The Last Test
Współautor: Adolphe de Castro
Napisane w roku 1927
Przekład: Andrzej Ledwożyw
OSTATNIA PRÓBA
1.
Niewielu zna prawdziwą historię Alfreda Clarendona; szczegółowo nie opisały jej nawet gazety.
Stała się sensacją w San Francisco przed pożarem — zarówno z powodu paniki, jaką wywołała, i
ścisłych powiązań z gubernatorem stanu. Gubernator Dalton, jak pamiętano, był najlepszym
przyjacielem Clarendona, a później poślubił jego siostrę. Ani on, ani pani Dalton nigdy nie chcieli
rozmawiać o Alfredzie po jego śmierci, choć pewne fakty przeciekły do wąskiego kręgu osób. Czas
nadał całej sprawie jakąś nieokreśloność i bezosobowość głównym aktorom, więc należy się
zastanowić przed wnikaniem w tajemnice tak niegdyś chronione.
Wyznaczenie doktora Alfreda Clarendona na medycznego dyrektora więzienia w San Quentin w
189 — powitane zostało z najszczerszym entuzjazmem w całej Kalifornii. San Francisco dostąpiło
wreszcie zaszczytu goszczenia jednego z największych biologów i lekarzy swojej epoki. Wybitni
patolodzy z całego świata mogli przyjeżdżać, aby podglądać jego metody, korzystać z rad, wyników
badań i uczyć się, jak radzić sobie z lokalnymi problemami. Kalifornia prawie w ciągu jednej nocy
stała się centrum nauk medycznych o światowym zasięgu i reputacji.
Gubernator dbał, żeby prasa przynosiła obfite i szlachetne artykuły o nowym nominacie. Zdjęcia
doktora Clarendo — na i jego nowego domu w pobliżu starego Goat Hill, szkice dotyczące jego
kariery i różnorodnych zaszczytów oraz popularne artykuły na temat jego wybitnych osiągnięć
naukowych ukazywały się w czołowych kalifornijskich dziennikach. Opina publiczna poczuła
wkrótce dumę. Człowiek, który badał dżumę w Chinach i każdy rodzaj chorób zakaźnych na całym
świecie szybko powinien wzbogacić świat medyczny antytoksyną o rewolucyjnym znaczeniu —
podstawową anty — toksynę zwalczającą dowolną przyczynę gorączki i jej prawdziwe źródła.
Za nominacją ciągnęła się nie całkiem pozbawiona romantyzmu historia wcześniejszej przyjaźni,
długiej rozłąki i dramatycznego odnowienia znajomości. Rodziny Daltonów i Clarendonów
przyjaźniły się w Nowym Jorku przed dziesięciu laty. Była to i przyjaźń i coś więcej: jedyna siostra
doktora, Georginia, została ukochaną młodego Daltona, zaś sam doktor był jego najbliższym
przyjacielem w szkole i college’u. Ojciec rodzeństwa, „pirat” Wall Street, znał doskonale ojca
Jamesa, naprawdę doskonale, gdyż w końcu pozbawił go majątku w pamiętnej walce na giełdzie.
Dalton senior, bez nadziei na odzyskanie go, a chcąc zapewnić swemu jedynemu dziecku
dobrodziejstwo polisy ubezpieczeniowej — strzelił sobie w głowę… Jednak James nie szukał
zemsty i z czasem poprosił o rękę Georginii.
Stary Clarendon odmówił bardzo stanowczo i ostro, przysięgając, że żaden biedak i początkujący
prawnik nie zostanie jego zięciem, nastąpiła gwałtowna scena. James opuścił dom oraz miasto w
wielkim pośpiechu i zaangażował się w kalifornijskie życie polityczne, co doprowadziło go do
stanowiska gubernatora. Jego rozstanie z rodzeństwem było krótkie. Odtąd nie próbował
dowiadywać się o ich losach, więc nigdy nie usłyszał się o scenie, jaka miała miejsce w bibliotece
ich domu. Z gazet dowiedział się o śmierci starego Clarendona na skutek apopleksji. Przez następne
dziesięć lat nie pisał do Georginii, znając jej lojalność wobec ojca, czekając aż fortuna pozwoli mu
usunąć wszystkie przeszkody. Pracował i myślał o przyszłości z wiarą, że Georginia także czeka na
niego.
Nie zawiódł się. Zastanawiając się może, dlaczego nie ma od niego żadnej wiadomości, Georginia
nie zakochała się w nikim, może tylko we własnych snach i oczekiwaniach. W miarę upływu czasu
zaczęła być coraz bardziej zajęta nową odpowiedzialnością związaną z rozwojem kariery jej brata.
Alfred piął się po stopniach kariery naukowej z szybkością wprost nie do uwierzenia. Szczupły i
ascetyczny, w okularach o stalowych oprawkach i brązową brodą, dr Alfred Clarendon stał się
autorytetem w wieku dwudziestu pięciu lat, a w wieku lat trzydziestu zdobył pozycję
międzynarodową, nie troszczył się o sprawy tego świata z nonszalancją geniusza, zależał w dużym
stopniu od troskliwości siostry i w tajemnicy dziękował, że pamięć o Jamesie powstrzymuje ją od
innych, bardziej trwałych związków.
Georginia utrzymywała gospodarstwo domowe, zajmowała się interesami wielkiego bakteriologa i
była dumna z jego postępów w zwalczaniu febry. Znosiła cierpliwie jego ekscentryczne wybryki,
uspokajała wybuchy fanatyzmu i leczyła zerwane przyjaźnie, które od czasu do czasu rozpadały się
z powodu jego pogardy dla wszystkiego, co nie było zawierzeniem szczerej prawdzie i postępowi.
Clarendon bywał niezaprzeczalnie irytujący w odczuciu zwykłych ludzi. Jego wrogowie uważali go
za męczącego, choć jednocześnie go podziwiali.
Doktor wiele podróżował, a siostra towarzyszyła mu w krótszych wyprawach. Trzykrotnie podjął
jednak dalekie, samotne podróże do dziwnych i odległych miejsc. Badał egzotyczne gorączki i na
wpół legendarne zarazy wiedząc, że z tajemniczej Azji pochodzi większość chorób trapiących ludzi.
Przy każdej takiej okazji przywoził dziwne „pamiątki”, które dodawały ekscentryczność jego
domowi: niepotrzebnie duży zastęp tybetańskich służących, zebranych gdzieś w U–tsang, gdzie
odkrył i wyizolował zarodek czarnej febry. Ludzie ci byli wyżsi niż większość Tybetańczyków i
naprawdę dziwni, a w dodatku chudzi jak szkielety. Ich wygląd oraz stroje: luźne, czarne, jedwabne
szaty kapłanów bonpa* wydawały się w najwyższym stopniu dziwaczne, a brak uśmiechu na ich
twarzach i sztywność ruchów wzmagały uczucie nierealności, zaś u Georginii budziły skojarzenia z
opowieści rodem z Vatheka albo „Arabskich nocy”*.
Lecz najdziwniejszy był totumfacki Clarendona, nazywany Suramą. Doktor przywiózł go z dalekiej
podróży po północnej Afryce, gdzie badał dziwną gorączkę wśród tajemniczych Tuaregów z
Sahary, którzy według starych pogłosek archeologicznych pochodzili w prostej linii od pierwotnej
rasy z Atlantydy. Surama, człowiek o wielkiej inteligencji i wydawałoby się niewyczerpanej
erudycji był jeszcze szczuplejszy niż tybetańscy służący i posiadał śniadą, pergaminową skórę
naciągniętą na tyle ściśle, że każda linia czaszki rysowała się przeraźliwie ostro. Efekt wzmagały
jeszcze płonące czarne oczy osadzone tak głęboko, że w zasadzie widać było tylko parę czarnych,
pustych oczodołów. Mimo idealnego opanowania wydawało się, że czyni znaczne wysiłki, aby
ukryć emocje nim powodujące. Otaczała go jakaś podstępna atmosfera ironii lub rozbawienia,
której czasami towarzyszył głęboki, gardłowy śmiech. Wydawał się być rasy kaukaskiej, choć nie
można było powiedzieć o nim nic bliższego.
Niektórzy z przyjaciół Clarendona sądzili, że wygląda jak Hindus wysokiej kasty, lecz wielu
zgadzało się z Georginią — która go nie lubiła — że przypomina mumię faraona jakimś cudownym
sposobem przywróconą do życia.
Dalton, zaabsorbowany politycznymi bataliami, nie śledził pędzącej jak meteor kariery dawnego
towarzysza; Clarendon też o nim nie słyszał zamknąwszy się w świecie nauki. Będąc niezależnymi,
nawet bogatymi, Clarendonowie od wielu lat mieszkali w olbrzymiej posiadłości na starym
Manhattanie przy East Nineteenth Street. Zamieszkujące tam duchy musiały patrzeć bardzo
podejrzliwie na dziwactwa Suramy i Tybetanczyków. Nagle, za sprawą woli doktora, chcącego
zmienić podstawy swych medycznych obserwacji, nastąpiła wielka przeprowadzka na drugą stronę
kontynentu. Clarendon postanowił wieść samotnicze życie w San Francisco, kupując mroczny plac
od starego Bannistera w pobliżu Goat Hill, budowlę w stylu wiktoriańskim o francuskim dachu.
Doktor Clarendon odczuwał pewne skrępowanie spowodowane brakiem możliwości zastosowania i
zweryfikowania swych naukowych teorii, nigdy nawet nie pomyślał, aby użyć swej reputacji i
wpływów w celu zajęcia stanowiska publicznego. Dochodził jednak do coraz mocniejszego
przekonania, że tylko wtedy, kiedy zostanie dyrektorem medycznym jakiejś instytucji rządowej lub
dobroczynnej — więzienia, przytułku lub szpitala — może dokonać odkryć o największym
znaczeniu dla ludzkości.
Przez czysty przypadek spotkał pewnego popołudnia na Market Street Jamesa Daltona. Był z
siostrą. Rozpoznali się natychmiast, co jeszcze bardziej pogłębiło dramat. Stałe ich ignorowanie
zrodziło tylko plotki. Dalton i Georginia, wymieniwszy między sobą liczne spojrzenia, poczuli coś
więcej niż tylko ślady młodzieńczej wrażliwości. Przyjaźń została natychmiast odnowiona, co
doprowadziło do częstych telefonów i coraz swobodniejszej wymiany oznak zaufania.
James Dalton dowiedział się, że jego dawny kolega poszukuje jakiegoś oficjalnego stanowiska i
spróbował przez wzgląd na szkolne czasy w jakiś sposób zapewnić „małemu Alfowi” potrzebną
pozycję i możliwość działania. Istotnie, miał szerokie możliwości, lecz rożne kruczki prawne
zmuszały go do bardzo dyskretnych działań. W końcu jednak, po zaledwie trzech miesiącach od
niespodziewanego spotkania, powstał wakat na najważniejszej medycznej posadzie w stanie.
Rozważywszy ostrożnie wszystkie za i przeciw oraz świadom tego, że osiągnięcia przyjaciela i jego
reputacja powinna zasłużyć na najwyższe nagrody, gubernator postanowił działać. Formalności
było niewiele i 8 listopada 189 — roku doktor Alfred Schuyler Clarendon został dyrektorem
medycznym kalifornijskiego więzienia stanowego w San Quentin.
2.
Już po miesiącu nadzieje tych wszystkich, którzy podziwiali doktora spełniły się. Szybka zmiana
metod i doświadczenie medyczne przyniosły więźniom opiekę, o jakiej wcześniej nawet nie śnili, a
choć podwładni oczywiście mu zazdrościli, byli zmuszeni przyznać, że rezultaty osiągane przez
Clarendona są naprawdę magiczne. Fotem nadszedł czas, że uznanie dla niego jeszcze bardziej
wzrosło, aż do nabożnej wdzięczności za opatrznościowe połączenie czasu, miejsca i człowieka.
* * *
Pewnego ranka doktor Jones przyszedł do nowego przełożonego z ponurą twarzą, aby oznajmić o
wykryciu czarnej febry, której zarodek odkrył i sklasyfikował właśnie Clarendon.
Doktor Clarendon nie okazał zaskoczenia.
Wiem — rzekł spokojnie. — Wczoraj natknąłem się na ten przypadek. Dobrze, że pan go
rozpoznał. Przenieście tego człowieka do separatki, choć nie sądzę, aby choroba była zaraźliwa.
Doktor Jones — choć odmiennego zdania — pośpieszył spełnić polecenie. Po jego powrocie
Clarendon zakomunikował, że sam chce się opiekować pacjentem. Niezbyt kontent, iż nie może
studiować metod i techniki wielkiego lekarza, Jones — bardziej krytyczny niż kiedykolwiek wobec
nowych porządków — przyglądał się tylko, jak jego przełożony idzie w kierunku separatki.
Clarendon wszedł pośpiesznie, spojrzał na pacjenta i upewnił się, że jest sam. Więzień —
szczególnie odrażający typ — cierpiał gwałtowne bóle. Jego rysy były straszliwie wykrzywione,
kolana podciągnięte. Clarendon badał go chłodno, podnosząc zaciśnięte źrenice, mierząc puls i
temperaturę, aż w końcu rozpuścił w szklance wody tabletkę, zmuszając pacjenta do wypicia.
Wkrótce atak ustąpił, ciało rozluźniło się, rysy złagodniały, chory zaczął łatwiej oddychać, potem,
przez lekkie potarcie uszu, doktor zmusił go do otwarcia oczu. Było w nich życie, poruszały się z
boku na bok, ale brakowało tej małej iskierki, którą nazywamy zwierciadłem duszy.
Clarendon uśmiechnął się zadowolony. Czuł za sobą potęgę wszechmocnej nauki. Znał ten
przypadek. Wyrwał śmierci ofiarę w ostatniej chwili. Jeszcze godzina i ten człowiek by nie żył.
Pokonanie febry nie było jednak całkowite. Po zapewnieniu przez Clarendona powątpiewających
pielęgniarek, że choroba nie jest zaraźliwa, wykąpały pacjenta, natarły spirytusem i położyły do
łóżka. Jednak był to beznadziejny przypadek. Więzień zmarł po północy w straszliwych
męczarniach, wśród takich krzyków i konwulsji, że pielęgniarki uciekły prawie w panice. Doktor
przyjął nowiny ze zwykłym opanowaniem i zarządził posypanie zwłok niegaszonym wapnem.
Potem, filozoficznie wzruszywszy ramionami, udał się na codzienny obchód.
Dwa dni później wiezienie znów zostało poruszone. Trzech ludzi zachorowało na raz i nie ulegało
już wątpliwości, że miano do czynienia z epidemią czarnej febry. Clarendon, ze swym
przekonaniem, co do jej niezakaźności, cierpiał z powodu znacznej utraty prestiżu, bo pielęgniarki
nie chciały doglądać chorych. Lecz nadal był panem sytuacji. Wysłał spieszną wiadomość do swego
przyjaciela gubernatora, w jego imieniu obiecując personelowi znaczne sumy w gotówce, w ten
sposób udało mu się pozyskać wystarczającą ilość ochotniczek. Był teraz gotowy do działania i nic
nie mogło złamać jego równowagi i determinacji.
Kolejne przypadki kwitował krótkim skinięciem głowy. Wydawał się zmęczony, śpiesząc to tu, to
tam schodami i korytarzami ogromnego, kamiennego budynku smutku i zła. W następnym tygodniu
było już czterdzieści zachorowań. Clarendon w tym czasie wracał do domu bardzo rzadko, często
spał na łóżku w swoim gabinecie.
Potem nadciągnęły pierwsze oznaki burzy, która szybko wstrząsnęła całym San Francisco. Wieści
wydostały się na miasto, a zagrożenie czarną febrą rozniosło się niczym mgła z zatoki.
Dziennikarze — wyznający doktrynę „przede wszystkim sensacja” — wykorzystywali swą
wyobraźnię bez żadnych ograniczeń.
To była kropla, która przepełniła czarę. Wyobrażając sobie, że pełzająca śmierć jest tuż tuż, San
Francisco ogarnął zmasowany szał. Ludzie wsiadali na statki i wyruszali w egzotyczny eksodus, o
którym dzięki telefonom wkrótce dowiedział się cały kraj. Promy i łodzie wiosłowe, parostatki
wycieczko we i szalupy, pociągi i trolejbusy, rowery i powozy, autobusy i ciężarówki płynęły i
jechały nieprzerwanym, pośpiesznym strumieniem. Mieszkańcy Sausalito i Tamalpais, miasteczek
leżących w pobliżu San Quentin, też poddali się panice, zaś ceny hoteli i kwater prywatnych w
Oakley, Berkeley i Alamedzie sięgnęły astronomicznych wysokości. Kolonie namiotom oraz
prowizorycznych chat rozciągnęły aż wzdłuż zatłoczonej autostrady prowadzącej na południe od
Millbrae do San Jose. Wielu poszukało schronienia u przyjaciół w Sacramento, a przerażeni ludzie,
których rożne przyczyny zmusiły do pozostania, mogli tylko zaspakajać najprostsze potrzeby w
prawne wymarłym mieście.
Interesy — za wyjątkiem spekulantów i szarlatanów, którzy ofiarowali „pewne lekarstwa” i „środki
zapobiegawcze” przeciwko febrze — prawie zamarły. Najpierw w kawiarniach i restauracjach
oferowano „lecznicze napoje”, lecz wkrótce przekonano się, że ludzie wolą być zwodzeni przez
oszustów działających bardziej profesjonalnie. Na niesamowicie cichych ulicach zaglądano sobie w
oczy, aby wychwycić objawy zarazy, a sklepikarze coraz częściej odmawiali obsługi. Machina
prawna zaczęła ulegać rozpadowi, zaś prokuratorzy i adwokaci jeden po drugim opuszczali miasto.
W wielkiej liczbie uciekali nawet lekarze, przy czym większość wymawiała się koniecznością
odpoczynku w górach czy nad jeziorami w północnej części stanu. Szkoły podstawowe i średnie,
teatry i kawiarnie, restauracje i bary po kolei zamykały podwoje. W ciągu tygodnia San Francisco
opustoszało i zamarło, na połowę mocy pracowały elektrownie, gazownie i wodociągi, gazety
ukazywały się w ograniczonym nakładzie i zmniejszonej objętości. Komunikacja miejska stała się
parodią, obsługiwaną przez wozy konne i trolejbusy.
Ten kolejny odpływ nie mógł jednak trwać długo, gdyż odwaga i obowiązkowość jeszcze nie
całkiem zaginęły, a wygaśnięcie epidemii poza San Quentin stało się faktem, mimo kilku
odosobnionych przypadków i niezaprzeczalnemu rozprzestrzenianiu się tyfusu w pozbawionych
higieny przedmieściach i miasteczkach namiotowych. Przywódcy miasta po naradach Przystąpili do
działania, angażując do służby dziennikarzy, których energia uczyniła tak wiele zła, teraz jednak
wykorzystując ich credo w bardziej konstruktywnym celu. Ukazały się więc artykuły i fikcyjne
wywiady zapewniające, że doktor Clarendon sprawuje pełną kontrolę nad chorobą i zapewnia o
absolutnej niemożliwości jej rozprzestrzenienia się poza mury wiezienia. Wielokrotne powtarzanie
zrobiło w końcu swoje i stopniowo wątły strumyczek powracających wezbrał w poważny strumień.
Lekarze zaczęli atakować Clarendona, zapewniając opinię publiczną, że oni także utrzymywali
zarazę w ryzach. Publicznie mieli mu za złe, że nie zrobił niczego więcej, aby zapobiec jej
wydostaniu się poza mury San Quentin.
Clarendon, zapewniali, pozwolił na więcej zgonów niż było to konieczne. Każdy lekarz wie, jak
zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy, a jeśli ten sławny uczony nie zrobił tego, to z pobudek
naukowych, by moc badać końcowe efekty choroby, zamiast przepisać odpowiednie leki i uratować
ofiary. Polityka taka, insynuowali, mogła być właściwa wobec zdeklarowanych morderców w
zakładzie penitencjarnym, ale nie w San Francisco, gdzie życie jest nadal rzeczą cenną i świętą. I
tak i tak dalej, a gazety były uszczęśliwione, mogąc opublikować to wszystko, gdyż ostrość
kampanii mogła przywrócić nadszarpnięte zaufanie.
Lecz Clarendon nie odpowiadał. Uśmiechał się tylko pod nosem, zaś jego szczególny pomocnik,
Surama, śmiał się głęboko. Doktor bywał teraz częściej w domu, więc dziennikarze oblegali bramę
w wielkim murze, którym doktor otoczył dom, zamiast nawiedzać jego biuru w San Quentin.
Jednakże rezultaty były podobnie skromne, gdyż Surama stworzył nieprzekraczalną barierę między
doktorem a światem zewnętrznym — nawet wtedy, gdy pozwolił reporterom wejść na teren
posiadłości. Wpuścił ich do holu wejściowego, gdzie mogli rzucić okiem na osobliwe pamiątki z
podroży Clarendona oraz ujrzeć Suramę i chudych jak szkielety Tybetańczyków.
W wyniku tego w każdym nowym artykule ukazały się wyolbrzymienia, co spowodowało, że
opinia publiczna zwróciła się przeciwko doktorowi Clarendonowi.
* * *
Na początku stycznia pewien szczególnie uparty młodzieniec z Observera wspiął się na
ośmiostopowy ceglany mur na tyłach posiadłości Clarendona. Uważnie wszystko obejrzał: krzewy
róż, ptaszarnie, klatki, w których przebywały wszelkie gatunki ssaków, od małp po świnki morskie,
i przysadzisty, drewniany budynek kliniki z zakratowanymi oknami w północno — zachodnim rogu
podwórza. Zrobił notatki i byłby uciekł niezauważony, gdyby nie szczekanie Dicka — olbrzymiego
i ukochanego bernardyna Georginii. Surama złapał go, chwycił za kołnierz i pociągnął do głównej
bramy. Pośpieszne prośby o widzenie się z doktorem Clarendonem na niewiele się zdały. Surama
tylko chichotał i ciągnął swoją ofiarę, Nagle dziennikarza ogarnęło przerażenie, desperacko pragnął
przekonać się, że ta kreatura naprawdę jest z krwi i kości i pochodzi z tej planety. Zrobiło mu się
niedobrze, nie mógł spojrzeć w oczy, o których wiedział, że muszą się znajdować na dnie ziejących,
czarnych oczodołów. Wkrótce usłyszał otwieraną bramę, został wypchnięty z potężną siłą i
wylądował w fosie, którą Clarendon kazał wykopać wzdłuż całej długości muru. Przerażenie
ustąpiło miejsca wściekłości, wstał i pogroził pięścią w stronę ponurego portalu. Potem usłyszał
cichy zgrzyt, raczej poczuł, jak przez małe okno w bramie przygląda mu się Surama i usłyszał echo
głębokiego, mrożącego krew w żyłach chichotu.
Młodzieniec — być może słusznie czując, że potraktowano go ostrzej niż zasłużył — postanowił
zrewanżować się na mieszkańcach domu. Spreparował fikcyjny wywiad z Clarendonem, w którym
opisał męczarnie kilkunastu chorych na czarną febrę.
Jego mistrzowskim pociągnięciem był opis szczególnie cierpiącego pacjenta błagającego o łyk
wody, podczas gdy doktor trzymał szklankę chłodnego płynu tuż poza jego zasięgiem, pragnąc
poznać w sposób naukowy przebieg choroby. Po tym następował ustęp wyimaginowanego
komentarza tak pełnego szacunku, że zawierał podwójną dawkę jadu: „Doktor Clarendon jest
niewątpliwie największym i najuczciwszym uczonym na świecie, ale nauka nie jest przyjaciółką
szczęścia poszczególnych jednostek i ktoś może nie chcieć wyciągnąć kogoś z najcięższej choroby
po to tylko, aby doznać satysfakcji badacza”.
Ogólnie mówiąc, artykuł był piekielnie zręczny i dziennikarzowi udało się nastawić
dziewięćdziesiąt procent czytelników przeciwko doktorowi i jego metodom. Inne gazety,
korzystając z sygnału, szybko go przedrukowały i rozszerzyły, produkując serię sfałszowanych
wywiadów zawierających wszystkie odcienie uwłaczających fantazji. W żadnym jednak przypadku
doktor nie raczył odeprzeć ataków. Nie miał czasu, aby spierać się z głupcami i kłamcami, czy
zabiegać o szacunek pospólstwa, którym pogardzał. Gdy James Dalton zatelegrafował z ofertą
pomocy, Clarendon odpowiedział gburowato. Nie zwracał uwagi na szczeknie psów wokół domu i
nie troszczył się o nałożenie im kagańców. W milczeniu kontynuował pracę.
Lecz iskra rozniecona przez młodego dziennikarza zrobiła swoje. San Francisco znowu oszalało,
tym razem z wściekłości i strachu. Ludzie stracili zdrowy rozsądek i choć nie nadszedł drugi
eksodus, w mieście zapanowały przemoc i okrucieństwo zrodzone w desperacji, jak to miało
miejsce w czasach zarazy w Średniowieczu*. Wybuchły wściekłe rozruchy przeciwko człowiekowi,
który odkrył przyczynę choroby i starał się ją pohamować, a oświecona część opinii publicznej
zapomniała o jego wielkich zasługach dla nauki. Wydawało się, że w swym zaślepieniu nienawidzą
go osobiście, nie zaś zarazy, która wybuchła w omywanym bryzą i zwykle zdrowym mieście.
Potem młody reporter spreparował mistrzowski artykuł o domu i otoczeniu doktora Clarendona,
wynosząc na pierwszy plan Suramę, którego wygląd, jak pisał, mógł przestraszyć najzdrowszego.
Próbował przedstawić chudzielca tak przerażającym i absurdalnym, jakby ten pochodził od jakiejś
bestii. Zbierał wszystkie pogłoski dotyczące tego człowieka i dawał do zrozumienia, że pochodzi z
jakiegoś bezbożnego świata tajemnej i liczącej sobie eony Afryki, gdzie znalazł go doktor
Clarendon.
Georginia, uważnie czytająca gazety, czuła się zdruzgotana i urażona atakami na swojego brata,
lecz Dalton, który często dzwonił i przychodził, pocieszał ją jak umiał. W tym był gorący i szczery,
gdyż nie tylko chciał pocieszyć kobietę, którą kochał, ale wyrazić także cześć, jaką zawsze czuł
wobec bujającego w obłokach geniusza. Mówił jej, że wielkość nigdy nie będzie wolna od włóczni
zawiści i przytaczał długą listę wspaniałych umysłów, które zostały skruszone pod stopami
pospólstwa. Ataki takie, podkreślał, są najprawdziwszymi dowodami wielkości Alfreda.
„Ale jednocześnie ranią i wiem, że Alfred cierpi z tego powodu, choć tego nie pokazuje”, mówiła
mu.
Dalton pocałował ją w rękę w sposób przyjęty wśród dobrze wychowanych osób.
Boli mnie to po tysiąckroć, gdyż wiem, że boli to ciebie i Alfa. Ale nie zważaj na to, Georginio,
staniemy razem i odeprzemy to!
Georginia przekonała się, że może polegać na Daltonie.
* * *
Prasa nie koncentrowała się tylko na zarazie, co dawało do myślenia Georginie, ponieważ otaczały
ją rzeczy, których sama nie rozumiała. Surama, okrutny zarówno dla zwierząt i ludzi, napełniał ją
niewypowiedzianym wstrętem, czuła też, że stanowi jakieś nieokreślone zagrożenie dla Alfreda, nie
lubiła również Tybetańczyków i uważała za nader osobliwe, że Surama potrafił się z nimi łatwo
porozumiewać. Alfred nie powiedział jej kim, lub czym jest Surama, tylko pewnego razu wyjaśnił,
raczej niechętnie, że jest człowiekiem znacznie starszym niż większość uważa za możliwe i że
opanował tajemnice oraz doświadczył rzeczy, które uczyniły go towarzyszem dla każdego
uczonego poszukującego natury tajemnych misteriów.
Naglony jej niepokojem Dalton stał się jeszcze częstszym gościem w domu Clarendonów, choć
widział, że jego obecność głęboko oburza Suramę. Kościstemu asystentowi w sposób szczególny
błyszczały na jego widok oczy skryte głęboko w widmowych oczodołach. Zaś Clarendon wydawał
się być coraz bardziej nieświadom tego, co działo się wokół niego, z wyjątkiem pracy w San
Quentin. Daltona radowały stałe nieobecności Alfreda. Dawały mu sposobność do ponawiania
starań o rękę Georginii. Gdy jednak go spotykał jego pozdrowienia były zawsze przyjazne, mimo
zwyczajowej rezerwy.
W tym czasie wzajemne zaangażowanie Jamesa i Georginii stało się faktem i oboje czekali tylko
stosownego momentu, aby powiedzieć o tym Alfredowi.
Gubernator dzielił każdy ból siostry, jaki sprawiała propaganda jego staremu przyjacielowi. Udało
mu się nawet zainteresować uczonych ze Wschodu, których wielu przybyło do Kalifornii, aby
badać zarazę i antygorączkową bakterię. Jednak nie otrzymali podstawowych informacji od
Clarendona, toteż powrócili w rodzinne strony z uczuciem głębokiego zawodu i rozczarowania.
Kilku napisało artykuły wrogie wobec niego, oskarżając o nienaukową postawę: szukanie rozgłosu i
ukrywaniu swej metody, aby osiągnąć osobiste zyski.
Inni, na szczęście bardziej liberalni w osądach, pisali wprost entuzjastycznie o Clarendonie i jego
pracy. Widzieli chorych i przyznawali, że cudownie powstrzymuje śmiertelną chorobę. Ukrywa swą
antytoksynę, gdyż rozpowszechnienie jej w niedoskonałej formie przyniosłoby więcej złego niż
dobrego. Sam Clarendon wywarł na nich głębsze wrażenie i nie wahali się przyrównać go do
Jennera, Listera, Kocha, Pasteura, Miecznikowa i innych, którzy życie poświęcili patologii i
ludzkości*.
Dalton troszczył się, aby zachować dla Alfreda wszystkie magazyny, gdzie znalazły się przychylne
mu artykuły. Przynosił mu je osobiście, aby mieć pretekst do zobaczenia Georginii. Nie wywarły
jednak większego efektu niż pogardliwy uśmiech. Clarendon posyłał je na ogół Suramie, którego
głęboki, niepokojący chichot podczas czytania stanowił ścisłą paralelę do ironicznego rozbawienia
doktora.
* * *
Pewnego poniedziałkowego poranka na początku lutego James Dalton przyszedł z mocnym
postanowieniem poproszenia Clarendona o rękę jego siostry. Sama Georginia otworzyła mu bramę,
a idąc w stronę domu przystanęli, chcąc poklepać wielkiego psa, który wybiegł im na przeciw i
położył przyjaźnie przednie łapy na piersi Daltona. To był Dick, ulubiony bernardyn Georginii.
Gubernator był zadowolony czując, że zdobył przyjaźń stworzenia, tak wiele dla niej znaczącego.
Dick był podekscytowany i szczęśliwy, nagle jednak krótko szczeknął i pognał miedzy drzewami w
stronę kliniki. Nie zniknął, lecz zatrzymał się, obejrzał, znowu cicho szczeknął, jakby chciał, aby
poszli za nim. Georginia skinęła na Jamesa i oboje podążyli powoli za psem na koniec podwórza,
gdzie szczyt dachu kliniki odcinał się na tle rozgwieżdżonego nieba nad wysokim, ceglanym
murem.
W oknach widać było światła, wiedzieli więc, że Alfred i Surama pracują. Nagle z wnętrza dobiegł
cienki, stłumiony dźwięk, jakby płacz dziecka: „Mamo, mamo!”. Dick zaczął szczekać. Georginia
w porę przypomniała sobie papugi, które Alfred zawsze trzymał do celów eksperymentalnych i z
ulgą pogłaskała Dicka po głowie.
Gdy szli powoli w stronę domu, Dalton przypomniał, co postanowił. Georginia nie miała nic
przeciwko temu. Wiedziała, że brat nie będzie zadowolony z utraty wiernego zarządcy i towarzysza,
lecz wierzyła, że jego miłość nie postawi żadnych barier na drodze do jej szczęścia.
Po pewnym czasie Clarendon pojawił się w domu. Wyglądał mniej ponuro niż zwykle. Dalton,
widząc w tym dobry omen, nabrał śmiałości. Doktor uścisnął jego rękę z jowialnym: „Ach, Jimmy,
co tam w polityce?”. Spojrzał na siostrę, która cicho wycofała się, zaś obaj mężczyźni usiedli.
Powoli, wspominając młodość, Dalton zmierzał do celu. W końcu zdecydował się.
— Alf, chcę poślubić Georginię. Czy otrzymamy twoje błogosławieństwo?
Na twarzy doktora nagle pojawił się cień. Jego ciemne oczy rozbłysły i niemal natychmiast
przygasły.
— Prosisz mnie o coś niemożliwego, Jamesie. Georginia nie jest już latającym beztrosko
motylkiem, jakim była przed laty. Teraz ma swoje miejsce w służbie prawdy i ludzkości, a to
miejsce jest tutaj. Jest zdecydowana poświęcić życie memu dziełu — zajmować się utrzymaniem
domu, dzięki czemu mogę pracować… Tu nie ma miejsca na osobiste kaprysy.
Dalton czekał aż skończy. Ten sam stary fanatyzm: ludzkość kontra jednostka. Musiał zareagować.
— Ale poczekaj, Alf, chcesz powiedzieć, że Georginia jest na tyle niezbędna, że chcesz uczynić z
niej niewolnicę i męczennicę? Człowieku, są jakieś granice! Jeśli dotyczyłoby to Suramy czy kogoś
zaangażowanego bezpośrednio w twoje doświadczenia, to co innego, ale Georginia tylko prowadzi
gospodarstwo domowe. Obiecała, że zostanie moją żoną i powiedziała, że mnie kocha. Czy masz
prawo pozbawiać ją życia, które należy do niej? Czy masz prawo…
— Wystarczy, Jamesie! — Oblicze Alfreda było niewzruszone i blade. — To moja rzecz, czy mam
prawo, czy nie do zarządzania życiem mojej rodziny, Nie wtrącaj się do tego.
— Jak śmiesz tak mówić do człowieka, który… — Daltona prawie zatkało.
Lodowaty głos doktora nie pozwolił mu dokończyć: — Nie należysz do rodziny i odtąd nie jesteś
mile widziany w mym domu. Jamesie Daltonie, posunąłeś się zbyt daleko! Dobranoc, gubernatorze!
Clarendon wyszedł z pokoju bez podania ręki.
Dalton wahał się przez chwilę, nie wiedząc, co robić, gdy weszła Georginia. Było widać, że
rozmawiała z bratem. Chwycił ją za ręce.
— Georgie, obawiam się, że będziesz musiała wybrać między Alfem a mną. Wiesz, co do ciebie
czuję? Wiesz, co czułem wtedy, kiedy musiałem stawić czoła waszemu ojcu. Jaka będzie twoja
odpowiedź tym razem?
Odpowiedziała powoli: — Kochany Jamesie, czy wierzysz, że cię kocham?
Pokiwał głową i ścisnął jej ręce.
— Więc jeśli mnie kochasz, powinieneś poczekać, nie sądź, że Alf jest nieuprzejmy. Jego trzeba
żałować. Nie mogę jeszcze ci o wszystkim powiedzieć, lecz wiesz, jak bardzo się martwię? A
wysiłków takich wymaga jego praca. Boję się, że się załamie… Pracuje z większym wysiłkiem, niż
ktokolwiek spoza rodziny mógłby sądzić. Widzę to, gdyż obserwuję go przez całe życie. On się
zmienia, ugina powoli pod ciężarem… i próbuje to ukryć pod szorstkością. Wiesz, co mam na
myśli, prawda kochanie?
Dalton znów pokiwał głową, przycisnął jedną z jej rąk do swej piersi.
— A więc obiecaj mi, mój kochany, że będziesz cierpliwy. Muszę zostać z nim, muszę! Muszę!
Dalton przez chwilę nie mógł wypowiedzieć słowa, ale z uszanowaniem pochylił głowę. W tej
kobiecie było więcej miłości bliźniego niż sądził, że może być w kimkolwiek. W obliczu takiej
miłości i lojalności nie mógł nalegać.
Słowa pełne smutku i samo rozstanie były krótkie, niebieskie oczy Jamesa zwilgotniały. Potem
zauważył chudego asystenta. Usłyszał mrożący krew w żyłach chichot, który znał tak dobrze i
uświadomił sobie, że jest tu Surama, którego Georginia nazywała złym duchem swego brata. Dalton
postanowił, że będzie czujny.
3.
San Francisco wciąż wrzało nienawiścią wobec Clarendona. Obecnie przypadki zachorowań poza
murami więzienia były rzadsze i przypisywano je emigrantom meksykańskim, lecz politycy i
ludność nie potrzebowała niczego więcej. Widząc, że gubernator niewzruszenie wierzy w
kompetencje Clarendona, malkontenci i medyczni dogmatycy zwrócili uwagę na stanową
legislaturę. Antyclarendoniści i dawni wrogowie gubernatora połączyli siły, dzięki czemu dokonali
zmian w przepisach.
W ich egzekwowaniu nie było większego gorliwca niż główny asystent Clarendona, doktor Jones.
Zazdroszcząc przełożonemu, dostrzegł sposobność i zamierzał ją wykorzystać. Nowe przepisy z
pewnością zaowocują odwołaniem Clarendona i to on, Jones, obejmie to stanowisko.
Jones był tym wszystkim, czym nie był Clarendon: politykiem i pochlebczym oportunistą, który
służył przede wszystkim własnej karierze, zaś nauce tylko z pozoru. Był ubogi, nie miał dobrze
płatnego stanowiska. Ze szczurzą wręcz chytrością i nieustępliwością pracował nad podkopaniem
pozycji wielkiego biologa, aż pewnego dnia został nagrodzony wiadomością, że zmiany w
przepisach zostały uchwalone. Odtąd gubernator był bezsilny, nie mógł obsadzać stanowisk w
instytucjach stanowych, zaś zwierzchnictwo medyczne San Quentin znalazło się w gestii zarządu
więzienia. Clarendon był nieświadom całego tego prawniczego zamieszania. Pochłonięty
całkowicie administrowaniem i badaniami był ślepy na zdradę „tego osła Jonesa” i głuchy na
wszystkie plotki. Nie czytał gazet, a wygnanie Daltona pozbawiło go łączności ze światem
zewnętrznym. Z naiwnością samotnika sądził, że jego status nie może zostać zagrożony. Wobec
lojalności gubernatora polityczna ignorancja doktora nie pozwalała mu dostrzec niespodziewanej
zmiany układu sił. Skutkiem tego uśmiechnął się tylko z satysfakcją, gdy Dalton wyjechał do
Sacramento przekonany, że jego pozycja w San Quentin i pozycja jego siostry w gospodarstwie
domowym nie są niczym zagrożone. Był przyzwyczajony do tego, że zawsze dostawał to, czego
chciał i uważał, że szczęście nadal go nie opuszcza.
* * *
W pierwszym tygodniu marca, dzień czy dwa po wejściu w życie nowych przepisów, dyrektor
zarządu więziennictwa zadzwonił do San Quentin. Clarendona akurat nie odebrał, ale doktor Jones
był szczęśliwy mogąc towarzyszyć odwiedzającemu w drodze przez wielką izbę chorych i izolatkę
dla chorych na febrę tak rozsławioną przez prasę i panikę. Tak się przypadkowo złożyło, że był nim
jego wuj. Jones z uśmiechem zapewnił gościa, że nie ma się czego obawiać, a nawet nakłaniał go,
aby zbadał pacjentów — szczególnie widmowy „szkielet”, kiedyś pełnego życia olbrzyma, który
umierał powoli i w męczarniach, gdyż Clarendon rzekomo nie zastosował właściwych leków.
— Chcesz powiedzieć — krzyknął dyrektor — że doktor Clarendon odmawia temu człowiekowi
tego, co jest mu potrzebne do przeżycia?
— Właśnie tak — warknął Jones, przystając przed drzwiami, które nagle otworzyły się. Stanął w
nich sam Clarendon.
Sztywno skinął Jonesowi i przyjrzał się ze sztywną dezaprobatą gościowi.
— Doktorze Jones, sądziłem, że pan wie, iż tego pacjenta pod żadnym pozorem nie można
niepokoić. Czyż nie mówiłem, że gości wolno tu wprowadzać tylko za specjalnym zezwoleniem?
Dyrektor odezwał się, zanim jego siostrzeniec zdążył odpowiedzieć: — Przepraszam, doktorze
Clarendon, ale rozumiem, że odmawia pan temu choremu koniecznych leków, które mogłyby
uratować mu życie?
Clarendon spojrzał na niego chłodno.
— To pytanie jest nie na miejscu, proszę pana. Ja tu rządzę i nie pozwalam wchodzić gościom.
Proszę natychmiast opuścić to pomieszczenie.
— Tu pan się myli! To ja, a nie pan, jestem tu przełożonym. Mówi pan do dyrektora zarządu
więziennictwa. Muszę powiedzieć, że jestem zdania, iż pańska działalność stanowi zagrożenie dla
zdrowia więźniów i muszę zażądać pańskiej rezygnacji. Odtąd pańskie obowiązki przejmie doktor
Jones, a jeśli pan chce pozostać tu do chwili otrzymania formalnej dymisji, będzie musiał mu się
pan podporządkować.
To była wielka chwila dla Wilfreda Jonesa. Życie nigdy nie dało mu takiego zwycięstwa. Mimo
wszystko był nie tyle złym, co raczej małostkowym człowiekiem, wiernym kodeksowi
małostkowych ludzi, nakazującemu dbać o własne za każdą cenę.
Clarendon stał patrząc na dyrektora, jakby myślał, że jest szalony, aż wyraz triumfu widniejący na
twarzy Jonesa przekonał go, że stało coś bardzo ważnego.
Odparł lodowato: — Nie wątpię, że jest pan tym za kogo się podaje, sir. Lecz na nieszczęście
mianował mnie na to stanowisko gubernator stanu i tym samym tylko on może mnie odwołać.
Dyrektor i jego siostrzeniec patrzyli po sobie, zmieszani ignorancją doktora.
Gdybym stwierdził, że bieżące raporty są niesprawiedliwe wobec pana, zwlekałbym z działaniem…
Lecz przypadek tego biedaka i pańska arogancja nie pozostawia mi wyboru. Ponieważ…
Clarendon przerwał mu głosem ostrym jak brzytwa: — …ponieważ w tej chwili jestem tu
dyrektorem, żądam, aby natychmiast opuścił pan to pomieszczenie.
Dyrektor poczerwieniał i wybuchnął: — Proszę pana, czy pan wie do kogo pan mówi? Czuj się
zwolniony, ty przeklęty impertynencje!
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Szczupły uczony rzucił się na niego z pięściami, atakując z siłą,
o którą nikt by go nie posądzał. Jeśli siła była nadnaturalna, to celność też, gdyż nawet mistrz
bokserski nie mógł osiągnąć doskonalszego rezultatu. Obaj — dyrektor i dr Jones — zostali trafieni
idealnie, jeden w policzek, drugi w podbródek Jak powalone drzewa zalegli bez ruchu i
przytomności na podłodze, zaś Clarendon, teraz już całkowicie opanowany, wziął swój kapelusz,
laskę i wyszedł, aby zjeść z Suramą obiad. Dopiero wtedy dał upust swojej wściekłości. Ze
ściągniętą twarzą zaczął wzywać demony zemsty z gwiazd i otchłani poza nimi… nawet Surama
wzdrygnął się słysząc te słowa i sposępniał.
4.
Siostra pocieszała brata jak umiała. Wrócił do domu wyczerpany psychicznie i fizycznie i zamknął
się w bibliotece. Dopiero tu usłyszała niewiarygodną nowinę. Uświadomiła mu jak ogromną, choć
nieświadomie, poniósł ofiarę, jakie cierpiał ataki, prześladowania i w jak upokarzający sposób
stracił posadę, nie pomagało. Alfred próbował zachować obojętność, lecz utrata możliwości badań
naukowych była czymś, czego nie mógł znieść. Wzdychał, raz po raz powtarzając, że jeszcze trzy
miesiące w więzieniu przyniosłoby odkrycie długo poszukiwanej bakterii, która mogła uwolnić
ludzkość na zawsze od wszelkich zaraz.
Georgina spróbowała innego sposobu. Powiedziała, że zarząd więzienia z pewnością pośle po
niego, gdy febra nie wygaśnie albo wydostanie się z nową siłą poza jego mury.
Znów nie podziałało. Brat odpowiadał tylko gorzkim, ironicznym tonem i krótkimi zdaniami,
znamionującymi głęboką desperację.
Osłabnie? Wydostanie? Och, tak, powinna osłabnąć! Przynajmniej powinni tak sądzić. Mogą sobie
myśleć, co chcą bez względu na to, co się wydarzy! Oczy ignorantów nie widzą niczego, a partacze
nie są nigdy odkrywcami. Takim nauka nigdy nie ukazuje swego oblicza. Nazywają siebie
lekarzami! Najlepsze ze wszystkiego: Ten dureń Jones kierownikiem! — Umilkł z krótkim
warknięciem i roześmiał się tak demonicznie, że Georginia zadrżała.
* * *
Następne dni w domu Clarendonów były naprawdę ponure. Zwykle niespożyty umysł doktora
opanowała głęboka, nieprzemijająca depresja, odmawiał nawet posiłków, do których zmuszała go
siostra. Na stole w bibliotece leżał jego wielki notatnik, a mała, złota skrzynka z surowicą
antygorączkową — niewątpliwie jego osobista własność, noszona w futeraliku przymocowanym do
szerokiego, złotego pierścienia — spoczywała bezczynnie w małej, skórzanej torebce obok.
Wydawało się, że wigor, ambicja i żądza wiedzy umarły w nim.
* * *
Niezliczone zwierzęta laboratoryjne bawiły się w promieniach wiosennego Słońca. Georginia idąc
przez różany ogródek w stronę klatek czuła dziwne, niestosowne uczucie szczęśliwości. Wiedziała
jednak, jak tragicznie ulotne jest to szczęście, gdyż rozpoczęcie nowych badań wkrótce uczyni
wszystkie te małe stworzenia męczennikami w służbie nauki. Wiedząc o tym, dostrzegła w braku
działania brata pewien element kompensujący.
Clarendon był zadowolony, pozwalając siostrze opiekować się nim jak dzieckiem. Przyjmował jej
macierzyńskie grymasy powolnym, smutnym uśmiechem i słuchał jej niezliczonych poleceń i
uwag. Nad całym domem zawisło delikatne uczucie błogości, mącone tylko przez Suramę.
Naprawdę był godny pożałowania, spoglądając ponurymi i pełnymi oburzenia oczyma na
promiennie uśmiechnięte oblicze Georginii. Jego jedyną radością było podniecenie eksperymentami
i brakowało mu rutyny chwytania skazanych zwierząt, niesienia ich do kliniki, gdzie przyglądał się
im rozgorączkowanym wzrokiem.
Teraz Surama popadł w depresję, widząc baraszkujące beztrosko w klatkach stworzenia i często
przychodził do Clarendona pytając, czy są jakieś polecenia. Widząc doktora apatycznym i bez chęci
od pracy — odchodził. Wszystko to działało Georginie na nerwy, lecz nie w takim stopniu, jak stałe
znużenie jej brata.
Ten przedłużający się stan niepokoił ją i stopniowo traciła zadowolenie, które tak prowokowało
asystenta. Sama posiadając przeszkolenie medyczne twierdziła, że zdrowie Alfreda pod względem
psychicznym pozostawia wiele do życzenia; obecnie obawiała się jego apatii, tak jak przedtem bała
się jego fanatycznej gorliwości i przepracowania. Czy stała melancholia nie unicestwi tego kiedyś
tak błyskotliwego umysłu?
Pod koniec maja nastąpiła nagła zmiana. Georginia zawsze wspominała najdrobniejsze szczegóły z
nią związane, szczegóły tak pospolite, jak paczka o bardzo nieprzyjemnym zapachu nadana w
Algierze i przekazana Suramie oraz silna, nagła burza, rzadka o tej porze roku w Kalifornii, która
rozpętała się tej nocy, gdy Surama odprawiał swe rytuały głośniej niż zazwyczaj.
W tamten słoneczny dzień zrywała w ogrodzie kwiaty do jadalni. Alf przebywał w bibliotece.
Siedział ubrany przy stole, na przemian czytając notatki i sporządzając zapiski szybkimi, pewnymi
pociągnięciami pióra. Był podniecony, pełen sił żywotnych, jego ruchy były pewne.
Georginia z ulgą pośpieszyła wstawić kwiaty do wazonów, lecz brat zniknął. Wiedziała oczywiście,
że musi pracować w klinice i zasiadła do obiadu sama. Clarendon odrabiał stracony czas w wielkiej,
drewnianej klinice. Udała się więc do altanki z różami i wtedy zobaczyła Suramę idącego po
zwierzęta doświadczalne. Udała, że go nie zauważa, gdyż zawsze wzdrygała się na jego widok, lecz
strach wyostrzył jej wzrok i słuch. Nigdy nie nosił kapelusza, a łysina sprawiała, że jego głowa
bardziej niż zwykle przypominała trupią czaszkę. Słyszała cichy chichot, kiedy wyciągał małą
małpkę z klatki pod murem i niósł do kliniki. Jego długie, kościste palce wbite były tak okrutnie w
jej owłosione boki, że zwierzątko piszczało z przerażenia. Ten widok tak ją zbulwersował, że
zakończyła spacer.
Zapadła noc, a brat nie wracał. Georginia doszła do wniosku, że jest zajęty na jednej ze swych
długich sesji, co oznaczało, że zupełnie stracił poczucie czasu. Nie chciała iść na spoczynek bez
porozmawiania z nim. W końcu, czując, że czekanie na nic się nie zda, napisała krótki miły liścik,
położyła go na stole w bibliotece przy jego krześle i poszła do łóżka.
Nie zasnęła jeszcze, gdy usłyszała, że zewnętrzne drzwi otwierają się i zamykają. A więc nie była to
mimo wszystko całonocna sesja! Wstała, nałożyła szlafrok, zeszła do biblioteki i zatrzymała się
słysząc głosy zza na wpół otwartych drzwi. Clarendon rozmawiał z Suramą. Postanowiła zaczekała
aż asystent sobie pójdzie.
Jednak Surama nie zamierzał odejść, a rozmowa, sądząc po jej ożywieniu, zapowiada się na długą.
Georginia nie miała zamiaru podsłuchiwać, od czasu do czasu tylko słyszała strzępy zdań… nagle
poczuła jakiś złowrogi dreszcz, instynktowne przeczucie, które bardzo ją przeraziło, choć nie
rozumiała go w pełni. Głos brata, nerwowy, ostry, przykuwał jej uwagę z niepokojącą stałością.
— W każdym razie — powiedział — nie mamy dostatecznej ilości zwierząt na następny dzień, a
wiesz jak trudno załatwić dostawę w tak krótkim czasie. Wydaje się nierozsądne czynienie tak
wielu wysiłków na badania porównawcze, gdy ludzkie egzemplarze mogą być dostępne przy
niewielkim wysiłku.
Georginie zrobiło się słabo na myśl o implikacjach tych słów. Surama odpowiedział głębokim,
głuchym tonem, w którym pobrzmiewało echo zła tysiącleci i tysiąca planet.
— Spokojnie, spokojnie… Jesteś jak dziecko z tym twoim pośpiechem i niecierpliwością.
Śpieszysz się. Gdybyś żył tyle co ja, gdyby całe twoje życie wydawało się tylko godziną, nie
troszczyłbyś się o dzień, tydzień czy miesiąc. Pracujesz zbyt szybko. Masz dostateczną ilość
egzemplarzy na cały tydzień, jeśli tylko się pospieszysz. Możesz nawet zacząć ze starszym
materiałem, jeśli tylko nie przesadzisz.
— Mniejsza o mój pośpiech! — Odpowiedz była ostra. — Mam swoje metody. Nie chcę używać
naszego materiału, gdyż woli ich takimi jakimi są. Lepiej uważaj na nich… Wiesz, że te chytre psy
noszą noże.
Rozległ się głęboki chichot Suramy.
— Nie martw się o to. Nawet zwierzęta muszą jeść, prawda. Zdobędę dla ciebie jednego, kiedy
tylko będziesz potrzebował.
— Ale powoli… Wraz ze śmiercią chłopca pozostało tylko ośmiu, a teraz, po stracie San Quentin,
będzie trudno dostać nowe egzemplarze. Radzę zacząć od Tsanpo… nie ma z niego zbyt wiele
pożytku…
To było wszystko, co Georgjnia usłyszała. Unieruchomiona przerażeniem, jakie wywołała ta
rozmowa, omal nie osunęła się na podłogę. Z trudem weszła na górę do swego pokoju.
Co planuje ten plugawy potwór, Surama? Do czego nakłania jej brata? Jakie potworne okoliczności
kryją się za tymi tajemniczymi zdaniami?
Tysiące fantomów ciemności i zagrożenia zatańczyło przed jej oczyma, rzuciła się na łóżko bez
nadziei na sen. Z diabelską wyrazistością jedna myśl wybijała się ponad inne…
Łaskawa Natura w końcu uśpiła ją.
Wraz z porankiem napięcie zmniejszyło się. To, co zdarza się w nocy, gdy ktoś jest zmęczony,
często dociera do świadomości w wyolbrzymionej formie i Georginia była przekonana, że jej mózg
nadał dziwne zabarwienie zwykłej medycznej konwersacji. Przypuszczenie, że jej brat — jedyny
syn szlachetnego Francesa Schuylera Clarendona — może być winien okrutnych ofiar składanych
w imieniu nauki byłoby niesprawiedliwością wobec ich krwi. Zdecydowała się nie mówić o tym
bratu, bo śmiałby się z jej fantastycznych domysłów.
Na śniadaniu brata nie było. Żałowała, że nie może pogratulować mu powrotu aktywności. W
milczeniu jadła obsługiwana przez starą, głuchą jak pień meksykańską kucharkę, Margaritę, czytała
poranne gazety. Potem usiadła z robótkami ręcznymi przy oknie salonu wychodzącym na wielki
dziedziniec. Wszystko było ciche. Ostatnia klatka ze zwierzętami została opróżniona. Nauka
wymaga ofiar, a dół z niegaszonym wapnem zawierał wszystko, co pozostało z niegdyś ślicznych i
miłych stworzonek. Ta rzeź zawsze ją zasmucała, lecz nigdy się nie skarżyła, gdyż wiedziała, że to
wszystko dla dobra ludzkości. Jako siostra uczonego, mówiła sobie, jest tak, jakby była siostra
żołnierza, który zabija, aby ochronić rodaków przed nieprzyjaciółmi.
Nagły strzał sprawił, że wyjrzała zaniepokojona przez okno. Niedaleko kliniki ujrzała Suramę z
pistoletem w ręku. Jego potworna twarz wykrzywiona była w dziwnym grymasie, chichotał do
postaci w czarnych, jedwabnych szatach z długim tybetańskim nożem. To był Tsanpo. Słońce
rozbłysło na wypolerowanym ostrzu i nagle rewolwer Suramy wystrzelił jeszcze raz. Tym razem
nóż wypadł z ręki Azjaty. Tsanpo spojrzał szybko na nieuszkodzoną rękę, leżący na ziemi nóż,
odskoczył od zbliżającego się wciąż asystenta i rzucił w stronę domu. Jednak Surama był szybszy,
dopadł go jednym skokiem i omal nie zmiażdżył. Przez chwilę Tybetanczyk szamotał się, lecz
Surama podniósł go jak zwierzę za kark i poniósł w stronę kliniki. Georginia słyszała jego
sarkastyczny chichot i widziała żółtą twarz ofiary wykrzywioną przerażeniem. Niespodziewanie,
wbrew swej woli, zrozumiała, co tu zaszło. Ogarnęła ją groza i zemdlała po raz drugi.
* * *
Świadomość powróciła jej w złotym świetle późnego popołudnia. Georginia pogrążyła się we mgle
niepewności. Jej najgorszą obawą była straszliwa prawda. Była zadowolona, że jej brat nie pokazał
się! Musiała z nim porozmawiać, ale nie teraz. Teraz nie była w stanie rozmawiać z nikim. Myśląc z
drżeniem o potwornych wydarzeniach wpełzła do łóżka i spędziła długą, bezsenną noc.
Następnego dnia ujrzała brata po raz pierwszy od wyzdrowienia. Krzątał się zaaferowany miedzy
domem a kliniką. Nawet nie zauważył zmęczonego wyglądu siostry i jej pełnego wahania
zachowania.
Wieczorem usłyszała, że jest w bibliotece i mówi do siebie w sposób bardzo niezwykły. Czuła, że
przepełnia go wielkie napięcie, którego kulminacja może się skończyć nawrotem apatii. Próbowała
go uspokoić, nie wspominając o żadnej przykrej rzeczy i postawiła przed nim filiżankę rosołu. W
końcu zapytała delikatnie, co go martwi i czekała z niepokojem na odpowiedz, mając nadzieje
usłyszeć, że przeraziło i rozwścieczyło go, w jaki sposób Surama potraktował biednego
Tybetańczyka.
W jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie: — Co mnie denerwuje!? Dobry Boże, Georginio… Spójrz
na klatki, zanim zapytasz ponownie. Wyczyszczone, nie pozostał żaden okaz. Szereg
najważniejszych kultur bakteryjnych bez szansy wykorzystania ich z pożytkiem. Dni pracy na
próżno… Cały program wali w łeb… To wystarczy, aby doprowadzić człowieka do szaleństwa! Jak
w ten sposób mogę osiągnąć cokolwiek?
Georginia pogłaskała go po głowie.
— Powinieneś trochę odpocząć, kochanie.
Odsunął się.
Odpocząć?! A to dobre! Do cholery! A co innego robiłem, jeśli nie odpoczywałem, wegetując i
patrząc pusto w przestrzeń przez ostatnie pięćdziesiąt, sto, czy tysiąc lat. Powiedziano mi, abym
zapadł znowu w debilne odrętwienie! Boże! Jakiś złodziej prawdopodobnie pracuje nad mymi
danymi… Jakiś kretyn zbierze laury, podczas gdy…
Jego głos nie podobał się siostrze. Odpowiedziała cicho, ale nie tak cicho, aby nie można było
usłyszeć tonu uspokojenia: — Ale sam się zabijasz tymi zmartwieniami i napięciem… Cóż będzie z
twoją pracą?
Uśmiechnął się prawie drwiąco.
— Sądzę, że tydzień czy miesiąc to wszystko, czego potrzebuję… naprawdę obojętne mi, co się ze
mną stanie, czy z jakąkolwiek inną istotą… Należy służyć nauce… Skromnej przyczynie ludzkiej
wiedzy. Jestem jak małpy, ptaki, świnki morskie, których używam… Tylko małym trybikiem w
maszynie. I co z tego? Czyż sprawa nie jest tego warta?
Georginia westchnęła. Przez chwilę zastanawiała się, czy ta nieskończona rzeź ma mimo wszystko
jakiś sens.
— Ale czy jesteś pewien, że twoje odkrycie przyniesie ludzkości wystarczające dobro, aby
usprawiedliwić ofiary.
— Ludzkość! Co za diabeł ta ludzkość? Nauka! Głupstwa! Ludzkość stworzona jest dla proroków,
którym ślepo wierzy. Ludzkość jest stworzona dla bogatych łupieżców, którzy przemawiają
dolarami i centami. Ludzkość jest stworzona dla polityków, co oznacza kolektywną siłę, którą
można wykorzystać do własnych celów. Czym jest ludzkość? Niczym! Dzięki Bogu to prymitywne
złudzenie nie ostanie się. Co stanowi o wielkości człowieka, to prawda…, wiedza…, nauka,
światło… Zdarcie zasłony i odepchnięcie cienia. Wiedza, ślepa, niszczycielska siła! To śmierć w
swym rytuale. Musimy zabijać, kroić, niszczyć… I wszystko to w nadziei odkrycia… Wiara w
niezachwiane światło. Bogini Nauka tego żąda. Testujemy wątpliwą truciznę zabijając. Jakże
inaczej!? Nie myśleć o sobie… tylko o wiedzy… Wynik musi być znany!
— Ale to straszne, Al. Nie możesz myśleć w ten sposób!
Clarendon roześmiał się sardonicznie.
— Straszne!? Mylisz, że to, co powiedziałem jest straszne. Powinnaś posłuchać Suramy! Kapłanom
Atlantydy są znane rzeczy, po usłyszeniu których na samą wzmiankę o nich padłabyś martwa z
przerażenia. Wiedza była wiedzą setki tysięcy lat temu, gdy nasi prymitywni przodkowie włóczyli
się po Azji jako pozbawione mowy półmałpy! Wiedzieli coś o tym w Hoggar… Krążyły pogłoski
na niedostępnym płaskowyżu Tybetu… Raz słuchałem jak stary Chińczyk wzywał imienia Yog–
Sothoth… — nagle pobladł i uczynił w powietrzu dziwny znak.
Georginia poczuła się naprawdę zaniepokojona.
— Tak, to może być przerażające, ale i wspaniale. Mam na myśli dochodzenie do wiedzy. Z
pewnością nie ma tu miejsca na sentymenty. Czyż natura nie zabija — stale i bezlitośnie… Czy
kogoś poza głupcami to obchodzi? Zabijanie jest konieczne. Na tym polega chwalą nauki. Uczymy
się czegoś i nie możemy poświęcić nauki dla sentymentów. Słyszałaś, jak sentymentaliści
sprzeciwiali się szczepieniom? Obawiali się, że to zabije dzieci. Mo to co z tego? Jak inaczej
moglibyśmy odkryć prawa rządzące chorobami…? Jako siostra uczonego powinnaś wiedzieć o tym.
Powinnaś pomóc mi w pracy zamiast przeszkadzać!
— Ależ Alf — zaprotestowała Georginia — nie miałam najmniejszego zamiaru przeszkadzać ci w
pracy. Pomagałam jak tylko mogłam. Jestem ignorantką i nie mogę za bardzo pomoc, ale
przynajmniej jestem dumna z ciebie… Dumna dla siebie i dla rodziny… Zawsze próbowałam
wygładzić drogę przed tobą. Ufałeś mi tyle razy.
Clarendon spojrzał na nią przenikliwie.
— Tak — powiedział, nagle wstając i wychodząc z pokoju. — Masz rację. Zawsze próbowałaś mi
pomoc, jak tylko potrafiłaś. Teraz masz szansę pomoc jeszcze bardziej.
Georginia podążyła za nim na dziedziniec. Ujrzała Suramę pochylonego nad wielkim obiektem
rozciągniętym na ziemi i niespodziewanie rzuciła się naprzód z krzykiem. To był Dick. Leżał
nieruchomo z zaczerwienionymi oczyma i wystającym językiem.
— On jest chory, Al! — krzyknęła. — Zrób coś, szybko!
Doktor spojrzał na Suramę, który powiedział coś w języku nieznanym Georginie.
— Zabierz go do kliniki — polecił. — Boję się, że Dick zachorował na febrę.
Surama spojrzał na Clarendona z prawdziwym strachem i w milczeniu uniósł psa niczym biednego
Tsanpo. Georginie wydawało się, że wzrokiem prosi brata, aby uratował jej ulubieńca. Clarendon
stał przez chwilę nieruchomo, a potem powlókł się powoli do domu. Zaskoczona Georginia
wybuchnęła potokiem próśb o Dicka, lecz na darmo. Nie zwracając najmniejszej uwagi na psa,
poszedł prosto do biblioteki i zaczął czytać wielką, starą księgę rozłożoną na stole. Siostra położyła
mu rękę na ramieniu, ale nie odezwał się, ani nie odwrócił głowy. Czytał, a ona zaglądając mu z
ciekawością przez ramię, zastanawiała się, w jakim dziwnym alfabecie napisany jest ten tom z
mosiężnymi okuciami.
* * *
Godzinę później podjęła decyzję. Coś było tu nie tak i nadszedł czas, aby wezwać pomoc.
Oczywiście — to musiał być James Dalton. Był potężny i wpływowy, a współczucie i uczucie
powinny mu wskazać najwłaściwszą drogę. Znał Ala i powinien go zrozumieć.
Było raczej późno, ale Georginia postanowiła działać. Po cichu wzięła kapelusz i wyszła z domu.
Droga do Jackson Street była krótka. Tam znalazła dorożkę, która zawiozła ją do biura
telegraficznego Western Union. Nadała telegram do Jamesa Daltona w Sacramento z prośbą, aby
natychmiast przyjechał do San Francisco w bardzo ważnej dla nich obojga sprawie.
5.
James Dalton był naprawdę zdumiony nagłym wezwaniem. Nie miał żadnych wiadomości od
Clarendonów od owego burzliwego, lutowego wieczoru, a ze swej strony rozmyślnie trzymał się od
nich z daleka. Wiedział jednak, że Georginia nie była kimś, kto łatwo traci głowę. Nie zwlekając
przybył do San Francisco i zamieszkał w hotelu niedaleko nich.
Tymczasem w domu Clarendonów uspokoiło się, choć doktor nadal był milczący i nie chciał nic
powiedzieć o stanie psa. Wydawało się, że wszystko przytłaczają cienie zła, lecz na razie panował
złudny spokój. Wśród gęstniejącego napięcia manifestował się pewien delikatny element
kompensujący. Georginia w końcu zorientowała się, że elementem tym jest nieobecność chudych
Tybetanczyków, których kręte sposoby i niepokojący, egzotyczny wygląd zawsze ją irytowały.
Nagle wszyscy zniknęli, a stara Margarita powiedziała jej, że pomagają doktorowi i Suramie w
klinice.
Następny ranek — długo pamiętany 28 maj — był ponury. Georginia czuła, że zbiera się na burzę.
Nie widziała w ogóle brata; wiedziała, że ciężko pracuje w klinice mimo braku zwierząt
doświadczalnych. Zastanawiała się, co się stało z biednym Tsanpo i czy naprawdę stał się obiektem
zakażenia. Musiała jednak przyznać, że bardziej interesował ją Dick. Chciała wiedzieć, czy Surama
zrobił coś dla wiernego psa przy dziwnej bierności swego pana. Widoczna troskliwość Suramy
wywarła na niej wielkie wrażenie, powodując może, że życzliwiej spoglądała na znienawidzonego
asystenta.
Dotąd zawsze respektowała wolę Alfreda, aby nigdy nie zbliżać się do kliniki, lecz tego fatalnego
popołudnia zlekceważyła zakaz. Z determinacją przeszła przez dziedziniec i weszła do westybulu
zakazanej budowli.
Wewnętrzne drzwi, jak zwykle, były zamknięte. Za nimi usłyszała głosy ożywionej dyskusji. Gdy
na jej pukanie nie było odpowiedzi, zaczęła trząść klamką tak mocno, jak tylko mogła. Bez efektu.
Głosy nadal się sprzeczały. Należały oczywiście do Suramy i jej brata. Udało się jej uchwycić coś z
ogólnego toku rozmowy. Los sprawił, że po raz drugi musiała podsłuchiwać i ponownie to, co
usłyszała wystawiło na próbę jej zdrowe zmysły. Alfred i Surama najwidoczniej kłócili ze
wzrastającą gwałtownością, a temat ich sporu wystarczył, aby wzbudzić najwyższe przerażenie i
potwierdzić najbardziej ponure obawy. Georginia zadrżała, kiedy głos jej brata wzniósł się na
niebezpieczne wysokości histerycznego napięcia.
— Niech cię szlag, jesteś doskonały w powstrzymywaniu mnie! Kto zaczął to wszystko? Miałem
jakieś pojęcie o twoich diabelskich bogach, demonach i Starszym Świecie? Czy kiedykolwiek
pomyślałem o przeklętych otchłaniach spoza gwiazd i twoim „pełzającym chaosie”,
Nyarlathotepie? Byłem normalnym uczonym, dopóki nie zgłupiałem na tyle, aby cię wyciągnąć z
krypt z twoimi diabelskimi tajemnicami. Zaszczepiłeś we mnie ciekawość, a teraz chcesz mnie od
tego odciąć! Wałęsasz się tutaj nie robiąc i mówisz mi, abym zwolnił, a mógłbyś zdobyć materiał!
Wiesz przecież do cholery, że ja nie mam pojęcia jak załatwiać takie rzeczy, podczas gdy ty miałeś
z tym już niejednokrotnie do czynienia zanim powstała Ziemia… To podobne do ciebie, ty
chodzący trupie, zacząć coś, czego nie chcesz lub nie potrafisz dokończyć.
Usłyszała zły chichot Suramy.
— Jesteś szalony, Clarendon. To jest jedyny powód dla którego pozwałem ci majaczyć, choć w trzy
minuty mógłbym wysłać cię do piekła. Miałeś wszystko… Teraz jesteś tylko maniakiem… Co za
tania, szalona rzecz poświęcić nawet ulubieńca twej biednej siostry, podczas gdy mogłeś go ocalić!
Teraz nie możesz spojrzeć na żadną żywą istotę bez chęci wbicia w nią swojej złotej strzykawki,
nie! Dick poszedł tam dokąd poszedł meksykański chłopiec, dokąd poszedł Tsanpo i pozostali
służący… Dokąd poszły wszystkie zwierzęta, nie jesteś już zabawny… Straciłeś nerwy. Chciałeś
kontrolować rzeczy, a to one kontrolują ciebie. Mam zamiar skończyć z tobą Clarendon.
W odpowiedzi doktora brzmiał strach i szaleństwo.
— Uważaj! Są moce przeciwko twoim mocom… nie jeździłem do Chin na próżno, a w Azifie
Alhazreda są rzeczy nieznane na Atlantydzie! Obaj wtrąciliśmy się w niebezpieczną grę, ale nie
myśl, że znasz wszystkie atuty… A co z Nemezis Płomienia? Rozmawiałem w Jemenie z pewnym
starcem, który powrócił żywy z Karmazynowej Pustyni, widział Irem, Miasto Kolumn*, oddawał
cześć w podziemnych świątyniach Nuga, Yeba, Shub–Nigguratha…
Wrzaski Clarendona przerwał głęboki chichot asystenta.
— Zamknij się głupcze! Sądzisz, że te groteskowe bzdury mają dla mnie jakieś znaczenie…. Słowa
i formuły… Co to wszystko znaczy dla kogoś, kto zna substancje kryjące się poza nimi? Teraz
jesteśmy w sferze materialnej i podlegamy materialnym prawom. Ty masz swoją febrę, a ja
rewolwer… Nie dostaniesz żadnego okazu tak długo, jak długo mam rewolwer…
W tym momencie Georginia musiała zaczerpnąć świeżego powietrza. Czuła, że opuszczają ją
zmysły. Wiedziała, że nadszedł przełom, że pomoc musi nadejść szybko, jeśli jej brat ma zostać
uratowany z nieznanych otchłani szaleństwa i tajemnic. Szybko napisała pospieszną notatkę, która
Margarita miała zanieść do Jamesa Daltona.
Potem miała jeszcze na tyle siły, aby podejść do kanapy i opaść na nią w stanie jakiegoś
połowicznego otępienia. Leżała przez czas, który wydawał się jej latami, świadoma tylko tego, że
mrok powoli zasnuwa wielki, ponury pokój i nawiedza tysiącami cienistych kształtów przerażenia
jej umęczony i zesztywniały mózg. Mrok przeszedł w ciemność, a czar nadal działał. Nagle w holu
rozległy się pewne kroki, usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju i szuka zapałek. Jej serce prawie
przestało bić. Przyszedł jej brat. Westchnęła mimowolnie i zemdlała.
Usłyszawszy westchnienie, Clarendon odwrócił się zaniepokojony w stronę kanapy. Był
niewymownie zszokowany widząc bladą, nieprzytomną postać siostry. Była tak śmiertelnie blada,
że przeraził się do głębi duszy. Przypadł do niej i uklęknął, uświadomiwszy sobie, co oznaczyłaby
dla niego jej śmierć. Od dawna nieużywany w prywatnej praktyce instynkt lekarza, dotyczący
pierwszej pomocy, zawiódł i tylko powtarzał jej imię, ściskając mechanicznie jej przeguby,
ogarnięty strachem i smutkiem. Potem pomyślał o wodzie. Pobiegł do jadalni po karafkę. Potykając
się w ciemności, która wydawała się być portem nieokreślonego przerażenia, stracił nieco czasu na
znalezienie tego, czego szukał, lecz w końcu chwycił ją drżącą ręką i pospieszył z powrotem.
Metoda była prymitywna, lecz skuteczna. Georginia poruszyła się, westchnęła ponownie i w końcu
otworzyła oczy.
— Żyjesz! — krzyknął przyciskając swój policzek do jej.
Po macierzyńsku pogłaskała jego włosy. Była prawie szczęśliwa, że zemdlała, gdyż okoliczność ta
odpędziła dziwnego Alfreda i przywróciła dawnego jej brata. Usiadła powoli i próbowała go
uspokoić.
— Nic mi nie jest Al. Daj mi tylko szklankę wody. Nie sądź, że zachoruję, nie mam czasu na takie
głupstwa!
Wyraz oczu Alfreda pokazał wyraźnie, że jej opanowanie i mowa wywarły swój efekt. Panika
opuściła go natychmiast, zamiast niej na jego twarzy ukazał się nieokreślony, kalkulujący wyraz,
jakby przyszła mu na myśl jakaś cudowna możliwość. Widziała przebiegające po niej fale chytrości
i oszacowań. Coraz mniej była pewna, czy jej zapewnienia były stosowne i zanim się odezwał
poczuła, że drży z jakiegoś nieokreślonego powodu. Instynkt podpowiedział jej, że jego chwilowe
zdrowe zmysły należą do przeszłości i że teraz jest znowu szalonym fanatykiem badań naukowych.
Było coś złego w szybkim zmrużeniu oczu na jej przypadkowa wzmiankę o tym, że czuje się
dobrze. O czym myślał? Do jakich nienaturalnych ostateczności popchnęła go pasja
eksperymentowania? W czym leżało specjalne znaczenie jej czystej krwi i absolutna nieskazitelność
organizmu?
— Lekko gorączkujesz, Georgie — powiedział precyzyjnym, wystudiowanym głosem,
profesjonalnie zaglądając jej w oczy.
— Co? Nonsens, nic mi nie jest — odparła. — Ktoś mógłby pomyśleć, że doglądasz chorego na
febrę. Jakże byłoby to poetyckie, gdybyś wykonał ostatnią próbę na własnej siostrze…
Clarendon wzdrygnął się silnie. Czyżby przejrzała jego życzenie? Czy mruknął coś na głos…?
Przyjrzał się jej uważnie i zobaczył, że nie podejrzewała prawdy. Uśmiechała się słodko do niego i
klepała go po ręce. Z kieszeni kamizelki wyjął mały, podłużny, skórzany futerał i wyjął niewielką,
złotą strzykawkę.
Zastanawiam się — zaczął z łagodnym moralizatorstwem — czy naprawdę chcesz pomoc nauce,
gdyby zaszła taka potrzeba? Czy poświęciłabyś się medycynie jak córka Jeftego*, co jak wiesz,
oznacza absolutną doskonałość i zakończenie mego dzieła?
Georginia poznała w końcu, że ziściły się jej najgorsze obawy, nie pozostało jej nic innego, jak
uspokajać go i modlić się, aby Margarita odnalazła Jamesa Daltona.
— Wyglądasz na zmęczonego — powiedziała delikatnie. — Dlaczego nie weźmiesz trochę morfiny
i nie prześpisz?
Odparł z wyszukana rozwagą: — Tak, masz rację. Jestem zmęczony tak jak ty. Oboje potrzebujemy
snu. Morfina będzie w sam raz… Poczekaj, pójdę napełnić strzykawki i oboje weźmiemy
odpowiednie dawki.
Ciągle bawiąc się pustą strzykawką wyszedł cicho z pokoju. Georginia w bezcelowej desperacji
nadsłuchiwała jakiegoś znaku nadchodzącej pomocy. Wydawało się jej, że słyszy Margaritę na dole
i wstała zadzwonić, chcąc dowiedzieć się o losach swego przesłania. Stara służąca odpowiedziała
natychmiast: oświadczyła, że dostarczyła przesłanie do hotelu już kilka godzin temu. Gubernatora
nie było, ale recepcjonista obiecał przekazać mu wiadomość po przyjściu.
Margarita zeszła na dół, brat jeszcze się nie pojawił. Co robi? Co zamierza? Usłyszała trzask
zewnętrznych drzwi, wiedziała więc, że musiał wyjść do kliniki. Czy zapomniał o swych planach?
Niepewność stała się trudna do zniesienia.
Zadzwonił dzwonek przy bramie uruchamiając jednocześnie dzwonki w klinice. Usłyszała kocie
kroki Suramy, potem pewny, znajomy głos Daltona. Z prawie histerycznym westchnieniem nieomal
wybiegła mu na spotkanie. Przez chwilę nie padło ani jedno słowo, gdy całował jej ręce w
staroświecki sposób. Potem Georginia wybuchła pospiesznymi wyjaśnieniami. Dalton słuchał z
powagą i zrozumieniem, początkowa dezorientacja ustąpiła miejsca zdumieniu, współczuciu i
decyzji. Przesłanie nieco opóźniło się z winy niedbałego recepcjonisty i dotarło do niego w samym
środku dyskusji o Clarendonie z powodu pewnego artykułu.
Gdy Dalton dowiedział się, że powrót Alfreda spodziewany jest w każdej chwili z dawką morfiny
postanowił, że lepiej porozmawia z nim w cztery oczy. Poszedł do mrocznej biblioteki i zaczął
przeglądać książki, nasłuchując jednocześnie pospiesznych kroków Clarendona na chodniku
prowadzącym z kliniki. Kąty ogromnego pomieszczenia były posępne mimo kandelabrów, a im
uważniej przyglądał się księgozbiorowi, tym mniej mu się podobał. Nie była to wyważona kolekcja
normalnego lekarza, biologa czy człowieka wykształconego. Było tu zbyt wiele woluminów na
wątpliwe tematy; o ciemnych spekulacjach i zakazanych rytuałach średniowiecza i dziwnych,
egzotycznych misteriach, zapisanych w obcych, nieznanych językach. Wielki notatnik na stole
także zawierał mroczne treści. Ręczne pismo było neurotyczne, a duch zapisków wysoce
niepokojący. Długie ustępy zapisano literami greckimi i gdy Dalton wezwał na pomoc swą
lingwistyczną pamięć, doznał nagłego wstrząsu, chcąc, aby zmagania jego kolegi z Ksenofontem i
Homerem* były bardziej owocne. Było tu coś złego, coś potwornie złego i gubernator opadł na
krzesło zagłębiając się coraz bardziej w barbarzyńską grekę doktora, nagle poczuł na ramieniu dłoń.
— Co, jeśli mogę zapytać, jest przyczyną tego wtargnięcia?
Clarendon stał obok krzesła, trzymając w ręku małą złotą strzykawkę. Wydawał się być opanowany
i Dalton przez chwilę myślał, że siostra przesadziła z jego stanem. Gubernator postanowił być
bardzo ostrożny w rozmowie.
— Nie sądzę, abyś się o to troszczył, ale spójrz na ten artykuł. O tu! „Czarna febra pokonana przez
nową surowicę.” Napisał to doktor Miller z Filadelfii. Sądzi, że wyprzedził cię w metodach
leczenia. W klubie była dyskusja, a Macneil sądzi, że opis jest bardzo przekonujący. Ja, jako laik,
nie mogę tego osądzać. Oczywiście, jeśli jesteś zajęty nie będę ci przeszkadzać…
Clarendon przerwał ostro: — Idę zrobić siostrze zastrzyk, potem zerknę, co napisał ten znachor.
Znam Millera… To przeklęty złodziej i ignorant, nie wierzę, aby miał umysł zdolny do powtórzenia
moich metod.
Dalton poczuł nagle intuicyjnie, że Georginia nie może otrzymać tego zastrzyku. Było w nim coś
złowrogiego. Z tego, co powiedziała wynikało, że Alfred przygotowywał go niezwykle długo,
znacznie dłużej niż wymaga rozpuszczenie tabletki morfiny. Postanowił zatrzymać gospodarza tak
długo jak to było możliwe, starając się jednocześnie wybadać jego zamiary w mniej subtelny
sposób.
— Przykro mi, że Georginia nie czuje się dobrze. Jesteś pewien, że to jej pomoże? Nie zrobi
krzywdy?
Mina Alfreda świadczyła, że trafił w sedno.
— Zaszkodzi!? — krzyknął. — nie gadaj głupstw! Wiesz, że ona musi być zdrowa, aby służyć
nauce, jak powinni jej służyć Clarendonowie. W końcu zaakceptowała fakt, że jest moją siostrą, nie
jest ofiarą… Jest kapłanką prawdy, a ja kapłanem… — zabrakło mu tchu. Nagle skupił się na
artykule. — Ale pokaż mi, co napisał ten szarlatan… Jeśli sądzi że dzięki swej pseudonaukowej
retoryce stanie się doktorem, jest większym prostakiem niż myślałem!
Zdenerwowany znalazł stosowną stronicę i zaczął czytać ściskając w ręku strzykawkę. Dalton
zastanawiał się, jaka jest prawda. MacNeil zapewniał go, że autor jest jednym z najlepszych
patologów i choć artykuł może zawierać jakieś błędy, stoi za nim umysł potężny, wykształcony,
absolutnie uczciwy i pewny.
Przyglądając się doktorowi zauważył, że oblicze tamtego pobladło. Wielkie oczy zalśniły, a kartki
szeleściły w szczupłych palcach, Na wysokie, białe jak kość słoniowa czoło wystąpiły kropelki
potu. Opadł na krzesło i pożerał tekst. Nagle wydal dziki wrzask, rzucił się do stołu i zaczął
przerzucać papiery i książki zanim opuściła go świadomość.
Dalton rzucił się na pomoc przyjacielowi, podniósł go i posadził na krześle. Skropił wodą
wykrzywioną twarz. Wielkie oczy otworzyły się. Były przytomne — głębokie, smutne i
niewątpliwie przytomne Dalton poczuł, że jest świadkiem tragedii tak głębokiej, że nie miał
nadziei, iż istnieje jakiś sposób pocieszenia przyjaciela.
Lewa ręka doktora nadal ściskała złotą strzykawkę. Clarendon odetchnął głęboko, rozluźnił palce i
przyglądał się błyszczącej rzeczy. Potem przemówił, wolno, z nieskończonym smutkiem krańcowej
desperacji: — Dziękuje, Jimmy, już w porządku. Ale jest jeszcze dużo do zrobienia. Pytałeś mnie
przed chwilą, czy to nie zaszkodzi Georgie. Teraz mogę ci powiedzieć, że nie. — Przekręcił małą
śrubkę w strzykawce i położył palec na tłoku wbijając jednocześnie sobie igłę.
Dalton krzyknął: — Dobry Boże! Al, co ty zrobiłeś?
Clarendon uśmiechnął się lekko — uśmiechem pokoju i rezygnacji, tak różnym od sardonicznego
uśmiechu kilku ostatnich tygodni.
— Powinieneś wiedzieć, Jimmy. Znając twoją biegłość w grece, wiele nie opuściłeś. TO JEST
PRAWDA! Jamesie, nie lubię się wstydzić, ale mam prawo ci powiedzieć, że wciągnął mnie w to
wszystko Surama. Nie mogę powiedzieć kim lub czym on jest, gdyż sam nie jestem tego pewien, a
tego, co wiem nie powinien wiedzieć nikt o zdrowych zmysłach. Nie należy uważać go za istotę w
pełni ludzką, i nie jestem pewien, czy on żyje tak jak my. Możesz myśleć, że opowiadam jakieś
brednie. Chciałbym aby tak było, lecz te wszystkie potworności są prawdą. Wystartowałem w życie
z czystym umysłem i jasnym celem. Chciałem uwolnić świat od febry. Próbowałem i nie udało mi
się… Dziękuj Bogu za to, że uczynił mnie na tyle uczciwym, aby to przyznać. NIE ZNALAZŁEM
ŻADNEJ TOKSYNY I NIGDY NIE BYŁEM NAWET W POŁOWIE DROGI DO JEJ
ODKRYCIA.
Nie bądź taki wstrząśnięty, stary przyjacielu… Taki stary gracz polityczny jak ty musiał wiele
rozumieć z tego co się dzieje. Mówię ci: NAWET NIE ZACZĄŁEM LECZYĆ FEBRY. Ale moje
badania zaprowadziły mnie do dziwnych miejsc, a moje przeklęte szczęście pozwoliło mi słuchać
jeszcze dziwniejszych ludzi. Jamesie, powiedz ludziom, aby trzymali się z dala od starożytnych,
ukrytych miejsc na Ziemi… Są niebezpieczne… Działają tam siły nie dla ludzi o zdrowych
zmysłach.
Świat jest cholernie stary, Jamesie, i zawiera całe rozdziały, które zostały zamknięte!. To
przerażająca myśl: Całe zapomniane cykle ewolucji, z ich istotami i rasami, wiedzą i chorobami —
wszystko to przeminęło zanim pierwsza ameba poruszyła się w tropikalnych morzach.
Powiedziałem: przeminęły, ale nie jest dokładnie tak. Tak byłoby lepiej, ale nie jest. W pewnych
miejscach — nie mogę się zdradzić gdzie — przetrwały pewne archaiczne formy życia. Są kulty,
wiesz — grupy kapłanów zła pochodzące z krain, które teraz pochłonęło morze. Atlantyda była ich
wylęgarnią. To straszliwe miejsce. Jeśli niebiosa są litościwe, nikt nie powinien wyciągać z morza
tych koszmarów. Mieli jednak kolonię, która nie zatonęła… Gdybyś nawiązał zażyłe stosunki z
pewnym kapłanem Tuaregów w Afryce, opowiedziałby ci prawdopodobnie niesamowite historie,
które można usłyszeć też na ponurych płaskowyżach Azji… O największej tajemnicy nigdy się nie
dowiesz… Dotyczy kogoś lub czegoś co przetrwało bluźnierczo długi okres czasu i zostało
ożywione dzięki pewnym procesom, niezbyt jasnych dla człowieka, który mi o tym opowiadał…
Wiesz, że nie jestem złym lekarzem. Tam w Hoggar udało mi się dokonać czegoś, czego nie
dokonał żaden kapłan. Zaprowadzili mnie, z zawiązanymi oczyma, w pewne miejsce, którego nikt
nie odwiedzał od pokoleń — i powróciłem z Suramą…
Spokojnie Jamesie! Wiem, co chcesz powiedzieć: Skąd on wie to wszystko? Jak potrafi mówić po
angielsku, czy w każdym innym języku, jeśli mam być szczery, i to bez akcentu? Dlaczego poszedł
ze mną? Nie mogę ci powiedzieć… On zna idee, obrazy i wrażenia, które nie mieszczą się w
ludzkiej wyobraźni. Wykorzystał mnie i moją naukę. Powiedział o wielu rzeczach, otworzył nowe
widoki, nauczył wiary w prastarych, pierwotnych, bluźnierczych bogów i wskazał drogę do
straszliwego celu…
Nie nalegaj Jamesie… Dla twych zdrowych zmysłów… Ten stwór nie ma żadnych ograniczeń.
Trzyma z gwiazdami i ze wszystkimi siłami natury. Mie myśl, że jestem szalony, Jamesie —
przysięgam, że nie! Miałem już okazję do wielu wątpliwości. Dał mi nowe rozkosze, będące
formami jego paleogenicznej wiary, a największą z nich była czarna febra.
Na Boga, Jamesie! Czyż nie widzisz, jak się rzeczy mają? Nadal wierzysz w to, że czarna febra
pochodzi z Tybetu, że dowiedziałem się o niej właśnie tam… Człowieku, pomyśl! Spójrz na ten
artykuł! Miller znalazł podstawową antytoksynę, która położy kres wszystkim febrom, gdy tylko
ludzie nauczą sieją modyfikować dla rożnych ich form. Pozbawił mnie ideałów młodości…
Dokonał tego, czemu poświęciłem całe życie… Dziwisz się, że dokonał we mnie zwrotu?! Za
późno…! Lecz nie za późno, aby uratować innych!
Domyślam się, że trochę bredzę… Wiesz, zastrzyk…
Nie mogłeś się natknąć na fakty dotyczące czarnej febry. Czyż Miller nie napisał, że wyleczył
siedem przypadków swoją surowicą. To korekta diagnozy, Jamesie. Wydawało mu się tylko, że to
czarna febra. Mogę czytać między wierszami. Tu, stary, na tej stronie jest klucz do wszystkiego.
Przeczytaj to. Widzisz? Przypadki z wybrzeża Pacyfiku NIE REAGOWAŁY na jego surowicę. To
go zastanowiło. Te przypadki nie były podobne do żadnej febry, którą znał… Cóż, to były moje
przypadki! To były PRAWDZIWE przypadki czarnej febry, nie ma na Ziemi surowicy, która
uleczyłaby czarną febrę…
Skąd wiem? PONIEWAŻ CZARNA FEBRA NIE POCHODZI Z TEJ ZIEMI. Tylko Surama wie
skąd, gdyż on ją tu przyniósł i rozprzestrzenił. To cała tajemnica, Jamesie. Wszystko co robiłem, to
ROZPRZESTRZENIAŁEM FEBRĘ, KTÓRĄ MIAŁEM W TEJ ZŁOTEJ STRZYKAWCE I
ZAWARTOŚCI TEGO PIERŚCIENIA…
Nauka?! Ślepcy! Chciałem zabijać, zabijać, zabijać! Jedno naciśnięcie palca i czarna febra
zostawała zaszczepiona. Chciałem widzieć, jak żywe istoty skręcają się i wiją, krzyczą i toczą pianę
z ust. Jedno naciśnięcie tłoczka strzykawki i mogłem im się przyglądać jak umierają… To dlatego
kułem wszystko w zasięgu wzroku tą przeklętą igłą. Zwierzęta, przestępców, dzieci, służących — i
w końcu ukułbym…
Głos Clarendona załamał się, skulił się na krześle.
— To było, Jamesie, moje życie. Surama takim je uczynił… Czuwał nade mną do chwili, gdy już
nie mogłem się oprzeć. Potem było tego zbyt wiele NAWET DLA NIEGO. Próbował mnie
powstrzymać. Wyobraź sobie: On próbował powstrzymać swego pupila! Ale teraz dostałem ostatni
obiekt. To moja ostatnia próba. Dobry obiekt, Jamesie.. Jestem zdrowy, piekielnie zdrowy. Co za
piekielna ironia? Szaleństwo znikło, a więc nie będzie żadnej radości… — ciało doktora zaczęło
drżeć.
Dalton żałował — wśród całego tego horroru i oszołomienia — że nie odczuwa smutku. Na ile
historia Alfreda była czystym nonsensem, a ile koszmarną prawdą — tego nie mógł powiedzieć. Na
razie czuł, że ten człowiek jest raczej ofiarą niż przestępcą. Jak w kalejdoskopie przesunęły się
przed nim wspomnienia z dawnych dni: mały Alf, podwórze przy Phillips Exeter, czworokąt przy
Columbia, bójka z Tomem Cortlandem, kiedy uratował Alfa od pobicia…
Pomógł Clarendonowi położyć się na kanapie i zapytał delikatnie, co ma robić. Alfred mógł teraz
tylko szeptać, ale prosił o wybaczenie wszelkich niegodziwości i polecił swą siostrę opiece
przyjaciela.
Uczyń… Uczyń ją szczęśliwą — wysapał. — Zasługuje na to! Męczeństwo… to… mit! Wynagrodź
jej to, Jamesie. Nie pozwól… aby się dowiedziała… więcej… niż wie!
Jego głos przeszedł w mamrotanie, zapadł w otępienie. Dalton zadzwonił, ale Margarita poszła już
do łóżka, więc zawołał Georginię. Była bardzo blada. Krzyki brata oszołomiły ją, ale wierzyła
Daltonowi… Pozwolił jej pocałować brata i poprosił, aby udała się do swego pokoju i odpoczęła.
Sam musiał znieść znacznie więcej. Clarendon majaczył w delirium. Dalton nigdy nie powtórzył
tego, co usłyszał z tych obrzmiałych, poczerniałych warg, lecz wiedział, że nigdy nie będzie już
tym samym człowiekiem. Dziękował Bogu, że jego laicka ignorancja uczyniła je niezrozumiałymi i
pozbawionymi znaczenia.
* * *
Nad ranem Clarendon nagle odzyskał przytomność i zaczął mówić pewnym głosem: — Jamesie,
nie powiedziałem ci, co należy zrobić. Wyślij do doktora Millera ustępy greckie z mego notatnika, a
także wszystkie inne notatki. Dziś jest on wielkim autorytetem… Twój przyjaciel w klubie miał
rację. Wszystko w klinice musi zostać zniszczone. WSZYSTKO BEZ WYJĄTKU: MARTWE,
ŻYWE LUB… INNE. W tych butelkach na półkach są wszystkie plagi piekielne. Spal je
wszystkie… Gdyby ocalała choć jedna, Surama rozprzestrzeni czarną śmierć na cały świat. A
PRZEDE WSZYSTKIM SPAL SURAMĘ! Ta…, ta istota nie może oddychać zdrowym
powietrzem. Teraz wiesz, że takie coś nie może chodzić po Ziemi. To nie jest morderca…
SURAMA NIE JEST CZŁOWIEKIEM! Jeśli jesteś tak pobożny jak dawniej, Jamesie, to nie
potrzebuje cię popędzać. Pamiętaj o starym przysłowiu: „Czarownicy żyć nie dozwolisz”.
Spal go, Jamesie… Nemezis Płomienia — tylko to może go dosięgnąć, chyba że zastaniesz go
śpiącym i wbijesz mu kołek w serce. Zabij go… Oczyść wszechświat z pierwotnej skazy, którą
przywlokłem z eony trwającego snu.
Doktor uniósł się na łokciach. Jego głos przeszedł w przeszywający krzyk. Jednak wysiłek był zbyt
wielki i zapadł bardzo szybko w głęboką śpiączkę. Dalton ułożył Alfreda na kanapie i zapalił
światło.
Mimo wszystko, czyż większość tego horroru nie była wyolbrzymieniem i majaczeniem? Czy stary
MacNeil zorientuje się, o co chodzi w tym wszystkim? Gubernator starał się nie zasnąć i chodził
tam i z powrotem po pokoju, lecz przeliczył się z siłami.
Obudziło go mocne światło. Deski płonęły, ogień rycząc wzbijał się w niebo w najbardziej
zdumiewającym holokauście jaki kiedykolwiek widział. To była naprawdę „Nemezis Płomienia”,
jakiej chciał Clarendon. Dalton czuł, że musiały tu mieć udział jakieś dziwne materiały palne.
Spojrzał zaniepokojony na kanapę, ale Alfreda tam nie było. Chciał zawołać Georginię, ale zastał ją
w holu.
Klinika płonie! — krzyknęła. — Gdzie jest Al?
Zniknął — odparł Dalton wyciągając rękę do niej, gdyż zaczęła się chwiać, jak gdyby miała za
chwilę zemdleć.
Delikatnie prowadząc ją do jej pokoju, obiecał natychmiast rozpocząć poszukiwania, lecz ona
pokręciła głową.
On nie żyje, Jamesie… Surama musiał mieć w tym udział — jej głos przeszedł w szept.
Nagle przez otwarte okno dobiegł dźwięk głębokiego, potwornego chichotu, a płomienie płonącej
kliniki przybrały nowe kontury, przypominające jakiegoś ogromnego, nienazwanego, koszmarnego
stwora. Obydwoje zatrzymali się z wahaniem. Z nieba wystrzeliła błyskawica, uderzając w sam
środek płonących ruin. Chichot ucichł zastąpiony niesamowitym wyciem jakby tysiącem
wilkołaków i guli.
* * *
O świcie James powiedział cicho do Georginii, która złożyła mu głowę na piersi płacząc: —
Kochanie, myślę, że on odpokutował. Musiał podpalić klinikę, gdy spałem. Powiedział, że musi
zostać spalona ze wszystkim, co się w niej znajduje… Z Suramą. To był jedyny sposób, aby
uchronić świat od nieznanego horroru. Wiedział o tym i zrobił co do niego należało. To był wielki
człowiek. Nie zapominaj o tym. Możemy być z niego dumni: działał dla dobra ludzkości i był
tytanem — nawet w swych grzechach. Kiedyś powiem ci więcej. To co zrobił, dobre czy złe, nie
dokonał żaden inny człowiek na świece. Był pierwszym i ostatnim, który zdarł pewne zasłony,
przewyższył nawet Apoloniusza z Tiany*.
* * *
Po południu leniwi strażacy przeszukali ruiny i znaleźli dwa szkielety z kawałkami poczerniałego
ciała… Tylko dwa. Jeden należał do człowieka, drugi stał się przedmiotem debaty wśród biologów
wybrzeża. Nie był to szkielet ani małpy, ani gada; sugerował linie ewolucyjne, których śladów nie
znała paleontologia. Spalona czaszka, wystarczająco dziwna, była ludzka, ale reszta kości nie
dawała się określić. Tylko doskonale skrojone ubranie czyniło to ciało podobnym do człowieczego.
Ludzkie kości należały do Clarendona. Nikt tego nie kwestionował i świat opłakiwał śmierć
największego lekarza swoich czasów, bakteriologa, którego uniwersalna surowica powinna
znacznie przewyższyć antytoksynę doktora Millera. Wiele swych późniejszych sukcesów dr Miller
zawdzięczał notatkom przekazanym mu przez ofiarę płomienia. Dawna rywalizacja i nienawiść
ustały i nawet doktor Wilfred Jones szczycił się znajomością ze zmarłym uczonym.
Daltonowie wiedli bardzo szczęśliwe życie. Zapomnieli o dawnych strachach, lecz były drobnostki,
które dziwnie ich niepokoiły. Nie znosili ludzi o nadzwyczaj głębokim głosie, a Georginia bladła na
każdy gardłowy chichot. Senator Dalton obawiał się języków.
MacMeil jednak wydawał się to rozumieć. Był prostym człowiekiem i modli się, kiedy ostatnie z
dziwnych książek Alfreda Clarendona zamieniały się w popiół. Każdy, kto ze zrozumieniem zajrzał
do tych ksiąg, także pragnął odmówić cichą modlitwę.