lucindo – dodał, po czym pogalopował
ścieżką.
Patrząc w ślad za jego oddalającą się sylwetką, Posy rzuciła
od niechcenia:
– Alderworth dobrze jeździ konno.
Lucinda poczuła, że wzbiera w niej złość.
– Dlaczego miałoby to mnie zainteresować? Gdyby to
zależało od innych, siedziałabym teraz z robótką w salonie albo
grała na fortepianie.
Niewykluczone też, dodała z goryczą w myślach, że
próbowałabym spłodzić spadkobiercę rodu Ellesmere’ów.
– Co ty tu robisz, u diabła, Alderworth?
– To także mój klub, Wellingham, i chcę z tobą pogadać.
Cristo Wellingham siedział z kieliszkiem w ręku w fotelu i
czekał, aż Taylen zajmie miejsce naprzeciwko.
– Twoja siostra galopuje jak szalona po Hyde Parku, a
według panny Tompkins, doktor wyraźnie jej tego zabronił.
Cristo pociągnął spory łyk brandy, po czym odstawił
kieliszek.
– A ty chcesz ją przekonać, żeby jeździła stępa?
– Owszem.
– W takim razie życzę powodzenia. Asher próbował zakazać
jej dosiadać naszych koni przez miesiąc, ale to nic nie dało.
Wynajmowała w stajniach jeszcze bardziej narowiste. Ilekroć
wybierała się do stajni, Taris wysyłał z nią służącego, ale Lucinda
bez trudu potrafiła mu umknąć. Zabierałem ją do Graveson, gdzie
jeździła wzdłuż plaży, aż jej się to znudziło. Jak widzisz,
próbowaliśmy różnych sposobów, ale żaden nie okazał się
skuteczny na dłuższą metę, ponieważ siostrzyczka jest uparta jak
osioł i dwa razy trudniejsza w prowadzeniu.
– Jednym słowem, prawdziwa Wellinghamówna?
Cristo się roześmiał.
– Gdybyś nie był takim draniem, Alderworth, mógłbym cię
polubić. A swoją drogą, skąd ta nagła, wzruszająca troska o moją
siostrę?
– Nie chciałbym zostać wdowcem.
Cristo znowu się roześmiał.
– Jak dotąd, nie zdążyłeś być jej prawdziwym mężem, i, jeśli
uda nam się postawić na swoim, to nigdy do tego nie dojdzie.
Taylen puścił mimo uszu tę uwagę i przeszedł wprost do
sedna.
– Co jeszcze ją interesuje?
Cristo wychylił się do przodu, marszcząc brwi.
– Na przykład łucznictwo. Lubi też rysować, ale ostrzegam
cię, że jeżeli tym razem spróbujesz igrać z jej uczuciami, to nie
dostaniesz kolejnej szansy.
– Podobno twoja żona dała ci jednak drugą szansę.
– A ponoć ty w Ameryce siedziałeś w więzieniu za
zabójstwo.
– Złoto budzi chciwość w złych ludziach, a plotki z zasady
mijają się z prawdą.
– Taką samą chciwość jak u ciebie, kiedy po rozdziewiczeniu
naszej siostry zgarnąłeś pieniądze Wellinghamów? – Spokojny ton
Crista zadawał kłam rozsadzającej go furii.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że zwróciłem wszystko, co do
pensa. Lucinda była dziewicą, kiedy odwoziłem ją do domu, bez
względu na to, co zapamiętała.
– Edmund Coleridge mógł to zmienić, oczywiście.
Taylen walnął pięścią w stół, nie bacząc na to, że znajduje się
w klubie dla dżentelmenów.
– Jeżeli piśnie choć słówko na ten temat, to w sekundę będzie
trupem.
– Powtórzę mu to przy najbliższym spotkaniu. To mój bliski
przyjaciel.
– Zrób to, bardzo proszę.
Taylen wychylił ostatni łyk brandy i wstał. Czuł na sobie
krytyczne spojrzenia wysoko postawionych arystokratów, którzy
przyglądali mu się znad kieliszków. Był księciem, ale nie czuł się
dobrze w swoim środowisku. Sztywne maniery i pretensjonalność
były mu kompletnie obce. Nie miały też nic wspólnego z obraną
przez niego drogą. Chciał wrócić do Alderworth Manor, zabierając
ze sobą żonę. Przed oczyma stanęła mu twarz Coleridge’a, więc
szybko opuścił wytworny klub.
Tego ranka Lucinda nie pojawiła się w Hyde Parku, aby
zażyć ruchu na świeżym powietrzu. Taylen wytrwale na nią czekał,
ale minuty przeszły w godziny i zrozumiał, że żona nie przyjedzie.
Zobaczył ją dopiero na wieczorku u Beauchampów, i to wtedy, gdy
Edmund Coleridge całował ją w rękę. Ucieszył go widok Lucindy,
jednak po chwili ogarnął go gniew, ponieważ jego zdaniem
Coleridge postąpił zbyt poufale, co gorsza, nie napotkał na opór.
Energicznie ruszył ku żonie i rzucił sucho:
– Witam, księżno.
Z zadowoleniem spostrzegł błysk niepokoju w jej oczach.
– Witam, książę – odrzekła.
Najwyraźniej Coleridge nie zamierzał zostawić ich samych,
więc Taylen spojrzał na niego wymownie.
– Cristo mi przekazał – odezwała się Lucinda – że życzysz
sobie ze mną porozmawiać. Podobno chciałbyś mi przedstawić
propozycję zakładającą, że będę spędzać czas nad robótką w
salonie albo malować kwiaty w ogrodzie.
– Twój najmłodszy brat ma swoiste poczucie humoru.
– Spotkałeś się z nim po naszej przejażdżce w parku i
powiadomiłeś go, że galopowałam, chociaż cię prosiłam, żebyś
tego nie robił?
Widząc, że Coleridge przysłuchuje się ich rozmowie z
zaciekawieniem, Taylen zareagował zdecydowanie.
– Pan wybaczy – rzucił i nie czekając na odpowiedź, chwycił
żonę za łokieć, po czym podprowadził ją do wnęki na drugi koniec
salonu, gdzie nikt nie mógł ich słyszeć.
– Nie spodziewałam się po tobie takiej perfidii. – Lucinda nie
kryła złości.
– Powiedziałem twojemu bratu, że nie chciałbym spędzić
reszty życia samotnie, gdyby coś ci się stało. Czy to też ci
powtórzył?
Lucinda przecząco pokręciła głową.
– Nie dostrzegasz, że Edmund Coleridge chce zaciągnąć cię
do łóżka?
– Czyli niewiele różni się od ciebie.
Taylen puścił mimo uszu tę uwagę, aby nie podnosić
temperatury rozmowy.
– I wiedząc o tym, pozwalasz mu, żeby jawnie cię adorował?
– Jest moim przyjacielem.
– Twój brat uważa, że Coleridge’owi chodzi o coś więcej niż
przyjaźń.
– Wygląda na to, że odbyliście poważną dyskusję na mój
temat – zauważyła z ironią Lucinda. – Szkoda, że mnie przy tym
nie było, bo mogłabym sprostować pewne fakty. Właściwie nie
powinnam się dziwić, bo z reguły bracia niezbyt trafnie oceniali
moich rozmaitych wielbicieli.
– Rozmaitych?
– Tak. Chyba nie oczekiwałeś, że będę tęsknić za mężem,
który przez trzy lata nie pamiętał o tym, że ma żonę, i przypomniał
sobie o niej dopiero wtedy, gdy zapragnął sprowadzić na świat
prawowitego potomka? – Lucinda gestykulowała, coraz bardziej
zdenerwowana. Cztery gwiazdeczki na jej bransoletce połyskiwały
złociście.
– Wspomniałaś o artykule w gazecie. Zapewniam cię, że
ukazał mnie w fałszywym świetle. Nie złamałem przysięgi
złożonej przed ołtarzem; ani razu cię nie zdradziłem – podkreślił
Taylen, dziwiąc się swojej szczerości i otwartości.
Rzeczywiście po ślubie dokonała się w nim przemiana, której
nie potrafił wytłumaczyć. Dopóki się nie ożenił, wiódł barwne
życie, lekceważąc konwenanse i krążące o nim pogłoski. Uznał się
za wyznawcę wolnej woli i nieskrępowanej swobody, za liberała i
hedonistę, a wytrawne wina i wyrafinowane kobiety pomagały mu
zapomnieć o traumie dzieciństwa. Od czasu spotkania Lucindy,
wypadku i przymusowego ożenku jego rozbuchane libido jakby
przygasło i nie był w stanie dotknąć żadnej kobiety, nie myśląc
przy tym o niszczącym innych stylu życia rodziców. Przez jego
dzieciństwo przemaszerowało sześciu kochanków matki i o wiele
więcej kochanek ojca. Jako młody chłopak codziennie przysięgał
sobie, że jeśli się kiedyś ożeni, nie powtórzy błędów rodziców.
Wrócił do Anglii głównie po to, by zrozumieć, co łączy go z
kobietą, którą pojął za żonę pod naciskiem jej najbliższych
krewnych a zarazem opiekunów.
Od dłuższego czasu nie potrafił w niczym dopatrzyć się
sensu. Chciał odzyskać dawną pewność siebie, pragnął też
osiągnąć stabilizację i mieć sprecyzowaną wizję własnej
przyszłości. Instynkt podpowiadał mu, że jedynie wraz z Lucindą
zdoła zrealizować te cele. Chciał ją przekonać do siebie i namówić
na wspólne życie. Nalegał na spłodzenie potomka, uważając, że
dziecko połączyłoby ich nierozerwalnymi więzami.
Lucinda nie wierzyła własnym uszom. Znany z romansów i z
ekscesów Alderworth jej nie zdradził? To niemożliwe. Dochował
jej wierności przez minione trzy lata mimo tylu pokus? Tysiące
kilometrów od domu, w dalekim kraju? Nie do wiary.
– Po co mi to mówisz? – zapytała.
– Ponieważ chcę mieć pewność, że dziecko, które nam się
urodzi, będzie moje. Mój ojciec nie uwierzył, że jestem jego
dzieckiem, w związku z czym traktował mnie jak bękarta.
Obserwowałem, jak dalece zazdrość i podejrzliwość może
niekorzystnie wpłynąć na mężczyznę, i nie chciałbym tego
doświadczyć. Nie musisz mnie kochać, dając mi potomka, księżno,
ale chcę zagwarantować sobie pewność, że będę jego ojcem.
Lucindzie zaparło dech z oburzenia. Rozpustny książę śmiał
jej przypisywać nieobyczajność, postępowanie niegodne kobiety
jej pokroju?! Nienawidziła go w tej chwili i nawet nie próbowała
tego ukrywać.
– Jutro rano wyjeżdżam do Alderworth – zapowiedział
spokojnie, jak gdyby wcześniej nie padły słowa podważające
reputację żony. – Przyślę po ciebie powóz, jak tylko powiadomisz
mnie, że chcesz mi towarzyszyć.
Znowu miał zniknąć, pomyślała Lucinda i doszła do
wniosku, że nie może na to pozwolić, mimo że była na niego
wściekła.
– O której wyjeżdżasz? – zapytała.
– Rano. Uznałem, że przedłużanie pobytu w Londynie nie ma
sensu.
– Wobec tego pojadę z tobą – oznajmiła.
– To świetnie – ucieszył się Taylen. – Powóz zajedzie pod
wasz dom o dziesiątej, bądź gotowa. – Powiedziawszy to, odszedł.
Niemal natychmiast przed Lucindą wyrósł Edmund
Coleridge.
– Jakaś ty blada, moja droga. Czy Ellesmere ci groził?
– Nie – zaprzeczyła krótko, gdyż zdała sobie sprawę, że jako
przyjaciel Crista mógł wiedzieć więcej o jej relacjach z
Alderworthem niż inni. – Po prostu jestem zmęczona.
Wzięła głęboki oddech, aby się uspokoić, i w poszukiwaniu
Taylena zaczęła lustrować wzrokiem salę.
– W przyszłym tygodniu wracam z rodziną do Bath –
oznajmił Coleridge. – Gdybyś miała ochotę przyłączyć się do nas,
będziesz bardziej niż mile widziana. Zapewniam cię, że moja
matka byłaby uszczęśliwiona.
Lucinda zrozumiała, że dłużej nie może mamić Edmunda
złudnymi nadziejami.
– Bardzo mi przykro, ale jutro jadę z mężem do Alderworth.
Właśnie podjęliśmy taką decyzję.
– Rozumiem. – Coleridge cofnął się o krok. – Czy Cristo o
tym wie?
– Jeszcze nie, ale się dowie.
– Nie będzie zachwycony.
Udała, że tego nie słyszy.
– Życzę miłego pobytu w Bath. O tej porze roku musi tam
być przepięknie – odparła, zdając sobie sprawę, że to frazesy.
Pożegnała się z Coleridge’em i poszła poszukać Camille
Beauchamp, aby jej podziękować za miły wieczór.
Niespodziewane wyznanie męża przeniosło ją w inny świat. Taylen
Ellesmere pozostał wierny przysiędze małżeńskiej, nie dopuścił się
zdrady mimo trzyletniego rozstania.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Byłbym spokojniejszy, gdybyś zabrała ze sobą kilka osób
spośród naszej służby – nalegał Taris.
Lucinda przecząco pokręciła głową. Nie chciała, aby służący
braci odkryli prawdę o jej relacjach z mężem. Była pewna, że
wszelkie szczegóły natychmiast przedostałyby się do Falder.
– Zajechał powóz księcia Alderworth, milordzie – oznajmił
lokaj, co Lucinda przyjęła z zadowoleniem.
– Dopilnuj załadunku bagaży lady Lucindy.
Po wyjściu lokaja Taris zwrócił się do siostry:
– Asher i Emeralda zdecydowali, że nie będą cię
odprowadzać. Natomiast Eleanor i Cristo zostali wczoraj po
południu wezwani do Graveson. Może to i lepiej.
Gdy wstał z fotela, aby się pożegnać, Lucinda padła mu w
ramiona. Rozdarta wewnętrznie, chciała trzymać się go i zostać
tutaj, wśród bliskich, w rodzinnym domu, a zarazem pragnęła
rozpocząć nowe życie na własny rachunek. Wypuściła brata z
objęć i cofnęła się, próbując zapanować nad emocjami.
– Napiszę zaraz po przyjeździe, abyście wiedzieli, że
dotarłam na miejsce zdrowa i cała.
– To nie podróż mnie niepokoi, tylko człowiek, z którym
zamieszkasz – odparł Taris.
Lucinda zauważyła, że Beatrice-Maude uśmiecha się do niej
pokrzepiająco.
– Nie trać nadziei, moja droga, tylko poszukaj własnej drogi.
– Z tymi słowami szwagierka wcisnęła jej do ręki niewielki pakiet.
– To książka, którą ostatnio przeczytałam, i bardzo mi się
podobała.
W chwilę później Lucinda znalazła się na zewnątrz, przed
fasadą domu, smaganą wiatrem. Uniosła głowę i spojrzała w okno
trzeciego piętra. Wydawało jej się, że widzi Ashera, ale cień
zniknął, zanim nabrała pewności.
Krok, dwa kroki, trzy – nogi miała jak z ołowiu, gdy wraz z
bratem szła w stronę powozu. Siedzący w środku Taylen Ellesmere
zdawkowo przywitał się z Tarisem, który z równym brakiem
entuzjazmu odwzajemnił powitanie. Stangret zatrzasnął drzwiczki
i Lucinda zobaczyła na szybie rozpostartą dłoń brata. „Kocham
cię” wyszeptała bezgłośnie, po czym oparła się o poduszki kanapy.
Konie ruszyły i nabrały tempa; powóz toczył się coraz szybciej.
– Nie zabieram cię na zawsze, Lucindo – odezwał się Taylen.
– W każdej chwili będziesz mogła pojechać z wizytą do rodziny.
Pozostawię powóz do twojej wyłącznej dyspozycji.
W milczeniu skinęła głową.
– Moja rodzina nie była zżyta, przeciwnie, darła ze sobą koty,
więc więzi rodzinne są dla mnie czymś nowym. Gdyby ktoś mnie
zapytał, co stanowiło siłę napędową mojej rodziny, odparłbym, że
nienawiść.
– Musiało to być dla ciebie trudne.
– No cóż, łatwiej jest na odległość – zauważył z uśmiechem,
który zdawał się przeczyć wszystkiemu, co Lucinda słyszała na
temat jego wychowania. – Przekazywano mnie sobie z rąk do rąk i
nikt nie przejmował się ani kształceniem, ani wychowaniem. Tak
naprawdę przygotowanie do późniejszej dorosłości zaczęło się,
gdy trafiłem do Eton.
– Ile miałeś wtedy lat?
– Dwanaście. Rok wcześniej osierocili mnie rodzice, ale ja
byłem raczej samodzielnym dzieckiem jak na swoje lata, więc nie
za bardzo przejąłem się ich śmiercią.
– Przyznam, że to dosyć bezduszne podejście.
– Powiedziałbym raczej, że pragmatyczne.
Zapadło milczenie. Lucinda zmagała się sama ze sobą, zanim
powiedziała:
– Rosemary Jones, jedna ze służących w Falder House,
wcześniej przez jakiś czas pracowała u twojej babki. Wspomniała,
że wuj często podnosił na ciebie rękę.
– Czasem dzieci trzeba karcić – rzekł obojętnym tonem
Taylen.
– Oczywiście, że tak – zgodziła się wzorem innych żon
pragnących jedynie, aby ich życie było lekkie, łatwe i przyjemne,
czemu prawda mogłaby zaszkodzić.
Droga wiodła wzdłuż rozległych pól. Dzień był ciepły, ale
wewnątrz powozu panował chłód. Lucinda była zadowolona, że
wzięła wełniany koc, którym mogła okryć kolana. Jechali tą samą
drogą co trzy lata temu i zadała sobie w duchu pytanie, gdzie
doszło do wypadku. Wówczas podano jej nazwę miejscowości, ale
zważywszy na to, jak mało pozostało jej w pamięci z tamtych
wydarzeń, niczego nie mogła być pewna.
Taylen Ellesmere nie próbował nawiązać rozmowy. Siedział
z obojętną miną i wzrokiem wbitym w krajobraz przesuwający się
za oknem. Ciekawe, zastanawiała się Lucinda, czy on również
wrócił myślami do wypadku. Jeśli tak, to nie dał po sobie tego
poznać.
Wydawało się jej, że trochę się do siebie zbliżyli podczas
minionego tygodnia, ale tego ranka siedzieli naprzeciw siebie jak
obcy sobie ludzie, mający rozpocząć wspólne życie, na które żadne
z nich nie miało ochoty. Zasępiona, ścisnęła w palcach talizman od
Emeraldy, mający jej zapewnić szczęście. Chciała zadać Taylenowi
kilka pytań dotyczących jego zapewnienia, że pozostał jej wierny.
Powstrzymała ją jego mało zachęcająca mina, więc odwróciła się
do okna i zapatrzyła na mijany krajobraz.
Alderworth Manor był solidną budowlą z kamienia i drewna,
składającą się z dużej części centralnej oraz dwóch symetrycznych
skrzydeł. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągał się park ze
szpalerami starych drzew. U stóp niewielkiego wzniesienia
srebrzył się spory staw. Posiadłość opasywały stare kamienne
mury. Poprzednim razem Lucinda przyjechała tu pod osłoną
ciemności. Wiedziała o tym, gdyż Posy podała jej wiele
szczegółów o tamtej nieszczęsnej wizycie. Miała nadzieję, że
służba jej nie zapamiętała, a poza wszystkim minęło dosyć czasu i
tamten incydent należał do przeszłości.
– Rodzice mieli zwyczaj na przyjazd gościa ustawiać służbę
wzdłuż podjazdu, utwierdzając się w poczuciu własnej wielkości.
Ja nie lubię ceremonii.
– To miejsce wygląda… – nie śmiała dokończyć.
– Na bardziej niż zaniedbane? – Taylen omiótł wzrokiem
kontury domu. – Większą część zasobów przeznaczam na rozwój
produkcji rolnej i zwiększenie plonów.
– Cristo robił to samo w Graveson.
– Może mamy ze sobą więcej wspólnego, niż
przypuszczałem.
– Nie urządzasz przyjęć?
– Wszystko, co się tu działo, można zaliczyć na karb błędów
młodości. Wydaję pieniądze na znacznie ważniejsze cele.
Na przykład na spłodzenie potomka, pomyślała Lucinda.
Miała ochotę powiedzieć to na głos, jednak zmilczała.
– Dostaniesz apartamenty oraz pokojówkę do własnej
dyspozycji. Dwór podupadł na skutek wieloletnich zaniedbań, ale
zamierzam go odrestaurować.
– Jednak kochasz Alderworth?
– Trzeba szanować dorobek i historię przeszłych pokoleń –
odparł po namyśle Taylen. – Jeżeli je roztrwonimy, z czego będą
czerpać wiedzę ci, którzy przyjdą po nas?
Powrócił temat spadkobiercy, niwecząc nadzieję na zgodę,
stwierdziła w duchu Lucinda. Musi koniecznie zapamiętać, że nie
przybywa tu jako ukochana żona, lecz jako jedyna kobieta, która
na skutek określonych okoliczności może przyczynić się do tego,
że ród księcia przetrwa w linii prostej przez kolejne pokolenie.
Mąż nie przedstawił jej nikomu ze służby, tylko od razu wszedł do
domu.
Wszystko wokół domagało się gospodarskiej ręki oraz
inwestycji, zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Najwyraźniej
Taylen nie kłamał trzy lata temu, mówiąc o katastrofalnym stanie
finansów posiadłości, pomyślała Lucinda. Mimo wyraźnych
zaniedbań, odpadających tynków i przegniłej stolarki, dwór
emanował szlachetnym pięknem, a linia dachu wznosiła się ku
niebu, przypominając o dawnej świetności.
Lucinda jak przez mgłę pamiętała poprzedni pobyt w tym
domu i starała się przypomnieć sobie więcej, jednak bez efektu.
Pociemniałe portrety przodków spoglądały na nią ze ścian każdego
pokoju: posępne postacie, których oczy zdawały się śledzić
najmłodszą generację z nieukrywaną dezaprobatą. Dwa ogromne
wizerunki rodziców Taylena wisiały na honorowym miejscu w
salonie, nad kominkiem. Lucinda zauważyła, że są podziurawione,
jakby ktoś rzucał w nie strzałkami, ale nie zapytała o to, tylko
szybko odwróciła wzrok. Zielony szezlong z misternie rzeźbionym
mahoniowym podnóżkiem zajmował wnękę pod oknem w
wykuszu. Materiał dawno wypłowiał od słońca, tylko ściegi
pozostały ciemniejsze.
Taylen Ellesmere zniknął niemal natychmiast, pozostawiając
Lucindę w rękach gospodyni, pani Berwick, która zaprowadziła ją
do sypialni usytuowanej na pierwszym piętrze, na końcu bardzo
długiego korytarza. W pokoju, na łóżku, czekał na nią stos
ręczników kąpielowych, a na stoliku stały dwie karafki napełnione
brandy oraz whisky. Pojedyncza szklaneczka była czysta jak łza.
– W małej jadalni przygotowano lunch, jaśnie pani, a obiad
będzie o szóstej. Gdyby pani potrzebowała pokojówki do pomocy
przy ubieraniu, wystarczy zadzwonić, a zaraz przyjdzie.
Łóżko było wąskie, co ucieszyło Lucindę, gdyż jej postawny
mąż w żaden sposób nie mógłby w nim z nią sypiać. Wkrótce dwaj
służący przynieśli jej bagaże. Podziękowała im z uśmiechem.
Wzdłuż ścian pokoju stały liczne szafy i komody, zaś
nagromadzenie mebli kazało przypuszczać, że niechciane sprzęty
znajdywały tu ostatnie miejsce przed wyrzuceniem lub spaleniem.
Pani Berwick wciąż asystowała Lucindzie, która wreszcie
zrozumiała, że gospodyni ma jej coś ważnego do powiedzenia.
– Jaśnie pan wniósł nowe życie do Alderworth. Dwór
rzeczywiście nie jest tak wspaniały jak dawniej, ale domki
rolników zostały odremontowane. Miejscowi nie mogą się jaśnie
pana nachwalić. Uważają, że to przyzwoity człowiek na przekór
temu, co o nim mówili w Londynie – podsumowała pani Berwick,
po czym opuściła pokój.
Dobry dziedzic, wychwalany przez miejscowych? Te słowa
były niczym miód na serce Lucindy. Uśmiech opromienił jej twarz.
Podeszła do okna, aby popatrzeć na rozległy ogród. Wyglądało na
to, że nikt o niego nie dbał. Żywopłoty straciły kształt i wołały o
ostrzyżenie, zdziczałe róże bezładnie pięły się po murach, a
spośród skłębionej zieleni widać było jedynie pojedyncze kwiaty.
Wyglądało na to, że fortuna dawno opuściła Alderworth.
Nagłe poruszenie w rogu ogrodu przykuło jej uwagę.
Rozpoznała sylwetkę męża, który żwawym krokiem zmierzał w
stronę stajni. Zdążył zdjąć surdut i pozostał w białej koszuli.
Widziała więc szerokie plecy i ciemne włosy, rysujące się
wyraźnie na tle jasnego płótna. Niski, przysadzisty mężczyzna,
wyszedł mu na powitanie. Wymachiwał przy tym rękami, jakby
tłumaczył coś ważnego. W przeciwieństwie do niego Taylen stał
spokojnie i słuchał. Po chwili ze stajni wyprowadzono ogiera krwi
arabskiej. Wcześniej Lucinda nie widziała tak potężnego
wierzchowca tej rasy. Obserwowała, jak mąż delikatnie gładzi boki
araba, po czym dosiada go, ujarzmiając bez trudu. Tworzyli
harmonijną jedność, a książę prezentował się tak, jakby urodził się
na koniu. Skierowali się ku widniejącym w oddali wzgórzom i
znikli z pola widzenia.
Lucinda żałowała, że nie może wyjść na balkon, aby
popatrzeć w ślad za odjeżdżającymi, ale drzwi były zabite
gwoździami – kolejny przykład zaniedbania panującego w starym
domu. Narysowała palcem na zakurzonej szybie serce, a w nim
swoje inicjały, po czym je starła, brudząc sobie dłonie. Jakże inny
był jej rodzinny dom. Kolejne pokolenia Wellinghamów
uwielbiały rezydencję i o nią dbały. Codziennie legion służby
pucował ją od piwnic po strych, naprawiając każdą najdrobniejszą
usterkę.
Słońce wyłoniło się nagle zza chmur, podkreślając zieleń pól,
rozciągających się wokół. Tutaj, wśród wzgórz i pól Bedfordshire,
z dala od rozplotkowanej socjety i zgiełku stolicy, panował spokój,
ale nie zastój. Lucindę ogarnęło przeczucie, że pozbędzie się tu
pewnych ograniczeń i zazna swobody. I nie chodziło tylko o to, że
nie będzie przebywać w ciasnej miejskiej przestrzeni pod czujnym
okiem braci czy uczestników spotkań towarzyskich.
Wyjęła z torby przybory do rysowania. Rozłożyła na biurku
szkicownik i z przyjemnością wzięła w palce rysik. Lubiła szorstki
dotyk węgla. Zaczęła szkicować z pamięci dwór i na jego tle
Taylena Ellesmere’a na koniu, z rozwianymi przez wiatr włosami.
Przerwała, gdy doszła do twarzy męża. Ze szczególną uwagą
narysowała oczy o przenikliwym spojrzeniu, potem usta o pełnych
i zmysłowych wargach. Powiodła palcem po portrecie, czując, jak
opuszcza ją napięcie.
– Taylen – wyszeptała.
Nagle odniosła wrażenie, że jego usta wyginają się lekko w
uśmiechu. Szybko schowała kartkę do szkicownika. W nagłym
przebłysku dostrzegła coś, co dawno pogrzebała na dnie
podświadomości. Ujrzała pokój, a w nim mężczyznę czytającego
w łóżku książkę. Na nosie miał okulary, z czego wywnioskowała,
że to Alderworth. Spróbowała przypomnieć sobie tytuł książki,
gdyż wydawało jej się to ważne. Niestety, nie udało jej się już nic
więcej wydobyć z mroków niepamięci.
Wstała, wzięła leżącą w kącie torbę z ubraniami i wyjęła z
niej pakiet, który przed wyjazdem z Londynu podarowała jej
Beatrice-Maude. Rozdarła niebieski papier i ujrzała książkę,
przewiązaną kokardką, za którą wsunięto liścik.
Lucindo!
Pozycja społeczna i zabezpieczenie finansowe, jakie daje
kobiecie małżeństwo, to nie wszystko. Może się pod tym kryć coś
naprawdę cudownego. Przypuszczam, że wraz z Taylenem
Ellesmere’em szybko odkryjesz, o czym piszę. Tak jak udało się to
Anne Elliot, bohaterce tej powieści.
Twoja kochająca Bea
Perswazje Jane Austen. Nie czytała tej opowieści, ucieszyła
się więc, że będzie miała okazję to zrobić. Wiedząc, że bracia
nienawidzą jej męża, podejrzewała, że ich żony podzielają to
uczucie, tymczasem list Beatrice świadczył o czymś innym.
Najwyraźniej szwagierka uważała, że z małżeństwa z księciem
może wyniknąć coś dobrego, a ściślej – coś cudownego.
Płonne nadzieje, pomyślała z żalem Lucinda. Nie próbowała
powstrzymać łez, wzbierających pod powiekami. Popłynęły po
policzkach i skapnęły na list Beatrice, rozmazując atrament.
Taylen brodził nago w lodowatym stawie, dopóty nogi mu
nie zdrętwiały. Cień Walkirii – bo tak, jeszcze jako chłopiec,
ochrzcił to wzniesienie – odbijał się przed nim w wodzie. To tutaj
niejeden raz ukrywał się przed despotycznym wujem i tu szukał
ukojenia, ilekroć poczuł się zdradzony przez bliskich.
– Zdrada – wyszeptał, patrząc jak jego ciepły oddech zmienia
się w obłoczek pary.
Nie miał szans w starciu z bratem swojej matki, człowiekiem
o zboczonych gustach i fałszywym uśmiechu. Został przekazany
pod jego opiekę, ponieważ rodzice z ulgą pozbyli się
odpowiedzialności i zrzekli wszelkich praw do syna, który na
przemian był krnąbrny albo milczący i zamknięty w sobie.
Jak łatwo odebrać komuś niewinność, pomyślał. On utracił
swoją dawno temu. Podobnie jak domek wybudowany na
wzniesieniu i pozostawiony ptakom oraz wichurom. Przestał być
bezpiecznym schronieniem zaszczutego chłopca, bo wyrósł on na
mężczyznę, który, jak się okazało, potrafił podjąć wyzwanie i
stawić czoło przeciwnościom.
Wziął do ręki garść piasku i patrzył, jak przesypuje mu się
między palcami. To ziemia jego przodków, z jej tysiącletnią
historią odciśniętą w glebie. Należy do niego i zadba o nią jak o
żonę przywiezioną z Londynu, która ma dać mu syna,
spadkobiercę i przyszłego dziedzica.
Potrząsnął głową i odgarnął mokre kosmyki, zasłaniające mu
oczy. Świeże powietrze dodało mu sił i umocniło w postanowieniu.
Zapewne Lucinda czeka w pokoju sąsiadującym z jego sypialnią,
zastanawiając się, co ją spotka. Nie chciał jej ponaglać ani
przestraszyć, ale nie widział innego sposobu na wyjście z impasu.
Nie wątpił, że gdyby ją zostawił w Londynie, miałby do niej
ograniczony dostęp. Czy tutaj, w domu przesiąkniętym aurą
melancholii, z garstką przepracowanej służby, będzie im łatwiej
dojść do porozumienia?
Od wschodu błyskawica rozdarła niebo nad wzgórzami,
odbijając się w wodzie jak w lustrze. Czy to znak, zwiastujący
bitwę?
Z pewną obawą i ściśniętym sercem Lucinda pokonywała
kolejne stopnie szerokich schodów, wiodących na parter. Tego
wieczoru włożyła najnowszą suknię z jasnożółtego jedwabiu
przetykanego złotą nitką, z dekoltem obszytym brukselską
koronką. Na ramiona zarzuciła szal, mający ją chronić przed
chłodem. Upięcie szykownego koka z kilkoma luźnymi loczkami
okalającymi twarz zajęło pokojówce ponad godzinę. Na nogach
miała ciasno zasznurowane pantofelki z cielęcej skórki.
Towarzyszący jej lokaj cofnął się, gdy weszli do salonu.
Taylen Ellesmere już tam był. Miał na sobie czarny strój
wieczorowy, ale zrezygnował z fularu. Dżentelmen odpoczywający
w swoim domu czy mężczyzna oczekujący kobiety, która ma go
zabawiać? – Lucinda nie potrafiła tego rozstrzygnąć.
– Witam, księżno – odezwał się z lekkim uśmiechem.
W pierwszym odruchu chciała uciec. Unieść haftowaną
jedwabną spódnicę i zawrócić do swojego pokoju, jakby nie
zawarli umowy. Gdybym się wycofała, nie próbowałby mnie
zatrzymać, pomyślała. Wywnioskowała to z wyrazu jego
aksamitnych ciemnych oczu, spoglądających na nią… Jak? Czyżby
z politowaniem? Skoro tak, uniosła dumnie głowę, wyprostowała
ramiona i weszła przez otwarte drzwi. Spróbowała nie wzdrygnąć
się, kiedy służący je zamknął.
Taylen zlustrował wzrokiem suknię i fryzurę żony bez
zachwytu. Przeciwnie, jakby spochmurniał.
– Chcę ci coś pokazać – powiedział, gdy krępujące milczenie
zaczęło się przedłużać. – Chodźmy tędy.
Nie ujął Lucindy za rękę ani nie przepuścił przodem. Ruszył
długim korytarzem, aż dotarł do pokoju pełnego książek, gdzie na
biurku stała butelka chłodzącego się białego wina oraz dwa
kieliszki. Lucinda domyśliła się, że alkohol miał im pomóc w
przełamaniu lodów.
– Usiądź, proszę.
Wybrała fotel, na którym mogła się zmieścić tylko jedna
osoba, i zdumiała się, gdy Taylen przysunął sobie krzesło i usiadł
naprzeciwko. W smudze światła jego lśniące włosy wydawały się
czarne niczym skrzydła kruka. Był niezaprzeczalnie
najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.
– Pamiętnej nocy nie doszło między nami do zbliżenia, bez
względu na to, co ci się wydaje – oświadczył. – Wsadziłem cię do
powozu, sam też do niego wsiadłem, aby bezpiecznie odwieźć cię
do domu. Gdyby nie wypadek, udałoby mi się bez trudu
zrealizować to zamierzenie.
Lucinda żachnęła się i powiedziała:
– Leżałeś w łóżku. Pamiętam, jak mnie dotykałeś…
– Uciekając przed namolnym i pijanym Halseyem,
przypadkowo wpadłaś do mojej sypialni. Pocałowałem cię jeden
raz, i to wszystko.
– Kłamiesz – zaoponowała i bezwiednie spojrzała na swoje
piersi, niezdolna wypowiedzieć głośno tego, co podsuwało jej
wspomnienie.
Rozpustny książę stojący przed nią nago, w całej swojej
okazałości szokującej, ale i podniecającej. Dotykał jej tak, jak nikt
wcześniej…
Tymczasem Taylen sięgnął po butelkę i nalał wina do
kryształowych kieliszków, po czym jeden z nich podał Lucindzie.
Cieniutka nóżka zawibrowała pod naciskiem jej palców.
– Może wino odświeży ci pamięć. – Z tymi słowami wzniósł
kieliszek i obrzucił żonę ognistym spojrzeniem.
Na jej górnej wardze zalśniła kropelka wina. Miał ochotę ją
zlizać, ale nie chciał przestraszyć Lucindy, nie mówiąc o tym, że
nie miał zwyczaju brać kobiety wbrew jej woli. Wyraz twarzy żony
nie pozostawiał wątpliwości, czego sobie nie życzy i czego się
obawia. Otworzył leżącą na stole teczkę z dokumentami
dotyczącymi przekazania własności i podsunął je Lucindzie.
– Przepisałem już na ciebie dom w Londynie. Masz
wyłączność na korzystanie z niego aż do śmierci. Potem dom
wróci do naszego spadkobiercy lub spadkobierców, jeśli
obcowanie cielesne uznasz za przyjemne.
Zmarszczyła brwi i odwróciła głowę, ukazując delikatny
profil, wyraźnie widoczny na tle światła. Taylen przypomniał
sobie, jak trzy lata temu wodził palcem po łagodnej linii jej nosa i
pełnych różanych wargach, a ona patrzyła na niego tak, jakby był
jedynym mężczyzną na świecie, a pocałunek, który jej skradł,
pozbawił go tchu. Teraz na jej twarzy malowały się wyłącznie
rezerwa i podejrzliwość. Było to dla niego ogromnym
rozczarowaniem.
– Oto pieniądze. Sto funtów za nasz pierwszy raz i sto za
każdy kolejny – wyjaśnił, kładąc na dokumentach skórzaną
sakiewkę.
Lucinda zmierzyła wzrokiem objętość sakiewki, ale nie
wzięła jej do ręki. Podniosła kieliszek do ust i upiła spory łyk, a po
nim jeszcze drugi i trzeci. Taylen chciał ją ostrzec, że to mocne
wino, ale przyszło mu na myśl, że łatwiej poradzi sobie z Lucindą
rozluźnioną niż spiętą i rozgniewaną.
– Zatem gdy zajdę w ciążę, warunki umowy zostaną
spełnione? – spytała.
Nieufność brzmiąca w jej głosie sprawiła, że przez moment
chciał zrezygnować z planu i odejść.
– Lekarz będzie musiał potwierdzić twój stan.
– Jak u rasowej klaczy – mruknęła.
Taylen pomyślał, że nie spotkał ani jednej kobiety, która
urodą mogłaby się równać z Lucindą. Nie chciał jej zmuszać czy
ujarzmiać. Najlepiej by było, gdyby pozostała sobą. Przeczuwał, że
okaże się namiętna. Na myśl o tym obudziło się w nim
podniecenie, co go zezłościło, bo najwyraźniej nie potrafił
zapanować nad własnym ciałem. Gdyby miał choć odrobinę
rozumu, zdarłby z niej jedwabną suknię i skonsumował
małżeństwo, nie wdając się w targi. W końcu ma do tego prawo, a
za żonę zapłacił złotem i własną krwią. Musiał to mieć wypisane
na twarzy, bo zobaczył, jak zesztywniała, zaciskając kurczowo
palce.
– Nigdy bym cię nie skrzywdził – oznajmił, uznając, że
powinna o tym wiedzieć.
– Wobec tego pozwól mi odejść.
– Nie mogę. – Ujął w palce jej lśniący jasny lok. – Mogę
tylko mieć nadzieję, że uda nam się uwolnić od demonów,
prześladujących nas przez trzy długie lata. Czy znajdziesz w sobie
dosyć odwagi, aby mi zaufać?
– A czy mam inne wyjście?
Prowadząc dalej tę grę, pozwolił Lucindzie odwrócić oczy,
przerywając tym samym kontakt wzrokowy. Miał nadzieję, że
szybko podadzą im obiad. Wiedział z doświadczenia, że czasem
łatwiej rozładować napięcie przy posiłku niż przy rozmowie.
Zadeklarował, że nie chciałby w żaden sposób skrzywdzić
Lucindy, i nie skłamał. Uczynił to szczerze, a gdy o tym później
pomyślał, mocno się zdziwił. Chociaż może nie powinien.
Doskonale pamiętał, że przed trzema laty wobec dziewczyny, która
przypadkowo znalazła się w jego sypialni, również miał obiekcje.
Ogień buzował w kominku, rzucając czerwoną poświatę.
Lucindzie było za gorąco nawet w cienkiej jedwabnej sukni.
Zsunęła z ramion szal i zapachniało lawendową wodą toaletową,
której używała. Pomyślała, że ten zapach będzie się jej kojarzył z
widokiem leżących przed nią na stole dokumentów finansowych i
pieniędzy – obrzydliwej nagrody za cielesne uciechy.
– Wymuszony ślub postawił nas oboje jakby na ziemi
niczyjej, wykluczając inne związki – stwierdził Taylen. – Jeżeli
mądrze rozegramy tę sytuację, to możemy się przyjemnie zabawić.
Lucindę zaszokowały te słowa. Mimo że miała dwadzieścia
siedem lat, jej zmysły wciąż były uśpione, dopóki Taylen
ponownie nie wkroczył w jej życie, oczekując od niej wypełnienia
warunków umowy. Teraz nie był ani łagodny, ani miły. Wprost
pożerał ją wzrokiem. Gdy pokręciła przecząco głową, odsunął się,
mówiąc:
– Jeśli sądzisz, że uda nam się ciągnąć to dłużej niż przez
tydzień, to grubo się mylisz.
– Problem tkwi w tym, że na dobrą sprawę cię nie znam.
Owszem, zgodziła się przyjechać do Alderworth i przystała
na jego warunki, więc rozumiała, że nie może się wycofać.
Potrzebowała jednak trochę czasu, aby przystosować się do nowej
sytuacji.
– O ile się nie mylę, dawałaś wszystkim jasno do
zrozumienia, że jest inaczej. Twierdziłaś, że poznałaś mnie nawet
w intymnym sensie. Twoi bracia gotowi są przysiąc, że tak było.
– Wiele z tego, co wydarzyło się przed wypadkiem
bezpowrotnie wyleciało mi z pamięci – ciągnęła, jakby nie
usłyszała słów męża. – Czuję, że uszczknąłeś znacznie więcej niż
tylko pocałunek, do którego się przyznajesz.
Taylen znieruchomiał, przyglądając jej się uważnie.
– Znacznie więcej? – powtórzył zdziwiony.
– Byłeś bez ubrania.
– Położyłem się do łóżka, zamierzając zasnąć, a ty mnie
zaskoczyłaś. Gdzie tu moja wina?
– Miałam czerwone ślady na piersiach.
Słysząc to, wybuchnął śmiechem.
– I to pięknych piersiach – dorzucił.
Kłamie, pomyślała, wiedząc, że nie ma pełnych kształtów jak
damy, których wdzięki przyciągają męskie oko.
– Myślisz, że tak nie jest? – Wyciągnął rękę i obwiódł palcem
linię jej dekoltu, tuż nad koronką. – Bardzo piękna z ciebie
kobieta, a cielesne rozkosze są warte zachodu.
Zmysłowy ton męża był zniewalający, a dotyk pozbawiał
Lucindę tchu. Nie była jednak naiwna ani głupia.
– Żądza jest prymitywna i krótkotrwała. Nie może być
podstawą małżeństwa.
– Chciałabyś czegoś więcej? – spytał zaskoczony.
Lucinda pomyślała, że zapewne uważał szlachetniejsze
uczucia za zbędne i równie mu obce jak dla niej przypadkowe
zbliżenie. Doprawdy rozziew pomiędzy nimi zaczynał
przypominać otchłań bez dna.
– Niech to wszyscy diabli!
Taylen odgarnął włosy z czoła, odsłaniając długą bliznę.
Ogarnął go gniew.
Był pewny, że Lucinda mówiła o miłości. A przecież oznacza
ona wyłącznie ból. O ileż lepsza jest przyjemność. Łatwiej się
rozstać, gdy przyjdzie pora, i przenieść w inne miejsce lub do innej
osoby. W przeciwieństwie do miłości, przyjemność nie jest groźną
pułapką.
Płacił żonie za przyjemność i nawet dał jej czas na
przyzwyczajenie się do myśli o ich zbliżeniu, niezbędnym do
spłodzenia potomka. Nie znał osoby, która traktowałaby swoje
małżeństwo w sposób uważany przez Lucindę za normalny – jako
jedność dusz i serc.
Wuj także zapewniał go o miłości, szepcząc „Taylen, to
dlatego, że cię kocham”. Skończyło się tym, że gdy wuj rzucił się
na niego po raz kolejny, kopnął go z całych sił w jądra i popędził
do drzwi. Niestety, klucz utknął w zamku i nie udało mu się go
przekręcić. Wuj dopadł go bez trudu i przytrzymując w żelaznym
uścisku, raz po raz zadawał mu ból, powtarzając, że go kocha. Tak
zapamiętał miłość, połączony związkami krwi i cierpieniem z
dorosłymi aż do czasu, gdy pozbyli się go i odesłali do szkoły z
internatem.
Kilka rózg, jakie tam dostał, było niczym w porównaniu z
systematycznym znęcaniem się nad nim, jakie musiał cierpieć w
rodzinnym gronie. Każdego lata, kiedy uczniowie chętnie wracali
do domów, nauczyciele pozwalali mu zostać i swobodnie się
poruszać po szkolnych terenach. Mógł czytać, spacerować, łowić
ryby. Miał święty spokój.
Uważne spojrzenie Lucindy coraz bardziej go deprymowało.
Miał wrażenie, że jego przeszłość wdziera się między nich, aby ich
rozdzielić.
– Zgodnie z umową dostaniesz sto funtów za każde zbliżenie,
do momentu stwierdzenia poczęcia dziecka – przypomniał.
Takimi słowami definitywnie uciął rozmowę o miłości,
Poczuł, że musi wyjść z biblioteki, zanim Lucinda zrozumie
więcej, niż on by sobie tego życzył. Niestety, nie potrafił
powiedzieć tego grzeczniej.
Sięgnął po ciężką sakiewkę i dokumenty, które zamierzał dać
jej do podpisu.
– Przykro mi, ale nie jestem głodny. Służba poda ci
wieczorny posiłek – oznajmił i wyszedł.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Lucindę obudził stłumiony jęk, dobiegający gdzieś z bliska.
Usiadła w pościeli i zaczęła nasłuchiwać. Był środek nocy, a blask
księżyca sączył się przez szparę między zasłonami. Po kolacji
posiedziała trochę w jadalni, po czym wróciła do swojego pokoju.
Taylen do niej nie zajrzał.
Po kolejnym przejmującym jęku zerwała się z łóżka i
zdenerwowana zaczęła nasłuchiwać. Wiedziała, że za ścianą, za
drzwiami łączącymi oba pomieszczenia rozdzielonymi krótkim
korytarzem, znajduje się pokój. Przez uchylone okno dobiegło ją
pohukiwanie sowy, jak przypuszczała Lucinda, ukrytej wśród
drzew na pobliskim wzniesieniu. Po pewnym czasie zrobiło się jej
zimno od stania boso na zimnym parkiecie i chciała wrócić do
łóżka, ale wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk i tym razem
rozpoznała, czyj to głos. Szybko otworzyła wewnętrzne drzwi i
przeszła do sąsiedniego pokoju. Mimo panującego półmroku
odniosła wrażenie, że już kiedyś w nim była.
Na nocnym stoliku, osadzona w lichtarzu, paliła się
świeczka, a obok stała pusta butelka po alkoholu, którego zapach
unosił się w powietrzu. Mąż leżał w łóżku, wśród splątanej
pościeli. Rozpięta koszula była mokra od potu.
– Obudź się! – zawołała.
Zaczęła nim potrząsać, ale on dosyć brutalnie ją odepchnął.
Nie zraziła się jednak i chwyciła go za ramię.
– Zbudź się! – wykrzyknęła jeszcze głośniej i bardziej
natarczywie.
Na podłodze Lucinda zauważyła otwartą książkę. Spojrzała
uważniej i przekonała się, że była napisana w języku włoskim Il
Principe Machiavellego. Obok niej piętrzyły się tomy autorstwa
Woltera, Rousseau, Dantego, Tomasza z Akwinu i Adama Smitha.
W przebłysku pamięci ujrzała Taylena siedzącego w łóżku i
pochylonego nad książką oraz pokój tonący w półmroku.
Spróbowała przypomnieć sobie więcej, ale jej się nie udało.
– Taylen, obudź się! – ponagliła po raz kolejny.
Tym razem oprzytomniał. W ułamku sekundy stał się
chłodnym, czujnym księciem. Nadal miał zaczerwienione oczy, a
zielone tęczówki wydawały się jeszcze ciemniejsze.
– Krzyczałem?
– Jeszcze jak.
Taylen sięgnął po zegarek kieszonkowy, leżący obok
lichtarza na stoliku nocnym i sprawdził czas. Kiedy się
przeciągnął, koszula zsunęła się, odsłaniając górną część pleców,
poprzecinanych głębokimi bliznami. Oniemiała Lucinda nie
wierzyła własnym oczom. Czy mąż zorientował się, że je
zobaczyła? – zadała sobie w duchu pytanie. Jeśli tak, to nie dał
tego po sobie poznać, ale szybko podciągnął koszulę. Włosy kleiły
mu się do spoconego czoła, ruchy miał dosyć niepewne, kiedy się
podnosił do pozycji siedzącej. Ręce tak mu się trzęsły, że nie był w
stanie zapiąć koszuli. Przed położeniem się spać musiał zdjąć
wszystkie pierścionki, bo na palcu miał jedynie obrączkę. Lucinda
zaczęła się zastanawiać, co by to mogło oznaczać.
– Jesteś pijany?
– Nie – przecząco pokręcił głową. – Gdyby to było takie
proste…
– Zatem miałeś koszmary? W dzieciństwie zdarzało mi się…
– zaczęła, ale przerwał jej niecierpliwym gestem.
– Rano poproszę panią Berwick, żeby pomogła ci się
przenieść do innego, dalej położonego pokoju. Tam nic nie zakłóci
twojego snu.
– Czy to się dzieje co noc?
– Nie – odparł pospiesznie Taylen.
Lucinda domyśliła się, że kłamie.
– Pomógł mi ruch na świeżym powietrzu – powiedziała. –
Matka kazała mi jeździć konno po kilka godzin dziennie i
rzeczywiście przestałam mieć problemy ze snem. – Wyczuła, że
mąż jej słucha, więc mówiła dalej: – Byłam krnąbrnym dzieckiem
i wciąż pakowałam się w kłopoty. Braciom nakazano mnie
pilnować. Asher i Taris, jako znacznie starsi, bardzo poważnie
potraktowali polecenie. Cristo był w zbliżonym wieku i popadał w
jeszcze gorsze tarapaty niż ja. Nasza matka nie przejmowała się
zbytnio dziećmi. Pasjonowała się ogrodem, który był jej wielką
miłością.
– A twój ojciec? W jakim stopniu uczestniczył w życiu
rodziny?
– Dużo czasu zajmowało mu wizytowanie rodzinnych
majątków. Pilnował, aby były dobrze zarządzane i przynosiły
zyski. Umarł na serce, kiedy byłam dzieckiem. Gdyby pożył dłużej
i doczekał mojej dorosłości, prawdopodobnie byłby mną
rozczarowany.
– Jako ojciec nie będę miał wygórowanych wymagań i
oczekiwań wobec moich dzieci – powiedział i wygramolił się z
łóżka.
Zasnął, nie zdejmując butów, spodni i koszuli, która teraz
kleiła mu się do ciała. W wymizerowanej twarzy uwagę zwracały
bruzdy. Lucindzie skojarzyły się z bliznami, które ujrzała na
plecach męża. Czy były to ślady po rózgach, bezlitośnie
wymierzanych dziecku przez człowieka pełnego nienawiści?
Wstrząśnięta ogromem krzywd, jakie go spotkały, patrzyła, jak
Taylen nalewa sobie pełną szklaneczkę napoju, który nie wyglądał
na alkoholowy, i wypija go do dna. Nagle uświadomiła sobie, że
jej koszula nocna jest cienka i nie do końca osłania ciało.
Żałowała, że z pośpiechu nie narzuciła szlafroka.
– Jutro zabiorę cię na przejażdżkę, ale spokojną –
zapowiedział Taylen.
Nie zrozumiała, o czym mówi. Po chwili ją olśniło.
– Moja matka będzie patrzeć na nas z nieba.
Książę podszedł do okna i odciągnął zasłonę z mięsistego
purpurowego aksamitu.
– Chodź tu i spójrz, Lucy.
Lucinda odnotowała, że po raz pierwszy zwrócił się do niej
zdrobnieniem używanym przez jej krewnych. Gdy spełniła
życzenie męża, nie dotknął jej, tylko stanął za nią tak blisko, że
poczuła na włosach jego ciepły oddech.
– Jak okiem sięgnąć, od rysujących się w oddali wzgórz po
oświetlony księżycem staw z tej strony oraz tysiąc akrów za
domem, to ziemie Ellesmere’ów. Oto nasze zabezpieczenie,
którego mój ojciec cudem nie roztrwonił, a o które moja matka ani
trochę nie dbała. Wziąłem zaproponowane mi przez twoich braci
pieniądze i obiecałem, że zniknę, aby uratować i zachować rodowe
dobra. To nie miało z tobą nic wspólnego.
– Gdyby chodziło o Falder House, postąpiłabym tak samo.
– Dziękuję ci. – Taylen położył dłoń na ramieniu żony, po
czym przesunął ją i zatrzymał na jej karku.
Oto człowiek, który próbował zostawić za sobą przeszłość i
dojść do ładu z teraźniejszością, pomyślała Lucinda. Tłumiona
tęsknota sprawiła, że nagle zapragnęła czegoś więcej. Gdy mąż
odwrócił ją twarzą do siebie, ujrzała, że wpatruje się w nią
pociemniałymi oczami. Ośmielona wyznaniem, które usłyszała z
jego ust w salonie Beauchampów, objęła go i dłońmi wyczuła pod
cienką koszulą blizny. W kolejnym przebłysku pamięci
przypomniała sobie, że tamtej nocy pragnęła go, podobnie jak
obecnie. Zagarnął jej usta w pocałunku, a ona zrozumiała to, co
wiedziały damy z towarzystwa, zerkające na niego spod
półprzymkniętych powiek.
Taylen Ellesmere był jak hartowana stal, a zarazem żywe
srebro, a przeciwieństwa te doskonale się uzupełniały. Łagodny
pocałunek, jakim chciała go obdarzyć, przerodził się w namiętne
pieszczoty warg i języków. Nie było w tym rozsądku czy umiaru,
żadnych granic. Serce biło jej coraz szybciej, a ciało ogarniał żar.
Nie rozumiejąc, co się z nią dzieje, zamknęła oczy i pozwoliła mu
się sobą nasycić. Magia, o jakiej dotąd tylko mogła marzyć,
znalazła się w zasięgu jej ręki.
Taylen przysunął się bliżej i powiódł kciukiem wzdłuż szyi i
obojczyka Lucindy. Przez materiał nocnej koszuli zaczął pieścić
różowy sutek. Cienki, zwiewny nocny strój niczego przed nim nie
ukrywał. Zapragnął zerwać go i nagą żonę posiąść teraz, na
podłodze, i to raz za razem, aż nic nie zostanie z nagromadzonej w
ciągu trzech lat tęsknoty. Myśl, że ta kobieta mogłaby rozgościć się
w jego sercu na dobre, napawała go niepokojem. Bał się, że
mógłby jej powiedzieć to, czego nie zamierzał mówić nikomu, i
tym samym złamać przestrzegane dotąd zasady. Odsunął ją
ostrożnie, po czym powiódł palcem po szlachetnej linii jej policzka
i obwiódł nim pełne wargi.
Zmieszana, spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
– Dlaczego tak się dzieje między nami? – wyszeptała.
– Nie wiem, ale nie będziemy się nad tym zastanawiać –
odparł. Nocne koszmary za bardzo go wyczerpały, aby chciał
zgłębiać ich wzajemne, złożone relacje. – Czas najwyższy, abyś
wróciła do łóżka.
Spuściła wzrok i poprawiła jedwabną koszulę. Jasne włosy,
początkowo splecione w luźny warkocz, opadały jej teraz do pasa
połyskliwą falą. Patrząc na nią, Taylen bezwiednie zacisnął dłonie
w pięści. Chciał, by Lucinda zostawiła go samego, żeby mógł
odgrodzić się od niej drzwiami. Bał się, że jeszcze chwila, a
przestanie ręczyć za siebie.
– Dobranoc – powiedziała cicho i kilka sekund później już jej
nie było.
Lucinda siedziała na łóżku, a serce nadal biło jej
przyspieszonym rytmem i była cała rozogniona. Chciała, aby
Taylen wytłumaczył jej, co takiego obudził w niej pocałunek.
Przesunęła rękę po staniku nocnej koszuli i objęła pierś, tak jak on
to zrobił. To nie było dla niej typowe zachowanie, dotąd nie
odczuwała takiej potrzeby. Uważała się za kobietę mało zmysłową.
Mężczyźni, z którymi wcześniej miała do czynienia, nie zdołali
wzbudzić w niej pragnień, a jedynie powierzchowne
zainteresowanie tym, co dzieje się między dwiema płciami.
Teraz było zupełnie inaczej. Pragnęła bliskości Taylena.
Wyobraziła sobie, jak pieści ustami jej piersi, i od razy sutki jej
stwardniały. Jadeitowy talizman, podarunek od Emeraldy
spoczywał pomiędzy jej piersiami. Miał przynieść jej szczęście,
tak przynajmniej obiecywała szwagierka. Zaczęła się zastanawiać,
co to za uczucie, jakie ją teraz ogarnęło. Chyba podniecenie,
nieznane jej dotąd, a zarazem cudowne.
Czy małżeństwo może się opierać na żądzy, a nie na miłości?
Czy to wystarczy dla utrzymania trwałego związku? –
zastanawiała się. A może umowa, jaką zawarli z Taylenem, sprawi
koniec końców, że ich małżeństwo przerodzi się w dozgonny
związek na dobre i na złe?
Kiedy Taylen stał za nią przy oknie, tłumacząc, dlaczego
wziął pieniądze od jej braci w zamian za znikniecie, niemal była
gotowa wyobrazić go sobie jako kochającego, szanującego jej
uczucia męża, któremu chodziło o prawdę, a nie o to, aby ją
obrazić. Szybkim ruchem dłoni otarła łzy, bo ckliwe użalanie się
nad sobą nie leżało w jej charakterze.
Całymi latami była sama, na co dzień mając wokół siebie
trzy szczęśliwe pary małżeńskie – braci i ich żony. Obserwowała
wymieniane znaczące spojrzenia, uśmiechy, dyskretne dotknięcia.
Ona czegoś takiego nie doznawała, ale też i nie pragnęła. Aż do
dziś. Blask księżyca, wpadający przez odsłonięte okno, tworzył
wzorzyste szlaki na jej postaci, kreśląc cienie na bladym tle.
Drzemiąca w niej artystka podziwiała piękno tych wzorów, ale
jako kobieta widziała w nich jedynie żałosne oznaki samotności.
Dobili z mężem targu, ustalając, że jej rola ograniczy się do
wydania na świat potomka, dziedzica Taylena. Czy zdoła się z tym
pogodzić, skoro całym swoim jestestwem pragnie od niego po
stokroć więcej, niż gotów był jej zaofiarować?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Cały ranek Lucinda spędziła samotnie. Taylen do niej nie
zajrzał, a z jego pokoju nie dobiegały żadne odgłosy. Przekonała
się o tym, co jakiś czas przytykając ucho do drzwi i uważnie
nasłuchując.
Pani Berwick zjawiła się przed dwunastą.
– Książę pyta o jaśnie panią.
– Czy to znaczy, że wstał?
– Ależ oczywiście, że tak. Myślę, że właśnie przemierza
dolinę na karym koniu, który śmiga jak wiatr.
Lucinda, która wcześniej zdążyła się ubrać, szybko weszła do
garderoby po żakiet i kapelusik, po czym energicznie pokonała
korytarz i schody. Po chwili stała przed główną bramą, a pani
Berwick pokazywała jej ścieżkę prowadzącą przez ogród do stajni.
Po odejściu gospodyni skierowała się we wskazaną stronę i wtedy
pies o skudlonej sierści i zwieszonym łbie przyłączył się do niej i
już razem przemierzyli opadającą stromo ścieżkę. Pies miał łeb
labradora, tułów charta i kosmate łapy. Lucinda bała się psów, bo
kiedyś została dotkliwie pogryziona w Falder, ale to dosyć
pokraczne stworzenie o ufnych brązowych ślepiach i długim
ogonie, zwiniętym jak obwarzanek, wydawało jej się zarazem
śmieszne i poczciwe. Przez cały dzień była sama, więc kiedy
wsunął mokry nos w jej dłoń, zapytała ze śmiechem:
– A kto to?
– Wabi się Dog – rozległ się niespodziewanie głos Taylena.
Lucinda zauważyła, że strój jeździecki jest zachlapany
błotem. Zerknęła na twarz męża, ale nie doszukała się w jej
wyrazie śladów po wrażeniach minionej nocy. Może po prostu nic
nie poczuł, pomyślała, a ich pocałunek był dla niego tylko jednym
z wielu, jakimi obdarzał niezliczone piękne kobiety.
– To twój pies? – spytała, mając nadzieję, że nie zdradził jej
rumieniec.
– Mój powóz o mały włos nie przejechał go na londyńskim
nabrzeżu, więc go tu przywiozłem.
– Kiedy to było?
– Dzień po moim powrocie do Anglii, czyli półtora miesiąca
temu. Przyszło mi do głowy, że to znak – dodał z rozbrajającym
uśmiechem.
– Znak?
– Wskazujący, że powinienem zostać w Anglii. Innymi
słowy, uznałem go za coś w rodzaju kotwicy.
– Pani Berwick powiedziała mi, że skupiłeś się przede
wszystkim na zapewnieniu rolnikom godziwych warunków
mieszkaniowych.
– W ten majątek trzeba włożyć mnóstwo pieniędzy i pracy,
choć niektórym nie podobają się moje plany.
– Zmiany dzielą ludzi, jak twierdzi Asher i często mi to
powtarza.
– Racja. – Taylen skinął głową. – Za rok Alderworth może
znowu zacznie przynosić zyski… – Urwał i zapytał: – Czy to
ciebie interesuje?
– Owszem. Gdyby tutaj był mój dom, chętnie bym ci
pomogła.
– Nasz dom – poprawił, a jej na moment zaparło dech. –
Zabrałaś ze sobą strój jeździecki? – zapytał.
– Oczywiście.
– To pojedź ze mną. Pokażę ci Alderworth, widziane z góry.
– Teraz?
Skinął głową, po czym przywołał psa i pogłaskał go po
grzbiecie.
– Wobec tego, daj mi dziesięć minut – powiedziała,
przyspieszając kroku.
Taylen stał i patrzył w ślad za odchodzącą żoną, czując, jak
uchodzi z niego podekscytowanie możliwością ułożenia sobie
życia z Lucindą. Odniósł wrażenie, że Hugo Shields dopadł go zza
grobu, chcąc pozbawić wszelkiej nadziei, choć nie żył od lat,
postrzelony w serce. Przeniósł się w zaświaty, mamrocząc groźby,
z których za życia uczynił swoistą sztukę. Miotane przez niego
obelgi przerodziły się w błagania, a potem w skomlenia, w miarę
jak życie uchodziło z niego wraz z krwią. Taylen niczego mu
jednak nie wybaczył, patrzył tylko z niesmakiem i ulgą, jak jego
prześladowca wydaje ostatnie tchnienie. Włoski szlachcic, który
zastrzelił Hugona za karciane oszustwa, jeszcze tej samej nocy
wsiadł na statek płynący do Europy.
Sekrety i kłamstwa. To cały on, wtedy i teraz, i żadne
tęsknoty za dobrym życiem tego nie zmienią. To dlatego koszmary
wciąż nie dawały mu spokoju, atakując go we śnie, kiedy był
najsłabszy. Nie potrafił ukryć mrocznej duszy przed Lucindą.
Może to i dobrze, bo powinien być wobec niej szczery.
Przynajmniej tyle jestem jej winny, pomyślał, kręcąc głową. Nagle
rozległ się cichy skowyt psa.
Lucinda, już w stroju jeździeckim, dołączyła do Taylena przy
stajniach.
Ogromny kary koń, którego widziała z daleka przez okno
swojego pokoju, z bliska wydawał się jeszcze bardziej imponujący.
Zatrzymała się w pewnej odległości od wierzchowca, lustrując go
wzrokiem.
– Jest przepiękny. Jak go nazwałeś?
– Hades. Mój ojciec przywiózł jego przodka z Francji po
tym, jak zgarnął wielką wygraną w karty.
– Masz oryginalną rodzinę.
– Niewiele z niej pozostało.
– Zupełnie inaczej niż u nas. Czasami wydawało mi się, że
jest zdecydowanie za dużo Wellinghamów, ale teraz… – Urwała.
– …widząc alternatywę, uświadomiłaś sobie, że masz
szczęście – dokończył Taylen.
– Chyba tak. W gruncie rzeczy bracia nie są tacy uciążliwi,
jakby się wydawało, tylko nadmiernie próbują mnie chronić.
– Przed kolejnym upadkiem? – zapytał z uśmiechem książę.
Tego dnia jego zielone oczy były bledsze niż zazwyczaj.
Czasami Taylen przypominał Lucindzie jej braci.
– Dobrze jest być z dala od miasta – zmieniła temat. –
Alderworth to piękne miejsce mimo swego opłakanego stanu.
Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo moja mama ubolewałaby nad
stanem ogrodu.
– Byłbym niezmiernie zadowolony, gdybyś zechciała zająć
się jego rekultywacją.
– Dlatego że ogrodnictwo to spokojne hobby? – spytała ze
śmiechem Lucinda.
– Może rzeczywiście przestałabyś galopować jak szalona –
odparł żartobliwie Taylen.
Wiedziała, że ją pocałuje, jeszcze zanim się nachylił, bo
twarz mu nagle złagodniała, a rozbawienie malujące się w oczach
ustąpiło miejsca tęsknocie. Gdy powiew wiatru uniósł jej spódnicę
i zdmuchnął opadające liście, tworząc wiry wokół ich stóp,
Lucinda poczuła na ramieniu dłoń męża, który chciał ją do siebie
przyciągnąć. W tym momencie słowa były zbędne.
Ten pocałunek różnił się od tego, który wymienili ostatniej
nocy. Tym razem oboje wiedzieli, czego potrzebują od siebie
nawzajem. Taylen przytrzymał głowę żony i przygarnął ją ściśle do
siebie. Świadoma swoich pragnień, Lucinda z pasją oddawała
pocałunek. Nie była ostrożna ani rozsądna, ani cicha. Uwolniła się
z pęt konwenansów, obowiązujących córkę Wellinghamów, i
pozwoliła przemówić namiętności, którą właśnie w sobie odkryła.
Gdy Taylen wtargnął językiem w jej usta, ująwszy w dłonie jej
twarz, odpowiedziała gorąco.
Oto czego pragnęła: brać i dawać z coraz większym
zapamiętaniem, zespolić się w dążeniu do osiągnięcia rozkoszy.
Gdyby Taylen ją o to poprosił, położyłaby się na trawie pod
krzakiem róż i dobrowolnie, bez zastrzeżeń, oddała mu się cała.
Chciała się stać jego kobietą. Otworzyła szerzej usta, gdy wtargnął
w nie jeszcze głębiej, a potem odchyliła się do tyłu i zatraciła w
namiętnym pocałunku.
Taylen nie mógł sobie przypomnieć, by czuł się tak
swobodnie w czyjejś obecności jak w towarzystwie Lucindy. Nic
dziwnego, wcześniej nie miał przy sobie zaufanej osoby, której
mógłby wyjawić najbardziej bolesne sekrety, zwierzyć się z
rozterek, opowiedzieć o planach czy po prostu się poradzić. Osoby,
która stanęłaby z nim w jednym szeregu w potyczce z
przeciwnościami losu, pomogłaby zrealizować zamierzenia.
Ostatnio wyglądało na to, że kimś takim w jego życiu stanie się
Lucinda.
Poznawał ją także od innej strony. Nieśmiałość i
zdystansowanie ustąpiły miejsca pragnieniu bliskości. Czuł, że
Lucinda szczerze go pożąda. Nie tylko nie opierała się jego
zaborczym zapędom i je przyjmowała, ale wykazywała inicjatywę
w wyrażaniu namiętności.
Nigdy dotąd nie ciągnęło go tak silnie do żadnej kobiety, a
miał ich niemało, choć nie tyle, o ilu plotkowano w towarzystwie.
Przez kilka lat brał i odchodził. Nie zważał na uczucia innych, jak
to czynili jego rodzice, mający na uwadze wyłącznie własne
zachcianki, potrzeby i przyjemności. Skupiał się na sobie, nie
przejmując się nikim i niczym, a już najmniej własną reputacją.
Teraz wiedział, że takie życie było łatwe, ale i jałowe, a także
bez perspektyw. Z Lucindą połączyła go przysięga, której nie
wolno złamać, złożona przed Bogiem i ludźmi. Spisana w
kodeksie praw jego kraju i przekazywana z pokolenia na
pokolenie. Z takiego związku rodziła się kolejna generacja, która
miała za zadanie kontynuować tradycję, zachować rodzinne
majątki i zadbać o ciągłość rodu. Dziecko czy dzieci urodzone w
Alderworth powinny podjąć te wyzwania i obowiązki, zapewniając
ciągłość rodu.
Oderwał się od Lucindy. Nie chciał rozwodu czy
unieważnienia małżeństwa, ale przecież miała połączyć ich jedynie
umowa, w wyniku której na świat przyjdzie potomek lub
potomstwo. Nie było mowy o namiętności, a już na pewno o
miłości. Tymczasem rozpaczliwe jej pożądał, pragnął także jej
towarzystwa i codziennej obecności. Tyle że realizacja tych życzeń
wydawała mu się niemożliwa.
Jak dotąd, nikt nie trwał u jego boku na dobre i na złe, w
bogactwie i w biedzie, wśród najdziwniejszych kłopotów i
niedoskonałych praw. Jedynie Lance Montcrieff próbował mu
udowodnić, że przyjaźń jest możliwa. Poczuł, że brakuje mu tchu, i
odwrócił się od żony.
Daj bliźniemu choć odrobinę z siebie, a poniesiesz karę.
Okaż zaufanie, a zostaniesz oszukany i zelżony albo utracisz coś
naprawdę cennego. Takie nauki wyniósł z kontaktów z krewnymi.
Po tym, jak został sponiewierany przez babkę, otworzył się przed
wujem, który przyjechał po niego do szpitala w Rouen. Był pełen
nadziei na poprawę losu, a tymczasem zaczął się kolejny koszmar,
gorszy od poprzedniego. To wtedy, bezradny wobec niegodziwości
i zdany na opiekę zboczeńca, pojął, że miłość niesie ze sobą tylko
ból i wstyd.
– Wiem, że muszę się jeszcze dużo nauczyć o sztuce
całowania – dobiegł go głos Lucindy.
Spojrzał na nią i żachnął się na widok jej zmartwionej miny.
– Nie chcę dłużej zwlekać – mówiła dalej. – Chcę wiedzieć,
dokąd prowadzą takie jak ten pocałunki. Mam dwadzieścia siedem
lat i nie zamierzam czekać ani jednego dnia dłużej.
Szczera do bólu, z falującą piersią, Lucinda była dla niego
uosobieniem prawości.
– Teraz?
Skinęła głową, choć widać było, że jest zdenerwowana.
– Tak.
Taylen nie mógł uwierzyć własnym uszom, ale jego ciało
zareagowało jednoznacznie na ich pocałunek. Wobec oświadczenia
Lucindy, postanowił przychylić się do jej życzenia i wyciągnął
rękę.
– Chodź – powiedział.
Krzyknął do stajennego, żeby rozsiodłał Hadesa. Trzymając
się za rękę, ruszyli ścieżką wysypaną białym żwirem w stronę
domu. Przebyli dziesięć kroków, potem dwadzieścia, a Taylen
wciąż czekał, kiedy Lucinda uwolni dłoń z uścisku, jednak tego nie
zrobiła.
Przecięli salon na parterze i na oczach całej służby poszli
dalej. Pani Berwick zapytała go o coś, a on jej machinalnie
odpowiedział, nie wypuszczając z ręki ciepłej dłoni żony.
Zauważył, że spuściła wzrok. Powiedział coś, lecz były to miałkie
słowa w porównaniu z tymi, które przywoływał w myślach.
Wspinali się po schodach; słyszał przyspieszony oddech Lucindy,
wiedząc, że to nie ze zmęczenia, lecz z napięcia w oczekiwaniu na
to, co nieuniknione.
Weszli do jego sypialni, zamykając za sobą ciężkie dębowe
drzwi. Lucinda wzdrygnęła się lekko, słysząc zgrzyt klucza w
zamku, ale się nie odezwała. Taylen odłożył klucz i odsunął się,
aby zyskać trochę wolnej przestrzeni. Po raz pierwszy w życiu nie
wiedział, od czego zacząć, będąc z kobietą.
Niespodziewanie wyręczyła go w tym Lucinda, rozpinając po
kolei guziki jeździeckiego żakietu, a on z zafascynowaniem śledził
ruchy jej smukłych palców. Pod spodem miała koszulę z
najcieńszego płótna, z koronkowymi wstawkami. Przez ażurowy
wzór prześwitywało gładkie kremowe ciało.
Zrobił krok w jej stronę.
– Mogę ci pomóc?
Skinęła głową i znieruchomiała, kiedy wyjmował spinki z jej
włosów upiętych w ciężki kok, uwalniając gęste złociste pasma.
Pragnął zobaczyć, jak otulają jej biodra i piersi, niby lśniący
płaszcz, a potem wziąć ją w ramiona, obsypać pocałunkami i
pieszczotami, sprawić, żeby poznała rozkosz. Chciał także
odcisnąć na niej swoje piętno, tak aby go nigdy nie zapomniała.
Przyspieszone bicie serca zadawało kłam brawurze,
demonstrowanej przez Taylena przy rozpinaniu ostatnich
perłowych guziczków przy sukni Lucindy. Pamiętał, że już to
zrobił w tym samym pokoju przed trzema laty. Zarówno wtedy, jak
i teraz urzekło go ukryte pod jedwabiem piękno. Tym razem
jednak sytuacja się zmieniła. Lucinda nie była kobietą, która
przypadkowo wtargnęła do jego sypialni, tylko żoną, której
przysiągł miłość, wierność i szacunek. Rodzice nie szanowali
usankcjonowanych prawem związków, ale dla niego, tak ciężko
przez nich doświadczonego w dzieciństwie, pełnienie roli męża i
ojca oznaczało przyjęcie na siebie odpowiedzialności.
Rozsunął rozpięty stanik sukni i jego oczom ukazały się
kształtne piersi o nieskazitelnej kremowej skórze. Ujął je w dłonie,
wyczuwając ich jędrność. W tym momencie ogarnęła go silna
namiętność, która zagłuszyła wszelkie refleksje. Wziął do ust
koniuszek piersi i zaczął go ssać. Lucinda zareagowała
przeciągłym westchnieniem, więc drugą pierś zaczął pieścić
palcami.
– Och, Taylen! – ponagliła męża Lucinda.
Oderwał się od jej piersi, wziął ją na ręce i przeniósł na
łóżko.
Leżała bez ruchu, gdy wsunął jej ręce pod spódnicę i
delikatnie wyłuskał ją z jedwabnej halki i cieniutkich pantalonów,
po czym zaczął pieścić nagie ciało o aksamitnej skórze, docierając
do łona.
– To może boleć, kochanie – ostrzegł żonę, ale ona nawet na
niego nie spojrzała.
Leżała zarumieniona, z zamkniętymi oczyma, ale nie
przestraszona, raczej lekko podekscytowana, czekając na to, co
zazwyczaj poznawały panny młode w noc poślubną. Dziewicza
piękność, z kropelkami potu nad górną wargą. Zaczął żałować, że
nie potrafi wypowiedzieć słów miłości, które pragnęła usłyszeć,
jednak ważniejsze było zachowanie między nimi szczerości.
– Pragnę cię – wyznał – chcę cię mieć całą.
Na te słowa Lucinda uniosła powieki, a jej ręka powoli
powędrowała do brzucha Taylena, po czym zsunęła się niżej, na co
Taylen zareagował urywanym oddechem i chęcią
natychmiastowego pozbycia się ubrania. Niecierpliwe zrzucił buty,
spodnie i bieliznę, po czym rozsunąwszy uda żony, wszedł w nią
mocnym pchnięciem, aby pokonać dziewiczy opór. Lucinda
wydała okrzyk przerażenia i spróbowała go odepchnąć, ale po
dłuższej chwili, gdy ból ustąpił, zamarła.
Chciał ją uspokoić i zapewnić, że będzie o wiele lepiej, gdy
się do siebie dopasują, a jej ciało zareaguje na pieszczoty i bliskość
mężczyzny. Tymczasem zdołał powiedzieć jedynie:
– Poczekaj, najdroższa.
Lucinda rozluźniła się na pierwszy zew swojego ciała, a
wtedy Taylen zaczął się w niej poruszać. Początkowo powoli, by
później przyspieszyć i ich oboje doprowadzić na szczyt rozkoszy.
Gdy w pewnym momencie żona objęła go tak mocno, jakby nigdy
nie chciała go puścić, zrozumiał, że posiadł ją naprawdę.
Przez ciało Lucindy przebiegł lekki dreszcz, po czym pojawił
się kolejny, na tyle elektryzujący, że z jej ust wyrwał się jęk.
Poddała się miłosnemu rytmowi, pragnąc stopić się z Taylenem w
jedno ciało tak, by już nic ich nie rozdzielało. Na szyi czuła gorący
oddech męża, który poruszając się w niej coraz szybciej i szybciej,
sprawiał, że spięła się cała w oczekiwaniu na moment wyzwolenia
z dojmującego i wciąż narastającego napięcia. Gdy czuła, że dłużej
nie wytrzyma, jej ciało zagarnęła fala niewysłowionej rozkoszy.
Krzyknęła głośno, słysząc swój głos jakby z oddali. Zagubiona w
morzu nowych doznań, najpierw rozpłakała się, po czym popadła
w leniwy błogostan.
Taylen delikatnie starł łzy z policzków żony i równie
odprężony jak ona, zdawał się wysysać z niej resztki energii, wciąż
obciążając ją swoim rozgrzanym ciałem.
– Dziękuję ci, kochana – powiedział urywanym głosem, z
trudem łapiąc oddech.
Nadal byli złączeni, a w pewnym momencie Lucinda
poczuła, jak się w niej poruszył. Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
Gdyby mogli zostać tak na zawsze, tworząc jedność, w błogiej
ciszy, z promieniami słońca, przecinającymi pokój złotą kurtyną…
– Wiele razy zastanawiałam się nad tym, dlaczego moi bracia
promienieli po ślubie. Czy wszyscy przeżywają coś takiego? –
zapytała.
– Nie. Na przykład moi rodzice nienawidzili się, zdradzali i
nie szanowali – odparł Taylen, uwalniając żonę od swojego ciężaru
i obracając się na plecy.
Popatrzyła na jego nagie ciało w promieniach słońca.
Delikatnie przesunęła palcem po jednej ze szram.
– Pozbyli się mnie, a wcześniej, w domu, nie zwracali na
mnie uwagi, wręcz ignorowali – odparł ze wzrokiem wbitym w
sufit.
– Służąca, o której ci wcześniej wspomniałam, pracująca
kiedyś u twojej babki, lady Shields, mówiła, że leżałeś w szpitalu
we Francji.
– W Rouen. Spędzałem tam wakacje. Poprosiłem przyjaciół
babki, abym mógł z nimi zamieszkać. Jak tylko się o tym
dowiedziała, wpadła w szał i w efekcie wylądowałem w szpitalu.
Największe krzywdy wyrządził mi wuj. Przyjechał, żeby mnie
zabrać ze szpitala do siebie, i wtedy w pełni doświadczyłem, co to
brutalność i gwałt – wyjawił szeptem Taylen. – Brat mojej matki
postanowił, że podporządkuje mnie sobie – ciągnął, rzucając żonie
spojrzenie, w którym malowała się udręka. – Miałem wtedy
dwanaście lat, rok wcześniej straciłem oboje rodziców. W takim
wieku dziecko nie potrafi się obronić, a on… on…
Lucinda położyła palec na ustach męża, dając mu do
zrozumienia, żeby więcej nie zadręczał się rozpamiętywaniem
dawnego koszmaru.
– To, przez co przeszedłeś, uczyniło cię takim, jakim jesteś:
silnym, niezłomnym – powiedziała. – Jestem pewna, że
pokochałam cię od pierwszego wejrzenia, mimo że tego nie
pamiętam.
Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza, którą Taylen
natychmiast scałował, po czym nakrył ustami jej wargi, aby
pochwycić dalsze słowa.
Zapatrzył się na Lucindę pogrążoną we śnie. Wyglądała
uroczo z długimi, jasnymi na końcach rzęsami, kładącymi lekki
cień na policzkach, z których nie zniknęły dołeczki. Odsunął się i
usiadł na łóżku. Na białych prześcieradłach widniała czerwona
plama – niezbity dowód jej do niedawna zachowanego dziewictwa.
Pokochała go mimo tego, czego się o nim dowiedziała? Być może
uznała, że go kocha, pod wpływem świeżo rozbudzonej
namiętności. Co będzie jutro, gdy w pełni dotrze do niej prawda, z
której niepotrzebnie zwierzył się pod wpływem poczucia
niezwykłej bliskości? Ciążyło mu każde słowo tej zbędnej
spowiedzi. Wciąż zły na siebie, z poczuciem winy wyciągnął sto
funtów z szuflady stojącej w pobliżu komody. Umowa
przewidywała tyle za pierwszy raz. Położył banknoty na poduszce,
po czym wstał, pozbierał porozrzucane części garderoby i wyszedł
z pokoju, nawet nie spojrzawszy za siebie.
Nazajutrz rano książę wybrał się konno do żony Lance’a
Montcrieffa, mieszkającej o osiem kilometrów od Alderworth. Po
powrocie z Ameryki umieścił wdowę po tragicznie zmarłym
przyjacielu w jednym ze swoich mniejszych majątków. Wraz z
córkami została bez domu, ponieważ następny w kolejce męski
spadkobierca przejął posiadłość. Wiedział, że Lance głęboko i
szczerze kochał żonę i pragnął zabezpieczyć ją i dzieci. Właśnie w
tym celu wyruszył na poszukiwanie złota. Elizabeth nie miała
krewnych, którzy mogliby jej pomóc, Taylen uznał więc to za swój
obowiązek. Odwiedzał ją dosyć często i szybko zorientował się, że
zapragnęła od niego czegoś więcej, niż mógł i chciał jej
zaofiarować. Dlatego obecnie postanowił otwarcie postawić
sprawę i raz na zawsze położyć kres jej nadziejom.
Lokaj zaprowadził go do biblioteki, gdzie niemal
natychmiast został powitany przez Elizabeth.
– Nie wiedziałam, że książę przyjedzie dziś rano –
powiedziała.
Spowijał ją ciężki zapach ulubionych perfum, a usta miała
lekko pociągnięte barwiczką.
– Pojawiła się możliwość wynajęcia domu w Londynie –
oznajmił bez wstępów Taylen. – Jest położony w centrum, a tuż za
rogiem znajduje się szkoła odpowiednia dla dziewczynek. Myślę,
że byłoby pani tam lepiej niż tutaj. Byłaby pani wśród ludzi,
miałaby szersze grono znajomych.
Elizabeth przyjrzała się uważnie księciu, nie odniosła się do
propozycji, tylko zauważyła:
– Pańska żona przyjechała do Alderworth. W okolicy o
niczym innym się nie mówi.
Uśmiechnęła się blado. Nie była kobietą skłonną do histerii,
miała też na tyle rozsądku, by zrozumieć, że nie chciałby oglądać
jej łez.
– Proszę o wybaczenie, jeżeli swoim zachowaniem dałem
asumpt do przypuszczeń, że coś więcej mogłoby być między nami,
ale…
– Ależ nie, książę – Elizabeth przerwała Taylenowi. – Był
pan niezwykle powściągliwy i hojny.
– Spełniłem jedynie życzenie umierającego bliskiego
przyjaciela. Kazał mi przyrzec, że się wami zaopiekuję, co też
choć w części uczyniłem. Moja sytuacja się zmieniła, żona jest… –
Urwał.
– Rozumiem. – Elizabeth położyła mu rękę na ramieniu. –
Zapewnił mi książę dom i utrzymanie i za to będę zawsze
wdzięczna. Wypełnił pan swój obowiązek co najmniej
dziesięciokrotnie. – Oczy zaszkliły się jej od łez. – Kompletnie
osamotniona po stracie męża i pozbawiona jakiegokolwiek
wsparcia, nie mogłabym sobie wymarzyć szlachetniejszego i
hojniejszego przyjaciela. Mam nadzieję, że małżonka księcia zdaje
sobie sprawę z tego, jaki trafił jej się skarb.
Taylen uśmiechnął się.
– Prawnik przekazał mi, że nie ruszyła pani pieniędzy, które
zdeponowałem na pani rachunku.
– Nie było takiej potrzeby. Miałam tu przecież wszystko, a
teraz… – Urwała na moment, po czym dokończyła: – Pewnie
przeniosę się do Londynu i zobaczę, co to miasto ma nam do
zaoferowania. Okazał się pan bardziej niż szczodry i będę za to
dozgonnie wdzięczna.
– Niepotrzebnie. Wykorzystałem udziały Lance’a.
– Wiem, że prawdziwe pieniądze pojawiły się dopiero po
śmierci mojego męża, kiedy zainwestował pan w inne branże.
Musi pan być tego świadomy.
Patrząc na nią, Taylen pomyślał, że Elizabeth Montcrieff
nigdy dotąd nie wydawała mu się taka piękna, godna i prawa. Miał
nadzieję, że wraz z córkami odnajdzie w Londynie zadowolenie z
życia i że kiedyś, w przyszłości, będzie mógł ją poznać z Lucindą.
– Ach, jeszcze jedno. – Sięgnął do kieszeni i wyjął
pierścionek, który Lance nosił w Georgii. – Powinien należeć do
pani – dodał, wręczając go Elizabeth i rozpoznając inicjały L.M.
Lance Montcrieff, pierwszy bliski przyjaciel, na którego
naprawdę mógł liczyć. Zginął tragicznie, ale na szczęście w jego
miejsce pojawił się ktoś inny -Lucinda. Myśl ta nie wiadomo skąd
przyszła mu do głowy.
Nagle zapragnął jak najprędzej znaleźć się na zewnątrz.
Chciał opóźnić powrót do domu. W poczuciu niezagrożenia
pogalopować wśród rozległych przestrzeni i napawać się nadzieją
płynącą z wyznania Lucindy. Nadzieją na zawinięcie do
życiowego portu, niezmąconą wątpliwościami, jakie z pewnością
pojawią się, gdy żona zastanowi się nad tym wszystkim, co jej z
przesadną szczerością opowiedział.
Pożegnał się z Elizabeth i pojechał do wioski, aby kupić coś
do picia.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
– Jaśnie pan został wezwany do któregoś ze swoich
majątków.
Lucinda uzyskała tę informację od pani Berwick, kiedy rano
zeszła na śniadanie, podane w jadalni.
– Nie mówił, kiedy wróci? – zapytała z udawanym spokojem.
– Nie. Czasami nie ma go nawet przez kilka dni, ale tym
razem…? – Gospodyni zawiesiła głos.
– Rozumiem – odparła Lucinda i rzeczywiście pojęła, w
czym rzecz.
Taylen Ellesmere uciekł z Alderworth tak szybko, jak to
tylko możliwe, zanim mogli się spotkać przy pierwszym posiłku.
Wyznała mu miłość nie tylko pod wpływem niezwykłych przeżyć,
ale także dlatego że wbrew temu, przy czym się upierała, okazała
się dziewicą. Trzy lata temu, owej nieszczęsnej nocy, książę nie
wykorzystał okazji i jej nie uwiódł. Mimo to na skutek jej kłamstw
został odsądzony od czci i wiary, pobity przez jej braci, a co
gorsza, schwytany w małżeńskie sidła. Następnie przymuszono go
do opuszczenia kraju, z zastrzeżeniem, że ma nie wracać.
To Taylen unieruchomił jej kark po wypadku i dopilnował,
żeby nie doznała gorszych obrażeń. Ten obraz także wychynął z
pamięci: jego blada twarz, kiedy się nad nią nachylał, próbując ją
przytrzymać, przemoczony i poraniony odłamkami szkła.
Kategoryczne zapewnienia Taylena, że nic między nimi nie zaszło,
okazały się prawdą.
„Tylko z powodu potomka”. Dopiero teraz w pełni
zrozumiała wagę tych słów. Następca zrodzony z jedynej żony,
jaką Taylen będzie miał w życiu, którą poślubił zapędzony w kozi
róg przez jej kłamstwa. Przypomniały jej się banknoty znalezione
na poduszce. Duża suma jak na zapłatę za kłamstwa. Naszły ją też
inne refleksje. Tajemnice, jakie wyjawił jej minionej nocy, trudno
uznać za błahostki. Były to wstrząsające wyznania, a zarazem
upokarzające. Obnażył przed nią duszę i nie odwrócił się od niej,
gdy wyjawiła, że go kocha.
Położyła rękę na brzuchu i zaczęła się żarliwie modlić: Boże,
spraw, aby jego nasienie się przyjęło i by wzrosło we mnie
dziecko. Chciała, żeby wrócił, by mogła mu wyjawić, że się
myliła, i przeprosić go za kłamstwa, jak również osłonić go przed
nawracającymi koszmarami z dzieciństwa. W jej ramionach
mógłby odzyskać spokój po utracie niewinności, której nikt nie
ustrzegł.
Na pewno szybko nie wróci. Jedynym towarzyszem, jaki jej
pozostał, był pies, który przyszedł za nią z jadalni do pokoju.
– Nie jestem pewna, czy wolno ci tu wchodzić – powiedziała,
bo parokrotnie widziała, jak go przeganiano z domu.
Przyklękła, wyciągając rękę, a on natychmiast do niej
przypadł, merdając ogonem.
– Coś cię boli, piesku? – zapytała.
Pogłaskała go po zmierzwionej sierści. Zaczęła się
zastanawiać, czego mu brakowało. Może przypominał swojego
pana bardziej, niż początkowo sądziła – wyrzucany z domu i bity.
Sięgnęła po jedną ze swoich szczotek i spróbowała rozczesać
kołtuny, by ku swemu zdumieniu odkryć, że jego sierść jest tak
naprawdę dłuższa i o wiele jaśniejsza. Po każdym pociągnięciu
szczotki pies prezentował się coraz lepiej.
– Jesteś coraz ładniejszy – powiedziała ze śmiechem. –
Gdybyś był mój, nazwałabym cię Elegant.
Nagle zamarła, słysząc odgłos kroków w korytarzu. Klamka
poruszyła się i w drzwiach stanął Taylen. Miał na sobie strój
jeździecki, a w ręku trzymał kapelusz. Popatrzył na psa, po czym
przywołał go, marszcząc brwi, a ten natychmiast posłuchał
polecenia.
– Przybiegł tu za mną. – Tyle tylko Lucinda była w stanie
powiedzieć.
Nie potrafiła zdecydować, jak powitać męża. Gdy podszedł
bliżej, wstała, zmieszana i lekko zirytowana, wyczuwając od niego
mocny zapach perfum.
– Dziękuję ci za ostatnią noc, Lucindo.
Zaczerwieniła się i pomyślała, że skoro jej nie karci za
kłamstwa, wypada jej o tym wspomnieć.
– Po wypadku miałam poważne kłopoty z pamięcią. Byłam
przekonana, że wówczas wziąłeś więcej, niż chciałam ci dać.
– A teraz?
– Po tym, co się wczoraj okazało, wiem że moje oskarżenia
były niesłuszne. – Zmusiła się, by popatrzeć mu w oczy. – Musiało
ci być ciężko, gdy zostałeś niesprawiedliwie oskarżony o czyny,
których nie popełniłeś, co przyczyniło się do zrujnowania twojej
reputacji. Pragnę cię teraz przeprosić.
Słysząc to, uśmiechnął się, a w kącikach jego oczu ukazały
się drobne zmarszczki.
– Moja reputacja została zszargana znacznie wcześniej.
Powiedz mi lepiej, co sobie przypomniałaś.
– Pamiętam, jak wpadłam do twojego pokoju, a ty siedziałeś
w pościeli i czytałeś książkę, zdaje się, że Machiavellego po
włosku. Jak wstałeś z łóżka, to okazało się, że byłeś nagi. Chyba
mnie pocałowałeś.
– Owszem.
– Mogłeś mnie też dotykać. – Położyła rękę na piersi. –
Tutaj.
– Tak istotnie było. – Nakrył jej dłoń swoją ręką, a gdy
Lucinda zadrżała, drugą ręką obwiódł zarys jej policzka. –
Dotykałem cię w ten sposób – potwierdził. – I jeszcze tak – dodał,
obejmując jej pierś.
– A ja cię pragnęłam? – zapytała.
Taylen skinął głową.
– Musiałeś mnie znienawidzić. Moi bracia wmawiali ci, że
mnie zhańbiłeś, ponieważ usłyszeli o tym ode mnie.
– Nie żywię do ciebie nienawiści.
– A… te pieniądze zostawione na poduszce?
Taylen nie odpowiedział na pytanie, tylko przygarnął żonę do
piersi. Pies przysiadł u ich stóp.
– Tej nocy… wszystko, o czym ci mówiłem… – Urwał, tuląc
ją w ramionach.
Luicnda nie widziała ani jego oczu, ani twarzy, ale słyszała
bicie serca. Milczenie przedłużało się, więc pierwsza się odezwała:
– Każdy ma swoje tajemnice. Mając siedemnaście lat,
uciekłam z domu z pewnym mężczyzną. Emeralda, moja
szwagierka, dogoniła mnie, zanim zdążyłam wsiąść na statek i
wziąć z nim ślub. Gdyby ktoś jeszcze się o tym dowiedział,
wybuchłby skandal.
– Jak rozumiem, do tego nie doszło, tak?
– Bracia zatuszowali sprawę i nikt w rodzinie do niej nie
wracał. Tego człowieka zobaczyłam dopiero po jakichś pięciu
latach i dziękowałam Bogu, że mnie wtedy powstrzymali.
– Aż tak źle się prezentował?
– Zmienił się w dandysa. Nosił fioletowe kamizelki i
pudrowane peruki. Wątpię, by myślał o czymkolwiek innym. Gdy
miałam dwadzieścia dwa lata, zakochałam się w adoratorze, który,
jak się okazało, był żonaty i zachciało mu się romansu. Był
Włochem i ani słowem nie wspomniał o swojej sytuacji rodzinnej.
– W jaki sposób się to wydało?
– Bracia go nie polubili i wysłali za nim człowieka do
Rzymu. Przepłakałam cały tydzień, zanim zrozumiałam, że
zawiniłam brakiem rozwagi. Później stałam się bardziej ostrożna.
Dopiero owego wieczoru dałam się namówić przyjaciółce na
wypad do Alderworth, jak wiemy z opłakanym skutkiem. Po
twoim wyjeździe długo żyłam jak odludek.
– Z Georgii wysłałem trzy listy, ale na żaden z nich nie
odpowiedziałaś. Czy Cristo nie przekazał ci listów?
– Przekazał, ale opisywałeś w nich tylko aktualne miejsca
pobytu, a ja nie chciałam, żebyś pisał z obowiązku. Uznałam, że
będzie dla mnie najlepiej, jeśli o tobie zapomnę.
– Uważałaś, że do ciebie nie wrócę?
Lucinda westchnęła. Często spoglądała na drzwi, mając
nadzieję, że ujrzy go w progu. Nie zdążyła wyjawić tego mężowi,
bo rozległo się pukanie i po chwili w progu stanął lokaj.
– Przyjechała pani Montcrieff, jaśnie panie – poinformował.
– Mówi, że zaginęła jedna z jej córek. Poprosiłem ją do błękitnego
salonu.
– Dziękuję. Już schodzę. – Wyraźnie zdenerwowany Taylen
podążył za lokajem.
Lucinda zawahała się, niepewna, czy ma pójść z nimi czy
zostać. Montcrieff… Czy nie tak nazywał się wspólnik Taylena w
kopalni złota w Georgii? Opuściła pokój i ruszyła schodami
śladem mężczyzn. W błękitnym salonie zastała piękną kobietę,
płaczącą w ramionach jej męża, z głową na jego piersi. Po chwili
uspokoiła się i łamiącym się głosem powiedziała:
– Emily nie wróciła od Partridge’ów, więc posłałam po nią
służącego, ale znikła bez śladu. Myślę, że podczas dzisiejszej
wizyty księcia musiała podsłuchać, że być może przeniesiemy się z
Tillings do Londynu. Ona nie chce stąd wyjeżdżać, ponieważ ma
tu kilka przyjaciółek.
Po tym słowach pani Montcrieff ponownie się rozpłakała.
Lucinda mogła tylko stać z boku i patrzeć. W pokoju unosił się ten
sam ciężki zapach perfum, jakim przesiąknięte było ubranie
Taylena. Widziała jego twarz, która przybrała taki wyraz, jakby
czuł się winny. Sposób, w jaki ta kobieta wtulała się w niego,
wydawał się jej dziwnie znajomy. Zauważyła też, że Elizabeth
Montcrieff ma na palcu jego pierścionek, ten z monogramem.
Czyżby ją zdradzał? Nie chciała dopuścić do siebie
podejrzenia, ale wniosek nasuwał się sam. Odwróciła się i
popędziła na piętro, do swojego pokoju. Wpadła do środka,
zatrzasnęła za sobą drzwi i zamknęła je na klucz.
Nie minęło nawet dziesięć minut, od chwili gdy powiedział:
„Nie żywię do ciebie nienawiści”. Pewnie tak, ale jej nie kochał.
W każdym razie nie dość mocno. Może jednak ją oszukiwał? A
jeśli nadal utrzymywał kontakty z licznymi kochankami, o których
kiedyś tak chętnie opowiadano w salonach? Najwyraźniej tak
właśnie było, skoro jedna z nich nie wahała się nachodzić ich w
domu i szukać pomocy u Taylena, w dodatku nosząc na palcu jego
pierścionek.
Niewątpliwie mam się nad czym zastanawiać, pomyślała
zraniona i zarazem oburzona Lucinda.
Elizabeth trzymała się go kurczowo. Gdy z miernym
skutkiem próbował uwolnić się z jej uścisku, mignęła mu nagle
ciemna suknia. Lucinda zeszła za nim na dół? Czyżby widziała, jak
obejmuje zapłakaną Elizabeth? Jeśli tak, to co musiała sobie
pomyśleć! Zaniepokojony, z najwyższym trudem wydostał się z
objęć wdowy po przyjacielu i nalał jej brandy.
– Proszę się napić. To pani pomoże.
Wypiła ją jednym haustem i rozpaczliwy szloch umilkł, jak
nożem uciął.
– Jeżeli ją także straciłam…
– Niech pani nie mówi takich rzeczy. Zapewne Emily poszła
do jednej ze swoich przyjaciółek, aby przekonać się, jak pani na to
zareaguje. Prawdopodobnie liczy na to, że pani zmieni decyzję.
W ciemnych oczach Elizabeth pojawiła się iskierka nadziei.
– Myśli książę, że to możliwe?
– Tak.
– Bardzo przeżyła śmierć ojca, zmieniła się, a ja nie
potrafiłam jej pomóc ani być wystarczająco stanowcza w pewnych
sytuacjach.
– Będzie mogła pani naprawić to w Londynie. Poza tym
tamtejsza szkoła jest naprawdę godna polecenia. Dziewczynki
będą miały należytą opiekę i wychowanie, wejdą w nowe,
odpowiednie środowisko. Nowy start jest tym, czego wam
wszystkim potrzeba.
– Mógłby książę pojechać ze mną do Tillings i porozmawiać
z Emily, naturalnie, o ile ją znajdziemy? Słucha pana, jakbyś był
jej ojcem.
Tayowi zrzedła mina. Chciał jak najszybciej porozmawiać z
Lucindą, aby wyjaśnić jej przyczynę wizyty wdowy po przyjacielu
i zapewnić, że z tą kobietą nic osobistego go nie wiąże. Poza tym
przeczuwał, że nie zdoła wrócić przed zmrokiem do Alderworth.
Nie bardzo jednak mógł odmówić roztrzęsionej matce, a powóz
czekał przed domem. Pomyślał, że jutro zabierze żonę na
przejażdżkę i pokaże jej swoje włości, a gdyby miała ochotę,
ponownie zaprosi ją do swojej sypialni, gdzie z pewnością odnajdą
magię minionej nocy.
Lucinda przez pół nocy czekała na powrót Taylena, aż
wreszcie w ubraniu wyciągnęła się na łóżku i przykryła kołdrą.
Znużona, wkrótce zasnęła. Nazajutrz rano zorientowała się, że
męża nadal nie ma w domu. Gdy godzina mijała za godziną, stało
się dla niej jasne, że on nie przyjedzie. Na myśl o tym, co to mogło
oznaczać, Lucinda omal się nie pochorowała. Czyżby ją znowu
opuścił, tym razem na dobre? Bracia twierdzili, że książę jest nic
niewart, ale przekonała się, że jest człowiekiem uczciwym i
honorowym. Słysząc pukanie do drzwi, usiadła w pościeli i
spróbowała przywołać uśmiech na zasępioną twarz.
– Mogę wejść, jaśnie pani? – usłyszała głos pokojówki. –
Przyniosłam tacę ze śniadaniem.
Lucinda wygramoliła się z łóżka, przekręciła klucz i
otworzyła drzwi. Do pokoju energicznie wkroczyła pokojówka,
niosąc tacę ze świeżymi bułeczkami i imbrykiem herbaty.
– Pani Berwick kazała powiedzieć, że książę będzie wracał
do domu od strony wioski. Proponuje, że gdyby jaśnie pani chciała
wyjechać mężowi na spotkanie, to stajenny mógłby osiodłać konia.
Pomysł spodobał się Lucindzie. Przejażdżka pomoże jej
odegnać złe myśli i da czas na zastanowienie. Co więcej, takie
spotkanie pozwoli im spokojnie porozmawiać w cztery oczy. Na
pewno nie zabłądzi, tym bardziej że stajenny wskaże jej drogę, a
tak pięknej pogody już dawno nie było. W tym momencie Elegant
zajrzał do pokoju. Zawołała go i postanowiła zabrać ze sobą,
uznawszy, że dobrze zrobi mu ruch na świeżym powietrzu.
W boksach stajni stały głównie potężne starsze ogiery, ale
wśród nich Lucinda wypatrzyła mniejszych rozmiarów klacz.
– Może nadałaby się ta dereszowata klacz na drugim końcu
stajni – zwróciła się do stajennego.
– Nazywa się Wenus i jest dosyć płochliwa. Przyjechała do
nas w parze z karym ogierem księcia, Hadesem, i kiedy go nie ma,
robi się markotna.
– Kto ją zazwyczaj ujeżdża? – zapytała.
Wymowna cisza oznaczała, że nikt.
– Mógłbym jaśnie pani osiodłać lepiej ułożonego konia.
– Nie, wezmę klacz.
Lucinda z przyjemnością patrzyła na piękną sylwetkę Wenus
i już się nie mogła doczekać momentu, gdy ją dosiądzie i obie
puszczą się galopem. Pozostałe konie wyglądały tak, jakby były w
stanie przemieszczać się najwyżej kłusem. Ku jej zdumieniu, klacz
okazała się zrównoważona, acz chętna do biegu. Opuściły
podwórze i najbliższe otoczenie dworu i już po chwili w pędzie, z
wiatrem we włosach, Lucinda poczuła się wolna.
Zgodnie ze wskazówką stajennego, za główną bramą skręciła
w lewo i wybrała drogę wzdłuż żywopłotów. Niebo było
bezchmurne i słońce grzało mocno mimo wczesnej pory. Wokół
panowała niczym niezmącona cisza; skończyły się poranne ptasie
trele. Pies biegł tuż obok klaczy, bez wysiłku dotrzymując jej
tempa.
Po kilku chwilach Lucinda, Wenus i Elegant dotarli na szczyt
wzgórza, skąd można było ujrzeć rozległe ziemie należące do
księcia Alderworth. Żałowała, że nie wzięła ze sobą szkicownika,
aby utrwalić na papierze ten piękny widok. Zaczęła przeszukiwać
wzrokiem ścieżki, biegnące we wszystkich kierunkach, ale na
żadnej z nich nie dostrzegła Taylena. Może postanowił zostać
dłużej w Tillings, pomyślała, i leży w łóżku z tą piękną kobietą,
żałując pochopnych wyznań, uczynionych żonie w małżeńskim
łożu. Posmutniała i popadła w zadumę nad przyszłością swoją i
Taylena, gdy uwagę jej zwróciły głośne okrzyki.
Odwróciła się i zobaczyła jeźdźców wyłaniających się
spomiędzy drzew jakieś pięćset metrów dalej. Ledwie zdążyła
pomyśleć, że to zapewne myśliwi, gdy klacz się spłoszyła, po
czym nagle zawróciła i puściła się pędem, wyrywając jej wodze z
rąk.
Lucinda mogła już tylko wczepić się palcami w jej grzywę i
mocno zaprzeć stopy w strzemionach. Sto metrów, dwieście…
Pagórkowaty teren kończył się długą, zadrzewioną kotliną. Gałęzie
uderzały ją w twarz, gdy krzykiem usiłowała zapanować nad
klaczą, której kopyta coraz szybciej stukały o stwardniały grunt.
Nagle poczuła, że wylatuje w powietrze, a potem spada w dół, do
stromego parowu. Na jego dnie znajdowała się nieużywana
studnia. Strome zbocza opadały do jej wylotu.
Spadając w mroczną głębię, Lucinada zdołała kurczowo
uchwycić się drzewa, które prawdopodobnie przez wichurę
wyrwane z korzeniami przewracając się, częściowo znalazło się w
studni. Zawisła, jednak słabła i była bliska omdlenia. Ostanie, co
zapamiętała, to psa, patrzącego w dół, zanim się odwrócił, i jego
przerażone szczekanie, cichnące w oddali.
Taylen zbliżał się cwałem do stajni. Wyjechał z wioski tak
szybko, jak to tylko było możliwe i w krótkim czasie dotarł do
Alderworth. Podręczny zegarek wskazywał dwadzieścia przed
dwunastą. Emily odnalazła się po wielogodzinnych
poszukiwaniach i nawet okazała stosowną skruchę. Taylen, mając
za sobą noc w wiejskim zajeździe, pożegnał się i nie zwlekając
ruszył w stronę domu. Był nie tylko zmęczony, ale także
zdenerwowany, ponieważ od kilku godzin nie dawała mu spokoju
myśl, że stało się coś złego.
Jeden ze stajennych wyszedł mu na powitanie i od razu
spytał:
– Czy jaśnie pan dołączy teraz do jaśnie pani?
– Księżna wzięła któregoś konia na przejażdżkę?
– Wenus – mruknął stajenny, widocznie przestraszony.
– Pozwoliłeś jej dosiąść Wenus?
– Proponowałem inne konie, ale księżna nalegała. Zabrała ze
sobą psa. Planowała spotkać księcia po drodze.
Taylen zlustrował wzrokiem wzgórza za Alderworth i ścieżki
prowadzące do dworu.
– O której wyjechała?
– Dwie godziny temu.
– Osiodłaj mi Exitera i zajmij się Hadesem. Wrócę za
piętnaście minut, gotowy do drogi.
Taylen zeskoczył z konia, chwycił skórzaną torbę i wszedł
szybko do domu. Panią Berwick odnalazł w kuchni. Nie chcąc jej
martwić, próbował nie okazać zdenerwowania, ale gospodyni i tak
wszystkiego się domyśliła, kiedy zapytał:
– Czy księżna wspomniała, dokąd się wybiera?
– W stronę wioski – odparła gospodyni. – Pokazałam jej, jak
trafić na ścieżkę, którą książę będzie wracał do domu, bo chciała
wyjechać księciu naprzeciw.
W tym samym momencie usłyszeli skowyt przy drzwiach i
do kuchni wbiegł Dog, dysząc ze zmęczenia. Taylen odetchnął z
ulgą. Stajenny mówił przecież, że księżna wzięła ze sobą psa, więc
skoro jest zwierzę, to Lucinda także wróciła. Niestety, kres jego
nadziejom położyło pojawienie się stajennego, który
poinformował:
– Księżna pani jeszcze się nie pokazała, jaśnie panie. Pies
przybiegł kilka minut temu i spodziewałem się, że pani lada chwila
się pokaże, ale nie… – Urwał, zgnębiony.
– Pogoda się zmienia, zbiera się na deszcz – zauważyła pani
Berwick.
– Co żona miała na sobie?
– Żakiet do konnej jazdy i spódnicę. Wyglądały na ciepłe i
wygodne.
Taylen, świadom, że od wyjazdu Lucindy minęły prawie trzy
godziny, przykląkł obok psa. Obejrzał mu łapy i znalazł na nich
czerwony pył, pokrywający wzgórza od strony wschodu. Wysnuł z
tego wniosek, że żona nie przekroczyła rzeki, bo woda zmyłaby
kurz. Tak więc lista miejsc, gdzie utknęła Lucinda, stopniowo się
skracała.
Wenus nie była ułożona, a tereny za drogą prowadzącą do
wsi stawały się coraz bardziej pofałdowane. Nagle naszła go
straszna myśl, że Lucinda mogła spaść z konia i uderzyć się w
głowę. Doktor Wellinghamów, który opiekował się Lucindą po
wypadku powozu, wyraźnie ostrzegał przed konsekwencjami
ponownego urazu.
Pół godziny później Taylen jechał konno na wschód,
wykrzykując imię żony. Sześciu służących z Alderworth
przeczesywało konno okoliczne pola, nawołując księżnę. Każda
ścieżka odchodząca od głównego traktu została sprawdzona na
wypadek, gdyby Lucinda zabłądziła. Po upływie blisko godziny
nadal nie natrafili na zagubioną amazonkę.
Taylen rzadko wpadał w panikę, tymczasem teraz dopuszczał
do siebie najczarniejsze myśli. Jeżeli uderzyła się w głowę… Posy
Tompkins wyjaśniła mu, gdy podczas konnej przejażdżki spotkali
ją w parku, czym może się to skończyć. Wystarczy lekkie
uderzenie…
Miał nadzieję, że los nie okaże się okrutny. Chyba nie po to
zbliżył się do żony, żeby ją znowu utracić? Pies biegł wytrwale,
dotrzymując tempa.
Lucinda zadrżała i nawet ten drobny ruch wystarczył, aby
grudki ziemi wysypały się spomiędzy spróchniałych korzeni
drzewa, potoczyły po stromych ścianach studni i wpadły z
pluskiem do wody. Wywnioskowała, że jej lustro znajduje się
jakieś półtora metra niżej. Tkwiła tu, jak przypuszczała, co
najmniej od dwóch godzin, a niebo nad jej głową coraz bardziej się
chmurzyło. Poza tym od upadku rozbolała ją głowa.
– Boże, nie pozwól, żeby to się tak skończyło – poprosiła, po
czym zaczęła wołać Taylena, dopóki starczyło jej sił.
Nieduży pająk, który zeskoczył na żakiet, z początku
przestraszył Lucindę, ale gdy zaobserwowała, jak pnie się po jej
rękawie na cienkich nóżkach, poczuła z nim dziwną więź, niczym
z towarzyszem niedoli.
– Powodzenia – wyszeptała, patrząc, jak wchodzi na liść i
snując pajęczynę, zaczyna się wspinać z gałęzi na gałąź ku światłu.
Żałowała, że nie może pójść w jego ślady. Nie zdołała
dosięgnąć gałęzi, a krawędź studni po przeciwnej stronie była za
daleko. Poza tym spódnica krępowała jej ruchy. Po jakimś czasie
ochrypła od krzyku. Doszła do wniosku, że jedyną nadzieją na
uratowanie z opresji pozostał pies. Boże, proszę cię, doprowadź go
do Alderworth i pomóż ściągnąć pomoc, pomodliła się w duchu.
Jak tylko Taylen zorientuje się w sytuacji, natychmiast po nią
przyjedzie, była tego pewna. W domu musieli zauważyć jej
nieobecność i wszcząć alarm.
Co będzie, jeżeli mąż nie zjawi się przed zmrokiem, i
przyjdzie jej spędzić noc w studni, wśród gnijących korzeni? Ta
możliwość ją zmroziła. Kto wie, jakie stwory wypełzną nocą i na
jak długo starczy jej i tak nadwątlonych sił? Odpędziła od siebie te
myśli, uznając, że panika jedynie pogorszy i tak dramatyczne
położenie. Przecież wywodziła się z Wellinghamów, dzielnych i
odpornych ludzi.
A gdyby tak spróbowała pośpiewać, żeby dodać sobie
otuchy? Tak, to dobry pomysł. Będzie śpiewała, mimo że ochrypła
od krzyku i nie ma za grosz słuchu. Głos odbije się od ścian studni
i Taylen z pewnością go usłyszy, jeśli tylko znajdzie się w pobliżu.
Nad małą polanką, dokąd Taylen dotarł za Dogiem, niosły się
słowa szanty śpiewanej na statku wiozącym go z Ameryki.
Przechylił głowę, aby się upewnić, skąd dobiegał głos.
O wiej, wietrze, wiej,
i z masztu go zwiej,
hej ho, z masztu zwiej…
Lucinda! A więc żyje! Ogarnęła go niewysłowiona ulga i
ogromna radość. Zeskoczył z konia i pobiegł do starej studni. Nie
chcąc nagłym pojawieniem się przestraszyć żony, zaśpiewał
głośno:
Dziewczę jak malina
w każdym porcie mam…
Odpowiedział mu rozpaczliwy szloch. Słysząc go, przypadł
do ziemi, zajrzał w głąb studni i strach chwycił go za gardło. Żona
tkwiła w niej w bardzo ryzykownej pozycji, przy czym jedynym
punktem oparcia było stare spróchniałe drzewo, które częściowo
zwaliło się do studni.
– Boję się, że gałąź pode mną może się załamać, jeżeli
zaczniesz schodzić na dół – odezwała się schrypniętym głosem
Lucinda. Kilka grudek ziemi spadło, wywołując cichy plusk wody.
– Są tu też pająki. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale teraz…
– Postaraj się nie mówić za dużo, a przede wszystkim się nie
ruszaj – odparł Taylen.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś, do czego
mógłby przywiązać linę, i jego wzrok padł na pień rosnącego w
pobliżu drzewa.
Najwyraźniej Lucinda odgadła, co mąż zamierza zrobić, bo
zaprotestowała:
– Nie! Gdybyś spadł..
– To spadniemy oboje.
– Czy ona jest twoją kochanką? – zapytała cicho Lucinda.
– Kto?
– Kobieta, którą widziałam w salonie na dole.
– Skądże. To Elizabeth Montcrieff, żona Lance’a, mojego
wspólnika w Georgii. Czułem się w obowiązku wspomóc ją w
trudnej życiowej sytuacji. Została sama z córkami, w dodatku
krewny przejął dom.
– A pierścionek na jej serdecznym palcu?
– Należał kiedyś do jej męża, więc jej go oddałem, to
wszystko. Nie ruszaj się, gdy będę przywiązywał linę, a potem
przesuń się tak, żebym mógł zejść po ciebie.
Dog krążył wokół wlotu, ujadając jak szalony.
Po chwili Taylen umocował linę i powoli zaczął się
spuszczać wzdłuż ściany studni. Gdy dotarł do Lucindy, wziął ją w
ramiona. Była zziębnięta, a mokre włosy oblepiały jej twarz.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie – powiedział. – Złap się
liny, a ja cię podsadzę do góry. – Naprowadził jej ręce na gruby
jutowy węzeł. – Nie patrz w dół. Kiedy ja będę pchał, ty musisz
ciągnąć z całej siły, próbując wspiąć się po linie. Jak już będziesz
na górze, poszukaj kępek trawy i wygramol się ze studni.
Rozumiesz?
Lucinda skinęła głową.
– Jesteś gotowa?
– Tak.
Taylen splótł dłonie, polecił żonie postawić but na tym
prowizorycznym strzemieniu i podniósł ją tak wysoko, jak tylko
mógł dosięgnąć.
– Widzisz krawędź?
Poczuł jej energiczne ruchy, choć nie mógł spojrzeć w górę.
Ciężar zelżał, a gdy windowała się nad wlotem do studni, spadło
kilka małych kamyków, uderzając go w plecy.
Zaczął dziękować Bogu za ocalenie żony i w tym momencie
spróchniały korzeń załamał się pod Taylenem, który runął w głąb
ciemnej czeluści.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Taylen zniknął wraz z połamanym drzewem, do którego był
przyciśnięty.
Lucinda przeżyła wstrząs. Przytłoczona poczuciem
dojmującej straty, padła na trawę, rozpaczliwie wołając imię męża.
Oczami duszy widziała go na dnie studni, pogrzebanego pod
zwałami ziemi i kamieni, twarzą w dół. Wreszcie nakazała sobie
wziąć się w garść i ruszyć na ratunek Tylenowi. Zorientowała się,
że na szczęście stare drzewo nie runęło na niego, lecz obsunęło się
głębiej i oparło ukośnie o ścianę. Chwyciła linę, zmierzyła jej
długość i obliczyła, że nie sięgnie dna. Czy zdoła sama spuścić się
na dół, nie strącając kolejnych kamieni, które mogłyby jeszcze
bardziej poranić Taylena? Wzmagający się deszcz rozwiązał ten
dylemat. Pomyślała, że jeżeli będzie dłużej zwlekać, mąż może się
utopić.
Zdjęła buty i pończochy, po czym porobiła węzły z pętelkami
na całej długości liny, tak jak ją kiedyś nauczyli bracia. Następnie
zwinęła linę, przerzuciła ją przez krawędź studni i patrzyła, jak
kołysząc się, opada wzdłuż ściany. Drzewo wokół, którego Taylen
umocował linę, wyglądało na solidne.
Zajrzała w głąb studni i ze strachu oblała się zimnym potem.
Uświadomiła sobie, że wydobywający się ze środka odór zgnilizny
będzie jeszcze silniejszy na dole studni. Nie potrafiła wyobrazić
sobie, jak zdoła wspiąć się, jednocześnie holując Taylena. Musiała
spojrzeć prawdzie w oczy: będą oboje uwięzieni, dopóki nie
przyjdzie pomoc.
Próbując zapanować nad ogarniającą ją paniką, wzięła
głęboki oddech, po czym zaczęła się powoli opuszczać, opierając
dłonie i stopy o węzły liny. Okazało się to łatwiejsze, niż się
obawiała, i szybko dotarła do końca liny, za krótkiej o metr, jak się
przekonała. Niewiele myśląc, puściła ją i zeskoczyła na dno, obok
Taylena. Plasnęło błoto, które prześlizgiwało jej się między
palcami stóp. Woda by lodowata, ale płytka.
Delikatnie dotknęła męża i z ulgą stwierdziła, że żyje. Krew
ściekała mu po twarzy z rozciętej brwi, miał też olbrzymiego guza
na czubku głowy. Rąbkiem spódnicy zaczęła mu ocierać policzki,
umazane błotem i krwią. Był przeraźliwie blady.
– Boże, spraw żeby nic mu się nie stało. – Jej szept odbił się
echem od ścian studni.
Pomyślała, że otrzymała od losu bezcenny dar – męża,
którego mogła darzyć miłością, szacunkiem i podziwem.
Mężczyznę, który zaryzykował życie, aby ją ocalić, a teraz leżał
nieprzytomny, poraniony i poturbowany.
Nadchodziła noc. Lucinda przytuliła mocniej Taylena,
próbując ogrzać go własnym ciałem. Pocieszała się, że na pewno w
Alderworth wszczęto alarm i pomoc powinna być w drodze.
Nasłuchującą Lucindę dobiegły ciche odgłosy. Zauważyła, że
lina drgnęła, po czym zaczęła się unosić, najwyraźniej wciągana na
górę. Zaraz po tym rozległy się głosy, wśród których rozpoznała te
należące do służących w Alderworth. Po chwili tuż obok niej
opadła grubsza i dłuższa lina, wyłoniła się także z ciemności jakaś
postać. Lucinda trwała na miejscu, bojąc się poruszyć ze względu
na Taylena. Zajarzył się ogień i w jego świetle ujrzała twarz
służącego. Szarpnął on trzy razy za linę i na dół zjechał kolejny
mężczyzna, ale tego akurat nie znała. W rękach trzymał zwój
grubego płótna, którego końce były przywiązane do dwóch żerdzi.
– To ja, Briggs. Pies nas tu doprowadził. Czy książę jest
przytomny?
Lucinda pokręciła przecząco głową.
– Posłaliśmy po doktora. Będzie na miejscu, kiedy wrócimy z
księciem.
Służący położyli nosze. Woda i błoto przesiąkły przez płótno,
zanim zdążyli przenieść rannego. Ból musiał przedrzeć się przez
warstwę nieświadomości, bo Taylen jęknął głucho. Lucindzie serce
się ścisnęło.
– Ostrożnie – poprosiła, kiedy obaj mężczyźni wyprostowali
się, trzymając za końce noszy, które zaczęto windować do góry. W
świetle pochodni widać było gliniane ściany studni.
Kiedy Lucinda została na dole sama, wstała z trudem, bo
nogi miała zdrętwiałe od długiego siedzenia. Spojrzała w górę i
zobaczyła nosze, znikające nad krawędzią studni. Ogarnęła ją
bezbrzeżna ulga – Taylen był bezpieczny. Pies wciąż szczekał.
Ponownie na dół zjechał na linie Briggs.
– Ja wjadę na górę za jaśnie panią. Proszę się mocno
trzymać, a oni tam księżnę wyciągną.
W chwilę później silne ręce pomogły jej wydostać się ze
studni i znów znalazła się na otwartej przestrzeni, pod czarnym
niebem, na którym nieliczne gwiazdy migotały pomiędzy
chmurami. Taylen leżał bez ruchu, blady, ze strużkami zakrzepłej
krwi na skroniach. Wyglądał, jakby był ledwie żywy, ale kiedy
Lucinda wzięła go za rękę, spróbował się odwrócić i coś
powiedzieć. Oczy ginęły w sinej opuchliźnie.
– Jesteś bezpieczny – powiedziała. – Już nic cię nie będzie
bolało, obiecuję.
Odniosła wrażenie, że ją zrozumiał, bo powieki mu opadły i
głęboko odetchnął. Leżał okryty grubymi, ciepłymi kołdrami. Ktoś
narzucił Lucindzie wełniany pled na ramiona. Przyprowadzono
wóz wyścielony grubą warstwą kołder, aby przetransportować jej
męża do Alderworth.
Pies wskoczył do wozu i wyciągnął się obok swojego pana.
– Księciu będzie potrzebny absolutny spokój i odpoczynek –
oświadczył doktor kilka godzin później po zbadaniu Taylena. – Na
skutek poważnego urazu głowy doznał wstrząsu mózgu. Miałem
już do czynienia z podobnymi przypadkami. Niewykluczone, że
dopiero po upływie tygodnia odzyska przytomność. Briggs
powiedział mi, że musiał spaść z wysokości mniej więcej czterech
metrów.
– Ale wyzdrowieje? – Lucinda zadała to pytanie z drżeniem
serca, ponieważ Taylen z godziny na godzinę wyglądał coraz
gorzej.
– Mózg ma swoje szczególne powody, aby się wyłączać na
jakiś czas. Jedni odzyskują świadomość bardzo prędko, a inni
błąkają się na granicy światów przez wiele tygodni lub miesięcy, a
nawet lat. Czasami pozostają tam na zawsze. Wszystko w rękach
Boga. Proszę dużo rozmawiać z księciem, opowiadać mu, co
nowego wydarzyło się w domu. Według nowej teorii, zyskującej
coraz większą popularność, ludzie w głębokiej śpiączce są
świadomi tego, co dzieje się wokół nich, jeśli mają ciągłe źródło
informacji od ukochanej osoby.
Od ukochanej osoby? Czy ona się do takich zalicza? A może
po każdej próbie komunikowania się jeszcze bardziej mu się
pogorszy?
– Gdybym był potrzebny tej nocy, proszę przysłać po mnie
służącego. Jeśli nie, wrócę jutro po południu, żeby sprawdzić, jak
się miewa pacjent.
Po tych słowach lekarz opuścił pokój, a Taylen wciąż leżał
nieruchomo. Pani Berwick po raz kolejny poprawiała mu
poduszkę.
– Czy jaśnie pani jest pewna, że nie chce, abym została?
Lucinda przecząco pokręciła głową i gdy gospodyni wreszcie
wyszła, usiadła na krześle przy łóżku i ujęła dłoń męża. Miał
zdarty paznokieć prawego kciuka i pocięte palce.
– Gdybym mogła cię uleczyć, mój miły, zrobiłabym to
natychmiast – powiedziała półgłosem, otulając go kołdrą. Zgasiła
świece poza jedną ustawioną dla ochrony przed pożarem w
szklanym kloszu.
Nastał dzień. Słońce wyłoniło się zza wzgórz, a horyzont
zabarwił się na żółto i różowo, co Lucinda mogła zobaczyć przez
odsłonięte okno. Zwróciła wzrok na męża, upewniając się, że
miarowo oddycha. Na obnażonym torsie widniały zakończenia
blizn, przecinających mu plecy. Pozbawiony miłości i opieki
rodziców, odrzucony i straszliwie skrzywdzony przez rodzinę,
później potępiony przez elity, z powodu jej kłamstw wrogo
potraktowany przez jej braci, zmuszony do ślubu i wygnany z
Anglii – oto, co przeszedł, a miał zaledwie dwadzieścia osiem lat.
Nikt w niego nie wierzył, nie doceniał go i nie kochał. Aż do tej
pory. Teraz to się zmieniło.
– Kocham cię, Taylen – powiedziała ze łzami w oczach. –
Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś umarł. Nikt nie rozumie mnie
tak jak ty i przy nikim nie czuję się taka… doskonała.
We własnych oczach przestała być pełna wad, zbyt
impulsywna, nierozważna, zaledwie ładna. Stała się pożądana i
piękna, ceniona przez wspaniałego mężczyznę – oddanego
przyjaciela, namiętnego kochanka i odpowiedzialnego męża.
Mocniej ścisnęła dłoń męża, zanim podniosła ją do ust.
– Nie waż się mnie opuszczać, Taylen, nie pozwolę ci na to –
oznajmiła stanowczo.
– Pić…
Taylen otworzył oczy i zwrócił spojrzenie na Lucindę.
– Słyszysz mnie? – zapytała. Nie mogła uwierzyć w to, że
odzyskał przytomność.
Taylen skinął głową.
– Groziłaś mi.
– I wyznawałam ci miłość.
– Owszem.
– Będę cię kochać do końca moich dni. – Nawet nie
próbowała powstrzymać łez, spływających po policzkach.
Podtrzymując mu głowę, dała mu się napić przegotowanej
wody z dzbanka, pilnując, żeby pił drobnymi łyczkami, zgodnie z
zaleceniem doktora.
– Skręciłeś kostkę, a co gorsza, bardzo mocno uderzyłeś się
w głowę i straciłeś przytomność. Doktor zalecił odpoczynek i
spokój. Ucieszy się, kiedy usłyszy, że już się przebudziłeś.
– Jak… długo?
– Zaledwie kilka godzin. Niedawno świtało, a przywieziono
cię do Alderworth minionej nocy, po jedenastej.
– Nie odchodź – wyszeptał, chwytając ją za rękę, i zanim
zdążyła odpowiedzieć, znów zapadł w sen.
Gdy się obudził, odkrył, że ma opatrunek na czole. Bolały go
głowa i szyja, a ciało było zesztywniałe. Pomyślał o żonie i
przypomniał sobie, jak wspinała się po linie w studni na dnie
Thompson’s Ranges. Później chyba mówiła coś do niego i tuliła
jego głowę, a potem ujrzał ją obok, w łóżku. Tuliła go, lekko
głaszcząc po głowie. Czuł jej drobną dłoń w swojej ręce. Zamknął
oczy i znowu zasnął.
Kiedy po raz kolejny się wybudził, na krześle przy łóżku
siedział Asher Wellingham. Lucinda zniknęła. Musiało dochodzić
południe, bo słońce stało już wysoko, a krótkie cienie przy oknie
zachodziły na siebie. Jaskrawy błękit raził go w oczy.
Widząc, że Taylen nie śpi, Asher zaczął mówić:
– Uratowałeś Lucy, ryzykując własne życie. Chcę ci za to
podziękować. Gdybyś nie zjawił się w porę… – Urwał, jakby
wolał nie myśleć o tym, co groziło siostrze, po czym ciągnął: –
Lucinda wyjawiła, że jej oskarżenia były bezpodstawne. Do
niczego między wami nie doszło przed trzema laty. Wygnaliśmy
cię z Anglii, miałeś więc powody, aby nas znienawidzić.
Za dużo słów naraz kłębi się w powietrzu, pomyślał Taylen.
Gdzie jest jego żona? Chciał, żeby przy nim była.
– Lucinda?
– Przez trzy noce po wypadku na przemian spała obok ciebie
i czuwała, więc uznaliśmy, że czas najwyższy, aby pomyślała o
sobie i trochę odpoczęła. Wróci tu na pewno, zanim zegar wybije
kolejny kwadrans, bo wygląda mi na to, że nie potrafi cię zostawić
na dłużej.
Nagle Taylen poczuł się potwornie zmęczony. Oczy same mu
się zamknęły i znowu zasnął.
Obudził się i zorientował, że zapadła noc. Ujrzał siedzącą
przy łóżku Lucindę i ogromnie ucieszył się na jej widok.
– Witaj wśród żywych – powiedziała z uśmiechem.
Rozpuszczone włosy opadały jej złocistą falą na plecy i ramiona.
– Jakaś ty piękna – wyszeptał.
– Dziękuję, że mnie uratowałeś. Gdybyś nie przyszedł…
– Ale przyszedłem – wpadł jej w słowo.
Widział otoczenie wyraźniej i zdołał unieść głowę z
poduszki, nie odczuwając przy tym bólu.
– Ile to już dni? – spytał.
– Cztery.
Taylen zauważył, że naprzeciw łóżka ktoś ustawił wazon
pełen polnych kwiatów. Uśmiechnął się na myśl o latach, które go
czekały, i po raz pierwszy był w stanie odnieść się bez goryczy do
krzywd, których doznał od najbliższej rodziny. Było, ale minęło.
Ten rozdział życia uznał za definitywnie zamknięty.
– Wyglądasz na szczęśliwą.
– Bo nią jestem, mając ciebie tuż obok i noc spędzoną tylko
we dwoje. Wiesz, że Asher czuwał przy tobie, ilekroć musiałam na
krótki czas odejść od twojego łóżka? Przychodzili też Taris i
Cristo. Wszyscy moi bracia mają nadzieję, że wybaczysz im
sposób, w jaki trzy lata temu cię potraktowali.
Taylen roześmiał się.
– Mam im wybaczyć, że zmusili mnie do ożenku i że dzięki
temu moje życie zyskało sens i stało się spełnione?
Ujął jej dłoń i podniósł do ust, zauważając przy tym
pokaleczone przy upadku knykcie. Nieco wyżej, na przegubie,
widniała stara blizna sprzed trzech lat. Zapragnął wziąć Lucindę w
ramiona i mocno przytulić. Właśnie w tym momencie żona ułożyła
się obok, jakby odgadła jego myśli. Zrozumiał, że już nigdy więcej
nie będzie samotny.
Kolacja w Alderworth dobiegała końca. Jej uczestnicy, para
gospodarzy, bracia Wellinghamowie wraz z żonami, a także Posy
Tompkins, zgromadzili się przy stole, aby uczcić pierwsze
samodzielne zejście księcia do jadalni. Od pamiętnych wydarzeń i
wypadku dzielił ich zaledwie tydzień, ale Lucindzie wydawało się,
że minęły wieki. Cristo dopilnował, aby ustawiono wygodny fotel
w taki sposób, żeby Taylenowi było łatwiej usiąść. Asher podał mu
pełen kieliszek, a Taris zatroszczył się o napełnienie mu talerza.
Musiała przyznać, że bawił ją widok braci skaczących wokół
człowieka, którego jeszcze niedawno uznawali za godnego
potępienia.
Taris uniósł kieliszek.
– Piję twoje zdrowie, Taylen – powiedział. – Serdecznie
witamy w rodzinie. Przyznaję, że początkowo nasze kontakty nie
były zbyt udane. Na szczęście mamy przed sobą wiele lat, aby to
zmienić i nadrobić stracony czas.
Taylen sięgnął po dłoń Lucindy.
– Bez waszej pomocy nie znalazłbym tej wspaniałej kobiety
– zauważył, wywołując śmiech, po czym wzniósł toast: – Za
ciebie, ukochana żono, i za naszą rodzinę.
Na wymizerowanej, naznaczonej zmęczeniem twarzy
Taylena pojawił się wyraz szczęścia, oczy mu zalśniły. Dla
Lucindy był nie tylko najprzystojniejszym mężczyzną na świecie,
ale i najlepszym mężem, dzięki któremu nabrała wiary w siebie i
stała się dzielna. Skaza na charakterze? Lekkomyślność i egoizm?
Nic podobnego. Okazała odwagę i siłę w pokonywaniu
przeciwności.
– Za życie i radość – zrewanżowała się mężowi toastem.
Unosząc kieliszek, powiodła wzrokiem po uśmiechniętych
twarzach wokół stołu. Przepełniające ją szczęście wydawało jej się
niemal namacalne. Sięgnęła dłonią po zawieszony na szyi
jadeitowy talizman od Emeraldy. Wiedziała, co teraz z nim zrobi.
Zapyta szwagierki, czy może przekazać go serdecznej i oddanej
przyjaciółce. Melancholijne spojrzenie Posy świadczyło o jej
niespełnionych tęsknotach.
– Czy już w pełni odzyskałaś pamięć, Lucy? – zapytała
Beatrice-Maude.
– Jeszcze nie, ale mam nowe wspomnienia, które zastąpiły te
stare.
– Skoro tak, wypijmy za to. – Cristo wstał i nalał wszystkim
brandy.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Londyn – trzy miesiące później
Taylen nie cierpiał wydarzeń towarzyskich, bywania na
rautach, balach i wieczorkach. Raziły go ich sztuczność, łatwo
dający się odcyfrować fałsz w zachowaniu elit, czyhanie na
skandale i sensacje, które mogłyby się stać przedmiotem plotek.
Jako książę Alderworth, był wcześniej zapraszany z racji swojej
pozycji w hierarchii społecznej, ale londyńska śmietanka miała o
nim jak najgorszą opinię. To prawda, że miał wśród elity
nielicznych zwolenników, ale byli to na ogół ludzie, z którymi nie
łączyło go duchowe pokrewieństwo, lub zbuntowani młodzieńcy,
pragnący wyrwać się spod rodzicielskiej kurateli i zagrać na
nerwach zgorszonym krewnym.
Tego wieczoru, gdy w towarzystwie Wellinghamów wkroczył
do rzęsiście oświetlonej sali balowej, wyczuł, że coś się zmieniło.
Wprawdzie znalazł się w centrum zainteresowania, ale nie
napotkał potępiających spojrzeń, nie zauważył pełnych
dezaprobaty min czy uśmieszków politowania, a jedynie
ciekawość. Z kolei on sam, z żoną trzymającą go pod rękę i
najstarszym szwagrem u boku, zyskał poczucie bezpieczeństwa
oraz przynależności.
– Taylen, uśmiechnij się – szepnął mu na ucho Asher.
Parę miesięcy bliższej znajomości wystarczyło, by się obaj
zaprzyjaźnili.
– Chyba zdążyłeś się przekonać, że socjeta celuje w
stwarzaniu pozorów i udawaniu, prawda?
Taylen zerknął na uśmiechniętego Tarisa, któremu
towarzyszyła żona Beatrice-Maude. Obok byli Cristo, Emeralda i
Eleanor. Przyjaciel Ashera, Jack Henshaw, prowadził pod rękę
Posy Tompkins ubraną w suknię wyszywaną brylancikami.
Skromny jadeitowy wisiorek na jej szyi wydawał się nie na
miejscu przy takiej kreacji. Przypomniał sobie, że widział go
wcześniej u Lucindy, i dało mu to wiele do myślenia. Wspólnie
tworzyli elitarną i prominentną grupę, a choć stały za nimi
pieniądze i tytuły, na ich prestiż składało się coś więcej: szacunek.
Tego wieczoru poczuł, jak napływa falami od wszystkich,
którzy na nich patrzyli. Złożyły się nań lata dobrych uczynków
oraz troski o bliźnich, z czego Wellinghamowie słynęli od dawna.
On także się do nich zaliczał, tu było jego miejsce, a nie w
karcianym pokoju, wśród hazardzistów, szulerów i pijanych
lekkoduchów. Chroniło go nazwisko Carisbrooków i
Wellinghamów. Stał się jednym z nich. Mocniej ścisnął rękę żony.
– Czy możesz sobie zarezerwować dla mnie wszystkie tańce,
najdroższa?
– Już cię wpisałam do swojego karnetu, kochanie.
Lucinda, w jasnozłocistej sukni z dekoltem częściowo
odsłaniającym kremowe piersi i złotymi lokami nie miała sobie
równych.
– Nie za głęboki masz ten dekolt, moja miła?
– I kto to mówi? Mężczyzna, który kazał mi co noc
przychodzić nago do łóżka.
– Byliśmy tylko we dwoje, a tutaj…
Rozejrzał się wokół i przekonał, że większość
zgromadzonych w sali balowej mężczyzn pochłania Lucindę
wzrokiem. Nie było mu to w smak, ale się im nie dziwił. Od
pięknej żony biły radość i szczęście, których źródłem była także
pewna cudowna tajemnica. Za niespełna sześć miesięcy przyjdzie
na świat ich dziecko poczęte z autentycznej miłości, a nie na
skutek obwarowanej licznymi warunkami umowy. Serce wezbrało
mu nieznanym dotąd uczuciem, którego moc go wręcz przerażała.
Zerknął na Tarisa, Ashera i Crista i odnalazł na ich twarzach ten
sam wyraz przepełniających ich emocji. Podobnie jak on, poczucie
spełnienia zawdzięczali ukochanym kobietom.
– Ile jeszcze czasu minie, zanim będziemy mogli zamknąć
się w sypialni? – wyszeptał i zobaczył rumieniec na twarzy żony.
Uwielbiał tę jej purytańską skromność, a pokonywanie jej co
noc sprawiało mu ogromną przyjemność.
– Co najmniej pięć walców, książę – odparła Lucinda,
wiedząc, jak mąż lubi ją przytulać, aby poczuć jej powiększony
brzuch.
Najmłodsza latorośl Ellesmere’ów pojawi się na świecie za
trzy miesiące, pomyślała. Kuzyn lub kuzynka dzieci dokazujących
w Falder, Beaconsfield i Graveson. Poczuła na sobie pełne miłości
spojrzenie męża.
Taylen szedł, lekko utykając i podpierając się laską, której
musiał teraz używać. Nie przypominała mu jednak jego kalectwa,
ale ich ocalenie. Asher wysunął rękę, żeby go podtrzymać.
– Jeżeli czujesz się zmęczony, możemy jechać do domu.
Książę zdawał sobie sprawę z tego, że Asher szczerze nie
cierpi bywania w towarzystwie, i uśmiechnął się, słysząc nadzieję
w jego głosie.
– Obiecałem twojej siostrze, że z nią zatańczę.
– Poradzisz sobie?
– Moje wyczucie równowagi poprawia się z tygodnia na
tydzień. Doktor Cameron mówi, że już wkrótce ustąpią zawroty
głowy.
– Trzeba przyznać, że ci się udało. Całe to zdarzenie mogło
zakończyć się znacznie gorzej.
– Lucinda mogła spaść zamiast mnie. – Taylen wreszcie
wypowiedział na głos od dawna dręczącą go myśl.
– Chodziło mi o ciebie. Mogłeś zginąć na miejscu.
– Na szczęście nie umarłem i znalazłem wszystko, czego
szukałem. – Taylen wskazał na Lucindę i otaczających go
Wellinghamów.
– Poza tym, jak to Cristo kiedyś powiedział, Wellinghamem
zostaje się na zawsze – odezwał się stojący z tyłu Taris i cała
grupka ruszyła ze śmiechem w stronę zatłoczonego parkietu.
Kilka godzin później Lucinda i Taylen z ulgą zamknęli za
sobą drzwi sypialni. Za oknem wiatr poruszał gałęziami drzew,
widać było księżyc wędrujący po nocnym niebie. Pies, zwinięty w
kłębek, spał na własnym futrzanym posłaniu. Od czasu wypadku
niemal nie odstępował ich na krok; wcześniej lękliwy, teraz był
wesoły i pewny siebie.
– Kocham cię – powiedziała cicho Lucinda do Taylena, gdy
znaleźli się w małżeńskim łóżku. Położyła mu rękę na piersi i
wyczuła, jak mocno i miarowo bije jego serce.
– Ja też cię kocham – odparł z uśmiechem. – Kiedy
odnalazłem cię na balu u Croxleyów i zaproponowałem ci
pieniądze w zamian za powicie prawowitego potomka
Ellesmere’ów, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w gruncie
rzeczy dawałem ci w zamian moje serce. – Przytrzymał jej dłoń. –
Jesteś jego wyłączną panią. Masz całą moją miłość i gdyby coś ci
się stało…
– Nic mi się nie stanie – zapewniła męża i mocno się w niego
wtuliła, częściowo przykrywając go rozpuszczonymi włosami.
– Wiesz co? Gdy po raz pierwszy przypadkowo spotkaliśmy
się w moim pokoju w Alderworth, przyszło mi do głowy, że
właśnie ty możesz mnie uratować od całkowitego zatracenia.
Najwyraźniej miałem rację, kochanie.
– Pomogliśmy sobie nawzajem, a dziecko da początek nowej
dynastii Ellesmere’ów – odparła Lucinda.
Na te słowa Taylen zagarnął ją pod siebie i zawładnął jej
ustami w namiętnym pocałunku. Magia, jaka towarzyszyła ich
pierwszemu spotkaniu, znów rozsnuła nad nimi czar.