Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Bogusław Wołoszański
OPERACJA TALOS
Spis treści
Część I. Czas kryzysu
1. Wypadek
2. Sosnowitz
Karta redakcyjna
Część I
Czas kryzysu
1. Wypadek
Rüdiger Krauss stanął na brzegu chodnika. Krótki urlop, jaki otrzymał w swojej
kompanii specjalnej, dobiegał końca i już następnego dnia miał stawić się do służby
obozie w Dachau. Jego żona, kobieta cicha i potulna, nie była zadowolona, że ledwie
przyjechał na niespełna tydzień, a co wieczoru wymykał się gdzieś. Zapewne
podejrzewała go o zdradę. Może dlatego wychodząc tego wieczoru, włożył mundur,
elegancki, czarny z trupią główką na kołnierzu, żeby wszystko było bardziej oficjalne.
Ale tak naprawdę, to chciał zrobić wrażenie na mężczyźnie, z którym miał się spotkać.
Poprawił krawat i spojrzał w głąb ulicy, czy nie dostrzeże taksówki. Co prawda
mężczyzna, z którym się umówił, zwracał mu uwagę, że powinien przyjechać
autobusem, ale Rüdiger tego nie rozumiał. Dlaczego bogaty człowiek ma jeździć
autobusem? A on był bogatym człowiekiem. No, miał być.
Podniósł rękę, usiłując zatrzymać nadjeżdżający samochód, ale kierowca nie
zwrócił na niego uwagi. A może widząc esesmana, udał, że nie dostrzega jego gestu.
Pewnie komunista – pomyślał z niechęcią Krauss.
Nieco dalej zatrzymał się inny samochód, ale nie była to taksówka, więc nie zwracał
na niego uwagi.
– SS-Scharführer Rüdiger Krauss? – usłyszał nagle za plecami. To musiał podejść
ktoś, kto wysiadł z samochodu.
Krauss odwrócił się. Zobaczył przed sobą dwóch mężczyzn w skórzanych
płaszczach. Nie miał wątpliwości, że są to gestapowcy, gdyż oni zawsze tak chodzili
ubrani. Długie skórzane płaszcze i tyrolskie kapelusze stały się ich nieoficjalnym
umundurowaniem. Poczuł falę panicznego strachu.
Spokojnie. To przypadek – pomyślał szybko.
– Kto pyta? – podniósł głowę, nie mógł pokazać po sobie, że obawia się
konfrontacji. W załodze w Dachau nie było mięczaków.
– Gestapo – niższy wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację
w skórkowej oprawie. Nie otwierał jej, gdyż uznał, że widok samej okładki ze złotymi
literami i swastyką wystarczy.
– Nie widzę – burknął Krauss.
– Nie stawiaj się – powiedział wyższy. – Idziesz z nami.
– Zaraz! O co chodzi? – usiłował jeszcze protestować, ale nie miał już wątpliwości,
że pojawienie się tych dwóch na ulicy nie było przypadkiem.
– Musimy porozmawiać na temat Baumillera.
Odetchnął. Ernst Baumiller był dowódcą jego kompanii w Dachau. Widocznie
Gestapo powzięło jakieś podejrzenia i postanowiło wyjaśnić je, ale bez zbędnych
formalności.
Ujęli go pod ręce i poczuł, jak boleśnie uderzyła go lufa pistoletu w okolicy
kręgosłupa.
Zrozumiał, że dalszy opór może tylko pogorszyć jego sytuację. Już bez oporu zrobił
krok w kierunku, w którym go prowadzili, dostrzegając ze zdziwieniem, że nie idą
w stronę samochodu, lecz zawrócili do wąskiej ślepej uliczki. Znał ją dobrze, gdyż
od dzieciństwa bawił się tam z kolegami. Były tam tylko rudery, w których gnieździły
się szczury i bezdomni, zanim tych ostatnich nie wypłoszyła policja.
Zatrzymał się i usiłował wyszarpnąć, ale żelazny uścisk ich palców, jaki czuł
na swoich rękach, i ponowne dźgnięcie lufą pistoletu w okolicach kręgosłupa zmusiły
go do posłuszeństwa. Bał się. Panicznie.
Dlaczego prowadzą go na niezamieszkaną uliczkę? Czyżby tam mieli swoją melinę?
Nieformalne więzienie? Pamiętał, że tuż po przejęciu władzy przez nazistów, gdy był
w SA, założyli takie dzikie więzienie w jednej z ruder w okolicy i trzymali tam
komunistów.
Przeszli, przekładając nogi przez barierę grodzącą dostęp do niebezpiecznej ulicy.
Zrobili jeszcze kilkanaście kroków i zatrzymali się pośrodku. W oddali zabłysły
światła samochodu. Spojrzał na nich, zupełnie nie rozumiejąc, co dzieje się wokół
niego. Wtedy dostrzegł, że na przegubie wyższego gestapowca wisi na krótkim
rzemieniu pałka.
A potem wszystko stało się błyskawicznie.
Podrzucił ją lekko i uchwycił w dłoń. Szybko zamachnął się i ze straszliwą siłą
uderzył Kraussa w kark. Źle wyliczył ruch, pałka trafiła nieco za nisko, aby ogłuszyć.
Krauss czując, że drugi gestapowiec puścił go i odsunął się, aby samemu uniknąć
ciosu, napiął mięśnie i chciał uskoczyć, ale w tym samym momencie drugi cios spadł
na jego skroń.
– Żyje?
Gestapowiec z pałką pochylił się nad leżącym.
– Chyba rozwaliłeś mu czaszkę – orzekł drugi, kucając przy ciele i przyglądając się
głowie. Położył dwa palce na aorcie szyjnej i starał się wyczuć puls. Po chwili
pokręcił głową i podniósł się szybko, aby pomachać do samochodu stojącego
w oddali.
Odeszli na kilka kroków, gdy ciężarówka nabierała rozpędu. Wyższy wyjął
papierosy i podsunął paczkę koledze. Ten wziął papierosa i wsunął do ust.
Koła ciężarówki podskoczyły na ciele leżącym pośrodku ulicy.
Bez słowa odwrócili się i ruszyli w stronę bariery, przed którą stanęła ciężarówka.
– Ty, Hans... – wyższy zatrzymał się – wpadł pod samochód na zagrodzonej uliczce?
– Jasne, na Maximilianstrasse byłoby lepiej – zaśmiał się drugi i szedł dalej.
– Sam o mało nie wpadłem tam pod samochód – zgodził się wyższy, mówiąc
o głównej monachijskiej ulicy. – Nikogo by nie dziwiło.
Stał, wciąż nie chcąc pogodzić się z fuszerką, jaką jego zdaniem było wykonanie
wyroku w miejscu, które mogło budzić podejrzenia.
– Czekaj! – rzucił papierosa na bruk i podszedł do zwłok. – Zdejmę mu spodnie, to
będzie wyglądało tak, jakby wszedł tutaj za potrzebą. Uzasadnienie będzie.
Hans pokręcił niezadowolony głową i podniósł niedopałek, który schował
do kieszeni.
2. Sosnowitz
Smuga słonecznego światła, jaka wpadła przez rozsuwane zasłony, podziałała jak
bolesny impuls, który nakazał Michałowi odwrócić głowę.
– Zasłoń, do cholery! – warknął, pewny, że to ordynans odsłonił okno. Nie usłyszał
jednak szumu kółek kotary przesuwających się po drążku.
– Zygmunt? – zapytał, nie otwierając oczu.
Nie było odpowiedzi, więc zmusił się do rozchylenia ciężkich powiek. Na tle okna
zamajaczyła ciemna sylwetka mężczyzny, którego nie rozpoznawał. Na pewno nie był
to ordynans. Kto więc śmiał wejść do jego mieszkania?
Podniósł się z wysiłkiem i oparł o metalowe obramowanie łóżka.
– Kim pan jest? I co pan tu robi?
Położył rękę na karku, gdzie zdawał się rodzić dotkliwy ból promieniujący w górę
głowy, i patrzył spod przymrużonych oczu na mężczyznę wciąż stojącego na tle okna.
– Czekam, aż będzie się pan nadawał do rozmowy, panie majorze – odezwał się
wreszcie nieznajomy.– Wiedziałem, że kawalerzyści tęgo piją, ale żeby aż tak...
– Kim pan, do cholery, jest? – powtórzył Michał.
Zamknął oczy. Promienie słońca zadawały ból. Najwyraźniej cierpiał
na światłowstręt.
– Kazał pan mnie wezwać.
Nie przypominał sobie takiego polecenia, ale to go nie zdziwiło. Próba odtworzenia
wydarzeń z ostatniej nocy wydawała się nadmiernie uciążliwa, aby podejmować taki
wysiłek.
Usłyszał ciche kliknięcie gałki radia stojącego na stoliku przy oknie, potem szuranie
odsuwanego krzesła, trzask zapalanej zapałki i chwilę później poczuł smród
papierosowego dymu.
Z głośnika popłynęła marszowa muzyka, nazbyt często w ostatnich tygodniach
nadawana przez niemieckie rozgłośnie.
– Nie, tego już za dużo! – Michał podniósł się ponownie i, przezwyciężając niechęć,
wstał z łóżka, okrywając się kołdrą.
– Zygmunt! – krzyknął w stronę korytarza. Krew mocniej napłynęła do głowy,
wzmagając przenikliwy ból w skroniach i z tyłu czaszki. Postanowił nie podejmować
już żadnego wysiłku i z rezygnacją poddać się biegowi wydarzeń. Usiadł na łóżku.
– Nie ma go – wyjaśnił spokojnie nieznajomy. – Wysłałem go do apteki. Specyfiki,
które przyniesie, bez wątpienia pomogą panu, ale naprawdę nie jestem tu po to, aby
panu łagodzić męki, jakie wywołuje przebieg minionej nocy.
Podszedł do radia i ponownie przekręcił gałkę, tym razem zwiększając siłę głosu,
co Michał skwitował skrzywieniem niezadowolenia, jakie wywołała zbyt hałaśliwa
muzyka.
– Jestem doktor Schöffer. Wezwał mnie pana służący, widząc, jak bardzo pan cierpi,
i słusznie podejrzewając, że konieczne będzie odtrucie organizmu.
Wrócił do stołu i ponownie usiadł na krześle.
– A muzyka to początek terapii? – zapytał Michał, usiłując zdobyć się
na uprzejmość, choć miał ochotę wywalić bezczelnego gościa. Przyglądał mu się spod
półprzymkniętych powiek.
Mężczyzna podający się za doktora Schöffera miał koło sześćdziesięciu lat
i rzeczywiście wyglądał na lekarza: gładko zaczesane rzadkie włosy, siwe wąsy krótko
przystrzyżone, oczy dobrotliwie patrzące spoza okularów w cienkich złotych
oprawkach, starannie wypielęgnowane dłonie z wielkim sygnetem z rubinowym
oczkiem na małym palcu prawej ręki.
– Nie – Schöffer pokręcił głową. – Zagłuszam podsłuch, chociaż nie podejrzewam,
żeby zdołali założyć tutaj mikrofony.
Wyjął z kieszeni portfel i wydobył dziesięciomarkowy banknot.
– A, to pan... – Michał zawiesił głos.
Schöffer uśmiechnął się i przesunął banknot bliżej Michała.
– Ostatnie cyfry serii to siedem zero trzy – powiedział cicho. – Odczytuję
na wypadek, gdyby miał pan kłopoty z ostrością widzenia, a przyjmuję, że tak może
być.
Michał kiwnął głową.
– Nie sądziłem, że będzie to pan... – powtórzył.
– Chciał pan powiedzieć, że spodziewał się kogoś młodszego – wciąż uśmiechał się
dobrotliwie. – Nie lekceważyłbym jednak zalet, jakie daje mój wiek i zawód.
Podszedł do okna i ukrywając się za kotarą, wyjrzał na ulicę.
– No cóż, gdyby ktoś obserwował pana dom, to do głowy mu nie przyjdzie, że mam
tu coś innego do załatwienia niż tylko lekarską pomoc w wypadku skrajnego opilstwa,
z czego jest pan znany. Od dawna, panie majorze.
Michał uśmiechnął się blado i wstał z krzesła, szczelnie otulając się kołdrą.
– Szczerze mówiąc, nie czuję się najlepiej tak ubrany w pana towarzystwie,
doktorze. Proszę zostać tu chwilę, a ja postaram się doprowadzić od ładu.
Wsunął pantofle na bose stopy i wymaszerował do łazienki, słysząc, jak na dole ktoś
otwiera drzwi wejściowe. Uznał, że to ordynans wraca z apteki, i ta świadomość
sprawiła wyraźną ulgę w cierpieniu, jakie było efektem minionej nocy, gdy
rzeczywiście wypił za dużo wódki na przyjęciu w pałacu Kurta von Schrödera,
wydającego kawalerskie przyjęcie dla najbliższych przyjaciół, do których zaliczał się
major Michał Sosnowitz.
Napełnił umywalkę zimną wodą i zanurzył w niej twarz.
Spodziewał się, że kontakt nastąpi tego dnia, 11 lipca 1938 roku, ale uważał,
że będzie miał rutynowy przebieg: na stacji S-Bahn przechodzący obok mężczyzna
wypowie półgłosem nazwę ulicy i kawiarni, a brak słowa „pilne” oznaczałby,
że do spotkania z łącznikiem dojdzie następnego dnia o godzinie szóstej wieczorem.
Zazwyczaj w takiej sytuacji miał za zadanie upewnić się, że nie śledzą go agenci
Abwehry. Niebezpieczeństwo takie było czysto teoretyczne, gdyż Michael Sosnowitz
był dobrze przyjmowany w kręgach niemieckiej finansjery i arystokracji, a naziści
patrzyli na niego łaskawym okiem, gdyż łożył duże sumy na ich partię w czasach, gdy
borykała się z biedą. Zdawał sobie sprawę, że nadmierna pewność zgubiła wielu
szpiegów, i dlatego wybierając się na tajne spotkania, najpierw wyjeżdżał
do podberlińskiej stadniny, gdzie trzymał swoje dwa wierzchowce. Tam dosiadał
konia i galopował przez okoliczne łąki, co nikogo nie mogło dziwić. Dojeżdżał
do umówionego miejsca, w którym ordynans czekał przy samochodzie, zostawiał tam
konia, przebierał się i spokojnie, bez niebezpieczeństwa, że agenci kontrwywiadu
mogli za nim nadążyć, bez obstawy wracał do Berlina na spotkanie.
Podniósł głowę i z zamkniętymi oczami przesunął dłoń po szafce obok umywalki,
aby odnaleźć leżący tam ręcznik. Przetarł twarz, czując ulgę, jaką sprawiła mu zimna
kąpiel.
– Dobrze, że chociaż lekarza przysłali, a nie policjanta. – Spojrzał jeszcze raz
w lustro, zaczesując do tyłu gęste włosy. Założył szlafrok, starannie zawiązał fular,
osłaniając tors, naciągnął spodnie pidżamowe, które poprzedniego wieczoru
pozostawił na obrzeżu wanny po wielu bezskutecznych próbach ich nałożenia, i szybko
wrócił do pokoju.
Doktor Schöffer piłował szyjkę ampułki, której zawartością napełnił strzykawkę.
– Co to? – Michał patrzył na niego nieufnie.
– Privitin, nie sądzę, żeby pan o tym słyszał. – Schöffer skoncentrował uwagę
na strzykawce, wypychając z niej powietrze, i ruchem głowy nakazał, aby Michał
podwinął rękaw.
Przejechał watką zwilżoną alkoholem po skórze przedramienia i wbił igłę.
– To nowy wynalazek niemieckiej armii – wyjaśnił. – Sądzę, że zawiera mieszaninę
witamin z amfetaminą. Przeznaczają to dla rannych lub krańcowo wyczerpanych
żołnierzy sił specjalnych. A pan bez wątpienia jest taki.
Odłożył strzykawkę do metalowego pudełka i usiadł przy stole.
– Stawia na nogi – mówił dalej lekarz o specyfiku, który nazwał privitinem
– w ciągu kilkunastu minut, dając ogromną porcję energii. Na szczęście nie na długo.
W przeciwnym wypadku mielibyśmy po drugiej stronie okopów watahy oszalałych,
nieczułych na ból, zmęczenie i strach żołnierzy Wehrmachtu. A im by się to marzyło.
W drzwiach stanął Zygmunt trzymający tacę z filiżankami i dzbankiem kawy, której
zapach rozniósł się po pokoju.
– Zgodnie z pana wieczornym poleceniem zadzwoniłem po pana doktora
– powiedział, przyjmując, że rotmistrz może tego nie pamiętać.
– Dziękuję – mruknął Michał.
Służący ustawił filiżanki i nie usłyszawszy innych poleceń, szybko wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
– Jak rozumiem, możemy swobodnie rozmawiać? – Schöffer zadał pytanie szeptem.
Michał skinął głową. Zaczynał odczuwać działanie specyfiku, który zaaplikował mu
lekarz.
Willa, którą wynajął w podberlińskiej dzielnicy Köpenick, z pięknym widokiem
na Szprewę, kosztowała go majątek i była stanowczo zbyt duża, jak na potrzeby
samotnego mężczyzny, ale dawała poczucie bezpieczeństwa. Stare drzewa w ogrodzie
dobrze zasłaniały okna przed obserwacją z zewnątrz. Nie istniała też groźba, że ktoś
może wdrapać się na ich konary – dwa owczarki były wystarczająco czujne, aby
podnieść alarm, wyczuwając człowieka przeskakującego przez wysokie ogrodzenie.
Zainstalowanie podsłuchu też nie wchodziło w grę, gdyż Zygmunt, który zawsze
zostawał w domu podczas nieobecności Michała, był zbyt dobrze przeszkolony, aby
dać się nabrać fałszywemu elektrykowi lub specjaliście od telekomunikacji,
przysłanych w celu założenia mikrofonów. W tym pokoju tylko telefon mógł służyć
podsłuchowi. Doktor Schöffer dobrze o tym wiedział, więc prześledził wzrokiem bieg
telefonicznego kabla i odnalazłszy czarne gniazdko, odłączył kabel.
– Otrzymaliśmy sygnały, że Niemcy poczynili duże postępy w tajnym programie.
Udało nam się poznać kryptonim: „Heinrich”. – Schöffer, choć wierzył w zapewnienia
Michała, że mogą rozmawiać, nie obawiając się podsłuchu, wciąż mówił cicho.
– Co to za program?
– Stanowi nadzwyczaj pilnie strzeżoną tajemnicę SS. Wiemy tylko, że obejmuje
eksperymenty, które prowadzą w obozie koncentracyjnym w Dachau.
– Jakieś przypuszczenia?
Schöffer wzruszył ramionami.
– Człowiek, który poinformował nas o tym, co ciekawe, esesman z Dachau, nie żyje.
Wpadł pod ciężarówkę na ulicy Monachium, gdy szedł na spotkanie z naszym agentem.
Najwidoczniej namierzyli go.
– To niewiele wiemy...
– Wbrew pozorom nie jest tak źle. Znamy dwa nazwiska ludzi związanych
z eksperymentami w Dachau: doktor Plötner, chyba ma na imię Kurt, i Wolfram
Sievers.
– Sievers? – Michał zmarszczył brwi. To nazwisko nie było mu obce, choć nie
potrafił sobie przypomnieć, gdzie mógł spotkać tego mężczyznę.
– Zna go pan?
– Słyszałem, że bywa w domu von Netz, a ja tam mam pewne... układy...
Schöffer uśmiechnął się pod wąsem, domyślając się, o jakich układach mówi
Michał. Jego miłosne podboje były dobrze znane w kołach berlińskiej śmietanki
towarzyskiej.
– Poza tym może uda mi się go poznać. Jeżeli to ktoś ważny, to będzie na przyjęciu
u Göringa.
– To jest bardzo ważne – stwierdził Schöffer wstając. Zerknął na zegarek.
– Wizyta nie powinna trwać zbyt długo. Jak pan się czuje?
– Coraz lepiej. Privitin działa!
Michał czuł, że wraca mu chęć do życia.
Schöffer wyjął z portfela wizytówkę.
– Mam gabinet na Hombacher Weg w Müggelheim, to piętnaście minut stąd. Czy
w przeszłości miał pan jakąś kontuzję?
Michał uśmiechnął się.
– A jaką by pan chciał?
– Poważne złamanie?
– Lewa noga, sześć lat temu, w czasie zawodów konnych w Sopocie.
– Bardzo dobrze... to znaczy – Schöffer zorientował się, że palnął gafę, i roześmiał
się – chciałem powiedzieć... bardzo dobrze, że już się zagoiło. Zarejestruję pana jako
mojego pacjenta skarżącego się na powracające bóle.
Rozejrzał się za kapeluszem, który odnalazł na krześle obok stołu. Nałożył go
i skierował się do drzwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Opracowanie redakcyjne: IRMA IWASZKO
Korekta: BOŻENNA LALIK
Projekt okładki i stron tytułowych: MICHAŁ WOŁOSZAŃSKI
Opracowanie techniczne: URSZULA WÓJTOWICZ
Łamanie: Oficyna Wydawnicza „MH”
© Copyright by Bogusław Wołoszański, Warszawa 2005
Wydanie I elektroniczne
Warszawa 2012
ISBN 978-83-61232-18-6
Wydawnictwo Sensacje XX Wieku
Bogusław Wołoszański
ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel. (0-22) 862 53 71, 632 54 43
e-mail: wydawnictwo@woloszanski.pl
Sklep internetowy:
www.woloszanski.pl
Konwersja:
eLitera s.c.
wersja 1
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.