Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Quille-Pen
Salon i kulisy
Tłumaczenie Natalia Korwin–Szymanowska
Warszawa 2012
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Rozdział XXXVII
Rozdział XXXVIII
Rozdział XXXIX
KOLOFON
Rozdział I
Cicha noc letnia zaległa przestworze. Jasne promienie księżyca
żadną nieprzyćmione chmurką, padały bogatymi snopami na ziemię,
magicznym oświetlając ją blaskiem; ponury też zazwyczaj
Lanchester, wyglądał w tej chwili jak gród zaczarowany, srebrnym
spowity całunem. Smutne przy zwykłych warunkach miasteczko,
rojące się ubogimi robotnikami, pełne turkotu fabrycznego i dymu
z wysokich ziejącego kominów, teraz zmieniło się do niepoznania.
Łagodny lecz wszechpotężny czar nocy dotknął je uroczym swym
berłem, ludzkie mrowisko rozpierzchło się dokoła, gwar ustał,
a spokój i cisza, panujące wśród gmachów wyniosłych, uwieńczone
zostały przejrzystą księżycowych blasków koroną.
Wysmukłe wieżyczki kościelne i konary drzew zdobiących park
wiejski, rysowały się wyraźnie na tle ciemnego niebios błękitu; ani
jedna latarnia nie próbowała współzawodniczyć z hojnie rzucanymi
potokami światła; lampa tylko, błyskając gdzieniegdzie w oknie,
zakłócała czerwonawym swym ogniem harmonię roztaczaną przez
królową nocy i towarzyszące jej gwiazdy.
Silniejszy jeszcze kontrast stanowiły żółte płomienie gazu
rozjaśniające wstęp do głównego teatru, z którego podwoi płynęły
liczne i gwarne zastępy publiczności. Rozbawiona gawędziła wesoło,
opowiadając sobie wrażenia, wyniesione z widowiska; głuchy zaś
turkot powozów, urywane słowa i śmiechy, zakłóciły przez chwilę
głęboki spokój przyrody. Widzowie, znużeni gorącą atmosferą sali,
całą piersią wciągali ożywcze powietrze, a śmiechy ich wesołym
echem pełnym życia rozbrzmiewały dokoła.
U drzwi bocznych, prowadzących na scenę, gwar ten wzmagał się
jeszcze, kilku bowiem młodych ludzi zebranych tutaj, toczyło
swobodną rozmowę, przepowiadając sztuce i panu Morrisowi
kolosalne tym razem powodzenie. Wtem głosy ich umilkły na chwilę,
a oczy zwróciły się ku wysmukłej postaci młodego człowieka, który,
stanąwszy na progu, pozdrowił zebranych krótkim i ogólnym
„dobranoc”, po czym szybkim ruchem zniknął na zakręcie ulicy.
– To Robson – objaśnił jeden z obecnych, goniąc oczyma za prędko
oddalającą się sylwetką. – Dąży do Mrs Orde, która przysłała
z prośbą, aby natychmiast po ukończeniu roli przybył do niej.
Biedaczka, jest podobno konającą; lekarze nie pozostawiają żadnej
co do uleczenia jej nadziei.
– Konająca? – zabrzmiał ze zdumieniem głos towarzysza – mylisz
się chyba; wszak wczoraj jeszcze widziałem ją na scenie.
– Tak, nadmierny jednak wysiłek i wzruszenie dobiły ją
ostatecznie. Z chwilą spuszczenia kurtyny żyła sercowa pękła
i nieszczęsna kobieta upadła bezprzytomnie, potokiem krwi zalana.
Ostatnia to była jej rola, wierzaj memu doświadczeniu – potwierdził
pierwszy, smutnie spuszczając głowę.
Głęboka cisza zapanowała wśród gronka zebranych. Młodzi
i lekkomyślni, nie mogli się jednak oprzeć pewnemu wrażeniu,
na myśl, iż piękna artystka, wczoraj jeszcze tak burzliwe odbierająca
hołdy, dziś, dotknięta skrzydłem anioła śmierci, ostatnie może
wydawała tchnienie.
Człowiek ten miał rację. Stella Orde nigdy już grą mistrzowską nie
zelektryzuje słuchaczy. Jeden rzut oka przekonał o tym Marka
Robsona stojącego na progu śmiertelnej komnaty. Błagany
o pośpiech bilecikiem, który mu podczas przedstawienia wręczono
w teatrze, przybył natychmiast, stosując się do żądania chorej,
jakkolwiek krótka znajomość ich niczym niezwykłej tej nie
usprawiedliwiała prośby.
– Dobrze, żeś pan przyszedł – zauważyła właścicielka lokalu,
wprowadzając go do pokoju. – Wyglądała cię z najżywszym
niepokojem, a pewno dzisiejszej nie przeżyje nocy.
– Nie może być! Nie ma więc żadnej nadziei? – z bolesnym pytał
zdumieniem, opierając się o ścianę, pod ciosem smutnej
a niespodziewanej wieści.
– Doktor utrzymuje, iż, wobec zupełnego wyczerpania sił,
katastrofy tej od dawna oczekiwał. Proszę pana tędy – uzupełniła,
wskazując drogę.
I wzdłuż wąskich, dywanem wysłanych schodów, poprowadziła go
do maleńkiego saloniku pierwszego piętra, oddzielonego portierą
tylko od sypialni chorej artystki.
– Racz pan zaczekać tu chwileczkę – dodała – zobaczę, czy
przytomna.
Młody człowiek zatrzymał się nieruchomo w pośrodku pokoju,
a podczas gdy śledził niespokojnie postać kobiety, niknącej
za ciężkimi fałdami draperii, mały zegar, stojący nad kominkiem,
wydzwonił z wolna jedenastą godzinę. Ostry dźwięk jego rozlegał się
wyraźnie wśród ciszy ubogiego pokoju, noszącego na sobie cechę
tanich mieszkań, w tak zwanych chambres garnies, pomimo
iż artystyczna ręka Stelli Orde starała się, podczas krótkiego tu jej
pobytu nadać pospolitemu salonikowi charakter więcej wykwintny,
roztoczyć w nim urok domowego ogniska. Wazony napełnione
fiołkami, wytworny koszyk do robót kobiecych, rozrzucone wreszcie
tu i ówdzie zabawki dziecinne, kilka obrazów i trochę ładnych
drobiazgów, znamionowały smak wyrobiony kobiety, chociaż
dogasający ogień i przyćmiona lampa smutny na te szczegóły odbłysk
rzucały, atmosfera zaś przejęta była cieniem zgnębienia i rozpaczy,
jakie wieją zwykle od miejsc, w których duch ludzki walczy, aby się
oswobodzić z ziemskich okowów.
W minutę później właścicielka zakładu stanęła powtórnie
na progu.
– Nie poznaje w tej chwili nikogo – stłumionym objaśniła głosem. –
Może zechcesz pan zaczekać lub przyjść później nieco.
– Sądzę, iż lepiej, abym pozostał tutaj – z lekkim odparł wahaniem.
– Kto wie, czy zdążyłabyś pani posłać po mnie.
– Masz rację sir. Dozorczyni, strzegąca jej ciągle, zawiadomi cię
w tej chwili, gdy tylko odzyska przytomność.
Czas nader wolno upływał w słabo oświetlonym pokoju. Ogień
wygasł od dawna, pozostawiając zamiast wesołych płomieni, garść
białego popiołu tylko; wśród głębokiej ciszy nocy rozlegał się, ciężką
portierą stłumiony, gorączkowy, dyszący oddech umierającej; nad
kominkiem zaś zegar nieubłaganym tik-tak liczył minuty, oddzielające
młode, w zaraniu stargane życie, od żałobnych wrót śmierci.
Dla Marka Robsona scena ta cała zdawała się jakimś
niepochwytnym, złowieszczym snem tylko. Wielbiona ogólnie Stella
Orde posiadała wśród starszych swych kolegów wiele przyjaciół
i przyjaciółek, którzy by podążyli chętnie na wezwanie, aby osłodzie
ostatnie godziny konającej. Nie bacząc na to jednak, pominęła ich
wszystkich, a kierowana tajemną jakąś, nieznaną mu sprężyną,
posłała po niego, człowieka obcego sobie zupełnie, chłopca, który
pomimo wysmukłego wzrostu i lekkiego puszku na wardze, był po
prostu młodzieniaszkiem wstępującym zaledwie w szranki życiowe.
Nie, cała ta sprawa wydawała mu się tak niezwykłą, tak
niewymownie dziwną, iż nie próbował pojąć jej nawet.
Targany przeciwnymi wrażeniami, Marek Robson, podniósł się
i zbliżył do okna, szukając ukojenia w cichym spokoju przyrody.
Po drugiej stronie ulicy piętrzyła się, w srebrnym blasku skąpana,
wieża gotycka jednego z licznych w mieście kościołów. Zegar
umieszczony na niej, wskazywał północ blisko. Cisza, głęboka,
niczym nieprzerywana cisza, panowała dokoła; z dala samotna jakaś
postać przesuwała się szybko wzdłuż ulicy, ostro zaś oświecone okno
tworzyło blaskiem swym kontrast z bladym błękitem niebios,
miriadami gwiazd usianym. Pogodny ten obraz działał dziwnie kojąco
na wzburzone nerwy młodzieńca i na oczy jego, znużone potokami
teatralnego gazu, zmęczone morzem głów zwróconych ku scenie,
które przez tyle godzin miał dziś przed sobą.
Nagle, na tle tej ciszy głębokiej, rozległ się krzyk ostry, wyraźny,
zabrzmiał głos, wymawiający z błaganiem imię, na którego dźwięk
młody aktor drgnął i odskoczywszy gwałtownie od okna, stanął
drżący, ze źrenicami przestrachem rozszerzonymi. Zdumieniem czy
grozą powodowany, nasłuchiwał czas jakiś, wołanie jednak nie
powtórzyło się więcej i spokój zaległ znów komnatę.
Marek Robson wyprostował się, a odgarniając z czoła bujne
czarne włosy, wyszeptał:
– Musiało mi się przesłyszeć. Co za niedorzeczność! Zdawało mi
się, iż wołała. Ba, przejścia ostatnich dni kilku wpłynęły widocznie
rozstrajająco na mnie; przywidzenie i nic więcej! Bo też powietrze
dziwnie tu jest nużące! – dodał po chwili. – Kto wie, czyby nie można
uchylić trochę okna!
Poruszył się, lecz wtem nowy okrzyk przykuł go do miejsca. Tym
razem przerażenie, odbite w młodzieńczych jego rysach, zdawało się
być usprawiedliwione; głos chorej bowiem, cichy, ale przenikający,
powtarzał z bolesnym uporem:
– Newellu, och, Newellu!
Chwilka wahania jeszcze i Robson, jakby pod naciskiem wyższej
nad jego wolę siły, szybko, na palcach zbliżył się do drzwi sypialni
i uniósłszy zasłonę, stanął na jej progu.
Siedząca u wezgłowia dozorczyni, podniosła dłoń lekko, na znak,
aby chorej nie budził. Młody człowiek skinął twierdząco głową i oczy
jego pobiegły ku małemu, skromnie zasłanemu łóżku.
Obraz, jaki tu one napotkały, miał się na zawsze wyryć w jego
pamięci, tak dziwnie wstrząsające wrażenia wywierał mimowolnym
swym kontrastem. Na śnieżnej poduszce spoczywały obok siebie
dwie głowy, w głębokim śnie utulone; jakże różnym jednak sen ten
być musiał! Podczas gdy ciemnymi loczkami otoczona twarzyczka
dziecka, uniesiona rozkosznymi marzeniami, rozchylała w uśmiechu
karminowe usteczka; blade, cierpieniem napiętnowane lica chorej
kobiety, nosiły na sobie wyraz głębokiego bólu, złote zaś włosy jej,
przylgnięte do spoconego czoła i wargi spieczone, a poruszane
nerwowo, świadczyły o silnej gorączce nurtującej wątłe ciało chorej.
– Wszak mówiła przed chwilą? – zapytał szeptem stłumionym.
– Przez sen tylko – objaśniła dozorczyni z cicha. – Majaczy
biedactwo z gorączki. Cicho! obudziliśmy ją widać.
Długie rzęsy chorej podniosły się z wolna i para jak niebo
szafirowych, chorobliwym ogniem błyszczących źrenic, zatrzymała
się na wysmukłej postaci Marka, rysującej się wyraźnie na tle
odchylonej portiery. Z początku zdawało się, iż nie poznaje go, wyraz
bowiem obawy w rozszerzonych jej odbił się oczach. Trwało to
chwilkę jednak, po czym błysk przytomności rozjaśnił je na powrót.
– Mr Robson – wybiegło z cicha na jej usta. – A przyszedłeś pan
nareszcie, nareszcie!
– Nie mogłem być tu wcześniej – objaśnił łagodnie. – Przybiegłem
natychmiast po ukończeniu mej roli. – Przykro mi – dodał
ze współczucie – iż widzę panią tak chorą. Mam nadzieję,
że przynajmniej nie cierpisz bardzo?
– Cierpienia moje skończyły się już – słabym mówiła głosem – wraz
z nimi i duch ulata. Czara życia spełnioną została, nie żałuję jej,
bo dosyć już tej goryczy. W ostatnich czasach nie miałam siły
dźwigać życia dłużej, a jednak, pomimo znużenia, trzeba było wciąż
iść na przód. Czy byłeś pan zdumiony – ciągnęła, zwracając ku niemu
wielkie swe źrenice, iż ja, obca ci zupełnie, śmiałam w ostatniej
chwili życia odwołać się do twojej łaski i pomocy? O, tak, nie przecz
pan, widzę, że cię to gniewa, a jednak jestem pewna, iż nie odmówisz
prośbie umierającej kobiety.
– Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, wszystko – zapewnił
poważnie, pochylając się ku niej.
– Dziękuję – odparła z lekkim uśmiechem ukojenia. – Jesteś pan
bardzo dobry, a przy tym Stella cię lubi, instynkt zaś dziecka nie
zawodzi nigdy. – I rozrzewnione wejrzenie jej spoczęło przez
sekundę na ślicznej główce dziewczynki, po czym odwróciło się
szybko, jakby z obawy przed wzruszeniem, które jej głos tamowało;
drżąca tylko biała ręka, o delikatnych, przezroczystych prawie
paluszkach, pobiegła ku ciemnym, krótko obciętym puklom córki
i pieszczotliwie spoczęła na nich.
– Proszę cię, pozostaw nas samych – zwróciła się równocześnie
do dozorczyni, która, spojrzawszy z wyraźną przestrogą na młodego
człowieka, stojącego bezradnie u wezgłowia, z wolna pokój opuściła.
– Przysuń się pan bliżej, usiądź tutaj – ciągnęła chora pośpiesznie.
Marek Robson, przystawiwszy krzesło do łóżka, spełnił
w milczeniu jej rozkaz; wysiłek, brzmiący w osłabłym głosie kobiety
wymagał zresztą, aby, oszczędzając jej trudu, starał się chwytać
każde na spieczonych ustach zawisłe słowo.
Wielkie, głęboko osadzone źrenice Stelli Orde, zatrzymały się
na nim badawczo.
– Czy dobrze uczynię, zawierzając panu? – pytała. – Czy potrafisz
dotrzymać przyrzeczenia, czy zechcesz być wiernym danej
obietnicy? Raz już zaufałam rysom podobnym do twoich i zdradziły
mnie haniebnie, a jednak – a jednak podobieństwo to właśnie
popchnęło mnie do zawezwania twojej pomocy.
Lekki rumieniec pokrył męskie oblicze Robsona.
– Możesz mi pani zaufać, ręczę, że nie zawiedziesz się
na przeczuciu, jakie wyborem twym kierowało – zapewnił poważnie.
– I on tak mówił – zauważyła z goryczą, a szkarłatne rumieńce,
wypieczone na jej policzkach, ustąpiły miejsca trupiej bladości. – I on
tak mówił – drżącymi powtórzyła usty.
Zapanowała cisza głęboka. Ciemne, gorączką błyszczące oczy
Mrs Orde zawisły na nim z taką mocą, jak gdyby chciała czytać
w duszy młodego człowieka, najgłębsze jej przenikając tajniki.
Zdawało się, iż cała siła duchowa, cała potęga umysłu jej, zjednoczyła
się w tym jednym badawczym wejrzeniu.
– Muszę zwierzyć się panu – wyrzekła w końcu z lekkim
westchnieniem. – Czuję, że umieram, a nie mam nikogo, nikogo
na kuli ziemskiej! Nie mogę więc położyć się do grobu, pozostawiając
ją same jedną wśród zmiennego i okrutnego nieraz świata. Panie
Robson, wszak weźmiesz moją maleńką? – ciągnęła błagalnie –
wszak zaopiekujesz się nią, uwalniając mnie od tej ciężkiej troski
przedśmiertnej? Spróbuj, zapytaj, może rodzina mego męża, przez
pamięć na niego, zechce dopomóc sierocie, chociaż...
Głosu jej zabrakło, głowa zaś niepodtrzymywana sztucznym woli
wysiłkiem, opadła bezwładnie na poduszki, oczy tylko, wewnętrznym
jakimś gorejące ogniem, nie opuszczały ani na chwilę rysów młodego
człowieka. Przerażony przywołał dozorczynią, która, uniósłszy
w ramionach wątłą postać chorej, do ust jej zbielałych, szybko
wzmacniający przysunęła napój.
W chwilę później Stella Orde odzyskała już mowę, Markowi
jednak, patrzącemu na nią z najwyższym niepokojem, zdawało się,
iż działała tu prędzej siła moralna, niż ożywcze lekarstwo, którego
kilka kropel wsunięto jej między wargi.
– Czuję, iż niewiele pozostaje mi chwil do życia – mówiła zaledwie
dosłyszalnym głosem – nie mogę więc wahać się dłużej. Panie
Robson, muszę ci wyznać najpierw, iż pod przybranym znasz mnie
tylko mianem. Nie jestem Stella Orde, mąż mój porzucił mnie
na miesiąc przed urodzeniem naszego dziecięcia, był okrutnym
i wiarołomnym. Zaufałam mu... Bóg mi świadkiem, iż nie kochałam,
a ubóstwiałam tego człowieka, on zaś w zamian najczarniejszą
odpłacił mi zdradą!... Opuścił mnie, zostawił na pastwę losu,
a przecież byłam prawowitą jego małżonką!
Porwana własnymi słowami, uniosła się lekko i kładąc rękę
na piersiach, ciągnęła gorączkowo:
– Mam na to dowody, tutaj, na sercu je noszę, bo nie chcę, aby
plama kiedykolwiek na moim spoczęła imieniu. Byłam tylko ubogą
aktorką, on zaś synem i spadkobiercą możnego lorda, niemniej
przysiągł mi wierność przed ołtarzem, poślubił uroczyście wobec
Boga i ludzi. Stąd też przy akcie urodzenia mego dziecka
podyktowałam jego i moje nazwisko; po raz to pierwszy i ostatni
wymówiłam je wtedy, odkąd mnie porzucił... Nasze dziecię... Nasze
biedne dziecię!...
Głos urwał się powtórnie, postać sił pozbawiona usunęła się
na wezgłowie, ręce nawet opadły bezwładnie. Oczy tylko, wielkie
błękitne oczy, wyrażające całe morze bólu i błagania, zwracały się
kolejno ku rysom dozorczyni i szlachetnemu obliczu młodego
chłopca, jakby wzywając litości ich i pomocy.
– Czy życzysz pani sobie, abym się zaopiekował twoją córką lub
każesz odnieść się o przyszłość jej do rodziny męża? – pytał Robson
z łagodnym współczuciem. – Pamiętaj, iż wolę twą święcie spełnić
przyrzekany – drżącym uzupełnił głosem.
– Napisz pan do nich – wyszeptała z trudnością. – Są bardzo
bogaci, a ja byłam jego żoną. Akt naszego ślubu znajdziesz pan tutaj.
Gdy mnie opuścił, pracowałam ciężko na utrzymanie własne
i dziecka; mozolne te zabiegi mniej mi dawały uczuć ciężar
moralnego nieszczęścia. Niestworzona na żonę takiego pana,
znudziłam go prędko, uciekł też... a ja, ja przebaczyłam mu nawet tę
zniewagę.
Siły znów wypowiedziały jej posłuszeństwo, słowa zaś
na spieczonych zamarły ustach. Dozorczyni przysunęła ponownie
lekarstwo, odgarniając złote sploty z czoła, na którym pot śmiertelny
grubymi występował kroplami.
– Przebaczyłam – wyszeptała z jakimś niepochwytnym,
rozmarzonym wyrazem. – Kochałam go tak, że i oni przebaczyć mi
winni, przez wzgląd na miłość tę, przez pamięć na niego, niech mi
darują i nie odpychają mego dziecięcia, mojej maleńkiej, opuszczonej
sierotki.
Wzrok jej rozrzewniony pobiegł znów ku dziewczynce śpiącej
wciąż snem niewinnych, rysy zaś zaczęły przybierać na powrót
wyraz obłędu. Otrząsając się z tej nieprzytomności, rękę powtórnie
na piersiach położyła.
– Dowody, wszystkie dowody mam tu – zapewniała, patrząc
z ostatnim błyskiem przytomności w twarz Marka. – Zabierzesz je
do siebie, zabierzesz, ale nie teraz, gdy umrę, schowasz i będziesz
dobrym dla Stelli?
– Kona, kona – wyszeptała dozorczyni, rzucając przerażone
ku towarzyszom wejrzenie, równocześnie jednak oczy jej,
zatrzymawszy się na młodym człowieku, nie były w stanie oderwać
się od zmiany, jaka zaszła w jego obliczu. Nie były to te same piękne,
młodzieńczą swobodą nacechowane rysy, z jakimi wytworny aktor
wszedł tutaj. Zmienione, kredową pokryte bladością, wyrażały one
w tej chwili tę same grozę i przerażenie, jaka się niedawno wybiła
na nich, w przyległym jeszcze pokoju.
Przez umysł garde malade przebiegło w tej chwili pytanie,
iż artysta nie myślą śmierci jedynie musiał się tak przejmować, kto
wie, może on kochał głęboko tę młodą, umierającą kobietę!
A nawet teraz, z kroplami śmiertelnego potu na czole,
z rozchylonymi, gorączką spieczonymi ustami, była dziwnie piękną
i uroczą. Wprawdzie delikatna, wątła jej uroda, nie czyniła wrażenia
posągowych kształtów, rysy jednak klasyczne, w cierpieniu nawet nie
traciły wyrazu i doskonale regularnych linii. Choćby się w niej
kochał, uważałabym to za rzecz naturalną – myślała, unosząc
troskliwie wątłą postać Stelli Orde i opierając złotowłosą główkę
o swe piersi.
Nieświadomy fałszywych jej domysłów, młody człowiek stał
tymczasem oparty całym ciężarem o poręcz mahoniowego łóżka,
a w oczach jego utkwionych w chorej, wzmagał się coraz silniej
wyraz grozy i przerażenia. Zdawało się, iż straszne jakieś widmo
sercem mu szarpało.
Jedna dziewczynka tylko, niepomna moralnych katuszy, ani agonii
konania, marzyła słodko, a zaróżowione policzki jej zdradzały spokój
i sny rozkoszne.
Wtem cisza nocy przerwaną została; zegar wieżowy na pobliskim
kościele wydzwonił uroczyście północ, a każde uderzenie jego
rozlegało się wobec martwego spokoju jak dzwon pogrzebowy,
budząc echo wśród pustych ulic miasteczka.
Stella Orde podniosła nagle powieki.
– Nikt o tym nie wiedział – wyszeptała. – Kazał mi przyrzec, że nie
powiem ani słowa i umiałam dotrzymać danej obietnicy. Dziś jednak,
dziś, gdy umarł, cóż szkodzić mu może, choćby się świat cały
dowiedział o naszym małżeństwie. Troska o przyszłość Stelli każe mi
wyjawić tajemnicę... Może jej nie odtrącą, może przyjmą za swoją.
Wszak byłam jego żoną, żoną Newella Hattona!
Wyraz grozy błysnął w rozszerzonych jej źrenicach; zdawało się,
iż brzmienie słów własnych przeraża ją, że boi się, aby ich kto nie
posłyszał; równocześnie długie rzęsy przysłoniły źrenicę, głowa w tył
opadła. Chwilę jeszcze, a dreszcz śmiertelny wstrząsnął wątłą
postacią chorej i ostatni oddech westchnieniem wybiegł na usta.
Śmierć ulitowawszy się nad cierpieniem nieszczęsnej, przecięła nić
żywota, w którym młoda artystka najdroższe swe uczucia przeboleć
musiała.
Dozorczyni złożyła zmarłą z czcią na poduszkach, a chcąc ręce jej
skrzyżować na stygnącej piersi, spostrzegła papier zaciśnięty
w palcach nieszczęsnej.
– Jest to pewno dokument, który chciała panu powierzyć –
wyszeptała i wyjąwszy go z dłoni trupa, podała młodemu
człowiekowi.
Marek Robson drżącą odebrał go ręką i pochyliwszy nabożnie
głowę przed umarłą, w milczeniu pokój opuścił.
Znalazłszy się na ulicy, szedł szybko przez minut parę, nie wiedząc
gdzie i w którą udaje się stronę, aż wreszcie przystanąwszy, dłoń
ruchem pełnym odurzenia do czoła podniósł. Zdawało się, iż na
próżno usiłuje zebrać myśli i oprzytomnieć.
Noc zalana powodzią, srebrnych promieni księżyca, była tak jasną
prawie, jak dzień. Pomimo tego młodzieniec przysunął się żywo
do latarni i tu dopiero otworzył powierzony mu arkusz papieru.
Był to akt ślubu, zawartego w Notley, wiosce hrabstwa Kent
między wielmożnym Newellem Hattonem, młodszym synem
czwartego hrabiego na Elsdale’a, a Stellą, córką Edwarda Crosby,
znaną pod przydomkiem Stelli Orde.
Wszystka krew spłynęła do serca Marka, rysy zaś jego pozostały
tak blade, iż śmiertelna barwa ich nie różniła się w tej chwili niczym
od trupa opuszczonego przed chwilą, od oblicza aktorki, która wobec
zapuszczającej się na zawsze kurtyny, ostatnią już w życiu odegrała
rolę.
ISBN (ePUB): 978-83-7884-699-4
ISBN (MOBI): 978-83-7884-700-7
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Lydia at the theatre” Mary Cassatt (1844–1926).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsze wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-
booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst
przyjaznym dla współczesnego czytelnika.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.