Rozdział X Głos Sarumana
PRZESZLI PRZEZ ZRUJNOWANY TUNEL I STANĘLI NA STOSIE gruzów, patrząc na ciemną skałę Ortanku z jej wieloma oknami, która nadal złowieszczo wyrastała nad pustkowiem. Nie było już niemal zupełnie wody, pozostały jedynie pojedyncze kałuże, błotniste i pełne odpadków. Szeroki krąg pokrywały szlam oraz kamienie; wszędzie czerniały dziury, a słupy i filary jak pijane pochylały się na różne strony. Potrzaskana misa obrzeżona była wysoką muldą pozostałą po nawałnicy, a dalej zielona i kręta dolina zwężała się w długi wąwóz, który wciskał się między grzbiety gór. Od północy grupa jeźdźców zbliżała się właśnie do Ortanku.
— To Gandalf, Theoden i reszta orszaku! — zakrzyknął Legolas.
— Wyjdźmy im na spotkanie!
— Tylko ostrożnie! — przestrzegł Pipin.
— Trzeba uważać, żeby nie wpaść w jakąś dziurę ukrytą pod kamieniem.
Powoli zaczęli się posuwać resztkami drogi od bramy wiodącej do cytadeli; kamienne płyty były popękane i śliskie. Jeźdźcy, zobaczywszy ich, zatrzymali się, czekając przy wieży. Gandalf wysunął się o kilka kroków.
— Odbyliśmy z Drzewaczem bardzo interesującą rozmowę — oznajmił
— poczyniliśmy pewne plany, a wszyscy zażyliśmy też trochę tak potrzebnego odpoczynku. Teraz jednak trzeba znowu wyruszać w drogę. Mam nadzieję, że i wy, przyjaciele, wypoczęliście odrobinę i odświeżyliście się?
— Tak — rzekł Rady
— ale nasze myśli dalej spowija mgła, nawet jeśli ustąpiła sprzed oczu, chociaż mniej się już teraz lękamy Sarumana.
— Doprawdy? — zdziwił się Gandalf.
— Ja bym go nie lekceważył. Przed odjazdem mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia: muszę złożyć Sarumanowi pożegnalną wizytę. Próba to nadal niebezpieczna i prawdopodobnie daremna, niemniej muszę ją podjąć. Ci z was, którzy chcą, mogą mi towarzyszyć, ale miejcie się na baczności! To nie żarty!
— Ja idę — powiedział Gimli.
— Chciałbym się przekonać, jaki on jest naprawdę.
— A jak zamierzasz tego dokonać, mości krzacie? — zapytał czarodziej.
— Jeśli tylko odpowiada to zamiarom Sarumana, będzie wyglądał w twoich oczach zupełnie jak ja. Myślisz, że starczy ci sprytu, żeby przemknąć wszystkie jego szalbierstwa? No cóż, zobaczymy. Może wzdragać się przed tym, żeby zobaczyło go naraz zbyt wiele oczu. W każdym razie poprosiłem entów, aby się skryli, więc może ukaże nam swe oblicze.
— A na czym polega groźba? — spytał Pipin.
— Będzie do nas strzelał, porazi nas z okna ogniem, czy może rzuci czar na odległość?
— To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne, jeśli staniesz u jego drzwi nazbyt ufny i beztroski
— odparł czarodziej.
— Nie wiem, co może zrobić czy przynajmniej usiłować. Niebezpiecznie jest zbliżać się do dzikiej bestii, a Saruman rozporządza trudnymi do przewidzenia siłami. Uważajcie na jego głos! Stanęli teraz u stóp Ortanku. Czarne ściany wieży połyskiwały, jakby zmoczone. Ostre krawędzie licznych kamieni wyglądały tak, jakby świeżo je oszlifowano. Jedynym śladem po wściekłym ataku entów było kilka rys i niewielkich odprysków. Po wschodniej stronie, w miejscu, gdzie się zbiegały dwie strzeliste kolumny, wysoko nad ziemią widniały wielkie drzwi, a nad nimi znajdowało się zamknięte okno, które wychodziło na balkon z żelazną balustradą. Do progu podchodziło dwadzieścia siedem szerokich stopni, wyciosanych z tego samego czarnego kamienia, co cała reszta wieży. Było to jedyne wejście, ale z głębokich wykuszów w ścianach, hen, aż po rogate szpice kolumn, spoglądały wysokie okna. U stóp schodów Gandalf i król Rohirrimów zsiedli z koni.
— Pójdę — powiedział czarodziej.
— Byłem już w Ortanku i wiem, co mi grozi.
— Będę ci towarzyszył, mój mądry doradco — oznajmił Theoden.
— Jestem już stary i nie bardzo lękam się gróźb. Chcę porozmawiać z wrogiem, który zgotował tyle zła. Ze mną pójdzie także Eomer i dopilnuje, aby nie zadrżały pode mną wiekowe nogi.
— Jak sobie życzysz, panie — rzekł Gandalf.
— Ja wezmę Aragorna. Niech reszta zaczeka na nas u stóp schodów. Usłyszą stąd i zobaczą dostatecznie wiele, jeśli w ogóle będzie coś do usłyszenia i ujrzenia.
— Nie! — sprzeciwił się Gimli.
— Ja i Legolas chcemy zobaczyć wszystko z bliska. Jesteśmy tutaj jedynymi przedstawicielami naszych plemion. My także pójdziemy z wami.
— Chodźcie więc! — zgodził się czarodziej i zaczął wstępować na stopnie, a Theoden poszedł w jego ślady.
Jeźdźcy Rohanu siedzieli niespokojnie w siodłach, zatrzymawszy się po obu stronach schodów, i ponuro popatrywali na czarną wieżę, niepewni, co może się przydarzyć ich władcy. Rady i Pipin przysiedli na najniższym stopniu, czując się niepotrzebni i zagrożeni.
— Kilka błotnistych staj do bramy! — mruknął Pipin.
— Z chęcią prześliznąłbym się niepostrzeżenie na wartownię. I po co się tu pchaliśmy? Nikt nas nie potrzebuje. Gandalf stanął przed drzwiami i uderzył w nie różdżką, one zaś odpowiedziały głucho.
— Sarumanie, Sarumanie!
— zawołał rozkazującym głosem czarodziej. — Wyjdź, Sarumanie!
Przez chwilę trwała cisza. Potem odemknęło się okno nad wejściem, ale nikt się nie pokazał w otworze.
— Kto mnie wzywa i czego chce? — rozległo się pytanie.
— Znam ten głos — rzekł Theoden
— i przeklinam dzień, w którym usłyszałem go po raz pierwszy.
— Idź i przywołaj swego pana, Grimo Żmijowy Języku, skoro jesteś teraz u niego na posyłki!
— powiedział Gandalf.
— I nie trać czasu! Okno się zamknęło, a oni czekali. I nagle rozległ się inny głos
— niski, melodyjny i... urzekający. Ci, których głos ten zaskoczył nie uprzedzonych, rzadko potrafili powtórzyć usłyszane słowa, a jeśli im się to udało, dziwili się ich zwyczajnością, bo przecież pamiętali, z jaką rozkoszą się w nie wsłuchiwali, a porażeni ich głębią i mądrością, odczuwali pragnienie bezwarunkowej zgody, która i ich uczyni mądrymi. Głosy innych wydawały się potem chrapliwe i wstrętne, a jeśli przeciwstawiały się Sarumanowi, w sercach oczarowanych słuchaczy rodziły zapalczywy gniew. Dla niektórych urok trwał dopóty, dopóki Saruman kierował słowa właśnie do nich, a słysząc, jak zwraca się do innych, uśmiechali się tylko jak osoby, które z opóźnieniem przejrzały magiczną sztuczkę, teraz mamiącą następne ofiary. Wielu było jednak takich, którym wystarczyło raz posłyszeć ten głos, by czar trwał nawet wtedy, gdy byli daleko, nadal bowiem słyszeli miękkie, nieodparte namowy. A nie było nikogo, kto całkowicie potrafiłby się oprzeć urokowi: nikt bez znacznego wysiłku umysłu i woli nie umiał odrzucić próśb i nakazów, jak długo spływały z ust podstępnego mistrza.
— Cóż się stało? — padło pełne smutku pytanie.
— Czemu zakłócacie mój spokój? Czyż nie zaznam już wytchnienia ani w dzień, ani w nocy?
— W głosie słychać było wyrzut z racji niezasłużonych krzywd. Słuchający spojrzeli zdziwieni, gdyż nie słyszeli, kiedy na balkonie pojawiła się postać, która spoglądała teraz na nich z góry: starzec odziany w płaszcz jakby szary, chociaż trudno było orzec, jakiej naprawdę jest barwy, ta bowiem zmieniała się przy każdym poruszeniu. Twarz miał pociągłą, czoło wysokie, głęboko osadzone, ciemne oczy o nieuchwytnym wyrazie, które teraz połyskiwały smutkiem, życzliwością i znużeniem. Włosy i broda były białe, chociaż trochę czerni pozostało wokół ust i za uszami.
— Podobny i niepodobny — mruknął Gimli.
— No cóż — ciągnął starzec.
— Znam imiona przynajmniej dwóch z was. Gandalfa poznałem już zbyt dobrze, aby łudzić się nadzieją, że przybył z prośbą o pomoc czy poradę. Ty jednak, Theodenie, Władco Rohanu, znany byłeś wszak ze swych szlachetnych zamierzeń i wierności dobremu imieniu rodu Eorla. O czcigodny synu po trzykroć przesławnego Thengla, czemuś nie przybył tutaj wcześniej i to jako przyjaciel, nie zaś wróg? Tak bardzo chciałem ciebie ujrzeć, najpotężniejszy z królów, co panują nad zachodnimi krainami, a szczególnie ostatnimi czasy, kiedy tak gorąco pragnąłem ustrzec cię przez bezrozumnymi i złymi radami, których ci udzielano! Atoli może jeszcze nie za późno? Pomimo krzywd, które mi wyrządzono, a do których ręki swej przyłożyli, niestety, także ludzie z Rohanu, dalej gotów jestem ci pomagać i uchronić cię przed katastrofą, niechybną, jeśli nie porzucisz obecnej drogi. Zaprawdę, nikt już więcej nie może ci pomóc. Theoden otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w milczeniu spoglądał tylko to na pochyloną z balkonu zatroskaną twarz Sarumana, to na Gandalfa. Widać było, że król się waha. Gandalf stał jak skamieniały, jak gdyby cierpliwie czekał na słowa, które miały dopiero nadejść. Jeźdźcy poruszyli się w pierwszej chwili, pomrukiem wyrażając swą aprobatę dla słów władcy Isengardu, a potem znieruchomieli jakby pod działaniem zaklęcia. Wydało im się, że nigdy Gandalf tak szczerze i słusznie nie przemawiał do ich władcy, a wszystkie jego poczynania ujrzeli nagle jako zdradzieckie i pełne pychy. Do serc słuchaczy zakradła się trwoga przed wielkim niebezpieczeństwem: oto Gandalf wiódł ich w mrok, który oznaczał koniec Marchii, podczas gdy Saruman uchylił drzwi, przez które prześliznął się promień nadziei. Zapadła głucha cisza, znienacka przerwana przez Gimliego.
— To słowa zdradzieckie i opaczne — prychnął krzat i sięgnął do rękojeści topora.
— To jasne, że w języku Ortanku pomoc oznacza ruinę, a ratunek oznacza śmierć. Nie przybyliśmy tutaj prosić o jakąkolwiek pomoc!
— Cisza! — rzekł Saruman, a jego głos na moment stał się mniej kusicielski, w źrenicach zaś zamigotały iskry, które zaraz zgasły.
— Nie do ciebie mówię, Gimli, synu Gloina. Daleko stąd masz swój dom i twoje sprawy nie bardzo się wiążą z troskami mieszkańców tej krainy. Nie ze swojej winy zostałeś w nie uwikłany, dlatego też nie będę cię obwiniał za rolę, jaką odegrałeś w tej przygodzie, zwłaszcza że nie wątpię, iż po raz kolejny dałeś świadectwo swojemu męstwu. Najpierw jednak, proszę, pozwól mi porozmawiać z królem Rohanu, moim sąsiadem i niegdyś przyjacielem. Cóż więc powiesz, królu Theodenie? Czy chcesz pokoju ze mną, pozwalającego też na korzystanie z rad, które podszeptują długie lata obserwacji i doświadczeń? Czy też może, co byłoby jeszcze lepsze, razem zastanowimy się, jak stawić opór złym dniom, jak naprawić zadane nam krzywdy, tak żeby w obopólnej zgodzie krainy nasze rozkwitły piękniej niż kiedykolwiek dotąd? I nadal Theoden się nie odzywał, trudno powiedzieć, z racji gniewu czy rosnących w nim wątpliwości, natomiast z żarem w głosie przemówił Eomer.
— Posłuchaj mnie, najjaśniejszy panie, oto właśnie niebezpieczeństwo, przed którym nas ostrzegano. Czyż po to odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo, aby teraz dać się ogłupić staremu obłudnikowi, któremu miód spływa ze zdradzieckich ust, chociaż kryje się w nich zatruty język? Gdyby osaczony wilk potrafił mówić, tak właśnie zwróciłby się do tropiących go psów. Zaiste, jakież pomocy możesz od niego oczekiwać? Spryciarz myśli teraz tylko, jakby się wydobyć z potrzasku. Czy naprawdę chcesz rokować z tym, który nie szczędził ani zdrady, ani morderstwa? Pamiętaj o grobie Theodreda u brodu na Isenie i o mogile Hamy w Helmowym Parowie!!!
— Skoro ośmielasz się mówić o zatrutym języku, jak nazwiesz swój, ty wężowy pomiocie?!
— syknął Saruman, który tym razem nie potrafił zapanować nad gniewem, chociaż zaraz złagodził swe słowa. — Proszę cię, daj spokój wzburzeniu, Eomerze, synu Eomunda! Każdy ma swoją rolę do odegrania. Tobie przypadły w udziale sprawy wojenne i wielką dzięki nim zyskujesz sławę. Uderzaj więc bezlitośnie na tych, których władca ci wskaże jako swych wrogów, ale na tym poprzestań! Nie mieszaj się do polityki, na której się nie wyznajesz. Gdybyś jednak został kiedyś królem, z pewnością byś się przekonał, jak starannie i ostrożnie trzeba sobie dobierać przyjaciół. Nie jest rozsądnie odrzucać przyjaźń Sarumana i potęgę Orthanku, jakiekolwiek rzeczywiste czy urojone pretensje mogłyby do tego skłamać. Wygraliście bitwę, ale nie wojnę, i to na dodatek dzięki pomocy, na którą nie możecie już więcej liczyć. Nie sposób wykluczyć, że ów Leśny Cień następnym razem stanie u waszych bram. Jest grymaśny, okrutny i nienawidzi ludzi. Ale czy godzi się. Władco Rohanu, zwać mnie mordercą z tej tylko przyczyny, że twój mężny żołnierz padł w boju? Jeśli wyruszysz na wojnę
— gdy przeciw mnie, to na wojnę bezsensowną, bo ja jej nie pragnę — wtedy i ludzie będą ginąć. Jeśli ja jednak miałbym być z tej racji mordercą, wtedy znamię morderstwa ciąży też na całym rodzie Eorla, którego członkowie prowadzili wiele wojen i zabijali tych, którzy stawiali im opór. A przecież z niektórymi ze swych przeciwników zawierali później pokój, chociażby z tej racji, iż tego wymagały względy polityczne. Dlatego powtarzam, Theodenie Królu, pytanie, czy chcemy obaj pokoju i przyjaźni między nami? Decyzja zależy tylko od nas.
— Tak, nastanie pokój — chrapliwie, z wyraźnym wysiłkiem odezwał się Theoden, a niektórzy z Jeźdźców Rohanu wydali okrzyki radości, atoli uciszyła ich podniesiona dłoń króla.
— Nastanie, powiadam, pokój — ciągnął monarcha teraz głosem już wyraźniejszym i czystszym
— nie prędzej jednak, niż zginiesz ty i twoje przeklęte dzieła, a także dzieła twojego pana, któremu byś nas wydał. Jesteś kłamcą, Sarumanie, i zwodzicielem ludzkich sumień. Wyciągasz do mnie rękę, a ja widzę tylko jeden z zakrzywionych szponów Mordom. Ty nikczemniku, nieczuły i okrutny! Nawet gdyby twoja wojna przeciw mnie była sprawiedliwa
— a nie była, gdybyś bowiem był nawet dziesięć razy mądrzejszy niż jesteś, i tak nie miałbyś prawa wykorzystywać mnie i moich poddanych dla swoich celów
— to jak byś nazwał ogień, który kazałeś podłożyć pod osiedla Fałdu Zachodniego? Co powiesz o dzieciach, które straciły tam życie? Ciało nieżywego Hamy straszliwie posiekali twoi żołdacy pod bramami Skały Rogu. Tak, tak, będzie możliwy pokój z tobą i Ortankiem, ale dopiero wtedy, kiedy ku uciesze swoich kruków zawiśniesz na framudze okna. Oto słowa przedstawiciela rodu Eorla. Nie dorównuję wielkością swoim przodkom, ale nie licz na to, że będę jadł ci z ręki. Popróbuj z innymi, atoli obawiam się, że głos twój stracił kusicielską moc. Z niedowierzaniem spoglądali Jeźdźcy Rohanu na swego władcę, podobni ludziom wyrwanym z czarownego snu po to, aby słuchać musieli głosu nieznośnie rażącego uszy ugłaskane muzyką słów czarodzieja. I znowu gniew wziął na chwilę górę nad opanowaniem Sarumana, który gwałtownie przechylił się przez balustradę, jakby chciał smagnąć króla swoją różdżką. Niektórzy mieli wrażenie, że widzą węża szykującego się do uderzenia.
— Głupi staruchu! — syknął, a wszyscy wzdrygnęli się na dźwięk jego głosu.
— To ty zdałbyś się dla szubienicznych kruków!!! Czymże jest dwór Eorlingów, jeśli nie chlewem, w którym bandziory żrą z koryt, a ich bękarty przewalają się po podłodze razem z psami? Zbyt długo wszystkich was omijał stryczek. Wszelako pętla jest cierpliwa, chociaż nierychliwa: zaciąga się wolno, ale nieubłaganie. Więc wybieraj ją sobie, jeśli wola!
— Saruman przerwał na chwilę, najwyraźniej pasując się ze sobą, a potem przemówił tonem odrobinę spokojniejszym.
— Sam nie wiem, skąd czerpię tę cierpliwość do rozmowy z tobą, Theodenie, nic mi bowiem po tobie, ani po szajce twoich włóczykijów równie skorych do ucieczki, jak do napaści. Dawno temu zaproponowałem ci układ, na któryś nie zasłużył ani swą godnością, ani rozumem. Teraz powtórzyłem swą wielkoduszną propozycję, aby ci, których tobie udało się zwieść, zobaczyli, na jakim stanęli rozdrożu. Tyś na to odpowiedział tylko pychą i obelgą. Niech i tak będzie. Wracajcie do swoich zaścianków! Ale ty, Gandalfie! Ciebie najbardziej mi szkoda i zaiste współczuję twojej hańbie. Jak to możliwe, żebyś się w takiej obracał kompanii? Masz przecież swoją dumę, Gandalfie, i nie bez racji, jeśli zważyć na twój rozum i wzrok, który sięga głęboko i daleko. Czyż nawet teraz nie chcesz wysłuchać mojej rady?
Gandalf poruszył się i spojrzał w górę.
— Czy masz mi do powiedzenia coś więcej ponad to, co powiedziałeś w czasie naszego ostatniego spotkania? A może chciałbyś coś ż tego odwołać? Saruman pokiwał głową w zamyśleniu.
— Odwołać? — powtórzył ze zdumieniem w głosie.
— Odwołać? Starałem się doradzać ci dla twego własnego dobra, ale widzę, że mało mnie słuchałeś. Jesteś dumny i nie lubisz porad, co o tyle zrozumiałe, że nie braknie ci mądrości. W tym jednak przypadku, jak mniemam, pomyliłeś się, złośliwie przeinaczając moje intencje. Obawiam się, że zbrakło mi cierpliwości, tak bardzo chciałem cię przekonać. I doprawdy teraz żałuję tego. Żadnych bowiem wrogich uczuć nie żywiłem względem ciebie i nadal ich nie żywię, aczkolwiek przybyłeś tu w towarzystwie gwałtowników i głupców. Jak zresztą mógłbym, pamiętając, że obaj należymy do godnego i szlachetnego zakonu, najczcigodniejszego w całym Śródziemiu? Wzajemna przyjaźń będzie z korzyścią dla nas obu. Nadal wiele możemy razem dokonać, aby zapobiec bezładowi świata. Musimy starać się zrozumieć siebie nawzajem, a nie powinniśmy pozwolić, by spętały nas myśli istot od nas mniejszych! Niechże czekają cierpliwie na nasze decyzje! Zapraszam cię do siebie: dla obopólnego dobra wykreślmy z pamięci dawne anse. Czy nie chcesz się ze mną naradzić? Czy nie wejdziesz na górę? Z tak wielką pasją podjął Saruman tę ostatnią próbę, że nikt nie pozostał obojętny, ale teraz inny już działał urok. Oto wyrozumiały król robił gest pojednania wobec zausznika, którego dalej kochał pomimo jego błędów. Wszyscy pozostali byli jednak wykluczeni: podsłuchiwali u drzwi słów nie dla nich przeznaczonych, podobni do niegrzecznych dzieci czy ciekawskich sług, którzy śledzą rozmowę osób od siebie nieskończenie godniejszych, zastanawiając się, jak też ona wpłynie na ich los. Ci dwaj byli z lepszej ulepieni gliny: bez porównania szlachetniejsi i mądrzejsi od innych. Już za chwilę Gandalf wejdzie do wieży i gdzieś na górnych piętrach Ortanku rozpocznie dyskusję o sprawach wzbronionych maluczkim. Drzwi za. nim się zamkną, tym na zewnątrz zaś pozostanie już tylko oczekiwać: na polecenia bądź karę. Nawet w duszy Theodena pojawił się cień zwątpienia: "Zdradzi nas; wejdzie do środka a my będziemy zgubieni!" I wtedy Gandalf się zaśmiał, a wszystkie urojenia prysły niczym bańka mydlana.
— Sarumanie, Sarumanie — mówił Gandalf, ciągle jeszcze się śmiejąc.
— Sarumanie, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś był zostać błaznem królewskim, na chleb i na kaftan zarabiając sobie przedrzeźnianiem monarszych doradców. Tak, to doprawdy było paradne.
— Tu Gandalf przerwał i parę razy kiwnął głową z uznaniem.
— Teraz jednak poważnie. Powiadasz, powinniśmy siebie zrozumieć nawzajem, ale obawiam się, że ja jestem dla ciebie niepojęty, chociaż ty nie stanowisz dla mnie tajemnicy. O wiele lepiej pamiętam twoje argumenty i uczynki, niż przypuszczasz. Kiedy ostami raz cię odwiedziłem, byłeś więziennym strażnikiem Mordom i tam miałem zostać ostatecznie odesłany. Wierz mi, gość, który musi uciekać przez dach, dwa razy się zastanowi, zanim ponownie wstąpi w gościnne progi. Nie oczekuj więc, że wejdę do ciebie na górę. To ty, Sarumanie, posłuchaj mnie po raz ostatni. Dlaczego nie zejdziesz tutaj na dół, do nas? Isengard okazał się znacznie mniej potężny, niż sobie obiecywałeś czy roiłeś w marzeniach. Tak samo może być z innymi sprawami, w których pokładałeś nadzieje. Czyż nie byłoby warto porzucić je na czas jakiś? Zwrócić się ku nowym? Zastanów się nad tym, Sarumanie. Więc jak, zejdziesz na dół? Po twarzy Sarumana przemknął cień, a potem powlekła ją śmiertelna bladość. Nie udało mu się ukryć przed oczyma patrzących niepokoju, jaki rodziła walka przeciwstawnych uczuć: nie chciał bowiem pozostać w twierdzy, ale lękał się też ją opuścić. Przez chwilę władca Isengardu wahał się, a wszyscy wstrzymali oddech. Kiedy wreszcie przemówił, głos miał zimny i odpychający; zwyciężyły w nim duma i nienawiść.
— Czy zejdę na dół? — szyderczo powtórzył pytanie Gandalfa.
— A czyż nie uzbrojony człowiek schodzi, aby u drzwi rozmawiać z rabusiami? Dostatecznie dobrze słyszę was stąd. Nie jestem głupcem, Gandalfie, i nie ufam ci ani odrobinę. Nie ma ich tutaj przy schodach, ale dobrze wiem, że te dzikie leśne demony czyhają gdzieś w pobliżu na twój rozkaz.
— Zdrajcy zawsze są pełni nieufności
— odparł Gandalf ze znużeniem w głosie.
— Nie musisz się lękać o swoją skórę. Nie chcę cię zabijać ani krzywdzić, o czym dobrze byś wiedział, gdybyś chociaż trochę mnie rozumiał. Mam też dostatecznie dużo siły, aby cię ochronić. Daję ci ostatnią szansę. Jeśli chcesz, możesz wolny opuścić Ortank.
— Cóż za wspaniała propozycja! — zawołał drwiąco Saruman.
— I jakże bardzo w stylu Gandalfa Szarego: wielkoduszna i uprzejma. O, nie wątpię, że byłbyś rad z mego wyjazdu, a Orthank wydałby ci się nadzwyczaj wygodną siedzibą. I z jakich niby powodów miałbym opuszczać to miejsce? I co właściwie rozumiesz przez słowo: "wolny"? Nie wątpię, że zaraz postawisz swoje warunki.
— Część powodów widzisz ze swego okna — odrzekł Gandalf
— inne nietrudno sobie dopowiedzieć. Twoi pomocnicy zostali unicestwieni albo poszli w rozsypkę; z sąsiadów uczyniłeś sobie wrogów; oszukałeś swojego mistrza, a przynajmniej usiłowałeś to zrobić. Gdy jego oko zwróci się tutaj, zaczerwień! się płomieniem gniewu. Kiedy zaś mówię "wolny", to właśnie mam na myśli: bez więzów, kajdan, bez rozkazu będziesz mógł iść, gdzie ci się żywnie spodoba, nawet do Mordoru. Najpierw jednak oddasz mi klucze Ortanku oraz swą różdżkę. Będzie to zastaw, który odzyskasz potem, jeśli zasłużysz sobie na to swoim postępowaniem. Twarz Sarumana nabrała rumieńców i wykrzywiła się w grymasie wściekłości, a z ust buchnął dziki śmiech.
— Potem! — zawołał na całe gardło.
— Potem! Wtedy, przypuszczam, kiedy będziesz też miał klucz do Barad-dur, korony siedmiu królów, różdżki Pięciu Mędrców, a na dodatek kupisz sobie parę butów kilka razy większych od tych, które masz teraz na nogach. Taki sobie skromniutki plan, przy którym nie licz jednak na moją pomoc. Mam co innego do roboty. Nie bądź głupcem! Jeśli chcesz paktować ze mną, przyjdź tutaj, jak już wytrzeźwiejesz, i niech nie pętają się wokół ciebie te wszystkie zbiry i obwiesie! Żegnajcie! Z tymi słowami Saruman chciał opuścić balkon.
— Wracaj, Sarumanie! — rozległ się rozkazujący głos Gandalfa. Ku zdumieniu patrzących, władca Isengardu stanął, obrócił się, i powoli, jakby na przekór sobie, podszedł do balustrady i ciężko dysząc, oparł się na niej. Twarz miał napiętą i pobladłą, a ręce niczym ptasie szpony zacisnęły się na jego masywnej czarnej różdżce.
— Nie pozwoliłem ci odejść — oznajmił surowo Gandalf.
— Jeszcze nie skończyłem. To ty okazałeś się głupcem, Sarumanie, na dodatek żałosnym głupcem. Ciągle jeszcze miałeś szansę odżegnać się od szaleństwa i zła, aby stać się jak kiedyś pożyteczny i twórczy, wolisz jednak pozostać tu, gdzie jesteś, i do końca spożyć owoce swoich knowań. Niech i tak się stanie, ostrzegam cię jednak, że potem nie tak łatwo będzie ci opuścić Ortank aż do chwili, gdy ciemna ręka wyciągnie się po ciebie ze wschodu.
— Gandalf zamilkł milkł na moment, a potem zawołał głosem pełnym mocy i stanowczości:
— Sarumanie! Mówi do ciebie nie Gandalf Szary, któregoś zdradził, lecz Gandalf Biały, który powrócił z objęć śmierci. Ty nie masz już swojej barwy, zatem wykluczam cię z zakonu Mędrców i z Rady!!!
— W górę uniosła się ręka Gandalfa, który teraz wolno cedził słowa zimne i bezlitosne:
— Sarumanie! Twoja różdżka zostaje złamana.
— Rozległ się trzask, magiczna laska pękła w ręku Sarumana, a jej główka spadła Gandalfowi do nóg.
— A teraz możesz odejść! Ze straszliwym krzykiem Saruman zatoczył się, upadł i wypełzł z balkonu. W tej samej chwili coś ciężkiego i świetlistego ugodziło z góry w poręcz balustrady, odskoczyło od niej z błyskiem i niemal musnąwszy głowę Gandalfa, łupnęło w stopień, na którym stał czarodziej. Poręcz zatrzęsła się od uderzenia, kamień schodów sypnął iskrami i pękł. Kula z czarnego kryształu, wewnątrz pulsująca ogniem, nie poniosła jednak żadnego uszczerbku i podskakując, spadała ze schodów. Pipin skoczył i złapał ją, zanim wtoczyła się do brudnej kałuży.
— Podstępny morderca! — krzyknął z oburzeniem Eomer, ale Gandalf pokręcił tylko głową.
— Ani Saruman tego nie zrobił, ani nie stało się to z jego rozkazu. Kulę zrzucono z któregoś z wyższych pięter. Pożegnalny strzał mości Żmijowego Języka, atoli chybiony.
— Pewnie miał kłopoty z celowaniem, nie mógł się bowiem zdecydować, którego z was bardziej nienawidzi: ciebie czy Sarumana
— dodał Aragorn.
— Może masz rację — zgodził się Gandalf.
— Własne towarzystwo da im się we znaki: zatrują sobie życie złośliwościami i kalumniami. Niemniej sprawiedliwości stało się zadość; jeśli Żmijowy Język ujdzie z życiem z Ortanku, powinien to traktować jako niezasłużony uśmiech losu.
— A do Pipina, który powoli wchodził po schodach, jak gdyby kula ogromnie mu ciążyła w ręku, czarodziej rzekł:
— Chodź no, mały przyjacielu, ja to wezmę! Nie prosiłem cię, żebyś za tym gonił.
— I Gandalf spiesznie odebrał hobbitowi czarny kryształ, starannie wytarłszy go o kraj swej szaty.
— Zaopiekuję się rzeczą, której sam Saruman z taką ochotą nie cisnąłby przez okno.
— Z pewnością ma jednak jakieś inne pociski — powiedział Gimli.
— Jeśli więc był to już koniec rozmowy, oddalmy się przynajmniej poza zasięg rzutu.
— Tak, rozmowa skończona — kiwnął głową Gandalf.
— Czas na nas. Odwrócili się od drzwi Ortanku i zeszli na dół schodów. Jeźdźcy wznieśli okrzyki na cześć króla i Gandalfa; urok rzucany przez Sarumana pierzchnął: zobaczyli go poniżonego i czołgającego się w upokorzeniu.
— Skoro ta kwestia już rozstrzygnięta — rzekł czarodziej
— muszę poszukać Drzewacza i opowiedzieć mu, jak się wszystko potoczyło.
— Z pewnością przewidział taki koniec — stwierdził Rady.
— Czy w ogóle mogło być inaczej?
— Raczej nie — odparł Gandalf
— ale sprawa ważyła się na ostrzu noża. Miałem swoje powody, żeby spróbować: po części z litości, po części z innych przyczyn. Po pierwsze, udało się pokazać, że czar głosu Sarumana więdnie. Nie sposób być naraz i tyranem, i spolegliwym doradcą. Kiedy intryga dojrzeje, nie da się jej już utrzymać w sekrecie, ale teraz Saruman wpadł we własne sidła i usiłował rokować ze swymi ofiarami, podczas gdy inni się przysłuchiwali. Potem dałem mu jeszcze jedną szansę i to całkiem uczciwą: niechby wyrzekł się Mordoru i swoich knowań, odkupując wszystko pomocą, jakiej by nam udzielił. Nikt lepiej od niego nie wie, czego nam potrzeba, i bardzo mógłby się nam przysłużyć. Postanowił jednak potęgę Ortanku zachować dla siebie; nie chce słuchać żadnych rozkazów, gdyż sam tylko chce rozkazywać. Nieszczęsny głupiec! Już teraz drży z przerażenia na myśl o cieniu Mordom, ale nie może pożegnać się z marzeniem, że podporządkuje sobie burzę. Znikąd nie może oczekiwać ratunku, kiedy ze wschodu wyciągnie się po niego mściwe ramię. My nie możemy zniszczyć Ortanku od zewnątrz, ale Sauron
— kto wie?
— A jeśli Sauron poniesie klęskę, co zrobisz z Sarumanem? — spytał Pipin.
— Ja? Nic — odrzekł Gandalf.
— Nic mu nie zrobię. gdyż nie zabiegam o władzę. Co jednak z nim się stanie, tego nie potrafię przewidzieć. Szkoda, tak wiele potrzebnych nam rzeczy marnieje teraz w wieży, chociaż w ostatecznym rozrachunku nie wyszliśmy źle na całej tej przygodzie. Dziwne bywają koleje losu: nienawiść rani czasami samą siebie. Zgaduję, że nawet gdybyśmy weszli do cytadeli, znaleźlibyśmy tam niewiele skarbów cenniejszych od tego, którym obdarzyła nas złość Żmijowego Języka. Przenikliwy, pełen wściekłości krzyk spłynął z okna wieży.
— Zdaje się, że i Saruman doszedł do tego wniosku — mruknął Gandalf.
— Zostawmy ich samym sobie.
Nie zdążyli jeszcze wyjechać spod łuku zrujnowanej bramy, kiedy z cienia pod stosami kamieni wynurzył się Drzewacz w towarzystwie kilkunastu entów. Aragorn, Gimli i Legolas przypatrywali się im szeroko rozwartymi oczyma.
— Drzewaczu, oto trzej moi towarzysze, o których ci wspominałem. Dotąd jednak ich nie widziałeś
— powiedział Gandalf i po kolei przedstawił całą trójkę. Stary ent najpierw długo i badawczo im się przypatrywał, a potem z każdym zamienił kilka słów, na koniec zostawiając sobie Legolasa.
— Więc zawędrowałeś tutaj aż z Sępnej Puszczy, miły elfie? Kiedyś był to prawdziwie wielki las.
— I nadal taki pozostał — rzekł Legolas — chociaż nie na tyle wielki, aby kiedykolwiek znużył nas widok nowego drzewa. Z jakąż ochotą udałbym się w podróż do Fangornu. Zobaczyłem ledwie jego skraj, a już trudno było mi go opuszczać. W oczach Drzewacza zapłonęła radość.
— Mam nadzieję, że uda ci się spełnić swoje pragnienie, zanim góry bardzo się zestarzeją.
— Powrócę, jeśli tylko los pozwoli — z ożywieniem powiedział Legolas.
— Wraz z przyjacielem zawarliśmy umowę, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, razem odwiedzimy Fangorn, za twoim, oczywiście, przyzwoleniem.
— Z radością powitamy każdego twego pobratymca.
— Ów przyjaciel nie jest bynajmniej elfem — sprostował Legolas.
— Myślałem o tu obecnym Gimlim, synu Gloina. Gimli pochylił się w ukłonie o tyle niefortunnym, że zza pasa wysunął się mu przy tym topór, który z brzękiem poleciał na ziemię.
— Hum, hmm. No, no, no — wymruczał Drzewacz, surowo spoglądając na Gimliego.
— Krzat, i na dodatek z siekierą! Hum! Dużo mam życzliwości dla elfów, ale prosisz
o zbyt wiele. Cóż to za dziwna przyjaźń!
— To prawda, że może się ona wydać dziwna, dopóki jednak Gimli żyje, nie ruszę się bez niego do Fangornu — rzekł Legolas.
— Topora używa nie przeciw drzewom, lecz orkowym karkom, o Fangornie, rządco Lasu Fangorn. W bitwie ściął czterdziestu dwóch nieprzyjaciół.
— Ho! No, proszę! — powiedział z aprobatą Drzewacz.
— To zupełnie inna historia. Tak, tak, rzeczy toczą się własnym rytmem i nie ma co ich ponaglać. Na razie jednak musimy się rozstać; dzień zbliża się ku końcowi, a jak mówi Gandalf, pilno wam w drogę jeszcze przed zmrokiem, Władcy Marchii zaś spieszno z pewnością do domu.
— Tak, musimy jechać, i to zaraz — potwierdził Gandalf.
— Obawiam się, że będę zmuszony zabrać ci także obu twoich odźwiernych, ale chyba poradzisz sobie i bez nich.
— Może — zamruczał Drzewacz
— ale z pewnością będzie mi ich brakowało. Tak szybko się zaprzyjaźniliśmy, że zaczynam myśleć, iż pojawiło się we mnie odrobinę tego postrzeleńca, którym byłem za młodu. Może jednak nie ma się co tak dziwić, skoro po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zobaczyłem oto coś zupełnie nowego pod słońcem i księżycem. Tak, tak nie zapomnę ich; wciągnąłem ich imię na Długą Listę i teraz będzie ono trwać w pamięci entów.
Entowie, z ziemi zrodzeni i jak góry starzy,
co daleko wędrują i wodą się radzi poją;
oraz jadła nigdy niesyte dzieci hobbitowe,
wesołe, roześmiane, niewielkich istotek plemię.
Tak, pozostaną naszymi przyjaciółmi, jak długo na gałęziach odradzać się będą liście. A teraz jedzcie w spokoju i niechaj los wam sprzyja. A gdybyście coś posłyszeli w swej miłej rodzinnej okolicy, we Włości, dajcie mi znać. Wiecie, o czym mówię: o entianach. A jeśli będziecie mogli, sami nas odwiedźcie.
— Z pewnością! — zakrzyknęli jednym głosem Rady i Pipin, po czym spiesznie się oddalili, Drzewacz zaś patrzył za nimi, kiwając głową w zamyśleniu, aż wreszcie zwrócił się do Gandalfa.
— Więc Saruman zostaje? Tak też przypuszczałem. Serce mu przegniło jak czarnemu huoronowi. Chociaż muszę przyznać, że także i ja, gdyby mnie pobito i zniszczono wszystkie moje drzewa, nie ustąpiłbym dopóty, dopóki można by się skryć w jakiejś jamie.
— Zgoda — rzekł Gandalf
— ty jednak nie zamierzałeś pokryć całego świata swymi drzewami i wydusić wszystkich innych żywych istot. Saruman natomiast pozostaje, by nadal sycić się nienawiścią i w miarę możliwości tkać złowieszcze sieci. Zachował klucze Ortanku, ale nie można mu pozwolić na ucieczkę.
— Nie można! — stanowczo potwierdził Drzewacz.
— Entowie już tego dopilnują. Bez mego pozwolenia noga Sarumana nie stąpnie za próg wieży. Entowie o to zadbają.
— Świetnie! — wykrzyknął Gandalf.
— Tego właśnie się spodziewałem. Teraz spokojnie mogę opuścić Isengard i zająć się innymi sprawami. Musicie jednak być czujni. Woda opadła i obawiam się, że nie wystarczy tylko rozstawić straże wokół wieży. Przypuszczam, że od Ortanku poprowadzono głębokie podziemne korytarze i w tym Saruman pokłada nadzieję na rychłe oswobodzenie. Dlatego proszę was, skierujcie tutaj znowu wody, aby Ortank otoczyło nie wysychające jezioro. Kiedy wszystkie podziemia zostaną zalane, a wyjścia zablokowane, Saruman będzie musiał pozostać w wieży, bezsilnie spoglądając z okien pułapki, w której się znalazł.
— Zdaj się na entów! — rzeki Drzewacz.
— Przeszukamy całą dolinę od jednego krańca po drugi i zajrzymy pod każdy kamień. Znowu wyrosną tutaj drzewa, stare, gniewne drzewa. Stanie tu Czujny Las, jak my to nazywamy, i nawet wiewiórka nie przemknie się tędy bez mej wiedzy. Zdaj się na entów! Dopóki nie upłynie po siedmiokroć tyle lat, ile on nas dręczył, niestrudzenie będziemy trwać na straży.