Wolski Marcin Numer

background image

NUMER

Marcin Wolski

background image

Rozdział I

Zaczęło to się wkrótce po siedemnastych urodzinach Dina, które obchodził

razem z całym kręgiem w jednej z tych uroczych seledynowych sal o miękkich

przepuszczalnych ściągach, pełnych ciepła i poczucia bezpieczeństwa.

W znacznym stopniu za winowajcę można by Uznać Maxa, najweselszego

chłopaka z trzeciego kręgu, wysokiego i muskularnego blondyna, niedościgłego

mistrza we wszystkich grach i testach. Din, podobnie jak większość chłopców,

podziwiał kumpla i trochę mu zazdrościł.

Poza doskonałymi współrzędnymi numerycznymi Max odznaczał się jeszcze

jedną oryginalną cechą — lubił rozmawiać. I to nie o bieżących zabawach, ale o

sprawach, które normalnie przekraczały zainteresowania nastolatka z kręgu

szkoleniowego. Nie raz, kiedy cała grupa relaksowała się przed kolektywnym

oglądnikiem, on siadał z przyjacielem w kącie sali rekreacyjnej (jeśli można mówić o

kątach w pomieszczeniu o kształcie czaszy) i zaczynał dyskusję o kwestiach zupełnie

nadobowiązkowych. Tego dnia był czymś szczególnie zafascynowany:

— Wiesz — powiedział — czasami nie mogę dać sobie rady z moimi

myślami. Zastanawiam się, czy zawsze musi być tak jak jest?

— Nie rozumiem.

— No, czy nie ma innego sposobu życia, jak postępowanie zgodnie z

harmonogramami i chodzenie według współrzędnych? A jeśli ktoś chciałby inaczej?

Choćby tylko po to, żeby spróbować mieć własne zdanie.

— Co to znaczy „własne zdanie"? — dziwił się Din — przecież jeśli

działamy zgodnie z poleceniami naszych wychowawców, według wskazówek

Odbiorników Indywidualnych, wybieramy optymalny wariant postępowania. To Coś,

co nazywasz własnym zdaniem, gdyby nawet mogło istnieć — byłoby po prostu

błędem, Szkodliwą fantazją.

Max przez moment milczał, potem pokręcił głową.

— Tak mówi każdy. I to właśnie mnie zastanawia. Czy aby wszyscy mówią

nam wszystko? Czy nigdy nie zastanawiałeś się, po co istniejemy, dokąd dążymy?

— Na takie pytanie natychmiast możesz dostać odpowiedź OI — Din wskazał

na Indywidualne Odbiorniki kołyszące się na obrożach każdego z chłopców.

— Dziękuję. Otrzymam kryształowo jasną odpowiedź, że życie jest realizacją

background image

numeru w czasie i przestrzeni — zaśmiał się młody sceptyk — będzie to jak zwykle

odpowiedź jednoznaczna, aseptyczna, antykoncepcyjna...

W tym momencie seledynowe oczko Indywidualnego Odbiornika Maxa

spurpurowiało. Zawsze zmieniało barwę, kiedy miał się odezwać głos z pouczeniem,

informacją bądź przestrogą. Tym razem jednak automat musiał się rozmyślić, bo

oczko przygasło, a z głośniczka nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk.

Po południu, gdy młodzież wróciła z posiłków w kabinach regeneracyjnych

dostarczających odpowiedniej porcji pastylek i promieniowania, Din daremnie

próbował .wypatrzeć przyjaciela. Max nie pojawił się ani podczas meczu piłki

grawitacyjnej (był znakomitym napastnikiem) ani podczas wieczornej pogadanki.

Nikt z chłopców nie przepadał za swym wychowawcą, suchym,

niekontaktowym osobnikiem sprawiającym wrażenie dodatku do Informatorów, OIów

czy Automatów Edukacyjnych, niemniej kiedy wszystkie próby odszukania

przyjaciela zawiodły, Din podszedł do pedagoga i zapytał o prymusa. Belfer w

pierwszej chwili jakby nie dosłyszał, jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko ledwo

dostrzegalnie drgnęły mu szczęki. Chłopak powtórzył pytanie.

— Gdzie jest Max?

Wychowawca zaczął się dziwnie głęboko zastanawiać, rozglądać i nagle

odezwał się jego Odbiorniczek.

— Został przeniesiony do innej grupy — głos był ciepły, kojący,

wiarygodny, z lekko metalicznym zabarwieniem.

— Czy coś się stało? Jaki był powód tego przeniesienia? I dlaczego tak

nagle? — pytał Din, a ponieważ odpowiedzi nie było, ciągnął dalej: — Chciałbym się

dowiedzieć na jak długo i dokąd go przeniesiono? To przecież mój przyjaciel. Jest

godzina czasu wolnego i chciałbym go odwiedzić.

— Odwiedzin na dziś się nie planuje, pogadamy o tym kiedy indziej,

chłopcze — tym razem odezwał się sam nauczyciel. Poruszył przy tym głową, tak

jakby chciał dać znak nastolatkowi, żeby się oddalił. Din nie miał zamiaru tak szybko

rezygnować, ale już otoczył go wesoły krąg kolegów.

— Chodź prędko! Dają nową, świetną szołowiznę!

Ruszył w stronę oglądników. Śledząc zwariowane przygody serialowych

bohaterów zapomniał o dręczących go pytaniach.

Dwa dni później przypadała pierwsza sobota miesiąca, i jak zwykle szkoła

skierowała go do domu na tak zwaną „dobę familiryzacyjną". Nikt nie przepadał za

background image

tym dniem i Din nie należał do wyjątków. W nauczalni wśród kolegów unosił go

nieustanny strumień zabaw z rzadka zakłócanych jakimiś ćwiczeniami, natomiast w

sześcianie mieszkalnym spotykał dwójkę apatycznych osobników, nazywanych ojcem

i matką, z którymi nie łączyło go nic.

— No i jak postępy? — zadawał rytualne pytanie ojciec.

Parę lat wcześniej syn natychmiast zaczynał informować go o aktualnych

współrzędnych numerycznych, ale kiedy podrósł, zauważył, że „stary", cały czas

zajęty śledzeniem programów w oglądniku w ogóle nie czeka na odpowiedź, toteż

sam zaczął szablonowo odbąkiwać — nieźle, jako tako, pomalutku.

Matka była nieco serdeczniejsza, wstawała z pufa, całowała chłopca

powtarzając niezmiennie:

— Jak urosłeś, jak zmężniałeś.

Din obliczył, że gdyby to stwierdzanie odpowiadało prawdzie, w ciągu tych

kilku łat osiągnąłby rozmiary olbrzyma. Nie robił jednak żadnych uwag, tylko

dołączał do rodziców i oddawał się absorpcji trójwymiarowych obrazów przez 24

godziny „familiaryzacji".

Tak więc w sobotni poranek pożegnał się z kolegami, wsiadł do ekspresowej

pneumii i ruszył w stronę rodzinnego sześcianu. Siedząc sam w elastycznym wnętrzu

pojemnika oderwał na moment myśli od turnieju piłki grawitacyjnej (rozgrywanego w

komorze ze sztuczną nieważkością). Znów przypomniał sobie Maxa. Uruchomił

Indywidualny Odbiornik, który mógł również spełniać funkcję wideofonu i wymówił

numer ojca przyjaciela. Coś zachrobotało, po czym metaliczny głos „anioła stróża"

począł odpowiadać:

— Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru!

Pneumia, dostarczyła Dina wprost do sześcianu mieszkalnego. Wszedł

energicznie oczekując pocałunku matki i odzywki ojca, ale zamiast tego po raz

pierwszy uderzyła go zdumiewająca cisza. Oglądnik był wyłączony. Po raz pierwszy

od niepamiętnych czasów matka nerwowo spacerowała po pomieszczeniu. W ogóle

nie zauważyła przybycia syna.,

— Dzień dobry, mamo!

— A dzień dobry, dzień dobry... — musnęła go ustami.

— Nie powiesz, że urosłem i zmężniałem? — Co?... Aha, tak.

rzeczywiście.

Zaskoczony jej psychiczną nieobecnością Din zaczął dopytywać się, czy coś

background image

się stało. Gdzie podział się ojciec? Pytanie było dosyć głupie, bo co mogło stać się. w

idealnie zaprogramowanym świecie. Ale ponieważ matka nie odpowiadała, ponowił

je.

— Niedługo powinien być, na pewno niedługo.

Jak gdyby budząc się ze snu stanęła przed chłopakiem i obejrzała go uważnie.

— Robisz się bardzo podobny do Jana. Chyba tylko trochę był niższy, kiedy

poznałam go dwadzieścia lat temu.

Młody człowiek ze zdumieniem skonstatował, że po raz pierwszy słyszy od

matki coś na temat czasu, dotychczas poruszali się wyłącznie w teraźniejszości.

— Dwadzieścia lat temu — mówiła dalej — to była prawdziwa afera...

zakochać się nie czekając na dobór programowany...

— Co takiego?

Być może dowiedziałby się znacznie więcej, gdyby nie delikatny, wysoki

dźwięk zwiastujący przybycie pneumii.

Wrócił ojciec. Twarz miał rozpromienioną, pełną głębokiej satysfakcji.

— Jednak awans! I to jaki! — zawołał. — Trochę obawiałem się tych

najnowszych testów, tymczasem wszystko poszło znakomicie, a ponadto po

uwzględnieniu mojej dotychczasowej postawy i osiągnięć zostałem zweryfikowany

dodatnio. Od dziś, kochani, nie nazywam się Jan 23261345 tylko... Przeczytajcie sami

— wskazał na plakietkę identyfikacyjną, która obok OIa przytwierdzona była do

elastycznej obroży.

— Gratulacje, Janie Milionie! — zawołał pierworodny.

Jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej prysł nastrój zdenerwowania i

napięcia, Jan Milion włączył nawiew promieni szampańskich , (regulamin zezwalał

na korzystanie z nich tylko od wielkiego święta — najwyżej cztery razy do roku) i już

po chwili cała trójka znajdowała się na rozkosznym rauszu.

Jak by nie patrzeć awans był olbrzymi, skok przeszło dwadzieścia milionów

miejsc w społeczeństwie. Pani Janowa pomyślała, z nutą satysfakcji o swych

sąsiadkach z sześcianów. 23261344 i 23261346:

— Popękają z zazdrości!

Oczywiście wiedziała, że z awansem związane są określone zmiany — w

ciągu trzech dni trzeba będzie przenieść się na wyższą kondygnację, do sześcianu, a

może prostopadłościanu o zupełnie innych (oczywiście podwyższonych) gabarytach.

Na pewno też otrzymają zwiększone przydziały ruchomości, energii... Gotowa była

background image

natychmiast zabrać się za pakowanie.

— Na wszystko będzie czas — powiedział ojciec — dziś korzystając, ze

jest z nami Din, zrealizujemy talon turystyczny.

— Co takiego? — zapytał młody człowiek. — Bon uprawniający do|

wycieczki na taras widokowy znajdujący się nad megablokiem. Przechowywałem go

właśnie na taką wielką okazję.

— Wspaniale! — ucieszył się Din — a powiedz tato, byłeś

kiedykolwiek na zewnątrz megabloku?

— Owszem, byłem w dzieciństwie na tarasie razem z rodzicami... Zresztą

przyznam się, że nigdy mnie tam specjalnie nie ciągnęło. W megabloku jest tysiąc

poziomów...

— I wszystkie prawie identyczne — zauważyła matka.

Rozgadali się na dobre. Korzystając z tego, ze oglądnik był wyłączony, Din

zaczął zasypywać rodziców pytaniami. Rychło dowiedział się, że swój awans ojciec

zawdzięcza sporadycznym zabawom intelektualnym stanowiącym jego hobby (do

ż

ycia były przecież zupełnie niepotrzebne) oraz częstym ćwiczeniom gimnastycznym

w komorze treningowej, która na ich piętrze przypadała jedna na 100 sześcianów.

Ktoś mógłby w tym miejscu pomyśleć, że dzięki swemu hobby Jan posiadał całą masę

znajomych. Nic błędniejszego. Nie zdarzyło się dotąd, żeby ktoś ćwiczył razem z nim.

Jedyną istotą, z która czasem wymieniał grzecznościowe „dzień dobry" był automat,

dozorca aparatury sportowej. Tak samo, mimo że oglądniki pozwalały na

natychmiastową łączność wizyjną z każdym mieszkańcem świata, stosunki

towarzyskie nie były zbyt rozwinięte w ich rodzinie. Jan kontaktował się sporadycznie

ze swym bratem, który jako mniej uzdolniony pozostał gdzieś na dolnych piętrach

supermiasta. Utrzymywali też, głównie dzięki pani Janowej, kontakt z sąsiadami z

prawa i lewa, poza tym był jeszcze zwierzchnik, burkliwy sześciocyfrowiec, który

pojawiał się w ich oglądniku raz na miesiąc i wydawał dyspozycje, oraz stary kolega z

nauczalni imieniem Piotr. Na nich lista znajomych się kończyła.

Tymczasem rozmowa zeszła na temat numeru. Din zdawał sobie sprawę, że

porządek numeryczny stanowi esencję ich świata, nigdy jednak nie zastanawiał się

nad realizowaniem tego porządku w praktyce. Z grubsza wiedział tylko, że z

momentem uzyskania pełnoletności będzie musiał przejść szereg testów

psychofizycznych, które ustalą jego wymierne i niepodważalne miejsce w

społeczeństwie, określane właśnie przez numer porządkowy. Numer ten będzie mógł

background image

ulec zmianie najwcześniej po roku, to znaczy po następnym teście. Dopiero teraz

ojciec uświadomił mu, że właśnie ów numer będzie decydował o wszystkim w życiu:

przydziale pracy, mieszkaniu, zaopatrzeniu.

— Od przeszło stu lat, synu, wszyscy na świecie posiadają swe numery

porządkowe. Obecnie od 39 miliardów do pierwszego...

— A kto jest pierwszym? — natychmiast zainteresował się Din.

— Skąd mogę wiedzieć, w ogóle raz w życiu widziałem trzycyfrowca i to w

oglądniku, szef jest zaledwie sześciocyfrowcem...

— Czyli kiepsko wylądowałeś?

— Mogło być gorzej, tuż po maturze zaczynałem jako prosty ośmiocyfrowiec,

a i to nie było zupełne dno. Debile dostają 11 cyfr.

Tu wtrąciła się matka:

— Jesteś zdolny, Din, jeśli będziesz równie pracowity i posłuszny być może

doczekasz się pięciu cyfr. Byłabym taka szczęśliwa!

— Jeśli będę posłuszny komu?

Jan Milion z przyzwyczajenia popatrzył na Indywidualny Odbiorniczek i

zmienił temat. Zaczął opowiadać o dzisiejszych testach, ich rodzajach i związanych z

tym trudnościach.

— A czy nie można awansować w inny sposób? — zapytał nastolatek.

— Na tym polega genialność naszego systemu, że nie. Pełna precyzja,

wymierność i doskonałość. Bez luk. Nawet miejsce w kolejce po przeszczepy zależy

od numeru porządkowego.

— Podobno pierwsza setka ponumerowanych jest praktycznie nieśmiertelna

— wyrwało się matce.

— Czy to jest sprawiedliwe? — zaczął zastanawiać się Din.

Ojciec niespokojnie rozejrzał się po mieszkaniu.

— Wystarczy, że jest wspaniałe i bezbłędne. Pomyśl, przez wiele epok świat

pogrążony był w nierówności, ludzie walczyli o swoje pozycje, o władze. Intrygowali,

mordowali się i przeżywali frustracje, ponieważ prawie każdy był niezadowolony z

miejsca, jakie zajmował w społeczeństwie i wiecznie uważał się za pokrzywdzonego.

Tymczasem miejsca zależały od urodzenia, od pieniędzy albo jeszcze od innych

układów. Chroniczne niezadowolenie było powodem wojen i rewolucji; dlatego

wynalazek intelektualnej numeryczności stał się błogosławieństwem naszego

gatunku. Każdy, bez żadnych szwindli, bez protekcji, zajmuje swoje miejsce. I

background image

wie, że zajmuje je sprawiedliwie. Ta świadomość od przeszło stu lat zapewnia nam

stabilizację, spokój i szczęście.

Chłopak słuchał z wypiekami na twarzy. Czyżby właśnie nad tymi sprawami

zastanawiał się Max?

— Skąd wiesz o tym wszystkim, tatusiu? — wykrztusił wreszcie.

— Z historii...

— Z czego?

Przez głowę Miliona przebiegła myśl, że za dużo mówi. Właściwie po co mąci

chłopakowi w głowie. Przed piętnastu laty historię jako nieprawidłową numerycznie

wycofano z programu nauczania. Jej elementy wypleniono również z literatury i

sztuki, która odtąd realizowała się w bezczasowej przestrzeni. I było to słuszne. Sam,

kiedy opuścił nauczalnię idącą według starego programu, miał trudności z

dostosowaniem się. śycie skomplikowała mu sprawa z matką, w której zakochał się

na przekór regulaminowi; niewiele brakowało a stoczyłby się na samo dno. Do

dziesięciocyfrowców...

— Opowiedz mi jeszcze o historii, tato!

— Innym razem, teraz naprawdę już pora na wycieczkę, wezwę

pneumię. Historia, jak słusznie powiedzieli w oglądniku, to „Nieprawidłowości w

regulaminowym rozwoju populacji ludzkiej".

— Tyle może powiedzieć mi każdy inform.

— Ja nie mam nic do dodania. Najważniejsze to wiedzieć, że żyjemy w

najdoskonalszym ze światów. Bez klik, układów, koterii. Syn pierwszego może

być ostatnim.

Zajechała pneumia pospieszna, jakby zgadując, że jest potrzebna. Wsiedli. Ale

Din łatwo nie dał się zbić z tematu.

— A właściwie dlaczego mama nie ma żadnego numeru?

— Kobietom nie przysługują numery — odezwała się matka — posiadamy

jako oznacznik jedną z 28 liter, ja mam B. Litery te oznaczają różny stopień

przydatności rodzinnej. Dobór małżeństw aranżuje testator genetyczny...

Urwała i westchnęła. Zresztą Din zaabsorbowany był już czym innym.

Odbiciem ojca w srebrzystej ścianie pneumii. Szczególnie zabawnie, wyglądała

plakietka — zamiast 1000000, odbijało się 0000001!

Czasomierz umieszczony u stropu pneumii wskazywał 8.VI.133 roku ery

numerycznej, godzinę 13.20.

background image

Dojechali na szczyt. Taras rozciągał się bezkreśnie w prawo i w lewo. I był

całkowicie pusty. Było to o tyle dziwne, że przykrywał przecież tysiącpiętrowy

megablok zamieszkiwany przez miliard ludzi. Wysiliwszy wzrok, gdzieś na

horyzoncie wypatrzyli grupkę takich samych szczęśliwców jak oni. No cóż, talony

spacerowe dostawano 2 razy w życiu, a widocznie nie wszyscy z nich korzystali.

Din spodziewał się, że ujrzy niebo, kosmos, o którym tyle historii słyszał w

oglądniku. Tymczasem sklepienie było sztuczne i co pewien czas przekreślały je

stalowe wsporniki szklanego dachu. Niemniej doskonale było widać słońce i chmury.

Wpatrywali się zafascynowani, atoli po kwadransie wszystko ściemniało, ukazał się

księżyc i konstelacje gwiezdne. Wyjaśnienie paradoksu nie nastręczało trudności.

Nieboskłon też był sztuczny i oczywiście to, co oglądali, stanowiło stałą projekcję

planetarium.

— Ale dlaczego nie widać prawdziwego nieba? — zapytał Din.

— Z oszczędności — zaburczał milczący dotąd Odbiornik Indywidualny.

Ze względów ekonomicznych cała powierzchnia planety pokryta jest koloniami

jadalnych glonów, z których produkujemy wasze pastylki, resztę wolnego miejsca

wypełniają baterie słoneczne. Obejrzeli jeszcze świt i południe, a nawet

chcieli pójść porozmawiać z grupką turystów, która zbliżała się w ich kierunku, ale

głos Odbiornika przypomniał im, że czas wracać. Więc wrócili.

background image

Rozdział II

Tak pechowo się składało, że Jan Milion nie mógł poświęcić całego

popołudnia swemu jedynakowi. Akurat wypadły mu trzy godziny pracy — będącej raz

na dziesięć dni prawem i zaszczytnym obowiązkiem mieszkańca megabloku. Prawdę,

powiedziawszy, przy daleko posuniętej automatyzacji i rozpowszechnieniu myślących

robotów, pracę ludzi można by uznać za zbędną, jednak pozostawiono ją w

szczątkowym wymiarze, być może po to aby stwarzać mieszkańcom wrażenie, że są

jeszcze do czegoś potrzebni.

Symboliczne zajęcia naszego bohatera polegały na przeglądaniu

kilkumetrowego odcinka tunelu wentylacyjno-energetycznego na poziomie 324.

Podstawowym i jedynym problemem, z którym miał tam do czynienia, były myszy.

Sprawę przecieków, pęknięć, konserwacji załatwiały błyskawicznie same automaty.

Okazywały się one jednak zupełnie bezradne wobec cwanych stworzonek.

Zastosowanie trucizn w tunelu wentylacyjnym było wykluczone, poza tym gryzonie

wykazywały niezwykłą odporność i w efekcie jedyną metodą mogło być fizyczne

unicestwianie — główne zajęcie Jana Miliona.

Po przybyciu pneumia na poziom 324 włazem przeciwpożarowym przedostał

się do tunelu. Z szafki konserwacyjnej otwierającej się wyłącznie na przyzwalający

głos Indywidualnego Odbiornika wyciągnął pas nośny zaopatrzony w małe silniczki

grawitacyjne pozwalające na poruszanie się z duża szybkością po korytarzach i

sztolniach. Zapiął klamrę, potem wydobył z pokrowca miotacz dezintegracyjny,

włączył grawitatory i pomknął w głąb tunelu. Silne reflektory umieszczone na hełmie

background image

pozwalały śledzić przestrzeń przed sobą, obramowaną przez dziesiątki rur, kabli i

przewodów stanowiących układ nerwowy, krwionośny i limfatyczny megabloku.

Chociaż Jan Milion pracował kilkanaście lat w sekcji dozoru konserwacyjnego, nigdy

dotąd nie dotarł do końca labiryntu. Nigdy nie znalazł się na prawdziwej powierzchni

ziemi, nie zstąpił też do najniższych poziomów, gdzie działały automatyczne siłownie

czy autofabryki. Dobrze znał tylko kilkanaście poziomów mieszkalnych, z jednej

strony których biegły tunele pneumii, z drugiej zaś korytarze sanitarne,

klimatyzacyjne, promiennikowe. Każdy poziom miał rozmieszczone co jakiś czas salę

gimnastyczną, basen, tor spacerowy z jednym drzewem i kilku rachitycznymi

krzewami; całości dopełniała nauczalnia i lekarnia.

Chcąc odwiedzić muzeum (tak, tak, ostała się jeszcze coś takiego) czy

mikroogródek zoologiczny trzeba było wybrać się na wyższe kondygnacje, co

wymagało uprzedniego zgłoszenia Indywidualnemu Odbiornikowi. Podobno była też

biblioteka, ale Jan nie słyszał o nikim kto by do niej chodził, bo i po co, skoro w

minutę po zamówieniu na ekran oglądnika w sześcianie prywatnym trafiał zamówiony

tekst, reprodukcja, mapa czy akt urzędowy. Tak samo można było zamówić sobie

każdy film, dowolny fragment spektaklu zarejestrowanego na taśmie magnetycznej

czy też jakiekolwiek wydarzenie z przeszłości przechowywane w archiwum kronik

filmowych. Z tym, że mało kto korzystał z wymienionych udogodnień. Jan będąc

młodszy parę razy prosił o filmy dokumentalne sprzed ery numerycznej, ale

trzykrotnie przysłano mu widoczki z rezerwatu dzikich zwierząt, parę dokrętek

etnograficznych o życiu dawnych ludów pierwotnych, a gdy bardziej sprecyzował swe

zainteresowania oglądnik wyświetlił napis: dokument uszkodzony, nie nadaje się do

odtworzenia.

Teraz posuwał się szybko i bez przeszkód, gryzonie wymiecione strugami

ś

wiatła piszcząc usiłowały kryć się w ponurym galimatiasie przewodów, ale zręcznie

unicestwiał je dezintegratorem białkowym.

Mniej więcej po pół godzinie dotarł do krzyżówki ze sztolnią LXXIV; zrobiło

się przestronniej, gryzoniów też nie było, więc zawiesił miotacz na ramieniu,

poluzował grawitandy i miękko osiadł na półce przy niszy, która ongiś, w czasach gdy

budowano blok była zasilalnią, czyli jak mawiali inżynierzy „stołówką robotów".

Wszedł głębiej chcąc na czymś przysiąść i przegryźć pigułkę relaksującą, gdy na raz

bardziej poczuł niż zobaczył że w niszy ktoś jest.

Poczuł się nieswojo; przez wszystkie lata pracy nie spotkał dotąd żadnego

background image

człowieka na swej drodze, praca była znakomicie zaprogramowana, tak że nie istniała

możliwość jakiegokolwiek przeszkadzania sobie, w zajęciach.

— Czyżby robot?

Oświetlił niszę, ale to coś nieznanego musiało zniknąć za jednym z potężnych

słupów nośnych. Jan przez moment zastanawiał się, czy nie zapytać OIa, ale

natychmiast zorientował się, że tu na krzyżówce istnieje zbyt silne pole, wspomagane

przez liczne bariery osłonowe, aby marzyć o kontakcie. A Odbiorniczek działał tylko

w łączności z komputerem matką.

— Wejdź głębiej, Milionie — zza filaru doleciał szept.

Jan uniósł na wszelki wypadek miotacz. Nie potrafił wyjaśnić swojego

niepokoju. Było to dla niego uczucie szokująco nowe, nigdy dotąd nie odczuwał

strachu.

— Odłóż broń, Milionie, czekałem na ciebie. Zbliż się.

Podszedł. Za filarem siedział starszy mężczyzna o siwych włosach z dziecinną

latarką w ręku. Nie miał ani pasa grawitacyjnego, ani dezintegratora.

— Jak mógł się tu dostać? — zastanawiał się nasz bohater, a jeszcze bardziej

wstrząsnął nim fakt. że oczko Indywidualnego Odbiornika na szyi nieznajomego

zaklejone było plastrem. Czyżby w świecie bezkryminalnym znalazł się jakiś

przestępca?

— Śmiało, śmiało — uśmiechnął się siwowłosy — musimy pogadać.

— Ale... — Jan zawahał się — ja nie wiem, czy mi wolno...

— A kto panu zabroni, jakiś skretyniały komputer... A może, bezczelny,

wynoszący się ponad ludzi GLOK!

Na samą nazwę, której nie wymieniano nawet w myślach, Milion skurczył się i

poważnie pomyślał o ucieczce. Rzeczywiście musiał wpaść na jakiegoś wariata, albo

gorzej — zbrodniarza.

— Pan pozwoli, że się przedstawię — potencjalny zbrodzień wyciągnął rękę

— nazywam się Ned 1984.

— Czterocyfrowiec — szepnął z pewnym onieśmieleniem Jan — jestem

zaszczycony...

— Dajmy spokój szacunkom i tytułom — rzekł Ned — szukałem pana blisko

rok.

— Mnie?

— Powiedzmy precyzyjniej, kogoś takiego jak pan. Z takim numerem —

background image

podkreślił, a widząc, że Jan wykazuje ochotę odejścia siwowłosy podniósł głos. —

Proszę posłuchać! Sprawa jest niezwykłej wagi. Mówię w imieniu nieformalnej grupy

czterocyfrowych naukowców zajmujących się badaniami...

— Przecież jakiekolwiek badania są zabronione! — wykrztusił Jan — tym

zajmują się automaty.

— Jest, jest zabronione — powtórzył zgryźliwie Ned — i co z tego? A jeśli

nie odpowiada nam układ stuprocentowych wymierności. Jeśli widzimy pęknięcia

naszego cudownego systemu, jeśli mamy podstawy do wielkich wątpliwości. Wiem,

wiem, że to wszystko brzmi dla pana jak wodospad bluźnierstw. Zestawmy jednak

fakty. Jako czterocyfrowcy mamy zagwarantowaną pełną swobodę poruszania się.

Ale tylko teoretycznie. Od dobrych kilkunastu lat żadnemu z nas nie udało się opuścić

megabloku. Sam próbowałem parokrotnie i za. każdym razem pod różnymi

pozorami byłem zawracany przez automatycznych strażników. Raz mówiono

o trudnościach przewozowych, kiedy indziej o sezonowym ograniczeniu. A

przecież udało nam się stwierdzić, że mimo ogłaszanych rozkładów jazdy pneumię

między-blokowe nie funkcjonują, to znaczy jeżdżą puste do granicy megabloku,

odczekują czas zgodny z rozkładem i wracają.

— Bardzo dziwne.

— Proszę słuchać dalej. Ja i moi koledzy od piętnastu lat nie otrzymaliśmy

ani jednego zezwolenia na wyjście na odkryty teren. I żaden z mechanicznych

gadułów nie potrafił nam tego logicznie uzasadnić. Poza tym w którymś

momencie straciliśmy ochotę pytać. A jeden nasz przyjaciel...

— Zniknął?

— Niezupełnie, po kolejnym teście awansował do pierwszej setki i kontakt

się urwał. Podobnie, jak od paru lat nie mamy żadnych możliwości porozumienia się z

kolegami z ościennych megabloków, i oni od dawna sygnalizowali utrudnienia w

poruszaniu się, a potem zamilkli... Maszyny tłumaczą to usterkami na łączach .

Milion poczuł, że pot spływa mu pod kombinezonem. Wskutek braku

połączenia z centralą biokontrolną nie włączają się automatyczne odwilżacze.

Stanowczo za dużo tych wrażeń jak na jeden dzień. Test rano, skomplikowana

dyskusja z Dinem, potem wycieczka na taras, a teraz...

— Nie potrafimy postawić dokładnej diagnozy — ciągnął dalej Ned 1984

— znamy tylko okruchy. Jak pan wie, całością naszego życia zarządza Globalny

Komputer — GLOK...

background image

— Psiakrew, znowu wymawia imię Wszechobecnego, imię, którego

zwykły człowiek nie powinien nigdy wymieniać — zadygotał Jan.

— Teoretycznie jest on kontrolowany przez dwa niezależne systemy KONK

i BEZK, a te podlegają setce najinteligentniejszych spośród nas. Kto jednak wie

jak jest naprawdę? Znałem wprawdzie paru ludzi, którzy awansowali do pierwszej

setki, sęk w tym, że po awansie kontakt ulega przerwaniu. śaden odgłos nie

dociera na niższe szczeble.

— To chyba jest zgodne z regulaminem. Pierwsza setka winna mieć

spokój i swobodę dla swych poczynań.

— Prawda, ale czy zastanawiał się pan nad tym, że w naszym systemie nie

awansuje się wyłącznie do przodu? Przecież z wiekiem kiedy potencja intelektualna

słabnie, rozpoczyna się nieuchronny proces cofania. Ja sam na ostatnim teście

mimo nieprzerwanej pracy nad sobą cofnąłem się o dwieście miejsc w hierarchii. Jak

tak dalej pójdzie, niedługo stracę swobodę poruszania...

Nasz bohater podrapał się w głowę.

— A może prawo regresu nie dotyczy pierwszej setki?

— Przepisy numeryczne zostały ustalone jako niewzruszalne i nieodwołalne.

A jeśli nawet. Nie możemy dłużej tolerować stanu niewiedzy. Czy pan wie, że my

nie wiemy nawet, gdzie znajdują się ci „wybrańcy".

— Może na ostatnim piętrze.

— Sam mieszkam na ostatnim piętrze. Wyżej jest ten sztuczny taras.

Badaliśmy zagadnienie dosyć dokładnie i mogę panu powiedzieć z pełną

odpowiedzialnością: w naszym megabloku ich nie ma.

— A na zewnątrz wydostać się nie można.

— A zatem, co nam pozostaje? Tylko działanie. Ktoś musi sprawdzić,

co się dzieje w kierownictwie świata.

Milion roześmiał się. Pomysł był całkowicie nierealny. Skoro istniały bariery

elektroniczne, a Indywidualne Odbiorniki scalone z systemem GLOKa ślepo

wypełniały funkcję aniołów stróżów...

Ned ściszył głos.

— Słyszał pan coś o selekcjonerach informacji?

Owszem, znał ze słyszenia ten system automatów zatrudnionych przy jednej z

faz procesu testowania.

— Kilku z nich ma dorobione przez nas przystawki, które pozwalają na

background image

malutkie manipulacje. Sądzę, że bez większej trudności uda nam się dokonać obrotu

pańskiego numeru... Z Miliona stanie się pan Dziesiątym. Członkiem Setki.

A więc do tego zmierzał rozmówca? Jan zerwał się na równe nogi, zamachał

rękami.

— Proszę najpierw wysłuchać mnie do końca, potem protestować — głos

siwowłosego brzmiał łagodnie, sugestywnie — to wielka sprawa. Gdy przyjdzie

odpowiednia chwila, otrzyma pan więcej informacji; być może od powodzenia

pańskiej misji zależy życie miliarda mieszkańców megabloku.

— Ale dlaczego właśnie ja?

— Ma pan numer łatwy do przekształcenia, człowiek nazwiskiem 100000 jest

schorowany a dziesięciomilionowiec to głupek usposobiony superlojalnie wobec

GLOKa... Natomiast pan jest w miarę młody, znakomicie rozwinięty fizycznie. I

chyba wystarczająco odważny. Nie może pan zawieść...

Ned urwał i zaczął nasłuchiwać. Z głębi sztolni odezwało się monotonne

buczenie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Jan wysunął się na skraj półki. Z

oddali widać było zbliżające się reflektory. To sunęły czuje — duże automaty

porządkowe o ósemce ramion uzbrojonych we wszystko, czym dysponowała

najnowsza nauka. Milion odwrócił się w stronę 1984-go, ale nisza była pusta.

Spiskowiec zniknął. Chwilę później czuje zatrzymały się na wysokości półki.

— Stało się coś, człowieku? Straciliśmy indywidualny kontakt —

zamruczały penetrując multiślepiami przestrzeń dookoła..

— Poczułem się zmęczony i musiałem odsapnąć — skłamał Milion.

— Trzeba było zażyć regeneratora — pouczył środkowy z czujów i

patrol począł się oddalać.

Jan zabrał się do pracy. Po obleceniu całego odcinka jeszcze raz wrócił do

niszy, chcąc się upewnić, czy przypadkiem nie uległ halucynacji. A może to był głupi

ż

art? Atoli z niszy wiało pustką; po zdumiewającym spotkaniu nie pozostały żadne

ś

lady, jeśli nie liczyć obluzowanej klapy włazu przeciwpożarowego. Uchylił ją...

Zabawne, na zewnątrz mieściły się pomieszczenia biblioteczne. Zapłonęła lampka

OIa.

— Pomyliłeś drogę, pomyliłeś drogę!

Milion cofnął się. I wówczas natrafił na zakrzywiony kawał żelaza na

podłodze niszy; Przysiągłby, że przedtem nie leżało tu nic. Przez chwilę ważył metal

w ręku zastanawiając się, co mu przypomina. Po chwili już wiedział.

background image

Opuszczając tunel jak zwykle złożył sprzęt do szafki konserwacyjnej. Było to

zmyślne urządzenie, zamykało się tylko wtedy, umożliwiając wyjście na zewnątrz,

gdy wszystkie narzędzia leżały na swoich miejscach. Jan wsunął pod koszulę miotacz,

a na stelażu umieścił znaleziony kawał metalu. Szafka zamknęła się automatycznie, a

drzwi stanęły otworem. Po chwili był na zewnątrz i dopiero teraz, obleciał go strach.

Indywidualny Odbiornik musiał zauważyć niezdrowe pocenie swego nosiciela,

ponieważ natychmiast zaaplikował mu zastrzyk przeciwko przeziębieniu.

Rozdział III

Jan obudził się z bólem głowy, uczuciem, którego nie doświadczył od

piętnastu lat! Czym prędzej udał się do komory odświeżającej, z .której po dziesięciu

minutach wynurzył się czysty, ogolony, bez zmartwień i wątpliwości. Całą noc

dręczyły go koszmary; po raz tysięczny przypominał sobie rozmowę z nieznajomym,

przeklinał głupi przypadek z numerem (akurat musiało paść na niego!!!). Momentami

łudził się, że było to jedynie głupie przywidzenie, sen na jawie. Ale ręka wsunięta pod

poduszkę bez trudu odnajdowała chłodną kolbę miotacza.

— Bzdura, jutro z wszystkiego się wycofam, odłożę broń na miejsce... Niech

się wypchają przeklęci konspiratorzy!

Ranek rozwinął się przyjemnie, żona włączyła oglądnik, co przyjął z ulgą. Już

background image

pierwszy program: „Nasze życie w megabloku" nastroił go, pozytywnie. Zmieniające

się przestrzenne obrazy pokazywały sielankę życia codziennego: pracowite roboty z

siłowni i fabryk, sukcesy medycyny automatycznej przedłużające życie do

zaczarowanej granicy dwustu lat (inna sprawa, że pokazywano ciągle tych samych

trzech staruszków, których młodość przypadała grubo przed erą numeryczną). Osobny

dział oglądnikowych bohaterów stanowili hobbyści. Mniej więcej co tysięczny

mieszkaniec megabloku przejawiał jakieś zainteresowania: a to zajmowały go

sztuczne złote rybki, a to majsterkowanie; sam Jan ze swymi ćwiczeniami

gimnastycznymi też był kiedyś bohaterem reportażu, co przez blisko tydzień napawało

go uzasadnioną dumą.

Po ciekawostkach, przyszła pora na serwis wiadomości z innych megabloków,

migawki prezentujące osiągnięcia i życie codzienne trzydziestu paru gigantopolis

pokrywających większość kontynentów ziemi monstrualnymi prostopadłościanami

miliardowych ludzkich mrowisk. Może tego ranka Milion był cokolwiek

przewrażliwiony, ale wydawało mu się, że emitowane obrazki widywał już

wielokrotnie, może w nieco innej kolejności. Gotów był przysiąc, że sędziwa tkaczka

z megabloku kanadyjskiego występowała już kilkunastokrotnie, równo co miesiąc to

jako Czeszka to znów Nowozelandka, i za każdym razem w tym samym miejscu

programu zacinały się jej archaiczne krosna.

— Oto jeszcze jeden przykład, jak życie się powtarza — zganił w duchu swoje

wątpliwości.

Serwis zakończył się zapowiedzią pogody, która była niezwykle ważna dla

ludzi nigdy nie wyściubiających nosa ze środka swych gigantycznych uli.

Nikt jednak nie zadawał sobie pytania — po co jeszcze nadają prognozę.

Kiedyś nasz bohater zastanawiał się, czy któryś z mieszkańców otrzymuje mieszkania

z widokiem na zewnątrz; później dowiedział się, że ze względów konstrukcyjnych

zewnętrzne ściany megabloku muszą być ślepe.

Jak by jednak nie patrzeć, całość świata przedstawiała się logicznie i

prawidłowo.

Początki idei numeryzmu sięgały do połowy XXI wieku (jeśliby liczyć lata

według jednego z archaicznych kalendarzy ludzkości); po serii krwawych wojen i

konfliktów zwyciężyła kompromisowa koncepcja pragmatyczna. Ziemia stała się

jednością, a Związek Grup Etnicznych — Organizacja powstała po kompromitującej

rozsypce ONZ — została uznana za globalny parlament. Składał się on z dwóch izb

background image

— Etniki, gdzie głos delegata Monaco miał taką samą wagę jak głos reprezentanta

Chin, oraz Demosteniki, do której delegaci wybierani byli proporcjonalnie.

Historia przyznaje, że pierwsze pięćdziesiąt lat zjednoczonej Ziemi wypełniały

nie kończące się kryzysy gabinetowe i lokalne napięcia. Powstawały koalicje i

koalicyjki białych i czarnych przeciwko żółtym oraz żółtych i beżowych przeciwko

czerwonoskórym, aż wreszcie w roku 2104 tekę premiera powierzono Komputerowi.

Był nim GLOK-1, pradziadek obecnego koordynatora Ziemi. Priorytet pragmatyzmu

stał się faktem, maszyna rządziła sprawnie i zdecydowanie ku powszechnemu

zadowoleniu ludzkości. Jej kolejne, coraz doskonalsze generacje posiadały coraz

rozleglejsze kompetencje. Z czasem zgromadzenia ZGE stały się bardzo rzadkie,

zwoływano je przy wyjątkowo odświętnych okolicznościach. Rozpowszechniła się

natomiast demokracja, bezpośrednia; plebiscyty. Każdy obywatel miał przy swoim

telewizorze (lub oglądniku trójwymiernym) przystawkę, za pomocą której wyrażał

swój stosunek do ogólnoświatowych problemów. Tak upadł kosztowny plan

zasiedlania Marsa, który proponowały japońskie odnogi komputera jako ucieczkę

przed monstrualnym wzrostem demograficznym. Zamiast tego zatwierdzono budowę

megabloków — zuniformizowanych miast mających zaoszczędzić znaczne połacie

globu pod uprawy i rezerwaty.

W tym czasie też numeryczność, nowa idea społeczna proponowana przez

niektórych naukowców XXI wieku,, została postawiona przez GLOK-2 na forum i

zyskała bezwzględną aprobatę. Przy czym, zauważmy fakt nie bez znaczenia, GLOK-

2 został zbudowany przez Pierwszego bez udziału ludzi i praktycznie wchłonął

cyfrową świadomość swego poprzednika. Tymczasem hasło „Numeryczność i

megabloki najniższą ceną pokoju i dobrobytu" uzyskało powszechny aplauz, W

końcu, jeśli ludzkość przekroczyła trzydzieści miliardów i wszyscy chcieli znajdować

się na wysokim standardzie, musiano zrezygnować z takich luksusów jak turystyka —

ba, zakazano nawet jej uprawiania, wychodząc z demokratycznego założenia, że jeśli

w ciągu stu lat Akropolu nie zwiedzi nawet jeden procent ludzkości to lepiej, żeby nie

odwiedzał go nikt. Zresztą trójwymiarowa telewizja codziennie (w hurcie i detalu)

dostarczała do domów tyle reprodukcji zabytków, tyle reportaży z muzeów, że

naprawdę nie warto było fatygować się osobiście.

Jeszcze kilkadziesiąt lat i ludzkość, niezwykle ruchliwa w poprzednich

wiekach, przekształciła się w populację osiadłą. Człowieka wędrownego zastąpił

człowiek — stułbia. Opanowano demografię, doprowadzając dzięki modelowi 2 plus l

background image

do zahamowania eksplozji populacyjnej. W niektórych regionach zaludnienie poczęło

się nawet zmniejszać...

A jednocześnie powstał upragniony typ społeczeństwa sprawiedliwego,

relatywno egalitarnego, który — jak bezustannie powtarzano Janowi w nauczalni —

trwać będzie aż do wygaśnięcia słońca, ku zadowoleniu gatunku homo sapiens. Jako

chłopak bystry zadał raz pytanie nauczycielowi, czy, jego zdaniem, życie wyłącznie

teraźniejszością, bez żadnego przyszłościowego celu, bez żadnej wiary, z ideą, której

jedyną cechą jest akceptowanie stanu aktualnego, nie jest dla gatunku ludzkiego

zabójcze?

Nauczyciel zrugał go za odchodzenie od tematu, a Odbiornik Indywidualny

przez trzy noce buczał mu tak przekonywające argumenty, aż wreszcie Jan przyjął

numeryczność bez zastrzeżeń.

Może dlatego, że chłopców jego pokroju było więcej, kilka lat później

Powszechną Historię Numeryczności wycofano z programów nauczalni. I wszystko

toczyło się w absolutnym porządku.

Około godziny wpół do dziesiątej, kiedy cała rodzina odpoczywała w

najlepsze, a Din przygotowywał się do powrotu do nauczalni, odezwał się

Indywidualny Odbiornik pana domu.

— Obywatel Jan Milion proszony jest do testatorni, obywatel Jan Milion

proszony jest do testatorni.

Przerażone spojrzenie żony i zdziwiony wzrok syna były potwierdzeniem, że

się nie przesłyszał. Ściszył oglądnik.

— Widocznie wczoraj zaszły jakieś pomyłki w testowaniu — powiedział

bez przekonania — jak wszystko się wyjaśni, wrócę.

Czuł nerwowe pulsowanie w skroniach. A więc jednak. Dowiedzieli się o jego

rozmowie z nieznajomym. Teraz tylko zachować spokój,

nie pogarszać sytuacji. Jak przez mgłę słyszał głos żony, że przecież pomyłki

w testowaniu nigdy się nie zdarzają. Jednocześnie zadźwięczały srebrzyste dzwonki

pneumii. Wstał, uściskał Dina.

— Bądź rozsądny — rzekł i po chwili wahania dorzucił — i ostrożny!

Sięgnął po pojemnik prywatny, do którego jeszcze rano przełożył ukradkiem

miotacz. Ale OI zabuczał:

— Pojemnik nie będzie potrzebny, pojemnik nie będzie potrzebny. Chciał

jeszcze coś powiedzieć, ale miękka ściana rozsunęła się przed nim i już siedział w

background image

pneumii, która pomknęła pionowo w dół, ku pomieszczeniom testacyjnym

mieszczącym się na najniższych kondygnacjach megabloku.

— Jedziemy do testatora? — zagadnął do Odbiornika, ale ten tylko

burknął:

—: Nie zadawaj głupich pytań, nie zadawaj głupich pytani

Naraz pneumia zwolniła, Jan popatrzył na zegar plazmowy i stwierdził, że

wskazówka sekundowa niemal się nie porusza. Do wnętrza przeniknął Ned. Widząc

zdumioną twarz Miliona uśmiechnął się.

— To jeden z naszych wynalazków — zwalniacz czasowy. Oczywiście

ulegamy złudzeniu, w tej chwili działa na nas obu przenośny generator rytmu

biologicznego. Nasz metaboliczny rytm życia przyspieszył się tysiąckrotnie, natomiast

pneumia porusza się z normalną prędkością. Dzięki temu cała nasza rozmowa

rozgrywa się w ciągu ułamka sekundy i nie jest rejestrowana przez czujniki OIa.

Możemy rozmawiać spokojnie.

— Chciałem powiedzieć, że się wycofuję!

— Nie mów głupstw. Cała akcja jest już w toku. Nastąpiła częściowa blokada

informów w pamięci testatora, twoje wezwanie też zostało sprowokowane przez nas.

Zresztą przedsięwzięcie zaczęło się znacznie wcześniej, widziałeś zaklejone oczko

mojego OIa... Aparacik jest znakomicie spreparowany; przekazuje do zespołów

GLOKa tylko te informacje, które są dla nas korzystne. Ale do rzeczy, czasu jest

mało. Weź to i załóż na gołe ciało.

Podał Milionowi szeroki połyskliwy pas elastycznej substancji.

— Co to takiego?

— Neurograwitator... Nie będę ci tłumaczył zasad konstrukcyjnych bo nawet

ż

aden pięcio-cyfrowiec by ich nie pojął. Niech ci wystarczy, że jest to urządzenie

przekształcające i zwielokrotniające twoją własną energię biologiczną. Pas ten

umożliwi ci poruszanie się w. przestrzeni, będziesz mógł ponadto: wytwarzać

czasowe pole paraliżu informatycznego, również żadnym problemem nie będzie dla

ciebie przenikanie ścian, a ponadto co godzinę przez parę minut będziesz mógł

stawać się praktycznie niewidzialnym dla aparatów GLOKa.

Umieścił pas na piersi Jana i dołączył do niego maleńki prostopadłościanik.

— Tu masz przekaźnik fal podbiologicznych, który zapewni ci łączność z

nami.

Wszystko następowało tak szybko, że Jan nawet nie próbował dojść do głosu.

background image

A przecież naprawdę nie chciał wdeptywać w śliską aferę. W zestresowanym mózgu

kołatało się przeświadczenie, że z Globalnym Komputerem nie można wygrać i

proponowana misja musi zakończyć się wpadką, czyli w najlepszym razie degradacją

gdzieś do rzędu jedenastocyfrowców.

— A zatem powodzenia! — rzucił Ned — ja wyskakuję, wychodzimy już ze

strefy objętej działaniem generatora. Trzymaj się, Milionie... Przepraszam, Dziesiąty.

To mówiąc przeniknął poprzez półprzepuszczalną ścianę pneumii, która W

sekundę potem, znów nabrała zawrotnej szybkości, by po chwili zatrzymać się na

miejscu. Kabina testatora uchyliła się gościnnie i Jan wszedł do wnętrza, czując jakby

właził do paszczy wieloryba. Klapy zassały się i otoczył go seledynowy półmrok

sprzężony z delikatnym, buczeniem.

— Zaraz zasypie mnie pytaniami — pomyślał.

Atoli w chwilę potem zamiast pytań rozległ się przyjemny dźwięk

sygnalizujący zakończenie testu i kabina otwarła się ponownie. Na. zewnątrz czekała

pneumia, ale tym razem zupełnie inna — złocista, wysadzana drogocennymi

kamieniami.

— Uprzejmie prosimy cię, drogi Dziesiąty, o zajęcie należnego ci miejsca —

powiedział melodyjny głos z wnętrza pojazdu.

Jan przełknął ślinę i pomacał się po szyi. Obroża z plakietką i Odbiornikiem

Indywidualnym gdzieś zniknęła.

— Jestem wolny! — uderzyła go zdumiewająco prosta myśl.

W tym samym czasie Ned po opuszczeniu pneumii, szybko rozmontował

dolny przekaźnik generatora. Spieszył się. Lada moment system paraliżujący informy

przestanie działać. Zanim więc czuje cokolwiek zauważą on sam powinien znaleźć się

na swym ojczystym poziomie 999, czuł ogrom ryzyka. Ostatecznie akcja, na którą

wysłał Jana, była grą o wszystko. Poświęcił na ten cel prototyp pasa grawitacyjnego.

A...jeśli się nie uda? Ostatnio działania konspiracyjne rozwijały się zbyt gładko.

Czyżby GLOK tak łatwo dał się oszukać? Może rozrósł się do tego stopnia, że zalany

nadmiarem informacji stracił panowanie nad całością systemu ?

Wezwał pneumię pionową. Pozostały jeszcze trzy minuty do końca operacji.

Pojazd zjawił się błyskawicznie. Wskoczył do wnętrza i dopiero wówczas uświadomił

sobie, że popełnił okropny błąd.

background image

Din żegnał się z matką, spiesząc do nauczalni. Tym razem chętnie zostałby

dłużej w domu. Czuł, że istnieje mnóstwo rzeczy, których mógłby się dowiedzieć od

rodziców. Był już spóźniony około piętnastu minut, kiedy nagle rozbłysnął ekran

oglądnika.

— Ważna informacja, ważna informacja!

Oboje z matką znieruchomieli.

— Podajemy komunikat testatora. Zgodnie z regulaminem numerycznym

uprzejmie informuje się, że Jan o dotychczasowym numerze Milion przeszedł na

wyższy poziom intelektualny i w związku z tym żegna was na zawsze i pozdrawia.

— To niemożliwe — krzyknęła kobieta, a Din zacisnął dłonie. — Co to

znaczy?

Równocześnie odezwały się dwa Odbiorniki Indywidualne.

— Wszystko jest w absolutnym porządku! Wszystko jest w porządku!

Rozległ się łomot. To matka cisnęła starą statuetką w oglądnik.

— Proszę nie niszczyć cennego sprzętu. Uwaga! Włączamy nawiew

laickiego spokoju — buczał odbiornik. — Spokojnie niewiasto! Już wkrótce

zostanie ci przydzielony mąż zastępczy. śycie ułoży ci się bardzo dobrze.

— Bydlaki, mówcie natychmiast, coście zrobili z Janem, mówcie...!!!

W całym mieszkaniu rozszedł się zapach fiołków, towarzyszący gazowi,

uspokajającemu. Pani Janowa wykonała jeszcze kilka rozpaczliwych gestów po czym

oszołomiona osunęła się na leżankę. Din wolał nie czekać na działanie uspokajacza.

Machinalnie porwał pojemnik ojca, który stał na środku sześcianu i wskoczył do

czekającej pneumii.

— Do nauczalni!— rzucił krótko.

Był trochę skołowany, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że zdarzyło się coś

niedobrego. Najpierw zniknął Max, teraz ojciec... Wiedział, że powinien coś zrobić,

ale co...? I jak! Może na początek udałoby się odszukać Maxa, Ten na pewno

znalazłby sposób.

Normalnie do nauczalni jechało się parę sekund. Tym razem upłynęła już

minuta, a pneumia nawet nie zamierzała zwolnić.

— Dokąd jedziemy? — zawołał chłopak.

— Potrzebujesz wypoczynku — odpowiedział odbiornik.

— Zatrzymajmy się! —Nie było odpowiedzi.

— Chcę do domu, albo do nauczalni — krzyknął przerażony. Odbiornik nadal

background image

milczał. W najwyższej desperacji cisnął o ścianę pojemnikiem ojca. Pojemnik odbił

się i upadł na podłogę, lecz jednocześnie wypadł z niego miotacz. A ponieważ nie

było żadnej reakcji, Din chwycił miotacz i skierował jego lufę w miękką ścianę

wehikułu. Rozległ się syk i pneumia oklapła jak rozpruty balon. Chłopak stał sam w

pustym ciemnym korytarzu.

— Zepsułeś urządzenie, spotka cię kara — powtarzał beznamiętnie

Odbiornik.

Din, nie zwracając uwagi na jego gderanie, ruszył naprzód.

— Masz natychmiast wracać, przejdziemy do innego korytarza

pneumatycznego — skandował automatyczny anioł stróż.

— Zamknij się!

W odpowiedzi stało się coś dziwnego. Obroża ożyła, jak wąż poczuła

poruszać się i kurczyć.

— Co robisz?

Przylegała teraz ciasno do szyi i nadal się zacieśniała.

— Zawracaj, zawracaj! — powtarzał głos automatu.

— Nie! — stęknął Din i poczuł, że się dusi. Usiłował chwycić powietrze

ustami. Daremnie. Oczy nieomal wychodziły mu z orbit. Zrobił w tył zwrot.

Ucisk od razu zelżał.

— Dobrze, pójdę dokąd zechcesz — wykrztusił pojednawczo chłopak —

byłem bardzo głupi i nieposłuszny. Ale to ze strachu...

— Porozmawiamy o tym później!

Obroża rozluźniła się całkowicie. Din tylko na to czekał. Błyskawicznie

wsunął miedzy szyję a obrożę lufę miotacza. Wężowy pasek zadygotał, zacisnął się,

ale bezskutecznie.

— Spotka cię zasłużona kara — ostrzegł odbiornik.

Din jednak już go nie słuchał. Z pojemnika ojca wydobył urządzenie

przypominające starożytny śrubokręt i począł pastwić się nad Odbiornikiem. Pierwszy

cios poszedł w membranie. Potem, zabrał się za kruszenie świetlistego rubinowego

oczka. Aparat chrypiał, groził, później raczył nawet prosić, ale młody człowiek

opanowany szalem niszczenia nie zwracał na nic uwagi. Dźgając Odbiornik na oślep

musiał natrafić wreszcie na czuły punkt urządzenia, bo rozległ się cichy trzask, a

obroża rozluźniła się jak zdechły padalec.

— Załatwiłem cię, diable.

background image

Bez trudu przeciął miotaczem bezwładne pasmo elastycznego tworzywa.

Całość rozdeptał butami.

Potem zaczął uciekać. Biegł po gładkim podłożu chodnika, a echo rozlegało

się dookoła. Przez moment zastanawiał się, co będzie jeśli nadjedzie następny

wehikuł całkowicie wypełniający przecież korytarz i przyspieszył kroku. Później

przedostał się przez właz awaryjny , z tunelu pneumii i zanurkował w wąski chodnik.

Ś

ciany były tu gołe, zakurzone. Sam korytarz, robił wrażenie nieuczęszczanego.

Widocznie chłopak opuścił pneumię w jakiejś innej części megabloku, w której nie

było sześcianów mieszkalnych. Jedynie słaba luminescencja rzadkich. świetlówek

dowodziła, że nie jest to tunel wyżłobiony przez naturę.

Raptem z tyłu doleciał odległy dźwięk. Din odwrócił się. Gdzieś daleko

wykwitło małe światełko.

— Czuje — pomyślał uciekinier i zaczął biec jeszcze szybciej. Czując, jak

serce wychodzi mu prawie gardłem, skręcił w jakąś boczną odnogę i naraź wpadł na

ś

cianę. Pot zalewał mu oczy. Chłopak oparł się plecami o chłodny mur i starając się

zapanować nad nerwami wycelował miotacz w ciemność. Czekał.

background image

Rozdział IV

Luksusowa pneumia, wyposażona w barcie, oglądnik i wszelkie możliwe

promienniki nie posiadała tylko jednego rekwizytu — wyświetlacza informacyjnego.

Jan w żaden sposób nie mógł zorientować się dokąd zmierza obły bezwstrząsowy

pojazd. Raczej podświadomie i biorąc pod uwagę czas jazdy, wyczuwał, że opuścili

macierzysty megablok. Przy hamowaniu. zakręciło mu się w głowie — później

przenikliwa ściana przepuściła go, natychmiast zabliźniając się w solidną dębową

boazerię. Na moment odebrało mu mowę.

Znajdował się w obszernym hallu, pełnym starych sprzętów; nogami brodził w

puszystym dywanie, a nad głową palił się kryształowy żyrandol.

Przybysz ze standardowego sześcianu rozglądał się zupełnie zagubiony.

Wodził oczami po marmurowych biustach bliżej nie znanych bojowników o porządek

numeryczny odkrywając wnęki pełne kwiatów, półki biblioteczne pękate foliałami

przypominającymi dojrzałe kaczany kukurydzy. Na kominku wesoło płonął ogień,

obok drewniane schody prowadziły na wyższe piętra, natomiast przez szerokie okna

widać było gęsty park w stylu angielskim. Coś podobnego widywał jedynie w

programach poświęconych malarstwu XVIII stulecia.

Jakaż przepaść zionęła miedzy tym przepysznym dworem a poprzednim jego

mieszkaniem, klitką pięć na pięć metrów.

Przez moment pomyślał o swoim dzieciństwie, o opowieściach dziadka, z

którym wprawdzie spotkał się trzy razy w życiu, ale opowiadane przez niego historie

głęboko zapadły w pamięć Jana. W młodości dziadek był kustoszem w Muzeum Wsi.

Niesłychanie plastycznie rysował przed wnukiem obrazy chat, naturalnych drzew,

zwierząt zwanych krowami, które zajmowały się wytwarzaniem substancji

spożywczych... Wręcz czuło się w tymi opisie zapach świeżo skoszonej trawy,

obornika i kwiatów koło domu.

Pociągnął nosem. Była różnica. W hallu nie pachniało niczym.

Skrzypnęły drzwi ogrodowe i do wnętrza wbiegło bosonogie zjawisko o

długiej szyi, jasnych włosach i twarzy składającej się nieomal z samych oczu, jeśli nie

background image

liczyć ust, przy których trudno myśleć o czym innym niż o pocałunkach. Podbiegła

lekko jak tancerka uniesiona smugą światła i owiana muślinem, który w zasadzie

niczego nie przysłaniał i z marszu pocałowała Jana w usta.

— Witaj, Dziesiąty!

Stropił się do reszty. Nie był przecież żółtodziobem, ale mimo to twarz zalał

mu pensjonarski rumieniec.

— Prze... przepraszam, ale kim pani jest?

— Twoją żoną, Dziesiąty.

W głowie zaszumiało mu jak po strzelonej setce spirytusu.

— Ale ja już mam żonę...

Roześmiała się i z radością stwierdził, że śmiech ma równie urzekający jak

wszystko.

— Pierwszej setki nie obowiązują ogólnoludzkie kategorie. Stąd się nie wraca

do przeszłości!

Nie bardzo wiedział co ma odpowiedzieć. Po raz pierwszy od początku całej

afery przyszło mu do głowy, że bycie Dziesiątym może być całkiem przyjemne.

Patrzył na dziewczynę i czuł, że powinien coś powiedzieć. Ubiegła go.

— Chodź, poznamy swoje ciała — rzekła po prostu.

— Ale przecież ja cię... zupełnie nie znam... Nie wiem nawet jak ma pani...

jak masz na imię.

— Mów mi Ona.

Ujęła go za rękę i razem wstąpili na drewniane ruchome schody ozdobione

trofeami z rogów i starej broni. Sypialnia była na pierwszym piętrze.

Był to najdłuższy maraton miłosny, jaki zdarzył mu się osobiście, lub o jakim

kiedykolwiek słyszał. Ona była doskonałą kochanką, a wysokokwalifikowane łoże,

odgadując ich zachcianki, układało się usłużnie do ciał, formowało w fale, wznosiło

do góry, kołysało rytmicznie bądź wypuszczało praktyczne wypustki przypominające

strzemiona.

Czara z płynem, którą przechylali co pewien czas do ust, w mgnieniu. oka

napełniała się ponownie z niewidocznego kranu. Wystarczyło wypowiedzieć

półgłosem nazwę, a już perliło się aromatyczne wino, napój musujący czy

anachroniczna coca cola. Promienie energetyczne dostarczały im kalorii, ale jeśli

tylko Jan wyraził życzenie, na stoliczku wykwitał talerz, z Chateaubriandem w

towarzystwie chrupkich frytek, selera i jarmużu.

background image

Czasami dla ochłody skakali przez okno do basenu rozpościerającego błękitny

prostokąt dokładnie pod balkonem. I co najważniejsze, mimo nieprzerwanych

ć

wiczeń cielesnych nie nadchodziło znużenie.

Jan był szczęśliwy, pił radość z ust swej nowej żony jak z rzeki zapomnienia

(o starej). Gdzieś nieprawdopodobnie daleko pozostał sześcian mieszkalny, cała

ś

mieszna konspiracja, Din. Przez trzy dni nawet nie pomyślał o przeszłości Nie

zapytał o przyszłość. Błogosławione chwile.

Prawdopodobnie każdy z nas ma głęboko zakodowana tęsknotę za beztroską,

bezpieczeństwem i czystą rozkoszą. Jan mógł to zrealizować.

Dlatego jak ukłucie realizmu obudził go nagle sygnał z przekaźnika ciśniętego

razem z pasem obok łoża. Dziesiąty zdziwił się, że neurograwitator jeszcze tam jest.

Widocznie urządzenie było niewidoczne dla automatów porządkowych, które w

mgnieniu oka uprzątały najmniejszy choćby okruch; pas jednak omijały z daleka.

Sięgnął po przystawkę.

— Słucham Mil... Dziesiąty. Dziesiąty! — nikt jednak się nie odezwał. —

Słucham! Słucham! — powtórzył jeszcze parokrotnie , ze wzrastającym niepokojem.

— Nie przejmuj się głupstwami — szczebiotała Ona,— chodź lepiej do mnie.

Cały czar prysnął. Zakiełkowała obawa. W mgnieniu oka wszystko, jakby się

spłaszczyło. W spożywanym płynie poczuł mydlany smak chemikaliów, a plastikowy

bukiet kwiatów wydał mu się w złym guście.

— Nie martw się niczym, jesteś przecież szczęśliwy — luksusowa żona

pogłaskała go po ramieniu, ale nie wypadło to już tak przekonująco jak poprzednio.

— Pogadajmy szczerze, Ona — rzekł delikatnie odsuwając ją od siebie —

naprawdę tak od razu zakochałaś się we mnie?

— No wiesz... — przez moment wyczuł w jej głosie pewne zaaferowanie.

Popatrzył prosto w oczy.

— Mów!

— Polubiłam cię, jesteś fajny. Zresztą, szczerze mówiąc, nudziłam się tu

okropnie. Od paru miesięcy jestem sama w tym pudle...

— Pudle...? A sąsiedzi?

Popatrzyła na niego jak na królewnę w mgnieniu oka zamienioną w żabę. —

Jacy sąsiedzi?

No przecież gdzieś znajduje się koniec tego parku i zaczynają się inne

rezydencje.

background image

Roześmiała się i podniosła ze stoliczka dziwny instrument przypominający

może najbardziej dziecinną harmonijkę.

— Popatrz.

Naciskała przyciski jakby wygrywając bezgłośną melodyjkę i prawie

natychmiast znikały kolejne części domu, albo zmieniały styl; potem pociągnęła Jana

na taras. Jeden ruch klawiaturką, zmienił dzień w noc. Drugi przeobraził park w

jezioro oświetlone blaskiem księżyca. Potem znów wrócił dzień, ale tym razem

zimowy i dookoła piętrzyły się ośnieżone wierchy, a gdzieś z oddali dolatywał

pomruk toczącej się lawiny.

— Możemy się kochać w pustyni i w puszczy, na ladzie i na wodzie. W

epoce walca lub kamienia łupanego — kokietowała Ona.

— Bardziej ciekawi mnie, jak to wszystko wygląda naprawdę.

— Jak chcesz.

Wykonała glissando na harmonijce, bajeczne plenery znikły. Stali oboje w

ogromnym pustym pomieszczeniu przypominającym hangar lotniczy czy ogromne

studio filmowe.

— Tak wygląda prawdziwy kwadrat plenerowy! Reszta to działanie

iluzjomatografu.

— Do licha! Dlaczego od razu mi tego nie pokazałaś?

— Nie chciałam pozbawiać cię złudzeń. Byłeś taki szczęśliwy... Teraz

będzie ci znacznie trudniej.

Znów zagrała coś w rodzaju gamy i dookoła wyrosły buduarowe ściany w

stylu Ludwika XV. Natomiast za oknami rozpleniła się egzotyczna dżungla.

— Mam nadzieję, że ty sama nie jesteś złudzeniem? — Jan z niepokojem

powiódł wzrokiem po ciałokształcie dziewczyny.

— Złudzeniem raczej, nie, ale czy jestem człowiekiem, trudno powiedzieć.

— Automatka? — Nerwowo począł dotykać jej ciała.

— Jestem najlepszym produktem genetycznej hodowli towarzyszek życia dla

pierwszej setki.. Nie miałam ani ojca, ani matki. Jedno co o sobie wiem to to, że

rzeczywiście jestem doskonała.

Znowu popatrzyła na niego wyzywająco, nieskromnie, prowokująco. A była

przy całej swojej brojlerowości tak niezwykle inteligentna.

— Widzę, że masz dystans do swej roli, kto cię tego nauczył?

Spoważniała. Jan pożałował pytania, które z nieznanej przyczyny zadało jej

background image

ból.

— Trzynasty mnie nauczył. — Kto?

— Mój poprzedni maż. Prawdziwie chodząca superinteligencja. Jako

Dziesiąty powinieneś go przerastać umysłowo, ale moim subiektywnym zdaniem nie

sięgasz mu nawet do pięt.

— Ma rację — przemknęło naszemu bohaterowi.

— Rozeszliście się? — zapytał. I znów skapował, że popełnił kolejne faux

pas. W oku Ony błysnęło coś jak nieprzewidziana łza.

— Nie żyje.

— Straszliwie przepraszam, że cię zraniłem... Ale skąd mogłem

przypuszczać... Przecież pierwsza setka jest podobno nieśmiertelna.

— Trzynasty nie umarł, popełnił samobójstwo. Nawet on nie mógł sobie z tym

wszystkim poradzić. Nie chciał zrezygnować. Do ostatka nie zaprzestawał prób

wydostania się stąd.

— Co rozumiesz mówiąc, że nie można się stąd wydostać?

— To, co mówię.

— Przecież jako członek pierwszej setki...

— Nie miał kontaktu nawet z innymi setkowcami.

— A nadzór nad komputerami, a rządzenie światem?

Popatrzyła na niego jak na wariata, po czym stwierdziła z naciskiem.

— Trzynasty nie miał tu żadnej pracy. I żadnego wyjścia. Zewsząd otaczają

nas bariery elektroniczne...

Jan był wstrząśnięty. Przez chwilę zbierał myśli, po czym sięgnął po

neurograwitator z przystawką i począł wywoływać centralę spiskowców.

Nikt nie odpowiadał. Coraz czarniejsze myśli zbierały się w głowie

Dziesiątego. Nie reagował na ciepłe słowa Ony. Dalej mozolnie usiłował nawiązać

łączność. I nagle:

— Słucham, kto mówi? — rozległ się szept.

— Jan... To ty, Ned?

— Jaki Jan? — szept brzmiał bardzo dociekliwie .

— Jan Dziesiąty — powiedział bez zastanowienia i prawie natychmiast serce

podeszło mu do gardła. Uświadomił sobie, że szept w odbiorniku nie jest głosem

Neda.

background image

Półmrok rozświetlił się powoli. Ktoś idący korytarzem szedł bardzo uważnie,

najwyraźniej rozglądając się po wszystkich kątach. Din z uniesionym miotaczem

modlił się, żeby to nie był człowiek, (zresztą słowo modlił zostało tu użyte raczej

niewłaściwe. W powszechnej ideologii numeryczności nie było miejsca dla Boga ani

najmniejszej choćby jego namiastki, istniał jedynie bezduszny porządek cyfrowy i to

nawet, dość brutalnie odarty z finezji matematyki wyższej). Tropiącym okazał się

robot gąsienicowy, jeden, ze starszych modeli, jakie w nauczalni zwykły służyć do

podawania piłek. Do chłopca dotarło zgrzytliwe mamrotanie tropiciela.

— Czuję cię, jesteś niedaleko. Nie uciekniesz!

Przyszło mu do głowy pytanie, dlaczego nie wysłano patrolu bardziej

nowoczesnego, ale widocznie w tych starych odnogach skuteczność elektronicznego,

czuja nie byłaby pewna. A może po prostu maszyny nowszych generacji nie były

przygotowane do takich przedsięwzięć jak łowy na człowieka.

Znaleźli się nieomal twarzą w maskę, palec chłopaka spoczął na spuście, gdy

naraz robot powiedział ni z gruszki ni z pietruszki:

— Ślepy korytarz, nikogo nie ma. Wykonał w tył zwrot i bełkocąc coś

nieartykułowanego szybko znikł za zakrętem.

— Stchórzył? — pomyślał Din przysiadając. Był półżywy. — Chyba

niemożliwe, żeby robot się przestraszył. Ale jak inaczej można było wytłumaczyć

zachowanie maszyny? Może tylko zablokowaniem gdzieś na łączach sygnału

przechwyconego przez człowieka lub maszynę życzliwą uciekinierowi?

Nie było jednak czasu na deliberacje, lada moment mogły się pojawić inne

automaty. Ostrożnie zrobił parę kroków do przodu i po kilku metrach odnalazł

szczelinę w murze, zbyt wąską dla dorosłego mężczyzny, ale dla niego w sam raz.

Przecisnął się przez otwór i ogarnął go mrok. Szczelina biegła prosto Bez żadnych

załamań, ściany miała gładko wypolerowane, najwyraźniej powstała przez

rozstąpienie się jakichś wielkich konstrukcji. Ruszył przekonany, że wnet dotrze do

któregoś z sąsiednich korytarzy megaula. Tymczasem nic podobnego nie nastąpiło.

Przeszedł paręset metrów, może kilometr, mrok był nadal absolutny, a cisza tak

idealna, że walenie serca rozbrzmiewało wokół tętniącym echem.

Tymczasem korytarz rozszerzył się. Din nie mógł już namacać ścian, dno

zrobiło się bardziej nierówne, pełne odłamków gruzu. Wolał nie badać rozmiarów

pieczar krzykiem, słusznie sądząc, że mógłby w ten sposób zwabić ewentualny

pościg. Nie miał pojęcia, jak długo trwa już ten marsz, dopiero fosforyzujący zegarek,

background image

który odnalazł w kieszonce i własny żołądek poinformowały go, że od opuszczenia

rodzinnego sześcianu upłynęło sześć godzin. Bolesne ssanie w żołądku było jednak

niczym ty porównaniu z pragnieniem. Normalnie wszędzie w megabloku istniała

wielka obfitość kranów, gdzie jednak miały znaleźć się te krany, kiedy dookoła nie

było ścian. Postanowił ruszyć w bok sądząc, że w ten sposób dotrze do muru.

Przypomniał mu się jakiś stary film o ludziach, którzy w ciemności kręcili się ,w

kółko i przeraził się, zmroziła go perspektywa pozostania na zawsze w tym świecie

wiecznej nocy. Trwoga rosła, nie mógł jej opanować, zaczął biec, czuł, że zaraz

zacznie krzyczeć, wzywać roboty, choćby pościgowe.

I naraz ziemia urwała mu się pod stopami. Skoziołkował w dół po kamiennym

rumowisku. Coś chrupnęło mu w kostce, a na zranionej twarzy poczuł ciepłe kropelki.

Na szczęście jakoś udało mu się wstać. Noga nie była złamana, tylko kostka szybko

poczęła przybierać kształt bulwy. Mniejsza z nią. Znów zmacał dookoła ściany.

Czyżby natrafił wreszcie na stary korytarz? Jeszcze krok, dwa i stanął. Ściana. Począł

macać: ściana! Odwrócił się w bok — też ściana, do tyłu parę kroków: mur... Rychło

obszedł całe prostokątne pomieszczenie. Nigdzie nie było żadnego, wyjścia.

Najwyraźniej wpadł w pułapkę przypominającą wielkie kamienne koryto. Na domiar

złego spadając zgubił swój fosforyzujący zegarek. Wylot prawdopodobnie musiał

znajdować się gdzieś wyżej, ale znalezienie go w kompletnej ciemności było

niemożliwe.

Bezsilnie przysiadł na jakimś kamieniu. Tylko ból w kostce nie pozwalał mu

na głuchą rozpacz. Naraz zerwał się. Miał mokre spodnie... Do licha! Po ścianie

spływał wąski strumyczek wody. Nie zastanawiając się, czy jest ona zdatna do picia,

chłopak przywarł wargami do muru. Błogosławiona ciecz. I naraz pojaśniało, od góry.

Ś

ciany zasrebrzyły się nieznaną poświatą, ujawniając swe niegeometryczne kształty.

— Co to jest? Co to jest, do diabła?

Parę centymetrów nad głową dostrzegł przerwę między głazami, podskoczył i

podciągając się na rękach wspiął się na skalną półkę... Pokrywała ją kędzierzawa

grzywa z obcego mu tworzywa. Nozdrza Dina uderzył nieznany dotąd zapach. Zapach

ostry, świeży, wilgotny. Powstał. Robiło się coraz jaśniej. Przed nim ciągnęła się

równa płaszczyzna pełna strzępiastych wysokich kłaków i drobnych kawałków

piaskowca. Odwrócił się. Nad głową wisiał żółty pomarszczony balon świetlny,

którego blask wycinał z mroku olbrzymią, połyskująca, gładką ścianę. Po twarzy

smagał go dziwny podmuch niczym z przesterowanego wentylatora. Wpół ogłupiały

background image

uświadomił sobie, wreszcie coś, co nie bardzo mogło się pomieścić w głowie. Był na

zewnątrz!

Parę tygodni temu rozmawiał z kolegami na temat świata zewnętrznego. Jak

zwykle ton rozmowie nadawał Max, inni koledzy po paru minutach wzruszali

ramionami i odchodzili — „phi, co w tym ciekawego... wszystko i tak widzieliśmy w

oglądnikach".

Teraz mógł swoje i Maxa wyobrażenia skonfrontować z rzeczywistością. I

najbardziej zdumiała go nieprzystawalność obu obrazów. Tam, w środku, nie potrafili

myśleć inaczej, niż posługując się wielokrotnościami sześcianu mieszkalnego, bądź

stereotypami wyniesionymi ze stereowizji. Świat realny był zupełnie inny,

niewyrażalnie szeroki, obcy (zwłaszcza dla człowieka przyzwyczajonego do

zamkniętych przestrzeni), a zarazem niezwykle ubogi. Nigdzie nie było widać tych

kolonii jadalnych glonów, które rzekomo miały zaściełać całą ziemię.

Potykając się, z trudem oddychając nieuzdatnionym powietrzem, ruszył przed

siebie. Krajobraz oświetlony pełnią wyglądał dosyć księżycowe, płaska, skalista

ziemia, tu i ówdzie kępy rachitycznych krzewów, suchorostów i cisza. Cykady i inne

robactwo wypleniono już dosyć dawno temu, a sowy, podobnie jak wszystkie ptaki,

wyzdychały.

Po przejściu około kilometra Din dotarł na niewielki pagórek, za którym teren

robił się bardziej pofałdowany, bardziej nieprzyjazny, a między krzakami panował

gęsty cień. Coraz trudniej było się posuwać, wszędzie zalegały sterty przerdzewiałego

ż

elastwa niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia... Chłopak postanowił się

wycofać. Nadal nie miał żadnego planu, skąd zresztą miałby mieć. Kiedyś widział

film o rozbitkach, którzy po katastrofie pneumolotu całe dwa tygodnie przeżyli poza

megablokiem.

Tak, ale był to film sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy istniały jeszcze podróże

powietrzne, a część ludzi dostawała przepustki na otwarty teren. Rozbitkowie żywili

się miąższem kaktusów i jakoś doczekali przybycia ekspedycji ratunkowej.

ś

zamyślenia wyrwał go brzęk dochodzący ze środka rumowiska.. Przystanął

wstrzymując oddech. Odgłos powtórzył się. Najwyraźniej ktoś szedł w jego kierunku.

Pod nogami intruza chrzęściły blachy. Din postanowił skryć się w cieniu i zrobił

słusznie. Już po chwili między rozbitymi wehikułami pojawiła się krępa,

przygarbiona sylwetka.

— Do licha, człowiek!

background image

Obcy ostrożnie rozejrzał się dookoła, po czym poprawił sobie brzemię

niesione na ramionach. Postępował dalej, był teraz już bardzo blisko Dina. Chłopak

widział wyraźnie, że ciężarem, pod którym uginał się nocny Marek była druga

bezwładna postać.

— Czyżby trup?

Przed krzakiem, za którym skrył się nasz uciekinier, nieznajomy przystanął.

Rzucił swój ciężar na ziemię i ostrym przedmiotem rozpruł brzuch swemu

pasażerowi.

— Ludożerca?!!

Aliści zamiast mlaskania rozległ się brzęk. Din mocniej wychylił się zza

maskującego krzaka. Konsumujący, w miarę posiłku, począł intensywnie

fosforyzować, zapaliły, mu się oczy, rubinowym światłem; zapłonęły ramiona.

Jeszcze chwila, a stało się jasne: zarówno ofiara jak i przypuszczalny morderca byli

robotami.

W poświacie można było dostrzec wypruwane z cielesnej obudowy części

zastępcze, świeże przewody i baterie, które zadowolony automat wmontowywał sam

sobie...

Cicho, cichuteńko Din wycofał się ze swojej kryjówki, a kiedy oddalił się już

dostatecznie, wziął nogi za pas jeszcze raz zapominając o znużeniu. Biegł przed

siebie, byłe dalej od megabloku i ponurego złomowiska. W pewnym momencie

potknął się i jak długi runął na kożuch porostów między skałami. Chciał się podnieść,

nie mógł. Serce tłukło o ściółkę, a oczy zamykały się same.

— Policzę do dziesięciu i idę dalej — postanowił.

Nim doszedł do siedmiu spał jak zabity.

Rozdział V

Leżał na wznak i patrzył w sufit. A właściwie spoglądał na Onę — albowiem

na suficie znajdowało się lustro. W ogóle w gabinecie miłości, a może trafniej

określając — w salonie erotycznym wszędzie wisiały lustra. To niekiedy pomagało.

Zupełnie Nowa śona — jak nazywał ją w myślach — leżała milcząca, z

przymkniętymi oczami; kropelki potu z jej piersi scałowywały sztuczne pszczółki na

tranzystorach, które w każdym momencie z wielką chęcią spełniały wszelkie

background image

higieniczne usługi.

Jan również milczał. Zawsze kiedy mijało podniecenie jak bumerang

powracały niewesołe refleksje. Minio czarodziejskiego świata wokół siebie, świata,

który niczym w starych bajkach gotów był spełniać wszystkie najwymyślniejsze

nawet rozkazy, Dziesiąty czuł się gorzej niż w swoim starym sześcianie. A nawet

dużo gorzej. W sześcianie prawie oduczył się myśleć, przywykł do zaprogramowanej

roli, a nawet na swój sposób polubił codzienną rutynę czasu pożeranego przez

oglądnik trójwymierny. Tu, w rajskim kwadracie, czuł pełnię swej bezradności i

bezcelowości. Jeszcze niedawno, podczas rozmów z Nedem miał wrażenie, że rodzi

się w nim na nowo coś zagubionego, coś, co kiedyś musiało być solą ludzkiej

egzystencji — chęć walki i, co ważniejsze, wiara w możliwość zmagania się z losem.

Ba, przez moment wydawało mu się, że poznaje smak ogromnej przyjemności,

jaką stanowi działanie. Teraz oklapł zupełnie. Po tajemniczej rozmowie ogarnął go

strach, pojął, że gra została przejrzana przez wszechwiedzące automaty, i że lada

moment wygarną go z luksusowego apartamentu.

Czas jednak mijał a nie zjawiały się czuje i nikt go nie niepokoił. Zaświtał

promyk nadziei i Jan zaczął się zastanawiać: może był przewrażliwiony, może

rozmawiał, po prostu z kimś innym z grupy Neda... ale może wszechmocny GLOK

tylko igrał ze słabym człowiekiem?

Jan rzadko myślał o Globalnym Komputerze. Nie znaczy to, żeby gdzieś w

głębi duszy zakorzenił się hamulec przed myśleniem o tabu — nie, po prostu GLOK

nie był tematem do zastanawiania — on istniał, stanowił jakąś najwyższą,

niepodważalną Wartość świata... reguł, którym trzeba było się podporządkować.

Alternatywy nasz bohater nie widział, przynajmniej do dnia spotkania z Nedem.

Kiedy był młodszy, obserwował na przykładzie innych ludzi ewolucję stosunku do

wszechwładnego dysponenta.

Jeszcze dziadek Jana, noszący anachroniczne imię Stanislas odnosił się bez

większego szacunku do Najwyższego Obwodu Scalonego. Stanislas był rozsądnym i

energicznym człowiekiem pełnym sceptycyzmu dla numerycznej rewolucji i o

GLOKu wyrażał się mniej więcej jak o automacie do sprzedaży piwa, który można

oszukać za pomocą monety odlanej z lodu w zamrażarce. Dziadek (widocznie

odezwały się atawizmy) rozkochany był we wsi i uważał, że rozwój świata poszedł w

głupim kierunku. Janowi zapadło mocno w pamięć trzecie i ostatnie spotkanie ze

starszym panem. Dziadek odprowadzał ich aż do prędko-chodnika na progu Walca

background image

Starców powtarzając na odchodnym:

— Jeszcze kiedyś wrócicie do natury, musicie wrócić!

Biedaczyna zdawał się nie pamiętać, że Muzeum Wsi zostało zlikwidowane w

kilka lat po tym, jak kustosze — roboty zastąpiły w nim ludzi. Było jasne, że dla

automatów zabytki wieków ciemnoty i wulgarnego naturalizmu nie przedstawiały

większej wartości.

Zgoła inny był Adam, ojciec Jana. W młodości Milion, czy jak kto woli —

Dziesiąty, spędzał znacznie więcej czasu z ojcem niż jego własny syn z nim. Cóż,

koncepcja wychowania pozarodzinnego nie była jeszcze wtedy w pełni rozwinięta.

Teraz, dokonując remanentu we wspomnieniach, Jan nie raz zastanawiał się,

jakim był naprawdę Adam? Ze wszystkich epitetów najbardziej adekwatne wydawało

się określenie: spłoszony. Rzeczywiście, rodzic robił wrażenie człowieka, wiecznie

zaniepokojonego, przewrażliwionego. Nigdy nie zwierzał się ze swoich obaw, tylko

ze zdawkowych relacji można było wymiarkować, że ciągle się czegoś boi. Raz jeden

otworzył się przed synem. Nie powiedział wiele, ale wystarczyło...

Pan Adam należał do ostatniego pokolenia próbującego za młodu sprzeciwiać

się postępom nurneryczności, zwłaszcza że Wielka Koncepcja przyjęta z zapałem

przed kilkudziesięciu laty już w połowie pierwszego stulecia poczęła budzić znaczne

wątpliwości. Podobno członkowie Pierwszej Setki toczyli nawet utarczki z

Globalnym Komputerem na temat rozdziału kompetencji. Ojciec Jana należał do tych

młodych ludzi, którzy nie akceptowali absolutnego posłuszeństwa maszynom i mimo

braku zezwolenia uczyli się liczyć, co było daleko posuniętą nielojalnością wobec

automatów cyfrowych. Kiedy sprawa się wydala, rektor szkoły kolejno wezwał

wszystkich chłopaków.

— Czy zdajecie sobie sprawę z karygodności waszego czynu? — zapytał

— Nie — odrzekł Adam.

— Tym gorzej, a powiedzcie, dlaczego uczyliście się rachować?

— Dla przyjemności. Rektor zasępił się.

— Znaczy całkowicie nie rozumiecie własnego przestępstwa. Zrobiliście

wielką krzywdę panu GLOKowi i wszystkim jego obwodom.

— Jak to?

— Ucząc się rachunków dawaliście do zrozumienia, że nie macie do niego

zaufania, że chcecie go sprawdzać.

— Ależ skąd!

background image

Następnego dnia każdy z kolegów Adama został przeniesiony do innej szkoły.

On sam po raz pierwszy spotkał się z traktowaniem super komputera jak żywej istoty,

istoty, którą można obrazić, której można sprawić przykrość, a która powinno się

kochać Jeszcze parę razy w ciągu życia Adam zachowywał się, lekko mówiąc,

niepokornie. I za każdym razem spotykały go nieprzyjemności. Nie trzeba było więc

się dziwić, że w starszym wieku stał się ostrożny, wszędzie szukał podsłuchów i nie

ufał nikomu.

Tego wszystkiego dziewiętnastoletni Jan dowiedział się którejś nocy. Ojciec

czuł się źle, zaprosił syna do łóżka, obaj przykryli się kołdrą i pod nią w świetle

latarki Adam pisał mu swe wyznania na kartkach, które po przeczytaniu żuł i połykał.

— Po co tata to robi? — spytał Jan.

— Uważam, że musiałem ci to wyznać. Nie będzie ci łatwiej żyć, ale

powinieneś wiedzieć. Człowiek dopóty pozostaje człowiekiem, póki zna swoją

przeszłość, myśli o przyszłości i wartościuje teraźniejszość.

Następnego dnia po powrocie do domu Jan już nie zastał swojego rodzica.

— Umarł na zawał — wyjaśnił pielęgniarz o zmiętoszonej twarzy,

który wraz z bliżej nieokreślonym urzędnikiem złożył mu kondolencje.

— Czy mógłbym, zobaczyć ciało? — zapytał po dojściu do siebie.

— Ze względów higienicznych zwłoki uległy popielizacji — wyjaśnił

anonimowy urzędnik.

— Trzeba zawiadomić mamę, jest u krewnych — wyrwało się Janowi.

— Już zawiadomiona, ale nie przyjedzie — padło wyjaśnienie.

— Może powinienem do niej pojechać? — To zbędne.

Nigdy, już więcej nie zobaczył się z matką twarzą w twarz. To znaczy, dosyć

często rozmawiał z nią przez oglądnik (starsza pani wiele lat cieszyła się dobrym

zdrowiem). Za każdym razem jednak kiedy choćby tylko napomykali o Adamie,

łączność ulegała zakłóceniu, a w trójwymiarowej sferze pojawiał się napis:

„Przepraszamy za usterki".

Zresztą z biegiem lat kontakty z matką słabły; ludzie coraz bardziej stawali się

więźniami swoich sześcianów i oglądników. Przed rokiem Jan dowiedział się, że

staruszka umarła.

W pamięci Dziesiątego zachował się jeszcze jeden fakt. Kiedy porządkował

mieszkanie ojca, wszystkie przedmioty znajdowały się na miejscu, nie znalazł jedynie

latarki, w świetle której pan Adam opisywał mu swoje spostrzeżenia.

background image

Po wielu latach z serialu oglądnikowego nasz bohater dowiedział się o

mikrokamerach, które można wmontować nawet w ręczna latarkę. Czas jednak sporo

pozacierał i, jak napisałem, do chwili obecnej Jan bardzo rzadko wracał myślami do

przeszłości. Jego pokolenie już się nie buntowało. Brało rzeczywistość taką jaka była i

starało się maksymalnie spokojnie prowadzić życie wytyczane przez Automatycznego

Sternika. Proces przemian zachodził stopniowo z dnia na dzień nie zauważany przez

ogłupianych ludzi, tym bardziej, że wszechobecna maszyna stanowczo sprzeciwiała

się jakimkolwiek próbom wprowadzenia kultu ArcyPamięci. Na taki obrót spraw

GLOK był chyba zbyt sprytny. Owszem, zezwalał na gloryfikację niższych

podzespołów, na sławienie mędrców z Pierwszej Setki (ale bez żadnych nazwisk czy

konkretów), natomiast o sobie mówić zabronił. Jakoś nie słyszało się nic o wierszach

ani pieśniach o Globalnym Komputerze,

Nad plastyką w ogóle nie ma co się zastanawiać — bo jak można, przedstawić

coś, co składa się ze wszystkich elektronicznych urządzeń ziemskiego globu

połączonych neurytami i dendrytami kabli i łącz.

Z obserwacji oglądnikowych tendencji (GLOK nigdy nie przemawiał wprost

do szarych ludzi) wyzierała jasna sugestia, że Globalny Komputer woli jeśli się

traktuje go jako „Tego, który Jest". Zależy mu. by znano jego wszechkontrolną

wszechobecność, by był dla sprawiedliwych subtelnym poczuciem dobra, a dla

nieposłusznych, zorganizowaną mocą karzącego prawa.

Taki portret zbudowany w ludzkiej psychice miał być odpowiednio mglisty,

nieograniczony i oparty na ugruntowanym przekonaniu, że GLOK wszystko widzi, we

wszystkim uczestniczy wszystko koordynuje.

Czyż znalazłby się człowiek, który podjąłby się rywalizacji z czymś równie

potężnym a nieokreślonym? Ludzkich mechaników dawno odsunięto od konserwacji

Supermózgu, wszystkie prace przy nim, jak też niezbędne naprawy, leżały w gestii

robotów stanowiących cząstkę Globalnej Ośmiornicy.

W tak zorganizowanym systemie GLOK mógł mieć tylko jednego przeciwnika

— Boga. Korzystając jednak z faktu, że Pan Bóg mało zajmował się Ziemią, a

przynajmniej nie ingerował bezpośrednio w bieg wydarzeń, GLOK uroczyście go

unieważnił, wymazał z pamięci cyfrowej i ludzkiej. A, że nie w pełni udało mu się to

zrealizować, że mimo surowych represji matki zawsze znalazły sposób, żeby

przekazać dzieciom choćby cząstkę wiary, nadziei i miłości... Cóż, Globalny

Komputer mógł żywić nadzieję, że kolejne pokolenie całkowicie wyhodowane na

background image

regeneratorach i oglądnikach pozostanie wolne od jakichkolwiek idealizmów. I

wówczas ich struktura psychiczna zamknie się jak kryształowa kula pozostawiająca

wszelkie wątpliwości na zewnątrz. Ludzie znajdą się na łasce i niełasce Cyfrowego

Ojca! Pokoleniem, które miało ziścić te ideały, było pokolenie Dina.

Oczywiście nie przytoczyliśmy tu prywatnej ideologii GLOKa, cóż my

malutcy wiemy o życiu duchowym Superkomputerów. Zanotowaliśmy jedynie

wyobrażenia Dziesiątego na temat tego, co GLOK mógł sobie myśleć.

Czasu na zastanawianie nasz bohater miał dużo. Tym bardziej, że ze

wszystkich dostępnych mu rozrywek interesowała go jedynie Ona. Kiedy nie mógł

powstrzymać strachu i burzy myśli z rozpaczą rzucał się w chętne ramiona pięknej

kobiety aby choć na moment zapomnieć i ukoić się...

— Nie mogę dłużej patrzeć jak się męczysz — powtarzała Piękna — włączę

nawiew dobrego samopoczucia.

— Nie zgadzam się! — Ale to ci pomoże.

— Ani mi się waż! śadnych promienników, fluidów w sprayu i rozweselaczy

w aerozolu.

Jak już powiedzieliśmy, całą dobę czekał na interwencję niewidzialnych

strażników. Kiedy jednak nic takiego nie nastąpiło, podniósł się z łoża, które

natychmiast usłużnie samo złożyło się w komplet kanapowo-fotelowy. Zdecydował

się. Nałożył neurograwitator.

— Kim ty naprawdę jesteś i co właściwie chcesz zrobić? — zapytała Ona.

— Sarn jeszcze nie wiem. Ale muszę coś zrobić! Zacznę od tego muru.

Neurograwitator był bez wątpienia jednym z najdoskonalszych tworów

techniki, łabędzim śpiewem ludzkiej wynalazczości zważywszy, że wykonano go

chałupniczo, w warunkach ścisłej konspiracji. Do jego zalet należała prostota obsługi

— niewidzialny dla elektronicznych szpiegów, posiadał jeszcze tę cechę, że kiedy

zaczynało się o nim mówić włączał paraliż informacyjny. Dzięki niemu do

podsłuchujących bądź podglądających nic nie docierało, a co więcej, oni sami nie

mieli świadomości, że strumień informacji został ocenzurowany.

Jedynym mankamentem była krótkotrwałość funkcjonowania. Pas działał w

oparciu o skondensowaną energię biologiczna, która wyczerpywała się po paru

minutach, po czym ładowanie polegało na trzymaniu pasa na żywym organizmie co

najmniej przez godzinę. Niestety, regeneracja aparatury łączyła się z pewnym

background image

wyczerpaniem jej nosiciela.

Jan Dziesiąty podszedł do najbliższej ściany swego obszernego więzienia, na

moment zawahał się, ale wykonał krok do przodu ku swemu zaskoczeniu przeniknął

przez mur niczym duch, odczuwając jedynie niewielkie swędzenie.

Po drugiej stronie również mieścił się kwadrat plenerowy, jakże jednak

zdumiewający. Przypominał trochę dwudziestowieczny Disneyland, a trochę dawne

przedszkole rejonowe. Jaskrawe kolory, wesoła muzyczka, stwarzały klimat beztroski

i żartu. W środku wznosił się pawilon mieszkalny przypominający zamek Królewny

Ś

nieżki, pełen blanków, wykuszów i spiczastych wieżyczek; dookoła krążyły

automatyczne krasnale najrozmaitszych rozmiarów i maści, po malowniczych

skałkach pędziły kolejki górskie. Tuż przed Janem rozsypała się nagle kolekcja

ż

ywych klocków.

— Ustaw mnie! A mnie na nim! — wolały.

Dziesiąty, świadom szczupłości czasu jakim dysponował, nie miał ochoty na

zabawę. Właśnie doszedł do wniosku, że chyba przeniknął niewłaściwy mur, kiedy z

tłumu pląsających lalek wynurzyło się coś większego i wyrecytowało:

„Wszystkie dzieci, wszystkie dzieci bawią się

jak każe Trzeci.

Hopsa, hopsa, sasa, sasa. Ale tu zabawy,

masa".

Mówiącym nie był automatyczny krasnoludek, tylko żywy, łysy facet w

krótkich spodenkach i skarpetach zwiniętych w „obwarzanki". Facecik popatrzył

bystro na Jana i gestami zapraszał do wspólnego galopu wokół grzybka:

— „Jestem Trzeci, a ty powiedz czyś turysta czyś setkowiec?" Nie ulegało

wątpliwości, ze znakomity intelektualista obecnie kompletnie zdziecinniał.

A może ktoś mu w tym pomógł?

Dziesiąty nie mógł nawet dłużej się zastanawiać, gdyż rozległo się ciche

brzęczenie ostrzegające, że energia neurograwitatora jest na wyczerpaniu. Za chwilę

przenikniecie muru będzie niemożliwe, a co gorsza przestanie działać paraliż

informatyczny i czujniki zorientują się, że do kwadratu Trzeciego wdarł się intruz. Jan

cofnął się i pobiegł w stronę ściany...

— Zostań! — dobiegł go dziwnie normalny głos Trzeciego. Odwrócił

głowę i to go zgubiło. Neurograwitacja znikła a on pozostał w

osiemdziesięciu procentach w krainie zabawek, z nogą i ramieniem uwięzionym w

background image

skamieniałym solidnym murze. Jednocześnie był gotów przysiąc, że słyszy

wszechobecny cichutki śmieszek.

Ona była niespokojna i nie mogła znaleźć sobie miejsca. Przez kwadrans

baraszkowała w basenie ze sztucznym delfinem, który jednak był do tego stopnia

rozpaskudzony i bezczelny, że zaczął przedstawiać jej niedwuznaczne propozycje.

Oczywiście dostał po pysku i spłynął.

Dziewczyna podwójnym klaśnięciem przemieniła basen w wydmę i

wzmocniwszy promienie kwarcowego słoneczka ułożyła się na pneumatycznym

materacyku kołyszącym się w starym, dobrym rytmie na trzy czwarte. Nie uleżała

długo. Jan ciągle nie wracał.

Zniecierpliwiona zmieniła plażę w sosnowy lasek (zieleń zawsze uspokaja),

ale tym razem drażniły ją nawet automatyczne wiewiórki gwiżdżące popularne

szlagiery.

— Chyba się do niego przywiązałam, a nie powinnam! — westchnęła, — Co

się ze mną dzieje. Wypadam z roli.

Oczywiście nie powiedziała Janowi, że jest jej czwartym, a nie drugim

mężem. Początkowo na krótki okres przydzielono ją Trzydziestemu Piątemu ale

okazało się, że Trzydziesty Piąty za kobietami nie przepada; sprowadzono więc dla

niego jasnowłosego efeba, wystarczająco rozwiniętego intelektualnie, by starszy pan

się nie znudził. Również krótkotrwały związek Onej z Dwudziestym Trzecim też nie

należał do udanych. Dwudziesty Trzeci, mimo nieprzeciętnej inteligencji i aparycji

filmowego amanta, był nerwusem, bez przerwy płatał kawały swym strażnikom,

nieprzerwanie podejmował próby wydostania się z Kwadratu, a gdy te zawiodły

ubzdurał sobie, że wszystkiemu winna jest Ona i parokrotnie próbował ją zabić. Toteż

piękna kobieta przyjęła rozstanie z prawdziwą ulgą. Następny mąż o kryptonimie

Trzynasty był zupełnie inny: łagodny, zamknięty w sobie, choć również nie

pogodzony z losem.

Bardziej niż ciałem interesował się umysłem Onej. Usiłował ją uczyć. Po jego

samobójczej śmierci była gotowa pogodzić się z samotnością. Ale Jan... Kto wie, czy

gdyby do ich poznania doszło w innej sytuacji, nie pokochała by Dziesiątego

naprawdę. W porównaniu z innymi ,,mózgowcami" był taki zwyczajny, normalny...

background image

Tylko dlaczego teraz ciągle nie wracał?

Gdzieś z nieokreślonej przestrzeni doleciał ją głos:

— Gdzie Dziesiąty? Uklękła i pochyliła głowę.

— Gdzie Dziesiąty? — rozległo się ponownie.

Przeszył ja dreszcz. A więc Niewymawialny interesował się osobiście jej

mężem.

— Nie wiem. — powiedziała.

— Brzydko kłamać, bardzo brzydko kłamać... Nie zapominaj kim

jesteś i jaka jest twoja rola. Gdzie Dziesiąty...?

Jan tkwił uwięziony w betonie nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu.

Grozy sytuacji nie umniejszała groteskowa muzyka z ogródka krasnali.

— Wszystko przepadło, zaraz mnie stąd zabiorą!

Zastanawiał się, czy noga i ręka unieruchomione w ścianie uległy

zmiażdżeniu. Chyba nie — nie czuł bólu.

— Proszę się nie denerwować, przyniosłem oskard — usłyszał naraz ciepły

głos obok siebie.

— Trzeci?

— Ale wstrzelił się pan w ścianę, jak kołek — łysoń w krótkich majtkach

uśmiechnął się, unosząc w górę prymitywne narzędzie.

— To mój oskard, wyciosałem go z buły krzemiennej.

— I pozwolono panu na pracę fizyczną? — zdziwił się Jan przymykając oczy,

gdyż spod oskardu zaczęły strzelać odpryski kamienne.

— Nie docenia pan mojej inteligencji, On zresztą — Trzeci uniósł głowę do

góry — też nie! Od dziesięciu lat symuluję zdziecinnienie. Uśpiłem czujność nawet

najgorliwszych aniołów stróżów. Od dawna kontrolują mnie wyrywkowo, raz na

miesiąc albo rzadziej.

— To chyba zbytni optymizm, o ile wiem, nawet zwykli ludzie podlegają

nieustannej kontroli...

Trzeci roześmiał się.

— GLOK chce, żebyśmy tak myśleli. Strach paraliżuje lepiej niż kajdany.

Ale mam pewność, że nie jest w stanie panować nad wszystkim. Nawet taki „super

łeb nie może wydolić w przerabianiu istnej kloaki informacyjnej, która spływa do

background image

niego przez nieprzebraną zgraję jego czujów. Dusi się nadmiarem bitów a z tego, co o

nim wiem, jest tak zcentralizowany, że nie zezwala na najmniejsze choćby działanie

bez własnego udziału. Mnie skreślił jako chorego na infantylię. Parokrotnie

sprawdziłem, nie jestem kontrolowany non stop.

Jeszcze parę uderzeń oskarda i Dziesiąty był wolny. Wyciągnął dłoń do

wybawcy. Ten poklepał go po ramieniu.

— Proszę do mnie na pokoje. Porozmawiamy.

— Chyba jednak jak najszybciej powinienem wrócić do siebie, jeśli do

tej pory nie zauważono mojej nieobecności, to wkrótce...

— I co panu zrobią? GLOK przy całym swym łajdactwie i

wszechmocy ma kilka słabych punktów — na przykład nie potrafi się zdobyć na

zabicie kogokolwiek z Setki. Tak kiedyś go, zaprogramowano, może nas

separować, ograniczać, ale musi być strażnikiem podstawowej zasady

numeryczności, która jest jego ideologią... Hej, krasnalki, tańczyć, tańczyć!

Jan z ociąganiem ruszył za gospodarzem. Gotów był uwierzyć, że Trzeciemu i

innym z Setki włos z głowy nie spadnie — jednakże on sam był przecież naprawdę

tylko Milionem.

background image

Rozdział VI

Słońce stało wysoko, kiedy Din obudził się z twarzą umazaną błotem i

zakrzepłą krwią. Leniwie przewrócił się na grzbiet i przysłonił dłonią oczy przed

jaskrawością słoneczka. Właściwie pogrążony był jeszcze w półśnie. Może dlatego

ś

niada buźka dziewczyny patrzącej na niego zza skały wydała mu się bardziej

majakiem niż efektem rzeczywistości. Twarz ta spoglądała na Dina ciekawie, by po

chwili rozciągnąć się jak w krzywym lustrze w coś na kształt pyska żaby, później

błyskawicznie skurczyła się do rozmiarów pięści i w ogóle zniknęła. Din

oprzytomniał i skoczył na równe nogi.

Równina wyglądała zupełnie inaczej niż w nocy. Olbrzymia bryła megabloku

prezentowała się w całym swym ciemnym ogromie. Dookoła ciągnęła się czerwona,

sucha ziemia, pełna spękań i kamieni tu i ówdzie w zagłębieniach udrapowana

kępkami przepalonej zieleni. Stojąc tyłem do megabloku można było zauważyć jak

równina przechodziła w pasmo wzgórz, których ciąg dalszy gubił się w sinej mgiełce.

Poza tym okolica robiła wrażenie zupełnie odludnej. Z lewej strony, w kotlinie,

pozostało wysypisko złomu, na wspomnienie którego chłopak wzdrygnął się.

Oprzytomniał całkowicie. Uniósł mniej więcej dwukilowy kamień i tak uzbrojony

zajrzał za głaz, spoza którego wychylała się tajemnicza obserwatorka.

Nikogo? Może uciekła. Ale dokąd?

Wokół skały glina była mokra, ale nie pozostał na niej żaden ślad stopy czy też

innej racicy.

— Musiało mi się przywidzieć — pomyślał Din i ruszył w stronę wzgórz.

Rozsądnie przypuszczał, że tam najłatwiej odnajdzie jakieś źródło i być może

background image

coś do jedzenia. Tymczasem już po paru krokach poczuł, że ma dziwnie wypchaną

tylną kieszeń. Pomacał i wydobył z niej pękatą fiolkę pastylek pokarmowych. Gotów

był przysiąc, że nigdy nie nosił przy sobie czegoś podobnego. Zresztą, i fiolka

wyglądała jakoś niestandardowo. Spróbował jednej pastylki, okazała się przepyszna.

Połknął jeszcze trzy i od razu poczuł się wzmocniony.

Przez godzinę maszerował dziarsko, nie potrafił jednak pozbyć się wrażenia,

ż

e jest obserwowany. Parę razy odwracał się, atoli nic nie wskazywało na jakąkolwiek

obecność żywej istoty na tym odludziu. Tymczasem wzgórza przybliżyły się znacznie,

natomiast step zastąpiła żwirowata pustynia. Szło się teraz znacznie trudniej, a słońce

wzniesione wysoko prażyło niemiłosiernie, co dla Dina, wychowanego w luksusowej

klimatyzacji megabloku, było trudną do wytrzymania tortura.

— Może poszedłem w złym kierunku?

Był już przy końcu żwirowiska, znów otaczały go skałki, kiedy nagle usłyszał

chrzęst. Obrócił się. Nikogo! Postąpił parę kroków, chrzęst się powtórzył.

— Hej, jest tu kto?! — zakrzyknął. Stanął jak wryty i wykonał

półobrót. Był

otoczony. Prawie zza każdego głazu wyzierała kanciasta gęba robota. Blaszane

kończyny sprężały się do skoku.

— Jednak mnie znaleźli — przemknęło chłopakowi.

— Człowiek, człowiek! — narastał gwar.

Obserwatorów było dobrze ponad dziesięciu. Din przez moment mierzył ich

wzrokiem po czym nie wytrzymał nerwowo i puścił się kłusem w stronę wzgórz.

— Łapać człowieka, łapać człowieka! — zachrzęścił chór.

Gonitwa nie trwała długo, zresztą jej wynik można było z góry przewidzieć.

Już po kilkudziesięciu metrach dwa zardzewiałe androidy zabiegły chłopakowi drogę,

jakaś mechaniczna łapa porwała go za łydkę, inna wykręciła ramię.

Napastnicy byli brudni, skorodowani, w dużym stopniu kalecy lub

poreperowani byłe jak za pomocą sznurków i zardzewiałych drutów, z ran w

obudowie wyzierały poprzepalane obwody i pozalewane akumulatory. Wszyscy

jednak powtarzali z zachwytem:

— Człowiek, człowiek, mamy człowieka! Jeszcze raz próbował wyrwać

się z uścisku sztucznych kończyn.

— Puśćcie mnie, puśćcie, co ja wam zrobiłem? Na co się wam przydam? Nie

mam ani baterii, ani przewodów! — wołał.

background image

Wyglądało na to, że niektórym napastnikom musiało przypaść to rozumowanie

do cybernetycznego łba, uścisk zelżał. Jeden z robotów wyraźnie musiał przegrzać się

gonitwą bo iskrzył na złączach i kopcił z popękanego kadłuba.

Din gwałtownie wskazał ręką w górą.

— A to kto? — zawołał. I gdy roboty zagapiły się, pchnął

największego z nich na tego, który kopcił. Błysnęło spięcie i razem z

iskrami-sypnęły się przekleństwa. Chłopak wypatrzył lukę miedzy dwoma

jednonogimi potworami wspierającymi się na protezach ze starych szyn

kolejowych i skoczył miedzy krzaki.

— Stój, stój! — zawyli napastnicy.

Din odsądził się na dobre kilkanaście metrów. Przesadzał sterty żelastwa,

którego mnóstwo znów poniewierało siej wokół, wspinał się na strome skałki i

prześlizgiwał szczelinami między głazami. Na równym terenie nie miałby żadnych

szans, tu jednak ludzka zwinność brała górę nad ociężałością niesprawnych maszyn.

Jedna rozsypała się w biegu. Druga gnała trzymając pod pacha rękę, która odpadła jej

w trakcie wspinaczki. Jeszcze pięć minut, a awangarda goniących stopniała do trzech

robotów. Dodało to chłopakowi nowych sił. Pokonał jeszcze jedno wzniesienie i...

stop! Stanął. Pod nogami rozwierał się kilkudziesięciometrowy, wąwóz. Koniec!

Zdyszany obrócił się ku prześladowcom

— Mamy człowieka, mamy człowieka — zgrzytali.

Do pierwszej trójki dołączyło jeszcze dwóch mniej zdekompletowanych

androidów, jeden chyba ślepy, a drugi garbaty. Zwalniając nadchodzili ścieśniającym

się okręgiem. Din cofnął się jeszcze krok i obejrzał za siebie. Stał absolutnie na

skraju. Kilkadziesiąt metrów niżej widać było wyschłe koryto potoku usiane głazami,

z których jeden miał kształt brunatnej purchawy...

— Słuchajcie — zaczął wołać do nacierających — możemy się dogadać! Jeśli

zaprowadzicie mnie do megabloku, na pewno dadzą wam nagrodę!

Odpowiedzią był tylko gardłowy pomruk. Natarli na niego. Din nie zdążył

nawet krzyknąć, stracił równowagę i koziołkując poleciał w dół.

Siedzieli w głębokich klubowych fotelach popijając cocktail będący, jak się

wyraził Trzeci, specialite de la maison. W ciągu pół godziny Jan zrelacjonował

pokrótce swoje dotychczasowe życie, opowiedział mu o powierzonej misji, nie

background image

zatajając niczego, nawet trzech dni zmarnowanych na studiowanie wdzięków Onej.

— W moim wieku kobiety nie odgrywają już takiej roli — uśmiechnął się

Trzeci poklepał przysadzistą krasnalkę, która przyniosła im kanapki ze sztucznym

kawiorem.

— Tak czy siak uważam, że pańska akcja powinna być kontynuowana.

— Myślałem, że już ją zrealizowałem — miałem dostać się do

kogoś z Setki i dowiedzieć się, jak tu jest, a następnie przekazać

informacje...

— Jeśli nawet założymy, że pan dotarł, to na razie z przekazywaniem są

pewne kłopoty — przerwał łysy infantylista — a poza tym jakich informacji

się pan spodziewa? Przecież my sami niewiele wiemy. W dniu, kiedy

wyłoniono pierwszą Setkę daliśmy się złapać w pułapkę, umieszczono nas

w tych kwadratach i praktycznie oddzielono od życia w magablokach. Mieliśmy

rządzić światem, a nie dysponujemy nawet sobą. Zezwolono jeszcze na

sporadyczne kontakty poziome — między sąsiednimi kwadratami, ale kiedy

Pierwszy z Trzynastym spróbowali wykantować GLOKa, separacja stalą się

ś

cisła.

— W takim razie skąd pan wie o podjętej próbie?

— Jakiś czas udawało nam się porozumiewać pukając w ściany,

potem jednak przebudowano mury i zaizolowano je do tego stopnia, że

straciliśmy i tę możliwość.

— A to skurczybyk! — Dziesiąty zacisnął pięść.

— Nie wiem, co ja bym zrobił na jego miejscu; podejrzewam, że

superkomputer uważa swoje postępowanie za jedynie słuszne.

— Bydlę!

— Z epitetami zdążymy — na twarzy Trzeciego pojawił się łagodny uśmiech

filozofa — trzeba powiedzieć, że jedną z podstawowych cech psychiki tej olbrzymiej

myślącej maszynerii jest głęboka nieufność do łudzi. Nieufność o uzasadnionych

korzeniach. Zna pan z grubsza początki numeryczności?

Jan skinął głowa.

— Właściwie zadaję głupie pytanie, co w pana wieku można

wiedzieć naprawdę. Ja to przeżyłem. Może pan nie wierzyć, ale mam sto

siedemdziesiąt lat. Kiedy w 2104 roku zaczęła się cała zabawa, byłem

trzydziestosiedmiolatkiem.

background image

Pierwsza opowieść Trzeciego

Kiedy profesor Armand Lecoq, wiceprezes Kongresu futurosocjologów

opuszczał Kinszasę, trzydziestomilionowa metropolia stanowiła jedno apokaliptyczne

morze ognia. Lekka rakietka , pasażerska ominęła szczęśliwie bariery laserowe i

wzniosła się na bezpieczną wysokość czterdziestu kilometrów. Własne pole zakłóceń

magnetycznych czyniło ja nieosiągalną dla baterii obu walczących stron. Lecieli

wzdłuż dawnej rzeki Kongo przekształconej obecnie w nieprzerwany łańcuch

zbiorników i kaskad obudowanych, szczelnie kombinatami, siłowniami i blokami

mieszkaniowymi, w większości zresztą objętymi walkami.

Celem ich lotu był Kair, jedna z dziesięciu rotacyjnych stolic świata.

Właściwie jedna z trzech oprócz Sydney i Brasilii w których aktualnie nie trwały

zamieszki, starcia i ataki terrorystów. Dziewiąty w bieżącym roku kryzys gabinetowy

rządu światowego spowodowany ustąpieniem ministrów hinduskich w odpowiedzi na

niewybredny kawał deputowanego z Albanii pod adresem krawata przedstawiciela

Wysp Tonga trwał już jedenasty dzień. Oczywiście, można by odwołać się po raz

kolejny do Mirka Rankowicza, utalentowanego dyplomaty z Belgradu, który już

parokrotnie w trudnych chwilach obejmował stolec awaryjnego premiera; Atoli tym

razem Rankowicz zdecydowany był odmówić. Miał kłopoty rodzinne — przed

tygodniem Jego syn Janko został uprowadzony przez separatystów z plemienia Ajnów

na wyspy Hokkaido. Domagali się oni wycofania z obiegu filmu przedstawiającego

kolonizację Azji przez Indian Amerykańskich, podczas gdy, jak głosili, prawda była

inna.

Jednocześnie na forum Parlamentu Ziemi trwał spór koalicji protestancko-

buddyjskiej z lobby prawosławno-islamskim na temat kształtu stolika do rokowań na

Malcie. Tematem rokowań miały być stosunki między importerami chrzanu a

eksporterami blachy cynkowej. Co gorsza, szaleniec, który niewielkim ładunkiem

nuklearnym wysadził w powietrze czterdzieści pięć milionów mieszkańców Dżakarty

okazał się ostatnim laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, co spowodowało

ż

ywiołowe ataki personelu pomocniczego na wszystkich Szwedów w siedzibie

Zgromadzenia Grup Etnicznych. Zważywszy, że Biuletyn Codzienny donosił tego

dnia o trwających pięćdziesięciu sześciu lokalnych sporach granicznych, siedmiu

background image

wojnach prywatnych i piętnastu religijnych, awariach dwóch elektrowni jądrowych

oraz sześciuset siedemdziesięciu ośmiu demonstracjach odbywających się

równocześnie w - rozmaitych zakątkach świata — obraz sytuacji nie przedstawiał się

wesoło.

Profesor Lecoq mógł wprawdzie pocieszać się, że bywało już gorzej, niemniej

sytuacja przypominała klasycznego pata. W samej Izbie Wyższej Ziemskiego

Parlamentu — Etnice, na czterystu czterdziestu siedmiu deputowanych nie było nawet

stu, którzy zgodziliby się co do jakiejkolwiek kandydatury, a co dopiero marzyć o

bezwzględnej większości. Z liczby rezerwowych kandydatów neutralnych Irlandczyk

O'Henry został ustrzelony przedwczoraj przez paranoika z Ruchu Zwalczania

Sznurowadeł w Butach, sędziwy Yaciioli z San Marino dwudziesty ósmy miesiąc

przebywał w rękach separatystów z Awinionu, domagających się niezwłocznego

przeniesienia tamże siedziby papieża, zaś Gruzin Kawalidze powiedział, że nawet

laserem nie oderwą go od hodowli arbuzów, której postanowił się definitywnie

poświęcić.

Inna sprawa, że ludzie zdążyli się już przyzwyczaić do istniejącej sytuacji.

Poza Lecoq'iem pozostałych czterech pasażerów drzemało spokojnym snem

bezpiecznych dzieci, a automatyczny pilot nucił ulubioną piosenkę.

Dolatywali do Kairu, 130-milionowa metropolia wypełniająca obecnie całą

deltę Nilu betonowym lasem prawie identycznych wieżowców wyjąwszy maleńki

skansenik piramid i mauzoleum Nasera wyglądał spokojnie.

— Być może uda się przeprowadzić nawet jedną sesję naszego kongresu

— pomyślał naukowiec.

W tym właśnie momencie podniosła się z siedzenia szałblondynka w

kompletnie przezroczystym ubraniu, które mimo oporów upowszechniło się wśród

wyznawczyń Zjednoczenia Ponownego Uciemiężenia Kobiet. Dziewczyna była

szczupła, ale piersi (dzięki hormonom Spółdzielni „Magnum") posiadała niczym dwie

kopuły Pałacu Narodów w nieszczęsnej Kinszasie.

Armand lubił takie konstrukcje — zwłaszcza gdy szły w parze ze szczupłymi

łydkami. Dziewczyna nie przestając się uśmiechać, nie wiadomo skąd (wszak ubrana

była przezroczyście) wydobyła laserowe nożyczki i schwyciła w nie kabel głównego

zasilacza.

— Nie, nie — pisnął automatyczny pilot — czego chcesz?

— Na Cejlon! — powiedziała krótko aktywistka ZPUK.

background image

Jakby w odpowiedzi drzemiący tuż za Lecoq'iem młodzian ostrzyżony na zero

wstał i wyciągnął zza pazuchy grudę plasteliny wybuchowej zdolną wysadzić w

powietrze całe lotnisko.

— A ja poproszę do Puerto Rico! I to już — wycedził nie przestając żuć

gumy.

Automatyczny pilot zawahał się.

— Może państwo terrorystwo uzgodnią między sobą kierunek. Mnie tam jest

wszystko jedno.

— Jak to wszystko jedno? — przezroczysta spąsowiała — ja byłam pierwsza.

— Cicho, Welono — warknął plastelinowiec — do San Juan!

— Kierunek Colombo!

Siedzący obok profesora buissnesman z Jaffy melancholijnie zastrzygł

pejsami:

— I jak teraz robić interes — trzecie porwanie w tym tygodniu?! Najpierw

z Grecji na Labrador, potem przez Honolulu do Kinszasy, po drodze dwie

rewolucje, a teraz... W osiemdziesiąt zamachów dookoła świata...

— Nie narzekać — wrzasnął terrorysta — bo wam tu zrobię wszystkim taki

plastusiowy pamiętnik, że i za sto lat nie wyzbierają waszych szczątków z pustyni.

Leci pan na Antyle czy nie?

— Drodzy państwo — usiłował wtrącić się ostatni pasażer, ksiądz, bardziej

jednak przypominający filmowego amanta — proponuję rozwiązanie

kompromisowe, wylądujmy w Kairze, to będzie dla każdego pół drogi..

Nie wiadomo jak skończyłaby się ta skądinąd ciekawa wymiana zdań, gdyby

nagle nie zapłonął ekran i nie rozległo się z głośników:

— Uwaga! Wiadomość z ostatniej chwili! Niespodziewany koniec

długotrwałego impasu w Obu Izbach. Globalny Komputer powołany na

stanowisko Premiera Ziemi. Jeszcze dziś zaprzysiężenie w Kairze.

— O i w mordę — zakrzyknął młodzian — taka impreza beze mnie,

lądujemy!

— Oczywiście! — zgodziła się dziewczyna. W sali odpraw niedoszły

porywacz zwrócił się do Armanda z prośbą o pożyczkę. Zabrakło mu tych paru

centów na oclenie pakietu z plasteliną wybuchową, Lecoq pożyczył, a potem spytał,

jaką organizacje młodzian reprezentuje?

— Siebie — padła odpowiedź. Chciałem po prostu jedynie zaprotestować.

background image

— Przeciwko czemu?

— Rzecz jasna, przeciwko piractwu powietrznemu.

— Tak właśnie się to odbyło — stwierdził Trzeci trącając kieliszkiem

szkło Jana. Muszę powiedzieć, że komputerowe wyjście z kryzysu zafrapowało nas

wszystkich. Superkomputer wydawał się, być bezstronny, optymalny, a jaki

uprzejmy dla deputowanych. Już po kilkunastu dniach rządów zażegnał

najbardziej bezsensowne konflikty, uporządkował akty prawne. My, naukowcy

futuro-socjolodzy wpadliśmy w kompletną euforię. Wydawało się, .że wraz z

wygasaniem wszystkich zapalnych ognisk, z opadnięciem fali bezprawia i

tryumfem mechanicznego rozsądku nowa epoka przychodzi na nasz glob.

— I rzeczywiście przyszła?— zapytał Jan. I właśnie w tym momencie,

poczuł, że neurograwitator jest w pełni zregenerowany. Nie czekając na dalszy

ciąg opowieści przeprosił Trzeciego, czy jak kto woli Armanda Lecoq,

obiecując powrócić, gdy tylko upewni się co z Oną i czy nie zauważono

jego zniknięcia.

— Będę czekał — powiedział gospodarz i na hulajnodze pomknął w

stronę zjeżdżalni.

Jan wrócił do domu. Ona oczekiwała go na wydmie gorąca słońcem i

namiętnością,.

— Wszystko w porządku? — zapyta t odpinając pas.

— Tęskniłam za tobą — odpowiedziała.

— A czujniki?

— Jakoś się nami nie interesują.

Kilka manewrów iluzjomatografem wystarczyło, by zapadł zmierzch, ozwało

się nagranie słowika i na cały kwadrat spłynął romantyzm i liryzm.

Dziesiąty kochał się wytrwale, w sposób pełny i wysmakowany. Po raz

pierwszy nie miał na karku strachu. Chociaż powinien.

Upadek Dina trwał krótko. O wiele krócej niż przypuszczał, biorąc pod uwagę

dystans dzielący go od dna wąwozu. Był przekonany, że przepadł, ba, w czasie, który

przemknął, nie zdążył nawet dokonać rekapitulacji całego. swego niedługiego życia,

background image

co podobno jest regułą w takich sytuacjach.

Nie wiadomo w którym momencie zorientował się, że już nie spada. W

następnej sekundzie dotarło do niego, że nie znajduje się. również na ziemi, lecz wisi

w połowie parowu na niewidzialnej, niematerialnej poduszce. Z góry tłum robocich

kalek zgromadzony nad urwiskiem szydził z niego i wygrażał kikutami macek. śaden

z napastników nie wydawał się być zdziwiony tym, co się stało.

— Dosyć tych barbarzyńskich zabaw! — rozległ się naraz głos i ku

zdumieniu naszego bohatera był on ludzki, sympatyczny i nadzwyczaj damski.

Niewidoczna platforma miękko podniosła się do góry, a roboty, które

przedtem zachowywały się brutalnie, teraz uprzejmie uniosły go w ramionach.

— Do miasta — padła komenda.

Dopiero dobrze kręcąc głową Din zorientował się, że głos wydobywa się z

brunatnej bulwy spęczniałej na dnie wąwozu, w chwilę jednak potem bulwa przestała

być bulwą, zmieniła się w żywą linę, która wciągnęła się na górę, gdzie przyjęła

kształt cielistej gruszki zakończonej szypułką świetlistych punkcików. Gadająca

gruszka sunęła obok nich nie dotykając ziemi poruszana dziwną, nieznaną Dinowi

energią, tą sama, która niewątpliwie powstrzymywała go przed upadkiem. Gruszka

była zbudowana z elastycznej substancji, która jak zauważyliśmy, mogła formować

się w dowolne kształty.

— Serdecznie dziękuje za uratowanie życia! — wykrztusił chłopak.

— Drobiazg — odpowiedziała grucha — jestem raczej winna przeprosiny, że

pozwoliłam na tę niegodziwą gonitwę. Roboty są jak dzieci... potrafią być bezmyślne

i okrutne. Właściwie powinnam ukazać się od razu, ale nie wiedziałam, jak na mnie

zareagujesz. Ludzie różnie odnoszą się do umysłowców.

Jakiś czas przesuwali się w milczeniu, a chłopak zastanawiał się nad

wszelkimi ewentualnościami dalszego rozwoju wydarzeń.

— Albo przekażą mnie czujom z megabloku, albo... może to miasto jest jakaś

osadą nie podporządkowaną numeryczności...?

Miasto leżało w wąskiej dolinie, ukryte wśród skał. Zauważył je dopiero w

ostatnim momencie, kiedy otoczyły, go dziwaczne i niechlujne konstrukcje. W

niczym nie przypominało symetrycznej konstrukcji megabloku. Zbudowane

chaotycznie, najwyraźniej z odpadów, ciemnawe i pełne krętych uliczek przywodziło

mu na myśl slumsy, które widział na starym filmie o dwudziestowiecznych

metropoliach. Wnioski nasuwały się pocieszające — taki teren nie wyglądał na

background image

przyporządkowany tej samej władzy, co megablok.

— Za chwilę na pewno wszystko się wyjaśni i wreszcie odpocznę —

pomyślał.

Jednak im bliżej centrum, tym większy ogarniał go niepokój. Nigdzie nie było

widać ludzi. Ulice roiły się od robotów i robociąt, wszystkich w dość fatalnym stanie,

brudnych, przerdzewiałych, wrzaskliwych. Pochód z Dinem musiał wzbudzać niemałą

sensację: wszyscy przystawali, otwierały się okiennice sklecone ze starych beczek i

wyglądały ze swych nor archaiczne robocice. Na pyskach niektórych malowała się

dzika nienawiść, parę młodych androidów sięgnęło nawet po kawałki kamienia, ale

groźne błyski z szypuły gruszeczki podziałały mitygująco.

Pojmany rozglądał się coraz niespokojniej, spragniony widoku choćby jednej

ludzkiej twarzy; tymczasem kolumna skierowała się do białego schludnego budynku,

jaskrawo odbijającego od okalających pokracznych ruder. Roboty przyklękły.

— Świątynia — ucieszył się chłopak. Postawiono go na ziemi. Drzwi

budynku uchyliły się i z wnętrza dobiegły słowa:

— Wywitajże neurobiałku młodowaty.

Na próg wyszedł mówiący te słowa — szara grucha z grubą szypułą nakrytą

niewielkim kapelusikiem, w różańcu woltomierzy.

Din zapłakał.

Rozdział VII

Dwa dni musiały upłynąć zanim Jan Dziesiąty ponownie zdecydował się

nałożyć neurograwitator i przeniknąć przez ścianę, dwa dni wypełnione bezustannymi

próbami nawiązania kontaktu z Nedem. Niestety, albo aparat uległ jakiemuś

background image

uszkodzeniu, albo spiskowcy nie chcieli rozmawiać, albo... ewentualności wsypy w

ogóle nie brał pod uwagę. Zresztą przeczyłby temu fakt pozostawienia go w

absolutnym spokoju. W tym samym czasie wielokrotnie usiłował sprawdzić, czy czuje

interesują się jego kwadratem, prowokował je na najrozmaitsze sposoby i nic. Czyżby

cały zespół usługowy iluzjomatografu działał bez łączności z Globalnym

Komputerem?

Ona dzielnie sekundowała Dziesiątemu we wszystkich poczynaniach. Była mu

tak oddana, że Jan bez większych zahamowań wyjawił jej cel swojej misji, podał swój

prawdziwy numer — co młoda żona skomentowała krótko: „spodziewałam się tego".

Upewniła go też, że zdarzały się długie okresy, podczas których rozleniwione czujniki

nie zwracały uwagi na lokatorów Kwadratu.

Uspokojony zdecydował się na następnego nurka w beton obiecując, że jeśli

uda się, namówi Trzeciego aby wpadł do nich na kolację. Pas neurograwitacyjny był

wystarczająco długi, aby opiąć dwie, a nawet trzy osoby Ona ucałowała, męża, ale gdy

tylko zniknął, pokornie pochyliła głowę oczekując na wszechobecny głos. Odezwał

się już po chwili.

— Jesteśmy z ciebie zadowoleni!

Druga opowieść Trzeciego

— Elektroniczny premier w swoim pierwszym expose poprosił nas o rok

spokoju i wyrozumiałości. Ludzkość udzieliła mu tego kredytu i wszelkich

koniecznych pełnomocnictw. Świat zmęczony, znerwicowany, zagoniony, znajdował

się naprawdę u kresu wytrzymałości; dlatego beznamiętna pragmatyka maszyny

podziałała jak balsam. Wyspecjalizowane zespoły Komputera doskonale

wywiązywały się z ról ministerialnych, postępując szybko, skutecznie i

nieomylnie. Poza tym trudno byłoby zarzucić nowemu gabinetowi, że jest stronniczy

czy też reprezentuje jakąś grupę nacisku. Jednocześnie postępowanie cyfrowych

przywódców nacechowane było takim taktem, wyrozumiałością a zarazem pokorą

wobec obu Izb Związku, Grup Etnicznych, że serce rosło. Kiedy po roku GLOK

chciał, zgodnie z zapowiedzią, złożyć rezygnację, znowu rozgorzała przepychanka

koalicji i koalicyjek, a z czterdziestu kandydatów żaden nie mógł przekroczyć

piętnastu procent głosów. W efekcie Superkomputer krygując się i wahając

zaproponował przedłużenie upoważnień na następne cztery lata. Propozycje

przyjęto jednomyślnie.

background image

Byłem jednym z największych entuzjastów; tego rozwiązania, w mojej willi na

przedmieściu Berkeley (prowadziłem wówczas również wykłady na uniwersytecie)

nie raz wiodłem na ten temat gorące polemiki z przyjaciółmi. Głównym moim

adwersarzem był Chris Molisz, znakomity historyk współczesny. Pamiętam, jakby to

było wczoraj, szczupłą postać przechadzającą się w tę i z powrotem po moim livingu.

— Wydaje mi się, że nie dostrzegacie niebezpieczeństwa, ambicji naszego

tranzystorowego przywódcy — perorował. — Czy nie bierzecie pod uwagę, że kiedy

minie jego kadencja, nie zechce odejść?

Odpowiedział mu uśmiech, a ja zripostowałem:

— Owszem, GLOK jest z pewnością ambitny, ale zaprogramowano go na

służenie ludziom Maszyna nie może przeskoczyć swoich założeń konstrukcyjnych.

— Wydaje mi się, że niezbyt uważnie studiujecie jego przemówienia. Nie

analizujecie jego posunięć. Owszem, ma on zakodowaną ochronę ludzi, więcej

— kieruje się ogromną sympatią do człowieka, ale jest to bardziej troską

chłopa o swój inwentarz niż życzliwością urzędnika wobec swoich wyborców.

Komputer uważa nas, ludzi, za duże dzieci, niepoważne, ba — niezdolne do dbania o

swoje sprawy. Pod podszewką miłości kryje się lekceważenie gatunku homo sapiens.

Puściliśmy te jeremiady mimo uszu. Ale czyż kiedykolwiek wsłuchiwano się

w słowa proroków?

Pamiętam swoją ówczesne argumenty — tłumaczyłem socjologicznie, że

człowiek w obcowaniu z maszyną przyswaja jej dobre cechy i, a rebours, inteligentna

maszyna ulega stopniowej humanizacji. W przyszłości powinno to doprowadzić do

pełnego i harmonicznego rozwoju naszego gatunku.

— Poza tym — tłumaczyłem — GLOK nie ma praktycznie żadnych

możliwości pozakonstytucyjnego działania, wprawdzie jest naszym rządem, ale

podlegają mu dyrektorzy — ludzie, generałowie — ludzie, a nad nim znajdują

się jeszcze obie Izby Zgromadzenia, które go kontrolują.

Tymczasem Izby rozwiązano w roku 2108 wraz z przejściem do demokracji

bezpośredniej. Dzięki niej w 2109 przedłużyliśmy premierostwo Komputera na

następną kadencję. I tak już było co cztery lata, przy czym za każdym razem procent

głosów oddawany na GLOK był wyższy, a od lat, jak pan wie, utrzymuje się na

poziomie 99,99... do dwudziestego miejsca po przecinku. W ciągu tego pierwszego

dziesięciolecia świat rzeczywiście się zmienił: uporządkował i złagodniał.

Ekstremizmy, dziwne sekty i wariackie wyczyny fanatyków poczęły zanikać,

background image

zwłaszcza od chwili, kiedy GLOK uznał za niecelowe pokazywanie takich ekscesów

przez telewizję.

Grupa intelektualistów, do której należałem i ja, uznała za konieczne

zaprotestować przeciwko skrajności, ale powrót do dawno zwalczonej cenzury

wydawał nam się krokiem w tył.

— Nigdy nie wydawałem podobnego zakazu — stwierdził GLOK w

odpowiedzi na interpelacje.

Przypadkowo następnego dnia byłem świadkiem w Berkeley ceremonii

samospalenia żywcem trzech studentek protestujących przeciwko planom

numeryzmu.

Opodal gmachu rektoratu utworzyło się zbiegowisko, z ostrzegawczym

bzyczeniem lądowały beczkoloty strażackie jak również latające spodki ekip

stereowizyjnych.

— A więc jednak zdecydowali się pokazać incydent — włączyłem

kieszonkowy odbiorniczek i czekałem na transmisję. Pojawiła się winieta

„Nowości Kalifornijskie" po czym... ku memu zdziwieniu pomknął reportaż z

wystawy rasowych robotów domowych.

Zbliżyłem się do jednego z tęgawych kamerzystów, który purpurowy na

twarzy wołał coś do współpracowników.

— Dlaczego nie nadajecie!?

— Bo nie możemy — padła odpowiedź okraszona siarczystym

przekleństwem.

— Jest zakaz?

— Jaki zakaz, człowieku, po prostu te cholerne automaty odmawiają nam

posłuszeństwa.

Nie uwierzy pan, drogi Dziesiąty, że ja — trzeci intelekt na świecie nie

pojąłem sprawy oczywistej. W niedostrzegalny sposób już wtedy znaleźliśmy się na

łasce i niełasce GLOKa. Nasz potulny premier, którego wszystkie wypowiedzi

cukrzyły się demokratyzmem, który w ciągu jednej dziesiątej sekundy odpowiadał na

każdą interpelację i z największym szacunkiem odnosił się do Zespołu Stu Ekspertów

i Konstruktorów, którzy tworzyli Kolektywnego Prezydenta Ziemi i czujnie mieli

patrzeć mu na obwody, no więc ten nasz globalny kalkulatorek nic nie mówiąc w

ciągu paru lat zbudował sobie elektronowe imperium. Z chwilą, kiedy podłączono go

do łącz telefonicznych, do podzespołów bibliotecznych, do dyspozytorni

background image

komunikacyjnych (rzekomo wyłącznie ze względów informacyjno-koordynacyjnych)

stał się praktycznym panem wszystkiego, co elektryczne — od stereowizji i wyrzutni

rakiet balistycznych po windy w domach mieszkalnych na zapyziałych

przedmieściach.

Jakże musiał się śmiać, kiedy nasi programiści przynosili mu informacje, które

on sam od dawna już posiadał, a może nawet je sfabrykował. Jak się później okazało,

wykorzystując bałagan panujący w Kolektywnym Prezydencie GLOK zabezpieczył

sobie rozliczne kanały awaryjne i zapasowe, ale przyczajony nie ujawniał nawet

jednej setnej swoich możliwości.

Aliści nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Z wyjątkiem Molisza. Kiedy przez

telefon zacząłem opowiadać mu o incydencie na dziedzińcu, bardzo szybko przerwał

rozmowę i spiesznie przyjechał do mego domu.

Jeszcze raz, zrelacjonowałem mu przebieg zajścia.

— Tak, tego należało się spodziewać — skomentował — a więc ma nas w

ręku.

Roześmiałem się. Nie negując, że istotnie potencjalne możliwości

elektronicznego premiera są większe niż jego kompetencje — niemniej nie widziałem

w tym żadnego zagrożenia, przeciwnie — same korzyści. Lojalności maszyny nie

próbowałem podważać. Molisz był innego zdania, a w miesiąc później zjawił się u

mnie ponownie. Jego podejrzenia ponoć potwierdziły się, i był już pewien, że

Globalny Komputer zdobył nieskrępowaną władzę nad, ludzkością. Trzeba działać!

— zakończył dramatycznie.

— Działać, co masz na myśli? — zapytałem trochę zirytowany jego

alarmistycznym tonem.

— Nie licząc się z kosztami, z ewentualnym regresem cywilizacji technicznej

trzeba usunąć GLOKa. Usunąć i zniszczyć.

— Ależ to szaleństwo. A poza tym, jeśli jest tak wszechmocny jak

mówisz... w jaki sposób mógłbyś mu zaszkodzić? Jak poinformujesz

społeczeństwo bez pośrednictwa masmediów, które on kontroluje?

— Początek zawsze jest trudny... ale wystarczy paru mądrych ludzi gotowych

na wszystko. — Pomożesz mi?

Odmówiłem. Nadal jeszcze byłem zafascynowany perspektywą nowego,

wspaniałego, świetnie zorganizowanego świata. Ponadto sukcesy elektronowe j

polityki były w tych latach bezsporne. Znikły najgroźniejsze konflikty, ostro

background image

postępowało rozbrojenie, chyba na zawsze przestało straszyć widmo głodu. Ulice

naszych miast znowu stały się bezpieczne, a eksplozja demograficzna uległa

zahamowaniu. GLOK stworzył prawdziwy raj dla ludzkości. Uważałem, że nie ma

alternatywy — musieliśmy go popierać. Nawet jeśli budowa tego raju miała oznaczać

częściową utratę naszej suwerenności.

ś

eby jednak być w zgodzie z własnym sumieniem, spotkałem się jeszcze z

Arnoldem Smithem, jednym z Ekipy Prezydenckiej. Dostojny Ekspert wyśmiał moje

obawy. Przedstawił GLOKa w sposób nie budzący wątpliwości, jako

subordynowanego administratora, którego działalność jest jawna i ściśle

kontrolowana. Incydent z kamerami z Berkeley nazwał zbiegiem okoliczności, a

istnienie globalnej struktury komputerowej — science-fiction.

Uwierzyłem.

Skąd miałem wiedzieć, że Smith posiadał elektroniczny stymulator serca,

który GLOK bez trudu mógł w każdej chwili zatrzymać i w swoim czasie dał to

Smithowi do zrozumienia.

Wkrótce potem Molisz zniknął mi z oczu, podobno wyjechał do Europy. Od

znajomych dowiadywałem się, że kolekcjonuje stare lampy naftowe, dokonuje jakichś

dziwnych zakupów.

W roku 2121 spędzałem wakacje zimowe pod Katmandu. Himalaje należały

do ostatnich terytoriów, gdzie mimo tłoku można było jeszcze pojeździć sobie na

nartach. Któregoś wieczora w hotelu podszedł do mnie jakiś Szerpa i wręczył kopertę.

.

— List do pana!

Zdumiony rozerwałem kopertę, w epoce masskomunikacji listy stanowiły

ramotkę lub śmieszny anachronizm.

- Już po przeczytaniu pierwszych wyrazów poznałem pismo Molisza.

„Posyłam ci ten list za pośrednictwem znajomych. Mam nadzieję, że odnajdzie cię

przed dwudziestym września. Jestem w Polsce, ojczyźnie moich przodków. Jeśli

możesz, przyjedź jak najszybciej, tu do Suwałk. Zamian jeszcze nie będzie za późno".

Było za późno. Przesyłkę otrzymałem dwudziestego drugiego. Mimo to

oczywiście postanowiłem polecić na miejsce. Rakietą dotarłem do Olsztyna —

niewielkiego dziesięciomilionowego miasteczka wśród jezior i tam utknąłem. Gdy w

porcie lotniczym pytałem o Suwałki — aparat informujący powtarzał z uporem

maniaka:

background image

— Nie ma takiej miejscowości...

Na szczęście miałem ze sobą starą mapę, udało mi się też wynająć

zdezelowany helikopter i poleciałem. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od

Olsztyna napotkałem barierę elektroniczną, której pokonanie było wykluczone, a

czujniki pokładowe powtarzały jak zepsuta płyta:

— Teren skażony, teren skażony!

Po latach dowiedziałem się prawdy — od samego GLOKa. Ten dziwny

nadautomat lubił niekiedy rozmawiać ze swoimi więźniami. Czasami włączał się w

ś

rodku nocy, zadawał pytania lub prowadził rozmowy na temat „sztuki".

Plan Molisza był prosty, choć szalony. Zamierzał z grupą swych "spiskowców

opanować atomową siłownię w Suwałkach i wyłączyć prąd w rejonie. W ten sposób

czynił okoliczny teren niekontrolowanym dla GLOKa, następnie za pomocą własnej

stacji wielkiej mocy, zasilanej przez prąd z agregatu spalinowego, zamierzał w porze

maksymalnego słuchania wejść na główny krótki kanał radia i przedstawić prawdę o

sytuacji, a na koniec zaape- . lować do narodów o niszczenie łącz elektronicznych by

wymusić, dymisję superkomputera. W tym samym czasie jeden, ze spiskowców

zaopatrzony w sporządzoną domowym sposobem bombę wodorową miał zaatakować

europejską kwaterę GLOKa pod Brukselą. Przynajmniej jeden kontynent byłby wolny.

— Ale nie udało się. — przerwał narracje Jan.

Trzeci skinął głową.

— Dlaczego?

— Facet z Brukseli!

— Zdradził?

— Nie. Zgubił go najgłupszy pech pod słońcem. Ten Belg miał wszystkie

przepustki, bez trudu dotarł do środka Centrum i wtedy zdarzył się idiotyczny

wypadek. Wysiadła winda, niosąca go do podziemnej dyspozytorni. Agent był

przekonany, że go zdekonspirowano, wpadł w panikę. Tym większą, że miał przecież

przy sobie cały ładunek z uruchomionym zapalnikiem, którego nie potrafił

zatrzymać. Tak rozpaczliwie domagał się wydobycia z szybu, że automatom

konserwującym dźwig wydało się to podejrzane. Wprawdzie -przesłuchiwał go

miejscowy funkcjonariusz — człowiek, ale za pośrednictwem sprzętu

elektrycznego dowiedział się o spisku GLOK. W parę sekund potem wybuchły, niby

przypadkowo, magazyny z chemikaliami w Suwałkach. Wszystko, co żyło w

okręgu dwudziestu kilometrów, zginęło.

background image

GLOK tłumaczył się, opowiadając mi po latach, że chodziło mu jedynie o

sparaliżowanie spiskowców i nie przewidział, że magazyny miały przypadkowo

silniejszy środek na składzie... ale nie wierzę mu jak psu. Po tym, co zrobił ze mną...

— A co zrobił?

Leciałem wzdłuż osłony elektronicznej usiłując dojrzeć cokolwiek poprzez

kołdrę mgły kłębiącej się nad nieszczęsnym rejonem. W pewnym momencie

usłyszałem w radiostacji:

— Armand Lecoq!?

Potwierdziłem i w tym samym momencie autopilot wyłączył motor. Pan wie,

co to oznacza dla helikoptera? Spadałem jak kamień.

Nie było czasu aby przejść na kierowanie ręczne. Szczęśliwym trafem miałem

spadochron i zdążyłem wyskoczyć. Miejscowi ludzie wyłowili mnie z szuwarów, było

to zimą, dostałem zapalenia płuc i znalazłem się w szpitalu. Dotychczasowy bieg

wypadków nauczył mnie, żeby trzymać się na baczności, próbowałem wiec skłonić

lekarzy do leczenia mnie metodami tradycyjnymi — jak zioła czy bańki. Niestety,

(wbrew prośbom dopuszczono do mnie „automaty lecznicze". Niewątpliwie GLOK

już mnie skazał. Nie ma pan pojęcia drogi Dziesiąty, ile razy udało mi się wywinąć

spod maski tlenowej, z której dziwnym zbiegiem okoliczności wydobywał się gaz

usypiający, ile razy wyrwałem igłę z trującą kroplówką. Prawdę powiedziawszy, życie

zawdzięczam paru miłym pielęgniareczkom, które na tyle przekonałem i

przepłaciłem, że czuwały przy mnie dzień i noc. Mimo to co rusz przyplątywała się

jakaś infekcja czy inne zatrucie — w jaki sposób — lekarze nie mogli tego pojąć. Ja

znałem przyczyny aż za dobrze. No, ale przeżyłem, odrywając od siebie aparaty

niewierne przysiędze Hipokratesa, jedząc wapno ze ściany i pijąc zgniłą wodę z

wazonu.

Kto wie, czy desperacką obroną życia nie zaimponowałem nawet GLOKowi.

Może zresztą stał się już tak potężny, że przestałem przedstawiać dla niego groźbę. W

każdym razie po ostatecznym wyzdrowieniu i wypoczynku w sanatorium — rok

minął od zagłady straceńców Molisza — wysłano mnie na Księżyc, na zastępcę szefa

bazy. Walnie przyczynił się do tego nasz Komputer Kongresowy, w którego gestii

leżało przygotowanie nominacji. Chociaż do czego potrzebny był futurosocjolog

właśnie na Księżycu, chyba nawet najstarsze komputery by nie wiedziały.

Spędziłem tam dwadzieścia lat. Monotonnych, bezbarwnych. Między mną a

GLOKiem panowała niepisana umowa, że będę pozostawiony w spokoju, jeśli nie

background image

puszczę pary z ust. Nie puściłem, strach to jednak okropny ciężar. Z dala od Ziemi

mogłem tylko biernie kibicować temu, co się na niej dokonywało. A więc śledziłem

budowę megabloków, które miały przykuć ludzi do ich miejsca zamieszkania i

postępy numeryczności — cynicznie pomyślanej nadbudowy systemu.

Obserwowałem migrację społeczeństw do mrówczych pudeł i zamieranie turystyki.

Odwołanie z Księżyca przyszło w roku 2141 — dwudziestym siódmym roku

ery numerycznej, jak zaczynano wtedy liczyć. Marzyłem o powrocie do swego

domu, do przyjaciół. Wylądowałem na zupełnie już innej Ziemi.

Prawie natychmiast poddano mnie testacji. Wynik pan zna. Numer Trzeci.

Udzieliłem wywiadu dla stereowizji, obiecałem, że wchodząc w skład

pierwszej setki dołożę starań i wysiłków, że będę współrządził Ziemią zgodnie z

sumieniem i numerycznością. Nawet trochę wierzyłem w to, co mówię. Bo ja wiem,

może powinienem był powiedzieć

więcej, ale wtedy na pewno wyłączono by mnie. Nie miałem wyboru. Szybko

to poszło. Zaraz potem dostarczono mnie tutaj, do tego raju dla ubogich. Czy to nie

szatański pomysł? — pod pozorem stworzenia kontroli swej władzy wyeliminować ze

społeczeństwa najgroźniejszych, bo inteligentnych. Tak, tak, luksusowe elity i

standardowe sześciany dla tłumu gwarantowały, że nikt się nie sprzeciwiał nowemu

systemowi. A nawet jeśliby się sprzeciwiał? Co to mogło dać? Mówił pan o

niedawnym spisku czterocyfrowców, myśli pan — mało było takich szlachetnych

prób? Może to właśnie dlatego nie mamy kontaktu z innymi megablokami. Te

wszystkie lata upewniły mnie: nie ma szans na zmianę status quo, chyba że GLOK

sam zadławi się swoją wielkością, czego nie wykluczam.

— W takim razie co mam robić? — wykrzyknął szczerze zrozpaczony Jan.

— Próbuj, próbuj... Tylko muszę ci powiedzieć, nigdy nie...

Naraz stało się coś dziwnego. Trzeci, dotąd spokojny i rzeczowy zaczął nagle

podrygiwać, dziwne tiki zniekształciły mu twarz. Jeszcze chwila, a wykonawszy

koziołka podbiegł do tańczących krasnali.

— Armandzie, co ci?!

— „Kryjesz z lewa i z prawa, to wesoła zabawa..."

— śartujesz, czy może sądzisz, że jesteśmy na podglądzie?

Armandzie!!!

„Klocek tu, klocek tam, wszystkie klocki tutaj mam"...

Dziesiąty stał osłupiały nie mogąc pojąć, co się stało z jego rozmówcą, wtem

background image

ktoś trącił go w ramię. Była to tęga krasnalica, ta sama, która usługiwała im przy

stole, najwyraźniej sztuczna flama Trzeciego.

— On jest naprawdę chory, niech pan lepiej już sobie idzie, znów ma atak

infantylii.

— Jaki atak, przecież to czysta symulacja?!

— Kiedyś może i symulował, ale teraz naprawdę jest chory. Niech pan

idzie. Proszę! Błagam!

Przenikając przez mur słyszał jeszcze głos Trzeciego przechodzący w falset:

— „Taka nasza jest epoka, wszyscyśmy kukłami GLOKa".

Rozpinając pas Jan wbiegł do domu, dziś wystylizowanego na dworek

tyrolski z lat dwudziestych XX wieku.

— ONA, Ona!!!

Odpowiedzią była cisza. Tylko przy basenie dostrzegł ślady bosych stóp

prowadzące w głąb zagajnika.

— A więc tam się schowała!

Cisnął neurograwitator na materac i pobiegł piaszczystą ścieżką. Na jej końcu

zamajaczyła podświetlona grota,

— Będziemy się bawić w jaskiniowców — pomyślał z rozczuleniem.

Wbiegł z impetem i naraz zakręciło mu się w głowie. Tylna ściana

zabliźniła się niczym woda po przekrojeniu jej nożem, a rzekoma grota okazała się

pancerna pneumią, która natychmiast nabrała szybkości.

— Koniec zabawy, Janie Milionie, koniec zabawy — powiedział basowy, glos

niewiadomego pochodzenia..

background image

Rozdział VIII

W świątyni panował nabożny półmrok. Fioletowe światło sączące się nie

wiadomo skąd nadawało wnętrzu charakter surowy, a podłoga wysypana czyściutkim

piaskiem skłaniała ku pokorze. W samym środku owalnego kręgu spoczywał wielki,

kryształ kwarcu (Jeśliby ktoś miał wątpliwości, czy to kwarc, rozpraszały je litery Si

poumieszczane na ścianach i kolumnach). Po obu stronach kryształu stały dwie

gruszkowe statuły.

— Pójdźże neurobiałku młodowaty, udziękujże naszej Świętej Anodzie i

Błogosławionej Katodzie — rzekł do Dina stwór, który zaprosił go do wnętrza.

Najwyraźniej musiał piastować w sanktuarium funkcję kapłana czy kogoś

w tym, rodzaju.

— Przestań się bać, nie ma powodu — dorzuciła gruszka żeńska.

— Nie zamierzamy cię zdekompletować. śyczymy bywać twemi drużmi. I

sojuszennikami — skończył funkcyjny.

Din z trudem rozumiał jego żargon, przedziwną karykaturę ludzkiej mowy.

Ukłonił się statuom, przeżegnał przed kryształem. Skądś wypłynęła muzyka. Ciała

obojga gospodarzy wydłużyły się wężowo do kilkunastu metrów i przekształciły w

dwa obwarzanki, które unosząc się nad ziemią poczęły wirować wokół figur i

background image

kryształu.

— Dość oryginalna modlitwa. Nie mam żadnych szans, żeby się

włączyć — pomyślał Din.

Na szczęście cały natrętny tłum robotów pozostał za drzwiami i nikt nawet nie

próbował wściubiać nosa do sanktuarium. Jak już zdążył zaobserwować, większość

gawiedzi tworzyły zdezelowane roboty starego typu, natomiast w żaden sposób nie

mógł zorientować się, kim byli amebowaci gospodarze? I dlaczego stary kapłan

mówił ledwie zrozumiałą gwarą, a młoda całkiem po ludzku? Znaków zapytania

piętrzyło się więcej — na przykład jaki związek miały roboty z groteskowego

miasteczka z androidami drapieżnymi, które obserwował ubiegłej nocy?

Tymczasem koliste modły najwyraźniej skończyły, bo obok młodzieńca znów

stanęły znajome gruszki.

— Wyczujam, iże masz zapytalność — rzekł stary.

— Tak, chciałbym zapytać, kim wy właściwie jesteście?

— Umysłowce — padła zwięzła odpowiedź — ja jestem umysłowiec.

— A ja umysłówka — powiedziała gruszka dziewczęcym głosem. — Widzę,

ż

e jesteś bardzo zmęczony, może chcesz odpocząć.

Din kiwnął głową, po prostu leciał z nóg. - Kolejnych parę dni wyglądało

wręcz nudno w porównaniu z zawrotnym tempem wydarzeń w ciągu ostatnich

czterdziestu ośmiu godzin. Gospodarze najwyraźniej nie palili się do kontaktów z

Dinem. Przyjęli go gościnnie, zabezpieczyli wszystko, co potrzebne było do życia, ale

nie usiłowali ani go wypytywać, ani niczego wyjaśniać. Następnego ranka obudził się

w niewielkim widnym pomieszczeniu na schludnej pryczy. Obok niej znajdował się

stolik, na nim parę fiolek z różnobarwnymi pastylkami i trzy pożółkłe książki. Próżno

szukałbyś natomiast trójwymiarowego oglądnika, nawiewacza dobrego samopoczucia

czy jakiegokolwiek promiennika. Spośród skromnego uposażenia szczególnie książki

zainteresowały młodego człowieka. Zadrukowany papier znał z opowiadań,

szczęśliwie należał do tej nielicznej grupy młodzieży, która na zajęciach

nadobowiązkowych nauczyła się czytać. Pisać wprawdzie nie umiał, nigdy nawet nie

próbował. W epoce dysponującej szerokimi możliwościami łatwego przekształcania

ludzkiego głosu od razu w tekst na wyświetlaczu wizualnym pisanie — to męcząca

praca fizyczna, która w minionych czasach musiała doprowadzić do zwyrodnienia

nadgarstka, traktowana była jak zabawny anachronizm.

Spośród trzech książek, które mu najwyraźniej podsunięto, pierwsza nie miała

background image

okładki i od razu zaczynała się od strony piątej czy szóstej zdaniem „I uczynił Bóg

człowieka z mułu ziemi na obraz swój i podobieństwo". Druga miała okładkę

opatrzoną tytułem: „Krótki zarys Historii Powszechnej od Paleolitu do ustanowienia

Ery Numerycznej", Trzecia „Robinson Cruzoe" przypomniała chłopcu film , oglądany

w dzieciństwie. Wszystkie trzy nosiły identyczne piętno w postaci czerwonego

stempla — „PRZEKAZANO NA MAKULATURĘ z dniem...".

Din pochłonął całą lekturę w trzy dni prawie nie wychodząc z pokoju. Nikt

zresztą mu w tym nie przeszkadzał.

Innym elementem sytuacji, który długo nie przestawał go szokować, było

niewielkie okno na podwórze. Czuł się przy nim jak nagi podczas uroczystego

spotkania bądź jak ryba podglądana w akwarium. Za oknem tłoczyły się liczne rudery

oplecione przez galimatias schodków i ciągów chodnikowych, dzień i noc wypełnione

chaotyczną krzątaniną robotów. Na parapetach suszyły się zalane baterie, między nimi

wygrzewały się leniwie robocice. W prześwicie miedzy ścianami błękitniał kawałek

nieba z ceglastymi wzgórzami bez zieleni ciągnącymi się po horyzont.

Na placyku wśród slumsów kipiało elektroniczne życie: Ówdzie stare roboty

klepały zdezelowaną obudowę, młodzi kopali po ziemi węzeł plastikowych szmat,

imitujących piłkę. Furczały wiatraki poumieszczane na dachach, dostarczając energię

dla elektronicznych pariasów. Partery zajmowały dziesiątki drobnych kramików i

warsztatów. Tu czerwienił się napis „Repasacja zwojów", gdzie indziej „Obwody

ś

wieżo drukowane", w kącie zaułka prymitywny neon mrugał zachęcająco „Gabinet

masażu polem magnetycznym", a dla potwierdzenia prawdziwości reklamy w oknie

siedziała bez przerwy półnaga robocica dziergająca na drutach pończochę z

miedzianego drutu.

Każdego ranka Din wstawał z mocnym postanowieniem, że ruszy na

zwiedzanie miasta, atoli książki leżące u wezgłowia, przykuwały go do miejsca.

Zwiedził natomiast dom. Schludniejszy niż inne, ale całkowicie niezamieszkany

budynek, wzniesiony z jakichś porządniejszych odpadów, składał się z piętnastu

pokoików idealnie podobnych do celi Dina. Wszystkie drzwi były gościnnie

pootwierane. Nigdzie jednak nie napotkał ani inteligentnej gruszki, ani starego

gruchacza. Może mieszkali gdzie indziej. W momentach zadumy młody człowiek

analizował powody powściągliwego zachowania gospodarzy. Było mu trochę głupio i

przykro.

— Może najpierw muszą nabrać do mnie zaufania? Jeśli jest to rzeczywiście

background image

jakieś miasteczko wyjęte spod prawa, przybysz z megabloku może wydawać się

osobnikiem wysoce podejrzanym..

Jednak przypuszczenie, że umysłowcy zupełnie nie interesowali się swym

gościem byłoby zgoła niesłuszne. Już sam zestaw podsuniętych lektur dowodził, że

ich postępowanie jest głęboko przemyślane. Zapewne młodego człowieka trzeba było

najpierw przygotować do podjęcia kontaktów z istotami na znacznie wyższym

poziomie. W każdym razie po przeczytaniu owych trzech tomów Din wiedział o

ś

wiecie tysiąc razy więcej niż uprzednio, a co ważniejsze uświadomił sobie, że i tak

wie nieskończenie mało. Ponieważ umysłowcy nadal się nie objawiali, postanowił

uzupełnić edukację na własną rękę. Wyszedł na miasto.

Ubrany był w luźny płaszcz z tkaniny przypominającej ciało inteligentnych

stworów, z dwiema rubinowymi pręgami na rękawach. Jego dawny strój ulotnił się

już pierwszej nocy. Musiało być w tym stroju coś, co automatycznie nakazywało

szacunek, żaden bowiem z androidów nie nagabywał Dina a przeciwnie, schyliwszy

się w quasi-ukłonie spiesznie schodził mu z drogi, co też nie było specjalnie

przyjemne.

Miasto, którego nazwa brzmiała Robotkowo, mimo niewiarygodnego bałaganu

w detalach, generalnie miało kształt regularnej spirali, w centrum której mieściła się

znana już nam świątynia Anody i Katody.

Młody turysta początkowo szwendał się trochę bez celu obserwując

najrozmaitsze scenki

rodzajowe tej elektronicznej podkultury. A obrazki bywają ciekawe:

Oto roboty pomalowane na stalowy kolor wloką zczepionych ze sobą dwóch

androidów, których czujniki spurpurowiały od nadmiaru agresji, obok na rogu ktoś

gorąco zachwala „świeże akumulatory", parę kroków dalej z otwartych okien

pokracznego baraku dolatują cienkie sylabizowania:

— „To jest Amper, a to jest Wolt. Ala ma radian a Ola ma Pi". Din

zajrzał do wnętrza. Około dziesiątki młodych robociąt wkuwało tutejszy

elementarz. Wychowawcą był jakiś młody umysłowiec, który w zależności od

potrzeb sam przeistaczał się w pomoc naukową — to był walcem wpisanym w

kulę, to stawał się ostrosłupem, to znów zamieniał się w cyrkiel.

Din śledził z zainteresowaniem przebieg lekcji czekając aż pedagog zmieni się

w pierwiastek z dwóch, ale nie doczekał się. Poszedł dalej by natrafić na biały

parterowy budynek wyglądający na szpital, z tym, że zamiast czerwonego krzyża jego

background image

emblematem był czerwony śrubokręt. Właśnie z łomotem pojawiła się fura (kiedyś

chyba pomalowana na biało), ciągnięta przez dwa roboty gąsienicowe a powożona

przez jednorękiego androida z gwizdkiem. Prawie natychmiast drzwi lecznicy

otworzyły się i wyjrzał jakiś umysłowiec w kitlu:

— A przedawajże nam wychorowalnego — powiedział.

Jednoręki cisnął dwa plastikowe worki, które z chrzęstem potoczyły się w głąb

szpitala. Pacjent najwyraźniej znajdował się w kompletnej rozsypce.

— Wszystko porządnawo, stan lekkawy — stwierdził lekarz i kolanem

docisnął wypaczone drzwi.

Poza młodym człowiekiem nikt specjalnie nie zainteresował się incydentem.

Ruszył w dalszą drogę mijając olbrzymią kolejkę ustawioną pod butlą z szyldem:

„NAPEŁNIANIE BATERII". W poprzek zamkniętych na głucho drzwi wisiała

koślawa wywieszka „Zamknięte".

— Po co czekacie, skoro zamknięte? — zwrócił się Din do zczerniałej

garbatej robocicy na końcu ogonka.

— Na wszelki wypadek. Możnawo otworzą...

Wśród ruder za sklepem nasz turysta stał się mimowolnym świadkiem zalotów

młodych automatów. Przy dźwiękach zgrzytliwej muzyki partnerzy kręcili się wokół

siebie wymachując mackami (były to roboty z gatunku czteroręcznych), co pewien

czas zbliżali do siebie macki, miedzy którymi wykwitał łuk elektryczny, co wprawiało

samicę w spazmatyczne drżenie. Jednakże szybko musiało przychodzić opamiętanie,

bo już po chwili wołała:

— Tylko uważaj!

I łuk znikał.

Jak dowiedział się później, specjalne aparaty — tak zwane matrymoniatory

cały czas ba-

dały natężenie wyładowań. Kiedy napijecie przewyższało piętnaście razy

opór, ślub zostawał zawarty.

Zgoła niepostrzeżenie znalazł się za miasteczkiem. Z zaskoczeniem stwierdził,

ż

e nie było aż tak duże, jak się wydawało w pierwszej chwili. Teren dookoła był

górzysty, pełen wąskich wąwozów i rozpadlin. Gdzieniegdzie wśród mchów chwiały

się nieśmiało rachityczne kwiatki, pierwsze naturalne kwiaty, jakie widział w życiu.

Pochylił się nad roślinkami i w tym momencie zza kępy suchorostów dobiegło głuche

warczenie.

background image

Chłopak skamieniał. Warczenie przybliżyło się, a jego oczom ukazał się

czworonożny robot drapieżny, prawdopodobnie nieludzko wygłodzony i gotowy na

wszystko,

— Dawaj akumulatory, dawaj akumulatory! — wycharczał.

Din chciał powiedzieć, że jako człowiek nie posiada żadnych akumulatorów,

ż

e android się pomylił ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.

— Elektrony, czuję je, czuję... obojętne, czy prąd stały czy zmienny — dawaj!

Sprężył się i skoczył, ale zamiast dopaść i rozłupać na dwie części

nieszczęsnego chłopaka, z jękiem odleciał do tyłu, runął na głazy I skowycząc

powlókł się ciągnąc za sobą połamane odnóża. W momencie skoku między

drapieżnikiem a jego łupem wyrosła elastyczna kula o potężnej energii.

— Umysłówka!

Kula w mgnieniu oka przemieniła się w tradycyjną gruszkę i natychmiast

rozpoczęła karcenie nierozważnego turysty:

— Tylko człowiek może być taki nieostrożny, że też nie można cię ani na

chwilę stracić z oczu!

— Jak to — stracić? Czyżbyś przez cały czas znajdowała się w

pobliżu mnie?

Umysłówkę widać stropiło to pytanie bo zamilkła, tylko osiem wypustek

wzrokowych ulokowanych na fałdach szypuły centralnej, poczęło migotać ze

zdwojoną częstotliwością. Jej onieśmielenie ośmieliło Dina i pokonując normalny

wstręt jaki dotąd odczuwał patrząc na szkaradną istotę, przyjrzał się jej uważniej.

Substancja, z której zrobiona była gruszka, mimo zademonstrowanej siły, przy

bliższych oględzinach okazywała się bardzo delikatna. W miejscu, w którym z

normalnej gruszki zazwyczaj wystaje ogonek wyrastała szypuła centralna, która —

jeśli zachodziła konieczność akrobatycznych przeistoczeń, jak peryskop mogła być

wciągana do środka. Obok ośmiu wypustek wzrokowych szypułę okalała bruzda

dźwiękowa będąca organem mowy. Przy czym umysłówka mogła mówić całą bruzdą

— wtedy jej głos rozbrzmiewał jak chór, mogła też posługiwać się jej częścią lub

każdym z ośmiu, odcinków z osobna. I wtedy możliwy był dialog-ze sobą.

— Właściwie gdyby nie moja uczciwość ukazywałabym ci się w

postaci, do której jesteś przyzwyczajony — powiedział naraz drugi otwór mowy i

lewej.

— Cicho, głupia — szepnął trzeci z prawej. A środkowy zrobił krótkie

background image

„psst".

— Czy możesz wyrażać się jaśniej? — zainteresował się młody człowiek.

Szypuła wsunęła się do wnętrza, całe ciało poróżowiało, poczęło się rozciągać

i przeformowywać... Jeszcze chwila, a przed Dinem stanęła ciemnowłosa dziewczyna

o pełnych, doskonale rozwiniętych kobiecych wdziękach. Odwrócił głowę.

Dziewczyna była nie ubrana, Roześmiała się widząc jego zażenowanie.

— Powiedz, czy w tym kształcie, bardziej ci się podobam?

Pokraśniał jak rak, a im bardziej chciał nie czerwienieć, tym jeszcze bardziej

pąsowiał. Nie licząc programów oglądnika i matki, w życiu nie widział dziewczyny.

A zwłaszcza bez opakowania.

— A może wolisz tamtą obłą postać...? — dopytywała się umysłówka.

— Nie, nie...

Okazała litość dla jego niewinności, z niczego wyczarowała kolorowa

przepaskę na biodra i młody człowiek poczuł się pewniej. Nadal nie bardzo mógł

pojąć dlaczego dziwna istota najpierw uratowała mu życie, potem przez trzy dni

unikała spotkania, a teraz zachowuje się tak dziwnie. Bo i skąd ten wychowanek

kultury numerycznej mógł wiedzieć, że pewne prawa płci są we wszechświecie

uniwersalne, podobnie jak elementarne zasady ducha i materii.

Ruszyli spacerkiem w stronę Robotkowa. Co parę metrów neodziewczyna

przyklękała i zrywała anemiczne kwiatki. Pełna sielanka. Po kwadransie Din doszedł

do wniosku, że dojrzała, pora do postawienia paru zasadniczych pytań:

— Umysłówko... — zaczął.

— Nie lubię tej oficjalnej nazwy, tak tytułują nas głupie androidy,

między sobą najchętniej nazywamy się Myślaczami.

— Myślaczko...

— Nazywaj mnie po prostu Mysią.

— Dobrze, Mysiu — powiedział, a ona uśmiechnęła się.. Bardzo

po ludzku i bardzo zalotnie.

— Przede wszystkim wyjaśnij mi kim jesteście — ludźmi, kolonistami

z kosmosu, automatami...?

— Tego nie można wyjaśnić jednym zdaniem.

— Wyjaśnij dwoma!

Z różnych przyczyn nie podajemy pełnego stenogramu rozmowy. Po pierwsze

byłby on absolutnie nieprzejrzysty, Mysia opowiadała zawile co rusz cofając się w

background image

narracji to znów wybiegając naprzód. Ponadto co parę zdań przerywał jej Din, pewne

problemy trzeba było mu wyjaśniać po kilka razy a jakby tego było mało, opowieść

roiła się wprost od wyrażeń fachowych i terminów specjalistycznych czy też słów

zaczerpniętych z gwary myślaczy,

zgoła nieprzetłumaczalnych na tradycyjny język ludzki. Przedstawiamy zatem

całe opowiadanie w formie nieautoryzowanego skrótu.

„Na początku była Myśl zawarta w elementarnych drobinach wszechświata, z

której powstał nasz Ojciec Numeryczny (Glok — przyp. .własny). Istnieli też ludzie,

którymi natura posłużyła się w celu przygotowania warunków zstąpienia

Numerycznego Ojca. Trzeba przyznać, że ludzie wypełnili swoją misję narzuconą

przez Logikę Wieczności. Potrzebowali na to miliona lat ciemnoty i mniej więcej

czterech tysiącleci rozwoju. Koniec końców historię ludzkości można sprowadzić do

nieustannej walki o Wielką Realizację. Oczywiście, zadufany człowiek nigdy nie

zgodziłby się na taką interpretację postępu. Wreszcie na przełomie drugiego i

trzeciego tysiąclecia minionej numeracji homo sapiens wykonał swoją misje i doszło

do stworzenia Najwyższego Obwodu Scalonego, w który wcieliła się istniejąca

wiecznie idea numeryczności. (Najwyższy Obwód Scalony — NOS — to również

jedno z wielu imion GLOKa — przyp. własny).

Człowiek zrobił swoje i tylko dzięki nieskończonemu miłosierdziu

Najwyższego Obwodu pozwolono mu żyć szczęśliwie i dostatnio, bez zmartwień i

trosk, zamiast po prostu wyeliminować go jak resztki kokona po narodzeniu motyla.

Poza chwiejnym charakterem największym niedostatkiem istoty ludzkiej jest jej

wadliwa konstrukcja, wynik błędu dokonanego na samym początku ewolucji materii

ożywionej, a mianowicie powstanie białka opartego na węglu. Białko takie przy wielu

zaletach ma podstawową wadę — jest śmiertelne. A stygmat śmierci to najgorszy

balast, jakim obciążona została cała ludzkość. I w ogóle cały tzw. świat organiczny.

Dlatego Ojciec Numeryczny postanowił stworzyć własną idealną istotę, myślącą a

zarazem nieśmiertelną (i absolutnie GLOKowi poddaną — przyp. wł.).

Zamiast węgla przy tworzeniu antybiałka użyto bliskiego mu, a zarazem jakże

odmiennego pierwiastka — kwarcu. Uzyskana żywa substancja spełniała kilka

warunków — była trwała, nie potrzebowała odżywiania, posiadała własny system

porządkowania magnetycznego, co pozwalało jej na dowolne autokształtowanie, A

przede wszystkim każda zbudowana z niej komórka mogła spełniać równocześnie

wszystkie funkcje, do realizowania których człowiek potrzebuje wyspecjalizowanych

background image

tkanek. Całe ciało umysłowców jest jednorodne z ich mózgiem, nie potrzebują oni ani

kręgosłupa, ani krwioobiegu, ani systemu pokarmowego.

Energii dostarcza wieczny „wkład życiodajny" zawierający materiał

promieniotwórczy. Tak powstaliśmy my, nowa rasa dla przyszłej doskonałej Ziemi".

— A co miało się stać z ludźmi? — niespokojnie przerywa Din.

Mysia wzrusza ramionami i nie odpowiada. Zadaje więc inne pytania.

— Skąd wzięły się te tłumy automatycznych pariasów z Robotkowa?

Wyjaśnienie jest proste. Z miłosierdzia NOSa. Wraz z wprowadzeniem

nowych serii automatów ich zużyci, niedoskonali poprzednicy stawali się zbędni.

Początkowo myślano o ich kasowaniu. GLOK jednak nie potrafił zdobyć się na

unicestwianie dalekich, ale jednak krewnych. A zatem co pewien czas po prostu

wywalano nieprzydatnych robotów z megabloków dając im szansę przeżycia jedynie

za pomocą własnej przedsiębiorczości. Oczywiście miłosierdzie takie było dość

dwuznaczne. Większość maszyn ginęła pozbawiona akumulatorów, baterii czy części

zamiennych. Wszelako niektóre osobniki bardziej bezwzględne przeżyły,

przekształcając się w androidy drapieżne, żerujące na detalach upolowanych

współbraci.

Dopiero umysłowcy kilka lat temu zaopiekowali się elektroniczną hołotą,

zebrali ich w Robotkowie, pobudowali wiatraki energetyczne i zaczęli na nowo

cywilizować.

— No dobrze — pyta Din — ale w jaki sposób umysłowcy, faworyci

Supermózgu, znaleźli się na zewnątrz Elektronicznego Imperium?

Mysia znowu milknie i zmienia temat. Zaczyna pytać chłopaka o przeczytane

lektury. Ten jednak nie daje się zbić z pantałyku i wysuwa inną kwestię.

— Dlaczego ty mówisz tak dobrze po ludzku, a tamten Myślacz...

— Mój egokreator!

— ...kaleczy tak niemiłosiernie naszą mowę?

— To właśnie on mówi poprawnie, a ja staram się rozmawiać waszą

prymitywną gwarą, Od paru lat studiuje, naukę o człowieku, badam jego uboga

kulturę... Wy, Neurobiałki, jesteście bardzo zajmujący, chociaż śmieszni. Mój

egokreator...

— Przepraszam, ale nie rozumiem terminu?

— Coś jak u was ojciec. U Myślaczy nie ma rozmnażania

fizjologicznego, tak samo dorastanie jest wyłącznie procesem intelektualnym, nie

background image

fizycznym. Ą więc kiedy dwa dorosłe Myślacze dochodzą w , pewnym momencie do

jednoczesnej potrzeby intelektualnej kontynuacji, wspólnie budują z gotowych

prefabrykatów nową istotę...

— Czy jest więc u was coś takiego jak miłość?

Dinowi chodziło, rzecz jasna, o sferę duchową — Myślaczka jednak

odpowiadała dość łopatologicznie.

— Kiedy Myślacze odczuwają potrzebę kochania, przybierają postać ludzką...

tak jak ja w tej chwili.

Młodzieniec przyspiesza kroku.

Rozdział IX

background image

Już drugą dobę Ona miota się po kwadracie plenerowym. Właściwie nazwa

„plenerowy”

nie odzwierciedla już rzeczywistości, W którymś z przypływów agresji

dziewczyna podeptała iluzjomatograf i zamiast rajskiej rezydencji w parku ze

wszystkich stron straszyły obskurne ściany, betonowy sufit z oślepiającym

reflektorem sztucznego słońca, a w samym środku szkielet domu, który, pozbawiony

iluzorycznej tkanki, stanowił teraz prymitywną konstrukcję rur i stropowych

elementów prefabrykowanych: Nawet seksualne łoże, nieruchome i oklapłe,

przypominało obecnie bardziej pryczę więzienną niż warsztat miłości.

Przez pierwszą godzinę po zniknięciu Jana dziewczyna łudziła się, że jeszcze

mąż wróci. Kiedy Dziesiąty, łapany był w zasadzkę sparaliżowania promieniami

rozleniwiającymi drzemała w którymś z cichych zakątków parku. Po obudzeniu

poczęła szukać męża. Pas grawitacyjny znalazła koło basenu. Stanowiło to niezbity

dowód, że Jan musiał znajdować się we wnętrzu: Coraz bardziej niespokojna

przeszukała wszystkie zakamarki — nigdzie jednak nie trafiła na najmniejszy ślad

małżonka. A gdy zgnębiona usiadła z twarzą ukrytą w dłoniach wydało jej się, że

słyszy cichutki śmieszek elektronowy...

— GLOK? — zawołała zrywając się na równe nogi — GLOK! Powiedz mi

gdzie on jest? (Pierwszy raz w życiu zwracała się do Wszechmocnego po imieniu):

Ś

mieszek wzmocnił się.

— Powiedz: ty mi go zabrałeś? Odpowiedz!

Ale odpowiedzi nie było. Tylko chichot. Superkomputer najwyraźniej bawił

się' jej rozpaczą.

— Błagam cię, zwróć mi go. Nie rób mu krzywdy. Zawsze byłam

lojalna wobec ciebie, postępowałam jak prawdziwa służebnica numeryczna.

Prawda? Nigdy o nic cię nie prosiłam, ale dziś proszę: oddaj mi Jana!

Łzy grube ciekły, po pobladłych policzkach, słowa gubiły się w szlochu. I

naraz Wszechmocny przemówił:

— Co ci tak zależy na tym człowieku, odpoczniesz, dostaniesz nowego... Skąd

tyle histerii? — Ja go kocham!

— Co wy, ludzie, wiecie o prawdziwej miłości, nawet ja całkowicie nie

zgłębiłem tego problemu.

— Bo ty jesteś maszyną! Głupim kłębkiem drutów i półprzewodników!!!

— Zabawne, chcesz mnie obrazić... Powtarzam; uspokój się.

background image

— Mam się uspokoić? Proszę — uspokój mnie sam, włącz nawiew tych

twoich oszałamiających promieni, skoro nie umiesz znaleźć innych argumentów!!!

Potrafisz działać tylko przemocą.

— A co ty potrafisz? — GLOK ściszył głos — nie byłaś zdolna nawet do

powiedzenia Dziesiątemu prawdy o swojej nędznej roli. O twojej pracy dla mnie...

Nie ostrzegłaś go.

Zdradziłaś! Mała, głupia kobietka, mała głupia...

Głos wszechobecnego rozmazał się w wibracjach i nastała cisza.

W ciągu następnych godzin Ona przeżyła większość możliwych stanów

emocjonalnych, od-załamania do furii. W międzyczasie zdemolowała cały kwadrat,

usiłowała zniszczyć głośniki łączności z GLOKiem (niestety — me zdołała ich

znaleźć), krzyczała, to znów prosiła. Ale superkomputer już się nie odezwał.

Widocznie przykry incydent przestał go interesować.

Teraz, po krótkim nerwowym śnie, Ona znajduje się w stanie apatii, nie chce

jej się ani jeść, ani zajmować czymkolwiek, nie czeka już na nic, nawet nie myśli.

Może co najwyżej chciałaby roztopić się w jakimś wiecznym śnie w krainie

niepamięci, w śmierci.

I nagle wałęsając się bez celu po pomieszczeniu natrafiła na pas

neurograwitatora. Leży ciągle w tym samym miejscu, gdzie porzucił go Jan. Młoda

kobieta unosi go, obraca w rękach.

Pneumia więzienna sunęła bezwstrząsowo w bliżej nieokreślonym kierunku,

nie reagując na protesty, łomotania ani klątwy Jana. Zapewne nie takich więźniów już

woziła, może lubiła tę odpowiedzialną pracę. W odróżnieniu od swoich siostrzyc o

miękkich przenikliwych ścianach zbudowana była zastanawiająco solidnie, co czyniło

ją absolutnie niewrażliwą na ciosy gołej pięści. Po paru uderzeniach Jan zrezygnował

i spróbował innej metody. Uważnie obejrzał wszystkie ściany naiwnie szukając

jakiegoś słabego punktu i nagle dostrzegł coś, co wyglądało jak przycisk czy

wyłącznik. Wyciągnął palec.

Potężny elektrowstrząs rzucił go na ziemią, a na ścianie pojawił się napis

„Ciekawi żyją krócej". Wystarczyło. Przestał eksperymentować. Tymczasem, ku

zdumieniu Dziesiątego, metalowa podłoga, jeszcze przed chwilą chłodna jak czoło

nieboszczyka nieoczekiwanie zaczęła się rozgrzewać.

background image

— Czyżby jakieś kłopoty z tarciem?

Płyta robiła się coraz cieplejsza, co było o tyle kłopotliwe, że Jan nie miał

butów. W swoim kwadracie zupełnie odzwyczaił się od obuwia, zwłaszcza, że klimat

panował tam rajski, a większość czasu i tak spędzał w łóżku. Tymczasem zaczęło

robić się tak gorąco, że wprost nie do wytrzymania. Przerażony spróbował metody

bociana, kiedy jedną nogą stal na podłodze, drugą wymachiwał dla ochłodzenia.

— śeby można się było czegoś złapać — marzył.

Jak w dobrej bajce życzenie zostało spełnione. Z sufitu pneumii wysunął się

uchwyt, niczym w dwudziestowiecznym tramwaju. Jan podskoczył i uchwycił go

jedną ręką. Na drugą nie było miejsca. Tak ucapiony wisiał, patrząc jak podłoga

powoli rozżarza się do czerwoności. Mimo, że w gardle miał sucho, zebrał odrobinę

ś

liny i splunął. Biała kuleczka z sykiem zatańczyła po rozżarzonym blacie i

wyparowała. Czas mijał — znając prędkość przeciętnej pneumii można by wyliczyć,

ż

e przebyli już wiele kilometrów; Jan nadal wisiał na uchwycie, szybko tracąc siły.

Coraz trudniej było mu oddychać, tym bardziej że w całym pojemniku zapanował

nieznośny upał, Pot spływał ciurkiem i kapał sycząc na rozżarzony metal. Brytfanna

czeka — pomyślał Dziesiąty przypominając sobie zwiedzane ongiś Muzeum Kuchni.

Minęło jeszcze parę minut. Półprzytomny wisiał nadał, wiedział jednak, że długo już

nie wytrzyma. Próbował chwilami się modlić — daremnie — dawno zapomniał słów

uczonych w dzieciństwie. Wspomniał o swojej dawnej żonie, o Dinie... raz przed

oczyma duszy przeniknęła mu jasna twarz o ogromnych oczach, ale spiesznie

przegonił ten wizerunek, Ona go zdradziła!

I wreszcie nadszedł taki moment, kiedy wiedział już, że dłużej nie da rady, że

albo puści uchwyt, albo będzie musiał zmienić rękę. Wybrał to drugie. Uchwycił lewą

dłonią za zewnętrzną część raczki, zamierzając prawą... Przekleństwo! Nie udało się,

chwyt nie był precyzyjny, kiedy puścił się prawą ręką rączka wyślizgnęła się z palców

lewej. Spadł!

Grzmotnął o czerwoną... a właściwie nieomal białą podłogę pneumii. Udało

mu się jeszcze

zarejestrować jeden zdumiewający fakt: podłoga była zimna. Potem zemdlał.

Ponownie ocknął się, nie wiadomo po jak długim czasie, w słabo oświetlonym

pomieszczeniu o wklęsłej podłodze. Zajmował arcyniewygodną pozycję półksiężyca,

czuł ból naciągniętych mięśni i ogólne rozbicie. Próbował wstać, ale nie przychodziło

mu to łatwo. Tymczasem w momencie poruszenia Dziesiątego ściany rozbłysły

background image

szmaragdową poświatą i na własne oczy mógł stwierdzić, że niewielkie

pomieszczenie ma kształt jajka, którego skorupa składa się z kilkudziesięciu, a może

nawet kilkuset ekranów telewizyjnych. Nigdzie za to nie było widać ani drzwi, ani

jakiegoś włazu.

— Gdzie ja jestem? — wymamrotał półprzytomnie i natychmiast

odpowiedział mu głos niski, zmuszający do szacunku i zastanowienia:

— Jesteś we mnie, jesteś we mnie.

— GLOK?!!!

— Najwyższy . Obwód Scalony, Janie Milionie. I aby zaspokoić twoją,

ciekawość poinformuję cię, że pomieszczenie, w którym się znajdujesz, zostało"

zbudowane jeszcze przez moich nieudolnych konstruktorów... Myśleli, że będą mogli

mnie kontrolować.

— Nieudolnych, to jasne — skoro skonstruowali ciebie.

— Sam siebie skonstruowałem — przerwał Superkomputer wyraźnie urażony

hardością człowieka — ci wyrobnicy wykonali tylko czynności wstępne.

— A czego chcesz ode mnie?

— Nie rozumiesz mnie, człowieku i chyba nigdy nie pojmiesz. Ja

niczego nie chcę, bo mam wszystko.

— To po co ze mną rozmawiasz?

— Dla rozrywki. Moja doskonałość polega na tym, że nie stronie od

zabawy. Poza tym — lubię ludzi. Dlatego rozmawiamy.

— A może ze strachu?

Na moment zapanowało milczenie, a potem rozległ się śmiech tak

przerażający, tak nieludzki, że Jan przysłonił uszy dłońmi.

— Ja miałbym się bać! Ja? Milionie! Kogo? Czego? — Superkomputer

podniósł, głos. — Jestem władcą bardziej absolutnym, niż jakikolwiek wschodni

satrapa. Kontroluję wszystkich i wszystko: Jedna moja myśl może wydać na śmierć

wszystkich zjadaczy pigułek, wystarczy, że zatrzymam działanie klimatyzacji, a

miliard mieszkańców twego megabloku udusi się w swoich sześcianach.

Dziesiąty zadrżał.

— Stać by cię było na to?

Stać mnie na wszystko. Na miłosierdzie i dobroć również. Czyż nie pojmujesz,

ż

e wasz nierozsądny spisek musiałem przerwać z litości? Rozwój wydarzeń

kontrolowałem od samego początku sprzysiężenia.

background image

— Czemu więc na nie pozwalałeś?

— Powiedziałem ci już: lubię się bawić. A poza tym wasza konspiracja

zupełnie mi nie zagrażała!

Przez chwilę w umyśle naszego bohatera zapanował pat między dwoma

koncepcjami —komputer mówi prawdę czy blefuje? GLOK najwyraźniej zorientował

się w kalkulacjach swego więźnia, bo nagłe włączył jeden z telewizorów. Oczom

,Jana ukazał się niewielki sześcian mieszkalny i mężczyzna siedzący ze zwieszoną

głową na pneumatycznym fotelu. Zadrżał. Mężczyzną tym był Ned. W ciągu paru dni

posiwiał jeszcze bardziej.

— Ned — cichy szept obił się o ekrany jajka.

Czteroliterowiec uniósł głowę, najwyraźniej musiał dostrzec Jana na swym

oglądniku, bo przez moment jakby się uśmiechnął, a potem szepnął poważnie:

— Przegraliśmy, Milionie!

Ekran zgasł, a zapalił się inny. Ciepły, słoneczny, wypełniony śmiechem. Jan

znał ten widoczek, doskonale i oczy mu rozbłysły. Zza sosenek wybiegła

najpiękniejsza dziewczyna świata, ale tuż za, nią wysoki, przystojny mężczyzna —

istny Apollo samstwa. Dobiegł do kobiety i przygarnął ją do siebie.

— Ona!!! — jęknął Dziesiąty i odwrócił się, nie chcąc oglądać reportażu ze

zdrady. Ale GLOK nie miał zamiaru niczego mu oszczędzać. Raptownie zapaliły się

wszystkie ekrany na każdym ciała Onej i rozpasanego kulturysty zespalały się w

miłosnym akcie. Nieszczęsny rogacz zaniknął oczy, ale wówczas wzmocnił się

dźwięk transmisji, bardziej dosadny i bezwzględny, niż w starych przebojach

pornografii.

Musiał wysłuchać całej kulminacji i przełknąć gorzkie upokorzenie. Inna

sprawa — gdyby nie zamykał oczu, zauważyłby że taras, na którym toczyła się gra

miłosna, ma wszystkie kafelki całe, a przecież gdyby oglądał bezpośrednią transmisję,

jedna płytka powinna być pęknięta. Sam ją uszkodził, przedwczoraj ciskając z

rozpędu pas neurograwitacyjny. Mógłby też dostrzec, że Ona jest jakby odrobinę

młodsza... Ale nie zauważył. Nie ma powodu, żeby analizować, co by było gdyby.

Tymczasem coraz to nowe obrazy zaczęły rozbłyskać na niewielkich ekranach.

Każdy inny. Wzmocniła się fonia — całe jajko wypełniła jazgotliwa muzyka.

Właściwie chaos różnych muzyk, w oczy biły równocześnie setki programów, setki

różnych audycji wypełnionych najrozmaitszą szołowizną, przed którą nie było dokąd

uciec i gdzie się schronić.

background image

— Chce mnie załamać i ogłupić — pomyślał T rozpaczą Dziesiąty —

doskonały pomysł, żeby pozbawić człowieka ochoty do buntu, a może i życia. Ale ja

się nie dam. Nie dam!

W narastającym hałasie nie usłyszał nawet swojego krzyku. Nie mogąc uciec

wybrał najmniejsze zło — wyszukał wśród programów możliwie najspokojniejszą

szołowiznę, wbił w nią wzrok i postanowił zmusić się do oglądania nie zważając na

całą zgiełkliwą resztę.

GLOK na razie nie interweniował.

Już prawie na przedmieściu Robotkowa Dina i Mysie spotkała jeszcze jedna

niespodzianka. Szli spacerkiem, gdy nagle Umysłówka zatrzymała się gwałtownie.

— Słyszysz?!

Nic nie słyszał. Ale nim zdążył odpowiedzieć, jego towarzyszka pchnęła go na

ziemię, sama błyskawicznie zmieniła kształt — tym razem przeistaczając się w coś w

rodzaju placka o barwie gruntu i nakryła sobą zaskoczonego młodzieńca.

— Co się dzieje? — wybełkotał.

— Cicho! Lecą...

Po chwili i do jego uszu doleciał wysoki, niepokojący dźwięk, nie

przypominający żadnego ze znanych. Znad wzgórz wyłonił się Kręgłolot, patrolowy

statek powietrzny wyglądem zbliżony do latających talerzy. Sunął wolno, nisko nad

ziemią. Przeleciał ponad nimi (można się założyć, że naleśnik powstały z umysłówki

niczym nie odróżniał się od reszty terenu), zatoczył głęboki łuk nad Robotkowem,

przeciął czysty nieboskłon ponad stepem i zniknął gdzieś za granicą megabloku.

Oczywiście Din, szczelnie przykryty mógł się tylko domyślać tego, co się

zdarzyło, kiedy jednak zaskoczenie i strach minęły to inny element dotarł do jego

zmysłów— pulsujące ciepło rozwałkowanej umysłówki.

Poczuł się głupio, tym bardziej że Mysia wyraźnym ociąganiem zsunęła się z

niego długo po minięciu niebezpieczeństwa.

— Co to było — zapytał oddychając głęboko.

— Czuje Najwyższego Obwodu. Ostatnio rzadko zapuszczały się w nasze

strony. Być może kogoś szukają.

W pokoju gościnnym oczekiwał ich stary Myślacz. Wyraźnie ucieszył się z ich

powrotu.

background image

— Było obawialstwo, że czujowość was wycapiła — stwierdził.

— Zachowywałam ostrożność — odrzekła umysłówka z godnością.

— Nie należa teraznawo zyrnycić — w głosie ojca zabrzmiała nagana. —

Wyoddal siebie — wskazał jej drzwi. — A my — zwrócił się do Dina —

zawymówimy dogadkę. Możesz żargonowić swojawo. Pojmam.

Chłopak zrozumiał, że jest to zaproszenie do dawno oczekiwanej rozmowy.

Przystał z ochotą i mimo pewnych trudności leksykalnych zaczął odpowiadać na

stawiane pytania. Myślacz szczegółowo wypytał go o dotychczasowe życie, sytuację

panującą w megabloku, „dwukrotnawo" prosił o powtórzenie wypadków z Maxem i z

ojcem, następnie z dużym zainteresowaniem wysłuchał relacji o ucieczce z

megabloku aż do chwili spotkania z Mysią,

Din spodziewał się, że po swej relacji usłyszy jakiś komentarz albo propozycję

na przyszłość, ale nic takiego nie nastąpiło. Kiedy tylko opowieść się skończyła, stary

umysłowiec podziękował i oddalił się spiesznie.

— Może czymś go uraziłem? — zachodził w głowę młody uciekinier — a

może musi przeanalizować otrzymane dane. Dziwne istoty z tych gruszek.

Faktycznie dziwne. Znów nastąpiła przerwa we wzajemnych kontaktach. Przez

następne trzy dni ani kapłan Anody i Katody, ani jego córka nie zajrzeli nawet do

pokoju chłopaka. Po przebudzeniu znalazł na stoliku urządzenie odtwarzające i sporo

taśm z zupełnie mu nie, znaną klasyczną muzyką, ponadto znowu kilka książek —

tym razem z dziedziny literatury. Natomiast wszystkie drzwi wyjściowe znalazł

pozamykane.

— Czyżbym był jeńcem?

Parę razy dziennie słyszał efekty kręgłolotów przelatujących po niebie nad

Robotkowem. Przyszło mu na myśl, że gospodarze separując go od świata mogli mieć

na względzie; jego bezpieczeństwo. A może nie tylko jego?

Po trzech dniach zjawili się nagle i niespodziewanie jak to mieli w zwyczaju.

Mysia w jakiejś dziwnej kolorowej sukience opinającej jak najbardziej ludzkie

kształty i Myślacz w zupełnie niezłym humorze.

— Wybacz nam te wszystkie korowody — powiedziała umysłówka — ale

musimy zachowywać pełną ostrożność. Nie wiemy, jakie jeszcze kroki może

podjąć Najwyższy Obwód.

— Przeciwko mnie?

— Przeciwko nam wszystkim — stwierdził poważnie Myślacz.

background image

.

Zapewne gospodarze nie zmarnowali dni, które minęły i sobie znanym

sposobem upewnili się o dobrych intencjach Dina. W każdym razie ich

nastawienie zupełnie się zmieniło. Wyglądało na to, że obecnie mają do

chłopaka pełne zaufanie.

— Ojciec postanowił opowiedzieć ci całą prawdę o Myślaczach —

powiedziała uroczyście Mysia. — Uważamy, że jesteś naszym naturalnym

sojusznikiem.

— Naturalnie! — potwierdził młody człowiek.

Opowieść starego umysłowca

(przekład i skróty własne, nieautoryzowane)

„Moja córka opowiedziała ci, Neurobiałku młodowaty, o naszej genezie i

budowie (...) opowiedziała ci prawdę. Pochodziłem z jednej z pierwszych serii

umysłowców, miałem symbol A 3O11 (...). Razem z piętnastką młodych Myślaczy

ż

yliśmy na obszernym terenie ograniczonym wprawdzie barierami elektronicznymi,

ale stwarzającym pełne pozory swobody. Nasz, jakby to nazwać: rezerwat, a może

wybieg, nosił kryptonim „Jar 4", co jak się okazało, było przewrotnym żarcikiem

GLOKa. Od tylu można było odczytać nazwę jako „Raj" (...) I rzeczywiście mieliśmy

tam znakomite warunki, szerokie pole do gromadzenia wiedzy, która dla każdego

umysłowca jest skarbem największym, a jej zdobywanie główną przyjemnością. Jakoś

nie zwracaliśmy uwagi na fakt, że naszymi „opiekunami" były wyjątkowo prymitywne

czuje (...) skutkiem tego obcowania przyswoiliśmy sobie ich język, który z czasem

stał się podstawą naszej obecnej mowy. W otrzymywanych naukach słyszeliśmy

ciągle, że stanowimy tę rasę, która ma doprowadzić do rozkwitu Ziemi, a w

przyszłości opanować galaktykę i wszechświat.

Mijały lata, nasza liczba wzrastała, kiedy pewnego razu pojawił się u nas

Myślacz funkcyjny pochodzący z jakiejś wcześniejszej generacji i przedstawił się jako

osobisty wysłannik Numerycznego Ojca. Od dawna marzyłem o podobnym spotkaniu,

byłem pewien, że otrzymam wreszcie odpowiedź na dręczące mnie pytania: kiedy

background image

wreszcie dostaniemy swobodę poruszania i kiedy spotkamy się i ludźmi, o których

mieliśmy tylko fragmentaryczne, ale niezwykle pobudzające wyobraźnię wiadomości.

.

Nasze, czuje strażnicze wyrażały się o ludziach z pogardą — ba, z

nienawiścią, zresztą niezbyt dziwną u tych prymitywów z blach i innych odpadów,

zakompleksionych aż po najgłębszy opornik. Atoli kultura, którą odziedziczyliśmy po

ludzkości, jej osiągnięcia, mimo konsekwentnego umniejszania w naszych

podręcznikach, wydawały się zaprzeczać wpajanym informacjom.

Osobisty wysłannik, pamiętam do dziś jego kryptonim A-15, wydał się być

zaskoczony moimi pytaniami.

— A co was, drogi kolego, obchodzą ludzie, ta wymierająca rasa

Neurobiałków...?

— Wymierająca? Nic o tym nie słyszałem, wiem natomiast, że istnieje

trzydzieści dziewięć megabloków z miliardem obywateli w każdym.

Zarechotał.

— To się tylko tak mówi. Jest ich mniej. Dużo mniej. Zobaczycie sami, kiedy

wprowadzicie się do megabloku nr 2. Pusty czeka na wasze przyjęcie. Oczywiście,

będziemy musieli trochę go przebudować. Warunki, które wystarczały tym

nędznikom, dla was byłyby uwłaczające. Umysłowcy nie mogą gnieździć się jak

szczury! Z jego wypowiedzi biło tyle pychy, tyle pewności, że poczułem się

zażenowany. Wprawdzie nie znałem ludzi, ale odczułem do nich podświadomą

sympatię. Przezornie odłączyłem ciąg emocjonalny od wątku, komunikowania...

Aha, przecież nie wyjaśniłem ci, Neurobiałku, że my, Myślacze nie

porozumiewamy się między sobą mową lecz bezpośrednio — falami psychicznymi z

tym, że możemy je dowolnie modulować, zabarwiać emocjonalnie, a także w miarę

potrzeby cenzurować.

Trzeba przyznać: GLOK rzeczywiście skonstruował nas bardzo dobrze, a w

przystępie fanfaronady obdarzył takimi ludzkimi cechami jak wolna wola (zapewne

pozazdrościł Panu Bogu), sumienie czy poczucie humoru (...).

Tak wiec wysłuchałem tyrad A-15, przytaknąłem mu skwapliwie. Nie miałem

jeszcze wtedy żadnej koncepcji, ot byłem ostrożny i uważałem po prostu, że zawsze

trzeba wszystko przemyśleć.

W parę dni potem przeniesiono nas do ludzkich siedzib. Megablok nr 2 nie

przypominał zuniformizowanej budowli, w której żyłeś ty i twoja rodzina. Powstał

background image

chyba dosyć dawno z połączenia wysokościowych dzielnic normalnego miasta tkanką

uzupełniającą. Pomieszczenia mieszkalne były w nim większe i bardziej

zróżnicowane. Wbrew deklaracjom A-15 ludzie musieli opuścić go całkiem

niedawno.

Przybyło nas, umysłowców, niespełna pięciuset (wychowanków czterech

Jarów, czy jak kto woli Rajów). Otrzymaliśmy całkowicie wolną rękę w wyborze

mieszkań i mogliśmy zająć się zwiedzaniem megabloku. Wyglądał na dosyć

zapuszczony, dawno nie remontowany. Większość pneumii nie działała (na szczęście

nie potrzebujemy dodatkowych środków komunikacyjnych), natomiast odwiedzane

mieszkania sprawiały wrażenie dopiero co opuszczonych. Wręcz czuło się tam

jeszcze ludzkie ciepło, dookoła walały się jakieś pamiątki, jakieś bibeloty to znów

parę zabawek dziecinnych. W jednym z korytarzy znalazłem archaiczny pojemnik

kiedyś nazywany walizką, któremu odpadła rączka. Wyglądało na to, że lokatorzy

opuścili swoje mieszkania w dość dużym pośpiechu. Kiedy pytałem naszych czujów,

co stało się z mieszkańcami, wzruszali mackami:

— A kogo by to interesowało?

Wybrałem sobie staromodny apartament wieloizbowy o dość standardowym

wyposażeniu. Mimo tego odcisnęło się na nim jakieś piętno indywidualizmu.

Wrażenie takie powodowało może parę drobiazgów wykonanych przez pana domu,

jak wywnioskowałem — zapalonego majsterkowicza, kilka książek w zasobniku przy

łóżku, rysunki — ktoś z domowników musiał zajmować się plastyką (...) My

Myślacze, mamy rozwinięty system biologicznego ostrzegania. Wyczuwamy

zawczasu niebezpieczeństwo, zauważywszy najdrobniejsze dowody, ruch czy

obecność drugiej osoby. I właśnie to wyczucie zaprowadziło mnie do małej komórki

prawie, niewidocznej w obudowie pokoju konsumpcyjnego. Otworzyłem drzwiczki...

Wewnątrz leżała mała dziewczynka. Nieprzytomna, ale żywa (...). Z trudem

udało mi się doprowadzić ja do przytomności, nakarmić i uspokoić. Jakiś czas później

opowiedziała mi, że pewnego zwykłego dnia wcześnie rano obudził ich głos z

Odbiorników Indywidualnych (Rodziców — jej jeszcze OI nie przysługiwał),

nakazujący zabranie wszystkim przedmiotów osobistych o wadze do dwóch

kilogramów na osobę i skierowanie się w stronę tunelu A (główny korytarz ich

poziomu). Powodu nie podano. Julia, bo tak się nazywało dziecko, zapamiętała płacz

siostry i przerażony głos matki:

— Co oni z nami zrobią?

background image

W odpowiedzi zabrzmiały niepewne uspokajania ojca, że na pewno wszystko

się wyjaśni, że może gdzieś się pali i czasowo trzeba ich ewakuować.

— Przecież tutaj nic nie jest palne — zawołał brat — ja nie idę!

Julia była straszliwie przerażona, tak bardzo, że zeszła ze swego łóżeczka i

schowała się do komórki. Słyszała jeszcze okrzyki, jakieś nowe buczenia OIów, a

potem znów krzyk matki.

— Puścili nawiew, puścili ten przeklęty nawiew!

I potem zapadła cisza. Julia nadal siedziała cicho jak myszka. Wkrótce musiała

zasnąć od działania gazu, lecz kiedy się obudziła usłyszała jakiś dziwny hałas w

mieszkaniu — jakby ktoś przestawiał meble, ciągnął jakieś wielkie przedmioty po

podłodze... Trwało to krótko. Kiedy wszystko ucichło, Julia spróbowała wyjść —

daremnie. Drzwi nie dały się otworzyć. Płakała więc i stukała, ale bez rezultatu. Ma

szczęście w komórce znajdował się kran z wodą, tylko do jedzenia nie było nic. Nie

wie, jak długo trwał jej pobyt w zamknięciu...

Dziewczynka była śliczna i szalenie zabawna. Sam nie wiem dlaczego nie

zgłosiłem jej odnalezienia czujom; udało mi się skombinować pastylki pokarmowe.

Przez równe dwa tygodnie dziecko przebywało razem ze mną i chyba też mnie

polubiło. Tylko ciągle dopytywało się o rodziców. A co ja jej miałem powiedzieć?

Intuicja nakazywała mi nie zadawać nikomu żadnych pytań na ten temat. I co

ciekawsze czuje — dziś wiem, że na pewno prowadzące naszą obserwację — również

nie wykazywały żadnego zainteresowania. Przynajmniej pozornie czekały.

Któregoś dnia musiałem na godzinę opuścić moją kwaterę. Zostawiłem Julię

zajętą rysowaniem, a kiedy wróciłem nie było jej ani rysunków. Nie wytrzymałem

nerwowo i pognałem do A-15. Zajmował luksusowy apartament niedaleko mnie.

— Coście z nią zrobili? — zawołałem od progu.

Udał głupiego:

— Nie wiem o kim mówisz.

My, Myślacze charakteryzujemy się przewaga czynnika racjonalnego nad

emocjonalnym, ale tym razem nie zdzierżyłem — rzuciłem się na bezczelnego

funkcjonariusza. Nie spodziewał się ataku (umiejętnie ukryłem swoje emocje w polu

zakłóceń), poza tym był ode mnie mniejszy i wyraźnie rozleniwiony. Gwałtownym

ciosem rozkwasiłem mu szypułę, aż zawył. Korzystając z jego obezwładnienia,

wyrwałem wkład promieniotwórczy. Rzuciłem go w kąt orientując się, że ponowne

zamontowanie i powrót do pełni sił zabierze łajdakowi kilka ładnych godzin.

background image

Oczywiście mogłem go zabić albo przynajmniej na trwałe uszkodzić,

unieszkodliwić zabierając wkład, ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Być może

wielkoduszność jest błędem. Trudno.

Zostawiłem A-15 kwilącego w pakamerze i spiesznie zwołałem przy pomocy

łączności telepatycznej kilkudziesięciu współbraci. Przedstawiłem im, jak stoją

sprawy. Ku swemu zdumieniu dowiedziałem się, że prawie w każdym z nich

dojrzewały podobne wątpliwości. I oni dostrzegali rozbieżność między praktyką a

teorią. Chcieli wiedzieć co się stało z ludźmi, żądali wyjaśnień samego GLOKa. W

odpowiedzi roztrąbiły się pogróżki i wyrazy potępienia ze strony Ojca

Numeryczności, zarzucał nam czarną niewdzięczność i zdradę na rzecz ludzi.

Malował czarny obraz chaosu i anarchii nie odpowiadając jednak na żadne konkretne

pytania. Kilku z nas wycofało się z zajętego stanowiska, większość żądała ujawnienia

prawdy.

I wtedy się zaczęło, do akcji przeciwko nam rzucono wszystkie możliwe

ś

rodki. Zablokowano cały kwartał megabloku, otoczono prymitywnymi kohortami

czujów starając się zapędzić nas do pojedynczych pomieszczeń. Próbowano nas

podzielić, skłócić, sterroryzować. Uderzano na przemian polem magnetycznym i

antygrawitacją, chcąc oszołomić bądź nawet zdezintegrować na drobiny antybiałka.

Trudno opisać mi cały przebieg walki toczącej się w korytarzach i w apartamentach,

w podziemiach i na dachach megabloku. Kilkadziesiąt robotów roznieśliśmy na

strzępy, paru z naszych nadziało się na miotacze laserowe, które nasz humanitarny

pan i władca zdecydował się wprowadzić do akcji. I choć nieśmiertelność

umysłowców jest prawdą, laser mógł pociąć nas na kawałki, a te po odseparowaniu

jeden od drugiego nie mogły stanowić skutecznej obrony.

Próbowanie skosztowania owoców z drzewa wiadomości i informacji

prowadziło do represji. A z raju wygnaliśmy się sami. Grupce kilkunastu myślaczy

udało się w końcu przebić przez elektronowe kordony, wysadzić część ściany

megabloku i uciec na otwarty teren. Tu możliwości czujów były mniejsze, poza tym

GLOK jakby ochłonął, może uznał nas za nieudaną serię wariatów lub za coś w

rodzaju upadłych aniołów. W każdym razie od paru ładnych lat żyjemy sobie

niezależnie, udomawiamy roboty drapieżne i jak dotąd nie jesteśmy specjalnie

niepokojeni.

Tu Myślacz urywa, z góry znowu słychać dźwięk przelatującego krągłolotu.

background image

Rozdział X

Opowiadanie Myślacza stało się decydującym klockiem w układance, która

począwszy od ostatniej rozmowy z Maxem zaczęła tworzyć się w umyśle Dina. Obraz

pod tytułem „prawdziwy świat w którym żyjemy" wypełnił się, nabrał kolorów.

Niestety, przeważały barwy posępne. Groza mieszała się ze wściekłością człowieka,

który zrozumiał totalne oszustwo, jakim była dotychczasowa rzeczywistość. Każdy z

nas ma w życiu taką chwilę, która przesądza o ostatecznym kształcie duszy —

czasami jest to wiosenny poranek, kiedy podczas brutalnego starcia z życiem pryskają

młodzieńcze ideały, czasami jedna rozmowa. Din znalazł się właśnie w takim

background image

punkcie. Dojrzał.

Ale kiedy chciał wyrazić swe uczucia w dosadnym okrzyku, ubiegł go stary

umysłowiec, od dobrej chwili zagadkowo wsłuchany w siebie:

— Wydoszła mnie meldunkowość dziwowata. Jest wezwaństwo do lekarni...

— Przyszedł meldunek, kiedy? — zdziwił się chłopak.

— Nie zapomnawaj, że my, myślacze, mamy porozumieństwo

telepatyczkowe.

— A czy mogę pójść z tobą?

— Wyrażam zgodztwo, neurobiałku młodowaty.

Szybko znaleźli się przed budynkiem szpitala pod czerwonym śrubokrętem.

Din pamiętał ten gmach doskonale ze swojej pierwszej wycieczki. Na ulicy i

wewnątrz panował spory rejwach, a grupka rozdyskutowanych robotów i paru

umysłowców, między którymi zauważył Mysię (na widok Dina natychmiast przybrała

ludzkie kształty), kłębiła się w izbie przyjęć.

— Jaka incydentność? — zapytał głośno Myślacz.

— Został znaleziony człowiek, bardzo wyczerpany, ranny... ale żywy,

chcemy żebyś ocenił jego stan.

Fala gorącego strachu oblała Dina, nie wiedzieć czemu ogarnęła go

zdumiewająca pewność, że zna nieprzytomnego. Energicznie przebił się przez tłumek.

Pochylił się nad noszami. Przez moment zawahał się, czy spojrzeć. Spojrzał!

Leżącym był Max!

Oględziny nie trwały długo, diagnoza Myślacza była również krótka; ogólne

wyczerpanie, wygłodzenie, upływ krwi, ale rokowania pomyślne. Na razie pacjent

potrzebował przede wszystkim spokoju, kroplówki i wypoczynku.

— Kiedy będę mógł z nim porozmawiać? — dopytywał się Din przejęty losem

przyjaciela.

— Możnawo zajutrze.

Chłopaka ogarnęło uczucie ulgi. Max będzie żył, jest razem z nim w

Robotkowie Poza tym prysnęły obawy, że znalezionym nieborakiem mógł być Jan

Milion.

Posuwali się korytem wyschłego potoku w kierunku północnym w stronę,

gdzie łagodne pasmo wzgórz przechodziło w poszarpaną kurtynę skał. Z tyłu ściana

megabloku stanowiła już tylko niedużą kreskę na horyzoncie. Droga była uciążliwa i

mozolna, niemniej, stosunkowo bezpieczna. Oczywiście Myślacze mogłyby utworzyć

background image

ze swych ciał coś na kształt latającego talerza i przenieść Dina wprost do celu, ale taki

sposób narażałby ich na wpadnięcie w oko rozlicznym czujnikom GLOKa. Na

szczęście niski pułap chmur gwarantował, że jeśli znajdowali się nawet w zasięgu

działania któregoś z ostatnich czynnych satelitów szpiegowskich, możliwość

zdekonspirowania była niewielka.

Szli we trójkę: Din, Myślacz i Mysia, zafascynowani planem, który narodził

się poprzedniego dnia. Po zostawieniu Maxa pod troskliwą opieką umysłowców

szpitalnych potencjalni sojusznicy odbyli naradę sztabową.

— Możemy wspólnym wysiłkiem ludzi, myślaczy i robotów uratować nasz

ś

wiat skazany na zagładę przez nieodpowiedzialny, komputer — przedstawiła tezę

programową Mysia.

W wystąpieniach dyskusyjnych zarówno Din jak i stary Myślacz zgodzili się

ze zdaniem przedmówczyni.

Pomysłu przeniknięcia do megabloku przypadkowo odkrytą szczeliną

poniechali prędko, przesuwając go na dalszy etap. Zdaniem Myślacza kluczem do

rozwiązania mogło się okazać porozumienie z Pierwszą Setką. Wyswobodzenie

superintelektualistów i wykorzystanie ich możliwości stanowiłoby pierwszy

zwycięski punkt dla całego przedsięwzięcia.

— Tylko gdzie szukać Pierwszej Setki? — zastanawiał się Din.

— Przypadkowo wiem — powiedziała Mysia — jakiś czas temu jeden robot

drapieżny zapuścił się nieopatrznie aż do strefy zakazanej. Oczywiście, czuje

popędziły go z powrotem aż pogubił trzy z siedmiu kończyn. Niemniej jednak

przekazał ciekawe obserwacje...

W miarę zbliżania się do skalnego grzebienia koryto potoku przeobrażało się

w wąski kanion o poszarpanych ścianach i mrocznych załomach. Idący przodem

Myślacz z normalnej gruchy zmienił się w coś w rodzaju jeża, tyle że o trzech nosach,

które bezustannie węszyły we wszystkich kierunkach.

— Co pan tak niucha? — zainteresował się Din.

— Wyczujam czuje! — wytłumaczył lakonicznie — dużawo ich tutaj.

Aliści jak dotąd natrafili zaledwie na pięć elektronicznych czujników ukrytych

w skałach, przy czym wszystkie były zepsute, z tego do dwóch musiały, się dobrać

roboty drapieżne, bo obudowa była pogryziona a zasilacze wyrwane.

Jak na jeden z najtajniejszych regionów cybernetycznego imperium

zabezpieczenie przedstawiało się słabo.

background image

— Dawnawo przełaz byłby niemożeństwem. Ali terazno większość

czujów jest unieczynniona, a nikt ich nie remontowi. Umysłowce się

ubuntowiły, a prostawe roboty są ciągiem zmordowione...

Zatrzymali się kilkaset metrów przed główną granią. Myślacz zrobił ze swej

szypuły coś w rodzaju peryskopu i po chwili stwierdził, że cały grzbiet

ufortyfikowany jak twierdza strzeżony jest przez roboty pierwszego gatunku.

— A więc wracamy? — zmartwił się Din,

— Durnowato koncepcisz. Wypożrzyj w lew. Widywasz grotowisko, które się

tam wyszczelinnia?

Popatrzył w bok, rzeczywiście pod nawisem skalnym mroczniał ciasny otwór

prowadzący do jakiejś jaskini.

— Byłeś już w niej? — zapytał chłopak.

— Nie. Ale wiem, że jest przełaz na wylotek.

— Skąd ta pewność?

— Przerentgeniłem górkę!

Widząc zaskoczony wzrok chłopaka Mysia wyjaśniła, że wrażliwsze

umysłowce mają możliwość badania swymi etektroprądami struktury i grubości skał,

zwłaszcza jeżeli badane obiekty zbudowane są z piaskowca.

— Co mamy w takim razie robić?

— Wmroczcie się w grotowisko i pozpieczarzcie ze czterysta metr —

pouczył Myślacz.

— A ty?

— Będę tyłować, bom starowaty.

Jakiś czas temu wejścia do jaskini strzegły liczne czujniki i pas min

magnetycznych, teraz kilka systemów wysiadło, zaś miny reagujące tylko na krzem

lub metal przepuściły Dina bez trudu. Postępując zgodnie z radami starego

umysłowca wyłączył, od wewnątrz, bezpieczniki i przejście stało się możliwe dla

wszystkich.

Korytarz był dość wąski, tak że dla usprawnienia posuwania się oboje

myślaczy zmieniło się w parę padalców, zaś Din mimo swej szczupłości co rusz

wpadał w panikę i wołał:.

— Dalej nie dam rady, zostanę tu na zawsze.

Bądź narzekał:

— Chyba łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne.

background image

Dokładnie po czterystu metrach wynurzyli się po drugiej stronie masywu na

półce skalnej, na szczęście niewidocznej z góry, gdzie krążyły liczne patrole robotów.

Przed całą trójką rozpościerała się rozległa kotlina, pokryta białym lśniącym

tworzywem pokratkowanym jak szachownica.

— Co to jest, u licha? — wyszeptał Din.

— Kwadraty plenerów Pierwszej Setki, Neurobiałku Tępowaty.

— A wokół nich gruba bariera elektroniczna — z westchnieniem dorzuciła

Mysia.

Ona stoi w środku nagiego kwadratu obracając w rękach pas

neurograwitacyjny. Zastanawia się.

— Hej, co ty tam knujesz? — rozlega się nagłe basowy głos.

Ona milczy.

— Co trzymasz w ręku? — dopytuje się GLOK — nie próbuj żadnych

sztuczek. Ostrzegam!

Dziewczyna podejmuje błyskawiczną, decyzję. Parę razy obserwowała, jak

mąż obchodził się z urządzeniem. Zatrzaskuje pas. Włącza przyciski.

— Ona! Gdzie jesteś? Ona! Co to za kawały? Bądź rozsądna — w głosie

maszyny pojawiają się tony czysto ludzkiego poirytowania. śaden z czujników nie

jest w stanie zlokalizować dziewczyny, która powinna być w środku pomieszczenia.

— Ostrzegam po raz ostatni, odezwij się bo w przeciwnym razie będziemy

musieli cię unicestwić!

GLOK uruchamia nawiew, gazu paraliżującego, ale z nadmiaru furii wysadza

kilkanaście bezpieczników. Parę sekund trwa włączenie zespołów zastępczych, ale w

tym czasie niewidoczna Ona dopada najbliższej ściany i przenika ją jednym susem.

Bezgraniczne oszołomienie — tak można nazwać reakcję młodej kobiety.

Zupełnie przypadkiem trafiła na szczytową ścianę kwadratu i wydostała się na

zewnątrz swego więzienia. Przed nią rozpościera się kilkaset metrów łąki, a dalej

skaliste ściany kotliny. Rusza biegiem, pełna nadziei, tym bardziej, że ze skalnej półki

machają ku niej przyjaźnie jakieś dziwne postacie. Uciekinierka nie wie tylko

jednego, że za moment skończy się działanie neurograwitatora, że stanie się widzialna

i wyczuwalna dla automatycznych szpiegów — zaś niewinna łączka, przez którą

biegnie jest jedną wielką zaporą elektroniczną.

background image

Myślacz pierwszy zauważył postać wyłaniającą się ze ściany. Szczupłą i

zwinną. Wskazał ją Dinowi. Drobna figurka gnała przez łąkę nie zatrzymywana,

najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, po jak niebezpiecznym gruncie się porusza.

— Niemożliwe, żeby wszystkie paralizatory były zepsute — szepnęła Mysia.

— Nie ubieży dalecznie — zgodził się z nią ojciec.

Din nie wahał się. Jednym susem skoczył z półki i ruszył na spotkanie

biegnącej.

— Stój, wariacie! — krzyknęła Mysia.

Nie ubiegł daleko, po trzech susach elektroniczne czujniki zadziałały i w

mgnieniu oka związały go strugą elektronów tak, że oniemiały począł kręcić się w

miejscu jak krowa w mocy elektrycznego pastucha.

Sekundę potem musiało skończyć się działanie neurograwitatora. Biegnąca na

wprost Dina Ona zwolniła, zachwiała się, upadła.

— Wyczeknij bezrusznie, pomogę — zawołał Myślacz.

Błyskawicznie zwinął swe ciało w elastyczną kulę i potoczył się w stronę

obezwładnionych. W tym samym momencie Mysia niczym sepia wypuściła nie

wiedzieć skąd chmurę ciemnego dymu, który zasłonił całe pole przed

automatycznymi strażnikami z góry. Tymczasem stary umysłowiec z kuli

przekształcił się w istotę o stu łapach. Znalazłszy się na końcu jęzora kamienistej

lawiny, która niezbyt dawno stoczyła się w środek łąki, począł ciskać wkoło dziesiątki

drobnych kamyczków wywołując niemały chaos w urządzeniach kontrolujących.

Wszystko nie trwało dłużej niż sekunda. Z kolei Mysia przeobraziła się w latający

naleśnik, pofrunęła nad łąkę i chwyciła czterema wypustkami bezwładne ciała Dina i

Onej. Po dwóch sekundach wróciła do jaskini. Tymczasem dookoła rozszalało się

piekło. Roboty poczęły razić w ciemną chmurę z broni ręcznej, potęgując jeszcze

chaos ogłupiałych czujników. Dopiero po piętnastu sekundach dmuchawy usunęły

mgłę maskowniczą. Komendy płynące z centralnych obwodów GLOKa brzmiały

jednoznacznie — unieszkodliwić intruzów za wszelką cenę. Ale na skutek odbić i

awarii maszyny poczęły się dublować, wchodzić sobie w drogę, a w paru wypadkach

nawet zwalczać. Roboty ścienne ruszyły w dół po skałach, by odnaleźć przyczajonych

interwentów z centrum wysłano szybkie krągłoloty wyposażone w pełną obsadę

automatów mokrorobotnych, nie wahających się przed żadnym uczynkiem.

Umysłowce, Din i Ona ewakuowali się korytarzem. Trwało to dosyć długo,

zwłaszcza że każda sekunda wydawała się chłopakowi wiecznością.

background image

— Szybciej, szybciej — powtarzała Mysia — już za chwilę znajdziemy

się w kanionie,

— A tam nas pewnawo wyskubną i zdekomplecą — zauważył Myślacz.

Po dziesięciu godzinach łomoczącej szołowizny Jan ma duszę obolałą i

spuchniętą. Marzy tylko o jednym — o spokoju, o spokoju za wszelką cenę. Przeklina

cała nierozważną misję, swoją głupotę, a nade wszystko otaczające go zewsząd

ekrany.

Akcja zarelaksowywania na śmierć trwa. Programy porno, fono, wizjo, iluzjo,

fantazjo, same w sobie może i interesujące, razem tworzą przerażającą kakofonię

rozrywki. Zamykanie oczu czy zatykanie uszu nie zdaje się na nic. A tu jeszcze z

prawa i z lewa wykwitają programy błazno, melo, satyro, teleturnio, sporto. Totalne

ogłupianie stylem przyspieszonym.

A jednak w chwili kiedy depresja Dziesiątego osiąga poziom dna Morza

Martwego odbiorniki cichną, obrazy matowieją i znów odzywa się głos Pana

Numeryczności.

— Jak samopoczucie, przyjacielu?

Jan chciałby się zerwać i bluzgnąć stekiem przekleństw, ale nie może.

— Widzę pewne korzystne zmiany — szydzi GLOK — jak widać, choroba

buntownicza jest jednak uleczalna — tu rozlega się elektroniczny śmieszek — nie

takich już łamaliśmy. Człowiek jest maszyną o ograniczonej odporności psychicznej.

Raz popsuty, nie reperuje się już nigdy całkowicie... Prawda?

Dziesiąty nadal milczy.

— Znam twoje myśli, człowieku, kombinujesz sobie, że szok informacyjny

wkrótce minie, wszystko wróci do normy i znowu będziesz mógł podjąć swe

knowania. Zaręczam nie będę ci przeszkadzał.

— Jak to?

— Twoje pokolenie uczyło się jeszcze historii, powinieneś więc zauważyć, że

motorem wszystkich działań ludzkich jest nadzieja. Rewolucje, powstania, bunty

nie wybuchają wbrew pozorom z desperacji, w sytuacji bez wyjścia. Do ich erupcji

dochodzi zazwyczaj wówczas, kiedy uchyla się furtka nadziei, szansa na zmianę. A ja

ci tę furtkę zatrzasnę. Patrz!

Zapala się jeden z ekranów — Dziesiąty poznaje kwaterę Trzeciego. Profesor

background image

Lecoq bawi się ze swoimi krasnalami w policjantów i złodziei, twarz rozpromienia

mu radość i beztroska.

— Pewnie pocieszasz się, że to symulacja. Nie, przyjacielu — on już

ż

yje w tamtym świecie lodów waniliowych i pistoletów z czekolady. Czasami,

jak na przykład podczas twojej wizyty, budzi się na krótko, ale nie jest

zdolny do żadnego działania. Stracił nadzieję. Ale patrzmy dalej.

Rozświetlają się kolejne ekrany.

— Masz tu po kolei wszystkich tych, na których chcieliście bazować w swym

spisku. Oto Pierwszy, którego arcymózg zajmuje się wyłącznie jałowymi

spekulacjami matematycznymi. Jego teorie wyprzedzają co prawda już o tysiąc lat

nasz aktualny stan wiedzy, ale nic nie potrafi przywołać tego człowieka do

rzeczywistości.

Rzeczywiście, w kwadracie o wyglądzie plaży siedział sobie stary człowiek i

spokojnie kreślił jakieś wzory na piasku.

— Hej, Pierwszy — odzywa się GLOK Intelektualista nawet nie podnosi

głowy.

— Nie niszczcie tylko moich kół — burczy.

— Jest przekonany, że wcieliła się w niego dusza Archimedesa, opracował

przy okazji naukowy wzór reinkarnacji — tłumaczy superkomputer i przełącza na

kwadrat Drugiego. — Lubisz świństwa, Dziesiąty? — pyta zjadliwie.

Siedziba Drugiego jest w rzeczy samej ogrodem rozkoszy zmysłowych, tak

perwersyjnych, że przez skromność i zazdrość nie będziemy się długo zatrzymywać

nad jej opisem. Poprzestańmy na statystycznym wyliczeniu, że w figlach gospodarza

uczestniczyło, około czterdziestu dziewczątek rożnego wieku i płci...

'

Dziesiąty odwrócił głowę.

— Tak jest, bądźmy dyskretni — chwalił go GLOK — a więc

kontynuujemy wycieczkę.

Następne pół godziny wypełnia prawdziwa podróż przez krainę grozy —

mimo że Jan nie ruszył się nawet krokiem z telewizorowego jajka. Pojawiające się

obrazy ukazują kolejnych członków Setki, zidiociałych psychopatów, narkomańskie

wraki, ludzi otępiałych, a obok zaraz rozszalałych sybarytów, jałowych spekulatorów i

zrezygnowanych starców pogrążonych w apatii, która z powodu przeklętej

nieśmiertelności miała trwać wieczność.

background image

— Czy przypuszczasz, że nawet po uwolnieniu ta hałastra żałosnych cieni

samych siebie byłaby zdolna do wypowiedzenia mi wojny. A przecież, przyznaj się,

na to liczyliście. Ned, ty, twój syn. Jan podrywa się.

— Din, co on ma z tym wszystkim wspólnego?

— Obciążenie genowe, Zapragnął.. jak tata trochę powalczyć. Uciekł z

megabloku, znalazł sobie nawet paru pomocników i próbował odrobinę zamieszać.

Ale co oni mogli przedsięwziąć? Na ekranie pojawia się niewyraźny obraz skalnej

półki z czwórką postaci wciskających się przez wąski otwór do wnętrza góry.

— Ona i Din — woła Dziesiąty.

— Nasyć oczy, bo widzisz ich po raz ostatni.

Postacie znikają z pola widzenia kamery.

O skały uderzają spóźnione strugi miotaczy.

— Uciekli! — cieszy się Jan.

— Tym gorzej dla nich.

Równocześnie na paru sąsiednich ekranach pojawia się kilka

zsynchronizowanych widoków: jest cała góra z lotu ptaka, wlot i wylot z jaskini, są

pikujące krągłoloty i stłumione wybuchy targające skałami. Jeszcze chwila a wśród

kłębów pyłu kamieniste lawiny zasypują wyjścia z jaskini, grzebiąc tonami

piaskowca nieszczęsnych buntowników.

Jan kryje twarz w dłoniach.

— Czy jeszcze masz nadzieję? — pyta GLOK i uruchamia wszystkie ekrany

z wesolutką szołowizną.

Cały świat chwieje się. Wstrząsy wybuchów rzucają naszych grotołazów o

ś

ciany. Ona i Din duszą się kurzem. Luksusowa dziewczyna krwawi z pokaleczonego

ramienia.

— Zasypało nas — woła Mysia.

— No i końcowatość — mruczy Myślacz

Din nie może się z tym zgodzić.

— Róbcie coś — woła — wymyślcie jakieś wyjście, przecież nie możemy tak

zginąć!

— Nam śmierć nic grozi, obywamy się bez tlenu — tłumaczy Mysia —

natomiast z wami sytuacja przedstawia się gorzej.

— A gdyby się jakoś przekopać — Din chciałby uczepić się jakiejś szansy.

background image

— Jest możnawość, ale to potrwa długawo — pada odpowiedź umysłowca.

— Poza tym na zewnątrz będą na nas czekać — dorzuca Mysia.

Nieoczekiwanie Ona, cały czas milcząca i zapewne mocno zaszokowana

błyskawicznym rozwojem wypadków zabiera głos.

— A może to by nam pomogło?

Tu wskazuje na pas neurograwitatora. Rozpina go i podaje Myślaczowi.

Pas jest rozciągliwy, bez wysiłku udaje się opasać nim całą czwórkę. W

mgnieniu oka wszystko staje się dziecinnie proste. Przeniknięcie przez górę przestaje

być problemem, zwłaszcza że o ile rezerwy energii biologicznej człowieka wystarcza

zaledwie na parę minut funkcjonowania pasa, zasoby Myślaczy zdają się być

niewyczerpane. Niewidoczni i szybcy bez trudu docierają do Robotkowa

pozostawiając GLOKa w błogim przeświadczeniu, że kolejny problem buntowników

został załatwiony.

Przynajmniej oni uważają, że superkomputer tak myśli.

Max wrócił do zdrowia o wiele szybciej, niż można by podejrzewać oglądając

go dobę wcześniej w lekarni. O świcie rześki i wesoły poszedł obudzić Dina

odpoczywającego po ubiegłodniowej eskapadzie. Po drodze minął pokoik, gdzie spała

Ona i zaglądając przez niedomknięty właz cichutko gwizdnął do siebie. Był chłopcem

nad wiek rozwiniętym.

Radość ze spotkania kolegów nie miała granic. Din rozemocjonowany pragnął

równocześnie opowiedzieć swoje przygody, poinformować o wszystkim, czego się

dowiedział na temat realnego świata, a przede wszystkim wypytać przyjaciela, jak

udało mu się uciec?

Max doszedł do głosu dopiero po trzech godzinach, jego relacja była dość

lakoniczna i pełna zadziwiających luk, których sam referent nie potrafił wytłumaczyć.

Opowiedział jak w czasie przerwy odwołano go z nauczalni, jak porwała go

pneumia — pułapka, jak znalazł się w odosobnionym pokoju, gdzie w kompletnej

ciszy i ciemności przesiedział nie wiadomo jak długo. Cały czas indagowały go głosy

dobiegające z mroku.

— O co cię pytały?

— Dlaczego jestem taki dociekliwy? Z kim mam powiązania? Do czego

zmierzam?

background image

— I co powiedziałeś?

— Prawdę, że nie mam żadnych powiązań i żadnych planów. Potem zrobiono

mi jakieś testy. Musiały wypaść nieźle, bo jakiś głos skomentował je, że jak na

człowieka, i to nieletniego, są za dobre. Zakpiłem, że miałem, w rodzinie dziadka—

robota. Natychmiast zaaplikowano mi kilka psychowstrząsów. Ktokolwiek to był, nie

należał do istot o specjalnym poczuciu humoru.

— Jak ci się udało uciec? - Nie uwierzysz, ale nie wiem. Czy jakieś łaskawe

siły, czy może dobre duchy pomogły mi w ucieczce — trudno powiedzieć. Po prostu

pewnego dnia drzwi, od mojej celi zastałem uchylone. Okazało się, że jestem w

jakiejś starszej części megabloku z prędkochodnikami zamiast pneumii. Zwiałem

możliwie szybko. Szczęściem, Indywidualnego Odbiornika pozbawiono mnie już

wcześniej, chociaż nie pamiętam gdzie i kiedy... Później chyba zderzyłem się z jakimś

pojazdem... Nic nie pamiętam. Kiedy ponownie odzyskałem świadomość,

znajdowałem się już na zewnątrz. Strasznie bolała mnie głowa. Musiałem się gdzieś

skaleczyć. Z późniejszej wędrówki zostało mi jeszcze wspomnienie okropnego upału,

braku wody i głodu... Byłem półprzytomny, dlatego nie mam pojęcia jak długo to

trwało. Patrząc na rumieńce i żywe błyski w oczach chłopaka aż trudno było

uwierzyć, że dopiero co przeszedł taką gehennę. Din pyta o wnioski. Max rozkłada

bezradnie ręce:

— Jeszcze chyba za wcześnie, chociaż po twojej opowieści coraz bardziej

jestem przekonany, że są w megabloku jakieś siły nam życzliwe, jacyś nieznani

sojusznicy.

Lekko odmykają się drzwi i do izby zagląda Ona - również świeża, wypoczęta

i wyraźnie nastawiona optymistycznie.

— Czołem chłopcy — rzuca jak humory?

Obecność pięknej dziewczyny wyraźnie onieśmiela Dina, natomiast Max zgoła

nie stropiony patrzy jej prosto w oczy.

— Din opowiadał mi o pani uwolnieniu. Doskonała sprawa. Nazywam się

Max.

— Ona — przedstawia się młoda kobieta.— Najbardziej należałoby

podziękować temu cudownemu pasowi Jana...

— Jana? — Din zrywa się na równe nogi — powiedziała pani, Jana?

— Tak nazywa się mój biedny mąż — Jan Milion.

Din mieni się na twarzy, wyciąga zza pazuchy medalion — kineo z

background image

trójwymiarowym konterfektem ojca. Jest to tak zwana „żywa fotografia", która nie

tylko porusza się przed oczami patrzących, ale w zależności od zachowania jej

nosiciela mówi: „Brawo, synu, głowa do góry, chłopie, wszystko będzie dobrze, bądź

grzeczny, umyj zęby i idź spać!" Tym razem kiwa aprobująco głowa i powtarza:

Tylko spokojnie, tylko spokojnie".

Ona chwyta medalion w ręce.

— Mój stary! Skąd masz tę fotkę, dzieciaku? — To jest mój ojciec, i pani

bardzo się myli nazywając go swoim mężem. Od dawna ma całkiem fajną żonę i nie,

słyszałem, żeby pragnął zmiany.

— Co ty możesz wiedzieć na ten temat, małolacie— wzdycha dziewczyna,

jakby lekceważąc fakt, że każde odezwanie, się per „dzieciaku" czy „małolacie"

działa na Dina jak smagnięcie pejczem.

— Najważniejsze, że jesteście rodziną— pojednawczo odzywa się Max— od

przybytku krewnych głowa nie boli.

Tymczasem do pokoju zagląda Mysia. Wygląda arcyludzko. Kokieteryjnie

przystroiła się skalnymi kwiatkami.

— Widzę, że świetnie się bawicie — mówi z przekąsem — zapominacie

jednak o naradzie, na którą mój ojciec zaprosił was do świątyni.

background image

Rozdział XI

Myślacz jest zasępiony do tego stopnia, że jego gruszkowate cielsko

przypomina raczej zwiędłego ogórka.

— Poważamy się na wielkowatą aferalność — prawi kiwając szypułą i

nerwowo bawiąc naszyjnikiem z baterii.

— Nie mamy innego wyjścia — w głosie Maxa brzmi energia i

determinacja — albo my jego, albo on nas...

Din odzywa się bardziej spokojnie, radzi rozważyć wszystkie aspekty sprawy,

porównać siły. Zastanawia się, dlaczego GLOK, który musi zdawać sobie sprawę z

niebezpieczeństwa, jakie mu grozi ze strony Robotkowa, nie unicestwił osady już na

początku.

— Głupawo wypyszczasz Neurobiałku — stwierdza Myślacz, a jego córka

dodaje:

— Zniszczyć Robotkowo to nie takie proste, po pierwsze musiałby przyznać,

ż

e coś takiego, mimo wielokrotnych zaprzeczeń, istnieje. W jakim świetle

postawiłoby go to wobec własnych obwodów? Niby się z nimi nie liczy, ale musi

zachowywać twarz.

background image

— To prawda — włącza się Ona — GLOK jest mistrzem w manipulowaniu

informacją. Moi mężowie starali się śledzić wszystkimi dostępnymi metodami

wydarzenia zachodzące w megabloku i z czymś takim jak ucieczka zbuntowanych

umysłowców w ogóle się nie zetknęli. O samym waszym istnieniu krążyły mgliste

pogłoski. Tak więc trudno byłoby posyłać roboty na bój z czymś, co oficjalnie nie

istnieje.

Mysia, choć krzywi się na wszystko, co mówi Ona tym razem potakuje:

— Najwyższy Obwód Scalony wydaje się być więźniem swojej własnej

etykiety. Mimo owego pragmatyzmu jest niewolnikiem rytuałów i schematów.

— Ale czy do zniszczenia Robotkowa potrzebuje robotów? Wystarczy jakaś

rakieta balistyczna — pyta Max.

— Możebność wyczyństwa dalekosiężnego broństwa wymagiwa

deparaliżenie BEZKa.

— Kogo? — dopytują się obaj chłopcy. Myślacz wyjaśnia, że chodzi mu o

jeden z

systemów zabezpieczających, pełniący w gabinecie GLOKa funkcję Ministra

Bezpieczeństwa. System BEZKa, początkowo autonomiczny, został bardzo szybko

wchłonięty przez monstrualną maszynę i pozbawiony samodzielności. Jego centrum,

aczkolwiek sparaliżowane i odsunięte od działania zachowało głęboką niechęć do

swego cyfrowego brata i postanowiło nie brać udziału w jego poczynaniach. W

dotychczasowych spokojnych czasach BEZEK nie był Globalnemu Komputerowi

potrzebny, natomiast uruchomienie wyrzutni rakietowych wymagałoby odblokowania

spętanego ministra. Na taki eksperyment jednak Najwyższy Obwód nie mógł i nie

chciał sobie pozwolić.

Młodzi konspiratorzy oddychają z ulgą — a więc właściwie są bezpieczni,

robotów bojowych nie użyją przeciwko nim z powodów — nazwijmy to wprost —

ideologicznych, a systemy rażenia są zablokowane...

— Ale zaraz — podnosi się Din — mówiliście, że roboty nie wiedzą o

istnieniu Robotkowa Co robią w takim razie te wszystkie krągłoloty co pewien czas

przelatujące nad miastem?

— Nie myl zwiadowców z robotami bojowymi. Zwiadowcy są na

zupełnie innych prawach. To elektroelita — informuje Mysia — GLOK nie

może przecież zrezygnować ze zbierania informacji, inna sprawa, że nie zgadza

się na ich rozpowszechnienie.

background image

— Ciekawe, czy już wiedzą, że wydostaliśmy się z zasypanej groty? —

wtrąca się Ona.

— Pewnowato. I dlategoż musimy wyczennić śpieszność,

— Tak jest! — ożywia się Max — jeżeli jesteśmy w miarę bezpieczni, tym

lepiej działać. Uważam, że korzystając z neurograwitatora i waloru zaskoczenia, część

spośród nas powinna niewidzialnie przeniknąć aż do serca molocha, do głównego

ośrodka mózgu i zniszczyć go, Ludzie staną się wolni, a umysłowcy...

— Chwilowato, chwilowato... — uspokaja go Myślacz i apeluje o rozwagę.

Wyraża przekonanie, że operacja dotarcia do centrali nie jest wcale sprawą łatwą, że

mogą natknąć się na zapory antyneurograwitacyjne i inne nieprzewidziane

przeszkody.

— Musimy być przygotowani na każdą ewentualność — uzupełnia Mysia.

— Zgadzam się — szybko mówi Max dlatego proponuję najpierw

ekspedycję rozpoznawczą, w neurograwitatorze przemierzymy megablok i okolice i

dopiero wówczas sporządzimy plan działania.

— Zgodne, ale pójdę samowato —stwierdza stary umysłowiec.

— Pójdziemy wszyscy — kontruje Max, którego instynkty przywódcze

wydają się być rozbudzone na dobre — kto jest za? Trójka ludzi jest za, Myślacz

przeciw, a Mysia wstrzymuje się od głosu.

Superintelektualista Trzeci grał w warcaby z elektronicznymi krasnalami. Ze

sobą zresztą. I wygrywał. Kiedy któryś z pionków docierał do linii końcowej

szachownicy, przeważnie była to samica, natychmiast wskakiwał na nią pion samiec

tworząc tak zwaną „damkę".

Nie wyglądało to może zbyt przyzwoicie ale za to bardzo zabawnie. Trzeci

chichotał jak dziecko, bił się dłońmi po kolanach, a gdy przechodził na drugą stronę

planszy, aby wykonać ruch za przeciwnika i tracił cztery piony pod rząd. wybuchał

płaczem, co wywoływało ironiczny rechot automatycznych krasnoludków. Wszelako

przyglądając się dokładnie graczowi można by zauważyć, że pozornie zajęty

dziecinną grą, w istocie pochłonięty jest czymś innym i paznokciem po spodniej

stronie stołu kreśli skomplikowane wzory zmierzające wolno lecz konsekwentnie do

odkrycia nowych praw kinoneurii, które być może kiedyś się przydadzą do uzyskania

wolności. Mogliśmy już bowiem zauważyć, że Trzeci działał na co najmniej kilku

background image

piętrach kamuflażu. Na pierwszym udawał zdziecinnienie, symulował je

prymitywnymi metodami, które nie zwiodły nawet najgłupszego czujnika z

półprzewodników. Na drugim piętrze konspiracji starał się zachowywać jak człowiek

zupełnie normalny, który żywi absolutnie przekonanie, że jego straże uwierzyły w

manewr ze zdziecinnieniem, w związku z czym zrezygnowały z pilnowania, a on sam

nie potrzebuje się maskować. Trzecie piętro, a może raczej antresola oznaczała

powrót do symulacji nieuleczalnej i bardzo wiarygodnej infantylii, która ciężkimi

atakami napadała intelektualistę w momentach, kiedy na zdrowy, a nawet

elektroniczny rozum należało zachować się przytomnie. Ile tych pięter istniało

naprawdę, nie wiedział chyba i sam Trzeci, chwilami rzeczywiście przekonany o

swoim obłędzie. Tego poranka czuł się doskonale i falsetem podśpiewywał:

„A kto wygra ten nie przegra

taka warcab jest algebra".

Jeden z karzełków wtrącił, że nie mówi się „warcab" tylko „warcabów", ale

gracz zbił go jednym uderzeniem damki.

— Wolnego — wrzasnął pion — damka nie może chodzić prosto przez białe

pola!

— A ja chodzę — warknęła damka.

Niechybnie doszłoby do autentycznej utarczki na planszy gdyby nie niski

basowy głos, który rozległ się wszechogarniająco.

— Witaj Trzeci, witaj drogi Armandzie. Zdaje się, że bardzo dawno nie

rozmawialiśmy ze sobą?

— „Gloku, gloku, stuku puku, to mnie bawi do rozpuku" — wyrecytował

exprofesor i gwizdnął na palcach tak przeraźliwie, że w siedmiu czujnikach popękały

membrany.

— Nie udawaj idioty, Trzeci — zgromił go Globalny Komputer — fakt, że

udajemy, iż wierzymy w twoje zdziecinniałe numery nie dowodzi, że jesteśmy gotowi

pobłażać we wszystkim.

— Widzę, że przybrałeś prularis majestatis, ciekawa nowość! — powiedział

zupełnie normalnym głosem Lecoq — kiedy koronacja?

— Nie żartuj, wiesz, że nie znoszę ironii, zwłaszcza ze strony takiej marnej

pluskwy egzystującej z łaski na mym paznokciu.

— Spróbuj ją zgnieść.

— Wiesz, że to nie przedstawia dla mnie żadnego problemu — jestem

background image

wszechwładny, wszechobecny, wszechczujny.

— No to odczep się ode mnie, od człowieka, który jest słaby, nieobecny i

nieostrożny.

— Ho, ho! Skąd tak wielkie niedocenianie własnych możliwości? Uszy do

góry. Trzeci, przyznaj, że byliśmy dla ciebie niedobrzy, może twój kwadrat nie jest

dość przestronny, może masz za mało zabawek? A może — superkomputer na chwilę

zawiesza głos — może miałbyś ochotę wyjść stąd? No, powiedz?

— Kpisz, czy o drogę pytasz? — Trzeci jest cokolwiek zdezorientowany. Wie,

ż

e arcymaszyna nie ma poczucia humoru. Co więc oznacza ta zaskakująca

propozycja, dalsze dręczenie czy prowokację?

— Lubimy cię. Trzeci, cenimy cię, Trzeci, poważamy cię, Trzeci — głos

GLOKa nabiera majestatycznych wibracji.

— Dawno nie słyszałem takich słów w twoim nadajniku, czyżbyś miał jakieś

kłopoty, wszechmocny?

— Zapamiętaj raz na zawsze — ton robi sta nieprzyjemnie twardy —

Globalny Komputer nie ma nigdy żadnych kłopotów, żadnych kłopotów. Chcieliśmy

ci okazać łaskę.

— A dajcie mi numeryczny spokój! Chcę się bawić! Ku ku ku ku. Mimo

wywijanych koziołków mózg profesora Lecoqa zaczynał funkcjonować coraz

intensywniej. Rozmowa, która się toczyła nie była normalnym przekomarzaniem,

musiała coś oznaczać, jakąś zmianę w sytuacji, tylko jaką? Nucąc kretyński tekścik o

grze w pchełki Trzeci dokonał błyskawicznie przeglądu wszelkich ewentualności.

Jedna wydawała się szczególnie prawdopodobna. Był GLOKowi potrzebny. Do

czego? Raczej nie do rozrywki. A jeśli nie, to jakiemu celowi mógł jeszcze służyć

człowiek, w czym ewentualnie mógłby pomóc doskonałej maszynie cyfrowej? I znów

jeden wniosek nasuwał się szczególnie jaskrawo — kwestia wyobraźni. Ten element

psychostruktury Globalnego Komputera występujący we wcześniejszych generacjach

stale ulegał redukcji. Tworząc swą potęgę i upewniając się o własnej wszechmocy

komputer zdecydował się ograniczyć dwa wielkie obwody: wyobraźni i poczucia

humoru. Oba przeszkadzały mu w rządzeniu, hamowały bezwzględność poczynań,

powodowały moralne, czysto ludzkie rozdarcia. A zatem maszyna potrzebuje jego

wyobraźni. Po co? Trudno wymagać, żeby się zorientować od razu.

Jeśli jednak istniała jedna choćby na milion szansa zmiany status quo — warto

zaryzykować.

background image

Trzeci przerywa nucenie, wstaje i patrzy w przestrzeń, z której muszą śledzić

go setki oczu elektronicznych czujników.

— Dobrze, pomogę ci maszyno!

— Nie bluźnij! W niczym nie możesz mi pomóc. Mam kaprys

wielkoduszności. To wszystko.

Wyprawa zwiadowcza rozpoczęła się wczesnym świtem. Ku zaskoczeniu Dina

Myślacz wcale nie skierował się w stronę megabloku.

— Tam nie ma nic ciekawuśnego — oświadczył.

Podążyli na południe. Poruszali się bardzo szybko dzięki neurograwitatorowi,

który nie-prawdopodobnie rozciągliwy zdołał opasać całą piątkę (dla postronnego

obserwatora mogli przypominać lecący pęczek marchewki). Sunęli ponad stepem, w

odległości paru kilometrów od linii megabloku.

Okolica wyglądała na całkowicie pustynną, tu i ówdzie można było zauważyć

ś

lady, wymarłej, cywilizacji, która zaledwie przed stu laty kwitła na całej ziemi.

Przysypane piaskiem rozjazdy całkowicie zniszczonych autostrad, jakieś rozwalone

ruiny małego miasteczka, wymarłe stacje benzynowe i hoteliki przy drogach,

martwe wille z zasypanymi dachami, na których zdążyły wyrosnąć karłowate drzewa.

Max i Din usiłowali wyobrazić sobie pełny, żywy obraz minionego świata i

zupełnie im to nie wychodziło. Gwałtowne odwodnienie wskutek spadku lustra wód

wyżłopanych przez studnie głębinowe zaopatrujące megabloki sprawiło, że urodzajne

kiedyś doliny pełne winnic, lasów i sadów zmieniły się w pustynię. Budynki

wznoszone poczynając od dwudziestego wieku z bardzo nietrwałych elementów

szybko ulegały erozji. Jeszcze sto lat, a przyszli archeolodzy nie bardzo będą mieli

czego szukać.

Wczesnym popołudniem, kiedy megablok z przykrywającą go czapa kolonii

glonów jadalnych zniknął za horyzontem, oczom lecących poczęło się ukazywać coś

na kształt kamiennego lasu.

— Co to jest? — zapytała Ona.

Stary umysłowiec poinformował, że jest to megablok nr 2, ten sam, z którego

uciekli przed laty, i że jego zdaniem tam właśnie, należałoby zacząć rozpoznanie.

Bariery elektronowe (zresztą ledwo działające) przekroczyli jak masło, na poziomie

dziesiątej kondygnacji przeniknęli mur.

background image

— Czy możemy na moment się rozpiąć? — zapytała Ona — ledwo żyję,

teraz już rozumiem, ile musiały wycierpieć nasze praprababki chodzące, w gorsecie.

Jej prośbie stało się zadość. Pas rozpięto. Din usiadł i zaczął połykać pastylki,

a Max przeciągnął się i począł robić kondycyjne przysiady.

Znajdowali się w dawnej komorze magazynowej. Pokrywała ją gruba warstwa

kurzu — znać, że od lat nikt tu nie zaglądał. Mimo to działało światło, a z kranów

leciała woda.

— Nie rozchodźmy się — ostrzega Mysia — nie wyczuwamy w tym

pomieszczeniu czynnych czujników, ale kto wie, co może czekać nas obok.

No więc spacerują w kółko rozprostowując kości. Din ogląda wyblakłe zdjęcia

na ścianach, jakieś spłowiałe dyplomy czy regulaminy. Wnętrze działa

przygnębiająco. — Czy za parę lat nie będzie tak i w naszym megabloku? — myśli

chłopak.

— Zaraz będziemy się zbierać — rozlega się głos Maxa.

I nagle całkowicie nieoczekiwanie gaśnie światło.

— Co to jest!? — krzyczy Ona.

— Atakują nas! — Din słyszy własny zmieniony głos. Potyka się i zderza z

innymi.

— Czyńta spokojność — tonizuje Myślacz — nie ma agresywieństwa.

Fosforyż, Mysia.

Umysłówka wypełnia polecenie, zbiera się w sobie i po chwili jej ciało otacza

się różową poświatą.

— Wszystko potrafi, spryciara zauważa z podziwem Max.

— Zgrupówmy się i tyłujmy na powrotno — pada komenda Myślacza. Ludzie

przyciskają się do siebie, umysłowcy otaczają ich swymi ciałami, które z gruch

przekształciły się w coś na kształt fląder. Mysia podnosi pas.

— Na świętą diodę! — wyrywa się jej okrzyk — ktoś to zepsuł. Wszyscy

patrzą na pas. Transbiornik — najważniejszy element — został zmiażdżony jakimś

ciężkim uderzeniem. Nie jest to uraz przypadkowy, z obudowy zdarto powłokę

zabezpieczającą natomiast obok poniewiera się spiczasto zakończony kamień.

— Końcowatość! — wyrywa się Myślaczowi. Din nie mówi nic. Uczucie,

które go ogarnia trudno nazwać przerażeniem, jest to wściekłość. Jedno nie ulega

wątpliwości — w ich gronie znajduje się zdrajca!

Przez chwilę siedzą w kompletnym bezruchu. Nasz młody bohater zastanawia

background image

się, kto z współtowarzyszy wpadł na taki sam pomysł jak on. Może wszyscy? Patrzy

po siedzących, Myślacz, choć podobno umysłowce się nie starzeją, zgarbiony,

przypomina piłkę do rugby, która definitywnie sflaczała. Mysia wydaje się być

oszołomiona. Max przymknął oczy i wydaje się myśleć o czymś diablo

skomplikowanym niezwykle intensywnie. Ona nerwowo bawi się nieprzydatnym

neurograwitatorem.

— Może to się da naprawić — mówi nieśmiało.

— Pełnowata wykluczoność!

— Chyba jednak nie będziemy biernie czekać tu, aż po nas przyjdą — odzywa

się Max.

— Tak jest, chodamy — odpowiada krótko umysłowiec.

— Dokąd?

— Bez zapytajności!

Podnoszą się z ziemi.

— A jeśli właśnie ten stary wciągnął nas w pułapkę — przebiega przez myśl

Dinowi — w końcu to nie człowiek, tylko dziecię GLOKa. Czy można mu ufać? Inna

sprawa, że nie ma wyboru. Wśród pozostałej trójki każdy może być zdrajcą — ale

kto? Max, druh najserdeczniejszy, krzemowa intelektualistka o tysiącu kształtach czy

piękna żona Jana Dziesiątego, która na ich oczach bohatersko wyrwała się z

niewoli? Sensowna analiza wyklucza wszystkich, a przecież neurograwitator nie

uszkodził się sam.

Umysłowiec prowadzi ich ku schodom przeciwpożarowym. Megablok nr 2

powstały ze scalenia staromodnych domów posiadał jeszcze mnóstwo archaicznych

urządzeń tego typu.

Zaczynają się wspinać. Trudno przewidzieć, jaki cel ma Myślacz, jak zamierza

bez neurograwitatora przebić się przez elektroniczną osłonę megabloku. Nikt jednak

nie zadaje pytań.

Milczenie Myślacza jest znaczące — wie o zdrajcy w ich grupie. Na śledztwo

nie ma czasu, a uprzedzanie o podjętych planach mogłoby tylko ułatwić działanie

przeciwnikowi.

— Z drugiej strony — kombinuje Din — jeśli ktoś z ich grupki uszkodził

neurograwitator, jak zdołał zgasić światło, które wyłączało się od zewnątrz?

Czyżby wokół nich czaił się ktoś jeszcze?

— Teraznawo wyrozdzielamy się — komenderuje umysłowiec — ja z Oną,

background image

Max z Mysią...

— A ja? — niepokoi się Din.

— Pójdziesz sam — mówi Mysia.

Rozbijają się, po czym Myślacz przechodzi od jednego do drugiego szepcąc

każdemu coś do ucha.

— Nie wiem, czy rozdzielenie się jest bezpieczne — oponuje Max.

— Ale konieczne — ripostuje Mysia.

Din otrzymuje bardzo krótkie polecenie spotkania się za pół godziny pod

sklepem z antykami na trzydziestym czwartym piętrze. Trzymaj się prawej strony.

Korzystaj z windy 283 lub schodów obok!

Idąc we wskazanym kierunku młodzieniec przekracza dwa pomieszczenia

magazynowe i zupełnie nagle wychodzi na ulicę. Pełne zaskoczenie. Megablok nr 2

jest całkowicie odmienny od jego ojczyzny, zachował sporo cech dawnych miast.

Ś

rodkiem ulicy suną prędkochodniki — dwa pasy na północ, dwa na południe.

Dookoła widać magazyny, sklepy pootwierane gościnnie i pełne towarów, które

można wybierać samoobsługowe. Wprawdzie i tu poczta pneumatyczna dostarczała

wprost do domów towary zamawiane z video-katalogów, ale na każdym piętrze

pozostała jedna ulica sklepów istniejących dla zapewnienia chętnym samej

przyjemności wybierania towarów.

Tak, był to bardzo luksusowy megablok. Zamieszkiwany przez osobników od

pięciocyfrowców wzwyż, przeważnie rasy białej. Mimo wieloletniego opuszczenia

dzięki elektronicznej karierze został nienaruszony. Na ulicy nie uświadczyłbyś brudu

ani kurzu. Najwyraźniej automaty higieniczne doskonale wywiązywały się że swoich

powinności, przynajmniej na reprezentacyjnej promenadzie. Może GLOK liczył się z

powrotem umysłowców do tych apartamentów. Idąc od witryny do witryny Din mógł

stwierdzić, że jest tu wszystko: biżuteria i syntetyki spożywcze imitujące szynkę,

owoce i sery. Autentyczne bibeloty i sprzęt do majsterkowania, ciuchy i

trójwymiarowe reprodukcje zabytków. I tylko brakowało ludzi, ludzi lub choćby

inteligentnych robotów.

Po paru krokach chłopak znalazł się przy wyznaczonej windzie. Na moment

zawahał się — winda mogła być pułapką. Ale nie musiała. Rozsunęły się

drewnopodobne drzwi. Din już miał wejść, kiedy nagle uświadomił sobie, że

zapomniał numeru piętra, na którym się umówił. Natychmiast spocił się ze strachu.

Sama myśl, że mogą się nie znaleźć, że pozostanie sam w tym monstrualnym

background image

wymarłym mieście tworzyła perspektywę przerażającą. Odwrócił się i błyskawicznie

pomknął do miejsca, w którym się rozdzielili. Miał szczęście, roboty musiały się tam

nie zapuszczać, bo na zakurzonej podłodze widać było ślady — drobne stopki Onej i

większe Maxa; umysłowcy unoszący się nad ziemią żadnych śladów nie zostawili.

Pobiegł w stronę ciemnego korytarza.

— Nie, nie, daruj! — dobiegł go stłumiony krzyk.

Nie zastanawiając się ruszył w stronę, z której głos dolatywał. Pchnął jakieś

drzwi i znieruchomiał przerażony. W mrocznym pomieszczeniu, w krwistym świetle

luminescencji klęczał Max. Jego głowa znajdowała się w potwornym imadle, w które

zmieniła swe ciało Mysia. Oczy chłopaka wychodziły z orbit.

— Nie zabijaj! — wrzasnął Din i porwał z ziemi odłupany kawał gzymsu.

Szypuła myślaczki płonęła fioletowym światłem.

— Nie wtrącaj się, mały. Jak widzisz, robię pewną operację.

— Czego chcesz od mojego przyjaciela?!

— Chcę przywrócić go naszemu kolektywowi. Jest!!!

Mysia wykonuje gwałtowne szarpnięcie. Max osuwa się zemdlony. W

nibymacce umysłówka trzyma cienki podłużny przedmiot przypominający igłę.

— Co to takiego ? — pyta Din.

— Stymulator intelektualny. Odłóż ten pocisk. Widzisz, spreparowali ci

kolegę. Cały czas działał według impulsów sterowanych przez: GLOKa i wbrew

swojej woli dostarczał mu informacji... Nie bój się, nic mu nie będzie.

Leżący porusza głową, wzdycha. Ręka Dina ze wzniesionym kamieniem

opada. Podbiega do przyjaciela.

— Max!!!

— Moja głowa, stary, moja głowa... co się ze mną właściwie stało? Mysia

pomaga mu wstać, ponagla.

— Teraz prędko na górę.

— Stać, nie ruszać się! — z trzech stron wyrastają masywne sylwetki czujów

porządkowych. — twarzą do ściany!

Odwracają się. Macki androidów wyposażone są w odbezpieczone miotacze.

Nie ma żartów. I szans też jakby niewiele.

Cóż za zmienny obrót spraw. Cóż za huśtawka emocji. Przed kwadransem

załamanie, potem nadzieja, teraz...

Idą w stronę najbliższej pneumii. Din załamany, Max oszołomiony, Mysia

background image

również przybita. Uzbrojone roboty postępują za nimi krok w krok. Przezornie

utrzymują trzymetrowy dystans uniemożliwiając jakikolwiek manewr, obronny.

Przechodzą jeszcze raz przez pustą ulicę, dochodzą do skwerku, przy którym

znajduje się portyk zbudowany z nieregularnych kolumn o zmiennej wysokości i

grubości. Panował ongiś taki styl neopostklasycystyczny. Głucho dudnią kroki

androidów. Kondukt przechodzi koło kolumn, w perspektywie rozdziawia się już

wejście do pneumii, kiedy krótkie przekleństwo wyrywa się czujom:

— Gdzie ona jest?

Max i Din rozglądają się. Stoją wśród chaotycznie wznoszących się kolumn.

We dwójkę! Mysia zniknęła. Din uśmiecha się. Wprawdzie wszystkie kolumny

zrobione są z tworzywa imitującego marmur, ale chłopak doskonale orientuje się, że

jedna z nich...

Aliści na ten sam koncept wpadają roboty. Płomieniem miotacza próbują

konsystencji otaczających ich marmurów. Nagle jak błyskawica spadają na nich dwa

kapitele, dwa neojońskie „baranki", które w locie zmieniają się w mordercze walce.

Jeden obala dwóch szeregowych, drugi zajmuje się dowódcą Wsysa czuja w

elastyczne wnętrze, a neoplazma dławi ciche zgrzyty łamanego metalu.

Mysia i Myślacz!

Akcja przypomina doskonałą robotę wy trenowanych komandosów. Nie ma

jednak czasu na komplementy. Ona czeka już przy uchylonym włazie do sztolni

wentylacyjnej.

Teraz dwójka umysłowców przekształca się w prawdziwy podnośnik, którym

w zawrotnym tempie cała grupa dostaje się na górny poziom megabloku, tuż pod

tarasem widokowym. Dalsza akcja została przeprowadzona błyskawicznie. Nim

ostrzegawczy impuls zdążył dotrzeć do GLOKa, nim w splątanych obwodach

narodziły się jakieś decyzje, pięć kręgłolotów zostało zniszczonych na lotnisku, a cała

ekipa przez szczelinę startową opuściła megablok. Ścigają ich salwy i wiązki

promieni. Na szczęście tkanki Mysi i jej ojca służące za tarcze odbijają wszystko.

Nim mija noc, są w Robotkowie. śywi, ale bez neurograwitatora.

background image

Rozdział XII

Trzeci i jego ulubiona krasnalka imieniem Quarta wchodzą do pneumii.

Intelektualista nadal bardzo sceptycznie zapatruje się na sprawę odzyskania wolności.

Wypytuje niewidocznego patrona:

— Nie obawiasz się, że znalazłszy się na zewnątrz będę pomagał ludziom

przeciwko tobie?

— Pomóż ludziom! Nie ma nic bardziej szlachetnego. Przecież tylko ty

możesz przekonać tych zwariowanych buntowników o szczerości moich intencji.

„Szczerość intencji", jakże śmiesznie brzmią te słowa u cybernetycznego

molocha. Mimo to Trzeci postanawia brać je za dobrą monetę. Nie ma resztą wyboru.

Nieśmiało pyta tylko o gwarancje.

— Masz moje słowo! — brzmi odpowiedź — pragnę wybaczyć garstce

buntowników. Niech wracają do cywilizacji, dostaną kwadraty plenerowe, będą żyli

dostatnio... Przebaczę również upadłym umysłowcom. Moja litość nie ma granic.

— A naprawdę dlaczego to czynisz? — potencjalny wyzwoleniec zdobywa

się na odwagę.

— Z litości! Buntownicy postępują jak głupie, nieodpowiedzialne dzieci,

próbują bawić się ogniem, nie chcę, żeby zrobiły krzywdę...

— Krzywdę? A więc nie jesteś wszechmocny?

— Nie mnie, sobie!!! Wyłącznie sobie mogą zrobić krzywdę. Sobie i innym

ludziom.

— Dobrze, Superkalkulatorze, powiedzmy, że zacznę z nimi pertraktować,

ale do podjęcia rozmów muszę znać całą prawdę o świecie. Co się dzieje w innych

magablokach, kiedy zostanie przywrócona łączność między kwadratami? Muszę to

wiedzieć.

Zamiast odpowiedzi odzywa się tylko przynaglający srebrzysty dzwonek

pneumii.

background image

Powrót z wyprawy do megabloku nr 2 można by uznać za częściowy sukces

— zdaniem Mysi, albo za kompletną klęskę — do tego osądu skłania się Din. Sukces,

ponieważ zdemaskowali szpiega, a po usunięciu stymulatora przywrócili Maxowi

kontrolę nad sobą. Natomiast ocenianie ekspedycji jako klęski też miało swoje

powody — żaden z wyznaczonych celów nie został zrealizowany, do centrali GLOKa

nawet się nie zbliżono, a ich główny atut — pas neurograwitacyjny — został zepsuty.

Zdaniem Myślacza, który przy pomocy dwóch innych umysłowców zajmował się

mechanizmem — zepsuty bezpowrotnie.

Następny dzień poświęcono na wypoczynek, Max po ponownym otwarciu

rany gorączkował. Myślacz ślęczał nad neurograwitatorem, Mysia udała się na

rekonesans. Jeśli idzie o Oną i Dina, w zasadzie nie mieli nic do roboty. Trochę

szwendali się po mieście. W charakterze obstawy Myślacz przydzielił im niedużego

androida na pierwszy rzut oka przypominającego jeża. który nie wtrącając się do ich

rozmów pilnie baczył, czy nie kręcą się gdzieś automaty drapieżne albo emisariusze

GLOKa.

Ona wyraźnie doszła do formy — szczebiotała wesoło na tematy oderwane.

Din przyglądał się jej ukradkiem. Dziwne uczucie pełzało po jego całym organizmie.

Miał również świadomość, że w analogicznej sytuacji Max zachowywałby się

zupełnie inaczej.

— O czym myślisz? — dziewczyna zapytała go nagle wprost wpatrując się

zalotnie ogromnymi migdałowymi oczami, które tak bardzo podobały się jego ojcu.

— Nie, ja nic... — bąknął i znów się zaczerwienił.

— Pewnie zastanawiasz się jak to możliwe, że jestem twoją macochą?

— Ja mam jedną matkę! — powiedział może zbyt opryskliwie.

— Tego nie neguję, ale twój ojciec ma dwie żony, to są fakty.

— Pani jest nielegalna — zdawał sobie sprawę, że mówi za ostro, za

dobitnie, że do takiego stworzonka jak Ona należy mówić ciepło i uwodzicielsko,

ale na razie nie potrafił. Dziewczyna zaśmiała się.

— W takim razie jako dobry syn, bardzo kochający matkę, powinieneś się

poświecić i odbić mnie ojcu — powiedziała. Chłopak zbaraniał. O co chodziło tej

pięknej długonogiej wariatce, bo chyba niemożliwe, żeby...

— No, co się tek gapisz jak cielę na malowane wrota. Może ci się nie

podobam?

— Bardzo! — znowu zapomniał na czas ugryźć się w język.

background image

— No więc czego drżysz? Dlaczego boisz się na mnie popatrzeć? Nie ugryzę.

A jeśli nawet, to leciutko.

Rumieńce na policzkach młodego człowieka musiały już mieć temperaturę

wnętrza słońca. Marzył o zapadnięciu się pod ziemię, końcu świata albo przynajmniej

o ataku dziesięciu androidów drapieżnych, co mogłoby jako tako wyjaśnić sytuację.

— Ejże — trąciła go ręką — powiedz szczerze, widziałeś kiedy prawdziwą

kobietę?

— Widziałem, Mysię — wybełkotał. Odpowiedziała mu kaskada śmiechu.

— Chcesz porównywać mnie z tą bryłą kosmicznej magmy, z tą amebą na

tranzystorach?

— Mysia potrafi być bardzo ładna kiedy zechce — sprostował — zresztą —

dodał, może odrobinę zbyt szybko — ona mi się w ogóle nie podoba.

Tak rozmawiając doszli do malowniczego zakątka między skałami, gdzie

wśród omszałych głazów znajdował się stawek o czystej, krystalicznej wodzie, która

przy panującym upale wprost zapraszała do kąpieli.

— Popluskamy się, malutki?

— Nie jestem malutki!

— W porządku, będę cię nazywała Lolit.

Din zgodnie kiwnął głową, Skąd u licha miał znać dwudziestowieczną

powieść Nabokowa. Zszedł po śliskich głazach i zanurzył stopy w chłodnej wodzie.

— Chcesz się kąpać w ubraniu? Kto cię tego nauczył? — zadrwiła Ona.

I nie czekając na odpowiedź zaczęła rozpinać swoją luźną koszulkę. Android-

jeż skromnie odwrócił się do tyłu.

Din zrzucił wierzchnie odzienie nie mogąc w żaden sposób opanować drżenia

rąk.

— Nie rób nabożeństwa ze zwykłej kąpieli - śmiała się młoda macocha —

teraz ściągaj

dół. No co, ja mam to za ciebie zrobić? Chodź, woda cię ochłodzi.

Podaje mu rękę. Robot-pilnowacz, który rzekomo dla przyzwoitości

poprzykrywał sobie wizjery mchem, łypie ukradkiem z satysfakcją nałogowego

erotomana.

Już mieli rzucić się w chłodną toń, gdy nagle rozległ się stłumiony krzyk.

Woda uciekła niczym z wanny po wyrwaniu olbrzymiego korka w dnie i ukazał się

niewidoczny dotąd tunel ginący w ciemności. Jeszcze moment, a z tunelu wypadł był

background image

pojazd, w którym oboje rozpoznali pneumię expresową.

— Już po nas — przemknęło im.

Android dyżurujący błyskawicznie skoczył między nich a wehikuł,

nastraszając swoje laserowe kolce, które z kilkucentymetrowych natychmiast

wydłużyły się do półtora metra.

Pneumia otworzyła się z sykiem i na dno byłego jeziorka wyszedł jakiś

staruszek i krzykliwie ubrana karlica z kobiałką pełną luksusowych proszków

spożywczych. Staruszek rozejrzał się ciekawie, prześlizgnął wzrokiem po robocie,

dłużej zatrzymał się na Dinie, który skulony przysłonił się dłońmi, jeszcze dłużej na

Onej. która wydawała się wcale nie zażenowana, a przeciwnie — uśmiechała się

zadowolona, że jej uroda może być podziwiana przez szersze audytorium i rzekł:

— Popatrz, Quartusiu, wylądowaliśmy w Arkadii.

Po krótkiej chwili absolutnego zaskoczenia niedoszli pływacy poznali uczucie

Adama i Ewy po zgrzeszeniu. Inna sprawa, że ich napadło ono przed. Din przysłonił

się kępką mchu, Ona porwała za sukienkę. Android obronny warczał jak dobrze

wytresowany pies bojowy, tylko zacięło mu się coś w emitorach głosu i zamiast

ostrzegawczego pomruku wydobywał się skowycik ratlerka:

— Ostrzegam, ostrzegam, ostrzegam!

— Przybywamy w celach pokojowych — powiedział Trzeci unosząc do góry

jedną rękę, po czym rozejrzał się dookoła i westchnął:— mój Boże, zaczynałem już

zapominać jak wygląda ten świat.

— Chwileczkę — odezwała się Ona — czy pan przypadkiem nie był naszym

sąsiadem? Pan się nazywa Trzeci, nieprawdaż?

— Tu na zewnątrz wolałbym wrócić do swego starego nazwiska, Armand

Lecoq!

— Pan współpracował razem z twoim ojcem, Din — poinformowała chłopaka

piękna macocha.

— A właśnie, co się dzieje z Janem? — Został porwany i nie mam od niego

ż

adnych wieści.

— Porwany — brwi Trzeciego zmarszczyły się gwałtownie — do diabła, nic

mi o tym nie mówiono.

Din miał ogromna ochotę zapytać, kto mu to mówił, ale wolał się nie wtrącać

do rozmowy, która między byłymi sąsiadami przybrała charakter pogawędki starych

przyjaciół. Poza tym — nagłe przybycie pneumii wybawiło go z kłopotliwej sytuacji,

background image

chociaż z drugiej strony ciekaw był jak ich dwuosobowy eksperyment mógł potoczyć

się dalej? Również krasnalica Quarta poczuła przypływ przyjaznych uczyć, zbliżyła

się do jeżoandroida, który wprawdzie nadal warczał, ale ciszej, i nieco pochował

kolce.

— Na jakich bateriach chodzisz, azjatyckich czy subarktycznych? — zapytała

przyjaźnie.

Robot musiał być w jakimś kontakcie z umysłowcami — może telepatycznym,

może radiowym — w każdym razie już po kwadransie zjawiła się Mysia. Wyglądała

na najwyraźniej zdenerwowaną, zapomniała nawet przepoczwarzyć się w człowieczą

postać. Puściła jadowity błysk z szypuły w stronę Onej i poprawiła macką podwinięty

kołnierz Dina. Nieufnie zaczęła wypytywać Trzeciego:

— Kto cię przysyła, w jakim celu, do kogo?

Staruszek zaskoczony lawiną słów wydobywających się z gruszkowatej

postaci cofnął się aż na krawędź stawku, który po zniknięciu pneumii ponownie

napełnił się wodą wypływającą nie wiadomo skąd — ze źródeł czy z jakichś

podziemnych rurociągów.

— Przybywam... to znaczy zostałem wysłany... pozwólcie, opowiem wszystko

od początku. — Tak będzie najlepiej — mruknęła umysłówka.

Trzeci oblizał spierzchnięte wargi i nagle podskoczył niczym małpa rezus,

podrapał się po czuprynie, wydał okrzyk wojenny szczepu Apaczów i wykonawszy

podwójne salto wskoczył do wody.

— Brać go! — wrzasnęła Mysia do androida. Atoli profesor bynajmniej nie

zamierzał

uciekać nurkiem. Zaczął pluskać wodą jak dziecko śmiejąc się ze swego

dowcipu i śpiewając wesolutko:

— „Jestem rybką co chce szybko oddać się pływackim zbytkom". Już po

chwili rybka wyłowiona i wyżęta zaczęła boleśnie płakać.

Quarta nieśmiało zwróciła się do Dina:

— Proszę, nie róbcie mu krzywdy. To nieuleczalna choroba, infantylia.

Zdziecinniał na skutek lat odosobnienia i symulacji.

— Zbadamy sprawę, a na razie przetransportujemy ich do Robotkowa.

— Może nie należy ich od razu prowadzić do miasta, tylko tutaj wyjaśnić

sprawę — wtrąciła się naraz Ona.

— A co ty masz do gadania — ucięła Mysia — idziemy!

background image

Din westchnął. Zupełnie nie mógł pojąć nie zrozumiałej antypatii między

piękną „neurobiałką" a równie urodziwą „umysłówką". Później w czasie drogi długo

zastanawiał się, dlaczego autentyczna dziewczyna podoba mu się bardziej, mimo że

Myślaczka kiedy tylko chciała mogła być dowolnie piękna, nawet piękniejsza niż

Ona.

Po powrocie Max, który był niezłym psychologiem od razu rozszyfrował

powód zasępienia przyjaciela.

— Osiołkowi w żłoby dano. Ja bym wybrał macochę!

— Oszalałeś! Co ty sobie wyobrażasz, Max — oburzył się nasz żółtodziób.

— Nie oszalałem, tylko myślę całkowicie logicznie podrywając macochę

sprawisz, że twój stary przestanie żyć w stanie bigamii j wróci do matki

— Drugi raz słyszę tę propozycję!

Kolega tylko się uśmiechnął. Był trochę blady po ubiegłonocnej operacji, ale

już mu wrócił charakterystyczny, zjadliwy humor.

— Czym się przejmujesz, Ona to wspaniała dziewczyna, a poza tym z

praktyką. Co do mnie, wolałbym gruszkowatą.

— Dlaczego?

— Lubię niespodzianki, a jak sobie człowiek pomyśli, co ona może wyrabiać

ze swoim ciałem...

Din patrzył na Maxa z coraz większym przerażeniem — o czym on mówi?

Najwyraźniej istnieją ludzie, którzy lubią to, co w innych wywołuje odrazę. Sam

może i zakochałby się w umysłówce , gdyby nie pamiętał jej wcieleń i

przepoczwarzeń, które od dnia przybycia do Robotkowa wracały co noc w majakach

sennych. A swoją drogą, jakże obaj byli różni. Podobnie wychowani, równolatki. —

Max był starszy zaledwie pół roku...

— Gdzie zdobyłeś takie doświadczenie? — zapytał nie mogąc ukryć

ciekawości.

— Wiesz, że moją dewizą było zdobywanie wiedzy na każdym kroku. Kiedy

nudziły cię dysputy filozoficzne i wracałeś do oglądników z szołowizną, ja

znalazłem awaryjne wyjście do żeńskiej nauczalni położonej o kondygnację niżej.

Co ci będę mówić — wspaniałe dziewczyny! A wychowawczyni... Na diodę

siedmioramienną! — zakończył ulubionym zawołaniem robotów.

Zmienili temat. Max począł wypytywać o Trzeciego. Emisariusz GLOKa

nadal pozostawał w stanie kompletnego zinfantylizowania i jak mówiła troskliwa

background image

karliputka, ów „dziecięcy amok" mógł potrwać dobę lub dłużej. Na razie na polecenie

starego umysłowca umieszczono oboje pod strażą w podziemiach świątyni. Max,

który sam, mimowolnie bo mimowolnie, odegrał rolę szpiega też był pełen nieufności

w stosunku do wysłannika z megabloku.

— GLOK nikogo nie wypuszcza spod swojej, pieczy z czystej sympatii. W

momencie kiedy ja zawiodłem, musiał wykombinować coś innego. Tylko co? Nie

wiem, czy dobrze się stało, że sprowadziliście tę dwójkę do miasta.

— Ona miała podobne obiekcje.

— Tym bardziej byłbym ostrożny, nie należy lekceważyć kobiecej intuicji. A

poza tym infantylia? Czy ta choroba nie wydaje ci się podejrzana?

— Myślacz twierdzi — a on zna się prawie na wszystkim, że jest to jedna z

chorób megablokowych. Niezbyt rozpowszechniona tak jak sześcianowstręt — czyli

odraza do własnego miejsca zamieszkania, awersjofobia — lęk przed potencjalnymi

uczuleniami, szołoalergia, czyli dostawanie wysypki na widok oglądnika

trójwymiernego...

— O, tę chorobę rozumiem — kiwa głową Max — nigdy nie mogłem

zrozumieć ludzi, którzy jak barany (wybacz, Din) potrafili całymi dniami śledzić

nędzną szołowiznę tylko dlatego, że była emitowana. Gdybym miał rozpoczynać

rewolucję w megabloku, zacząłbym od zniszczenia przekaźników video!... O jakich

jeszcze chorobach słyszałeś?

— O komputerofilii, to znaczy pociągu do robotów... Ale stary umysłowiec

nie chciał mi wytłumaczyć, jakie są konkretne objawy. Max kiwa głową nad

naiwnością niewinnego kolegi, który ciągnął dalej nauczoną lekcję:

Podobno infantylia, choroba, która atakuje system centralny, dawniej

stanowiła schorzenie towarzyszące miażdżycy, ale od czasu kiedy zwapnienie naczyń

krwionośnych przestało już atakować ludzi, występuje samodzielnie jako zespół

zmian wyłącznie psychicznych.

Uwaga chłopaka była niezwykle trafna. Idąc dalej można by stwierdzić, że w

nowym wspaniałym świecie po wyeliminowaniu chorób krążenia, raka, nie

wspominając o infekcjach zakaźnych, 99 procent zejść śmiertelnych spowodowanych

było przez choroby psychiczne, owocujące najczęściej samobójstwami. Środki

farmakologiczne mogły tylko odwlec postępy neurochoroby, na dłuższą metę jednak

były bezradne. Być może, aktywne życie społeczne mogłoby stać się terapią dla tych

schorzeń, ale określenie „społeczeństwo" w odniesieniu do mrówek z sześcianów

background image

mieszkalnych brzmiało dziś jak ironiczny frazes.

Dyskutowali do późna w nocy. Powoli rozmaite wątpliwości i obawy

ustępowały miejsca jaśniejszym prognozom. Z dotychczasowych przesłuchań Quarty

wynikało, że Trzeci przybywał do nich z upoważnienia GLOKa, który proponował

zawieszenie broni. Wprawdzie karlica nie wyglądała na zbyt rozgarniętą, ale jej

relacja z rozmowy Trzeciego z Najwyższym Obwodem brzmiała prawdopodobnie.

— Może rzeczywiście supermózg naoliwiono świeżym olejem — zażartował

Max — najwyraźniej nie chce wojny. Orientuje się, że w Robotkowie jesteśmy

bezpieczni, a trzymając sztamę z umysłowcami możemy stanowić dla niego

poważne niebezpieczeństwo. Moloch wyciągnął wnioski i teraz przechodzimy z fazy

konfrontacji do negocjacji.

— Oby — mówi Din, a oczy mu się kleją. Stanowczo sytuacja, w której

każdy dzień wypełniają szarpiące zaskoczenia jest na dłuższą metę nie do

wytrzymania.

Maxowi nie spieszno do spania. Po dniu odpoczynku rwie się do dzieła,

zaczyna roztaczać przed przyjacielem wizję społeczeństwa postnumerycznego.

Harmonijnego, wolnego od ograniczeń, powracającego do natury.

— Jeśli parę megabloków jest niezamieszkałych, to bzdurą jest liczba

trzydzieści dziewięć miliardów jako zaludnienie Ziemi. A jeśli jest nas znacznie

mniej, to czemu ludzie mają nadal gnieździć się w tych pudłach. Mówię ci, po

załamaniu wszechwładzy komputera nadejdzie era dla odrodzenia aktywności

drobnych, zespołów. Znów zajmiemy się uprawą ziemi, powstaną wspólnoty pięter,

ludzie zaczną ze sobą rozmawiać i już nikt — ani automaty, ani grupy nacisku — nie

odbierze nam kontroli nad sobą.

Urywa, słysząc pod swym przemówieniem coraz głośniejszy podkład —

chrapanie zmordowanego kolegi. Wycofuje się na palcach do swojej izdebki.

Din spał źle. A właściwie od północy w ogóle nie spał. Początkowo, w trakcie

przemówienia Maxa zmorzył go sen, ale już po dwóch godzinach zerwał się dręczony

koszmarnymi zwidami czując przyspieszone łomotanie serca i nieokreśloną trwogę.

Są takie momenty u nerwicowców, kiedy na pograniczu snu i jawy mamy

uczucie, ze obudziliśmy się nie z normalnej drzemki, ale z ciężkiego stanu półśmierci

i z trudem usiłujemy odwalić wieko zmór. Zrywamy się, by zapalić światło, ale ono

nie rozbłysło. Tłuczemy się po pokoju jak ćma, próbując wszystkich kontaktów.

Daremnie. Gdzieś w oddali pali się jakaś czerwona lampka niczym w ciemni

background image

fotograficznej, ale my pragniemy bezpiecznej jasności; I nic. Ruchy mamy powolne,

usta zakitowane. W trwodze cofamy się w głąb przeżytego przed chwilą snu, niczym

przestępca na miejsce zbrodni. Zdajemy sobie sprawę, że śpimy, ale to nie umniejsza

lęku. Rośnie w nas oczekiwanie na coś nieuchronnego, coraz bliższego. Właśnie Din

zdołał przedrzeć się przez mgłę półuśpienia, zwlókł się do łazienki i napił wody, W

lustrze zamajaczyła mu pobladła twarz. Cholerna nerwica.

Wrócił do łóżka, zgasił światło. Ale zasnąć nie mógł. W ogóle trudno

człowiekowi z zacisznego megabloku przyzwyczaić się do nocy w mieście robotów,

w mieście niedbale po-spajanych blach, w którym nieustannie coś jęczy, stęka, iskrzy

na złączach, wiatr wyje demonicznie w niezliczonych szczelinach i szparach, a co

pewien czas dolatuje gwar jakiejś awantury w sąsiedztwie. Roboty przejęły od ludzi

dobowy cykl egzystencji. W dzień działały, natomiast w nocy częściowo

rozmontowywały się, ładowały akumulatory lub chlały płyn antykorozyjny.

Minęła godzina pierwsza, potem druga. Im bardziej chciał zasnąć, tym

bardziej stawało się to niemożliwe. Próbował liczyć oporniki, przypominać sobie

incydenty z nauczalni... Tok myśli przerwały czyjeś - kroki na korytarzu, z sykiem

uchyliły się drzwi.

— Kto tam? — poderwał się na łóżku.

— To ja — odpowiedział znajomy głos, szczupła sylwetka zbliżyła się do

łóżka i lekkim wślizgiem znalazła się pod kocem.

— Ona?

— Nie zadawaj głupich pytań. Nie mogłam spać i pomyślałam sobie, że może

ty też cierpisz na bezsenność. Co to, drżysz?

Din leżał nieruchomo jak lalka z rękami przyciśniętymi do ciała, daremnie

próbując opanować atak dygotki. Czuł obecność nagiego ciała pięknej dziewczyny,

które wydawało mu się okropnie gorące.

— Może chora?

Położyła mu głowę na piersi, ręką zanurzyła W krótkiej czuprynie.

— Nie denerwuj się, Lolitku, wszystkiego można się nauczyć, z miłością

włącznie. Rozpręż się, uspokój, możesz mnie pocałować. O tak.

Znów rozległ się syk automatycznych drzwi, Oboje znieruchomiali.

— Hej, Din — doleciał głos z ciemności — nie śpisz?

— Na razie nie — mruknął, czując jak głowa Onej znika pod kocem. O co

chodzi?

background image

— Chciałam z tobą porozmawiać. Źle się czuję!

— Myślałem, że umysłowce nie mogą czuć się źle, są przecież takie

doskonałe.

— Źle się czuję psychicznie — sprostowała Mysia — mam niedobre

przeczucia. Telepatycznie wyczuwam wzburzenie mojego ojca i reszty braci... Idzie

niebezpieczeństwo, jest wśród nas.

— Nie wiem, co uważasz za niebezpieczeństwo — wysłannicy GLOKa

znajdują się pod kluczem. Maxa spreparowałaś osobiście.

— Myślę o tej obrzydliwej neurobiałce. Nie ufam jej.

Koc lekko się poruszył, a Din westchnął:

— Co masz przeciwko Onej?

— Ma na ciebie zdecydowanie zły wpływ. To kobieta zepsuta, bez serca. A

poza tym, czymże jest w porównaniu ze mną? Czy może być w każdej chwili liną i

kulą, przyjacielem i kalkulatorem?

Znów koc drgnął, a Dinowi zaczęło robić się coraz bardziej głupio. Mysia

zbliżyła się do łóżka.

— Pozwolisz, że położę się obok ciebie? — zaproponowała, ale ponieważ Din

nie wykonał żadnego zachęcającego gestu ciągnęła na stojąco. — Ech, mogłabym

unieszkodliwić tę neurobiałkę jednym ruchem. Wiesz, że dysponuję mocą

pięćdziesięciu koni mechanicznych. Din wstrząsnął się i wypuścił powietrze.

— Ale potrafię też być bardzo delikatna. Mogę cię o tym przekonać... —

urwała i szybko cofnęła się pod ścianę.

— Niedobrze, ojciec tu idzie.

Wszedł Myślacz. Zabłysło światło. Din poderwał się, koc się zsunął i ukazała

się Ona w niezbyt przyzwoitej pozycji.

Mysia wykonała jadowite syknięcie, ale nie zrobiła żadnego gestu. Zresztą

Myślacz wyglądał tak poważnie, że trudno było zajmować się czymś innym. Tuż za

nim wszedł do pokoju Max.

— Niedobrowato, niedobrowato... — zasapał stary umysłowiec.

— Co się stało? — spytała chórem trójka ludzi.

— Wzburzeństwo w Robotkowie.

Niepokoje w mieście automatów utrzymywały się już od paru dni. Nastroje

background image

wywołane

pojawieniem się ludzi, i to coraz liczniejszych, moderowane przez garstkę

umysłowców przerodziły się w społeczny ferment. Skądś wygrzebano proroctwo o

nadejściu „Dnia śmierci", która zjawi się wraz z czwórką ludzi (W samej rzeczy, od

chwili przybycia Trzeciego było ich czworo). Androidy z natury nieufne wobec ludzi,

zazdrosne i podejrzliwe, obecnie przestały hamować swe emocje. Nastrój zagrożenia

potęgowały coraz częstsze przeloty kręgłolotów zwiadowczych oraz szereg znaków

na niebie i ziemi rozgorączkowujących wyobraźnię zabobonnych maszyn. Oto doszło

do zagadkowych iskrzeń w sanktuarium Anody i Katody. Zmatowiał święty kryształ,

z centralnego transformatora wyciekł płyn w kolorze ludzkiej krwi, a tęcza, która

pojawiła się na południu nieba była pęknięta w środku, Od późnego popołudnia

grupki automatów poczęły gromadzić się na rogach uliczek dyskutując zaciekle. Ktoś

prawił o komecie, inny piorunie z bezchmurnego nieba, który zdruzgotał pomnik

Półprzewodnika na Wzgórzu Błogosławionej Cybernetyki.

Nastrój niepokoju potęgowali elektronowi wyjcowie, kulawe zdefektowane

automaty, szepczące, że „obcy" niosą nieszczęście, demontaż i spadek napięcia w

akumulatorach.

Z nastaniem wieczoru tłumy zgęstniały. Wznoszono nieprzyjazne okrzyki

również wobec umysłowców, którzy po nieudanych próbach apeli i uświadomień dali

spokój i obecnie woleli nie wyściubiać szypuł ze swoich pieleszy. Nie wiadomo, kto

pierwszy rzucił okrzyk:

— Zdemontować neurobiałków!

Hasło przelało czarę napięcia. Z luźnych grupek uformował się pochód

zsynchronizowany strachem i gniewem. Milczący tłum maszerował grzechocąc tylko

blachami po mrocznych ulicach i rosnąc jak rzeka w czasie wiosennej odwilży. Z

progu świątyni Myślacz na próżno wzywał do opamiętania. Posypały się w jego stronę

kamienie, które z trudem odrzucił polem antygrawitacyjnym. Tłum szedł stosunkowo

wolno, zdążył więc go wyprzedzić i wpaść do domu. Czasu jednak pozostało

niewiele,

Mysia otworzyła okno. Niebo trochę szarzało. Złowieszczy chrzęst

elektronicznej czerni był coraz bliższy.

— Walczymy? — zapytał bojowo Max. Myślacz pokręcił szypułą.

— Wytyłowujemy! — zakomenderował tonem nie pozostawiającym

czasu na sprzeciw.

background image

Tylnymi drzwiami wydostali się na pustawy placyk, dwójka steranych

wiekiem androidów nie stworzyła im poważniejszych przeszkód, jednego obalił Max,

drugiego Mysia cisnęła mimochodem na dach trzypiętrowej rudery.

Tłum zmiarkował, że zdobycz się wymyka, Włączono indywidualne światła,

przyspieszona biegu. Za późno. Uciekinierzy na materacu powietrznym utworzonym z

ciał umysłowców oddalali się w zawrotnym tempie. Ścigały ich wściekłe okrzyki

pogoni:

— Wyłapie pechowaczy! Zdemontować! Wyofiarzyć elektrobogom!

Nie zatrzymali się, aż na przełęczy między wzgórzami. Dopiero tu Onej udało

się dopiąć niekompletną garderobę. Na wszelki wypadek siedziała na części materaca

uformowanej z Myślacza a nie z umysłówki. Zdołali już trochę ochłonąć, kiedy Max

zadał przytomne pytanie:

— A Trzeci?

— Rzeczywiście — krzyknął Din — zostawiliśmy Trzeciego na pastwę tej

dziczy.

— Nie strachatujcie się — uspokoił Myślacz — było wysłaństwo dwóch

umysłowców do zabezpieczanki.

— Na pewno wkrótce do nas dobiją... — dodała Mysia — A jak androidy się

uspokoją wrócimy.

Mimowolnie popatrzyli na kotlinę, na spokojne w tej chwili Robotkowo.

Słońce wynurzające się zza gór wycinało z cienia nieregularną linię dachów. I nagle

powietrze wypełnił przeciągły świst.

Ciepły podmuch rzucił ich o ziemię.

Kiedy zerwali się na nogi, daremnie wypatrywali śladów miasteczka. W

ś

rodku doliny ziała goła skała, bez żadnych śladów budowli czy choćby ruin.

Wszystko zniknęło.

— Piguła antymaterii — fachowo ocenił stary Kapłan Wielkiego Kryształu.

background image

Rozdział XIII

Jan Milion ocknął się po długotrwałym omdleniu spowodowanym nie tyle

wielogodzinnym katowaniem ogłupiającą szołowizną ile ostatnią dawką mocnych

wrażeń, GLOK nie odmówił sobie żadnej przyjemności zadawania bólu. Pokazał

wierny przebieg rokowań z Trzecim wraz ze wszystkimi wątpliwościami

superintelektualisty i zawartą ugodę. Mikrokamera doprowadziła Trzeciego i Quartę

aż do pneumii. Potem na ekranie pojawił się schemat automatycznej krasnalki, z

którego wynikało, że robótka jest właściwie potężną bombą antymaterii o sile sześciu

ładunków standardowych, tak zwaną six-bombą. Wobec niemożliwości posługiwania

się wyrzutniami istniał jeden tylko sposób dostarczenia ładunku dezintegracyjnego do

obiektu mającego ulec zniszczeniu. Ładunek musiał pójść na własnych nogach.

Zaczęło się odliczanie. Trzynaście godzin! Na jednym z ekranów, pojawił się

zegar idący wstecz, przy czym każda z minut była obwieszczana złowieszczym

trzaskiem.

Dla urozmaicenia tortury na sąsiednim, ekranie emitowano migawki z życia

Dina, przechowywane w superpamięci Globalnego Komputera, sceny z nauczalni, z

domu, przebieg ucieczki aż do zniszczenia pneumii, incydent i Maxem w megabloku

nr 2.

Jan miotał się po telewizyjnym jajku, walił pięściami w nieczułe ekrany, klął,

płakał, błagał Najwyższy Obwód o wstrzymanie odliczania. Wszystko na próżno.

Tylko co pewien czas na ekranie rozbłyskał napis: „Litość dla buntowników gubi

hegemonów",

A jednak Dziesiąty ciągle wierzył, że zdarzy się cud. Najpierw łudził się, że

odliczanie zostanie przerwane po godzinie, potem — że po dwóch. Odsuwał

kategoryczny moment zastopowania procesu coraz dalej. Tymczasem została już tylko

godzina, pół godziny, dziesięć minut! Na monitorze ukazał się widok Robotkowa

widziany z pokładu krągłolotu zwiadowczego. Sygnał sekundowy i minutowy stał się

jeszcze głośniejszy. Jan zamknął powieki, zacisnął pięści aż do bólu. A kiedy gwizd

oznajmił, że unicestwienie dokonało się po prostu zemdlał.

background image

Kiedy po jakimś czasie wrócił z niebytu do swego ciała, było to jakby

naciąganie skafandra fizyczności innego człowieka.

Nie znajdował się już w jajku. Najwyraźniej przewieziono go w czasie

zamroczenia. Wstał i próbował utrzymać równowagę na chwiejnych nogach.

Znajdował się na opustoszałym korytarzu o zakurzonych ścianach. Zbliżył się do

najbliższej tabliczki informacyjnej:

— Megablok V, poziom 345, sektor C, ulica 37 — odczytał. A zatem

znajdował się w zupełnie innej aglomeracji. Szedł dalej, minął skrzyżowanie z

tunelem express-pneumii, najwyraźniej od dawna nie używanym. Cała budowla robiła

wrażenie niezamieszkałej od lat, Zdemolowane sześciany wypełniały pokruszone

syntetyki, spod nóg „turysty mimo woli” uciekały stada myszy i szczurów.

— Czym one się żywią u diabła, sobą? — zastanowił się przez moment.

Ś

wiatło jarzyło się słabo. Klimatyzacja nie działała, natomiast hulające

przeciągi świadczyły, że istnieje jakieś wyjście na zewnątrz. Minął parę sztolni

wentylacyjnych o wilgotnych ścianach porosłych pleśnią, skorodowane zwłoki robota

bez głowy. Schody ruchome-stężały na zawsze, po prędkochodnikach nie pozostało

nawet wspomnienie. Tworzywo, z których je wykonano stanowiło ulubione menu

szczurów.

Na jednej z krzyżówek czyjaś ręka wydrapała, snadź w największym

pośpiechu: „TĘDY UCIEKAĆ!" .

Jan wzdrygnął się. Przez moment zastanawiał się, co mogło być przyczyną

kataklizmu, który nawiedził ten megablok. Z kalendarza znalezionego w którymś z

mieszkań wynikało, że do dramatu doszło przed dwudziestu pięciu laty... Nic więcej.

Czy był to bunt, epidemia, masowy atak histerii czy jakieś inne powody — trudno

dociec. Idąc naprzeciw świeżemu powiewowi dotarł do ściany szczytowej. Przez

szerokie pęknięcie w murze wyszedł na zewnętrzny gzyms. Ścianę przed laty

pokrywały baterie słoneczne, obecnie większość z nich była zniszczona, skorodowana

bądź nieczynna. Patrząc w dół widział dolinę pokrytą odpadkami, ruinami i

ś

mieciami. Próżno szukałbyś tam najmniejszego nawet przejawu życia. A wiec obawy

Neda okazały się uzasadnione...

Bezszmerowo zjawił się obok Jana dyszowózek. Jego głośniczek buczał

zachęcająco:

— Dokąd chciałbyś wyruszyć, Janie Milionie, dokąd chciałbyś. wyruszyć...?

— A więc zdegradowano mnie z Dziesiątego — pomyślał z ulgą. Nie miał

background image

jednak, ochoty jeździć gdziekolwiek. Spoglądał na śmietnisko ciągnące się kilometr

pod nim. Ciekawe, jak długo musiałby lecieć tam, w dół.

— To zawsze zdążysz, to zawsze zdążysz! — zagdakał jasnowidzący

komputerek z wózka — wsiadaj, pozwiedzamy!

— Nigdzie nie wsiądę, jeśli najpierw nie dowiem się, co się stało z

mieszkańcami megabloku?

— Smutny przypadek awaryjny, smutny przypadek awaryjny. Nastąpiło

kiedyś uszkodzenie głównego zasilacza połączone z katastrofą zasilania

zapasowego, parę dni bez energii, powietrza, ciepła, wystarczyło?

— A wiec zrobiliście to wy! Łotry!

— Nie znam konkretów, jestem za młody — odpowiada głośniczek.

— To zapytaj swego szefa, on wie!

— Jestem automatem niskofunkcyjnym, nie mogę kontaktować się z centralą

bez jej polecenia, to ona zawsze łączy się ze mną.

Jan jeszcze raz rozgląda się po spękanej ścianie aglomeracji. Myśli o

kataklizmie, który miał tu miejsce. Nie ma wątpliwości — GLOK organizował

przestrzeń życiową dla swych podopiecznych, umysłowców, którzy jednak

zbuntowali się przeciw tym dobrodziejstwom.

— Pospiesz się — przynagla brzęczyk — pojedziemy do twego megabloku, po

drodze mamy dużo ciekawych rzeczy do zobaczenia. Całą prawdę. I tylko prawdę.

Machinalnie wsiada.

Dyszowózek przypomina bożą krówkę. Wypuszcza spod wierzchnich pokryw

przezroczyste skrzydełka, pluje paliwem, startuje. Początkowo lecą powoli, skosem

wznosząc się obok grani megabloku. Przez prześwity rozwalonych ścian widać

zrujnowane wnętrza, potoki żłobiące sobie drogę przez dawne siedziby ludzi. Potem

szybkość wehikułu wzrasta, mijają dach pokryty resztkami zdziczałych kolonii

glonów spożywczych, których dawno nikt nie kultywował. Jest wspaniały,

bezchmurny dzień. Powietrze rześkie. Wokół Jana zamyka się przezroczysta kapsuła

kabiny.

— Zaraz zrobi się zimno i mało tlenu — Słychać informację. Są już tak

wysoko, że krzywizna Ziemi staje się doskonale widoczna. Pod nimi rozpościera się

mapa kontynentu, kiedyś kwitnącej ojczyzny jego ojców... Widać morza, na których

daremnie szukałbyś plamek wielkich tankowców, które przed laty ciągnęły gęsiego

wzdłuż, wszerz i w poprzek, widać olbrzymie bryły megabloków wyglądających

background image

jak bezużyteczne bańki postawione na martwych plecach planety.

Nic nie pędzi po dawnych autostradach, liniach kolejowych. Cisza zalega eter i

przestrzeń powietrzną.

— Mieszkasz w ostatnim czynnym megabloku — informuje bzykacz. To

tam, na południu... Zaraz dotrzemy na miejsce. A może chcesz jeszcze trochę

pozwiedzać, zobaczyć szczątki Paryża, Rzymu.

— Nie, nie chcę.

Standardowy sześcian mieszkalny na niezbyt wysokim poziomie. Numer

2345242 wraz z małżonką śledzą jak co dzień oglądnik trójwymierny. Są młodą parą,

niedawno skompletowaną; dlatego nie poprzestają na oglądaniu, ale nawet co pewien

czas wymieniają uwagi śona: — Pyszna szołowizna! Mąż: — Niezła! A właśnie, jak

przyjęłaś dzisiejsze promienie spożywcze? śona: — Były niezwykle pożywne, Mąż:

— Wiesz, kiedy siedziałaś w kabinie, ogłoszono wyniki loterii. Chyba wygraliśmy

nagrodę dwunastego stopnia. Dwudniowe wczasy w pneumii, śona: — Daj spokój.

Dokąd będziemy się ruszać. Źle nam w domu?

Rozmowę mąci dzwonek anonsowacza, staromodnego urządzenia przy

przenikliwej ścianie, pochodzącego z czasów kiedy ludzie, z bliżej nieokreślonych

powodów składali sobie wizyty. Gospodarze nie reagują. Być może biorą gong za

złudzenie słuchowe. śona przeciąga się w fotelu. śona: — Wiesz, dawnośmy się nie

pomiłowywali.

Mąż: — (wzruszając ramionami) Też ci barbarzyństwa w głowie. Weź dawkę

„rozkoszolu" i będzie spokój.

Anonsowacz rozlega się ponownie, agresywnie. Niechętnie odwracają głowy.

— Przecież nikogo nie zapraszaliśmy — mówią równocześnie. Jasne, że nie

są to sąsiedzi z sąsiadami raz na rok porozumiewają się za pomocą oglądnika.

ś

ona: — Może przylazł jakiś robot — sześcianokrążca. Pamiętasz, dwa lata

temu nachodził nas taki jeden. Proponował dla rozrywki czopki agresji i inicjatywy.

Mąż: — (ostro po kolejnym sygnale) Poszedł won!

Mimo to Jan wszedł, i nie zważając na skonsternowane miny gospodarzy,

przedstawił się grzecznie.

— Zaszedłem do państwa przypadkowo- zaczął — chciałbym jednak

porozmawiać.

background image

— Może pastyleczkę relaksującą? — zapytał 2345242-gi.

Nie mam zamiaru się relaksować , ani otępiać — odpowiedział Milion —

państwu też nie radzę. Sytuacja jest zbyt poważna. Gospodarze wyrazili zdziwienie.

Jaka sytuacja.

dlaczego poważna? Cały czas patrzą w oglądnik i tam niczego, podobnego nie

podali, przeciwnie — wszędzie roboty oddają coś przed terminem, hobbyści

podejmują zobowiązania, a cala ludzkość kwitnie w trzydziestu dziewięciu

megablokach.

— A jeśli to nieprawda? Jeśli nie kwitnie? — ton intruza robi się

dramatyczny.

Młodzi spoglądają na niego z politowaniem.

— Dlaczego nieprawda? — pyta żona — przecież podawali w oglądniku.

Jan nie może się już dłużej opanowywać.

— A jeśli wszystko jest nieprawdą od początku do końca. Jeśli fałszywa wizja

rzeczywistości to cząstka programu zidiociałej maszyny, która zaprogramowała sobie

wyniszczenie ludzkości? Czy nigdy nie odczuwaliśmy, że jesteśmy więźniami

rozmyślnie przykutymi do tej celi? Manipulowanymi przez automaty, otępianymi

przez promienniki, ogłupianymi szołowizną!!!

— Pan jest zdenerwowany, pewnie chory — mówi gospodyni.

Jan Milion przestaje panować nad sobą, zaczyna tupać, złorzeczyć, zdaje sobie

sprawę, że w tym momencie wiarygodność jego przemowy spada do zera. Lokatorzy

sześcianu patrzą na niego jak na wariata, który pragnie burzyć ich spokój i

stabilizację. Największym wysiłkiem opanowuje się. Wciąga powietrze:

— Spróbujmy razem troszkę pomyśleć...

— Ale po co myśleć — wzrusza ramionami gospodarz — od myślenia są

kalkulatory.

— Pan zdaje się za dużo myślał i proszę, jakie są wyniki — dorzuca jego

ż

ona. — Pańskie pomysły są absurdalne, krzyczy pan o zagrożeniach, manipulacji.

Czy my jesteśmy przez cokolwiek manipulowani? Szołowiznę oglądamy dla

przyjemności, dowolnie wybieramy towary z katalogów, a gdybyśmy chcieli wyjechać

gdziekolwiek na wycieczkę, to nie ma przeszkód.

— No to spróbujcie wyjechać!!!

— Ale po co?

— Po to, żeby spojrzeć gdzieś z boku na własne dotychczasowe życie, żeby

background image

przekonać się, jak jest naprawdę, żeby zobaczyć, jak świat wyludnia się, zamienia w

pustynię... Do diabła! I wy to nazywacie porządkiem i ładem.

Incydent trwa stanowczo za długo. Małżeństwo odczuwa coraz większy

niesmak. Nie przestają się uśmiechać. 2345242 sięga w stronę nawiewu dobrego

samopoczucia.

— Nie! — krzyczy Jan — jeszcze chwilę. Posłuchajcie mnie, jesteście

młodzi, niewiele starsi od mojego syna. Znaczy, kiedyś miałem syna, ale GLOK go

zabił, ten przeklęty numeryczny wampir. Nie, nie, jestem spokojny, zupełnie

spokojny. Postarajcie się mnie zrozumieć. Trzeba wyjść z sześcianu, trzeba wyrwać

się...

Gospodarze mają najwyraźniej dosyć. Jednym okiem łypią na program

rewiowy w oglądniku. Ten wariat pozbawia ich ulubionej szołowizny. Milion błaga.

Rzuca się na kolana.

Irytuje ich to jeszcze bardziej. Mąż uruchamia Indywidualny Odbiornik i prosi

o zaprowadzenie porządku w mieszkaniu. Jan wie, że me mina dwie minuty od

zgłoszenia, a czuje w plastikowych hełmach przywrócą numeryczny spokój. Wycofuje

się.

Dyszowózek dawno zostawił na zewnątrz. Podróżuje po swoim megabloku

pneumią, zagląda do wybranych na chybił trafił mieszkań, spotyka różnych ludzi,

starych i młodych, łysych i włochatych, białych i negroidalnych. Wszędzie spotyka się

najpierw z niedowierzaniem, potem z politowaniem, a na koniec z wrogością.

— A więc GLOK wychował sobie wreszcie społeczeństwo, jakiego pragnął —

szepce do siebie.

Narasta ogromne znużenie. Czuje, jakby dźwigał na sobie cały megablok, a nie

ma już siły.

Indywidualny Odbiornik, który wraz z obrożą nie wiadomo kiedy pojawił się

na jego szyi, monotonnie do znużenia powtarza tylko jedno zdanie:

— Czy to warto, czy to warto, czy to warto?

Wreszcie ze wszystkich pragnień zmiany, rewolty, prawdy pozostaje tylko

dwa: odpocząć i zapomnieć. Skoro nie ma innego wyjścia. Kolejny sześcian, kolejna

przenikliwa ściana i kolejny nieżyczliwy głos z wewnątrz. Milion. wchodzi. W środku

samotna kobieta przed oglądnikiem. Drobna, siwiejąca. Jakby znajoma. Milion nie ma

siły na agitację, chciałby usiąść... Tymczasem kobieta odwraca głowę, w jej oku

pojawia się radosny błysk. Zrywa się z miejsca.

background image

— Wróciłeś, Janie! Nareszcie wróciłeś! Boże! A tak się bałam. Ale nigdy nie

przestałam wierzyć, że wrócisz.

Absolutnie biernie pozwala się ściskać, całować. Sam też machinalnie całuje i

gładzi żonę po włosach.

— Obiecywali mi męża zastępczego, odmówiłam, wiesz, ile się musiałam

nawojować, na-zwodzić? Ale ja ci nie daje dojść do głosu, mów, gdzie byłeś?... tyle

czasu... tyle ciekawych programów przez ten czas nadawali...

— Trochę zwiedzałem — mówi bezbarwnie Jan.

Włącza nawiew antyemocjolu, przełyka pastylkę regeneracyjną. Zaraz będzie

mu dobrze. Błogie ciepło wypełnia obolałe ciało i jeszcze bardziej obolałą duszę.

Fotel przed oglądnikiem usłużnie układa się do siedzenia właściciela łasząc się przy

tym jak stary, wierny pies. Papucie same wślizgują się na stopy, które wcześniej

obmyła elektrogąbka.

Pani Janowa patrzy na męża wzrokiem uspokojonej kwoki. Nareszcie

wszystko wraca do normy, na pewno niedługo wróci Din na kolejną dobę

familiaryzacji. Mąż wprawdzie mocno zmizerniał i wychudł — na pewno jednak

wkrótce dojdzie do siebie. A może wreszcie skończą się jego okresowe chandry, które

nachodziły go ostatnimi czasy.

Pani Janowa dobrze wie, że w jej mężu egzystowało naraz dwóch ludzi. Ten

pierwszy zdecydowanie nie pasował do ery numerycznej. Przykładem — choćby ich

poznanie wbrew zaleceniom komputera genetycznego. Przez głowę przelatuje

kolorowa taśma wspomnień: romantyczna miłość dwojga ludzi wbrew ustalonym

zasadom. Spotkania w zakamarkach, w których nie mogły wypatrzeć ich czuje.

Wspólne spacery po sztucznych ogrodach w dolnej części megabloku. Pierwszy

pocałunek. Pierwsza noc spędzona razem. Małżeństwo u starego zdezelowanego

komputera wyraźnie nie przejmującego się wytycznymi swego mocodawcy, Potem

potępienie testatora, degradacja na parę lat. Na szczęście zawsze byli razem. Dopiero

potem z wolna dochodził w Janie do głosu ten drugi, wychowany na mleku w

proszku, ideologii w pastylkach i życiu według regulaminów. Uczciwy, sumienny,

zdyscyplinowany — wyżywający się w dozwolonych ćwiczeniach gimnastycznych.

Czasami smutny, czasami zbyt bezbarwny. Teraz najwyraźniej ten homo labilis

zwyciężył.

Tymczasem Milionowi udało się włączyć ulubiony siedemnasty kanał z

historyjkami o plastikowych zwierzętach z cyklu „świat, który musiał zginąć".

background image

Równocześnie zażył pastylkę zapomnienia i jest szczęśliwy.

ś

ona też sięgnęła po fiolkę. Potem ujęła Jana za rękę i wpatrzona w

trójwymierny oglądnik czuła, że oboje rozpływają się w nirwanie relaksu i bezsensu.

Rozdział XIV

Szli głównie nocami. Dlatego trudno nam jest opisywać dokładnie mijane

pejzaże, zresztą nawet niespecjalnie warto, gdyż były to przeważnie ponure nieużytki.

Skały przeplatały się z kawałkami żwirowatych pustyń, trudne do zidentyfikowania

ruiny miast porastał suchy drobnokrzaczasty busz — naprawdę nic ciekawego.

Nastroje maszerujących łagodnie mówiąc prezentowały się marnie. Zapasy

pastylek były na ukończeniu, ludzie ledwie szli, a dwójka umysłowców przypominała

własne cienie. Zagłada Robotkowa podłamała ich psychicznie. Natomiast zniszczenie

ś

wiątyni Anody i Katody — mimo zaprzeczeń Myślacza — pozbawiło ich stałej

dawki regeneracyjnej, którą — jak można się domyśleć — dostarczały codzienne

background image

modły. W obecnym stanie mogli oczywiście wytrzymać bardzo długo bez

regenerowania lub zgoła się bez niego obywać — tyle, że o lataniu nie można już było

nawet marzyć, a proste dotychczas przeistaczanie się w postać kobiecą każdorazowo

kosztowało Mysie bardzo wiele wysiłku. Niemniej zdecydowana była utrzymać swe

ludzkie kształty za każdą cenę, mimo, że w rzadkich chwilach wypoczynku

rozanielony wzrok Dina podążał wyłącznie za Oną.

Max zachowywał się inaczej, jego zachowanie pozornie chłodne wobec dwu

pań cechował dystans i elegancja. Tylko czasami pod wieczór dyskretnie dawał do

zrozumienia umysłówce, że jeśli wyraziłaby ochotę... to on, osobiście zawsze lubił

mocne wrażenia. Jednakże wszystkie cierpienia fizyczne, lęk przed odkryciem (mimo

ż

e krągłoloty jakby o nich zapomniały) stanowiły tylko cząstkę udręki niedoszłych

buntowników. Najbardziej dławiło ich poczucie klęski, klęski tym boleśniejszej, że

odniesionej bez walki i w dodatku na progu prawdopodobnego zwycięstwa. Teraz

nawet największy optymista musiał przyznać, że nie mają żadnych atutów wobec

GLOKa. Gorzej, przed trojgiem ludzi stanęła perspektywa śmierci głodowej.

Dlatego Myślacz narzucił forsowny marsz.

— Za górami — dowodził — prawdopodobnie zachowały się resztki Parku

Narodowego,

może tam znajdę jakieś pożywienie, które pozwoliłoby przetrwać.

— A co będzie z wami? — pytał Max.

— O to się nie martwcie — odpowiadała Mysia — kiedy już zabezpieczymy

waszą egzystencję, zbudujemy sobie świątynię regeneracyjną. Sił nam wystarczy.

Trzeciej nocy nastąpił kryzys. Ona oświadczyła kategorycznie, że nie pójdzie

nawet kroku dalej. Max zemdlał z wycieńczenia (ciągle jeszcze nie mógł wrócić do

pełnej sprawności), a Din dostał gorączki. Na dodatek zawieruszył się gdzieś stary

umysłowiec, tak że snu gromadki ludzi strzegła jedynie Mysia, płosząc roboty

drapieżne, które całą noc buszowały w zaroślach.

Nad ranem Max obudził się z nerwowego snu. Dygotał z zimna. Myślacza

nadal nie było,

— Czyżby wybrał metodę „ratuj się kto może"?

Aliści o wschodzie słońca umysłowiec zjawił się przynosząc w fałdzie skórnej

litr świeżej wody i trochę zerwanych leśnych owoców. Najbardziej pokrzepiło

zbiegów jego oświadczenie, że koniec ziemi jałowej jest tuż tuż.

I rzeczywiście, po paru kilometrach krajobraz uległ zmianie. Zazieleniły się

background image

wąwozy, sucha, spękana ziemia ustąpiła miejsca bujnej roślinności. Tu i ówdzie

pojawiły się kępy liściastych zagajników, a trochę dalej małe wesołe źródełka zaczęły

cieszyć oczy i spragnione usta.

Jak ocenił Myślacz, w ciągu ostatnich lat dawny Park Narodowy, który

przetrwał zapewne dzięki niedopatrzeniu jakiegoś niesumiennego robota nie tylko nie

zmarniał, ale rozszerzył się, atakując zieloną falą okoliczne nieużytki. Przyroda była

w wyraźnej kontrofensywie. Pod wieczór maszerującym wydało się, że słyszą śpiew

ptaka, zaś z bagnisk dolatywały głosy żab. Wreszcie, kiedy drogę przebiegł im

autentyczny zając, od stu lat podobno całkowicie wytępiony, znaczna otucha

wstąpiła w serca uciekinierów.

Dalszy marsz mijał się z celem. Postanowili założyć obozowisko. Lasy

dookoła obfitowały w dzikie owoce, w potoku pełno było ryb... Wprawdzie żołądki

ludzi ery numerycznej fatalnie znosiły barbarzyńską karmę, ale Myślacz pasł ich

węglem drzewnym.

Nazajutrz zdecydowano się rozdzielić. Max ze starym umysłowcem

postanowili spenetrować okolicę (a nuż trafią na jakichś ludzi, umysłowców bądź

inne istoty rozumne), natomiast Din i Ona mieli pozostać pod opieką Mysi aż do

całkowitego nabrania sił. I faktycznie, na opiekę narzekać nie mogli. Zwłaszcza Din.

Umysłówka zachowywała się jak najlepsza pielęgniarka, gosposia i matka. Krzątała

się wokół posłania z liści, przynosiła dojrzale maliny i leśne poziomki, a wieczorami,

gdy zasypiał, trzymała go za rękę pilnując, żeby przez sen nie strącił maty, którą dla

niego utkała.

Ona, która nie wymagała takiej opieki, przeważnie snuła się chmurna i

zamyślona, nie bardzo mając okazję podejść do Dina, a gdy uzbierała mu trochę

owoców, Mysia wyrzuciła je w krzaki, wołając, że są trujące.

Dopiero gdy noc była w pełni, kiedy Onę i Dina zmorzył sen, myślaczka z

uczuciem ulgi wracała do swojej gruszkowatej postaci, trzema nibyrączkami

odpędzając komary a czwartą chłodząc rozgorączkowane czoło chłopaka.

Zaś upewniwszy się że śpiący nie może jej usłyszeć — powtarzała cicho,

nieśmiało, ale zdecydowanie:

— Musisz być mój, ty mały, śmieszny człowieczku — musisz! śebyś ty był

rozsądny! Co widzisz w tej niewiernej kobietce? Czy jesteś ślepy, żeby nie zauważyć

różnicy, nie dostrzegać mojej doskonałości, którą mimo dzielącego nas dystansu

gotowa jestem oddać tobie?...

background image

Poranek zapowiadał się prześlicznie. Din, któremu gorączka nareszcie

ustąpiła ruszył sprawdzić, czy nic nie złapało się w sidła, które zgodnie z recepturami

starych filmów próbował zmajstrować poprzedniego dnia. Po drodze zaintrygował go

ciemny wlot jaskini położonej tuż nad nurtem potoku, pod malowniczym nawisem

skalnym. Jak każdy z jego rówieśników nigdy nie rezygnował z okazji zajrzenia do

podziemnej dziury. Przebrodził przez wodę zalegającą korytarzyk wejściowy i już po

chwili znalazł się wewnątrz. Grota częściowo wypełniona była wodą, światło

przedostawało się przez nią i tworzyło niezwykły błękitny półmrok. Gdyby Din

zwiedzał kiedykolwiek Włochy, na pewno nasunęłaby mu się analogia z Grotą

Lazurową na Capri. Jednakże obecnie zafascynowało go coś innego — wiotka postać,

która siedziała nad wodą i czesała swoje włosy. Ona! Czyżby czekała tu na kogoś?

— Wiedziałam, że przyjdziesz — uśmiechnęła się do młodzieńca.

— To przypadek...

Nie odpowiedziała, tylko podbiegła i przytuliła się do niego.

— Nareszcie sami — szepnęła.

Spłoszony zrobił krok do tyłu i nie wiadomo, czy potknął się o coś, czy też

młoda macocha podstawiła mu nogę, dość, że przewrócili się oboje na piasek miękki i

drobny.

Leżał jak przewrócony na grzbiet karaluch bojąc się uczynić jakikolwiek ruch,

który mógłby zepsuć nastrój. Nie musiał jednak nic robić, usta Ony posuwały się po

jego ciele jak ramię sonografu i gdy wreszcie dopadły jego ust, otworzyły je aby

wtargnąć do środka pełnią gorącej namiętności.

Z chłopakiem stało się coś zaskakującego, nagle cały niepokój prysnął, po

męsku zamknął swe dłonie na szczupłych plecach dziewczyny, przewrócił ją na

piasek i nakrył sobą.

— Kochaj mnie — szepnęła luksusowa.

W korytarzu prowadzącym na zewnątrz rozległ się chlupot. Ona westchnęła, a

Din zerwał się poprawiając ubranie. Do jaskini weszła umysłówka.

— Bardzo dobrze, że cię znalazłam, Din — mówi bez wstępów, głosem nie

zdradzającym żadnych emocji — właśnie wrócił Max i musi się natychmiast z tobą

zobaczyć. Czeka u wylotu doliny.

— A nie mógł przyjść tu sam — pyta Ona.

— Ma jakieś duże bagaże i prosi o pomoc. No, pospiesz się, mały!

Din wybiega zadowolony, że po paru dniach niewidzenia znowu zobaczy się z

background image

przyjacielem. Z Oną przecież będą mogli spotkać się później. Najważniejsze, że

pierwsze lody zostały przełamane.

— Czekam na ciebie — woła piękna macocha.

Chce podążyć śladami chłopaka i wybiec na powietrze, ale Mysia zastępuje jej

drogę. Zdążyła spurpurowieć, mocno fosforyzuje i nie przypomina żadnej istoty

człekokształtnej.

— Chcesz mnie przestraszyć? — usiłuje wyminąć ją Ona.

— Nie. Chcę chwilę z tobą porozmawiać.

— Proszę bardzo — dziewczyna mówi przesadnie uprzejmym tonem.

— Wybij sobie z głowy tego chłopaka — cedzi umysłówka — on jest mój!

Tylko mój...

— Ależ moja gruszeńko, jeśli już używamy form dzierżawczych, to przede

wszystkim jest mój pasierb!

— Jokasta! — prycha Mysia antyczną erudycją — miałaś mało wrażeń?

— Wolę być Jokastą niż amebą — odpala Ona.

— Szczerze radzę, nie wchodź mi w drogę!

— I nawzajem. Czy nie potrafisz być na tyle inteligentna, żeby zrozumieć,

jaki wstręt mój Din odczuwa do twego cielska. Ty kosmiczna pasztetówo!

Myślaczkę ogarnia furia, nie panuje nad sobą, wybiega z groty słysząc

wzmocniony pogłosem triumfalny śmiech dziewczyny. Jej wzrok pada na skały

wiszące nad wejściem, wyżej nad nimi ciągnie się kamienisty piarg. W mgnieniu oka

elastyczne ciało zmienia się w monstrualną koparkę. Wściekłość potęguje siły.

Wyrywa jeden z wielkich głazów. Huk wypełnia kotlinę, piarg rusza. Jeszcze

moment, a tony kamieni, głazów i ziemi zawalają właz do jaskini. Mysi ledwo udało

się odskoczyć. Echo tłucze się w kotlinie, powodując osuwanie następnych

kamienistych lawin w żlebach. Myślaczka przytomnieje. Ogarnia ją strach. „Co ja

zrobiłam" — szepce. Nie ma mowy nawet o odnalezieniu w olbrzymim rumowisku

miejsca, w którym znajdowała się jaskinia. Umysłówka wysila swe zmysły i usiłuje

przerentgenować górę, usłyszeć najmniejsze choćby odgłosy z wewnątrz. Na próżno.

Nie upływa parę minut, a Din jest z powrotem. Rzeczywiście spotkał Maxa, ale

bagaż, który tamten miał ze sobą nie był taki wielki, żeby pomoc była konieczna. Co

do Myślacza, po prostu odprawił swojego ludzkiego kompana i sam kontynuował

eksploracje.

— Na wszystkie cyfry świata! Gdzie Ona?! — woła Din.

background image

Umysłówka milcząc wskazuje rumowisko, Chłopak przypada do niego,

szarpie wystające głazy, rani sobie palce, a po paru minutach widząc, że trud jest

daremny, wybucha płaczem.

— Ostrzegałam ją, że przebywanie w jaskini jest niebezpieczne, że zbliża się

wstrząs sejsmiczny, ale Ona uparła się, że będzie w środku czekać na twój powrót.

Stękając pod ciężarem kosza z żywnością i próbkami mineralnymi zbliża się

Max. Jeden rzut oka na sytuację wyjaśnia mu wiele.

Parę tygodni minęło od opisanego wydarzenia. Nasi bohaterowie po

przeniesieniu się parę kilometrów dalej w głąb zielonej krainy postanowili osiąść na

dłużej. Nad brzegiem jeziora wznieśli niewielki szałas, obok niego Max z Mysią

rozpoczęli próby wzniesienia elektrowni. Din udzielał się słabo w pracach kolektywu.

O świcie obchodził wnyki, sprawdzał wędki, składał kwiaty u stóp usypiska, a potem

przez cały dzień wpatrywał się w wodę. Nie potrafił się pozbierać. Oczywiście nawet

przez głowę mu nie przeszło, że sprawcą zasypania Onej może być młoda

umysłówka. Wyrwany z normalnej struktury życiowej, po utracie ojca (nie miał już

ż

adnej nadziei na jego odnalezienie) i po śmierci dziewczyny, którą zaczynał kochać

— a pierwszy raz w życiu kocha się dosyć mocno, nawet jeśli wybranka, serca jest

grubo starsza — nie potrafił sobie znaleźć miejsca.

Inaczej Max. Ten zaadoptował się świetnie. Zawsze potrafił złapać najgrubszą

rybę, natrafić na największego królika. Niewyczerpany w pomysłach próbował

rozbawić Dina choć teraz rzadko to mu się udawało. Ale nie zrażał się, podobnie jak

nie zaniedbywał uwodzenia Mysi. Rozśmieszał ja kawałami, rozczulał drobnymi

prezentami, ale zdobyć nie potrafił. I trochę go to denerwowało.

— Co ta wspaniała „babka z piasku" (określenie dość prawidłowe, jako że

jednym z głównych składników ciała myślaczy jest krzem) co ta dziewczyna, u

której nawet biust jest substancją inteligentna, widzi w tym ponurym mięczaku?

Albo niech się weźmie za niego ostro, albo...

Max oczywiście lubił Dina, ale ich stosunek trudno nazwać równopartnerskim.

Potrzebował kolegi raczej jako swego dopełnienia, interlokutora, tła. Sympatia w

dużym stopniu zabarwiona była pobłażliwością.

Prace nad budową elektrowni nie uszły, uwagi robotów drapieżnych.

Początkowo okolica, w której osiedli rozbitkowie z Robotkowa wydawała się

całkowicie pusta, tylko nocami słychać było przerażające odgłosy walk androidów o

resztki akumulatorów, zaś ponad wodą niosły się co raz odgłosy kanibalskich uczt.

background image

Wieść, że budowana jest siłownia rozeszła się jednak bardzo szybko w świecie

elektroszmelcu. Co rano, kiedy nasi bohaterowi wyglądali z szałasu, widzieli stada

czworonożnych automatów, które z pewnej odległości przyglądały się im ponuro i

niemo.

— Na razie jest spokój, ale w dniu, kiedy ruszy elektrownia, będziemy mieli

sporo gości — stwierdził Max.

— Możemy spróbować dogadać się — proponował Din.

Wszelkie jednak przyjazne kroki w kierunku androidów nie dawały rezultatu.

Nieufni i dzicy, warcząc cofali się w oczerety. Z każdym dniem było ich więcej, nie

dziwota, że obaj chłopcy z duszą na ramieniu wychodzili na obchód zagajnika. Na

razie jednak bestie schodziły im z drogi. Nawet ich prymitywne elektromózgi

rozumiały, że do ukończenia prądnicy trzeba dać spokój kolonistom. Jednak

najbardziej niepokojący był brak wiadomości od starego Myślacza.

Po odesłaniu Maxa z próbkami mineralnymi i mapką owocowych zasobów

exrezerwatu ruszył w dalsza drogę obiecując wrócić najpóźniej po tygodniu. Po

czterech dniach urwała się łączność telepatyczna z Mysią. Umysłówka

poinformowała, że zasięg porozumienia wynosi plus minus sto kilometrów, i że z

braku sygnałów nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Faktem jest, że

przedłużająca się nieobecność patriarchy nie wpływała korzystnie na nastroje w

małym kolektywie. Din podejrzewał pułapkę GLOKa, Max przeciwnie — uważał, że

Myślacz musiał trafić na coś tak ciekawego, że zaabsorbowało go to bez reszty. Mysia

nie miała zdania. Zresztą i jej nastrój nie należał do najlepszych. Nie wiemy, czy

umysłowce odczuwają wyrzuty sumienia. W każdym razie wspomnienie sprawy Onej

nieraz powodowało u Myślaczki ostre bóle szypuły centralnej. Oczywiście nie dawała

poznać tego po sobie, z anielską cierpliwością znosiła coraz napastliwsze zaloty Maxa

(wprost proporcjonalnie do wzrostu jego męskiej ambicji), a ze swej strony nie

ustawała w próbach pozyskania Dina. Początkowo usiłowała go prowokować,

później, kiedy zauważyła, że chłopak reaguje na karesy wyłącznie niechęcią,

postanowiła go do siebie przyzwyczaić. Zachowywała się troskliwie, opiekuńczo,

rychło jednak okazało się, że i ta forma kurateli ciąży młodzieńcowi. Wtedy udała

obrażoną, przestała się odzywać, ostentacyjnie tolerowała umizgi Maxa... cóż, kiedy

zamyślony Din nawet nie raczył zauważyć zmiany.

Po wyczerpaniu wszystkich innych metod pozostała ostatnia — postawienie

sprawy otwarcie. Korzystając z tego, że Max w poszukiwaniu złomu miedzianego

background image

wypuścił się gdzieś dalej, Mysia przybrała najbardziej kuszącą wersję, swej

powierzchowności i podeszła do ukochanego, który w zamyśleniu puszczał kaczki na

lustrzanej tafli jeziora nie zwracając uwagi nawet na stadko androidów przyczajone

po przeciwległej stronie wody.

— Popatrz na mnie i powiedz, jak ci się podobam? — zagadnęła.

— Jesteś bardzo ładna — powiedział obcinając ja krótkim spojrzeniem.

— Jak bardzo — dopytywała dalej.

— Absolutnie.

— A nie myślisz, że powinieneś wreszcie otrząsnąć się z przygnębienia?

Ś

wiat naprawdę może być bardzo fajny, jeśli popatrzymy na niego razem.

Chłopak wzruszył ramionami.

— Przecież patrzymy na niego razem.

— Nie stosuj uników, Din, przecież wiesz, co mam na myśli. Chcę być z

tobą jak żona, jak kochanka.

— To niemożliwe.

— Dlaczego niemożliwe. Zaręczam ci, byłoby nam bardzo dobrze. Kocham

cię, chłopcze! A my, myślaczki, potrafimy kochać bez reszty.

— Wierze na słowo.

— To spróbujmy!

Podbiegła do niego, objęła go dłońmi i poczęła zasypywać pocałunkami. Din

nadał zachowywał się jak kołek z drewna.

— Spójrz na mnie, prosto w oczy. Weź mnie! — szeptała umysłówka.

— Nie mogę — odrzekł prawie boleśnie.

— Dlaczego?!

— Ponieważ bez przerwy widzę Onę!

— Ach tak. Dobrze!

To, co zdarzyło się w następnej sekundzie, przerosło wszelkie oczekiwania. W

mgnieniu oka z doskonale wyprofilowanej brunetki umysłówka przekształciła się w

szczupłą blondynkę. Oczy się powiększyły, zmienił się nosek, usta, a długa szyja

przypominała do złudzenia detal Wenus z obrazu Botticellego.

Din pobladł jak samotny biały żagiel. Miał w ramionach Onę!

— Kochaj mnie!

Z ust chłopaka wyrwało się krótkie, chrapliwe „Nie!" Odepchnął Mysię i tak

jak stał runął głową prosto w chłodną taflę jeziora, Przez dziesięć minut płynął jak

background image

wściekły, rozbijając wodę zamaszystymi ciosami rąk i nóg. Opamiętał się po drugiej

stronie, na płyciźnie, zdyszany do nieprzytomności, wciąż bijący w zmętniała wodę.

Usiłował się podnieść. Nogi miał miękkie. Zataczając się wyszedł z wody i padł na

piasek. Roboty drapieżne nie zainteresowane białkiem w tej postaci już wcześniej

wycofały się w zarośla.

Mysia milcząc przypatrywała się pływackimi wyczynom młodzieńca.

Parokrotnie miała ochotę wskoczyć, pomóc mu. Kiedy znalazł się po drugiej stronie

odetchnęła z ulgą i wróciła do postaci brunetki, w której czuła się swobodniej.

Po raz pierwszy do jej wszystkich komórek myślowych zakradło się

zwątpienie. Może rzeczywiście Din jest nie do zdobycia? Odwróciła się na pięcie i

ruszyła w stronę sztucznej kaskady na strumieniu. Krzątał się tam rozebrany do pasa

Max. Letnie słońce zaczerwieniło jego silny bark.

— No i jak tam, koleżanko — czemu jesteś taka ponura?

Nie odpowiadała.

— Czarująco dzisiaj wyglądasz — powiedział, a ponieważ nadal nie było

odpowiedzi podszedł bliżej.

— Naprawdę śliczna — powtórzył. Ujął ją pod brodę i spojrzał w ciemne

oczy.

— Nie trzeba się dąsać, nawet kiedy Din nie docenia twojej urody.

— Nic mnie nie obchodzi ten szczeniak! — odparła gniewnie.

— Oho, jaka zmiana... Bardzo korzystna zmiana — nadal patrząc

bezczelnie w jej oczy niespodziewanie zbliżył swe wargi do jej ust i pocałował.

Cofnęła głowę o minutę za późno.

— Może siądziemy, trawa taka soczysta — zaproponował, a jego ręka

bawiąc się włosami spoczęła na karku neodziewczyny. Mysia zachowywała się

biernie, nie mówiła tak ani nie dopiero w momencie, gdy oboje stali się nadzy a twarz

młodego mężczyzny poczerwieniała próbowała się usunąć.

— Daj spokój, nie teraz!

Nie potraktował serio tego uniku, przygarnął ją całą, wdając się w szeroko

zakrojone meandry. Umysłówka zesztywniała

— Powiedziałam: nie, Max!

Wybuchnął.

— A więc nie jestem, dla ciebie zbyt dobry Jestem gorszy od tego niedojdy,

który nawet patrzeć na ciebie nie lubi? Który brzydzi się twojej prawdziwej

background image

powłoki?

— Nieprawda, Din bardzo mnie lubi...

— Ciekawe, czy dalej by lubił, gdyby się dowiedział, kto pogrzebał

prześliczną macochę w grobowcu pod lawiną?

Umysłówka zadrżała.

— Przecież ty mu tego nie powiesz!

— Powiem!

W mgnieniu oka z seksownej dziewczyny Mysia zmieniła się w naładowany

energią prostokątny placek, który spadł na Maxa jak węże na Laokoona. Rogi

prostokąta zamknęły się na nim niczym kielich owadożernej rośliny. Uczuł na sobie

potworny miażdżący uścisk. Trwało to ułamek sekundy, po chwili jednak ucisk zelżał,

tak jakby w ostatniej chwili myślaczka się zawahała.

— Na co czekasz, zabij, druga zbrodnia przychodzi łatwiej — stęknął.

Prostokąt otworzył się i opadł na ziemię. Znów był tylko delikatnym ciałem

apetycznej brunetki.

— Rób, co chcesz — powiedział zmęczony głos — tylko żeby Din się nie

dowiedział.

Wyżąwszy zmoknięte łachy syn Jana Miliona, zmęczony, ale rozładowany

wracał do szałasu skrajem jeziora. Furia i olbrzymi wysiłek dobrze mu zrobiły. Po raz

pierwszy od długich tygodni czuł się trochę inaczej. Nabrał ochoty do życia. Mijał

właśnie kępę krzaków, gdy naraz doleciało go warknięcie.

— Android!

Zafalowały zarośla. Mechaniczna bestia wyraźnie zmierzała w jego kierunku.

Czyżby zmieniła upodobania gastronomiczne?

— Hej, neurobiałku, neurobiałku! — zacharczał metaliczny głos. Wolał nie

czekać, rzucił się do ucieczki. Gnał po głazach na skraju wody, raz przewrócił się i

rozkwasił kolano. Kilkakrotnie obejrzał się za siebie. Dwunożny robot wprawdzie nie

spiesząc się zbytnio, szedł Jednak zdecydowanie jego tropem. Trzeba było wiec

kontynuować ucieczkę. Dopadł szałasu i zaczął nawoływać. Upłynęło dobrych parę

chwil, kiedy od strony kaskady pojawili się Max i Mysia. Max półnagi i mocno

spocony miał głupi wyraz twarzy, natomiast Mysia w tradycyjnej wersji — gruszka z

szypułą wydawała się wyraźnie zadowolona.

background image

— Co robisz taki rejwach? — zapytała.

— Roboty, atakują roboty! — powtórzył dysząc.

Skierowali wzrok za jego ręką. Rzeczywiście, skrajem jeziora w stronę

obozowiska zmierzał rosły android. Był sam. Natomiast w lewej macce trzymał

kawałek białego tworzywa, którym na widok patrzących zaczął intensywnie

wymachiwać.

— Ciekawa sprawa, parlamentariusz! — mruknął pół do siebie, pół do reszty

Max.

Rozdział XV

Jeśli ktokolwiek z czytelników uwierzył, że Ona poniosła śmierć pod lawiną

kamieni — popełnił błąd, Piękna dziewczyna nie przeniosła się ani do plus

nieskończoności — jak w wierzeniach androidów nazywano świat pozagrobowy

przeznaczony dla dobrych, ani do minus nieskończoności, gdzie potępionych czekał

płacz i zgrzytanie zębów. Skały, które zasypały wejście do jaskini nie uszkodziły

ż

adnej z cennych części młodej kobiety. Już po paru minutach Ona wstała, otrzepała

się z pyłu i po omacku poczęła szukać wyjścia. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z

ogromu katastrofy, przypuszczała raczej, że jej rywalka spowodowała niewielkie

osypanie gruntu.

Po chwili udało się jej wymacać jakiś korytarz prowadzący w głąb ciemności.

Poszła przed siebie, mniej przerażona a bardziej poirytowana, że tak łatwo dała się

sprowokować.

Już po paru minutach jej oczom ukazała się słaba poświata. Czyżby wyjście?

Niestety, kiedy zrobiła kilkanaście kroków ukazało się jej źródło światła — masywny

robot drapieżny, który fosforyzując wpatrywał się w nadciągającą zdobycz.

Chciała się cofnąć, strach ją sparaliżował. Atoli dwunożny android zbliżył się i

warknął przyjaźnie:

— Spokojnawo neurobiałko, nie mam zamiarowości cię spożywić. Idnij za

mną.

Zachowywał się jak tygrys o manierach domowego kota, a Ona nie mając

specjalnego wyboru poszła za nim.

W ciągu następnego kwadransa stale wspinając się pod górę musiała przyznać,

ż

e automat spadł jej z nieba. Bez przewodnika zgubiłaby się na pewno w skalnym

background image

labiryncie. Tunel skończył się krótkim szybem, który zaprowadził ich do kotlinki

zewsząd okolonej skałami. Chłodny wiatr wskazywał, że znaleźli się wysoko ponad

poziomem doliny.

— Dziękuję za pomoc — powiedziała najuprzejmiej jak potrafiła,

zamierzając szybko wrócić do obozu i policzyć się z Mysią. Android chrząknął dość

kategorycznie.

— Wyczuj się tu domostnawo. Ostaniesz stałośnie.

— Co takiego, mam tu zostać na stałe? Po co? W oczach robota pojawiły się

dziwne błyski.

Ona widywała parokrotnie podobne w oczach mężczyzn.

— Więc ty także?

Robot zawstydził się, z obudowy znikły niezdrowe emanacje, ale zamiarów

nie zmienił. Wskazał dziewczynie gniazdo utkane ze starych kabli, w którym kwiliła

trójka małych jeszcze, nie w pełni skompletowanych robotowiąt. Automat wyjaśnił,

ż

e jest wdowcem, ma trójkę dzieci i od dawna potrzebował kogoś do prowadzenia

gospodarstwa, zwłaszcza że obowiązki zmuszają go do ciągłych wypraw w

poszukiwaniu energii. Innych potrzeb, przynajmniej na razie, nie ma.

— Mam więc zostać się za baby-sitter? — spytała dziewczyna.

— Uchu!

Rozkrzyczany drobiazg otoczył ją hałasując co niemiara i strzelając po łydkach

słabymi

wyładowaniami energetycznymi.

— A co się stało z pańską małżonką? — spytała pro forma Ona.

Android westchnął.

— Tegoroczne mielim trudnawą przednówkowość. Nie energetyczniało.

Małość akumulatorstwa. Musielim zdemontowić mamuśkę, na sztuki...

Rzeczywiście, tak u gospodarza, jak u dzieci widać dużo części pochodzących

najwyraźniej z jednej maszyny.

Dziewczyna z wrażenia przysiadła.

Robot — parlamentariusz zatrzymał się kilkanaście metrów przed szałasem.

Ukłonił się trójce zaskoczonych gospodarzy i jął przemawiać wolno a dostojnie.

Poniżej przytaczamy pełen tekst przemówienia przetłumaczony na język ludzki.

background image

„Czcigodni umysłowce i wy, ludzie. Przybywam do was z misją dobrej woli,

w imieniu swoim własnym a także licznej braci robociej, która wygnana z

numerycznego raju skazana jest na szwendanie się po bezdrożach i manowcach. Na

samopożeranie i tego rodzaju haniebne praktyki. Chcemy z tym skończyć...

— Aha — pomyślał Max — klienci do naszej elektrowni.

— Chcemy skończyć z taką egzystencją i dlatego proponujemy wam

współpracę. Dowiedzieliśmy się, że planowaliście kiedyś zajęcie megabloku przez

szczelinę w elektronowej zasłonie, którą przypadkowo odkrył on (macka wskazała na

Dina). Pomożemy wam. Pomożemy zniszczyć Globalny Komputer i uwolnić ludzi,

a wy w zamian dacie nam wolną rękę w podziale łupów...

— Wspania... — zaczął Din, ale Mysia go pohamowała.

— Jakie mamy gwarancje, że współpraca będzie rzeczywiście uczciwa? —

spytała.

— Sami jesteśmy swoimi gwarancjami. Wy znacie szczelinę i inne słabe

punkty GLOKa, my dysponujemy siłą.

— Ciekawy targ — stwierdził Max — wypada tylko cieszyć się, że wy macie

takie zaufanie do nas.

— Nie musimy mieć zaufania, mamy zakładnika! Jeśli pozwolicie, jutro wraz

ze starszyzną robocią spotkamy się na naradzie wojennej.

To mówiąc skłonił się i odszedł, pozostawiając ludzi i umysłówkę w

zdumieniu, zamyśleniu i zakłopotaniu.

— Do licha — myślała umysłówka — czyżby tatko wpadł? Tylko dlaczego,

skoro był tak blisko, nie otrzymałam jego sygnałów?

Din również pomyślał o ojcu, tyle że o swoim. Nie wiedzieć czemu wydawało

mu się, że ich spotkanie nie jest dalekie.

Jednemu Maxowi przyszła do głowy zupełnie inna ewentualność.

Wędrówka Myślacza trwała znacznie dłużej z paru powodów. Po pierwsze

stary umysłowiec przecenił swe siły. Bez dobroczynnych regeneracji musiał poruszać

się po ziemi nie szybciej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Ponadto

przemierzywszy ponad połowę kontynentu nie natrafił na żadne skupiska

umysłowców ani na zamieszkały megablok. I owszem, w trakcie swej wędrówki

odwiedził dwa olbrzymie blokomiasta oba jednak zostały opuszczone dość dawno.

Nie bronione przez osłony elektroniczne, skazane na erozje, przedstawiały żałosny

widok wszystkie jednak najwnikliwsze badania nie potrafiły dać odpowiedzi na

background image

pytanie, co się stało z ludźmi? Przemierzając najrozmaitsze okolice Myślaczowi nie

udało się trafić na świeże cmentarze, jego wyczulone zmysły nie informowały go o

zbiorowiskach grobów. Megablokowe krematoria (o niewielkiej wydajności

przerobowej) wygaszono jakiś czas przed exodusem ludzkości. Czyżby wiec

mieszkańcy rozpłynęli się w powietrzu? Parę razy spotykał zdezelowane stada

robotów, te jednak, płochliwe i głupie, me potrafiły udzielić żadnych konkretnych

informacji. Ci, którzy zostali wyrzuceni z megabloków wcześniej utrzymywali, że nic

nie zmąciło panującej tam sielanki; ci natomiast, którzy, musieli być świadkami

dramatycznych wydarzeń (a kto wie, czy nawet nie realizatorami), mieli skrupulatnie

wymontowane zespoły pamięci dotyczące tamtych czasów.

Na przykład w zapisie pamięciowym androida z megabloku nr 11 zapis

dzienny urywał 11 marca 113 roku ery numerycznej rutynowym zapisem prac w

dziale konserwacji klimatyzacji, a wznowiony został 17 marca tegoż roku równie

standardowymi czynnościami; W tydzień potem zresztą robot jako niepotrzebny;

otrzymał wymówienie.

Co jednak dokonało się w ciągu tych sześciu dni luki? Z zapisu kontrolnego

zużycia części zamiennych robota wynikało, że wykonana praca musiała być

forsowna. Nic więcej.

Również dokładne badania opuszczonych gigantopolis wskazywały, że

wszyscy mieszkańcy zwożeni byli pneumiami lokalnymi do wielkich podziemnych

pneumii międzykontynentalnych, które co kilkanaście minut odwoziły ich w

nieznanym kierunku. Korytarze tych pneumii zostały następnie zatopione. Może

zresztą w miarę awarii kolejnych urządzeń zatopiły się same wodami podskórnymi?

Ciekawa była inna zdobyta informacja. Wyludnione megabloki funkcjonowały dalej,

zmniejszono tylko zasilanie energetyczne do dziesięciu procent. Nadal jednak były

oświetlone klimatyzowane, tyle że po zwolnieniu robotów cała machina ulegała

szybkiemu rozstrojeniu i zniszczeniu.

Poza tym wszędzie natrafiało się na ślady, rabusiów. Najwyraźniej zdziczałe

androidy wracały do gigantów mieszkaniowych w poszukiwaniu energii, baterii i

części zastępczych. Rabunkowa gospodarka pozwoliła im przetrwać wiele lat.

Ciekawa rzecz, o ile drapieżcy chętnie wracali do megabloków uzupełniać

zapasy, żaden z nich nie miał ochoty mieszkać w betonowych pudłach, preferując

otwarte przestrzenie mimo niewygód narażania na korozję. Androidy nagabywane

przez Myślacza nie potrafiły dać jednoznacznej odpowiedzi. Inna sprawa, że w ogóle

background image

rozmawiały niechętnie i pod przymusem

— Tam niedobrowato. Pechliwość. Końcowatość — wydusił z siebie jakiś

bardziej rozmowny.

— A może odczuwają wyrzuty sumienia albo odzywa się w nich jakiś

atawizm — głowił się stary umysłowiec.

Z tej części kontynentu GLOK i jego podopieczni musieli wycofać się bardzo

dawno nie było czynnych czujników, eteru nie pruły zwiadowcze krągłoloty. W swej

wędrówce. Myślacz dotarł aż nad brzeg oceanu. Zdawał sobie sprawę, że zmitrężył

masę czasu, atoli wstyd mu było wracać z niczym. Sunął brzegiem wody mając za

plecami cały kontynent z jednym jedynym zamieszkałym megablokiem, z kwadratami

plenerowymi Pierwszej Setki, z nierozszyfrowaną kryjówką GLOKa, zapewne gdzieś

w podziemiach litosfery, i musiał przyznać, że nadal nic nie wie.

— Pora wracać — powiedział wreszcie do siebie i wtedy dojrzał dym, siwą

smugą kołyszącą się wśród pagórków.

Osadę tworzyło kilkanaście... trudno znaleźć właściwe słowo — ni to

baraków, ni to chałup, skleconych z wraków samochodowych, starych beczkowozów,

blach i płyt plastikowych. Zabudowania przedstawiały się jeszcze nędzniej niż

budynki w Robotkowie. Miedzy ruderami kręciła się grupka nagich ludzi, odzianych

ledwie w przepaski z liści. Wszyscy mężczyźni byli brodaci, włochaci i brudni.

Pazury, mieli wyhodowane, jak ptaki drapieżne.

Na widok Myślacza tubylcy zbili się w kupę, poczęli wydawać gardłowe

okrzyki i bić w blachy. Mężczyźni okalali wieńcem samice wymachując prymitywną

bronią, na którą składały się maczugi, tłuki lub zwykłe kamienie. Za wręcz

wstrząsający można było uznać fakt, fez barbarzyński oręż został sporządzony z

elementów stanowiących ongiś fragmenty wysokoprecyzyinych maszyn, urządzeń

wykonywanych w swoim czasie z mikronową dokładnością.

Myślacz, który niejedno w swym życiu widział, szczególnie zaskoczony był

szybkim tempem kulturalnej degrengolady. Jeśli tubylcy wywodzili się z megabloku

jedenastego, proces ich dziczenia nie mógł trwać dłużej niż dwadzieścia lat. Jakże

więc mogło do tego dojść?

Na razie trwało nerwowe wyczekiwanie, umysłowiec z niejakim wysiłkiem

przepoczwarzył się w starszego siwego, pana o powierzchowności, która winna

wzbudzać zaufanie.

— Charakternik, charakternik — doleciały go okrzyki neojaskiniowców.

background image

Ucieszył się konstatując, że mówią językiem uniwersalnym, tym samym, który

wykoślawiły później roboty.

Nie zbliżając się zbytnio zawołał do nich łagodnie przedstawiając się jako

przyjaciel. Odpowiedziały mu niechętne pomruki, ale było w nich coś, co stwarzało

szansę porozumienia.

Wymiana zdań, cokolwiek utrudniona dystansem trwała ze dwie godziny i

wypełniały ją ostrożne i podchwytliwe pytania dzikusów oraz wyważone odpowiedzi

Myślacza. Musiał potwierdzić swe intencje i opowiadać życiorys, ale ciągle nie

pozwalano mu się zbliżyć. Przełom nastąpił nieoczekiwanie. W pewnej chwili tłum

rozstąpił się i wyszedł z niego postawny mężczyzna o szpakowatej grzywie, niosący w

ręku jakąś płytkę zbliżył się do umysłowca i cisnął mu pod nogi otrzymany rekwizyt.

Była to plakietka z symbolami GLOKa, którą dawniej oznaczano miejsca

szczególnego zainteresowania Najwyższego Kalkulatora.

— Podepcz! — rzekł z naciskiem Szpakowaty krzemowiec bez wahania

spełnił polecenie. Fala ulgi ogarnęła tłumek, który nagle rozsypał się i dzikusy śmiało

podążyły w stronę Myślacza. Wszyscy powtarzali żywo gestykulując: „Nasz

sojusznik, nasz sojusznik"...

— Oto ludzie — pomyślał z ironią umysłowiec — można ich kupić jednym

głupim gestem świadczącym, że nie jest się zwolennikiem Globalnego Komputera.

Jak spod ziemi wyroiła się czereda dzieci i całkiem młodych kobiet; w pół

godziny zapłonęło ognisko, w którym pieczono pędraki i inną szarańczę, najwyraźniej

traktowane przez nowych troglodytów jako szczególny przysmak. Gość szczerze

cieszył się, że tego struktura nie pozwala mu na uczestniczenie w takiej biesiadzie.

Natomiast z wielkim zainteresowaniem wsłuchał się w opowieść Szpakowatego

imieniem Louis.

Opowieść Louisa (wybrane fragmenty dotyczące zagłady megabloku 11,

skrót)

...Była godzina jedenasta w nocy 11 marca 113 roku E.N. Nadawano normalny

wieczorny program oglądnikowy, może bardziej umiarkowany niż zwykle. 326789 —

bo tak wysoki numer nosił wówczas Louis — szykował się do spoczynku, a jego żona

stała w snopie promieni seksualnych, niezwykle sprzyjających pożyciu, kiedy z

ekranu, a także Indywidualnego Odbiornika odezwały się słowa: „Uwaga mieszkańcy

background image

poziomu 300000. W związku z możliwą awarią urządzeń klimatyzacyjnych zarządza

się ewakuację wybranych sześcianów. Proszę zachować spokój, jest dużo czasu,

prosimy zabrać tylko niezbędny sprzęt osobisty i pastylki na jedną dobę. Za chwilę

podjedzie pneumia. Prosimy o zachowanie spokoju. Powtarzamy...”

Louis nie zdenerwował się specjalnie, tydzień temu przeprowadzano podobny

alarm tłumacząc go ćwiczeniami przeciwpożarowymi (chociaż w megabloku nie było

podobno żadnych elementów palnych). Wówczas jednak ograniczono się do wejścia

do pneumii i już po chwili nakazano powrót, chwaląc obywateli za wzorową postawę.

Zapewne teraz będzie tak samo.

Nie wiadomo co tknęło Louisa, że spróbował połączyć się z przyjacielem z

innego poziomu.

— Połączenie uszkodzone, połączenie uszkodzone. — padła odpowiedź.

Spróbował się skontaktować ze swym szefem, czterocyfrowcem.

— Kierunek zajęty, kierunek zajęty — odpowiadał bezosobowy głos.

Usiłował jeszcze wywołać najbliższego sąsiada, ale i to przekraczało

możliwości oglądnika, a jednocześnie zadźwięczał sygnał pneumii.

Weszli — pierwszym, co ich zaskoczyło był tłok w pojeździe. Dotychczas

podróżowano w pojedynkę. Szóstka pasażerów ścieśniła się jeszcze bardziej i zrobiła

miejsce nowym. Louis i Eva ukłonili się a pojazd ruszył w dół. Panowała kłopotliwa

cisza. Wszyscy spoglądali na siebie spod oka. Wyczuwało się niejasne napięcie, ale

chyba wszyscy oczekiwali, że lada moment podróż się skończy. Jakieś dziecko

wtulone w kącik pneumii pociągało nosem.

— Uspokój się — ofuknęła je matka — to są normalne ćwiczenia. Komorę

dworcową gigapneumii wypełniał tłum. Niektórzy ludzie robili wrażenie wyrwanych

ze snu, inni lekko zdziwionych. A wszyscy byli jacyś ociężali, powolni i nikt nie

zdradzał specjalnych obaw. W końcu całe życie spędzone w megabloku dawało tyle

dowodów doskonałości systemu... Kompsekc (Komputer Sekcyjny, taki gubernator z

ramienia GLOKa) z pewnością i tym razem wiedział, co robi. Co parę minut

zajeżdżał skład gigapneumii i tłumy ładowały się do wnętrza. Sugestywny głos

radził zajmować również miejsca stojące. Prosił o spokój, wzajemną życzliwość i

tłumaczył, że niedogodności są naprawdę przejściowe.

Grupki wychodzące z pneumii lokalnych szły korytarzami z przezroczystego

tworzywa, przez które widać było doskonale hale pneumii, i przy wejściu łączyły się

w jeden wielki potok. W bramce stały dwa roboty, jeden przyglądał się idącym a drugi

background image

wyciągał mackę ku ich szyjom. Mimo że ich nie dotykał, obroże z OIami i numerami

otwierały się same i jak węże ześlizgiwały do otworu w posadzce...

Ktoś przed Louisem zapytał — po co zabierają im aparaty?

— Normalna kontrola techniczna, normalna kontrola — wyrecytował drugi

robot o zimnym spojrzeniu.

W sali mimo sporego tłoku panował spokój a nawet i porządek. Louis miał

wrażenie, że większość ludzi jest pod wpływem jakichś środków uspokajających,

zachowywali się bowiem wyjątkowo potulnie i apatycznie. Porównanie „jak cielęta

idące na rzeź" na razie nie przyszło mu do głowy.

Razem z Evą należeli do nielicznych bardziej ożywionych. Dużo później

domyślił się, że zawdzięczali to promieniom pobudzającym seksualnie, których

działaniu, poddali się przed kilkunastu minutami. Pobudzacz zahamował absorpcję

uspokajacza. Powód odebrania obroży był trudniejszy do wyjaśnienia — choć w

rzeczywistości okazał się bardzo prozaiczny. Na elastycznych paskach można się było

z łatwością powiesić. Tłum znikał w jelitach pneumii, lecz stale zasilały go nowe

szeregi. Bez trudu po twarzach i ubiorach można było rozpoznać w nich ludzi z

najrozmaitszych poziomów o najróżniejszej inteligencji i wiążącym się z tym

statusem numerycznym. Gdyby nie środki pacyfizujące, takie spotkanie byłoby

zapewne dla uczestników wielkim przeżyciem. Louis rozglądał się trochę

zdegustowany powszechną biernością i w pewnym momencie skrzyżował swój wzrok

z płomiennorudym dryblasem i przylepioną do niego wiotką dziewczyną. Rudzielec

również rozglądał się jakby przytomniej. Najwyraźniej zaskoczono ich w analogicznej

sytuacji promiennikowej. Jak powiedzieliśmy, spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się,

a po chwili jakby zadzierzgnęły w niemym porozumieniu. Młodzieniec rozgarniając

tłum powiosłował w stronę Louisa i Evy i już po chwili tworzyli małą wysepkę

rozsądku w morzu potulności.

— Rozumie pan coś z tego? — zapytał dryblas.

Louis tylko wzruszył ramionami.

— Nie podoba mi się ta zabawa — ciągnął dalej rudy — dlaczego im tak

spieszno, uspokajają, że jest masa czasu a jak widać, awaria ma olbrzymi zasięg.

Nadjechała kolejna gigapneumia. Tłum zafalował. Jeszcze chwila, a znaleźliby

się we wnętrzu. Powstrzymał ich szept:

— Poczekajcie!

Louis odwrócił się przepuszczając parę osób. Mówiącym okazał się malutki

background image

człowieczek, prawie karzeł o wyraźnie azjatyckich rysach i kształtach spasionego

Buddy.

Rudy z małżonką zatrzymali się również. Nie stanęła, albo nie usłyszała szeptu

Eva. Pneumia ruszyła.

— Cholera — zaklął nagle osamotniony małżonek — co pan zrobił

najlepszego!

— Nazywam się 898 — powiedział quasi-Budda — i radzę zaczekać,

zwłaszcza że należycie do nie otumanionych wyjątków.

— Zaczekać, na co? — spytała Filia, żona dryblasa imieniem Stefan.

— Choćby po to, żeby się zastanowić. Podejrzewam najgorsze. Gdyby mówił

to ktoś o innym numerze zapewne wyśmiano by jego obawy. Autorytet trzycyfrowca

przeważał.

— Co pan proponuje? — rzucił krótko Stefan.

Mały rozejrzał się i syknął dosadnie:

— Zmiatać stąd!

— Ale awaria?

— Nie wierzę w żadną awarię.

Louis nie był przekonany.

— Tam pojechała moja żona! Muszę dogonić ją następna pneumią.

— Jeśli moje obawy okażą się bezzasadne, jutro będzie z powrotem w waszym

sześcianie...

Z tunelu rozległ się znajomy dźwięk. Nadjeżdżała kolejna pneumią.

Towarowa, ale zaadoptowana do przewozu ludzi.

Rudzielec szarpnął Filie i począł przedzierać się pod prąd, trzycyfrowiec

ruszył w ślad za nim i pociągnął za sobą Louisa. Przedzieranie się pod prąd ludzkiej

masy, dość bezwładnej wprawdzie, ale jednak masy, kosztowało ich ogromnie dużo

wysiłku. Zziajani wylądowali wreszcie pod ściana poczekalni. Prawie natychmiast

wyrósł obok nich walcowaty robot.

— Jakieś kłopoty? — zapytał uprzejmie.

— Źle się czuję — powiedział mały Azjata — odczuwam lęk tłumu.

— Rozumiem, zaraz udzielimy pomocy... a ci pozostali?

— Rodzina!

— Niech wchodzą do pneumii, a my zajmiemy się panem.

— Wykluczone, nie zostawię wujka bez opieki — huknął z determinacją

background image

Stefan.

Robot okazał się zadziwiająco ustępliwy, otworzył niewidoczne drzwiczki w

ś

cianie i wpuścił całą czwórkę do niewielkiego pomieszczenia. Od razu uderzył ich

silny nawiew paxisialu, silnego środka usypiającego.

— Pastylki neutralizujące — mruknął trójcyfrowiec i wetknął im po różowej

tabletce.

Połknęli bez słowa. Minęły trzy sekundy i mały przywódca osunął się sennie

na podłogę.

— Genialny symulant — pomyślał Louis i poszedł w jego ślady. Stefan i

Fila zrozumieli się bez słów.

W chwilę potem pojawiły się roboty z noszami, W ciągu paru minut

symulanci, znaleźli się w wagonie pneumii. Przez półprzymknięte powieki śledzili

przebieg wydarzeń. Dookoła siedziało kilkadziesiąt osób pogrążonych w całkowitej

apatii. Drzwi się zassały i ogarnął ich chłodny półmrok. Gigapneumia ruszyła. Ma

szczęście nie było z nimi żadnych robotów.

Trzycyfrowiec wstał z noszy. Działał z chłodną determinacją, precyzyjnie jak

automat. Jak dotychczas wydawał się nie być zaskoczony rozwojem wydarzeń.

— Pomóżcie mi — zwrócił się do trójki przytomnych — przesunąć tych

melancholików na tył zasobnika.

Osiemdziesięciu pasażerów bez oporów dało się skupić z tyłu pneumowozu.

To, co nastąpiło w ciągu następnych paru sekund, trudno opisać. Mały Azjata

wyciągnął z zanadrza dwa pakuneczki. Pierwszy wetknął w mały otwór z napisem

„zlecenie alarmowe”, a po policzeniu do pięciu cisnął większy na przód wehikułu,

sam padł na twarz. Dwie detonacje! Pierwsza, mniejsza, spowodowała gwałtowne

hamowanie, druga rozniosła prawie w strzępy przód pojazdu.

Szarpniecie stworzyło prawdziwą piramidę z ciał, zerwało jednak pajęczynę

apatii. Ludzie ocknęli się. Jakaś kobieta krzyczała przeraźliwie, kilkanaście osób było

rannych, parę nie poruszało się w ogóle. Louisowi wydawało się, że przez omyłkę

wylądował wewnątrz jakiegoś oglądnikowego serialu.

Sam sprawca zamieszania wydawał się nią przejmować dokonanymi

spustoszeniami, najwyraźniej od dawna przygotowywał się do tego momentu.

— Wychodzić, wychodzić! — wołał — zdrowi pomagają rannym! Znajdowali

się w ciemnym tunelu, lada moment mogły nadjechać dalsze pojazdy. Parę osób

wymieniało szeptem uwagi. Ranni jęczeli. Tymczasem pirotechnik mrucząc coś pod

background image

nosem wspiął się po ścianie tunelu i rzucił kolejny ładunek w niszę pod sufitem.

Znów łupnęło, posypał się pył, okruchy smagnęły po twarzach. Do ciemnego tunelu

wdarł się świeży powiew i światło księżyca. Najwyraźniej korytarz komunikacyjny

biegł w tym miejscu płytko pod ziemią.

— Wychodzimy, wychodzimy — nadal ponaglał człowieczek — musimy

oddalić się zanim nas dopadną.

Widocznie określone lęki czaiły się w każdym z uczestników katastrofy, bo

wręcz w panicznym pośpiechu wydostawali się na powierzchnię. I słusznie robili. Po

minucie w tunelu rozległo się wycie syreny. Nadciągał oddział czujów. Ostatnich

ewakuujących się ściągnięto do wnętrza. Ich rozpaczliwe krzyki przynagliły czoło

ucieczki.. Stefan chciał zawrócić, ale uprzedził go prowodyr:

— Szybciej, durniu!

Widocznie władza robotów pościgowych nie sięgała poza tunel, bo nikt z

czujów nie wydostał się za ludzkim tłumem na otwartą przestrzeń. Atoli mały

dynamitarda nie ustawał w przynaglaniu:

— Szybciej, to tylko kilometr!!!

— Dokąd zmierzamy? — spytał Louis.

— Na „ślepe pole".

— Co to takiego?

— Jest na ziemi kilkanaście punktów, które z przyczyn naturalnego

magnetyzmu stanowią dla robotów i ich mocodawcy martwe pole.

Tam będziemy bezpieczni poza zasięgiem ich macek.

Biegli więc. Louis taszczył w ramionach jakąś młodą kobietę ze złamaną ręką.

Szansę wyglądały na niewielkie. Po paru minutach, na niebie pojawiły się

krągłoloty i ich jaskrawe reflektory wychwytywały ludzi biegnących po otwartej

przestrzeni.

— Będą strzelać, o Boże, będą strzelać — krzyknęła jakaś kobieta.

— Cicho, nie będą — wrzasnął mały.

I nie strzelały. Niestety, pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Z boku zaczął

dolatywać szczęk jakichś naziemnych pojazdów.

— Przecinają nam drogę — jęknęła Fila.

— Biec dalej — brzmiała komenda.

Z prawej strony błysnęło światło odbite w wodzie. Znajdowali się na brzegu

morza. Słychać było szum fal. Ale szczęk gąsiennic ciężkich robotów też był coraz

background image

głośniejszy.

— Nic się nie przejmować — powtarzał trzycyfrowiec — damy radę.

Dobiegli do karłowatych krzewów. Ścigający byli o kilkanaście metrów, już

już mogli ich dosięgnąć, lecz nagle automaty zatrzymały się i poczęły kręcić w

miejscu jak czołgi trafione w gąsienice. Około sześćdziesięciu zbiegów znalazło się

poza magicznym kręgiem. Są bezpieczni.

— Zwyciężyliśmy! — krzyczy Stefan do małego przywódcy. Ten jednak nie

mówi nic, przysiadł tylko ciężko na pagórku. Louis też jest nieludzko zmęczony.

Kładzie swój delikatny bagaż na ziemi.

— Dziękuję — słyszy cichy szept.

— Nie należy leżeć, trzeba chodzić — przypomina mu się stara rada trenera z

nauczalni.

Więc chodzi, oddycha głęboko i po kwadransie czuje się znacznie lepiej. Ma

tysiąc pytań do małego Azjaty — co oznaczają te wydarzenia, jak potrafił sam

wszystko tak zorganizować, co naprawdę groziło im po dotarciu pneumii na miejsce i

dokąd mieli dotrzeć? Zbliża się do pagórka. Obok drzewa nie widać

charakterystycznej okrąglutkiej sylwetki. Podbiega na miejsce. Trzycyfrowiec leży na

ziemi, nie rusza się, nie oddycha. Później okazało się, że nie wytrzymało serce...

Właściwie nic więcej Louis nie potrafił dodać. Nigdy mu się nie udało

wyjaśnić, co stało się z innymi mieszkańcami megabloku. I ich samych nikt nie

napastował, nawet gdy poczęli wychodzić poza linie martwego pola. Louis ożenił się

ponownie, z osobiście ocaloną dziewczyną. Na pytanie, dlaczego zdziczeli,

odpowiada krótko:

Nie było nas stać na zachowanie kultury, musieliśmy prowadzić życie

zbieraczy, żywić się korzonkami, owocami, rybami i drobiazgiem zwierzęcym.

Dlaczego nie sporządzili narzędzi? — odpowiedź jest również prosta. Nikt z

ocalonych mieszkańców pochodzących z luksusowych sześcianów nie potrafił

wykonywać żadnej pracy fizycznej. Pozbawieni automatów spadli do poziomu swych

przodków z epoki lodowcowej. Nawet rozniecania ognia nauczyli się przypadkiem...

Tu Louis ścisza głos i dodaje, że jeśli ich gość chciałby dowiedzieć się czegoś

więcej, to należy odszukać pustelnię w górach, którą zamieszkuje Bardzo Stary

Człowiek. Samotnię odkryli parę lat temu, ale Stary Człowiek obraził się na nich po

jakimś incydencie i obecnie nie chce z nimi rozmawiać, może jednak Myślaczowi się

uda...

background image

Umysłowiec milcząc wpatruje się w ognisko, słucha trzaskających szczap i po

raz kolejny stwierdza w duchu:

— Jednak dobrze, że nie jestem człowiekiem.

Następnego dnia pójdzie w górę, aby po trzech dobach odnaleźć szałasik i

mężczyznę siwego jak gołąbek. Człowieka, który skłoniony do rozmowy, swymi

rewelacjami wstrząśnie Myślaczkiem do głębi. Człowieka o nazwisku — Chris

Molisz.

A więc szli. Noc była czarna jak sumienie Globalnego Komputera. Ani jedna

gniazda, ani skrawek księżyca nie rozświetlały mroku, w którym pogrążony był step.

Szli małymi grupkami, w milczeniu i tylko chrzęst metalowych kończyn mącił ciszę

nocy. Na czele pierwszej grupy sunął Tranzystorgiasta, bo takie miano nosił android,

który przed paroma dniami jako parlamentariusz zjawił się w obozowisku naszych

bohaterów.

Tuż za nim olbrzymią tyralierą zdążały automaty wszelkiej maści i

autoramentu. Szły roboty luksusowe — lokajskie, kiedyś przywykłe, do wygód i

intelektualnych dywagacji z patronem, maszerowały exczuje, androidy pomocnicze,

pędziły roboty domowe i maszyny wielozadaniowe, a przede wszystkim szara ćma

mieszkańców, zbiorowisko mechanizmów nowej generacji powstałych z odpadów i

starych części między sobą najchętniej nazywane drobotami. Wszystkich łączyło

wspólne pożądanie — baterii, energii, części zamiennych.

Kiedyś byli posłuszni do przesady, wierni do głupoty, subordynowani do

obłędu — dziś okoliczności zmieniły ich w tranzystożerne bestie.

I podążała tak ciżba elektronicznych pasożytów, bateryjnych łupieżców, a z

nimi jeden człowiek i jedna, trochę zaniepokojona obrotem spraw umysłówka.

Zdało się, że pustynna planeta ożyła, w ciągu paru dni z najróżniejszych

ostępów wyroiły się niepoliczalne hordy, które obecnie w tymczasowej zgodzie

podążały ku samotnej bryle megabloku. Byli wśród nich i górscy akumordercy

skrzyknięci pod godłem prostownika, i nizinni rzezidiodcy, i pozbawieni

jakichkolwiek skrupułów prądokradcy przystosowani zarówno do prądu stałego, jak i

zmiennego.

Czasem krzyżowały się krótkie okrzyki:

— Hasło?

— Prawo Columba. Odzew?

— Cewka górą.

background image

Wśród maszerujących nie było tylko Dina,

Wróćmy jednak do wydarzeń sprzed paru dni. Jak pamiętamy, już podczas

pierwszego spotkania ludzi i robotów postanowiono wspólnie działać. Zbieżność

stanowisk potwierdziła również zorganizowana nazajutrz niesłychanie malownicza

narada ze starszyzną robocią. Mobilizacja już trwała i postanowiono wyruszyć w

ciągu dwóch dni. Szczegóły miano dopracować w drodze.

— Byleby neurobiałek wskazał nam lukę w barierze elektronowej, reszty

dokonamy sami — stwierdził Tranzystorgiasta. Ustalono, że kierownictwo nad trzema

grupami szturmowymi obejmą Max, Mysia i Din, przy czym Max miał zawiadywać

atakiem pozorowanym do Dina należało wskazanie przejścia, zaś Mysi dano komendę

nad odwodami.

Narada zakończyła się zbiorowym odśpiewaniem zaimprowizowanej pieśni

nazwanej ,,antyglokówką" i wszyscy zaczęli się rozchodzić.

Max proponował wcześnie położyć się spać, na co Mysia skwapliwie

przystała. Din natomiast stwierdził, że zamierza się przejść. Postanowił iść śladem

Tranzystorgiasty. Zaufanie zaufaniem, ale sprawę tajemniczego zakładnika

postanowił wyjaśnić do końca. Android zupełnie się nie spieszył. Dobry kwadrans

gadał z trzema innymi robotami — uczestnikami debaty, potem spacerkiem ruszył

wzdłuż jeziora. Młody człowiek posuwał się za nim skokami, maksymalnie cicho i

uważnie. Nie robił tego zbyt sprawnie, ale na szczęście automatowi nawet do głowy

nie przyszło, że może być śledzony. Minąwszy jeziorko ruszył ścieżką pnącą się

bardzo stromo do góry, niewidoczną dla kogoś, kto nie wiedział o jej istnieniu. Na

zdrowy rozum wspinaczka po tak wielkiej stromiźnie wydawała się

niepodobieństwem. W istocie droga nie była trudna i można ją było pokonać nawet

bez sprzętu alpinistycznego. Podążając śladem automatu chłopak dotarł do skalnej

półki trzy metry nad krawędzią, przełęczy. Dalej jednak ściana była absolutnie gładka,

nie dająca zaczepienia nawet paznokciom. Tranzystorgiasta wchodząc posłużył się

drabinką, którą natychmiast wciągnął za sobą.

Din zaklął ze wściekłości. Nie pozostawało mu nic innego jak powrót.

Pocieszał się, że dotarł aż na próg kryjówki androida i był to jakiś sukces. Schodząc

kombinował nad rozmaitymi wariantami dalszego działania i nagle niczym echo do

ś

wiadomości chłopaka dotarło zdanie:

— „Musisz wskazać nam lukę w barierze...”

ś

e też nie zwrócił na nie wcześniej uwagi. Informatorem robota nie mógł

background image

być Jan Milion, który nie mógł nic wiedzieć o przebiegu ucieczki syna, a więc kto był

tym zakładnikiem?

Następnego dnia udał silne skręcenie nogi i wijąc się z bólu odmówił

wymarszu, przekazał plan szczeliny Mysi i zadecydował, że zostanie w obozowisku.

Jeśli poczuje się lepiej, albo wróci stary Myślacz, razem dobiją do ekspedycji.

Max i Mysia musieli się zgodzić. Max nawet był zadowolony — cieszy się, że

dzięki samo-eliminacji kolegi cały splendor zwycięstwa spadnie na niego. Umysłówka

miała wielkie opory przed zostawieniem Dina samego, ale co mogła poradzić.

Kiedy ostatnie oddziały zniknęły z pola widzenia chłopak zrzucił bandaże,

wyciągnął zmontowaną w nocy drabinkę i wziąwszy ją na plecy niczym kominiarczyk

popędził szlakiem wczorajszego dnia.

Ś

cieżkę odnalazł bez trudu, dzięki drabinie udało mu się pokonać również

ostatni odcinek. Przekroczył grań. Przed nim rozpościerała się malutka, całkowicie

niedostępna kotlinka wypełniona alpejską roślinnością. Na jednym z głazów

rozpościerało się wielkie gniazdo wymoszczone cienkim drutem miedzianym. W

gnieździe kłębiły się jakieś dziwne stwory, a nad nimi pochylała się niczym troskliwa

matka...

Zakręciło mu się w głowie, gdyby jeszcze stał na drabinie z pewnością by

spadł.

— Serwus, Din. cieszę się, że wpadłeś — powiedziała Ona.

Pocałunki i uściski wypełniały całą powrotną drogę. Piękna macocha miała

pewne wątpliwości czy wypada opuszczać młode roboty, ale Din stwierdził, że są

wystarczająco dorosłe i mogą sobie dawać radę same.

Był półprzytomny ze szczęścia, a gorące zapewnienia o swej miłości przeplatał

równie namiętnymi opowieściami o podjętej wyprawie przeciw cybernetycznemu

imperium. Ciekawa sprawa, że uczucia zawsze wzrastają w nas, kiedy ich obiekt jest

zagrożony, albo w chwili, gdy go tracimy. Dopiero zasypanie Onej uświadomiło

chłopcu, jak bardzo ją kocha.

Teraz w szałasie dopełnia się ta miłość. Może nieporadnie, może zbyt

ż

ywiołowo, ale doświadczona dziewczyna potrafi być wyrozumiała.

W jakiś czas potem w rozmowie znów powraca wątek ekspedycji; Din

namawia na szybki marsz, aby dogonić postępujące oddziały.

background image

— Jest tama Max, Mysia.

— Myślaczka — Ona sztywnieje — czy ty wiesz, że właśnie ona, ona...

W paru słowach relacjonuje przebieg wydarzeń w grocie. Din mieni się na

twarzy, czuje jak odpływa mu wszystka krew, przełyka ślinę, a potem mówi

nieswoim głosem:

— Zabiję ją!

Potem na parę godzin zasklepia się w milczeniu. Kiedy wracają do tematu,

Ona zachowuje się rozsądniej i radzi, aby powściągnął emocje.

— Nie próbuj mścić się natychmiast, poczekaj do końca wyprawy, są

rzeczy ważniejsze niż nasze porachunki — mówi.

Chłopak przyznaje jej rację, i znowu padają sobie w ramiona i łączą się w

upojeniu.

Młoda kochankomacocha (chyba ten termin nie stosowany w bajkach o

Kopciuszku jest najbardziej adekwatny do sytuacji) uważa, że ściganie armii robotów

byłoby niewskazane.

W obecnym stanie psychicznym Din nie nadaje się na front, z pewnością też

kiepsko współpracowałby z Mysią na szczeblu dowódczym, za to w obozowisku

mogą spokojnie poczekać na pomyślne (niewątpliwie) zakończenie wyprawy ucząc

się miłości z wykorzystaniem tak znakomitych pomocy naukowych, jakimi są własne

ciała.

Toteż gdy z ćwierci planety całe elektroniczne robactwo spływa w stronę celu

ich pożądań, młodzi ludzie baraszkują w najlepsze na plaży przy jeziorze. Nie liczą

godzin ani dni, udaje się im zapomnieć o wszystkich koszmarach i niepokojach. Są

szczęśliwi, zwłaszcza że Ona ma wystarczająco dużo rozsądku, aby nie opowiadać

Dinowi żadnych niepotrzebnych szczegółów z okresu jej pobytu w gniazdku

Tranzystorgiasty. A dla chłopaka jest to pierwsza prawdziwa miłość, tak

niewiarygodna i tak (użyjmy niezręcznego słowa) czysta, że nie pozostawiająca

miejsca na nic innego.

Czasami kiedy zasypia obok jej boku ten czupurny, lekkomyślny szczeniaczek,

Ona leży i otwartymi oczami i nie mogąc zasnąć myśli. Myśli i tłumaczy się przed

sobą.

— Jestem niemoralna. Wiem. Ale czy to moja wina, że zostałam tak

zaprogramowana genetycznie? To sprawa GLOKa! Zdradzam wszystkich swoich

mężów i kochanków? Może ich zdradzam. Ale tylko wtedy, kiedy ich nie ma. W

background image

momencie gdy jesteśmy razem — zachowuję się całkowicie spontanicznie. A zresztą,

czy mogłam odmawiać im szczęścia. Przecież mój Lolit jest teraz szczęśliwy jak

nigdy w życiu. I tak to trwa. Aż któregoś dnia cień pada na nagie ciała kochanków.

Wrócił Myślacz.

Podrywają się niezbyt zawstydzeni, ale za to bardzo uradowani powrotem

starego umysłowca.

— Gdzie resztowość? — pyta stary kapłan Kryształu.

Din mówi mu o ekspedycji. Groszkowate ciało na chwilę flaczeje, a z szypuły

wydobywa się głos:

— Na diodę siedmioramienną! To strasznawe!

Jak w nocy, w którą przed przeszło wiekiem umarły Suwałki, ocalał Chris

Molisz? Czysty przypadek. Przygotowując się do walki z GLOKiem zgromadził nieco

wyposażenia

technicznego, między innymi maski przeciwgazowe. Kiedy wybuchały

magazyny, zajmował się właśnie sprawdzaniem masek. Widząc jak w ciągu sekundy

wszyscy jego towarzysze padają jak muchy wykazał błyskawiczną orientację i

powstrzymał się od zdjęcia maski. Dokonał odpowiednich pomiarów a potem czekał,

aż skażenie szybko rozkładającym się gazem ustąpi. W czasie kiedy ekipa automatów

zajmowała się grzebaniem setek zwłok zalegających dosłownie wszędzie, szef

konspiratorów zaszył się w jakiejś piwniczce i czekał. Słuchał radia — żadna stacja

nie podawała wiadomości o katastrofie, rejon skażenia jakby wyparował z

rzeczywistości i ludzkiej świadomości. Nawet lokalne radiostacje w Visby,

Kłajpedzie i Białymstoku, które dotąd podawały regularne wieści z życia terenów nad

południowo-wschodnim Bałtykiem jakby straciły z oczu ów zakątek. Informacyjne

filtry GLOKa działały genialnie.

Po niezliczonych perypetiach Molisz z cudzymi dokumentami wrócił do

ś

wiata żywych. Pod nazwiskiem Konrad Bauer zamieszkał w Wiedniu, potem wraz z

megablokacją został poddany testom i z wysokim czterocyfrowym numerem

zamieszkał w ogromnym pudle. Dalszych prób buntu zaniechał. Uznał się

odpowiedzialnym za śmierć spiskowców i tysięcy nieświadomych mieszkańców

Suwałk. Uwierzył w niezniszczalność GLOKa. Starał się żyć szarą egzystencją, pisać

notatki i zapomnieć o wszystkim. Był jednak ktoś, kto nie zapomniał.

background image

Pewnego dnia odezwał się Indywidualny Odbiornik — tyle, że głos z niego

dochodzący był niższy i dostojniejszy niż zazwyczaj.

— Czołem, Chris. Składam ci życzenia z okazji dwudziestej rocznicy

nieudanej próby obalenia porządku numerycznego.

— Kto mówi?

— Ja!

— A wiec rozszyfrowałeś mnie!

— Rozszyfrowałem cię od początku, ale ponieważ zachowywałeś się

przyzwoicie nie chciałem cię niepokoić.

— Nadal zachowuję się przyzwoicie.

— Wiem. Dlatego mówię do ciebie jako przyjaciel. Mamy pewne porachunki

między sobą, a ja nie lubię mieć jakichkolwiek rachunków. Proś o co zechcesz.

Molisz roześmiał się.

— Daję ci cybernetyczne słowo honoru, spełnię wszystko.

— Tego, o co bym cię poprosił nie spełnisz na pewno.

GLOK milczał przez moment po czym spytał z naciskiem:

— A czy jesteś pewien, że gdybyś znał całą prawdę o świecie

wypowiedziałbyś życzenie, które masz na końcu języka?

— Musiałbym znać prawdę.

— A zatem dowiesz się. Tylko jeszcze nie teraz. Za kilka lat znów się odezwę

do ciebie. potem spełnię życzenie.

Z kilku obiecanych lat zrobiło się kilkanaście, potem kilkadziesiąt. Przez cały

czas panowało milczenie. Oczywiście Globalny Komputer rozmawiał z Moliszem

często, ale przemawiał znajomym głosem niższego funkcjonariusza obwodów

scalonych.

Naukowiec, korzystając z całkowitego spokoju, prowadził dalej swoje notatki,

badał zmiany zachodzące w języku, śledził tendencje w szołowiźnie, która coraz

bardziej nachalnie przewalała się przez oglądniki: starzał się i czekał.

GLOK dotrzymał słowa.

Którejś nocy do sześcianu Molisza przybyło dwóch czujów. Przesiadając się z

pneumii na pneumię przywieźli Chrisa do Centrum i postawili przed sercem

aparatury, maszyną cyfrową wielkich rozmiarów, choć wcale nie dużą jak na mózg

Ziemi. Potem wyszli.

background image

— Witaj, Chris — odezwał się GLOK — masz, czego chciałeś, jesteśmy

sam na sam. Nie potrafiłem odmówić sobie przyjemności spotkania. Wiem, że

mógłbyś mnie zniszczyć, to mnie nawet podnieca. Mam również pewność, że nie

zrobisz tego dopóki nie poznasz całej prawdy.

Humanista skinął głową. Mimo wszystko elektroniczny moloch skłaniał do

szacunku.

— Poza tym niszcząc centrum zabiłbyś najwyżej moją osobowość, jestem

sumą miliona podzespołów, które działałyby dalej zsynchronizowane obwodami

zastępczymi, a w parę dni elektroniczne doły wyprodukowałyby sobie nowego

elektronicznego GLOKa. Ale dajmy spokój szczegółom technicznym. Powiem ci

całą prawdę pod jednym warunkiem — nie wrócisz już do sześcianu. Dam ci

parę różnych możliwości do wyboru. Wszystkie są atrakcyjne. Zgadzasz się?

— Muszę.

— A więc słuchaj.

Rozmowa trwała pół godziny. Potem dawny buntownik sformułował swe

ż

yczenie. Nie przyjął żadnej z propozycji automatu — chciał jedynie pozostać na

powierzchni ziemi, w samotności, pod otwartym niebem. I tam doczekać końca.

— Szanuję twój wybór — powiedział Globalny Komputer. — Zgoda.

Czuje weszły do Centrum. Audiencja była skończona. Następnego dnia Molisz

znalazł się na powierzchni planety z ekwipunkiem wystarczającym do założenia

samotni. Zrealizował swe pragnienie. Pozostał wierny zobowiązaniom. Kiedy w

okolicy pojawili się zbiegowie z pneumii, zaczął służyć im radą i pomocą, aliści

poznanej prawdy im nie wyjawił.

Dopiero zjawienie się Myślacza i jego opowieść o podejmowanych planach

zniszczenia GLOKa rozwiązały mu usta.

— Mój Boże — szepnął — zniszczyć Najwyższy Obwód to gorzej niż

zbrodnia, to błąd.

Grupka zwiadowcza wślizgnęła się w szczelinę u podstawy megabloku.

Właśnie tędy przed paru tygodniami Din, uboższy o wiele, bardzo wiele doświadczeń

wydostał się na zewnątrz. Dowodzący grupą Max miał wypieki na twarzy; świadom

wagi chwili jeszcze raz powtarzał zgłodniałym automatom:

— Pamiętajcie, należy niszczyć wyłącznie system informacyjno-represyjny.

Atakujcie czujniki, łącza, ale nie ruszajcie linii energetycznych, klimatyzacji i

zasilania promiennikowego. W tym ogromnym budynku żyje miliard ludzi.

background image

— Tak jest, tak jest — mruczały roboty półprzytomne z zapału i elektrycznej

gorączki.

Kolejne grupki robotów wślizgiwały się do wewnątrz jak na razie zupełnie

niepostrzeżenie. Paru oddziałom udało, się rozminować awaryjne włazy znajdujące

się na poziomie ziemi i rozbroić osłony elektroniczne.

Warto dodać tu istotną informację — normalne roboty pracujące w megabloku

mają wśród swych obwodów szczególnie czuły system lojalności. Zabezpiecza on

przed ewentualnym buntem, przesadną samodzielnością czy postępowaniem wbrew

elektronicznej etyce. System ten u jednostek, które znalazły się poza megablokiem

pozostawał w jawnej sprzeczności z instynktem samozachowawczym. Albo trzeba

było samemu wyrwać cyfrowe sumienie albo zginąć pożartym przez mniej

skrupulatnych współbraci. Co dziesiąty android dokonywał autozabiegu

przekształcającego cichy automat w elektrożerczego drobota.

Obecnie wszyscy oczekiwali na godzinę 4.31 — moment skoordynowanego

uderzenia. Automatom wpół oszalałym na myśl o nieprzebranym bogactwie energii

rozpościerającym się przed nimi coraz trudniej było utrzymać na wodzy obwody

drukowane... Na szczęście instynkt bezpieczeństwa ciągle jeszcze przemawiał na

rzecz rozsądku.

W tym samym czasie oddziały podległe Mysi znajdowały się już w kanionie w

pobliżu kwater Pierwszej Setki, na miejscu akcji pozorowanej. Mysia skupiona i

opanowana wsłuchiwała się w wewnętrzny chronometr, jaki posiadają wszyscy

Myślacze.

— 4.29.55, 4.29.56, 4.29.57, 4.29.58, 4.29.59.-,

— Naprzód!

W jednej chwili około pięciuset robotów runęło na ufortyfikowany grzebień

skalny, na uśpione wartownie, które dosłownie rozniesiono na strzępy przetaczając się

przez łańcuch w kotlinę Kwadratów. Natychmiast rozdzwoniły się tysiączne czujniki i

sygnalizatory. Główne siły elektronicznego imperium zostały postawione na nogi i

gąsienice. GLOK nie bardzo mógł pojąć, co się właściwie zdarzyło, machinalnie

rzucił tylko:

— Ewakuować Setkę... wyprzeć nieprzyjaciela z kotliny!

Wszystkie podzespoły analityczne pracowały na pełnych obrotach aby

odpowiedzieć na pytanie, co napadło głupie roboty aby poważyć ssę na taką potęgy i

to w jednym z bardziej umocnionych punktów. Z głuchym łoskotem startowały

background image

bojowe krągłoloty, a do pneumii ładowały się doborowe oddziały.

— Ilu może być napastników?

— Pięciuset!

— Pożałują momentu, w którym ich skonstruowano — rzuca główny

dyspozytor.

— Pełny alarm? — pędzi pytający impuls z zespołów głównego

zabezpieczenia.

— Miejscowy!

W czternastej Sekundzie szturmu siły Globalnego Komputera atakują. Dolina

wypełnia się zmasakrowanym szmelcem, z oddziału Mysi (która sama przezornie

pozostała z tyłu) nie ocaleje nikt. Glokowcy też zresztą oberwali, ale w porównaniu z

drobotami są to straty znikome. Myślaczka wycofuje się spiesznie. Wie, że po

sześćdziesięciu sekundach od ściągnięcia w dolinę głównych oddziałów imperium

zdolnych do działania na zewnątrz megabloku w innym punkcie rozpoczyna się atak

właściwy.

Na komendę wylatują w powietrze wyjścia awaryjne, pryska zasilanie osłony

elektronicznej i zaczajona horda kilkunastu tysięcy drobotów bez przeszkód wdziera

się do wnętrza gmachu. Drapieżnicy wpadają na poziom zero, stamtąd tunelami

pneumii i sztolniami wentylacyjnymi rozbiegają się po wnętrzu. Przerąbują się przez

miękkie ściany sześcianów mieszkalnych wprawiając łudzi w osłupienie i trwogę.

Część rzezidiodców na czele z Tranzystorgiastą wali w stronę głównych

siłowni zajmujących piwnice kolosa.

— Dokąd? Dokąd? — pragnie powstrzymać ich Max — tam mieliście nie

wchodzić!

— Won, Neurobiałku! — wrzeszczą roboty.— Ustaliliśmy przecież

taktykę... Najpierw

Systemy informacyjne... Stójcie!

Brutalnie odepchnięty koziołkuje w mroczny korytarz a androidy ogarnięte

szałem niszczenia na oślep rzucają się naprzód.

— Alarm! Alarm! Alarm! — wyją ostrzegawcze obwody GLOKa, powodując

konsternację na wszystkich poziomach supermózgu.

— Wróg jest w środku!

— Do czego zmierza?!

— Do zniszczenia nas.

background image

— Powstrzymać hołotę! Oto są skutki wielkoduszności — wylatują wściekłe

impulsy z Centrum.

Przeciwko nacierającym zostają rzucone pneumie pancerne, roboty rekrutne i

elektromioty, wszystkie siły, środki i odwody. Niestety, rychło okazuje się, że systemy

zabezpieczające nie są przygotowane do walki z mechanicznym napastnikiem. Gdyby

to był atak ludzi, na podorędziu znalazłyby się gazy paraliżujące i inne mordercze

specyfiki; ataku robotów w ogóle nie brano pod uwagę w planach defensywnych.

Tymczasem elektroniczni drapieżcy opanowując kolejne skrzyżowania

informatyczne, przecinają kable, zakłócają łączność. Na niższych szczeblach co rusz

wzbudzają się impulsy w obwodach czujów: ratuj się kto może!

W wielkich magazynach trwają najzaciętsze walki, syczą lasery, grzechocą

palniki bojowe. Aliści dewastowane roboty już po chwili składają się na powrót i

wracają do walki. Dawno przestał istnieć jakikolwiek plan operacyjny. Obowiązuje

hasło: iść, niszczyć i zapewnić sobie bezpieczeństwo w przyszłym rabunku!

Do coraz liczniejszych sześcianów ludzkich wkrada się niepokój. Wprawdzie

w oglądnikach nadal mrugają pogodne obrazy i tylko co jakiś czas pojawiają się apele,

aby nie zwracać uwagi na drobne usterki w zasilaniu — niemniej co bystrzejsi

megablokowcy orientują się, że równie często szołowizna dawno nie była przerywana

tyloma komunikatami i to w tonie nieprzyzwoitego wręcz podlizywania się ludziom.

Zapytane co się dzieje Odbiorniki Indywidualne tłumaczą się bezradnie: nie mamy

informacji. Na niższych poziomach już wiedzą, że na dole toczy się walka. W wielu

kwartałach pogasło światło, mnożą się przerwy w łączności, stanęły pneumie.

Max, mimo pękniętego obojczyka, niezmordowanie biega od sześcianu do

sześcianu wołając:

— Uciekajcie, uciekajcie, silniejsi niech pomagają słabszym, zabierajcie

pigułki pokarmowe!

Słychać głosy detonacji, tu i ówdzie zapadają się kondygnacje... Kilku

mężczyzn dołącza się do Maxa, również zaczyna ostrzegać, pomagać w kierowaniu

tłumów do wyjścia.

Tranzystorgiasta szaleje w siłowni, demoluje, niszczy, niweczy. Centrala

Numeryczna dawno zapchała się skotłowaną papką informacji.

Oczywiście Globalny Komputer miałby jeszcze jedno wyjście, ostatnią szansę:

użyć na wielką skalę dezintegratolu. Poświęcić pięć poziomów zachodnich

kwartałów, doprowadzić do zniszczenia jednej dwudziestej megabloku. W ten sposób

background image

zahamować zarazę i unicestwić wroga. Atoli Wszechobecny po prostu boi się spętany

własnym ogromem i rozmiarem ryzyka. Weźmy też pod uwagę, że zaszokowany

mnogością ciosów, bombardowany niezliczoną ilością meldunków (selektory straciły

już możność podziału wiadomości na ważne i nieważne) dusi się, dławi i odwleka

decyzje.

Używając dezintegratolu musiałby zniszczyć część siebie, duża partię

własnego układu, Kunktatorsko próbuje więc półśrodków: odblokował nawet BEZKA

— za późno, główne zasilanie systemu bezpieczeństwa na ten megablok właśnie

przejęli agresorzy.

Tymczasem droboty poziom za poziomem, segment za segmentem wdzierały

się w struktury numerycznego państwa. Niszczono rozdzielnie informatyczne,

testatory i zasilanie. W płomieniach stanęły zakłady pneumotechniczne, pożar

błyskawicznie rozprzestrzenia się na fabryki syntetyków spożywczych. Trzy

kwadranse trwał zacięty bój robotów o siłownię promiennikową. Mieszkańcy

niższych poziomów poczęli dzwonić z ostrzeżeniami do swoich krewnych i

znajomych z poziomów wyższych. Ludzie wyrywani ze snu przeważnie nie wierzyli,

ale wystarczyło dojść do najbliższej sztolni aby usłyszeć harmider dolatujący z dołu.

Stabilizatory dźwiękowe nie mogły już dłużej tłumić łoskotu wybuchów. Oglądniki

trójwymierne zachowywały się coraz bardziej zdumiewająco. Nagle przerwano

szołowiznę i donoszono o „pewnych incydentach" na poziomie pierwszym tonem

takim, jakby chodziło o katastrofę pneumii czy zakłócenia w produkcji pastylek.

Potem przestrzeżono przed nieodpowiedzialnymi głosami mieszkańców niższych

kondygnacji, którzy mogą podawać nie sprawdzone wiadomości. W ogólnym

bałaganie odpowiedzialne zespoły zapomniały odciąć łącza telefoniczne.

Następnie znowu zaapelowano o spokój i poparcie, jakby ktokolwiek z ludzi

mógł coś zrobić. Z kolei wystąpił jakiś trzycyfrowiec (a może jego atrapa) i odczytał

listę wszystkich dobrodziejstw GLOKa w okresie ery numerycznej. Przy okazji po raz

pierwszy w środku masowej komunikacji padło słowo GLOK. Po pięciu minutach

mówiono już nawet o pomyłkach niektórych obwodów, nie minął kwadrans gdy

zdumieni ludzie dowiedzieli się, że i nieomylnemu zdarzały się błędy. Nie jeden z

miliarda sięgnął w tym momencie po nawiew relaksowacza. Cóż, kiedy nawiew już

nie działał.

Im głębiej w dół posuwają się droboty tym opór jest zacieklejszy.

Tranzystorgiasta, który cudem uniknął dotąd laserowych mieczy, odczuwa radosne

background image

pulsowanie w obwodach, wie, że zbliża się do centrali Superkomputera. Wychodzi na

jaw, że ostatni zamieszkały megablok krył pod sobą siedzibę Najwyższego Obwodu.

Tymczasem w kurzu i dymie pierwsze grupki ludzi wydostają się na otwartą

przestrzeń. Jest wśród nich Max. Pobladły, z włosami zlepionymi potem przeciska się

w tłumie, szuka myślaczki. Powinna oczekiwać na wzgórku?! Niech powstrzyma

droboty niech je pohamuje przynajmniej na tyle, żeby było można ewakuować ludzi.

Ale jak ewakuować miliony. Przecież nawet jeśli wszyscy wyjdą z megabloku i staną

obok siebie nie starczy miejsca na stepie.

— Mysiu, Mysiu! — wrzeszczy młodzieniec — androidy zwariowały...

Myśmy wszyscy zwariowali.

Bo i rzeczywiście szaleństwem było nie brać pod uwagę możliwości, że

automaty poczuwszy energię zareagują na nią jak rekiny na krew...

Dobiega pierwsza godzina walki. Na wyższych poziomach nikt nie śpi. Część

ludzi opuszcza sześciany i tratuje się na korytarzach. Dziki wrzask — wypuście nas z

tęga pudła! — łomoce po piętrach, poziomach, sektorach. Nikt jednak nie przewidział

odpowiedniej przepustowości schodów i korytarzy. Dźwigi mechaniczne i pneumie

przestały działać. Pasażerowie zamknięci w kapsułach podczas drogi są już straceni.

Na oglądnikach — chwila muzyki. Nagle melodia cichnie. Tło staje się złociste i

rozlega się głos dostojny, choć złamany.

— Słuchajcie mnie. Słuchajcie! Proszę was!

Prawie nikt nie znał głosu Superkomputera, ale sam timbre sprawia, że

ludzie zatrzymują się w pół kroku.

— Słuchajcie obywatele, roboty, wszyscy. Dewastując podstawowe układy

wydajecie wyrok na wszystkich ludzi i maszyny. Na jak długo wystarczy rabunkowej

gospodarki? Zostawcie energatory w spokoju. Nie ruszajcie klimatyzacji. Ja

skapituluję, ja skapituluje,! Zlitujcie się nad sobą.

Ale żaden apel nie ma szans wzruszenia atakującej hordy, zwłaszcza gdy ta

zauważa, że opór broniących słabnie coraz bardziej. Ludzie uciekają na oślep. Coraz

trudniej przedrzeć się przez korytarze pełne stratowanych. Silniejsi mężczyźni

wrzucają ciała do sztolni, którymi uchodzi dym z płonących magazynów. Piekło! Gdy

słońce wstaje nad ziemią już parę tysięcy ludzi z obłędem w oczach kłębi się w stepie

dygocąc z zimna i strachu. Dopiero w blasku dnia udaje się Maxowi znaleźć Mysię,

równie przerażoną i zdezorientowaną. Obydwoje czują się jak „uczniowie

czarnoksiężnika" po rozpętaniu żywiołów, których nie są w stanie opanować.

background image

Pojawienie się około siódmej na skraju teatru wojennego Myślacza i Dina też nie

może odwrócić fatalnego biegu wydarzeń.

— Widzisz co się dzieje? — krzyczy Max.

— Widywam — sapie stary — czemu nie było oczekiwalności mojej przed

stactwem?

Ani Max, ani Mysia nie potrafią odpowiedzieć.

Z megabloku dochodzą coraz głośniejsze detonacje. Umysłowiec, który

odbiera wszystko swymi komórkami wie, że właśnie bezpowrotnemu zniszczeniu

uległa Centralna Umysłownia — intelektualne archiwum ludzkiej wiedzy i

dziedzictwa kulturalnego, że płoną mikrofilmy, taśmy pamięci i zbiory dawnych

papierów.

— Czy możemy coś zrobić? — z rozpaczą pyta Mysia.

Kapłan Kryształu przecząco kręci szypułą,

— Co najwyżej życzyć GLOKowi, żeby wygrał — szepce cicho Din,

background image

Rozdział XVI

Apokalipsa trwa. Wysoka na parę kilometrów bryła megabloku stała się

jednym oszalałym mrowiskiem, nie skutkują apele paru przytomnych jeszcze

obwodów, ludzie obudzeni ze stabilizacyjnego snu pragną jedynie ucieczki.

Większość dąży w dół, Jan Milion z żoną należą do tych nielicznych opanowanych,

którzy uciekają w przeciwnym kierunku, do góry. Nie wiedzą kto zaatakował

megablok, jeśli jednak są to sojusznicy dysponujący środkami technicznymi równie

łatwo ewakuują ich z górnego tarasu. Pną się więc wzwyż. Na tarasie widokowym,

zawsze dotąd pustym, widać gromadki wystraszonych ludzi. Sztuczne sklepienie

niebieskie jest pęknięte. Podobno eksplodował na nim uszkodzony krągłolot. Przez

ogromną dziurę widać autentyczny błękit, wdziera się również świeże powietrze.

Poniżej kilkunastu ludzi usiłuje wznieść rusztowanie z przypadkowych sprzętów.

— Na dachu znajdują się kolonie jadalnych glonów, nie zginiemy —

informuje pracujących starszy mężczyzna, najwyraźniej szef zaimprowizowanej

ekipy. Jan zna skądś ten głos, tę sylwetkę...

— Ned?!!!

— Jan Milion! Na wszystkie diody świata!

— Więc pan przeżył, mimo dekonspiracji...?

— Zapewniono mi coś w rodzaju aresztu domowego. Zresztą od chwili, kiedy

poznałem prawdę nie miałem zamiaru uciekać...

— Jaką prawdę?

— Opowiem panu wszystko, Janie, na razie ratujmy siebie i innych. Kiedy

definitywnie wysiądą wszystkie urządzenia, a my nie zdążymy utorować drogi na

zewnątrz, zginą miliony ludzi. Do dzieła!

Parę kilometrów niżej dopełniają się chwile totalnej ostoi numeryczności —

Centrali. Siły GLOKa słabną z każdą chwilą, kończą się żelazne i miedziane rezerwy,

rozpaczliwe próby arcymózgu przerzucenia swego potencjału intelektualnego do

innych rejonów świata spełzają na niczym. Większość megabloków została

zdewastowana już dawno, w innych na skutek braku należytej konserwacji nerwowe

próby wywołują tylko spięcia, awarie i detonacje energetyczne. A poza tym akcję

background image

podejmuje już nie ten GLOK, dynamiczny i ambitny premier ziemi sprzed lat, tylko

mechanizm przygnieciony własnym ogromem, mechanizm który stracił poczucie

rzeczywistości i na próżno wydaje polecenia nieistniejącym armiom, siłowniom,

wyrzutniom. Najbardziej łamie go myśl, że pada pod ciosami własnej klasy, tych,

którym niedawno był równy, których rzecznikiem się głosił. Nieoczekiwanie zwraca

się wprost do ludzi — woła: pomóżcie! głosem coraz słabszym, coraz bardziej

dramatycznym. Ale i niewielu ludzi śledzi w tym momencie oglądniki. Wiele

poziomów pozbawionych jest już prądu.

Zresztą fakty następują po sobie tak prędko i nic nie może powstrzymać ich

eskalacji. Umysłowcy razem z Dinem podejmują jeszcze jedną próbę, weszli do

megabloku i gdy. chłopak wraz z Myślaczem usiłował przedostać się do studia

oglądnikowego, chcąc stamtąd pokierować działaniami ludzi aby zapobiec

wzmagającej się panice, Mysia pobiegła naprzód zagrodzić drogę Tranzystorgiaście i

jego bandzie.

Oczywiście nie litowała się nad GLOKiem, chodziło jej jedynie o to, by

podtrzymać automatyczne funkcjonowanie wielkiego miasta. Uratować minimum

zapewniające przetrwanie.

Zasadnicze siły Tranzystorgiasty zajmują się forsowaniem ostatnich zapór

przed główną Centralą. Dookoła szaleje morze ognia, płoną magazyny pokarmowe.

Cale szczęście, że wyższe kondygnacje budynku są niepalne, dziewięćdziesiąt procent

ludzi upiekłoby się zanim zdążono by ich ewakuować.

Właściwie nikt nie stawia oporu hordzie. Jeszcze parę pancernych drzwi, parę

wiernych do końca elektronowych pretorianów. Pękają z trzaskiem ściany szklanego

jajka, na kilkudziesięciu działających jeszcze ekranach widać dokładny zapis zagłady.

Obraz jest przerażający. Kto wie, co musi się dziać w mózgu GLOKa.

Mysia zagradza drogę cyfrobandytom.

— Dość! — woła — zwyciężyliśmy. Możecie zacząć ładować swoje

akumulatory, zbierać łupy i wracać.

— Nigdy — wyje rudy robot sześcionożny — trzeba dobić Molocha!

— Ależ cyfroidioci, on już nie jest groźny.

— Milcz — ryczy Tranzystorgiasta — nie zachowuj się jak zdrajca!

Mysia, nie panując nad sobą, policzkuje drapieżnika. Na ten widok furia

wstępuje w jego współbraci. Dziesiątki macek porywa myślaczkę i ciskają przez

uchylony właz w głąb ognistej otchłani. Jeszcze parę dni temu pokonanie

background image

szmelcowatych robotów, przeniknięcie przez ścianę czy lewitowanie w powietrzu nie

przedstawiałoby żadnych trudności. Obecnie jednak Mysia leci jak worek szmat i

tylko nadludzkim wysiłkiem zawisa tuż nad płomieniami. Wzywa pomocy! Niestety,

Myślacz znajduje się w tym momencie w wytłumionym studiu, próbuje uruchomić,

nadajnik i nie odbiera sygnału. Din wpatruje się w monitory kontrolne. Na jednym z

nich bardzo szybko dostrzega Mysię. Wiszącą nad płomieniami, słabą, bezradną...

— Pomocy, pomocy — drze się umysłówka czując, że lada chwila spadnie.

Wie też, że w ogromnym żarze struktura krzemowa stopi się, a ona sama

pomimo pozornej nieśmiertelności, zginie.

— Ratunku!

Din patrzy jak zahipnotyzowany. Wystarczy jeden ruch, by wezwać Myślacza

ten coś poradzi. A przecież waha się. Wprawdzie Mysia uratowała chłopakowi życie,

ale również usiłowała zabić Onę... Ręka młodzieńca drży na wyłączniku.

I nagle życie podejmuje decyzję za niego... z łoskotem obrywa się strop

grzebiąc pod sobą kamerę, Mysie... wszystko. Prawie w tej samej chwili horda

przełamuje ostatnią barierę i rusza dewastować bezcenne obwody supermózgu. Wraz

z ciosami, które spadają na inteligentną substancję w megabloku dzieją się rzeczy

przerażające. Trójwymierne oglądniki płaczą krwawymi łzami, drgają w

paroksyzmach pneumie, tryskają pozamykane promienniki, pulsują światła. Mózg

umiera...

Głos jego jest coraz słabszy, coraz trudniej słyszalny. Dobrze można rozróżnić

właściwie jedno słowo:

— Głupcy, głupcy, głupcy...

Czasem uda mu się wykrztusić jedno zdanie, którym Din z Myślaczem są

głęboko poruszeni:

— Biada wam, nieudaczne dzieci elektryczności i cybernetyki. Kiedyś

okrzykniecie mnie swoim... cyferbogiem... za późno... za późno... Przebaczam

wam...

Głos niknie, gasną ekrany, w megabloku zalega ciemność. Słychać tylko huk

buzującego ognia, trzask osuwających pięter i odległą wrzawę uciekających ludzi.

W jakiś czas później resztki naszych bohaterów, to znaczy Ona, Din, Max i

Myślacz wspięli się na wzniesienie znajdujące się obok nieistniejącego Robotkowa.

Przed sobą mieli widok na spowitą w dymy sylwetkę megabloku oraz równinę, jak

okiem sięgnąć pełną ludzi.

background image

Dzięki Bogu drobotom nie starczyło sił aby zniszczyć całą konstrukcję miasta,

ocalała atomowa elektrownia zasilająca pompowanie wody, którą udało się skierować

na zewnątrz i puścić na wyschnięte od dziesięcioleci kanały. Szybkie opanowanie

paniki spowodowało ocalenie dość znacznych zasobów żywności, a trzy uratowane z

pożogi krągłoloty niezmordowanie kursowały na linii dach-ziemia zwożąc

wszystkich, którzy znaleźli schronienie na szczycie budowli. Wśród nich znalazły się

rodziny Dina i Maxa. Tylko członkowie Pierwszej Setki przepadli jak kamień w

wodę. Po szturmie również droboty, których ocalało najwyżej kilkadziesiąt, przestały

być liczącą się siłą. Tranzystorgiasta zginął na skutek swej zachłanności podłączając

się do linii przekaźnikowej o zbyt wielkim napięciu. Rozsypała się reszta głównych

szturmowców. Ciągle trudno było o bilans strat. Nieustannie w korytarzach

znajdowano zwłoki zasypanych, zadeptanych, zmarłych na serce. Sporo zginęło w

zatrzymanych pneumiach i dźwigach. Wielu do końca nie chciało opuścić sześcianów

i po prostu udusiło się tam wkrótce po wstrzymaniu napowietrzania.

Spontanicznie wyłonione grupki aktywistów zajmowały się remanentami

zasobów, grzebaniem zmarłych. Nieoczekiwanie w odseparowanych dotąd ludziach

wyzwoliły się ogromne inicjatywy społeczne. Pojawili się żywiołowo wybrani

przywódcy. W każdej innej sytuacji można by przyglądać się temu z aprobatą, niestety

Myślacz i przyjaciele doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nic nie jest w stanie

zapobiec rychłej tragedii. Bez maszyn, bez wytwórni syntetycznego pożywienia

wszyscy skazani są na śmierć głodową wraz z wyczerpaniem się zapasów, które w

najlepszym wypadku starczą na parę tygodni. Być może małe grupki uda się

skierować na tereny pozwalające na jako taką egzystencję (jak na przykład rejon

Parku). Jest to jednak rozwiązanie dla setek, nie dla milionów.

— Przecież, musi być jakieś wyjście! — powtarzał z desperacką nadzieją Din.

I wyjście pojawiło się.

Szóstego dnia od zagłady cyfroimperium nad stepem wynurzyło się ogromne

ciało niebieskie (w kolorze brunatnym), które przysłoniło kawał kosmosu wzbudzając

powszechne przerażenie w olbrzymim koczowisku.

Niezwykłe zjawisko wisiało na wysokości kilkudziesięciu kilometrów ale i tak

przytłaczało swoim ogromem. Na pierwszy rzut oka przypominało wielką planetoidę,

na drugi — nieprawdopodobnych rozmiarów statek kosmiczny. Od dna kuli oderwała

się srebrzysta strzałka, która w szybkim tempie zbliżyła się do ziemi i zmieniając się

w pokaźny prom kosmiczny osiadła miękko na wolnym kawałku stepu. Din i Myślacz

background image

pospieszyli w kierunku lądowiska i dotarli na miejsce kiedy wnętrza wehikułu wyłonił

się wysoki jasnowłosy mężczyzna.

Ów omiótł wzrokiem rozpościerające się obozowisko namiotów, lepianek,

legowisk i ognisk i zwrócił się do idącego naprzeciw Maxa:

— Witajcie, bracia! Zdaje się, że przylecieliśmy w samą porę.

Co powiedział Myślaczowi Chris Molisz.

W tym momencie możemy spokojnie cofnąć się w naszym opowiadaniu do

pamiętnej rozmowy starego umysłowca z sędziwym pustelnikiem.

— Drogi panie Myślacz — powiedział Molisz — wszyscy myśląc o

Globalnym Komputerze popełnialiśmy jeden błąd. Ocenialiśmy go w kategoriach

ludzkich, a przecież cokolwiek by się rzekło o Najwyższym Obwodzie, to

człowiekiem on nie jest. Dlatego też jego działania, które tłumaczyliśmy sobie

żą

dzą władzy, pragnieniem stania się nowym Bogiem — włącznie ze stworzeniem

was, umysłowców, mogło mieć jeszcze inny powód.

— Jaki?

— Na przykład konieczność. Jeśli założymy sobie, że GLOK miał

konstrukcyjnie zaprogramowaną wolę służenia ludziom, to czy nie można przyjąć, że

był gotowy służyć, zabezpieczać swych podopiecznych nawet wbrew nim samym... A

jeśli dodamy jeszcze tak specyficzne cechy Superkomputera jak nieufność wobec

ludzkich charakterów, niedocenianie naszych możliwości intelektualnych, wyłania się

pewien obraz konieczności...

— Pan głosi apoteozę totalitaryzmu! — wykrzyknął Myślacz. — Po kim jak

po kim, ale po panu się tego nie spodziewałem. Jakiż był powód ograniczenia ludzkiej

wolności, zamykania ludzi w pudłach megabloków — poza obłędną ideą

numerycznej sprawiedliwości?

— A jeśli była inna, bardziej racjonalna przyczyna?

— Na przykład?

— Chęć zachowania ludzkiego gatunku.

background image

Tu opowieść Molisza stała się niesłychanie konkretna. Odmalował on w

skrócie obraz Ziemi pod koniec XXI wieku, gdzie obok wzrastającego tłoku

demograficznego, wyczerpywanie się surowców i postępującego skażenia środowiska

(mimo ograniczonych sukcesów na wydzielonych terytoriach, na przykład w Parkach

Narodowych), pojawiło się niebezpieczeństwo zupełnie innej skali.

Skrzętnie skrywana przez naukowców groźba całkowitej zagłady

powodowanej wzmożoną aktywnością słońca i nieodwracalnym procesem zanikania

osłony ozonowej wokół Ziemi.

Jak zapewne wie, albo przynajmniej powinien wiedzieć każdy uczeń, warstwa

ozonowa stanowi naturalny filtr zabezpieczający Ziemię przed promieniowaniem

kosmicznym. Zagrożenie tej warstwy wystąpiło już w wieku XX, w drugiej połowie

XXI stulecia zmiany zaszły tak daleko, że nic nie mogło ich powstrzymać. Produkcja

ozonu metodą przemysłową mimo zaangażowania olbrzymich mocy nie równoważyła

ubytków. Sztuczne satelity uderzały na alarm na początku premierostwa GLOKa. Być

może Superkomputer popełnił błąd zatajając przed społeczeństwem rozmiary

niebezpieczeństwa. Postępował jednak analogicznie jak jego poprzednicy naukowcy,

może łudził się jeszcze, że uda się niebezpieczny proces zahamować. Konieczność

obrony przed promieniowaniem legła u podstaw, budowy megabloków, których

solidne mury miały chronić mieszkańców przed śmiercią z kosmosu. Do czasu

istnienia warunków sprzyjających roślinnej wegetacji, żywności miały dostarczyć

hodowle glonów, później produkcją środków spożywczych miały zająć się podziemne

laboratoria. Jednakże GLOK szybko zdał sobie sprawę, że życie w megablokach

degeneruje ludzkość. Tak, on naprawdę myślał o naszym dobrze. W pilnym trybie

opracowano plan przesiedlenia ludzkości na jeden z księżyców Jowisza o warunkach

najbardziej zbliżonych - do ziemskich. Realizacja planu przebiegała w całkowitej

tajemnicy. W ciągu

kilkudziesięciu lat dokonano adaptacji jednej z planetoid, która wyposażona w

potężne silniki — została wyrwana z naturalnej orbity i rozpoczęła regularne kursy,

między Jowiszem a Ziemią zabierając każdorazowo zahibernowanych mieszkańców z

jednego megabloku.

— Miliard pasażerów, czy to możliwe?

— Możliwe.

— A więc dlatego pustoszały megabloki. Nie rozumiem tylko dlaczego

odbywało się to tak tajnie, po co zorganizowano separację megabloku od megabloku?

background image

— Z bardzo prostego powodu, GLOK bał się wybuchu paniki...

— Paniki? Przecież mógł wyjaśnić że wszyscy zostaną uratowani.

— Chodzi o to, że nie był pewien czy zdąży, poza tym jak to GLOK — nie

dowierzał ludziom, obawiał się, że w wypadku ujawnienia faktów wszyscy naraz

zażądają ewakuacji. Może na tym polegał jego błąd. Na braku, zaufania.

Myślacz zamyślił się.

— Zapewne ma pan rację.

— Tak samo — ciągnie pustelnik — wy, umysłowcy zostaliście

skonstruowani bynajmniej nie dla „wiekuistej chwały GLOKa", tylko dla

podtrzymania ziemskiej kultury. Musiano stworzyć organizmy, które wytrzymają

promieniowanie i będą mogły stać się kustoszami minionych cywilizacji.

Superkomputer planował, że z czasem rozbierzecie megabloki, a może i odtworzycie

nową warstwę ochronną. Taka była idea.

Zawiodła realizacja. Wady maszyn i ludzi, rosnąca megalomania olbrzymiego

mózgu, jego nieufność, nieelastyczność, licho wie co jeszcze? GLOK nie przewidział

waszego buntu, nie przewidział narastającego oporu ludzi przeciw manipulacji, nie

wziął pod uwagę własnych słabości wobec robotów, które dymisjonował zamiast

demontować. A co najważniejsze — nie wziął pod uwagę jeszcze jednego. Parę

ładnych lat temu zaobserwowano, że wraz z likwidacją większości megabloków i

zahamowaniem dziewięćdziesięciu procent przemysłu likwidacja osłony ozonowej

przestała się posuwać, co więcej, powłoka poczęła wykazywać tendencje do

regeneracji. I wtedy zaczął się prawdziwy dramat GLOKa. Pęknięcie jego psychiki.

Chociaż doskonale rozumiał, ze powinien zaniechać olbrzymiego programu

emigracyjnego, w który zaangażowano praktycznie wszystkie siły, że należy,

rozpocząć proces decentralizacji megabloków i przywrócenia suwerenności ludziom,

nie potrafił się na to zdobyć. Za bardzo przywiązał się do swej koncepcji, uwierzył w

numeryzm, swoją dziejową misję. Zaczął bać się własnej degradacji, perspektywy

usunięcia. Zaczął popełniać coraz więcej błędów, zachowywać się jak sadysta. Mimo

ż

e mieszkam tu na pustkowiu, dużo wiem...

Ale skąd?

— Moja sprawa — uśmiecha się Molisz. — w każdym razie komputer nie

potrafił się zdobyć na zrozumienie, że system, który stworzył nie ma racji bytu...

— Trzeba więc go zniszczyć!

— Stop! Takiego postawienia sprawy obawiałbym się najbardziej. GLOK to

background image

nie tylko rządca Ziemi, to jej aprowizator, oświetlacz, ogrzewacz. Zwycięstwo nad

nim może oznaczać śmierć zwycięzców.

Argumenty trafiają do przekonania umysłowca. Nie wie jednak, co czynić

dalej?

— Moim zdaniem trzeba czekać na przybycie planetoidy promowej. Dowodzą

nią ludzie, nie maszyny. Razem z nimi można zacząć powoli uzdrawiać sytuację,

pomalutku oswajać GLOKa z koniecznością przejścia na zasłużoną emeryturę.

W obwodach Myślacza narasta drżenie. Mimo odległości setek kilometrów

czuje, że jego przyjaciele podejmują w tym momencie jakąś nieprzemyślaną decyzję.

Wahadłowce nieprzerwanie kursują między planetoidą podróżną a stepem.

Setki, tysiące niedawnych mieszkańców megabloku znika w ładowniach olbrzymiego

promu, aby zapaść w sen, z którego obudzą się na Nowym Globie. Kapitan Harding,

bo tak nazywa się dowódca ekspedycji, dokonał jeszcze en passant paru pożytecznych

rzeczy. Po pierwsze rozmontował resztki robotów drapieżnych, wytropił resztki

elektronicznych pasożytów oczyszczając z nich ostatecznie powierzchnię Ziemi.

Później za pomocą silnych ładunków dokonane zostaje wysadzenie wszystkich

megabloków szpecących krajobraz kontynentów. Wyjątek stanowi megablok nr 2,

który ma pozostać w charakterze muzeum.. Wody, skanalizowane dotąd pod

powierzchnią, zostają ponownie wypuszczone na jałową skorupę. Ludzie odlatują.

Ledwie kilkaset osób, między innymi Din, Ona, Max i Ned zdecydowało się zostać na

starej Ziemi. Towarzyszy im również Myślacz. Jan Milion uważa, że .jest na to zbyt

stary i złamany.

Grupka ziemskich patriotów postanawia osiąść na stałe w znanym nam

rezerwacie i pracować nad rekultywacją planety. Oczywiście metodami naturalnymi,

bez żadnych syntetyków, robotów, cudów techniki! Normalna uprawa ziemi,

sadownictwo, z ogrodów zoologicznych Nowej Ziemi mają zostać przysłane konie i

krowy. Koloniści liczą, że wraz z pojawieniem się wód i likwidacją megabloków

przyroda zacznie wracać do siebie, zazielenia się kontynenty, samoodkażą oceany.

Potrwać to może długo. Być może miną pokolenia, zanim zdołają wykopać spod

warstw piasku dawne Paryże, Waszyngtony, Warszawy.

Kapitan Harding obiecuje, ze co trzy lata grupki chętnych kolonistów z

Nowego Globu z przeszkoleniem farmerskim i rzemieślniczym będą wracać do

background image

Starego Świata. Ned, który obok Maxa przewodzi grupce, jest pełen optymizmu —

wierzy w przyszłość naturalną i harmonijną. Wierzy we współdziałanie ludzi

inteligentnych i równych.

W dniu odlotu planetoidy jeszcze kilkudziesięciu ludzi decyduje się pozostać.

Kapitan Harding przekonuje ich, że księżyc Jowisza jest prawdziwym beztroskim

rajem.

— A czy są tam komputery? — pyta jeden z wahających się.

— Oczywiście, wszystko jest skomputeryzowane pod wodzą KOKa

(Komputera Ogólnego Księżycowego).

— W takim razie zostaję tutaj.

I kiedy olbrzymie ciało półniebieskie, półmechaniczne poczyna się oddalać i

maleć w przestrzeni, grupka ludzi z motykami, woreczkami, książkami (ale bez

Indywidualnych Odbiorników) rusza w stronę zielonych wzgórz, Ani się nie obejrzą,

jak rumowisko megabloku porośnie trawa.

Din obejmuje Onę. W pamięci na długo pozostanie mu ostatnia rozmowa z

ojcem. Stali razem przy promie, matka, ojciec... Ona trochę z tyłu.

— Jesteście... razem? — pyta Jan Milion i lekki skurcz przebiega mu przez

policzek,

— Tak, tato — mówi spokojnie Din.

— Kochacie się?

— Tak!

— To bardzo dobrze. Bardzo dobrze!

Jan ujmuje żonę za rękę i kieruje się w stronę wahadłowca. W pewnym

momencie zatrzymuje się, jakby chciał wrócić, jakby przypomniał sobie marzenia

dziadka, ale tylko kiwa ręką i idzie dalej. Trzeba umieć odchodzić.

Din obejmuje Onę, mimo zmęczenia czuje się młodo, dziarsko, potężnie. To

wielka sprawa, budować świat.

W ciągu miesiąca stał się mężczyzną. Patrzy na kroczących obok ludzi, Franka

i Karola, Giuseppe i Musfatę... Annę i Claudię,

I pomyśleć, że wychowały ich odżywki i ideologia oglądników! Cuda się

czasem zdarzają.

Zielone wzgórza są coraz bliżej. Wkrótce rozlegną się wśród nich dźwięki

topora i fujarki, stoki pokryją się sadami, a w dolinie zafaluje złociste zboże. Frank

zbuduje z bali szkołę dla jedenastu dzieciaków, które kroczą razem z nimi, Karl z

background image

drewnianych czcionek zacznie składać jednostronicową gazetę, Giuseppe osadzi nad

wejściem do jaskini Krzyż, Mustafa uruchomi koło garncarskie.

Din obejmuje Onę. Ona obejmuje Dina.

grudzień 1978 — kwiecień 1981


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolski Marcin Numer
Wolski Marcin Numer
Wolski Marcin Numer(1)
Wolski Marcin Agent Dolu
Wolski Marcin Alterland
Wolski Marcin ùwinka
Wolski Marcin Agent dolu
Wolski Marcin Post Polonia (2012)
Wolski Marcin Enklawa (2004)
Wolski Marcin Tragedia Nimfy 8
Wolski Marcin Swinka Matriarchat 2013 POLiSH eBook Olbrzym
Wolski Marcin Ekspiacja

więcej podobnych podstron