Uuk Quality Books
Adam Bahdaj
Wakacje z duchami
Wydawnictwo SIEDMIORÓG
Wrocław, 1994
Spis treści
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Maniuś zatrzymał się na brzegu jeziora. Pod nogami czuł miękki, nagrzany
piasek, a w oczach migotały mu srebrzyste cętki. To woda odbijała blask stojącego
nad lasem słońca i zamieniała jezioro w taflę łamliwego szkła.
Było cicho. Chłopiec słyszał wyraźnie szelest szuwarów i słaby świst
własnego oddechu. Z wolna ogarniała go radość. Zdumionymi oczami wodził po
cienistym brzegu, po obłokach sunących nad grzbietem dalekiego wzgórza, a gdy
znów spojrzał na jezioro, wydało mu się, że ciemna głębia ciągnie go ku sobie.
Uśmiechnął się — niby do siebie, niby do obłoków — a potem jego
łobuzerska twarz stężała w wyrazie spokojnej zadumy.
Pierwszy raz wyjechał z Warszawy w daleką podróż, a teraz od trzech dni nie
mógł się nadziwić, że świat jest tak szeroki, tak różnorodny i takie sprawia
niespodzianki. Od trzech dni chodził oszołomiony i nie mógł wprost uwierzyć, że
znalazł się pięćset kilometrów poza rodzinnym miastem.
A wszystko było przecież takie proste.
Pewnego razu, na wiosnę, mały Perełka, jego najlepszy przyjaciel z kamienicy,
otrzymał od swej ciotki list.
Maniuś widzi teraz wyraźnie, jak Perełka wpadł do niego z radosnym
okrzykiem: „Hurra! Jedziemy wszyscy nad jezioro!” — a potem jak obaj zeszli na
drugie piętro do Felka, którego nazywali Mandżaro, i wszyscy razem czytali z
wypiekami na twarzach.
Na początku listu było oczywiście: Dlaczego tak długo do nas nie piszecie?,
potem: Co u ciebie słychać i jak zdrowie tatusia?, ale najciekawsze okazało się
zakończenie. Maniuś pamięta dokładnie ładne, okrągłe pismo pani Lichoniowej i
mógłby recytować na pamięć jego treść.
Pani Lichoniowa pisała:
Wspominałeś nam o swych serdecznych kolegach, o Paragonie i Mandżaro.
Skąd te dziwaczne przezwiska? Ale mniejsza o to. Jeżeli mają ochotę, niech
przyjeżdżają razem z tobą. U nas w leśniczówce jest dość miejsca, no i powodzi się
nam, dzięki Bogu, nie najgorzej. Myślę, że weselej i raźniej będzie ci z kolegami...
Oczywiście małemu Perełce zawsze raźniej było z Maniusiem i Felkiem,
których dziwaczne przezwiska nikogo prócz cioci Marii nie raziły.
Na Woli nie mieć przezwiska to tak, jakby nie mieć charakteru. A wiadomo
przecież, że najmilsi i najmorowsi chłopcy w Warszawie to ci z Woli.
Perełkę bolały wtedy zęby, więc polecił Paragonowi, żeby w jego imieniu
odpisał cioci. Odpowiedź roiła się od byków i byczków, ale list to przecież nie
zadanie szkolne!
Kochana Pani Ciociu! — pisał Maniuś. — To ja, Paragon, odpowiadam w
imieniu całej trujki. Pyta pani, dlaczego mam takie dziwne przezwisko. Raz nasza
pani zapytała mnie w klasie: „Tkaczyk, dostałeś od matki pięć złotych, idziesz do
sklepu, kupujesz cztery bułki po osiemdziesiąt groszy. Ile ci wyda kasjerka?” A ja na
to: „Proszę pani, kasjerka wyda mi paragon...” Chłopcy się śmiali, a ja od tej pory
zostałem Paragonem. Proste, prawda? Z Mandżarem była gorsza sprawa. Jemu zdaje
się, że jest najmądrzejszy z nas wszystkich. Raz pan od geografii pyta go, jaki jest
najwyższy szczyt w Afryce, a on, proszę pani, nie wiedział. To ja mu
podpowiedziałem: Kilimandżaro. To on, proszę pani, nie usłyszał dobrze i mówi:
„Mandżaro”. No i od tego czasu wszyscy na niego mówią — Mandżaro. Ładnie,
prawda? A Perełka, to znaczy Boguś, to już od urodzenia jest Perełką. A my z nim to
najlepsi koledzy. Perełkę boli ząb czonowy, to ja za niego piszę. Dziękujemy
serdecznie za zaproszenie. Miło nam będzie nałykać się świerzego powiecza i
postraszyć w jeziorze rypki. Mam nadzieję, że Szanowna Pani nie będzie miała z nami
wielkiego kłopotu. Ja pierwszy raz wyjeżdżam na wieś. Bardzo się cieszę i Mandżaro
także. Nie będziemy robić ceregieli, zjemy byle co, bo apetyty mamy fenomenalne.
Przyjeżdżamy w czerfcu. Jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie!
Paragon
I oto od trzech dni są już u cioci Marii nad jeziorem. I oto Maniuś, zwany na
Górczewskiej Paragonem, stoi na brzegu radośnie oszołomiony pięknem letniego
popołudnia.
Ławica drobnych rybek przemknęła niemal pod jego stopami, sponad sosen
nadleciała siwa rybitwa. Łagodnym łukiem spięła błękit nieba z zielenią lasu. Naraz
runęła jak strzała, aż zakotłowało się w trzcinach. Potem wzbiła się lekko, unosząc
trzepotliwą rybkę...
W tym momencie na ścieżce biegnącej do lasu rozległo się głośne wołanie:
— Paragon! Paragon!
Maniuś odwrócił się. Na tle pni zobaczył biegnącego Perełkę. Był to drobny,
filigranowy chłopiec o ruchach szybkich i nerwowych. Twarz miał okrągluchną jak
spodek i gęsto upstrzoną dużymi piegami. Oczy szare, zuchowate. Nosek mały, nieco
zadarty i łuszczący się na końcu jak młody kartofelek. Włosy króciutko ostrzyżone i
zaczesane na jeża. Jednym słowem — Perełka.
— My na ciebie czekamy — zawołał zdyszany — a ty, bracie... — utknął w
tym miejscu, nie mogąc wydusić ani słowa.
— Co się stało? — zapytał wesoło Paragon.
— Jak to: co? Mamy przecież naradę w sprawie szałasu.
— Zupełnie o tym zapomniałem.
— No chodźże, bo Mandżaro się wścieka.
Paragon uśmiechnął się wyrozumiale, wbił dłonie w kieszenie i, nie spiesząc
się, ruszył za Perełką. Szli przez stary las sosnowy. Wąska ścieżka wiła się wśród pni,
poprzecinana długimi cieniami. Pachniało rozgrzaną żywicą, a w gałęziach wesoło
grały trzmiele.
Wkrótce ukazała się leśna polana, pełna słońca, kwiatów i trzepotu motyli. Na
polanie, pod lasem, stał świeżo zbudowany szałas, a przed szałasem nerwowymi
krokami przechadzał się wysoki, zgrabny chłopiec. Miał ładną, nieco zasępioną twarz,
mądre, myślące oczy, jasne włosy opadające kędziorami na czoło, a z całej jego
postaci biła wyjątkowa stateczność i powaga. Był to właśnie Mandżaro.
Na widok chłopców uniósł ręce gestem zniecierpliwienia.
— Jak długo mam czekać?
Paragon skwitował to przyjaznym uśmiechem.
— Ciao! Nie denerwuj się, bośmy przecież na bezpłatnych wczasach.
W milczeniu usiedli pod szałasem.
2
Był to solidny szałas, wykonany według planu Paragona; ściany miał
wyplecione wikliną, wsparte na grubych palikach sosnowych, dach ułożony z świeżej,
ś
wierkowej cetyny. Trzej chłopcy patrzyli na ten szałas, nie wiedząc, w jakim
właściwie celu go wybudowali. Początkowo miał być wigwamem indiańskich
wojowników, potem — domem poszukiwaczy złota, wreszcie — namiotem króla
Władysława Jagiełły wyruszającego na grunwaldzkie pola.
Chłopcy z fantazją rzucali pomysły, ale od wczoraj nie mogli uzgodnić, do
czego ma służyć ich wspaniałe dzieło. Szałas stał więc gotowy, świeży, pachnący
ż
ywicznym igliwiem, a trzej budowniczowie wciąż jeszcze zastanawiali się nad
sposobem jego wykorzystania.
Mandżaro spojrzał wyzywająco.
— Mam świetny pomysł...
Paragon poruszył się. W jego głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia:
— Ty zawsze masz fenomenalne pomysły.
Perełka wygodniej ułożył się na trawie. Upstrzoną piegami twarz zwrócił ku
chłopcom.
— No, mów — trącił Mandżara łokciem.
Ten zastanawiał się chwilę, jak gdyby chciał rozstrzygnąć, czy warto wyłożyć
swój plan. Nagle zapytał tajemniczym szeptem:
— Czytaliście „Przygody Sherlocka Holmesa”?
— Legalnie — ulubione słówko Paragona zabrzmiało jak wyzwanie. —
Myślisz może, że nie czytałem? Sam mi pożyczałeś tę książkę. Można powiedzieć,
obleci! Ciekawe kawałki z dziedziny kryminologii — cmoknął głośno i łypnął
zaczepnie oczami.
Perełka milczał. Utkwił wzrok w brudnych palcach, wyłażących z podartych
tenisówek. Udawał, że nic go ta rozmowa nie obchodzi. Może nie chciał się przyznać,
ż
e nie czytał „Przygód Sherlocka Holmesa”...
Zapadła przedłużająca się cisza.
Paragon urwał soczyste źdźbło trawy. Ssał jego seledynową nasadkę.
— No i co z twoim pomysłem?
Mandżaro ocknął się.
— To naprawdę świetny pomysł... Tylko nie wiem, czy się wam spodoba...
— Wal, bracie. Nad czym tak dumasz?
Mandżaro uniósł się na łokciach, skupionej twarzy nadał wyraz niezwykłej
tajemniczości. Patrzał na kolegów przymrużonymi oczami. Wreszcie rzekł przeciągle:
— Chodzi o to... że... może byśmy założyli klub detektywów...
Tego się nie spodziewali! Chłopcom z nagłego wrażenia opadły brody.
Zaniemówili. Perełka mrugał rudawymi rzęsami. Paragon marszczył śmiesznie czoło.
— Fenomenalny pomysł — wyszeptał pierwszy Perełka.
Mandżaro odetchnął z ulgą. Spojrzał pytająco na Paragona. Ten uśmiechnął
się po swojemu — szczerze, łobuzersko.
— No, dobra... pomysł obleci... ale skąd weźmiemy przestępców?
Mandżaro żachnął się:
— Ty zawsze masz jakieś zastrzeżenia. Nie słyszałeś, jak wujek Perełki
opowiadał o kłusownikach?
— A ty myślisz, że Sherlock Holmes zawracałby sobie głowę kłusownikami?
Perełka jęknął:
— Znowu się kłócicie! Jeżeli będą detektywi, to na pewno znajdą się
przestępcy.
— Oczywiście — podjął Mandżaro. — Czy to tak trudno o przestępców?
Grunt to zastosować metodę dedukcji...
Tak ich zaskoczył tym obcym słowem, że znowu rozdziawili usta. Paragon
zsunął kolarkę na czoło. Długo drapał się za uchem.
— O czym ty mówisz, Mandżaro?
— Czytałeś „Sherlocka”, a nie wiesz, co to metoda dedukcji.
— A ty wiesz?
— Pewnie, że wiem.
Perełka westchnął żałośnie:
— Znowu się kłócicie!
Paragon zaperzył się:
— Jak wiesz, to powiedz! Czy to takie ważne?
Mandżaro posłał mu surowe spojrzenie.
— To bardzo ważne.
— No to mów.
Mandżaro zaczął niezwykle poważnie:
— Dedukcja to metoda... to metoda — utknął w połowie zdania, ze złości
zacisnął usta, aż mu wargi zbielały.
Paragon pokiwał z politowaniem głową.
— Metoda, której używał Sherlock Holmes do rozwiązywania zagadek
kryminalnych. Tyle to ja też wiem.
Perełka złapał się za głowę.
— Wy zawsze musicie się kłócić. Dedukcja dedukcją, a my mamy założyć
klub detektywów.
— O, właśnie — podchwycił skwapliwie Mandżaro. — Proponuję nazwę:
Klub Młodych Detektywów. — Spojrzał pytająco na chłopców.
Paragon skinął głową.
— Obleci!
— Proponuję — ciągnął Mandżaro — żeby nasz Klub mieścił się w tym
szałasie.
— Obleci! — przytaknął Paragon.
— I żebyśmy tymczasem stworzyli jedną brygadę śledczą. Ja będę
nadinspektorem...
Paragon chlasnął dłonią w kolano.
— Jak ciocię kocham, ty zawsze musisz być „nad”, a może raz będziesz
„pod”.
Mandżaro zmierzył go karcącym spojrzeniem.
— Jak uważasz, ale zdawało mi się, że...
— Nie kłóćcie się — przerwał mu Perełka. — Nie znamy jeszcze przestępców
ani zagadek do rozwiązywania, a wy już... Z wami to tak zawsze — machnął z
rezygnacją ręką i położył się na plecach.
Paragon uśmiechnął się pojednawczo.
— Niech już tak będzie, panie nadinspektorze. Ale ja wam mówię, najpierw
musimy mieć przestępców.
— Najpierw musimy się dobrze zorganizować — powiedział Mandżaro.
Perełka wstał, przeciągnął się, aż mu kości zatrzeszczały.
— Organizacja organizacją, a ja czuję przeraźliwą pustkę w żołądku.
Chodźmy, wiara, bo ciocia znowu będzie gderała, żeśmy się spóźnili.
— Złota myśl — uśmiechnął się Paragon. — Śniły mi się pierogi z wiśniami.
Pycha! — oblizał się i przejechał dłonią po zapadniętym brzuchu. — Mówię wam,
grunt to witaminy.
Mandżaro stał zamyślony.
— Trzeba przecież wszystko obgadać.
— Będziemy gadać po drodze — uspokoił go Perełka.
Ruszyli ku leśniczówce. Polana tonęła w głębokim cieniu. Słońce zapadało już
za wierzchołki drzew. Przesiane przez zbity mur gałęzi, kładło się ciepłymi cętkami
na rozkołysane trawy. Pachniało żywicą i sianem. Nad polaną wisiało wysokie, czyste
niebo. Kudłaty, różowy obłok zaplątał się w najwyższe konary drzew, jak kłębek waty
w kolce głogu, a ponad lasem, na wyniosłym wzgórzu, w łunie zachodzącego słońca,
stała wysoka, posępna baszta zamku.
Na skraju polany chłopcy przystanęli. Jeszcze raz spojrzeli na siebie, na szałas.
Stał ukryty w cieniu, solidny, przysadzisty jak chłopska chata.
— Pierwszorzędny szałas — rzucił z dumą Paragon. — Niech wiedzą, że
warszawiacy umieją budować.
— Pierwszorzędny — powtórzył Perełka i pierwszy zagłębił się w leśną drogę,
która przecinała lekki skłon wzgórza jak wykuty z żywej zieleni tunel.
3
— Paragon, skąd wiedziałeś, że na kolację będą pierogi z wiśniami? —
Mandżaro trącił łokciem kolegę. Rozpromienionymi oczyma wskazał na wielki
półmisek dymiący na środku stołu.
Paragon uśmiechnął się chytrze.
— Przecież od wieczora jestem inspektorem Scotland Yardu. Wy-de-ku-ko-
wa-łem — przymrużył oko i skwitował odpowiedź jeszcze jednym uśmieszkiem ze
swego bogatego repertuaru.
— Mówi się: wydedukowałem — poprawił go zawsze akuratny Mandżaro.
— Niech będzie „wydedukowałem”, grunt, że pierogi są jak senne marzenie.
Siedzieli przy niewielkim stoliku na werandzie leśniczówki. Wśród dzikiego
wina, oplatającego ściany, bzykały zapóźnione osy, a pod sufitem, wokół żarówki,
wibrowała mgiełka drobnych muszek i ciem. W głębi stał ciemny, tajemniczy las.
Pani Lichoniowa, ciotka Perełki, nakładała na talerze wielkie, dymiące pierogi.
Pachniało świeżo gotowanym ciastem i śmietaną. Pani Lichoniowa mówiła swym
ś
piewnym kresowym akcentem:
— śeby mi chłopcy wszystko zjedli, a jak zabraknie, to doniosę. Tylko proszę
jeść grzecznie i nie mlaskać, bo to nie gospoda Samopomocy Chłopskiej.
Paragon cmoknął z zachwytu.
— Niech się szanowna pani nie martwi, my to wszystko skonsumujemy.
Manka nie będzie. Takich wdechowych pierogów jeszcze w życiu nie jadłem.
Pani Lichoniowa podziękowała mu uśmiechem. Nałożyła suto na talerz.
— Maniuś to grzeczny chłopiec, jeszcze nie spróbował, a już chwali.
— W Warszawie znamy się na sawuar wiwrze, a zresztą nie trzeba jeść,
wystarczy popatrzeć i już się wie, że najlepszy gatunek. Wiśnie prosto z drzewa, a
ś
mietanka prosto od krowy. Takiej śmietanki jeszcze nie jadłem. Widać, że tutaj wody
się nie dolewa.
Mandżaro kopnął go pod stołem.
— Nie czaruj — syknął, ale na Paragonie nie zrobiło to najmniejszego
wrażenia. Odwzajemnił się celnym kopnięciem w kostkę i z najuprzejmiejszym
uśmiechem, na jaki go było stać, dorzucił:
— Z takimi pierożkami to na eksport można liczyć.
Pani Lichoniowa roześmiała się głośno i serdecznie.
— Czy Maniuś wszystkim prawi takie komplementy?
— Ciocia go jeszcze nie zna — wtrącił Perełka i z uwielbieniem spojrzał na
swego najlepszego przyjaciela. — To najmorowszy chłopak na Górczewskiej, nawet
na całej Woli.
— Wiem, wiem, pisałeś mi o nim — pani Lichoniowa jeszcze raz uraczyła
Maniusia wdzięcznym uśmiechem. Naraz spojrzała w stronę lasu, ponad niewyraźną
linię wierzchołków drzew. Przeżegnała się szybko: — W imię Ojca i Syna, błyska się!
— To na pogodę — uspokoił ją Paragon.
— Na pogodę błyska się od wschodu, od jeziora, a to nad zamkiem. O, tam!
— pokazała wyciągniętą ręką.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Było ciemno i tylko ponad czarną ścianą
lasu migotały w rozsypce gwiazdy. Naraz niebieskawe światło rozjaśniło kawał
martwego nieba, a na jego tle ukazały się niewyraźne zarysy starej baszty.
W drzwiach prowadzących z pokoju na werandę zjawił się wuj Perełki,
leśniczy Lichoń. W półcieniu mignęła jego biała koszula. Pod stopami zatrzeszczały
zeschnięte deski podłogi. Zrobiło się nagle cicho. Leśniczy stanął na schodkach,
patrzył w stronę baszty.
— To wcale się nie błyska... — zabrzmiał w ciszy jego niski, przyjemny głos.
— Co to może być?
— Może sztuczne ognie? — wtrącił Paragon.
— Skąd by teraz sztuczne ognie — powiedział jakby do siebie leśniczy. —
Może to robotnicy. Słyszałem, że mają rozbierać lewe skrzydło zamku.
Pani Lichoniowa odetchnęła.
— Chwała Bogu, że burzy nie będzie. — Głos jej nabrał nagle ciepłego tonu:
— No, chłopcy, jedzcie, bo pierogi wystygną.
Leśniczy usiadł do stołu. Był chudy, kościsty i nieco przygarbiony. Twarz miał
pogodną, spaloną słońcem, i małe, jasne, bardzo niebieskie oczy. Powiódł tymi
niebieskimi oczami po chłopcach, uśmiechnął się.
— Jak wam smakują pierogi?
— Pierwsza klasa! — wyrwał się Paragon. — Cud gastronomiczny!
Mandżaro chrząknął cicho, jakby chciał dać do zrozumienia, że taka przesada
nie jest zbyt taktowna. Po chwili chrząknął powtórnie i zapytał tonem sprawozdawcy
radiowego:
— Przepraszam, czy w tej okolicy jest dużo przestępców?
Leśniczy uniósł głowę znad talerza.
— Przestępców? A do czego ci przestępcy?
— Ostatnio zacząłem interesować się kryminologią.
— Czym? — zapytał z niedowierzaniem.
— Kryminologią, proszę pana.
— On czytał o Sherlocku Holmesie — wyjaśnił Perełka.
Leśniczy roześmiał się głośno; Mandżaro zrobił jeszcze mądrzejszą twarz.
— Właśnie... chodzi mi o to, czy tu w okolicy są przestępcy i w jakiej liczbie?
Leśniczy wzruszył ramionami.
— Wybacz, mój drogi, ja się tym nie zajmuję.
— Legalnie — podjął Paragon. — Jak chcesz mieć informacje z pierwszej
ręki, to wal, bracie, na milicję. I w ogóle... — parsknął śmiechem, gdyż nie mógł
wytrzymać widoku niezwykle poważnej twarzy Mandżara.
Mandżaro zmarszczył brwi.
— Co w tym śmiesznego?
— I w ogóle — dokończył Maniuś — źle się, bracie, do tego zabierasz. Czy
widziałeś prawdziwego detektywa, który pyta się, ilu jest w okolicy przestępców?
Przecież to nie pęczki rzodkiewek.
Mandżaro zbladł.
— Przywołuję cię do porządku!
Perełka wydobył z gardła najżałośniejsze westchnienie:
— Znowu się kłócą.
Leśniczy popatrzył na nich oczami pełnymi zdumienia.
— O co wam chodzi?
— A o nic, wujku — wtrącił Perełka, starając się załagodzić sytuację. — To
takie nasze sprawy. Wujek i tak tego nie zrozumie.
— Macie jakieś tajemnice?
W momencie gdy padło to kłopotliwe pytanie, na ścieżce wiodącej do
leśniczówki odezwało się głośne wołanie:
— Pani Lichoniowa! Pani Lichoniowa!
Wszyscy zamilkli. Za chwilę w drzwiach kuchni ukazał się biały fartuch
gospodyni, a potem na schodkach zjawiła się stara Trociowa, która pomagała w
leśniczówce. Trociowa stanęła na najniższym stopniu kamiennych schodków. Dysząc
ciężko, starała się wydobyć z gardła głos. Była bardzo wzburzona i przerażona.
Sękatymi rękami wymachiwała w powietrzu, jakby prowadziła walkę z
niewidzialnym przeciwnikiem.
— Chryste Panie, co się stało? — zawołała pani Lichoniowa.
Kobiecina zdobyła się na wysiłek i wykrztusiła z zaciśniętego gardła:
— Pani Lichoniowa, na zamku straszy!
Wiadomość ta wywarła piorunujące wrażenie. Wszyscy zerwali się od stołu,
wianuszkiem otoczyli Trociową, która długo jeszcze drobnymi haustami łykała
powietrze.
Pierwszy odezwał się leśniczy:
— Uspokójcie się, Trociowa. Gdzie straszy?
— Dyć mówię, że na zamku.
— Coś wam się przywidziało.
— Na własne oczy widziałam!
— No to mówcie, na litość boską! — niecierpliwiła się pani Lichoniowa. —
Co Trociowa widziała?
Starowina nie mogła otrząsnąć się ze strachu. Z trudem rzucała chaotyczne
słowa...
— Matko Najsłodsza... idę ja od jeziora pod zamek, a tu coś nagle jęknęło...
Tak jęknęło, jakby się ziemia rozwarła... Myślę sobie, że to może robotnicy wysadzają
skały... A tu nagle, jak się nie błyśnie! W imię Ojca, Syna, Ducha... Mówię wam,
jakby niebo się rozwarło... I na baszcie ukazało się... — Urwała, bo tchu jej brakło.
Powiodła po otaczających ją twarzach nieprzytomnymi ze strachu oczyma.
Leśniczy potrząsnął ją za ramię.
— Co się ukazało?
— Ano, ukazała się jakaś postać jasna na baszcie.
— Pewnie wam się zwidziało.
— Na własne oczy widziałam.
— Myśmy też stąd spostrzegli — odezwała się pani Lichoniowa. — Baszta
cała jasna była, jakby się błyskało.
— O, to, to... jakby się błyskało — powtórzyła bełkocząc Trociowa.
— Na tym zamku nigdy jeszcze nie straszyło — powiedział z rozwagą
leśniczy. — Zresztą ja w strachy nie wierzę.
Pani Lichoniowa spojrzała na męża nieufnie.
— Jak tu, Bolciu, nie wierzyć, kiedy Trociowa na własne oczy widziała.
— Trociowej mogło się przywidzieć.
Kobieta uniosła ręce do góry.
— Święci anieli, przecie mówię, że się ukazało. Na baszcie coś się ukazało w
ś
wietle ogromnym.
Leśniczy pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Coś w tym musi być.
Paragon z płonącymi policzkami przysłuchiwał się rozmowie. Jako chłopiec
trzeźwy, nie był skory do zbytniego przejmowania się podobnymi zdarzeniami, lecz
nie spotykane do tej pory otoczenie — ciemny las, jezioro, tajemniczy zamek, stara
leśniczówka — i wystraszona kobieta wywarły na nim olbrzymie wrażenie. Teraz,
gdy usłyszał ostatnie słowa Lichonia, powtórzył za nim w myśli: „Coś w tym musi
być”. Odciągnął więc na bok półprzytomnego Perełkę.
— Boguś, może byśmy tam poszli?
Perełka wytrzeszczył nań oczy.
— Gdzie?
— Na zamek...
— Zwariowałeś!
— Nie zwariowałem, tylko jestem legalnie ciekawy.
— No to idź sam. Ja nie pójdę.
— Boisz się?
— Nie.
— No to walimy!
Perełka tak spojrzał na przyjaciela, jakby to on przed chwilą ukazał się na
baszcie i wystraszył biedną Trociową.
— Ty chyba masz gorączkę.
— To ty masz pietra.
— Przecież tam straszy.
— Ja w strachy nie wierzę.
— Ja też nie — jęknął Perełka — ale się boję.
— To pójdę sam!
— Nie pójdziesz, bo ciotka zaraz zagoni nas do spania.
Maniuś po swojemu przymrużył oko.
— Tam straszy, a ja pójdę spać! Nie znasz Paragona. Będę japońskim
mikadem, jeśli się położę.
Z ciemności wyłonił się Mandżaro. Zbliżył się do chłopców i głosem wielce
tajemniczym wyszeptał:
— Klub będzie miał ważne zadanie.
Paragon aż podskoczył z radości.
— Pan nadinspektor obudził się. Nareszcie zacznie się prawdziwa robota, a
nie gadanie.
Mandżaro zlekceważył tę uwagę.
— Musimy wszystko zbadać — wyszeptał jeszcze ciszej i rozejrzał się, czy
ktoś ich nie podsłuchuje. — Musimy zbadać, czy Trociowa mówi prawdę.
Paragon zatarł dłonie.
— Widzisz, Boguś, szef ma rację. Chodźmy, na co czekamy?
— Dokąd chcesz iść?
— Legalnie, na zamek.
Mandżaro odsunął się na pół kroku jak od człowieka niebezpiecznego.
— Ty chyba masz gorączkę. Ja myślałem, że śledztwo należy rozpocząć od
Trociowej.
— Jakie śledztwo?
— W sprawie duchów.
— Najpierw trzeba wiedzieć, czy te duchy są.
— Trzeba wydedukować — powiedział z naciskiem Mandżaro.
Paragon skrzywił się.
— Dobra, będziemy dekukowali na zamku, a nie u Trociowej.
— Mówi się: dedukowali.
Paragon splunął z obrzydzeniem.
— Jak jeszcze raz wypowiesz to słowo, to cię kopnę w kostkę. — Potem
machnął ręką. — Róbcie, co chcecie. Ja idę na zamek.
Pod jego trampkami cienko zaskrzypiał żwir. Potem wszystko ucichło. Tylko
pod dachem leśniczówki odezwał się przejmujący głos puszczyka. W Perełce zamarło
serce. Spoglądał w milczeniu w ledwo dostrzegalny zarys ścieżki i ze wstydem
myślał, że w takiej sytuacji nie należało opuszczać przyjaciela. We dwóch byłoby im
na pewno raźniej.
Z zamyślenia wyrwał go głos Mandżara:
— Zobaczysz, że on wróci najpóźniej za pół godziny.
Perełka ogarnął go pogardliwym spojrzeniem.
— To nie znasz Paragona.
Chciał pobiec za przyjacielem, ale gdy spojrzał na czarną, nieprzebytą ścianę
lasu i przypomniało mu się opowiadanie Trociowej, coś go zatrzymało w miejscu.
Wolnym, niezdecydowanym krokiem powlókł się za Mandżarem. Długo
jednak nie mógł zasnąć. Myślał o swym najlepszym przyjacielu — Paragonie.
4
Paragon był już głęboko w lesie. Zanim jego oczy przywykły do mroku, letnia
noc otuliła go szczelnie, zagarnęła miękko, jak nurt wody zagarnia pływaka. Szedł
niemal instynktownie, stopami wyszukując twardszy grunt ścieżki. Nad nim szeleściło
tajemniczo niskie sklepienie lasu. Ledwo dostrzegalne półszmery, półodgłosy
wypełniały ciszę niepohamowanym lękiem.
Po przyjeździe był już z Perełką na zamku. Wiedział, że gdy ścieżka się
skończy, trzeba przejść przez park obok kościoła, potem jeszcze kawałek nad
jeziorem, a potem w lewo wspiąć się do góry. Przypomniał sobie doskonale całą
drogę, jednak nie był pewny, czy dobrze idzie. To przecież nie Wola, gdzie znał
niemal każdy kamień i z pamięci mógł wyliczyć po kolei wszystkie domy na
Górczewskiej. Tutaj panował inny krajobraz i inna topografia rządziła tym
tajemniczym światem.
Powoli ogarniał go dojmujący lęk. Zdawało mu się, że las — zbity, ciemny las
— napełnia się jeszcze bardziej mrocznymi cieniami. Przystanął. Pomyślał, że lepiej
będzie zawrócić. Ale gdy przypomniał sobie pełne niedowierzania spojrzenie
Mandżara i kpiący ton jego głosu, ruszył jeszcze szybciej.
„Niech się dzieje, co chce!” — pomyślał i dla dodania sobie odwagi zagwizdał
piosenkę, która ostatnio przyplątała się i panowała niepodzielnie w jego pamięci. „Ri-
fi-fi” brzmiało zawadiacko i dodawało otuchy. Przy akompaniamencie „Ri-fi-fi”
przebrnął przez najmroczniejszy odcinek świerkowego młodnika i wydostał się na
jaśniejszy obszar rozciągającego się za kościołem parku.
W oknach plebanii jarzyły się światła. Przeciekały przez gęste krzewy i
rozpraszały mrok. Można było dostrzec jaśniejsze pasma ścieżek i zarysy pięknych,
rozłożystych drzew.
„Nie jest tak źle, jakby mogło być” — pomyślał wesoło i jeszcze przyspieszył
kroku. Wkrótce znalazł się nad jeziorem, obok przystani. Woda leżała jak ołowiana
tafla — ciężko i nieruchomo. Ani jednej zmarszczki na powierzchni. Przycumowane
do pomostu kajaki wyglądały z brzegu jak wielkie egzotyczne ryby, wynurzające
pyski z zakrzepłej głębiny.
Maniuś jeszcze raz zaświstał swe ulubione „Ri-fi-fi”. Z drugiego brzegu
odpowiedziało mu echo stłumionym „ru-fu-fu” i naraz zrobiło się jasno. Po zakrzepłej
wodzie prześliznęły się błękitnawe refleksy, jak gdyby ktoś od dna puścił światła
reflektorów. A potem daleko, w ciemnej otchłani nocy, coś jęknęło przeciągle i
strasznie.
Paragon przystanął. Wolno zwrócił głowę ku zamkowej baszcie. Naraz doznał
takiego wrażenia, jak gdyby wrastał w ziemię i stawał się słupem lodu. Włosy zjeżyły
mu się na głowie, a na czoło wystąpił kroplisty pot.
Przy akompaniamencie piekielnych jęków na flance baszty ukazała się jasna i
zwiewna postać. Jej białe, luźne szaty, przepojone niebieskawym, nieziemskim
ś
wiatłem, powiewały na wietrze. Nie szła ani nie kroczyła, lecz płynęła, jak gdyby
wiatr lub inne nieokreślone siły przesuwały ją wzdłuż ciemnych murów.
Trwało to moment, nie dłużej niż kilka głębokich oddechów wystraszonego
chłopca. Naraz mrok zatopił basztę, a postać zniknęła jak zdmuchnięty płomień
ś
wiecy.
Paragon zerwał się do ucieczki. Biegł na oślep. Nawet nie spostrzegł, że
przybliża się do zamku. Za chwilę znalazł się bowiem niedaleko wysokiej, gotyckiej
bramy, wiodącej na zamkowy dziedziniec. Tutaj zatrzymał się, odetchnął z ulgą;
zobaczył jasno oświetlony barak, a przed barakiem zebranych ludzi. Stali w świetle
zawieszonej na słupie żarówki. Wykrzykiwali coś żywo.
Paragon przetarł oczy. Nie mylił się. Byli to żywi, normalni ludzie, a nie nocne
zjawy. Ucieszył się niezmiernie i zapragnął zbliżyć się do nich. Podszedł więc do
baraku, przystanął za węgłem, z uczuciem wzrastającej ulgi przysłuchiwał się ich
głośnej, wzburzonej rozmowie.
Młody człowiek o wyglądzie sportowca stanął przed zwartą gromadą
mężczyzn w granatowych kombinezonach. śywo gestykulując mówił napiętym
głosem:
— Opanujcie się, ludzie. Jutro musimy zacząć robotę. Ja tu od pięciu lat
przyjeżdżam, ale nigdy nie słyszałem o żadnych duchach ani upiorach. Przyrzekam
wam, że jutro zbadamy całą sprawę...
— Panie Makulski — zawołał ktoś z gromady — co tu badać, kiedy my sami
widzieli!
Jakiś drugi głos, twardy i stanowczy, przyłączył się do tego pierwszego:
— My tu robić nie będziemy!
Ktoś z boku zawołał:
— Straszy, nie straszy, ale dzieją się dziwne rzeczy!
— Pewno, że straszy! — zawołał stary, przygarbiony człowiek, stojący
najbliżej Paragona. — Dawno mówili, że straszy. Jak kto chce, to niech robi, ja tu nie
zostanę.
— Chodźmy, wiara! Na co czekacie? — powiedział ktoś od drzwi. — Z
duchami nie można zadzierać.
Młody człowiek rozłożył ręce, chcąc ich powstrzymać.
— Jesteście zabobonni! Wierzycie w takie bzdury! — uniósł ręce do góry i
zamarł w tym teatralnym geście, gdyż w tej samej chwili w lewym skrzydle zamku
odezwał się piekielny rumor, jakby ziemia rozstąpiła się pod murami i pochłonęła
walący się gruz. Jednocześnie na baszcie znowu jasno błysnęło...
Paragon nie śmiał spojrzeć w tamtą stronę. Przywarł do ściany baraku,
zamknął oczy. Zdawało mu się, że ziemia pod nim zadrżała. Słyszał na drodze kroki
uciekających z baraku ludzi. świr sypał się spod ich nóg i z łoskotem opadał na
wybrukowany dziedziniec. Chłopiec nie śmiał otworzyć oczu, nie miał siły poruszyć
się z miejsca. Tkwił pod ścianą jak sparaliżowany.
Naraz wszystko ucichło, a cisza, która teraz nastała, była groźniejsza od
krzyku i ruchu. Noc zakrzepła w swej głębi, świat zdrętwiał i ostygł. Maniuś miał
wrażenie, że tkwi w samym jądrze tej drętwoty.
Po chwili otworzył jednak oczy. Nieśmiało spojrzał na wznoszące się przed
nim mury. Stały milczące, posępne i groźne. Na dole, nad jeziorem, słychać było
głośne przekleństwa uciekających. Barak opustoszał. Z otwartych drzwi i okien
zionęła pustka. Zawieszona na słupie żarówka kołysała się wolno, ożywiając cienie
przed zamkową bramą.
Maniuś czuł, że drży i szczęka zębami. Starał się opanować to drżenie, ale
coraz większy ziąb przenikał jego ciało.
„Czy ja żyję? — zapytał w myśli. W tej samej chwili zrobiło mu się weselej:
— Przecież jeżeli drżę i szczękam zębami, to z pewnością żyję. Nie jest tak źle!”
Chciał zagwizdać ulubioną piosenkę „Ri-fi-fi”, ale zdrętwiałe szczęki i
skołczały język odmawiały posłuszeństwa. Były jak z drewna.
Naraz opanował go gniew. Był wściekły, że dał się owładnąć strachowi.
„śeby mnie pchły zjadły, jeśli nie jestem największym tchórzem! —
złorzeczył sobie w duchu. — śeby mnie dzięcioły zadziobały! śeby mi włosy między
zębami wyrosły!”
Ten zdrowy, bo ze strachu wypływający gniew pchnął go do działania.
Wyprostował się, nacisnął na oczy starą kolarkę i biegiem puścił się ku jezioru. Nie
trzymał się drogi. Biegł prosto w dół, po porosłym suchą trawą i usianym kamieniami
zboczu.
Naraz zahaczył o coś nogą. To coś, naprężone jak cięciwa łuku, stawiało
chwilę opór, a potem pękło z cichym trzaskiem. Chłopiec upadł na twarz,
przekoziołkował i znalazł się na kupie żwiru. Zanim zdążył zastanowić się nad
czymkolwiek, ujrzał nad sobą ogromny cień i usłyszał gniewny głos:
— Co ty tu robisz, smarkaczu?
Jeszcze mocniej przywarł do żwiru. Czuł, że ktoś pochyla się nad nim. Potem
jedno mocne szarpnięcie postawiło go na nogi.
Przed nim stał wysoki, barczysty młodzieniec. W mroku nie mógł ujrzeć jego
twarzy. Widział tylko sylwetkę i czuł gorący oddech.
— Czego tu szukasz o tej porze? — Nieznajomy potrząsnął mocno chłopcem.
Ten milczał. Nie mógł zebrać myśli ani wydobyć z gardła głosu.
— No, mów! — usłyszał gniewem wezbrany głos. — Może jesteś niemowa?
— Ja... — wybąkał z największym trudem Maniuś. — Ja nie wiem...
— Jak to nie wiesz? Może cię tu ktoś posłał? No, mów, bo ci ucho wykręcę.
— Nikt mnie nie posłał — jęknął Maniuś. — Ja sam...
— Co: sam? Wiedziałeś o czymś?
Maniuś dopiero teraz pozbierał myśli i zmiarkował, że nie ma żartów.
Człowiek, który mocno trzymał jego ramię w garści, był rosły jak atleta. Bary miał
rozłożyste, a na dobitkę nosił brodę, jak to w Warszawie zwykli nosić młodzi artyści.
Z takimi brodaczami nie warto zadzierać. Zdobył się więc na nikły uśmiech i
wybełkotał:
— O niczym, pro... pana, nie wiedziałem. Przyszedłem na inspekcję...
Młodzieniec ścisnął go jeszcze mocniej i przyciągnął go do siebie.
— Ty mi tu nie zawracaj głowy! Na jaką inspekcję?
— Czy te strachy to lipa...
— Wiesz coś o tym?
Maniuś wzruszył ramionami.
— Nic nie wiem. Zdaje mi się, że uwierzyłem w duchy — powiedział
wymijająco, a w duchu dodał: „Ty, bratku, masz coś wspólnego z tymi duchami, bo
za bardzo się wypytujesz”.
— Słuchaj, chłopcze — głos brodacza zabrzmiał już łagodniej. — Jeżeli
jeszcze raz zobaczę cię tu w nocy, to ci łeb ukręcę. A o tym, coś tu widział, ani mru-
mru, bo... — w tym miejscu wolną dłonią przejechał po gardle.
— Ja nic nie widziałem — jęknął chłopiec.
— To dobrze.
— A jeżeli pan chce, to w ogóle nic.
— Co: nic?
— W ogóle mnie tu nie było.
— Tak będzie najlepiej.
— I pana też nie było.
Brodacz roześmiał się.
— Mądry z ciebie chłopiec.
— Wiadomo: z Woli, z Warszawy...
— Ja też z Warszawy, a więc sztama! Ani pary z ust! Zwłaszcza o tym drucie.
— To się wie, pro... pana. Ani mru-mru.
— A teraz wyrywaj i nie plącz mi się tutaj, bo już późno!
Paragon nie czekał, aż brodacz powtórzy drugi raz tę propozycję. Zakręcił się
na pięcie, znikł jak duch w mroku. Biegł, ile mu sił stawało, choć czuł piekący ból w
kolanie i w łokciach, w rekordowym czasie znalazł się nad jeziorem. Przy przystani
zatrzymał się, spojrzał za siebie, ale mrok, gęsty jak czarna ściana, zakrywał
wszystko. Słychać było tylko plusk wody o burty kajaków i cichy, sypki szept sitowia.
„Ciekawe — pomyślał Paragon. — Ten brodacz musi mieć jakiś kontakt z
duchami!”
ROZDZIAŁ DRUGI
1
Pani Lichoniowa postawiła na stole fajansowy dzbanek z gorącą kawą.
Podejrzliwym spojrzeniem ogarnęła chłopców.
— Ale moi chłopcy dzisiaj późno wstali! Taki ładny dzień, a wy czas tracicie!
Chłopcy jednocześnie popatrzyli na Paragona, jakby w ten sposób chcieli dać
do zrozumienia, że to przez niego spóźnili się na śniadanie. Maniuś utkwił wzrok w
stercie nakrojonego chleba. Był skupiony, milczący i jakby nieobecny. Przedstawiał
widok opłakany. Miał zdartą skórę na czole i brodzie, a nos spuchnięty jak pomidor.
Niczym nie przypominał zawsze roześmianego i skorego do żartów urwisa z
Górczewskiej.
Baczny wzrok gospodyni spoczął na chłopcu.
— Anieli święci! — załamała ręce. — Maniuś, coś ty z sobą zrobił?
— A nic — wyszeptał niechętnie. — To taka mała kontuzja. Do wesela się
zagoi.
— Gdzieś ty się tak urządził?
— Przypadek, pro... pani. Spadłem z drabiny.
Pani Lichoniowa spojrzała nieufnie.
— Przyznaj się. Możeś coś spsocił?
— Nie, ciociu — stanął w jego obronie Perełka — on naprawdę spadł z
drabiny.
— Może trzeba jechać po doktora?
Maniuś zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
— Proszę się nie przejmować. Takie rzeczy u mnie to mięta z trawą.
Pani Lichoniowa pokiwała z politowaniem głową.
— Tak, tak... z wami zawsze kłopoty. Nigdy nie wiadomo, co z czego wylezie.
— Wracając do kuchni, zerknęła w stronę baszty i powiedziała od niechcenia: —
Mówią, że robotnicy uciekli z baraku i nie będą rozbierać lewego skrzydła. — Potem
westchnęła głęboko, przeżegnała się ukradkiem i dodała: — Kto by to przypuszczał,
ż
e na zamku straszy.
Gdy znikła w kuchni, Mandżaro nachylił się do Paragona i zapytał
tajemniczym szeptem:
— Kiedy złożysz sprawozdanie?
Maniuś wzruszył ramionami.
— Nie widzisz, jak on wygląda? — wtrącił Perełka.
Mandżaro przybrał urzędową minę.
— Jeżeli jest w naszej brygadzie, to powinien złożyć sprawozdanie.
— Na piśmie? — zapytał Maniuś.
— Niekoniecznie na piśmie, ale w każdym razie chcemy wiedzieć, gdzie byłeś
w nocy i co robiłeś.
— Słuchałem słowików i świetlicowego zespołu żab.
— Ty zawsze tylko żartujesz.
Mały Perełka uderzył pięścią w stół.
— Jak się będziecie kłócić, to ja występuję z Klubu.
Ostrzeżenie to podziałało łagodząco na rozdrażnionych chłopców.
Umówili się, że po śniadaniu pójdą do szałasu i tam omówią najważniejsze
sprawy dnia.
* * *
W szałasie było mroczno, chłodno i zacisznie. Lekki wiaterek przelatywał
poprzez plecione ściany i szeleścił w cetynowym dachu, a światło kładło się jasnymi
pręgami na twarzach chłopców. Wszyscy mieli niezwykle poważne miny, w oczach
tliły się ogniki podniecenia.
— Jak ciocię kocham — powtórzył jeszcze raz Paragon. — Mówię wam
legalnie, że nie mogę powiedzieć.
Mandżaro patrzył nań z niedowierzaniem.
— Wydaje mi się bardzo podejrzane, że nie chcesz złożyć sprawozdania.
— Jeżeli nie chce, to nie może — żachnął się mały Perełka.
Paragon walnął się pięścią w piersi, aż zadudniło.
— Daję wam słowo detektywa, że nie mogę. — Po chwili dorzucił ciszej: —
Tu chodzi o moje życie.
Chłopcy zamilkli, pobledli z wrażenia.
— O życie? — wyszeptał Perełka i z bojaźnią spojrzał na bohatera ubiegłej
nocy.
Mandżaro zaczął grzebać patykiem w trawie.
— Jeżeli nam nie ufasz, to trudno... My cię nie będziemy zmuszali... Ale
zrozum, że jednak jesteśmy Klubem i jeżeli jesteś w niebezpieczeństwie, to możemy
ci pomóc.
Maniuś zamyślił się. Długo tarł policzek i przesuwał kolarkę z jednego ucha
na drugie, zanim wykrztusił:
— No, dobra, powiem wam, ale musicie przysiąc, że to między nami zostanie,
bo inaczej... bo inaczej... — spojrzał na kolegów i w jego oczach zapaliły się żywe
ogniki — bo inaczej smutna moja i wasza dola!
Znowu zapanowała długa, przewlekająca się cisza. Chłopcy patrzyli na
Paragona z wzrastającym podziwem. Jeżeli Maniuś żądał przysięgi, to widocznie
musiało się stać coś niezwykłego. Maniuś bowiem nie był skory do przesady.
— Na co mamy przysięgać? — zapytał Mandżaro głosem, w którym
skondensowana była powaga obecnej chwili.
— Na przyjaźń i wierność naszemu Klubowi — zaproponował Perełka.
— Dobrze — zgodził się Paragon.
Spletli mocno dłonie i, patrząc sobie w oczy, powtarzali za Maniusiem:
— Przysięgamy na naszą przyjaźń i na wierność naszemu Klubowi Młodych
Detektywów, że nikomu nie powiemy tego, o czym się teraz dowiemy.
Potrząsnęli mocno splecionymi dłońmi, a gdy nastało milczenie, zwrócili oczy
na Paragona.
— Więc mów! — przynaglił go Mandżaro.
Maniuś ułożył się wygodnie, wsparł się na łokciu i zaczął po swojemu, z
werwą i temperamentem, opowiadać zdarzenia ubiegłej nocy. Opowiadanie zakończył
tymi słowami:
— Mówię wam, ten brodacz ma chyba dwa metry i taką siłę w łapach, że jak
mnie chwycił, to myślałem, że mi kości połamie. Z takimi nie warto zaczynać. Jeżeli
się dowie, że pisnąłem choć jedno słówko, to zrobi ze mnie żałosną marmoladę.
Chłopcy patrzyli teraz na Paragona jak na bohatera, który powrócił z samego
dna piekła.
— Kto to może być? — zapytał w zamyśleniu Perełka.
— Zaręczam ci, że nie duch, bo powiedział, że jest z Warszawy —
odpowiedział Paragon.
— A ten drut — wtrącił Mandżaro — jaki to był drut i do czego służył?
Paragon uśmiechnął się kpiąco.
— Zdaje mi się, Mandżaro, że ciebie kwiczołami karmili. Gdybyś, bracie,
wyrżnął ciemieniem w kupę żwiru, to byś się zastanawiał, jaki to był drut? Okrągły i
metalowy, jak ciocię kocham!
Mandżaro z przejęciem tarł czoło. Zdawało się, że w ten sposób chce pobudzić
szare komórki mózgowe do intensywniejszej pracy. Wreszcie powiedział z
namaszczeniem:
— Zdaje mi się, że jesteśmy na śladach niezwykłych przestępców, którzy
posługują się nowoczesnymi środkami technicznymi. Czeka nas cholernie trudne
zadanie. Po pierwsze, musimy dowiedzieć się, kto to jest ten dwumetrowy brodacz...
— Nie radzę ci, Mandżaro — wtrącił nieśmiało Perełka. — On może zrobić z
nas żałosną marmoladę.
— Nie przerywaj! — skarcił go Mandżaro. Trąc coraz mocniej czoło, ciągnął:
— Po drugie, musimy sprawdzić, co to za drut i do czego służy. A po trzecie, musimy
się dowiedzieć, co to za duchy straszą na zamku.
— Bez pudła — zawyrokował Paragon i po raz pierwszy od przyjazdu spojrzał
na Mandżara łaskawszym okiem.
Perełka, chłopiec zawsze skłonny do uniesień i podziwu, chlasnął dłonią w
kolano.
— Panowie, mamy pierwszorzędną robótkę! Ta detektywistyczna zagadka
bardzo mi się podoba. Tylko co będzie, jeśli brodacz dowie się, że go śledzimy?
— O to chodzi, żeby się nie dowiedział — przerwał mu Mandżaro. — Dobry
detektyw potrafi tak działać, że nikt go o to nie podejrzewa.
— Legalnie — potwierdził Paragon.
Mandżaro zadowolony z uznania kolegów chrząknął dwa razy, jakby chciał
dać do zrozumienia, że nie zależy mu na tym.
— Panowie, przystępujemy do działania. Jest nas trzech i mamy trzy zadania.
Proponuję, żeby Paragon zajął się duchami i zbadał zamek.
— Zrobi się — Maniuś skinął przytakująco głową. — Od wczoraj to moja
specjalność.
— Ty, Boguś — zwrócił się Mandżaro do Perełki — będziesz miał za zadanie
wyśledzić brodacza...
— Ojej! — skrzywił się Perełka. — Czy ja zawsze muszę dostać
najtrudniejszą robotę?
— Nie martw się — pocieszył go Paragon. — On wcale nie taki straszny.
— Przecież powiedział, że zrobi z ciebie marmoladę.
— To ze mnie, a nie z ciebie. Zresztą on ciebie przecież nie zna.
— W takich sprawach nie powinno być dyskusji — przerwał im Mandżaro. —
Inspektor Albinowski otrzymał zadanie, i kropka.
Powiedział to tak stanowczo, że Perełka zatrzepotał tylko rudawymi rzęsami i
zamilkł. Mandżaro zaś dokończył: — Ja natomiast zajmę się drutem i obejmę dozór
nad całą sprawą. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Tak — westchnął Paragon — zobaczymy, co z tego wyniknie.
W tej chwili zrozumiał, że Klub Młodych Detektywów to już nie czcza
gadanina, lecz najrzeczywistsza prawda.
2
Rozeszli się przy przystani. Mandżaro jeszcze raz zapytał Paragona:
— Gdzie jest ten drut?
— Mówiłem ci już, że niedaleko drogi, przy wielkiej kupie żwiru. —
Pstryknął w połamany daszek kolarki i rzucił na pożegnanie: — Czołem, szefie! Ciao!
Gwiżdżąc zawadiacko swoje ulubione „Ri-fi-fi”, zaczął wspinać się pod
strome, porośnięte jałowcem, głogiem i tarniną zbocze. Ledwie widoczna wśród
gęstej trawy ścieżka prowadziła ostrymi zakosami aż pod samą basztę. A baszta
wisiała nad skłonem szarą, ponurą, kamienną ścianą. Na jej widok Maniusia przeszły
ciarki. Przypomniał sobie ubiegłą noc i naraz zadanie, którego się podjął, wydało mu
się ponad siły.
Zatrzymał się wśród gęstej tarniny. Z ulgą spojrzał za siebie. Pod nim, w
zielonym pierścieniu lasu, leżało spokojne jezioro. Jego tafla odbijała wyraźnie
posępną, kamienną basztę. Przez środek ciemnej wody płynął kajak. Ciągnął za sobą
ś
lad podobny do narastających na siebie trójkątów. W ukośnych promieniach słońca
migotały dwa wiosła jak muskające przezrocze skrzydła ważki. A dalej, u drugiego
brzegu, dryfowała wolno żaglówka. Jej biały żagiel, ledwie wzdęty słabym
podmuchem wiatru, sunął jak wycięty z papieru trójkąt. Na przystani kilku pływaków
rozbijało wodę w pieniste bryzgi. Było cicho i pogodnie.
Cicho i pogodnie było nad jeziorem, lecz w myślach chłopca rozgrywała się
walka. Jak miło i przyjemnie byłoby kąpać się teraz w jeziorze. Skakać z pomostu do
wody, z dna wyławiać muszle i kamienie, a potem leżeć na wygrzanym piasku.
Paragon przeżywał chwilę słabości. Lecz wnet ciekawość, która kazała mu
wczoraj iść na nocną wyprawę, pchnęła go w dalszą drogę. „Każdy detektyw
przeżywa coś podobnego — pomyślał. — Człowiek nie jest z żelaza. Trzymaj się,
Paragon. Nie wiadomo, co cię czeka”. Jeszcze raz zagwizdał „Ri-fi-fi” i wnet pozbył
się wszelkich wątpliwości. Należał do chłopców, którzy nie lubią się wahać, a życie
traktują z pobłażliwą życzliwością.
W kilka minut był już pod basztą.
Spojrzał w górę. Chropowaty mur z wybrzuszeniami strzelnic i flank piął się
ku niebu. Zdawało się, że wspiera krawędź o płynące obłoki. Okrążył basztę. Wnet
znalazł się u gotyckiej bramy prowadzącej na zamkowy dziedziniec. Rozejrzał się.
Było zupełnie cicho i pusto. Tak cicho i tak pusto, że aż w uszach dzwoniło i
zapierało dech. Niżej, przy wybrukowanej kocimi łbami drodze, stał opustoszały
barak. Przez otwarte okna widać było rozbebeszone prycze i słomę rozrzuconą
między nimi.
Po murze przebiegła zielona jaszczurka. Zastygła na gładkim piaskowcu jak
miniaturowa broszka wykuta z malachitu. Potem zielonym wężykiem mignęła wśród
liści dzikiego wina i zapadła w cienistą szczelinę.
Wszedł wolno na dziedziniec. Tutaj jeszcze głębsza cisza zalegała chłodną,
cienistą przestrzeń. Chłopiec zatrzymał się na środku dziedzińca. Wolno wodził
oczyma po starych, do połowy winem porosłych murach. Naraz drgnął. Usłyszał ciche
brzęknięcie, a potem w podziemiach prowadzących do lewego skrzydła zamku
zobaczył starego mężczyznę z wiadrami podzwaniającymi na nosidłach.
Pierwszą myślą było — uciekać. Lecz gdy starzec wynurzył się z cienia i
wszedł na dziedziniec, chłopiec zbliżył się do niego. Uniósł wolno rękę do daszka i
warszawskim zwyczajem przywitał go wesoło:
— Szanowanie panu! Może pomóc, bo ciężko z dwoma wiadrami?
Staruszek, ujęty uprzejmością chłopca, przystanął. Przyjrzał mu się uważniej.
Rzekł starczym, zdartym głosem:
— Ty pewno z wycieczką? Dzisiaj baszta zamknięta.
Paragon momentalnie podchwycił tę myśl i powiedział niby od niechcenia:
— Szkoda. Z baszty pewno szlagierowy widok... Najładniejszy z całej okolicy.
Zagranicznym gościom w ramach wymiany kulturalnej można pokazywać.
Na takie zagajenie staruszek postawił wiadra z nosidłami na ziemi, zamrugał
ż
ółtymi jak wosk powiekami.
— A skąd ty jesteś?
— Ja z Warszawy, z Woli. Okolica szanownego pana mogłaby nam kochane
dewizy dawać. Tylko czy u nas znają się na handlu?
Nawet nie spostrzegł, jak z początkującego detektywa przeistoczył się w
Maniusia — czarodzieja z Górczewskiej. Tak zaciekawił staruszka, że ten uśmiechnął
się przyjaźnie.
— Miły z ciebie chłopiec.
— Co robić? U nas na Górczewskiej sami mili. Mówię panu, co jeden to
milszy.
Staruszek roześmiał się szczerze, aż mu grdyka zadrgała, a jasne oczy zaszły
łzami.
— Chętnie bym cię wpuścił, ale nie pozwolili. Kazali zamknąć aż do
odwołania.
— To pan szanowny dyrektorem tego przedsiębiorstwa?
Staruszek machnął ręką, jakby muchy od siebie odganiał.
— Jaki ja tam dyrektor. Ja tu stróżuję i bilety na basztę sprzedaję.
— To szanowny pan kasjerem, że tak powiem.
— Ani kasjer, ani szanowny pan. Mnie tu po prostu dziadkiem nazywają.
Paragon doszedł do wniosku, że już zjednał sobie miłego dziadka, przeszedł
więc do tematu.
— Słyszałem, że u szanownego dziadka duchy ostatnio grasują.
Uśmiechnięta twarz dziadka stężała, jakby ją ściął chłodny powiew.
Rozejrzał się dokoła, chrząknął kilka razy i nie powiedziawszy słowa schylił
się po wiadra.
„Źle zacząłem” — pomyślał Paragon. Nie zrażony pierwszym
niepowodzeniem, uśmiechnął się tajemniczo, przymrużył łobuzersko oko.
— To pewno dlatego szanownemu dziadkowi kazali zamknąć basztę?
Dziadek postawił wiadra.
— A ty skąd wiesz?
— Wiem coś niecoś... — powiedział z namysłem i naraz, jak natchnienie,
przyszła mu do głowy znakomita myśl. Palnął więc odważnie:
— Mówił mi taki duży pan z ryżą brodą.
Dziadek jeszcze szerzej rozdziawił usta.
— Ten asystent?
— Ten sam — odrzekł bez zastanowienia.
Dziadek pokiwał głową.
— Tak, tak... Duchy, nie duchy, a ja ci radzę, ty się lepiej do tego nie wtrącaj.
— Podniósł wiadra i nie patrząc na chłopca, skierował się ku stojącej na środku
dziedzińca studni.
— Może dziadkowi pomóc? — zawołał chłopiec. Lecz dziadek nawet się nie
obejrzał.
Maniuś chciał iść za nim. Pomyślał jednak, że w tej sytuacji natręctwo może
tylko zaszkodzić. Stał chwilę pogrążony w myślach. Przypuszczenia jego częściowo
się sprawdziły. Nieznajomy brodacz jest prawdopodobnie tym człowiekiem, o którym
wspomniał w rozmowie dziadek. Należy jedynie to sprawdzić. A jeśli tak jest, to
sprawa przedstawia się korzystnie. Zerwany wczoraj drut powinien odsłonić rąbek
tajemnicy. Zastanowiły go jednak słowa dziadka: „Duchy, nie duchy”. Chyba nie
duchy, skoro posługują się drutami. A więc kto? Zapewne ktoś groźny, jeśli dziadek
ostrzegł go tak wyraźnie. Może groźni przestępcy, którzy nie chcieli dopuścić do
rozbiórki lewego skrzydła zamku?
Naraz w umyśle zamąconym nawałem dociekań rozjaśniło się. Paragon palnął
dłonią w czoło, roześmiał się głośno.
„Ciemna maso! — powiedział sobie. — Trzeba tylko trochę pokombinować.
Jeżeli „duchy” nie chciały dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła, to w tym skrzydle
muszą mieć coś ukrytego. A co może być ukryte w starym zamczysku, jak nie
zrabowane skarby?”
Skarby! To jedno czarodziejskie słowo wprowadziło go w stan całkowitego
oszołomienia. Postanowił jak najszybciej podzielić się swymi genialnymi
spostrzeżeniami z pozostałymi członkami Klubu. Ruszył więc pędem ku bramie.
Staruszek, który właśnie wyciągał wiadro ze studni, zawołał za nim:
— Hej, mały! Przyjdź jutro, to cię zaprowadzę na basztę!
Ale Paragon nie słyszał jego słów. Przebiegł przez bramę. Puścił się prosto w
dół pędem, na złamanie karku.
3
Mandżaro i Perełka po rozstaniu z Paragonem postanowili wspólnie szukać
miejsca, w którym Maniuś natrafił wczoraj na drut. Nie należało to do wyczynów
największej miary. Wkrótce, niedaleko drogi prowadzącej na zamek, zobaczyli dużą
kupę żwiru. Obeszli ją kilka razy dokoła, czyniąc coraz większe kręgi, aż wreszcie
Perełka zahaczył nogą o leżący w trawie drut. Był to dość gruby przewód elektryczny
w przezroczystej izolacji ze sztucznego tworzywa. Wnet odnaleźli również miejsce
przerwania. Teraz było już złączone węzłem i owinięte starannie izolacją.
Perełka, klęcząc nad węzłem, powiedział do Mandżara z przekąsem:
— Widzisz, nie chciałeś wierzyć Paragonowi. Wszystko się zgadza.
— Paragon lubi bujać — bronił się Mandżaro.
— On czasem lubi sobie bujnąć, ale nie w takich sprawach. — Potem dodał
poważnie: — Ktoś tu był rano i połączył zerwany drut. Widzisz świeże ślady?
Istotnie, w miejscach odsłoniętych i nie zarosłych widniały wyraźnie ślady
trampek z charakterystycznymi nacięciami podeszwy.
— To pewno ten brodacz — wyszeptał Mandżaro.
— Ciekawe, do czego ten drut służy?
— Ba, gdybym ja wiedział. Na tym właśnie polega moje zadanie, żeby
wydedukować...
— No to dedukuj — uśmiechnął się Perełka. — Ja muszę poszukać brodacza.
Na samą myśl o olbrzymie Perełce nogi zadrżały w kolanach. „Łatwo
powiedzieć: poszukam brodacza. Gdzie go mam szukać? Co mam zrobić, jeżeli go
znajdę? Czy w ogóle brodacz istnieje? A jeżeli istnieje, czy nie zechce mu się zrobić
ze mnie marmolady?” Tego rodzaju wątpliwości i obawy nasunęły się Perełce, gdy
patrzył na tajemniczy przewód elektryczny, ginący w gęstych zasiekach tarniny.
— Mam plan działania — powiedział pełen rozsądku Mandżaro. — Ja pójdę
wzdłuż tego drutu w stronę zamku, do góry, a ty w dół.
— A jeśli drut się skończy?
— Taki drut ma zawsze dwa końce — filozofował Mandżaro. — A na dwóch
końcach są dwa rozwiązania zagadki. No, cześć! — skinął mu ręką. — Spotkamy się
na obiedzie.
Skulona postać Mandżara zniknęła w krzakach. Mały Perełka został sam. Nie
mógł uwolnić się od przykrego uczucia, że ktoś go śledzi z oddali. „Jeśli to jest ten
brodaty olbrzym, to smutny mój los” — pomyślał i naraz poczuł, że włosy jeżą mu się
ze strachu. Ukrył się więc w tarninie i z niezbyt tęgą miną spojrzał na przewód.
„Dokąd on mnie zaprowadzi?” — medytował, ale właściwie nie było czasu na jałowe
rozmyślania. Otrzymał od Mandżara ważne zadanie, które należało wykonać. Perełka
był chłopcem zdyscyplinowanym. Zaczął więc schodzić wzdłuż ukrytego w krzewach
przewodu.
Zadanie okazało się dość skomplikowane i trudne. Biała nitka przewodu co
chwila ginęła w najgęstszych zaroślach. Perełka musiał przedzierać się przez zasieki
kolczastych gałęzi, przebijać się przez gęstwiny, czołgać wśród kamieni i rumowiska.
Po kilku minutach uciążliwego marszu był cały zlany potem, miał podrapaną twarz,
ręce i nogi, i dyszał ciężko strudzony.
Na szczęście odcinek nie był długi. Nasz detektyw po jakimś czasie ze
zdumieniem zobaczył przed sobą małą polankę, a na polance dwa duże namioty.
Przewód prowadził do jednego z nich, stojącego bliżej zarośli. Z radością pomyślał,
ż
e znalazł jeden koniec tajemniczego drutu.
I położył się za kępą karłowatych jałowców, przylgnął mocno do ziemi, z
bijącym sercem obserwował namioty. Były dość duże, prawdopodobnie
sześcioosobowe. Wejścia do nich znajdowały się po przeciwnej stronie. Na linkach
suszyła się bielizna: skarpetki, koszule, ręczniki. Wiatr poruszał nimi jak banderami
na żaglówce. Panowała cisza. Zdawało się, że wewnątrz nikogo nie ma.
Naraz odezwało się ciche stukanie maszyny do pisania. W niezmąconej ciszy
letniego przedpołudnia zabrzmiało ono tajemniczo i groźnie, lecz wnet urwało się, by
za chwilę posypać się suchymi uderzeniami jak odgłos gradu na napiętym płótnie
namiotu. Po chwili odezwał się czyjś głos. Z tej odległości Perełka nie mógł wyłowić
ani jednego słowa. Postanowił więc podczołgać się bliżej. Nie odrywając głowy od
trawy, sunął po ziemi jak skradający się kot. Osłaniały go gęste chwasty i wielkie
parasole łopuchowych liści. Gdy był już blisko kołków podtrzymujących linki,
zatrzymał się. Uniósł lekko głowę. Maszyna stukała wyraźnie, jakby znajdowała się
blisko ucha, a gdy ustała, dał się słyszeć męski wesoły głos:
— No, na dziś chyba dosyć.
Perełka jeszcze mocniej przylgnął do ziemi. Gdyby mógł, rozpłaszczyłby się
jak placek, zostałby plamą albo wsiąkłby w kamienie. Tymczasem usłyszał miły głos
kobiecy:
— Jeżeli duchy będą łaskawe, to pozwolą nam skończyć jeszcze w tym
tygodniu.
Perełka poczuł, że skóra mu cierpnie. Nie miał jednak czasu zastanawiać się
nad swoim położeniem, gdyż znowu zabrzmiał głos męski, tubalny i ciepły:
— Duchy są na naszym utrzymaniu. A zresztą mam nadzieję, że profesor
załatwi w Warszawie.
Kobieta roześmiała się głośno.
— A gdzie są teraz nasze duchy?
— Jedne poszły na zamek, a drugie kąpać się do jeziora — odpowiedział głos
męski.
— To wiesz co? Chodźmy i my nad jezioro. Trzeba się trochę ochłodzić. W
południe będzie upał.
Coś zaszeleściło w środku namiotu. Perełka nie wytrzymał tej wyczerpującej
próby nerwów. Zerwał się. Kilkoma susami znalazł się znowu za jałowcem. Był
przekonany, że za chwilę z namiotu wyjdą co najmniej upiory. „Co za dziwna
historia? — plątało mu się w głowie. — Jedne duchy straszą na zamku, drugie kąpią
się w jeziorze, a trzecie piszą na maszynie”.
Naraz zastygł. Spoza namiotu wychyliła się kędzierzawa głowa. Ujrzał
najpierw ogorzałą na brąz twarz, duże, błyszczące oczy, a potem... rudawą brodę.
„Olbrzym z brodą!”
Chciał uciekać, ale widok brodacza odebrał mu zupełnie zdolność poruszania
się. Młody detektyw zamknął oczy. Usłyszał wesoły, niemal dobroduszny śmiech.
Przemógł strach, spojrzał w kierunku namiotu. Olbrzym stał, przeciągając się leniwie
i błyskając zdrowymi zębami. Teraz już nie wydawał się taki straszny ani tak bardzo
wielki. Był słusznego wzrostu, szeroki w ramionach, dobrze zbudowany. Robił
wrażenie normalnego, nawet sympatycznego człowieka. Perełkę olśniła
nieoczekiwanie myśl: „Te duchy to pewno koledzy brodacza i tej miłej, młodej pani,
która wyszła za nim z namiotu”.
Była bardzo ładna i bardzo wesoła. Oboje śmiali się bez przerwy i żartowali z
czegoś, czego wystraszony Perełka niestety nie mógł zrozumieć.
Brodacz zdjął z linki ręcznik, slipy i koszulę, jego towarzyszka zabrała
kostium kąpielowy, wzięli się za ręce i pobiegli w stronę lasu. W niczym nie
przypominali ani duchów, ani upiorów. Byli pełni młodości, radości i szczęścia.
Perełka uniósł się wolno z ziemi. Świat był pogodny, słoneczny, pachnący
trawami, jałowcem i żywicą. Ciemne, ponure myśli pierzchły bezpowrotnie. Perełka
doznał niewysłowionej ulgi. Podskoczył kilka razy jak konik polny. Ruszył za
brodaczem i jego towarzyszką.
Zadanie należało wypełnić do końca.
4
Droga wiodąca w górę wzdłuż tajemniczego przewodu okazała się dużo
cięższa. Mandżaro musiał dobrze się namozolić, by przedrzeć się przez dżunglę
tarninowych zasieków. Wnet jednak znalazł się przy drodze wiodącej do głównej
bramy. Tutaj przewód ginął w betonowym przepuście. Skrupulatny szef brygady nie
zastanawiał się długo. Wpełznął do betonowej rury, przeczołgał się na drugą stronę,
oczyszczając przepust z naniesionego błota i mułu. Po tym wyczynie podobniejszy był
do kreta niż do normalnego chłopca. We włosach, uszach, w dziurkach nosa miał
pełno mułu. Między zębami zgrzytały mu ziarenka piasku.
W pewnym miejscu, niedaleko murów zamku, przewód ginął w rumowisku
skalnym. Jego biała nitka więzła w wielkich, zwietrzałych kamieniach. Mandżaro
otarł rękawem pot z czoła. Zastanawiał się, czy warto odwalać kamień po kamieniu.
Gdy jednak zabrał się do pierwszego, starając się bez skutku go poruszyć,
zrezygnował. Okrążył więc rumowisko, rozgarniając każdy krzaczek, każdą kępę
trawy. Po godzinie poszukiwań z radością odnalazł wątłą nić przewodu.
Poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku.
Wyciągnął się na suchej trawie, odetchnął, pobiegł wzrokiem za pulchnym, różowym
obłokiem i na chwilę zapomniał o niepokojącej zagadce. W tarninie pełno było
ptaków. Smykały wśród ciemnej gęstwiny jak ryby w akwarium. Spostrzegł małego,
barwnego szczygła; ptak usiadł na suchym oście; kołysząc się wydziobywał zeschłe
nasiona.
Naraz w sielankową niemal ciszę wdarł się brutalnie głos ludzki. Ktoś zakryty
krzewami mówił z rozwagą:
— Jak sądzisz, czy ten fragment murów pochodzi z czternastego, czy z
piętnastego wieku?
— Wydaje mi się — odpowiedział głos drugi — że tę część dobudowano
później.
Mandżaro, wyrwany z miłego leniuchowania, zerwał się, wychylił głowę zza
krzaków. Pod murami, które w tym miejscu pięły się wysoko ponad otaczające je
drzewa, zobaczył dwóch młodzieńców. Siedzieli na wielkim głazie. Jeden z nich,
ubrany w szorty i kraciastą koszulę, szkicował coś w rozłożonym na kolanach bloku.
Drugi, w dżinsach i szerokim, słomkowym kapeluszu, zwijał wolno mierniczą taśmę.
„Co oni tu robią? — myślał Mandżaro. — Kto to może być? Chyba nie
przestępcy...”
Młodzieniec w wielkim, słomkowym kapeluszu zeskoczył nagle ze skały.
— Dokąd idziesz? — zapytał jego towarzysz.
Człowiek w słomkowym kapeluszu nie zatrzymując się odkrzyknął:
— Muszę sprawdzić, czy przewód nie zerwany!
Człowiek w kapeluszu zbliżył się do miejsca, gdzie przewód opuszczał
rumowisko skalne. Po chwili dał się słyszeć jego głos:
— W porządku. Wczoraj Antoniusz mówił, że jakiś chłopiec zerwał mu
przewód przy drodze.
— To o Paragonie — wyszeptał Mandżaro i przylgnął płasko do ziemi.
Młodzieniec w szortach zapytał:
— Czy dzisiaj znowu straszymy?
— Tak, ale tylko raz, po zmroku, żeby nie pomyśleli, że duchy się i wyniosły.
— Ciekaw jestem, kiedy oni się skapują.
— Nie mam pojęcia, ale tamci robotnicy już chyba nie wrócą.
Na tym rozmowa się urwała. Mandżaro usłyszał oddalające się kroki i wesoły,
beztroski śmiech odchodzących. Gdy wynurzył się z krzaków, daleko za zakrętem
drogi ujrzał biały kapelusz i nagie plecy młodzieńca w dżinsach. Zatarł z radością
dłonie. Jako chłopiec nadzwyczaj skrupulatny, wyjął z kieszeni notes i długopis.
Starał się w notesie odtworzyć usłyszaną rozmowę.
„Dobra jest! — myślał, zapisując każde słowo. — Ci przebiegli przestępcy
udają, że mierzą mury. Ale my, detektywi, jesteśmy sprytniejsi. Nie damy się nabrać.
— Roześmiał się ze złośliwą satysfakcją. — »Jak sądzisz, czy ten fragment murów
pochodzi z czternastego wieku?« Dobrze się maskują, a tymczasem prowadzą
przewód elektryczny do zamku, żeby wywoływać efekty świetlne i straszyć
robotników. Znamy się na tym... A więc mamy do czynienia z niezwykle
przebiegłymi przestępcami, którzy posługują się najnowszą techniką i duchami.
Poczekajcie! My się do was dobierzemy! Herszt bandy, który wczoraj przyłapał
Paragona, nazywa się Antoniusz. To pewno jego kryptonim. Poczekaj, ptaszku,
jeszcze inaczej zaśpiewasz!”
Skończywszy zwięzłe sprawozdanie, postanowił iść dalej za nitką przewodu.
Był już pewny, że doprowadzi go ona do nowego, wielkiego odkrycia. Przewód,
sprytnie i dokładnie ukryty wśród zarośli, zawiódł go aż pod wysoki mur lewego
skrzydła. Tutaj poprowadzono go po pniu gęstego świerka. Mandżaro nie namyślał się
długo. Wspiął się na drzewo. Gdy był na wysokości małego prześwitu w murze,
spostrzegł, że drut przywiązano do gałęzi i przerzucono na drugą stronę muru. Trzeba
było cofnąć się, a potem wewnątrz murów lewego skrzydła szukać dalej przewodu.
Ześliznął się szybko z drzewa. Dłonie miał lepkie od żywicy, a kolana zdarte
do krwi, lecz nie przejmował się tym wcale. Myśl, że wnet rozwiąże tajemniczą
zagadkę, pchała go wciąż naprzód. Znalazł w murze szeroką wyrwę, przecisnął się
przez nią bez trudu i był już po drugiej stronie. Tu niepodzielnie panowały chwasty.
Sięgały chłopcu do pasa. Były to niestety chwasty złośliwe, rosnące prawdopodobnie
jedynie w tym celu, by utrudnić pracę młodemu detektywowi. Przed nim bowiem
roztaczała się wzdłuż fosy prawdziwa dżungla pokrzyw, tak gęsta, że trudno było
przedrzeć się przez nią.
Mandżaro spojrzał żałośnie na swe pokiereszowane nagie kolana, zacisnął
mocno zęby. „Raz kozie śmierć!” — pomyślał i rzucił się w tę dżunglę jak w zielony,
piekący nurt. Brodził w nim, sycząc z bólu. Podrapane kolana i łydki paliły, smagane
ż
ywym ogniem. Lecz cóż znaczy ból wobec myśli, że za chwilę odkryje wielką
tajemnicę.
Gdy dobrnął do prześwitu, z radością ujrzał białe pasemko przewodu ukryte w
załamaniach muru. Spływało ono aż na dno fosy, w samo piekło pokrzyw, a potem
przez otwór okienny przechodziło już do budynku. W tym miejscu mury były
najbardziej zniszczone. Strop leżał w gruzach, a w załamaniach i rozpadlinach rosły
drobne krzewy i drzewka, jak gdyby natura chciała przystroić ruiny i zatrzeć ślady ich
ran.
Zarośla były tu tak gęste, że Mandżaro musiał przebijać się na oślep.
Wyciągniętą dłonią przesuwał wzdłuż drutu. Wolno, krok za krokiem, parł do przodu.
Naraz jego dłoń napotkała coś chłodnego, metalowego. Otworzył oczy,
rozchylił gałęzie i syknął ze zdumienia. Tuż nad nim, w szczelinie muru, tkwił wielki
głośnik.
Mandżaro przyjrzał mu się uważnie. Obmacał go z wszystkich stron, opukał.
„A więc to tak — pomyślał uszczęśliwiony. — Oto tuba, przez którą
przemawiają duchy starego zamczyska”.
Był dumny ze swego odkrycia. Zagadka jednego końca drutu została
rozwiązana. Wyobrażał sobie miny dwóch inspektorów — Paragona i Perełki —
kiedy stanie przed nimi i powie: „Mam dla was ciekawe wiadomości”. A może oni
mają jeszcze ciekawsze?
Zaczął się niecierpliwić. Wylazł z zarośli. Wyjął notatnik, naszkicował
pospiesznie plan sytuacyjny, zaznaczył krzyżykiem miejsce głośnika. Zadowolony z
solidnie wykonanej roboty, wracał do leśniczówki.
5
Zziajany, zmęczony, oszołomiony nadzwyczajnym odkryciem, wbiegł na
werandę. Z głębi kuchni wyłoniła się zawsze uśmiechnięta pani Lichoniowa.
— Czy jest Boguś albo Paragon? — zapytał z przejęciem.
Pani Lichoniowa na jego widok załamała ręce.
— Matko najświętsza, gdzieżeś ty był? Co się z tobą stało? Wyglądasz jak
straszydło!
Chłopiec stał przed nią cały umazany błotem. Włosy miał zjeżone, oczy
płonące, a twarz, ręce i kolana tak straszliwie pokiereszowane, jakby wrócił z bijatyki
albo z dalekiej wyprawy w głąb dżungli. Jedynie zuchowata, zadziorna mina
przeczyła jego żałosnemu wyglądowi.
Pani Lichoniowa powtórzyła pytanie:
— Gdzieżeś ty był, Mandżaro?
Chłopiec uśmiechnął się tajemniczo.
— Ja... proszę pani... spełniałem tylko swój obowiązek.
— Obowiązek? — zdumiała się kobieta. — Jaki obowiązek?
— To tajemnica.
— Może ty masz gorączkę?
— Nie, proszę pani. Jestem zupełnie zdrów.
— W takim razie co się z tobą stało?
— Wypełniłem jedynie zadanie.
Pani Lichoniowa jeszcze raz uniosła ręce do góry ruchem wyrażającym
rozpacz i zdumienie.
— Ty pleciesz, mój chłopcze. Może dać ci jakieś proszki?
— Dziękuję.
— W każdym razie umyj się, bo jak na ciebie patrzę, to mi się chce płakać.
Z kłopotliwej sytuacji wybawił Mandżara warkot motoru na drodze
prowadzącej do leśniczówki.
— Któż to może jechać? — zapytała gospodyni, przenosząc wzrok z chłopca
na skraj lasu. Przymrużyła oczy, uniosła dłoń do czoła i na chwilę zastygła w tym
geście wyczekiwania.
Warkot motoru zbliżał się szybko. Były to dziwne odgłosy, mieszanina
skrzypienia starej sieczkarni z grzmotami środków wybuchowych. Mandżaro,
zaciekawiony tymi niezwykłymi zjawiskami akustycznymi, stanął obok gospodyni.
Był przekonany, że za chwilę z lasu wyłoni się maszyna piekielna lub rakieta
międzyplanetarna. Długą chwilę czekali z rosnącym niepokojem, aż wreszcie na
polanę wjechał przedziwny pojazd.
Miał cztery koła — to fakt, miał karoserię — to fakt, miał maskę i przednią
szybę — to też nie ulegało wątpliwości, lecz w gruncie rzeczy przypominał raczej
przedpotopowy wehikuł aniżeli współczesny samochód. Prychał przy tym, jakby jego
wnętrzności trawiła piekielna siarka, a z rury wydechowej wyrzucał potężne kłęby
ciemnego dymu.
Pseudosamochód zatoczył krąg, zachwiał się na rachitycznych kołach,
prychnął z wściekłością i zatrzymał się przed werandą.
Z jego wnętrza wygramolił się z trudem przedziwny osobnik. Był niezwykle
wysoki i niezwykle chudy, a przy tym tak przygarbiony, że kształtem przypominał
olbrzymi znak zapytania. Nosił szerokie, sięgające kolan szorty z kraciastego drelichu,
trykotową koszulę w poprzeczne biało-niebieskie pasy, a na czubku jego łysej jak
kolano głowy tkwiła mała, płócienna furażerka. Ten młodzieńczy strój uzupełniały
olbrzymie buty na wibramowej podeszwie i mapnik zwisający z boku. Twarz miał
suchą, pomarszczoną i spaloną słońcem. Na wielkim, łuszczącym się nosie tkwiły
okulary w rogowej oprawie, spoza których patrzyły małe, zamglone oczy
krótkowidza.
Dziwaczny przybysz wyprostował się, przetarł okulary i spojrzał na osłupiałą
gospodynię.
— Podobno wynajmuje pani pokoje? — powiedział po chwili.
Pani Lichoniowa cofnęła się o krok.
— Jest jeden mały pokój, ale jestem pewna, że nie będzie się panu podobał.
Kto inny po takiej odpowiedzi odjechałby czym prędzej, ale oryginalny
automobilista przetarł jeszcze raz okulary i rzekł niezwykle przewlekle:
— Zooobaczymy.
— A pan na długo?
— Zobaczymy — powtórzył i nie obejrzawszy się nawet na gospodynię,
wszedł na werandę.
Mandżaro z niedowierzaniem patrzył na jego chude, długie nogi obrośnięte
gęsto czarnymi włosami. Dziwił się, jak można poruszać się na takich szczudłach.
Pani Lichoniowa zauważyła z przekąsem:
— Pokój jest ciemny, na pewno nie będzie się dla pana nadawał.
Nieznajomy nie odwróciwszy się bąknął:
— Lubię ciemne pokoje.
— I wynajmujemy najmniej na dwa tygodnie.
— Zapłacę pani za miesiąc.
— I... jest brzydki! — krzyknęła niemal.
Nieznajomy nie dał się wyprowadzić z równowagi. Robił wrażenie człowieka
nie reagującego na żadne ziemskie zjawiska. Pani Lichoniowa uczyniła w stronę
Mandżara rozpaczliwy gest, jakby chciała powiedzieć: „Co ja mam zrobić z tym
typem?” Potem wzruszywszy ramionami zaprowadziła nieproszonego gościa w głąb
mieszkania.
„Kto to może być? — zastanawiał się Mandżaro. Niezwykła postać przybysza
wydała mu się ogromnie tajemnicza. — Może to jeszcze jeden przestępca? — Szef
Klubu Detektywów przystąpił momentalnie do fachowej oceny osobnika. Sama
postawa tego dziwaka wzbudzała podejrzenie. — Jeżeli to przestępca, to nie jest tak
ź
le — rozumował. — Będziemy go mieli pod ręką. A może ten człowiek ma coś
wspólnego z tajemniczymi zjawiskami na zamku?”
Wiedziony tą myślą zbliżył się do wehikułu, który tylko z litości można było
nazwać samochodem. Dziwaczny ten pojazd nie miał przednich błotników, a blachy
maski odstawały od karoserii jak nie zwinięte skrzydła wielkiego, oskubanego ptaka.
Wewnątrz znajdowało się tylko przednie siedzenie obite popękaną skórą, spod której
wyłaziły kłaczki morskiej trawy. Jednym słowem, przedziwny, przedpotopowy
gruchot marki austro-daimler.
Mandżaro odnosił wrażenie, że gdy głębiej odetchnie, to samochód rozleci się
na części. Zbliżył się więc ostrożnie, zajrzał do wnętrza. Wśród starych, połatanych
dętek i najrozmaitszych przyrządów samochodowych tkwiła jedna duża, czarna
walizka z solidnymi, mosiężnymi zamkami. Chłopiec dużo dałby za to, żeby móc
poznać jej zawartość. Wzbudzała bowiem w nim podobne zainteresowanie, co jej
właściciel i jego samochód.
Szef Klubu Młodych Detektywów zamyślił się głęboko.
— W tym coś musi być! — wyszeptał w skupieniu. Z głębokiego zamyślenia
wyrwał go głos Paragona:
— Szanowanie, panie nadinspektorze!
Obejrzał się gwałtownie. Od strony lasu zbliżali się dwaj inspektorowie —
Paragon i Perełka. Szli raźnym krokiem, a ich zuchowate gęby świadczyły, że są w
znakomitych humorach i wracają z rannej wyprawy z niezwykle ciekawymi
wiadomościami. Na widok przedpotopowego samochodu przyspieszyli kroku.
— Co to? — zapytał zdumiony Paragon.
Mandżaro uniósł palec do ust.
— Ciszej! Mnie się zdaje, że będziemy mieli nowe zadanie.
6
Za gospodarskimi zabudowaniami leśniczówki ciągnął się sad, dalej były
pasieki, a dalej gęsty, pachnący żywicą świerkowy młodnik. W południe słychać było
w sadzie senne bzykanie pszczół. Jabłonie uginały się pod ciężarem dojrzewających
owoców. Przesiane przez gałęzie słońce mżyło delikatnie na zeschniętą trawę.
Tutaj właśnie udali się młodzi detektywi na naradę. Nie mieli jednak zamiaru
podziwiać piękna tego zacisznego zakątka. Pełni wrażeń, zajęci własnymi sprawami,
oszołomieni nowymi odkryciami — przystąpili do składania raportów.
Pierwszy przemówił Perełka. Jąkając się z przejęcia, opowiedział dokładnie
przebieg swej przedpołudniowej służby. Gdy doszedł do momentu odkrycia namiotów
i powtórzył usłyszaną rozmowę, Mandżaro przerwał mu gwałtownie:
— Wszystko się sprawdza. Mówiłem, że drut rozwiąże nam zagadkę. W
namiocie jest prawdopodobnie urządzenie nadawcze, za pomocą którego brodacz i
cała ferajna straszą na zamku. Potwierdza to odnaleziony przeze mnie głośnik.
— To fantastyczne — wyszeptał z przejęciem Perełka.
— Fantastyczne — powtórzył Paragon — ale skąd się wzięła na baszcie
zjawa? Przecież nie wyskoczyła z głośnika.
— To inna sprawa — zauważył Mandżaro. — Będziesz miał wieczorem nowe
zadanie. Słyszałem, że oni dzisiaj znowu straszą.
— Baszta zamknięta na cztery spusty — zakomunikował Paragon.
— Phi! — Perełka wydął wargi. — Co to dla takich zradiofonizowanych
duchów. — Odezwał się nie w porę, gdyż w ten sposób zwrócił na siebie uwagę szefa.
— Słuchaj, Perełka, czyś ty śledził tego brodacza? — zapytał Mandżaro.
— No, jasne!
— I co?
— I nic. Poszedłem za nimi na przystań, a potem klops z powidłami.
Odpłynęli kajakami na wyspę.
— A ty co?
— Ja? Co miałem robić? Przecież nie jestem rybą.
— Trzeba było popłynąć za nimi.
— Nie ma cudów, za daleko.
— Dobry detektyw zawsze coś wykombinuje.
Paragon obruszył się.
— Ty, Mandżaro, nie gadaj tak, bo jak na ciebie patrzę, to mnie zęby bolą.
Mandżaro utkwił w nim badawcze spojrzenie.
— A ty?
— Co ja?
— Coś ty wykrył?
Paragon uśmiechnął się tajemniczo.
— Jednego sympatycznego dziadka, który mi na wszystko oczy otworzył. —
Wstał nagle, oparł się o drzewo i powiódł kocimi oczami po kolegach. — Trzeba
mieć w szanownej czaszce móżdżek elektronowy i umieć trochę kombinować. Jeżeli
szanowne duchy nie chcą dopuścić do rozbiórki lewego skrzydła, to co można z tego
wydedukować, hę? — uśmiechnął się triumfalnie.
Sławni detektywi zbaranieli. Po chwili Mandżaro odparł niepewnie:
— Można wydedukować, że im na tym zależy.
— A dlaczego im na tym zależy?
— No, bo... — Mandżaro utknął. Zaczął nerwowym ruchem trzeć czoło, jakby
chciał przyspieszyć oporne myśli.
Perełka skrzywił się.
— No, wal, Paragon! Co ty się tak z nami droczysz?
— Można wydedukować — podjął Paragon — że w tym skrzydle muszą mieć
coś zamelinowanego.
Mandżaro przestał trzeć czoło. Popatrzył na swego inspektora z respektem.
— Wiesz, że o tym nie pomyślałem.
Maniuś uderzył się w czoło.
— Elektronowy móżdżek inspektora Paragona pracuje bez awarii. A co może
być ukryte w historycznych ruinach?
Perełka zamrugał powiekami.
— śebym to ja wiedział.
— Skarby! — wyszeptał Paragon.
Oświadczenie to wywołało olbrzymie wrażenie. Przez chwilę stali w
milczeniu.
— Skąd wiesz? — zapytał wreszcie Mandżaro.
— Móżdżek elektronowy wydedukował z rozmowy z sympatycznym
dziadkiem.
Mandżaro nie dał się jednak zwieść zaskakującej teorii swego inspektora. W
jego dociekliwym i skrupulatnym umyśle zrodziły się wątpliwości.
— Bardzo pięknie to wydedukowałeś, ale najpierw trzeba udowodnić.
— Bardzo pięknie to powiedziałeś, ale to proste jak parasol. Sami musimy
odnaleźć ukryty skarb.
Perełka wyszeptał drżącymi wargami:
— My... skarby... To fantastyczne!
Szefowi Klubu pomysł ze skarbami wydał się rzeczywiście fantastyczny.
Zamyślił się tak głęboko, jak Sherlock Holmes, gdy miał podjąć ważną decyzję.
— Skarby skarbami — rzekł wreszcie — ale my do tej pory nie wiemy, kto to
są ci ludzie brodacza.
— Wiadomo! — palnął bez namysłu Paragon. — Sprytna szajka.
— A dlaczego oni mierzą mury, robią rysunki i piszą na maszynie?
— Dla zamydlenia oczu.
— To wszystko jeszcze nie sprawdzone.
— Sprawdzi się, panie nadinspektorze.
— Sprawdzi się — potwierdził Perełka.
— Dobrze — rzekł poważnie Mandżaro. — Dzisiaj wieczorem rozpracujemy
całą szajkę.
Nowe określenie szefa spodobało się obu inspektorom. „Rozpracujemy całą
szajkę...” Paragon chciał nawet coś powiedzieć na ten temat, ale w tej samej chwili
dało się słyszeć wołanie pani Lichoniowej:
— Chłopcy, na obiad! Na obiad!
Młodocianym Sherlockom Holmesom przypomniało się, że od rana nic nie
jedli. Paragonowi głośno zaburczało w brzuchu. Mandżaro schował bezcenny notatnik
do kieszeni, Perełka pierwszy ruszył ku leśniczówce. Sławni detektywi nie mogą żyć
jedynie tropieniem przestępców, zwłaszcza jeżeli na stole czeka smakowity obiad.
ROZDZIAŁ TRZECI
1
O siódmej Paragon był już na dziedzińcu zamkowym. Pamiętał doskonale
instrukcje Mandżara: „Bądź ostrożny i za wszelką cenę dowiedz się, jak oni to robią z
tą zjawą na baszcie. To dla nas bardzo ważne”.
„Oczywiście, że ważne — pomyślał z przekąsem. — On też ważny. Sam
zgodził się wspaniałomyślnie na czekanie w krzakach i przerwanie przewodu. W ten
sposób chce jeszcze raz sprawdzić, czy głośnik ma połączenie z namiotem. Strasznie
niebezpieczna robota! Małego Perełkę posyła na polanę. Cwaniak! A jak go tam
złapią, to powie, że dobry detektyw nigdy nie da się zaskoczyć. A niech mu tam!
Wolę tropić ducha na baszcie niż siedzieć w krzakach. Czekaj, panie szefie, będę
zasmarkanym krasnalem, jeśli nie złapię za piętę tego ducha z baszty!”
Tak mędrkował pan inspektor Paragon, stojąc na środku dziedzińca i
rozglądając się dokoła. Było cicho, tak cicho, że słyszał skapującą w studni wodę i
szelest jaszczurek w dzikim winie. Słońce zapadło już za mury. Jeszcze tylko korona
baszty lśniła jak odlana z miedzi. Nad basztą jaskółki szyły czysty błękit szybkimi
ś
ciegami. Samotna wrona odezwała się w załomie muru, potem spłynęła jak strzęp
czarnego płótna. Wśród murów panował przyjemny chłód.
Paragon postanowił przed przystąpieniem do akcji przeprowadzić krótki
wywiad z sympatycznym dziadkiem. W tym celu skierował się ku podcieniom. Wśród
gęstych chwastów wiła się wydeptana ścieżka. Prowadziła na drugi, mniejszy i
jeszcze bardziej zarośnięty dziedziniec. Tutaj właśnie było przejście do lewego
skrzydła.
Gdy stanął u wylotu podcieni, ujrzał dziadka szamocącego się z wielką, białą
kozą.
— Hej, Zazula! Hej! — wołał dziadek ze złością, starając się skrócić powróz,
na którym była uwiązana brodata niewdzięcznica. Zazula stawała dęba, wyrywała się,
beczała wniebogłosy.
Maniuś podszedł bliżej.
— Szanowanie dziadkowi — powiedział z wrodzoną galanterią. — Może
pomóc poskromić to uparte bydlę?
Dziadek wypuścił z rąk sznur.
— Ty znowu tutaj?
— Przyszedłem odwiedzić dziadka — uśmiechnął się przyjaźnie. — Może
trzeba wody przynieść?
Dziadek z niedowierzaniem pokręcił siwiutką głową.
— Coś za często tu przychodzisz.
— Okropnie mi się podobają te prehistoryczne ruiny — palnął bez zmrużenia
powiek. — A szczególnie piastowska baszta.
Staruszek zmarszczył brwi.
— Już ci mówiłem, że baszta zamknięta. Przyjdź jutro, to cię wpuszczę!
Dzisiaj nie mogę.
Maniuś zbliżył się jeszcze bardziej, wspiął się na palce i zapytał szeptem:
— Dziadku, a czy dzisiaj będzie straszyć?
Dziadek ofuknął go:
— A idź ty, smyku! Za dużo chcesz wiedzieć.
Paragon uśmiechnął się szelmowsko.
— To ja dziadkowi powiem: będą, ale krótko...
Dziadek poruszył bladymi wargami. Chciał coś powiedzieć, ale go
zamurowało. Paragon wykorzystał tę krótką chwilę.
— Jak się mają szanowne duchy? — zapytał z przekąsem.
Dziadek prychnął jak stary kot.
— A idziesz ty, złe nasienie! Czego tu szukasz? Uważaj, żebyś stąd cały
wyszedł. Już późno. Czas wracać do domu.
— Zaraz idę — uspokoił go młody detektyw. — Chciałem się tylko
dowiedzieć, co to za ludzie mieszkają pod zamkiem w namiotach.
Dziadek nasrożył rzadkie, pożółkłe od tytoniu wąsy.
— Co ty mnie tak wypytujesz, jakbyś był milicjantem? Wracaj lepiej do
domu, bo zaraz się ściemni...
Paragon zrezygnował z dalszych pytań. Zrozumiał, że od dziadka nie wydębi
ż
adnych informacji. Cmoknął więc znacząco, rozejrzał się i rzekł tak beztrosko, jakby
przyszedł tutaj jedynie w celu podziwiania widoków.
— Jaki piękny wieczór, aż szkoda odchodzić.
Dziadek uśmiechnął się pojednawczo.
— No, idź już, idź. A jutro rano wpuszczę cię na basztę. Stamtąd dopiero
widok! Ho, ho, ho!
Maniuś uniósł dłoń do daszka.
— W takim razie najmilszych snów! Szanowanie!
— Dobranoc, chłopcze! — pożegnał go z ulgą dziadek.
2
Paragon zniknął w podcieniach. Nie wrócił jednak na wielki dziedziniec. W
murze spostrzegł bowiem wyłom prowadzący zapewne do lewego skrzydła zamku.
Wyłom był cały zarośnięty dziką kaliną. Na linii, gdzie mury stykały się z
ciemniejącym niebem, widać było wielką szczerbę. Nasz dzielny detektyw ukrył się w
gęstwinie. Nasłuchiwał. Było cicho. Widocznie dziadek zdołał już poskromić kozę,
gdyż od strony bocznego dziedzińca nie dochodził najmniejszy szmer.
Chłopiec szybko przedarł się przez zarośla, wspiął się po występach w
poszczerbionym murze i wnet znalazł się w małej, zacisznej wieżyczce. Jej kamienna,
na poły chwastami zarośnięta wnęka była osłonięta z trzech stron murami. Gdy
wyjrzał przez otwór strzelnicy, z radością stwierdził, że wieżyczka stanowi znakomity
punkt obserwacyjny: z jednej strony widać z niej było cały wielki dziedziniec, z
drugiej — mały dziedziniec z pasącą się kozą, a dalej ruiny lewego skrzydła zamku.
Ten rejon starego zamku zainteresował chłopca najbardziej. Słyszał już o nim
od wujka Perełki. Lewe skrzydło stało się przecież przyczyną nocnych harców zgranej
szajki przestępców. Cóż kryło się we wnętrzu tych ruin, że mieszkańcy żółtych
namiotów bronili do nich dostępu?
Inspektor Paragon, ukryty w zacisznej wieżyczce strzelniczej, bacznie
obserwował ruiny lewego skrzydła. Otoczone zmurszałym, walącym się murem
obronnym, zagarnięte niemal całkowicie przez falę chwastów i krzewów, oplecione
kaliną i dzikim winem, szczerzyły jeszcze ku niebu pokruszone zręby ścian i węgłów.
Na wprost wieżyczki znajdowała się smukła kolumna podpierająca walący się strop.
Pod nią bielało kilka marmurowych stopni prowadzących do zacienionego wnętrza
jak do tajemniczej jaskini...
Właśnie teraz, gdy obserwował to wejście, spostrzegł ze zdziwieniem
wysuwającą się z jego głębi postać. Był to szczupły mężczyzna w jasnych,
płóciennych spodniach i granatowej, sportowej koszuli. Z tej odległości trudno było
rozpoznać jego rysy twarzy. Paragona uderzyła jedynie bujna czupryna opadająca na
kark nieznajomego.
Chłopiec cofnął się, wytężył wzrok... Mężczyzna, który stanął na stopniach,
rozejrzał się uważnie, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie śledzi... Potem zszedł
wolno ze stopni i znikł w cieniu.
„Czego on tam szuka?” — myślał Paragon.
Tajemnicza postać tak bardzo go zainteresowała, że postanowił stwierdzić,
kim był nieznajomy. Szybko i zręcznie zsunął się z wieżyczki i wnet znalazł się pod
podziemiami. Teraz bardzo ostrożnie skradał się w stronę lewego skrzydła. Wąska
ś
cieżka prowadziła jak nitka wśród bujnych zarośli. Z daleka widać było kamienną
kolumnę oświetloną jaskrawo ostatnimi promieniami słońca... Paragon zbliżył się do
kolumny. Naraz z lewej strony, w cieniu, ujrzał tego samego człowieka...
Obrócony do chłopca plecami, stał przed rozpiętym na sztalugach kartonem i
szybkimi ruchami nakładał farby.
„Malarz” — pomyślał zawiedziony detektyw i westchnął żałośnie.
Malarz odwrócił się gwałtownie, pokazując bladą, nie ogoloną twarz.
— Przepraszam — powiedział rezolutnie chłopiec. — Widzę, że pan tu
historyczne mury uwiecznia.
Malarz był zaskoczony.
— Czego tu szukasz? — zapytał opryskliwie.
— Przepraszam — powtórzył chłopiec. Przymrużywszy oko dodał: — Czy
można spojrzeć z podziwem na to arcydzieło?
— Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że pracuję? — rzekł już malarz łagodniej.
Paragon bez zaproszenia zbliżył się do obrazu. Była to nie dokończona
akwarela. Z mokrych jeszcze plam wyłaniały się wyraźne zarysy kolumny i
marmurowych schodów. Chłopiec pokręcił z uznaniem głową..
— Pierwszorzędne! Jak ciocię kocham, ja bym czegoś takiego nie namalował!
Tym powiedzeniem rozbroił malarza. Mężczyzna o bladej, zarośniętej twarzy
parsknął śmiechem.
— Interesujesz się malarstwem?
— Trochę... Na wiosnę wymalowałem cioci drzwi na olejno. Cud nie robota!
— cmoknął z podziwem. — I w ogóle lubię artystów.
— To ładnie — uśmiechnął się malarz.
— Ciekaw jestem, ile pan za taki jeden obraz załapie?
— Niewiele... niewiele.
— To nie warto się męczyć.
Malarz zatrząsł się cały ze śmiechu.
— Masz rację. Nie warto się męczyć.
Paragon patrzył na akwarelę z miną wielkiego znawcy.
— Ładne to — zauważył — ale ja bym co innego namalował.
— Na przykład?
— Na przykład duchy straszące na baszcie.
Twarz malarza spochmurniała.
— Duchy? A co ty wiesz o duchach?
— Ja? — Paragon drasnął go uważnym spojrzeniem. — Wiem tylko tyle, że
podobno tu straszą.
Malarz chwycił go mocno za ramię.
— Słuchaj — wyszeptał — jeżeli wiesz, kto to straszy, to powiedz. Nie
będziesz żałował.
Chłopiec wzruszył ramionami. „Ty, braciszku — pomyślał — jesteś za bardzo
ciekawy”. Potem powiedział spokojnie:
— Gdybym wiedział, to bym panu jak na spowiedzi... Ale co ja mogę
wiedzieć o duchach? Mnie duchy nie interesują.
Malarz uspokoił się. Poklepał chłopca po ramieniu.
— Oczywiście... oczywiście, nie powinieneś zajmować się takimi sprawami.
— Pchnął go lekko. — Ale zmykaj już, bo chcę jeszcze trochę popracować. Teraz
najciekawsze oświetlenie.
Przymrużonymi oczami powiódł po samotnej kolumnie. Chłopiec odszedł
kilka kroków.
— Szanowanie — rzucił uprzejmie. — śyczę, żeby pan szybko opylił to
arcydzieło.
Pstryknął w daszek i skierował się w stronę wyłomu w murze. Po chwili
przystanął, ukrył się w zaroślach.
Coś mi się ten gość nie podoba — myślał. — Dlaczego tak bardzo wypytywał
o duchy? Dlaczego przestał się śmiać, gdy tylko wspomniałem o baszcie? Może on
też ma coś wspólnego z tymi strachami? A może...”
Malarz wydał mu się niezwykle podejrzanym osobnikiem. Postanowił włączyć
go do rejestru przestępców. Zawrócił więc z myślą, że będzie go śledził. Gdy zbliżył
się do marmurowych stopni, ze zdumieniem spostrzegł, że po malarzu nie zostało ani
ś
ladu.
— Co u licha — szepnął — przecież zapowiadał, że chce jeszcze malować.
„Teraz najciekawsze oświetlenie” — przedrzeźnił go w myśli. Rozejrzał się. Naraz
zdało mu się, że ktoś przemknął wzdłuż ruin za kolumną. Rzucił się w tamtym
kierunku. Przesadził kilka stopni, wpadł do chłodnej, zionącej mrokiem sali.
Było tu cicho. Kilka smukłych kolumn podpierało walący się strop. W mroku
coś zaszeleściło. Paragon cofnął się pospiesznie.
„Niech mnie wieloryb wypluje — pomyślał — jeżeli to nie był ten malarz. Ale
czego on tu szuka?”
Całe zdarzenie wydało mu się zastanawiające. Wycofał się na mały
dziedziniec. Tutaj było już zupełnie ciemno. Pod murami leżał nieprzenikniony mrok.
Nasz młody detektyw przypomniał sobie, że nadinspektor Mandżaro wyznaczył mu
ważne zadanie. Postanowił więc wrócić na swój punkt obserwacyjny na wieżyczce.
Gdy wspinał się przez wyłom, pomyślał:
„Trzeba mieć oko na tego malarza”.
3
Tymczasem inspektor Perełka leżał w jałowcach za namiotami. Serce kołatało
mu w piersi, skóra cierpła na grzbiecie, a na czoło wysypywał się zimny pot.
Znajdował się przecież o kilka kroków od niezwykle groźnych przestępców.
Niedawno ukończyli kolację. Mały Perełka tak się przejął swą funkcją, że
mimo strachu zanotował w pamięci całe menu. Kolacja składała się z cielęcego
gulaszu z puszek, herbaty i chleba z dżemem. Jak na groźną szajkę, to niezbyt
wykwintny jadłospis. Musiał jednak przyznać, że młodzi ludzie mieli wspaniałe
apetyty. Z brzękiem wyskrobywali resztki jedzenia z menażek, a wielkie pajdy chleba
znikały szybko.
Było ich może dziesięciu. Wszyscy młodzi, opaleni, weseli. A jednak
napawali go wzrastającym lękiem. Najbardziej bał się brodatego Antoniusza, herszta
gangu. Nic więc dziwnego, że na moment nie spuszczał go z oczu. Śledził każdy jego
ruch, starał się usłyszeć każde jego słowo. Niestety, do jego uszu dochodziły tylko
strzępy rozmów.
Właśnie teraz brodacz zbliżył się do namiotu i zaczął rozmowę z wysokim
młodzieńcem w dżinsach i wielkim, słomkowym kapeluszu.
— Jak myślisz, Marek — zapytał — kiedy skończycie swoją robotę?
Młodzieniec wycierał menażkę.
— Nie mam pojęcia, bo znaleźliśmy nowe przejście w podziemiach.
Perełka zamienił się w słuch.
— To ciekawe — rzekł Antoniusz. — Nie wiesz, dokąd ono prowadzi?
— Chyba pod basztę.
— W takim razie będziecie mieli ciekawą robotę.
— Tak... poślemy grotołazów, bo przejście jest cholernie wąskie.
— Myślisz, że coś znajdziecie?
— Nie wiem, trzeba będzie dobrze poszperać. Niebezpieczna robota...
Na tym rozmowa urwała się. Brodacz znikł w namiocie, a człowiek w wielkim
kapeluszu odszedł w stronę lasu.
Perełka był już pewien, że ci tajemniczy ludzie poszukują w podziemiach
skarbu, o którym wspominał Paragon. Dlatego straszą i nie chcą dopuścić do rozbiórki
lewego skrzydła.
Z drugiego namiotu wyłonił się młody człowiek w kraciastej koszuli. Zawołał
w stronę grupy stojących na polanie:
— Ewa, zbieraj się, bo już idziemy.
Młoda kobieta, którą Perełka widział rano z brodaczem, odwróciła się ku
wołającemu.
— Poczekaj chwilę, muszę jeszcze sprawdzić nowe efekty.
To powiedziawszy, weszła do namiotu.
Po jakimś czasie z namiotu wysunęła się przedziwna postać, cała w bieli.
Głowę miała obandażowaną. Na ramionach miała narzucone muślinowe szaty. Gdy
stanęła, wiatr porwał miękkie, powiewne poły i rozwiał je jak skrzydła.
Perełka struchlał. Wiedział, że w przebraniu tym wyszła z namiotu młoda
kobieta, która przed chwilą rozmawiała o nowych efektach, a mimo to owładnął nim
strach. Biała, zwiewna zjawa na tle ciemnego lasu robiła wstrząsające wrażenie.
Postać wykonała kilka tanecznych ruchów i naraz cała zaczęła świecić
fosforyzującym blaskiem, a ze szczeliny między bandażami, w miejscu gdzie
znajdowały się oczy, jak dwa rozżarzone węgliki błysnęły czerwone światełka.
— Znakomicie! — powiedział młodzieniec w kraciastej koszuli. — Uważaj
tylko, żebyś nie zahaczyła suknią o krzaki, bo możesz spaść z murów.
Zjawa ponownie znikła w namiocie. Perełka odetchnął z ulgą. Otarł rękawem
pot z czoła. Zmienił pozycję i pomyślał, że taki duch mógłby w nocy nastraszyć
największego śmiałka.
Tymczasem młodzieniec w kraciastej koszuli zbliżył się do namiotu brodacza.
— Antoniusz — zawołał — jak tam dzisiaj z efektami akustycznymi?
Z namiotu dał się słyszeć przyjemny, niski głos brodacza:
— Nagraliśmy nową taśmę. Będzie dzisiaj chór cierpiętników i głosy
łamanych kołem. Do tego „Błękitna rapsodia” nagrana od końca. Mówię ci, klasa!
Najinteligentniejsze duchy nie wymyśliłyby bardziej potępieńczych dźwięków.
— A efekty naturalne?
— Nie martw się. Bronek ze swoją grupą zejdą dzisiaj do podziemi. Będą
jęczeć na nutę „Ciao, ciao bambina”.
Antoniusz wyłonił się z namiotu. W zapadającym zmierzchu jego ruda broda
nabrała żywszych barw i wyglądała groźniej niż w świetle dziennym. Brodacz zawołał
gromko:
— Czy wszyscy gotowi?
— Tak, tak — odezwały się poszczególne głosy.
— Musimy dzisiaj wystawić ubezpieczenie, żeby nas nie nakryli. Słyszałem,
ż
e w nocy milicja ma urządzić obławę.
— Obławę na duchy — zaśmiał się ktoś w namiocie.
— Trzeba uważać, żeby nam ktoś nie przerwał przewodu.
W tym momencie Perełka, mimo przejmującego go lęku, zachichotał cichutko.
„Uważajcie — pomyślał. — Przewód jest w naszych rękach, a Mandżaro,
kiedy zapragnie, będzie mógł go przerwać”.
Przestępcy oczywiście nie domyślali się grożących im ze strony detektywów
niespodzianek. Na rozkaz Antoniusza wyruszali małymi grupkami po dwóch, po
trzech w stronę zamku. Polana opustoszała. Tylko w pierwszym namiocie, do którego
prowadził przewód, paliło się światło, a na cienkich ścianach z namiotowego płótna
widać było wyolbrzymiony, zniekształcony przez załamania cień człowieka.
4
Pokruszone mury starego zamczyska napełniał z wolna gęstniejący mrok.
Narastała przejmująca wieczorna cisza, a z nią, z głębi ciemnych, zarosłych zielskiem
zakamarków, pełzało coś, czego nie można określić słowami. Coś, co pulsuje
podskórnie i liczy mijające chwile niesłyszalnym oddechem wieczoru.
Maniuś dał się opanować temu tajemniczemu nastrojowi. Skulił się w ciasnej
wieżyczce, z narastającym lękiem oczekiwał nadchodzących wydarzeń. Długo, bardzo
długo nic się nie działo. Od stygnących murów szedł ziąb. Przenikał chłopca do głębi.
Dopiero gdy na dole odezwało się bicie kościelnego zegara, zamczysko jakby ożyło. Z
baszty podniósł się przejmujący głos puszczyka. Potem w zaroślach pod wieżyczką
coś zaszeleściło.
Inspektor Paragon wytężył słuch. Zdawało mu się, że ktoś się zbliża. Naraz
usłyszał ciężkie kroki i trzask łamanych gałęzi. Po chwili wyłoniła się dziwna postać
— coś niezwykle długiego, cienkiego, na szczudłowatych nogach. Po białej furażerce,
sterczącej na czubku głowy, Maniuś poznał lokatora z leśniczówki. Widział go już po
obiedzie, gdy z miną hinduskiego maga naprawiał coś w swoim staroświeckim
samochodzie. Teraz przypomniał sobie ostrzeżenie Mandżara: „Trzeba uważać na
tego typa, bo wydaje mi się bardzo podejrzany”. Słowa te Maniuś zbył wtedy jakimś
ż
artem. Czy każdy, kto się nawinie, jest od razu podejrzany? Ale teraz, gdy jegomość
zjawił się wśród ruin, wydało mu się, że Mandżaro miał dobrego nosa.
— Czego on tu szuka o tej porze?
Długonogi jegomość przedzierał się przez zarośla zalegające dno ruin lewego
skrzydła. Kilka razy błysnęła jego elektryczna latarka, wydzierając z mroku
niewyraźne zarysy murów i gęstwinę pokrzyw. Jegomość brodził w niej jak bocian w
makach. Jeszcze raz błysnął jasny język światła, a potem zapadła cisza. Jegomość
znikł tak nagle, jak nagle się ukazał.
Paragon początkowo chciał opuścić swe stanowisko i podążyć za białą
furażerką, ale wnet doszedł do przekonania, że ma inne, ważniejsze zadanie. W
każdym razie nieoczekiwane zjawienie się właściciela przedpotopowego wehikułu
zastanowiło głęboko wnikliwego detektywa.
„Trzeba się nim zająć” — pomyślał.
Zaledwie zdążył zanotować w pamięci ten nowy fakt, gdy nagle usłyszał
czyjeś kroki na małym dziedzińcu, gdzie do niedawna pasła się koza. Na tle murów
przemknął cień. Maniusiowi wydało się, że to brodacz.
Tymczasem cień zatrzymał się przed podziemiami i zagwizdał cicho, jakby
kogoś wywoływał.
Maniuś przylgnął rozpalonym policzkiem do kamiennej flanki. Czujnym
uchem łowił każdy szmer. Bystrymi oczami wpatrywał się w ciemności, jak gdyby
chciał je przebić na wskroś.
Wnet z czarnej czeluści podcieni wyłoniła się znajoma postać dziadka.
Przybysz szeptał coś cicho. Ale starczy głos dziadka zabrzmiał już wyraźnie:
— Panie asystencie, mówię, że nie mogę otworzyć. Zakazali.
Paragon był już pewny, że to brodacz. Poznał go, gdy usłyszał jego głos:
— Nie bójcie się, dziadku.
Dziadek prychnął swoim zwyczajem.
— Pan asystent nie będzie odpowiadał, ino ja. Był tu komendant milicji i
wypytywał się... Ja ta nie chcę mieć do czynienia z milicją. Róbcie se, co chcecie, a
mnie ostawcie w spokoju.
Brodacz zastanawiał się chwilę. Potem rzekł:
— Dobrze... ale niech dziadek nikomu nie mówi, że tu byłem.
— A komu ja bym ta mówił? — Głos staruszka zabrzmiał zupełnie wyraźnie.
Na tym rozmowa się urwała. Dwa cienie znikły wśród murów, roztopiły się w
mroku.
„To dziadek też z nimi? — zdumiał się Paragon. — Już wiem, dlaczego mnie
tak przepędzał”.
Myśl ta wydawała mu się niedorzeczna. Jak to — stróż tego zamczyska w
zmowie z groźną bandą? Coś tu nie klapuje.
Z przyjemnością rozprostował zastałe kości, przeciągnął się jak kot złażący z
przypiecka. Postanowił jak najszybciej zawiadomić Mandżara o zaskakujących i
nieoczekiwanych odkryciach. Przedarł się ostrożnie przez wyłom zarośnięty kaliną i
wnet znalazł się z powrotem na małym dziedzińcu. Było tu tak ciemno, że z trudem
odnalazł ukrytą wśród chwastów ścieżkę. Wysokie mury osłaniały dziedziniec ze
wszystkich stron. Chłopcu zdawało się, że znajduje się na dnie mrocznej studni.
Spojrzał w górę. Wysoko, ponad ledwie rysującymi się murami, migotały gwiazdy.
Nagle zatęsknił za otwartą przestrzenią. Ruszył ostrożnie ku podcieniom.
Tutaj drogę przecinała jasna smuga światła. Leżała jak żółta sieć zarzucona na
plątaninę gruzu i zarośli. W jej bladym drżeniu krążyły wielkie ćmy. Paragon zdumiał
się — skąd tutaj światło? Dopiero gdy podszedł bliżej, zrozumiał, że w ruinach
znajduje się mieszkanie nocnego stróża. Było ukryte za załomem murów, w niszy.
Część niszy przegrodzono ścianą z cegieł i w ten sposób zrobiono izbę dla dziadka.
Wiedziony niepohamowaną ciekawością, zbliżył się do okienka. Wspiął się
lekko na palcach. Zajrzał do środka. Najpierw zobaczył szerokie plecy człowieka w
milicyjnym mundurze. Cofnął się gwałtownie.
„Jeszcze tego brakowało, żeby mnie władza tu przykarauliła” — pomyślał,
lecz ciekawość kazała mu zostać na miejscu. Po chwili podszedł na palcach pod
drzwi. Starał się złowić przenikające ze środka głosy. Wśród ciszy usłyszał starczy
głos dziadka:
— Mówię panu, panie komendancie, że ja tu jestem od pilnowania murów, a
nie od pilnowania duchów. Z duchami nie chcę mieć nic wspólnego.
Przedstawiciel władzy roześmiał się głośno.
— Wy, dziadku, dobrze wiecie, co to za duchy, tylko nie chcecie powiedzieć.
Dziadek powtórzył z uporem:
— Ja się ta na duchach nie znam.
— A kto tu włóczy się po nocach? — głos milicjanta zabrzmiał groźnie.
— Zamek duży, ja jeden nie upilnuję. Nie dam rady. Napiszcie do Zielonej
Góry, żeby drugiego stróża dali.
— A ci studenci z dołu tu nie przychodzą?
— Dniem to przychodzą. Coś mierzą, coś piszą. Mówią, że prowadzą
naukowe badania. Mają pozwolenie. Tego to ja im zabronić nie mogę.
W dociekliwym umyśle inspektora Paragona powstał zamęt. „Co to wszystko
znaczy? Studenci — to chyba nie przestępcy? Dlaczego więc udają upiory i duchy?
Dlaczego wystraszyli robotników z baraku? Zaraz, zaraz... Może dlatego straszą, żeby
robotnicy nie prowadzili robót przy rozbiórce lewego skrzydła? To przecież jasne!
Jeżeli rozebrano by lewe skrzydło, to studenci nie mogliby prowadzić badań...”
Dopiero teraz pojął wszystko. „Niech moją głową największe patałachy w
szmaciankę grają! — złorzeczył sobie z przekorną radością. — To ja mam być
inspektorem Scotland Yardu, a nie potrafiłem skapować tak prostej sprawy! To
przecież dziecinna zabawka, a nie zagadka dla prawdziwego detektywa. Niech mi
parszywy bocian uwije na głowie gniazdo!”
W istocie był niezwykle zadowolony, że to właśnie on odkrył tajemnicę
starego zamczyska. Ale czy odkrył ją do końca, czy została całkowicie wyjaśniona?
Przecież pozostał jeszcze do rozszyfrowania dziwny właściciel przedpotopowego
pojazdu i... bladolicy malarz, który tak niespodzianie znikł ze swymi sztalugami. Nie,
tajemnica zamku nie została jeszcze wyjaśniona...
Pogrążony w rozmyślaniach i dociekaniach nie spostrzegł, że milicjant
skończył rozmowę z dziadkiem. Dopiero gdy stare drzwi zaskrzypiały głośno,
uskoczył gwałtownie w bok i schował się za występ muru.
W drzwiach ukazała się zwalista postać komendanta posterunku, a za nią
przygarbiona, wysuszona — dziadka. Milicjant stanął w progu, rozejrzał się uważnie.
— Zdaje mi się, że tu ktoś był — zwrócił się do dziadka.
— To się tylko panu komendantowi tak zdawało — odrzekł dziadek
przekornie.
Paragon przykleił się do muru. Czuł jego kamienną chropowatość i wilgotny
chłód. Przygotował się do ucieczki. Tymczasem milicjant westchnął ciężko.
— Tak, tak, dziadku — powiedział tubalnym głosem. — Widzicie, jak to z
tymi strachami. Przyszliśmy tu dzisiaj i od razu duchy się przestraszyły.
Zanim jednak wypowiedział ostatnie słowo, w głębi murów, poza
podcieniami, rozległ się piekielny jęk, jakby wszyscy potępieńcy odezwali się
zgodnym chórem. Noc ożyła, zrobiło się jeszcze ciemniej i groźniej. A potem
błękitnawy błysk przemknął nad ciemną linią murów lewego skrzydła.
Milicjant znieruchomiał na progu. W świetle bijącym z pokoiku dziadka
wyglądał sam jak nieziemska zjawa.
Dziadek powiedział z chytrą przekorą:
— No, dyć duchy się nie przestraszyły.
Nowa fraza potępieńczej muzyki wstrząsnęła powietrzem. Zdawało się, że
spod murów odzywa się cała armia niespokojnych duchów. Milicjant nacisnął na
głowę czapkę.
— Ja tu zaraz zrobię porządek! — zawołał gromkim głosem. Poprawił pas na
brzuchu i raźnym krokiem skierował się na dziedziniec. Po chwili na kamiennych
płytach zadudniły jego kroki.
5
Dziadek stał nieruchomo w drzwiach i patrzył w ciemność.
Paragon przeczekał, aż odgłos energicznych kroków przedstawiciela władzy
umilknie, i wrócił pod wieżyczkę. Postanowił uprzedzić niesforne strachy przed
grożącym im niebezpieczeństwem. „Jeżeli one pracują dla dobra nauki — kalkulował
— to niech sobie straszą”.
Wyszukał wyłom w murze prowadzący do lewego skrzydła zamku. Kocimi
ruchami wspiął się na mur. Pod nim rozwarta się ciemna otchłań. Nie wiedział, czy to
przepaść, czy tylko mrok daje złudzenie tej głębi. Zaczął zsuwać się ostrożnie. Mur w
tym miejscu był wilgotny, porosły mchem i pnączami. Nasz detektyw na próżno
szukał dogodnego stopnia. Naraz wysłużone trampki ześlizgnęły się z występu.
Paragon zachwiał się i runął w dół...
Upadł na niezwykle gęste krzewy, usłyszał trzask łamiących się pod nim
gałęzi, a potem zakołysał się jak na materacu. „Miałem szczęście” — pomyślał, gdy
rozejrzał się wokół i ujrzał zwały gruzów. W mroku wyglądały jak fragment ponurej
pustyni.
Nagle z lewej strony zarośli odezwały się nieludzkie ryki. Gdyby kogoś
odzierano żywcem ze skóry, nie potrafiłby wydobyć z siebie bardziej żałosnego
krzyku. Paragon zrozumiał, że te superjęki nie pochodzą z głośnika. Według szkicu
Mandżara głośnik umieszczony był bliżej zewnętrznych murów i dość wysoko. Te
głosy natomiast dochodziły spod ziemi.
„Prawdopodobnie Mandżaro przeciął przewód — wnioskował Paragon — a
studenci zaprosili do współpracy samego chyba diabła”.
Z wielkim trudem wyplątał się z gęstych gałęzi. W zastygłej w mroku ciszy co
chwila odzywały się te same frazy koszmarnych jęków i zawodzeń. A potem znowu
niebieskawy błysk rozdarł mrok i na zewnętrznym murze lewego skrzydła ukazała się
zwiewna postać. Świeciła zielonkawym, fosforyzującym blaskiem jak kometa
zabłąkana przypadkowo wśród ruin. A gdy zwróciła głowę w stronę, gdzie stał
Paragon, błysnęły jej czerwone źrenice.
Efekt był piorunujący. Paragon aż jęknął z trwożnego zachwytu. Chciał bliżej
podejść ku murom. Ale gdy postąpił kilka kroków, natrafił na próżnię. Zdawało mu
się, że znowu leci w przepaść. Wnet jednak uderzył o twardy grunt, potoczył się po
kamiennych stopniach na dno jakiejś czarnej wilgotnej zapadliny, w sam środek tych
ogłuszających jęków. Nie zdążył nawet podnieść głowy, gdy kilka par rąk przygniotło
go do ziemi. Jeszcze chwilę słyszał tuż nad sobą to nieludzkie zawodzenie. Potem
nagle wszystko umilkło.
— Co się stało? — powiedział ktoś napiętym głosem.
Ci, co go trzymali przygniecionego do ziemi, zaszeptali między sobą:
— Wciągnij go głębiej.
— Kto to?
— Jakiś chłopiec.
— Skąd on tutaj?
— Nie zadawaj głupich pytań.
— Co z nim zrobisz?
— Zobaczymy.
Dwoje silnych ramion postawiło go na nogi. Nic nie widział, tylko na twarzy
czuł gorący oddech prowadzącego go człowieka. Po kamiennych, częściowo
zasypanych gruzem i żwirem stopniach schodzili coraz niżej i niżej, jakby opuszczali
się na dno nie kończącej się groty. Wreszcie stopnie skończyły się. W ręku
prowadzącego błysnęła elektryczna latarka. Ostre światło chlusnęło Paragonowi w
oczy i oślepiło go zupełnie. Spoza kłującego słupa światła odezwał się głos:
— Co ty tu robisz?
Pytanie było tak oczywiste, a jednocześnie tak zaskakujące, że Paragon
zupełnie zbaraniał. Nie silił się nawet na odpowiedź. Stał skulony i odwracał głowę,
chroniąc oślepłe od blasku oczy. Spodziewał się, że za chwilę zaczną go grzmocić.
Przedłużające się milczenie uwięzło w narastającej ciszy.
— No, mów — usłyszał ostry głos. Ten głos wyrwał go z odrętwienia.
— Tam na dziedzińcu milicja — wybąkał. — Chciałem was ostrzec.
Z boku błysnęła druga latarka i naraz zrobiło się jasno.
Ś
wiatło odbite od ociekających wodą murów rozpłynęło się, wydobywając z
mroku dwie postacie. Ich wydłużone cienie zachwiały się na ścianach.
Człowiek, trzymający go mocno za ramię, odsunął się o pół kroku, chcąc
lepiej przyjrzeć się jego twarzy.
— Kto ty właściwie jesteś?
— Ja? — wybełkotał chłopiec. — Paragon!
To jedno słowo rozładowało napięcie. Człowiek z latarką puścił chłopca i
roześmiał się nieoczekiwanie.
— Paragon? Jaki paragon?
— Tak mnie chłopcy nazywają — wyjaśnił Maniuś pospiesznie. Dopiero teraz
odważył się podnieść głowę i spojrzeć na tajemniczych przeciwników. Z ulgą
zobaczył dwie młode, ogorzałe twarze.
— Chciałeś nas ostrzec, powiadasz?
— Legalnie — odparł już spokojniej Paragon. — Komendant posterunku był u
dziadka. Na własne oczy widziałem.
Na schodach prowadzących do niszy zadudniły kroki. Wkrótce o ściany obiło
się światło latarek, a za chwilę z głębokiego mroku wyłoniła się postać brodacza.
Antoniusz, ujrzawszy Paragona, stanął jak wryty. Jego duże, niebieskie oczy napełniło
zdumienie.
— Znam skądś ptaszka — powiedział wpatrując się badawczo w chłopca.
Paragon skinął głową.
— Tak, mieliśmy przyjemność...
— To ty wczoraj zerwałeś mi przewód?
— Miałem przyjemność zerwać... ale to nie moja wina. Potknąłem się i...
— Dobra, dobra — Antoniusz pokiwał z powątpiewaniem głową — o tym
później porozmawiamy. — Naraz zwrócił się do dwóch studentów. — Zjeżdżamy, bo
milicja przyszła.
— Nakryli kogoś? — zapytał student z latarką.
— Nie. Ale trzeba likwidować interes.
— A co z nim? — wskazał ruchem głowy na Paragona.
— Zabieramy go z sobą.
Wiadomość tę dzielny detektyw przyjął ze spokojem. Był niezwykle ciekawy,
dokąd go zaprowadzą i co z nim zrobią. Teraz już nie obawiał się studentów. A
zresztą nowa przygoda była tak nęcąca, że nie należało zbytnio zastanawiać się nad
chwilowym położeniem.
„Mogłoby być gorzej, niż jest — pomyślał. — Chyba nie zrobią ze mnie
marmolady. Jestem chwilowo zakładnikiem, a zakładnikom nie dzieje się krzywda”.
Czarny młodzieniec, uczesany na jeża, poprowadził ich krętymi korytarzami.
Jasny język latarki lizał lśniące od wilgoci mury, wskazywał im drogę. Dno korytarzy
zasłane było kamieniami i zalane wodą. Co chwila ktoś potykał się w ciemności i
przeklinał soczyście. Woda chlupotała pod trampkami. Zionęło wilgocią i
piwnicznym chłodem. Wkrótce jednak wydostali się do wielkiej, podziemnej sali,
podpartej kilkoma smukłymi kolumnami, zamkniętej kamiennym sklepieniem. Stąd
po stopniach zaczęli piąć się w górę.
Naraz prowadzący ich student zatrzymał się. Zgasił latarkę. Z góry powiało
cieplejszym powietrzem. Student wyszeptał:
— Jesteśmy na górze!
6
Paragon rozejrzał się. Nie mógł zrozumieć, gdzie się znajdują. Ponad nimi
czarną przewieszką wisiały wysokie mury. Pod nimi, jak groty wbite w ziemię,
sterczały ostre czuby świerków. Od lasu szedł przyjemny powiew, niosący zapach
igliwia i żywicy, a nad lasem, na czystym przepastnym niebie, migotała rozsypka
gwiazd.
Stromym zboczem zeszli w dół i zagłębili się w cichy i mroczny las. Dopiero
gdy leśnymi ścieżkami zaczęli okrążać zamkowe wzgórze, Paragon zorientował się,
ż
e wyszli z drugiej strony murów.
Wkrótce stanęli na polanie przed namiotami. W ciemności snuły się cienie.
Słychać było ciche rozmowy, szepty i śmiechy. Nastrój był pełen radosnego
podniecenia.
— Czy Ewa z chłopcami już wróciła? — zapytał brodacz, zbliżając się do
namiotów.
— Jestem, jestem — odpowiedział z mroku kobiecy głos. — Nie nakryli was?
— Nie, wszystko się udało — odparł wesoło brodacz.
Paragon przypuszczał, że o nim zapomniano.
Mylił się jednak, bo Antoniusz w tym momencie uchylił płachty namiotu i
zwrócił się do czarnego studenta:
— Dawaj tego małego.
W namiocie paliła się benzynowa lampa. W jej jasnym blasku widać było
kilka składanych łóżek z pneumatycznymi materacami, zbity z desek stolik, na nim
stos książek i papierów, maszyna do pisania, odłamki kamieni, a obok niższy stolik,
na którym umieszczono jakąś nieznaną aparaturę radiową.
Maniuś wszedł do namiotu z hardą miną i podniesioną głową. Nie miał
zamiaru kajać się ani prosić o przebaczenie. Podpora Klubu Młodych Detektywów
godnie reprezentowała swych kolegów.
Brodacz usiadł na łóżku, uważnie przyjrzał się chłopcu. Napotkał nieustępliwe
spojrzenie. Zanim zdążył zadać pierwsze pytanie, Paragon rzekł spokojnie:
— Nie bójcie się, ja nikomu nie powiem.
To nieoczekiwane oświadczenie zaskoczyło obecnych w namiocie. Antoniusz
uniósł dłoń do rudawej brody. Miął w palcach szczeciniaste włosy.
— A co ty w ogóle wiesz? — zapytał, nie ukrywając zdumienia.
— Detalicznie wszystko.
Brodacz zmarszczył czoło.
— To ty dzisiaj znowu zerwałeś przewód?
— Nie.
— W takim razie, jeżeli wiesz wszystko, to powiedz nam, kto to zrobił.
— W celach doświadczalnych, panie szefie — palnął Maniuś, mrużąc
porozumiewawczo oko.
— Ale kto?
— To tajemnica. W każdym razie możecie być spokojni. To się już nie
powtórzy. Myśmy tylko chcieli wiedzieć, jak to jest z tym nowoczesnym
elektrotechnicznym straszeniem.
Na pełnych, ładnie wykrojonych wargach brodacza pojawił się przelotny
uśmieszek.
— Kto ty właściwie jesteś?
— Mówiłem, panie szefie... Paragon.
Brodacz pokiwał głową.
Czarny student, uczesany na jeża, roześmiał się głośno. Potem wyjaśnił:
— Tak go koledzy nazywają.
Brodacz pokiwał głową.
— Paragon... oryginalne. Ale czego ty właściwie od nas chcesz? Dlaczego
stale tutaj się plączesz?
— Myśmy myśleli, że wy...
Brodacz uśmiechnął się zachęcająco.
— Nie krępuj się. Coście myśleli?
— śe... że poszukujecie w podziemiach skarbu.
W namiocie zabrzmiał głośny śmiech. Brodacz położył chłopcu dłoń na
ramieniu.
— Ty coś czarujesz, bracie.
— Jak ciocię Franię kocham, że nie.
— Więc dlatego nas śledziłeś?
— Legalnie.
— A co z tym skarbem?
Nasz detektyw zamyślił się.
— Czytałem, że w takich starych zamkach zdarzają się skarby. Zresztą, kto to
może wiedzieć?
— To znaczy, że poszukujesz tu z kolegami skarbów?
Maniuś z niesmakiem wydął wargi.
— My na takie drobiazgi nie mamy czasu.
Znowu wesoły śmiech napełnił ciasne pomieszczenie namiotu. U wejścia
pojawiło się kilku ciekawych. Wśród nich Paragon zobaczył młodą studentkę, którą
brodacz nazywał Ewą.
Ewa uśmiechnęła się do Maniusia przyjaźnie.
— Jaki miły chłopiec. Puść go Antoniuszu, nie znęcaj się nad nim.
Paragon wzruszył ramionami.
— Nikt się tu nade mną nie znęca. A pani — odwzajemnił się najmilszym ze
swych uśmiechów — bez pudła odegrała rolę atomowego ducha na murach. W teatrze
by tak nie zagrali. Klasa!
— Z ciebie czarodziej, Paragon — powiedział poważnie Antoniusz. — Ty coś
przed nami ukrywasz.
— Niech mnie garbata gęś kopnie, panie szefie! Ja chcę załatwić honorowo —
oburzył się Maniuś. — Powiedziałem, że nie powiem, to nie powiem. Niech ten pan
poświadczy — wskazał gwałtownym ruchem głowy na czarnego studenta — że
chciałem was ostrzec. Mnie się te wasze atomowe duchy podobają, a badania
naukowe to duża rzecz!
Ewa klasnęła w dłonie.
— Brawo! Rozsądnie mówi.
Antoniusz przyciągnął go jeszcze bliżej i jeszcze uważniej spojrzał mu w
oczy.
— Chcesz załatwić honorowo?
— Legalnie!
— Nie powiesz nikomu?
— śebym miał zdechnąć.
— Dajesz słowo?
— Daję słowo.
— A jeśli słowa nie dotrzymasz?
— Niech mnie dzięcioły zadziobią.
— I twoi koledzy też nie powiedzą?
— Gwarantuję.
Brodacz nagłym ruchem wyciągnął wielką, kosmatą dłoń.
— Dobrze. Daj grabę.
Paragon gorliwie, po dorożkarsku plasnął swą dłonią w dłoń Antoniusza, a
potem splótł ją w mocnym uścisku.
— Przybite — rzekł poważnie.
— Przybite — powtórzył Antoniusz. — A teraz wal, bracie, do domu, bo już
późno. Pewnie na ciebie czekają.
Na myśl o powrocie do leśniczówki zrobiło mu się niewyraźnie. Nie
uprzedzili bowiem pani Lichoniowej, że wrócą później. Chwilę stał bezradnie na
ś
rodku namiotu otoczony roześmianymi, życzliwie nań spoglądającymi studentami.
Naraz wzrok jego zahaczył o aparaty stojące na niskim stoliku.
— Niezła rzecz — powiedział z podziwem. — Wywoływanie duchów za
pomocą najnowocześniejszej techniki na krótkich falach. — Przeniósł spojrzenie z
aparatury na Antoniusza i po swojemu przymrużył oko: — Panie szefie, jak ciocię
Franię kocham, my byśmy też z wami chętnie postraszyli.
Brodacz rozłożył szeroko ręce.
— Mój drogi, straszenie to nie taka prosta sprawa.
ROZDZIAŁ CZWARTY
1
„Śniadanie zapowiada się dzisiaj pogrzebowo” — myślał Paragon, zbliżając
się do jeziora.
Dzień wstał pochmurny. Nad nieruchomą taflą wody wisiała szara, jednostajna
płyta zasnutego niskimi chmurami nieba. O tej porze brzeg był jeszcze pusty.
Panowała poranna cisza. I woda wydawała się zimna, ostygła przez noc.
Chmury zbierały się nad jeziorem, a nad Klubem Młodych Detektywów
wisiała istna burza. Wczoraj, gdy chłopcy wrócili z wywiadowczej wyprawy, zamiast
kolacji dostali takie paternoster, że im w pięty poszło. Leśniczy zapowiedział, że będą
musieli opowiadać się przy każdym oddalaniu od domu, a jeżeli jeszcze raz wrócą tak
późno, odeśle ich wszystkich do Warszawy.
Ś
niadanie zapowiadało się ponuro, gdyż leśniczy wprawdzie powiedział już
swoje, ale czekało ich jeszcze kazanie od pani Lichoniowej. Najgorsze było to, że
musieli zachować tajemnicę i nie potrafili przedstawić niczego na swoje
usprawiedliwienie. Ha, trudno — dorośli i tak nie zrozumieliby młodych detektywów.
Dla nich to zapewne zabawa! Spróbowaliby sami posiedzieć godzinę na zamku wśród
ciemności i potępieńczych jęków!
Zagłębiony w myślach Paragon zatrzymał się nad brzegiem. Pod trampkami
zaszeleścił sypki piasek. Woda stała spokojnie jak zakrzepła. Tylko daleko, na środku
jeziora, srebrzyła się drobnymi zmarszczkami. Przy brzegu była tak przejrzysta, że
chłopiec widział dokładnie ławicę małych rybek podpływających pod sitowie. Spoza
sitowia wypłynęła para perkozów. Jeden z ptaków, ujrzawszy chłopca, poszedł jak
kamień pod wodę. Wynurzył się daleko i, nie zważając już na nic, kołysał się
spokojnie. Drugi zaszył się w sitowie.
Paragon zrzucił z siebie ubranie. Chwilę stał jeszcze wpatrzony w
oddalającego się ptaka. Potem, bryzgając czarnymi od kurzu nogami, rzucił się w
wodę.
Początkowo wydała mu się zimna, ale w miarę pływania rozgrzewał się.
Kilkanaście metrów od brzegu zanurkował do dna. Otworzył oczy. Zielonkawa jak
szkło woda falowała lekko wokół niego. Na dnie leżał czysty piasek, a na piasku
porzucone muszle. Złapał jedną, wypłynął z nią na powierzchnię.
Zdawało mu się, że pozbył się wszelkich kłopotów. Naraz usłyszał głośne
wołanie:
— Paragon! Hej, Paragon!
Spojrzał w stronę brzegu. Od lasu biegł Perełka. Spoza wysokich trzcin widać
było jego krótko ostrzyżoną głowę. Dobiegł do brzegu i zawołał jeszcze raz,
zagarniając ręką powietrze. Maniuś podpłynął do niego.
— Czego się tak wydzierasz? Co się stało?
Perełka nie mógł złapać oddechu.
— Ty — wyrzucił z siebie dysząc — wielka sensacja! Znikł Marsjanin!
— Jaki Marsjanin?
— No, ten z poddasza.
Maniuś wyszedł z wody. Otrząsnął się jak zmoczony pies.
— Jak to: znikł?
— Po prostu nie ma go.
— To się znajdzie.
Perełka spojrzał na niego karcąco.
— Taka bomba, a ty, bracie, nic.
— Bo nie mogę tego wszystkiego zrozumieć. Znikł, rozpłynął się, wyparował?
Perełka skrzywił się.
— Nie wyparował, tylko Trociowa poszła na górę ze śniadaniem, puka, a tu
drzwi zamknięte.
— A co, miały być otwarte?
— Nie o to chodzi — żachnął się Boguś. — W środku nikogo nie było, ani
Marsjanina, ani jego czarnej walizy. Mandżaro mówi, że to pewnie jakiś szpieg.
Maniuś złapał koszulę. Wytarł nią twarz.
— Na szpiega, bracie, za chudy.
— W każdym razie jakiś przestępca.
Paragon zrzucił mokre slipy. Wciągnął spodnie.
— Kiedy on zwiał?
— O, właśnie! — wykrzyknął Perełka. — Ulotnił się jak duch. Nikt go nie
widział.
— A samochód?
— Samochód stoi, jak stał.
Maniuś zarzucił na ramię koszulę.
— Ciekawe — powiedział z przejęciem. — Sam zwiał, a samochód zostawił?
Coś w tym musi być...
— Coś w tym musi być — powtórzył najmniejszy z trzech detektywów. —
Mówiłeś, że widziałeś go wczoraj na zamku.
— Legalnie.
— Był z walizką?
— Nie.
— W takim razie ulotnił się w nocy.
— W takim razie ulotnił się w nocy — powtórzył Paragon akcentując każde
słowo. Potem strzelił palcami: — Niech mnie hipopotam połknie, jeśli w tej całej
historii nie ma zagadki kryminalnej.
Pobiegli do leśniczówki. Kiedy wpadli na podwórze, stanęli z rozdziawionymi
gębami. Na werandzie zobaczyli bowiem okazałą postać komendanta posterunku.
Sierżant Antczak rozmawiał z panią Lichoniową. Paragon zbliżył się ostrożnie do
werandy, zatrzymał się przy schodkach i udając, że wykręca mokre slipy, łowił uchem
rozmowę.
— Jak on się nazywa? — pytał przedstawiciel władzy.
Pani Lichoniowa uniosła ku niebu swe łagodne oczy.
— Mój Boże, żebym to ja wiedziała.
— Przecież go pani zameldowała.
— Mój Boże — westchnęła pani Lichoniowa — nie zdążyłam go nawet
zameldować.
— To niedobrze! To niedobrze! — mruknął sierżant. — To znaczy — pani
nawet nie wie, kto zniknął z pani mieszkania?
Gospodyni westchnęła:
— Doprawdy nie wiem.
W tym momencie z kuchni wysunęła się jasna głowa szefa detektywów,
Mandżara. Po niezwykle poważnej i skupionej twarzy chłopca można było poznać, że
od samego początku przysłuchiwał się rozmowie.
— Mam pomysł — zwrócił się do sierżanta. — Trzeba tylko sprawdzić numer
rejestracyjny samochodu i w ten sposób dowiemy się, jak się ten pan nazywa.
Na pełnej twarzy przedstawiciela władzy pojawił się grymas niezadowolenia.
Sierżant nie lubił, gdy ktoś wtrącał się w jego służbowe sprawy. Surowym
spojrzeniem zmierzył chłopca.
— Zmiataj mi stąd! — tupnął, aż deski zatrzeszczały. — To nie twoje sprawy.
Idź się bawić albo... — wykonał nieokreślony ruch ręką, kwitując rozmowę. Potem
zwrócił się do gospodyni: — Czy mógłbym zobaczyć ten pokój?
Po chwili oboje wchodzili po trzeszczących schodach na poddasze. Chłopcy
zostali na dole. Gdy na górze trzasnęły drzwi, Mandżaro wyszeptał z przejęciem:
— Panowie, mamy nową robotę.
Na werandzie ukazała się czarna postać Trociowej. Kobiecina trzymała w ręku
warząchew oblepioną kaszką manną. Oczy miała wystraszone, twarz pobladłą.
— Mnie od razu nie podobał się ten pan — powiedziała głosem stłumionym.
— Jak można było wynajmować mu mieszkanie? Teraz będą same kłopoty. —
Uniosła w górę warząchew, jakby chciała nią komuś pogrozić. — Taki był
tajemniczy. Słowa z nikim nie zamienił. Mówię wam, chłopcy, mnie się on nie
podobał.
— Mnie także — wtrącił Mandżaro. — To typowy okaz przestępcy.
Trociowa z obrzydzeniem zerknęła w stronę schodów.
— Źle mu z oczu patrzyło. — Zniżyła głos do świszczącego szeptu: — Mówię
wam, on na pewno miał coś wspólnego z tymi duchami na zamku — pogroziła
warząchwią, jakby w ten sposób chciała potępić wszystkie ciemne siły, zamruczała
jakieś przekleństwo i wycofała się do kuchni.
Chłopcy jak na komendę parsknęli śmiechem.
— Zradiofonizowane duchy z wyższym wykształceniem — rzekł Paragon,
mrużąc porozumiewawczo oko.
Mandżaro tracił go łokciem.
— Te, jeżeli Marsjanin był wieczorem na zamku, to on... to on może ma coś
wspólnego ze skarbami.
— Dobrześ to wykombinował. Mnie się zdaje, że on ukrył się w zamku.
— I poszukuje skarbów — wyrwał się Perełka.
Paragon uśmiechnął się do najmniejszego detektywa.
— Brawo! Inspektor Perełka robi wielkie postępy. Ja też tak myślę, że on
poszukuje w podziemiach jakichś skarbów.
Mandżaro zamyślił się.
— To przecież nie wiadomo. Skąd wiesz, że ukrywa się w podziemiach
zamku?
— Widziałem na własne oczy, jak zszedł do piwnic.
— To znaczy, że tam musi być jakieś zejście.
— Legalnie.
— A co zrobił z czarną walizą? Przecież jej nie miał przy sobie.
— Po walizę mógł wrócić w nocy.
— A co w niej było?
Paragon wzruszył ramionami.
— Ba, gdybym ja wiedział...
Mandżaro uniósł dłoń do czoła.
— Tak, to ciekawe... Słuchajcie, może on był w zmowie z tym malarzem?
— Możliwe — wyszeptał Paragon — ale to wszystko mgliste domysły. Trzeba
koniecznie sprawdzić.
— O, właśnie — podjął gorliwie Mandżaro — mamy nową zagadkę.
Wyjął swój nierozłączny notes i szybko zapisał: Sprawa numer dwa —
Marsjanin.
— Będą jednak pewne trudności — zauważył rozsądnie Paragon. — Dzisiaj
nie wolno nam oddalać się od leśniczówki.
— Legalnie — stęknął Perełka.
Mandżaro pokiwał głową.
— Wy zawsze wyszukujecie trudności. Czy nie przypominacie sobie, że
Sherlock Holmes, zanim przystąpił do akcji, zamykał się u siebie na górze, grał na
skrzypcach, palił fajkę, pił herbatę za herbatą i myślał. Nic straconego, będziemy
mieli czas do namysłu.
W tym momencie zatrzeszczały schody, a na górze ukazały się wysokie buty
komendanta posterunku. Chłopcy rozstąpili się z respektem. Sierżant nie przypuszczał
nawet, że przechodzi obok młodych detektywów, którzy w przyszłości jeszcze dobrze
namącą mu wody.
Tymczasem, nie zwracając na nich uwagi, rzekł do pani Lichoniowej:
— Jeżeli jest samochód, to mam nadzieję, że właściciel też się znajdzie. To
jakiś dziwak albo pomylony.
Gospodyni westchnęła:
— Dałby Bóg, żeby to się dobrze skończyło.
— Zapłacił pani za cały miesiąc?
— Tak.
— To czego pani się martwi?
— Dziwna sprawa, panie komendancie, a ja lubię przede wszystkim ład i
porządek.
— Niech pani będzie spokojna, a jakby ktoś pytał się o niego, to niech mnie
pani zawiadomi.
Uniósł dłoń do daszka i oddalił się wolnym, kołyszącym się krokiem.
Przechodząc obok przedpotopowego wehikułu, spojrzał nań z odrazą i pogardą.
Mandżaro zamienił z chłopcami porozumiewawcze spojrzenie.
— Dobra jest — szepnął — on nie ma ochoty zajmować się tą sprawą.
2
— Jakoś nam obleciało — szepnął Perełka, pałaszując z apetytem kaszę
mannę obficie okraszoną masłem.
— Dzięki szanownemu Marsjaninowi burza przeszła bokiem i zapowiada się
miejscowe rozpogodzenie — dorzucił Paragon.
Mandżaro siedział zamyślony. Widać było, że przejął się rolą Sherlocka
Holmesa. Myślał tak intensywnie, że gdy Paragon spojrzał na swego szefa, zdało mu
się, że w jego głowie trzeszczą komórki mózgowe, a myśli promieniują jak ciało
radioaktywne.
A jednak śniadanie nie przeszło tak gładko, jak się spodziewali.
Pani Lichoniowa postawiła na stole dzbanek z kawą, zatrzymała się i powiodła
po chłopcach urażonym spojrzeniem.
— Macie dobre apetyty, łapserdaki. Właściwie nie powinnam wam dać
ś
niadania. śebyście wiedzieli, co ja przeżyłam.
Chłopcy opuścili głowy i utkwili wzrok w nylonowym obrusie. Paragon
próbował ratować sytuację.
— Taka wdechowa ta kaszka, pro... pani, że grzechem byłoby jej nie zjeść.
Takiej kaszki nawet w „Bristolu” się nie dostanie.
Tym razem gospodyni nie zwróciła uwagi na komplementy chłopca.
— Co ja się strachu przez was najadłam. Już chciałam iść na milicję. Jak
można tak późno włóczyć się po nocy?
— Nie mieliśmy, ciociu, zegarka — wtrącił niefortunnie Perełka.
To jeszcze bardziej rozsierdziło łagodną panią Lichoniową. Uderzyła pięścią
w stół, aż kubki podskoczyły i zabrzęczały łyżeczki.
— Waszym psim obowiązkiem jest przyjść na kolację, a potem jazda spać! —
W tym miejscu głos jej się załamał, przeszedł w łagodną skargę: — Pomyślcie, co by
to było, gdybyście byli blisko zamku. Tam straszy, a wy... — Przeżegnała się szybko.
— W imię Ojca i Syna, nie mogę nawet wyobrazić sobie!
Paragon kopnął pod stołem Perełkę. Ten zamrugał tylko rudawymi rzęsami i
zrobił taką niewinną minę, jakby w tej chwili spadł z nieba. Paragonem wstrząsnął
wewnętrzny śmiech. Zdławił go jednak szybko i odezwał się pokornym głosem:
— Niech mi włosy na podniebieniu wyrosną, jeśli to się jeszcze powtórzy.
Gospodyni zwróciła ku niemu pełne wzruszenia oczy.
— Ty, Paragon, jesteś z nich najrozsądniejszy. Powinieneś ich pilnować.
Paragon podniósł szelmowsko głowę.
— Zrobione, pro... pani. Teraz będą chodzić jak w przedszkolu, za rączkę — i
posłał Perełce porozumiewawcze mrugnięcie.
Pani Lichoniowa ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Pamiętajcie, żeby mi to było ostatni raz, bo was odeślę do Warszawy.
— Jak w przedszkolu, pro... pani — powtórzył Paragon.
— No, chciałabym wiedzieć — zabrała pustą wazę po mannie, drobnymi
kroczkami poszybowała w stronę kuchni. W drzwiach odwróciła się jeszcze. — Taki
prezent dostałam od was na imieniny. Wstyd!
Gdy znikła w kuchni, chłopcy odetchnęli z ulgą.
— Niż baryczny ustępuje — powiedział Paragon. — Zanosi się na
rozpogodzenie. — Naraz zwrócił się do Perełki: — Te, Boguś, kiedy twojej cioci
imieniny?
— Jutro.
— Oczywiście, piętnasty sierpnia, Marii. Czegoś nam nie przypomniał?
— A co chcesz zrobić? — spytał wyrwany z zamyślenia Mandżaro.
— Jak to: co? Trzeba po warszawsku, z honorem, jakiś prezent zorganizować.
— Nie mamy forsy.
— Jesteśmy, że tak powiem, na gościnnym garnuszku, to należy ruszyć
elektronowym móżdżkiem. Nie bójcie się, Paragon coś wykombinuje.
— Może byśmy przynieśli kwiaty? — zaproponował Perełka.
— Gdzie masz, bracie, kwiaty? — skrzywił się Mandżaro.
— Na plebani!.
Paragon cmoknął zniecierpliwiony.
— Odpada. Detektywom nie wypada organizować wiązanki na plebanii. Ja już
forsę wykombinuję.
Mandżaro przeraził się.
— Tylko żeby nie było wsypy, Paragon.
— Jakiej wsypy?! — obruszył się Maniuś. — Wszystko będzie korekt.
Wezmę wózek, pójdę na stację i odwiozę gościom walizki. Dobry pomysł?
— Fenomenalny! — zawołał z podziwem Perełka. — Ja ci pomogę.
— Pójdziemy z tobą — rzekł Mandżaro.
— Myślcie lepiej, jak rozwiązać sprawę Marsjanina. Z resztą sam sobie
poradzę. W sprawach finansowych to ze mnie specjalista. Dwa razy obrócę i będzie
kapitał na prezent.
— A co kupimy?
— Nie ma zmartwienia, ciocia Perełki będzie zachwycona. Może nam
wreszcie przebaczy.
3
Po śniadaniu atmosfera nieco się oczyściła. Leśniczego nie było od rana.
Poszedł na wyrąb dopilnować robotników leśnych. Pani Lichoniowa krzątała się
wokół gospodarstwa. Z daleka słychać było jej piękny, wysoki głos, jak śpiewała
„Kukułeczkę”. Prawdopodobnie minął jej gniew, a codzienne zajęcia kazały
zapomnieć o kłopotach z chłopcami. Stara Trociowa siedziała na werandzie. Obierała
na obiad ziemniaki. Jej szara, pomarszczona twarz co chwila zwracała się ku murom
sterczącej nad linią lasu baszty. Staruszka jeszcze raz przeżywała okropność dwóch
ostatnich wieczorów i dociekała, co to takiego mogło się zdarzyć, że w zamku
przebudziły się złe duchy.
W leśniczówce panował spokój.
Paragon poszedł do wozowni sprawdzić stan ręcznego wózka, za pomocą
którego miał zamiar zbić kapitał na kupno prezentu. Do tej pory jednak nie wiedział,
co to ma być za prezent. Gdyby miał dużo pieniędzy, kupiłby piękny, jedwabny szal,
taki sam, jaki ciocia Frania przechowywała w kufrze na Górczewskiej. Był to
karminowy szal z pięknymi, czarnymi różami. Ale takiego szala nie kupi, choćby
codziennie odwoził gościom walizki.
Z zamyślenia wyrwał go Perełka. Zjawił się w drzwiach wozowni z niezwykle
tajemniczą miną.
— Gdzie Mandżaro? — zapytał na wstępie.
— Szef w naszym namiocie myśli, jak rozwiązać sprawę Marsjanina. Jeżeli
mu głowa pęknie, to, daję słowo, nie moja wina.
Perełka zbliżył się do Paragona.
— Te, słuchaj — wyszeptał — może by tak iść tam na górę, do Marsjanina?
— Gdzie, na zamek?
— Nie, do jego pokoju.
— Po jakiego jasnego gołąbka?
— Może on tam coś zostawił.
Paragon uniósł dłoń do czoła.
— Niezły pomysł. śe ja też o tym nie pomyślałem!
— No, widzisz, teraz Perełka musi za was dedukować — powiedział z dumą
mały detektyw.
Rozejrzeli się, czy nikt ich nie widzi. Drzwiami od podwórza weszli do
kuchni, przez ciemny korytarz prześliznęli się na schody. Skradali się cicho na
palcach, by zeschnięte deski nie trzeszczały. Na końcu schodów natrafili na drzwi.
Paragon nacisnął klamkę. Stary zamek zazgrzytał i puścił. Pchnięte drzwi odsłoniły
mały, mansardowy pokoik.
— Jak on tu się zmieścił? — wyszeptał Paragon.
Perełka uniósł palec do ust.
— Psss! Bo nas ktoś usłyszy.
Pokój był mały, ale, wbrew zapewnieniom gospodyni, jasny i przytulny.
Drewniane ściany pachniały świeżym pokostem, a w uchylonym oknie aż pieniło się
od czerwonych pelargonii. Z okna widać było czuby drzew, a nad nimi wyniosłą
basztę zamczyska.
Chłopcy stanęli w progu. Długą chwilę wodzili po pokoju rozognionymi
oczyma.
Po chwili, gdy ochłonęli z pierwszego wrażenia, zabrali się do poszukiwań.
Na podłodze leżało kilka starych gazet i zmiętych papierków. Rozwijali je starannie,
w nadziei, że odnajdą przynajmniej drobny ślad, który by im pozwolił zadzierzgnąć
wątek śledztwa. Lecz za każdym razem doznawali rozczarowania. Wreszcie
zatrzymali się przed łóżkiem. Było jeszcze zaścielone. Paragon zlustrował je bacznym
spojrzeniem.
— Ciekawe — powiedział jakby do siebie. — Jeszcze w nocy leżał tutaj
Marsjanin...
Naraz zwrócił się do Perełki:
— Te, a może... coś pod łóżkiem?
Perełka w mig zrozumiał myśl przyjaciela. Jak bramkarz w robinsonadzie
rzucił się na podłogę i kocimi ruchami wczołgał pod łóżko. Przez chwilę wystawały
mu tylko pięty. Potem spod łóżka wydobył się triumfalny okrzyk:
— Jest!
— Co jest?
— Notes i jakaś mapka.
— Dawaj piorunem!
Perełka wyskoczył spod łóżka zziajany, ze zmierzwionymi włosami i
roziskrzonymi oczami. W dłoni trzymał notes w żółtej, plastykowej oprawie i małą
mapkę, wyrysowaną na pergaminowym papierze.
Podeszli do okna. Paragon wydarł mu z ręki notes. Nerwowo zaczął wertować
kartki. Najpierw odnaleźli kilka numerów telefonów z warszawskimi adresami, potem
jakieś tajemnicze notatki. Pismo było niewyraźne, więc mozolili się wspólnie, by
odczytać przynajmniej fragmenty zapisków. Tuż za numerami telefonów, na
pierwszej stronie notatek, widniało serce przebite strzałą, a obok napis drukowanymi
literami: ZIUTEK
— Ciekawe — wyszeptał Perełka. — Może to jakiś szyfr?
Paragon skrzywił się.
— Zalatuje mi jakąś romantyczną historią. I pismo wydaje mi się babskie.
— Może to dla zmylenia służby śledczej — szepnął Perełka.
— To się okaże — rzekł niezwykle poważnie Paragon. — Czytaj dalej.
Szkoda, że w naszej brygadzie nie mamy specjalisty grafologa.
Nachylił się nad notesem i nosem orał kartkę zapisaną drobnym pismem.
Sylabizował:
W poniedziałek sukienka z pralni... Środa, godz. 5, randka z Z. List do Lali...
Mira, małpa, nie oddała 100 zł... 10 dkg mąki, 2 jaja, dwie łyżki śmietany, 5 dkg
margaryny...
Paragon parsknął śmiechem.
— Jak ciocię Franię kocham, przepis na ciastka.
Ale Perełka uparł się.
— Mówię ci, że to szyfr. Sławni przestępcy, a zwłaszcza szpiedzy, posługują
się zawsze szyfrem. Serce przebite strzałą może oznaczać na przykład...
— Na przykład co? — zapytał sceptycznie Paragon.
— Byle co. Może jednostkę wojskową albo miejsce ukrycia skarbu.
— Dobrze, a gdzie masz klucz do odczytania szyfru?
— Trzeba wydedukować.
— W jaki sposób?
— Na przykład: Mira, małpa, nie oddała 100 zł — to może być: 100 metrów
na prawo znajduje się skład amunicji.
Paragon pokiwał głową.
— Z ciebie kosmiczny fantasta. Tyś powinien zamiast Łajki latać w
międzyplanetarnych przestrzeniach. Mira jest na pewno małpą, bo nie oddała
pieniędzy.
Perełka skrzywił się. Przykro mu było, że Paragon tak bezpardonowo zburzył
jego koncepcję o szyfrze. Bronił się jeszcze:
— No, dobrze, ale skąd ten notes znalazł się pod łóżkiem Marsjanina?
— Czy tylko Marsjanin mieszkał w tym pokoju? Przed nim mogła mieszkać
jakaś pani, która przebiła strzałą serce Ziutkowi. Kapujesz?
— Kapuję — ustąpił niechętnie Perełka — ale w każdym razie musimy
schować ten notes. A nuż okaże się, że to szyfr?
Paragon nie odpowiedział. Jego spojrzenie przesunęło się na mapkę. Wziął ją
z ręki Perełki i przyjrzał się uważnie.
— O! — zawołał. — Tu mamy prawdziwy dokument! Patrz, bracie! Plan
całego zamku!
Chwilę wydzierali sobie z rąk szeleszczący arkusz pergaminowego papieru.
Na szczęście papier okazał się mocny i przetrwał ten napad niecierpliwości. Chłopcy
zgodnie pochylili głowy nad tajemniczym planem. Nie ulegało wątpliwości, że był to
plan zamku, a raczej jego podziemi, gdyż nadziemne mury zaznaczone były jedynie
przerywaną linią. Można było rozpoznać główną basztę, gotycką bramę, dziedziniec
ze studnią i lewe skrzydło z pozostałymi jeszcze strzelnicami. Ale główny temat mapy
stanowiły podziemia. Paragon wpadł na to pierwszy, rozpoznawszy zejście z lewego
skrzydła do tajemniczego korytarza, którym ubiegłej nocy wydostał się wraz ze
studentami na zewnątrz murów.
— Panie inspektorze Albinowski! — zawołał grzmocąc po ramieniu Perełkę.
— Zrobiliśmy epokowe odkrycie kryminolo-lo-lo... — język utknął mu na środkowej
sylabie i odmówił posłuszeństwa.
Perełka podskoczył z uciechy.
— To ja znalazłem tę mapę.
— Legalnie. Dostaniesz za to order albo Marsjanin upiecze cię na
kosmicznych promieniach ultrafiołkowych. Grunt, że mamy plan tajemnych przejść.
Teraz możemy na własną rękę szukać skarbów.
Perełka spojrzał na przyjaciela z wyrazem ni to uznania, ni przerażenia.
— Paragon, czy ty naprawdę myślisz, że tam są ukryte skarby?
Maniuś wydął wargi.
— Mam nadzieję, że Marsjanin nie szuka pod basztą chrabąszczy majowych.
Po co by tam taskał czarną walizkę? Rozumiesz: czarną! Nie brązową ani w kratkę,
tylko czarną...
Perełka patrzał na Paragona jak urzeczony.
— Rzeczywiście, czarną... W tym coś musi być.
— A tu patrz, bracie! — Paragon trzepnął dłonią w mapkę. — Widzisz te
tajemnicze znaki?
Perełka niżej pochylił głowę nad planem. Istotnie, cały plan upstrzony był
dziwnymi znakami. Najczęściej powtarzały się krzyżyki, kółka i kwadraciki w
najrozmaitszych barwach. Widniały również drukowane litery i cyfry. W dwóch
miejscach znaki przybrały kształt nietoperzy. To najbardziej zastanowiło młodych
detektywów.
— Kapujesz? — zapytał szeptem Paragon.
— Nic nie kapuję — Perełka zaprzeczył ruchem głowy i spojrzał błagalnie na
przyjaciela.
— To jest właśnie tajemniczy szyfr Marsjanina i jego wspólników.
— Jakich wspólników?
— On musi mieć wspólników. Sam by się nie odważył zejść w podziemia. Te
znaki zaprowadzą nas do skarbu.
Perełka patrzył z respektem.
— Paragon — wyszeptał — móżdżek rzeczywiście masz elektronowy. Ja bym
na to nie wpadł.
— Głupstwo — uśmiechnął się Paragon. — Jestem teraz pewien, że trafiliśmy
na ślady poszukiwaczy skarbów.
Perełka zatarł dłonie i podskoczył kilka razy jak konik polny.
— To jest naprawdę poważne zadanie. Trzeba zawiadomić Felka.
Paragon przymrużył oko.
— Pan nadinspektor Mandżaro łamie sobie łepetynę, a myśmy wpadli na
trop...
— Tylko, Paragon, nie bądź świca i powiedz mu, że to ja pierwszy znalazłem
tę mapę.
— To się samo przez się rozumie. Zostaniesz przedstawiony do pochwały.
4
Kiedy chłopcy weszli do szałasu, nadinspektor Mandżaro leżał na cetynie
pogrążony w całkowitej zadumie. W dłoni trzymał nieodłączny notes. Dedukował.
Na jego widok Paragon uśmiechnął się cierpko, zamienił porozumiewawcze
spojrzenie z Perełką i zapytał z nutką kpiny:
— Czy pan nadinspektor rozpracował już sprawę Marsjanina?
— Nie przeszkadzać — rzekł z grobową powagą Mandżaro. — Mam już
pewną koncepcję. Zdaje mi się, że ten Marsjanin zniknął z poddasza, żeby zmylić
władze śledcze. W tym celu zostawił na podwórzu samochód, który nie przedstawia
ż
adnej wartości. Sam zaś ulotnił się wraz z czarną walizą.
— Uhm — potwierdził Paragon, trącając łokciem Perełkę. — Dlatego włóczył
się wczoraj po zamku.
— Włóczył się po zamku, żeby go ktoś zobaczył. Na tym właśnie polega jego
podstęp. Tymczasem mógł wyjechać nocnym pociągiem...
— Lipa z sosną równo rosną — przerwał mu nagle Perełka.
Mandżaro zgromił go spojrzeniem.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
— śe twoja metoda dedukcji jest, niestety, do chrzanu.
Mandżaro zerwał się. Stanął naprzeciwko Bogusia.
— Inspektorze Albinowski, przywołuję cię do porządku!
W tym momencie Paragon wyjął z kieszeni plan, podsunął go szefowi pod
sam koniec nosa.
— Panie nadinspektorze, tutaj mamy dowody, że nasz Marsjanin przebywa na
zamku.
Mandżaro cofnął się o pół kroku.
— Co to? — zapytał niezwykle zaskoczony.
Wtedy chłopcy na przemian jęli mu tłumaczyć olbrzymie znaczenie swego
odkrycia. Tak mu tłumaczyli, że w końcu nic z tego nie zrozumiał. Dopiero gdy
rozłożyli przed nim plan i objaśnili jego znaczenie, pan nadinspektor zrobił
niewyraźną, minę.
— Ja też tak przypuszczałem — powiedział nieco speszony.
Paragon parsknął śmiechem.
— Wiesz co, Feluś, ty nie rób z siebie ważnego. Jeżeli jesteś morowy chłop, to
przyznaj się, że źle wykombinowałeś.
Mandżaro objął go chłodnym spojrzeniem.
— Nie powiedziałem wam, że miałem jeszcze drugą koncepcję.
Perełka stanął między nimi.
— Ja was błagam, nie kłóćcie się!
Paragon uśmiechnął się z politowaniem.
— Ja się nie kłócę, ale nie lubię, jak ktoś chce być mądrzejszy od samego
siebie.
Mandżaro nachmurzył się, głowę wysunął do przodu jak zaczepny kogut.
— Co ci się nie podoba, Paragon? — zapytał wyzywająco.
Maniuś machnął mu ręką przed nosem.
— Nie wygłupiaj się.
Mandżaro poczerwieniał. Zacisnął pięści i jeszcze bardziej pochylił głowę.
— Może nie chcecie, żebym był nadinspektorem?
— Nie o to chodzi — pisnął pojednawczo Perełka.
Paragon żachnął się.
— Możesz być nawet szefem całego Scotland Yardu.
— Rozumiem. Może ty chcesz być nadinspektorem?
Paragon włożył lekceważąco ręce do kieszeni.
— Znasz mnie. Nie zależy mi na tym.
— Mnie też.
— Widocznie ci zależy, bo się szarpiesz.
Mandżaro opuścił wolno ręce gotowe do bójki. Cofnął się, uśmiechnął
pogardliwie i rzekł załamującym się głosem:
— Mylisz się. Możecie teraz zostać sami. Ja rezygnuję.
To powiedziawszy, odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z szałasu.
— Mandżaro! — zawołał stłumionym głosem Perełka.
Lecz Mandżaro nie odwrócił się. Perełka ruszył za nim, chcąc go zatrzymać.
Paragon chwycił go za rękaw.
— Daj mu spokój. Nie będziemy go prosić. Jak taki ważny, to niech idzie.
Sami damy sobie radę.
Perełka stał u wejścia do szałasu i patrzył niespokojnie za odchodzącym
Mandżarem. Ten szedł wolno, brodząc po kolana w bujnej trawie. Zwiesił głowę,
lekko się pochylił. Widać było, że z żalem opuszcza szałas. Gdy był już przy
pierwszych drzewach, obejrzał się przez ramię, lecz ujrzawszy stojących przed
szałasem chłopców, odwrócił szybko głowę i ruszył biegiem. Po chwili znikł między
drzewami.
Perełka westchnął żałośnie.
— Szkoda. — Potem zwrócił się do Paragona: — Cóżeś narobił?
Paragon stał zły, zasępiony. On też żałował, że tak fatalnie zakończyła się ta
nieprzewidziana sprzeczka. Nie spojrzał na Perełkę, tylko powiedział głośno:
— Jak nie chce, to nie trzeba!
Perełka pokiwał z politowaniem głową.
— Było nas trzech, a teraz?
Paragon wciąż jeszcze patrzał na skraj lasu, gdzie przed chwilą zniknął ich
przyjaciel.
— Teraz? — powiedział jakby do siebie. Chwilę zastanawiał się, po czym
zaświstał przez zęby pierwsze takty „Ri-fi-fi”. — Teraz — rzekł z hamowaną złością
— muszę iść na dworzec, żeby zarobić forsę na prezent.
ROZDZIAŁ PIĄTY
1
Pociąg przyjeżdżał o jedenastej trzydzieści. Gdy Paragon zjawił się na stacji,
peron był niemal pusty. Jakaś kobiecina z koszem pełnym grzybów tkwiła pod
daszkiem stacyjnego budynku, a za oknem widać było czerwoną czapkę dyżurnego
ruchu.
Paragon stanął przy wyjściu z peronu, obok zielonego ogrodzenia. Ze
znudzoną miną spoglądał na połyskliwe tory kolejowe. Myśli miał zaprzątnięte
niedawną sprzeczką z Mandżarem. Zły był na siebie, że wdał się w kłótnię i w ten
sposób rozbił brygadę detektywów. Jednocześnie w przekorny sposób starał się
usprawiedliwiać siebie. „Co on sobie myśli, że ja mu zawsze będę ustępował? Tak się
szarpie, jakby zjadł wszystkie rozumy i popił ptasim mlekiem. Gdyby był morowym
kolegą, to by się nie obrażał i nie odgrywał ważnego. On zawsze taki, nigdy nikomu
nie chce ustąpić. A przy tym poważny jak karawaniarz. Szkoda go, ale dobrze mu tak.
Może zrozumie, że z kolegami trzeba inaczej...”
Ten gorzki tok myśli przerwało mu zjawienie się nowej postaci. Tuż przy jego
wózku zeskoczyła z roweru dziewczyna. Była pulchna, rumiana, uśmiechnięta i
bardzo pewna siebie. Ubrana w spodnie rybaczki i wiatrówkę, nosiła się jak
zawadiacki chłopiec. Z rumorem postawiła rower obok wózka i pewnym krokiem
podeszła do ogrodzenia.
— O której przyjeżdża ten pociąg? — zapytała nie patrząc na Paragona, jakby
on był powietrzem lub szkłem.
— Według rozkładu jazdy — odrzekł z cwaniackim uśmieszkiem.
Dziewczyna dopiero teraz raczyła spojrzeć na inspektora z Klubu Młodych
Detektywów. Oszacowała go szybkim, przelotnym draśnięciem oka, wydęła lekko
wargi i rzuciła z przekąsem:
— O tym wie nawet niemowlę w żłobku.
— Szanowna księżniczka już dawno ze żłobka wyszła.
Zatrzepotała gęstymi rzęsami.
— Przeszłam do szóstej klasy, jeżeli na tym komuś zależy.
— Do szóstej? — powtórzył z szacunkiem. — A zachowanie jak w
przedszkolu.
Dziewczyna szerzej otworzyła oczy. Dopiero teraz dokładniej przyjrzała się
Paragonowi. Stał oparty plecami o ogrodzenie, mrużył zaczepnie kocie oczy i
uśmiechał się wyzywająco. Dziewczyna odpowiedziała równie zaczepnym
spojrzeniem.
— Kolega chyba z Warszawy?
— To się wie... z Woli.
— A ja z Mokotowa. Mieszkam na Madalińskiego.
— Zaraz skapowałem po szanownym zagajeniu.
Roześmiała się pojednawczo.
— Ale ty mówisz...
— Jak na Górczewskiej — podjął szarmancko Paragon. — Pewno czytałaś o
mnie w prasie. W zeszłym roku zdobyliśmy puchar „śycia Warszawy” w turnieju
dzikich drużyn. Ja zagrywam na lewym skrzydle...
Wzruszyła ramionami.
— Nie interesuję się sportem. Uwielbiam astronautykę.
— To z ciebie kosmiczna dziewczyna — obrzucił ją jeszcze raz badawczym
spojrzeniem, ocenił jej tuszę i dodał bez cienia złośliwości: — Ale do sputnika to byś
się nie zmieściła. Linie masz opływowe.
Dziewczyna udała oburzoną.
— Mama mówi, że jak wyrosnę, to zeszczupleję. A zresztą co ci do tego?
— A nic... ja nawet lubię takie, bo jak na nie patrzę, to mam lepszy apetyt.
Dziewczyna zmarszczyła ciemne brewki.
— Arogant!
Paragon wzruszył ramionami.
— Ja wcale nie arogant, tylko detektyw... — w tym miejscu ugryzł się w
język. Zrozumiał, że bliski był zdradzenia wielkiej tajemnicy.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— Ty... detektyw?
Uraził go jej kpiący ton. Poczuł się niezręcznie. Więc żeby wybrnąć z tej
sytuacji, palnął:
— Możesz nie wierzyć, ale mamy tutaj Klub Młodych Detektywów. Jeżeli
masz ochotę, to... — chciał powiedzieć: „to możesz do nas przystąpić”, ale znowu
pojął, że kropi głupstwo za głupstwem, dokończył więc zdanie nic nie znaczącym
gestem.
W oczach dziewczyny zapaliły się żywsze iskierki. Patrzyła na Paragona z
rosnącym zainteresowaniem.
— Macie Klub Młodych Detektywów — wyszeptała — to wspaniale. Ja też
bym chciała... — urwała, gdyż Paragon zrobił taką cierpką minę, jakby połknął
plasterek cytryny.
— To nie takie proste — rzekł z niechęcią. — Najpierw musiałabyś zdać
egzamin.
Chwyciła go za rękaw, jakby w obawie, że za chwilę zniknie. Jej ładne,
zielonkawe oczy płonęły podnieceniem.
— Zdam, jaki chcecie. Mówię ci, mam wybitne zdolności detektywistyczne.
Paragon przybrał pozę doświadczonego agenta Scotland Yardu. „Poczekaj —
pomyślał — teraz dam ci dobrą szkołę, żebyś tak nie zadzierała nosa”. Strzyknął śliną
przez zęby i zapytał:
— A dedukować umiesz?
— Phi, czytałam całego Sherlocka Holmesa. To przestarzała metoda. Teraz
stosuje się najnowsze metody naukowe: chemię, fizykę, psychologię, socjologię...
Paragonowi zrzedła mina. Tak go zaskoczyła tą litanią, że na chwilę
zapomniał języka w gębie. Wnet jednak zebrał myśli i nie tracąc pewnej miny zapytał:
— A na duchach się znasz?
— Też! — zaśmiała się dziewczyna. — Moja ciotka jest znaną spirytystką.
Byłam u niej na jednym takim seansie, podczas którego wywoływano ducha
Napoleona.
Na ten argument Paragon nie znalazł już odpowiedzi. Rozdziawił tylko usta i
wyszeptał z respektem:
— Na... po... le... ona?
— No! A potem Hitlera i Mussoliniego. Hitler nie chciał przyjść, a Mussolini
powiedział, że nie umie po polsku...
— To fantastyczne!
— Najlepsze, że później okazało się, że Napoleonem był wujek Kazik, a
Mussolinim pan Kantorowicz, kolega mamusi — uśmiechnęła się porozumiewawczo,
a widząc zawiedzioną minę Paragona zapytała: — Ty wierzysz w duchy?
— Ja? Nie! — zaprzeczył gorliwie i na potwierdzenie splunął z obrzydzeniem.
— Ja też nie. A jednak podobno tu na zamku straszy. Nasza gospodyni
mówiła, że na baszcie ukazuje się codziennie Biała Pani.
„Mam cię! — pomyślał inspektor Paragon. — W sprawie tutejszych duchów
to ty mnie nie zagniesz”.
Przybrał znowu postawę agenta Scotland Yardu i rzekł z nonszalancją:
— W sprawie duchów to nigdy nic nie wiadomo. Jeżeli straszą, to w tym coś
musi być. Może to jakieś zjawiska spoza naszej planety?
— Słuchaj — szarpnęła go za rękaw — jeżeli mamy Klub Młodych
Detektywów, to warto by tym się zająć. Nie masz pojęcia, jak ja bym chciała
zobaczyć takiego ducha...
W tym momencie Paragon znieruchomiał i zrobił najgłupszą gębę w swoim
ż
yciu. Na peronie zobaczył właśnie Antoniusza we własnej osobie. „O duchu mowa, a
duch tu!” — pomyślał i zapomniał zupełnie o dziewczynie, która usiłowała przekonać
go, że należy zorganizować wyprawę na zamek w celu zaznajomienia się z
tajemniczymi duchami.
Antoniusz tymczasem wielkimi krokami przemierzał peron. Był tak
zamyślony, że nie spostrzegł swego dobrego znajomego.
Paragon szepnął do dziewczynki:
— Teraz, niestety, nie mam czasu. Przyjdź do leśniczówki, to pogadamy.
Przeciął drogę zasępionemu asystentowi.
— Szanowanie, panie asystencie — przywitał go z największą gracją, na jaką
stać go było w tej chwili. — Jak tam szanowna praca naukowa?
Antoniusz mrugnął porozumiewawczo, ledwo uchwytnym ruchem przytknął
palec do warg, a potem musnął rudą brodę.
— Co ty tu robisz, Paragon?
Maniuś ucieszył się, że szef duchów nie zapomniał jego imienia. Odrzekł więc
z humorem:
— Ja tutaj w celach handlowo-transportowych. Jeżeli szanowny pan asystent
ma jakiś bagaż, to chętnie dostarczę go pod wskazany adres. Taksa dostępna nawet
dla najnędzniejszych turystów.
Ubawiony Antoniusz poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
— Ty zawsze masz humor.
— Co robić, panie asystencie, my przecież z Warszawy.
Antoniusz przyjrzał mu się baczniej, jakby w tej chwili chciał powziąć jakąś
ważną decyzję. Potem skinął porozumiewawczo głową.
— Słuchaj, mam do ciebie ważną sprawę — odciągnął go na bok. Gdy
znaleźli się na osobności, zniżył głos i powtórzył: — To bardzo ważna sprawa. Czy
mógłbyś mi pomóc?
— Z przyjemnością, panie asystencie. Dla szanownego pana wszystko.
— Jesteś morowym chłopcem i dobrze ci z oczu patrzy. Musisz jednak jeszcze
raz przyrzec mi, że to, co ci powiem, zostanie między nami.
— To się rozumie, panie asystencie. U mnie jak w banku albo jak w grobie.
Nie puszczę pary z ust.
Rozpierała go radosna duma. Oto sam szef duchów, wielki Antoniusz, zwraca
się do niego jak do kolegi i chce mu powierzyć wielką tajemnicę. Z trudem
powstrzymywał drżenie głosu i z wielką ufnością patrzył w uśmiechnięte oczy
asystenta.
— Znasz już część naszej tajemnicy, ale nie wiesz, w jakim celu robimy to
wszystko. Muszę ci wyjaśnić, żebyś był dobrze zorientowany... — pociągnął go za
sobą.
Gdy usiedli na ławeczce pod kasztanami, Antoniusz powrócił do zwierzeń.
Mówił wolno, z rozwagą, patrząc bacznie na chłopca:
— Jestem tutaj na letnim obozie z grupą studentów. Opracowujemy pod
kierownictwem naszego profesora historię tego zamku. Niestety, w pracy
napotkaliśmy wielką przeszkodę. Miejscowe władze, które nie orientują się w
wartości zabytkowej zamku, postanowiły wyburzyć lewe, najstarsze skrzydło i
wybudować tam nowoczesny hotel. My jako historycy sztuki nie możemy na to
pozwolić...
— Legalnie — przerwał Maniuś — to przecież prehistoryczne zabytki.
Antoniusz roześmiał się głośno.
— Widzę, że jesteś rozsądny i zapewne dojdziemy do porozumienia.
Paragon wyciągnął dłoń.
— Może pan przybić bez zmrużenia powieki.
— Dobrze. Więc słuchaj dalej. Nie mogliśmy dopuścić do rozbiórki lewego
skrzydła. Dlatego profesor wyjechał do Warszawy, żeby powstrzymać roboty.
Tymczasem tutaj zebrano już robotników. Co mieliśmy robić?
— Wiadomo, straszyć! — zawołał Paragon. — Widziałem na własne oczy, jak
robotnicy zjeżdżali spod bramy. Mogę pogratulować. Zradiofonizowane duchy udały
się na sto dwa.
— Niestety. Nie na sto dwa — zasępił się Antoniusz. — Właśnie mamy duże
kłopoty. Wyobraź sobie, dzisiaj był u nas komendant posterunku i oskarżył nas o
zakłócenie porządku publicznego.
— On przecież nie wie, że to wy straszycie.
— Nie wie, ale domyśla się.
— To trzeba tak skombinować, żeby nie posądzał was.
Antoniusz spojrzał z uznaniem w skupioną twarz chłopca.
— O to właśnie chodzi — podjął. — Ty w mig pojąłeś całą sprawę. Trzeba
odwrócić od nas podejrzenia.
— Niech się pan nie martwi, my to załatwimy.
Antoniusz posłał chłopcu uśmiech.
— Ułożyłem już plan. Będziecie musieli nam pomóc.
Paragon zerwał się i zatarł z radości ręce.
— W charakterze duchów?
— Tak — jeszcze bardziej ściszył głos. — Dzisiaj wieczorem my wszyscy
musimy zostać w namiotach, żeby komendant wiedział, że nie mamy nic wspólnego z
tajemniczymi duchami. A jednocześnie duchy muszą ukazać się na murach...
— To znaczy, że my mamy odstawiać zradiofonizowane upiory.
Fenomenalnie! — zawołał chłopiec, lecz w tej samej chwili jego zapał nagle przygasł.
Przypomniał sobie bowiem, że leśniczy zabronił im oddalać się z leśniczówki. Uniósł
dłoń do czoła i dodał po chwili zafrasowany: — Są jednak pewne drobne
przeszkody...
— Jakie? — zaniepokoił się Antoniusz.
Paragon wytłumaczył mu sytuację, w jakiej znaleźli się po wczorajszej nocnej
wyprawie. Zakończył jednak optymistycznie:
— Jeżeli pan asystent potrafi załatwić to z wujkiem Perełki, to my odstawimy
takie duchy, że cała okolica będzie o tym mówić.
Antoniusz przebierał chwilę palcami w zaroście brody.
— Myślę, że to się da zrobić. Zresztą pogadamy o tym. Przyjdę do ciebie po
obiedzie.
2
W tym momencie od lasu, w miejscu gdzie tor kolejowy wyłaniał się z gęstej
sośniny, odezwało się ciężkie sapanie parowozu. Wnet wytrysnął biały obłoczek
dymu, a za chwilę wesoły gwizd przeszył powietrze. Ludzie wylegli na peron.
Obok Paragona zjawiła się, jak spod ziemi, pulchna postać dziewczyny z
rowerem. Entuzjastka astronautyki patrzyła teraz z uznaniem na detektywa.
— Co to za rudzielec? — zapytała wskazując ruchem głowy na asystenta.
— Specjalista od prehistorycznych murów — odparł z godnością Paragon.
— Wygląda na przestępcę — szepnęła z tajemniczą nutką w głosie. — Mówię
ci, ja mam dobrego nosa.
Maniuś wzruszył ramionami.
— Nie znasz się.
Dziewczyna wydęła wargi.
— Zobaczysz. — Ściszywszy głos zagadnęła: — Co będzie z Klubem?
Przyjmiecie mnie?
Paragon pomyślał, że taka roztropna astronautka może im się przydać
zwłaszcza teraz, gdy Mandżaro złożył rezygnację, a Klub czeka robota na zamku.
Rzekł jednak z rezerwą:
— To się okaże. Jeżeli nam się przydasz, to może się zastanowimy.
Wtedy właśnie pociąg wtoczył się na peron, a z wagonu wysypali się pierwsi
podróżni. Paragon cofnął się przezornie do wózka i wnet przedzierzgnął się w
znakomitego transportowca. Bacznym spojrzeniem wyławiał podróżnych obciążonych
największą liczbą bagaży. Jego bystre oko spostrzegło nagle wśród tłumu znajomą
lwią grzywę. „To mój malarz, którego spotkałem na zamku” — pomyślał uradowany.
Malarz szedł wzdłuż wagonów, szukając kogoś wewnątrz pociągu. Naraz
zatrzymał się przed oknem, z którego wychyliła się kobieta. Z tej odległości nasz
detektyw ujrzał jedynie szopę niesfornych, na srebrno ufarbowanych włosów i ciemne
okulary. Spoza tej srebrnosiwej szopy włosów wyłoniła się kanciasta, gorylowata
twarz jakiegoś mężczyzny. Oboje zamienili z malarzem kilka słów i za chwilę
jegomość o gorylowatej twarzy zaczął przez okno podawać malarzowi pakunki.
„Uwaga! — pomyślał Paragon. — To będą najodpowiedniejsi klienci”.
Nie namyślając się wiele, zbliżył się do malarza i zagadał z humorem:
— Szanowanie mistrzowi! Widzę, że szanowne towarzystwo na wczasy
zjechało. Jeżeli trzeba, to służę luksusowym wózkiem dla uciążliwego bagażu.
Na jego widok malarz uśmiechnął się.
— A, to ty. Poznaliśmy się na zamku.
— Zgadza się. Miałem przyjemność podziwiać pejzaże szanownego mistrza.
Picasso lepszych by nie namalował.
To powiedziawszy chwycił pierwszą z brzegu walizkę i bez porozumienia
zaniósł ją na wózek. Transakcja była załatwiona.
Po chwili mały wózek uginał się pod bagażem egzotycznej trójki. Egzotyczna
— było to najtrafniejsze określenie. Malarz z lwią grzywą opadającą na kark, młoda
kobieta ze strzechą srebrnych włosów na głowie i jegomość o gorylowatej twarzy, z
postawy podobny raczej do neandertalczyka aniżeli do człowieka doby atomowej,
ubrany przy tym w tyrolski kapelusik z kitką i w tyrolskie spodenki z jeleniej skóry.
Paragona pusty śmiech ogarniał, gdy spoglądał na te figury z panoptikum. Był jednak
zadowolony, że bez trudu zdobył klientów. Zaparł się mocno, pchnął z miejsca
kopiasto naładowany wózek. Uwagę jego zajął bagaż nowo przybyłych: dwie walizki
oblepione zagranicznymi nalepkami, dwa nesesery, a na samym spodzie wielki
brezentowy worek, który najbardziej zainteresował chłopca.
„Co w nim może być? — zadawał sobie pytanie, pchając z wysiłkiem wózek
pod niewielką pochyłość. — Może namiot? Może materace i sprzęt kempingowy?
Może... A zresztą, co mnie to obchodzi. Grunt, że bagaż jest solidny, a za solidny
bagaż trzeba będzie solidnie zapłacić”.
Zerknął za siebie. Egzotyczna trójka szła równym szeregiem, rozmawiając ze
sobą półgłosem. Paragon, jako detektyw, z przyzwyczajenia starał się wyłowić
chociaż kilka słów, jednak turkot kółek na granitowej kostce zagłuszał rozmowę. Nic
więc dziwnego, że uwaga chłopca skierowała się na barwne nalepki, z których starał
się odczytać egzotyczne napisy:
Budapeszt — Grand Hotel Astoria, Wien — Sport-Hotel, Split — Hotel
Dalmacija, Dubrownik — Hotel Argentina, Paris — Hotel Tourist, Frankfurt —
Grand Hotel Verona...
Zakołowało mu się w głowie od barwnych napisów, zielonych palm,
błękitnych mórz i od obco brzmiących nazw. Przymknął na chwilę oczy, a gdy je
znów otworzył, na horyzoncie, ponad zielonym parawanem lasów, ujrzał wyniosłą
basztę zamku i pomyślał: „Niech im tam będzie Budapeszt, Wiedeń, Paryż... U nas
jednak najładniej i najciekawiej. Czy w Paryżu mają taki wdechowy zamek ze
zradiofonizowanymi duchami?”
Zbliżali się do wioski. Paragon przystanął na chwilę, zwrócił się do malarza:
— Mistrzu, gdzie mam odstawić bagaż?
— Na plebanię — odrzekł malarz.
— To się rozumie. Najelegantsza kwatera w całej wsi. Widok na jezioro, na
zamek i pejzaże do malowania pod ręką. Lepszej nie można było znaleźć. Mam
nadzieję, że szanowni wczasowicze będą zadowoleni z miejscowego komfortu,
zwłaszcza z wiktu księdza proboszcza...
To przemówienie spodobało się całej trójce. Kobieta ze srebrną strzechą
zawołała:
— Jaki rezolutny chłopiec!
— Miły chłopiec — potwierdził jegomość w tyrolskim kapelusiku, którego
Paragon ochrzcił krótko: „Tyrolczyk”.
Paragon pchnął mocniej wózek, który teraz potoczył się lekko po drodze
opadającej ku jezioru. Wnet wjechał na dziedziniec plebanii. Było tu cicho i chłodno.
Dwa olbrzymie kasztany rzucały cień na oplecione dzikim winem mury. W gęstwinie
gałęzi pogwizdywał kos.
Na turkot wózka z okna wychyliła się gospodyni księdza proboszcza. Jej
blada, niemal woskowa twarz odbijała się na tle ciemnej ramy.
— Przyjechali goście! — zawołała w głąb pokoju.
Paragon zaczął zdejmować walizki. Gdy chwycił leżący na samym spodzie
brezentowy worek, ugiął się pod jego ciężarem. Z pomocą przyszedł mu malarz.
— Ciężka sztuka — zauważył Paragon kładąc wór na ziemi.
Malarz nic nie odrzekł.
— Ciekawe — zagadnął Paragon — co w takim worze może być?
— Składak.
— Składak? — zdziwił się Paragon. — Ja myślałem, że transatlantycki
parowiec.
— Składak i jakieś inne rzeczy — odparł szybko malarz, jakby chciał
zakończyć tę rozmowę.
Paragon wciąż jeszcze patrzał na leżący pod murem wór, kręcąc z podziwem
głową.
— To musi być jakiś wielki składak.
— Ile ci się należy? — usłyszał zniecierpliwiony głos malarza.
— Ze stacji dwa kilometry — rzekł przebiegle Paragon, w którym nagle
odezwała się żyłka handlowa. — Cztery sztuki i ten składak — wyliczył naprędce —
wypadłoby pięć złotych za sztukę, a za składak dziesiątaka. Ale jeżeli szanowny
mistrz uważa, że to za mało, to może jeszcze co nieco dorzucić, zwłaszcza że to
zagraniczny towar...
— Ty masz głowę do interesów! — malarz roześmiał się i wręczył chłopcu
pięćdziesięciozłotowy banknot.
Paragon nie spodziewał się takiego wynagrodzenia. Pstryknął szarmancko w
daszek kolarki, szurnął nogami i powiedział:
— śyczę słońca, pogody i pomyślnych wiatrów, a jak będą państwo
wyjeżdżali, to chętnie odwiozę...
— Jaki miły chłopak — powiedział Tyrolczyk.
Maniuś posłał mu najmilszy ze swoich uśmiechów, jeszcze raz uniósł palec do
daszka i na pożegnanie rzucił:
— Polecam prehistoryczne mury piastowskie i prawdziwe duchy w dużym
asortymencie. Ciao! — odwrócił się i wolnym, pełnym godności krokiem oddalił się.
Gdy był już przy bramie, obejrzał się. Tyrolczyk z malarzem podnosili z ziemi wór.
Czynili to z wielkim wysiłkiem. Maniuś pokręcił głową.
„To wcale nie wygląda mi na składak”.
3
Mandżaro poszedł do stodoły. Po starej drabinie wspiął się na górę i zakopał w
sianie. Ciężko przeżywał rozstanie z chłopcami. Walczył z sobą, by nie zejść na dół i
nie pogodzić się z nimi. Był jednak uparty i ambitny. Wnioskował, że gdy wróci
skruszony, pozbawią go tytułu nadinspektora, a o tym nie chciał nawet myśleć. Nie
zniósłby takiego upokorzenia. Jeżeli ma wrócić do brygady, to z honorem.
Przeróżne myśli błąkały mu się po głowie. Siano, odurzające zapachem
szałwii i piołunu, uginało się miękko. Pod dachem bzykały osy. Szybowały przez
otwór w deskach ku graniastym gniazdom jak miniaturowe helikoptery. Na dole
gdakały kury. Było cicho.
Z sennego nastroju wyrwała chłopca wspaniała myśl, która rozproszyła nagle
wszelkie niepewności i zwątpienia: trzeba wykazać się znakomitym czynem —
rozwiązać zagadkę Marsjanina. Wtedy nie tylko zyska uznanie kolegów, ale będzie
mógł śmiało powrócić do brygady na stanowisko nadinspektora. Trzeba rozwiązać
zagadkę Marsjanina! Dobrze, ale od czego zacząć, skoro wszystkie pomysły wzięły w
łeb? Paragon z Perełką znaleźli jakąś tajemniczą mapkę podziemi zamku. Teraz mają
uproszczone zadanie... On im jednak pokaże, że bez ich pomocy potrafi zdobyć się na
taki wyczyn, który długo jeszcze będą wspominali. Niejednokrotnie wielki Sherlock
Holmes był w jeszcze gorszym położeniu. Nie załamywał się jednak, nie rezygnował.
Myślał, wnioskował i drogą dedukcji rozwiązywał najtrudniejsze zagadki. On,
nadinspektor Mandżaro, postara się nie być gorszy. Jeszcze pokaże tym
niesubordynowanym inspektorom, jak pracuje prawdziwy detektyw!
Olśniony tą wspaniałą myślą ułożył szczegółowy plan działania. Zsunął się
szybko z drabiny, zahaczył o kuchnię, gdzie napił się mleka, i pokrzepiony na duchu i
na ciele zabrał się z zapałem do roboty.
Najpierw okrążył dom. Postanowił bowiem odnaleźć ślady stóp tajemniczego
Marsjanina. Zadanie nie należało do trudnych, ponieważ właściciel przedpotopowego
wehikułu chodził w ciężkich, turystycznych butach na wibramowej podeszwie. Toteż
wkrótce nasz nadinspektor natknął się przy klombie na głęboki ślad wibramowego
buta, odciśnięty wyraźnie w wilgotnej glinie. Z radością zatarł dłonie.
„Teraz trzeba zrobić gipsowy odlew” — pomyślał. W szopie znalazł
napoczęty worek z gipsem. Rozrobił gips w wodzie na gęstą papkę, zapełnił nią
głęboki ślad, a za pół godziny miał już gotowy odlew.
— Wspaniały! — wyszeptał, oglądając swe dzieło. — Proszę patrzeć, jaka
solidna robota.
Gdy klęczał obok klombu i podziwiał dzieło swych zdolności
detektywistycznych, usłyszał nad sobą głos pani Lichoniowej:
— Co ty tu robisz, Mandżaro?
Nadinspektor znieruchomiał. Nie śmiał unieść głowy ani spojrzeć w
zaciekawione oczy gospodyni.
— Wy w ogóle coś przede mną ukrywacie — usłyszał łagodny głos. —
Powiedz no, co się z wami dzieje?
— A nic takiego ważnego, proszę pani — wybąkał starając się ukryć pod
wiatrówką odlew. Czynił to tak niezręcznie, że pani Lichoniowa spostrzegła jego
manewry.
— Co ty tam masz?
— A nie... Tak sobie...
— Co: tak sobie?
— Tak sobie... bawiłem się w modelarza — kłamał. — Właśnie zrobiłem
model gipsowy podeszwy...
— Mój Boże, to nie możesz wymyślić innej zabawy?
— Ja, pro... pani, tak lubię.
Pani Lichoniowa pokręciła głową.
— No, no! To po toś przyjeżdżał nad jeziora, żeby paprać się w gipsie?
Dziwny z ciebie chłopiec. I zdaje mi się, żeście wszyscy powariowali.
Skinęła z politowaniem głową i oddaliła się w stronę kuchni. Mandżaro
zawołał za nią:
— Proszę pani! Czy mogę iść na przystań?
Wzruszyła ramionami.
— To będzie najmądrzejsze, nie jakieś tam głupstwa. Odlew z gipsu... —
parsknęła śmiechem.
„Jestem uratowany — pomyślał z radością Mandżaro. Nie zdekonspirowała
mnie. A teraz do roboty!”
Oczywiście, nie poszedł na przystań, tylko najkrótszą drogą pobiegł na zamek.
Po drodze jeszcze raz skrupulatnie rozważył swój plan. Jeżeli Paragon widział
Marsjanina wczoraj wieczorem na zamku, to znaczy, że Marsjanin miał w tym jakiś
cel, żeby tam przebywać. Jeżeli tam przebywał, to prawdopodobnie znajdą się jego
ś
lady, a ślady zaprowadzą do kryjówki.
Mandżaro znalazł się przed gotycką bramą. Postanowił udawać zwiedzającego
ruiny turystę. Schował więc gipsowy odlew pod wiatrówkę. Z niezwykle poważną
miną jął lustrować stare mury. Wodził wzrokiem po flankach, lecz w myślach jego
niepodzielnie panowała dziwaczna postać właściciela przedpotopowego wehikułu i
ś
lad jego wibramowych butów.
Wszedł na dziedziniec. Było tu dzisiaj pusto i ponuro. Szare mury zlewały się
z chmurami wiszącymi tuż nad flankami baszty. Nawet baszta, pozbawiona
błękitnego tła, wydawała się niska i jakby przygarbiona. Chłopiec przeciął
dziedziniec, skierował się w stronę lewego skrzydła zamku. Naraz zatrzymał się. Tuż
przed nim zakołysały się krzaki kaliny, a z ich gęstwiny wyłonił się młody
mężczyzna. Ubrany był po sportowemu — welwetowe spodnie, granatowa wiatrówka.
Mandżaro cofnął się gwałtownie. Wtedy dopiero młody człowiek spostrzegł go. Na
jego twarzy odbiło się zdziwienie. Uczynił taki gest, jakby chciał zatrzymać chłopca.
Chwilę stali naprzeciw siebie, zakłopotani tym nieoczekiwanym spotkaniem.
Pierwszy odezwał się młody mężczyzna:
— Czego tu szukasz? — zapytał ostro.
Mandżara na chwilę zamurowało. Miał ochotę odwrócić się i uciekać, ale w
swym trzeźwym umyśle błyskawicznie rozważył, że dobrze będzie zasięgnąć języka.
A poza tym dziwne zachowanie młodego mężczyzny wydało mu się podejrzane. „A
może to jeszcze jeden przestępca?” — wśliznęła się myśl. Trwało to moment. Pan
nadinspektor odchrząknął, przybrał godną postawę i odrzekł górnolotnie:
— Podziwiam prastare mury piastowskiego grodu.
Młody mężczyzna uśmiechnął się niewyraźnie.
— Pierwszy raz tu jesteś?
— To zależy. Dzisiaj pierwszy raz.
— Kogo tu widziałeś?
— Nikogo.
— A może wiesz, kto się tu kręci?
Mandżaro wzruszył ramionami opryskliwie:
— Tu nikt się nie kręci, tylko porządni turyści zwiedzają historyczne zabytki.
Spojrzenie nieznajomego spoczęło na wiatrówce detektywa, spod której
wybrzuszał się gipsowy odlew podeszwy Marsjanina.
— Co tam masz? — zapytał jeszcze ostrzej i szybkim ruchem sięgnął po
odlew.
Mandżaro nie zdążył uskoczyć, gdyż nieznajomy złapał go już za wiatrówkę.
Szarpnął się. Odlew wyśliznął się spod wiatrówki i upadł na ziemię, rozłupując się na
dwie części. Chłopiec krzyknął żałośnie. Nieznajomy schylił się i podniósł rozbity
odlew.
— Przepraszam — wyszeptał. W jego oczach odbiło się bezgraniczne
zdziwienie. Przeniósł spojrzenie na chłopca i zapytał: — Kto ci to dał?
Mandżaro żachnął się.
— To pana nie powinno obchodzić.
Nieznajomy złapał go za ramię. Gwałtownym ruchem przyciągnął do siebie.
— Mów natychmiast!
Mandżaro zaciął zęby.
— Czego pan chce ode mnie? — powiedział wyzywająco, chociaż czuł, że
nogi drżą mu w kolanach, a na plecach cierpnie mu skóra.
Młody człowiek zmienił nagle ton.
— Ciekaw jestem, kto zrobił ten odlew?
— Ja sam — odrzekł z dumą.
— A... — zdziwił się tamten — pewno kogoś poszukujesz?
— To moja sprawa i nic panu do tego.
Nieznajomy pokręcił głową. Po chwili rzekł poufnie:
— Bardzo mnie interesuje ten stary zamek i to wszystko, co się tu dzieje.
Dlatego właśnie pytam cię, skąd masz ten odlew?
„Nie nabierzesz mnie, ptaszku” — pomyślał Mandżaro i chcąc pozbyć się
niepożądanego towarzystwa powiedział już łagodniej:
— Jeżeli pana interesuje zamek, to proszę iść do stróża, który udzieli
szczegółowych informacji.
Nieznajomy roześmiał się.
— Mówisz bardzo rozsądnie, a zamek jest rzeczywiście ciekawy.
— Część murów pochodzi z czternastego wieku — rzucił chłopiec chełpliwie.
— Widzę, że się znasz na starej architekturze.
— Czytałem o tym coś niecoś.
— I dlatego przychodzisz tu z gipsowym odlewem? — przymrużył oko. —
Może to odlew stopy jakiegoś ducha?
Mandżaro natężył uwagę. „To niebezpieczny temat” — pomyślał. Odrzekł
więc wykrętnie:
— Duchy mnie nic a nic nie obchodzą.
— W takim razie kto cię obchodzi?
Mandżaro wzruszył ramionami.
— Już panu mówiłem, że przyszedłem tutaj w celach turystycznych.
— Bujaj zdrowo!
Nieznajomy uśmiechnął się i pokręcił z niedowierzaniem głową. Nagle
przykucnął, rozchylił dłonią trawę, a gdy znalazł kawałek wilgotnej, nagiej ziemi,
odcisnął w niej złożone starannie połówki gipsowego odlewu. Potem uniósł głowę,
spojrzał przekornie i powiedział z nutką kpiny:
— Ten człowiek chodzi w butach na wibramowej podeszwie, prawda?
— Pięknie pan to wydedukował — uśmiechnął się chłopiec.
— A ty na darmo usiłujesz go odnaleźć — zażartował młody człowiek.
Mandżaro spojrzał nań badawczo: „Co on chce przez to powiedzieć? Może
jest w zmowie z Marsjaninem, a może chce mnie zachęcić do zeznań?” Zawahał się.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Młodzieniec wyczuł jego zakłopotanie,
uśmiechnął się pojednawczo i oddał mu gipsowy odlew.
— Jeżeli zrobisz jakieś odkrycie, to podziel się ze mną — powiedział
ż
artobliwie. — A poza tym uważaj chłopcze, bo ten zamek jest niebezpieczny. Lepiej
wracaj do leśniczówki i baw się z kolegami. — To powiedziawszy odszedł w
kierunku głównego dziedzińca.
Mandżaro stał jak zaczarowany. „Skąd ten typ wie, że mieszkam w
leśniczówce? Widocznie interesuje się naszym Klubem. Poczekaj, ptaszku, zdaje ci
się, że jesteś mądrzejszy od nadinspektora Mandżaro. Wybij to sobie z głowy. My się
jeszcze spotkamy”.
Tak mędrkując i rozważając doszedł wkrótce do wniosku, że sprawa
Marsjanina zaczyna się komplikować. Co miało znaczyć tajemnicze ostrzeżenie: „Na
darmo usiłujesz go odnaleźć” albo: „Uważaj, bo ten zamek jest niebezpieczny”.
Dlaczego nieznajomy najpierw dopytywał się, czyj to odlew, a potem zwrócił mu go
bez słowa? To jakiś bardzo tajemniczy jegomość. I od tej chwili chłopiec nazywał go
właśnie „Tajemniczy”.
Przed zdymisjonowanym nadinspektorem piętrzyły się nowe trudności i
wyłaniały się nowe zadania. Nic dziwnego, że Mandżaro, po odejściu człowieka w
granatowej wiatrówce, wyjął nieodłączny notes i zanotował skrupulatnie wszystkie
spostrzeżenia. Po gruntownym przemyśleniu całej sprawy postanowił nadal
poszukiwać śladów Marsjanina.
Minął podcienia, mały dziedziniec i wnet odnalazł przejście do lewego
skrzydła. Przejście, o którym wspominał Paragon. Przebił się przez gęstwinę kalin i
stanął pod murami. Tutaj, wśród chwastów i krzaków, prowadziła wąska, ledwo
widoczna ścieżynka.
Pochylił się jak pies gończy, z nosem niemal przy samej ziemi wypatrywał
ś
ladów. W miejscach wilgotnych, bardziej osłoniętych, odbijały się one wyraźnie na
gliniastym gruncie. Rozróżniał ślady trampek, tenisówek i pionierek. Głębszych
wgłębień, jakie powinny pozostawiać wibramy, nie było.
Nie zrażony niepowodzeniem brnął wzdłuż ścieżki, śledząc każde
najdrobniejsze jej rozgałęzienie. W ten sposób znalazł wyrwę w murze, przez którą
wczoraj przedzierał się Paragon. Bez namysłu przelazł na drugą stronę. Tutaj zarośla
były jeszcze bardziej gęste i zbite. Brodził w nich jak w zielonym nurcie rzeki.
Naraz przystanął. W miejscu gdzie rosła bujna trawa odnalazł małą, zakrzepłą
kałużę. Skorupa błota zaschła w marmurkowy wzór popękań. Na środku widniał
wyraźny ślad wibramowej podeszwy...
— Jest! — wyszeptał z nieopanowaną radością. Padł na kolana. Spod
wiatrówki wyjął gipsowy odlew, złożył go dokładnie i skrupulatnie przyłożył do
ś
ladu. Pasował jak ulał.
— Jest! — wyszeptał jeszcze raz, a fala podniecenia uderzyła mu do głowy.
Teraz należało iść bezcennym tropem i nie zgubić go w żadnym wypadku.
Nadinspektor Mandżaro nawet nie podniósł się z klęczek. Na czworakach
sunął dnem ledwo dostrzegalnej ścieżynki. Miejsce było wilgotne, dobrze osłonięte od
słońca, więc ślady odbijały się wyraźnie na wydeptanej glinie. Prowadziły wzdłuż
murów. Przebył w ten sposób może z trzydzieści metrów, kiedy nagle natrafił na
marmurowe stopnie prowadzące w głąb ruin lewego skrzydła. Ślady w tym miejscu
urywały się, lecz ich kierunek wskazywał, że Marsjanin wszedł do wnętrza ruin. Na
kamiennych stopniach widniały bowiem grudki świeżej gliny, prawdopodobnie spod
karbowanych podeszew wibramowych butów.
Schody prowadziły do obszernej sali. Była ona około piętnaście kroków długa
i około dziesięć — szeroka. Jej nagie ściany oplatał bluszcz i powój. Na występach
rosły kępy bujnych chwastów. Łukowe sklepienia, wsparte na wysmukłych
kolumnach, stały jeszcze całe i krzepko podtrzymywały kamienny strop. Znawca
rozkoszowałby się zapewne przepiękną harmonią i rysunkiem łuków, ale młody
detektyw nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Za wszelką cenę starał się odnaleźć
ś
lady Marsjanina. Nie należało to do łatwych zadań. Podłogę sali zaścielał bowiem
gruz i zarastały mech i porosty. Z sali prowadziły aż trzy wyjścia. Jedno naprzeciw
schodów, a dwa z bocznych ścian. W którym iść kierunku?
Wybrał otwór w przeciwległej ścianie. Podszedłszy doń, cofnął się z
przerażeniem. Tuż za kamiennym progiem chodnik urywał się nagle, przechodząc w
ciemną, wilgocią ziejącą przepaść. Jej głębię potęgowały gęste krzewy zasłaniające
dno czeluści.
Cofnął się gwałtownie. Obrał lewe przejście. Tutaj otwór drzwiowy prowadził
do mniejszej sali, a stamtąd na krużganek. Chłopiec szedł ostrożnie, niemal na
palcach. W uszach zadzwoniła mu cisza. Stare mury milczały tajemniczym
milczeniem, w którym było pełno szmerów, szelestów, jakby szare, omszałe kamienie
oddychały w półśnie.
Na krużganku poweselało, zrobiło się jaśniej i bardziej przestronno. Szmat
szarego nieba, wiszący nad warownymi murami, wlewał tu światło przesączone przez
kaskady dzikiej zieleni. W głębi leżał mały dziedziniec, na którym pasła się brodata
koza. Jaskółki przecinały powietrze i swym świergotem rozbudzały uśpione mury.
W pewnym miejscu krużganek urywał się, a wielka wyrwa w murze kazała
chłopcu cofnąć się przezornie do dużej sali. Pozostawały jeszcze drzwi z prawej
strony. Jeżeli one również prowadzą donikąd, wtedy nie pozostaje nic innego, jak
zrezygnować z dalszych poszukiwań.
Z bijącym sercem przekroczył otwór drzwiowy i znalazł się w małym,
pozbawionym okien korytarzyku.
Naraz coś nad nim miękko zatrzepotało. Na twarzy poczuł chłodniejszy
powiew. Potem to coś jeszcze raz przemknęło nad jego głową i nagle wszystko
ucichło. Mandżaro nie należał do chłopców bojaźliwych, zamknął jednak oczy i
wyszeptał z przejęciem:
— Niech się dzieje, co chce!
Gdy po chwili spojrzał przed siebie, u wyłomu muru, tuż nad sobą zobaczył
dwa wiszące głową na dół nietoperze. Wnet uświadomił sobie, że to przecież zupełnie
naturalne: nietoperze zamieszkują stare mury zamczysk.
Ruszył przed siebie. Tym razem kilka nietoperzy oplotło jego głowę
miękkimi, bezszelestnymi pętlami. Ciemny korytarz ożył nagle. Nasz detektyw
zapragnął jak najszybciej wydostać się z tej wirującej ciemności. Na szczęście przed
sobą ujrzał jaśniejszą smugę światła. Wkrótce znalazł przesmyk w murze, tak wąski,
ż
e z trudem przepchnął się przezeń. Po drugiej stronie był mały podest, a dalej schody
opadające ślimakowato w dół. Z bijącym sercem opuścił się kilka stopni, lecz wnet się
zatrzymał. Ogarnął go lęk. Z dołu wiało piwnicznym chłodem i zionęło
nieprzeniknioną ciemnością. Zejść niżej, bez latarki, byłoby zuchwalstwem.
Cofnął się więc pospiesznie, a gdy znowu znalazł się w wielkiej sali,
postanowił wrócić tu z latarką. Tymczasem wyjął notes i zrobił szkic sytuacyjny tego
fragmentu zamku. Był przekonany, że odnalazł nowe zejście do podziemi. Zejście, z
którego korzystał prawdopodobnie Marsjanin. Wszystko wskazywało na to, że znalazł
ś
lady tajemniczego właściciela przedpotopowego wehikułu.
Zadowolony i pełen nowych planów wracał na obiad do leśniczówki.
4
Tymczasem Paragon zatrzymał dwukołowy wózek na środku podwórza i
zagwizdał cicho na palcach. Spoza stodoły wybiegł mały Perełka.
— Ileś zarobił? — zawołał z daleka.
— Zgadnij.
— Dwadzieścia.
— Eee...
— Trzydziestaka?
— Eee...
— Pięć dych!
— Zgadłeś. Po południu obrócę jeszcze raz i będzie prezent dla kochanej
ciotuni.
Pchnął wózek w kierunku szopy, a gdy ustawił go na swoim miejscu, zwrócił
się niepewnie do Perełki:
— Te... mamy nowy nabytek.
— Pewno znalazłeś bezdomnego szczeniaka.
— Nie... astronautkę.
— Co?...
— No, mówię ci: astronautkę.
— A po co nam to?
— Do Klubu, na miejsce Mandżara.
— Babę?
— Podobno zna się na kryminologii.
— Radzę ci, nie zaczynaj z kozami. Ona będzie nam przeszkadzać.
— Mamy nowe zadanie. We dwójkę nie damy rady.
— Jakie zadanie?
Paragon westchnął radośnie.
— Ej, bracie, jeżeli ci powiem, że dzisiaj będziesz odgrywał na baszcie
ś
wietlne zjawisko w postaci straszącej księżniczki, to i tak nie uwierzysz...
— Mów, bo nie mogę wytrzymać z ciekawości.
— To fakt nie lekrama — rzekł Paragon poważnie. — Mamy dziś straszyć na
zamku.
Perełka zbladł, otworzył usta, zamrugał rudymi rzęsami i z największym
przejęciem wyszeptał:
— To po prostu fan-tas-tycz-ne!
— Legalnie, panie inspektorze Albinowski. Do wieczora musimy przemienić
się w istoty nadprzyrodzone — roześmiał się Paragon i zwięźle opowiedział całą
rozmowę z Antoniuszem. Dokończył jednak dość minorowo: — Teraz wszystko
zależy od czcigodnego wujka Lichonia. Jeżeli Antoniusz nie przekona go, że jesteśmy
bezgrzesznymi aniołami w ludzkich postaciach, to cała akcja do kitu.
Antoniusz zjawił się w momencie, kiedy pani Lichoniowa stawiała na stole
wielką wazę pełną grzybów. Moment był niezbyt odpowiedni, zwłaszcza dla
grzybów, które nie lubią stygnąć. Na widok Antoniusza Perełka zakrztusił się,
Paragon upuścił na ziemię talerz po zupie, a Mandżaro tak zbaraniał, że łyżkę zamiast
do ust uniósł do ucha.
Tymczasem Antoniusz, odziany w brezentową pelerynę, połyskując z dala
rudawą brodą, zbliżył się do werandy z miną poważną jak egipski mag. Po drodze
zdążył jedynie posłać Paragonowi porozumiewawcze spojrzenie. Stanął na
najwyższym stopniu werandy, oparł się jedną ręką o poręcz i niezwykle uprzejmie
powitał starszych, a zwłaszcza leśniczego. Po tym niemal teatralnym wstępie zwrócił
się do głowy rodziny.
— Jak panu wiadomo — mówił — jesteśmy studentami historii sztuki i
przyjechaliśmy opracować monografię tutejszego zamku piastowskiego. Niestety, jest
nas zbyt mało, by podołać tej niezwykle pożytecznej dla kultury polskiej pracy.
W tym miejscu przerwał i powiódł badawczym spojrzeniem, chcąc sprawdzić,
jakie wrażenie wywarło jego przemówienie. Pani Lichoniowa słuchała go z otwartymi
ustami, a jej małżonek uczynił niezwykle mądrą minę, dumny, że przedstawiciel
nauki zwraca się doń w tak ważnej sprawie. Chłopcy siedzieli jak trusie. Antoniusz
ciągnął ze swadą:
— Tymczasem są tu we wsi rozmaite szaławiły i urwipołcie, smyki i obiboki,
które nie wiedzą, co ze sobą zrobić...
Dobrze trafił, to w tym momencie pani Lichoniowa, zwróciwszy spojrzenie na
chłopców, przerwała mu:
— Święta prawda, na przykład robią jakieś odlewy w gipsie i paprzą się jak
ś
wintuchy.
Mandżaro zrobił grobową minę i opuścił głowę. Chłopcy trącili się łokciami,
nie wiedząc, o co chodzi, a Antoniusz jako wytrawny dyplomata podchwycił
skwapliwie myśl gospodyni.
— Otóż to. Należałoby ich czymś zainteresować. Połączyć zdrowy
odpoczynek z pożytecznym zajęciem. Dlatego pozwoliłem sobie przyjść do
szanownego pana — tu skłonił się leśniczemu — i poprosić go, czy nie zezwoliłby
tym miłym chłopcom, żeby nam pomogli w naszej pracy...
Pani Lichoniowa wzniosła dziękczynnie ręce:
— Może pan ich zabrać nawet na cały dzień. Przynajmniej nauczą się historii
Polski!
Leśniczy skinął tylko głową. Antoniusz uśmiechnął się wdzięcznie i dodał:
— Proszę się nie obawiać, chodzi o najprostszą pomoc. Robimy pomiary.
Trzeba więc pomocników do taśmy. Zaręczam, że nikt z tych obywateli nie
przemęczy się u nas.
Pani Lichoniowa rozpromieniła się.
— Ależ oczywiście. To im tylko na zdrowie wyjdzie. Zamiast bąki zbijać i
spadać z drabiny, będą mieli zajmującą i pouczającą pracę. — Naraz jej dobrotliwe
oblicze stężało. — Zaraz, zaraz... — uniosła dłoń do czoła. — Pan mówi, że na
zamku?
— Na zamku — odparł Antoniusz.
— A czy to... bezpieczne dla takich chłopców?
— Będą stale pod naszą opieką.
— Zaraz... — rzekła zakłopotana. — Może panowie nie wiecie... ale ludzie
mówią, że tam straszy.
Krach! Duchy stanęły nagle na przeszkodzie duchom! Paragon aż zasyczał i
kopnął Perełkę w kostkę. Ten zamrugał z przejęcia. Antoniusz jednak nie dał się zbić
z tropu.
— To tylko ludzie tak opowiadają — rzekł z szatańskim uśmieszkiem. — My
mieszkamy w namiotach pod samym zamkiem, chodzimy po murach, ba, po
podziemiach, i dotąd jeszcze nie spotkaliśmy nawet najmniejszego ducha.
— A, widzisz! — odezwał się leśniczy. — Mówiłem ci, że te duchy to babski
wymysł.
Pani Lichoniowa zwróciła ku niemu pełną oburzenia twarz.
— Jak to: wymysł, Bolciu, kiedy Trociowa na własne oczy widziała. I nie
tylko Trociowa. A robotnicy? Dlaczego robotnicy nie chcą zabrać się do rozbiórki?
— Bo głupi — zaperzył się leśniczy. — Oni głupi i twoja Trociowa ciemna.
Jeżeli wierzysz w duchy, to nie ma co gadać.
— Jak tu nie wierzyć, jeśli sama gospodyni od księdza proboszcza
powiedziała, że na baszcie co wieczór ukazuje się Biała Pani.
Leśniczy chlasnął się w kolano.
— No, widzi pan? — zwrócił się do Antoniusza. — Moja kochana żona
wierzy gospodyni z plebanii, a nie panu, który zajmuje się naukowo tymi sprawami.
No, niechże pan jej łaskawie powie, są na zamku duchy czy nie ma duchów?
Antoniusz położył dłoń na sercu.
— Mogę przysiąc, że żadnych duchów nie ma, nie było i nie będzie.
Pani Lichoniowa nie chciała jednak ustąpić.
— Pan może nie widział, ale sam komendant milicji twierdzi, że tam dzieją
się niestworzone rzeczy.
Leśniczy uderzył pięścią w stół.
— To dobre! Więc dlaczego komendant nie zaaresztował jakiegoś upiora? —
Naraz zwrócił się do Antoniusza: — Widzi pan, jak to u nas na wsi? Ludzie wierzą w
duchy i zabobony, a nie chcą uwierzyć nauce.
Przytyk był aż nadto przejrzysty, więc pani Lichoniowa odęła się i rzekła
obrażona:
— Jak chcesz. Ja jednak uważam, że chłopcy nie powinni zbliżać się do
zamku.
Antoniusz widząc, że kobieta ustępuje, rzekł z przekonaniem:
— Zaręczam, że oni nie będą narażeni na żadne niebezpieczeństwa. Wierzę,
ż
e pani ma zrozumienie dla potrzeb nauki.
Pani Lichoniowa westchnęła:
— śeby tylko nie było jakiegoś nieszczęścia.
Leśniczy zawołał zniecierpliwiony:
— Nie martw się! Im nawet duchy nie dadzą rady.
Antoniusz skłonił się niezwykle uprzejmie.
— W takim razie mogę liczyć na pomoc...
— A niech ich licho bierze! Przynajmniej w domu będzie spokój.
— W takim razie — zwrócił się Antoniusz do chłopców — zgłosicie się
dzisiaj o szóstej w namiotach pod zamkiem. Musimy was najpierw zaznajomić z
naszą pracą, a jutro od rana zabieramy się do poważnej roboty.
— Tak jest — wykrztusił Paragon.
— I niech ich pan porządnie przypilnuje — dorzucił leśniczy — bo to
urwipołcie.
— O to może pan być zupełnie spokojny — odparł Antoniusz z całą powagą.
Skłonił się szarmancko, odwrócił się, a gdy odchodził, Paragonowi zdawało się, że
plecy drżą mu od śmiechu.
— O szóstej — szepnął Perełka i dopiero teraz zabrał się do zimnych już
grzybów.
Mandżaro siedział zamyślony.
„Co też oni kombinują z tym Antoniuszem?”
5
Po obiedzie Perełka zbliżył się do Mandżara.
— Pójdziesz z nami? — zapytał pojednawczo.
Mandżaro skrzywił się.
— Mam ważniejsze zadanie.
— Rozpracowujesz Marsjanina?
— To moja sprawa. A wy? — zapytał z udaną obojętnością.
— My? My pomagamy Antoniuszowi.
— W czym?
Perełka chciał zwierzyć się z planu, ale widząc nieprzejednaną i groźną
postawę byłego nadinspektora, pomyślał, że byłoby nieostrożnością wtajemniczać go
w ich zamiary. A nuż sypnie... Powiedział więc niewinnie:
— Jak to: w czym? Przecież słyszałeś. Będziemy mierzyli mury.
— To powodzenia. Ja mam ciekawszą robotę.
— Powodzenia — pożegnał go Perełka z nutką smutku w głosie. — Jeżeli
masz ciekawszą robotę, to ci nie będziemy przeszkadzać.
Rozstali się chłodno, nie spojrzawszy nawet na siebie. Perełka wolnym
krokiem poszedł za szopę.
— No i co? — zapytał Paragon, który już czekał na niego.
— Nic. Ważny! Powiedział, że ma ciekawszą robotę.
— No widzisz. Ja go znam. Odgrywa obrażonego królewicza z bajki.
— We dwóch będzie nam trudno — zmartwił się Perełka.
— Trzeba będzie zaangażować tę dziewczynę.
— Babę?
— Co robić, jak nie mamy innego kandydata. Nie martw się, bracie. Zdaje mi
się, że ona nam się przyda. Wygadana, to fakt.
— A jak nie przyjdzie?
— O to się nie bój. Mówiła, że ma detektywistyczne zdolności, a jak jej
powiedziałem o Klubie, to aż jej oczy na wierzch wyszły.
— Trudno — szepnął z rezygnacją Perełka. — Dziewczyna to nie to samo, co
Mandżaro, ale jak nie ma kogo innego...
— Zobaczysz, że dobrze będzie, tylko musimy ją wziąć do galopu, żeby nie
zadzierała nosa... — urwał, gdyż na drodze pod lasem zobaczył pędzący rower, a na
rowerze pulchną jak pączek postać dziewczyny. Trącił Perełkę łokciem. — Mówiłem,
ż
e przyjedzie.
— Dobrze już — wyszeptał Perełka przyglądając się rowerzystce — tylko
ż
eby nie było z nią kłopotu.
Jola spostrzegła ich z daleka. Okrążyła klomb, zahamowała i lekko zeskoczyła
z roweru.
— Serwus, chłopcy! — zawołała zbliżając się do stojących pod szopą
detektywów. Ci patrzeli na nią wyczekująco. Powiodła po nich zdziwionym
spojrzeniem. — Więc co, przyjmujecie mnie?
— Tak — odrzekł poważnie Paragon. — Możemy cię przyjąć, ale przedtem
będziesz musiała zdać egzamin.
— Z największą przyjemnością. Więc co mam zrobić?
— Dzisiaj na plebanię przyjechali nowi goście. Przywieźli ze sobą wielki,
brezentowy wór. Twoim zadaniem będzie zbadać, co jest w tym worze. Jeżeli
wykonasz zadanie do pół do szóstej, zostaniesz przyjęta do Klubu i... — chciał
powiedzieć, że weźmie udział w wieczornej akcji, ale w porę połknął wymykające się
słowo. Dokończył z namaszczeniem: — I dostaniesz stopień inspektora.
Jola zaklaskała w dłonie.
— Świetnie!
— Będziesz pierwszym inspektorem wśród dziewcząt.
— Wspaniale!
— Postaraj się dobrze spełnić zadanie.
— Zrobi się, panie szefie. Znam dobrze gospodynię z plebanii. Moja mama
bierze od niej mleko.
— W takim razie możesz odmaszerować.
Jola z rozpędem wskoczyła na rower i wnet zniknęła za zabudowaniami.
Paragon roześmiał się.
— Alem jej dał bobu! Dobrze jej tak, bo na stacji zadzierała nosa. Jak myślisz,
dobry z niej będzie detektyw?
— Myślę, że dobry.
— Trochę za gruba.
— To nic, schudnie. — Perełka zamyślił się. Tarł z roztargnieniem policzek.
Wreszcie wyszeptał z przejęciem:
— Wiesz co, Maniuś, ona mi się nawet podoba.
— Co? — zdumiał się Paragon.
— Widziałeś, ma ładne oczy.
— Puknij się w głowę. Detektyw nie musi mieć ładnych oczu. Musi mieć
móżdżek elektronowy. Kapujesz?
Lecz Perełka nie słuchał go. Patrzał na skraj lasu, gdzie przed chwilą znikła
Jola.
6
Kandydatka na inspektora zatrzymała się przed plebanią. Zostawiła rower u
drzwi, zapukała z wrodzonym sobie tupetem. Po chwili w drzwiach ukazała się pani
Anastazja, gospodyni proboszcza. Była to kobieta wysoka, koścista, niezwykle blada
— tak blada, jak woskowa świeca. Ubrana od stóp do głów w czerń, przypominała
raczej zakonnicę aniżeli osobę świecką.
— Dzień dobry pani — przywitała ją beztrosko Jola. — Mamusia zapytuje,
czy jutro będzie śmietana?
Gospodyni zrobiła okrągłe oczy.
— Moja droga — rzekła szeptem — przecież mamusia była tutaj przed
kwadransem po jajka. Twierdziła, że nie potrzebuje śmietany.
Jola nie zmieszała się. Chrząknęła tylko, jakby chciała przełknąć gorzką
pigułkę, i fantazjowała bez zmrużenia powieki:
— Tak, ale właśnie pani Pilecka przyniosła mamusi grzyby i mamusia chce
jutro zrobić je w śmietanie.
Gospodyni zmarszczyła groźnie brwi.
— To niemożliwe, bo właśnie przed kilkoma minutami byłam u pani Pileckiej
i zdaje mi się, że pani Pilecka w ogóle nie chodziła dzisiaj na grzyby.
Jolę z lekka zamurowało. Myliłby się jednak ktoś, kto by przypuszczał, że
zapomniała języka w buzi. Chrząknęła jeszcze raz, uśmiechnęła się przymilnie i
rzuciła:
— Możliwe, że pani Pilecka nie chodziła na grzyby, ale ktoś jej przyniósł z
Podbrzózek, a więc odstąpiła mamusi. Mówię pani, jakie piękne... same borowiki.
— Taaak... — tym razem zamurowało gospodynię. Długo patrzyła na
rezolutną dziewczynkę i poruszała bladymi wargami.
Wreszcie wyszeptała swoim cichym, przytłumionym głosem:
— To ciekawe. Muszę posłać Marysię do pani Pileckiej, może ma jeszcze
trochę grzybów... Bo ja mam gości i chciałabym im zrobić na kolację.
„Masz babo placek — pomyślała Jola. — Teraz wszystko się wyda. I co ona o
mnie pomyśli?” Rzuciła więc szybko:
— Może się pani nie fatygować, bo pani Pilecka nie ma już grzybów.
Widziałam, jak swoja, część obrała i suszyła...
Gospodyni przewierciła ją nieufnym spojrzeniem.
— Ty coś kręcisz, moja droga...
— Ale skądże, proszę pani — zaprzeczyła urażona Jola. — Śmietana
koniecznie mamusi potrzebna i w ogóle u pani zawsze najlepszy nabiał.
Pochlebstwo zrobiło swoje. Z oczu gospodyni znikła nieufność, a na jej
wargach pojawił się niedowarzony uśmiech.
— Jeżeli mamusi potrzebna śmietana, to możesz przyjść jutro rano. Ale już
uprzedzałam, że mam gości i teraz nie będę mogła sprzedawać...
— Szkoda — westchnęła Jola — u pani taka dobra śmietana.
— No, dla mamusi to zawsze coś się tam znajdzie.
Jola odetchnęła z ulgą. Trudny wstęp miała już poza sobą. W tej chwili
przypomniała sobie, że miał to być niewinny pretekst do przeprowadzenia wywiadu w
sprawie tajemniczego brezentowego worka. Uśmiechnęła się przymilnie i natychmiast
skierowała rozmowę na nowe tory.
— Jak tu pięknie u pani na plebanii... i zawsze pełno wczasowiczów.
Gospodyni skinęła głową.
— Tak, tak... chwała Bogu, na brak gości nie mogę narzekać.
Jola podjęła sprytnie:
— Wie pani... ja już mówiłam mamusi, że na przyszły rok musimy
zamieszkać u pani.
Gospodyni zwinęła wargi w ciup, posłała dziewczynce dziękczynny
uśmieszek.
— To bardzo miło z twojej strony, ale nie wiem, czy będą wolne miejsca.
— Czy mogłabym obejrzeć pokoje? Podobno bardzo ładne...
— Masz szczęście — powiedziała gospodyni, pobrzękując kluczami w fałdach
sukni — bo goście wyszli właśnie na plażę...
Jola była już niemal pewna, że wykona zadanie. Czuła, że zjednała sobie
gospodynię i zdoła z niej wyciągnąć sporo informacji dotyczących dziwnych
lokatorów. Gdy po ciemnych schodach wspinały się na piętro, zapytała nieśmiało:
— Oni pewno z Warszawy?
— Nie, z Wrocławia.
— Podobno jeden z nich to artysta malarz.
— Artysta — wyszeptała gospodyni z odcieniem dumy w głosie. — Mówię ci,
jaką on ma piękną fryzurę... Jak Chopin albo Balzac... Prawdziwy artysta... Nawet łaty
ma na spodniach.
Były już w ciasnym, świeżo pobielonym korytarzyku. Gospodyni zatrzymała
się przed pomalowanymi na brązowo drzwiami.
— On tu mieszka z tym drugim... Pokazał mi akwarelę, którą wczoraj
malował na zamku. Mówię ci, jak żywe! To wielki artysta.
Pchnęła drzwi i weszła do środka. Jola zatrzymała się w progu.
— Jaki ładny pokój — powiedziała z udanym zachwytem. Bystrym
spojrzeniem szukała brezentowego worka. Pod ścianą stała jeszcze nie rozpakowana
walizka, a na stole leżał zgrabny, skórzany neseser. Worka nigdzie nie było. Jola
doznała uczucia zawodu. Nie traciła jednak nadziei. Zapytała mimochodem:
— Ci państwo zapewne na długo, gdyż przywieźli dużo rzeczy.
— Przemili goście — podjęła gospodyni. — Zapłacili z góry za dwa tygodnie i
powiedzieli, że zostaną prawdopodobnie do końca miesiąca.
— Rzeczywiście, mili... a pokój zapewne bardzo im się podoba?
— Są zachwyceni.
— Ja również. Czy mogłabym obejrzeć ten drugi?
— Zaraz ci pokażę. Tamten jest mniejszy. Mieszka w nim to czupiradło...
— Jakie czupiradło?
— Ta młoda, która z nimi przyjechała — gospodyni w tym miejscu skrzywiła
się, wyrażając w ten sposób swe niezadowolenie. — Panowie są bardzo mili, ale ta...
wygląda jak straszydło na wróble. Wymalowane to, wypudrowane jak nieszczęście i
do tego włosy pofarbowała na srebrno. Widziałaś coś podobnego? Na srebrno!
— Taka dziś moda — zauważyła nieśmiało Jola.
Gospodyni pierwszy raz podniosła głos:
— Jak taka moda, to niech siedzi we Wrocławiu, a nie przyjeżdża na plebanię!
Jak ją ksiądz proboszcz zobaczy, to zemdleje. Ja bym jej tu nie wpuściła...
— Ładny pokój. Może jeszcze ładniejszy niż tamten — przerwała jej Jola.
Nie miała ochoty wysłuchiwać jej narzekań na modę i lokatorkę. Gospodyni
jednak powtórzyła gniewnie:
— Ja bym jej tutaj nie wpuściła, jedynie ze względu na tego artystę malarza...
Jola szperała wzrokiem po wnętrzu pokoju. Panował tutaj nieopisany nieład.
Lokatorka ze srebrnymi włosami wyrzuciła całą zawartość walizki na łóżko. Część jej
garderoby i bielizny leżała na krzesłach, część na podłodze. Neseser tkwił na środku
stołu jak śnięta ryba z wypatroszonymi wnętrznościami. W powietrzu unosił się
zapach perfum. Brezentowego worka nigdzie jednak nie było.
„Czy ten zarozumiały szef detektywów zakpił sobie ze mnie? — pomyślała
strapiona. — A może zrobił mi kawał? Co będzie jeżeli nie rozwiążę zagadki? Mogą
mnie nie przyjąć do Klubu...”
Ta przykra myśl zachęciła ją do energicznego działania. — Widziałam, jak ci
państwo przyszli na plebanię — rzekła obojętnym tonem. — Zdawało mi się jednak,
ż
e mieli więcej bagażu.
— A tak — podjęła gospodyni — mieli jeszcze taki duży pakunek. Mówili, że
to kajak składany. Właśnie niedawno wynieśli go z domu.
— No, proszę, zwykły składak! — krzyknęła niemal Jola i natychmiast
odzyskała humor. — A ja myślałam, że to coś nadzwyczajnego...
7
„W domu pomyślą, że poszedłem z Paragonem pomagać studentom —
kalkulował Mandżaro, przerzucając swe przedpołudniowe notatki. — Wszystko
dobrze się składa. Będę miał dosyć czasu, by zdemaskować Marsjanina”.
Był bowiem pewny, że tajemne zejście do podziemi zamku doprowadzi go do
kryjówki. Jedynie myśl, że samotnie będzie musiał prowadzić poszukiwania w
podziemiach, przejmowała go niezadowoleniem. „Lepiej byłoby zejść całą brygadą...”
Tymczasem jednak starał się odsuwać od siebie wątpliwości. Tłumaczył sobie,
ż
e Sherlock Holmes niejednokrotnie spotykał się oko w oko z nie takimi błahymi
sprawami, a zawsze potrafił wybrnąć z każdej sytuacji.
Dlaczego więc on, Mandżaro, przywódca chłopców z Górczewskiej i
niedawny szef brygady młodych detektywów, ma się obawiać niebezpieczeństw, które
jeszcze nie zaistniały?
Postanowił solidnie przygotować całą wyprawę i jak najszybciej wyruszyć na
zamek. Okoliczności mu sprzyjały. Poza Trociową nikogo nie było w domu. Leśniczy
poszedł na wyrąb, pani Lichoniowa pojechała na rowerze do miasteczka. Paragon
zabrał wózek i udał się na stację, a Perełka znikł gdzieś w tajemniczy sposób.
Mandżaro działał więc swobodnie. Najpierw wyszperał w szopie latarkę. Była
to duża, wojskowa latarka z prawie nowymi bateriami. Biła jak reflektor. Zadowolony
z tego odkrycia, wyciągnął z maszyny do szycia wielką szpulę nici. Była zaledwie
napoczęta, więc powinna mieć z pół kilometra. Ubrał się w dresy i zarzucił na
ramiona nieprzemakalną wiatrówkę. Był bowiem przewidujący i sądził, że w
podziemiach będzie chłodno i wilgotno. Dla uzupełnienia ekwipunku wbił w
kieszenie dwie spore pajdy chleba i z tęgą miną wyruszył na podziemną wyprawę.
Nie uszedł jednak daleko. Gdy okrążył stodołę i obory, spostrzegł, że ktoś
wolno zbliża się w stronę leśniczówki. Mandżaro w jednej chwili przemienił się w
czujnego wywiadowcę i ukrył za węgłem szopy. Po chwili nieznany człowiek wyszedł
z sosnowego młodnika.
— Tajemniczy! — szepnął Mandżaro z przejęciem. Poznał go od razu po
granatowej wiatrówce i berecie. Wszedł więc do szopy i przez szparę w deskach z
zapartym tchem obserwował nieznajomego.
Człowiek w granatowej wiatrówce okrążył polanę i od strony obory i zbliżał
się do leśniczówki. Mandżaro stracił go chwilowo z oczu, lecz wnet ujrzał go znowu,
jak szedł wzdłuż szopy. Naraz zatrzymał się. Postał tak chwilę, po czym zupełnie już
swobodnym krokiem zbliżył się do werandy.
W momencie kiedy miał wstąpić na schodki, z kuchni wychyliła głowę
Trociowa.
— A pan do kogo? — zatrajkotała głośno i zaczepnie.
Nieznajomy drgnął, ale odrzekł swobodnie:
— Do tego pana, co tu mieszka — ruchem głowy wskazał pięterko.
— Nikt tu nie mieszka.
— Widzę, że samochód stoi przed domem.
Trociowa zbliżyła się do schodów, jakby chciała swą wątłą postacią zagrodzić
natrętowi drogę.
— Mówię panu, że nikt tu nie mieszka.
Flegmatycznym ruchem wyciągnął z kieszeni papierosa, wolno zapalił. Z
ukosa, nieco przekornie, spojrzał na Trociową.
— Jeżeli nie mieszka, to w każdym razie mieszkał. Widziałem, jak tu
przyjechał.
Trociowa objęła go lękliwym spojrzeniem.
— A pan kto?
— Ja? Chciałem go odwiedzić. Czy ten pan wyprowadził się?
— A czy ja tam wiem? — rzekła starowinka i rozejrzała się, jakby chciała
sprawdzić, czy może spodziewać się pomocy. — Ja tam nic nie wiem. Wiem ino, że
się tu dziwne rzeczy dzieją.
— O, jakie to rzeczy?
Trociowa zrozumiała, że nieznajomy zaczyna ją ciągnąć za język. śachnęła
się.
— Panie, niech pan lepiej idzie na milicję, tam panu powiedzą.
— Chwileczkę — zatrzymał ją gwałtownym ruchem. — Czy ten pan jeszcze
nie wrócił?
— Nie wrócił! — odkrzyknęła niemal ze złością. — Ale kto go ta wie, może
jego duch wrócił — to powiedziawszy złapała się za głowę. — Panie, ja już sama nie
wiem, czy to sen, czy to jawa. Niech pan stąd idzie, bo nikogo nie ma w domu...
Ukryty w szopie Mandżaro był zaszokowany tą dziwną rozmową. Nie ulegało
wątpliwości, że tajemniczy człowiek w granatowej wiatrówce poszukuje Marsjanina.
„Może to jego wspólnik albo rywal? A może...”
W trzeźwym umyśle młodego Sherlocka Holmesa powstał zamęt. Nie miał
jednak czasu zastanawiać się nad istotą całej sprawy, gdyż człowiek w granatowej
wiatrówce skłonił się Trociowej i ruszył jak gdyby chcąc odejść. Po chwili jednak
zerknął dyskretnie przez ramię, a gdy stwierdził, że Trociowa znikła w drzwiach
kuchni, odwrócił się i stanął za węgłem budynku.
Mandżaro czuł, że z podniecenia palą go policzki i cały drży jak w gorączce.
Nie chciał zdradzić swego stanowiska, więc tkwił przy szparze w deskach, nie śmiąc
głębiej odetchnąć. Człowiek w wiatrówce wychylił się zza węgła, rozejrzał ostrożnie,
a gdy nabrał pewności, że nikt go nie obserwuje, zaczął się skradać ku werandzie.
Przy schodkach przystanął jeszcze raz...
Było cicho, tak cicho, że Mandżaro słyszał pobrzękiwanie naczyń w kuchni i
własny oddech. Czas zatrzymał się w miejscu. Postać stojącego przy schodkach
człowieka zakrzepła w bezruchu... Wtem granatowa wiatrówka mignęła na tle ściany
domu i nagle znikła na werandzie. Stało się to tak szybko, że Mandżaro przez chwilę
trwał na miejscu jak zaczarowany. Gdy pojął, co się stało, wyprysnął z szopy, pędem
przemierzył podwórze i jednym sprężystym skokiem pokonał schodki. Na werandzie
było pusto. W drzwiach kuchni stała Trociowa. W rękach trzymała ociekający wodą
garnek i mokrą ścierkę.
— Co się stało? — wyszeptała nieruchomymi wargami.
Mandżaro przeciął powietrze niecierpliwym gestem ręki. Był już na schodach.
Wpadł z takim rozpędem, że zatrzeszczały pod nim żałośnie. Przesadzając po trzy,
cztery stopnie, gnał na górę. Korytarzyk pusty, drzwi do pokoju Marsjanina otwarte.
Jak kula wpadł do środka. W pokoju nie było nikogo...
Trwał chwilę w stanie nieopisanego zdumienia, nie mogąc pojąć, co się stało z
nieznajomym, który kilka sekund wcześniej wśliznął się na klatkę schodową. Potem
opanowało go zdenerwowanie. Zaczął krążyć, obszukując kąty, jakby ów tajemniczy
człowiek zdematerializował się lub skurczył do rozmiarów karzełka. Gdy
poszukiwania nie dały żadnych skutków, położył się obok łóżka i zajrzał pod nie.
Włosy zjeżyły mu się na głowie... W ciemnym kącie coś się poruszyło... I naraz ujrzał
czarnego kota. Maciuś na jego widok zamiauczał przyjaźnie i wyskoczył spod łóżka.
— A idziesz, ty! — fuknął nań ze złością i nagle roześmiał się.
Szukał groźnego i niebezpiecznego przestępcy, a tymczasem u nóg łasił mu się
puszysty kot.
— Co u licha! — szepnął. — Gdzie on się podział? Czarodziej czy może
duch? Chyba jednak nie rozpłynął się?
Wszelkie dociekania wydały mu się bezcelowe. Nie wierzył w cuda ani w
duchy, ale w tym wypadku skłonny był pomyśleć, że siły nadprzyrodzone pomogły
zniknąć tajemniczemu młodzieńcowi.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, jeszcze raz wyjrzał przez okno. Okno było
wprawdzie otwarte, ale trudno uwierzyć, by ten człowiek zdążył przez nie wyskoczyć.
Młody Sherlock Holmes stanął bezradnie na środku pokoju. Pomyślał, że życie
detektywa pełne jest niespodzianek. Doszedłszy do tego wniosku, zszedł na dół,
zostawiając drzwi otwarte. W korytarzyku natknął się na Trociową. Stała z tym
samym nie wytartym garnkiem i z tym samym wyrazem bezgranicznej bezmyślności
na twarzy. Kiedy ją mijał, zapytała:
— Czegoś tam szukał?
— Ducha — rzucił rozdrażniony i zaraz zapytał: — Czy ktoś tu schodził z
góry?
— Nikt.
— A ten pan, co tu był przed chwilą?
— Przecie on już dawno sobie poszedł...
— Nikt nie schodził i nikogo nie było?
Trociowa spojrzała na chłopca podejrzliwie.
— Coś ty taki dziwny?
Mandżaro zacisnął tylko zęby.
— W takim razie duch tu był — rzekł z przekąsem.
Trociowa uniosła garnek do góry.
— Boże, u nas też straszy!...
8
Młody Sherlock Holmes nie rezygnował jednak z dalszych poszukiwań
Marsjanina. Uzbrojony w latarkę, szpulkę nici, szkic terenu i niewyczerpany zapas
cierpliwości, wspiął się na zamek. Bez trudu odszukał dojście do lewego skrzydła i
wnet znalazł się w wielkiej sali z kolumnami. Tutaj w niewidocznym miejscu
umocował koniec nici do kamienia.
Wszedł do ciemnego korytarza.
Na odgłos jego kroków spod stropu oderwało się kilka nietoperzy. Popiskując
cicho, wirowały nad jego głową, wprawiały powietrze w łagodny ruch. Mandżaro
wzdrygnął się, lecz wnet opanował ogarniający go lęk, a gdy po spiralnych schodach
zaczął opuszczać się w głąb podziemi uspokoił się niemal zupełnie.
Strumień jasnego światła, bijący z latarki, ślizgał się po wilgotnych,
omszałych murach, wyrywał z ciemności opadające w dół stopnie. Nitka, którą
rozwijał ze szpulki, dawała mu uczucie bezpieczeństwa. Łączyła ten podziemny,
mroczny świat z powierzchnią ziemi.
Szedł wolno, ostrożnie. Jego bystrym oczom nie uszedł ani jeden szczegół.
Najpierw natknął się na tajemniczy znak skreślony na murze białą kredą. Był
to kwadrat przekreślony po przekątnych krzyżem.
„Już wiem — pomyślał — to pewno tajemne znaki Marsjanina. Tak jak ja
posługuję się nicią, tak zapewne Marsjanin używa tych znaków”.
Nie omieszkał w tym miejscu uzupełnić swego planu i przenieść nań ów znak,
który w przyszłości mógł mu bardzo pomóc w ciężkiej pracy detektywa.
W miejscu gdzie znajdował się tajemniczy znak, schody urywały się nagle,
przechodząc w niewielką, liczącą zaledwie trzy kroki szerokości platformę. Z tego
miejsca droga rozwidlała się w dwóch kierunkach — na wprost i na prawo. Mandżaro
zatrzymał się i zawahał przez chwilę, lecz wnet na murze, na wysokości oczu, ujrzał
taki sam znak, który wskazywał drogę wiodącą w prawy korytarz. Teraz był już
przekonany, że Marsjanin znaczy drogę tajemnymi znakami.
Chciał się jednak jeszcze upewnić, czy korytarz prowadzący na wprost jest
również znakowany, wrócił więc kilka kroków. Wtem ze zdziwieniem ujrzał inny
znak: kółko przekreślone pionowo.
„Co, u licha? — zastanowił się. — Czyżby obie drogi były znaczone?”
Postanowił iść za kwadratami. Droga wiodła nisko sklepionym korytarzem.
Była sucha i dobrze wydeptana, tak że buty nie zostawiały na niej żadnego śladu. Co
kilka kroków na murze widniał kredowy znak — kwadrat z krzyżem. Panowała
zupełna cisza. W smudze światła wirował lekki pył. Korytarz zdawał się nie mieć
końca.
Mandżaro co chwila spoglądał za siebie. Doznawał takiego wrażenia, jakby
mu brakowało powietrza, a ściany korytarza parły do środka, gotowe zdusić go i
zmiażdżyć. W dłoni ściskał kurczowo szpulę z nićmi, a między spoconymi palcami
czuł przesuwającą się nitkę. Było chłodno, ale koszula lepiła mu się do pleców. Drżał.
Naraz poczuł, że nitka naprężyła się. Przystanął, chcąc ją rozluźnić, lecz gdy
ruszył znów do przodu, nitka opadła wiotko, nie stawiając oporu. Przerwana!
Zrobiło mu się nagle gorąco, a potem poczuł straszliwy lęk. Odwrócił się i
zaczął biec w przeciwną stronę. Naraz na końcu korytarza usłyszał czyjś głos. Był tak
wystraszony, że nie zrozumiał ani jednego słowa, a głos doszedł do niego jak z dna
próżnej beczki — przytłumiony, a jednocześnie tajemniczy.
Zatrzymał się gwałtownie. Nadsłuchiwał dochodzących z głębi korytarza
głosów. Rezonowane przez puste sklepienie, rosły, rozpływały się w tajemne szepty.
Naraz usłyszał wyraźnie:
— Ktoś tu musiał być.
Mandżaro wyobraził sobie, że to człowiek w granatowej wiatrówce przemawia
do Marsjanina. Uczuł w kolanach obezwładniającą niemoc. Nie miał siły postąpić
kroku. Zdobył się jedynie na wysiłek przesunięcia wyłącznika latarki. Korytarz
pogrążył się w zupełnej ciemności. Doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś zalepił
smołą oczy. Z ciemności doszedł go wyraźny, głośny szept:
— Trzeba się wycofać.
W tej samej chwili, gdzieś w głębi, za załomem muru, prawdopodobnie na
wąskiej platformie, mignęło nikłe światełko. Na oświetlonym wycinku muru
zarysował się olbrzymi cień głowy i ramiona człowieka. Potem na tle ściany ukazała
się kobieca postać w spodniach. Przemknęła tak szybko, że chłopiec zdążył
zapamiętać jedynie jej sylwetkę i jeden szczegół — dziwnie upięte, srebrzyste włosy.
Za nią przemknęła postać męska — człowiek w białych, płóciennych spodniach... Za
chwilę światło przeszło w łagodny półmrok, aż wreszcie zupełnie zlało się z
ciemnością. W ciszy słychać było pospieszne kroki...
Z najwyższym wysiłkiem woli ruszył przed siebie. Początkowo szedł w
zupełnej ciemności jak człowiek niewidomy. Po chwili zdecydował się zaświecić
latarkę. Wąska smuga światła wskazała mu drogę. Puścił się w szaleńczy bieg. Dotarł
do platformy, odnalazł spiralne schody, wspiął się na korytarz nietoperzy i nawet nie
wiedział, kiedy się znalazł w kolumnowej sali.
Oślepiło go dzienne światło. Chwilę stał bezwolnie, mrużył oczy, by
przepędzić spod powiek taniec tęczowych figur.
Wreszcie gdy odzyskał zdolność swobodnego patrzenia, wybiegł przed mury i
z uczuciem nieopisanej ulgi rzucił się w gęste zarośla.
Gdy nieco ochłonął, przypomniał sobie ostrzeżenie człowieka w granatowej
wiatrówce: „Nie kręć się tutaj, bo to niebezpieczne. Wracaj lepiej do leśniczówki i
baw się z chłopcami...”
ROZDZIAŁ SZÓSTY
1
Paragon z ulgą wtoczył wózek do szopy. Otarł rękawem czoło i triumfalnie
spojrzał na Perełkę.
— Bracie, alem się namachał. Przewiozłem bagaż całej rodzinki. Siedem
sztuk. Myślałem, że wózek się rozleci.
— Mówiłem, że ci pomogę.
— Głupstwo. Grunt, ze prezent będzie.
— Kupiłeś?
— Tak, ale jutro się dowiecie co. Na razie tajemnica.
— Powiedz — Perełka posłał mu błagalne spojrzenie.
— Tajemnica — rzekł przeciągle Paragon. — Nie martw się, ciocia na pewno
będzie zadowolona.
Naraz spojrzał zaniepokojony w stronę zamku.
— Która godzina?
— Dopiero piąta.
— Jola jeszcze nie wróciła?
— Nie.
— Ciekaw jestem, jak wywiąże się z tego zadania.
Perełka wzruszył ramionami.
— Co ci do głowy strzeliło dawać jej takie głupie zadanie?
— Nigdy nie wiadomo, co w trawie piszczy... I w ogóle to całe towarzystwo z
plebani i wydaje mi się podejrzane.
— Ty już wszystkich podejrzewasz.
— Nie martw się, mój elektronowy móżdżek pracuje...
W tym momencie spoza domu wypadł w szalonym pędzie rower Joli.
Dziewczynka zeskoczyła zgrabnie i zbliżyła się do chłopców.
— A więc... co jest w tym brezentowym pokrowcu? — zapytał Paragon.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekceważąco.
— Takie łatwe zadanie! Moglibyście dać mi coś trudniejszego.
— Nie czaruj, tylko odpowiadaj.
Jola wydęła wargi, przymrużyła zielonkawe oczy.
— O zawartości pokrowca dowiedziałam się w ciągu dziesięciu minut.
Paragon syknął zniecierpliwiony.
— Nie czaruj. Mów, czegoś się dowiedziała.
— Mam jeszcze ważniejsze wiadomości — droczyła się.
— No, mów! — zawołał Perełka, który przez cały czas z podziwem patrzył na
dziewczynę.
— Phi... Na przykład, że tam mieszka jeden artysta malarz...
— O tym już wróble na dachu ćwierkają! — przerwał jej Paragon. Ogarnął
Jolę lekceważącym spojrzeniem i dorzucił: — Ty jesteś dla nas za słaba. To nie
zabawa, to uczciwa robota.
Jola przestraszyła się. Wyrecytowała jak w szkole:
— W brezentowym pokrowcu był składak.
Paragon parsknął śmiechem.
— Widziałaś?
— Co miałam widzieć?
— Ten składak.
— Wi... — zaczęła z tupetem Jola, ale w porę ugryzła się w język i
dokończyła mniej pewnie: — To znaczy nie widziałam, tylko mówiła mi pani
gospodyni.
Paragon zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Perełką.
— To ma być inspektor Scotland Yardu!
— Daj spokój. Nie męcz jej — pisnął Perełka.
Paragon zwrócił się do Joli:
— Ja ci mówię, że tam nie było składaka. Taszczyłem cały bagaż ze stacji. Jak
na składak, to za ciężki był ten brezentowy worek.
— Przecież gospodyni wyraźnie mówiła, że zabrali składak i poszli nad
jezioro. To proste.
— Sprawdziłaś?
— Nie.
— W takim razie wszystko do kitu.
— Co do kitu?
— Nie zdałaś.
— Dajże spokój — jęknął Perełka. — Przecież ci mówi, że składak.
— Nie można wierzyć tak na gębę.
— Mogę sprawdzić — szepnęła potulnie Jola.
— Teraz nie ma czasu.
— Więc nie przyjmiecie mnie?
Paragon chciał już potwierdzić jej pytanie, gdy nagle wyrwał się Perełka:
— Zobaczymy. Najpierw musimy udać się na naradę.
— Na jaką naradę? — zdziwił się Maniuś.
Perełka odciągnął go w stronę szałasu.
— Ty, jak jesteś dobrym kolegą, to ją przyjmij.
— Nie uznaję protekcji.
— Ona się przy nas nauczy.
— Nie przyjmuję tak na piękne oczy.
— Ja się nią zajmę...
Paragon spojrzał prosto w oczy swemu najbliższemu koledze.
— Ej, Perełka, Perełka... Widzę, że wpadłeś!
— No, cóż... podoba mi się. A zresztą zobaczysz, że z niej będzie
pierwszorzędny detektyw.
— Zobaczymy...
— To znaczy?
— Przyjmujemy ją na próbę. Ale jak jeszcze raz skrewi, to wyrzucę bez
lekramacji. Legalnie! — ulubione słówko zabrzmiało teraz twardo i stanowczo.
Gdy wyszli spoza szałasu, Jola stała z opuszczoną głową. Na ich widok
wyprostowała się. Spojrzała pytająco.
— Przyjmujemy cię na próbę — powiedział uroczystym głosem Paragon. —
Będziesz tymczasem sierżantem. Daję cię pod opiekę inspektorowi Albinowskiemu.
Jeżeli skrewisz, to wylatujesz bez pardonu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— A teraz musisz przysiąc, że dochowasz wszystkich tajemnic, czyli nie
puścisz pary z gęby.
Jola uniosła dłoń do góry.
— Przysięgam!
— W takim razie wszyscy walimy do Antoniusza, bo już zbliża się szósta.
2
Słońce zapadło za ponure mury starego zamczyska, kiedy komendant
posterunku zbliżał się do obozu studentów historii sztuki. Był w niezwykle dobrym
nastroju. Zacierał pulchne dłonie i powtarzał w myśli: „Ja im dzisiaj wybiję te duchy z
głowy. Niech sobie nie myślą, że będą wszystkich nabijać w butelkę. Robotnicy mogli
uwierzyć, ale u mnie nie ma cudów. Odpowiedzą mi za zakłócanie spokoju i porządku
publicznego...”
Tak rozumując, stanął na polanie pod zamkiem. Polanę zalegał już cień. Przed
namiotami płonęło niewielkie ognisko, a wokół niego siedziało kilkanaście osób.
Pośrodku rudobrody Antoniusz mówił coś głośno, żywo gestykulując.
„Co u licha? — zastanowił się sierżant Antczak. — Czyżby duchy miały
dzisiaj odpoczynek?”
Zbliżył się wolno do kręgu ludzi otaczających ognisko. Ci nie zwracali na
niego uwagi, jakby go w ogóle nie spostrzegli.
Antoniusz mówił z zapałem:
— Jeżeli uda nam się dotrzeć do ostatniej kondygnacji podziemia, wtedy
będziemy mogli stwierdzić, w którym wieku rozpoczęto budowę zamku. Sądzę, że
sami nie damy sobie rady. Będziemy musieli poprosić o pomoc kolegów
archeologów...
W tym miejscu komendant posterunku miał już dość wykładu. Nie po to tu
przyszedł, by wysłuchiwać mądrości. Chrząknął więc znacząco, chcąc w ten sposób
dać do zrozumienia, że w obozie zjawiła się ważna osobistość.
Antoniusz, który spostrzegł go już wcześniej, udał, że jest zaskoczony. Zerwał
się, wyprostował i rzekł niezwykle uprzejmie:
— Dobry wieczór, panie komendancie! Jeśli pana interesuje nasza codzienna
odprawa, to bardzo prosimy.
Pozostali przywitali go długim, pełnym podziwu: „Aaa...”
Sierżant poprawił pas, chrząknął jeszcze kilka razy dla dodania sobie
animuszu i, okrążywszy ognisko, stanął przy asystencie.
— To pięknie, to pięknie, że wy, panowie studenci, tak bardzo zajmujecie się
nauką...
Antoniusz zrobił przymilną minkę.
— Dziękujemy za uznanie, panie komendancie.
Sierżant powiódł bystrym spojrzeniem po otaczających go twarzach. Wyczytał
w nich coś niezwykle niepokojącego, a zarazem piekielnie wesołego.
— To pięknie — powtórzył już nieco ciszej. — Ale czy wy, panowie studenci,
co wieczór tak przykładnie zajmujecie się sprawami nauki?
— Co wieczór — odpowiedzieli chórem.
— Co wieczór jest u nas odprawa — wyjaśnił Antoniusz. — Omawiamy
osiągnięcia minionego dnia i program prac na dzień następny.
Sierżant przymrużył zaczepnie oczy.
— To bardzo pięknie. Trzeba przyznać, że dobrze pracujecie na tym zamku.
— Taaak... — odpowiedziały bezładnie głosy.
Antoniusz dodał:
— Opracowujemy monografię tego piastowskiego grodu. Będzie to pierwsza
praca o tym zamku.
— Ho, ho, ho... — pokręcił głową sierżant. — Pierwsza praca... To naprawdę
pięknie, że nasza młodzież akademicka tak pożytecznie spędza wakacje... — W tym
miejscu urwał i znowu powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach. Napotkał
oblicza skupione, niemal uroczyste. Chrząknął i dorzucił: — A powiedzcie, panowie
czy wam tu nic nie przeszkadza?
Antoniusz spojrzał w stronę baszty, nad którą ciągnęła się jeszcze smuga
jaśniejszego, dogasającego zachodem nieba. Rzekł niezwykle poważnie:
— Wszystko byłoby w porządku, jedynie duchy bronią tajemnic zamku.
W kręgu otaczającym ognisko podniósł się głuchy szmer.
Sierżant roześmiał się głośno.
— O, właśnie! Ja też tak myślałem, że te cholerne duchy przeszkadzają nam w
pracy, i postanowiłem, że to się skończy.
— Ooo! — okrzyk podziwu zawtórował słowom komendanta.
— Będziemy panu bardzo wdzięczni — dał się słyszeć głos Antoniusza.
— To drobnostka — rzekł buńczucznie komendant — nie z takimi duchami
dawaliśmy sobie radę.
— Umm! — jęknęli z podziwu studenci.
Sierżant spojrzał na nich ostrzej, przynaglająco. Uniósł głowę, wciągnął
brzuch, wyprostował się i walnął pięścią w dłoń.
— Dość tych żartów, panowie!
Zapanowała głęboka cisza. Słychać było przyspieszone oddechy i trzask gałęzi
na ognisku. Oczy wszystkich zwróciły się na sierżanta. Ten stał w całej okazałości
swej urzędowej figury. Naraz tonem nie znoszącym sprzeciwu zwrócił się do
Antoniusza:
— Ilu was jest, panie asystencie?
— Trzynastu.
— Wszyscy obecni?
— Tak jest.
— W takim razie zapewniam panów, że dzisiaj na zamku nie będzie straszyć.
Uniósł rękę do góry jak dowódca prowadzący wojska do ataku, spojrzał na
mury i nagle zastygł w pełnym wyrazu geście. Twarz jego stężała, zbladła, oczy
znieruchomiały...
W tym samym bowiem momencie koronę baszty rozjaśniło niebieskawe
ś
wiatło, jakby z drugiej strony ktoś puścił silny reflektor. W murach lewego skrzydła
coś straszliwie zawyto, a na baszcie ukazała się zwiewna, błękitnawa postać kobieca...
Stanęła nieruchomo, potem wolnym, majestatycznym krokiem okrążyła koronę
baszty. Sunęła jakby poruszana powiewem wiatru. Jej prześwietlone szaty powiewały
niby skrzydła, a oczy żarzyły się czerwonymi ognikami. Naraz znikła, zapadła się w
murach...
Nastała długa chwila ciszy. Sierżant stał jak skamieniały. Poruszał tylko
bezwiednie wargami. Jego uniesiona w górę ręka opadła nagle i w tej okropnej ciszy
dało się słyszeć:
— Niech was dunder świśnie!
Powiedziawszy to, powiódł zbaraniałymi oczami po milczących i pokornych
twarzach studentów. Znowu zapanowała cisza. Sierżant energicznym ruchem ręki
przeciął nagle powietrze.
— Niech to dunder świśnie! Panowie, wybaczcie, posądzałem was, że to wy
straszycie na zamku, a teraz... Teraz sam już nie wiem. Panowie! Jako pracownicy
nauki musicie mi pomóc w rozwiązaniu tej dziwnej zagadki. Bo jeżeli ja tu jestem
komendantem posterunku, to, do jasnego ogórka, nie powinno straszyć na zamku.
Antoniusz wysunął się do przodu, stanął przed sierżantem. W blasku ogniska
wyglądał jak posąg. Jego ruda broda połyskiwała płomiennie, a głos brzmiał
niezwykle uroczyście.
— Panie komendancie, są takie chwile, kiedy duchy budzą się, by bronić
swych praw. Chciano naruszyć ich spokój, więc ocknęły się z wiekowego snu...
Sierżant patrzył nań jak na zjawę.
— Panie, chyba pan sam nie wierzy w to, co pan mówi.
— A jednak... — podjął Antoniusz.
— A jednak... — zawtórował mu chór studentów.
Komendant rozłożył ręce ruchem pełnym przesady.
— Panowie, chyba nie wierzycie...
— A jednak — rzekł Antoniusz.
— A jednak — dał się słyszeć chór uroczystych głosów.
Sierżant przesunął czapkę na tył głowy i dłuższy czas tarł czoło.
— A jednak — powtórzył — w tym coś musi być. Panowie, chodźcie ze mną
na zamek. Przekonamy się sami...
— Idziemy! Idziemy! — odezwały się zewsząd ochocze głosy. Pierścień
otaczający ognisko pękł, rozprysnął się na wszystkie strony. Polanę zapełniły ruchliwe
cienie.
Antoniusz zbliżył się do studenta w kraciastej koszuli i wspaniałym sombrero
na głowie.
— Marek — szepnął — wal do chłopców i przeprowadź ich podziemnym
przejściem. My idziemy z komendantem na basztę.
Młodzieniec w sombrero podniósł dłoń do ronda kapelusza i jak cień znikł
między namiotami.
Reszta obozowiczów ruszyła za sierżantem.
3
Są takie chwile w życiu młodego detektywa, kiedy ogarnia go radosne
uniesienie i zdaje mu się, że przeżywa chwile najprawdziwszego szczęścia. W takim
właśnie nastroju był pan inspektor Albinowski, gdy po odegraniu niezapomnianej roli
uroczej zjawy schodził z wysokiej baszty. To on, Perełka, został wyznaczony przez
rudobrodego Antoniusza do spełnienia najważniejszego zadania! Jemu przypadło
odegranie świetlistego zjawiska na baszcie tajemniczego zamku! To on przyprawił
dziesiątki, a może i setki ludzi o strach i wprowadził w ich umysły zamęt, to właśnie
on w głównej mierze pomógł studentom w wydostaniu się z przykrej opresji!
Schody były bardzo spadziste i wąskie, opuszczały się ślimakowato w dół
kamiennego szybu jak w przepaść. Mimo to chłopiec podkasawszy prześcieradło
pędził na złamanie karku. W umówionym miejscu, pod basztą, miał bowiem spotkać
się z Paragonem, a potem po drodze zabrać grubą Jolę, która w akcji pełniła rolę
radiotelegrafisty, uruchamiała ukryty w podziemiach magnetofon i za pomocą
głośnika wywoływała efekty dźwiękowe — wycia, jęki i spazmatyczne łkania
potępieńców.
Pędząc na oślep, minął już miejsce, gdzie wąski przesmyk prowadził do bramy
wychodzącej na dziedziniec zamku. Miał właśnie skręcić ku małej niszy, skąd wiodły
schody do podziemi, gdy nagle nogi zaplątały mu się w fałdach prześcieradła... Runął
jak długi. W oczach mu pociemniało, a w ustach poczuł słodkawy smak krwi. „Pewno
przeciąłem sobie wargę” — pomyślał, podnosząc się z kamiennej podłogi... I naraz
struchlał. Jeden krótki błysk latarki oślepił go i osadził w miejscu. Przed nim, za
ś
wietlistym snopem, stał jakiś człowiek. Widział jedynie jego wyciągniętą rękę.
Perełka cofnął się instynktownie, chcąc uciekać. Wtedy poczuł, że ktoś łapie
go za ramię. Chwyt był mocny i tak błyskawiczny, że chłopiec nie zdążył nawet
pisnąć, gdy znalazł się twarzą w twarz z tajemniczym człowiekiem. Wokół było już
ciemno. Widocznie tamten zdążyć zgasić latarkę. Chwilę panowała martwa cisza, w
której słychać było dwa oddechy — jeden krótki, przyspieszony, drugi regularny.
Naraz mały detektyw usłyszał nad sobą spokojny, niemal łagodny głos:
— Nie bój się...
Łatwo było powiedzieć „nie bój się”, kiedy pod Perełką nogi dygotały
przeraźliwie. Tajemniczy człowiek pociągnął go w głąb korytarza. Gdy zatrzymali się,
zapytał:
— Kto cię posłał na basztę?
Perełka milczał. Był przygotowany na najgorsze, a jednak honor i poczucie
obowiązku względem Klubu nie pozwalały mu zdradzić tajemnicy. „Niech się dzieje,
co chce — pomyślał — ale nie puszczę pary z ust”.
— Nie bój się — powtórzył tamten jeszcze łagodniej. — Ja ci nic nie zrobię.
Powiedz tylko, kto cię tu przysłał.
Mały detektyw zaciął zęby. Tamten znowu zapytał:
— Ty mieszkasz w leśniczówce?
— Tak.
— Czy cię tu posłał ten pan, który wynajął tam pokój?
— Nie.
— A więc kto?
— Niech mnie pan nie pyta, bo i tak nic nie powiem. A jak pan chce wiedzieć,
to sam tu przyszedłem.
Nieznajomy roześmiał się cicho.
— Twarda z ciebie sztuka. To bardzo ładnie, ale... — zastanowił się. Po chwili
podjął: — ...ale ja i tak wiem, kto cię tu posłał.
Perełka rzekł ze złością:
— Jak pan wie, to po co pan pyta i w ogóle, niech mnie pan puści, bo muszę
wracać do domu.
— Wrócisz. Powiedziałem, żebyś się nie bał. Ja ci nic złego nie zrobię.
Powiedz mi tylko, kto z tobą przyszedł?
— Powiedziałem panu, że sam tu przyszedłem.
— Was jest trzech w leśniczówce. Gdzie twoi koledzy?
— Nie wiem.
— Widziałem jeszcze jedną dziewczynkę.
— Nic nie wiem.
— Bujasz.
— A pan niepotrzebnie mnie pyta.
Nieznajomy mocniej ścisnął jego ramię. Głos jego zabrzmiał ostro,
przynaglająco:
— Chciałem z tobą łagodnie, ale widzę, że mnie nie zrozumiałeś. Zastanów
się.
Perełka znów zadygotał ze strachu. Miał takie wrażenie, że cała krew odpływa
mu z głowy, pozostawiając straszliwą pustkę. Z wielkim wysiłkiem wyszeptał:
— I tak nic nie powiem.
Nieznajomy klepnął go mocno w plecy.
— Zuch z ciebie. Lubię takich chłopców. Chciałem cię tylko wypróbować...
Ładnie się bawicie w te duchy... Tylko... skąd macie takie znakomite urządzenia?
„Uważaj, Perełka! — pomyślał mały detektyw. — Ten chytrus chce cię
podejść”. Rzekł więc głośno:
— Sami żeśmy sobie wykombinowali.
— Ktoś jednak wam pomagał.
— Nikt.
Nieznajomy roześmiał się i miał zadać następne pytanie, ale w tej chwili u
wejścia na dziedziniec odezwały się czyjeś głosy. Obaj zamilkli. Nasłuchiwali z
napięciem.
Naraz Perełka poznał niski, tubalny głos komendanta posterunku:
— Dziadku — wołał tamten — nie widzieliście tu kogo?
— Nie — odpowiedział mu z daleka drżący głos staruszka.
— A może się tu ktoś kręcił?
— Dyć mówię, że nie. Nikogo tu nie widziałem.
Wtedy w ten duet wdał się trzeci, dobrze chłopcu znany głos Antoniusza:
— W takim razie wejdźmy na basztę.
— Baszta zamknięta — oznajmił dziadek.
— Jak to: zamknięta? — obruszył się komendant.
— Przecie mi pan komendant kazał zamknąć aż do odwołania. Jak zamknąć,
to zamknąłem.
— Niech to dunder świśnie! — zawołał komendant. Otwierajcie, dziadku, ale
piorunem.
Dopiero teraz Perełka zastanowił się, skąd tajemniczy człowiek znalazł się w
baszcie, skoro baszta była zamknięta. Widocznie zna podziemne przejście, którym
przeprowadzili ich studenci.
Nie było jednak czasu na rozważania. Nieznajomy pociągnął go w głąb
korytarza. Perełka chciał krzyczeć, wołać pomocy, ale zrozumiał, że w ten sposób
zdradziłby wszystkich wobec komendanta posterunku. Bez słowa dał się prowadzić w
głąb ciemnego korytarza.
Szli po omacku. Było tak ciemno, że nie widział nawet zarysu
poprzedzającego go człowieka.
„Co ze mną będzie?” — pomyślał nagle, a myśl ta sparaliżowała go zupełnie.
Pierwszy raz w swej karierze detektyw zrozumiał, że znalazł się w sytuacji niemal bez
wyjścia.
4
Kiedy na baszcie umilkły piekielne wrzaski i potępieńcze pojękiwania,
Paragon zrozumiał, że zadanie, jakie im powierzył Antoniusz, zostało wykonane
bezbłędnie. Teraz, siedząc w podziemnym korytarzu, oczekiwał zjawienia się Perełki.
Umówili się, że gdy Perełka zejdzie z baszty, razem pójdą zwolnić Jolę, która wraz z
magnetofonem czekała na nich w lewym skrzydle zamku.
Nie miał zegarka. Wnioskował jednak, że gdy doliczy do stu, Perełka
powinien dołączyć do niego. Tymczasem zaczynał już liczyć piątą setkę, a ciemny
wylot korytarza wciąż był pusty i głuchy. Zaległa martwa cisza. Słychać było jedynie
głos kropel spadających z wilgotnego sklepienia i dziwny szelest, jakby ktoś
przesypywał suche ziarno.
Paragona zaczął z wolna ogarniać niepokój. Co się stało z dzielnym
inspektorem Albinowskim? Przecież z baszty do podziemnego korytarza prowadziła
prosta droga i trudno było zabłądzić.
Maniuś nie umiał długo zastanawiać się. Jeżeli inspektor nie zgłasza się, to
trzeba go poszukać. Zapalił elektryczną latarkę, zagwizdał swoje ulubione „Ri-fi-fi” i
ruszył w stronę schodów prowadzących do baszty. Gdy był już niedaleko przejścia na
dziedziniec, usłyszał nagle dudnienie kroków i zmieszane odgłosy rozmowy.
Zatrzymał się gwałtownie i zgasił latarkę. Ogarnęła go nieprzenikniona
ciemność, jakby nagle zapadł w mroczną głębię. A z tej głębi doszedł doń wyraźny
głos Antoniusza:
— Jeżeli nikogo nie będzie na baszcie, to nie wiem, co o tym myśleć...
Odpowiedział mu zadyszany bas komendanta posterunku:
— Mówię wam, że złapiemy tego ptaszka.
Paragon dopiero teraz zaniepokoił się poważnie. Miał wrażenie, że w
dokładnie obmyślonej akcji coś się nie udało. To, że Antoniusz z komendantem
znaleźli się na baszcie było do przewidzenia. Ale, do stu tysięcy karaluchów, co
mogło stać się z Perełką? Ładnie będą wyglądali, jeśli szanowny komendant
posterunku zastanie na górze przebranego detektywa. A może małemu detektywowi
coś się stało? Trudno było w tej chwili odpowiedzieć na cisnące się pytania,
zwłaszcza że Paragon nie mógł wiedzieć, iż Perełka jest o kilkanaście kroków w
bocznej niszy. Jedno wydało się pewne — coś tu nie grało. Trzeba jak najszybciej
zawiadomić studentów o zniknięciu głównego aktora dzisiejszego wieczoru.
Wiedział, że po skończonej akcji ma ich ściągnąć z posterunku student w
kraciastej koszuli. Był pewien, że spotka go w podziemnym korytarzu. Postanowił
więc jak najszybciej wycofać się i zawiadomić go o zniknięciu Perełki.
Nie mylił się. W połowie drogi, między basztą a lewym skrzydłem zamku,
ujrzał migotliwe oczko zbliżającej się latarki. Po chwili stał już naprzeciw kraciastej
koszuli.
— Nie ma Perełki — powiedział stłumionym szeptem.
Student spojrzał z niedowierzaniem.
— Jak to: nie ma?
— No, nie ma. Nie przyszedł.
— A co się stało?
— śebym ja wiedział.
— Psiakrew — syknął tamten — to niedobrze!
— Boję się, że go złapią na baszcie.
Student przesunął sombrero na tył głowy.
— Zaraz... zaraz... trzeba szybko działać. Ja wrócę na dziedziniec i dołączę do
Antoniusza, a ty tymczasem przejdź jeszcze raz korytarzem.
— Zrobione! — powiedział Paragon. Nie uśmiechało mu się tkwić nadal w
ponurych podziemiach, ale trudno, trzeba szukać przyjaciela, który nie wiadomo w
jakich znajduje się opałach.
Ciemna sylwetka studenta oddaliła się, zniknęła za załomem murów. Jeszcze
na chwilę na wilgotnej ścianie zachwiał się wielki cień sombrera. Potem zadudniły
oddalające się kroki, a gdy i one ucichły, Paragon ruszył z powrotem w kierunku
baszty. Skradał się wolno, nie zapalając latarki. Wnet pod stopami poczuł, że grunt
wznosi się lekko, a za chwilę potknął się o pierwszy stopień kamiennych schodów.
Stracił równowagę i strącił jakiś kamień, który stoczywszy się narobił takiego rumoru,
jakby lawina zasypała dno korytarza. Wtedy nad sobą, wśród zupełnych ciemności,
usłyszał przytłumiony głos Perełki:
— To ty, Paragon?
— Ja — odrzekł uradowany.
— To wyrywaj!... — krzyknął niemal chłopiec, lecz słowa jego nagle przeszły
w rzężenie.
Paragon zdumiał się. Czyżby przyjaciel znalazł się w niebezpieczeństwie? W
pierwszej chwili zerwał się do ucieczki, lecz po kilku krokach zatrzymał się
gwałtownie. Nie byłby Paragonem, najdzielniejszym chłopcem z Górczewskiej, gdyby
w tej sytuacji opuścił przyjaciela. Stanął pod murem, spoconą dłonią wyczuł
chropowatość kamieni. Nasłuchiwał. Nad nim, w miejscu gdzie kończyły się
kamienne schodki, słychać było przyspieszone oddechy i odgłosy szamotaniny, po
chwili ktoś zawołał napiętym głosem:
— Kto tam?
Paragon zdrętwiał ze strachu. Głos nie należał do Perełki. „Perełka w
niebezpieczeństwie!” Ta myśl jak sygnał alarmowy pchnęła Maniusia do działania.
Jak kot — bezszelestnie — zaczął się wspinać na schody. W górze panowała cisza.
Tylko oddechy dalekie, a jednocześnie zwielokrotnione przez puste sklepienia
podziemi, wskazywały, że ktoś jest ponad schodkami. Naraz poczuł bliskość czyjegoś
ciała i w tym samym momencie snop światła uderzył mu w oczy. Ktoś z ciemności
wysunął ku niemu rękę, ale Paragon zdołał uskoczyć. Odwrócił się akrobatycznym
skokiem i znów był na schodach. Gnał w dół owładnięty panicznym strachem. Za
sobą słyszał głos Perełki:
— Uciekaj!
Paragonowi nie trzeba było powtarzać. Biegł opętany jedną, jedyną myślą:
„Trzeba sprowadzić pomoc!”
5
— Niech to dunder świśnie! — jęknął zasapany sierżant kiedy znaleźli się na
koronie baszty.
Niskie chmury wisiały nad murami. W mroku bezszelestnie krążyły
nietoperze. Ocierały się niemal o ramiona i głowy. W dole szumiał niewidoczny las, a
niżej, nad jeziorem mrugały światła przystani. Stali chwilę w milczeniu. Sierżant
skierował zdumione spojrzenie na Antoniusza.
— Niech to dunder świśnie! — powtórzył. — Ani słychu, ani dychu... Nikogo.
— Nikogo — odpowiedział jak echo Antoniusz.
— Co się mogło stać? — odezwał się zza jego pleców stłumiony śmiechem
głos.
— To dziwne — podjął sierżant Antczak. — Przecież brama na basztę była
zamknięta...
— To bardzo dziwne — głos Antoniusza zabrzmiał grobowo. — Przyznam
się, że nie mogę znaleźć wytłumaczenia tej zagadki.
— Ale co to może być?
— Niech się pan nie kłopocze, panie komendancie — pocieszył go Antoniusz.
— Postaramy się wyjaśnić to nadzwyczajne zjawisko.
— Jak tu wyjaśnić, kiedy człowiek nie może pojąć zdrowym rozumem. Daję
wam słowo honoru, że odkąd tu jestem, nigdy jeszcze nie straszyło na zamku.
W tym momencie na baszcie zjawił się student w kraciastej koszuli. Był
mocno zdyszany i zdenerwowany. Odciągnął na bok Ewę.
— Słuchaj, ten mały chłopiec, który był na baszcie, znikł. Nie widzieliście go
po drodze?
— Nie.
— To niedobrze. Trzeba go szukać.
Ewa odciągnęła na bok Antoniusza. Szepnęła:
— Trzeba szukać małego Perełki.
Antoniusz przeraził się.
— Jak to... przecież wszystko było dokładnie umówione?
— Nie mam pojęcia... chłopiec nie przyszedł na wyznaczony punkt.
Antoniusz wydał szybko zarządzenie: trzech chłopców pójdzie od strony
lewego skrzydła, trzech od strony baszty. Trzeba przeszukać dokładnie korytarze.
Może mały zabłądził.
Przez chwilę słychać było stłumione szepty, potem sześć cieni oderwało się od
grupy. Po chwili jak duchy zniknęły w gęstym mroku.
Na dziedzińcu trójka, która udała się w kierunku lewego skrzydła, natknęła się
na biegnącego Paragona. Chłopiec wpadł na nich z impetem.
— Ratunku! Ktoś złapał Perełkę — wykrztusił drżącym z przejęcia głosem.
Student w kraciastej koszuli przyciągnął go do siebie.
— Kto?
— Nie mam pojęcia.
— Może się mylisz?
— Nie. Jak ciocię Franię kocham, widziałem na własne oczy.
— Gdzie?
— Tam, gdzie się schodki z podziemia kończą.
Student w kraciastej koszuli dał znak ręką.
— Lecimy, wiara! Tylko gazem.
6
Kiedy Paragon umknął tajemniczemu mężczyźnie, Perełka wiedział już, że nie
zostanie opuszczony; wierzył w Paragona i miał nadzieję, że inspektor Tkaczyk
zawezwie pomoc. Zaraz nabrał pewności siebie.
— Nie ma pan czego tu szukać — powiedział zuchowato.
Tamten roześmiał się szczerze.
— Kto to był ten chłopiec? Pewno kolega z leśniczówki.
— On sprowadzi pomoc. Lepiej niech mnie pan puści, bo będzie z panem
krucho.
— O! — żartował tamten. — Rzeczywiście okropnie się boję i zastanawiam
się, co teraz z tobą zrobić... — zerknął w stronę bramy prowadzącej na dziedziniec.
Nasłuchiwał z natężeniem. — Może zaprowadzić cię w tym stroju do leśniczówki? —
powiedział nagle.
Perełce wydłużyła się twarz. Ładnie by wyglądał, gdyby go w leśniczówce
ujrzeli w takim przebraniu. Pociągnął więc nosem i rzucił pojednawczo:
— Najlepiej pan zrobi, jak mnie pan puści.
— Boisz się wrócić do leśniczówki? — przekomarzał się nieznajomy.
— Nie... tylko...
— Tylko się boisz. Okazałoby się, że największe straszydło w okolicy to
właśnie ty. Dostałbyś porządne lanie, co?
Perełka przyznał mu w myśli rację i zrozumiał, że należy jakoś
dyplomatycznie wyjść z tego przykrego położenia.
Z pomocą przyszedł mu nieznajomy.
— Mówiłem ci, żebyś się mnie nie bał. Chciałem jedynie dowiedzieć się kilku
szczegółów, które i tak jutro będę znał. A teraz to już czas na ciebie. W domu będą się
martwić. Musisz wracać.
Ujął go za rękę i podprowadził do samej bramy wiodącej na dziedziniec. Tutaj
przystanął. Rozejrzał się. Z góry, z baszty, dochodziły głosy. Na dziedzińcu było
pusto i cicho. Nieznajomy ścisnął silniej rękę chłopca.
— Widzisz, że nie jestem taki straszny. Mam nadzieję, że się jeszcze
spotkamy. Masz wtedy u mnie podwójne lody. Do widzenia. — Puścił chłopca i
ruszył w stronę dziedzińca.
Teraz dopiero Perełka na szarym tle kamieni ujrzał jego sylwetkę. Był to
mężczyzna średniego wzrostu. Miał na głowie beret, a na ramionach ciemną
wiatrówkę, której barwę trudno było w mroku rozróżnić...
Chłopiec odprowadził go zdumionym spojrzeniem.
„Kto to może być? Cóż za dziwny typ?” — myślał.
Tymczasem sylwetka nieznajomego tajała w mroku, aż zupełnie zlała się z
otaczającymi dziedziniec murami. Inspektor Albinowski odsapnął z
niewypowiedzianą ulgą. Był wolny, ale do tej pory nie mógł w to uwierzyć. W głowie
wciąż plątało się pytanie: „Kto to był? Zachowywał się okropnie dziwnie i zupełnie
nie tak, jak prawdziwy przestępca, a jednak chciał koniecznie wiedzieć, kto wysłał nas
na mury i dopytywał się o Marsjanina”.
W tej chwili, gdyby nawet był samym Sherlockiem Holmesem, nie potrafiłby
odpowiedzieć na to pytanie. Pomyślał jedynie, że brygada młodych detektywów ma
przed sobą nowe zadanie do rozwiązania. Ta myśl wyrwała go z zamyślenia.
Postanowił jak najszybciej odszukać Paragona i Jolę. Przypuszczał, że znajdzie ich w
lewym skrzydle przy magnetofonie. Jeszcze raz spojrzał na basztę, skąd dochodziły
przyciszone odgłosy rozmowy. Pokrzepiony myślą, że mu się tak łatwo upiekło,
ruszył w stronę lewego skrzydła.
Kiedy zbliżał się do małego dziedzińca, wśród ruin ujrzał błysk latarki.
Przezornie ukrył się w zaroślach. Naraz z radością usłyszał głos Paragona. Inspektor
Tkaczyk mówił do kogoś płaczliwym głosem:
— Jak ciocię Franię kocham, ja sam pójdę go szukać. To mój najlepszy
kolega. Ja go tam nie zostawię...
Perełka z radosnym okrzykiem wyskoczył z zarośli.
— Paragon! Ja tu jestem! To ja, Perełka.
Wnet otoczyła go zwarta ciżba studentów, a Paragon rzucił mu się na szyję i z
całej siły jął go okładać pięściami.
— Jesteś, stary! Jesteś! — powtarzał gorączkowo. — A ja myślałem, że cię
zakasował Marsjanin.
— Jaki Marsjanin? — zapytał zdziwiony student w kraciastej koszuli.
— Eee, to tylko tak... — odparł wykrętnie Paragon.
— Ty coś bredzisz?
— Nie... to taki nasz szyfr — kłamał, nie chcąc zdradzić tajemnicy. Marsjanin
stanowił wyłączną własność Klubu Młodych Detektywów i nikt nie mógł się wtrącać
w jego sprawy. Oni go odkryli i oni odgadną jego zagadkę.
Student w kraciastej koszuli stanął przed Perełką. Nachylił się. Jego białe
sombrero osłoniło chłopca jak parasol.
— Kto to był ten człowiek, który cię zatrzymał?
— śebym to ja wiedział — wzruszył ramionami.
— Czego chciał od ciebie?
— Dopytywał się, kto mnie posłał na wieżę.
Wśród studentów zaszemrano.
— A ty co? — zapytał ktoś z boku.
— Się rozumie, że ani mru-mru.
— Nie powiedziałeś, że to my?
— Ani słowa — powtórzył chłopiec z naciskiem.
— Pan go jeszcze nie zna — wtrącił urażony Paragon. — Gdyby mu dali
wycisk, to by też niepotrzebnego słowa ze siebie nie wypluł.
Studenci uspokoili się. Tajemnica została utrzymana. Teraz należało jedynie
zawiadomić Antoniusza, że zguba odnalazła się.
Gdy zostali sami, Paragon pociągnął Perełkę w głąb zarośli. Zapytał z
tajemniczą miną:
— Te, kto to był?
— Nie wiem.
— Marsjanin?
— Nie.
— Bujasz.
— Daję ci słowo detektywa.
— Widziałeś go?
— Nie. Było tak ciemno, że nie poznałem jego gęby.
— Bił cię?
— Nie. W ogóle dziwny gość. Obiecał mi lody.
— A jak wyglądał?
— Jak człowiek. Poza tym — beret i ciemna wiatrówka.
— To ważne.
— I wiedział, że mieszkamy w leśniczówce.
— O, pluskwa jedna! To znaczy, że nas śledzi.
— I że Jola z nami... — w tym miejscu Perełka aż zachłysnął się powietrzem.
— Te! — krzyknął. — A co z Jolką?
Paragon trzepnął się wesoło.
— Niech mnie kawki zadziobią, na śmierć o niej zapomniałem!
— Hańba! — rzucił Perełka i nie dodawszy jednego słowa ruszył w stronę
lewego skrzydła.
Paragon pobiegł za nim. Po drodze trapiła go myśl, że Jola mogła również
zniknąć jak Perełka. Kiedy jednak przybiegli do zawalonej i z wszystkich stron
osłoniętej niszy, ujrzeli Jolę zdrową i całą. Na ich widok jęknęła żałośnie:
— Jestem strasznie głodna, okropnie głodna.
— To głupstwo — zawołał uradowany jej widokiem Paragon — grunt, że ci
się nic nie stało.
— To wcale nie głupstwo, bo na kolację są pierogi z jagodami, a ja jestem
taka głodna.
— Pierogi nie uciekną.
— Najlepsze są świeże.
Paragon spojrzał z niedowierzaniem na beczułkowatą dziewczynę wyłaniającą
się z krzaków.
— Tu się dzieją takie rzeczy, a ona o pierogach. Nic ci nie będzie, jak trochę
schudniesz.
Perełka, onieśmielony widokiem dziewczyny, zauważył nieśmiało:
— Czy jej nie wolno być głodną?
— Och, jaka jestem głodna! — westchnęła czując poparcie małego detektywa.
— A wyście o mnie zapomnieli.
— Ja nie. Nigdy! — zaprotestował ostro Perełka. — Jesteś na praktyce —
osadził ją Paragon.
Jola wydęła wargi.
— Praktyka praktyką, a kolacja...
— Na drugi raz bierz z sobą wałówę — przerwał jej Paragon. — Jak zadanie?
— zapytał zbliżając się do magnetofonu.
Jola roześmiała się.
— Wiecie, to było nawet zabawne. Koncert fortepianowy Czajkowskiego
puszczony od końca... Świetna zabawa!
— Świetna zabawa — powtórzył Perełka. — A ja cały czas martwiłem się o
ciebie.
— O mnie? — zdziwiła się Jola.
— Tak jest, sierżancie, o ciebie — westchnął inspektor Albinowski.
Paragon wyciągnął dłoń.
— Gratuluję, sierżancie. Zadanie wykonaliście solidnie, awansujemy was na
inspektora i przyjmujemy do Klubu Młodych Detektywów.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
1
Już dawno koguty odpiały pobudkę, kury odgdakały ranne ploteczki, nawet
kaczki, największe śpiochy, pomaszerowały do kąpieli, a chłopcy wciąż jeszcze spali
po czubki głów zagrzebani w pachnącym sianie. Gdyby ktoś spojrzał teraz na ich
zarumienione twarze, na niewinnie przymknięte oczy i lekko rozchylone usta, nie
odgadłby zapewne, że ma przed sobą dzielnych detektywów. Pochrapywali
rozkosznie jak wzory niewinności.
Pierwszy obudził się Paragon. Gdy przetarł zaspane oczy i ujrzał pod swoim
nosem brudną piętę Perełki, zorientował się, że jest w stodole leśniczówki, a nie w
mrocznych podziemiach zamczyska. Odetchnął z ulgą. Usiadł, podwinął pod siebie
nogi i długo czochrał zmierzwioną czuprynę, wyczesując z niej palcami źdźbła siana.
Potem połechtał słomką Perełkę w samą piętę. Ten wierzgnął jak rażony prądem.
— Odczep się! — wymamrotał zaspanym głosem.
— Pobudka! — zaśmiał się Paragon i jednym szarpnięciem zdarł z niego koc.
Perełka był zupełnie nieprzytomny. Wodził wokół mętnymi oczami, ziewał
jak młody hipopotam.
— Te — zamruczał — czy ja jeszcze żyję?
— Uszczypnij się w pośladek, to się przekonasz.
— Zdaje mi się, że żyję. A śniło mi się, że już umarłem.
Paragon naciągał trampki.
— A mnie się śniło, żeśmy złapali Marsjanina.
— Gdzie?
— W podziemiach. A ten facet w berecie to był jego pomocnik.
W tym momencie spod trzeciego koca odezwał się głos Mandżara:
— Jaki facet w berecie?
Chłopcy zamienili nieco zdumione spojrzenia i jednocześnie parsknęli
ś
miechem. Spod koca wysunął niezwykle poważną twarz były nadinspektor
Mandżaro.
— Pytam, jaki facet w berecie?
Paragon roześmiał się.
— Przeprosił się książę Walii?
Mandżaro usiadł w kucki. Miał teraz minę fakira połykającego noże.
— Ja wcale się nie przeprosiłem, tylko... tylko mnie interesuje facet w berecie.
— Jeżeli cię interesuje facet w berecie, to idź na zamek i poszukaj go w
podziemiach — powiedział z nutką wyższości Perełka.
— To się samo przez się rozumie. Ja już to dawno wydedukowałem...
Paragon patrzał na Mandżara spojrzeniem, w którym więcej było politowania
niż złości.
— Te — rzucił pojednawczo — nie wygłupiaj się. Dzisiaj imieniny cioci
Perełki. Musimy wszyscy razem zanieść prezent.
Mandżaro certował się jeszcze chwilę.
— Ja nie mam prezentu.
— Powiedziałem, że ja zorganizuję. Wczoraj dwa razy obróciłem w
charakterze tragarza i prezent jest. Wypada, żebyśmy wszyscy razem poszli złożyć
ż
yczenia, bo przecież wszyscy wtrajamy pierogi z wiśniami i inne gastronomiczne
cuda.
— A co kupiłeś? — wtrącił zaciekawiony Perełka.
Maniuś podczołgał się pod okap. Z siana wygrzebał pudełko.
— Prezent ery podróży międzyplanetarnych. Mam nadzieję, że twoja ciocia
będzie zadowolona.
— Pokaż! — Mandżaro wyciągnął rękę.
Paragon mrugnął doń przyjaźnie.
— Zgoda?
— Zgoda! — Mandżaro mocno uścisnął jego dłoń.
Perełka rzucił się do obu. Mocno objął ich za szyje.
— Zgoda! Ja tak nie lubię, jak wy się kłócicie.
Paragon machnął ręką.
— Nie ma o czym gadać. Chwilowe zachmurzenie z przelotnymi opadami.
No, patrzcie! — otworzył pudełko i wyciągnął jakiś metalowy przedmiot z małą,
plastykową korbką.
— Co to? — chłopcy z niedowierzaniem gapili się na nieznany przyrząd.
— Atomowa maszynka do ubijania śmietany.
— Fantastyczna! — zawołał Perełka.
— A ty co na to? — zapytał Paragon Mandżara.
— Tak sobie... Ja myślałem o innym prezencie. Bardziej reprezentacyjnym.
Jakieś kwiaty, jakaś bombonierka...
— Człowieku! — natarł na niego Perełka. — Przecież kwiaty więdną, a to
ułatwi cioci życie.
— Mało eleganckie — szepnął nie przekonany rzeczowymi argumentami
kolegi.
Paragon nie miał ochoty kłócić się, więc rzekł pojednawczo:
— Prezent może nie lordowski, ale za to śmietana będzie gęsta jak masło.
Wyobrażacie sobie pierogi z taką śmietaną?
Mandżaro wygrzebał się z siana.
— Śmietana śmietaną, ale nie powiedzieliście, co z tym facetem w berecie.
— Bomba — powiedział Perełka.
— Jeszcze jedna zagadka — dodał Paragon i naraz, jakby dopiero teraz
ocknęli się ze snu i spostrzegli wczorajsze zdarzenia w blasku pogodnego dnia,
zaczęli opowiadać na wyrywki o nocnej wyprawie na zamek i przygodzie Perełki z
tajemniczym mężczyzną w berecie i ciemnej wiatrówce.
Mandżaro słuchał tego opowiadania z miną fakira zaklinającego węża, ale w
miarę nowych sensacyjnych szczegółów tracił sfinksowe oblicze i coraz szerzej
rozdziawiał usta.
— To rzeczywiście bomba! — zawołał, gdy chłopcy skończyli opowiadanie.
— Ale prawdziwą bombę usłyszycie ode mnie.
W tym miejscu uśmiechnął się tajemniczo, a gdy chłopcy umilkli, zaczął
mówić o przedpołudniowej wyprawie na zamek, spotkaniu z tajemniczym
człowiekiem w berecie, o odnalezieniu nowego zejścia do podziemi, niecodziennych
przeżyciach w podziemnych korytarzach, zjawieniu się kobiety ze srebrnymi
włosami... a gdy doszedł do miejsca, w którym nieznajomy człowiek w berecie zjawił
się w leśniczówce, a potem w nadprzyrodzony sposób ulotnił się z pokoju Marsjanina,
chłopcy aż pobledli z wrażenia.
— To fan-tas-tycz-ne! — wyszeptał z przejęciem Perełka.
Paragon z pasją tarł czoło, wreszcie powiedział poważnie:
— Panowie, z taką historią to nawet Sherlock Holmes miałby pełne ręce
roboty...
— Nad tym trzeba się poważnie zastanowić — zawtórował mu Mandżaro.
— Fakt, nie lekrama, że to największa zagadka kryminolo... nolo... molo... —
zaciął się, więc splunął i dokończył: — Legalnie największa...
W tym momencie z dala dał się słyszeć śpiewny głos pani Lichoniowej:
— Chłopcy, na śniadanie!
Paragon zerwał się pierwszy.
— Kryminologia kryminologią, ale śniadanie trzeba grzecznie skonsumować,
zwłaszcza że dzisiaj imieninowe...
2
Chłopcy weszli na werandę. Stanęli przed pogodnym, rozpromienionym
obliczem pani Lichoniowej.
Perełka trącił łokciem Paragona:
— Ty mów.
Inspektorowi nie trzeba było powtarzać. Znany był przecież na całej Woli z
lotnego języka. Wystąpił więc naprzód, skłonił się szarmancko i zaczął:
— Kochana i wielce szanowna solenizantko! W tym pięknym dla nas dniu
nawet Wicherek z PIHM-u nie zrobił zawodu i na szanowny dzień imienin szałową
pogodę bez chmurki zamówił. śyczymy Ci więc, żeby i Twoje życie bez przelotnych
zachmurzeń i zatok niżowych leciało. śeby zawsze wyż baryczny zalegał bez względu
na porę roku. Pod względem ekonomicznym natomiast — dużo szczęścia w
szanownym udoju... i żeby kochane kurki po dziesięć jajeczek dziennie nosiły. No i
przede wszystkim dużo szczęścia i sto słonecznych lat... I żeby z nami do końca
miesiąca nie było kłopotu... — skłonił się jeszcze raz, wyciągnął przed siebie pudło i
wnet wpadł w szeroko rozwarte ramiona pani Lichoniowej.
— Paragon, mój Boże — mówiła wzruszona — jakżeś to pięknie powiedział!
Maniuś uśmiechnął się po swojemu.
— Jeszcze nie tak, jak sobie pomyślałem. Pół przemówienia połknąłem.
— Właśnie o takim roztrzepywaczu marzyłam! — zawołała solenizantka
otwierając pudło.
— To od nas wszystkich, z podziękowaniem... W wieku Gagarina i Titowa nie
wypada, żeby śmietana była ubijana własnoręcznie...
W tym momencie Paragon zaciął się. Nie mógł już wypowiedzieć
najprostszego słowa, gdyż wbrew zapowiedzi na horyzoncie zjawiła się ciężka
chmura w postaci komendanta posterunku, Antczaka. Chłopcy zbledli: zamienili
ostrzegawcze, alarmujące spojrzenia i gdyby nie uroczysta chwila, z pewnością
ulotniliby się lub wsiąkli w ziemię. Sierżant Antczak z marsową miną toczył się
wprost w kierunku werandy. Nie mieli wątpliwości, że przychodzi ich aresztować.
— Czegóż on chce? — zapytała strapiona pani Lichoniowa. — Pewno znowu
w sprawie tego przeklętego gościa.
Posłała pełne nienawiści spojrzenie w kierunku starego austro-daimlera, który
stał przed leśniczówką jak zaprzeczenie nowoczesnej techniki.
Z kuchni wysunęła ptasią głowę Trociowa.
— W imię Ojca i Syna... pewno znowu w sprawie duchów.
Perełka jęknął cichutko:
— Pewno po nas.
Tymczasem pan sierżant Antczak był już na schodkach i salutował z urzędową
powagą.
— Dzień dobry — zwrócił się do pani Lichoniowej — chciałem jeszcze raz
obejrzeć ten pokój na górze.
— A co się stało, mój Boże? — wyszeptała pani Lichoniowa.
— A nic — sierżant uśmiechnął się tajemniczo. — Mam pewne podejrzenia...
— Nie znaleźliście tego gagatka?
— Niech się pani nie boi, my go już znajdziemy.
Chłopcy odetchnęli z ulgą. Zdawało się, że burza przeszła obok. Pani
Lichoniowa prowadziła niespodziewanego gościa na górę. Trociowa szła za nimi jak
cień.
— Czy nikt się o niego nie pytał? — zagadnął sierżant, gdy znaleźli się na
poddaszu.
— A był tu wczoraj jeden taki.
Komendant natarł na nią:
— To dopiero teraz pani o tym mówi?!
— A kiedy miałam mówić?
Sierżant odsapnął.
— Kto to był?
— A czy ja wiem?
— A kto ma wiedzieć? Przecież go pani widziała.
Trociowa tak spojrzała na komendanta, jakby miała przed sobą ducha.
— Chryste Panie, był jakiś i pytał się o tamtego.
— Jak był ubrany?
— A żebym to ja pamiętała. Zaraz wydał mi się podejrzany... W tym coś musi
być.
Komendant zniecierpliwił się.
— Był, a pani nie wie, jak wyglądał?
— Dziwnie wyglądał.
— E, pani w ogóle nic nie wie.
— Jak tu wiedzieć, kiedy się takie dziwne rzeczy dzieją.
Nasi detektywi stali na dole. Z piekącą ciekawością łowili każde słowo, które
do nich docierało. Gdy Trociowa wspomniała o tajemniczej wizycie nieznajomego,
Mandżaro szepnął:
— Może mu powiedzieć?
— Ani się waż... to sprawa naszej brygady — zastopował go Paragon.
Perełka miał jednak wątpliwości.
— Może lepiej będzie... żeby milicja...
— Nie — uciął szybko Paragon. — My sami musimy wydedukować — był
niezmiernie zadowolony, że to piekielne słowo tak gładko przeszło mu przez usta.
Po chwili sierżant Antczak zeszedł ciężkim krokiem ze schodów.
— Mówi pani, że pani tam nie sprzątała? — powiedział do pani Lichoniowej.
— Ja to się tam nawet boję wchodzić! Wczoraj przecie znów na zamku
straszyło.
— To może duch jaki — wystękała Trociowa.
— Kto? — zapytał ostro sierżant.
— A ten, co tu przychodził. Mówię panu, ja od razu pomyślałam, że on jakiś
dziwny.
— Kto, do stu tysięcy?! — wrzasnął sierżant.
Trociowa skuliła się, przerażonymi oczyma powiodła dokoła i wyszeptała:
— Ażebym to ja wiedziała.
Sierżant wzruszył ramionami. Naraz zwrócił się do chłopców:
— A wy, młodzieńcy, nie widzieliście tu kogoś, kto by się pytał o tego
lokatora z samochodem?
— My? — zastanowił się Mandżaro.
— My nie — odpowiedział za niego Paragon.
Komendant posterunku postał im przyjazny uśmiech.
— Gdybyście przypadkowo coś zauważyli, to zaraz zawiadomcie posterunek.
— To się samo przez się rozumie — rąbnął Paragon.
— Bo tacy chłopcy mogą zawsze coś wyszperać — wyjaśnił pan sierżant. —
Nigdy nie wiadomo, co w trawie piszczy.
Paragona dusił wewnętrzny śmiech. Gdyby tak pan komendant wiedział, że
ma przed sobą oryginalne wczorajsze duchy, zapewne nie uśmiechałby się tak
serdecznie.
Ale komendant posterunku miał inne kłopoty. Tak bardzo się spieszył, że nie
przyjął nawet zaproszenia pani Lichoniowej na imieninowe śniadanie. Zasalutował,
podciągnął pas na brzuchu i raźnym krokiem poszybował w stronę przystani.
— Burza przeszła — rzekł Paragon. — Zapowiada się całkowite
rozpogodzenie.
Perełka prychnął śmiechem.
— Nie wiadomo, co w trawie piszczy! — szepnął i dał Mandżarowi
porządnego kuksańca.
W tym momencie na polanie ukazała się jadąca na rowerze Jola. Okrążyła
stary samochód, zeskoczyła z gracją i zawołała wesoło:
— Czołem, chłopcy, jak się czujecie?
Mandżaro zrobił minę fakira połykającego żywego węża.
— Kto to?
Perełka zakrztusił się.
— Zapomnieliśmy ci powiedzieć, że wczoraj właśnie przyjęliśmy do Klubu...
Mandżaro zasyczał:
— Babę?
Paragon uśmiechnął się chytrze.
— Właśnie, mamy w brygadzie pierwszego inspektora rodzaju żeńskiego.
— To niemożliwe!...
Okrzyk ten pozostał bez odpowiedzi. Paragon żartobliwie zwrócił się do Joli:
— Mam nadzieję, że szanowny inspektor skonsumował już swoje śniadanko i
nie umiera z głodu?
Jola przymrużyła zielone oczy. Oblizawszy się z apetytem, zerknęła w stronę
suto zastawionego stołu.
— Poniekąd tak, ale widzę, że u was dzisiaj jakieś dobre rzeczy. Na przykład
te drożdżowe ciasteczka...
— Masz babo placek! — jęknął Mandżaro, który cały czas z niepokojem i
dezaprobatą spoglądał na grubą dziewczynę.
— Ciasteczka nie najgorsze — droczył się Paragon. — Ale po śniadaniu nie
będą ci smakowały.
— Dlaczego? — uśmiechnęła się Jola. — Muszę przyznać, że u nas było
dzisiaj skromne śniadanie.
Z kuchni wychyliła się pani Lichoniowa.
— Dlaczego nie zaprosicie koleżanki? — zawołała.
Jola wcale nie czekała na zaproszenie. Jednym zwinnym skokiem znalazła się
u stołu. Wnet w jej ustach znikło pierwsze rumiane ciasteczko.
— Pycha! — powiedziała zapchanymi ustami.
Paragon pokręcił głową.
— Co jak co, ale nie chciałbym być twoim żywicielem. Stuprocentowe
bankructwo!
— Pycha! — zachwycała się Jola. — Dawno nie jadłam takich smacznych
ciasteczek.
Perełka patrzył na nią niemal z rozrzewnieniem.
— Proszę cię bardzo, proszę — podsunął jej cały półmisek.
— Wolnego — zażartował Paragon. — Tylko nie po dwa, żeby dla innych
zostało.
— Pycha! — Jola przymrużyła oczy i z rozkoszą pałaszowała następne
ciastko.
Mandżaro pokiwał głową.
— Pięknie. Jeżeli będzie tak pracowała w brygadzie, jak teraz wcina, to może
zostać.
3
Imieninowe śniadanie pozwoliło naszym detektywom jaśniej i ostrzej spojrzeć
na czekające ich zadania. Gdy po uczcie poszli do szałasu, każdy miał własny i
niezbity sąd o sytuacji. Niestety, sądy ich były tak rozbieżne, że trudno było znaleźć
nawet punkt wyjścia dla prowadzenia dalszego śledztwa.
Jeden Mandżaro starał się w rozsądny sposób uporządkować zdarzenia.
Rozciągnął się wygodnie na mchu, wyciągnął nieodłączny notes, zamyślił się, a kiedy
w szałasie zapadła cisza, zaczął rzeczowo:
— Najpierw trzeba wiedzieć, jakie mamy dane. A więc pierwsze: nasz
Marsjanin znikł z mieszkania i do tej pory nikt z nas nie wie, gdzie się znajduje.
— W podziemiach zamku — przerwał mu Perełka. Przecież Paragon widział
go przedwczoraj wieczorem.
— Uspokój się — osadził go Mandżaro. — Widział go przedwczoraj, ale nie
w podziemiach.
— Ty sam widziałeś jego znaki na murach — wtrącił Paragon.
— To jeszcze nie dowód, że on tam jest. Możemy jedynie wnioskować, że się
tam ukrywa. Ale należy to sprawdzić.
— Legalnie — potwierdził Paragon. — To przecież nasze główne zadanie.
— Po drugie — ciągnął Mandżaro — ze sprawą Marsjanina wiąże się sprawa
człowieka w berecie. Nazwijmy go: Tajemniczy. Trzeba sprawdzić, jaki ma związek
Tajemniczy z Marsjaninem. Dlaczego go poszukuje i dlaczego stale przebywa w
okolicach zamku?
— W ogóle nie wiemy, kto to jest — odezwała się Jola.
Mandżaro skarcił ją spojrzeniem.
— Proszę mi nie przerywać. Od tego nasza brygada, żeby się dowiedziała, kim
jest Tajemniczy. Ja myślę, że to największy przestępca.
— Eee... — skrzywił się Perełka. — Największy przestępca nie zapraszałby na
lody.
— To dla zaszklenia oczu, czyli maskowanie się — zauważył fachowo
Paragon.
— Po trzecie — ciągnął Mandżaro — musimy wyjaśnić, czego szuka w
podziemnych korytarzach ta pani ze srebrną wiechą na głowie. Dla ułatwienia
nazwijmy ją Srebrna.
— Czy malarz tam też był? — zapytał Paragon.
— Był ktoś drugi, ale go nie widziałem. Za to, że była tam Srebrna, dam sobie
uciąć głowę.
— Ciekawe — zamyślił się Paragon. — Szkoda, że nie wiemy, co było w tym
pokrowcu na składak.
Mandżaro wzruszył ramionami.
— To drobiazg.
— A ja ci mówię, że to ważne. Bo ten składak był mi coś za ciężki.
— Dobrze, i o tym możemy pomyśleć. Najważniejsze, że do tej pory
właściwie nic nie wiemy.
— Najważniejsze, że mamy przestępców. Ty się martwiłeś, skąd ich znaleźć, a
teraz masz cały asortyment — palnął wesoło Paragon.
Jola zatarła dłonie.
— Panowie, ale będzie robota. Tylko mówię wam trzeba stosować naukowe
metody.
— Oczywiście, tylko naukowe metody — powtórzył Perełka.
— Najpierw trzeba ułożyć plan — Mandżaro jął coś zapisywać w notesie. —
Jest nas czworo. Proponuję, że ja z Paragonem zajmiemy się Marsjaninem. Jeszcze
raz sprawdzimy odkryte przeze mnie przejście. Może te znaki nas zaprowadzą do
kryjówki przestępcy.
— To ja znalazłem plan podziemia — wtrącił nieśmiało Perełka.
— Legalnie, znalazł go pod łóżkiem — potwierdził Paragon.
— Plan nam bardzo pomoże. Sprawdziłem, że zejście, które znalazłem, jest na
planie, a korytarz ciągnie się daleko pod lewe skrzydło.
— Perełka powinien dostać pochwałę albo odznaczenie.
— Inspektor Albinowski dostanie odznaczenie dopiero wtedy, kiedy
sprawdzimy, że plan jest dobry i doprowadzi nas do kryjówki Marsjanina.
Perełka machnął ręką.
— Niech będzie. Mnie na tym nie zależy.
— A ja jakie dostanę zadanie? — wyrwała się Jola.
Mandżaro zajrzał do notesu.
— Ty musisz śledzić Srebrną. Najpierw dowiesz się, kim oni w ogóle są, ci
goście z plebanii.
— Phi, to bagatelka.
— Ostrzegam inspektora Radońską, że to wcale nie bagatelka, tylko niezwykle
ważne zadanie. Zadanie numer dwa — rozpracować szajkę Srebrnej.
— Rozkaz!
— A ja? — głos Perełki brzmiał cicho i skromnie.
— Inspektor Albinowski otrzyma zadanie rozpracowania Tajemniczego.
— No, widzicie — żachnął się Perełka — mnie zawsze wlepi najtrudniejsze.
— Spokój — zastopował go Mandżaro. — Ty przecież go już znasz. I on
obiecał ci lody. A więc — zwrócił się do pozostałych — inspektor Albinowski zajmie
się tymczasem rozpracowaniem Tajemniczego, a potem ktoś z nas mu pomoże. Mam
nadzieję, że zrozumieliście dobrze, o co chodzi i z honorem wypełnicie swe zadania.
A teraz życzę wszystkim złamania karku. Cześć!
Mandżaro uniósł się. Głową sięgał dachu szałasu.
Tym razem miał minę prawdziwego nadinspektora Scotland Yardu.
Inspektorzy stanęli przed nim. Ich spojrzenia były twarde i zdecydowane. Wszyscy
zdawali sobie sprawę, że stoją przed niezwykle ciężkimi zadaniami i nie wiadomo,
jakie jeszcze czekają ich niespodzianki.
W milczeniu uścisnęli sobie dłonie.
4
— Dzień dobry pani! — Jola z wystudiowanym uśmieszkiem na niewinnej
twarzyczce przywitała gospodynię plebanii. — Mamusia pyta, czy na jutro będą
ś
wieże jajka.
Gospodyni wychyliła się z okna i nieufnym spojrzeniem świdrowała
dziewczynkę.
— Ty, moja droga, coś kręcisz.
Jola uniosła ramiona gestem zniecierpliwienia.
— Jeżeli pani nie wierzy, to łatwo się przekonać. Jutro będzie tu mamusia,
więc może pani zapytać.
Woskowata twarz gospodyni zakrzepła w wyrazie niezdecydowania.
— Poczekaj, może się coś znajdzie — dała jej znak ręką, by weszła do kuchni,
i po chwili znikła z prostokąta ramy okiennej.
Pani inspektor rozejrzała się bacznie po dziedzińcu. Było zupełnie cicho, tylko
pszczoły bzykały monotonnie w klombach pieniących się od kwiatów. Od strony
zabudowań gospodarskich dochodziło porykiwanie krów, a z daleka, zza parku,
płynęła muzyka z przystani. Ktoś śpiewał po włosku, słodko i melodyjnie. Jola
spojrzała w okna piętra. Odbijały jaskrawy blask słońca jak srebrne tafle. Były
zamknięte i dziwnie tajemnicze. „Gdzie znajdują się w tej chwili lokatorzy?” —
pomyślała i z gotowym już planem działania weszła do sieni. W ciemnej sieni
natknęła się na gospodynię. Jej czarna suknia zaszeleściła w półmroku. Pachniała
woskowymi świecami i talkiem.
— Masz do czego wziąć te jajka? — zapytała gospodyni.
— Och, na śmierć zapomniałam. Ale to nie. Będę wracać z przystani, to
wstąpię po nie.
Gospodyni uczyniła gest zniecierpliwienia.
— Aleś ty roztrzepana... I powiedz jeszcze raz mamusi, że mam gości i już nie
mogę wszystkiego sprzedawać.
— Właśnie, właśnie... widziałam dzisiaj tę panią ze srebrnymi włosami...
Gospodyni machnęła kościstą dłonią.
— Skaranie boskie, widział kto takie czupiradło z siebie robić?
— Okropne — basowała Jola. — I do tego te wąskie spodnie w paski.
— Wygląda jak błazen z cyrku. I w ogóle to całe towarzystwo nie podoba mi
się!
— Co pani mówi? — Jolanta uradowała się, że tak łatwo przyszło jej
nawiązać rozmowę na temat gości z plebanii.
Gospodyni ściszyła głos.
— To dziwni ludzie. Ten malarz niby maluje, a właściwie to włóczy się bez
celu. To czupiradło chodziło wczoraj po plebanii w samym kostiumie kąpielowym.
Dobrze, że księdza nie było... A ten trzeci to mruk, który nie powie nawet dzień
dobry. Gdybym wiedziała, to bym ich tu nie wpuściła. Nie potrzeba mi takich gości.
W tym momencie Jola była już niemal pewna, że zdoła od gospodyni wydobyć
cenne wiadomości. Zapytała więc zupełnie otwarcie:
— Gdzie oni trzymają ten składak?
Gospodyni jeszcze bardziej zniżyła głos, który przeszedł w świszczący szept:
— Właśnie to mnie najbardziej zastanowiło. Podobno przywieźli składany
kajak, a wczoraj ten mruk dopytywał się, gdzie można wynająć łódkę. Jeżeli mają
składak, to po co im łódka?
— Oczywiście. A gdzie ten składak?
— Licho ich wie. Może w ogóle to nie był składak. Ja już sama nie wiem, co o
tym myśleć...
Na górze skrzypnęły drzwi. Po chwili na schodach ukazała się srebrna strzecha
lokatorki plebanii. Kobieta schodziła wolnym krokiem, a gdy mijała gospodynię,
posłała jej mdły, nic nie znaczący uśmiech, jakby w ten sposób chciała
usprawiedliwić swą obecność.
Jola patrzyła za nią. Naraz błysnęła jej myśl. Jeżeli teraz nie wykorzysta
odpowiedniej chwili, to straci nadzwyczajną okazję. Podbiegła więc szybko do
srebrnej pani i zapytała niewinnie:
— Przepraszam bardzo, czy mogłaby mi pani pożyczyć na pół godziny tego
składaka?
Kobieta zatrzymała się gwałtownie, jakby napotkała niewidzialną przeszkodę.
Objęła dziewczynkę zdumionym, pełnym popłochu spojrzeniem.
— Składaka? Jakiego składaka? — zapytała opryskliwie.
— Pani gospodyni mówiła, że państwo macie składak, a ja lubię wiosłować...
po prostu uwielbiam.
Srebrna gestem zdziwienia uniosła ramiona.
— To jakaś pomyłka... My nie mamy kajaka.
— W takim razie bardzo panią przepraszam — Jola skinęła głową i odeszła.
W momencie kiedy złapała Srebrną na kłamstwie, pani inspektor poczuła
ż
ywszy rytm serca. śyłka detektywistyczna kazała jej natychmiast działać. Pożegnała
szybko gospodynię, przebiegła wzdłuż muru oddzielającego plebanię od kościoła, a
potem zawróciła w stronę parku. Z odległości dwudziestu kroków widziała pasiaste
spodnie Srebrnej migające na tle gęstych zarośli.
Srebrna przecięła na ukos park. Szybkim krokiem skierowała się w stronę
przystani. Nie spodziewała się, że za nią jak cień posuwa się okrąglutka, zaaferowana
Jola.
Przystań leżała wśród wspaniałych, starych grabów. Tonęła cała w cieniu. Przy
pomoście kręcili się ludzie. Spychali na wodę kajaki, wciągali na maszty żagle. W
porannym świetle woda leżała cicho i spokojnie, odbijając jak w lustrze nadbrzeżne
drzewa. Dalej mała żaglówka pruła spokojną toń, marszcząc jej powierzchnię w ślad
wydłużonego trójkąta. Ponad przystanią szybowały dwie rybitwy. Jedna z nich
zatrzepotała nagle skrzydłami i jak kamień spadła na wodę, po czym wzbiła się,
unosząc w dziobie migocącą rybkę.
Srebrna minęła pomost, hangar na kajaki i skierowała się ku małemu
pawilonowi, przed którym stało kilka barwnych stolików osłoniętych wielkimi
parasolami. Była to kawiarenka. Stoliki stały puste. Tylko przy jednym z nich siedział
krępy jegomość w tyrolskich spodenkach. Twarz zakrył płachtą gazety, jakby w ten
sposób starał się odgrodzić od otaczającego go świata. Srebrna podeszła do niego.
Gazeta opadła, ukazując szerokie, niemal kwadratowe oblicze czytelnika.
„To ten trzeci... ten Tyrolczyk — pomyślała Jola. — Zaraz zobaczymy, czy
popłyną składakiem. Jeżeli zdecydują się na to, w takim razie wypożyczę kajak i
popłynę za nimi”.
Srebrna usiadła przy Tyrolczyku. Wnet zjawiła się kelnerka. Zamieniły ze
sobą kilka słów, których jednak Jola nie usłyszała. Tyrolczyk znowu zagłębił się w
lekturze.
Jola tymczasem okrążyła hangar, podeszła do pawilonu od strony jeziora.
Brnąc po kostki w grząskim mule, płosząc wystraszone żaby, przedarła się przez
zarośla. Nie spostrzeżona przez nikogo, dobrnęła aż do płotu. Tutaj z zadowoleniem
spostrzegła, że znajduje się niemal za plecami człowieka czytającego gazetę. Widziała
jego nagie, owłosione ramiona i tęgi, atletyczny kark, a dalej, poprzez ażurowy
parkan, przeświecała blada twarz Srebrnej.
Tyrolczyk odłożył nagle gazetę gestem pełnym zdenerwowania. Po chwili
zabrzmiał jego suchy, rozdrażniony głos:
— To miejsce, cośmy wczoraj wybrali, jest niestety wilgotne. W żadnym
wypadku nie będzie można tam zostawić płócien.
Jola słyszała wyraźnie każde słowo. Wstrzymała oddech, natężyła uwagę.
Starała się zapamiętać treść rozmowy.
— Możemy znaleźć inne — odparła spokojnie Srebrna.
Mężczyzna żachnął się.
— Możemy, ale to wymaga sporo czasu, a my musimy stąd wyjeżdżać, bo nas
nakryją...
— Nie przesadzaj.
— Już wczoraj wpadliście na tego szczeniaka. Całe szczęście, że was nie
zauważył.
Jola dopiero teraz pojęła sens rozmowy. Chodziło przecież o Mandżara, który
nakrył ich wczoraj w podziemiach zamku. „Tylko wam się zdaje, że nie zauważył” —
pomyślała z przekorą.
— Nie przesadzaj — rzekła Srebrna. — Zamek jest najlepszym miejscem,
jakie mogliśmy znaleźć. A okoliczności też wymarzone. Teraz tam nikt nie chodzi, bo
wszyscy obawiają się duchów i upiorów.
Mężczyzna machnął ręką.
— Zresztą nie jestem pewien, czy ten smarkacz was nie widział.
— Uspokój się. Jesteś przewrażliwiony.
— Mówię ci, to miejsce mi nie odpowiada.
— Janusz wyszuka drugie...
Jola zrozumiała, że chodzi o trzeciego lokatora z plebanii — o malarza.
Tyrolczyk irytował się coraz bardziej.
— Janusz właściwie wszystko sknocił. Miał dość czasu, żeby przygotować
odpowiednie miejsce.
— Nie zwalaj wszystkiego na Janusza.
— Powinien już dawno być tutaj. Mówię ci, zdaje mi się, że nas tutaj
obserwują.
— W takiej dziurze?
— Właśnie w takiej dziurze trzeba być ostrożnym.
— Jesteś przewrażliwiony i dlatego...
— Jestem po prostu ostrożny — przerwał jej ostro mężczyzna. — Nie mam
ochoty wpaść przez to, że Janusz jest niedołęgą.
— Jestem przekonana, że wszystko się dobrze skończy. Okoliczności są
bardzo korzystne. Studenci postraszą pewnie jeszcze kilka dni. Dowiedziałam się, że
ten profesor do wczoraj jeszcze nie wrócił z Warszawy. Przez ten czas zdołamy
znaleźć odpowiednie miejsce i wszystko będzie w porządku.
W tym miejscu urwała, gdyż wśród parasoli zjawił się nagle malarz. Minę
miał niezbyt bojową. Zbliżył się ostrożnie do rozmawiających. Oparł o krzesło
sztalugi i spojrzał wyczekująco.
— No, jak? — zapytał ostro Tyrolczyk.
Malarz wzruszył jedynie ramionami.
— Wszystko gotowe.
— A cement i woda?
— Przygotowałem. Nie macie pojęcia, jak się przy tym zmachałem.
— Nikt cię nie widział?
— Nikt... — rzekł malarz z namysłem. — Któż mógłby mnie widzieć o
szóstej rano?
— Może kogoś spotkałeś?
— Spotkałem jakiegoś faceta, ale cóż to ma za znaczenie?
Srebrna roześmiała się złośliwie. Ruchem głowy wskazała na Tyrolczyka.
— On boi się własnego cienia.
Tamten obruszył się.
— Nie mam ochoty wpaść przez was. Gdzie to nowe miejsce? — zapytał
oschle malarza.
— W bocznym korytarzu.
— Suche?
— Suche, ale nie tak pewne jak tamto.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Trudniejsza będzie robota.
— To nic. Kamienie przygotowane?
— Powiedziałem, że wszystko w porządku.
— W takim razie idziemy. Tylko błagam, ostrożnie. śeby nas ktoś nie
zobaczył.
— Może zaczekać do wieczora?
— Nie mamy czasu, a zresztą wieczorem kręcą się ci przeklęci studenci.
— Jak uważasz. — Malarz zarzucił na ramię pudło i sztalugi. — Zaczekam na
was przy wejściu.
Tyrolczyk skinął mu głową. Malarz wolnym, nieco sztywnym i jakby
zmęczonym krokiem oddalił się w stronę drogi wiodącej na zamek. Nie skręcił w
lewo, gdzie prowadziła droga ku głównej bramie, lecz zaraz przy zakręcie zboczył w
prawo i zginął wśród zarośli. Tamci dwoje zostali przy stoliku.
Jola zrozumiała, że nadszedł czas, by wycofać się z kryjówki.
W chwili gdy do stolika podeszła kelnerka, rozgarnęła lekko krzaki i ostrożnie
wycofała się nad brzeg jeziora.
W głowie miała zamęt. Z szybkiej tej rozmowy pozostały tylko strzępy. Jedno
było pewne, natrafiła na prawdziwych przestępców, którzy postanowili ukryć coś w
podziemiach zamku. Może rzeczywiście odnaleźli jakiś skarb, o którym z uporem
wspominał Paragon, i postanowili przenieść go chwilowo w inne miejsce, a może są
to po prostu pospolici złodzieje i chcą zamelinować łup pod murami zamku. Mówili
przecież o jakimś płótnie czy płótnach... Jakież to płótno mogliby ukrywać w
podziemiach? Prawdopodobnie niezwykle drogocenne, skoro Tyrolczyk upierał się,
by schowek był zupełnie suchy.
Okrążając hangar i pomost, myślała tak intensywnie, że pot wystąpił na jej
czoło. Była oblepiona pajęczyną i suchymi badylami, w sandałach chlupotało jej
błoto, lecz nie zważała na te drobiazgi.
Stanęła za pniem drzewa na pustej w tej chwili drodze. Po jakimś czasie zza
hangaru wyłoniły się dwie sylwetki — Srebrnej i Tyrolczyka. Oboje szli w milczeniu.
Przecięli wolno szosę, rozejrzeli się uważnie, a potem znikli w zaroślach, w tym
samym miejscu, co poprzednio malarz.
Pani inspektor czekała zniecierpliwiona na moment, kiedy będzie mogła udać
się za nimi. Nasłuchiwała. Ze zbocza, które pięło się od szosy wprost pod basztę i
mury lewego skrzydła, dochodził suchy trzask łamanych gałęzi i turkot osypującego
się żwiru. Gdy odgłosy te nieco ucichły, Jola odnalazła wśród zarośli ścieżkę. Ledwo
widoczna w gąszczu trawy i bujnego zielska, pięła się z ukosa pod zamkową górę.
Jola szła ostrożnie. Rękami rozgarniała zasieki leszczyny, stąpała lekko, jakby w tej
chwili straciła nagle swe sześćdziesiąt kilogramów solidnej wagi, nawet oddychała
oszczędnie, nie chcąc sapaniem zdradzić swej obecności. Nie dziw, że wnet zasapała
się podwójnie. Przystanęła więc na chwilę, by odetchnąć głębiej. Ponad nią wciąż
trzeszczały gałązki, a drobne kamyki sypały się wśród zarośli. Na szczęście na
przystani głośnik zaryczał jakąś ognistą piosenkę hiszpańską. Rytm rumby wdarł się
w ciszę i wnet zagłuszył wszelkie inne odgłosy.
Dziewczynka śmielej ruszyła przed siebie. Ścieżka pięła się coraz stromiej i
coraz częściej ginęła między sterczącymi jak zielone świece krzakami jałowców.
Grunt stawał się kamienisty. świr sypał się gęsto. W górze między jałowcami szarzały
już mury zamku.
Naraz pani inspektor przypadła do krzaku jałowca. Wśród zieleni mignęły
pasiaste spodnie Srebrnej. Przylgnęła do suchych, nagrzanych słońcem kamieni.
Wytężyła wzrok. Ze zdumieniem spostrzegła, że Tyrolczyk wraz z malarzem
odwalają spod murów duże kamienie.
„Jeszcze jedno tajemne wejście do podziemi” — zanotowała w pamięci.
Mężczyźni pracowali szybko i nerwowo. Słychać było głuchy łomot
odwalanych skał. Jedna z nich potoczyła się i runęła w dół. Skacząc między
jałowcami, przefrunęła obok Joli. Ktoś zdławił na górze głośne przekleństwo.
Wkrótce mężczyźni zakończyli pracę. Jola widziała, jak malarz wczołgał się
przez niski otwór. Za nim poszedł Tyrolczyk. Przejście nastręczało mu więcej
trudności, gdyż był szerszy i solidniej zbudowany. Chwilę jego grube, owłosione
łydki trzepotały w ciasnym przesmyku. Srebrna została na zewnątrz. Usiadła leniwie
na odwalonej skale, a potem bacznie rozejrzała się dokoła.
Pani inspektor zrozumiała, że dalsze ślęczenie pod basztą jest traceniem czasu.
Wywnioskowała, że dwaj mężczyźni zeszli do podziemi tym nowym, nikomu nie
znanym zejściem, by zamurować tajemnicze płótna. Srebrną zostawili jako
ubezpieczenie. Należało więc sądzić, że w razie niebezpieczeństwa mężczyźni mają
inną drogę odwrotu. Ale jaką?
Jola postanowiła wycofać się spod baszty i jak najszybciej odnaleźć chłopców.
W tej sytuacji sama nie mogła niczego zdziałać. Ale gdzie szukać detektywów, skoro
poszli na zwiad?
W tej chwili poczuła, że nadmierny wysiłek i napięcie uwagi zaostrzyły jej
apetyt. Pomyślała beztrosko:
„Najpierw pójdę do domu przekąsić co nieco, a potem... Potem zobaczymy”.
5
Wielką, kolumnową salę lewego skrzydła spowijał fiołkowy półmrok. Smugi
ś
wiatła przebijające się przez szczeliny w murze przecinały ją jak złote pasy. Stojąca
najbliżej wejścia kolumna, cała skąpana w jaskrawym słońcu, płonęła jak słup
rozżarzonego metalu. W bluszczu zatrzepotał ptak. Zerwał się na odgłos kroków
małych detektywów jak pocisk i przeciął pasmo światła.
Paragon obejrzał się za nim.
— Widziałeś? — zwrócił się do Mandżara — Kowalik. Pewno ma tu gniazdo.
Mandżaro nic nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni notes, przerzucił kartki.
Paragon patrzył na to z uśmieszkiem powątpiewania.
— Czego szukasz?
— A nic, chciałem tylko sprawdzić notatki.
— Notatki dobra rzecz, ale najważniejszy to dobry węch — zażartował
Paragon. — Zdaje mi się, że czuję w powietrzu kosmiczny swąd Marsjanina.
Mandżaro posłał mu pełne nagany spojrzenie.
— Dawaj tę mapkę.
Usiedli pod osłonecznioną kolumną. Mandżaro wodził palcem po zatartych
nieco liniach planu.
— Wszystko się zgadza. Widzisz, tu się zaczynają schodki, a potem korytarz
znaczony przekreślonymi kwadratami, a tam korytarz z kółkami. Oba schodzą się w
miejscu, gdzie mamy jakieś szersze przejście zaznaczone dwoma nietoperzami...
— Te gacki to ważna rzecz — zauważył Paragon. — To pewno jego szyfr.
— Doszedłem wczoraj do tego miejsca — Mandżaro pokazał palcem. — Jeśli
nam się uda dobrnąć do przejścia zaznaczonego dwoma nietoperzami, to...
— To będzie wielka rzecz — wtrącił Paragon.
— Czy idziemy z asekuracją?
— Z jaką asekuracją? — zdziwił się Paragon.
— No... czy asekurujemy się nićmi? Kupiłem wczoraj mocne, szewskie nici.
Teraz niełatwo będzie je przerwać.
— Nie trzeba... Przecież mamy znaki.
— A jeśli ktoś pościerał znaki?
— To zobaczymy na dole. Walmy, bracie, bo do obiadu nie mamy dużo czasu.
— Trzymamy się oczywiście razem.
— To się rozumie.
Paragon imponował Mandżarowi zuchowatą miną, ale gdy znaleźli się w
ciemnym korytarzu, a wokół ich głów zaczęły krążyć nietoperze, pan inspektor
Tkaczyk stracił nieco ze swej zuchowatości.
— Niech to koczkodan połknie, zupełnie jak w piekle — szepnął z kwaśnym
humorem.
— Boisz się? — usłyszał w ciemności głos Mandżara.
— Nie... ale trochę...
— Ja też trochę.
— Ja może nawet więcej niż trochę — zaśmiał się cichutko Paragon. — Co tu
dużo gadać mam porządnego pietra. Ale to nic, jakoś nam pójdzie.
Mandżaro prowadził. Jego latarka przeszywała gęstą masę mroku, krajała go
ś
wietlistymi smugami. Wnet znaleźli się na dole. Mandżaro oświetlił załom muru,
pokazał towarzyszowi tajemniczy znak.
— Tutaj zaczyna się korytarz znaczony kwadratami.
— Zgadza się — potwierdził Paragon.
— Walimy tędy...
— Jak do cioci na pierogi.
— Nitka niepotrzebna, bo widać znaki.
Paragon skinął tylko głową. Ruszyli raźnym krokiem, gnani ciekawością i
tłumionym niepokojem. Prowadził ich nikły strumień światła. Było duszno, mieli
takie wrażenie, że posępne sklepienie zwęża się, jakby ich chciało przygnieść do
ziemi. Dwaj śmiałkowie, zagubieni w labiryncie podziemnych korytarzy, sunęli w
milczeniu jak duchy.
Mandżaro przystanął na chwilę. Pochylił się. Z ziemi podniósł białą nitkę.
— Do tego miejsca doszedłem wczoraj. Tutaj pękła mi nitka.
— Walmy dalej — przynaglał coraz ciszej Paragon. Gdy spojrzał przed siebie,
a spojrzenie jego, biegnąc po nikłej strudze światła, napotykało dalej ścianę mroku,
poczuł, że go coś ściska za gardło i dławi. Splunął więc z obrzydzeniem, jakby wraz z
ś
liną pragnął wypluć atakujący go strach.
Teraz korytarz zaczął gwałtownie opadać w dół.
— O — syknął Paragon — schodzimy na samo dno.
Mandżaro milczał wpatrzony tępo przed siebie. Był blady i wargi mu lekko
drgały.
— Może ja teraz poprowadzę? — Nie czekając na odpowiedź inspektor
Tkaczyk wyprzedził Mandżara. Zaczął zbiegać po stromiźnie. Po kilkudziesięciu
krokach gładkie dno korytarza przeszło w strome schodki. Mandżaro dogonił
Paragona, złapał go za ramię. Uniósłszy palec do ust, dał znak, żeby milczał. Potem
jął bacznie nasłuchiwać.
Z głębi, jak spod ziemi, dochodziło stłumione, urywane dudnienie.
— Co to? — wyszeptał Paragon.
Mandżaro wzruszył ramionami. Milczeli w tężejącej ciszy przerywanej
miarowym dudnieniem. Zdawało im się, że to w nich coś dudni, kołacze i rozkrusza
resztki odwagi. Tkwili w miejscu, nie mogąc zdobyć się na najdrobniejszy ruch.
Naraz dudnienie ustało, zapanowała jeszcze przeraźliwsza cisza.
Paragon zwrócił wzrok na Mandżara. Nadinspektor miał tak przerażoną gębę,
ż
e Maniuś zachichotał cichutko.
— Nie wygłupiaj się — usłyszał jego drżący głos.
— Co to mogło być?
Mandżaro uczynił taki gest ręką, jakby chciał powiedzieć: „A skąd ja mogę
wiedzieć”.
Paragon pierwszy ruszył z miejsca. Wysunął do przodu nogę jak człowiek
wstępujący w lodowatą wodę. Szedł wolno. Struga światła bijącego z latarki
napotkała nagle ślepą ścianę. Zdawało mu się, że znaleźli się w zaułku bez wyjścia.
Ale gdy krąg światła zatoczył łuk na murze, wydobył z mroku wąską szczelinę,
prowadzącą w lewo.
Znowu przystanęli. Zamienili pytające spojrzenia. Co robić? Czy pchać się
dalej, czy rezygnować i wracać?
Paragon był już gotów zawrócić, gdy za sobą usłyszał szept Mandżara:
— Może byśmy tak wrócili?
Pchnięty uczuciem przekory ruszył w kierunku szczeliny. Naraz otworzyło się
przed nimi wąskie, zalane wodą przejście. Brodząc po kolana w chłodnej wodzie
przedostał się na drugą stronę. Tutaj na ścianie zobaczył dwa wyrysowane kredą
nietoperze. Odwrócił się. W świetle latarki ujrzał bladą twarz Mandżara. Wstrząsnął
nim bezgłośny śmiech. Bał się, a jednocześnie niezwykły smak przygody pchał go z
niezmożoną siłą. Jeszcze o kilka kroków posunął się do przodu i znowu zastygł w
bezruchu. W dole, jakby pod jego stopami, rozległo się to samo miarowe dudnienie.
— Zgaś latarkę — usłyszał za sobą szept Mandżara.
Bezwiednie wykonał jego rozkaz. Na chwilę utonęli w osaczającej ciemności.
Czuł, że ziąb przenika jego spocone ciało, a strach obezwładnia go zupełnie. Wtedy
na końcu tego wąskiego, zalanego wodą korytarza ujrzał szarawy odblask na ścianie.
Cofnął się spłoszony nagłym odkryciem, lecz napotkał tkwiącego za nim Mandżara. Z
niepokojem spojrzał przed siebie. Teraz ten odblask zmatowiał, jakby ktoś przysłonił
ź
ródło tajemniczego światła. Potem nagle przeciwległą ścianę zalał jasny potok
blasku.
Paragon przylgnął plecami do wilgotnej ściany.
Czuł, jak mu serce zamiera, a ściśnięte gardło hamuje oddech. Jeszcze raz
obejrzał się na Mandżara. W półmroku ujrzał tylko jego błyszczące i wytrzeszczone
strachem oczy. Pierwszy krok był chybotliwy, niepewny, jakby stopa napotkała
grzęzawisko, dalsze nabrały sprężystości. Posuwał się wolno wzdłuż ściany, szorując
plecami mokry, chropowaty mur. Za sobą czuł oddech Mandżara.
Naraz drgnął, zatrzymał się. Przed sobą ujrzał urwisko, w głębi, na dnie
wielkiej, okrągłej groty, klęczała jakaś postać. W pierwszej chwili nie poznał jej, gdyż
była okryta zieloną, brezentową wiatrówką... Dopiero po chwili spostrzegł białą
furażerkę i wielkie wilbramowe buciska.
— Marsjanin — szepnął.
Gdy opanował pierwsze przerażenie, bacznie przyjrzał się klęczącej postaci.
Nie mógł się mylić, był to Marsjanin, właściciel przedpotopowego wehikułu. Teraz
już zupełnie wyraźnie widział go pochylonego nad małym, podziemnym strumykiem
płynącym przez środek lochu. Nad nim, umocowana na długim sznurku, wisiała
naftowa lampa. Rzucała żółte światło na jego zgarbione plecy. Marsjanin trzymał w
ręku latarkę, a snop jej światła skierował na strumyk. Po chwili jednak podniósł
leżący obok łom i młotek, odłożył latarkę i zaczął kuć brzeg strumyka, jakby chciał go
poszerzyć w tym miejscu.
„Szuka skarbów — przemknęło przez oszołomiony umysł Paragona. Ale wnet
nasunęła się wątpliwość: — Dlaczego miałby poszukiwać ich w strumyku? A więc co
robi?”
— Jest? — usłyszał stłumiony szept Mandżara.
Cofnął się i położył się na zalanej wodą ziemi, by móc wygodniej obserwować
pracującego w dole Marsjanina. Uniósł się lekko na łokciu i dał znak Mandżarowi. Po
chwili obaj wysunęli głowy spoza krawędzi opadającej ostro ściany. Przed sobą
widzieli sznurową drabinkę sięgającą dna pieczary, dalej pracującego Marsjanina, a
jeszcze dalej pneumatyczny materac, bezładnie zarzucony kocem, kocher, kilka
naczyń i czarny kufer.
Marsjanin kilka razy uderzył młotkiem w łom, a gdy skała odprysła, odłożył
narzędzia. Wolnym ruchem sięgnął po latarkę. Nagle ręka mu drgnęła. Wolno zwrócił
głowę w górę, w stronę chłopców.
Cofnęli się gwałtownie, a w tej samej chwili usłyszeli ostry głos:
— Kto tam?
Pytanie było w tym momencie tak zaskakujące i tak bezsensowne, że nasi
detektywi zakrzepli na chwilę w bezruchu. Pierwszy rzucił się do ucieczki Mandżaro.
Jego trampki klasnęły o mokre kamienie. Paragon ruszył za nim. Uciekali w
panicznym popłochu, gnani zamierającymi echami tego jednego pytania. Drogę, którą
przebyli w takim napięciu i trudzie pokonali obecnie niemal w sprinterskim tempie.
Spoceni, zziajani, pełni nieopanowanego lęku, zatrzymali się dopiero za bramą
zamku. Tutaj obejrzeli się bojaźliwie. Nikogo nie było, tylko na skarpie pasła się biała
koza dziadka.
6
„Oczywiście, oni znowu mi dali najtrudniejsze zadanie” — myślał inspektor
Perełka, podchodząc pod strome zbocze zamkowej góry. Słonko mocno przypiekało
jego piegowatą twarz. Tłuste obłoczki smykały ponad zrębami murów, a w powietrzu
unosił się odurzający zapach mięty i piołunu. Perełka szedł po czubek głowy
pogrążony w sprzecznych myślach. Chciał się wykazać solidną pracą, a tymczasem
gdzie tu szukać Tajemniczego?
Obszedł już całą wioskę. Był przy kościele, na plebanii, obok straży pożarnej,
zajrzał nawet na cmentarz, ale nigdzie nie mógł znaleźć człowieka w berecie i
granatowej wiatrówce, tajemniczego mężczyzny, który wczoraj pod basztą wystawił
go na tak ciężką próbę. Z tej próby mały inspektor wyszedł wprawdzie z honorem, ale
teraz musiał za to płacić.
Gdy mijał bramę, na skarpie ujrzał białą kozę. Wyszczerzył do niej zęby, a gdy
biała wychowanica dziadka w odpowiedzi zabeczała, pokazał jej język. W ten sposób
ulżył sobie.
— Tobie to dobrze, nie musisz szukać Tajemniczego.
Koza beknęła przeciągle, a w dowód zupełnego braku zainteresowania
sprawami młodych detektywów pokazała mu ogon.
Perełka minął bramę, wszedł na dziedziniec. Wielki, kamienny czworobok stał
pusty, przepołowiony linią ukośnego cienia. Nad murami jak strzały przelatywały
jaskółki. Ich pisklęta świergoliły w załomach skalnych. Było pogodnie i niemal
wesoło. Perełka przeciął dziedziniec. Zbliżył się do bramy prowadzącej na basztę. Z
radością zauważył, że ciężkie, dębowe wrota stały uchylone. Widocznie dziadek
wprowadził kogoś na basztę.
Mały detektyw pomyślał, że dobrze by było jeszcze raz zapuścić się do
podziemi pod basztą. Może właśnie tam natrafi na Tajemniczego?
Spokojnie przemknął się przez bramę, wyciągnął z kieszeni latarkę i niemal
bez lęku zapuścił się w korytarz, w którym złapał go wczoraj Tajemniczy. W dzień
przejście to nie wyglądało tak groźnie. Wąskie prześwity umieszczone wyżej, na
wieży, przepuszczały do wnętrza korytarza łagodne światło. Powoli oczy zaczęły
przywykać do ciemności. Mały detektyw posuwał się krok za krokiem. Było zupełnie
cicho. Tylko gdzieś niżej ciurkała po murze woda.
Dobrnął do schodów. Tutaj dopiero zaświecił latarką. Wilgotne ściany zalśniły
zielonym mchem i rdzawymi naciekami. Spod sklepienia zerwał się oszołomiony
ś
wiatłem nietoperz. Płochliwie wirował nad głową chłopca, aż zapadł gdzieś w mrok.
Było coraz bardziej ponuro i coraz straszniej. Mały detektyw szedł jeszcze pewnym
krokiem, ale w serce jego z wolna zaczął się wkradać lęk. Wiedział, że podziemny
korytarz wiedzie na przeciwną stronę zamku i prowadzi za mury. Tędy przecież
wczoraj przyprowadzili go studenci. Ale to było wczoraj... Czy przez ten czas ktoś nie
mógł zamurować przejścia lub przekopać nowego? Wczoraj, gdy szli na basztę,
Perełka słyszał również rozmowę studentów, z której wywnioskował, że pod
zamkiem znajduje się kilka poziomów podziemi i wiele zawalonych i nie zbadanych
jeszcze przejść.
Potknął się nagle o jakąś nierówność. Latarka wypadła mu z ręki, potoczyła
się kilka metrów. Kiedy ją podnosił, w smudze światła leżącej na ziemi ujrzał
wyrysowaną kredą, niemal już zupełnie startą strzałkę. Wskazywała na lewo. Podniósł
latarkę, skierował światło we wskazanym kierunku. Drgający krąg przesunął się po
szarych ścianach i naraz zapadł w głęboką rozpadlinę. Przed naszym inspektorem
otwierała się nowa droga. Pchnięty piekącą ciekawością, zapuścił się w ten boczny
korytarz wykuty w litej skale. Przejście było wąskie i ukosem opadało w dół.
Widocznie prowadziło do niższego poziomu podziemi.
Naraz światło latarki rozproszyło się. Perełka wszedł do nisko sklepionej, lecz
dość obszernej, podziemnej sali. Światło latarki przesunęło się po gładkich
sklepieniach, wydobyło z mroku wnękę. Perełka ruszył w jej kierunku. Była tak niska,
ż
e musiał się schylić, by wejść w nią. Jeszcze kilka kroków... i naraz natrafił na
drewniane oszalowanie. Zbutwiałe, potężnej grubości pale podtrzymywały skalne
sklepienie. Wśród nich znalazł sklecone z desek drzwi. Pchnął je. Nie ustąpiły.
Jeszcze raz oświetlił je dokładnie i wtedy spostrzegł, że są przymocowane do
bocznych pali grubym drutem.
Nie zastanawiając się, jął odkręcać drut. Szło mu to niezwykle ciężko. Gruby
drut wpijał się w spocone dłonie, ranił palce. Perełka nie ustępował. Sycząc z bólu
walczył z opornym metalem. Wreszcie odkręcił ostatni zwój. Odetchnął z ulgą i
niezwykle ostrożnie pchnął drzwi. Zardzewiałe zawiasy zapiszczały żałośnie, grube
pale zatrzeszczały, lecz drzwi ustąpiły.
Za chwilę znalazł się w drugiej, znacznie mniejszej i zasypanej skalnym
gruzem niszy. W słabnącym świetle ujrzał najpierw kilka zwalonych na dno kamieni,
a potem... aż westchnął ze zdumienia. Obok kamieni leżał brezentowy, wielki
pokrowiec. Od razu przypomniał sobie relację Paragona. Czyżby to był właśnie
pokrowiec składaka, który przywieźli ze sobą lokatorzy z plebanii?
Kilkoma susami dopadł pokrowca, ukląkł przed nim i wolną ręką zaczął
obmacywać wilgotny brezent. Był to gruby, solidny materiał wzmocniony na szwach i
po bokach rzemieniami. Mosiężne sprzączki służące do zapinania zostały rozpięte.
Ręka Perełki błądząca we wnętrzu pokrowca napotkała papierowy worek i nagle jak
w mące ugrzęzła w miałkiej substancji. Perełka bliżej przyświecił latarką. Dłoń jego
była osypana popielatym pudrem... W worku znajdował się cement.
„Ładny składak! — pomyślał. — Paragon miał dobrego nosa. Słusznie
podejrzewał malarza i jego wspólników. Ale, do stu tysięcy korniszonów, po cóż oni
taskali tutaj cement?”
Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Gdy tylko powiódł latarką wokół,
spostrzegł natychmiast małą kładkę z desek, na której widniały ślady żwiru skalnego
zmieszanego z zakrzepłym cementem, a dalej wyrwę w ścianie, zawaloną skałami i
częściowo już zabetonowaną. Zerwał się. Dobiegł do wyrwy. Niestety, była zupełnie
pusta. Małe lusterko wody zebranej na jej dnie odbiło zawiedzione oblicze chłopca.
W napiętym skupieniu obejrzał dokładnie każdy drobiazg. Wyrwa w skale
zamurowana została może do jednej trzeciej. Murarka, którą oglądał, wskazywała, że
nie wyszła spod fachowej ręki. W brezentowym pokrowcu, obok worka z cementem,
był jeszcze mniejszy worek, do połowy zapełniony gipsem, oraz kilka żelaznych
prętów, służących zapewne do wzmocnienia murów.
Gdy nachylony nad pokrowcem szperał w jego wnętrzu, zdało mu się, że z
przeciwnej strony, niskim korytarzem, który prowadził w głąb podziemi, ktoś się
zbliża. Z oddali słychać było narastający odgłos kroków.
Perełka wyprostował się. Jeszcze chwilę nasłuchiwał. Odgłos przytłumionych
kroków zbliżał się coraz bardziej. Nie można było dłużej pozostawać w niszy...
Niemal bezszelestnie wycofał się za zbite z desek drzwi. Chciał uciekać, ale rozsądek
kazał mu zostać na miejscu.
Trzeba było zamknąć prowizorycznie drzwi, by nie wzbudzić podejrzenia, a
potem zobaczyć, kto to w podziemiach zamku zabawia się murarką. Desperacko
szarpnął ciężkie, namokłe deski. Ustąpiły, wydając przeraźliwy jazgot...
Na ścianach korytarza zamigotały już pierwsze odblaski zbliżających się
latarek. Podniósł z ziemi zwój drutu i błyskawicznie przymocował drzwi do belki.
Uspokoił się nieco. Jeżeli tamci zechcą go ścigać, będą musieli oddrutować przejście,
co da mu czas na ucieczkę. Ukrył się więc za belką, przytknął twarz do szpary i czekał
ze wzrastającym napięciem.
Nagle z przeciwległej strony rozjaśniło się. Blask potoczył się po ścianach i
sklepieniach, a z nim wypłynęły dwa wielkie, zniekształcone cienie. Potem u wejścia
pokazał się człowiek z latarnią. Perełka poznał go... Był to malarz. Za nim wsunął się
krępy człowiek w tyrolskich spodniach.
Fala żółtego światła napełniła niszę. Dwaj mężczyźni bez słowa zbliżyli się do
brezentowego pokrowca. Malarz pochylił się nad nim i z wysiłkiem wyjął worek
cementu. Spoza jego pleców odezwał się ten drugi:
— Czy wystarczy nam tego cementu?
— Mam nadzieję, że tak...
— Trzeba mieć pewność. Co zrobimy, jeśli nie starczy?
Malarz nie odpowiedział. Człowiek w tyrolskich spodniach podniósł nieco
głos. Wibrowało w nim zdenerwowanie:
— Tamto miejsce też do bani. Za dużo trzeba murować.
Malarz wzruszył ramionami.
— To znajdź lepsze.
— Miałeś tyle czasu. Teraz widzę, że na jutro nie zdążymy i zabraknie nam
cementu.
Malarz oczyszczał deski ze żwiru. Milczał. Tamten niecierpliwił się.
— Takie sprawy trzeba dobrze przemyśleć! A my tu grzebiemy się już drugi
dzień.
— Nie mogłem przewidzieć, że podejdzie woda — bąknął zaczepnie malarz.
Krępy mężczyzna uczynił ręką gest rezygnacji.
— Wszystko nawala.
Malarz ułożył worek na deskach i bez słowa dał znak towarzyszowi. Unieśli
wspólnie. Malarz ruszył przodem... Zanim szerokie plecy jego wspólnika zginęły w
wylocie korytarza, Perełka wolnym krokiem odszedł od drzwi. Po chwili ruszył
szybciej. Chciał donieść chłopcom o niezwykle ważnym odkryciu. Nie spodziewał się
bowiem, że Jola już wcześniej wpadła na ślady całej szajki z plebanii.
7
Gdy znalazł się na dziedzińcu, z przyjemnością odetchnął suchym, nagrzanym
powietrzem. Świat wydał mu się niezwykle piękny i pełen uroków. Zagłębiony w
myślach, nie spostrzegł nawet, że w cieniu stoi człowiek w berecie i granatowej
wiatrówce. Dopiero gdy go mijał, ujrzał go i stanął, jakby mu nogi wrosły w ziemię.
Tajemniczy uśmiechał się z przyjazną poufałością.
— Czołem, nocna zjawo! — przywitał go żartobliwie. — Co ty tu robisz o tej
porze?
Perełka patrzył na niego szeroko rozwartymi oczami. Nie mógł uwierzyć, że
ma przed sobą człowieka, którego bezskutecznie szukał od rana. Zamrugał więc
rudymi rzęsami i rzekł zacinając się:
— Ja... ja właśnie... właśnie szukam pana.
— O, bardzo mi miło, żeś nie zapomniał o mnie.
— Od rana mam ochotę na lody.
— Dlatego schodziłeś pod basztę?
— Przypuszczałem, że pana tam znajdę.
Baczne spojrzenie małego detektywa objęło całą postać Tajemniczego. Był to
człowiek młody, średniego wzrostu, o bystrej, lecz łagodnej, a nawet miłej twarzy. W
ś
wietle dziennym nie przypominał wczorajszego, owianego tajemnicą,
wyolbrzymionego strachem człowieka z podziemi. Stał teraz na lekko rozstawionych
nogach, przechylił głowę i uśmiechał się przekornie.
— A jak wieczorem? Było lekkie trzepanie portek?
Perełka odął się. Detektywowi nie wypadało nawet wspominać o tego rodzaju
komplikacjach życiowych. Spojrzał więc zaczepnie.
— Gdybym nawet dostał, to na własne konto.
— A tam czego szukałeś?
— Gdzie?
— Pod basztą.
— Pana.
— Masz do mnie jakąś sprawę?
— Nie, tylko miałem ochotę na lody.
Tajemniczy poklepał go po ramieniu.
— Miły z ciebie chłopiec. A ja... już wszystko wiem.
Mały detektyw wybałuszył oczy.
— Pan? A co?
— Na przykład: kto was wczoraj wysłał na basztę.
— To pan nas śledzi?
— Oczywiście — roześmiał się Tajemniczy. — Wyśledziłem, że pomagaliście
studentom. Ten z brodą wszystko mi powiedział.
Perełkę zamurowało na chwilę.
Tajemniczy uścisnął ramię chłopca.
— Nie martw się. Wszystko w porządku. Nie będziecie musieli straszyć.
Właśnie dzisiaj rano przyjechał z Warszawy ich profesor i przywiózł zakaz rozbiórki
lewego skrzydła.
Chłopiec zasmucił się.
— To nieklawo...
— Co?
— A bo ja bym jeszcze chętnie postraszył.
Tajemniczy przyjrzał się bacznie chłopcu.
— To ładnie, żeście pomagali studentom, ale radziłbym tobie i twoim
kolegom nie kręcić się po podziemiach. To bardzo niebezpieczne.
Perełka wzruszył ramionami.
— A pan się nie boi?
— Jeszcze jak! — zażartował.
— To dlaczego pan...
— Ja — przerwał mu Tajemniczy — prowadzę tutaj pewne badania...
— Naukowe? — Perełka znacząco przymrużył oko.
— O, zgadłeś. Widzę, że jesteś bystry.
— To się wie.
— A teraz muszę już odejść. Wybacz, że dzisiaj nie zafunduję ci lodów.
Niestety, nie mam czasu — uniósł dłoń do beretu, uśmiechnął się na pożegnanie i
ruszył raźnym krokiem w kierunku małego dziedzińca.
Perełka odczekał chwilę, po czym przesunął się wzdłuż muru, a gdy tamten
zniknął za załomem ściany, kilkoma sprężystymi susami znalazł się wśród zarośli.
Wyjrzał spoza nich. Nikogo nie było widać. Wściekły na siebie, rzucił się w gąszcz.
Przebiegł wzdłuż małego dziedzińca, przystanął, rozglądał się. Ani żywej duszy...
Pustka dzwoniła wśród starych murów.
Perełka z roztargnieniem podrapał się za uchem. „Niech to krokodyl połknie!
Wykołował mnie! Co ja teraz powiem w brygadzie?”
Był tak strapiony, że nie spostrzegł Tajemniczego, który schowany za wyrwą
stał może o pięć kroków od niego i uśmiechał się zagadkowo.
„Co ja powiem chłopcom? — powtórzył w myśli Perełka. Naraz pstryknął
palcami. — Raz kozie śmierć! Jeśli Tajemniczy potrafi znikać i rozpływać się w
powietrzu, to nic na to nie poradzę”.
ROZDZIAŁ ÓSMY
1
Gdy inspektor Perełka schodził z góry zamkowej, nie przypuszczał, że
kilkanaście kroków od drogi, zaszyci w gęstych głogach i jałowcach, gorączkowo
naradzają się jego przyjaciele: Paragon i Mandżaro. Mówili szeptem, jakby obawiali
się, że cień groźnego Marsjanina może w każdej chwili wyłonić się spoza murów
zamczyska.
Mandżaro wbił spojrzenie w mapkę.
— Ja ci mówię, że najlepiej będzie zawołać resztę brygady i spróbować ująć
go w jego jamie.
Paragon skrzywił się.
— Odpada. Legalnie jesteśmy za słabi.
— W takim razie trzeba zawiadomić milicję.
— Odpada. Myśmy narażali życie, a oni legalnie go capną.
— W takim razie co proponujesz?
Mandżaro zwrócił na niego pytające spojrzenie. Paragon zerwał listek głogu i
chwilę gryzł go w milczeniu. Naraz uderzył się dłonią w czoło.
— Jest! Móżdżek elektronowy pracuje! Trzeba go koniecznie wywabić z
podziemi!
— Ale jak?
— Za pomocą duchów...
Mandżaro rozdziawił usta.
— Duchów? Myślisz, że on się zlęknie duchów?
— Nic nie wiadomo... może on się boi?
— Odpada — zawyrokował nadinspektor. — Marsjanin nie ma prawa bać się
innych duchów. On jest na to za cwany. Poza tym gdyby się bał, toby nie zamieszkał
w grocie. Kapujesz?
— A może jednak spróbować? — bronił się Paragon. Wstał, zerwał całą
gałązkę i jął nerwowo obrywać listki. — Tak, bracie — mówił z zapałem — to jest
myśl. Zaczniemy tak wyć, że wystraszymy wszystkie nietoperze. Skąd wiesz, że
Marsjanin nie będzie miał pietra?
— A ty skąd wiesz, że się przelęknie?
— Czuję to.
— To jeszcze mało.
— Warto spróbować.
Mandżaro zastanawiał się. Po swojemu tarł dłonią czoło i zerkał z ukosa w
notes.
— Może warto spróbować... — zamyślił się. Naraz uderzył dłonią w notes. —
Mam pomysł. Przebierzemy się, a jak się przebierzemy, to możemy udawać, że o
niczym nie wiemy, że się tak na niby bawimy w duchy, i Marsjanin nic nam nie zrobi.
Paragon cisnął gałązkę.
— Widzę, że ci się przejaśniło w głowie. To jest myśl: udawać, że się udaje.
No nie?
— Dobrze! — zawołał nadinspektor. Rozłożył na notesie plan Marsjanina,
przygładził go dłonią. — Mamy dwie drogi do groty nietoperzy. Jedna znaczona
przekreślonymi kwadracikami, druga kółkami. Jeden z nas pójdzie za kwadratami,
drugi za kółkami. Jeżeli Marsjanin będzie nas ścigał jedną drogą, to my brykniemy
drugą. Trzeba go wykołować.
— Legalnie — potwierdził Paragon. — Grunt go wywabić na dwór. A jak
będzie na dworze, to jakoś sobie poradzimy.
— W takim razie do roboty. Trzeba zejść do studentów, żeby nam pożyczyli
prześcieradeł i tych elektrycznych urządzeń.
Mandżaro rozgarnął krzaki, rozejrzał się, a gdy stwierdził, że droga jest pusta,
ruszył, przedzierając się przez gąszcz.
Minęli opustoszałe baraki. Nowiutkie ściany połyskiwały w słońcu naciekami
ż
ywicy. W szybach otwartych okien widać było odbicie zamkowych murów.
Wewnątrz krzątały się kobiety. Myły podłogę. Paragon podszedł bliżej i zawołał
ż
artobliwie w głąb pomieszczenia:
— Szanowanie! Robi się porządek po duchach?
Jedna z kobiet uniosła spoconą twarz.
— Duchy już poszły spać. Teraz będzie tu kolonia dla dzieci.
— Powodzenia! — pożegnał ją Paragon. Naraz zwrócił się do Mandżara i z
nutką dumy rzekł: — Uratowaliśmy bezcenne zabytki...
Od baraku skręcili w wąską ścieżkę, która poprzez stok zamkowej góry
prowadziła na polanę. Z dala ujrzeli żółte dachy namiotów, a na polanie siedzących
kręgiem studentów. W wianuszku głów rozpoznali rudą brodę Antoniusza. Asystent
siedział obok starszego pana z rozwichrzoną, siwą czupryną i tłumaczył mu coś żywo.
Na widok nieśmiało zbliżających się chłopców skinął przyjaźnie.
— Oto nasze duchy i upiory, panie profesorze.
Starszy pan poprawił okulary, uśmiechnął się.
— Antoniusz opowiadał mi o was. Muszę przyznać, że spisaliście się dzielnie.
Ale teraz już nie będziecie musieli straszyć.
Antoniusz wyjaśnił z humorem:
— Pan profesor wrócił właśnie z Warszawy. Przywiózł zakaz rozbiórki
lewego skrzydła. Ruiny zostały uratowane, a duchy mogą iść na emeryturę.
Profesor pokiwał przyjaźnie głową.
— Oj, chłopcy, najedliście się strachu, prawda?
Paragon przybrał zuchowatą minę.
— To nic, panie profesorze, grunt, że mury zostały ocalone. Jeżeli trzeba
będzie, to my dla kochanej nauki wszystko zrobimy. Aby tylko nam się rozwijała...
Profesor z podziwem kręcił głową.
— Popatrzcie, panowie, jaki rezolutny chłopiec.
Paragon skłonił się szarmancko, łypnął porozumiewawczo w stronę
Antoniusza i szepnął mu do ucha:
— My do pana asystenta w niezwykle ważnej sprawie.
— A co takiego? — Antoniusz po zagadkowych i poważnych minach
wywnioskował, że chłopcy znowu szykują niespodziankę.
— A nic — ociągał się Paragon — wolałbym na osobności. To prywatna
sprawa.
Antoniusz przeprosił profesora, wstał, odszedł z chłopcami w stronę
namiotów.
— Co wy znowu kombinujecie?
— Mamy do pana asystenta wielką prośbę — powiedział Mandżaro. —
Chodzi o pożyczenie kostiumów do straszenia.
— Wykluczone — przerwał mu Antoniusz. — Chcecie coś narozrabiać?
— Wcale nie, panie asystencie, my tylko w celach doświadczalnych —
tłumaczył Paragon.
— Nie ma mowy. Raz na zawsze koniec z duchami.
Paragon posłał mu żałosne spojrzenie. Twarz Antoniusza złagodniała.
— O jakie doświadczenie wam chodzi?
— Podziemne.
— Ja już was znam. Kogo chcecie nastraszyć?
— My chcemy tylko udawać, że straszymy...
— Wybaczcie, ale ja z tego nic a nic nie rozumiem.
Paragon walnął się pięścią w pierś.
— Daję słowo honoru, że chodzi o dobro zamku.
Antoniusz zamyślił się.
— W takim razie możecie mi powiedzieć...
— Na kieł przedpotopowego mamuta, że to tajemnica.
Asystent zmrużył porozumiewawczo oko.
— Mnie nie powiecie?
— Nawet rodzonej cioci, panie asystencie. W pana szanownych rękach
spoczywa teraz nasz honor. Jeżeli pan nam nie pomoże, zamek będzie w
niebezpieczeństwie.
— Mogą się stać straszliwe rzeczy — dodał z zapałem Mandżaro.
Antoniusz spojrzał chłopcom badawczo w oczy i wreszcie skapitulował.
— No, dobrze — rzekł przeciągle. — Wierzę wam, ale musicie mi przyrzec,
ż
e nie uczynicie nic takiego, czego moglibyście się wstydzić.
— Wprost przeciwnie! — W głosie Paragona dał się słyszeć odcień oburzenia.
— My wyjdziemy z honorem.
— I jeszcze jedno: żebyście się niepotrzebnie nie narażali.
Paragon zamienił z Mandżarem krótkie, porozumiewawcze spojrzenie.
— My... — zająknął się, ale wnet pomógł sobie gestem ręki. — Nic się nam
nie stanie. Pan asystent może sobie spokojnie uciąć poobiednią drzemkę.
— Pamiętajcie — upominał ich Antoniusz. — Wierzę wam i dlatego...
— No to ręka — przerwał mu gwałtownie Paragon i mocno schwycił jego
dłoń.
— Ale z ciebie dyplomata, Paragon.
— Co robić, panie asystencie...
2
Słońce stało już wysoko ponad basztą zamku, kiedy chłopcy znaleźli się
znowu w kolumnowej sali lewego skrzydła. Ukryci za granitową kolumną łowili
najdrobniejsze odgłosy. Cisza zalegała salę. W tej ciszy spoza murów dolatywał
czysty, melodyjny śpiew kosa. W bluszczu i powojach brzęczały roje much. Basował
im przez chwilę trzmiel, a ponad wszystkim wzbijał się świergot jaskółek,
przecinających czarnymi zygzakami spłacheć jasnego nieba.
— Przebieramy się — szepnął Mandżaro.
Paragon cisnął na ziemię zwitek prześcieradeł i bandaży.
— Kto będzie Białą Panią?
— Możesz być ty.
— Dobrze.
Mandżaro zarzucił na ramiona wielki, na czarno pomalowany worek z
kapturem.
— Ja będę mnichem — powiedział wyciągając cienką szyję z otworu worka.
Paragon parsknął cichutko.
— Ale, bracie, wyglądasz!
— Spiesz się — przynaglał go nadinspektor.
Paragon przy pomocy przyjaciela jął owijać twarz bandażami. Wnet jego
głowa zginęła w białych zwojach. Pozostawili jedynie otwór na usta, nos i oczy.
Ponad czołem umieścili dwie małe, czerwone żaróweczki, przewody prowadzące do
baterii przeciągnęli pod bandażami, na piersiach przypięli wielką latarkę z
reflektorem. Potem Mandżaro owinął Paragona w prześcieradło.
— Pierwszorzędnie! — zawołał, spojrzawszy na przebranego. — Teraz próba
ś
wiateł.
Paragon włączył najpierw baterie. Nad czołem zajarzyły się czerwone źrenice
ż
arówek. Potem zaświecił latarką. Prześcieradło zapłonęło seledynowym światłem.
Mandżaro aż westchnął z zachwytu.
— Mówię ci, robisz wielkie wrażenie.
— Legalnie? — zapytał Paragon.
— Szkoda, że nie mamy lustra. Marsjanin wysiada.
— Zobaczymy.
Na tym urwała się rozmowa. Mandżaro ruchem głowy dał znak do wymarszu.
Wyjęli elektryczne latarki, jeszcze raz rozejrzeli się wokół, jakby chcąc pożegnać
blask słonecznego dnia, śpiew ptaków i bzykanie owadów. Potem bez słowa pogrążyli
się w mroku podziemnych korytarzy. Drogę nieźle już znali, więc bez zatrzymania się
dobrnęli do miejsca, gdzie rozchodziły się dwa korytarze.
Naradzali się chwilę.
— Ja pójdę do końca, aż do groty — szeptał Paragon — ty zostań tutaj, w
bocznym korytarzu. Jeżeli uda mi się wywabić go... — Na myśl o wielkim
Marsjaninie słowa utknęły mu w gardle. Zrobiło mu się nagle zimno i nieswojo. —
Jeżeli mi się uda, to chodu! Zwiewam, a ty zostaniesz i sprawdzisz, co jest w grocie.
Mandżaro głębiej nasunął kapelusz na oczy. Przed sobą widział białą postać
Paragona i na sam jej widok zimne mrowie przebiegło mu po plecach.
— Cześć! — szepnął Paragon. Jego biała postać, prowadzona nikłą strugą
ś
wiatła bijącego z latarki, znikała wolno w długim tunelu podziemnego korytarza.
Zbliżał się do miejsca, gdzie korytarz nagle zaczynał opadać ku grocie.
Odetchnął. Mimo przejmującego chłodu czuł, że spocona koszula klei mu się do ciała.
Miał ochotę odwrócić się i uciekać. Jakaś podświadoma siła prowadziła go jednak
stromym zejściem ku Marsjaninowi.
Kiedy dobrnął do zalanego wodą przełazu, na ścianach skalnych ujrzał
szarawy odblask światła. „Jest — pomyślał. — Teraz trzeba być ostrożnym jak
nigdy”. I zaraz, jakby się pozbył strachu, myśl jego zaczęła pracować jasno, niemal
bezbłędnie.
„Teraz podejdę na krawędź groty, włączę wszystkie światła i zaryczę —
uśmiechnął się z zadowoleniem. — Zobaczymy, jak mu będzie...”
Sama myśl, że wielki Marsjanin może się przestraszyć, wydała mu się
ogromnie zabawna. Zatrząsł się cały od tłumionego śmiechu. Naraz znieruchomiał.
Usłyszał bowiem, że w grocie ktoś się porusza, światło zakołysało się na ścianach
wprawiając w ruch cienie.
Przylgnął plecami do ściany. Nagle opuściła go wesołość, pierzchła gdzieś
zuchowatość, pozostał nagi strach. Przesuwał się wolno, krok za krokiem. Tłumił
przyspieszony oddech, ale gdy tylko odetchnął, zdawało mu się, że jego płuca grają
jak miechy, a serce w trwożnym rytmie rozsadza mu pierś. Był już blisko krawędzi.
Ś
wiatło wiszącej u sklepienia latarni oświetlało jaskrawo ściany, rysowało ostrymi
cieniami każdy załom. Na dole ktoś był...
Przechylił się i... instynktownym ruchem przetarł powieki... Jeszcze raz
spojrzał w dół... Nie mylił się. Nisko, na samym dnie groty, zamiast Marsjanina
zobaczył Tajemniczego. Człowiek w granatowej wiatrówce i w berecie klęczał nad
otwartą czarną walizką i szperał w niej spokojnie. Był tak zajęty swą pracą, że nie
wyczuł obecności detektywa.
Paragon patrzył jak zaczarowany. Nie mógł uwierzyć w to, co widział... Naraz
Tajemniczy wyprostował plecy, uniósł się. Wtedy nasz inspektor odsunął się
gwałtownie od krawędzi groty.
Miał na tyle rozsądku, że nie rzucił się w paniczną ucieczkę, lecz zaczął
przesuwać się wolno wzdłuż ściany. Gdy dobrnął do korytarza za schodkami,
zatrzymał się. W głębi groty dochodziły odgłosy kroków. Latarnia zakołysała się
nagle, granice cieni i świateł przesuwały się ruchem wahadłowym. Był to sygnał do
szybszego odwrotu. Paragon wysoko podkasał prześcieradło, odetchnął głębiej i
ruszył szybkim krokiem. Gdy jeszcze raz obejrzał się za siebie i stwierdził, że nikt go
nie ściga, puścił się biegiem. Jego rozczłapane trampki zatupotały po wyklepanej
glinie korytarza, rozwiane poły prześcieradła szybowały jak białe skrzydła.
Przy niszy, gdzie rozchodziły się dwa korytarze, zatrzymał się. Krzyknął
zdławionym głosem:
— Mandżaro!
— Co? — usłyszał z głębi drugiego korytarza.
— Zjeżdżamy!
— Co się stało? — Z mroku wysunęła się czarna postać mnicha. Dwie strugi
ś
wiatła skrzyżowały się jak dwie rozżarzone szpady. — Co się stało? — powtórzył
Mandżaro, odsuwając kaptur z czoła.
— Tajemniczy! — tyle tylko potrafił z siebie wykrztusić, schwycił Mandżara
za rękę, pociągnął za sobą. Nadinspektor ruszył bez słowa sprzeciwu. Zatrzymali się
dopiero w kolumnowej sali.
— Tajemniczy tam był? — zapytał zziajany Mandżaro.
— Był... widziałem go tak, jak teraz ciebie.
— A Marsjanin?
— Marsjanina nie było.
— To co się z nim stało?
— Nie wiem.
— Może to jego wspólnik? Może go sprzątnął?
— Jeżeli Marsjanin znalazł skarby, to wszystko możliwe.
— Dlaczegoś go nie nastraszył?
Paragon zdarł z głowy bandaże. Twarz miał czerwoną. W jego oczach błąkał
się lęk.
— Czyś ty, bracie, zwariował? Tajemniczego? Przecież to największy z
naszych przestępców!
— Ja bym spróbował...
Paragon parsknął.
— Szkoda, że cię tam nie było. — Obejrzał się z lękiem za siebie. — Lepiej,
bracie, stąd zjeżdżajmy.
Wybiegł z sali, skierował się w lewą stronę, ku murom, gdzie w przepustach
między ścianami rosły najgęstsze krzaki. Jak nurek w wodę rzucił się w zieloną
gęstwinę. Za nim znikł Mandżaro.
Znaleźli się pod strzelnicą. Prześwit w murach rzucał na krzaki jasny dywan
ś
wiatła. Było cicho i spokojnie. Pod murami rosła puszysta trawa. Dyszeli ciężko.
— To ci, bracie sensacja! — odezwał się Paragon. — Sherlock Holmes też
miałby z tym kłopot. Polujemy na Marsjanina, a tu Tajemniczy...
Mandżaro wolno zrzucał z siebie czarny worek.
— Nad tym trzeba się dobrze zastanowić!
— Będziemy myśleli do wieczora i niczego mądrego nie wymyślimy.
— Trzeba się zastanowić, co się stało z Marsjaninem — rzekł z rozwagą
Mandżaro. — Czy ty jesteś pewny, że go tam nie było?
— Nie było go, to fakt... chyba że Tajemniczy go sprzątnął i schował do
walizki.
— To mało prawdopodobne. Jeżeli Marsjanina nie było w grocie, to znaczy,
ż
e musi być gdzie indziej.
— Ale z ciebie filozof — zaśmiał się Paragon. — A jeżeli nie ma go gdzie
indziej?
— Nie przeszkadzaj — ofuknął go nadinspektor. Wyjął z kieszeni notes i
pogrążył się w rozważaniach. — Przyjmijmy, że Marsjanin odnalazł w grocie skarby,
a Tajemniczy śledził go...
— To się nawet zgadza — podjął Paragon. — Fakt, że go szukał w
leśniczówce i stale kręcił się na zamku. I pytał o niego Perełkę. To by nawet dość
dobrze klapowało.
— Tak. Tajemniczy na pewno śledził Marsjanina, a dzisiaj go odnalazł. Teraz
musimy rozwiązać zagadkę, czy on go zakatrupił.
— Zakatrupił — westchnął Paragon.
— To jeszcze nie jest takie pewne.
— Jeżeli tamten znalazł skarby, to Tajemniczy legalnie go zakatrupił. Tak mi
dyktuje mój niezawodny móżdżek elektronowy.
Mandżaro pobladł.
— A może twój móżdżek się myli?
— Dałby Bóg, bo strasznie nie lubię truposzów...
W tym momencie spojrzenie Paragona padło na skraj murów. Na tle czystego
nieba stał... Marsjanin. Paragon zamrugał powiekami, jakby chciał spłoszyć senną
zjawę, lecz zjawa nie miała zamiaru zniknąć. Chłopiec wydał jęk zdumienia.
Wyciągniętym ramieniem pokazał w kierunku strzelnicy.
— Marsjanin! — wybełkotał Mandżaro.
Długi jak tyka, pogięty jak korzeń, tajemniczy jak duch — Marsjanin stał
zapatrzony przed siebie. Budził podziw i grozę. Chłopcy patrzyli nań jak zaczarowani.
Tymczasem zjawa zaczęła schodzić w kierunku przejścia wiodącego do kolumnowej
sali.
— To będzie kawał, jak on napatoczy się na Tajemniczego — szepnął
Paragon.
— Cii — Mandżaro przytknął palec do ust gestem nakazującym milczenie.
Obaj znakomici detektywi z wielkim napięciem wpatrywali się w niezdarną
postać Marsjanina. On natomiast wolnym krokiem zbliżał się do schodków i...
minąwszy wejście do kolumnowej sali, poszedł ku małemu dziedzińcowi. Paragon
zrzucił z siebie resztę przebrania. Zawinęli prześcieradła w worek, ukryli je w
krzakach i pospiesznie ruszyli za właścicielem przedpotowego wehikułu. Gdy
dobiegli do bramy ujrzeli na drodze jego białą, mocno przybrudzoną furażerkę.
Władca podziemnego królestwa majestatycznie zstępował z zamkowej góry.
Paragon mocno ścisnął ramię Mandżara.
— Teraz to już go mamy!
3
Na werandzie willi „Rusałka” pani inspektor Radońska z bajecznym apetytem
zajadała drugie śniadanie. Jej zielonkawe oczy uśmiechały się do rumianych bułeczek
posmarowanych masłem, do poziomek pływających w śmietanie i do pełnego kubka
pachnącego kakao. Pani inspektor miała czułe podniebienie i nieludzki wprost apetyt.
Nic więc dziwnego, że po takim śniadaniu, kiedy ogarnęła ją błogość, radośniej mogła
spojrzeć na świat i cieszyć się życiem. Nic nie potrafiło zakłócić jej dobrego nastroju
— nawet nurtująca ją myśl, że jednak do tej pory nie zawiadomiła nikogo o
wspaniałych wynikach swego porannego wywiadu. Była mile zadowolona, że to
właśnie ona — dopiero co mianowana inspektorem — wpadła na ślad szajki
przestępców. Wszystko bowiem wskazywało na to, że lokatorzy z plebanii stanowią
niezwykle ciekawy obiekt dla młodych detektywów. Niepokoiło ją jedynie jedno: co
oni mogli zamurować w podziemiach zamku. Słyszała wyraźnie, jak rozmawiali o
jakichś płótnach czy płótnie, ale czy dla płótna warto tak bardzo się trudzić i narażać
na niebezpieczeństwo?
Wychodząc z domu zapytała matkę, która opalała się w ogrodzie na leżaku:
— Mamusiu, jakie może być drogocenne płótno?
Matka zdjęła przeciwsłoneczne okulary, spojrzała z roztargnieniem na córkę.
— Drogocenne płótno? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
— Po prostu o płótno!
— Płótno... czy płótno w ogóle może być drogocenne? Mamy kilka gatunków
płócien. Są płótna lniane, bawełniane... O jakie płótno ci chodzi?
— O drogocenne, dla którego można by się narażać... które na przykład można
by ukraść...
Matka z jeszcze większym zaciekawieniem spojrzała na córkę.
— Ukraść? Płótno? — Pani Radońska z niedowierzaniem kręciła głową.
Naraz uniosła rękę do czoła.
— Czekaj, czekaj... Czy nie chodzi o płótno malarskie... po prostu o obrazy?
Teraz na odmianę Jola zrobiła zdziwioną minę.
— Obrazy?
— Tak, obrazy. Fachowcy nazywają obrazy płótnami. Mówi się na przykład:
jakie ładne płótno, albo: malarz namalował ciekawe płótno...
— Czekaj, czekaj, mamusiu — Jola uniosła oczy w niebo. — Drogocenne
płótno, czyli drogocenny obraz...
— Oczywiście — uśmiechnęła się pani Radońska — można ukraść
drogocenne płótno. Dwa tygodnie temu czytałam w „śyciu” o niezwykle zuchwałej
kradzieży obrazów z Muzeum Dolnośląskiego we Wrocławiu... Skradziono z
pracowni konserwatorskiej kilka flamandów.
— Jakich flamandów?
— Tak się mówi. To znaczy kilka płócien starych mistrzów flamandzkich.
— Czy to coś bardzo cennego?
— O, tak! Takie obrazy bywają nieraz bezcenne.
Jola jeszcze raz wbiła oczy w błękit nieba. Nagle zerwała się do biegu, jakby
straciła sześćdziesiąt kilogramów swej solidnej wagi i stała się dobrze nadmuchanym
balonikiem.
— Co się stało? — zawołała za nią pani Radońska, ale Jola nie słyszała matki.
Jak tocząca się kula wpadła na drogę i skręciła w stronę leśniczówki.
4
Przed plebanią, gdzie droga z zamku krzyżowała się z drogą wiodącą do
leśniczówki, pani inspektor wpadła na Perełkę. Chłopiec zachwiał się, z trudnością
utrzymał równowagę.
— Mam! — zawołała rozpromieniona Jola. — Zrobiłam sensacyjne odkrycie!
— Ja też — wyszeptał niepewnie.
Jola nie dała mu dojść do słowa.
— Gdzie Paragon?
— śebym to ja wiedział.
— A Mandżaro?
— Pewno w akcji. Ale powiedz... co to za sensacyjne odkrycie?
— To złodzieje obrazów!
— Kto?
— Ci z plebanii. Ukradli flamandów.
— Flamandów? — Perełka rozdziawił usta. Patrzył na dziewczynę błędnymi z
przejęcia oczami.
— Rozumiesz, mistrzów szkoły flamandzkiej! Obrazy!
— To mów, że obrazy, a nie flamandów.
— Idiota!
Perełka nachmurzył się.
— Licz się ze słowami. Jestem starszym inspektorem od ciebie.
Jola odsapnęła.
— Zrozum, we Wrocławiu złodzieje ukradli z muzeum kilka bezcennych
płócien...
— Jakich płócien?
— Obrazów... a ja wpadłam na ślady tych złodziei. To właśnie lokatorzy z
plebanii!...
— Skąd wiesz?
— Bo mówili o płótnach...
— A co mają płótna do obrazów?
Jola uniosła ręce ku niebu.
— Boże, zlituj się nad tym niedorozwiniętym...
— Wypraszam sobie — oburzył się inspektor Perełka.
— Przecież ci tłumaczę, że płótna to obrazy.
— Może komu innemu to tłumaczyłaś, mnie w każdym razie nie...
— W takim razie zapamiętaj sobie: obrazy w języku fachowym nazywają się
płótna.
— Postaram się zapamiętać, ale co z tego?
Jola ściszyła głos.
— Chodzi o to, że ci lokatorzy z plebanii chcą ukryć pod zamkiem skradzione
obrazy... słyszałam ich rozmowę... Mają tam cement i coś murują...
— Zgadza się. Cement jest! — zawołał triumfalnie Perełka.
Teraz Jola zbaraniała.
— Skąd wiesz?
— Byłem tam. Widziałem, jak ten malarz z tym drugim nosili cement.
— Byłeś? — zdumiała się pani inspektor.
— A co myślisz! Oni w tym pokrowcu ukryli cement i gips. Dlatego był taki
ciężki.
Jola spojrzała na Perełkę niemal z podziwem.
— Jakżeś tam wszedł?
— Od baszty.
— A ja znalazłam nową drogę... wejście, którym oni dostają się do podziemi!
— Fantastyczne! Gdzie ono jest?
— Właśnie, musimy iść zobaczyć, co się tam dzieje. Tylko trzeba uważać, bo
to srebrne czupiradło stoi tam na straży.
Po krótkiej naradzie zdecydowali, że razem podejdą pod mury zamku i jeszcze
raz sprawdzą, jak wygląda położenie tajemniczego wejścia.
Ruszyli w kierunku przystani. Po chwili pięli się już wąziutką ścieżką pod
zbocze zamkowej góry. Gdy doszli do jałowców, pod murami baszty ujrzeli ukrytą w
cieniu Srebrną. Kobieta siedziała w tym samym miejscu, w którym znajdowała się,
gdy Jola opuszczała swą kryjówkę. Poprzez zarośla przeświecały jej bluzka i pasiaste
spodnie. Perełka przysunął się bliżej i szepnął Joli do ucha:
— Może byśmy tak ją zwabili na dół?
Jola dała znak, by milczał.
— Nie wolno się zdradzić.
— W takim razie będziemy tu siedzieć do wieczora.
Jola uniosła ostrzegawczo rękę. Spojrzeniem pokazała na wyjście z
podziemia. W wąskim przełazie pojawiła się kędzierzawa głowa Tyrolczyka. Po
chwili atletycznie zbudowany mężczyzna stanął przed Srebrną. Rozmawiali ze sobą
przytłumionymi, lecz wzburzonymi głosami. Po chwili oboje zabrali się do zawalania
wejścia kamieniami.
Zakończywszy robotę, szybko zaczęli zbiegać ze zbocza. Przechodząc obok
ukrytych w jałowcach detektywów, zamienili kilka urywanych zdań.
— Musisz się wystarać o cement — mówił Tyrolczyk.
— A skąd ja ci go wezmę?
— Za każdą cenę. Zapytaj... może mają na plebanii...
— A jeśli nie?
— To zaduszę tego...
Tyle tylko nasi znakomici detektywi usłyszeli z tej pełnej napięcia rozmowy.
Resztę zagłuszyły osypujące się spod nóg kamyki. Srebrna strzecha i kędzierzawa
głowa zniknęły wśród drzew i zarośli. Nasi detektywi odetchnęli z ulgą.
— O czym oni mówili? — zapytała Jola.
— Zabrakło im cementu.
— To się zgadza — wnioskowała w zamyśleniu pani inspektor. — Oni
znaleźli najpierw jakieś niedobre, wilgotne miejsce...
— To się zgadza — przerwał jej Perełka dysząc z podniecenia. — Na własne
oczy widziałem to miejsce. Podeszło wodą...
— Wszystko się znakomicie zgadza, bo Tyrolczyk już rano martwił się, że
może im zabraknąć cementu.
— To świetnie, bo nie skończą przed wieczorem.
— Ale co my teraz mamy robić? — zapytała Jola.
Perełka odrzekł z godnością:
— Ja mam plan. — Spojrzał w stronę wejścia zawalonego kamieniami, a
potem wzrok przeniósł na Jolę. Dziewczyna patrzyła wyczekująco. — Teraz tam
został sam malarz. On nie taki straszny. Można go łatwo wykołować.
— W jaki sposób?
— Zajdziemy go z obu stron. Ty pójdziesz od tej strony, a ja od dziedzińca, od
baszty. Będziemy udawali, żeśmy zabłądzili.
— A jak nas złapie?
— Mówię ci, będziemy udawać, żeśmy zabłądzili w podziemiach.
— Rozumiem. Niezła myśl. Ale jak tamci wrócą?
— Nie martw się. O cement tutaj nie tak łatwo. Zanim go znajdą, to może nam
się uda wywieść w pole malarza. Chodzi o to, żeby się dowiedzieć, gdzie oni mają to
drugie miejsce. Gdzie chcą zamurować tych flamandów.
— Dobra myśl!
— Jeżeli nam się uda rozpracować do końca całą szajkę, to... — utknął, nie
mogąc znaleźć słów.
— W takim razie bierzemy się do roboty.
Perełce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Za chwilę odwalał już pierwszy
kamień. Pracy nie mieli wiele, gdyż Srebrna z Tyrolczykiem tylko prowizorycznie
zasypali wejście. Gdy oczyścili je z grubszych głazów, Perełka uścisnął dłoń Joli.
— Trzymaj się! Ja walę na basztę.
— Trzymaj się, Perełka — powiedziała Jola.
— Będę cały czas myślał o tobie... bo... bo... Nie masz pojęcia, jak mi się
podobasz!
Jola z radosnym zdumieniem spojrzała w roziskrzone oczy inspektora
Albinowskiego.
— I ty jesteś miły... bardzo miły...
— Ciao! — Perełka skinął jej dłonią. Naraz odwrócił się, zręcznymi susami jął
ześlizgiwać się ze zbocza.
Jola patrzała za nim. Powtarzała w myśli jego słowa: „Nie masz pojęcia, jak
mi się podobasz!” Uśmiechnęła się do siebie zalotnie: „Co on przez to chciał
powiedzieć? Czy naprawdę mnie tak bardzo lubi?...”
Nie było czasu na rozważania. Pani inspektor zerknęła w stronę
oczyszczonego włazu. Doznała takiego uczucia, jakby ją coś dławiło, odbierało
zdolność poruszania się. Lecz trwało to krótką chwilę. Otrząsnęła się z tego przykrego
wrażenia i pomyślała: „Jak udawać, to udawać! Przecież każdemu wolno chodzić
podziemnymi korytarzami”.
5
Marsjanin wolnym, majestatycznym krokiem schodził z góry zamkowej ku
jezioru. Jego biała furażerka raz ukazywała się w świetle, to znowu ginęła, zapadała w
cień. Dwaj detektywi posuwali się skuleni jak psy gończe; z głowami wtulonymi w
ramiona, z nosami przy samej niemal ziemi, z oczami wbitymi w szczudłowatą postać
Marsjanina.
Zbliżali się do skrzyżowania.
— Ciekaw jestem, gdzie on pójdzie? — szepnął rozgorączkowany Mandżaro.
Paragon wzruszył ramionami.
— Jeżeli do domu, to wpadł.
— A jeżeli zaraz odjedzie tym swoim gratem?
— To mu poprzebijamy opony.
Tymczasem Marsjanin skręcił w stronę przystani. Po drodze zatrzymał się
przy kiosku „Ruchu”. Chłopcy śledzili go bacznie.
— Zdaje mi się, że Tajemniczy to jego wspólnik — zauważył Mandżaro.
— Legalnie. On go zostawił w grocie, a sam... — urwał, gdyż nie wiedział, co
właściwie miał zamiar zrobić Marsjanin.
W tej chwili na przykład kupował cały plik gazet i czasopism. Aż dziwne
wydało się naszym detektywom, że tak tajemniczy człowiek kupuje i czyta zwykłe
gazety. Jedną z nich rozpostarł już przy kiosku i wlepiwszy w nią oczy, ruszył jeszcze
wolniejszym krokiem.
Paragon trącił Mandżara łokciem.
— Te... ja czytałem, że przestępcy porozumiewają się czasem gazetowym
szyfrem. Dają ogłoszenia do prasy...
— Możliwe, że on szuka jakiegoś znaku od swoich.
— To prawie pewne. Po co tak filuje do „Expressu”?
Wygrzebali się z przydrożnego rowu. Kryjąc się za drzewami, krok w krok
szli za Marsjaninem. Gdy ten przystawał na chwilę, by odwrócić stronę gazety,
chłopcy jak szperacze dawali nura w chwasty rowu; gdy ruszał przed siebie,
wyskakiwali z rowu i kryli się za pniami drzew.
W ten sposób doszli do przystani.
Wśród potężnych pni topoli i wiązów ukazała się pomarszczona tafla jeziora.
Dwa kajaki pruły toń jak dwie wielkie ryby, w dali biały żagiel przesuwał się na tle
drugiego brzegu. Z głośnika płynęła senna melodia włoska. Marsjanin zatrzymał się
przy pomoście, uniósł dłoń do oczu i zakrzepł na chwilę w tym ruchu, pełnym
wyczekiwania. Wyglądał jak ktoś, kto zabłądził i nie wie, dokąd iść.
Nagle szybkim ruchem złożył gazetę, odwrócił się i przyspieszonym krokiem
skierował się do kawiarenki. Wszystkiego mogli spodziewać się nasi detektywi, ale
nie tego. Przed sekundą zdawało im się, iż za chwilę zniknie w przybrzeżnym sitowiu,
jak znikł w podziemiach zamku. Tymczasem wielki Marsjanin najzwyklej w świecie
wszedł do kawiarenki, minął kilka barwnych parasoli i — o dziwo! — usiadł sobie
spokojnie w najdalszym i najbardziej ocienionym kącie. To nie mogło zadowolić
naszych Sherlocków Holmesów. Było zbyt codzienne i zwyczajne.
Mandżaro skrzywił się.
— Te! — syknął na Paragona. — On mi coś za bardzo udaje.
— Pewno odgrywa zwykłego wczasowicza — rzekł rozczarowany inspektor.
— To ich system.
— Może się maskuje?
— Legalnie, że się maskuje. Szkli nam oczy...
— A czy on wie, że my...
— Pewno się domyśla.
— Eee, nie. Trzeba go zaskoczyć.
— Jak?
Paragon przesunął kolarkę z czoła na sam czubek głowy. Był to znak, że
intensywnie myśli. Twarz jego spoważniała. Brwi zbiegły się nad przymrużonymi
oczami.
— Jak ciocię kocham — westchnął. — Teraz nie damy rady bez pomocy
szanownej milicji. Nadszedł czas, żeby go aresztować.
— Co ty? — Mandżaro z przerażeniem patrzył na Paragona.
— Legalnie, aresztować.
— Naszego Marsjanina?!
— Sherlock Holmes też nieraz używał agentów ze Scotland Yardu.
— Ale my nie.
— Jak chcesz. Ale jeżeli nam jeszcze raz zniknie, to ja za to nie odpowiadam.
Nie odrywali oczu od stolika, przy którym siedziała ich ofiara. Marsjanin w tej
chwili zamawiał u kelnerki. Gdyby mu za chwilę przyniosła półmisek dymiący
piekielnymi wyziewami, też by się zbytnio nie zdziwili. Ale nic podobnego. Kelnerka
przyszybowała z pawilonu z tacką, na której widać było nakrycie do normalnego
ś
niadania — filiżanka, spodeczki, rogaliki, masło, kawa. Położyła tackę przed władcą
podziemi i bezszelestnie znikła. Wielki Marsjanin zabrał się do jedzenia. Tego było
już za wiele. Paragon szepnął ze złością:
— On sobie za dużo pozwala. Wal, bracie, po komendanta milicji!
— Teraz?
— Zanim wtroi śniadanie, będzie już w kajdankach.
Mandżaro wahał się chwilę, ale wnet również doszedł do przekonania, że
nadarza się nadzwyczajna okazja do skończenia z groźnym przestępcą. Nadinspektor
wydał ostatnie rozkazy:
— Nie spuszczaj go z oka, a jak będzie chciał odejść, to zatrzymaj go za
wszelką cenę. Ja walę...
To powiedziawszy, indiańskim krokiem przebiegł pierwsze pięćdziesiąt
metrów, potem wyprostował się i jak sprinter ruszył w kierunku wioski. Jego pięty
tylko migały na jasno osłonecznionej drodze.
Paragon został sam. Po jakimś czasie znudziło mu się sterczeć pod płotem,
postanowił wejść do kawiarenki.
Miał w kieszeni jeszcze kilka złotych, które zostały mu po kupnie prezentu dla
pani Lichoniowej. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by usiąść w pobliżu groźnego
Marsjanina i skonsumować porcję lodów. Właściwie tak jest bardziej elegancko i
godnie. Porządny inspektor nie będzie sterczał jak byle pętak pod płotem.
Wygrzebał się z krzaków, doprowadził do porządku ubranie, przylizał dłonią
niesforne włosy i z miną bywalca najwytworniejszych lokali wszedł do ogródka. W
kawiarence było niemal pusto. Prócz Marsjanina pod parasolem siedziała jeszcze
jakaś pani z małym brzdącem i karmiła go ciastkami. Paragon wbił dłonie w
kieszenie, zadarł lekko nosa i świszcząc cichutko swoje „Ri-fi-fi”, przedefilował
wzdłuż całej kawiarenki. Wybrał stolik naprzeciw Marsjanina. Usiadł z miną
angielskiego lorda. Wytarł rękawem blat stołu, założył nogę na nogę, kącikami oczu
zerknął w stronę Marsjanina. Ten tkwił na swoim miejscu: nachylony nad gazetą,
jedną ręką kruszył rogalik, drugą trzymał nie dopitą kawę. Zdawało się, że w ogóle
nie spostrzegł naszego detektywa.
„Udaje, że mnie nie widzi — pomyślał inspektor. — Poczekaj! Zobaczymy,
kto kogo przetrzyma. Nie chciałbym być na twoim miejscu!”
Ruchem milionera uniósł do góry rękę i zawołał w stronę zbliżającej się
kelnerki:
— Pani szefowo, jedne małe lody za dwa złote!
Kelnerka krytycznym spojrzeniem ogarnęła nowego klienta.
— Za dwa złote to możesz dostać przy bufecie.
Paragon trzepnął dłonią w stół.
— Pani szefowa wybaczy, ja mam życzenie skonsumować przy stoliku.
— To dużą porcję, za pięć...
— Może być — wykonał gest, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na takie
drobiazgi, jak cena.
To rzekłszy, spojrzał w kierunku Marsjanina, który pochylony nad gazetą, z
filiżanką w jednej, a rogalikiem w drugiej dłoni, nie zwracał uwagi na otaczający go
ś
wiat.
„Legalnie się maskuje — myślał Paragon oczekując na porcję lodów. — Ale
smutna jego dola”.
Już wyobrażał sobie dumnego Marsjanina zakutego w kajdanki,
prowadzonego wzdłuż przystani. Ludzie przystają, tłoczą się na drodze zdumieni
niecodziennym widokiem, a on i Mandżaro kroczą dumnie obok złoczyńcy. Wszyscy
szepcą: „To oni złapali niebezpiecznego przestępcę”. A dwaj detektywi z godnością
powtarzają: „Proszę się rozejść! To nic ciekawego. Proszę nie hamować ruchu!”
Jego spojrzenie powędrowało znowu w kierunku Marsjanina. Ten uniósł
właśnie do ust świeży rogalik. Czynił to tak wolno, jakby rogalik ważył tonę...
Wtedy kelnerka postawiła przed inspektorem Paragonem lody.
6
Komendanta Antczaka nie było na posterunku.
— A gdzie pan sierżant może być? — zapytał Mandżaro tkwiącego za stołem
milicjanta.
Przedstawiciel władzy ogarnął detektywa badawczym spojrzeniem.
— A ty co chciałeś od pana sierżanta?
Mandżaro dygotał z przejęcia i zdenerwowania.
— Ja... ja w ważnej sprawie...
— To mów.
— Kiedy ja chciałem osobiście z panem sierżantem.
Milicjant spojrzał ostrzej. Postać chłopca wydała mu się podejrzana.
Mandżaro był spocony, rozczochrany, brudny. We włosach miał cały zielnik, a na
spodniach i koszuli mapę geologiczną okolicy.
— Co się stało? — zapytał milicjant.
— A nic — Mandżaro starał się głosowi nadać jak najobojętniejszy ton. —
Chciałem rozmawiać osobiście z panem sierżantem Antczakiem.
— Pan sierżant poszedł na obchód.
— Dziękuję.
Mandżaro okręcił się wokół swej osi i wybiegł z posterunku. Zaraz za progiem
zatrzymał się. Był zrozpaczony. Co teraz robić? Gdzie szukać komendanta? Jeżeli go
nie znajdzie natychmiast, Marsjanin gotów uciec, a wszystkie wysiłki pójdą na marne.
Przed nim ciągnęła się pusta, zalana jaskrawym słońcem ulica. Pod oknem
sąsiedniego domu wygrzewał się wielki, czarny kot. Przez drogę przemknął
rowerzysta, pozostawiając za sobą dymek złotego pyłu. Zgarbiona kobiecina z wiązką
chrustu na grzbiecie przecięła ulicę i jak cień zginęła w opłotkach. Słońce lało na
ziemię żar i spiekotę. Mandżaro stał chwilę bezradny. Nie było jednak czasu na
zastanawianie się. Ruszył więc desperacko w stronę wieży straży pożarnej. Naraz
zatrzymał się przed Gospodą Ludową. Ze środka dochodziły podniesione głosy... ktoś
ś
piewał... ktoś wykrzykiwał... słychać było pobrzękiwanie szkła.
Mandżaro wbiegł do pierwszej sali. Doznał wielkiej ulgi. Przy bufecie ujrzał
bowiem rozłożyste, ciasno opięte mundurem plecy sierżanta Antczaka. Komendant, z
wyrazem błogości na pełnej twarzy, sączył pieniste piwo. Nadinspektor doskoczył do
niego jak sprężyna, złapał go za rękaw.
— Panie komendancie, mamy Marsjanina!
Sierżant wybałuszył na niego oczy.
— Co ty, chłopcze, bredzisz?
— Złapaliśmy go na zamku.
Komendant posterunku był wyraźnie niezadowolony, że przerwano mu
ceremonię picia piwa.
— Kogo? — zapytał ospale.
— Tego, co mieszkał w leśniczówce... co pan sierżant pytał o niego.
— Jakiego Marsjanina?
— My go tak nazywamy.
— Kto?
— No, my... zresztą to nieważne. Siedzi teraz na przystani w kawiarni.
Sierżant nic nie mógł zrozumieć z chaotycznego opowiadania chłopca. Otarł z
warg smakowitą pianę, odsapnął i rzekł sennym głosem:
— Tobie się coś pomieszało.
— Daję słowo honoru, że to ten sam, który przyjechał do leśniczówki tym
starym gratem.
— Aaa! — dopiero teraz do świadomości przedstawiciela władzy dobrnęła
myśl, że chłopiec przynosi cenną wiadomość. — Gdzie on jest?
— Na przystani, w kawiarni! — Mandżaro szarpnął za rękaw sierżanta. —
Niech pan natychmiast idzie, bo nam może uciec!
— Spokojnie, spokojnie, mnie nikt jeszcze nie uciekł — powiedział sierżant i
jednym tchem wyduldał pół dużego kufla. Jeszcze raz wytarł usta, poprawił pas na
brzuchu i uroczystym krokiem ruszył za chłopcem.
7
Pan inspektor Paragon dawno już wylizał lody ze spodka, a tymczasem
Mandżara z komendantem nie było widać. Zaczął się denerwować. Miał poważne
powody. Marsjanin przed chwilą skończył przeglądanie prasy i nagle przypomniał
sobie, że kawa i świeże rogaliki nie służą jedynie do ćwiczenia sprawności i
wytrzymałości rąk. Jął więc w piorunującym tempie pochłaniać resztę darów bożych.
Wnet w jego nienasyconym żołądku znikło całe śniadanie. Paragonowi przez chwilę
zdawało się, że połknie wszystkie spodki, łyżki i z apetytem schrupie szklankę.
Marsjanin poprzestał jednak na artykułach żywnościowych. Kiedy połknął ostatni kęs
i popił go ostatnim łykiem kawy, zwrócił swą długą, zarośniętą twarz w stronę
pawilonu i ryknął tubalnym głosem:
— Proszę płacić!
Paragonowi zrobiło się nagle gorąco. „Odejdzie — pomyślał. — Co się z nimi
stało? Dlaczego tak długo nie przychodzą?” Poczuł, że na czoło występuje mu pot.
Czas nagle rozpędził się, zaczął bezlitośnie uciekać. Wnet przy stoliku Marsjanina
zjawiła się kelnerka. Wypisała na bloczku rachunek.
„Zatrzymaj go za wszelką cenę!” — przypomniał sobie ostrzeżenie Mandżara.
Łatwo mu było powiedzieć: zatrzymaj. Ale co teraz robić?
Tymczasem Marsjanin odebrał już resztę, złożył gazety. Miał odchodzić...
Paragon wciąż tkwił bezradnie. Naraz, jak zbawienie, przyplątała się myśl: zemdleć!
Wydał głośny okrzyk, podobny do jęknięcia ducha, wyprostował się, stężał i naraz
osunął się z krzesła na trawę...
Gdy upadł na ziemię, pomysł wydał mu się tak beznadziejnie głupi, że aż
wstyd go ogarnął. Nie wypadało jednak wycofać się, zwłaszcza że przez szparkę w
powiekach dostrzegł zbliżającego się Marsjanina.
„Chwyciło” — pomyślał zadowolony.
Twarzy swej starał się nadać wygląd najprawdziwszego truposza. Rozchylił
więc lekko wargi, wywalił oczy do góry i przymknął powieki. Nad sobą wyczuwał
pochylającego się Marsjanina. Naraz doznał wrażenia, że jakaś winda unosi go ponad
wierzchołki drzew. Był na rękach władcy podziemi. Ponad nim — gdy uchylił lekko
powieki — błękitniało niebo. Tubalny głos huczał nad jego uchem:
— Niech pani przyniesie trochę lodu. Zaraz mu przejdzie. To pewno z upału.
Przez chwilę szybował w powietrzu na rękach wielkoluda. Wnet jednak
wylądował na trawie, pod zwisającymi gałęziami, gdzie panował przyjemny chłód.
„Trzymaj się, Paragon — myślał z uporem. — Udawaj truposza, bo inaczej źle
z tobą będzie”.
Marsjanin nachylił się nad nim. Przytknął ucho do piersi chłopca.
— W porządku — zawyrokował. — Nic strasznego. Chwilowe osłabienie.
Zrzucił z siebie wiatrówkę, zwinął ją w wałek, podłożył chłopcu pod głowę.
Paragon leżał bezwładnie. Starał się wstrzymać oddech, lecz im dłużej z nim
walczył, tym oddychał normalniej.
Myślał o jednym — żeby nareszcie zjawił się Mandżaro.
Zamiast Mandżara nadeszła kelnerka z kubełkiem pełnym lodu. Marsjanin
wpakował pełną garść kruszywa do swej chusteczki i przytknął do czoła chłopca.
Okruchy lodu posypały się na pierś i za kołnierz naszego detektywa. Zdawało mu się,
ż
e za chwilę zerwie się i, nie zważając na Marsjanina, zacznie wytrzepywać zza
koszuli kawałki lodu. Ale dzielnie wytrzymał tortury. Zacisnął zęby i powtarzał w
myśli: „śeby tylko przyszedł Mandżaro! śeby tylko skończyła się ta heca!”
— Lepiej ci już? — usłyszał nad sobą głos Marsjanina.
— Lepiej — pisnął nieśmiało.
— Nic ci nie będzie. To od tego piekielnego upału.
Paragon nieśmiało otworzył oczy. Najpierw zobaczył wielkie szkła okularów,
a w szkłach odbicie swej twarzy. Była tak przeraźliwie głupia i komicznie śmieszna,
ż
e miał ochotę parsknąć, ale w tym położeniu nie wypadało. Wykrzywił się więc
płaczliwie i wyszeptał najniewinniejszym głosem:
— Tak mi niedobrze — i jeszcze raz opadł na ziemię.
— Niech pani przyniesie coś zimnego do picia — rozkazał Marsjanin
kelnerce.
Paragon dyszał ciężko, pojękiwał.
— Może cię brzuch boli? — zapytał Marsjanin.
Na to tylko czekał nasz dzielny detektyw.
— Oj, boli, boli... — potwierdził gorliwie. Jeszcze raz łypnął okiem w stronę
furtki. Nikt nie nadchodził.
„Jak długo da się go tutaj przetrzymać? — myślał, pojękując tak boleśnie, że
wzbudziłby współczucie w najbardziej zatwardziałym i nieczułym człowieku. —
Jeżeli oni zaraz nie przyjdą, to chyba udam, że dostałem ataku padaczki!”
Kelnerka zjawiła się ze szklanką zimnej wody sodowej. Marsjanin zatrzymał
ją w połowie drogi:
— On ma boleści. Lepiej będzie dać mu gorącej herbaty.
— Wody czy herbaty? — zabrzmiał jej zniecierpliwiony głos.
— Mówię pani, że herbaty! — odrzekł ostro Marsjanin.
Na Paragona biły już ósme poty. Pojękiwał cichutko i lewym okiem łypał w
stronę furtki. Naraz odetchnął. Na drodze ujrzał bowiem jasną czuprynę Mandżara, a
za nim w blasku słońca błysnął srebrny orzełek na czapce komendanta.
— Lepiej ci? — usłyszał nad sobą głos Marsjanina.
— O, tak, dużo lepiej — rzekł z ulgą. Uniósł się na łokciach. Odsiecz zbliżała
się. Byli już przy furtce. Już pod parasolami... Już o kilka kroków... Paragon nagle
ozdrawiał. Podkurczył nogi, wstał tak sprężyście, że Marsjanin zbaraniał ze
zdumienia. Chciał coś powiedzieć. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, zwaliła się na
niego ciężka postać sierżanta.
— Proszę dowód osobisty! — wyrąbał komendant najniższym basem, na jaki
go było stać.
Marsjanin prostował wolno swą pokrzywioną postać. Paragon patrzał nań z
przerażeniem. Oczekiwał cudu. Zdawało mu się, iż za chwilę władca podziemi albo
rozpłynie się w powietrzu, albo zrobi coś nadzwyczajnego. Naraz Marsjanin zdjął
okulary i z niezwykłym zdumieniem spojrzał na przedstawiciela władzy.
— Czego pan właściwie sobie życzy?
— Dowód osobisty! — powtórzył ostro komendant.
— Pan chyba żartuje?
— Nie mam zwyczaju żartować — komendant energicznie wysunął rękę po
dowód.
Po chwili Marsjanin z tylnej kieszeni szortów wyciągnął dobrze sfatygowaną
książeczkę. Ze złośliwym grymasem na ustach wręczył dowód sierżantowi.
— Jeżeli pan sobie życzy... proszę bardzo... ale to chyba jakaś pomyłka.
— Dobrze, dobrze — uspokoił go sierżant. Szybko otworzył dowód. Odszukał
stronę z fotografią. Jego spojrzenie przeskakiwało teraz z fotografii na twarz
Marsjanina i z powrotem. Nagle zagadnął:
— Jak się pan nazywa?
— Seweryn Nieszporowicz.
— Miejsce zamieszkania?
— Wrocław.
— Zawód?
— Profesor uniwersytetu.
Zaległa cisza. Chłopcy zamienili pełne zawodu spojrzenia. Komendant
posterunku jakby się skurczył i nagle stracił swoją urzędową postawę. Wszystko
nabrało innego smaku, innego znaczenia.
Ciszę przerwał spokojny głos Marsjanina:
— Czego pan właściwie chce?
Sierżant oddawał mu dowód.
— Przepraszam... zdaje mi się, że to rzeczywiście... pomyłka.
— Nie rozumiem, o co właściwie chodzi?
Sierżant znowu przypomniał sobie, że jest przedstawicielem władzy. Pełnym
głosem huknął na chłopców:
— Co to właściwie znaczy?
Mandżaro wbił wzrok w ziemię. Paragon cofnął się o pół kroku.
— Przecież pan sierżant kazał meldować...
— O czym meldować?
Paragon wzruszył ramionami. Nie mógł znaleźć odpowiedzi.
— O czym meldować? — zapytał ubawiony Marsjanin, który właściwie
przestał być Marsjaninem.
Sierżant uczynił niewyraźny gest.
— Bo też pan profesor narobił tutaj galimatiasu.
— Ja?
— Pan — rzekł pewniej sierżant. — Po pierwsze, nie zameldował się pan...
Marsjanin poprawił okulary.
— Rzeczywiście... zapomniałem.
— Po drugie, znikł pan jak duch, nie powiedziawszy w leśniczówce ani słowa.
Marsjanin uniósł dłoń do czoła.
— Zaraz... zaraz, czy ja rzeczywiście nie powiedziałem, że idę na kilka dni
biwakować do groty?
— Rzeczywiście pan nie powiedział. Jak tak można znikać?
— Przepraszam, byłem tak zajęty, że widocznie zapomniałem.
— A po trzecie, niech to dunder świśnie, co pan profesor porabia na dnie
zamkowych podziemi?
Profesor nerwowym ruchem zerwał okulary.
— Jak to: co? Pracuję...
— Czy nie może pan profesor wybrać sobie odpowiedniejszego miejsca?
Uczony Marsjanin przecierał zmęczone oczy.
— To właśnie najodpowiedniejsze miejsce dla mojej pracy naukowej. Jestem
profesorem zoologii i teraz zajmuję się fauną grot i podziemi.
Domniemany przestępca, groźny władca podziemi, tajemniczy Marsjanin jest
badaczem pajączków, much i nietoperzy? Chłopcy nie wiedzieli, co z sobą począć.
Komendant posterunku nadrabiał miną.
— To rzeczywiście pomyłka — rzekł z mdłym uśmieszkiem. — Serdecznie
pana profesora przepraszam, a na przyszłość radziłbym zastosować się do przepisów...
zwłaszcza że na zamku przez ten czas działy się różne rzeczy... — W tym miejscu
mrugnął porozumiewawczo do stojącego obok Paragona. Ten dla dodania sobie
odwagi chrząknął i przełknął głośno ślinę.
— My też... — zaczął nieśmiało, potykając się na każdym słowie. — My też...
przepraszamy... szanownego przedstawiciela nauki... Myśleliśmy, że pan profesor...
występuje w charakterze przestępcy.
Profesor baczniej przyjrzał się stojącym u boku komendanta detektywom.
Przetarł okulary i nagle całym jego długim i pokręconym ciałem wstrząsnął
spazmatyczny śmiech.
— Przestępca! Przestępca! — powtarzał. — To pewno wy byliście dzisiaj w
mojej grocie?
Paragon nie śmiał mu spojrzeć w oczy. Skinął tylko potakująco głową.
Profesor ujął go pod brodę.
— Masz wielkie zdolności aktorskie. To zemdlenie odegrałeś jak artysta...
— Musiałem się maskować... — wybąknął.
— A skądże wpadliście na ten pomysł, żeby mnie śledzić?
— Wydedukowaliśmy — wtrącił Mandżaro.
— Przestępca! — parsknął jeszcze raz profesor. — Dobrzeście mnie ubawili.
A skoro naprawdę chcecie poznać życie podziemi, to przyjdźcie do mnie jutro.
Właśnie jutro mam zamiar obrączkować nietoperze. A teraz do widzenia, chłopcy!
Mówię wam, że ubawiłem się setnie... — skinął chłopcom głową i pogroził im
ż
artobliwie. Odchodząc, zwrócił się do sierżanta: — Przepraszam, że pana
niepokoiłem. Dzisiaj postaram się zameldować.
Skłonił się, a po chwili kołyszącym krokiem przemierzał już przestrzeń
między parasolami.
Mandżaro trącił łokciem Paragona.
— Te! — szepnął. — Może go ostrzec przed Tajemniczym?
Paragon kopnął go w kostkę.
— Cicho! Jeżeli sypniesz Tajemniczego, to kto nam zostanie?
Mandżaro wzruszył ramionami. Patrzał za kołyszącą się postacią profesora,
badacza podziemnej fauny, naukowca, który jeszcze przed kilkoma minutami był
groźnym Marsjaninem i budził w nich strach. Profesor przeszedł już całą kawiarenkę,
a gdy znalazł się za furtką, obejrzał się i z uśmiechem skinął ręką.
Paragon odpowiedział mu skinieniem.
— Niech to gęś kopnie — rzekł z goryczą. — Mamy cholernego pecha do
naukowców.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
1
Jola została sama. Przed nią widniało wąskie i niskie wejście do podziemnego
korytarza. Gdy Perełka znikł wśród zalegających zbocze jałowców i głogów, pani
inspektor zawahała się: „A może zawołać go i odradzić ryzykowną wyprawę?” Wnet
jednak doszła do przekonania, że byłoby to po prostu tchórzostwem. „Na obiad
prawdopodobnie będę już w domu” — pomyślała i z desperacką zaciętością rzuciła
się w czarną czeluść. Przejście było wąskie. Z trudem przecisnęła się przez przełaz.
Po chwili znalazła się w małej niszy omurowanej płaskimi ciosami. Zaświeciła
latarką. Po słonecznym blasku promień bijący z latarki wydał się tak nikły, że z
trudem odsłaniał przed nią drogę. Dopiero gdy zwężone źrenice przywykły do mroku,
ujrzała przed sobą spróchniałe pale, podtrzymujące kamienne sklepienie. Między
palami, po omszałych ścianach, spływały rdzawe strumyki wody. Powietrze było
duszne i stęchłe.
Szła wolno, ostrożnie, przystając co chwila i rozglądając się dokoła. Długi
korytarz zdawał się nie mieć końca. Napełniał go gęstniejący mrok i niemal
niedosłyszalne szmery. Było ciemno. Poczuła się zupełnie osamotniona, jakby ten
mrok odgradzał ją od reszty świata. Zadrżała... Chciała zawrócić, kiedy w głębi
korytarza usłyszała coś jak ciche westchnienie. Ogarnął ją strach... Przylgnęła do
wilgotnej, śliskiej belki i szeroko rozwartymi oczami śledziła czarny tunel.
„Może mi się tylko tak zdawało” — przemknęła pokrzepiająca myśl. W tunelu
znowu było pusto i głucho. Jola ruszyła przed siebie. świr cienko zazgrzytał pod jej
sandałami. „Kiedy nareszcie skończy się ten przeklęty korytarz?”
Zanim to pomyślała, krąg światła z jej latarki natrafił na ślepą ścianę.
Wydawało się, że korytarz kończy się w tym miejscu, lecz rozejrzawszy się, z lewej
strony spostrzegła niskie wejście do bocznego odgałęzienia. Czarny otwór zionął
jeszcze gęstszym mrokiem. Biło zeń lodowatym chłodem.
Jola zatrzymała się. Wpatrzona w czarny otwór stała nieruchomo. Nie miała
odwagi ruszyć się ani nawet głębiej odetchnąć. Wtedy znowu, jakby spod ziemi,
doszły do niej jakieś odgłosy — podobne do podzwaniania opuszczonym łańcuchem.
Drgnęła.
„Zawrócę — pomyślała z ulgą. — Nie ma sensu narażać się dla zabawy...
Chłopcy Klub Detektywów traktują strasznie poważnie, ale przecież to tylko
zabawa... A jednak nie wypada wycofywać się... Tam z drugiej strony idzie Perełka...
On liczy na mnie... Nieładnie byłoby go zawieść... Niech się dzieje, co chce!”
Myśl o Perełce, który zbliżał się od strony baszty, dodała jej odwagi. Ruszyła
przed siebie.
Strome schody opadały gwałtownie na dno czarnej czeluści. Schodząc, Jola
doznała wrażenia, że za każdym stopniem otwiera się pod nią niezgłębiona otchłań.
Schodziła wciąż niżej... niżej... Naraz znalazła się w podziemnej pieczarze. Światło
latarki rozlało się, rozproszyło... Z głębi mroku wyłoniły się ocembrowane ściany...
Jola odetchnęła... Zrobiła jeszcze kilka kroków. Wtem w oczy chlusnęła jej smuga
jasnego światła... Oślepiła ją zupełnie jak cios zadany między oczy. Krzyknęła krótko,
rozpaczliwie. Ktoś schwycił ją za ramię i w tej samej chwili usłyszała napięty głos:
— Co ty tu robisz?
Latarka wypadła jej z rąk. Potoczyła się po kamieniach, zgasła. Ludzki głos
nabrał tajemniczej barwy:
— Co ty tu robisz?
Nie mogła pozbierać spłoszonych myśli, długą chwilę milczała. Nagle ocknęła
się, wszystko wydało jej się proste i nawet nieco komiczne. Przecież człowiekiem,
który ściskał jej ramię, mógł być tylko malarz z plebanii. Powiedziała więc
normalnym głosem:
— O, jak dobrze, że pana spotkałam... zdaje mi się, że zabłądziłam.
Spoza ściany świata ujrzała chudą, bladą twarz malarza. W jego oczach tkwiło
przerażenie.
— Kto cię tu sprowadził?
— Mnie? — wzruszyła ramionami. — Ja tu sama przyszłam.
— Nie kłam! Jak tu trafiłaś?
— Normalnie.
— Kłamiesz! — zawołał. Przyciągnął ją bliżej i jeszcze mocniej ścisnął jej
ramię.
— Dlaczego pan się tak denerwuje? Mówię panu, że zabłądziłam... Nie
przypuszczałam, że te podziemne korytarze są takie długie — powiedziała z nutką
kpiny. Strach zupełnie ją opuścił. Zdawało jej się, że malarz bardziej od niej się boi.
— Jak się tutaj dostałaś?
— Od strony przystani.
— Wejście było otwarte? — zdumiał się.
— Po prostu znalazłam dziurę... Myślałam, że to grota, i weszłam. Byłabym
panu bardzo wdzięczna, gdyby mnie pan stąd wyprowadził, bo zdaje mi się, że sama
nie dam rady.
Powiedziała to tak prosto, tak naturalnie, że malarz zamilkł na chwilę. Jola nie
dała mu jednak wytchnienia. Z nutką zadowolenia zapytała:
— A pan?... Co pan tu robi?
Malarz zaklął. Potem nachylił się nad nią i rzekł syczącym, wściekłym
głosem:
— Słuchaj, jeżeli powiesz komukolwiek, że mnie tu widziałaś, to...
zapamiętaj, że koniec z tobą...
Jola zrozumiała, że w tej chwili skończyła się towarzyska rozmowa.
Wzruszyła jednak ramionami i powiedziała zdziwiona:
— No, wie pan... a co mnie to wszystko obchodzi?
Malarz jeszcze mocniej ścisnął jej ramię.
— Pamiętaj... nikogo tutaj nie widziałaś i w ogóle tutaj nie byłaś.
— Jeżeli panu na tym zależy, to mogę w ogóle nie wiedzieć o pana istnieniu.
— I o istnieniu tego wejścia, rozumiesz?
— Rozumiem. I w ogóle mogę o niczym nie wiedzieć. Błagam tylko, żeby
mnie pan wyprowadził z tych potwornych ciemności, bo niedługo mam obiad i mama
się będzie denerwowała.
Malarz odetchnął z ulgą. Pani inspektor tak znakomicie odegrała rolę
niewinnej dziewczynki błądzącej w podziemiach zamku, że mistrz palety uspokoił się
niemal zupełnie. Teraz chodziło jedynie o to, żeby ją wyprowadzić z podziemi, zanim
wrócą wspólnicy. Wyciągnął więc z kieszeni chustkę.
— Nie bój się — zwrócił się do Joli — muszę ci zawiązać oczy. Za dziesięć
minut będziesz już poza zamkiem.
Pani inspektor wyczuła, że malarz znalazł się w kropce, więc powiedziała:
— Czy ta chustka jest koniecznie potrzebna?
Malarz jednak nie zwracał uwagi na jej protesty. Zawiązał jej mocno oczy,
wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.
2
W momencie kiedy malarz wyprowadził Jolę z pieczary, Perełka dobrnął do
drzwi, które dzisiaj rano zabezpieczył pętlą z drutu. Teraz odkręcił drut. Deski
zaskrzypiały jękliwie. Potem nagle ucichło. Napłynęła aksamitna fala ciszy. I wtedy
Perełce zdało się, że w górze, w ciasnym korytarzyku, słyszy czyjeś kroki.
Znieruchomiał. Kroki zbliżały się. Teraz był już pewny, że ktoś za nim idzie.
Przeraził się. Droga odwrotu została odcięta.
Zatrzasnął za sobą drzwi i błyskawicznie zaplótł pętlę, tak że dwa splecione
końce pozostały po jego stronie. Potem niemal biegiem przemierzył pieczarę, w której
rano natknął się na pokrowiec z workiem cementu. Pokrowiec leżał na starym
miejscu.
Perełka bez trudu znalazł korytarz, którym rano przybyli malarz ze swym
towarzyszem. Kiedy się weń zapuścił, za sobą usłyszał odgłos trzeszczenia desek.
Ktoś szamotał się z zadrutowanymi drzwiami.
Pan inspektor przyspieszył kroku. Był pewny, że za chwilę natknie się na
malarza albo spotka Jolę...
Przebiegł może pięćdziesiąt kroków, gdy nagle ujrzał przed sobą kilka
wielkich, drewnianych słupów, tworzących rodzaj obudowania. Jeden z nich,
spróchniały i porosły mchem, leżał zwalony w poprzek korytarza. Przesadził go
jednym skokiem i znalazł się naprzeciw nowych drzwi. Pchnął je. Poleciały z
łoskotem na ziemię...
Zamarł w nagłym przerażeniu. Znowu zaległa cisza. Tylko w dali, za jego
plecami, wciąż słychać było łomotanie i trzeszczenie desek.
„Jeszcze nie otworzył” — przemknęło mu przez głowę. Stanął na
przewalonych, starych wrotach, przejechał latarką po ścianach. Znajdował się w
nowej pieczarze. Była obszerna, sucha, zawalona starymi, zbutwiałymi deskami.
Znalazł drogę między zwałami drzewa, świeże wdeptane w glinę ślady butów
zaprowadziły go do mniejszej i prawie pustej groty... Gdy stanął u jej wejścia,
zatrzymał się gwałtownie. Biegnący za światłem latarki wzrok natrafił nagle na zbitą z
desek platformę, na której widniały resztki wilgotnego jeszcze cementu.
„Jest! — pomyślał oszołomiony tym widokiem. — Jest miejsce, o którym
wspominała Jola. Tutaj zapewne szajka stara się ukryć skradzione obrazy”.
Nie mylił się. Tuż za platformą ujrzał naturalne wgłębienie zamurowane
niemal całkowicie... Rzucił się w tym kierunku. Przez szczelinę w wilgotnym jeszcze
murze wsadził rękę do wnętrza wgłębienia. Napotkał chłodny metal.
Drżącymi palcami zaczepił o krawędź omurowania. Natrafił na kanciasty
kamień. Szarpnął go. Kamień nie ustąpił. Szarpnął powtórnie...Teraz świeże
omurowanie rozsypało się, przygniatając chłopcu rękę. Syknął z bólu. Odgarnął
kamienie i jeszcze raz sięgnął do środka. Gładki, metalowy przedmiot miał okrągławe
kształty. Podważył go dłonią i szybko wyłuskał z wgłębienia. Gdy zaświecił latarką,
zobaczył prawie metrową blaszaną tuleję. Była niezbyt ciężka. Przyjrzał się jej
uważniej, z obu końców miała zalutowane dna. Potrząsnął tuleją. Nic nie zadzwoniło
ani nie zatelepało w środku. Tuleja była czymś zwarcie napełniona.
Nie miał ani chwili do stracenia. Przypuszczał, że człowiek, który szamotał się
z drzwiami, mógł zaraz zjawić się w grocie. Włożył tuleję pod ramię, przycisnął ją
kurczowo. Zaczął szukać drogi odwrotu.
Smuga światła z latarni krążyła nerwowo po ścianach. Po chwili napotkała
załom zaznaczony głębokim cieniem. Ruszył szybko w tamtym kierunku. Natrafił na
stromo pnące się stopnie. „To pewno droga, która prowadzi do tajemniczego wejścia
pod basztą” — pomyślał i w popłochu zaczął się wspinać ku górze. Był tak
oszołomiony faktem znalezienia dziwnej tulei, że zapomniał o malarzu i Joli. Myślał
tylko o jednym: jak najszybciej wydostać się ze znalezionym skarbem z podziemnych
korytarzy.
Wspinał się mozolnie po spadzistych stopniach. Gdy dobrnął do korytarza
stemplowanego drewnianymi palami, był już ogromnie zmęczony. Nie zatrzymał się
jednak ani na chwilę. Puścił się biegiem wzdłuż suchego, prostego korytarza. W głębi
widać już było jaśniejszy krąg światła... To otwierał się przed nim wylot podziemnego
labiryntu. Odetchnął głębiej i naraz ten nikły krąg dziennego światła napełnił go
radością. Rzucił się do przełazu, poczuł w źrenicach kłującą jasność słonecznych
promieni...
Schylił się, przepełznął pod niskim, skalnym okapem, ujrzał jasny płat nieba i
ciemną koronkę wierzchołków drzew i nagle pociemniało mu w oczach. Przy wejściu
do pieczary stała Srebrna, a obok krępy mężczyzna z kędzierzawą głową. Tyrolczyk!
Chciał rzucić się do ucieczki lecz w tej samej chwili mężczyzna złapał go
błyskawicznie za kark.
— Skąd to masz? — usłyszał stłumiony, pełen zdumienia i pasji okrzyk.
Szarpnął się, jęknął coś niezrozumiale i nagle otrzymał krótki, suchy cios w
twarz. Cios był tak silny, że chłopiec zatoczył się, wypuścił tuleję i upadł na kamienie.
Tonął w szaroróżowych kręgach i naraz — zdało mu się — runął w czarną otchłań...
Gdy się ocknął, ujrzał nad sobą zamazaną sylwetkę jakiegoś mężczyzny...
Przerażony zamknął szybko oczy. Człowiek pochylony nad nim pociągnął go za
ramię.
— Kto cię tak urządził? — dobiegł doń cichy głos.
Przez szparki w powiekach ujrzał granatowy beret. „Tajemniczy! —
przemknęło mu przez myśl. — Skąd tu się wziął? Czego chce ode mnie? Przecież
przed chwilą widziałem tamtego...”
— Nie bój się — usłyszał nalegający głos Tajemniczego. — To ja...
Perełka otworzył szerzej oczy. Uniósł się na łokciach. Tajemniczy pomógł mu
wstać.
— Powiedz, kto to był?
Perełka wciąż jeszcze był oszołomiony. Uniósł rękę do czoła. Patrzał na
Tajemniczego szeroko rozwartymi, półprzytomnymi oczami. Tamten szarpnął go za
ramię:
— Mów, to ty uciekałeś przede mną w grocie? To ty zadrutowałeś drzwi?
Mów, bo każda chwila jest droga.
Perełka spojrzał nieufnie. W odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.
Tajemniczy ujął go pod brodę, uniósł lekko jego głowę.
— Słuchaj! Powiedz! Jestem oficerem służby śledczej.
Perełka zatrzepotał rudymi rzęsami.
— Pan... oficerem służby śledczej? — wymamrotał. Naraz wszystko wydało
mu się jasne. Uśmiechnął się niemrawo i dodał: — A myśmy myśleli, że pan...
— Mów — przerwał mu oficer. — śądam od ciebie ścisłych wyjaśnień. Kto
cię uderzył?
Perełka odpowiadał teraz krótko, zwięźle i jasno, jak na młodego detektywa
przystało.
— Ten gorylowaty typ z plebanii.
— Sam był?
— Nie, ze Srebrną, to znaczy z tą panią, która ma taką srebrną strzechę na
głowie.
— Więc to ty byłeś w grocie?
— Tak.
— Czego tam szukałeś?
— Obrazów.
Twarz oficera wydłużyła się w nagłym, nieopanowanym zdumieniu. Zapytał
teraz ostro, przynaglająco:
— Skąd wiedziałeś, że oni ukradli obrazy?
— Jola mi powiedziała.
— Która Jola?
— Ta gruba.
— A skąd ona wiedziała?
— Wydedukowała z gazety... Wyczytała, że we Wrocławiu zginęły flamandy.
Na surowej twarzy oficera pojawił się uśmiech.
— Kogo spotkałeś w grocie?
— To właśnie dziwne, że nikogo. Miał być ten malarz i Jola...
— A ten, co cię uderzył?
— Tego spotkałem dopiero tutaj. Szedł pewno z cementem... Bo im cementu
zabrakło.
— A tę zamurowaną dziurę kto rozwalił?
— Ja...
Oficer mocno ścisnął chłopca za ramiona.
— Co tam znalazłeś?
— Coś takiego... jakby blaszaną rurę.
— Gdzie ją schowałeś?
— On mi ją odebrał...
Oficer wrzasnął niemal:
— To dlaczego od razu tego nie powiedziałeś?!
Perełka rozłożył ręce gestem bezgranicznej rozterki.
— Jedno wiem, że dostałem od niego w ucho...
Zanim to powiedział, oficer zniecierpliwionym ruchem przeciął ręką
powietrze, odwrócił się i zaczął zbiegać ze zbocza, za chwilę znikł wśród drzew.
Perełka patrzał za nim pełen osłupienia.
— Oficer służby śledczej — wyszeptał bezwiednie.
Naraz przypomniał sobie o Joli. Ogarnął go lęk. Co z Jolą? Może malarz
uwięził dzielną dziewczynę? Może jej się coś stało? Uniósł zwinięte dłonie do ust i
zawołał nabrzmiałym lękiem głosem:
— Jola! Jola!
Spod lasu odpowiedziało mu tylko echo. Stał chwilę bezradnie. Potem
wolnym krokiem zaczął schodzić ku jezioru. Naraz zatrzymał się. „Nie wolno jej
zostawić samej!” Zawrócił. Zdecydowanym ruchem przeczesał palcami włosy,
przetarł oczy i szybko wśliznął się przez otwarty właz do groty.
3
— Zostaliśmy skompromitowani — rzekł z naciskiem Mandżaro. Dla
zaakcentowania swego rozczarowania kopnął z pasją leżącą na drodze szyszkę.
Paragon milczał. Wbił dłonie w kieszenie, oczami powłóczył po piaszczystej drodze,
wiodącej od przystani w stronę plebanii i kościoła. Przeżywał boleśnie paternoster,
jaki na pożegnanie dostali od pana sierżanta Antczaka. Komendant posterunku dał im
do zrozumienia, że są włóczykijami i obwiesiami, że zamiast pożytecznie spędzać
wakacje, wtrącają się w nie swoje sprawy i na szwank narażają autorytet władzy.
Zapowiedział również uroczyście, żeby mu znikli z oczu i nie pokazywali się w
obrębie jego posterunku. Trudno było przełknąć tak gorzką pigułkę. Nic więc
dziwnego, że obaj detektywi wracali z nosami na kwintę.
— Czy ty masz pojęcie, jaka to kompromitacja? — zajęczał znowu ponurym
głosem Mandżaro.
— Nie... nie mam pojęcia — bąknął pod nosem Paragon.
— To twoja wina.
— Moja?
— Pewno, że twoja. Kto wydedukował, że Marsjanin to przestępca?
— A kto kazał go rozpracować i umieścił w notesie na pierwszym miejscu?
— To przez ciebie. Ty miałeś ten genialny pomysł z poszukiwaniem skarbów.
— A ty pierwszy robiłeś odlew gipsowy jego buta.
— Wypraszam sobie — żachnął się Mandżaro. — Ja robiłem to w celach
doświadczalnych, ale nigdy nie mówiłem o żadnych skarbach...
Paragon uśmiechnął się pobłażliwie.
— Czy nietoperze i pajączki wodne to nie skarby dla naukowca? Legalnie
skarby. I... możemy być dumni, żeśmy odkryli takiego sławnego profesora.
Mandżaro przychylniej zerknął na przyjaciela.
— Gdyby nie my, to pan sierżant do tej pory nie wiedziałby, jak znakomita
osobistość przebywa w jego rewirze. To też coś znaczy — zakonkludował ostatecznie
Paragon.
— To też coś znaczy — westchnął z ulgą Mandżaro.
Nastroje uległy polepszeniu. Teraz szli już raźniej i głowy unieśli nieco wyżej.
Gdy doszli do drogi, która skręcała ku zamkowej bramie, Paragon zatrzymał się.
— Mój móżdżek elektronowy przeczuwa, że największy z naszych
przestępców to Tajemniczy.
— Z czego to wydedukowałeś?
— Z różnych rzeczy, bracie. Przede wszystkim z jego szanownej fizjonomii.
Nie podoba mi się...
— To jeszcze mało.
— I w ogóle to podejrzany facet. Mówię ci, że jak go rozpracujemy, to będzie
ś
wiatowa sensacja.
— A ci z plebanii?
— To też ciekawa robota, ale Tajemniczy najważniejszy — klepnął Mandżara
w plecy. — Co się martwisz? W historii kryminologii była niejedna pomyłka...
Mandżaro uśmiechnął się nikle.
— To prawda. Trzeba powiedzieć, że z honorem spełniliśmy nasze zadania.
Marsjanin był jednak przestępcą, ponieważ nie zameldował się na milicji.
— A ja z honorem zemdlałem w kawiarni! Kosztowało mnie to wszystko pięć
zet, bo musiałem sobie fundnąć lody! — zawołał już zupełnie wesoło Paragon.
— Dobre były?
— Człowieku, nawet nie pamiętam!
Mandżaro z respektem spojrzał na basztę.
— Ciekaw jestem, jak powiodło się naszym inspektorom?
— O, właśnie — podjął Paragon. — Trzeba ich poszukać, bo nie wiemy, co
się z nimi stało. Może mają jakieś trudności?
Umówili się, że Paragon pójdzie do leśniczówki sprawdzić, czy nie zostawili
dla nich wiadomości, a Mandżaro jeszcze raz wejdzie na górę zamkową zbadać teren.
Mieli się spotkać po obiedzie.
— Ciao! — pożegnał Paragon swego nadinspektora.
— Cześć!
Rozstawali się pogodzeni z losem i z myślą, że nawet najlepsi detektywi
przeżywają swoje porażki.
4
Paragon zbliżał się do leśniczówki. Z otwartych drzwi kuchni zaleciało nagle
sosem dzikiej pieczeni i waniliowym kremem. Pan inspektor z zachwytem wciągnął w
nozdrza wonną smugę zapachów. Pomyślał, że po trudach i zawodach dzisiejszego
ranka warto by coś przekąsić. Wszedł na werandę. W drzwiach ujrzał suchą,
przygarbioną postać Trociowej.
— Nie było tu Perełki? — zapytał, zerkając w stronę stołu, na którym stała
wielka miska z waniliowym kremem.
Trociowa uniosła głowę znad pieca.
— Nie było — mruknęła niechętnie.
— A tej dziewczyny, co tu rano jadła z nami śniadanie?
— Nie było.
— Co pani Trociowa w takim złym humorze? — zapytał przyjaźnie.
Spojrzała na chłopca małymi, załzawionymi oczkami.
— Aaa... szkoda gadać...
— Szanowne zdrowie nie dopisuje czy reumatyzm łamie?
Trociowa machnęła ścierką.
— Świat nic niewart... Wszystko kłamstwo.
— A co się stało?
— Jeszcze się pytasz? Wedle tych duchów... Przyszedł pan leśniczy i
powiedział, że to studenci straszyli.
Paragon udał zdziwienie.
— Niemożliwe! Co też pani Trociowa mówi?
— Ja też mówię, że niemożliwe... Gdzie by tam studenci tak potrafili straszyć?
Przecie widziałam na własne oczy tę postać w niebiańskim świetle... — Jeszcze raz
machnęła ścierką. — Ale pan leśniczy powiedział, że to nieprawda, to studenci. I
komu tu wierzyć?
— Jeżeli pani Trociowa na własne oczy widziała, to chyba prawda.
Trociowa uniosła ręce.
— Tyś mądry chłopiec, Paragon. Ja pierwsza widziałam... A jak huknęło pod
zamkiem, to jakby się ziemia rozwarła...
— Jakby się ziemia rozwarła — zabasował Paragon.
Spojrzała nań z rozczulającą wdzięcznością.
— Tyś miły chłopiec... Bo to przecie niemożebne, żeby studenci... prawda?
— Legalnie, że niemożebne.
— No właśnie!
Paragon zerknął w głąb kuchni. Jeszcze raz owionęły go zapachy. Pociągnął
nosem.
— Alem głodny — westchnął żałośnie.
Trociowa przechyliła ptasią głowę, uśmiechnęła się, pokazując dwa pieńki
pożółkłych zębów.
— Może byś co, synku, zjadł?
— Z najmilszą chęcią.
— Ale niedużo, bo zaraz będzie obiad. — Ukroiła kromkę chleba i z rynienki
pełnej smakowitego mięsiwa ucięła wielki płat. — Na, boś ty miły chłopiec...
Maniuś z wilczym apetytem wbił zęby w kanapkę.
— Pierwsza klasa! Dziękuję pani Trociowej! Mówi pani, że te duchy to
prawdziwe — pstryknął palcami w daszek kolarki i, posławszy starowinie najmilszy
ze swych uśmiechów, zbiegł z werandy.
Po przekąsce pierzchły wszelkie zmartwienia. Paragon zagwizdał swoje „Ri-
fi-fi”, wsadził ręce w kieszenie, rozejrzał się po pogodnym świecie, uśmiechnął się do
sunących nad lasem obłoków i raźnym, tanecznym krokiem poszybował w stronę
szałasu.
W szałasie nikogo nie było, tylko spod sąsiednich krzaków smyrgnął młody
zając, pokazując panu inspektorowi biały ogonek. W zaroślach zanosiły się śpiewem
ptaki. Dzięcioł kuł pień starej sosny. Jego czerwony kapturek dygotał w pracowitym
rytmie. Znad strumyka zerwała się kraska. Przemknęła nad czubami młodych
ś
wierków i zaszyła się w gęstwinie. Panował radosny nastrój słonecznego, letniego
południa.
Paragon zastanowił się chwilę.
„Jeśli ich tutaj nie ma, to będą gdzie indziej”.
Doszedłszy do takiego wniosku, skierował kroki nad brzeg jeziora. Miał
ochotę wykąpać się, zmyć z siebie brud podziemnych korytarzy i pieczar. Z daleka,
wśród kęp olch i pól sitowia, ujrzał rozpaloną blaskiem słońca taflę wody. Była lekko
zmarszczona bryzą, odbijała światło jak łuska srebrzystej ryby.
Pan inspektor zatrzymał się nad brzegiem. Chwilę obserwował rodzinę dzikich
kaczek, żerującą na skraju sitowia. śal mu było płoszyć ptaki... W sitowiu było
złociście. Suchy szelest trzcin nastrajał do rozmyślań. Paragon zadumał się. Jakaś
pogodna myśl błądziła mu po głowie... myśl, którą niełatwo byłoby wypowiedzieć, a
która pierzcha i już nigdy nie wraca...
W tej chwili usłyszał trzask łamanej gałęzi. Obejrzał się. Może dwadzieścia
metrów za nim, ścieżką, która wiodła od leśniczówki, szedł Tyrolczyk — kudłaty
lokator plebanii. Jego pojawienie się było tak nagłe i tak nieoczekiwane, że Paragon
instynktownie ukrył się za pień olchy. Z ukrycia widział krępą postać jegomościa
migającą między pniami. Z jego ruchów, z postawy widać było, że skrada się
ostrożnie. Gdy wyłonił się spoza drzew, bystre oko detektywa spostrzegło, że
nieznajomy niesie jakiś przedmiot pod ręką. Zastanowiło go, czego o tej porze i w tej
okolicy może szukać lokator z plebanii, dlaczego skrada się tak ostrożnie? Co kilka
kroków zatrzymywał się, przystawał i rozglądał jak człowiek osaczony.
Pan inspektor ruszył za nim, kryjąc się za pnie i kępy krzaków. Utrzymując
odległość około dwudziestu kroków szedł za nim jak nieodłączny cień. Po jakimś
czasie zbliżyli się do małej zatoczki, ukrytej wśród olch i sitowia, gdzie na brzegu
stała szopa przeznaczona na przechowywanie sprzętu rybackiego. Szopa należała do
leśniczówki. Przed szopą zbudowany był na palach mały pomost, a przy pomoście
kołysały się dwie przycumowane łodzie. Tyrolczyk zatrzymał się pod olchami. Tym
razem baczniej i staranniej badał, czy go ktoś nie śledzi. Gdy zdało mu się, że jest
zupełnie bezpieczny, kilkoma susami dopadł szopy. Znikł po jej cienistej stronie.
Paragon jak polujący kot podczołgał się do najbliższych zarośli, ukrył się w
gęstwinie nadbrzeżnego łopianu, z bijącym sercem obserwował szopę. Jej omszony,
pochylony ku jezioru dach połyskiwał w słońcu. Pomost tonął w głębokim cieniu.
Nagle spoza sczerniałej ściany wysunęła się postać z dziwnym przedmiotem pod
pachą. Tyrolczyk ostrożnie wszedł na pomost, ukląkł, zaczął odplątywać łańcuszek
cumy.
Wolno, ostrożnie przyciągnął łódkę do pomostu, na dnie położył tajemniczy
przedmiot, a potem sam wśliznął się do środka. Łódź zakołysała się pod jego
ciężarem i stuknęła burtą o pomost. Tyrolczyk jeszcze chwilę tkwił nieruchomo na
dnie łodzi. Potem nagle wyprostował się, chwycił wiosło i zdecydowanym pchnięciem
odbił od brzegu. Cały pomost zatrzeszczał żałośnie jak na alarm i nagie zamarła
zatoczka ożyła od tego jednego pchnięcia: łódka pomknęła, woda zafalowała,
wioślarz zaczął bić wiosłem, aż z sitowia umknęły spłoszone kaczki.
Paragon kilkoma susami był przy szopie. Łódka nabrała już rozpędu, sunęła
wzdłuż sitowia. Wioślarz szerokimi uderzeniami zagarniał wodę... Na gładkiej tafli
odsłaniał ślad jak wielką ranę.
Nasz detektyw zszedł wolno na pomost. Druga łódka kołysała się łagodnie na
wodzie. Paragon czekał jeszcze chwilę, aż tamten zniknie poza linią olch. Potem
szybko odcumował łódkę, wskoczył do niej i dobrał się do wioseł.
Wiosłował wzdłuż sitowia. Wysokie trzciny ukrywały go całkowicie. Gdy
wypłynął poza cypel, ujrzał przed sobą, może w odległości pięćdziesięciu metrów,
szerokie plecy Tyrolczyka pochylone nad wiosłami. Mężczyzna wiosłował teraz
spokojniej, płynął wciąż zacienionym brzegiem. Raz krył się pod nawisami gałęzi, to
znowu wypływał na gładką taflę jeziora. Nasz detektyw zadawał sobie pytanie:
„Dokąd on ma zamiar popłynąć?”
Łódka Tyrolczyka zginęła wśród nawisów gałęzi. Zdawało się, że wpłynęła w
zieloną grotę i utknęła w niej na zawsze.
Paragon niecierpliwił się.
„Może on dobił do brzegu, wysiadł i...”
Na myśl, że może stracić jego ślad, porwał go gniew. Chciał wypłynąć z
sitowia, wrócić do pomostu i brzegiem jeziora ścigać uciekiniera, ale w tym właśnie
momencie na gładką taflę jeziora wypłynęła łódka. Wioślarz pchnął ją ku wysepkom,
których zielone, soczyste kępy wystawały z gładziny jeziora.
„To jasne, on wali na wyspy” — myślał Paragon wpatrzony w samotną łódkę.
Wciąż jeszcze tkwił w sitowiu. Nie chciał, by Tyrolczyk go spostrzegł.
Tymczasem spoza najbliższej wyspy, niby dwie srebrzyste ważki, wyłoniły się
dwa kajaki. Błysk uderzających o wodę wioseł zamącił niezwykle czystą i spokojną
toń jeziora. Kajaki pruły prosto w stronę łódki.
„Co on zrobi?” — zastanawiał się mały detektyw.
Tyrolczyk zwolnił nieco rytm wiosłowania, lecz ani o metr nie zboczył z
obranego kierunku. Po chwili kajaki minęły jego łódkę, popłynęły ku brzegom. Wtedy
wioślarz znowu przyspieszył. Wiosła mocniej pchnęły łódkę, plecy głębiej pochyliły
się nad wiosłami, ślad na wodzie poszerzył się i piana spod wioseł bujniej zasrebrzyła
się w słońcu. Paragon z rosnącym napięciem obserwował, jak łódka maleje i znika za
łagodną linią wyspy...
Teraz chłopiec wypchnął swoją łódkę z szeleszczących trzcin. Gdy znalazła
się na gładkiej wodzie, skierował ją w stronę bliższego brzegu wyspy. Wiosłował
zawzięcie. Dłonie mdlały mu, ramiona słabły, lecz nie poddawał się. Jak najszybciej
chciał przeciąć drogę uciekinierowi i pod osłoną wyspy dostać się na przeciwległy jej
brzeg. Gdy dopływał do wielkiego pola sitowia, które jak złotawe ramię wrzynało się
w stalową toń jeziora, był już prawie u kresu sił.
Z ulgą odłożył wiosła. Przez chwilę dał swobodnie płynąć rozpędzonej łódce.
Jej burta z szelestem ocierała się o suche trzciny, dno szorowało po gęstych w tym
miejscu wodorostach.
Paragon zaczerpnął dłonią wody. Opłukiwał spoconą twarz.
Rozejrzał się. Znajdował się po przeciwległej stronie wyspy. Należało
przypuszczać, że lokator plebanii okrążył wyspę i przybił do brzegu albo przepłynął
jezioro. Paragon musiał teraz płynąć niezwykle ostrożnie, żeby niespostrzeżenie
dostać się poza cypel wyspy.
Od strony brzegu osłaniały go wysokie trzciny. Rosły bujnie jak las. Skulił się
więc, przypłaszczył i jednym wiosłem, na pychówkę, zaczaj przedzierać się przez
szeleszczące zasieki sitowia.
Gdy znalazł się poza cyplem, wyjrzał w stronę wolnej połaci jeziora. Była
gładka aż po przeciwległy brzeg. Nikt nie mógł przeciąć w tym czasie jeziora.
Tyrolczyk został więc na wyspie.
„Teraz nie dać się tylko zaskoczyć” — pomyślał Paragon.
Zbadał wiosłem głębokość wody. Nie było głęboko. Postanowił więc zostawić
łódkę w sitowiu i w bród przedrzeć się do brzegu. Rozebrał się, niemal bezszelestnie
zanurzył się w wodę. Nogi ugrzęzły mu po łydki w miękkim mule, woda sięgała po
pierś. Pchnął łódkę głębiej w sitowie, by wiatr nie zniósł jej na wodę, i zaczął
mozolnie przedzierać się ku brzegowi. Na szczęście nie było daleko. Wnet znalazł się
na twardym gruncie.
Brzeg opadał stromo piaszczystą skarpą, przetykaną odsłoniętymi węzłami
korzeni. Wspiął się szybko na skarpę i bezszelestnie zapadł w gęstą leszczynę. Teraz
rozejrzał się wzdłuż brzegu. O jakieś dwadzieścia metrów od swojej łódki, w małej,
niemal zupełnie wolnej od sitowia zatoczce, zobaczył łódź Tyrolczyka. Kołysała się
spokojnie na fali. Była pusta.
Paragon rozgarnął wolno leszczynę i zaczął prześlizgiwać się pod gąszczem
bujnych krzaków. Każdy ruch wymagał rozwagi i zręczności.
Przybrzeżne krzewy rzedły, dalej ciągnął się wysokopienny, poszyty miękkim
mchem las. Paragon odetchnął, przylgnął na chwilę do miękkiego mchu. Gdy uniósł
głowę, przed sobą o rzut kamienia ujrzał Tyrolczyka, a raczej jego pochylone plecy.
Klęczał bowiem i piórem wiosła kopał w piasku dół. Był tak zajęty gorączkową pracą,
ż
e nawet nie uniósł znad ziemi głowy. Obok niego leżał ten dziwny przedmiot
podobny do rury albo okrągłego futerału.
Paragon przylgnął mocniej do ziemi. Obserwował każdy jego ruch. Naraz w
ruchliwym umyśle pana inspektora zrodził się nieprawdopodobny pomysł.
Początkowo przeraziła go jego zuchwałość, lecz gdy jeszcze raz spojrzał na
pochylone plecy Tyrolczyka, gdy w jego rękach zobaczył wiosło odrzucające piasek,
gdy uchwycił wzrokiem tajemniczą blaszaną rurę, uśmiechnął się przekornie.
Zaczął ostrożnie, metr po metrze, wycofywać się z zarośli, a gdy poczuł się
bezpieczny i dobrze osłonięty, przedarł się szybko przez krzaki, zeskoczył ze skarpy,
w napięciu przeczekał kilka chwil. Nikt go nie gonił... Trzciniaki zawodziły w
zasiekach sitowia, a na wolnej, wybłyszczonej płachetce wody wśród szuwarów
płynął flegmatycznie perkoz.
Wolno przesuwał się wzdłuż skarpy. Stopy miękko grzęzły w rozgrzanym
piasku. Zbliżał się do miejsca, gdzie Tyrolczyk zostawił swe czółno. Wnet ujrzał je
wśród trzcin. Dobrnął do łódki wpław. Z radością dotykał jej wyślizganej, sczerniałej
burty. Pchnął ją lekko do tyłu, a gdy dziób znalazł się pod ręką, chwycił za cumę i
zaczął prowadzić czółno wzdłuż linii sitowia. Brnął po pachy w wodzie. W miejscach
gdzie otwierała się głębia, płynął na boku, ciągnąc czółno za cumę. Był zupełnie
zakryty trzcinami, tak że nawet z wysokiej skarpy nikt nie mógł go dostrzec.
Dopłynął wreszcie do swojej łódki. Przyczepił do niej przyholowaną łódź,
wpełzł do środka, uchwycił wiosła i po kilku uderzeniach był już na głębinie...
Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Za rozkołysanym na wietrze polem trzcin smużyły
się żółte piaski brzegu, a nad nimi drzewa zwieszały swe ciężkie gałęzie.
— Udało się — wyszeptał i jeszcze mocniej schwycił za wiosła.
5
„Dokąd on mnie prowadzi?” — pytanie to coraz bardziej niepokoiło Jolę.
Brodziła w zupełnej ciemności. Mocno zawiązana chustka wpijała się w
nasadę nosa, uciskała tył czaszki, nie przepuszczała ani promyka światła. Dłoń,
mocno ściśnięta przez malarza, wilgotniała od potu, drętwiała. Szli — przynajmniej
tak jej się zdawało — dość długo i drogą, której konfiguracja nie przypominała
korytarza wiodącego od tajemnego wejścia. Najpierw bowiem, zamiast wspinać się w
górę, opuszczali się drogą zalaną wodą, potem podchodzili przepustem zasypanym
gruzem. Teraz przesmykali się jakimś krętym i bardzo niskim korytarzem. Malarz
kazał jej nisko się schylić i uważać na głowę. Co chwila zmieniali kierunek.
Jola miała dość tej uciążliwej drogi. Szarpnęła mocno rękę.
— Dokąd pan mnie prowadzi? — zawołała płaczliwym głosem.
Malarz chwycił ją mocno za ramię.
— Chodź, bo cię tu zostawię.
— Ja już nie mogę... Niech mi pan odwiąże oczy, bo mi się kręci w głowie...
Malarz mocniej pociągnął ją za sobą.
— Już niedaleko. Wytrzymasz.
— Zacznę krzyczeć — tupnęła Jola.
Pociągnął ją jeszcze mocniej. Zaparta się nogami w skalisty grunt, zaczęła
wołać rozpaczliwie:
— Ratunku! Ra...
Malarz zakrył jej usta dłonią. Zaczęła się dławić i dusić. Jeszcze raz
próbowała zawołać, lecz dłoń malarza jeszcze mocniej zdławiła jej okrzyk.
— Cicho! — syknął. — Mówię ci, że już niedaleko. Za dwie minuty będziemy
na wierzchu — szeptał niepewnym głosem. — Wybieraj: albo wyjdziesz z lochów i
wrócisz do domu, albo zostawię cię tutaj... — urwał nagle i uczynił taki ruch, jakby
się chciał cofnąć.
Nastała cisza. W tej ciszy Jola usłyszała jakieś tłumione odległością głosy.
Malarz pociągnął ją ku ścianie. Jeszcze mocniej zaciskał dłoń na jej ustach, ale czuła,
ż
e drży cały z wielkiego napięcia. Głosy zbliżały się, narastały.
Malarz wciąż jeszcze tkwił w miejscu, lecz był tak zaszokowany, że z wolna
ucisk jego dłoni na ustach Joli rozluźnił się. Pani inspektor wyczuła, że nadszedł
odpowiedni moment. Szarpnęła się, zerwała jego dłoń z ust i przeraźliwym głosem
zawołała:
— Ratunku!
Malarz rzucił się do ucieczki. Znikł tak szybko, że Jola nie usłyszała nawet, w
którym uciekł kierunku. Zaraz pofolgowała sobie.
— Ratunku! Złodzieje! Bandyta! — Jej głos napełnił korytarz alarmującym
wołaniem, zagłuszył dudnienie i tupot nóg zbliżających się ludzi, wprawił w drżenie
posępne mury podziemi. Pani inspektor zdarła z oczu chustkę. W tym samym
momencie ujrzała ludzi wyłaniających się z głębi skalnego tunelu. Zamigotały
ś
wiatełka latarek, zatupotały buty, spiętrzyły się przyspieszone oddechy i naraz, tuż
przed nią, wyrosła wielka, szeroka postać z rudą brodą.
— Antoniusz! — zawołała radośnie.
— Jola! Co ty tu robisz?
Pytanie było niezbyt fortunne, lecz Jola, radosna i uszczęśliwiona widokiem
asystenta i studentów, zaczęła mówić chaotycznie:
— Ścigajcie go! Prędzej! On uciekł! O, tam! Prędzej!
— Kto?
— Malarz... złodziej obrazów!
— To on cię tu wciągnął?
— Głupstwo! Prędzej, bo wam ucieknie!
Antoniusz ruszył pierwszy. Jego latarka, przeszywszy mrok smugą światła,
wskazała drogę. Za Antoniuszem ruszyli inni.
Jola patrzyła na ich zgięte, pochylone postacie przepychające się przez wąską
gardziel wykutego w caliźnie tunelu. Ginęli na zakręcie, wtapiali się w mroczne skały.
Przy Joli została piękna studentka — Ewa. Pogładziła ją czule po policzku.
— Nie bój się. To już minęło. Musiałaś się porządnie najeść strachu...
— Oj, najadłam się porządnie — westchnęła z ulgą pani inspektor. —
Myślałam, że już stąd nie wyjdę. Słyszeliście moje wołanie?
— Tak. A kto to właściwie był?
— Malarz.
— Jaki malarz?
— On niby malował obrazy, a tymczasem zdaje mi się, że je kradł z muzeum.
— Co ty pleciesz?
— Nie jestem pewna, ale tak mi się zdaje, że nakryliśmy piękną szajkę
złodziei obrazów.
— Jakich obrazów?
— To pani nie czytała o tej kradzieży mistrzów flamandzkich z Muzeum
Dolnośląskiego? — zapytała z nutką wyższości w głosie.
— Oczywiście, że słyszałam, ale co ma wspólnego ta kradzież...
— Ma — przerwała jej Jola. — Oni chcieli w podziemiach zamurować jakieś
bezcenne płótna. Na mój nos, to właśnie te skradzione we Wrocławiu...
Studentka ruchem pełnym troski dotknęła czoła pani inspektor.
— Moja droga, ty chyba dostałaś nerwowego szoku?
Jola wzruszyła ramionami.
— Nic mi się nie stało. Jestem zdrowa, może tylko trochę zgłodniałam...
— To musiało być straszne przeżycie — dodała Ewa ze współczuciem.
— Mam wrażenie, że ten okropny malarz bał się bardziej ode mnie. A jeżeli
chodzi o szok, to pani zobaczy, jaki oni, ci złodzieje, przeżyją szok, gdy się dowiedzą,
ż
e wykryli ich młodzi detektywi.
Studentka spojrzała na Jolę z nieukrywaną troską.
— Tutaj strasznie duszno — zauważyła — pewno mąci ci się w głowie. Lepiej
wyjdźmy na powietrze.
— A gdzie my właściwie jesteśmy? Ten łotr prowadził mnie z zawiązanymi
oczami.
— Jesteśmy teraz w korytarzu, który nazwaliśmy korytarzem nietoperzy. Stąd
wychodzi się do pięknej gotyckiej sali z kolumnami. Dzisiaj właśnie odkryliśmy to
przejście.
— Tam są nietoperze?
— Tak.
— To mogę panią zapewnić, że nasz nadinspektor Mandżaro odkrył ten
korytarz dużo wcześniej — wyjaśniła Jola. — A ja z Perełką nakryliśmy tych
wstrętnych złodziei obrazów. Jak pani myśli, czy napiszą o nas w gazecie?
Ewa ogarnęła ją zaniepokojonym spojrzeniem. „Ona ma gorączkę. Przeraziła
się i teraz bredzi” — pomyślała i rzekła głośno:
— Chodźmy już, bo rzeczywiście tu okropnie duszno.
— Chodźmy — zgodziła się wspaniałomyślnie Jola. — Rzeczywiście duszno,
a poza tym czas już na obiad. Dziś mają być pieczone kurczaki.
6
— Jola! Jola! Jolka, gdzie jesteś?
Perełka stanął na środku skalnej pieczary, uniósł zwiniętą dłoń do ust,
wrzeszczał tak głośno, że pod skalnym sklepieniem echa skłębiły się w jeden łomot.
— ...esteś, ...esteś, ...esteś — odpowiedziały mu echa.
Po chwili ucichło. Perełka rozejrzał się, przyświecając sobie latarką. Był w tej
samej pieczarze, w której znalazł metalowy cylinder. Wszystko zostało tutaj tak, jak
w chwili, gdy ją opuszczał: gruz z rozwalonego muru zasypał połowę platformy, obok
stało brezentowe wiadro na wodę, mała łopatka, dalej leżała kielnia.
„Gdzie podział się malarz z Jolą?” — myślał strapiony Perełka. Ogarnął go
lęk. W tym momencie uświadomił sobie, że z pieczary lub obu korytarzy musi być
jakieś trzecie wyjście... Zaczął gorączkowo wodzić latarką po ścianach. Ściany gładko
sklepiały się wokół niszy.
Perełka poszedł dalej, do pieczary, która — jeśli dobrze sobie przypominał —
była zawalona zbutwiałym drewnem. Po chwili znalazł się wśród omszałych pni
podpierających murowane sklepienie. Pieczara wyglądała jak fragment skamieniałego
lasu. Zdawało się, że pnie wyrastają ze skały i w skałach, jak w mglistym niebie,
gubią swe korony.
— Jola! — zawołał jeszcze raz chłopiec.
Ruszył przed siebie i wtedy usłyszał, że gdzieś zza zbutwiałych pni dochodzi
odgłos kroków biegnącego człowieka. Ukrył się za pień, zgasił latarkę. Zapadł w
nieprzeniknioną noc. Jeszcze wyraźniej usłyszał tupot i przyspieszony, nierówny
oddech biegnącego. Po chwili na pniu mignęło nikłe światełko, a potem spoza
oszalowania trysnęło nagle światło żywe i jaskrawe. Ukazał się malarz.
Perełka nie widział jego twarzy, tylko sylwetkę obwiedzioną bladym światłem
odbitym od ścian, lecz poznał, że jest bardzo zmęczony i porusza się resztką sił.
Tamten wbiegł na środek pieczary. Przez chwilę siekł mrok smugą bijącą z
latarki. Wahał się, w którą stronę uciekać. Ale wnet zadudniły inne kroki. Malarz
rozpaczliwie rzucił się w stronę przejścia wiodącego na basztę. Jego pochylona postać
z wysiłkiem pomknęła ku zwalonym drzwiom.
Pieczara napełniła się ludźmi. W migotliwych smugach światła wyłaniały się
schylone postacie.
— Gdzie on pobiegł? — zapytał czyjś zdyszany głos.
Perełka wyskoczył z ukrycia. Stanął w świetle latarki.
— Tam! Tam! — wskazał przewalone drzwi.
W tym samym niemal momencie usłyszał zdumiony głos:
— To ty, Perełka?
Poznał brodatego Antoniusza.
— Ja! — zawołał drżąc cały z radości. — A gdzie Jola?
— Jest! — krzyknął ktoś ze studentów.
Perełka pierwszy rzucił się ku przełazowi.
— Za mną! — zawołał. — Ja znam tę drogę!
7
Na posterunku Milicji Obywatelskiej, w pokoiku, który znajdował się za
kancelarią, Tajemniczy przesłuchiwał Srebrną. Złapał ją na plebanii w momencie,
kiedy w panicznym pośpiechu pakowała walizki. Teraz, siedząc za biurkiem
komendanta posterunku, głosem twardym i nie znoszącym sprzeciwu zadawał
kobiecie pytania.
— Gdzie jest ten pani towarzysz, który uderzył chłopca?
Srebrna wzruszyła ramionami.
— Już trzeci raz powtarzam, że nie mam pojęcia.
— Chłopiec twierdzi, że pani była z nim przy wejściu do groty.
— Byłam, ale to nie ma znaczenia. On później poszedł na przystań.
— Z obrazami?
Srebrna udała zdziwienie.
— Z jakimi obrazami?
Oficer uderzył dłonią w stół.
— Niech pani nie odgrywa naiwnej. Pani wie, że w tej metalowej osłonie były
skradzione płótna.
Srebrna uśmiechnęła się nikle.
— Nie mam pojęcia, co tam było.
Na twarzy oficera pojawił się złośliwy grymas.
— Pani doskonale wie. Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł pani to
udowodnić.
Kobieta jeszcze raz wzruszyła ramionami. Miała tak znudzoną minę, jakby ta
rozmowa bezgranicznie ją nużyła. Tylko jej palce, przebierające nerwowo na
krawędzi stołu, świadczyły, że jest bardzo zdenerwowana.
— W takim razie — zapytał ostro oficer — niech mi pani wytłumaczy, w
jakim celu chcieliście zamurować ów blaszany futerał w podziemiach zamku?
Kobieta rozłożyła ręce.
— Może pan zapytać o to któregoś z tych panów. Mnie to zupełnie nie
interesowało.
— Kłamie pani. Przecież pani im pomagała.
Kobieta odpowiedziała zniecierpliwionym gestem dłoni.
— Przyjechałam tutaj odpocząć.
— Dlatego dźwigała pani z tym osobnikiem worek cementu — roześmiał się
kpiąco oficer. Naraz jego głos nabrał twardości. — Przeciąga pani przesłuchanie, gra
pani na zwłokę, ale zapewniam, niewiele pani zyska. Milicja jest już zaalarmowana.
Ten pani wspólnik nie zdoła uciec daleko...
W tym momencie jego spojrzenie pobiegło w stronę okna. Za oknem widać
było fragment ogrodu, a dalej drogę. Na drodze ukazała się chmara ludzi. Oficer
zerwał się zdumiony. Na przedzie dziwnego pochodu ujrzał bowiem swych dawnych
znajomych — małego Perełkę i toczącą się jak balonik Jolę. Za nimi szli studenci, a
wśród nich, trzymany mocno za ramiona, jakiś osobnik... Otaczała ich gromada
rozwrzeszczanej dzieciarni.
Oficer zwrócił się do kobiety.
— O, proszę — rzekł z nutką zadowolenia — zjawił się jeszcze jeden pani
wspólnik. Może on nam wyjaśni, co było w blaszanym futerale?
Srebrna pobladła, odwróciła głowę od otwartego okna, zacisnęła jaskrawo
wymalowane wargi, a jej palce kurczowo zacisnęły się na krawędzi stołu. Oficer
uśmiechnął się złośliwie.
— Nie poznaje go pani?
W tej chwili drzwi otwarły się z łomotem, a w progu ukazał się sierżant
Antczak.
— Obywatelu kapitanie — rzekł urzędowo — studenci przyprowadzili tego
malarza.
Kancelaria posterunku zapełniła się nagle ludźmi.
Oficer wstał, zbliżył się do drzwi. Pierwszego ujrzał małego Perełkę. Nasz
dzielny inspektor był zmęczony, umorusany, zziajany, lecz na widok Tajemniczego
jego piegowata twarz rozpromieniła się. Zamrugał rudymi rzęsami.
— Melduję... że złapaliśmy przestępcę!
Oficer roześmiał się.
— Brawo! Należy ci się podwójna porcja lodów.
Chłopiec jeszcze raz zamrugał rzęsami.
— Mnie... — wyrąbał ogarnięty radosnym wzruszeniem — mnie i Joli. Ona...
ona wyśledziła całą szajkę i najwięcej... najwięcej narażała się.
— To głupstwo — powiedziała dzielna pani inspektor, wyłaniająca się z ciżby
studentów. — Najważniejsze, że...
Nie dokończyła, gdyż za jej plecami rozległ się głos Paragona:
— Gdzie jest pan sierżant Antczak? — Gdzie pan sierżant? — wydzierał się
detektyw. W tej chwili właśnie przybiegł znad jeziora. Był tak zmęczony, że słaniał
się na nogach. Głos jego zabrzmiał jednak alarmująco.
Wszyscy rozstąpili się, przepuszczając go do środka kancelarii.
Paragon wdarł się, stanął na środku pokoju i zbaraniał do reszty. Ujrzał
bowiem wokół siebie wianuszek twarzy w tak zastanawiającym komplecie, że naraz
zapomniał, gdzie się znajduje. Oto piegowate oblicze Perełki, obok księżycowa twarz
Joli, pobladła — malarza, zdumiona — Antoniusza, pełna rozterki — komendanta
posterunku, a na dodatek, jakby zza mgły, zmęczonym jego oczom ukazał się
największy przestępca — Tajemniczy! Pan inspektor rozdziawił gębę.
— To jego też żeście przyskrzynili? — zapytał zdumiony.
— Co się stało? — zawołał pan sierżant.
Te słowa przywróciły Paragonowi zdolność trzeźwego myślenia. Przypomniał
sobie, z jaką sensacyjną wiadomością przybył na posterunek.
— Tyrolczyk na wyspie zakopuje skarby! — zawołał alarmującym głosem. —
Łapcie go! Zabrałem mu łódkę!
* * *
Pierwszy do łodzi ratowniczej wskoczył oficer, zachwiał się, lecz wnet,
oparłszy się o burtę, podbiegł do motoru i nerwowymi ruchami zaczął okręcać linkę
starteru. Milicjant, który wszedł do łódki za oficerem, patrzył na ciemną linię wyspy,
poprawił przy pasie kaburę pistoletu. Sierżant Antczak niepokoił się.
— Prędzej, kapitanie, on mógł przepłynąć na drugą stronę.
„Prędzej! Prędzej! — powtarzał w myśli Paragon. Stał na pomoście przystani
wśród grupy studentów, zaciskał pięści i drżał cały. — śeby tylko zdążyli, zanim
Tyrolczyk zorientuje się, że został wywiedziony w pole. Zanim skończy zakopywać
blaszaną rurę”. Perełka trącił go łokciem.
— Te! Szkoda, że nie możemy z nimi popłynąć. Chciałbym zobaczyć, jak go
capną na wyspie.
— Szkoda! — westchnął żałośnie Paragon.
— To będzie niezwykle zabawne — powiedziała rezolutnie Jola.
— Ciekaw jestem, co oni, u licha, schowali w tej rurze — zastanawiał się
Perełka. — Chyba nie obrazy, bo przecież obrazy by nie wlazły.
W tej chwili kapitan jeszcze raz szarpnął linkę starteru. Motor prychnął, potem
zawarczał miarowo. Pan sierżant wtoczył się do łodzi. Pod jego ciężarem zanurzyła
się głębiej i jeszcze mocniej zakołysała. Kapitan ujął uchwyt motoru, zanurzył śrubę
w wodę. Wciągnęła się w toń, rozpieniła w srebrze zielonkawe przezrocze, pchnęła
gwałtownie łódź od pomostu. Ruszyli...
Zatoczyli półkole wokół zakotwiczonych żaglówek. Łódź nabierała rozpędu.
Jej uniesiony dziób pruł taflę lekko zmarszczonej wody. Za burtą pienił się głęboki
ś
lad. Łódź pomknęła prosto ku cyplowi wyspy.
Kapitan prowadził ją pewną ręką. Z dygocącego silnika wyciskał maksimum
obrotów. Zbliżali się szybko do wyspy. Już w ciemnej kopule lasu można było
rozróżnić poszczególne drzewa, już zarysowała się żółta smuga przybrzeżnych
piasków i złotawa gęstego sitowia...
Mijali szerokie ramię trzcinowego pola. Spoza sitowia wyłoniła się gładka w
tym miejscu tafla wody, a na jej środku, między wyspą a przeciwnym brzegiem, mały
punkt ciągnący za sobą pofalowany ślad.
— Jest! — zawołał młody milicjant.
— Płynie! — zawtórował sierżant.
Kapitan nic nie powiedział, tylko głębiej pochylił się nad motorem i lekkim
łukiem skierował łódź w stronę pływaka. Teraz ślad łodzi szedł jak pętla rzuconego
lassa ku wynurzającej się miarowo głowie pływaka.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
1
Zapadał zmierzch. Od łąki wiatr nawiewał zapach świeżego siana, a z drzwi
kuchni zalatywało wanilią i pieczenią na dziko. W leśniczówce zapalono już światła.
Przez otwarte okna w głębi jadalnego pokoju widać było suto zastawiony stół, a
wokół niego gęsty wianuszek biesiadników. Po kilku kieliszkach nalewek i
porzeczkowego wina zrobiło się wesoło. Ktoś z gości wstał, zaintonował „Sto lat”.
Potem już imieninowe przyjęcie potoczyło się gładko jak kula po bilardowym stole.
Młodzieży nakryto mały stolik na werandzie. Czwórka dzielnych detektywów
w skupieniu pałaszowała donoszone z kuchni smakołyki. Właśnie kończyli znakomitą
pieczeń z makaronem, gdy zjawiła się solenizantka z półmiskiem. Nie trzeba było być
detektywem, żeby od razu odgadnąć, co na nim jest.
— Tort — szepnęła z rozkosznym przejęciem Jola.
Pani Lichoniowa zatrzymała się przed stołem. Była dzisiaj w jedwabnej sukni
w kwiaty, a we włosy miała wpiętą białą różę. Wyglądała bardzo ładnie i niezwykle
młodo. Teraz jednak zatrzymała się, zmarszczyła brwi i powiodła po detektywach
spojrzeniem tak surowym, że chłopcy opuścili głowy.
— Właściwie powinniście dostać po sto kijów zamiast tego tortu...
Cisza. Nikt nawet nie mruknął. Pani Lichoniowa pokiwała znacząco głową.
— Niewiniątka, siedzą jak trusie. A kto wczoraj straszył na zamku?
Chłopcy skurczyli się. Jola kawałkiem chleba zbierała z talerza sos.
— Skąd pani się dowiedziała? — zapytał pokornym głosem Paragon.
— Wszystko wiem! — huknęła pani Lichoniowa. — Taki prezent
przygotowaliście mi na imieniny!
— My... proszę pani... dla dobra nauki — odezwał się Mandżaro.
Pani Lichoniowa postawiła tort na stole.
— A dzisiaj kto sprowadził milicję na Bogu ducha winnego profesora, co?
Czy to też dla dobra nauki?
Mandżaro wbił wzrok w resztki makaronu na talerzu. Nie miał ochoty wdawać
się w dyskusję. Jeden Paragon starał się bronić honoru Klubu Młodych Detektywów.
Przełknął z wysiłkiem ślinę.
— Pan profesor sam sobie winien, bo się nie zameldował...
— Tak, tak — przerwała mu gospodyni — z was w ogóle dobre ziółka. —
Zaczęła wprawnymi ruchami dzielić czekoladowy tort. — A jak zobaczę tego
rudzielca, to mu powiem, żeby was sobie zabrał. Asystent historii sztuki, a tymczasem
bałamuci takich malców.
Paragon kącikami oczu zerknął na tort i pomyślał, że skoro pani Lichoniowa
go dzieli, to nie jest tak katastrofalnie. Zdobył się więc na odwagę i rzekł potulnie:
— To nie jego wina. Ja go namówiłem, żeby nas zabrał na zamek.
Karcące spojrzenie solenizantki spoczęło teraz na Paragonie.
— Na tobie najbardziej się zawiodłam. Myślałam, że jesteś rozsądny, że
będziesz opiekował się kolegami, a tymczasem sam...
Paragon poczerwieniał. Wyprostował się.
— Niech mnie karaluchy zjedzą, jeżeli chciałem zrobić pani przykrość!
Powiedział to tak gwałtownie, tak przekonywająco, że pani Lichoniowa
spojrzała nań uważnie, a na jej twarzy zjawił się uśmiech przebaczenia.
— Ja wiem, że to wszystko z głupoty. Ale pomyślcie, co by to było, gdyby
was dzisiaj złapali pod zamkiem ci okropni złodzieje?
— Przecież... to myśmy ich złapali, ciociu — wtrącił cieniutko Perełka.
Pani Lichoniowa zmarszczyła groźnie brwi, ale jej oczy śmiały się do
chłopców łagodnie.
— Ładnych rzeczy się dowiaduję... Podobno ścigaliście tego niedopieczonego
malarza.
Jola skończyła właśnie oczyszczać chlebem talerz. Wydęła lekko wargi i z
nutką dumy zaznaczyła:
— Jak pani wiadomo, zlikwidowaliśmy całą szajkę złodziei...
— Mój Boże — westchnęła pani Lichoniowa — przecież wy jeszcze dzieci, a
odgrywacie dorosłych. Chwała Bogu, że wszystko skończyło się szczęśliwie.
To rzekłszy zabrała talerze i oddaliła się szybko.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Pierwszy odezwał się Paragon:
— Burza przeszła bokiem. Zapowiadają się chwilowe przejaśnienia.
— Poezja nie tort — zauważyła Jola.
Mandżaro zgromił ją spojrzeniem.
— Tu się dzieją takie ważne sprawy, a ona o torcie.
— Tylko, proszę was bardzo, nie kłóćcie się — wtrącił nieśmiało Perełka.
Mandżaro wyjął swój nieodłączny notes. Przerzucał wolno kartki.
— Dokonaliśmy niezwykłego wyczynu — powiedział poważnie. — Nasza
brygada zlikwidowała groźną bandę złodziei. Chciałbym przedstawić całą naszą
brygadę do odznaczenia.
— Akcja jeszcze nie zakończona — zauważył cierpko Paragon. —
Zlikwidowaliśmy bandę, a jednocześnie nie wiemy, co było w blaszanej tulei. Może
kłaki starego kundla... Kto to może wiedzieć?
Mandżaro żachnął się.
— W każdym razie coś ważnego, skoro wszystkich aresztowano.
Jola przełknęła wielki kawał tortu.
— Ja dalej twierdzę, że tam były obrazy.
— Jakie obrazy? — zaprotestował Perełka. — Ja przecież miałem tę blaszankę
w rękach.
— Może mikrofilmy — zauważył Mandżaro.
— A może jakieś ważne dokumenty.
Perełka rozłożył ręce.
— W tej chwili nic mądrego nie wykombinujemy. Zdaje się, że brygada ma
jeszcze jedno zadanie.
Mandżaro skwapliwie sięgnął po notes.
— Tak jest, inspektor Albinowski ma rację. Przed nami jeszcze jedno zadanie:
dowiedzieć się, co było w blaszanej tulei. Zadanie to powierzam... — spojrzał na
małego Perełkę. Ten zaprotestował:
— Znowu ja!
— Tu nie ma co filozofować — wtrącił pojednawczo Paragon. — Wszyscy
pójdziemy na posterunek i postaramy się...
— Śledztwo jest w toku, nikt nam tego nie powie — przerwał mu Mandżaro.
— Ja mam pomysł! — zawołała Jola. — Przecież ten Tajemniczy, to znaczy
pan kapitan, winien nam jest lody.
— Legalnie!
— Pójdziemy z nim do kawiarni i wyciągniemy z niego wszystko.
Mandżaro zanotował coś pospiesznie.
— Tak, nad tym warto się zastanowić.
— W takim razie walimy na posterunek — powiedział Paragon.
Po cichu wymknęli się z werandy. Gdy byli już przy klombie, usłyszeli za sobą
wołanie pani Lichoniowej:
— Chłopcy! Gdzie wy idziecie?
— Na przystań, ciociu — powiedział Perełka. — Taki ładny wieczór.
— No dobrze, tylko żebyście mi nie ważyli się iść na zamek.
— Nie ma po co, proszę pani! — odkrzykną! Paragon. — Tam już nie ma
przestępców.
2
Mijali plebanię. Jola zadarła głowę. Spojrzała w okna na piętrze. Były ciemne.
Westchnęła cicho.
— Tak... To była naprawdę ciężka robota z tymi złodziejami. Pomyśleć, że
jeszcze rano mieszkali tam na górze — pokazała ręką ponure, milczące okna.
Weszli w cienistą aleję. Wysokie wiązy splotły w górze swe konary, tworząc
ciemny, w żywej zieleni wyżłobiony tunel. W dali połyskiwały światła przystani.
Słychać było cichą, sentymentalną piosenkę, płynącą z głośnika. Pod trampkami
skrzypiał cienko żwir. Szli w milczeniu. Naraz Paragon trącił łokciem Mandżara.
— Patrzcie, kto idzie.
W głębi alei ukazała się tyczkowata postać Marsjanina. Wysoko, niemal pod
okapem drzew, sunęła biała furażerka. Detektywi rozstąpili się z respektem.
— Moje uszanowanie panu profesorowi! — powiedział niezwykle
szarmancko Paragon.
Marsjanin zatrzymał się gwałtownie. Przetarł okulary.
— A, to wy! — przywitał ich wesoło i zaśmiał się basowym, pełnym bulgotu
ś
miechem.
— Jak idą szanowne badania?
— Dziękuję, dziękuję. Jeżeli macie ochotę, to przyjdźcie jutro do groty. Będę
obrączkował nietoperze.
— Dziękujemy bardzo, na pewno skorzystamy z zaproszenia.
Marsjanin uniósł rękę do czoła.
— Wyobraźcie sobie, że znowu zapomniałem się zameldować! Mam nadzieję,
ż
e mnie nie zaaresztujecie z tego powodu — wzniósł dłoń do furażerki i skinął
przyjaźnie ręką. — Do widzenia, moi mili! Przyrzekam, że jutro na pewno się
zamelduję.
Odszedł wolnym, lekko podrygującym krokiem. Detektywi patrzyli za nim z
sympatią i podziwem.
— Tak, tak — westchnął Mandżaro — to prawdziwy profesor.
— Więcej niż profesor — rzekł z respektem Paragon. — To prawdziwy
męczennik nauki. Zamiast w wygodnym łóżku śpi w podziemnej grocie... z
nietoperzami.
Poszli dalej. Wnet znaleźli się przy przystani. Pomost tonął w mroku. Lekki
przybój kołysał na wodzie przycumowanymi kajakami. Dalej na brzegu stały
zakotwiczone żaglówki. Zatrzymali się przed ogrodzeniem kawiarenki. Pod
kolorowymi parasolami było gwarno i wesoło. Po upalnym dniu letnicy wylegli nad
jezioro, by rozkoszować się wieczornym chłodem. Z głośnika płynęła wciąż ta sama,
rzewna, monotonna melodia.
Nasi detektywi stali chwilę w milczeniu, przypatrując się ciżbie. Naraz
usłyszeli za sobą znajomy głos:
— Co wy tu, smyki robicie?
Obejrzeli się jak na komendę. Za nimi stał Tajemniczy.
— My — odezwał się Paragon — my... właśnie szukamy pana kapitana.
Tajemniczy uśmiechnął się.
— To się dobrze składa, bo ja szedłem do was, do leśniczówki.
— To się znakomicie składa — wtrąciła rezolutnie Jola — bo podobno
obiecał pan komuś lody.
Kapitan pokręcił żartobliwie głową.
— Trudno. Zapraszam was wszystkich.
Ujął Jolę pod rękę i pierwszą wprowadził do kawiarni.
Początkowo rozmowa nie kleiła się. Chłopcy z nabożeństwem spoglądali na
kapitana. W głowach nie mogło im się pomieścić, że siedzą przy jednym stoliku z
prawdziwym oficerem służby śledczej. Kapitan spoglądał na nich z dobrotliwym
uśmiechem. Wreszcie, gdy już wyskrobali resztki ze spodeczków, zapytał poważnie:
— Musicie mi wyjaśnić, w jaki sposób wpadliście na tę szajkę.
W jednej chwili ożywili się. Zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego:
— To ja pierwszy zobaczyłem Srebrną w korytarzu pod zamkiem! — zawołał
Mandżaro.
— Właściwie pierwszy na ich ślad wpadł Paragon — sprostował Perełka. —
To przecież jemu wydało się podejrzane, że ten worek brezentowy był za ciężki.
— A ja pierwsza zrobiłam wywiad na plebanii — wtrąciła Jola.
— No, dobrze, dobrze — przerwał im kapitan — powiedzcie mi jednak,
dlaczego w ogóle śledziliście tych ludzi?
Detektywi zamienili szybkie spojrzenia. Pytanie było zasadnicze, więc
należało się zastanowić, czy można udzielić odpowiedzi. Mandżaro skinął głową,
jakby chciał w ten sposób zaznaczyć, że wobec starszego kolegi nie wypada mieć
tajemnic. Na ten znak odezwał się Paragon:
— Powiemy panu kapitanowi, jeżeli pan przyrzeknie, że nas nie zdradzi.
Kapitan uniósł do góry dłoń.
— Przyrzekam.
Paragon ściszył głos.
— My jesteśmy detektywami. Mamy własny Klub z całą brygadą. Teraz pan
kapitan rozumie?
Kapitan przymrużył oko.
— Rozumiem. I powiem wam szczerze, że od chwili gdy przyłapałem tego
kolegę — wskazał Mandżara — z odlewem gipsowym, zacząłem podejrzewać, że
działa tu jakaś zorganizowana grupa detektywów...
— Proszę pana — wyrwała się Jola — proszę nam powiedzieć, co pan znalazł
w tej blaszanej tulei, bo my umieramy z ciekawości.
Kapitan spojrzał na nią uważnie, a potem wyszeptał tajemniczo:
— Skarby.
— Skarby! — zawołał uradowany Paragon. — A nie mówiłem, że to skarby...
Kapitan zastopował go wyciągniętą ręką.
— Chwileczkę! Najpierw musimy wszystko po kolei wyjaśnić.
— O, właśnie — wtrącił Mandżaro — pan kapitan wie już wszystko o naszej
brygadzie, a my nie wiemy nic o nim.
— Masz rację — skinął potwierdzająco. — Jeżeli udało się nam wspólnie
zlikwidować szajkę, to musicie wiedzieć, jak do tego doszło. Zaczęło się, jak wiecie,
we Wrocławiu...
— To jednak chodzi o obrazy — ucieszyła się pani inspektor.
— Nie przerywaj! — ostrzegł ją Mandżaro.
Kapitan uniósł rękę na znak, żeby milczeli.
— Otóż we Wrocławiu — ciągnął — z pracowni konserwatorskiej ukradziono
pięć cennych płócien szkoły flamandzkiej z XVII wieku. Powierzono mi sprawę
wykrycia sprawców kradzieży. — W tym miejscu uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Jak sami wiecie, praca detektywa nie jest łatwa. Ja również miałem wiele
trudności. Wreszcie wpadłem na bardzo nikły ślad... Podejrzewałem pewnego
woźnego z pracowni konserwatorskiej, że brał udział w tej kradzieży. Ostatnio
przyszła do niego depesza z tej właśnie miejscowości. Depesza zastanowiła mnie.
Postanowiłem więc przyjechać tutaj...
— Ciekaw jestem, co było w tej depeszy? — zapytał nieśmiało Paragon.
Kapitan uśmiechnął się.
— Depesza była tajemnicza. Brzmiała: „Nietoperz znalazł swe gniazdo”.
Przyznam się, że zmyliła mnie potem.
— Już wiem — zawołał Mandżaro — pan kapitan myślał, że tę depeszę
wysłał nasz kochany profesor, specjalista od nietoperzy.
— Nie przerywaj! — pisnął Perełka.
— Zaraz wam wszystko wyjaśnię. Przyjechałem tutaj zupełnie incognito, to
znaczy nawet komendant posterunku nie wiedział, kim jestem. Zacząłem rozglądać
się po okolicy. I na waszym podwórku spostrzegłem samochód ze znakami
wrocławskimi. To mnie zmyliło. Myślałem, że jego właściciel ma coś wspólnego z
szajką.
— Dlatego pan wtedy przyszedł do leśniczówki? — zapytał Mandżaro.
— O, właśnie — potwierdził kapitan — a ty mi pomieszałeś szyki. Chciałem
przerzucić pokój profesora, a ty tymczasem...
— Przepraszam, ale ja naprawdę nie wiedziałem, kim pan kapitan jest —
tłumaczył się Mandżaro.
— I w ogóle — wtrącił Paragon — myśmy myśleli, że pan kapitan to
największy przestępca.
— I proszę mi wytłumaczyć, jak pan to zrobił, że gdy wbiegłem na górę,
rozpłynął się pan w powietrzu? — zapytał Mandżaro.
Kapitan roześmiał się.
— Mój drogi, cudów nie ma. Gdy ty wbiegłeś na górę, mnie już nie było w
pokoju. Stałem w korytarzu za otwartymi drzwiami. Byłeś tak okropnie przejęty, że
mnie nie zauważyłeś. Ale to nieważne. Tak jak wy, posądziłem niewinnego profesora,
oczywiście nie wiedząc, że to profesor, o udział w szajce. Zwłaszcza podejrzane było
jego tajemnicze zniknięcie. Zacząłem więc poszukiwania. I wtedy natknąłem się na
tajemnicze duchy...
— Na mnie — wtrącił z dumą Perełka.
— Początkowo myślałem, że sprawa duchów ma jakiś związek ze sprawą
zniknięcia obrazów, ale wystarczyła jedna rozmowa z asystentem, zwanym
Antoniuszem, żeby wszystko wyjaśnić. Duchy broniły dostępu do lewego skrzydła, a
dziadek pilnujący zamku pomagał im, jak mógł, bał się, że rozbiórka murów i budowa
hotelu pozbawi go pracy i mieszkania. Teraz, poinformowany przez studentów o
istnieniu podziemnych korytarzy, zacząłem je skrupulatnie przeszukiwać...
— I odnalazł pan grotę nietoperzy — wyrwał się Paragon.
— Tak, odnalazłem grotę nietoperzy i jednocześnie przekonałem się, że
zamieszkuje ją znany naukowiec, profesor wrocławskiego uniwersytetu, światowej
sławy zoolog i znawca grot. Wystarczyło zbadać zawartość czarnego kufra...
— Na własne oczy widziałem, jak pan w nim czegoś szukał! — zawołał
Paragon. — To my z Mandżarem byliśmy tam wtedy...
Kapitan pogroził mu żartobliwie.
— Ej, muszę powiedzieć, że przez cały czas utrudnialiście mi pracę.
Mandżaro rozłożył ręce.
— Bardzo nam przykro, ale myśmy także nie wiedzieli, że pan kapitan jest
właśnie ze służby śledczej...
— Grunt, że wszystko dobrze się skończyło dla mnie i dla was. — Naraz głos
jego nabrał jeszcze cieplejszego tonu. — Chciałem wam podziękować. Byliście
bardzo dzielni...
— Spełniliśmy tylko nasz obowiązek! — rąbnął po wojskowemu Mandżaro.
— Z honorem — dorzucił Paragon.
Jola zaczęła wiercić się na krześle.
— A my wciąż nie wiemy, co było w tej blaszanej tulei.
Kapitan uśmiechnął się.
— Przecież wam powiedziałem...
— Skarby! — zawołał Paragon. — Ja zawsze mówiłem, że skarby!
Kapitan potwierdził skinieniem głowy.
— Prawdziwe skarby: pięć flamandzkich płócien.
Teraz Jola zerwała się i uderzyła w dłonie.
— Obrazy! Ja jednak miałam rację!
Paragonowi zrzedła nieco mina.
— Czy takie bezcenne obrazy to nie skarby? — zaatakowała Jola.
— O, właśnie — podjął kapitan — uratowaliście bezcenne skarby kultury.
Perełka zamrugał rzęsami.
— W porządku — rzekł z niedowierzaniem — ale jak takie obrazy mogły
zmieścić się w okrągłej tulei?
— To proste — wyjaśnił kapitan. — Złodzieje dla ułatwienia transportu wyjęli
płótna z ram, zwinęli je i ukryli w zalutowanej tulei. — Kapitan wstał, jeszcze raz
powiódł roześmianymi oczami po dzielnej czwórce. — Na mnie już czas. Muszę
wracać na posterunek. Czołem urwisy! A na drugi raz nie właźcie w paradę służbie
ś
ledczej!
Po kolei ściskał dłonie detektywom. Gdy pożegnał Paragona, ten łypnął
zaczepnie okiem.
— Szanowanie, panie kapitanie. Dziękujemy za owocną współpracę. Jeżeli
będziemy potrzebni, to niech pan napisze do Warszawy: Klub Młodych Detektywów,
ulica Górczewska. Wystarczy!
Kapitan uniósł rękę do beretu.
— Nie zapomnę! Trzymajcie się zdrowo!
Stali w milczeniu, odprowadzając go spojrzeniami aż do furtki. Gdy znikł w
cieniu drzew, Mandżaro wyciągnął notes. Wolno, z namaszczeniem przewracał kartki.
Po chwili rzekł:
— Panowie, na dzisiaj służba skończona. Jutro po śniadaniu zbieramy się w
szałasie.
Paragon uśmiechnął się pobłażliwie.
— Ja, panie nadinspektorze, proszę o urlop.
— O urlop? — zdziwił się Mandżaro.
— Tak! Wszystkim nam należy się urlop. Na jutro PIHM zapowiada
bezchmurną pogodę, idziemy się kąpać.
ZAKOPANE, WRZESIEŃ 1961