Glos prerii

background image

Sat-Okh - Głos prerii

„KB”

„Opowiem wam, tak jak umiem, w jaki sposób Indianin pojmuje rzeczy. Biały

człowiek posiada więcej słów na wyrażenie swoich poglądów, ale aby powiedzieć

prawdę, nie potrzeba wielu słów...”

JOSEPH - wódz plemienia Nez Perce rok 1979

PRZEDMOWA

Do dzisiaj nie udało się dokładnie ustalić daty, od kiedy na kontynencie

północnoamerykańskim postawił swą stopę pierwszy człowiek. Wśród

najwybitniejszych badaczy i uczonych wielu krajów panują na ten temat różne opinie i

poglądy.

Znaczna ich część zgodna jest właściwie w dwu sprawach. Po pierwsze, że

najdogodniejsze warunki zasiedlania panowały od 40 000 do 20 000 lat temu oraz

między dwunastym a trzynastym tysiącleciem. I po drugie, że pierwszymi ludźmi,

którzy wkroczyli na amerykańską ziemię, byli pierwotni myśliwi.

Uczeni wielu dziedzin wiedzy zgodni są również na ogół co do tego, że w tych

właśnie okresach, w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa, istniał między kontynentem

azjatyckim a północnoamerykańskim lądowy przesmyk, umożliwiający myśliwym

przenikanie na Nowy Kontynent.

Nie przeszli jednorazowo, nie przechodzili masowo, nie napływali większymi

falami. Przenikali w ciągu setek, a może tysięcy lat, w niewielkich grupach, w

hordach liczących kilkanaście do kilkudziesięciu osób.

Skąd przybywali, jaki był cel ich wędrówki, do jakiego ludu lub ludów

należeli? Jak poprzez bezdroża Syberii znajdowali szlak wiodący właśnie ku owemu

wąskiemu pomostowi lądowemu? Czy właśnie tego szlaku poszukiwali? Jaka siła

popychała ich w tym kierunku? Czy wiedzieli w ogóle, że wkraczają na nowy

kontynent i jakie wiązali z nim nadzieje i plany? Trudno odpowiedzieć dokładnie na

wiele z tych pytań. Być może, na niektóre nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Ale

istnieje kilka przesłanek, zda się, niepodważalnych.

background image

Pochodzili z różnych obszarów olbrzymiego kontynentu azjatyckiego;

wywodzili się z różnych zamieszkujących go ludów, byli potomkami różnych ras,

które dały początek fasie indiańskiej. Posiadali pewne, podobne cechy fizyczne, takie

jak barwa skóry w odcieniach od z lekka żółtej do jasnobrązowej, wystające kości

policzkowe oraz proste, sztywne, czarne włosy. Okrywały ich futra i skóry zwierzęce,

posługiwali się podobną bronią - oszczepem opatrzonym grotem i ciężką maczugą.

Poza tym, że byli myśliwymi, niewiele więcej już potrafimy o nich

powiedzieć. Nie wiemy, jak wyglądała organizacja wewnętrzna i życie takiej grupy,

czy i jakie posiadała wierzenia, jakim posługiwała się językiem.

Wiemy, iż po przekroczeniu przesmyku i znalezieniu się na amerykańskiej

ziemi, tropami wielkich zwierząt, szlakami biegnącymi wzdłuż wschodniego podnóża

Gór Skalistych i Wielkiej Prerii podążali na południe - ku coraz wyżej wznoszącym

się życiodajnym promieniom słońca.

Nie szli bez przerwy. Na dziesiątki, a może setki lub niekiedy nawet na tysiące

lat, zatrzymywali się w jednej okolicy, w rejonie, w którym występowała

wystarczająca ilość zwierząt łownych.

Polowali - od tego zależał ich byt. Polowali ha żółto-brunatnego leniwca

olbrzymiego, zwierzę roślinożerne, dające przeszło półtorej tony czystego mięsa.

Zastawiali pułapki na mamuta, pokrytego gęstym, długim włosem i nieco mniejszego

mastodonta - praprzodka dzisiejszych słoni. Łupem ich często padał bizon wielki, a

także, być może, koń, zamieszkujący rozległe faliste równiny.

Sobie znanymi sposobami łowili i inne, mniejsze zwierzęta, zamieszkujące w

tym czasie Amerykę Północną.

Pod wpływem naporu nowych hord ciągnących z północy, a także być może ze

względu na zmniejszenie się w ich okolicy ilości wielkich zwierząt, schodzili coraz

dalej na południe w kierunku Wyżyny Meksykańskiej. Część podążyła jeszcze dalej

przez Kanał Panamski na kontynent Ameryki Południowej. Część skręciła szerokim

łukiem na wschód, by po wielu wiekach, a może tysiącleciach osiągnąć wielkie,

ś

rodkowo-wschodnie puszcze i dotrzeć do wybrzeży Atlantyku, by później pójść z

powrotem na północ w stronę Wielkich Jezior i Doliny Św. Wawrzyńca.

W ciągu kolejnych pokoleń, w czasie między dziesiątym tysiącleciem a

czasami nowożytnymi, rozprzestrzenili się na całym kontynencie. Zajęli Dolinę Sw.

Wawrzyńca i północno-wschodnie puszcze; rozciągnęli się długim pasem wzdłuż

atlantyckiego wybrzeża; zasiedlili rejony wzdłuż Missisipi i Missouri. Wytworzyli

background image

bogatą kulturę nad brzegami Pacyfiku. Zamieszkiwali na Wielkich Równinach i w

Górach Skalistych. Znaleźli się w każdym miejscu kontynentu. Nie trwali w bezruchu.

Plemiona przemieszczały się, wędrowały, zmieniały miejsca. W ostatnim okresie

przed przybyciem białych migracje te jeszcze trwały.

Ilu spośród nich drogą poprzez lądowy przesmyk z Azji przybyło na kontynent

- nie wiadomo. I nikt tego już nie ustali. Wiadomo jednak, że ta tysiące lat trwająca

migracja została zahamowana około 10 000 lat temu kiedy w epoce topnienia lodu i

cofania się lodowca, wezbrały wody i zatopiły ów lądowy pomost, tworząc

kilkudziesięciokilometrowej szerokości cieśninę - dzisiejszą Cieśninę Beringa. Co

prawda, pas wody o szerokości kilkudziesięciu kilometrów nie stanowi dzisiaj żadnej

przeszkody, ale wtedy - dziewięć, dziesięć tysięcy lat temu, dla myśliwych epoki

kamienia łupanego, musiał stanowić nie lada trudność do pokonania.

Nie ma dowodów na to, że przekraczano go jeszcze, nie ma i takich, które

wykluczyłyby taką możliwość. A więc może jakieś pojedyncze grupy korzystały i w

bliższych nam okresach z tej drogi. Któż to wie?

W każdym razie na północnoamerykańskim kontynencie znaleźli się ludzie.

Pozostali tu, przetrwali. Mimo iż około dziesięć tysięcy lat wstecz, z powodów nie

wyjaśnionych dotąd przez naukę, wyginęły wszystkie wielkie zwierzęta, łącznie z

koniem - ludzie przetrwali, a właściwie przetrwali potomkowie pierwszych

przybyszów.

Dowodów na potwierdzenie przetrwania potomków ludzi przybyłych z głębi

Azji dostarczają liczne wykopaliska, prace archeologiczne i antropologiczne, fizyka,

chemia, i wiele innych nauk, badających historię kultury materiałnej. Człowiek

pochodzący z Azji - z różnych rejonów tego olbrzymiego kontynentu, człowiek

reprezentujący różne ludy azjatyckie nie tylko przetrwał na kontynencie

amerykańskim, nie tylko rozprzestrzenił się na jego bezkresnych obszarach, ale

rozwinął się i wytworzył bogatą i zróżnicowaną kulturę.

Jak to czytelnik zapewne zauważył, nie mówię o jednym ludzie azjatyckim.

Mówię, iż na kontynent amerykański napłynęli przedstawiciele wielu pradawnych

azjatyckich ludów i może nie tylko azjatyckich.

Twierdząc tak, mam ku temu poważne podstawy. Pierwszą z nich jest to, iż

mimo znacznych podobieństw, występują też znaczne różnice cech antropologicznych

przedkolumbijskiej ludności Ameryki, różnice, których nie da się wytłumaczyć

jedynie innymi warunkami środowiskowymi, w jakich przez tysiące lat kształtowały

background image

się poszczególne indiańskie grupy plemienne. Gdybyśmy przyjęli tu inne założenie,

musielibyśmy stwierdzić, że rasa biała i rasa murzyńska wywodzą się z jednego pnia

etnicznego. Indianie właśnie z uwagi na swoje różnice i cechy antropologiczne nie

mogą wywodzić się z jednego pnia. Wywodzą się z różnych pni i różnych ras, a więc

także z różnych ludów.

Istnieje dowód drugi. W czasach gdy Kolumb odkrył Nowy Świat, kontynent

północnoamerykański - od Zatoki Meksykańskiej po Cieśninę Beringa -

zamieszkiwało około dwu tysięcy różnych plemion, z których każde posługiwało się

innym językiem. Prawdą jest, że wiele tych języków wykazywało znaczne

podobieństwa, takie, jakie istnieją np. między językami polskim, słowackim, czy

rosyjskim - podobieństwa potwierdzające nie tylko wspólny pień etniczny. Istniały

jednak i istnieją nadal plemiona używające różnych języków, języków różniących się

od siebie tak bardzo, jak np. polski, arabski, chiński, czy suahili. Nikt nie odważy się

powiedzieć, że te cztery języki posiadają wspólny rodowód, wywodzą się ze

wspólnego pnia kulturowego, a zróżnicowały się tak bardzo pod wpływem

ewolucyjnych przemian różnych środowisk, w których kształtowały się przez

tysiąclecia. Byłby to absurd. A więc plemiona indiańskie, plemiona o tak różniących

się językach, muszą pochodzić z różnych ludów.

Te dwie pozorne dygresje, uczynione tu przeze mnie rozmyślnie i celowo,

mają posłużyć jedynie jako wprowadzenie do uczynienia dygresji najważniejszej.

Otóż plemiona indiańskie, z którymi przeszło w sto lat po podróżach Kolumba

zetknęli się inni biali - europejscy przybysze różniły się między sobą i to bardzo

znacznie zwyczajami i obyczajami, prawami ustanowionymi przez praojców i, co

najważniejsze, różniły się wierzeniami.

Ten oczywisty fakt z jednej strony potwierdza różnorodność historycznych,

kulturowych i genealogicznych rodowodów Indian; z drugiej uzasadnia zjawiska

wielości i trwałości zróżnicowanych postaw etyczno-moralnych, zróżnicowanych

tradycji i obyczajów, różnych praźródeł duchowego życia i duchowych postaw

jednego indiańskiego kręgu kulturowego wobec innych.

Oczywiście, nie tylko inność źródeł decydowała o różnorodności wierzeń.

Wpływ na pogłębianie się lub łagodzenie niektórych różnic wywierał klimat,

ś

rodowisko geograficzne i uwarunkowany nimi często rodzaj zajęcia. Wiele co

prawda plemion pozostało na etapie niemal pierwotnego myślistwa, czy zbieractwa,

inne jednak w wielu, szczególnie południowych i południowo-wschodnich regionach

background image

kraju, w ostatniej fazie przed pojawieniem się białego człowieka, nabrały wielu cech

ludów osiadłych, co musiało odbić się na wierzeniach. Trzeba też dodać, że plemiona

nie żyły w zupełnym odosobnieniu. Sąsiadowały z innymi, prowadziły z nimi handel

wymienny, często wojny, przemieszczały się z miejsca na miejsce. Istniał więc

przepływ, przenikanie elementów kulturowych, takich jak np.: zwyczaje, elementy

zachowań, rozwijającej się wiedzy o otaczającym świecie, prawidłowościach

rządzących życiem, przyrodniczych czy astronomicznych zjawiskach. Ten pierwotny

przepływ kultury materialnej i niematerialnej musiał wywierać mniejszy lub większy

wpływ również na wierzenia. W jednym przypadku elementy wspólne utrwaliły i

niejako upodobniły wierzenia, tradycje wywodzące się z jednego kulturowego pnia; w

innym oddalały je od siebie - były nie do przyjęcia dla innego kulturowego kręgu.

Posługuję się tu określeniem „wierzenia” - określeniem niezbyt jasno

zdefiniowanym, jedynie dlatego, że nie mogę używać określenia „religia”.

O religii w odniesieniu do obu Ameryk można mówić jedynie, gdy ma się na

myśli względnie jednorodny, całościowy, bogaty i zunifikowany system wierzeń

Majów na Jukatanie, Azteków w Meksyku czy Inków w Peru. Nie można natomiast,

jak czynią to niektóre pseudoautorytety naukowe, ogromnie zróżnicowanych wierzeń

Indian północnoamerykańskich nazywać religią - w dodatku jedną religią. Bowiem z

podanych wyżej przyczyn jedna religia nie mogła się w Ameryce Północnej rozwinąć

i nie rozwinęła się wśród Indian do tej pory.

Pozostaję więc przy określeniu „wierzenia”, chociaż, jak zastrzegłem

wcześniej, i to określenie w odniesieniu do życia duchowego Indian

północnoamerykańskich nie wydaje się określeniem najlepszym.

By wyjaśnić nieco bliżej, co rozumiem pod pojęciem „wierzenia”, muszę

przytoczyć przynajmniej kilka przykładów.

Większość czytelników, szczególnie młodych, zna z licznych książek

przygodowo-podróżniczych słowo „tabu”. Tak, wiele plemion szczególnie

myśliwskich, może nawet ogromna większość, posiadało rozliczne tabu,

obowiązujące bądź całe plemię, bądź tylko jedną lub kilka osób. Tabu to głównie

nakazy bądź zakazy, których przekroczenie, według wierzeń przekazywanych z

pokolenia na pokolenie, mogło narazić naruszającego je na poważne kłopoty,

niepowodzenia, czy nawet nieszczęście. Takim tabu w licznych szczepach Dakotów,

wśród wielu plemion algonkińskich i athapaskijskich był nakaz przepraszania

upolowanej zwierzyny za zadanie jej śmierci. Myśliwy wierzył, że gdyby nie dopełnił

background image

tego obowiązku, mogłoby opuścić go szczęście i powodzenie w łowach, od czego

zależało przecież życie jego i jego rodziny. A więc przepraszał upolowane przez

siebie zwierzę zawsze, traktując to jako swą powinność wobec ducha zabitego oraz

wobec duchów jego współbraci - innych zwierząt. Do dnia dzisiejszego wszystkim

ptakom i zwierzętom przysługuje sześć praw-przywilejów, które wszystkie plemiona

uczciwie respektują: 1) Prawo do ludzkiej miłości; 2) Prawo do ludzkiej opieki; 3)

Prawo do życia; 4) Prawo rozmnażania się; 5) Prawo nieograniczonej swobody; 6)

Prawo do ludzkiej wdzięczności.

I takie tabu stanowiły istotny element wierzeń. Oczywiście w jednym

przypadku był to nakaz przepraszania, w innym - nakaz nie spożywania ani kawałka

upolowanej przez siebie zwierzyny, jeszcze w innym nakaz nie zabijania w ogóle

jakiegoś zwierzęcia przez określonego myśliwego, zakaz karmienia psa mięsem

jakiegoś zwierzęcia. Takich tabu łowieckich istniały tysiące. Ale istniały także tysiące

innych związanych z innymi czynnościami życia codziennego. Każdego członka

plemienia obowiązywały inne tabu i one właśnie tworzyły istotną część jego własnych

wierzeń - a nie wierzeń wspólnych.

Innym przejawem życia duchowego, towarzyszącym członkom różnych

plemiennych wspólnot, były sny i wizje, o przeżywanie których usilnie zabiegali

wszyscy i to w różny sposób; najczęściej poprzez długotrwały post w odosobnieniu,

modlitwy, niekiedy w regionach południowych również przy pomocy udzielanej przez

czarowników, znających sposoby wywoływania wizji czy snów. Ale posty, modlitwy i

pieśni, samotność i pomoc czarownika nie stanowiły wierzenia czy religii - były

jedynie środkiem, drogą do przeżycia snu czy doznania wizji.

Wierzono powszechnie, że w czasie snów i wizji duchy praojców, duchy

opiekuńcze, duchy nieba i ziemi udzielają chłopcu, młodzieńcowi, dziewczynie czy

dorosłemu mężczyźnie rad i wskazówek często na całe jego życie, że swym

pojawieniem się duchy opiekuńcze biorą go pod swoją opiekę i będą towarzyszyły mu

we wszystkich ważnych momentach na całej długiej ścieżce życia. Będą pomagały,

chroniły, wskazywały właściwą drogę. W czasie snów i wizji otrzymywano

wskazówki czy nakazy, co do tego, jak należy postępować. Czasami sny i wizje nie

przynosiły tak wyraźnych pouczeń - ukazywały natomiast różne sytuacje, zdarzenia,

przedmioty, rośliny, zwierzęta, ptaki, których znaczenie mógł interpretować lub

wyjaśniać tylko czarownik. Taka interpretacja niosła z sobą kolejne nakazy,

wskazówki, rady, co do postępowania jednostki w życiu i znów wzbogacała

background image

indywidualne wierzenia.

Codzienny świat Indian wypełniały niezliczone ilości reguł postępowania, ale i

niezliczona ilość duchów. Każdy miał przecież własnego ducha opiekuńczego, który

pojawił mu się w czasie snu czy wizji i od niego przede wszystkim mógł i musiał

oczekiwać rady, pomocy, przestrogi. Wzbogacały się więc i różnicowały wierzenia.

Mamy już tabu, sny i wizje, ale mamy jeszcze coś więcej. Są przodkowie i

praprzodkowie, którzy bardzo dawno temu ustanowili pewne prawa i zwyczaje

wspólne dla wszystkich członków plemienia. Duchy przodków - te istniejące gdzieś

bardzo daleko i te pozostające wśród swych najbliższych - pilnują przestrzegania

praw, nagradzają powodzeniem tych, którzy są im posłuszni, odwracają swe

zagniewane twarze od nieposłusznych - nie szanujących praw praojców.

Każde plemię ma innych przodków, kieruje się więc innymi prawami

wewnętrznymi i innymi nakazami. Stanowią one kolejny istotny składnik wierzeń.

Czy to już wszystko? Nie! Są przecież duchy wyższego rzędu. Duchy nieba i

ziemi, duchy Słońca, Księżyca i Gwiazd, Gwiazdy Porannej, Gwiazdy Północnej,

duchy Grzmotu i Ognia, duchy gór i skał, duchy dobra i zła. Istnieje kraina Kicze

Manitou, Orendy, Usana, Wakondy, Nesaru. Jest ziemia Wielkiego śółwia i Małego

ś

ółwia. Jest Kraina Orłów. W dalekich północnych puszczach kryją się wielkie

niebezpieczne ludojady - potwory windigos. Są duchy płodności i plonów, duchy

urodzaju, duchy przynoszące pomyślność i zdrowie, ale i takie, które przynoszą

nieszczęścia, choroby, cierpienia.

Czy są to duchy wspólne dla wszystkich Indian? Ależ nic podobnego. Każde

plemię ma swój własny panteon duchów. I duchy jednego plemienia nie są duchami

plemienia innego, chociaż tak jedne, jak i drugie wzbogacają wierzenia swych

wyznawców.

Wierzenia, nierozerwalnie związane z nimi zwyczaje i obyczaje, prawa i

nakazy tworzą w sumie niewyobrażalny wręcz panteon duchów, nadnaturalnych sił i

mocy, cudownych, tajemniczych, niewidzialnych istot, a więc tworzą

wszechogarniającą i przenikającą wszystko sferę życia duchowego, ale życia zupełnie

różnego w każdym z około dwóch tysięcy plemion indiańskich, żyjących od granic

dzisiejszego Meksyku - dawnego imperium Azteków.

Na te proste stosunkowo wierzenia plemion, szczepów i indywidualnych osób

nakładają się mity i legendy, baśnie i opowieści, jedne sięgające swymi korzeniami w

daleką nieodgadniona przeszłość - może jeszcze na azjatycki kontynent; inne

background image

zawierające w sobie nalot nowszych czasów, wpływy innych kultur i wierzeń - w tym

reminiscencje - niekiedy wyraźne - religii chrześcijańskiej, wdzierającej się od kilku

wieków w życie duchowe Indian.

Tak rozumiane wierzenia indiańskie nigdy więc religią nie były, nie miały z

sobą nic wspólnego i nie są nią do dzisiaj. I wszelkie „naukowe” dywagacje na temat

jednej wspólnej religii Indian północnoamerykańskich są zwykłym

nieporozumieniem.

Indiańskie wierzenia wywierały i wywierają wielki Wpływ na całą złożoną

obrzędowość tego kręgu kulturowego, na kształtowanie się osobowości, cech

charakteru, mentalności, etyki i moralności, życiowych postaw jednostek, niekiedy

całych plemion lub grup plemiennych, wywodzących się z jednego pnia kulturowego.

Przez całe wieki wywierały wpływ na zwyczaje i codzienne życie Indian, na ich

umiłowanie wolności i swobody, przywiązanie do ziemi praojców, brak lęku przed

ś

miercią.

Znajdują swoje odbicie w ubiorach i ozdobach, paleniu fajki pokoju, w

noszeniu świętego woreczka z lekami i przechowywaniu świętych zawiniątek

plemiennych, w zwyczaju składania duchom ofiar, w samotorturowaniu i zadawaniu

tortur innym, w praktykach i obrzędach czarowników, a nawet w kształtach

budowanych „domów”, jak to miało miejsce szczególnie wyraźnie wśród plemion

Mandanów.

Istnieje szereg przesłanek wskazujących na to, że na kontynent

północnoamerykański mogły w ciągu wielu tysięcy lat od chwili jego zasiedlenia

przenikać pewne wpływy nie tylko z kontynentu azjatyckiego, ale również z innych

obszarów kulturowych i etnicznych, których dosyć wyraźne reminiscencje znajdujemy

w wierzeniach Azteków czy Majów. Ale mogły one jedynie wzbogacać wierzenia i

kulturę północnoamerykańskich Indian.

Nadszedł jednak czas, kiedy na Nowej Ziemi pojawił się biały człowiek, dla

którego wierzenia Indian były niezrozumiałe i barbarzyńskie. Zaczęto masowo

mordować i przesiedlać na inne tereny wolne do tej pory plemiona. Następnie pojawił

się misjonarz, który starał się nawrócić „grzeszne dusze” nawiarę białych.

Mimo tragicznej przeszłości Indian, mimo mordów, przesiedleń i celowych

zabójstw wodzów plemiennych i duchowych, nie dali się wchłonąć kulturze białego

człowieka. Konieczność upamiętnienia dawnych zwyczajów, legend i wierzeń jest

obecnie nawet większa niż kiedykolwiek.

background image

Sat-Okh

O, Wielki Duchu

O, Wielki Duchu! Jeżeli cofniesz życie moje, to wejdę znów do Kraju

Przodków, do czasów, kiedy praojcowie lecznictwo magii poznawali, myślistwo

ceniąc i odwagę...

O, Wielki Duchu, wskaż mi drogę do mych Praojców, by mi oni swą wiedzę

przekazali w darze, a ja ją dalej już przekażę, na ścieżkach dawno zapomnianych.

O, Wieiki Duchu! Smutno przecie.

I coraz gorsze nasze życie, bo zapominamy, co umiemy...

O! Gdybym poznała Duchów drogi, niosłabym ludziom pocieszenie, a ja - im

pomóc nic nie mogę i smucę się tym nieskończenie.

Wiersz napisała 15-letnia Kenneth Pitawanakwat z rezerwatu Wikwemikong

(w prowincji Quebec).

Tłumaczył Sat-Okh

Na zachodzie, tam gdzie Słońce udaje się na spoczynek, wznosił się ciemny

szczyt skalny, nazwany przez niedawno zamieszkałych tu Indian Kiowa - Płaczącą

Górą. Plemię to przywędrowało z Górnych Prerii, gdzie swoje tereny łowieckie

dzieliło z ludźmi o Włosach Uciętych nad Czołem (Przekłute Nosy) i graniczyło z

łowiskami Sitsikan (Czarne Stopy).

Po krwawej walce Kiowa ulegli zjednoczonym plemionom Czejenów i

Arapahów i przenieśli się na południe w dolinę rzeki Cimarron...

Na zachodnich równinach wschodziło słońce. Pomiędzy drzewami lasku

pekanowego i drzewami bawełnicy tkało czerwonym światłem misterną koronkę,

która czasami jakby falowała, to znowu jakby unosiła się niby wątłe płomyki nad

dogasającym ogniskiem. Zalegało na połyskliwej i pofalowanej trawie.

Chmury na wyścigi z promieniami słonecznymi biegły na zachód, zostawiając

na błękicie nieba białe, delikatne smugi, podobne do pociągnięcia pędzlem

nieostrożnego malarza. Dalej hen, na zachodzie, przy szczytach Gór Skalistych

skłębiły się w ciężkie, sine zwały, otulające najwyższe szczyty.

Słońce dosięgło rzeki, musnęło blaskiem drobne fale, które zaczęły mienić się,

jak łuski ławicy drobnych rybek, uciekających przed atakującym ich podwodnym

drapieżnikiem.

background image

Na południowych preriach przy takich wschodach słońca powietrze

przeważnie jest ciężkie i gęste, wydaje się, że można je ciąć nożem na duże plastry.

Wtedy wszystko, co żyje, jest nabrzmiałe i zmęczone, jak starcy którym wiek pobielił

włosy. Czasami przy takim wschodzie słońca, kiedy pojawi się najlżejszy nawet

powiew wiatru, powietrze natychmiast staje się pełne ruchu i ożywczego zamieszania,

ma się wrażenie, że świat odmłodniał, a wszystko wokoło staje się piękne i doskonałe.

W pobliżu lasku, przez który przedzierały się promienie słońca, tuż nad

brzegiem rzeki stały ustawione półkoliście tipi Kiowa. Jedne poszarzałe od starości z

okopconymi płatami dymnymi, inne białe, całkiem nowe, jeszcze bez malowideł

rytualnych, gdzieniegdzie zaś stały tylko drewniane żerdzie bez skórzanego pokrycia.

Widok takiej wioski wskazywał, że obóz został rozbity niedawno.

Kończyła się druga połowa miesiąca Gdy Konie Zmieniają Sierści. Wokoło

było radośnie i świeżo. Drzewa kwitły, okolicę pokrywała zielona soczysta trawa, na

której pasły się puszczone luźno konie, pilnowane jedynie przez dziesięcio-,

dwunastoletnich wyrostków.

Z jednego z tipi wyszły dwie kobiety i skierowały się do pobliskiego lasu.

Młodsza z kobiet podtrzymywana przez starszą, co parę kroków przystawała i

cichutko pojękując, obejmowała dłońmi nabrzmiały brzuch. Starsza miała

przerzucone przez ramię dwie skóry białych wilków i starannie zawiązany tobołek.

Siłą ciągnęła młodą kobietę ku ścianie lasu, porastającego zbocze Płaczącej

Góry. Było tam stare drzewo, które widocznie w młodości zostało zgięte przez

niedźwiedzia, a może przez wiatr - któż to wie - a teraz rozrośnięte, jednym potężnym

konarem schylonym ku dołowi, całowało wdzięcznie Matkę Ziemię. Gdy wiatr

poruszał drzewem, zwisająca gałąź zmiatała zeschłe liście, gładziła rodzicielkę,

dziękując za jej żywotne soki.

Kobiety znalazły się wkrótce pod tym drzewem. Tsomahee (Jasne Włosy), bo

tak nazywała się starsza kobieta, pomogła młodszej usiąść na ziemi, sama natomiast

zabrała się do zgarniania liści pod zgięty ku ziemi konar. Gdy stwierdziła, że podłoże

jest wystarczająco miękkie, nakryła je wilczą skórą. Zbliżyła się teraz do dziewczyny,

podała jej rękę i rzekła:

- Wstań, Kau-at-ciny (Mała Chmuro), nadszedł już twój czas.

Podprowadziła ją do zwisającego konara i Mała Chmura wstąpiła na kopiec

liści okryty futrem. Tsomahee delikatnie ściągnęła z niej miękką skórzaną suknię i

pomogła dziewczynie chwycić się dłońmi przygiętej gałęzi drzewa.

background image

Kau-at-ciny zawisła na rękach, wbijając z całej mocy paznokcie w korę. Nogi

podkurczyła, z jej ust wydobył się słaby jęk, całe ciało pokryło się kroplami potu,

rozpuszczone włosy oblepiły jej wilgotną twarz.

W tym czasie Tsomahee wyciągnęła z tobołka mały bębenek, potem zaś

grzechotkę z rogu bizoniego i pojemnik z kory brzozowej pełen świeżego tłuszczu

niedźwiedziego.

Naraz rozległ się głośniejszy jęk młodej kobiety. Tsomahee jednym skokiem

znalazła się przy rodzącej i niemal w ostatniej chwili odebrała dziecko. Był to

chłopiec. Po wszystkich zabiegach związanych z porodem, Tsomahee położyła

płaczące niemowlę na drugiej przygotowanej wilczej skórze i zajęła się matką,

pomagając jej ułożyć się wygodnie na miękkiej podściółce z liści.

Teraz starsza kobieta spokojnie zajęła się płaczącym malcem. Starannie

natarła jego ciałko sadłem niedźwiedzim i dokładnie wytarła miękko wyprawioną

skórą koźlaka. W ten sposób umyte niemowlę można było delikatnie natrzeć świeżą

szałwią, po czym należało zostawić je na chwilę w spokoju.

Wypoczęta już nieco matka wolno podniosła się z legowiska i umieściła

łożysko płodowe na drzewie, pod którym rodziła. Odtąd będzie to „Drzewo Płodowe”

jej syna, którego od czasu do czasu będzie przynosiła w to miejsce i położywszy na

ziemi, będzie delikatnie turlać malucha kolejno w cztery strony świata. Gdy chłopiec

dorośnie, sam” będzie wykonywał te czynności w miejscu swego urodzenia, dziękując

Matce Ziemi za to, że w tym miejscu ujrzał po raz pierwszy światło życia.

Potem z wielkim trudem zbliżyła się do swego pierworodnego syna, przytuliła

jego główkę do piersi i poczęła karmić. Tsomahee delikatnie uderzała grzechotką w

bębenek i mruczała jakieś zaklęcia, odganiając złe duchy od Nowego śycia.

Kiedy słońce znalazło się na środku nieba, młoda matka ułożyła niemowlę na

złożonych razem skórach wilczych i poczęła toczyć je kolejno w czterech kierunkach.

W ten sposób dziękowała Matce Ziemi i Czterem Wiatrom za syna.

Po dłuższym odpoczynku, gdy słońce znajdowało się już na progu swego

kamiennego domu, obydwie kobiety z niemowlęciem powróciły do obozu i cichutko

wślizgnęły się do tipi.

Minęło pół Wielkiego Słońca. Kiowa już na dobre zapuścili korzenie w tej

ziemi. Zaprzyjaźnili się z Komanczami-Kwahadi, koczującym w tych okolicach

niewielkim plemieniem Apaczów oraz z rolniczymi ludami Wichita z południa i

Nawaho z zachodu, od których niekiedy za mięso i skóry dostawali kukurydzę i inne

background image

płody ziemi.

Oto pewnego dnia ukazał się na koniu obwoływacz wioskowy, uderzając co

chwilę w bęben przytwierdzony do końskiego boku, krążył między namiotami i

donośnym głosem przekazywał wiadomość:

- Słuchajcie mnie, dzielni Kiowa! Siostry i bracia otwórzcie swoje uszy, aby

doszła do was radosna wiadomość! Wiedzcie, że w tipi Wojennej Lancy i Małej

Chmury znajduje się Nowe śycie. Wojenna Lanca raduje się, że żona obdarowała go

chłopcem!

W tym samym czasie w pobliżu ogniska na rozłożonym futrze bizonim

wierciło się niespokojnie piwnookie niemowlę.

Tsomahee, ciotka małego, przyniosła mu pierwszy podarunek - parę miękko

wyprawionych mokasynów z łosiowej skóry. Delikatnie włożyła je na malutkie stopki

tego, który w przyszłości stanie się wojownikiem.

Chociaż mokasyny były nowiutkie, w podeszwie każdego z nich znajdowała

się dziura, jak gdyby były przetarte od długiego chodzenia po kamienistym gruncie.

To Tsomahee sama podziurawiła nowe mokasyny, aby ochronić życie nowo

narodzonego dziecka. Jeżeli Ten Co Usypia Na Zawsze przybędzie od Man-ka-iha

(Ducha Świata), by zabrać ze sobą chłopca, jego zamiar spełznie na niczym, gdy

spostrzeże podziurawione spody mokasynów. Jak bowiem można wyruszyć na daleki

szlak w podartym obuwiu? Ten Co Usypia Na Zawsze będzie zmuszony zawrócić

samotnie do krainy Man-ka-iha, nie zabrawszy ze sobą małego dzieciątka.

Minął jeszcze jeden Księżyc, nastał miesiąc Gdy Wilki Chodzą Stadami.

Wojenna Lanca ponownie przywołał do siebie obwoływacza. Obdarował go sowicie i

polecił, aby tym razem ogłosił, że wraz z żoną wydają uroczystą ucztę w związku z

nadaniem pierwszego imienia dziecku. Przez trzy dni obwoływacz krążył między tipi,

aby każdy mieszkaniec wsi mógł usłyszeć nowinę. Wieczorem czwartego dnia krewni

i goście zaczęli się schodzić do tipi Wojennej Lancy.

Pierwszymi, którzy przyszli, byli mężczyźni z wojennego stowarzyszenia Kai-

tsen-ko (Prawdziwe Psy), którego członkiem był ojciec dziecka.

Powoli i dostojnie weszli do tipi i zasiedli wokół ogniska, które znajdowało

się pośrodku namiotu. Przepiękne, barwne hafty z kolców jeżozwierza na ich

mokasynach lśniły w błasku ognia. Starannie dobrane kolorowe wzory opowiadały

historie odległych i niedawnych pamiętnych czynów właściciela mokasynów. Barwnie

wyszywane mokasyny były noszone przez mężczyzn tylko w czasie plemiennych

background image

uroczystości lub podczas świąt. Chociaż powierzchnię mokasynów tworzył płat skóry

nie większy niż dwie ludzkie dłonie, kobiety wojowników potrafiły, dobierając

odpowiednie wzory i kolory, opowiedzieć o licznych sukcesach i wspaniałych

czynach swoich mężów czy braci. Niekiedy zdarzało się im umieszczać na

mokasynach ozdoby i wzory wynikające ze snów lub wizji tego, który miał je nosić.

Ludzie prerii nauczyli się sztuki haftowania kolcami jeżozwierza od plemion

zamieszkujących lasy i puszcze, a ponieważ jeżozwierze zamieszkują zazwyczaj

tereny leśne, kolce ich stały się przedmiotem wymiany handlowej między plemionami

leśnymi i preryjnymi. Bardzo dawno temu plemiona z prerii ozdabiały swoje stroje

ornamentami malowanymi na skórze.

Coraz liczniej zaczęli przybywać goście Wojennej Lancy (Huan-tos). Każdy z

nich przynosił własne naczynia do jedzenia. Było to przyjęte zwyczajowo, ponieważ

w żadnym tipi nie było specjalnego pomieszczenia na dodatkowe naczynia ani żadna

rodzina nie obarczała się takim sprzętem.

Mała Chmura i spokrewnione z nią kobiety napełniały miski gości mięsem

antylopy widłorogiej upieczonym nad ogniskiem. Różnego rodzaju korzenie roślin lub

ich owoce pieczone wraz z dziczyzną służyły jako przyprawy, nadające lepszego

smaku i zapachu tej potrawie.

Tylko jedna osoba w tipi nie tknęła żadnego pokarmu w czasie trwania całej

uczty. Kiedy wszyscy byli syci, Wojenna Lanca zwrócił się do tej osoby i powiedział:

- Biegnący Wilku, wiele, wiele zim przyszło i przeminęło od czasu, kiedy

założono na twoje stopy pierwsze mokasyny. Jesteś szanowany i lubiany przez

wszystkich w całym plemieniu, przez młodych i starych. Do jakiegokolwiek tipi

skierujesz swe kroki, zawsze znajdziesz tam przygotowane obok gospodarza miejsce,

dlatego też poprosiliśmy cię, abyś nadał imię naszemu dziecku. Jesteś stary, przez

dziesiątki lat swego żywota nabyłeś doświadczenia i mądrości. Teraz w ceremonii

nadania imienia mojemu synowi twoje modlitwy pomogą mu trwać w zdrowiu,

doporriogą w zyskaniu siły i wiedzy. Wierzę, że podobnie jak ty, dożyje on wieku, w

którym włosy zamieniają się w biały kolor spokojnej starości.

Uprzedzony odpowiednio wcześnie o tej uroczystości Biegnący Wilk pościł od

kilku dni, oczekując na nadejście wizji. Na dzień przed uroczystością nadania

malcowi imienia, wizja nareszcie nadeszła do duszy i serca dzielnego, starego

wojownika. W swym widzeniu wyczytał imię, jakie winien nadać nowo narodzonemu

dziecku.

background image

Po słowach wypowiedzianych przez Huan-tosa, Biegnący Wilk siedział

jeszcze parę chwil w milczeniu i nikt z obecnych nie śmiał naruszyć ciszy, która

zapanowała w tipi.

Wreszcie stary wojownik podniósł się i stanął przed zebranymi. Jego

obrzędowy strój był jednym z najpiękniejszych. Na głowie miał opaskę z futra wilka,

z dwoma piórami złotego orła zatkniętymi za nią z tyłu głowy, przypominającymi

rozstawione uszy zwierzęcia, którego imię otrzymał dawno temu i które zaszczytnie

nosił nadal, rezygnując nawet z imienia wojennego.

Jego koszula i legginy zostały wykonane z najbardziej miękkiej skóry jelenia i

ozdobione szerokimi pasami z naszytym wzorem z kolców jeżozwierza. Ze szwów

obydwóch rękawów i legginów długie, cienkie frędzle chwiały się wdzięcznie przy

każdym ruchu. Jego mokasyny były całkowicie pokryte haftem. Dookoła całej stopy

znajdował się szeroki pas wyszyty białymi kolcami. Pas ten ozdabiały dodatkowo

czerwone trójkąty. Symbole te oznaczały konie wrogów zdobyte podczas wypraw

wojennych. Między trójkątami zostały umieszczone niebieskie krzyże-gwiazdy. Były

to symbole Gwiazdy Porannej - przewodnie znaki, które zawsze pomagały mu

odnaleźć właściwy szlak. Na wierzchniej części mokasynów wyszyte były dwa

czerwone rogi bizonie na białym tle - symbol siły.

Kiedy Biegnący Wilk stał naprzeciw zebranych, Mała Chmura podała mu

niemowlę umieszczone w płaskiej kołysce-nosiłkach, które kobiety umieszczają wraz

z dzieckiem na swoich plecach w pozycji pionowej.

Zmęczony i znużony parodniowym rytualnym postem, lecz stojący dumnie i

prosto niczym młody mężczyzna, Biegnący Wilk wziął dziecko z rąk matki, uniósł je

wysoko, aby wszyscy mogli zobaczyć przyszłego obrońcę plemienia. Zaraz potem

otoczył chłopca ramieniem i trzymając go tak, wygłosił kwieciste i kunsztowne

przemówienie.

Mówił o walecznych czynach wielkich mężów Kiowa, mówił o zmarłych i

ż

yjących jeszcze wybitnych wojownikach. Wspomniał o wspaniałych czynach,

których dokonał Wojenna Lanca. Opowiadał o swym własnym życiu. Wszystkie

przymioty, które sławił - jak zręczność, umiejętność, mądrość i odwaga, cechujące

najbardziej znanych i cenionych mężczyzn tego ludu, będą dane temu dziecku, gdy

osiągnie ono wiek męski. Na koniec swojej długiej mowy przeszedł wreszcie do

sprawy imienia.

Unosząc dziecko do góry i obracając je twarzą na wschód, Biegnący Wilk

background image

przytrzymał malca w tej pozycji przez chwilę i rzekł:

- 0, Wielki Twórco, który jesteś nad nami! W mądrości swej przysłałeś Nowe

ś

ycie do naszej wioski. Bądź jego przewodnikiem we wszystkim i daj mu mądrość.

Daj mu długie życie. Daj mu odwagę, aby gdy wejdzie na swoją ścieżkę, miał siłę

podążać nią wytrwale aż do jej kresu. A kiedy na koniec swych dni dojdzie tam, gdzie

prowadzi ostatni szlak do Świata Duchów, niech włosy jego będą białe jak śnieg,

który okrywa szczyty gór. To właśnie ty. Wielki Twórco, będziesz widział go zawsze.

My nadajemy temu dziecku-mężczyźnie jego imię. Odtąd, jak to zostało przekazane

mi przez Ducha Świata, mężcźyzna-dziecko zwać się będzie Mas-gwa-ah-Sid

(Niedźwiedź Wędrujący Po Górach). Powiedziałem!

Biegnący Wilk podał małego Niedźwiedzia Wędrującego Po Górach jego

dumnej matce, po czym usiadł. Usłużne ręce kobiet podsunęły w jego kierunku

najsmaczniejsze kęsy pokarmu i ceremonia została zakończona.

Kiedy Biegnący Wilk zakończył swój posiłek, wyszedł wraz z Wojenną Lancą

przed tipi, gdzie szczęśliwy ojciec podarował staremu wojownikowi pięknego konia,

uzdę plecioną z wyprawionej skóry i nowe nakrycie ze skóry bizona, służące jako

siodło. Do grzywy konia przyczepione były pięknie wyszyte kolcami jeżozwierza

mokasyny, dar od matki chłopca, pięknej Kau-at-ciny. Od ostatniego polowania minął

już okres dwóch Księżyców, a w żadnym tipi nie było zapasów ani suszonego, ani

wędzonego mięsa. Zarówno starzy, jak i dzieci tęsknili za świeżym, soczystym,

czerwonym mięsiwem. Wielki wódz, Skaleczona Twarz, zwołał radę plemienną, na

której wybrano najlepszego, najsprytniejszego tropiciela, by ten jak najprędzej

wyśledził stado bizonów, których mięso uratowałoby ludzi przed głodem.

Wodzowie po naradzie wybrali słynącego ze swej biegłości w tropieniu

zwierząt, myśliwego o imieniu Che-ne-ka (Zagubiony Pies).

- Jak tylko usną sowy i psy prerii, udasz się na poszukiwanie bizonów, a jak

trafisz na ślad stada - powiadomisz nas o tym jak najszybciej!

Były to słowa wodza. Już następny świt zastał dzielnego i odważnego

myśliwego daleko od wioski. Uważnie i w napięciu wypatrywał on zwierząt z

każdego wzniesienia, z każdej skały. Stąpał miękko i ostrożnie jak puma, a umiał przy

tym zachować ciszę i spokój tak, by nie spłoszyć tropionych bizonów.

W chwili gdy słońce szykowało się do spoczynku w swym kamiennym - tipi,

Zagubiony Pies ujrzał zwierzęta, których szukał. Leżały w gęstej trawie na przełęczy,

cierpliwie przeżuwając pokarm. Che-ne-ka zaczął liczyć na; palcach leżące bizony.

background image

Okazało się, że było ich dziesięć razy po dziesięć sztuk i tyleż kresek naznaczył na

swoich legginach. Jeszcze tej samej nocy powrócił do swego obozu tak zmęczony, że

ledwie powłóczył nogami.

Na wiadomość o odnalezieniu przez Zagubionego Psa stada bizonów cały

obóz - mężczyźni, a z nimi kobiety i nawet dzieci - udał się na łowy.

Sam tropiciel legł na spoczynek w wysokiej wonnej trawie. Zapadał już

zmrok, kiedy do uszu wypoczywającego dobiegły jakieś nieznane mu przedtem

osobliwe dźwięki. Były one odmienne od tych, jakie wydają flety Indian Kiowa,

jakieś bardziej miękkie i jak gdyby bardziej przeciągłe, łagodne.

Zagubiony Pies uniósł się na łokciu i spojrzał w stronę, skąd dochodziły

dziwne odgłosy. Zobaczył w pewnej odległości jakby kłębowisko cieni, które

poruszały się lekko i rytmicznie.

- Chyba ci ludzie, którzy tam tańczą bez dźwięków wojennego bębna, nie

mogą być groźni - pomyślał.

Poruszył się jednak ostrożnie, podniósł z legowiska i z taką samą ostrożnością

skierował w stronę tańczących cieni. Gdy zbliżał się do celu, muzyka brzmiała coraz

wyraźniej, a rytmicznie kołyszące się ciała stały się bardziej widoczne.

I zdarzyło się tak, że mimowoli Zagubiony Pies poddał się rytmowi muzyki i

wciągnięty przez nieznaną, ale piękną melodię dał się jej porwać do tego stopnia, iż

sam zaczął tańczyć. Tak zatracił się w końcu w tym tańcu, że nawet zapomniał o

tłumie postaci, które w tanecznym pląsie falowały w odległości trzech wystrzelonych

z łuku strzał.

Tak oto na niewielkiej przestrzeni prerii, na której trawa była wyskubana przez

cienkowargie antylopy, Zagubiony Pies wił się w ceremonialnym tańcu swego

szczepu. Trwał ciągle pod wrażeniem odgłosów dziwnej melodii, która raz unosiła się

wysokimi dźwiękami, to znów opadała niskimi tonami.

Zagubiony Pies tańczył do późnej nocy, aż wreszcie Padł na ziemię

wyczerpany do ostateczności. Dopiero słońce, które musnęło swoim ciepłem jego

zamknięte powieki, zbudziło go ze snu. Rozejrzał się wokół. Nie zobaczył już obcych

ludzi, a na miejscu, gdzie tańczyli, jeszcze lekko kołysała się trawa.Zagubiony Pies na

próżno przez pół dnia szukał miejsca, w którym jego mokasyny w tańcu podeptały

trawę i mimo iż był wspaniałym tropicielem, nie odnalazł stratowanych grzyw

stepowej roślinności. Jedynie lekki wiatr, który się w owej chwili zerwał i ppruszył

trawami - przyniósł odgłosy tej samej dziwnej muzyki. Wówczas Zagubiony Pies

background image

zrozumiał, że przydarzyło mu się coś ważnego.

Tak oto przeżył wizję, a potem przyniósł do obozu nowy taniec, którego

nauczył wszystkich ludzi z plemienia Kiowa. Był to Taniec Trawy, który wkrótce

przyniósł mu sławę i rozgłos.

Minęło już dziesięć lat od czasu nadania pierwszego imienia Niedźwiedziowi

Wędrującemu Po Górach. Od roku należał do stowarzyszenia chłopięcego Młodych

Psów, w którym wyrabiał w sobie hart ducha, odwagę, siłę, poznawał tajniki walki,

tropienie. Uczył się władać bronią, wierzeń swojego plemienia i zapoznawał się z

legendami i obyczajami swego narodu. Właśnie z zaciekawieniem wraz z gromadką

rówieśników wysłuchał opowiadania, w jaki sposób powstał Taniec Trawy,

przekazywanego im przez starego wojownika, a ich nauczyciela, Ansotę

(Cętkowanego Ptaka). Jeszcze w ich uszach brzmiały ostatni słowa o Zagubionym

Psie, gdy wychowawca wyznaczył im kolejne nowe zadanie.

Przed środkiem nocy chłopcy mieli wyruszyć w prerię i powrócić dopiero

wtedy, gdy każdy z nich sporządzi kamienny nóż zdatny do użytku. Wędrujący

Niedźwiedź zdawał sobie sprawę z trudności, których przysporzy mu wykonanie tego

zadania. Nieraz przypatrywał się, w jak sposób obrabiali kamienie dorośli mężczyźni,

ale nawet im nie udawało się niekiedy sporządzenie takiego noża.. Nim wyruszył w

drogę, zaopatrzył się w kołczan pełen strzał o kamiennych grotach, mocny sprężysty

łuk i krzemienny nóż.

Kiedy chłopcy ponownie zebrali się przy ognisku, okazało się, że Mas-gwa-

ah-Sid jest najmłodszy w gromadzie, która miała wyruszyć w prerię, toteż drwiny

starszych chłopców raniły go bardziej niż głód i mróz, były nie do zniesienia, jak

ogień. Wędrujący Niedźwiedź zacisnął zęby i spoglądał im prosto w oczy. Miał już

wyryte w duszy prawa wojowników, mówiące, ze ten, kto nie potrafi zachować

kamiennej twarzy w każdej okoliczności, kto nie potrafi opanować ciała i duszy - nie

jest nic wart. Wreszcie chłopcy dali mu spokój i nawet przyjaźnie zaczęli się do niego

odnosić. Widocznie jego opanowanie i odporność na ich drwiny zrobiły na nich dobre

wrażenie.

Nieoczekiwanie i przez nikogo nie zauważony znalazł się między nimi Ansota

- ich opiekun, wprowadzający chłopców na drogę wojowników i dorosłego życia. Bez

słowa powiódł przenikliwym spojrzeniem pó zbitej gromadce młodzieży, a następnie

rozdzielił chłopców na pary. Każdą dwójkę wysłał w innym kierunku i miała ona tak

długo wędrować, aż słońce nie uśmiechnie się do połowy.”

background image

Wędrujący Niedźwiedź znalazł się w towarzystwie starszego o dwa lata

chłopca. Ludzie nazywali go Pitah-pe-kis (Orle śebro). Jego matką była Szoszonka,

wzięta niegdyś przez jego ojca do niewoli. Przez pewien czas była jego niewolnicą,

okazała się jednak dobrą kobietą i ojciec chłopca pojął ją za żonę. Słynęła w całym

plemieniu z wyrobu doskonałych strzał do łuku, które były bardzo lekkie, delikatne, a

przy tym niezawodne.

Orle śebro był uzbrojony tak, jak wszyscy kini chłopcy.

Cętkowany Ptak skierował ich na północ, tam gdzie płynęła duża rzeka

Arkansas. Konie w tym czasie były zbyt cenne, aby powierzać je niedoświadczonym

chłopcom. Szli więc na piechotę, gdyby się jednak pospieszyli, świt powinien ich

zastać w pobliżu tei rzeki.

Starym zwyczajem podążali w milczeniu jeden za drugim. Nad nimi wisiał

księżyc, jak olbrzymia tarcza wojownika. Wisiał tak ciężki, rozjaśniony na brzegach,

jakby wypolerowany przez ciemne chmury, które przesuwały się po jego powierzchni.

Unosił się stopniowo coraz wyżej i wyżej i tracił swoją moc tarczy wojennej. Ot, stał

się zwyczajnym punktem świetlnym w mrocznej poświacie nocy.

Cały czas prowadził Pitah-pekis. Bacznie obserwując gwiazdy, kierowali się

na północ. Zręcznie omijali skały, które z daleka wyglądały jak zastygłe na wieki

postacie ludzkie. Robiły wrażenie jakby stały na granicy innegoświata. Kiedy zbliżali

się do takiej skały, wydawało się im, że czas ziemski zbliża się do końca, że oto nastał

kres ich wędrówki, a za skałami zastaną już tylko urwisko, z którego zsuną się gdzieś

do innego świata.

Jednak za skalnymi blokami rozciągały się zielone pola prerii o wysokiej,

kołyszącej się majestatycznie w mroku trawie. Przy blasku księżyca odnosiło się

nieodparte wrażenie, że Matka Ziemia oddycha.

Minęli brzozowy zagajnik i znaleźli się na skraju szlaku bizonów. Przystanęli

na chwilę niezdecydowani, lecz zorientowali się szybko, że szlak ten wiódł w tym

samym kierunku, dokąd wędrowali i oni.

Ruszyli śladami pozostawionymi przez wielkie zwierzęta. Wzdłuż

wydeptanych racicami kolein rozpościerał się kobierzec wysokiej trawy. Daleko w

przodzie, gdzieś na linii horyzontu, widniały wyspy rozrzuconych pekanowych

lasków, a za nimi rozciągała się rozległa równina. Równinę przetykały co najwyżej

pojedyncze szare krzaki i zeschłe grudy czerwonej ziemi rozrzucone kopytami

pędzących bizonów. Gdzieniegdzie widniało samotne drzewo.

background image

Celowo wybrali wydeptaną drogę. Nie tylko dlatego, że prowadziła na północ,

a przede wszystkim dlatego, że była ubita setkami racic i nie groziło im przypadkowe

wpadnięcie nogą w jakąś norę pieska preryjnego lub nadepnięcie na śpiącego

grzechotnika, co mogłoby się źle skończyć. Wreszcie bizoni szlak pozwalał na

szybszy marsz.

Nadal prowadził Orle śebro, a za nim, jak jego cień, szedł Wędrujący

Niedźwiedź. Towarzyszyły im odgłosy prerii. Ze wszystkich stron słychać było wycia

kojotów, to znowu pohukiwanie szarej sowy, polującej gdzieś w trawie na drobne

gryzonie. Czasami dochodził do ich uszu śmiertelny pisk upolowanej przez nocną

łowczynię ofiary, po którym na krótko następowała cisza, jak gdyby śmierć

nakazywała wszystkim zamilknąć. Po takiej ciszy rozlegało się zawsze najpierw

przeciągłe wycie kojota, a następnie dołączały doń inne odgłosy i znowu ożywiała się

pokryta mrokiem preria, aż do kolejnego jęku śmierci, po którym nawet milkło

rechotanie rogatych żab - kadiei-hyadlei i cykanie świerszczy.

W pewnym momencie chłopcy usłyszeli za sobą trzask pękających suchych

traw i przyspieszony oddech biegnącego za nimi zwierzęcia. Momentalnie znaleźli się

za jakąś osamotnioną kępą nie stratowanej trawy. Dokładnie umieścili strzały na

cięciwach łuku, a oczy ich uważnie wwiercały się w ciemność nocy. Czekali.

Po chwili z mroku wyłoniło się stworzenie podobne do wilka. Orle śebro

naciągnął cięciwę, czekając stosownej chwili, by celnie wypuścić opierzoną

zwiastunkę śmierci, lecz Wędrujący Niedźwiedź delikatnie oparł dłoń na jego

ramieniu, następnie cichutko niby to syknął, niby gwizdnął. Biegnące zwierzę

zatrzymało się, a po chwili radośnie skomląc, pobiegło w stronę ukrytych chłopców.

Był to ulubiony młody pies Wędrującego Niedźwiedzia - Pa-hao (Samotny).

Cała trójka znalazła się w radosnym nastroju. Pies doskakiwał do chłopców,

szerokim ostrym językiem przeciągając po ich twarzach, to znowu biegł w noc jak

szalony, zawracał, obiegał chłopców dookoła, szarpał delikatnie ich ramiona ostrymi

zębami. Chłopcy tarmosili psa za gęste futro, drapali za uszami. Ta wzajemna czułość

odbywała się w całkowitym milczeniu. Radość nie uśpiła bowiem ich czujności.

Trzeba było mieć oczy i uszy otwarte na odgłosy nocy. Nigdy nie było wiadomo skąd

i kiedy może nadejść niebezpieczeństwo.

Dalej już szli we trójkę. Na samym przodzie Pahao, który z nosem przy ziemi

węszył i wchłaniał tylko dla niego ważne zapachy, a za nim jeden za drugim obydwaj

chłopcy, którzy nie czuli się już tak bardzo samotni.

background image

Niebo stawało się jaśniejsze, gwiazdy bladły, a hen na wschodzie można było

dostrzec ciemniejsze zarysy chmur na tle jaśniejszego nieba. Nawet granie świerszczy,

rechotanie żab, skowyt kojotów powoli zanikały. Poświst wiatru także stawał się inny

i zeschłe trawy ocierając się oj siebie wydawały inne odgłosy.

Przed oczami chłopców wszystko dookoła nabierało barw, stawało się tak

piękne, że samo patrzenie napełniało ich serca radością. W powstającym świetle dnia

ginęła tajemnicza noc.

Stanęli na jednym ze wzniesień, których pełno było na prerii. Przed nimi w

dole wił się ciemną wstęgą czarny potok, usiany po brzegach ogromnymi

rozrzuconymi tu i ówdzie głazami. Gdzieniegdzie prawie że z wody wyrastały drzewa

pominaku, którego łyko było świetnym opatrunkiem na rany i skaleczenia.

Pierwszy do brzegu dobiegł pies i z rozkoszą zaczął chłeptać wodę. Chłopcy

ostrożnie zbliżyli się do rzeczki. Najpierw dokładnie rozejrzeli się po okolicy. Nic nie

uszło ich uwagi, nawet wysoko szybujący orzeł, który majestatycznie wznosił się do

góry coraz to wyżej i wyżej, jakby chciał utorować drogę dla wschodzącego słońca.

Po drugiej stronie rzeczki pojawił się biały wilk i tak jak niespodziewanie się ukazał,

tak niespodziewanie znikł wśród złomowisk kamiennych, spod których z głośnym

trzepotem skrzydeł zerwało się stado preryjnych gołębi. Teraz dopiero obydwaj

chłopcy zbliżyli się do wody, ugasili pragnienie i starannie zmyli z siebie pył

przebytej drogi.

Nagle Pitah-pekis wydał stłumiony okrzyk radości. Tuż u swoich stóp ujrzał w

wodzie dość duży odłam krzemienia.

- Patrz, mój bracie - zwrócił się do Wędrującego Niedźwiedzia. - Teraz

będziemy mieli noże, ostre groty do strzał, a nasze matki skrobaczki i szydła!

Duża bryła krzemienia miała na powierzchni kilka nieznacznych rys, to

ułatwiło im obróbkę kamienia.

- Już nie musimy iść aż nad rzekę Arkansas - rzekł Wędrujący Niedźwiedź -

postaramy się tutaj na miejscu zrobić te wszystkie rzeczy, o których mówił mój brat.

- Musimy rozpalić bezdymny ogień, gdzieś między tymi głazami nad samą

rzeką, ale tak, żeby nikt go nie wypatrzył - dodał Orle śebro.

Za pomocą cięciwy łuku oraz kawałka twardego i miękkiego drewna chłopcy

rozpalili ogień, dorzucając suche patyki, których sporo znaleźli nad brzegiem rzeki.

Kiedy wreszcie kawałki drzewa dobrze się rozpaliły, wrzucili w nie bryłę

krzemienia i nakryli ją warstwą suchego chrustu. Poczekali chwilę, aż drzewo całkiem

background image

się zwęgliło, i teraz za pomocą dwóch mocnych patyków wrzucili rozpalony krzemień

do zimnej wody. Woda, jak gdyby rozgniewana na chłopców, zasyczała i pochłonęła

kamień. Po jakimś czasie wydostali z rzeki ostygły krzemień i położyli go na płaskim

zrębie skalnym. Teraz wspólnie przynieśli spory głaz i zaczęli nim energicznie tłuc

leżący krzemień. Po którymś z kolei uderzeniu krzemień rozpadł się na kilka

podłużnych płaskich kawałków. Należało jeszcze tylko obtłuc ostre płytki i nadać im

pożądaną formę noża, czy innych przedmiotów.

Ale nie było dane chłopcom ukończyć tej pracy, bo oto między nich wpadł z

nastroszoną sierścią Pahao i szczerząc groźnie kły, zaniepokojony, wpatrywał się w

stronę, skąd wzeszło słońce. Z niezwykłego zachowania się psa chłopcy

wywnioskowali, że tylko obecność obcego człowieka mogła tak poruszyć ich

czworonożnego przyjaciela. Gdyby było to zwierzę lub jakiekolwiek inne stworzenie,

pies zachowywałby się inaczej, a z jego gardła wydobywałby się stłumiony charkot.

Natychmiast zalali wodą tlące się ognisko. Dokładnie pozbierali połupany

krzemień, schowali do skórzanych toreb i w milczeniu, kryjąc się” wśród kamiennych

bloków, poczęli wspinać się na najwyższe wzniesienie w pobliżu rzeki, które swym

masywem kryło wschodnią część prerii.

Na szczycie wzniesienia zalegli w wysokiej trawie. Pahao nadal był

niespokojny, w jego krtani bulgotała złość, a oczy zaszły krwią. Leżał jednak

spokojnie obok chłopców, nie wyrywając się do przodu.

Przed nimi, daleko aż po kraniec wschodu, rozciągała się pofałdowana,

ukwiecona o tej porze roku preria. Był to przecież Księżyc Wysokiej Trawy, albo, jak

nazywali ten miesiąc ich bracia Komańcze, Księżyc Truskawek.

Bacznie obserwowali pasmo pagórków ciągnących się z północy na południe i

czuli instynktownie, że coś się tam wkrótce zdarzy.

Niespodziewanie w odległości półtora lotu strzały od nich, na szczycie

jednego z takich wzniesień, ukazała się czyjaś głowa. Bystre oczy najpierw rozejrzały

się dookoła, a po chwili wychyliły się ramiona i cała postać jakiegoś wojownika.

Lewa strona jego twarzy pomalowana była na biało z poprzeczną czerwoną krechą

biegnącą przez policzek. Głowę miał po bokach wygoloną, a przez jej środek od czoła

aż do karku biegł usztywniony pas włosów. Mężczyzna stał nieruchomo i bacznie

rozglądał się po okolicy. Widocznie nic groźnego nie wypatrzył, bo wzniósł prawe

ramię uzbrojone we włócznię i kilkakrotnie zakreślił nią koło. Następnie szybko

zbiegł z pagórka i ponownie ostrożnie, bez hałasu wynurzył się dopiero na następnym

background image

wzniesieniu. Znowu przekazał komuś, kogo chłopcy jeszcze nie widzieli, serię

znaków. Potem znikł w wysokiej trawie i chłopcy już więcej nie ujrzeli obcego

tropiciela.

Leżeli jednak nadal ukryci w trawie i krzakach bylicy. Zdawali sobie sprawę,

ż

e ktoś, komu zwiadowca przekazywał znaki, wkrótce się ukaże.

Nie mylili się. Po chwili na ten sam pagórek poczęli pojedynczo wjeżdżać

jeden za drugim jeźdźcy, tworząc długi wąż. Chłopcy policzyli na palcach. Było ich

dwa razy po dziesięć i pięć.

Jeźdźcy byli rozebrani do połowy, niektórzy nawet tylko w samych

przepaskach biodrowych i mokasynach. Słońce połyskiwało na ich ciemnych,

natartych tłuszczem ciałach, a przeróżne wymalowane na nich wzory wojenne

tworzyły barwną, mieniącą się mozaikę. Jeźdźcy prezentowali się niezwykle

majestatycznie, ale i groźnie.

- Pawnee, łowcy kobiet szepnął Orle śebro.

- Tak - potwierdził Wędrujący Niedźwiedź. - Rogate Łby. Są na wojennym

szlaku i podążają z pewnością w kierunku naszej wioski.

- Musimy ostrzec naszych ludzi, ale jak? - zastanawiał się Pitah-pekis. - Nie

zdążymy przed nimi dobiec do obozu i na dodatek jeszcze moglibyśmy wpaść w ich

łapy Patrzyli w milczeniu, jak wojownicy Pawnee podjeżdżali do następnego

wzniesienia. Zatrzymali się, a jeden z mężczyzn skierował swego konia na sam szczyt

pagórka i przez jakiś czas uważnie rozglądał się po okolicy. Po chwili podniósł rękę

do góry i wojownicy znowu ruszyli dalej, jeden za drugim.

Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się do swego przyjaciela:

- Niech mój brat uplecie z trawy cienki sznur długości swego ramienia, a ja za

chwilę wrócę.

Nie obawiając się teraz, że mógłby go ktoś zobaczyć, pobiegł co sił w nogach

nad brzeg strumienia. Zbliżył się do najbliższego drzewa i krzemiennym nożem

odkroił płat kory wielkości swojej dłoni.

- Nie gniewaj się na mnie, drzewo, że cię kaleczę. Wybacz! - wyszeptał

pospiesznie.

Na wewnętrznej stronie kory czubkiem noża narysował głowę wojownika, a

nad nią róg. Obok naciął dwadzieścia pięć znaków imitujących kopyta koni i dwie

mijające się strzały - znak wojny. Na samym końcu płata narysował tipi, jakich

używają Kiowa. Nacięte rysunki zatarł popiołem, aby je bardziej uwidocznić.

background image

Przewiercił jeszcze w korze mały otwór i z gotowym „listem” powrócił do Orlego

ś

ebra.

Sznurek z trawy także już był gotowy. Wędrujący Niedźwiedź nawlókł na

niego gotowy rysunek i przywołał psa, który leżał obok.

- Dobry Pahao - wyszeptał, przywiązując do karku psa sznurek z listem.

- Pahao pobiegnie tam - wskazał ręką kierunek. - Pahao pobiegnie do tipi

Kiowa. Wojenna Lanca... - Kilkakrotnie powtarzał te same słowa i w końcu leciutko

popchnął psa na południe, Pies stał jednak w miejscu i radośnie merdał ogonem, jak

gdyby nie rozumiał, czego chłopcy żądają od niego. Wędrujący Niedźwiedź głosem

pełnym rozpaczy błagał:

- Pahao, biegnij! Wojenna Lanca... Mała Chmura... Dopiero na brzmienie

słowa „Mała Chmura” pies drgnął i zerwał się do biegu. Wkrótce chłopcy stracili go z

oczu gdzieś wśród traw. Sami również po chwili wyruszyli w drogę powrotną.

Musieli pilnie uważać, aby przypadkowo nie natknąć się na zwiadowców Pawnee.

Należało zachować jak największą ostrożność, toteż zrezygnowali ze szlaku bizonów,

a wybrali drogę trudniejszą, ale na tyle bezpieczną, że mogli uważniej rozglądać się

po okolicy, sami będąc nie do wyśledzenia. Mieli nadzieję, że jeżeli nie napotkają w

czasie swojej wędrówki żadnych nieprzewidzianych przeszkód, to powinni znaleźć

się w wiosce już przed wschodem słońca. Wiedzieli także i o tym, że Pawnee w nocy

nie zaatakują Kiowów. Indianie w nocy nie prowadzili wojen, gdyż wierzyli, że duch

zabitego wojownika nigdy by nie odnalazł w ciemności drogi do Świata Zmarłych.

Dopóki było jasno, z każdego wzgórza, z każdego wzniesienia bacznie

obserwowali rozległe tereny. Gdy nadeszła noc, zdani byli tylko na własny słuch i

instynkt, którym bezbłędnie wyczuwali na odległość grożące im niebezpieczeństwo.

Poruszali się szybko i cicho, kierowali się tam, gdzie odgłosy przyrody były

najdonośniejsze. Wiedzieli dobrze, że tam, gdzie trwa nie zmącone życie prerii, nie

może być człowieka, który swoją obecnością mógłby zakłócić codzienne życie natury.

Dzieliła ich od wioski już tylko odległość jednego krótkiego biegu konia, gdy

nagle poczuli na ustach szerokie dłonie i niby psie szczeniaki zostali uniesieni do góry

i zawleczeni między najbliższe rumowisko głazów.

Działo się to tak szybko i cicho, że nie zdążyli nawet wydać z siebie

najmniejszego odgłosu.

ROZDZIAŁ III

background image

Wioska Indian Kiowa o każdej porze dnia przypominała białe kretowiska

okopcone na szczycie, rozrzucone na gładkiej, zielonej płaszczyźnie prerii. Zielone

pola wznosiły się ku północy coraz, to wyżej i wyżej, tam z kolei jak gdyby

zatrzymały je ściany bloków skalnych o przedziwnych formach i barwie zabrudzonej

czerwieni. Tam też rozciągały się plamy lasów cedrowych lub pekanowych, zawsze

pełnych dzikich zwierząt, na których skraju spokojnie skubały trawę takidal - kury

preryjne.

O krainie tej mówią, że nie ma początku ani końca, że ciągnie się bez przerwy

z jednej strony ku północnej Ziemi Śniegów, z drugiej zaś aż po gorące słońce

południa, pod którego promieniami dojrzewają kolczaste kaktusy. Gdzieś daleko na

wschodzie granice jej zamykają ogromne rozlewiska rzeczne, natomiast na zachodzie

zamykają ją ośnieżone szczyty niezdobytych gór.

Pawnee podkradli się pod pierwsze wzgórza okalające wioskę. Zobaczyć stąd

mogli, jak kobiety spokojnie rozpalały ogniska, gdzieniegdzie między tipi pojawił się

mężczyzna. Gdyby dobrze natężyć słuch, można by usłyszeć ostry trzask otulonych

płomieniami ogniska drewnianych polan, można by nawet poczuć delikatny, słodki

zapach dymu, podnoszonego czasami podmuchem wiatru.

W dali rozciągał się lasek, w którym ciemne pnie drzew zdawały się stać na

zboczu Płaczącej Góry, niczym zbiorowisko starców przygarbionych wiekiem,

milczących, zadumanych nad bezkresnym krajem bez początku i bez końca.

Pawnee już wcześniej pozostawili swoje konie pod opieką jednego z

najmłodszych wojowników, członków ich obecnej wyprawy. Pod wioskę podkradli

się teraz pieszo i czekali na zwiadowców, którzy mieli wyśledzić, jaką siłą dysponują

Kiowa. Mieli również zorientować się, która z dziewczyn z tej wioski jest najbardziej

urodziwa, gdyż tylko duch takiej dziewczyny może zostać ich pośrednikiem do

Gwiazdy Porannej i Gwiazdy Wieczornej, by przekazywać im wszystkie prośby i

błagania ludu Pawnee. Wkrótce jeden z tropicieli, pełzając bezszelestnie, znalazł się

między przyczajonymi wojownikami. Po krótkiej chwili inny równie niepostrzeżenie

dołączył do ukrytej grupy.

- Nie ma wojowników Kiowa w wiosce - zgodnie oznajmili obydwaj. - Z

paplaniny kobiet zrozumieliśmy, że prawie wszyscy wybrali się w kierunku rzeki

Washita, aby zapolować na bizony.

- W wiosce pozostało tylko paru mężczyzn, kilka kobiet, trochę dzieci, no i

starcy. Myśliwi nie pozostawili na miejscu nawet paru koni - dodał drugi zwiadowca.

background image

- Widziałem tylko paru wyrostków zdolnych do obrony wioski.

- Czy zauważyliście jakieś młode kobiety?

- Jest ich kilka, ale trudno będzie wybrać odpowiednią, bowiem prawie

wszystkie odznaczają się urodą i dumną postawą. Dziewczyny Kiowa są znane z

piękności.

Jeden ze starszych wojowników nieznacznie uniósł ramię do góry na znak, że

chce zabrać głos. Widocznie był to wódz wybrany na tę wyprawę, bo wszyscy

zamilkli, czekając na słowa dowódcy.

- Nasi czarownicy żądają najładniejszej dziewczyny i znajdziemy ją między

tymi kobietami, które przyjdą nad brzeg rzeki po wodę. Dziesięciu wojowników

odetnie im powrót do wioski, a ja z Czerwonym Krukiem - tu wskazał na pięknie

zbudowanego młodego mężczyznę - postaramy się wybrać najpiękniejszą z pięknych.

Reszta wojowników będzie nas osłaniać. Ty - zwrócił teraz twarz do najmłodszego z

grupy - jak tylko zaatakujemy wieś Kiowów, pobiegniesz po konie, których pilnuje

Brzydka Głowa (Pokapiw-itoian) i przyprowadzisz je tutaj, w to miejsce. Atak

zaczniemy na mój znak. Dziesięciu ludzi, którzy mają odciąć dziewczynom drogę

powrotną do wioski, niech już teraz podkradnie się jak najbliżej rzeki. Powiedziałem!

Z daleka słychać było, jak dziewczyny Kiowa nawoływały się głośno między

tipi, aby wspólnie udać się nad wodę. Jedne szły z wysuszonymi tykwami do

nabierania i przechowywania świeżej wody, inne natomiast niosły zwinięte w rulony

kudłate skóry, które miały zamiar rozłożyć na dnie rzeki, a po paru dniach moczenia,

za pomocą kamiennych skrobaczek, oczyścić je z sierści.

Beztroski śmiech, żarty i przekomarzanie się dziewcząt utwierdziły

napastników w przekonaniu, że młode kobiety nie zdają sobie sprawy z czyhającego

na nie niebezpieczeństwa.

Gdy dotarły już w pobliże rzeki, naraz rozległ się przejmujący okrzyk wojenny

Pawnee i zaskoczone dziewczyny zostały odcięte od wioski przez łowców kobiet.

Wszystkie dziewczęta, jak gdyby kierowane wspólnym instynktem, pędem rzuciły się

ku rzece i na jej brzegu przycupnęły między kamieniami i trawą, niczym stado

spłoszonych gołębi.

Nim jednak zdążyły ukryć się w przybrzeżnym sitowiu, rozległ się gwizd

wojennych świstawek sporządzonych z orlich kości. To Map-odal (Skaleczona

Twarz) wysokim gwizdem dawał znak swym ukrytym wojownikom. Nim przebrzmiał

ś

wist bojowego gwizdka, odsunęły się zasłony osłaniające wejścia do tipi i pojawili

background image

się ukryci tam wojownicy. Grad strzał poszybował w kierunku biegnących Pawnee.

Zaskoczeni wrogowie rzucili się do ucieczki, lecz ze wszystkich stron

nadbiegali wojownicy Kiowa i razili napastników strzałami. Piętnasto-, szesnastoletni

chłopcy podjeżdżali na koniach do walczących, zeskakiwali w galopie z mustangów, a

ich miejsce na galopujących koniach zajmowali dorośli wojownicy Kiowa.

Pawnee nadaremnie oczekiwali na swoje wierzchowce, nie wiedząc jeszcze o

tym, że zostały przechwycone tuż przed bitwą przez wojowników Wojennej Lancy.

Dozorujący je młody Pawnee, Brzydka Głowa, stał się pierwszą ofiarą tego starcia.

Wszystkie konie dostały się w ręce ludzi Kiowa. Zaskoczeni i zdezorientowani

wrogowie nie mieli żadnych szans, aby wyjść z życiem z zasadzki. Walczyli z wielką

odwagą i umierali, jak przystało mężczyznom. Paru wojownikom jeszcze na początku

bitwy udało się przedrzeć przez otaczający ich pierścień Indian Kiowa i zbiec na

prerie. Nie byli ścigani, bowiem pobitego wroga nie gnębi się do ostatka.

Jeden tylko młody wojownik uniknął śmierci i dostał się do niewoli. Był to

Czerwony Kruk (Mekasto) - wspaniale zbudowany wojownik, ten, który z dowódcą

oddziału Pawnee miał porwać najpiękniejszą dziewczynę.

Schwytał go Kayo-okosis (Tarcza Niedźwiedzia), niewiele starszy od Pawnee i

przywiódł do swego tipi, związanego dokładnie rzemieniem.. Dla pewności, że wróg

nie będzie próbował ucieczki, zdjął z jego szyi woreczek z lekami i zawiesił na

swojej. Teraz już ze spokojem wyszedł z namiotu i udał się na wielki plac w pobliżu

ke-tipi (namiotu narad).

Zebrali się tutaj wszyscy wojownicy, którzy brali udział w bitwie. Opowiadali,

ile ciosów zaliczył każdy z nich, inni z niezadowoleniem ganili siebie za śmiertelne

uderzenia zadane nieprzyjaciołom. Kobiety częstowały zmęczonych wojowników

mięsem, szpikiem bizonim i tytoniem.

Kiedy wreszcie zakończono relację o męskich czynach dokonanych tego dnia,

najstarszy z mężczyzn wstał, wszedł w krąg wojowników, zrzucił z ramion skórzaną

derkę i opasał się nią powyżej bioder. Górną część ciała miał odkrytą. Na jego

piersiach wyraźnie były widoczne blizny po Tańcu Słońca. Stary wojownik chwilę

spoglądał w milczeniu po twarzach obecnych.

- Duchy naszych przodków i Man-ka-twa (Wielki Twórca) nie chcieli, aby

nasze kobiety ginęły z rąk Pawnee, dlatego natchnęli naszych dzielnych synów

roztropną myślą, aby w porę zawiadomić nas o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Od wielu, wielu Wielkich Słońc pies był naszym przyjacielem, tak jak przyjacielem

background image

wszystkich ludzi prerii są obecnie konie. Młode Psy zasłużyły na to, aby same mogły

opowiedzieć wojownikom, kiedy zauważyły Rogate Łby i w jaki sposób powiadomiły

nas o grożącym niebezpieczeństwie.

Wprowadzono Wędrującego Niedźwiedzia i Orle śebro w krąg dorosłych

mężczyzn. Za nimi przybiegł także ich czworonożny przyjaciel, Pahao.

Chłopcy byli zażenowani tym, że mają opowiadać o sobie zgromadzonym

wokół wspaniałym wojownikom i członkom wojennego stowarzyszenia Kai-tsen-ko

(Prawdziwych Psów). Wszyscy jednak zebrani z dumą patrzyli na malców, a

odwrócone do góry dłonie wojowników zachęcały ich, by śmiało opowiadali o swej

przygodzie.

Pierwszy zaczął mówić Orle śebro. Mówił o tym, jak wraz ze swoim druhem

znaleźli wielki krzemień w potoku, jak przybiegł do nich pies ze zjeżoną sierścią i po

jego zachowaniu zorientowali się, że gdzieś w pobliżu muszą znajdować się obcy

ludzie. Wędrujący Niedźwiedź opowiedział także o piśmie na korze, o trudnościach z

posłaniem Pahao do obozu. Chłopcy mówili z takim przejęciem, jakby na nowo

przeżywali minione zdarzenia, zapomnieli nawet zupełnie o skrępowaniu, które na

początku wciskało im słowa do gardeł.

W swej opowieści doszli właśnie do momentu, kiedy zostali pochwyceni z

drogi jak niemowlaki, które dopiero zaczynają chodzić i tu zamilkli ze wstydem

opuszczając głowy. Wtedy ich wychowawca i opiekun, Ansota, z wolna powstał i

unosząc ramię poziomo, dał zebranym do zrozumienia, że pragnie wyjaśnić to, co

wydarzyło się później:

- Kiedy zziajany pies wpadł do tipi Wojennej Lancy z przywiązaną do karku

wiadomością na korze, mówiącą o zbliżających się Pawnee, Wojenna Lanca, nie

wzywając obwoływacza obozowego, sam powiadomił mieszkańców wioski o

zbliżającym się niebezpieczeństwie. Na krótkiej naradzie w tipi wodza Map-odala, jak

wszyscy już o tym wiemy, postanowiliśmy przygotować zasadzkę na wrogów.

Dziewczętom nakazaliśmy iść nad rzekę i zachowywać się, jak zwykle w takich

chwilach, kiedy udają się nad wodę. Na wypadek ataku miały uciekać nie do obozu,

lecz w kierunku rzeki. Nasze dziewczęta dzielnie się zachowały, udowadniając, że są

córkami wojowników Kiowa.

Ja w tym czasie śledziłem zwiadowcę Pawnee. Leżałem za skałą, a Pawnee

był poniżej mnie na odległość lotu strzały. Usłyszałem ciche stąpanie, patrzę, a tu

dwóch naszych Młodych Psów idzie ostrożnie wprost na ukrytego tropiciela wrogów.

background image

Musiałem działać szybko i cicho. Może naszych chłopców przestraszyłem, ale

uratowałem im życie.

Obaj mali bohaterowie z wdzięcznością spojrzeli na swego nauczyciela.

Spojrzenie to wyrażało wszystko: miłość, szacunek i podziękę.

- Kiedy nasi zmarli rozpalą pierwsze ogniska w Świecie Duchów - na

zakończenie powiedział wódz Skaleczona Twarz - odtańczymy w podzięce naszym

przodkom Taniec Antylopy, aby uczcić zwycięstwo, a chłopcom ofiarujemy po

jednym zdobycznym koniu, albowiem swoją roztropnością zasłużyli na to. Otsedaba

(Powiedziałem).

Wielka tarcza księżyca z wolna wyłoniła się ponad ziemię i wznosząc się

coraz wyżej i wyżej rozlewała srebrzystą poświatę na grzywach stepowej trawy. Naraz

na tle księżycowego dysku zarysowała się ostro ciemna bryła skały, na której stał

dumnie wyprostowany stary człowiek z podniesionymi do góry ramionami. Wiatr

lekko rozwiewał jego białe, rozpuszczone włosy. Troszkę niżej, u podnóża występu

skalnego, stał jego wierny koń. Stary człowiek był prawie nagi. Wiatr tylko obijał o

jego uda przepaskę biodrową, służącą mu za całe okrycie. Starzec stał skierowany

twarzą w stronę, gdzie niedawno zaszło Słońce. W jego postaci tkwiła jakaś

niezwykła siła. Modlił się.

Kiedy wreszcie opuścił ramiona, rozległ się łoskot bębnów. Z tipi poczęli

wychodzić wojownicy w swych wspaniałych obrzędowych strojach, w wyszywanych

długich bluzach i legginach. Głowy jednych zdobiły wspaniałe pióropusze z orlich

piór, innych ogony jelenie ufarbowane na czerwono i umieszczone na środku głowy

niby długie szczotki zwisające od czoła aż po kark.

Bębny grzmiały. W ich rytm włączył się śpiew kobiet i mężczyzn

opiewających dzielność wojowników Kiowa. Do łoskotu bębnów dołączył dźwięk

grzechotek z bizonich rogów i tykw wypełnionych różnymi nasionami i wydającymi

suchy chrzęst niby ogon grzechotnika. Bębny i śpiewy raptownie zamilkły, a krąg

wojowników i kobiet się zacisnął, W sam środek odświętnego tłumu wbiegł tancerz

odziany tylko w przepaskę biodrową i mokasyny. Nad kostkami nóg i na przegubach

rąk miał umocowane kościane grzechotki wypełnione kamykami. Głowę okrywał mu

skalp antylopy widłorogiej wraz z rogami. Był to „człowiek-antylopa”!

Za nim na środek placu wbiegli łowcy z podobnymi grzechotkami, które zrazu

cicho, potem coraz głośniej zaczęły wydawać rytmiczne dźwięki. W dłoniach trzymali

łuki, gotowe wypuścić z cięciwy tępą, pierzastą strzałę.

background image

„Człowiek-antylopa” zaniepokoił się. Nasłuchuje. Teraz stąpa ostrożnie,

miękko, na czubkach palców. Głosy grzechotek narastają, gonią go. „Człowiek-

antylopa” zaczyna uciekać przed łowcami. Wykonuje zręcznie płochliwe ruchy,

lekkie, szybkie, podpatrzone w czasie polowań na antylopy. Myśliwi okrążają

„zwierzę”, sypią się strzały, „antylopa” pada. Jeszcze podnosi głowę, próbuje wstać...

W końcu grzechotki milkną i znowu odzywa się głuchy odgłos bębna i śpiewy,

które umilkną dopiero, gdy księżyc znajdzie się wysoko, wysoko ponad Matką

Ziemią.

Rano Tarcza Niedźwiedzia uwolnił z więzów swego niewolnika, nakarmił go,

napoił i opuścił tipi, nie obawiając się, że w czasie jasnego dnia schwytany Pawnee

może spróbować ucieczki. Miał zresztą nadal jego leki, bez których żaden mężczyzna

się nie ruszy.

Ale tu spotkała go wielka niespodzianka, bo oto w kilka chwil po jego wyjściu

z namiotu wyszedł za nim Pawnee, trzymając jego mokasyny w ręku. Oficjalnie, na

ś

rodku wioski, w obecności ludzi Kiowa, zdjął z nóg własne mokasyny i odrzucił je

daleko od siebie. Następnie nałożył na swoje stopy mokasyny należące do Tarczy

Niedźwiedziej.

Taki gest nie mógł być nie zauważony przez Kiowów, a Kayo-okosis utracił

niewolnika. Młody Pawnee pozostał w plemieniu dawnych wrogów, po jakimś czasie

ożenił się, a jego dawny zwycięzca stał się jego dobrym przyjacielem.

- Gdyby nie Pahao - mówił Ansota - na pewno Pawnee uprowadziliby kilka

dziewcząt, a wiele kobiet opłakiwałoby śmierć swoich mężów i braci. Wierność psa

uratowała nasze plemię od hańby. Nawet Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro, mimo

swej przebiegłości i odwagi, nie byliby w stanie uprzedzić naszych wojowników na

czas o zamiarach wroga. Wierności psa nie zastąpi żona, siostra czy syn.

- Otóż bardzo dawno temu - ciągnął - kiedy nasze plemię żyło na Górnych

Preriach w pobliżu Czarnych Gór, wodzem jednego ze szczepów naszego plemienia

był Czarny Niedźwiedź. Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie i usłyszałem tę

opowieść od swego dziada. Teraz przekazuję ją wam, a wy kiedyś opowiecie ją

swoim dzieciom.

Jak już powiedziałem, wodzem jednego z naszych szczepów był Czarny

Niedźwiedź. Jak zwykle siedział z przymkniętymi powiekami przed swoim tipi i

błądził myślami w tylko sobie znanych miejscach.

Gdzieś wysoko nad ośnieżonymi szczytami najwyższych gór, na tle błękitnego

background image

nieba i rozrzuconych zewsząd puszystych obłoków szybował orzeł. Dumny ptak

dostrzegł bystrym wzrokiem siedzącego przed swoim namiotem wodza.

Stary wódz nie dostrzegł wodza skrzydlatych stworzeń szybującego nad nim, a

jednak posłyszał w swoim sercu jakiś głos, który szeptał mu:- Czarny Niedźwiedziu!

Przez swoje długie życie zaliczyłeś wiele, wiele ciosów zadanych odwiecznym

wrogom twego ludu, Indianom Crow. Nigdy nie mieli oni sposobności oglądać twoich

pleców, ale za to ty jakże często widziałeś ich postacie uciekające w popłochu na

widok twego wojennego tomahawka. Zaprawdę byłeś tak znakomitym łucznikiem, że

nawet przelatująca nad twoją głową jaskółka czuła oddech śmierci. Twoje pierzaste

strzały były niczym dotknięcie Ducha Wiecznego Snu, snu bez końca. Z tego powodu

w twojej rodzinie nigdy nie brakowało różowego mięsa bizonów, a w wiosce, w

której żyłeś, nie wiedziano, co to znaczy głód. I jeszcze coś! Nigdy nie zapomniałeś o

obyczajach i rytuałach plemiennych, paląc każdego miesiąca Świętą Trawę, aż dym -

pukwana wznosił się ponad najwyższe szczyty gór. Byłeś również świetnym mówcą i

na naradach starszyzny twój głos i twoje zdanie przyjmowane były z należytym

szacunkiem. Wielki Twórca (Man-ka-twa) jest z ciebie bardzo zadowolony i teraz

możesz już rozpocząć wielką wędrówkę do Krainy Spokoju.

Po uważnym wysłuchaniu szeptu serca Czarny Niedźwiedź zwołał cały swój

lud na plac narad. Tam pożegnał się ze swymi walecznymi wojownikami, po czym

wkroczył na Drogę Zachodzącego Słońca. Odprowadzała go żona, dwaj synowie i

mały piesek, który niósł w zębach jego zapasowe mokasyny.

Droga, którą podążał do celu, była trudna, kamienista, a słońce niemiłosiernie

prażyło swoimi promieniami utrudzone ciała.

Trudy tej mozolnej wędrówki najwcześniej odczuł młodszy z dwóch synów.

Położył się w cieniu przydrożnego drzewa na miękkiej i wonnej od kwitnących ziół

trawie. Chciał wypocząć.

Po przejściu kilku odległości lotu strzały starszy syn zwrócił się do ojca, by

mu zezwolił zawrócić po brata. Ojciec zgodził się, a gdy starszy syn odnalazł

wypoczywającego brata, położył się u jego boku i znużony usnął mocnym snem.

W tym czasie Czarny Niedźwiedź niezmordowanie wędrował wciąż naprzód,

za nim zaś szła jego żona i pies, niosący w zębach zapasowe mokasyny.

Kiedy wreszcie słońce skryło się za ostatnią górę i zapanował ożywczy chłód.

Czarny Niedźwiedź wraz z żoną rozłożyli obóz pod wielką skałą i udali się na

spoczynek. Spali bardzo krótko, bo już wczesnym rankiem udali się w dalszą drogę.

background image

Dzień ten był jeszcze bardziej upalny od poprzedniego, szli więc bardzo

zmęczeni, aż na jednym ze wzniesień żona upadła ze zmęczenia. Nie miała już siły iść

dalej. Długo odprowadzała wzrokiem swego męża, a gdy ten oddalił się na znaczną

odległość, podniosła się z trudem i zawróciła na miejsce, gdzie wypoczywali jej

utrudzeni synowie.

Tymczasem Czarny Niedźwiedź podążał uparcie ciężką drogą coraz dalej i

dalej, ale już samotnie. Jedynie poczciwy wierny pies wlókł się za nim ze

spuszczonym ogonem. Z gorąca i zmęczenia wysunął język i błędnym wzrokiem

ś

ledził kroki starego wodza. Tylko resztkami sił udawało mu się utrzymać w zębach

mokasyny swego pana.

Kiedy po wielkich trudach Czarny Niedźwiedź i jego pies dotarli wreszcie do

miejsca przeznaczenia, stary wódz stanął na cyplu skalnym i donośnym głosem

krzyknął przed siebie:

- Wielki Twórco! Wołałeś mnie, więc jestem!

Z zupełnie nieokreślonego kierunku i niewiadomej przestrzeni odezwał się

potężny głos, tak przenikliwy, jak echo gromu podczas burzy.

- To dobrze! Widzę, że przybyłeś i jestem zadowolony, że usłuchałeś mego

wezwania. Gdzie jednak są osoby, które towarzyszyły ci w drodze z wioski twego

ludu?

- Wybacz, ale Droga Zachodzącego Słońca zmęczyła je tak bardzo, że

odpoczywają gdzieś.

- A cóż to za cień, który ci towarzyszy? - spytał Man-ka-twa.

- To jest mój wierny pies, który mnie nigdy nie opuszcza.

- Skoro tak, niech wejdzie tu również twój wielki przyjaciel, swoją wiernością

bowiem zasłużył na własne miejsce w Krainie Spokoju.

Minęło znowu parę Wielkich Słońc. Wędrujący Niedźwiedź miał już

piętnaście lat, a jego przyjaciel siedemnaście, i myślał sobie, że może jeśli w tym roku

wykaże się jakimś nadzwyczajnym czynem, to w przyszłym będzie mógł być przyjęty

do wojennego stowarzyszenia Kai-tsen-ko. Wędrujący Niedźwiedź dumny był ze

swego przyjaciela.

Wszystkie minione lata byli zawsze razem. Poddawani przeróżnym próbom

wytrzymałości i samozaparcia zawsze pomagali sobie, a w bardzo ciężkich chwilach

jeden drugiego podtrzymywał na duchu.

Jako siedmioletni chłopiec Wędrujący Niedźwiedź opanował już kontrolę nad

background image

własnym snem i potrafił obudzić się wtedy, kiedy chciał. Od dawna potrafił świetnie

jeździć konno, a już jako ośmioletni chłopiec nauczył się sztuki tropienia zwierząt i

rozpoznawania siadów nieprzyjaciół. Posługiwał się bronią, umiał znosić głód i

pragnienie, całkowicie panował nad swoim ciałem i duchem. Wspaniale opanował

„mowę rąk” i „mowę dotyku”, sam rysował i odczytywał pismo obrazkowe. Kiedy

minęło mu dziesięć Wielkich Słońc, bez trudu wyrabiał strzały do łuku, rozstawiał tipi

i orientował się w nieznanych okolicach. Umiał mówić prawdę nawet wtedy, gdy była

dla niego przykra.

Dla każdego z Indian cały otaczający go świat był olbrzymią uczelnią. Jego

podręcznikami były skały, kamienie, strumyki, rzeki, jeziora, drzewa, kwiaty, trawa,

zioła, słońce, księżyc, gwiazdy. Były to elementy, z których otrzymywał natchnienie

do tworzenia swoich ceremonii i pieśni.

Ryby, ptaki, owady i zwierzęta uczyły Indianina, jak być odważnym, szczerym

i sprawiedliwym. Ludzie byli zawsze szczęśliwi, nie czuli się nigdy samotni. Z całą

otaczającą ich przyrodą tworzyli jedność, a ta zawsze pulsowała intensywnym życiem.

Nie była im straszna burza, nigdy nie gniewały ich wściekłe podmuchy

wiatrów, siarczyste mrozy ani zawieje śnieżne. Nigdy nikt się nie skarżył ani nie

lamentował, bowiem wierzyli, że te wszystkie rzeczy są jedynie rozmaitymi

wcieleniami Man-ka-twa (Wielkiego Twórcy).

W ciągu minionych lat tylko jeden raz rozdzielono na parę dni dwóch

serdecznych przyjaciół, kiedy to każdy z nich w samotności i o głodzie czekał na

nadejście proroczego snu - Wielkiej Tajemnicy. Po paru dniach postu doczekali się

wreszcie, każdy z osobna, upragnionej wizji, w której ujrzeli swoje duchy opiekuńcze.

Czarownik wyjaśnił im, co oznaczały ich wizje, i sporządził dla obu

młodzieńców odpowiednie „leki”, które od tej pory nosili na piersi i nigdy nie

rozstawali się z nimi.

Nadchodził właśnie Księżyc Wysychającej Trawy, a w Księżycu Opadających

Liści miały odbywać się wielkie łowy na bizony, które w tym czasie odwiecznym

szlakiem wędrówek przenosiły się z północy na południe.

Konie, które dostali po rozgromieniu Pawnee, chłopcy wypuścili na wolność,

malując im szerokie żółte pasy wzdłuż grzbietu ponieważ były już za stare i nie

nadawały się do użytku. Tak oznaczone wierzchowce były nietykalne i przestrzegały

tego nawet wrogo usposobione do Kio-wów inne plemiona z Wielkich Równin.

Kiowom bardzo brakowało koni. W owym czasie konie były niezwykle cenne

background image

i niewiele jeszcze spotykało się ich w wolnym stanie.

Pewnego dnia po krótkiej naradzie wszyscy mężczyźni, którzy nie posiadali

koni, postanowili udać się po nie do zaprzyjaźnionego ludu Komanczów. Gdyby

przyjaciele nie mogli ich wspomóc, należało wyruszyć do spowinowaconego z

Kiowami ludu Apaczów, zamieszkujących nad rzeką Washita, właścicieli sporych

tabunów doskonałych wierzchowców.

- Wyruszamy w czasie Wysokiego Księżyca dzisiejszej nocy - rzekł najstarszy

z wojowników, imieniem Czarny Kruk.

- Eh, neh, neh, neh, neh! - zgodzili się wszyscy.

Pięciu mężczyzn oraz Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro z pierwszą

ciemnością zeszli po pochyłości parowu. Rozległy wąwóz biegł niżej wąskim

korytarzem, zaś dostępu do jego stromych zboczy broniła plątanina ciernistych

krzewów.

Wszyscy ubrani byli tylko w legginy, w pasie zaś dodatkowo opasani białymi

skórami wilczymi, które w chłodne noce służyć im miały za posłanie i okrycia, zaś w

drodze powrotnej miały być przeznaczone jako derki na grzbiety końskie. Każdy z

nich był dobrze uzbrojony, a wskórzanych torbach znajdował się pemikan, który miał

służyć wędrowcom za pożywienie na cały czas wyprawy.

Księżyc w pełni oświetlał im drogę. Przed nimi połyskiwały bielą zeschnięte

grzebienie preryjnej trawy. Dookoła wszędzie brzęczały kaskadami dźwięków owady,

raz po raz uderzając w nagie torsy mężczyzn i odlatując w noc, by wrócić

nieoczekiwanie i z jeszcze większą zaciętością atakować ich gołe ciała.

Tu i ówdzie przebłyskiwały gwiazdy jeszcze nie okryte obłokami chmur.

Promienie księżyca rozpryskiwały się na rzadko rozrzuconych samotnych skałach jak

gwałtownie rażone ostrze wypolerowanego krzemiennego noża.

Coraz donośniej dobiegało skowyczenie kojotów, a głos ich niósł się daleko.

Powietrze stało się czyste i zimne, wydawało się, że ściąga skórę na ciele. Gdzieś w

dali w południowym kierunku ciągnęła się długa ściana brudnoczerwonych skał.

Nieco bliżej natomiast rozciągała się wielka dolina o poszarpanych krawędziach,

przechodząca w rumowisko kamieni, za którym rozciągała się w nieskończoność

pofałdowana płaszczyzna prerii - Wielkie Łąki.

Wreszcie noc z wolna poczęła się oddalać, zamieniła swoją barwę w jasny

granat i odpłynęła do gwiazd, ustępując na wschodzie miejsca czerwieni, zwiastunce

nadchodzącego słońca, wydobywającej się niczym krew z dna ziemi.

background image

W pełnym już blasku słońca siedem postaci przeszło przez rzekę Nizhoni

(Piękną), by powitać wspaniałe równiny Dolnych Prerii. Odtąd szlak ich wędrówki

wiódł przez łagodnie faliste łąki pełne dzikiego kwiecia i przepływającej nad nimi

porannej, chłodnej mgły. Kraj ten zdawał się nie mieć początku ani końca, był pusty i

piękny. Wiatr delikatnie muskał tę ziemię, zganiał mgły i przygrywał na źdźbłach

trawy smutną, rzewną melodię.

Z każdą chwilą stawało się coraz cieplej, a nagrzane promieniami słonecznymi

preryjne zioła, trawy i kwiaty wydzielały taki aromat, że kręciło się w głowie.

Pod koniec dnia znaleźli się na terenach łowieckich ludu Semat, bo tak

nazywali swoich kuzynów Kiowa-Kwuda.

Postanowili zatrzymać się na noc, posilić, odpocząć, a jutro tuż przed

wschodem słońca wyruszyć dalej, aby w samo południe znaleźć się w obozie

zaprzyjaźnionego plemienia.

Noc była chłodna i wilgotna, chłopcy przytulili się do siebie i okryli wilczymi

derkami. Ognia nie rozpalali, gdyż najmniejszy płomyk był widoczny z daleka. Mimo

ż

e znajdowali się już na terenach Sematów i tu mogły zawitać watahy wrogów.

Ogrzewając się nawzajem, przetrwali tak do rana.

Nim pierwsze promienie słoneczne wkroczyły na prerię, ruszyli w dalszą

drogę.

Gdzieś około południa Czarny Kruk niespodziewanie dał ręką znak, aby

natychmiast skryli się w trawie. Przed oczyma wędrowców w odległości czterech

lotów strzały ukazał się jeździec. Powoli wjeżdżał na wzniesienie, które jak wyspa na

jeziorze wynurzało się z traw.

Czarny Kruk bacznie obserwował obcego wojownika. Po uczesaniu, kroju

legginów poznał, że to jeden z młodych mężczyzn Sematów. Podniósł się więc z

ukrycia, stanął wyprostowany i wzniósł obydwa ramiona do góry, krzyżując je nad

głową.

Wojownik na koniu przyglądał mu się przez pewien czas, następnie poderwał

konia i galopem pognał w kierunku siedmiu Kiowów, którzy podnieśli się z ziemi.

Tuż przed nimi gwałtownie zatrzymał wierzchowca, aż ten przysiadł na zadzie, a

chmura pyłu okryła na chwilę konia i jeźdźca.

Nim pył zdążył opaść, wojownik Sematów zeskoczył z końskiego grzbietu i

stanął przed grupką Kiowa.

- Witajcie. Domyślam się, że moi kuzyni pragną próbą Dymnego Konia

background image

uzyskać wierzchowce, bo inaczej nie trudziliby się niepotrzebnie marszem przez

Zielone Pola. Zbliżają się wielkie łowy, a tylko ten zdobędzie wiele mięsa i skór

bizonich, kto będzie miał dobrego konia.

- Nasz brat powiedział prawdę - odrzekł Czarny Kruk.

- Niech moi bracia udadzą się za mną - rozkazał Kio-wa-Apacz. Jednym

skokiem znalazł się na grzbiecie mustanga i wolnym kłusem skierował się w stronę,

gdzie widocznie znajdowała się wioska jego plemienia. Wędrujący Niedźwiedź i jego

sześciu towarzyszy biegło za nim „psim truchtem”.

Wkrótce pokonali ostatnie wzniesienia i ujrzeli tuż nad brzegiem rzeki tipi

swoich kuzynów.

Mieszkańcy wioski dostrzegli ich z daleka i zebrali się na krańcu obozowiska,

a na powitanie gości popędzili na swych koniach młodzi chłopcy, ścigani przez sforę

psów.

Wśród radosnych okrzyków i psich poszczekiwań cała gromadka nowo

przybyłych udała się przed namiot wodza - Szybkiego Sokoła (Giakaita).

Giakaita, potężnie zbudowany mężczyzna o siwiejących włosach, ostrych,

regularnych i przyjemnych rysach twarzy, czekał przed swoim tipi na gości.

Wojownik Sematów zręcznie zeskoczył z konia i w milczeniu stanął po

prawej stronie wodza, krzyżując ręce na piersi.

Goście zatrzymali się także i, jak zwyczaj nakazywał, czekali, aż starszy

pierwszy do nich przemówi.

- Witam moich kuzynów. Wzrok mój widzi zmęczenie i kurz, pokrywający

wasze ciała. Najpierw niech moi kuzyni skorzystają z namiotu potów, a po

oczyszczeniu ciała i posiłku spotkamy się w tym miejscu i rozważymy, w czym

będziemy mogli być wam pomocni. Otsedaba - oznajmił Szybki Sokół.

Ten sam wojownik, który przywiózł ich do wioski, teraz poprowadził

zdrożonych Kiowów na skraj obozu, gdzie prawie nad samym brzegiem rzeki stało

Seidl-ku-toh (tipi potów).

Różniło się ono od innych namiotów tym, że nie posiadało otworu dymnego, a

kształtem podobne było do przepołowionej półkuli i szczelnie okryte natłuszczonymi

skórami.

Krzątały się koło niego dwie stare kobiety, które w rozpalone ognisko,

znajdujące się o kilka kroków od wejścia do namiotu, wkładały dość duże okrągłe

kamienie. Przy otworze wejściowym tipi leżały szczelnie związane bizonie pęcherze

background image

pełne wody.

Mężczyźni spokojnie usiedli na trawie, starsi wyjęli krótkie fajki i zajęli się

paleniem tytoniu. Nie był to święty kinni-kinnick, który przeważnie był mieszanką

różnych ziół i kory drzew, używany tylko do ceremonialnych fajek.

Po pierwszych „dymach” zaczęły się rozmowy i opowiadania o minionych

zdarzeniach wojennych i łowieckich. Teraz dopiero goście dowiedzieli się, że ich

opiekun jest synem wodza i że nazywa się Złamany Cierń. Złamany Cierń mówił: - W

czasie, kiedy spotkałem moich braci, byłem na zwiadach. Jeden z naszych myśliwych

doniósł nam, że przypadkowo natknął się na kilku wojowników Tonkawa, którzy są

tak samo waszymi wrogami, jak i naszymi. Śledziłem ich przez dwa Małe Słońca.

Byli to tylko myśliwi, którzy przypadkowo zapuścili się na nasze łowiska, ale szybko

się z nich wycofali. W drodze powrotnej spotkałem moich braci i moje serce

wypełnione jest radością, że wreszcie mogłem poznać naszych północnych kuzynów.

- Eh, neh, neh, neh, neh! - rozległo się radosne potwierdzenie wojowników

Kiowa.

Ale nim rozmowa na dobre się rozkręciła, jedna ze starszych kobiet podeszła

do wojowników i głosem nie znoszącym sprzeciwu rzekła:

- Najwyższy już czas, aby moi synowie zmyli z ciał preryjny pył!

Mężczyźni bez słowa sprzeciwu podnieśli się z ziemi i przed samym wejściem

do namiotu potów pozdejmowali z siebie legginy, przepaski biodrowe, mokasyny i

jeden po drugim zaczęli nago wchodzić do wnętrza tipi.

Kobiety poczęły nosić do dołka wykopanego pośrodku tipi rozpalone kamienie

i polewać je wodą. Wytworzyła się gorąca, gęsta para, a ciała siedzących wewnątrz

pokryły się potem, który usuwał ze skóry nieczystość, a z mięśni zmęczenie.

Odłam Osagów.”Dni.Kobiety wniosły do tipi potów ostatnie rozpalone

kamienie i ostatnie pęcherze z wodą, po czym dokładnie zasłoniły otwór wejściowy

na zewnątrz, aby najmniejsza smużka pary nie wydostała się ze środka.

Po pewnym czasie mężczyźni zlani strugami potu wybiegli z namiotu i

wskoczyli do zimnej, rzecznej wody. Chłodna woda zmyła lepki pot z ich eiał i

przyniosła orzeźwiający chłód. Ubrali się z powrotem w swoją skromną odzież i

Złamany Cierń podprowadził ich pod namiot swego ojca, gdzie na gości czekały już

przygotowane połacie bizoniego mięsa nadzianego na wierzbowe pręty.

Koło ogniska krzątały się dwie kobiety. Jedna, starsza o włosach pokrytych

siwizną, odziana była w prostą suknię ze skóry jelenia, sięgającą do połowy łydek.

background image

Druga, młoda, może w wieku Wędrującego Niedźwiedzia, a może o rok, dwa

młodsza, miała na sobie długą suknię z bardzo delikatnej, miękkiej skórki, ozdobionej

na dole i rękawach cieniutkimi frędzelkami. Pasek opinający jej talię uwidaczniał

smukłość i gibkość postaci. Łydki jej okrywały krótkie, sięgające do kolan legginy

haftowane kolcami jeżozwierza, a maleńkie stopy okrywały białe mokasyny.

Jej grube, długie, starannie splecione warkocze sięgały do pasa. Co chwilę

spoglądała na nadchodzących mężczyzn, ale wzrok jej jakby zacieniała mgiełka

smutku.

Wędrujący Niedźwiedź dyskretnie, ale z zaciekawieniem przypatrywał się

dziewczynie. Zauważył to jednak Złamany Cierń.

- To moja przyrodnia siostra, sierota. Rodzice jej zginęli z ręki niewolnika

Tonkawy, który potem chytrze wymknął się z naszego obozu, chcąc uniknąć srogiej

kary.

Młody Kiowa zmarszczył brwi i zacisnął zęby, aż mięśnie nerwowo zagrały

mu na szczękach.

Złamany Cierń mówił dalej:

Pojechałem jego śladami i dopadłem go nad Rzeką Bobrów, a jego głowę

rzuciłem dziewczynie pod stopy. Pomściłem jej rodziców. Jej matka była siostrą

mojej matki.

Wędrujący Niedźwiedź jeszcze raz spojrzał na dziewczynę i w milczeniu

usiadł przy ognisku obok Złamanego Ciernia.

Dziewczyna zręcznie rozłożyła przed każdym z gości po dwa okrągłe płaty

kory brzozowej, a obok łyżki sporządzone z rogów bizonich.

Po chwili zjawiła się stara kobieta o twarzy pooranej zmarszczkami i napełniła

każdemu z Kiowów jeden talerz szpikiem bizonim, drugi zaś pieczenia. Po chwili na

znak starej dziewczyna umieściła na liściu kukurydzy przed każdym z mężczyzn garść

tytoniu zmieszanego z wysuszonym nawozem bizonim. Następnie obie kobiety w

milczeniu wycofały się do namiotu.

Kiedy goście zakończyli posiłek, z tipi wyszedł wódz Giakaita.

Złamany Cierń powstał na widok ojca, a razem z nim podniósł się Czarny

Kruk i usadowili wodza na honorowym miejscu. Wszyscy milczeli, nie wypadało

bowiem, aby ktoś z młodszych wiekiem zabrał głos, dopóki wódz Sematów pierwszy

się nie odezwie.

- Słyszałem, że syn mojej siostry od najmłodszych lat jest roztropnym

background image

młodzieńcem i dzielnie się spisuje - zwrócił się Giakaita do Wędrującego

Niedźwiedzia. - Moje serce wypełnione jest radością, że moja siostra urodziła tak

wspaniałego następcę naszych rodów. Do moich uszu dotarło to, że Mas-gwa-ah-Sid

jest także wspaniałym strzelcem. Szczęśliwi być muszą Wojenna Lanca i Mała

Chmura, mając takiego syna.

Chłopiec słuchając tych słów, poczerwieniał z radości.

- Jutro, kiedy słońce uśmiechnie się do połowy, młodzi Samatowie popiszą się

przed wami umiejętnościami ujeżdżania koni, a syn mojej siostry popisze się

zręcznością we władaniu łukiem, jaka przystoi przyszłemu wojownikowi. A Orle

ś

ebro, który go podobno nigdy nie opuszcza, pomoże swemu bratu.

Chłopcy zdumieli się, skąd wódz wiedział tyle o nich.

- Po próbach sprawnościowych rozpoczniemy ceremonię „Dymnego Konia” -

powiedział na zakończenie Giakaita.

Po chwili milczenia zabrali głos inni wojownicy, ożyły wspomnienia

myśliwskie, opowieści o mężnych czynach, wesołe i śmieszne przygody, które prawie

codziennie spotykały mieszkańców prerii.

Późnym wieczorem wszyscy rozeszli się do przeznaczonych im tipi na nocny

odpoczynek. Tuż przed wschodem słońca głuchy, rytmiczny głos bębna obudził

ś

piących. To obwoływacz zawiadamiał wszystkich, że nim słońce ukaże się w całej

krasie, młodzież wykaże się swoją zręcznością i sprawnością.

Nim słońce uśmiechnęło się do połowy, prawie cała ludność wioski zebrała się

na wolnej przestrzeni, tuż za namiotami.

Młodzież Sematów, już nie chłopcy, a jeszcze nie mężczyźni, ustawili się w

jednej linii, jeden obok drugiego. Swoje konie trzymali za grzywy, stojąc obok nich.

Daleko z tyłu za ich plecami rozwieszono skóry bizonie” służące jako cel.

Wędrujący Niedźwiedź stał oparty o drzewo bawełnicy, a u jego stóp

przykucnął Orle śebro. Bacznie obserwowali przygotowania do zawodów, śledzili w

milczeniu wszystko, co się działo wokół, chociaż bardziej interesowały ich konie niż

młodzieńcy, którzy za chwilę mieli ich dosiąść.

Na znak dany przez wodza obrzędowego - Dwa Palce młodzi Sematowie

pognali swoje wierzchowce i biegnąc obok nich, odbijali się sprężyście od ziemi i

okrakiem dosiadali pędzących rumaków. Galopowali teraz do miejsca, gdzie sterczały

wbite w ziemię dzidy. Nie zwalniając mijali lance, gwałtownie zawracali i w

szalonym powrotnym galopie wyrywali broń z ziemi, następnie pędzili w stronę

background image

rozpiętych skór, ciskając w nie zdobytymi dzidami. Dziurawili cele prawie

jednocześnie i z zadziwiającą precyzją. Trudno było wyłuskać spośród znakomitych

zawodników zwycięzcę, ale rada starszych przyznała zwycięstwo osiemnastoletniemu

chłopcu, który w ostatniej bitwie z Ton-kawami stracił ojca i teraz samodzielnie

opiekował się matką i młodszą siostrą.

Wtem na środek placu wjechał na czarnym, usianym białymi plamkami koniu

Złamany Cierń. Wyglądał wyjątkowo dostojnie; do połowy rozebrany, tylko w pięknie

wyszywanych legginach i w białej skórzanej przepasce biodrowej, z włosami

związanymi w gruby kok, w którym tkwiło pojedyncze orle pióro.

Oczy wszystkich zebranych zwróciły się na niego. Jego ruchy były pewne, ale

i swobodne. Złamany Cierń zsiadł z konia, wyciągnął zza paska nóż o ostrzu z

krzemienia, wetknął go w piasek tak, że wystawała tylko połowa rękojeści.

Znaczącym gestem wskazał go widzom. Wszyscy przyglądali mu się z dużą uwagą.

Złamany Cierń delikatnie ściągnął konia rzemieniem przywiązanym do dolnej szczęki

wierzchowca, lekko wskoczył na jego grzbiet i odjechał kilka kroków. Naraz zrobił

gwałtowny obrót i popuścił cugli. Koń ruszył galopem. Jeździec zsunął się na bok

konia, sięgając prawie ziemi piórem wetkniętym we włosy. Wydawało się, że palcami

musnął rękojeść noża, jednak chybił o włos, mimo to widzom bardzo podobały się

jego popisy.

Wtem nie wiadomo skąd ukazała się śliczna dziewczyna na srokatym koniu.

Zbliżała się szybko w tumanie kurzu wzbitym w powietrze przez konia Złamanego

Ciernia. Pędziła o wiele szybciej niż on, utrzymując rumaka w równym, długim

galopie. Przechyliła się, wyciągając ramię niemal na całą długość. Włosy opadły jej na

dół dotykając ziemi, plecy wygięła w łuk, kolanami mocniej obejmując konia. Nagle

wyrzuciła prawe ramię w dół, po czym błyskawicznie uniosła wysoko nad głową,

pewnie trzymając w dłoni nóż.

Siedziała teraz prosto. Koń nawet nie zgubił rytmu. Kiedy przejeżdżała koło

drzewa bawełnicy, pod którym stał Wędrujący Niedźwiedź, jej ramię wysunęło się do

przodu jak strzała wypuszczona z łuku i nóż utkwił w pniu tuż nad głową

Niedźwiedzia. Młody Kiowa nie unosząc głowy, sięgnął po sterczący nad nim nóż,

delikatnie wyciągnął go z pnia i zatknął za swój skórzany pas. W tym czasie

dziewczyna zniknęła między namiotami.

Naraz rozległ się świst gwizdków wojennych i głośne skandowanie:

- I-sha-wi! I-sha-wi! I-sha-wi! (Nocny Kwiat!)

background image

W ten to sposób Wędrujący Niedźwiedź poznał imię przybranej siostry

Złamanego Ciernia. Nie zdążył jeszcze ochłonąć oczarowany pięknością i zwinnością

Nocnego Kwiatu, gdy znowu rozległy się głosy piszczałek i bębnów. Na środek placu

wjechał teraz na koniu stary człowiek. Smukłość kończyn mustanga, jego

temperament i sprawność, jego mały, okrągły, zwarty i sprężysty zad, lekko uniesiony

ogon wzbudzały ogólny podziw. Koń przez cały czas tańczył w miejscu w rytm

oszalałego grzmotu bębna. Wydawało się, że wspaniałe zwierzę za chwilę zerwie się

do szalonego biegu.

Niespodziewanie grzmot bębnów nagle ucichł i zapanowała taka cisza, że

słychać było bicie własnego serca. Do stojącego teraz nieruchomo konia zbliżył się

wódz obrzędowy - Dwa Palce i posypał drobno pokrojoną trawę na głowę konia i

ś

piewnym głosem zwrócił się do zebranych:

- O, mężczyźni Kiowa-Kwuda, którzy przyszliście po konie, miejcie uszy

otwarte na moje słowa i niech zamieszkają one na zawsze w waszej duszy.

Dostaniecie rumaki, które w przyszłości będziecie poganiać batami, które wkrótce już

poznają wasze rzemienne pętle na karku, które nieraz będziecie bez wytchnienia

poganiać, albowiem chyżość ich nóg nieraz uratuje wam życie i które zawsze będą

narażone na ciosy bizonich rogów w czasie wielkich łowów. Zwiążecie wasze życie

na zawsze z koniem. Dlatego teraz w tym miejscu niechaj one zobaczą, że i wy także

jesteście gotowi przyjąć część tych razów, które później im będą przeznaczone. Tak

jak wasze konie, które nigdy się wam nie poskarżą, tak i wy przyjmijcie obrzęd

„Dymnego Konia” bez leku i skargi. Powiedziałem.

Po tych słowach na środek placu wyszło siedmiu Indian Kiowa i usiedli na

ziemi ze skrzyżowanymi nogami, tworząc dość duży krąg. Usiedli twarzami do

wnętrza koła, wystawiając na zewnątrz gołe plecy. Każdy z nich otrzymał małą fajkę

napełnioną dziko rosnącym tytoniem zmieszanym z bizonim nawozem. Fajki te

trzymali w zębach, nie wolno było podtrzymywać ich rękami. Dłonie oparli na

skrzyżowanych nogach.

Dwa Palce podchodził do każdego z siedzących i zapalonym prętem podawał

ogień do fajki. Kiedy nad siedzącymi poczęła unosić się pukwana - dym, wódz

obrzędowy uniósł do góry ramię. Na ten znak spomiędzy namiotów wyjechał

wojownik na koniu o maści jak piasek pustyni, białej grzywie i ogonie.

- Piękny - pomyślał Wędrujący Niedźwiedź. Jeździec trzymał w prawej ręce

krótki bat z trzema rzemieniami, służący do poganiania koni. W lewej dłoni dzierżył

background image

lancę przybraną orlimi piórami. Koniem kierował naciskając go kolanami i łydkami.

Objechał powoli siedzących w kręgu mężczyzn, dokładnie im się

przyglądając. Przy następnym okrążeniu puścił konia spokojnym galopem. Zaciskał

pierścień okrążeń coraz bliżej siedzących. Obserwując go z daleka, miało się

wrażenie, że wystarczy jakiś nieostrożny manewr, a jeździec wpadnie na spokojnie

palących tytoń. Wystarczyło także, aby nieco przechylił się w prawo, a dłonią mógł

przejechać po plecach siedzących nieruchomo wojowników.

Wtem jeździec uniósł ramię uzbrojone w krótki bat i mijając siedzącego

Czarnego Kruka zdzielił go rzemieniem przez plecy. Dało się słyszeć głuche

plaśnięcie na gołym ciele, gdzie wystąpiły natychmiast trzy czerwone pręgi. Mimo że

cios był niespodziewany, wojownik ani drgnął i nadal pykał spokojnie fajkę.

Następne okrążenie i znowu cios, znowu okrążenie i cios. Dalsze razy

przecinały poprzednie nabrzmiałe ślady bata. Po plecach Czarnego Kruka płynęła

krew, ale fajka trzymana w zębach wojownika ani drgnęła.

Cztery razy wojownik Sematów objeżdżał siedzących i cztery razy bat spadał

na plecy Czarnego Kruka.

Zatrzymawszy wreszcie konia, popatrzył w milczeniu na plecy nadal

siedzącego spokojnie Indianina, wzniósł dzidę w górę i odjechał kawałek od

siedzących w kręgu. Z rozmachem wbił oszczep w ziemię i zaczął krążyć wokół niego

lekkim kłusem.

Teraz dopiero Czarny Kruk powstał, wyjął fajkę z ust i zbliżył się do

zataczającego koła jeźdźca.

Semat zatrzymał konia. Czarny Kruk zaciągnął się fajką i dmuchnął dymem w

nozdrza konia. Następnie obszedł go dookoła i dotykał kolejno dymiącą fajką nogi,

brzucha, zadu a na końcu grzbietu końskiego. Teraz dopiero wojownik Sematów

zeskoczył z mustanga, odebrał fajkę z rąk Czarnego Kruka i gestem nakazał mu

dosiąść konia.

Głuchy łoskot bębna przewala się jak grzmot po górach. Koń kręci zadem, bije

kopytami ziemię, opuszczony przez właściciela nie dopuszcza do siebie obcego,

bucha Parą z nozdrzy i wodzi wokoło przekrwionymi oczami. W 9rzywę ma

wplecione orle pióra i kępki zielonej trawy. Zarzucona na grzbiet biała skóra wilcza

przymocowana jest rzemieniem, który opasuje jego tułów. Ramiona Czarnego Kruka

są naprężone - pragnie poskromić żywiołową siłę, dziką wolę i opór konia.

Delikatnie podchodzi do mustanga. Rzemień przywiązany do dolnej szczęki

background image

konia cały czas jest naprężony. Bębny grzmią bez przerwy. Czarny Kruk wyciąga

powoli ramię w stronę konia, z jego ust wydobywa się cichutkie i spokojne: hrr, hrr,

hrr. Koń na moment uspokoił się i to wystarczyło, żeby wojownik niczym płowa

puma znalazł się na jego grzbiecie.

Koń zadrżał, chciał odbić się wszystkimi czterema nogami od ziemi, wygiąć

grzbiet w pałąk, gwałtownym zwrotem zrzucić z siebie obcego, ale zaniechał oporu.

Łeb ściągnięty aż do piersi, uścisk nóg, dały mu do zrozumienia, że próżny byłby to

wysiłek. Zrozumiał, że człowiek który siedzi teraz na jego grzbiecie, jest równie

wspaniałym jeźdźcem, jak poprzedni jego właściciel. Tylko drżenie skóry przebiegło

po jego grzbiecie od łba do ogona i żałosne rżenie wmieszało się w głos bębnów. Koń

zmienił właściciela.

Kolejno z wioski wyjeżdżali inni wojownicy Sematów, a każdy z nich

wybierał sobie wojownika Kwudę i powtarzał ceremonię. Na końcu w kręgu pozostali

tylko Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro.

Spomiędzy namiotów wypadło dwóch wojowników na koniach. Jeden z

rumaków był ciemny, o jasnym zadzie upstrzonym ciemnymi plamami. Natomiast

drugi był czarny o skórze jakby pokrytej płatkami śniegu. Obydwa konie miały białe

rogówki oka, a na kopytach białe pręgi. Były tak piękne, że chłopcom zaiskrzyły się

oczy na ich widok.

Jednego z wierzchowców dosiadał Złamany Cierń, drugiego jego przyjaciel,

nie znany bliżej chłopcom młodzieniec, zwany Bezręki.

Już po pierwszym okrążeniu Wędrujący Niedźwiedź poczuł rzemienie na

plecach, które wcięły się w jego skórę jak trzy ostrza noży. Spojrzał w oczy swego

przyjaciela, siedzącego naprzeciwko. Orle śebro nawet nie przymrużył powiek,

chociaż otrzymał już drugi cios. Po następnym uderzeniu krew zaczęła mu spływać po

plecach. Jeszcze dwa chlaśnięcia batem. Ostatniego nawet nie odczuł, lecz gdy

podnosił się z ziemi, aby podążyć do krążącego wokół lancy Złamanego Ciernia,

odniósł wrażenie, że pęka mu skóra na opuchniętych plecach. Stłumił w sobie ból, nie

dając najmniejszym grymasem poznać, jak cierpi.

Po zakończeniu ceremonii Złamany Cierń z uśmiechem oddał mu konia.

Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro juz na swoich koniach podjechali do

tłumu zebranych Sematów. Powitały ich okrzyki wojenne i wysoki, przeraźliwy świst

kościanych gwizdków. Dzielność i męstwo umiano docenić.Kobiety przyniosły w

glinianych miseczkach roztopiony tłuszcz niedźwiedzi, który oczyszcza z kurzu i

background image

zmiękcza skórę. Delikatnie i zręcznie nasmarowały obrażenia na plecach mężczyzn, a

gdy tłuszcz wsiąkł w ciało, posypały rany wysuszonymi i roztartymi na proszek

ziołami, które koiły ból i zasklepiały skaleczenia.

Na drugi dzień rano Mas-gwa-ah-Sid przed opuszczeniem gościnnej wioski

dał pokaz swoich umiejętności strzeleckich.

Gnając na swym nowym koniu, strzelał z łuku do wyrzucanych na różną

wysokość tykw wielkości końskiego kopyta. Orle śebro, pędząc obok niego, starał się

utrudnić przyjacielowi trafienie do celu. Tykwy wyrzucane jego ręką szybowały w

różnych kierunkach i na różną wysokość. Jednakże strzały jego przyjaciela zawsze

więzły w celu, chociaż niekiedy tykwy znajdowały się tuż, tuż nad ziemią.

- Eh, neh, neh, neh, neh! - Za każdym udanym strzałem powtarzał Giakaita, a

wokół rozlegały się okrzyki wojenne Sematów i świsty kościanych gwizdków.

Gdy już wszyscy Kiowa siedzieli na koniach, podszedł do nich Giakaita i

zwracając się do odjeżdżających rzekł:

- Serce moje wypełnione jest radością, że moi kuzyni okazali się dzielnymi

mężczyznami. Moi bracia udowodnili, że stanowią cząstkę otaczającej nas natury, tak

jak biały wilk, bizon, szary niedźwiedź czy kury prerii. Ich dusze związane są z tym

wszystkim, co ich otacza i chociaż teraz tu na ziemi polujemy na naszych preryjnych

braci, to po drugiej stronie Piaskowych Wzgórz, gdy nasze dusze spotkają się z

duszami pokonanych, ocenią oni nasze męstwo i sprawiedliwość, a zwycięzcy i

pokonani zostaną braćmi. Otsedaba!

Wędrujący Niedźwiedź słuchając wodza, dyskretnie rozglądał się, czy może

gdzieś między tipi ujrzy tę, która głęboko zapadła mu w serce. Ale na próżno błądził

wzrokiem, dziewczyny nigdzie nie dostrzegł.

Jeźdźcy zawrócili swoje nowo nabyte konie i powoli, z godnością, zaczęli

oddalać się od wioski Sematów. Zdążali na północ, ale nim ujechali dwie długości

biegu konia, dogonił ich Złamany Cierń.

- Przed chwilą wrócili nasi zwiadowcy. Niechaj moi bracia mają się na

baczności, a ich uszy i oczy niech będą otwarte w dzień i w nocy. Wojownicy Osagów

połączyli swoje siły, zwiadowcy nasi zauważyli między nimi nawet paru wojowników

Ouapaw. Może tylko udają się wspólnie na wielkie łowy, niewykluczone jednak, że

coś niedobrego knują, dlatego niech moi bracia będą ostrożni.

Pożegnali go znakiem przyjaźni, unosząc otwartą dłoń do góry i ruszyli jeden

za drugim długim szeregiem. W razie pościgu lub ataku z boku w takim szyku łatwiej

background image

było jeźdźcom rozsypać się na wszystkie strony. Podczas bitwy wystarczył jeden

krótki zwrot w prawo lub w lewo i wojownicy stawali kolumną gotową do boju.

Jechali ostrożnie w pewnej odległości pd siebie. Raz po raz spod końskich

kopyt umykały spłoszone króliki, kojoty. Spotykali także chmary preryjnych gołębi.

Natknęli się również na starego, samotnego bizona, którego widocznie młode byki

przegnały ze stada. Szary od kurzu pasł się spokojnie w parowie, który właśnie mijali.

Góry i skały na horyzoncie raz się zbliżały, to znowu oddalały, ukazując czasami

swoje dalekie, ośnieżone szczyty, od których ciągnęło chłodem, gdy czasami powiał z

tamtej strony mocniejszy wiatr.

Dojechali już do Rzeki Bobrów, nad którą Złamany Cierń rozprawił się z

Tonkawą-zabójcą, gdy nagle zauważyli za sobą obłok kurzu. Przystanęli w gotowości

bojowej, przygotowali łuki, dzidy i czekali. Z tumanu pyłu najpierw wynurzył się

srokaty koń i prawie leżąca na jego grzbiecie postać. Wszyscy poznali jeźdźca. Była

to I-sha-wi, której przed opuszczeniem wioski Kiowa-Apaczów na próżno tak

wypatrywał Wędrujący Niedźwiedź.

Pędziła galopem wzdłuż szeregu, a jej rozpuszczone włosy wyglądały, jakby

nieznana ręka płasko rozłożyła je na wietrze. Był to dziwny, zapierający dech widok,

coś co może budzić wiarę, ze człowiek i przyroda stanowią całość.

Zwolniła nieco przy Wędrującym Niedźwiedziu i w jednej chwili rzuciła w

jego stronę jakieś zawiniątko, które młody człowiek natychmiast chwycił w locie.

Nim się zorientował, co to jest, dziewczyna zawróciła konia i zniknęła mu z oczu

okryta tumanem kurzu.

Chłopak odwinął skórę. Wewnątrz znajdowały się białe, cudownie wyszyte

kolcami jeżozwierza mokasyny. Patrzył na nie przez chwilę w zamyśleniu, aż głos

Czarnego Kruka przywrócił go do rzeczywistości:

- Nocny Kwiat czekać będzie na ciebie, aż staniesz się mężczyzną - rzekł z

uśmiechem.

Jej nagły, bez słowa, odjazd zasmucił Wędrującego Niedźwiedzia, ale

jednocześnie myśl o dziewczynie utwierdziła go w postanowieniu, że już następnej

wiosny uprosi stowarzyszenie Kai-tsen-ko, aby dopuścili go do Świętego Tańca

Słońca. Urok i czar dziewczyny pomogły mu zrozumieć, co to znaczy być mężczyzną.

Sam nie wiedział, kiedy jego duch zaczął krążyć ponad nim i odpłynął wraz z

Nocnym Kwiatem gdzieś w dal, na bezkresną, zalana słońcem równinę.

Później słońce wywędrowało wysoko, wysoko, powietrze zrobiło się ciężkie i

background image

duszące. Światło jeszcze nie nabrało jednolitej matowości, ale obok nich” na trawie

stało się prawie złote, niekiedy jego promienie załamywały się i spadały na mijane

przez jeźdźców konary rzadkich drzew pekanowych i kolczaste krzaki qua-hei-peip,

wreszcie rozlewało się jasnymi plamami na trawie i ziemi. Jeden z jeźdźców

zauważył, jak zbudzona ze snu sowa preriowa o grzbiecie czerwono-brunatno-szarym

z zaokrąglonymi białymi plamkami, śmignęła mu prawie spod kopyt końskich i

poleciała w cień drzewa, gdzie usiadła na jednej z gałęzi cała błyszcząca, w

cętkowanym świetle.

Ś

wit zastał Kiowów w pobliżu rodzinnej wioski. Zatrzymali się, aby pozwolić

koniom nieco odpocząć, sami zaś wykąpali się w strumieniu nie opodal i natarli ciała

pachnącą szałwią. Nad doliną przelatywały gęsi. Było ich bardzo wiele, a rozgęgane

klucze ciągnęły się aż po daleki kres płaskiego nieba.

- Gęsi zapowiadają przybycie kadl-hia (bizonów) - rzekł do Niedźwiedzia Orle

ś

ebro.

Wędrujący Niedźwiedź skierował twarz ku górze. Gdy zamknął oczy, na

moment jego dusza uniosła się nad rozległymi łąkami i parowami, w których lśniły

oczka jezior. Naraz samotność jego duszy stopiła się w szalonej sile Wielkiego

Bizona. Zaśpiewał z głębi swego serca głosem, który brzmiał, jak wołanie polującego

wilka.

Jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo na swoim koniu, jak gdyby czekał

na powrót swojej duszy. Potem zwinnie zeskoczył z grzbietu wierzchowca, zerwał

garść ostrej trawy, wprowadził konia do strumienia i dokładnie zmył z jego sierści

brud i pył.

Kiedy rumak wysechł, wziął od starszych towarzyszy bizoni róg z czerwoną

farbą i na obydwu stronach końskiego zadu namalował swój znak własności. Było to

czerwone koło z łapą niedźwiedzia w środku.

Umyci i odświeżeni, oznaczywszy swoje mustangi, galopem puścili się w

stronę rodzinnego obozowiska. Wstrzymali konie tuż przed pierwszymi namiotami.

Natychmiast otoczyły ich dzieci i kobiety, nawet zwykle samotny Pahao przybiegł z

innymi psami powitać swojego opiekuna.

Mężczyźni w milczeniu stali na placu narad, zaś nieco wysunięty do przodu

oczekiwał na powracających wódz szczepu. Skaleczona Twarz.

Siedmiu młodych mężczyzn podjechało do wodza.

- Oto są konie, których nam brakowało - oznajmił z dumą Czarny Kruk.

background image

- Między nimi są cztery klacze i trzy ogiery. Kuzyni z ludu Sematów mają

hojne serca - dodał.

Skaleczona Twarz dokładnie obejrzał konie, spojrzał przelotnie na

pokaleczone plecy chłopców i dał znak, że mogą się udać do swoich tipi.

Kau-at-ciny i Huan-tos czekali juz na swojego syna przed namiotem. Matka

nie potrafiła ukryć radości i dumy. Ojciec zachował więcej powściągliwości na widok

syna, dokładnie go obejrzał i przesunął palcami po jego plecach, następnie zaś

podszedł do konia.

Najpierw zajrzał mu w zęby, obmacał pęciny, grzbiet i pogłaskał po

nozdrzach. Najdłużej marudził przy kopytach, które dokładnie oglądał, naciskał. W

końcu dłonią przejechał po jego karku i rzekł:

- Eh, neh, neh, neh, neh - młoda i zdrowa klacz. Wędrujący Niedźwiedź

uśmiechnął się i wraz z matką wszedł do tipi.

- Inahu (matko), Szybki Sokół przysyła ci pozdrowienia.

- Jak się czuje mój brat? - zapytała Kau-at-ciny.

- Jest zdrowy i cieszy się wielkim szacunkiem swego ludu. Jego syn, mimo że

jest o wiele Wielkich Słońc starszy ode mnie, stał się moim przyjacielem. To on

właśnie podarował mi swoją klacz, sprawdzając moją wytrzymałość na ból podczas

obrzędu „Dymnego Konia”.

- Twoja Inahu jest zadowolona, że jej syn okazał się dzielny i mógł to ocenić

jej brat, Giakaita. Odpocznij teraz, ja zaś zaraz zajmę się twoimi plecami.

- Mam naczynie ze świętej gliny, a w nim zioła rozpuszczone w tłuszczu

bobrowym. Po trzech Małych Słońcach mój syn będzie zdrowy - rzekła matka.

Nadszedł Księżyc Opadających Liści.

Daleko w pferie udało się pięciu tropicieli w poszukiwaniu stada bizonów.

Kiowom potrzebne było mięso i skóry na długi okres zimowy. Po udanych łowach

całe plemię miało przenieść się do osady zimowej, która znajdowała się w Dolinie

Rwącej Rzeki. Tam znajdowały się cieplejsze domy usypane z ziemi, w których

można było przetrwać mroźne miesiące. Kiowowie wędrując ongiś z Czarnych Gór na

Dolne Prerie napotykali po drodze przeróżnego kształtu i wielkości ziemianki u

ludów Mandatów, Hidatsa, Ponca, Omaha, Pawnee - czy Osagów. Szczep

Wędrującego Niedźwiedzia odnalazł na swoich nowych terenach opuszczone domy z

ziemi, które nie wiadomo komu do niedawna służyły, albowiem po ich poprzednich

mieszkańcach nie pozostało ani śladu. Z czasem Kiowowie przełamując tradycyjne

background image

nawyki swoich współplemieńców chętnie spędzali tu zimy.

Po sześciu dniach tropiciele powrócili, a przygnębienie i zmęczenie wyzierało

z ich twarzy. Podjechali pod tipi wodza i wbili w ziemię dzidy na znak, że nie

wypatrzyli żadnego stada ani nawet pojedynczego kadl-hia.

- Gdy miną dwa Małe Słońca, moi bracia udadzą się z powrotem na szlak.

Przedtem Matka Bizonów rozpocznie taniec, prosząc Wielkiego Twórcę, aby

porozmawiał z Matką Ziemią, by uwolniła ze swego ciała duchy bizonów i przestała

się na nas gniewać. Taniec będzie trwał tak długo, aż złagodnieje gniew Matki Ziemi,

a tropiciele znajdą stado bizonów.

W dwa dni później na Matkę Bizonów wybrano kobietę najbardziej

doświadczoną w wyprawianiu skór upolowanych zwierząt. Myśliwi w tym czasie

przygotowywali konie, broń, skóry bizonie i wilcze, czekając w pogotowiu na sygnał

rozpoczęcia łowów.

Matka Bizonów rozpoczęła taniec w specjalnej masce obrzędowej, wykonanej

z głowy bizona.

Rozległo się bicie w bębny i śpiewy przy odgłosie grzechotek. Do tańczącej

Matki Bizonów dołączyło dwunastu mężczyzn z rogatymi łbami ha głowach i

zwisającą na plecy skórą bizonów z przyczepionymi do nich ogonami.

Widzowie otaczający tańczących śpiewali pieśni myśliwskie i przytupywali do

taktu. Gdy któryś z tancerzy zmęczony wyczerpującym tańcem zginał się w pół,

dłońmi prawie dotykając ziemi, wtedy jeden z widzów wypuszczał z łuku w jego

kierunku tępą strzałę. Tancerz-Bizon padał, a kobiety wyciągały go poza krąg

tancerzy i udawały, że ściągają z niego skórę i ćwiartują. „Zabitego bizona”

zastępował nowy tancerz i taniec trwał bez przerwy dzień i noc, dzień i noc. Pod

koniec czwartego dnia zauważono na horyzoncie sygnały dymne, mówiące, że kadl-

hia nadeszły.

- Matka Ziemia wypuściła stada bizonów! - krzyczały kobiety.

Myśliwi wyruszyli na łowy. Każdy z nich miał strzały do łuku i dzidy

indywidualnie oznakowane odpowiednimi kolorami nałożonymi wokół drzewca dzid

i strzał.

Znaki takie z góry uniemożliwiały wszelkie spory, co do tego, kto zabił

określoną sztukę i jest jej właścicielem. Ponadto pomagały kobietom w

zlokalizowaniu miejsca zdobyczy swego męża, syna, czy brata.

Myśliwym przewodził doświadczony wódz stowarzyszenia myśliwskiego

background image

Zerwanych Cięciw - Guipagho (Samotny Wilk).

On to wyznaczył najpierw strażników, aby pilnowali zbyt porywczych

młodzieńców, którzy mogliby swoją zapalczywością przedwcześnie wystraszyć

bizony.

Na samym początku łowów zezwolono podkraść się do stada najpierw

starszym mężczyznom, mniej już sprawnym i odpornym na trudy polowania.

Mieli oni głowy i plecy okryte futrami białych wilków. Wilcze paszcze

sterczały im nad czołami, przykrywając długie ciemne włosy opadające na ramiona.

Myśliwi ci czołgając się, ostrożnie podchodzili pod stado tak blisko, jak było

to tylko możliwe. Bizony nie zwracały na nich zbytniej uwagi, gdyż stadu zawsze

towarzyszyły wilki i kojoty. Spokojnie wybierali odpowiednie byki lub niecielne

krowy. Strzelali tylko do tych, które były odwrócone do nich lewą stroną ciała. Celna,

mocno wypuszczona z łuku strzała, dosięgała bezpośrednio serca i trafiona sztuka

padała na miejscu. Wiedzieli dobrze starzy, doświadczeni łowcy, że padający bizon

nie spłoszy stada i nie zakłóci swym upadkiem spokoju pasących się bizonów.

Po upolowaniu odpowiedniej liczby zwierząt starzy myśliwi wycofywali się,

ustępując miejsca młodym i silnym. Ci, leżąc na grzbiecie i karku końskim z

narzuconą na siebie skórą bizonia, podobni byli do spokojnie pasących się zwierząt.

Młodzi wojownicy z wolna okrążyli nic nie podejrzewające stado i dopiero na znak

Samotnego Wilka zrzucili z siebie skóry upodabniające ich do pasących się bizonów.

Zaczęli teraz wymachiwać nimi i wydawać głośne okrzyki. Spłoszone stado rzuciło

się do szaleńczej ucieczki. O to właśnie chodziło młodym, zapalczywym myśliwym.

Mogli się teraz wykazać odwagą, sprawnością oraz popisać umiejętnościami

jeździeckimi. Niektórzy galopem wpadali w środek stada i gnając razem z bizonami

wybierali odpowiednie sztuki, rażąc je strzałami z łuku lub straszliwymi ciosami

krótkich dzid.

Ten sposób polowania dostarczał wprawdzie myśliwemu wielu emocji, lecz

groziło mu też wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ koń gnający w środku stada

narażony był na rozprucie brzucha rogiem bizonim czy złamanie nogi w jakiejś norze

ziemnych piesków. Oślepiony kurzem mógł także nieznacznie zboczyć i wtedy

tratowało go oszalałe stado, a upadek konia oznaczał również śmierć myśliwego pod

racicami bizonów.

Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro spisywali się wspaniale. Każdy z nich

upolował po pięć młodych byków, a ich konie okazały się świetnie przygotowane do

background image

tego rodzaju polowań.

Spoceni, oblepieni kurzem i zmęczeni myśliwi zaprzestali dalszej pogoni za

bizonami. Bardzo zadowoleni byli z nich również doświadczeni myśliwi ze

stowarzyszenia Zerwanych Cięciw.

Obaj młodzieńcy jako najmłodsi z łowców po krótkim odpoczynku udali się

do wioski, aby powiadomić kobiety o udanym polowaniu. Swoje ciała pomalowali

krwią bizonia, aby każdy, kto napotka ich w obozie, wiedział o udanych wielkich

łowach.

Po zakończeniu i przeliczeniu strzał okazało się, że najwięcej bizonów ubił

dawny wojownik Pawnee - Meka-sto (Czerwony Kruk) i jego przyjaciel, Tarcza

Niedźwiedzia. Na każdego z nich przypadło po osiem byków i kilka młodych krów.

Mekasto, od czasu kiedy to został adoptowany przez lud Kiowa, zdobył sobie

szacunek plemienia, został również szczęśliwym mężem a przed trzema laty ojcem

córeczki o imieniu Keahdineeah - Spadająca Gwiazda.

Niebawem nadjechały kobiety na koniach ciągnących włóki zwane „travois”.

Były to długie drewniane tyczki, jednym końcem skrzyżowane nad karkiem mustanga,

zaś grubsza część tych tyczek wlokła się za koniem po ziemi. Tuż za ogonem

końskim żerdzie były połączone ze sobą plecionką z łyka lub rzemienia, na którą

kobiety najpierw ładowały skóry ściągnięte z bizonów, na nie zaś poćwiartowane

mięso. Połacie mięsa należało starannie owinąć skórą, aby podczas przewożenia go do

wioski nie zakurzyło się. Skóry i mięso kobiety składowały obok swoich tipi, wbijały

też znak własności, charakterystyczny dla każdej rodziny. W ten sposób opuszczając

obóz po nowy transport żywności, zyskiwały pewność, że pozostawione dobro

pozostanie nietknięte.

Kobiety w tym okresie miały bardzo ciężką pracę. Nie dość, że musiały

oprawić ubitą zwierzynę i zwieźć ją do wioski, to później mięso to musiały pociąć na

pasy i dokładnie wysuszyć w zacienionym, przewiewnym miejscu. Z wybranych

połaci mięsa z dodatkiem szpiku kostnego i owoców jarzębiny lub wiśni sporządzały

pemikan, skóry należało wyprawić, a z rogów i kości zrobić łyżki i inne narzędzia

potrzebne w gospodarstwie domowym.

Mimo ciężkiej pracy wśród kobiet panowała wielka radość. Mięsa wystarczy

teraz na całą zimę i jeszcze wiele można wymienić na kukurydzę z zaprzyjaźnionym

plemieniem Navajów.

Cieszyły się kobiety również i tym, że w czasie ostatnich łowów, nie zdarzył

background image

się żaden przykry wypadek. Wszyscy mężczyźni powrócili do wioski cali i zdrowi,

toteż żadna rodzina nie będzie opłakiwać śmierci męża, brata, czy syna.

Jeszcze kilkakrotnie udawali się myśliwi na polowania, ale już tylko w małych

grupkach, a nawet pojedynczo.

Księżyc Gdy Wilki Chodzą Stadami powitał Kiowów podmuchami wiatru i

ciemnymi jak dym chmurami. Wiał północny wiatr, który zimnymi podmuchami

obwieszczał żyjącej prerii, że teraz tylko on będzie tutaj władcą.

Ś

ciągano z drewnianych żerdzi pokrycia tipi i ładowano je na travois. Na

skórach tych umieszczono cały skromny dobytek i żywność, która musiała starczyć

Indianom do wiosny.

Na znak dany przez wodza długa karawana objuczonych koni, na których

siedziały kobiety (niektóre z małymi dziećmi umieszczonymi na plecach w

specjalnych nosidłach) ruszyła na południowy zachód, ku zimowemu osiedlu, które

znajdowało się w Dolinie Rwącej Rzeki.

Mali chłopcy i dziewczynki siedzieli na załadowanych travois, bawiąc się i

przekomarzając. Po bokach długiego pochodu jechali uzbrojeni wojownicy, w każdej

chwili gotowi stanąć do walki w obronie swojej małej społeczności.

Tropiciele wysłani zostali o wiele wcześniej i przeczesywali teraz okolicę, aby

uprzedzić natychmiast o niebezpieczeństwie.

Dziesiątki kopyt końskich rozbijały grudy wyschniętej ziemi, która zamieniała

się w powolnie opadający i nie kończący się kurz. Mężczyźni mimo chłodu rozebrani

byli do połowy. Ciała ich natarte tłuszczem błyszczały w bladych promieniach słońca.

Bił od nich blask siły i zdecydowania. Ciemnoskórzy i ciemnowłosi wojownicy

wyglądali dumnie i groźnie, prowadząc ten niemy pochód.

Na pół dzikie psy biegły między ciągniętymi po ziemi żerdziami travois, liżąc

w podskokach pyzate buzie dzieci.

W środku pochodu jechała na koniu wlokącym travois matka Wędrującego

Niedźwiedzia, który uzbrojony w łuk i dzidę osłaniał ją z lewej strony na wypadek

niespodziewanego ataku. Po prawej stronie natomiast zapewniał bezpieczeństwo

swojej żonie Wojenna Lanca.

Był to okres wędrówek całych plemion, szczepów, nawet samotnych rodów, i

nigdy nie było wiadomo, czy w czasie tych zmian koczowisk nie spotkają się jakieś

grupy wrogo nastawione do siebie.

Kiowa wędrowali już dwa Małe Słońca, z krótkimi postojami w czasie nocy.

background image

Do tej pory nie natknęli się na obcych ludzi. Jeszcze tylko jeden dzień wędrówki i

poczują się bezpieczni, znajdą się w pobliżu terenów penetrowanych przez

zaprzyjaźnione z nimi ludy Navajo i Jicaril-la-Apaczów.

Mała Chmura spoglądała z dumą na swojego pierworodnego syna. Dumna

była z niego, bo i też był dzielnym, rozważnym młodzieńcem. Chwaliła go starszyzna

plemienna, w przyszłym roku, o ile przejdzie chwalebnie Taniec Słońca, miał być

przyjęty do Rady Wojennej.

On sam o tym jeszcze nie wiedział. Matczyne serce drżało z żalu, że zbliża się

już koniec jego młodzieńczych dni, a zarazem duma wypełniała jej serce, że

przywódcy stowarzyszenia Kai-tsen-ko zwrócili na niego uwagę i pragną go widzieć

między doświadczonymi wojownikami.

Kau-at-ciny spostrzegła, że obserwowana jest ukradkiem przez syna.

Minęło już wiele, wiele Wielkich Słońc od jej narodzin, lecz niewiele się

zmieniła i ciągle cieszyła oczy męża pełnymi, krągłymi kształtami. Nigdzie - ani w

kącikach oczu, ani wokół ust - nie było stwardnień czy zmarszczek. Nadal nosiła się

prosto, z dumnie uniesioną głową. Promienie delikatnie drżały w jej ciemnych

włosach, a jej śniadą skórę na twarzy opromieniały radość i zadowolenie. Była piękną

kobietą, wspaniałą matką i żoną.

- Nie oszczędzałbym życia w obronie mojej Inahu - pomyślał Mas-gwa-ah-

Sid, pognał konie bliżej matki i kierowany uczuciem delikatnie dotknął palcami jej

twarzy.

Wokół panowała cisza, tylko słaby wiatr wydawał się wielkim niewidocznym

ptakiem, a delikatny szelest jego ogromnych skrzydeł wprawiał w drżenie wiechcie

traw i kępy krzewów. Raz po raz unosił ku górze obłoki pyłu, który osiadał na ciałach

wojowników.

- Wszystko, co mnie otacza, żyje i ja żyję we wszystkim - pomyślał Wędrujący

Niedźwiedź, ogarniając wzrokiem i sercem wszelkie przejawy życia prerii.

Złocista jesień zawładnęła bez reszty Dolnymi Preriami. Pająki opuszczały się

jakby z samego nieba po lśniących nitkach pajęczyny i zręcznie zwijały ją kosmatymi

łapkami, przebiegając srebrzystobłękitne przestrzenie osnowy. Niebo było jasne i

zimne. Trawa z każdym dniem stawała się coraz bardziej złocista, a okoliczne skały

co rano okrywał srebrzysty nalot szronu. Ryby tkwiły nieruchomo między

zatopionymi pniami drzew, ledwie poruszając płomienistymi piórami płetw. Słaby

wietrzyk unosił lekkie źdźbła traw i rzucał je w nurt rzeki oraz między parowy,

background image

przecinające tu i ówdzie prerię.

Do silnych przymrozków było jeszcze daleko, ale noce, a zwłaszcza ranki,

były już chłodne i wojownicy zarzucali wieczorami na swe gołe ciała futra z białych

wilków lub derki bizonie.

Ostatnie promienie słońca zaglądały jeźdźcom w oczy i śmiesznie wydłużały

ich cienie. Jechali wciąż na zachód. Plusk końskich kopyt brzmiał ostro na

podmokłym w tej okolicy terenie. Wieczorami gwiazdy migającym kobiercem krasiły

ciemniejące jesienne niebo, wirowały, drgały, czasami nawet znikały, aby znowu się

pojawić, jakby jaśniejsze i bardziej widoczne.

Przez pewien czas kolumna Kiowów brodziła po podmokłym gruncie, potem

pięła się ku górze, aby po jakimś czasie znowu wjechać w koryto rzeki. Rzeki na

preriach są szeroko rozlane, ale mało kiedy traffają się głębokie nurty.

Znane wędrowcom gwiazdy błyskały to z przodu to z boku, a droga zdawała

się ciągnąć bez końca, wirowała, biegła pętlami w górę i w dół. Ochłodziło się.

Wokół mokrych końskich nóg ulatywała ledwie widoczna w ciemności para. Od

czasu do czasu gdzieś w dali rozlegało się tęskne wycie kojotów, na które

odpowiadały psy towarzyszące karawanie.

Indianie wreszcie wjechali na twardy teren i ruszyli szybciej. Koniom głośniej

zaczynała grać śledziona, coraz częściej kopyta uderzały o kamienie. Głośniej też

trzeszczały i klekotały ciągnięte po ziemi tyczki travois.

Ranki były teraz bardziej chłodne niż jeszcze przed kilkoma tygodniami, zaś

gwiazdy wolniej gasły. Kiedy jeźdźcy wjechali na szczyt kolejnego Wzgórza, światło

od wschodu rozjaśniało już prerie. Jakże pięknie wyglądały rozległe równiny przy

samej ziemi spowite błękitną mgłą, a na zachodzie podświetlone porannym słońcem

purpurowe odległe wierzchołki ośnieżonych szczytów oraz poniżej nich zielone

wzgórza z rudymi plamami.

Wędrujący Niedźwiedź popatrzył z ostatniego wzniesienia przed siebie.

Głęboko w dole leżała jasno oświetlona słońcem przestronna kotlina. Wśród

ciemnorudej i srebrzystej trawy lśniła wstęga rzeki. Nad pożółkłymi nizinami dymiły

jeszcze mgły. Za szare, wystające głazy chowały się siwe cienie. W dali wznosiły się

łagodne wzgórza, na ich płaskich szczytach gęstniał ciemny zarys ich kamienistych

krawędzi. Rozciągały się one wyraźnym półkolem, z lewa i z prawa zamykając

obszerną kotlinę, pośrodku której stały okolone drewnianą palisadą półokrągłe

zimowe siedziby Kiowów. Tu właśnie zmierzała karawana, do Doliny Rwącej

background image

Rzeki.W dół pognali najpierw tropiciele i kilku młodych wojowników, aby zbadać

zimowe osiedle, zorientować się, czy w czasie nieobecności właścicieli ktoś

niepożądany nie zagościł w ziemnych domostwach.

Zimowa wioska była duża, ogrodzona palisadą z wbitych w ziemię

drewnianych pali wypłowiałych na deszczu i słońcu i przeplataną prętami wikliny.

Palisada ta nie służyła celom obronnym, ale skutecznie chroniła przed zawiejami

ś

nieżnymi. W niektórych miejscach była uszkodzona i sprawiała wrażenie

szczerbatego starca, któremu wiele, wiele przeżytych zim przerzedziło uzębienie.

Pośrodku ogromnego, ogrodzonego placu stały przytulone do ziemi kuliste

ziemianki z wejściami umieszczonymi bardzo nisko i otworem dymnym na samym

szczycie. Przy każdym takim domu znajdowała się zagroda dla koni, nierzadko z

daszkiem, ochraniającym zwierzęta przed deszczem i śniegiem.

Czas jednak zrobił spustoszenie w niektórych ziemiankach i przydomowych

zagrodach, dużo było więc do naprawy.

Zwiadowcy na razie nie zwracali zbytniej uwagi na uszkodzenia, ostrożnie

podchodząc do ogrodzenia, za którym mógł czatować wróg. Z gotową do strzału

bronią zakradli się do pierwszych z brzegu ziemianek. Za nimi ostrożnie skradali się,

ubezpieczając z tyłu, młodzi wojownicy.

Jeden z tropicieli podszedł do podłużnego tunelu z gałęzi pokrytych ziemią -

wejścia prowadzącego do wnęirza doorze zachowanej ziemianki, gdy naraz ze środka

doszedł jego uszu przejmujący ryk, a zaraz potem ujrzał biegnącego mu naprzeciw

brunatnego niedźwiedzia. Niedźwiedź zatrzymał się na chwilę, uniósł na tylne łapy,

ale widząc wkoło kilku spokojnie stojących ludzi, zrezygnował z ataku i czmychnął

przez wyrwę w uszkodzonej palisadzie, by po chwili zniknąć wśród załomów

skalnych. Długo jeszcze odprowadzał go śmiech rozbawionych wojowników.

Nikt go nie zaczepił, nikt go nie ścigał, bowiem obecność niedźwiedzia w

wiosce była najlepszym dowodem, że reszta domów jest pusta.

Według wierzeń Kiowa, jeżeli w czasie nieobecności właścicieli jakiegoś

osiedla wezmą go w posiadanie dzikie zwierzęta, przyniesie to szczęście i pomyślność

plemieniu. Zwierzęta te nie są przez ludzi prześladowane i dość często zostają w

wiosce, na okres zimy.

Na znak dany przez zwiadowców, że wioska jest pusta, ze wzgórza począł

schodzić długi sznur kobiet, koni i reszta wojowników.

Po rozładowaniu travois i rozpuszczeniu koni na świeżą jeszcze trawę,

background image

znajdującą się w dolinie, mężczyźni i kobiety zabrali się do reperacji i sprzątania

domostw.

Ziemianek było tak wiele, że część z nich pozostała pusta. Do niektórych z

nich, z wejściem bez tunelów, wprowadzono konie. Gdzieniegdzie paliły się już

ogniska i wąskie pasma dymu unosiły się nad kopulastymi budowlami, a smakowity

zapach pieczonego mięsa rozchodził się po całym osiedlu.

Nim zaszło słońce, zimowe domy częściowo nadawały się już do

zamieszkania. Zmęczeni wędrówką ludzie z przyjemnością odpoczywali przy

trzaskających wewnątrz ogniskach. Niektórzy segregowali skóry i mięso, które chcieli

wymienić na płody rolne z plemieniem Navaja, którego przybycia spodziewano się

lada dzień.

Niespodziewanie przed wejściem do domu Huan-tosa stanął Orle śebro i

głośnym chrząknięciem powiadamiał mieszkańców o swojej obecności.

Wojenna Lanca gestem ręki zaprosił go do środka.

- Szukam mojego brata, Wędrującego Niedźwiedzia - rzekł młody człowiek,

siadając przy ognisku. Na niemepytanie Huan-tosa, Orle śebro odezwał się

zakłopotany:

- Ja i mój brat bardzo uwielbiamy małą Keahdineeah (Spadającą Gwiazdę),

córkę Czerwonego Kruka. Dó ciała małej dostały się złe duchy choroby, głowa jej

rozpalona jak kamień w, ognisku, dziewczynka straciła mowę. Meka-sto po przybyciu

do zimowego osiedla zaraz wyruszył z Tarczą Niedźwiedzia i wodzem obrzędowym

Biegnącym Wilkiem przeszukać okolice naszego obozowiska, aby upewnić się, czy w

pobliżu nie znajdują się jacyś wrogowie. Myślę, że wraz z Wędrującym

Niedźwiedziem uda się nam odnaleźć ojca małej oraz czarownika - muszą oni

uratować małą Keahdineeah przed duchem, który każe ludziom spać snem bez końca.

- Mój syn powinien lada chwila...

Nim Wojenna Lanca dokończył zdanie. Wędrujący Niedźwiedź

niespodziewanie wszedł do ziemianki. Na widok Orlego śebra ucieszył się bardzo,

ale gdy przyjaciel wyjaśnił mu powód swego przybycia, oblicze Niedźwiedzia pokryła

chmura smutku.

- Synowie moi - rzekł Wojenna Lanca - natychmiast wyruszą na poszukiwanie

Mekasto, a ja z Małą Chmurą udamy się do małej, aby pomóc jej matce. Myślę, że

dobrze będzie, jeżeli udacie się na zachód. Upłynęło już dość dużo czasu od chwili,

kiedy zwiadowcy wyruszyli z obozu. Mieli okrążyć go dużym kołem i w tej Chwili

background image

powinni się już znajdować na szlaku zachodzącego słońca.

Orle śebro i Wędrujący Niedźwiedź zarzucili wilcze skóry na gołe ciała.

Uzupełnili kołczany strzałami i dosiadłszy koni, popędzili w kierunku nocnego domu

słońca.

Droga, którą jechali, nie była łatwa, często musieli przeciskać się między

blokami skalnymi, tak blisko siebie ułożonymi, że swoje nogi podciągali na grzbiet

wierzchowców, aby nie poranić ich o szorstkie kamienie.

Kolczaste krzaki qua-hei-peip szarpały ich legginy, jak gdyby chcąc mocą

swych kolców zatrzymać chłopców i obrzydzić im drogę.

Słońce razem z nimi wędrowało na zachód. Początkowo przyglądało im się z

boku, a później kiedy ich wyprzedziło, zaglądało im W oczy bezczelnie i złośliwie

oślepiało.

Co pewien czas przyjaciele zostawiali swoje konie u podnóża wielkich bloków

skalnych, a sami wdzierali się na ich wierzchołki, aby z wysokości dokładnie

przyjrzeć się okolicy. Wokół zalegało rumowisko głazów, jak gdyby kiedyś stoczyły

tu wielką walkę duchy - a olbrzymie skały ujęte mocarnymi ramionami służyły im do

miotania na przeciwnika.

Gdzieniegdzie pomiędzy tymi blokami wstydliwie wyrastało drzewo

bawełnicy i przerzedzone kępki drzew pekanowych, pokrywając swymi gałęziami i

listowiem zapomniane pobojowisko.

Słońce usnęło, nadchodził zmrok, a wraz z nim smętne wycie kojotów.

Wzmagał się chłód, który siłą wciskał się pod wilcze skóry i zimnymi szponami

szarpał gołe ciała Niedźwiedzia i Orlego śebra.

Mimo ciemności, która spowiła okolice, jeźdźcy posuwali się naprzód.

Zmienili nieco kierunek i podążali teraz na południe. Skały z wolna ustępowały

miejsca piaskom o rudawym zabarwieniu, mocno porośniętymi kępami wysokiej,

ostrej trawy. Gdzieniegdzie poskręcane badyle wypuszczonych bylin gnane

podmuchami wiatru toczyły się po piaszczystych wydmach jak olbrzymie kule.

Krótko po północy chłopcy zauważyli w dali słabiutkie migotanie ognia i

poczuli słaby zapach dymu. Podjechali ostrożnie bliżej i wyraźniej już mogli dostrzec

skromne ognisko, a dookoła niego siedzących i otulonych w bizonie derki ludzi.

Było ich wielu, ale w ciemności nie mogli dokładnie ich policzyć. Niestety nie

byli to Kiowa, których poszukiwali.

- Mój brat zostanie tutaj z końmi - zwrócił się szeptem do Niedźwiedzia jego

background image

współtowarzysz - ja zaś podkradnę się do tych ludzi i spróbuję dowiedzieć się, co to

za jedni. Wydaje mi się, że to nasi wrogowie, bo zbyt pewnie czują się w tej okolicy.

Wędrujący Niedźwiedź skinął głową i jego druh bezszelestnie zniknął w

mroku nocy.

Minął czas potrzebny na zjedzenie jednej pieczeni, gdy od strony obcego

obozowiska doszło do uszu Niedźwiedzia trzykrotne pohukiwanie rudej sowy. Był to

umówiony sygnał, że nie ma się czego obawiać, bo przy ognisku znajduje się grono

przyjaciół. Niedźwiedź dosiadł swego konia i prowadząc drugiego na rzemieniu

wkrótce znalazł się w pobliżu ogniska. Otoczyła go gromadka przyjaźnie

uśmiechających się mężczyzn Tagui-Navajów.

- Witam syna Wojennej Lancy - rzekł najstarszy z nich”.

Był to wódz Szpon Orła, który kiedyś zawarł braterstwo krwi z Map-odalem

(Skaleczoną Twarzą), naczelnikiem Kiowów.

Odzienie jego różniło się od ubioru ludzi z prerii. Miał na sobie rodzaj

obszernej koszuli ze skóry antylopy, spadającej na biodra i związanej pasem

kunsztownie wybijanym srebrem i oczkami turkusów. Nogi jego okrywały mokasyny,

sięgające do połowy łydek, a czarne włosy przycięte tuż nad ramionami opasane były

skórą węża.

- Co się stało, że synowie moich przyjaciół, samotnie wędrują nocą z dala od

obozowiska swego ludu?

Chłopcy krótko opowiedzieli Navajowi o chorobie dziewczynki i o

poszukiwaniach jej ojca i czarownika Kiowów.

- Smutek zagościł w naszych sercach - rzekł na koniec Wędrujący

Niedźwiedź. - Nie możemy trafić na ślad Czerwonego Kruka i naszego wodza

obrzędowego.

- Bardzo dobrze się stało, że na waszym szlaku znaleźli się Navajowie.

Między nami jest czarownik, który uwolni Keahdineeah od ducha choroby.

Szpon Orła zwrócił się następnie do swoich ludzi w niezrozumiałym dla

ehłopców języku i mężczyźni Navajo w milczeniu poczęli objuczać konie. Zakładali

na nie olbrzymie kosze o lejkowatym kształcie, uplecione z drzewnego łyka, pełne

kukurydzy i suszonych wiśni. Inni znowu zamocowywali na grzbietach koni duże

skórzane toboły. Navajowie, jak to ze zdumieniem spostrzegli chłopcy, nie używali

travois, jak większość Indian z Wielkich Równin.

Wreszcie wszyscy byli gotowi do drogi i jeźdźcy jeden za drugim podążali w

background image

kierunku zimowej osady Kiowa. Na czele jechał Szpon Orła, obok niego w milczeniu

dwaj chłopcy. Noc nie lubi słów, toteż nikt się nie odzywał.

Wędrujący Niedźwiedź zauważył, że droga powrotna prowadziła przez

okolice mniej usiane głazami, a tym samym była dogodniejsza do szybkiego

przebycia.

Wzeszło czerwone słońce, podobne do wojennej tarczy zanurzonej we krwi,

wysunęło się wolno purpurowym dyskiem spoza pofalowanej linii horyzontu i

mozolnie pięło ku górze. Jeźdźcy dojrzeli z daleka uśpioną osadę Kiowów. Słońce

swymi promieniami jeszcze do niej nie dotarło, ślizgając się jedynie po

wyszczerbionych kamienistych krawędziach kotliny, na której dnie przycupnęły

zimowe kopulaste ziemianki Kiowów.

Pochód Indian zatrzymał się, gdyż wszyscy Indianie, których świt zastał w

podróży, na chwilę zatrzymują się przed wschodem słońca.

Stary czarownik Navajów, ucięty Róg, wjechał konno na ogromny pochyły

blok skalny, który od strony wioski urywał się stromo. Zaczekał chwilę, aż słońce

swym blaskiem obleje jego postać, wzniósł obie ręce w górę, odchylił nieco tułów i

przemówił szeptem do Wielkiego Nieznanego:

- O, dziękuję ci Nakawaha, że jesteś i mnie słuchasz, tak jak ja jestem i do

ciebie mówię.

Prosił dalej o zdrowie dla swoich ludzi i dziękował Wielkiemu Nieznanemu

za spokojnie przebytą drogę.

Słońce rozjaśniło się już jasną żółcią, gdy pochód ruszył w dalszą drogę.

Od ciemnej ściany wioski oderwało się pięciu jeźdźców i wydając krótkie

okrzyki gnało w kierunku kolumny Navajów.

Byli to dwunasto-, trzynastoletni chłopcy, którzy potrafili bez przerwy od

ś

witu do nocy harcować na koniach i to właśnie oni pierwsi zauważyli nadciągających

Navajów. Wśród okrzyków radości okrążyli wolno posuwającą się karawanę, po czym

galopem pognali do wioski.

Po chwili za palisadą rozległ się miarowy odgłos bębna. To obwoływacz

oznajmiał ludziom Kiowa:

- Eh, neh, neh, neh, neh! Nadjeżdżają nasi bracia Navajo z owocami

zrodzonymi przez Matkę Ziemię. Przygotujcie, siostry, wielką ucztę dla naszych

strudzonych braci, którzy przybyli do nas z kraju Południowego Wiatru!

Wszyscy Kiowa: mężczyźni, kobiety i dzieci utworzyli podwójny szpaler

background image

przed wjazdem do osiedla. Środkiem, między dwoma rzędami zebranych, jechał

dostojnie Szpon Orła ze swymi ludźmi.

Dwaj chłopcy i czarownik Ucięty Róg bezzwłocznie skierowali się do

ziemianki Czerwonego Kruka.

Chora dziewczynka leżała na hamaku, zaczepionym jednym końcem o ścianę

domu, drugim zaś, nieco szerszym, o palik wbity w klepisko.

Czarownik, mrucząc coś do siebie, w pewnej chwili nakazał matce

dziewczynki usunąć z jej ciała okrycia z futer. Oczom zebranych ukazało się

szczuplutkie, wynędzniałe ciało.

- Niech mój syn przyniesie okrągły kosz z czarnymi wzorami zawieszony na

boku mojego konia - zwrócił się do Orlego śebra.

Pitah-pekis wyszedł, a Ucięty Róg począł obmacywać i delikatnie naciskać

całe ciało dziewczynki, cały czas uważnie obserwując twarz chorej. Przy ucisku w

okolicy brzuszka Keahdineeah gwałtownie drgnęła i grymas bólu przebiegł po jej

wymizerowanej buzi.

Po chwili wrócił Orle śebro, niosąc pięknie pleciony kosz czarownika.

- Niech kobieta Mekasty zagotuje wody - polecił czarownik, zabierając swój

kosz i wychodząc przed ziemiankę.

Podniósł maleńkie wieko i wydobył z wnętrza kosza białe gołębie skrzydło, po

czym zmiótł nim dokładnie ziemię dookoła. Potem rozebrał się do naga i udał się nad

rzekę, aby oczyścić ciało. Gdy wrócił niebawem, wydobył z kosza wyprawioną skórę

antylopy wraz z łbem i zarzucił ją na plecy, umieszczając na swojej głowie rogaty łeb

zwierzęcia.

Wyjął jeszcze z kosza kilkanaście wysuszonych pęcherzy napełnionych

kolorowym piaskiem.

Ś

piewając cicho, brał barwny piasek i usypywał na zamiecionym placyku

obraz wyobrażający bóstwa związane z ziołami i duchy odpowiednich roślin

leczniczych.

Kiedy „obraz piaskowy” był już gotowy, nalał do tykwy gorącej

przegotowanej wody, którą przyniosła kobieta Czerwonego Kruka. Wodę tę

przyniosła w skórzanym worku, służącym do przegotowywania poprzez wrzucanie

doń rozgrzanych w ognisku kamieni.

Wokół czarownika zebrali się Navajowie, śpiewając pieśń „dobrych roślin”.

Ucięty Róg wsypał do tykwy wypełnionej gorącą wodą jakieś zioła, uniósł naczynie

background image

ku górze i śpiewając ochrypłym głosem pokazywał je duchom nieba. Kiedy zakończył

ceremonię z ziołami, nakazał przynieść chorą dziewczynkę i usadowił ją ostrożnie na

piaskowym obrazie. Zaterkotały grzechotki i połączyły swój dźwięk z monotonnym

ś

piewem czarownika.

Ucięty Róg nachylił się nad chorą, lewą ręką wolno przechylił jej głowę do

tyłu, prawą zaś przytknął brzeg tykwy do ust dziewczynki i delikatnie poił ją

wywarem z ziół. Następnie, przy odgłosie rytmicznego chrzęstu grzechotek, podniósł

Keahdineeah do góry i zwrócił ją twarzą w stronę tarczy słonecznej.

Nastała cisza. Do wodza obrzędowego Navajów podeszła zatroskana matka,

której Ucięty Róg zwrócił dziecko, udzielając kilku krótkich instrukcji:

- Mała pójdzie spać. Nasypiesz w jej leże świętych traw górskich

wymieszanych z kwiatem kawinnu (sasanki). Gdy na ciele twojej córki pojawi się

czysty pot, będzie to znak, że dziewczynka wraca do zdrowia. Jutro, kiedy słońce

oprze się swoimi promieniami na szczytach gór, moja siostra napoi chore dziecko tym

wywarem. Kiedy słońce zacznie spoglądać na świat i kiedy później będzie schodziło

do swego kamiennego łoża, moja siostra poda jej ten wywar. Pojutrze zaś nakarmi ją

wywarem z jeleniego mięsa. Powiedziałem!

Kobieta z dzieckiem znikła w ziemiance, a Ucięty Róg zmiótł gołębim

skrzydłem barwny, piaskowy obraz.

Wieczorem powrócił Mekasto i gdy dowiedział się o chorobie córki i

rozpoczęciu jej leczenia przez wodza obrzędowego Navajów, natychmiast udał się do

czarownika Navajów z trzema pięknymi skórami bizonimi.

- Dziękuję ci, ojcze - rzekł kładąc skóry przed czarownikiem - że wypędziłeś

Ducha Wiecznego Snu z ciała mej córki. Spadającej Gwiazdy. Niech skóry te

ochronią cię przed oddechem zimnego Północnego Wiatru...

Noc spędzili Kiowa i Navajowie przy ogniskach, tańcząc tańce „opowiem”, w

których wyrażano i opowiadano przeżycia, zdarzenia plemienne, szczepowe oraz

przygody poszczególnych wojowników. Po obfitej uczcie, na której nie żałowano

tłustego mięsa ani smakowitych ozorów bizon ich, Navajowie rozłożyli przywiezione

ze sobą towary na obszernym placu między ziemnymi domostwami gospodarzy.

Były tam - łuskana kukurydza i kukurydza w pełnych, nabrzmiałych ziarnem

kolbach, okazałe kręgi słoneczników, dynie, fasola, suszone wiśnie, jagody leśne,

owoce jarzębiny i dzikiej - czereśni. Niektórzy Navajowie wyłożyli skórzane

zawiniątka z szarą solą, bardzo poszukiwaną przez ludzi z prerii oraz tłuszcz rybi,

background image

służący do rozpuszczania roztartych zióHeczniczych.

Można było także wymienić skóry i mięso za srebrne naszyjniki i pasy

zdobione „kamieniami księżycowymi” (turkusami), powszechnie spotykane u

Navajów.

Wymiana odbywała się w milczeniu, bez rozgardiaszu i targów. Wiadomo

było wszystkim, że nikt nikogo nie oszuka ani nie wykorzysta handlowej niewiedzy

partnera.

Przed zachodem słońca zakończono wymianę towarów. Navajowie spakowali

resztki nie sprzedanych towarów i wypełnili opustoszałe kosze nowo nabytą

ż

ywnością oraz innym dobrem otrzymanym od Kiowów. Wiadomo było, że dó końca

pobytu wśród gościnnych mieszkańców ziemianek nie zginie nawet najmniejszy

drobiazg, toteż cały dobytek można było pozostawić na placu i spokojnie udać się do

wyznaczonych każdemu z gości domostw.

- Witajcie - rzekł Huan-tos do wchodzących do jego domu Navajów.

Na gości czekali już stary Ouipagho (Samotny Wilk), Mekasto i jego

przyjaciel Kayo-okosis, Ansota i Biegnący Wilk, czarownik Kiowów.

Wszyscy usiedli wokół ogniska. Tylko przy samym otworze wejściowym do

ziemianki nikt nie zajął miejsca, toteż w tym miejscu pierścień siedzących się nie

zamykał.

Za plecami wojowników zajęły miejsca kobiety oraz nie będący jeszcze

wojownikami dwaj przyjaciele - Niedźwiedź Wędrujący Po Górach i Orle śebro.

Chłopcy nie przeszli jeszcze próby Tańca Słońca i dlatego nie mieli prawa zajmować

miejsca w kręgu dorosłych mężczyzn.

Naprzeciw wejścia zasiadł właściciel ziemianki - Wojenna Lanca, zaś po jego

prawej ręce czarownik Biegnący Wilk, następnie Samotny Wilk, Czerwony Kruk,

Ansota i Tarcza Niedźwiedzia. Po jego lewej stronie usiedli czarownik Navajów -

Ucięty Róg, śółta Twarz, starzec rówieśny wiekiem Samotnemu Wilkowi, następnie

Kamienny Grot - wojownik Navajo o nie spotykanej sile i jeszcze dwóch mężczyzn,

których imion chłopcy nie znali.

Huan-tos wziął do ręki szczyptę tytoniu, uniósł w górę i chwilę trzymał w

powietrzu jako ofiarę dla Wielkiego Twórcy, następnie schylił się ku ziemi i

trzymając tytoń tuż nad klepiskiem, uczynił ofiarę Matce Ziemi.

Złożył jeszcze symboliczne ofiary czterem stronom świata: Północy,

Południowi, Wschodowi i Zachodowi.Przy każdej ofierze Wojenna Lanca odmawiał

background image

krótką modlitwę.

Dopiero później napełnił cybuch fajki obrzędowej kin-ni-kinnickiem i

umieścił na tytoniu węgielek z ogniska. Po rozżarzeniu się świętego tytoniu i

pociągnięciu dymu Wojenna Lanca podał fajkę czarownikowi Navajów, który

siedział, po jego lewej stronie, ponieważ zgodnie z obyczajem gospodarzy fajka

musiała najpierw odbyć wędrówkę zgodnie z drogą słońca.

Czarownik po „napiciu” się dymu przekazał ją dalej mężczyźnie siedzącemu

po jego lewej stronie.

Niedźwiedź i Orle śebro pierwszy raz mogli przyjrzeć się temu obrzędowi,

przedtem nie wpuszczano ich bowiem do pomieszczenia, w którym odbywała się

narada lub obrzęd palenia świętej fajki.

Zauważyli, że palący fajkę podawali ją jeden drugiemu w taki sposób, aby jej

ustnik skierowany był w stronę ścian pomieszczenia. W obrzędzie tym każde

pomieszczenie symbolizowało cały świat, a przestrzeń poza nim wyobrażała

Wielkiego Twórcę, który jest wszędzie.

Fajkę trzeba było podawać tak, aby nie przechodziła przed otworem

wejściowym. Kiedy doszła do mężczyzny siedzącego najbliżej wejścia, zwracał ją z

powrotem, by kolejno podawana z rąk do rąk wróciła ponownie do Wojennej Lancy.

W drodze powrotnej nikt jej nie palił. Gdyby fajkę przeniesiono przed otworem

wejściowym, siła modlących się mogłaby utracić swą moc.

Wojenna Lanca puścił ją teraz w obieg po swojej prawej ręce i kiedy

skończono palenie Świętej Fajki, Huan-tos położył ją na małej rozwidlonej podpórce,

główką opartą o ziemię, a ustnikiem ukośnie skierowanym w górę. Tak oto fajka stała

się łącznikiem między niebem i ziemią.

Gospodarz domu podniósł się, a za nim powstała reszta gości i każdy z nich

mógł teraz usadowić się tam, gdzie było mu najwygodniej.

Kobiety bezzwłocznie zajęły się gośćmi, dostarczając każdemu z nich na

talerzu z kory szpik bizoni oraz plastry chudego mięsa, które miały zastąpić łyżkę i

chleb. Pamiętały też o tym, by żadnemu z nich nie zabrakło tytoniu do małych,

drewnianych fajek.

A kiedy zmrok ogarnął świat swymi ramionami, a wszelkie duchy dnia ułożyły

się do snu, wojownicy poczęli snuć opowieści, które zawsze znajdowały chętnych

słuchaczy.

- Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem - rozpoczął swoje opowiadanie

background image

Ucięty Róg - przywędrował do nas, a właściwie uciekł z niewoli Tonkawów, pewien

wojownik Arapaho. Przebywał w naszej wiosce około trzech Wielkich Słońc. W

czasie zimowych wieczorów niekiedy zbieraliśmy się, tak jak teraz tutaj, i

doświadczeni wojownicy chętnie opowiadali o swoich przeżyciach, powtarzali

zasłyszane historie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem opowieść, którą znają chyba

wszyscy Arapaho, a brzmiała ona mniej więcej tak:

Kiedy ongiś pierwsi ludzie zamieszkali na ziemi, większa część lądu była

pokryta wodą. W owym czasie ludzie i zwierzęta żyli w przyjaźni i pomagali sobie

nawzajem. Ale potem, gdy Napiwa (Stary Człowiek) przy pomocy piżmoszczura

utworzył z ziarenka piasku ogromną pływającą wyspę, ludzie tak szybko poczęli się

rozmnażać, że z wolna opanowali tereny zamieszkane przez zwierzęta. Zwierzęta

zmuszone były poszukać sobie nowych łowisk. Łosie zamieszkały w podmokłych

lasach, w stronach skąd nadchodzi zima. Bizon poprowadził swoją rodzinę na wielkie

łąki, a za nim udały się antylopy, szare niedźwiedzie i wilki. Muflony i dzikie kozy

zamieszkały w górach wśród skał. Wiele zaś małych zwierząt skryło się pod ziemią.

W taki to sposób iudzie i zwierzęta przestali się spotykać ze sobą, rozmawiać, a w

końcu rozumieć się.

Wkrótce nadeszły dla zwierząt jeszcze gorsze czasy. Człowiek zdobył broń i

zanim skierował ją przeciwko drugiemu, najpierw postanowił wypróbować na

zwierzętach. Szybko przywykł do zabijania swoich starych, czworonożnych

przyjaciół. Ich mięso stało się codziennym ludzkim pożywieniem, zaś futra i skóry

zwierząt - jego odzieniem. Od tego czasu każde Małe Słońce (dzień) oglądało

nieustający rozlew krwi. Ciągłe gwałcenie stałego paktu przyjaźni wołało o pomstę!

Niedźwiedzie jako pierwsze ze zwierząt zwołały naradę, na której miano ustalić, w

jaki sposób ukarać człowieka. Zwierzęta zebrały się na dużej polanie, wezwane przez

Wielkiego Białego Niedźwiedzia.

Słuchano pierwszych mówców, którzy mówili o żądnych krwi ludziach, o ich

podstępnych sposobach polowania, o przewadze ludzkiej broni nad zwierzęcymi

pazurami i kłami. W końcu mówcy wezwali wszystkich zebranych, aby natychmiast

wypowiedzieli wojnę ludziom.

Trzy - i czteroletnie młode niedźwiedzie w gorącym zapale chciały

natychmiast wyruszyć przeciw ludziom.

- Stójcie, młodzi, waleczni przyjaciele! - krzyknął Wielki Biały Niedźwiedź. -

Ludzie są uzbrojeni, nie damy im rady!

background image

- Dlaczego i my nie mielibyśmy posiadać łuków i strzał? - zapytała stara

niedźwiedzica, która była już kiedyś raniona przez myśliwego. - Wiemy przecież, z

jakiego drzewa ludzie robią łuki i jakich kamieni używają na groty do strzał.

- Nasza siostra dobrze powiedziała, uzbroimy się!

- Uzbroimy się! - zakrzyczała młodzież.

Zanim Wielki Biały Niedźwiedź zdołał powstrzymać młodzież, rozochocone

młodziki udały się na poszukiwanie świerku sitkajskiego i krzemienia.

Gdy zebrano odpowiedni materiał, jeden z czteroletnich niedźwiedzi poświęcił

się, oddając swoje ścięgna na cięciwy łuków.

Odpowiednio uzbrojone już niedźwiedzie zaczęły ćwiczyć się w strzelaniu.

Zrozumiały rychło, że ich długie, zakrzywione pazury przeszkadzają w naciąganiu

cięciwy łuku. Chciały je obciąć, ale Wielki Biały Niedźwiedź zwrócił im uwagę, że

bez pazurów nie będą mogły wspinać się na drzewa, rozrywać spróchniałych pni, w

których zamieszkują osy ze smacznym miodem, ani wydobywać z ziemi tłustych

ś

wistaków.

- Moi bracia, bez pazurów pomrzemy z głodu - zauważył ktoś z niepokojem.

Uwagą ta ostudziła zapał najbardziej zapalonych wojowników i całe

zgromadzenie poprosiło o radę Wielkieg Białego Niedźwiedzia.

- Wiele myślałem, jak pokonać ludzi - powiedział - Otwarta walka z nimi

byłaby dla nas klęską. Oto więc co proponuję w imieniu naszego plemienia: kiedy

ludzie zabiją jednego z nas, korzystając z wyższości swego uzbrojenia, za każdym

razem będą musieli wyrażać uczucie żalu i przepraszać zmarłego za zadaną mu

ś

mierć, a ponadto złożyć duchowi zabitego ofiarę z tytoniu. Temu, kto zaniedba

obowiązku oddania szacunku zabitemu zwierzęciu, ześlemy chorobę, jaka nęka

naszych starców. Całe jego ciało będzie szarpał straszliwy ból, a największy

zamieszka w jego nogach, nie pozwalając mu chodzić.

Wszystkim niedźwiedziom spodobała się mądra rada Wielkiego Białego

Niedźwiedzia i od tej pory każdy indiański myśliwy, który nie chce, aby łamało go w

kościach, nigdy nie zaniedbuje obowiązku wyrażania żalu wobec upolowanego

niedźwiedzia i przeprosin za to, że pozbawił go życia. Pamięta też o złożeniu w

ofierze duchowi zabitego szczypty tytoniu.

Ryby, gady i płazy również zebrały się na naradę.

Po długim trzęsieniu się i syczeniu uchwaliły, że najbrzydsze z nich

odwiedzać będzie człowieka podczas jego snu. Nawiedzeni ludzie będą musieli prosić

background image

czarownika, żeby oczyścił jego sny od niemiłych widziadeł.

W końcu postanowiły też spotkać się wszystkie robaki oraz inne malutkie

zwierzęta żyjące pod ziemią. Długo szukały sposobu zemsty na człowieku, który

zabijał je bez opamiętania.

Oto co wymyśliła wesz:

- Będziemy przenosić na ludzi wszystkie choroby, jakie znajdziemy w

powietrzu, w ciemnych zakamarkach i brudzie.

Rośliny, które mają wszędzie swoich wywiadowców, od dawna

przysłuchiwały się opowieściom o niecnych postępkach ludzi. Gdy wszystkie

zwierzęta uzgodniły swoją zemstę, rośliny także rozpoczęły własną naradę. Zjawiły

się na niej wszystkie oprócz tych, które kłują, i traw, które trują. Zgodzono się, że

trzeba nie tylko pozostawać w dobrych stosunkach z ludźmi, ale także chronić ich

przed tymi z roślin które pragną czynić im zło.

Krzewy, trawy i mchy miały dostarczać ludziom leków przeciw wszelkim

chorobom sprowadzanym przez zwierzęta i owady. Młode buki postanowiły

utrzymywać swoje liście przez zimę, aby można było z nich robić okłady przeciw

swędzącym zapaleniom skóry oraz egzemie. Porzeczki przyrzekły leczyć śliną swoich

korzeni zapalenie płuc, zaś przeciw tej samej chorobie sosny i jodły ofiarowały swoje

igły. Rzepień obiecał, że dym z jego ciała będzie leczył wszelkie wrzody na ciele

człowieka. Dereń postanowił pomagać przy leczeniu wszelkich zapaleń spojówek i

ran od rzemieni rakiet śnieżnych. Jałowce podjęły się przeciwdziałania atakom serca,

cebula leśna zobowiązała się leczyć astmę, a czarny korzeń pieprzu usuwać

krwawienia z dziąseł.

Po ustaleniu sposobów walki z chorobami ludzkimi wszystkie rośliny

postanowiły, że jeżeli czarownik pragnąłby rozpoznać nie znaną mu chorobę, znaleźć

odpowiedni lek na jej zwalczenie, musi zwrócić się do Wielkiego Ducha Roślin, a ten

wskaże mu właściwy środek leczniczy - zakończył swoją opowieść Ucięty Róg.

- Tak, prawdę powiedział mój brat - rzekł Biegnący Wilk. - Wielki Duch

Roślin jest nam bardzo pomocny. Ale trzeba znać odpowiednie modły, aby w śnie

proroczym natchnął nas wizją tych roślin, które pomagają ludziom. Nasze plemię

dość późno poznało właściwości Wielkiego Ducha Roślin.

Wszystko, co dookoła nas żyje, kiedyś musiało mieć swój początek. Tak samo

było i z plemieniem Kiowa, które kiedyś, bardzo dawno zamieszkiwało świat

podziemny.

background image

Na Górnych Preriach rosło olbrzymie drzewo, które korzeniami sięgało aż do

tego świata. W czasie wędrówek po podziemnym świecie nasi prapraojcowie natknęli

się na korzenie tego drzewa, które w środku było puste. Nasi pierwsi ludzie przez ten

spróchniały pień poczęli wychodzić do świata, w którym obecnie żyjemy. Wśród nich

znajdowała się kobieta, w ciele której żyło dziecko. Kobieta z dzieckiem była gruba i

utknęła w pniu nie mogąc ani się cofnąć, ani wyjść do góry. Dlatego też jesteśmy tak

małym plemieniem, bowiem nie wszyscy ludzie Kiowa zdążyli wyjść z podziemnego

ś

wiata..

Ci, co wyszli na zewnątrz, zobaczyli barwny świat, a na nim bizony, antylopy,

niedźwiedzie i mnóstwo wielobarwnych roślin. Tego wszystkiego brakowało im tam

na dole. Pozostali juz na zawsze na preriach, a siebie nazwali Kwuda, czyli

„wychodzący”.

- Tak, to prawda - potwierdził sędziwy Samotny Wilk - wszyscy Kwuda są

bardzo piękni i wysmukli. Ciała im się wydłużyły, gdy przeciskali się przez

spróchniały pień, który znajduje się gdzieś na prerii, a kto go obecnie ujrzy, musi z

powrotem wrócić do podziemnego świata.

- Navajowie też pochodzą z podziemnych światów, tylko że na ziemię

wydostali się przez pustą wewnątrz trzcinę. Miejsce, w którym pojawili się pierwszy

raz, istnieje do dzisiaj, otoczone jest przez nasz naród czcią i nazywa się Tsegi -

Miejsce Wśród Skał...

Księżyc w całej swej krasie znajdował się na środku nieba, kiedy mężczyźni

zakończyli swoje opowieści. Goście podnieśli się z miejsc i w milczeniu opuszczali

gościnnego gospodarza, udając się na spoczynek do swoich ziemianek.

Wędrujący Niedźwiedź wyszedł także, odprowadzając swojego przyjaciela.

Ciemność szczelnie okryła cały świat wokół, a niebo usiane było niezliczoną ilością

„ognisk zmarłych”. Gdzieś z nocy dochodziło przeciągłe, płaczliwe wycie wilków i

ostre, krótkie poszczekiwanie kojotów. Przyjaciele przystanęli na chwilę i wchłaniali

w siebie te tak bliskie im odgłosy, które towarzyszyły im od chwili narodzin.

Nad obozem bezszelestnie przeleciała sowa i ponuro pohukując usiadła na

pobliskiej skale.

Chłopcy spojrzeli sobie w oczy. Wiedzieli, czuli, że wszystko, co ich wokoło

otacza, i oni sami tworzą jedność, że to ich życie i szczęście. Przez chwilę stali nie

odzywając się do siebie, po czym rozeszli się każdy do swojego domostwa.

.Cisza otuliła wioskę, czasami tylko psy poszczekując przebiegały między

background image

ziemiankami, a gdzieniegdzie w zagrodzie prychnął przebudzony koń.

Rano, tuż przed wschodem słońca, prawie wszyscy mieszkańcy zimowego

obozu byli już na nogach. Navajowie szykowali się do odjazdu, umieszczając na

jucznych koniach swój dobytek.

Wtem w oddali ukazało się dwóch obcych jeźdźców, szybko zbliżających się

do obozowiska Kiowów. Przerwano pracę, kilku uzbrojonych mężczyzn wyszło przed

palisadę. Z zaciekawieniem oczekiwano przybyszów.

Po chwili rozpoznano ich. Jednym z jeźdźców okazał się Matose-Apiw (Stare

Słońce), świetny tropiciel Kiowów, drugim natomiast jakiś młody wojownik odziany

w charakterystyczny strój noszony przez mężczyzn z plemienia Sematów. Wszystkich

ogarnęło zdumienie na jego widok.

- Co też może sprowadzać do nas wojownika Sematów? - zastanawiali się

Kiowa.

Tajemnica szybko się wyjaśniła.

Zjednoczone siły Omahów i Tonkawów niespodziewanie uderzyły na zimowy

obóz Sematów, wykorzystując nieobecność większości wojowników polujących w

pobliskich lasach na płową zwierzynę. Szczęśliwym trafem mieszkańcom udało się

zbiec i ukryć przed napastnikami, ale domostwa Sematów zostały zniszczone, a

dobytek splądrowany.

- Kiowa-Apacze nie mają gdzie przezimować, zwracają się więc do swoich

kuzynów Kiowa-Kwuda, aby pozwolili im na okres zimy zamieszkać w swoim

osiedlu.

Wędrujący Niedźwiedź z gniewem zacisnął zęby, ale I gdy uświadomił sobie,

ż

e już wkrótce zobaczy I-sha-wi i Złamanego Ciernia, złość mu szybko minęła i

wybiegł na drogę, chcąc jako pierwszy powitać plemię Sematów.

Nie czekał długo, za chwilę bowiem spomiędzy załomów skalnych począł

wynurzać się długi wąż jeźdźców. Jechali zwyczajem mieszkańców wielkich równin

jeden za drugim.

Z grupy tej wyskoczył jakiś wojownik i w pełnym galopie począł zbliżać się

do samotnio stojącego Wędrującego Niedźwiedzia.

- Mas-gwa-ah-Sid, broń się! - usłyszał i zobaczył, jak jeździec w galopie

ś

ciąga z siebie skórzaną bluzę i odrzuca ją za siebie.

Teraz dopiero Wędrujący Niedźwiedź poznał swojeg starego przyjaciela,

Złamanego Ciernia. Szybko zerwał z siebie górne okrycie, pozostając tylko w

background image

legginach i przpasce biodrowej.

Złamany Cierń nie zwalniał biegu konia i nadal pędził w stronę stojącego

nieruchomo Kiowy. Kiedy był już blisko Niedźwiedzia, odbił się od grzbietu

mustanga i niby puma skoczył na przyjaciela. Lecz Mas-gwa-ah-Sid zapewne

przewidział ten atak, bo chwycił spadającego nań Cierni? i błyskawicznym zwrotem

ciała rzucił go na plecy.

Złamany Cierń zdążył jednak pociągnąć Niedźwiedzia na siebie i padając na

ziemię, podkurczył prawą nogę, na którą nadział się Niedźwiedź. Złamany Cierń leżąc

na trawie gwałtownie wyprostował kolano i przerzucił młodego Kiowę nad sobą. Nim

Niedźwiedź legł na murawie, Cierń stanął już na równe nogi.

Otoczyli ich Navajowie i mieszkańcy wioski. W tym czasie zdążyli także

nadjechać Sematowie. Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się zmaganiom.

Następny skok na leżącego Wędrującego Niedźwiedzia Złamanemu Cierniowi

nie udał się, bo w chwili kiedy miał już pochwycić Kwudę, ten przeturlał się w bok i

błyskawicznie stanął na nogi. Schwycił Złamanego Ciernia za udo i kark, unosząc go

wysoko nad głową jak kawał kłody. Był już pewien zwycięstwa, lecz doświadczony i

zaprawiony w podobnych bojach Semat zwinął się w jego wyciągniętych ramionach i

całym swoim ciężarem runął na kark i barki Niedźwiedzia. Razem zwalili się na

ziemię, leżeli jakiś czas ciężko dysząc, potem jeden drugiemu pomógł podnieść się z

trawy i padli sobie z radością w ramiona.

- Eh, neh, neh, neh, neh! - rozległo się dookoła. Mimo sińców i zadrapań dwaj

przyjaciele byli zadowoleni ze stoczonej przed chwilą walki.

Najbardziej jednak szczęśliwe były dwie kobiety, których oczy błyszczały niby

gwiazdy na niebie. Była to Kau-at-ciny (Mała Chmura), matka Niedźwiedzia i I-sha-

wi (Nocny Kwiat), przybrana siostra Złamanego Ciernia.

- Mój brat obrósł w siłę, jak niedźwiedź w sadło przed snem zimowym - rzekł

z uznaniem Złamany Cierń. - Jeszcze jedno Wielkie Słońce minie, a trudno się będzie

zmierzyć z moim bratem.

Wędrujący Niedźwiedź podziękował uśmiechem przyjacielowi za tę

pochwałę.

- Głos prerii

- Chodź, bracie - rzekł do Złamanego Ciernia - pójdziemy nad rzekę zmyć z

siebie kurz.

Biegiem podążyli do wody, po drodze ściągając z siebie legginy i przepaski

background image

biodrowe. Z rozkoszą zanurzyli się w lodowatym nurcie Rzeki Bobrów, prychając

przy tym jak rozeźlone rosomaki.

Powoli znikało z ich mięśni zmęczenie, a chłodna woda jak dłoń matki

łagodziła ból stłuczeń.

W ziemiance Skaleczonej Twarzy zebrała się cała starszyzna Navajów,

Kiowów i Sematów z wodzami obrzędowymi na czele.

Po tradycyjnym wypaleniu Świętej Fajki i skromnym posiłku wódz Sematów,

Giakaita (Szybki Sokół) opowiedział, co przytrafiło się jego plemieniu:

- Tego roku dosyć późno zakończyliśmy jesienne łowy na bizony, bo dopiero

na początku Księżyca Gdy Wilki Chodzą Stadami. Nasze kobiety sprawnie zajęły się

wyprawianiem skór i przygotowaniem zapasów mięsa na długie zimowe miesiące,

toteż już wkrótce mogliśmy udać się do Doliny Białych Kamieni, gdzie zazwyczaj

rozbijamy nasze tipi na okres zimy.

W kilka dni po przybyciu do doliny, nasi zwiadowcy donieśli, że w lasach

odległych o dzień konnej jazdy od naszej wsi pokazały się stada dorodnych jeleni.

Sematowie zdecydowali, że warto by uzupełnić swoje zapasy o mięso tych zwierząt,

ponieważ tegoroczna zima zapowiada się na długą. Poza tym skóry jelenie najlepiej

nadają się na odświętne koszule i suknie. Na polowanie wyruszyli prawie wszyscy

mężczyźni z naszego plemienia, pozostawiając we wsi kobiety, dzieci, starców i kilku

wyrostków do pilnowania koni. Jeden z chłopców doglądających stada koni, pasących

się poza doliną, zauważył świeże ślady pozostawione przez obcych

zwiadowcówmyszkujących w okolicy i natychmiast zaalarmował o tym naszą wieś.

Kobiety na wszelki wypadek spakowały trochę zapasów żywności i co cenniejsze

rzeczy, chroniąc się w jednej z jaskiń, w jakie obfituje Dolina Białych Kamieni...

Kiedy po paru dniach wędrówki zbliżyliśmy się do naszego osiedla - ciągnął

dalej Szybki Sokół - doszedł do nas zapach spalenizny. Wcześniej wysłani zwiadowcy

po powrocie powiedzieli nam, że cała zimowa osada jest zniszczona i spalona.

Odnaleźliśmy ślady sprawców. Byli to Tonkawowie i Omaha. Było ich niedużo,

niecałe trzy dziesiątki. Widocznie bardzo się spieszyli, bo nawet nie zdążyli zatrzeć

ś

ladów, a drzewce szkieletów tipi w niektórych miejscach jeszcze tliły się lekko.

Nasi wojownicy ruszyli tropem najeźdźców, ale nie dogonili ich. Te

tchórzliwe skunksy widocznie uciekały tak, jak królik przed orłem. Zrezygnowaliśmy

z szycia namiotów, nie mając możliwości zdobycia odpowiedniej ilości skór bizonich.

Poza tym nasze kobiety nie zdążyły sporządzić nowych tipi dla wszystkich

background image

poszkodowanych rodzin przed nadejściem pory wielkiego śniegu. Wiedzieliśmy, że

nasi kuzyni przyjmą nas na czas zimy, więc jesteśmy. Otsedaba!

- Wieści Szybkiego Sokoła zasmuciły serca Navajów. Nasza druga grupa

udała się z owocami Matki Ziemi do Doliny Białych Kamieni. Obawiam się, że mogą

się natknąć tam na krążących po okolicy naszych wspólnych wrogów - zatrwożył się

wódz Navajów.

- Niechaj nasi bracia nie obawiają się - uspokoił wodza czarownik Sematów,

Dwa Palce. - Oczekiwaliśm przybycia Navajów, toteż na ich spotkanie wysłaliśm

trzech naszych zwiadowców, którzy zatrzymali się na Przełęczy Grzechotników.

Jeżeli wspólnie wyruszyliście waszej wioski, to wasi ziomkowie jeszcze dzisiaj powin

znaleźć się tutaj w Dolinie Rwącej Rzeki, zawróceni prz zwiadowców Sematów.

Razem ze wschodem słońca we wsi Kiowów zjawiła si druga grupa Navajów.

Sprawdziły się słowa wodza Dw Palce. Znowu rozpoczęła się wymiana towarów, ale

ty razem klientami Navajów byli Sematowie.

Późnym popołudniem Navajowie opuścili gościnn wioskę i udali się na swoje

rodzinne ziemie do Krainy Kaktusów, gdzie zimy były łagodne, bez śnieżnych burz i

siarczystych mrozów.

Wszyscy mieszkańcy osiedla wyszli przed palisadę, aby serdecznie pożegnać

wodza Navajów i jego ludzi. Patrzyli za nimi długo, aż ostatni jeździec znikł za

horyzontem.

Do stojącego ze wszystkimi Wędrującego Niedźwiedzia podszedł Orle febro:

- Chodź, bracie, ona czeka nad rzeką - szepnął tajemniczo.

Mas-gwa-ah-Sida jakby raziło uderzenie pioruna. Do jego świadomości doszły

tylko ostatnie słowa przyjaciela: - Ona czeka nad rzeką...

- Tak, ona czeka - pomyślał. - Nie zapomniała, jej myśli krążyły wokół mnie,

jak moje wokół niej.

Chciał iść dostojnie, powoli, lecz nogi same niosły go szybko przed siebie.

Ujrzał ją, jak siedziała nad brzegiem rzeki z podciągniętymi kolanami, które objęła,

rękoma. Stopy jej okrywały mokasyny z grubej, miękko wyprawionej białej skóry,

wyszywane barwionymi kolcami jeżozwierza. Jej smukłe łydki aż do kolan okrywały

krótkie legginy ściągnięte tuż pod kolanami rzemiennymi troczkami. Odziana była w

białą suknię, jej ramiona i plecy chroniła od wieczornego chłodu miękka skóra

młodego bizona z dokładnie wyczesaną sierścią.

Wędrujący Niedźwiedź cicho podszedł do dziewczyny i oparł się o stojące

background image

obok drzewo. Podziwiał jej kształtną głowę, ciemne grube włosy podtrzymywane

rzemienną opaską biegnącą dookoła głowy.

Nagle drgnął, słysząc głos I-sha-wi:

- Upłynęło wiele wody w tej i innych rzekach, nim Wędrujący Niedźwiedź

raczył przybyć. Czy ciepłe uczucie, jakie kiedyś do mnie żywił, odleciało z jesiennym

chłodem? A może Niedźwiedź oddał serce innej dziewczynie? Niech mi o tym powie,

a Nocny Kwiat odejdzie! Z mego oka nie spłynie najmniejsza łza, bo my, kobiety,

zawodzimy tylko po zmarłych.

- Moje myśli, dusza i serce zawsze były przy tobie, Nocny Kwiecie - odrzekł

chłopiec nieco drżącym głosem. - W moim sercu goszczą trzy miłości, jedna do

ciebie, druga do rodziców, a trzecia do mojego konia oraz psa i nikt tego nie zmieni.

Od chwili, kiedy tu przybyłaś, czekałem na jakikolwiek znak od ciebie i choć moje

oczy szukały go, niczego nie spostrzegły. Gdy ujrzałem cię z daleka, ogarnęła mnie

radość, tak jak się raduje pająk, gdy jest unoszony na pajęczynie delikatnymi

powiewami wiatru nad trawami prerii.

- Nasze plemię miało przezimować w jednej ze wsi Komanczów-Kwahadi,

było do nich bliżej niż do was. Uprosiłam jednak swego przybranego ojca, abyśmy

zimę spędzili tutaj. On zrozumiał szept mego serca, i oto jesteśmy. Miałam wrażenie,

ż

e wszystkie konie mojego narodu przemieniły się w powolne żółwie, a moje oczy

pokryły się pomroką i nie mogą wypatrzyć zimowych domostw ludu Kwuda. Każdy

dzień wydawał mi się długi jak Wielkie Słońce, rok...

Słowa dziewczyny upoiły Mas-gwa-ah-Sida niemal do zawrotu głowy.

Zdawało mu się, że po szarym, mrocznym niebie płyną kobierce wielobarwnych

iskierek.

Z wioski dochodziło szczekanie psów i jakiś stłumiony płacz dziecka. Ktoś z

oddali zawodził gardłowym głosem przy cichym odgłosie bębenka.

I-sha-wi mówiła dalej, jej czarne włosy rozwiane podmuchem wiatru otulały ją

połyskliwą peleryną, a na kształtnych ramionach drżała bizonia Opończa.

Jakaż siła potężniejsza od bicia serca i ruchliwsza od krwi popychała chłopca

ku tej pięknej dziewczynie? Czyż można w obecności kobiety być płatkiem śniegu

topniejącym na ostrzu kamiennego noża?

Przyglądał się teraz bacznie dziewczynie przesuwając wzrokiem po jej oczach,

ustach, ciemnych długich rzęsach.

Nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią tak długo, nigdy nie przebywał z nią tak

background image

długo sam na sam. Zrozumiał, że mimo gorących szeptów serca i krzyku duszy, jego

wybranka musi jeszcze pewien czas pozostać samotna, musi czekać cierpliwie.

Zbliżył się do niej i otwartą dłonią, opuszkami palców czule przesunął po jej

twarzy.

- Tak jak orzeł bez skrzydeł nie jest orłem, jak te góry na zachodzie bez

szczytów w chmurach nie są górami, tak ja nie będę nigdy szczęśliwy bez ciebie... -

rzekł.

Zagarnął garść żwiru spod jej stóp, otworzył dłoń i silnie dmuchnął. Na

powierzchni dłoni pozostały mu tylko dwa większe kamyki.

- Popatrz, I-sha-wi, duchy rzeki powiedziały, że zasiądziesz przy moim

ognisku w drugim Wielkim Słońcu...

Nocny Kwiat podniosłą się z ziemi i podeszła nad brzeg rzeki. Śniadą dłonią

zaczerpnęła kilka łyków chłodnej wody. Srebrzyste krople spadały jej z palców i z

powrotem mieszały się z nurtem Rzeki Bobrów. Dziewczyna zdjęła z szyi woreczek

przywieszony na rzemieniu, rozerwała zębami rożek skórzanej torebki, pochyliła się

nad wodą i wytrząsnęła na wilgotną dłoń szczyptę włosów swoich rodziców. Powoli

zanurzała dłoń w nurcie rzeki, a woda spłukiwała z jej palców pasemka włosów jej

matki i ojca.

- Dziękuję wam, o duchy wody - szeptała.

Noc rozpoczęła się ponuro, wietrznie. Kosmate ciemne chmury skradały się

nad obozowiskiem. Zacinał drobny, zimny deszcz ze śniegiem.

Wracali do wioski razem. Kobiety uporządkowały już puste domy i

przydzieliły do nich w pierwszej kolejności rodziny z dziećmi i starcami, następnie

samotne kobiety i osobno samotnych wojowników.

Zimowy dom Giakaity (Szybkiego Sokoła), przybranego ojca I-sha-wi,

znajdował się w pobliżu ziemianki rodziców Wędrującego Niedźwiedzia. Ucieszyli

się młodzi, że będą mogli widywać się co dzień.

Po paru dniach życie w obozie nabrało zwykłego rytmu, charakterystycznego

dla zimowych dni i długich wieczorów.

Naprawiano odzież, szyto z nowych skór ubrania, mokasyny, wyrabiano

strzały, tomahawki, dzidy. Obrabiano krzemień, łupano go na groty do dzid i strzał,

szlifowano na noże. Nie zapomniano i o kobietach, dla nich robiono skrobaczki do

skór i szydła, z kości bizonich i ości rybich sporządzano igły do szycia.

Wieczorami zaprzyjaźnione rodziny odwiedzały się i snuto długie, barwne

background image

opowieści o czynach dawno już zmarłych wojowników, o bitwach i o odległych

czasach, kiedy to Kiowa zamieszkiwali jeszcze Górne Prerie. Opowiadano stare

legendy, w których praojcowie zaklęli przeróżne motywy swoich wierzeń, zawarli

podstawy przeróżnych zakazów lub nakazów religijno-obrzędowych.

Od czasu, kiedy Nocny Kwiat spotkała się nad rzeką z Wędrującym

Niedźwiedziem, minęło już kilka dni.

Ś

nieg przyszedł niespodziewanie i nocą okrył białym puchem skały, drzewa i

całą wioskę. Nastał Księżyc Wielkiego Chłodu.

Pewnego wieczoru Wojenna Lanca zaprosił do swojego domu grupkę

przyjaciół. Zjawili się Szybki Sokół, brat jego żony wraz z synem Złamanym

Cierniem, przybył też Biegnący Wilk, Mekasto (Czerwony Kruk), Kayo-okosis

(Tarcza Niedźwiedzia), wychowawca młodzieży - Ansota, Tsomahee (Jasne Włosy),

ciotka Niedźwiedzia Wędrującego Po Górach, towarzysząca ongiś przy jego

narodzinach. Przyszedł także Orle śebro (Pitah-pekis) z matką Szoszonką, którą

Kiowa nazywali Ta Która Zawsze Rozpala Ogień. Na samym końcu wcisnęła się

cichutko między gości Nocny Kwiat - I-sha-wi.

Kobiety ulokowały się w odległym miejscu ziemianki i tam beztrosko

plotkowały o ostatnich wydarzeniach w zimowym osiedlu. Co chwilę któraś z nich

wybuchała gromkim śmiechem, lecz natychmiast dłonią zakrywała usta, bo przecież

nie wypadało w obecności mężczyzn okazywać głośno radości.

Osobno siedzieli mężczyźni, wspominając dawne dzieje, różne zdarzenia ze

swojej młodości. Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro przysłuchiwali się z

ciekawością tym opowieściom. Niedźwiedź jednak co chwilę zerkał w stronę kobiet,

między którymi siedziała jego dziewczyna, Nocny Kwiat.

Jednakże Ansota zauważył dyskretne spojrzenia i zaczął mówić niby to do

wszystkich, ale słowa jego skierowane były przede wszystkim do Wędrującego

Niedźwiedzia.

- Było to w czasach, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na, Górnych Preriach, a

naszymi sąsiadami byli Pikuni (Czarne Stopy). Pewnego dnia po wspólnych łowach z

myśliwym z tego plemienia, udaliśmy się w gościnę do mojego przyjaciela - Białej

Antylopry.

Usiedliśmy wokół ogniska w jego tipi i usłyszałem z ust gospodarza historię

pewnego wojownika, który nosił na ciele wiele blizn po ranach otrzymanych w walce

i na łowach, lecz serce jego było nieskalane.

background image

Pewnego dnia gdy wojownik ten polował na ziemiacb z dala od rodzinnej

wioski, spotkał na swej drodze wrogą z plemienia Atsina, zwanego Wielkimi

Brzuchami.

W ostatniej chwili zdążył uchylić głowę przed lancą rzuconą w jego stronę i

cisnąć swój tomahawk w przeciwnika. Niestety, spóźnił się o mgnienie oka i poczuł,

jak grot oszczepu wroga zrywa mu część nosa i druzgocze kość policzkową. Zanim na

długo stracił świadomość, kątem oka spostrzegł, że kamienne ostrze jego tomahawka

tkwi w czole wrogiego wojownika. Ogarnęła go ciemność i bez czucia osunął się na

trawę.

Kiedy odzyskał przytomność, leżał w swoim tipi, a jego siostra opatrywała mu

ranę, okładając ją sproszkowaną korą jesionu wymieszaną z pajęczyną.

Po upływie dwóch Księżyców wyszedł pierwszy raz przed tipi. Prawym okiem

oglądał świat jak przez gęstą mgłę, ale lewe oko było całkiem dobre. Po prawej

stronie twarzy pozostała mu okropna blizna zaczerwieniona i opuchnięta, dodatkowo

oszpecona opadłą powieką.

Pierwszy z wojowników, którego spotkał, rzekł:

- Zepsuta Twarz! - i to nowe przezwisko już przy nim pozostało.

Z roku na rok polował coraz gorzej. Tipi jego było już stare, odzież zniszczona

i połatana w wielu miejscach. Częściej z siostrą głodował, niż bywał syty. Po prostu

był teraz biednym i do tego marnym myśliwym.

Pewnego dnia, gdy wracał z nieudanego polowania, ujrzał córkę wodza, która

wyszywała mokasyny, siedząc przed tipi swego ojca. Była tak piękna, że zachwycony

urodą dziewczyny Zepsuta Twarz zapragnął pojąć ją za żonę, jednakże nie ośmielił się

wyjawić swego pragnienia. Córka wodza tak zawładnęła jego sercem, że już po

upływie kilku Małych Słońc, wysłał swą siostrę, by zapytała młodą dziewczynę, czy

nie zechciałaby zająć miejsca przy ognisku Zepsutej Twarzy.

Córka wodza była oburzona tym, że młody, biedny mężczyzna, w dodatku tak

strasznie oszpecony, ośmiela się marzyć o jej poślubieniu. Uderzając się po udach

odpowiedziała wysłanniczce:

- Niech twój brat wie, że zostanę jego squaw tylko wtedy, jeśli jego twarz

stanie się tak gładka, jak powierzchnia jeziora nie dotknięta oddechem wiatru!

Kiedy siostra przekazała bratu odpowiedź dziewczyny, Zepsuta Twarz nie

zrozumiał, że to okrutna drwina. Udał się więc do czarownika, aby ten przywrócił

jego twarzy dawną gładkość. Czarownik bezradnie rozłożył ręce, bowiem nie miał

background image

takiej mocy, która by naprawiła twarz młodemu wojownikowi.

- Jedynie Słońce, które czyni wszystko, jest w stanie ci pomóc - powiedział do

Zepsutej Twarzy na pożegnanie.

- Dobrze, pójdę odnaleźć Słońce! - oświadczył wojownik.

Wziął swoją broń, odrobinę pemikanu i ruszył w kierunku, gdzie światło dnia

układa się do snu.

Przeszedł przez kraj równin, przeprawił się przez rzeki, pokonał góry i

zakończył wędrówkę nad brzegiem Wielkiej Wody.

Tutaj musiał się zatrzymać. Ale nie stracił nadziei. Zbudował z kory

brzozowej mały wigwam, zamknął się w nim, by pościć, prosząc duchy o przyjście

mu z pomocą. Minęło już ćwierć Księżyca jego głodówki, kiedy ujrzał, jak

wieczorem uchyla się zasłona przy wejściu do tipi Słońca. Przez wejście wypłynęła

jasna droga, zatrzymując się dopiero przed jego wigwamem. Zepsuta Twarz wziął swą

broń do ręki i śmiało wszedł na słoneczną drogę.

Na słonecznym szlaku spotykał bardzo czarnych ludzi, którzy radzili mu, by

zawrócił i zrezygnował z dalszej wędrówki.

- Widzisz, co Słońce uczyniło z nami - mówili. - Jeśli pójdziesz dalej, to i

ciebie z pewnością spali.

Zepsuta Twarz zatkał sobie mchem uszy i szedł dalej nie chcąc słyszeć skarg

spalonych ludzi.

Pewnego poranka, po kilku już dniach wędrówki, ujrz piękny biały kościany

łuk leżący na skraju drogi. Chętni zamieniłby go na swój, ale pomyślał sobie, że ten,

kto go zgubił, będzie go potrzebował i na pewno wróci,”aby łu odnaleźć. Zepsuta

Twarz przeszedł obok tej wspaniałe broni, nawet jej nie dotykając.

Uszedł kawałek drogi i spotkał pięknego młodzieńca, który zapytał go, czy nie

widział białegu łuku.

- Dała mi go moja matka i jestem do niego bardzo przywiązany - powiedział

ze smutkiem w głosie.

Zepsuta Twarz zaprowadził młodzieńca do miejsca, gdzie leżał biały, kościany

łuk. Tak oto dwaj młodzi mężczyźni stali się przyjaciółmi.

Gdy już razem przemierzali dalszą drogę, młodzieniec, który nazywał się

Apicira (Gwiazda Poranna), spytał swego nowego przyjaciela, dokąd zdąża.

- Do Słońca - odparł Zepsuta Twarz.

- To mój ojciec - powiedział Apicira. - Ostrzegam cię jednak: on nie lubi

background image

obcych. Kiedy zobaczy nieproszonego gościa, wyciera z kurzu swoją twarz, patrzy na

niego i spala go. Ja jednak poproszę moją matkę - Księżyc, aby wstawiła się za tobą.

Po powrocie do domu, Gwiazda Poranna zaprowadził Zepsutą Twarz do swej

matki, Kokomikis, i powiedział:

- Ten młodzieniec z ludu Czarnych Stóp jest moim przyjacielem. Chciałbym

mieć go przy sobie. Czy zechcesz poprosić mojego ojca, aby zezwolił mojemu

przyjacielowi pozostać tu i nie uczynił mu krzywdy?

Księżyc, która była dobrą kobietą, zgodziła się przedstawić swemu mężowi

Zepsutą Twarz jak najkorzystniej.

- Przedtem jednak trzeba go najpierw ukryć - powiedziała - aby twój ojciec,

nim mu powiem o naszym gościu, nie zabił go.

Zawinęła Czarną Stopę w gęstą chmurę i ukryła w najdalszym zakątku tipi pod

gałęziami tui.

Wkrótce dało się odczuć wielki skwar i Słońce pojawiło się u wejścia.

- Pouah! - powiedziało wchodząc. - Jaki obrzydliwy zapach! Czuć tutaj

człowiekiem! Czy ukrywasz kogoś w naszym tipi, żono?

- Tak - nieśmiało przyznała Kokomikis. - Znajduje się tu pewien młody

mężczyzna, którego nasz syn poznał na drodze i którego pragnie mieć za towarzysza.

Kiedy go zobaczysz, miej dla niego chociaż odrobinkę litości.

- Chcę go zaraz zobaczyć - powiedziało gromkim głosem Słońce. - Dorzuć

torfu do ognia i zrób dużo dymu, abym mógł obejrzeć tego młodzieńca, nie

poparzywszy go nagle.

Kiedy dym zrobił się dostatecznie gęsty, Zepsuta Twarz wyszedł ze swego

ukrycia i stanął po drugiej stronie dymnej ściany. Słońce widząc go tak biednym i

zmęczonym podróżą, zlitowało się nad młodzieńcem.

- Możesz zostać tutaj jakiś czas i polować wraz z noim synem. Nie chodźcie

jednak nad brzeg jeziora, które znajduje się na północnej stronie. Mieszkają tam

bardzo złośliwe ptaki, które mogłyby uczynić memu synowi krzywdę. Ja też ich

unikam i dlatego chodzę tylko południową stroną nieba.

Zanim Słońce przebyło dziesięciokrotnie drogę po niebie, Apicira zapomniał o

zaleceniu ojca.

Pewnego dnia zdecydował, by dla odmiany ruszyć na polowanie na północ.

Zepsuta Twarz daremnie przypominał mu, że wyprawa ta może być bardzo

niebezpieczna. Apicira uparł się jednak i poszedł. Przyjaciel szedł za nim myśląc, co

background image

też może ich tam spotkać?

Przekonał się o tym już wkrótce.

Gdy Gwiazda Poranna przechodził przez mały lasek, zaatakowało go nagle

siedem wielkich żurawi. Zaskoczony tym nagłym atakiem syn Słońca nie mógł zrobić

użytku ze swej broni i o włos postradałby życie pod dziobami rozwścieczonych

ptaków. W ostatniej chwili nadbiegł Zepsuta Twarz i rozpostarł przed przyjacielem

swoją starą skórę bizonia. Gdy olbrzymie ptaki dziurawiły ją zawzięcie ciosami swych

ostrych dziobów, Zepsuta Twarz zabijał jednego po drugim celnymi uderzeniami

tomahawka.

Po powrocie do domu Gwiazda Poranna, który był prawym i uczciwym

młodzieńcem, opowiedział swemu ojcu o nieszczęsnej wyprawie na północ i o tym,

co się wydarzyło. Nie ukrywał, że młody Czarna Stopa odradzał mu tę wyprawę i

później uratował mu życie.

- Mówisz, że było siedem, siedem olbrzymich żurawi?

- dopytywało się Słońce.

- Tak, a mój przyjaciel zabił wszystkie, jednego po drugim.

- Nie wierzę, dopóki nie zobaczę ich uciętych głów. Zepsuta Twarz przyniósł

je wkrótce, a na pamiątkę tego zdarzenia, każdy wojownik musi przynosić skalpy

zabitych wrogów, jako dowód dokonanego przezeń czynu.

Słońce tak było zadowolone z wyczynu przyjaciela swego syna, że spytało, czy

młodzieniec nie ma jakiegoś życzenia.

- Tak - odparł Zepsuta Twarz. - Chciałbym, abyś wygładził moją twarz, bym

mógł poślubić córkę wodza mojego plemienia.

- Przywrócić twej twarzy dawny wygląd nie jest dla mnie trudne. Jeśli jednak

chodzi o córkę wodza, pomówimy o niej innym razem. Kokomikis, przygotuj Seidl-

ku-toh (namiot potów) - zwrócił się do żony.

Gdy tipi potów zostało już przygotowane, Słońce wprowadziło do środka

Zepsutą Twarz i wrzuciło tam koniuszek jednej ze swych rzęs. Natychmiast biała

chmura wypełniła wnętrze tipi. Kiedy rozproszyła się, Słońce poleciło Czarnej Stopie

wyjść z tipi i poprowadziło go wraz z Gwiazdą Poranną przed oblicze Kokomikis.

- Powiedz mi teraz, żono, który z tych młodzieńców jest twoim synem? -

zapytało.

Kokomikis nie mogła rozpoznać swego syna, ponieważ obydwaj młodzieńcy

byli do siebie tak podobni, jak podobne są dwie krople wody.

background image

Nazajutrz czarne chmury rozpostarły się ciężkimi zwałami między Światem

Który Jest Wysoko, a Światem Który Jest Nisko.

Słońce skorzystało z tego, by udać się z obydwoma chłopcami na polowanie.

Kiedy przeszli już szmat drogi i nie zobaczyli nic, co mogliby upolować,

młody Pikuni, który poczuł głód, zapytał:

- Kiedy będziemy jedli?

- Natychmiast, jeśli chcesz! - mówiąc to Słońce chuchnęło, aby rozdzielić

dwie chmury i młodzieniec ujrzał w dole obóz, z którego przywędrował do Słońca.

Ujrzał, jak wdole młodzi mężczyźni z jego plemienia rozgrywali właśnie zawody

zręcznościowe.

Słońce pokazało Zepsutej Twarzy małego chłopca siedzącego między widzami

i nakazało mu pilnie uważać na to, co się za chwilę stanie.

Nagle ciałem dziecka zaczęły wstrząsać konwulsje. Rozgrywki zostały

przerwane, a czarownik wezwany przez rodziców dziecka bezzwłocznie nakazał zabić

w ofierze białego psa. Ofiara została złożona i wkrótce dziecko wyzdrowiało.

- Widzisz - powiedziało Słońce do młodego wojownika. - Czarownicy każą

wam wierzyć, że to ich magia uzdrawia chorych, ale to właśnie ja zwracam ludziom

zdrowie, kiedy mi w ofierze dają to, czego pragnę. Dzisiaj chciałem tego białego psa.

Siadajmy więc i jedzmy.

Podczas jedzenia młody Pikuni nie mógł się powstrzymać od spoglądania w

dół. Słońce rychło spostrzegło to i powiedziało:

- Szukasz córki wodza i nie widzisz jej w tłumie ludzi. Td dlatego, że w tej

właśnie chwili spoczywa ona w ramionach syna czarownika, który potrafi rzucać

uroki na dziewczyny. Nie żałuj jej, ponieważ ta dziewczyna nie jest nic warta.

Postanowiłem, że jej ojciec zaskoczy ich i oboje poniosą śmierć, jak nakazuje wasze

prawo. Ty masz ważniejsze rzeczy do zrobienia w Świecie Który Jest Nisko. Oprócz

białych psów, które ludzie twego plemienia składają mi czasami w ofierze, oddają mi

oni za mało czci. Powrócisz więc na dół. Wiem, że życzysz sobie tego, a przy okazji

zaniesiesz swym braciom pieśni i tańce, których cię nauczę. Dam ci także legginy

oznaczone siedmioma poprzecznymi czarnymi pasami na pamiątkę siedmiu żurawi,

które zabiłeś. Dostaniesz też nakrycie głowy ze skóry jelenia wapiti, które będzie

musiała nosić na otwarcie uroczystości Tańca Słońca kobieta czysta duchem i ciałem.

Staniesz się wielkim wodzem i będziesz mógł mieć wszystkie kobiety, których tylko

zapragniesz.

background image

- Jak jednakże będę mógł wrócić do swoich? Nie potrafię przecież odnaleźć

drogi, którą tutaj przybyłem - powiedział młodzieniec.

- Powrócisz drogą o wiele krótszą - odpowiedziało Słońce. - Widzisz te ogniki

ś

ciśnięte jeden obok drugiego, które rysują łuk w Świecie Który Jest Wysoko i w

Ś

wiecie Który Jest Nisko? To jest droga, z której korzystają ptaki w czasie swych

przelotów z północy na południe i z południa na północ. Właśnie tym szlakiem

powrócisz teraz do obozu swego ludu i nim kiedyś udasz się, by odszukać Gwiazdę

Poranną, gdy Wielki Twórca zdecyduje zatrzymać cię na zawsze między nami...

Opowiadając historię Zepsutej Twarzy - mówił Ansota

- chciałem, aby Wędrujący Niedźwiedź i jego przyjaciel, Orle śebro, domyślili

się, że gdy świeża trawa pokryje prerie, powinni być juz gotowi do wzięcia udziału w

obrzędzie Tańca Słońca. Tak właśnie zażyczyła sobie rada starszych naszego

plemienia.

Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis skamienieli na chwilę, trudno było im uwierzyć,

ż

e to już wiosną okaże się, czy są godni miana wojowników, czy będą mogli zasiąść

w kręgu doświadczonych i walecznych mężczyzn.

Wędrujący Niedźwiedź zerknął w stronę I-sha-wi. Dziewczyna lekko

uśmiechnęła się do niego. Zauważył w jej oczach iskierki dumy i zadowolenia.

Przebiegł wzrokiem po twarzach wszystkich zebranych w ziemiance. Matka,

ojciec, ciotka - wszyscy byli bardzo zadowoleni z postanowienia starszyzny.

Po krótkiej przerwie znowu odezwał się Ansota:

- W czasie dużych śniegów młodzi ludzie będą musieli zdobyć parę skórek

białych królików, aby z ich futra porobić frędzle do obrzędowych koszul, jakie noszą

wojownicy stowarzyszenia Kai-tsen-ko (Prawdziwych Psów). Otsedaba! Ślady

królicze wiodły przez wąwóz wzdłuż ściany rzadkiego lasku, a potem wychodziły na

równinę rozciągającą się aż do linii horyzontu. Gdy słońce wstało na spotkanie dnia,

wznosząc się hen ponad biel pokrytej śniegiem ziemi, równe ślady królików

zaróżowiły się.

Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro uzbrojeni byli tylko w łuki, a w

kołczanach mieli po parę strzał. Zatrzyhnali się przy tropach króliczych, zbadali, z

której strony wieje wiatr, i skierowali się w przeciwną jego podmuchom stronę. Śnieg

sięgał im prawie do kolan, a w niektórych miejscach zapadali się nawet po pas.

Wreszcie dotarli do skalnego rumowiska i wczołgali się na jego wierzchołek. Tuż pod

sobą mieli teraz równinę, a na niej rozproszoną gromadkę królików, które przednimi

background image

łapkami rozkopywały śnieg, usiłując dobrać się do zmarzłego mchu i traw.

Orle śebro wzniósł cztery palce do góry, powiadamiając w ten sposób swego

przyjaciela, że króliki są duże i wystarczy upolować cztery. Powoli powstali ze skały,

jęknęły wypuszczone cięciwy. Dwa króliki zostały w śniegu, reszta zaś rzuciła się do

ucieczki. Trzeciego dogoniła pierzasta strzała Orlego śebra, przybijając biedaka do

ś

niegu. Wędrujący Niedźwiedź upolował czwartego.

Gdyby nie strużki krwi wyciekające z ran i barwiące na czerwono śnieg wokół

leżących królików, trudno byłoby wypatrzeć ubite zwierzęta na śniegu, tak bowiem

białe były ich futerka.

Gdy chłopcy powrócili do obozu, upolowanymi królikami zajęła się I-sha-wi.

Przygotowała najpierw wiklinowe obręcze, potem sprawnie ściągnęła skórki ze

zwierzątek, obcinając wszystkie wystające i zbędne kawałki futerka. Cienkim

rzemieniem naciągnęła każdą skórkę wewnątrz obręczy, po dokładnym oczyszczeniu

ich z resztek żył i błon, następnie natarła je tukiem niedźwiedzim i powiesiła tak

przygotowane futerka w przewiewnym miejscu, wysoko przy otworze dymnym. Po

dwóch dniach ponownie natarła tłuszczem bobrowym wewnętrzne części skórek.

Czynności te powtarzała jeszcze cztery razy. Dopiero gdy futerka stały się miękkie,

elastyczne, a białe włosie puszyste, pocięła skórki na cienkie paski jednakowej

długości. Postanowiła także, że podczas długich zimowych wieczorów uszyje swoim

przyjaciołom nowe koszule i ozdobi je kolcami jeżozwierza we wzory, jakie noszą

wojownicy ze stowarzyszenia Prawdziwych Psów.

Któregoś wieczoru Mekasto (Czerwony Kruk) i jego żona zaprosili do siebie

kilkoro przyjaciół i ich kobiety. W ziemiance Czerwonego Kruka zebrali się ci sami

wojownicy, co poprzednio u Wojennej Lancy.

Kobiety zbite w osobnej grupce zajęły się reperowaniem i szyciem odzieży ze

skór, przekazując sobie półgłosem ostatnie ploteczki obozowe. Mężczyźni natomiast

konserwowali starą i sporządzali nową broń.

- Kiedyś w czasach mojej młodości przyjaźniłem się z paroma wojownikami z

plemienia Arikara. Pamiętacie, że nigdy z nimi nie prowadziliśmy wojen, oni

polowali na naszych terenach, a my na ich i nikt do nikogo nie miał o to pretensji ani

ż

alu. Nawet parę naszych kobiet pojęli za żony wojownicy z tego plemienia i są one

szczęśliwe do dzisiaj, chociaż wiele przeżytych zim pobieliło im włosy - tak zaczął

swoją opowieść Biegnący Wilk. - Zdarzyło się kiedyś, że musiałem szukać

schronienia u Arikarów przed samą burzą śnieżną. Przyjęli mnie z szacunkiem i

background image

gościnnie, a wieczorem pewien bardzo stary człowiek, pamiętam to do dziś - nazywał

się Akka-Kitcipimiw-otas (Dużo Nakrapianych Koni), opowiedział, skąd na ziemi

wzięli się ludzie Arikara. Oni, podobnie jak my, Kwuda, wyszli z podziemnego

ś

wiata przez drzewa. A było to tak:

Kiedyś, bardzo dawno temu, tak dawno, że nie pamiętają tych czasów najstarsi

ludzie, a wspomnienia o tym zachowały się tylko w opowiadaniach przekazywanych

przez starców następnym pokoleniom, istniała wioska bizonów, które w owym czasie

przybrały ludzką postać. W wiosce tej znajdowało się święte zawiniątko plemiennej

noszące nazwę „Sęk w Drzewie”.

Bizony o ludzkich kształtach korzystały z magicznych mocy tego zawiniątka,

ale w nieuczciwy sposób. Za pomocą jego siły i mocy polowały na ludzi i karmiły się

ich mięsem.

Pewnego razu bizony, strażnicy zawiniątka, po odśpiewaniu magicznych

pieśni podeszły do starego, potężnego drzewa bawełnicy i uderzyły najpierw trzy, a

potem cztery razy w sęk tkwiący w jego pniu.

Wkrótce usłyszały dźwięki podobne do ludzkiego płaczu i ludzkie głosy

dochodzące spod ziemi i z wnętrza drzewa: Sęk został wybity i bardzo wielu ludzi

wyszło przez powstały otwór.

Omaksi Sapop (Wielkie Pióro) był pierwszym, który stanął na ziemi.

Przyczajony w pobliżu lud bizonów polował na kolejnych ludzi wychodzących z pnia

i wkrótce pozabijał bardzo wielu z nich. Wielkie Pióro oraz kilku innych zdołało

zawrócić do zbawczego otworu i ukryć się w drzewie, lecz wielu innych ludzie-

bizony dosięgły swymi maczugami, a zwłoki zabitych poćwiartowały na drobne

kawałki. Przez cały wieczór i noc tańczono wokół upolowanych ludzi, ciesząc się z

łatwego zwycięstwa.

W czasie łowów na ludzi, bizony w ludzkiej postaci tak szczelnie otoczyły

drzewo bawełnicy, że jeden z młodych mężczyzn, który wraz z innymi wyszedł przez

otwór zaraz po usunięciu sęka, nie zdołał powrócić do wnętrza drzewa. Będąc chyżym

biegaczem uszedł jakoś przed rzucanymi weń maczugami i ukrył się w pobliskich

zaroślach.

Wkrótce jednak spostrzegł, że kryjówkę jego wytropiła ścigająca go kobieta-

bizon. Młody mężczyzna zacierając za sobą ślady umknął przed swoją

prześladowczynią i ukrył się pośród gałęzi dzikiej winorośli tak, że najbystrzejsze oko

nie było w stanie go wykryć. Nie dowierzał jednak swojej nowej kryjówce, gdyż

background image

znajdowała się zbyt blisko wioski bizonów, toteż szybko zmienił miejsce swojego

ukrycia. W trosce o swoje życie i bezpieczeństwo musiał to robić wiele razy.

Gdy był głodny, zbierał owoce, łapał małe zwierzątka i wyszukiwał jadalne,

korzonki..

Pewnego dnia, gdy mocno spragniony zaszedł nad źródełko pełne krystalicznie

czystej wody, ujrzał przed sobą śliczną dziewczynę z głową okrytą czapką futrzaną z

dwoma bizonimi rogami. Dziewczyna była niezwykle urodziwa, a na ramiona miała

zarzuconą miękko wyprawioną skórę młodej samicy bizona. Długie czarne, proste

włosy spływały na jej kark i sięgały aż do pasa. Piękne dziewczę szło gdzieś

zamyślone. Mężczyzna podążył za nią. Widział, jak weszła do pięknie pomalowanego

tipi. Gdy zbliżył się do namiotu, przywitała go grzecznie i poprosiła, by zanocował u

niej.

Ponieważ mężczyzna był zmęczony i głodny, dziewczyna nakarmiła go.

Potem okryci jej białą bizonia skórą legli w objęciach, jak na kochanków przystało.

Po jakimś czasie młodzieniec zasnął. Gdy obudził się następnego ranka, ze

zdumieniem spostrzegł, że tipi gdzieś zniknęło.

Dziewczyna-bizon powiedziała mu szczerze i uczciwie, że niektóre bizony, z

tych które przybrały ludzką postać, pragnęłyby zmienić się ponownie w zwierzęta.

Niestety, dotąd nie znalazły człowieka, który pomógłby im powrócić do dawnych,

zwierzęcych kształtów.

Dziewczyna przyznała się, że właśnie jego wybrała, by został bohaterem

swojego narodu i uwolnił bizony od ich ludzkiej postaci. Powiedziała mu, że będzie

musiał stawić czoło licznym niebezpieczeństwom. Musi pokonać złych i groźnych

zjadaczy ludzkiego mięsa - ludzi-bizony.

Pouczyła go, w jaki sposób będzie mógł przedostać się do tipi ich wodza,

omijając cztery szeregi strażników, i obiecała mu w tym pomóc.

Okryła wojownika swoją pięknie wyprawioną skórą bizonia i poprowadziła

tuż pod stanowiska czujnych strażników. Niektórzy z nich poczęli krzyczeć, że w

pobliżu czują ludzkie mięso, ale dziewczyna śmiejąc się odparła, że pewnie ten

zapach pochodzi od świeżej jeszcze ludzkiej krwi pozostałej na ich broni, skórach i

ciałach.

Strażnicy uspokoili się nieco, toteż młody mężczyzna prowadzony przez

piękną dziewczynę mógł bez przeszkód wślizgnąć się do tipi wodza.

Dziewczyna-bizon posadziła go na stosie miękkich skór, aby trochę odpoczął.

background image

Gdy do namiotu wkrótce zbliżył się wódz, mężczyzna ukrył się w najdalszym kącie

tipi, pilnie nasłuchując dźwięków dobiegających z przedniej części namiotu. Wódz

nie podejrzewał, że ktoś mógłby ukryć się w jego namiocie, toteż powtarzał sobie

głośno wszystkie pieśni i modlitwy, które służyły mu do wywabiania ludzi z drzewa

bawełnicy. Młodzieniec podsłuchał też, jak wódz wyjaśniał dziewczynie sposób

użycia magicznej laski, którą strażnicy uderzali w pień drzewa, zmuszając

zgłodniałych ludzi do wyjścia na zewnątrz.

Mężczyzna pilnie słuchał, powtarzając sobie w pamięci wszystko, co

dobiegało jego uszu.

Rankiem, kiedy wódz wyszedł z tipi, by pokierować przygotowaniami do

następnego wielkiego polowania na ludzi, nadbiegła dziewczyna-bizon, by natchnąć

serce młodego mężczyzny odwagą. Pokazała mu u szczytu tipi ogromne ilości

wędzonego ludzkiego mięsa. Na ten widok w sercu młodzieńca wezbrał straszny

gniew, który dał mu siłę do walki z niegodziwymi bizonami w ludzkiej postaci.

Dziewczyna-bizon zabrała go do lasu w pobliżu drzewa bawełnicy, w którym

ukrywali się ludzie. Tam powiedziała mu, by naciął wiele gałęzi jesionu, potrzebnych

do zrobienia mocnych i elastycznych łuków, a także wiele cienkich, prostych prętów

brzozowych do sporządzania strzał. Pozwoliła, by pociął na rzemienie całą skórę,

którą go okryła pamiętnej nocy i porobił z nich cięciwy do łuków.

Młody człowiek energicznie zabrał się do pracy. Pracował bardzo długo, a gdy

skończył, wiedział, że teraz on i wszyscy ludzie będą wreszcie dobrze przygotowani

do walki.

Korzystając z chwilowej nieobecności ludzi-bizonów, wraz z dziewczyną

podszedł do drzewa bawełnicy i poprosił ją, aby wywołała jego przyjaciela. Wielkie

Pióro. Wielkie Pióro dowiedział się ze gdy nadejdzie odpowiednia pora, winien

wybiec z drzewa i chwycić przygotowany dlań łuk i strzały i natychmiast zacząć

strzelać do ludzi-bizonów. To samo winni czynić mężczyźni, którzy wydostaną się z

pnia razem z nim.

Następnego dnia dziewczyna-bizon i młody człowiek przynieśli jesionowe

łuki i strzały pod drzewo i ukryli broń pod resztkami bizoniej skóry, którą z wierzchu

zamaskowali mchem. Wkrótce pod wielkie drzewo bawełnicy przybył wódz bizonów

ze swoimi wojownikami i śpiewając obrzędowe pieśni, uderzył w drzewo trzy, a

następnie cztery razy.

W głębi drzewa odezwały się liczne głosy, wyskoczył ha zewnątrz Wielkie

background image

Pióro. Chwycił jeden z ukrytych w pobliżu łuków wraz ze strzałami i pobiegł na tyły

ludzi-bizonów. Inni mężczyźni, którzy wyskakiwali z pnia drzewa, również chwytali

przygotowaną dla nich broń. Napięto łuki, jęknęły cięciwy i ulewa strzał posypała się

na ludzi-bizony, które przerażone niespodziewanym atakiem prawdziwych ludzi

zaczęły umykać w popłochu. Zmykając każdy chwytał ze swego tipi kawałek

ludzkiego mięsa i chował pod pachą. Mimo że ludzie-bizony biegły bardzo szybko,

każdego dosięgła jeszcze szybsza pierzasta strzała.

Jednak w czasie tej walki żaden człowiek-bizon nie stracił życia, bowiem z

chwilą gdy raziła go strzała wypuszczona z ludzkiej ręki, zamieniał się natychmiast w

prawdziwego, kosmatego bizona i spokojnie zaczynał szczypać zieloną trawę.

Dziewczyna-bizon, do której nikt nie ośmielił się strzelić, zachowała ludzką

postać i pośłubiła później dzielnego młodzieńca, a ich potomstwo założyło ród

Arikara.

Chłopak i dziewczyna znali tajemnicę Zawiniątka Leków i zachowali je jako

ś

więtość plemienną. Leki te nadal nazywają się „Sęk w Drzewie”.

Ponieważ ludzie, którzy wyszli z pnia drzewa i stoczyli pierwszą walkę z

narodem bizonów pozwolili powrócić swoim prześladowcom do zwierzęcej postaci i

nie zabijali żadnego z nich, w zamian otrzymali od bizonów przyrzeczenie, że gdy

ludziom zabraknie pożywienia i za pomocą Zawiniątka Leków wezwą je,- bizony

przybędą w ich strony i zapewnią wszystkim ludziom dostatek mięsa.

Dzisiaj, kiedy Arikara polują na bizony, pamiętają o tym, że mięso spod pachy

każdego bizona jest przesiąknięte ciałem praprzodków, toteż nigdy nie jedzą mięsa z

tej części bizona.

Biegnący Wilk zakończył swoją opowieść, a w chacie zaległo milczenie.

- Tak, mój sędziwy ojciec powiedział prawdę, ja też przebywałem wśród ludzi

Arikara i to w okresie, w którym drzewa gubią liście. Był to Księżyc Wysychającej

Trawy. W plemieniu było bardzo mało mięsa, głód zaglądał ludziom w oczy, a

ostatnie polowanie na bizony nie powiodło się. - Zaczął mówić Huan-tos, ojciec

Wędrującego Niedźwiedzia. - Głodne dzieci płakały. Znacie ten; czas, bo i u nas

często głód wyciskał naszym dzieciom łzy. Widziałem, jak zrozpaczone kobiety

błagały wodza, był wezwał czarownika, który strzeże świętych leków, zwanych „Sęk

w Drzewie”. Błagały, by czarownik poprosił opiekuńczego ducha wioski o pomoc.

Wódz przychylił się do prośby kobiet, sam przecież nie znalazłby innego

wyjścia. Brak mięsa, jak wszyscy wiedzą, oznacza dla wielu śmierć głodową, nieraz

background image

nawet dla całych rodzin.

Wyjął więc zawiniątko ze świętym tytoniem, z jego dymu złożył ofiarę

duchom i wezwał czarowników, by otworzyli leki, sprawiając swymi modlitwami, że

bizony pojawią się w okolicach ich wioski.

Czarownicy polecili, aby wódz dokładnie posprzątał swoje tipi i starannie

wyczyścił klepisko. Kiedy wykonano ich polecenie, do tipi wodza wniesiono Święte

Zawiniątko z lekami. Przed tipi ustawiono słup, a na nim zawieszono ofiary dla

duchów. Ludziom nakazano, by w całkowitym milczeniu zasiedli przed namiotem.

Wkrótce czarownicy rozpoczęli obrzęd, w czasie którego śpiewali święte

pieśni, kreślili magiczne znaki, potem zaś uderzali trzykrotnie w słup z ofiarami, a

następnie jeszcze cztery razy, przywołując w ten sposób duchy bizonów.

Przypominali zwierzętom, że obiecywały zaraz przybyć, kiedy ludzie z wioski, będący

w potrzebie, odbędą specjalny obrzęd przed Świętym Zawiniątkiem Bizonim.

Po upływie trzech dni usłyszeliśmy grzmot nadchodzącego stada. Wtedy

czarownicy wybrali kilku młodych mężczyzn i polecili, by schwytali oni i

przyprowadzili do namiotu wodza młodego bizona-byka.

Mężczyźni wykonali polecenie. W tipi wodza nad związanym zwierzęciem

czarownicy, a zarazem i strażnicy Świętego Zawiniątka, śpiewali dziękczynne pieśni i

kierowali dp duchów bizonów modlitwy z podziękowaniem za wysłuchanie ich próśb.

W przerwach między śpiewami i modlitwami opowiadali stare podania o bizonach,

które dawniej były ludźmi.

Potem schwytanego młodego bizona wyprowadzono na skraj wioski i

puszczono wolno, aby doniósł swoim braciom o tym, co widział.

Po zakończeniu uroczystości wszyscy myśliwi udali się w kierunku pasącego

się spokojnie stada i upolowali tylko tyle bizonów, aby przez całą zimę nikt w wiosce

nie cierpiał głodu.

W ten sposób Święte Zawiniątko z lekami okazało swą siłę i nakarmiło

głodujących Arikarów.

- Oni mają swoje leki, zawiniątka i ich duchy pomagają tylko im. Nam na

pewno by nie pomogły, chociaż pochodzimy, tak samo jak oni, z podziemnego świata.

My mamy inne duchy opiekuńcze - zauważył czarownik Sematów, Dwa Palce - i z

pewnością nasze duchy także nie pomogłyby w kłopotach ludziom Arikara.

- Moje uszy słyszą słowa doświadczonych mężczyzn o obrzędach

zaprzyjaźnionych plemion z Wielkich Łąk - rzekła bardzo stara kobieta, przygarnięta

background image

kiedyś przez rodzinę Wojennej Lancy. - Ja nie pochodzę z waszego narodu, nie mam

nawet domieszki krwi Kiowa. Moje plemię mieszka daleko na północy i pochodzi z

ludu Manganów - dodała staruszka skrzeki i wym i powolnym głosem. - Wśród

waszego ludu żyję bardzo długo i pamiętam czasy, kiedy zamieszkiwał on jeszcze

Górne Prerie. Pamiętam, Wojenna Lanco, jak się rodziłeś i to właśnie moje dłonie

pierwsze dotknęły twego ciała. W tamtych czasach byłam waszą niewolnicą. Mimo

tylu Wielkich Słońc rozłąki z moim plemieniem z mej pamięci nie uleciały jak

płochliwe ptaki ani nie zatarły się niepamięcią dawne obrzędy Mandanów.

Wśród mojego plemienia największym świętem była uroczystość zwana

Okipa. Obchodzono ją raz w ciągu

Tak Indianie nazywali kraj prerii, wszystkie prerie: Górne i Dolne. Wielkiego

Słońca. W czasie tej uroczystości przez wiele dni trwały tańce i śpiewy, a głos

bębnów niósł się po prerii jak tumań kurzu po przejściu bizonów. Mężczyźni ranili się

zadając sobie własnoręcznie cierpienia i tortury, które ofiarowywali duchom świata.

Najstarsi wiekiem mężczyźni - strażnicy legend opowiadali historie o stworzeniu

wszystkich rzeczy i narodzeniu pierwszego człowieka, o powstaniu plemienia

Mandanów.

Ta historia, którą chcę wam opowiedzieć, o wielcy mężowie Kiowa, stanowi

treść Świętego Zawiniątka, zwanego przez nasz naród „Samotny Mężczyzna”.

Posłuchajcie.

Samotny Mężczyzna nieskończenie długo wędrował po wielkich obszarach

wód. Nie widział, kiedy i jak przyszedł na świat i stał się istotą ludzką. Ponieważ

często rozmyślał o swym pochodzeniu i chciał poznać jego początek, postanowił

podążyć szlakiem prowadzącym wstecz - w powrotną drogę.

W tej długiej wędrówce odnalazł przepiękny czerwony kwiat, który

powiedział mu, że to właśnie on dał życie Mężczyźnie i zezwolił mu chodzić po

całym świecie.

Samotny Mężczyzna domyślił się, że skoro kwiat wypłynął na powierzchnię

wody, to znaczy, że matka Mężczyzny musiała żyć głęboko pod wodą, może nawet na

jej dnie - i tam dała mu życie.

Przemierzając dalej bezmiar wód, spotkał dwie kaczki. Poprosił je, by z głębin

wydobyły mu trochę ziemi. Kaczki spełniły jego życzenie, a Samotny Mężczyzna

ziemię tęlj rozrzucił w cztery strony świata. Powstała wielka wyspa, a na niej wyrosły

zielone, soczyste, kwietne trawy i drzewa owocowe. Mężczyzna nie musiał już błąkać

background image

się więcej po wodzie. Wędrował teraz po ziemi i gdziekolwiek się pojawił, tworzył

coraz to nowe życie i różne rzeczy.

Odbywszy wiele długich podróży, pewnego razu spotkał kojota, który siebie

nazywał Ishanibe (Pierwszy Człowiek).

Obydwaj pokłócili się gwałtownie o to, który z nich jest rzeczywiście

pierwszym człowiekiem i Samotny Mężczyzna w złości przebił kojota swym

oszczepem. Odczekał jakiś czas i kiedy upewnił się, że ten, który nazywał siebie

Ishanibe, zamienił się w kupkę kości, złamał swój oszczep i odrzucił go daleko od

siebie.

Było mu przyjemnie, gdy wraz ze śmiercią kojota upewnił się, że teraz tylko

on, Samotny Mężczyzna, jest pierwszym człowiekiem. Lecz gdy tylko porzucił swój

złamany oszczep, kości kojota połączyły się i Ishanibe stanął przed nim żywy i cały.

Pragnąc uniknąć dalszego rozlewu krwi, obydwaj postanowili, że odtąd będą

razem przebywać i polować. Wspólnie teraz zajęli się tworzeniem różnych rodzajów

ziem i przeróżnych krain” uzupełniając je najrozmaitszymi gatunkami zwierząt i

ptaków. Po pewnym czasie odkryli, że na ziemi żyją ludzie.

Samotny Mężczyzna zapragnął zostać jednym z nich, toteż pilnie zaczął

szukać jakiejś kobiety, z której mógłby się narodzić jako człowiek.

Pewnego dnia ujrzał dziewczynę rozcierającą na miazgę ziarna kukurydzy.

Pomyślał, że zanim dostanie się do jej wnętrza, dziewczyna może go rozbić tak jak

ziarna, szybko więc zrezygnował z tego zamiaru.

Następnym razem ujrzał inną bardzo piękną dziewczynę, która wraz ze swą

matką łowiła w rzece ryby.

Postanowił wykorzystać tę szansę, toteż udał się w górę rzeki i przemienił w

zabitego bizona, unoszonego przez prąd wody. W boku bizona ziała otwarta rana z

widoczną tłustą nerką. Gdy dziewczyna ujrzała martwego bizona, który przepływał

wolno koło niej, chwyciła smakowicie wyglądającą nerkę i natychmiast ją połknęła.

Po pewnym czasie poczuła się jakoś dziwnie. Zauważyła, że jej brzuch

powiększa się, toteż zaniepokojona, przywołała swą matkę. Po krótkim czasie

urodziła ładnego, zdrowego chłopca z magicznymi, czarnymi znakami na czole.

Dziecko rosło i rozwijało się z niespotykaną szybkością, aż wkrótce stało się

dorodnym pięknym młodzieńcem, który nade wszystko lubił piękne stroje.

W pobliżu wioski mieszkał w tym czasie Hoita (Orzeł), posiadający

przepiękne białe okrycie z bizoniej skóry.

background image

Młody Samotny Mężczyzna, który obdarzony był cudowną mocą, wezwał do

siebie Wiatr i nakazał mu, by uniósł tę skórę bardzo daleko z gniazda Orła. Gdy biała

derka z bizoniej skóry spadła na gładką równinę, deszcz i słońce sprawiły, że stała się

jeszcze piękniejsza.

Derka ta została znaleziona przez kilku mężczyzn, którzy przypadkowo

przebywali w pobliżu. Stwierdzili oni, że nowo znaleziona skóra jest znacznie

piękniejsza niż ta, którą nosił uprzednio Orzeł-Hoita. Przynieśli ją do wioski i

podarowali uroczyście w obecności czarowników Samotnemu Mężczyźnie.

Hoita obraził się śmiertelnie z tego powodu i opuścił wioskę, zabierając z sobą

wszystkie zwierzęta. Samotny Mężczyzna widział czasami te zwierzęta, jak

wędrowały na północ, do Krainy Śniegów, omijając wioskę z daleka i z tego powodu

bardzo się martwił.

Pewnego jednak dnia spotkał Kobietę-Mysz, która mu powiedziała w

zaufaniu, że jego bizonia derka została zamieniona w zwierzęta, które stały się białej

powędrowały daleko na północ, do Krainy Śniegów. Za radą Kobiety-Myszy Samotny

Mężczyzna przemienił się w białego królika, udał się do Jamy Psa, gdzie Hoita

zamknął zwierzęta i korzystając ze swojej przemiany, swobodnie wszedł do kryjówki.

W tym czasie Orzeł tańczył ze zwierzętami magiczny taniec i śpiewał pieśni,

które miały sprowadzić głód na wioskę Samotnego Mężczyzny. Czarodziejską siłę

pieśni i moc tańca Hoita zaklął w bębnie, który był wykonany z wielkiego płata skóry

antylopy widłorogiej.

Kiedy Samotny Mężczyzna poznał tajemnicę potężnych mocy Orła, wymknął

się niepostrzeżenie na zewnątrz, aby wykonać znacznie większy i silniej dudniący

bęben, o jeszcze większej magicznej sile. Przywołał wtedy do siebie wszystkie

stworzenia, lecz żadne z nich nie było w stanie mu pomóc, z wyjątkiem Wielkiego

ś

ółwia, który na swym grzbiecie podtrzymywał Ziemię, Ponieważ śółw nie mógł

uczynić najmniejszego ruchu, by nie uszkodzić Ziemi, Samotny Mężczyzna wykonał

dokładną podobiznę Wielkiego śółwia. Następnie zdjął z przywołanych zwierząt

skórę, którą naciągnął na wielką dębową obręcz, bowiem właśnie dębowa obręcz

utrzymywała Ziemię na skorupie Wielkiego śółwia. Kiedy bęben był już prawie

gotowy, przy wiązał doń jeszcze pęk ozdobnych piór. Samotny Mężczyzna był bardzo

zadowolony ze swojego dzieła. Gdy uderzył w nowy cudowny bęben, jego dudnienie

dobiegło do Jamy Psa, wprowadzając Hoitę w zakłopotanie. Orzeł natychmiast

powysyłał zwierzęta na zwiady, aby dowiedziały się, co to za odgłos bębna

background image

przeszkadza mu w odprawianiu czarów.

Tymczasem Samotny Mężczyzna zręcznie Wyłapywał zwiadowców, jednego

po drugim, i wszystkich podarował swojemu ludowi.

Hoita przekonał się wreszcie, że został pokonany i resztę zwierząt z Jamy Psa

rozproszył po całej Ziemi. Dlatego właśnie podczas swych wędrówek lud Mandanów

mógł zawsze znaleźć potrzebne mu pożywienie.

Samotny Mężczyzna miał również innych wrogów. Szczególnie zaciekle

prześladował go potwór imieniem Maninga, lecz dzięki magicznej sile swego bębna

zwyciężył potwora. Maninga po pierwszej porażce wycofał się daleko w góry, lecz w

cztery Wielkie Słońca później powrócił znowu w pobliże ziemi ludu Samotnego

Mężczyzny pod postacią wielkiej powodzi.

W tym czasie Mandanowie posiadali pięć wiosek, w których żyło wielu ludzi.

Kiedy powódź zaczęła zatapiać niżej położone osiedla Mandanów, ci, którym udało

się ocalić życie, chronili się do wiosek, które były położone wyżej.

Wreszcie Samotny Mężczyzna, chroniąc się przed ciągle przybierającą wodą,

musiał ujść ze swoim narodem do ostatniej wioski położonej najwyżej. W osiedlu tym

zasadził święte drzewo cedru, które wyobrażało jego samego i jego lud. Następnie

wybudował z wierzbowych pali dookoła wioski niewysoki częstokół w kształcie koła.

Częstokół ten, chociaż nie służył do pływania, nazwany został Wielkie Kanu.

Maninga dążył - całą swą mocą do całkowitego zniszczenia plemienia

Mandanów, lecz Samotny Mężczyzna, znając podstępną mściwość i zachłanność

potwora, ozdobił zewnętrzne ściany Wielkiego Kanu najpiękniejszymi muszlami,

kolorowymi kamieniami i innymi wspaniałymi ozdobami.

Gdy Maninga ujrzał tak wspaniałe ozdoby, postanowił zdobyć je. Chcąc je

jednak pozdejmować, musiał cofnąć swe wody, aby odsłonić piękno muszli i

kolorowych malunków. Wezbrane wody zaczęły stopniowo opadać. Wówczas

Samotny Mężczyzna liderzył w swój cudowny bęben w kształcie skorupy Wielkiego

ś

ółwia, a jego magiczna moc sprawiła, że szybko ustępujące wody porwały z sobą

Maningę.

Ś

więte Drzewo cedru stało w najwyżej położonej wiosce Mandanów przez

wiele, wiele Wielkich Słońc i zachowały się tam także części częstokołu.

Mandanowie do dziś wierzą, że to są szczątki Wielkiego Kanu.

Po wielu walkach z różnymi wrogami i po wielu zwycięstwach nad wrogimi

siłami przyrody Samotny Mężczyzna udał się na południowy wschód, pozostawiając

background image

Mandanom na pamiątkę drzewo cedru i święte zawiniątko używane w czasie

obrzędów Okipa...

Staruszka umilkła na chwilę, usuwając dłonią białe jak śnieg włosy, spadające

na jej pomarszczoną twarz.

- Moje plemię do dzisiejszego dnia używa łodzi o okrągłym kształcie,

przypominającym dawną palisadę, a nasze domy ziemne podobne są do skorupy

Wielkiego śółwia - powiedziała kończąc swoją opowieść. - Stara już jestem, może

coś i zapomniałam, niechaj więc Kiowa wybaczą to kobiecie, która przeżyła wiele,

wiele zim. Zmęczyła mnie ta opowieść i wspomnienia mych dziewczęcych lat,

dlatego pozwólcie, że pójdę ułożyć już na spoczynek moje utrudzone ciało.

Przed nim rozpościerał się bezkresny, ośnieżony szlak, prowadzący przez

malownicze tereny częściowo pokryte drzewami, częściowo blokami skalnymi

otulonymi grubą białą powłoką. Mas-gwa-ah-Sid przedzierał się przez gęste

podszycie lasu w pobliżu ujścia zamarzniętego strumyka, aby skrócić sobie drogę do

zarośniętego „psimi krzakami” zbocza, na którym poprzedniego dnia odkrył tropy

jeleni. Naraz przystanął, nadsłuchując uważnie i pilnie rozglądając się dookoła.

Wciągnął mocno powietrze nosem, lecz nic nie wyczuł i nie usłyszał nic

podejrzanego. Coś mu jednak mówiło, że ktoś, czy coś posuwało się szybko jego

ś

ladami. Było to tym bardziej oczywiste, że kruki z wrzaskiem krążyły nad pobliskimi

drzewami. Wędrujący Niedźwiedź ruszył dalej i brnął poprzez krzaki i śnieg,

zmierzając do pierwszych widocznych większych drzew, gdzie postanowił się ukryć i

wyśledzić, kto podąża jego tropem. W wypadku nieprzewidzianego ataku mógłby

skuteczniej bronić się na mniej zalesionej przestrzeni.

Spieszył się. Jeszcze chwila, a słońce zajdzie i świat stanie się srebrzysty, nocą

zaś uderzy trzaskający mróz. Chciał jeszcze zapolować na jelenia, bo na myśl o

ś

wieżym mięsie aż ściskało go w żołądku. Poza tym przecież obiecał Nocnemu

Kwiatu, że zdobędzie trochę dziczyzny.

W tej chwili szerokie, zachodzące promienie słońca Padły na wierzchołki

stężałych w bezruchu, wysokich drzew i rozczapierzone badyle nieruchomych

krzaków pokrytych czapami śniegu. Krzewiasty gąszcz przeszedłwkrótce w drobny

las. Tu właśnie zamierzał się zaczaić.

Przechodząc pod wielkim drzewem w stronę wypatrzo - - nej już z dala

kryjówki, usłyszał nagle nad sobą jakby trzask łamanych gałązek, a z góry posypały

mu się na głowę grudy zbitego śniegu. Niemal w tej samej chwili coś runęło z konara,

background image

pociągając za sobą płaty śniegu i ulewę suchych choinkowych igieł. Odruchowo

uskoczył w bok, ale nie zdążył już naciągnąć cięciwy łuku. Kątem oka spostrzegł

potężnego rysia, ale nim zwierzę zaatakowało go po raz drugi, usłyszał jego bolesne

parskanie i śmiertelnie raniony drapieżnik tarzał się w śniegu. W jego gardzieli tkwiła

pierzasta strzała. Jeszcze jedna strzała nadleciała zel świstem i na dobre

przygwoździła rysia do śniegu.

Wędrujący Niedźwiedź rozejrzał się dokoła i w ukośnych promieniach

słonecznych ujrzał dziewczynę z łukiem w ręku. Dziewczyna zbliżyła się do niego na

kilka kroków. Na twarzy młodzieńca pot zamarzł niby rybia łuska, lecz w oczach

zamigotały iskierki radości. Otarł twarz skórzanym rękawem, ale lodowy naskórek

narastał na nowo.

- Moje serce przepełnione jest radością - odezwała się dziewczyna - że szpony

rysia oszczędziły mego brata.

- Jestem ci wdzięczny, I-sha-wi, że uratowałaś mnie przed pazurami tego

zwierzęcia. Ale czemu podążałaś ża mną? Chciałem przecież zrobić ci przyjemność i

zdobyć trochę czerwonego mięsa...

- Duchy nakazały mi iść za tobą i powiedziały mojej duszy, że będę potrzebna

mojemu mężczyźnie. Duchy opiekuńcze miały rację, a za czerwonym mięsem jeszcze

nie tęsknię. Kiedy go zapragnę, to powiem o tym Wędrującemu Niedźwiedziowi.

Wracajmy lepiej do zimowego osiedla, bo słońce stoi przed wejściem do swego

kamiennego domu. Jestem głodna i chcę się ogrzać - powiedziała na zakończenie.

Mas-gwa-ałvSid zarzucił martwego rysia na plecy ii powrócili do obozowiska.

W wiosce powitał ich Pitah-pekis (Orle śebro). Obejrzał dokładnie zabite

zwierzę, bacznie przyglądając się strzałom tkwiącym jeszcze w ciele rysia.

- Mój brat będzie miał dzielną kobietę - zwrócił się z uznaniem do

Wędrującego Niedźwiedzia. - Szczęście zagości w twoim tipi, gdy I-sha-wi zasiądzie

na zawsze przy waszym wspólnym ognisku.

Wieczorem, kiedy zebrano się jak zwykle, młodzi musieli opowiedzieć

wszystkim o przygodzie z rysiem i o tym, jak Nocny Kwiat zastrzeliła go.

- I-sha-wi ma bystre oko i pewną rękę - głośno pochwalił dziewczynę Huan-

tos.

- Eh, neh, neh, neh, neh - potwierdzili wszyscy. Najbardziej zadowolony był z

tej pochwały przybrany ojciec I-sha-wi, Szybki Sokół i Złamany Cierń, jego syn.

- Będziesz miał dzielną i wierną squaw - zwrócił się Giakaita do Wędrującego

background image

Niedźwiedzia. - Nocny Kwiat jest piękną dziewczyną, a jej serce wiedziało, kogo

wybrać.

- Czy znacie opowieść o pięknej dziewczynie, która poślubiła grzmot? -

zapytał nagle zebranych. - Nie? No, to posłuchajcie.

Była sobie kiedyś pewna piękna dziewczyna. Świadoma swojej urody była tak

głęboko pogrążona w podziwie i uwielbieniu dla samej siebie, że doszła w końcu do

przekonania, iż żaden ze znanych jej mężczyzn nie jest godzien jej poślubić.

Jednakże pewnego dnia, gdy spacerowała wśród złocących się łanów

kukurydzy - bo to działo się u naszych wschodnich sąsiadów, którzy grzebią w ziemi -

na swej ścieżce spotkała młodego człowieka. Młodzieniec ten był najprzystojniejszym

i najpiękniejszym chłopcem, o jakim mogłaby marzyć nawet najurodziwsza

dziewczyna.

Zaledwie młodzi spojrzeli na siebie, dziewczyna zakochała się w

nieznajomym i przyrzekła sobie głośno, że zostanie jego żoną. Młody człowiek

usłyszawszy to, kazał jej pójść za sobą.

Dziewczyna zostawiła rodziców, porzuciła rodzinną wioskę i wszystko, czym

dotąd żyła. Podążyła za młodzieńcem tak, jak uczyniłaby każda dobra i posłuszna

ż

ona.

Chociaż wydawało się, że droga nie jest zbyt daleka, młodzi ludzie szli jednak

bardzo długo. Wreszcie, gdy dziewczyna była już u kresu sił, dotarli do wigwamu

młodzieńca, gdzie przyszłą synową powitała serdecznie matka młodego człowieka i

jego trzy siostry.

Każdego dnia młody mąż pięknej dziewczyny wychodził przed wschodem

słońca na łowy i wracał z upolowanym jeleniem, kiedy słońce układało się do snu. W

tym samym czasie jego żona oraz trzy siostry pracowały w polu, wyprawiały skóry i

przygotowywały posiłek dla wszystkich.

Pewnego razu, gdy piękny małżonek wrócił z polowania, wydawał się bardzo

zmęczony. Opuściła go jego magiczna siła i wytrzymałość, toteż położył głowę na

kolanach swej żony i poprosił, by uczesała jego włosy. Kiedy zaczęła gładzić czarne

warkocze swego umiłowanego, spostrzegła nagle, że jego skórę porasta wężowa

łuska. Nie minęło wiele czasu, a jej mąż przekształcił się w przerażającego wielkiego

węża.

Matka młodzieńca, która lubiła swoją synową i której zrobiło się żal

zrozpaczonej dziewczyny, zdradziła jej w tajemnicy, że cała rodzina należy do rodu

background image

węży. Błagała, by dziewczyna, ile sił w nogach, uciekła z ich wigwamu.

Biednej dziewczynie dostatecznie ukaranej za jej uprzednią pychę i

zarozumiałość, dane było teraz udać się tylko pod opiekę Grzmotu.

Kiedy dziewczyna mknęła niczym spłoszona i przerażona łania, okazało się,

ż

e droga do jej domu rodzinnego jest teraz znacznie dłuższa. Słyszała ciągle za sobą

okropny chrzęst goniącego ją węża. Wytężając więc wszystkie siły, przemykała jak

wiatr przez góry, parowy i chaszcze, aż wreszcie wyczerpana do granic wytrzymałości

przybyła nad brzeg jeziora w pobliże swej rodzinnej wioski.

Nad brzegiem jeziora stało trzech nieznajomych mężczyzn. Najwyższy z nich

trzymał w dłoni błyszczący oszczep i gdy dojrzał potworne, wijące się cielsko węża,

dopadające zza krzaków dziewczyny, spokojnie uniósł swe ramię do góry i z ogromną

siłą wbił oszczep w łeb potwora. Ugodzony potężnym ciosem wąż, padł martwy u

stóp zwycięzcy. W tym momencie rycząca czarna chmura zakryła swym tumanem

wszystkich zgromadzonych nad brzegiem jeziora, a potężna błyskawica rozjaśniła

niebo i ziemię.

Okazało się, że wysokim wojownikiem był sam Grzmot.

Trzej mężczyźni odprowadzili dziewczynę na wyspę, do nieznanej jej krainy,

do domu ich ojca. Tam też w krótkim czasie poślubiła ona najmłodszego z synów.

Po upływie jakiegoś czasu piękna dziewczyna urodziła chłopca, który będąc

synem tak wielkiego i potężnego ducha, również posiadł siłę grzmotu i pioruna.

Kiedy chłopiec osiągnął czwarty rok życia, jego maleńkie strzały wypuszczane

z dziecięcego łuku, miały tak wielką moc, że mogły nawet powalić olbrzymie drzewo.

Ponieważ chłopiec był silny i zdrowy, jego matka poprosiła swego męża, aby

pozwolił jej odwiedzić swoich rodziców na ziemi i przedstawić im wnuka. Grzmot

ostrzegał żonę, aby nigdy nie pozwalała ich małemu synkowi na strzelanie z łuku, a

jeżeli nie zechce jej posłuchać, by nie kierował swych strzał w żadnym razie przeciw

ludziom, nawet w czasie zabawy.

Grzmot uprzedził też żonę, że gdyby chłopiec na ziemi wystrzelił chociaż

jedną ze swych niezwykłych strzał, strzałę-błyskawicę, to nie mógłby już dłużej

pozostać u ziemskich dziadków i na zawsze musiałby powrócić do Świata Który Jest

Wysoko.

W początkowym okresie pobytu na ziemi wszystko przebiegało pomyślnie.

Chłopiec-Grzmot bawił się ze swymi rówieśnikami i był nawet przez nich lubiany.

Jednakże chłopcy z wioski, którzy bardzo lubią się bawić w dorosłych

background image

wojowników lub myśliwych, spostrzegli po pewnym czasie, że ich nowy przyjaciel

podczas zabawy w wojnę lub polowanie nie ma przy sobie nigdy ani swego łuku, ani

strzał. Wkrótce syn Grzmotu stał się obiektem żartów i drwin.

Chłopiec nie wytrzymał wreszcie i któregoś dnia pochwycił, swój łuk i

wypuścił w kierunku urągających mu rówieśników błyszczącą strzałę. Na szczęście

strzała przeleciała bokiem i zapaliła tylko kilka drzew za plecami chłopców.

W tym samym momencie dziadek chłopca, Grzmot, pomknął w dół na swej

czarnej, ryczącej chmurze, porwał go i uniósł do góry. śyje tam do dzisiaj, bardzo

wysoko, tak wysoko, że nie może już szkodzić ludziom...

Gospodarze i goście milczeli jakiś czas, zapewne myśląc o duchu Grzmocie,

który występuje w legendach prawie każdego plemienia, gdy do ogniska cicho

podszedł przygarbiony latami wychowawca młodzieży, Ansota. Stanął przy jarzących

się drewnach i po chwili nieznacznie podniósł w górę rękę. Jakaś kobieta podała

staremu wojów nikowi miękką włochatą skórę, aby mógł wygodnie usiąść w pobliżu

ciepłych płomieni ogniska.

- Słyszałem, że rozmawiacie o duchu Grzmocie - zaczął mówić Ansota. -

Znam i ja kilka ciekawych historii na ten temat.

To było w czasach, kiedy nasze plemię polowało jeszcze na naszych

rodzinnych Górnych Preriach. Naszymi sąsiadami od północnej strony byli Czarne

Stopy, lud przyjaźnie nastawiony do Kiowów. Dzielny to jest naród, lecz dawniej

rzadko kiedy angażował się w jakieś wielkie wojenne rozprawy, a nawet drobne

bitwy. Mój przyjaciel z tego plemienia; dzielny i wspaniały wykrywacz śladów

Onistah (Cielęca Derka), opowiadał mi kiedyś takie zdarzenie:

Błękitna Cyranka, Kura Prerii i Mały Patyk, trzy młode dziewczyny ze

szczepu Pikunis (Czarne Stopy), zbierały maliny na zboczu górskim pokrytym lasem,

gdy wtem posłyszały zbliżanie się Grzmotu.

- Uciekajmy szybko, schrońmy się gdzieś - powiedziała Mały Patyk. - Jeśli nas

tu dosięgnie, to z pewnością zginiemy!

- Nasz obóz jest zbyt daleko - zauważyła Błękitna Cyranka. - Grzmot nas

dosięgnie znacznie prędzej, aniżeli zdołamy schronić się w naszych tipi. Może lepiej

byłoby go w jakiś sposób uspokoić...

- Ale jak? - spytała Kura Prerii. - Przecież nie mamy nic, co mogłybyśmy mu

ofiarować, poza koszykami z kory pełnymi owoców.

- A my same? - rzuciła Błękitna Cyranka, śmiejąc się zalotnie. - Mogłabym

background image

zostać żoną Grzmotu, jeśli tylko zechciałby nas oszczędzić.

Zaledwie zdążyła złożyć swą obietnicę, gdy dmuchnął silny wiatr, zrywając

liście z drzew. Grzmot odziany w swą wielką skórę skierował się ku południowi,

wściekle ciskając swe ogniste oszczepy w szczyty Gór Skalistych. Po sześciu Małych

Słońcach (dniach) trzy dziewczyny ponownie zjawiły się w lesie, aby nazbierać

drewna na opał. Kiedy wybierały się już w drogę powrotną, dźwigając wiązki chrustu,

rzemień, którym owiązana była wiązka Błękitnej Cyranki, niespodziewanie przerwał

się.

- Nie zatrzymujcie się - powiedziała do swych towarzyszek. - Dogonię was

wkrótce.

Ale kiedy uniosła się znad swojej wiązki chrustu, ujrzała przed sobą

przystojnego młodego mężczyznę o włosach koloru płomienia.

- Przyszedłem, abyś została moją kobietą - powiedział nieznajomy.

- Pomyliłeś się, obcy mężczyzno, nie jestem taką dziewczyną jak myślisz. Nie

znam cię i dlatego cię nie poślubię.

- Przyrzekłaś jednak pewnego dnia, że jeśli cię oszczędzę i twoje przyjaciółki,

to zostaniesz moją squaw.

- Mężczyzna-Grzmot! - wykrzyknęła Błękitna Cyranka.

- Tak, to ja i przyszedłem po ciebie po to, by cię przedstawić moim rodzicom

jako ich przyszłą synową.

Wziął dziewczynę w ramiona i uniósł do Świata, Który Jest Wysoko.

Ojciec Błękitnej Cyranki był wodzem wojennym. Gdy się dowiedział o

zaginięciu córki, natychmiast polecił swoim wojownikom, by jej poszukali. Ale nawet

najlepsi zwiadowcy i tropiciele śladów prowadzeni przez Kurę Prerii i Mały Patyk,

nie mogli odnaleźć tropu córki wodza. Jedynie Biały Bóbr, młody czarownik, odgadł,

co naprawdę spotkało Cyrankę, Odszukał ojca Błękitnej Cyranki i powiedział mu:

- Wiem, gdzie jest twoja córka, ale nikomu nie uda się dotrzeć do miejsca jej

pobytu! Być może za pbmocą odpowiednich czarów uda mi się sprawić, że twoja

córka powróci do domu. Jeśli dokonam tego, czy oddasz mi ją za żonę? Pragnąłem

zawsze mieć ją w swoim tipi.

- Przyprowadź ją z powrotem, a będzie twoja. Podczas gdy szukano

dziewczyny w górach, Błękitną Cyrankę rozpieszczano w domu Mężczyzny-Grzmotu.

Nie miała nic do pracy, a niewolnicy przynosili jej wszystko, czego tylko zapragnęła.

Codziennie znajdowała w tipi świeże mięso bizona i antylopy oraz owoce. Mąż nigdy

background image

na nią nie krzyczał, a gdy powracał zmęczony z wędrówki po Świecie Który Jest

Nisko, przynosił jej stamtąd błyszczące kamienie we wszystkich kolorach, nawet

takie, jakich nigdy przedtem w życiu nie widziała. Zrobiła sobie z nich najpiękniejszy

naszyjnik, taki, jakiego nie nosiła jeszcze żadna kobieta ze szczepu Pikuni.

Błękitna Cyranka przeżyła w ten sposób wiele Księżyców i w tym czasie nie

miała żadnego powodu, by skarżyć się na cokolwiek. Pewnego dnia zapragnęła

towarzyszyć kobietom, które wybierały się na wykopki dzikiej rzepy. Matka jej męża

pożyczyła Cyrance swoją motykę, zrobioną z łopatki bizoniej, i powiedziała, że może

wykopywać sobie tyle bulw rzepy, ile tylko zechce, pod warunkiem jednakże, by nie

dotykała Rzepy-Matki, która daje życie wszystkim innym rzepom. Objaśniła jeszcze

synowej, że Rzepę-Matkę można rozpoznać bardzo łatwo, ponieważ jest dużo

większa niż wszystkie pozostałe.

Po napełnieniu swego koszyka zwykłymi rzepami Błękitna Cyranka

zapragnęła popatrzeć na Rzepę-Matkę. Kiedy przyjaciółki pokazały jej Rzepę-Matkę,

Cyranka poczuła wielką chęć, by wydobyć ją z ziemi. Było to coś silniejszego od

rozsądku i siły woli, coś co zmuszało ją, by zobaczyć ukrytą część korzenia. Nie

ośmieliła się zaspokoić swej zachcianki w obecności innych kobiet, ale nazajutrz

wróciła w to miejsce sama i zabrała się do wykopywania ziemi wokół Rzepy-Matki.

Aby lepiej ocenić wielkość jej korzenia,Cyranka kopała tak głęboko z jednej strony,

ż

e przekopała się na wylot przez ziemię Świata Który Jest Wysoko. Przez powstałą

dziurę ujrzała obóz swego szczepu, gdzie pośrodku stało tipi jej ojca.

Od tego dnia ogarniał ją smutek i często płakała. Małżonek próbował ją

pocieszyć wszystkimi sposobami, ale nie udawało mu się przywołać uśmiechu na jej

pięknej twarzy. W końcu spytał, co mógłby uczynić, by przywrócić jej szczęście.

- Pozwól mk odwiedzić moich rodziców - odpowiedziała Błękitna Cyranka -

w Świecie Który Jest Nisko. Nie zabawię tam dłużej, jak jeden Księżyc.

Mężczyzna-Grzmot przystał na to. Polecił kobietom, by uplotły wielki kosz z

włókna drzewa bawełnicy, a olbrzymiemu pająkowi, by sporządził długi sznur. Kiedy

wszystko było gotowe, Błękitną Cyrankę opuszczono nocą na ziemię przez dziurę,

którą sama wydrążyła.

Ojciec dziewczyny był bardzo zadowolony, widząc ponownie ukochaną córkę.

Jeszcze szczęśliwszy był Biały Bóbr. Skoro tylko dowiedział się o powrocie młodej

kobiety, poszedł przypomnieć wodzowi o jego obietnicy.

- Błękitna Cyranka jest już squaw innego mężczyzny, co odpowiem

background image

Mężczyźnie-Grzmotowi, gdy przyjdzie i upomni się o nią?

- Przyrzeczenie pozostaje przyrzeczeniem - powiedział Biały Bóbr. - Jeśli

Mężczyzna-Grzmot powróci upomnieć się o Cyrankę, mam na niego dobry lek. Jeżeli

sprawdzę jego skuteczność, ofiaruję ci go w podarunku.

Pomysł ten spodobał się ojcu i Cyrance, która od dawna i w tajemnicy kochała

Białego Bobra, marząc, by usiąść kiedyś przy jego ognisku.

Nadszedł dzień, gdy Mężczyzna-Grzmot przyszedł odebrać swą żonę. Biały

Bóbr już z daleka słysząc go, szybko przywdział na siebie specjalny ubiór obrzędowy

i wyszedł ze swego tipi, trzymając w ręku fajkę wypaloną na czarno i ozdobioną

czterema piórami kruka. Pociągnął z fajki cztery kłęby dymu i wydmuchał je z

kierunku północnego na południe. Wkrótce ochłodziło się bardzo, a wiadomo, że

Mężczyzna-Grzmot lubi, gdy jest gorąco i zwykle nie słyszy się go zimą. Grzmot

pomyślał sobie, że pomylił pory roku, i wycofał się szybko znad wioski Pikuni bez

najmniejszego hałasu.

Tak jak to przewidział Biały Bóbr, Mężczyzna-Grzmot nie ośmielił się już

nigdy więcej zbliżyć do wioski, w której przebywała jego żona.

Zgodnie ze swoją obietnicą, czarownik podarował ojcu Cyranki fajkę

wypaloną na czarno, ozdobioną czterema piórami kruka. Po wielu latach wódz

przekazał fajkę swemu następcy. Lek Białego Bobra w dalszym ciągu nosi nazwę

„Czarna Fajka Grzmotu” i od niepamiętnych czasów jest wielką świętością wśród

Czarnych Stóp.

Nazajutrz wczesnym świtem obudził wszystkich głośny krzyk jednego ze

zwiadowców, którzy zawsze w dzień i w nocy krążyli wokół zimowej osady Kiowów,

aby zapobiec nieoczekiwanemu napadowi wrogów na wioskę.

- Kadl-hia, kadl-hia, bizony przeszły z północy na południe! - krzyczał.

- Trawa odsłonięta, śnieg rozniesiony racicami zwierząt, szykować konie do

wypasu!Prawie wszyscy wyszli z ziemianek. Dwaj wodzowie plemion Kiowa i

Sematów wybrali grupy chłopców od trzynastu do szesnastu lat, którzy mieli się zająć

wypasem koni. Przywódcami tych grup zostali Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis.

Konie spędzono w jedno miejsce: Zwierzęta przedstawiały żałosny widok:

wychudzone, z opuszczonymi łbami, niczym nie przypominające dawnych ognistych

rumaków.

Przez całą zimę musiały zadowolić się marną karmą. Podprowadzono je do

miejsc osłoniętych skałami, gdzie znajdowała się cienka warstwa śniegu, a pod nią

background image

resztki zmarzniętej trawy. Konie rozbijały przednimi kopytami powłokę śnieżną,

dostając się w ten sposób do nędznego pożywienia.

Często chłopcy pomagali im, zdzierając śnieg z trawy kościanymi bizonimi

łopatkami, służącymi teraz jako rodzaj szufli. Konie, których używali zwiadowcy do

swoich wędrówek wokół obozu, dokarmiano ziarnem kukurydzy, ale i tego było mało.

Nadarzyła się teraz okazja, aby konie nieco podkarmić. Przemieszczające się

stado bizonów odsłoniło trawę i szlak bizoni mógł służyć jako świetne miejsce ich

zimowego wypasu.

Chłopcy zabrali z sobą zimowe mokasyny, rakiety śnieżne, trochę żywności,

ciepłe derki ze skóry bizoniej oraz broń. Nigdy nie było wiadomo, czy za stadem

bizonów nie wędrują myśliwi z nieprzyjaznego plemienia.

Musieli także strzec koni przed białymi preryjnymi wilkami, które w czasie

zimy łączyły się w stada i przez to były bardziej niebezpieczne dla ludzi i zwierząt.

Młodzież prowadziła konie za rzemienie przywiązane do dolnych szczęk

zwierząt. Nie do pomyślenia było, aby dosiadać wierzchem w czasie „głodu trawy”

wymizerowanych wierzchowców. Szli piechotą, a „śnieżne buty” - karpie pozwalały

im utrzymać się na powierzchni śniegu. Reszta koni zbita w tabun zajmowała środek

pochodu.

Po prawie jednym dniu wędrówki przybyli na wskazane przez zwiadowców

miejsce. Ujrzeli przed sobą pas odkrytej trawy szerokości kilku lotów strzały,

ciągnący się gdzieś z północy aż na południe. Z rozbitego śniegu wystawały kępkami

trawiaste, zmarznięte, pożółkłe wysepki, jakżeż cenne o tej porze dla wygłodniałych

koni.

Wpuścili konie na tę wysuszoną i zmarzniętą łąkę. Zwierzęta z miejsca

wyczuły pożywienie i wytrząsając kopytami resztki śniegu z trawy ze spokojem i

godnie zabrały się do jedzenia.

Wędrujący Niedźwiedź rozstawił swoich chłopców po zachodniej stronie

tabunu, a Orle śebro ze swoimi pomocnikami strzegł stada od wschodu. Pilnowali

koni dzień i noc, przemieszczając się powoli, coraz bardziej na południe.

Nocami część chłopców spała bezpośrednio na śniegu. Owinięci w kudłate

skóry bizonie, przy maleńkich ogniskach, leżeli skurczeni i przytuleni do siebie, aby

zachować jak najwięcej ciepła.

Inna grupa chłopców w tym czasie doglądała pasącego się tabunu, odganiając

groźnymi okrzykami skradające się do koni wygłodniałe wilki. Gdy nie pomagały

background image

okrzyki, zabijano strzałami z łuku co bardziej napastliwe osobniki. Skóry z zabitych

wilków ściągano, gdy zwierzęta były jeszcze ciepłe.

Z pozostawioną na prerii padliną rozprawiały się inne wilki, walcząc między

sobą o każdy kawałek.

Po pięciu Małych Słońcach chłopcy wrócili z końmi do zimowego osiedla, nie

tracąc w tej wyprawie ani jednego konia. Był to duży sukces, należycie oceniony

przez starszyznę wioski.

Wiosna zbliżała się powoli, ale już czuło się ją w powietrzu. Kończył się

Księżyc Wyjącego Wilka,

ROZDZIAŁ XI

Była już druga połowa Księżyca Pękających Pąków”. Od strony rzeki

dochodził jakiś głuchy łoskot i miarowy zgrzyt. Wody w korycie przybywało, a szary

lód pękał w gwiaździste wzory i oddzielał się od brzegów. Jeszcze dzień i rzeka

radośnie zaszumiała. Przezroczyste, zmoczone tafle lodu, małe i duże, waliły się z

jękiem jedna na djugą. Woda ściekała z wykoślawionej kry, spadała w bulgocące

łożysko i na nowo rzucała się na lód. Drzewa wyrywane z nadbrzeżnych skarp,

pędziły teraz w ryczącym odmęcie.

Wilgotny i silny wiatr szarpał za skórzane zasłony zimowych domów,

wdzierał się przez otwory dymne i rozganiał dym po pomieszczeniach.

Ziemia budziła się do życia. Wczesnymi rankami słychać było stukot jelenich

rogów. Niedługo łosie ruszą na coroczną wędrówkę rzecznymi szlakami.

Niedźwiedzie budziły się ze snu zimowego i wychodziły ku brzegom rzek.

Za parę dni Kiowa mieli już opuścić Dolinę Rwącej Rzeki i udać się na

szerokie, bezkresne prerie.

Wędrujący Niedźwiedź i Orle śebro uzgodnili, że wcześniej któregoś dnia,

przed wschodem słońca, wybiorą się na polowanie.

Było jeszcze bardzo ciemno, ale daleko na wschodzie niebo przybierało już

jasnoszarą barwę. Gdy chłopcy po cichu wyprowadzali konie poza ostrokół

ogradzający zimowe domy, wioska pogrążona była jeszcze we śnie.

Jechali powoli i w milczeniu w górę rzeki, tam gdzie czerniała ściana lasu

ciemniejsza od nocy. Spodziewali się spotkać w przecinających tę okolicę parowach

jelenie lub antylopy widłorogie.

Nie zdążyli jeszcze oddalić się od wioski zbyt daleko, gdy zza samotnej

background image

najbliższej skały, wyjechała na koniu I-sha-wi.

Myśliwi stanęli zdumieni.

- Niech moi przyjaciele nie mają w swych sercach do mnie żalu - rzekła

dziewczyna - ale przypadkiem słyszałam, jak moi bracia umawiali się na polowanie.

Wiedząc, że z dziewczyną nie chcielibyście wyruszyć na łowy, postanowiłam

dołączyć do was już na szlaku. Może się przydam dzielnym łowcom...

Cóż mieli zrobić? Mas-gwa-ah-Sid machnął tylko ręką i bez słowa skierował

konia w stronę najbliższego parowu. Za nim zawrócili mustangi Pitah-pekis i I-sha-

wi.

Miejscami w szczelinach skalnych i ziemnych zagłębieniach leżał jeszcze

poczerniały, brudnoszary śnieg, jakby zapomniany przez nadchodzącą wiosnę.

Natrafili wreszcie na całkiem świeże ślady jeleni. Stado musiało być

niedaleko. Obydwaj łowcy przygotowali łuki i poprawili na plecach kołczany pełne

pierzastej śmierci o ostrych kamiennych grotach.

Ś

lady wiodły brzegiem dna wąwozu wzdłuż ciemnych drzew lasu. Skierowali

się trudną drogą między wielkimi złomami skalnymi, aby jak najszybciej wydostać się

na wzgórze, nad urwisko, z którego mieliby obserwować parów.

Podjechali pod szczyt najwyższego wzniesienia, które górowało nad całym

wąwozem. Orle śebro zeskoczył z konia i ostrożnie, aby nie strącić żadnego

kamienia, wczołgał się na szczyt wzgórza.

Na dnie parowu, nieco w prawo, dostrzegł stado składające się z czterech

byków i pięciu samic. Jelenie były głodne, bo rozkopywały zmarzniętą ziemię

kopytami i podrywały rogami zeschłe liście i resztki śniegu, usiłując dobrać się do

resztek zeszłorocznej trawy.

Orle śebro wycofał się ostrożnie ze szczytu góry i podszedł do Wędrującego

Niedźwiedzia.- Pójdziemy do wejścia prowadzącego do parowu i tam zaczekamy.

Mamy dogodny wiatr, wiejący od strony stadka jeleni - zwrócił się do przyjaciela. -

Nocny Kwiat pojedzie w górę wąwozu, zejdzie z konia i będzie szła przy jego boku.

Jelenie nie poznają, że z koniem idzie człowiek, a gdy będzie blisko stada, szybko

wskoczy na mustanga i z krzykiem zjedzie w dół parowu. Spłoszone zwierzęta

popędzą prosto na nas.

I-sha-wi podniosła rękę i w miejscu zawróciła konia, spokojnym kłusem

udając się na wyznaczone miejsce. Odnalazła łagodny zjazd i wkrótce była już na dnie

wąwozu.

background image

Wędrujący Niedźwiedź z Orlim śebrem odbili od parowu jak najdalej w bok,

a później pognali galopem do jego wylotu, który przy końcu rozszerzał się niby ujście

rzeki.

Konie pozostawili w małej kotlince, a sami zajęli miejsca po jednej i po

drugiej stronie wylotu.

Strzały starannie umieścili na cięciwach swoich łuków, resztę wbili grotami w

ziemię obok siebie, aby móc jak najszybciej umieścić je na łukach.

Dookoła panowała idealna cisza, lekki wietrzyk podwiewał z głębi przełęczy

od strony, gdzie znajdowały się jelenie. Czekali jakiś czas,” gdy wtem rozległ się

krzyk dziewczyny i szalony tętent wielu kopyt. Naciągnęli łuki i w tej samej chwili

ukazały się jelenie, pędzące olbrzymimi skokami. Na przodzie biegły łanie osłaniane

od tyłu przez samce, które odchyliwszy ku grzbietom rogi, uciekały spłoszone przed

niewidocznym na razie prześladowcą. Wkrótce ukazała się dziewczyna z rozwianymi

włosami, przyklejona do grzbietu wierzchowca.

Myśliwi wyskoczyli ze swych kryjówek. Każdy z nich brał na cel rogacza po

swojej stronie. Świsnęły opierzone, strzały, jeszcze nie ugrzęzły dobrze w ciałach

zwierząt, a już nadlatywały następne. Dwa jelenie przekoziołkowały i martwe legły na

twardej ziemi. Reszta stada uszła z życiem.

Nadjechała Nocny Kwiat, zadowolona, zadyszana, a w jej oczach promieniała

radość, że mogła przydać się mło-: dym łowcom.

Tymczasem mężczyźni wyciągnęli kamienne noże i wy-; cięli zabitym

zwierzętom jądra, aby mięso nie skaziło się.;

Zapach świeżej krwi rozszedł się dookoła. Nad głowami myśliwych poczęły

krążyć kruki.

Dziewczyna, która do tej pory stała nieco z boku i raczej przyglądała się

okolicy niż pracy swoich współtowarzyszy, podeszła do Wędrującego Niedźwiedzia i

dotknęła jego ramienia. Chłopiec uniósł głowę, a I-sha-wi wskazała wyciągniętą ręką,

przeciwne zbocze parowu, łagodnie wznoszące się aż do plamy krzaków qua-geu-

peip, rosnących u podnóża lasu.

Wśród krzaków stała wielka niedźwiedzica. Mas-gwa-ah-Sid ze spokojem i

dokładnie wytarł dłonie o trawę, wziął łuk i zarzucił na plecy kołczan ze strzałami.

- Orle śebro zostanie, aby w razie czego chronić Nocny Kwiat. Niedźwiedzica

poczuła świeże mięso i chce się podzielić z nami naszą zdobyczą. Pójdę do niej.

Tymczasem szara niedźwiedzica podrzucając do góry kosmaty łeb węszyła, a

background image

koniec jej czarnego nosa kierował się śmiesznie w różne strony.

Młody myśliwy ostrożnie szedł w jej kierunku. Stanął w bezpiecznej

odległości, aby nie sprowokować niedźwiedzicy do przedwczesnego ataku.

Niedźwiedzica także zrobiła kilka kroków do przodu, raz po raz wyrywając ze złością

przednimi łapami kawałki darniny i wyrzucając je za siebie. Mas-gwa-ah-Sid stał

spokojnie z naciągniętą cięciwą łuku. Bacznie obserwował niedźwiedzicę i

zastanawiał się, dlaczego zwierzę nie atakuje go.

Spojrzał nieco wyżej, ponad łeb niedźwiedzicy, i dostrzegł w krzakach na

pagórku jej małe dziecko, które niespokojnie kręciło się w miejscu.. Zobaczył jeszcze

coś, co ostudziło jego zapędy łowieckie do tego stopnia, że opuścił broń i zwolnił

cięciwę. Obok niedźwiedziątka znajdował się stary, na wpół wyliniały niedźwiedź o

oczach zasnutych mgłą.

- Kayokechepvot, Ten Co Umiera Ze Starości - szepnął do siebie myśliwy. -

Dzielna Inahu (matka) opiekuje się swym dzieckiem i starcem. Pomogę ei, starsza

siostro.

Ostrożnie, bez żadnego gwałtownego ruchu, który mógłby rozdrażnić

niedźwiedzicę, począł się wycofywać, aż doszedł do przyjaciół.- Matka z dzieckiem i

opiekunka Kayokechepvota - oświadczył przyjaciołom. Zrozumieli - dla nich

zwierzęta te były nietykalne. Orle śebro ukląkł przy swoim martwym jeleniu i

spokojnie począł ściągać z niego skórę. Przesuwał pod skórą mocno zaciśniętą pięść,

unosząc ją nieco ku górze. W niektórych miejscach musiał nią udąrzać od spodu, aby

oderwać skórę od mięsa. Wkrótce praca była już zakończona. Wędrujący Niedźwiedź

z przyjacielem dźwignęli oprawionego jelenia i udali się z nim w stronę dobrej matki

niedźwiedziej. Położyli mięso w bezpiecznej odległości od niedźwiedzicy i ostrożnie

wycofali się przed wylot wąwozu.

Wychudzona po śnie zimowym niedźwiedzica, kołysząc się dostojnie podeszła

do zabitego i oprawionego jelenia. Obwąchała go dokładnie, przewróciła łapą na

drugą stronę i wróciła do dziecka i starca.

Oparła się o bok Tego Który Umierał Ze Starości i delikatnie pchnęła go

całym swym ciałem w stronę leżącego mięsa. Kayokechepyot ciężko stanął na

szerokich łapach i dopiero teraz można było zobaczyć, jaki był wychudzony.

Wyliniała skóra wisiała na jego kościach, jak pofałdowany skórzany wór. Szedł

bardzo wolno, podpierany przez Inahu. Obok pary dorosłych niedźwiedzi niezdarnie i

ś

miesznie toczył się mały niedźwiadek.

background image

Niedźwiedzica chwyciła kłami brzuch jelenia, łapą przytrzymując resztę

korpusu. Szarpnęła gwałtownie i brzuch rozerwał się jak listek klonowy. Łapą

sięgnęła do wnętrza i zakrzywione pazury kolejno wyciągały płuca, wątrobę i

wnętrzności. Popchnęła znowu na pół ślepego niedźwiedzia prosto ku miękkim

jelenim wnętrznościom. Starusze zajął się swoim pożywieniem i dopiero teraz

niedźwiedzica poczęła szarpać mięso przeznaczone na posiłek dla nie i jej malca.

Trójka ludzi w milczeniu obserwowała tę scenę. Nie płosząc niedźwiedzi

zabrali ciało drugiego jelenia i świeżo zdartą skórę pierwszego i wycofali się wolno

do kotliny, gdzie ukryli swoje konie.

Po powrocie do obozu Wędrujący Niedźwiedź opowie dział ojcu o przygodzie

z niedźwiedzicą i starym Kayoke-chepvotem.

Wojenna Lanca z uwagą wysłuchał syna. - Mój syn dobrze uczynił, że

podzielił się mięsem z głodną Inahu - rzekł. - Wszystkie plemiona, jakie znam, nawet

nasi wrogowie, szanują starość, czy to u ludzi, czy też u zwierząt. Na Tych Którzy

Umierają Ze Starości nigdy nie polują, nawet gdy są bardzo głodni.

Za parę Małych Słońc Kiowa mieli opuścić dolinę i już teraz wyczuwało się

atmosferę zapowiadającą wielką wędrówkę po szlakach prerii. Kobiety pakowały

toboły i wyszukiwały nowe zdrowe żerdzie potrzebne do budowy tipi. Mężczyźni po

raz ostatni przeglądali broń, sprawdzali jej moc i wytrzymałość. Nawet koniom

udzielił się nastrój przygotowań do wędrówki. Były niespokojne, w końcu one też

tęskniły już za polami, pokrytymi świeżą trawą i wonnymi ziołami.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy kobiety zaczęły wybierać konie. Starsze i

wolniejsze przeznaczyły dla siebie. To właśnie na nich miały jechać z przyczepionymi

do końskich karków travois, załadowanych całym dobytkiem rodzinnym. Młodsze i

szybsze konie były własnością wojowników.

Wędrujący Niedźwiedź jeszcze przed opuszczeniem zimowego osiedla udał

się do ziemianki Czerwonego Kruka (Mekasto).

- To dla małej Spadającej Gwiazdy - zwrócił się do żony Mekasto, Białej

Chmury, podając jej skórę z jelenia - niech mała powita prerie w nowym odzieniu.

Wieczorem mało kto kręcił się po osadzie i wszyscy szykowali się do drogi.

Niedźwiedź z ojcem i matką wiązali ostatnie zrolowane skóry. Pahao położył się w

najdalszym miejscu pomieszczenia, oparł pysk na wyciągniętych łapach i patrzył na

krzątających się ludzi.

Wtem zasłona wejściowa uchyliła się i do ziemianki wkroczył Mekasto.

background image

- Wędrujący Niedźwiedź uważa małą Spadającą Gwiazdę za swoją siostrę,

toteż Czerwony Kruk ma prawo uważać Wędrującego Niedźwiedzia za swego syna -

powiedział wojownik. - Te dwie skóry z krów bizonich niechaj zostaną umieszczone

w poszyciu przyszłego tipi, w którym zamieszka także I-sha-wi. Otsedaba. Położył

przed zdumionym Wędrującym Niedźwiedziem swój podarunek i tak samo cicho jak

wszedł - wyszedł z ziemianki.

„Ale-tego wieczora to nie był koniec odwiedzin, bo oto znowu uchyliła się

zasłona wejściowa i do wnętrza ziemianki weszła I-sha-wi.

- Jutro gdzieś na szlaku rozejdą się nasze drogi - powiedziała smutno

dziewczyna. - Chciałabym, aby pamięć o mnie na zawsze pozostała w duszy

Wędrującego Niedźwiedzia. Weź te mokasyny, uszyłam je specjalnie na wiosenne

deszcze. Mokasyny zrobiłam z górnej części tipi, nie przepuszczającej wody i zimna.

Starannie wybrałam skórę, dobrze nasyconą unoszącymi się ku górze zawiesinami

tłuszczu i pary z gotowanego lub pieczonego mięsa. Mokasyny z tej skóry nigdy się

nie skurczą ani nie stwardnieją. Noś je, Niedźwiedziu, i pamiętaj, że będę czekała na

ciebie.

Nazajutrz, kiedy tylko wzeszło słońce, rozległ się łomot bębna i donośny głos

obwoływacza:

- Słuchajcie mnie, dzielni wojownicy Kwuda i Sematów. Słuchajcie kobiety i

ludzie młodzi, a także ci, którym wiele Wielkich Słońc pobieliło włosy. Słuchajcie,

słuchajcie, otóż w pierwszej połowie Księżyca Czerwonych Traw, starszyzna ludu

Kwuda pragnie zaprosić Sematów oraz Komanczów-Kwahadi na wielkie” święto

Tańca Słońca Przybywajcie na tę uroczystość, bowiem Zawiniątko leków będzie

przekazane nowemu pokoleniu przez starych strażników świętego zawiniątka naszego

plemienia!

Jeszcze kilkakrotnie objechał osiedle i parę razy głośno obwieścił nowinę

mieszkańcom zimowego osiedla.

Gdy wszyscy byli gotowi do drogi, czarownicy obydwu plemion poczęli

modlić się do swoich plemiennych świętych zawiniątek i śpiewać magiczne pieśni,

prosząc duch opiekuńcze o pomyślność wędrówki na Wielkie Łąki.

Wreszcie ruszyli. Na przodzie plemię Sematów. Wstęga jeźdźców rozciągała

się coraz bardziej. Pierwsi, którzy w jechali z zimowego osiedla, zniknęli już w

miejscu, gdzie rzeka tworzyła wielki zakręt, a w jej głębokim wcięciu rosły na brzegu

drzewa bawełnicy. Między konarami drze ukazały się promienie słońca, świetliste

background image

plamki błąkały się po zieleniejącej twardej ziemi i pod kopytami koni.

Kiedy ludzie Kwuda formowali się w długi wąż, słońce było już wysoko,

powietrze stało się ciężkie, ale światło jeszcze nie nabrało jednolitej matowości,

chociaż odblaski na skałach grały złotymi smugami miki, pokrywającej tutejsze

kamienie. Czasami światło załamywało się i odbite od błyszczących głazów spadało

na powierzchnię rzeki, przeglądając się w drobnych zmarszczkach pofalowanej wody,

obijającej się o brzeg. Gdzieniegdzie przelatywał gołąb połyskujący nieskazitelną

bielą w promieniach słońca.

Oblani słoneczną poświatą wojownicy rzucali na ziemię wydłużone śmieszne

cienie. Pomiędzy jeźdźcami biegały radośnie psy merdające ogonami, one wyczuwały

tak samo jak konie, że nadchodzi okres sytości.

Wędrujący Niedźwiedź zauważył, że jego czworonożny przyjaciel, stary

Pahao, biegnie jakoś ciężko, z opuszczonym ogonem. Podjechał do niego, miękko

zawisł na boku konia, pochwycił psa wpół i uniósł do góry. Podjechał z nim do matki.

- Mój stary przyjaciel - rzekł - strudzony jest drogą. Pozwól, Inahu, że położę

go na travois.

Mała Chmura na znak zgody skinęła głową. Zadowolony Pahao legł na stosie

skór. Wjechali na równinę, a właściwie w ogromną rozległą dolinę, nad którą

kluczami przelatywały gęsi. Ciągnęły z południa na północ, aż po kres błękitnego

nieba. Wokoło słychać było świergot radującego się ptactwa, który dobiegał ze

wszystkich stron do jadących. Raz po raz prawie spod kopyt końskich zrywały się z

głośnym trzaskiem skrzydeł stada gołębi, było ich setki. Między pękającymi pąkami

bawełnicy i rozwiniętymi listkami niskich krzaków szybowały pierwsze barwne

motyle.

Mas-gwa-ah-Sid czuł, jak po jego twarzy wędrują promienie życia, zaś lekkie

podmuchy wiatru rozwiewały mu włosy i bujną grzywę konia. Poprzez smukłe nogi i

pełne kłęby rumaka, poprzez jego sprężysty grzbiet, młodzieniec wyczuwał pod sobą

Matkę Ziemię. Miał wrażenie, że cień jego duszy odlatywał ku słońcu, wijąc się

wokół pochodu ludzi i zwierząt i sunąc po prerii.

Po paru dniach wspólnego marszu nadszedł czas rozłąki. Sematowie skręcili

na południe, a Kwuda wędrowalidalej na wschód. Przeprawili się przez płytki rzeczny

bród, który w tym miejscu sięgał koniom tylko do kolan. Kiowa nazywali go

Na’nizhoozhi (miejsce mostu).

Na przeciwległym brzegu rzeki Wędrujący Niedźwiedź wjechał na najwyższe

background image

wzniesienie, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Z tego miejsca mógł

oglądać długi pochód wędrujących Kiowa-Apaczów i miał wrażenie, że jechali w

chmurze. Tak kurz wzniecony kopytami koni i ciągnącymi się po ziemi travois

okrywał ciężkim, szarym tumanem nogi wierzchowców..

Bacznie wypatrywał w tym wędrującym tłumie I-sha-wi. Dojrzał ją. Jej biała

suknia odcinała się wyraźnie na tle brązowych, odkrytych ciał współplemieńców.

Młody mężczyzna uniósł ramię do góry, a dziewczyna widocznie zauważyła

go, bo wyjechała z pochodu kobiet i wojowników i także podniosła ramię do góry.

Potem zawróciła konia i wmieszała się między Sematów.

Nadchodził wieczór, słońce schodziło coraz to niżej, niżej, dotykało już dolną

częścią swej twarzy niby to chmur, niby to kłębowiska oparów, oblekających

poszarpane krawędzie szczytów górskich.-

Pochód Kiowa zatrzymał się, gdyż pochody wszystkich wędrujących plemion

zatrzymują się przed wschodem i zachodem słońca. Czarownik Biegnący Wilk w

imieniu plemienia przemówił do Man-ka-twa (Wielkiego Twórcy):

- O! Wielki Twórco, my, lud Kwuda, prosimy cię o pokój i szczęśliwą drogę.

O, Wielki Twórco, przenieś swoją moc na mój naród, na jego konie i miej w opiece

starców o włosach koloru górskiego śniegu, nasze pisklęta - dzieci i kobiety, które za

twoją sprawą dają nowe życie.

Wędrujący Niedźwiedź znał ten prastary zwyczaj od najwcześniejszego

dzieciństwa, ale dzisiaj zrobił on na nim szczególne wrażenie. Uświadomił sobie, że

mimo woli coraz częściej myśli o Tańcu Słońca, po którym zostanie już wojownikiem

i będzie mógł decydować o sobie.

Niespodziewanie poczęły pojawiać się przed jego oczyma fragmenty z

przeszłości, jakieś minione już i częściowo; zapomniane, ale mające znaczenie w

nowym, przyszłym życiu, sprawy i zdarzenia.

Przypomniał sobie, jak pod nadzorem doświadczonego Ansoty, zrobił

pierwszą w życiu Świętą Fajkę, która służy mu do dziś, pomagając w obcowaniu z

duchami całego świata. Uczył się uparcie wielu obrzędów, nim wykonał fajkę, a

potem musiał nauczyć się jej używania, gdyż w przeciwnym przypadku modlitwy

kierowane do duchów nie byłyby nigdy wysłuchane.

Główka jego fajki symbolizowała ludzkie ciało. Dolna, pozioma część

cybucha przedstawiała ludzką duszę, a okrągły zbiorniczek na tytoń - serce człowieka.

Pamięta dokładnie, jak wychowawca pouczał, że tytoń do napełniania fajki

background image

winien być ostrożnie pokrojony na specjalnej podstawce, aby przy cięciu liści

najmniejsza nawet cząstka tytoniu nie spadła poza tę podstawkę. Gdyby zdarzyło się

coś podobnego, Man-ka-twa (Wielki Twórca) mógłby poczuć się obrażony, myśląc,

ż

e to Matce Ziemi złożono pierwszą ofiarę.

- Mój synu - mówił do niego jego wychowawca, Ansota - jeśli pragniesz

pomocy od człowieka, którego „Leki” są silne, pójdź do niego z fajką napełnioną

tytoniem i kiedy wstąpisz do jego tipi, zwróć ustnik w stronę gospodarza. On cię

zapyta wtedy, co ma dla ciebie uczynić. Jeśli będzie chciał ci pomóc, weźmie do rąk

twoją fajkę i zapali ją.

- Pamiętaj zawsze, mój synu - mówił Ansota do Wędrującego Niedźwiedzia,

gdy byli tylko we dwoje na jesionowym wzgórzu. - Święta Fajka jest i będzie twoim

ołtarzem. Gdy zapalisz ją, ofiarujesz modlitwę, a Man-ka-twa wysłucha cię i zaświeci

słońcem w twojej duszy. Pamiętaj i o tym, że na Wielkich Równinach nie znajdziesz

ś

więtej trawy do fajki, musisz jej szukać daleko na wschodzie, na ziemiach

zamieszkanych przez ludzi Chero-kee, Choctaw, Creek i Muskogi.

- A skąd się u nich wziął tytoń? - zapytał kiedyś Wędrujący Niedźwiedź.

- Oni mówią, że pewnego razu młody mężczyzna i młoda dziewczyna

wspólnie wędrowali ścieżka;. Tak dobrze było im razem, że postanowili się pobrać.

W jakiś czas, po ślubie, gdy młody mężczyzna był na myśliwskiej wyprawie, znalazł

się przypadkowo w miejscu, gdzie po raz pierwszy spoczywał z dziewczyną - swoją

obecną) squaw, i znalazł tam piękny kwiat z pachnącymi liśćmi.

Zabrał więc roślinę do swojej wioski i opowiedział ludziom o swym odkryciu.

Gdy wysuszono liście, okazało się, że można je palić i że przy paleniu wydzielają

bardzo przyjemny zapach. Na pamiątkę miejsce, w którym znaleziono kwitnącą

roślinę, nazwano „Tam Gdzie Przyszliśmy Razem”.

Rada plemienna ogłosiła to wszystkim. Ponieważ kobieta i mężczyzna w

szczęściu i pokoju stanowią jedność, skoro sprawili, że na miejscu spełnienia ich

miłości wyrósł tytoń - stał się on symbolem pokoju i przyjaźni. Od tego czasu tytoń

jest palony podczas narad, aby wspierał pokój i przyjaźń między narodami.

ROZDZIAŁ XII

Przez dwa dni jeszcze wędrowali Kiowowie, nim znaleźli się na dawnym

letnim obozowisku. W lesie, na zboczu wzniesienia, w tym samym w którym urodził

się Wędrujący Niedźwiedź, „przedrzeźniacze” szeleściły w gałęziach drzew

background image

pekanowych. Niekiedy uszu wędrowców dochodził trzepot ich skrzydeł i cichy

ś

wiergot i wydawało się, że ptaki rozmawiają ze sobą niczym ludzie.

Każda rodzina zajęła dawne miejsce wbijając w ziemię znak własności, obok

którego zaczęto zdejmować z travois cały dobytek i pokrycie tipi, tyki na jego

rusztowanie, sprzęty gospodarstwa domowego, skóry i futra oraz wierzbowe maty-

leżaki do spania. To wszystko układano w sterty, na sam wierzch położono jeszcze

kilka parfleche’ów - toreb-kopert z nie wyprawionej skóry, w których przechowywano

stroje obrzędowe, wojenne pióropusze, narzędzia krzemienne i kościane. Zawiniątka

Leków i przedmioty otoczone szczególną czcią złożone były w specjalnych

zawiniątkach na samym wierzchołku sterty, obok tarcz wojennych, dzid, łuków i innej

broni.

Kiedy już wszystko zostało rozpakowane, kobiety brały po jednym z jucznych

koni i oddalały się poza obóz, by przed rozstawieniem tipi zgromadzić odpowiednią

ilość opału i przywieźć wodę w wysuszonych bizonich pęcherzach.

Wojenna Lanca w tym czasie dołączył do wodzów i innych mężczyzn, aby

wziąć udział w rozmowach odbywających się w dopiero co wzniesionym tipi narad.

Wojownicy omawiali przebieg planowanych uroczystości. Cały ich rodzinny dobytek

pozostał na ziemi nie pilnowany przez nikogo. Pozornie można by odnieść wrażenie,

ż

e sterty wszelkiego mienia nie mają właścicieli, ale z chwilą gdy mężczyźni ustawili

przy nich swoje znaki własności, wskazywali każdemu, kto przypadkiem mógł się

zbliżyć do tego miejsca, że ułożony stos różnych dóbr należy do posiadacza znaku i

nie może być tknięty przez nikogo innego.

Każda rodzina miała swój znak, a niekiedy nawet kilka. Jeden ze znaków

„strzegł” osobistych rzeczy, jednocześnie inny mógł być użyty dla oznaczenia stosu

drzewa, własnego ogniska, które miało być później rozpalone.

Jedyną sytuacją, kiedy znaku własności nie używano, były wspólne plemienne

polowania. W tym wypadku wojenno-myśliwska strzała każdego łowcy, tkwiąca w

zabitym zwierzęciu, zawsze różna od strzał innego myśliwego, zastępowała z

powodzeniem znak własności. Podobnie jak znak własności, strzały każdego

mężczyzny były indywidualnie oznakowane odpowiednimi paskami kolorów

malowanych wokół strzały, przy pierzastej nasadzie bełtu. Znaki te z góry wykluczały

wszelkie spory co do tego, kto zabił określoną sztukę i jest jej właścicielem, a ponadto

pomagały kobietom w zlokalizowaniu miejsca zdobyczy swego ojca, męża, syna czy

brata.

background image

Kiedy żona znajdowała bizona upolowanego przez swego męża, zdejmowała

skórę, patroszyła, ćwiartowała mięso i zawijała je w obciągniętą skórę. Następnie

ładowała zdobycz na travois i zabierała do obozu.

Dopiero tutaj znak własności był ustawiony obok mięsa na czas, kiedy kobieta

opuszczała obóz, by sprowadzić następny ładunek skór i mięsa.

W bardzo krótkim czasie ustawiono wszystkie tipi w kształcie podkowy, z

wylotem skierowanym ku rzece. Najbliżej wody rozstawiono Seidl-ku-toh (namiot

potów).

Pomiędzy rozstawionymi już tipi panował ruch. Kręcili się zarówno

mężczyźni, jak i kobiety oraz dzieci. Psy podobne do wilków, uganiały się to tu, to

tam, węsząc uparcie za resztkami strawy. Nieco na uboczu, poza kręgiem namiotów,

luzem puszczone konie szczypały świeżą, soczystą trawę.

W jaki sposób powstały tipi? Opowiadacze plemienni niekiedy opowiadają

taką legendę:

Bardzo dawno temu, pewnego letniego dnia, pewien wojownik siedział w

cieniu bawełnicowego drzewa. Podniósł z ziemi jeden z opadłych liści, skręcił go

między palcami i w ten sposób narodził się pomysł konstrukcji nowego mieszkania.

Czy historie te są prawdziwe - nie wiadomo. Ale do dzisiejszego dnia dzieci z

Wielkich Równin robią w czasie zabawy maleńkie tipi z liści bawełnicy i do dnia

dzisiejszego ludzie z prerii mieszkają w namiotach robionych na ten wzór. Sporządza

się je ze skór bizonich krów, gdyż są cieńsze i lżejsze od skór byków.

Dni mijały na polowaniach, każdy po zimie tęsknił za świeżym mięsem.

Wędrujący Niedźwiedź zebrał już prawie wystarczającą ilość skór na nowe tipi.

Wkrótce miała nadejść połowa Księżyca Czerwonych Traw.

Rada plemienna wybrała już siedmiu młodych ludzi, którzy mieli przygotować

się do tegorocznego wiosennego Tańca Słońca.

Wszyscy wskazani przez starszyznę z radością przyjęli nowinę i żaden z nich

nie okazał tchórzostwa lub strachu przed krwawą i bolesną próbą. Zdawali sobie

sprawę z tego, że gdyby któryś z nich chociaż przez chwilę zawahał się, okazał cień

strachu, starszyzna z miejsca uznałaby go za babę i na zawsze odmówiono by

młodemu człowiekowi udziału w naradach plemienia, wojennych ucztach i tańcach.

Na sześć dni przed uroczystością zaczęli zjeżdżać zaproszeni goście, którzy

rozbijali swoje tipi poza kręgiem utworzonym z namiotów Kiowa. Między

mężczyznami Sematów i Kwuda wyróżniali się wojownicy Komanczów-Kwahadi.

background image

Ich legginy nie posiadały frędzli, za to na samym dole tuż nad podbiciem stopy były

zazwyczaj wyszywane w barwny wzór, tworzący z pfzodu kwadrat. Rękawy ich

skórzanych koszul nie posiadały frędzli, natomiast tuż za łokciami ściągały je na

przedramionach kolorowe opaski. Włosy wojowników Kwahadi, rozdzielone na

ś

rodku głowy przedziałkiem, spadały luźno po obydwóch stronach twarzy, okręcone u

dołu skórą węża lub pasem futra z grzbietu antylopy. Wszyscy byli wysocy, szczupłi,

a ich kobiety oznaczały się niezwykłą urodą.

Wędrujący Niedźwiedź, Orle śebro i reszta młodych mężczyzn, którzy mieli

wziąć udział w uroczystości Tańca Słońca udali się w odosobnione miejsca na dwa

dni, aby tam nie jedząc i nie pijąc, mogli modlić się do Człowie-ka-Słońce (Na-tush).

Mas-gwa-ah-Sid znalazł swoją samotnię między rozrzuconymi kamieniami,

między którymi wił się mizerny strumyk, a przy jego brzegu rosło samotne drzewo

pekanowe.

Nazbierał najpierw trochę uschniętych gałązek, zeschłej zeszłorocznej trawy,

ułożył to wszystko w stożek i podpalił. Kiedy na palenisku pozostały już tylko jarzące

się kawałki drzewa, nasypał na nie Świętej Trawy, a nad małym ogniskiem począł

unosić się prosto w górę jasny dym. Oczyścił najpierw całe swoje ubranie, potem

ciało, a następnie pochylił się nad Świętym Dymem i wciągnął go w płuca, wchłonął

w siebie, aby oczyścić swoje wnętrze. Nie zakrztusił się przy tym, dym nie podrażnił

jego płuc. Był to dobry znak, duchy były mu przychylne.

Stanął teraz nagi, prosty, wzniósł ramiona ku Słońcu, a z jego ust popłynęła

prośba-modlitwa:

- O Wielki Na-tush, Ojcze-Słońce, zawsze ustępujesz w ciemności, lecz

rankiem powstajesz i dajesz życie. Jeżeli pragniesz, to pójdę tam, gdzie trwają

wieczne mroki i zasnę snem bez końca. Użycz mi, Ojcze, swej promiennej siły, nim

dusza moja powędruje za Piaskowe Wzgórza. Daj swemu synowi siłę, Ojcze Na-tush,

aby mógł, w podzięce podarować ci swoją krew, a ty przyjmij ją w ofierze. Prośba

moja niech będzie grą cieni przesuwających się przed twoim wiecznym i

niezniszczalnym obliczem. Pozwól, Ojcze, a bym przetrwał tę próbę tak, jak powinien

przetrwać ją wojownik Kwuda, o Wielki Na-tush.

W nocy w czasie niespokojnego snu naszła go wizja, w której zobaczył nad

sobą rogatą głowę białego bizona. Biały bizon przybiegł do niego, gdzieś z wysokich

prerii. Nachylił się nad zwierzęciem, a z jego nozdrzy buchnęła para, otulając nagie

ciało Niedźwiedzia białym obłokiem. Cztery razy biały bizon chuchnął parą, a potem

background image

odszedł i wkroczył na jasny szlak wiodący ku Słońcu. Następnej nocy powtórzyła się

ta sama wizja z białym bizonem.

Wędrujący Niedźwiedź wstał bardzo wcześnie, bowiem słońce dopiero

barwiło na szkarłat dolne krawędzie chmur i udał się w drogę powrotną do

obozowiska.

Był jeszcze daleko od wioski, gdy usłyszał chrzęst bębnów, początkowo słaby,

przytłumiony odległością, ale z każdym jego krokiem głos bębna stawał się

wyraźniejszy. Młodzieniec zrozumiał, że już niewiele czasu pozostało mu do wielkiej

próby.

Mas-gwa-ah-Sid szedł dumnie i prosto, kierując się bezpośrednio do namiotu

obrzędowego. Nim wstąpił do tipi, zobaczył jeszcze, że z drugiej strony nadchodził

Orle śebro, także z uniesioną dumnie głową, Z chwilą kiedy zaczęto wkopywać w

ziemię pal z przyczepionymi do jego szczytu długimi rzemieniami, wzmógł się głuchy

łoskot grzmotu, przewalający się po bębnach, jak gdyby obsunęła się na nie wszystkie

lawina skalnych odłamków.

Tańczący zatrzymali się w miejscu, śpiewy ustały. Otoczono kołem

obrzędowy pal ze świętym zawiniątkiem na szczycie.

Przed namiotem narad rozłożone były dary dla Słońca od rodziców młodych

mężczyzn, którzy za chwilę mieli wkroczyć na drogę dorosłych wojowników.

Wewnątrz tipi młodzieńcy zdjęli odzież, pozostając tylko w przepaskach

biodrowych.

Wędrujący Niedźwiedź jako pierwszy wystąpił z grupy nagich już chłopców i

zbliżył się do wodza obrzędowego, Biegnącego Wilka:

- Ojcze, oto jestem tu, gdzie być powinienem - rzekł. - Wiem, ojcze, że

obdarzony jesteś podwójnym widzeniem. Raz widzisz wszystko takim, jakim jest,

drugim razem rzeczy zakryte dla oczu. Widzisz okiem ciała i okiem duszy.

Wytłumacz mi moje widzenie, które miałem, gdy oczyszczałem swoje ciało i wnętrze

Ś

więtą Trawą.

- Wielkim będziesz, synu, wojownikiem i sławnym myśliwym. Biały Bizon,

wysłannik Ojca Bizonów, przyszedł do ciebie we śnie, tak więc ofiara twojej krwi

będzie łaskawie przyjęta przez Na-tusha. Będziesz żył w sławie, lecz krótko i

odejdziesz w młodym wieku szlakiem Słońca tak, jak odszedł tą drogą Biały Bizon.

Bądź dzielny, mój synu, nadszedł czas próby.

Rozległ się rytmiczny głos grzechotek czarowników, bębny na zewnątrz

background image

ofiarnego szałasu wpadły w ten sam rytm. Zebrani w tipi obrzędowym poczęli

ś

piewać rytualną pieśń do Słońca.

Biegnący Wilk w najpiękniejszym swoim stroju, w skalpie bizonim na głowie

o rogach pomalowanych na czerwono, zbliżył się do Niedźwiedzia. Dwoma palcami

naciągnął skórę na jego piersi i kamiennym nożem uczynił dwa nacięcia. Te same

nacięcia zrobił na drugiej piersi chłopca, tuż nad sutkami. Wcisnął teraz nóż pod

skórę, szybkim ruchem wpychając po klindze kołek, którego oba końce już po chwili

wystawały z naciętych ran. Wędrujący Niedźwiedź nawet nie drgnął przy tym

zabiegu. Zachował kamienną twarz. Krew sączyła się strużkami po piersiach,

spływała na brzuch i wsiąkała w przepaskę biodrową. Kolejni chłopcy podchodzili do

czarownika, a po umieszczeniu każdemu z nich patyków pod skórą na piersiach,

stawali obok Wędrującego Niedźwiedzia.

Wreszcie wyprowadzono ich na zewnątrz. Promienie słońca padając na

okrwawione piersi młodzieńców i sterczące w nich drewniane kołki zdawały się

jeszcze bardziej podkreślać grozę krwawej próby. Chłopcy podeszli do pala i każdy z

nich stanął przy zwisającym ze szczytu rzemieniu zakończonym pętlą.

Wędrujący Niedźwiedź rozejrzał się po twarzach zebranych dookoła. Dojrzał

wśród nich swego ojca i matkę, a przy nich Nocny Kwiat, był też Czerwony Kruk z

synem. Złamanym Cierniem, i wielu innych przyjaciół i krewnych.

Wpatrzył się w oczy swojej dziewczyny, jej twarz wyrażała dumę, ale i radość,

I-sha-wi nie ukrywała, że pragnie dzielić ze swoim wybranym tak ważne przeżycie,

jakim będzie dla niego przystąpienie do próby krwi.

Kiedy podszedł do niego Biegnący Wilk, Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się

doń spokojnym głosem:- Ojcze, w sennym widzeniu Na-tush zażądał ode mnie

większej ofiary i muszę spełnić jego polecenie. Pomóż mi.

Stary czarownik ze zrozumieniem skinął siwą głową i szepnął parę słów

swemu pomocnikowi. Młodszy czarownik oddalił się w kierunku obrzędowego tipi i

po chwili wrócił, niosąc kudłaty ciężki łeb bizona.

Biegnący Wilk nadciął Niedźwiedziowi skórę powyżej łopatek na plecach i

przewlekł pod skórą drewniane kołki, a o nie zaczepił włosianą plecionkę z

przymocowaną doń głową bizona. Znowu polała się krew, Niedźwiedziowi zadrżały

nogi i na chwilę zabrakło mu tchu w piersiach.

Każdy z młodych Kiowa został połączony rzemieniami z palem, gdyż pętle

rzemiennych sznurów zaciśnięto na patykach wystających ze skóry na ich piersiach.

background image

Grzechotki warczały, bębny grzmiały coraz donośniej, a pieśń do Słońca

unosiła się hen nad prerią.

Chłopcy z kamiennymi twarzami wpatrywali się w zamgloną tarczę słoneczną.

Orle śebro także zażądał dla siebie większej ofiary, toteż rychło przyczepiono mu do

pleców dwie ciężkie tarcze wojenne.

Każdemu z tancerzy wręczono kościaną świstawkę. Wędrujący Niedźwiedź z

trudem podniósł rękę do góry, by włożyć gwizdek do ust. Pot wystąpił mu na czoło i

zalewał oczy.

Bębny raptownie zamilkły, nastała cisza. Jedynie z daleka dobiegało rżenie

koni i śpiew cykad. Wędrujący Niedźwiedź jeszcze raz spojrzał na I-sha-wi. Zasłoniła

dłonią usta i z przerażeniem w oczach przemieszanym z podziwem wpatrywała się w

jego zalane krwią ciało.

Uśmiechnął się do niej lekko, choć przywołanie tego uśmiechu na usta

kosztowało go męczarnie.

Bębny zaczęły drżeć, powietrze wibrowało. Zebrani widzowie rozpoczęli

pieśń o daninie krwi i w tym momencie na plac wbiegła kobieta, szamanka-dziewica.

Na głowie miała czapkę z rogami antylopy widłorogiej. Nie posiadała na sobie nic

prócz krótkiego fartuszka z przodu i z tyłu. Okrążyła czterokrotnie plac, odganiając

rytualną pieśnią i grzechotkami ze skorup żółwia złe duchy i tak jak niespodziewanie

się pojawiła, tak niespodziewanie znikła z placu.

Głos bębnów wzmógł się, huczał, tancerze ze świstawkami w ustach

rozpoczęli taniec. Najpierw powoli, ostrożnie zwrócili ku Słońcu głowy i ciała w

błagalnej pozycji. Ze spokojem w oczach i jasnymi umysłami czekali na objawienie

się wizji.

Kołysząc się na długich rzemieniach przytwierdzonych jednym końcem do

pala, a drugim do kołków przewleczonych pod skórą na piersiach, jedni gwizdali na

ś

wistawkach, inni krzycząc i na zmianę śpiewając wychwalali się czynami, których

będą dokonywać w bitwie i na łowach.

Taniec stawał się coraz gwałtowniejszy, nerwowy. Tancerze raz zbliżają się do

pala, to znowu gwałtownie odskakują. Skórzana lina napina się na piersiach, drży,

naciąga skórę. Czasami u któregoś z tancerzy skóra pęka na jednej z piersi i jest on

już prawie wolny, ale trzyma go jeszcze jeden rzemień. Krew obficie kapie na ziemię

i zbryzguje nogi tańczących wokół pala.

Wędrujący Niedźwiedź w tańcu zbliża się do swoich bliskich, ciało jego drży,

background image

wiotczeją nogi. Ból, straszny ból przeszywa go na wskroś, władnie całym jego ciałem.

Słońce widzi już tylko jak przez mgłę, pot miesza mu się ze spływającą po ciele

krwią.

Wojenna Lanca podbiega do syna i silnym uderzeniem zrzuca wiszący na

plecach chłopca łeb bizoni. Słychać soczyste klaśnięcie przerwanej napiętej skóry na

łopatce Wędrującego Niedźwiedzia, ale zrywa się tylko jedna włosianą plecionka, na

drugiej kosmaty łeb jeszcze wisi. Teraz do swojego ukochanego podbiega Nocny

Kwiat i z krzykiem łapie za rogi bizonia głowę. Całym ciężarem swego ciała wiesza

się na niej, słychać znowu plaśnięcie skóry i dziewczyna z oderwaną głową bizonia

przewraca się na ziemię.

Krew spływa po plecach Wędrującego Niedźwiedzia szerokimi strugami, i

ginie gdzieś w opasce biodrowej. Niedźwiedziowi ćmi się w oczach, jednak siłą woli

zmusza się do dalszego tańca, jego udręczone ciało drży, nogi stają się miękkie jak u

niemowlęcia, które próbuje swoich pierwszych kroków.

Oto wycieńczony Orle śebro potyka się i bezwładnie pada na udeptaną ziemię.

Nie ma już sił, aby podnieść się, więc podbiega do niego matka, z trudem stawia go

na nogi, krzycząc synowi prosto do ucha:

- Tańcz synu, tańcz! Musisz!

Uroczystość trwa prawie pół dnia. Słońce dotarło już do najwyższego punktu

swej codziennej wędrówki.

Wędrujący Niedźwiedź z przymkniętymi powiekami, ze zdrętwiałym od bólu

ciałem, ostatkiem woli i energii naciąga rzemienie, które napinają mu skórę na

piersiach. Teraz pochyla się do przodu, liny luzują się nieco i naraz niby rozprężonym

łukiem rzuca całym swoim ciałem do tyłu, aż daje się słyszeć podwójny trzask

przerywanej skóry. Niedźwiedź pada na ziemię i ogarnia go zupełna ciemność.

Obudził się dopiero w swoim starym tipi z ranami obwiązanymi szerokimi

pasami z łyka klonu, I-sha-wi czuwała przy nim.

- Jesteś znużony i osłabiony, leż więc spokojnie - powiedziała łagodnie,

podając mu kubek z kory brzozowej napełniony zimną wodą.

Pił łapczywie, woda ściekała mu po policzkach, spływała na szyję. Poprosił o

jeszcze. Teraz pił już spokojniej, małymi łyczkami. Nocny Kwiat kościanym

grzebieniem rozczesywała mu włosy. Patrzył na jej piękną twarz, ale mimo woli

powieki opadały mu, aż popadł w zdrowy sen bez żadnych zwidów.

Obudził się dopiero następnego dnia i od razu poczuł zapach świeżego

background image

wywaru z mięsa antylopy. To Nocny Kwiat szykowała dla niego posiłek, który

przywraca siły. Dopiero teraz doznał straszliwego uczucia głodu, nic dziwnego, bo

przecież razem z rytualnym postem już czwarty dzień nie miał nic w ustach poza

wodą.

Po chwili do tipi wszedł ojciec z matką oraz stary wychowawca, Ansota i

wódz plemienia, Map-odal.

Wszyscy patrzyli z dumą na młodego wojownika.

- Czy nasz brat będzie miał tyle siły, aby wyjść na wielki plac, gdzie odbędzie

się wspaniała uczta na cześć nowych wojowników, których po Tańcu Słońca

przyjęliśmy do stowarzyszenia Kai-tsen-ko? Jest to także uczta pożegnalna na cześć

naszych braci Komanczów i Kiowa-Apaczów.

- Przyjdę - odpowiedział.

Wszyscy, nawet rodzice, wyszli z namiotu. Pozostał teraz sam z dziewczyną.

Gdy tylko zasłona wejściowa zapadła za ostatnim z odwiedzających, I-sha-wi

uderzyła radośnie dłońmi o uda i zawołała:

- Oni, starzy doświadczeni wodzowie, nazwali ciebie swoim bratem! Wiele,

bardzo wiele ciepła wpłynęło do mojego serca, gdy usłyszałam te słowa.

Wędrujący Niedźwiedź uśmiechnął się, widząc radość dziewczyny. On też był

dumny, że ma już za sobą bezpowrotnie lata, gdy każdy dorosły mówił do niego, jak

do małego chłopca, „synu”. Tak jak rzeki na prerii nie zawracają swego biegu, tak już

nie powrócą do niego chłopięce lata.

- Muszę teraz przygotować mojego wojownika, aby godnie pokazał się

zebranym - radośnie zaszczebiotała dziewczyna. Zamoczyła garść mchu i zwilżyła

łyko służące Wędrującemu Niedźwiedziowi za opatrunek. Pod wpływem wilgoci łyko

nieco się rozluźniło i już tak mocno nie opinało ran.

Pomogła mu powstać. Gdy stanął na nogi, uświadomił sobie, jaki jest słaby.

Gdyby nie I-sha-wi, niechybnie padłby z powrotem na posłanie, ale dziewczyna

zdążyła go w porę podtrzymać.

Całe jego ciało obmyła rozgniecioną w wodzie szałwią, a następnie natarła

sadłem niedźwiedzim. Teraz ostrożnie wciągnęła na jego nogi i uda nogawice-legginy

i na stopy założyła białe, pięknie wyszywane kolcami jeżozwierza mokasyny.

Kościanym grzebieniem rozczesała mu włosy, formując równy przedziałek pośrodku

głowy. Za lewym uchem zaplotła warkocz, który później owinęła pasem z futra

wydry, natomiast po prawej stronie głowy zostawiła włosy luźno spadające na ramię i

background image

plecy, następnie zaś wplotła w nie orle pióro ozdobione czerwonynrpuchem.

Piersi, ramiona i plecy miał odkryte. Wszak minęły dopiero dwa dni od

zakończenia krwawej próby i rany były jeszcze zbyt świeże, by cokolwiek na nie

nakładać.

Przy pomocy dziewczyny postąpił parę kroków, ale zawirowało mu w głowie

od bólu, jednakże najmniejszym grymasem nie dał poznać, jak cierpi.

Nocny Kwiat pomogła mu wydostać się z tipi, ale kiedy znaleźli się na

zewnątrz, Wędrujący Niedźwiedź delikatnie i stanowczo odsunął dziewczynę od

siebie.

Sztywno, ostrożnie o własnych siłach szedł tam, gdzie dwa dni temu tak wiele

krwi wsiąkło w ziemię.

Pal, do którego byli przywiązani, stał jeszcze w tym samym miejscu. Tylko

wiatr zabawiał się porozrywanymi rzemieniami, podrzucając je w górę lub oplatając

wkoło wysoki drzewiec słupa tanecznego.

Podbiegło do niego dwóch Komanczów, delikatnie podprowadzając go do

specjalnie przygotowanej sterty futer, gdzie posadzili go, podsuwając mu pod plecy

skórzany wałek tak, aby mógł się wygodnie oprzeć, nie dotykając niczego nie

zagojonymi ranami.

Nadchodziło coraz więcej uczestników Tańca Słońca, tak samo jak, on

sztywnych, obolałych i niedołężnych, ale każdego z nich dwaj Komańcze

przyjmowali z szacunkiem i pieczołowicie sadzali jeden obok drugiego.

Gdy już wszyscy wygodnie pozajmowali wyznaczone miejsca, zgromadzeni

wokół Komańcze, Sematowie i Kwuda zaczęli na ich cześć wydawać długie okrzyki

wojenne i gwizdać na kościanych świstawkach.

Na środek placu wkroczyło trzech wodzów we wspaniałych, sięgających ziemi

pióropuszach z orlich piór. Wiatr składał i rozkładał piękne pióra niby wachlarze.

Pośrodku stał stary Map-odal, wódz Kwuda, zaś po jego lewej ręce Giakaita, a

po prawej wódz Komanczów - Acee (Orzeł).

Skaleczona Twarz podniósł rękę do góry w starodawnym znaku pokoju, dając

zebranym do zrozumienia, że pragnie mówić.

- Mamy przed sobą nową siłę naszego ludu, nowych mówców, nowych

członków stowarzyszenia wojennego Kai-tsen-ko.

Dookoła dało się słyszeć głośne „Eh, neh, neh, neh, neh”, a wódz mówił dalej:

- Po mojej prawej i lewej stronie są świadkowie, którzy zawsze mogą

background image

stwierdzić, że Taniec Słońca odbył się według obowiązujących starych tradycji i nasi

młodzi bracia Kwuda bez lęku w sercach poddali się próbie krwi. Od tego dnia

wszyscy tutaj zebrani mogą uważać ich za mężczyzn zas po naradzie starszyzny

plemiennej Święte Zawiniątko zostało przekazane pod opiekę Wojennej Lancy On

teraz będzie strażnikiem Zawiniątka i będzie ono zawsze wisiało na drewnianym

trójnogu przy jego tipi aby każdy mógł je zobaczyć. Podziękujmy teraz tańcami i

ucztą naszym przyjaciołom z ludu Sematów i Komanczów - Kwahadi za to, że

zechcieli przybyć na naszą uroczystość. Otsedaba!

Znowu rozległy się radośnie wibrujące okrzyki przy wtórze łomotu bębnów.

ROZDZIAŁ XIII

Skończył się już Księżyc Czerwonych Traw i miał się prawie ku końcowi

Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść.

Rany na piersiach i barkach Wędrującego Niedźwiedzia pięknie się zabliźniły.

Na razie pozostały różowe pręgi, ale z upływem czasu i one znikną i zostaną tylko

blizny, którymi Niedźwiedź będzie się szczycił i przy każdej uroczystości będzie

podmalowywał je czerwoną farbą. Orle śebro i inni młodzi mężczyźni również czuli

się świetnie i każdy z nich teraz marzył o dokonaniu takiego czynu, który w oczach

doświadczonych wojowników zyskałby najwyższe uznanie.

Pewnego dnia do tipi Wędrującego Niedźwiedzia wszedł jego ojciec Huan-tos,

Wojenna Lanca. Usiadł wygodnie na rozłożonej na ziemi skórze bizoniej, po czym

zapalił małą kamienną fajeczkę z ustnikiem z trzciny. Po wydmuchaniu kilku kłębów

dymu, zwrócił się do syna:

- Najwyższy czas, aby mój syn pomyślał o Lasce Czynów, przy której

zawisłoby kilka piór, o których mogliby poświadczyć naoczni świadkowie. Ja, twój

ojciec, pragnę widzieć Laskę Czynów wbitą w ziemię przed twoim namiotem. Dam ci

jeszcze jedną radę: nigdy nie uśmiercaj orłów, aby zdobyć ich pióra. Kupuj je od

ludzi, którzy trudnią się zdobywaniem piór. Ludzie Navajo specjalnie hodują orły i

otrzymują pióra nie krzywdząc ptaków. Od nich możesz kupić pióra, kiedy znowu

przybędą do naszego zimowego osiedla.

Łyknął trochę dymu z fajeczki i mówił dalej:

- Pragnę opowiedzieć ci, synu, pewną historię. Jest to opowieść o myśliwym,

który miał wyjątkowe powodzenie w polowaniach na jelenie.

Myśliwy ten posiadał cudowną umiejętność w przywoływaniu jeleni na

background image

pastwisko, w pobliżu którego urządzał zasadzkę, i bez trudu zabijał niczego nie

podejrzewające zwierzęta.

Nie wystarczyło mu to jednak, marzył o czymś więcej. Zapragnął tak samo

przywoływać orły i polować na nie. Zbudował więc specjalną pułapkę i naśladując

piski zwierząt, na które ptaki te chętnie polowały, przywabiał je do swej przemyślnej

pułapki. Orły słysząc głosy wskazujące na to, że w pobliżu znajduje się świeże

pożywienie, sfruwały nisko, a wtedy myśliwy strzelał do nich z ukrycia i zabierał ich

pióra.

Wszyscy doświadczeni i mądrzy myśliwi przestrzegali go, że takie polowanie

na orły jest niegodziwe, niebezpieczne i może narazić go na odwet orłów.

Myśliwy jednak nie usłuchał dobrych rad i kiedy pewnego dnia jak zwykle

zaczął przywoływać podstępnie pięknopióre orły, olbrzymia Matka Wszystkich Orłów

niespodziewanie spadła na zaczajonego w swej kryjówce myśliwego. Przerażony

gwałtownym atakiem łowca począł uciekać i skrył się w wydrążonym pniu zwalonego

drzewa.

Matka Orłów nie zrezygnowała jednak z walki: potężnymi szponami chwyciła

pień razem z ukrytym wewnątrz zabójcą orłów i uniosła go w powietrze, po czym

złożyła w swoim gnieździe na wysokiej stromej skale.

Myśliwy jak zwykle miał przy sobie nie wyprawione sznury rzemienne i

trochę suszonego mięsa.

Kiedy Matka Orłów zostawiła gniazdo bez opieki, by upolować jakąś

zwierzynę dla swych piskląt, myśliwy każdemu z maleństw dał po kawałku suszonego

mięsa i usypiając ich czujność zręcznie powiązał wysunięte ku niemu dzioby małych

orląt skórzanymi rzemieniami, sam zaś skrył się ponownie w wydrążonym pniu.

Przez całe dwa dni orlica próbowała rozwiązać dzioby piskląt, jednakże nie

mogła uwolnić swoich dzieci. Postanowiła zawrzeć z myśliwym porozumienie.

Powiedziała mu, że jeżeli przyrzeknie, iż będzie polował tylko na jelenie i bizony, nie

zabije zaś orła bez specjalnego zezwolenia Wielkiego Twórcy, to odniesie go

bezpiecznie na ziemię. Zażądała także, by myśliwy natychmiast rozwiązał rzemienie

na dziobach jej dzieci. Zabójca orłów zgodził się na te warunki.

Jego potomkowie później, tak jak i on sam, dotrzymywali tej obietnicy i nigdy

już nie polowali na orły bez potrzeby. Co więcej, gdziekolwiek upolowali jelenia,

zostawiali część mięsa, a wówczas czarownik przywoływał orły, aby i one mogły

pożywić się bezpiecznie i spokojnie oraz zanieść świeże mięso swym pisklętom.

background image

- Dlatego Wędrujący Niedźwiedź musi poszukać takiego człowieka, który

zawarł umowę z orłami lub hoduje żywe orły w swojej wiosce - kończył swoją

opowieść Wojenna Lanca. - Tylko pióra takich ptaków przynoszą szczęście, a

sporządzony z nich pióropusz chroni wojownika w czasie walki. Niech mój syn

któregoś dnia wybierze się do Tsegi - Świętego Uroczyska ludu Wichita. śyje tam

doskonały hodowca orłów imieniem Naat’aanineez.

- Tak, mój ojcze, wybiorę się tam z Orlim śebrem, aby odszukać

Naat’aanineeza. Przedtem jednak chciałbym, abyś oznajmił wioskowemu

obwoływaczowi, by powiadomił nasze plemię, że wybieram się do Kiowa-Apaczów,

poślubić tam I-sha-wi. Kto chce udać się razem ze mną, niech po trzech Małych

Słońcach dosiądzie swojego konia. Modliłem się dzisiaj do Tal-yi-da-i, które wisi

przed twoim tipi, a jest Świętym Zawiniątkiem wszystkich Kiowa. Niebo było

zachmurzone, ale gdy modliłem się błagając o pomyślność w mych zamierzeniach,

ciemny obłok rozwiał się i promienie Słońca padły na Tal-yi-da-i i moje serce.

Jeszcze tego samego dnia obozowy obwoływacz kłusował na koniu między

namiotami i bijąc w bęben wykrzykiwał:

- Nasz brat Mas-gwa-ah-Sid zaprasza przyjaciół do odwiedzenia plemienia

Sematów, gdzie pragnie zaślubić piękną i dzielną dziewczynę o imieniu I-sha-wi,

którą wszyscy znają i lubią. Słuchajcie! słuchajcie! Kto pragnie oglądać na własne

oczy szczęście Wędrującego Niedźwiedzia i Nocnego Kwiatu, niechaj przygotuje

konie do drogi za trzy Małe Słońca! Słuchajcie! słuchajcie!...

Po trzech dniach prawie sto mężczyzn i kobiet ubranych w najpiękniejsze

stroje czekało na znak, aby udać się na szlak prowadzący do wioski Sematów.

Wspaniałe pióropusze chwiały się majestatycznie na głowach doświadczonych i

walecznych wojowników. Na przodzie pochodu znajdował się Wędrujący Niedźwiedź

z ojcem. Prowadzili na rzemieniach cztery konie ciągnące travois wypełnione

wszelakim dobrem.

Pochód skierował się na południowy wschód, gdzie wśród barwnej prerii

płynęła rzeka Washita.

Nazajutrz rano jeźdźcy znaleźli się w wielkiej dolinie ciągnącej się z północy

ną południe, gdzie płynęła płytka, ale szeroko rozlana Rzeka w Której Niedźwiedź

Zamoczył Grzbiet. Gdzieś na zachodzie wznosiły się majestatyczne góry do połowy

zboczy pokryte lasem, spośród którego wyglądały niekiedy ogromne gładkie głazy o

rudym zabarwieniu. śyły tam niedźwiedzie, jelenie, pumy i leśne wilki, różniące się

background image

kolorem sierści od białych wilków” preryjnych.

Wokoło wirował wśród traw ostry głos cykad, a spod kopyt końskich uciekały

całe chmary koników polnych, aby troszkę dalej znowu przysiąść na zielonych

łodygach albo skoczyć w dal z delikatnym chrzęstem twardej powłoki długich tylnych

nóg.

Około południa podróżni zatrzymali się na odpoczynek i krótki posiłek.

Pozdejmowali z siebie stroje, zapakowali je w skórzane „koperty” - parfleche i

przytwierdzili do boków koni, w miejscu, gdzie zazwyczaj wojownicy mocują swoje

tarcze wojenne. Mężczyźni zostali tylko w przepaskach biodrowych, a słońce barwiło

ich brązowe ciała na jeszcze ciemniejszy kolor.

Po trzech dniach wędrówki dojechali do krystalicznie czystej rzeczki

nazywanej Ta w Której Księżyc Lubi się Przeglądać. Od rzeki tej do wioski Kiowa-

Apaczów dzieliły ich już niecałe cztery biegi koni. Szybko doprowadzili swoje ciała

do idealnej czystości, zmyli z koni kurz preryjny, po czym z powrotem przebrali się w

swoje uroczyste szaty. Przed opuszczeniem doliny rzeki wysłali jednego z młodszych

wojowników do obozowiska Sematów, aby powiadomić gospodarzy o zbliżających

się Kwuda.

Wczesnym świtem Kiowowie ruszyli W drogę, znowu dostojni i wspaniali w

swych uroczystych strojach.

Mas-gwa-ah-Sid popadł w zadumę. Krzykliwa dojrzałość przyrody otaczała go

wokoło, a wschodzące światło słoneczne, jasne i ostre, przenikało jego ciało,

zabierało jego duszę. Myśli wędrowały razem ze światłem słonecznym po

zieleniejącej się prerii, po jego świecie, w którym wyrósł, przeszedł tu wszystkie

stopnie wtajemniczenia i zrósł się z zielonymi polami, tak jak wilk, antylopa i bizon.

Te rozmyślania przerwała głośna wrzawa, krzyki i gwizdy. Jego duch powrócił

do ciała, młodzieniec spojrzał przed siebie.

W tumanach kurzu wzniecanych kopytami koni pędziło w ich kierunku

kilkunastu wyrostków Sematów. Wydając radosne okrzyki i nie zmniejszając galopu,

okrążyli kilkakrotnie pochód, zawrócili i takim samym szaleńczym biegiem odjechali

w kierunku widniejących już na horyzoncie białych tipi swego ludu.

Tuż przed samym obozem powitał Kiowów szpaler Sematów tak samo

uroczyście strojnych. Po jednej stronie stały kobiety, a po drugiej mężczyźni.

Witano ich głośno: Oyefaigua! Oyefaigua!

Wędrujący Niedźwiedź z ciekawością rozglądał się dookoła. Zewsząd

background image

napotykał szczere uśmiechy ludzi, których pamiętał z zimowego wspólnego

obozowiska. Witały go nie tylko życzliwe serca, ale i ciepły suchy wiatr - czinuk,

powiewający łagodnie i głaskający miękko jego ciało.

Wjechali na duży plac otoczony barwnymi tipi. Namalowane na pokryciach

stożkowatych namiotów rysunki przedstawiały czyny właścicieli namiotów lub wizje,

które nawiedziły każdego z nich w czasie snu przed budową nowego pomieszczenia.

Na środku placu przed tipi narad oczekiwał gości Szybki Sokół, a po lewej

jego stronie wódz obrzędowy Dwa Palce. Nieco za nimi stał uśmiechnięty Złamany

Cierń, przyjaciel Wędrującego Niedźwiedzia.

Grupa jeźdźców Kwuda zatrzymała swoje konie. Wędrujący Niedźwiedź i

jego ojciec, Wojenna Lanca, powoli i dostojnie zsiedli z koni. Ojciec wręczył

Wędrującemu Niedźwiedziowi rzemienne postronki, na których uwiązane były cztery

konie z przymocowanymi do karków travois, sam zaś cofnął się. Niedźwiedź

zbliżając się do Szybkiego Sokoła, dyskretnie wypatrywał swojej dziewczyny.

Nigdzie jednak nie spostrzegł I-sha-wi, po którą przygnało go tutaj serce.

Stanął wreszcie na wprost wodza Sematów.

- Ojcze, znasz mnie, więc nie będę ci się przedstawiał. Twoje oczy śledziły

moje życie od początku, kiedy ujrzałem świat. Dobrze wiesz, ojcze, jaki jestem i

potrafisz ocenić, czy zasłużyłem, aby twoja przybrana córka mogła dzielić ze mną

miejsce przy ognisku w moim tipi. Serce Niedźwiedzia pragnie tej dziewczyny, jak

wygłodzony mustang świeżej wiosennej trawy w czasie zimy. Tymi oto darami pragnę

wyrazić szacunek tym, którzy sprawili, że ze słabiutkiego pączka rozwinął się piękny

kwiat. Jeżeli uważasz, wielki wodzu, że jestem godzien I-sha-wi, to daj mi ją, aby

kwiat wyhodowany przez ciebie również ucieszył moje oczy.

Młodzieniec postąpił jeszcze krok do przodu i wręczył Szybkiemu Sokołowi

rzemienie czterech koni. Szybki Sokół odebrał sznury rzemienne z rąk Wędrującego

Niedźwiedzia, uśmiechnął się i powiedział:

- Masz rację, Wędrujący Niedźwiedziu, moje oczy śledziły twoją ścieżkę życia

od początku aż do teraz i znam cię tak, jak własnego syna. Od dawna, od bardzo

dawna postanowiłem, że jeżeli serce twoje zwróci się do Nocnego Kwiatu - to

zostanie ona twoją squaw. Serce moje przepełnione jest radością, że nadeszła chwila

spełnienia moich marzeń i moje stare oczy będą mogły nacieszyć się waszą radością. -

Zamilkł na chwilę i mrużąc filuternie oczy, dodał: - Ale czy ona ciebie zechce?

Podniósł lewą rękę i na ten znak wybiegło z tłumu czterech wojowników z

background image

ogromnym bębnem, przymocowanym do czterech kijów-podstawek. Z zakrzywionych

końców drewnianych kijów-lasek zwisały pęki sokolich piór. Laski wbito

zaostrzonymi końcami w ziemię tak, aby dolna membrana bębna wystawała ponad jej

powierzchnię. Płaszczyzna górnej membrany w połowie zielona symbolizowała

ziemię, zaś w połowie błękitna - niebo. Muzycy-śpiewacy usiedli na ziemi wkoło

bębna i jednocześnie drewnianymi pałkami w kształcie fajek uderzyli w naciągniętą

skórę bębna. Rozległ się głuchy łoskot.

Z namiotu narad wyszła I-sha-wi.

Była tak piękna, że Niedźwiedź, kiedy ją ujrzał, zamarł z zachwytu. Jej włosy

splecione w dwa grube warkocze zakończone ogonkami z gronostajów spadały na

piersi. Przedziałek pośrodku głowy podkreślony był czerwoną kreską. Górna część

białej sukni z delikatnej skóry antylopy widłorogiej wyszyta była błękitnymi kolcami

jeżozwierza, a na tym tle czyjeś delikatne ręce wkomponowały białe, żółte i czerwone

geometryczne wzory, tworzące miły dla oka wielobarwny ornament. Od ramion do

połowy ud wdzięcznie falowały wąskie frędzle. W pasie suknię opinał szeroki na trzy

palce pasek, wyszywany kolcami jeżozwierza, w takie same motywy jak góra sukni.

Stopy dziewczyny zdobiły białe mokasyny z czerwonym ornamentem biegnącym od

podbicia aż do palców, zaś jej łydki aż do kolan chroniły legginy zakryte częściowo

zwisającymi z dolnej krawędzi sukni frędzlami.

I-sha-wi wzniosła oba ramiona ku górze, jakby na powitanie obłoków

snujących się po niebie, jej piwne oczy bez zmrużenia wpatrywały się w słońce. Ni to

ś

piewając, ni to mówiąc, modliła się na głos:

- Oo-tuk-koo-pah-kah-may-tou-may-yet.

- O, Duchy Górnego Świata, o Ojcze-Słońce, pomóżcie mi na nowej drodze

ż

ycia.

- O, Duchy z Krainy Orłów, użyczcie mi siły, abym mogła w potrzebie być

pomocną memu mężczyźnie.

- O, Ptaki-Gromy, poraźcie mnie swoimi ognistymi strzałami, gdybym

zawiodła mego mężczyznę.

Zagrzmiał głos bębna, jak gdyby grom się przewalił przez osadę, i czterej

mężczyźni czterokrotnie powtórzyli:

- A’lek-i-odah! Niech się tak stanie!

Teraz dziewczyna opuściła - ręce i zbliżyła je ku trawie, schyliła głowę, aż jej

warkocze oparły się o ziemię niby dwie złamane gałęzie i znowu melodyjnym głosem

background image

poczęła błagać Matkę-Ziemię:

- O Matko, stąpamy bezlitośnie po twoim ciele i kaleczymy twoją skórę, ty

jednak cierpliwie i bez skargi dajesz nam, ludziom, Nowe śycie. Obdarz i mnie,

Matko, takim małym życiem, niechaj narodzi się ono we mnie za twoją zgodą.

Znowu łomot bębna i czterokrotny krzyk bębniących: - A’lek-i-odah!

Jeszcze czterokrotnie dziewczyna wyciągała ręce na wschód, południe, zachód

i północ, prosząc Duchy Czterech Wiatrów o pomoc. Po zakończeniu tych próśb

uklękła przysiadając na piętach. Teraz zbliżył się do niej dostojnym krokiem

Wędrujący Niedźwiedź i przyklęknął naprzeciw niej. Dotknęli się kolanami, on oparł

swoje dłonie na jej udach, ona oparła swoje na jego, pochylili głowy i czoło

Niedźwiedzia oparło się o czoło I-sha-wi.

Czarownik Dwa Palce rozwinął białą skórę ze Świętego Bizona. Szybki Sokół,

Wojenna Lanca i Złamany Cierń podeszli do niej i każdy z nich ujął jeden róg skóry,

po czym zbliżyli się do klęczących i nakryli ich świętą skórą.

W tej chwili z otaczającego tłumu wystąpiły dziewczęta i dojrzałe niewiasty,

okrążyły okrytych skórą i tańcząc Taniec Przemiany śpiewały:

- I-sha-wini, I-sha-wini ke-nek’aya, ke-nek’aya semah’t-ol samh’a’della Nocny

Kwiatuszku, Nocny Kwiatuszku! Już nie zobaczymy ciebie, już nie będziesz w

naszym tanecznym kole.

Czterej muzycy-śpiewacy miarowo wybijali rytm i co jakiś czas powtarzali za

ś

piewającymi kobietami:. - Już nie będzie I-sha-wi! Już jej nie będzie!

Z tanecznego i śpiewającego korowodu kobiety uformowały półkole między

namiotem narad a klęczącymi. Bębny zamilkły, nastała cisza. Do klęczących

nieruchomo zbliżyli się teraz najstarsi mężczyźni Sematów. Ujęli białą skórę i

ś

ciągnęli ją z klęczącej młodej pary. Młodzi powstali. Jakaś wiekowa kobieta

podeszła do Nocnego Kwiatu i założyła na jej głowę wyszytą kolcami jeżozwierza

białą opaskę. Rozległo się zajadłe bicie w bębny i gwizdy kościanych świstawek.

I-sha-wi była już squaw Wędrującego Niedźwiedzia. Wszyscy zebrani

odprowadzili młode małżeństwo do Ke-tipi (tipi narad), bez przerwy śpiewając o

szczęściu i radości, jakie będą czekać na młodych. Do następnego dnia nie wolno było

nikomu przekroczyć progu tego pomieszczenia, ale również młodemu małżeństwu nie

wolno było opuścić Ke-tipi.

Na znak odseparowania młodej pary od świata zewnętrznego powieszono przy

wejściu do namiotu Świętą Skórę Białego Bizona.

background image

Dla Sematów i przybyłych gości dopiero teraz rozpoczęło się święto

połączone z wielką ucztą i obrzędowymi tańcami. Młodzi mężczyźni, świetni łowcy i

wojownicy, w tańcu „Czterech Strzał” ukazywali za pomocą gestów i tanecznych

kroków swoje przeżycia z ostatniego roku.

ROZDZIAŁ XIV

Mas-gwa-ah-Sid i Pitah-pekis wjechali konno na szczyt wzniesienia, aby

przyjrzeć się nowej okolicy po zmianie koczowiska. Na wschodzie przebiegał

rozległy szlak bizoni, prowadzący z północy na południe. To dlatego po naradzie ze

starszyzną Skaleczona Twarz wybrał tę dolinę, którą teraz mieli u swoich stóp, a w

której Kiowa już nieraz rozstawiali namioty.

Na zachodzie, gdzie zasypiające słońce barwiło na fioletowo skały, wznosił się

garb olbrzymiej góry, zwanej przez zamieszkujących tutaj dawniej Komanczów

„Umierającym Bizonem”, bo rzeczywiście, na tle zachodzącego słońca, skała do

złudzenia przypominała zamarłego w bezruchu, leżącego, brodatego bizona.

Trochę na północ od wyniosłej garbatej góry wznosił się inny szczyt, jakże od

niej odmienny - rdzawy i smukły niby grot oszczepu. Podobno od bardzo dawna na

wierzchołku pionowej, prawie gładkiej skały, orły wiły swe gniazda. Komanczowie

nazywali ją „atchkinigan” - Rodząca Orły.

Na tle skalistego i niedostępnego krajobrazu rozmaitość kolorów zawsze

zaskakiwała nowo przybyłych: bogaty fiolet, rdzawa, niby miedzią powleczona, skała

atchkinigan, szare zakurzone trawy, jaskrawa żółć osypisk piaskowych i czarne,

groźne, wydłużone cienie, wywołane przez ukośnie padające promienie słońca. Nad

całą okolicą górowało, niby jakaś narzucona derka, szafirowobłękitne niebo bez

jednej chmurki.

Dalej, nad brzegiem ciemnej rzeki, która ginęła gdzieś na ogromnych

przestrzeniach prerii, w miejscu gdzie nie padały jeszcze długie cienie skał i drzew,

strzelały ku górze stożkowe tipi dopiero co rozbitego tutaj obozu.

W wiosce panował ruch. Gdzie tylko spojrzeć, krzątali się pracowicie

mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci. Na wpół dzikie psy snuły się w poszukiwaniu

jakiegoś kąska. Nieco dalej konie puszczone wolno szczypały trawę, a niektóre tarzały

się w niej.

Którejś nocy Mas-gwa-ah-Sid miał dziwny sen. Śnił, że spotkał na prerii

obcego mężczyznę, który polecił mu, by poszedł za nim. Przez pewien czas szli przez

background image

równinę, potem weszli między skały, aż doszli do olbrzymiej groty. Człowiek z

sennego widziadła wszedł do wnętrza jaskini, dając znak Wędrującemu

Niedźwiedziowi, by podążył za nim. W chwili kiedy wojownik rozpoczął schodzić w

głąb ziemi, spostrzegł, że senna zjawa zamienia się w ogromnego niedźwiedzia

grizzli. Wkrótce obaj doszli do wielkiego podziemnego placu, na którym stało bardzo

dużo tipi - wszystkie z wymalowanymi na ściankach wizerunkami różnych zwierząt.

A więc były tam namioty niedźwiedzi, bizonów, wilków, jeleni, antylop i jeszcze

bardzo wielu innych zwierząt.

W jednym z tych namiotów, wraz ze swoją żoną, zamieszkiwał Olbrzymi

Niedźwiedź. Obaj weszli do tego tipi. Gospodarz zaoferował Mas-gwa-ah-Sidowi

fajkę na znak przyjacielskiego powitania, a jego żona podała posiłek. Potem Olbrzymi

Niedźwiedź powiedział:

- Ludzie Kiowa, niedźwiedzie, jelenie i bizony są braćmi. My wiemy, że nasi

bracia od czasu do czasu muszą prowadzić wojny przeciwko któremuś z naszych

plemion, ponieważ my, zwierzęta, jesteśmy waszym pożywieniem. Ale mimo to my

pozostajemy waszymi braćmi, ponieważ Kiowa nigdy nie zabijają więcej, niż

potrzebują, ani nigdy nie zabijają dla przyjemności. Wiemy, że serce ich boli, gdy

zabierają życie swoim czworonożnym braciom, gdyż wasza natura nie jest naturą

zabójcy. Przyprowadziłem cię tutaj dlatego, by dać ci mój silny lek, a ty zabierzesz go

swemu ludowi. Po powrocie musisz zbudować tipi i ozdobić je dokładnie tak, jak jest

pomalowane to, w którym teraz się znajdujesz. Olbrzymi Niedźwiedź wyjaśnił

wojownikowi, jakie wzory i rysunki muszą znaleźć się na nowym tipi. Nauczył go też

odpowiednich pieśni, towarzyszących rytuałowi malowania. Zaznaczył jeszcze, aby

Mas-gwa-ah-Sid nie zapomniał zrobić przy budowie nowego tipi Świętego

Zawiniątka.

Ś

więte Zawiniątko musi zawierać cztery bizonie racice, czubki rogów jelenia,

cztery grzechotki, pazury i kły niedźwiedzie oraz kilka piór z ogona orła, a także

skórę z „bizoniego ptaka”, który oczyszcza skóry - bizonów z pasożytów.

- Te wszystkie przedmioty - mówił dalej Olbrzymi Niedźwiedź - muszą być

owinięte razem w skórę cielaka z zachowaną sierścią i ogonem. Całe zawiniątko

należy opasać wąskim rzemieniem, pod który ma być włożona Święta Fajka.

Wędrujący Niedźwiedź otrzymał także wskazówki, jak należy postępować

przy oczyszczaniu Świętego Zawiniątka, gdyby zostało otwarte i użyte z prośbą o

pomoc. Aby dokonać takiego oczyszczenia, należy przygotować za głównym

background image

ogniskiem płonącym w tipi mały dymiący ogień ze słodkiej świeżej trawy. Całe

zawiniątko oraz każdy przedmiot wchodzący w jego skład musi koniecznie być

przeniesiony dla oczyszczenia przez dym ponad ogniskiem z lewej strony na prawą.

Wędrujący Niedźwiedź otrzymał jeszcze inne ważne instrukcje, które muszą

być przestrzegane w nowym tipi.

- Przede wszystkim ani czaszka, ani głowa bizona czy też niedźwiedzia nie

mogą być nigdy wniesione do wnętrza namiotu. Nie wolno wędzić żadnego mięsa w

ś

rodku namiotu. Zasłona otworu wejściowego nie może być uchylona, lecz po

każdym wejściu, czy też wyjściu z tipi, należy ją opuścić, aby wejście do namiotu

było zawsze zasłonięte.

Kiedy Mas-gwa-ah-Sid wysłuchał tych wszystkich poleceń i nauczył się

potrzebnych pieśni obrzędowych, duch Wielkiego Niedźwiedzia zabrał go z

powrotem na powierzchnię ziemi. Gdy tak szli razem w kierunku wioski Kiowów, w

pewnej chwili senne widziadło znikło.

Po obudzeniu się Wędrujący Niedźwiedź zwrócił się do swojej żony, I-sha-wi:

- Potrzebujemy jeszcze czterech skór bizonich. Jak tylko uda mi się je zdobyć,

będziesz musiała uszyć nowe tipi.

Leki Wędrującego Niedźwiedzia okazały się dobre, bo wkrótce młody

wojownik miał już sześć nowych skór. Najlepszą ze skór I-sha-wi wyprawiła tak, by

pozostała na niej sierść bizonia, zaś wewnętrzną stronę skóry ozdobiła symbolicznymi

rysunkami rzek, Słońca, Księżyca i gwiazd.

Kiedy skóra była już odpowiednio przygotowana, czterech starych

czarowników przeniosło ją w ustronne miejsce na szczyt największego wzniesienia.

Cała wioska towarzyszyła tym, którzy nieśli skórę-symbol pokrycia tipi i symbol

sytości. Po ceremonii dziękczynienia skórę bizona umieszczono w obszernym,

płytkim wykopie, malunkiem na wierzchu i przykryto cienką warstwą ziemi.

Była to ofiara dla Matki Ziemi; ofiarowano jej w ten sposób modlitwę od

myśliwych, by jeszcze więcej bizonich stad mogło przywędrować w ich okolice.

Po tej uroczystości I-sha-wi rozłożyła resztę skór na ziemi i przybiła je do niej

kołkami, ułatwiającymi naciągnięcie i potem oczyszczenie specjalnymi skrobaczkami.

Najpierw musiała przez kilkanaście dni moczyć skóry w rzece, aby całe włosie

można było łatwiej zeskrobać. Po usunięciu sierści, wtarła w oczyszczone płaty skóry

tłustą mieszaninę sporządzoną z mózgu bizoniego, szpiku i wątroby, tak aby stały się

one miękkie, elastyczne i nie przepuszczały wody.

background image

Gdy I-sha-wi skończyła wyprawianie skór, rozłożyła je na trawie jedną przy

drugiej i poprzycinała tak, aby jeden skraj pasował do drugiej, następnie kościanym

szydłem podziurkowała krawędzie. Skóry dopasowała tak, aby po ich zeszyciu

tworzyły kształt rozłożonego na ziemi tipi.

Kiedy zakończyła wstępne prace, zaprosiła kilka kobiet na wspólny posiłek.

Kobiety przyjmując jej zaproszenie, wyraziły tym samym chęć pomocy w pracy nad

nowym tipi i pod koniec dnia pokrycie namiotu było już zszyte.

Na samych krańcach skór leżących na wprost środka tego półkola, kobiety

przeszyły dodatkowo podwójne skórzane łaty i jeszcze po każdej stronie zostały

dodane dwa płaty skóry, stosowane jako tzw. płaty dymne. Wykonuje to zawsze

najbardziej doświadczona w tej pracy kobieta, w przeciwnym razie nie spełniłyby one

właściwej roli i tipi byłoby zawsze pełne dymu.

Po wykonaniu całego pokrycia I-sha-wi i jej przyjaciółki udały się na pobliskie

stoki wzgórz. Wycięły tutaj pewną liczbę prostych tyczek sosnowych i oczyściły je z

kory. Tyczki te potrzebne były do zbudowania szkieletu tipi. Po kilku dniach, kiedy

były wystarczająco suche, I-sha-wi związała cztery tyczki przy końcach razem, w

miejscu, w którym zszyta skóra sięgała od ziemi do wylotu dymnego. Następnie

wybrała odpowiednie miejsce na ustawienie namiotu. Rozstawiła najpierw cztery

związane tyczki nośne, następnie promieniście rozłożyła inne opierając je na

wiązaniu. Rozwidlona przy końcu tyczka posłużyła do podniesienia skóry - pokrycia

zawieszonego za specjalnie sporządzoną pętlę. Dostawiła tę tyczkę do pozostałych,

skrzyżowanych na górze, po czym okryła stożkowaty drewniany szkielet skórą.

Frontowe brzegi pokrycia zachodziły na siebie i zawierały niewielkie otwory, przez

które należało poprzetykać wierzbowe, zaostrzone na obu końcach szpilki, aby

zasznurować tipi.

Kobieta weszła do środka namiotu - i kolejno przesuwała tyczki w taki

sposób, aby poszycie tipi stało się gładkie i równo napięte. Zakryła jeszcze otwór

wejściowy skórą bizona, a dolną część tipi przytwierdziła kołkami do ziemi.

Zostały jeszcze dwie tyczki, których górne końce umieściła w rogach płatów

dymnych i rozstawiła je na zewnątrz tipi tak, że dolna część opierała się na ziemi, a

górna rozchodziła na boki razem z płatami dymnymi, odsłaniając na szczycie namiotu

otwór wentylacyjny.

Gdy wszystko było już gotowe, I-sha-wi rozpaliła ogień wewnątrz tipi,

podsycając go krzakami byliey, aby powstał gęsty dym. Dymem tym nasyciła i

background image

zakonserwowała skóry, zabezpieczając je przed twardnieniem i kurczeniem pod

wpływem deszczu i śniegu.

Końcową pracę przejął na siebie Wędrujący Niedźwiedź. Poprosił o pomoc

jednego z mężczyzn, którego zdolności malarskie bardzo ceniono w wiosce. Wyjaśnił

mu w szczegółach, jakie symbole i rysunki powinny znaidować się na pokryciu tipi.

Po wysłuchaniu tych wyjaśnień artysta wioskowy za pomocą kilku wierzbowych

kijków i farby z czarnej ziemi naszkicował rysunki, jakich życzył sobie właściciel tipi.

Dla poprowadzenia linii prostych używał wygotowanej porowatej kości, która

zatrzymywała w sobie pewną ilość farby. Wszystkie rysunki malarz wykonywał

zgodnie z zaleceniami Wędrującego Niedźwiedzia, któremu treść malowideł

przekazała senna zjawa. Olbrzymi Niedźwiedź. Gdyby artysta nie dość dokładnie

wywiązał się ze swojej pracy, symbole mogłyby stracić swoją magiczną moc.

Kiedy wreszcie praca artysty została ukończona, opuszczono na ziemię

powłokę namiotu i rozpostarto ją na trawie. Mas-gwa-ah-Sid zaprosił kilku mężczyzn,

ażeby pomogli mu w wypełnianiu naszkicowanych przez malarza konturów-symboli.

Mężczyźni najpierw zebrali się w starym namiocie młodego wojownika, gdzie

wspólnie wypalili fajkę i modlili się o powodzenie w malowaniu sennych symboli.

Wędrujący Niedźwiedź odśpiewał święte pieśni, których nauczył go Ogromny

Niedźwiedź. Po zakończeniu obrzędu mężczyźni wzięli się do pracy i zaczęli

starannie wypełniać właściwymi barwami miejsca oznaczone konturami rysunków.

Do rozprowadzenia farby na dużych płaszczyznach używali przyciętych

ogonów bizonich lub wiązek sierści. Dla pokrycia farbą drobniejszych szczegółów

dobierano odpowiedniej wielkości ości rybie, powiązane w pęczki i zmiażdżone przy

końcach. Farby pochodzące z różnych rud, ziemnych jagód, czy też innych owoców,

były wcierane bardzo mocno w powłoki tipi. Jedna trzecia części szczytowej została

pomalowana na czarno. Na czarno także ubarwiono płaty dymne, na nich zaś

wymalowano białe kropy, symbolizujące drogę po gwiazdach, prowadzącą do

Wielkiej Niedźwiedzicy.

Pomalowano także na czarno szeroki pas u dołu tipi. Na nim z kolei

umieszczono w równych odległościach żółte koła, które przedstawiały pyliste kule,

często spotykane na prerii. Kule te powstają ze zbierającego się kurzu, początkowo

tworząc małe chmury tuż nad powierzchnią ziemi, potem zaczynają wirować wraz z

wiatrem, podrywając po arnie coraz więcej pyłu. Rozrastają się, powiększają objętość

przypominając ogromne kule śnieżne, aż«w końcu na drodze natrafiają na skałę, czy

background image

też drzewo, uderzają w nie, rozsypują się i znikają.

Między dolnym czarnym pasem, a czarnym szczytem namiotu, namalowano

dwa niedźwiedzie grizzli, które zajmowały prawie połowę powierzchni tipi i

zwrócone były łbami ku otworowi wejściowemu.

Skoro tylko malowanie zostało ukończone, na nowo naciągnięto skórzane

pokrycie na tyczki. Przedtem Wędrujący Niedźwiedź poprosił kogoś, aby przed tipi

ustawił trójnóg, na którym umieszczono Święte Zawiniątko.

Inne namioty w obozie Kiowa również były pomalowane w znaki i symbole

widziane w snach lub wizyjnych majaczeniach. Każdy Kiowa posiadał też swoje

Ś

więte Zawiniątko lub woreczek z lekami.

W jednym tipi duchy wymagały, aby nigdy nie zawieszano w nim mokasynów,

z innego nie wolno było wynosić ognia w czasie dnia albo bębnić w bęben. Jeszcze w

innym nie pozwalano rozłupywać łba bizona.

Kilka innych tipi miało malowidła całkiem różniące się od pozostałych. Nie

wyrażały one świętych czy też sennych symboli, lecz ukazywały wojenne zasługi

plemienia albo poszczególnych właścicieli tych namiotów. Malowidła te

przedstawiały jedynie chwałę poszczególnych wojowników lub całych rodów,

natomiast nigdy nie ukazywano na nich własnych klęsk.

Ustawiając w miejsce starego, nowe tipi Wędrującego Niedźwiedzia,

odprawiono jeszcze inne ważne obrzędy. Przed zdjęciem starego pokrycia jego

właściciel zapalił Świętą Fajkę, ofiarując dym tytoniowy duchowi, Olbrzymiemu

Niedźwiedziowi. Dopiero wtedy I-sha-wi dotknęła żerdzi starego tipi po obu stronach

otworu wejściowego i wyciągnęła jedną z drewnianych szpilek, spinających namiot

od góry do dołu. Te symboliczne gesty oznaczały, że teraz można już rozebrać stare

tipi.

Po ściągnięciu poszycia ze szkieletu, zużyte pokrycie zabrano daleko na prerię

i rozciągnięto na ziemi. Mas-gwa-ah-Sid na jego obrzeżach położył kamienie, by nie

zostało uniesione przez wiatr. Pokrycie było położone wymalowanymi symbolami na

wierzch. Znaki te były ofiarą dla Słońca i Jednocześnie modlitwą, by Słońce łaskawie

patrzyło na nowe tipi Wędrującego Niedźwiedzia.

Po czterech lub siedmiu dniach stary namiot można było przynieść z

powrotem do obozu i nie zniszczone części skóry zużytkować na własne potrzeby.

Po zakończeniu wszystkich wyznaczonych obrzędów Wędrujący Niedźwiedź

zaprosił swoich przyjaciół i rodzinę na ucztę, aby uczcić nowe tipi. Zjawili się

background image

wszyscy, nawet Ansota - jego stary nauczyciel, a zarazem wspaniały bajarz wioskowy.

Każdy z przyjaciół przyniósł ze sobą jakiś podarek dla młodego małżeństwa.

Wędrującego Niedźwiedzia najbardziej ucieszył prezent od Orlego śebra. Przyjaciel

przyniósł mu wiązkę wspaniałych strzał do łuku, wykonanych przez jego matkę, i pęk

wielkich piór ze złotego orła. Teraz już poważnie mógł myśleć o Lasce Czynów.

I-sha-wi już jako żona Wędrującego Niedźwiedzia zrobiła na wszystkich

zebranych jak najlepsze wrażenie. Uroda, gibkość postaci, uprzejmość i doskonały

smak przyrządzonych przez nią potraw, wszystko to razem zyskało w oczach gości

jak największe uznanie.

Kiedy wszyscy najedli się do syta, mężczyźni zabrali się do palenia fajek,

kobiety zaś cofnęły się w głąb namiotu. Jako pierwszy jak zwykle zaczął snuć swą

opowieść Ansota:

- Wchodząc do tego tipi, zauważyłem Święte Zawiniątko, którego obecność

jest związana z budową tego namiotu, jego namalowanymi symbolami i wizjami

właściciela. Natomiast strażnikiem plemiennym Świętego Zawiniątka został ojciec

naszego brata, Wojenna Lanca, i to najważniejsze dla Kiowów zawiniątko znajduje

się przy jego tipi.

U naszych przyjaciół Mandanów natomiast Święte Zawiniątko jest

przechowywane w tipi narad, a historia tego cudownego zawiniątka znana jest jako

opowieść o „Sukni Nuptadi”.Pewnego dnia siedział na travois mały chłopiec z

plemienia Mandanów. Travois ciągnął Pierwszy Mężczyzna - Kojot, który przybrał

postać psa i wędrując przez ziemię tworzył ją i kształtował na niej życie.

W pewnym momencie Kojot ciągnący travois z siedzącym na nim chłopcem,

spostrzegł innego kojota i pognał za nim. Obcego kojota nie złapał, ale za to zgubił

ś

cieżkę powrotną do wioski.

Kiedy chłopiec znalazł się z dala od swego domu, w zupełnie nieznanej sobie

okolicy, poczuł się bardzo zagubiony. Zszedł z travois i oto zobaczył leżący w pobliżu

łuk i kilka strzał. Bardzo się ucieszył ze swego znaleziska i zaraz podziękował

duchowi, który to dla niego pozostawił.

A ponieważ cierpiał straszliwy głód, więc gdy tylko w pobliżu ujrzał bizona,

porwał łuk i wypuścił celną strzałę. Strzała, nie mająca jednak grotu, nie przebiła

nawet skóry zwierzęcia. Chłopiec znalazł ostry kamień, przywiązał go do końca

strzały kosmykiem swoich włosów i przekonał się wkrótce, że dopiero tak uzbrojona,

może zadali śmierć. Innym ostrym kamieniem przeciął skórę zabitego przez siebie

background image

zwierzęcia, wydobył tłustą nerkę i pożywił się nią.

Potrzebował czegoś twardego, by sporządzić niezbędną mu broń i mocne

narzędzia, wziął więc kość z nogi bizona i zaczął uderzać nią w kant twardej skały.

Kość została wreszcie złamana, ale wraz z pęknięciem odłupała się od niej maleńka

ostra drzazga i upadła nie opodal na murawę. W miejscu, w którym upadła, chłopiec

spostrzegł nagle małą dziewczynkę.

Nie wiedział początkowo, co z nią począć, był przecież sam. Niebawem

Pierwszy Mężczyzna-Kojot, który ciągnął dotychczas travois, powrócił, przybrał

postać ludzką i poradził chłopcu, by uzbierał trochę szałwii i rozpalił ogień. Gdy

ognisko już dymiło, polecił chłopcu, aby przeniósł maleńką dziewczynkę cztery razy

nad dymem ogniska.

Za każdym przeniesieniem przez dym dziewczynka sta - wała się coraz

większa. Kiedy po raz ostatni dym owionął jej ciało, stała się już dostatecznie dorosła

i duża, aby zająć się gotowaniem i szyciem pięknych strojów z bizoniej skóry,

natomiast chłopiec stał się pięknym, dorosłym młodzieńcem.

Kojot był zadowolony, że dziewczyna i młodzieniec mogą pomagać sobie

nawzajem, toteż wkrótce ich opuścił.

Obydwoje młodzi pracowali gorliwie i w niedługim czasie wybudowali sobie

obszerne, wygodne tipi i zamieszkali w nim. Pewnego dnia dziewczyna spytała swego

przyrodniego brata, czy nie zechciałby znaleźć dla siebie żony. Powiedziała mu, że w

pobliże przybyły dwie dziewczyny, które zaczęły budować dla siebie zimowe

mieszkanie.

Będąc kiedyś w pobliżu domostwa dziewczyn, chłopiec odwiedził je i spytał,

czy nie zechciałyby go poślubić. Dziewczęta zgodziły się, uprzedziły go jednak, że

jego przyrodnia siostra skarżyła się na jego gwałtowne usposobienie.

Wkrótce po poślubieniu obu dziewcząt małżonek został ostrzeżony znowu

przez swoje żony, że jego przyrodnia siostra potrzebuje ludzkiego skalpu, by ozdobić

nim swą suknię, którą właśnie uszyła.

Usłyszawszy to, młody mężczyzna korzystając z nieobecności siostry w domu

postanowił poszukać zawiniątka z suknią. Zanim jednak rozpoczął poszukiwania,

rozpalił ognisko z miękkich, soczystych traw, modląc się przy tym, by nie został przez

duchy ukarany za to, co czyni.

Gdy wreszcie znalazł zawiniątko i rozwinął je, ujrzał piękną suknię ozdobioną

muszelkami. Dostrzegł jednak z przerażeniem, że pod każdą muszlą wisiał ludzki

background image

skalp. Puste muszle przyszyte na rękawie wskazywały w oczywisty sposób, że miały

się tam znaleźć nowe skalpy.

Spoglądając na tę niesamowitą suknię, przypomniał sobie, że jego przyrodnia

siostra zawsze kiedy gotowała mięso, jadła je potem w ukryciu, chroniąc się przed

wzrokiem brata.

Uświadomiwszy to sobie, zrozumiał, że jest ona stworzeniem nie należącym

do ludzkiej rasy, co więcej,- ta, którą przywykł uważać za swą siostrę, jest potworem -

ludojadem, w którym zamieszkuje Zły Duch.

Gdy w jakiś czas potem przyrodnia siostra wróciła do tipi, podniosła z ziemi

zawiniątko, zawierające jej nie dokończoną suknię i dotknęła nim przepaski

biodrowej brata..

W momencie zetknięcia oba okrycia zapłonęły jasnoniebieskim płomieniem.

Okazało się, że brat posiadał również cudowną, nadnaturalną moc, która uchroniła go

przed śmiercią. Wybiegł więc na zewnątrz i pomknął szybko do białego tipi swych

młodych żon i przewidując rychłą walkę zaczął się tam przygotowywać do

ś

miertelnego starcia z przyrodnią siostrą. Dziewczyna spostrzegła, że nie może

pozbawić brata życia dotknięciem swej sukni. Zdała sobie sprawę, że czas jej życia na

ziemi dobiega końca. Z daleka zawołała, że gdy umrze, brat przyrodni ma zabrać

magiczną suknię i zachować ją jako świętą rzecz, która przyniesie pomyślność i

dobrobyt plemieniu Mandanów.

Tymczasem młody Mandan uzbrojony oczekiwał rozpoczęcia walki. A

ponieważ siostra długo nie przychodziła, wszedł do jej tipi. Dziewczyna leżała

martwa na ziemi. Wziął więc jej suknię, owinął delikatną skórą i sporządził cudowne

zawiniątko, które nazwał „Suknią Nuptadi”. Pod koniec swego życia podarował

zawiniątko swym dzieciom, one z kolei swoim, aż wreszcie „Suknia Nuptadi” stała

się Świętym Zawiniątkiem całego plemienia Mandanów.

Zbliżał się czas obumierania przyrody i okres jesiennych wielkich łowów na

bizony, po których Kiowa mieli udać się do zimowych domów.

Bardzo stary człowiek stanął na występie skalnym, ze Świętym Zawiniątkiem

na tle zalanej słońcem prerii. Ramiona i głowę uniósł wysoko, jakby tam między

rzadkimi, z wolna snującymi się po niebie obłokami, wypatrywał stada bizonów.

Poniżej skały stał jego koń, przyuczony do polowania na bizony i gotów w każdej

chwili popędzić za stadem krów i byków. Twarz i szyję starego poorało wiele

Wielkich Słońc, ale w jego postawie była jakaś siła i witalność.

background image

Z oddali dochodził miarowy odgłos bębna, a starzec niby śpiewając, niby

mrucząc prosił duchy nieba i ziemi o mięso, o czerwone, soczyste mięso dla swego

ludu.

Jego leki okazały się nadzwyczaj mocne, bo myśliwi w czasie jesiennych

łowów ubili masę bizonów, a polowanie odbyło się bez żadnego wypadku.

Gdy uporano się z dopiero co zdobytym mięsem i skórami, Kiowa wyruszyli

w drogę. Mas-gwa-ah-Sid jadąc obok I-sha-wi grał na flecie i śpiewał ułożone przez

siebie pieśni o swojej pięknej i dobrej żonie, bo mężczyzna zawsze śpiewa o pięknej

kobiecie.

Dzień był pogodny, po niebie sunęły leniwie obłoki, gdzieniegdzie gromadząc

się w gęste chmurzaste kłęby. Niespodziewanie dmuchnął silny wiatr, który sprawił,

ż

e chmury przysłoniły słońce, przybrały najpierw szarą a potern granatową barwę.

Gdzieś nad horyzontem ukazały się Ptaki-Gromy, z których dziobów posypały się

sznury błyskawic. Po sklepieniu nieba przetoczył się odgłos grzmotu. Wkrótce ziemię

zrosił drobny deszcz, który wnet zamienił się w ulewę. Końskie kopyta miękko

plaskały po mokrej ziemi, rozpryskując wokoło wodę. Wichura targała koniom

grzywy i ogony. Ludzie szczelnie okryli się skórami, ale nawet na chwilę nie

przerwano pochodu.

Ochłodziło się. Z góry posypały się ostre bryłki gradu, siekąc po twarzach. W

chwilę później pośród kotłujących się chmur znów pojawiło się słońce, rozpędzając w

gniewie granatowe chmurzaste bałwany, tylko gdzieniegdzie preria mieniła się

srebrzystymi plamami gradowego opadu.

Przelotna burza trwała krótko, przeleciała przez prerię jak stado bizonów i

znowu rozległ się głos fletu, na którym przygrywał swej kobiecie Wędrujący

Niedźwiedź.

Po wielu dniach wędrówki Kiowa znaleźli się w starym zimowym osiedlu i

jak co roku musieli przystąpić do drobnych napraw ziemianek, a przede wszystkim

szykować drewno na opał, bardzo dużo drewna.

Kiedy byli już dobrze zagospodarowani, zjawili się ludzie Navajo, aby jak

zawsze wymienić płody ziemi za mięso i skóry.

Wędrujący Niedźwiedź teraz już sam brał udział w transakcjach handlowych,

był przecież głową rodziny. Po wymianie skór na produkty potrzebne w czasie zimy,

kupił jeszcze I-sha-wi piękny naszyjnik z „księżycowych kamieni” - turkusów i

srebrny pas nabijany tymi samymi kamieniami.

background image

Gdy Navajowie odjechali, Kiowa znowu zostali sami i cisza napełniła dolinę.

Nadszedł Księżyc w Którym Śnieg Wdziera się do Tipi - (styczeń)”. Mroźny,

zimowy wiatr przelatywał ze świstem i jękiem nad lasami i skałami. Drzewa gięły się

i prostowały w jakimś obłędnym tańcu, niekiedy bijąc pokłony niewidzialnemu

Północnemu Wiatrowi.

Rozgadał się las, on miał teraz coś do powiedzenia, bo gdy laą mówi, wszelkie

ż

yjące w nim stworzenia milczą - takie jest prawo natury.

Wędrujący Niedźwiedź usiadł blisko ogniska w swojejziemiance i zdrzemnął

się. Było mu ciepło i wygodnie mimo śniegu, który grubą pokrywą okrył świat.

Ognisko umieszczone w płytkim zagłębieniu pośrodku zimowego domostwa

ogrzewało całe wnętrze zimowego domu. Sporo ciepła zatrzymywały też grube futra

rozłożone na klepisku.

Naraz zasłona przy wejściu, zrobiona z kudłatej skóry niedźwiedzia, drgnęła.

Do ziemianki wszedł stary, ukochany Pahao i ułożył się na podłodze w pobliżu

Wędrującego Niedźwiedzia. Wojownik obudzony przez powiew chłodnego

powietrza, które przeniknęło do pomieszczenia, poprawił ogień i przestawił ramę z

naciągniętą skórą bizonia, nad którą właśnie pracował. Mas-gwa-ah-Sid nie dość że

stawał się liczącym w plemieniu wojownikiem i doskonałym myśliwym, dodatkowo

odkrył w sobie zdolności plastyczne. Wodzowie stowarzyszenia Kai-tsen-ko

(Prawdziwych Psów) powierzyli mu wykonanie i odnowienie wielu derek skórzanych,

na których za pomocą symboli i obrazków uwieczniano zasługi stowarzyszenia. Znaki

te były nacinane na wewnętrznej powierzchni skóry za pomocą ostrego, cienko

zakończonego kamiennego lub kościanego rylca. Rysunki te później nacierano

różnymi kolorami suchych farb.

Wędrujący Niedźwiedź pracował teraz nad rysunkami, które miały wyobrażać

minione Księżyce w ciągu Wielkiego Słońca. Miały one przypominać Kiowom, czego

należy oczekiwać podczas wszystkich tajemniczych przemian przyrody, od jednego

ś

niegu do drugiego.

Wędrujący Niedźwiedź podniósł rylec z kości, aby narysować Księżyc w

Którym Śnieg Wdziera się do Tipi.

„Śnieg, ciężki śnieg leży na prerii, na szczytach gór i skalistych zboczach, w

dolinach i na zamarzniętych jeziorach. Pokrył białym puchem wszystko, lasy i

siedziby. Wilki podchodzą blisko osady i wyją pieśni głodu w czasie zimnych,

jasnych nocy. Północny Wiatr nadciąga, wszystko, ca żyje, kryje się przed nim, nawet

background image

ś

nieg ucieka i chce się wedrzeć do tipi, aby skryć się przed zawsze głodnym Wichrem

Północnym. Ludzie przytuleni w swych zimowych domach modlą się do Wielkiego

Twórcy, prosząc go, aby Księżyc w Którym Śnieg Wdziera się do Tipi przeszedł

łagodnie nad wioską”.

Mas-gwa-ah-Sid narysował to wszystko starannie na naciągniętej w ramach

skórze. Narysował tipi z zadartą osłoną wejściową, nad namiotem półksiężyc oraz

kilka nieregularnych, ukośnych linii przedstawiających padający śnieg. Następnie

wyrył inny półksiężyc, na drugi miesiąc - luty, Księżyc Wyjącego Wilka lub Księżyc

Głodu.

„Na tym rysunku widać wilka, który przysiadł na zadzie w głębokim śniegu i

wyje z łbem uniesionym ku niebu. Jego wystające żebra świadczą o cierpieniu głodu.

Głód, cichy wróg, zakrada się do wioski. Na próżno myśliwi zapuszczają się w

dalekie strony w poszukiwaniu zwierzyny. Wracają z pustymi rękoma. Wszystkie

zwierzęta znalazły kryjówki głęboko w swych norach, a ich tropy od dawna zakrył

głęboki śnieg. Bizony powędrowały na południe do krainy Białych Kamieni i

Kaktusów. W wiosce młody i silny przeżyje, lecz stary i słaby umiera. Rodziny

opłakują zmarłego i malują twarze na czarno w głębokim smutku”.

Gałązka z pąkami jest symbolem Księżyca Pąków lub Księżyca Przebudzenia

(marzec).

„Wiosnę wyczuwa się w powietrzu. Topnieją śniegi, spływają do

zamarzniętych jeszcze, ale budzących się rzek, na których też pękają i ruszają potem

lody. Czarne kruki, które zdają się nigdy nie odczuwać głodu, latają kracząc głośno

nad budzącą się wioską lub przysiadają całą chmarą na gałęziach drzewa pokrytego

pąkami”.

Wędrujący Niedźwiedź wyżłobił swym ostrym rylcem jeszcze jeden księżyc -

Księżyc Zielonej Trawy (kwiecień).

.”Młoda trawa przebija się do góry przez ziemię pokrytą grubo liśćmi, a dzika

gęś powraca do północnej krainy. Matka Ziemia uśmiecha się do swych dzieci.

Jeziora zapełniają się stadami nadbrzeżnego ptactwa wodnego. Bizony wracają na

zieleniejącą się prerię. Zielone trawy rozrastają się, jak okiem sięgnąć po całej

wielkiej równinie. Nowy świt przynosi z sobą pokarm, promienie słońca i radość dla

ludzi, którzy w swych sercach składają za to podziękowanie”.

Młody wojownik rozpoczął rysować konie. Księżyc Gdy Konie Zmieniają

Sierść (maj). Rysuje również bizony, z których całymi płatami opada sierść. „Jest

background image

ciepło, więc zwierzęta zmieniają zimowe okrycia na lżejsze, letnie, nawet białe

puszyste w zimie króliki stały się teraz szare i wysmukłe. Śpiewy ptaków i dobry

Wschodni Wiatr zapowiadają nadejście lata”.

Wędrujący Niedźwiedź rysuje na skórze jakby skorupę ślimaka. Pies obudził

się i przysunął bliżej jego stóp. Wojownik podrapał go delikatnie za uszami i na nowo

podjął pracę, opisując wydarzenia w następnym księżycu - Księżyc Wysokiej Trawy

(czerwiec).

„Leniwy Południowy Wiatr pieści łagodnie trawy prerii, kwiaty, twarze ludzi,

a nawet ich serca. Starzy mężczyźni siadają w ciepłym słońcu i palą fajki,

rozmawiając o swoich zasługach, odniesionych zwycięstwach oraz zaszczytach, jakie

ich spotkały dawno temu na wojennych ścieżkach. Dla mężczyzn jest to czas

przeżywania przygód i dokonywania dzielnych czynów. Dla młodszych z nich to

także pora wygrywania miłosnych pieśni na drewnianych lub kościanych fletach, zaś

dla dziewczyn czas słuchania miłosnych dźwięków fletu ukochanego. Wkrótce

wioska zobaczy nowe tipi zbudowane przez nowożeńców. Wysoka trawa gęsto

pokrywa Zielone Pola”.

Księżyc Grzmotu lub Księżyc Kwitnących Czerwonych Lilii (lipiec).

Wędrujący Niedźwiedź narysował ciemną chmurę, przeciętą jasną błyskawicą

pioruna.

„Na odgłos pierwszego uderzenia pioruna człowiek zatrzymuje się,

gdziekolwiek by się znajdował lub cokolwiek czynił, aby pomodlić się:

- Ho, Grzmocie! Cieszę się, słysząc znów twój głos. Ześlij na moj naród

szczęście, zdrowie i dobre życie!!! Ho! Wam również dziękuję, Ptaki-Gromy, za to,

ż

e przyleciałyście w nasze strony.

Wraz z grzmotem przychodzi deszcz, a kiedy jego krople przenikną w głąb

Matki Ziemi, rozbudzą korzenie i nasiona, preria odżyje i pokryje się świeżą trawą,

zakwitną Czerwone Lilie”.

Następnie Wędrujący Niedźwiedź cienkim ostrzem wyrył na wewnętrznej

części skóry księżyc oraz kolbę kukurydzy okrytą podłużnymi liśćmi - był to Księżyc

Zielonej Kukurydzy (sierpień). Inne plemiona miesiąc ten nazywały - Księżycem w

Którym Jelenie Zrzucają Poroża.

„Wysokie łodygi stoją w równych szeregach. Jak jedwabiste kitki wyrastają na

szczycie kaczana, falują w letnim powiewie, niczym pęk końskiego włosia

umieszczonego na szczycie pióra wojownika. Jelenie biegają z gołymi łbami”.

background image

Odłożywszy narzędzia, Mas-gwa-ah-Sid dorzucił trochę drzewa do

dogasającego ogniska; odpoczął chwilę, by dać wytchnienie swym zgiętym w

niewygodnej pozycji plecom. Pies podniósł się i przeciągnął, pokręcił się parokrotnie

w kółko i ułożył z powrotem obok swego pana, mrucząc z zadowolenia. Wędrujący

Niedźwiedź ustawił bliżej światła ramę z naciągniętą skórą i kontynuował swoją

pracę. Nadeszła kolej na Księżyc Zbiorów (wrzesień).

„Obfite dary Matki Ziemi są zrywane i zbierane przez kobiety. Niektóre z tych

plonów zostaną zużyte zaraz po przyniesieniu ich do tipi, lecz większość zostanie

złożona lub ususzona, by zaspokajała głód lub leczyła w czasie zimy. Ziemne płody

zawieszano wysoko nad ziemią, aby dostatecznie wyschły”.

Wędrujący Niedźwiedź narysował przeróżne rodzaje liści na miesiąc - Księżyc

Opadających Liści (październik).

„Po zakończeniu się Księżyca Zbiorów, nadchodzi ojciec wszystkich wiatrów

- Wiatr Zachodni. Liście zaczynają opadać na ziemię i wyglądają jak cudowne barwne

motyle. W czasie tego właśnie Księżyca mężczyźni przygotowują się do odbycia

łowów. Wkrótce bizon, antylopa, wilk, jeleń i inni Leśni Ludzie i Ludzie Wielkich

Łąk będą nosić znowu długie i grube futra. W lesie, tuż za wioską, kobiety zbierają

drewno na zimowy opał, układając je w stosy w pobliżu zimowych domów. Spieszą

się, by pracę tę wykonać przed powrotem wielkiego śniegu, który zakryje wszystko.

Natomiast młode dziewczęta gromadzą w swych koszykach z kory owoce cierpkiej

jarzębiny, ulubioną przyprawę Kiowów do przyrządzania dziczyzny”.

Dla zobrazowania Księżyca Łowów lub Księżyca Gdy Wilki Chodzą Stadami

(listopada) Wędrujący Niedźwiedź narysował napięty łuk z nałożoną na cięciwę

strzałą.

„Wczesnym rankiem każdego dnia lub zaraz po północy myśliwi opuszczają

wioskę, by powrócić do niej o zachodzie słońca, zmęczeni lub szczęśliwi. Polowanie

udało się i przywieźli na swych koniach dużo zwierzyny do domu.Mając co dzień w

wiosce wielką ilość mięsa, kobiety nie mają czasu na pogawędki. Cały swój czas

spędzają na zdejmowaniu skór z upolowanych zwierząt, krojeniu i przygotowywaniu

mięsa na zimę. Aż do końca Księżyca Łowów nie mają wolnej chwili ani na

ploteczki, ani na zabawy”.

Przez chwilę Wędrujący Niedźwiedź pomyślał o dniach, które stawały się

coraz krótsze. Przygotował się do wykonania ostatniego rysunku. Obok półksiężyca

zrobił półkole. Dolne końce tego półkola połączył linią prostą, a całe wnętrze

background image

pomalował na czarno. To czarne półkole to niebo nocą, ponieważ grudzień jest

Księżycem Nocy i Wielkiego Chłodu.

„Śnieg przykrył ziemię puchem podobnym do futra białego królika - wabasso.

Ludzie, otuleni futrzanymi derkami, opowiadają dzieciom w swych zimowych

domach, że Ten Który Czyni Zimno powraca do swego domostwa w północnym

kraju. Przedziera się nocą przez lasy, zrywając korę z drzew i łamiąc najtwardsze pnie

i gałęzie swoją bojową maczugą”.

Ukończywszy swą misterną pracę, Mas-gwa-ah-Sid ostrożnie zdjął skórę z

ramy i zwinął ją w rulon, przewiązując go w środku cienkim rzemieniem, po czym

zawiesił swoje dzieło nad miejscem, gdzie spał. Dorzucił po raz ostatni drzewa do

ognia i ułożył się na puszystym posłaniu z futer niedźwiedzich. Pies przycupnął u

kolan swego pana. Kiedy I-sha-wi wróciła z odwiedzin w sąsiedniej ziemiance, jej

mąż i jego pies byli pogrążeni już w głębokim śnie. Być może śnili o wczesnej

wiośnie i ciepłym lecie.

Pewnego dnia wilgotny i mocarny wiatr nadleciał z południa, zmiótł śnieg ze

skał i strząsnął go z drzew. Po całym dniu i nocy hulania wichury wszystko wokół

zmieniło swą barwę na szarobrunatną, a od rzeki dochodził głuchy łoskot i miarowy

huk. Po paru dniach lody na rzece ruszyły.

Potężny wiatr także rozgonił chmury na niebie. Wyjrzało słońce, początkowo

nieśmiało, bojaźliwie, lecz w końcu nabrało sił i poczęło ciskać na ziemię wiązki

swych ciepłych promieni. Połaskotana słońcem rzeka zaszumiała, przemówiła do

przybrzeżnych krzaków i drzew, aby i one obudziły się z drętwego zimowego snu i

powitały życiodajne słońce świeżymi pąkami.

Kiedy rzeka uspokoiła się nieco, I-sha-wi wybrała się z innymi kobietami na

połów ryb. Zabrały ze sobą plecione z wikliny żaki - koszyki-pułapki, które rozstawiły

na nadbrzeżnych płyciznach i już wkrótce w mętnej jeszcze wodzie zabłysło coś

srebrzyście.

Nocny Kwiat wyciągnęła z pułapek za skrzela wielkie błyszczące ryby o

grubej łusce i kolejno ogłuszała je.

Wróciła do męża z obfitą zdobyczą. On tymczasem siedział przed domem i

pykał swoją małą fajeczkę. Przyglądał się teraz żonie, jej dłoniom z przylepioną do

nich łuską rybią. Słońce igrało na powierzchni wyszlifowanego kamiennego noża,

kiedy I-sha-wi zręcznymi cięciami płatała ryby.

- Odpocznij, Nocny Kwiecie - zwrócił się do żony. Wziął od niej rozpłatane

background image

ryby, przewlekł przez nie pręt wierzbowy i zawiesił nad ogniskiem, aby upiekły się

powoli.

Pahao z daleka wywęszył zapach pieczonych ryb, porzucił towarzystwo innych

psów i teraz niespokojnie kręcił się w pobliżu, co chwila unosząc głowę i mocno

wdychając smakowity zapach. Wędrujący Niedźwiedź uśmiechnął się do żony,

wskazując ruchem głowy psa.

I-sha-wi podeszła do ogniska, zdjęła z pręta płat na wpół upieczonej ryby i

rzuciła go psu. Pahao odczekał, aż ryba nieco ostygnie, potem delikatnie wziął ją w

pysk i powolnym krokiem odszedł w stronę najbliższych krzaków.

Niespodziewanie nadszedł Orle śebro. Usiadł przy ognisku i nie zwracając na

nikogo uwagi począł wpatrywać się w drgający ogień. Rudawy płomień to się

zmniejszał, to znowu wybuchał, kiedy na trzaskające polana skapywał tłuszcz z ryby.

Wędrujący Niedźwiedź usiadł naprzeciw przyjaciela, nie pytał go jednak o nic,

gdyż byłby to wielki nietakt zadawać pytania, kiedy jego brat milczał. Mas-gwa-ah-

Sid badawczo wpatrywał się w twarz druha zmienioną teraz, dziwnie wyostrzoną i

nieruchomą.

Wędrujący Niedźwiedź mimo woli powrócił myślami do chwil przeżytych

razem z Orlim śebrem. Wspólne walki z wrogami, łowy, wspólne życie: trudne, pełne

niebezpieczeństw. Przymknął powieki i wspominał chwile, gdy kiedyś w górach

zaskoczyła ich zamieć śnieżna. Smugi twardego śniegu przewalały się po oblodzonej

ziemi, ciemne, ciężkie obłoki zasłaniały dzień. Niedźwiedź poślizgnął się, noga

trzasnęła mu, jak suchy patyk i obsunął się ze skały. Orle śebro ocalił go, niosąc na

swych ramionach - przez wiele „biegów koni”. Na wpół zamarznięci, zmęczeni do

granic wytrzymałości, głodni, niemal cudem dotarli do wioski. Jeszcze do dzisiaj

noszą na twarzy i dłoniach ślady zadrapań od ostrych kolców, przez które się

przedzierali, aby skrócić sobie długą drogę z gór do obozu.

Potem walka z Osagami, gdzie we dwóch stawili czoła pięciu wojownikom.

Wyszli z tej walki niepokonani, a kości wrogów bieleją gdzieś w prerii okradzione z

ciał przez kojoty.

„Znużony jesteś, bracie - myślał spoglądając na przyjaciela. - Twarz ci się

zmieniła, chociaż dusza i serce pozostały te same. Ja to widzę. Nawet najlepszemu

myśliwemu się zdarzy, że wpadnie sam w pułapkę przez siebie zastawioną. Wpadłeś

w potrzask nie nogą, lecz sercem. Widzę to, bracie”.

Wędrujący Niedźwiedź wiedział, co gnębi jego przyjaciela. Ból, który nim

background image

owładnął, był bólem serca, nie ciała. „My wszyscy - dumał dalej Niedźwiedź -

potrafimy znosić ból cielesny z uśmiechem. Widok fizycznych mąk nie porusza ani

wojowników, ani kobiet, a u dzieci wywołuje tylko naiwny uśmiech”.

Obydwaj byli tak głęboko zatopieni w swoich myślach, że nie zauważyli

nawet, kiedy ryba upiekła się. Dopiero wtedy, gdy I-sha-wi wetknęła im do rąk tacki z

kory brzozowej z dużymi płatami ryby, ocknęli się ze swej zadumy i w milczeniu

zajęli się jedzeniem.

Po skończonym posiłku Pitah-pekis spojrzał na swego przyjaciela i rzekł:

- Na moją ścieżkę życia, którą do tej pory kroczyłem sam lub z tobą, bracie,

nie wdepnął nigdy nikt i tak było do jednego Księżyca wstecz. Pewnego dnia na tej

ś

cieżce postawiła swoje stopy dziewczyna i przez moje oczy weszła do mojego serca.

Patrz tam w górę, oto orzeł, jeden z tych, co lecą do słońca, żeby ostrzyć w jego tarczy

dzioby, a potem wracają. Mam swojego orła z wyostrzonym dziobem, który wraca do

mnie co dzień i szarpie moje serce. Dzieje się tak dlatego, że dniami i nocami myślę o

Ko-sahn, której głos słyszę wszędzie. Ona stała się duszą mojej duszy i sercem mego

serca. Nie znałem do tej pory bólu serca, póki nie stanęła na mojej drodze ta

dziewczyna.

- Czy to córka Bizoniego Rogu, ta z dziewcząt, która ma najdłuższe

warkocze? - zapytał Niedźwiedź.

- Prawdę powiedział mój brat, to ta dziewczyna.

- Jaka więc przeszkoda znalazła się na waszej drodze do szczęścia? Czy może

Ko-sahn nie chce mojego brata? Czy powiedziała już, że nie zasiądzie przy ognisku

Orlego śebra?

- Nie, Ko-sahn dzisiaj nawet zajęłaby miejsce żony w moim tipi. Jest jednak

pewna przeszkoda... - zamilkł, na chwilę.

Wędrujący Niedźwiedź słuchał przyjaciela w skupieniu.

- Straciłem ojca, gdy byłem jeszcze dzieckiem, żaden mężczyzna z rodziny

ojca nie ocalał, została tylko moja matka, a jej do spraw małżeńskich nie wolno się

wtrącać. Mój brat wie o tym, że musi w tym obrzędzie wziąć udział mężczyzna mojej

krwi, aby ojcu Ko-sahn wręczyć „dary uznania”. Moja matka jest Szoszonką i ma

brata, który już dawno pogrzebał nienawiść do mojego ojca za porwanie mu siostry.

Wuj nazywa się Onistah-pokah (Biały Cielak) i chętnie zastąpiłby mi ojca, ale trzeba

go powiadomić o moich zamiarach, a tereny Szoszonów są daleko. Aby dotrzeć do

nich, trzeba przedrzeć się przez ziemie Arapahów i południowych Czejenów, tym też

background image

szlakiem prowadzi droga powrotna. Biały Cielak i jego plemię żyje w pokoju z

tamtymi narodami i może spokojnie i bez obawy wędrować po ich terenach. Trzeba

go tylko zawiadomić, ale jak?

- Dobrze się stało, mój przyjacielu, że otworzyłeś swoje serce przede mną.

Zaradzimy jakoś twojemu bólowi i ponownie radość zamieszka w twojej duszy, gdy

Ko-sahn będzie mogła zasiąść przy ognisku Pitah-pekisa. Mój ojciec ma serdecznego

przyjaciela wśród Czejenów Południowych, którzy, jak wiesz, sąsiadują z nami od

północy. Zdarzyło się kiedyś, że na wspólnych łowach Wojenna Lanca wyciągnął go

spod kopyt rozszalałego stada bizonów. Koń Czejena padł i ojciec w ostatniej chwili

zdążył wciągnąć go na swojego konia. Za uratowanie mu życia Czejen zawarł z moim

ojcem braterstwo krwi. Kiedy tylko wrócimy na prerie, udamy się do Omaksi Sapopa

(Wielkiego Pióra), tak się nazywa ów Czejen, on zawiadomi Onistah-pokaha o twoich

kłopotach.

Orle Zebro uniósł powieki, a w jego przygasłych oczach na chwilę zalśnił

krótki błysk, po czym znowu utkwił skupione spojrzenie w wygasającym już ognisku.

- Stałem nad urwiskiem skalnym - począł mówić - a dusza moja krążyła nad

przepaścią, jak ptak z przestrzelonym skrzydłem, aby za chwilę paść w ciemność dołu

pomiędzy kamienie, ale nadleciał inny ptak i uniósł rannego na swoich skrzydłach.

Uratowałeś mnie i moją wybrankę. Ptak duszy wyzdrowiał i wrócił do gniazda!

Podali sobie ręce nad spopielałym ogniskiem.

ROZDZIAŁ XVI

Matka Ziemia przebudziła się. Kiowa jeden za drugim opuszczali zimowe

osiedle. Na pustej przestrzeni począł formować się długi wąż jeźdźców, który

skierował się w stronę Wielkich Łąk, tradycyjnego miejsca letnich wędrówek.

Kończyła się wiosna i nadszedł Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść.

Wędrujący Niedźwiedź stał przed swoim tipi, ciesząc się pięknem rozległej prerii,

która niby wielka woda falowała wokoło, mieniąc się wszystkimi odcieniami zieleni i

seledynu. Gdzieniegdzie, niby jakieś niesamowite wyspy o przedziwnych kształtach,

wystawały ponad trawami rude skały i bloki kamienne, rozrzucone jeden obok

drugiego ręką jakiegoś mocarza.

Delikatny i aksamitny wiatr, jeszcze nie tak dawno mocny i porywisty, rozsiał

niegdyś nasiona wierzb wzdłuż brzegów rzeki, nad którą obozowali Kiowa, a teraz

delikatnie bawił się gałązkami wyrosłych już drzew, pieszcząc je łagodnie.

background image

Wysoko w górze piętrzyły się białe obłoki, pełzając leniwie po błękitnym

niebie. Poniżej szybował orzeł - władca przestrzeni. Od wieków obłoki te wędrują w

czasie lata na północ, a jesienią wracają na południe, przynosząc ze sobą zimny wiatr i

ś

nieg.

Wędrujący Niedźwiedź z uwielbieniem spoglądał na otaczające go zielone

pola. Preria była jego domem, karmiła go i odziewała, tu miał prawdziwych

przyjaciół, tu byli pochowani jego przodkowie, w czasie niebezpieczeństwa chroniła

przed wrogiem w gęsto rozsianych rozpadlinach i wąwozach.

Młody wojownik miał na sobie zwykły, letni ubiór, taki sam, jaki nosili jego

współplemieńcy: przepaskę biodrową, mokasyny i derkę ze skóry bizona. W czasie

chłodniejszej pogody zakładał na nogi skórzane nogawice-legginy, sięgające do

bioder.

Derki noszono zarówno w zimie, jak i w lecie. Zimowe okrycie wykonane

było z wyprawionej na żółtobrązowy kolor skóry bizona z zachowaną sierścią. W

mroźną zimę derkę taką nosiło się futrem odwróconym do gołego ciała, natomiast w

czasie pogodnych dni zimowych okrycie to odwracano na drugą stronę, włosem na

zewnątrz.

Letnie okrycia wykonane przeważnie ze skóry jelenia lub antylopy widłorogiej

były już bez sierści i wyprawione na zamsz.

Okrycia te pokryte kolorowymi rysunkami, noszone, zarówno przez

mężczyzn, jak i kobiety były miękkie i nieprzemakalne. Każda grupa rodowa w

plemieniu przyjmowała własny styl dekoracji. Męskie okrycia opowiadały o

stoczonych bitwach, zwycięstwach właściciela derki lub o szczęśliwych łowach.

Nierzadko rysunki przedstawiały wybitne osoby lub ważne rodowe wydarzenia.

Wojownik szczelnie okrywał się derką tak, aby cały malunek był czytelny.

Derki kobiet były skromniejsze i nie umieszczano na nich scen

batalistycznych. Malowidła sprowadzały się do rysunków abstrakcyjnych i form

geometrycznych. Te wszystkie okrycia nosiło się przede wszystkim dla ochrony przed

zimnem i deszczem, ale jednocześnie w zależności od sposobu ich noszenia były

rodzajem osobliwego „języka okryć”.

Na przykład Mas-gwa-an-Sid, przygotowując się do wyjścia, narzucał swoją

derkę luźno przez lewe ramię i zbierał ją w fałdy lewym przedramieniem tak, że jego

prawe ramię i lewa dłoń były odkryte. W ten sposób narzucone okrycie nie krępowało

mu ruchów, a fałdy dodawały sylwetce gracji i godności.

background image

Nad rzeką zebrali się wojownicy w małych grupach. Wędrujący Niedźwiedź

podszedł do jednej z takich gromadek, w której między innymi znajdował się jego

ojciec.

Wojenna Lanca. Stanął za plecami siedzących. Jeden z mężczyzn powitał go

uprzejmie, po czym nie zwracając już więcej uwagi na młodzieńca przysłuchiwał się

dalej rozmowie współtowarzyszy.

Mas-gwa-ah-Sid nadal stał za kołem siedzących wojowników i zarzucił swoje

okrycie na ramiona w taki sposób, że teraz trzymało się ono luźno na obu jego

barkach. Gest ten oznaczał wahanie. Młody wojownik przez szacunek dla siedzących

mężczyzn nie mógł zdecydować się na przerwanie ich dyskursu i wyłuszczenie swojej

sprawy.

Wreszcie zdecydował się i powoli, nieznacznie, począł odpowiednio układać

swoją derkę. Pozwolił, ażeby zsunęła się z prawego ramienia, zebrał ręką spadające

okrycie i owinął się nim wokół pasa. Na lewym barku i ramieniu derka pozostała

luźno ułożona. Tak ułożone okrycie oznaczało, że kiedy tylko nadejdzie odpowiedni

moment, chciałby zabrać głos.

Siedzący wojownicy w mig zrozumieli swój nietakt, przerwali rozmowę i

zrobili przejście do wnętrza kręgu. Wędrujący Niedźwiedź oczekiwał tej chwili.

Wstąpił teraz w krąg siedzących i stanął na jego środku. Następnie opuścił okrycie z

lewego ramienia, ściągnął je fałdami wokół bioder, przytrzymując w pasie lewą ręką.

Górna część jego ciała była teraz zupełnie obnażona.

Jeden ze starszych mężczyzn rozchylił na chwilę połę swej derki, po czym

znowu ją zarzucił, zwracając w ten sposób uwagę zebranych, że Wędrujący

Niedźwiedź ma zamiar przemówić.

Młody wojownik, na którym skoncentrowała się uwaga siedzących, jednym

zdecydowanym ruchem zarzucił okrycie na lewe ramię, pozostawiając prawe

odsłonięte. Był to gest wdzięczności dla słuchaczy oczekujących jego wystąpienia.

Potem zaczął mówić.

Według przyjętych zwyczajów najpierw poświęcił kilka słów przeszłości.

Potem dokładnie opowiedział o zmartwieniu Orlego śebra i jego dziewczyny, Ko-

sahn. Zwrócił się teraz do swojego ojca i w obecności zebranych poprosił go o

„Błękitną Strzałę” - znak na kawałku skóry wielkości dłoni ludzkiej, który miał

ułatwić kontakt z Czejenem, Onistah-pokah (Białym Cielakiem) oraz zapewnić

wszelka pomoc z jego strony. Mężczyźni z uwagą słuchali Wędrującego

background image

Niedźwiedzia. Starzy wojownicy poparli jego prośbę, a na znak aprobaty zapalili

fajkę, wydmuchując dym w jego kierunku.

Kiedy Wędrujący Niedźwiedź zakończył swoją mowę, okrycie zwisało mu już

swobodnie z lewego ramienia. Dla słuchaczy był to znak, że mówca nie ma już nic

więcej do powiedzenia.

Ktoś nadchodził od strony rzeki okryty szczelnie swoją derką, tak że tylko

oczy świeciły mu spod narzuconego na głowę okrycia. Szedł milczący, ale po jego

chodzie można było poznać, że jest to młody mężczyzna.

Niedźwiedź uśmiechnął się. Poznał od razu, kto przyszedł nad rzekę, zapewne

spotkać się ze swoją wybranką, a dla niepoznaki założył na nogi mokasyny bez

ż

adnych ozdób.

Kiedy młody zalotnik przechodził w pobliżu starszych wojowników,

rozmawiających jeszcze ze sobą, nieznacznym ruchem głowy spowodował obsunięcie

okrycia nieco do tyłu, przez cały czas wpatrując się w pobliskie tipi i szukając

tęsknym wzrokiem ukochanej dziewczyny.

Miał nadzieję, że zwróci ona uwagę na dany jej znak i z powrotem uda się nad

rzekę, co dałoby mu sposobność do porozmawiania z nią o małżeństwie.

Co będzie jednak, jeśli inne dziewczęta albo starsze kobiety podążą jej

ś

ladem? Znów będzie zmuszony okryć swoją głowę i ze smutkiem w sercu odejść

tam, skąd przyszedł.

W grupie przebywającej z Wędrującym Niedźwiedziem znajdowało się dwóch

starszych mężczyzn. Ci właśnie starcy okazywali zakochanemu wojownikowi

najwięcej życzliwości i życzyli mu gorąco pomyślności, podciągając ostentacyjnie

swoje okrycia aż na szyję i ramiona, szczelnie przy tym okrywając swoje ciała. Pod

derkami mieli skrzyżowane na piersiach ramiona, którymi obejmowali fałdy i zagięcia

okryć. W tej pozie przechadzali się tam i z powrotem, a ich wolne, stateczne kroki i

ułożenie derek oznaczało brzemię starego wieku i oznakę poparcia dla zamierzeń

zakochanego.

Dzieci również posiadały okrycia ze skór bizonich cielaków, zdobione w

geometryczne wzory podobne do używanych przez kobiety.

Przez całe życie, od dzieciństwa przez młodość aż do sędziwego wieku, derki

skórzane były stale w użyciu. Czy to podczas krótkich wędrówek, czy też dalszych

okrycia te stale noszono. Niekiedy dla wygody były one zebrane i przełożone luźno

przez lewe ramię. W czasie długiej jazdy konnej derki rolowano i okręcano się nimi w

background image

pasie tak jednak, aby można je było rozłożyć w każdej chwili. Derką posługiwano się

także przy sygnalizacji dymnej zakrywając nią na chwilę dym z ogniska, czy też była

pomocna w czasie naganiania stad bizonich nad skraj przepaści. Tylko podczas

sportowych gonitw okrycia starannie składano i odkładano na bok.

W swych codziennych rozrywkach, zabawach, polowaniach, grach, chłopcy

naśladowali dorosłych. Przygotowywali „wyprawy wojenne”, o których słyszeli od

starszych przy wieczornych ogniskach i naśladując dorosłych, nosili swoje małe

okrycia na ich wzór.

Następnego dnia Huan-tos na kawałku skóry wielkości męskiej dłoni

wymalował włócznię, skierowaną przeciw nadlatującej strzale. Była to właśnie

„Błękitna Strzała”, która tak wiele mogła pomóc zakochanemu przyjacielowi jego

syna.

Po przeglądzie broni, uzupełnieniu kołczanów zapasem strzał, zapakowano

woreczki z pemikanem - wysuszonym i startym na proszek mięsem bizonim, do

którego dodawano tłuszcz z suszonymi jagodami jarzębiny i wiśni. Dwaj przyjaciele

udali się najpierw do Seidl-ku-toh (namiotu potów), aby przed podróżą oczyścić swe

ciała, po czym przystąpić do modłów przy Tal-yi-da-i (Świętym Zawiniątku) z

błaganiami o pomyślność wyprawy.

Kiedy po tym wszystkim zbliżyli się do swoich koni, oczekiwała ich tam już

uzbrojona, jak i oni, I-sha-wi. Mas-gwa-ah-Sid spojrzał na żonę, ale widząc jej

stanowczą minę, nie wyrzekł ani słowa i w milczeniu dosiadł swojego konia.

Po chwili cała trójka znalazła się poza obrębem namiotów i swobodnym

galopem pognała na północny wschód. Daleko od obozu wstrzymali konie i stanęli na

dużym, płaskim wzniesieniu. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, falowała preria, ciągnąca

się hen daleko aż po horyzont i zlewała się tam z niebem. Postanowili teraz jechać w

pewnej odległości od siebie, a tylko nocą razem zatrzymywać się na krótkie

odpoczynki. Ludzie wędrujący razem widzą to samo, jadąc zaś oddzielnie, każdy robi

swoje własne spostrzeżenia - tak nakazywały doświadczenia Kiowów.

Po pewnym czasie drogę przegrodziło im kamieniste, wyschnięte koryto

potoku, usiane na dnie tak białymi i płaskimi kamieniami, jakby je ktoś zmiażdżył i

pomalował. Brzegi strumyka były brązowe i twarde jak skorupa glinianego garnka.

Pokonując trudną drogę omijali raz po raz mniejsze i większe, zawsze niezmiernie

ostre, kłujące przy dotknięciu skały. Wkrótce jednak skalisty stok zamienił się w

pofałdowany teren, porośnięty nędzną trawą. W oddali, po paru „biegach konia”,

background image

znowu rozciągała się wielka, pagórkowata, zielona preria, upstrzona rozlicznymi

parowami, to znów niespodziewanie wyskakującymi brązowymi skałami o dziwnych

kształtach i formach. Musieli teraz jechać ostrożnie, aby niespodziewanie nie natknąć

się na nieprzyjaciela.

Jeszcze jedno, najwyżej dwa wzniesienia i znajdą się nad brzegiem rzeki,

która, jak mówili doświadczeni mężczyźni, gdzieś daleko na wschodzie wpada do

Ojca Rzek - Missouri.

Wtem w najmniej spodziewanej chwili dobiegły do nich głośne wojenne

okrzyki Osagów i gwałtowny tętent kopyt końskich. Złowrogie odgłosy dolatywały

znad rzeki, do której zmierzali.

Wędrujący Niedźwiedź podniesioną dłonią dał znak żonie i przyjacielowi,

ażeby się zatrzymali, sam zaś ostrożnie wjechał na szczyt wzniesienia, które

oddzielało ich od rzeki.

Ujrzał płaski, dość szeroki brzeg rzeki, na którym leżała łódka o dziwnym

kształcie, nie spotykanym w tych stronach, za nią zaś ukrywali się mężczyzna i

kobieta z nieznanego mu plemienia.

Dziwną parę atakowało dziewięciu Osagów, wszyscy na koniach, pragnąc za

wszelką cenę podejść obcych od strony lądu, obawiali się jednak zbliżyć do nich na

odległość lotu strzały. Wędrujący Niedźwiedź zauważył dwa leżące ciała Osagów z

tkwiącymi w piersiach długimi, pierzastymi strzałami. Widocznie pierwsza próba

zaatakowania pary ukrytej za łodzią nie powiodła się.

Przywołał gestem swego przyjaciela i żonę. Kiedy Pi-tah-pekis ujrzał Osagów,

srogi grymas wykrzywił mu twarz. Będzie mógł teraz pomścić śmierć ojca i swoich

braci.

Wędrujący Niedźwiedź znaczącym gestem wskazał na siebie a potem na

prawe skrzydło nacierających wrogów. Orle śebro zrozumiał, miał zająć się ich

lewym skrzydłem. Wojownicy nakazali I-sha-wi pozostać z dala od pola bitwy.

Orle śebro jeszcze raz przyjrzał się odwiecznym wrogom, ich gołym torsom,

wygolonym na czubkach głowom, na których na ciemieniu powiewały niespokojnie

tylko kosmyki skalpowe. Całe ciała napastników, twarze, a nawet wygolone głowy,

pomalowane były barwami wojennymi z przewagą koloru czarnego i czerwonego.

Kiowa przygotowali łuki, zatknęli tomahawki pod rzemienie przytrzymujące

futrzane derki na grzbietach koni, służące za siodła. W każdej chwili mogli je

wyciągnąć spod rzemieni, nie tracąc na to zbyt wiele czasu. Jeszcze raz spojrzeli na

background image

siebie i cała trójka z okrzykiem wojennym Kiowów popędziła zboczem w kierunku

wrogów.

Zaskoczyło to Osagów, bowiem zupełnie nie spodziewali się ataku z tej

strony. Moment zaskoczenia i wahania nieprzyjaciół natychmiast wykorzystała

dwójka atakowanych za łodzią. Błyskawicznie wychylili się zza burty, napięli cięciwy

łuków i dwójka rażonych strzałami Osagów spadła z koni. Znowu świsnęły opierzone

strzały i dwa groty, jeden za drugim, utkwiły w piersi przywódcy Osagów,

wyróżniającego się wpiętym w kosmyk skalpowy pękiem orlich piór pomalowanych

na czerwono.

Widząc swego wodza leżącego nieruchomo na grzbiecie końskim, Osagowie

zawyli z wściekłości. Spłoszony koń zerwał się do galopu, a ciało zabitego

bezwładnie runęło na ziemię.

Wędrujący Niedźwiedź szybko pojął, dlaczego Osagowie nie mogli podejść

bliżej obcych. Krótkie łuki, jakich używały prawie wszystkie plemiona na prerii, nie

były tak nośne, jak strzały wypuszczane z dwa razy dłuższych łuków obcych.

Tymczasem Mas-gwa-ah-Sid podjechał do napastników na odległość lotu

strzały. Rozpłaszczony na grzbiecie konia i ukryty za jego karkiem wypuścił strzałę w

kierunku najbliższego wroga. Strzała uwięzła w oku Osaga i ciężko ranny z jękiem

osunął się ze swego konia. Następna strzała dosięgła konia galopującego obok

wojownika. Nieszczęsny rumak w przerażeniu wspiął się na tylne nogi, stracił

równowagę i runął na grzbiet, przygniatając swym ciężarem dosiadającego go

jeźdźca.

Wtem jeden z Osagów ruszył szalonym galopem w stronę stojącej na uboczu

I-sha-wi. Wędrujący Niedźwiedź kątem oka zauważył śmiertelne niebezpieczeństwo,

zagrażające jego żonie. Oddalił się od Osagów i pomknął za napastnikiem.

I-sha-wi, widząc nadciągającego wroga, zawróciła w miejscu konia i zaczęła

uciekać w głąb prerii. Położyła się na grzbiecie wierzchowca, obejmując jego zad

stopami. Spod rzemienia przytrzymującego derkę wyciągnęła łuk i na cięciwę

założyła strzałę. Tuż przed samym wzgórzem, z którego niedawno we trójkę zjechali,

zatrzymała konia, zawróciła i pełnym galopem ruszyła na spotkanie ścigającego ją

wojownika.

Zdumiała Osaga ta nieroztropność dziewczyny, uniósł oszczep, ale nim zdążył

go wyrzucić w jej stronę, strzała z łuku I-sha-wi utkwiła w jego krtani. Dziewczyna

minęła konającego wroga, który rozpłaszczony leżał na trawie, zaś jego koń stał obok

background image

i spokojnie szczypał trawę.

Mas-gwa-ah-Sid natychmiast ściągnął wodze swego mustanga i pognał z

powrotem na pomoc swemu druhowi, który szalał wśród wojowników Osagów. Orle

ś

ebro walczył tomahawkiem, zadawał rany, ale i jego nie oszczędziło kilka

dotkliwych razów zadanych ręką wroga. Wędrujący Niedźwiedź wpadł w sam wir

walki.

I-sha-wi przystanęła z boku i czystym, donośnym głosem śpiewała wojenną

pieśń Kiowów, zagrzewając swych wojowników do walki.

Obca kobieta podbiegła do niej i stanęła przy jej koniu. W ręku trzymała swój

duży łuk, w każdej chwili gotowa wypuścić strzałę śmierci. Ubrana była w prostą

ciemnobrązową suknię ze skóry jelenia, na głowie zawiązała przepaskę z tej samej

skóry, przytrzymującą luźno rozpuszczone włosy. Była o wiele starsza od I-sha-wi.

Nocny Kwiat, śpiewając pieśń wojenną, uważnie obserwowała walczących. W

pewnej chwili zauważyła, jak jakiś wojownik Osagów, dosiadający czarnej klaczy,

cisnął włócznię, która wbiła się w lewą pierś Orlego śebra. Bezwładne ciało młodego

Indianina spadło na ziemię.

Wędrujący Niedźwiedź, chcąc pomścić przyjaciela, wymierzył zabójcy Orlego

ś

ebra straszliwy cios tomahawkiem, lecz Osag w ostatniej chwili odchylił się i

kamienne ostrze maczugi zerwało z głowy wroga tylko część skóry i odcięło ucho.

Chciał powtórzyć cios” lecz strzała drugiego wroga utkwiła mu w ramieniu, a

tomahawk wolno osunął się z drętwiejącej ręki. Osag nie zdążył nałożyć na cięciwę

łuku drugiej strzały, gdy długa strzała obcego mężczyzny przeszyła go na wylot.

Ku walczącym ruszyły kobiety.

Ranny Osag z ocalałym współtowarzyszem zawrócili konie i w popłochu

uciekli z pola walki.

Obcy mężczyzna podszedł do Wędrującego Niedźwiedzia, bez słowa chwycił

za strzałę tkwiącą w ramieniu młodego Kiowy i jednym szarpnięciem wyciągnął ją

wraz z grotem z rany. Zaraz potem mocno ściągnął zranione miejsce opaską z jeleniej

skóry.

Mas-gwa-ah-Sid wolno zbliżył się do leżącego nieruchomo przyjaciela. Usiadł

przy nim i długo wpatrywał się w zastygłe już rysy Orlego śebra. Nikt nie śmiał

przerwać zadumy wojownika. Podniósł rękę, chcąc dotknąć zimnej już twarzy

wiernego druha, lecz ręka bezwładnie opadła mu na biodro, a spod opaski wypłynęła

krew. Nachylił się więc nisko nad głową zabitego, dotykając prawie czołem jego czoła

background image

i poczuł wilgoć pod powiekami. Pomyślał sobie, że pewnie wkrótce i jemu przyjdzie

wkroczyć na ścieżkę, która prowadzi na Piaszczyste Wzgórza. Poczuł, jak palce f-sha-

wi dotknęły jego twarzy i przesunęły się po niej. Na palcach dziewczyny zabłyszczała

przezroczysta strużka. Nie starła jej, udała, że niczego nie zauważyła. Jedynie ścisnęła

łokieć męża, starając się nie okazać, że dostrzegła jego rozpacz.

Kiedy po długiej chwili Wędrujący Niedźwiedź podniósł się, nie było już na

jego twarzy śladów łez, ale l-sha-wi zauważyła w jego oczach nie znany jej przedtem

dziwny blask. Teraz dopiero Kiowa dokładnie przyjrzał się parze nieznajomych.

Mężczyzna ubrany był w prostą, skórzaną bluzę. Szwy rękawów obszyte były

frędzlami z tej samej skóry, zaś cała reszta bluzy była gładka i bez żadnych ozdób.

Nieznajomy nosił dziwne legginy. Były to proste, zafarbowane na czarno nogawice,

rozcięte na podbiciu stopy tak, że chroniły dwoma płatami skóry kostki nóg. Z

przodu, od rozcięcia wzdłuż nogi aż do uda, biegł wyszyty wzorzyście pas. Wędrujący

Niedźwiedź zauważył też, że kobieta nie ma przy swej sukni lewego rękawa.

Przypuszczał, że zapewne specjalnie pozbyła się go, aby nie utrudniał jej naciągania

cięciwy łuku w czasie odpierania ataków wroga.

- Jesteśmy Kiowa, Kiowa-Kwuda - rzekł Wędrujący Niedźwiedź, wskazując

ręką na siebie i żonę. Zdziwił się bardzo, gdy obcy mężczyzna odpowiedział mu w

jego języku.

- Pochodzimy z ludu Bungi-Ojebway’ów, który żyje daleko na północy, tam

gdzie Wielkie Równiny łączą się z krainą lasów i jezior. Waszej mowy nauczyłem się

u Czejenów, wśród których dość długo żyliśmy. Teraz zamierzaliśmy udać się do

waszego plemienia. Gdy dopłynęliśmy tu na brzeg rzeki, aby dalej ruszyć przez

Wielkie Łąki, niespodziewanie zaskoczyli nas Osagowie.

Mas-gwa-ah-Sid był na tyle delikatny, że nie zapytał przybyszów o cel ich

wędrówki do wioski Kiowów. Dowie się przecież wszystkiego w obozie, a ciekawość

nie świadczy dobrze o wojowniku. Zresztą jego serce w tej chwili tak było

przepełnione bólem i żalem po śmierci przyjaciela, że wszystkie inne sprawy

wydawały mu się błahe i nieważne.

Wędrujący Niedźwiedź zdrową ręką wskazał na rozproszone konie Osagów.

- Musimy je wyłapać i wracajmy zaraz do obozu. Myślę, że przyjaciele Bungi

pomogą nam.

Uwinęli się szybko, łapiąc zmęczone długim biegiem i walką wierzchowce na

rzemienne pętle. Mieli teraz sześć koni Osagów i trzy swoje. Kobiety udały się

background image

jeszcze nad rzekę, i wycięły kilka długich żerdzi na travois, na którym miano złożyć

ciało Orlego śebra.

Kiedy już wszystko było gotowe do drogi, założono skrzyżowane tyczki na

kark koniowi zabitego wojownika, zaś na poprzecznych rzemieniach łączących dolną

część tyczek umieszczono kanu, jak obcy nazywał swoją łódź, sporządzoną z płatów

kory brzozowej. Kobiety dosiadły koni, a obcy mężczyzna podniósł ciało zabitego i

umieścił na dnie łodzi. Wędrujący Niedźwiedź okrył przyjaciela swoją skórzaną

derką.

Mężczyźni jeszcze raz rozejrzeli się po okolicy, pozbierali porozrzucaną broń,

wskoczyli na swoje rumaki i ruszyli żwawo w stronę wsi Kiowów. Na przodzie jechał

poważny, ze stężałą, kamienną twarzą Mas-gwa-ah-Sid, za nim posłusznie szedł koń

Orlego śebra, ciągnąc travois ze zwłokami swego pana, dalej zaś dwie kobiety.

Pochód zamykał wojownik Bungi, prowadząc na rzemieniach cztery konie Osagów.

Wszyscy milczeli. Wędrujący Niedźwiedź nie zgadzał się na odpoczynek,

dlatego jechali nawet nocą. Konie i ludzie gasili pragnienie tylko wtedy, kiedy

przeprawiali się przez bród rzeki, ale Wędrujący Niedźwiedź ani razu nie sięgnął

dłonią po wodę, aby choć odrobinę zwilżyć usta.

Pod koniec trzeciego dnia wędrówki w oddali zamajaczyły oczom wędrowców

stożkowe tipi Kiowów. Mas-gwa-ah-Sid dał zdrową ręką znak, że mają się zatrzymać.

Do tej pory milczał uparcie, toteż jego współtowarzysze ze zrozumieniem przyjęli

jego słowa:

- Niech I-sha-wi rozrobi czarnej farby i pokryje nią moją i swoją twarz na znak

ś

mierci i żałoby.

Nocny Kwiat sięgnęła do torby przywieszonej u boku swego konia i wydobyła

z niej dwa nieduże rogi bizonie. W jednym znajdował się czarny proszek, a w drugim

stopiony tłuszcz rybi. Dolała trochę tłuszczu do czarnego proszku i zeschłym

patyczkiem rozrobiła farbę. Nabrała na dłoń nieco farby i podeszła do Wędrującego

Niedźwiedzia. Wojownik przymknął oczy i nadstawił twarz, I-sha-wi dokładnie

rozprowadziła czarny barwnik na jego skroniach i policzkach, po czym starannie

pomalowała swoją twarz. Gdy po chwili dosiedli koni, rozpuściła warkocze i sczesała

je do przodu zakrywając włosami uczernione lica. Wjeżdżających do wioski powitała

ś

miertelna cisza. Nawet psy wyczuły, że w smętnym pochodzie zagościł Duch

Ś

mierci, więc pochowały się po kątach.

Jechali wśród milczącego, nieruchomego tłumu, w stronę tipi matki Orlego

background image

ś

ebra, gdzie Rozpalająca Ogień czekała już na nich, przygarbiona bólem i rozpaczą.

Przy niej stała z rozwianymi włosami Ko-sahn.

Zatrzymali się przed tipi. Matka zabitego spojrzała na nich niewidzącymi

oczami, a żaden grymas nie poruszył jej zastygłej twarzy.

Dookoła panowała taka cisza, że Wędrujący Niedźwiedź słyszał uderzenia

własnego serca. Zeskoczył z konia, odwiązał travois, odprowadził na bok

wierzchowca Orlego śebra. Następnie poszedł do kanu i zdecydowanym ruchem

zerwał derkę z ciała martwego przyjaciela.

Kobiety podbiegły do zabitego i przejmującym głosem poczęły zawodzić,

zadając sobie paznokciami i ostrymi narzędziami krwawe rany na rękach i ramionach.

Rozpalająca Ogień chwytała garściami swoje włosy i nożem obcinała je tuż przy

skórze, że wyglądały jak trawa stratowana przez stado bizonów.

Rozległ się głuchy głos bębna i zabrzmiała donośnie Pieśń Śmierci, którą

ś

piewali czarownicy plemienni:

O, Słońce, ty będziesz nadal świecić, Lecz my, Kai-tsen-ko, musimy umrzeć.

Matko Ziemio, będziesz żyła wiecznie, Lecz my. Prawdziwe Psy, musimy umrzeć...

Wędrujący Niedźwiedź podszedł do ciała przyjaciela i nożem odciął jeden z

jego warkoczy, który później I-sha-wi wplotła we włosy swego męża. Warkocz

Orlego śebra od tej chwili miał mu towarzyszyć aż do śmierci.

ROZDZIAŁ XVII

Jeszcze tego samego wieczoru Mas-gwa-ah-Sida zaproszono do tipi narad, w

którym zebrała się starszyzna Kai-tsen-ko. Kiedy Wędrujący Niedźwiedź wkroczył do

namiotu, wszystkie spojrzenia skierowały się na niego. Już nie był to młody, oeztroski

wojownik. Śmierć najserdeczniejszego przyjaciela wycisnęła na jego obliczu piętno

dojrzałego mężczyzny.

Rysy jego-twarzy wyostrzyły się, oczy zapadły, a usta stały się wąską kreską z

kącikami opadłymi ku dołowi. Sprawiały wrażenie, jakby ten młody człowiek nigdy

nie znał uśmiechu. Z tyłu głowy zwieszał mu się jeszcze jeden warkocz, warkocz jego

przyjaciela, obcięty po jego śmierci na znak, że dusze ich na zawsze są połączone i

nic nie jest w stanie ich rozdzielić.

Czarownik podszedł do niego, delikatnie odwiązał mu opaskę z jeleniej skóry,

przemył rany wystudzonym naparem z ziół, następnie ugodzone miejsce zasypał

startymi na proszek ziołami leczniczymi, szepcząc przy tych czynnościach jakieś

background image

niezrozumiałe zaklęcia. Okolice rany namaścił obficie sadłem niedźwiedzim i całe

ramię obandażował łykiem z klonowego drzewa.

Ranny wojownik usiadł w kręgu starszyzny obok mężczyzny Bungi na

specjalnie wyznaczonym mu miejscu.

Po ceremonii wypalenia Świętej Fajki Map-odal, wódz wojenny

stowarzyszenia Prawdziwych Psów, poprosił Wędrującego Niedźwiedzia, żeby

opowiedział o walce z Osagami i okolicznościach śmierci swojego

przyjaciela.Celowo nie wymieniano imienia zabitego, aby nie zawrócił ze szlaku swej

duszy, wędrującej do Piaskowych Wzgórz.

Mas-gwa-ah-Sid obrazowo przedstawił przebieg walki, opisując jej

najdrobniejsze szczegóły i chwaląc dzielność obojga Bungi. Kończąc swoją relację,

rzekł:

- Kiedy duchy roślin sprawią, że moja rana się zasklepi i siła powróci do

chorego ramienia, udam się do kraju Osagów, aby pomścić śmierć mojego brata, z

którym się wychowywałem od najmłodszych lat. Otsedaba!

Teraz wszystkie twarze zwróciły się z niemym pytaniem w stronę Ojebway’a.

- Pokierowało mną serce, że musiałem przybyć do tego kraju - rozpoczął

wojownik. - Opowiem o sobie, o moim zmartwieniu. Pragnę wyrzucić z duszy

gnębiący ją ból i żal. Nazywam się Kis-kay-im (Ogon Gronostaja), zaś moją żonę

nazywano Seyseyp (Dzika Kaczka). Oboje pochodzimy z plemienia Bungi-

Ojebway’ów. Nasze tereny znajdują się na obrzeżach krainy lasów, daleko na

północnym wschodzie, gdzie bizony rozpoczynają swoją doroczną wędrówkę.

Byliśmy szczęśliwi - mężczyźni polowali, nasze kobiety opiekowały się ziemią i jej

płodami. Działo się tak do chwili, kiedy ze wschodu zza Wielkiej Wody przypłynęły

skrzydlate kanu z ludźmi o białej skórze i zarośniętych twarzach. Początkowo

pomagaliśmy im. Byli biedni, słabi i głodni. Mimo naszej pomocy pierwszej zimy

dużo obcych ludzi umarło, ale ci, co przetrwali, przyzwyczaili się do warunków, w

jakich żyjemy. Następnego lata ludzi o białej skórze i jasnych włosach było już

więcej. Mieli mało kobiet, więc zaczęli zniewalać i porywać nasze kobiety. Nie

podobało się to ludziom Bungi, ale nikt nie myślał o ukaraniu przybyszów.

Przenieśliśmy się tylko dalej w puszcze. Tak przeminęło jeszcze jedno Wielkie

Słońce.

Pewnego dnia zjawił się u nas jeden z młodych wojowników z

zaprzyjaźnionego i spokrewnionego z nami szczepu Soto, oznajmiając nam straszną

background image

nowinę. Pewnej nocy wioskę Soto otoczyli biali i za pomocą swoich ognistych kijów,

które miotają pioruny, oraz długich noży, wycięli prawie wszystkich mieszkańców.

Wyrżnięto dzieci, kobiety, mężczyzn i starców. Ocalało tylko paru wojowników,

którym udało się zbiec.

Nie mogliśmy im pomóc, bo białych w tym czasie było o wiele więcej niż

plemion zamieszkujących okoliczne ziemie. Nasz wódz zawarł pokój z białymi pod

gałęziami wielkich wiązów. Nastał pokój, a biali? Biali w tym czasie budowali swoje

drewniane osiedla, dom przy domu, wielkie wigwamy, które nie przepuszczały

powietrza i wiatru. Zapanował w tych osiedlach brud, a przykry zapach dochodzący z

ich domów wyczuć można było na dużą odległość. W swoich domach obcy przybysze

rozpalali ogniska byle czym, dlatego nad ich osiedlami unosił się czarny gęsty dym,

nad którym przelatujący biały gołąb zamieniał się w czarną wronę. Biali niszczyli

wszystko - lasy, ziemię, nawet rzeki i strumienie, zanieczyszczając je swoimi

odchodami, których pełno było także wokół ich domów. Biali nienawidzą

wszystkiego co ich otacza, a co stworzył Wielki Duch. Nienawidzą lasów, a w nich

ś

piewających ptaków, nienawidzą zwierzyny, zielonych, kwietnych polan, srebrzystej

przezroczystej wody i Dobrej Matki Ziemi. Wszystko, co ich otacza, obrasta brudem,

gnije, a oni sami także cuchną. Myją tylko ręce i twarze obrośnięte włosem, bardzo

rzadko się kąpią. Nawet ich łaciate bizony oblepione są gnojem, tak samo jak te

dziwne, tłuste zwierzęta bez sierści, o skórze podobnej do tej, jaką mają biali ludzie.

Łażą one po stertach śmieci i swymi długimi pyskami grzebią w śmierdzących

odpadkach, które zjadają.

Nie tylko ich bizony mają łaty na sierści, ale również psy. Sami biali mają

dusze podwójnej barwy, podwójne języki. Nie można nigdy polegać na ich słowie ani

przyjaźni. Jednego dnia mówią tak, a drugiego inaczej. Poza tym są zachłanni, niszczą

wszystko. Wybijają zwierzęta bez potrzeby i dla przyjemności, bowiem zadawanie

ś

mierci uważają za miłą rozrywkę. Zaczęliśmy zabijać białych i napychać im usta

ziemią, żeby raz wreszcie nasycili się nią.

Nasze plemiona czeka zagłada. Białych przybywa coraz więcej i więcej.

Potrafią się zjednoczyć przeciw naszym narodom, chociaż wielu z nich mówi różnymi

językami. A my? My wykorzystujemy zwady, nieporozumienia plemienne i walczymy

między sobą.

„Czarne Suknie” białych namawiają nas do przyjęcia ich wiary, wyśmiewając

się z naszych starych świętych obrzędów. Twierdzą, że ich Wielki Duch mieszkał

background image

pomiędzy nami i rozmawiał, jak człowiek z człowiekiem. Mówią także, że ich Wielki

Duch ustanowił prawa i wypisał je na kamiennej tablicy, prawa, które obowiązują

wszystkie narody. Sami biali otrzymali chyba inne prawa, bo tych praw, do których

mówią „Czarne Suknie”, wcale nie przestrzegają. Prawa te mówią: nie zabijaj - biali

zabijają. Mówią: nie kradnij - biali kradną. Także mówią: nie kłam, nie zabieraj żony

innemu, miej serce dla wszystkiego, co cię otacza - a oni robią wszystko odwrotnie.

Gdzie tylko przejdą, pozostawiają za sobą popiół, krew i łzy. śądają od nas, abyśmy

postępowali według praw ich Boga.

Jak już mówiłem, zawarliśmy z nimi pokój. Gdy się z kimś zawiera pokój, to

wróg staje się przyjacielem - tak jest między naszymi narodami, ale nie u białych. My

mieliśmy zakopać nasze topory wojenne, oni jednak mogli dalej nas zabijać.

Nasza córka ze swoim mężem i dwojgiem dzieci, wierząc w pokój zawarty z

białymi, wybrała się z rodziną do osiedla białych, aby zamienić tam futra na ich

wyroby. W drodze powrotnej spotkali pięciu mężczyzn o zarośniętych ustach,

krzykliwych i zataczających się. Byli oni pod wpływem złego ducha, który znajduje

się w wodzie ognistej, którą wyrabiają, a potem uczą naszych braci jej używać. Woda

ognista potrafi uczynić z mądrego głupca, a z silnego słabego. Zabija w człowieku

jego honor i godność.

Otóż pięciu takich mężczyzn zatrzymało moją córkę z rodziną. Męża jej

pochwyciło trzech białych, a dwóch na jego oczach i oczach dzieci zniewoliło matkę i

ż

onę.

Mężowi córki udało się wyrwać z rąk oprawców i z wojennym okrzykiem

Bungi na ustach przebił nożem jednego z nich. Cóż jednak może zdziałać nóż przeciw

grzmiącym kijom... Zabili go, nim ponownie mógł zadać pchnięcie nożem.

Przerażone dzieci zaczęły uciekać, lecz pociski z broni białych dogoniły je i

ś

ladem ojca skierowały na szlak umarłych.

Moja poniżona i zhańbiona córka wróciła do naszego wigwamu i

opowiedziała nam o śmierci swoich dzieci i męża. Rozerwała suknię i pokazała swoje

skrwawione uda, potem wzięła moją włócznię, wyszła przed wigwam i oparłszy

koniec dzidy o pień drzewa nadziała się na ostrze.

W ciągu jednego dnia straciłem to, co było najdroższe memu sercu. Moja żona

w rozpaczy obcięła sobie włosy, a twarz poorała paznokciami.

Cóż mogłem uczynić? Ciało córki owinąłem w skórę jelenia i pochowałem w

rozwidleniu drzewa. Pod tym drzewem zaprzysięgłem zemstę wszystkim białym.

background image

Byłem spokojny, bardzo spokojny. Wigwam córki spaliłem ze wszystkim, co

znajdowało się w środku i to samo zrobiłem z naszym. Potem z Seyseyp udaliśmy się

nad rzekę Souris, tutaj biali jeszcze nie dotarli. Przez jeden Księżyc robiliśmy

wspólnie z żoną strzały z lotkami z piór kruka, a kiedy mieliśmy ich dość, wróciliśmy

pod osiedle białych, w którym zginęły nasze wnuki.

Ja stałem się lisem, a żona lisicą. Zaczęło się wielkie polowanie na białych.

ś

aden nie uszedł z życiem, gdy tylko wycelowaliśmy w jego stronę nasze łuki.

Krążyliśmy wokół osady jak głodne wilki, a gdy nie udawało się upolować białego,

podpalaliśmy jego dom.

Biali kilkakrotnie robili na nas nagonkę z psami. Zawsze jednak zdążyliśmy

im ujść w porę, a psy szybko gubiły nasze tropy, gdyż posypywaliśmy je dobrze

wysuszonym i sproszkowanym tytoniem. W końcu opuściły nas siły, mieliśmy już

dość zabijania, zrezygnowaliśmy z zemsty.

Wróciliśmy wymęczeni nad Souris. Po pewnym czasie zbudowaliśmy mocne

kanu i rozpoczęliśmy wędrówkę od plemienia do plemienia, namawiając je do

zaprzestania wzajemnych sporów i zjednoczenia się przeciw białym.

Znad rzeki Souris ruszyliśmy w daleką drogę, aż dotarliśmy do Missouri.

Wędrowaliśmy latem i zimą, w czasie deszczu i w słońcu. Niektóre plemiona słuchały

nas, wierzyły i obiecały stawianie oporu białym, inne nie chciały nawet uwierzyć, że

istnieje człowiek o białej skórze. Uczyliśmy się języków obcych ludów, aby

dokładniej przekazać naszym braciom to, co sami widzieliśmy i czego

doświadczyliśmy.

Ostatnio żyliśmy wśród południowych Czejenów, skąd nasz wspólny

przyjaciel skierował mnie i moją żonę do ludu Kiowa. Opowiadał nam o waszej

dzielności i waleczności, o tym mogłem się zresztą sam przekonać. Oma-ksi-Sapop

(Wielkie Pióro) powiedział prawdę.

Moi dzielni bracia może nie wierzą w potęgę białych, ale mam z sobą dwie

rzeczy, które oni wyrabiają. Sami przyznacie, że ich wyroby znacznie przewyższają

jakością takie same wyroby naszych narodów.

- Oto topór i nóż z metalu - Kis-kay-im podniósł do góry oba przedmioty, aby

zebrani mogli dokładnie się im przyjrzeć. - Patrzcie, bracia, a oto kamień, z którego

wy wyrabiacie podobne rzeczy. Kładę ten krzemień na ziemi i tępą stroną metalowego

topora z łatwością roztrzaskam kamień - uderzył. - Widzicie: krzemień się rozprysnął,

a na toporze białych nie został najmniejszy ślad skaleczenia. Teraz popatrzcie na ten

background image

nóż. Moja żona jest słabsza od mężczyzny, a ten oto kij przetnie nożem białych za

jednym pociągnięciem. Ile trzeba pociągnięć kamiennego noża, aby silny mężczyzna

przeciął ten patyk?

- Eh, neh, neh, neh, neh! - odezwały się zdziwione głosy, gdy Ogon Gronostaja

pokazywał te cuda, których dokonują przedmioty białych ludzi.

- Pragnę ofiarować mocny nóż mojemu bratu Mas-gwa-ah-Sidowi, aby mu

służył w potrzebie. Otsedaba! Powiedziałem!

- Zastanówmy się nad słowami naszego brata. A kiedy podejmiemy decyzję, to

powiadomimy go o tym - powiedział Wojenna Lanca. - Niech wojownik Bungi i jego

ż

ona czują się dobrze wśród ludzi Kiowa, których uważacie za swoich braci, lest już

noc, specjalnie przygotowane tipi czeka na naszych gości. Pora spać. Tymczasem

wojownicy Kiowa pójdą spędzić ostatnią noc z naszym bratem, który jutro wraz ze

wschodem słońca znajdzie się na szlaku, którym odchodzą zmarli.

Całą noc zebrani Kiowa czuwali wokół ciała Orlego śebra, śpiewając pieśni

ż

ałobne. Rano w miejscu, gdzie znajdowały się groby zmarłych, wbito w ziemię

cztery pale wysokości mężczyzny z podniesioną ręką. Na szczycie słupów

umieszczono mary sporządzone z gałęzi, na których miały spocząć zwłoki zabitego

wojownika. Do przedniej pary słupów przywiązano dwie głowy zabitych najlepszych

koni, należących do Orlego śebra, natomiast do tylnej pary słupów - końskie ogony.

Duchy wierzchowców miały służyć zmarłemu w wędrówce do Krainy Przodków.

Czterech czarowników położyło ciało na wymalowanej skórze, na której

wyrysowano wszystkie godne odnotowania czyny Orlego śebra. Jak nakazywał

zwyczaj, zwłoki ubrano w najpiękniejszy strój ozdobny, na stopy założono specjalnie

wyszywane mokasyny, całkowicie pokryte ornamentami z kolców jeżozwierza.

Pomalowaną skórę z ciałem przeniesiono teraz na kudłate futro bizona. Obok

zmarłego położono Świętą Fajkę, kołczan pełen strzał i inną broń, a na piersi

położono mu woreczek z lekami oraz woreczek z kinni-kinnickiem.

Od tej chwili matce ani żadnej kobiecie nie wolno było dotknąć zwłok,

należały one już do innego świata, do Świata Praojców.

Zanim szczelnie owinięto ciało skórą bizonia, do zwłok przyjaciela podszedł

Wędrujący Niedźwiedź. Przez chwilę wpatrywał się w zastygłe rysy swego

duchowego brata, następnie wyciągnął z pochwy nóż podarowany przez Ojebway’a i

zdecydowanym ruchem przeciągnął ostrzem po swoich piersiach. Najpierw wystąpiła

czerwona, nabrzmiała pręga, która powoli zaczęła wypełniać się krwią. Mas-gwa-ah-

background image

Sid pochylił się nad zwłokami, a krew kapała dużymi kroplami na ciało zabitego.

- Kiedy żyłeś, byłeś mi bratem, teraz gdy Duch Śmierci objął cię swoim

ramieniem, zostań moim bratem krwi. Gdy nadejdzie czas, że i ja będę musiał

podążyć ścieżką za Piaskowe Wzgórza, wyjdź mi naprzeciw, mój bracie, podaj mi

rękę i poprowadź szlakiem, który poznałeś pierwszy. Dla mnie, bracie, nie umarłeś,

zmieniłeś tylko światy...

Do zwłok podeszło znowu czterech czarowników i owinęli je dokładnie w

skórę, unieśli na wyciągniętych w górę rękach, po czym delikatnie ułożyli na

drewnianym pomoście.

- Urodził się na prerii, gdzie wieje wiatr i świeci wieczystym światłem słońce.

Umarł, lecz słońce nadal będzie mu świeciło i szumiał wiatr, a zewsząd otaczał go

zapach prerii - śpiewali czarownicy, uderzając w wodne bębny.

Przeszło lato, przeszła zima, znowu nadeszły słoneczne dni. Kiowa rozbili

obóz w tej samej dolinie, nad którą wznosiła się pionowa skała - atchkinigąn.

Rodząca Orły. Wokoło jest ciepło i kwietnie, w powietrzu czuje się lato. Z odległych

pastwisk dochodzi rżenie ogierów, przeciągłe, namiętne, oznajmiające klaczom o

miłości, o nadmiarze nowych wiosennych sił.

Niedźwiedziowi Wędrującemu Po Górach rana na ramieniu pięknie się

zagoiła, zostawiając tylko bliznę, przypominającą rozwinięty kwiat.

Nadszedł Księżyc Wysokiej Trawy. Pewnego dnia Mas-gwa-ah-Sid wezwał

wioskowego obwoływacza i poprosił go, aby oznajmił wszystkim mieszkańcom

obozowiska, że za parę dni udaje się sam na ścieżkę wojenną przeciw Osagom. - Po

trzech dniach nadejdzie czas milczenia - mówił do obwoływacza. - Niechaj nikt nie

przerywa moich ślubów, przemówię dopiero, kiedy powrócę ze skalpem wroga, który

zabił mi brata.

Jeszcze tego samego dnia Kis-kay-im wstąpił do tipi Wędrującego

Niedźwiedzia i podarował mu włócznię z metalowym ostrym grotem.

- Walczyliście w naszej obronie - mówił Bungi. - Uratowałeś nam życie, ale

straciłeś przyjaciela. Weź tę broń, a wiernie ci będzie służyć.

Wędrujący Niedźwiedź wziął do ręki włócznię, zważył ją w dłoni i wyszukał

punkt ciężkości. Wyszedł z tipi. Na wprost jego namiotu stało drzewo bawełnicy, do

którego często przywiązywał swe rumaki. Po prawej stronie pnia widoczne było

zgrubienie kory, powstałe po jakimś skaleczeniu lub po obciętym dawno temu

konarze.

background image

Młody wojownik uniósł włócznię do góry, odchylił się mocno do tyłu i silnym

zamachem cisnął wysmukły drzewiec przed siebie. Grot wbił się w sam środek

zgrubienia na drzewie bawełnicy. Przez jakiś czas drzewiec włóczni drgał elastycznie,

jakby dziękował za celny rzut.

- Niech ci służy jak najlepiej - powtórzył Bungi, odchodząc do swego tipi;-

Przez następne dwa dni Wędrujący Niedźwiedź przygotowywał broń i oglądał

dokładnie każdą strzałę, sprawdzał gładkość prętów, umocowanie kamiennych

grotów, pierzastych lotek. Spośród swoich czterech łuków wybrał najbardziej giętki i

mocny. Łuk od strony cięciwy wyłożony był płytkami z rogów bizona, a zewnętrzna

strona, grzbiet, miała naciągnięte szerokie ścięgna jelenia. Wymienił starą cięciwę

skręconą z jelit wilczych i dodatkowo przygotował dwie zapasowe.

I-sha-wi szykowała w tym czasie pemikan, umieszczając go w specjalnych

woreczkach.

Pod koniec trzeciego dnia w tipi Wędrującego Niedźwiedzia zjawiła się Ko-

sahn, niedoszła żona Orlego śebra.

- Mój brat zabierze mnie z sobą, duch mego przyszłego męża nawiedził mnie

w czasie snu i nakazał mi iść razem z Niedźwiedziem. Od śmierci mego mężczyzny

moje serce jest niespokojne i muszę je uciszyć widokiem martwego Osaga.

Wędrujący Niedźwiedź niechętnie przyjął propozycję dziewczyny, ale nie

mógł sprzeciwić się jej postanowieniu - wszak dostała nakaz ducha, a nakazy

zmarłych są święte.

Skinął głową, że się zgadza, i dodał:

- Jutro, kiedy słońce będzie na szczycie swojej drogi, czekaj na mnie przed tipi

Rozpalającej Ogień. Do granicy naszych terenów łowieckich odprowadzi nas Nocny

Kwiat. Tam odbierze od nas konie, my zaś dalej pójdziemy pieszo, I-sha-wi z końmi

będzie czekała aż do naszego powrotu.

Jeszcze tego samego popołudnia Mas-gwa-ah-Sid poprosił wodza

obrzędowego, aby wspomógł go w czasie rozmowy z duchami. Stary wojownik zjawił

się wkrótce, niosąc swój bęben obrzędowy. Na głowie miał skalp bizoni ze

szlifowanymi cienko rogami, a swoje ciało i twarz pomalował symbolicznymi

barwami życia i śmierci.

Wędrujący Niedźwiedź tylko w przepasce biodrowej, z rozczesanymi

włosami, udał się w ślad za wodzem obrzędowym na skraj obozu, gdzie wznosiła się

niewielka skała. Wszedł na jej wierzchołek, pozostawiając czarownika u jej podnóża.

background image

Rozległy się miarowe, głębokie uderzenia w bęben. Słońce opuszczało się

coraz niżej i niżej. W pobliże skały zaczęli się schodzić mieszkańcy wioski, a bęben

dudnił bez przerwy.

Mas-gwa-ah-Sid uniósł w górę ramiona, twarz zwrócił w stronę zachodzącego

Ducha Niebios i począł się modlić:

- Ach, Na-tush i ty, Wielki Duchu Świata, Dobra Matko Ziemio! Otwórzcie

szeroko wasze uszy na moje słowa. To ja, Wędrujący Niedźwiedź, potrzebuję was!

Jutro wkroczę na ścieżkę, z której mogę już nie wrócić. Nie proszę o swoje życie,

będzie tak, jaka będzie wasza wola. Niedźwiedź prosi was tylko o zezwolenie

spełnienia zemsty. Ach, Na-tush i ty, Wielki Duchu Świata, Dobra Matko Ziemio!

Mówię do was, ja, Mas-gwa-ah-Sid, czy słyszycie mnie?

Tłum stał milczący i wpatrywał się razem z Wędrującym Niedźwiedziem w

zachodzące słońce.

ROZDZIAŁ XVIII

Nazajutrz wczesnym rankiem Wędrujący Niedźwiedź z Nocnym Kwiatem

podjechali pod tipi Rozpalającej Ogień. Wojownik zwinnie zeskoczył z konia i stanął

przed wejściem do namiotu matki swego przyjaciela.

Ubrany był tak, jak się ubierali mężczyźni z jego plemienia wyruszający na

wojenną wyprawę. Oprócz przepaski biodrowej z miękkiej skóry i leków na szyi nic

więcej nie posiadał. Włosy miał starannie zaplecione w dwa warkocze, zaś trzeci -

warkocz zabitego brata - zwisał mu z tyłu głowy i opadał aż na plecy. We włosy

wplótł dwa orle pióra. Jedno sterczało pionowo i wystawało ponad głowę. Było to

pióro „zadanej śmierci”. Oznaczało, żę jego właściciel zabił wroga jako pierwszy na

początku walki. Drugie pióro wpięte poziomo było mu przyznane za zabicie rannego

przeciwnika.

Stopy okrywały mu mokasyny tropicieli, sporządzone z miękkiej skóry bez

ż

adnych wzorów, jednakże z jednym ważnym dodatkiem: za piętą każdego mokasyna

wlokły się po ziemi skórzane frędzle. Frędzle te miały za zadanie zacierać ślady

wojownika, szczególnie na miękkim lub piaszczystym gruncie. Przy boku konia

Wędrującego Niedźwiedzia wisiała torba z pemikanem.

Nocny Kwiat ubrana była w suknię z jeleniej skóry, wyprawioną na brązowy

kolor. Na sukni nie było żadnych ozdób ani frędzli. Suknia miała rozcięcia po bokach

aż do bioder, aby nie przeszkadzała w konnej jeździe. Na plecach dziewczyna

background image

zawiesiła kołczan pełen strzał i łuk. Za pasem miała kamienną siekierę i krzemienny

nóż.

- Inahu! Inahu! - krzyknął Niedźwiedź. - To twój drugi syn cię wzywa! Przed

pełnią księżyca wilk wyrusza na łowy, a nad ranem zawraca z wiatrem. Inahu, Matko,

wyjdź!

Rozpalająca Ogień wyszła. Na twarzy i ramionach miała jeszcze liczne ślady

zadrapań, choć zagojone, ale jeszcze widoczne. Oczy jej były zapadnięte, jakby

chciały za wszelką cenę dojrzeć zrozpaczone serce.

- Inahu, twój syn był moim bratem. Weź tę strzałę na znak, że masz prawo do

mięsa i skór, które ja zdobędę. Nie zaznasz głodu, matko - głos Wędrującego.

Niedźwiedzia był tkliwy i spokojny. - Pomaluj górną część mojej twarzy w barwy

wojenne twego syna, bo jadę go pomścić.

Słońce wędrowało coraz wyżej. Wkrótce nadjechała Ko-sahn. Ubrana była jak

wojownik. Mokasyny bez żadnych ozdób sięgały jej aż do kolan, ściągnięte pod

kolanami skórzanymi troczkami. Zamiast sukni założyła przepaskę biodrową,

podobną do przepaski Niedźwiedzia. Z przodu fartuszek sięgał jej kolan, z tyłu, nieco

dłuższy, zwieszał się do połowy łydek. Górną część ciała okryła czymś w rodzaju

kamizelki z gładkiej brązowej skóry, ciasno opinającej kibić i piersi. Od głębokiego

dekoltu po pas kamizelka była zasznurowana rzemieniem.

Gęste włosy zebrała na czubku głowy i związała rzemieniem tak, że niby

koński ogon spadały kaskadą na jej plecy. Podobnie jak Nocny Kwiat na plecach

zawiesiła kołczan ze strzałami i łukiem, a do prawego uda przywiązała pochwę z

ostrym kamiennym nożem. Przy boku konia sterczała ukośnie krótka, mocna włócznia

z kościanym grotem. W poprzek czoła wymalowała sobie czarną, szeroką na dwa

palce krechę. Był to symbol śmierci i znak, że straciła wybranego, zanim zdążyła go

poślubić.

Farby były już przygotowane i Rozpalająca Ogień przystąpiła do nakładania

ich na twarz Wędrującego Niedźwiedzia. Najpierw dokładnie pomalowała mu na

czerwono lewy oczodół wraz z powieką, po czym prawy na czarno. Od brwi wzdłuż

nosa namalowała białą, obramowaną czerwienią kreskę, a na środku czoła coś w

rodzaju litery „V”, również czerwonego koloru. Ramiona i uda wojownika pokryła

poprzecznymi czarnymi pasami.

Na samym końcu Mas-gwa-ah-Sid zamoczył dłoń w czarnej farbie, odbijając

ją na ustach, brodzie i policzkach tak, aby cztery rozłożone palce odbiły się na lewym

background image

policzku, a kciuk z częścią dłoni na prawym, zaś całe wnętrze dłoni na ustach i

brodzie. Od tej chwili obowiązywało go milczenie aż do ślubowanej zemsty na

wrogu. Mógł porozumiewać się tylko mową gestów.

W trójkę opuścili wioskę i po niedługim czasie zanurzyli się w trawiastym

łanie, sięgającym koniom prawie do brzuchów.

Słońce, które dotychczas świetliście barwiło powierzchnię prerii, znikło

zasłonięte zewsząd napływającymi chmurami. Nastała szarość deszczowego dnia.

Gorąca duchota przytłaczała przed burzą, nadchodzącą gdzieś od północy. Jednak

jeźdźcy nie szukali schronienia, byli przecież cząstką otaczającej ich przyrody i

bezbłędnie potrafili rozpoznawać wszelkie zwiastuny zmieniającej się pogody.

Nieomylny instynkt podpowiadał im, że burza tym razem ich ominie. Rzeczywiście,

ptaki-gromy odleciały w stronę gór i po chwili przejaśniło się, powiał ożywczy wiatr,

konie zaś raźniej ruszyły przed siebie.

Po dwóch dniach wędrówki dojechali do wąskiej rzeczki o twardych i

spękanych brzegach. Tutaj rozstali się z I-sha-wi. Mas-gwa-ah-Sid i Ko-sahn

zostawili konie pod jej opieką, a zabrali ze sobą tyJko włócznie i skórzane woreczki z

pemikanem.

Mąż i żona popatrzyli sobie głęboko w oczy, jednak Wędrujący Niedźwiedź

zaraz gwałtownie odwrócił się i skierował kroki w koryto strumienia, I-sha-wi jeszcze

długo odprowadzała wzrokiem bliską jej sercu parę, aż skryły ją garbate wzniesienia

prerii. Zdawała sobie sprawę, że musi być przygotowana na wszystko. Nawet

najbardziej doświadczony i waleczny wojownik wkraczając w sam środek terenów

penetrowanych przez nieprzyjaciół, ma marne szanse wyjścia cało z takiej wyprawy.

Dziewczyna była pełna obaw o życie tych dwojga, ale kobiecie ludu Kiowa nie

przystawało uzewnętrzniać swoich uczuć. Dobrze wiedziała, że jej sprzeciw nie

zmieniłby postanowienia męża, zresztą nawet nie było jej wolno zabierać głosu w

męskich sprawach. Pożegnała się z nim bez słów, a żegnać się to tak, jakby trochę

umierać. Chwyciła w niemym bólu za uzdę i pognała wierzchowca w stronę gęstych

krzaków bylicy, porastających najwyższe wzniesienie w tej okolicy.

Niedźwiedź wędrował coraz dalej w stronę wioski Osagów, czujny teraz i

uważny na wszystko, co wokół niego się działo. W pewnej odległości za nim

podążała Ko-sahn i jej oczom nie uszedł żaden szczegół nie pasujący do zwykłego

ż

ycia na prerii. Oto gdzieś przed nimi zerwało się stado gołębi z głośnym trzepotem

skrzydeł. Natychmiast bezszmerowo legli w trawie. Zbyt duża odległość dzieliła ich

background image

od ptaków, aby to oni mogli je spłoszyć.

Mas-gwa-ah-Sid znakiem dłoni nakazał dziewczynie pozostać w ukryciu, a

sam chyłkiem, z łukiem gotowym do strzału, począł skradać się w kierunku, w którym

przed chwilą zalegały gołębie. Kierował się ku wystającej spośród traw skale. Musiał

w tym celu nieco nadłożyć drogi. Jeżeli uda mu się bez przeszkód zbliżyć do niej,

będzie mógł z wierzchołka dokładnie rozejrzeć się dookoła.

Co jakiś czas zatrzymywał się na chwilę, przylegał do ziemi i nadsłuchiwał,

wchłaniając w nozdrza powietrze jak wilk, gdy tropi zwierzynę. Na razie nic nie

wskazywało na to, że w pobliżu znajdował się ktoś obcy. Kilkoma skokami, mocno

nachylony, dopadł do skały. Przez chwilę leżał nieruchomo, nasłuchiwał, potem

powoli podniósł się, rozejrzał bystro dookoła i ostrożnie wspiął na ogromny kamienny

blok. Na jego szczycie zaległ nieruchomo, kładąc się na brzuchu, sam podobny do

kamienia. Miał teraz przed sobą dosyć rozległą panoramę. W oddali po prawej stronie

leniwie płynęła rzeka, nad którą stoczyli pamiętną walkę w obronie Ojebway’ów.

Nieco bliżej skały, po jej lewej stronie, leżał w trawie kojot i spokojnie posilał się

schwytanym gołębiem. Niedźwiedź uśmiechnął się do siebie i bez pośpiechu zszedł

ze skały. Dał znak Ko-sahn, że wszystko w porządku i śmiało może dołączyć do

niego.

Wieczorem znaleźli się daleko od miejsca polowań kojota. Wyszukali sobie

bezpieczną kryjówkę wśród złomowiska ogromnych głazów. Wyszedł srebrzysty

księżyc, zbudził sowy. Mimo nocnego chłodu nie było im zimno. Kamienie nagrzane

przez słońce, nocą promieniowały przyjemnym ciepłem.

Rano wcześnie wstali. Przed wyruszeniem w dalszą drogę Wędrujący

Niedźwiedź rozejrzał się najpierw uważnie po najbliższej okolicy. Kilkakrotnie

przytknął ucho do ziemi, jednak nie usłyszał nic podejrzanego. Spojrzał do góry i

ujrzał dwa orły, które spokojnie szybowały w kierunku, w którym oni również

zmierzali. Poczytał to sobie za pomyślną wróżbę.

Szli teraz jeszcze bardziej czujni i ostrożni. Od osiedla Osagów dzieliły ich

jeszcze tylko dwa dni marszu. Wkroczyli na ziemie, na których zaczynał się świat

lasów, na razie jeszcze skąpo rozrzuconych w małych kępach, ale ciągnących się hen,

hen w dal, gdzie władał jeleń, czarny niedźwiedź, łoś i szary wilk.

Któregoś dnia, wychodząc z rzadkiego lasku, zauważyli stado wron krążących

niespokojnie nad wierzchołkami wysokich sosen. Cofnęli się natychmiast pomiędzy

drzewa i cicho zalegli w gęstych krzakach. Przed sobą widzieli pustą przestrzeń, na

background image

której gdzieniegdzie tylko wyrastała gromadka drzew obojętnych na mrozy i wichury.

Pojedyncze drzewa mocno wrosły korzeniami w ziemię, przeżywając wszystkie

demonstracje sił natury i dumnie górowały nad innymi drzewami skupionymi w

rzadkich zagajnikach. Niespokojne wrony przysiadały na konarach olbrzymiego

drzewa, to znowu z głośnym krakaniem zrywały się do krótkiego lotu.

Wędrujący Niedźwiedź czekał spokojnie, gdy nagle spostrzegł gromadkę

jeźdźców. Było ich pięciu, jechali jeden za drugim. Po wygolonych głowach i

obcisłych legginach poznał Osagów. Wracali widocznie z polowania, bo na jucznym

koniu leżały dwie antylopy widłorogie. Czuli się bezpieczni, bo głośno rozmawiali.

Widocznie opowiadali sobie wrażenia z ostatniego polowania, gdyż co chwilę

wskazywali na dwa martwe rogacze.

Znaleźli się wkrótce na wysokości ukrytej w krzakach pary. Dzieliło ich od

kryjówki Niedźwiedzia i Ko-sahn jakieś dziesięć kroków. Dziewczyna i wojownik

jeszcze bardziej przylgnęli do ziemi. Jeden z koni Osagów parsknął i począł w

miejscu drobić nogami, widocznie wyczuł obcych, jednak jeździec będąc jeszcze pod

wrażeniem polowania, nie zwrócił uwagi na nagły niepokój konia i uderzeniem pięt

zmusił go do dalszego truchtu. Skąd mógł przypuszczać, że tuż przy jego wiosce czai

się śmiertelny wróg.

Myśliwi odjechali, ale Wędrujący Niedźwiedź i dziewczyna poczekali jeszcze

chwilę, aż od Osagów dzieliła ich bezpieczna odległość. Wkrótce podążyli za nimi.

Skradali się między drzewami, tak aby nie zostać niespodziewanie odkrytym przez

kogoś przypadkowego.

Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, ale nie widać było jeszcze wioski

nieprzyjaciół. Niespodziewanie las skończył się i jeźdźcy gwałtownie skręcili w lewo,

w kierunku zielonych pól gęsto upstrzonych skałami, ogromnymi kamiennymi

blokami o dziwnych formach. Ogromne głazy w niektórych miejscach leżały jeden na

drugim, przypominając niezwykłe piramidy i figury.

Kiowa zatrzymali się na skraju lasu i poczekali, aż myśliwi znikną im z oczu.

Teraz szybko przeskoczyli pustą przestrzeń i znaleźli się między rumowiskiem

skalnych bloków. Wspięli się na najwyższą napotkaną platformę, po czym ostrożnie

podczołgali na jej przeciwległy kraniec. W dole ujrzeli wspaniałe ogromne jezioro.

Było prawie południe, słońce wisiało prosto nad rozlewiskiem wodnym, a

sosnowy gaj na przeciwległym brzegu mienił się w jego promieniach różnymi

barwami mocnej zieleni.

background image

Dalej po lewej stronie wznosiło się spore osiedle Osagów, otoczone mocną,

drewnianą palisadą. Wewnątrz znajdowały się ustawione rzędami prostokątne chaty z

ostrymi dwuspadowymi dachami. Mimo dużej liczby domostw, wszędzie było czysto

i schludnie.

Od wioski Osagów prowadziła dróżka nad sam brzeg jeziora. Nie opodal

wody biegały nagie dzieci; wpadały do przybrzeżnych płycizn, wybiegały i znowu

uganiały się nad brzegiem. Ich dziecinny szczebiot i krzyki niosły się daleko po

wodnej tafli.

Wędrujący Niedźwiedź dokładnie rozejrzał się po skalnym wzniesieniu, na

którym się ukryli. Nie było tu najmniejszego śladu bytności człowieka. śaden liść,

ż

adna gałązka, czy kamień nie zostały naruszone.

Ko-sahn milcząc wskazała wzrokiem w dół, gdzie niemal do podnóża skały

dochodziły wody jeziora. Delikatnie szurając mokasynami po przybrzeżnej

niewysokiej trawie szedł jakiś mężczyzna Osagów. Na chwilę zniknął osłonięty

występem skały, niebawem jednak ukazał się znowu. Ostrożnie omijał rozrzucone

kamienie i tylko raz, gdy wskoczył na gruby zwalony pień drzewa, który wystawał z

wody, rozejrzał się wokół, jakby oczekiwał lub wypatrywał kogoś, po czym zeskoczył

na ziemię i wędrował dalej, kierując się w stronę wioski.

Gdzieniegdzie stały wyniosłe świerki skupione w zbitej gromadce przy

brzegach jeziora. Przejrzysta woda szumiała i skrzyła się, a nad jej taflą zwisało

błękitne bezchmurne niebo, hojnie wylewając potoki światła. Wydawało się, że w

tych słonecznych blaskach tu i ówdzie rozsiane na jeziorze wyspy poruszają się wraz

z drzewami.

Na zewnątrz palisady wioski płasko rozłożyły się pola kukurydzy, fasoli i

dyni. Tutejsi ludzie nie znali głodu, nawet ich konie były lepiej odżywione, gdyż zimą

nie potrzebowały szukać pod śniegiem resztek zmarzniętej trawy. W osiedlu miały

dość liści kukurydzy i wyschniętego ziarna.

Rozglądając się po okolicy Wędrujący Niedźwiedź przypadkowo spojrzał w

bok i zamarł w bezruchu. Obok niego leżał grzechotnik zwinięty w ogromnym

splocie. Trójkątną głowę oparł na jego wierzchołku i nieruchomym wzrokiem

wpatrywał się w leżącego wojownika, co chwilę wysuwając swój długi, rozwidlony

język, jakby badając najbliższe otoczenie.

Wędrujący Niedźwiedź zrozumiał, ze wystarczy teraz najmniejszy ruch, a

jadowity gad zaatakuje go. Powoli, ostrożnie, wyciągnął prawą rękę w stronę Ko-

background image

sahn, oparł palce na jej ramieniu i począł delikatnie naciskać, pociągać dłonią i

palcami po jej ciele. Mówił „cichą mową:

- Z lewej strony leży grzechotnik. Rzuć za niego ostrożnie kamieniem, ale tak,

by go nie trafić.

Ko-sahn w mig zrozumiała, jakie niebezpieczeństwo grozi jej

współtowarzyszowi. Nie podnosząc się, ostrożnie macała skalne podłoże, aż

wyszukała obok siebie niewielki kamień i gwałtownym ruchem samej dłoni

przerzuciła go ponad rozpłaszczonym wojownikiem poza wężowy zwój. Grzechotnik

gwałtownie zwrócił głowę w kierunku, skąd doszedł go stukot upadającego kamienia,

i w tej samej chwili Wędrujący Niedźwiedź końcem włóczni błyskawicznie strącił

gada ze skały. Grzechotnik leciał w powietrzu, jak kawał ułamanej gałęzi i z plaskiem

spadł na trawę, po której przed chwilą przechodził Osag. Leżał przez moment

nieruchomo, potem niezdarnie poczołgał się między kamieniami, zalegającymi nad

brzegiem jeziora i znikł gdzieś między nimi.

Wędrujący Niedźwiedź uśmiechem podziękował dziewczynie.

Nadchodził wieczór. Kobiety schodziły z pól, mężczyźni zjeżdżali się z

pobliskich okolic, zostawiając swoje konie wyrostkom, którzy następnie popędzali

mustangi na nocne pastwisko, niewidoczne ze szczytu nadjeziornej skały.

Dziewczyna i wojownik ciągle czaili się w swojej kryjówce i tutaj musieli

zanocować. Ile jeszcze nocy trzeba będzie tkwić na tej skale, nim wypatrzą tego, który

winien jest im swoje życie?

Kiedy słońce całkowicie skryło się i ziemię ogarnął mrok, nieco rozprostowali

zmęczone kości i zjedli po garści pemikanu. W takich warunkach nie mogli się

objadać, bo w każdej chwili musieli być gotowi do wysiłku. Obciążony żołądek

powoduje, że człowiek staje się leniwy, a chwila rozprężenia mogła kosztować ich

zbyt wiele.

Wędrujący Niedźwiedź czuwał prawie przez całą noc, zaś rano, kiedy słońce

rozproszyło zmrok, począł dokładnie obserwować wioskę. Nic nie uszło jego uwadze,

każdy ważny dla siebie szczegół notował głęboko w pamięci. Zapamiętał, ilu

wojowników opuściło wioskę i w jakim kierunku się udali, ile kobiet wyruszyło na

przyobozowe poletka, porachował nawet, ile koni mogło pozostać na pastwiskach.

Słońce było już dość wysoko. Wojownik uniósł się nieco na rękach i bacznym

wzrokiem śledził, jak przytulone do siebie białe chmury pędzą wysoko nad jeziorem i

odbijają w jego wodach. Odnosił wrażenie, jakby z tych delikatnych obłoków płynęła

background image

jakaś ogromna siła ciepłych oczu I-sha-wi.

W tej właśnie chwili błogosławioną ciszę zburzył nieoczekiwany, przejmujący

dźwięk: w stronę jeziora, drogą, przy której rosły bezwładnie porozrzucane młode

brzózki, rżąc biegła czarna klacz z białym znamieniem na czole. Dosiadał jej

wojownik z szeroką szramą po prawej stronie głowy i strzępem ucha. Mas-gwa-ah-

Sid wskazał go dziewczynie i złowrogo błysnął oczami.

Obydwoje teraz obserwowali wojownika. Klacz przybiegła na piaszczyste

wybrzeże, zatrzymała się na chwilę, parsknęła i ostrożnie zaczęła wchodzić do wody.

Osag założył teraz nogi na jej kark, aby nie zamoczyć mokasynów. Klacz pijąc wodę

zabawnie rozgarniała ją chrapami. Nagle podniosła głowę, rozejrzała się po niemal

nieruchomej tafli jeziora i przednimi kopytami uderzyła o dno rozpryskując wodne

bryzgi. Zniecierpliwiony Osag mruknął coś gniewnie. Wędrujący Niedźwiedź, nie

spuszczając z oczu konia i jeźdźca, próbował unieść się na rękach nieco wyżej, ale

szybko zrezygnował z tego i znowu opadł na skałę. Roziskrzonym wzrokiem

odprowadził klacz i dosiadającego ją Osaga, który zmusił wierzchowca do wyjścia na

brzeg i pognał stępa ku osiedlu.

Dopiero teraz obydwoje zauważyli, że Osag zarzucił na plecy kołczan ze

strzałami i łukiem, a przy jego prawej nodze kołysała się krótka dzida, umieszczona w

specjalnym futerale przymocowanym do końskiego grzbietu. Dodatkowo na zadzie

klaczy spoczywał zrolowany zwój grubej skóry z karku bizona. Wędrujący

Niedźwiedź od razu domyślił się, czemu ma służyć ten ekwipunek Osaga i dokąd

zamierza się udać. Odkrycie to bardzo go ucieszyło i teraz już spokojnie czekał, aż

słońce zajdzie za horyzont.

Kiedy wreszcie na niebie ukazały się gwiazdy. Wędrujący Niedźwiedź jak

duch zsunął się ze skały, a tuż za nim towarzysząca mu dziewczyna. Unikając światła

wschodzącego księżyca, pobiegli „psim truchtem” w kierunku, gdzie udał się Osag.

Byli już daleko od wioski, ostrożnie mijali rozrzucone tu i ówdzie ciemne i

spokojne kępy drzew. W pewnej chwili, kiedy znajdowali się na dość dużej nie

zarośniętej przestrzeni, wydało im się, że z daleka doleciał krzyk jakiegoś ptaka.

Przystanęli. Krzyk ponownie rozdarł nocną ciszę. To zbudzony ptak szukał

schronienia. Mas-gwa-ah-Sid wskazał ręką przed siebie, tam gdzie blisko horyzontu

czerniły się zarysy sporego lasu.

- Moja siostra pójdzie pod wiatr - oznajmił mową gestów - a kiedy ujrzy

człowieka z blizną na głowie, zalegnie tak, jakby była kępą preryjnej trawy. Tam

background image

będzie czekała na mnie. Nie wolno jej tknąć Osaga. On należy do mnie.

Dziewczyna skinęła głową i zniknęła w ciemnościach.

Wędrujący Niedźwiedź jak polujący wilk skradał się w stronę lasu. Zdawał

sobie doskonale sprawę, że ktoś, kto obserwowałby spomiędzy drzew otwartą

przestrzeń, mógłby go łatwo dostrzec w poświacie księżyca. Mniej więcej w połowie

drogi do lasu wyciął parę krzaków bylicy i trzymając je przed sobą, przesuwał się do

przodu mocno schylony do ziemi. Co jakiś czas przystawał, nasłuchiwał i znowu

skradał się. Mozolna to była wędrówka, a musiał się spieszyć, bo minął już środek

nocy.

Wtem poczuł słabą woń dymu z ogniska. Uśmiechnął się, zadowolony, że

dobrze przejrzał Osaga i domyślił się, do czego miała mu służyć skóra z karku bizona.

Dobrnął wreszcie do pierwszych drzew, rzucił za siebie krzaki bylicy i teraz

już swobodnie czołgał się po ziemi od drzewa do drzewa. Wiatr lekko powiewał z

jego lewej strony. Jeżeli Ko-sahn znajdowała się już na miejscu, to powinna czatować

gdzieś niedaleko po jego prawej stronie.

Pomiędzy pniami drzew błyskał płomień nikłego ogniska. Mas-gwa-ah-Sid

upodobnił się teraz do skradającej pumy. Był coraz bliżej zabójcy Orlego śebra,

jeszcze trochę, a dobrnie na skraj obszernej polany, na środku której rosło samotne

drzewo bawełnicy. Na obrzeżu polanki stała czarna klacz Osaga przywiązana do

drzewa. Stała spokojnie, wiatr powiewał od niej w kierunku skradającego się Kiowy.

Do tej pory jeszcze nikogo nie zwęszyła, chociaż do grzywy miała przyczepione

ś

wieże pęczki trawy, które oznaczały, że koń jest bardzo czujny i potrafi wyczuć

wroga ze znacznej odległości.

Wędrujący Niedźwiedź spenetrował bacznym wzrokiem całą polanę. Na

ś

rodku, tuż przy samotnym drzewie, dogasało ognisko, przy którym spał owinięty w

derkę bizonia jego wróg i jednocześnie cel wyprawy. Tuż obok śpiącego znajdował

się wypukły kopczyk, na którym leżała przybita do ziemi skóra z karku bizona.

Widocznie Osag, kiedy tylko tu przybył, zabrał się niezwłocznie do roboty. Za

pomocą przedniej łopatki bizona lub jelenia wykopał w ziemi odpowiedniej wielkości

dół. Dół ten nakrył skórą, wokoło przytwierdzając ją do ziemi drewnianymi kołkami.

Zostawił tylko w jednym miejscu między ziemią a rozpostartą skórą mały otwór. W

ognisku mocno rozgrzał wiele kamieni i włożył je do dołu przez pozostawiony w

skórze mały otwór. Na rozgrzane kamienie nalał wody, a powstała w ten sposób

gorąca para spowodowała, że skóra skurczyła się, tak że wojownik Osagów musiał od

background image

czasu do czasu przestawiać mocujące je kołki.

Kiedy skóra odpowiednio skurczyła się w stosunku do swojej pierwotnej

wielkości i pogrubiała prawie dwukrotnie, ostrą skrobaczką usunął z niej sierść.

Następnie prze niósł miękką jeszcze skórę na przygotowany uprzednio kopiec ziemi i

jeszcze raz przybił ją kołkami. Zadowolony z rezultatów dotychczasowej pracy

położył się i usnął. Do rana skóra wystygnie i stwardnieje. Podczas wykonywania

pracy nad tarczą wojenną wojownik zapewne odśpiewał kilka rytualnych pieśni,

wymaganych w trakcie przygotowywania skóry na tarczę.

Wędrujący Niedźwiedź postanowił czuwać do rana. Wydał przytłumiony

krzyk polującej sowy, na co odpowiedział mu pisk nietoperza. Ko-sahn była na

miejscu.

Słońce wstawało leniwie, jakby nie chcąc patrzeć na dramat, który wkrótce

miał się tutaj rozegrać. Delikatny szelest ptasich skrzydeł i ostry głos cykad obudził

Osaga. Przyprawiło to Wędrującego Niedźwiedzia o drżenie serca. Jeszcze raz

ogarnął wzrokiem i sercem wszystkie przejawy budzącego się życia. Migotanie

promieni słonecznych na gałęziach i liściach, ożywione pracowite mrówki, żywicę

topniejącą na pniach sosen, odległy krzyk orła - w tym wszystkim odnajdował cząstkę

samego siebie. Patrzył na poranną krzątaninę wroga. Podły Osag odebrał mu na

zawsze najbliższego przyjaciela i na to wspomnienie żywiej poczęła krążyć krew w

jego żyłach. W ostatnim czasie wychudł od żałości tak, że jego oblicze stało się ostre i

twarde.

Tymczasem Osag obejrzał skórę, położył ją na ziemi i zwęglonym patyczkiem

obrysował dosyć równo zarys koła wokół jej nieco wypukłego środka. Nożem odciął

zewnętrzne kawałki skóry wzdłuż narysowanej linii.Na samotnym drzewie powiesił

nie wykończoną jeszcze tarczę, po czym odszedł od niej parę kroków i zaczął strzelać

z łuku w środek koła. Ani jedna strzała, które wystrzelił do zawieszonej skóry, nie

przebiła jej. Groty jakby uderzały w litą skałę.

W tej chwili Mas-gwa-ah-Sid wyszedł ze swego ukrycia. Osag jeszcze go nie

zauważył, gdyż właśnie zdążał w stronę drzewa, na którym wisiało koło przyszłej

tarczy. Odwrócił się gwałtownie dopiero wtedy, gdy Wędrujący Niedźwiedź rzucił na

ziemię swój kołczan wypełniony strzałami z przytwierdzonym do niego łukiem. W

ręku pozostała mu tylko włócznia. Osag był bezbronny. Wokół niego na ziemi leżały

bezładnie porozrzucane strzały, które odbiły się od spreparowanej skóry. Łuk i krótka

włócznia, jakich używają na wpół rolnicze plemiona, pozostały w miejscu, z którego

background image

strzelał do tarczy.

Wędrujący Niedźwiedź podszedł do leżącej broni. Podniósł włócznię wroga i

cisnął ją w kierunku stojącego nieruchomo przeciwnika. Ostrze wbiło się między

stopami Osaga. Wojownik ani drgnął. Wyrwał włócznię z ziemi, cofnął się parę

kroków tak, że tuż za plecami miał pień samotnego drzewa.

Obserwowali się bacznie, ani na moment nie spuszczając z siebie oka.

Wojownik Osagów rozpoznał Niedźwiedzia i wiedział, że tylko jeden z nich opuści tę

polanę żywy, inaczej nie może być.

Wędrujący Niedźwiedź w pewnej chwili poderwał do góry ramię z włócznią,

ale Osag, chcąc wyprzedzić rzut przeciwnika, cisnął w Kiowę swój drzewiec

uzbrojony w kamienny grot. Między drzewami rozległ się krótki, przeraźliwy krzyk

dziewczyny. Ale wróg nie przewidział podstępu Kiowy. Wędrujący Niedźwiedź

gwałtownie podrywając ramię sprowokował Osaga do wcześniejszego ataku, a

nadlatującą włócznię wroga odbił drzewcem swojej włóczni, odrzucając ją w krzaki.

Zanim zdążyła dosięgnąć ziemi, włócznia Kiowy utkwiła w piersi Osaga.

Uderzenie było tak straszne, że ostrze przeszyło korpus - wojownika i

ugrzęzło w pniu drzewa, przygważdżając doń jego ciało. Głowa Osaga bezwładnie

opadła na piersi, ręce wyprężyły się wzdłuż tułowia. Ze skraju polany nadbiegła Ko-

sahn i stanęła przed ciałem martwego wroga. Jednym okrężnym pociągnięciem noża

ś

ciągnęła mu z głowy kosmyk skalpowy. Następnie odszukała włócznię Osaga i

przywiązała swoje krwawe trofeum do drzewca poniżej kamiennego grotu.

Mas-gwa-ah-Sid wolnym krokiem zbliżył się do ciała nieprzyjaciela, popatrzył

na nie przez chwilę, zmierzył wzrokiem jego leki zawieszone na szyi, zbroczone teraz

ś

wieżą krwią.

- Przez całe swoje życie walczyłeś dzielnie - pomyślał Wędrujący Niedźwiedź

- lecz nadszedł teraz kres twojego szlaku i zginąłeś jak wojownik. Zostawiam ci twoje

leki, abyś mógł wstąpić do Świata Duchów.

Mocnym szarpnięciem wyrwał włócznię wbitą w drzewo i piersi Osaga. Ciało

nieprzyjaciela zwiotczało, skurczyło się i zwaliło jak kłoda na ziemię.

Wędrujący Niedźwiedź podszedł do czarnej klaczy. Obejrzał ją, chwycił za

nozdrza, poklepał po karku i jednym skokiem dosiadł jej grzbietu. Klacz nawet nie

drgnęła, bo i po co. Zdawała sobie widocznie sprawę, że już na zawsze zmieniła pana.

- Jedziemy, siostro - przemówił Wędrujący Niedźwiedź pierwszy raz od

opuszczenia swojej wioski.

background image

Ko-sahn usadowiła się za plecami wojownika i po chwili opuścili polanę i las.

Nad drzewami zbierały się wrony i kruki, wyczuwając śmierć.

W drodze powrotnej wpadli między wyrostków pilnujących stado koni. Klacz

Osaga, ujrzawszy znajomy tabun, poczęła rżeć i kilka koni pobiegło za nią. Chłopcy

początkowo próbowali schwytać, potem już tylko przywołać swoje konie, ale w końcu

dali za wygraną, widząc odważnego Kiowę, który samotnie wtargnął w serce ziem

należących do ich plemienia.

Wędrujący Niedźwiedź podjechał do boku gniadego ogiera, który trzymał się

najbliżej klaczy i Ko-sahn w galopie przeskoczyła na jego grzbiet. Odciążona klacz

ż

wawiej pomknęła do przodu.

Spodziewając się pościgu, pędzili bez wytchnienia. Dopiero wieczorem zsiedli

z koni, podeszli do strumienia, w którym wszyscy, ludzie i zwierzęta, mogli ugasić

pragnienie. Poprowadzili jeszcze konie kamienistym korytem wąskiej rzeczki przez

parę biegów na północ, aby zgubić ewentualnie ścigających ich Osagów.

Wczesnym rankiem, kiedy mgły nie zdążyły jeszcze opaść, dosiedli koni,

opuścili brzeg kamienistej rzeczki i ze zdobycznym stadkiem koni znowu

pocwałowali na południe. Po paru dniach kluczenia po prerii dobrnęli wreszcie do

wyschniętej rzeczki, nad którą oczekiwała ich niecierpliwie I-sha-wi.

Dojrzała męża i przyjaciółkę już z daleka i pędząc im naprzeciw wydawała

radosne okrzyki. Niedźwiedź spiął swą klacz i pognał ku żonie. Radość wypełniała

serca całej trójki.

Do wioski wjeżdżali dostojnie, a na ich powitanie wylegli chyba wszyscy

mieszkańcy, podziwiając zdobyte konie. Wokoło słychać było okrzyki zadowolenia i

podziwu:

- Eh-neh, neh, neh, neh!!!

Mas-gwa-ah-Sid podjechał przed tipi Rozpalającej Ogień, która czekała już na

niego. Wziął z rąk Ko-sahn włócznię Osaga z przytwierdzonym doń skalpem wroga i

wbił ją przed stopami samotnej, nieszczęśliwej kobiety.

- Matko, oto spełniłem to, co przyrzekłem!

ROZDZIAŁ XIX

Wędrujący Niedźwiedź pracował samotnie, gdyż dokończenie zdobytej tarczy

było poważnym przedsięwzięciem i można było to zrobić tylko w zupełnej tajemnicy.

Kiedy tylko zdobył ją na Osagu, od razu okrył derką i w tajemnicy nawet przed Ko-

background image

sahn przywiózł do obozowiska.

Nie chcąc teraz, aby ktokolwiek przeszkadzał mu, opuścił płachtę zasłaniającą

wejście do tipi i skrzyżował dwa grube polana przed otworem wejściowym na

zewnątrz namiotu. Był to znak dla każdego, kto mógł się znaleźć w pobliżu, że

Wędrujący Niedźwiedź nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. Nawet jego żona nie

miała w tym czasie prawa wstępu do tipi.

Tajemne znaki, jakie chciał wymalować na wypukłej części tarczy, dawały

większą ochronę niż sama tarcza, ale tylko wtedy, kiedy były malowane w całkowitej

tajemnicy.

Ponieważ chodziło o tak ważną sprawę, Mas-gwa-ah-Sid otrzymał w czasie

snu wskazówki co do tego, jak ma być wymalowana tarcza. W czasie snu „nauczono”

go także odpowiednich pieśni związanych z rytuałem sporządzania tarczy i

nanoszenia na nią stosownych znaków.

Używając odpowiednich rodzajów ziemi, tłukąc na proszek suszone owoce

oraz mieszając to wszystko w gorącej wodzie, otrzymał właściwy kolor farby. Musiał

postępować ostrożnie i zgodnie z sennymi poleceniami. Namalował najpierw szeroki

pas przez środek tarczy. Pas ten został podzielony na równe kwadraty, na przemian

czarne i białe, oznaczające noc i dzień. Symbole te oznaczały, że będzie się znajdował

przez cały czas pod opieką duchów opiekuńczych. Górną połowę tarczy ubarwił na

czerwono

- symbol wojny, życia i słońca. Na czerwonym tle umieścił sylwetkę

niedźwiedzia - zwierzę, które już po raz drugi objawiło mu się w czasie snu i którego

imię nosił.

Dolną połowę tarczy pomalował na zielono, kolorem Matki Ziemi. Teraz, w

dolnej części, zawiesił trzy barwione na ciemno orle pióra, przedstawiające siłę,

wytrwałość i szybkość. Na koniec przywiązał na zielonym tle mały pęk piór nura

wodnego. Powszechnie wierzono, że ptak ten posiada nadzwyczajną, wielką moc.

Mas-gwa-ah-Sid zawiesił pęczek piór w taki sposób, że w każdej chwili mógł go

zdjąć. Dowiedział się w śnie, że kiedy będzie wstępował na wojenną ścieżkę, pęczek

piór winien wpiąć we włosy na czubku głowy, dla jeszcze większej i skuteczniejszej

ochrony przed razami wroga.

Liczba „cztery”, wyobrażająca cztery wiatry - cztery strony świata w

większości obrzędów jest święta. Toteż kiedy Wędrujący Niedźwiedź śpiewał swoją

ostatnią rytualną pieśń, przesunął tarczę cztery razy ponad dymem ogniska

background image

rozpalonego ze „słodkiej trawy”.

Po uzupełnieniu takich szczegółów, jak szeroki pas ze skóry, który pozwalał

przymocować tarczę do ramienia wojownika lub boku konia oraz sporządzeniu

uchwytów na dłonie, wyniósł tarczę na zewnątrz tipi i zawiesił ją na specjalnie

wykonanym do tego celu trójnogu.

Od tego czasu każdego dnia, kiedy pogoda była dobra, tarcza wisiała na swym

stojaku. Wynosząc ją rano o wschodzie słońca umieszczał tak, by poranne promienie

padały wprost na nią. Kiedy słońce oddalało się od wejścia tipi, które znajdowało się

od wschodu, przenosił tarczę i ustawiał kolejno w różnych punktach dookoła namiotu,

zgodnie z odwiecznym cyklem słonecznej wędrówki. W ten sposób słońce przez cały

długi dzień użyczało tarczy swej łaski, nadając jej przez to jeszcze większej siły i

mocy.

Przed samym zachodem słońca Wędrujący Niedźwiedź

- kierował tarczę na północ, po czym wnosił ją do tipi. Nocą lub w czasie złej

pogody wojenna tarcza wisiała w tipi przymocowana do żerdzi, nad posłaniem

wojownika.

Tylko bardzo dzielny mężczyzna mógł podczas walki nosić tego rodzaju

tarczę. Jej wyraziste wzory i powiewające pióra czyniły posiadacza tarczy

przedmiotem bezustannego ataku ze strony wroga. Zadanie mu ciosu i zdobycie jego

ochronnej tarczy uważane było za wielki czyn wojenny.

Wiele tarcz posiadanych przez mężczyzn Kiowa zostało zdobytych na

wrogach. Tak zdobyte tarcze były zabezpieczone przez dodatkowe pokrycie ich skórą

bizona, która zwykle była malowana jako duplikat oryginalnego pierwotnego wzoru.

Do użytku w trakcie obrzędowych tańców robiono kopie wojennych tarcz.

Wykonywano je w ten sposób, że obręcze z wierzbowych lub wiklinowych gałęzi

pokrywano jakąkolwiek skórą. Takie tarcze miały znacznie mniejszy ciężar i nie

wymagały traktowania ich posiadaczy z szacunkiem należnym posiadaczom

prawdziwych tarcz wojennych.

Nowa zima zabrała wiele istnień wśród ludzi Kiowa. Mrozy i śnieżyce

nawiedziły okolice ich zimowiska z dawno nie oglądaną siłą. Nie wytrzymali trudów

zimy między innymi: Tsomahee - ciotka Wędrującego Niedźwiedzia, Ansota -

wychowawca młodzieży, czy chociażby stary, czworonożny przyjaciel dzielnego

wojownika, pies Pahao. Umarła także stara Rozpalająca Ogień. Ludzie mówili, że

umarła z rozpaczy po śmierci syna. Od czasu jego śmierci nie mogła dojść do siebie i

background image

choć nie brakowało jej ani żywności, ani ciepłych futer, płakała w samotności i prawie

nie jadła, zaś mrozy dokonały reszty. Znaleziono ją któregoś dnia zamarzniętą przy

ognisku, choć spory zapas drewna na opał leżał obok.

Jeszcze bardzo długo mówiono o jej matczynym uczuciu. Szoszonka była

wspaniałą matką i żoną. Jej ciało Wędrujący Niedźwiedź zawiózł na prerię, aby

pochować obok ukochanego syna. Przez pewien czas młody wojownik chodził

smutny i zgaszony, bowiem w ostatnim czasie stracił przyjaciół jednego za drugim.

Uważał to za zły los i złośliwość Tego Co Usypia Na Zawsze.Składał ofiary i palił

regularnie Świętą Trawę, aby Duch Świata odsunął te wszystkie nieszczęścia od ludzi

Kiowa.

Nadszedł wreszcie czas, aby młody, ale już doświadczony wojownik pomyślał

o wojennym pióropuszu.

Mas-gwa-ah-Sid od trzech dni stawał przed Radą Starszych. Na wprost niego

zasiadali Biegnący Wilk - stary szaman, a zarazem doświadczony wojownik, Dużo

Nakrapianych Koni - jeden z młodszych wodzów, który był gotów nałożyć na głowę

Niedźwiedzia nowy wojenny pióropusz.

Pięć dni temu młody wojownik wysłał obwoływacza, aby zaprosił do jego tipi

Biegnącego Wilka, Dużo Nakrapianych Koni oraz dwudziestu ośmiu innych

mężczyzn, z którymi przemierzał wojenne i łowieckie ścieżki. Długa ceremonia

zbliżała się do końca. Wędrujący Niedźwiedź otrzymał prawo do noszenia wojennego

pióropusza, jako zaszczytnego wyróżnienia za swe dzielne czyny, których sporo już

dokonał w dotychczasowym młodym życiu.

Trzy dni temu Mas-gwa-ah-Sid stał w swym własnym tipi i patrzył z dumą,

jak powszechnie znani i szanowani wojownicy Rady Starszych, przyodziani w swe

najpiękniejsze uroczyste stroje i ozdoby, weszli do jego namiotu w odpowiedzi na

przekazane im zaproszenie. Teraz uzyskał ich pozwolenie na to, by w skrócie

opowiedzieć im o trzydziestu odważnych czynach, które pozwoliły mu zdobyć

trzydzieści piór, najwyższych wyróżnień, jakimi może szczycić się wojownik.

Zanim Wędrujący Niedźwiedź zaczął wyliczać swe czyny, podał swoją fajkę

każdemu z członków rady. Następnie stanął na wprost zaproszonych gości, trzymając

w prawej wyciągniętej dłoni długi prosty kij owinięty bizonia skórą, do którego z góry

na dół było przymocowanych trzydzieści orlich piór. Była to Laska Czynów i kiedy

Wędrujący Niedźwiedź niósł ją w czasie walki, wrogowie wiedzieli, że jest to

wojownik, przed którym należy czuć obawę i respekt.

background image

Wędrujący Niedźwiedź przypomniał obecnym swoje pierwsze ważne

dokonanie:

Owego dnia jego leki były dobre i zabił maczugą wroga. W dowód uznania

pozwolono mu przygotować i nosić we włosach pióro „zadanej śmierci”. Pióro to

było pomalowane w czerwone cętki, symbol, czynu, jakiego dokonał. Ta pierwsza

zasługa dała mu także prawo do przywieszenia pierwszego pióra do jego Laski

Czynów, ustawionej przed tipi.

Każdy wojownik, obecny na tej uroczystości, przygotował pióro właściwego

kształtu i wzoru oraz wymiaru i kiedy opowieść o pierwszym bohaterstwie została

zakończona, jedno z tych piór wręczono Wędrującemu Niedźwiedziowi na znak, że

może zaliczyć sobie ten czyn jako godny wojownika. Jego opowieść była

potwierdzana przez kilku naocznych świadków tamtego zdarzenia, zwyczajowym,

gardłowym: Eh, neh, neh, neh, neh! Niedźwiedź kolejne otrzymane pióra wręczał

czarownikowi, który miał wykonać dla niego wojenny pióropusz. Każde pióro było za

pomocą rzemienia umocowywane przez czarownika na obwodzie miękkiej skórzanej

czapki.

Opowiedzenie trzydziestu takich historii w szczegółach i kolejne ich

potwierdzenia przez naocznych świadków, zajęło wiele czasu. Coraz bardziej

zagęszczona końcówkami orlich piór krawędź miękkiej czapeczki z wolna tworzyła

pierzastą koronę. Kiedy wreszcie korona została zamknięta, czarownik zamocował

pośrodku czapeczki najważniejsze pióro, które miało reprezentować i wyróżniać

właściciela tego pióropusza.

Na koniec do pióropusza dodano na wysokości skroni kilka luźno zwisających

piór oraz długich pasemek wyciętych z futra łasicy. Ponieważ łasica znana jest ze swej

zręczności i sprytu w starciu z wrogami, jak sądzono, jej moc przejdzie poprzez te

skórki na właściciela pióropusza.

Nareszcie wojenny pióropusz był gotowy do ogólnej prezentacji. Dużo

Nakrapianych Koni uroczyście włożył go na głowę Wędrującego Niedźwiedzia, a

Biegnący,Wilk odezwał się do zebranych w następujących słowach:

- Mas-gwa-ah-Sid! Podobnie jak zwierzę, którego imię nosisz, niejednokrotnie

okazywałeś swoją siłę i przebiegłość. W ciągu trzech Małych Słońc przedstawiciele

Rady Starszych i stowarzyszenia Prawdziwych Psów, słuchali, jak opowiadałeś o

swych czynach. Kiedy wyliczyłeś któryś z nich, mężczyźni tu zgromadzeni

potwierdzali, że język twój mówi prawdę. Zdobyłeś trzy razy po dziesięć wyróżnień i

background image

wyliczyłeś się z nich. Dlatego też rada nadajeci zaszczytne prawo noszenia wojennego

pióropusza, jako największego dowodu dzielności wojownika. Niech Duch Świata

sprawi, by twoje mokasyny doprowadziły cię bezpiecznie poprzez Szlak Czterech Gór

aż do sędziwego wieku. Otsedaba!

Po pokazaniu wszystkim zebranym pióropusza. Wędrujący Niedźwiedź

zaprosił swoich gości na wystawną ucztę. Kiedy wojownicy spożywali posiłek,

czarownik wysłał obwoływacza, który jeżdżąc konno po wiosce ogłaszał wszystkim

mieszkańcom, że Mas-gwa-ah-Sid z plemienia Kiowa-Kwuda ma prawo do noszenia

wojennego pióropusza.

Od tej pory pióropusz ten mógł być noszony tylko w czasie bitwy, czy podczas

szczególnie ważnych uroczystości. Za to często wisiał na szczycie drzewca wbitego w

ziemię przed wejściem do tipi właściciela.

Następnego dnia Niedźwiedź umieścił przed namiotem drewnianą tyczkę i

zawiesił na niej swój pióropusz, I-sha-wi dumna była z męża i jeszcze tego samego

dnia, jakby w nagrodę, powiedziała mu trochę czerwieniąc się przy tym, że w jej łonie

powstało Nowe śycie. Na tę nowinę Niedźwiedź o mało nie podskoczył z radości.

Opanował się jednak, czule spojrzał na Nocny Kwiat i przytulił jej głowę do swej

muskularnej piersi. Udali się razem przed tipi ojca, gdzie wisiało Święte Zawiniątko,

Tal-yi-da-i.

Niedźwiedź Wędrujący Po Górach stanął przed zawiniątkiem, a za jego

plecami skryła się I-sha-wi.

- Posłuchajcie, duchy plemienia Kiowa, kto do was mówi! To ja,

najszczęśliwszy mężczyzna pośród mego ludu. To mówi ten, który dziś doznał

zaszczytu noszenia wojennego pióropusza. To mówi ten, któremu żona powiedziała,

ż

e zostanie ojcem. O! Duchy Nieba i Ziemi i wszystkich Czterech Rogów Świata,

dziękuję wam, że tyle radości wpłynęło do mego serca!

Oboje wrócili szczęśliwi do tipi, kobieta zajęła się swoimi obowiązkami, a

mężczyzna zasiadł wygodnie przed namiotem, by przygotować „Pióro Dzielności”.

Obie strony pióra obszył cienkim rzemykiem, ozdobionym kolcami jeżozwierza w

kolorach niebieskim, białym i czerwonym.

Końskie włosie umocowane na szczycie pióra pochodziło z ogona lub grzywy

białego konia i zostało ufarbowane na czerwono. Do farby tej, która przeważnie

wyrabiana była z owoców czereśni, dodano troszkę sproszkowanego rogu jako

substancji wiążącej barwnik.

background image

Wędrujący Niedźwiedź cofnął się myślami do czasu, kiedy zdobył pierwsze

wojenne pióro ozdobione czerwonymi cętkami. Po tym pierwszym przychodziły inne

dokonania, jedno następowało po drugim, a ich liczba ciągle rosła. Niektóre z piór

zdobytych bojowymi czynami były wpinane we włosy pionowo, inne należało

umieścić poziomo, jak skrzydła ptaka, jeszcze inne nosiło się puszczone ku dołowi.

Pęk piór przyznanych wojownikowi za wyjątkową odwagę był noszony

pionowo w górę. Jednym z takich godnych uznania czynów było na przykład zadanie

ciosu gołą ręką żywemu, nie zranionemu wrogowi, smagnięcie go batem albo

dotknięcie łukiem.

Pióra o znaczeniu drugorzędnym nosiło się poziomo i były przyznawane za

uderzenie rannego wroga.

Dotknięcie lub uderzenie martwego przeciwnika było traktowane jako czyn

trzeciorzędny i oznaką takiego czynu było pióro noszone pionowo w dół.

Pewnego razu, kiedy Wędrujący Niedźwiedź został zraniony w walce,

otrzymał prawo noszenia pióra pomalowanego na kolor czerwony.

Nawet koń dzielił z nim zaszczyty ścieżki wojennej. Czerwone koło wokół

jego jednego oka znaczyło, że pomógł jeźdźcowi w odkryciu niebezpieczeństwa.

Natomiast jasne, malowane zygzakiem pręgi na przedniej części nóg od barku do

pęciny znaczyły, że koń jest bardzo szybki. Pewnego razu, kiedy koń Niedźwiedzia

sam zrzucił wroga na ziemię, zaliczył ten czyn wyłącznie dla siebie, a Wędrujący

Niedźwiedź zawiesił u jego uzdy pióro zwycięzcy.

Kiedy Mas-gwa-ah-Sid zadawał wrogowi cios z lewej albo z prawej strony

swego konia, na odpowiednim boku wierzchowca malowane były czerwone pasy, a

było ich tyle, ile zadanych z odpowiedniej strony uderzeń.

Młody wojownik, który jeszcze nie wykazał się w walkach, mógł sobie

sporządzić pióropusz i powiesić w tipi swojego ojca. Stała obecność „wojennej

czapki” była dla niego bodźcem i zachętą do dokonywania wielkich czynów, ale nie

wolno mu było założyć jej na głowę.

Niekiedy, chociaż rzadko, pióropusz był pokazywany publicznie mężczyźnie

niegodnemu jego noszenia. Czyniły to zwykle kobiety wobec wojownika, który

chwalił się swoimi wielkimi sukcesami, lecz którego czyny i dzielność były znikome.

Takiego mężczyznę uważano za tchórza i po uznaniu tego za fakt i ogłoszeniu

mieszkańcom wioski, kłamca musiał odwołać swe chełpliwe słowa i opowiedzieć

rzetelną prawdę. W przeciwnym razie na zawsze pozostawał w niełasce swego ludu.

background image

Po pewnym czasie taki człowiek zwykle opuszczał własne plemię nocą i nigdy go już

ani nie widziano, ani o nim nie słyszano.

Zbliżał się Miesiąc Opadania Liści, ostatnie przedzimowe polowanie na

bizony i wędrówka do zimowego osiedla. Wędrujący Niedźwiedź czule opiekował się

brzemienną żoną i po udanym polowaniu sam ściągał skóry z ubitych zwierząt,

własnoręcznie ćwiartował mięso i zwoził je do wioski, pozostawiając I-sha-wi tylko

wykonywanie lżejszych prac.

Zdawał sobie sprawę, że z chwilą kiedy Nocnemu Kwiatu zaokrągli się brzuch

i będzie zauważony przez - wszystkich, jego żona przejdzie pod opiekę kobiet, a on

zostanie sam aż do chwili, kiedy ujrzy ją w swoim tipi z nowo narodzonym

dzieckiem.

Po przybyciu do zimowego osiedla prawie nie opuszczał swojego zimowego

domostwa, ciesząc się śliczną I-sha-wi. Jej serdeczną przyjaciółką, a zarazem i

opiekunką stała się Ko-sahn. Niedźwiedź stracił druha, ale Nocny Kwiat zyskała

bliską sercu przyjaciółkę, tak to w życiu bywa. Cieszył się, gdy słyszał szczebioty i

ś

miechy dwóch kobiet w odległym końcu ziemianki. Radość i śmiech I-sha-wi

rozgrzewały mu serce.

Pewnego wieczoru, chcąc kobietom sprawić przyjemność, zaprosił do siebie

starych przyjaciół razem z żonami. Po wspólnym posiłku mężczyźni usiedli wokół

ogniska, ćmiąc swoje małe fajeczki. Kobiety natomiast we własnym gronie zabawiały

się ploteczkami.

- Słuchajcie - rozległ się głos Kayo-ofcosisa (Tarczy Niedźwiedziej).

Wszystkie głowy skierowały się w stronę wojownika w oczekiwaniu ciekawej

opowieści i goście nie zawiedli się. Wojownik ten był znany jako świetny bajarz.

- Dawnymi czasy Wielkie Słońce (rok) dzieliło się tak, jak dzisiaj. Czterej

wodzowie wiatrów podzielili Wielkie Słońce między siebie i najsilniejszy z nich -

Wiatr Północny przywłaszczył sobie aż połowę Wielkiego Słońca. Podczas sześciu

Księżyców to on trzymał ziemię pokrytą śniegiem, skutą lodem, ku wielkiemu

niezadowoleniu Wiatru Wschodniego, Wiatru Zachodniego i Południowego, którzy z

kolei chcieli widzieć bez przerwy zieleń i kolorowe kwiaty, ponieważ lubili igrać

między trawami i oddychać wonnym powietrzem.

Każdy z tych władców mieszkał w wielkim tipi na jednym z czterech krańców

naszego Świata Położonego Nisko. Wiatr Południowy miał pięcioro dzieci, czterech

synów i jedną córkę. Najstarszym z jego synów był Wielki Deszcz, drugim - Szara

background image

Chmura, trzecim natomiast - Woda do Kolan i wreszcie czwartym - Lecący tuż nad

Ziemią. Córka Południowego Wiatru nosiła imię Wietrzyk Poranny.

Wiatr Wschodni i Zachodni mieli po dwóch synów. Dzieci Wiatru

Wschodniego nosiły imiona: Wiatr Wieczorny i Czerwona Twarz, Dzieci Wiatru

Zachodniego nazywały się Szeroki Wiatr i Rosa Chmur.

Wiatr Północny miał bliźnięta, chłopca i dziewczynkę i nazwano je

odpowiednio Sopel oraz Lód.

Gdy Sopel i Lód osiągnęli odpowiedni wiek, by założyć własne rodziny, ich

ojciec zdecydował, że syn poślubi córkę Wiatru Południowego, aby on - Wiatr

Północny mógł dorzucić do swego pala totemowego przywileje i zaszczyty swojego

południowego sąsiada. Wysłał więc jednego ze swych wodzów - Gołoledź, by złożył

w tej sprawie odpowiednią propozycję Wiatrowi Południowemu.

Wietrzyk Poranny zapłakała cichutko, kiedy poznała tego, którego

przeznaczono jej na męża. Od tego czasu przez sympatię dla niej wszystkie źdźbła

trawy pokrywają się łzami rosy. Ponieważ Wiatr Północny był bogaty i silny, nie

można mu było niczego odmówić. Tak ojciec, jak i córka musieli zgodzić się na ten

ś

lub.

Zaślubiny odbyły się uroczyście, na oczach wielkiego tłumu, ponieważ Wiatr

Północny zaprosił na to święto inne wiatry z rodzinami, tak że podczas czterech dni,

w ciągu których odbywała się uroczystość, na Zimną Krainę Wiatru Północnego

spadła wielka obfitość deszczu.

Po zakończeniu ceremonii ślubnych każdy z gości wrócił do siebie inną drogą,

a Wietrzyk Poranny pozostała sama w tipi swego teścia, tam gdzie nigdy nie płonęło

ognisko. Zaprzyjaźniła się bardzo ze swą szwagierką, Małym Lodem, która była

delikatna i niewinna. Wszystko przez pewien czas układało się dobrze. Ale kiedyś

wcześnie rano Wiatr Północny wyszedł ze swego domu w bardzo złym humorze i

dmuchnął z ogromną siłą. Wkrótce rzeki skuł lód, a ziemia stała się twarda niby

kamień. Następnie we wszystkie strony świata zostali wysłani wodzowie, aby wyć i

przeciągle świstać. Ziemię pokrył śnieg, drzewa pękały z hukiem, a wilki wyły z

głodu.

Wietrzyk Poranny marzła okropnie, szczególnie wtedy, gdy przebywała blisko

swego małżonka. Za każdym razem, gdy ją obejmował soplami swoich rąk, cudem

unikała śmierci.

Pewnego dnia, gdy siedziała nad brzegiem wielkiego jeziora i śpiewała o

background image

krainie swego ojca, przyszła jej do głowy myśl, aby wysłać posłańca do rodziny i

powiadomić ją o swym nieszczęściu. Nożem z kości łosia wyrzeźbiła więc w

maleńkim kawałeczku cedrowego drzewa kaczkę, następnie powiedziała jej coś

cichutko, ptak ożył i odleciał na południe.

Wiatr Południowy odpoczywał przed swoim tipi, oczekując nadejścia dwóch

Księżyców, które były zastrzeżone dla niego, gdy wtem ujrzał na pobliskim jeziorku

kaczkę, co jakiś czas nurkującą dla zwrócenia na siebie uwagi. Podpłynął więc do

kaczki i usłyszał przykrą nowinę:

- Twoja córka ma zamrożony uśmiech, a ponieważ jest zawsze smutna, jej

mąż wypędzi ją ze swego tipi w czasie przyszłego Księżyca. Wysłała mnie tutaj, bym

ci to powiedziała.

Wiatr Południowy powrócił do swego namiotu bardzo zatroskany, po czym

wezwał do siebie synów:

- Wasza siostra - powiedział im - ma zamrożony uśmiech i jej mąż wkrótce

wyrzuci ją z domu, już w czasie przyszłego Księżyca. Moim życzeniem jest, abyście

ją tu przyprowadzili. Idźcie!

Wielki Deszcz, syn pierworodny, wyruszył pierwszy pod postacią tłustej

czarnej chmury, ale kiedy przebył połowę drogi, źli towarzysze Wiatru Północnego

spostrzegli go, a ich władca natychmiast zamienił czarną chmurę w grad.

Szara Chmura wyruszył jako następny, ale już w swej naturalnej postaci.

Dotarł tak daleko, że dostrzegł wreszcie Wietrzyk Poranny. Siostra rozpoznała go i

tak się ucieszyła, że swą radością zwróciła na brata uwagę złego teścia. Szara Chmura

został zamieniony w śnieg.

Trzeci brat - Woda do Kolan wzniósł się bardzo wysoko, zatoczył długi łuk i

spróbował zbliżyć się do siostry z boku. Został jednak odkryty tak, jak jego bracia i

zamrożony na miejscu.

Kolej teraz wypadła na Lecącego tuż nad Ziemią. Przybrał postać chmury

postrzępionej na krańcach i poczekał do nadejścia nocy. Przemykając się zręcznie

między górami i niemal dotykając równin, dotarł do krainy zimna, zanim Wiatr

Północny i jego wodzowie wyszli ze swych tipi. Po drodze odmroził swych braci i

wtedy wszyscy czterej ze wszystkich sił spuścili na zamarzniętą ziemię ogromną

ulewę, tak wielką i skuteczną, że dom Wiatru Północnego został prawie natychmiast

wypełniony do połowy wodą. Aby nie zostać utopionym, właściciel wyszedł na

zewnątrz i wypluwając wodę, zwrócił się do czterech braci:

background image

- Dosyć! Zabierajcie swą siostrę, lecz mnie zostawcie w spokoju!

Ale Lecący tuż nad Ziemią nie był jeszcze całkiem zadowolony ze swoich

dokonań i aby ukarać Wiatr Północny za jego poprzednią zuchwałość, butę i pychę -

zabrał mu trzy Księżyce z sześciu miesięcy jego panowania. Aby raz na zawsze

załatwić podział na pory roku, postanowił jeden z trzech odebranych Księżyców

podarować swemu ojcu, jeden Wiatrowi Wschodniemu i jeden Wiatrowi

Zachodniemu. Tak więc wszystkie wiatry mogły być sobie równe i jednakowo ważne.

Wiatr Północny nie chciał zgodzić się na takie rozwiązanie, ale Lecący tuż nad

Ziemią i jego bracia zagrozili mu, że się połączą z synami Wiatru Wschodniego i

Wiatru Zachodniego i będą zlewać wodą jego zimny kraj przez okres Wielkiego

Słońca. Wobec tak strasznej groźby Wiatr Północny przestał się upierać, przystał na

ich żądania i przyrzekł, że więcej już nie będzie naruszać pór roku należnych jego

trzem sąsiadom. Niestety, nie zawsze dotrzymuje słowa.

Skoro została załatwiona ostatecznie sprawa podziału na pory roku, czterej

bracia i ich siostra zaczęli przygotowywać się do opuszczenia Zimnej Krainy, gdy

nagle usłyszeli słabiutki głos kobiety, wołającej z wnętrza tipi:

- Zabierzcie mnie! Zabierzcie mnie!

Była to Mały Lód, córka Wiatru Północnego, która pływała w swym szałasie i

którą woda deszczowa zaczęła roztapiać.

Synowie Wiatru Południowego, z niecierpliwością pragnący donieść ojcu o

swoim zwycięstwie, nie chcieli zająć się córką ich wroga. Jednak Wietrzyk Poranny

wierna przyjaźni, jaka łączyła ją z dziewczyną, zabrała ją i przez całą drogę powrotną

ukrywała między swymi kolanami. Właśnie od tamtego czasu wszystkie kobiety mają

zimne kolana. Jeśli moi bracia nie wierzą, to mogą sprawdzić - wesoło powiedział na

zakończenie Tarcza Niedźwiedzia.

Kilku młodych wojowników rzuciło się w stronę siedzących kobiet, rozległy

się ich piski i śmiechy.

ROZDZIAŁ XX

Letni obóz rozbili w Księżycu Pojawienia się Czerwonych Traw. Małżeństwo

Bungi postanowiło na zawsze pozostać w plemieniu Kiowa.

I-sha-wi od dawna już przebywała w osobnym tipi, pod serdeczną opieką Ko-

sahn. Mas-gwa-ah-Sid w tym okresie nie miał prawa widywać się z żoną ani nawet po

kryjomu zaglądać do namiotu, w którym obecnie mieszkała. Widywał ją czasami z

background image

daleka, kiedy była zmuszona opuścić na chwilę swoje nowe tipi.

Wędrujący Niedźwiedź w tym czasie dużo polował, a wieczory spędzał u Kis-

kay-im (Ogona Gronostaja) lub u Mekasto (Czerwonego Kruka), podziwiając, jak

szybko rosła i piękniała mała Keahdineeah (Spadająca Gwiazda).

Pewnego wieczoru, gdy zmęczony wrócił z polowania, udał się do namiotu

potów, aby w gorącej parze odświeżyć i umyć ciało. Wyszedł dziarski i wypoczęty,

pokręcił się trochę przed tipi, w którym przebywała jego żona, z nadzieją, że może ją

przypadkowo zobaczy. Na próżno wpatrywał się w skórę osłaniającą wejście do jej

namiotu. Tego wieczoru zasłona nawet nie drgnęła. Zniechęcony począł krążyć

między namiotami i przypadkowo znalazł się przed tipi Mekasto.

- Wstąpię - pomyślał - i chociaż nacieszę swoje oczy śliczną Keahdineeah.

W środku obok Mekasto siedział Kis-kay-im i jego żona, Seyseyp. Czerwony

Kruk opowiadał coś właśnie i widząc Wędrującego Niedźwiedzia, gestem wskazał mu

wolne miejsce obok siebie.

- Na niebie istnieją dwie gwiazdy-bieguny: Gwiazda Północna i Gwiazda

Południowa, a gdy te gwiazdy powędrują razem - nadejdzie koniec świata.

Gwiazdy te z każdą nocą zbliżają się coraz bardziej do siebie i gdy się zetkną

wreszcie, zginą wszystkie plemiona na tej ziemi. Nasi starcy śpiewają przed Świętym

Zawiniątkiem pieśni o Sile Najwyższej w rytm bicia w bębny i uderzeń w tykwy, ale

jak do tej pory nic nie może powstrzymać spotkania Gwiazd. Bardzo starzy ludzie

mówią, że zagłada na prerie przyjdzie ze wschodu.

- Tak, dobrze mówią wasi starcy - rzekł Bungi.:-Wkroczyła ona już na naszą

ziemię, a teraz jak ogromne stada mrówek dąży tutaj, na Zielone Pola. Czy dożyjemy

następnego lata?...

Wędrujący Niedźwiedź zamyślił 6ię.

Zewsząd nadchodziły coraz groźniejsze wieści: oto na południu Apacze

Chiricahua i Mescalero już od dawna staczają potyczki z białymi. Podobno na

wschodzie dawno już widziano ich nad rzeką Missisipi. Niektórzy mówią także, że

podobno obcy biali wycinają wszystkich ludzi, nie oszczędzając ani starców, ani

kobiet; ani dzieci. Po plemionach Pequat, Chosapeake, Chickahominy, Mon-tauk,

Nanticoke, Machapunga, Cheraw, Mohegan zostały tylko nazwy - nikt nie ocalał.

Niedźwiedź wyszedł z tipi Mekasto z obolałym sercem i burzą w duszy.

Zrozumiał teraz Ojebway’a, który namawiał napotkane plemiona do zgody i

połączenia sił przeciw ludziom przybyłym zza Wielkiej Słonej Wody.

background image

Minął Księżyc Gdy Konie Zmieniają Sierść. Mas-gwa-ah-Sid cały czas

chodził przygaszony i smutny. Mimo że ostatnio polował, był nadal jednym z

najlepszych myśliwych i tropicieli. Często opuszczał obóz i bez celu włóczył się po

prerii. Czego szukał? Czego oczekiwał? Zapytany o to wprost, nie potrafiłby

odpowiedzieć.

Pewnego wieczoru, kiedy w samotności siedział w swoim tipi i w zadumie

wpatrywał się w igrające płomienie ogniska, odsunęła się skórzana derka i wkroczyły

dwie niewiasty szczelnie otulone skórami bizona.

Była to I-sha-wi i jej przyjaciółka, Ko-sahn. Dziewczyna opiekująca się

Nocnym Kwiatem podała zdumionemu Niedźwiedziowi futrzane zawiniątko.

Wojownik delikatnie począł rozchylać futro. Wewnątrz tobołka leżało dziecko

- chłopiec.

- Eh, neh, neh, neh, neh - sapnął radośnie.

Oddał dziecko Ko-sahn, powstał i zbliżył się do I-sha-wi. Oparł obie dłonie na

barkach żony i zajrzał jej głęboko w oczy tak spoglądać potrafi tylko ten, którego

uczucie płynie z głębi serca.

- Kiedy nasze dziecko ujrzało świat?

- Wtedy, kiedy słońce wędrowało po szczytach gór - odrzekła I-sha-wi.

- Dzielną mam kobietę - mruknął niby to do siebie Wędrujący Niedźwiedź - i

za to jestem wdzięczny Duchowi Świata.

Wybrał najlepiej wyprawione skóry niedźwiedzie, usłał z nich miękkie

posłanie, wziął I-sha-wi na ręce i delikatnie położył ją na futrach, a potem zwrócił się

do przyjaciółki żony:

- Ko-sahn pozostanie w naszym tipi do chwili, kiedy chłopiec dostanie imię.

Pomiędzy Ko-sahn a I-sha-wi nie będzie żadnej różnicy, takie same futra i skóry, jakie

będzie otrzymywać moja żona, dostanie moja siostra. Co na to powie Ko-sahn?

- Mój starszy brat wie dobrze, że Ko-sahn nigdy niczego mu nie odmówi. Ta

sama krew wroga jest na jego rękach, jak i na moich. A teraz niech Wędrujący

Niedźwiedź się położy i jego sny niechaj krążą wokół dziec-ka-mężczyzny. Ja jeszcze

trochę posiedzę przy ognisku, chcę skroić pierwsze mokasyny dla Nowego śycia.

Od tego dnia minęło sześć Księżyców i znowu obwoływacz zapraszał gości do

tipi Mas-gwa-ah-Sida i I-sha-wi. W czasie uroczystości chłopcu nadano imię Set-

angya, Siedzący Niedźwiedź.

Coraz częściej dochodziły do Indian Kiowa-Kwuda wieści o wyczynach

background image

okrutnych białych ludzi.

Pewnego dnia do wioski Kiowa zjechali wodzowie ludu Komanczów-

Kwahadi, Kiowa-Apaczów, Arapahów i południowych Czejenów. Podczas palenia

Ś

więtej Fajki wodzowie przyrzekli sobie wzajemną pomoc w obronie przed białymi.

Na wodza wojennego wybrano Acee (Błękitnego Orła), przywódcę Zerwanych

Cięciw z plemienia Komanczów. Plemię to władało terenami najbardziej wysuhiętymi

na wschód i pierwsze było narażone na spotkanie z białymi.

Od tej chwili wyznaczono tropicieli z każdego plemienia, którzy mieli bez

przerwy krążyć po prerii i wykrywszy na swych terenach obecność ludzi obcej rasy,

natychmiast o tym powiadomić wodzów swoich plemion.

Tego roku lato było o wiele cieplejsze niż w poprzednich Wielkich Słońcach.

Wody w rzekach wyschły o połowę, toteż Wielkie Łąki dość długo nie zaznały

deszczu. Trawa pożółkła i nieprzyjemnie trzeszczała pod końskimi kopytami.

Wędrujący Niedźwiedź już od dwóch dni penetrował okolice rzeki W Której

Księżyc Lubi się Przeglądać.

Rozebrany do połowy, zakurzony i zmęczony zatrzymał się nad rzeką, aby

napoić konia, umyć się i ugasić pragnienie. Tego dnia był dziwnie osowiały i

przygnębiony.

Ś

ciągnął z nóg legginy i mokasyny, obok rzucił przepaskę biodrową i po

chwili z przyjemnością zanurzył się w chłodnej wodzie. Koń specjalnie do tego

przyuczony nie oddalał się zbyt daleko od swego pana i skubał soczystą i bujną trawę

nadbrzeżną.

Odświeżony wyszedł wreszcie z rzeki. Dłońmi strzepnął z ciała resztki wody,

ubrał się i delikatnie świsnął na konia, który natychmiast podbiegł do niego.

Pojechał wzdłuż rzeki szlakiem wiodącym donikąd, kończącym się może

gdzieś za którymś zakrętem rzeki lub w jakichś bagnistych przybrzeżach. Po jakimś

czasie oddalił się od brzegu leniwie płynącej rzeki i skierował na kamienistą drogę,

prowadzącą między wypłowiałymi skałami, ciągnącymi się hen w głąb prerii. Droga

ta wznosiła się coraz wyżej i coraz bardziej była usiana ogromnymi, kamiennymi

blokami.

Zanurzył się między skały, chcąc zgubić ślad konia. Przejechał wolno obok

samotnie rosnącego drzewa bawełnicy o poprzekrzywianych I powykręcanych

konarach.Miał już wyjechać na rozległą trawiastą przestrzeń, gdy wtem tuż przed nim,

na niecałą odległość lotu strzały, pojawił się wojownik z plemienia Osągów.

background image

Wędrujący Niedźwiedź osadził swojego wierzchowca w miejscu i sięgnął po

włócznię przytwierdzoną do prawego boku konia. Osag siedział na koniu spokojnie i

kiedy zobaczył, że Wędrujący Niedźwiedź jest gotów do walki, podniósł do góry dłoń

w starodawnym geście pokoju, po czym wbił w ziemię przed sobą włócznię.

Wędrujący Niedźwiedź odpowiedział mu takim samym gestem pokoju i

zbliżył się do niego.

- Gyefaigwa! Skąd wracasz i jakie nosisz imię? - zapytał.

- Nazywają mnie Mocarz, wracam z tamtej strony rzeki. Wzrok mój wytropił

tam ślady koni białych ludzi. Prowadzą one z północy i łukiem skręcają do brzegów

tej rzeki. Jeżeli będą jechać w tym samym tempie, to znajdą się nad brzegiem za

jakieś dwie zmiany cienia

- Czy mój brat jest pewien, że to ślady rumaków białych ludzi?

- Mocarz jest pewny, gdyż tylko konie białych noszą pod kopytami mokasyny

z białego metalu, takiego samego, z jakiego jest zrobiony grot włóczni mojego brata

Kiowy.

- Dokąd teraz udaje się mój brat?

- Zdążałem właśnie do waszego obozu, gdyż nasi wodzowie postanowili

wypalić z waszymi wodzami Świętą Fajkę i złączyć swe siły z siłami Kiowa przeciw

obcemu narodowi. Biali znajdują się już na terenach łowieckich Kiowa-Kwuda.

- Czy naprawdę ludzie Osagów zrozumieli, że lepiej jest żyć w pokoju z

sąsiadami i razem walczyć przeciw wspólnym wrogom?

- Mocarz nie posiada języka węża. Gdyby było inaczej, mój brat już dawno by

nie żył. Obserwuję go od dłuższego czasu i było wiele okazji, aby Kiowę wysłać do

Krainy Ojców.

Wędrujący Niedźwiedź zagryzł zęby, że pozwolił sobie na taką nieostrożność.

Nie okazując jednak niczego po sobie, rzekł:

- Niech mój brat jedzie dalej w pokoju i powiadomi ludzi Kiowa o decyzji

swoich wodzów. Niech powie im także, że rozmawiał ze mną. Ja poczekam tu na

białych. Ilu ich może być?

- Wyczytałem ze śladów, że dziewięciu. Mają jeszcze dodatkowo dwa juczne

konie, których kopyta zostawiły głębsze tropy.

Osag wyrwał z ziemi włócznię, zawrócił w miejscu konia i kłusem ruszył w

kierunku osady Kiowów.

Wędrujący Niedźwiedź długo patrzył za nim, aż całkowicie znikł za

background image

trawiastymi wzniesieniami, po czym skierował swego konia w stronę rzeki.

Po jakimś czasie skierował się na południe, ominął okolicę upstrzoną

kamiennymi blokami, wjechał wreszcie na największe w okolicy wzniesienie, skąd

doskonale mógł obserwować przestrzeń dookoła siebie. Stał nieruchomo podobny

raczej do granitowej postaci, niż do człowieka z krwi i kości.

Poniżej wzniesienia płynęła rzeka, w tym miejscu nie przekraczająca od

pagórka odległości pół lotu strzały. Daleko, bliżej horyzontu ujrzał obłok pyłu, który

zbliżał się coraz bardziej do rzeki. W pewnej chwili kurz zaczął opadać i Niedźwiedź

ujrzał jeźdźców. Nie byli to ludzie z Wielkich Łąk. To byli biali.

Z ciekawością przyglądał się im. Cerę mieli jasną jak oskubany gołąb, a

twarze tak zarośnięte, że spomiędzy włosów sterczał im tylko nos, a powyżej chytrze

mrugały oczy koloru nieba. Ubrani byli w skórzane bluzy, jakieś dziwne, długie

mokasyny, zaś na skołtunionych głowach nosili nakrycia ze skóry szopów.

Tak się zapatrzył, że nie spostrzegł nawet, kiedy biali znaleźli się tuż na

przeciwległym brzegu rzeki. Dopiero jak ich konie zaczęły pić wodę, zorientował się,

ż

e jest doskonale przez nich widziany.

- Ich strzały na pewno mnie tutaj nie dosięgną - pomyślał. - Zresztą nie

wyciągnęli jeszcze łuków. Zanim przeprawią się przez rzekę, zdążę im uciec.

Jeden z białych, siedzący na rosłym koniu, podniósł coś z ramienia, coś, co

podobne było do kija.Wędrujący Niedźwiedź poczuł straszliwe, palące uderzenie w

piersi, które o mało nie strąciło go z konia, potem zobaczył błysk ognia i usłyszał głos

gromu.

Przezwyciężając ból dotknął dłonią piersi. Cała dłoń była czerwona - od krwi,

w ustach też poczuł jej smak. Z wolna poczęła ogarniać go jakaś nieopanowana

ociężałość. Zawrócił konia i galopem pognał w stronę wioski. Przez szum w uszach

dosłyszał jeszcze, że biali przeprawiają się przez rzekę. Zmusił konia do niemal

szalonego biegu. Czuł, że nadchodzi jego koniec, całe piersi miał zakrwawione, z jego

ust ściekała na kark wierzchowca krew, ostatkiem sił trzymał się na jego grzbiecie.

Do wioski wpadł na wpół przytomny. Z końskiego pyska kapała piana, a

grzbiet wierzchowca lepił się od potu. Zauważył jeszcze, że wojownicy Kiowa

szykują się gdzieś do wyjazdu i towarzyszy im niedawno napotkany Osag.

Koń stanął, a Wędrujący Niedźwiedź zsunął się z jego grzbietu na ziemię.

Wojownicy w galopie dosiadali koni i z głośnymi okrzykami kierowali się w

stronę, skąd przed chwilą przybył.

background image

Leżał spokojnie na ziemi. Zobaczył jeszcze, jak podbiega do niego I-sha-wi z

synem na plecach. śona przysiadła obok niego. Nie słyszał już, co do niego mówiła,

ale ujrzał w jej przerażonych oczach łzy.

Ostatnim wysiłkiem uniósł rękę i dotknął palcami jej policzka, czując wilgoć.

Zbliżył drżące, mokre palce do swoich ust. Łzy były ciepłe i słone.

- To tak smakuje krew duszy - myślał, a twarz I-sha-wi ginęła mu coraz

bardziej za gęstą mgłą, którą miał na oczach. Później ogarnęła go ciemność, a jeszcze

później ujrzał w mroku świetlistą drogę, po której szedł ku niemu Orle śebro z

wyciągniętą ręką, a przed nim, merdając ogonem, biegł na spotkanie swojego pana

jego wierny pies, Pahao.

W roku 1839 Kiowa zostali zdziesiątkowani przez ospę przywleczoną przez

białych. Okres ten nazwali Ta’dal-kop-Sai (Zimą Czarnej Śmierci).

Koniec

„KB”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sat Okh Głos prerii
Sat Okh Głos prerii
pol1 glos
Głoś Imie Pana
Głos sumienia, WYPRACOWANIA J.POLSKI
Odważny głos prawdy, Encyklopedia Białych Plam, ♠NIEZAKNEBLOWANE
głos
Głos 3 mscz
(10417) ćwiczenia wymowy spółgłosek i samogłosek, Głos
GŁOS W DYSKUSJI O POCHODZENIU POLSKIEGO JĘZYKA LITERACKIEGO
Usłyszał kiedyś głos niebios Pana
Rivers Francine Znamie Lwa Glos w wietrze
poradnik glos[1](1) s
Omówienie lektur, Grób Agamemnona - drugi po Kordianie głos Słowackiego w sprawach narodowych, "
głos (1)
Czytanie na głos Znaczenie głośnego czytania
10 głos sarumana TKWGUHY2EB2YNH4YFCPEGVVA3SQ5445SGJAJ47I
Kawabata Yasunari Glos gory
czyj to glos, CZYJ TO GŁOS

więcej podobnych podstron