Sat-Okh
Głos prerii
„Opowiem wam, tak jak umiem, w jaki sposób Indianin pojmuje rzeczy. Biały człowiek
posiada więcej słów na wyrażenie swoich poglądów, ale aby powiedzieć prawdę, nie potrzeba
wielu słów...”
JOSEPH - wódz plemienia Nez Perce rok 1979
PRZEDMOWA
Do dzisiaj nie udało się dokładnie ustalić daty, od kiedy na kontynencie
północnoamerykańskim postawił swą stopę pierwszy człowiek. Wśród najwybitniejszych
badaczy i uczonych wielu krajów panują na ten temat różne opinie i poglądy.
Znaczna ich część zgodna jest właściwie w dwu sprawach. Po pierwsze, że
najdogodniejsze warunki zasiedlania panowały od 40 000 do 20 000 lat temu oraz między
dwunastym a trzynastym tysiącleciem. I po drugie, że pierwszymi ludźmi, którzy wkroczyli
na amerykańską ziemię, byli pierwotni myśliwi.
Uczeni wielu dziedzin wiedzy zgodni są również na ogół co do tego, że w tych
właśnie okresach, w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa, istniał między kontynentem
azjatyckim a północnoamerykańskim lądowy przesmyk, umożliwiający myśliwym
przenikanie na Nowy Kontynent.
Nie przeszli jednorazowo, nie przechodzili masowo, nie napływali większymi falami.
Przenikali w ciągu setek, a może tysięcy lat, w niewielkich grupach, w hordach liczących
kilkanaście do kilkudziesięciu osób.
Skąd przybywali, jaki był cel ich wędrówki, do jakiego ludu lub ludów należeli? Jak
poprzez bezdroża Syberii znajdowali szlak wiodący właśnie ku owemu wąskiemu pomostowi
lądowemu? Czy właśnie tego szlaku poszukiwali? Jaka siła popychała ich w tym kierunku?
Czy wiedzieli w ogóle, że wkraczają na nowy kontynent i jakie wiązali z nim nadzieje i
plany? Trudno odpowiedzieć dokładnie na wiele z tych pytań. Być może, na niektóre nigdy
nie znajdziemy odpowiedzi. Ale istnieje kilka przesłanek, zda się, niepodważalnych.
Pochodzili z różnych obszarów olbrzymiego kontynentu azjatyckiego; wywodzili się z
różnych zamieszkujących go ludów, byli potomkami różnych ras, które dały początek fasie
indiańskiej. Posiadali pewne, podobne cechy fizyczne, takie jak barwa skóry w odcieniach od
z lekka żółtej do jasnobrązowej, wystające kości policzkowe oraz proste, sztywne, czarne
włosy. Okrywały ich futra i skóry zwierzęce, posługiwali się podobną bronią - oszczepem
opatrzonym grotem i ciężką maczugą.
Poza tym, że byli myśliwymi, niewiele więcej już potrafimy o nich powiedzieć. Nie
wiemy, jak wyglądała organizacja wewnętrzna i życie takiej grupy, czy i jakie posiadała
wierzenia, jakim posługiwała się językiem.
Wiemy, iż po przekroczeniu przesmyku i znalezieniu się na amerykańskiej ziemi,
tropami wielkich zwierząt, szlakami biegnącymi wzdłuż wschodniego podnóża Gór
Skalistych i Wielkiej Prerii podążali na południe - ku coraz wyżej wznoszącym się
życiodajnym promieniom słońca.
Nie szli bez przerwy. Na dziesiątki, a może setki lub niekiedy nawet na tysiące lat,
zatrzymywali się w jednej okolicy, w rejonie, w którym występowała wystarczająca ilość
zwierząt łownych.
Polowali - od tego zależał ich byt. Polowali ha żółto-brunatnego leniwca olbrzymiego,
zwierzę roślinożerne, dające przeszło półtorej tony czystego mięsa. Zastawiali pułapki na
mamuta, pokrytego gęstym, długim włosem i nieco mniejszego mastodonta - praprzodka
dzisiejszych słoni. Łupem ich często padał bizon wielki, a także, być może, koń,
zamieszkujący rozległe faliste równiny.
Sobie znanymi sposobami łowili i inne, mniejsze zwierzęta, zamieszkujące w tym
czasie Amerykę Północną.
Pod wpływem naporu nowych hord ciągnących z północy, a także być może ze
względu na zmniejszenie się w ich okolicy ilości wielkich zwierząt, schodzili coraz dalej na
południe w kierunku Wyżyny Meksykańskiej. Część podążyła jeszcze dalej przez Kanał
Panamski na kontynent Ameryki Południowej. Część skręciła szerokim łukiem na wschód, by
po wielu wiekach, a może tysiącleciach osiągnąć wielkie, środkowo-wschodnie puszcze i
dotrzeć do wybrzeży Atlantyku, by później pójść z powrotem na północ w stronę Wielkich
Jezior i Doliny Św. Wawrzyńca.
W ciągu kolejnych pokoleń, w czasie między dziesiątym tysiącleciem a czasami
nowożytnymi, rozprzestrzenili się na całym kontynencie. Zajęli Dolinę Sw. Wawrzyńca i
północno-wschodnie puszcze; rozciągnęli się długim pasem wzdłuż atlantyckiego wybrzeża;
zasiedlili rejony wzdłuż Missisipi i Missouri. Wytworzyli bogatą kulturę nad brzegami
Pacyfiku. Zamieszkiwali na Wielkich Równinach i w Górach Skalistych. Znaleźli się w
każdym miejscu kontynentu. Nie trwali w bezruchu. Plemiona przemieszczały się,
wędrowały, zmieniały miejsca. W ostatnim okresie przed przybyciem białych migracje te
jeszcze trwały.
Ilu spośród nich drogą poprzez lądowy przesmyk z Azji przybyło na kontynent - nie
wiadomo. I nikt tego już nie ustali. Wiadomo jednak, że ta tysiące lat trwająca migracja
została zahamowana około 10 000 lat temu kiedy w epoce topnienia lodu i cofania się
lodowca, wezbrały wody i zatopiły ów lądowy pomost, tworząc kilkudziesięciokilometrowej
szerokości cieśninę - dzisiejszą Cieśninę Beringa. Co prawda, pas wody o szerokości
kilkudziesięciu kilometrów nie stanowi dzisiaj żadnej przeszkody, ale wtedy - dziewięć,
dziesięć tysięcy lat temu, dla myśliwych epoki kamienia łupanego, musiał stanowić nie lada
trudność do pokonania.
Nie ma dowodów na to, że przekraczano go jeszcze, nie ma i takich, które
wykluczyłyby taką możliwość. A więc może jakieś pojedyncze grupy korzystały i w bliższych
nam okresach z tej drogi. Któż to wie?
W każdym razie na północnoamerykańskim kontynencie znaleźli się ludzie. Pozostali
tu, przetrwali. Mimo iż około dziesięć tysięcy lat wstecz, z powodów nie wyjaśnionych dotąd
przez naukę, wyginęły wszystkie wielkie zwierzęta, łącznie z koniem - ludzie przetrwali, a
właściwie przetrwali potomkowie pierwszych przybyszów.
Dowodów na potwierdzenie przetrwania potomków ludzi przybyłych z głębi Azji
dostarczają liczne wykopaliska, prace archeologiczne i antropologiczne, fizyka, chemia, i
wiele innych nauk, badających historię kultury materiałnej. Człowiek pochodzący z Azji - z
różnych rejonów tego olbrzymiego kontynentu, człowiek reprezentujący różne ludy
azjatyckie nie tylko przetrwał na kontynencie amerykańskim, nie tylko rozprzestrzenił się na
jego bezkresnych obszarach, ale rozwinął się i wytworzył bogatą i zróżnicowaną kulturę.
Jak to czytelnik zapewne zauważył, nie mówię o jednym ludzie azjatyckim. Mówię, iż
na kontynent amerykański napłynęli przedstawiciele wielu pradawnych azjatyckich ludów i
może nie tylko azjatyckich.
Twierdząc tak, mam ku temu poważne podstawy. Pierwszą z nich jest to, iż mimo
znacznych podobieństw, występują też znaczne różnice cech antropologicznych
przedkolumbijskiej ludności Ameryki, różnice, których nie da się wytłumaczyć jedynie
innymi warunkami środowiskowymi, w jakich przez tysiące lat kształtowały się poszczególne
indiańskie grupy plemienne. Gdybyśmy przyjęli tu inne założenie, musielibyśmy stwierdzić,
że rasa biała i rasa murzyńska wywodzą się z jednego pnia etnicznego. Indianie właśnie z
uwagi na swoje różnice i cechy antropologiczne nie mogą wywodzić się z jednego pnia.
Wywodzą się z różnych pni i różnych ras, a więc także z różnych ludów.
Istnieje dowód drugi. W czasach gdy Kolumb odkrył Nowy Świat, kontynent
północnoamerykański - od Zatoki Meksykańskiej po Cieśninę Beringa - zamieszkiwało około
dwu tysięcy różnych plemion, z których każde posługiwało się innym językiem. Prawdą jest,
że wiele tych języków wykazywało znaczne podobieństwa, takie, jakie istnieją np. między
językami polskim, słowackim, czy rosyjskim - podobieństwa potwierdzające nie tylko
wspólny pień etniczny. Istniały jednak i istnieją nadal plemiona używające różnych języków,
języków różniących się od siebie tak bardzo, jak np. polski, arabski, chiński, czy suahili. Nikt
nie odważy się powiedzieć, że te cztery języki posiadają wspólny rodowód, wywodzą się ze
wspólnego pnia kulturowego, a zróżnicowały się tak bardzo pod wpływem ewolucyjnych
przemian różnych środowisk, w których kształtowały się przez tysiąclecia. Byłby to absurd. A
więc plemiona indiańskie, plemiona o tak różniących się językach, muszą pochodzić z
różnych ludów.
Te dwie pozorne dygresje, uczynione tu przeze mnie rozmyślnie i celowo, mają
posłużyć jedynie jako wprowadzenie do uczynienia dygresji najważniejszej.
Otóż plemiona indiańskie, z którymi przeszło w sto lat po podróżach Kolumba
zetknęli się inni biali - europejscy przybysze różniły się między sobą i to bardzo znacznie
zwyczajami i obyczajami, prawami ustanowionymi przez praojców i, co najważniejsze,
różniły się wierzeniami.
Ten oczywisty fakt z jednej strony potwierdza różnorodność historycznych,
kulturowych i genealogicznych rodowodów Indian; z drugiej uzasadnia zjawiska wielości i
trwałości zróżnicowanych postaw etyczno-moralnych, zróżnicowanych tradycji i obyczajów,
różnych praźródeł duchowego życia i duchowych postaw jednego indiańskiego kręgu
kulturowego wobec innych.
Oczywiście, nie tylko inność źródeł decydowała o różnorodności wierzeń. Wpływ na
pogłębianie się lub łagodzenie niektórych różnic wywierał klimat, środowisko geograficzne i
uwarunkowany nimi często rodzaj zajęcia. Wiele co prawda plemion pozostało na etapie
niemal pierwotnego myślistwa, czy zbieractwa, inne jednak w wielu, szczególnie
południowych i południowo-wschodnich regionach kraju, w ostatniej fazie przed
pojawieniem się białego człowieka, nabrały wielu cech ludów osiadłych, co musiało odbić się
na wierzeniach. Trzeba też dodać, że plemiona nie żyły w zupełnym odosobnieniu.
Sąsiadowały z innymi, prowadziły z nimi handel wymienny, często wojny, przemieszczały się
z miejsca na miejsce. Istniał więc przepływ, przenikanie elementów kulturowych, takich jak
np.: zwyczaje, elementy zachowań, rozwijającej się wiedzy o otaczającym świecie,
prawidłowościach rządzących życiem, przyrodniczych czy astronomicznych zjawiskach. Ten
pierwotny przepływ kultury materialnej i niematerialnej musiał wywierać mniejszy lub
większy wpływ również na wierzenia. W jednym przypadku elementy wspólne utrwaliły i
niejako upodobniły wierzenia, tradycje wywodzące się z jednego kulturowego pnia; w innym
oddalały je od siebie - były nie do przyjęcia dla innego kulturowego kręgu.
Posługuję się tu określeniem „wierzenia” - określeniem niezbyt jasno zdefiniowanym,
jedynie dlatego, że nie mogę używać określenia „religia”.
O religii w odniesieniu do obu Ameryk można mówić jedynie, gdy ma się na myśli
względnie jednorodny, całościowy, bogaty i zunifikowany system wierzeń Majów na
Jukatanie, Azteków w Meksyku czy Inków w Peru. Nie można natomiast, jak czynią to
niektóre pseudoautorytety naukowe, ogromnie zróżnicowanych wierzeń Indian
północnoamerykańskich nazywać religią - w dodatku jedną religią. Bowiem z podanych
wyżej przyczyn jedna religia nie mogła się w Ameryce Północnej rozwinąć i nie rozwinęła się
wśród Indian do tej pory.
Pozostaję więc przy określeniu „wierzenia”, chociaż, jak zastrzegłem wcześniej, i to
określenie w odniesieniu do życia duchowego Indian północnoamerykańskich nie wydaje się
określeniem najlepszym.
By wyjaśnić nieco bliżej, co rozumiem pod pojęciem „wierzenia”, muszę przytoczyć
przynajmniej kilka przykładów.
Większość czytelników, szczególnie młodych, zna z licznych książek przygodowo-
podróżniczych słowo „tabu”. Tak, wiele plemion szczególnie myśliwskich, może nawet
ogromna większość, posiadało rozliczne tabu, obowiązujące bądź całe plemię, bądź tylko
jedną lub kilka osób. Tabu to głównie nakazy bądź zakazy, których przekroczenie, według
wierzeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie, mogło narazić naruszającego je na
poważne kłopoty, niepowodzenia, czy nawet nieszczęście. Takim tabu w licznych szczepach
Dakotów, wśród wielu plemion algonkińskich i athapaskijskich był nakaz przepraszania
upolowanej zwierzyny za zadanie jej śmierci. Myśliwy wierzył, że gdyby nie dopełnił tego
obowiązku, mogłoby opuścić go szczęście i powodzenie w łowach, od czego zależało
przecież życie jego i jego rodziny. A więc przepraszał upolowane przez siebie zwierzę
zawsze, traktując to jako swą powinność wobec ducha zabitego oraz wobec duchów jego
współbraci - innych zwierząt. Do dnia dzisiejszego wszystkim ptakom i zwierzętom
przysługuje sześć praw-przywilejów, które wszystkie plemiona uczciwie respektują: 1) Prawo
do ludzkiej miłości; 2) Prawo do ludzkiej opieki; 3) Prawo do życia; 4) Prawo rozmnażania
się; 5) Prawo nieograniczonej swobody; 6)
Prawo do ludzkiej wdzięczności.
I takie tabu stanowiły istotny element wierzeń. Oczywiście w jednym przypadku był
to nakaz przepraszania, w innym - nakaz nie spożywania ani kawałka upolowanej przez siebie
zwierzyny, jeszcze w innym nakaz nie zabijania w ogóle jakiegoś zwierzęcia przez
określonego myśliwego, zakaz karmienia psa mięsem jakiegoś zwierzęcia. Takich tabu
łowieckich istniały tysiące. Ale istniały także tysiące innych związanych z innymi
czynnościami życia codziennego. Każdego członka plemienia obowiązywały inne tabu i one
właśnie tworzyły istotną część jego własnych wierzeń - a nie wierzeń wspólnych.
Innym przejawem życia duchowego, towarzyszącym członkom różnych plemiennych
wspólnot, były sny i wizje, o przeżywanie których usilnie zabiegali wszyscy i to w różny
sposób; najczęściej poprzez długotrwały post w odosobnieniu, modlitwy, niekiedy w
regionach południowych również przy pomocy udzielanej przez czarowników, znających
sposoby wywoływania wizji czy snów. Ale posty, modlitwy i pieśni, samotność i pomoc
czarownika nie stanowiły wierzenia czy religii - były jedynie środkiem, drogą do przeżycia
snu czy doznania wizji.
Wierzono powszechnie, że w czasie snów i wizji duchy praojców, duchy opiekuńcze,
duchy nieba i ziemi udzielają chłopcu, młodzieńcowi, dziewczynie czy dorosłemu
mężczyźnie rad i wskazówek często na całe jego życie, że swym pojawieniem się duchy
opiekuńcze biorą go pod swoją opiekę i będą towarzyszyły mu we wszystkich ważnych
momentach na całej długiej ścieżce życia. Będą pomagały, chroniły, wskazywały właściwą
drogę. W czasie snów i wizji otrzymywano wskazówki czy nakazy, co do tego, jak należy
postępować. Czasami sny i wizje nie przynosiły tak wyraźnych pouczeń - ukazywały
natomiast różne sytuacje, zdarzenia, przedmioty, rośliny, zwierzęta, ptaki, których znaczenie
mógł interpretować lub wyjaśniać tylko czarownik. Taka interpretacja niosła z sobą kolejne
nakazy, wskazówki, rady, co do postępowania jednostki w życiu i znów wzbogacała
indywidualne wierzenia.
Codzienny świat Indian wypełniały niezliczone ilości reguł postępowania, ale i
niezliczona ilość duchów. Każdy miał przecież własnego ducha opiekuńczego, który pojawił
mu się w czasie snu czy wizji i od niego przede wszystkim mógł i musiał oczekiwać rady,
pomocy, przestrogi. Wzbogacały się więc i różnicowały wierzenia.
Mamy już tabu, sny i wizje, ale mamy jeszcze coś więcej. Są przodkowie i
praprzodkowie, którzy bardzo dawno temu ustanowili pewne prawa i zwyczaje wspólne dla
wszystkich członków plemienia. Duchy przodków - te istniejące gdzieś bardzo daleko i te
pozostające wśród swych najbliższych - pilnują przestrzegania praw, nagradzają
powodzeniem tych, którzy są im posłuszni, odwracają swe zagniewane twarze od
nieposłusznych - nie szanujących praw praojców.
Każde plemię ma innych przodków, kieruje się więc innymi prawami wewnętrznymi i
innymi nakazami. Stanowią one kolejny istotny składnik wierzeń.
Czy to już wszystko? Nie! Są przecież duchy wyższego rzędu. Duchy nieba i ziemi,
duchy Słońca, Księżyca i Gwiazd, Gwiazdy Porannej, Gwiazdy Północnej, duchy Grzmotu i
Ognia, duchy gór i skał, duchy dobra i zła. Istnieje kraina Kicze Manitou, Orendy, Usana,
Wakondy, Nesaru. Jest ziemia Wielkiego Żółwia i Małego Żółwia. Jest Kraina Orłów. W
dalekich północnych puszczach kryją się wielkie niebezpieczne ludojady - potwory windigos.
Są duchy płodności i plonów, duchy urodzaju, duchy przynoszące pomyślność i zdrowie, ale i
takie, które przynoszą nieszczęścia, choroby, cierpienia.
Czy są to duchy wspólne dla wszystkich Indian? Ależ nic podobnego. Każde plemię
ma swój własny panteon duchów. I duchy jednego plemienia nie są duchami plemienia
innego, chociaż tak jedne, jak i drugie wzbogacają wierzenia swych wyznawców.
Wierzenia, nierozerwalnie związane z nimi zwyczaje i obyczaje, prawa i nakazy
tworzą w sumie niewyobrażalny wręcz panteon duchów, nadnaturalnych sił i mocy,
cudownych, tajemniczych, niewidzialnych istot, a więc tworzą wszechogarniającą i
przenikającą wszystko sferę życia duchowego, ale życia zupełnie różnego w każdym z około
dwóch tysięcy plemion indiańskich, żyjących od granic dzisiejszego Meksyku - dawnego
imperium Azteków.
Na te proste stosunkowo wierzenia plemion, szczepów i indywidualnych osób
nakładają się mity i legendy, baśnie i opowieści, jedne sięgające swymi korzeniami w daleką
nieodgadniona przeszłość - może jeszcze na azjatycki kontynent; inne zawierające w sobie
nalot nowszych czasów, wpływy innych kultur i wierzeń - w tym reminiscencje - niekiedy
wyraźne - religii chrześcijańskiej, wdzierającej się od kilku wieków w życie duchowe Indian.
Tak rozumiane wierzenia indiańskie nigdy więc religią nie były, nie miały z sobą nic
wspólnego i nie są nią do dzisiaj. I wszelkie „naukowe” dywagacje na temat jednej wspólnej
religii Indian północnoamerykańskich są zwykłym nieporozumieniem.
Indiańskie wierzenia wywierały i wywierają wielki Wpływ na całą złożoną
obrzędowość tego kręgu kulturowego, na kształtowanie się osobowości, cech charakteru,
mentalności, etyki i moralności, życiowych postaw jednostek, niekiedy całych plemion lub
grup plemiennych, wywodzących się z jednego pnia kulturowego. Przez całe wieki wywierały
wpływ na zwyczaje i codzienne życie Indian, na ich umiłowanie wolności i swobody,
przywiązanie do ziemi praojców, brak lęku przed śmiercią.
Znajdują swoje odbicie w ubiorach i ozdobach, paleniu fajki pokoju, w noszeniu
świętego woreczka z lekami i przechowywaniu świętych zawiniątek plemiennych, w
zwyczaju składania duchom ofiar, w samotorturowaniu i zadawaniu tortur innym, w
praktykach i obrzędach czarowników, a nawet w kształtach budowanych „domów”, jak to
miało miejsce szczególnie wyraźnie wśród plemion Mandanów.
Istnieje szereg przesłanek wskazujących na to, że na kontynent północnoamerykański
mogły w ciągu wielu tysięcy lat od chwili jego zasiedlenia przenikać pewne wpływy nie tylko
z kontynentu azjatyckiego, ale również z innych obszarów kulturowych i etnicznych, których
dosyć wyraźne reminiscencje znajdujemy w wierzeniach Azteków czy Majów. Ale mogły one
jedynie wzbogacać wierzenia i kulturę północnoamerykańskich Indian.
Nadszedł jednak czas, kiedy na Nowej Ziemi pojawił się biały człowiek, dla którego
wierzenia Indian były niezrozumiałe i barbarzyńskie. Zaczęto masowo mordować i
przesiedlać na inne tereny wolne do tej pory plemiona. Następnie pojawił się misjonarz, który
starał się nawrócić „grzeszne dusze” nawiarę białych.
Mimo tragicznej przeszłości Indian, mimo mordów, przesiedleń i celowych zabójstw
wodzów plemiennych i duchowych, nie dali się wchłonąć kulturze białego człowieka.
Konieczność upamiętnienia dawnych zwyczajów, legend i wierzeń jest obecnie nawet
większa niż kiedykolwiek.
Sat-Okh
O, Wielki Duchu
O, Wielki Duchu! Jeżeli cofniesz życie moje, to wejdę znów do Kraju Przodków, do
czasów, kiedy praojcowie lecznictwo magii poznawali, myślistwo ceniąc i odwagę...
O, Wielki Duchu, wskaż mi drogę do mych Praojców, by mi oni swą wiedzę
przekazali w darze, a ja ją dalej już przekażę, na ścieżkach dawno zapomnianych.
O, Wieiki Duchu! Smutno przecie.
I coraz gorsze nasze życie, bo zapominamy, co umiemy...
O! Gdybym poznała Duchów drogi, niosłabym ludziom pocieszenie, a ja - im pomóc
nic nie mogę i smucę się tym nieskończenie.
Wiersz napisała 15-letnia Kenneth Pitawanakwat z rezerwatu Wikwemikong (w
prowincji Quebec).
Tłumaczył Sat-Okh
Na zachodzie, tam gdzie Słońce udaje się na spoczynek, wznosił się ciemny szczyt
skalny, nazwany przez niedawno zamieszkałych tu Indian Kiowa - Płaczącą Górą. Plemię to
przywędrowało z Górnych Prerii, gdzie swoje tereny łowieckie dzieliło z ludźmi o Włosach
Uciętych nad Czołem (Przekłute Nosy) i graniczyło z łowiskami Sitsikan (Czarne Stopy).
Po krwawej walce Kiowa ulegli zjednoczonym plemionom Czejenów i Arapahów i
przenieśli się na południe w dolinę rzeki Cimarron...
Na zachodnich równinach wschodziło słońce. Pomiędzy drzewami lasku pekanowego
i drzewami bawełnicy tkało czerwonym światłem misterną koronkę, która czasami jakby
falowała, to znowu jakby unosiła się niby wątłe płomyki nad dogasającym ogniskiem.
Zalegało na połyskliwej i pofalowanej trawie.
Chmury na wyścigi z promieniami słonecznymi biegły na zachód, zostawiając na
błękicie nieba białe, delikatne smugi, podobne do pociągnięcia pędzlem nieostrożnego
malarza. Dalej hen, na zachodzie, przy szczytach Gór Skalistych skłębiły się w ciężkie, sine
zwały, otulające najwyższe szczyty.
Słońce dosięgło rzeki, musnęło blaskiem drobne fale, które zaczęły mienić się, jak
łuski ławicy drobnych rybek, uciekających przed atakującym ich podwodnym drapieżnikiem.
Na południowych preriach przy takich wschodach słońca powietrze przeważnie jest
ciężkie i gęste, wydaje się, że można je ciąć nożem na duże plastry. Wtedy wszystko, co żyje,
jest nabrzmiałe i zmęczone, jak starcy którym wiek pobielił włosy. Czasami przy takim
wschodzie słońca, kiedy pojawi się najlżejszy nawet powiew wiatru, powietrze natychmiast
staje się pełne ruchu i ożywczego zamieszania, ma się wrażenie, że świat odmłodniał, a
wszystko wokoło staje się piękne i doskonałe.
W pobliżu lasku, przez który przedzierały się promienie słońca, tuż nad brzegiem
rzeki stały ustawione półkoliście tipi Kiowa. Jedne poszarzałe od starości z okopconymi
płatami dymnymi, inne białe, całkiem nowe, jeszcze bez malowideł rytualnych, gdzieniegdzie
zaś stały tylko drewniane żerdzie bez skórzanego pokrycia. Widok takiej wioski wskazywał,
że obóz został rozbity niedawno.
Kończyła się druga połowa miesiąca Gdy Konie Zmieniają Sierści. Wokoło było
radośnie i świeżo. Drzewa kwitły, okolicę pokrywała zielona soczysta trawa, na której pasły
się puszczone luźno konie, pilnowane jedynie przez dziesięcio-, dwunastoletnich wyrostków.
Z jednego z tipi wyszły dwie kobiety i skierowały się do pobliskiego lasu. Młodsza z
kobiet podtrzymywana przez starszą, co parę kroków przystawała i cichutko pojękując,
obejmowała dłońmi nabrzmiały brzuch. Starsza miała przerzucone przez ramię dwie skóry
białych wilków i starannie zawiązany tobołek.
Siłą ciągnęła młodą kobietę ku ścianie lasu, porastającego zbocze Płaczącej Góry.
Było tam stare drzewo, które widocznie w młodości zostało zgięte przez niedźwiedzia, a
może przez wiatr - któż to wie - a teraz rozrośnięte, jednym potężnym konarem schylonym ku
dołowi, całowało wdzięcznie Matkę Ziemię. Gdy wiatr poruszał drzewem, zwisająca gałąź
zmiatała zeschłe liście, gładziła rodzicielkę, dziękując za jej żywotne soki.
Kobiety znalazły się wkrótce pod tym drzewem. Tsomahee (Jasne Włosy), bo tak
nazywała się starsza kobieta, pomogła młodszej usiąść na ziemi, sama natomiast zabrała się
do zgarniania liści pod zgięty ku ziemi konar. Gdy stwierdziła, że podłoże jest wystarczająco
miękkie, nakryła je wilczą skórą. Zbliżyła się teraz do dziewczyny, podała jej rękę i rzekła:
- Wstań, Kau-at-ciny (Mała Chmuro), nadszedł już twój czas.
Podprowadziła ją do zwisającego konara i Mała Chmura wstąpiła na kopiec liści
okryty futrem. Tsomahee delikatnie ściągnęła z niej miękką skórzaną suknię i pomogła
dziewczynie chwycić się dłońmi przygiętej gałęzi drzewa.
Kau-at-ciny zawisła na rękach, wbijając z całej mocy paznokcie w korę. Nogi
podkurczyła, z jej ust wydobył się słaby jęk, całe ciało pokryło się kroplami potu,
rozpuszczone włosy oblepiły jej wilgotną twarz.
W tym czasie Tsomahee wyciągnęła z tobołka mały bębenek, potem zaś grzechotkę z
rogu bizoniego i pojemnik z kory brzozowej pełen świeżego tłuszczu niedźwiedziego.
Naraz rozległ się głośniejszy jęk młodej kobiety. Tsomahee jednym skokiem znalazła
się przy rodzącej i niemal w ostatniej chwili odebrała dziecko. Był to chłopiec. Po wszystkich
zabiegach związanych z porodem, Tsomahee położyła płaczące niemowlę na drugiej
przygotowanej wilczej skórze i zajęła się matką, pomagając jej ułożyć się wygodnie na
miękkiej podściółce z liści.
Teraz starsza kobieta spokojnie zajęła się płaczącym malcem. Starannie natarła jego
ciałko sadłem niedźwiedzim i dokładnie wytarła miękko wyprawioną skórą koźlaka. W ten
sposób umyte niemowlę można było delikatnie natrzeć świeżą szałwią, po czym należało
zostawić je na chwilę w spokoju.
Wypoczęta już nieco matka wolno podniosła się z legowiska i umieściła łożysko
płodowe na drzewie, pod którym rodziła. Odtąd będzie to „Drzewo Płodowe” jej syna,
którego od czasu do czasu będzie przynosiła w to miejsce i położywszy na ziemi, będzie
delikatnie turlać malucha kolejno w cztery strony świata. Gdy chłopiec dorośnie, sam” będzie
wykonywał te czynności w miejscu swego urodzenia, dziękując Matce Ziemi za to, że w tym
miejscu ujrzał po raz pierwszy światło życia.
Potem z wielkim trudem zbliżyła się do swego pierworodnego syna, przytuliła jego
główkę do piersi i poczęła karmić. Tsomahee delikatnie uderzała grzechotką w bębenek i
mruczała jakieś zaklęcia, odganiając złe duchy od Nowego Życia.
Kiedy słońce znalazło się na środku nieba, młoda matka ułożyła niemowlę na
złożonych razem skórach wilczych i poczęła toczyć je kolejno w czterech kierunkach. W ten
sposób dziękowała Matce Ziemi i Czterem Wiatrom za syna.
Po dłuższym odpoczynku, gdy słońce znajdowało się już na progu swego kamiennego
domu, obydwie kobiety z niemowlęciem powróciły do obozu i cichutko wślizgnęły się do tipi.
Minęło pół Wielkiego Słońca. Kiowa już na dobre zapuścili korzenie w tej ziemi.
Zaprzyjaźnili się z Komanczami-Kwahadi, koczującym w tych okolicach niewielkim
plemieniem Apaczów oraz z rolniczymi ludami Wichita z południa i Nawaho z zachodu, od
których niekiedy za mięso i skóry dostawali kukurydzę i inne płody ziemi.
Oto pewnego dnia ukazał się na koniu obwoływacz wioskowy, uderzając co chwilę w
bęben przytwierdzony do końskiego boku, krążył między namiotami i donośnym głosem
przekazywał wiadomość:
- Słuchajcie mnie, dzielni Kiowa! Siostry i bracia otwórzcie swoje uszy, aby doszła do
was radosna wiadomość! Wiedzcie, że w tipi Wojennej Lancy i Małej Chmury znajduje się
Nowe Życie. Wojenna Lanca raduje się, że żona obdarowała go chłopcem!
W tym samym czasie w pobliżu ogniska na rozłożonym futrze bizonim wierciło się
niespokojnie piwnookie niemowlę.
Tsomahee, ciotka małego, przyniosła mu pierwszy podarunek - parę miękko
wyprawionych mokasynów z łosiowej skóry. Delikatnie włożyła je na malutkie stopki tego,
który w przyszłości stanie się wojownikiem.
Chociaż mokasyny były nowiutkie, w podeszwie każdego z nich znajdowała się
dziura, jak gdyby były przetarte od długiego chodzenia po kamienistym gruncie. To Tsomahee
sama podziurawiła nowe mokasyny, aby ochronić życie nowo narodzonego dziecka. Jeżeli
Ten Co Usypia Na Zawsze przybędzie od Man-ka-iha (Ducha Świata), by zabrać ze sobą
chłopca, jego zamiar spełznie na niczym, gdy spostrzeże podziurawione spody mokasynów.
Jak bowiem można wyruszyć na daleki szlak w podartym obuwiu? Ten Co Usypia Na Zawsze
będzie zmuszony zawrócić samotnie do krainy Man-ka-iha, nie zabrawszy ze sobą małego
dzieciątka.
Minął jeszcze jeden Księżyc, nastał miesiąc Gdy Wilki Chodzą Stadami. Wojenna
Lanca ponownie przywołał do siebie obwoływacza. Obdarował go sowicie i polecił, aby tym
razem ogłosił, że wraz z żoną wydają uroczystą ucztę w związku z nadaniem pierwszego
imienia dziecku. Przez trzy dni obwoływacz krążył między tipi, aby każdy mieszkaniec wsi
mógł usłyszeć nowinę. Wieczorem czwartego dnia krewni i goście zaczęli się schodzić do tipi
Wojennej Lancy.
Pierwszymi, którzy przyszli, byli mężczyźni z wojennego stowarzyszenia Kai-tsen-ko
(Prawdziwe Psy), którego członkiem był ojciec dziecka.
Powoli i dostojnie weszli do tipi i zasiedli wokół ogniska, które znajdowało się
pośrodku namiotu. Przepiękne, barwne hafty z kolców jeżozwierza na ich mokasynach lśniły
w błasku ognia. Starannie dobrane kolorowe wzory opowiadały historie odległych i
niedawnych pamiętnych czynów właściciela mokasynów. Barwnie wyszywane mokasyny
były noszone przez mężczyzn tylko w czasie plemiennych uroczystości lub podczas świąt.
Chociaż powierzchnię mokasynów tworzył płat skóry nie większy niż dwie ludzkie dłonie,
kobiety wojowników potrafiły, dobierając odpowiednie wzory i kolory, opowiedzieć o
licznych sukcesach i wspaniałych czynach swoich mężów czy braci. Niekiedy zdarzało się im
umieszczać na mokasynach ozdoby i wzory wynikające ze snów lub wizji tego, który miał je
nosić.
Ludzie prerii nauczyli się sztuki haftowania kolcami jeżozwierza od plemion
zamieszkujących lasy i puszcze, a ponieważ jeżozwierze zamieszkują zazwyczaj tereny leśne,
kolce ich stały się przedmiotem wymiany handlowej między plemionami leśnymi i
preryjnymi. Bardzo dawno temu plemiona z prerii ozdabiały swoje stroje ornamentami
malowanymi na skórze.
Coraz liczniej zaczęli przybywać goście Wojennej Lancy (Huan-tos). Każdy z nich
przynosił własne naczynia do jedzenia. Było to przyjęte zwyczajowo, ponieważ w żadnym
tipi nie było specjalnego pomieszczenia na dodatkowe naczynia ani żadna rodzina nie
obarczała się takim sprzętem.
Mała Chmura i spokrewnione z nią kobiety napełniały miski gości mięsem antylopy
widłorogiej upieczonym nad ogniskiem. Różnego rodzaju korzenie roślin lub ich owoce
pieczone wraz z dziczyzną służyły jako przyprawy, nadające lepszego smaku i zapachu tej
potrawie.
Tylko jedna osoba w tipi nie tknęła żadnego pokarmu w czasie trwania całej uczty.
Kiedy wszyscy byli syci, Wojenna Lanca zwrócił się do tej osoby i powiedział:
- Biegnący Wilku, wiele, wiele zim przyszło i przeminęło od czasu, kiedy założono na
twoje stopy pierwsze mokasyny. Jesteś szanowany i lubiany przez wszystkich w całym
plemieniu, przez młodych i starych. Do jakiegokolwiek tipi skierujesz swe kroki, zawsze
znajdziesz tam przygotowane obok gospodarza miejsce, dlatego też poprosiliśmy cię, abyś
nadał imię naszemu dziecku. Jesteś stary, przez dziesiątki lat swego żywota nabyłeś
doświadczenia i mądrości. Teraz w ceremonii nadania imienia mojemu synowi twoje
modlitwy pomogą mu trwać w zdrowiu, doporriogą w zyskaniu siły i wiedzy. Wierzę, że
podobnie jak ty, dożyje on wieku, w którym włosy zamieniają się w biały kolor spokojnej
starości.
Uprzedzony odpowiednio wcześnie o tej uroczystości Biegnący Wilk pościł od kilku
dni, oczekując na nadejście wizji. Na dzień przed uroczystością nadania malcowi imienia,
wizja nareszcie nadeszła do duszy i serca dzielnego, starego wojownika. W swym widzeniu
wyczytał imię, jakie winien nadać nowo narodzonemu dziecku.
Po słowach wypowiedzianych przez Huan-tosa, Biegnący Wilk siedział jeszcze parę
chwil w milczeniu i nikt z obecnych nie śmiał naruszyć ciszy, która zapanowała w tipi.
Wreszcie stary wojownik podniósł się i stanął przed zebranymi. Jego obrzędowy strój
był jednym z najpiękniejszych. Na głowie miał opaskę z futra wilka, z dwoma piórami
złotego orła zatkniętymi za nią z tyłu głowy, przypominającymi rozstawione uszy zwierzęcia,
którego imię otrzymał dawno temu i które zaszczytnie nosił nadal, rezygnując nawet z
imienia wojennego.
Jego koszula i legginy zostały wykonane z najbardziej miękkiej skóry jelenia i
ozdobione szerokimi pasami z naszytym wzorem z kolców jeżozwierza. Ze szwów obydwóch
rękawów i legginów długie, cienkie frędzle chwiały się wdzięcznie przy każdym ruchu. Jego
mokasyny były całkowicie pokryte haftem. Dookoła całej stopy znajdował się szeroki pas
wyszyty białymi kolcami. Pas ten ozdabiały dodatkowo czerwone trójkąty. Symbole te
oznaczały konie wrogów zdobyte podczas wypraw wojennych. Między trójkątami zostały
umieszczone niebieskie krzyże-gwiazdy. Były to symbole Gwiazdy Porannej - przewodnie
znaki, które zawsze pomagały mu odnaleźć właściwy szlak. Na wierzchniej części
mokasynów wyszyte były dwa czerwone rogi bizonie na białym tle - symbol siły.
Kiedy Biegnący Wilk stał naprzeciw zebranych, Mała Chmura podała mu niemowlę
umieszczone w płaskiej kołysce-nosiłkach, które kobiety umieszczają wraz z dzieckiem na
swoich plecach w pozycji pionowej.
Zmęczony i znużony parodniowym rytualnym postem, lecz stojący dumnie i prosto
niczym młody mężczyzna, Biegnący Wilk wziął dziecko z rąk matki, uniósł je wysoko, aby
wszyscy mogli zobaczyć przyszłego obrońcę plemienia. Zaraz potem otoczył chłopca
ramieniem i trzymając go tak, wygłosił kwieciste i kunsztowne przemówienie.
Mówił o walecznych czynach wielkich mężów Kiowa, mówił o zmarłych i żyjących
jeszcze wybitnych wojownikach. Wspomniał o wspaniałych czynach, których dokonał
Wojenna Lanca. Opowiadał o swym własnym życiu. Wszystkie przymioty, które sławił - jak
zręczność, umiejętność, mądrość i odwaga, cechujące najbardziej znanych i cenionych
mężczyzn tego ludu, będą dane temu dziecku, gdy osiągnie ono wiek męski. Na koniec swojej
długiej mowy przeszedł wreszcie do sprawy imienia.
Unosząc dziecko do góry i obracając je twarzą na wschód, Biegnący Wilk przytrzymał
malca w tej pozycji przez chwilę i rzekł:
- 0, Wielki Twórco, który jesteś nad nami! W mądrości swej przysłałeś Nowe Życie do
naszej wioski. Bądź jego przewodnikiem we wszystkim i daj mu mądrość. Daj mu długie
życie. Daj mu odwagę, aby gdy wejdzie na swoją ścieżkę, miał siłę podążać nią wytrwale aż
do jej kresu. A kiedy na koniec swych dni dojdzie tam, gdzie prowadzi ostatni szlak do Świata
Duchów, niech włosy jego będą białe jak śnieg, który okrywa szczyty gór. To właśnie ty.
Wielki Twórco, będziesz widział go zawsze. My nadajemy temu dziecku-mężczyźnie jego
imię. Odtąd, jak to zostało przekazane mi przez Ducha Świata, mężcźyzna-dziecko zwać się
będzie Mas-gwa-ah-Sid (Niedźwiedź Wędrujący Po Górach). Powiedziałem!
Biegnący Wilk podał małego Niedźwiedzia Wędrującego Po Górach jego dumnej
matce, po czym usiadł. Usłużne ręce kobiet podsunęły w jego kierunku najsmaczniejsze kęsy
pokarmu i ceremonia została zakończona.
Kiedy Biegnący Wilk zakończył swój posiłek, wyszedł wraz z Wojenną Lancą przed
tipi, gdzie szczęśliwy ojciec podarował staremu wojownikowi pięknego konia, uzdę plecioną
z wyprawionej skóry i nowe nakrycie ze skóry bizona, służące jako siodło. Do grzywy konia
przyczepione były pięknie wyszyte kolcami jeżozwierza mokasyny, dar od matki chłopca,
pięknej Kau-at-ciny. Od ostatniego polowania minął już okres dwóch Księżyców, a w żadnym
tipi nie było zapasów ani suszonego, ani wędzonego mięsa. Zarówno starzy, jak i dzieci
tęsknili za świeżym, soczystym, czerwonym mięsiwem. Wielki wódz, Skaleczona Twarz,
zwołał radę plemienną, na której wybrano najlepszego, najsprytniejszego tropiciela, by ten jak
najprędzej wyśledził stado bizonów, których mięso uratowałoby ludzi przed głodem.
Wodzowie po naradzie wybrali słynącego ze swej biegłości w tropieniu zwierząt,
myśliwego o imieniu Che-ne-ka (Zagubiony Pies).
- Jak tylko usną sowy i psy prerii, udasz się na poszukiwanie bizonów, a jak trafisz na
ślad stada - powiadomisz nas o tym jak najszybciej!
Były to słowa wodza. Już następny świt zastał dzielnego i odważnego myśliwego
daleko od wioski. Uważnie i w napięciu wypatrywał on zwierząt z każdego wzniesienia, z
każdej skały. Stąpał miękko i ostrożnie jak puma, a umiał przy tym zachować ciszę i spokój
tak, by nie spłoszyć tropionych bizonów.
W chwili gdy słońce szykowało się do spoczynku w swym kamiennym - tipi,
Zagubiony Pies ujrzał zwierzęta, których szukał. Leżały w gęstej trawie na przełęczy,
cierpliwie przeżuwając pokarm. Che-ne-ka zaczął liczyć na; palcach leżące bizony. Okazało
się, że było ich dziesięć razy po dziesięć sztuk i tyleż kresek naznaczył na swoich legginach.
Jeszcze tej samej nocy powrócił do swego obozu tak zmęczony, że ledwie powłóczył nogami.
Na wiadomość o odnalezieniu przez Zagubionego Psa stada bizonów cały obóz -
mężczyźni, a z nimi kobiety i nawet dzieci - udał się na łowy.
Sam tropiciel legł na spoczynek w wysokiej wonnej trawie. Zapadał już zmrok, kiedy
do uszu wypoczywającego dobiegły jakieś nieznane mu przedtem osobliwe dźwięki. Były one
odmienne od tych, jakie wydają flety Indian Kiowa, jakieś bardziej miękkie i jak gdyby
bardziej przeciągłe, łagodne.
Zagubiony Pies uniósł się na łokciu i spojrzał w stronę, skąd dochodziły dziwne
odgłosy. Zobaczył w pewnej odległości jakby kłębowisko cieni, które poruszały się lekko i
rytmicznie.
- Chyba ci ludzie, którzy tam tańczą bez dźwięków wojennego bębna, nie mogą być
groźni - pomyślał.
Poruszył się jednak ostrożnie, podniósł z legowiska i z taką samą ostrożnością
skierował w stronę tańczących cieni. Gdy zbliżał się do celu, muzyka brzmiała coraz
wyraźniej, a rytmicznie kołyszące się ciała stały się bardziej widoczne.
I zdarzyło się tak, że mimowoli Zagubiony Pies poddał się rytmowi muzyki i
wciągnięty przez nieznaną, ale piękną melodię dał się jej porwać do tego stopnia, iż sam
zaczął tańczyć. Tak zatracił się w końcu w tym tańcu, że nawet zapomniał o tłumie postaci,
które w tanecznym pląsie falowały w odległości trzech wystrzelonych z łuku strzał.
Tak oto na niewielkiej przestrzeni prerii, na której trawa była wyskubana przez
cienkowargie antylopy, Zagubiony Pies wił się w ceremonialnym tańcu swego szczepu. Trwał
ciągle pod wrażeniem odgłosów dziwnej melodii, która raz unosiła się wysokimi dźwiękami,
to znów opadała niskimi tonami.
Zagubiony Pies tańczył do późnej nocy, aż wreszcie Padł na ziemię wyczerpany do
ostateczności. Dopiero słońce, które musnęło swoim ciepłem jego zamknięte powieki,
zbudziło go ze snu. Rozejrzał się wokół. Nie zobaczył już obcych ludzi, a na miejscu, gdzie
tańczyli, jeszcze lekko kołysała się trawa.Zagubiony Pies na próżno przez pół dnia szukał
miejsca, w którym jego mokasyny w tańcu podeptały trawę i mimo iż był wspaniałym
tropicielem, nie odnalazł stratowanych grzyw stepowej roślinności. Jedynie lekki wiatr, który
się w owej chwili zerwał i ppruszył trawami - przyniósł odgłosy tej samej dziwnej muzyki.
Wówczas Zagubiony Pies zrozumiał, że przydarzyło mu się coś ważnego.
Tak oto przeżył wizję, a potem przyniósł do obozu nowy taniec, którego nauczył
wszystkich ludzi z plemienia Kiowa. Był to Taniec Trawy, który wkrótce przyniósł mu sławę i
rozgłos.
Minęło już dziesięć lat od czasu nadania pierwszego imienia Niedźwiedziowi
Wędrującemu Po Górach. Od roku należał do stowarzyszenia chłopięcego Młodych Psów, w
którym wyrabiał w sobie hart ducha, odwagę, siłę, poznawał tajniki walki, tropienie. Uczył
się władać bronią, wierzeń swojego plemienia i zapoznawał się z legendami i obyczajami
swego narodu. Właśnie z zaciekawieniem wraz z gromadką rówieśników wysłuchał
opowiadania, w jaki sposób powstał Taniec Trawy, przekazywanego im przez starego
wojownika, a ich nauczyciela, Ansotę (Cętkowanego Ptaka). Jeszcze w ich uszach brzmiały
ostatni słowa o Zagubionym Psie, gdy wychowawca wyznaczył im kolejne nowe zadanie.
Przed środkiem nocy chłopcy mieli wyruszyć w prerię i powrócić dopiero wtedy, gdy
każdy z nich sporządzi kamienny nóż zdatny do użytku. Wędrujący Niedźwiedź zdawał sobie
sprawę z trudności, których przysporzy mu wykonanie tego zadania. Nieraz przypatrywał się,
w jak sposób obrabiali kamienie dorośli mężczyźni, ale nawet im nie udawało się niekiedy
sporządzenie takiego noża.. Nim wyruszył w drogę, zaopatrzył się w kołczan pełen strzał o
kamiennych grotach, mocny sprężysty łuk i krzemienny nóż.
Kiedy chłopcy ponownie zebrali się przy ognisku, okazało się, że Mas-gwa-ah-Sid jest
najmłodszy w gromadzie, która miała wyruszyć w prerię, toteż drwiny starszych chłopców
raniły go bardziej niż głód i mróz, były nie do zniesienia, jak ogień. Wędrujący Niedźwiedź
zacisnął zęby i spoglądał im prosto w oczy. Miał już wyryte w duszy prawa wojowników,
mówiące, ze ten, kto nie potrafi zachować kamiennej twarzy w każdej okoliczności, kto nie
potrafi opanować ciała i duszy - nie jest nic wart. Wreszcie chłopcy dali mu spokój i nawet
przyjaźnie zaczęli się do niego odnosić. Widocznie jego opanowanie i odporność na ich
drwiny zrobiły na nich dobre wrażenie.
Nieoczekiwanie i przez nikogo nie zauważony znalazł się między nimi Ansota - ich
opiekun, wprowadzający chłopców na drogę wojowników i dorosłego życia. Bez słowa
powiódł przenikliwym spojrzeniem pó zbitej gromadce młodzieży, a następnie rozdzielił
chłopców na pary. Każdą dwójkę wysłał w innym kierunku i miała ona tak długo wędrować,
aż słońce nie uśmiechnie się do połowy.”
Wędrujący Niedźwiedź znalazł się w towarzystwie starszego o dwa lata chłopca.
Ludzie nazywali go Pitah-pe-kis (Orle Żebro). Jego matką była Szoszonka, wzięta niegdyś
przez jego ojca do niewoli. Przez pewien czas była jego niewolnicą, okazała się jednak dobrą
kobietą i ojciec chłopca pojął ją za żonę. Słynęła w całym plemieniu z wyrobu doskonałych
strzał do łuku, które były bardzo lekkie, delikatne, a przy tym niezawodne.
Orle Żebro był uzbrojony tak, jak wszyscy kini chłopcy.
Cętkowany Ptak skierował ich na północ, tam gdzie płynęła duża rzeka Arkansas.
Konie w tym czasie były zbyt cenne, aby powierzać je niedoświadczonym chłopcom. Szli
więc na piechotę, gdyby się jednak pospieszyli, świt powinien ich zastać w pobliżu tei rzeki.
Starym zwyczajem podążali w milczeniu jeden za drugim. Nad nimi wisiał księżyc,
jak olbrzymia tarcza wojownika. Wisiał tak ciężki, rozjaśniony na brzegach, jakby
wypolerowany przez ciemne chmury, które przesuwały się po jego powierzchni. Unosił się
stopniowo coraz wyżej i wyżej i tracił swoją moc tarczy wojennej. Ot, stał się zwyczajnym
punktem świetlnym w mrocznej poświacie nocy.
Cały czas prowadził Pitah-pekis. Bacznie obserwując gwiazdy, kierowali się na
północ. Zręcznie omijali skały, które z daleka wyglądały jak zastygłe na wieki postacie
ludzkie. Robiły wrażenie jakby stały na granicy innegoświata. Kiedy zbliżali się do takiej
skały, wydawało się im, że czas ziemski zbliża się do końca, że oto nastał kres ich wędrówki,
a za skałami zastaną już tylko urwisko, z którego zsuną się gdzieś do innego świata.
Jednak za skalnymi blokami rozciągały się zielone pola prerii o wysokiej, kołyszącej
się majestatycznie w mroku trawie. Przy blasku księżyca odnosiło się nieodparte wrażenie, że
Matka Ziemia oddycha.
Minęli brzozowy zagajnik i znaleźli się na skraju szlaku bizonów. Przystanęli na
chwilę niezdecydowani, lecz zorientowali się szybko, że szlak ten wiódł w tym samym
kierunku, dokąd wędrowali i oni.
Ruszyli śladami pozostawionymi przez wielkie zwierzęta. Wzdłuż wydeptanych
racicami kolein rozpościerał się kobierzec wysokiej trawy. Daleko w przodzie, gdzieś na linii
horyzontu, widniały wyspy rozrzuconych pekanowych lasków, a za nimi rozciągała się
rozległa równina. Równinę przetykały co najwyżej pojedyncze szare krzaki i zeschłe grudy
czerwonej ziemi rozrzucone kopytami pędzących bizonów. Gdzieniegdzie widniało samotne
drzewo.
Celowo wybrali wydeptaną drogę. Nie tylko dlatego, że prowadziła na północ, a
przede wszystkim dlatego, że była ubita setkami racic i nie groziło im przypadkowe
wpadnięcie nogą w jakąś norę pieska preryjnego lub nadepnięcie na śpiącego grzechotnika, co
mogłoby się źle skończyć. Wreszcie bizoni szlak pozwalał na szybszy marsz.
Nadal prowadził Orle Żebro, a za nim, jak jego cień, szedł Wędrujący Niedźwiedź.
Towarzyszyły im odgłosy prerii. Ze wszystkich stron słychać było wycia kojotów, to znowu
pohukiwanie szarej sowy, polującej gdzieś w trawie na drobne gryzonie. Czasami dochodził
do ich uszu śmiertelny pisk upolowanej przez nocną łowczynię ofiary, po którym na krótko
następowała cisza, jak gdyby śmierć nakazywała wszystkim zamilknąć. Po takiej ciszy
rozlegało się zawsze najpierw przeciągłe wycie kojota, a następnie dołączały doń inne
odgłosy i znowu ożywiała się pokryta mrokiem preria, aż do kolejnego jęku śmierci, po
którym nawet milkło rechotanie rogatych żab - kadiei-hyadlei i cykanie świerszczy.
W pewnym momencie chłopcy usłyszeli za sobą trzask pękających suchych traw i
przyspieszony oddech biegnącego za nimi zwierzęcia. Momentalnie znaleźli się za jakąś
osamotnioną kępą nie stratowanej trawy. Dokładnie umieścili strzały na cięciwach łuku, a
oczy ich uważnie wwiercały się w ciemność nocy. Czekali.
Po chwili z mroku wyłoniło się stworzenie podobne do wilka. Orle Żebro naciągnął
cięciwę, czekając stosownej chwili, by celnie wypuścić opierzoną zwiastunkę śmierci, lecz
Wędrujący Niedźwiedź delikatnie oparł dłoń na jego ramieniu, następnie cichutko niby to
syknął, niby gwizdnął. Biegnące zwierzę zatrzymało się, a po chwili radośnie skomląc,
pobiegło w stronę ukrytych chłopców. Był to ulubiony młody pies Wędrującego Niedźwiedzia
- Pa-hao (Samotny).
Cała trójka znalazła się w radosnym nastroju. Pies doskakiwał do chłopców, szerokim
ostrym językiem przeciągając po ich twarzach, to znowu biegł w noc jak szalony, zawracał,
obiegał chłopców dookoła, szarpał delikatnie ich ramiona ostrymi zębami. Chłopcy tarmosili
psa za gęste futro, drapali za uszami. Ta wzajemna czułość odbywała się w całkowitym
milczeniu. Radość nie uśpiła bowiem ich czujności. Trzeba było mieć oczy i uszy otwarte na
odgłosy nocy. Nigdy nie było wiadomo skąd i kiedy może nadejść niebezpieczeństwo.
Dalej już szli we trójkę. Na samym przodzie Pahao, który z nosem przy ziemi węszył i
wchłaniał tylko dla niego ważne zapachy, a za nim jeden za drugim obydwaj chłopcy, którzy
nie czuli się już tak bardzo samotni.
Niebo stawało się jaśniejsze, gwiazdy bladły, a hen na wschodzie można było dostrzec
ciemniejsze zarysy chmur na tle jaśniejszego nieba. Nawet granie świerszczy, rechotanie żab,
skowyt kojotów powoli zanikały. Poświst wiatru także stawał się inny i zeschłe trawy
ocierając się oj siebie wydawały inne odgłosy.
Przed oczami chłopców wszystko dookoła nabierało barw, stawało się tak piękne, że
samo patrzenie napełniało ich serca radością. W powstającym świetle dnia ginęła tajemnicza
noc.
Stanęli na jednym ze wzniesień, których pełno było na prerii. Przed nimi w dole wił
się ciemną wstęgą czarny potok, usiany po brzegach ogromnymi rozrzuconymi tu i ówdzie
głazami. Gdzieniegdzie prawie że z wody wyrastały drzewa pominaku, którego łyko było
świetnym opatrunkiem na rany i skaleczenia.
Pierwszy do brzegu dobiegł pies i z rozkoszą zaczął chłeptać wodę. Chłopcy ostrożnie
zbliżyli się do rzeczki. Najpierw dokładnie rozejrzeli się po okolicy. Nic nie uszło ich uwagi,
nawet wysoko szybujący orzeł, który majestatycznie wznosił się do góry coraz to wyżej i
wyżej, jakby chciał utorować drogę dla wschodzącego słońca. Po drugiej stronie rzeczki
pojawił się biały wilk i tak jak niespodziewanie się ukazał, tak niespodziewanie znikł wśród
złomowisk kamiennych, spod których z głośnym trzepotem skrzydeł zerwało się stado
preryjnych gołębi. Teraz dopiero obydwaj chłopcy zbliżyli się do wody, ugasili pragnienie i
starannie zmyli z siebie pył przebytej drogi.
Nagle Pitah-pekis wydał stłumiony okrzyk radości. Tuż u swoich stóp ujrzał w wodzie
dość duży odłam krzemienia.
- Patrz, mój bracie - zwrócił się do Wędrującego Niedźwiedzia. - Teraz będziemy
mieli noże, ostre groty do strzał, a nasze matki skrobaczki i szydła!
Duża bryła krzemienia miała na powierzchni kilka nieznacznych rys, to ułatwiło im
obróbkę kamienia.
- Już nie musimy iść aż nad rzekę Arkansas - rzekł Wędrujący Niedźwiedź -
postaramy się tutaj na miejscu zrobić te wszystkie rzeczy, o których mówił mój brat.
- Musimy rozpalić bezdymny ogień, gdzieś między tymi głazami nad samą rzeką, ale
tak, żeby nikt go nie wypatrzył - dodał Orle Żebro.
Za pomocą cięciwy łuku oraz kawałka twardego i miękkiego drewna chłopcy rozpalili
ogień, dorzucając suche patyki, których sporo znaleźli nad brzegiem rzeki.
Kiedy wreszcie kawałki drzewa dobrze się rozpaliły, wrzucili w nie bryłę krzemienia i
nakryli ją warstwą suchego chrustu. Poczekali chwilę, aż drzewo całkiem się zwęgliło, i teraz
za pomocą dwóch mocnych patyków wrzucili rozpalony krzemień do zimnej wody. Woda, jak
gdyby rozgniewana na chłopców, zasyczała i pochłonęła kamień. Po jakimś czasie wydostali
z rzeki ostygły krzemień i położyli go na płaskim zrębie skalnym. Teraz wspólnie przynieśli
spory głaz i zaczęli nim energicznie tłuc leżący krzemień. Po którymś z kolei uderzeniu
krzemień rozpadł się na kilka podłużnych płaskich kawałków. Należało jeszcze tylko obtłuc
ostre płytki i nadać im pożądaną formę noża, czy innych przedmiotów.
Ale nie było dane chłopcom ukończyć tej pracy, bo oto między nich wpadł z
nastroszoną sierścią Pahao i szczerząc groźnie kły, zaniepokojony, wpatrywał się w stronę,
skąd wzeszło słońce. Z niezwykłego zachowania się psa chłopcy wywnioskowali, że tylko
obecność obcego człowieka mogła tak poruszyć ich czworonożnego przyjaciela. Gdyby było
to zwierzę lub jakiekolwiek inne stworzenie, pies zachowywałby się inaczej, a z jego gardła
wydobywałby się stłumiony charkot.
Natychmiast zalali wodą tlące się ognisko. Dokładnie pozbierali połupany krzemień,
schowali do skórzanych toreb i w milczeniu, kryjąc się” wśród kamiennych bloków, poczęli
wspinać się na najwyższe wzniesienie w pobliżu rzeki, które swym masywem kryło
wschodnią część prerii.
Na szczycie wzniesienia zalegli w wysokiej trawie. Pahao nadal był niespokojny, w
jego krtani bulgotała złość, a oczy zaszły krwią. Leżał jednak spokojnie obok chłopców, nie
wyrywając się do przodu.
Przed nimi, daleko aż po kraniec wschodu, rozciągała się pofałdowana, ukwiecona o
tej porze roku preria. Był to przecież Księżyc Wysokiej Trawy, albo, jak nazywali ten miesiąc
ich bracia Komańcze, Księżyc Truskawek.
Bacznie obserwowali pasmo pagórków ciągnących się z północy na południe i czuli
instynktownie, że coś się tam wkrótce zdarzy.
Niespodziewanie w odległości półtora lotu strzały od nich, na szczycie jednego z
takich wzniesień, ukazała się czyjaś głowa. Bystre oczy najpierw rozejrzały się dookoła, a po
chwili wychyliły się ramiona i cała postać jakiegoś wojownika. Lewa strona jego twarzy
pomalowana była na biało z poprzeczną czerwoną krechą biegnącą przez policzek. Głowę
miał po bokach wygoloną, a przez jej środek od czoła aż do karku biegł usztywniony pas
włosów. Mężczyzna stał nieruchomo i bacznie rozglądał się po okolicy. Widocznie nic
groźnego nie wypatrzył, bo wzniósł prawe ramię uzbrojone we włócznię i kilkakrotnie
zakreślił nią koło. Następnie szybko zbiegł z pagórka i ponownie ostrożnie, bez hałasu
wynurzył się dopiero na następnym wzniesieniu. Znowu przekazał komuś, kogo chłopcy
jeszcze nie widzieli, serię znaków. Potem znikł w wysokiej trawie i chłopcy już więcej nie
ujrzeli obcego tropiciela.
Leżeli jednak nadal ukryci w trawie i krzakach bylicy. Zdawali sobie sprawę, że ktoś,
komu zwiadowca przekazywał znaki, wkrótce się ukaże.
Nie mylili się. Po chwili na ten sam pagórek poczęli pojedynczo wjeżdżać jeden za
drugim jeźdźcy, tworząc długi wąż. Chłopcy policzyli na palcach. Było ich dwa razy po
dziesięć i pięć.
Jeźdźcy byli rozebrani do połowy, niektórzy nawet tylko w samych przepaskach
biodrowych i mokasynach. Słońce połyskiwało na ich ciemnych, natartych tłuszczem ciałach,
a przeróżne wymalowane na nich wzory wojenne tworzyły barwną, mieniącą się mozaikę.
Jeźdźcy prezentowali się niezwykle majestatycznie, ale i groźnie.
- Pawnee, łowcy kobiet szepnął Orle Żebro.
- Tak - potwierdził Wędrujący Niedźwiedź. - Rogate Łby. Są na wojennym szlaku i
podążają z pewnością w kierunku naszej wioski.
- Musimy ostrzec naszych ludzi, ale jak? - zastanawiał się Pitah-pekis. - Nie zdążymy
przed nimi dobiec do obozu i na dodatek jeszcze moglibyśmy wpaść w ich łapy Patrzyli w
milczeniu, jak wojownicy Pawnee podjeżdżali do następnego wzniesienia. Zatrzymali się, a
jeden z mężczyzn skierował swego konia na sam szczyt pagórka i przez jakiś czas uważnie
rozglądał się po okolicy. Po chwili podniósł rękę do góry i wojownicy znowu ruszyli dalej,
jeden za drugim.
Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się do swego przyjaciela:
- Niech mój brat uplecie z trawy cienki sznur długości swego ramienia, a ja za chwilę
wrócę.
Nie obawiając się teraz, że mógłby go ktoś zobaczyć, pobiegł co sił w nogach nad
brzeg strumienia. Zbliżył się do najbliższego drzewa i krzemiennym nożem odkroił płat kory
wielkości swojej dłoni.
- Nie gniewaj się na mnie, drzewo, że cię kaleczę. Wybacz! - wyszeptał pospiesznie.
Na wewnętrznej stronie kory czubkiem noża narysował głowę wojownika, a nad nią
róg. Obok naciął dwadzieścia pięć znaków imitujących kopyta koni i dwie mijające się strzały
- znak wojny. Na samym końcu płata narysował tipi, jakich używają Kiowa. Nacięte rysunki
zatarł popiołem, aby je bardziej uwidocznić. Przewiercił jeszcze w korze mały otwór i z
gotowym „listem” powrócił do Orlego Żebra.
Sznurek z trawy także już był gotowy. Wędrujący Niedźwiedź nawlókł na niego
gotowy rysunek i przywołał psa, który leżał obok.
- Dobry Pahao - wyszeptał, przywiązując do karku psa sznurek z listem.
- Pahao pobiegnie tam - wskazał ręką kierunek. - Pahao pobiegnie do tipi Kiowa.
Wojenna Lanca... - Kilkakrotnie powtarzał te same słowa i w końcu leciutko popchnął psa na
południe, Pies stał jednak w miejscu i radośnie merdał ogonem, jak gdyby nie rozumiał, czego
chłopcy żądają od niego. Wędrujący Niedźwiedź głosem pełnym rozpaczy błagał:
- Pahao, biegnij! Wojenna Lanca... Mała Chmura... Dopiero na brzmienie słowa „Mała
Chmura” pies drgnął i zerwał się do biegu. Wkrótce chłopcy stracili go z oczu gdzieś wśród
traw. Sami również po chwili wyruszyli w drogę powrotną. Musieli pilnie uważać, aby
przypadkowo nie natknąć się na zwiadowców Pawnee. Należało zachować jak największą
ostrożność, toteż zrezygnowali ze szlaku bizonów, a wybrali drogę trudniejszą, ale na tyle
bezpieczną, że mogli uważniej rozglądać się po okolicy, sami będąc nie do wyśledzenia. Mieli
nadzieję, że jeżeli nie napotkają w czasie swojej wędrówki żadnych nieprzewidzianych
przeszkód, to powinni znaleźć się w wiosce już przed wschodem słońca. Wiedzieli także i o
tym, że Pawnee w nocy nie zaatakują Kiowów. Indianie w nocy nie prowadzili wojen, gdyż
wierzyli, że duch zabitego wojownika nigdy by nie odnalazł w ciemności drogi do Świata
Zmarłych.
Dopóki było jasno, z każdego wzgórza, z każdego wzniesienia bacznie obserwowali
rozległe tereny. Gdy nadeszła noc, zdani byli tylko na własny słuch i instynkt, którym
bezbłędnie wyczuwali na odległość grożące im niebezpieczeństwo.
Poruszali się szybko i cicho, kierowali się tam, gdzie odgłosy przyrody były
najdonośniejsze. Wiedzieli dobrze, że tam, gdzie trwa nie zmącone życie prerii, nie może być
człowieka, który swoją obecnością mógłby zakłócić codzienne życie natury.
Dzieliła ich od wioski już tylko odległość jednego krótkiego biegu konia, gdy nagle
poczuli na ustach szerokie dłonie i niby psie szczeniaki zostali uniesieni do góry i zawleczeni
między najbliższe rumowisko głazów.
Działo się to tak szybko i cicho, że nie zdążyli nawet wydać z siebie najmniejszego
odgłosu.
ROZDZIAŁ III
Wioska Indian Kiowa o każdej porze dnia przypominała białe kretowiska okopcone na
szczycie, rozrzucone na gładkiej, zielonej płaszczyźnie prerii. Zielone pola wznosiły się ku
północy coraz, to wyżej i wyżej, tam z kolei jak gdyby zatrzymały je ściany bloków skalnych
o przedziwnych formach i barwie zabrudzonej czerwieni. Tam też rozciągały się plamy lasów
cedrowych lub pekanowych, zawsze pełnych dzikich zwierząt, na których skraju spokojnie
skubały trawę takidal - kury preryjne.
O krainie tej mówią, że nie ma początku ani końca, że ciągnie się bez przerwy z jednej
strony ku północnej Ziemi Śniegów, z drugiej zaś aż po gorące słońce południa, pod którego
promieniami dojrzewają kolczaste kaktusy. Gdzieś daleko na wschodzie granice jej zamykają
ogromne rozlewiska rzeczne, natomiast na zachodzie zamykają ją ośnieżone szczyty
niezdobytych gór.
Pawnee podkradli się pod pierwsze wzgórza okalające wioskę. Zobaczyć stąd mogli,
jak kobiety spokojnie rozpalały ogniska, gdzieniegdzie między tipi pojawił się mężczyzna.
Gdyby dobrze natężyć słuch, można by usłyszeć ostry trzask otulonych płomieniami ogniska
drewnianych polan, można by nawet poczuć delikatny, słodki zapach dymu, podnoszonego
czasami podmuchem wiatru.
W dali rozciągał się lasek, w którym ciemne pnie drzew zdawały się stać na zboczu
Płaczącej Góry, niczym zbiorowisko starców przygarbionych wiekiem, milczących,
zadumanych nad bezkresnym krajem bez początku i bez końca.
Pawnee już wcześniej pozostawili swoje konie pod opieką jednego z najmłodszych
wojowników, członków ich obecnej wyprawy. Pod wioskę podkradli się teraz pieszo i czekali
na zwiadowców, którzy mieli wyśledzić, jaką siłą dysponują Kiowa. Mieli również
zorientować się, która z dziewczyn z tej wioski jest najbardziej urodziwa, gdyż tylko duch
takiej dziewczyny może zostać ich pośrednikiem do Gwiazdy Porannej i Gwiazdy
Wieczornej, by przekazywać im wszystkie prośby i błagania ludu Pawnee. Wkrótce jeden z
tropicieli, pełzając bezszelestnie, znalazł się między przyczajonymi wojownikami. Po krótkiej
chwili inny równie niepostrzeżenie dołączył do ukrytej grupy.
- Nie ma wojowników Kiowa w wiosce - zgodnie oznajmili obydwaj. - Z paplaniny
kobiet zrozumieliśmy, że prawie wszyscy wybrali się w kierunku rzeki Washita, aby
zapolować na bizony.
- W wiosce pozostało tylko paru mężczyzn, kilka kobiet, trochę dzieci, no i starcy.
Myśliwi nie pozostawili na miejscu nawet paru koni - dodał drugi zwiadowca.
- Widziałem tylko paru wyrostków zdolnych do obrony wioski.
- Czy zauważyliście jakieś młode kobiety?
- Jest ich kilka, ale trudno będzie wybrać odpowiednią, bowiem prawie wszystkie
odznaczają się urodą i dumną postawą. Dziewczyny Kiowa są znane z piękności.
Jeden ze starszych wojowników nieznacznie uniósł ramię do góry na znak, że chce
zabrać głos. Widocznie był to wódz wybrany na tę wyprawę, bo wszyscy zamilkli, czekając
na słowa dowódcy.
- Nasi czarownicy żądają najładniejszej dziewczyny i znajdziemy ją między tymi
kobietami, które przyjdą nad brzeg rzeki po wodę. Dziesięciu wojowników odetnie im powrót
do wioski, a ja z Czerwonym Krukiem - tu wskazał na pięknie zbudowanego młodego
mężczyznę - postaramy się wybrać najpiękniejszą z pięknych. Reszta wojowników będzie nas
osłaniać. Ty - zwrócił teraz twarz do najmłodszego z grupy - jak tylko zaatakujemy wieś
Kiowów, pobiegniesz po konie, których pilnuje Brzydka Głowa (Pokapiw-itoian) i
przyprowadzisz je tutaj, w to miejsce. Atak zaczniemy na mój znak. Dziesięciu ludzi, którzy
mają odciąć dziewczynom drogę powrotną do wioski, niech już teraz podkradnie się jak
najbliżej rzeki. Powiedziałem!
Z daleka słychać było, jak dziewczyny Kiowa nawoływały się głośno między tipi, aby
wspólnie udać się nad wodę. Jedne szły z wysuszonymi tykwami do nabierania i
przechowywania świeżej wody, inne natomiast niosły zwinięte w rulony kudłate skóry, które
miały zamiar rozłożyć na dnie rzeki, a po paru dniach moczenia, za pomocą kamiennych
skrobaczek, oczyścić je z sierści.
Beztroski śmiech, żarty i przekomarzanie się dziewcząt utwierdziły napastników w
przekonaniu, że młode kobiety nie zdają sobie sprawy z czyhającego na nie
niebezpieczeństwa.
Gdy dotarły już w pobliże rzeki, naraz rozległ się przejmujący okrzyk wojenny
Pawnee i zaskoczone dziewczyny zostały odcięte od wioski przez łowców kobiet. Wszystkie
dziewczęta, jak gdyby kierowane wspólnym instynktem, pędem rzuciły się ku rzece i na jej
brzegu przycupnęły między kamieniami i trawą, niczym stado spłoszonych gołębi.
Nim jednak zdążyły ukryć się w przybrzeżnym sitowiu, rozległ się gwizd wojennych
świstawek sporządzonych z orlich kości. To Map-odal (Skaleczona Twarz) wysokim gwizdem
dawał znak swym ukrytym wojownikom. Nim przebrzmiał świst bojowego gwizdka,
odsunęły się zasłony osłaniające wejścia do tipi i pojawili się ukryci tam wojownicy. Grad
strzał poszybował w kierunku biegnących Pawnee.
Zaskoczeni wrogowie rzucili się do ucieczki, lecz ze wszystkich stron nadbiegali
wojownicy Kiowa i razili napastników strzałami. Piętnasto-, szesnastoletni chłopcy
podjeżdżali na koniach do walczących, zeskakiwali w galopie z mustangów, a ich miejsce na
galopujących koniach zajmowali dorośli wojownicy Kiowa.
Pawnee nadaremnie oczekiwali na swoje wierzchowce, nie wiedząc jeszcze o tym, że
zostały przechwycone tuż przed bitwą przez wojowników Wojennej Lancy. Dozorujący je
młody Pawnee, Brzydka Głowa, stał się pierwszą ofiarą tego starcia.
Wszystkie konie dostały się w ręce ludzi Kiowa. Zaskoczeni i zdezorientowani
wrogowie nie mieli żadnych szans, aby wyjść z życiem z zasadzki. Walczyli z wielką odwagą
i umierali, jak przystało mężczyznom. Paru wojownikom jeszcze na początku bitwy udało się
przedrzeć przez otaczający ich pierścień Indian Kiowa i zbiec na prerie. Nie byli ścigani,
bowiem pobitego wroga nie gnębi się do ostatka.
Jeden tylko młody wojownik uniknął śmierci i dostał się do niewoli. Był to Czerwony
Kruk (Mekasto) - wspaniale zbudowany wojownik, ten, który z dowódcą oddziału Pawnee
miał porwać najpiękniejszą dziewczynę.
Schwytał go Kayo-okosis (Tarcza Niedźwiedzia), niewiele starszy od Pawnee i
przywiódł do swego tipi, związanego dokładnie rzemieniem.. Dla pewności, że wróg nie
będzie próbował ucieczki, zdjął z jego szyi woreczek z lekami i zawiesił na swojej. Teraz już
ze spokojem wyszedł z namiotu i udał się na wielki plac w pobliżu ke-tipi (namiotu narad).
Zebrali się tutaj wszyscy wojownicy, którzy brali udział w bitwie. Opowiadali, ile
ciosów zaliczył każdy z nich, inni z niezadowoleniem ganili siebie za śmiertelne uderzenia
zadane nieprzyjaciołom. Kobiety częstowały zmęczonych wojowników mięsem, szpikiem
bizonim i tytoniem.
Kiedy wreszcie zakończono relację o męskich czynach dokonanych tego dnia,
najstarszy z mężczyzn wstał, wszedł w krąg wojowników, zrzucił z ramion skórzaną derkę i
opasał się nią powyżej bioder. Górną część ciała miał odkrytą. Na jego piersiach wyraźnie
były widoczne blizny po Tańcu Słońca. Stary wojownik chwilę spoglądał w milczeniu po
twarzach obecnych.
- Duchy naszych przodków i Man-ka-twa (Wielki Twórca) nie chcieli, aby nasze
kobiety ginęły z rąk Pawnee, dlatego natchnęli naszych dzielnych synów roztropną myślą,
aby w porę zawiadomić nas o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Od wielu, wielu Wielkich
Słońc pies był naszym przyjacielem, tak jak przyjacielem wszystkich ludzi prerii są obecnie
konie. Młode Psy zasłużyły na to, aby same mogły opowiedzieć wojownikom, kiedy
zauważyły Rogate Łby i w jaki sposób powiadomiły nas o grożącym niebezpieczeństwie.
Wprowadzono Wędrującego Niedźwiedzia i Orle Żebro w krąg dorosłych mężczyzn.
Za nimi przybiegł także ich czworonożny przyjaciel, Pahao.
Chłopcy byli zażenowani tym, że mają opowiadać o sobie zgromadzonym wokół
wspaniałym wojownikom i członkom wojennego stowarzyszenia Kai-tsen-ko (Prawdziwych
Psów). Wszyscy jednak zebrani z dumą patrzyli na malców, a odwrócone do góry dłonie
wojowników zachęcały ich, by śmiało opowiadali o swej przygodzie.
Pierwszy zaczął mówić Orle Żebro. Mówił o tym, jak wraz ze swoim druhem znaleźli
wielki krzemień w potoku, jak przybiegł do nich pies ze zjeżoną sierścią i po jego zachowaniu
zorientowali się, że gdzieś w pobliżu muszą znajdować się obcy ludzie. Wędrujący
Niedźwiedź opowiedział także o piśmie na korze, o trudnościach z posłaniem Pahao do
obozu. Chłopcy mówili z takim przejęciem, jakby na nowo przeżywali minione zdarzenia,
zapomnieli nawet zupełnie o skrępowaniu, które na początku wciskało im słowa do gardeł.
W swej opowieści doszli właśnie do momentu, kiedy zostali pochwyceni z drogi jak
niemowlaki, które dopiero zaczynają chodzić i tu zamilkli ze wstydem opuszczając głowy.
Wtedy ich wychowawca i opiekun, Ansota, z wolna powstał i unosząc ramię poziomo, dał
zebranym do zrozumienia, że pragnie wyjaśnić to, co wydarzyło się później:
- Kiedy zziajany pies wpadł do tipi Wojennej Lancy z przywiązaną do karku
wiadomością na korze, mówiącą o zbliżających się Pawnee, Wojenna Lanca, nie wzywając
obwoływacza obozowego, sam powiadomił mieszkańców wioski o zbliżającym się
niebezpieczeństwie. Na krótkiej naradzie w tipi wodza Map-odala, jak wszyscy już o tym
wiemy, postanowiliśmy przygotować zasadzkę na wrogów. Dziewczętom nakazaliśmy iść nad
rzekę i zachowywać się, jak zwykle w takich chwilach, kiedy udają się nad wodę. Na
wypadek ataku miały uciekać nie do obozu, lecz w kierunku rzeki. Nasze dziewczęta dzielnie
się zachowały, udowadniając, że są córkami wojowników Kiowa.
Ja w tym czasie śledziłem zwiadowcę Pawnee. Leżałem za skałą, a Pawnee był
poniżej mnie na odległość lotu strzały. Usłyszałem ciche stąpanie, patrzę, a tu dwóch naszych
Młodych Psów idzie ostrożnie wprost na ukrytego tropiciela wrogów. Musiałem działać
szybko i cicho. Może naszych chłopców przestraszyłem, ale uratowałem im życie.
Obaj mali bohaterowie z wdzięcznością spojrzeli na swego nauczyciela. Spojrzenie to
wyrażało wszystko: miłość, szacunek i podziękę.
- Kiedy nasi zmarli rozpalą pierwsze ogniska w Świecie Duchów - na zakończenie
powiedział wódz Skaleczona Twarz - odtańczymy w podzięce naszym przodkom Taniec
Antylopy, aby uczcić zwycięstwo, a chłopcom ofiarujemy po jednym zdobycznym koniu,
albowiem swoją roztropnością zasłużyli na to. Otsedaba (Powiedziałem).
Wielka tarcza księżyca z wolna wyłoniła się ponad ziemię i wznosząc się coraz wyżej
i wyżej rozlewała srebrzystą poświatę na grzywach stepowej trawy. Naraz na tle
księżycowego dysku zarysowała się ostro ciemna bryła skały, na której stał dumnie
wyprostowany stary człowiek z podniesionymi do góry ramionami. Wiatr lekko rozwiewał
jego białe, rozpuszczone włosy. Troszkę niżej, u podnóża występu skalnego, stał jego wierny
koń. Stary człowiek był prawie nagi. Wiatr tylko obijał o jego uda przepaskę biodrową,
służącą mu za całe okrycie. Starzec stał skierowany twarzą w stronę, gdzie niedawno zaszło
Słońce. W jego postaci tkwiła jakaś niezwykła siła. Modlił się.
Kiedy wreszcie opuścił ramiona, rozległ się łoskot bębnów. Z tipi poczęli wychodzić
wojownicy w swych wspaniałych obrzędowych strojach, w wyszywanych długich bluzach i
legginach. Głowy jednych zdobiły wspaniałe pióropusze z orlich piór, innych ogony jelenie
ufarbowane na czerwono i umieszczone na środku głowy niby długie szczotki zwisające od
czoła aż po kark.
Bębny grzmiały. W ich rytm włączył się śpiew kobiet i mężczyzn opiewających
dzielność wojowników Kiowa. Do łoskotu bębnów dołączył dźwięk grzechotek z bizonich
rogów i tykw wypełnionych różnymi nasionami i wydającymi suchy chrzęst niby ogon
grzechotnika. Bębny i śpiewy raptownie zamilkły, a krąg wojowników i kobiet się zacisnął, W
sam środek odświętnego tłumu wbiegł tancerz odziany tylko w przepaskę biodrową i
mokasyny. Nad kostkami nóg i na przegubach rąk miał umocowane kościane grzechotki
wypełnione kamykami. Głowę okrywał mu skalp antylopy widłorogiej wraz z rogami. Był to
„człowiek-antylopa”!
Za nim na środek placu wbiegli łowcy z podobnymi grzechotkami, które zrazu cicho,
potem coraz głośniej zaczęły wydawać rytmiczne dźwięki. W dłoniach trzymali łuki, gotowe
wypuścić z cięciwy tępą, pierzastą strzałę.
„Człowiek-antylopa” zaniepokoił się. Nasłuchuje. Teraz stąpa ostrożnie, miękko, na
czubkach palców. Głosy grzechotek narastają, gonią go. „Człowiek-antylopa” zaczyna
uciekać przed łowcami. Wykonuje zręcznie płochliwe ruchy, lekkie, szybkie, podpatrzone w
czasie polowań na antylopy. Myśliwi okrążają „zwierzę”, sypią się strzały, „antylopa” pada.
Jeszcze podnosi głowę, próbuje wstać...
W końcu grzechotki milkną i znowu odzywa się głuchy odgłos bębna i śpiewy, które
umilkną dopiero, gdy księżyc znajdzie się wysoko, wysoko ponad Matką Ziemią.
Rano Tarcza Niedźwiedzia uwolnił z więzów swego niewolnika, nakarmił go, napoił i
opuścił tipi, nie obawiając się, że w czasie jasnego dnia schwytany Pawnee może spróbować
ucieczki. Miał zresztą nadal jego leki, bez których żaden mężczyzna się nie ruszy.
Ale tu spotkała go wielka niespodzianka, bo oto w kilka chwil po jego wyjściu z
namiotu wyszedł za nim Pawnee, trzymając jego mokasyny w ręku. Oficjalnie, na środku
wioski, w obecności ludzi Kiowa, zdjął z nóg własne mokasyny i odrzucił je daleko od siebie.
Następnie nałożył na swoje stopy mokasyny należące do Tarczy Niedźwiedziej.
Taki gest nie mógł być nie zauważony przez Kiowów, a Kayo-okosis utracił
niewolnika. Młody Pawnee pozostał w plemieniu dawnych wrogów, po jakimś czasie ożenił
się, a jego dawny zwycięzca stał się jego dobrym przyjacielem.
- Gdyby nie Pahao - mówił Ansota - na pewno Pawnee uprowadziliby kilka dziewcząt,
a wiele kobiet opłakiwałoby śmierć swoich mężów i braci. Wierność psa uratowała nasze
plemię od hańby. Nawet Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro, mimo swej przebiegłości i
odwagi, nie byliby w stanie uprzedzić naszych wojowników na czas o zamiarach wroga.
Wierności psa nie zastąpi żona, siostra czy syn.
- Otóż bardzo dawno temu - ciągnął - kiedy nasze plemię żyło na Górnych Preriach w
pobliżu Czarnych Gór, wodzem jednego ze szczepów naszego plemienia był Czarny
Niedźwiedź. Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie i usłyszałem tę opowieść od swego
dziada. Teraz przekazuję ją wam, a wy kiedyś opowiecie ją swoim dzieciom.
Jak już powiedziałem, wodzem jednego z naszych szczepów był Czarny Niedźwiedź.
Jak zwykle siedział z przymkniętymi powiekami przed swoim tipi i błądził myślami w tylko
sobie znanych miejscach.
Gdzieś wysoko nad ośnieżonymi szczytami najwyższych gór, na tle błękitnego nieba i
rozrzuconych zewsząd puszystych obłoków szybował orzeł. Dumny ptak dostrzegł bystrym
wzrokiem siedzącego przed swoim namiotem wodza.
Stary wódz nie dostrzegł wodza skrzydlatych stworzeń szybującego nad nim, a jednak
posłyszał w swoim sercu jakiś głos, który szeptał mu:- Czarny Niedźwiedziu! Przez swoje
długie życie zaliczyłeś wiele, wiele ciosów zadanych odwiecznym wrogom twego ludu,
Indianom Crow. Nigdy nie mieli oni sposobności oglądać twoich pleców, ale za to ty jakże
często widziałeś ich postacie uciekające w popłochu na widok twego wojennego tomahawka.
Zaprawdę byłeś tak znakomitym łucznikiem, że nawet przelatująca nad twoją głową jaskółka
czuła oddech śmierci. Twoje pierzaste strzały były niczym dotknięcie Ducha Wiecznego Snu,
snu bez końca. Z tego powodu w twojej rodzinie nigdy nie brakowało różowego mięsa
bizonów, a w wiosce, w której żyłeś, nie wiedziano, co to znaczy głód. I jeszcze coś! Nigdy
nie zapomniałeś o obyczajach i rytuałach plemiennych, paląc każdego miesiąca Świętą Trawę,
aż dym - pukwana wznosił się ponad najwyższe szczyty gór. Byłeś również świetnym mówcą
i na naradach starszyzny twój głos i twoje zdanie przyjmowane były z należytym szacunkiem.
Wielki Twórca (Man-ka-twa) jest z ciebie bardzo zadowolony i teraz możesz już rozpocząć
wielką wędrówkę do Krainy Spokoju.
Po uważnym wysłuchaniu szeptu serca Czarny Niedźwiedź zwołał cały swój lud na
plac narad. Tam pożegnał się ze swymi walecznymi wojownikami, po czym wkroczył na
Drogę Zachodzącego Słońca. Odprowadzała go żona, dwaj synowie i mały piesek, który niósł
w zębach jego zapasowe mokasyny.
Droga, którą podążał do celu, była trudna, kamienista, a słońce niemiłosiernie prażyło
swoimi promieniami utrudzone ciała.
Trudy tej mozolnej wędrówki najwcześniej odczuł młodszy z dwóch synów. Położył
się w cieniu przydrożnego drzewa na miękkiej i wonnej od kwitnących ziół trawie. Chciał
wypocząć.
Po przejściu kilku odległości lotu strzały starszy syn zwrócił się do ojca, by mu
zezwolił zawrócić po brata. Ojciec zgodził się, a gdy starszy syn odnalazł wypoczywającego
brata, położył się u jego boku i znużony usnął mocnym snem.
W tym czasie Czarny Niedźwiedź niezmordowanie wędrował wciąż naprzód, za nim
zaś szła jego żona i pies, niosący w zębach zapasowe mokasyny.
Kiedy wreszcie słońce skryło się za ostatnią górę i zapanował ożywczy chłód. Czarny
Niedźwiedź wraz z żoną rozłożyli obóz pod wielką skałą i udali się na spoczynek. Spali
bardzo krótko, bo już wczesnym rankiem udali się w dalszą drogę.
Dzień ten był jeszcze bardziej upalny od poprzedniego, szli więc bardzo zmęczeni, aż
na jednym ze wzniesień żona upadła ze zmęczenia. Nie miała już siły iść dalej. Długo
odprowadzała wzrokiem swego męża, a gdy ten oddalił się na znaczną odległość, podniosła
się z trudem i zawróciła na miejsce, gdzie wypoczywali jej utrudzeni synowie.
Tymczasem Czarny Niedźwiedź podążał uparcie ciężką drogą coraz dalej i dalej, ale
już samotnie. Jedynie poczciwy wierny pies wlókł się za nim ze spuszczonym ogonem. Z
gorąca i zmęczenia wysunął język i błędnym wzrokiem śledził kroki starego wodza. Tylko
resztkami sił udawało mu się utrzymać w zębach mokasyny swego pana.
Kiedy po wielkich trudach Czarny Niedźwiedź i jego pies dotarli wreszcie do miejsca
przeznaczenia, stary wódz stanął na cyplu skalnym i donośnym głosem krzyknął przed siebie:
- Wielki Twórco! Wołałeś mnie, więc jestem!
Z zupełnie nieokreślonego kierunku i niewiadomej przestrzeni odezwał się potężny
głos, tak przenikliwy, jak echo gromu podczas burzy.
- To dobrze! Widzę, że przybyłeś i jestem zadowolony, że usłuchałeś mego wezwania.
Gdzie jednak są osoby, które towarzyszyły ci w drodze z wioski twego ludu?
- Wybacz, ale Droga Zachodzącego Słońca zmęczyła je tak bardzo, że odpoczywają
gdzieś.
- A cóż to za cień, który ci towarzyszy? - spytał Man-ka-twa.
- To jest mój wierny pies, który mnie nigdy nie opuszcza.
- Skoro tak, niech wejdzie tu również twój wielki przyjaciel, swoją wiernością
bowiem zasłużył na własne miejsce w Krainie Spokoju.
Minęło znowu parę Wielkich Słońc. Wędrujący Niedźwiedź miał już piętnaście lat, a
jego przyjaciel siedemnaście, i myślał sobie, że może jeśli w tym roku wykaże się jakimś
nadzwyczajnym czynem, to w przyszłym będzie mógł być przyjęty do wojennego
stowarzyszenia Kai-tsen-ko. Wędrujący Niedźwiedź dumny był ze swego przyjaciela.
Wszystkie minione lata byli zawsze razem. Poddawani przeróżnym próbom
wytrzymałości i samozaparcia zawsze pomagali sobie, a w bardzo ciężkich chwilach jeden
drugiego podtrzymywał na duchu.
Jako siedmioletni chłopiec Wędrujący Niedźwiedź opanował już kontrolę nad
własnym snem i potrafił obudzić się wtedy, kiedy chciał. Od dawna potrafił świetnie jeździć
konno, a już jako ośmioletni chłopiec nauczył się sztuki tropienia zwierząt i rozpoznawania
siadów nieprzyjaciół. Posługiwał się bronią, umiał znosić głód i pragnienie, całkowicie
panował nad swoim ciałem i duchem. Wspaniale opanował „mowę rąk” i „mowę dotyku”,
sam rysował i odczytywał pismo obrazkowe. Kiedy minęło mu dziesięć Wielkich Słońc, bez
trudu wyrabiał strzały do łuku, rozstawiał tipi i orientował się w nieznanych okolicach. Umiał
mówić prawdę nawet wtedy, gdy była dla niego przykra.
Dla każdego z Indian cały otaczający go świat był olbrzymią uczelnią. Jego
podręcznikami były skały, kamienie, strumyki, rzeki, jeziora, drzewa, kwiaty, trawa, zioła,
słońce, księżyc, gwiazdy. Były to elementy, z których otrzymywał natchnienie do tworzenia
swoich ceremonii i pieśni.
Ryby, ptaki, owady i zwierzęta uczyły Indianina, jak być odważnym, szczerym i
sprawiedliwym. Ludzie byli zawsze szczęśliwi, nie czuli się nigdy samotni. Z całą otaczającą
ich przyrodą tworzyli jedność, a ta zawsze pulsowała intensywnym życiem.
Nie była im straszna burza, nigdy nie gniewały ich wściekłe podmuchy wiatrów,
siarczyste mrozy ani zawieje śnieżne. Nigdy nikt się nie skarżył ani nie lamentował, bowiem
wierzyli, że te wszystkie rzeczy są jedynie rozmaitymi wcieleniami Man-ka-twa (Wielkiego
Twórcy).
W ciągu minionych lat tylko jeden raz rozdzielono na parę dni dwóch serdecznych
przyjaciół, kiedy to każdy z nich w samotności i o głodzie czekał na nadejście proroczego snu
- Wielkiej Tajemnicy. Po paru dniach postu doczekali się wreszcie, każdy z osobna,
upragnionej wizji, w której ujrzeli swoje duchy opiekuńcze.
Czarownik wyjaśnił im, co oznaczały ich wizje, i sporządził dla obu młodzieńców
odpowiednie „leki”, które od tej pory nosili na piersi i nigdy nie rozstawali się z nimi.
Nadchodził właśnie Księżyc Wysychającej Trawy, a w Księżycu Opadających Liści
miały odbywać się wielkie łowy na bizony, które w tym czasie odwiecznym szlakiem
wędrówek przenosiły się z północy na południe.
Konie, które dostali po rozgromieniu Pawnee, chłopcy wypuścili na wolność, malując
im szerokie żółte pasy wzdłuż grzbietu ponieważ były już za stare i nie nadawały się do
użytku. Tak oznaczone wierzchowce były nietykalne i przestrzegały tego nawet wrogo
usposobione do Kio-wów inne plemiona z Wielkich Równin.
Kiowom bardzo brakowało koni. W owym czasie konie były niezwykle cenne i
niewiele jeszcze spotykało się ich w wolnym stanie.
Pewnego dnia po krótkiej naradzie wszyscy mężczyźni, którzy nie posiadali koni,
postanowili udać się po nie do zaprzyjaźnionego ludu Komanczów. Gdyby przyjaciele nie
mogli ich wspomóc, należało wyruszyć do spowinowaconego z Kiowami ludu Apaczów,
zamieszkujących nad rzeką Washita, właścicieli sporych tabunów doskonałych
wierzchowców.
- Wyruszamy w czasie Wysokiego Księżyca dzisiejszej nocy - rzekł najstarszy z
wojowników, imieniem Czarny Kruk.
- Eh, neh, neh, neh, neh! - zgodzili się wszyscy.
Pięciu mężczyzn oraz Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro z pierwszą ciemnością
zeszli po pochyłości parowu. Rozległy wąwóz biegł niżej wąskim korytarzem, zaś dostępu do
jego stromych zboczy broniła plątanina ciernistych krzewów.
Wszyscy ubrani byli tylko w legginy, w pasie zaś dodatkowo opasani białymi skórami
wilczymi, które w chłodne noce służyć im miały za posłanie i okrycia, zaś w drodze
powrotnej miały być przeznaczone jako derki na grzbiety końskie. Każdy z nich był dobrze
uzbrojony, a wskórzanych torbach znajdował się pemikan, który miał służyć wędrowcom za
pożywienie na cały czas wyprawy.
Księżyc w pełni oświetlał im drogę. Przed nimi połyskiwały bielą zeschnięte
grzebienie preryjnej trawy. Dookoła wszędzie brzęczały kaskadami dźwięków owady, raz po
raz uderzając w nagie torsy mężczyzn i odlatując w noc, by wrócić nieoczekiwanie i z jeszcze
większą zaciętością atakować ich gołe ciała.
Tu i ówdzie przebłyskiwały gwiazdy jeszcze nie okryte obłokami chmur. Promienie
księżyca rozpryskiwały się na rzadko rozrzuconych samotnych skałach jak gwałtownie rażone
ostrze wypolerowanego krzemiennego noża.
Coraz donośniej dobiegało skowyczenie kojotów, a głos ich niósł się daleko.
Powietrze stało się czyste i zimne, wydawało się, że ściąga skórę na ciele. Gdzieś w dali w
południowym kierunku ciągnęła się długa ściana brudnoczerwonych skał. Nieco bliżej
natomiast rozciągała się wielka dolina o poszarpanych krawędziach, przechodząca w
rumowisko kamieni, za którym rozciągała się w nieskończoność pofałdowana płaszczyzna
prerii - Wielkie Łąki.
Wreszcie noc z wolna poczęła się oddalać, zamieniła swoją barwę w jasny granat i
odpłynęła do gwiazd, ustępując na wschodzie miejsca czerwieni, zwiastunce nadchodzącego
słońca, wydobywającej się niczym krew z dna ziemi.
W pełnym już blasku słońca siedem postaci przeszło przez rzekę Nizhoni (Piękną), by
powitać wspaniałe równiny Dolnych Prerii. Odtąd szlak ich wędrówki wiódł przez łagodnie
faliste łąki pełne dzikiego kwiecia i przepływającej nad nimi porannej, chłodnej mgły. Kraj
ten zdawał się nie mieć początku ani końca, był pusty i piękny. Wiatr delikatnie muskał tę
ziemię, zganiał mgły i przygrywał na źdźbłach trawy smutną, rzewną melodię.
Z każdą chwilą stawało się coraz cieplej, a nagrzane promieniami słonecznymi
preryjne zioła, trawy i kwiaty wydzielały taki aromat, że kręciło się w głowie.
Pod koniec dnia znaleźli się na terenach łowieckich ludu Semat, bo tak nazywali
swoich kuzynów Kiowa-Kwuda.
Postanowili zatrzymać się na noc, posilić, odpocząć, a jutro tuż przed wschodem
słońca wyruszyć dalej, aby w samo południe znaleźć się w obozie zaprzyjaźnionego
plemienia.
Noc była chłodna i wilgotna, chłopcy przytulili się do siebie i okryli wilczymi
derkami. Ognia nie rozpalali, gdyż najmniejszy płomyk był widoczny z daleka. Mimo że
znajdowali się już na terenach Sematów i tu mogły zawitać watahy wrogów. Ogrzewając się
nawzajem, przetrwali tak do rana.
Nim pierwsze promienie słoneczne wkroczyły na prerię, ruszyli w dalszą drogę.
Gdzieś około południa Czarny Kruk niespodziewanie dał ręką znak, aby natychmiast
skryli się w trawie. Przed oczyma wędrowców w odległości czterech lotów strzały ukazał się
jeździec. Powoli wjeżdżał na wzniesienie, które jak wyspa na jeziorze wynurzało się z traw.
Czarny Kruk bacznie obserwował obcego wojownika. Po uczesaniu, kroju legginów
poznał, że to jeden z młodych mężczyzn Sematów. Podniósł się więc z ukrycia, stanął
wyprostowany i wzniósł obydwa ramiona do góry, krzyżując je nad głową.
Wojownik na koniu przyglądał mu się przez pewien czas, następnie poderwał konia i
galopem pognał w kierunku siedmiu Kiowów, którzy podnieśli się z ziemi. Tuż przed nimi
gwałtownie zatrzymał wierzchowca, aż ten przysiadł na zadzie, a chmura pyłu okryła na
chwilę konia i jeźdźca.
Nim pył zdążył opaść, wojownik Sematów zeskoczył z końskiego grzbietu i stanął
przed grupką Kiowa.
- Witajcie. Domyślam się, że moi kuzyni pragną próbą Dymnego Konia uzyskać
wierzchowce, bo inaczej nie trudziliby się niepotrzebnie marszem przez Zielone Pola.
Zbliżają się wielkie łowy, a tylko ten zdobędzie wiele mięsa i skór bizonich, kto będzie miał
dobrego konia.
- Nasz brat powiedział prawdę - odrzekł Czarny Kruk.
- Niech moi bracia udadzą się za mną - rozkazał Kio-wa-Apacz. Jednym skokiem
znalazł się na grzbiecie mustanga i wolnym kłusem skierował się w stronę, gdzie widocznie
znajdowała się wioska jego plemienia. Wędrujący Niedźwiedź i jego sześciu towarzyszy
biegło za nim „psim truchtem”.
Wkrótce pokonali ostatnie wzniesienia i ujrzeli tuż nad brzegiem rzeki tipi swoich
kuzynów.
Mieszkańcy wioski dostrzegli ich z daleka i zebrali się na krańcu obozowiska, a na
powitanie gości popędzili na swych koniach młodzi chłopcy, ścigani przez sforę psów.
Wśród radosnych okrzyków i psich poszczekiwań cała gromadka nowo przybyłych
udała się przed namiot wodza - Szybkiego Sokoła (Giakaita).
Giakaita, potężnie zbudowany mężczyzna o siwiejących włosach, ostrych, regularnych
i przyjemnych rysach twarzy, czekał przed swoim tipi na gości.
Wojownik Sematów zręcznie zeskoczył z konia i w milczeniu stanął po prawej stronie
wodza, krzyżując ręce na piersi.
Goście zatrzymali się także i, jak zwyczaj nakazywał, czekali, aż starszy pierwszy do
nich przemówi.
- Witam moich kuzynów. Wzrok mój widzi zmęczenie i kurz, pokrywający wasze
ciała. Najpierw niech moi kuzyni skorzystają z namiotu potów, a po oczyszczeniu ciała i
posiłku spotkamy się w tym miejscu i rozważymy, w czym będziemy mogli być wam
pomocni. Otsedaba - oznajmił Szybki Sokół.
Ten sam wojownik, który przywiózł ich do wioski, teraz poprowadził zdrożonych
Kiowów na skraj obozu, gdzie prawie nad samym brzegiem rzeki stało Seidl-ku-toh (tipi
potów).
Różniło się ono od innych namiotów tym, że nie posiadało otworu dymnego, a
kształtem podobne było do przepołowionej półkuli i szczelnie okryte natłuszczonymi
skórami.
Krzątały się koło niego dwie stare kobiety, które w rozpalone ognisko, znajdujące się
o kilka kroków od wejścia do namiotu, wkładały dość duże okrągłe kamienie. Przy otworze
wejściowym tipi leżały szczelnie związane bizonie pęcherze pełne wody.
Mężczyźni spokojnie usiedli na trawie, starsi wyjęli krótkie fajki i zajęli się paleniem
tytoniu. Nie był to święty kinni-kinnick, który przeważnie był mieszanką różnych ziół i kory
drzew, używany tylko do ceremonialnych fajek.
Po pierwszych „dymach” zaczęły się rozmowy i opowiadania o minionych
zdarzeniach wojennych i łowieckich. Teraz dopiero goście dowiedzieli się, że ich opiekun jest
synem wodza i że nazywa się Złamany Cierń. Złamany Cierń mówił: - W czasie, kiedy
spotkałem moich braci, byłem na zwiadach. Jeden z naszych myśliwych doniósł nam, że
przypadkowo natknął się na kilku wojowników Tonkawa, którzy są tak samo waszymi
wrogami, jak i naszymi. Śledziłem ich przez dwa Małe Słońca. Byli to tylko myśliwi, którzy
przypadkowo zapuścili się na nasze łowiska, ale szybko się z nich wycofali. W drodze
powrotnej spotkałem moich braci i moje serce wypełnione jest radością, że wreszcie mogłem
poznać naszych północnych kuzynów.
- Eh, neh, neh, neh, neh! - rozległo się radosne potwierdzenie wojowników Kiowa.
Ale nim rozmowa na dobre się rozkręciła, jedna ze starszych kobiet podeszła do
wojowników i głosem nie znoszącym sprzeciwu rzekła:
- Najwyższy już czas, aby moi synowie zmyli z ciał preryjny pył!
Mężczyźni bez słowa sprzeciwu podnieśli się z ziemi i przed samym wejściem do
namiotu potów pozdejmowali z siebie legginy, przepaski biodrowe, mokasyny i jeden po
drugim zaczęli nago wchodzić do wnętrza tipi.
Kobiety poczęły nosić do dołka wykopanego pośrodku tipi rozpalone kamienie i
polewać je wodą. Wytworzyła się gorąca, gęsta para, a ciała siedzących wewnątrz pokryły się
potem, który usuwał ze skóry nieczystość, a z mięśni zmęczenie.
Odłam Osagów.”Dni.Kobiety wniosły do tipi potów ostatnie rozpalone kamienie i
ostatnie pęcherze z wodą, po czym dokładnie zasłoniły otwór wejściowy na zewnątrz, aby
najmniejsza smużka pary nie wydostała się ze środka.
Po pewnym czasie mężczyźni zlani strugami potu wybiegli z namiotu i wskoczyli do
zimnej, rzecznej wody. Chłodna woda zmyła lepki pot z ich eiał i przyniosła orzeźwiający
chłód. Ubrali się z powrotem w swoją skromną odzież i Złamany Cierń podprowadził ich pod
namiot swego ojca, gdzie na gości czekały już przygotowane połacie bizoniego mięsa
nadzianego na wierzbowe pręty.
Koło ogniska krzątały się dwie kobiety. Jedna, starsza o włosach pokrytych siwizną,
odziana była w prostą suknię ze skóry jelenia, sięgającą do połowy łydek. Druga, młoda,
może w wieku Wędrującego Niedźwiedzia, a może o rok, dwa młodsza, miała na sobie długą
suknię z bardzo delikatnej, miękkiej skórki, ozdobionej na dole i rękawach cieniutkimi
frędzelkami. Pasek opinający jej talię uwidaczniał smukłość i gibkość postaci. Łydki jej
okrywały krótkie, sięgające do kolan legginy haftowane kolcami jeżozwierza, a maleńkie
stopy okrywały białe mokasyny.
Jej grube, długie, starannie splecione warkocze sięgały do pasa. Co chwilę spoglądała
na nadchodzących mężczyzn, ale wzrok jej jakby zacieniała mgiełka smutku.
Wędrujący Niedźwiedź dyskretnie, ale z zaciekawieniem przypatrywał się
dziewczynie. Zauważył to jednak Złamany Cierń.
- To moja przyrodnia siostra, sierota. Rodzice jej zginęli z ręki niewolnika Tonkawy,
który potem chytrze wymknął się z naszego obozu, chcąc uniknąć srogiej kary.
Młody Kiowa zmarszczył brwi i zacisnął zęby, aż mięśnie nerwowo zagrały mu na
szczękach.
Złamany Cierń mówił dalej:
Pojechałem jego śladami i dopadłem go nad Rzeką Bobrów, a jego głowę rzuciłem
dziewczynie pod stopy. Pomściłem jej rodziców. Jej matka była siostrą mojej matki.
Wędrujący Niedźwiedź jeszcze raz spojrzał na dziewczynę i w milczeniu usiadł przy
ognisku obok Złamanego Ciernia.
Dziewczyna zręcznie rozłożyła przed każdym z gości po dwa okrągłe płaty kory
brzozowej, a obok łyżki sporządzone z rogów bizonich.
Po chwili zjawiła się stara kobieta o twarzy pooranej zmarszczkami i napełniła
każdemu z Kiowów jeden talerz szpikiem bizonim, drugi zaś pieczenia. Po chwili na znak
starej dziewczyna umieściła na liściu kukurydzy przed każdym z mężczyzn garść tytoniu
zmieszanego z wysuszonym nawozem bizonim. Następnie obie kobiety w milczeniu wycofały
się do namiotu.
Kiedy goście zakończyli posiłek, z tipi wyszedł wódz Giakaita.
Złamany Cierń powstał na widok ojca, a razem z nim podniósł się Czarny Kruk i
usadowili wodza na honorowym miejscu. Wszyscy milczeli, nie wypadało bowiem, aby ktoś
z młodszych wiekiem zabrał głos, dopóki wódz Sematów pierwszy się nie odezwie.
- Słyszałem, że syn mojej siostry od najmłodszych lat jest roztropnym młodzieńcem i
dzielnie się spisuje - zwrócił się Giakaita do Wędrującego Niedźwiedzia. - Moje serce
wypełnione jest radością, że moja siostra urodziła tak wspaniałego następcę naszych rodów.
Do moich uszu dotarło to, że Mas-gwa-ah-Sid jest także wspaniałym strzelcem. Szczęśliwi
być muszą Wojenna Lanca i Mała Chmura, mając takiego syna.
Chłopiec słuchając tych słów, poczerwieniał z radości.
- Jutro, kiedy słońce uśmiechnie się do połowy, młodzi Samatowie popiszą się przed
wami umiejętnościami ujeżdżania koni, a syn mojej siostry popisze się zręcznością we
władaniu łukiem, jaka przystoi przyszłemu wojownikowi. A Orle Żebro, który go podobno
nigdy nie opuszcza, pomoże swemu bratu.
Chłopcy zdumieli się, skąd wódz wiedział tyle o nich.
- Po próbach sprawnościowych rozpoczniemy ceremonię „Dymnego Konia” -
powiedział na zakończenie Giakaita.
Po chwili milczenia zabrali głos inni wojownicy, ożyły wspomnienia myśliwskie,
opowieści o mężnych czynach, wesołe i śmieszne przygody, które prawie codziennie
spotykały mieszkańców prerii.
Późnym wieczorem wszyscy rozeszli się do przeznaczonych im tipi na nocny
odpoczynek. Tuż przed wschodem słońca głuchy, rytmiczny głos bębna obudził śpiących. To
obwoływacz zawiadamiał wszystkich, że nim słońce ukaże się w całej krasie, młodzież
wykaże się swoją zręcznością i sprawnością.
Nim słońce uśmiechnęło się do połowy, prawie cała ludność wioski zebrała się na
wolnej przestrzeni, tuż za namiotami.
Młodzież Sematów, już nie chłopcy, a jeszcze nie mężczyźni, ustawili się w jednej
linii, jeden obok drugiego. Swoje konie trzymali za grzywy, stojąc obok nich. Daleko z tyłu za
ich plecami rozwieszono skóry bizonie” służące jako cel.
Wędrujący Niedźwiedź stał oparty o drzewo bawełnicy, a u jego stóp przykucnął Orle
Żebro. Bacznie obserwowali przygotowania do zawodów, śledzili w milczeniu wszystko, co
się działo wokół, chociaż bardziej interesowały ich konie niż młodzieńcy, którzy za chwilę
mieli ich dosiąść.
Na znak dany przez wodza obrzędowego - Dwa Palce młodzi Sematowie pognali
swoje wierzchowce i biegnąc obok nich, odbijali się sprężyście od ziemi i okrakiem dosiadali
pędzących rumaków. Galopowali teraz do miejsca, gdzie sterczały wbite w ziemię dzidy. Nie
zwalniając mijali lance, gwałtownie zawracali i w szalonym powrotnym galopie wyrywali
broń z ziemi, następnie pędzili w stronę rozpiętych skór, ciskając w nie zdobytymi dzidami.
Dziurawili cele prawie jednocześnie i z zadziwiającą precyzją. Trudno było wyłuskać spośród
znakomitych zawodników zwycięzcę, ale rada starszych przyznała zwycięstwo
osiemnastoletniemu chłopcu, który w ostatniej bitwie z Ton-kawami stracił ojca i teraz
samodzielnie opiekował się matką i młodszą siostrą.
Wtem na środek placu wjechał na czarnym, usianym białymi plamkami koniu
Złamany Cierń. Wyglądał wyjątkowo dostojnie; do połowy rozebrany, tylko w pięknie
wyszywanych legginach i w białej skórzanej przepasce biodrowej, z włosami związanymi w
gruby kok, w którym tkwiło pojedyncze orle pióro.
Oczy wszystkich zebranych zwróciły się na niego. Jego ruchy były pewne, ale i
swobodne. Złamany Cierń zsiadł z konia, wyciągnął zza paska nóż o ostrzu z krzemienia,
wetknął go w piasek tak, że wystawała tylko połowa rękojeści. Znaczącym gestem wskazał go
widzom. Wszyscy przyglądali mu się z dużą uwagą. Złamany Cierń delikatnie ściągnął konia
rzemieniem przywiązanym do dolnej szczęki wierzchowca, lekko wskoczył na jego grzbiet i
odjechał kilka kroków. Naraz zrobił gwałtowny obrót i popuścił cugli. Koń ruszył galopem.
Jeździec zsunął się na bok konia, sięgając prawie ziemi piórem wetkniętym we włosy.
Wydawało się, że palcami musnął rękojeść noża, jednak chybił o włos, mimo to widzom
bardzo podobały się jego popisy.
Wtem nie wiadomo skąd ukazała się śliczna dziewczyna na srokatym koniu. Zbliżała
się szybko w tumanie kurzu wzbitym w powietrze przez konia Złamanego Ciernia. Pędziła o
wiele szybciej niż on, utrzymując rumaka w równym, długim galopie. Przechyliła się,
wyciągając ramię niemal na całą długość. Włosy opadły jej na dół dotykając ziemi, plecy
wygięła w łuk, kolanami mocniej obejmując konia. Nagle wyrzuciła prawe ramię w dół, po
czym błyskawicznie uniosła wysoko nad głową, pewnie trzymając w dłoni nóż.
Siedziała teraz prosto. Koń nawet nie zgubił rytmu. Kiedy przejeżdżała koło drzewa
bawełnicy, pod którym stał Wędrujący Niedźwiedź, jej ramię wysunęło się do przodu jak
strzała wypuszczona z łuku i nóż utkwił w pniu tuż nad głową Niedźwiedzia. Młody Kiowa
nie unosząc głowy, sięgnął po sterczący nad nim nóż, delikatnie wyciągnął go z pnia i zatknął
za swój skórzany pas. W tym czasie dziewczyna zniknęła między namiotami.
Naraz rozległ się świst gwizdków wojennych i głośne skandowanie:
- I-sha-wi! I-sha-wi! I-sha-wi! (Nocny Kwiat!)
W ten to sposób Wędrujący Niedźwiedź poznał imię przybranej siostry Złamanego
Ciernia. Nie zdążył jeszcze ochłonąć oczarowany pięknością i zwinnością Nocnego Kwiatu,
gdy znowu rozległy się głosy piszczałek i bębnów. Na środek placu wjechał teraz na koniu
stary człowiek. Smukłość kończyn mustanga, jego temperament i sprawność, jego mały,
okrągły, zwarty i sprężysty zad, lekko uniesiony ogon wzbudzały ogólny podziw. Koń przez
cały czas tańczył w miejscu w rytm oszalałego grzmotu bębna. Wydawało się, że wspaniałe
zwierzę za chwilę zerwie się do szalonego biegu.
Niespodziewanie grzmot bębnów nagle ucichł i zapanowała taka cisza, że słychać
było bicie własnego serca. Do stojącego teraz nieruchomo konia zbliżył się wódz obrzędowy -
Dwa Palce i posypał drobno pokrojoną trawę na głowę konia i śpiewnym głosem zwrócił się
do zebranych:
- O, mężczyźni Kiowa-Kwuda, którzy przyszliście po konie, miejcie uszy otwarte na
moje słowa i niech zamieszkają one na zawsze w waszej duszy. Dostaniecie rumaki, które w
przyszłości będziecie poganiać batami, które wkrótce już poznają wasze rzemienne pętle na
karku, które nieraz będziecie bez wytchnienia poganiać, albowiem chyżość ich nóg nieraz
uratuje wam życie i które zawsze będą narażone na ciosy bizonich rogów w czasie wielkich
łowów. Zwiążecie wasze życie na zawsze z koniem. Dlatego teraz w tym miejscu niechaj one
zobaczą, że i wy także jesteście gotowi przyjąć część tych razów, które później im będą
przeznaczone. Tak jak wasze konie, które nigdy się wam nie poskarżą, tak i wy przyjmijcie
obrzęd „Dymnego Konia” bez leku i skargi. Powiedziałem.
Po tych słowach na środek placu wyszło siedmiu Indian Kiowa i usiedli na ziemi ze
skrzyżowanymi nogami, tworząc dość duży krąg. Usiedli twarzami do wnętrza koła,
wystawiając na zewnątrz gołe plecy. Każdy z nich otrzymał małą fajkę napełnioną dziko
rosnącym tytoniem zmieszanym z bizonim nawozem. Fajki te trzymali w zębach, nie wolno
było podtrzymywać ich rękami. Dłonie oparli na skrzyżowanych nogach.
Dwa Palce podchodził do każdego z siedzących i zapalonym prętem podawał ogień do
fajki. Kiedy nad siedzącymi poczęła unosić się pukwana - dym, wódz obrzędowy uniósł do
góry ramię. Na ten znak spomiędzy namiotów wyjechał wojownik na koniu o maści jak
piasek pustyni, białej grzywie i ogonie.
- Piękny - pomyślał Wędrujący Niedźwiedź. Jeździec trzymał w prawej ręce krótki bat
z trzema rzemieniami, służący do poganiania koni. W lewej dłoni dzierżył lancę przybraną
orlimi piórami. Koniem kierował naciskając go kolanami i łydkami.
Objechał powoli siedzących w kręgu mężczyzn, dokładnie im się przyglądając. Przy
następnym okrążeniu puścił konia spokojnym galopem. Zaciskał pierścień okrążeń coraz
bliżej siedzących. Obserwując go z daleka, miało się wrażenie, że wystarczy jakiś nieostrożny
manewr, a jeździec wpadnie na spokojnie palących tytoń. Wystarczyło także, aby nieco
przechylił się w prawo, a dłonią mógł przejechać po plecach siedzących nieruchomo
wojowników.
Wtem jeździec uniósł ramię uzbrojone w krótki bat i mijając siedzącego Czarnego
Kruka zdzielił go rzemieniem przez plecy. Dało się słyszeć głuche plaśnięcie na gołym ciele,
gdzie wystąpiły natychmiast trzy czerwone pręgi. Mimo że cios był niespodziewany,
wojownik ani drgnął i nadal pykał spokojnie fajkę.
Następne okrążenie i znowu cios, znowu okrążenie i cios. Dalsze razy przecinały
poprzednie nabrzmiałe ślady bata. Po plecach Czarnego Kruka płynęła krew, ale fajka
trzymana w zębach wojownika ani drgnęła.
Cztery razy wojownik Sematów objeżdżał siedzących i cztery razy bat spadał na plecy
Czarnego Kruka.
Zatrzymawszy wreszcie konia, popatrzył w milczeniu na plecy nadal siedzącego
spokojnie Indianina, wzniósł dzidę w górę i odjechał kawałek od siedzących w kręgu. Z
rozmachem wbił oszczep w ziemię i zaczął krążyć wokół niego lekkim kłusem.
Teraz dopiero Czarny Kruk powstał, wyjął fajkę z ust i zbliżył się do zataczającego
koła jeźdźca.
Semat zatrzymał konia. Czarny Kruk zaciągnął się fajką i dmuchnął dymem w
nozdrza konia. Następnie obszedł go dookoła i dotykał kolejno dymiącą fajką nogi, brzucha,
zadu a na końcu grzbietu końskiego. Teraz dopiero wojownik Sematów zeskoczył z mustanga,
odebrał fajkę z rąk Czarnego Kruka i gestem nakazał mu dosiąść konia.
Głuchy łoskot bębna przewala się jak grzmot po górach. Koń kręci zadem, bije
kopytami ziemię, opuszczony przez właściciela nie dopuszcza do siebie obcego, bucha Parą z
nozdrzy i wodzi wokoło przekrwionymi oczami. W 9rzywę ma wplecione orle pióra i kępki
zielonej trawy. Zarzucona na grzbiet biała skóra wilcza przymocowana jest rzemieniem, który
opasuje jego tułów. Ramiona Czarnego Kruka są naprężone - pragnie poskromić żywiołową
siłę, dziką wolę i opór konia.
Delikatnie podchodzi do mustanga. Rzemień przywiązany do dolnej szczęki konia
cały czas jest naprężony. Bębny grzmią bez przerwy. Czarny Kruk wyciąga powoli ramię w
stronę konia, z jego ust wydobywa się cichutkie i spokojne: hrr, hrr, hrr. Koń na moment
uspokoił się i to wystarczyło, żeby wojownik niczym płowa puma znalazł się na jego
grzbiecie.
Koń zadrżał, chciał odbić się wszystkimi czterema nogami od ziemi, wygiąć grzbiet w
pałąk, gwałtownym zwrotem zrzucić z siebie obcego, ale zaniechał oporu. Łeb ściągnięty aż
do piersi, uścisk nóg, dały mu do zrozumienia, że próżny byłby to wysiłek. Zrozumiał, że
człowiek który siedzi teraz na jego grzbiecie, jest równie wspaniałym jeźdźcem, jak
poprzedni jego właściciel. Tylko drżenie skóry przebiegło po jego grzbiecie od łba do ogona i
żałosne rżenie wmieszało się w głos bębnów. Koń zmienił właściciela.
Kolejno z wioski wyjeżdżali inni wojownicy Sematów, a każdy z nich wybierał sobie
wojownika Kwudę i powtarzał ceremonię. Na końcu w kręgu pozostali tylko Wędrujący
Niedźwiedź i Orle Żebro.
Spomiędzy namiotów wypadło dwóch wojowników na koniach. Jeden z rumaków był
ciemny, o jasnym zadzie upstrzonym ciemnymi plamami. Natomiast drugi był czarny o
skórze jakby pokrytej płatkami śniegu. Obydwa konie miały białe rogówki oka, a na kopytach
białe pręgi. Były tak piękne, że chłopcom zaiskrzyły się oczy na ich widok.
Jednego z wierzchowców dosiadał Złamany Cierń, drugiego jego przyjaciel, nie znany
bliżej chłopcom młodzieniec, zwany Bezręki.
Już po pierwszym okrążeniu Wędrujący Niedźwiedź poczuł rzemienie na plecach,
które wcięły się w jego skórę jak trzy ostrza noży. Spojrzał w oczy swego przyjaciela,
siedzącego naprzeciwko. Orle Żebro nawet nie przymrużył powiek, chociaż otrzymał już
drugi cios. Po następnym uderzeniu krew zaczęła mu spływać po plecach. Jeszcze dwa
chlaśnięcia batem. Ostatniego nawet nie odczuł, lecz gdy podnosił się z ziemi, aby podążyć
do krążącego wokół lancy Złamanego Ciernia, odniósł wrażenie, że pęka mu skóra na
opuchniętych plecach. Stłumił w sobie ból, nie dając najmniejszym grymasem poznać, jak
cierpi.
Po zakończeniu ceremonii Złamany Cierń z uśmiechem oddał mu konia.
Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro juz na swoich koniach podjechali do tłumu
zebranych Sematów. Powitały ich okrzyki wojenne i wysoki, przeraźliwy świst kościanych
gwizdków. Dzielność i męstwo umiano docenić.Kobiety przyniosły w glinianych miseczkach
roztopiony tłuszcz niedźwiedzi, który oczyszcza z kurzu i zmiękcza skórę. Delikatnie i
zręcznie nasmarowały obrażenia na plecach mężczyzn, a gdy tłuszcz wsiąkł w ciało, posypały
rany wysuszonymi i roztartymi na proszek ziołami, które koiły ból i zasklepiały skaleczenia.
Na drugi dzień rano Mas-gwa-ah-Sid przed opuszczeniem gościnnej wioski dał pokaz
swoich umiejętności strzeleckich.
Gnając na swym nowym koniu, strzelał z łuku do wyrzucanych na różną wysokość
tykw wielkości końskiego kopyta. Orle Żebro, pędząc obok niego, starał się utrudnić
przyjacielowi trafienie do celu. Tykwy wyrzucane jego ręką szybowały w różnych kierunkach
i na różną wysokość. Jednakże strzały jego przyjaciela zawsze więzły w celu, chociaż
niekiedy tykwy znajdowały się tuż, tuż nad ziemią.
- Eh, neh, neh, neh, neh! - Za każdym udanym strzałem powtarzał Giakaita, a wokół
rozlegały się okrzyki wojenne Sematów i świsty kościanych gwizdków.
Gdy już wszyscy Kiowa siedzieli na koniach, podszedł do nich Giakaita i zwracając
się do odjeżdżających rzekł:
- Serce moje wypełnione jest radością, że moi kuzyni okazali się dzielnymi
mężczyznami. Moi bracia udowodnili, że stanowią cząstkę otaczającej nas natury, tak jak
biały wilk, bizon, szary niedźwiedź czy kury prerii. Ich dusze związane są z tym wszystkim,
co ich otacza i chociaż teraz tu na ziemi polujemy na naszych preryjnych braci, to po drugiej
stronie Piaskowych Wzgórz, gdy nasze dusze spotkają się z duszami pokonanych, ocenią oni
nasze męstwo i sprawiedliwość, a zwycięzcy i pokonani zostaną braćmi. Otsedaba!
Wędrujący Niedźwiedź słuchając wodza, dyskretnie rozglądał się, czy może gdzieś
między tipi ujrzy tę, która głęboko zapadła mu w serce. Ale na próżno błądził wzrokiem,
dziewczyny nigdzie nie dostrzegł.
Jeźdźcy zawrócili swoje nowo nabyte konie i powoli, z godnością, zaczęli oddalać się
od wioski Sematów. Zdążali na północ, ale nim ujechali dwie długości biegu konia, dogonił
ich Złamany Cierń.
- Przed chwilą wrócili nasi zwiadowcy. Niechaj moi bracia mają się na baczności, a
ich uszy i oczy niech będą otwarte w dzień i w nocy. Wojownicy Osagów połączyli swoje siły,
zwiadowcy nasi zauważyli między nimi nawet paru wojowników Ouapaw. Może tylko udają
się wspólnie na wielkie łowy, niewykluczone jednak, że coś niedobrego knują, dlatego niech
moi bracia będą ostrożni.
Pożegnali go znakiem przyjaźni, unosząc otwartą dłoń do góry i ruszyli jeden za
drugim długim szeregiem. W razie pościgu lub ataku z boku w takim szyku łatwiej było
jeźdźcom rozsypać się na wszystkie strony. Podczas bitwy wystarczył jeden krótki zwrot w
prawo lub w lewo i wojownicy stawali kolumną gotową do boju.
Jechali ostrożnie w pewnej odległości pd siebie. Raz po raz spod końskich kopyt
umykały spłoszone króliki, kojoty. Spotykali także chmary preryjnych gołębi. Natknęli się
również na starego, samotnego bizona, którego widocznie młode byki przegnały ze stada.
Szary od kurzu pasł się spokojnie w parowie, który właśnie mijali. Góry i skały na horyzoncie
raz się zbliżały, to znowu oddalały, ukazując czasami swoje dalekie, ośnieżone szczyty, od
których ciągnęło chłodem, gdy czasami powiał z tamtej strony mocniejszy wiatr.
Dojechali już do Rzeki Bobrów, nad którą Złamany Cierń rozprawił się z Tonkawą-
zabójcą, gdy nagle zauważyli za sobą obłok kurzu. Przystanęli w gotowości bojowej,
przygotowali łuki, dzidy i czekali. Z tumanu pyłu najpierw wynurzył się srokaty koń i prawie
leżąca na jego grzbiecie postać. Wszyscy poznali jeźdźca. Była to I-sha-wi, której przed
opuszczeniem wioski Kiowa-Apaczów na próżno tak wypatrywał Wędrujący Niedźwiedź.
Pędziła galopem wzdłuż szeregu, a jej rozpuszczone włosy wyglądały, jakby nieznana
ręka płasko rozłożyła je na wietrze. Był to dziwny, zapierający dech widok, coś co może
budzić wiarę, ze człowiek i przyroda stanowią całość.
Zwolniła nieco przy Wędrującym Niedźwiedziu i w jednej chwili rzuciła w jego
stronę jakieś zawiniątko, które młody człowiek natychmiast chwycił w locie. Nim się
zorientował, co to jest, dziewczyna zawróciła konia i zniknęła mu z oczu okryta tumanem
kurzu.
Chłopak odwinął skórę. Wewnątrz znajdowały się białe, cudownie wyszyte kolcami
jeżozwierza mokasyny. Patrzył na nie przez chwilę w zamyśleniu, aż głos Czarnego Kruka
przywrócił go do rzeczywistości:
- Nocny Kwiat czekać będzie na ciebie, aż staniesz się mężczyzną - rzekł z
uśmiechem.
Jej nagły, bez słowa, odjazd zasmucił Wędrującego Niedźwiedzia, ale jednocześnie
myśl o dziewczynie utwierdziła go w postanowieniu, że już następnej wiosny uprosi
stowarzyszenie Kai-tsen-ko, aby dopuścili go do Świętego Tańca Słońca. Urok i czar
dziewczyny pomogły mu zrozumieć, co to znaczy być mężczyzną. Sam nie wiedział, kiedy
jego duch zaczął krążyć ponad nim i odpłynął wraz z Nocnym Kwiatem gdzieś w dal, na
bezkresną, zalana słońcem równinę.
Później słońce wywędrowało wysoko, wysoko, powietrze zrobiło się ciężkie i
duszące. Światło jeszcze nie nabrało jednolitej matowości, ale obok nich” na trawie stało się
prawie złote, niekiedy jego promienie załamywały się i spadały na mijane przez jeźdźców
konary rzadkich drzew pekanowych i kolczaste krzaki qua-hei-peip, wreszcie rozlewało się
jasnymi plamami na trawie i ziemi. Jeden z jeźdźców zauważył, jak zbudzona ze snu sowa
preriowa o grzbiecie czerwono-brunatno-szarym z zaokrąglonymi białymi plamkami,
śmignęła mu prawie spod kopyt końskich i poleciała w cień drzewa, gdzie usiadła na jednej z
gałęzi cała błyszcząca, w cętkowanym świetle.
Świt zastał Kiowów w pobliżu rodzinnej wioski. Zatrzymali się, aby pozwolić koniom
nieco odpocząć, sami zaś wykąpali się w strumieniu nie opodal i natarli ciała pachnącą
szałwią. Nad doliną przelatywały gęsi. Było ich bardzo wiele, a rozgęgane klucze ciągnęły się
aż po daleki kres płaskiego nieba.
- Gęsi zapowiadają przybycie kadl-hia (bizonów) - rzekł do Niedźwiedzia Orle Żebro.
Wędrujący Niedźwiedź skierował twarz ku górze. Gdy zamknął oczy, na moment jego
dusza uniosła się nad rozległymi łąkami i parowami, w których lśniły oczka jezior. Naraz
samotność jego duszy stopiła się w szalonej sile Wielkiego Bizona. Zaśpiewał z głębi swego
serca głosem, który brzmiał, jak wołanie polującego wilka.
Jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo na swoim koniu, jak gdyby czekał na
powrót swojej duszy. Potem zwinnie zeskoczył z grzbietu wierzchowca, zerwał garść ostrej
trawy, wprowadził konia do strumienia i dokładnie zmył z jego sierści brud i pył.
Kiedy rumak wysechł, wziął od starszych towarzyszy bizoni róg z czerwoną farbą i na
obydwu stronach końskiego zadu namalował swój znak własności. Było to czerwone koło z
łapą niedźwiedzia w środku.
Umyci i odświeżeni, oznaczywszy swoje mustangi, galopem puścili się w stronę
rodzinnego obozowiska. Wstrzymali konie tuż przed pierwszymi namiotami. Natychmiast
otoczyły ich dzieci i kobiety, nawet zwykle samotny Pahao przybiegł z innymi psami powitać
swojego opiekuna.
Mężczyźni w milczeniu stali na placu narad, zaś nieco wysunięty do przodu oczekiwał
na powracających wódz szczepu. Skaleczona Twarz.
Siedmiu młodych mężczyzn podjechało do wodza.
- Oto są konie, których nam brakowało - oznajmił z dumą Czarny Kruk.
- Między nimi są cztery klacze i trzy ogiery. Kuzyni z ludu Sematów mają hojne serca
- dodał.
Skaleczona Twarz dokładnie obejrzał konie, spojrzał przelotnie na pokaleczone plecy
chłopców i dał znak, że mogą się udać do swoich tipi.
Kau-at-ciny i Huan-tos czekali juz na swojego syna przed namiotem. Matka nie
potrafiła ukryć radości i dumy. Ojciec zachował więcej powściągliwości na widok syna,
dokładnie go obejrzał i przesunął palcami po jego plecach, następnie zaś podszedł do konia.
Najpierw zajrzał mu w zęby, obmacał pęciny, grzbiet i pogłaskał po nozdrzach.
Najdłużej marudził przy kopytach, które dokładnie oglądał, naciskał. W końcu dłonią
przejechał po jego karku i rzekł:
- Eh, neh, neh, neh, neh - młoda i zdrowa klacz. Wędrujący Niedźwiedź uśmiechnął
się i wraz z matką wszedł do tipi.
- Inahu (matko), Szybki Sokół przysyła ci pozdrowienia.
- Jak się czuje mój brat? - zapytała Kau-at-ciny.
- Jest zdrowy i cieszy się wielkim szacunkiem swego ludu. Jego syn, mimo że jest o
wiele Wielkich Słońc starszy ode mnie, stał się moim przyjacielem. To on właśnie podarował
mi swoją klacz, sprawdzając moją wytrzymałość na ból podczas obrzędu „Dymnego Konia”.
- Twoja Inahu jest zadowolona, że jej syn okazał się dzielny i mógł to ocenić jej brat,
Giakaita. Odpocznij teraz, ja zaś zaraz zajmę się twoimi plecami.
- Mam naczynie ze świętej gliny, a w nim zioła rozpuszczone w tłuszczu bobrowym.
Po trzech Małych Słońcach mój syn będzie zdrowy - rzekła matka.
Nadszedł Księżyc Opadających Liści.
Daleko w pferie udało się pięciu tropicieli w poszukiwaniu stada bizonów. Kiowom
potrzebne było mięso i skóry na długi okres zimowy. Po udanych łowach całe plemię miało
przenieść się do osady zimowej, która znajdowała się w Dolinie Rwącej Rzeki. Tam
znajdowały się cieplejsze domy usypane z ziemi, w których można było przetrwać mroźne
miesiące. Kiowowie wędrując ongiś z Czarnych Gór na Dolne Prerie napotykali po drodze
przeróżnego kształtu i wielkości ziemianki u ludów Mandatów, Hidatsa, Ponca, Omaha,
Pawnee - czy Osagów. Szczep Wędrującego Niedźwiedzia odnalazł na swoich nowych
terenach opuszczone domy z ziemi, które nie wiadomo komu do niedawna służyły, albowiem
po ich poprzednich mieszkańcach nie pozostało ani śladu. Z czasem Kiowowie przełamując
tradycyjne nawyki swoich współplemieńców chętnie spędzali tu zimy.
Po sześciu dniach tropiciele powrócili, a przygnębienie i zmęczenie wyzierało z ich
twarzy. Podjechali pod tipi wodza i wbili w ziemię dzidy na znak, że nie wypatrzyli żadnego
stada ani nawet pojedynczego kadl-hia.
- Gdy miną dwa Małe Słońca, moi bracia udadzą się z powrotem na szlak. Przedtem
Matka Bizonów rozpocznie taniec, prosząc Wielkiego Twórcę, aby porozmawiał z Matką
Ziemią, by uwolniła ze swego ciała duchy bizonów i przestała się na nas gniewać. Taniec
będzie trwał tak długo, aż złagodnieje gniew Matki Ziemi, a tropiciele znajdą stado bizonów.
W dwa dni później na Matkę Bizonów wybrano kobietę najbardziej doświadczoną w
wyprawianiu skór upolowanych zwierząt. Myśliwi w tym czasie przygotowywali konie, broń,
skóry bizonie i wilcze, czekając w pogotowiu na sygnał rozpoczęcia łowów.
Matka Bizonów rozpoczęła taniec w specjalnej masce obrzędowej, wykonanej z
głowy bizona.
Rozległo się bicie w bębny i śpiewy przy odgłosie grzechotek. Do tańczącej Matki
Bizonów dołączyło dwunastu mężczyzn z rogatymi łbami ha głowach i zwisającą na plecy
skórą bizonów z przyczepionymi do nich ogonami.
Widzowie otaczający tańczących śpiewali pieśni myśliwskie i przytupywali do taktu.
Gdy któryś z tancerzy zmęczony wyczerpującym tańcem zginał się w pół, dłońmi prawie
dotykając ziemi, wtedy jeden z widzów wypuszczał z łuku w jego kierunku tępą strzałę.
Tancerz-Bizon padał, a kobiety wyciągały go poza krąg tancerzy i udawały, że ściągają z
niego skórę i ćwiartują. „Zabitego bizona” zastępował nowy tancerz i taniec trwał bez
przerwy dzień i noc, dzień i noc. Pod koniec czwartego dnia zauważono na horyzoncie
sygnały dymne, mówiące, że kadl-hia nadeszły.
- Matka Ziemia wypuściła stada bizonów! - krzyczały kobiety.
Myśliwi wyruszyli na łowy. Każdy z nich miał strzały do łuku i dzidy indywidualnie
oznakowane odpowiednimi kolorami nałożonymi wokół drzewca dzid i strzał.
Znaki takie z góry uniemożliwiały wszelkie spory, co do tego, kto zabił określoną
sztukę i jest jej właścicielem. Ponadto pomagały kobietom w zlokalizowaniu miejsca
zdobyczy swego męża, syna, czy brata.
Myśliwym przewodził doświadczony wódz stowarzyszenia myśliwskiego Zerwanych
Cięciw - Guipagho (Samotny Wilk).
On to wyznaczył najpierw strażników, aby pilnowali zbyt porywczych młodzieńców,
którzy mogliby swoją zapalczywością przedwcześnie wystraszyć bizony.
Na samym początku łowów zezwolono podkraść się do stada najpierw starszym
mężczyznom, mniej już sprawnym i odpornym na trudy polowania.
Mieli oni głowy i plecy okryte futrami białych wilków. Wilcze paszcze sterczały im
nad czołami, przykrywając długie ciemne włosy opadające na ramiona.
Myśliwi ci czołgając się, ostrożnie podchodzili pod stado tak blisko, jak było to tylko
możliwe. Bizony nie zwracały na nich zbytniej uwagi, gdyż stadu zawsze towarzyszyły wilki
i kojoty. Spokojnie wybierali odpowiednie byki lub niecielne krowy. Strzelali tylko do tych,
które były odwrócone do nich lewą stroną ciała. Celna, mocno wypuszczona z łuku strzała,
dosięgała bezpośrednio serca i trafiona sztuka padała na miejscu. Wiedzieli dobrze starzy,
doświadczeni łowcy, że padający bizon nie spłoszy stada i nie zakłóci swym upadkiem
spokoju pasących się bizonów.
Po upolowaniu odpowiedniej liczby zwierząt starzy myśliwi wycofywali się, ustępując
miejsca młodym i silnym. Ci, leżąc na grzbiecie i karku końskim z narzuconą na siebie skórą
bizonia, podobni byli do spokojnie pasących się zwierząt. Młodzi wojownicy z wolna
okrążyli nic nie podejrzewające stado i dopiero na znak Samotnego Wilka zrzucili z siebie
skóry upodabniające ich do pasących się bizonów. Zaczęli teraz wymachiwać nimi i wydawać
głośne okrzyki. Spłoszone stado rzuciło się do szaleńczej ucieczki. O to właśnie chodziło
młodym, zapalczywym myśliwym. Mogli się teraz wykazać odwagą, sprawnością oraz
popisać umiejętnościami jeździeckimi. Niektórzy galopem wpadali w środek stada i gnając
razem z bizonami wybierali odpowiednie sztuki, rażąc je strzałami z łuku lub straszliwymi
ciosami krótkich dzid.
Ten sposób polowania dostarczał wprawdzie myśliwemu wielu emocji, lecz groziło
mu też wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ koń gnający w środku stada narażony był na
rozprucie brzucha rogiem bizonim czy złamanie nogi w jakiejś norze ziemnych piesków.
Oślepiony kurzem mógł także nieznacznie zboczyć i wtedy tratowało go oszalałe stado, a
upadek konia oznaczał również śmierć myśliwego pod racicami bizonów.
Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro spisywali się wspaniale. Każdy z nich upolował
po pięć młodych byków, a ich konie okazały się świetnie przygotowane do tego rodzaju
polowań.
Spoceni, oblepieni kurzem i zmęczeni myśliwi zaprzestali dalszej pogoni za bizonami.
Bardzo zadowoleni byli z nich również doświadczeni myśliwi ze stowarzyszenia Zerwanych
Cięciw.
Obaj młodzieńcy jako najmłodsi z łowców po krótkim odpoczynku udali się do
wioski, aby powiadomić kobiety o udanym polowaniu. Swoje ciała pomalowali krwią
bizonia, aby każdy, kto napotka ich w obozie, wiedział o udanych wielkich łowach.
Po zakończeniu i przeliczeniu strzał okazało się, że najwięcej bizonów ubił dawny
wojownik Pawnee - Meka-sto (Czerwony Kruk) i jego przyjaciel, Tarcza Niedźwiedzia. Na
każdego z nich przypadło po osiem byków i kilka młodych krów.
Mekasto, od czasu kiedy to został adoptowany przez lud Kiowa, zdobył sobie
szacunek plemienia, został również szczęśliwym mężem a przed trzema laty ojcem córeczki o
imieniu Keahdineeah - Spadająca Gwiazda.
Niebawem nadjechały kobiety na koniach ciągnących włóki zwane „travois”. Były to
długie drewniane tyczki, jednym końcem skrzyżowane nad karkiem mustanga, zaś grubsza
część tych tyczek wlokła się za koniem po ziemi. Tuż za ogonem końskim żerdzie były
połączone ze sobą plecionką z łyka lub rzemienia, na którą kobiety najpierw ładowały skóry
ściągnięte z bizonów, na nie zaś poćwiartowane mięso. Połacie mięsa należało starannie
owinąć skórą, aby podczas przewożenia go do wioski nie zakurzyło się. Skóry i mięso kobiety
składowały obok swoich tipi, wbijały też znak własności, charakterystyczny dla każdej
rodziny. W ten sposób opuszczając obóz po nowy transport żywności, zyskiwały pewność, że
pozostawione dobro pozostanie nietknięte.
Kobiety w tym okresie miały bardzo ciężką pracę. Nie dość, że musiały oprawić ubitą
zwierzynę i zwieźć ją do wioski, to później mięso to musiały pociąć na pasy i dokładnie
wysuszyć w zacienionym, przewiewnym miejscu. Z wybranych połaci mięsa z dodatkiem
szpiku kostnego i owoców jarzębiny lub wiśni sporządzały pemikan, skóry należało
wyprawić, a z rogów i kości zrobić łyżki i inne narzędzia potrzebne w gospodarstwie
domowym.
Mimo ciężkiej pracy wśród kobiet panowała wielka radość. Mięsa wystarczy teraz na
całą zimę i jeszcze wiele można wymienić na kukurydzę z zaprzyjaźnionym plemieniem
Navajów.
Cieszyły się kobiety również i tym, że w czasie ostatnich łowów, nie zdarzył się żaden
przykry wypadek. Wszyscy mężczyźni powrócili do wioski cali i zdrowi, toteż żadna rodzina
nie będzie opłakiwać śmierci męża, brata, czy syna.
Jeszcze kilkakrotnie udawali się myśliwi na polowania, ale już tylko w małych
grupkach, a nawet pojedynczo.
Księżyc Gdy Wilki Chodzą Stadami powitał Kiowów podmuchami wiatru i ciemnymi
jak dym chmurami. Wiał północny wiatr, który zimnymi podmuchami obwieszczał żyjącej
prerii, że teraz tylko on będzie tutaj władcą.
Ściągano z drewnianych żerdzi pokrycia tipi i ładowano je na travois. Na skórach tych
umieszczono cały skromny dobytek i żywność, która musiała starczyć Indianom do wiosny.
Na znak dany przez wodza długa karawana objuczonych koni, na których siedziały
kobiety (niektóre z małymi dziećmi umieszczonymi na plecach w specjalnych nosidłach)
ruszyła na południowy zachód, ku zimowemu osiedlu, które znajdowało się w Dolinie Rwącej
Rzeki.
Mali chłopcy i dziewczynki siedzieli na załadowanych travois, bawiąc się i
przekomarzając. Po bokach długiego pochodu jechali uzbrojeni wojownicy, w każdej chwili
gotowi stanąć do walki w obronie swojej małej społeczności.
Tropiciele wysłani zostali o wiele wcześniej i przeczesywali teraz okolicę, aby
uprzedzić natychmiast o niebezpieczeństwie.
Dziesiątki kopyt końskich rozbijały grudy wyschniętej ziemi, która zamieniała się w
powolnie opadający i nie kończący się kurz. Mężczyźni mimo chłodu rozebrani byli do
połowy. Ciała ich natarte tłuszczem błyszczały w bladych promieniach słońca. Bił od nich
blask siły i zdecydowania. Ciemnoskórzy i ciemnowłosi wojownicy wyglądali dumnie i
groźnie, prowadząc ten niemy pochód.
Na pół dzikie psy biegły między ciągniętymi po ziemi żerdziami travois, liżąc w
podskokach pyzate buzie dzieci.
W środku pochodu jechała na koniu wlokącym travois matka Wędrującego
Niedźwiedzia, który uzbrojony w łuk i dzidę osłaniał ją z lewej strony na wypadek
niespodziewanego ataku. Po prawej stronie natomiast zapewniał bezpieczeństwo swojej żonie
Wojenna Lanca.
Był to okres wędrówek całych plemion, szczepów, nawet samotnych rodów, i nigdy
nie było wiadomo, czy w czasie tych zmian koczowisk nie spotkają się jakieś grupy wrogo
nastawione do siebie.
Kiowa wędrowali już dwa Małe Słońca, z krótkimi postojami w czasie nocy. Do tej
pory nie natknęli się na obcych ludzi. Jeszcze tylko jeden dzień wędrówki i poczują się
bezpieczni, znajdą się w pobliżu terenów penetrowanych przez zaprzyjaźnione z nimi ludy
Navajo i Jicaril-la-Apaczów.
Mała Chmura spoglądała z dumą na swojego pierworodnego syna. Dumna była z
niego, bo i też był dzielnym, rozważnym młodzieńcem. Chwaliła go starszyzna plemienna, w
przyszłym roku, o ile przejdzie chwalebnie Taniec Słońca, miał być przyjęty do Rady
Wojennej.
On sam o tym jeszcze nie wiedział. Matczyne serce drżało z żalu, że zbliża się już
koniec jego młodzieńczych dni, a zarazem duma wypełniała jej serce, że przywódcy
stowarzyszenia Kai-tsen-ko zwrócili na niego uwagę i pragną go widzieć między
doświadczonymi wojownikami.
Kau-at-ciny spostrzegła, że obserwowana jest ukradkiem przez syna.
Minęło już wiele, wiele Wielkich Słońc od jej narodzin, lecz niewiele się zmieniła i
ciągle cieszyła oczy męża pełnymi, krągłymi kształtami. Nigdzie - ani w kącikach oczu, ani
wokół ust - nie było stwardnień czy zmarszczek. Nadal nosiła się prosto, z dumnie uniesioną
głową. Promienie delikatnie drżały w jej ciemnych włosach, a jej śniadą skórę na twarzy
opromieniały radość i zadowolenie. Była piękną kobietą, wspaniałą matką i żoną.
- Nie oszczędzałbym życia w obronie mojej Inahu - pomyślał Mas-gwa-ah-Sid, pognał
konie bliżej matki i kierowany uczuciem delikatnie dotknął palcami jej twarzy.
Wokół panowała cisza, tylko słaby wiatr wydawał się wielkim niewidocznym ptakiem,
a delikatny szelest jego ogromnych skrzydeł wprawiał w drżenie wiechcie traw i kępy
krzewów. Raz po raz unosił ku górze obłoki pyłu, który osiadał na ciałach wojowników.
- Wszystko, co mnie otacza, żyje i ja żyję we wszystkim - pomyślał Wędrujący
Niedźwiedź, ogarniając wzrokiem i sercem wszelkie przejawy życia prerii.
Złocista jesień zawładnęła bez reszty Dolnymi Preriami. Pająki opuszczały się jakby z
samego nieba po lśniących nitkach pajęczyny i zręcznie zwijały ją kosmatymi łapkami,
przebiegając srebrzystobłękitne przestrzenie osnowy. Niebo było jasne i zimne. Trawa z
każdym dniem stawała się coraz bardziej złocista, a okoliczne skały co rano okrywał
srebrzysty nalot szronu. Ryby tkwiły nieruchomo między zatopionymi pniami drzew, ledwie
poruszając płomienistymi piórami płetw. Słaby wietrzyk unosił lekkie źdźbła traw i rzucał je
w nurt rzeki oraz między parowy, przecinające tu i ówdzie prerię.
Do silnych przymrozków było jeszcze daleko, ale noce, a zwłaszcza ranki, były już
chłodne i wojownicy zarzucali wieczorami na swe gołe ciała futra z białych wilków lub derki
bizonie.
Ostatnie promienie słońca zaglądały jeźdźcom w oczy i śmiesznie wydłużały ich
cienie. Jechali wciąż na zachód. Plusk końskich kopyt brzmiał ostro na podmokłym w tej
okolicy terenie. Wieczorami gwiazdy migającym kobiercem krasiły ciemniejące jesienne
niebo, wirowały, drgały, czasami nawet znikały, aby znowu się pojawić, jakby jaśniejsze i
bardziej widoczne.
Przez pewien czas kolumna Kiowów brodziła po podmokłym gruncie, potem pięła się
ku górze, aby po jakimś czasie znowu wjechać w koryto rzeki. Rzeki na preriach są szeroko
rozlane, ale mało kiedy traffają się głębokie nurty.
Znane wędrowcom gwiazdy błyskały to z przodu to z boku, a droga zdawała się
ciągnąć bez końca, wirowała, biegła pętlami w górę i w dół. Ochłodziło się. Wokół mokrych
końskich nóg ulatywała ledwie widoczna w ciemności para. Od czasu do czasu gdzieś w dali
rozlegało się tęskne wycie kojotów, na które odpowiadały psy towarzyszące karawanie.
Indianie wreszcie wjechali na twardy teren i ruszyli szybciej. Koniom głośniej
zaczynała grać śledziona, coraz częściej kopyta uderzały o kamienie. Głośniej też trzeszczały
i klekotały ciągnięte po ziemi tyczki travois.
Ranki były teraz bardziej chłodne niż jeszcze przed kilkoma tygodniami, zaś gwiazdy
wolniej gasły. Kiedy jeźdźcy wjechali na szczyt kolejnego Wzgórza, światło od wschodu
rozjaśniało już prerie. Jakże pięknie wyglądały rozległe równiny przy samej ziemi spowite
błękitną mgłą, a na zachodzie podświetlone porannym słońcem purpurowe odległe
wierzchołki ośnieżonych szczytów oraz poniżej nich zielone wzgórza z rudymi plamami.
Wędrujący Niedźwiedź popatrzył z ostatniego wzniesienia przed siebie. Głęboko w
dole leżała jasno oświetlona słońcem przestronna kotlina. Wśród ciemnorudej i srebrzystej
trawy lśniła wstęga rzeki. Nad pożółkłymi nizinami dymiły jeszcze mgły. Za szare, wystające
głazy chowały się siwe cienie. W dali wznosiły się łagodne wzgórza, na ich płaskich
szczytach gęstniał ciemny zarys ich kamienistych krawędzi. Rozciągały się one wyraźnym
półkolem, z lewa i z prawa zamykając obszerną kotlinę, pośrodku której stały okolone
drewnianą palisadą półokrągłe zimowe siedziby Kiowów. Tu właśnie zmierzała karawana, do
Doliny Rwącej Rzeki.W dół pognali najpierw tropiciele i kilku młodych wojowników, aby
zbadać zimowe osiedle, zorientować się, czy w czasie nieobecności właścicieli ktoś
niepożądany nie zagościł w ziemnych domostwach.
Zimowa wioska była duża, ogrodzona palisadą z wbitych w ziemię drewnianych pali
wypłowiałych na deszczu i słońcu i przeplataną prętami wikliny. Palisada ta nie służyła celom
obronnym, ale skutecznie chroniła przed zawiejami śnieżnymi. W niektórych miejscach była
uszkodzona i sprawiała wrażenie szczerbatego starca, któremu wiele, wiele przeżytych zim
przerzedziło uzębienie.
Pośrodku ogromnego, ogrodzonego placu stały przytulone do ziemi kuliste ziemianki
z wejściami umieszczonymi bardzo nisko i otworem dymnym na samym szczycie. Przy
każdym takim domu znajdowała się zagroda dla koni, nierzadko z daszkiem, ochraniającym
zwierzęta przed deszczem i śniegiem.
Czas jednak zrobił spustoszenie w niektórych ziemiankach i przydomowych
zagrodach, dużo było więc do naprawy.
Zwiadowcy na razie nie zwracali zbytniej uwagi na uszkodzenia, ostrożnie
podchodząc do ogrodzenia, za którym mógł czatować wróg. Z gotową do strzału bronią
zakradli się do pierwszych z brzegu ziemianek. Za nimi ostrożnie skradali się, ubezpieczając z
tyłu, młodzi wojownicy.
Jeden z tropicieli podszedł do podłużnego tunelu z gałęzi pokrytych ziemią - wejścia
prowadzącego do wnęirza doorze zachowanej ziemianki, gdy naraz ze środka doszedł jego
uszu przejmujący ryk, a zaraz potem ujrzał biegnącego mu naprzeciw brunatnego
niedźwiedzia. Niedźwiedź zatrzymał się na chwilę, uniósł na tylne łapy, ale widząc wkoło
kilku spokojnie stojących ludzi, zrezygnował z ataku i czmychnął przez wyrwę w
uszkodzonej palisadzie, by po chwili zniknąć wśród załomów skalnych. Długo jeszcze
odprowadzał go śmiech rozbawionych wojowników.
Nikt go nie zaczepił, nikt go nie ścigał, bowiem obecność niedźwiedzia w wiosce była
najlepszym dowodem, że reszta domów jest pusta.
Według wierzeń Kiowa, jeżeli w czasie nieobecności właścicieli jakiegoś osiedla
wezmą go w posiadanie dzikie zwierzęta, przyniesie to szczęście i pomyślność plemieniu.
Zwierzęta te nie są przez ludzi prześladowane i dość często zostają w wiosce, na okres zimy.
Na znak dany przez zwiadowców, że wioska jest pusta, ze wzgórza począł schodzić
długi sznur kobiet, koni i reszta wojowników.
Po rozładowaniu travois i rozpuszczeniu koni na świeżą jeszcze trawę, znajdującą się
w dolinie, mężczyźni i kobiety zabrali się do reperacji i sprzątania domostw.
Ziemianek było tak wiele, że część z nich pozostała pusta. Do niektórych z nich, z
wejściem bez tunelów, wprowadzono konie. Gdzieniegdzie paliły się już ogniska i wąskie
pasma dymu unosiły się nad kopulastymi budowlami, a smakowity zapach pieczonego mięsa
rozchodził się po całym osiedlu.
Nim zaszło słońce, zimowe domy częściowo nadawały się już do zamieszkania.
Zmęczeni wędrówką ludzie z przyjemnością odpoczywali przy trzaskających wewnątrz
ogniskach. Niektórzy segregowali skóry i mięso, które chcieli wymienić na płody rolne z
plemieniem Navaja, którego przybycia spodziewano się lada dzień.
Niespodziewanie przed wejściem do domu Huan-tosa stanął Orle Żebro i głośnym
chrząknięciem powiadamiał mieszkańców o swojej obecności.
Wojenna Lanca gestem ręki zaprosił go do środka.
- Szukam mojego brata, Wędrującego Niedźwiedzia - rzekł młody człowiek, siadając
przy ognisku. Na niemepytanie Huan-tosa, Orle Żebro odezwał się zakłopotany:
- Ja i mój brat bardzo uwielbiamy małą Keahdineeah (Spadającą Gwiazdę), córkę
Czerwonego Kruka. Dó ciała małej dostały się złe duchy choroby, głowa jej rozpalona jak
kamień w, ognisku, dziewczynka straciła mowę. Meka-sto po przybyciu do zimowego osiedla
zaraz wyruszył z Tarczą Niedźwiedzia i wodzem obrzędowym Biegnącym Wilkiem
przeszukać okolice naszego obozowiska, aby upewnić się, czy w pobliżu nie znajdują się
jacyś wrogowie. Myślę, że wraz z Wędrującym Niedźwiedziem uda się nam odnaleźć ojca
małej oraz czarownika - muszą oni uratować małą Keahdineeah przed duchem, który każe
ludziom spać snem bez końca.
- Mój syn powinien lada chwila...
Nim Wojenna Lanca dokończył zdanie. Wędrujący Niedźwiedź niespodziewanie
wszedł do ziemianki. Na widok Orlego Żebra ucieszył się bardzo, ale gdy przyjaciel wyjaśnił
mu powód swego przybycia, oblicze Niedźwiedzia pokryła chmura smutku.
- Synowie moi - rzekł Wojenna Lanca - natychmiast wyruszą na poszukiwanie
Mekasto, a ja z Małą Chmurą udamy się do małej, aby pomóc jej matce. Myślę, że dobrze
będzie, jeżeli udacie się na zachód. Upłynęło już dość dużo czasu od chwili, kiedy zwiadowcy
wyruszyli z obozu. Mieli okrążyć go dużym kołem i w tej Chwili powinni się już znajdować
na szlaku zachodzącego słońca.
Orle Żebro i Wędrujący Niedźwiedź zarzucili wilcze skóry na gołe ciała. Uzupełnili
kołczany strzałami i dosiadłszy koni, popędzili w kierunku nocnego domu słońca.
Droga, którą jechali, nie była łatwa, często musieli przeciskać się między blokami
skalnymi, tak blisko siebie ułożonymi, że swoje nogi podciągali na grzbiet wierzchowców,
aby nie poranić ich o szorstkie kamienie.
Kolczaste krzaki qua-hei-peip szarpały ich legginy, jak gdyby chcąc mocą swych
kolców zatrzymać chłopców i obrzydzić im drogę.
Słońce razem z nimi wędrowało na zachód. Początkowo przyglądało im się z boku, a
później kiedy ich wyprzedziło, zaglądało im W oczy bezczelnie i złośliwie oślepiało.
Co pewien czas przyjaciele zostawiali swoje konie u podnóża wielkich bloków
skalnych, a sami wdzierali się na ich wierzchołki, aby z wysokości dokładnie przyjrzeć się
okolicy. Wokół zalegało rumowisko głazów, jak gdyby kiedyś stoczyły tu wielką walkę duchy
- a olbrzymie skały ujęte mocarnymi ramionami służyły im do miotania na przeciwnika.
Gdzieniegdzie pomiędzy tymi blokami wstydliwie wyrastało drzewo bawełnicy i
przerzedzone kępki drzew pekanowych, pokrywając swymi gałęziami i listowiem
zapomniane pobojowisko.
Słońce usnęło, nadchodził zmrok, a wraz z nim smętne wycie kojotów. Wzmagał się
chłód, który siłą wciskał się pod wilcze skóry i zimnymi szponami szarpał gołe ciała
Niedźwiedzia i Orlego Żebra.
Mimo ciemności, która spowiła okolice, jeźdźcy posuwali się naprzód. Zmienili nieco
kierunek i podążali teraz na południe. Skały z wolna ustępowały miejsca piaskom o rudawym
zabarwieniu, mocno porośniętymi kępami wysokiej, ostrej trawy. Gdzieniegdzie poskręcane
badyle wypuszczonych bylin gnane podmuchami wiatru toczyły się po piaszczystych
wydmach jak olbrzymie kule.
Krótko po północy chłopcy zauważyli w dali słabiutkie migotanie ognia i poczuli
słaby zapach dymu. Podjechali ostrożnie bliżej i wyraźniej już mogli dostrzec skromne
ognisko, a dookoła niego siedzących i otulonych w bizonie derki ludzi.
Było ich wielu, ale w ciemności nie mogli dokładnie ich policzyć. Niestety nie byli to
Kiowa, których poszukiwali.
- Mój brat zostanie tutaj z końmi - zwrócił się szeptem do Niedźwiedzia jego
współtowarzysz - ja zaś podkradnę się do tych ludzi i spróbuję dowiedzieć się, co to za jedni.
Wydaje mi się, że to nasi wrogowie, bo zbyt pewnie czują się w tej okolicy.
Wędrujący Niedźwiedź skinął głową i jego druh bezszelestnie zniknął w mroku nocy.
Minął czas potrzebny na zjedzenie jednej pieczeni, gdy od strony obcego obozowiska
doszło do uszu Niedźwiedzia trzykrotne pohukiwanie rudej sowy. Był to umówiony sygnał,
że nie ma się czego obawiać, bo przy ognisku znajduje się grono przyjaciół. Niedźwiedź
dosiadł swego konia i prowadząc drugiego na rzemieniu wkrótce znalazł się w pobliżu
ogniska. Otoczyła go gromadka przyjaźnie uśmiechających się mężczyzn Tagui-Navajów.
- Witam syna Wojennej Lancy - rzekł najstarszy z nich”.
Był to wódz Szpon Orła, który kiedyś zawarł braterstwo krwi z Map-odalem
(Skaleczoną Twarzą), naczelnikiem Kiowów.
Odzienie jego różniło się od ubioru ludzi z prerii. Miał na sobie rodzaj obszernej
koszuli ze skóry antylopy, spadającej na biodra i związanej pasem kunsztownie wybijanym
srebrem i oczkami turkusów. Nogi jego okrywały mokasyny, sięgające do połowy łydek, a
czarne włosy przycięte tuż nad ramionami opasane były skórą węża.
- Co się stało, że synowie moich przyjaciół, samotnie wędrują nocą z dala od
obozowiska swego ludu?
Chłopcy krótko opowiedzieli Navajowi o chorobie dziewczynki i o poszukiwaniach
jej ojca i czarownika Kiowów.
- Smutek zagościł w naszych sercach - rzekł na koniec Wędrujący Niedźwiedź. - Nie
możemy trafić na ślad Czerwonego Kruka i naszego wodza obrzędowego.
- Bardzo dobrze się stało, że na waszym szlaku znaleźli się Navajowie. Między nami
jest czarownik, który uwolni Keahdineeah od ducha choroby.
Szpon Orła zwrócił się następnie do swoich ludzi w niezrozumiałym dla ehłopców
języku i mężczyźni Navajo w milczeniu poczęli objuczać konie. Zakładali na nie olbrzymie
kosze o lejkowatym kształcie, uplecione z drzewnego łyka, pełne kukurydzy i suszonych
wiśni. Inni znowu zamocowywali na grzbietach koni duże skórzane toboły. Navajowie, jak to
ze zdumieniem spostrzegli chłopcy, nie używali travois, jak większość Indian z Wielkich
Równin.
Wreszcie wszyscy byli gotowi do drogi i jeźdźcy jeden za drugim podążali w kierunku
zimowej osady Kiowa. Na czele jechał Szpon Orła, obok niego w milczeniu dwaj chłopcy.
Noc nie lubi słów, toteż nikt się nie odzywał.
Wędrujący Niedźwiedź zauważył, że droga powrotna prowadziła przez okolice mniej
usiane głazami, a tym samym była dogodniejsza do szybkiego przebycia.
Wzeszło czerwone słońce, podobne do wojennej tarczy zanurzonej we krwi, wysunęło
się wolno purpurowym dyskiem spoza pofalowanej linii horyzontu i mozolnie pięło ku górze.
Jeźdźcy dojrzeli z daleka uśpioną osadę Kiowów. Słońce swymi promieniami jeszcze do niej
nie dotarło, ślizgając się jedynie po wyszczerbionych kamienistych krawędziach kotliny, na
której dnie przycupnęły zimowe kopulaste ziemianki Kiowów.
Pochód Indian zatrzymał się, gdyż wszyscy Indianie, których świt zastał w podróży,
na chwilę zatrzymują się przed wschodem słońca.
Stary czarownik Navajów, ucięty Róg, wjechał konno na ogromny pochyły blok
skalny, który od strony wioski urywał się stromo. Zaczekał chwilę, aż słońce swym blaskiem
obleje jego postać, wzniósł obie ręce w górę, odchylił nieco tułów i przemówił szeptem do
Wielkiego Nieznanego:
- O, dziękuję ci Nakawaha, że jesteś i mnie słuchasz, tak jak ja jestem i do ciebie
mówię.
Prosił dalej o zdrowie dla swoich ludzi i dziękował Wielkiemu Nieznanemu za
spokojnie przebytą drogę.
Słońce rozjaśniło się już jasną żółcią, gdy pochód ruszył w dalszą drogę.
Od ciemnej ściany wioski oderwało się pięciu jeźdźców i wydając krótkie okrzyki
gnało w kierunku kolumny Navajów.
Byli to dwunasto-, trzynastoletni chłopcy, którzy potrafili bez przerwy od świtu do
nocy harcować na koniach i to właśnie oni pierwsi zauważyli nadciągających Navajów.
Wśród okrzyków radości okrążyli wolno posuwającą się karawanę, po czym galopem pognali
do wioski.
Po chwili za palisadą rozległ się miarowy odgłos bębna. To obwoływacz oznajmiał
ludziom Kiowa:
- Eh, neh, neh, neh, neh! Nadjeżdżają nasi bracia Navajo z owocami zrodzonymi przez
Matkę Ziemię. Przygotujcie, siostry, wielką ucztę dla naszych strudzonych braci, którzy
przybyli do nas z kraju Południowego Wiatru!
Wszyscy Kiowa: mężczyźni, kobiety i dzieci utworzyli podwójny szpaler przed
wjazdem do osiedla. Środkiem, między dwoma rzędami zebranych, jechał dostojnie Szpon
Orła ze swymi ludźmi.
Dwaj chłopcy i czarownik Ucięty Róg bezzwłocznie skierowali się do ziemianki
Czerwonego Kruka.
Chora dziewczynka leżała na hamaku, zaczepionym jednym końcem o ścianę domu,
drugim zaś, nieco szerszym, o palik wbity w klepisko.
Czarownik, mrucząc coś do siebie, w pewnej chwili nakazał matce dziewczynki
usunąć z jej ciała okrycia z futer. Oczom zebranych ukazało się szczuplutkie, wynędzniałe
ciało.
- Niech mój syn przyniesie okrągły kosz z czarnymi wzorami zawieszony na boku
mojego konia - zwrócił się do Orlego Żebra.
Pitah-pekis wyszedł, a Ucięty Róg począł obmacywać i delikatnie naciskać całe ciało
dziewczynki, cały czas uważnie obserwując twarz chorej. Przy ucisku w okolicy brzuszka
Keahdineeah gwałtownie drgnęła i grymas bólu przebiegł po jej wymizerowanej buzi.
Po chwili wrócił Orle Żebro, niosąc pięknie pleciony kosz czarownika.
- Niech kobieta Mekasty zagotuje wody - polecił czarownik, zabierając swój kosz i
wychodząc przed ziemiankę.
Podniósł maleńkie wieko i wydobył z wnętrza kosza białe gołębie skrzydło, po czym
zmiótł nim dokładnie ziemię dookoła. Potem rozebrał się do naga i udał się nad rzekę, aby
oczyścić ciało. Gdy wrócił niebawem, wydobył z kosza wyprawioną skórę antylopy wraz z
łbem i zarzucił ją na plecy, umieszczając na swojej głowie rogaty łeb zwierzęcia.
Wyjął jeszcze z kosza kilkanaście wysuszonych pęcherzy napełnionych kolorowym
piaskiem.
Śpiewając cicho, brał barwny piasek i usypywał na zamiecionym placyku obraz
wyobrażający bóstwa związane z ziołami i duchy odpowiednich roślin leczniczych.
Kiedy „obraz piaskowy” był już gotowy, nalał do tykwy gorącej przegotowanej wody,
którą przyniosła kobieta Czerwonego Kruka. Wodę tę przyniosła w skórzanym worku,
służącym do przegotowywania poprzez wrzucanie doń rozgrzanych w ognisku kamieni.
Wokół czarownika zebrali się Navajowie, śpiewając pieśń „dobrych roślin”. Ucięty
Róg wsypał do tykwy wypełnionej gorącą wodą jakieś zioła, uniósł naczynie ku górze i
śpiewając ochrypłym głosem pokazywał je duchom nieba. Kiedy zakończył ceremonię z
ziołami, nakazał przynieść chorą dziewczynkę i usadowił ją ostrożnie na piaskowym obrazie.
Zaterkotały grzechotki i połączyły swój dźwięk z monotonnym śpiewem czarownika.
Ucięty Róg nachylił się nad chorą, lewą ręką wolno przechylił jej głowę do tyłu,
prawą zaś przytknął brzeg tykwy do ust dziewczynki i delikatnie poił ją wywarem z ziół.
Następnie, przy odgłosie rytmicznego chrzęstu grzechotek, podniósł Keahdineeah do góry i
zwrócił ją twarzą w stronę tarczy słonecznej.
Nastała cisza. Do wodza obrzędowego Navajów podeszła zatroskana matka, której
Ucięty Róg zwrócił dziecko, udzielając kilku krótkich instrukcji:
- Mała pójdzie spać. Nasypiesz w jej leże świętych traw górskich wymieszanych z
kwiatem kawinnu (sasanki). Gdy na ciele twojej córki pojawi się czysty pot, będzie to znak,
że dziewczynka wraca do zdrowia. Jutro, kiedy słońce oprze się swoimi promieniami na
szczytach gór, moja siostra napoi chore dziecko tym wywarem. Kiedy słońce zacznie
spoglądać na świat i kiedy później będzie schodziło do swego kamiennego łoża, moja siostra
poda jej ten wywar. Pojutrze zaś nakarmi ją wywarem z jeleniego mięsa. Powiedziałem!
Kobieta z dzieckiem znikła w ziemiance, a Ucięty Róg zmiótł gołębim skrzydłem
barwny, piaskowy obraz.
Wieczorem powrócił Mekasto i gdy dowiedział się o chorobie córki i rozpoczęciu jej
leczenia przez wodza obrzędowego Navajów, natychmiast udał się do czarownika Navajów z
trzema pięknymi skórami bizonimi.
- Dziękuję ci, ojcze - rzekł kładąc skóry przed czarownikiem - że wypędziłeś Ducha
Wiecznego Snu z ciała mej córki. Spadającej Gwiazdy. Niech skóry te ochronią cię przed
oddechem zimnego Północnego Wiatru...
Noc spędzili Kiowa i Navajowie przy ogniskach, tańcząc tańce „opowiem”, w których
wyrażano i opowiadano przeżycia, zdarzenia plemienne, szczepowe oraz przygody
poszczególnych wojowników. Po obfitej uczcie, na której nie żałowano tłustego mięsa ani
smakowitych ozorów bizon ich, Navajowie rozłożyli przywiezione ze sobą towary na
obszernym placu między ziemnymi domostwami gospodarzy.
Były tam - łuskana kukurydza i kukurydza w pełnych, nabrzmiałych ziarnem kolbach,
okazałe kręgi słoneczników, dynie, fasola, suszone wiśnie, jagody leśne, owoce jarzębiny i
dzikiej - czereśni. Niektórzy Navajowie wyłożyli skórzane zawiniątka z szarą solą, bardzo
poszukiwaną przez ludzi z prerii oraz tłuszcz rybi, służący do rozpuszczania roztartych
zióHeczniczych.
Można było także wymienić skóry i mięso za srebrne naszyjniki i pasy zdobione
„kamieniami księżycowymi” (turkusami), powszechnie spotykane u Navajów.
Wymiana odbywała się w milczeniu, bez rozgardiaszu i targów. Wiadomo było
wszystkim, że nikt nikogo nie oszuka ani nie wykorzysta handlowej niewiedzy partnera.
Przed zachodem słońca zakończono wymianę towarów. Navajowie spakowali resztki
nie sprzedanych towarów i wypełnili opustoszałe kosze nowo nabytą żywnością oraz innym
dobrem otrzymanym od Kiowów. Wiadomo było, że dó końca pobytu wśród gościnnych
mieszkańców ziemianek nie zginie nawet najmniejszy drobiazg, toteż cały dobytek można
było pozostawić na placu i spokojnie udać się do wyznaczonych każdemu z gości domostw.
- Witajcie - rzekł Huan-tos do wchodzących do jego domu Navajów.
Na gości czekali już stary Ouipagho (Samotny Wilk), Mekasto i jego przyjaciel Kayo-
okosis, Ansota i Biegnący Wilk, czarownik Kiowów.
Wszyscy usiedli wokół ogniska. Tylko przy samym otworze wejściowym do
ziemianki nikt nie zajął miejsca, toteż w tym miejscu pierścień siedzących się nie zamykał.
Za plecami wojowników zajęły miejsca kobiety oraz nie będący jeszcze wojownikami
dwaj przyjaciele - Niedźwiedź Wędrujący Po Górach i Orle Żebro. Chłopcy nie przeszli
jeszcze próby Tańca Słońca i dlatego nie mieli prawa zajmować miejsca w kręgu dorosłych
mężczyzn.
Naprzeciw wejścia zasiadł właściciel ziemianki - Wojenna Lanca, zaś po jego prawej
ręce czarownik Biegnący Wilk, następnie Samotny Wilk, Czerwony Kruk, Ansota i Tarcza
Niedźwiedzia. Po jego lewej stronie usiedli czarownik Navajów - Ucięty Róg, Żółta Twarz,
starzec rówieśny wiekiem Samotnemu Wilkowi, następnie Kamienny Grot - wojownik
Navajo o nie spotykanej sile i jeszcze dwóch mężczyzn, których imion chłopcy nie znali.
Huan-tos wziął do ręki szczyptę tytoniu, uniósł w górę i chwilę trzymał w powietrzu
jako ofiarę dla Wielkiego Twórcy, następnie schylił się ku ziemi i trzymając tytoń tuż nad
klepiskiem, uczynił ofiarę Matce Ziemi.
Złożył jeszcze symboliczne ofiary czterem stronom świata: Północy, Południowi,
Wschodowi i Zachodowi.Przy każdej ofierze Wojenna Lanca odmawiał krótką modlitwę.
Dopiero później napełnił cybuch fajki obrzędowej kin-ni-kinnickiem i umieścił na
tytoniu węgielek z ogniska. Po rozżarzeniu się świętego tytoniu i pociągnięciu dymu Wojenna
Lanca podał fajkę czarownikowi Navajów, który siedział, po jego lewej stronie, ponieważ
zgodnie z obyczajem gospodarzy fajka musiała najpierw odbyć wędrówkę zgodnie z drogą
słońca.
Czarownik po „napiciu” się dymu przekazał ją dalej mężczyźnie siedzącemu po jego
lewej stronie.
Niedźwiedź i Orle Żebro pierwszy raz mogli przyjrzeć się temu obrzędowi, przedtem
nie wpuszczano ich bowiem do pomieszczenia, w którym odbywała się narada lub obrzęd
palenia świętej fajki.
Zauważyli, że palący fajkę podawali ją jeden drugiemu w taki sposób, aby jej ustnik
skierowany był w stronę ścian pomieszczenia. W obrzędzie tym każde pomieszczenie
symbolizowało cały świat, a przestrzeń poza nim wyobrażała Wielkiego Twórcę, który jest
wszędzie.
Fajkę trzeba było podawać tak, aby nie przechodziła przed otworem wejściowym.
Kiedy doszła do mężczyzny siedzącego najbliżej wejścia, zwracał ją z powrotem, by kolejno
podawana z rąk do rąk wróciła ponownie do Wojennej Lancy. W drodze powrotnej nikt jej nie
palił. Gdyby fajkę przeniesiono przed otworem wejściowym, siła modlących się mogłaby
utracić swą moc.
Wojenna Lanca puścił ją teraz w obieg po swojej prawej ręce i kiedy skończono
palenie Świętej Fajki, Huan-tos położył ją na małej rozwidlonej podpórce, główką opartą o
ziemię, a ustnikiem ukośnie skierowanym w górę. Tak oto fajka stała się łącznikiem między
niebem i ziemią.
Gospodarz domu podniósł się, a za nim powstała reszta gości i każdy z nich mógł
teraz usadowić się tam, gdzie było mu najwygodniej.
Kobiety bezzwłocznie zajęły się gośćmi, dostarczając każdemu z nich na talerzu z
kory szpik bizoni oraz plastry chudego mięsa, które miały zastąpić łyżkę i chleb. Pamiętały
też o tym, by żadnemu z nich nie zabrakło tytoniu do małych, drewnianych fajek.
A kiedy zmrok ogarnął świat swymi ramionami, a wszelkie duchy dnia ułożyły się do
snu, wojownicy poczęli snuć opowieści, które zawsze znajdowały chętnych słuchaczy.
- Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem - rozpoczął swoje opowiadanie Ucięty
Róg - przywędrował do nas, a właściwie uciekł z niewoli Tonkawów, pewien wojownik
Arapaho. Przebywał w naszej wiosce około trzech Wielkich Słońc. W czasie zimowych
wieczorów niekiedy zbieraliśmy się, tak jak teraz tutaj, i doświadczeni wojownicy chętnie
opowiadali o swoich przeżyciach, powtarzali zasłyszane historie. Wtedy po raz pierwszy
usłyszałem opowieść, którą znają chyba wszyscy Arapaho, a brzmiała ona mniej więcej tak:
Kiedy ongiś pierwsi ludzie zamieszkali na ziemi, większa część lądu była pokryta
wodą. W owym czasie ludzie i zwierzęta żyli w przyjaźni i pomagali sobie nawzajem. Ale
potem, gdy Napiwa (Stary Człowiek) przy pomocy piżmoszczura utworzył z ziarenka piasku
ogromną pływającą wyspę, ludzie tak szybko poczęli się rozmnażać, że z wolna opanowali
tereny zamieszkane przez zwierzęta. Zwierzęta zmuszone były poszukać sobie nowych
łowisk. Łosie zamieszkały w podmokłych lasach, w stronach skąd nadchodzi zima. Bizon
poprowadził swoją rodzinę na wielkie łąki, a za nim udały się antylopy, szare niedźwiedzie i
wilki. Muflony i dzikie kozy zamieszkały w górach wśród skał. Wiele zaś małych zwierząt
skryło się pod ziemią. W taki to sposób iudzie i zwierzęta przestali się spotykać ze sobą,
rozmawiać, a w końcu rozumieć się.
Wkrótce nadeszły dla zwierząt jeszcze gorsze czasy. Człowiek zdobył broń i zanim
skierował ją przeciwko drugiemu, najpierw postanowił wypróbować na zwierzętach. Szybko
przywykł do zabijania swoich starych, czworonożnych przyjaciół. Ich mięso stało się
codziennym ludzkim pożywieniem, zaś futra i skóry zwierząt - jego odzieniem. Od tego czasu
każde Małe Słońce (dzień) oglądało nieustający rozlew krwi. Ciągłe gwałcenie stałego paktu
przyjaźni wołało o pomstę!Niedźwiedzie jako pierwsze ze zwierząt zwołały naradę, na której
miano ustalić, w jaki sposób ukarać człowieka. Zwierzęta zebrały się na dużej polanie,
wezwane przez Wielkiego Białego Niedźwiedzia.
Słuchano pierwszych mówców, którzy mówili o żądnych krwi ludziach, o ich
podstępnych sposobach polowania, o przewadze ludzkiej broni nad zwierzęcymi pazurami i
kłami. W końcu mówcy wezwali wszystkich zebranych, aby natychmiast wypowiedzieli
wojnę ludziom.
Trzy - i czteroletnie młode niedźwiedzie w gorącym zapale chciały natychmiast
wyruszyć przeciw ludziom.
- Stójcie, młodzi, waleczni przyjaciele! - krzyknął Wielki Biały Niedźwiedź. - Ludzie
są uzbrojeni, nie damy im rady!
- Dlaczego i my nie mielibyśmy posiadać łuków i strzał? - zapytała stara
niedźwiedzica, która była już kiedyś raniona przez myśliwego. - Wiemy przecież, z jakiego
drzewa ludzie robią łuki i jakich kamieni używają na groty do strzał.
- Nasza siostra dobrze powiedziała, uzbroimy się!
- Uzbroimy się! - zakrzyczała młodzież.
Zanim Wielki Biały Niedźwiedź zdołał powstrzymać młodzież, rozochocone młodziki
udały się na poszukiwanie świerku sitkajskiego i krzemienia.
Gdy zebrano odpowiedni materiał, jeden z czteroletnich niedźwiedzi poświęcił się,
oddając swoje ścięgna na cięciwy łuków.
Odpowiednio uzbrojone już niedźwiedzie zaczęły ćwiczyć się w strzelaniu.
Zrozumiały rychło, że ich długie, zakrzywione pazury przeszkadzają w naciąganiu cięciwy
łuku. Chciały je obciąć, ale Wielki Biały Niedźwiedź zwrócił im uwagę, że bez pazurów nie
będą mogły wspinać się na drzewa, rozrywać spróchniałych pni, w których zamieszkują osy
ze smacznym miodem, ani wydobywać z ziemi tłustych świstaków.
- Moi bracia, bez pazurów pomrzemy z głodu - zauważył ktoś z niepokojem.
Uwagą ta ostudziła zapał najbardziej zapalonych wojowników i całe zgromadzenie
poprosiło o radę Wielkieg Białego Niedźwiedzia.
- Wiele myślałem, jak pokonać ludzi - powiedział - Otwarta walka z nimi byłaby dla
nas klęską. Oto więc co proponuję w imieniu naszego plemienia: kiedy ludzie zabiją jednego
z nas, korzystając z wyższości swego uzbrojenia, za każdym razem będą musieli wyrażać
uczucie żalu i przepraszać zmarłego za zadaną mu śmierć, a ponadto złożyć duchowi zabitego
ofiarę z tytoniu. Temu, kto zaniedba obowiązku oddania szacunku zabitemu zwierzęciu,
ześlemy chorobę, jaka nęka naszych starców. Całe jego ciało będzie szarpał straszliwy ból, a
największy zamieszka w jego nogach, nie pozwalając mu chodzić.
Wszystkim niedźwiedziom spodobała się mądra rada Wielkiego Białego Niedźwiedzia
i od tej pory każdy indiański myśliwy, który nie chce, aby łamało go w kościach, nigdy nie
zaniedbuje obowiązku wyrażania żalu wobec upolowanego niedźwiedzia i przeprosin za to,
że pozbawił go życia. Pamięta też o złożeniu w ofierze duchowi zabitego szczypty tytoniu.
Ryby, gady i płazy również zebrały się na naradę.
Po długim trzęsieniu się i syczeniu uchwaliły, że najbrzydsze z nich odwiedzać będzie
człowieka podczas jego snu. Nawiedzeni ludzie będą musieli prosić czarownika, żeby
oczyścił jego sny od niemiłych widziadeł.
W końcu postanowiły też spotkać się wszystkie robaki oraz inne malutkie zwierzęta
żyjące pod ziemią. Długo szukały sposobu zemsty na człowieku, który zabijał je bez
opamiętania.
Oto co wymyśliła wesz:
- Będziemy przenosić na ludzi wszystkie choroby, jakie znajdziemy w powietrzu, w
ciemnych zakamarkach i brudzie.
Rośliny, które mają wszędzie swoich wywiadowców, od dawna przysłuchiwały się
opowieściom o niecnych postępkach ludzi. Gdy wszystkie zwierzęta uzgodniły swoją zemstę,
rośliny także rozpoczęły własną naradę. Zjawiły się na niej wszystkie oprócz tych, które
kłują, i traw, które trują. Zgodzono się, że trzeba nie tylko pozostawać w dobrych stosunkach
z ludźmi, ale także chronić ich przed tymi z roślin które pragną czynić im zło.
Krzewy, trawy i mchy miały dostarczać ludziom leków przeciw wszelkim chorobom
sprowadzanym przez zwierzęta i owady. Młode buki postanowiły utrzymywać swoje liście
przez zimę, aby można było z nich robić okłady przeciw swędzącym zapaleniom skóry oraz
egzemie. Porzeczki przyrzekły leczyć śliną swoich korzeni zapalenie płuc, zaś przeciw tej
samej chorobie sosny i jodły ofiarowały swoje igły. Rzepień obiecał, że dym z jego ciała
będzie leczył wszelkie wrzody na ciele człowieka. Dereń postanowił pomagać przy leczeniu
wszelkich zapaleń spojówek i ran od rzemieni rakiet śnieżnych. Jałowce podjęły się
przeciwdziałania atakom serca, cebula leśna zobowiązała się leczyć astmę, a czarny korzeń
pieprzu usuwać krwawienia z dziąseł.
Po ustaleniu sposobów walki z chorobami ludzkimi wszystkie rośliny postanowiły, że
jeżeli czarownik pragnąłby rozpoznać nie znaną mu chorobę, znaleźć odpowiedni lek na jej
zwalczenie, musi zwrócić się do Wielkiego Ducha Roślin, a ten wskaże mu właściwy środek
leczniczy - zakończył swoją opowieść Ucięty Róg.
- Tak, prawdę powiedział mój brat - rzekł Biegnący Wilk. - Wielki Duch Roślin jest
nam bardzo pomocny. Ale trzeba znać odpowiednie modły, aby w śnie proroczym natchnął
nas wizją tych roślin, które pomagają ludziom. Nasze plemię dość późno poznało właściwości
Wielkiego Ducha Roślin.
Wszystko, co dookoła nas żyje, kiedyś musiało mieć swój początek. Tak samo było i z
plemieniem Kiowa, które kiedyś, bardzo dawno zamieszkiwało świat podziemny.
Na Górnych Preriach rosło olbrzymie drzewo, które korzeniami sięgało aż do tego
świata. W czasie wędrówek po podziemnym świecie nasi prapraojcowie natknęli się na
korzenie tego drzewa, które w środku było puste. Nasi pierwsi ludzie przez ten spróchniały
pień poczęli wychodzić do świata, w którym obecnie żyjemy. Wśród nich znajdowała się
kobieta, w ciele której żyło dziecko. Kobieta z dzieckiem była gruba i utknęła w pniu nie
mogąc ani się cofnąć, ani wyjść do góry. Dlatego też jesteśmy tak małym plemieniem,
bowiem nie wszyscy ludzie Kiowa zdążyli wyjść z podziemnego świata..
Ci, co wyszli na zewnątrz, zobaczyli barwny świat, a na nim bizony, antylopy,
niedźwiedzie i mnóstwo wielobarwnych roślin. Tego wszystkiego brakowało im tam na dole.
Pozostali juz na zawsze na preriach, a siebie nazwali Kwuda, czyli „wychodzący”.
- Tak, to prawda - potwierdził sędziwy Samotny Wilk - wszyscy Kwuda są bardzo
piękni i wysmukli. Ciała im się wydłużyły, gdy przeciskali się przez spróchniały pień, który
znajduje się gdzieś na prerii, a kto go obecnie ujrzy, musi z powrotem wrócić do podziemnego
świata.
- Navajowie też pochodzą z podziemnych światów, tylko że na ziemię wydostali się
przez pustą wewnątrz trzcinę. Miejsce, w którym pojawili się pierwszy raz, istnieje do dzisiaj,
otoczone jest przez nasz naród czcią i nazywa się Tsegi - Miejsce Wśród Skał...
Księżyc w całej swej krasie znajdował się na środku nieba, kiedy mężczyźni
zakończyli swoje opowieści. Goście podnieśli się z miejsc i w milczeniu opuszczali
gościnnego gospodarza, udając się na spoczynek do swoich ziemianek.
Wędrujący Niedźwiedź wyszedł także, odprowadzając swojego przyjaciela. Ciemność
szczelnie okryła cały świat wokół, a niebo usiane było niezliczoną ilością „ognisk zmarłych”.
Gdzieś z nocy dochodziło przeciągłe, płaczliwe wycie wilków i ostre, krótkie poszczekiwanie
kojotów. Przyjaciele przystanęli na chwilę i wchłaniali w siebie te tak bliskie im odgłosy,
które towarzyszyły im od chwili narodzin.
Nad obozem bezszelestnie przeleciała sowa i ponuro pohukując usiadła na pobliskiej
skale.
Chłopcy spojrzeli sobie w oczy. Wiedzieli, czuli, że wszystko, co ich wokoło otacza, i
oni sami tworzą jedność, że to ich życie i szczęście. Przez chwilę stali nie odzywając się do
siebie, po czym rozeszli się każdy do swojego domostwa.
.Cisza otuliła wioskę, czasami tylko psy poszczekując przebiegały między
ziemiankami, a gdzieniegdzie w zagrodzie prychnął przebudzony koń.
Rano, tuż przed wschodem słońca, prawie wszyscy mieszkańcy zimowego obozu byli
już na nogach. Navajowie szykowali się do odjazdu, umieszczając na jucznych koniach swój
dobytek.
Wtem w oddali ukazało się dwóch obcych jeźdźców, szybko zbliżających się do
obozowiska Kiowów. Przerwano pracę, kilku uzbrojonych mężczyzn wyszło przed palisadę.
Z zaciekawieniem oczekiwano przybyszów.
Po chwili rozpoznano ich. Jednym z jeźdźców okazał się Matose-Apiw (Stare Słońce),
świetny tropiciel Kiowów, drugim natomiast jakiś młody wojownik odziany w
charakterystyczny strój noszony przez mężczyzn z plemienia Sematów. Wszystkich ogarnęło
zdumienie na jego widok.
- Co też może sprowadzać do nas wojownika Sematów? - zastanawiali się Kiowa.
Tajemnica szybko się wyjaśniła.
Zjednoczone siły Omahów i Tonkawów niespodziewanie uderzyły na zimowy obóz
Sematów, wykorzystując nieobecność większości wojowników polujących w pobliskich
lasach na płową zwierzynę. Szczęśliwym trafem mieszkańcom udało się zbiec i ukryć przed
napastnikami, ale domostwa Sematów zostały zniszczone, a dobytek splądrowany.
- Kiowa-Apacze nie mają gdzie przezimować, zwracają się więc do swoich kuzynów
Kiowa-Kwuda, aby pozwolili im na okres zimy zamieszkać w swoim osiedlu.
Wędrujący Niedźwiedź z gniewem zacisnął zęby, ale I gdy uświadomił sobie, że już
wkrótce zobaczy I-sha-wi i Złamanego Ciernia, złość mu szybko minęła i wybiegł na drogę,
chcąc jako pierwszy powitać plemię Sematów.
Nie czekał długo, za chwilę bowiem spomiędzy załomów skalnych począł wynurzać
się długi wąż jeźdźców. Jechali zwyczajem mieszkańców wielkich równin jeden za drugim.
Z grupy tej wyskoczył jakiś wojownik i w pełnym galopie począł zbliżać się do
samotnio stojącego Wędrującego Niedźwiedzia.
- Mas-gwa-ah-Sid, broń się! - usłyszał i zobaczył, jak jeździec w galopie ściąga z
siebie skórzaną bluzę i odrzuca ją za siebie.
Teraz dopiero Wędrujący Niedźwiedź poznał swojeg starego przyjaciela, Złamanego
Ciernia. Szybko zerwał z siebie górne okrycie, pozostając tylko w legginach i przpasce
biodrowej.
Złamany Cierń nie zwalniał biegu konia i nadal pędził w stronę stojącego nieruchomo
Kiowy. Kiedy był już blisko Niedźwiedzia, odbił się od grzbietu mustanga i niby puma
skoczył na przyjaciela. Lecz Mas-gwa-ah-Sid zapewne przewidział ten atak, bo chwycił
spadającego nań Cierni? i błyskawicznym zwrotem ciała rzucił go na plecy.
Złamany Cierń zdążył jednak pociągnąć Niedźwiedzia na siebie i padając na ziemię,
podkurczył prawą nogę, na którą nadział się Niedźwiedź. Złamany Cierń leżąc na trawie
gwałtownie wyprostował kolano i przerzucił młodego Kiowę nad sobą. Nim Niedźwiedź legł
na murawie, Cierń stanął już na równe nogi.
Otoczyli ich Navajowie i mieszkańcy wioski. W tym czasie zdążyli także nadjechać
Sematowie. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się zmaganiom.
Następny skok na leżącego Wędrującego Niedźwiedzia Złamanemu Cierniowi nie
udał się, bo w chwili kiedy miał już pochwycić Kwudę, ten przeturlał się w bok i
błyskawicznie stanął na nogi. Schwycił Złamanego Ciernia za udo i kark, unosząc go wysoko
nad głową jak kawał kłody. Był już pewien zwycięstwa, lecz doświadczony i zaprawiony w
podobnych bojach Semat zwinął się w jego wyciągniętych ramionach i całym swoim
ciężarem runął na kark i barki Niedźwiedzia. Razem zwalili się na ziemię, leżeli jakiś czas
ciężko dysząc, potem jeden drugiemu pomógł podnieść się z trawy i padli sobie z radością w
ramiona.
- Eh, neh, neh, neh, neh! - rozległo się dookoła. Mimo sińców i zadrapań dwaj
przyjaciele byli zadowoleni ze stoczonej przed chwilą walki.
Najbardziej jednak szczęśliwe były dwie kobiety, których oczy błyszczały niby
gwiazdy na niebie. Była to Kau-at-ciny (Mała Chmura), matka Niedźwiedzia i I-sha-wi
(Nocny Kwiat), przybrana siostra Złamanego Ciernia.
- Mój brat obrósł w siłę, jak niedźwiedź w sadło przed snem zimowym - rzekł z
uznaniem Złamany Cierń. - Jeszcze jedno Wielkie Słońce minie, a trudno się będzie zmierzyć
z moim bratem.
Wędrujący Niedźwiedź podziękował uśmiechem przyjacielowi za tę pochwałę.
- Głos prerii
- Chodź, bracie - rzekł do Złamanego Ciernia - pójdziemy nad rzekę zmyć z siebie
kurz.
Biegiem podążyli do wody, po drodze ściągając z siebie legginy i przepaski biodrowe.
Z rozkoszą zanurzyli się w lodowatym nurcie Rzeki Bobrów, prychając przy tym jak
rozeźlone rosomaki.
Powoli znikało z ich mięśni zmęczenie, a chłodna woda jak dłoń matki łagodziła ból
stłuczeń.
W ziemiance Skaleczonej Twarzy zebrała się cała starszyzna Navajów, Kiowów i
Sematów z wodzami obrzędowymi na czele.
Po tradycyjnym wypaleniu Świętej Fajki i skromnym posiłku wódz Sematów, Giakaita
(Szybki Sokół) opowiedział, co przytrafiło się jego plemieniu:
- Tego roku dosyć późno zakończyliśmy jesienne łowy na bizony, bo dopiero na
początku Księżyca Gdy Wilki Chodzą Stadami. Nasze kobiety sprawnie zajęły się
wyprawianiem skór i przygotowaniem zapasów mięsa na długie zimowe miesiące, toteż już
wkrótce mogliśmy udać się do Doliny Białych Kamieni, gdzie zazwyczaj rozbijamy nasze tipi
na okres zimy.
W kilka dni po przybyciu do doliny, nasi zwiadowcy donieśli, że w lasach odległych o
dzień konnej jazdy od naszej wsi pokazały się stada dorodnych jeleni. Sematowie
zdecydowali, że warto by uzupełnić swoje zapasy o mięso tych zwierząt, ponieważ
tegoroczna zima zapowiada się na długą. Poza tym skóry jelenie najlepiej nadają się na
odświętne koszule i suknie. Na polowanie wyruszyli prawie wszyscy mężczyźni z naszego
plemienia, pozostawiając we wsi kobiety, dzieci, starców i kilku wyrostków do pilnowania
koni. Jeden z chłopców doglądających stada koni, pasących się poza doliną, zauważył świeże
ślady pozostawione przez obcych zwiadowcówmyszkujących w okolicy i natychmiast
zaalarmował o tym naszą wieś. Kobiety na wszelki wypadek spakowały trochę zapasów
żywności i co cenniejsze rzeczy, chroniąc się w jednej z jaskiń, w jakie obfituje Dolina
Białych Kamieni...
Kiedy po paru dniach wędrówki zbliżyliśmy się do naszego osiedla - ciągnął dalej
Szybki Sokół - doszedł do nas zapach spalenizny. Wcześniej wysłani zwiadowcy po powrocie
powiedzieli nam, że cała zimowa osada jest zniszczona i spalona. Odnaleźliśmy ślady
sprawców. Byli to Tonkawowie i Omaha. Było ich niedużo, niecałe trzy dziesiątki. Widocznie
bardzo się spieszyli, bo nawet nie zdążyli zatrzeć śladów, a drzewce szkieletów tipi w
niektórych miejscach jeszcze tliły się lekko.
Nasi wojownicy ruszyli tropem najeźdźców, ale nie dogonili ich. Te tchórzliwe
skunksy widocznie uciekały tak, jak królik przed orłem. Zrezygnowaliśmy z szycia namiotów,
nie mając możliwości zdobycia odpowiedniej ilości skór bizonich. Poza tym nasze kobiety nie
zdążyły sporządzić nowych tipi dla wszystkich poszkodowanych rodzin przed nadejściem
pory wielkiego śniegu. Wiedzieliśmy, że nasi kuzyni przyjmą nas na czas zimy, więc
jesteśmy. Otsedaba!
- Wieści Szybkiego Sokoła zasmuciły serca Navajów. Nasza druga grupa udała się z
owocami Matki Ziemi do Doliny Białych Kamieni. Obawiam się, że mogą się natknąć tam na
krążących po okolicy naszych wspólnych wrogów - zatrwożył się wódz Navajów.
- Niechaj nasi bracia nie obawiają się - uspokoił wodza czarownik Sematów, Dwa
Palce. - Oczekiwaliśm przybycia Navajów, toteż na ich spotkanie wysłaliśm trzech naszych
zwiadowców, którzy zatrzymali się na Przełęczy Grzechotników. Jeżeli wspólnie
wyruszyliście waszej wioski, to wasi ziomkowie jeszcze dzisiaj powin znaleźć się tutaj w
Dolinie Rwącej Rzeki, zawróceni prz zwiadowców Sematów.
Razem ze wschodem słońca we wsi Kiowów zjawiła si druga grupa Navajów.
Sprawdziły się słowa wodza Dw Palce. Znowu rozpoczęła się wymiana towarów, ale ty razem
klientami Navajów byli Sematowie.
Późnym popołudniem Navajowie opuścili gościnn wioskę i udali się na swoje
rodzinne ziemie do Krainy Kaktusów, gdzie zimy były łagodne, bez śnieżnych burz i
siarczystych mrozów.
Wszyscy mieszkańcy osiedla wyszli przed palisadę, aby serdecznie pożegnać wodza
Navajów i jego ludzi. Patrzyli za nimi długo, aż ostatni jeździec znikł za horyzontem.
Do stojącego ze wszystkimi Wędrującego Niedźwiedzia podszedł Orle febro:
- Chodź, bracie, ona czeka nad rzeką - szepnął tajemniczo.
Mas-gwa-ah-Sida jakby raziło uderzenie pioruna. Do jego świadomości doszły tylko
ostatnie słowa przyjaciela: - Ona czeka nad rzeką...
- Tak, ona czeka - pomyślał. - Nie zapomniała, jej myśli krążyły wokół mnie, jak moje
wokół niej.
Chciał iść dostojnie, powoli, lecz nogi same niosły go szybko przed siebie. Ujrzał ją,
jak siedziała nad brzegiem rzeki z podciągniętymi kolanami, które objęła, rękoma. Stopy jej
okrywały mokasyny z grubej, miękko wyprawionej białej skóry, wyszywane barwionymi
kolcami jeżozwierza. Jej smukłe łydki aż do kolan okrywały krótkie legginy ściągnięte tuż
pod kolanami rzemiennymi troczkami. Odziana była w białą suknię, jej ramiona i plecy
chroniła od wieczornego chłodu miękka skóra młodego bizona z dokładnie wyczesaną
sierścią.
Wędrujący Niedźwiedź cicho podszedł do dziewczyny i oparł się o stojące obok
drzewo. Podziwiał jej kształtną głowę, ciemne grube włosy podtrzymywane rzemienną
opaską biegnącą dookoła głowy.
Nagle drgnął, słysząc głos I-sha-wi:
- Upłynęło wiele wody w tej i innych rzekach, nim Wędrujący Niedźwiedź raczył
przybyć. Czy ciepłe uczucie, jakie kiedyś do mnie żywił, odleciało z jesiennym chłodem? A
może Niedźwiedź oddał serce innej dziewczynie? Niech mi o tym powie, a Nocny Kwiat
odejdzie! Z mego oka nie spłynie najmniejsza łza, bo my, kobiety, zawodzimy tylko po
zmarłych.
- Moje myśli, dusza i serce zawsze były przy tobie, Nocny Kwiecie - odrzekł chłopiec
nieco drżącym głosem. - W moim sercu goszczą trzy miłości, jedna do ciebie, druga do
rodziców, a trzecia do mojego konia oraz psa i nikt tego nie zmieni. Od chwili, kiedy tu
przybyłaś, czekałem na jakikolwiek znak od ciebie i choć moje oczy szukały go, niczego nie
spostrzegły. Gdy ujrzałem cię z daleka, ogarnęła mnie radość, tak jak się raduje pająk, gdy
jest unoszony na pajęczynie delikatnymi powiewami wiatru nad trawami prerii.
- Nasze plemię miało przezimować w jednej ze wsi Komanczów-Kwahadi, było do
nich bliżej niż do was. Uprosiłam jednak swego przybranego ojca, abyśmy zimę spędzili tutaj.
On zrozumiał szept mego serca, i oto jesteśmy. Miałam wrażenie, że wszystkie konie mojego
narodu przemieniły się w powolne żółwie, a moje oczy pokryły się pomroką i nie mogą
wypatrzyć zimowych domostw ludu Kwuda. Każdy dzień wydawał mi się długi jak Wielkie
Słońce, rok...
Słowa dziewczyny upoiły Mas-gwa-ah-Sida niemal do zawrotu głowy. Zdawało mu
się, że po szarym, mrocznym niebie płyną kobierce wielobarwnych iskierek.
Z wioski dochodziło szczekanie psów i jakiś stłumiony płacz dziecka. Ktoś z oddali
zawodził gardłowym głosem przy cichym odgłosie bębenka.
I-sha-wi mówiła dalej, jej czarne włosy rozwiane podmuchem wiatru otulały ją
połyskliwą peleryną, a na kształtnych ramionach drżała bizonia Opończa.
Jakaż siła potężniejsza od bicia serca i ruchliwsza od krwi popychała chłopca ku tej
pięknej dziewczynie? Czyż można w obecności kobiety być płatkiem śniegu topniejącym na
ostrzu kamiennego noża?
Przyglądał się teraz bacznie dziewczynie przesuwając wzrokiem po jej oczach, ustach,
ciemnych długich rzęsach.
Nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią tak długo, nigdy nie przebywał z nią tak długo sam
na sam. Zrozumiał, że mimo gorących szeptów serca i krzyku duszy, jego wybranka musi
jeszcze pewien czas pozostać samotna, musi czekać cierpliwie.
Zbliżył się do niej i otwartą dłonią, opuszkami palców czule przesunął po jej twarzy.
- Tak jak orzeł bez skrzydeł nie jest orłem, jak te góry na zachodzie bez szczytów w
chmurach nie są górami, tak ja nie będę nigdy szczęśliwy bez ciebie... - rzekł.
Zagarnął garść żwiru spod jej stóp, otworzył dłoń i silnie dmuchnął. Na powierzchni
dłoni pozostały mu tylko dwa większe kamyki.
- Popatrz, I-sha-wi, duchy rzeki powiedziały, że zasiądziesz przy moim ognisku w
drugim Wielkim Słońcu...
Nocny Kwiat podniosłą się z ziemi i podeszła nad brzeg rzeki. Śniadą dłonią
zaczerpnęła kilka łyków chłodnej wody. Srebrzyste krople spadały jej z palców i z powrotem
mieszały się z nurtem Rzeki Bobrów. Dziewczyna zdjęła z szyi woreczek przywieszony na
rzemieniu, rozerwała zębami rożek skórzanej torebki, pochyliła się nad wodą i wytrząsnęła na
wilgotną dłoń szczyptę włosów swoich rodziców. Powoli zanurzała dłoń w nurcie rzeki, a
woda spłukiwała z jej palców pasemka włosów jej matki i ojca.
- Dziękuję wam, o duchy wody - szeptała.
Noc rozpoczęła się ponuro, wietrznie. Kosmate ciemne chmury skradały się nad
obozowiskiem. Zacinał drobny, zimny deszcz ze śniegiem.
Wracali do wioski razem. Kobiety uporządkowały już puste domy i przydzieliły do
nich w pierwszej kolejności rodziny z dziećmi i starcami, następnie samotne kobiety i osobno
samotnych wojowników.
Zimowy dom Giakaity (Szybkiego Sokoła), przybranego ojca I-sha-wi, znajdował się
w pobliżu ziemianki rodziców Wędrującego Niedźwiedzia. Ucieszyli się młodzi, że będą
mogli widywać się co dzień.
Po paru dniach życie w obozie nabrało zwykłego rytmu, charakterystycznego dla
zimowych dni i długich wieczorów.
Naprawiano odzież, szyto z nowych skór ubrania, mokasyny, wyrabiano strzały,
tomahawki, dzidy. Obrabiano krzemień, łupano go na groty do dzid i strzał, szlifowano na
noże. Nie zapomniano i o kobietach, dla nich robiono skrobaczki do skór i szydła, z kości
bizonich i ości rybich sporządzano igły do szycia.
Wieczorami zaprzyjaźnione rodziny odwiedzały się i snuto długie, barwne opowieści
o czynach dawno już zmarłych wojowników, o bitwach i o odległych czasach, kiedy to Kiowa
zamieszkiwali jeszcze Górne Prerie. Opowiadano stare legendy, w których praojcowie zaklęli
przeróżne motywy swoich wierzeń, zawarli podstawy przeróżnych zakazów lub nakazów
religijno-obrzędowych.
Od czasu, kiedy Nocny Kwiat spotkała się nad rzeką z Wędrującym Niedźwiedziem,
minęło już kilka dni.
Śnieg przyszedł niespodziewanie i nocą okrył białym puchem skały, drzewa i całą
wioskę. Nastał Księżyc Wielkiego Chłodu.
Pewnego wieczoru Wojenna Lanca zaprosił do swojego domu grupkę przyjaciół.
Zjawili się Szybki Sokół, brat jego żony wraz z synem Złamanym Cierniem, przybył też
Biegnący Wilk, Mekasto (Czerwony Kruk), Kayo-okosis (Tarcza Niedźwiedzia),
wychowawca młodzieży - Ansota, Tsomahee (Jasne Włosy), ciotka Niedźwiedzia
Wędrującego Po Górach, towarzysząca ongiś przy jego narodzinach. Przyszedł także Orle
Żebro (Pitah-pekis) z matką Szoszonką, którą Kiowa nazywali Ta Która Zawsze Rozpala
Ogień. Na samym końcu wcisnęła się cichutko między gości Nocny Kwiat - I-sha-wi.
Kobiety ulokowały się w odległym miejscu ziemianki i tam beztrosko plotkowały o
ostatnich wydarzeniach w zimowym osiedlu. Co chwilę któraś z nich wybuchała gromkim
śmiechem, lecz natychmiast dłonią zakrywała usta, bo przecież nie wypadało w obecności
mężczyzn okazywać głośno radości.
Osobno siedzieli mężczyźni, wspominając dawne dzieje, różne zdarzenia ze swojej
młodości. Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro przysłuchiwali się z ciekawością tym
opowieściom. Niedźwiedź jednak co chwilę zerkał w stronę kobiet, między którymi siedziała
jego dziewczyna, Nocny Kwiat.
Jednakże Ansota zauważył dyskretne spojrzenia i zaczął mówić niby to do wszystkich,
ale słowa jego skierowane były przede wszystkim do Wędrującego Niedźwiedzia.
- Było to w czasach, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na, Górnych Preriach, a naszymi
sąsiadami byli Pikuni (Czarne Stopy). Pewnego dnia po wspólnych łowach z myśliwym z
tego plemienia, udaliśmy się w gościnę do mojego przyjaciela - Białej Antylopry.
Usiedliśmy wokół ogniska w jego tipi i usłyszałem z ust gospodarza historię pewnego
wojownika, który nosił na ciele wiele blizn po ranach otrzymanych w walce i na łowach, lecz
serce jego było nieskalane.
Pewnego dnia gdy wojownik ten polował na ziemiacb z dala od rodzinnej wioski,
spotkał na swej drodze wrogą z plemienia Atsina, zwanego Wielkimi Brzuchami.
W ostatniej chwili zdążył uchylić głowę przed lancą rzuconą w jego stronę i cisnąć
swój tomahawk w przeciwnika. Niestety, spóźnił się o mgnienie oka i poczuł, jak grot
oszczepu wroga zrywa mu część nosa i druzgocze kość policzkową. Zanim na długo stracił
świadomość, kątem oka spostrzegł, że kamienne ostrze jego tomahawka tkwi w czole
wrogiego wojownika. Ogarnęła go ciemność i bez czucia osunął się na trawę.
Kiedy odzyskał przytomność, leżał w swoim tipi, a jego siostra opatrywała mu ranę,
okładając ją sproszkowaną korą jesionu wymieszaną z pajęczyną.
Po upływie dwóch Księżyców wyszedł pierwszy raz przed tipi. Prawym okiem
oglądał świat jak przez gęstą mgłę, ale lewe oko było całkiem dobre. Po prawej stronie twarzy
pozostała mu okropna blizna zaczerwieniona i opuchnięta, dodatkowo oszpecona opadłą
powieką.
Pierwszy z wojowników, którego spotkał, rzekł:
- Zepsuta Twarz! - i to nowe przezwisko już przy nim pozostało.
Z roku na rok polował coraz gorzej. Tipi jego było już stare, odzież zniszczona i
połatana w wielu miejscach. Częściej z siostrą głodował, niż bywał syty. Po prostu był teraz
biednym i do tego marnym myśliwym.
Pewnego dnia, gdy wracał z nieudanego polowania, ujrzał córkę wodza, która
wyszywała mokasyny, siedząc przed tipi swego ojca. Była tak piękna, że zachwycony urodą
dziewczyny Zepsuta Twarz zapragnął pojąć ją za żonę, jednakże nie ośmielił się wyjawić
swego pragnienia. Córka wodza tak zawładnęła jego sercem, że już po upływie kilku Małych
Słońc, wysłał swą siostrę, by zapytała młodą dziewczynę, czy nie zechciałaby zająć miejsca
przy ognisku Zepsutej Twarzy.
Córka wodza była oburzona tym, że młody, biedny mężczyzna, w dodatku tak
strasznie oszpecony, ośmiela się marzyć o jej poślubieniu. Uderzając się po udach
odpowiedziała wysłanniczce:
- Niech twój brat wie, że zostanę jego squaw tylko wtedy, jeśli jego twarz stanie się
tak gładka, jak powierzchnia jeziora nie dotknięta oddechem wiatru!
Kiedy siostra przekazała bratu odpowiedź dziewczyny, Zepsuta Twarz nie zrozumiał,
że to okrutna drwina. Udał się więc do czarownika, aby ten przywrócił jego twarzy dawną
gładkość. Czarownik bezradnie rozłożył ręce, bowiem nie miał takiej mocy, która by
naprawiła twarz młodemu wojownikowi.
- Jedynie Słońce, które czyni wszystko, jest w stanie ci pomóc - powiedział do
Zepsutej Twarzy na pożegnanie.
- Dobrze, pójdę odnaleźć Słońce! - oświadczył wojownik.
Wziął swoją broń, odrobinę pemikanu i ruszył w kierunku, gdzie światło dnia układa
się do snu.
Przeszedł przez kraj równin, przeprawił się przez rzeki, pokonał góry i zakończył
wędrówkę nad brzegiem Wielkiej Wody.
Tutaj musiał się zatrzymać. Ale nie stracił nadziei. Zbudował z kory brzozowej mały
wigwam, zamknął się w nim, by pościć, prosząc duchy o przyjście mu z pomocą. Minęło już
ćwierć Księżyca jego głodówki, kiedy ujrzał, jak wieczorem uchyla się zasłona przy wejściu
do tipi Słońca. Przez wejście wypłynęła jasna droga, zatrzymując się dopiero przed jego
wigwamem. Zepsuta Twarz wziął swą broń do ręki i śmiało wszedł na słoneczną drogę.
Na słonecznym szlaku spotykał bardzo czarnych ludzi, którzy radzili mu, by zawrócił
i zrezygnował z dalszej wędrówki.
- Widzisz, co Słońce uczyniło z nami - mówili. - Jeśli pójdziesz dalej, to i ciebie z
pewnością spali.
Zepsuta Twarz zatkał sobie mchem uszy i szedł dalej nie chcąc słyszeć skarg
spalonych ludzi.
Pewnego poranka, po kilku już dniach wędrówki, ujrz piękny biały kościany łuk
leżący na skraju drogi. Chętni zamieniłby go na swój, ale pomyślał sobie, że ten, kto go
zgubił, będzie go potrzebował i na pewno wróci,”aby łu odnaleźć. Zepsuta Twarz przeszedł
obok tej wspaniałe broni, nawet jej nie dotykając.
Uszedł kawałek drogi i spotkał pięknego młodzieńca, który zapytał go, czy nie widział
białegu łuku.
- Dała mi go moja matka i jestem do niego bardzo przywiązany - powiedział ze
smutkiem w głosie.
Zepsuta Twarz zaprowadził młodzieńca do miejsca, gdzie leżał biały, kościany łuk.
Tak oto dwaj młodzi mężczyźni stali się przyjaciółmi.
Gdy już razem przemierzali dalszą drogę, młodzieniec, który nazywał się Apicira
(Gwiazda Poranna), spytał swego nowego przyjaciela, dokąd zdąża.
- Do Słońca - odparł Zepsuta Twarz.
- To mój ojciec - powiedział Apicira. - Ostrzegam cię jednak: on nie lubi obcych.
Kiedy zobaczy nieproszonego gościa, wyciera z kurzu swoją twarz, patrzy na niego i spala go.
Ja jednak poproszę moją matkę - Księżyc, aby wstawiła się za tobą.
Po powrocie do domu, Gwiazda Poranna zaprowadził Zepsutą Twarz do swej matki,
Kokomikis, i powiedział:
- Ten młodzieniec z ludu Czarnych Stóp jest moim przyjacielem. Chciałbym mieć go
przy sobie. Czy zechcesz poprosić mojego ojca, aby zezwolił mojemu przyjacielowi pozostać
tu i nie uczynił mu krzywdy?
Księżyc, która była dobrą kobietą, zgodziła się przedstawić swemu mężowi Zepsutą
Twarz jak najkorzystniej.
- Przedtem jednak trzeba go najpierw ukryć - powiedziała - aby twój ojciec, nim mu
powiem o naszym gościu, nie zabił go.
Zawinęła Czarną Stopę w gęstą chmurę i ukryła w najdalszym zakątku tipi pod
gałęziami tui.
Wkrótce dało się odczuć wielki skwar i Słońce pojawiło się u wejścia.
- Pouah! - powiedziało wchodząc. - Jaki obrzydliwy zapach! Czuć tutaj człowiekiem!
Czy ukrywasz kogoś w naszym tipi, żono?
- Tak - nieśmiało przyznała Kokomikis. - Znajduje się tu pewien młody mężczyzna,
którego nasz syn poznał na drodze i którego pragnie mieć za towarzysza. Kiedy go zobaczysz,
miej dla niego chociaż odrobinkę litości.
- Chcę go zaraz zobaczyć - powiedziało gromkim głosem Słońce. - Dorzuć torfu do
ognia i zrób dużo dymu, abym mógł obejrzeć tego młodzieńca, nie poparzywszy go nagle.
Kiedy dym zrobił się dostatecznie gęsty, Zepsuta Twarz wyszedł ze swego ukrycia i
stanął po drugiej stronie dymnej ściany. Słońce widząc go tak biednym i zmęczonym podróżą,
zlitowało się nad młodzieńcem.
- Możesz zostać tutaj jakiś czas i polować wraz z noim synem. Nie chodźcie jednak
nad brzeg jeziora, które znajduje się na północnej stronie. Mieszkają tam bardzo złośliwe
ptaki, które mogłyby uczynić memu synowi krzywdę. Ja też ich unikam i dlatego chodzę
tylko południową stroną nieba.
Zanim Słońce przebyło dziesięciokrotnie drogę po niebie, Apicira zapomniał o
zaleceniu ojca.
Pewnego dnia zdecydował, by dla odmiany ruszyć na polowanie na północ. Zepsuta
Twarz daremnie przypominał mu, że wyprawa ta może być bardzo niebezpieczna. Apicira
uparł się jednak i poszedł. Przyjaciel szedł za nim myśląc, co też może ich tam spotkać?
Przekonał się o tym już wkrótce.
Gdy Gwiazda Poranna przechodził przez mały lasek, zaatakowało go nagle siedem
wielkich żurawi. Zaskoczony tym nagłym atakiem syn Słońca nie mógł zrobić użytku ze swej
broni i o włos postradałby życie pod dziobami rozwścieczonych ptaków. W ostatniej chwili
nadbiegł Zepsuta Twarz i rozpostarł przed przyjacielem swoją starą skórę bizonia. Gdy
olbrzymie ptaki dziurawiły ją zawzięcie ciosami swych ostrych dziobów, Zepsuta Twarz
zabijał jednego po drugim celnymi uderzeniami tomahawka.
Po powrocie do domu Gwiazda Poranna, który był prawym i uczciwym młodzieńcem,
opowiedział swemu ojcu o nieszczęsnej wyprawie na północ i o tym, co się wydarzyło. Nie
ukrywał, że młody Czarna Stopa odradzał mu tę wyprawę i później uratował mu życie.
- Mówisz, że było siedem, siedem olbrzymich żurawi?
- dopytywało się Słońce.
- Tak, a mój przyjaciel zabił wszystkie, jednego po drugim.
- Nie wierzę, dopóki nie zobaczę ich uciętych głów. Zepsuta Twarz przyniósł je
wkrótce, a na pamiątkę tego zdarzenia, każdy wojownik musi przynosić skalpy zabitych
wrogów, jako dowód dokonanego przezeń czynu.
Słońce tak było zadowolone z wyczynu przyjaciela swego syna, że spytało, czy
młodzieniec nie ma jakiegoś życzenia.
- Tak - odparł Zepsuta Twarz. - Chciałbym, abyś wygładził moją twarz, bym mógł
poślubić córkę wodza mojego plemienia.
- Przywrócić twej twarzy dawny wygląd nie jest dla mnie trudne. Jeśli jednak chodzi o
córkę wodza, pomówimy o niej innym razem. Kokomikis, przygotuj Seidl-ku-toh (namiot
potów) - zwrócił się do żony.
Gdy tipi potów zostało już przygotowane, Słońce wprowadziło do środka Zepsutą
Twarz i wrzuciło tam koniuszek jednej ze swych rzęs. Natychmiast biała chmura wypełniła
wnętrze tipi. Kiedy rozproszyła się, Słońce poleciło Czarnej Stopie wyjść z tipi i
poprowadziło go wraz z Gwiazdą Poranną przed oblicze Kokomikis.
- Powiedz mi teraz, żono, który z tych młodzieńców jest twoim synem? - zapytało.
Kokomikis nie mogła rozpoznać swego syna, ponieważ obydwaj młodzieńcy byli do
siebie tak podobni, jak podobne są dwie krople wody.
Nazajutrz czarne chmury rozpostarły się ciężkimi zwałami między Światem Który Jest
Wysoko, a Światem Który Jest Nisko.
Słońce skorzystało z tego, by udać się z obydwoma chłopcami na polowanie.
Kiedy przeszli już szmat drogi i nie zobaczyli nic, co mogliby upolować, młody
Pikuni, który poczuł głód, zapytał:
- Kiedy będziemy jedli?
- Natychmiast, jeśli chcesz! - mówiąc to Słońce chuchnęło, aby rozdzielić dwie
chmury i młodzieniec ujrzał w dole obóz, z którego przywędrował do Słońca. Ujrzał, jak
wdole młodzi mężczyźni z jego plemienia rozgrywali właśnie zawody zręcznościowe.
Słońce pokazało Zepsutej Twarzy małego chłopca siedzącego między widzami i
nakazało mu pilnie uważać na to, co się za chwilę stanie.
Nagle ciałem dziecka zaczęły wstrząsać konwulsje. Rozgrywki zostały przerwane, a
czarownik wezwany przez rodziców dziecka bezzwłocznie nakazał zabić w ofierze białego
psa. Ofiara została złożona i wkrótce dziecko wyzdrowiało.
- Widzisz - powiedziało Słońce do młodego wojownika. - Czarownicy każą wam
wierzyć, że to ich magia uzdrawia chorych, ale to właśnie ja zwracam ludziom zdrowie, kiedy
mi w ofierze dają to, czego pragnę. Dzisiaj chciałem tego białego psa. Siadajmy więc i
jedzmy.
Podczas jedzenia młody Pikuni nie mógł się powstrzymać od spoglądania w dół.
Słońce rychło spostrzegło to i powiedziało:
- Szukasz córki wodza i nie widzisz jej w tłumie ludzi. Td dlatego, że w tej właśnie
chwili spoczywa ona w ramionach syna czarownika, który potrafi rzucać uroki na
dziewczyny. Nie żałuj jej, ponieważ ta dziewczyna nie jest nic warta. Postanowiłem, że jej
ojciec zaskoczy ich i oboje poniosą śmierć, jak nakazuje wasze prawo. Ty masz ważniejsze
rzeczy do zrobienia w Świecie Który Jest Nisko. Oprócz białych psów, które ludzie twego
plemienia składają mi czasami w ofierze, oddają mi oni za mało czci. Powrócisz więc na dół.
Wiem, że życzysz sobie tego, a przy okazji zaniesiesz swym braciom pieśni i tańce, których
cię nauczę. Dam ci także legginy oznaczone siedmioma poprzecznymi czarnymi pasami na
pamiątkę siedmiu żurawi, które zabiłeś. Dostaniesz też nakrycie głowy ze skóry jelenia
wapiti, które będzie musiała nosić na otwarcie uroczystości Tańca Słońca kobieta czysta
duchem i ciałem. Staniesz się wielkim wodzem i będziesz mógł mieć wszystkie kobiety,
których tylko zapragniesz.
- Jak jednakże będę mógł wrócić do swoich? Nie potrafię przecież odnaleźć drogi,
którą tutaj przybyłem - powiedział młodzieniec.
- Powrócisz drogą o wiele krótszą - odpowiedziało Słońce. - Widzisz te ogniki
ściśnięte jeden obok drugiego, które rysują łuk w Świecie Który Jest Wysoko i w Świecie
Który Jest Nisko? To jest droga, z której korzystają ptaki w czasie swych przelotów z północy
na południe i z południa na północ. Właśnie tym szlakiem powrócisz teraz do obozu swego
ludu i nim kiedyś udasz się, by odszukać Gwiazdę Poranną, gdy Wielki Twórca zdecyduje
zatrzymać cię na zawsze między nami...
Opowiadając historię Zepsutej Twarzy - mówił Ansota
- chciałem, aby Wędrujący Niedźwiedź i jego przyjaciel, Orle Żebro, domyślili się, że
gdy świeża trawa pokryje prerie, powinni być juz gotowi do wzięcia udziału w obrzędzie
Tańca Słońca. Tak właśnie zażyczyła sobie rada starszych naszego plemienia.
Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis skamienieli na chwilę, trudno było im uwierzyć, że to
już wiosną okaże się, czy są godni miana wojowników, czy będą mogli zasiąść w kręgu
doświadczonych i walecznych mężczyzn.
Wędrujący Niedźwiedź zerknął w stronę I-sha-wi. Dziewczyna lekko uśmiechnęła się
do niego. Zauważył w jej oczach iskierki dumy i zadowolenia.
Przebiegł wzrokiem po twarzach wszystkich zebranych w ziemiance. Matka, ojciec,
ciotka - wszyscy byli bardzo zadowoleni z postanowienia starszyzny.
Po krótkiej przerwie znowu odezwał się Ansota:
- W czasie dużych śniegów młodzi ludzie będą musieli zdobyć parę skórek białych
królików, aby z ich futra porobić frędzle do obrzędowych koszul, jakie noszą wojownicy
stowarzyszenia Kai-tsen-ko (Prawdziwych Psów). Otsedaba! Ślady królicze wiodły przez
wąwóz wzdłuż ściany rzadkiego lasku, a potem wychodziły na równinę rozciągającą się aż do
linii horyzontu. Gdy słońce wstało na spotkanie dnia, wznosząc się hen ponad biel pokrytej
śniegiem ziemi, równe ślady królików zaróżowiły się.
Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro uzbrojeni byli tylko w łuki, a w kołczanach mieli
po parę strzał. Zatrzyhnali się przy tropach króliczych, zbadali, z której strony wieje wiatr, i
skierowali się w przeciwną jego podmuchom stronę. Śnieg sięgał im prawie do kolan, a w
niektórych miejscach zapadali się nawet po pas. Wreszcie dotarli do skalnego rumowiska i
wczołgali się na jego wierzchołek. Tuż pod sobą mieli teraz równinę, a na niej rozproszoną
gromadkę królików, które przednimi łapkami rozkopywały śnieg, usiłując dobrać się do
zmarzłego mchu i traw.
Orle Żebro wzniósł cztery palce do góry, powiadamiając w ten sposób swego
przyjaciela, że króliki są duże i wystarczy upolować cztery. Powoli powstali ze skały, jęknęły
wypuszczone cięciwy. Dwa króliki zostały w śniegu, reszta zaś rzuciła się do ucieczki.
Trzeciego dogoniła pierzasta strzała Orlego Żebra, przybijając biedaka do śniegu. Wędrujący
Niedźwiedź upolował czwartego.
Gdyby nie strużki krwi wyciekające z ran i barwiące na czerwono śnieg wokół
leżących królików, trudno byłoby wypatrzeć ubite zwierzęta na śniegu, tak bowiem białe były
ich futerka.
Gdy chłopcy powrócili do obozu, upolowanymi królikami zajęła się I-sha-wi.
Przygotowała najpierw wiklinowe obręcze, potem sprawnie ściągnęła skórki ze zwierzątek,
obcinając wszystkie wystające i zbędne kawałki futerka. Cienkim rzemieniem naciągnęła
każdą skórkę wewnątrz obręczy, po dokładnym oczyszczeniu ich z resztek żył i błon,
następnie natarła je tukiem niedźwiedzim i powiesiła tak przygotowane futerka w
przewiewnym miejscu, wysoko przy otworze dymnym. Po dwóch dniach ponownie natarła
tłuszczem bobrowym wewnętrzne części skórek. Czynności te powtarzała jeszcze cztery razy.
Dopiero gdy futerka stały się miękkie, elastyczne, a białe włosie puszyste, pocięła skórki na
cienkie paski jednakowej długości. Postanowiła także, że podczas długich zimowych
wieczorów uszyje swoim przyjaciołom nowe koszule i ozdobi je kolcami jeżozwierza we
wzory, jakie noszą wojownicy ze stowarzyszenia Prawdziwych Psów.
Któregoś wieczoru Mekasto (Czerwony Kruk) i jego żona zaprosili do siebie kilkoro
przyjaciół i ich kobiety. W ziemiance Czerwonego Kruka zebrali się ci sami wojownicy, co
poprzednio u Wojennej Lancy.
Kobiety zbite w osobnej grupce zajęły się reperowaniem i szyciem odzieży ze skór,
przekazując sobie półgłosem ostatnie ploteczki obozowe. Mężczyźni natomiast konserwowali
starą i sporządzali nową broń.
- Kiedyś w czasach mojej młodości przyjaźniłem się z paroma wojownikami z
plemienia Arikara. Pamiętacie, że nigdy z nimi nie prowadziliśmy wojen, oni polowali na
naszych terenach, a my na ich i nikt do nikogo nie miał o to pretensji ani żalu. Nawet parę
naszych kobiet pojęli za żony wojownicy z tego plemienia i są one szczęśliwe do dzisiaj,
chociaż wiele przeżytych zim pobieliło im włosy - tak zaczął swoją opowieść Biegnący Wilk.
- Zdarzyło się kiedyś, że musiałem szukać schronienia u Arikarów przed samą burzą śnieżną.
Przyjęli mnie z szacunkiem i gościnnie, a wieczorem pewien bardzo stary człowiek,
pamiętam to do dziś - nazywał się Akka-Kitcipimiw-otas (Dużo Nakrapianych Koni),
opowiedział, skąd na ziemi wzięli się ludzie Arikara. Oni, podobnie jak my, Kwuda, wyszli z
podziemnego świata przez drzewa. A było to tak:
Kiedyś, bardzo dawno temu, tak dawno, że nie pamiętają tych czasów najstarsi ludzie,
a wspomnienia o tym zachowały się tylko w opowiadaniach przekazywanych przez starców
następnym pokoleniom, istniała wioska bizonów, które w owym czasie przybrały ludzką
postać. W wiosce tej znajdowało się święte zawiniątko plemiennej noszące nazwę „Sęk w
Drzewie”.
Bizony o ludzkich kształtach korzystały z magicznych mocy tego zawiniątka, ale w
nieuczciwy sposób. Za pomocą jego siły i mocy polowały na ludzi i karmiły się ich mięsem.
Pewnego razu bizony, strażnicy zawiniątka, po odśpiewaniu magicznych pieśni
podeszły do starego, potężnego drzewa bawełnicy i uderzyły najpierw trzy, a potem cztery
razy w sęk tkwiący w jego pniu.
Wkrótce usłyszały dźwięki podobne do ludzkiego płaczu i ludzkie głosy dochodzące
spod ziemi i z wnętrza drzewa: Sęk został wybity i bardzo wielu ludzi wyszło przez powstały
otwór.
Omaksi Sapop (Wielkie Pióro) był pierwszym, który stanął na ziemi. Przyczajony w
pobliżu lud bizonów polował na kolejnych ludzi wychodzących z pnia i wkrótce pozabijał
bardzo wielu z nich. Wielkie Pióro oraz kilku innych zdołało zawrócić do zbawczego otworu i
ukryć się w drzewie, lecz wielu innych ludzie-bizony dosięgły swymi maczugami, a zwłoki
zabitych poćwiartowały na drobne kawałki. Przez cały wieczór i noc tańczono wokół
upolowanych ludzi, ciesząc się z łatwego zwycięstwa.
W czasie łowów na ludzi, bizony w ludzkiej postaci tak szczelnie otoczyły drzewo
bawełnicy, że jeden z młodych mężczyzn, który wraz z innymi wyszedł przez otwór zaraz po
usunięciu sęka, nie zdołał powrócić do wnętrza drzewa. Będąc chyżym biegaczem uszedł
jakoś przed rzucanymi weń maczugami i ukrył się w pobliskich zaroślach.
Wkrótce jednak spostrzegł, że kryjówkę jego wytropiła ścigająca go kobieta-bizon.
Młody mężczyzna zacierając za sobą ślady umknął przed swoją prześladowczynią i ukrył się
pośród gałęzi dzikiej winorośli tak, że najbystrzejsze oko nie było w stanie go wykryć. Nie
dowierzał jednak swojej nowej kryjówce, gdyż znajdowała się zbyt blisko wioski bizonów,
toteż szybko zmienił miejsce swojego ukrycia. W trosce o swoje życie i bezpieczeństwo
musiał to robić wiele razy.
Gdy był głodny, zbierał owoce, łapał małe zwierzątka i wyszukiwał jadalne, korzonki..
Pewnego dnia, gdy mocno spragniony zaszedł nad źródełko pełne krystalicznie czystej
wody, ujrzał przed sobą śliczną dziewczynę z głową okrytą czapką futrzaną z dwoma
bizonimi rogami. Dziewczyna była niezwykle urodziwa, a na ramiona miała zarzuconą
miękko wyprawioną skórę młodej samicy bizona. Długie czarne, proste włosy spływały na jej
kark i sięgały aż do pasa. Piękne dziewczę szło gdzieś zamyślone. Mężczyzna podążył za nią.
Widział, jak weszła do pięknie pomalowanego tipi. Gdy zbliżył się do namiotu, przywitała go
grzecznie i poprosiła, by zanocował u niej.
Ponieważ mężczyzna był zmęczony i głodny, dziewczyna nakarmiła go. Potem okryci
jej białą bizonia skórą legli w objęciach, jak na kochanków przystało. Po jakimś czasie
młodzieniec zasnął. Gdy obudził się następnego ranka, ze zdumieniem spostrzegł, że tipi
gdzieś zniknęło.
Dziewczyna-bizon powiedziała mu szczerze i uczciwie, że niektóre bizony, z tych
które przybrały ludzką postać, pragnęłyby zmienić się ponownie w zwierzęta. Niestety, dotąd
nie znalazły człowieka, który pomógłby im powrócić do dawnych, zwierzęcych kształtów.
Dziewczyna przyznała się, że właśnie jego wybrała, by został bohaterem swojego
narodu i uwolnił bizony od ich ludzkiej postaci. Powiedziała mu, że będzie musiał stawić
czoło licznym niebezpieczeństwom. Musi pokonać złych i groźnych zjadaczy ludzkiego
mięsa - ludzi-bizony.
Pouczyła go, w jaki sposób będzie mógł przedostać się do tipi ich wodza, omijając
cztery szeregi strażników, i obiecała mu w tym pomóc.
Okryła wojownika swoją pięknie wyprawioną skórą bizonia i poprowadziła tuż pod
stanowiska czujnych strażników. Niektórzy z nich poczęli krzyczeć, że w pobliżu czują
ludzkie mięso, ale dziewczyna śmiejąc się odparła, że pewnie ten zapach pochodzi od świeżej
jeszcze ludzkiej krwi pozostałej na ich broni, skórach i ciałach.
Strażnicy uspokoili się nieco, toteż młody mężczyzna prowadzony przez piękną
dziewczynę mógł bez przeszkód wślizgnąć się do tipi wodza.
Dziewczyna-bizon posadziła go na stosie miękkich skór, aby trochę odpoczął. Gdy do
namiotu wkrótce zbliżył się wódz, mężczyzna ukrył się w najdalszym kącie tipi, pilnie
nasłuchując dźwięków dobiegających z przedniej części namiotu. Wódz nie podejrzewał, że
ktoś mógłby ukryć się w jego namiocie, toteż powtarzał sobie głośno wszystkie pieśni i
modlitwy, które służyły mu do wywabiania ludzi z drzewa bawełnicy. Młodzieniec podsłuchał
też, jak wódz wyjaśniał dziewczynie sposób użycia magicznej laski, którą strażnicy uderzali
w pień drzewa, zmuszając zgłodniałych ludzi do wyjścia na zewnątrz.
Mężczyzna pilnie słuchał, powtarzając sobie w pamięci wszystko, co dobiegało jego
uszu.
Rankiem, kiedy wódz wyszedł z tipi, by pokierować przygotowaniami do następnego
wielkiego polowania na ludzi, nadbiegła dziewczyna-bizon, by natchnąć serce młodego
mężczyzny odwagą. Pokazała mu u szczytu tipi ogromne ilości wędzonego ludzkiego mięsa.
Na ten widok w sercu młodzieńca wezbrał straszny gniew, który dał mu siłę do walki z
niegodziwymi bizonami w ludzkiej postaci. Dziewczyna-bizon zabrała go do lasu w pobliżu
drzewa bawełnicy, w którym ukrywali się ludzie. Tam powiedziała mu, by naciął wiele gałęzi
jesionu, potrzebnych do zrobienia mocnych i elastycznych łuków, a także wiele cienkich,
prostych prętów brzozowych do sporządzania strzał. Pozwoliła, by pociął na rzemienie całą
skórę, którą go okryła pamiętnej nocy i porobił z nich cięciwy do łuków.
Młody człowiek energicznie zabrał się do pracy. Pracował bardzo długo, a gdy
skończył, wiedział, że teraz on i wszyscy ludzie będą wreszcie dobrze przygotowani do walki.
Korzystając z chwilowej nieobecności ludzi-bizonów, wraz z dziewczyną podszedł do
drzewa bawełnicy i poprosił ją, aby wywołała jego przyjaciela. Wielkie Pióro. Wielkie Pióro
dowiedział się ze gdy nadejdzie odpowiednia pora, winien wybiec z drzewa i chwycić
przygotowany dlań łuk i strzały i natychmiast zacząć strzelać do ludzi-bizonów. To samo
winni czynić mężczyźni, którzy wydostaną się z pnia razem z nim.
Następnego dnia dziewczyna-bizon i młody człowiek przynieśli jesionowe łuki i
strzały pod drzewo i ukryli broń pod resztkami bizoniej skóry, którą z wierzchu zamaskowali
mchem. Wkrótce pod wielkie drzewo bawełnicy przybył wódz bizonów ze swoimi
wojownikami i śpiewając obrzędowe pieśni, uderzył w drzewo trzy, a następnie cztery razy.
W głębi drzewa odezwały się liczne głosy, wyskoczył ha zewnątrz Wielkie Pióro.
Chwycił jeden z ukrytych w pobliżu łuków wraz ze strzałami i pobiegł na tyły ludzi-bizonów.
Inni mężczyźni, którzy wyskakiwali z pnia drzewa, również chwytali przygotowaną dla nich
broń. Napięto łuki, jęknęły cięciwy i ulewa strzał posypała się na ludzi-bizony, które
przerażone niespodziewanym atakiem prawdziwych ludzi zaczęły umykać w popłochu.
Zmykając każdy chwytał ze swego tipi kawałek ludzkiego mięsa i chował pod pachą. Mimo
że ludzie-bizony biegły bardzo szybko, każdego dosięgła jeszcze szybsza pierzasta strzała.
Jednak w czasie tej walki żaden człowiek-bizon nie stracił życia, bowiem z chwilą gdy
raziła go strzała wypuszczona z ludzkiej ręki, zamieniał się natychmiast w prawdziwego,
kosmatego bizona i spokojnie zaczynał szczypać zieloną trawę.
Dziewczyna-bizon, do której nikt nie ośmielił się strzelić, zachowała ludzką postać i
pośłubiła później dzielnego młodzieńca, a ich potomstwo założyło ród Arikara.
Chłopak i dziewczyna znali tajemnicę Zawiniątka Leków i zachowali je jako świętość
plemienną. Leki te nadal nazywają się „Sęk w Drzewie”.
Ponieważ ludzie, którzy wyszli z pnia drzewa i stoczyli pierwszą walkę z narodem
bizonów pozwolili powrócić swoim prześladowcom do zwierzęcej postaci i nie zabijali
żadnego z nich, w zamian otrzymali od bizonów przyrzeczenie, że gdy ludziom zabraknie
pożywienia i za pomocą Zawiniątka Leków wezwą je,- bizony przybędą w ich strony i
zapewnią wszystkim ludziom dostatek mięsa.
Dzisiaj, kiedy Arikara polują na bizony, pamiętają o tym, że mięso spod pachy
każdego bizona jest przesiąknięte ciałem praprzodków, toteż nigdy nie jedzą mięsa z tej
części bizona.
Biegnący Wilk zakończył swoją opowieść, a w chacie zaległo milczenie.
- Tak, mój sędziwy ojciec powiedział prawdę, ja też przebywałem wśród ludzi Arikara
i to w okresie, w którym drzewa gubią liście. Był to Księżyc Wysychającej Trawy. W
plemieniu było bardzo mało mięsa, głód zaglądał ludziom w oczy, a ostatnie polowanie na
bizony nie powiodło się. - Zaczął mówić Huan-tos, ojciec Wędrującego Niedźwiedzia. -
Głodne dzieci płakały. Znacie ten; czas, bo i u nas często głód wyciskał naszym dzieciom łzy.
Widziałem, jak zrozpaczone kobiety błagały wodza, był wezwał czarownika, który strzeże
świętych leków, zwanych „Sęk w Drzewie”. Błagały, by czarownik poprosił opiekuńczego
ducha wioski o pomoc.
Wódz przychylił się do prośby kobiet, sam przecież nie znalazłby innego wyjścia.
Brak mięsa, jak wszyscy wiedzą, oznacza dla wielu śmierć głodową, nieraz nawet dla całych
rodzin.
Wyjął więc zawiniątko ze świętym tytoniem, z jego dymu złożył ofiarę duchom i
wezwał czarowników, by otworzyli leki, sprawiając swymi modlitwami, że bizony pojawią
się w okolicach ich wioski.
Czarownicy polecili, aby wódz dokładnie posprzątał swoje tipi i starannie wyczyścił
klepisko. Kiedy wykonano ich polecenie, do tipi wodza wniesiono Święte Zawiniątko z
lekami. Przed tipi ustawiono słup, a na nim zawieszono ofiary dla duchów. Ludziom
nakazano, by w całkowitym milczeniu zasiedli przed namiotem.
Wkrótce czarownicy rozpoczęli obrzęd, w czasie którego śpiewali święte pieśni,
kreślili magiczne znaki, potem zaś uderzali trzykrotnie w słup z ofiarami, a następnie jeszcze
cztery razy, przywołując w ten sposób duchy bizonów. Przypominali zwierzętom, że
obiecywały zaraz przybyć, kiedy ludzie z wioski, będący w potrzebie, odbędą specjalny
obrzęd przed Świętym Zawiniątkiem Bizonim.
Po upływie trzech dni usłyszeliśmy grzmot nadchodzącego stada. Wtedy czarownicy
wybrali kilku młodych mężczyzn i polecili, by schwytali oni i przyprowadzili do namiotu
wodza młodego bizona-byka.
Mężczyźni wykonali polecenie. W tipi wodza nad związanym zwierzęciem
czarownicy, a zarazem i strażnicy Świętego Zawiniątka, śpiewali dziękczynne pieśni i
kierowali dp duchów bizonów modlitwy z podziękowaniem za wysłuchanie ich próśb. W
przerwach między śpiewami i modlitwami opowiadali stare podania o bizonach, które
dawniej były ludźmi.
Potem schwytanego młodego bizona wyprowadzono na skraj wioski i puszczono
wolno, aby doniósł swoim braciom o tym, co widział.
Po zakończeniu uroczystości wszyscy myśliwi udali się w kierunku pasącego się
spokojnie stada i upolowali tylko tyle bizonów, aby przez całą zimę nikt w wiosce nie cierpiał
głodu.
W ten sposób Święte Zawiniątko z lekami okazało swą siłę i nakarmiło głodujących
Arikarów.
- Oni mają swoje leki, zawiniątka i ich duchy pomagają tylko im. Nam na pewno by
nie pomogły, chociaż pochodzimy, tak samo jak oni, z podziemnego świata. My mamy inne
duchy opiekuńcze - zauważył czarownik Sematów, Dwa Palce - i z pewnością nasze duchy
także nie pomogłyby w kłopotach ludziom Arikara.
- Moje uszy słyszą słowa doświadczonych mężczyzn o obrzędach zaprzyjaźnionych
plemion z Wielkich Łąk - rzekła bardzo stara kobieta, przygarnięta kiedyś przez rodzinę
Wojennej Lancy. - Ja nie pochodzę z waszego narodu, nie mam nawet domieszki krwi Kiowa.
Moje plemię mieszka daleko na północy i pochodzi z ludu Manganów - dodała staruszka
skrzeki i wym i powolnym głosem. - Wśród waszego ludu żyję bardzo długo i pamiętam
czasy, kiedy zamieszkiwał on jeszcze Górne Prerie. Pamiętam, Wojenna Lanco, jak się
rodziłeś i to właśnie moje dłonie pierwsze dotknęły twego ciała. W tamtych czasach byłam
waszą niewolnicą. Mimo tylu Wielkich Słońc rozłąki z moim plemieniem z mej pamięci nie
uleciały jak płochliwe ptaki ani nie zatarły się niepamięcią dawne obrzędy Mandanów.
Wśród mojego plemienia największym świętem była uroczystość zwana Okipa.
Obchodzono ją raz w ciągu
Tak Indianie nazywali kraj prerii, wszystkie prerie: Górne i Dolne. Wielkiego Słońca.
W czasie tej uroczystości przez wiele dni trwały tańce i śpiewy, a głos bębnów niósł się po
prerii jak tumań kurzu po przejściu bizonów. Mężczyźni ranili się zadając sobie
własnoręcznie cierpienia i tortury, które ofiarowywali duchom świata. Najstarsi wiekiem
mężczyźni - strażnicy legend opowiadali historie o stworzeniu wszystkich rzeczy i narodzeniu
pierwszego człowieka, o powstaniu plemienia Mandanów.
Ta historia, którą chcę wam opowiedzieć, o wielcy mężowie Kiowa, stanowi treść
Świętego Zawiniątka, zwanego przez nasz naród „Samotny Mężczyzna”. Posłuchajcie.
Samotny Mężczyzna nieskończenie długo wędrował po wielkich obszarach wód. Nie
widział, kiedy i jak przyszedł na świat i stał się istotą ludzką. Ponieważ często rozmyślał o
swym pochodzeniu i chciał poznać jego początek, postanowił podążyć szlakiem
prowadzącym wstecz - w powrotną drogę.
W tej długiej wędrówce odnalazł przepiękny czerwony kwiat, który powiedział mu, że
to właśnie on dał życie Mężczyźnie i zezwolił mu chodzić po całym świecie.
Samotny Mężczyzna domyślił się, że skoro kwiat wypłynął na powierzchnię wody, to
znaczy, że matka Mężczyzny musiała żyć głęboko pod wodą, może nawet na jej dnie - i tam
dała mu życie.
Przemierzając dalej bezmiar wód, spotkał dwie kaczki. Poprosił je, by z głębin
wydobyły mu trochę ziemi. Kaczki spełniły jego życzenie, a Samotny Mężczyzna ziemię tęlj
rozrzucił w cztery strony świata. Powstała wielka wyspa, a na niej wyrosły zielone, soczyste,
kwietne trawy i drzewa owocowe. Mężczyzna nie musiał już błąkać się więcej po wodzie.
Wędrował teraz po ziemi i gdziekolwiek się pojawił, tworzył coraz to nowe życie i różne
rzeczy.
Odbywszy wiele długich podróży, pewnego razu spotkał kojota, który siebie nazywał
Ishanibe (Pierwszy Człowiek).
Obydwaj pokłócili się gwałtownie o to, który z nich jest rzeczywiście pierwszym
człowiekiem i Samotny Mężczyzna w złości przebił kojota swym oszczepem. Odczekał jakiś
czas i kiedy upewnił się, że ten, który nazywał siebie Ishanibe, zamienił się w kupkę kości,
złamał swój oszczep i odrzucił go daleko od siebie.
Było mu przyjemnie, gdy wraz ze śmiercią kojota upewnił się, że teraz tylko on,
Samotny Mężczyzna, jest pierwszym człowiekiem. Lecz gdy tylko porzucił swój złamany
oszczep, kości kojota połączyły się i Ishanibe stanął przed nim żywy i cały.
Pragnąc uniknąć dalszego rozlewu krwi, obydwaj postanowili, że odtąd będą razem
przebywać i polować. Wspólnie teraz zajęli się tworzeniem różnych rodzajów ziem i
przeróżnych krain” uzupełniając je najrozmaitszymi gatunkami zwierząt i ptaków. Po
pewnym czasie odkryli, że na ziemi żyją ludzie.
Samotny Mężczyzna zapragnął zostać jednym z nich, toteż pilnie zaczął szukać jakiejś
kobiety, z której mógłby się narodzić jako człowiek.
Pewnego dnia ujrzał dziewczynę rozcierającą na miazgę ziarna kukurydzy. Pomyślał,
że zanim dostanie się do jej wnętrza, dziewczyna może go rozbić tak jak ziarna, szybko więc
zrezygnował z tego zamiaru.
Następnym razem ujrzał inną bardzo piękną dziewczynę, która wraz ze swą matką
łowiła w rzece ryby.
Postanowił wykorzystać tę szansę, toteż udał się w górę rzeki i przemienił w zabitego
bizona, unoszonego przez prąd wody. W boku bizona ziała otwarta rana z widoczną tłustą
nerką. Gdy dziewczyna ujrzała martwego bizona, który przepływał wolno koło niej, chwyciła
smakowicie wyglądającą nerkę i natychmiast ją połknęła.
Po pewnym czasie poczuła się jakoś dziwnie. Zauważyła, że jej brzuch powiększa się,
toteż zaniepokojona, przywołała swą matkę. Po krótkim czasie urodziła ładnego, zdrowego
chłopca z magicznymi, czarnymi znakami na czole.
Dziecko rosło i rozwijało się z niespotykaną szybkością, aż wkrótce stało się
dorodnym pięknym młodzieńcem, który nade wszystko lubił piękne stroje.
W pobliżu wioski mieszkał w tym czasie Hoita (Orzeł), posiadający przepiękne białe
okrycie z bizoniej skóry.
Młody Samotny Mężczyzna, który obdarzony był cudowną mocą, wezwał do siebie
Wiatr i nakazał mu, by uniósł tę skórę bardzo daleko z gniazda Orła. Gdy biała derka z
bizoniej skóry spadła na gładką równinę, deszcz i słońce sprawiły, że stała się jeszcze
piękniejsza.
Derka ta została znaleziona przez kilku mężczyzn, którzy przypadkowo przebywali w
pobliżu. Stwierdzili oni, że nowo znaleziona skóra jest znacznie piękniejsza niż ta, którą nosił
uprzednio Orzeł-Hoita. Przynieśli ją do wioski i podarowali uroczyście w obecności
czarowników Samotnemu Mężczyźnie.
Hoita obraził się śmiertelnie z tego powodu i opuścił wioskę, zabierając z sobą
wszystkie zwierzęta. Samotny Mężczyzna widział czasami te zwierzęta, jak wędrowały na
północ, do Krainy Śniegów, omijając wioskę z daleka i z tego powodu bardzo się martwił.
Pewnego jednak dnia spotkał Kobietę-Mysz, która mu powiedziała w zaufaniu, że
jego bizonia derka została zamieniona w zwierzęta, które stały się białej powędrowały daleko
na północ, do Krainy Śniegów. Za radą Kobiety-Myszy Samotny Mężczyzna przemienił się w
białego królika, udał się do Jamy Psa, gdzie Hoita zamknął zwierzęta i korzystając ze swojej
przemiany, swobodnie wszedł do kryjówki.
W tym czasie Orzeł tańczył ze zwierzętami magiczny taniec i śpiewał pieśni, które
miały sprowadzić głód na wioskę Samotnego Mężczyzny. Czarodziejską siłę pieśni i moc
tańca Hoita zaklął w bębnie, który był wykonany z wielkiego płata skóry antylopy
widłorogiej.
Kiedy Samotny Mężczyzna poznał tajemnicę potężnych mocy Orła, wymknął się
niepostrzeżenie na zewnątrz, aby wykonać znacznie większy i silniej dudniący bęben, o
jeszcze większej magicznej sile. Przywołał wtedy do siebie wszystkie stworzenia, lecz żadne
z nich nie było w stanie mu pomóc, z wyjątkiem Wielkiego Żółwia, który na swym grzbiecie
podtrzymywał Ziemię, Ponieważ Żółw nie mógł uczynić najmniejszego ruchu, by nie
uszkodzić Ziemi, Samotny Mężczyzna wykonał dokładną podobiznę Wielkiego Żółwia.
Następnie zdjął z przywołanych zwierząt skórę, którą naciągnął na wielką dębową obręcz,
bowiem właśnie dębowa obręcz utrzymywała Ziemię na skorupie Wielkiego Żółwia. Kiedy
bęben był już prawie gotowy, przy wiązał doń jeszcze pęk ozdobnych piór. Samotny
Mężczyzna był bardzo zadowolony ze swojego dzieła. Gdy uderzył w nowy cudowny bęben,
jego dudnienie dobiegło do Jamy Psa, wprowadzając Hoitę w zakłopotanie. Orzeł natychmiast
powysyłał zwierzęta na zwiady, aby dowiedziały się, co to za odgłos bębna przeszkadza mu w
odprawianiu czarów.
Tymczasem Samotny Mężczyzna zręcznie Wyłapywał zwiadowców, jednego po
drugim, i wszystkich podarował swojemu ludowi.
Hoita przekonał się wreszcie, że został pokonany i resztę zwierząt z Jamy Psa
rozproszył po całej Ziemi. Dlatego właśnie podczas swych wędrówek lud Mandanów mógł
zawsze znaleźć potrzebne mu pożywienie.
Samotny Mężczyzna miał również innych wrogów. Szczególnie zaciekle prześladował
go potwór imieniem Maninga, lecz dzięki magicznej sile swego bębna zwyciężył potwora.
Maninga po pierwszej porażce wycofał się daleko w góry, lecz w cztery Wielkie Słońca
później powrócił znowu w pobliże ziemi ludu Samotnego Mężczyzny pod postacią wielkiej
powodzi.
W tym czasie Mandanowie posiadali pięć wiosek, w których żyło wielu ludzi. Kiedy
powódź zaczęła zatapiać niżej położone osiedla Mandanów, ci, którym udało się ocalić życie,
chronili się do wiosek, które były położone wyżej.
Wreszcie Samotny Mężczyzna, chroniąc się przed ciągle przybierającą wodą, musiał
ujść ze swoim narodem do ostatniej wioski położonej najwyżej. W osiedlu tym zasadził
święte drzewo cedru, które wyobrażało jego samego i jego lud. Następnie wybudował z
wierzbowych pali dookoła wioski niewysoki częstokół w kształcie koła. Częstokół ten,
chociaż nie służył do pływania, nazwany został Wielkie Kanu.
Maninga dążył - całą swą mocą do całkowitego zniszczenia plemienia Mandanów,
lecz Samotny Mężczyzna, znając podstępną mściwość i zachłanność potwora, ozdobił
zewnętrzne ściany Wielkiego Kanu najpiękniejszymi muszlami, kolorowymi kamieniami i
innymi wspaniałymi ozdobami.
Gdy Maninga ujrzał tak wspaniałe ozdoby, postanowił zdobyć je. Chcąc je jednak
pozdejmować, musiał cofnąć swe wody, aby odsłonić piękno muszli i kolorowych malunków.
Wezbrane wody zaczęły stopniowo opadać. Wówczas Samotny Mężczyzna liderzył w swój
cudowny bęben w kształcie skorupy Wielkiego Żółwia, a jego magiczna moc sprawiła, że
szybko ustępujące wody porwały z sobą Maningę.
Święte Drzewo cedru stało w najwyżej położonej wiosce Mandanów przez wiele,
wiele Wielkich Słońc i zachowały się tam także części częstokołu. Mandanowie do dziś
wierzą, że to są szczątki Wielkiego Kanu.
Po wielu walkach z różnymi wrogami i po wielu zwycięstwach nad wrogimi siłami
przyrody Samotny Mężczyzna udał się na południowy wschód, pozostawiając Mandanom na
pamiątkę drzewo cedru i święte zawiniątko używane w czasie obrzędów Okipa...
Staruszka umilkła na chwilę, usuwając dłonią białe jak śnieg włosy, spadające na jej
pomarszczoną twarz.
- Moje plemię do dzisiejszego dnia używa łodzi o okrągłym kształcie,
przypominającym dawną palisadę, a nasze domy ziemne podobne są do skorupy Wielkiego
Żółwia - powiedziała kończąc swoją opowieść. - Stara już jestem, może coś i zapomniałam,
niechaj więc Kiowa wybaczą to kobiecie, która przeżyła wiele, wiele zim. Zmęczyła mnie ta
opowieść i wspomnienia mych dziewczęcych lat, dlatego pozwólcie, że pójdę ułożyć już na
spoczynek moje utrudzone ciało.
Przed nim rozpościerał się bezkresny, ośnieżony szlak, prowadzący przez malownicze
tereny częściowo pokryte drzewami, częściowo blokami skalnymi otulonymi grubą białą
powłoką. Mas-gwa-ah-Sid przedzierał się przez gęste podszycie lasu w pobliżu ujścia
zamarzniętego strumyka, aby skrócić sobie drogę do zarośniętego „psimi krzakami” zbocza,
na którym poprzedniego dnia odkrył tropy jeleni. Naraz przystanął, nadsłuchując uważnie i
pilnie rozglądając się dookoła. Wciągnął mocno powietrze nosem, lecz nic nie wyczuł i nie
usłyszał nic podejrzanego. Coś mu jednak mówiło, że ktoś, czy coś posuwało się szybko jego
śladami. Było to tym bardziej oczywiste, że kruki z wrzaskiem krążyły nad pobliskimi
drzewami. Wędrujący Niedźwiedź ruszył dalej i brnął poprzez krzaki i śnieg, zmierzając do
pierwszych widocznych większych drzew, gdzie postanowił się ukryć i wyśledzić, kto podąża
jego tropem. W wypadku nieprzewidzianego ataku mógłby skuteczniej bronić się na mniej
zalesionej przestrzeni.
Spieszył się. Jeszcze chwila, a słońce zajdzie i świat stanie się srebrzysty, nocą zaś
uderzy trzaskający mróz. Chciał jeszcze zapolować na jelenia, bo na myśl o świeżym mięsie
aż ściskało go w żołądku. Poza tym przecież obiecał Nocnemu Kwiatu, że zdobędzie trochę
dziczyzny.
W tej chwili szerokie, zachodzące promienie słońca Padły na wierzchołki stężałych w
bezruchu, wysokich drzew i rozczapierzone badyle nieruchomych krzaków pokrytych
czapami śniegu. Krzewiasty gąszcz przeszedłwkrótce w drobny las. Tu właśnie zamierzał się
zaczaić.
Przechodząc pod wielkim drzewem w stronę wypatrzo - - nej już z dala kryjówki,
usłyszał nagle nad sobą jakby trzask łamanych gałązek, a z góry posypały mu się na głowę
grudy zbitego śniegu. Niemal w tej samej chwili coś runęło z konara, pociągając za sobą płaty
śniegu i ulewę suchych choinkowych igieł. Odruchowo uskoczył w bok, ale nie zdążył już
naciągnąć cięciwy łuku. Kątem oka spostrzegł potężnego rysia, ale nim zwierzę zaatakowało
go po raz drugi, usłyszał jego bolesne parskanie i śmiertelnie raniony drapieżnik tarzał się w
śniegu. W jego gardzieli tkwiła pierzasta strzała. Jeszcze jedna strzała nadleciała zel świstem i
na dobre przygwoździła rysia do śniegu.
Wędrujący Niedźwiedź rozejrzał się dokoła i w ukośnych promieniach słonecznych
ujrzał dziewczynę z łukiem w ręku. Dziewczyna zbliżyła się do niego na kilka kroków. Na
twarzy młodzieńca pot zamarzł niby rybia łuska, lecz w oczach zamigotały iskierki radości.
Otarł twarz skórzanym rękawem, ale lodowy naskórek narastał na nowo.
- Moje serce przepełnione jest radością - odezwała się dziewczyna - że szpony rysia
oszczędziły mego brata.
- Jestem ci wdzięczny, I-sha-wi, że uratowałaś mnie przed pazurami tego zwierzęcia.
Ale czemu podążałaś ża mną? Chciałem przecież zrobić ci przyjemność i zdobyć trochę
czerwonego mięsa...
- Duchy nakazały mi iść za tobą i powiedziały mojej duszy, że będę potrzebna mojemu
mężczyźnie. Duchy opiekuńcze miały rację, a za czerwonym mięsem jeszcze nie tęsknię.
Kiedy go zapragnę, to powiem o tym Wędrującemu Niedźwiedziowi. Wracajmy lepiej do
zimowego osiedla, bo słońce stoi przed wejściem do swego kamiennego domu. Jestem głodna
i chcę się ogrzać - powiedziała na zakończenie.
Mas-gwa-ałvSid zarzucił martwego rysia na plecy ii powrócili do obozowiska.
W wiosce powitał ich Pitah-pekis (Orle Żebro). Obejrzał dokładnie zabite zwierzę,
bacznie przyglądając się strzałom tkwiącym jeszcze w ciele rysia.
- Mój brat będzie miał dzielną kobietę - zwrócił się z uznaniem do Wędrującego
Niedźwiedzia. - Szczęście zagości w twoim tipi, gdy I-sha-wi zasiądzie na zawsze przy
waszym wspólnym ognisku.
Wieczorem, kiedy zebrano się jak zwykle, młodzi musieli opowiedzieć wszystkim o
przygodzie z rysiem i o tym, jak Nocny Kwiat zastrzeliła go.
- I-sha-wi ma bystre oko i pewną rękę - głośno pochwalił dziewczynę Huan-tos.
- Eh, neh, neh, neh, neh - potwierdzili wszyscy. Najbardziej zadowolony był z tej
pochwały przybrany ojciec I-sha-wi, Szybki Sokół i Złamany Cierń, jego syn.
- Będziesz miał dzielną i wierną squaw - zwrócił się Giakaita do Wędrującego
Niedźwiedzia. - Nocny Kwiat jest piękną dziewczyną, a jej serce wiedziało, kogo wybrać.
- Czy znacie opowieść o pięknej dziewczynie, która poślubiła grzmot? - zapytał nagle
zebranych. - Nie? No, to posłuchajcie.
Była sobie kiedyś pewna piękna dziewczyna. Świadoma swojej urody była tak
głęboko pogrążona w podziwie i uwielbieniu dla samej siebie, że doszła w końcu do
przekonania, iż żaden ze znanych jej mężczyzn nie jest godzien jej poślubić.
Jednakże pewnego dnia, gdy spacerowała wśród złocących się łanów kukurydzy - bo
to działo się u naszych wschodnich sąsiadów, którzy grzebią w ziemi - na swej ścieżce
spotkała młodego człowieka. Młodzieniec ten był najprzystojniejszym i najpiękniejszym
chłopcem, o jakim mogłaby marzyć nawet najurodziwsza dziewczyna.
Zaledwie młodzi spojrzeli na siebie, dziewczyna zakochała się w nieznajomym i
przyrzekła sobie głośno, że zostanie jego żoną. Młody człowiek usłyszawszy to, kazał jej
pójść za sobą.
Dziewczyna zostawiła rodziców, porzuciła rodzinną wioskę i wszystko, czym dotąd
żyła. Podążyła za młodzieńcem tak, jak uczyniłaby każda dobra i posłuszna żona.
Chociaż wydawało się, że droga nie jest zbyt daleka, młodzi ludzie szli jednak bardzo
długo. Wreszcie, gdy dziewczyna była już u kresu sił, dotarli do wigwamu młodzieńca, gdzie
przyszłą synową powitała serdecznie matka młodego człowieka i jego trzy siostry.
Każdego dnia młody mąż pięknej dziewczyny wychodził przed wschodem słońca na
łowy i wracał z upolowanym jeleniem, kiedy słońce układało się do snu. W tym samym
czasie jego żona oraz trzy siostry pracowały w polu, wyprawiały skóry i przygotowywały
posiłek dla wszystkich.
Pewnego razu, gdy piękny małżonek wrócił z polowania, wydawał się bardzo
zmęczony. Opuściła go jego magiczna siła i wytrzymałość, toteż położył głowę na kolanach
swej żony i poprosił, by uczesała jego włosy. Kiedy zaczęła gładzić czarne warkocze swego
umiłowanego, spostrzegła nagle, że jego skórę porasta wężowa łuska. Nie minęło wiele czasu,
a jej mąż przekształcił się w przerażającego wielkiego węża.
Matka młodzieńca, która lubiła swoją synową i której zrobiło się żal zrozpaczonej
dziewczyny, zdradziła jej w tajemnicy, że cała rodzina należy do rodu węży. Błagała, by
dziewczyna, ile sił w nogach, uciekła z ich wigwamu.
Biednej dziewczynie dostatecznie ukaranej za jej uprzednią pychę i zarozumiałość,
dane było teraz udać się tylko pod opiekę Grzmotu.
Kiedy dziewczyna mknęła niczym spłoszona i przerażona łania, okazało się, że droga
do jej domu rodzinnego jest teraz znacznie dłuższa. Słyszała ciągle za sobą okropny chrzęst
goniącego ją węża. Wytężając więc wszystkie siły, przemykała jak wiatr przez góry, parowy i
chaszcze, aż wreszcie wyczerpana do granic wytrzymałości przybyła nad brzeg jeziora w
pobliże swej rodzinnej wioski.
Nad brzegiem jeziora stało trzech nieznajomych mężczyzn. Najwyższy z nich trzymał
w dłoni błyszczący oszczep i gdy dojrzał potworne, wijące się cielsko węża, dopadające zza
krzaków dziewczyny, spokojnie uniósł swe ramię do góry i z ogromną siłą wbił oszczep w łeb
potwora. Ugodzony potężnym ciosem wąż, padł martwy u stóp zwycięzcy. W tym momencie
rycząca czarna chmura zakryła swym tumanem wszystkich zgromadzonych nad brzegiem
jeziora, a potężna błyskawica rozjaśniła niebo i ziemię.
Okazało się, że wysokim wojownikiem był sam Grzmot.
Trzej mężczyźni odprowadzili dziewczynę na wyspę, do nieznanej jej krainy, do domu
ich ojca. Tam też w krótkim czasie poślubiła ona najmłodszego z synów.
Po upływie jakiegoś czasu piękna dziewczyna urodziła chłopca, który będąc synem
tak wielkiego i potężnego ducha, również posiadł siłę grzmotu i pioruna.
Kiedy chłopiec osiągnął czwarty rok życia, jego maleńkie strzały wypuszczane z
dziecięcego łuku, miały tak wielką moc, że mogły nawet powalić olbrzymie drzewo.
Ponieważ chłopiec był silny i zdrowy, jego matka poprosiła swego męża, aby pozwolił
jej odwiedzić swoich rodziców na ziemi i przedstawić im wnuka. Grzmot ostrzegał żonę, aby
nigdy nie pozwalała ich małemu synkowi na strzelanie z łuku, a jeżeli nie zechce jej
posłuchać, by nie kierował swych strzał w żadnym razie przeciw ludziom, nawet w czasie
zabawy.
Grzmot uprzedził też żonę, że gdyby chłopiec na ziemi wystrzelił chociaż jedną ze
swych niezwykłych strzał, strzałę-błyskawicę, to nie mógłby już dłużej pozostać u ziemskich
dziadków i na zawsze musiałby powrócić do Świata Który Jest Wysoko.
W początkowym okresie pobytu na ziemi wszystko przebiegało pomyślnie. Chłopiec-
Grzmot bawił się ze swymi rówieśnikami i był nawet przez nich lubiany.
Jednakże chłopcy z wioski, którzy bardzo lubią się bawić w dorosłych wojowników
lub myśliwych, spostrzegli po pewnym czasie, że ich nowy przyjaciel podczas zabawy w
wojnę lub polowanie nie ma przy sobie nigdy ani swego łuku, ani strzał. Wkrótce syn
Grzmotu stał się obiektem żartów i drwin.
Chłopiec nie wytrzymał wreszcie i któregoś dnia pochwycił, swój łuk i wypuścił w
kierunku urągających mu rówieśników błyszczącą strzałę. Na szczęście strzała przeleciała
bokiem i zapaliła tylko kilka drzew za plecami chłopców.
W tym samym momencie dziadek chłopca, Grzmot, pomknął w dół na swej czarnej,
ryczącej chmurze, porwał go i uniósł do góry. Żyje tam do dzisiaj, bardzo wysoko, tak
wysoko, że nie może już szkodzić ludziom...
Gospodarze i goście milczeli jakiś czas, zapewne myśląc o duchu Grzmocie, który
występuje w legendach prawie każdego plemienia, gdy do ogniska cicho podszedł
przygarbiony latami wychowawca młodzieży, Ansota. Stanął przy jarzących się drewnach i po
chwili nieznacznie podniósł w górę rękę. Jakaś kobieta podała staremu wojów nikowi miękką
włochatą skórę, aby mógł wygodnie usiąść w pobliżu ciepłych płomieni ogniska.
- Słyszałem, że rozmawiacie o duchu Grzmocie - zaczął mówić Ansota. - Znam i ja
kilka ciekawych historii na ten temat.
To było w czasach, kiedy nasze plemię polowało jeszcze na naszych rodzinnych
Górnych Preriach. Naszymi sąsiadami od północnej strony byli Czarne Stopy, lud przyjaźnie
nastawiony do Kiowów. Dzielny to jest naród, lecz dawniej rzadko kiedy angażował się w
jakieś wielkie wojenne rozprawy, a nawet drobne bitwy. Mój przyjaciel z tego plemienia;
dzielny i wspaniały wykrywacz śladów Onistah (Cielęca Derka), opowiadał mi kiedyś takie
zdarzenie:
Błękitna Cyranka, Kura Prerii i Mały Patyk, trzy młode dziewczyny ze szczepu
Pikunis (Czarne Stopy), zbierały maliny na zboczu górskim pokrytym lasem, gdy wtem
posłyszały zbliżanie się Grzmotu.
- Uciekajmy szybko, schrońmy się gdzieś - powiedziała Mały Patyk. - Jeśli nas tu
dosięgnie, to z pewnością zginiemy!
- Nasz obóz jest zbyt daleko - zauważyła Błękitna Cyranka. - Grzmot nas dosięgnie
znacznie prędzej, aniżeli zdołamy schronić się w naszych tipi. Może lepiej byłoby go w jakiś
sposób uspokoić...
- Ale jak? - spytała Kura Prerii. - Przecież nie mamy nic, co mogłybyśmy mu
ofiarować, poza koszykami z kory pełnymi owoców.
- A my same? - rzuciła Błękitna Cyranka, śmiejąc się zalotnie. - Mogłabym zostać
żoną Grzmotu, jeśli tylko zechciałby nas oszczędzić.
Zaledwie zdążyła złożyć swą obietnicę, gdy dmuchnął silny wiatr, zrywając liście z
drzew. Grzmot odziany w swą wielką skórę skierował się ku południowi, wściekle ciskając
swe ogniste oszczepy w szczyty Gór Skalistych. Po sześciu Małych Słońcach (dniach) trzy
dziewczyny ponownie zjawiły się w lesie, aby nazbierać drewna na opał. Kiedy wybierały się
już w drogę powrotną, dźwigając wiązki chrustu, rzemień, którym owiązana była wiązka
Błękitnej Cyranki, niespodziewanie przerwał się.
- Nie zatrzymujcie się - powiedziała do swych towarzyszek. - Dogonię was wkrótce.
Ale kiedy uniosła się znad swojej wiązki chrustu, ujrzała przed sobą przystojnego
młodego mężczyznę o włosach koloru płomienia.
- Przyszedłem, abyś została moją kobietą - powiedział nieznajomy.
- Pomyliłeś się, obcy mężczyzno, nie jestem taką dziewczyną jak myślisz. Nie znam
cię i dlatego cię nie poślubię.
- Przyrzekłaś jednak pewnego dnia, że jeśli cię oszczędzę i twoje przyjaciółki, to
zostaniesz moją squaw.
- Mężczyzna-Grzmot! - wykrzyknęła Błękitna Cyranka.
- Tak, to ja i przyszedłem po ciebie po to, by cię przedstawić moim rodzicom jako ich
przyszłą synową.
Wziął dziewczynę w ramiona i uniósł do Świata, Który Jest Wysoko.
Ojciec Błękitnej Cyranki był wodzem wojennym. Gdy się dowiedział o zaginięciu
córki, natychmiast polecił swoim wojownikom, by jej poszukali. Ale nawet najlepsi
zwiadowcy i tropiciele śladów prowadzeni przez Kurę Prerii i Mały Patyk, nie mogli odnaleźć
tropu córki wodza. Jedynie Biały Bóbr, młody czarownik, odgadł, co naprawdę spotkało
Cyrankę, Odszukał ojca Błękitnej Cyranki i powiedział mu:
- Wiem, gdzie jest twoja córka, ale nikomu nie uda się dotrzeć do miejsca jej pobytu!
Być może za pbmocą odpowiednich czarów uda mi się sprawić, że twoja córka powróci do
domu. Jeśli dokonam tego, czy oddasz mi ją za żonę? Pragnąłem zawsze mieć ją w swoim
tipi.
- Przyprowadź ją z powrotem, a będzie twoja. Podczas gdy szukano dziewczyny w
górach, Błękitną Cyrankę rozpieszczano w domu Mężczyzny-Grzmotu. Nie miała nic do
pracy, a niewolnicy przynosili jej wszystko, czego tylko zapragnęła. Codziennie znajdowała
w tipi świeże mięso bizona i antylopy oraz owoce. Mąż nigdy na nią nie krzyczał, a gdy
powracał zmęczony z wędrówki po Świecie Który Jest Nisko, przynosił jej stamtąd
błyszczące kamienie we wszystkich kolorach, nawet takie, jakich nigdy przedtem w życiu nie
widziała. Zrobiła sobie z nich najpiękniejszy naszyjnik, taki, jakiego nie nosiła jeszcze żadna
kobieta ze szczepu Pikuni.
Błękitna Cyranka przeżyła w ten sposób wiele Księżyców i w tym czasie nie miała
żadnego powodu, by skarżyć się na cokolwiek. Pewnego dnia zapragnęła towarzyszyć
kobietom, które wybierały się na wykopki dzikiej rzepy. Matka jej męża pożyczyła Cyrance
swoją motykę, zrobioną z łopatki bizoniej, i powiedziała, że może wykopywać sobie tyle
bulw rzepy, ile tylko zechce, pod warunkiem jednakże, by nie dotykała Rzepy-Matki, która
daje życie wszystkim innym rzepom. Objaśniła jeszcze synowej, że Rzepę-Matkę można
rozpoznać bardzo łatwo, ponieważ jest dużo większa niż wszystkie pozostałe.
Po napełnieniu swego koszyka zwykłymi rzepami Błękitna Cyranka zapragnęła
popatrzeć na Rzepę-Matkę. Kiedy przyjaciółki pokazały jej Rzepę-Matkę, Cyranka poczuła
wielką chęć, by wydobyć ją z ziemi. Było to coś silniejszego od rozsądku i siły woli, coś co
zmuszało ją, by zobaczyć ukrytą część korzenia. Nie ośmieliła się zaspokoić swej zachcianki
w obecności innych kobiet, ale nazajutrz wróciła w to miejsce sama i zabrała się do
wykopywania ziemi wokół Rzepy-Matki. Aby lepiej ocenić wielkość jej korzenia,Cyranka
kopała tak głęboko z jednej strony, że przekopała się na wylot przez ziemię Świata Który Jest
Wysoko. Przez powstałą dziurę ujrzała obóz swego szczepu, gdzie pośrodku stało tipi jej ojca.
Od tego dnia ogarniał ją smutek i często płakała. Małżonek próbował ją pocieszyć
wszystkimi sposobami, ale nie udawało mu się przywołać uśmiechu na jej pięknej twarzy. W
końcu spytał, co mógłby uczynić, by przywrócić jej szczęście.
- Pozwól mk odwiedzić moich rodziców - odpowiedziała Błękitna Cyranka - w
Świecie Który Jest Nisko. Nie zabawię tam dłużej, jak jeden Księżyc.
Mężczyzna-Grzmot przystał na to. Polecił kobietom, by uplotły wielki kosz z włókna
drzewa bawełnicy, a olbrzymiemu pająkowi, by sporządził długi sznur. Kiedy wszystko było
gotowe, Błękitną Cyrankę opuszczono nocą na ziemię przez dziurę, którą sama wydrążyła.
Ojciec dziewczyny był bardzo zadowolony, widząc ponownie ukochaną córkę. Jeszcze
szczęśliwszy był Biały Bóbr. Skoro tylko dowiedział się o powrocie młodej kobiety, poszedł
przypomnieć wodzowi o jego obietnicy.
- Błękitna Cyranka jest już squaw innego mężczyzny, co odpowiem Mężczyźnie-
Grzmotowi, gdy przyjdzie i upomni się o nią?
- Przyrzeczenie pozostaje przyrzeczeniem - powiedział Biały Bóbr. - Jeśli Mężczyzna-
Grzmot powróci upomnieć się o Cyrankę, mam na niego dobry lek. Jeżeli sprawdzę jego
skuteczność, ofiaruję ci go w podarunku.
Pomysł ten spodobał się ojcu i Cyrance, która od dawna i w tajemnicy kochała
Białego Bobra, marząc, by usiąść kiedyś przy jego ognisku.
Nadszedł dzień, gdy Mężczyzna-Grzmot przyszedł odebrać swą żonę. Biały Bóbr już
z daleka słysząc go, szybko przywdział na siebie specjalny ubiór obrzędowy i wyszedł ze
swego tipi, trzymając w ręku fajkę wypaloną na czarno i ozdobioną czterema piórami kruka.
Pociągnął z fajki cztery kłęby dymu i wydmuchał je z kierunku północnego na południe.
Wkrótce ochłodziło się bardzo, a wiadomo, że Mężczyzna-Grzmot lubi, gdy jest gorąco i
zwykle nie słyszy się go zimą. Grzmot pomyślał sobie, że pomylił pory roku, i wycofał się
szybko znad wioski Pikuni bez najmniejszego hałasu.
Tak jak to przewidział Biały Bóbr, Mężczyzna-Grzmot nie ośmielił się już nigdy
więcej zbliżyć do wioski, w której przebywała jego żona.
Zgodnie ze swoją obietnicą, czarownik podarował ojcu Cyranki fajkę wypaloną na
czarno, ozdobioną czterema piórami kruka. Po wielu latach wódz przekazał fajkę swemu
następcy. Lek Białego Bobra w dalszym ciągu nosi nazwę „Czarna Fajka Grzmotu” i od
niepamiętnych czasów jest wielką świętością wśród Czarnych Stóp.
Nazajutrz wczesnym świtem obudził wszystkich głośny krzyk jednego ze
zwiadowców, którzy zawsze w dzień i w nocy krążyli wokół zimowej osady Kiowów, aby
zapobiec nieoczekiwanemu napadowi wrogów na wioskę.
- Kadl-hia, kadl-hia, bizony przeszły z północy na południe! - krzyczał.
- Trawa odsłonięta, śnieg rozniesiony racicami zwierząt, szykować konie do wypasu!
Prawie wszyscy wyszli z ziemianek. Dwaj wodzowie plemion Kiowa i Sematów wybrali
grupy chłopców od trzynastu do szesnastu lat, którzy mieli się zająć wypasem koni.
Przywódcami tych grup zostali Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis.
Konie spędzono w jedno miejsce: Zwierzęta przedstawiały żałosny widok:
wychudzone, z opuszczonymi łbami, niczym nie przypominające dawnych ognistych
rumaków.
Przez całą zimę musiały zadowolić się marną karmą. Podprowadzono je do miejsc
osłoniętych skałami, gdzie znajdowała się cienka warstwa śniegu, a pod nią resztki
zmarzniętej trawy. Konie rozbijały przednimi kopytami powłokę śnieżną, dostając się w ten
sposób do nędznego pożywienia.
Często chłopcy pomagali im, zdzierając śnieg z trawy kościanymi bizonimi łopatkami,
służącymi teraz jako rodzaj szufli. Konie, których używali zwiadowcy do swoich wędrówek
wokół obozu, dokarmiano ziarnem kukurydzy, ale i tego było mało.
Nadarzyła się teraz okazja, aby konie nieco podkarmić. Przemieszczające się stado
bizonów odsłoniło trawę i szlak bizoni mógł służyć jako świetne miejsce ich zimowego
wypasu.
Chłopcy zabrali z sobą zimowe mokasyny, rakiety śnieżne, trochę żywności, ciepłe
derki ze skóry bizoniej oraz broń. Nigdy nie było wiadomo, czy za stadem bizonów nie
wędrują myśliwi z nieprzyjaznego plemienia.
Musieli także strzec koni przed białymi preryjnymi wilkami, które w czasie zimy
łączyły się w stada i przez to były bardziej niebezpieczne dla ludzi i zwierząt.
Młodzież prowadziła konie za rzemienie przywiązane do dolnych szczęk zwierząt. Nie
do pomyślenia było, aby dosiadać wierzchem w czasie „głodu trawy” wymizerowanych
wierzchowców. Szli piechotą, a „śnieżne buty” - karpie pozwalały im utrzymać się na
powierzchni śniegu. Reszta koni zbita w tabun zajmowała środek pochodu.
Po prawie jednym dniu wędrówki przybyli na wskazane przez zwiadowców miejsce.
Ujrzeli przed sobą pas odkrytej trawy szerokości kilku lotów strzały, ciągnący się gdzieś z
północy aż na południe. Z rozbitego śniegu wystawały kępkami trawiaste, zmarznięte,
pożółkłe wysepki, jakżeż cenne o tej porze dla wygłodniałych koni.
Wpuścili konie na tę wysuszoną i zmarzniętą łąkę. Zwierzęta z miejsca wyczuły
pożywienie i wytrząsając kopytami resztki śniegu z trawy ze spokojem i godnie zabrały się do
jedzenia.
Wędrujący Niedźwiedź rozstawił swoich chłopców po zachodniej stronie tabunu, a
Orle Żebro ze swoimi pomocnikami strzegł stada od wschodu. Pilnowali koni dzień i noc,
przemieszczając się powoli, coraz bardziej na południe.
Nocami część chłopców spała bezpośrednio na śniegu. Owinięci w kudłate skóry
bizonie, przy maleńkich ogniskach, leżeli skurczeni i przytuleni do siebie, aby zachować jak
najwięcej ciepła.
Inna grupa chłopców w tym czasie doglądała pasącego się tabunu, odganiając
groźnymi okrzykami skradające się do koni wygłodniałe wilki. Gdy nie pomagały okrzyki,
zabijano strzałami z łuku co bardziej napastliwe osobniki. Skóry z zabitych wilków ściągano,
gdy zwierzęta były jeszcze ciepłe.
Z pozostawioną na prerii padliną rozprawiały się inne wilki, walcząc między sobą o
każdy kawałek.
Po pięciu Małych Słońcach chłopcy wrócili z końmi do zimowego osiedla, nie tracąc
w tej wyprawie ani jednego konia. Był to duży sukces, należycie oceniony przez starszyznę
wioski.
Wiosna zbliżała się powoli, ale już czuło się ją w powietrzu. Kończył się Księżyc
Wyjącego Wilka,
ROZDZIAŁ XI
Była już druga połowa Księżyca Pękających Pąków”. Od strony rzeki dochodził jakiś
głuchy łoskot i miarowy zgrzyt. Wody w korycie przybywało, a szary lód pękał w gwiaździste
wzory i oddzielał się od brzegów. Jeszcze dzień i rzeka radośnie zaszumiała. Przezroczyste,
zmoczone tafle lodu, małe i duże, waliły się z jękiem jedna na djugą. Woda ściekała z
wykoślawionej kry, spadała w bulgocące łożysko i na nowo rzucała się na lód. Drzewa
wyrywane z nadbrzeżnych skarp, pędziły teraz w ryczącym odmęcie.
Wilgotny i silny wiatr szarpał za skórzane zasłony zimowych domów, wdzierał się
przez otwory dymne i rozganiał dym po pomieszczeniach.
Ziemia budziła się do życia. Wczesnymi rankami słychać było stukot jelenich rogów.
Niedługo łosie ruszą na coroczną wędrówkę rzecznymi szlakami. Niedźwiedzie budziły się ze
snu zimowego i wychodziły ku brzegom rzek.
Za parę dni Kiowa mieli już opuścić Dolinę Rwącej Rzeki i udać się na szerokie,
bezkresne prerie.
Wędrujący Niedźwiedź i Orle Żebro uzgodnili, że wcześniej któregoś dnia, przed
wschodem słońca, wybiorą się na polowanie.
Było jeszcze bardzo ciemno, ale daleko na wschodzie niebo przybierało już jasnoszarą
barwę. Gdy chłopcy po cichu wyprowadzali konie poza ostrokół ogradzający zimowe domy,
wioska pogrążona była jeszcze we śnie.
Jechali powoli i w milczeniu w górę rzeki, tam gdzie czerniała ściana lasu ciemniejsza
od nocy. Spodziewali się spotkać w przecinających tę okolicę parowach jelenie lub antylopy
widłorogie.
Nie zdążyli jeszcze oddalić się od wioski zbyt daleko, gdy zza samotnej najbliższej
skały, wyjechała na koniu I-sha-wi.
Myśliwi stanęli zdumieni.
- Niech moi przyjaciele nie mają w swych sercach do mnie żalu - rzekła dziewczyna -
ale przypadkiem słyszałam, jak moi bracia umawiali się na polowanie. Wiedząc, że z
dziewczyną nie chcielibyście wyruszyć na łowy, postanowiłam dołączyć do was już na
szlaku. Może się przydam dzielnym łowcom...
Cóż mieli zrobić? Mas-gwa-ah-Sid machnął tylko ręką i bez słowa skierował konia w
stronę najbliższego parowu. Za nim zawrócili mustangi Pitah-pekis i I-sha-wi.
Miejscami w szczelinach skalnych i ziemnych zagłębieniach leżał jeszcze poczerniały,
brudnoszary śnieg, jakby zapomniany przez nadchodzącą wiosnę.
Natrafili wreszcie na całkiem świeże ślady jeleni. Stado musiało być niedaleko.
Obydwaj łowcy przygotowali łuki i poprawili na plecach kołczany pełne pierzastej śmierci o
ostrych kamiennych grotach.
Ślady wiodły brzegiem dna wąwozu wzdłuż ciemnych drzew lasu. Skierowali się
trudną drogą między wielkimi złomami skalnymi, aby jak najszybciej wydostać się na
wzgórze, nad urwisko, z którego mieliby obserwować parów.
Podjechali pod szczyt najwyższego wzniesienia, które górowało nad całym wąwozem.
Orle Żebro zeskoczył z konia i ostrożnie, aby nie strącić żadnego kamienia, wczołgał się na
szczyt wzgórza.
Na dnie parowu, nieco w prawo, dostrzegł stado składające się z czterech byków i
pięciu samic. Jelenie były głodne, bo rozkopywały zmarzniętą ziemię kopytami i podrywały
rogami zeschłe liście i resztki śniegu, usiłując dobrać się do resztek zeszłorocznej trawy.
Orle Żebro wycofał się ostrożnie ze szczytu góry i podszedł do Wędrującego
Niedźwiedzia.- Pójdziemy do wejścia prowadzącego do parowu i tam zaczekamy. Mamy
dogodny wiatr, wiejący od strony stadka jeleni - zwrócił się do przyjaciela. - Nocny Kwiat
pojedzie w górę wąwozu, zejdzie z konia i będzie szła przy jego boku. Jelenie nie poznają, że
z koniem idzie człowiek, a gdy będzie blisko stada, szybko wskoczy na mustanga i z
krzykiem zjedzie w dół parowu. Spłoszone zwierzęta popędzą prosto na nas.
I-sha-wi podniosła rękę i w miejscu zawróciła konia, spokojnym kłusem udając się na
wyznaczone miejsce. Odnalazła łagodny zjazd i wkrótce była już na dnie wąwozu.
Wędrujący Niedźwiedź z Orlim Żebrem odbili od parowu jak najdalej w bok, a
później pognali galopem do jego wylotu, który przy końcu rozszerzał się niby ujście rzeki.
Konie pozostawili w małej kotlince, a sami zajęli miejsca po jednej i po drugiej stronie
wylotu.
Strzały starannie umieścili na cięciwach swoich łuków, resztę wbili grotami w ziemię
obok siebie, aby móc jak najszybciej umieścić je na łukach.
Dookoła panowała idealna cisza, lekki wietrzyk podwiewał z głębi przełęczy od
strony, gdzie znajdowały się jelenie. Czekali jakiś czas,” gdy wtem rozległ się krzyk
dziewczyny i szalony tętent wielu kopyt. Naciągnęli łuki i w tej samej chwili ukazały się
jelenie, pędzące olbrzymimi skokami. Na przodzie biegły łanie osłaniane od tyłu przez samce,
które odchyliwszy ku grzbietom rogi, uciekały spłoszone przed niewidocznym na razie
prześladowcą. Wkrótce ukazała się dziewczyna z rozwianymi włosami, przyklejona do
grzbietu wierzchowca.
Myśliwi wyskoczyli ze swych kryjówek. Każdy z nich brał na cel rogacza po swojej
stronie. Świsnęły opierzone, strzały, jeszcze nie ugrzęzły dobrze w ciałach zwierząt, a już
nadlatywały następne. Dwa jelenie przekoziołkowały i martwe legły na twardej ziemi. Reszta
stada uszła z życiem.
Nadjechała Nocny Kwiat, zadowolona, zadyszana, a w jej oczach promieniała radość,
że mogła przydać się mło-: dym łowcom.
Tymczasem mężczyźni wyciągnęli kamienne noże i wy-; cięli zabitym zwierzętom
jądra, aby mięso nie skaziło się.;
Zapach świeżej krwi rozszedł się dookoła. Nad głowami myśliwych poczęły krążyć
kruki.
Dziewczyna, która do tej pory stała nieco z boku i raczej przyglądała się okolicy niż
pracy swoich współtowarzyszy, podeszła do Wędrującego Niedźwiedzia i dotknęła jego
ramienia. Chłopiec uniósł głowę, a I-sha-wi wskazała wyciągniętą ręką, przeciwne zbocze
parowu, łagodnie wznoszące się aż do plamy krzaków qua-geu-peip, rosnących u podnóża
lasu.
Wśród krzaków stała wielka niedźwiedzica. Mas-gwa-ah-Sid ze spokojem i dokładnie
wytarł dłonie o trawę, wziął łuk i zarzucił na plecy kołczan ze strzałami.
- Orle Żebro zostanie, aby w razie czego chronić Nocny Kwiat. Niedźwiedzica
poczuła świeże mięso i chce się podzielić z nami naszą zdobyczą. Pójdę do niej.
Tymczasem szara niedźwiedzica podrzucając do góry kosmaty łeb węszyła, a koniec
jej czarnego nosa kierował się śmiesznie w różne strony.
Młody myśliwy ostrożnie szedł w jej kierunku. Stanął w bezpiecznej odległości, aby
nie sprowokować niedźwiedzicy do przedwczesnego ataku. Niedźwiedzica także zrobiła kilka
kroków do przodu, raz po raz wyrywając ze złością przednimi łapami kawałki darniny i
wyrzucając je za siebie. Mas-gwa-ah-Sid stał spokojnie z naciągniętą cięciwą łuku. Bacznie
obserwował niedźwiedzicę i zastanawiał się, dlaczego zwierzę nie atakuje go.
Spojrzał nieco wyżej, ponad łeb niedźwiedzicy, i dostrzegł w krzakach na pagórku jej
małe dziecko, które niespokojnie kręciło się w miejscu.. Zobaczył jeszcze coś, co ostudziło
jego zapędy łowieckie do tego stopnia, że opuścił broń i zwolnił cięciwę. Obok
niedźwiedziątka znajdował się stary, na wpół wyliniały niedźwiedź o oczach zasnutych mgłą.
- Kayokechepvot, Ten Co Umiera Ze Starości - szepnął do siebie myśliwy. - Dzielna
Inahu (matka) opiekuje się swym dzieckiem i starcem. Pomogę ei, starsza siostro.
Ostrożnie, bez żadnego gwałtownego ruchu, który mógłby rozdrażnić niedźwiedzicę,
począł się wycofywać, aż doszedł do przyjaciół.- Matka z dzieckiem i opiekunka
Kayokechepvota - oświadczył przyjaciołom. Zrozumieli - dla nich zwierzęta te były
nietykalne. Orle Żebro ukląkł przy swoim martwym jeleniu i spokojnie począł ściągać z niego
skórę. Przesuwał pod skórą mocno zaciśniętą pięść, unosząc ją nieco ku górze. W niektórych
miejscach musiał nią udąrzać od spodu, aby oderwać skórę od mięsa. Wkrótce praca była już
zakończona. Wędrujący Niedźwiedź z przyjacielem dźwignęli oprawionego jelenia i udali się
z nim w stronę dobrej matki niedźwiedziej. Położyli mięso w bezpiecznej odległości od
niedźwiedzicy i ostrożnie wycofali się przed wylot wąwozu.
Wychudzona po śnie zimowym niedźwiedzica, kołysząc się dostojnie podeszła do
zabitego i oprawionego jelenia. Obwąchała go dokładnie, przewróciła łapą na drugą stronę i
wróciła do dziecka i starca.
Oparła się o bok Tego Który Umierał Ze Starości i delikatnie pchnęła go całym swym
ciałem w stronę leżącego mięsa. Kayokechepyot ciężko stanął na szerokich łapach i dopiero
teraz można było zobaczyć, jaki był wychudzony. Wyliniała skóra wisiała na jego kościach,
jak pofałdowany skórzany wór. Szedł bardzo wolno, podpierany przez Inahu. Obok pary
dorosłych niedźwiedzi niezdarnie i śmiesznie toczył się mały niedźwiadek.
Niedźwiedzica chwyciła kłami brzuch jelenia, łapą przytrzymując resztę korpusu.
Szarpnęła gwałtownie i brzuch rozerwał się jak listek klonowy. Łapą sięgnęła do wnętrza i
zakrzywione pazury kolejno wyciągały płuca, wątrobę i wnętrzności. Popchnęła znowu na pół
ślepego niedźwiedzia prosto ku miękkim jelenim wnętrznościom. Starusze zajął się swoim
pożywieniem i dopiero teraz niedźwiedzica poczęła szarpać mięso przeznaczone na posiłek
dla nie i jej malca.
Trójka ludzi w milczeniu obserwowała tę scenę. Nie płosząc niedźwiedzi zabrali ciało
drugiego jelenia i świeżo zdartą skórę pierwszego i wycofali się wolno do kotliny, gdzie
ukryli swoje konie.
Po powrocie do obozu Wędrujący Niedźwiedź opowie dział ojcu o przygodzie z
niedźwiedzicą i starym Kayoke-chepvotem.
Wojenna Lanca z uwagą wysłuchał syna. - Mój syn dobrze uczynił, że podzielił się
mięsem z głodną Inahu - rzekł. - Wszystkie plemiona, jakie znam, nawet nasi wrogowie,
szanują starość, czy to u ludzi, czy też u zwierząt. Na Tych Którzy Umierają Ze Starości
nigdy nie polują, nawet gdy są bardzo głodni.
Za parę Małych Słońc Kiowa mieli opuścić dolinę i już teraz wyczuwało się atmosferę
zapowiadającą wielką wędrówkę po szlakach prerii. Kobiety pakowały toboły i wyszukiwały
nowe zdrowe żerdzie potrzebne do budowy tipi. Mężczyźni po raz ostatni przeglądali broń,
sprawdzali jej moc i wytrzymałość. Nawet koniom udzielił się nastrój przygotowań do
wędrówki. Były niespokojne, w końcu one też tęskniły już za polami, pokrytymi świeżą trawą
i wonnymi ziołami.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy kobiety zaczęły wybierać konie. Starsze i wolniejsze
przeznaczyły dla siebie. To właśnie na nich miały jechać z przyczepionymi do końskich
karków travois, załadowanych całym dobytkiem rodzinnym. Młodsze i szybsze konie były
własnością wojowników.
Wędrujący Niedźwiedź jeszcze przed opuszczeniem zimowego osiedla udał się do
ziemianki Czerwonego Kruka (Mekasto).
- To dla małej Spadającej Gwiazdy - zwrócił się do żony Mekasto, Białej Chmury,
podając jej skórę z jelenia - niech mała powita prerie w nowym odzieniu.
Wieczorem mało kto kręcił się po osadzie i wszyscy szykowali się do drogi.
Niedźwiedź z ojcem i matką wiązali ostatnie zrolowane skóry. Pahao położył się w
najdalszym miejscu pomieszczenia, oparł pysk na wyciągniętych łapach i patrzył na
krzątających się ludzi.
Wtem zasłona wejściowa uchyliła się i do ziemianki wkroczył Mekasto.
- Wędrujący Niedźwiedź uważa małą Spadającą Gwiazdę za swoją siostrę, toteż
Czerwony Kruk ma prawo uważać Wędrującego Niedźwiedzia za swego syna - powiedział
wojownik. - Te dwie skóry z krów bizonich niechaj zostaną umieszczone w poszyciu
przyszłego tipi, w którym zamieszka także I-sha-wi. Otsedaba. Położył przed zdumionym
Wędrującym Niedźwiedziem swój podarunek i tak samo cicho jak wszedł - wyszedł z
ziemianki.
„Ale-tego wieczora to nie był koniec odwiedzin, bo oto znowu uchyliła się zasłona
wejściowa i do wnętrza ziemianki weszła I-sha-wi.
- Jutro gdzieś na szlaku rozejdą się nasze drogi - powiedziała smutno dziewczyna. -
Chciałabym, aby pamięć o mnie na zawsze pozostała w duszy Wędrującego Niedźwiedzia.
Weź te mokasyny, uszyłam je specjalnie na wiosenne deszcze. Mokasyny zrobiłam z górnej
części tipi, nie przepuszczającej wody i zimna. Starannie wybrałam skórę, dobrze nasyconą
unoszącymi się ku górze zawiesinami tłuszczu i pary z gotowanego lub pieczonego mięsa.
Mokasyny z tej skóry nigdy się nie skurczą ani nie stwardnieją. Noś je, Niedźwiedziu, i
pamiętaj, że będę czekała na ciebie.
Nazajutrz, kiedy tylko wzeszło słońce, rozległ się łomot bębna i donośny głos
obwoływacza:
- Słuchajcie mnie, dzielni wojownicy Kwuda i Sematów. Słuchajcie kobiety i ludzie
młodzi, a także ci, którym wiele Wielkich Słońc pobieliło włosy. Słuchajcie, słuchajcie, otóż
w pierwszej połowie Księżyca Czerwonych Traw, starszyzna ludu Kwuda pragnie zaprosić
Sematów oraz Komanczów-Kwahadi na wielkie” święto Tańca Słońca Przybywajcie na tę
uroczystość, bowiem Zawiniątko leków będzie przekazane nowemu pokoleniu przez starych
strażników świętego zawiniątka naszego plemienia!
Jeszcze kilkakrotnie objechał osiedle i parę razy głośno obwieścił nowinę
mieszkańcom zimowego osiedla.
Gdy wszyscy byli gotowi do drogi, czarownicy obydwu plemion poczęli modlić się do
swoich plemiennych świętych zawiniątek i śpiewać magiczne pieśni, prosząc duch
opiekuńcze o pomyślność wędrówki na Wielkie Łąki.
Wreszcie ruszyli. Na przodzie plemię Sematów. Wstęga jeźdźców rozciągała się coraz
bardziej. Pierwsi, którzy w jechali z zimowego osiedla, zniknęli już w miejscu, gdzie rzeka
tworzyła wielki zakręt, a w jej głębokim wcięciu rosły na brzegu drzewa bawełnicy. Między
konarami drze ukazały się promienie słońca, świetliste plamki błąkały się po zieleniejącej
twardej ziemi i pod kopytami koni.
Kiedy ludzie Kwuda formowali się w długi wąż, słońce było już wysoko, powietrze
stało się ciężkie, ale światło jeszcze nie nabrało jednolitej matowości, chociaż odblaski na
skałach grały złotymi smugami miki, pokrywającej tutejsze kamienie. Czasami światło
załamywało się i odbite od błyszczących głazów spadało na powierzchnię rzeki, przeglądając
się w drobnych zmarszczkach pofalowanej wody, obijającej się o brzeg. Gdzieniegdzie
przelatywał gołąb połyskujący nieskazitelną bielą w promieniach słońca.
Oblani słoneczną poświatą wojownicy rzucali na ziemię wydłużone śmieszne cienie.
Pomiędzy jeźdźcami biegały radośnie psy merdające ogonami, one wyczuwały tak samo jak
konie, że nadchodzi okres sytości.
Wędrujący Niedźwiedź zauważył, że jego czworonożny przyjaciel, stary Pahao,
biegnie jakoś ciężko, z opuszczonym ogonem. Podjechał do niego, miękko zawisł na boku
konia, pochwycił psa wpół i uniósł do góry. Podjechał z nim do matki.
- Mój stary przyjaciel - rzekł - strudzony jest drogą. Pozwól, Inahu, że położę go na
travois.
Mała Chmura na znak zgody skinęła głową. Zadowolony Pahao legł na stosie skór.
Wjechali na równinę, a właściwie w ogromną rozległą dolinę, nad którą kluczami
przelatywały gęsi. Ciągnęły z południa na północ, aż po kres błękitnego nieba. Wokoło
słychać było świergot radującego się ptactwa, który dobiegał ze wszystkich stron do jadących.
Raz po raz prawie spod kopyt końskich zrywały się z głośnym trzaskiem skrzydeł stada
gołębi, było ich setki. Między pękającymi pąkami bawełnicy i rozwiniętymi listkami niskich
krzaków szybowały pierwsze barwne motyle.
Mas-gwa-ah-Sid czuł, jak po jego twarzy wędrują promienie życia, zaś lekkie
podmuchy wiatru rozwiewały mu włosy i bujną grzywę konia. Poprzez smukłe nogi i pełne
kłęby rumaka, poprzez jego sprężysty grzbiet, młodzieniec wyczuwał pod sobą Matkę
Ziemię. Miał wrażenie, że cień jego duszy odlatywał ku słońcu, wijąc się wokół pochodu
ludzi i zwierząt i sunąc po prerii.
Po paru dniach wspólnego marszu nadszedł czas rozłąki. Sematowie skręcili na
południe, a Kwuda wędrowalidalej na wschód. Przeprawili się przez płytki rzeczny bród,
który w tym miejscu sięgał koniom tylko do kolan. Kiowa nazywali go Na’nizhoozhi (miejsce
mostu).
Na przeciwległym brzegu rzeki Wędrujący Niedźwiedź wjechał na najwyższe
wzniesienie, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Z tego miejsca mógł oglądać długi
pochód wędrujących Kiowa-Apaczów i miał wrażenie, że jechali w chmurze. Tak kurz
wzniecony kopytami koni i ciągnącymi się po ziemi travois okrywał ciężkim, szarym
tumanem nogi wierzchowców..
Bacznie wypatrywał w tym wędrującym tłumie I-sha-wi. Dojrzał ją. Jej biała suknia
odcinała się wyraźnie na tle brązowych, odkrytych ciał współplemieńców.
Młody mężczyzna uniósł ramię do góry, a dziewczyna widocznie zauważyła go, bo
wyjechała z pochodu kobiet i wojowników i także podniosła ramię do góry. Potem zawróciła
konia i wmieszała się między Sematów.
Nadchodził wieczór, słońce schodziło coraz to niżej, niżej, dotykało już dolną częścią
swej twarzy niby to chmur, niby to kłębowiska oparów, oblekających poszarpane krawędzie
szczytów górskich.-
Pochód Kiowa zatrzymał się, gdyż pochody wszystkich wędrujących plemion
zatrzymują się przed wschodem i zachodem słońca. Czarownik Biegnący Wilk w imieniu
plemienia przemówił do Man-ka-twa (Wielkiego Twórcy):
- O! Wielki Twórco, my, lud Kwuda, prosimy cię o pokój i szczęśliwą drogę. O,
Wielki Twórco, przenieś swoją moc na mój naród, na jego konie i miej w opiece starców o
włosach koloru górskiego śniegu, nasze pisklęta - dzieci i kobiety, które za twoją sprawą dają
nowe życie.
Wędrujący Niedźwiedź znał ten prastary zwyczaj od najwcześniejszego dzieciństwa,
ale dzisiaj zrobił on na nim szczególne wrażenie. Uświadomił sobie, że mimo woli coraz
częściej myśli o Tańcu Słońca, po którym zostanie już wojownikiem i będzie mógł
decydować o sobie.
Niespodziewanie poczęły pojawiać się przed jego oczyma fragmenty z przeszłości,
jakieś minione już i częściowo; zapomniane, ale mające znaczenie w nowym, przyszłym
życiu, sprawy i zdarzenia.
Przypomniał sobie, jak pod nadzorem doświadczonego Ansoty, zrobił pierwszą w
życiu Świętą Fajkę, która służy mu do dziś, pomagając w obcowaniu z duchami całego
świata. Uczył się uparcie wielu obrzędów, nim wykonał fajkę, a potem musiał nauczyć się jej
używania, gdyż w przeciwnym przypadku modlitwy kierowane do duchów nie byłyby nigdy
wysłuchane.
Główka jego fajki symbolizowała ludzkie ciało. Dolna, pozioma część cybucha
przedstawiała ludzką duszę, a okrągły zbiorniczek na tytoń - serce człowieka.
Pamięta dokładnie, jak wychowawca pouczał, że tytoń do napełniania fajki winien być
ostrożnie pokrojony na specjalnej podstawce, aby przy cięciu liści najmniejsza nawet cząstka
tytoniu nie spadła poza tę podstawkę. Gdyby zdarzyło się coś podobnego, Man-ka-twa
(Wielki Twórca) mógłby poczuć się obrażony, myśląc, że to Matce Ziemi złożono pierwszą
ofiarę.
- Mój synu - mówił do niego jego wychowawca, Ansota - jeśli pragniesz pomocy od
człowieka, którego „Leki” są silne, pójdź do niego z fajką napełnioną tytoniem i kiedy
wstąpisz do jego tipi, zwróć ustnik w stronę gospodarza. On cię zapyta wtedy, co ma dla
ciebie uczynić. Jeśli będzie chciał ci pomóc, weźmie do rąk twoją fajkę i zapali ją.
- Pamiętaj zawsze, mój synu - mówił Ansota do Wędrującego Niedźwiedzia, gdy byli
tylko we dwoje na jesionowym wzgórzu. - Święta Fajka jest i będzie twoim ołtarzem. Gdy
zapalisz ją, ofiarujesz modlitwę, a Man-ka-twa wysłucha cię i zaświeci słońcem w twojej
duszy. Pamiętaj i o tym, że na Wielkich Równinach nie znajdziesz świętej trawy do fajki,
musisz jej szukać daleko na wschodzie, na ziemiach zamieszkanych przez ludzi Chero-kee,
Choctaw, Creek i Muskogi.
- A skąd się u nich wziął tytoń? - zapytał kiedyś Wędrujący Niedźwiedź.
- Oni mówią, że pewnego razu młody mężczyzna i młoda dziewczyna wspólnie
wędrowali ścieżka;. Tak dobrze było im razem, że postanowili się pobrać. W jakiś czas, po
ślubie, gdy młody mężczyzna był na myśliwskiej wyprawie, znalazł się przypadkowo w
miejscu, gdzie po raz pierwszy spoczywał z dziewczyną - swoją obecną) squaw, i znalazł tam
piękny kwiat z pachnącymi liśćmi.
Zabrał więc roślinę do swojej wioski i opowiedział ludziom o swym odkryciu. Gdy
wysuszono liście, okazało się, że można je palić i że przy paleniu wydzielają bardzo
przyjemny zapach. Na pamiątkę miejsce, w którym znaleziono kwitnącą roślinę, nazwano
„Tam Gdzie Przyszliśmy Razem”.
Rada plemienna ogłosiła to wszystkim. Ponieważ kobieta i mężczyzna w szczęściu i
pokoju stanowią jedność, skoro sprawili, że na miejscu spełnienia ich miłości wyrósł tytoń -
stał się on symbolem pokoju i przyjaźni. Od tego czasu tytoń jest palony podczas narad, aby
wspierał pokój i przyjaźń między narodami.
ROZDZIAŁ XII
Przez dwa dni jeszcze wędrowali Kiowowie, nim znaleźli się na dawnym letnim
obozowisku. W lesie, na zboczu wzniesienia, w tym samym w którym urodził się Wędrujący
Niedźwiedź, „przedrzeźniacze” szeleściły w gałęziach drzew pekanowych. Niekiedy uszu
wędrowców dochodził trzepot ich skrzydeł i cichy świergot i wydawało się, że ptaki
rozmawiają ze sobą niczym ludzie.
Każda rodzina zajęła dawne miejsce wbijając w ziemię znak własności, obok którego
zaczęto zdejmować z travois cały dobytek i pokrycie tipi, tyki na jego rusztowanie, sprzęty
gospodarstwa domowego, skóry i futra oraz wierzbowe maty-leżaki do spania. To wszystko
układano w sterty, na sam wierzch położono jeszcze kilka parfleche’ów - toreb-kopert z nie
wyprawionej skóry, w których przechowywano stroje obrzędowe, wojenne pióropusze,
narzędzia krzemienne i kościane. Zawiniątka Leków i przedmioty otoczone szczególną czcią
złożone były w specjalnych zawiniątkach na samym wierzchołku sterty, obok tarcz
wojennych, dzid, łuków i innej broni.
Kiedy już wszystko zostało rozpakowane, kobiety brały po jednym z jucznych koni i
oddalały się poza obóz, by przed rozstawieniem tipi zgromadzić odpowiednią ilość opału i
przywieźć wodę w wysuszonych bizonich pęcherzach.
Wojenna Lanca w tym czasie dołączył do wodzów i innych mężczyzn, aby wziąć
udział w rozmowach odbywających się w dopiero co wzniesionym tipi narad. Wojownicy
omawiali przebieg planowanych uroczystości. Cały ich rodzinny dobytek pozostał na ziemi
nie pilnowany przez nikogo. Pozornie można by odnieść wrażenie, że sterty wszelkiego
mienia nie mają właścicieli, ale z chwilą gdy mężczyźni ustawili przy nich swoje znaki
własności, wskazywali każdemu, kto przypadkiem mógł się zbliżyć do tego miejsca, że
ułożony stos różnych dóbr należy do posiadacza znaku i nie może być tknięty przez nikogo
innego.
Każda rodzina miała swój znak, a niekiedy nawet kilka. Jeden ze znaków „strzegł”
osobistych rzeczy, jednocześnie inny mógł być użyty dla oznaczenia stosu drzewa, własnego
ogniska, które miało być później rozpalone.
Jedyną sytuacją, kiedy znaku własności nie używano, były wspólne plemienne
polowania. W tym wypadku wojenno-myśliwska strzała każdego łowcy, tkwiąca w zabitym
zwierzęciu, zawsze różna od strzał innego myśliwego, zastępowała z powodzeniem znak
własności. Podobnie jak znak własności, strzały każdego mężczyzny były indywidualnie
oznakowane odpowiednimi paskami kolorów malowanych wokół strzały, przy pierzastej
nasadzie bełtu. Znaki te z góry wykluczały wszelkie spory co do tego, kto zabił określoną
sztukę i jest jej właścicielem, a ponadto pomagały kobietom w zlokalizowaniu miejsca
zdobyczy swego ojca, męża, syna czy brata.
Kiedy żona znajdowała bizona upolowanego przez swego męża, zdejmowała skórę,
patroszyła, ćwiartowała mięso i zawijała je w obciągniętą skórę. Następnie ładowała zdobycz
na travois i zabierała do obozu.
Dopiero tutaj znak własności był ustawiony obok mięsa na czas, kiedy kobieta
opuszczała obóz, by sprowadzić następny ładunek skór i mięsa.
W bardzo krótkim czasie ustawiono wszystkie tipi w kształcie podkowy, z wylotem
skierowanym ku rzece. Najbliżej wody rozstawiono Seidl-ku-toh (namiot potów).
Pomiędzy rozstawionymi już tipi panował ruch. Kręcili się zarówno mężczyźni, jak i
kobiety oraz dzieci. Psy podobne do wilków, uganiały się to tu, to tam, węsząc uparcie za
resztkami strawy. Nieco na uboczu, poza kręgiem namiotów, luzem puszczone konie
szczypały świeżą, soczystą trawę.
W jaki sposób powstały tipi? Opowiadacze plemienni niekiedy opowiadają taką
legendę:
Bardzo dawno temu, pewnego letniego dnia, pewien wojownik siedział w cieniu
bawełnicowego drzewa. Podniósł z ziemi jeden z opadłych liści, skręcił go między palcami i
w ten sposób narodził się pomysł konstrukcji nowego mieszkania. Czy historie te są
prawdziwe - nie wiadomo. Ale do dzisiejszego dnia dzieci z Wielkich Równin robią w czasie
zabawy maleńkie tipi z liści bawełnicy i do dnia dzisiejszego ludzie z prerii mieszkają w
namiotach robionych na ten wzór. Sporządza się je ze skór bizonich krów, gdyż są cieńsze i
lżejsze od skór byków.
Dni mijały na polowaniach, każdy po zimie tęsknił za świeżym mięsem. Wędrujący
Niedźwiedź zebrał już prawie wystarczającą ilość skór na nowe tipi. Wkrótce miała nadejść
połowa Księżyca Czerwonych Traw.
Rada plemienna wybrała już siedmiu młodych ludzi, którzy mieli przygotować się do
tegorocznego wiosennego Tańca Słońca.
Wszyscy wskazani przez starszyznę z radością przyjęli nowinę i żaden z nich nie
okazał tchórzostwa lub strachu przed krwawą i bolesną próbą. Zdawali sobie sprawę z tego,
że gdyby któryś z nich chociaż przez chwilę zawahał się, okazał cień strachu, starszyzna z
miejsca uznałaby go za babę i na zawsze odmówiono by młodemu człowiekowi udziału w
naradach plemienia, wojennych ucztach i tańcach.
Na sześć dni przed uroczystością zaczęli zjeżdżać zaproszeni goście, którzy rozbijali
swoje tipi poza kręgiem utworzonym z namiotów Kiowa. Między mężczyznami Sematów i
Kwuda wyróżniali się wojownicy Komanczów-Kwahadi. Ich legginy nie posiadały frędzli, za
to na samym dole tuż nad podbiciem stopy były zazwyczaj wyszywane w barwny wzór,
tworzący z pfzodu kwadrat. Rękawy ich skórzanych koszul nie posiadały frędzli, natomiast
tuż za łokciami ściągały je na przedramionach kolorowe opaski. Włosy wojowników
Kwahadi, rozdzielone na środku głowy przedziałkiem, spadały luźno po obydwóch stronach
twarzy, okręcone u dołu skórą węża lub pasem futra z grzbietu antylopy. Wszyscy byli
wysocy, szczupłi, a ich kobiety oznaczały się niezwykłą urodą.
Wędrujący Niedźwiedź, Orle Żebro i reszta młodych mężczyzn, którzy mieli wziąć
udział w uroczystości Tańca Słońca udali się w odosobnione miejsca na dwa dni, aby tam nie
jedząc i nie pijąc, mogli modlić się do Człowie-ka-Słońce (Na-tush).
Mas-gwa-ah-Sid znalazł swoją samotnię między rozrzuconymi kamieniami, między
którymi wił się mizerny strumyk, a przy jego brzegu rosło samotne drzewo pekanowe.
Nazbierał najpierw trochę uschniętych gałązek, zeschłej zeszłorocznej trawy, ułożył to
wszystko w stożek i podpalił. Kiedy na palenisku pozostały już tylko jarzące się kawałki
drzewa, nasypał na nie Świętej Trawy, a nad małym ogniskiem począł unosić się prosto w
górę jasny dym. Oczyścił najpierw całe swoje ubranie, potem ciało, a następnie pochylił się
nad Świętym Dymem i wciągnął go w płuca, wchłonął w siebie, aby oczyścić swoje wnętrze.
Nie zakrztusił się przy tym, dym nie podrażnił jego płuc. Był to dobry znak, duchy były mu
przychylne.
Stanął teraz nagi, prosty, wzniósł ramiona ku Słońcu, a z jego ust popłynęła prośba-
modlitwa:
- O Wielki Na-tush, Ojcze-Słońce, zawsze ustępujesz w ciemności, lecz rankiem
powstajesz i dajesz życie. Jeżeli pragniesz, to pójdę tam, gdzie trwają wieczne mroki i zasnę
snem bez końca. Użycz mi, Ojcze, swej promiennej siły, nim dusza moja powędruje za
Piaskowe Wzgórza. Daj swemu synowi siłę, Ojcze Na-tush, aby mógł, w podzięce podarować
ci swoją krew, a ty przyjmij ją w ofierze. Prośba moja niech będzie grą cieni przesuwających
się przed twoim wiecznym i niezniszczalnym obliczem. Pozwól, Ojcze, a bym przetrwał tę
próbę tak, jak powinien przetrwać ją wojownik Kwuda, o Wielki Na-tush.
W nocy w czasie niespokojnego snu naszła go wizja, w której zobaczył nad sobą
rogatą głowę białego bizona. Biały bizon przybiegł do niego, gdzieś z wysokich prerii.
Nachylił się nad zwierzęciem, a z jego nozdrzy buchnęła para, otulając nagie ciało
Niedźwiedzia białym obłokiem. Cztery razy biały bizon chuchnął parą, a potem odszedł i
wkroczył na jasny szlak wiodący ku Słońcu. Następnej nocy powtórzyła się ta sama wizja z
białym bizonem.
Wędrujący Niedźwiedź wstał bardzo wcześnie, bowiem słońce dopiero barwiło na
szkarłat dolne krawędzie chmur i udał się w drogę powrotną do obozowiska.
Był jeszcze daleko od wioski, gdy usłyszał chrzęst bębnów, początkowo słaby,
przytłumiony odległością, ale z każdym jego krokiem głos bębna stawał się wyraźniejszy.
Młodzieniec zrozumiał, że już niewiele czasu pozostało mu do wielkiej próby.
Mas-gwa-ah-Sid szedł dumnie i prosto, kierując się bezpośrednio do namiotu
obrzędowego. Nim wstąpił do tipi, zobaczył jeszcze, że z drugiej strony nadchodził Orle
Żebro, także z uniesioną dumnie głową, Z chwilą kiedy zaczęto wkopywać w ziemię pal z
przyczepionymi do jego szczytu długimi rzemieniami, wzmógł się głuchy łoskot grzmotu,
przewalający się po bębnach, jak gdyby obsunęła się na nie wszystkie lawina skalnych
odłamków.
Tańczący zatrzymali się w miejscu, śpiewy ustały. Otoczono kołem obrzędowy pal ze
świętym zawiniątkiem na szczycie.
Przed namiotem narad rozłożone były dary dla Słońca od rodziców młodych
mężczyzn, którzy za chwilę mieli wkroczyć na drogę dorosłych wojowników.
Wewnątrz tipi młodzieńcy zdjęli odzież, pozostając tylko w przepaskach biodrowych.
Wędrujący Niedźwiedź jako pierwszy wystąpił z grupy nagich już chłopców i zbliżył
się do wodza obrzędowego, Biegnącego Wilka:
- Ojcze, oto jestem tu, gdzie być powinienem - rzekł. - Wiem, ojcze, że obdarzony
jesteś podwójnym widzeniem. Raz widzisz wszystko takim, jakim jest, drugim razem rzeczy
zakryte dla oczu. Widzisz okiem ciała i okiem duszy. Wytłumacz mi moje widzenie, które
miałem, gdy oczyszczałem swoje ciało i wnętrze Świętą Trawą.
- Wielkim będziesz, synu, wojownikiem i sławnym myśliwym. Biały Bizon,
wysłannik Ojca Bizonów, przyszedł do ciebie we śnie, tak więc ofiara twojej krwi będzie
łaskawie przyjęta przez Na-tusha. Będziesz żył w sławie, lecz krótko i odejdziesz w młodym
wieku szlakiem Słońca tak, jak odszedł tą drogą Biały Bizon. Bądź dzielny, mój synu,
nadszedł czas próby.
Rozległ się rytmiczny głos grzechotek czarowników, bębny na zewnątrz ofiarnego
szałasu wpadły w ten sam rytm. Zebrani w tipi obrzędowym poczęli śpiewać rytualną pieśń
do Słońca.
Biegnący Wilk w najpiękniejszym swoim stroju, w skalpie bizonim na głowie o
rogach pomalowanych na czerwono, zbliżył się do Niedźwiedzia. Dwoma palcami naciągnął
skórę na jego piersi i kamiennym nożem uczynił dwa nacięcia. Te same nacięcia zrobił na
drugiej piersi chłopca, tuż nad sutkami. Wcisnął teraz nóż pod skórę, szybkim ruchem
wpychając po klindze kołek, którego oba końce już po chwili wystawały z naciętych ran.
Wędrujący Niedźwiedź nawet nie drgnął przy tym zabiegu. Zachował kamienną twarz. Krew
sączyła się strużkami po piersiach, spływała na brzuch i wsiąkała w przepaskę biodrową.
Kolejni chłopcy podchodzili do czarownika, a po umieszczeniu każdemu z nich patyków pod
skórą na piersiach, stawali obok Wędrującego Niedźwiedzia.
Wreszcie wyprowadzono ich na zewnątrz. Promienie słońca padając na okrwawione
piersi młodzieńców i sterczące w nich drewniane kołki zdawały się jeszcze bardziej
podkreślać grozę krwawej próby. Chłopcy podeszli do pala i każdy z nich stanął przy
zwisającym ze szczytu rzemieniu zakończonym pętlą.
Wędrujący Niedźwiedź rozejrzał się po twarzach zebranych dookoła. Dojrzał wśród
nich swego ojca i matkę, a przy nich Nocny Kwiat, był też Czerwony Kruk z synem.
Złamanym Cierniem, i wielu innych przyjaciół i krewnych.
Wpatrzył się w oczy swojej dziewczyny, jej twarz wyrażała dumę, ale i radość, I-sha-
wi nie ukrywała, że pragnie dzielić ze swoim wybranym tak ważne przeżycie, jakim będzie
dla niego przystąpienie do próby krwi.
Kiedy podszedł do niego Biegnący Wilk, Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się doń
spokojnym głosem:- Ojcze, w sennym widzeniu Na-tush zażądał ode mnie większej ofiary i
muszę spełnić jego polecenie. Pomóż mi.
Stary czarownik ze zrozumieniem skinął siwą głową i szepnął parę słów swemu
pomocnikowi. Młodszy czarownik oddalił się w kierunku obrzędowego tipi i po chwili
wrócił, niosąc kudłaty ciężki łeb bizona.
Biegnący Wilk nadciął Niedźwiedziowi skórę powyżej łopatek na plecach i przewlekł
pod skórą drewniane kołki, a o nie zaczepił włosianą plecionkę z przymocowaną doń głową
bizona. Znowu polała się krew, Niedźwiedziowi zadrżały nogi i na chwilę zabrakło mu tchu w
piersiach.
Każdy z młodych Kiowa został połączony rzemieniami z palem, gdyż pętle
rzemiennych sznurów zaciśnięto na patykach wystających ze skóry na ich piersiach.
Grzechotki warczały, bębny grzmiały coraz donośniej, a pieśń do Słońca unosiła się
hen nad prerią.
Chłopcy z kamiennymi twarzami wpatrywali się w zamgloną tarczę słoneczną. Orle
Żebro także zażądał dla siebie większej ofiary, toteż rychło przyczepiono mu do pleców dwie
ciężkie tarcze wojenne.
Każdemu z tancerzy wręczono kościaną świstawkę. Wędrujący Niedźwiedź z trudem
podniósł rękę do góry, by włożyć gwizdek do ust. Pot wystąpił mu na czoło i zalewał oczy.
Bębny raptownie zamilkły, nastała cisza. Jedynie z daleka dobiegało rżenie koni i
śpiew cykad. Wędrujący Niedźwiedź jeszcze raz spojrzał na I-sha-wi. Zasłoniła dłonią usta i z
przerażeniem w oczach przemieszanym z podziwem wpatrywała się w jego zalane krwią
ciało.
Uśmiechnął się do niej lekko, choć przywołanie tego uśmiechu na usta kosztowało go
męczarnie.
Bębny zaczęły drżeć, powietrze wibrowało. Zebrani widzowie rozpoczęli pieśń o
daninie krwi i w tym momencie na plac wbiegła kobieta, szamanka-dziewica. Na głowie
miała czapkę z rogami antylopy widłorogiej. Nie posiadała na sobie nic prócz krótkiego
fartuszka z przodu i z tyłu. Okrążyła czterokrotnie plac, odganiając rytualną pieśnią i
grzechotkami ze skorup żółwia złe duchy i tak jak niespodziewanie się pojawiła, tak
niespodziewanie znikła z placu.
Głos bębnów wzmógł się, huczał, tancerze ze świstawkami w ustach rozpoczęli taniec.
Najpierw powoli, ostrożnie zwrócili ku Słońcu głowy i ciała w błagalnej pozycji. Ze
spokojem w oczach i jasnymi umysłami czekali na objawienie się wizji.
Kołysząc się na długich rzemieniach przytwierdzonych jednym końcem do pala, a
drugim do kołków przewleczonych pod skórą na piersiach, jedni gwizdali na świstawkach,
inni krzycząc i na zmianę śpiewając wychwalali się czynami, których będą dokonywać w
bitwie i na łowach.
Taniec stawał się coraz gwałtowniejszy, nerwowy. Tancerze raz zbliżają się do pala, to
znowu gwałtownie odskakują. Skórzana lina napina się na piersiach, drży, naciąga skórę.
Czasami u któregoś z tancerzy skóra pęka na jednej z piersi i jest on już prawie wolny, ale
trzyma go jeszcze jeden rzemień. Krew obficie kapie na ziemię i zbryzguje nogi tańczących
wokół pala.
Wędrujący Niedźwiedź w tańcu zbliża się do swoich bliskich, ciało jego drży,
wiotczeją nogi. Ból, straszny ból przeszywa go na wskroś, władnie całym jego ciałem. Słońce
widzi już tylko jak przez mgłę, pot miesza mu się ze spływającą po ciele krwią.
Wojenna Lanca podbiega do syna i silnym uderzeniem zrzuca wiszący na plecach
chłopca łeb bizoni. Słychać soczyste klaśnięcie przerwanej napiętej skóry na łopatce
Wędrującego Niedźwiedzia, ale zrywa się tylko jedna włosianą plecionka, na drugiej kosmaty
łeb jeszcze wisi. Teraz do swojego ukochanego podbiega Nocny Kwiat i z krzykiem łapie za
rogi bizonia głowę. Całym ciężarem swego ciała wiesza się na niej, słychać znowu plaśnięcie
skóry i dziewczyna z oderwaną głową bizonia przewraca się na ziemię.
Krew spływa po plecach Wędrującego Niedźwiedzia szerokimi strugami, i ginie
gdzieś w opasce biodrowej. Niedźwiedziowi ćmi się w oczach, jednak siłą woli zmusza się do
dalszego tańca, jego udręczone ciało drży, nogi stają się miękkie jak u niemowlęcia, które
próbuje swoich pierwszych kroków.
Oto wycieńczony Orle Żebro potyka się i bezwładnie pada na udeptaną ziemię. Nie
ma już sił, aby podnieść się, więc podbiega do niego matka, z trudem stawia go na nogi,
krzycząc synowi prosto do ucha:
- Tańcz synu, tańcz! Musisz!
Uroczystość trwa prawie pół dnia. Słońce dotarło już do najwyższego punktu swej
codziennej wędrówki.
Wędrujący Niedźwiedź z przymkniętymi powiekami, ze zdrętwiałym od bólu ciałem,
ostatkiem woli i energii naciąga rzemienie, które napinają mu skórę na piersiach. Teraz
pochyla się do przodu, liny luzują się nieco i naraz niby rozprężonym łukiem rzuca całym
swoim ciałem do tyłu, aż daje się słyszeć podwójny trzask przerywanej skóry. Niedźwiedź
pada na ziemię i ogarnia go zupełna ciemność.
Obudził się dopiero w swoim starym tipi z ranami obwiązanymi szerokimi pasami z
łyka klonu, I-sha-wi czuwała przy nim.
- Jesteś znużony i osłabiony, leż więc spokojnie - powiedziała łagodnie, podając mu
kubek z kory brzozowej napełniony zimną wodą.
Pił łapczywie, woda ściekała mu po policzkach, spływała na szyję. Poprosił o jeszcze.
Teraz pił już spokojniej, małymi łyczkami. Nocny Kwiat kościanym grzebieniem
rozczesywała mu włosy. Patrzył na jej piękną twarz, ale mimo woli powieki opadały mu, aż
popadł w zdrowy sen bez żadnych zwidów.
Obudził się dopiero następnego dnia i od razu poczuł zapach świeżego wywaru z
mięsa antylopy. To Nocny Kwiat szykowała dla niego posiłek, który przywraca siły. Dopiero
teraz doznał straszliwego uczucia głodu, nic dziwnego, bo przecież razem z rytualnym postem
już czwarty dzień nie miał nic w ustach poza wodą.
Po chwili do tipi wszedł ojciec z matką oraz stary wychowawca, Ansota i wódz
plemienia, Map-odal.
Wszyscy patrzyli z dumą na młodego wojownika.
- Czy nasz brat będzie miał tyle siły, aby wyjść na wielki plac, gdzie odbędzie się
wspaniała uczta na cześć nowych wojowników, których po Tańcu Słońca przyjęliśmy do
stowarzyszenia Kai-tsen-ko? Jest to także uczta pożegnalna na cześć naszych braci
Komanczów i Kiowa-Apaczów.
- Przyjdę - odpowiedział.
Wszyscy, nawet rodzice, wyszli z namiotu. Pozostał teraz sam z dziewczyną. Gdy
tylko zasłona wejściowa zapadła za ostatnim z odwiedzających, I-sha-wi uderzyła radośnie
dłońmi o uda i zawołała:
- Oni, starzy doświadczeni wodzowie, nazwali ciebie swoim bratem! Wiele, bardzo
wiele ciepła wpłynęło do mojego serca, gdy usłyszałam te słowa.
Wędrujący Niedźwiedź uśmiechnął się, widząc radość dziewczyny. On też był dumny,
że ma już za sobą bezpowrotnie lata, gdy każdy dorosły mówił do niego, jak do małego
chłopca, „synu”. Tak jak rzeki na prerii nie zawracają swego biegu, tak już nie powrócą do
niego chłopięce lata.
- Muszę teraz przygotować mojego wojownika, aby godnie pokazał się zebranym -
radośnie zaszczebiotała dziewczyna. Zamoczyła garść mchu i zwilżyła łyko służące
Wędrującemu Niedźwiedziowi za opatrunek. Pod wpływem wilgoci łyko nieco się rozluźniło
i już tak mocno nie opinało ran.
Pomogła mu powstać. Gdy stanął na nogi, uświadomił sobie, jaki jest słaby. Gdyby nie
I-sha-wi, niechybnie padłby z powrotem na posłanie, ale dziewczyna zdążyła go w porę
podtrzymać.
Całe jego ciało obmyła rozgniecioną w wodzie szałwią, a następnie natarła sadłem
niedźwiedzim. Teraz ostrożnie wciągnęła na jego nogi i uda nogawice-legginy i na stopy
założyła białe, pięknie wyszywane kolcami jeżozwierza mokasyny. Kościanym grzebieniem
rozczesała mu włosy, formując równy przedziałek pośrodku głowy. Za lewym uchem zaplotła
warkocz, który później owinęła pasem z futra wydry, natomiast po prawej stronie głowy
zostawiła włosy luźno spadające na ramię i plecy, następnie zaś wplotła w nie orle pióro
ozdobione czerwonynrpuchem.
Piersi, ramiona i plecy miał odkryte. Wszak minęły dopiero dwa dni od zakończenia
krwawej próby i rany były jeszcze zbyt świeże, by cokolwiek na nie nakładać.
Przy pomocy dziewczyny postąpił parę kroków, ale zawirowało mu w głowie od bólu,
jednakże najmniejszym grymasem nie dał poznać, jak cierpi.
Nocny Kwiat pomogła mu wydostać się z tipi, ale kiedy znaleźli się na zewnątrz,
Wędrujący Niedźwiedź delikatnie i stanowczo odsunął dziewczynę od siebie.
Sztywno, ostrożnie o własnych siłach szedł tam, gdzie dwa dni temu tak wiele krwi
wsiąkło w ziemię.
Pal, do którego byli przywiązani, stał jeszcze w tym samym miejscu. Tylko wiatr
zabawiał się porozrywanymi rzemieniami, podrzucając je w górę lub oplatając wkoło wysoki
drzewiec słupa tanecznego.
Podbiegło do niego dwóch Komanczów, delikatnie podprowadzając go do specjalnie
przygotowanej sterty futer, gdzie posadzili go, podsuwając mu pod plecy skórzany wałek tak,
aby mógł się wygodnie oprzeć, nie dotykając niczego nie zagojonymi ranami.
Nadchodziło coraz więcej uczestników Tańca Słońca, tak samo jak, on sztywnych,
obolałych i niedołężnych, ale każdego z nich dwaj Komańcze przyjmowali z szacunkiem i
pieczołowicie sadzali jeden obok drugiego.
Gdy już wszyscy wygodnie pozajmowali wyznaczone miejsca, zgromadzeni wokół
Komańcze, Sematowie i Kwuda zaczęli na ich cześć wydawać długie okrzyki wojenne i
gwizdać na kościanych świstawkach.
Na środek placu wkroczyło trzech wodzów we wspaniałych, sięgających ziemi
pióropuszach z orlich piór. Wiatr składał i rozkładał piękne pióra niby wachlarze.
Pośrodku stał stary Map-odal, wódz Kwuda, zaś po jego lewej ręce Giakaita, a po
prawej wódz Komanczów - Acee (Orzeł).
Skaleczona Twarz podniósł rękę do góry w starodawnym znaku pokoju, dając
zebranym do zrozumienia, że pragnie mówić.
- Mamy przed sobą nową siłę naszego ludu, nowych mówców, nowych członków
stowarzyszenia wojennego Kai-tsen-ko.
Dookoła dało się słyszeć głośne „Eh, neh, neh, neh, neh”, a wódz mówił dalej:
- Po mojej prawej i lewej stronie są świadkowie, którzy zawsze mogą stwierdzić, że
Taniec Słońca odbył się według obowiązujących starych tradycji i nasi młodzi bracia Kwuda
bez lęku w sercach poddali się próbie krwi. Od tego dnia wszyscy tutaj zebrani mogą uważać
ich za mężczyzn zas po naradzie starszyzny plemiennej Święte Zawiniątko zostało przekazane
pod opiekę Wojennej Lancy On teraz będzie strażnikiem Zawiniątka i będzie ono zawsze
wisiało na drewnianym trójnogu przy jego tipi aby każdy mógł je zobaczyć. Podziękujmy
teraz tańcami i ucztą naszym przyjaciołom z ludu Sematów i Komanczów - Kwahadi za to, że
zechcieli przybyć na naszą uroczystość. Otsedaba!
Znowu rozległy się radośnie wibrujące okrzyki przy wtórze łomotu bębnów.
ROZDZIAŁ XIII
Skończył się już Księżyc Czerwonych Traw i miał się prawie ku końcowi Księżyc
Gdy Konie Zmieniają Sierść.
Rany na piersiach i barkach Wędrującego Niedźwiedzia pięknie się zabliźniły. Na
razie pozostały różowe pręgi, ale z upływem czasu i one znikną i zostaną tylko blizny,
którymi Niedźwiedź będzie się szczycił i przy każdej uroczystości będzie podmalowywał je
czerwoną farbą. Orle Żebro i inni młodzi mężczyźni również czuli się świetnie i każdy z nich
teraz marzył o dokonaniu takiego czynu, który w oczach doświadczonych wojowników
zyskałby najwyższe uznanie.
Pewnego dnia do tipi Wędrującego Niedźwiedzia wszedł jego ojciec Huan-tos,
Wojenna Lanca. Usiadł wygodnie na rozłożonej na ziemi skórze bizoniej, po czym zapalił
małą kamienną fajeczkę z ustnikiem z trzciny. Po wydmuchaniu kilku kłębów dymu, zwrócił
się do syna:
- Najwyższy czas, aby mój syn pomyślał o Lasce Czynów, przy której zawisłoby kilka
piór, o których mogliby poświadczyć naoczni świadkowie. Ja, twój ojciec, pragnę widzieć
Laskę Czynów wbitą w ziemię przed twoim namiotem. Dam ci jeszcze jedną radę: nigdy nie
uśmiercaj orłów, aby zdobyć ich pióra. Kupuj je od ludzi, którzy trudnią się zdobywaniem
piór. Ludzie Navajo specjalnie hodują orły i otrzymują pióra nie krzywdząc ptaków. Od nich
możesz kupić pióra, kiedy znowu przybędą do naszego zimowego osiedla.
Łyknął trochę dymu z fajeczki i mówił dalej:
- Pragnę opowiedzieć ci, synu, pewną historię. Jest to opowieść o myśliwym, który
miał wyjątkowe powodzenie w polowaniach na jelenie.
Myśliwy ten posiadał cudowną umiejętność w przywoływaniu jeleni na pastwisko, w
pobliżu którego urządzał zasadzkę, i bez trudu zabijał niczego nie podejrzewające zwierzęta.
Nie wystarczyło mu to jednak, marzył o czymś więcej. Zapragnął tak samo
przywoływać orły i polować na nie. Zbudował więc specjalną pułapkę i naśladując piski
zwierząt, na które ptaki te chętnie polowały, przywabiał je do swej przemyślnej pułapki. Orły
słysząc głosy wskazujące na to, że w pobliżu znajduje się świeże pożywienie, sfruwały nisko,
a wtedy myśliwy strzelał do nich z ukrycia i zabierał ich pióra.
Wszyscy doświadczeni i mądrzy myśliwi przestrzegali go, że takie polowanie na orły
jest niegodziwe, niebezpieczne i może narazić go na odwet orłów.
Myśliwy jednak nie usłuchał dobrych rad i kiedy pewnego dnia jak zwykle zaczął
przywoływać podstępnie pięknopióre orły, olbrzymia Matka Wszystkich Orłów
niespodziewanie spadła na zaczajonego w swej kryjówce myśliwego. Przerażony
gwałtownym atakiem łowca począł uciekać i skrył się w wydrążonym pniu zwalonego
drzewa.
Matka Orłów nie zrezygnowała jednak z walki: potężnymi szponami chwyciła pień
razem z ukrytym wewnątrz zabójcą orłów i uniosła go w powietrze, po czym złożyła w
swoim gnieździe na wysokiej stromej skale.
Myśliwy jak zwykle miał przy sobie nie wyprawione sznury rzemienne i trochę
suszonego mięsa.
Kiedy Matka Orłów zostawiła gniazdo bez opieki, by upolować jakąś zwierzynę dla
swych piskląt, myśliwy każdemu z maleństw dał po kawałku suszonego mięsa i usypiając ich
czujność zręcznie powiązał wysunięte ku niemu dzioby małych orląt skórzanymi
rzemieniami, sam zaś skrył się ponownie w wydrążonym pniu.
Przez całe dwa dni orlica próbowała rozwiązać dzioby piskląt, jednakże nie mogła
uwolnić swoich dzieci. Postanowiła zawrzeć z myśliwym porozumienie. Powiedziała mu, że
jeżeli przyrzeknie, iż będzie polował tylko na jelenie i bizony, nie zabije zaś orła bez
specjalnego zezwolenia Wielkiego Twórcy, to odniesie go bezpiecznie na ziemię. Zażądała
także, by myśliwy natychmiast rozwiązał rzemienie na dziobach jej dzieci. Zabójca orłów
zgodził się na te warunki.
Jego potomkowie później, tak jak i on sam, dotrzymywali tej obietnicy i nigdy już nie
polowali na orły bez potrzeby. Co więcej, gdziekolwiek upolowali jelenia, zostawiali część
mięsa, a wówczas czarownik przywoływał orły, aby i one mogły pożywić się bezpiecznie i
spokojnie oraz zanieść świeże mięso swym pisklętom.
- Dlatego Wędrujący Niedźwiedź musi poszukać takiego człowieka, który zawarł
umowę z orłami lub hoduje żywe orły w swojej wiosce - kończył swoją opowieść Wojenna
Lanca. - Tylko pióra takich ptaków przynoszą szczęście, a sporządzony z nich pióropusz
chroni wojownika w czasie walki. Niech mój syn któregoś dnia wybierze się do Tsegi -
Świętego Uroczyska ludu Wichita. Żyje tam doskonały hodowca orłów imieniem
Naat’aanineez.
- Tak, mój ojcze, wybiorę się tam z Orlim Żebrem, aby odszukać Naat’aanineeza.
Przedtem jednak chciałbym, abyś oznajmił wioskowemu obwoływaczowi, by powiadomił
nasze plemię, że wybieram się do Kiowa-Apaczów, poślubić tam I-sha-wi. Kto chce udać się
razem ze mną, niech po trzech Małych Słońcach dosiądzie swojego konia. Modliłem się
dzisiaj do Tal-yi-da-i, które wisi przed twoim tipi, a jest Świętym Zawiniątkiem wszystkich
Kiowa. Niebo było zachmurzone, ale gdy modliłem się błagając o pomyślność w mych
zamierzeniach, ciemny obłok rozwiał się i promienie Słońca padły na Tal-yi-da-i i moje serce.
Jeszcze tego samego dnia obozowy obwoływacz kłusował na koniu między namiotami
i bijąc w bęben wykrzykiwał:
- Nasz brat Mas-gwa-ah-Sid zaprasza przyjaciół do odwiedzenia plemienia Sematów,
gdzie pragnie zaślubić piękną i dzielną dziewczynę o imieniu I-sha-wi, którą wszyscy znają i
lubią. Słuchajcie! słuchajcie! Kto pragnie oglądać na własne oczy szczęście Wędrującego
Niedźwiedzia i Nocnego Kwiatu, niechaj przygotuje konie do drogi za trzy Małe Słońca!
Słuchajcie! słuchajcie!...
Po trzech dniach prawie sto mężczyzn i kobiet ubranych w najpiękniejsze stroje
czekało na znak, aby udać się na szlak prowadzący do wioski Sematów. Wspaniałe
pióropusze chwiały się majestatycznie na głowach doświadczonych i walecznych
wojowników. Na przodzie pochodu znajdował się Wędrujący Niedźwiedź z ojcem. Prowadzili
na rzemieniach cztery konie ciągnące travois wypełnione wszelakim dobrem.
Pochód skierował się na południowy wschód, gdzie wśród barwnej prerii płynęła
rzeka Washita.
Nazajutrz rano jeźdźcy znaleźli się w wielkiej dolinie ciągnącej się z północy ną
południe, gdzie płynęła płytka, ale szeroko rozlana Rzeka w Której Niedźwiedź Zamoczył
Grzbiet. Gdzieś na zachodzie wznosiły się majestatyczne góry do połowy zboczy pokryte
lasem, spośród którego wyglądały niekiedy ogromne gładkie głazy o rudym zabarwieniu.
Żyły tam niedźwiedzie, jelenie, pumy i leśne wilki, różniące się kolorem sierści od białych
wilków” preryjnych.
Wokoło wirował wśród traw ostry głos cykad, a spod kopyt końskich uciekały całe
chmary koników polnych, aby troszkę dalej znowu przysiąść na zielonych łodygach albo
skoczyć w dal z delikatnym chrzęstem twardej powłoki długich tylnych nóg.
Około południa podróżni zatrzymali się na odpoczynek i krótki posiłek. Pozdejmowali
z siebie stroje, zapakowali je w skórzane „koperty” - parfleche i przytwierdzili do boków
koni, w miejscu, gdzie zazwyczaj wojownicy mocują swoje tarcze wojenne. Mężczyźni
zostali tylko w przepaskach biodrowych, a słońce barwiło ich brązowe ciała na jeszcze
ciemniejszy kolor.
Po trzech dniach wędrówki dojechali do krystalicznie czystej rzeczki nazywanej Ta w
Której Księżyc Lubi się Przeglądać. Od rzeki tej do wioski Kiowa-Apaczów dzieliły ich już
niecałe cztery biegi koni. Szybko doprowadzili swoje ciała do idealnej czystości, zmyli z koni
kurz preryjny, po czym z powrotem przebrali się w swoje uroczyste szaty. Przed
opuszczeniem doliny rzeki wysłali jednego z młodszych wojowników do obozowiska
Sematów, aby powiadomić gospodarzy o zbliżających się Kwuda.
Wczesnym świtem Kiowowie ruszyli W drogę, znowu dostojni i wspaniali w swych
uroczystych strojach.
Mas-gwa-ah-Sid popadł w zadumę. Krzykliwa dojrzałość przyrody otaczała go
wokoło, a wschodzące światło słoneczne, jasne i ostre, przenikało jego ciało, zabierało jego
duszę. Myśli wędrowały razem ze światłem słonecznym po zieleniejącej się prerii, po jego
świecie, w którym wyrósł, przeszedł tu wszystkie stopnie wtajemniczenia i zrósł się z
zielonymi polami, tak jak wilk, antylopa i bizon.
Te rozmyślania przerwała głośna wrzawa, krzyki i gwizdy. Jego duch powrócił do
ciała, młodzieniec spojrzał przed siebie.
W tumanach kurzu wzniecanych kopytami koni pędziło w ich kierunku kilkunastu
wyrostków Sematów. Wydając radosne okrzyki i nie zmniejszając galopu, okrążyli
kilkakrotnie pochód, zawrócili i takim samym szaleńczym biegiem odjechali w kierunku
widniejących już na horyzoncie białych tipi swego ludu.
Tuż przed samym obozem powitał Kiowów szpaler Sematów tak samo uroczyście
strojnych. Po jednej stronie stały kobiety, a po drugiej mężczyźni.
Witano ich głośno: Oyefaigua! Oyefaigua!
Wędrujący Niedźwiedź z ciekawością rozglądał się dookoła. Zewsząd napotykał
szczere uśmiechy ludzi, których pamiętał z zimowego wspólnego obozowiska. Witały go nie
tylko życzliwe serca, ale i ciepły suchy wiatr - czinuk, powiewający łagodnie i głaskający
miękko jego ciało.
Wjechali na duży plac otoczony barwnymi tipi. Namalowane na pokryciach
stożkowatych namiotów rysunki przedstawiały czyny właścicieli namiotów lub wizje, które
nawiedziły każdego z nich w czasie snu przed budową nowego pomieszczenia.
Na środku placu przed tipi narad oczekiwał gości Szybki Sokół, a po lewej jego
stronie wódz obrzędowy Dwa Palce. Nieco za nimi stał uśmiechnięty Złamany Cierń,
przyjaciel Wędrującego Niedźwiedzia.
Grupa jeźdźców Kwuda zatrzymała swoje konie. Wędrujący Niedźwiedź i jego ojciec,
Wojenna Lanca, powoli i dostojnie zsiedli z koni. Ojciec wręczył Wędrującemu
Niedźwiedziowi rzemienne postronki, na których uwiązane były cztery konie z
przymocowanymi do karków travois, sam zaś cofnął się. Niedźwiedź zbliżając się do
Szybkiego Sokoła, dyskretnie wypatrywał swojej dziewczyny. Nigdzie jednak nie spostrzegł
I-sha-wi, po którą przygnało go tutaj serce.
Stanął wreszcie na wprost wodza Sematów.
- Ojcze, znasz mnie, więc nie będę ci się przedstawiał. Twoje oczy śledziły moje życie
od początku, kiedy ujrzałem świat. Dobrze wiesz, ojcze, jaki jestem i potrafisz ocenić, czy
zasłużyłem, aby twoja przybrana córka mogła dzielić ze mną miejsce przy ognisku w moim
tipi. Serce Niedźwiedzia pragnie tej dziewczyny, jak wygłodzony mustang świeżej wiosennej
trawy w czasie zimy. Tymi oto darami pragnę wyrazić szacunek tym, którzy sprawili, że ze
słabiutkiego pączka rozwinął się piękny kwiat. Jeżeli uważasz, wielki wodzu, że jestem
godzien I-sha-wi, to daj mi ją, aby kwiat wyhodowany przez ciebie również ucieszył moje
oczy.
Młodzieniec postąpił jeszcze krok do przodu i wręczył Szybkiemu Sokołowi
rzemienie czterech koni. Szybki Sokół odebrał sznury rzemienne z rąk Wędrującego
Niedźwiedzia, uśmiechnął się i powiedział:
- Masz rację, Wędrujący Niedźwiedziu, moje oczy śledziły twoją ścieżkę życia od
początku aż do teraz i znam cię tak, jak własnego syna. Od dawna, od bardzo dawna
postanowiłem, że jeżeli serce twoje zwróci się do Nocnego Kwiatu - to zostanie ona twoją
squaw. Serce moje przepełnione jest radością, że nadeszła chwila spełnienia moich marzeń i
moje stare oczy będą mogły nacieszyć się waszą radością. - Zamilkł na chwilę i mrużąc
filuternie oczy, dodał: - Ale czy ona ciebie zechce?
Podniósł lewą rękę i na ten znak wybiegło z tłumu czterech wojowników z ogromnym
bębnem, przymocowanym do czterech kijów-podstawek. Z zakrzywionych końców
drewnianych kijów-lasek zwisały pęki sokolich piór. Laski wbito zaostrzonymi końcami w
ziemię tak, aby dolna membrana bębna wystawała ponad jej powierzchnię. Płaszczyzna
górnej membrany w połowie zielona symbolizowała ziemię, zaś w połowie błękitna - niebo.
Muzycy-śpiewacy usiedli na ziemi wkoło bębna i jednocześnie drewnianymi pałkami w
kształcie fajek uderzyli w naciągniętą skórę bębna. Rozległ się głuchy łoskot.
Z namiotu narad wyszła I-sha-wi.
Była tak piękna, że Niedźwiedź, kiedy ją ujrzał, zamarł z zachwytu. Jej włosy
splecione w dwa grube warkocze zakończone ogonkami z gronostajów spadały na piersi.
Przedziałek pośrodku głowy podkreślony był czerwoną kreską. Górna część białej sukni z
delikatnej skóry antylopy widłorogiej wyszyta była błękitnymi kolcami jeżozwierza, a na tym
tle czyjeś delikatne ręce wkomponowały białe, żółte i czerwone geometryczne wzory,
tworzące miły dla oka wielobarwny ornament. Od ramion do połowy ud wdzięcznie falowały
wąskie frędzle. W pasie suknię opinał szeroki na trzy palce pasek, wyszywany kolcami
jeżozwierza, w takie same motywy jak góra sukni. Stopy dziewczyny zdobiły białe mokasyny
z czerwonym ornamentem biegnącym od podbicia aż do palców, zaś jej łydki aż do kolan
chroniły legginy zakryte częściowo zwisającymi z dolnej krawędzi sukni frędzlami.
I-sha-wi wzniosła oba ramiona ku górze, jakby na powitanie obłoków snujących się po
niebie, jej piwne oczy bez zmrużenia wpatrywały się w słońce. Ni to śpiewając, ni to mówiąc,
modliła się na głos:
- Oo-tuk-koo-pah-kah-may-tou-may-yet.
- O, Duchy Górnego Świata, o Ojcze-Słońce, pomóżcie mi na nowej drodze życia.
- O, Duchy z Krainy Orłów, użyczcie mi siły, abym mogła w potrzebie być pomocną
memu mężczyźnie.
- O, Ptaki-Gromy, poraźcie mnie swoimi ognistymi strzałami, gdybym zawiodła mego
mężczyznę.
Zagrzmiał głos bębna, jak gdyby grom się przewalił przez osadę, i czterej mężczyźni
czterokrotnie powtórzyli:
- A’lek-i-odah! Niech się tak stanie!
Teraz dziewczyna opuściła - ręce i zbliżyła je ku trawie, schyliła głowę, aż jej
warkocze oparły się o ziemię niby dwie złamane gałęzie i znowu melodyjnym głosem poczęła
błagać Matkę-Ziemię:
- O Matko, stąpamy bezlitośnie po twoim ciele i kaleczymy twoją skórę, ty jednak
cierpliwie i bez skargi dajesz nam, ludziom, Nowe Życie. Obdarz i mnie, Matko, takim
małym życiem, niechaj narodzi się ono we mnie za twoją zgodą.
Znowu łomot bębna i czterokrotny krzyk bębniących: - A’lek-i-odah!
Jeszcze czterokrotnie dziewczyna wyciągała ręce na wschód, południe, zachód i
północ, prosząc Duchy Czterech Wiatrów o pomoc. Po zakończeniu tych próśb uklękła
przysiadając na piętach. Teraz zbliżył się do niej dostojnym krokiem Wędrujący Niedźwiedź i
przyklęknął naprzeciw niej. Dotknęli się kolanami, on oparł swoje dłonie na jej udach, ona
oparła swoje na jego, pochylili głowy i czoło Niedźwiedzia oparło się o czoło I-sha-wi.
Czarownik Dwa Palce rozwinął białą skórę ze Świętego Bizona. Szybki Sokół,
Wojenna Lanca i Złamany Cierń podeszli do niej i każdy z nich ujął jeden róg skóry, po czym
zbliżyli się do klęczących i nakryli ich świętą skórą.
W tej chwili z otaczającego tłumu wystąpiły dziewczęta i dojrzałe niewiasty, okrążyły
okrytych skórą i tańcząc Taniec Przemiany śpiewały:
- I-sha-wini, I-sha-wini ke-nek’aya, ke-nek’aya semah’t-ol samh’a’della Nocny
Kwiatuszku, Nocny Kwiatuszku! Już nie zobaczymy ciebie, już nie będziesz w naszym
tanecznym kole.
Czterej muzycy-śpiewacy miarowo wybijali rytm i co jakiś czas powtarzali za
śpiewającymi kobietami:. - Już nie będzie I-sha-wi! Już jej nie będzie!
Z tanecznego i śpiewającego korowodu kobiety uformowały półkole między
namiotem narad a klęczącymi. Bębny zamilkły, nastała cisza. Do klęczących nieruchomo
zbliżyli się teraz najstarsi mężczyźni Sematów. Ujęli białą skórę i ściągnęli ją z klęczącej
młodej pary. Młodzi powstali. Jakaś wiekowa kobieta podeszła do Nocnego Kwiatu i założyła
na jej głowę wyszytą kolcami jeżozwierza białą opaskę. Rozległo się zajadłe bicie w bębny i
gwizdy kościanych świstawek.
I-sha-wi była już squaw Wędrującego Niedźwiedzia. Wszyscy zebrani odprowadzili
młode małżeństwo do Ke-tipi (tipi narad), bez przerwy śpiewając o szczęściu i radości, jakie
będą czekać na młodych. Do następnego dnia nie wolno było nikomu przekroczyć progu tego
pomieszczenia, ale również młodemu małżeństwu nie wolno było opuścić Ke-tipi.
Na znak odseparowania młodej pary od świata zewnętrznego powieszono przy
wejściu do namiotu Świętą Skórę Białego Bizona.
Dla Sematów i przybyłych gości dopiero teraz rozpoczęło się święto połączone z
wielką ucztą i obrzędowymi tańcami. Młodzi mężczyźni, świetni łowcy i wojownicy, w tańcu
„Czterech Strzał” ukazywali za pomocą gestów i tanecznych kroków swoje przeżycia z
ostatniego roku.
ROZDZIAŁ XIV
Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis wjechali konno na szczyt wzniesienia, aby przyjrzeć się
nowej okolicy po zmianie koczowiska. Na wschodzie przebiegał rozległy szlak bizoni,
prowadzący z północy na południe. To dlatego po naradzie ze starszyzną Skaleczona Twarz
wybrał tę dolinę, którą teraz mieli u swoich stóp, a w której Kiowa już nieraz rozstawiali
namioty.
Na zachodzie, gdzie zasypiające słońce barwiło na fioletowo skały, wznosił się garb
olbrzymiej góry, zwanej przez zamieszkujących tutaj dawniej Komanczów „Umierającym
Bizonem”, bo rzeczywiście, na tle zachodzącego słońca, skała do złudzenia przypominała
zamarłego w bezruchu, leżącego, brodatego bizona.
Trochę na północ od wyniosłej garbatej góry wznosił się inny szczyt, jakże od niej
odmienny - rdzawy i smukły niby grot oszczepu. Podobno od bardzo dawna na wierzchołku
pionowej, prawie gładkiej skały, orły wiły swe gniazda. Komanczowie nazywali ją
„atchkinigan” - Rodząca Orły.
Na tle skalistego i niedostępnego krajobrazu rozmaitość kolorów zawsze zaskakiwała
nowo przybyłych: bogaty fiolet, rdzawa, niby miedzią powleczona, skała atchkinigan, szare
zakurzone trawy, jaskrawa żółć osypisk piaskowych i czarne, groźne, wydłużone cienie,
wywołane przez ukośnie padające promienie słońca. Nad całą okolicą górowało, niby jakaś
narzucona derka, szafirowobłękitne niebo bez jednej chmurki.
Dalej, nad brzegiem ciemnej rzeki, która ginęła gdzieś na ogromnych przestrzeniach
prerii, w miejscu gdzie nie padały jeszcze długie cienie skał i drzew, strzelały ku górze
stożkowe tipi dopiero co rozbitego tutaj obozu.
W wiosce panował ruch. Gdzie tylko spojrzeć, krzątali się pracowicie mężczyźni,
kobiety, a nawet dzieci. Na wpół dzikie psy snuły się w poszukiwaniu jakiegoś kąska. Nieco
dalej konie puszczone wolno szczypały trawę, a niektóre tarzały się w niej.
Którejś nocy Mas-gwa-ah-Sid miał dziwny sen. Śnił, że spotkał na prerii obcego
mężczyznę, który polecił mu, by poszedł za nim. Przez pewien czas szli przez równinę, potem
weszli między skały, aż doszli do olbrzymiej groty. Człowiek z sennego widziadła wszedł do
wnętrza jaskini, dając znak Wędrującemu Niedźwiedziowi, by podążył za nim. W chwili
kiedy wojownik rozpoczął schodzić w głąb ziemi, spostrzegł, że senna zjawa zamienia się w
ogromnego niedźwiedzia grizzli. Wkrótce obaj doszli do wielkiego podziemnego placu, na
którym stało bardzo dużo tipi - wszystkie z wymalowanymi na ściankach wizerunkami
różnych zwierząt. A więc były tam namioty niedźwiedzi, bizonów, wilków, jeleni, antylop i
jeszcze bardzo wielu innych zwierząt.
W jednym z tych namiotów, wraz ze swoją żoną, zamieszkiwał Olbrzymi Niedźwiedź.
Obaj weszli do tego tipi. Gospodarz zaoferował Mas-gwa-ah-Sidowi fajkę na znak
przyjacielskiego powitania, a jego żona podała posiłek. Potem Olbrzymi Niedźwiedź
powiedział:
- Ludzie Kiowa, niedźwiedzie, jelenie i bizony są braćmi. My wiemy, że nasi bracia
od czasu do czasu muszą prowadzić wojny przeciwko któremuś z naszych plemion, ponieważ
my, zwierzęta, jesteśmy waszym pożywieniem. Ale mimo to my pozostajemy waszymi
braćmi, ponieważ Kiowa nigdy nie zabijają więcej, niż potrzebują, ani nigdy nie zabijają dla
przyjemności. Wiemy, że serce ich boli, gdy zabierają życie swoim czworonożnym braciom,
gdyż wasza natura nie jest naturą zabójcy. Przyprowadziłem cię tutaj dlatego, by dać ci mój
silny lek, a ty zabierzesz go swemu ludowi. Po powrocie musisz zbudować tipi i ozdobić je
dokładnie tak, jak jest pomalowane to, w którym teraz się znajdujesz. Olbrzymi Niedźwiedź
wyjaśnił wojownikowi, jakie wzory i rysunki muszą znaleźć się na nowym tipi. Nauczył go
też odpowiednich pieśni, towarzyszących rytuałowi malowania. Zaznaczył jeszcze, aby Mas-
gwa-ah-Sid nie zapomniał zrobić przy budowie nowego tipi Świętego Zawiniątka.
Święte Zawiniątko musi zawierać cztery bizonie racice, czubki rogów jelenia, cztery
grzechotki, pazury i kły niedźwiedzie oraz kilka piór z ogona orła, a także skórę z „bizoniego
ptaka”, który oczyszcza skóry - bizonów z pasożytów.
- Te wszystkie przedmioty - mówił dalej Olbrzymi Niedźwiedź - muszą być owinięte
razem w skórę cielaka z zachowaną sierścią i ogonem. Całe zawiniątko należy opasać wąskim
rzemieniem, pod który ma być włożona Święta Fajka.
Wędrujący Niedźwiedź otrzymał także wskazówki, jak należy postępować przy
oczyszczaniu Świętego Zawiniątka, gdyby zostało otwarte i użyte z prośbą o pomoc. Aby
dokonać takiego oczyszczenia, należy przygotować za głównym ogniskiem płonącym w tipi
mały dymiący ogień ze słodkiej świeżej trawy. Całe zawiniątko oraz każdy przedmiot
wchodzący w jego skład musi koniecznie być przeniesiony dla oczyszczenia przez dym ponad
ogniskiem z lewej strony na prawą.
Wędrujący Niedźwiedź otrzymał jeszcze inne ważne instrukcje, które muszą być
przestrzegane w nowym tipi.
- Przede wszystkim ani czaszka, ani głowa bizona czy też niedźwiedzia nie mogą być
nigdy wniesione do wnętrza namiotu. Nie wolno wędzić żadnego mięsa w środku namiotu.
Zasłona otworu wejściowego nie może być uchylona, lecz po każdym wejściu, czy też
wyjściu z tipi, należy ją opuścić, aby wejście do namiotu było zawsze zasłonięte.
Kiedy Mas-gwa-ah-Sid wysłuchał tych wszystkich poleceń i nauczył się potrzebnych
pieśni obrzędowych, duch Wielkiego Niedźwiedzia zabrał go z powrotem na powierzchnię
ziemi. Gdy tak szli razem w kierunku wioski Kiowów, w pewnej chwili senne widziadło
znikło.
Po obudzeniu się Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się do swojej żony, I-sha-wi:
- Potrzebujemy jeszcze czterech skór bizonich. Jak tylko uda mi się je zdobyć,
będziesz musiała uszyć nowe tipi.
Leki Wędrującego Niedźwiedzia okazały się dobre, bo wkrótce młody wojownik miał
już sześć nowych skór. Najlepszą ze skór I-sha-wi wyprawiła tak, by pozostała na niej sierść
bizonia, zaś wewnętrzną stronę skóry ozdobiła symbolicznymi rysunkami rzek, Słońca,
Księżyca i gwiazd.
Kiedy skóra była już odpowiednio przygotowana, czterech starych czarowników
przeniosło ją w ustronne miejsce na szczyt największego wzniesienia. Cała wioska
towarzyszyła tym, którzy nieśli skórę-symbol pokrycia tipi i symbol sytości. Po ceremonii
dziękczynienia skórę bizona umieszczono w obszernym, płytkim wykopie, malunkiem na
wierzchu i przykryto cienką warstwą ziemi.
Była to ofiara dla Matki Ziemi; ofiarowano jej w ten sposób modlitwę od myśliwych,
by jeszcze więcej bizonich stad mogło przywędrować w ich okolice.
Po tej uroczystości I-sha-wi rozłożyła resztę skór na ziemi i przybiła je do niej
kołkami, ułatwiającymi naciągnięcie i potem oczyszczenie specjalnymi skrobaczkami.
Najpierw musiała przez kilkanaście dni moczyć skóry w rzece, aby całe włosie można
było łatwiej zeskrobać. Po usunięciu sierści, wtarła w oczyszczone płaty skóry tłustą
mieszaninę sporządzoną z mózgu bizoniego, szpiku i wątroby, tak aby stały się one miękkie,
elastyczne i nie przepuszczały wody.
Gdy I-sha-wi skończyła wyprawianie skór, rozłożyła je na trawie jedną przy drugiej i
poprzycinała tak, aby jeden skraj pasował do drugiej, następnie kościanym szydłem
podziurkowała krawędzie. Skóry dopasowała tak, aby po ich zeszyciu tworzyły kształt
rozłożonego na ziemi tipi.
Kiedy zakończyła wstępne prace, zaprosiła kilka kobiet na wspólny posiłek. Kobiety
przyjmując jej zaproszenie, wyraziły tym samym chęć pomocy w pracy nad nowym tipi i pod
koniec dnia pokrycie namiotu było już zszyte.
Na samych krańcach skór leżących na wprost środka tego półkola, kobiety przeszyły
dodatkowo podwójne skórzane łaty i jeszcze po każdej stronie zostały dodane dwa płaty
skóry, stosowane jako tzw. płaty dymne. Wykonuje to zawsze najbardziej doświadczona w tej
pracy kobieta, w przeciwnym razie nie spełniłyby one właściwej roli i tipi byłoby zawsze
pełne dymu.
Po wykonaniu całego pokrycia I-sha-wi i jej przyjaciółki udały się na pobliskie stoki
wzgórz. Wycięły tutaj pewną liczbę prostych tyczek sosnowych i oczyściły je z kory. Tyczki
te potrzebne były do zbudowania szkieletu tipi. Po kilku dniach, kiedy były wystarczająco
suche, I-sha-wi związała cztery tyczki przy końcach razem, w miejscu, w którym zszyta skóra
sięgała od ziemi do wylotu dymnego. Następnie wybrała odpowiednie miejsce na ustawienie
namiotu. Rozstawiła najpierw cztery związane tyczki nośne, następnie promieniście rozłożyła
inne opierając je na wiązaniu. Rozwidlona przy końcu tyczka posłużyła do podniesienia skóry
- pokrycia zawieszonego za specjalnie sporządzoną pętlę. Dostawiła tę tyczkę do pozostałych,
skrzyżowanych na górze, po czym okryła stożkowaty drewniany szkielet skórą. Frontowe
brzegi pokrycia zachodziły na siebie i zawierały niewielkie otwory, przez które należało
poprzetykać wierzbowe, zaostrzone na obu końcach szpilki, aby zasznurować tipi.
Kobieta weszła do środka namiotu - i kolejno przesuwała tyczki w taki sposób, aby
poszycie tipi stało się gładkie i równo napięte. Zakryła jeszcze otwór wejściowy skórą bizona,
a dolną część tipi przytwierdziła kołkami do ziemi.
Zostały jeszcze dwie tyczki, których górne końce umieściła w rogach płatów dymnych
i rozstawiła je na zewnątrz tipi tak, że dolna część opierała się na ziemi, a górna rozchodziła
na boki razem z płatami dymnymi, odsłaniając na szczycie namiotu otwór wentylacyjny.
Gdy wszystko było już gotowe, I-sha-wi rozpaliła ogień wewnątrz tipi, podsycając go
krzakami byliey, aby powstał gęsty dym. Dymem tym nasyciła i zakonserwowała skóry,
zabezpieczając je przed twardnieniem i kurczeniem pod wpływem deszczu i śniegu.
Końcową pracę przejął na siebie Wędrujący Niedźwiedź. Poprosił o pomoc jednego z
mężczyzn, którego zdolności malarskie bardzo ceniono w wiosce. Wyjaśnił mu w
szczegółach, jakie symbole i rysunki powinny znaidować się na pokryciu tipi. Po wysłuchaniu
tych wyjaśnień artysta wioskowy za pomocą kilku wierzbowych kijków i farby z czarnej
ziemi naszkicował rysunki, jakich życzył sobie właściciel tipi. Dla poprowadzenia linii
prostych używał wygotowanej porowatej kości, która zatrzymywała w sobie pewną ilość
farby. Wszystkie rysunki malarz wykonywał zgodnie z zaleceniami Wędrującego
Niedźwiedzia, któremu treść malowideł przekazała senna zjawa. Olbrzymi Niedźwiedź.
Gdyby artysta nie dość dokładnie wywiązał się ze swojej pracy, symbole mogłyby stracić
swoją magiczną moc.
Kiedy wreszcie praca artysty została ukończona, opuszczono na ziemię powłokę
namiotu i rozpostarto ją na trawie. Mas-gwa-ah-Sid zaprosił kilku mężczyzn, ażeby pomogli
mu w wypełnianiu naszkicowanych przez malarza konturów-symboli.
Mężczyźni najpierw zebrali się w starym namiocie młodego wojownika, gdzie
wspólnie wypalili fajkę i modlili się o powodzenie w malowaniu sennych symboli. Wędrujący
Niedźwiedź odśpiewał święte pieśni, których nauczył go Ogromny Niedźwiedź. Po
zakończeniu obrzędu mężczyźni wzięli się do pracy i zaczęli starannie wypełniać właściwymi
barwami miejsca oznaczone konturami rysunków.
Do rozprowadzenia farby na dużych płaszczyznach używali przyciętych ogonów
bizonich lub wiązek sierści. Dla pokrycia farbą drobniejszych szczegółów dobierano
odpowiedniej wielkości ości rybie, powiązane w pęczki i zmiażdżone przy końcach. Farby
pochodzące z różnych rud, ziemnych jagód, czy też innych owoców, były wcierane bardzo
mocno w powłoki tipi. Jedna trzecia części szczytowej została pomalowana na czarno. Na
czarno także ubarwiono płaty dymne, na nich zaś wymalowano białe kropy, symbolizujące
drogę po gwiazdach, prowadzącą do Wielkiej Niedźwiedzicy.
Pomalowano także na czarno szeroki pas u dołu tipi. Na nim z kolei umieszczono w
równych odległościach żółte koła, które przedstawiały pyliste kule, często spotykane na
prerii. Kule te powstają ze zbierającego się kurzu, początkowo tworząc małe chmury tuż nad
powierzchnią ziemi, potem zaczynają wirować wraz z wiatrem, podrywając po arnie coraz
więcej pyłu. Rozrastają się, powiększają objętość przypominając ogromne kule śnieżne, aż«w
końcu na drodze natrafiają na skałę, czy też drzewo, uderzają w nie, rozsypują się i znikają.
Między dolnym czarnym pasem, a czarnym szczytem namiotu, namalowano dwa
niedźwiedzie grizzli, które zajmowały prawie połowę powierzchni tipi i zwrócone były łbami
ku otworowi wejściowemu.
Skoro tylko malowanie zostało ukończone, na nowo naciągnięto skórzane pokrycie na
tyczki. Przedtem Wędrujący Niedźwiedź poprosił kogoś, aby przed tipi ustawił trójnóg, na
którym umieszczono Święte Zawiniątko.
Inne namioty w obozie Kiowa również były pomalowane w znaki i symbole widziane
w snach lub wizyjnych majaczeniach. Każdy Kiowa posiadał też swoje Święte Zawiniątko lub
woreczek z lekami.
W jednym tipi duchy wymagały, aby nigdy nie zawieszano w nim mokasynów, z
innego nie wolno było wynosić ognia w czasie dnia albo bębnić w bęben. Jeszcze w innym
nie pozwalano rozłupywać łba bizona.
Kilka innych tipi miało malowidła całkiem różniące się od pozostałych. Nie wyrażały
one świętych czy też sennych symboli, lecz ukazywały wojenne zasługi plemienia albo
poszczególnych właścicieli tych namiotów. Malowidła te przedstawiały jedynie chwałę
poszczególnych wojowników lub całych rodów, natomiast nigdy nie ukazywano na nich
własnych klęsk.
Ustawiając w miejsce starego, nowe tipi Wędrującego Niedźwiedzia, odprawiono
jeszcze inne ważne obrzędy. Przed zdjęciem starego pokrycia jego właściciel zapalił Świętą
Fajkę, ofiarując dym tytoniowy duchowi, Olbrzymiemu Niedźwiedziowi. Dopiero wtedy I-
sha-wi dotknęła żerdzi starego tipi po obu stronach otworu wejściowego i wyciągnęła jedną z
drewnianych szpilek, spinających namiot od góry do dołu. Te symboliczne gesty oznaczały,
że teraz można już rozebrać stare tipi.
Po ściągnięciu poszycia ze szkieletu, zużyte pokrycie zabrano daleko na prerię i
rozciągnięto na ziemi. Mas-gwa-ah-Sid na jego obrzeżach położył kamienie, by nie zostało
uniesione przez wiatr. Pokrycie było położone wymalowanymi symbolami na wierzch. Znaki
te były ofiarą dla Słońca i Jednocześnie modlitwą, by Słońce łaskawie patrzyło na nowe tipi
Wędrującego Niedźwiedzia.
Po czterech lub siedmiu dniach stary namiot można było przynieść z powrotem do
obozu i nie zniszczone części skóry zużytkować na własne potrzeby.
Po zakończeniu wszystkich wyznaczonych obrzędów Wędrujący Niedźwiedź zaprosił
swoich przyjaciół i rodzinę na ucztę, aby uczcić nowe tipi. Zjawili się wszyscy, nawet Ansota
- jego stary nauczyciel, a zarazem wspaniały bajarz wioskowy.
Każdy z przyjaciół przyniósł ze sobą jakiś podarek dla młodego małżeństwa.
Wędrującego Niedźwiedzia najbardziej ucieszył prezent od Orlego Żebra. Przyjaciel
przyniósł mu wiązkę wspaniałych strzał do łuku, wykonanych przez jego matkę, i pęk
wielkich piór ze złotego orła. Teraz już poważnie mógł myśleć o Lasce Czynów.
I-sha-wi już jako żona Wędrującego Niedźwiedzia zrobiła na wszystkich zebranych
jak najlepsze wrażenie. Uroda, gibkość postaci, uprzejmość i doskonały smak przyrządzonych
przez nią potraw, wszystko to razem zyskało w oczach gości jak największe uznanie.
Kiedy wszyscy najedli się do syta, mężczyźni zabrali się do palenia fajek, kobiety zaś
cofnęły się w głąb namiotu. Jako pierwszy jak zwykle zaczął snuć swą opowieść Ansota:
- Wchodząc do tego tipi, zauważyłem Święte Zawiniątko, którego obecność jest
związana z budową tego namiotu, jego namalowanymi symbolami i wizjami właściciela.
Natomiast strażnikiem plemiennym Świętego Zawiniątka został ojciec naszego brata,
Wojenna Lanca, i to najważniejsze dla Kiowów zawiniątko znajduje się przy jego tipi.
U naszych przyjaciół Mandanów natomiast Święte Zawiniątko jest przechowywane w
tipi narad, a historia tego cudownego zawiniątka znana jest jako opowieść o „Sukni
Nuptadi”.Pewnego dnia siedział na travois mały chłopiec z plemienia Mandanów. Travois
ciągnął Pierwszy Mężczyzna - Kojot, który przybrał postać psa i wędrując przez ziemię
tworzył ją i kształtował na niej życie.
W pewnym momencie Kojot ciągnący travois z siedzącym na nim chłopcem,
spostrzegł innego kojota i pognał za nim. Obcego kojota nie złapał, ale za to zgubił ścieżkę
powrotną do wioski.
Kiedy chłopiec znalazł się z dala od swego domu, w zupełnie nieznanej sobie okolicy,
poczuł się bardzo zagubiony. Zszedł z travois i oto zobaczył leżący w pobliżu łuk i kilka
strzał. Bardzo się ucieszył ze swego znaleziska i zaraz podziękował duchowi, który to dla
niego pozostawił.
A ponieważ cierpiał straszliwy głód, więc gdy tylko w pobliżu ujrzał bizona, porwał
łuk i wypuścił celną strzałę. Strzała, nie mająca jednak grotu, nie przebiła nawet skóry
zwierzęcia. Chłopiec znalazł ostry kamień, przywiązał go do końca strzały kosmykiem
swoich włosów i przekonał się wkrótce, że dopiero tak uzbrojona, może zadali śmierć. Innym
ostrym kamieniem przeciął skórę zabitego przez siebie zwierzęcia, wydobył tłustą nerkę i
pożywił się nią.
Potrzebował czegoś twardego, by sporządzić niezbędną mu broń i mocne narzędzia,
wziął więc kość z nogi bizona i zaczął uderzać nią w kant twardej skały. Kość została
wreszcie złamana, ale wraz z pęknięciem odłupała się od niej maleńka ostra drzazga i upadła
nie opodal na murawę. W miejscu, w którym upadła, chłopiec spostrzegł nagle małą
dziewczynkę.
Nie wiedział początkowo, co z nią począć, był przecież sam. Niebawem Pierwszy
Mężczyzna-Kojot, który ciągnął dotychczas travois, powrócił, przybrał postać ludzką i
poradził chłopcu, by uzbierał trochę szałwii i rozpalił ogień. Gdy ognisko już dymiło, polecił
chłopcu, aby przeniósł maleńką dziewczynkę cztery razy nad dymem ogniska.
Za każdym przeniesieniem przez dym dziewczynka sta - wała się coraz większa.
Kiedy po raz ostatni dym owionął jej ciało, stała się już dostatecznie dorosła i duża, aby zająć
się gotowaniem i szyciem pięknych strojów z bizoniej skóry, natomiast chłopiec stał się
pięknym, dorosłym młodzieńcem.
Kojot był zadowolony, że dziewczyna i młodzieniec mogą pomagać sobie nawzajem,
toteż wkrótce ich opuścił.
Obydwoje młodzi pracowali gorliwie i w niedługim czasie wybudowali sobie
obszerne, wygodne tipi i zamieszkali w nim. Pewnego dnia dziewczyna spytała swego
przyrodniego brata, czy nie zechciałby znaleźć dla siebie żony. Powiedziała mu, że w pobliże
przybyły dwie dziewczyny, które zaczęły budować dla siebie zimowe mieszkanie.
Będąc kiedyś w pobliżu domostwa dziewczyn, chłopiec odwiedził je i spytał, czy nie
zechciałyby go poślubić. Dziewczęta zgodziły się, uprzedziły go jednak, że jego przyrodnia
siostra skarżyła się na jego gwałtowne usposobienie.
Wkrótce po poślubieniu obu dziewcząt małżonek został ostrzeżony znowu przez
swoje żony, że jego przyrodnia siostra potrzebuje ludzkiego skalpu, by ozdobić nim swą
suknię, którą właśnie uszyła.
Usłyszawszy to, młody mężczyzna korzystając z nieobecności siostry w domu
postanowił poszukać zawiniątka z suknią. Zanim jednak rozpoczął poszukiwania, rozpalił
ognisko z miękkich, soczystych traw, modląc się przy tym, by nie został przez duchy ukarany
za to, co czyni.
Gdy wreszcie znalazł zawiniątko i rozwinął je, ujrzał piękną suknię ozdobioną
muszelkami. Dostrzegł jednak z przerażeniem, że pod każdą muszlą wisiał ludzki skalp. Puste
muszle przyszyte na rękawie wskazywały w oczywisty sposób, że miały się tam znaleźć nowe
skalpy.
Spoglądając na tę niesamowitą suknię, przypomniał sobie, że jego przyrodnia siostra
zawsze kiedy gotowała mięso, jadła je potem w ukryciu, chroniąc się przed wzrokiem brata.
Uświadomiwszy to sobie, zrozumiał, że jest ona stworzeniem nie należącym do
ludzkiej rasy, co więcej,- ta, którą przywykł uważać za swą siostrę, jest potworem -
ludojadem, w którym zamieszkuje Zły Duch.
Gdy w jakiś czas potem przyrodnia siostra wróciła do tipi, podniosła z ziemi
zawiniątko, zawierające jej nie dokończoną suknię i dotknęła nim przepaski biodrowej brata..
W momencie zetknięcia oba okrycia zapłonęły jasnoniebieskim płomieniem. Okazało
się, że brat posiadał również cudowną, nadnaturalną moc, która uchroniła go przed śmiercią.
Wybiegł więc na zewnątrz i pomknął szybko do białego tipi swych młodych żon i
przewidując rychłą walkę zaczął się tam przygotowywać do śmiertelnego starcia z przyrodnią
siostrą. Dziewczyna spostrzegła, że nie może pozbawić brata życia dotknięciem swej sukni.
Zdała sobie sprawę, że czas jej życia na ziemi dobiega końca. Z daleka zawołała, że gdy
umrze, brat przyrodni ma zabrać magiczną suknię i zachować ją jako świętą rzecz, która
przyniesie pomyślność i dobrobyt plemieniu Mandanów.
Tymczasem młody Mandan uzbrojony oczekiwał rozpoczęcia walki. A ponieważ
siostra długo nie przychodziła, wszedł do jej tipi. Dziewczyna leżała martwa na ziemi. Wziął
więc jej suknię, owinął delikatną skórą i sporządził cudowne zawiniątko, które nazwał
„Suknią Nuptadi”. Pod koniec swego życia podarował zawiniątko swym dzieciom, one z
kolei swoim, aż wreszcie „Suknia Nuptadi” stała się Świętym Zawiniątkiem całego plemienia
Mandanów.
Zbliżał się czas obumierania przyrody i okres jesiennych wielkich łowów na bizony,
po których Kiowa mieli udać się do zimowych domów.
Bardzo stary człowiek stanął na występie skalnym, ze Świętym Zawiniątkiem na tle
zalanej słońcem prerii. Ramiona i głowę uniósł wysoko, jakby tam między rzadkimi, z wolna
snującymi się po niebie obłokami, wypatrywał stada bizonów. Poniżej skały stał jego koń,
przyuczony do polowania na bizony i gotów w każdej chwili popędzić za stadem krów i
byków. Twarz i szyję starego poorało wiele Wielkich Słońc, ale w jego postawie była jakaś
siła i witalność.
Z oddali dochodził miarowy odgłos bębna, a starzec niby śpiewając, niby mrucząc
prosił duchy nieba i ziemi o mięso, o czerwone, soczyste mięso dla swego ludu.
Jego leki okazały się nadzwyczaj mocne, bo myśliwi w czasie jesiennych łowów ubili
masę bizonów, a polowanie odbyło się bez żadnego wypadku.
Gdy uporano się z dopiero co zdobytym mięsem i skórami, Kiowa wyruszyli w drogę.
Mas-gwa-ah-Sid jadąc obok I-sha-wi grał na flecie i śpiewał ułożone przez siebie pieśni o
swojej pięknej i dobrej żonie, bo mężczyzna zawsze śpiewa o pięknej kobiecie.
Dzień był pogodny, po niebie sunęły leniwie obłoki, gdzieniegdzie gromadząc się w
gęste chmurzaste kłęby. Niespodziewanie dmuchnął silny wiatr, który sprawił, że chmury
przysłoniły słońce, przybrały najpierw szarą a potern granatową barwę. Gdzieś nad
horyzontem ukazały się Ptaki-Gromy, z których dziobów posypały się sznury błyskawic. Po
sklepieniu nieba przetoczył się odgłos grzmotu. Wkrótce ziemię zrosił drobny deszcz, który
wnet zamienił się w ulewę. Końskie kopyta miękko plaskały po mokrej ziemi, rozpryskując
wokoło wodę. Wichura targała koniom grzywy i ogony. Ludzie szczelnie okryli się skórami,
ale nawet na chwilę nie przerwano pochodu.
Ochłodziło się. Z góry posypały się ostre bryłki gradu, siekąc po twarzach. W chwilę
później pośród kotłujących się chmur znów pojawiło się słońce, rozpędzając w gniewie
granatowe chmurzaste bałwany, tylko gdzieniegdzie preria mieniła się srebrzystymi plamami
gradowego opadu.
Przelotna burza trwała krótko, przeleciała przez prerię jak stado bizonów i znowu
rozległ się głos fletu, na którym przygrywał swej kobiecie Wędrujący Niedźwiedź.
Po wielu dniach wędrówki Kiowa znaleźli się w starym zimowym osiedlu i jak co
roku musieli przystąpić do drobnych napraw ziemianek, a przede wszystkim szykować
drewno na opał, bardzo dużo drewna.
Kiedy byli już dobrze zagospodarowani, zjawili się ludzie Navajo, aby jak zawsze
wymienić płody ziemi za mięso i skóry.
Wędrujący Niedźwiedź teraz już sam brał udział w transakcjach handlowych, był
przecież głową rodziny. Po wymianie skór na produkty potrzebne w czasie zimy, kupił jeszcze
I-sha-wi piękny naszyjnik z „księżycowych kamieni” - turkusów i srebrny pas nabijany tymi
samymi kamieniami.
Gdy Navajowie odjechali, Kiowa znowu zostali sami i cisza napełniła dolinę.
Nadszedł Księżyc w Którym Śnieg Wdziera się do Tipi - (styczeń)”. Mroźny, zimowy
wiatr przelatywał ze świstem i jękiem nad lasami i skałami. Drzewa gięły się i prostowały w
jakimś obłędnym tańcu, niekiedy bijąc pokłony niewidzialnemu Północnemu Wiatrowi.
Rozgadał się las, on miał teraz coś do powiedzenia, bo gdy laą mówi, wszelkie żyjące
w nim stworzenia milczą - takie jest prawo natury.
Wędrujący Niedźwiedź usiadł blisko ogniska w swojejziemiance i zdrzemnął się. Było
mu ciepło i wygodnie mimo śniegu, który grubą pokrywą okrył świat. Ognisko umieszczone
w płytkim zagłębieniu pośrodku zimowego domostwa ogrzewało całe wnętrze zimowego
domu. Sporo ciepła zatrzymywały też grube futra rozłożone na klepisku.
Naraz zasłona przy wejściu, zrobiona z kudłatej skóry niedźwiedzia, drgnęła. Do
ziemianki wszedł stary, ukochany Pahao i ułożył się na podłodze w pobliżu Wędrującego
Niedźwiedzia. Wojownik obudzony przez powiew chłodnego powietrza, które przeniknęło do
pomieszczenia, poprawił ogień i przestawił ramę z naciągniętą skórą bizonia, nad którą
właśnie pracował. Mas-gwa-ah-Sid nie dość że stawał się liczącym w plemieniu
wojownikiem i doskonałym myśliwym, dodatkowo odkrył w sobie zdolności plastyczne.
Wodzowie stowarzyszenia Kai-tsen-ko (Prawdziwych Psów) powierzyli mu wykonanie i
odnowienie wielu derek skórzanych, na których za pomocą symboli i obrazków uwieczniano
zasługi stowarzyszenia. Znaki te były nacinane na wewnętrznej powierzchni skóry za pomocą
ostrego, cienko zakończonego kamiennego lub kościanego rylca. Rysunki te później
nacierano różnymi kolorami suchych farb.
Wędrujący Niedźwiedź pracował teraz nad rysunkami, które miały wyobrażać
minione Księżyce w ciągu Wielkiego Słońca. Miały one przypominać Kiowom, czego należy
oczekiwać podczas wszystkich tajemniczych przemian przyrody, od jednego śniegu do
drugiego.
Wędrujący Niedźwiedź podniósł rylec z kości, aby narysować Księżyc w Którym
Śnieg Wdziera się do Tipi.
„Śnieg, ciężki śnieg leży na prerii, na szczytach gór i skalistych zboczach, w dolinach
i na zamarzniętych jeziorach. Pokrył białym puchem wszystko, lasy i siedziby. Wilki
podchodzą blisko osady i wyją pieśni głodu w czasie zimnych, jasnych nocy. Północny Wiatr
nadciąga, wszystko, ca żyje, kryje się przed nim, nawet śnieg ucieka i chce się wedrzeć do
tipi, aby skryć się przed zawsze głodnym Wichrem Północnym. Ludzie przytuleni w swych
zimowych domach modlą się do Wielkiego Twórcy, prosząc go, aby Księżyc w Którym Śnieg
Wdziera się do Tipi przeszedł łagodnie nad wioską”.
Mas-gwa-ah-Sid narysował to wszystko starannie na naciągniętej w ramach skórze.
Narysował tipi z zadartą osłoną wejściową, nad namiotem półksiężyc oraz kilka
nieregularnych, ukośnych linii przedstawiających padający śnieg. Następnie wyrył inny
półksiężyc, na drugi miesiąc - luty, Księżyc Wyjącego Wilka lub Księżyc Głodu.
„Na tym rysunku widać wilka, który przysiadł na zadzie w głębokim śniegu i wyje z
łbem uniesionym ku niebu. Jego wystające żebra świadczą o cierpieniu głodu. Głód, cichy
wróg, zakrada się do wioski. Na próżno myśliwi zapuszczają się w dalekie strony w
poszukiwaniu zwierzyny. Wracają z pustymi rękoma. Wszystkie zwierzęta znalazły kryjówki
głęboko w swych norach, a ich tropy od dawna zakrył głęboki śnieg. Bizony powędrowały na
południe do krainy Białych Kamieni i Kaktusów. W wiosce młody i silny przeżyje, lecz stary
i słaby umiera. Rodziny opłakują zmarłego i malują twarze na czarno w głębokim smutku”.
Gałązka z pąkami jest symbolem Księżyca Pąków lub Księżyca Przebudzenia
(marzec).
„Wiosnę wyczuwa się w powietrzu. Topnieją śniegi, spływają do zamarzniętych
jeszcze, ale budzących się rzek, na których też pękają i ruszają potem lody. Czarne kruki,
które zdają się nigdy nie odczuwać głodu, latają kracząc głośno nad budzącą się wioską lub
przysiadają całą chmarą na gałęziach drzewa pokrytego pąkami”.
Wędrujący Niedźwiedź wyżłobił swym ostrym rylcem jeszcze jeden księżyc - Księżyc
Zielonej Trawy (kwiecień).
.”Młoda trawa przebija się do góry przez ziemię pokrytą grubo liśćmi, a dzika gęś
powraca do północnej krainy. Matka Ziemia uśmiecha się do swych dzieci. Jeziora zapełniają
się stadami nadbrzeżnego ptactwa wodnego. Bizony wracają na zieleniejącą się prerię.
Zielone trawy rozrastają się, jak okiem sięgnąć po całej wielkiej równinie. Nowy świt
przynosi z sobą pokarm, promienie słońca i radość dla ludzi, którzy w swych sercach składają
za to podziękowanie”.
Młody wojownik rozpoczął rysować konie. Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść
(maj). Rysuje również bizony, z których całymi płatami opada sierść. „Jest ciepło, więc
zwierzęta zmieniają zimowe okrycia na lżejsze, letnie, nawet białe puszyste w zimie króliki
stały się teraz szare i wysmukłe. Śpiewy ptaków i dobry Wschodni Wiatr zapowiadają
nadejście lata”.
Wędrujący Niedźwiedź rysuje na skórze jakby skorupę ślimaka. Pies obudził się i
przysunął bliżej jego stóp. Wojownik podrapał go delikatnie za uszami i na nowo podjął
pracę, opisując wydarzenia w następnym księżycu - Księżyc Wysokiej Trawy (czerwiec).
„Leniwy Południowy Wiatr pieści łagodnie trawy prerii, kwiaty, twarze ludzi, a nawet
ich serca. Starzy mężczyźni siadają w ciepłym słońcu i palą fajki, rozmawiając o swoich
zasługach, odniesionych zwycięstwach oraz zaszczytach, jakie ich spotkały dawno temu na
wojennych ścieżkach. Dla mężczyzn jest to czas przeżywania przygód i dokonywania
dzielnych czynów. Dla młodszych z nich to także pora wygrywania miłosnych pieśni na
drewnianych lub kościanych fletach, zaś dla dziewczyn czas słuchania miłosnych dźwięków
fletu ukochanego. Wkrótce wioska zobaczy nowe tipi zbudowane przez nowożeńców.
Wysoka trawa gęsto pokrywa Zielone Pola”.
Księżyc Grzmotu lub Księżyc Kwitnących Czerwonych Lilii (lipiec). Wędrujący
Niedźwiedź narysował ciemną chmurę, przeciętą jasną błyskawicą pioruna.
„Na odgłos pierwszego uderzenia pioruna człowiek zatrzymuje się, gdziekolwiek by
się znajdował lub cokolwiek czynił, aby pomodlić się:
- Ho, Grzmocie! Cieszę się, słysząc znów twój głos. Ześlij na moj naród szczęście,
zdrowie i dobre życie!!! Ho! Wam również dziękuję, Ptaki-Gromy, za to, że przyleciałyście w
nasze strony.
Wraz z grzmotem przychodzi deszcz, a kiedy jego krople przenikną w głąb Matki
Ziemi, rozbudzą korzenie i nasiona, preria odżyje i pokryje się świeżą trawą, zakwitną
Czerwone Lilie”.
Następnie Wędrujący Niedźwiedź cienkim ostrzem wyrył na wewnętrznej części
skóry księżyc oraz kolbę kukurydzy okrytą podłużnymi liśćmi - był to Księżyc Zielonej
Kukurydzy (sierpień). Inne plemiona miesiąc ten nazywały - Księżycem w Którym Jelenie
Zrzucają Poroża.
„Wysokie łodygi stoją w równych szeregach. Jak jedwabiste kitki wyrastają na
szczycie kaczana, falują w letnim powiewie, niczym pęk końskiego włosia umieszczonego na
szczycie pióra wojownika. Jelenie biegają z gołymi łbami”.
Odłożywszy narzędzia, Mas-gwa-ah-Sid dorzucił trochę drzewa do dogasającego
ogniska; odpoczął chwilę, by dać wytchnienie swym zgiętym w niewygodnej pozycji plecom.
Pies podniósł się i przeciągnął, pokręcił się parokrotnie w kółko i ułożył z powrotem obok
swego pana, mrucząc z zadowolenia. Wędrujący Niedźwiedź ustawił bliżej światła ramę z
naciągniętą skórą i kontynuował swoją pracę. Nadeszła kolej na Księżyc Zbiorów (wrzesień).
„Obfite dary Matki Ziemi są zrywane i zbierane przez kobiety. Niektóre z tych plonów
zostaną zużyte zaraz po przyniesieniu ich do tipi, lecz większość zostanie złożona lub
ususzona, by zaspokajała głód lub leczyła w czasie zimy. Ziemne płody zawieszano wysoko
nad ziemią, aby dostatecznie wyschły”.
Wędrujący Niedźwiedź narysował przeróżne rodzaje liści na miesiąc - Księżyc
Opadających Liści (październik).
„Po zakończeniu się Księżyca Zbiorów, nadchodzi ojciec wszystkich wiatrów - Wiatr
Zachodni. Liście zaczynają opadać na ziemię i wyglądają jak cudowne barwne motyle. W
czasie tego właśnie Księżyca mężczyźni przygotowują się do odbycia łowów. Wkrótce bizon,
antylopa, wilk, jeleń i inni Leśni Ludzie i Ludzie Wielkich Łąk będą nosić znowu długie i
grube futra. W lesie, tuż za wioską, kobiety zbierają drewno na zimowy opał, układając je w
stosy w pobliżu zimowych domów. Spieszą się, by pracę tę wykonać przed powrotem
wielkiego śniegu, który zakryje wszystko. Natomiast młode dziewczęta gromadzą w swych
koszykach z kory owoce cierpkiej jarzębiny, ulubioną przyprawę Kiowów do przyrządzania
dziczyzny”.
Dla zobrazowania Księżyca Łowów lub Księżyca Gdy Wilki Chodzą Stadami
(listopada) Wędrujący Niedźwiedź narysował napięty łuk z nałożoną na cięciwę strzałą.
„Wczesnym rankiem każdego dnia lub zaraz po północy myśliwi opuszczają wioskę,
by powrócić do niej o zachodzie słońca, zmęczeni lub szczęśliwi. Polowanie udało się i
przywieźli na swych koniach dużo zwierzyny do domu.Mając co dzień w wiosce wielką ilość
mięsa, kobiety nie mają czasu na pogawędki. Cały swój czas spędzają na zdejmowaniu skór z
upolowanych zwierząt, krojeniu i przygotowywaniu mięsa na zimę. Aż do końca Księżyca
Łowów nie mają wolnej chwili ani na ploteczki, ani na zabawy”.
Przez chwilę Wędrujący Niedźwiedź pomyślał o dniach, które stawały się coraz
krótsze. Przygotował się do wykonania ostatniego rysunku. Obok półksiężyca zrobił półkole.
Dolne końce tego półkola połączył linią prostą, a całe wnętrze pomalował na czarno. To
czarne półkole to niebo nocą, ponieważ grudzień jest Księżycem Nocy i Wielkiego Chłodu.
„Śnieg przykrył ziemię puchem podobnym do futra białego królika - wabasso. Ludzie,
otuleni futrzanymi derkami, opowiadają dzieciom w swych zimowych domach, że Ten Który
Czyni Zimno powraca do swego domostwa w północnym kraju. Przedziera się nocą przez
lasy, zrywając korę z drzew i łamiąc najtwardsze pnie i gałęzie swoją bojową maczugą”.
Ukończywszy swą misterną pracę, Mas-gwa-ah-Sid ostrożnie zdjął skórę z ramy i
zwinął ją w rulon, przewiązując go w środku cienkim rzemieniem, po czym zawiesił swoje
dzieło nad miejscem, gdzie spał. Dorzucił po raz ostatni drzewa do ognia i ułożył się na
puszystym posłaniu z futer niedźwiedzich. Pies przycupnął u kolan swego pana. Kiedy I-sha-
wi wróciła z odwiedzin w sąsiedniej ziemiance, jej mąż i jego pies byli pogrążeni już w
głębokim śnie. Być może śnili o wczesnej wiośnie i ciepłym lecie.
Pewnego dnia wilgotny i mocarny wiatr nadleciał z południa, zmiótł śnieg ze skał i
strząsnął go z drzew. Po całym dniu i nocy hulania wichury wszystko wokół zmieniło swą
barwę na szarobrunatną, a od rzeki dochodził głuchy łoskot i miarowy huk. Po paru dniach
lody na rzece ruszyły.
Potężny wiatr także rozgonił chmury na niebie. Wyjrzało słońce, początkowo
nieśmiało, bojaźliwie, lecz w końcu nabrało sił i poczęło ciskać na ziemię wiązki swych
ciepłych promieni. Połaskotana słońcem rzeka zaszumiała, przemówiła do przybrzeżnych
krzaków i drzew, aby i one obudziły się z drętwego zimowego snu i powitały życiodajne
słońce świeżymi pąkami.
Kiedy rzeka uspokoiła się nieco, I-sha-wi wybrała się z innymi kobietami na połów
ryb. Zabrały ze sobą plecione z wikliny żaki - koszyki-pułapki, które rozstawiły na
nadbrzeżnych płyciznach i już wkrótce w mętnej jeszcze wodzie zabłysło coś srebrzyście.
Nocny Kwiat wyciągnęła z pułapek za skrzela wielkie błyszczące ryby o grubej łusce i
kolejno ogłuszała je.
Wróciła do męża z obfitą zdobyczą. On tymczasem siedział przed domem i pykał
swoją małą fajeczkę. Przyglądał się teraz żonie, jej dłoniom z przylepioną do nich łuską rybią.
Słońce igrało na powierzchni wyszlifowanego kamiennego noża, kiedy I-sha-wi zręcznymi
cięciami płatała ryby.
- Odpocznij, Nocny Kwiecie - zwrócił się do żony. Wziął od niej rozpłatane ryby,
przewlekł przez nie pręt wierzbowy i zawiesił nad ogniskiem, aby upiekły się powoli.
Pahao z daleka wywęszył zapach pieczonych ryb, porzucił towarzystwo innych psów i
teraz niespokojnie kręcił się w pobliżu, co chwila unosząc głowę i mocno wdychając
smakowity zapach. Wędrujący Niedźwiedź uśmiechnął się do żony, wskazując ruchem głowy
psa.
I-sha-wi podeszła do ogniska, zdjęła z pręta płat na wpół upieczonej ryby i rzuciła go
psu. Pahao odczekał, aż ryba nieco ostygnie, potem delikatnie wziął ją w pysk i powolnym
krokiem odszedł w stronę najbliższych krzaków.
Niespodziewanie nadszedł Orle Żebro. Usiadł przy ognisku i nie zwracając na nikogo
uwagi począł wpatrywać się w drgający ogień. Rudawy płomień to się zmniejszał, to znowu
wybuchał, kiedy na trzaskające polana skapywał tłuszcz z ryby.
Wędrujący Niedźwiedź usiadł naprzeciw przyjaciela, nie pytał go jednak o nic, gdyż
byłby to wielki nietakt zadawać pytania, kiedy jego brat milczał. Mas-gwa-ah-Sid badawczo
wpatrywał się w twarz druha zmienioną teraz, dziwnie wyostrzoną i nieruchomą.
Wędrujący Niedźwiedź mimo woli powrócił myślami do chwil przeżytych razem z
Orlim Żebrem. Wspólne walki z wrogami, łowy, wspólne życie: trudne, pełne
niebezpieczeństw. Przymknął powieki i wspominał chwile, gdy kiedyś w górach zaskoczyła
ich zamieć śnieżna. Smugi twardego śniegu przewalały się po oblodzonej ziemi, ciemne,
ciężkie obłoki zasłaniały dzień. Niedźwiedź poślizgnął się, noga trzasnęła mu, jak suchy
patyk i obsunął się ze skały. Orle Żebro ocalił go, niosąc na swych ramionach - przez wiele
„biegów koni”. Na wpół zamarznięci, zmęczeni do granic wytrzymałości, głodni, niemal
cudem dotarli do wioski. Jeszcze do dzisiaj noszą na twarzy i dłoniach ślady zadrapań od
ostrych kolców, przez które się przedzierali, aby skrócić sobie długą drogę z gór do obozu.
Potem walka z Osagami, gdzie we dwóch stawili czoła pięciu wojownikom. Wyszli z
tej walki niepokonani, a kości wrogów bieleją gdzieś w prerii okradzione z ciał przez kojoty.
„Znużony jesteś, bracie - myślał spoglądając na przyjaciela. - Twarz ci się zmieniła,
chociaż dusza i serce pozostały te same. Ja to widzę. Nawet najlepszemu myśliwemu się
zdarzy, że wpadnie sam w pułapkę przez siebie zastawioną. Wpadłeś w potrzask nie nogą,
lecz sercem. Widzę to, bracie”.
Wędrujący Niedźwiedź wiedział, co gnębi jego przyjaciela. Ból, który nim owładnął,
był bólem serca, nie ciała. „My wszyscy - dumał dalej Niedźwiedź - potrafimy znosić ból
cielesny z uśmiechem. Widok fizycznych mąk nie porusza ani wojowników, ani kobiet, a u
dzieci wywołuje tylko naiwny uśmiech”.
Obydwaj byli tak głęboko zatopieni w swoich myślach, że nie zauważyli nawet, kiedy
ryba upiekła się. Dopiero wtedy, gdy I-sha-wi wetknęła im do rąk tacki z kory brzozowej z
dużymi płatami ryby, ocknęli się ze swej zadumy i w milczeniu zajęli się jedzeniem.
Po skończonym posiłku Pitah-pekis spojrzał na swego przyjaciela i rzekł:
- Na moją ścieżkę życia, którą do tej pory kroczyłem sam lub z tobą, bracie, nie
wdepnął nigdy nikt i tak było do jednego Księżyca wstecz. Pewnego dnia na tej ścieżce
postawiła swoje stopy dziewczyna i przez moje oczy weszła do mojego serca. Patrz tam w
górę, oto orzeł, jeden z tych, co lecą do słońca, żeby ostrzyć w jego tarczy dzioby, a potem
wracają. Mam swojego orła z wyostrzonym dziobem, który wraca do mnie co dzień i szarpie
moje serce. Dzieje się tak dlatego, że dniami i nocami myślę o Ko-sahn, której głos słyszę
wszędzie. Ona stała się duszą mojej duszy i sercem mego serca. Nie znałem do tej pory bólu
serca, póki nie stanęła na mojej drodze ta dziewczyna.
- Czy to córka Bizoniego Rogu, ta z dziewcząt, która ma najdłuższe warkocze? -
zapytał Niedźwiedź.
- Prawdę powiedział mój brat, to ta dziewczyna.
- Jaka więc przeszkoda znalazła się na waszej drodze do szczęścia? Czy może Ko-
sahn nie chce mojego brata? Czy powiedziała już, że nie zasiądzie przy ognisku Orlego
Żebra?
- Nie, Ko-sahn dzisiaj nawet zajęłaby miejsce żony w moim tipi. Jest jednak pewna
przeszkoda... - zamilkł, na chwilę.
Wędrujący Niedźwiedź słuchał przyjaciela w skupieniu.
- Straciłem ojca, gdy byłem jeszcze dzieckiem, żaden mężczyzna z rodziny ojca nie
ocalał, została tylko moja matka, a jej do spraw małżeńskich nie wolno się wtrącać. Mój brat
wie o tym, że musi w tym obrzędzie wziąć udział mężczyzna mojej krwi, aby ojcu Ko-sahn
wręczyć „dary uznania”. Moja matka jest Szoszonką i ma brata, który już dawno pogrzebał
nienawiść do mojego ojca za porwanie mu siostry. Wuj nazywa się Onistah-pokah (Biały
Cielak) i chętnie zastąpiłby mi ojca, ale trzeba go powiadomić o moich zamiarach, a tereny
Szoszonów są daleko. Aby dotrzeć do nich, trzeba przedrzeć się przez ziemie Arapahów i
południowych Czejenów, tym też szlakiem prowadzi droga powrotna. Biały Cielak i jego
plemię żyje w pokoju z tamtymi narodami i może spokojnie i bez obawy wędrować po ich
terenach. Trzeba go tylko zawiadomić, ale jak?
- Dobrze się stało, mój przyjacielu, że otworzyłeś swoje serce przede mną. Zaradzimy
jakoś twojemu bólowi i ponownie radość zamieszka w twojej duszy, gdy Ko-sahn będzie
mogła zasiąść przy ognisku Pitah-pekisa. Mój ojciec ma serdecznego przyjaciela wśród
Czejenów Południowych, którzy, jak wiesz, sąsiadują z nami od północy. Zdarzyło się kiedyś,
że na wspólnych łowach Wojenna Lanca wyciągnął go spod kopyt rozszalałego stada
bizonów. Koń Czejena padł i ojciec w ostatniej chwili zdążył wciągnąć go na swojego konia.
Za uratowanie mu życia Czejen zawarł z moim ojcem braterstwo krwi. Kiedy tylko wrócimy
na prerie, udamy się do Omaksi Sapopa (Wielkiego Pióra), tak się nazywa ów Czejen, on
zawiadomi Onistah-pokaha o twoich kłopotach.
Orle Zebro uniósł powieki, a w jego przygasłych oczach na chwilę zalśnił krótki
błysk, po czym znowu utkwił skupione spojrzenie w wygasającym już ognisku.
- Stałem nad urwiskiem skalnym - począł mówić - a dusza moja krążyła nad
przepaścią, jak ptak z przestrzelonym skrzydłem, aby za chwilę paść w ciemność dołu
pomiędzy kamienie, ale nadleciał inny ptak i uniósł rannego na swoich skrzydłach.
Uratowałeś mnie i moją wybrankę. Ptak duszy wyzdrowiał i wrócił do gniazda!
Podali sobie ręce nad spopielałym ogniskiem.
ROZDZIAŁ XVI
Matka Ziemia przebudziła się. Kiowa jeden za drugim opuszczali zimowe osiedle. Na
pustej przestrzeni począł formować się długi wąż jeźdźców, który skierował się w stronę
Wielkich Łąk, tradycyjnego miejsca letnich wędrówek.
Kończyła się wiosna i nadszedł Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść. Wędrujący
Niedźwiedź stał przed swoim tipi, ciesząc się pięknem rozległej prerii, która niby wielka
woda falowała wokoło, mieniąc się wszystkimi odcieniami zieleni i seledynu. Gdzieniegdzie,
niby jakieś niesamowite wyspy o przedziwnych kształtach, wystawały ponad trawami rude
skały i bloki kamienne, rozrzucone jeden obok drugiego ręką jakiegoś mocarza.
Delikatny i aksamitny wiatr, jeszcze nie tak dawno mocny i porywisty, rozsiał niegdyś
nasiona wierzb wzdłuż brzegów rzeki, nad którą obozowali Kiowa, a teraz delikatnie bawił
się gałązkami wyrosłych już drzew, pieszcząc je łagodnie.
Wysoko w górze piętrzyły się białe obłoki, pełzając leniwie po błękitnym niebie.
Poniżej szybował orzeł - władca przestrzeni. Od wieków obłoki te wędrują w czasie lata na
północ, a jesienią wracają na południe, przynosząc ze sobą zimny wiatr i śnieg.
Wędrujący Niedźwiedź z uwielbieniem spoglądał na otaczające go zielone pola. Preria
była jego domem, karmiła go i odziewała, tu miał prawdziwych przyjaciół, tu byli pochowani
jego przodkowie, w czasie niebezpieczeństwa chroniła przed wrogiem w gęsto rozsianych
rozpadlinach i wąwozach.
Młody wojownik miał na sobie zwykły, letni ubiór, taki sam, jaki nosili jego
współplemieńcy: przepaskę biodrową, mokasyny i derkę ze skóry bizona. W czasie
chłodniejszej pogody zakładał na nogi skórzane nogawice-legginy, sięgające do bioder.
Derki noszono zarówno w zimie, jak i w lecie. Zimowe okrycie wykonane było z
wyprawionej na żółtobrązowy kolor skóry bizona z zachowaną sierścią. W mroźną zimę
derkę taką nosiło się futrem odwróconym do gołego ciała, natomiast w czasie pogodnych dni
zimowych okrycie to odwracano na drugą stronę, włosem na zewnątrz.
Letnie okrycia wykonane przeważnie ze skóry jelenia lub antylopy widłorogiej były
już bez sierści i wyprawione na zamsz.
Okrycia te pokryte kolorowymi rysunkami, noszone, zarówno przez mężczyzn, jak i
kobiety były miękkie i nieprzemakalne. Każda grupa rodowa w plemieniu przyjmowała
własny styl dekoracji. Męskie okrycia opowiadały o stoczonych bitwach, zwycięstwach
właściciela derki lub o szczęśliwych łowach. Nierzadko rysunki przedstawiały wybitne osoby
lub ważne rodowe wydarzenia. Wojownik szczelnie okrywał się derką tak, aby cały malunek
był czytelny.
Derki kobiet były skromniejsze i nie umieszczano na nich scen batalistycznych.
Malowidła sprowadzały się do rysunków abstrakcyjnych i form geometrycznych. Te
wszystkie okrycia nosiło się przede wszystkim dla ochrony przed zimnem i deszczem, ale
jednocześnie w zależności od sposobu ich noszenia były rodzajem osobliwego „języka
okryć”.
Na przykład Mas-gwa-an-Sid, przygotowując się do wyjścia, narzucał swoją derkę
luźno przez lewe ramię i zbierał ją w fałdy lewym przedramieniem tak, że jego prawe ramię i
lewa dłoń były odkryte. W ten sposób narzucone okrycie nie krępowało mu ruchów, a fałdy
dodawały sylwetce gracji i godności.
Nad rzeką zebrali się wojownicy w małych grupach. Wędrujący Niedźwiedź podszedł
do jednej z takich gromadek, w której między innymi znajdował się jego ojciec.
Wojenna Lanca. Stanął za plecami siedzących. Jeden z mężczyzn powitał go
uprzejmie, po czym nie zwracając już więcej uwagi na młodzieńca przysłuchiwał się dalej
rozmowie współtowarzyszy.
Mas-gwa-ah-Sid nadal stał za kołem siedzących wojowników i zarzucił swoje okrycie
na ramiona w taki sposób, że teraz trzymało się ono luźno na obu jego barkach. Gest ten
oznaczał wahanie. Młody wojownik przez szacunek dla siedzących mężczyzn nie mógł
zdecydować się na przerwanie ich dyskursu i wyłuszczenie swojej sprawy.
Wreszcie zdecydował się i powoli, nieznacznie, począł odpowiednio układać swoją
derkę. Pozwolił, ażeby zsunęła się z prawego ramienia, zebrał ręką spadające okrycie i owinął
się nim wokół pasa. Na lewym barku i ramieniu derka pozostała luźno ułożona. Tak ułożone
okrycie oznaczało, że kiedy tylko nadejdzie odpowiedni moment, chciałby zabrać głos.
Siedzący wojownicy w mig zrozumieli swój nietakt, przerwali rozmowę i zrobili
przejście do wnętrza kręgu. Wędrujący Niedźwiedź oczekiwał tej chwili. Wstąpił teraz w krąg
siedzących i stanął na jego środku. Następnie opuścił okrycie z lewego ramienia, ściągnął je
fałdami wokół bioder, przytrzymując w pasie lewą ręką. Górna część jego ciała była teraz
zupełnie obnażona.
Jeden ze starszych mężczyzn rozchylił na chwilę połę swej derki, po czym znowu ją
zarzucił, zwracając w ten sposób uwagę zebranych, że Wędrujący Niedźwiedź ma zamiar
przemówić.
Młody wojownik, na którym skoncentrowała się uwaga siedzących, jednym
zdecydowanym ruchem zarzucił okrycie na lewe ramię, pozostawiając prawe odsłonięte. Był
to gest wdzięczności dla słuchaczy oczekujących jego wystąpienia. Potem zaczął mówić.
Według przyjętych zwyczajów najpierw poświęcił kilka słów przeszłości. Potem
dokładnie opowiedział o zmartwieniu Orlego Żebra i jego dziewczyny, Ko-sahn. Zwrócił się
teraz do swojego ojca i w obecności zebranych poprosił go o „Błękitną Strzałę” - znak na
kawałku skóry wielkości dłoni ludzkiej, który miał ułatwić kontakt z Czejenem, Onistah-
pokah (Białym Cielakiem) oraz zapewnić wszelka pomoc z jego strony. Mężczyźni z uwagą
słuchali Wędrującego Niedźwiedzia. Starzy wojownicy poparli jego prośbę, a na znak
aprobaty zapalili fajkę, wydmuchując dym w jego kierunku.
Kiedy Wędrujący Niedźwiedź zakończył swoją mowę, okrycie zwisało mu już
swobodnie z lewego ramienia. Dla słuchaczy był to znak, że mówca nie ma już nic więcej do
powiedzenia.
Ktoś nadchodził od strony rzeki okryty szczelnie swoją derką, tak że tylko oczy
świeciły mu spod narzuconego na głowę okrycia. Szedł milczący, ale po jego chodzie można
było poznać, że jest to młody mężczyzna.
Niedźwiedź uśmiechnął się. Poznał od razu, kto przyszedł nad rzekę, zapewne spotkać
się ze swoją wybranką, a dla niepoznaki założył na nogi mokasyny bez żadnych ozdób.
Kiedy młody zalotnik przechodził w pobliżu starszych wojowników, rozmawiających
jeszcze ze sobą, nieznacznym ruchem głowy spowodował obsunięcie okrycia nieco do tyłu,
przez cały czas wpatrując się w pobliskie tipi i szukając tęsknym wzrokiem ukochanej
dziewczyny.
Miał nadzieję, że zwróci ona uwagę na dany jej znak i z powrotem uda się nad rzekę,
co dałoby mu sposobność do porozmawiania z nią o małżeństwie.
Co będzie jednak, jeśli inne dziewczęta albo starsze kobiety podążą jej śladem? Znów
będzie zmuszony okryć swoją głowę i ze smutkiem w sercu odejść tam, skąd przyszedł.
W grupie przebywającej z Wędrującym Niedźwiedziem znajdowało się dwóch
starszych mężczyzn. Ci właśnie starcy okazywali zakochanemu wojownikowi najwięcej
życzliwości i życzyli mu gorąco pomyślności, podciągając ostentacyjnie swoje okrycia aż na
szyję i ramiona, szczelnie przy tym okrywając swoje ciała. Pod derkami mieli skrzyżowane na
piersiach ramiona, którymi obejmowali fałdy i zagięcia okryć. W tej pozie przechadzali się
tam i z powrotem, a ich wolne, stateczne kroki i ułożenie derek oznaczało brzemię starego
wieku i oznakę poparcia dla zamierzeń zakochanego.
Dzieci również posiadały okrycia ze skór bizonich cielaków, zdobione w
geometryczne wzory podobne do używanych przez kobiety.
Przez całe życie, od dzieciństwa przez młodość aż do sędziwego wieku, derki
skórzane były stale w użyciu. Czy to podczas krótkich wędrówek, czy też dalszych okrycia te
stale noszono. Niekiedy dla wygody były one zebrane i przełożone luźno przez lewe ramię. W
czasie długiej jazdy konnej derki rolowano i okręcano się nimi w pasie tak jednak, aby można
je było rozłożyć w każdej chwili. Derką posługiwano się także przy sygnalizacji dymnej
zakrywając nią na chwilę dym z ogniska, czy też była pomocna w czasie naganiania stad
bizonich nad skraj przepaści. Tylko podczas sportowych gonitw okrycia starannie składano i
odkładano na bok.
W swych codziennych rozrywkach, zabawach, polowaniach, grach, chłopcy
naśladowali dorosłych. Przygotowywali „wyprawy wojenne”, o których słyszeli od starszych
przy wieczornych ogniskach i naśladując dorosłych, nosili swoje małe okrycia na ich wzór.
Następnego dnia Huan-tos na kawałku skóry wielkości męskiej dłoni wymalował
włócznię, skierowaną przeciw nadlatującej strzale. Była to właśnie „Błękitna Strzała”, która
tak wiele mogła pomóc zakochanemu przyjacielowi jego syna.
Po przeglądzie broni, uzupełnieniu kołczanów zapasem strzał, zapakowano woreczki z
pemikanem - wysuszonym i startym na proszek mięsem bizonim, do którego dodawano
tłuszcz z suszonymi jagodami jarzębiny i wiśni. Dwaj przyjaciele udali się najpierw do Seidl-
ku-toh (namiotu potów), aby przed podróżą oczyścić swe ciała, po czym przystąpić do
modłów przy Tal-yi-da-i (Świętym Zawiniątku) z błaganiami o pomyślność wyprawy.
Kiedy po tym wszystkim zbliżyli się do swoich koni, oczekiwała ich tam już
uzbrojona, jak i oni, I-sha-wi. Mas-gwa-ah-Sid spojrzał na żonę, ale widząc jej stanowczą
minę, nie wyrzekł ani słowa i w milczeniu dosiadł swojego konia.
Po chwili cała trójka znalazła się poza obrębem namiotów i swobodnym galopem
pognała na północny wschód. Daleko od obozu wstrzymali konie i stanęli na dużym, płaskim
wzniesieniu. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, falowała preria, ciągnąca się hen daleko aż po
horyzont i zlewała się tam z niebem. Postanowili teraz jechać w pewnej odległości od siebie,
a tylko nocą razem zatrzymywać się na krótkie odpoczynki. Ludzie wędrujący razem widzą to
samo, jadąc zaś oddzielnie, każdy robi swoje własne spostrzeżenia - tak nakazywały
doświadczenia Kiowów.
Po pewnym czasie drogę przegrodziło im kamieniste, wyschnięte koryto potoku,
usiane na dnie tak białymi i płaskimi kamieniami, jakby je ktoś zmiażdżył i pomalował.
Brzegi strumyka były brązowe i twarde jak skorupa glinianego garnka. Pokonując trudną
drogę omijali raz po raz mniejsze i większe, zawsze niezmiernie ostre, kłujące przy dotknięciu
skały. Wkrótce jednak skalisty stok zamienił się w pofałdowany teren, porośnięty nędzną
trawą. W oddali, po paru „biegach konia”, znowu rozciągała się wielka, pagórkowata, zielona
preria, upstrzona rozlicznymi parowami, to znów niespodziewanie wyskakującymi
brązowymi skałami o dziwnych kształtach i formach. Musieli teraz jechać ostrożnie, aby
niespodziewanie nie natknąć się na nieprzyjaciela.
Jeszcze jedno, najwyżej dwa wzniesienia i znajdą się nad brzegiem rzeki, która, jak
mówili doświadczeni mężczyźni, gdzieś daleko na wschodzie wpada do Ojca Rzek -
Missouri.
Wtem w najmniej spodziewanej chwili dobiegły do nich głośne wojenne okrzyki
Osagów i gwałtowny tętent kopyt końskich. Złowrogie odgłosy dolatywały znad rzeki, do
której zmierzali.
Wędrujący Niedźwiedź podniesioną dłonią dał znak żonie i przyjacielowi, ażeby się
zatrzymali, sam zaś ostrożnie wjechał na szczyt wzniesienia, które oddzielało ich od rzeki.
Ujrzał płaski, dość szeroki brzeg rzeki, na którym leżała łódka o dziwnym kształcie,
nie spotykanym w tych stronach, za nią zaś ukrywali się mężczyzna i kobieta z nieznanego
mu plemienia.
Dziwną parę atakowało dziewięciu Osagów, wszyscy na koniach, pragnąc za wszelką
cenę podejść obcych od strony lądu, obawiali się jednak zbliżyć do nich na odległość lotu
strzały. Wędrujący Niedźwiedź zauważył dwa leżące ciała Osagów z tkwiącymi w piersiach
długimi, pierzastymi strzałami. Widocznie pierwsza próba zaatakowania pary ukrytej za
łodzią nie powiodła się.
Przywołał gestem swego przyjaciela i żonę. Kiedy Pi-tah-pekis ujrzał Osagów, srogi
grymas wykrzywił mu twarz. Będzie mógł teraz pomścić śmierć ojca i swoich braci.
Wędrujący Niedźwiedź znaczącym gestem wskazał na siebie a potem na prawe
skrzydło nacierających wrogów. Orle Żebro zrozumiał, miał zająć się ich lewym skrzydłem.
Wojownicy nakazali I-sha-wi pozostać z dala od pola bitwy.
Orle Żebro jeszcze raz przyjrzał się odwiecznym wrogom, ich gołym torsom,
wygolonym na czubkach głowom, na których na ciemieniu powiewały niespokojnie tylko
kosmyki skalpowe. Całe ciała napastników, twarze, a nawet wygolone głowy, pomalowane
były barwami wojennymi z przewagą koloru czarnego i czerwonego.
Kiowa przygotowali łuki, zatknęli tomahawki pod rzemienie przytrzymujące futrzane
derki na grzbietach koni, służące za siodła. W każdej chwili mogli je wyciągnąć spod
rzemieni, nie tracąc na to zbyt wiele czasu. Jeszcze raz spojrzeli na siebie i cała trójka z
okrzykiem wojennym Kiowów popędziła zboczem w kierunku wrogów.
Zaskoczyło to Osagów, bowiem zupełnie nie spodziewali się ataku z tej strony.
Moment zaskoczenia i wahania nieprzyjaciół natychmiast wykorzystała dwójka atakowanych
za łodzią. Błyskawicznie wychylili się zza burty, napięli cięciwy łuków i dwójka rażonych
strzałami Osagów spadła z koni. Znowu świsnęły opierzone strzały i dwa groty, jeden za
drugim, utkwiły w piersi przywódcy Osagów, wyróżniającego się wpiętym w kosmyk
skalpowy pękiem orlich piór pomalowanych na czerwono.
Widząc swego wodza leżącego nieruchomo na grzbiecie końskim, Osagowie zawyli z
wściekłości. Spłoszony koń zerwał się do galopu, a ciało zabitego bezwładnie runęło na
ziemię.
Wędrujący Niedźwiedź szybko pojął, dlaczego Osagowie nie mogli podejść bliżej
obcych. Krótkie łuki, jakich używały prawie wszystkie plemiona na prerii, nie były tak nośne,
jak strzały wypuszczane z dwa razy dłuższych łuków obcych.
Tymczasem Mas-gwa-ah-Sid podjechał do napastników na odległość lotu strzały.
Rozpłaszczony na grzbiecie konia i ukryty za jego karkiem wypuścił strzałę w kierunku
najbliższego wroga. Strzała uwięzła w oku Osaga i ciężko ranny z jękiem osunął się ze swego
konia. Następna strzała dosięgła konia galopującego obok wojownika. Nieszczęsny rumak w
przerażeniu wspiął się na tylne nogi, stracił równowagę i runął na grzbiet, przygniatając swym
ciężarem dosiadającego go jeźdźca.
Wtem jeden z Osagów ruszył szalonym galopem w stronę stojącej na uboczu I-sha-wi.
Wędrujący Niedźwiedź kątem oka zauważył śmiertelne niebezpieczeństwo, zagrażające jego
żonie. Oddalił się od Osagów i pomknął za napastnikiem.
I-sha-wi, widząc nadciągającego wroga, zawróciła w miejscu konia i zaczęła uciekać
w głąb prerii. Położyła się na grzbiecie wierzchowca, obejmując jego zad stopami. Spod
rzemienia przytrzymującego derkę wyciągnęła łuk i na cięciwę założyła strzałę. Tuż przed
samym wzgórzem, z którego niedawno we trójkę zjechali, zatrzymała konia, zawróciła i
pełnym galopem ruszyła na spotkanie ścigającego ją wojownika.
Zdumiała Osaga ta nieroztropność dziewczyny, uniósł oszczep, ale nim zdążył go
wyrzucić w jej stronę, strzała z łuku I-sha-wi utkwiła w jego krtani. Dziewczyna minęła
konającego wroga, który rozpłaszczony leżał na trawie, zaś jego koń stał obok i spokojnie
szczypał trawę.
Mas-gwa-ah-Sid natychmiast ściągnął wodze swego mustanga i pognał z powrotem na
pomoc swemu druhowi, który szalał wśród wojowników Osagów. Orle Żebro walczył
tomahawkiem, zadawał rany, ale i jego nie oszczędziło kilka dotkliwych razów zadanych ręką
wroga. Wędrujący Niedźwiedź wpadł w sam wir walki.
I-sha-wi przystanęła z boku i czystym, donośnym głosem śpiewała wojenną pieśń
Kiowów, zagrzewając swych wojowników do walki.
Obca kobieta podbiegła do niej i stanęła przy jej koniu. W ręku trzymała swój duży
łuk, w każdej chwili gotowa wypuścić strzałę śmierci. Ubrana była w prostą ciemnobrązową
suknię ze skóry jelenia, na głowie zawiązała przepaskę z tej samej skóry, przytrzymującą
luźno rozpuszczone włosy. Była o wiele starsza od I-sha-wi.
Nocny Kwiat, śpiewając pieśń wojenną, uważnie obserwowała walczących. W pewnej
chwili zauważyła, jak jakiś wojownik Osagów, dosiadający czarnej klaczy, cisnął włócznię,
która wbiła się w lewą pierś Orlego Żebra. Bezwładne ciało młodego Indianina spadło na
ziemię.
Wędrujący Niedźwiedź, chcąc pomścić przyjaciela, wymierzył zabójcy Orlego Żebra
straszliwy cios tomahawkiem, lecz Osag w ostatniej chwili odchylił się i kamienne ostrze
maczugi zerwało z głowy wroga tylko część skóry i odcięło ucho. Chciał powtórzyć cios”
lecz strzała drugiego wroga utkwiła mu w ramieniu, a tomahawk wolno osunął się z
drętwiejącej ręki. Osag nie zdążył nałożyć na cięciwę łuku drugiej strzały, gdy długa strzała
obcego mężczyzny przeszyła go na wylot.
Ku walczącym ruszyły kobiety.
Ranny Osag z ocalałym współtowarzyszem zawrócili konie i w popłochu uciekli z
pola walki.
Obcy mężczyzna podszedł do Wędrującego Niedźwiedzia, bez słowa chwycił za
strzałę tkwiącą w ramieniu młodego Kiowy i jednym szarpnięciem wyciągnął ją wraz z
grotem z rany. Zaraz potem mocno ściągnął zranione miejsce opaską z jeleniej skóry.
Mas-gwa-ah-Sid wolno zbliżył się do leżącego nieruchomo przyjaciela. Usiadł przy
nim i długo wpatrywał się w zastygłe już rysy Orlego Żebra. Nikt nie śmiał przerwać zadumy
wojownika. Podniósł rękę, chcąc dotknąć zimnej już twarzy wiernego druha, lecz ręka
bezwładnie opadła mu na biodro, a spod opaski wypłynęła krew. Nachylił się więc nisko nad
głową zabitego, dotykając prawie czołem jego czoła i poczuł wilgoć pod powiekami.
Pomyślał sobie, że pewnie wkrótce i jemu przyjdzie wkroczyć na ścieżkę, która prowadzi na
Piaszczyste Wzgórza. Poczuł, jak palce f-sha-wi dotknęły jego twarzy i przesunęły się po niej.
Na palcach dziewczyny zabłyszczała przezroczysta strużka. Nie starła jej, udała, że niczego
nie zauważyła. Jedynie ścisnęła łokieć męża, starając się nie okazać, że dostrzegła jego
rozpacz.
Kiedy po długiej chwili Wędrujący Niedźwiedź podniósł się, nie było już na jego
twarzy śladów łez, ale l-sha-wi zauważyła w jego oczach nie znany jej przedtem dziwny
blask. Teraz dopiero Kiowa dokładnie przyjrzał się parze nieznajomych. Mężczyzna ubrany
był w prostą, skórzaną bluzę. Szwy rękawów obszyte były frędzlami z tej samej skóry, zaś
cała reszta bluzy była gładka i bez żadnych ozdób. Nieznajomy nosił dziwne legginy. Były to
proste, zafarbowane na czarno nogawice, rozcięte na podbiciu stopy tak, że chroniły dwoma
płatami skóry kostki nóg. Z przodu, od rozcięcia wzdłuż nogi aż do uda, biegł wyszyty
wzorzyście pas. Wędrujący Niedźwiedź zauważył też, że kobieta nie ma przy swej sukni
lewego rękawa. Przypuszczał, że zapewne specjalnie pozbyła się go, aby nie utrudniał jej
naciągania cięciwy łuku w czasie odpierania ataków wroga.
- Jesteśmy Kiowa, Kiowa-Kwuda - rzekł Wędrujący Niedźwiedź, wskazując ręką na
siebie i żonę. Zdziwił się bardzo, gdy obcy mężczyzna odpowiedział mu w jego języku.
- Pochodzimy z ludu Bungi-Ojebway’ów, który żyje daleko na północy, tam gdzie
Wielkie Równiny łączą się z krainą lasów i jezior. Waszej mowy nauczyłem się u Czejenów,
wśród których dość długo żyliśmy. Teraz zamierzaliśmy udać się do waszego plemienia. Gdy
dopłynęliśmy tu na brzeg rzeki, aby dalej ruszyć przez Wielkie Łąki, niespodziewanie
zaskoczyli nas Osagowie.
Mas-gwa-ah-Sid był na tyle delikatny, że nie zapytał przybyszów o cel ich wędrówki
do wioski Kiowów. Dowie się przecież wszystkiego w obozie, a ciekawość nie świadczy
dobrze o wojowniku. Zresztą jego serce w tej chwili tak było przepełnione bólem i żalem po
śmierci przyjaciela, że wszystkie inne sprawy wydawały mu się błahe i nieważne.
Wędrujący Niedźwiedź zdrową ręką wskazał na rozproszone konie Osagów.
- Musimy je wyłapać i wracajmy zaraz do obozu. Myślę, że przyjaciele Bungi pomogą
nam.
Uwinęli się szybko, łapiąc zmęczone długim biegiem i walką wierzchowce na
rzemienne pętle. Mieli teraz sześć koni Osagów i trzy swoje. Kobiety udały się jeszcze nad
rzekę, i wycięły kilka długich żerdzi na travois, na którym miano złożyć ciało Orlego Żebra.
Kiedy już wszystko było gotowe do drogi, założono skrzyżowane tyczki na kark
koniowi zabitego wojownika, zaś na poprzecznych rzemieniach łączących dolną część tyczek
umieszczono kanu, jak obcy nazywał swoją łódź, sporządzoną z płatów kory brzozowej.
Kobiety dosiadły koni, a obcy mężczyzna podniósł ciało zabitego i umieścił na dnie łodzi.
Wędrujący Niedźwiedź okrył przyjaciela swoją skórzaną derką.
Mężczyźni jeszcze raz rozejrzeli się po okolicy, pozbierali porozrzucaną broń,
wskoczyli na swoje rumaki i ruszyli żwawo w stronę wsi Kiowów. Na przodzie jechał
poważny, ze stężałą, kamienną twarzą Mas-gwa-ah-Sid, za nim posłusznie szedł koń Orlego
Żebra, ciągnąc travois ze zwłokami swego pana, dalej zaś dwie kobiety. Pochód zamykał
wojownik Bungi, prowadząc na rzemieniach cztery konie Osagów.
Wszyscy milczeli. Wędrujący Niedźwiedź nie zgadzał się na odpoczynek, dlatego
jechali nawet nocą. Konie i ludzie gasili pragnienie tylko wtedy, kiedy przeprawiali się przez
bród rzeki, ale Wędrujący Niedźwiedź ani razu nie sięgnął dłonią po wodę, aby choć odrobinę
zwilżyć usta.
Pod koniec trzeciego dnia wędrówki w oddali zamajaczyły oczom wędrowców
stożkowe tipi Kiowów. Mas-gwa-ah-Sid dał zdrową ręką znak, że mają się zatrzymać. Do tej
pory milczał uparcie, toteż jego współtowarzysze ze zrozumieniem przyjęli jego słowa:
- Niech I-sha-wi rozrobi czarnej farby i pokryje nią moją i swoją twarz na znak
śmierci i żałoby.
Nocny Kwiat sięgnęła do torby przywieszonej u boku swego konia i wydobyła z niej
dwa nieduże rogi bizonie. W jednym znajdował się czarny proszek, a w drugim stopiony
tłuszcz rybi. Dolała trochę tłuszczu do czarnego proszku i zeschłym patyczkiem rozrobiła
farbę. Nabrała na dłoń nieco farby i podeszła do Wędrującego Niedźwiedzia. Wojownik
przymknął oczy i nadstawił twarz, I-sha-wi dokładnie rozprowadziła czarny barwnik na jego
skroniach i policzkach, po czym starannie pomalowała swoją twarz. Gdy po chwili dosiedli
koni, rozpuściła warkocze i sczesała je do przodu zakrywając włosami uczernione lica.
Wjeżdżających do wioski powitała śmiertelna cisza. Nawet psy wyczuły, że w smętnym
pochodzie zagościł Duch Śmierci, więc pochowały się po kątach.
Jechali wśród milczącego, nieruchomego tłumu, w stronę tipi matki Orlego Żebra,
gdzie Rozpalająca Ogień czekała już na nich, przygarbiona bólem i rozpaczą. Przy niej stała z
rozwianymi włosami Ko-sahn.
Zatrzymali się przed tipi. Matka zabitego spojrzała na nich niewidzącymi oczami, a
żaden grymas nie poruszył jej zastygłej twarzy.
Dookoła panowała taka cisza, że Wędrujący Niedźwiedź słyszał uderzenia własnego
serca. Zeskoczył z konia, odwiązał travois, odprowadził na bok wierzchowca Orlego Żebra.
Następnie poszedł do kanu i zdecydowanym ruchem zerwał derkę z ciała martwego
przyjaciela.
Kobiety podbiegły do zabitego i przejmującym głosem poczęły zawodzić, zadając
sobie paznokciami i ostrymi narzędziami krwawe rany na rękach i ramionach. Rozpalająca
Ogień chwytała garściami swoje włosy i nożem obcinała je tuż przy skórze, że wyglądały jak
trawa stratowana przez stado bizonów.
Rozległ się głuchy głos bębna i zabrzmiała donośnie Pieśń Śmierci, którą śpiewali
czarownicy plemienni:
O, Słońce, ty będziesz nadal świecić, Lecz my, Kai-tsen-ko, musimy umrzeć. Matko
Ziemio, będziesz żyła wiecznie, Lecz my. Prawdziwe Psy, musimy umrzeć...
Wędrujący Niedźwiedź podszedł do ciała przyjaciela i nożem odciął jeden z jego
warkoczy, który później I-sha-wi wplotła we włosy swego męża. Warkocz Orlego Żebra od tej
chwili miał mu towarzyszyć aż do śmierci.
ROZDZIAŁ XVII
Jeszcze tego samego wieczoru Mas-gwa-ah-Sida zaproszono do tipi narad, w którym
zebrała się starszyzna Kai-tsen-ko. Kiedy Wędrujący Niedźwiedź wkroczył do namiotu,
wszystkie spojrzenia skierowały się na niego. Już nie był to młody, oeztroski wojownik.
Śmierć najserdeczniejszego przyjaciela wycisnęła na jego obliczu piętno dojrzałego
mężczyzny.
Rysy jego-twarzy wyostrzyły się, oczy zapadły, a usta stały się wąską kreską z
kącikami opadłymi ku dołowi. Sprawiały wrażenie, jakby ten młody człowiek nigdy nie znał
uśmiechu. Z tyłu głowy zwieszał mu się jeszcze jeden warkocz, warkocz jego przyjaciela,
obcięty po jego śmierci na znak, że dusze ich na zawsze są połączone i nic nie jest w stanie
ich rozdzielić.
Czarownik podszedł do niego, delikatnie odwiązał mu opaskę z jeleniej skóry,
przemył rany wystudzonym naparem z ziół, następnie ugodzone miejsce zasypał startymi na
proszek ziołami leczniczymi, szepcząc przy tych czynnościach jakieś niezrozumiałe zaklęcia.
Okolice rany namaścił obficie sadłem niedźwiedzim i całe ramię obandażował łykiem z
klonowego drzewa.
Ranny wojownik usiadł w kręgu starszyzny obok mężczyzny Bungi na specjalnie
wyznaczonym mu miejscu.
Po ceremonii wypalenia Świętej Fajki Map-odal, wódz wojenny stowarzyszenia
Prawdziwych Psów, poprosił Wędrującego Niedźwiedzia, żeby opowiedział o walce z
Osagami i okolicznościach śmierci swojego przyjaciela.Celowo nie wymieniano imienia
zabitego, aby nie zawrócił ze szlaku swej duszy, wędrującej do Piaskowych Wzgórz.
Mas-gwa-ah-Sid obrazowo przedstawił przebieg walki, opisując jej najdrobniejsze
szczegóły i chwaląc dzielność obojga Bungi. Kończąc swoją relację, rzekł:
- Kiedy duchy roślin sprawią, że moja rana się zasklepi i siła powróci do chorego
ramienia, udam się do kraju Osagów, aby pomścić śmierć mojego brata, z którym się
wychowywałem od najmłodszych lat. Otsedaba!
Teraz wszystkie twarze zwróciły się z niemym pytaniem w stronę Ojebway’a.
- Pokierowało mną serce, że musiałem przybyć do tego kraju - rozpoczął wojownik. -
Opowiem o sobie, o moim zmartwieniu. Pragnę wyrzucić z duszy gnębiący ją ból i żal.
Nazywam się Kis-kay-im (Ogon Gronostaja), zaś moją żonę nazywano Seyseyp (Dzika
Kaczka). Oboje pochodzimy z plemienia Bungi-Ojebway’ów. Nasze tereny znajdują się na
obrzeżach krainy lasów, daleko na północnym wschodzie, gdzie bizony rozpoczynają swoją
doroczną wędrówkę. Byliśmy szczęśliwi - mężczyźni polowali, nasze kobiety opiekowały się
ziemią i jej płodami. Działo się tak do chwili, kiedy ze wschodu zza Wielkiej Wody
przypłynęły skrzydlate kanu z ludźmi o białej skórze i zarośniętych twarzach. Początkowo
pomagaliśmy im. Byli biedni, słabi i głodni. Mimo naszej pomocy pierwszej zimy dużo
obcych ludzi umarło, ale ci, co przetrwali, przyzwyczaili się do warunków, w jakich żyjemy.
Następnego lata ludzi o białej skórze i jasnych włosach było już więcej. Mieli mało kobiet,
więc zaczęli zniewalać i porywać nasze kobiety. Nie podobało się to ludziom Bungi, ale nikt
nie myślał o ukaraniu przybyszów. Przenieśliśmy się tylko dalej w puszcze. Tak przeminęło
jeszcze jedno Wielkie Słońce.
Pewnego dnia zjawił się u nas jeden z młodych wojowników z zaprzyjaźnionego i
spokrewnionego z nami szczepu Soto, oznajmiając nam straszną nowinę. Pewnej nocy wioskę
Soto otoczyli biali i za pomocą swoich ognistych kijów, które miotają pioruny, oraz długich
noży, wycięli prawie wszystkich mieszkańców. Wyrżnięto dzieci, kobiety, mężczyzn i
starców. Ocalało tylko paru wojowników, którym udało się zbiec.
Nie mogliśmy im pomóc, bo białych w tym czasie było o wiele więcej niż plemion
zamieszkujących okoliczne ziemie. Nasz wódz zawarł pokój z białymi pod gałęziami
wielkich wiązów. Nastał pokój, a biali? Biali w tym czasie budowali swoje drewniane osiedla,
dom przy domu, wielkie wigwamy, które nie przepuszczały powietrza i wiatru. Zapanował w
tych osiedlach brud, a przykry zapach dochodzący z ich domów wyczuć można było na dużą
odległość. W swoich domach obcy przybysze rozpalali ogniska byle czym, dlatego nad ich
osiedlami unosił się czarny gęsty dym, nad którym przelatujący biały gołąb zamieniał się w
czarną wronę. Biali niszczyli wszystko - lasy, ziemię, nawet rzeki i strumienie,
zanieczyszczając je swoimi odchodami, których pełno było także wokół ich domów. Biali
nienawidzą wszystkiego co ich otacza, a co stworzył Wielki Duch. Nienawidzą lasów, a w
nich śpiewających ptaków, nienawidzą zwierzyny, zielonych, kwietnych polan, srebrzystej
przezroczystej wody i Dobrej Matki Ziemi. Wszystko, co ich otacza, obrasta brudem, gnije, a
oni sami także cuchną. Myją tylko ręce i twarze obrośnięte włosem, bardzo rzadko się kąpią.
Nawet ich łaciate bizony oblepione są gnojem, tak samo jak te dziwne, tłuste zwierzęta bez
sierści, o skórze podobnej do tej, jaką mają biali ludzie. Łażą one po stertach śmieci i swymi
długimi pyskami grzebią w śmierdzących odpadkach, które zjadają.
Nie tylko ich bizony mają łaty na sierści, ale również psy. Sami biali mają dusze
podwójnej barwy, podwójne języki. Nie można nigdy polegać na ich słowie ani przyjaźni.
Jednego dnia mówią tak, a drugiego inaczej. Poza tym są zachłanni, niszczą wszystko.
Wybijają zwierzęta bez potrzeby i dla przyjemności, bowiem zadawanie śmierci uważają za
miłą rozrywkę. Zaczęliśmy zabijać białych i napychać im usta ziemią, żeby raz wreszcie
nasycili się nią.
Nasze plemiona czeka zagłada. Białych przybywa coraz więcej i więcej. Potrafią się
zjednoczyć przeciw naszym narodom, chociaż wielu z nich mówi różnymi językami. A my?
My wykorzystujemy zwady, nieporozumienia plemienne i walczymy między sobą.
„Czarne Suknie” białych namawiają nas do przyjęcia ich wiary, wyśmiewając się z
naszych starych świętych obrzędów. Twierdzą, że ich Wielki Duch mieszkał pomiędzy nami i
rozmawiał, jak człowiek z człowiekiem. Mówią także, że ich Wielki Duch ustanowił prawa i
wypisał je na kamiennej tablicy, prawa, które obowiązują wszystkie narody. Sami biali
otrzymali chyba inne prawa, bo tych praw, do których mówią „Czarne Suknie”, wcale nie
przestrzegają. Prawa te mówią: nie zabijaj - biali zabijają. Mówią: nie kradnij - biali kradną.
Także mówią: nie kłam, nie zabieraj żony innemu, miej serce dla wszystkiego, co cię otacza -
a oni robią wszystko odwrotnie. Gdzie tylko przejdą, pozostawiają za sobą popiół, krew i łzy.
Żądają od nas, abyśmy postępowali według praw ich Boga.
Jak już mówiłem, zawarliśmy z nimi pokój. Gdy się z kimś zawiera pokój, to wróg
staje się przyjacielem - tak jest między naszymi narodami, ale nie u białych. My mieliśmy
zakopać nasze topory wojenne, oni jednak mogli dalej nas zabijać.
Nasza córka ze swoim mężem i dwojgiem dzieci, wierząc w pokój zawarty z białymi,
wybrała się z rodziną do osiedla białych, aby zamienić tam futra na ich wyroby. W drodze
powrotnej spotkali pięciu mężczyzn o zarośniętych ustach, krzykliwych i zataczających się.
Byli oni pod wpływem złego ducha, który znajduje się w wodzie ognistej, którą wyrabiają, a
potem uczą naszych braci jej używać. Woda ognista potrafi uczynić z mądrego głupca, a z
silnego słabego. Zabija w człowieku jego honor i godność.
Otóż pięciu takich mężczyzn zatrzymało moją córkę z rodziną. Męża jej pochwyciło
trzech białych, a dwóch na jego oczach i oczach dzieci zniewoliło matkę i żonę.
Mężowi córki udało się wyrwać z rąk oprawców i z wojennym okrzykiem Bungi na
ustach przebił nożem jednego z nich. Cóż jednak może zdziałać nóż przeciw grzmiącym
kijom... Zabili go, nim ponownie mógł zadać pchnięcie nożem.
Przerażone dzieci zaczęły uciekać, lecz pociski z broni białych dogoniły je i śladem
ojca skierowały na szlak umarłych.
Moja poniżona i zhańbiona córka wróciła do naszego wigwamu i opowiedziała nam o
śmierci swoich dzieci i męża. Rozerwała suknię i pokazała swoje skrwawione uda, potem
wzięła moją włócznię, wyszła przed wigwam i oparłszy koniec dzidy o pień drzewa nadziała
się na ostrze.
W ciągu jednego dnia straciłem to, co było najdroższe memu sercu. Moja żona w
rozpaczy obcięła sobie włosy, a twarz poorała paznokciami.
Cóż mogłem uczynić? Ciało córki owinąłem w skórę jelenia i pochowałem w
rozwidleniu drzewa. Pod tym drzewem zaprzysięgłem zemstę wszystkim białym. Byłem
spokojny, bardzo spokojny. Wigwam córki spaliłem ze wszystkim, co znajdowało się w
środku i to samo zrobiłem z naszym. Potem z Seyseyp udaliśmy się nad rzekę Souris, tutaj
biali jeszcze nie dotarli. Przez jeden Księżyc robiliśmy wspólnie z żoną strzały z lotkami z
piór kruka, a kiedy mieliśmy ich dość, wróciliśmy pod osiedle białych, w którym zginęły
nasze wnuki.
Ja stałem się lisem, a żona lisicą. Zaczęło się wielkie polowanie na białych. Żaden nie
uszedł z życiem, gdy tylko wycelowaliśmy w jego stronę nasze łuki. Krążyliśmy wokół osady
jak głodne wilki, a gdy nie udawało się upolować białego, podpalaliśmy jego dom.
Biali kilkakrotnie robili na nas nagonkę z psami. Zawsze jednak zdążyliśmy im ujść w
porę, a psy szybko gubiły nasze tropy, gdyż posypywaliśmy je dobrze wysuszonym i
sproszkowanym tytoniem. W końcu opuściły nas siły, mieliśmy już dość zabijania,
zrezygnowaliśmy z zemsty.
Wróciliśmy wymęczeni nad Souris. Po pewnym czasie zbudowaliśmy mocne kanu i
rozpoczęliśmy wędrówkę od plemienia do plemienia, namawiając je do zaprzestania
wzajemnych sporów i zjednoczenia się przeciw białym.
Znad rzeki Souris ruszyliśmy w daleką drogę, aż dotarliśmy do Missouri.
Wędrowaliśmy latem i zimą, w czasie deszczu i w słońcu. Niektóre plemiona słuchały nas,
wierzyły i obiecały stawianie oporu białym, inne nie chciały nawet uwierzyć, że istnieje
człowiek o białej skórze. Uczyliśmy się języków obcych ludów, aby dokładniej przekazać
naszym braciom to, co sami widzieliśmy i czego doświadczyliśmy.
Ostatnio żyliśmy wśród południowych Czejenów, skąd nasz wspólny przyjaciel
skierował mnie i moją żonę do ludu Kiowa. Opowiadał nam o waszej dzielności i
waleczności, o tym mogłem się zresztą sam przekonać. Oma-ksi-Sapop (Wielkie Pióro)
powiedział prawdę.
Moi dzielni bracia może nie wierzą w potęgę białych, ale mam z sobą dwie rzeczy,
które oni wyrabiają. Sami przyznacie, że ich wyroby znacznie przewyższają jakością takie
same wyroby naszych narodów.
- Oto topór i nóż z metalu - Kis-kay-im podniósł do góry oba przedmioty, aby zebrani
mogli dokładnie się im przyjrzeć. - Patrzcie, bracia, a oto kamień, z którego wy wyrabiacie
podobne rzeczy. Kładę ten krzemień na ziemi i tępą stroną metalowego topora z łatwością
roztrzaskam kamień - uderzył. - Widzicie: krzemień się rozprysnął, a na toporze białych nie
został najmniejszy ślad skaleczenia. Teraz popatrzcie na ten nóż. Moja żona jest słabsza od
mężczyzny, a ten oto kij przetnie nożem białych za jednym pociągnięciem. Ile trzeba
pociągnięć kamiennego noża, aby silny mężczyzna przeciął ten patyk?
- Eh, neh, neh, neh, neh! - odezwały się zdziwione głosy, gdy Ogon Gronostaja
pokazywał te cuda, których dokonują przedmioty białych ludzi.
- Pragnę ofiarować mocny nóż mojemu bratu Mas-gwa-ah-Sidowi, aby mu służył w
potrzebie. Otsedaba! Powiedziałem!
- Zastanówmy się nad słowami naszego brata. A kiedy podejmiemy decyzję, to
powiadomimy go o tym - powiedział Wojenna Lanca. - Niech wojownik Bungi i jego żona
czują się dobrze wśród ludzi Kiowa, których uważacie za swoich braci, lest już noc,
specjalnie przygotowane tipi czeka na naszych gości. Pora spać. Tymczasem wojownicy
Kiowa pójdą spędzić ostatnią noc z naszym bratem, który jutro wraz ze wschodem słońca
znajdzie się na szlaku, którym odchodzą zmarli.
Całą noc zebrani Kiowa czuwali wokół ciała Orlego Żebra, śpiewając pieśni żałobne.
Rano w miejscu, gdzie znajdowały się groby zmarłych, wbito w ziemię cztery pale wysokości
mężczyzny z podniesioną ręką. Na szczycie słupów umieszczono mary sporządzone z gałęzi,
na których miały spocząć zwłoki zabitego wojownika. Do przedniej pary słupów przywiązano
dwie głowy zabitych najlepszych koni, należących do Orlego Żebra, natomiast do tylnej pary
słupów - końskie ogony. Duchy wierzchowców miały służyć zmarłemu w wędrówce do
Krainy Przodków.
Czterech czarowników położyło ciało na wymalowanej skórze, na której wyrysowano
wszystkie godne odnotowania czyny Orlego Żebra. Jak nakazywał zwyczaj, zwłoki ubrano w
najpiękniejszy strój ozdobny, na stopy założono specjalnie wyszywane mokasyny, całkowicie
pokryte ornamentami z kolców jeżozwierza. Pomalowaną skórę z ciałem przeniesiono teraz
na kudłate futro bizona. Obok zmarłego położono Świętą Fajkę, kołczan pełen strzał i inną
broń, a na piersi położono mu woreczek z lekami oraz woreczek z kinni-kinnickiem.
Od tej chwili matce ani żadnej kobiecie nie wolno było dotknąć zwłok, należały one
już do innego świata, do Świata Praojców.
Zanim szczelnie owinięto ciało skórą bizonia, do zwłok przyjaciela podszedł
Wędrujący Niedźwiedź. Przez chwilę wpatrywał się w zastygłe rysy swego duchowego brata,
następnie wyciągnął z pochwy nóż podarowany przez Ojebway’a i zdecydowanym ruchem
przeciągnął ostrzem po swoich piersiach. Najpierw wystąpiła czerwona, nabrzmiała pręga,
która powoli zaczęła wypełniać się krwią. Mas-gwa-ah-Sid pochylił się nad zwłokami, a krew
kapała dużymi kroplami na ciało zabitego.
- Kiedy żyłeś, byłeś mi bratem, teraz gdy Duch Śmierci objął cię swoim ramieniem,
zostań moim bratem krwi. Gdy nadejdzie czas, że i ja będę musiał podążyć ścieżką za
Piaskowe Wzgórza, wyjdź mi naprzeciw, mój bracie, podaj mi rękę i poprowadź szlakiem,
który poznałeś pierwszy. Dla mnie, bracie, nie umarłeś, zmieniłeś tylko światy...
Do zwłok podeszło znowu czterech czarowników i owinęli je dokładnie w skórę,
unieśli na wyciągniętych w górę rękach, po czym delikatnie ułożyli na drewnianym pomoście.
- Urodził się na prerii, gdzie wieje wiatr i świeci wieczystym światłem słońce. Umarł,
lecz słońce nadal będzie mu świeciło i szumiał wiatr, a zewsząd otaczał go zapach prerii -
śpiewali czarownicy, uderzając w wodne bębny.
Przeszło lato, przeszła zima, znowu nadeszły słoneczne dni. Kiowa rozbili obóz w tej
samej dolinie, nad którą wznosiła się pionowa skała - atchkinigąn. Rodząca Orły. Wokoło jest
ciepło i kwietnie, w powietrzu czuje się lato. Z odległych pastwisk dochodzi rżenie ogierów,
przeciągłe, namiętne, oznajmiające klaczom o miłości, o nadmiarze nowych wiosennych sił.
Niedźwiedziowi Wędrującemu Po Górach rana na ramieniu pięknie się zagoiła,
zostawiając tylko bliznę, przypominającą rozwinięty kwiat.
Nadszedł Księżyc Wysokiej Trawy. Pewnego dnia Mas-gwa-ah-Sid wezwał
wioskowego obwoływacza i poprosił go, aby oznajmił wszystkim mieszkańcom obozowiska,
że za parę dni udaje się sam na ścieżkę wojenną przeciw Osagom. - Po trzech dniach
nadejdzie czas milczenia - mówił do obwoływacza. - Niechaj nikt nie przerywa moich
ślubów, przemówię dopiero, kiedy powrócę ze skalpem wroga, który zabił mi brata.
Jeszcze tego samego dnia Kis-kay-im wstąpił do tipi Wędrującego Niedźwiedzia i
podarował mu włócznię z metalowym ostrym grotem.
- Walczyliście w naszej obronie - mówił Bungi. - Uratowałeś nam życie, ale straciłeś
przyjaciela. Weź tę broń, a wiernie ci będzie służyć.
Wędrujący Niedźwiedź wziął do ręki włócznię, zważył ją w dłoni i wyszukał punkt
ciężkości. Wyszedł z tipi. Na wprost jego namiotu stało drzewo bawełnicy, do którego często
przywiązywał swe rumaki. Po prawej stronie pnia widoczne było zgrubienie kory, powstałe
po jakimś skaleczeniu lub po obciętym dawno temu konarze.
Młody wojownik uniósł włócznię do góry, odchylił się mocno do tyłu i silnym
zamachem cisnął wysmukły drzewiec przed siebie. Grot wbił się w sam środek zgrubienia na
drzewie bawełnicy. Przez jakiś czas drzewiec włóczni drgał elastycznie, jakby dziękował za
celny rzut.
- Niech ci służy jak najlepiej - powtórzył Bungi, odchodząc do swego tipi;-
Przez następne dwa dni Wędrujący Niedźwiedź przygotowywał broń i oglądał
dokładnie każdą strzałę, sprawdzał gładkość prętów, umocowanie kamiennych grotów,
pierzastych lotek. Spośród swoich czterech łuków wybrał najbardziej giętki i mocny. Łuk od
strony cięciwy wyłożony był płytkami z rogów bizona, a zewnętrzna strona, grzbiet, miała
naciągnięte szerokie ścięgna jelenia. Wymienił starą cięciwę skręconą z jelit wilczych i
dodatkowo przygotował dwie zapasowe.
I-sha-wi szykowała w tym czasie pemikan, umieszczając go w specjalnych
woreczkach.
Pod koniec trzeciego dnia w tipi Wędrującego Niedźwiedzia zjawiła się Ko-sahn,
niedoszła żona Orlego Żebra.
- Mój brat zabierze mnie z sobą, duch mego przyszłego męża nawiedził mnie w czasie
snu i nakazał mi iść razem z Niedźwiedziem. Od śmierci mego mężczyzny moje serce jest
niespokojne i muszę je uciszyć widokiem martwego Osaga.
Wędrujący Niedźwiedź niechętnie przyjął propozycję dziewczyny, ale nie mógł
sprzeciwić się jej postanowieniu - wszak dostała nakaz ducha, a nakazy zmarłych są święte.
Skinął głową, że się zgadza, i dodał:
- Jutro, kiedy słońce będzie na szczycie swojej drogi, czekaj na mnie przed tipi
Rozpalającej Ogień. Do granicy naszych terenów łowieckich odprowadzi nas Nocny Kwiat.
Tam odbierze od nas konie, my zaś dalej pójdziemy pieszo, I-sha-wi z końmi będzie czekała
aż do naszego powrotu.
Jeszcze tego samego popołudnia Mas-gwa-ah-Sid poprosił wodza obrzędowego, aby
wspomógł go w czasie rozmowy z duchami. Stary wojownik zjawił się wkrótce, niosąc swój
bęben obrzędowy. Na głowie miał skalp bizoni ze szlifowanymi cienko rogami, a swoje ciało
i twarz pomalował symbolicznymi barwami życia i śmierci.
Wędrujący Niedźwiedź tylko w przepasce biodrowej, z rozczesanymi włosami, udał
się w ślad za wodzem obrzędowym na skraj obozu, gdzie wznosiła się niewielka skała.
Wszedł na jej wierzchołek, pozostawiając czarownika u jej podnóża.
Rozległy się miarowe, głębokie uderzenia w bęben. Słońce opuszczało się coraz niżej
i niżej. W pobliże skały zaczęli się schodzić mieszkańcy wioski, a bęben dudnił bez przerwy.
Mas-gwa-ah-Sid uniósł w górę ramiona, twarz zwrócił w stronę zachodzącego Ducha
Niebios i począł się modlić:
- Ach, Na-tush i ty, Wielki Duchu Świata, Dobra Matko Ziemio! Otwórzcie szeroko
wasze uszy na moje słowa. To ja, Wędrujący Niedźwiedź, potrzebuję was! Jutro wkroczę na
ścieżkę, z której mogę już nie wrócić. Nie proszę o swoje życie, będzie tak, jaka będzie wasza
wola. Niedźwiedź prosi was tylko o zezwolenie spełnienia zemsty. Ach, Na-tush i ty, Wielki
Duchu Świata, Dobra Matko Ziemio! Mówię do was, ja, Mas-gwa-ah-Sid, czy słyszycie
mnie?
Tłum stał milczący i wpatrywał się razem z Wędrującym Niedźwiedziem w
zachodzące słońce.
ROZDZIAŁ XVIII
Nazajutrz wczesnym rankiem Wędrujący Niedźwiedź z Nocnym Kwiatem podjechali
pod tipi Rozpalającej Ogień. Wojownik zwinnie zeskoczył z konia i stanął przed wejściem do
namiotu matki swego przyjaciela.
Ubrany był tak, jak się ubierali mężczyźni z jego plemienia wyruszający na wojenną
wyprawę. Oprócz przepaski biodrowej z miękkiej skóry i leków na szyi nic więcej nie
posiadał. Włosy miał starannie zaplecione w dwa warkocze, zaś trzeci - warkocz zabitego
brata - zwisał mu z tyłu głowy i opadał aż na plecy. We włosy wplótł dwa orle pióra. Jedno
sterczało pionowo i wystawało ponad głowę. Było to pióro „zadanej śmierci”. Oznaczało, żę
jego właściciel zabił wroga jako pierwszy na początku walki. Drugie pióro wpięte poziomo
było mu przyznane za zabicie rannego przeciwnika.
Stopy okrywały mu mokasyny tropicieli, sporządzone z miękkiej skóry bez żadnych
wzorów, jednakże z jednym ważnym dodatkiem: za piętą każdego mokasyna wlokły się po
ziemi skórzane frędzle. Frędzle te miały za zadanie zacierać ślady wojownika, szczególnie na
miękkim lub piaszczystym gruncie. Przy boku konia Wędrującego Niedźwiedzia wisiała torba
z pemikanem.
Nocny Kwiat ubrana była w suknię z jeleniej skóry, wyprawioną na brązowy kolor. Na
sukni nie było żadnych ozdób ani frędzli. Suknia miała rozcięcia po bokach aż do bioder, aby
nie przeszkadzała w konnej jeździe. Na plecach dziewczyna zawiesiła kołczan pełen strzał i
łuk. Za pasem miała kamienną siekierę i krzemienny nóż.
- Inahu! Inahu! - krzyknął Niedźwiedź. - To twój drugi syn cię wzywa! Przed pełnią
księżyca wilk wyrusza na łowy, a nad ranem zawraca z wiatrem. Inahu, Matko, wyjdź!
Rozpalająca Ogień wyszła. Na twarzy i ramionach miała jeszcze liczne ślady
zadrapań, choć zagojone, ale jeszcze widoczne. Oczy jej były zapadnięte, jakby chciały za
wszelką cenę dojrzeć zrozpaczone serce.
- Inahu, twój syn był moim bratem. Weź tę strzałę na znak, że masz prawo do mięsa i
skór, które ja zdobędę. Nie zaznasz głodu, matko - głos Wędrującego. Niedźwiedzia był
tkliwy i spokojny. - Pomaluj górną część mojej twarzy w barwy wojenne twego syna, bo jadę
go pomścić.
Słońce wędrowało coraz wyżej. Wkrótce nadjechała Ko-sahn. Ubrana była jak
wojownik. Mokasyny bez żadnych ozdób sięgały jej aż do kolan, ściągnięte pod kolanami
skórzanymi troczkami. Zamiast sukni założyła przepaskę biodrową, podobną do przepaski
Niedźwiedzia. Z przodu fartuszek sięgał jej kolan, z tyłu, nieco dłuższy, zwieszał się do
połowy łydek. Górną część ciała okryła czymś w rodzaju kamizelki z gładkiej brązowej skóry,
ciasno opinającej kibić i piersi. Od głębokiego dekoltu po pas kamizelka była zasznurowana
rzemieniem.
Gęste włosy zebrała na czubku głowy i związała rzemieniem tak, że niby koński ogon
spadały kaskadą na jej plecy. Podobnie jak Nocny Kwiat na plecach zawiesiła kołczan ze
strzałami i łukiem, a do prawego uda przywiązała pochwę z ostrym kamiennym nożem. Przy
boku konia sterczała ukośnie krótka, mocna włócznia z kościanym grotem. W poprzek czoła
wymalowała sobie czarną, szeroką na dwa palce krechę. Był to symbol śmierci i znak, że
straciła wybranego, zanim zdążyła go poślubić.
Farby były już przygotowane i Rozpalająca Ogień przystąpiła do nakładania ich na
twarz Wędrującego Niedźwiedzia. Najpierw dokładnie pomalowała mu na czerwono lewy
oczodół wraz z powieką, po czym prawy na czarno. Od brwi wzdłuż nosa namalowała białą,
obramowaną czerwienią kreskę, a na środku czoła coś w rodzaju litery „V”, również
czerwonego koloru. Ramiona i uda wojownika pokryła poprzecznymi czarnymi pasami.
Na samym końcu Mas-gwa-ah-Sid zamoczył dłoń w czarnej farbie, odbijając ją na
ustach, brodzie i policzkach tak, aby cztery rozłożone palce odbiły się na lewym policzku, a
kciuk z częścią dłoni na prawym, zaś całe wnętrze dłoni na ustach i brodzie. Od tej chwili
obowiązywało go milczenie aż do ślubowanej zemsty na wrogu. Mógł porozumiewać się
tylko mową gestów.
W trójkę opuścili wioskę i po niedługim czasie zanurzyli się w trawiastym łanie,
sięgającym koniom prawie do brzuchów.
Słońce, które dotychczas świetliście barwiło powierzchnię prerii, znikło zasłonięte
zewsząd napływającymi chmurami. Nastała szarość deszczowego dnia. Gorąca duchota
przytłaczała przed burzą, nadchodzącą gdzieś od północy. Jednak jeźdźcy nie szukali
schronienia, byli przecież cząstką otaczającej ich przyrody i bezbłędnie potrafili rozpoznawać
wszelkie zwiastuny zmieniającej się pogody. Nieomylny instynkt podpowiadał im, że burza
tym razem ich ominie. Rzeczywiście, ptaki-gromy odleciały w stronę gór i po chwili
przejaśniło się, powiał ożywczy wiatr, konie zaś raźniej ruszyły przed siebie.
Po dwóch dniach wędrówki dojechali do wąskiej rzeczki o twardych i spękanych
brzegach. Tutaj rozstali się z I-sha-wi. Mas-gwa-ah-Sid i Ko-sahn zostawili konie pod jej
opieką, a zabrali ze sobą tyJko włócznie i skórzane woreczki z pemikanem.
Mąż i żona popatrzyli sobie głęboko w oczy, jednak Wędrujący Niedźwiedź zaraz
gwałtownie odwrócił się i skierował kroki w koryto strumienia, I-sha-wi jeszcze długo
odprowadzała wzrokiem bliską jej sercu parę, aż skryły ją garbate wzniesienia prerii. Zdawała
sobie sprawę, że musi być przygotowana na wszystko. Nawet najbardziej doświadczony i
waleczny wojownik wkraczając w sam środek terenów penetrowanych przez nieprzyjaciół,
ma marne szanse wyjścia cało z takiej wyprawy. Dziewczyna była pełna obaw o życie tych
dwojga, ale kobiecie ludu Kiowa nie przystawało uzewnętrzniać swoich uczuć. Dobrze
wiedziała, że jej sprzeciw nie zmieniłby postanowienia męża, zresztą nawet nie było jej wolno
zabierać głosu w męskich sprawach. Pożegnała się z nim bez słów, a żegnać się to tak, jakby
trochę umierać. Chwyciła w niemym bólu za uzdę i pognała wierzchowca w stronę gęstych
krzaków bylicy, porastających najwyższe wzniesienie w tej okolicy.
Niedźwiedź wędrował coraz dalej w stronę wioski Osagów, czujny teraz i uważny na
wszystko, co wokół niego się działo. W pewnej odległości za nim podążała Ko-sahn i jej
oczom nie uszedł żaden szczegół nie pasujący do zwykłego życia na prerii. Oto gdzieś przed
nimi zerwało się stado gołębi z głośnym trzepotem skrzydeł. Natychmiast bezszmerowo legli
w trawie. Zbyt duża odległość dzieliła ich od ptaków, aby to oni mogli je spłoszyć.
Mas-gwa-ah-Sid znakiem dłoni nakazał dziewczynie pozostać w ukryciu, a sam
chyłkiem, z łukiem gotowym do strzału, począł skradać się w kierunku, w którym przed
chwilą zalegały gołębie. Kierował się ku wystającej spośród traw skale. Musiał w tym celu
nieco nadłożyć drogi. Jeżeli uda mu się bez przeszkód zbliżyć do niej, będzie mógł z
wierzchołka dokładnie rozejrzeć się dookoła.
Co jakiś czas zatrzymywał się na chwilę, przylegał do ziemi i nadsłuchiwał,
wchłaniając w nozdrza powietrze jak wilk, gdy tropi zwierzynę. Na razie nic nie wskazywało
na to, że w pobliżu znajdował się ktoś obcy. Kilkoma skokami, mocno nachylony, dopadł do
skały. Przez chwilę leżał nieruchomo, nasłuchiwał, potem powoli podniósł się, rozejrzał
bystro dookoła i ostrożnie wspiął na ogromny kamienny blok. Na jego szczycie zaległ
nieruchomo, kładąc się na brzuchu, sam podobny do kamienia. Miał teraz przed sobą dosyć
rozległą panoramę. W oddali po prawej stronie leniwie płynęła rzeka, nad którą stoczyli
pamiętną walkę w obronie Ojebway’ów. Nieco bliżej skały, po jej lewej stronie, leżał w
trawie kojot i spokojnie posilał się schwytanym gołębiem. Niedźwiedź uśmiechnął się do
siebie i bez pośpiechu zszedł ze skały. Dał znak Ko-sahn, że wszystko w porządku i śmiało
może dołączyć do niego.
Wieczorem znaleźli się daleko od miejsca polowań kojota. Wyszukali sobie
bezpieczną kryjówkę wśród złomowiska ogromnych głazów. Wyszedł srebrzysty księżyc,
zbudził sowy. Mimo nocnego chłodu nie było im zimno. Kamienie nagrzane przez słońce,
nocą promieniowały przyjemnym ciepłem.
Rano wcześnie wstali. Przed wyruszeniem w dalszą drogę Wędrujący Niedźwiedź
rozejrzał się najpierw uważnie po najbliższej okolicy. Kilkakrotnie przytknął ucho do ziemi,
jednak nie usłyszał nic podejrzanego. Spojrzał do góry i ujrzał dwa orły, które spokojnie
szybowały w kierunku, w którym oni również zmierzali. Poczytał to sobie za pomyślną
wróżbę.
Szli teraz jeszcze bardziej czujni i ostrożni. Od osiedla Osagów dzieliły ich jeszcze
tylko dwa dni marszu. Wkroczyli na ziemie, na których zaczynał się świat lasów, na razie
jeszcze skąpo rozrzuconych w małych kępach, ale ciągnących się hen, hen w dal, gdzie
władał jeleń, czarny niedźwiedź, łoś i szary wilk.
Któregoś dnia, wychodząc z rzadkiego lasku, zauważyli stado wron krążących
niespokojnie nad wierzchołkami wysokich sosen. Cofnęli się natychmiast pomiędzy drzewa i
cicho zalegli w gęstych krzakach. Przed sobą widzieli pustą przestrzeń, na której
gdzieniegdzie tylko wyrastała gromadka drzew obojętnych na mrozy i wichury. Pojedyncze
drzewa mocno wrosły korzeniami w ziemię, przeżywając wszystkie demonstracje sił natury i
dumnie górowały nad innymi drzewami skupionymi w rzadkich zagajnikach. Niespokojne
wrony przysiadały na konarach olbrzymiego drzewa, to znowu z głośnym krakaniem zrywały
się do krótkiego lotu.
Wędrujący Niedźwiedź czekał spokojnie, gdy nagle spostrzegł gromadkę jeźdźców.
Było ich pięciu, jechali jeden za drugim. Po wygolonych głowach i obcisłych legginach
poznał Osagów. Wracali widocznie z polowania, bo na jucznym koniu leżały dwie antylopy
widłorogie. Czuli się bezpieczni, bo głośno rozmawiali. Widocznie opowiadali sobie wrażenia
z ostatniego polowania, gdyż co chwilę wskazywali na dwa martwe rogacze.
Znaleźli się wkrótce na wysokości ukrytej w krzakach pary. Dzieliło ich od kryjówki
Niedźwiedzia i Ko-sahn jakieś dziesięć kroków. Dziewczyna i wojownik jeszcze bardziej
przylgnęli do ziemi. Jeden z koni Osagów parsknął i począł w miejscu drobić nogami,
widocznie wyczuł obcych, jednak jeździec będąc jeszcze pod wrażeniem polowania, nie
zwrócił uwagi na nagły niepokój konia i uderzeniem pięt zmusił go do dalszego truchtu. Skąd
mógł przypuszczać, że tuż przy jego wiosce czai się śmiertelny wróg.
Myśliwi odjechali, ale Wędrujący Niedźwiedź i dziewczyna poczekali jeszcze chwilę,
aż od Osagów dzieliła ich bezpieczna odległość. Wkrótce podążyli za nimi. Skradali się
między drzewami, tak aby nie zostać niespodziewanie odkrytym przez kogoś przypadkowego.
Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, ale nie widać było jeszcze wioski
nieprzyjaciół. Niespodziewanie las skończył się i jeźdźcy gwałtownie skręcili w lewo, w
kierunku zielonych pól gęsto upstrzonych skałami, ogromnymi kamiennymi blokami o
dziwnych formach. Ogromne głazy w niektórych miejscach leżały jeden na drugim,
przypominając niezwykłe piramidy i figury.
Kiowa zatrzymali się na skraju lasu i poczekali, aż myśliwi znikną im z oczu. Teraz
szybko przeskoczyli pustą przestrzeń i znaleźli się między rumowiskiem skalnych bloków.
Wspięli się na najwyższą napotkaną platformę, po czym ostrożnie podczołgali na jej
przeciwległy kraniec. W dole ujrzeli wspaniałe ogromne jezioro.
Było prawie południe, słońce wisiało prosto nad rozlewiskiem wodnym, a sosnowy
gaj na przeciwległym brzegu mienił się w jego promieniach różnymi barwami mocnej zieleni.
Dalej po lewej stronie wznosiło się spore osiedle Osagów, otoczone mocną, drewnianą
palisadą. Wewnątrz znajdowały się ustawione rzędami prostokątne chaty z ostrymi
dwuspadowymi dachami. Mimo dużej liczby domostw, wszędzie było czysto i schludnie.
Od wioski Osagów prowadziła dróżka nad sam brzeg jeziora. Nie opodal wody
biegały nagie dzieci; wpadały do przybrzeżnych płycizn, wybiegały i znowu uganiały się nad
brzegiem. Ich dziecinny szczebiot i krzyki niosły się daleko po wodnej tafli.
Wędrujący Niedźwiedź dokładnie rozejrzał się po skalnym wzniesieniu, na którym się
ukryli. Nie było tu najmniejszego śladu bytności człowieka. Żaden liść, żadna gałązka, czy
kamień nie zostały naruszone.
Ko-sahn milcząc wskazała wzrokiem w dół, gdzie niemal do podnóża skały
dochodziły wody jeziora. Delikatnie szurając mokasynami po przybrzeżnej niewysokiej
trawie szedł jakiś mężczyzna Osagów. Na chwilę zniknął osłonięty występem skały,
niebawem jednak ukazał się znowu. Ostrożnie omijał rozrzucone kamienie i tylko raz, gdy
wskoczył na gruby zwalony pień drzewa, który wystawał z wody, rozejrzał się wokół, jakby
oczekiwał lub wypatrywał kogoś, po czym zeskoczył na ziemię i wędrował dalej, kierując się
w stronę wioski.
Gdzieniegdzie stały wyniosłe świerki skupione w zbitej gromadce przy brzegach
jeziora. Przejrzysta woda szumiała i skrzyła się, a nad jej taflą zwisało błękitne bezchmurne
niebo, hojnie wylewając potoki światła. Wydawało się, że w tych słonecznych blaskach tu i
ówdzie rozsiane na jeziorze wyspy poruszają się wraz z drzewami.
Na zewnątrz palisady wioski płasko rozłożyły się pola kukurydzy, fasoli i dyni. Tutejsi
ludzie nie znali głodu, nawet ich konie były lepiej odżywione, gdyż zimą nie potrzebowały
szukać pod śniegiem resztek zmarzniętej trawy. W osiedlu miały dość liści kukurydzy i
wyschniętego ziarna.
Rozglądając się po okolicy Wędrujący Niedźwiedź przypadkowo spojrzał w bok i
zamarł w bezruchu. Obok niego leżał grzechotnik zwinięty w ogromnym splocie. Trójkątną
głowę oparł na jego wierzchołku i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w leżącego
wojownika, co chwilę wysuwając swój długi, rozwidlony język, jakby badając najbliższe
otoczenie.
Wędrujący Niedźwiedź zrozumiał, ze wystarczy teraz najmniejszy ruch, a jadowity
gad zaatakuje go. Powoli, ostrożnie, wyciągnął prawą rękę w stronę Ko-sahn, oparł palce na
jej ramieniu i począł delikatnie naciskać, pociągać dłonią i palcami po jej ciele. Mówił „cichą
mową:
- Z lewej strony leży grzechotnik. Rzuć za niego ostrożnie kamieniem, ale tak, by go
nie trafić.
Ko-sahn w mig zrozumiała, jakie niebezpieczeństwo grozi jej współtowarzyszowi. Nie
podnosząc się, ostrożnie macała skalne podłoże, aż wyszukała obok siebie niewielki kamień i
gwałtownym ruchem samej dłoni przerzuciła go ponad rozpłaszczonym wojownikiem poza
wężowy zwój. Grzechotnik gwałtownie zwrócił głowę w kierunku, skąd doszedł go stukot
upadającego kamienia, i w tej samej chwili Wędrujący Niedźwiedź końcem włóczni
błyskawicznie strącił gada ze skały. Grzechotnik leciał w powietrzu, jak kawał ułamanej
gałęzi i z plaskiem spadł na trawę, po której przed chwilą przechodził Osag. Leżał przez
moment nieruchomo, potem niezdarnie poczołgał się między kamieniami, zalegającymi nad
brzegiem jeziora i znikł gdzieś między nimi.
Wędrujący Niedźwiedź uśmiechem podziękował dziewczynie.
Nadchodził wieczór. Kobiety schodziły z pól, mężczyźni zjeżdżali się z pobliskich
okolic, zostawiając swoje konie wyrostkom, którzy następnie popędzali mustangi na nocne
pastwisko, niewidoczne ze szczytu nadjeziornej skały.
Dziewczyna i wojownik ciągle czaili się w swojej kryjówce i tutaj musieli zanocować.
Ile jeszcze nocy trzeba będzie tkwić na tej skale, nim wypatrzą tego, który winien jest im
swoje życie?
Kiedy słońce całkowicie skryło się i ziemię ogarnął mrok, nieco rozprostowali
zmęczone kości i zjedli po garści pemikanu. W takich warunkach nie mogli się objadać, bo w
każdej chwili musieli być gotowi do wysiłku. Obciążony żołądek powoduje, że człowiek staje
się leniwy, a chwila rozprężenia mogła kosztować ich zbyt wiele.
Wędrujący Niedźwiedź czuwał prawie przez całą noc, zaś rano, kiedy słońce
rozproszyło zmrok, począł dokładnie obserwować wioskę. Nic nie uszło jego uwadze, każdy
ważny dla siebie szczegół notował głęboko w pamięci. Zapamiętał, ilu wojowników opuściło
wioskę i w jakim kierunku się udali, ile kobiet wyruszyło na przyobozowe poletka,
porachował nawet, ile koni mogło pozostać na pastwiskach.
Słońce było już dość wysoko. Wojownik uniósł się nieco na rękach i bacznym
wzrokiem śledził, jak przytulone do siebie białe chmury pędzą wysoko nad jeziorem i
odbijają w jego wodach. Odnosił wrażenie, jakby z tych delikatnych obłoków płynęła jakaś
ogromna siła ciepłych oczu I-sha-wi.
W tej właśnie chwili błogosławioną ciszę zburzył nieoczekiwany, przejmujący
dźwięk: w stronę jeziora, drogą, przy której rosły bezwładnie porozrzucane młode brzózki,
rżąc biegła czarna klacz z białym znamieniem na czole. Dosiadał jej wojownik z szeroką
szramą po prawej stronie głowy i strzępem ucha. Mas-gwa-ah-Sid wskazał go dziewczynie i
złowrogo błysnął oczami.
Obydwoje teraz obserwowali wojownika. Klacz przybiegła na piaszczyste wybrzeże,
zatrzymała się na chwilę, parsknęła i ostrożnie zaczęła wchodzić do wody. Osag założył teraz
nogi na jej kark, aby nie zamoczyć mokasynów. Klacz pijąc wodę zabawnie rozgarniała ją
chrapami. Nagle podniosła głowę, rozejrzała się po niemal nieruchomej tafli jeziora i
przednimi kopytami uderzyła o dno rozpryskując wodne bryzgi. Zniecierpliwiony Osag
mruknął coś gniewnie. Wędrujący Niedźwiedź, nie spuszczając z oczu konia i jeźdźca,
próbował unieść się na rękach nieco wyżej, ale szybko zrezygnował z tego i znowu opadł na
skałę. Roziskrzonym wzrokiem odprowadził klacz i dosiadającego ją Osaga, który zmusił
wierzchowca do wyjścia na brzeg i pognał stępa ku osiedlu.
Dopiero teraz obydwoje zauważyli, że Osag zarzucił na plecy kołczan ze strzałami i
łukiem, a przy jego prawej nodze kołysała się krótka dzida, umieszczona w specjalnym
futerale przymocowanym do końskiego grzbietu. Dodatkowo na zadzie klaczy spoczywał
zrolowany zwój grubej skóry z karku bizona. Wędrujący Niedźwiedź od razu domyślił się,
czemu ma służyć ten ekwipunek Osaga i dokąd zamierza się udać. Odkrycie to bardzo go
ucieszyło i teraz już spokojnie czekał, aż słońce zajdzie za horyzont.
Kiedy wreszcie na niebie ukazały się gwiazdy. Wędrujący Niedźwiedź jak duch zsunął
się ze skały, a tuż za nim towarzysząca mu dziewczyna. Unikając światła wschodzącego
księżyca, pobiegli „psim truchtem” w kierunku, gdzie udał się Osag.
Byli już daleko od wioski, ostrożnie mijali rozrzucone tu i ówdzie ciemne i spokojne
kępy drzew. W pewnej chwili, kiedy znajdowali się na dość dużej nie zarośniętej przestrzeni,
wydało im się, że z daleka doleciał krzyk jakiegoś ptaka.
Przystanęli. Krzyk ponownie rozdarł nocną ciszę. To zbudzony ptak szukał
schronienia. Mas-gwa-ah-Sid wskazał ręką przed siebie, tam gdzie blisko horyzontu czerniły
się zarysy sporego lasu.
- Moja siostra pójdzie pod wiatr - oznajmił mową gestów - a kiedy ujrzy człowieka z
blizną na głowie, zalegnie tak, jakby była kępą preryjnej trawy. Tam będzie czekała na mnie.
Nie wolno jej tknąć Osaga. On należy do mnie.
Dziewczyna skinęła głową i zniknęła w ciemnościach.
Wędrujący Niedźwiedź jak polujący wilk skradał się w stronę lasu. Zdawał sobie
doskonale sprawę, że ktoś, kto obserwowałby spomiędzy drzew otwartą przestrzeń, mógłby
go łatwo dostrzec w poświacie księżyca. Mniej więcej w połowie drogi do lasu wyciął parę
krzaków bylicy i trzymając je przed sobą, przesuwał się do przodu mocno schylony do ziemi.
Co jakiś czas przystawał, nasłuchiwał i znowu skradał się. Mozolna to była wędrówka, a
musiał się spieszyć, bo minął już środek nocy.
Wtem poczuł słabą woń dymu z ogniska. Uśmiechnął się, zadowolony, że dobrze
przejrzał Osaga i domyślił się, do czego miała mu służyć skóra z karku bizona.
Dobrnął wreszcie do pierwszych drzew, rzucił za siebie krzaki bylicy i teraz już
swobodnie czołgał się po ziemi od drzewa do drzewa. Wiatr lekko powiewał z jego lewej
strony. Jeżeli Ko-sahn znajdowała się już na miejscu, to powinna czatować gdzieś niedaleko
po jego prawej stronie.
Pomiędzy pniami drzew błyskał płomień nikłego ogniska. Mas-gwa-ah-Sid upodobnił
się teraz do skradającej pumy. Był coraz bliżej zabójcy Orlego Żebra, jeszcze trochę, a
dobrnie na skraj obszernej polany, na środku której rosło samotne drzewo bawełnicy. Na
obrzeżu polanki stała czarna klacz Osaga przywiązana do drzewa. Stała spokojnie, wiatr
powiewał od niej w kierunku skradającego się Kiowy. Do tej pory jeszcze nikogo nie
zwęszyła, chociaż do grzywy miała przyczepione świeże pęczki trawy, które oznaczały, że
koń jest bardzo czujny i potrafi wyczuć wroga ze znacznej odległości.
Wędrujący Niedźwiedź spenetrował bacznym wzrokiem całą polanę. Na środku, tuż
przy samotnym drzewie, dogasało ognisko, przy którym spał owinięty w derkę bizonia jego
wróg i jednocześnie cel wyprawy. Tuż obok śpiącego znajdował się wypukły kopczyk, na
którym leżała przybita do ziemi skóra z karku bizona.
Widocznie Osag, kiedy tylko tu przybył, zabrał się niezwłocznie do roboty. Za pomocą
przedniej łopatki bizona lub jelenia wykopał w ziemi odpowiedniej wielkości dół. Dół ten
nakrył skórą, wokoło przytwierdzając ją do ziemi drewnianymi kołkami. Zostawił tylko w
jednym miejscu między ziemią a rozpostartą skórą mały otwór. W ognisku mocno rozgrzał
wiele kamieni i włożył je do dołu przez pozostawiony w skórze mały otwór. Na rozgrzane
kamienie nalał wody, a powstała w ten sposób gorąca para spowodowała, że skóra skurczyła
się, tak że wojownik Osagów musiał od czasu do czasu przestawiać mocujące je kołki.
Kiedy skóra odpowiednio skurczyła się w stosunku do swojej pierwotnej wielkości i
pogrubiała prawie dwukrotnie, ostrą skrobaczką usunął z niej sierść. Następnie prze niósł
miękką jeszcze skórę na przygotowany uprzednio kopiec ziemi i jeszcze raz przybił ją
kołkami. Zadowolony z rezultatów dotychczasowej pracy położył się i usnął. Do rana skóra
wystygnie i stwardnieje. Podczas wykonywania pracy nad tarczą wojenną wojownik zapewne
odśpiewał kilka rytualnych pieśni, wymaganych w trakcie przygotowywania skóry na tarczę.
Wędrujący Niedźwiedź postanowił czuwać do rana. Wydał przytłumiony krzyk
polującej sowy, na co odpowiedział mu pisk nietoperza. Ko-sahn była na miejscu.
Słońce wstawało leniwie, jakby nie chcąc patrzeć na dramat, który wkrótce miał się
tutaj rozegrać. Delikatny szelest ptasich skrzydeł i ostry głos cykad obudził Osaga.
Przyprawiło to Wędrującego Niedźwiedzia o drżenie serca. Jeszcze raz ogarnął wzrokiem i
sercem wszystkie przejawy budzącego się życia. Migotanie promieni słonecznych na
gałęziach i liściach, ożywione pracowite mrówki, żywicę topniejącą na pniach sosen, odległy
krzyk orła - w tym wszystkim odnajdował cząstkę samego siebie. Patrzył na poranną
krzątaninę wroga. Podły Osag odebrał mu na zawsze najbliższego przyjaciela i na to
wspomnienie żywiej poczęła krążyć krew w jego żyłach. W ostatnim czasie wychudł od
żałości tak, że jego oblicze stało się ostre i twarde.
Tymczasem Osag obejrzał skórę, położył ją na ziemi i zwęglonym patyczkiem
obrysował dosyć równo zarys koła wokół jej nieco wypukłego środka. Nożem odciął
zewnętrzne kawałki skóry wzdłuż narysowanej linii.Na samotnym drzewie powiesił nie
wykończoną jeszcze tarczę, po czym odszedł od niej parę kroków i zaczął strzelać z łuku w
środek koła. Ani jedna strzała, które wystrzelił do zawieszonej skóry, nie przebiła jej. Groty
jakby uderzały w litą skałę.
W tej chwili Mas-gwa-ah-Sid wyszedł ze swego ukrycia. Osag jeszcze go nie
zauważył, gdyż właśnie zdążał w stronę drzewa, na którym wisiało koło przyszłej tarczy.
Odwrócił się gwałtownie dopiero wtedy, gdy Wędrujący Niedźwiedź rzucił na ziemię swój
kołczan wypełniony strzałami z przytwierdzonym do niego łukiem. W ręku pozostała mu
tylko włócznia. Osag był bezbronny. Wokół niego na ziemi leżały bezładnie porozrzucane
strzały, które odbiły się od spreparowanej skóry. Łuk i krótka włócznia, jakich używają na
wpół rolnicze plemiona, pozostały w miejscu, z którego strzelał do tarczy.
Wędrujący Niedźwiedź podszedł do leżącej broni. Podniósł włócznię wroga i cisnął ją
w kierunku stojącego nieruchomo przeciwnika. Ostrze wbiło się między stopami Osaga.
Wojownik ani drgnął. Wyrwał włócznię z ziemi, cofnął się parę kroków tak, że tuż za plecami
miał pień samotnego drzewa.
Obserwowali się bacznie, ani na moment nie spuszczając z siebie oka. Wojownik
Osagów rozpoznał Niedźwiedzia i wiedział, że tylko jeden z nich opuści tę polanę żywy,
inaczej nie może być.
Wędrujący Niedźwiedź w pewnej chwili poderwał do góry ramię z włócznią, ale
Osag, chcąc wyprzedzić rzut przeciwnika, cisnął w Kiowę swój drzewiec uzbrojony w
kamienny grot. Między drzewami rozległ się krótki, przeraźliwy krzyk dziewczyny. Ale wróg
nie przewidział podstępu Kiowy. Wędrujący Niedźwiedź gwałtownie podrywając ramię
sprowokował Osaga do wcześniejszego ataku, a nadlatującą włócznię wroga odbił drzewcem
swojej włóczni, odrzucając ją w krzaki. Zanim zdążyła dosięgnąć ziemi, włócznia Kiowy
utkwiła w piersi Osaga.
Uderzenie było tak straszne, że ostrze przeszyło korpus - wojownika i ugrzęzło w pniu
drzewa, przygważdżając doń jego ciało. Głowa Osaga bezwładnie opadła na piersi, ręce
wyprężyły się wzdłuż tułowia. Ze skraju polany nadbiegła Ko-sahn i stanęła przed ciałem
martwego wroga. Jednym okrężnym pociągnięciem noża ściągnęła mu z głowy kosmyk
skalpowy. Następnie odszukała włócznię Osaga i przywiązała swoje krwawe trofeum do
drzewca poniżej kamiennego grotu.
Mas-gwa-ah-Sid wolnym krokiem zbliżył się do ciała nieprzyjaciela, popatrzył na nie
przez chwilę, zmierzył wzrokiem jego leki zawieszone na szyi, zbroczone teraz świeżą krwią.
- Przez całe swoje życie walczyłeś dzielnie - pomyślał Wędrujący Niedźwiedź - lecz
nadszedł teraz kres twojego szlaku i zginąłeś jak wojownik. Zostawiam ci twoje leki, abyś
mógł wstąpić do Świata Duchów.
Mocnym szarpnięciem wyrwał włócznię wbitą w drzewo i piersi Osaga. Ciało
nieprzyjaciela zwiotczało, skurczyło się i zwaliło jak kłoda na ziemię.
Wędrujący Niedźwiedź podszedł do czarnej klaczy. Obejrzał ją, chwycił za nozdrza,
poklepał po karku i jednym skokiem dosiadł jej grzbietu. Klacz nawet nie drgnęła, bo i po co.
Zdawała sobie widocznie sprawę, że już na zawsze zmieniła pana.
- Jedziemy, siostro - przemówił Wędrujący Niedźwiedź pierwszy raz od opuszczenia
swojej wioski.
Ko-sahn usadowiła się za plecami wojownika i po chwili opuścili polanę i las. Nad
drzewami zbierały się wrony i kruki, wyczuwając śmierć.
W drodze powrotnej wpadli między wyrostków pilnujących stado koni. Klacz Osaga,
ujrzawszy znajomy tabun, poczęła rżeć i kilka koni pobiegło za nią. Chłopcy początkowo
próbowali schwytać, potem już tylko przywołać swoje konie, ale w końcu dali za wygraną,
widząc odważnego Kiowę, który samotnie wtargnął w serce ziem należących do ich
plemienia.
Wędrujący Niedźwiedź podjechał do boku gniadego ogiera, który trzymał się najbliżej
klaczy i Ko-sahn w galopie przeskoczyła na jego grzbiet. Odciążona klacz żwawiej pomknęła
do przodu.
Spodziewając się pościgu, pędzili bez wytchnienia. Dopiero wieczorem zsiedli z koni,
podeszli do strumienia, w którym wszyscy, ludzie i zwierzęta, mogli ugasić pragnienie.
Poprowadzili jeszcze konie kamienistym korytem wąskiej rzeczki przez parę biegów na
północ, aby zgubić ewentualnie ścigających ich Osagów.
Wczesnym rankiem, kiedy mgły nie zdążyły jeszcze opaść, dosiedli koni, opuścili
brzeg kamienistej rzeczki i ze zdobycznym stadkiem koni znowu pocwałowali na południe.
Po paru dniach kluczenia po prerii dobrnęli wreszcie do wyschniętej rzeczki, nad którą
oczekiwała ich niecierpliwie I-sha-wi.
Dojrzała męża i przyjaciółkę już z daleka i pędząc im naprzeciw wydawała radosne
okrzyki. Niedźwiedź spiął swą klacz i pognał ku żonie. Radość wypełniała serca całej trójki.
Do wioski wjeżdżali dostojnie, a na ich powitanie wylegli chyba wszyscy mieszkańcy,
podziwiając zdobyte konie. Wokoło słychać było okrzyki zadowolenia i podziwu:
- Eh-neh, neh, neh, neh!!!
Mas-gwa-ah-Sid podjechał przed tipi Rozpalającej Ogień, która czekała już na niego.
Wziął z rąk Ko-sahn włócznię Osaga z przytwierdzonym doń skalpem wroga i wbił ją przed
stopami samotnej, nieszczęśliwej kobiety.
- Matko, oto spełniłem to, co przyrzekłem!
ROZDZIAŁ XIX
Wędrujący Niedźwiedź pracował samotnie, gdyż dokończenie zdobytej tarczy było
poważnym przedsięwzięciem i można było to zrobić tylko w zupełnej tajemnicy. Kiedy tylko
zdobył ją na Osagu, od razu okrył derką i w tajemnicy nawet przed Ko-sahn przywiózł do
obozowiska.
Nie chcąc teraz, aby ktokolwiek przeszkadzał mu, opuścił płachtę zasłaniającą wejście
do tipi i skrzyżował dwa grube polana przed otworem wejściowym na zewnątrz namiotu. Był
to znak dla każdego, kto mógł się znaleźć w pobliżu, że Wędrujący Niedźwiedź nie życzy
sobie, by mu przeszkadzano. Nawet jego żona nie miała w tym czasie prawa wstępu do tipi.
Tajemne znaki, jakie chciał wymalować na wypukłej części tarczy, dawały większą
ochronę niż sama tarcza, ale tylko wtedy, kiedy były malowane w całkowitej tajemnicy.
Ponieważ chodziło o tak ważną sprawę, Mas-gwa-ah-Sid otrzymał w czasie snu
wskazówki co do tego, jak ma być wymalowana tarcza. W czasie snu „nauczono” go także
odpowiednich pieśni związanych z rytuałem sporządzania tarczy i nanoszenia na nią
stosownych znaków.
Używając odpowiednich rodzajów ziemi, tłukąc na proszek suszone owoce oraz
mieszając to wszystko w gorącej wodzie, otrzymał właściwy kolor farby. Musiał postępować
ostrożnie i zgodnie z sennymi poleceniami. Namalował najpierw szeroki pas przez środek
tarczy. Pas ten został podzielony na równe kwadraty, na przemian czarne i białe, oznaczające
noc i dzień. Symbole te oznaczały, że będzie się znajdował przez cały czas pod opieką
duchów opiekuńczych. Górną połowę tarczy ubarwił na czerwono
- symbol wojny, życia i słońca. Na czerwonym tle umieścił sylwetkę niedźwiedzia -
zwierzę, które już po raz drugi objawiło mu się w czasie snu i którego imię nosił.
Dolną połowę tarczy pomalował na zielono, kolorem Matki Ziemi. Teraz, w dolnej
części, zawiesił trzy barwione na ciemno orle pióra, przedstawiające siłę, wytrwałość i
szybkość. Na koniec przywiązał na zielonym tle mały pęk piór nura wodnego. Powszechnie
wierzono, że ptak ten posiada nadzwyczajną, wielką moc. Mas-gwa-ah-Sid zawiesił pęczek
piór w taki sposób, że w każdej chwili mógł go zdjąć. Dowiedział się w śnie, że kiedy będzie
wstępował na wojenną ścieżkę, pęczek piór winien wpiąć we włosy na czubku głowy, dla
jeszcze większej i skuteczniejszej ochrony przed razami wroga.
Liczba „cztery”, wyobrażająca cztery wiatry - cztery strony świata w większości
obrzędów jest święta. Toteż kiedy Wędrujący Niedźwiedź śpiewał swoją ostatnią rytualną
pieśń, przesunął tarczę cztery razy ponad dymem ogniska rozpalonego ze „słodkiej trawy”.
Po uzupełnieniu takich szczegółów, jak szeroki pas ze skóry, który pozwalał
przymocować tarczę do ramienia wojownika lub boku konia oraz sporządzeniu uchwytów na
dłonie, wyniósł tarczę na zewnątrz tipi i zawiesił ją na specjalnie wykonanym do tego celu
trójnogu.
Od tego czasu każdego dnia, kiedy pogoda była dobra, tarcza wisiała na swym
stojaku. Wynosząc ją rano o wschodzie słońca umieszczał tak, by poranne promienie padały
wprost na nią. Kiedy słońce oddalało się od wejścia tipi, które znajdowało się od wschodu,
przenosił tarczę i ustawiał kolejno w różnych punktach dookoła namiotu, zgodnie z
odwiecznym cyklem słonecznej wędrówki. W ten sposób słońce przez cały długi dzień
użyczało tarczy swej łaski, nadając jej przez to jeszcze większej siły i mocy.
Przed samym zachodem słońca Wędrujący Niedźwiedź
- kierował tarczę na północ, po czym wnosił ją do tipi. Nocą lub w czasie złej pogody
wojenna tarcza wisiała w tipi przymocowana do żerdzi, nad posłaniem wojownika.
Tylko bardzo dzielny mężczyzna mógł podczas walki nosić tego rodzaju tarczę. Jej
wyraziste wzory i powiewające pióra czyniły posiadacza tarczy przedmiotem bezustannego
ataku ze strony wroga. Zadanie mu ciosu i zdobycie jego ochronnej tarczy uważane było za
wielki czyn wojenny.
Wiele tarcz posiadanych przez mężczyzn Kiowa zostało zdobytych na wrogach. Tak
zdobyte tarcze były zabezpieczone przez dodatkowe pokrycie ich skórą bizona, która zwykle
była malowana jako duplikat oryginalnego pierwotnego wzoru.
Do użytku w trakcie obrzędowych tańców robiono kopie wojennych tarcz.
Wykonywano je w ten sposób, że obręcze z wierzbowych lub wiklinowych gałęzi pokrywano
jakąkolwiek skórą. Takie tarcze miały znacznie mniejszy ciężar i nie wymagały traktowania
ich posiadaczy z szacunkiem należnym posiadaczom prawdziwych tarcz wojennych.
Nowa zima zabrała wiele istnień wśród ludzi Kiowa. Mrozy i śnieżyce nawiedziły
okolice ich zimowiska z dawno nie oglądaną siłą. Nie wytrzymali trudów zimy między
innymi: Tsomahee - ciotka Wędrującego Niedźwiedzia, Ansota - wychowawca młodzieży, czy
chociażby stary, czworonożny przyjaciel dzielnego wojownika, pies Pahao. Umarła także
stara Rozpalająca Ogień. Ludzie mówili, że umarła z rozpaczy po śmierci syna. Od czasu jego
śmierci nie mogła dojść do siebie i choć nie brakowało jej ani żywności, ani ciepłych futer,
płakała w samotności i prawie nie jadła, zaś mrozy dokonały reszty. Znaleziono ją któregoś
dnia zamarzniętą przy ognisku, choć spory zapas drewna na opał leżał obok.
Jeszcze bardzo długo mówiono o jej matczynym uczuciu. Szoszonka była wspaniałą
matką i żoną. Jej ciało Wędrujący Niedźwiedź zawiózł na prerię, aby pochować obok
ukochanego syna. Przez pewien czas młody wojownik chodził smutny i zgaszony, bowiem w
ostatnim czasie stracił przyjaciół jednego za drugim. Uważał to za zły los i złośliwość Tego
Co Usypia Na Zawsze.Składał ofiary i palił regularnie Świętą Trawę, aby Duch Świata
odsunął te wszystkie nieszczęścia od ludzi Kiowa.
Nadszedł wreszcie czas, aby młody, ale już doświadczony wojownik pomyślał o
wojennym pióropuszu.
Mas-gwa-ah-Sid od trzech dni stawał przed Radą Starszych. Na wprost niego zasiadali
Biegnący Wilk - stary szaman, a zarazem doświadczony wojownik, Dużo Nakrapianych Koni
- jeden z młodszych wodzów, który był gotów nałożyć na głowę Niedźwiedzia nowy wojenny
pióropusz.
Pięć dni temu młody wojownik wysłał obwoływacza, aby zaprosił do jego tipi
Biegnącego Wilka, Dużo Nakrapianych Koni oraz dwudziestu ośmiu innych mężczyzn, z
którymi przemierzał wojenne i łowieckie ścieżki. Długa ceremonia zbliżała się do końca.
Wędrujący Niedźwiedź otrzymał prawo do noszenia wojennego pióropusza, jako
zaszczytnego wyróżnienia za swe dzielne czyny, których sporo już dokonał w
dotychczasowym młodym życiu.
Trzy dni temu Mas-gwa-ah-Sid stał w swym własnym tipi i patrzył z dumą, jak
powszechnie znani i szanowani wojownicy Rady Starszych, przyodziani w swe najpiękniejsze
uroczyste stroje i ozdoby, weszli do jego namiotu w odpowiedzi na przekazane im
zaproszenie. Teraz uzyskał ich pozwolenie na to, by w skrócie opowiedzieć im o trzydziestu
odważnych czynach, które pozwoliły mu zdobyć trzydzieści piór, najwyższych wyróżnień,
jakimi może szczycić się wojownik.
Zanim Wędrujący Niedźwiedź zaczął wyliczać swe czyny, podał swoją fajkę każdemu
z członków rady. Następnie stanął na wprost zaproszonych gości, trzymając w prawej
wyciągniętej dłoni długi prosty kij owinięty bizonia skórą, do którego z góry na dół było
przymocowanych trzydzieści orlich piór. Była to Laska Czynów i kiedy Wędrujący
Niedźwiedź niósł ją w czasie walki, wrogowie wiedzieli, że jest to wojownik, przed którym
należy czuć obawę i respekt.
Wędrujący Niedźwiedź przypomniał obecnym swoje pierwsze ważne dokonanie:
Owego dnia jego leki były dobre i zabił maczugą wroga. W dowód uznania
pozwolono mu przygotować i nosić we włosach pióro „zadanej śmierci”. Pióro to było
pomalowane w czerwone cętki, symbol, czynu, jakiego dokonał. Ta pierwsza zasługa dała mu
także prawo do przywieszenia pierwszego pióra do jego Laski Czynów, ustawionej przed tipi.
Każdy wojownik, obecny na tej uroczystości, przygotował pióro właściwego kształtu i
wzoru oraz wymiaru i kiedy opowieść o pierwszym bohaterstwie została zakończona, jedno z
tych piór wręczono Wędrującemu Niedźwiedziowi na znak, że może zaliczyć sobie ten czyn
jako godny wojownika. Jego opowieść była potwierdzana przez kilku naocznych świadków
tamtego zdarzenia, zwyczajowym, gardłowym: Eh, neh, neh, neh, neh! Niedźwiedź kolejne
otrzymane pióra wręczał czarownikowi, który miał wykonać dla niego wojenny pióropusz.
Każde pióro było za pomocą rzemienia umocowywane przez czarownika na obwodzie
miękkiej skórzanej czapki.
Opowiedzenie trzydziestu takich historii w szczegółach i kolejne ich potwierdzenia
przez naocznych świadków, zajęło wiele czasu. Coraz bardziej zagęszczona końcówkami
orlich piór krawędź miękkiej czapeczki z wolna tworzyła pierzastą koronę. Kiedy wreszcie
korona została zamknięta, czarownik zamocował pośrodku czapeczki najważniejsze pióro,
które miało reprezentować i wyróżniać właściciela tego pióropusza.
Na koniec do pióropusza dodano na wysokości skroni kilka luźno zwisających piór
oraz długich pasemek wyciętych z futra łasicy. Ponieważ łasica znana jest ze swej zręczności i
sprytu w starciu z wrogami, jak sądzono, jej moc przejdzie poprzez te skórki na właściciela
pióropusza.
Nareszcie wojenny pióropusz był gotowy do ogólnej prezentacji. Dużo Nakrapianych
Koni uroczyście włożył go na głowę Wędrującego Niedźwiedzia, a Biegnący,Wilk odezwał
się do zebranych w następujących słowach:
- Mas-gwa-ah-Sid! Podobnie jak zwierzę, którego imię nosisz, niejednokrotnie
okazywałeś swoją siłę i przebiegłość. W ciągu trzech Małych Słońc przedstawiciele Rady
Starszych i stowarzyszenia Prawdziwych Psów, słuchali, jak opowiadałeś o swych czynach.
Kiedy wyliczyłeś któryś z nich, mężczyźni tu zgromadzeni potwierdzali, że język twój mówi
prawdę. Zdobyłeś trzy razy po dziesięć wyróżnień i wyliczyłeś się z nich. Dlatego też rada
nadajeci zaszczytne prawo noszenia wojennego pióropusza, jako największego dowodu
dzielności wojownika. Niech Duch Świata sprawi, by twoje mokasyny doprowadziły cię
bezpiecznie poprzez Szlak Czterech Gór aż do sędziwego wieku. Otsedaba!
Po pokazaniu wszystkim zebranym pióropusza. Wędrujący Niedźwiedź zaprosił
swoich gości na wystawną ucztę. Kiedy wojownicy spożywali posiłek, czarownik wysłał
obwoływacza, który jeżdżąc konno po wiosce ogłaszał wszystkim mieszkańcom, że Mas-
gwa-ah-Sid z plemienia Kiowa-Kwuda ma prawo do noszenia wojennego pióropusza.
Od tej pory pióropusz ten mógł być noszony tylko w czasie bitwy, czy podczas
szczególnie ważnych uroczystości. Za to często wisiał na szczycie drzewca wbitego w ziemię
przed wejściem do tipi właściciela.
Następnego dnia Niedźwiedź umieścił przed namiotem drewnianą tyczkę i zawiesił na
niej swój pióropusz, I-sha-wi dumna była z męża i jeszcze tego samego dnia, jakby w
nagrodę, powiedziała mu trochę czerwieniąc się przy tym, że w jej łonie powstało Nowe
Życie. Na tę nowinę Niedźwiedź o mało nie podskoczył z radości. Opanował się jednak, czule
spojrzał na Nocny Kwiat i przytulił jej głowę do swej muskularnej piersi. Udali się razem
przed tipi ojca, gdzie wisiało Święte Zawiniątko, Tal-yi-da-i.
Niedźwiedź Wędrujący Po Górach stanął przed zawiniątkiem, a za jego plecami skryła
się I-sha-wi.
- Posłuchajcie, duchy plemienia Kiowa, kto do was mówi! To ja, najszczęśliwszy
mężczyzna pośród mego ludu. To mówi ten, który dziś doznał zaszczytu noszenia wojennego
pióropusza. To mówi ten, któremu żona powiedziała, że zostanie ojcem. O! Duchy Nieba i
Ziemi i wszystkich Czterech Rogów Świata, dziękuję wam, że tyle radości wpłynęło do mego
serca!
Oboje wrócili szczęśliwi do tipi, kobieta zajęła się swoimi obowiązkami, a mężczyzna
zasiadł wygodnie przed namiotem, by przygotować „Pióro Dzielności”. Obie strony pióra
obszył cienkim rzemykiem, ozdobionym kolcami jeżozwierza w kolorach niebieskim, białym
i czerwonym.
Końskie włosie umocowane na szczycie pióra pochodziło z ogona lub grzywy białego
konia i zostało ufarbowane na czerwono. Do farby tej, która przeważnie wyrabiana była z
owoców czereśni, dodano troszkę sproszkowanego rogu jako substancji wiążącej barwnik.
Wędrujący Niedźwiedź cofnął się myślami do czasu, kiedy zdobył pierwsze wojenne
pióro ozdobione czerwonymi cętkami. Po tym pierwszym przychodziły inne dokonania, jedno
następowało po drugim, a ich liczba ciągle rosła. Niektóre z piór zdobytych bojowymi
czynami były wpinane we włosy pionowo, inne należało umieścić poziomo, jak skrzydła
ptaka, jeszcze inne nosiło się puszczone ku dołowi.
Pęk piór przyznanych wojownikowi za wyjątkową odwagę był noszony pionowo w
górę. Jednym z takich godnych uznania czynów było na przykład zadanie ciosu gołą ręką
żywemu, nie zranionemu wrogowi, smagnięcie go batem albo dotknięcie łukiem.
Pióra o znaczeniu drugorzędnym nosiło się poziomo i były przyznawane za uderzenie
rannego wroga.
Dotknięcie lub uderzenie martwego przeciwnika było traktowane jako czyn
trzeciorzędny i oznaką takiego czynu było pióro noszone pionowo w dół.
Pewnego razu, kiedy Wędrujący Niedźwiedź został zraniony w walce, otrzymał prawo
noszenia pióra pomalowanego na kolor czerwony.
Nawet koń dzielił z nim zaszczyty ścieżki wojennej. Czerwone koło wokół jego
jednego oka znaczyło, że pomógł jeźdźcowi w odkryciu niebezpieczeństwa. Natomiast jasne,
malowane zygzakiem pręgi na przedniej części nóg od barku do pęciny znaczyły, że koń jest
bardzo szybki. Pewnego razu, kiedy koń Niedźwiedzia sam zrzucił wroga na ziemię, zaliczył
ten czyn wyłącznie dla siebie, a Wędrujący Niedźwiedź zawiesił u jego uzdy pióro zwycięzcy.
Kiedy Mas-gwa-ah-Sid zadawał wrogowi cios z lewej albo z prawej strony swego
konia, na odpowiednim boku wierzchowca malowane były czerwone pasy, a było ich tyle, ile
zadanych z odpowiedniej strony uderzeń.
Młody wojownik, który jeszcze nie wykazał się w walkach, mógł sobie sporządzić
pióropusz i powiesić w tipi swojego ojca. Stała obecność „wojennej czapki” była dla niego
bodźcem i zachętą do dokonywania wielkich czynów, ale nie wolno mu było założyć jej na
głowę.
Niekiedy, chociaż rzadko, pióropusz był pokazywany publicznie mężczyźnie
niegodnemu jego noszenia. Czyniły to zwykle kobiety wobec wojownika, który chwalił się
swoimi wielkimi sukcesami, lecz którego czyny i dzielność były znikome. Takiego
mężczyznę uważano za tchórza i po uznaniu tego za fakt i ogłoszeniu mieszkańcom wioski,
kłamca musiał odwołać swe chełpliwe słowa i opowiedzieć rzetelną prawdę. W przeciwnym
razie na zawsze pozostawał w niełasce swego ludu. Po pewnym czasie taki człowiek zwykle
opuszczał własne plemię nocą i nigdy go już ani nie widziano, ani o nim nie słyszano.
Zbliżał się Miesiąc Opadania Liści, ostatnie przedzimowe polowanie na bizony i
wędrówka do zimowego osiedla. Wędrujący Niedźwiedź czule opiekował się brzemienną
żoną i po udanym polowaniu sam ściągał skóry z ubitych zwierząt, własnoręcznie ćwiartował
mięso i zwoził je do wioski, pozostawiając I-sha-wi tylko wykonywanie lżejszych prac.
Zdawał sobie sprawę, że z chwilą kiedy Nocnemu Kwiatu zaokrągli się brzuch i
będzie zauważony przez - wszystkich, jego żona przejdzie pod opiekę kobiet, a on zostanie
sam aż do chwili, kiedy ujrzy ją w swoim tipi z nowo narodzonym dzieckiem.
Po przybyciu do zimowego osiedla prawie nie opuszczał swojego zimowego
domostwa, ciesząc się śliczną I-sha-wi. Jej serdeczną przyjaciółką, a zarazem i opiekunką
stała się Ko-sahn. Niedźwiedź stracił druha, ale Nocny Kwiat zyskała bliską sercu
przyjaciółkę, tak to w życiu bywa. Cieszył się, gdy słyszał szczebioty i śmiechy dwóch kobiet
w odległym końcu ziemianki. Radość i śmiech I-sha-wi rozgrzewały mu serce.
Pewnego wieczoru, chcąc kobietom sprawić przyjemność, zaprosił do siebie starych
przyjaciół razem z żonami. Po wspólnym posiłku mężczyźni usiedli wokół ogniska, ćmiąc
swoje małe fajeczki. Kobiety natomiast we własnym gronie zabawiały się ploteczkami.
- Słuchajcie - rozległ się głos Kayo-ofcosisa (Tarczy Niedźwiedziej). Wszystkie głowy
skierowały się w stronę wojownika w oczekiwaniu ciekawej opowieści i goście nie zawiedli
się. Wojownik ten był znany jako świetny bajarz.
- Dawnymi czasy Wielkie Słońce (rok) dzieliło się tak, jak dzisiaj. Czterej wodzowie
wiatrów podzielili Wielkie Słońce między siebie i najsilniejszy z nich - Wiatr Północny
przywłaszczył sobie aż połowę Wielkiego Słońca. Podczas sześciu Księżyców to on trzymał
ziemię pokrytą śniegiem, skutą lodem, ku wielkiemu niezadowoleniu Wiatru Wschodniego,
Wiatru Zachodniego i Południowego, którzy z kolei chcieli widzieć bez przerwy zieleń i
kolorowe kwiaty, ponieważ lubili igrać między trawami i oddychać wonnym powietrzem.
Każdy z tych władców mieszkał w wielkim tipi na jednym z czterech krańców
naszego Świata Położonego Nisko. Wiatr Południowy miał pięcioro dzieci, czterech synów i
jedną córkę. Najstarszym z jego synów był Wielki Deszcz, drugim - Szara Chmura, trzecim
natomiast - Woda do Kolan i wreszcie czwartym - Lecący tuż nad Ziemią. Córka
Południowego Wiatru nosiła imię Wietrzyk Poranny.
Wiatr Wschodni i Zachodni mieli po dwóch synów. Dzieci Wiatru Wschodniego
nosiły imiona: Wiatr Wieczorny i Czerwona Twarz, Dzieci Wiatru Zachodniego nazywały się
Szeroki Wiatr i Rosa Chmur.
Wiatr Północny miał bliźnięta, chłopca i dziewczynkę i nazwano je odpowiednio
Sopel oraz Lód.
Gdy Sopel i Lód osiągnęli odpowiedni wiek, by założyć własne rodziny, ich ojciec
zdecydował, że syn poślubi córkę Wiatru Południowego, aby on - Wiatr Północny mógł
dorzucić do swego pala totemowego przywileje i zaszczyty swojego południowego sąsiada.
Wysłał więc jednego ze swych wodzów - Gołoledź, by złożył w tej sprawie odpowiednią
propozycję Wiatrowi Południowemu.
Wietrzyk Poranny zapłakała cichutko, kiedy poznała tego, którego przeznaczono jej na
męża. Od tego czasu przez sympatię dla niej wszystkie źdźbła trawy pokrywają się łzami
rosy. Ponieważ Wiatr Północny był bogaty i silny, nie można mu było niczego odmówić. Tak
ojciec, jak i córka musieli zgodzić się na ten ślub.
Zaślubiny odbyły się uroczyście, na oczach wielkiego tłumu, ponieważ Wiatr
Północny zaprosił na to święto inne wiatry z rodzinami, tak że podczas czterech dni, w ciągu
których odbywała się uroczystość, na Zimną Krainę Wiatru Północnego spadła wielka
obfitość deszczu.
Po zakończeniu ceremonii ślubnych każdy z gości wrócił do siebie inną drogą, a
Wietrzyk Poranny pozostała sama w tipi swego teścia, tam gdzie nigdy nie płonęło ognisko.
Zaprzyjaźniła się bardzo ze swą szwagierką, Małym Lodem, która była delikatna i niewinna.
Wszystko przez pewien czas układało się dobrze. Ale kiedyś wcześnie rano Wiatr Północny
wyszedł ze swego domu w bardzo złym humorze i dmuchnął z ogromną siłą. Wkrótce rzeki
skuł lód, a ziemia stała się twarda niby kamień. Następnie we wszystkie strony świata zostali
wysłani wodzowie, aby wyć i przeciągle świstać. Ziemię pokrył śnieg, drzewa pękały z
hukiem, a wilki wyły z głodu.
Wietrzyk Poranny marzła okropnie, szczególnie wtedy, gdy przebywała blisko swego
małżonka. Za każdym razem, gdy ją obejmował soplami swoich rąk, cudem unikała śmierci.
Pewnego dnia, gdy siedziała nad brzegiem wielkiego jeziora i śpiewała o krainie
swego ojca, przyszła jej do głowy myśl, aby wysłać posłańca do rodziny i powiadomić ją o
swym nieszczęściu. Nożem z kości łosia wyrzeźbiła więc w maleńkim kawałeczku
cedrowego drzewa kaczkę, następnie powiedziała jej coś cichutko, ptak ożył i odleciał na
południe.
Wiatr Południowy odpoczywał przed swoim tipi, oczekując nadejścia dwóch
Księżyców, które były zastrzeżone dla niego, gdy wtem ujrzał na pobliskim jeziorku kaczkę,
co jakiś czas nurkującą dla zwrócenia na siebie uwagi. Podpłynął więc do kaczki i usłyszał
przykrą nowinę:
- Twoja córka ma zamrożony uśmiech, a ponieważ jest zawsze smutna, jej mąż
wypędzi ją ze swego tipi w czasie przyszłego Księżyca. Wysłała mnie tutaj, bym ci to
powiedziała.
Wiatr Południowy powrócił do swego namiotu bardzo zatroskany, po czym wezwał do
siebie synów:
- Wasza siostra - powiedział im - ma zamrożony uśmiech i jej mąż wkrótce wyrzuci ją
z domu, już w czasie przyszłego Księżyca. Moim życzeniem jest, abyście ją tu
przyprowadzili. Idźcie!
Wielki Deszcz, syn pierworodny, wyruszył pierwszy pod postacią tłustej czarnej
chmury, ale kiedy przebył połowę drogi, źli towarzysze Wiatru Północnego spostrzegli go, a
ich władca natychmiast zamienił czarną chmurę w grad.
Szara Chmura wyruszył jako następny, ale już w swej naturalnej postaci. Dotarł tak
daleko, że dostrzegł wreszcie Wietrzyk Poranny. Siostra rozpoznała go i tak się ucieszyła, że
swą radością zwróciła na brata uwagę złego teścia. Szara Chmura został zamieniony w śnieg.
Trzeci brat - Woda do Kolan wzniósł się bardzo wysoko, zatoczył długi łuk i
spróbował zbliżyć się do siostry z boku. Został jednak odkryty tak, jak jego bracia i
zamrożony na miejscu.
Kolej teraz wypadła na Lecącego tuż nad Ziemią. Przybrał postać chmury
postrzępionej na krańcach i poczekał do nadejścia nocy. Przemykając się zręcznie między
górami i niemal dotykając równin, dotarł do krainy zimna, zanim Wiatr Północny i jego
wodzowie wyszli ze swych tipi. Po drodze odmroził swych braci i wtedy wszyscy czterej ze
wszystkich sił spuścili na zamarzniętą ziemię ogromną ulewę, tak wielką i skuteczną, że dom
Wiatru Północnego został prawie natychmiast wypełniony do połowy wodą. Aby nie zostać
utopionym, właściciel wyszedł na zewnątrz i wypluwając wodę, zwrócił się do czterech braci:
- Dosyć! Zabierajcie swą siostrę, lecz mnie zostawcie w spokoju!
Ale Lecący tuż nad Ziemią nie był jeszcze całkiem zadowolony ze swoich dokonań i
aby ukarać Wiatr Północny za jego poprzednią zuchwałość, butę i pychę - zabrał mu trzy
Księżyce z sześciu miesięcy jego panowania. Aby raz na zawsze załatwić podział na pory
roku, postanowił jeden z trzech odebranych Księżyców podarować swemu ojcu, jeden
Wiatrowi Wschodniemu i jeden Wiatrowi Zachodniemu. Tak więc wszystkie wiatry mogły
być sobie równe i jednakowo ważne.
Wiatr Północny nie chciał zgodzić się na takie rozwiązanie, ale Lecący tuż nad Ziemią
i jego bracia zagrozili mu, że się połączą z synami Wiatru Wschodniego i Wiatru Zachodniego
i będą zlewać wodą jego zimny kraj przez okres Wielkiego Słońca. Wobec tak strasznej
groźby Wiatr Północny przestał się upierać, przystał na ich żądania i przyrzekł, że więcej już
nie będzie naruszać pór roku należnych jego trzem sąsiadom. Niestety, nie zawsze dotrzymuje
słowa.
Skoro została załatwiona ostatecznie sprawa podziału na pory roku, czterej bracia i ich
siostra zaczęli przygotowywać się do opuszczenia Zimnej Krainy, gdy nagle usłyszeli
słabiutki głos kobiety, wołającej z wnętrza tipi:
- Zabierzcie mnie! Zabierzcie mnie!
Była to Mały Lód, córka Wiatru Północnego, która pływała w swym szałasie i którą
woda deszczowa zaczęła roztapiać.
Synowie Wiatru Południowego, z niecierpliwością pragnący donieść ojcu o swoim
zwycięstwie, nie chcieli zająć się córką ich wroga. Jednak Wietrzyk Poranny wierna
przyjaźni, jaka łączyła ją z dziewczyną, zabrała ją i przez całą drogę powrotną ukrywała
między swymi kolanami. Właśnie od tamtego czasu wszystkie kobiety mają zimne kolana.
Jeśli moi bracia nie wierzą, to mogą sprawdzić - wesoło powiedział na zakończenie Tarcza
Niedźwiedzia.
Kilku młodych wojowników rzuciło się w stronę siedzących kobiet, rozległy się ich
piski i śmiechy.
ROZDZIAŁ XX
Letni obóz rozbili w Księżycu Pojawienia się Czerwonych Traw. Małżeństwo Bungi
postanowiło na zawsze pozostać w plemieniu Kiowa.
I-sha-wi od dawna już przebywała w osobnym tipi, pod serdeczną opieką Ko-sahn.
Mas-gwa-ah-Sid w tym okresie nie miał prawa widywać się z żoną ani nawet po kryjomu
zaglądać do namiotu, w którym obecnie mieszkała. Widywał ją czasami z daleka, kiedy była
zmuszona opuścić na chwilę swoje nowe tipi.
Wędrujący Niedźwiedź w tym czasie dużo polował, a wieczory spędzał u Kis-kay-im
(Ogona Gronostaja) lub u Mekasto (Czerwonego Kruka), podziwiając, jak szybko rosła i
piękniała mała Keahdineeah (Spadająca Gwiazda).
Pewnego wieczoru, gdy zmęczony wrócił z polowania, udał się do namiotu potów, aby
w gorącej parze odświeżyć i umyć ciało. Wyszedł dziarski i wypoczęty, pokręcił się trochę
przed tipi, w którym przebywała jego żona, z nadzieją, że może ją przypadkowo zobaczy. Na
próżno wpatrywał się w skórę osłaniającą wejście do jej namiotu. Tego wieczoru zasłona
nawet nie drgnęła. Zniechęcony począł krążyć między namiotami i przypadkowo znalazł się
przed tipi Mekasto.
- Wstąpię - pomyślał - i chociaż nacieszę swoje oczy śliczną Keahdineeah.
W środku obok Mekasto siedział Kis-kay-im i jego żona, Seyseyp. Czerwony Kruk
opowiadał coś właśnie i widząc Wędrującego Niedźwiedzia, gestem wskazał mu wolne
miejsce obok siebie.
- Na niebie istnieją dwie gwiazdy-bieguny: Gwiazda Północna i Gwiazda Południowa,
a gdy te gwiazdy powędrują razem - nadejdzie koniec świata.
Gwiazdy te z każdą nocą zbliżają się coraz bardziej do siebie i gdy się zetkną
wreszcie, zginą wszystkie plemiona na tej ziemi. Nasi starcy śpiewają przed Świętym
Zawiniątkiem pieśni o Sile Najwyższej w rytm bicia w bębny i uderzeń w tykwy, ale jak do
tej pory nic nie może powstrzymać spotkania Gwiazd. Bardzo starzy ludzie mówią, że
zagłada na prerie przyjdzie ze wschodu.
- Tak, dobrze mówią wasi starcy - rzekł Bungi.:-Wkroczyła ona już na naszą ziemię, a
teraz jak ogromne stada mrówek dąży tutaj, na Zielone Pola. Czy dożyjemy następnego
lata?...
Wędrujący Niedźwiedź zamyślił 6ię.
Zewsząd nadchodziły coraz groźniejsze wieści: oto na południu Apacze Chiricahua i
Mescalero już od dawna staczają potyczki z białymi. Podobno na wschodzie dawno już
widziano ich nad rzeką Missisipi. Niektórzy mówią także, że podobno obcy biali wycinają
wszystkich ludzi, nie oszczędzając ani starców, ani kobiet; ani dzieci. Po plemionach Pequat,
Chosapeake, Chickahominy, Mon-tauk, Nanticoke, Machapunga, Cheraw, Mohegan zostały
tylko nazwy - nikt nie ocalał.
Niedźwiedź wyszedł z tipi Mekasto z obolałym sercem i burzą w duszy. Zrozumiał
teraz Ojebway’a, który namawiał napotkane plemiona do zgody i połączenia sił przeciw
ludziom przybyłym zza Wielkiej Słonej Wody.
Minął Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść. Mas-gwa-ah-Sid cały czas chodził
przygaszony i smutny. Mimo że ostatnio polował, był nadal jednym z najlepszych myśliwych
i tropicieli. Często opuszczał obóz i bez celu włóczył się po prerii. Czego szukał? Czego
oczekiwał? Zapytany o to wprost, nie potrafiłby odpowiedzieć.
Pewnego wieczoru, kiedy w samotności siedział w swoim tipi i w zadumie wpatrywał
się w igrające płomienie ogniska, odsunęła się skórzana derka i wkroczyły dwie niewiasty
szczelnie otulone skórami bizona.
Była to I-sha-wi i jej przyjaciółka, Ko-sahn. Dziewczyna opiekująca się Nocnym
Kwiatem podała zdumionemu Niedźwiedziowi futrzane zawiniątko.
Wojownik delikatnie począł rozchylać futro. Wewnątrz tobołka leżało dziecko -
chłopiec.
- Eh, neh, neh, neh, neh - sapnął radośnie.
Oddał dziecko Ko-sahn, powstał i zbliżył się do I-sha-wi. Oparł obie dłonie na
barkach żony i zajrzał jej głęboko w oczy tak spoglądać potrafi tylko ten, którego uczucie
płynie z głębi serca.
- Kiedy nasze dziecko ujrzało świat?
- Wtedy, kiedy słońce wędrowało po szczytach gór - odrzekła I-sha-wi.
- Dzielną mam kobietę - mruknął niby to do siebie Wędrujący Niedźwiedź - i za to
jestem wdzięczny Duchowi Świata.
Wybrał najlepiej wyprawione skóry niedźwiedzie, usłał z nich miękkie posłanie, wziął
I-sha-wi na ręce i delikatnie położył ją na futrach, a potem zwrócił się do przyjaciółki żony:
- Ko-sahn pozostanie w naszym tipi do chwili, kiedy chłopiec dostanie imię.
Pomiędzy Ko-sahn a I-sha-wi nie będzie żadnej różnicy, takie same futra i skóry, jakie będzie
otrzymywać moja żona, dostanie moja siostra. Co na to powie Ko-sahn?
- Mój starszy brat wie dobrze, że Ko-sahn nigdy niczego mu nie odmówi. Ta sama
krew wroga jest na jego rękach, jak i na moich. A teraz niech Wędrujący Niedźwiedź się
położy i jego sny niechaj krążą wokół dziec-ka-mężczyzny. Ja jeszcze trochę posiedzę przy
ognisku, chcę skroić pierwsze mokasyny dla Nowego Życia.
Od tego dnia minęło sześć Księżyców i znowu obwoływacz zapraszał gości do tipi
Mas-gwa-ah-Sida i I-sha-wi. W czasie uroczystości chłopcu nadano imię Set-angya, Siedzący
Niedźwiedź.
Coraz częściej dochodziły do Indian Kiowa-Kwuda wieści o wyczynach okrutnych
białych ludzi.
Pewnego dnia do wioski Kiowa zjechali wodzowie ludu Komanczów-Kwahadi,
Kiowa-Apaczów, Arapahów i południowych Czejenów. Podczas palenia Świętej Fajki
wodzowie przyrzekli sobie wzajemną pomoc w obronie przed białymi.
Na wodza wojennego wybrano Acee (Błękitnego Orła), przywódcę Zerwanych Cięciw
z plemienia Komanczów. Plemię to władało terenami najbardziej wysuhiętymi na wschód i
pierwsze było narażone na spotkanie z białymi.
Od tej chwili wyznaczono tropicieli z każdego plemienia, którzy mieli bez przerwy
krążyć po prerii i wykrywszy na swych terenach obecność ludzi obcej rasy, natychmiast o tym
powiadomić wodzów swoich plemion.
Tego roku lato było o wiele cieplejsze niż w poprzednich Wielkich Słońcach. Wody w
rzekach wyschły o połowę, toteż Wielkie Łąki dość długo nie zaznały deszczu. Trawa
pożółkła i nieprzyjemnie trzeszczała pod końskimi kopytami.
Wędrujący Niedźwiedź już od dwóch dni penetrował okolice rzeki W Której Księżyc
Lubi się Przeglądać.
Rozebrany do połowy, zakurzony i zmęczony zatrzymał się nad rzeką, aby napoić
konia, umyć się i ugasić pragnienie. Tego dnia był dziwnie osowiały i przygnębiony.
Ściągnął z nóg legginy i mokasyny, obok rzucił przepaskę biodrową i po chwili z
przyjemnością zanurzył się w chłodnej wodzie. Koń specjalnie do tego przyuczony nie
oddalał się zbyt daleko od swego pana i skubał soczystą i bujną trawę nadbrzeżną.
Odświeżony wyszedł wreszcie z rzeki. Dłońmi strzepnął z ciała resztki wody, ubrał się
i delikatnie świsnął na konia, który natychmiast podbiegł do niego.
Pojechał wzdłuż rzeki szlakiem wiodącym donikąd, kończącym się może gdzieś za
którymś zakrętem rzeki lub w jakichś bagnistych przybrzeżach. Po jakimś czasie oddalił się
od brzegu leniwie płynącej rzeki i skierował na kamienistą drogę, prowadzącą między
wypłowiałymi skałami, ciągnącymi się hen w głąb prerii. Droga ta wznosiła się coraz wyżej i
coraz bardziej była usiana ogromnymi, kamiennymi blokami.
Zanurzył się między skały, chcąc zgubić ślad konia. Przejechał wolno obok samotnie
rosnącego drzewa bawełnicy o poprzekrzywianych I powykręcanych konarach.Miał już
wyjechać na rozległą trawiastą przestrzeń, gdy wtem tuż przed nim, na niecałą odległość lotu
strzały, pojawił się wojownik z plemienia Osągów.
Wędrujący Niedźwiedź osadził swojego wierzchowca w miejscu i sięgnął po włócznię
przytwierdzoną do prawego boku konia. Osag siedział na koniu spokojnie i kiedy zobaczył, że
Wędrujący Niedźwiedź jest gotów do walki, podniósł do góry dłoń w starodawnym geście
pokoju, po czym wbił w ziemię przed sobą włócznię.
Wędrujący Niedźwiedź odpowiedział mu takim samym gestem pokoju i zbliżył się do
niego.
- Gyefaigwa! Skąd wracasz i jakie nosisz imię? - zapytał.
- Nazywają mnie Mocarz, wracam z tamtej strony rzeki. Wzrok mój wytropił tam
ślady koni białych ludzi. Prowadzą one z północy i łukiem skręcają do brzegów tej rzeki.
Jeżeli będą jechać w tym samym tempie, to znajdą się nad brzegiem za jakieś dwie zmiany
cienia
- Czy mój brat jest pewien, że to ślady rumaków białych ludzi?
- Mocarz jest pewny, gdyż tylko konie białych noszą pod kopytami mokasyny z
białego metalu, takiego samego, z jakiego jest zrobiony grot włóczni mojego brata Kiowy.
- Dokąd teraz udaje się mój brat?
- Zdążałem właśnie do waszego obozu, gdyż nasi wodzowie postanowili wypalić z
waszymi wodzami Świętą Fajkę i złączyć swe siły z siłami Kiowa przeciw obcemu narodowi.
Biali znajdują się już na terenach łowieckich Kiowa-Kwuda.
- Czy naprawdę ludzie Osagów zrozumieli, że lepiej jest żyć w pokoju z sąsiadami i
razem walczyć przeciw wspólnym wrogom?
- Mocarz nie posiada języka węża. Gdyby było inaczej, mój brat już dawno by nie żył.
Obserwuję go od dłuższego czasu i było wiele okazji, aby Kiowę wysłać do Krainy Ojców.
Wędrujący Niedźwiedź zagryzł zęby, że pozwolił sobie na taką nieostrożność. Nie
okazując jednak niczego po sobie, rzekł:
- Niech mój brat jedzie dalej w pokoju i powiadomi ludzi Kiowa o decyzji swoich
wodzów. Niech powie im także, że rozmawiał ze mną. Ja poczekam tu na białych. Ilu ich
może być?
- Wyczytałem ze śladów, że dziewięciu. Mają jeszcze dodatkowo dwa juczne konie,
których kopyta zostawiły głębsze tropy.
Osag wyrwał z ziemi włócznię, zawrócił w miejscu konia i kłusem ruszył w kierunku
osady Kiowów.
Wędrujący Niedźwiedź długo patrzył za nim, aż całkowicie znikł za trawiastymi
wzniesieniami, po czym skierował swego konia w stronę rzeki.
Po jakimś czasie skierował się na południe, ominął okolicę upstrzoną kamiennymi
blokami, wjechał wreszcie na największe w okolicy wzniesienie, skąd doskonale mógł
obserwować przestrzeń dookoła siebie. Stał nieruchomo podobny raczej do granitowej
postaci, niż do człowieka z krwi i kości.
Poniżej wzniesienia płynęła rzeka, w tym miejscu nie przekraczająca od pagórka
odległości pół lotu strzały. Daleko, bliżej horyzontu ujrzał obłok pyłu, który zbliżał się coraz
bardziej do rzeki. W pewnej chwili kurz zaczął opadać i Niedźwiedź ujrzał jeźdźców. Nie byli
to ludzie z Wielkich Łąk. To byli biali.
Z ciekawością przyglądał się im. Cerę mieli jasną jak oskubany gołąb, a twarze tak
zarośnięte, że spomiędzy włosów sterczał im tylko nos, a powyżej chytrze mrugały oczy
koloru nieba. Ubrani byli w skórzane bluzy, jakieś dziwne, długie mokasyny, zaś na
skołtunionych głowach nosili nakrycia ze skóry szopów.
Tak się zapatrzył, że nie spostrzegł nawet, kiedy biali znaleźli się tuż na
przeciwległym brzegu rzeki. Dopiero jak ich konie zaczęły pić wodę, zorientował się, że jest
doskonale przez nich widziany.
- Ich strzały na pewno mnie tutaj nie dosięgną - pomyślał. - Zresztą nie wyciągnęli
jeszcze łuków. Zanim przeprawią się przez rzekę, zdążę im uciec.
Jeden z białych, siedzący na rosłym koniu, podniósł coś z ramienia, coś, co podobne
było do kija.Wędrujący Niedźwiedź poczuł straszliwe, palące uderzenie w piersi, które o mało
nie strąciło go z konia, potem zobaczył błysk ognia i usłyszał głos gromu.
Przezwyciężając ból dotknął dłonią piersi. Cała dłoń była czerwona - od krwi, w
ustach też poczuł jej smak. Z wolna poczęła ogarniać go jakaś nieopanowana ociężałość.
Zawrócił konia i galopem pognał w stronę wioski. Przez szum w uszach dosłyszał jeszcze, że
biali przeprawiają się przez rzekę. Zmusił konia do niemal szalonego biegu. Czuł, że
nadchodzi jego koniec, całe piersi miał zakrwawione, z jego ust ściekała na kark wierzchowca
krew, ostatkiem sił trzymał się na jego grzbiecie.
Do wioski wpadł na wpół przytomny. Z końskiego pyska kapała piana, a grzbiet
wierzchowca lepił się od potu. Zauważył jeszcze, że wojownicy Kiowa szykują się gdzieś do
wyjazdu i towarzyszy im niedawno napotkany Osag.
Koń stanął, a Wędrujący Niedźwiedź zsunął się z jego grzbietu na ziemię.
Wojownicy w galopie dosiadali koni i z głośnymi okrzykami kierowali się w stronę,
skąd przed chwilą przybył.
Leżał spokojnie na ziemi. Zobaczył jeszcze, jak podbiega do niego I-sha-wi z synem
na plecach. Żona przysiadła obok niego. Nie słyszał już, co do niego mówiła, ale ujrzał w jej
przerażonych oczach łzy.
Ostatnim wysiłkiem uniósł rękę i dotknął palcami jej policzka, czując wilgoć. Zbliżył
drżące, mokre palce do swoich ust. Łzy były ciepłe i słone.
- To tak smakuje krew duszy - myślał, a twarz I-sha-wi ginęła mu coraz bardziej za
gęstą mgłą, którą miał na oczach. Później ogarnęła go ciemność, a jeszcze później ujrzał w
mroku świetlistą drogę, po której szedł ku niemu Orle Żebro z wyciągniętą ręką, a przed nim,
merdając ogonem, biegł na spotkanie swojego pana jego wierny pies, Pahao.
W roku 1839 Kiowa zostali zdziesiątkowani przez ospę przywleczoną przez białych.
Okres ten nazwali Ta’dal-kop-Sai (Zimą Czarnej Śmierci).
Koniec
„KB”