ANDREA CAMILLERI
CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA
Przełożył Stanisław Kasprzysiak
NOIR SUR BLANC
Tytuł oryginału La pazienza del ragno
Copyright © 2004 Sellerio Editore, Palermo Forthe Polish edition Copyright © 2010,
Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-312-6
1
Zbudził się znienacka, spocony i zadyszany. Przez chwilę nie rozumiał, gdzie się
znajduje, i dopiero lekki, regularny oddech śpiącej przy nim Livii uprzytomnił mu, że już
wrócił do znajomego i bezpiecznego świata. Leżał w swojej sypialni w Marinelli. Ze snu
wyrwał go ból, chłodne uczucie bólu, jakby ktoś przeciągnął mu ostrzem noża przez ranę na
lewym ramieniu. Nie musiał patrzeć na budzik stojący na nocnej szafce, żeby wiedzieć, że
jest wpół do czwartej, a dokładnie: trzecia dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund. O
tej godzinie budził się co noc, od dwudziestu dni, bo już tyle czasu upłynęło od chwili, w
której Dżamil Zarzis, przestępca handlujący sprowadzanymi z Afryki dziećmi, zranił go
strzałem z pistoletu. Minęło dwadzieścia dni, ale od tamtego momentu czas jakby zaczął
płynąć na nowo. Jakiś przycisk zatrzymał jego trybiki w tym zakątku głowy, który rejestruje
upływ godzin i dni, i odtąd ten przycisk działał już stale, budził go ze snu albo z nagła, w
zagadkowy, całkiem niepojęty sposób zatrzymywał obraz otaczającego go świata. On sam
doskonale wiedział, że podczas tamtej błyskawicznej wymiany strzałów, zakończonej
śmiercią Zarzisa, nawet nie zaświtało mu w głowie, żeby popatrzeć na zegarek, ale też dobrze
pamiętał, że w chwili, gdy kula wbijała się w jego ciało, jakiś głos w nim, bezosobowy
kobiecy głos o nieco metalicznym tonie, takim samym, jaki pobrzmiewa w głosach, które
można usłyszeć na dworcach lub w supermarketach, oznajmił mu: „Jest trzecia dwadzieścia
siedem minut i czterdzieści sekund”.
—
Pan był wtedy z komisarzem?
—
Byłem, panie doktorze.
—
A nazywa się pan?
—
Fazio, panie doktorze.
—
Ile czasu minęło od zranienia?
—
No cóż, do strzelaniny doszło około wpół do czwartej. Czyli jakieś pół godziny
temu, może trochę więcej. Panie doktorze...
—
Słucham.
—
Czy to coś poważnego?
Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i dlatego wszyscy byli przekonani, że stracił
przytomność i że wobec tego mogą przy nim otwarcie rozmawiać. On jednak wszystko
odczuwał i rozumiał, był jednocześnie wycieńczony i przytomny, a tylko nie miał ochoty się
odzywać i samemu odpowiadać na pytania lekarza. Zastrzyki, które mu zrobili, by nie czuł
bólu, najwyraźniej poskutkowały, dotarły do wszystkich zakątków jego ciała.
—
Chce pan coś wykrakać? To drobiazg, musimy tylko wyjąć kulę, która została
w ranie.
—
O Boże!
—
Dlaczego pan się denerwuje? To naprawdę nic poważnego. W dodatku
wygląda na to, że kula niczego nie naruszyła i rękę będzie miał nadal sprawną, wystarczy
trochę ćwiczeń, trochę rehabilitacji. Pana jednak dalej to dręczy - dlaczego? Pozwoli pan, że
spytam - dlaczego?
—
Panie doktorze, wie pan, kilka dni temu komisarz wybrał się sam, bez nikogo z
nas, żeby zobaczyć pewne miejsce...
Oczy ma teraz, tak jak wtedy, zamknięte. Ale już nie słyszy żadnych słów, jakby
wszystko zagłuszało morze bijące z siłą o piaszczysty brzeg. Musi wiać wiatr, w jego
podmuchach okiennica trzepoce i skrzypi płaczliwie. Jak to dobrze, że dostał zwolnienie
lekarskie i może wylegiwać się w łóżku, ile tylko chce. To pocieszenie dobrze go usposabia,
więc decyduje się uchylić trochę powieki.
Dlaczego wtedy przestał słyszeć, co Fazio opowiada? Także uchylił powieki, zmrużył
oczy. Tamci dwaj już odeszli od jego łóżka, stanęli przy oknie. Fazio mówił, a lekarz w białym
fartuchu słuchał go z wielką powagą. On natomiast był pewien, że wcale nie musi słyszeć
słów, by wiedzieć, co Fazio opowiada doktorowi. Jego przyjaciel, jego zaufany,
najwierniejszy pomocnik, właśnie zdradza go jak Judasz, bo z całą pewnością mówi lekarzowi
o tamtym zdarzeniu, kiedy to on leżał bez sił na plaży, a wcześniej, w morzu, poczuł mocny ból
serca... No to teraz się zacznie, nie ma się co łudzić, skoro lekarze zdobyli taką piękną
informację! Zanim wydostaną z niego tę nieszczęsną kulę, prześwietlą go na wylot, obejrzą w
środku i gdzie się tylko da, wytrząsną zeń wszystko i będą po kawałku zdzierać mu skórę, żeby
tylko się dowiedzieć, co pod nią kryje...
Sypialnia wygląda tak samo jak zawsze. Nie, nieprawda. Teraz jest inna, chociaż
ciągle jest to ta sama, dobrze mu znana sypialnia. Tyle że na komódce leżą rzeczy Livii: jej
torebka, spinki do włosów, kosmetyki. A na krześle stojącym po drugiej stronie łóżka wiszą
jej bluzka i spódnica. I jeszcze, mimo że tego nie widać, dobrze wie, że gdzieś przy łóżku
stoją jej różowe pantofle. To go wzrusza. Otrząsa się z tego nastroju, wraca do siebie,
uspokaja. Już od dwudziestu dni pojawia się w nim ta nowa tonacja, której jeszcze nie umie
się wyzbyć. Wystarcza byle drobiazg i nieoczekiwanie przyłapuje się na tym, że zaraz zacznie
się rozczulać. A takiej kruchości odczuć wstydzi się, martwi się nią i dochodzi do wniosku, że
w tej sytuacji musi wypracować sobie pokrętne sposoby obrony, byle tylko inni nie dostrzegli
w nim tego stanu. Ale te sposoby nie skutkują wobec Livii, z nią nic takiego nie może mu się
udać. Dlatego postanowiła mu pomóc i wspiera jego wysiłki, odnosząc się do niego dość
chłodno, żeby mu nie dostarczać pretekstów do rozklejania. Na nic się to jednak zdaje, bo ta
miłosna, wyrozumiała, czuła pomoc ofiarowana przez Livię wywołuje w nim mieszaninę
wzruszenia i radości. Cieszy się, że Livia poświęciła cały swój urlop, by się nim opiekować, i
uważa, że nawet dom w Marinelli jest uszczęśliwiony jej obecnością. Sypialnia, widziana w
pełnym świetle dnia, wręcz ożyła, odkąd przebywa w niej Livia, odzyskała barwy, jakby jej
ściany zostały świeżo pomalowane świetlistą bielą. I dlatego, ponieważ teraz nikt nie patrzy,
ociera sobie brzegiem prześcieradła łzę.
Wszystko tu jest białe, a z tej bieli wyłamuje się tylko jeden śniady ton (kiedyś może był
różowy, ileż stuleci temu?), kolor jego nagiej skóry. Całkiem biała jest sala, w której robią mu
elektrokardiogram. Lekarz wpatruje się w długie pasmo papieru i kręci z niedowierzaniem
głową. Zaniepokojony Montalbano domyśla się, że wykres, który lekarz ogląda, jest dokładnie
taki sam jak zapis zarejestrowany sejsmografem podczas trzęsienia ziemi w Mesynie w 1908
roku. Kiedyś widział ten zapis w jakimś czasopiśmie historycznym: była to jedna rozpaczliwa i
niedorzeczna gmatwanina, zdawało się, że wykreśliła ją oszalała z rozpaczy ręka.
„Już mnie przyłapali - myśli. - Już mają dowód, że moje serce działa jak napędzane
prądem zmiennym, skokami. Już wiedzą, że mam za sobą co najmniej, ale to co najmniej, trzy
zawały!”
Po chwili do pokoju wchodzi drugi lekarz, oczywiście w białym fartuchu. Przygląda
się wykresowi, przygląda się jemu, przygląda się swemu koledze.
—
Robimy jeszcze raz - mówi.
Chyba nie wierzą własnym oczom, bo trudno im zrozumieć, jak człowiek z takim
elektrokardiogramem może jeszcze leżeć na szpitalnym łóżku, a nie na marmurowym sto li le
w kostnicy. Wpatrują się w nowy wykres, tym razem bardzo blisko siebie, głowa przy głowie.
—
Zrobimy mu echo serca - decydują, ale nie wyglądają na przekonanych do
swego rozwiązania, tylko na wystraszonych.
Montalbano miałby ochotę odezwać się i oświadczyć, że skoro sprawy tak się
przedstawiają, to chyba nie warto wyciągać z niego kuli. Lepiej będzie, jeśli dadzą mu
spokojnie umrzeć. Szkoda tylko - szlag by to trafił - że nie zostawi po sobie testamentu. Nie
zadbał o to. Dom w Marinelli na przykład musi koniecznie dostać się Livii, a bez testamentu
to jest pisane na wodzie. Zawsze może skądś wyskoczyć jakiś kuzyn czwartego stopnia i
dopominać się o swoje rzekome prawa.
Otóż to. Gdyż od jakiegoś czasu dom w Marinelli należy do niego. Nie przypuszczał,
że kiedykolwiek uda mu się go zdobyć na własność, dom był za drogi jak na jego pensję, z
której niewiele mógł zaoszczędzić. Ale pewnego dnia wspólnik ojca napisał mu, że byłby
skłonny go spłacić, bo chciałby przejąć dziedziczoną przez niego część majątku, te budynki,
w których ojciec produkował wino. I w ten sposób nie tylko zyskał pieniądze na zakup domu,
ale jeszcze trochę mu ich zostało i mógł je złożyć w banku. Na starość. A wobec tego musiał
koniecznie spisać testament, skoro, chociaż o to nie zabiegał, stał się człowiekiem majętnym.
Jednak od wyjścia ze szpitala jeszcze się nie zdobył na pójście do notariusza. Ale kiedy w
końcu się do niego wybierze, oczywiście dom zapisze Livii, to już postanowił. A co zostawi
François...? Temu swojemu synowi, który nie był jego synem? Także już dobrze wiedział, co
mu przekaże. Pieniądze na jakiś drogi samochód. Mógł sobie wyobrazić oburzoną twarz Livii.
Zwariowałeś? Chcesz go rozpieszczać? Tak, moja pani, chcę. Syna, który nie jest synem, ale
mógłby (i powinien) nim być, trzeba rozpieszczać znacznie bardziej niż syna, który
rzeczywiście jest synem. Może to rozumowanie zawiłe, może zakręcone jak świński ogon,
zgoda, ale jednak trzyma się kupy. A co zostawi Catarelli? Bo Catarella z całą pewnością
także powinien się znaleźć w jego testamencie. Co przeznaczy dla niego? Na pewno nie
książki. Próbował sobie przypomnieć, jak brzmiały słowa starej piosenki strzelców alpejskich,
która nazywała się Testament kapitana lub jakoś tak, ale nic z tego nie wyszło. No to... zegar!
Tak, Catarelli zostawi pamiątkowy rodzinny zegar, który przysłał mu wspólnik ojca. Catarella
dzięki temu poczuje się członkiem rodziny. Zegar! Jaki to dobry pomysł!
Na zegarze w pokoju, gdzie go przewieźli na echo serca, nie może zobaczyć godziny,
bo ma w oczach rodzaj szarawej zasłony. Obaj lekarze wpatrują się w ekran, taki jak w
telewizorach, są przy tym bardzo skupieni, czasami coś przesuwają na nim myszką.
Jeden, ten, co ma go operować, nazywa się Strazzera. Tym razem z aparatu wysuwa
się nie taśma papieru, tylko seria zdjęć czy rysunków. Obaj oglądają je w tę i z powrotem, a
na koniec nabierają głęboko powietrza jak po długim, męczącym marszu. Strazzera podchodzi
do Montalba - na, a ten drugi siada na krześle, oczywiście białym, i surowo mu się przygląda.
Po chwili pochyla się nad nim chirurg. Montalbano liczy się z tym, że zaraz usłyszy:
„Nie ma pan co udawać, że jeszcze żyje! Wstydziłby się pan!”
Jakoś tak brzmiało to w jednym wierszyku:
„Temu biedakowi/Tak się przy darzyło,/Ze wciąż jeszcze walczył,/Choć już go nie
było”.
Lekarz jednak nic nie mówi, tylko zaczyna osłuchiwać go stetoskopem. Jakby już nie
czynił tego ze dwadzieścia razy. Wreszcie prostuje się, patrzy na kolegę i pyta:
—
Co robimy?
—
Wolałbym, żeby go jeszcze obejrzał Di Bartolo - odpowiada ten drugi.
Di Bartolo! Legenda lekarska. Montalbano już kiedyś się z nim zetknął. Di Bartolo ma
siedemdziesiątkę, a nawet więcej, jest chudy, nosi białą bródkę i dlatego przypomina kozę.
Poza tym nie dostosował się do powszechnej ogłady i ma za nic dobre maniery... Podobno
kiedyś, badając na swój szorstki sposób nieznajomego, o którym wiedział jedynie tyle, że jest
bezlitosnym lichwiarzem, oznajmił mu, że nie może dlań wymyślić żadnego lekarstwa, bo nie
był w stanie znaleźć u niego serca. Innym razem, także komuś nieznajomemu, kto pił kawę w
barze, zadał pytanie: „Czy pan wie, że u pana już się zaczyna zawał?” Tak też się stało: ten
nieszczęśnik wkrótce doczekał się zawału, może tylko dlatego, że przepowiedział go tak słynny
lekarz jak Di Bartolo. Dlaczego jednak ci dwaj chcą wezwać do niego Di Bartola, skoro i tak
nie ma tu już nic do zrobienia? Pewnie chcą pokazać staremu fachowcowi takie kuriozum,
jakim jest on, Montalbano, takiego kogoś, kto w niepojęty sposób ciągnie dalej, chociaż ma
serce jak Drezno po amerykańskich nalotach.
W oczekiwaniu na Di Bartola przewożą go z powrotem do jego pokoju. Kiedy
otwierają szeroko drzwi, żeby mógł przez nie wjechać wózek z noszami, dobiega go głos Livii,
wołającej rozpaczliwie:
—
Salvo! Salvo!
Nie ma ochoty jej odpowiadać. Biedaczka! Przyjechała do Yigaty, bo chciała spędzić z
nim kilka dni, a tymczasem spotkała ją taka czarująca niespodzianka!
—
Zrobiłeś mi prawdziwą niespodziankę! - powiedziała wczoraj Livia, kiedy
wracając z wizyty kontrolnej w szpitalu w Montelusie, stanął na progu z wielkim bukietem
róż w ręku. I od razu zalała się łzami.
—
Livio, daj spokój, nie płacz!
A sam opędzał się od łez z wielkim trudem.
—
Dlaczego mam nie płakać?
—
Dawniej nigdy nie płakałaś.
—
A czy ty dawniej kiedykolwiek przynosiłeś mi bukiety róż? Teraz wysunął
rękę i oparł ją na biodrze Livii, lekko, żeby jej nie obudzić.
Całkiem zapomniał, a może nie zwrócił na to uwagi, kiedy go poznał, że profesor
Bartolo ma nie tylko wygląd, lecz także głos kozy.
—
Dzień dobry wszystkim - zabeczał, wchodząc do pokoju na czele orszaku chyba
dziesięciu lekarzy, ubranych co do jednego w białe fartuchy, którzy zaraz stłoczyli się wokół
łóżka.
—
Dzień dobry - odpowiadają wszyscy, czyli jedyny Montalbano, bo kiedy
profesor pojawił się na progu, w pokoju był tylko on.
Di Bartolo podchodzi do jego łóżka i przypatruje mu się z zaci ekawi eniem.
—
Z przyjemnością stwierdzam - mówi - że wbrew opinii moich kolegów jest pan
jeszcze zdolny rozumieć i reagować.
Gestem ręki przywołuje do siebie Strazzerę, który podaje mu wyniki badań. Profesor
szybko przebiega wzrokiem pierwszą kartkę i od razu rzuca ją na łóżko, to samo robi z drugą,
z trzecią i z czwartą. Wkrótce głowa i pierś Montal - bana znikają zakryte kartkami papieru.
W końcu do komisarza dobiegają słowa profesora, ale jego samego nie może zobaczyć, bo
również na oczy spadły mu przed chwilą zdjęcia echa serca.
—
Powiedzcie mi, dlaczego się wam zachciało mnie wzywać?
Beczenie ma ton rozdrażnienia, koza najwidoczniej jest już poirytowana.
—
Panie profesorze, wie pan - mówi ostrożnym głosem Strazzera - rzecz w tym, że
jeden z pracowników komisarza dał mi znać, co przydarzyło się przed kilku dniami, chodzi o
poważny epizod z...
Z czym? Nie potrafi już dosłyszeć, co mówi Strazzera.
Może streszcza kozie ten odcinek prosto do ucha. Odcinek? Co tu ma do rzeczy jakiś
odcinek? To nie jest serial telewizyjny. Strazzera wyraził się: epizod. Czy jednak odcinków
seriali nie nazywają także epizodami?
—
Posadźcie mi go - zarządza profesor.
Zbierają z niego kartki, delikatnie go podnoszą. Krąg lekarzy, wszyscy w bieli, tłoczy
się wokół łóżka w nabożnej ciszy. Di Bartoło zaczyna wsłuchiwać się w niego stetoskopem, po
chwili przesuwa stetoskop o kilka centymetrów, potem przesuwa raz jeszcze i zatrzymuje na
dłużej. Patrząc z tak bliska na jego twarz, komisarz spostrzega, że profesor bez ustanku
porusza szczękami, jakby żuł gumę. Zaraz jednak mówi sobie, że jest to oznaka przeżuwania.
Di Bartolo naprawdę jest kozą. Koza już od dłuższego czasu nie pożywia się, tylko przeżuwa.
A teraz znieruchomiała i wsłuchuje się w niego. Co słyszą jej uszy, co się dzieje w głębi mego
serca? - zastanawia się Montalbano. Walą się domy? Drobne szczeliny nagle się poszerzają?
Słychać podziemne dudnienie? Di Bartolo wsłuchuje się bez końca, nie przesuwa stetoskopu
nawet o milimetr z miejsca, które sobie wyszukał. Ze też nie rozbołi go kark, kiedy tak długo
tkwi pochylony. Komisarz zaczyna się pocić, pewnie się niepokoi.
Wreszcie profesor się prostuje.
—
Dość tego.
Kładą komisarza z powrotem.
—
Moim zdaniem - do takiego wniosku doszła znakomitość - możecie wpakować
w niego jeszcze trzy, cztery kule, a potem wszystkie bez znieczulenia wyciągnąć. Jego serce na
pewno to wytrzyma.
I odchodzi, nie rzucając jednego słowa na pożegnanie.
W dziesięć minut później Montalbano jest już na sali operacyjnej, w białym świetle
silnych lamp. Jakiś osobnik trzyma w ręku coś w rodzaju maski, którą kładzie mu na twarzy.
—
Proszę oddychać. Głęboko - mówi.
Montalbano posłusznie oddycha. Ijuż niczego więcej nie pamięta.
„Dlaczego dotychczas nie wynaleźli takiego spreju, który by usypiał?” - zadaje sobie
pytanie. Nie możesz zasnąć, wkładasz końcówkę do nosa, wstrzykujesz jakiś gaz czy
cokolwiek i masz pewność, że za chwilę zaśniesz.
Bardzo by się przydawała taka narkoza na bezsenność.
Poczuł, że chce mu się pić. Wstał jak najostrożniej, by nie zbudzić Livii, poszedł do
kuchni, nalał sobie szklankę wody mineralnej z napoczętej już butelki. I co dalej? Pomyślał,
że może zrobić trochę ćwiczeń na tarasie, takich delikatnych, jakich go nauczyła
wyspecjalizowana pielęgniarka. Raz, dwa, trzy - i cztery. Raz, dwa, trzy - i cztery. Ręka jest
sprawna. Może spokojnie prowadzić auto.
Już wieczorem to sprawdził. Tylko czasami całe ramię trochę mu drętwieje, jak nogi,
kiedy trzyma się je za długo w tym samym położeniu. Wtedy wszędzie czuje się szpilki i
szpilki. Albo mrówki i mrówki. Wypił drugą szklankę wody, wrócił do łóżka. Kiedy Livia
wyczuła, że wsuwa się pod prześcieradło, coś zamruczała i odwróciła się do niego plecami.
—
Wodyprosi, otwierając oczy.
Livia nalewa mu trochę wody do szklanki, pomaga mu się napić, unosząc jego głowę
ręką podsuniętą pod kark. Po odstawieniu szklanki znika z pola widzenia. Montalbano jest już
w stanie trochę się unieść. Widzi, że Livia stoi przy oknie obok doktora Strazzery, który dużo
do niej mówi. Nagle słyszy pogodny śmiech Livii. No to musi być niezwykle dowcipny ten
doktor Strazzera. Tylko dlaczego tak się do niej klei? A ona, dlaczego nie rozumie, że
powinna się trochę od niego odsunąć? Nie myślcie sobie! Będziecie jeszcze mieli ze mną do
czynienia.
—
Wody! - wola poirytowanym głosem.
Livia odwraca się, jest zaniepokojona.
—
Dlaczego tyle pije? - pyta lekarza.
—
To przez narkozę - wyjaśnia Strazzera. I dodaje: - Musi mi pani wierzyć, Livio,
że sama operacja była błahostką. A zrobiłem ją tak, że blizna będzie później prawie
niewidoczna.
Livia uśmiecha się do niego z wdzięcznością, co dodatkowo złości komisarza.
Niewidoczna blizna! Czyli nie napotka trudności, kiedy zgłosi się do najbliższego
konkursu Mister Mięsień!
A jeśli chodzi o mięsień czy cokolwiek to jest, działa jak należy. To nawet zachęca
Montalbana, by przylgnąć całym ciałem do pleców Livii. A ją z pewnością zadowala ten
kontakt, co można wnosić z mruczenia, jakie wydaje z siebie przez sen.
Montalbano wyciąga dłoń i kładzie ją na jej piersi. Li - via, jakby wiedziona odruchem
warunkowym, kładzie na jego dłoni swoją. I na tym wszystko się kończy. Bo Montal - bano
doskonale wie, że gdyby zechciał pójść trochę dalej, Livia natychmiast by go powstrzymała.
Tak było tamtej pierwszej nocy po powrocie ze szpitala do Marinelli.
—
Nie, Salvo. Nie ma mowy. Boję się, że mogłoby cię zaboleć.
—
Livio, nie pleć głupstw. Przecież zranił mnie w ramię, a nie w...
—
Nie bądź ordynarny! Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Nic bym nie czuła, tylko
wciąż bałabym się i bała.
Ale mięsień czy cokolwiek to jest nie liczy się z takimi obiekcjami. Nie ma
mózgownicy, nie przywykł do rozmyślań. Nie kieruje się racjami. Chce tylko tego, czego
chce, jest cały wypełniony złością i pożądaniem.
Rozgoryczenie. Niepokój. Tak przedstawiała się ta przykrość, która go spotkała
drugiego dnia po operacji, kiedy po przebudzeniu, o dziewiątej, bardzo rozbolała go rana.
Dlaczego? Co się stało? Może zaszyli w środku kawałek gazy, jak to często im się zdarza? Bo
przecież zdarza się i tak, że zaszywają w ranie nie tylko gazę, ale nawet trzydziesto cen -
tymetrowy lancet. Livia od razu spostrzega, co się dzieje, i wzywa Strazzerę. A on wpada
natychmiast, może przerywając w połowie operację na otwartym sercu. Czyli sprawy tak już
wyglądają: ledwo Livia czegoś potrzebuje, Strazze - ra pędzi na zawołanie. Tłumaczy Livii, że
jest to reakcja jak najbardziej przewidywalna, że nie ma powodu do obaw. I wbija w
komisarza igłę. Nie mija dziesięć minut i następują dwie rzeczy. Po pierwsze, ból zaczyna
mijać, a po drugie, Livia oznajmia:
—
Przyjechał kwestor.
I zaraz wychodzi. Do pokoju wchodzą natomiast Bonet - tiAlderighi i jego sekretarz
Lattes, który trzyma dłonie złożone jak do modlitwy, niemal tak, jakby zbliżał się do łoża
konającego.
—
No, jak tam? Jak tam? - pyta kwestor.
—
Jak tam? Jak tam? - powtarza za nim Lattes takim tonem, jakby odmawiał
litanię.
Potem kwestor mówi coś do komisarza. Tyle że on wszystkiego nie słyszy, jakby silny
wiatr porywał niektóre słowa.
—
...przy czym złożyłem wniosek o udzielenie pochwały, i to solennej...
—
... solennej... - powtarza Lattes.
—
Powenas nietele lennej - odzywa się jakiś głos w głowie Montalbana.
To nic, to wiatr.
—
...a komisarz Augełło do pańskiego powrotu...
—
Na pewno bez kłopotu, na pewno bez kłopotu - odpowiada ten sam głos w jego
głowie.
To wiatr.
Przy czym oczy, z powiekami jak na zawiasach, już nieodwracalnie mu się zamykają.
Teraz jego oczy rzeczywiście mają powieki jak na zawiasach. Może je już zamknąć i
zasnąć. Tak jak leży, wtulony w ciało Livii. Ale ciągle słychać hałasującą okiennicę, która
uskarża się przy każdym powiewie wiatru.
Co robić? Otworzyć okno i dokładniej zamknąć okiennicę? Nie ma mowy, Livia na
pewno zaraz by się obudziła. Chyba jest na to inny sposób. Nie szkodzi spróbować. Zamiast
ciągle się złościć tym lamentowaniem okiennicy, lepiej się z nim pogodzić i dostosować rytm
własnego oddechu do tamtej skargi.
—
Iji! - skrzypi okiennica.
—
Iji! - powtarza za nią Montalbano cichutkim szeptem.
—
Oojjęczy okiennica.
—
Ooj! - powtarza za nią komisarz.
Ale tym razem nie zadbał o stosowne natężenie szeptu. Livia nagle otwiera oczy i
dołącza się do ich dialogu.
—
Salvo! Źle się czujesz?
—
Skądże. Dlaczego?
—
Przecież jęczałeś!
—
Pewnie przez sen, przepraszam. Spij!
Wszystko przez to nieszczęsne okno!
2
Przez szeroko otwarte okno wdziera się mroźne powietrze. W szpitalach zawsze tak się
dzieje: wyleczą cię, wytną ci ślepą kiszkę, a zaraz potem wykończą na zapalenie pluc. Siedzi
teraz w fotelu - jeszcze dwa dni i wreszcie wróci do Marinelli. Ale tutaj już od szóstej rano
plutony kobiece wzięty się do robienia porządków, sprzątają korytarze, sale, schowki, myją
szyby w oknach, klamki, łóżka, krzesła. Jakby jakiś szał czystości ogarnął cały szpital: zmienia
się w panice prześcieradła, powłoczki, koce, a łazienki już tak lśnią, że aż oślepiają i lepiej nie
wchodzić do nich bez ciemnych okularów.
—
Co się dzieje? - pyta pielęgniarkę, która podeszła i pomaga mu wrócić do
łóżka.
—
Przyjeżdża jakaś gruba ryb a.
—
Ciekawe kto?
—
Tego nie wiem.
—
Nie mógłbym zostać tutaj, w fotelu? Co pani na to?
—
Nie, nie wolno.
Po chwili pojawia się w pokoju Strazzera i jest zawiedziony, że nie zastał Livii.
—
Pewnie niedługo wpadnie - pociesza go Montal - bano.
Ale nie mówi prawdy i tylko dlatego powiedział „niedługo”, żeby doktor nie odwrócił
się i nie wyszedł bez słowa. A tymczasem Livia dała mu znać, że oczywiście się pokaże, ale
później.
—
Kto przyjeżdża?
—
Petrotto. Wiceminister.
—
A cóż wiceminister ma tu do roboty?
—
Ma panu złożyć gratulacje.
O, taka jego mać! Tylko tego brakowało! Adwokat Gian - franco Petrotto, poseł,
obecnie wiceminister w resorcie spraw wewnętrznych, a swego czasu podsądny w procesie o
przekupstwa, potem o branie łapówek i raz jeszcze o przedawnione przewinienia. Niegdyś
komunista, później socjalista, a ostatnio triumfalnie przyjęty do partii, która ma większość w
parlamencie.
—
Nie mógłby mi pan jakimś zastrzykiem odebrać świadomości na trzy godziny? -
mówi do Strazzery.
Ale Strazzera rozkłada ręce i wychodzi.
Pojawia się natomiast pan wiceminister Gianfranco Pe - trotto, poprzedzony
burzliwymi oklaskami dudniącymi na korytarzu. Jednak do pokoju mogą z nim wejść tylko
prefekt, kwestor, ordynator i jeden z towarzyszących mu posłów.
—
Reszta czeka na mnie za drzwiami! - zarządza donośnym głosem wiceminister.
A potem zaczyna otwierać i zamykać usta. Przemawia.
Wciąż przemawia i przemawia. Nie ma pojęcia, że Mont - albano wcisnął sobie do
uszu tyle waty, ile tylko zmieścił. Tak że zwyczajnie nie może usłyszeć tych wszystkich
niedorzeczności, które tamten z siebie wyrzuca.
Już od jakiegoś czasu nie słyszy uskarżającej się okiennicy. Ale wcześniej zdążył
jeszcze rzucić okiem na zegarek: była za kwadrans piąta. I wtedy wreszcie zasnął.
Przez sen ledwo dosłyszał, że telefon nie przestaje dzwonić. Otworzył oczy, popatrzył
na zegarek. Szósta. Spał wobec tego tylko godzinę i piętnaście minut. Zerwał się w popłochu,
żeby to dzwonienie przerwać, bo mogło dotrzeć do Livii, wedrzeć się do jej snu. Podniósł
słuchawkę.
—
Panie komisarzu, co ja zrobiłem, czy ja pana rozbudziłem?
—
Catarella, jest szósta, szósta rano.
—
Au mnie na zegarku jest szósta i trzy minuty.
—
W takim razie twój zegarek trochę się spieszy.
—
Czy jest to pewne, panie komisarzu?
—
Pewne, ręczę głową.
—
To ja go cofnę o trzy minuty. Dziękuję panu, panie komisarzu.
—
Proszę.
Catarella odłożył słuchawkę. Montalbano już wracał do sypialni, ale nagle zatrzymał
się z niedowierzaniem. Co ma znaczyć ten zasrany telefon? Catarella zadzwonił do niego o
szóstej rano tylko po to, żeby spytać, czyjego zegarek dobrze chodzi? A telefon właśnie
zadzwonił po raz drugi, tyle że tym razem komisarz zdążył podnieść słuchawkę już po
pierwszym dzwonku.
—
Panie komisarzu, proszę mi podarować, ale była sprawa z tą godziną i ja nie
zapamiętałem, żeby powiedzieć panu o przyczynie tamtego telefonu, z którego przyczyny
uprzednio panu telefoniłem.
—
To powiedz mi teraz.
—
Pewnie zarekwirowali skuter jednej dziewczynie.
—
Ukradli czy zarekwirowali?
—
Zarekwirowali, panie komisarzu.
Montalbana to zirytowało. Ale musiał stłumić złość i zachować dla siebie słowa, które
chciał wykrzyczeć.
—
I ty mnie zrywasz o szóstej rano, by zawiadomić, że celnicy lub karabinierzy
zarekwirowali komuś skuter? Mnie tym zawracasz głowę? Ja to pieprzę, a nawet gorzej, tyle
ci powiem, za twoim pozwoleniem.
—
Panie komisarzu, żeby to pieprzyć czy coś takiego gorszego, to wcale pan nie
potrzebuje, żebym ja dawał panu pozwolenie na to powiedzenie - odparł z szacunkiem
Catarella.
—
A w dodatku jeszcze nie wróciłem na służbę, jestem na zwolnieniu.
—
Ja to wiem, panie komisarzu, ale to zarekwirowanie nie było zrobione ani
przez celników, ani przez upo - ważonych karabinierów.
—
Upoważnionych, Catarella. A przez kogo?
—
To jest zagadka, panie komisarzu. Nikt nie wie, tego zrozumieć nie można, i
tyle. Dla tego powodu kazali mi zatelefonić do pana osoby, aby pan to wiedział osobiście.
—
Posłuchaj, jest Fazio?
—
Nie, panie komisarzu, tu na miejscu wcale go nie ma.
—
A komisarz Augello?
—
Jego także na miejscu nie ma.
—
To kto został w komisariacie?
—
Prowizorycznie to ja tu nadzoruję, panie komisarzu. Pan komisarz Augello tak
powiedział i ja tak zrobiłem.
Matko Boża! Stan rzeczy jest ryzykowny i niebezpieczny, trzeba temu czym prędzej
zaradzić. Catarella może wywołać konflikt nuklearny, chociaż chodzi tu pewnie o
najzwyklejszą kradzież. Czy to możliwe, żeby Fazio i Augello tak bardzo się przejęli
pospolitym zarekwirowaniem komuś skutera? I dlaczego kazali Catarelli do niego dzwonić w
tej sprawie?
—
Wiesz co, Catarella, połącz się z Faziem i powiedz mu, żeby natychmiast
zadzwonił do mnie tutaj, do Mari - nelli.
Odłożył słuchawkę.
—
Jakbym się wybrała na targ między przekupki - usłyszał za plecami głos Livii.
Odwrócił się. Livia patrzyła na niego prawdziwie zagniewana. Zrywając się z łóżka,
nie włożyła na siebie piżamy, tylko jego koszulę, tę, w której wczoraj chodził. Kiedy
zobaczył ją w takim stroju, od razu przyszła mu ochota ciasno ją objąć. Ale się powstrzymał,
przecież za chwilę miał się odezwać Fazio.
—
Livio, nie złość się, moja praca zawsze tak wygląda.
—
Swoją pracą masz się zajmować w komisariacie. I nie wtedy, kiedy jesteś na
zwolnieniu.
—
Święta racja, Livio. Ale wracaj do łóżka, proszę cię.
—
Co mi teraz z łóżka? Zbudziliście mnie, koniec ze spaniem. Idę do kuchni,
zrobię kawę - oświadczyła Livia.
Zadzwonił telefon.
—
Fazio, możesz mi z łaski swojej wyjaśnić, o co chodzi w tym burdelu? - spytał
głośno Montalbano. Nie musiał już ostrożnie ściszać głosu, skoro Livia nie tylko się obudziła,
ale w dodatku już i tak się na niego pogniewała.
—
Nie wyrażaj się ordynarnie! - zawołała Livia z kuchni.
—
Catarella nic panu nie powiedział?
—
Catarella o całym tym kurewstwie nie ma pojęcia...
—
Możesz się opamiętać?! - zawołała Livia.
—
...powiedział mi, że ktoś komuś zarekwirował skuter, i jedynie tyle pojął, że
nie zarekwirowali go celnicy ani karabinierzy. Więc kto byle kutas?
—
Dość tego, przecież cię prosiłam!
—
A wy z tym do mnie? Zamiast do straży miejskiej?
—
Nie, panie komisarzu. Nie o to chodzi, że ktoś zarekwirował skuter. Ktoś
zarekwirował właścicielkę skutera.
—
Nie rozumiem.
—
Komisarzu, mamy do czynienia z uprowadzeniem.
Uprowadzono kogoś? U nas, w Vigacie?
—
Gdzie jesteście? Wytłumacz mi, zaraz tam będę - oświadczył bez wahania.
—
Komisarzu, tutaj trudno dojechać. Za godzinkę, może nawet szybciej,
przyjedzie po pana, jeśli się pan zgodzi, auto służbowe. Nie będzie się pan męczył
prowadzeniem.
—
Dobrze, czekam.
Poszedł do kuchni. Livia już nastawiła maszynkę z kawą. I właśnie rozścielała obrus
na stole. Żeby go wygładzić, musiała się mocno pochylić, a koszula komisarza, którą miała na
sobie, naturalnie okazała się za krótka.
Montalbano nie musiał się teraz powstrzymywać. Podszedł i od tyłu ciasno ją objął.
—
Co ci w głowie? - rzuciła Livia. - Daj mi spokój. O co chodzi?
—
Zgadnij o co.
—
Ale tobie coś może... przecież...
Kawa się zagotowała. Nikt nie zmniejszył ognia. Kawa zaczęła bulgotać. Wciąż na
dużym ogniu. Kawa kipiała. Nikt się tym nie przejął. Kawa wykipiała z maszynki i zalała całą
kuchenkę. Gaz wciąż się ulatniał.
—
Nie czujesz zapachu gazu? - spytała po pewnym czasie udobruchana Livia,
wymykając się z objęć komisarza.
—
Chyba nie - odpowiedział Montalbano, który czuł tylko mocny zapach jej
skóry.
—
O Boże! - zawołała Livia i podbiegła zamknąć gaz.
Miał niecałe dwadzieścia minut, żeby się ogolić i pójść pod prysznic. Kawę, zrobioną
na nowo, wypił w biegu, bo już dzwonili do drzwi. Livia nawet go nie spytała, dokąd jedzie i
po co. Otworzyła szeroko okno i z wyciągniętymi w górę ramionami przeciągała się w
promieniach słońca.
Po drodze Galio opowiedział mu tyle, ile o całej sprawie wiedział. Uprowadzona
dziewczyna - bo co do tego, że została uprowadzona, raczej nie było już wątpliwości -
nazywa się Susanna Mistretta, jest wyjątkowo ładna, zaczęła studia na uniwersytecie w
Palermo i właśnie przygotowywała się do pierwszego egzaminu. Mieszka razem z ojcem i
matką w willi na wsi, dokąd właśnie teraz jadą, pięć kilometrów za miastem. Susanna przez
ostatni miesiąc jeździła codziennie do Vigaty uczyć się razem z koleżanką, a pod wieczór,
około ósmej, wracała skuterem do domu.
Wczoraj wieczorem ojciec, widząc, że Susanna nie wróciła o zwykłej porze, odczekał
godzinę i zatelefonował do jej przyjaciółki, ale usłyszał, że córka wyszła od niej jak co
wieczór, około ósmej. Zadzwonił więc do jej kolegi, którego Susanna uważała za swego
chłopaka, a on był zaskoczony, że jeszcze nie ma jej w domu, bo widział się z nią po
południu, zanim poszła do przyjaciółki, i Susanna powiedziała mu, że nie może wybrać się z
nim wieczorem do kina, ponieważ musi od razu wrócić do domu i dalej się uczyć.
To już ojca poważnie zaniepokoiło. Próbował wiele razy dodzwonić się do córki na
komórkę, ale ta wciąż była wyłączona. W pewnej chwili zadzwonił w willi telefon i ojciec
szybko podniósł słuchawkę, łudząc się, że dzwoni Su - sanna. Tymczasem dzwonił brat.
—
Susanna ma brata?
—
Nie ma, jest jedynaczką.
—
No to czyj to był brat? - spytał zdezorientowany Montalbano, zaniepokojony
prędkością, z jaką Galio pędził po drodze pełnej wybojów, przyprawiając go nie tylko o
zawrót głowy, lecz także o ból w ranie.
Brat, o którym mówił Galio, był bratem ojca uprowadzonej dziewczyny.
—
I co, wszystkie te osoby nie mają imion? - spytał zaczepnie komisarz, bo
zdawało mu się, że jeżeli pozna ich imiona, łatwiej zorientuje się w opowieści Galla.
—
Na pewno mają, jak by mogły nie mieć, ale mnie nikt ich nie podał - obruszył
się Galio. I ciągnął dalej: - Brat ojca uprowadzonej, który jest lekarzem...
—
Nazywaj go stryjem - podpowiedział mu Montalbano.
Stryj lekarz zatelefonował, żeby spytać o bratową. To znaczy o matkę Susanny.
—
Dlaczego? Jej matka jest chora?
—
Tak, komisarzu, jest bardzo chora.
I wtedy ojciec zawiadomił stryja lekarza...
—
Nie, nie, w tym wypadku powinieneś powiedzieć: brata.
I wtedy ojciec zawiadomił brata, że Susanna zaginęła, i poprosił, by przyjechał do
nich, do willi, i zadbał o chorą, bo dzięki temu on, ojciec, będzie mógł poważnie się zająć
szukaniem córki. Kiedy lekarz odwołał swoje wizyty i przyjechał, było już po jedenastej.
Ojciec wsiadł do samochodu i bardzo powoli przejechał całą drogę, którą Susanna
zazwyczaj wracała do domu. W zimie o tej porze nie mógł oczywiście napotkać na niej
żywego ducha, rzadko też mijały go auta. Przejechał tam i z powrotem, coraz bardziej
zdesperowany. W pewnej chwili do jego auta podjechał skuter. To był chłopak Susanny,
który zatelefonował do willi i usłyszał od stryja lekarza, że wciąż nie ma żadnych nowych
wiadomości o dziewczynie. Powiedział jej ojcu, że wobec tego przejedzie się ulicami Vigaty,
bo może gdzieś zobaczy przynajmniej dobrze mu znany skuter Susanny. Potem ojciec
powtórzył jeszcze cztery razy tam i z powrotem tę samą drogę od domu przyjaciółki córki do
willi, czasami nawet przystając i wpatrując się w plamy na asfalcie. Ale nigdzie nie zauważył
niczego szczególnego. Kiedy zrezygnował z dalszej jazdy i wszedł do domu, była trzecia
rano. Wtedy namówił brata lekarza, żeby informując, kim jest, zatelefonował kolejno do
wszystkich szpitali w Monte - lusie i Vigacie. Wszędzie usłyszał, że o Susannie nic nie
wiedzą, co z jednej strony było pocieszające, lecz z drugiej jeszcze bardziej go zaniepokoiło.
W tym miejscu swojej opowieści, kiedy już od dłuższego czasu jechali przez odludzie
polną drogą, Galio wskazał komisarzowi dom stojący jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi.
—
To jest ta willa.
Montalbano nie zdążył nawet rzucić na nią okiem, bo Galio nagle skręcił w prawo i
wjechał na inną polną drogę, jeszcze bardziej wyboistą.
—
Dokąd jedziemy?
—
Tam, gdzie znaleźli skuter.
Znalazł go chłopak Susanny. Kiedy już bez skutku skontrolował wszystkie ulice
Vigaty i wracał do willi, wybrał drogę okrężną, znacznie dłuższą. I na niej, dwieście metrów
od domu Susanny, zobaczył porzucony skuter i od razu zawiadomił o tym jej ojca.
Galio zatrzymał auto obok drugiego służbowego samochodu. Montalbano wysiadł, a
na spotkanie wyszedł mu Mimi Augello.
—
To mętna historia, Salvo. Dlatego musiałem cię niepokoić. Bo sprawy
przybrały jednak mamy obrót.
—
Gdzie Fazio?
—
W willi, z ojcem. Może porywacze się odezwą.
—
Dalej nie wiem, jak nazywa się ojciec.
—
Salvatore Mistretta.
—
Co robi?
—
Był geologiem. Zjeździł pół świata. Skuter stoi tutaj.
Skuter stał oparty o niski kamienny murek otaczający ogród. Był nietknięty, bez
jednego zadrapania, widać było tylko, że jest dość zakurzony. Galluzzo chodził po ogrodzie i
rozglądał się, czy na coś nie natrafi. To samo na drodze robili Imbró i Battiato.
—
Chłopak Susanny... wiesz, jak się nazywa?
—
Francesco Lipari.
—
Gdzie teraz jest?
—
Odesłałem go do domu. Był wykończony - ze zmęczenia i zmartwienia.
—
Chciałbym wiedzieć, czy on, Lipari, nie ruszał skutera. Może znalazł go gdzieś
na środku drogi, podniósł i tu postawił.
—
Nie, Salvo. Zapewniał mnie wiele razy, że zobaczył go tutaj, że skuter stał, jak
stoi.
—
Zostaw na miejscu kogoś z naszych. Niech nikt nie rusza skutera. Bo potem ci
z sądówki podniosą krzyk, a i tak będą nam wmawiać, że to robota zawodowej bandy. Nie
znaleźliście czegoś?
—
Nie ma nic, ale to nic a nic. A przecież dziewczyna miała ze sobą plecaczek z
książkami i rzeczami osobistymi, miała też telefon komórkowy, portmonetkę, którą nosiła
zawsze w tylnej kieszeni dżinsów, klucze od domu... Ale nic z tego nie znaleziono. Można by
sądzić, że spotkała kogoś znajomego, zatrzymała się i oparła skuter o murek, żeby jej się
wygodniej rozmawiało.
Mimi odniósł jednak wrażenie, że Montalbano go nie słucha. Obruszył się.
—
Salvo, o co ci chodzi?
—
Nie wiem. Ale coś się tu nie klei - wymamrotał Montalbano.
I zaczął się cofać krok za krokiem, jak ktoś, komu potrzeba większego dystansu, by z
daleka, ze stosownej perspektywy, objąć wzrokiem cały widok. Augello cofał się razem z
nim, lecz czynił to odruchowo, tylko dlatego, że tak robił komisarz.
—
Stoi odwrotnie - stwierdził po chwili Montal - bano.
—
Co takiego?
—
Skuter. Zauważ, Mimi. Z tego, jak stoi, powinniśmy wnioskować, że Susanna
jechała w stronę Vigaty.
Mimi popatrzył, przytaknął ruchem głowy.
—
To prawda. Jakby od tego miejsca jechała z powrotem. Ale gdyby jechała w
stronę Vigaty, to skuter powinien być oparty nie o ten murek, tylko o ten naprzeciw.
—
Czy dla skutera to ważne, w którą stronę stoi? Skutery stoją sobie nawet na
podestach schodów. Potrafią się wcisnąć, gdzie chcesz. Dajmy temu spokój. Jeśli jednak
dziewczyna jechała z Vigaty, przednie koło skutera powinno być skierowane w przeciwną
stronę. Wobec tego pytam: dlaczego skuter stoi tak, jak stoi?
—
Czy to ma znaczenie, Salvo? Powodów może być niezliczona ilość. Może,
chcąc go oprzeć o murek, podjechała do przodu i zawróciła... a może zawróciła, bo
zorientowała się, że minęła kogoś znajomego...
—
Wszystko tu jest możliwe, to prawda - przyznał mu rację Montalbano. - Idę do
willi. Kiedy skończysz poszukiwanie, przyjdź do mnie. A tutaj nie zapomnij zostawić kogoś
na straży.
Piętrowa willa musiała być kiedyś bardzo ładna, lecz teraz najwyraźniej nikt o nią nie
dbał i niczego nie remontował. A kiedy domy wiedzą, że właściciele już się nimi nie
przejmują, zaraz jak na złość zaczynają się przedwcześnie starzeć. Masywna brama z kutego
żelaza była uchylona.
Potem Montalbano wszedł do wielkiego salonu, zastawionego meblami z zeszłego
wieku, ciemnymi i ciężkimi. Salon na pierwszy rzut oka wyglądał na muzeum, tyle było w
nim posążków dawnej cywilizacji południowoamerykańskiej i afrykańskich masek. Pamiątki
z podróży geologa Salvatore Mistretty. Pod ścianą stały dwa fotele, stolik z telefonem i
telewizor. Fazio i jakiś mężczyzna, pewnie Mistretta, siedzieli w fotelach i nie odrywali
wzroku od telefonu. Na widok wchodzącego komisarza mężczyzna popatrzył pytająco na
Fazia.
—
To pan komisarz Montalbano. A to pan Mistretta.
Mężczyzna podszedł z wyciągniętą ręką. Montalbano uścisnął ją bez słowa. Geolog
wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, twarz miał tak smagłą jak te jego
południowoamerykańskie posążki, był chudy, przygarbiony, z siwymi, rozrzuconymi
włosami, a jego rozbiegane jasne oczy patrzyły co chwila w inny kąt salonu, jak u narkomana.
Widać było, że zamęcza go to niemijające napięcie.
—
Nic nowego? - spytał Montalbano.
Geolog rozłożył ręce, rozżalony i niepocieszony.
—
Chciałbym z panem pomówić. Możemy wyjść do ogrodu?
Nie wiadomo dlaczego komisarzowi wydało się, że tutaj brak mu powietrza, salon był
mroczny, mimo dwóch wysokich okien wpadało tu niewiele światła. Mistretta zawahał się.
Potem zwrócił się do Fazia:
—
Gdyby przypadkiem odezwał się dzwonek z góry... proszę z łaski swojej dać
mi znać.
—
Naturalnie - odpowiedział Fazio.
Wyszli. Ogród, który otaczał willę, był całkiem zaniedbany, zmienił się w pole pełne
chwastów, w dodatku pożółkłych.
—
Proszę tędy - powiedział geolog.
I zaprowadził komisarza do drewnianych ławek, stojących półkolem pośrodku
zadbanej oazy zieleni.
—
Tutaj Susanna przychodzi się...
Nie miał siły mówić dalej, opadł na ławkę. Komisarz usiadł obok niego. Wyjął z
kieszeni paczkę papierosów.
—
Pali pan?
A co mu nakazał doktor Strazzera?
„Proszę unikać palenia, jeśli się to panu uda”.
Otóż teraz mu się nie udało.
—
Przestałem palić, ale w tej sytuacji... - powiedział Mistretta.
Widzi pan, drogi doktorze Strazzera? Czasem nie można się obejść bez papierosa.
Komisarz podsunął mu paczkę i ogień.
Przez chwilę palili w milczeniu, potem Montalbano spytał:
—
Pańska żona choruje?
—
Umiera.
—
Wie, co się stało z Susanną?
—
Nie wie. Wciąż przyjmuje środki uspokajające i nasenne. Mój brat Carlo, który
jest lekarzem, spędził przy niej noc. Odjechał niedawno. Jednak...
—
Jednak?
—
...jednak żona ciągle, nawet w tym stanie sztucznego snu, przywołuje Susannę,
jakby w jakiś zagadkowy sposób wiedziała...
Komisarz poczuł, że oblewa się potem. Jak ma rozmawiać o porwaniu córki z ojcem,
którego żona właśnie umiera? Jedyne wyjście to przyjąć ton biurokratycznourzędo - wy, ten
ton, który z samej swojej natury przeważnie nie ma nic wspólnego z choćby nikłą dozą
człowieczeństwa.
—
Panie Mistretta, mam obowiązek powiadomić o uprowadzeniu władze.
Sędziego, kwestora, moich kolegów z Montelusy... Może pan być też pewien, że wiadomość
zaraz dotrze do jakiegoś dziennikarza, który przypędzi tu na złamanie karku z kamerą...
Zwlekałem z tym powiadomieniem dlatego, że chciałem mieć całkowitą pewność.
—
Co do czego?
—
Co do tego, że mamy tu do czynienia z uprowadzeniem.
3
Geolog spojrzał na komisarza, jakby został ogłuszony.
—
A o cóż innego może tu chodzić?
—
Chcę pana uprzedzić, że muszę brać pod uwagę różne ewentualności, nawet
dość przykre.
—
To zrozumiałe.
—
Wobec tego spytam: pańska żona wymaga opieki?
—
Nieustannie, w dzień i w nocy.
—
Kto się o nią troszczy?
—
Susanna i ja, na zmianę.
—
Od kiedy jest już w tym stanie?
—
Pogorszyło jej się jakieś pół roku temu.
—
Nie możemy przyjąć, że Susanna, żyjąc tak długo w napięciu, nie wytrzymała i
poddała się załamaniu nerwowemu?
—
Co pan przez to rozumie?
—
Jedynie tyle, że pańska córka wciąż musiała patrzeć na umierającą matkę, że
była zmęczona nieprzespanymi nocami i nauką i że musiała jakoś wyrwać się z tej sytuacji,
bo już nie mogła jej znieść.
Geolog odpowiedział bez chwili namysłu.
—
W żadnym razie. Susanna jest silna, uczciwa i oddana. Nie zrobiłaby mi
czegoś takiego... takiej krzywdy. To niemożliwe. A zresztą gdzie by uciekła, gdzie by się
ukryła?
—
Miała przy sobie pieniądze?
—
Czyja wiem? Mogła mieć co najwyżej trzydzieści euro.
—
Nie ma krewnych lub przyjaciół, kogoś, z kim była bliżej związana?
—
Czasami odwiedzała mojego brata, ale rzadko. Spotykała się tylko ze swoim
chłopakiem, z tym, który tej nocy pomagał mi jej szukać. Chodzili do kina i na pizzę. Nie
miała nikogo, na kim mogłaby w pełni polegać.
—
A ta przyjaciółka, z którą razem się uczyły?
—
Nie przyjaźniły się. Były tylko koleżankami ze studiów; tak myślę.
Przyszła kolej na pytania trudniejsze, a należało je stawiać ostrożnie, żeby nie dręczyć
tego człowieka, już i tak dostatecznie udręczonego. Montalbano odetchnął głębiej: poranne
powietrze, nawet w tej kłopotliwej sytuacji, było rześkie, łagodne, pełne zapachów.
—
No, a ten chłopak pańskiej córki... jak się nazywa?
—
Francesco. Francesco Lipari.
—
Nie sprzeczali się, żyli w zgodzie?
—
Tak, z tego, co wiem... w zasadzie tak.
—
Powiedział pan „w zasadzie”. To znaczy?
—
Miałem na myśli... przez telefon, czasem słyszałem, że coś sobie wyrzucali...
Ale szło o głupstwa, jak to młodzi i zakochani...
—
Czy można wykluczyć, że Susanna poznała kogoś, z kim się potajemnie
spotykała, kto miał na nią wpływ i namówił ją, żeby...
—
...z nim uciekła, chce pan powiedzieć? Panie komisarzu, Susanna była
naprawdę bardzo lojalna. Gdyby się związała z kimś innym, na pewno powiedziałaby o tym
swojemu chłopakowi i na pewno by się z nim rozstała.
—
Słowem, jest pan pewien, że mamy do czynienia z porwaniem.
—
Niestety, jestem pewien.
W drzwiach willi pojawił się Fazio.
—
Coś się dzieje? - spytał geolog.
—
Usłyszałem dzwonek z góry.
Mistretta zerwał się z ławki i pobiegł, a Montalbano, skupiony i zamyślony, powoli
ruszył za nim. Wszedł do salonu i usiadł w wolnym fotelu przy telefonie.
—
Nieszczęsny człowiek - powiedział Fazio. - Bardzo mi żal tego Mistretty,
naprawdę bardzo, panie komisarzu.
—
Nie dziwi cię, że porywacze jeszcze się nie odezwali? Dochodzi dziesiąta.
—
Nigdy nie miałem do czynienia z uprowadzeniem - odpowiedział Fazio.
—
Ja też nie miałem. I Mimi nie miał.
Powiada się: o wilku mowa... - i coś w tym jest.
Jak na zawołanie w tej chwili wszedł do salonu Mimi
Augello.
—
Nie znaleźliśmy niczego. Co robimy?
—
Daj znać o uprowadzeniu tym wszystkim, których musimy zawiadamiać.
Zostaw mi adres stryja Susanny, a także nazwisko i adres tej dziewczyny, koleżanki ze
studiów.
—
A ty? - spytał Mimi, pisząc na kartce adresy, o które prosił go Montalbano.
—
Ja pożegnam się z panem Mistrettą, kiedy tu zejdzie, i pojadę do komisariatu.
—
Przecież jesteś na zwolnieniu - zdziwił się Mimi. - Prosiłem, żebyś tu
przyjechał i coś doradził, szło mi tylko o to, a nie...
—
Jesteś całkiem spokojny, kiedy komisariat zostaje na głowie Catarelli?
Mimi umilkł, zapadła krępująca cisza.
—
Kiedy porywacze się zgłoszą, co, mam nadzieję, nastąpi szybko, daj mi od
razu znać - poprosił stanowczym tonem komisarz.
—
Dlaczego ma pan nadzieję, że zgłoszą się szybko? - spytał Fazio.
Montalbano najpierw przeczytał karteczkę, którą mu podał Augello, i włożył ją do
kieszeni. Dopiero potem odpowiedział:
—
Czy możemy być tacy pewni, że w tym uprowadzeniu chodzi owymuszenie okupu?
Nie możemy. Powiedzmy to sobie otwarcie: dziewczynę taką jak Susanna porywa się albo dla
pieniędzy, albo z myślą o gwałcie. Galio powiedział mi, że jest bardzo ładna. W takim razie
musimy też poważnie liczyć się z tym, że już została zgwałcona i zabita.
Te słowa wszystkich zmroziły. W ciszy rozległy się dochodzące ze schodów ciężkie
kroki. Geolog wszedł do salonu i zobaczył Augella.
—
Znaleźliście coś? - spytał.
Mimi jedynie pokręcił głową.
Mistretta omal nie stracił przytomności, zachwiał się na nogach. Mimi sprawnie go
podtrzymał.
—
Dlaczego to zrobili? Dlaczego? - powiedział gospodarz, chwytając się za
głowę.
—
Wiadomo dlaczego - odpowiedział Augello, sądząc, że w ten sposób zdoła go
pocieszyć. - Zobaczy pan, że zażądają okupu, a sędzia wyrazi zgodę, by pan ten okup
zapłacił, i w ten sposób...
—
Jak mogę zapłacić?! Skąd na to wezmę?! - zawołał zrozpaczony Mistretta. -
Wszyscy wiedzą, że utrzymujemy się tylko z mojej emerytury. I że jedyna rzecz, jaką mamy,
to ten dom.
Montalbano stał obok Fazia. I usłyszał, jak ten szepce:
—
Matko Boża! Jak to się skończy...?
Galio zostawił komisarza pod domem studentki, która nazywała się Tina Lofaro i
mieszkała przy jednej z głównych ulic Vigaty, w starej, dwupiętrowej kamienicy. Tak zresztą
wyglądały wszystkie budynki w centrum. Komisarz miał już nacisnąć przycisk domofonu,
kiedy brama otworzyła się i wyszła z niej starsza, może pięćdziesięcioletnia kobieta, ciągnąc
za sobą wózek na zakupy.
—
Proszę nie zamykać - powiedział Montalbano.
Kobieta przez chwilę nie potrafiła się zdecydować, co ma zrobić. Wyciągniętą ręką
przytrzymywała skrzydło bramy, które chciało się zamknąć, uprzejmość walczyła w niej z
przezornością, ale kiedy przyjrzała się uważnie komisarzowi, zdecydowała, że może go
wpuścić. Komisarz wszedł i zamknął za sobą bramę. W kamienicy nie było windy, a na
skrzynce na listy przeczytał, że państwo Lofaro mieszkają pod szóstym. Zakładając, że na
każdej kondygnacji są po dwa mieszkania, znaczyło to, że musi wspiąć się aż na drugie
piętro. Umyślnie nie zadzwonił wcześniej, bo z doświadczenia wiedział, że nagłe pojawienie
się na progu mężczyzny, który reprezentuje prawo, budzi w najlepszym, ale to w najlepszym
razie niepokój nawet w człowieku będącym wcieloną niewinnością, gdyż nawet ktoś taki od
razu zadaje sobie pytanie: cóż złego mogłem zrobić? Tak już jest, że wszystkie uczciwe osoby
zawsze myślą, chociażby odruchowo, że mogły zrobić coś złego. A osoby nieuczciwe,
przeciwnie, są pewne, że zawsze postępują uczciwie.
Niemniej jednak, uczciwe czy nie, widząc nagle policjanta, czują się niepewnie. A w
takim stanie rzeczy łatwiej znaleźć szczeliny w chroniącym je pancerzu.
Dzwoniąc, spodziewał się, że otworzy mu właśnie Tina. I tak przemyślnie zaskoczona
na pewno mu wyjawi, że Susanna podzieliła się z nią jakimś swoim sekretem, być może
przydatnym w śledztwie. Otworzyły się drzwi, a stojąca w nich nieładna dwudziestolatka była
czarna jak kruk, niewysoka i otyła; spoglądała na komisarza przez grube szkła w okularach.
Na pewno Tina. I od razu okazało się, że zaskakiwanie rzeczywiście robi na ludziach
wrażenie. Tyle że czasami inne, niż miało zrobić.
—
Nazywam się Montal...
—
Montalbano! To pan! Komisarz Montalbano! - zawołała Tina z uśmiechem,
który rozlał się dosłownie na całą jej twarz. - O Boże, ale mam szczęście! Nie liczyłam na to,
że pana poznam! Ależ mam szczęście! Już się spociłam z wrażenia! Ależ jestem szczęśliwa!
Komisarz odniósł wrażenie, że zmienił się w marionetkę, tyle że pozbawioną drutów,
którymi ktoś mógłby poruszać. Spostrzegł też ze zdumieniem, że dziewczyna, która przed
nim stoi, zaczyna się ulatniać, że z wolna unosi się wokół niej coraz więcej pary wodnej. Tina
roztapiała się jak kostka masła zapomniana w lecie na słońcu. Wyciągnęła do komisarza
spoconą rękę, łapczywie uchwyciła go za przegub, wciągnęła do środka i zamknęła drzwi. A
potem już tylko stała przed nim i milczała. Na twarzy zrobiła się czerwona jak dojrzały arbuz,
ręce miała złożone jak do modlitwy i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
Komisarz przez chwilę poczuł się tak, jakby został zmieniony w cudowną Madonnę z
Pompejów.
—
Chciałbym... - zaczął wreszcie mówić.
—
Naturalnie! Przepraszam pana, proszę dalej! - powiedziała Tina, otrząsając się
z osłupienia i prowadząc komisarza do salonu. - Kiedy stanął pan jak żywy przede mną, omal
nie zemdlałam. Co się z panem dzieje? Wyzdrowiał pan? Ależ się cieszę! Czytam mnóstwo
powieści kryminalnych, przepadam za nimi, ale panu, panie komisarzu, nie dorównuje ani
Maigret, ani Poirot, ani... Może kawy?
—
Kto?
Ponieważ słowa płynęły z ust dziewczyny bez chwili przerwy, komisarz usłyszał:
„Możekawy”, jakby miała na myśli jakiegoś nieznanego mu japońskiego policjanta.
—
Może ma pan ochotę na kawę?
Pewnie dobrze by mu zrobiła.
—
Owszem, jeśli tylko to dla pani nie kłopot...
—
Jakiż tam kłopot! Mama wyszła na zakupy pięć minut temu, służąca dzisiaj nie
przyjdzie, zostałam w domu sama, ale przecież z kawą sobie poradzę, i to zaraz, w jednej
chwili!
Zniknęła. Więc byli w domu sami? Komisarza to zaniepokoiło. Tę dziewczynę chyba
stać na Bóg wie co. Doszedł go z kuchni brzęk filiżanek i jakieś szeptanie. Z kim rozmawia,
skoro go zapewniała, że nikogo oprócz niej nie ma w domu? Mówi do siebie? Wstał, wyszedł
z salonu na korytarz, drzwi do kuchni znajdowały się po lewej stronie, drugie z rzędu.
Podszedł pod nie na palcach. Tina ściszonym głosem rozmawiała przez komórkę.
—
...on jest tutaj, u mnie, jest ze mną! Wcale nie żartuję! Pojawił się nagle i jest.
Jeżeli przyjdziesz za dziesięć minut, na pewno go jeszcze zastaniesz. Mój Boże, Sandro,
zadzwoń do Manueli, ona także zechce tu przyjść. I przynieś aparat, zrobimy sobie z nim
zdjęcia.
Montalbano wrócił do salonu. Tylko tego brakowało! Trzy dwudziestolatki, które
przykleją się do niego jak do gwiazdy rocka! Musi załatwić sprawę z Tiną w niecałe dziesięć
minut. Wypił wrzącą jeszcze kawę, sparzył sobie usta, ale od razu zaczął zasypywać Tinę
pytaniami. Jednak tym razem zaskoczenie na nic się nie przydało i odpowiedzi dziewczyny
nic ciekawego do śledztwa nie wnosiły.
—
Może nie jesteśmy przyjaciółkami od serca. Poznałyśmy się na uniwersytecie.
Kiedy się okazało, że obie jesteśmy z Vigaty, umówiłyśmy się, że do pierwszego egzaminu
będziemy się uczyć razem, i dlatego Susanna już gdzieś od miesiąca siedziała u mnie
codziennie od piątej do ósmej.
—
Tak, myślę, że była bardzo zakochana we Francescu.
—
Nie, nigdy nie mówiła mi o żadnych innych chłopakach.
—
Nie, nie wiem o nikim, kto by się koło niej kręcił.
—
Susanna jest miła, solidna, ale nie jest wylewna. Woli trzymać wszystko dla
siebie.
—
Nie, wczoraj wieczór wyszła jak zwykle. Miałyśmy
s
’ę znowu spotkać dzisiaj
o piątej.
—
Ostatnio była taka sama jak zawsze. Ciągle się martwiła o matkę. Około
siódmej robiłyśmy sobie przerwę w nauce i Susanna zawsze wtedy telefonowała do domu,
żeby spytać, jak się matka czuje. Tak, wczoraj także.
—
Panie komisarzu, mnie po prostu nie mieści się w głowie, żeby ktoś ją porwał.
Nic takiego się nie stało, o to jestem spokojna. O Boże, jak to dobrze, że pan mnie
przesłuchuje! Chce pan wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? Matko święta, ale się cieszę!
Komisarz Montalbano chce wiedzieć, co ja myślę. Zaraz to panu powiem. Myślę, że Susanna
gdzieś się zabrała z domu, bo sama tak postanowiła. Chciała trochę odpocząć, już nie mogła
znieść, że ciągle musi patrzeć, jak matka umiera, i tak dzień po dniu, noc po nocy.
—
Jak to, już pan idzie? Już mnie pan przesłuchał? Nie może pan jeszcze zostać?
Tylko pięć minut. Chciałyśmy sobie zrobić z panem zdjęcie. Nie wezwie mnie pan do
komisariatu? Nie chce pan?
Widząc, że komisarz wstaje, zerwała się z krzesła. I jakoś tak zaczęła się kręcić, jakby
miała zaprezentować przed Montalbanem taniec brzucha. To go przeraziło.
—
Wezwę panią, wezwę - zapewnił ją, idąc szybkim krokiem.
Kiedy Catarella nagle zobaczył, że Montalbano wszedł do komisariatu, omal nie
stracił przytomności. Mógł się osunąć na ziemię.
—
Matko Boża, jak ja się cieszę! Jaka to radość, Matko Boża, widzieć pana
komisarza znowu u nas!
Montalbano wszedł do swego gabinetu, a chwilę później drzwi z hukiem uderzyły o
ścianę. A ponieważ od tego odwykł, nie pohamował złości.
—
Czego chcesz?
Na progu stał zasapany Catarella.
—
Niczego, panie komisarzu! Znowu mi się wyrwały z ręki.
—
Ale o co ci chodzi?
—
Ach, panie komisarzu! Z radości, że pan wrócił, poplątało mi się w głowie.
Tutaj pan kwestor ciągle telefonii i zawsze szukał pana jak najszybciej.
—
Dobrze. To teraz ty zatelefonuj do niego i mnie z nim połącz.
—
Montalbano? Przede wszystkim jak się pan czuje?
—
Jako tako, dziękuję.
—
Pozwoliłem sobie szukać pana w domu, ale pańska... ale pani powiedziała mi...
Wobec tego...
—
Słucham, panie kwestorze.
—
Otrzymałem już wiadomość o uprowadzeniu. Przykra sprawa, prawda?
—
Niezmiernie przykra.
Egzaltowany ton zawsze robił na kwestorze wielkie wrażenie. Ale po co go szuka, o
co mu chodzi, co ten jego telefon może znaczyć?
—
W rzeczy samej... chciałem pana prosić, żeby pan podjął pracę... oczywiście
chwilowo i oczywiście jeśli czuje się pan na siłach... Komisarz Augello będzie teraz musiał
zadbać o koordynację prac w terenie, a kto miałby go zastąpić w Vigacie, doprawdy nie
wiem... sam więc pan rozumie.
—
Rozumiem.
—
To wspaniale! Oficjalnie zawiadamiam też pana, że śledztwo w sprawie
uprowadzenia powierzyłem komisarzowi Minutolo, ponieważ komisarz Minutolo pochodzi z
Ka - labrii...
Akurat! Minutolo urodził się tutaj, na Sycylii, w Ali, w prowincji mesyńskiej.
—
...i jako Kalabryjczyk dobrze się orientuje w kwestii porwań.
Gdyby się kierować regułami logiki kwestora Bonetti-
- Alderighiego, należałoby uznać, że wystarczy być Chińczykiem, by znać się na
żółtaczce.
—
Proszę też - ciągnął kwestor - żeby pan nie ingerował, jak to się panu zdarza, w
pracę innych. Proszę ją jedynie wspierać i ewentualnie podjąć jakieś oddzielne, uboczne
śledztwo, które pana zanadto nie wyczerpie, a być może jakoś się wtopi w główne śledztwo
komisarza Minutolo.
—
Czy mógłbym prosić o jakiś przykład?
—
Ale czego?
—
Tego, jak miałbym się wtopić w dochodzenie komisarza Minutolo?
Bawiło go granie przed kwestorem kompletnego idioty, co nie zmieniało faktu, że
kwestor naprawdę miał go za takiego. BonettiAlderighi westchnął tak głośno, że aż dawało to
do myślenia. Więc Montalbano pomyślał i zrozumiał. Uznał, że chyba lepiej nie przedłużać
tej zabawy.
—
Przepraszam, panie kwestorze. Wiem, o co panu chodzi, proszę mi wybaczyć.
Jeżeli główne śledztwo prowadzi komisarz Minutolo, to komisarz Minutolo będzie jak
Pad, a ja jak jeden z jego dopływów, jak Dora - Riparia lub Baltea - nieważne zresztą
która. Prawda?
—
Prawda - powiedział znużony kwestor. I od razu się rozłączył.
Z tego telefonu wynikało jednak choć tyle dobrego, że śledztwo ma prowadzić
komisarz Filippo Minutolo, zwany Fifi, człowiek inteligentny, z którym można się dogadać.
Montalbano zadzwonił do domu, do Livii, żeby jej powiedzieć, że musi podjąć pracę, chociaż
ma się w niej ograniczyć tylko do roli Dory Riparii (lub Baltei). Livia nie podnosiła
słuchawki, co pewnie znaczyło, że wsiadła do auta i pojechała pokręcić się pod świątyniami
albo po muzeum, jak to robiła za każdym razem, kiedy przyjeżdżała do Vigaty. Próbował
dodzwonić się na jej komórkę, ale była wyłączona. A ściślej mówiąc, anonimowy nagrany
głos zawiadamiał go, że osoba, do której dzwoni, jest nieosiągalna. I radził, żeby za chwilę
spróbować połączyć się ponownie. Ale jak można połączyć się z kimś, kto jest nieosiągalny?
Tylko próbując i próbując co jakiś czas? Ludzie z centrali telefonicznych wymyślili jak
zwykle bezsensowne rozwiązanie. Mówią w dodatku, że wybrany numer nie istnieje... nawet
na to sobie pozwalają. A przecież wszystkie numery istnieją, czy ktoś chce, czy nie. Gdyby
zabrakło jednego numeru, tylko jednego jedynego z całej nieskończonej ich ilości, świat
pogrążyłby się w zamęcie. Czyżby ci od telefonów tego nie rozumieli?
Tak czy inaczej o tej porze już nie było mowy o zjedzeniu obiadu w domu, w
Marinelli. Ani w lodówce, ani w piekarniku nie znalazłby niczego przygotowanego przez Ade
- linę. Gosposia dobrze wie, że przyjechała Livia, i nie stanie na progu jego domu, dopóki nie
nabierze pewności, że Livia odjechała - tak bardzo obie panie nie mogą się nawzajem znieść.
Już wychodził z komisariatu, żeby pójść do gospody „U Enza”, kiedy wpadł Catarella
i powiedział, że dzwoni do niego komisarz Minutolo.
—
Co nowego, Fifi?
—
Nic nowego, Salvo. Dzwonię do ciebie w sprawie Fazia.
—
A co się dzieje z Faziem?
—
Możesz mi go wypożyczyć? Wyobraź sobie, że do tego śledztwa kwestor nie
przydzielił mi ani jednego agenta, tylko samych techników, a ci podłączyli do telefonu
podsłuch i odjechali. A jeszcze mi powiedział, że sam sobie ze wszystkim poradzę.
—
Bo jesteś z Kalabrii i tym samym znasz się na porwaniach, tak mi objaśnił nasz
drogi kwestor.
Minutolo coś wymamrotał pod nosem i na pewno nie była to pochwała ich wspólnego
przełożonego.
—
No to jak? Pożyczysz mi Fazia przynajmniej do wieczora?
—
Jeżeli wcześniej nie padnie ze zmęczenia. Posłuchaj, Fifi, nie dziwi cię to, że
porywacze jeszcze się nie odezwali?
—
Czy mnie to nie dziwi? Nie dziwi. Miałem kiedyś na Sardynii taki przypadek,
że łaskawie odezwali się dopiero po tygodniu. A innym razem...
—
Sam widzisz, że znasz się na porwaniach. Kwestor miał rację.
—
Wiesz co, Salvo? Pocałujcie wy mnie, gdzie chcecie, i ty, i twój kwestor.
Montalbano wykorzystał ten szczęśliwy zbieg okoliczności, że nic nie musiał, bo
Livia była nieosiągalna.
—
Witam pana, panie komisarzu. Dobry dzień pan wybrał - powiedział mu na
powitanie Enzo.
Przygotował dziś wyjątkowo kuskus z ośmioma gatunkami ryby, ale wyłącznie dla
wybranych klientów. Zaliczał do nich naturalnie komisarza, a komisarz, kiedy zobaczył przed
sobą pełen talerz i wciągnął zapach w nozdrza, poczuł się po prostu uszczęśliwiony. Enzo to
dostrzegł, ale dyskretnie nie skomentował.
—
Proszę spojrzeć, komisarzu! Mam nadzieję, że nie zaczął pan dbać o linię.
—
Właśnie zacząłem - skłamał bez wahania komisarz.
Pochłonął dwie porcje. Potem okazał się jeszcze na tyle bezczelny, że spytał, czy w
kuchni nie ocalała przypadkiem jakaś barwena, boby mu na niej zależało. Przechadzka do
latami morskiej stała się po takim obiedzie siłą rzeczy konieczna, musiał bowiem zadbać
jeszcze o trawienie.
Po powrocie do komisariatu zadzwonił do Livii. Głos w komórce znowu mu
odpowiedział, że osoba, z którą chce rozmawiać, jest nieosiągalna. No to trudno.
Przyszedł Galluzzo, żeby mu zreferować sprawę jakiejś kradzieży w supermarkecie.
—
Przepraszam cię, Galluzzo, a nie ma komisarza Au - gello?
—
Owszem, jest. Siedzi u siebie.
—
Idź z tym do niego. Wyspowiadaj się przed nim, zanim mszy do pracy w
terenie, którą musi koordynować, jak wyraził się nasz drogi pan kwestor.
Nie warto było się wyżywać, ale się wyżył, bo zniknięcie Susanny nie dawało mu
spokoju. Dziewczynę mógł przecież porwać pospolity maniak seksualny. Może jednak trzeba
zasugerować komisarzowi Minutolo, żeby nie zwlekał i od razu zajął się jej poszukiwaniem,
zamiast czekać na telefon, który może nigdy nie zadzwoni.
Wyjął z kieszeni karteczkę z adresami, które mu zapisał Augello, i wybrał numer
chłopaka Susanny.
—
Halo! Mieszkanie państwa Lipari? Nazywam się Montalbano, jestem
komisarzem. Chciałbym rozmawiać z Franceskiem.
—
Aha, to pan. Mówi Francesco.
Jego głos przepełniało rozczarowanie; widocznie miał nadzieję, że to dzwoni Susanna.
—
Francesco, mógłby pan do mnie wstąpić?
—
Kiedy?
—
Nawet zaraz.
—
Jest coś nowego?
Do rozczarowania dołączył się niepokój.
—
Nie, nie ma nic nowego. Chcę tylko z panem porozmawiać.
—
Zachwilętambędę.
I rzeczywiście pojawił się po niecałych dziesięciu minutach.
—
Wie pan, jak się jedzie skuterem, to nie trwa długo.
Ładny chłopak, wysoki, starannie ubrany, ze spojrzeniem jasnym i otwartym. Rzucało
się jednak w oczy, że nawet na chwilę nie wyzbywa się przygnębienia. Usiadł na skraju
krzesła, napięty i czujny.
—
Już pana przesłuchiwał mój kolega Minutolo?
—
Nikt mnie nie przesłuchiwał. Dzisiaj rano zadzwoniłem do ojca Susanny, żeby
się dowiedzieć, czy przypadkiem... ale, niestety, nic jeszcze...
Umilkł, popatrzył komisarzowi prosto w oczy.
—
Nie odzywają się i to mi każe myśleć o najgorszym.
—
Czyli - o czym?
—
Ze porwał ją ktoś, kto chciał ją przemocą zmusić... I albo jest jeszcze w jego
rękach, albo już coś się stało...
—
Skąd się u pana biorą takie myśli?
—
Panie komisarzu, tutaj wszyscy wiedzą, że ojciec Susanny nie ma złamanego
centa na okup. Kiedyś był zamożny, potem musiał wszystko sprzedać.
—
Dlaczego to zrobił? Nie wiodło mu się w interesach?
—
Nie wiem, co się stało. Na pewno nie szło o interesy, bo nigdy się nimi nie
zajmował. Miał znaczne oszczędności, zawsze w swoim zawodzie dobrze zarabiał. Myślę
tez
>
że matka Susanny trochę odziedziczyła... ale niewiele wiem, naprawdę.
—
Proszę mówić, ile pan wie.
—
Czy można sobie wyobrazić porywaczy, którzy nie mają zielonego pojęcia o
sytuacji materialnej upatrzonej osoby? Którzy się kompletnie mylą? To się nie zdarza. Takie
typy o wszystkim wiedzą lepiej od urzędu skarbowego.
Tym wywodom nie można było nic zarzucić.
—
Jest w tym jeszcze jedna dziwna sprawa - ciągnął dalej Francesco. - Już kilka
razy czekałem na Susannę pod domem Tiny.
Kiedy wychodziła, jechaliśmy dwoma skuterami pod willę. Czasami zatrzymaliśmy
się po drodze, a potem jechaliśmy dalej. Pod bramą się z nią żegnałem i wracałem do Vigaty.
Za każdym razem tą samą drogą. Najkrótszą, tą, którą zawsze jeździła Susanna. Ale wczoraj
wieczorem Susanna pojechała inaczej, przez odludzie, polną drogą, którą miejscami trudno
pokonać autem, chyba że terenowym, na której nie ma świateł i która jest znacznie dłuższa od
tej codziennej. Nie rozumiem dlaczego. Taka droga aż prowokuje do jakiegoś przestępstwa. I
może pechowo Susanna natknęła się tam na kogoś, kto...
Wszystko układało się w głowie tego chłopaka bardzo sprawnie.
—
Francesco, ile pan ma lat?
—
Dwadzieścia trzy. Proszę mi mówić po imieniu, jeśli pan chce. Mógłby pan
być moim ojcem.
Montalbano ze smutkiem pomyślał, że teraz, w tym wieku, w żadnym razie nie może
stać się nagle ojcem tak miłego dorosłego chłopaka.
—
Jesteś na studiach?
—
Tak, na prawie. W przyszłym roku robię dyplom.
—
A potem? Czym się chcesz zająć?
Pytał o to tylko dlatego, żeby jakoś rozładować utrzymujące się napięcie.
—
Chcę robić to co pan.
Komisarz uznał, że pewnie się przesłyszał.
—
Chcesz wstąpić do policji?
—
Tak.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że podoba mi się taka praca jak pańska.
—
Życzę powodzenia. A wracając do twojej hipotezy z jakimś gwałcicielem... bo
to tylko hipoteza, nic dowiedzionego...
—
Którą z pewnością także bierze pan pod uwagę.
—
Oczywiście. Czy Susanna nigdy ci nie mówiła, że ktoś ją nagabuje, że odbiera
podejrzane telefony? Czy nie spotkało jej coś w tym rodzaju?
—
Susanna jest bardzo zamknięta w sobie. Komplementów, owszem, nasłuchała
się w życiu wiele, to zrozumiałe. Gdziekolwiek się pojawiała, zaraz prawili jej komplementy.
Jest przecież piękna. Czasem mi je powtarzała, razem się z nich śmialiśmy. Ale gdyby doszło
do czegoś, co by ją zaniepokoiło, to na pewno też by mi o tym powiedziała, daję głowę.
—
Jej przyjaciółka, Tina, daje głowę, że Susanna po prostu postanowiła zabrać się
gdzieś z domu.
Francesco popatrzył na komisarza zaskoczony, z otwartymi ustami.
—
Dlaczego miałaby gdzieś pójść?
—
Dlatego, że nagle się załamała. Ciągle cierpienie, życie w napięciu przy
umierającej matce, zwykłe zmęczenie całonocnym czuwaniem, a do tego jeszcze nauka.
Może Susanna była zupełnie nieodporna?
—
Tina tak to sobie wyobraża? Wobec tego całkiem nie zna Susanny. Na pewno
nerwy mogą ją zawieść i może się załamać, ale z czymś takim można się liczyć dopiero po
śmierci matki. Dopóki matka żyje, Susanna będzie siedziała przy jej łóżku. Kiedy sobie coś
postanowi, coś, do czego jest przekonana, staje się bardzo stanowcza... Gdzież tam
nieodporna! Nie, panie komisarzu, może mi pan wierzyć, taka hipoteza nie wchodzi w grę, to
absurd.
—
A przy okazji spytam się jeszcze o matkę Susanny: co jej jest?
—
Szczerze mówiąc, nie rozumiem co. Nic z tego nie rozumiem. Nie tak dawno
stryj Susanny, Carlo, który jest lekarzem, poprosił o konsultację dwóch specjalistów, jednego
z Rzymu, drugiego z Mediolanu. Rozłożyli ręce. Susanna powiedziała mi, że matka umiera na
chorobę, której nie da się uleczyć, bo ta choroba polega na tym, że już nie chce się żyć. To
jakiś rodzaj śmiertelnej depresji. A kiedy spytałem o przyczynę tej depresji, bo moim zdaniem
depresja zawsze musi mieć jakąś przyczynę, Susanna odpowiedziała wykrętnie, nic mi nie
wyjaśniła.
Montalbano skierował rozmowę z powrotem na dziewczynę.
—
Jak poznałeś Susannę?
—
Przypadkiem, w barze. Przyszła z koleżanką, którą znałem.
—
Kiedy to było?
—
Pół roku temu.
—
I od razu poczuliście do siebie sympatię? Francesco próbował się zdobyć na
uśmiech.
—
Sympatię? To była miłość od pierwszego wejrzenia!
—
I od razu zaczęliście z tego korzystać?
—
Nie rozumiem. Z czego?
—
Z miłości. Żyliście ze sobą?
—
Tak.
—
Gdzie?
—
U mnie w domu.
—
Mieszkasz sam?
—
Nie, z ojcem. Ale ojca nie ma, jeździ za granicę. Zajmuje się hurtem drewna,
teraz jest w Rosji.
—
A matka?
—
Rozwiedli się. Matka wyszła drugi raz za mąż, mieszka w Syrakuzach.
Komisarz dostrzegł, że Francesco chce jeszcze coś dodać.
—
Mów dalej - zachęcił go.
—
Jednak nie było to...
—
Powiedz, co masz powiedzieć.
Chłopak wahał się, widać było, że z przykrością zwierza się ze spraw intymnych.
—
Kiedy już będziesz w policji, sam zobaczysz, że przyjdzie ci zadawać także
niedyskretne pytania.
■- Wiem o tym. Chciałem tylko powiedzieć, że nie spaliśmy często.
—
Susanna nie chciała?
—
Nie, wyglądało to trochę inaczej. To ja zawsze ją prosiłem, żeby do mnie
wstąpiła. Czasami jednak wyczuwałem, że jest przy tym... czy ja wiem... nieobecna, że
myślami jest gdzie indziej. Zostawała u mnie, żeby mi zrobić przyjemność, i tyle.
Tłumaczyłem to sobie tak, że na wszystko, na to też, ma wpływ choroba matki. Dlatego było
mi wstyd się domagać... Dopiero wczoraj po południu...
Umilkł. Zachmurzył się, sprawiał wrażenie niezdecydowanego.
—
To dziwne - powiedział cicho.
Komisarz kuł żelazo, póki gorące.
—
Dopiero wczoraj po południu? - nalegał.
—
Sama mnie spytała, czy pójdziemy do mnie. Oczywiście odpowiedziałem, że
pójdziemy. Mieliśmy mało czasu, bo wcześniej Susanna wstępowała do banku, a potem miała
iść się uczyć do Tiny.
Chłopak wciąż był niezdecydowany.
—
Może chciała ci się odwdzięczyć za twoją wyrozumiałość - powiedział
Montalbano.
—
Może i tak. Ponieważ dopiero wczoraj, po raz pierwszy, Susanna sama...
Zdecydowała się. Tym razem była całkowicie... ze mną. Rozumie pan?
—
Rozumiem. Posłuchaj, chyba mi wspomniałeś, że zanim się z tobą spotkała,
wstępowała do banku. Wiesz dlaczego?
—
Miała pobrać pieniądze z konta.
—
I pobrała?
—
Na pewno.
—
Wiesz, ile wzięła?
—
Nie wiem.
W takim razie dlaczego jej ojciec twierdził, że miała w kieszeni najwyżej trzydzieści
euro? Nie wiedział, że była w banku? A jeśli ojciec mówił prawdę, to chłopak zmyślał.
—
W porządku, Francesco, to wszystko. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że cię
poznałem. Jeżeli będziesz mi potrzebny, skontaktuję się z tobą.
Podał mu rękę. Francesco mocno ją uścisnął.
—
Mogę pana jeszcze o coś spytać? - powiedział.
—
Oczywiście, pytaj.
—
Dlaczego, pana zdaniem, skuter Susanny stał odwrócony w przeciwną stronę?
Ten Francesco Lipari będzie kiedyś znakomitym śledczym - to pewne.
Zadzwonił do Marinelli. Livia niedawno wróciła, była rozpromieniona.
—
Odkryłam wspaniałe miejsce, wiesz? - powiedziała. - Nazywa się Kolymbetra.
Salvo, pomyśl tylko: wcześniej był tam ogromny zbiornik na wodę wykuty w skale przez
kartagińskich niewolników.
—
Gdzie to jest?
—
Ciągle w tym samym miejscu, w pobliżu świątyń. Zrobili tam teraz wielki
park, piękny, rajski, i od niedawna otwarty dla publiczności.
—
Jadłaś coś?
—
Tak, jadłam. W Kolymbetrze kupiłam sobie kanapkę. A ty?
—
Ja także zjadłem kanapkę, tyle mi wystarczyło.
Ten wykręt przyszedł mu do głowy na zawołanie, spontanicznie. Dlaczego jej nie
powiedział, że rzucił się żarłocznie na kuskus i barwenę, że zlekceważył dietę, do której go
zmuszała? No, dlaczego? Może ze wstydu, może z tchórzostwa, a może z rozsądku, żeby nie
wdawać się w te ich stałe przekomarzania.
—
Biedny Salvo! Dzisiaj wrócisz późno?
—
Chyba nie.
—
To zrobię coś na kolację.
Doigrał się! Od razu został ukarany za swoje wykręty: odpokutuje teraz, jedząc tę
Livii kolację. Rzecz nawet nie w tym, że Livia radzi sobie w kuchni beznadziejnie, nie, tak
źle nie jest, ale wszystko, co gotuje, jest niedosolone, ledwo przyprawione, zawsze leciutkie,
jak najlżejsze, prawdę mówiąc, całkiem bez smaku. To nie jest dobra kuchnia: to namiastka
dobrej kuchni.
Postanowił wstąpić jeszcze po drodze do willi, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. A
kiedy podjechał do ogrodzenia, stwierdził, że dzieje się bardzo wiele. Na ulicy przed willą
stało z dziesięć samochodów, a pod zamkniętą bramą biegało tam i z powrotem sześciu czy
siedmiu mężczyzn z kamerami na ramieniu, żeby przynajmniej ująć alejkę i ogród.
Montalbano podniósł szybę w aucie i naciskając straceńczo klakson, ruszył prosto na bramę z
taką szybkością, że omal wbił się w ogrodzenie.
—
To komisarz! Komisarz Montalbano!
Słyszał, że coś do niego krzyczą, jakiś bezczelny fotograf oślepił go fleszem. Na
szczęście agent z komisariatu w Montelusie, stojący tu na straży, poznał go i otworzył bramę.
Komisarz wjechał, zatrzymał auto, wysiadł.
W salonie zastał Fazia, wciąż w tym samym fotelu przy telefonie. Fazio był
zgnębiony, miał podkrążone oczy, wyraźnie było widać, że jest bardzo zmęczony. Siedział,
jakby spał, z głową przechyloną do tyłu i opartą o fotel. Do telefonu podłączono rozmaite
przyrządy, magnetofon i słuchawki. Inny agent, także spoza Vigaty, stał pod oknem i
przeglądał kolorowy tygodnik. Fazio zerwał się, założył w pośpiechu słuchawki, włączył
magnetofon i odebrał telefon, który właśnie zadzwonił.
—
Halo.
Przez chwilę słuchał w milczeniu.
—
Nie, pana Mistretty nie ma w domu. Nie, nie ma pan co nalegać.
Rozłączył się i zobaczył komisarza. Zdjął słuchawki i podszedł do niego.
—
Panie komisarzu, ciężka sprawa, już od trzech godzin telefon tylko dzwoni i
dzwoni. Głowa mi pęka! Nie wiem, jak to się stało, ale już wszyscy w całych Włoszech
wiedzą o uprowadzeniu i dzwonią, licząc na wywiad z tym nieszczęsnym ojcem.
—
A gdzie komisarz Minutolo?
—
W Montelusie. Pojechał po swoje rzeczy. Dzisiaj chce spać tutaj, na miejscu.
Wyruszył niedawno.
—
AMistretta?
—
Przed chwilą poszedł do żony. Godzinę temu się zbudził.
—
Udało mu się trochę przespać?
—
Nie spał długo, ale jakoś zasnął. W południe przyjechał jego brat, lekarz,
przywiózł też pielęgniarkę, która zostanie na noc przy chorej. Zrobił Mistretcie zastrzyk
uspokajający. Widocznie dodał też coś na sen. Muszę jeszcze, panie komisarzu, powiedzieć,
że o coś się trochę posprzeczali.
—
Mistretta nie chciał tego zastrzyku?
—
Może szło o to, może nie. Pan Mistretta zdenerwował się, kiedy zobaczył
pielęgniarkę. Powiedział bratu, że nie ma na nią pieniędzy, a brat go uspokajał, że bierze
wszystko na siebie. Wtedy pan Mistretta się rozpłakał i powiedział, że jest już traktowany jak
żebrak. Nieszczęsny człowiek, żal mi go.
—
Wiesz co, Fazio? Czy ci go żal, czy nie żal, dzisiaj wieczór musisz jechać do
domu, musisz trochę odpocząć. Co ty na to?
—
Co ja na to? Dobrze, ma pan rację. Właśnie wraca pan Mistretta.
Sen, na to wyglądało, niewiele go wzmocnił. Geolog powłóczył nogami, kolana się
pod nim uginały, drżały mu ręce. Spostrzegł komisarza i zaniepokoił się.
—
O Boże! Coś się stało?
—
Nie, panie Mistretta. Proszę się nie martwić. Ale skoro już tu jestem, chciałem
jeszcze o coś pana zapytać. Czuje się pan na siłach odpowiedzieć?
—
Spróbuję.
—
Cieszę się. Rano powiedział mi pan, że Susanna mogła mieć przy sobie
najwyżej trzydzieści euro, pamięta pan? Zazwyczaj nie nosiła w kieszeni większych sum.
—
Tak, potwierdzam to. Jedynie tyle, z grubsza licząc, mogła mieć.
—
A wiedział pan, że wczoraj po południu wstąpiła do banku?
Mistretta był kompletnie zaskoczony.
—
Po południu? Nie, nie wiedziałem. Kto panu o tym mówił?
—
Francesco, chłopak Susanny.
Pan Mistretta sprawiał wrażenie oszołomionego. Usiadł na pierwszym krześle, po
jakie sięgnął ręką, pocierał sobie dłonią czoło. Bardzo się starał coś z tego zrozumieć.
—
Chyba że...wyszeptał.
—
Chyba że...
—
Istotnie, wczoraj rano powiedziałem Susannie, żeby wstąpiła do banku i
sprawdziła, czy przelali mi zaległe kwoty z emerytury. Konto jest wspólne, na mnie i na nią.
Gdyby te zaległości wpłynęły, miała pobrać trzy tysiące euro i spłacić długi, których chciałem
się pozbyć. Ciążyły mi.
—
Proszę mi wybaczyć: o jakie długi chodziło?
—
O drobne, w aptece, u dostawców... Nigdy nikt się o nie nie upomniał, to ja
sam nie chciałem ich mieć. W południe, kiedy Susanna przyjechała na obiad, zapomniałem
spytać, czy to załatwiła. Może...
—
...może rano o tym zapomniała i załatwiła to dopiero po południu - wpadł mu
w słowo komisarz.
—
Pewnie tak właśnie było - potwierdził Mistretta.
—
Ale w takim razie Susanna miała przy sobie ponad trzy tysiące euro. To nie tak
dużo, prawdę mówiąc, jednak
d
la jakiegoś wykolejeńca...
—
Tyle nie miała, przecież spłaciła długi!
—
Nie, nie spłaciła.
—
Skąd pan może wiedzieć?
—
Kiedy wyszła z banku, poszła od razu... porozmawiać z Franceskiem.
—
Aha.
A po chwili klasnął w ręce.
—
To jednak... można sprawdzić. Wystarczy zadzwonić...
Wstał z wysiłkiem, podszedł do telefonu, wybrał numer, a potem rozmawiał tak cicho,
że dało się tylko usłyszeć: „Halo! Apteka Bevilacqua?” I niemal natychmiast odłożył
słuchawkę.
—
Ma pan rację, panie komisarzu, nie wstępowała do apteki i nie zapłaciła
naszych zaległości... a jeżeli nie była w aptece, nie była też chyba gdzie indziej.
I roztrzęsiony zawołał:
—
Matko święta!
Mogło się to wydawać niemożliwe, a jednak... był już bez reszty zgnębiony, lecz
nagle jego przygnębienie jeszcze się pogłębiło. Montalbano się zaniepokoił: wyglądało na to,
że dzieje się z nim coś niedobrego.
—
Nie trzeba się tak martwić, nic się nie stało.
—
Teraz mi nie uwierzą - wyszeptał Mistretta.
—
Kto panu nie uwierzy?
—
Porywacze. Przecież powiedziałem temu dziennikarzowi...
—
Jakiemu dziennikarzowi? Rozmawiał pan z dziennikarzami?
—
Rozmawiałem. Tylko z jednym. Komisarz Minutólo mi pozwolił.
—
Po cóż pan, na Boga, rozmawiał z dziennikarzem?
Mistretta popatrzył na Montalbana całkiem zagubiony.
—
Nie trzeba było rozmawiać? Chciałem przekazać porywaczom jakieś
przesłanie... chciałem powiedzieć, że się okropnie pomylili, że nie mam pieniędzy na
zapłacenie okupu... tymczasem teraz, kiedy stwierdzą, że Susanna miała w kieszeni... rozumie
pan, dziewczyna, która jak gdyby nigdy nic ma przy sobie taką sumę... Już mi nie uwierzą.
Moja... biedna... kochana... córeczka!
Zaczął szlochać, nie mógł dłużej rozmawiać, ale komisarz uznał, że i tak powiedział
wystarczająco dużo.
—
Do widzenia - pożegnał go.
I wyszedł z salonu tak rozdrażniony, że nie umiał nad sobą zapanować. Ależ kawał
kutasa z tego Minutóla! Jak mógł pozwolić Mistretcie na złożenie takiej deklaracji?! Teraz na
pewno wszyscy rzucą się na tę nowinę jak sępy, i ci z gazet, i ci z telewizji! Tylko patrzeć, jak
porywacze wpadną we wściekłość, a najgorzej na tym wyjdzie biedna Susanna. Jeżeli
rzeczywiście chodzi im o zdobycie okupu.
Będąc już w ogrodzie, zwrócił się do agenta za oknem, który wciąż czytał gazetę.
—
Powiedz koledze, żeby trzymał mi otwartą bramę.
Wsiadł do auta, zapuścił motor i ruszył, jakby był Schu - macherem i startował w
Formule 1. Dziennikarze i kamerzyści rozpierzchli się na boki, prawdziwie wystraszeni.
—
Co się stało? Zwariował? Pozabija nas!
Zanim ruszył z powrotem szosą, którą tu przyjechał, skręcił w bok na polną drogę,
przy której znaleziono skuter Susanny. Rzeczywiście, nie dało się nią jechać, trzeba było
zredukować prędkość, jak to tylko możliwe, i dokonywać skomplikowanych manewrów, żeby
nie wpaść do głębokich jak rowy kolein albo nie ugrząźć jak na pustyni w usypiskach piasku.
Ale najgorsze było dopiero przed nim. Już w pobliżu Vigaty drogę przecinał szeroki wykop.
Najwidoczniej jedna z tych „robót drogowych”, które u nas wciąż trwają i trwają, chociaż na
całym świecie już dawno wszystkie zostały zakończone. Żeby ten wykop pokonać, Susanna
musiała zejść ze skutera i jakoś go przeprowadzić. Albo musiała okrążyć przeszkodę, jadąc
ścieżką przez puste pola, taką zapasową dłuższą drogą, którą już wytyczyli ci, co musieli tędy
często jeździć. Niczego to jednak nie wyjaśniało. Pytanie, dlaczego Susanna wolała wracać
tędy, pozostawało bez odpowiedzi. Nagle wpadł na pewien pomysł. Zawrócił auto z takim
trudem, że rozbolało go zranione ramię, i jechał bardzo długo, jakby polna droga nie miała
końca, aż wreszcie dojechał do skrzyżowania z główną szosą. Nie umiał się zdecydować, co
dalej. Gdyby miał osobiście zrobić to, co mu przyszło do głowy, musiałby stracić co najmniej
godzinę, a tym samym przyjechałby do Ma - rinełłi późno i z całą pewnością naraziłby się
Livii. A na kłótnie z nią bynajmniej nie miał ochoty. Szło zresztą o prostą kontrolę, której
mógł dokonać ktokolwiek z jego komisariatu. Wrócił zatem do Vigaty, do swego biura.
—
Przyślij do mnie komisarza Augello - powiedział Catarelli, wchodząc.
—
Komisarza osobiście w jego osobie tutaj nie ma.
—
A kto jest?
—
Mam mówić alfabetycznie?
—
Mów, jak chcesz.
—
To powiem, że jest tutaj Galio, Galluzzo, Germana, Giallombardo, Grasso,
Imbró...
Wybrał Galla.
—
Słucham, komisarzu.
—
Wiesz co, Galio, trzeba, żebyś pojechał na tamtą polną drogę, którą wiozłeś
mnie dzisiaj rano.
—
I co mam tam robić?
—
Przy tej drodze jest chyba z dziesięć chłopskich domów. Masz zajrzeć do
każdego i spytać, czy ktoś zna Su - sannę Mistrettę albo czy może ktoś widział wieczorem
dziewczynę jadącą tamtędy skuterem.
—
Dobrze, panie komisarzu, zaraz z rana...
—
Nie, Galio, źle mnie zrozumiałeś. Musisz jechać teraz, a potem zadzwonisz do
mnie do domu i dasz mi znać, co usłyszałeś.
Przyjechał do Marinełli trochę zaniepokojony, podejrzewając, że Livia podda go od
razu przesłuchaniu trzeciego stopnia. I rzeczywiście, kiedy tylko go zobaczyła, zaczęła mu
zadawać pytania, ale jakby od niechcenia, z roztargnieniem.
—
Dlaczego musiałeś podjąć pracę?
—
Dlatego, że kwestor wyznaczył mi osobne zadanie.
I na wszelki wypadek dodał:
—
Tylko tymczasowo.
—
Zmęczyłeś się dziś?
—
Nie. Dlaczego miałem się zmęczyć?
—
Nie musiałeś prowadzić?
I
Jeździłem tylko autem służbowym, wozili mnie. już było po wszystkim!
Żadnego wymuszania zeznań! Strach ma wielkie oczy, choć wcale nie musi takich mieć.
5
—
Słuchałaś wiadomości? - spytał Livię, widząc, że niebezpieczeństwo pewnie
już minęło.
Powiedziała, że nawet nie włączyła telewizora. Wobec tego pozostawało zaczekać na
dziennik Televigaty o wpół do jedenastej, bo Minutolo na pewno udzielił informacji tej
właśnie stacji, zawsze usłużnej wobec rządu, niezależnie od tego, jaki rząd i jaka partia są
aktualnie przy władzy. Chociaż makaron był raczej rozgotowany, a sos do niego odrobinę
kwaśny, chociaż befsztyk wyglądał jak kawałek tektury i taki też, tekturowy, miał smak,
kolacji, którą przygotowała
Livia, nie można było uznać za podżeganie do zbrodni. W czasie jedzenia Livia bez
chwili przerwy opowiadała o parku Kolymbetra, chcąc się podzielić wrażeniami, jakich tam
doznała.
Nagle umilkła, wstała i wyszła na taras.
Montalbano dopiero po chwili się zorientował, że przestała mówić. Nie ruszając się od
stołu, przekonany, że usłyszała jakieś hałasy w dole, zawołał:
—
Co się tam dzieje? Usłyszałaś coś?
A Livia pojawiła się w drzwiach, piorunując go wzrokiem.
—
Nic się nie dzieje! Co miałam słyszeć? Chociaż tak, usłyszałam. Chcesz
wiedzieć co? Usłyszałam, że milczysz. Mówię do ciebie, a ty wcale nie słuchasz albo udajesz,
że słuchasz, i odpowiadasz mi jakimś niezrozumiałym mamrotaniem.
O Boże! Będzie awantura! Trzeba ją zdusić w zarodku za wszelką cenę, nawet
wchodząc w rolę skrzywdzonej ofiary. Wielkiej tragedii nie powinien odgrywać, bo taka nie
wypadnie wiarygodnie, ale przecież rzeczywiście czuł się zmęczony, więc trochę prawdy w
tym jednak będzie.
—
Nie, Livio, mylisz się - powiedział.
Oparł łokcie na stole, ukrył twarz w dłoniach. A to od razu zrobiło na Livii wrażenie,
zmieniła ton.
—
Nie dziw się, Salvo, ktoś do ciebie mówi, a ty...
—
Wiem, wiem, dobrze cię rozumiem. Wybacz mi z łaski swojej, że jestem, jaki
jestem, i że nie zdaję sobie sprawy...
Mówił cichym głosem, zakrywając dokładnie oczy. I nagle zerwał się, pobiegł do
łazienki. Umył sobie twarz i wrócił.
Zaniepokojona Livia stała zaraz za drzwiami. Przedstawienie wypadło jak najlepiej,
widz się wzruszył. Serdecznie się objęli i zaczęli nawzajem przepraszać.
—
Nie gniewaj się, miałem dziś ciężki dzień...
—
To ty się na mnie nie gniewaj, Salvo...
Wyszli na taras, dwie godziny upłynęły im na rozmowę. Wrócili do salonu na czas,
żeby włączyć telewizor, nastawiając go na Televigatę. Uprowadzenie Susanny Mistret - ty
było oczywiście pierwszą wiadomością wieczornego dziennika i na ekranie pokazała się jej
twarz. Montalbano uprzytomnił sobie, że dotąd jeszcze nie zainteresował się, jak ona
wygląda, jakie sprawia wrażenie. A była bardzo ładna, miała jasne włosy i błękitne oczy. Nic
dziwnego, że dokądkolwiek poszła, zaraz słyszała komplementy, jak to mówił Francesco.
Jednak w wyrazie jej twarzy było coś stanowczego, jakaś pewność własnych racji, a to
sprawiało, że wyglądała na trochę starszą, niż była. Potem ukazały się różne ujęcia willi.
Komentujący wydarzenie dziennikarz nie miał wątpliwości, że w grę wchodzi uprowadzenie,
dziwił się tylko, że jeszcze nie oznajmiono rodzinie wysokości okupu. Na koniec oświadczył,
że widzowie wysłuchają teraz deklaracji przekazanej wyłącznie ich stacji przez ojca
porwanej. I na ekranie ukazał się geolog Mistretta.
Już od pierwszych słów Montalbano słuchał go z podziwem. Istnieją osoby, które
przed kamerą całkiem się gubią, tracą wątek, zacinają się, pocą i w sumie mówią same
głupstwa - do kategorii takich nieudanych mówców należał on sam - inne natomiast
zachowują się z całą swobodą, wypowiadają się i gestykulują jak w życiu. Ale istnieje jeszcze
trzeci rodzaj mówców: wybrańcy, których wycelowany w nich obiektyw uskrzydla, przydaje
im przytomności umysłu i błyskotliwości. I geolog był właśnie jednym z takich wybrańców.
Powiedział niewiele, ale jego słowa były wyłącznie klarowne i precyzyjne. Stwierdził, że ci,
którzy uprowadzili jego córkę Susannę, popełnili pomyłkę: niezależnie od tego, jakiej sumy
zażądają za jej uwolnienie, rodzina absolutnie nie będzie w stanie zaspokoić ich żądań.
Porywacze winni byli wcześniej upewnić się co do tego. Jedynym wyjściem z zaistniałej
sytuacji jest więc uwolnienie Susanny, i to natychmiast. A jeśli nie chodzi im o okup, tylko o
coś innego, o czym on, ojciec, nie wie i czego w żadnym razie nie może się domyślić, winni
mu to oznajmić. Zapewnia, że wtedy zrobi wszystko, aby ich wymagania zostały
zaspokojone. Jedynie tyle ma do powiedzenia. Mówił to wszystko wyważonym tonem, oczy
miał suche. Był poruszony, ale nie zagubiony. Tą deklaracją na pewno zaskarbił sobie
szacunek i uznanie wszystkich telewidzów.
—
Ten pan jest prawdziwym mężczyzną - skwitowała jego postawę Livia.
Potem znowu pojawił się dyżurny dziennikarz i powiedział, że resztę wiadomości
przekażą po redakcyjnym komentarzu na temat bez wątpienia najważniejszego wydarzenia
minionego dnia. Ukazała się z kolei przypominająca kurzy kuper twarz naczelnego redaktora
stacji, Pippa Ra - gonese. Zaczął od uwag wstępnych. Czyli od tego, że wszyscy mieszkańcy
Vigaty i okolic wiedzą, jak skromnymi zasobami finansowymi dysponuje geolog Mistretta.
Jego żona, obecnie ciężko chora, której on, Pippo, przesyła gorące życzenia powrotu do
zdrowia, swego czasu była zamożna, ale, niestety, na skutek niefortunnych zbiegów
okoliczności ca - iy majątek utraciła. A wobec tego, jak rozumnie ujął to biedny ojciec w
swoim żarliwym apelu, uprowadzenie dziewczyny okazało się tragiczną pomyłką, jeżeli
dokonano go dla zdobycia pieniędzy, a na żadne inne straszliwe przypuszczenia on, Pippo,
nie ma odwagi sobie pozwolić. Któż zatem mógł nie wiedzieć o tym, że rodzina geologa
Mistretty godnie stawia czoło ubóstwu? Tylko jacyś cudzoziemcy, ludzie wdzierający się
natrętnie do europejskiej wspólnoty, ponieważ tylko oni mogli być całkiem fałszywie
poinformowani. Jest bowiem niezbywalnym pewnikiem, że od początku nieprzerwanej
nielegalnej inwazji od strony morza na obszar naszego terytorium, podczas tego
niezaprzeczalnego zalewu zła, działalność kryminalna nie tylko sięgnęła zenitu, ale wręcz go
przekroczyła. Na co zatem czekają władze lokalnej administracji, odpowiedzialne za ten stan?
Dlaczego nie stosują z całą surowością przepisów prawa, które wszakże istnieją? Jednak w
rzeczonej kwestii on, Pippo, odczuł przynajmniej pewną osobistą satysfakcję, dowiedział się
bowiem, że śledztwo w sprawie uprowadzenia powierzono niezawodnemu komisarzowi
Filippo Minutolo z kwestury w Monte - lusie, a nie osławionemu komisarzowi Montalbano,
działającemu częstokroć awanturniczo i szkodliwie, znanemu raczej ze swoich niezbyt
udanych poczynań i nie w pełni poprawnych poglądów niż z umiejętności rozwiązywania
przypadków oddanych w jego ręce. Zakończył, życząc wszystkim telewidzom dobrej nocy.
—
Ależ to podlec! - stwierdziła Livia, gasząc telewizor.
Montalbano wolał nie otwierać ust. Wszystko, co o nim mówił Ragonese, ani go
grzało, ani ziębiło. Zadzwonił telefon. Zgłosił się Galio.
—
Panie komisarzu, w tej chwili ukończyłem kontrolę. Tylko w jednym jedynym
domu nie zastałem nikogo, ale tam chyba już od dawna nikt nie mieszka. Wszędzie
odpowiadali mi tak samo: Susanny nie znają i wczoraj wieczorem nie widzieli przejeżdżającej
tamtędy dziewczyny na skuterze. Tylko jedna kobieta powiedziała mi, że ona co prawda
żadnego skutera nie widziała, ale z tego wcale nie wynika, że taki skuter tamtędy na pewno
nie przejeżdżał.
—
Po co mi to mówisz?
—
Nie wiem, komisarzu. Ale wszystkie te domy mają od frontu ogrody i we
wszystkich kuchnia znajduje się z tyłu, a nie od strony drogi.
Rozłączył się. Montalbano był trochę rozczarowany, a to spowodowało, że poczuł
jeszcze większe zmęczenie.
—
Chyba czas iść spać?
—
Zgoda, idziemy - odpowiedziała Livia. - Ale nie wiem, dlaczego nic mi nie
powiedziałeś o tym porwaniu.
„Bo nie dopuściłaś mnie do głosu” - chciał jej odrzec, ale zdołał w porę się
powstrzymać. Te słowa na pewno wywołałyby dziką awanturę. Ograniczył się więc do
niezbyt zrozumiałego gestu.
—
To prawda, że odsunęli cię od śledztwa, jak powiedział ten rogacz Ragonese?
—
Livio, szczerze ci gratuluję.
—
Czego mi gratulujesz?
—
Tego, że coraz lepiej dostosowujesz się do Vigaty. Nazwałaś Ragonesego
rogaczem. A wyzywanie kogoś od rogaczy to chwyt typowy dla nas, miejscowych.
—
Widocznie już mnie tym zaraziłeś. Ale co jest z tym śledztwem: to prawda, że
cię od niego odsunęli?
—
Trudno tak powiedzieć. Mam współpracować z Mi - nutolem. Śledztwo od
samego początku powierzono jemu. Ja byłem na zwolnieniu.
—
Opowiadaj mi o tym porwaniu, a ja posprzątam ze stołu.
Komisarz posłusznie opowiedział jej wszystko, co było do opowiedzenia. Livii to nie
zadowoliło. Spytała z niepokojem:
—
Jeżeli zażądają okupu, to naturalnie wszystkie inne hipotezy będzie można
uznać za zbędne, prawda?
Więc i jej przyszło do głowy, że ktoś mógł porwać Su - sannę po to, by ją zgwałcić.
Montalbano chciał odpowiedzieć, że żądanie okupu wcale nie wyklucza gwałtu, ale wolał,
żeby myśl o tym nie spędzała Livii snu z powiek.
—
Oczywiście. Pójdziesz pierwsza do łazienki?
—
Już idę.
Montalbano otworzył drzwi na taras, wyszedł, stanął przy balustradzie, zapalił
papierosa. Noc była pogodna jak sen niewinnego dziecka. Udało mu się ani przez chwilę nie
pomyśleć o Susannie, o grozie, którą dla niej kryła w sobie ta noc.
Nagle doszły go z pokoju jakieś hałasy. Wrócił do rzeczywistości. Wszedł do środka i
zmartwiał. Livia stała naga na środku salonu w niewielkiej kałuży wody. Najwyraźniej
wybiegła spod prysznica, nie kończąc kąpieli, pewnie przynaglona czymś, co wpadło jej do
głowy. Wyglądała przepięknie, lecz Montalbano nie ośmielił się jej objąć. Wystarczyło
zobaczyć jej oczy, wąskie jak szparki, żeby wiedzieć, że nadciąga burza. Znał się na tym aż
za dobrze.
—
I ty... ty... - powiedziała, wyciągając rękę i wskazując na niego palcem.
—
Ja to ja. O co ci chodzi?
—
Kiedy dowiedziałeś się o porwaniu?
—
Dzisiaj rano.
—
Po przyj eździe do komisariatu?
—
Nie, wcześniej.
—
To znaczy kiedy?
—
Jak to kiedy? Nie pamiętasz?
—
Pamiętam. Ale chcę to usłyszeć od ciebie.
—
Kiedy zadzwonił telefon. A ty się obudziłaś i poszłaś zaparzyć kawę. Naprzód
gorączkował się Catarella, ale nic z tego nie zrozumiałem, i dopiero Fazio mi wyjaśnił, że
uprowadzono jakąś dziewczynę.
—
I co wtedy zrobiłeś?
—
Poszedłem pod prysznic i ubrałem się.
—
Nieprawda, wstrętny obłudniku. Rozłożyłeś mnie na stole w kuchni. Jesteś
potworem. Jak mogło ci przyjść do głowy, żeby kochać się ze mną dokładnie w tej samej
chwili, kiedy tamta biedna dziewczyna...
—
Livio, nie denerwuj się. Kiedy dali mi o tym wszystkim znać, nie miałem
pojęcia, że to poważna sprawa...
—
Sam widzisz, że ten tam miał rację, ten z telewizji. Mniejsza o to, jak się
nazywa, ten, co mówił, że jesteś do niczego, że nic nie rozumiesz. Nie, z tobą jest znacznie
gorzej. Jesteś potworem! Zwyczajnym potworem!
Wybiegła do sypialni. Komisarz usłyszał, że przekręca klucz w drzwiach. Poszedł za
nią, zapukał.
—
Daj spokój, Livio. Chyba trochę przesadzasz.
■- Nie. Dzisiaj prześpisz się na kanapie.
—
Na kanapie śpi się okropnie! Livio, zastanów się! Całą noc nie zmrużę oka!
Przestała reagować. Próbował jeszcze ją wzruszyć, odwołać się do jej współczucia.
—
Na pewno znowu rozboli mnie rana! - powiedział z udanym przejęciem.
—
Tym lepiej.
Uznał, że nie potrafi jej skłonić do zmiany zdania. Musiał się pogodzić z sytuacją.
Westchnął cichym głosem. I jakby w odpowiedzi na to zadzwonił telefon. Odezwał się Fazio.
—
Przecież kazałem ci odpocząć.
—
Nie mogę się stąd ruszyć, komisarzu, nie ma mowy.
—
Jest coś nowego?
—
Przed chwilą zadzwonili. Komisarz Minutolo pyta, czy nie mógłby pan
przyjechać.
Podjechał, nie zwalniając, aż pod zamkniętą bramę. Po drodze uprzytomnił sobie, że
nie powiedział Livii, gdzie i po co jedzie. A powinien był to zrobić, chociaż się na niego
obraziła. Przynajmniej po to, żeby uniknąć kolejnej kłótni, bo być może Livia dojdzie do
wniosku, że chciał jej zrobić na złość i postanowił przespać się w hotelu. Trudno, będzie, jak
będzie.
Kto otworzy mu bramę? W świetle reflektorów zobaczył, że nie ma przy niej
dzwonka, domofonu, niczego takiego. Mógł tylko nacisnąć klakson, chociaż nie miał
pewności, czy nie będzie musiał naciskać tak długo, aż w końcu obudzi całe miasto. Nacisnął
raz, 66 krótko i z wyczuciem, i niemal natychmiast zobaczył wychodzącego z willi
mężczyznę, który chwilę później otworzył kluczem bramę. Montalbano wjechał, zaparkował,
wysiadł.
Mężczyzna się przedstawił:
—
Carlo Mistretta.
Brat geologa, lekarz, wyglądał na jakieś pięćdziesiąt parę lat. Był niski, starannie
ubrany, twarz miał zaróżowioną i mało wyrazistą, niósł przed sobą niewielki brzuszek.
—
Pański kolega zawiadomił mnie o telefonie od porywaczy - powiedział. -
Musiałem od razu wsiąść do auta i przyjechać, bo Salvatore źle się poczuł.
—
Już czuje się lepiej?
—
Zrobiłem, co mogłem, żeby usnął.
—
A pani?
Lekarz rozłożył ręce, ale nie odpowiedział.
—
Jeszcze nie wie...?
—
Nie, nie wie, tylko tego by brakowało! Salvatore powiedział jej, że Susanna
pojechała do Palermo, że ma egzamin, ale z moją biedną bratową już prawie nie ma kontaktu,
zdarza się, że jest wręcz nieobecna.
W salonie był tylko Fazio, który się zdrzemnął, wciąż w tym samym fotelu, i Fifi
Minutolo, który w drugim fotelu palił cygaro. Okna były otwarte, wpadało chłodne powietrze.
—
Zdołaliście ustalić, skąd telefonowali? - z miejsca spytał Montalbano.
—
Nie. Nagranie było bardzo krótkie - odpowiedział Minutolo. - Naprzód
posłuchaj, potem porozmawiamy.
—
Dobrze.
Fazio, jakby kierowany zwierzęcym instynktem, jakoś
A
«uł, że przyjechał
Montalbano. Otworzył oczy i zerwał
S1
ę na równe nogi.
—
Panie komisarzu, już pan jest? Chce pan posłuchać? Proszę usiąść na moim
miejscu.
I nie czekając na odpowiedź, włączył magnetofon.
Słucham. Kto mówi? Tu mieszkanie Mistrettów. Kto mówi?
Ale kto mówi?
Posłuchaj i nie przerywaj mi. Dziewczyna jest tutaj, z nami, na razie czuje się dobrze.
Poznajesz jej głos?
Tato... tato... proszę cię... pomóż...
Słyszałeś? Przygotuj kupę pieniędzy. Zadzwonię pojutrze.
Halo? Halo? Hało?
—
Puść to jeszcze raz - poprosił komisarz.
Nie miał najmniejszej ochoty znowu słuchać rozpaczliwego głosu tej biednej
dziewczyny, ale musiał to zrobić. Na wszelki wypadek zasłonił sobie oczy ręką, bo nie był
pewien, czy nie ulegnie zanadto wzruszeniu.
Pod koniec drugiego odsłuchiwania taśmy doktor Mi - stretta ukrył twarz w dłoniach,
a jego plecami wstrząsnął płacz; wstał i wyszedł, a raczej wybiegł do ogrodu.
Minutolo powiedział:
—
Bardzo kocha swoją bratanicę.
A potem, patrząc na Montalbana, spytał:
—
Co o tym powiesz?
—
Nagrali to, nie mówili na żywo, prawda?
—
Oczywiście.
—
Ten męski głos jest umyślnie zniekształcony.
—
Na pewno.
—
Jest ich co najmniej dwóch. Głos Susanny dobiega z większej odległości,
musiała być trochę dalej od magnetofonu. Kiedy ten, co nagrywał, mówi: „Poznajesz jej
głos?”, upływa dłuższa chwilka i dopiero potem odzywa się Susanna: mija tyle czasu, ile
potrzebowali, żeby wspólnik uwolnił jej usta z knebla. A potem szybko założył jej knebel z
powrotem. I to przerwało jej ostatnie słowa, które z pewnością miały brzmieć: „Pomóż mi”.
Też tak o tym myślisz?
—
Nie wykluczam, że z Susanną jest tylko jeden mężczyzna. Mówi: „Poznajesz
jej głos?”, i sam zdejmuje jej knebel z ust.
—
Nie, to niemożliwe. Gdyby było tak, jak mówisz, pauza między jego pytaniem
a głosem Susanny musiałaby być dłuższa.
—
Chyba tak. Ale jest jeszcze jedno - zwróciłeś uwagę?
—
Nie zwróciłem. To ty się znasz na porwaniach.
—
Oni jednak zachowują się inaczej niż zwykle.
—
Co przez to rozumiesz?
—
Zaraz ci powiem. Zwykle przy uprowadzeniach rzecz wygląda następująco.
Jest jakaś grupa działania, na -
z
”‘jmv ją „grupa B”, która ma za zadanie dokonać samego
porwania w praktyce. Potem „grupa B” przekazuje uprowadzoną osobę „grupie C”, to znaczy
ludziom, którzy mają ją przetrzymać i pilnować, czyli drugiej grupie działania. Dopiero wtedy
zabierają głos ludzie z „grupy A”, to znaczy przywódcy, organizatorzy, i to oni żądają okupu.
Żeby to wszystko odbyło się w takiej kolejności, trzeba trochę czasu. Dlatego do żądania
okupu dochodzi na ogół po kilku dniach od porwania. A w naszym przypadku minęła
niespełna doba.
—
Jak to sobie tłumaczysz?
—
Moim zdaniem wyjaśnienie jest jedno: grupa, która Susannę uprowadziła, to
jednocześnie grupa, która ją ukrywa i żąda okupu. Pewnie nie jest to jakaś wprawna
organizacja. Być może na ten wyczyn zdobyła się, powiedzmy, jedna rodzina, która działa
sama, by zaoszczędzić sobie kosztów. A jeżeli nie są to zawodowcy od porwań, to wszystko
staje się znacznie bardziej skomplikowane i jest dla dziewczyny znacznie bardziej
ryzykowne. Tak to chyba wygląda - nie sądzisz?
—
Z całą pewnością.
—
Musi to też znaczyć, że przetrzymują ją gdzieś w pobliżu.
Minutolo umilkł, zamyślił się.
—
Jednak brakuje tu także pewnej oznaki typowej dla porwania, które ma się
zakończyć błyskawicznie. W takim przypadku kwotę okupu oznajmiają zawsze podczas
pierwszego kontaktu.
—
A to, że nagrali głos Susanny, to normalne? - spytał Montalbano. - Coś mnie w
tym zastanowiło, chyba...
—
Tak, masz rację - odpowiedział Minutolo. - Tak się dzieje tylko w filmach.
Zazwyczaj, jeżeli odmawiasz zapłacenia okupu, zaraz posyłają ci kilka zdań napisanych przez
porwanego. Albo kawałek jego ucha. Do tego ogranicza się kontakt porwanego z rodziną.
—
Zwróciłeś uwagę, w jaki sposób tamten mówił? - spytał znowu Montalbano.
—
A w jaki?
—
Mówił czysto po włosku. Bez naleciałości, bez śladu dialektu.
—
Rzeczywiście - powiedział zamyślony Minutolo.
—
Co teraz zrobisz?
—
Cóż mogę zrobić? Zadzwonię do kwestora i wszystko mu zreferuję.
—
Ten telefon bardziej mnie zastanawia, niż cokolwiek mi wyjaśnia - powiedział
na koniec Montalbano.
—
Mnie też - zgodził się z nim Minutolo.
—
Ale jeszcze jedno... Dlaczego się zgodziłeś, żeby Mi - stretta rozmawiał z
dziennikarzem?
—
Chciałem, żeby coś drgnęło. Chciałem rzecz przyspieszyć. Wolałbym, żeby
taka ładna dziewczyna była jak najkrócej w rękach podobnych typów.
—
A teraz powiesz dziennikarzom o telefonie?
—
Mowy nie ma.
Umilkli, nic się nie działo. Po chwili komisarz podszedł do Fazia, który usnął na
nowo, i potrząsnął go za ramię.
—
Wstawaj, zawiozę cię do domu.
Fazio próbował się opierać.
—
A jeżeli znowu zadzwonią?
—
Wybij to sobie z głowy. Najwcześniej odezwą się pojutrze. Przecież sami ci
tak powiedzieli.
Wysadził Fazia pod jego domem i ruszył do Marinelli. Wszedł po cichu, szybko
skierował się do łazienki i szybko ją opuścił, chcąc od razu się położyć. Był zanadto
zmęczony, żeby go było stać na więcej. Zaczął się rozbierać, a kiedy już zdejmował koszulę,
zobaczył w ciemności, że drzwi do sypialni są lekko uchylone. Widocznie Livia miała sobie
za złe, że go zesłała na wygnanie.
Jeszcze raz wszedł do łazienki, umył się, skończył się rozbierać i przeszedł na palcach
do sypialni. Położył się. A po chwili zaczął się powolutku przysuwać do Livii, która spała
kamiennym snem. Wtedy zamknął oczy i od razu rozpoczął podróż po sennej krainie. Nagle,
całkiem niespodziewanie, oprzytomniał. Stop. Sprężyna czasu znowu się zacięła. Nie musiał
spoglądać na zegarek: wiedział, że jest trzecia dwadzieścia siedem minut i czterdzieści
sekund. Jak długo spał? Nieważne, niemal natychmiast zasnął na szczęście z powrotem.
Około siódmej rano Livia się obudziła. Montalbano także. I pogodzili się.
Przed komisariatem czekał na niego Francesco Lipari, chłopak Susanny.
Miał mocno podkrążone oczy, a w oczach nerwowe napięcie - wszystko to świadczyło
o nieprzespanej nocy.
—
Przepraszam, panie komisarzu, ale z rana zadzwonił do mnie ojciec Susanny,
powiedział mi o telefonie i dlatego...
—
Powiedział ci o telefonie? Minutolo nie chciał, żeby ktokolwiek o tym
wiedział.
Chłopak wzruszył ramionami.
—
Dobra, wchodź. Ale o telefonie przynajmniej ty nie mów nikomu.
Po drodze przykazał Catarelli, żeby nikt mu nie przeszkadzał.
—
Chcesz mi coś powiedzieć?
—
Nic ważnego. Przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy, o której panu nie
powiedziałem. Nie wiem, czy może to mieć jakieś znaczenie...
—
W takiej sytuacji wszystko może mieć znaczenie.
—
Kiedy znalazłem skuter Susanny, nie pojechałem od razu do willi, żeby
zawiadomić o tym ojca. Przejechałem całą polną drogę do Vigaty, a potem nią wróciłem.
—
Na co liczyłeś?
—
Nie wiem. Chyba zrobiłem to odruchowo, może myślałem, że gdzieś po
drodze zemdlała, upadła, straciła pamięć, i pewnie dlatego zacząłem jej szukać na tej drodze.
Ale kiedy wracałem, już nie szukałem jej, tylko...
—
Tylko kasku, który zawsze zakładała na głowę - przerwał mu Montalbano.
A Francesco popatrzył na niego zdumiony, otwierając szeroko oczy.
—
Pan także go szukał?
—
Ja? Widzisz, ja przyjechałem na miejsce późno, już od jakiegoś czasu byli tam
moi ludzie. To oni, kiedy usłyszeli od ojca Susanny, że zawsze jeździła w kasku, szukali go,
ale bez powodzenia, a szukali w szędzió. nie tylko wzdłuż całej drogi, lecz także na polach, za
przydrożnymi murkami.
—
Nie trafia mi do przekonania taka scenka, w której porywacze wywożą
Susannę samochodem, a ona w środku krzyczy i miota się w kasku na głowie.
—
Mnie także taki obrazek nie przekonuje, zapewniam cię - powiedział
Montalbano.
—
I pan naprawdę nie wyrobił sobie żadnego zdania, jak wyglądało porwanie? -
spytał z niedowierzaniem i nadzieją Francesco.
„Taka właśnie jest ta dzisiejsza młodzież - pomyślał komisarz. - Mają do nas wielkie
zaufanie, a my robimy wszystko, żeby ich rozczarować”.
Żeby nie okazać chłopakowi, że się wzruszył (czy to już zaczątki starczej
nieodpomości, czy tylko ckliwe skutki zranienia?), wziął się do przeglądania fiszek w
kartotece. Odezwał się dopiero wtedy, kiedy już był pewien, że dostatecznie zapanuje nad
głosem.
—
Tyle jest tu spraw, których wciąż nie umiemy sobie wytłumaczyć. Przede
wszystkim tego, dlaczego Susanna, wracając do domu, pojechała tą polną drogą, którą nigdy
nie jeździła.
—
Może gdzieś przy tej drodze mieszka ktoś, kto...
—
Nie, tam nikt jej nie zna. I nikt nie widział, żeby wieczorem przejeżdżał
tamtędy skuter. Naturalnie nie sposób wykluczyć, że ktoś w tamtych domach nie mówi
prawdy. Ale w takim przypadku ten ktoś może być zamieszany w uprowadzenie, chociażby
jako pomocnik w ukrywaniu Susanny, bo jest jedyną osobą, która jednak wie, że tam - 73
tego dnia o określonej godzinie Susanna jechała tą wiejską drogą. To logiczne?
—
Oczywiście.
—
Jeżeli jednak Susanna pojechała tamtędy bez jakiejś konkretnej przyczyny, to
do porwania mogło dojść całkiem przypadkowo. Tyle że to nie wchodzi w grę.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że porywacze są zorganizowani, a to uprowadzenie sobie
zaplanowali. Ich telefon świadczy o tym, że nie zamierzali zakończyć go błyskawicznie. Nie
spieszy im się, nie chcą jak najprędzej pozbyć się Susanny. A to oznacza, że mają bezpieczną
bazę, gdzie mogą ją przetrzymywać, jak długo chcą. Otóż takiego bezpiecznego miejsca nie
mogli sobie znaleźć w ciągu kilku godzin.
Chłopak już się nie odzywał. Zastanawiał się nad tym wnioskowaniem w takim
skupieniu, że komisarz niemal słyszał, jak zazębiają się o siebie trybiki w jego mózgu.
Wreszcie zawyrokował:
—
Z pana rozumowania wynika, że Susannę prawdopodobnie porwał ktoś, kto
wiedział, że ona tamtego wieczoru pojedzie wiejską drogą. Ktoś, kto mieszka gdzieś
w
pobliżu. Należałoby wobec tego ten domysł sprawdzić, poznać nazwiska tamtejszych
mieszkańców, upewnić się, że...
—
Poczekaj. Jeżeli zaczynasz wyciągać wnioski i stawiać hipotezy, musisz brać
pod uwagę również to, że się mylisz.
—
Nie rozumiem.
—
Zrozumiesz, zaraz ci to wyjaśnię. Załóżmy, że zdecydujesz się na bardzo
dokładne śledztwo, które obejmie wszystkich mieszkających przy tej drodze. Dowiesz się
mnóstwa rzeczy o ich życiu i śmierci, o ich cudach, przeliczysz całe owłosienie na ich
tyłkach, ale na koniec przekonasz się, że nikt z nich nie miał kontaktów z Susanną, słowem,
że nic ci z twoich domysłów nie wyszło - co wtedy zrobisz? Zaczniesz dochodzenie od nowa?
Zrezygnujesz? Strzelisz sobie w łeb?
Chłopak nie ustępował.
—
A pańskim zdaniem, co wtedy trzeba by zrobić?
—
Należy stworzyć sobie wcześniej jeszcze inne hipotezy i także je skontrolować,
należy zajmować się jednocześnie wszystkimi, nie przyznawać żadnej pierwszeństwa, nawet
jeśli jedna z nich wydaje się najbardziej prawdopodobna.
—
I pan je ma, te różne hipotezy?
—
Mieć - mam.
—
Może mi pan którąś z nich wyjawić?
—
Jeżeli to cię pocieszy... Posłuchaj, Susanna może dlatego znalazła się na tej
polnej drodze, że ktoś właśnie tam chciał się z nią spotkać, bo jest to pustkowie, gdzie na
dobrą sprawę nigdy nie widać żywej duszy...
—
To niemożliwe.
—
Co w tym niemożliwego? Ze Susanna miała się z kimś spotkać? Jesteś pewien,
że wiesz wszystko o swojej dziewczynie? Możesz za to ręczyć? Zwróć uwagę, że nie plotę ci
o jakiejś schadzce zakochanych, tylko mówię, że być może Susanna chciała się z kimś
spotkać z powodów, których nie znamy. I jedzie na to spotkanie, nie wiedząc, że czeka na nią
zorganizowana zasadzka. Dojeżdża, opiera skuter, zdejmuje kask, trzyma go ciągle w ręku,
ponieważ spotkanie powinno się szybko zakończyć, podchodzi do samochodu i natychmiast
zostaje porwana. Mogło tak być?
—
Nie - odpowiedział stanowczo Francesco.
—
Nie? Dlaczego nie?
—
Dlatego, że kiedy widzieliśmy się z Susanną po południu, na pewno
powiedziałaby mi o tym umówionym spotkaniu. Na pewno, proszę wierzyć.
—
Chętnie ci wierzę. Ale może Susanna nie miała już okazji dać ci o tym znać.
—
Nie rozumiem.
—
Odprowadziłeś ją pod dom tej koleżanki, z którą się uczyła?
—
Nie.
—
A Susanna miała przy sobie komórkę, której nie znaleźliśmy, prawda?
—
Tak, to prawda.
—
Mógł więc ktoś do niej zatelefonować, kiedy już wyszła od ciebie i jechała do
koleżanki; mogła dopiero wtedy się umówić. A ponieważ potem już się nie widzieliście, nie
miała możliwości ci o tym powiedzieć.
Chłopak jeszcze przez chwilę się zastanawiał. Przyznał komisarzowi rację.
—
Nie mogę tego wykluczyć.
—
Wobec tego po co podsuwałeś mi te swoje wątpliwości?
Francesco nie odezwał się. Objął rękami głowę. A Mont - albano nagle ze wszystkiego
się wycofał.
—
Może obaj mylimy się na całej linii.
Chłopak poderwał się na krześle.
—
Co pan chce przez to powiedzieć?
—
Chcę po prostu powiedzieć, że może wyszliśmy z mylnej przesłanki. To
znaczy mylnie przyjęliśmy, że Su - sanna, wracając do willi, jechała właśnie tą polną drogą.
—
Przecież tam został znaleziony skuter.
—
To wcale nie musi znaczyć, że Susanna, wyjeżdżając z Vigaty, skręciła w tę
drogę. Dam ci pierwszy lepszy przykład, jaki wpada mi do głowy. Susanna wychodzi od Tiny
i jedzie tak jak co dzień. Czyli tą szosą, którą zawsze jeździ wielu ludzi, choćby ci wszyscy,
którzy mieszkają przed willą i za willą, bo szosa kończy się trzy kilometry dalej, w tej
osadzie, która nazywa się chyba La Cucca.
Tą drogą codziennie dojeżdżają do pracy w mieście ci, którzy wolą mieszkać na wsi, a
także tamtejsi chłopi. Wszyscy znają się wzajemnie, często jeżdżą w jedną i drugą stronę o tej
samej porze.
—
Istotnie, ale co to ma do rzeczy...?
—
Zaraz dokończę. Porywacze już od jakiegoś czasu jeżdżą za Susanną, żeby się
zorientować, jak wygląda ruch na drodze w tych godzinach, kiedy ona wraca do domu, i które
miejsce nadaje się najlepiej na przeprowadzenie porwania. Tego wieczoru mają szczęście, bo
mogą swój plan urzeczywistnić w pobliżu skrętu w polną drogę. W jakiś sposób Susannę
zatrzymują. Są co najmniej w trójkę. Dwóch czy dwoje podchodzi i zmusza ją, aby wsiadła
do ich auta, które prawdopodobnie zawraca i kieruje się w stronę Vigaty. Ktoś jednak zostaje,
przeprowadza skuter i zostawia go w tamtym miejscu przy drodze, gdzie go znalazłeś. To
zresztą wyjaśniałoby, dlaczego skuter stał tak, jakby Susanna jechała do Vigaty. Potem ta
trzecia osoba wsiada do auta i dopiero wtedy odjeżdżają.
Francesca ta wersja nie przekonywała.
—
Dlaczego tak się przejmowali skuterem? Co im to dawało? W ich interesie
było odjechać jak najszybciej.
—
Przecież powiedziałem ci przed chwilą, że tą drogą wszyscy dojeżdżają do
pracy i wracają z pracy. Porywacze nie mogli zostawić przy niej porzuconego skutera. Zaraz
ktoś by go spostrzegł, uznał, że zdarzył się wypadek, a może znalazłby się ktoś, kto
rozpoznałby skuter Su - sanny... słowem, ktoś szybko wszcząłby alarm i tamci nie mieliby
dostatecznie dużo czasu, żeby dokończyć akcję zgodnie z planem. A skoro ciągle tam byli,
nic ich nie kosztowało przeprowadzić skuter na tę wiejską drogę, którą nikt nie jeździ.
Oczywiście można brać pod uwagę jeszcze inne hipotezy.
—
Jeszcze inne?
—
Ile tylko chcesz. I tak są to rojenia czysto teoretyczne. Wprawianie się w
rzemiośle. Wcześniej jednak muszę cię jeszcze o coś zapytać. Powiedziałeś mi, że czasami
jeździłeś z Susanną aż pod samą willę.
—
Tak bywało.
—
Dojeżdżacie i zastajecie bramę otwartą czy zamkniętą?
—
Zawsze była zamknięta. Susanna otwierała ją kluczem.
—
Możemy wobec tego wyobrazić sobie również, że Susanna dojeżdża, opiera
skuter, wyjmuje z kieszeni klucz, żeby otworzyć bramę, i nagle widzi, że w jej stronę biegnie
ktoś, kogo czasami widywała na szosie, ktoś z tych dojeżdżających. I że ten człowiek prosi ją,
aby pojechała za nim wiejską drogą, i wyjaśnia, dlaczego o to prosi, plotąc jakieś wymysły -
że żona mu się rozchorowała w aucie, kiedy jechali do Vigaty, i że nie mógł się nigdzie
dodzwonić przez komórkę albo że syna potrąciło auto... coś w tym rodzaju. Susanna nie może
mu odmówić, posłusznie skręca w wiejską drogę i już jest po wszystkim. Także w tym
wypadku stałoby się zrozumiałe, dlaczego skuter stał odwrócony. A może też...
Montalbano przerwał w pół zdania.
—
Dlaczego pan zamilkł?
—
Bo już mnie to znudziło. Nie powinno ci się wydawać, że to takie ważne, jak
wyglądało samo porwanie.
—
To nie j est ważne?
—
Nie. Jeśli się dobrze zastanowić... wszystkie te szczegóły, które na pozór są
istotne, wypadają coraz bardziej mgliście, im dłużej się je rozważa. Ty sam na przykład
przyjechałeś tutaj, aby spytać mnie, co mogło się stać z kaskiem Susanny, prawda?
—
Z kaskiem? Tak, pytałem o kask.
—
Ale, jak widzisz, im dłużej roztrząsaliśmy to zdarzenie, tym mniej ważna
stawała się sprawa kasku. I już do niej nie wracaliśmy. Zasadniczym problemem nie jest jak,
ale dlaczego to się stało.
Francesco już otwierał usta, żeby zadać kolejne pytanie, jednak mocne uderzenie
drzwiami o ścianę wybiło go z rytmu rozmowy. Aż podskoczył na krześle.
—
Co się dzieje? - spytał Montalbano.
—
Wymknęły mi się znowu z ręki - odpowiedział skruszony Catarella, stojąc na
progu. - Powiedział mi pan komisarz, że nie chce żadnego niepokojenia przez żadne osoby,
które by chciały pana komisarza niepokoić, i dlatego musiałem przyjść i pana komisarza
zapytać.
—
Pytaj.
—
Dziennikarz, pan Zito, to taka osoba, która pana komisarza niepokoi, czy
przeciwnie, pan Zito nic takiego panu komisarzowi nie robi?
—
Nie, nie przeszkadza mi. Połącz mnie z nim.
—
Witaj, Salvo, to ja Nicolo. Przepraszam, ale dopiero w tej chwili przyjechałem
do biura...
—
Wiesz co, Nicolo? Ja pieprzę twoje godziny urzędowania. Tłumacz się z tego
przed swoim chlebodawcą.
—
Nie, Salvo, nie czas na to, byś kpił. Właśnie przyjechałem i sekretarka
powiedziała mi, że... Chodzi o uprowadzenie tej dziewczyny.
—
A mówiąc ściślej?
■- Salvo, będzie lepiej, jeżeli tu przyjedziesz.
—
Postaram się przyjechać, kiedy tylko znajdę na to czas.
—
Nie, Salvo, musisz przyjechać natychmiast.
Montalbano odłożył słuchawkę, wstał, pożegnał się z Franceskiem.
Retelibera, prywatna telewizja, w której pracował Ni - coló Zito, miała siedzibę w
Montelusie, ale poza miastem. Komisarz już po drodze się domyślił, co zaszło i o czym
przyjaciel chce mu w zaufaniu powiedzieć. Trafił w dziesiątkę. Nicoló czekał na niego w
wejściu i 79 zobaczywszy z daleka jego auto, wyszedł mu naprzeciw. Wyglądał na
wzburzonego.
—
Coś się stało?
—
Rano, ledwo sekretarka weszła do biura, odebrała anonimowy telefon. Męski
głos spytał, czy jesteśmy przygotowani na nagranie jego przesłania. Odpowiedziała, że nie
mamy z tym trudności, a tamten zapowiedział, że za pięć minut zadzwoni, a my mamy to
nagrać. Tak też się stało.
Weszli do gabinetu Nicoló. Na biurku stał przenośny, profesjonalny magnetofon. Zito
go włączył. Montalbano wysłuchał, jak przewidywał, dokładnej powtórki nagrania, które
przesłano do willi Mistrettów. Nie dodano ani nie ujęto jednego słowa.
—
Wstrząsające wrażenie. Ta biedna dziewczyna... - skomentował Zito. A potem
spytał: - Do Mistrettów także to przysłali? Może bydlaki chcą, żebyśmy w tej sprawie byli ich
pośrednikami?
—
Nie, wczoraj późnym wieczorem już i tam telefonowali.
Zito odczuł ulgę.
—
Całe szczęście. Ale dlaczego przysłali to również do nas?
—
Myślę, że już wyrobiłem sobie opinię na ten temat - powiedział Montalbano. -
Moim zdaniem porywacze chcą zawiadomić wszystkich, nie tylko ojca, o tym, że dziewczyna
jest w ich rękach. Na ogół kiedy ktoś kogoś porywa, zależy mu na tym, żeby się to nie
rozniosło, tymczasem ci nasi robią co w ludzkiej i bożej mocy, żeby sprawa nabrała rozgłosu.
Chcą, żeby głosem błagającej o pomoc Susanny przejęło się jak najwięcej ludzi.
—
A to dlaczego?
—
W tym cała zagadka. Ale jedyna ważna.
—
Co my w redakcji mamy z tym zrobić?
—
Jeżeli chcesz wesprzeć ich zabawę, nadaj to nagranie.
—
Ani myślę wysługiwać się przestępcom.
—
Wspaniała dewiza! Postaram się, żeby kiedyś te szlachetne słowa zostały
wykute na twoim nagrobku.
—
Jesteś nadzwyczaj dowcipny! - powiedział poirytowany Zito.
—
Wobec tego, skoro masz się za uczciwego dziennikarza, zadzwoń do sędziego i
kwestora, zawiadom ich o wszystkim i przekaż to nagranie do ich dyspozycji.
—
Na pewno zadzwonię.
—
Dobrze by było, żebyś z tym nie zwlekał.
—
Zależy ci na pośpiechu? - spytał Zito, wybierając jednocześnie numer
kwestury.
Montalbano nie odezwał się.
—
Czekam na ciebie na dworze - powiedział, wstając i wychodząc.
Ranek był pogodny, czuło się ciepłe, lekkie powiewy wiatru. Komisarz zapalił
papierosa, ale nie zdążył wypalić go do końca, kiedy pojawił się Nicoló.
—
Załatwione.
—
I co ci powiedzieli?
—
Żebym nic a nic nie nadawał. Zaraz przyślą tu agenta po kasetę.
—
Wracamy? - spytał komisarz.
—
Widzę, że nie chcesz się ze mną rozstać?
—
Mylisz się. Chcę tylko jeszcze coś zobaczyć.
Kiedy weszli do biura, Montalbano poprosił Nicoló, żeby włączył telewizor i nastawił
na Televigatę.
—
Chce ci się słuchać, co mają do powiedzenia te kutasy?
—
Poczekaj, a sam zrozumiesz, dlaczego zależało mi na tym, żebyś jak
najszybciej zadzwonił do kwestora.
Na ekranie pojawił się napis:
„Za kilka minut nadamy nadzwyczajne wiadomości”.
—
O, kurwa! - powiedział Nicoló. - To i do nich to przesłali! A te szuje zaraz to
nadadzą.
—
Nie spodziewałeś się tego?
—
Nie. A ty odebrałeś nam tak ciekawą wiadomość.
—
Chciałbyś zmienić zdanie? Zdecyduj się, Nicoló: albo masz się za dziennikarza
uczciwego, albo za takiego sobie.
—
Nie dziw się, mogę być uczciwy, ale kiedy mi się odbiera taką ważną
informację, nie czuję się z tym dobrze.
Z ekranu zniknął napis, nadano sygnał wiadomości i bez zapowiedzi ukazała się twarz
geologa Mistretty. Powtórzono jego apel wygłoszony w dzień po porwaniu. Potem na ekranie
pojawił się dyżurny dziennikarz.
—
Nie bez powodu zdecydowaliśmy się nadać raz jeszcze apel ojca Susanny,
gdyż za chwilę widzowie będą mogli wysłuchać przerażającego nagrania, które nadeszło do
naszej redakcji dziś rano.
Na tle obrazu willi rozległy się słowa, identyczne jak te przesłane do Retelibery. A
kiedy nagranie się skończyło, na ekranie pokazał się kurzy kuper, czyli twarz Pippa Ra -
gonese.
—
Muszę oznajmić państwu, że dopiero po dramatycznej dyskusji w redakcji
zdecydowaliśmy się nadać nagranie, którego przed chwilą mieli państwo możność wysłuchać.
Glos przerażonej Susanny, który nami wstrząsnął, to coś, co z trudem może znieść
obywatelskie sumienie, sumienie ludzi żyjących w cywilizowanym społeczeństwie.
Przeważyła jednak dziennikarska powinność. Nasi widzowie mają święte prawo o wszystkim
wiedzieć, a my, dziennikarze, mamy święty obowiązek to prawo uszanować. Inaczej
utracilibyśmy godność zawodową i nie moglibyśmy się uważać za dziennikarzy
pozostających w służbie swoich słuchaczy. Powtórzyliśmy najpierw rozpaczliwy apel ojca
Susanny. Porywacze nie zdają sobie sprawy, że ich żądane okupu musi zakończyć się
fiaskiem, jeśli wziąć pod uwagę dobrze wszystkim znaną niekorzystną sytuację finansową
rodziny Mistrettów. W tych tragicznych dniach
ca
łą nadzieję pokładamy w służbach stojących
na straży Porządku publicznego. Zwłaszcza w komisarzu Minutolo, człowieku
doświadczonym, któremu gorąco życzymy szybkiego sukcesu.
Wróciła twarz dyżurnego dziennikarza, który powiedział:
—
To nadzwyczajne wydanie wiadomości będziemy powtarzać co godzinę.
Wychylili do dna i skończyła się biesiada: ruszył program z muzyką rockową.
Montalbano wciąż nie mógł się nadziwić, jakiego pokroju ludzie pracują w telewizji.
Na przykład pokazują ci obrazy trzęsienia ziemi, w którym zginęły tysiące ludzi i całe miasta
przestały istnieć, podsuwają przed oczy poranione, płaczące dzieci, zmiażdżone zwłoki i
ruiny, a w chwilę później oznajmiają: a teraz mamy dla was piękne sceny karnawałowe z Rio
de Janeiro. Kolorowe platformy, radość, samba, gołe tyłki.
—
Łajdak i skurwysyn! - zawołał Zito, czerwieniejąc i kopiąc krzesło.
—
Poczekaj, zaraz popsujemy mu humor! - powiedział Montalbano.
Wybrał szybko jakiś numer i czekał chwilę ze słuchawką przy uchu.
—
Halo! Tu Montalbano. Proszę mnie połączyć z kwestorem. Tak, dziękuję. Tak,
zaczekam. Tak. Pan kwestor? Dzień dobry. Proszę mi wybaczyć, że pana niepokoję, ale
dzwonię wprost z Retelibery. Tak, wiem, że pan Zito już z panem rozmawiał. Tak, jest
człowiekiem, który umie dopełnić swojego obowiązku. To dla niego ważniejsze niż
dziennikarskie profity... Tak, tak, zaraz mu to powtórzę.
Otóż, panie kwestorze, chciałem panu powiedzieć, że właśnie przed chwilą, w mojej
obecności, ten anonimowy rozmówca zadzwonił ponownie.
Nicoló patrzył na niego, nic nie rozumiejąc, i gestem ręki, palcami złączonymi w
kształcie karczocha, dopytywał się, o co chodzi.
—
Ten sam głos, który nagrano uprzednio - mówił dalej do słuchawki
Montalbano - nakazał, żeby przygotować się na nowe nagranie. Ale kiedy po pięciu minutach
znów zadzwonił, na linii były same zakłócenia i nic nie dało się zrozumieć. Na domiar złego
zaciął się magnetofon.
—
Po co zmyślasz te głupstwa? - spytał szeptem Nicoló.
—
Tak, panie kwestorze, zostanę tutaj, na miejscu, bo może zechcą połączyć się
raz jeszcze. Co takiego? Tele - vigata nadała przed chwilą tamto nagranie? To niemożliwe.
Powtórzyli także apel ojca? Nic o tym nie wiem. Ależ to jest, proszę wybaczyć, niesłychane!
To przecież przestępstwo! Powinni byli przekazać nagranie władzom, zamiast je samowolnie
publikować! Tak, właśnie tak, jak postąpił redaktor Zito. Mówi pan, że sędzia już zajął się tą
kwestią? To dobrze! Wspaniale! Jednocześnie, panie kwestorze, wpadłem na pewien pomysł.
Jeżeli tamci zadzwonią raz jeszcze tutaj, do Retelibery, to z całą pewnością zadzwonią
również do Televigaty. I może w Televigacie będą mieli więcej szczęścia i uda im się nagrać
także ten drag i telefon... A w takim przypadku nie zechcą oczywiście nam tego potwierdzić,
bo będą woleli wykorzystać następne nagranie, kiedy będzie im to na rękę... Brudne chwyty,
ma pan świętą rację... Daleki jestem od tego, aby coś panu sugerować, jest pan bezspornie
bardziej doświadczony ode mnie, ale wydaje mi się, że dzięki przeszukaniu w redakcji
Televigaty można by mieć w ręku... tak... tak... pozostaję z całym szacunkiem, panie
kwestorze!
Nicold popatrzył na niego z podziwem.
—
Jesteś mistrzem w cieniutkich sprawkach!
—
Zobaczysz, zwalą się na ich redakcję obostrzenia sędziego i rewizja kwestora,
tak że nawet nie znajdą czasu, by biegać za potrzebą, a już na pewno nie będzie im w głowie
nadawanie nadzwyczajnych wydań wiadomości!
Roześmiali się, Nicold jednak zaraz spoważniał.
—
Kiedy się słucha po kolei apelu ojca i tego, co mówią porywacze - stwierdził -
wypada to jak rozmowa głuchego z głuchym. Ojciec mówi, że nie ma jednego centa, a tamci
mu odpowiadają, żeby przygotował stertę pieniędzy. Nawet gdyby chciał sprzedać willę, ile
mógłby za nią uzyskać?
—
Tak o tym myślisz, jak twój szanowny kolega Ra - gonese?
—
Nie żartuj. Co masz mi za złe?
—
Myślisz, że tego porwania dokonali z rozpaczy ci nieszczęśni imigranci z
Afryki, którzy mają wszystko do stracenia, a nic do zyskania?
—
Ani mi to w głowie.
—
Zresztą może porywacze nie mają telewizora i nie wysłuchali apelu ojca.
—
To możliwe - zgodził się Nicoló, ale zaraz zamyślił się i umilkł.
—
I co dalej? - zachęcał Montalbano.
—
Coś mi zaświtało. Ale nie jestem pewien, czy mam ci o tym mówić.
—
Ręczę ci, że choćbyś wyskoczył z jakimś idiotyzmem, nie wyjdzie to poza
ściany tego pokoju.
—
To są fantazje, jak z amerykańskich filmów. Posłuchaj: w mieście plotkują, że
rodzina Mistrettów jeszcze pięć, sześć lat temu całkiem nieźle sobie radziła. A potem nagle
musieli wszystko posprzedawać. W takim razie czy nie jest możliwe, że porwanie
zorganizował ktoś, kto powrócił do Vigaty po kilku latach nieobecności i dlatego nie ma
pojęcia, w jakiej sytuacji znajdują się Mistrettowie?
—
Mnie twoje fantazje bardziej pasują do komedii z Toto i Peppino niż do
amerykańskich kryminałów. Zastanów się, Nicoló. Takiego wyczynu jak porwanie nie
dokonuje się samemu. A każdy wspólnik od razu uświadomiłby temu, kto powrócił tu po
latach, że Mistrettowie czasami nie mają na chleb. Przy okazji, jak to się stało, że wszystko
przepuścili?
—
Nie dasz wiary, ale nie mam o tym pojęcia. Coś niejasno pamiętam, że nagle
zostali zmuszeni wyzbyć się wszystkiego...
—
I co wtedy sprzedawali?
—
Ziemię, domy, magazyny...
—
Zostali zmuszeni, mówisz? Dziwna sprawa.
—
Dlaczego uważasz to za dziwne?
—
Bo to tak, jakby już sześć lat temu musieli nagle zdobyć pieniądze na okup.
—
Tylko że sześć lat temu nie było u nas żadnego porwania.
—
Albo nie było, albo nikt o nim nie wiedział.
Chociaż sędzia zastosował sankcje od razu, Televigata zdążyła jeszcze raz nadać
nadzwyczajne wydanie wiadomości, zanim zakaz dotarł do redakcji. Ale na to drugie wydanie
czekała niecierpliwie przed telewizorami nie tylko cała Vigata, lecz także cała prowincja
Montelusa, bo wszyscy chcieli wreszcie osobiście wszystko zobaczyć i usłyszeć: plotka
biegła z ust do ust błyskawicznie. Jeżeli porywaczom zależało na tym, żeby dotarła do
każdego, to mogli teraz zacierać ręce.
Godzinę później, zamiast nadzwyczajnego wydania, które miało zostać nadane po raz
trzeci, na ekranie ukazał się Pippo Ragonese z dziwnie wytrzeszczonymi oczami. Czuł się w
obowiązku, powiedział zachrypłym głosem, oznajmić swoim widzom, że stacja została
właśnie poddana „niesłychanym naciskom, których wyrazem jest nadużywanie władzy,
zastraszanie i pedantyczna rewizja”. Wyjaśnił szczegółowo, że z nakazu prokuratury taśma z
nagraniem porywaczy została zasekwestrowana, a władze policyjne dokonują obecnie
przeszukania siedziby redakcji, w nie wiadomo jakim celu. Zakończył, że nigdy, w żadnych
okolicznościach, nie będzie zgody na zduszenie głosu wolnych i niezależnych informacji,
których rzecznikiem jest zarówno on sam, jak i jego Televigata. Na koniec powiedział, że
będzie nieprzerwanie informował swoich widzów o rozwoju tej
„groźnej sytuacji”.
Montalbano cieszył się tym rozwojem wypadków, który sam spowodował, siedząc w
gabinecie Nicoló Zita. Zaraz potem wrócił do komisariatu. Ledwo wszedł, zadzwoniła Livia.
—
Halo! Salvo!
—
Livia! Co się stało?
Jeśli Livia telefonowała do niego do biura, to musiało się wydarzyć coś ważnego.
—
Dzwoniła do mnie Marta.
Marta Gianturco była żoną oficera z kapitanatu portu i jedną z nielicznych
przyjaciółek Livii w Vigacie.
—
Co chciała?
—
Powiedziała mi, żebym włączyła telewizor i obejrzała nadzwyczajne wydanie
wiadomości na Televigacie. Więc obejrzałam.
Co miał jej na to odpowiedzieć?
—
No i co? - odezwał się tylko po to, by nie wątpiła, że jej słucha.
—
Potem obejrzałam także Ragonesego, który pienił
S1
ę, że policja
przeprowadziła rewizję w jego redakcji.
—
Tak... istotnie...
—
Ale co wam to daje?
„Tyle co nic” - wolałby jej oświadczyć, ale powiedział: Robimy, co możemy, żeby to
się na coś przydało.
„ Doszliście do wniosku, że to pewnie Ragonese po -
A
al tę dziewczynę? - spytała
drwiąco Livia.
—
Livio, tutaj sarkazmem nic nie wskórasz. Powiedziałem ci, że robimy, co
możemy.
—
Nie spodziewałam się niczego innego - odpowiedziała Livia tak ponurym
tonem, jakby uosabiała czarną chmurę, niską, niosącą burzę.
I odłożyła słuchawkę.
I w czym rzecz? Ano w tym, że już nawet Livia pozwala sobie na napastliwe uwagi i
drwiny. A może doszukiwanie się tego w jej pytaniach to przesada? Bynajmniej. Można się w
nich dopatrzyć nawet oskarżenia. Nie tędy droga, uspokój się, kochany komisarzu, nie trać
głowy, zdobądź się na odrobinę rozsądku. Już się uspokoiłeś? Tyle, ile trzeba? Na pewno?
Więc zrób, co zamierzałeś zrobić. Zadzwoń, gdzie miałeś zadzwonić, a Livią się nie przejmuj.
—
Halo! Doktor Carlo Mistretta? Tu komisarz Montal - bano.
—
Są jakieś nowiny?
—
Nie ma nowin, przykro mi. Chciałem tylko się z panem spotkać i chwilę
porozmawiać.
—
Rano jestem bardzo zajęty. Także po południu. Już zanadto zaniedbuję moich
pacjentów. Możemy się umówić na wieczór? Zgoda? Wobec tego spotkajmy się w willi brata
około...
—
Panie doktorze, proszę wybaczyć. Chcę rozmawiać tylko z panem.
—
Mam więc przyjechać do komisariatu?
—
Nie musi pan sobie sprawiać tyle kłopotu.
—
Rozumiem. Proszę w takim razie wstąpić do mnie około dwudziestej, dobrze?
Mieszkam przy ulicy... nie, to dość trudne do wytłumaczenia. Lepiej będzie, jeżeli spotkamy
się na stacji benzynowej przy drodze do Feli, tuż za Vigatą. O dwudziestej.
Znów zadzwonił telefon.
—
Czy to pan, panie komisarzu? Telefoni tutaj jedna pani, która zechciałaby
pomówić z osobą komisarza osobiście. Mówi, że to jest sprawa osobista jej osoby.
—
Powiedziała, jak się nazywa?
—
Piripipó. Tak sobie myślę, panie komisarzu.
To niemożliwe, nikt się tak nie nazywa! Zaciekawiony, o kogo może chodzić, jak
naprawdę nazywa się kobieta, która telefonuje, pozwolił Catarelli, by go z nią połączył.
—
Komisarzu, to pan? Tu mówi Cimnció Adelina.
Jego gosposia! Nie widział jej od przyjazdu Livii. Coś się jej przydarzyło? A może
ona także dzwoni z pogróżkami, na przykład: jeżeli nie uwolnisz dziewczyny w ciągu dwóch
dni, już nigdy nie pokażę się w twoim domu i nic ci nie przygotuję dojedzenia. Byłaby to
prawdziwa katastrofa! Przeraził się też pewnie dlatego, że przypomniał sobie jej ulubione
powiedzenie: „Telefon i telegraf nie wróżą niczego dobrego”. Jeżeli więc chwyciła za
słuchawkę, musiało to znaczyć, że chce mu powiedzieć o czymś ważnym.
—
Adelino! Co u ciebie?
—
Panie komisarzu, czy może nam pan pomóc, bo Pip - Pina urodziła.
Kim jest Pippina? I dlaczego właśnie on powinien wiedzieć, że Pippina urodziła?
Gosposia pewnie zapomniała,
ze
z jego pamięcią nigdy nie było najlepiej.
—
Panie komisarzu, pan zapomniał, prawda? Pippina to żona mojego syna
Pasąuale.
Synowie Adeliny byli złodziejaszkami, szli do więzienia i wychodzili na wolność,
ciągle tam i z powrotem. A on przecież był na ślubie najmłodszego, Pasąuale. Od tego czasu
minęło już dziewięć miesięcy? Boże, jak ten czas pędzi! Od razu posmutniał, z dwóch
powodów. Dlatego, że starość tym samym jest coraz bliżej, i dlatego, że przychodzą mu już
do głowy tak banalne myśli i tak tuzinkowe zdania jak to, którym przed chwilą sam się
uraczył. Zezłościł się na siebie za taką pospolitość, a ta złość uchroniła go przed
roztkliwianiem się nad własną kondycją.
—
Chłopiec czy dziewczynka?
—
Chłopiec, panie komisarzu.
—
Gratuluję. Najlepsze życzenia.
—
Proszę zaczekać, panie komisarzu. Pasąuale i Pippina mówią, że chcieliby
pana na ojca chrzestnego.
Innymi słowy, spisał się na piątkę, uczestnicząc w ich ślubie, a teraz chcą, żeby się
poprawił na szóstkę, godząc się na trzymanie noworodka do chrztu.
—
Kiedy chrzciny?
—
Gdzieś za dziesięć dni.
—
Adelino, daj mi troszkę czasu do namysłu, dobrze?
—
Dobrze, panie komisarzu. A szybko sobie odjedzie pani Livia?
Pojawił się w gospodzie, kiedy Livia siedziała już przy stole. Wystarczyło z daleka
rzucić na nią okiem, żeby utracić nadzieję na przyjemny dzień.
—
Jak wam idzie? - spytała zaczepnie.
—
Livio, już o tym rozmawialiśmy godzinę temu.
—
I co z tego? Przez godzinę mogło się wiele wydarzyć, prawda?
—
Czy musimy to omawiać tutaj? Czy to stosowne miejsce?
—
Naturalnie. Przecież kiedy wracasz do domu, nic mi nie mówisz o swojej
pracy. A tu to samo. Pewnie chcesz, żebym przyszła porozmawiać z tobą w komisariacie?
—
Livio, naprawdę robimy, co możemy. W tej chwili większość moich agentów,
z Mimim włącznie, przeczesuje razem z agentami z Montelusy wszystkie pola w pobliżu willi
i szuka...
—
A kiedy twoi ludzie przeczesują pola, ty w spokoju ducha siedzisz sobie ze
mną w gospodzie, żeby dogadzać swemu podniebieniu?
—
Tak to ułożył kwestor.
—
Właśnie tego chciał kwestor? Żeby twoi ludzie pracowali, tamta dziewczyna
umierała ze strachu, a ty wysiadywał w gospodzie?
Nie wykręci się, awantura wisi w powietrzu.
—
Livio, pięknie walisz prawdę prosto w oczy.
—
Chcesz się wyłgać żarcikami, tak?
—
Livio, byłabyś niezastąpionym agentem prowokatorem. Raz jeszcze ci
powtórzę: kwestor rozdzielił nam zadania, ja pomagam, za śledztwo odpowiada Minutolo,
Mimi Augello z innymi pracuje w terenie. A to naprawdę ciężka robota.
—
Biedny Mimi!
Wszyscy są biedni w oczach Livii. Dziewczyna, Mimi... Tylko nie on. On na
współczucie nie zasługuje. Odsunął talerz spaghetti z czosnkiem i oliwą, które zamówił
wcześniej przez telefon, dobrze znając upodobania Livii.
Enzo, właściciel gospody, natychmiast wyrósł przy ich stole.
—
W czym rzecz, komisarzu?
—
W niczym, Enzo. Nie mam dziś apetytu - skłamał.
A Livia milczała, spokojnie jadła dalej. Aby rozładować napięcie i nabrać ochoty na
drugie danie, także zamówione wcześniej ośmiomiczki w sosie, których zachęcający zapach
już dobiegał go z kuchni - zdecydował się powiedzieć Livii, że telefonowała do niego
gosposia. I trafił jak kulą w płot.
—
Rano dzwoniła do mnie Adelina.
—
Tak!
Sucho, ostro, jak strzał z rewolweru.
—
Co ma znaczyć to twoje „tak”?
—
Jedynie tyle, że Adelina dzwoni do ciebie do biura, a nie do domu, bo w domu
toja mogłabym podnieść słuchawkę, a to byłoby dla niej wstrząsające przeżycie.
—
Rozumiem. Dajmy temu spokój.
—
Nie, ciekawa jestem, czego chciała?
—
Prosi, żebym był ojcem chrzestnym jej wnuczka, synka Pasąuale.
—
I coś jej odpowiedział?
—
Poprosiłem o trochę czasu do namysłu. Ale muszę ci się przyznać, że byłem
bliski się zgodzić bez żadnych wykrętów.
—
Zwariowałeś! - wyrzuciła z siebie Livia.
Uczyniła to zbyt głośno. Księgowemu Militello, który siedział przy sąsiednim stoliku
po lewej, ręka z widelcem zawisła w powietrzu, a usta nie chciały się domknąć, natomiast
doktor Piscitello, który siedział po prawej, zakrztu - sił się łykiem wina.
—
Dlaczego tak mówisz? - spytał wystraszony Montalbano, który nie spodziewał
się po niej tak gwałtownej reakcji.
—
Jak to dlaczego? To nie on, Pasąuale, syn twojej ulubionej gosposi, jest
zawodowym przestępcą? To nie ty sam aresztowałeś go już wiele razy?
—
I co z tego? Mam być ojcem chrzestnym noworodka, a on nie stał się jeszcze
zawodowym przestępcą jak jego ojciec.
—
Nie o to mi chodzi. Ty chyba nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy być
ojcem chrzestnym.
—
Jakieś pojęcie mam. Trzeba trzymać niemowlę na rękach, kiedy ksiądz...
Livia zaprzeczyła bez słowa samym palcem wskazującym. Zapewniła go w ten
sposób, że sprawy wyglądają całkiem inaczej. Potem dodała:
—
Drogi Salvo, kto zostaje ojcem chrzestnym, ten bierze na siebie konkretne
zobowiązanie. Nie wiesz o tym?
—
Nie - odpowiedział szczerze Montalbano.
—
Kiedy rodzonemu ojcu coś staje na przeszkodzie, chrzestny musi go zastąpić
we wszystkim, co dotyczy dziecka. Stać się po prostu drugim ojcem.
—
Naprawdę? - upewnił się poruszony komisarz.
—
Zapytaj, kogo chcesz, jeżeli mi nie wierzysz. Krótko mówiąc, może być i tak,
że ty aresztujesz Pasąuale, a kiedy on będzie siedział, ty, a nie kto inny, zatroszczysz się o
potrzeby jego syna, o wszystkie jego sprawki, o jego zachowanie... Masz pojęcie?
—
Proszę mi powiedzieć, co dalej. Podać te ośmior - niczki? - spytał Enzo.
—
Nie - odpowiedział mu Montalbano.
—
Tak - powiedziała Livia.
A potem nie chciała, żeby odwiózł ją autem do Mari - nelli, i pojechała do domu
autobusem. Montalbano, kiedy uświadomił sobie, że bądź co bądź nic nie zjadł, wyrzekł się
przechadzki po molu i pojawił się w biurze, chociaż nie było jeszcze trzeciej. W wejściu
zatrzymał go Catarella.
—
Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Telefonii pan kwestor!
—
Kiedy?
—
Teraz, teraz, j eszcze tu telefoni!
Podniósł słuchawkę od razu w portierni, która pełniła zarazem rolę centrali
telefonicznej.
—
Montalbano? Proszę się natychmiast włączyć - powiedział władczym głosem
BonettiAlderighi.
Jak miał to zrobić? Nacisnąć na sobie jakiś guzik? Przekręcić jakąś dźwignię? W
głowie zaczęło mu huczeć, ledwo usłyszał głos kwestora. Czy już samo to nie świadczyło, że
się włączył?
—
Słucham, panie kwestorze.
—
Przed chwilą dano mi znać, że komisarz Augello podczas prac w terenie upadł
i doznał obrażeń. Należy go natychmiast kimś zastąpić. Prowizorycznie spada to na pana. Ale
proszę nie robić nic z własnej inicjatywy. Postaram się w najbliższych godzinach posłać na
miejsce kogoś młodszego.
Jakiż uprzejmy i delikatny jest nasz pan kwestor! „Kogoś młodszego”! A co sam
myśli o sobie? Ze jest jeszcze chłopczykiem z pieluszką i smoczkiem?
—
Galio!
W ten okrzyk, w to nazwisko starał się wpakować całą złość, która się w nim
nagromadziła. Galio przybiegł jak wystrzelony z procy.
—
O co chodzi, panie komisarzu?
—
Dowiedz się, gdzie jest teraz komisarz Augello. Chyba coś mu się stało.
Musimy jechać, żeby się nim zająć.
Galio był wstrząśnięty.
—
Matko święta! - powiedział.
Dlaczego tak przejął się Mimi Augellem? Komisarz próbował go pocieszyć.
—
Wiesz co, daję głowę, że nie stało się nic poważnego. Pewnie się poślizgnął i...
—
Panie komisarzu, martwię się o siebie.
—
A co z tobą?
—
Nie wiem, panie komisarzu, pewnie coś zjadłem... tak to wygląda, że brzuch
nie daje rady... ciągle siedzę
w
wychodku... biegam tam i z powrotem.
—
To znaczy, że jednak jakoś sobie radzisz.
Galio wyszedł przygnębiony. Wrócił po kilku minutach.
Panie komisarzu, Augello z całą swoją grupą jest teraz w osadzie Cancello przy szosie
do Gallotty. Niecała godzina drogi stąd.
—
Jedziemy. Bierzemy auto służbowe.
Jechali główną drogą już ponad godzinę, kiedy Galio popatrzył na Montalbana i
powiedział:
—
Panie komisarzu, nie wytrzymam.
—
Ile jeszcze do Cancello?
—
Może trzy kilometry, może mniej, ale mnie...
—
Dobrze, stawaj, gdzie ci dogodniej.
Po prawej odchodziła szeroka polna dróżka z krzewami po obu stronach, a przy
wjeździe w nią, na słupie, namalowano czerwoną farbą na kawałku deski: „Świeże jajka”.
Wszędzie dokoła ciągnęły się nieuprawne pola zarośnięte gęstymi, wysokimi, wyschniętymi
chwastami.
Galio zjechał na ścieżkę, zatrzymał auto po kilku metrach, wysiadł i pobiegł. Zarośla
od razu go zakryły. Montalbano także wysiadł, zapalił papierosa. Przed nim, w odległości
może trzydziestu metrów, stał biały sześcian: chłopski domek z niewielkim placykiem od
frontu. Komisarz zszedł na bok, zaczął rozpinać zamek w spodniach. Ale zamek się zaciął i
nie chciał się rozsunąć do końca. Montalbano pochylił się, żeby zobaczyć w czym rzecz, i
wtedy promień odbitego światła przemknął mu po oczach. Kiedy było już po wszystkim,
zamek znowu się zaciął, a pochylającego się komisarza znowu uderzyło w oczy odbite
światło. Poszukał wzrokiem źródła tak mocnego odblasku. W pobliżu, pod kępą niskich
zarośli, leżał jakiś okrągły przedmiot.
Komisarz od razu zorientował się, co to takiego, i pobiegł w tamtą stronę. Zobaczył
kask motocyklowy. Mały, pasujący na kobiecą głowę. Nie mógł tu leżeć dłużej niż parę dni,
bo nie było na nim kurzu. Wyglądał na nowy, nie był porysowany. Montalbano wyjął z
kieszeni chusteczkę, owinął dłoń, pochylił się, podniósł i odwrócił kask. Przykucnął, żeby
obejrzeć z bliska jego wnętrze. Kask był czyściutki, bez śladów krwi. Dwa, trzy długie jasne
włosy, wplątane w zapięcie, rysowały się wyraźnie na tle czarnej wkładki. Jakby zobaczył
podpis: był już pewien, że kask należy do Susanny.
—
Panie komisarzu, gdzie się pan podział?
Wołał na niego Galio. Komisarz położył kask na ziemi w tej samej pozycji, w jakiej
go znalazł, i wyprostował się.
—
Podejdź tu.
Galio podbiegł zaciekawiony.
Montalbano wskazał mu kask.
—
Myślę, że to kask dziewczyny.
—
Ależ nam się powiodło! Mamy kurewskie szczęście! - zawołał spontanicznie
Galio.
—
Nie my, tylko ty - powiedział komisarz. - Jestem pełen podziwu dla twego
wkładu dochodzeniowego.
—
Jeśli kask leży tutaj, to być może dziewczynę trzymają gdzieś w pobliżu.
Wezwę kogoś na pomoc.
—
Chcieli, żebyśmy właśnie w to uwierzyli. Po co rzucili kask tutaj? Żeby nas
skierować na fałszywy trop.
—
A znamy prawdziwy? Co zrobimy?
—
Połącz się z grupą Augella, niech tu przyślą agenta, żeby stał na straży. A ty,
dopóki on się nie pojawi, nie ruszaj się stąd na krok. Nie chcę, żeby kask przywłaszczył sobie
jakiś kutas, który może tędy przechodzić. Przesuń też auto, zostaw wolny przejazd.
—
A gdzieżby ktoś tędy przejeżdżał!
Montalbano już mu na to odpowiedział. Ruszył przed siebie.
—
Dokąd pan idzie, komisarzu?
—
Idę zobaczyć, czy te jajka są naprawdę świeże.
W miarę jak zbliżał się do domu, słychać było coraz głośniejsze kokoko, ale kur nie
było widać, pewnie kurnik stał za domem.
Kiedy doszedł na placyk, w otwartych drzwiach stanęła dziewczyna, może
trzydziestoletnia. Była wysoka, miała czarne włosy, ale jasną karnację, a ciało kształtne i
pełne. Ubrana niemal elegancko, w butach na wysokich obcasach. Przez chwilę Montalbano
wziął ją za panią z miasta, która tu wstąpiła po jajka. Ale dziewczyna, uśmiechając się,
spytała:
—
Czemu pan zostawił samochód tak daleko? Można podjechać bliżej, tu jest
dość miejsca.
Montalbano odpowiedział jej tylko niezrozumiałym gestem ręki.
—
Proszę wejść - powiedziała, puszczając go przodem.
Dom składał się z dwóch pokoi przedzielonych poprzeczną ścianką. W pokoju przy
wejściu, służącym z pewnością za jadalnię, stał na środku stół, a wokół niego krzesła
wyplatane słomą. Pod ścianą widać było kredens, na nim telefon, obok lodówkę, a w kącie
kuchenkę gazową. Drugi kąt był odgrodzony plastikową folią. Jedyną rzeczą, która w tym
pomieszczeniu raziła, było rozkładane łóżko polowe, ustawione jak kanapa. Wszystko lśniło
czystością. Kobieta patrzyła na niego, ale już się nie odzywała. Dopiero po chwili z
uśmieszkiem, którego komisarz nie umiał rozszyfrować, zdecydowała się zadać mu pytanie:
—
Chce pan jajka czy może nie...?
Oco jej chodziło z tym „czy może nie”? Należało zaryzykować i sprawdzić.
—
Może nie - powiedział Montalbano.
Kobieta podeszła pod drzwi do drugiego pokoju i zajrzawszy do środka, cicho je
zamknęła. Komisarz pomyślał, że w drugim pokoju, który z pewnością był sypialnią, jest
jeszcze ktoś, może śpiące dziecko. A ona usiadła na łóżku, zdjęła buty i zaczęła rozpinać na
sobie bluzeczkę.
—
Zamknij drzwi na zewnątrz. A jeśli chcesz się umyć, idź za zasłonę -
powiedziała.
Wreszcie Montalbano zrozumiał, co znaczyło „czy może nie”. Podniósł rękę.
—
Tyle mi wystarczy.
Popatrzyła na niego zmieszana.
—
Nazywam się Montalbano. Jestem komisarzem.
—
O Matko Przenajświętsza! - zawołała kobieta, ob - lewając się rumieńcem, i
poderwała się z kanapy jak na sprężynie.
—
Niczego się nie bój. Masz pozwolenie na sprzedaż jajek?
—
Mam, mam. Zaraz je panu przyniosę.
—
Nie trzeba. Mnie nie musisz go pokazywać, ale potem moi koledzy na pewno
cię o nie spytają.
—
Ale dlaczego? Co się stało?
—
Najpierw ty odpowiedz na moje pytania. Mieszkasz tu sama?
—
Nie, proszę pana, mam męża.
—
Gdzie jest teraz?
—
A gdzież ma być? Jest tutaj.
Tutaj? W drugim pokoju? Montalbana to zdumiało. Jakże to, mąż siedzi sobie
spokojnie i wesoło tuż obok, kiedy jego żona zadaje się z pierwszym lepszym, który tu trafi?
—
Zawołaj go tutaj.
—
Nie może przyjść.
—
Dlaczego?
—
Jest bez nóg, jak ma chodzić?
Nie ma nóg.
—
Musieli mu obciąć obie nogi, kiedy stało się to nieszczęście - dodała kobieta.
—
O jakim nieszczęściu mówisz?
—
Siedział na traktorze i pracował na polu, ale traktor się przewrócił.
—
Kiedy to było?
—
Trzy lata temu. W dwa lata po naszym ślubie.
—
Pokaż mi go.
Kobieta podeszła do drzwi, otworzyła je i stanęła z boku. Komisarz wszedł i od razu
uderzył go mocny zaduch chorego ciała i zapach lekarstw. Pośrodku pokoju, na łóżku
małżeńskim, drzemał mężczyzna, ciężko oddychając. W kącie stał telewizor, a przed nim
fotel. Na nocnym stoliku przed łóżkiem leżała sterta pudełek z lekarstwami i zastrzykami.
—
Odcięli mu także lewą rękę - powiedziała cicho kobieta. - Cierpi po całych
dniach i nocach, wszystko go boli.
—
Nie byłoby lepiej oddać go do szpitala?
—
Tak, jak ja dbam o niego, tam by nie dbali. Tylko że lekarstwa w domu drogo
kosztują. A musi je mieć, nie darowałabym sobie, gdyby czegoś zabrakło, już lepiej żeby
mnie spotkało coś złego. Godzinę temu płakał tak żałośnie jak Matka Boleściwa, prosił,
żebym mu odebrała życie. Już nie wytrzymuje. To w takich dniach daję mu zastrzyki.
Montalbano rzucił okiem. Morfina.
—
Wychodzimy.
Wrócili do pierwszego pokoju.
—
Słyszałaś, że porwali dziewczynę?
—
Słyszałam, mówili w telewizji.
—
A nie działo się ostatnio coś dziwnego w tych stronach?
—
Nie, o niczym nie wiem.
—
Na pewno?
Kobieta zawahała się.
—
Zeszłej nocy... Ale to chyba nie ma nic do rzeczy.
—
Zobaczymy. Co chciałaś powiedzieć?
—
Zeszłej nocy nie spałam i usłyszałam, że zajeżdża tutaj samochód... Myślałam,
że ktoś wybrał się do mnie, i wstałam z łóżka.
—
Nawet po nocach przyjmujesz mężczyzn?
—
Tak, w nocy także. Ale to są zawsze osoby przyzwoite, uprzejme, a
przyjeżdżają w nocy, bo w dzień ktoś mógłby je zobaczyć. Zanim się zjawią, zawsze
wcześniej telefonują. Dlatego się zdziwiłam, słysząc jakiś samochód, bo nikt mnie o niczym
nie uprzedzał. Ale samochód tylko zajechał pod dom, zakręcił i odjechał z powrotem. Tutaj
można zawrócić tylko na naszym placyku.
To niemożliwe, żeby ta biedaczka i ten nieszczęsny kaleka leżący jak kłoda w łóżku
mieli coś wspólnego z porwaniem. Do tego domu zresztą był łatwy dostęp i wciąż kręcili się
tu obcy, w dzień i w nocy.
—
Posłuchaj - powiedział Montalbano. - Tam, gdzie zostawiłem auto,
znaleźliśmy coś, co chyba należy do porwanej dziewczyny.
Kobieta zbladła, zrobiła się biała jak prześcieradło.
—
My z tym nie mamy nic wspólnego - powiedziała stanowczo.
—
Wiem, że nie o was chodzi. Ale na pewno przyjedzie tu policja, zechcą cię
przesłuchać. Opowiedz o tym samochodzie, ale nie przyznawaj się, że nocami przyjeżdżają
do ciebie mężczyźni, i nie pokazuj się policji tak ubrana jak teraz, zmyj makijaż i schowaj te
buty na szpilkach. Tę leżankę też wynieś do drugiego pokoju. Ty tutaj tylko sprzedajesz jajka,
rozumiesz?
Usłyszał nadjeżdżające auto i wyszedł przed dom. Przyjechał policjant, ten, którego
wezwał Galio i który miał tu zostać na straży przy kasku. A razem z nim przybył też Mimi
Augello.
—
Miałem tam jechać, żeby ciebie zmienić - powiedział do niego Montalbano.
—
To już niepotrzebne - odparł Mimi. - Przysłali Bonolisa, żeby koordynował
pracę w terenie. Widocznie kwestor nawet na minutę bał się oddać kierownictwo w twoje
ręce. Zatem obaj możemy już wracać do Yigaty.
Kiedy Galio pokazywał koledze, gdzie leży kask, Mimi z pomocą Montalbana
przesiadł się do służbowego auta.
—
Jeszcze nie wiem, co ci się stało.
—
Wpadłem do rowu prosto na kamienie. Chyba złamałem żebro. Już
zameldowałeś, że znalazłeś kask?
Montalbano uderzył się mocno w czoło.
—
Na śmierć zapomniałem.
Augello za dobrze znał Montalbana, by nie wiedzieć, że on tylko wtedy o czymś
zapomina, kiedy nie chce się tym zająć.
—
Wolisz, żebym to ja zadzwonił?
—
Dobrze by było. Zadzwoń do Minutola i opowiedz o kasku.
Ruszyli w stronę Vigaty, kiedy Augello zapytał na pozór obojętnie:
—
A wiesz jeszcze o j ednym?
—
Chyba się ze mną drażnisz.
■- Ani mi w głowie, coś ty!
—
Pytasz, czy o czymś wiem. A takie pytania zawsze mnie rozjuszają.
—
Nie przejmuj się. Dwie godziny temu karabinierzy dali mi znać, że znaleźli
plecaczek dziewczyny.
—
Na pewno jej?
—
Na pewno. W środku był jej dowód.
—
I co jeszcze?
—
Nic, plecak był pusty.
—
Tym lepiej - powiedział komisarz. - Jeden do jednego.
—
Nie rozumiem.
—
Jedno znaleźliśmy my, jedno karabinierzy. No to mamy remis. Gdzie leżał ten
plecaczek?
—
Przy drodze do Montereale. Za słupkiem kilometrowym z numerem cztery.
Był dobrze widoczny.
—
To znaczy przy całkiem innej trasie wylotowej z Vi - gaty niż kask?
—
Otóż to.
Zapadło milczenie.
—
To twoje „otóż to” pewnie znaczy, że myślisz o tym dokładnie to samo co ja.
—
Otóż to.
—
Postaram się przełożyć ten twój skrót na treści trochę bardziej zrozumiałe.
Całe to nasze przeszukiwanie terenu, te nasze starania to zwykła strata czasu, wszystko psu na
budę.
—
Otóż to.
—
Wyjaśniam to dokładniej. Porywacze, a w naszym przekonaniu było ich
dwóch, tej samej nocy, kiedy dokonali uprowadzenia, wsiedli do auta i przejechali się wokół
miasta, żeby porozrzucać w różnych miejscach rzeczy, które miała przy sobie Susanna, i w
ten sposób skierować nas na fałszywy trop. A to musi znaczyć...
—
Że nie przetrzymują jej w pobliżu tych miejsc, gdzie odnaleźliśmy jej rzeczy -
dokończył Mimi. I dodał: - Teraz do naszej hipotezy trzeba jeszcze przekonać kwestora, bo
inaczej każe nam przeszukać pola i lasy aż po szczyt Aspromonte.
W biurze czekał na niego Fazio, który już wiedział o odnalezionych rzeczach. Miał w
ręku walizeczkę.
—
Wyjeżdżasz?
—
Nie, panie komisarzu. Wracam do willi, doktor Mi - stretta chce, żebym
siedział przy telefonie. Wziąłem z domu trochę bielizny na zmianę.
—
Chcesz mi o czymś powiedzieć?
—
Tak, panie komisarzu. Po tym nadzwyczajnym wydaniu wiadomości
Televigaty do willi ciągle dzwonią różni... nic szczególnego, proszą o wywiady, deklarują
solidarność, modlą się... dzwonią z czymś takim. Ale dwa telefony były trochę inne. Najpierw
zadzwonił dawny urzędnik firmy Peruzzo...
—
A co to za firma?
—
Nie wiem, panie komisarzu. Ale tak mi się przedstawił i powiedział, że nie jest
ważne, jak się nazywa. Ten urzędnik prosił, żebym powtórzył panu Mistretcie, że duma to
rzecz piękna, ale nadmiar dumy nie wróży niczego dobrego. Tylko tyle.
■- No tak. A drugi telefon?
—
Mówiła starsza kobieta. Chciała rozmawiać z panią Mistrettą. Trudno było ją
przekonać, że pani Mistrettą
w
żadnym razie nie może sama odebrać telefonu. A kiedy już się
z tym pogodziła, powiedziała, że mam jej powtórzyć słowo w słowo następujące zdanie: życie
Susanny jest w twoich rękach, więc usuń wszystkie przeszkody i sama zrób pierwszy krok.
—
Domyśliłeś się, o co im szło?
—
Nic a nic. Idę, panie komisarzu. Wstąpi pan potem do willi?
—
Chyba dziś już nie wstąpię. Powiedz mi jeszcze jedno: rozmawiałeś o tych
telefonach z komisarzem Minutolo?
—
Nie, nie rozmawiałem.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że moim zdaniem uznałby je za nieważne. A panu mogą się wydać
interesujące.
Fazio wyszedł.
Świetny policjant, od razu wyczuł, że te telefony były wprawdzie niezrozumiałe, ale
oba miały ze sobą coś wspólnego. Odnosiło się takie mgliste, lecz niezawodne wrażenie. Bo i
ten dawny urzędnik firmy Peruzzo, i ta stara kobieta nakłaniali Mistrettów do zmiany
postawy. Urzędnik doradzał mężowi większą ustępliwość, stara kobieta podpowiadała żonie,
żeby wykazała więcej inicjatywy i „usunęła wszystkie przeszkody”. Może śledztwo powinno
zmienić kierunek i zagłębić się również w sprawy rodzinne uprowadzonej. Byłoby wobec
tego wskazane porozmawiać z panią Mistrettą. Ale czy chora jest zdolna do rozmowy? A
poza tym jak wytłumaczyłby to, że zadaje jej pytania, skoro pani Mistrettą wciąż jeszcze nic
nie wie o porwaniu córki? Może tylko doktor Mistrettą mógłby w tym pomóc. Popatrzył na
zegarek. Była za dwadzieścia ósma.
Zadzwonił do Livii, że przyjedzie na kolację później. Nie wdawał się w wyjaśnienia,
bo nie miał czasu na zażegny - wanie awantury, a poirytowanej Livii i tak by nie umiał
udobruchać.
—
Żeby chociaż raz udało się nam zjeść kolację o stosownej porze!
Zadzwonił telefon: zgłosił się Galio. W szpitalu w Mon - telusie postanowili
zatrzymać Mimi na obserwację.
Przyjechał równo o ósmej, z punktualnością szwajcarskiego zegarka, na pierwszą
stację benzynową przy szosie do Feli, ale doktora Mistretty jeszcze nie było. Po dziesięciu
minutach i dwóch papierosach komisarz zaczął się niepokoić. Z lekarzami trzeba uważać,
nigdy nie można mieć co do nich pewności. Jeżeli umówią się z tobą na wizytę w swoim
gabinecie, każą ci czekać co najmniej godzinę, a jeżeli umówią się gdzieś w mieście, to i tak
pojawią się z godzinnym spóźnieniem i będą się tłumaczyć, że spóźnił im się pacjent, który
przyjechał w ostatniej chwili.
Doktor Mistrettą zaparkował swoje terenowe auto obok samochodu Montalbana ze
spóźnieniem tylko półgodzinnym.
—
Przepraszam, ale mój pacjent dopiero na chwilę przed...
—
Domyśliłem się.
—
Pojedzie pan za mną?
Ruszyli, jeden za drugim. I tak już jechali, jeden za drugim. Zjechali z głównej szosy
na boczną, z niej na wiejską drogę, ale nawet z tej drogi zjechali w bok. Dojechali w końcu do
domu stojącego w szczerym polu i zatrzymali się przed zamkniętą bramą wielkiej willi, która
była znacznie większa od willi brata geologa i znacznie lepiej utrzymana. Otaczał ją wysoki
mur. Ci Mistrettowie widocznie czuli się niedocenieni, jeżeli nie mieszkali w willach na wsi.
Lekarz wysiadł, otworzył bramę, wjechał pierwszy, dając komisarzowi znak, by podążał za
nim.
Zaparkowali w ogrodzie, który nie był aż tak opuszczony jak ogród przy willi geologa,
chociaż prezentował się niewiele lepiej.
Po prawej widać było drugi wielki budynek z niskim dachem, pewnie dawną stajnię.
Lekarz otworzył drzwi wejściowe, zapalił światło i wprowadził komisarza do wielkiego
salonu.
—
Chwileczkę, jeszcze tylko zamknę bramę.
Łatwo było wyczuć, że mieszka samotnie. Jedną wielką ścianę salonu, ładnie
urządzonego i dobrze utrzymanego, pokrywał w całości zbiór obrazów malowanych na szkle.
Komisarzowi podobały się ich jaskrawe kolory, świadectwo minionych czasów, zarazem
naiwne i wyrafinowane. Drugą ścianę wypełniały regały pełne książek. Nie były to książki z
zakresu medycyny, jak można by się spodziewać, tylko powieści.
—
Przepraszam - zaczął lekarz, kiedy powrócił. - Mogę panu coś zaproponować?
—
Dziękuję. Pan, panie doktorze, nie jest żonaty?
—
W młodości nigdy nie myślałem o tym, żeby się ożenić. A potem pewnego
dnia zdałem sobie sprawę, że jestem już na to za stary.
—
I mieszka pan tutaj sam?
Lekarz uśmiechnął się.
—
Domyślam się, co chce pan przez to powiedzieć. Ten dom na wsi jest za wielki
dla jednej osoby. Kiedyś wokół willi były winnice, gaje oliwne... W tym budynku, który pan
widział za willą, ciągle jeszcze są tłocznie, kadzie, piwnice, już od dawna nieużywane...
Górne piętro od niepamiętnych czasów jest zamknięte. Tak, ostatnio mieszkam tu sam. O
porządek dba służąca, która przyjeżdża trzy razy w tygodniu. Z jedzeniem... jakoś sobie
radzę.
Umilkł na chwilę.
—
Czasami jem u przyjaciółki. O tym i tak, prędzej czy później, pan by się
dowiedział. Mam przyjaciółkę, wdowę, z którą jestem blisko związany od ponad dziesięciu
lat. I to wszystko.
—
Panie doktorze, dziękuję za te informacje, ale chciałem się z panem spotkać,
żeby dowiedzieć się czegoś o chorobie pańskiej bratowej, o ile zechciałby pan i mógł...
—
Proszę posłuchać, panie komisarzu, nie kryje się w tym żadna tajemnica
zawodowa: niczego nie muszę przed panem taić. Moja bratowa została zatruta. A z takiego
zatrucia nikt nie wychodzi, ono jest nieuleczalne i na pewno zakończy się śmiercią.
—
Zatruli ją?
Jakby go ktoś zdzielił pałką po głowie, jakby kamień spadł na niego z nieba, jakby
ktoś wymierzył mu policzek. Cios był nagły i silny, a przecież lekarz udzielił mu tej
informacji całkiem spokojnie, niemal nie wkładając w to uczuć. Komisarz odczuł ten cios
wręcz fizycznie, zadzwoniło mu w uszach. A może ten króciutki dźwięk rozległ się
naprawdę? Może ktoś dzwonił? Może odezwał się telefon na stoliku? Ale lekarz sprawiał
wrażenie, że do niego żaden dźwięk nie dotarł.
—
Dlaczego mówi pan w liczbie mnogiej? - spytał nieporuszony, tonem
nauczyciela, który wytyka uczniowi błąd stylistyczny. - Zatruł ją jeden człowiek.
—
Wie pan kto?
—
Oczywiście - odpowiedział lekarz z uśmiechem.
Ale wystarczyło popatrzeć uważniej, by zobaczyć, że na twarzy lekarza rysuje się nie
uśmiech, tylko osobliwy grymas. A może raczej wzgardliwa drwina.
—
Dlaczego nie złożył pan doniesienia?
—
Dlatego, że prawo nie ściga czegoś takiego. Kto o tym wie, może co najwyżej
złożyć donos do Boga Ojca. Ale przecież Bóg Ojciec i tak musi o wszystkim wiedzieć.
—
Więc kiedy pan mi oświadcza, że pańska bratowa została zatruta, to jest to, jak
przypuszczam, przenośnia?
—
Powiedzmy, że nie formułuję tego w terminach ściśle naukowych. Posłużyłem
się słowami bądź pojęciami, których lekarz może nie powinien używać. Ale pan nie
przyjechał tu po to, żeby usłyszeć ode mnie diagnozę.
—
Ale czym pana bratowa została zatruta?
—
Czym? Życiem. Jak pan widzi, wciąż posługuję się słowami nieprzydatnymi w
diagnozie. Więc zatruło ją życie. A ściślej mówiąc, ktoś, kto wymusił na niej w okrutny
sposób, by szła przez życie tak mroczną drogą. I Giulia w pewnej chwili przestała się na to
godzić. Wyrzekła się jakiejkolwiek obrony, wyzbyła odporności, zdała się biernie na swój los.
Carlo Mistretta wyrażał się płynnie i błyskotliwie. Ale komisarz chciał koniecznie
poznać fakty, nie zadowalało go samo wysłuchiwanie gładkich zdań.
—
Panie doktorze, proszę wybaczyć, ale muszę spytać pana o coś więcej. Czy to
mąż, dajmy na to bezwiednie, zatruł żonę?
Carlo Mistretta odsłonił odrobinę zęby i to było wszystko. Tak wyglądał jego
uśmiech.
—
Mój brat? Zabrzmiało to jak kpina. Brat za żonę oddałby życie. Kiedy pan
usłyszy, jak wyglądała ta historia, sam pan zrozumie, jak bardzo było nietrafne pańskie
pytanie.
—
Więc kochanek?
Lekarz nie posiadał się ze zdumienia.
—
Słucham?
—
Miałem na myśli innego mężczyznę, jakiś zawód miłosny, proszę wybaczyć,
ale...
—
Myślę, że jedynym mężczyzną w życiu Giulii był mój brat.
Montalbano stracił w końcu cierpliwość. Dość miał tej zgadywanki. A w dodatku nie
czuł sympatii do Carla Mi - stretty. Już otwierał usta, żeby zacząć zadawanie pytań trochę
mniej układnych, kiedy lekarz, niemal wyczuwając jego zamiary, powstrzymał go gestem
uniesionej ręki.
—
To brat - powiedział.
OBoże! Skąd się tu wziął jeszcze jeden brat? I czyj to brat?
Od razu zrozumiał, że w tej historii braci, wujów, stryjów, szwagrów i siostrzeńców
można się całkiem pogubić.
—
Brat Giulii - wyjaśnił lekarz.
—
Pani Mistretta ma brata?
—
Tak, ma. Brata Antonia.
—
A jak to się dzieje, że...
—
Ze nie pojawił się u nas w tak dramatycznej sytuacji? Nie pojawił się, bo od
dawna nie utrzymujemy z nim stosunków. Od bardzo dawna.
W tym momencie Montalbano zdał sobie sprawę z czegoś, co nieraz mu się zdarzało
podczas prowadzenia śledztwa. A mianowicie, że w mózgu są już pewne dane, na pozór
niemające ze sobą nic wspólnego, które nagle się scalają i wszystkie odnajdują należne im
miejsce w rozwiązywanej układance. I że następuje to wcześniej, niż jasno dotrze do
świadomości. Więc to usta komisarza samodzielnie, niemal niezależnie od niego powiedziały:
—
Dajmy na to, od sześciu lat.
Lekarz popatrzył na niego zdumiony.
—
Pan już wie o wszystkim?
Montalbano uczynił gest, który na dobrą sprawę mógł znaczyć cokolwiek.
—
Nie, nie od sześciu lat - uściślił lekarz. - Ale istotnie sześć lat temu ten dramat
się zaczął. Wie pan, moja bratowa Giulia i jej brat Antonio, młodszy od niej o trzy lata, zostali
sierotami bardzo wcześnie, jako dzieci. Zdarzyło się nieszczęście, rodzice zginęli w
katastrofie kolejowej. Mieli skromny majątek. Sieroty zabrał do siebie wuj ze strony matki,
stary kawaler, który bardzo serdecznie się nimi zajmował. Giulia i Antonio byli do siebie
bardzo przywiązani, jak to często dzieje się z sierotami. Gdy ona miała szesnaście lat, wuj
zmarł. Zostawił im niewiele pieniędzy, więc Giulia rzuciła szkołę i znalazła pracę w sklepie.
Salvatore, mój brat, poznał ją, gdy miała dwadzieścia lat, i od razu się w niej zakochał. A
raczej oboje zakochali się w sobie nawzajem. Ale Giulia nie chciała wyjść za mąż, dopóki
Antonio nie ukończy studiów i nie stanie na nogach. Pracowała, nie chcąc przyjąć od swego
przyszłego męża nawet najdrobniejszego wsparcia finansowego, o wszystko troszczyła się
sama. Antonio wkrótce został inżynierem, znalazł dobrą posadę i dopiero wtedy Giulia i
Salvatore mogli wziąć ślub. Po trzech latach małżeństwa zaproponowano bratu pracę geologa
w Urugwaju. Przyjął propozycję i wyjechał razem z żoną. Tymczasem...
Zadzwonił telefon. W ciszy willi i otaczających ją pól zabrzmiało to jak strzał z
kałasznikowa. Lekarz zerwał się z miejsca i podszedł do stolika z telefonem.
—
Halo!... Tak, słucham... Kiedy?... Tak, zaraz tam będę... Jest tu u mnie
komisarz Montalbano, chce pan z nim rozmawiać?
Był poruszony. Odwrócił się i bez słowa podał słuchawkę komisarzowi.
Dzwonił Fazio.
—
Pan komisarz? Szukałem pana w komisariacie i w domu, ale nikt nie umiał mi
powiedzieć... Zatelefonowali porywacze, jakieś dziesięć minut temu... Lepiej, żeby pan
przyjechał.
—
Jadę.
—
Chwileczkę - powiedział Carlo Mistretta - jeszcze tylko wezmę lekarstwa dla
Salvatore... Jest zdruzgotany.
Wyszedł. Stało się, zatelefonowali wcześniej, niż zapowiedzieli. Dlaczego? Może coś
się im skomplikowało i nie mają czasu do stracenia. Albo jest to tylko ich taktyka, żeby nikt
nie był niczego pewien.
Lekarz wrócił z walizeczką w ręku.
—
Pojadę pierwszy, proszę jechać ze mną. Znam krótszą drogę do willi brata.
9
Dojechali za niecałe pół godziny. Do bramy podszedł policjant z Montelusy, który nie
znał komisarza. Pozwolił przejechać lekarzowi, a auto Montalbana zatrzymał.
—
Kim pan jest?
—
Ile dałbym za to, żeby wreszcie to wiedzieć! Ale, z grubsza biorąc, jestem
komisarzem Montalbano.
Policjant spojrzał na niego strapiony, ale oczywiście pozwolił mu wjechać. W salonie
byli tylko Minutolo i Fazio.
—
Gdzie brat?
—
Panie doktorze - odpowiedział Minutolo - pański brat zemdlał. Kiedy słuchał
tamtych przez telefon. Wezwałem wobec tego pielęgniarkę, która go ocuciła i namówiła, żeby
poszedł na górę i położył się.
—
Idę do niego - oznajmił lekarz.
I z walizeczką w ręce od razu poszedł na piętro. Tymczasem Fazio przygotował
nagranie do odtworzenia.
—
Ten telefon także zarejestrowaliśmy - dodał Minutólo. - Tym razem
wypowiadają się konkretnie. Posłuchaj, a potem porozmawiamy.
Słuchajcie mnie uważnie. Susanna jest zdrowa, ale rozpacza, bo chce być przy matce.
Przygotujcie sześć miliardów. Powtarzam: sześć miliardów. Mistrettowie wiedzą, gdzie je
znaleźć. Pospieszcie się.
Mówił ten sam mężczyzna, jego głos był zniekształcony identycznie jak poprzednim
razem.
—
Udało się ustalić, skąd telefonują? - spytał Mont - albano.
—
Ciągle zadajesz to bezsensowne pytanie! - obruszył się Minutolo.
—
Tym razem nie dali głosu Susanny.
—
Istotnie.
—
I mówią o miliardach.
—
A o czym mieliby mówić?
—
O euro.
—
A to nie to samo?
—
Wiesz, że nie to samo. Chyba że należysz do tej kategorii co sklepikarze, dla
których wciąż tysiąc lirów to jedno euro.
—
Wytłumacz mi, co ci chodzi po głowie.
—
Nic wielkiego, tylko pewne drobne spostrzeżenie.
—
Jakie?
—
Mózg tego człowieka, który formułuje żądania, działa po dawnemu, dla niego
jest czymś naturalnym liczyć w lirach, a nie w euro. Nie powiedział o trzech milionach euro,
tylko o sześciu miliardach. A to, jak sądzę, znaczy, że raczej nie jest już młody.
—
A może jest tak sprytny, że chce na nas wymusić takie właśnie wnioskowanie -
powiedział Minutolo. - Wystawia nas do wiatru, czym już się wykazał, podrzucając kask w
jednym miejscu, a plecaczek w drugim.
—
Mogę na chwilę wyjść? Odetchnę głębiej. Za pięć minut wrócę. A gdyby ktoś
zadzwonił, to panowie przecież nie ruszają się z miejsca - powiedział Fazio.
Nie szło o to, że potrzebował więcej powietrza. Tylko wydawało mu się niestosowne
słuchać, jak dyskutują ze sobą jego przełożeni.
—
Idź, idź - odpowiedzieli jednocześnie Minutolo i Montalbano.
—
Ale ten telefon wnosi do sprawy pewien nowy element, który wydaje mi się
dość ważny - wrócił do rozmowy Minutolo.
—
To prawda - powiedział Montalbano. - Porywacze są pewni, że Mistrettowie
wiedzą, jak mogą zdobyć sześć miliardów.
—
My natomiast nie mamy o tym zielonego pojęcia.
—
Ale będziemy mieli.
—
Jakim sposobem?
—
Wcielając się w role porywaczy.
—
Zebrało ci się na żarty?
—
Bynajmniej. Chodzi mi o to, że my również możemy zmusić Mistrettów, by
dokonali niezbędnego kroku we właściwym kierunku, to znaczy w takim, który ostatecznie
pozwoli im uzyskać żądaną sumę. Taki krok mógłby nam wiele wyjaśnić.
—
Nie rozumiem, co masz na myśli.
—
Streszczę ci to, wtedy zrozumiesz. Porywacze od samego początku dobrze
wiedzieli, że Mistrettowie nie są w stanie zapłacić okupu, a mimo to uprowadzili dziewczynę.
Dlaczego? Dlatego, że równie dobrze wiedzieli o pewnej możliwości, która pozwoli
Mistrettom, gdy to będzie konieczne, zdobyć nawet tak wielką sumę. Zgadzasz się ze mną?
—
Owszem.
—
Zwróć też uwagę, że o tej możliwości wiedzą nie tylko porywacze.
—
Tak sądzisz?
—
Tak właśnie sądzę. Fazio powiedział mi o dwóch dziwnych telefonach. Na
pewno ci to powtórzy.
—
Dlaczego mi dotąd nie powiedział?
—
Wypadło mu to z głowy - skłamał Montalbano.
—
A mówiąc konkretnie, co teraz powinienem zrobić?
—
Zawiadomiłeś sędziego o żądaniu?
I
Jeszcze nie. Zaraz to zrobię. podniósł słuchawkę.
—
Zaczekaj. Musisz mu zasugerować, że teraz, kiedy porywacze już jasno
ujawnili, czego chcą, powinien zablokować majątek pana Mistretty i jego żony. I natychmiast
dać o tym wiadomość do prasy.
—
Co nam z tego przyjdzie? Mistrettowie nie mają złamanego centa, a że tak jest,
wiedzą wszyscy, czy tego chcą, czy nie. Będzie to zabieg czysto formalny.
—
Na pozór. Byłoby to czysto formalne, gdybyśmy wiedzieli o tym tylko ty, ja,
sędzia i rodzina Mistrettów. Ale już ci mówiłem, że tej formalności trzeba nadać jak
największy rozgłos. Opinia publiczna może jest śmiechu warta i nie zasługuje na dobre słowo,
ale się liczy. I to ona, opinia, zacznie się teraz głowić, czy to prawda, że Mistrettowie wiedzą,
jak mają zdobyć pieniądze, i czy to prawda, że nie robią tego, co powinni, żeby te pieniądze
uzyskać. Może nawet dojdzie do tego, że sami porywacze podyktują Mistrettom, co należy
zrobić. A dzięki temu coś wypłynie na wierzch. Ponieważ, mój drogi kolego, nie jest to tak
czy inaczej uprowadzenie tuzinkowe.
—
Tylko jakie?
—
Tego nie wiem. Ale sprawia wrażenie gry w bilard: tu także uderza się kulą o
przeciwną krawędź stołu, ażeby w efekcie doprowadzić ją do krawędzi właściwej.
—
Wiesz co? Kiedy ojciec Susanny trochę się pozbiera, zacznę go przyciskać do
muru.
—
Dobrze by było. Ale nie zapominaj o jednym: nawet jeżeli za parę minut
dowiemy się od Mistrettów prawdy, nie zmienia to faktu, że sędzia powinien tak postąpić, jak
ustaliliśmy. A ja, jeżeli pozwolisz, porozmawiam z doktorem, kiedy tu zejdzie. Byłem u
niego, gdy Fazio zatelefonował. Zaczął wspominać ciekawe wydarzenia, warto tę rozmowę
pociągnąć.
W tym momencie do salonu wszedł Carlo Mistretta.
—
To prawda, że zażądali sześciu miliardów?
—
Tak, to prawda.
—
Moja nieszczęsna bratanica! - zawołał lekarz.
—
Wyjdźmy na powietrze - zachęcił go Montalbano.
Doktor szedł jak lunatyk. Usiedli na ławce w ogrodzie.
Montalbano dostrzegł jeszcze, że Fazio pospiesznie wraca do salonu. Już otwierał
usta, ale lekarz i tym razem go wyprzedził.
—
Ten dzisiejszy telefon, który brat mi zrelacjonował, wiąże się jak najściślej z
naszą rozmową, rozpoczętą u mnie w domu.
—
Byłem tego pewien - powiedział komisarz. - Trzeba więc koniecznie, jeżeli jest
pan skłonny...
—
Oczywiście, że jestem skłonny kontynuować opowieść. Na czym stanęliśmy?
—
Pański brat z żoną pojechali do Urugwaju.
—
Aha. Więc nie minął rok, a Giulia napisała do Antonia długi, pełen entuzjazmu
list. Namawiała go, żeby do nich przyjechał. W
Urugwaju można było znaleźć intratną pracę, kraj w tamtych latach bogacił się i
rozwijał. Sal - vatore już zdążył zaskarbić sobie uznanie wielu wpływowych osób i Antonio
mógł liczyć na jego pomoc... Zapomniałem dodać, że Antonio miał dyplom inżyniera
budowlanego, mógł więc się zatrudnić przy budowie mostów, tuneli, dróg i tak dalej... Dał się
namówić, przyjechał. W pierwszych miesiącach bratowa mu pomagała, nie szczędząc sił.
Proszę sobie wyobrazić, że kupili w Montevideo dwa mieszkania w tej samej kamienicy, żeby
wciąż być razem. Zresztą Salvatore, pracując jako geolog, wyjeżdżał z domu na całe
miesiące, więc czuł się spokojniejszy, wiedząc, że nie zostawia młodej żony samej. Krótko
mówiąc, przez pięć lat pobytu w Urugwaju Antonio dorobił się fortuny. Może nie tyle jako
inżynier - brat wyjaśnił mi to dopiero później - ile dzięki obrotności w przedsięwzięciach
wolnych od cła, a takich możliwości było wiele... i unikając, w sposób bardziej czy mniej
legalny, płacenia podatków.
—
Ale w końcu wyrzekł się tej złotej żyły. Dlaczego?
—
Twierdził, że bardzo tęskni za Sycylią. Ze tam już źle się czuje. I że z tym, co
nagromadził, będzie mógł tutaj założyć własną firmę. Brat jednak nabrał podejrzeń, naturalnie
później, nie od razu, że za tą decyzją kryją się powody znacznie poważniejsze.
—
A jakie?
—
Takie, że się na czymś potknął. Ze czuł się zagrożony. Przez ostatnie dwa
miesiące przed wyjazdem ciągle żył w napięciu, stał się uciążliwy, ale Giulia i Salvatore
przypisywali tę zmianę wiszącemu w powietrzu rozstaniu. Stanowili przecież jedną rodzinę. I
rzeczywiście Giulia bardzo przeżyła jego wyjazd. Tak bardzo, że Salvatore zmienił pracę i
przenieśli się do Brazylii tylko po to, żeby Giulia mogła się znaleźć w innym środowisku.
—
I nie widzieli się aż do...
—
Nic takiego! Pomijam już to, że wciąż do siebie telefonowali i pisywali, Giulia
i Salvatore przyjeżdżali do Włoch co najmniej raz na dwa lata, żeby spędzić wakacje z Anto -
niem. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy urodziła się Su - sanna... - wymawiając imię
dziewczyny, lekarz nie był w stanie zapanować nad głosem - kiedy urodziła się Su - sanna...
co nastąpiło późno, już stracili nadzieję, że uda im się mieć dzieci... przywieźli dziewczynkę
tutaj, żeby Antonio mógł zostać ojcem chrzestnym, ponieważ był zbyt zajęty, żeby jechać do
Brazylii. Osiem lat temu brat i Giulia wrócili do kraju na stałe. Byli już znużeni tym
krążeniem po Ameryce Południowej, chcieli, żeby Susanna rosła i wychowywała się u nas, a
poza tym Salvatore sporo już odłożył...
—
Mógł się uważać za człowieka zamożnego?
—
Prawdę mówiąc, mógł. To ja się zajmowałem ich sprawami. Inwestowałem
jego oszczędności, kupowałem akcje, posesje i domy. Zaraz po tym, jak tu wrócili, Antonio
im oznajmił, że ma narzeczoną i wkrótce się ożeni. Ta wiadomość bardzo zabolała Giulię. Jak
to - zadawała sobie pytanie - brat dotąd nie zdążył jej zawiadomić, że poznał dziewczynę,
którą zamierza poślubić? Ale na odpowiedź nie musiała długo czekać; zrozumiała, dlaczego
Antonio milczał, kiedy poznała Valerię, jego przyszłą żonę. Bardzo piękną, dwudziestoletnią
dziewczynę. A on zbliżał się już do pięćdziesiątki. Otóż dla tej dziewczyny stracił głowę.
—
I są jeszcze razem? - spytał Montalbano z niezamierzoną ironią.
—
Tak, lecz Antonio szybko się zorientował, że jeśli nie chce jej stracić, musi ją
obsypywać prezentami, spełniać wszystkie jej życzenia.
—
I to go zrujnowało?
—
Nie, nie w tym rzecz, sprawy potoczyły się inaczej. Przyszła era „czystych
rąk”.
—
Chwileczkę - przerwał Montalbano. - Akcja «czyste ręce” zaczęła się w
Mediolanie przeszło dziesięć lat temu, kiedy pański brat z żoną byli jeszcze za granicą. Grubo
przed małżeństwem Antonia.
—
Oczywiście. Ale doskonale pan wie, jak to wygląda we Włoszech. Wszystko,
co zaczynało się na Północy - faszyzm, wyzwolenie, uprzemysłowienie - dochodziło do nas z
wielkim opóźnieniem, jak odległe echo. Więc w końcu nawet u nas jakiś prokurator obudził
się z drzemki. Antonio wygrał wiele przetargów na roboty publiczne, a jak mu się to udawało,
proszę mnie nie pytać, tego nie wiem i nie chcę wiedzieć, chociaż się tego domyślam.
—
Był przesłuchiwany?
—
Sam uprzedził fakty. Jest bardzo rzutki. Doprowadził do zniknięcia
niewygodnych dokumentów i tylko dzięki temu uratował się przed ewentualnym
dochodzeniem, które z pewnością skończyłoby się aresztowaniem i wyrokiem. Wyznał to,
płacząc, siostrze pewnego dnia sześć lat temu. I wyjawił, że to posunięcie musi go kosztować
dwa miliardy. I że musi je zdobyć najdalej w ciągu miesiąca, bo nie ma aktualnie żadnej
gotówki, a nie chce prosić o pożyczki w bankach. W tamtym czasie każdy jego krok musiałby
się wydawać podejrzany. Powiedział, że chce mu się jednocześnie śmiać i płakać, bo te dwa
miliardy to drobiazg w porównaniu z ogromnymi kwotami, które przechodzą przez jego ręce.
A jednak, jak na ironię, właśnie te żałosne dwa miliardy mogły go uratować. Szło mu o
zwyczajną pożyczkę. Zobowiązał się oddać całą sumę w ciągu trzech miesięcy, doliczając do
niej rekompensatę za niekorzystną sprzedaż majątku w tak wielkim pośpiechu. Giulia i mój
brat nie spali całą noc, rozważając, co mają zrobić. Ale Salvatore oddałby nawet ostatnią
koszulę, byle tylko nie patrzeć na rozpacz żony. Rano wezwali mnie do siebie i przedstawili
mi prośbę Antonia.
—
I jak się pan do niej odniósł?
—
Przyznam, że w pierwszej chwili zareagowałem źle, jak najgorzej. A potem
przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
—
Jaki?
—
Oświadczyłem im, że prośba Antonia jest szaleństwem, czymś absurdalnym.
Wystarczyłoby, żeby Valeria, jego żona, sprzedała swoje ferrari, jacht, trochę biżuterii, i od
razu te dwa miliardy Antonio miałby w ręku. A gdyby nie zgromadził aż tyle, to jakąś
brakującą sumę, owszem, mogliby mu pożyczyć oni, Giulia z Salvatore. Ale jedynie tyle
powinni mu obiecać. Słowem, próbowałem zmniejszyć ryzyko.
—
I udało się panu?
—
Nie. Tego samego dnia oboje rozmówili się z An - toniem i przedstawili mu
swoje przemyślenia. Ale on zalał się łzami, w tamtym okresie płacz łatwo mu przychodził.
Powiedział, że jeżeli ich posłucha, to nie dość, że straci Valerię, ale jeszcze rzecz się rozniesie
i będzie musiał na zawsze się pożegnać z ludzkim zaufaniem, które zdołał sobie wcześniej
zaskarbić. Oznajmił im, że jest na granicy katastrofy. Wobec tego mój brat zgodził się
sprzedać wszystko, co mieli.
—
Spytam z czystej ciekawości: jaką sumę uzyskał?
—
Miliard siedemset pięćdziesiąt milionów. Nie minął miesiąc, a już nie mieli nic
oprócz emerytury Salvatore.
—
Jeszcze o jedno pozwolę sobie spytać. Wie pan, jak zareagował Antonio, kiedy
przekazano mu mniej pieniędzy, niż sobie życzył?
—
Dali mu całe dwa miliardy, tyle, ile chciał!
—
A kto uzupełnił brakującą sumę?
—
Muszę to panu koniecznie mówić?
—
Tak.
—
Ja - powiedział, ociągając się, lekarz.
—
I co się stało później?
—
Minęły trzy miesiące i Giulia poprosiła brata, żeby im zwrócił pożyczkę,
przynajmniej częściowo. Antonio chciał, żeby mu dali jeszcze tydzień. Musi pan wiedzieć, że
nie zawarli żadnej umowy na piśmie, nie było żadnego zabezpieczenia, żadnych weksli,
czeków z późniejszą datą, nie było nic, ale to nic takiego. Jedyną rzeczą na piśmie było
pokwitowanie na dwieście pięćdziesiąt milionów, które Antonio wystawił dla mnie, bardzo
przy tym obstając. Cztery dni później otrzymał zawiadomienie o wszczęciu postępowania
sądowego. Został oskarżony o wiele rzeczy, między innymi o przekupienie urzędnika
państwowego, sfałszowanie bilansu i inne tego rodzaju sprawki. Kiedy Giulia po paru
miesiącach, chcąc wysłać Susannę do ekskluzywnego college’u we Florencji, znowu zwróciła
się do brata z prośbą o zwrot chociażby części długu, Antonio odpowiedział jej nieuprzejmie,
że nagabuje go w najmniej stosownej chwili. I Susanna poszła do tutejszej szkoły. Słowem,
bardziej stosowna chwila nigdy nie nadeszła.
—
Czyli nie doszło do zwrotu tych dwu miliardów?
—
Nie, nie doszło. Antonio na procesie ocalił skórę, prawdopodobnie dzięki
temu, że zniknęły obciążające go dokumenty, ale potem jedna z jego firm nieoczekiwanie
zbankrutowała. Zgodnie z efektem domina inne jego firmy także upadały, jedna po drugiej.
Wszyscy zostali oszukani, wierzyciele, dostawcy, urzędnicy, robotnicy. W dodatku żona
Antonia popadła w nałóg hazardowy i straciła w kasynach niewyobrażalne sumy. Trzy lata
temu doszło do awantury między bratem a siostrą, zerwali ze sobą i Giulia zaczęła chorować.
Nie chciała dłużej żyć. A jak pan łatwo może się domyślić, nie szło w tym tylko o sprawę
pieniędzy.
—
A jak teraz wyglądają interesy Antonia?
—
Znakomicie. Dwa lata temu znalazł nowe kapitały, bo przypuszczalnie te
bankructwa były rozmyślnie wykal - kulowane, a w istocie wywiózł swoje zasoby nielegalnie
za granicę. Później, dzięki nowej ustawie, sprowadził je tutaj z powrotem, zapłacił stosownie
niskie podatki i znowu nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Postąpił tak jak wielu
kombinatorów, którzy wywikłali się w ten sam sposób, kiedy to, co jest nielegalne, uznano
prawnie za legalne. Wszystkie jego przedsiębiorstwa, z racji wcześniejszego bankructwa, są
teraz zarejestrowane na Valerię. My jednak nie zobaczyliśmy ani lira.
—
Jak brzmi nazwisko Antonia?
—
Antonia? Peruzzo. Antonio Peruzzo.
Komisarz znał już to nazwisko. Wymienił je Fazio, kiedy go informował o telefonie
od „dawnego urzędnika firmy Peruzzo”, który przypominał geologowi Mistretcie, że nadmiar
dumy nie wróży nic dobrego. Teraz wszystkie te elementy zaczynały nabierać jakiegoś sensu.
—
Dobrze pan rozumie - ciągnął dalej lekarz - że choroba Giulii komplikuje
obecną sytuację.
—
W jaki sposób?
—
Matka to zawsze matka.
—
A ojciec? Czasami jest ojcem, a czasami nie? - spytał bez ogródek komisarz,
zirytowany tym wyświechtanym frazesem, który przed chwilą usłyszał.
—
Chciałem przez to powiedzieć, że gdyby Giulia nie była tak ciężko chora, to
wobec ogromnego niebezpieczeństwa, jakie grozi Susannie, nie zawahałaby się prosić
Antonia o pomoc.
—
A pański brat? Nie zwróci się o to do niego?
—
Nie. Salvatore jest człowiekiem bardzo dumnym.
Padło to samo słowo, którego użył anonimowy urzędnik firmy Peruzzo.
—
Myśli pan, że się nie ugnie? W żadnym razie?
—
Mój Boże, w żadnym razie! Może pod wpływem drastycznego nacisku...
—
Gdyby na przykład znalazł w liście ucho córki?
Zdanie było brutalne, lecz skuteczne. Sposób, w jaki lekarz opowiadał mu rodzinną
historię, spowodował, że przestał panować nad nerwami. Ten człowiek sprawiał wrażenie,
jakby go nic nie obchodziły sprawy, o których mówi, nawet jeśli go kosztowały dwieście
pięćdziesiąt milionów. Ożywiał się tylko wtedy, kiedy padało imię Susanny. I teraz zerwał się
z miejsca tak gwałtownie, że ławka, na której siedzieli, zachwiała się razem z komisarzem.
—
Mogą posunąć się aż tak daleko?
—
Jeżeli zechcą, mogą się posunąć jeszcze dalej.
Coś jednak drgnęło w lekarzu. W nikłym świetle padającym z dwóch wysokich okien
salonu Montalbano zobaczył, że Carlo Mistretta sięga do kieszeni, wyjmuje chusteczkę i
ociera sobie czoło.
Trzeba było wykorzystać szczelinę, jaka się utworzyła w jego pancerzu ochronnym.
—
Panie doktorze, powiedzmy to otwarcie. Na podstawie aktualnych informacji
nie mamy najmniejszego pojęcia ani o porywaczach, ani o kryjówce, w której przetrzymują
Susannę. Nie potrafimy nawet niczego się domyślić, chociażby mgliście, mimo że
znaleźliśmy kask i plecaczek pańskiej bratanicy. Wiedział pan o tym?
—
Nie wiedziałem. Dowiaduję się w tej chwili od pana.
Zapadło naprawdę długie milczenie. Montalbano bowiem oczekiwał, że lekarz zacznie
go wypytywać o znalezione rzeczy. Byłyby to pytania jak najbardziej uzasadnione, zadałby je
każdy. Ale lekarz nie otwierał ust. Więc dopiero po dłuższej chwili komisarz zdecydował się
kontynuować rozmowę.
—
Jeżeli pański brat nie okaże jakiejś inicjatywy, może to zostać uznane przez
porywaczy za znak, że nie zamierza spełnić ich żądań.
—
Co zatem trzeba zrobić?
—
Może spróbuje pan przekonać brata, żeby wciągnął w tę sprawę Antonia?
—
To nie będzie łatwe.
—
Proszę powiedzieć bratu, że w przeciwnym razie przejmie pan inicjatywę i z
konieczności ucieknie się do tego kroku. Chyba że i dla pana jest to zbyt trudne?
—
Tak, to jest trudne także dla mnie, panie komisarzu. Oczywiście nie tak bardzo
jak dla Salvatore.
Wstał niczym automat.
—
Wracamy?
—
Wolę tu jeszcze trochę zostać.
—
Wobec tego idę. Zobaczę tylko, jak się czuje Giu - lia, a potem, jeżeli
Salvatore już się obudził, w co wątpię, powtórzę mu, co usłyszałem od pana. Jeżeli się nie
obudził, zrobię to jutro. Dobranoc.
Montalbano nie zdążył wypalić papierosa, kiedy zobaczył sylwetkę doktora
wychodzącego z salonu, a potem wsiadającego do samochodu i odjeżdżającego.
Najwidoczniej geolog wciąż jeszcze spał i brat nie zamienił z nim ani słowa.
Komisarz także wstał i wszedł do willi. Fazio czytał gazetę, Minutolo miał wzrok
wbity w jakąś powieść, policjant kartkował czasopismo reklamujące podróże.
—
Przykro mi, że zakłócam spokój temu doborowemu kółku czytelników -
powiedział Montalbano. A potem, zwracając się do Minutola, dodał: - Musimy pomówić.
Usiedli w kącie salonu. I komisarz opowiedział mu o tym wszystkim, o czym usłyszał
od lekarza.
Popatrzył na zegarek, kiedy już jechał do Marinelli. Matko Święta, ależ się zrobiło
późno! Livia na pewno już się położyła. Tym lepiej. Gdyby była jeszcze na nogach, od progu
doszłoby do tradycyjnej awantury, to pewne jak śmierć. Otworzył ostrożnie drzwi. Cały dom
był pogrążony we śnie, ale lampka na werandzie jeszcze się świeciła. Livia siedziała na
ławeczce, miała na sobie gruby sweter, a przed sobą szklankę wina.
Montalbano pochylił się i ją pocałował.
—
Przepraszam.
Odwzajemniła mu się pocałunkiem. Komisarz poczuł się uszczęśliwiony, uznał, że nie
dojdzie do kłótni. Livia wydała mu się jednak smutna.
—
Nie ruszałaś się z domu, tylko czekałaś na mnie?
—
Przeciwnie, wyjeżdżałam. Zadzwoniła Beba i powiedziała, że Mimi jest w
szpitalu. Pojechałam go odwiedzić.
Okazał się zazdrosny, jednak go to dopadło. Żal był niedorzeczny, jakżeby inaczej, ale
nic nie mógł na to poradzić. To nie do wiary, że Livia jest smutna, bo Mimi wyleguje się w
szpitalnym łóżku!
—
Jak się czuje?
—
Ma złamane dwa żebra. Jutro go wypuszczą. Będzie się dalej leczył w domu.
—
Jadłaś coś?
—
Tak, jadłam, nie mogłam tak długo czekać - powiedziała Livia i wstała.
—
Dokąd idziesz?
—
Chcę ci coś odgrzać.
—
Daj spokój. Znajdę sobie cokolwiek w lodówce.
Wróciła z talerzem oliwek, suszonych fig i sera owczego z Ragusy. W drugiej ręce
miała kieliszek i butelkę wina. Chleb przyciskała do siebie ramieniem. Montalbano wziął się
do jedzenia. Livia patrzyła na morze.
—
Cały czas myślę o tej porwanej dziewczynie - oznajmiła, nie odwracając się do
komisarza. - I nie umiem zapomnieć tego, co mi powiedziałeś, kiedy po raz pierwszy
rozmawialiśmy o porwaniu.
Montalbano rozluźnił się, poczuł się spokojniejszy. Li - via była smutna, bo
przejmowała się nie Mimi, tylko Su - sanną.
—
A co ci wtedy powiedziałem?
—
Ze po południu tego dnia, kiedy została porwana, poszła do swego chłopaka,
żeby się z nim kochać.
—
I coś się za tym kryje?
i
Powiedziałeś mi też, że wcześniej chłopak ciągle ją o to prosił prosił, a tego dnia
przeciwnie, Susanna sama chciała.
—
Co to, twoim zdaniem, znaczy?
—
Ze może miała przeczucie, co ją spotka.
Montałbano wolał się nie odzywać. Nie wierzył w przeczucia, prorocze sny i inne tego
rodzaju magiczne uzur - pacje.
Po chwili milczenia Livia spytała:
—
W jakim jesteście punkcie?
—
Jeszcze dwie godziny temu nie miałem pojęcia, w którą stronę trzeba ruszyć,
plątałem się jak w ciemną noc bez kompasu.
—
I już to się zmieniło?
—
Mam nadzieję.
Zaczął jej opowiadać, czego się dowiedział. Kiedy skończył, Livia popatrzyła na
niego, w dalszym ciągu zagubiona.
—
Nie rozumiem, jakie wnioski wyciągasz z tej historii, którą opowiedział ci
doktor Mistretta.
—
Do wniosków jeszcze daleko. Ale mam już coś stałego, jakiś punkt wyjścia,
którego wcześniej mi brakowało.
—
Powiedz mi jaki.
—
Na przykład taki... bo co do tego mam stuprocentową pewność... że nie chcieli
porwać córki Salvatore Mi - stretty, tylko siostrzenicę Antonia Peruzzo. Jedynie on ma
pieniądze. I wcale nie jestem przekonany, że dokonano porwania tylko dla zdobycia okupu,
bo może dokonano go z zemsty. Kiedy Peruzzo zbankrutował, pewnie wpędził w kłopoty
wielu ludzi. A technika, jaką posługują się porywacze, wyraźnie polega na tym, żeby krok po
kroku wciągać w tę sprawę Peruzza. Krok po kroku, by nie wyszło na jaw, że od samego
początku chodziło właśnie o niego. Ten, kto zorganizował porwanie, dobrze wiedział, że
Antonio jest winien trochę pieniędzy rodzinie Mistrettów, ale wiedział też, że jako ojciec
chrzestny Susanny...
Nagle umilkł. Trzeba było ugryźć się w język wcześniej. Ale Livia popatrzyła na
niego łagodnie, wyglądała jak anioł.
—
Dlaczego nie mówisz dalej? Uprzytomniłeś sobie, że sam także zgodziłeś się
zostać ojcem chrzestnym synka przestępcy i tym samym wziąć na siebie poważne
zobowiązania?
—
Dajmy temu spokój. Chyba nie warto ciągnąć tego dalej.
—
Przeciwnie, warto.
Skłócili się, pogodzili, poszli spać.
O trzeciej dwadzieścia trzy minuty i czterdzieści sekund sprężyna czasu znowu się
zacięła. Ale tym razem zabrzmiało to tak cicho, jakby dochodziło z bardzo daleka, i tylko na
wpół go obudziło.
Wyglądało na to, że komisarz porozumiał się z wronami. Powiada się bowiem w
Vigacie i okolicach, że wrony wciąż plotkują i wszystkim, którzy je rozumieją, opowiadają o
tym, co ostatnio przydarzyło się ludziom, ponieważ z wysoka, dosłownie z lotu ptaka,
wyraźnie to widzą. W każdym razie z rana, około dziesiątej, kiedy Montalba - no był w
biurze, wybuchła prawdziwa bomba. Zadzwonił do niego Minutolo.
—
Nic nie wiesz o Televigacie?
—
Nie wiem. A o co chodzi?
—
O to, że przerwali transmisję. Na ekranie jest tylko napis, że za dziesięć minut
nadadzą nadzwyczajne wydanie wiadomości.
—
Jak widać, rozsmakowali się w tym.
Rozłączył się i zadzwonił do Nicoló Zita.
—
Co to za historia z tymi ich nadzwyczajnymi wiadomościami?
—
Nie mam pojęcia.
—
Do was porywacze się nie odezwali?
—
Nie. Ale ponieważ ostatnim razem nie spełniliśmy ich życzeń...
Kiedy wszedł do baru, telewizor był już włączony i na ekranie widać było zapowiedź.
W barze siedziało może ze trzydzieści osób, które czekały na to nadzwyczajne wydanie, bo
plotka najwyraźniej się już rozniosła. Napis zniknął, rozległ się sygnał wiadomości, u góry
126 ekranu pozostała informacja „wydanie nadzwyczajne”. Po sygnale ukazał się kurzy
kuper, czyli twarz Pippa Ragonese.
—
Drodzy telewidzowie, przed godziną razem z poranną pocztą dotarł do naszej
redakcji zwykły list, nadany w Vigacie, bez nazwiska nadawcy, z adresem wypisanym
drukowanymi literami. W kopercie była tylko fotografia zrobiona polaroidem. Porywacze
sfotografowali przetrzymywaną w ukryciu Susannę. Nie możemy pokazać państwu tej
fotografii, ponieważ zgodnie z przepisami przekazaliśmy ją natychmiast do kierującego
dochodzeniem sędziego. Jesteśmy jednak zdania, że mamy dziennikarski obowiązek
zawiadomić państwa o tym fakcie. Dziewczyna ma kostki skute grubym łańcuchem i znajduje
się na dnie jakiejś suchej studni. Nie ma zasłoniętych oczu ani knebla na ustach. Siedzi na
ziemi, na starych szmatach, obejmuje sobie rękami kolana i płacząc, patrzy w górę. Na
odwrotnej stronie fotografii umieszczono zdanie, napisane również drukowanymi literami,
które brzmi: „Dlatego, kto powinien”.
Przerwał, kamera najechała na jego twarz, widzowie mieli przed sobą wielkie
zbliżenie Pippa. Montalbano odniósł wrażenie, że z ust dziennikarza w każdej chwili może się
wysunąć świeżutkie jajko.
—
Kiedy dotarła do nas wiadomość o porwaniu, nasza rzetelna redakcja
natychmiast zaczęła działać. Zadaliśmy sobie pytanie: jaki sens może mieć uprowadzenie
dziewczyny, której rodzina w żadnym razie nie jest w stanie zapłacić okupu. I dzięki temu
trafnemu pytaniu od razu skierowaliśmy nasze poszukiwania na właściwą drogę.
„Gówno prawda, kabotynie - odpowiedział mu w myślach Montalbano. - Przecież od
pierwszej chwili podejrzewałeś wyłącznie imigrantów!”
—
I dzisiaj mamy już w ręku jego nazwisko - mówił dalej Ragonese, natężając
ton głosu jak w filmowych horrorach. - Znamy nazwisko człowieka, który jest w stanie
zapłacić okup. Tym człowiekiem nie jest na pewno ojciec porwanej, natomiast jest nim jej
ojciec chrzestny. To do niego odnosi się zdanie umieszczone na odwrocie fotografii: „Dla
tego, kto powinien”. Jednak szanując prawo do prywatności, którego zawsze przestrzegaliśmy
i nie przestaniemy przestrzegać, nie wymienimy tutaj nazwiska tego człowieka. Błagamy go
wszakże, by przystąpił do działania, jak powinien i jak może, i żeby to zrobił natychmiast.
Twarz Pippa Ragonese zniknęła z ekranu, w barze zapadła cisza, Montalbano wyszedł
i wrócił do komisariatu. Porywacze uzyskali to, na czym im zależało. W chwilę później
zadzwonił do niego Minutolo.
—
Montalbano? Sędzia przed chwilą przysłał mi fotografię, o której mówił ten
kutas. Chcesz ją zobaczyć?
W salonie był tylko Minutolo.
—
A gdzie Fazio?
—
Pojechał do miasta, do banku. Musiał złożyć podpis na jakimś dokumencie
dotyczącym jego konta - odpowiedział Minutolo, podając komisarzowi zdjęcie.
—
A gdzie koperta?
—
Kopertę zatrzymał wydział techniczny.
Fotografia trochę się różniła od opisanej przez Ragonesego. Przede wszystkim było
oczywiste, że Susanna nie siedzi w żadnej studni, tylko w jakimś otynkowanym basenie,
głębokim na co najmniej trzy metry. I z pewnością od dość dawna nieużywanym, bo na lewej
ścianie widać było ciągnące się od samej góry pęknięcie, długie na jakieś czterdzieści
centymetrów i szersze u dołu.
Susanna siedziała, jak to opisał Ragonese, ale nie płakała. Przeciwnie. W wyrazie jej
twarzy Montalbano dopatrzył się jeszcze większej determinacji niż ta, którą dostrzegł na
zdjęciu pokazanym kiedyś przez Televigatę. Nie siedziała na starych szmatach, tylko na
materacu.
I nie miała na kostkach żadnego łańcucha. Łańcuch wymyślił sobie Ragonese dla, jak
to się mówi, podkoloryzowania. Pewne było jednak, że Susanna w żadnym razie nie może się
stamtąd samodzielnie wydostać. Obok niej, na skraju zdjęcia, widać było talerz i plastikowy
kubek. Ubrana była jak w dniu, w którym ją uprowadzili.
—
Ojciec już widział to zdjęcie?
—
Chyba żartujesz. Nie tylko nie pokazałem mu zdjęcia, ale też nie pozwoliłem,
by obejrzał wiadomości. Powiedziałem pielęgniarce, żeby go zatrzymała w pokoju chorej.
—
A stryja zawiadomiłeś?
—
Tak, ale mi odpowiedział, że nie może przyjechać wcześniej niż za dwie
godziny.
Montalbano, zadając pytania, jednocześnie wpatrywał się w fotografię.
—
Chyba trzymają ją w basenie na deszczówkę, z którego już nikt nie korzysta -
powiedział Minutolo.
—
Na wsi? - spytał komisarz.
—
Pewnie tak. Może dawniej także w Vigacie były takie baseny, ale teraz z
pewnością już ich nie uświadczysz. Zwróć też uwagę, że dziewczyna nie ma zakneblowanych
ust. Mogłaby krzyczeć. W mieście ktoś prędzej czy później by ją usłyszał.
—
Jeśli już o to chodzi, to zauważ, że nie ma też zasłoniętych oczu.
—
To nic nie znaczy, Salvo. Bardzo możliwe, że kiedy do niej przychodzą, są
zamaskowani.
—
Żeby sprowadzić ją na dno basenu, musieli posłużyć się drabiną - powiedział
Montalbano. - Muszą też stawiać drabinę za każdym razem, kiedy chce wyjść za potrzebą. A
żeby ją nakarmić, pewnie spuszczają jej jedzenie w koszyku na długim sznurku.
—
W takim razie - powiedział Minutolo - jeśli jesteś tego samego zdania,
poproszę kwestora, żeby wzmógł poszukiwania na wsi. Przede wszystkim w domach
rolników. Przynajmniej tyle wyjaśniła nam ta fotografia: na pewno nie trzymają Susanny w
jakiejś grocie.
Montalbano miał już zwrócić zdjęcie, lecz się rozmyślił i na nowo zaczął się w nie
uważnie wpatrywać.
—
Coś jeszcze cię zastanawia?
—
Światło - odpowiedział Montalbano.
—
Musieli tam spuścić jakąś lampę.
—
Naturalnie. Ale nie była to pierwsza lepsza lampa.
—
Nie powiesz mi, że mieli profesjonalny reflektor!
—
Nie, ale użyli takiej lampy, jaką posługują się mechanicy samochodowi...
wiesz, kiedy muszą obejrzeć silnik w garażu... takiej na długim kablu... Widzisz te regularne
cienie, które się rysują... to od zewnętrznej siatki chroniącej lampę przed uderzeniem.
—
Dlaczego cię to zastanawia?
—
Nie o to światło mi chodzi. Musiało tam być jeszcze inne źródło światła i to od
niego pada cień na przeciwległą ścianę. Widzisz? Powiem ci, co o tym myślę. Ten, który robił
zdjęcie, nie stał na górze na krawędzi basenu, tylko obok krawędzi, i pochylał się, żeby
uchwycić Susannę na dnie. A to znaczy, że ściany basenu są raczej szerokie i trochę wystają
ponad poziom terenu. Żeby rzucić taki cień, fotograf musi mieć źródło światła za plecami. A
co najważniejsze, nie mogło to być światło punktowe, bo wtedy cień byłby mocniejszy i
ostrzej zarysowany.
—
Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
—
Myślę, że fotograf miał za sobą szeroko otwarte okno.
—
I co z tego?
—
To z tego, że kiedy ktoś bierze się do sfotografowania porwanej dziewczyny,
to chyba nie otwiera szeroko okna, nie zakładając jej wcześniej na usta knebla.
—
Salvo, to tylko potwierdza moje domysły, że Susannę przetrzymują na
odludziu, w jakimś opuszczonym domu na wsi. A tam dziewczyna może sobie krzyczeć, ile
tylko chce! Nikt i tak jej nie usłyszy, choćby wszystkie okna były pootwierane.
—
Czy ja wiem... - powiedział zamyślony Montalba - no, odwracając zdjęcie.
DLA TEGO, KTO POWINIEN
Ten, kto to napisał - drukowanymi literami, długopisem - na pewno przywykł do
pisania po włosku. Ale kształt liter był dziwny, zastanawiający, jakby wyszukany.
—
Tak, spostrzegłem to - powiedział Minutolo. - Nie chciał umyślnie
zniekształcić pisma. Ale wygląda na to, że pisał to ktoś leworęczny, kto nie przywykł do
pisania prawą ręką.
—
Aja odnoszę wrażenie, że pisanie szło mu powoli.
—
Dlaczego?
—
Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Tak jakby ktoś, kto ma pismo brzydkie,
prawie nieczytelne, starał się napisać każdą literę wyraźnie i dlatego musiał to robić nie w
takim tempie, w jakim pisze zazwyczaj. Jest tu jeszcze coś osobliwego. Litera „P” w
„powinien” została poprawiona. Wcześniej było to chyba „R”. Zamierzał napisać: „Kto
rozumie”, ale ostatecznie wolał napisać: „Kto powinien”. Bo to wypada bardziej
wieloznacznie. Ten ktoś, kto porwał albo kazał porwać Susannę, nie jest pierwszym lepszym,
jest kimś, kto docenia wagę słów.
—
Świetnie ci się to układa - powiedział Minutolo. - Tylko do czego twoje
rozumowanie nas prowadzi?
—
Na razie do niczego.
—
Więc przynajmniej zastanówmy się, co teraz należy robić. Moim zdaniem w
pierwszej kolejności musimy się porozumieć z Antoniem Peruzzo. Jak myślisz?
—
Tak jak ty. Masz jego telefon?
—
Mam. Kiedy czekałem na ciebie, zdobyłem potrzebne informacje. Więc
obecnie Peruzzo ma trzy lub cztery firmy, które są filiami centrali w Vigacie, a centrala nosi
nazwę „Włoski Postęp”.
Montalbano zakrztusił się ze śmiechu.
—
Co cię naszło?
—
Nie mogło być inaczej! Trzeba przecież iść z duchem czasu! Włoski postęp
musi być oddany w ręce oszusta!
—
Mylisz się. Oficjalnie wszystko jest w rękach jego żony, Valerii Cusumano.
Chociaż jestem pewien, że pani Cusumano nigdy nie przekroczyła progu swojej centrali.
—
Dobrze, spróbuj zadzwonić.
—
Nie, Salvo, wolę, żebyś ty zadzwonił. Umów się na spotkanie i idź z nim
porozmawiać. Masz tu numer.
Na karteczce, którą mu podał Minutolo, były cztery numery telefonów. Wybrał ten,
przy którym był dopisek: „Dyrekcja generalna”.
—
Halo! Tu komisarz Montalbano. Chciałem rozmawiać z panem inżynierem.
—
Z którym?
—
A macie ich kilku?
—
Oczywiście. Inżynier Di Pasąuale i inżynier Nicotra.
A drogiego Antonia nie ma? On to zjawa senna?
—
Nie, chciałem rozmawiać z inżynierem Peruzzo.
—
Inżyniera tutaj nie ma.
Montalbano zdenerwował się.
—
Co znaczy „tutaj”? Nie ma go w biurze? W mieście? We Włoszech? Na
świecie?
—
Nie ma go w biurze - przerwała mu oschle urażona sekretarka.
—
Kiedy będzie?
—
Tego nie wiem.
—
A gdzie jest?
—
W Palermo.
—
Zatrzymał się w hotelu?
—
Tak, w „Excelsiorze”.
—
Ma komórkę?
—
Ma.
—
Proszę mi podać numer.
—
Jednak nie wiem, czy...
—
A ja jednak wiem. Chce pani usłyszeć, co zrobię? - powiedział Montalbano,
starając się, żeby jego głos brzmiał złowróżbnie, przywodził na myśl ukryty sztylet
wysuwający się z futerału. - Przyjdę i osobiście poproszę panią o ten numer.
—
Nie, nie, zaraz go panu podam!
Kiedy już miał numer komórki inżyniera Peruzzo, zadzwonił do „Excelsioru”.
—
Inżyniera nie ma w hotelu - usłyszał.
—
A kiedy wróci? Orientuje się pan?
—
Prawdę mówiąc, nie wrócił nawet na noc.
Natomiast komórka Peruzza nie odpowiadała.
—
Co robimy? - spytał Minutolo.
—
Zgadnij co! Pomęcz się nad tą pieprzoną zagadką! - powiedział wciąż jeszcze
zdenerwowany Montalbano.
I w tym momencie do salonu wszedł Fazio.
—
Awantura w mieście na całego! Wszyscy mówią o inżynierze Peruzzo, o wuju
naszej dziewczyny. Chociaż telewizja nie podała jego nazwiska, wszyscy i tak dobrze wiedzą,
o kogo chodzi. Ludzie skaczą sobie do oczu, utworzyły się dwa przeciwne obozy: jedni
wrzeszczą, że to inżynier powinien wyłożyć na okup, drudzy, że inżynier nie musi się
siostrzenicą przejmować. Bardziej zajadli są ci pierwsi. W kawiarni „Castiglione” omal nie
doszło do bójki.
—
I tak w końcu udało im się przyszpilić inżyniera! - skomentował Montalbano.
—
Założę podsłuch w jego telefonach - powiedział Minutolo.
Niewiele było trzeba, niemal nic, żeby mżawka siąpiąca z nieba na głowę inżyniera
Peruzzo zmieniła się w potop. A inżynierowi tym razem zabrakło czasu, żeby, jak Noe,
zadbać o arkę.
Ojciec Stanzilla, najstarszy i najmądrzejszy ze wszystkich proboszczów w Vigacie,
wiernym, którzy wstępowali do niego do kościoła i pytali, co mają o tej sprawie sądzić,
odpowiadał, że nie może tu być śladu niepewności, czy to ludzkiej, czy to boskiej, gdyż okup
musi zapłacić wuj, ponieważ jest ojcem chrzestnym dziewczyny. Ponadto, jeżeli zapłaci tyle,
ile żądają porywacze, zwróci niejako tę ogromną sumę, którą niegdyś podstępnie wyrwał
matce i ojcu Susanny. Chętnie przy tym rozpowiadał wszystkim o dwóch pożyczonych
miliardach, bo nie dość, że o tej sprawie doskonale wiedział, to jeszcze znał jej wszystkie
najdrobniejsze szczegóły. Krótko mówiąc, ojciec Stanzilla nieźle sobie na inżynierze Peruzzo
używał. Lepiej dla Mont - albana, że Livia nie miała przyjaciółek wśród jego parafianek, bo
inaczej musiałby się wiele nasłuchać.
Nicoló Zito oznajmił w Reteliberze miastu i światu, że inżynier Peruzzo - teraz, kiedy
winien wypełnić swoją oczywistą powinność stał się nieuchwytny. Zachował się, jak zawsze,
po swojemu. Ale jego zniknięcie w obliczu tej sprawy, będącej kwestią życia lub śmierci, nie
tylko nie zwalnia go od odpowiedzialności, lecz nawet jeszcze bardziej go nią obciąża.
Pippo Ragonese oświadczył w Televigacie, że skoro inżynier Peruzzo stał się ofiarą
czerwonej prokuratury, która mści się na nim za to, że umiał się dorobić dzięki przychylności
nowego rządu dla inicjatywy prywatnej, to jego moralnym obowiązkiem jest wykazać, że
zaufanie, jakim go obdarzyły banki i urzędy, nie było pomyłką. Zwłaszcza że krążą głosy, i
nie jest to już żadną tajemnicą, że w najbliższych wyborach Peruzzo będzie kandydował na
posła z ramienia partii, która odnawia Włochy. Gdyby więc podjął decyzję, którą opinia
publiczna mogłaby uznać za zaniechanie działania, musiałoby to mieć fatalne następstwa i
zburzyć jego ambitne plany.
Titomanlio Giarrizzo, szacowny były prezes sądu w Montelusie, oświadczył
stanowczo w kółku szachistów, że gdyby miał na sali rozpraw do czynienia z naszymi
porywaczami, to z całą pewnością wymierzyłby im jak najsurowsze kary, ale przy okazji
wygłosiłby również pochwałę ich czynu, jako że ten ujawnił wreszcie prawdziwe oblicze
takiej wysłużonej kanalii jak inżynier Peruzzo.
Pani Concetta Pizzicato, która na targu rybnym miała stragan z zawieszoną nad nim
reklamą: „Concetta wróży i wieszczy, i ma zawsze żywe ryby”, na pytanie swoich klientów,
czy inżynier zapłaci okup, rzucała bez zwłoki: „Kto krewnych pominie, pożrą go świnie”.
—
Halo! „Włoski Postęp”? Tu komisarz Montalbano. Czy już coś wiadomo o
inżynierze Peruzzo?
—
Nic, ale to nic!
Był to głos tej samej dziewczyny co przedtem, tylko teraz brzmiał ostro, niemal
histerycznie.
—
Zadzwonię później.
—
Panie komisarzu, to nie będzie możliwe. Inżynier Nicotra wydał zarządzenie,
żeby za dziesięć minut wyłączyć wszystkie telefony.
—
Dlaczego?
—
Bo teraz bez przerwy do nas dzwonią. Same wyzwiska, pogróżki,
nieprzyzwoite kpiny!
Z trudem powstrzymywała się od płaczu.
Około piątej po południu Galio zawiadomił Montalba - na, że w mieście rozeszła się
pogłoska, która wzmogła, o ile jeszcze było to możliwe, powszechną niechęć do inżyniera
Peruzzo. Powtarzano sobie, że inżynier, żeby nie zapłacić okupu, zwrócił się do sędziego z
prośbą o nałożenie blokady na jego majątek. I że sędzia mu odmówił. Czysty wymysł -
słyszano, że dzwonią, ale nie wiedziano, w którym kościele. Jednak komisarz wolał się
upewnić.
—
Minutólo? Tu Montalbano. Może wiesz, jak sędzia chce potraktować Peruzza?
—
Zdziwisz się, ale przed chwilą do mnie dzwonił. Nie może dojść do siebie.
Ktoś mu doniósł o pogłoskach na mieście...
—
Znam je, słyszałem.
—
No więc powiedział mi, że nie kontaktował się z inżynierem ani wprost, ani
przez pośrednika. I że w tym stanie rzeczy nie może zarządzić zabezpieczenia majątku ani
krewnych Mistrettów, ani przyjaciół Mistrettów, ani sąsiadów Mistrettów... I tak dalej, i tak
dalej ad usrandum.
—
Posłuchaj, masz jeszcze u siebie fotografię Susanny?
—
Mam
—
Możesz mi ją do jutra pożyczyć? Chcę się jej lepiej przyjrzeć. Przyślę do
ciebie Galla.
—
Nie dają ci spokoju te zagadki ze światłem?
—
Powiedzmy.
Nie mówił prawdy. Nie chodziło mu bynajmniej o źródło światła, tylko o cienie.
—
Ale pamiętaj, Salvo, broń Boże jej nie zgub. Co bym wtedy posłał sędziemu?
—
Przyniosłem fotografię - powiedział Galio pół godziny później, podając
komisarzowi kopertę.
—
Dziękuję. Przyślij do mnie Catarellę.
Catarella stawił się błyskawicznie, wręcz z wywieszonym językiem. Jakby pan na
niego zagwizdał.
—
Na rozkaz, panie komisarzu.
—
Catarella, ten twój serdeczny przyjaciel, ten zaufany... ten, co umie powiększać
zdjęcia... jak się nazywa?
—
Jego nazwisko, jeżeli chodzi o niego, to jest Cicco De Cicco, panie komisarzu.
—
Pracuje jeszcze w kwesturze w Montelusie?
—
Tak, panie komisarzu. Jeszcze jest tam ciągle przydzielony.
—
Bardzo dobrze. Zostaw przy telefonie Imbró, a sam zawieź mu to zdjęcie.
Wyjaśnię ci dokładnie, o co masz go poprosić.
—
Przyszedł jakiś chłopak, chce z panem porozmawiać. Nazywa się Francesco
Lipari.
—
Przyślij go.
Francesco chyba schudł, a podkrążone oczy zaczerniły mu połowę twarzy; wyglądał
jak człowiek w masce, jak postać z komiksu.
—
Widział pan zdjęcie? - spytał, nawet nie witając się z komisarzem.
—
Widziałem.
—
I co z nią?
—
Przede wszystkim muszę ci powiedzieć, że nie była przykuta łańcuchem, jak
mówił ten kutasina Ragonese.
Nie trzymają jej na dnie studni, tylko w jakimś basenie głębokim na ponad trzy metry.
Jak na sytuację, w której się znalazła, chyba czuje się dobrze.
—
Mogę to zdjęcie zobaczyć?
—
Gdybyś przyszedł chwilę wcześniej... Posłałem je do Montelusy, do analizy.
—
Do jakiej znowu analizy?
Nie mógł wyjawić chłopakowi tego wszystkiego, co mu chodziło po głowie.
—
Ta analiza nie dotyczy Susanny, tylko pomieszczenia, w którym ją
sfotografowali.
—
Dało się ustalić, czy... czy nie zrobili jej czegoś złego?
—
Wykluczam to.
—
Widać było jej twarz?
—
Oczywiście.
—
I jak patrzyła?
Ten chłopak może kiedyś rzeczywiście zostanie bystrym śledczym.
—
Nie była przygnębiona. To może pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy. Co
więcej, patrzyła w sposób wyraźnie...
—
... zdeterminowany? - zapytał Francesco Lipari.
—
Jakbyś zgadł.
—
Bo ją dobrze znam. Pewien jestem, że niczemu się nie podporządkuje i
wcześniej czy później spróbuje jakoś im się wyrwać. Uprowadzili ją, i co z tego? Teraz muszą
z nią bardzo uważać. - Zamilkł na chwilę, po czym spytał: - Myśli pan, że inżynier zapłaci?
—
Sądząc z tego, jak się sprawy ułożyły, nie ma innego wyjścia, tylko uznać, że
od okupu się nie wykręci.
—
Nie uwierzy pan, ale Susanna nigdy mi nie mówiła o tych przykrościach,
których jej matka zaznała od brata. To mnie przybiło.
—
Dlaczego?
—
Bo to tak, jakby nie miała do mnie zaufania.
Kiedy Francesco, trochę podniesiony na duchu, wyszedł, Montalbano zaczął się
zastanawiać nad tym, co od niego usłyszał. Nie miał cienia wątpliwości, że Susanna jest
odważna, a jej spojrzenie na fotografii jasno to potwierdziło. Jest odważna i stanowcza.
Dlaczego wobec tego miała taki zrozpaczony głos, gdy przez telefon błagała o pomoc?
Przecież jedno kłóci się z drugim. A może nie, może to nie
138 taka wielka sprzeczność, na jaką wygląda. Przypuszczalnie nagrania dokonano w
parę godzin po porwaniu i Susanna jeszcze się nie pozbierała, nie była sobą, nie reagowała jak
zwykle. Nikt nie może być odważny dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tak, to pewne. I
tylko tym można tę sprzeczność logicznie tłumaczyć.
—
Panie komisarzu, już mi wiadomo, że Cicco De Cic - co zaraz się zabierze do
wyznaczonego mu przez pana komisarza polecenia i dlatego zrobi gotowe fotografie na jutro
rano, jak tylko minie dziesiąta.
—
To jutro znowu pojedziesz do niego i sam je odbierzesz.
Nagle twarz Catarelli nabrała dziwnie zagadkowego wyrazu.
Podszedł blisko, pochylił się nad Montalbanem i spytał szeptem:
—
Czy to jest sprawa poufna między nami, panie komisarzu?
Montalbano potwierdził skinięciem głowy.
Catarella wyszedł, przyciskając ramiona do boków, z dłońmi na udach, nie uginając
nóg w kolanach. Duma, że przełożony powierzył mu swoją tajemnicę, zmieniła go z wiernego
psa w puszącego się pawia.
Wsiadł do auta, żeby pojechać do Marinelli i w spokoju uporządkować sobie nowe
myśli. Ale czy można nazywać myślami taki mętny chaos, taki zlepek bezładnych słów i
niejasnych obrazów, jaki od czasu do czasu przebiegał mu przez głowę? Odniósł wrażenie, że
jego mózg zmienił się w ekran telewizyjny, na którym nagle pojawia się podejrzanie drgająca
szara smuga, zakłócenie, które nie pozwala nam wyraźnie widzieć nadawanego obrazu, a
jednocześnie przeplata go co chwila pulsującymi migawkami z innych kanałów i zmusza nas
do próby regulowania odbiornika rozmaitymi przyciskami, żebyśmy mogli zrozumieć, na
czym polega usterka i jak można ją usunąć.
Zajęty tym zamętem w sobie, komisarz stracił orientację w terenie, nie rozpoznawał
dobrze mu znanego krajobrazu wzdłuż szosy do 139
Marinelli. Mijał jakieś inne domy, inne sklepy, inne osady. Boże drogi, gdzie się
zabłąkał? Na pewno pomylił drogę, nie skręcił tam, gdzie miał skręcić. Jak mogło do tego
dojść? Przecież całe lata jeździł tą szosą co najmniej dwa razy dziennie.
Zatrzymał auto, rozejrzał się i od razu pojął, w czym rzecz. Nie zastanawiając się,
skręcił bezwiednie w stronę willi Mistrettów. W pewnej chwili jego ręce na kierownicy i nogi
na pedałach pozwoliły sobie na samowolę, a on nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Już nie
pierwszy raz mu się zdarzało, że ciało poczynało sobie niezależnie, jakby nie podlegało
władzy mózgu. A kiedy dzieje się coś takiego, nie należy się temu opierać, bo na pewno
muszą się za tym kryć jakieś racje. Ale co teraz? Zawrócić czy jechać dalej? Naturalnie
pojechał dalej.
W salonie zastał sześciu policjantów; słuchali wyjaśnień Minutóla, stojąc wokół
wielkiego stołu, który spod ściany, gdzie stał zazwyczaj, przestawiono na środek. Na stole
leżała olbrzymia mapa Vigaty i okolic, podobna do wojskowych map sztabowych,
pokazujących nawet słupy linii energetycznej i wąziutkie ścieżki, którymi biegają i przy
których załatwiają swoje potrzeby tylko psy i kozy.
Dowódca operacji, komisarz Minutolo, wydawał w swojej kwaterze głównej rozkazy,
tłumacząc, jak dokładniej i być może owocniej przetrząsać teren. Fazio siedział tam gdzie
zwykle, wręcz wtopiony w fotel przy stoliku z telefonem i urządzeniami do nagrywania.
Minutolo zdziwił się na widok wchodzącego Montalbana. A Fazio od razu chciał się zerwać
na równe nogi.
—
Co się stało? Z czym przyjeżdżasz? - spytał Minutolo.
—
Nie, nie, nic się nie dzieje - odpowiedział Montal - bano, nie mniej zdziwiony
od innych, że się tutaj znalazł.
Jeden z policjantów się z nim przywitał, ale komisarz nie miał mu nic do powiedzenia.
—
Wydaję dyspozycje w sprawie...
—
Naturalnie, domyślam się - powiedział Montal - bano.
—
Chcesz coś dodać od siebie? - spytał go uprzejmie Minutolo.
—
Tak. Jedynie tyle, żeby nie strzelać. W żadnym razie. Strzelanie musimy
wykluczyć.
—
Mogę spytać dlaczego?
Pytanie zadał mu młody wicekomisarz, rozpoczynający dopiero swoją zapewne
błyskawiczną karierę, osobnik elegancki, szybki, wysportowany, z kosmykiem włosów na
czole. Wyglądający na niezłomnego arywistę. Takich jak on było już wszędzie pełno, ta rasa
zaradnych chłystków szybko się rozmnażała. Montalbano odczuwał do jej przedstawicieli
prawdziwą antypatię.
—
Odpowiem panu. Dlatego, że pewnego razu ktoś taki jak pan strzelił i zabił
nieszczęsnego partacza, który pozwolił sobie na uprowadzenie dziewczyny. Nie przerwano
poszukiwań, ale do uprowadzonej nikt nie dotarł, bo jedyny, który mógł powiedzieć, gdzie
została ukryta, już nie mógł się odzywać. A dziewczynę w końcu znaleziono. Po miesiącu.
Miała ręce i nogi związane, zmarła z głodu i wycieńczenia. I co pan na to? Zadowala pana
taka odpowiedź?
Zapadło głębokie milczenie. Po cholerę coś go zaniosło do tej willi? Postarzał się i
zaczyna kręcić się w miejscu jak wytarta śruba.
Chciał się napić wody. Gdzieś obok powinna być kuchnia. Wyszedł na korytarz i
natknął się na pielęgniarkę, kobietę pięćdziesięcioletnią, otyłą, z twarzą dobrotliwą i
uprzejmą.
—
Pan to komisarz Montalbano, prawda? Szuka pan kogoś? - spytała z
przyjaznym uśmiechem.
—
Poproszę, jeśli można, trochę wody.
Kobieta wyjęła z lodówki butelkę wody mineralnej i nalała mu pełną szklankę. Kiedy
Montalbano pił, zgasiła gaz pod garnkiem z wrzącą wodą i skierowała się do drzwi.
—
Chwileczkę - zatrzymał ją komisarz. - Co z panem Mistrettą?
—
Śpi. Tak mu nakazał doktor. I miał świętą rację. Podaję mu środki nasenne i
uspokajające, które doktor mi zostawił.
—
A pani Mistrettą?
—
Co chciałby pan o niej wiedzieć?
—
Czy czuje się lepiej? Czy może gorzej? Czy są jakieś zmiany?
—
Jedyna zmiana, jaka może się jeszcze tej biedaczce przytrafić, to śmierć.
—
A jest przytomna?
—
Chwilami jest, chwilami nie. Ale nawet kiedy wydaje się, że coś rozumie, to
moim zdaniem nie rozumie nic a nic.
—
Mógłbym ją zobaczyć?
—
Zaprowadzę pana.
Montalbano nie był zdecydowany, ale dobrze wiedział, że za tym wahaniem kryje się
coś ważniejszego, że chciałby odwlec tę tak dla niego trudną chwilę.
—
A jeżeli mnie spyta, kim jestem?
—
Mowy nie ma. To byłby cud, gdyby o coś spytała.
W połowie korytarza znajdowały się szerokie, wygodne schody, które prowadziły na
piętro. Tam także był korytarz i wzdłuż niego sześcioro drzwi.
—
Tu jest sypialnia pana Mistretty, tu łazienka, a tu sypialnia pani. Jest tak
położona, żeby łatwiej było doglądać chorej. Bo naprzeciwko mamy sypialnię córki, tego
nieszczęsnego dziecka. Jest jeszcze druga łazienka i pokój gościnny - wyjaśniła pielęgniarka.
—
Mogę zajrzeć do sypialni Susanny? - spytał Mont - albano.
—
Naturalnie.
Nacisnęła klamkę, wsunęła głowę, zapaliła światło. Łóżko, szafa, dwa krzesła, stolik
zarzucony podręcznikami, regał na książki. Wszystko w wielkim porządku. I wszystko
anonimowe, jakby to był pokój hotelowy, wynajmowany co jakiś czas komuś innemu. Nic
osobistego, plakat, jakieś fotografie. Cela zakonnicy w laickim klasztorze. Wyszedł, zamknął
drzwi. Pielęgniarka ostrożnie otworzyła drzwi przeciwległe. W tej samej chwili czoło i ręce
komisarza pokryły się zimnym potem. Zawsze tak reagował na widok umierającego
człowieka. Nie mógł nad tym zapanować. Teraz też nie miał pojęcia, jak ma się zachować,
musiał przede wszystkim zapanować nad odruchami, bo nogi gotowe były same zawrócić i
uciec stąd, nie czekając na jego decyzję. Zmarli nie robili na nim takiego wrażenia, ale kiedy
musiał patrzeć, jak do kogoś przybliża się śmierć, czuł, że to nim wstrząsa do głębi, do
przepastnego dna duszy.
Zdołał się opanować i wszedł do pokoju. Rozpoczęło się jego własne zstępowanie do
piekieł. Od razu uderzył go straszliwy zaduch chorego ciała, taki jak w tamtym pokoju na wsi,
gdzie leżał mężczyzna bez nóg. Tutaj jednak ten zaduch był mocniejszy i jak gdyby oblepiał
go całego, a co gorsza, miał swoistą barwę: był brązowożółty ze smugami jaskrawej
czerwieni. Ta barwa nie tkwiła w bezruchu. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczył,
chociaż jego wyobraźnia zawsze dołączała kolory do zapachów. Ale dotąd te kolory były
nieruchome jak na obrazach. Tymczasem teraz czerwone smugi wirowały, wtaczały się gdzieś
głębiej. Koszulę miał już całkiem mokrą od potu. Zwykłe domowe łóżko zmieniono na
żelazne łóżko szpitalne, a jego biel zaraz dobrała się do pamięci komisarza, cofnęła go w
czasie, podsunęła mu dni, które niedawno spędził w szpitalu. Przy łóżku chorej stały butle z
tlenem, stojak na kroplówkę, jakieś skomplikowane urządzenia i niewielki stolik. Na drugim
stoliku piętrzyła się wielka sterta lekarstw, różne butelki, słoiki, fiolki, gaza, kieliszki z
podziałką, pojemniki na pigułki. Z miejsca, w którym się zatrzymał po zrobieniu zaledwie
dwóch kroków od drzwi, wydawało się, że na łóżku nie ma nikogo. Pod naciągniętym gładko
prześcieradłem nie rysował się kształt ciała, nie było widać nawet wypukłości, jaka tworzy się
nad stopami ludzi leżących na plecach. A szara kula, którą dostrzegł jakby porzuconą na
poduszce, była za mała, żeby ją wziąć za ludzką głowę. Mogła to być raczej gruszka do
lewatywy, stara i spłowiała. Zrobił następne dwa kroki i ogarnęło go przerażenie. To coś na
poduszce było jednak ludzką głową, tyle że niemającą już w sobie niczego ludzkiego. Była
pozbawiona włosów, a przyschniętą do kości skórę pokrywały głębokie zmarszczki, jakby
wyryte wiertarką. Otwarte usta wyglądały jak czarna jama bez choćby jednego jasnego zęba.
Kiedyś już widział podobną twarz w piśmie geograficznym: była to spreparowana twarz
ofiary łowców głów. Patrzył zmartwiały, niezdolny do zrobienia kroku, nie wierząc własnym
oczom. I wtedy z tej czarnej jamy, z głębi przeraźliwych ust wyrwał się głos, który dobywał
się gdzieś z dna doszczętnie wyschniętego gardła.
—
Ghanna...
—
Woła do siebie córkę - powiedziała pielęgniarka.
Montalbano chciał się cofnąć, ale nogi miał sztywne, kolana nie chciały mu się zginać.
Żeby nie upaść, oparł się ręką o stolik. nieoczekiwanie wszystko stało się dla niego
zrozumiałe. W jednym błysku. Sprężyna czasu w jego głowie nagle się odblokowała, z
hałasem donośnym jak strzał z rewolweru. Dlaczego teraz? Nie była przecież trzecia
dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund, tego był pewien. Więc - dlaczego? Ogarnęła
go panika, jakby rzucił się na niego zajadły pies. Agresywna czerwień zapachu utworzyła
przepastny wir, który chciał go wessać w głąb. Komisarzowi zaczął drżeć podbródek, a
zesztywniałe nogi nagle zrobiły się miękkie jak z gliny. Mógł upaść, więc znowu oparł się o
marmurową płytę stolika, tym razem oburącz. Na szczęście pielęgniarka nic nie zauważyła,
była pochylona nad umierającą. Po chwili ta część jego mózgu, która nie uległa ślepemu
lękowi, doszła do głosu i pozwoliła mu zrozumieć, co nastąpiło. Znowu otrzymał znak. A to
Coś, co już raz takim samym znakiem go ostrzegło, kiedy kula wbijała się w jego ciało,
oznajmiło mu teraz, że znajduje się również tutaj, w tym pokoju. Czai się w kącie, gotowe
wyskoczyć w dogodnej chwili pod jakąkolwiek postacią, czy to jako kula z rewolweru, czy
jako rak, czy jako płomień ogarniający ciało, czy jako woda, w której tonie ciało. To Coś
dawało mu tylko znać, że jest obecne. Nie zwracało się do niego, nie jemu wyznaczało kres.
Zrozumiał to i poczuł się mocniejszy. I w tej samej chwili zobaczył na stoliku fotografię w
srebrnej ramce. Mężczyzna, geolog Mistretta, trzymał za rękę malutką dziewczynkę, Susannę,
która z kolei trzymała za rękę panią Giulię. Komisarz wpatrywał się dość długo w jej
szczęśliwą twarz, chcąc wyzbyć się widoku twarzy na poduszce, jeśli to coś na poduszce
można było jeszcze nazwać twarzą. Potem odwrócił się i wyszedł, zapominając nawet
pożegnać się z pielęgniarką.
Jechał do Marinelli jak szaleniec, zatrzymał auto pod samym domem, wysiadł, ale nie
wszedł do środka, tylko pobiegł nad morze, rozebrał się, czekał przez chwilę, aż chłodne
nocne powietrze osuszy mu skórę, i zaczął powoli wchodzić głębiej i głębiej. Przy każdym
kroku chłód wbijał się w niego coraz mocniej, lecz on nie zwracał na to uwagi. Musiał się
oczyścić, pozbyć się tego, co widział, czego doznał, ze skóry, mięśni, kości, obmyć nawet
duszę.
Wreszcie zaczął płynąć przed siebie. Zrobił kilka ruchów, ale jakaś ręka, jakby
roztrzęsiona i uzbrojona w sztylet, wyłoniła się z ciemnej wody i ugodziła go w ranę na
ramieniu. Tak mu się przynajmniej zdawało, bo ból był nagły i silny. Ugodził go w ramię, ale
zaraz rozszedł się po całym ciele i był nie do zniesienia, wręcz go paraliżował. Lewą rękę
komisarz miał już nieruchomą, z trudem udało mu się przekręcić na plecy. Leżał bez ruchu.
A może już umierał? Nie, jednak niejasno wyczuwał, że nie była mu przeznaczona
śmierć w wodzie.
Po chwili powoli, bardzo powoli odzyskał władzę w ciele.
Dopłynął do brzegu, zebrał z piasku ubranie, a kiedy uniósł rękę, wydało mu się, że
wciąż wyczuwa tamten straszliwy zaduch pokoju umierającej, że sól morska jeszcze go nie
zmyła, że musi oczyścić sobie dokładnie wszystkie pory skóry. Wbiegł zdyszany na werandę,
zapukał do oszklonych drzwi.
—
Kto tam? - spytała z pokoju Livia.
—
Otwórz, zimno mi.
Livia otworzyła drzwi, zobaczyła, że jest nagi, roztrzęsiony, siny z zimna. Rozpłakała
się.
—
Co ty, Livio...?
—
Zwariowałeś, Salvo! Chcesz umrzeć? Chcesz i mnie zabić? Co ci przyszło do
głowy? Co ci się stało? Dlaczego?
Zrozpaczona weszła razem z nim do łazienki. Komisarz natarł całe ciało mydłem w
płynie, a potem, pokryty żółtą pianą, wszedł pod prysznic, odkręcił wodę i zaczął pocierać
sobie skórę kawałkiem pumeksu. Livia już nie płakała, patrzyła na niego jak skamieniała.
Woda spływała bardzo długo, zbiornik na strychu opróżnił się niemal do dna. Po wyjściu
spod prysznica Montalbano, wpatrując się rozgorączkowanym wzrokiem w Livię, spytał
niecierpliwie:
—
Powąchaszmnie?
Kiedy ją o to prosił, sam zaczął sobie wąchać ramię. Sprawiał wrażenie psa
myśliwskiego.
—
Co ci się stało? - dopytywała się przerażona Livia.
—
Powąchaj mnie, naprawdę. Proszę cię.
Livia posłusznie przeciągnęła nosem po jego ramieniu.
—
Coś czujesz?
—
Zapach twojego ciała.
—
Na pewno? Tylko to? Nie oszukujesz?
Chyba dopiero wtedy przekonał się, że jest już po wszystkim. Włożył czystą bieliznę,
koszulę i dżinsy.
Przeszli do jadalni. Montalbano zapadł w fotel, Livia usiadła obok w drugim fotelu.
Długo nie otwierali ust. Wreszcie Livia niepewnym głosem zadała mu pytanie:
—
Już minęło?
—
Minęło?
Jeszcze przez chwilę siedzieli w milczeniu. I znowu pierwsza odezwała się Livia:
—
Powiesz mi, co się stało?
—
To będzie trudne.
—
Rozumiem. Ale spróbuj.
Więc opowiedział jej o wszystkim. Trwało to dość długo, bo naprawdę z trudem
znajdował właściwe słowa, żeby jej opisać, co zobaczył. I co odczuł.
Na koniec Livia zadała mu pytanie, jedno jedyne, ale takie, które trafiało w samo
sedno rzeczy.
—
Jeszcze mi powiedz, dlaczego poszedłeś ją zobaczyć. Czy to było konieczne?
Jak na to odpowiedzieć? Konieczne. Czy to jest słowo trafne, czy nietrafne? Nie,
prawdę mówiąc, to wcale nie
było konieczne, ale zarazem w jakiś niezrozumiały sposób właśnie było.
„Nie wiem. Lepiej to wiedzą moje ręce i moje nogi” - mógłby jej odpowiedzieć.
Wolał jednak nie zgłębiać tego, co przeżył, jeszcze zbyt wielki zamęt panował w jego głowie.
Rozłożył ręce.
—
Nie potrafię ci tego wyjaśnić, Livio.
A kiedy to wypowiadał, już rozumiał, że uciekł się do słów tylko w małej części
prawdziwych.
Jeszcze długo siedzieli i rozmawiali, nie myśleli o kolacji.
Montalbano nie odczuwał apetytu, wciąż jeszcze miał zaciśnięty żołądek.
—
Peruzzo, twoim zdaniem, zapłaci? - spytała Livia, kiedy już szli do sypialni.
Było to tego dnia najważniejsze pytanie, trudno go było uniknąć.
—
Zapłaci, zapłaci.
„Pewnie już zapłacił” - miał ochotę dodać, ale się nie odezwał.
Kiedy ją ciasno obejmował, kiedy ją całował i był już w niej, Livia wyczuła, że w ten
sposób prosi ją rozpaczliwie o pomoc, o pocieszenie.
—
Nie czujesz, że jestem razem z tobą? - wyszeptała mu do ucha. widzi. W
każdym razie ten nowy element zdecydowanie zacieśnił pole poszukiwań, bo już nie należało
się rozglądać za rozrzuconymi w pobliskich wsiach domkami, tylko za jakimś większym
folwarkiem, i to pewnie na wpół opuszczonym.
Od razu zatelefonował do Minutola i zawiadomił go o swoim odkryciu. Minutolo
uznał je za niezmiernie ważne i potwierdził, że w istocie znacznie ogranicza zasięg działania
policji. Dodał, że natychmiast wyda nowe dyspozycje swoim ludziom, którzy ciągle
przeszukiwali wiejskie domy.
Potem spytał:
—
A co powiesz o tych nowych rewelacjach?
—
O jakich rewelacjach?
—
Nie oglądałeś w Televigacie wiadomości o ósmej rano?
—
Tylko tego by brakowało, żebym się zrywał i od wczesnego rana siedział przed
telewizorem!
—
Porywacze zadzwonili do Televigaty. A ci wszystko nagrali. I oczywiście
zaraz nagranie puścili. Słychać było ten sam zniekształcony męski głos. Porywacz
powiedział, że „ten, co powinien”, ma czas do jutrzejszego wieczoru. W przeciwnym razie
nikt już Susanny więcej nie zobaczy.
Montalbano poczuł, że nagle przez plecy, wzdłuż kręgosłupa, przebiegł mu dreszcz.
—
Wymyślili sobie porwanie multimedialne! I nie powiedzieli nic więcej?
—
Powtórzyłem ci dokładnie ich komunikat, nie ująłem ani nie dodałem jednego
słowa! Poza tym za chwilę przyślą mi tutaj taśmę; jeżeli chcesz, możesz przyjechać i
posłuchać... Sędzia jest wściekły, chce wpakować Rago - nesego do aresztu. I coś jeszcze
chciałem ci powiedzieć: to wszystko zaczyna mnie poważnie niepokoić.
—
Mnie także - odparł Montalbano.
Porywacze już się nie fatygowali telefonowaniem do Mistretty. Zdołali osiągnąć swój
cel, którym było wpakowanie w tę sprawę inżyniera Peruzzo, nie wymieniając ani razu jego
nazwiska. Opinia publiczna już inżyniera potępiła. Montalbano był pewien, że gdyby
porywacze zabili Susan - nę, ludzie oskarżyliby o to nie ich, tylko jej wuja, który nie chciał
się angażować w sprawę i nie zrobił tego, co powinien był zrobić. Gdyby ją zabili...
Chwileczkę. Przecież porywacze nie użyli tego słowa. Nie użyli też słowa „zamordować”.
Ani „zlikwidować”. Byli ludźmi, którzy doskonale sobie radzili z językiem włoskim i
wiedzieli, jak z niego korzystać. Oświadczyli tylko, że dziewczyny nikt już więcej nie
zobaczy. A przecież zwracali się do przeciętnych ludzi, na których słowo „zabić” zrobiłoby
znacznie większe wrażenie. Dlaczego go zatem nie użyli? Uczepił się tego językowego
szczegółu z rozpaczliwą siłą. Było to jak trzymać się źdźbła trawy, żeby nie spaść z urwiska.
Może porywacze chcieli zostawić sobie jeszcze jakiś margines na prowadzenie pertraktacji i
dlatego wyrzekli się tak radykalnego słowa? Może chcieli mieć jeszcze możność wycofania
się ze swoich żądań? Tak czy inaczej trzeba było działać jak najszybciej. Tylko jak?
Po południu Mimi Augello, którego znudziło plątanie się po domu, wybrał się do
komisariatu i podzielił z komisarzem dwiema nowinami.
Pierwsza sprowadzała się do tego, że kiedy pani Valeria, żona inżyniera Antonia
Peruzzo, wysiadła przed południem na parkingu w Montelusie ze swego samochodu, została
rozpoznana przez trzy kobiety. Otoczyły ją, szarpały, popychały, przewróciły na ziemię i
opluły, wrzeszcząc, że powinna się wstydzić i nakazać mężowi, by bez zwłoki zapłacił okup.
Zrobiło się zbiegowisko, inni pomagali tamtym trzem. Uratował panią Valerię przejeżdżający
w pobliżu patrol karabinierów. W szpitalu okazało się, że żona inżyniera odniosła trochę
obrażeń - że ma na całym ciele sińce i zadrapania.
Draga nowina była taka, że ktoś podpalił dwie ciężarówki firmy Perazzo. A żeby nie
było wątpliwości i mylnych domysłów, napisał obok na murze: „Płać natychmiast, szujo!”
—
Jeżeli Susannę zabiją - stwierdził Mimi - to Perazzo na pewno zostanie
zlinczowany.
—
Myślisz, że cała ta sprawa może się aż tak paskudnie skończyć? - spytał
Montalbano.
Mimi Augello odpowiedział bez chwili namysłu:
—
Nie.
—
Ale załóżmy, że inżynier nie wyciągnie z kieszeni jednego euro - co wtedy?
Tamci przecież przysłali ultimatum.
—
Ultimatum przysłali specjalnie, żeby nie brać go pod uwagę. Zobaczysz, że się
dogadają.
—
A Beba? Jak się czuje? - spytał komisarz, zmieniając temat.
—
Jako tako. To już kwestia kilku dni. Przy okazji powiem ci, że była u nas Livia
i Beba jej powiedziała, co wymyśliliśmy. Chcemy cię prosić, żebyś został ojcem chrzestnym
naszego dziecka.
No to się doczekał! Wkrótce całe miasto zacznie tylko jego wybierać na ojca
chrzestnego!
—
I tak mi to lekko mówisz? - odpowiedział komisarz.
—
Wolałbyś, żebym ci złożył podanie na urzędowym blankiecie z opłatą
skarbową? Nie domyślałeś się, że oboje z Bebą mamy ciebie na oku?
—
To prawda... może myślałem... ale przecież...
—
Poza tym, Salvo, znam cię aż za dobrze. Gdybyśmy nie poprosili właśnie
ciebie, na pewno byś się na nas obraził i zaczęłyby się dąsy.
Montalbano uznał, że lepiej nie wdawać się w dyskusje o jego charakterze, bo w
rzeczy samej można mieć o nim bardzo różne mniemanie.
—
Co Livia na to?
—
Stwierdziła, że będziesz szczęśliwy, zwłaszcza że dzięki temu uda ci się
wyrównać rachunek. Ale tego wniosku to już, prawdę mówiąc, nie rozumiem.
—
Ani ja - skłamał Montalbano.
A przecież rozumiał doskonale: na jednej szali syn przestępcy, na drugiej syn
policjanta, i obaj ochrzczeni z jego poręczeniem. Szale się wyrównają. Tak sądzi Livia, która,
jeśli się uprze, umie być jeszcze bardziej złośliwa niż on.
Zrobiło się późno. Już wychodził z komisariatu, żeby wrócić do Marinelli, kiedy
zadzwonił Nicoló Zito.
—
Nie mam czasu na wyjaśnienia, zaczynam audycję - powiedział w pośpiechu. -
Posłuchaj naszych wiadomości.
Wstąpił do baru, gdzie było może trzydzieści osób, a telewizor już był nastawiony na
Reteliberę. Napis na ekranie zapowiadał: „Za kilka minut nadamy ważne oświadczenie w
sprawie porwania Susanny Mistretty”. Zamówił piwo. Napis zniknął i rozległ się sygnał
wiadomości. Potem pojawił się Nicoló, siedzący jak zwykle za stołem ze szklanym blatem.
Miał solenny wyraz twarzy, jak przy ważnych okazjach. „Dzisiaj po południu skontaktował
się z nami adwokat Francesco Luna, który już wielokrotnie reprezentował interesy Antonia
Peruzzo. Zwrócił się z prośbą, żebyśmy udzielili mu na naszej antenie miejsca na złożenie
ważnej deklaracji. Nie miał to być wywiad z nim, co trzeba wyraźnie podkreślić. Postawił
nam tylko jeden warunek: nie możemy jego deklaracji opatrywać redakcyjnym komentarzem.
Zdecydowaliśmy się wyrazić zgodę na to ograniczające nas życzenie, ponieważ w tych
godzinach, rozstrzygających o losie Susanny Mistretty, może się okazać, że słowa adwokata
Luny wniosą znaczące informacje i staną się decydującym elementem, który pomoże
szczęśliwie rozstrzygnąć ten delikatny i dramatyczny przypadek”.
Nicoló zniknął. Pojawił się typowy gabinet adwokacki. Regały z ciemnego drewna z
rzędami nigdy nieprzeczyta - nych książek i tomami praw pochodzących jeszcze z końca XIX
wieku, ale z pewnością wciąż aktualnych, ponieważ w naszym kraju żadnych praw liczących
sobie zaledwie sto lat nie wyrzuca się lekką ręką na śmietnik. Adwokat Luna był dokładnie
taki jak jego nazwisko: okrągły jak księżyc. Twarz i otyły korpus - jak miesiąc w pełni.
Najwidoczniej inspirowany tym swoim stanem, mieszczącym w sobie źródło światła, zalewał
wszystko sobą jak poświata księżyca. Wypływał z fotela. W ręku trzymał karteczkę, na którą
od czasu do czasu rzucał okiem, kiedy odczytywał deklarację.
—
Mówię w imieniu i interesie mego klienta, inżyniera Antonia Peruzzo, który
został zmuszony do rezygnacji ze znamionującej go powściągliwości, aby uciszyć coraz do -
nośniejszy jazgot kłamstw i oszczerstw, z jakim się spotyka. Inżynier pragnie zawiadomić
wszystkich zainteresowanych, że już w dzień po porwaniu jego siostrzenicy oddał się w pełni
do dyspozycji porywaczy, ponieważ dobrze zna rzeczywistą, drastycznie skromną sytuację
finansową rodziny Mistrettów. Niestety, tą gotowością inżyniera Peruzzo porywacze z
niezrozumiałych powodów okazali się niezbyt zainteresowani. Wobec tego inżynier może
jedynie ponowić deklarację swojej dyspozycyjności, której impulsem były nie tyle żądania
porywaczy, ile jego własne sumienie.
Wszyscy obecni w barze wybuchnęli donośnym, dudniącym śmiechem, który
zagłuszył kolejną wiadomość dziennika.
—
Jeżeli inżynier słucha swojego sumienia, to już po dziewczynie - powiedział
jeden z obecnych i tym samym wyraził opinię wszystkich.
Sytuacja wyglądała zatem następująco: jeśli inżynier zdecyduje się zapłacić okup
nawet na oczach wszystkich, nawet w studiu telewizyjnym, to i tak widzowie uznają, że
wcześniej zdobył gdzieś fałszywe banknoty.
Montalbano wrócił do biura i zadzwonił do Minutola.
—
Rozmawiałem przed chwilą z sędzią - powiedział Minutolo - który także
wysłuchał oświadczenia adwokata Luny. Chce, żebym zaraz do niego pojechał i zażądał
bliższych wyjaśnień, żebym, krótko mówiąc, złożył mu nieoficjalną wizytę. I to uprzejmą.
Musimy zatem zrobić to w rękawiczkach. Już dzwoniłem do Luny, którego znam, i już wiem,
że zgadza się mnie przyjąć. A ty go znasz?
—
Tyle co z widzenia.
—
Chcesz się wybrać ze mną?
—
Oczywiście. Podaj mi jego adres.
Minutolo czekał przed bramą; podobnie jak Montalbano, przyjechał samochodem
prywatnym. Chwalebna ostrożność, bo wielu klientów adwokata Luny, widząc pod jego
domem auto z napisem „Policja”, mogłoby paść na zawał serca. Mieszkanie adwokata było
urządzone solidnie i zamożnie. Służąca w stroju pokojówki wprowadziła komisarzy do
gabinetu, który mieli już okazję widzieć w telewizji. Poprosiła, żeby się rozgościli, wskazała
im fotele.
—
Pan mecenas zaraz przyjdzie.
Minutolo i Montalbano usiedli na fotelach w saloniku urządzonym w kącie wielkiego
gabinetu. Prawdę mówiąc, wchłonęły ich te olbrzymie fotele, zrobione na zamówienie na
miarę słonia i adwokata. Ściana za biurkiem była od brzegu do brzegu wytapetowana
fotografiami różnego formatu, starannie oprawionymi w ramki. Było ich co najmniej
pięćdziesiąt, a wyglądały tu jak wota złożone życzliwemu świętemu w podzięce za cudowne
ocalenie. Światła w gabinecie zostały tak rozmieszczone, że trudno było dostrzec, kim są
sfotografowane osoby.
Może byli to klienci wydobyci z ojczystych kazamatów dzięki staraniom tego zlepku
retoryki, sprytu, korupcji i „słodyczy życia”, 155 jakim był adwokat Luna. A ponieważ pan
domu wciąż kazał na siebie czekać, komisarz przestał się wahać. Wstał z fotela i podszedł,
żeby obejrzeć pierwsze z brzegu fotografie. Na wszystkich rozpoznał polityków, senatorów,
posłów, ministrów i wiceministrów, byłych lub aktualnych. Na żadnej nie brakowało
dedykacji, która w najgorszym razie zaczynała się od „drogiemu”, a w najlepszym od
„ukochanemu”. Montalbano usiadł z powrotem. Wreszcie zrozumiał, dlaczego kwestor tak
gorąco zalecał im przezorność.
—
Najdrożsi przyjaciele! - zawołał adwokat, wchodząc do gabinetu. - Siedźcie,
panowie, siedźcie! Napijecie się czegoś? Znajdzie się wszystko.
—
Nie, nie, dziękuję - odparł Minutolo.
—
Owszem, dziękuję, poproszę o daiquiri - powiedział Montalbano.
Adwokat popatrzył na niego zaskoczony.
—
Prawdę mówiąc, nie wiem...
—
No to trudno - wycofał się komisarz z wymownym gestem ręki, który
przypominał odpędzanie muchy.
Kiedy adwokat sadowił się na kanapie, Minutolo popatrzył znacząco na Montalbana,
jakby go przestrzegał, że tym razem powinien zrezygnować ze swojej kąśliwości.
—
Zacznę ja czy wy, panowie, zaczniecie mi zadawać pytania?
—
Proszę, niech pan mówi - powiedział Minutolo.
—
Czy mogę notować? - spytał Montalbano, sięgając ręką do kieszeni, w której z
całą pewnością nic nie miał.
—
A po co? Dlaczego? - odpowiedział mu szybko Luna.
Minutolo błagał wzrokiem Montalbana, żeby nie pozwalał sobie na kpiny.
—
Dobrze, to nieważne - odpowiedział ugodowo komisarz.
—
Na czym skończyliśmy? - spytał zdenerwowany adwokat.
—
Jeszcze nie zaczęliśmy - odpowiedział Montal - abano.
Luna umiał wyczuć w tym ironię, ale udał, że jej nie dostrzega. A Montalbano
zrozumiał, że adwokat też już rozumie, i uznał, że wobec tego czas skończyć z tą
uszczypliwością.
—
Ano tak. A zatem. Mój klient już następnego dnia po porwaniu jego
siostrzenicy, około dziesiątej rano, odebrał anonimowy telefon.
—
Kiedy? - spytali jednocześnie Minutolo i Montal - bano.
—
Około dziesiątej rano następnego dnia po porwaniu.
—
To znaczy już po czternastu godzinach? - Minutolo wydawał się zdumiony.
—
Dokładnie po czternastu godzinach - ciągnął adwokat. - Jakiś męski głos złożył
mu następujące oświadczenie: ponieważ porywacze doskonale wiedzą, że Mistrettowie nie są
w stanie zapłacić okupu, to jedynie on, logicznie biorąc, może spełnić ich żądania. Mieli
zadzwonić ponownie o trzeciej po południu. Wówczas mój klient...
Za każdym razem, kiedy wypowiadał słowa „mój klient”, miał twarz pielęgniarki,
która siedzi przy łóżku umierającego i ociera mu pot z czoła.
—
...natychmiast przyjechał do mnie. Niezwłocznie doszliśmy do wniosku, że
mój klient został zręcznie wciągnięty w pułapkę. Jak też że porywacze mają wszystkie asy w
rękawie, ażeby go usidlić. Uchylanie się od odpowiedzialności zniszczyłoby zbyt radykalnie
jego reputację, którą zresztą już wcześniej nadwerężały pewne niesmaczne wybryki.
Nawiasem mówiąc, obawiam się, że już się to stało. Niestety! A przecież mój klient miał być
umieszczony z poręki kolegium sędziowskiego na liście kandydatów do parlamentu.
—
Nie muszę naturalnie pytać, z ramienia jakiej partii? - powiedział Montalbano,
spoglądając na zdjęcie jej przewodniczącego w dresie do joggingu.
—
Pańskie pytanie istotnie byłoby zbędne - odrzekł oschle adwokat. I ciągnął
dalej: - Podsunąłem mojemu klientowi stosowną radę. Porywacz zgłosił się ponownie o
trzeciej. Na precyzyjnie zadane pytanie, zasugerowane przeze mnie, odpowiedział, że dowód
na pozostawanie dziewczyny przy życiu zostanie przekazany publicznie za pośrednictwem
Televigaty. I to w istocie, zgodnie z zapowiedzią, nastąpiło. Zażądano wtedy sumy sześciu
miliardów. Narzucono też memu klientowi zakup nowego telefonu komórkowego i udanie się
niezwłocznie do Palermo bez kontaktowania się z kimkolwiek oprócz banków. Po godzinie
zatelefonowano ponownie, ażeby uzyskać numer zakupionej komórki. Mój klient nie miał
innego wyjścia, musiał spełniać wszelkie żądania i w rekordowym czasie zdołał zgromadzić
żądane sześć miliardów. Wieczorem następnego dnia porywacz znowu do niego zadzwonił.
Usłyszał, że mój klient jest już gotów do wpłacenia wyznaczonego okupu. Ale co muszę tu
powtórzyć, chociaż mówiłem już o tym w telewizji, porywacze z niezrozumiałych powodów
nie przekazali mu dalszych wskazówek.
—
Dlaczego inżynier Peruzzo nie udzielił panu wcześniej pełnomocnictwa do
złożenia tego oświadczenia, które złożył pan dzisiaj? - spytał Minutolo.
—
Ponieważ porywacze w pewnym sensie mu na to nie zezwolili. Nie chcieli,
żeby udzielał wywiadów bądź występował publicznie; miał też zniknąć na parę dni z Vigaty.
—
A teraz już te zakazy odwołali?
—
Nie. Ostatnie posunięcia nastąpiły z osobistej inicjatywy mego klienta, który
niezmiernie ryzykuje... ale już nie wytrzymał napięcia... zwłaszcza po tej nikczemnej napaści
na jego żonę i podpaleniu ciężarówek.
—
Wie pan, gdzie teraz przebywa inżynier Peruzzo?
—
Nie wiem.
—
Zna pan numer jego komórki, tej nowej?
—
Nie.
—
Zatem w jaki sposób się kontaktujecie?
—
Mój klient telefonuje do mnie. Z kabin publicznych.
—
Inżynier Peruzzo ma adres emailowy?
—
Ma, ale swój prywatny komputer zostawił w domu. Tak mu nakazano i nie
mógł się od tego uchylić.
—
W każdym razie twierdzi pan, że ewentualne zablokowanie przez sędziego
jego majątku nie odniosłoby praktycznie żadnego skutku, ponieważ inżynier Peruzzo ma już
żądaną przez porywaczy sumę?
—
Istotnie. Tak właśnie sądzę.
—
Uważa pan, że inżynier Peruzzo zadzwoni do pana, kiedy już otrzyma
wiadomość, jak i gdzie ma przekazać okup?
—
Po co?
—
A wie pan, że gdyby tak się stało, ma pan obowiązek natychmiast nas o tym
zawiadomić?
—
Wiem, oczywiście, że wiem. I bez zwłoki to uczynię. Tyle że mój klient
zapewne nie zadzwoni do mnie wcześniej niż dopiero po zaistniałych faktach.
Dotąd pytania zadawał Lunie tylko Minutolo. Wreszcie i Montalbano zdecydował się
otworzyć usta.
—
A nominały?
—
Nie rozumiem - odpowiedział adwokat.
—
Wie pan, jakich banknotów zażądali?
—
Tak, wiem. O nominałach pięćset euro.
Było to dość dziwne. Banknoty największe z możliwych. Łatwiejsze do przewiezienia,
ale bardzo trudne do wydania.
—
Wie pan, czy pański klient...
Te słowa od razu zmieniły księżycową twarz adwokata w oblicze pielęgniarki.
—
... odnotował numery serii?
—
Tego nie wiem - oświadczył.
I natychmiast spojrzał na swój złoty rołex, skrzywił się i wstając, powiedział:
—
I to tyle.
Przez chwilę obaj stali jeszcze pod domem adwokata, żeby wymienić spostrzeżenia.
—
Biedny inżynier Peruzzo - powiedział komisarz, komentując to, co usłyszeli -
chciał szybko uchronić swoją dupę. Liczył na to, że sprawa rozstrzygnie się błyskawicznie i
ludzie o niczym się nie dowiedzą, a tymczasem...
—
I tylko jedna rzecz jeszcze mnie martwi - dodał Minutolo. I zaczął wyjaśniać, o
co mu chodzi. - Z tego, co powiedział adwokat, wynika, że jeśli porywacze nawiązali
bezpośredni kontakt z Peruzzem...
—
Niemal dwanaście godzin wcześniej, zanim zatelefonowali do Mistretty -
uściślił Montalbano. - Potraktowali nas jak marionetki w teatrze. Posłużyliśmy im za
statystów w tym ich widowisku. Bo oni tylko odegrali przed nami przedstawienie. Już od
pierwszej chwili wiedzieli, kto ma im zapłacić okup. Nam obu zabrali trochę czasu, a Fa -
ziowi trochę snu. Spisali się sprawnie. Można już uznać, że te telefony do domu Mistrettów
były tylko inscenizacją starego jak świat scenariusza. Były przeznaczone dla nas, bo to my ich
potrzebowaliśmy, bo były tym, co chcieliśmy usłyszeć.
—
Sądząc po tym, czego dowiedzieliśmy się od adwokata - odpowiedział mu
Minutolo - porywacze w niecałą godzinę po uprowadzeniu teoretycznie już zapanowali nad
sytuacją. Wystarczyło, że zadzwoniliby do inżyniera Peruzzo i za chwilę mieliby pieniądze w
ręku. A jednak potem już się do niego nie zgłosili. Dlaczego? Napotkali jakieś trudności?
Może nasi ludzie przeszukujący wsie utrudniali im swobodę ruchów? Może więc lepiej to
okrążenie rozluźnić?
—
O co ty się właściwie martwisz?
—
O to, że tamci, wyczuwając zagrożenie, mogą popełnić jakieś paskudztwo.
—
Zapominasz o tym, co najważniejsze.
—
To znaczy o czym?
—
Ze porywacze mają stały kontakt z telewizją.
—
A dlaczego nie kontaktują się z Peruzzem?
—
Dlatego, że chcą go naprzód wysmażyć na wolnym ogniu w jego własnym
sosie - powiedział komisarz.
—
Ale im więcej czasu upływa, tym bardziej cała ta afera staje się dla nich
niebezpieczna.
—
O czym doskonale wiedzą. I chyba też wiedzą, że naciągnęli strunę
najmocniej, jak się dało. Wszystko mi mówi, że Susanna wkrótce wróci do domu, że to już
sprawa kilku godzin.
Minutolo popatrzył na niego zaskoczony.
—
Co ty mówisz?! Jeszcze dzisiaj rano wyglądało na to, że wcale nie jesteś
przekonany...
—
Dzisiaj rano adwokat Luna jeszcze nie przemówił w telewizji i nie użył tych
trzech słów, których użył również w rozmowie z nami. Był tak przebiegły, jak należało,
powiedział porywaczom nie wprost, ale jednak powiedział, że dość już tej zabawy.
—
Wybacz - odezwał się Minutolo całkiem zagubiony - jakich to trzech słów
użył?
—
Z niezrozumiałych powodów.
—
I co to miało znaczyć?
—
Miało to znaczyć, że dla niego, adwokata Luny, wszystkie powody są w pełni
zrozumiałe.
—
Ani jednego zasranego słowa nie pojąłem z tego, co mi mówisz.
—
Nie przejmuj się. Co teraz zrobisz?
—
Pójdę zreferować to wszystko sędziemu.
13
Nie zastał Livii w domu. Stół był nakryty na dwie osoby, a przy jego talerzu leżała
karteczka: „Jestem w kinie z przyjaciółką. Zaczekaj na mnie, zjemy razem”. Poszedł pod
prysznic, a potem usiadł przed telewizorem. Retelibe - ra nadawała dyskusję o porwaniu
Susanny. Dyskusję prowadził Nicoló, a uczestniczyli w niej ksiądz, trzej adwokaci,
emerytowany sędzia i dziennikarz. Po półgodzinie dyskusja zmieniła się w rodzaj procesu
inżyniera Peruzzo. Może nie tyle procesu, ile regularnego linczu. W istocie nikt nie wierzył w
wyjaśnienia adwokata Luny. Nikogo z rozmawiających nie przekonała historyjka o tym, że
Peruzzo ma już przygotowane pieniądze, a tylko porywacze nie dają znaku życia. Przecież,
logicznie biorąc, w ich
162 interesie leżało wyrwać mu pieniądze, jak najszybciej uwolnić dziewczynę i
zniknąć. Im więcej czasu tracili, tym bardziej się narażali. O co więc tu chodzi? Niemal
automatycznie rodziła się w głowie myśl, że za zwłokę w uwolnieniu Susanny odpowiada nie
kto inny, tylko inżynier Peruzzo, który, jak sugerował ksiądz, może celowo opóźniać
rozwiązanie sprawy, licząc na jakąś marniutką zniżkę przy zapłacie okupu. Ale czy działając
tak, jak działa, uzyska również jakąś zniżkę, gdy przyjdzie mu stanąć na sądzie bożym?
Podsumowując dyskusję, rozmówcy doszli do wniosku, że po uwolnieniu Susanny przez
porywaczy inżynier nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko wynieść się z Vigaty.
Może się pożegnać z ambicjami politycznymi, które i tak już diabli wzięli. Skończyło
się. Montelusa, Vigata i cała prowincja nie będą tańczyć, jak im zagra.
Odgłos rozlegający się w jego głowie o trzeciej dwadzieścia siedem minut i
czterdzieści sekund tej nocy go obudził. Montalbano zorientował się, że jest całkiem
przytomny, a jego umysł funkcjonuje sprawnie, więc wykorzystał przebudzenie, żeby jeszcze
raz przetrawić w myślach całą sprawę porwania, poczynając od pierwszego telefonu Ca -
tarelli. Skończyło się to tym, że o wpół do szóstej nagle mocno zasnął. Spałby dalej, gdyby
nie zadzwonił telefon, którego Livia na szczęście nie usłyszała. Na zegarku była za kwadrans
szósta. Dzwonił Fazio, był bardzo podniecony.
—
Uwolnili Susannę.
—
Naprawdę? Jak się czuje?
—
Dobrze.
—
Zaraz się zobaczymy - przerwał mu Montalbano.
I położył się z powrotem do łóżka.
Kiedy spostrzegł, że Livia zaczyna się wiercić i budzić, powiedział jej o Susannie. A
Livia wyskoczyła z łóżka, jakby zobaczyła na prześcieradle pająka.
—
Kiedy się dowiedziałeś?
—
Zadzwonił Fazio. Dochodziła szósta.
—
I nie powiedziałeś mi od razu?
—
Miałem cię obudzić?
—
Pewnie, że tak. Dobrze wiesz, jak się przejmuję tą sprawą.
Specjalnie mi to zrobiłeś! Nie chciałeś, żebym wiedziała!
—
Skoro tak wolisz... Przyznaję się do winy. I tyle, i na tym
koniec. Niepotrzebnie się denerwujesz.
Ale Livia wolała się posprzeczać. Popatrzyła na komisarza oburzona.
—
Mów, co chcesz, a ja i tak nie rozumiem, jak możesz spać
w najlepsze, zamiast pędzić do Minutola, żeby o wszystko wypytać i trochę więcej wiedzieć...
—
O co mam wypytywać? A jeżeli chcesz więcej wiedzieć,
włączę telewizor.
—
Wiesz co? Twoje opanowanie czasami działa na mnie jak płachta na byka!
Wstała i sama włączyła telewizor. Montalbano poszedł tymczasem do łazienki, nie
spieszył się. Żeby koniecznie zrobić mu na złość, Livia nastawiła odbiornik na cały regulator:
do kuchni, gdzie pił kawę, dochodziły tylko jakieś odgłosy, coraz to inne, klaksony aut,
gwałtowne hamowanie. Ledwie usłyszał, że dzwoni telefon. Poszedł do jadalni, gdzie
wszystko wibrowało od piekielnego hałasu, jaki dochodził z telewizora.
—
Livio, z łaski swojej, nie mogłabyś ściszyć?
Mamrocząc coś pod nosem, Livia zrobiła, o co prosił.
Podniósł słuchawkę.
—
Montalbano? Co z tobą, nie przyjeżdżasz?
Dzwonił Minutolo.
—
Po co mam przyjeżdżać?
Minutola to pytanie prawdziwie zaskoczyło.
—
No, wiesz... tak myślałem... byłem pewien, że się tym ucieszysz...
—
W dodatku chyba was już obskoczyli?
—
To prawda. Pod bramą jest pełno dziennikarzy, fotografów, kamerzystów...
Musiałem wezwać kilku ludzi do pomocy.
Wkrótce przyjadą sędzia i kwestor. Zrobił się burdel nie do opisania.
—
A Susanna? Co o niej powiesz?
—
Jest dość zmęczona, ale właściwie czuje się dobrze.
Stryj ją zbadał i stwierdził, że fizycznie jest w znakomitym stanie.
—
Jak ją traktowali?
—
Mówi, że ani razu niczego na niej nie wymuszali
przemocą. Przeciwnie, okazywali jej uprzejmość.
—
Ilu ich było?
—
Widywała tylko dwie zamaskowane osoby. Pewnie
byli to chłopi.
—
Jak ją uwolnili?
—
Opowiedziała, że ją obudzili w nocy, założyli jej
kaptur na głowę, związali ręce na plecach, wyprowadzili z kadzi i kazali się położyć w
bagażniku. Jeździli dosyć długo, chyba ze dwie godziny. W końcu zatrzymali samochód i
powiedzieli, że ma wysiąść. Jeszcze pół godziny szli z nią drogą, wreszcie poluźnili jej sznur
na rękach, posadzili ją na ziemi i odjechali.
—
I przez cały czas się do niej nie odzywali?
—
Nie, milczeli. Susanna jakoś sobie poradziła z
rozwiązaniem rąk i zdjęciem kaptura, chociaż trochę to trwało. Było ciemno, nie miała
pojęcia, gdzie się znajduje, ale się nie załamała. Wyczuła, w którym kierunku ma ruszyć, żeby
dojść do Vigaty. A w pewnej chwili już się zorientowała, że jest w pobliżu La Cukki, wiesz,
tej osady...
—
Wiem, mów dalej
65
—
Miała wobec tego jeszcze trzy kilometry do willi. Poszła w tamtą stronę,
dotarła do bramy, zadzwoniła i Fa - zio zszedł jej otworzyć.
—
Wszystko zgodnie ze scenariuszem, tak jak miało być.
—
Co masz na myśli?
—
Ze było to do końca takie samo przedstawienie, jakie porywacze zazwyczaj
nam urządzają. Nas tym razem tylko pozornie brali pod uwagę, a prawdziwy spektakl
odegrali przed jednym jedynym widzem, przed inżynierem Pe - ruzzo, który musiał się na tę
sytuację zgodzić. Przy okazji było to także widowisko dla opinii publicznej. A Peruzzo?
Wiesz przynajmniej, jak się spisał w roli widza?
—
Posłuchaj, Salvo, szczerze mówiąc, nie rozumiem tego wszystkiego, co mi
teraz tak pięknie wykładasz.
—
Udało się wam skontaktować z inżynierem?
—
Jeszcze nie.
—
To co się teraz dzieje?
—
Nic się nie dzieje. Sędzia przesłucha Susannę i po południu urządzi
konferencję prasową. To co, nie przyjedziesz?
—
Nie. Choćbyś mi przyłożył rewolwer do głowy.
Jeszcze nie wszedł do swego gabinetu, a już zadzwonił telefon.
—
Czy to pan komisarz? Telefoni teraz do pańskiej osoby jakiś człowiek i mówi,
że jest księżycem. To ja mu powiedziałem, że niech tak z nami nie żartuje, bo ja jestem
słońcem. Pogniewał się na mnie. Pewnie jest to wariat, panie komisarzu.
—
Połącz mnie z nim.
Czego chciał od niego ten troskliwy pielęgniarz swoich klientów?
—
Komisarz Montalbano? Dzień dobry. Tu adwokat Luna.
—
Dzień dobry. Słucham pana.
—
Przede wszystkim chciałbym panu pogratulować bystrego telefonisty.
—
Panie mecenasie, dajmy temu spokój.
—
„Nie mówmy o nich; popatrz i pójdź dalej” 1, jak powiada nasz wieszcz.
Doskonale, nie wracajmy do tego. Dzwonię do pana jedynie po to, by panu uprzytomnić, jak
dalece zbędny i napastliwy był ten sarkazm, którym posłużył się pan
1 Dante Alighieri, Boska Komedia, przeł. Edward Porębowicz, Piekło, pieśń III, wers
51. wczoraj wieczorem w odniesieniu zarówno do mnie, jak i do mego klienta. Powiem panu,
że na moje szczęście, a może nieszczęście, odznaczam się pamięcią godną słonia.
„Bo też jest pan słoniem” - chciał odpowiedzieć komisarz, ale wolał się powstrzymać.
—
Proszę mówić jaśniej, z łaski swojej.
—
Wczoraj wieczór, odwiedzając mnie z kolegą, był pan pewien, że mój klient
nie zapłaci okupu, tymczasem, jak pan wie...
—
Panie mecenasie, to nieporozumienie. Byłem pewien, że pański klient, chcąc
nie chcąc, zapłaci okup. Już się pan z nim skontaktował?
—
Dzwonił do mnie w nocy, kiedy dopełnił swojej powinności i uczynił to, czego
ludzie się po nim spodziewali.
—
Możemy z nim porozmawiać?
—
Jeszcze nie ma na to dostatecznych sił, został wszakże straszliwie
doświadczony.
—
To straszliwe doświadczenie to strata sześciu miliardów w banknotach o
nominale pięćset euro?
—
Tak, umieszczonych w walizce lub w torbie, tego nie wiem.
—
A wie pan, gdzie mu kazano dostarczyć pieniądze?
—
Wiem jedynie, że zatelefonowali do niego wieczorem, około dziewiątej,
szczegółowo opisali mu drogę, którą ma jechać, żeby dotrzeć do małego wiaduktu, jedynego,
jaki jest przy szosie do Brancato. Niemal nieuczęszczanej. Pod wiaduktem miał odszukać
studzienkę i odsunąć z niej niezbyt ciężką płytę. Wyznaczono mu tylko jedno zadanie: włożyć
do studzienki tę walizkę lub torbę, umieścić płytę z powrotem i odjechać. Tuż przed północą
mój klient przybył na miejsce, wypełnił dokładnie przekazane mu polecenie i w pośpiechu
odjechał.
—
Dziękuję za tę informację, panie mecenasie.
—
Przepraszam, panie komisarzu. Chciałbym pana jeszcze prosić o pewną
przysługę.
—
Jaką?
—
Żeby pan zechciał z nami współpracować nad restauracją dobrego imienia
mego klienta, które zostało tak dotkliwie nadwerężone. Proszę ujawnić wszystko, co pan wie,
ale nie dodawać ani jednego słowa więcej.
—
A mogę wiedzieć, kim są pańscy restauratorzy?
—
Owszem. To ja, komisarz Minutolo, także pan, wszyscy nasi przyjaciele
partyjni i bezpartyjni. Słowem, ci ludzie, którzy mieli możność zapoznać się...
—
W stosownych okolicznościach będę o tym pamiętał.
—
Jestem panu niezmiernie wdzięczny.
Po chwili znowu zadzwonił telefon.
—
Panie komisarzu, teraz prosi o porozmawianie pan doktor Lattes, ten z „es” na
końcu.
Doktor Lattes, szef gabinetu kwestora, zwany z racji swego nazwiska „Mleko z
Miodem”, człowiek gadatliwy i przymilny, stały czytelnik, a nawet prenumerator „Osser -
vatore Romano”.
—
Kochany! Co u pana? Co nowego?
—
Nie mogę narzekać.
—
To wspaniale. Dzięki Matce Bożej! A rodzina?
Znowu ten idiotyzm! Lattes wbił sobie do głowy, że komisarz ma rodzinę, i nie było
sposobu, żeby mu to wybić. Wiadomość, że Montalbano jest jednak starym kawalerem,
mogłaby go boleśnie dotknąć.
—
W porządku. Dzięki Matce Bożej.
—
Doskonale! W imieniu kwestora zapraszam pana na konferencję prasową,
która rozpocznie się w kwesturze dzisiaj o siedemnastej trzydzieści, a której tematem będzie
szczęśliwe uwolnienie Susanny Mistretty. Pan kwestor chciałby wszakże uściślić, że
przyjdzie panu ograniczyć się do samej obecności, gdyż nie będzie mógł pan zabrać głosu.
—
Dzięki Matce Bożej! - wymamrotał Montalbano.
—
Proszę? Nie zrozumiałem pana.
—
Mówiłem, że właśnie tak to sobie wyobrażałem. Ale, jak pan wie, jestem
jeszcze na zwolnieniu lekarskim, a polecenie podjęcia służby otrzymałem jedynie dla...
—
Wiem, wiem. Zatem w tym przypadku...
—
Zatem wolałbym, żeby pan kwestor zwolnił mnie z udziału w konferencji
prasowej. Czuję się trochę zmęczony.
Lattes nie umiał ukryć radości, jaką sprawiła mu ta prośba. Montalbano zawsze
uchodził za niebezpiecznego na takich oficjalnych występach, bo mógł się wyrwać z czymś
niewygodnym.
—
Ależ tak, znakomicie, znakomicie! Proszę na siebie uważać, kochany
komisarzu! Ale proszę też wziąć pod uwagę, że polecenie pozostania na służbie nie zostaje
panu jeszcze cofnięte. Wcześniej muszą być podjęte należne urzędowe kroki.
Z pewnością ktoś już napisał Podręcznik doskonałego śledczego. Powinien istnieć, tak
jak istnieje Podręcznik młodego zucha. Chyba już go napisali Amerykanie, którzy zdolni są
ogłosić drukiem nawet podręcznik wsuwania guzików do dziurek. Montalbano jednak takiego
podręcznika dla śledczych nie czytał. Ale na pewno w jednym z jego rozdziałów autor
udowadnia, że im prędzej dokona się rozpoznania miejsca zbrodni, tym lepiej dla sprawy. A
należy to uczynić możliwie szybko, ponieważ żywioły natury, deszcz, wiatr, słońce, człowiek
i zwierzęta od razu zaczynają zmieniać to miejsce do tego stopnia, że wszelkie ślady, i tak
trudno dostrzegalne, stają się całkiem nieuchwytne.
Dzięki temu, co usłyszał od adwokata Luny, Montalbano był jedynym człowiekiem,
który znał miejsce, gdzie inżynier Peruzzo zdeponował pieniądze, czyli okup. Uznał, że ma
obowiązek zawiadomić o tym natychmiast komisarza Minutolo. W pobliżu tego wiaduktu nad
szosą do Bran - cato porywacze na pewno czaili się w ukryciu dość długo, bo naprzód musieli
sprawdzić, czy nie ma gdzieś policji, potem doczekać się przybycia Peruzza, a po jego
odjeździe jeszcze jakiś czas nie opuszczać kryjówki, aby się przekonać, że sytuacja jest na
tyle bezpieczna, iż mogą spokojnie podejść do studzienki i wydostać z niej walizkę. Zapewne
zostawili w pobliżu wiaduktu jakieś ślady swojej obecności. Wobec tego należało jak
najprędzej tam jechać i na miejscu wszystko skontrolować, zanim nastąpią te przewidywalne
zmiany (patrz: wspomniany wyżej Podręcznik). Jednak chwileczkę! - powiedział sobie, kiedy
już sięgał ręką po słuchawkę. A jeżeli Minutolo nie będzie mógł wyruszyć tam od razu? Czy
nie lepiej wsiąść do auta i rozejrzeć się samemu? Dokona takiego pierwszego pobieżnego
rozeznania, a jeżeli odkryje coś ważnego, zaraz zawiadomi Minutola, żeby wziął się
skrupulatnie do roboty.
Tak siebie przekonując, chciał być w porządku z sumieniem, które od pewnego czasu
o coś go upominało.
Niespokojne sumienie jednak nie dość, że nie dało się tak łatwo uciszyć, to jeszcze
wyraźnie zakwestionowało szczerość jego toku myślenia.
„Nie kombinuj, Montalbano, nic ci to nie da. Chcesz po prostu wystawić Minutola
dupą do wiatru, i to teraz, kiedy dziewczynie już nic nie grozi”.
—
Catarella!
—
Na rozkaz, panie komisarzu!
—
Znasz najkrótszą drogę do Brancato?
—
Do którego Brancato, panie komisarzu? Do Brancato górnego czy do Brancato
dolnego?
—
Ta ono jest aż tak wielkie?
—
Nie, panie komisarzu. Pięciuset mieszkańców do dnia wczorajszego. Chodzi
tylko o to, że Brancato już się obsunęło z góry na dół...
—
Co się stało? Osunęło się zbocze?
—
Tak, tak, panie komisarzu, tak tam było, jak pan komisarz wymyślił, i dlatego
wytworzyli nowe miasto pod tą górą. Ale było pięćdziesięciu starych i oni mieszkają na
górze, bo nie chcieli opuścić swoich domów. Dlatego ludność mieszka teraz rozdzielona,
czterysta czterdzieści dziewięć na dole, a pięćdziesiąt na górze.
—
Poczekaj, Catarella. Kogoś nie policzyłeś, brakuje jednego do pięciuset.
—
Panie komisarzu, ja już mówiłem panu komisarzowi, że pięciuset było do
wczorajszego dnia. Ale wczoraj jeden umarł, panie komisarzu. Tak mi powiedział mój kuzyn
Michele, który mieszka w Brancato dolnym.
Było nie do pomyślenia, żeby Catarella nie miał jakiegoś krewnego nawet w takiej
zagubionej w górach mieścinie!
—
Catarella, powiedz mi jeszcze jedno: kiedy się jedzie od strony Palermo, to
naprzód jest Brancato górne czy Brancato dolne?
—
Dolne, panie komisarzu.
—
A jak się tam dojeżdża?
Wyjaśnianie trwało długo i było bardzo zawiłe.
—
Posłuchaj, Catarella, kiedy zadzwoni komisarz Minutólo, powiedz mu, żeby
zatelefonował na moją komórkę.
Wjechał na główną drogę do Palermo, która o tej porze była bardzo zatłoczona. Tę
zwykłą dwupasmową szosę, trochę szerszą niż inne, wszyscy nie wiadomo dlaczego uznawali
za autostradę. A co za tym idzie - odpowiednio odważnie sobie na niej poczynali. Wielkie
ciężarówki urządzały wyścigi, samochody osobowe pędziły z prędkością stu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę (bo pewien „kompetentny minister” ogłosił, że na autostradach jest to
dozwolone), traktory, skutery, zdezelowane małe ciężarówki w otoczeniu stada motorowerów
płynęły szeroką ławą. Pobocza szosy były upstrzone krzyżami nagrobnymi i bukietami
kwiatów, umieszczonymi tam nie dla ozdoby, tylko dla dokładnego oznaczenia miejsc, w
których dziesiątki pechowców w samochodach lub na motorach utraciło życie. Niemające
końca memento, którym jednak nikt się nie przejmował.
Skręcił za trzecim skrzyżowaniem w prawo. Droga była asfaltowa, lecz nie dostrzegał
przy niej żadnych znaków. Musiał zaufać mglistym wskazówkom Catarelli. Krajobraz już się
zmienił, wszędzie ciągnęły się pofałdowane, niewysokie wzgórza porośnięte winnicami.
Mieściny ani śladu. Nie napotkał też ani jednego auta. Zaczęło go to niepokoić, ale nadal nie
widać było żywej duszy, z której można by wydobyć jakieś informacje. Nagle przyszła mu
ochota zawrócić i zrezygnować z planów. Kiedy już miał ruszyć w stronę Vigaty, zobaczył
nadjeżdżający z daleka chłopski wóz. Postanowił jednak wypytać woźnicę o drogę.
Podjechał, zrównał się z koniem, stanął, otworzył drzwiczki i wysiadł.
—
Dzień dobry - pozdrowił chłopa.
A chłop zachowywał się tak, jakby w ogóle nie dostrzegał komisarza: patrzył prosto
przed siebie, w ręku trzymał lejce, i tyle. Mimo to odpowiedział:
—
Dzień dobry.
Mógł mieć sześćdziesiąt lat, był spalony słońcem i wyschnięty, miał na sobie dziwny
barchanowy kaftan, a na głowie filcowy kapelusz, który musiał mu służyć już niemało
wiosen.
Ale nic nie wskazywało na to, że chłop zechce się zatrzymać.
—
Chciałbym o coś zapytać - powiedział Montalba - no, idąc obok wozu.
—
Mnie? - spytał woźnica, uśmiechając się z zażenowaniem.
A niby kogo? Konia?
—
Tak, pana.
—
Prrr! - zawołał chłop i pociągnął za lejce.
Koń stanął.
Woźnica jednak nie otwierał ust. W dalszym ciągu patrzył przed siebie, czekał na
pytanie.
—
Może mi pan powiedzieć, którędy dojadę do Brancato dolnego? - spytał
komisarz.
Niechętnie, jakby go to kosztowało wiele trudu, chłop powiedział:
—
Prosto przed siebie. Trzecia droga na lewo. Do widzenia. Wiooo!
To „wiooo” odnosiło się już do konia, który od razu ruszył dalej.
Pół godziny później Montalbano zobaczył z daleka coś, co wyglądało na wiadukt albo
na most. Most powinien mieć balustrady, a ten miał tylko ochronną siatkę metalową po obu
stronach; wiadukt powinien mieć zwykły dla niego kształt, a ten tworzył luk, jak mosty. W
głębi rysowało się wzgórze, którego jakimś niepojętym cudem uczepione były białe sześciany
domów, na wpół pochylonych w stronę drogi. Na pewno tam leżało Brancato górne, a z
dolnego wciąż nie widać było choćby jednego dachu. Gdzieś tutaj musiało się jednak
znajdować. Montalbano zatrzymał się ze dwadzieścia metrów przed wiaduktem, wyszedł i
zaczął się rozglądać na wszystkie strony. Droga była zaniedbana; od kiedy skręcił na nią z
drogi głównej, mijał tylko chłopskie wozy. W końcu dostrzegł na polu chłopa z motyką. I to
wszystko. Po zachodzie słońca, kiedy robiło się ciemno, na tej drodze na pewno nie widziało
się niczego ani nikogo. Nie było żadnych latarń, w pobliżu nie stał żaden dom, z którego
mogłaby dochodzić odrobina światła. Gdzie w takim razie ukrywali się porywacze, kiedy
czekali na przyjazd inżyniera Peruzzo? I jak mogli się upewnić, że nadjeżdża samochód
Peruzza, a nie jakiś inny, który cudem się tu zaplątał?
Obok wiaduktu, który pełnił niezrozumiałą rolę, bo nie wiadomo dlaczego i po co
komuś zachciało się go tu wznosić, nie było ani zarośli, ani murków, za którymi porywacze
mogliby się ukryć. Nawet w środku nocy ktoś mógłby ich dostrzec w świetle reflektorów. Jak
więc to wszystko się odbyło?
Zaszczekał pies. Odruchowo, żeby ujrzeć choć jedną żywą duszę, Montalbano zaczął
się za nim rozglądać. I zobaczył go. Pies stał na początku wiaduktu, po prawej stronie,
widoczna była tylko jego wychylona głowa. A może ten wiadukt zbudowano tylko po to,
żeby psy i koty miały którędy przechodzić nad jezdnią? To możliwe. Przecież w
budownictwie publicznym w naszym kraju wciąż niemożliwe staje się możliwe. Komisarz
wreszcie zrozumiał, gdzie ukryli się porywacze: właśnie w tym miejscu, w którym stał pies.
Ruszył pustym polem, wszedł na ścieżkę, dotarł do miejsca, od którego zaczynał się
wiadukt wygięty jak ośli grzbiet. Kogoś, kto znajdował się na początku wiaduktu, nie można
było z szosy zobaczyć. Przeszukał uważnie ziemię, psisko tymczasem uciekło i szczekało z
daleka. Nie znalazł jednak nic, nawet niedopałka papierosa. Czy można zresztą znaleźć dzisiaj
niedopałek papierosa, skoro wszyscy boją się palić, wystraszeni złowieszczym napisem na
opakowaniu: „Dym sprawi, że umrzesz na raka”? Może nawet nieszczęsny długoletni
nałogowiec traci przez to ochotę na palenie, a potem nieszczęsny rzetelny policjant nie ma co
liczyć na znalezienie jakichś wyraźnych śladów. Może trzeba by napisać w tej sprawie
stosowny memoriał do ministra zdrowia.
Przeszukał także wjazd na wiadukt po drugiej stronie. Bez skutku. Wrócił i położył się
na brzuchu. Popatrzył w dół, przycisnął twarz do siatki. I wreszcie zobaczył tuż pod sobą
kamienną płytę, która przykrywała studzienkę. Na pewno porywacze, kiedy nadjeżdżało auto
inżyniera Pe - ruzzo, byli na wiadukcie i zrobili to samo co on - położyli się płasko na ziemi.
Z tej pozycji obserwowali, jak w świetle reflektorów Peruzzo podnosi płytę, wkłada walizkę
do studzienki i odjeżdża. Tak to właśnie musiało się odbyć. Montalbano jednak nie osiągnął
jeszcze celu, dla którego tu przyjechał, nie natrafił na żadne ślady ich pobytu.
Zszedł z wiaduktu. Przyjrzał się płycie, która zakrywała studzienkę. Wydała mu się
trochę za mała, żeby przez jej otwór można było wepchnąć walizkę. Szybko wyliczył, że
sześć miliardów lirów to prawie trzy miliony sto tysięcy euro. Jeżeli każda paczka banknotów
zawierała sto sztuk o nominale pięćset euro, to tych paczek musiało być sześćdziesiąt dwie.
Wobec tego wystarczyła nieduża walizka. Płytę łatwo dawało się unieść, bo na środku miała
żelazne kółko. Wsunął palec, szarpnął, przesunął płytę. Zajrzał do wnętrza studzienki i... nie
chciał uwierzyć własnym oczom. W środku leżała torba podróżna i bynajmniej nie wyglądała
na pustą. Pieniądze inżyniera wciąż tu jeszcze były. Czy to możliwe, że porywacze nie
zdążyli ich dotąd zabrać? Dlaczego w takim razie uwolnili Susannę?
Uklęknął, wsunął rękę, uchwycił torbę, wyczuł, że trochę waży, wyciągnął ją, położył
obok studzienki. Zanim otworzył, zaczerpnął głębiej powietrza. Była pełna jednakowych
paczuszek. Ale nie były to banknoty, tylko kartki z ilustrowanych czasopism, równo
przycięte.
14
Od tej niespodzianki zakręciło mu się w głowie tak mocno, że usiadł na ziemi. Z
otwartymi ze zdumienia ustami zaczął sobie stawiać pytania. Co to znaczy? Dlaczego
inżynier Peruzzo włożył do torby stare gazety zamiast euro?
Opierając się na swojej, niewielkiej przecież, znajomości Peruzza, starał się wyczuć,
czy inżynier był człowiekiem zdolnym do tak ryzykownego kroku, który mógł źle wróżyć
sprawie, a jego siostrzenicę wręcz kosztować życie. Rozważył wszystko i doszedł do
wniosku, że owszem, inżynier Peruzzo był zdolny i do czegoś takiego, i do czegoś jeszcze
gorszego. Jak jednak wytłumaczyć sobie postępowanie porywaczy? Rysowały się tylko dwie
możliwości, inne w ogóle nie wchodziły w grę: albo porywacze otworzyli torbę tutaj, na
miejscu, zorientowali się, że Peruzzo ich oszukał, i mimo to postanowili dziewczynę uwolnić,
albo wpadli w pułapkę, to znaczy zobaczyli Peruzza umieszczającego torbę w studzience, ale
z jakiegoś powodu nie mogli natychmiast sprawdzić, co w niej jest, i ufając inżynierowi,
zarządzili odesłanie Susanny do domu.
A może Peruzzo w jakiś sposób dowiedział się, że porywacze nie będą mogli od razu
otworzyć torby i zobaczyć jej zawartości, więc liczył na zwłokę? Spokojnie, ta hipoteza jest
całkiem fałszywa. Przecież nikt nie mógł zabronić porywaczom otwarcia studzienki, kiedy
tylko zechcą. A samo przekazanie okupu wcale nie znaczyło, że muszą natychmiast uwolnić
Susannę. Na jaką zatem „zwłokę” mógł liczyć inżynier Peruzzo? Na żadną. Więc tak czy
inaczej podstęp byłby niedorzeczny.
Kiedy siedział ogłuszony własnymi pytaniami, które przeszywały mu głowę jak seria
z automatu, usłyszał nikły dźwięk dzwonków, który dobiegał nie wiadomo skąd. Mogło się
wydawać, że nadchodzi stado owiec. Ale ten dziwny dźwięk nie przybliżał się, chociaż ciągle
był blisko. Wtedy Montalbano zrozumiał, że to dzwoni jego komórka, której nigdy nie
używał, a tylko na tę okazję włożył ją sobie do kieszeni.
—
Panie komisarzu, to pan? Tutaj Fazio.
—
Tak, Fazio. Co się dzieje?
—
Komisarz Minutolo polecił mi zawiadomić pana o tym, co się zdarzyło trzy
kwadranse temu. Szukałem pana w komisariacie, w domu, aż w końcu Catarella przypomniał
sobie, że...
—
Tak, tak. Ale w czym rzecz?
—
No więc komisarz Minutolo zatelefonował do adwokata Luny, żeby spytać, co
się dzieje z inżynierem Pe - ruzzo. A adwokat powiedział mu, że inżynier dziś w nocy
zapłacił okup, i wskazał miejsce, gdzie zostały zdeponowane pieniądze. Wobec tego komisarz
Minutolo od razu tam ruszył, żeby przeprowadzić wizję lokalną. To miejsce znajduje się przy
drodze do Brancato. Niestety, za nim ruszyli także dziennikarze.
—
Dobrze, ale czego Minutolo chce ode mnie?
—
Mówi, że się ucieszy, jeżeli i pan tam przyjedzie. Zaraz panu wyjaśnię, jak
najłatwiej dojechać...
Ale komisarz już się rozłączył. Minutolo, jego policjanci, stado dziennikarzy,
fotografów i operatorów mogli tu być za chwilę. Gdyby go zobaczyli, jak się z tego
wytłumaczy?
„Jaka piękna niespodzianka! A ja właśnie wpadłem tutaj, żeby sobie trochę poorać
pole...”
Włożył ostrożnie torbę do studzienki, zasunął kamienną płytę, pobiegł do samochodu,
włączył motor i zaczął w pośpiechu zawracać. Ale nagle oprzytomniał. Jeżeli pojedzie tą
samą drogą, którą tu przyjechał, siłą rzeczy natknie się na kolumnę samochodów z
komisarzem Minutólo na czele. Nie, nie ma wyjścia, musi jechać do Brancato dolnego.
Dotarł tam w niecałe dziesięć minut. Czysta mieścina z małym placem, kościołem,
ratuszem, kawiarnią, bankiem, gospodą i sklepem obuwniczym. Wokół placu stały granitowe
ławki, a na wszystkich siedzieli starzy mężczyźni, w sumie może dziesięciu zgrzybiałych
emerytów. Nie rozmawiali ze sobą, nie poruszali się. Przez ułamek sekundy Montalbano
myślał, że to pomniki, czyli wybitny przykład dzisiejszego hiperrealizmu w sztuce. Ale jeden
ze starców nagle odchylił głowę do tyłu i ułożył ją wygodnie na oparciu ławki. Albo zmarł, co
było możliwe, albo nagle dopadła go senność.
Wiejskie powietrze zaostrzyło komisarzowi apetyt. Popatrzył na zegarek, brakowało
niewiele do pierwszej. Ruszył w stronę gospody, ale się zatrzymał. A jeżeli jakiemuś
dziennikarzowi przyjdzie ochota przyjechać do Brancato dolnego, żeby stąd zatelefonować?
Na pewno w górnym Brancato o gospodach z telefonem nie można było nawet marzyć. Pusty
żołądek jednak już mu mocno dokuczał, więc niezależnie od tego, czy na coś się narażał, czy
nie, postanowił iść do gospody, którą miał przed sobą.
Kątem oka zobaczył wychodzącego z banku mężczyznę i przystanął, żeby mu się
lepiej przyjrzeć. A wtedy ten otyły, serdecznie uśmiechnięty czterdziestolatek podszedł do
niego.
—
Pan komisarz Montalbano?
—
Tak... to ja, ale...
—
Bardzo mi przyjemnie. Nazywam się Michele Zarco.
Wymienił swoje imię i nazwisko jak człowiek powszechnie znany urbi et orbi. A
ponieważ komisarz wciąż patrzył na niego bez słowa, wyjaśnił:
—
Jestem kuzynem Catarelli.
Michele Zarco, technik budowlany i wiceburmistrz Brancato, okazał się dla komisarza
człowiekiem opatrznościowym. Po pierwsze, wziął go do siebie do domu i nakarmił jak
należy, to znaczy uraczył tym, co sami jedli, a co, jak zaznaczył, miało być niczym
szczególnym. Pani Ange - la Zarco, milcząca, jasna aż po korzonki włosów blondynka,
podała domowy makaron z sosem pomidorowym, a na drugie wczorajszego królika w
kwaśnosłodkiej zalewie. Przygotować królika w takiej zalewie to prawdziwa sztuka,
ponieważ o wszystkim rozstrzygają proporcje octu i miodu oraz właściwe przemieszanie
kawałków królika z jarzynami, w których mięso ma się dusić. Pani Zarco znała się na kuchni i
dla lepszego smaku posypała danie serem z utartymi migdałami. Poza tym wiadomo, że królik
w kwaśnosłodkiej zalewie inaczej smakuje, kiedy je się go zaraz po przyrządzeniu, a inaczej
w dzień później, bo wtedy zyskuje na smaku i aromacie. Jednym słowem, Montal - bano był
zachwycony.
Po drugie, wiceburmistrz Zarco zaproponował mu przejażdżkę do Brancato górnego,
chociażby dla złapania oddechu po obfitym jedzeniu. Oczywiście pojechali samochodem
Zarca. Po pokonaniu niezliczonych zakrętów, wyglądających jak klisza z prześwietleniem
jelit, zatrzymali się w centrum, czyli przy kilku domach, które wprawiłyby w zachwyt
scenografa filmowego z okresu ekspresjonizmu. Ani jeden dom nie stał pionowo, każdy był
odchylony na lewo lub na prawo, i to pod takim kątem, że wieża w Pizie wydawałaby się przy
nich idealnie prosta. Trzy czy cztery domki były dosłownie jak przymocowane do ściany
skalnej i wychylone tak, jakby przyssano je do fundamentów jakimś magnesem. Dwaj starzy
mężczyźni przechadzali się i rozmawiali, a właściwie krzyczeli do siebie, bo jeden szedł
przechylony na prawo, a drugi na lewo, jakby przejęli taki swoisty nawyk zachowywania
równowagi od domów, w których mieszkali.
—
Wracamy na kawę. Zona parzy znakomitą - zaproponował Zarco, kiedy
zobaczył, że nawet Montalbano zaczyna iść pochylony na bok, zasugerowany tym, co go
otaczało.
Kiedy pani Angela otworzyła im drzwi, wyglądała jak dziecinny rysunek: warkocze
miała niemal białe, a policzki czerwone. Była bardzo wzburzona.
—
Co się z tobą dzieje? - spytał mąż.
—
Przed chwilą w telewizji mówili, że tamtą dziewczynę wypuścili do domu, ale
że nikt nie zapłacił za nią okupu.
—
To możliwe? - spytał Michele Zarco, patrząc na komisarza.
Montalbano wzruszył ramionami i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o
tej historii zielonego pojęcia.
—
Tak, tak, wszystko wam wyjaśnię - opowiadała dalej pani Angela. - Telewizja
mówiła, że policja znalazła torbę inżyniera Peruzzo gdzieś tutaj, w naszych okolicach, ale w
torbie były tylko pocięte gazety. Dziennikarz spytał, jak to się stało, że porwaną mimo to
wypuścili, i dlaczego tak zdecydowali. Takie oszustwo to podła sprawka i straszliwie
ryzykowna, bo dziewczynę mogli za to zabić!
A więc już nie był to Antonio Peruzzo. Była to „podła sprawka”, okropne świństwo,
jeden brudny rynsztok. Jeżeli inżynier Peruzzo rzeczywiście odważył się na takie hazardowe
zagranie, przegrał swoją szansę. Chociaż Susan - na była już wolna, on stał się odtąd
dożywotnim więźniem skrajnej i bezlitosnej wzgardy tutejszych ludzi.
Montalbano postanowił nie wracać już do biura, tylko udać się prosto do Marinelli i
obejrzeć w spokoju konferencję prasową w telewizji. Mijając wiadukt, jechał ostrożnie z
obawy, że ktoś może zatrzymał się tam na dłużej. Nic takiego. Za to wszędzie było pełno
śladów pobytu bandy policjantów, dziennikarzy, fotografów i kamerzystów: porzucone puszki
po cocacoli, potłuczone butelki po piwie, wyrzucone opakowania po papierosach. Prawdziwy
śmietnik. Rozbili nawet tę kamienną płytę, która zakrywała studzienkę.
Otwierając drzwi do domu, zamarł. Uświadomił sobie, że przez cały ranek nie
zadzwonił do Livii, nawet nie dał jej znać, że spóźni się na obiad. Mamy jego los, nie uniknie
awantury, nie ma nic na swoją obronę. Ale dom był pusty, Livia gdzieś pojechała. Wszedł do
salonu, zobaczył jej w połowie spakowaną walizkę. I nagle sobie uprzytomnił, że już jutro
Livia musi wracać do Bocadasse. Te jej ferie, które wykorzystała z wyprzedzeniem, żeby być
przy nim, kiedy leżał w szpitalu, a potem, już w domu, powracał do zdrowia, skończyły się.
Niespodziewanie dla siebie samego zrobiło mu się jej żal, wzruszył się, jak zwykle wbrew
własnej woli. Dobrze, że jej nie było, bo mógł bezwstydnie dać upust wzruszeniu. Więc sobie
na to pozwolił. Następnie poszedł umyć twarz i usiadł na krześle przy telefonie. Przejrzał
książkę telefoniczną, znalazł dwa numery adwokata Luny, jeden do domu, drugi do
kancelarii. Zadzwonił na ten drugi.
—
Tu kancelaria mecenasa Luny - usłyszał kobiecy głos.
—
Nazywam się Montalbano, jestem komisarzem. Zastałem mecenasa?
—
Tak, ale jest teraz na zebraniu. Połączę się z nim, a nuż będzie mógł
rozmawiać.
Słychać było rozmaite odgłosy, nagraną muzykę.
—
Najdroższy przyjacielu! - powiedział adwokat Luna.
—
Teraz w żadnym razie nie mogę z panem rozmawiać. Jest pan u siebie w
biurze?
—
Nie, jestem w domu. Dam panu swój numer.
—
Dziękuję.
Montalbano podyktował Lunie numer swego telefonu.
—
Zadzwonię do pana za dziesięć minut - obiecał adwokat.
Komisarz zauważył, że Luna w czasie ich krótkiej rozmowy nie zwrócił się do niego
ani razu po nazwisku, nie wymienił jego tytułu służbowego. Warto by wiedzieć, z jakimi
klientami odbywa to zebranie; można dać głowę, że z takimi, którymi słowo „komisarz”
poważnie by wstrząsnęło.
Minęło może pół godziny, zanim odezwał się telefon.
—
Komisarz Montalbano? Proszę wybaczyć zwłokę, ale naprzód byli u mnie
klienci, a potem przyszło mi do głowy, że lepiej będzie zadzwonić do pana z jakiegoś
bezpiecznego telefonu.
—
Co pan mówi, mecenasie? Chyba pańskie telefony nie są na podsłuchu?
—
Nie jestem tego pewien. Jednak w dzisiejszych czasach... Nie wiem, o czym
pan chciał ze mną porozmawiać.
—
O niczym, czego by pan nie wiedział.
—
Ma pan na myśli znalezienie tej torby z gazetami?
—
Zgadł pan. Sam pan rozumie, że ten fakt bardzo utrudnia restaurację dobrego
imienia inżyniera, co tak gorąco mi pan zalecał.
Zapadła cisza, jakby połączenie zostało przerwane.
—
Halo!powiedział Montalbano.
—
Tak, wciąż pana słucham. Panie komisarzu, proszę mi szczerze odpowiedzieć:
czy sądzi pan, że ja o tym wszystkim wiedziałem? Gdybym wiedział, że w tej studzience jest
torba z pociętymi gazetami, zawiadomiłbym o tym pana i komisarza Minutolo.
—
Z pewnością.
—
A zatem? Kiedy tylko rozeszła się wiadomość o odkryciu tego oszustwa, mój
klient zadzwonił do mnie wstrząśnięty. Płakał. Zrozumiał, że pakuje się go z nogami do
beczki z cementem i wrzuca do morza. Żeby zakończyć jego istnienie, żeby już nie mógł
wypłynąć na powierzchnię. Panie komisarzu, otóż ta torba podróżna nie należy do niego, on
umieścił pieniądze w walizce.
—
I może tego dowieść?
—
Nie, nie może.
—
A jak sobie to tłumaczy, że zamiast walizki znaleziono torbę?
—
Nie umie sobie tego wytłumaczyć.
—
Do tej walizki na pewno włożył pieniądze?
—
Na pewno. Z grubsza biorąc, były to sześćdziesiąt dwie paczuszki banknotów
po pięćset euro, czyli trzy miliony dziewięćdziesiąt osiem euro i siedemdziesiąt cztery centy,
co zaokrąglone do jednego euro dawało równo sześć miliardów starych lirów.
—
Pan w to wierzy?
—
Panie komisarzu, ja muszę wierzyć mojemu klientowi. Ale problem nie leży w
tym, czyja mu wierzę, czy nie. Problem leży w tym, czy uwierzą mu inni ludzie.
—
Musi jednak istnieć jakiś sposób, by dowieść, że pański klient mówi prawdę.
—
Tak pan sądzi? A jaki?
—
Bardzo prosty. Inżynier Peruzzo musiał zgromadzić w krótkim czasie, jak pan
sam mi mówił, sumę potrzebną na zapłacenie okupu. Istnieją wobec tego datowane
dokumenty bankowe poświadczające wypłatę i określające jej wysokość. Wystarczy ujawnić
je publicznie i w ten sposób pański klient udowodni wszystkim swoją niezaprzeczalnie dobrą
wolę.
Trwało długie, pełne napięcia milczenie.
—
Panie mecenasie, słucha mnie pan?
—
Oczywiście. I właśnie takie rozwiązanie zaproponowałem natychmiast memu
klientowi.
—
Wobec tego... jak pan widzi...
—
Ale okazało się to problematyczne.
—
W jakim sensie?
—
Inżynier Peruzzo nie zwracał się o wypłatę do banków.
—
Nie do banków? Tylko do kogo?
—
Mój klient zobowiązał się nie ujawniać nazwisk tych osób, które
wielkodusznie wsparły go w tych delikatnych okolicznościach. Mówiąc wprost, nie posiada
żadnych pisemnych dokumentów w tej kwestii.
Z jakiegoż to grząskiego, cuchnącego bagna wyciągnęły się te ręce, które podsunęły
pieniądze inżynierowi Peruzzo?
—
W takim razie wydaje mi się, że jego położenie jest rzeczywiście rozpaczliwe.
—
Mnie też, panie komisarzu. Przyznam, że nawet zadaję sobie pytanie, czy moja
troska o sprawy inżyniera Peruzzo ma jeszcze sens.
Otóż to! Nawet szczury szykują się do opuszczenia okrętu, który idzie na dno.
Konferencja prasowa rozpoczęła się równo o wpół do szóstej. Za długim stołem
usiedli Minutolo, sędzia, kwestor i Lattes. Salon w kwesturze był wypełniony po brzegi
dziennikarzami, fotografami i kamerzystami. Byli też Ni - coló i Pippo Ragonese, którzy
trzymali się odpowiednio daleko od siebie. Naprzód przemówił kwestor BonettiAl - derighi.
Uznał za stosowne zrelacjonować, jak od samego początku wyglądało uprowadzenie.
Poinformował, że tę pierwszą część swoich wyjaśnień oparł na zeznaniach złożonych przez
ofiarę. A zatem wieczorem w dniu porwania Susanna Mistretta wracała skuterem do domu,
jadąc tą samą szosą co zazwyczaj. Na skrzyżowaniu z drogą do San Geraldo, niedaleko willi,
w której mieszka, zrównał się z nią jakiś samochód i zmusił ją, aby skręciła na boczną drogę,
w przeciwnym bowiem razie nie uniknęłaby zderzenia. A tam, ledwo Susanna się zatrzymała,
jeszcze wzburzona tym, co nastąpiło, z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn w
kominiarkach na twarzach. Jeden chwycił ją i wrzucił siłą do auta.
Susanna była zanadto oszołomiona, żeby stawiać opór. Mężczyzna zdjął jej z głowy
kask, podsunął pod nos nasączoną czymś watę, założył na usta knebel, związał ręce na
plecach i nakazał, żeby się położyła na podłodze samochodu.
Na wpół omdlała dziewczyna zorientowała się, że drugi mężczyzna wsiadł do auta i że
ruszali z miejsca. Straciła przytomność. Najwidoczniej kierowca, jak domyślał się sędzia,
wcześniej odprowadził skuter na bok.
Susanna ocknęła się w kompletnych ciemnościach. Knebel zasłaniał jej usta, ale ręce
miała rozwiązane. Zrozumiała, że znajduje się gdzieś na odludziu. Poruszając się na oślep,
zorientowała się, że umieścili ją na dnie jakiejś betonowej cysterny wysokiej na ponad trzy
metry i że na posadzce leży stary materac. Tak upłynęła jej pierwsza noc. Susanna była
zdruzgotana nie tyle swoim położeniem, ile myślami o umierającej matce. Nad ranem się
zdrzemnęła. Obudziło ją zapalone przez kogoś światło. Świeciła przenośna lampa, taka, jakiej
używa się w warsztatach samochodowych podczas napraw silnika. Uprowadzona zobaczyła
dwóch zakapturzonych mężczyzn, którzy ją obserwowali. Jeden wyjął z pudełka kieszonkowy
magnetofon, drugi zszedł do niej po drabinie. Tamten z magnetofonem coś powiedział, a jego
kompan zdjął jej knebel z ust i Susanna zaczęła wzywać pomocy. Więc z powrotem
zakneblował jej usta. Wkrótce zjawili się znowu. Jeden zszedł po drabinie, zdjął knebel i
wyszedł. Drugi zrobił polaroidem zdjęcie. Knebla już jej więcej nie zakładali. Kiedy
przynosili jedzenie, zawsze gotowe, z puszki, używali drabiny, którą spuszczali z góry. W
jednym kącie cysterny stało wiaderko. Światło było już stale zapalone.
Przez cały okres uprowadzenia niczego nie wymuszali na niej przemocą, ale nie miała
możności zadbania chociażby w najmniejszym stopniu o higienę osobistą. I nigdy nie
słyszała, żeby porywacze ze sobą rozmawiali. Nigdy zresztą nie odpowiadali też na jej
pytania ani z niczym się do niej nie zwracali. Nawet jej nie powiedzieli, kiedy już ją
wyprowadzali z cysterny, że wkrótce będzie wolna. Susanna umiała wskazać śledczym
miejsce, gdzie ją zostawili. Tam rzeczywiście odnaleziono sznur i chustkę, którą miała
zakneblowane usta. Kwestor na zakończenie powiedział jeszcze, że dziewczyna czuje się dość
dobrze, jeżeli wziąć pod uwagę te straszne przeżycia, jakie ma za sobą.
Potem Lattes wskazał ręką pierwszego dziennikarza, który wstał i czekał, by zadać
pytanie. Spytał, dlaczego nie można przeprowadzić z Susanną wywiadu.
—
Ponieważ śledztwo nie jest jeszcze zakończone - odpowiedział sędzia.
—
A co z okupem? Ostatecznie został zapłacony czy nie? spytał Zito.
—
To także jest objęte tajemnicą śledztwa.
Zaraz zerwał się z miejsca Pippo Ragonese. Usta przypominające kurzy kuper miał
zaciśnięte, tak że słowa wydostawały się z nich mało zrozumiałe, postrzępione.
—
W tak... razie... zad... pyta... tylk... chcę złoż... dekla...
—
Proszę mówić wyraźniej, trochę wyraźniej! - krzyknęli razem, jak grecki chór,
wszyscy dziennikarze.
—
Muszę złożyć deklarację w miejsce narzucających się pytań.
Zanim tu przyjechałem, do naszej redakcji zadzwonił telefon, a kiedy połączono mnie z
rozmówcą, rozpoznałem głos porywacza, tego samego, który już uprzednio do nas
telefonował. Oświadczył stanowczo, że okup nie został zapłacony, bo ten, który miał zapłacić,
oszukał ich. Postanowili mimo to uwolnić dziewczynę, ponieważ nie chcieli brać na swoje
sumieniejejśmierci.
Zrobiło się zamieszanie, wszyscy coś chaotycznie mówili. Wstawali z krzeseł,
gestykulowali, wybiegali z salonu, a sędzia głośno upominał Ragonesego. Zamęt zrobił się
taki, że nie można było zrozumieć ani słowa. Montałbano wyłączył telewizor i wyszedł na
werandę.
Livia przyjechała godzinę później i zobaczyła, że komisarz patrzy na morze. Nie
sprawiała wrażenia rozgoryczonej.
—
Gdzie byłaś?
—
Pojechałam odwiedzić Bebę, a potem wpadłam do Kolymbetry. Musisz mi
obiecać, że prędzej czy później też się tam wybierzesz. A ty? Nawet nie zadzwoniłeś, żeby mi
dać znać, że nie przyj edziesz na obiad.
—
Przepraszam, Livio, ale...
—
Nie tłumacz się, nie mam najmniejszej ochoty się z tobą sprzeczać. To są
ostatnie godziny, jakie spędzamy razem. Nie zamierzam ich popsuć.
Pokręciła się trochę po werandzie i zrobiła coś, czego nie robiła nigdy dotąd: usiadła
komisarzowi na kolanach i mocno go objęła. Siedziała tak przez chwilę w milczeniu. Potem,
szepcąc mu do ucha, spytała:
—
Idziemy do domu?
Zaraz weszli do sypialni, Montałbano na wszelki wypadek wyłączył telefon.
Wciąż leżeli objęci, nie wstali na kolację, nie wstali też potem.
—
Cieszę się, że Susanna została zwolniona przed moim wyjazdem - oświadczyła
w pewnej chwili Livia.
—
Ja też - powiedział komisarz.
Na parę godzin porwanie Susanny całkiem wyparowało mu z głowy. A teraz był
instynktownie wdzięczny Livii, że mu o nim przypomniała. Ale dlaczego? Co w nim
wzbudziło tę wdzięczność? Nie umiałby powiedzieć.
Kiedy poszli do kuchni coś zjeść, niewiele do siebie mówili, oboje jednak myśleli o
jutrzejszym odjeździe Livii.
Livia wstała od stołu i poszła spakować do końca walizkę. W pewnej chwili głośno
spytała:
—
Salvo, to ty wziąłeś tę książkę, którą czytam?
—
Nie.
Chodziło o powieść Simenona Narzeczona pana Hire.
Livia przyszła na werandę i usiadła przy nim.
—
Nie mogę jej znaleźć. Chciałam ją zabrać ze sobą i skończyć.
Komisarzowi wydało się, że wie, gdzie może być książka. Wstał.
—
Dokąd idziesz?
—
Zaraz wrócę.
Książka była tam, gdzie się spodziewał: w sypialni, pod szafką nocną, wciśnięta
między ścianę a nogę łóżka. Pochylił się, podniósł ją i położył na zamkniętej już walizce.
Wrócił na werandę.
—
Znalazłem - powiedział.
Nie usiedział długo.
—
Znowu gdzieś idziesz? - spytała Livia.
Ale Montalbana nagle sparaliżowało. Można by pomyśleć, że raził go grom z jasnego
nieba. Z wysuniętą nogą, lekko pochylony do przodu, wyglądał, jakby ktoś zdzielił go po
głowie. Tkwił bez ruchu, i tyle.
Livia od razu się zaniepokoiła.
—
Co ci jest, Salvo?
Nie mógł się poruszyć, nogi stały się jak z ołowiu, strasznie ciężkie, a mózg,
przeciwnie, dziwnie mu się rozpędził, wszystkie jego tryby poszły w ruch, jakby pobudzone
tym, że wreszcie mogą się kierować we właściwą stronę.
—
Salvo, Boże święty, źle się czujesz?
—
Nie.
Powoli wyczul, że krew ruszyła w nim z miejsca, że już płynie jak należy. Udało mu
się usiąść. Na jego twarzy pozostał wyraz jakiegoś niezmiernego zdumienia, ale nie chciał,
żeby Livia to spostrzegła.
Położył jej głowę na ramieniu i powiedział:
—
Dziękuję ci.
I w tym samym momencie zrozumiał jasno, dlaczego już wcześniej, kiedy leżeli, był
jej tak bardzo wdzięczny, że wspomniała o Susannie. Dopiero teraz ta wdzięczność nabrała
sensu.
15
Sprężyna czasu nie mogła tej nocy odblokować się trzeciej dwadzieścia siedem minut
i czterdzieści sekund obudzić Montalbana, ponieważ nie spał, nie udawało mu się usnąć, mógł
tylko wcisnąć się w łóżko i dać się unosić myślom, które przypływały jedna po drugiej jak
fale na wzburzonym morzu. Ale nie dawały mu spokoju ramiona i nogi, a musiał leżeć
nieruchomo, żeby nie obudzić Livii, która zasnęła od razu i już wędrowała po krainie snu.
Budzik zadzwonił o szóstej, dzień był dość pogodny, kwadrans po siódmej byli już w
drodze na lotnisko w Pun - ta Raisi. Prowadziła Livia. Podczas jazdy niewiele rozmawiali,
przeważnie milczeli, Montalbano miał już głowę pełną planów, które chciał jak najszybciej
zrealizować, żeby zrozumieć, czy to wszystko, co przyszło mu do głowy, jest absurdalną
fantazją czy nie mniej absurdalną prawdą, a Li - via także myślała już tylko o tym, co czeka
na nią w Genui; przypominała sobie zaległe prace i sprawy porzucone w połowie, kiedy na
skutek nieprzewidzianej konieczności musiała na dłużej zatrzymać się w Vigacie i zająć
Salvem.
Zanim Livia przeszła do sali odpraw, objęli się ciasno, nie zważając na otaczających
ich ludzi, jak para młodych zakochanych. Trzymając Livię w ramionach, Montalbano doznał
dwóch sprzecznych uczuć. Nie było czymś naturalnym, że oba pojawiły się jednocześnie - a
jednak się pojawiły. Z jednej strony był to dotkliwy smutek, że Livia odjeżdża i że w domu w
Marinelli na pewno będzie mu jej brak, zwłaszcza teraz, kiedy jako mężczyzna w coraz
bardziej zaawansowanym wieku częściej odczuwał, że ciąży mu samotność - a z drugiej
odzywało się w nim zniecierpliwienie i jakiś pośpiech, chciał, żeby Livia już odjechała i żeby
nie musiał tracić czasu, tylko mógł powrócić szybko do Vigaty i zrobić to, co zamierzał
zrobić, już całkiem swobodny, nie dostosowując się do jej sposobu spędzania czasu i nie
będąc zmuszanym odpowiadać na jej pytania.
A potem Livia wysunęła się z jego objęć, popatrzyła na niego i poszła do przejścia
kontrolnego. Montalbano pozostał na miejscu, nie ruszył się na krok. Nie dlatego, że chciał ją
śledzić wzrokiem, ale z powodu jakiegoś chwilowego odrętwienia, które minęło dopiero
wtedy, kiedy w końcu się odwrócił i ruszył w stronę wyjścia. Zachował się tak, ponieważ
odniósł wrażenie, że uchwycił w jej spojrzeniu, gdzieś w jego głębi, na samym dnie, jakiś
błysk, jakieś drobne drgnienie, które nie powinno było się pojawić. Trwało to chwilkę i
szybko zniknęło, przesłonięte szczerym wzruszeniem. Komisarz jednak zdążył ten niejasny,
ale przecież rzeczywisty błysk dostrzec i bardzo się nim zdziwił. Czyżby to znaczyło, że
kiedy stali tak objęci, Livia także doznawała takich dwóch sprzecznych ze sobą uczuć, jakich
on doznawał? Że ona także była przygnębiona rozstaniem, a równocześnie niecierpliwie
czekała na odzyskanie swobody?
W pierwszej chwili to spostrzeżenie go rozzłościło, a potem rozśmieszyło. Tak
przecież brzmiała znana łacińska dewiza: Nec tecum, nec sine te. Ani z tobą, ani bez ciebie.
Jakże to prawdziwe!
—
Montalbano? Tu Minutolo.
—
Witam. Usłyszeliście od dziewczyny coś ciekawego?
—
Salvo, w tym cały kłopot. Susanna, po pierwsze, jest jeszcze trochę
wstrząśnięta porwaniem, co zrozumiałe, a po drugie, odkąd wróciła, nie zmrużyła oka i
dlatego niewiele jeszcze zdążyła nam opowiedzieć.
—
Dlaczego nie zmrużyła oka?
—
Dlatego, że z matką jest coraz gorzej i nie chciała ani na chwilę odejść od jej
łóżka. Wobec tego, kiedy dowiedziałem się przez telefon, że pani Mistretta dzisiejszej nocy
zmarła...
—
...od razu, z wielkim taktem i wyczuciem sprzyjających okoliczności, rzuciłeś
się do przesłuchiwania Su - sanny.
—
Salvo, to nie w moim stylu. Przyjechałem do willi tylko dlatego, że uznałem to
za swój obowiązek. Skoro spędziłem tutaj tyle czasu...
—
...stałeś się jakby członkiem rodziny. Tylko pogratulować. Ale wciąż jeszcze
nie rozumiem, po co do mnie dzwonisz.
—
No właśnie. Ponieważ pogrzeb odbędzie się jutro rano, chcę przełożyć
zasadnicze przesłuchanie Susanny na pojutrze. Sędzia też jest tego zdania.
—
A ja? Co ja tu mam do rzeczy?
—
Nie powinieneś być przy tym?
—
Nie wiem. Kwestor zdecyduje, czy powinienem, czy nie. Powiem więcej:
zadzwoń do niego z łaski swojej, spytaj go, co o tym myśli, a później zadzwoń do mnie.
—
Panie komisarzu, to jest pan? Mówi Adelina.
Gosposia Adelina! Jak się dowiedziała, że Livii już nie ma w Marinelli? Wyczuła to?
Z czegoś wywnioskowała? Lepiej się nad tym nie zastanawiać, bo wyjdzie na jaw, że w
Vigacie wszyscy wiedzą, dlaczego coś sobie nuci, kiedy siedzi na sedesie.
—
Co nowego, Adelino?
—
Panie komisarzu, czy mogę przyjść po południu, żeby posprzątać dom i coś
panu przygotować dojedzenia?
—
Nie, Adelino, nie dzisiaj. Przyjdź jutro rano.
Chciał spokojnie posiedzieć w domu i porozmyślać, nie licząc się z kimś, kto kręciłby
się w pobliżu.
—
Panie komisarzu, a już się pan zastanowił w sprawie chrztu mojego wnuka? -
spytała gosposia.
Nie wahał się nawet przez chwilę. Livia była przekonana, że uszczypliwie z niego kpi,
a tymczasem podsunęła mu naprawdę świetne rozwiązanie, mówiąc o tym wyrównywaniu
rachunku.
—
Namyśliłem się, Adelino. Zgadzam się.
—
Matko święta, bardzo się cieszę!
—
Ustaliliście datę?
—
Panie komisarzu, data zależy od pana.
—
Ode mnie?
—
Tak, kiedy będzie pan wolny.
„Nie, data zależy od tego, kiedy będzie wolny twój syn” - chciał odpowiedzieć
Adelinie, skoro Pasąuale, jej syn, ciągle szedł do aresztu i z niego wychodził. Ale
zrezygnował z tego rodzaju żartów i powiedział:
—
Sami wszystko ustalcie i dajcie mi znać. Ja teraz mam tyle wolnego czasu, ile
chcę.
Francesco Lipari nie tyle usiadł, ile zwalił się na krzesło naprzeciw komisarza. Twarz
miał zgnębioną, podkrążone oczy wyglądały jak czarne plamy na twarzy, posmarowane pastą
do butów. Chyba przespał tę noc, nie zdejmując ubrania, tak było wymięte. Montałbano
patrzył na niego zdziwiony; spodziewał się, że chłopak będzie radosny i podniesiony na
duchu, skoro porywacze uwolnili jego dziewczynę, a tymczasem...
—
Źle się czujesz?
—
Źle.
—
Dlaczego?
—
Bo Susanna nie chce ze mną rozmawiać.
—
Nie rozumiem.
—
Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Odkąd dowiedziałem się, że ją uwolnili,
telefonowałem do willi może z dziesięć razy. Słuchawkę podnosił ojciec albo stryj, albo ktoś
inny, a ona nigdy. I za każdym razem słyszałem, że Susanna jest zajęta i nie może podejść do
telefonu. Także dzisiaj rano, kiedy usłyszałem, że zmarła jej matka...
—
Gdzie to usłyszałeś?
—
Mówili w lokalnym radiu. Od razu pomyślałem: na szczęście zdążyła jeszcze
zobaczyć matkę żywą. I zaraz zadzwoniłem, chciałem być w takiej chwili przy niej, ale
odpowiedzieli mi tak samo: nie może podejść. - Zakrył sobie twarz rękami. - Co ja jej
zrobiłem, że mnie tak traktuje?
—
Nic jej nie zrobiłeś - powiedział Montałbano. - Ale postaraj się ją zrozumieć.
Uraz, jaki w niej zostawiło porwanie, jest niezwykle mocny i trudny do przezwyciężenia. To
potwierdzają wszyscy, którzy przez coś takiego przeszli. Trzeba trochę czasu...
I litościwy samarytanin Montałbano umilkł, dość z siebie zadowolony. Na temat
uprowadzenia Susanny budował sobie właśnie sąd śmiały i bardzo osobisty, dlatego nie chciał
jeszcze dzielić się nim z chłopakiem i wolał poprzestać na ogólnikach.
—
Gdyby miała przy sobie kogoś, kto ją prawdziwie kocha, czy nie byłoby jej
łatwiej ten uraz przezwyciężyć?
—
Chcesz coś usłyszeć?
—
Oczywiście.
—
Będzie to wyznanie prywatne. Ja również, tak jak Susanna, czuję, że gdybym
miał wsłuchiwać się w swoje rany, to chciałbym to czynić w samotności.
—
Swoje rany?
—
Tak, właśnie swoje rany. I to nie tylko te, które mnie by zadano, ale także te,
które ja zadałbym komuś.
Chłopak był całkiem zagubiony.
—
Nic z tego nie rozumiem.
—
Więc dajmy temu spokój.
Litościwy samarytanin Montalbano nie zamierzał zużyć za jednym razem całej
dziennej porcji dobroci.
—
Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć?
—
Tak. Może zresztą już pan o tym wie. Inżynier Pe - ruzzo został skreślony z
listy kandydatów swojej partii do parlamentu.
—
Nie, o tym nie wiedziałem.
—
A wie pan, że wczoraj po południu do biura inżyniera weszła policja
finansowa? Ludzie mówią, że od razu znaleźli mnóstwo mętnych dokumentów, tak że areszt i
więzienie inżynier ma już zapewnione.
—
Nie, o tym także nie wiedziałem. Ale dlaczego mi to mówisz?
—
Dlatego, że w związku z tym przyszło mi do głowy parę pytań.
—
I chcesz, żebym to ja ci na nie odpowiedział?
—
Prosiłbym, jeżeli to możliwe.
—
Chętnie odpowiem. Ale tylko na jedno pytanie. O ile potrafię. Wybierz sobie
to jedno jedyne.
Chłopak zadał je bez namysłu; widocznie właśnie ono było na pierwszym miejscu
jego listy.
—
Sądzi pan, że to inżynier Peruzzo włożył do torby pocięte gazety zamiast
pieniędzy?
—
A ty sądzisz inaczej?
Francesco próbował się uśmiechnąć, ale mu się nie udało. Tylko się skrzywił.
—
Proszę nie odpowiadać pytaniem na pytanie.
„Dobrze rozumuje ten chłopak, przytomnie i właściwie.
Przyjemnie się z nim rozmawia”.
—
Dlaczego miałbym tak nie sądzić? - powiedział Montalbano. - Inżynier
Peruzzo, wnosząc z tego, co o nim mówią, raczej nie ma skrupułów i gustuje w
awanturniczych rozgrywkach. Może uznał, że należy odpłacić pięknym za nadobne.
Najbardziej zależało mu na tym, żeby nie dać się wplątać w tę sprawę, bo w przeciwnym
razie drogo za to zapłaci. Ale został wplątany. A w takim razie cóż mu szkodziło
zaryzykować i oszczędzić sześć miliardów?
—
A gdyby Susannę za to zabili?
—
Wtedy zapierałby się, że zapłacił okup. Ze to porywacze nie dotrzymali słowa.
Snułby domysły. Ze może Su - sanna jednego z nich rozpoznała i wobec tego musieli się jej
pozbyć. Dużo by płakał. I tak rozpaczałby przed kamerami telewizyjnymi, że w końcu by mu
uwierzyli.
—
A pan, panie komisarzu? Też dałby się na to nabrać?
—
Mnie wtedy pozostawałoby tylko jedno: przypomnieć sobie piąte przykazanie -
powiedział Montalbano.
—
Montalbano? Tu Minutolo. Rozmawiałem z kwestorem.
—
1 co ci powiedział?
—
Ze nie chce zanadto wykorzystywać twojej uprzejmości i gotowości do pracy.
—
Co po przełożeniu na nasze oznacza: im prędzej zniknę z horyzontu, tym
lepiej?
—
Otóż to.
—
Cóż ja ci na to, drogi przyjacielu, mogę odpowiedzieć? Wracam wypoczywać.
A tobie życzę wszystkiego najlepszego.
—
Ale gdyby mi przyszła ochota zamienić jednak z tobą parę słów, to mogę...
—
Możesz. Kiedy chcesz.
—
Wiesz, że podobno policja finansowa znalazła w biurze inżyniera Peruzzo
wiele ciekawych rzeczy? Ludzie są przekonani, że tym razem się nie wywinie, że wpadł po
uszy.
Odszukał powiększenie fotograficzne zrobione przez Cicca De Cicco, włożył je do
dużej koperty, a kopertę wcisnął sobie z trudem do kieszeni.
—
Catarella!
—
Na rozkaz, panie komisarzu!
—
Jest komisarz Augello?
—
Nie ma go u nas. Jest w Montelusie, bo go tam skierował pan kwestor, bo
komisarz Augello obecnie spełnia u nas funkcję.
Słowem, pan kwestor pozbył się już Montałbana na dobre, wykluczył go, odsunął od
sprawy i porozumiewa się tylko z Mimi, który obecnie „spełnia u nas funkcję”.
—
A Fazio?
—
Jego także nie ma, panie komisarzu. Udał się chwilowo na via Palazzolo, na
wprost gmachu szkoły powszechnej.
—
Po co?
—
Tam tak było, że sklepikarz wcale nie chciał opłacić procentu, no to strzelił do
tego, co mu nakazywał wydać pieniądze, ale nie umiał go trafić.
—
Tym lepiej.
—
Tym lepiej, panie komisarzu. Tylko że zamiast tamtego trafił w ramię innego,
bo ten inny sobie tamtędy szedł.
—
Posłuchaj, Catarella, ja wychodzę. Wracam na zwolnienie, jestem odtąd w
Marinelli.
—
Tak od razu, natychmiast?
—
Tak od razu.
—
A mogę do pana komisarza przyjechać i odwiedzić pana komisarza, kiedy będę
miał osobistą potrzebę widzieć pana komisarza osobiście?
—
Przyjeżdżaj, kiedy tylko zechcesz.
Zanim pojechał do domu, wstąpił do sklepu, w którym już kiedyś kupował sobie coś
do jedzenia. Tym razem poprosił o zielone oliwki, świeże figi, owczy ser, świeży chleb
posypany ziarnem sezamowym i słoik zielonego sosu z Trapani.
W Marinelli, kiedy już wrzucił makaron, zaścielił stół na werandzie. Pogoda po
porannych próbach buntu w końcu się poddała, uległa wiosennemu słońcu. Nie było ani
jednej chmury, ani śladu wiatru.
Komisarz odcedził makaron, zmieszał z sosem, wyniósł talerz z kuchni na werandę i
zasiadł do jedzenia. Ktoś przechodził brzegiem morza i na chwilę przystanął. Najwyraźniej
przypatrywał się jego werandzie. Cóż tu było takiego dziwnego, że tamten wpatrywał się w
werandę jak w obraz w muzeum? A może ten widok był rzeczywiście jak obraz, który
mógłby nosić tytuł Posiłek samotnego emeryta? Ta myśl nagle odebrała mu apetyt. Dalej jadł
makaron, ale już bez najmniejszej ochoty.
Odezwał się telefon. Dzwoniła Livia. Powiedziała, że dojechała szczęśliwie, że u niej
wszystko w porządku, że sprząta mieszkanie i że zadzwoni do niego wieczorem. Telefon był
krótki, ale makaron i tak całkiem mu ostygł.
Przestał jeść. Nagle ogarnął go posępny nastrój, który pozwolił mu tylko na szklankę
wina i chleb posypany sezamem.
Komisarz odłamał kawałek, ugryzł, długo obracał kęs w ustach, w końcu popił go
winem, jednocześnie cały czas szukając palcem na stole ziarenka sezamu, które od - kruszyło
się ze skórki. Znalazł je, przycisnął do obrusu, a kiedy przylgnęło mu do palca, włożył je do
ust. Jedzenie chleba posypanego sezamem polegało głównie na zabawianiu się w ten sposób.
Do ściany werandy przylegał jakiś pospolity krzew, który rozrósł się i był niemal tak
wysoki jak ktoś siedzący na ławce.
Livia wiele razy mówiła, że trzeba by ten krzew wyrwać, ale nie byłoby to takie
proste, bo na pewno korzenie miał grube i długie jak drzewo. Montalbano nigdy potem nie
umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego nagle przyszła mu chęć usunięcia krzewu. Widocznie
obrócił głowę w prawo i krzew w całości znalazł się w jego polu widzenia. Dziki, brzydki,
wyschnięty, chociaż gdzieniegdzie widać było jeszcze zielone listki. U góry, rozpięta między
dwiema gałązkami, połyskiwała w słońcu sieć pajęcza. Montalbano był pewien, że
poprzedniego dnia jeszcze jej tu nie było, bo Livia na pewno by ją zauważyła, a ponieważ
bała się pająków, zaraz ruszyłaby na nią z miotłą. A zatem pająk utkał ją tej nocy.
Komisarz wstał i podszedł do balustrady, żeby przyjrzeć się pajęczynie z bliska.
Tworzyła zdumiewająco regularny, geometryczny rysunek.
Zaczął uważnie liczyć i doliczył się, z grubsza biorąc, trzydziestu koncentrycznych
kręgów, które w miarę jak zbliżały się do środka, przechodziły stopniowo od największych do
coraz mniejszych. Odległość między jedną nicią a drugą była wszędzie jednakowa,
zwiększała się, i to znacznie, dopiero w partii środkowej. Sieć tych koncentrycznych kręgów
przytrzymywały nici poprzeczne, wychodzące z samego centrum i kończące się na obrzeżu.
Montalbano stwierdził, że tych wychodzących z centrum nici jest mniej więcej
dwadzieścia i że są rozmieszczone w jednakowej odległości od siebie. Samo centrum
pajęczyny tworzył punkt, w którym zbiegały się wszystkie nici, a łączyła je grubsza nić
odmienna od reszty, mająca kształt spirali.
Ileż cierpliwości musiał mieć ten pająk!
A przecież napotykał przy tym różne trudności. Powiew wiatru mógł zerwać sieć w
połowie, przysiadający ptak mógł odłamać gałązkę. A pająk nic sobie z tego nie robił, tylko
snuł dalej zaczętą pracę, zdecydowany utkać swoją sieć za wszelką cenę, uparty, ślepy i
głuchy na wszystko inne.
A co ten pająk robi teraz? Gdzie jest? Wpatrywał się, ale nigdzie go nie dostrzegał.
Czy to możliwe, że już się stąd zabrał, porzuciwszy całą swą robotę? Może zjadł go jakiś
ptak? A może przyczaił się pod jednym z uschłych liści i rozgląda się teraz uważnie dokoła
tymi oczami rozłożonymi jak diadem wokół głowy, a jego osiem nóg pręży się do szybkiego
skoku?
Z nagła cała pajęczyna zaczęła pulsować i lekko drżeć. Nie spowodował tego powiew
wiatru, ponieważ najbliższe listki, nawet te najlżejsze, wcale się nie poruszały. To drżenie
było sztuczne, wywołane umyślnie. Przez kogo, jeśli nie przez pająka? Chyba niewidoczny
pająk dążył do tego, żeby jego sieć wyglądała na coś innego, na resztki rosy lub pary wodnej,
i dlatego poruszał całą konstrukcją. Sieć była przecież pułapką.
Montalbano wrócił do stołu, ułamał kawałek chleba, rozkruszył jego miękki środek i
kilka drobnych okruchów wrzucił w pajęczynę. Okruchy były zbyt lekkie, rozsypały się w
powietrzu i tylko jeden trafił w samo centrum spiralnej sieci. Zatrzymał się tam przez ułamek
sekundy i już go nie było, bo natychmiast z wysoka, z obrzeża, spomiędzy liści, spadł szary
punkcik, pochłonął tę okruszynę chleba i zniknął. A komisarz nie tyle zobaczył, ile wyczuł
ten nagły atak. Był zdumiony szybkością, z jaką szary punkcik się poruszał. Chciał się
takiemu atakowi lepiej przyjrzeć. Wziął ze stołu miękki kawałeczek, zrobił z niego trochę
większy okruch i wrzucił w sam środek pajęczyny, która się przy tym zatrzęsła. Szary
punkcik znowu wypadł spomiędzy liści, znalazł się w centrum, zakrył sobą okruch, ale nie
zawrócił, nie skrył się. Znieruchomiał i stał się dobrze widoczny pośrodku swojej wspaniałej
napowietrznej konstrukcji. Komisarzowi wydało się, że pająk z triumfem się w niego
wpatruje.
A wtedy powoli, jak w zmorach sennych, jak na zwolnionym filmie, szara kulka
zaczęła zmieniać kolor i kształt. Pająk stał się z szarego różowawy, pokrywające go włoski
zmieniły się we włosy, z ośmiu jego oczu zrobiły się dwa i w końcu zamiast niego ukazała się
malutka ludzka twarz, która śmiała się zadowolona z trzymanej w łapkach zdobyczy.
Montalbano znieruchomiał. Czy patrzył na dręczący go nagle majak senny, czy wypił
za dużo wina? Spontanicznie przypomniał mu się fragment Przemian Owidiusza, który znał
jeszcze ze szkoły, ten o prządce Arachne zamienionej przez Atenę w pająka... Czy to
możliwe, że czas się cofnął i przeniósł go do ciemnej nocy mitów? Zakręciło mu się w
głowie, był jak zamroczony. Na szczęście ten zagadkowy obraz ukazał się na krótko i zaraz
zaczął się rozpływać, bo już dokonywało się jego odwrotne przeobrażenie. Ale zanim pająk
stał się na powrót pająkiem, zanim zniknął raz jeszcze między suchymi liśćmi, Montalbano
zdążył rozpoznać tę widmową twarz. I nie była to twarz Arachne, tego był pewien.
Usiadł na ławeczce, ale nogi mu drżały i musiał wypić całą szklankę wina, żeby
odzyskać choć część równowagi.
Pomyślał wtedy, że może ten inny pająk, ten, którego twarz na ułamek sekundy
zobaczył, wpadł na pomysł zbudowania swojej gigantycznej pajęczyny którejś nocy, jednej z
tych wielu nocy wypełnionych lękiem, udręką i gniewem.
1 cierpliwie, uparcie, stanowczo, bez cofania się przed niczym, pajęczyna została w
całości utworzona. Geometryczny cud, arcydzieło logiki.
Ale było nie do pomyślenia, żeby w tej doskonałej konstrukcji nie przytrafił się
choćby najdrobniejszy błąd, ledwo uchwytne niedopracowanie.
Wstał, wszedł do domu i zaczął szukać lupy, którą musiał gdzieś mieć. Od czasów
Sherlocka Holmesa policjant nie może się uważać za prawdziwego policjanta, jeśli nie ma
pod ręką lupy.
Otwierał po kolei wszystkie szufladki, zaczął w nich robić porządek. Wpadł mu w
ręce list, który przyszedł sześć miesięcy temu, a którego dotąd nie otworzył, więc rozdarł
kopertę, przeczytał, dowiedział się, że jego kolega szkolny Gaspano został dziadkiem (o,
cholera, przecież Gaspano jest jego rówieśnikiem!). Szukał jeszcze przez chwilę, a potem
uznał, że nie ma sensu szukać dalej. Najwidoczniej był to znak: powinien zrozumieć, że nie
jest prawdziwym policjantem. To elementarne, Watsonie. Wrócił na werandę, oparł się o
balustradę, wychylił poza nią, tak że niemal dotykał nosem środka pajęczyny. Zaraz trochę się
cofnął w obawie, że pająk może go błyskawicznie ugryźć, uznając nos za swoją ofiarę.
Wpatrywał się w sieć z tak natężoną uwagą, że oczy zaszły mu łzami. No cóż, pajęczyna
sprawiała wrażenie geometrycznie doskonałej, ale w istocie taka nie była. Co najmniej w
dwóch czy trzech miejscach odległość między jedną nicią a drugą była nierówna, a dwie nici
na krótkich odcinkach biegły wręcz zygzakiem.
Uznał to za pocieszające, uśmiechnął się. A po chwili uśmiech przemienił się w nim w
serdeczny śmiech. Pajęczyna! Trudno o bardziej zużyty i częściej używany frazes, gdy w grę
wchodzi jakiś potajemnie uknuty plan. On jednak mimo to sięgnął po ten pogardzany symbol,
który jak gdyby w odwecie okazał się realny i nie pozwolił się zlekceważyć.
Dwie godziny później jechał już szosą do Gallotty, obserwując uważnie otoczenie, bo
nie pamiętał, w którym miejscu trzeba z niej skręcić w boczną drogę. W pewnej chwili
zobaczył po prawej przybitą na słupie deskę z czerwonym napisem: „Świeże jajka”.
Polna droga, która odchodziła od szosy, prowadziła tylko do białego sześcianu, do
tego wiejskiego domu, gdzie już kiedyś był. Przy nim się kończyła. Już z daleka zobaczył, że
na placyku przed domem stoi samochód. Przejechał do końca tą wznoszącą się drogą,
zaparkował obok stojącego auta, wysiadł.
Drzwi były zamknięte, pewnie dziewczyna miała u siebie jednego z tych klientów,
którym w głowie było co innego niż zakup jajek.
Nie zapukał, postanowił chwilę zaczekać, zapalił papierosa, oparł się o samochód.
Kiedy rzucał niedopałek na ziemię, wydało mu się, że za okienkiem z kratą tuż obok wejścia,
wpuszczającym do pokoju trochę powietrza, coś się pokazało i zniknęło. Gdy drzwi
wejściowe się otworzyły, wyszedł z nich przyzwoicie ubrany pięćdziesięciolatek, dość otyły,
w okularach
w złotej oprawie, czerwony jak papryka ze wstydu. W ręku trzymał, jako alibi,
paczuszkę z jajkami. Wsiadł do auta i szybko odjechał. Drzwi zostały na wpół otwarte.
—
Dlaczego pan nie wchodzi, panie komisarzu? Montalbano wszedł. Kobieta,
siedząc, zapinała na sobie bluzeczkę, długie czarne włosy miała rozrzucone na plecach,
rozmazała jej się szminka. Na posadzce dostrzegł poduszkę, którą zapewne niechcący
zrzuciła, w pośpiechu przykrywając kocem kanapę.
—
Wyjrzałam przez okno i od razu pana poznałam. Jeszcze chwileczkę, proszę mi
wybaczyć.
Doprowadziła się do porządku. Była elegancka jak wtedy, gdy komisarz po raz
pierwszy ją zobaczył.
—
Jak się czuje twój mąż? - spytał, patrząc w stronę zamkniętych drzwi do
drugiego pomieszczenia.
—
Jak się może czuć, nieszczęsny biedaczek?
Wycierając sobie usta papierową chusteczką, zapytała uśmiechnięta:
—
Napije się pan kawy?
—
Dziękuję. Nie chcę ci sprawiać kłopotu.
—
Co też pan mówi! Proszę nie żartować! Wcale pan nie wygląda na policjanta.
Może pan usiądzie? - Podsunęła mu wyplatane słomą krzesło.
—
Dziękuję. Nie wiem, jak się nazywasz.
—
Angela. Angela Di Bartolomeo.
—
Moi koledzy już tu byli, już cię przesłuchali?
—
Komisarzu kochany, tak zrobiłam, jak mi pan poradził: przebrałam się, żeby
wyglądać brzydko, przeniosłam kanapkę do drugiego pokoju... I nic to nie pomogło.
Przewrócili cały dom do góry nogami, szukali nawet pod łóżkiem, tam gdzie leży mąż,
męczyli mnie pytaniami ze cztery godziny i rozbili mi trzy koszyki jajek... a był też taki
jeden, przepraszam pana, ale straszny skurwysyn, który ledwo zostawaliśmy sami, zaraz
zaczynał z tego korzystać.
—
Jak to „korzystać”?
—
Ano tak, że wciąż mnie łapał za piersi. Miałam tego dość i popłakałam się.
Ciągle mnie pytał, czy zrobiłam coś złego bratanicy Mistretty, a przecież ja tej dziewczyny
nigdy nie widziałam, doktor Mistretta zawsze przyjeżdżał sam... a lekarstwa dla męża dawał
mi za darmo... nic się w tym nie trzymało kupy.
Kawa była wyśmienita.
—
Wiesz co, Angeła, chciałbym, żebyś się trochę wysiliła i spróbowała sobie coś
przypomnieć.
—
Dla pana zrobię wszystko, co pan chce.
—
Powiedziałaś mi, pamiętasz, że tamtej nocy, kiedy została porwana Susanna,
jakiś samochód zajechał pod twój dom, a ty myślałaś, że to pewnie klient do ciebie.
—
Pamiętam.
—
To teraz, kiedy już jest po wszystkim, powiedz mi, czy potrafisz sobie
dokładnie przypomnieć, co robiłaś w tamtej chwili, kiedy usłyszałaś za oknem zajeżdżające
auto?
—
Nie powiedziałam panu tego?
—
Powiedziałaś mi tylko, że myślałaś, iż to jakiś klient, który nie dał ci wcześniej
znać, że przyjedzie.
—
Tak.
—
Wstałaś z łóżka i co zrobiłaś?
—
Podeszłam tutaj i zaświeciłam lampę.
To był fakt całkiem nowy, właśnie taki, o jaki komisarzowi chodziło. Angeła mogła
więc także coś zobaczyć, nie tylko usłyszeć.
—
Poczekaj. Jaką lampę zaświeciłaś?
—
Tę na zewnątrz, nad drzwiami. Kiedy jest ciemno, ta lampa oświetla nasze
podwórze. Jak mąż był jeszcze zdrowy, to wieczorem wynosiliśmy stół przed dom i tam
jedliśmy kolację. Zapala się ją tutaj, widzi pan?
I wskazała ręką wyłącznik. Znajdował się na ścianie między drzwiami a okienkiem.
—
I co potem?
—
Potem popatrzyłam przez okienko, które było uchylone. Ale samochód
zawrócił, tak że zobaczyłam tylko jego tył.
—
Angela, znasz się trochę na samochodach?
—
Ja? - spytała dziewczyna. - Gdzież tam!
—
Ale jak duży był ten samochód, to z tyłu dało się zobaczyć. A ty popatrzyłaś,
tak mi powiedziałaś.
—
No tak.
—
Pamiętasz, jakiego był koloru?
Angela chwilkę się zastanawiała.
—
Panie komisarzu, nie potrafię tego powiedzieć. Mógł być granatowy, czarny,
ciemnozielony... Tylko jednego jestem pewna - że nie był jasny.
Teraz miało paść najtrudniejsze pytanie.
Montalbano zaczerpnął głębiej powietrza i spytał. A Angela odpowiedziała. Była
trochę zdziwiona, że wcześniej sama na to nie wpadła.
I
Tak, na pewno! Na pewno! zaraz zmieszała się, wystraszona.
—
Ale... czy to coś panu mówi?
—
Właśnie nic mi nie mówi - uspokoił ją szybko komisarz. - Spytałem cię o to,
bo samochód, którego szukamy, jest podobny do tamtego.
Wstał, wyciągnął do niej rękę.
—
Do widzenia, Angelo.
Angela także wstała.
—
Chce pan świeże jajko? Dzisiejsze.
Zanim komisarz zdążył odpowiedzieć, wyjęła jedno z koszyka. Montalbano wziął je
do ręki, nadbił z dwu stron, uderzając o róg stołu, i z przyjemnością wypił. Już od wielu lat
nie pił surowych jajek.
Wracając, zobaczył na skrzyżowaniu drogowskaz z napisem: „Montereale 18 km”.
Skręcił w tę boczną drogę. Może to smak świeżego jajka przypomniał mu, że od dawna nie
zaglądał do sklepu don Cosima, w którym, chociaż malutki, można było jeszcze dostać rzeczy
w Vigacie już nieosiągalne, jak na przykład pęczek oregano, pomidory suszone na słońcu, a
przede wszystkim ocet z naturalnej fermentacji czerwonego wina wybornego gatunku.
Niedawno zauważył, że w domu, w butelce stojącej w kuchni, ma już tylko resztki octu na
samym dnie. Koniecznie trzeba było zrobić nowy zapas.
Dotarł do Montereale po niewiarygodnie długim czasie, bo droga była tak wyboista,
że jechało się nią z prędkością piechura. Więc tak jechał. Ale trochę też dlatego, że chciał się
nacieszyć krajobrazem widzianym po raz pierwszy. Kiedy już znalazł się w miasteczku i
skręcił w uliczkę prowadzącą do sklepu Cosima, dostrzegł znak drogowy nakazujący jazdę
jednokierunkową. Dawniej go tu nie było. Należałoby w takim razie zawrócić i dojechać
okrężną drogą, a to musiałoby trochę potrwać. Wolał więc zostawić samochód na placyku, do
którego miał kilka metrów. Podjechał, wysiadł, zamknął drzwi, a przy nich już stał strażnik
miejski w mundurze.
—
Tutaj nie może pan parkować.
—
Nie mogę? Dlaczego?
—
Nie widzi pan znaku? Jest zakaz zatrzymywania się. Komisarz rozejrzał się
dookoła. Na placyku stały trzy auta: ciężarówka, volkswagen i auto terenowe.
—
A te?
Strażnik odpowiedział surowo:
—
Te mają pozwolenie.
Dlaczego teraz każda mieścina, nawet gdy ma tylko dwudziestu mieszkańców, uznaje
się co najmniej za Nowy Jork i ustala sobie zawiłe przepisy drogowe, które potem co dwa
tygodnie zmienia?
—
Wie pan - powiedział pojednawczo komisarz - chodzi mi o bardzo krótki
postój, kilka minut. Muszę pójść do sklepu don Cosima i kupić...
—
Nie może pan.
—
Jest też zakaz chodzenia do sklepu don Cosima? - spytał Montalbano, nic już
nie rozumiejąc.
—
Nie, takiego zakazu nie ma - odpowiedział strażnik. - Rzecz w tym, że sklep
jest teraz zamknięty.
—
A kiedy będzie otwarty?
—
Chyba już nigdy. Don Cosimo zmarł.
—
Mój Boże! Kiedy?
—
Pan jest jego krewnym?
—
Nie, ale...
—
To dlaczego pan się tak dziwi? Don Cosimo, poczciwa dusza, miał już
dziewięćdziesiąt pięć lat. A zmarł trzy miesiące temu.
Odjechał przygnębiony. Żeby wydostać się z mieściny, musiał kręcić się jak w
labiryncie, co go jeszcze bardziej rozgoryczyło. Uspokoił się dopiero, kiedy trafił wreszcie na
szosę nad morzem, którą miał dojechać do samej Ma - rinełłi. Nagle mu się przypomniało, co
powiedział Mimi Au - gello, kiedy go zawiadamiał, że karabinierzy znaleźli plecaczek
Susanny. Otóż wyjaśnił, że leżał on za słupkiem, wskazującym czwarty kilometr na szosie,
którą właśnie jechał. Był już blisko tego miejsca. Zwolnił, zatrzymał się dokładnie przy
słupku, o którym mówił mu Mimi. Wysiadł. W pobliżu nie było widać domów. Po prawej
miał gęstwinę dzikiej trawy, a za nią ciągnęła się złocista plaża, taka sama jak w Marinelli.
Dalej było morze, ledwo pofalowane, już wyczekujące zachodu słońca. Po lewej natomiast
widać było wysoki, długi mur z okazałą bramą wjazdową z kutego żelaza, właśnie otwartą, za
którą zaczynała się asfaltowa droga prowadząca do gęstego nadmorskiego lasu, kryjącego w
głębi willę, zupełnie niewidoczną z drogi. Obok bramy wjazdowej umieszczono wielką
brązową tablicę z wypukłym napisem.
Montalbano nie potrzebował przechodzić na drugą stronę szosy, żeby przeczytać, co
było na niej napisane.
Wsiadł do auta i odjechał.
Jak to często powtarza Adelina? „Człowiek z konieczności jest zawsze sobą”.
Podobnie jak osioł, który idąc zawsze tą samą drogą, siłą rzeczy do niej przywyka, tak też
człowiek ma skłonność do chodzenia zawsze tą samą drogą, do wykonywania zawsze tych
samych gestów i robi to bez zastanowienia, z nawyku.
Ale czy to, co przed chwilą przypadkowo odkrył, razem z tym, co mu powiedziała
Angela, może być wystarczającym dowodem?
Nie, w żadnym razie. Absolutnie nie. Jest to już jednak jakaś poszlaka - to na pewno.
O wpół do ósmej włączył telewizor, żeby wysłuchać pierwszego dziennika.
Usłyszał, że w śledztwie nie ma nic nowego, że Susan - na nie jest jeszcze w stanie
współpracować ze śledczym i że na pogrzebie biednej pani Mistretty na pewno zechce
pojawić się tłum ludzi, ale rodzina prosi, żeby nie było absolutnie nikogo ani w kościele, ani
na cmentarzu. Przy okazji dodano, że inżynier Peruzzo zniknął, obawiając się przypuszczalnie
natychmiastowego aresztowania. Ale tej ostatniej wiadomości władze jeszcze oficjalnie nie
potwierdziły. W dzienniku drugiej telewizji, o ósmej, powtórzono to samo, tylko w odwrotnej
kolejności. Naprzód podano wiadomość, że inżynier Peruzzo jest nieuchwytny, a potem, że
rodzina Mistrettów zdecydowała się na pogrzeb prywatny. Nikt nie będzie mógł wejść do
kościoła, nikt też nie wejdzie na cmentarz.
Telefon zadzwonił, kiedy komisarz wychodził już z domu do gospody. Poczuł głód,
bo w południe przecież nic nie jadł, a jajko od Angeli tylko mu zaostrzyło apetyt.
—
Panie komisarzu, to ja... Francesco.
Nie zrozumiał, kto dzwoni. Głos rozmówcy był ochrypły, drżący.
—
Jaki Francesco? - spytał opryskliwie.
—
Francesco Li... Lipari.
Chłopak Susanny. Dlaczego mówi tak zmienionym głosem?
—
Co się stało?
—
Susanna mi... powiedziała mi...
—
Widziałeś się z nią?
—
Nie. Ale... nareszcie rozmawiała ze mną... przez telefon.
I od razu zaczął szlochać.
—
Mnie... proszę mi... przepraszam...
—
Uspokój się, Francesco. Chcesz do mnie przyjechać?
—
Nie, dziękuję... Nie jestem... Nie mogę, już trochę... wypiłem. Powiedziała mi,
że nie chce... że już nie chce mnie widzieć.
Montałbana ta wiadomość zmroziła. Może bardziej, niż zmroziła Francesca. To
musiało coś znaczyć. Ze Susanna ma kogoś innego? A jeżeliby tak było, to on, Montalbano,
całe swoje zawiłe rozumowanie, wszystkie swoje domysły mógłby wyrzucić na śmietnik.
Byłyby to tylko żałosne, poczciwe fantazje starego komisarza policji, któremu głowa zaczyna
już odmawiać posłuszeństwa.
—
Zakochała się w kimś?
—
Gorzej.
—
Cóż może być gorszego?
—
Nie ma... nikogo nie ma. Nie ma nic. To ślubowanie, które sobie wymyśliła,
kiedy była uprowadzona.
—
Susanna jest bardzo wierząca?
—
Nie, to tylko takie jej postanowienie. Tak sobie samej obiecała... Jeżeli ją
uwolnią na tyle wcześnie, że jeszcze zobaczy matkę żywą... to wyjedzie. Niedługo, za trzy
miesiące... I tak ze mną rozmawiała, jakby jej już tu nie było, jakby wyjechała daleko.
—
Powiedziała ci, dokąd jedzie?
—
Do Afryki. Już nie chce... nie będzie studiować, nie wyjdzie za mąż, nie chce
mieć dzieci, już... nie chce niczego!
—
Dlaczego jedzie? Co ma tam do roboty?
—
Chce się na coś przydać. Tak mi powiedziała: „Wreszcie chcę się na coś
przydać”. Jedzie z innymi wolontariuszami. Powiem panu więcej: podanie o wyjazd złożyła
dwa miesiące temu, a mnie o tym nie wspomniała. Byliśmy ze sobą, a ona w tym samym
czasie już przemyś - liwała, żeby tam zostać na zawsze. Co ją ugryzło, panie komisarzu?
Więc Susanna nie ma innego mężczyzny. Więc całe rozumowanie znowu pozostaje
aktualne jak dotąd. A nawet bardziej niż dotąd.
—
Masz nadzieję, że się rozmyśli?
—
Nie, panie komisarzu. Gdyby pan słyszał jej głos... A w dodatku ja przecież ją
znam... znam ją dobrze... jak już raz... postanowiła... Ale, na litość boską, co to ma znaczyć,
panie komisarzu? O co jej chodzi?
To ostatnie pytanie już wykrzyczał. Montalbano doskonale wiedział, o co jej chodzi,
ale tego nie mógł chłopakowi powiedzieć. Byłoby to dla Francesca zbyt zagmatwane, a
przede wszystkim niewiarygodne. Tylko dla niego, dla komisarza, stało się to bardzo proste.
Jedna z pozostających w równowadze szal teraz całą siłą spadła w dół. To, co przed chwilą
powiedział mu Francesco, upewniło go, że swój następny ruch obmyślił właściwie. Powinien
go tylko natychmiast wykonać.
Miał jeszcze zatelefonować do Livii, zanim położy się do łóżka. Już kładł rękę na
słuchawce, kiedy się rozmyślił. Musiał wcześniej rozmówić się ze sobą. Czy to, co zamierza
wkrótce uczynić - spytał siebie - może oznaczać, że w jakimś sensie na koniec swojej kariery
zawodowej lub prawie na jej koniec wyrzeka się zdaniem swoich przełożonych, czy wręcz
zdaniem samego prawa, przekonań, których trzymał się całe życie? Już kiedyś Livia oskarżała
go z całą powagą o to, że działa jak pomniejszy bóg, jak jakiś niskiej rangi bożek, któremu
sprawia przyjemność zmieniać albo przeinaczać fakty. Livia się myliła. Na pewno nie był
żadnym bożkiem. Był tylko człowiekiem, który kiedy ma ocenić, czy coś jest słuszne, czy
mylne, stosuje w swoich sądach własne kryteria. I rzeczywiście czasami to, co on uznawał za
słuszne, dla prawa okazywało się mylne. Lub odwrotnie. Wobec tego lepiej żyć w zgodzie z
prawem, tym pisanym, czy w zgodzie z własnym sumieniem?
Nie, gdyby Livia znała jego decyzję, chybaby go nie zrozumiała i namawiałaby go
przez telefon na rozwiązanie przeciwne temu, na które się zdecydował.
Lepiej jej o tym napisać. Wyjął kartkę papieru i długopis. Zaczął:
Moja kochana Livio, i już nie potrafił pisać dalej. Podarł kartkę, wziął drugą:
Droga Livio, i znowu nie udało mu się nic napisać.
Livio, ale długopis nie ruszał z miejsca.
Nie, to nie ma sensu. Opowie jej wszystko, kiedy się spotkają, kiedy będą mogli
patrzeć sobie prosto w oczy.
Po tym postanowieniu poczuł się wypoczęty, pogodny, wyzwolony. Chwileczkę,
powiedział do siebie. Te trzy przymiotniki, „wypoczęty, pogodny, wyzwolony”, nie są twoje,
tyje tylko cytujesz. Być może, ale skąd? Zaczął sobie przypominać, wysilał się, chwycił się
rękami za głowę. Wreszcie dzięki swojej niezawodnej pamięci udało mu się tę zagadkę
bezbłędnie rozwiązać. Wstał, podszedł do półki z książkami, wyjął Radę Egiptu Leonarda
Sciascii, prze - kartkował ją. Oczywiście. Na stronie sto dwudziestej drugiej pierwszego
wydania z 1966 roku, które czytał, gdy miał szesnaście lat, i które w dalszym ciągu trzymał w
domu, żeby sobie od czasu do czasu poczytać.
Była to ta wspaniała strona, na której opat Vella podejmuje decyzję o ujawnieniu
biskupowi Airoldiemu pewnego faktu, który wstrząśnie całym jego życiem. Powie mu
mianowicie, że kodeks arabski był oszustwem, że ten kodeks on sam sporządził. Ale przed
udaniem się do biskupa Airoldie - go opat Vella wykąpał się i zaparzył sobie kawę. On,
Montal - bano, także znalazł się w punkcie zwrotnym swego życia.
Ze śmiechem rozebrał się i wszedł pod prysznic. Potem przebrał się, zmienił całe
ubranie, nawet bokserki. Wszystko miał na sobie świeże. Na tę okazję, do której się
przygotowywał, włożył nawet poważny krawat. W końcu zaparzył kawę i z zadowoleniem ją
wypił. I dopiero teraz tamte trzy przymiotniki, „wypoczęty, pogodny, wyzwolony”, bez reszty
do niego pasowały. Do kompletu brakowało jeszcze czwartego, którego w powieści Sciascii
nie było: syty.
—
Czym mogę panu służyć, komisarzu?
—
Wszystkim.
Przystawka z krabów, zupa rybna, gotowana ośmior - niczka przyprawiona oliwą i
cytryną, cztery barweny (dwie smażone, dwie z rusztu) i na zakończenie dwa kieliszki likieru
mandarynkowego, wyjątkowo mocnego, z którego był dumny i który zachwalał właściciel
gospody, Enzo. A przy okazji złożył komisarzowi gratulacje.
—
Widzę, że jest pan w dobrej formie.
—
Dziękuję. Enzo, mogę cię o coś prosić? Wyszukaj mi w książce numer
telefonu doktora Mistretty i zapisz na kartce.
—
W mieście coś dużo rozpowiadają o doktorze.
—
Co takiego?
—
Ze rano był u notariusza i podpisał wszystkie dokumenty potrzebne do
podarowania komuś tej willi, w której mieszka. Przeniesie się do brata geologa, bo geolog
został wdowcem.
—
A komu chce podarować willę - wiadomo?
—
I o tym coś mówią. Chyba sierocińcowi z Monte - lusy.
Z telefonu w gospodzie zadzwonił najpierw do gabinetu, a potem do domu doktora
Mistretty. Nikt nie odpowiadał. Na pewno lekarz pojechał na żałobne czuwanie do willi brata.
A tam bez wątpienia jest już tylko rodzina, nie ma ani policjantów, ani dziennikarzy. Wybrał
numer. Telefon dzwonił długo, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.
—
Tu Mistretta.
—
Tu Montalbano. To pan, doktorze?
—
Tak.
—
Chcę z panem porozmawiać.
—
Panie komisarzu, może jutro po południu...
—
Nie.
W głosie lekarza odezwało się zaniepokojenie.
—
Chciałby pan spotkać się teraz?
—
Tak.
Doktor odczekał chwilę, zanim się odezwał.
—
Dobrze. Chociaż pańskie naleganie wydaje mi się nie na miejscu. Przecież pan
wie, że jutro mamy pogrzeb.
—
Wiem.
—
Dużo czasu nam to zajmie?
—
Nie umiem powiedzieć.
—
Gdzie pan chce się ze mną spotkać?
—
Przyjadę za dwadzieścia minut. Może wcześniej. Wyszedł z gospody,
zauważył, że pogoda się zmieniła.
Od strony morza nadciągały deszczowe chmury.
Ostatni
Willa z zewnątrz była kompletnie ciemna: czarna masa budynku na tle czarnego
nocnego nieba przesłoniętego chmurami. Doktor Mistretta otworzył bramę i stał obok niej,
dopóki komisarz nie wjechał za ogrodzenie. Montal - bano zaparkował auto, wysiadł, ale
został w ogrodzie, czekając, aż lekarz zamknie bramę. Z jednego okna sączyło się zza żaluzji
nikłe światło, dobiegające zapewne z pokoju zmarłej, gdzie czuwali mąż i córka. Jedno z
wielkich okien w salonie było zamknięte, drugie uchylone, ale do ogrodu docierało niewiele
światła, bo centralny żyrandol nie został zapalony.
—
Proszę wejść.
—
Wolę rozmawiać tutaj. Jeśli zacznie padać, wejdziemy powiedział komisarz.
Podeszli w milczeniu do drewnianej ławki i usiedli. Tak jak poprzednim razem
Montalbano wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
—
Nie ma pan ochoty?
—
Nie, dziękuję. Postanowiłem rzucić palenie.
Widocznie za sprawą uprowadzenia zarówno stryj, jak bratanica złożyli ślubowanie.
—
Co tak pilnego chce mi pan powiedzieć?
—
Gdzie są teraz pański brat i Susanna?
—
W pokoju bratowej.
Kto wie, czy otworzyli okno, żeby wpuścić do pokoju trochę świeżego powietrza? A
może stoi w nim jeszcze ten straszliwy, mocny zaduch lekarstw i choroby?
—
Wiedzą, że tu jestem?
—
Powiedziałem o tym Susannie. Bratu nie.
Otylu rzeczach wciąż nie wie i nigdy się nie dowie biedny geolog.
—
Słucham pana. Czekam, co mi pan ma do powiedzenia.
—
Na wstępie muszę panu coś oświadczyć. Nie przyjechałem tutaj urzędowo. Ale
gdybym chciał, mógłbym też przyjechać urzędowo.
—
Nie rozumiem pana.
—
Zaraz pan zrozumie. Wszystko zależy od pańskich odpowiedzi.
—
Wobec tego proszę mi zacząć zadawać pytania.
A to największa niepewność. Pierwsze pytanie będzie jak pierwszy krok na drodze bez
powrotu. Zamknął oczy, czego zresztą lekarz i tak w ciemności nie mógł zobaczyć. Zaczął
mówić:
—
Pan ma pacjenta, który mieszka w wiejskim domu przy drodzy do Gallotty,
człowieka, który po wypadku na traktorze...
—
Istotnie.
—
I zna pan klinikę Dobrego Pasterza, która leży cztery kilometry za...
—
Czy warto mnie o to pytać? Oczywiście, że znam. Często tam bywam. Ale o co
panu chodzi? Chyba nie o wykaz moich pacjentów?
Nie. Żaden wykaz pacjentów nie ma tu nic do rzeczy. „Człowiek z konieczności jest
zawsze sobą”. A kiedy człowiek, jadąc w nocy swoim autem terenowym, wzburzony tym, co
właśnie robi, szarpany niepokojem, musi wyrzucić kask i plecaczek w dwóch różnych
miejscach, także jest tylko sobą i nie wybiera innych dróg niż te, do których przywykł. Jakby
to nie on kierował autem, lecz jakby to auto kierowało nim...
—
Chcę panu po prostu uświadomić, że kask Susanny został znaleziony na polnej
drodze, która prowadzi do domu pańskiego pacjenta, a plecaczek naprzeciw bramy wjazdowej
do kliniki Dobrego Pasterza. Wiedział pan o tym?
—
Tak.
Matko święta! Aż tak fałszywy krok! Nie spodziewał się tego!
—
A skąd pan wiedział?
—
Z gazet, z telewizji - nie pamiętam.
—
To niemożliwe. Ani gazety, ani telewizja nigdy tych szczegółów nie podały.
Udało nam się dopilnować, żeby te wiadomości nie przeciekły.
—
Chwileczkę! Już wiem. Przecież to pan mi o tym powiedział, kiedy
siedzieliśmy tutaj, na tej samej ławce.
—
Nie, panie doktorze. Powiedziałem panu, że te rzeczy zostały znalezione, ale
nie powiedziałem gdzie. A wie pan dlaczego? Dlatego, że pan mnie o to nie spytał.
Mogło to być zwykłe niedopatrzenie, zgoda. Wtedy zdawało mu się, że lekarz nie pyta z
zakłopotania, inaczej nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Byłoby to pytanie jak najbardziej
naturalne, ale nie padło. A tylko zatrzymało na chwilę rozmowę, jak opuszczona linijka na
czytanej stronicy zatrzymuje przyswajanie treści. Przecież nawet Livia odruchowo go spytała,
gdzie znalazł powieść Simenona. A lekarz takie pytanie pominął. Dlatego, że doskonale
wiedział, gdzie zostały porzucone kask i plecaczek.
—
Ależ... panie komisarzu! Można podać dziesiątki przyczyn, dla których nie
spytałem pana, gdzie znaleźliście te rzeczy! Bierze pan pod uwagę stan ducha, w jakim się
wtedy znajdowałem? Chce pan wznieść Bóg wie jaki gmach na wątlutkiej nici tej...
—
...pajęczyny, powiada pan? Nawet pan sobie nie wyobraża, jak trafna jest
pańska przenośnia. Mogę panu wyznać, że mój gmach początkowo wsparł się na nitce jeszcze
bardziej wątłej.
—
Jeżeli sam pan twierdzi...
—
Tak było. Oparłem się na zachowaniu pańskiej bratanicy. Na tym, co
powiedział mi Francesco, wówczas jej chłopak. Wie pan, że Susanna się z nim rozstała?
—
Wiem. Już mnie o tym zawiadomiła.
—
To kwestia delikatna. Sięgam po nią z pewnym ociąganiem, ale...
—
Ale zmusza pana do tego pański zawód.
—
Chyba pan nie sądzi, że kierując się wymogami mego zawodu, postąpiłbym
właśnie tak, jak postępuję? Zdanie, które wypowiadałem, miało się kończyć inaczej: „...ale
chcę znać prawdę”.
Lekarz nic na to nie odpowiedział. właśnie wtedy na progu domu pojawiła się kobieca
sylwetka, zrobiła krok i się zatrzymała.
Ofezu! Powtarza się tamto przywidzenie! Znowu widać samą głowę bez ciała, długie
jasne włosy jakby zawieszone w powietrzu. Identyczna głowa jak ta, którą zobaczył w centrum
pajęczyny! Jednak od razu zrozumiał, że widzi Susan - nę w czerni, w ścisłej żałobie, i że jej
suknia zlewa się bez reszty z ciemnością nocy.
Dziewczyna ruszyła w ich kierunku, usiadła na ławce. Światło tu nie dochodziło, jej
włosów można się było tylko domyślać, były jak plama odrobinę mniej intensywnej
ciemności. Nie przywitała się z komisarzem. Montalbano zdecydował się mówić dalej, tak
jakby jej tu nie było.
—
Jak to się dzieje między narzeczonymi, Susanna i Francesco obcowali ze sobą
intymnie.
Lekarz obruszył się, urażony.
—
Pan jednak nie ma prawa o tym... A ponadto jakie to ma znaczenie dla
pańskiego śledztwa? - powiedział zirytowany.
—
A tymczasem ma to znaczenie istotne. Otóż Francesco powiedział mi, że to on
zawsze prosił o to... chyba mnie pan rozumie. Natomiast tego popołudnia przed porwaniem to
Susanna przejęła inicjatywę.
—
Panie komisarzu, szczerze mówiąc, nie wiem, co tu mają do rzeczy cielesne
doznania mojej bratanicy. Zastanawiam się, czy wnioskuje pan niedorzecznie, czy może nie
jest świadom tego, co mówi. Pytam więc jeszcze raz: jakie to ma znaczenie?
—
Ma, i to ważne. Kiedy Francesco mi o tym opowiadał, wyraził się, że być
może Susanna coś przeczuwała... ja jednak w przeczucia nie wierzę. Wiem, że szło o coś
całkiem innego.
—
A o co, pańskim zdaniem? - spytał kpiąco lekarz.
—
O rozstanie.
Jak to powiedziała Livia wieczorem przed odjazdem? „To są ostatnie godziny, jakie
spędzamy razem. Nie chcę ich popsuć”. Chciała, żeby się kochali. A przecież rozstawali się
na krótko. A gdyby mieli rozstać się na długo czy na zawsze? Susanna już postanowiła,
niezależnie od tego, czy jej plan się powiedzie, czy nie, że to oznacza nieuchronnie koniec ich
miłości. Ze taką dotkliwie wysoką cenę musi zapłacić.
—
Przecież już dwa miesiące wcześniej złożyła podanie o wyjazd do Afryki. Od
dwóch miesięcy wiedziała o rozstaniu. Z pewnością od chwili, kiedy ułożyła sobie w głowie
ten dragi plan.
—
Jaki plan? Chyba pan zdaje sobie sprawę, że jednak nadużywa pan teraz...
—
Ostrzegam pana - powiedział lodowato Montal - bano.
—
Myli się pan zarówno w zadawaniu mi pytań, jak i w udzielaniu odpowiedzi.
Przyszedłem tu grać w otwarte karty i wyjaśnić panu to, czego się domyślam... a raczej to, na
co mam nadzieję.
Dlaczego użył słowa „nadzieja”? Dlatego, że właśnie to słowo było decydujące. To
ono sprawiło, że jedna szala wagi opadła. Na korzyść Susanny. Właśnie słowo „nadzieja”
ostatecznie przeważyło, kiedy decydował się, jak ma postąpić.
To słowo wstrząsnęło lekarzem do głębi. Nie był zdolny nic na nie odpowiedzieć. A
wtedy w ciszy, w ciemnościach po raz pierwszy odezwała się dziewczyna. Mówiła głosem
niepewnym, ale właśnie jakby przepełnionym nadzieją. Nadzieją, że została zrozumiana
całkowicie. Do głębi swego serca.
—
Powiedział pan... o nadziei?
—
Tak. O nadziei na to, że ktoś, kto jest zdolny do namiętnej nienawiści, potrafi
się zmienić, stać się również zdolny do namiętnej miłości.
Z ławki, na której siedziała dziewczyna, doszło go szlochanie, które szybko ucichło.
Montalbano zapalił papierosa i w świetle zapalniczki zobaczył, że ręka lekko mu drży.
—
Zapali pan? - spytał lekarza.
—
Nie. Już to panu mówiłem.
Oboje twardo się trzymali złożonych sobie przyrzeczeń. Oni oboje, rodzina
Mistrettów. Tym lepiej.
—
Wiem, że nie doszło do żadnego porwania. Wracając tamtego wieczoru do
domu, pani, Susanno, pojechała inną drogą, tą polną, którą nikt nie jeździ i na której czekał na
panią stryj w swoim terenowym aucie. Zostawiła pani skuter, wsiadła do auta stryja, skuliła
się w jego wnętrzu. Pojechaliście do willi pana doktora. Tam, w tym budynku za domem, już
wszystko przygotowaliście: zapasy żywności, legowisko. W żadnym razie nie mogła tam
wejść służąca. Komu zresztą przyszłoby do głowy, że porwanej trzeba szukać w domu stryja?
Tam nagraliście telefoniczne komunikaty, a pan, panie doktorze, zniekształcając głos,
zapomniał się i wymienił sumę okupu w miliardach, bo w pewnym wieku trudno się
przyzwyczaić do liczenia w euro. Tam zrobiliście polaroidem zdjęcia i na odwrocie jednego
napisał pan to znaczące zdanie, starając się, by pana pismo było dostatecznie czytelne, gdyż
na co dzień, jak u wszystkich lekarzy, czyta się je z trudem. Nigdy do tego budynku nie
wszedłem, a mimo to mogę panu z całym przekonaniem powiedzieć, że jest tam odgałęzienie
linii telefonicznej, niedawno doprowadzone...
—
Skąd ma pan tyle pewności? - spytał Carlo Mi - stretta.
i
Stąd, że zrozumiałem, jak znakomicie zadbaliście o to, żeby oddalić od siebie
wszelkie podejrzenia. Wspaniale wykorzystaliście nadarzające się okazje. Kiedy Susanna się
zorientowała, że przyjechałem do pańskiej willi, zatelefonowała odtworzyła zarejestrowany
komunikat, ten z sumą okupu, podczas gdy ja właśnie rozmawiałem z panem. Ale ja
słyszałem na łączu odgłos, jaki się rozlega, kiedy ktoś podnosi słuchawkę. Jeszcze wtedy tego
nie rozumiałem. Niewiele zresztą trzeba, żeby uzyskać potwierdzenie tego faktu, wystarczy
sprawdzić w centrali telefonicznej. I już samo to mogłoby być dowodem, panie doktorze.
Chce pan, żebym mówił dalej?
—
Proszę.
Powiedziała to Susanna.
—
Wiem także, ponieważ sam mi pan to mówił, doktorze, że w tym budynku
znajduje się również nieużytko - wana już tłocznia. A skoro jest tam tłocznia, tuż obok musi
być też kadź potrzebna do fermentacji moszczu. I gotów jestem się założyć, że w
pomieszczeniu z kadzią jest okno. Otworzył pan, doktorze, to okno, kiedy robił pan zdjęcia,
bo fotografował pan w dzień. A chcąc lepiej oświetlić wnętrze kadzi, użył pan też takiej
lampy, jakiej używają mechanicy samochodowi. Ale w tej skądinąd starannej i przekonującej
inscenizacji zaniedbaliście jeden szczegół.
—
Jeden szczegół?
—
Tak, panie doktorze. Na fotografii zrobionej pola - roidem od krawędzi kadzi
ciągnie się w dół jak gdyby pęknięcie. A to nie jest pęknięcie.
—
Tylko co?
To pytanie, jak wyczul, gotowa była mu zadać także Su - sanna. Jeszcze nie mieli
pojęcia, jakiego niedopatrzenia się dopuścili. Był pewien, że lekarz odwrócił głowę w stronę
Su - sanny. Z pytaniem w oczach, czego ona w ciemnościach nie mogła zobaczyć.
—
To jest stary termometr do moszczu. Nie do rozpoznania, bo zarósł pajęczyną,
poczerniał i zlewa się w jedno ze ścianą kadzi. I dlatego go nie zauważyliście. Ale musi tam
wisieć, jeszcze można go zobaczyć. I to on jest decydującym dowodem. Wystarczy, że
wstanę, wejdę do willi, podniosę słuchawkę, wezwę dwóch moich agentów, poproszę
sędziego o nakaz i dokonam rewizji w pańskiej willi, doktorze.
—
Co stanie się cennym krokiem w przebiegu pańskiej kariery, tak przecież
zawrotnej - powiedział z drwiną Mi - stretta.
—
I znowu całkiem się pan myli. Nie mam już w mojej karierze żadnych kroków
do zrobienia, ani cennych, ani niecennych. A tego, co teraz czynię, nie czynię dla pana.
—
Tylko dla mnie?
W głosie Susanny brzmiało zaskoczenie.
Tak, robię to dla ciebie. Ponieważ zdumiała mnie wielkość, siła i czystość twojej
nienawiści, wstrząsnęło mną całe to przeklęte zło, które zdołało w tobie osiąść, ten chłód,
odwaga i cierpliwość, z jakimi dokonałaś tego, czego dokonałaś, ta twoja świadomość ceny,
jaką musisz za to zapłacić, i ta twoja gotowość, by ją zapłacić. Robię to też dla siebie, bo nie
jest słuszne, że zawsze jeden człowiek cierpi, a drugi korzysta z ceny zapłaconej za to
cierpienie i z przywilejów tak zwanego prawa. Ponieważ ktoś, kto już doszedł niemal do kresu
swojej kariery, może zbuntować się przeciw temu stanowi rzeczy, do którego zachowania się
przyczyniał.
Komisarz wciąż milczał, nie odpowiedział na jej pytanie. Wtedy Susanna wygłosiła
zdanie, które miało być tylko stwierdzeniem, nie miało zabrzmieć jak pytanie.
—
Pielęgniarka powiedziała mi, że chciał pan widzieć mamę.
Tak, chciałem ją zobaczyć. Chciałem ją widzieć w łóżku, straszliwie zmienioną,
widzieć nie tylko ciało, co jest jak gdyby przedmiotem, ale jednak przedmiotem, który się
skarży, który niezmiernie cierpi... Chciałem ją widzieć, bo wtedy jeszcze dobrze nie
rozumiałem, skąd wzięła początek twoja nienawiść, gdzie zapuściła korzenie i jak nieustannie
wzrastała, gdy tymczasem w pokoju wzmagał się zaduch choroby, lekarstw, ekskrementów,
potu, wrzodów ropnych, rozkładu, które niszczyły serce tego leżącego na łóżku przedmiotu. Ta
nienawiść, którą przekazywałaś wszystkim bliskim. Nie, nie ojcu, twój ojciec nigdy o niczym
nie miał pojęcia, nie wiedział, że całe to uprowadzenie było na niby, i cierpiał, z udręką je
przeżywał, bo wierzył, że było prawdziwe... Ale tę cenę także gotowa byłaś zapłacić, ponieważ
namiętnej nienawiści, tak jak i namiętnej miłości, nie mogą zatrzymać nawet rozpacz i łzy
kogoś, kto w niczym nie zawinił.
—
Tak, chciałem widzieć chorą, żeby zdać sobie ze wszystkiego sprawę.
Od strony morza rozległy się grzmoty. Błyskawice były daleko, ale burza już się
przybliżała.
—
Ponieważ pani pomysł, żeby zemścić się na swoim wuju inżynierze, zrodził się
tam, w tamtym pokoju, jednej z tych przerażających nocy, które spędzała pani przy matce.
Czy nie było właśnie tak, Susanno? Najpierw odczuwała pani tylko wielkie zmęczenie,
przygnębienie, rozpacz, ale ten pomysł już się zrodził, coraz trudniej było się go wyrzec. I
wtedy, niemal dla zabicia czasu, zaczęła się pani zastanawiać, jak można urzeczywistnić tę
myśl, która już panią zawładnęła. Doskonaliła pani cały plan noc po nocy. A potem poprosiła
stryja, żeby pani pomógł, ponieważ...
Chwileczkę. Tego „ponieważ” nie możesz wyjawić. To ci przyszło do głowy nagle,
spontanicznie, musisz naprzód wszystko to rozważyć.
—
Proszę dopowiedzieć, panie komisarzu - rzekł powoli, lecz zdecydowanie
lekarz. - Ponieważ... Ponieważ Susanna domyśliła się, że ja całe życie byłem zakochany w
Giulii. Beznadziejną miłością, która uniemożliwiła mi ułożenie sobie własnego życia.
—
A wtedy pan, doktorze, zaczął z pasją pomagać Su - sannie w zniszczeniu
dobrego imienia inżyniera Peruzzo. Doskonale reżyserował pan reakcje opinii publicznej. A
ciosem dobijającym była zamiana walizki z pieniędzmi na torbę wypełnioną pociętymi
gazetami.
Zaczęło kropić. Montalbano wstał.
—
Zanim odejdę, powiem jeszcze, że moje sumienie... - Jego głos zaczął brzmieć
zbyt solennie, lecz komisarz nie umiał tego przezwyciężyć. - Sumienie nie pozwala mi, żeby
za moją zgodą te miliardy zostały...
W naszych rękach? - dokończyła Susanna. - Tych pieniędzy już tutaj nie ma. Nie
zatrzymaliśmy dla siebie ani centa z tej sumy, którą mama pożyczyła bratu i której już nigdy
nie dostała z powrotem. Stryjowi pomógł w tym jeden z jego pacjentów, który nigdy nikomu
nie powie, że te pieniądze zostały rozdane i już w większości przesłane za granicę.
Przypuszczam, że właśnie teraz wpływają anonimowo na konto co najmniej pięćdziesięciu
organizacji dobroczynnych. Jeśli pan chce, pójdę do domu i przyniosę panu ich listę.
—
Nie, nie trzeba - powiedział komisarz. - Już idę. Zorientował się, że lekarz i
dziewczyna także wstają z ławki.
—
Będzie pan jutro na pogrzebie? - spytała Susan - na. - Chciałabym, żeby...
Od autora
—
Nie - powiedział komisarz - nie będę. Życzyłbym sobie tylko, pani Susanno,
żeby pani nie zawiodła pokładanej w niej nadziei.
Czuł, że takie tyrady wygłaszają zwykle starzy ludzie, ale w tym wypadku nie miał o
to do siebie żalu.
—
Powodzenia - powiedział półgłosem.
Odwrócił się, podszedł do samochodu, zapalił motor, odjechał, ale brama była
zamknięta i musiał się zatrzymać. Zobaczył, że nadbiega Susanna, już cała mokra. Jej włosy
w deszczu i w świetle reflektorów jakby płonęły. Otworzyła mu bramę, nie odwracając się,
nie patrząc na niego. On także już nie odwróciłgłowywjejstronę.
Kiedy jechał do Marinelli, deszcz zmienił się w gwałtowną ulewę. W pewnej chwili
musiał się zatrzymać, bo wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody z przedniej szyby. I
nagle ulewa ustała. Kiedy wszedł do jadalni, zobaczył, że zostawił otwarte okno na werandę i
cała posadzka jest zalana wodą. Trzeba ją będzie zebrać. Zapalił światło na werandzie i
wyszedł.
Ulewa
zalała
także
pajęczynę,
zmyła
ją,
gałązki
były
czyste,
lśniłynanichdrobnekrople.
Tę powieść zmyśliłem, tak przynajmniej mi się wydaje.
Dlatego imiona i nazwiska postaci, nazwy firm i instytucji, sytuacje i wydarzenia,
które pojawiają się w tej książce, nie mają żadnych związków z rzeczywistością.
Ale jeśli ktoś dopatrzy się tu jakiegoś odniesienia do faktów, które naprawdę miały
miejsce, mogę go zapewnić, że nie było to moim zamiarem.