Thomas Hardy
Pierwsza hrabina Wessex
Opowiadania
Tłumaczyły
K. Jurasz-Dąmbska
J. Korniłowiczowa
Tytuł oryginału:
THE FIRST COMTESS OF WESSEX
W pewnym miasteczku
1
Pasterz pasący owce na wschodnim zboczu mógł bez zbytniego natężenia
głosu porozumiewać się z pasterzem znajdującym się na zboczu zachodnim,
ponad kominami miasteczka leżącego w kotlinie, gdyż strome pastwiska wkra-
czały tu niemal w podmiejskie podwórka. W nocy nawet ze środka miasta
można było usłyszeć łagodne porykiwanie jałówek i głęboki, gorący oddech
tych stworzeń w okólniku, położonym na niższych terasach wzgórza porośnię-
tego murawą. Osada wciśnięta w tak ciasną dolinę była jednak prawdziwym
miastem, posiadającym prawdziwego burmistrza i Radę Miejską oraz
manufakturę włókienniczą.
Pewnego dżdżystego wieczora, a działo się to trzydzieści pięć lat temu
1
,
przed zapadnięciem zupełnego zmroku jakiś przechodzień o wyglądzie
człowieka wolnego zawodu, z długim parasolem i torbą w ręku, schodził ze
wzgórza drogą wiodącą do rogatki, gdy dopędził go nadjeżdżający faeton.
— Halo, Downe, czy to pan? — zaczepił go siedzący na koźle wytworny
młodzieniec o bladej twarzy. — Proszę wskoczyć do powozu, a podwiozę pana
do domu.
Zagadnięty obejrzał się przez ramię. Twarz miał pucołowatą, wesołą, raczej
zadowoloną z siebie.
— O, dobry wieczór, panie Barnet, dziękuję bardzo! — rzekł gramoląc się do
powozu.
Byli współmieszkańcami miasta, które teraz rozciągało się u ich stóp, lecz
jakkolwiek stosunki ich były dawne i zażyłe, istniała duża różnica w sytuacji
życiowej obydwu przyjaciół. Barnet był znacznie zamożniejszy od młodego,
1
Od czasu napisania noweli w 1880 r.
dorabiającego się adwokata Downe'a, co dawało się lekko odczuć w sposobie
bycia Downe'a wobec towarzysza, nigdy zaś w stosunku Barneta do niego.
Barnet nie zawdzięczał swej pozycji w mieście samemu sobie — jego ojciec
dorobił się tu majątku handlując lnem, a handel ten rozwijał się wtedy bardzo
żywo jak na prowincjonalne warunki. Po wzbogaceniu się stary pan Barnet
wycofał się z interesów, wychował swego syna na miejskiego dżentelmena i,
trzeba przyznać, na młodzieńca wykształconego, o liberalnych poglądach.
— Jak się miewa pani Barnet? — spytał Downe.
— Kiedy wyjeżdżałem miała się zupełnie dobrze — odpowiedział tamten z
przymusem, a w jego oczach, dotąd z zadumą wpatrzonych w konia, odbił się
wyraz niepewności.
Downe zdawał się żałować swego pytania i zmienił natychmiast temat
rozmowy. Złożył więc znajomemu gratulacje z okazji jego wyboru na radnego
miejskiego, zdawało mu się bowiem, że nie widzieli się od tej pory. Pani Downe
zamierzała odwiedzić panią Barnet, by jej pogratulować ze swej strony, lecz
Downe obawiał się, że dotąd tego nie zrobiła.
Barnet zdawał się wikłać w odpowiedzi.
— Radzi bylibyśmy widzieć państwa u siebie. Ja... żona moja... zawsze
chętnie, jak pan wie, powitamy panią Downe... Tak, zostałem członkiem Rady
Miejskiej, choć jestem raczej niedoświadczony, jak niektórzy uważają. To praw-
da, byłbym uchylił się od tego, jako od przedwczesnego zaszczytu, mając teraz
wiele innych spraw na głowie, gdyby mi to nie zostało narzucone w tak
serdeczny sposób.
— Wśród tych spraw, jakie pan ma na głowie, jest jedna, której potrzeby nie
mogę zrozumieć — rzekł Downe z dobroduszną swobodą. — Po co, u licha,
zaczął pan budowę nowego domu mając taką doskonałą siedzibę?
Twarz Barneta poczerwieniała, widząc jednak, że to pytanie zostało rzucone
od niechcenia i że młody adwokat przypatruje się raczej trzodom na łąkach,
odpowiedział dopiero po pewnej chwili, bez widocznego zakłopotania:
— Chcieliśmy odsunąć się trochę od miasta, przy tym dom, w którym
mieszkamy, jest stary i niewygodny.
Downe przyznał, że Barnet wybrał ślicznie położone miejsce. Z okien będzie
można oglądać nie kończące się przestrzenie. Czy obmyślił jaką nazwę dla tego
domu? Zapewne tak?
Barnet zaprzeczył. W pobliżu nie było żadnego innego domu, więc nie było
obawy pomyłki. A dla niego osobiście nazwa nie grała roli.
— Zdaje mi się, że widziałem napis! — rozważał Downe. — Kiedy to było?
Bodajże dziś rano. Napis na desce. „Château Ringdale”, tak mi się zdaje.
— Tak, to był pierwotnie jej... nasz pomysł przez krótki czas — rzekł
pospiesznie Barnet. — Potem postanowiliśmy nie dawać nazwy, a w każdym
razie tej nazwy. Musiał pan widzieć napis przed tygodniem, bo w zeszłą sobotę
był już zdjęty... Na tym punkcie jestem stanowczy! — dodał ponuro.
Downe nie wyglądał na przekonanego i mruknął, że napis ten musiał widzieć
wczoraj.
Tak rozmawiając dojechali do miasta. Ulica była niezwykle pusta jak na
godzinę siódmą wieczór. Od południa zacinał drobny deszcz, napływający od
strony morza. Tworzył on dokoła żółtych latarni jakby zasłonę z gazy i z cichym
szelestem spływał z ciężkich dachów krytych kamiennymi dachówkami, których
ciężar przytłaczał szczyty domów, a w niektórych wypadkach wybrzuszał ich
ściany na wyższych piętrach. Minąwszy mały ratusz i hotel „Pod Czarnym
Bykiem” przyjaciele dojechali do rogu uliczki zabudowanej szeregiem
ceglanych domków nieokreślonego wieku, mających po dwa okna na każdym
piętrze i tak absolutnie jednakowych, że jedyną między nimi różnicę stanowili
zamieszkujący je ludzie.
— Proszę poczekać, podwiozę pana do drzwi — rzekł Barnet, widząc, że
Downe zamierza wysiąść na rogu, i zawrócił w węższą uliczkę. Tu, w odległości
paru jardów, we framudze oświetlonego okna ukazały się trzy główki
dziewczęce, a nad nimi głowa młodej matki. Wszystkie cztery wpatrywały się z
napięciem w pustą ulicę.
— Szczęśliwy z pana człowiek — rzekł Barnet, w momencie gdy
dziewczynki z matką znikły z okna, by zbiec na dół. — Trudno być
szczęśliwszym od pana. Oddałbym sto domów jak mój nowy za jeden taki jak
pański.
— No, nie przeczę. Dobrze nam się wiedzie — stwierdził z zadowoleniem
Downe.
— To nie ja chciałem budować ten dom — wybuchnął Barnet z długo
tłumioną goryczą, ściągając na chwilę lejce, by móc wypowiedzieć się, zanim
Downe wysiądzie. — Tak jak pan przypuszczał, dawny dom zupełnie mi
wystarcza. Jest moją własnością wraz z gruntami, zbudował go mój dziadek, a
budowany był solidnie, niczym zamek. Mój ojciec tam się urodził, tam żył i
umarł. Ja też w tym domu się urodziłem i dotąd w nim mieszkam, a teraz muszę
mieć nowy!
— Dlaczego pan musi? — spytał Downe.
— Dlaczego? By mieć spokój w domu. Robię wszystko, by go osiągnąć, ale
na próżno. Sprzeciwiłem się jednak stanowczo nazwie „Château Ringdale”, już
nie ze względu na śmieszność tej nazwy, to bym jeszcze zniósł, ale uważałem,
że nadawanie memu domowi nazwy po lordzie Ringdale'u dlatego, że on się
kiedyś podobał mojej żonie, byłoby nieprzyzwoitym ustępstwem. Gdyby pan
wszystko wiedział, zrozumiałby pan, że między mną a żoną o pojednaniu nie
może być mowy. Obdarzony szczęściem rodzinnym, nie zna pan takich starć i
daj Boże, by ich pan nigdy nie doświadczył. O, biegną na pańskie powitanie!
— Oczywiście! Pańska żona też czeka, aby pana powitać — rzekł Downe.
— Zobaczy pan. Przyrządzi panu kolację lepszą od mojej.
— Miejmy nadzieję — odpowiedział Barnet z powątpiewaniem.
Podjechał pod same drzwi, które rodzina Downe'a już zdążyła otworzyć.
Młody adwokat wysiadł z powozu, ale obarczony torbą i parasolem pośliznął się
i wpadł kolanami do rynsztoka.
— Ach, mój drogi Karolu! — wykrzyknęła jego żona zbiegając ze schodów.
Jakby nieświadoma obecności Barneta objęła męża, postawiła na nogi i całując
go wykrzyknęła: — Nie potłukłeś się, kochanie? — Dzieci wtórowały żałośnie:
„Biedny tatuś!” i tłoczyły się wokół ojca.
— Nic mu się nie stało — odezwał się Barnet, widząc, że Downe tylko się
zabłocił, i przypatrując się bardziej żonie niż mężowi. W innym okresie swego
życia, szczególnie w kawalerskich latach, gdy człowiek bywa wybredny, byłby
ją może uznał za kobietę zbyt jawnie okazującą swe uczucia, ale okoliczności, w
jakich żył w ostatnich czasach, a o których przed chwilą wspominał, sprawiły,
że na widok niepokoju pani Downe wzruszył się do łez. Życząc dobrej nocy
znajomemu i jego rodzinie opuścił szczęśliwą gromadkę i pojechał powoli przez
główną ulicę w kierunku swego domu.
Barnet miał serce wrażliwe, toteż przepowiednia rzucona przez adwokata w
chwili rozstania wzbudziła w nim iskrę nadziei, że nie będzie tak źle przyjęty w
domu, jak to sobie wyobrażał. Może dżdżysta noc przyczyni się do po-
twierdzenia słów Downe'a. W nastroju oczekiwania, którego dawniej nie
odczuwał i nie przypuszczał, aby mógł odczuwać, zatrzymał się pod drzwiami.
Nie dostrzegając nigdzie żony po wejściu do mieszkania, zapytał o nią służącą.
Ta odpowiedziała, że pani ma u siebie krawcową i nieprędko wyjdzie ze swego
pokoju.
— Krawcową o tej porze?
— Tak, proszę pana. Pani kazała podać sobie wcześniej kolację i prosiła, by
pan wybaczył, że nie będzie panu towarzyszyć dziś wieczór.
— Ale wiedziała, że dziś wracam?
— Tak, proszę pana.
— Pójdź na górę i powiedz, że przyjechałem.
Służąca poszła i wróciła, ale pani domu kazała jej tylko powtórzyć
poprzednie zlecenie.
Barnet nie powiedział już ani słowa. Zasiadł do samotnego posiłku, który
spożył z roztargnieniem, rozmyślając nad kontrastem między swoją sytuacją i
sceną rodzinną oglądaną tak niedawno. Myśl jego wybiegła w przeszłość, za-
trzymując się na pewnej miłej, ujmującej osóbce, której postać wynurzała się z
mroku wspomnień, ilekroć mu było smutno. Kręcąc się na krześle Barnet
spoglądał roztargnionym wzrokiem na południe, jakby miał przed sobą nie
ściany, w których przebywał, lecz daleką drogę. „Chciałbym wiedzieć, czy ona
tam jeszcze mieszka” — mruknął.
2
W nagłym przypływie buntu wstał od stołu, włożył płaszcz i kapelusz i
wyszedł z domu. Szedł przed siebie po lśniącym chodniku, podczas gdy z wieży
kościoła Panny Marii biła godzina ósma i z jednego końca miasta na drugi
rozlegało się trzaskanie okiennic zamykanych przez kupców. Sklepy, których
jedynymi sprzedawcami byli właściciele, jeszcze przez parę minut stały
otworem. Tym było mniej pilno do pozbycia się klientów, sygnał
obwieszczający godzinę zamknięcia brzmiał w ich uszach mniej radośnie niż w
uszach subiektów. Ponieważ jednak wieczór był dżdżysty, nie zwlekali z tym
długo i okna ich sklepów gasły jedne po drugich.
Przez ten czas Barnet posuwał się zdecydowanym krokiem ku miejscu, gdzie
szeroka główna ulica tworzy kąt prosty z długą ulicą biegnącą w kierunku
południowym. Choć rodzina Barnetów nie miała już nic wspólnego z tkalnią lnu
młody Barnet odczytywał swoje nazwisko na wielu bramach i domach
towarowych, gdyż początkujący kupcy posługiwali się tym nazwiskiem dla
reklamy. Widniały więc tablice z napisem: „Smith — klient firmy Barnet i
Spółka” lub „Robinson — były dyrektor firmy Barnet”. Widok tych napisów
przywiódł mu na pamięć pracowite życie ojca i zastanawiał się, czy nie było ono
znacznie szczęśliwsze od jego własnego.
Domy po obu stronach drogi stawały się rzadsze i wkrótce ukazała się pusta
przestrzeń, a po prawej stronie pagórek. Na szczycie słupy rusztowań wbijały się
jak włócznie w zachmurzone niebo, a poniżej można było dostrzec pierwsze
warstwy cegieł rozpoczętej budowli. Barnet zwolnił kroku, przystanął nawet nie
schodząc ze środka drogi, jakby go nie obchodziło to, co widzi, gdy wtem oko
jego padło na słup stojący na środku placu budowlanego, z przybitą na nim białą
deską. Podszedł do ogrodzenia, przeskoczył je i przysunął się na odległość,
która pozwoliła mu przeczytać wymalowany na desce napis: „Château
Ringdale”.
W nazwie tej była okrutna ironia i to rozdrażniło Barneta. Downe miał zatem
słuszność. Barnet wbił parasol w murawę i oburącz ujął słup z zamiarem
wyciągnięcia go i rzucenia o ziemię. Po czym jak człowiek oszołomiony
napotkaniem sprzeciwu, który nie przestaje istnieć, choćby się zniszczyło jego
objawy, bezradnie opuścił ramiona. „A niech sobie — mruknął. —
Powiedziałem przecież, że chcę mieć spokój”.
Wyciągnąwszy parasol spokojnie opuścił zagrodzony teren i udał się w
dalszą drogę, zostawiając miasto za sobą. Odkąd minął plac budowy, szedł
bardziej zdecydowanym krokiem i wkrótce usłyszał w ciemności potężny
odgłos: był to szum morza. Droga wiodła do portu leżącego o milę od miasta i
czyniącego zeń ośrodek handlowy. Po natknięciu się na tablicę z obmierzłym
napisem Barnet zapomniał otworzyć parasol i deszcz bezkarnie smagał jego
kapelusz, a chwilami i twarz.
Jakkolwiek latarnie świeciły wzdłuż całej drogi, tu stały już w większych
odstępach, a bruk ustąpił miejsca ostremu żwirowi. Ilekroć Barnet zbliżał się do
latarni, rękawy jego płaszcza połyskiwały od wilgoci, aż wreszcie zupełnie
zamokły. Szum morza stawał się coraz potężniejszy, ale jeszcze spora odległość
dzieliła drogę od wybrzeża, gdy Barnet zatrzymał się przy jednym z
najmniejszych domków wśród rzadko rozrzuconych tu zabudowań. Domek ten
miał własny ogródek, oddzielony drewnianymi sztachetami od drogi. Po
dokładnym obejrzeniu obejścia i sprawdzeniu, czy się nie myli, Barnet otworzył
furtkę i delikatnie zapukał do drzwi wejściowych.
Kiedy odczekał chwilę upoważniającą do powtórnego zapukania drzwi się
otworzyły, ale niepodobna było dostrzec ręki, która je otwierała, gdyż w
korytarzu nie było światła. Barnet zapytał na chybił trafił:
— Czy tu mieszka panna Savile?
Młodzieńczy głosik zapewnił go, że mieszka. Przemawiająca osóbka,
uderzona snadź spóźnioną myślą, zachęciła go do wejścia mówiąc, że zaraz
będzie światło. Jej mama uważa, że nie warto zapalać lampy na taką niepogodę.
— Proszę się dla mnie nie trudzić i nie zapalać lampy — przerwał jej Barnet
pośpiesznie. — To zupełnie niepotrzebne. Który z pokoi jest salonikiem panny
Savile?
Młoda panienka, której biały fartuszek mignął mu tylko przed oczami,
wskazała drzwi w połowie korytarza. Barnet podszedł do nich pospiesznie, nie
chcąc, by światło lampy padło na jego twarz. Wchodząc do pokoju, zamknął
drzwi za sobą czekając, aż kroki dziewczynki całkiem się oddalą.
Znalazł się w pokoju, w którego urządzeniu wyczuwało się staranność i
prostotę, lecz nie ubóstwo: wszystko, począwszy od miniaturowej szafki na
drobiazgi, a skończywszy na małym dagerotypie, stanowiącym główną ozdobę
półki nad kominkiem, wskazywało na zamiłowanie właścicielki do skrupulatnej
czystości. Portrecik, oprawiony w kartonową ramkę pokrytą haftem — zapewne
praca kobiecych rąk — przedstawiał niemłodego oficera marynarki o szczupłej
twarzy.
Zza lampy stojącej na stole podniosła się teraz młoda panna, uderzająco
podobna do tego portretu. Była widocznie tak zajęta jakąś robotą, że nie
uświadomiła sobie dotąd obecności gościa.
Przez kilka sekund stali naprzeciwko siebie bez słowa. Twarz, na której
spoczywały oczy Barneta, miała prześliczny owal; taki rafaelowski owal był
czymś niezwykłym u Angielki mieszkającej przy pustej drodze wiejskiej na
przedmieściu portowego miasteczka, o którym nikt nie słyszał. Rysy jej co
prawda nie dorównywały wspaniałemu owalowi twarzy: przyroda snadź
spostrzegła, że to nie córa Italii, i jej rysy, jakkolwiek niebrzydkie, mogły
najwyżej uchodzić za miłe, nigdy za klasyczne. Skupiony wyraz, który miała
przy pracy i który utrwalił się na chwilę jak na kliszy, zmienił się teraz na wyraz
rezerwy. Objęła gościa na wpół dumnym, na wpół zagniewanym spojrzeniem,
po czym krew napłynęła jej do twarzy, a w oczach pod nieco ciężkimi
powiekami pojawił się błysk.
— Wiem, że nie powinienem tu być — rzekł w odpowiedzi na to spojrzenie.
— Ale bardzo pragnąłem panią zobaczyć i dowiedzieć się, jak się pani miewa.
Czy pani zechce podać mi rękę, którą kiedyś często trzymałem w swojej?
— Wolałabym zapomnieć o tym, a nie pamiętać, panie Barnet — odrzekła
chłodno czyniąc zadość jego prośbie. — Wspominając okoliczności naszego
ostatniego spotkania, nie bardzo rozumiem, jak pan może odwoływać się do tej
przeszłości albo jak pan mógł tu przyjść.
— W tym nie ma chyba nic złego? Nie niepokoiłem cię mymi odwiedzinami,
Lucy.
— Nie doznałam zaszczytu pańskich odwiedzin od bardzo dawna, to prawda,
i nie spodziewałam się ich teraz — rzekła sztywno. — Mam nadzieję, że pani
Barnet miewa się dobrze.
— Tak, tak — odparł niecierpliwie. — A przynajmniej przypuszczam, że
tak, bo tak należy wnioskować.
— Przecież jest pańską żoną — rzekła drżącym głosem młoda dama.
Nieoczekiwany dźwięk męskiego głosu w tym panieńskim pokoju
przestraszył kanarka śpiącego w klatce pod oknem, obudził się i zatrzepotał
skrzydłami trącając o pręty klatki. Młoda dziewczyna podeszła i przyłożywszy
twarz do klatki uciszyła ptaszka pieszczotliwymi słowami. Być może, iż chciała
tym sposobem uspokoić i siebie.
— Nie przyszedłem tu, aby mówić o pani Barnet — rzekł młodzieniec. —
Przyszedłem porozmawiać o pani, tylko o pani, pragnąłem dowiedzieć się, jak
się pani życie ułożyło po ciężkiej stracie, jaką pani poniosła. — Tu spojrzał na
portret jej ojca.
— Dziękuję panu. Powodzi mi się nieźle.
Jej wygląd niezupełnie odpowiadał temu stanowczemu stwierdzeniu. Barnet
nie mógł sobie darować, że nie domyślił się rzeczy tak prostej, i chcąc pokryć
zmieszanie dodał pochylając się nad stołem:
— Co pani robiła w momencie, kiedy wszedłem? Widzę, że pani maluje
kwiaty, i to przy takim świetle.
— Nie, nie maluję, rysuję tylko kontury. A robię to wieczorem, aby
oszczędzić czasu. Do końca miesiąca muszę wykonać trzy tuziny takich
rysunków.
Wejrzenie Barneta wyrażało głębokie współczucie.
— Pani zupełnie zepsuje swoje biedne oczy — rzekł głosem, który wyraźniej
niż dotychczas zdradzał siłę jego uczuć. — Nie należy tego robić. Był czas,
kiedy moim obowiązkiem było powiedzieć, że pani nie powinna. Gdy o tym
myślę gotów jestem żałować, że się urodziłem.
— Czy to pora i miejsce na podobne roztrząsania? — odpowiedziała z
godnością. — Pan miał niegdyś szacunek dla mnie i dla siebie, jak przystało na
dżentelmena. Niech więc pan takich rzeczy nie mówi i nie przychodzi tu więcej.
Nie mogę uwierzyć, aby pan poważnie zastanowił się nad tą wizytą albo aby ona
coś znaczyła.
— Zastanowił? Przyszedłem jaku stary, wierny przyjaciel, a mówiąc bez
ogródek, przyszedłem odwiedzić kobietę, którą kochałem. Niech się pani nie
gniewa! Nie mogłem opanować tej chęci, tyle rzeczy przywodzi mi na myśl
panią... Dziś wieczorem spotkałem znajomego i byłem świadkiem jego
szczęścia, gdyż żona i dzieci wybiegły go witać. A ten człowiek ma zaledwie
jedną dziesiątą moich dochodów i możliwości życiowych. Gdy sobie
pomyślałem, jakie życie ja mogłem sobie stworzyć, przestałem na cokolwiek się
oglądać i przybiegłem tu. Teraz widzę, że może postąpiłem źle. Ale chęć zoba-
czenia pani, porozmawiania o dawnych wspólnych znajomych była zbyt silna.
— Sporo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim to się stanie możliwe —
odrzekła spokojnie. — Sporo czasu, bym spokojnie mogła spojrzeć na wszystko,
co mnie teraz jeszcze porusza, a o czym pan już może zapomniał. Musiał pan
dawno zapomnieć, skoro pan nie wahał się tu przyjść. — Głos jej stał się
żywszy i silniejszy, gdy dodała: — Robię, co mogę, aby także zapomnieć, a z
postępów już osiągniętych wnoszę, że mi się to uda.
Dotąd mówiła stojąc, teraz usiadła, odwracając lekko głowę od swego
gościa.
Barnet przyglądał się jej posępnie.
— Tak, zasłużyłem na takie przyjęcie — rzekł. — Ambicja pchnęła mnie do
tego, nie, właściwie nie ambicja, raczej głupota! Gdybym się zastanowił... — tu
wybuchnął gwałtownie: — Pamiętaj o jednym, Lucy! Gdybyś wtedy, po
nieporozumieniu, jakie między nami wynikło, napisała do mnie choć słowo,
zapewniam, że byłbym do ciebie wrócił. To mnie zgubiło! — Przechadzając się
teraz od ściany do ściany małego pokoju uparcie wpatrywał się w listwę nad
podłogą.
— Jakżeż bym mogła wtedy do pana napisać? Nie miałam okazji, by to
zrobić.
— Tę okazję powinienem był stworzyć — rzekł Barnet obracając się ku niej.
— To moja wina.
— Nie wchodzę w to, ale zważywszy, że nie powiedziałam wtedy niczego,
co wymagałoby listownego wytłumaczenia, nie napisałam do pana. Wszystko
wydawało się takie nieokreślone, że łatwo mogłam pana źle zrozumieć.
Obawiałam się tego zresztą, zdając sobie sprawę, że pan w porównaniu ze mną
jest bogatym człowiekiem. A gdy doszły mnie wieści o tamtej pani, której
pochodzeniem mógł się pan nawet szczycić, osądziłam siebie jako
niedowarzoną gąskę i nie odezwałam się więcej.
— A zatem to, co nas rozdzieliło, musiało być przeznaczeniem, ślepym
losem, droga Lucy. Wiem jedno, że byłaś kobietą, którą powinienem był
uczynić swoją żoną, i przez własną głupotę pozwoliłem szczęściu wysunąć się z
moich rąk!
— Niechże pan nie wskrzesza we mnie tych wspomnień — rzekła niemal ze
łzami. — Nie jestem właściwą osobą na pocieszycielkę. Pan nie powinien się tu
znajdować, gdyby pańska obecność została zauważona mogłoby mi to bardzo
zaszkodzić.
— Tak, tak, ma się rozumieć — odpowiedział skwapliwie. — Nie
powinienem był przychodzić i nie zrobię tego więcej.
— Wie pan — ciągnęła dalej ze współczującą troską w głosie,
odprowadzając gościa do drzwi — w ludzkiej naturze jest skłonność do
błędnego mniemania, że ta linia życiowa, której się nie obrało byłaby najlepsza.
Pan przecie nie wie, czy bym pańskie oświadczyny przyjęła, gdyby pan wtedy
chciał się ze mną żenić. — W tym momencie oczy ich się spotkały i ona
spuściła powieki. Wyczuła, że głos ją zdradził... Przez chwilę milczeli oboje,
dopóki Lucy nie podniosła znów oczu, by dorzucić tonem kojąco żartobliwym:
— Moja rodzina była o tyle uboższa od waszej, nawet za życia mego kochanego
ojca, że pańscy koledzy mogliby uważać nas za niedobraną parę i niezbyt mile
do nas się odnosić.
— Twoje usposobienie podbiłoby wszystkich — rzekł Barnet.
— Dajmy spokój memu usposobieniu — powiedziała z uśmiechem. —
Niech się pan stara o pojednanie z żoną! Nakazuję to panu. A teraz proszę mnie
opuścić, i to niezwłocznie!
— Już idę. Trzeba widać pogodzić się z tym, co jest — odpowiedział
weselszym tonem. — Ale takiej miłej dziewczyny jak ty nie spotkam już nigdy
w życiu.
Nagłym ruchem otworzył drzwi zostawiając ją samą. Coś musiało się dziać z
jego oczami, i bo patrząc na latarnie, stojące z rzadka wzdłuż zabłoconej ulicy,
widział dokoła każdego płomienia jakby świecące źdźbła słomy, które zdawały
się rozpryskiwać w powietrzu.
W pewnej chwili dostrzegł po drugiej stronie ulicy człowieka pod parasolem,
idącego w tym samym kierunku. Człowiek ten niebawem zszedł z chodnika i
skierował się w jego stronę. Barnet poznał w nim miejscowego lekarza,
Charlsona, który był mu winien pieniądze. Charlson nie był człowiekiem
pozbawionym zdolności, mimo to nie wiodło mu się. Rozmaite okoliczności
składały się na jego niepowodzenia: żył zawsze w niedostatku, nie certował się z
pacjentami, plotki opowiadał mężczyznom, a nie kobietom, poślubił nieznaną
osobę zamiast jednej z miejscowych panien, wreszcie na towarzyskich ze-
braniach zachowywał się jak błazen. Poza tym miał niewłaściwy wygląd. Nie
miał zewnętrznych cech domowego lekarza: ani odpowiednio spokojnego
spojrzenia, ani wąskich, beznamiętnych ust, których nie wykrzywia nigdy
śmiech czy gniew; Charlson miał pełne wargi, a śmiałe spojrzenie jego czarnych
oczu działało na nerwy bojaźliwym ludziom. Na towarzyszy dobierał sobie tak
zwanych wesołków, która to nazwa nasuwa wyobrażenie o daleko idącej
poufałości, ta zaś może nie sprzyjać obowiązującym dobrym obyczajom. Te
wszystkie względy przemawiały przeciwko doktorowi w małym mieście, w któ-
rym rezydował.
Charlson znalazł się kiedyś w trudnym położeniu i Barnet chcąc mu przyjść
z pomocą żyrował jego weksel. Zgodnie z przewidywaniem, musiał ten weksel
sam wykupić. Ponieważ chodziło tylko o pięćdziesiąt funtów, których strata nie
była dla Barneta dotkliwa, nie zachował talu do rozrzutnego doktora. Ale
Charlson miał w swym charakterze za dużo bezczelnej beztroski, aby to mogło
usposabiać do zażyłych z nim stosunków.
— Mam nadzieję, że będę mógł uregulować z panem ten wekslowy rachunek
w ciągu trzech tygodni, panie Barnet — oświadczył poufałym, koleżeńskim
tonem.
Barnet odpowiedział dobrodusznie, że to nic pilnego. Zapowiadane trzy
tygodnie od dłuższego już czasu wiązały się z osobą Charlsona.
— Miałem sen — ciągnął dalej Charlson. Barnet odgadł z tonu doktora, że
ten swoim zwyczajem zacznie mówić jakieś bezsensowne brednie, więc nie
zachęcił go ani słowem. — Tak — powtórzył Charlson, który nigdy nie
potrzebował zachęty — śniło mi się, że pewien dżentelmen, okazujący mi dużo
dobroci, ożenił się bez namysłu z wyniosłą osobą, zanim zdążył zapomnieć o
przemiłej panience, z którą poprzednio się przyjaźnił. A dalej śniło mi się, że w
dżdżysty wieczór, taki jak dziś, idę drogą w stronę portu i spotykam go
wychodzącego z domu, w którym teraz mieszka ta kochana panienka.
Barnet spojrzał na mówiącego. Światło mijanej latarni poprzez zasłonę
drobnego deszczu przenikało pod parasol doktora i padało na jego twarz,
widoczną w cieniu. Dostrzegł jego oko, zerkające spod zmrużonej powieki z
szatańską wesołością, kiedy tak szydził.
— Dość! — rzekł poważnie Barnet. — Ani słowa o tym.
— Nie, nie, oczywiście — odparł skwapliwie Charlson spostrzegłszy, że
posunął się za daleko, co mu się często zdarzało. Począł się gęsto tłumaczyć, ale
nie usłyszał już od Barneta żadnej odpowiedzi. Ten uświadomił sobie teraz
jedno: że skandal jest rośliną szybko krzewiącą się i że on musi usłuchać zakazu
Lucy ze względu na jej dobre imię.
3
Wytrwał w tym postanowieniu skrupulatnie. W ogródku Lucy krokusy
zdążyły zastąpić pierwiosnki, a narcyzy krokusy, droga wiodąca do portu
zapraszała do przechadzki, mimo to Barnet nie zapuszczał się tam nigdy, a tym
bardziej nie zbliżał się do drzwi Lucy. Unikał wędrówki w tym kierunku jak
niebezpiecznego napoju i szukał świeżego powietrza na dalekich spacerach na
północ od miasta, pomiędzy brunatnymi kwadratami surowych zoranych pól,
gdzie nikt nie chodził. Czasami szedł ścieżką do miejsca położonego na
niższych zboczach okalających miasteczko — mieściło się tam przedsiębiorstwo
powroźników, w którym rodzina Barnetów miała niegdyś udział. Przypatrywał
się pracy ludzi kręcących powrozy, którzy cofając się ciągle w tył, musieli
lawirować, aby nie zderzyć się z krową lub cielakiem i nie zaplątać w gałęzie
jabłoni i krzewów — ich miejskie rzemiosło nie współgrało, widać, z przyrodą.
Pewnego rana słońce świeciło tak mocno, że z południowo-zachodnich
zboczy pagórków, które ślicznie górowały nad starymi dachami, opary uniosły
się w górę, sprawiając wrażenie, że to kominy położonych niżej domów dymią
jak samo piekło. Barnet oglądał ten widok z okien Rady Miejskiej, nie
zwracając uwagi na to, co się w sali dzieje. Było obecnych kilku radnych, ale
właściwie roboty mieli niewiele. W pewnej chwili Downe podszedł wolnym
krokiem do Barneta mówiąc, że go teraz rzadko widuje.
Barnet przyznał, że nie przychodzi tu często.
Downe rzucił okiem na purpurowe firanki przy oknach, które rzucały ciepłe
refleksy na ich twarze, po czym wyjrzał przez okno. W tej samej chwili
przechodziła ulicą wysoka, wyniosła osoba, w której rozpoznał żonę Barneta.
Barnet też ją spostrzegł i odwrócił głowę.
— Wszystko się kiedyś ułoży — rzekł Downe pocieszającym tonem.
— Słyszał pan o jej nowej awanturze?
Wesoły wyraz twarzy Downe'a zmienił się w jednej chwili w zatroskany.
— Nie. Nie słyszałem o niczym naprawdę poważnym — rzekł, przy czym
twarz jego wydłużyła się na tyle, na ile to było możliwe przy okrągłym kształcie
nadanym jej przez naturę. — Dochodzą mnie tylko czasem jakieś słuchy.
— Pan może myśleć, że wszystko się ułoży — rzekł sucho Barnet. — Ja
jestem innego zdania... Nie, drogi panie, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To
kobieta ni z pierza, ni z mięsa... Jakże się miewają pańska żona i dzieci?
Downe odpowiedział, że jak najlepiej, wyszły dziś rano na przechadzkę i on
wygląda przez okno, czy ich gdzieś nie zauważy. O, właśnie idą ulicą — i
wskazał na figurki dwojga dzieci z nianią, za którymi szła matka.
— Może pan zejdzie i porozmawia z moją żoną? — spytał.
— Nie, dzisiaj nie. Z nikim nie chciałbym teraz rozmawiać.
— Jest pan przewrażliwiony, panie Barnet. Jeszcze w szkole czerwienił się
pan jak burak, ilekroć ktoś zadrasnął pańskie uczucia.
Barnet zamyślił się.
— Tak — przyznał — jest w tym źdźbło prawdy. I dlatego robię, co mogę,
by mieć spokój w domu. Życie stałoby się wtedy znośne, choć nie w pełni
szczęśliwe.
— Przychodziło mi nieraz na myśl zaproponować panu pewną rzecz —
zaczął Downe z wahaniem. — Nie wiem, czy to panu trafi do przekonania, zrobi
pan, jak będzie uważał. Prawdę mówiąc, to moja żona podsunęła mi ten pomysł.
Powiedziała mianowicie, że rada by odwiedzić panią Barnet i pozyskać jej
zaufanie. Mojej żonie się zdaje, że pani Barnet czuje się osamotniona w tym
mieście i że nie ma nikogo, kto by jej mógł służyć radą. Ona ma wrażenie, że
pańskiej małżonce można przemówić do rozumu. A nikt tak nie umie pozyskać
sobie serca niewieściego jak moja Emilia.
— Nie tylko niewieściego, przypuszczam. To przemiła kobieta i miał pan
dużo szczęścia, że znalazł taką żonę.
—
Zapewne — Downe rozbrajająco uśmiechnął się, usiłując przybrać
postawę człowieka, któremu obce jest uczucie dumy. — Sądzę, że ona potrafi
się dowiedzieć, co dręczy panią Barnet. Może wszystko opiera się na nieporozu-
mieniu. Może duma nie pozwala jej na wyjaśnienie tego. Może coś ją drażni w
pańskim postępowaniu dlatego tylko, że ona niezupełnie pana rozumie. Jeśli
mam powiedzieć prawdę, Emilia byłaby bardziej skora do podjęcia tej próby,
gdyby miała pewność, że pani Barnet uważa ją za osobę odpowiednią do
bywania w jej domu, gdyż pańska żona przywykła w Londynie do towarzystwa
wysoko postawionych ludzi, co onieśmiela Emilię, która nie chciałaby być
intruzem.
Barnet podziękował przyjacielowi gorąco za życzliwą propozycję. Przyznał,
że obawy pani Downe mogą być uzasadnione, ale...
— Niech tylko przyjdzie — rzekł. — Nie ma chyba w całej Anglii kobiety,
której bym bardziej ufał, jeśli chodzi o taką misję. Nie spodziewam się
nadzwyczajnego wyniku, ale mimo to uważam, że pani Downe dokona
najpiękniejszej, najlepszej rzeczy, jeśli się tej próby podejmie, nie lękając się
odprawy.
Po rozstaniu się z Downe'em Barnet poszedł do Miejskiej Kasy
Oszczędności, której był kuratorem, i usiłował zapomnieć o swych troskach,
sumując drobne kwoty pieniężne i wpisując cyfry na arkuszach kratkowanych w
czerwone i niebieskie linie. Przyglądał się klientom w roboczych bluzach
składającym swoje oszczędności — i co pewien czas podpisywał papiery. Po
południu, gdy się już zbierał do wyjścia, Downe wsunął głowę przez drzwi.
— Emilia była u pani Barnet — rzekł przyciszonym głosem. — Pani Barnet
obiecała zabrać ją jutro na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża, o ile pogoda dopisze.
Życzę panu dobrego popołudnia!
Barnet uścisnął rękę Downe'a bez słowa i Downe zniknął za drzwiami.
4
Nazajutrz pogoda była tak piękna, że nie można było wymarzyć piękniejszej
na przejażdżkę. Kiedy słońce zeszło z zenitu i skłaniało się ku zachodowi,
długie cienie padające od rusztowań nowej rezydencji Barneta tworzyły na
ziemi smugi docierające aż na środek gościńca. Barnet przyszedł tu po raz
pierwszy od wielu tygodni, by przyjrzeć się postępom budowy. W
staroświeckim mieście trzydzieści pięć lat temu domy nie wyrastały na
podobieństwo dzisiejszych, jak budy na jarmarku. Po postawieniu fundamentów
i dolnych warstw murów pozwalano im osiadać przez wiele tygodni, a po
postawieniu całych murów znowu następowała przerwa w budowie, uważano
bowiem, że na ich osuszenie trzeba przeznaczyć co najmniej okres lata. Stojąc w
niszy okiennej, jeszcze bez ram, Barnet spoglądał na drogę. Usłyszał turkot kół,
a po chwili zobaczył piękną „Ksantypę” w towarzystwie pani Downe, jadącą
gościńcem w stronę wybrzeża. Jechały powoli, miał więc czas zauważyć, że
twarz pani Downe była promienna, co zdawało się w pewnym stopniu od-
działywać na jej towarzyszkę — rzekłbyś wrodzona Emilii politesse du coeur
2
zaczynała znajdować oddźwięk. Jakkolwiek się sytuacja przedstawiała, Barnet
postanowił do niczego się nie wtrącać, by nie narazić na niepowodzenie roz-
poczętej dziś próby. Uważał, że lepiej powierzyć tę rzecz osobie trzeciej, skoro
wszystkie jego własne zabiegi obracały się zawsze przeciwko niemu. Ręka pani
Barnet w cytrynowożółtej rękawiczce, ściskająca lejce, jej sztywna, wy-
prostowana postać w aksamitach i koronkach i wyraźnie zarysowana twarz
przesunęły się przed jego oczami nie pozostawiając wątpliwości, że pani ta w
swym mniemaniu przewyższa i zawsze będzie przewyższała panią Downe
zarówno urodzeniem, jak majątkiem.
Barnet postanowił nie przeszkadzać tym paniom jak najdłużej, a potem zejść
na wybrzeże i odwieźć je do miasta. Jeszcze z godzinę krążył koło domu, po
czym ruszył w stronę wybrzeża. O kilkaset jardów poniżej „Château Ringdale”
stał domek, w którym mieszkała córka zmarłego oficera marynarki. Barnet od
dawna nie zapuszczał się w te strony i teraz podchodząc do zakazanego miejsca
uczuł, że jakieś dziwne ciepło wypełnia mu serce. To naprowadziło go na myśl,
że jeśli nie potrafi się opanować, będzie musiał stoczyć z sobą jeszcze niejedną
walkę o Lucy. Jedna dziesiąta pretekstu, jaki sobie znalazł, wystarczyłaby mu na
usprawiedliwienie się przed sobą samym z dzisiejszego spaceru w tę, a nie inną
stronę.
Znalazłszy się naprzeciwko mieszkania Lucy rzucił przelotne spojrzenie na
ogródek dzielący domek od płotu. Zobaczył Lucy; przechadzała się między
grządkami, zatrzymując się raz po raz, by zerwać jakiś kwiat, potrzebny jej za-
pewne do rysunku. Poruszała się szybko, nie chcąc widocznie tracić czasu. Nie
zauważyła go i mógł przejść niepostrzeżenie, lecz jakiś nakaz wewnętrzny,
2
dobroć serca (fr.)
niezupełnie zgodny z jego dzisiejszymi postanowieniami, kazał mu przystanąć i
śledzić jej ruchy. Chodziła żwawym krokiem wokół klombów pełnych
anemonów, tulipanów, żonkili i narcyzów oraz innych staroświeckich kwiatów.
Wyglądała ślicznie w półżałobie, z bukietem w lewej ręce. Wspiąwszy się na
palce, by uciąć gałąź bzu, dostrzegła obserwującego ją przechodnia.
— Pan Barnet! — zawołała z niewinnym uśmiechem. — Myślałam o panu
kilkakrotnie, odkąd zobaczyłam panią Barnet przejeżdżającą tędy w swym
kabriolecie z kucykiem, a teraz pan sam się zjawił!
— Tak, Lucy — odpowiedział.
Zdawało mu się, że dziewczyna przypomniała sobie ostatnie ich spotkanie,
bo lekko się zaróżowiła. Ale mogło to być równie dobrze przywidzenie
wynikające z jego nadmiernej wrażliwości.
— Idę do portu — dodał.
— Ach, tak? — odrzekła z prostotą. — Odkąd nastało lato, coraz więcej
ludzi ciągnie w tamtą stronę.
Ponieważ jej twarz była teraz zwrócona do niego, zauważył, jak bardzo
schudła i zbladła od czasu, gdy ją ostatni raz widział. Już miał wykrzyknąć:
„Lucy, jak ty źle wyglądasz! Powiedz, w czym mogę ci pomóc?” — lecz po-
myślał: „Jeśli to powiem wyniknie nieszczęście dla nas obojga”. Bąknął więc
tylko parę słów o pięknej pogodzie i poszedł przed siebie.
Jakby na przekór tym słowom od strony wzgórza zawiał silny podmuch
wiatru, zakłócając ciszę krajobrazu. W następnej chwili wiatr zmienił kierunek i
wionął zapachem morza.
Nazwa „ulica Portowa” znajdowała usprawiedliwienie. W łańcuchu
pagórków oddzielających gościniec od wybrzeża morskiego ukazała się wolna
przestrzeń, z lewej strony wznosiła się prostopadła skała jaśniejąca
pomarańczowym odblaskiem słońca, podczas gdy urwisko po prawej stronie
tonęło w cieniu. Pomiędzy tymi skałami była mała przystań, jak owa libijska
zatoka, która dała schronienie trojańskim rozbitkom. Rzekłbyś, sama przyroda
postanowiła stworzyć doskonały port i każdemu przechodniowi mijającemu
zatokę wydawało się oczywistym, że niewielki nakład ludzkiej pracy wy-
starczyłby na wykończenie tego portu i uczynienie go sławnym, zważywszy, że
stały ląd po obu jego stronach, aż po dalekie zbocza porośniętych stokrotkami
wzgórz, otaczających dolinę, pokryty był warstwą naniesionego piasku.
Mieszkańcy Port-Bredy, leżącego o milę od zatoki w głębi lądu, nie pozostawali
na to obojętni. W ciągu dziesięciu wieków podejmowali niejednokrotnie wysiłek
— z tym samym wynikiem: przypływ morza niweczył ich pracę z chwilą jej
ukończenia, nanosząc całe warstwy piasku i żwiru. Zabudowań było tu niewiele.
Molo z grubo ociosanych pni, kilka łodzi, kilka sklepów, oberża, parę domów
mieszkalnych oraz jakiś dwumasztowiec wyładowujący towary składały się na
obraz tej osady. Na wybrzeżu stał powozik pani Barnet, a obok chłopiec
stajenny trzymał za uzdę konika.
Zbliżając się do przystani Barnet spostrzegł jakąś błękitną plamę posuwającą
się szybko wzdłuż podnóża oświetlonej słońcem skały. Po chwili okazało się, że
jest to człowiek w wełnianej kurtce, biegnący ze wszystkich sił. Na widok
Barneta podniósł rękę i zbliżyli się do siebie. Był to miejscowy marynarz, ale
Barnet go nie znał.
— Co powiesz, przyjacielu? — spytał.
— Straszne nieszczęście! — zawołał przybyły. — Dwie panie, pani Barnet i
pani Downe, obie ze starego miasta, wywróciły się z czółnem. Przyjechały po
południu, wysiadły z powozu i pospacerowały trochę, a że pogoda była piękna,
skusiła je, żeby popływać żaglówką dokoła skały. Kiedy już miały lądować,
wiatr nagle odwrócił się z taką siłą, że łódź się przechyliła i podobno obie się
utopiły. — Jak się to mogło stać, marynarz żadnym sposobem nie mógł
zrozumieć, bo John Green jak nikt inny umiał manewrować żaglem.
— Którędy tam można dojść? — spytał Barnet. Należało obejść skałę. —
Biegnijcie i powiedzcie chłopcu, który pilnuje konia, żeby pojechał na to
miejsce. I niech z gospody portowej poślą po doktora do miasta. Czy wyciąg-
nięto te panie z wody?
— Jedną.
— Którą?
— Panią Barnet. Panią Downe, widać, woda zniosła. — Barnet pobiegł na to
miejsce wybrzeża, które było dotąd dlań niewidoczne, bo zasłonięte skałą, i
ujrzał stojącą tam gromadkę rybaków. Kilku spośród nich poznało go i nie
mając odwagi spojrzeć mu w oczy odeszło z ciężkim sercem. Podszedłszy bliżej
ujrzał leżącą na brzegu małą żaglówkę z poszarpanym żaglem, a obok, na
opadającej ku morzu warstwie żwiru, ociekające wodą i oblepione piaskiem
ciało kobiece w aksamitnej sukni i żółtych rękawiczkach jego żony.
5
Zrobiono wszystko, co się dało zrobić. Pani Barnet leżała we własnym
domu, otoczona lekarzami, ale rezultat zabiegów był jeszcze niepewny. Barnet
zachowywał się jak człowiek, w którego sercu dominującą pasją jest miłość do
żony. Zanim ją tu przywiózł, musiał rozstrzygnąć, czy usiłować przywrócić
życie temu ciału wyglądającemu jak martwe; czy przenieść je do portowej
gospody, czy też odwieźć natychmiast do domu. Pierwsza możliwość, przy
braku fachowej pomocy i potrzebnych środków, wydawała się przedsięwzięciem
nie rokującym żadnych nadziei. Druga wymagałaby niemal tyle czasu co powrót
do miasta, zważywszy, że z powodu zwałów kamieni zagradzających drogę, a
także konieczności przepłynięcia łodzią przez zatokę, sprowadzenie doktora
trwałoby bardzo długo. Przewożąc topielicę do domu traciło się także wiele
cennych chwil, ale tu przynajmniej można było ułożyć ją na własnym łóżku w
ciągu paru minut, wezwać lekarza i zastosować wszelkie możliwe środki
ratunkowe.
Jakimże szybkim kłusem przejechał Barnet tę drogę w żółtym świetle
zachodzącego słońca, wśród migających cieni przydrożnych drzew i latarni,
które pojazd mijał w pędzie oddalając się od zachodu. Zmęczeni robotnicy z
koszami na plecach odwracali głowy, dziwiąc się tej szalonej jeździe. W
połowie drogi między wybrzeżem a miasteczkiem Port-Bredy Barnet spotkał
Charlsona, który był pierwszym lekarzem powiadomionym o wypadku. Jechał
wózkiem ze swoim asystentem. Barnet skierował tego ostatniego na wybrzeże
dla ratowania żony Downe'a, gdyby już udało się wydrzeć ją falom, Charlsona
zaś zabrał ze sobą do domu.
Obecność Barneta nie była tu konieczna, uważał więc za swój obowiązek
natychmiast odnaleźć Downe'a i sam, przed innymi, oznajmić mu o wypadku. W
chwili opuszczenia wybrzeża miał całkowitą pewność, że wszystko zostanie
zrobione dla uratowania pani Downe. Podczas gdy panią Barnet przenoszono do
powozu, zebrała się spora gromada ludzi pragnących pomóc w odnalezieniu jej
przyjaciółki, co czyniło osobistą interwencję Barneta zbędną. Obowiązek
oznajmienia strasznej nowiny panu Downe był tym boleśniejszy, że katastrofa,
jaka spotkała jego żonę, wynikła z dobroci i serdecznej przyjaźni obojga dla
Barneta.
Odnalazł Downe'a w jego biurze. Gdy słowa Barneta dotarły do jego
świadomości, zbladł, zerwał się na równe nogi i stał przez chwilę nieruchomo
jak porażony; po czym jego ramiona zaczęły się trząść, wyciągnął chustkę i
rozpłakał się jak dziecko. Jego głośne szlochanie słychać było w przyległym
pokoju. Zdawało się, że nie przychodzi mu do głowy, aby pospieszyć na
wybrzeże lub przedsięwziąć cokolwiek, a gdy Barnet łagodnie ujął go za rękę
namawiając do wyjścia, zgodził się bez słowa, nie czyniąc żadnego wysiłku, by
opanować łzy.
Barnet towarzyszył mu na wybrzeże, gdzie, jak się okazało, dotąd nie
znaleziono śladu pani Downe, wobec czego uznał swoją obecność za
niepotrzebną i pozostawiając Downe'a z przyjaciółmi oraz młodym lekarzem
pospiesznie wrócił do domu.
W drzwiach spotkał Charlsona.
— No jak? — wyjąkał.
— Właśnie schodzę z góry — odrzekł doktor. — Zrobiliśmy wszystko, co
się dało zrobić, ale bez rezultatu. Współczuję panu w jego stracie.
Barnet nie przywiązywał wagi do wyrazów współczucia wypowiedzianych
przez Charlsona, brzmiały one raczej szyderczo w ustach człowieka, który
wiedział tak dużo o jego rodzinnych stosunkach. Zdawało mu się nawet, że
zauważył dziwny błysk w okrągłym, czarnym oku doktora, gdy wymawiał te
słowa, ale mogło mu się przywidzieć.
— A tę drobną sprawę między nami — dodał Charlson — mam nadzieję
uregulować ostatecznie w ciągu jakichś trzech tygodni.
— Mniejsza o to — przerwał mu porywczo Barnet. Powiedział doktorowi,
by udał się zaraz do portu, na wypadek gdyby jego pomoc okazała się jeszcze
potrzebna, sam zaś wszedł do domu.
Służba wychodziła właśnie z pokoju swojej pani, spoglądając bezradnie na
niego i po sobie. Minął ich i wszedł do pokoju. Przez kilka minut wpatrywał się
w nieruchomy kształt na łóżku, po czym przeszedł do swojej ubieralni, sąsiadu-
jącej z pokojem, i tam zaczął się przechadzać. Po paru minutach uderzyła go
dziwna, absolutna cisza, jaka panowała na całym piętrze — jego własne kroki,
przytłumione dywanem, wydawały mu się głośne, a własne myśli zdawały się
zakłócać tę ciszę, jakby wypowiadał je głośno. Wyjrzał przez okno. Jakiś dach
majaczący daleko przy drodze do portu przyciągnął jego wzrok. Z dachu
wystawał czerwony komin, a z komina snuła się wstążeczka dymu, jaką
zazwyczaj daje świeżo rozpalony ogień. Nieraz wpatrywał się w ten widok. W
domu tym mieszkała Lucy Savile; dym uchodził z piecyka, na którym o tej
porze dnia zwykle przygotowywała sobie herbatę.
Po jakimś czasie Barnet powrócił do sypialni i długo wpatrywał się w
nieruchomy kształt na łóżku. Żona była o parę lat starsza od niego, ale nie
utraciła jeszcze urody. Jej jakby rzeźbione, posągowe rysy, zdradzające
namiętne usposobienie, stały się teraz jeszcze wyrazistsze; jej usta i brwi pod
granatowoczarnymi włosami mówiły aż nazbyt wyraźnie, że gwałtowność jej
charakteru, czyniąca z ich domu klatkę drapieżnych zwierząt, nie była wcale
przemijającą fazą w życiu tej kobiety. Podczas gdy snuł te rozważania, w
pewnej chwili uderzyła go myśl: czy rzeczywiście zrobiono wszystko, aby ją
uratować?
Tę myśl nasunęło mu wrażenie, że w rysach żony nie dostrzega wyrazu
kojarzącego się w jego umyśle ze wspomnieniem twarzy zmarłych, z których
dusza uleciała. Zanik życia nie był tak wyraźny i gdyby Barnet wszedł tu nie
uprzedzony, mógłby przypuszczać, że żona jego usnęła. Cera jej przypominała
liczne wyblakłe portrety Sir Joshuy Reynoldsa
3
; w porównaniu z cerą żywej
osoby była blada, ale przy bliższym przyjrzeniu się dostrzegało się w niej ślad
dawnego rumieńca, a policzki, jakkolwiek odbarwione, wcale się nie zapadły.
Długie, poarańczowe promienie zachodzącego słońca wdzierały się przez szpary
w zasłonach okien padając na duże lustro, od którego się odbijały oświetlając
purpurowe firanki i ciężkie drewniane łóżka, co nadawało ciepły koloryt całemu
otoczeniu. Wygląd zmarłej żony można było częściowo przypisać tej
okoliczności. Niemniej uczyniło to na Barnecie dziwne wrażenie. Charlson
wyszedł stąd przeszło kwadrans temu: czyżby to było możliwe, że odszedł za
wcześnie? Czyżby jego zabiegi działały tak powoli, że teraz dopiero wyniki
stawały się widoczne? Barnet położył rękę na piersiach żony i wydawało mu się,
że od czasu do czasu wyczuwa słabiutkie tętno, rzekłbyś, lekkie trzepotanie mo-
tylich skrzydeł zakłóca spokój tej piersi. Ustawało na chwilę, to znów wzmagało
się i znowu słabło, by ucichnąć na czas dłuższy.
Matka Barneta z zamiłowaniem leczyła uboższych chorych sąsiadów, a całą
swą wiedzę medyczną czerpała z niewielkiej książki in octavo
4
, pod tytułem
Leczenie domowe, leżącej teraz jak zwykle na jednej z półek w ubieralni. Barnet
pochwycił pośpiesznie tę książkę i przeczytał pod nagłówkiem „Ratowanie
3
Sir Joshua Reynolds (16.VII.1723—23.11.1792), malarz angielski, jeden z najwybitniejszych
portrecistów.
4
Format książki wielkości 1/8 arkusza (łac.).
topielców”.
„Zabiegi zmierzające do przywrócenia życia osobie, która znajdowała się nie
dłużej niż pół godziny pod wodą, powinny być stosowane co najmniej przez
cztery godziny, gdyż w wielu wypadkach oznaki życia ukazywały się po dłuż-
szym nawet upływie czasu. Gdyby się jednak w beznadziejnej już sytuacji
dostrzegło najsłabszy ślad życia w którymkolwiek z organów trzeba wysiłek
podwoić; gdyż przy zwolnionym tempie zabiegów ta iskra życia z pewnością
zagaśnie”.
Barnet spojrzał na zegarek; upłynęły zaledwie dwie i pół godziny od chwili,
gdy dowiedział się o wypadku. Odrzucił książkę i szybko sięgnął po środek
pobudzający, stosowany już przedtem. Gdy odsunął firankę, by wpuścić światło
dzienne do pokoju, wyjrzał przez okno i znów zobaczył czerwony komin, z
którego wznosiła się wesoło smuga dymu, dach i kogoś przebywającego pod
tym dachem. Jego ręka ściągająca firankę zatrzymała się na sznurze i przez
chwilę stał bez tchu, w dużym napięciu.
Gdy tak stał nieruchomo, wróbelek usiadł na framudze okna, a spostrzegłszy
człowieka odfrunął. Jakiś jegomość z psem przechadzał się po jednym z
zielonych wzgórz górujących nad dachami miasta. Ale Barnet niczego nie
widział.
Możemy zastanawiać się, jakie obrazy wyłaniały się w jego umyśle w ciągu
tych krótkich chwil, kiedy spoglądał na dom Lucy. Są uczciwi ludzie, którzy nie
pozwalają sobie, nawet w postaci przelotnej hipotezy, na układanie takich
planów na przyszłość, które opierałyby się na postępku dla nich odrażającym;
istnieją inni ludzie, również uczciwi, w pojęciu których moralność nie obejmuje
ich myśli. Ci ostatni potrafią rozważać możliwości, o których ci pierwsi
wzbraniają się nawet myśleć. Żona Barneta, której obecność burzyła jego życie
domowe, leżała teraz na pozór martwa; wystarczyło niczego nie robić, nie
podawać w wątpliwość wieści o jej śmierci, która rozeszła się już po mieście, by
osiągnąć wyzwolenie, o jakim nie ważył się marzyć, i sposobność rozpoczęcia
nowego życia, nie przewidywaną nawet w snach. Czy do tej sytuacji nie
przyczynił się jakiś niesumienny, nieprzemyślany impuls Charlsona pragnącego
przyjść z pomocą zacnemu wierzycielowi, który nie naciskał go o oddanie długu
— nie wiadomo. Żadnego dowodu na to być nie mogło i pytanie nigdy nie
mogło być postawione. Jedyną rzeczą niewątpliwą było istnienie trójkąta, jaki
stanowili: on sam — jego żona — Lucy Savile.
Z zachowania Barneta możemy wnioskować, że przez chwilę dopuszczał
taką czy inną możliwość, ale żadnej nie roztrząsał w myślach. Odwrócił
zamglone spojrzenie od tego, co działo się za oknem, i wróciwszy spokojnie w
głąb pokoju pociągnął za dzwonek, by uzyskać pomoc w zabiegach. Zabrał się
do pracy nie żałując wysiłku, chcąc sprawdzić, czy jakaś resztka życia nie tli w
nieruchomym ciele. Sprowadził drugiego lekarza i po jakimś czasie przekonał
się, że jego przypuszczenie było słuszne. Utajone życie wracało powoli, z
ociąganiem się, chcąc uchwycić je i utrzymać, trzeba było nie lada starania i
cierpliwości, toteż wiele czasu upłynęło, zanim można było stwierdzić z całą
pewnością, że pani Barnet żyje. Z chwilą gdy wszelka wątpliwość została
usunięta Barnet opuścił pokój żony. Przedwieczorny, niebieski dym z komina
Lucy zamienił się w bladą smugę i Barnet schodząc ze schodów mówił do
siebie: „Moja żona umarła i znowu żyje”.
Inaczej miała się rzecz z żoną Downe'a. Wyłowiono ją dopiero po trzech
godzinach, kiedy życie już zupełnie w niej zamarło. Barnet wyszedłszy z domu
udał się wprost do mieszkania znajomego, gdzie oznajmiono mu o nieszczęściu.
Downe okazał się całkowicie bezradny w swej rozpaczy, która chwilami
objawiała się w sposób histeryczny. Barnet mało się odzywał, lecz
zrozumiawszy, że ten osierocony dom potrzebuje opiekuńczej ręki, postanowił
wszystkim się zająć i wszystkiego doglądać, dopóki Downe nie przyjdzie do
siebie i nie będzie w stanie sam sobie radzić.
6
W pewien wrześniowy wieczór, w cztery miesiące później, kiedy pani
Barnet odzyskała już w pełni zdrowie, a pani Downe pozostała zanikającym w
pamięci cieniem, jakiś chłopiec na posyłki zatrzymał się przed starym domem
pana Barneta i chcąc wypocząć wsparł swój kosz na zewnętrznej framudze
okna. Ulica nie była jeszcze oświetlona, ale w domu paliło się już światło i od
czasu do czasu czyjś przelotny cień padał na zasłonę w pobliżu łokcia
przechodnia. Dolatywały z tego mieszkania podniesione głosy, zdradzające jakiś
gwałtowny spór. Chłopiec nie mógł jednak uchwycić treści słów i powędrował
dalej.
W dziesięć minut później drzwi domu otworzyły się i kobieca postać w
podróżnym kostiumie, z zawoalowaną twarzą zeszła po kamiennych schodkach
na ulicę. W drzwiach stał służący i obserwował swą panią oddalającą się
miarowym krokiem. Po kilku minutach, gdy jej sylwetka już znikła, Barnet
podszedł do drzwi od strony mieszkania.
— Czy pani nie mówiła, dokąd idzie? — spytał.
— Nie, proszę pana.
— Czy nie kazała przysłać po siebie powozu?
— Nie, proszę pana.
— A czy wzięła klucz od zatrzasku?
— Nie, proszę pana.
Barnet wrócił do mieszkania i usiadł w fotelu.
W ciszy samotności przeżuwał gorzkie uczucia, które wypełniały mu serce. I
po to dobrowolnie przywrócił jej życie, przekreślając możliwość znalezienia
szczęścia w innym związku! Zapadał wieczór. Nikt nie przeszkadzał mu w
rozmyślaniu. Gdy nadeszła pora spoczynku powiedział służącym, że mogą iść
spać, że sam będzie czuwał aż do powrotu pani, a gdy wszyscy odeszli, oparł
głowę na ręce i zamyślił się głęboko.
Mijały godziny. Zegar wybił pierwszą, potem drugą; żona nie wracała. Do
przygnębienia dołączyła się irytacja. Barnet począł krążyć po pokojach, tam i z
powrotem. W ten sposób minęła jeszcze jedna męcząca godzina. Nie było to
wprawdzie dla niego doświadczeniem nowym, ale nieobecność żony nie
przeciągała się dotąd nigdy tak długo. Wreszcie usiadł znowu i zasnął w krześle.
Obudził się o szóstej rano, by stwierdzić, że nie wróciła. Przeszukując
mieszkanie spostrzegł, że zabrała kasetkę z biżuterią, którą posiadała przed
ślubem. O godzinie ósmej doręczono mu list. Żona donosiła mu, że wyjeżdża
dyliżansem do dalekich krewnych pod Londynem i wyrażała życzenie, by zaraz
wysłano jej kufry z ubraniem i przeróżne drobiazgi. List został przyniesiony
przez posłańca z hotelu „Pod Czarnym Bykiem”, a napisany był przez panią
Barnet bezpośrednio przed zajęciem miejsca w dyliżansie.
Żądanie jej zostało wykonane jeszcze przed wieczorem i Barnet z pewnym
uczuciem ulgi wyszedł na miasto. W ciągu dnia odbywał się w mieście jarmark i
wielki, jasny księżyc, który ukazał się zza najwyższego wzgórza, oświetlił
pozostawione na ulicach budy i kramy, przy czym jego promienie łączyły się
zabawnie z migotliwym światłem lamp naftowych. Miasteczko pełne było
przybyszów ze wsi, którzy się tu zeszli na zabawę, Barnet mógł więc
przechadzać się nie zwracając na siebie uwagi. Z pewną zuchwałością skręcił w
ulicę wiodącą do portu i wkrótce znalazł się na wybrzeżu, a posuwając się
jeszcze dalej doszedł do miejsca, gdzie zacna jego przyjaciółka, pani Downe,
utraciła życie, podczas gdy jego żonie los tego oszczędził. Drżąca smuga
księżycowego światła migotała na wodzie, która wtedy pochłonęła obie kobiety;
w pobliżu nie było żywej duszy.
Stojąc nad brzegiem Barnet rozmyślał nad charakterami tych dwóch kobiet,
a potem myśl jego podążyła ku młodej dziewczynie, która budziła w nim teraz
więcej uczucia i zainteresowania niż wtedy, kiedy był wolnym człowiekiem i
mógł się z nią ożenić. Starał się, aby w jego świadomym postępowaniu to
zainteresowanie nigdy się nie przebijało. Uważał za swój obowiązek wystrzegać
się, by te uczucia nie wpływały w najlżejszym stopniu na jego stosunek do żony,
co nie było trudne, zważywszy, że pani Barnet nie zwracała uwagi na jego
starania. Odnosiła się do nich pogardliwie, dając mu do zrozumienia, że to, co
ich od siebie dzieli, nie ma nic wspólnego z zazdrością ani z jego zachowaniem
się wobec niej. Powtarzała często, że nie interesuje się ani jego osobą, ani jego
uczuciami, że w chwili słabości dała się nakłonić do małżeństwa z pospolitym
mieszczuchem, a mogła przecie mierzyć wyżej i zaślubić nawet para Anglii. To
ciągłe poniżanie go bywało tak dokuczliwe, że Barnet nieraz miał ochotę
odpłacić jej pięknym za nadobne i wyznać, iż kocha inną kobietę, równą mu
stanem. Roztropność jednak przeważyła, za co był sobie teraz wdzięczny.
W pewnej chwili poprzez szum morza usłyszał chrzęst żwiru. Obejrzał się i
zobaczył obok siebie szczupłą sylwetkę dziewczęcą. Twarzy nie mógł dostrzec,
gdyż głowa jej przesłaniała księżyc.
— Pan Barnet? — zapytała nieśmiało i ze zdziwieniem. Poznał głos Lucy
Savile.
— Tak — odpowiedział. — Jak mam pani podziękować za tę przyjemność?
— Przyszłam tu, bo noc taka jasna. A teraz wracam do domu.
— Cieszę się z naszego spotkania. Chcę wiedzieć, czy nie mógłbym czymś
pani służyć, stać się użytecznym, gdyż wiodę bezczynny żywot. Jestem pewny,
że mógłbym pani w czymś pomóc, wiem przecież, że pani nie ma tu bliskich
przyjaciół.
Zawahała się.
— Dlaczego pan mi to mówi?
— W nadziei, że pani będzie ze mną szczera.
— Nie mogę powiedzieć, abym tu nie miała żadnych przyjaciół. Ale
zamierzam przeprowadzić małą zmianę w moim życiu. Chcę zostać
nauczycielką rysunków, mam na myśli, oczywiście, jakieś skromne stanowisko,
gdyż nie kształciłam się dostatecznie w tym zawodzie. Wiem tylko, że
sprawiłoby mi to wielką przyjemność.
— Czy pani ma jakąś propozycję?
— Właściwie nie, ale dałam ogłoszenie.
— Lucy, musisz mi pozwolić sobie pomóc.
— O, nie!
— Nie myśl, że to byłoby kompromitujące dla ciebie albo że brak mi
delikatności. Ciągle pamiętam, jak się nasza wzajemna sytuacja przedstawia.
Jest rzeczą wątpliwą, aby pani otrzymała pracę w szkole, proszę mi więc po-
zwolić pomóc sobie w inny sposób. Proszę tylko powiedzieć, co by pani
odpowiadało, a zrobię wszystko.
— Nie. Jeśli mi się nie uda zostać nauczycielką rysunków, nauczycielką
domową lub czymś w tym rodzaju, wyjadę do brata w Indiach.
— Jakże bym pragnął wyjechać za granicę, gdziekolwiek, byle z tobą, Lucy.
Porzuciłbym to miasto i wszystko, co z nim związane!
Lucy bawiła się wstążkami kapelusza, po czym odwróciła się nagle.
— Niech pan nigdy więcej nie porusza tego tematu — rzekła surowo, a w
głosie jej przebijał gniew. — To uniemożliwia mi widywanie pana, a tym
bardziej przyjmowanie pańskich rad. Dziękuję panu, panie Barnet, na razie nie
może mi pan w niczym pomóc, a ponieważ przewiduję, że moje wahania
skończą się na Indiach, więc obawiam się, że nigdy nie znajdzie pan do tego
sposobności. Jeśli kiedykolwiek uznam pańską pomoc za potrzebną, zwrócę się
do pana sama. Do zobaczenia — wówczas.
Ton tych słów był dwuznaczny, a podczas gdy Barnet zastanawiał się, czy
nie było w nich jakiejś delikatnej ironii, Lucy odwróciła się i odeszła,
zostawiając go samego. Widział jej postać malejącą na tle wilgotnej smugi
piasku, odsłoniętej przez odpływ morza; gdy zaś znikła mu sprzed oczu
okrążając skałę w kierunku ulicy Portowej, skierował się w tę samą stronę.
Fakt, iż nadzieje związane z ofertą w pismach były jedyną nicią wiążącą
jeszcze Lucy Savile z Anglią, poruszył Barneta do głębi. Doszedłszy do miasta
skierował kroki wprost do domu Downe'a, obecnie wdowca z czworgiem dzieci.
Całe to osierocone potomstwo spało już od kwadransa w swoich łóżeczkach, tak
że Barnet zastał Downe'a samego. Siedział w tym samym pokoju, z którego
okien na początku roku cała rodzina wypatrywała powrotu ojca, kiedy to Downe
pośliznął się przeskakując rynsztok, a jego żona okazała mu tkliwość godną
zazdrości. Porządek, jaki dawniej panował w mieszkaniu, znikł teraz zupełnie,
różne przedmioty leżały w miejscach, które nie uzasadniały ich obecności, jakby
ktoś rzucił je tam przed paru miesiącami i zapomniał o ich istnieniu. Ani śladu
kwiatów, odzież, która powinna znajdować się w szafie, porozrzucana była na
krzesłach, w nie wietrzonym pokoju panował zaduch charakterystyczny dla
zaniedbanych mieszkań wdowców.
Downe swoim zwyczajem począł lamentować nad stratą żony, a biadolenia
nie przerywał nawet wtedy, gdy doprowadzał się do łez; można by sądzić, że
uważał słuchacza za zdobycz zbyt cenną, aby jej nie wykorzystać w pełni.
— Ona była niezrównanym skarbem! Takiej kobiety nigdy już nie spotkam.
Nie ma teraz nikogo, kto by mnie pocieszył, kto by mi pomógł w codziennych
kłopotach i troskach, a moja natura tego potrzebuje! Nie powinienem może na to
wyrzekać, gdyż jej dusza żyła zawsze w innym świecie, dość wspomnieć jej
świetlane spojrzenie. Ale wiem, że mam ciężkie, długie lata przed sobą i nikt już
nie wypełni pustki, jaka powstała w mym sercu po jej stracie; nigdy nikt! — I
Downe znowu otarł łzy.
— Tak, była dobrą osobą w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu —
stwierdził poważnie Barnet. Słowa Downe'a budziły w jego sercu prawdziwe
współczucie, niemniej nie mógł oprzeć się myśli, że delikatne przemilczenie
byłoby właściwszym uczczeniem niewątpliwych cnót pani Downe aniżeli te
żałosne, pospolite ubolewania.
— Muszę panu coś pokazać — rzekł Downe wyciągając z szuflady arkusz
papieru, na którym widniał pracowicie wykończony rysunek nagrobka. — To
projekt przysłany mi przez architekta, lecz niezupełnie mi odpowiada.
— Widzę, że to robił Jones, ten sam, który buduje mój dom — odrzekł
Barnet, spojrzawszy na podpis pod rysunkiem.
— Tak, ale to nie jest to, czego chciałem. Chciałbym czegoś bardziej
imponującego, w rodzaju grobowca, który oglądałem kiedyś w katedrze Św.
Pawła. Musi to być coś, co odpowiadałoby sile moich uczuć, a temu projektowi
jakżeż do tego daleko!
Barnet uważał w głębi duszy, że nagrobek jest aż nadto imponujący i
przesadnie zdobiony, ale nie czując się upoważniony do wypowiadania
krytycznych uwag, rzekł łagodnie:
— Downe, czy nie byłoby lepiej, gdyby pan więcej myślał o swoich
dzieciach i starał się złagodzić żal za przeszłością myśląc o ich przyszłości?
— Cóż mogę więcej zrobić? — westchnął Downe bezradnie, marszcząc
czoło.
Sformułowanie odpowiedzi przychodziło Barnetowi powoli, z trudem, a
przecież w tym leżała ukryta przyczyna jego wieczornych odwiedzin.
— Czy nie mówił mi pan kiedyś, że na dobrą sprawę powinien pan przyjąć
nauczycielkę do dzieci?
Downe przyznał, iż rzeczywiście tak mówił, ale że nie widzi sposobu
urzeczywistnienia tego.
— Wymagania takiej osoby, jakiej bym pragnął, przechodziłyby pewnie
moje możliwości finansowe. Nie. Wolę posłać dzieciska do miejskiej szkoły, jak
tylko osiągną wiek, kiedy będą mogły same tam chodzić.
— Doradzę panu coś lepszego. Córka nieżyjącego porucznika Savile'a
poszukuje jakiegoś zajęcia związanego z nauczaniem. Nie byłaby kosztowną
guwernantką, a odpowiadałaby pańskim wymaganiom. Mógłby pan się z nią
umówić na pół roku czy na rok; przypuszczam, że zgodziłaby się przychodzić
codziennie, a wtedy nie musiałby pan nic zmieniać w swoim domu.
— Sądziłem, że ona wyjechała — odrzekł Downe w zamyśleniu. — Gdzie
ona mieszka?
Barnet podał mu adres Lucy, radząc, aby w razie podjęcia tej decyzji nie
zwlekał, gdyż panna Savile może być na wylocie.
— Jeśli się pan z nią zobaczy — dodał — radziłbym nie wspominać mego
nazwiska. Ona jest raczej do mnie uprzedzona i gdyby się dowiedziała, że to ja
ją poleciłem, mogłoby to sprawie zaszkodzić.
Downe obiecał, że całą rzecz rozważy, i nie rozmawiali już więcej na ten
temat. Dopiero wychodząc, a była to już niemal pora spoczynku, Barnet
przypomniał raz jeszcze o swym pomyśle i wracał do swego samotnego domu z
uczuciem satysfakcji, postąpił bowiem dyplomatycznie, spełniając jednocześnie
dobry uczynek.
7
Mury nowej siedziby Barneta urosły już niemal pod dach. Przez szczególną,
choć nierzadko spotykaną reakcję, stosunek Barneta do tego niepotrzebnego już
domu uległ zmianie: odkąd jego żona — jeszcze przed swoim wyjazdem —
zobojętniała dla dawnej zachcianki, począł żywo interesować się zaniedbaną
budową. Poza tym była to doskonała rozrywka dla człowieka w nieszczęśliwym
położeniu Barneta, żyjącego w prowincjonalnym mieście, bez żadnego zajęcia.
W szeregu pokoleń, których każdy dzień wypełniony był pracą, Barnet stanowił
pierwszy wyłom. Musiał w nim wszakże tkwić jakiś odziedziczony instynkt, nie
pozwalający beztrosko wieść bezczynnego życia, w przeciwieństwie do ludzi,
dla których bezczynność nie jest cechą osobistą, lecz obyczajem wytworzonym
przez wieki. Tym wybrańcom losu przeszło to już w krew.
Barnet nabrał więc zwyczaju spędzania wielu godzin na budowie. Można go
było zawsze zobaczyć wypróbowującego za pomocą laski zaprawę wapienną na
spojeniach, przypatrującego się słojom drzewnym w posadzce lub zadumanego
nad takimi zagadnieniami, jak gdzie to drzewo mogło rosnąć albo w jakich
okolicznościach zapłonie po raz pierwszy ogień w kominku, nie skalanym dotąd
sadzą.
Pewnego dnia w czasie podobnych zajęć dostrzegł troje dzieci
przechodzących koło domu w towarzystwie ładnej młodej osoby. Niespodziane
jej zjawienie się przyprawiło go o silny rumieniec. „Ach, więc ona tam jest —
pomyślał — chwała Bogu”.
Rzuciwszy ciekawe spojrzenie na wznoszony budynek i pracujących
robotników Lucy Savile i córeczki Downe'a minęły dom i poszły dalej. Od tej
pory stało się dla Barneta regularnym, niemal nieświadomym zwyczajem
wypatrywanie z pustych jeszcze okien nie wykończonego domu, czy młoda
guwernantka nie prowadzi swej gromadki na brzeg morza, co zwykle czyniła w
pogodne popołudnia. Pewnego razu, gdy zamyślił się nad czymś stojąc na
podeście pierwszego piętra, nad otworem mającym w przyszłości pomieścić
schody, ujrzał na wysokości podłogi mały kapelusik, za którym ukazała się mała
główka.
Barnet wycofał się za drzwi, a dziewczynka wspiąwszy się na drabinkę
wskoczyła na podest, nawołując siostrzyczki i pannę Savile, by poszły za jej
przykładem. Druga główka wychyliła się nad podłogą, potem trzecia, wreszcie
ukazała się i Lucy. Gdy cała gromadka rozbiegła się po pustych pokojach
zasypanych wiórami, Barnet wyszedł dziewczętom na spotkanie.
Lucy wydała okrzyk zdumienia: było jej bardzo przykro, że tak
niespodzianie wtargnęła, nie przyszło jej do głowy, że zastanie tu pana Barneta,
ot, dzieci wbiegły na górę, a ona za nimi.
Barnet wyraził radość z powodu tych odwiedzin.
— A teraz pozwoli pani, że pokażę jej pokoje.
Nie okazała sprzeciwu i oprowadził ją po całym domu. Nie było jeszcze
wiele do oglądania w pustym szkielecie domu, ale Barnet rozwodził się nad
wszystkim, pokazywał, gdzie jaki ornament będzie umieszczony i jak będzie
wyglądał. Lucy wypowiadała niewiele uwag, ale gdy już schodziła z drabiny
wraz ze swymi małymi towarzyszkami, wyglądała na zadowoloną z przygody.
Od tej pory nowa siedziba stała się jeszcze bliższa Barnetowi. Dzieci
Downe'a nie zapomniały o pierwszych odwiedzinach i gdy okna zostały już
oszklone, a piękne schody rozpostarły swe szerokie, wygodne stopnie w głębi
hallu, wróciły znowu, biegając niestrudzenie po wszystkich pokojach, od parteru
po mansardy, podczas gdy Lucy czekała na nie w drzwiach na dale. Barnet,
który rzadko opuszczał sposobność śledzenia postępów budowy, wyszedł z
salonu na jej spotkanie.
— Nie mogłam ich powstrzymać — tłumaczyła się zarumieniona. —
Chciałam bardzo, ale dzieci są raczej samowolne, a że powietrze morskie jest
dla nich wskazane, więc przechodzimy tędy idąc na wybrzeże.
— Niech im pani pozwoli uważać ten dom za miejsce zabaw i niech będzie
tym samym dla pani — odrzekł Barnet. — Nie ma dla dzieci lepszego miejsca
na wyhasanie się jak pusty dom, szczególnie kiedy jest deszcz i błoto, a teraz
nastaną deszczowe dni. Ten dom długo jeszcze nie będzie umeblowany, może
nigdy. Jeszcze nic nie postanowiłem w tym względzie.
— Ach, musi być umeblowany, koniecznie! — odrzekła Lucy, rozglądając
się po hallu. — Pokoje są wspaniałe, dwa razy wyższe od naszych, a widok z
okien cudowny!
— Tak, rzeczywiście — odparł z roztargnieniem.
— Czy meble także będą nowe? — spytała.
— Czy meble będą nowe?... Nie zastanawiałem się nad tym. Przychodzę tu
tylko i przyglądam się. Mnie wystarczyłby całkowicie ojcowski dom, ale inna
osoba miała tu głos i postanowiliśmy postawić większy. Przyznaję, że dom mnie
pochłania coraz bardziej; ostatnimi czasy kojarzy mi się ta budowa z miłymi
wydarzeniami, zaczynam naprawdę lubić tę pustą siedzibę.
Pewne zaniepokojenie w postawie Lucy ostrzegło Barneta, że rozmowa
zaczyna przybierać charakter zbyt osobisty.
— Zapewne. Rosną nowe potrzeby i upodobania, które wymagają więcej
przestrzeni
—
dorzuciła odwracając się, by przywołać dzieci. Pożegnała Barneta z pogodnym
uśmiechem
i odeszła.
Życie Barneta w tym okresie było dziwnie samotne, a jednak czuł się
szczęśliwszy, niż mógł się spodziewać. Wyjazd żony, który zanosił się na stałą
rozłąkę, przywrócił mu iście chłopięcą swobodę postępowania. Samotne spacery
dawały mu sposobność snucia niewinnych marzeń o losie, który mógł być jego
udziałem; gdyby się kierował rozumem i zabiegał o Lucy w tym czasie, kiedy
jeszcze żadna przeszkoda ich nie rozdzieliła i kiedy mógł ją pozyskać jednym
słowem. Od czasu do czasu zaglądał do domu Downe'a. Dzięki różnicy natur ci
dwaj ludzie mieli z sobą tylko tyle wspólnego, że wytworzyła się między nimi
doskonała znajomość, polegająca na tym, że wzajemne poznanie swych
charakterów i dziejów nie zwiększyło ich zażyłości. Uniknęli niebezpieczeństwa
uczuciowych zadrażnień, jakie mogą mieć miejsce, gdy zażyłość przekracza
granice tego poznania. Lucy nie pokazywała się nigdy w czasie odwiedzin
Barneta — albo przebywała w pokoju szkolnym, albo prowadziła dzieci na
przechadzkę. Barnet jednak czuł się zadowolony, wiedział, że jej tu dobrze i że
poniechała zamiaru wyjazdu na drugą półkulę, zamiaru, który napełniał go
przygnębieniem.
Budowa nowej siedziby zrobiła już takie postępy, że ogrodnicy zabrali się do
trawników przed domem. Pewnego popołudnia, które Barnet spędził na
wytyczaniu półkola w miejscu przeznaczonym na podjazd, ujrzał przed sobą
Lucy, która śmiało szła ku niemu od strony drogi. Dotychczas udawało mu się
widywać ją niemal ukradkiem, toteż swoboda, z jaką teraz szła, zdawała się
wskazywać, że jej powściągliwość została wreszcie przełamana.
Uśmiech rozpromienił jej twarz, gdy podeszła do Barneta i rzekła bez śladu
zakłopotania:
— Dowiaduję się, że mam wobec pana dług wdzięczności, panie Barnet!
Zaskoczyło mnie to zupełnie! To dzięki pańskiej dobroci otrzymałam posadę u
pana Downe'a. Proszę mi wierzyć, że do wczoraj nic o tym nie wiedziałam,
byłabym przecież dawno przyszła panu podziękować!
— Uraziłem kiedyś panią troszeczkę, prawda? — odrzekł Barnet z
uśmiechem. — Sądziłem więc, że będzie lepiej, aby pani o tym nie wiedziała.
— Tak, tak — dorzuciła pospiesznie. — Niech pan o tym nie wspomina; co
było, to przeszło, dajmy temu spokój. Pański dom, jak widzę, niemal
ukończony. Jakże pięknie będzie wyglądał, gdy zarośnie bluszczem! Czy jego
styl można nazwać palladiańskim
5
?
— Doprawdy nie wiem. Tak, przypuszczam, że tak. Zapytam architekta
Jonesa. Przykro to powiedzieć, ale o wyborze stylu nie ja decydowałem.
Lucy nie pozwoliła mu nawracać do tego smutnego tematu. Gawędziła przez
chwilę wesoło i pogodnie, po czym podając Barnetowi rulon papieru, który
poprzednio zauważył w jej ręku, rzekła:
— Pan Downe polecił mi przynieść panu poprawiony rysunek grobowca
nieboszczki pani Downe, który mu architekt teraz właśnie przysłał. Prosił, by
pan ten projekt obejrzał.
Nadbiegły dzieci tocząc przed sobą kółka i Lucy odeszła z nimi jak zwykle
drogą wiodącą do portu. Jej słowa podzięki sprawiły Barnetowi przyjemność, od
dawna życzył sobie, aby Lucy dowiedziała się o jego pośrednictwie w
znalezieniu dla niej jakiejś przystani. Sam nie mógł jej o tym powiedzieć,
zastąpił go zacny Downe. Barnet powrócił raźniejszym krokiem do swego
opustoszałego domu, jakkolwiek nie wiedział właściwie, dlaczego mu lżej na
duszy.
Przypatrując się rysunkowi zauważył, że obecny projekt jest skromniejszy od
pierwszego i nie przedstawia już grobowca ogromnych rozmiarów w kształcie
ołtarza osłoniętego dachem, przy którym obstawał poprzednio Downe. Rysunek
przedstawiał grobowiec z kopułą, była to solidna konstrukcja bez żadnych
niepotrzebnych ozdób. Barnet był szczerze rad, że Downe sam doszedł do
5
Palladiański styl — od nazwiska włoskiego architekta Andrea Palladia (1508—1580),
przedstawiciela klasycyzującego kierunku w architekturze późnego renesansu.
rozsądnej zmiany decyzji, i odesłał mu rysunek z wyrazami aprobaty.
Budowa nowego domu zajmowała go w dalszym ciągu, a gdy się
przechadzał po pokojach, wyglądając od czasu do czasu przez któreś z okien na
faliste wzgórza i leżącą między nimi spokojną zatokę, wypowiadał, sam o tym
nie wiedząc, jakieś słowa lub fragmenty słów, które mogły odsłonić czyimś
uszom wszystkie najtajniejsze jego przeżycia. Jakiekolwiek powody skłaniały
go do przebywania na budowie, Lucy nie pokazała się tam więcej: ustały jej
przechadzki nad brzeg morza. Barnet musiał dojść do wniosku, że to lepiej dla
nich obojga, gdyż nie czynił już żadnych usiłowań, by się z nią zobaczyć.
8
Przeszła zima i wiosna, dom został wykończony. W pewien pogodny ranek
czerwcowy Barnet, który nie miał zwyczaju wcześnie się zrywać, wracał już z
długiego spaceru przed śniadaniem. Droga wiodła koło jego nowej siedziby.
Dostatecznym powodem, który go skłonił do niespokojnej wędrówki, mogła być
wiadomość zasłyszana wczoraj wieczorem, że Lucy Savile mimo wszystko
wybiera się do Indii. Nie pomogły perswazje przyjaciół, przedstawiających jej
liczne niebezpieczeństwa takiej podróży dla niedoświadczonego dziewczęcia,
zwłaszcza że nie wiadomo było, co ją tam czeka. Postawa Barneta, gdy
wchodził na pagórek dzielący drogę od domu, zdradzała silne niezadowolenie.
Nie zwrócił uwagi na świeżość krzewów i drzew, które przywdziały tak
niedawno letnią szatę ciężkiego listowia i lśniły w porannej rosie, ani na nowo
zasianą murawę, która tak urosła, że przypominała dawno uprawiane trawniki
przy starych wiejskich dworach. Po obu stronach domu rosło sześć wyniosłych
wiązów, które tam były przed rozpoczęciem budowy i nadawały otoczeniu
wygląd dawnej siedziby przodków. Młode i stare gawrony witały przechodnia
melodyjnym krakaniem.
Barnet zastał drzwi otwarte i wszedł do wnętrza. Nie było tam ani jednego
robotnika, przechadzał się więc od jednego nasłonecznionego okna do drugiego
z poczuciem odosobnienia, które mogłoby być bardzo przyjemne, gdyby nie
świadomość, że jego niemal ojcowska piecza nad Lucy Savile na nic się nie
zdała z powodu jej samowoli. W pewnej chwili usłyszał kroki w przyległym
pokoju i odwróciwszy oczy spostrzegł pana Jonesa, architekta. Przyszedł obej-
rzeć raz jeszcze budynek przed oddaniem go właścicielowi do użytku. Przeszli
się razem po całym domu. Z wyjątkiem tapet wszystkie udoskonalenia tej epoki
zostały już wprowadzone: dzwonki, wentylacja, samoobracające się ruszty,
kraty przy kominkach, oszklone drzwi. Po skończonym przeglądzie Jones
zwrócił uwagę Barneta na książkę leżącą na ławie, a zawierającą próbki tapet,
które należało wybrać. Zabierał się do wyjścia spiesząc na inne spotkanie, gdy
Barnet go zapytał:
— Czy nagrobek pani Downe już jest ukończony?
— Właściwie tak, nareszcie — odrzekł architekt zawracając z powrotem i
tonem poufnym dorzucił: — Miałem nie kończące się kłopoty z tym nagrobkiem
i, prawdę mówiąc, ogromnie się cieszę, że z tym wreszcie skończyłem.
Barnet wyraził zdziwienie:
— Sądziłem, że biedny Downe zrezygnował ze swych dziwacznych
pomysłów; czyżby znów żądał ołtarza krytego dachem? Trzeba być wy-
rozumiałym dla biedaka.
— Ależ nie, wcale nie powrócił do dawnych projektów, wprost przeciwnie
— odparł pospiesznie Jones. — Skreślał wciąż coś z każdego rysunku, tak że
cała moja robota okazała się stratą czasu. W końcu nie zostało nic poza zwykłą
płytą grobową, którą kamieniarz położył w pół dnia.
— Zwykła płyta grobowa? — zdziwił się Barnet.
— Tak. Obstawałem jeszcze czas jakiś przy zrobieniu chociaż stopni, na co
odpowiedział, że go na to nie stać.
— No tak. Dzieci mu rosną i wydatki stają się coraz poważniejsze.
— Zapewne — odpowiedział Jones i jakby uważając, że ta strona
zagadnienia już go nie obchodzi, zwrócił ponownie uwagę Barneta na tapety i
pożegnał się pospiesznie, aby zdążyć na następne spotkanie.
„Zwykła płyta grobowa” — mruknął Barnet, który znowu pozostał sam ze
swoimi myślami. Dumał nad tym przez chwilę, po czym zaczął przeglądać i
wybierać próbki, gdy znowu usłyszał kroki chrzęszczące po żwirze i ktoś wszedł
przez otwarte drzwi frontowe.
Barnet podszedł do drzwi, gdzie ujrzał swego służącego.
— Już od jakiegoś czasu pana szukam — rzekł przybyły. — Ten list
przyszedł pocztą, z tym że ma być natychmiast doręczony. A tu jest drugi, od
pana Downe'a, który przychodził przed chwilą, żeby się z panem zobaczyć. —
To mówiąc szukał drugiego listu po kieszeniach.
Barnet sięgnął po pierwszy, koperta miała czarną obwódkę i londyński
stempel. Adres nie był napisany ręką jego żony ani żadnej z dobrze mu znanych
osób; wszystko się wyjaśniło, gdy rzucił okiem na list donoszący w paru
słowach, że pani Barnet umarła nagle poprzedniego dnia w willi, którą
wynajmowała pod Londynem.
Barnet rozejrzał się powoli po pustym hallu, po nagich ścianach, szeroko
otwartych drzwiach. Oddychając szybko, ze spuszczonymi oczyma wchodził na
schody powoli, jakby nie był pewien ich wytrzymałości. Fakt niedawnej śmierci,
a potem powrotu do życia jego żony całkowicie wykreślił z jego myśli
ewentualność, że ona może umrzeć. Wszedłszy na podest, oparł się o balustradę
i stał w zadumie, nie zdając sobie zupełnie sprawy, jak długo to trwało. Potem
obrócił się do okna i wytężył wzrok w stronę domku widocznego gdzieś przy
końcu drogi, domku, z którego Lucy wychodziła co rano ścieżką na przełaj do
domu adwokata Downe'a. Z drżących warg wyszło tylko jedno, niedosłyszalne
słowo: „Nareszcie!”
Po chwili, rzekłbyś mimo woli, padł na kolana, szepcząc jakąś bezładną,
dziękczynną modlitwę. Jego szlachetny postępek: doprowadzenie żony do życia,
niezawodnie został wynagrodzony! Ale niemal zaraz po tym pierwszym odruchu
odczuł niepokój sumienia, szybko powstał z klęczek strzepując pył ze spodni i
począł rozmyślać, co ma dalej robić.
Nie mógł wyruszyć do Londynu wcześniej niż za kilka godzin, a na
przygotowanie się do drogi wystarczało pół godziny. Zszedł machinalnie na dół
i powrócił do przeglądania próbek tapet. Ich barwy wydały mu się teraz
weselsze. Wszystko uległo zmianie — któż bowiem miał wprowadzić się do
ścian ozdobionych tymi tapetami? Barnet zastanawiał się, jak należy sobie
tłumaczyć postępowanie Lucy, jej częste odwiedziny z dziećmi w tym domu, jej
rumieńce, gdy do niego przemawiała, jej widoczne zainteresowanie jego osobą.
Jakaż bowiem kobieta może na dłuższą metę nie zainteresować się mężczyzną, o
którym wie, że jest jej całkowicie oddany? Nie, jeśli błagania do czegoś mogą
doprowadzić, Lucy nie pojedzie do Indii. Poprzednio wybrane próbki tapet
wydały mu się nieodpowiednie i zaczął je przeglądać na nowo.
Ledwo tę czynność rozpoczął doszło go zza drzwi wejściowych głośne
pochrząkiwanie, mające widocznie na celu zwrócenie uwagi, a także kroki,
zmierzające ku tym drzwiom. Służący Barneta, o którym ten zapomniał wśród
nawału myśli, czekał na jego rozkazy.
— Przepraszam pana — odezwał się spoza drzwi — ale pan nie zabrał
jeszcze listu pana Downe'a. On przyszedł zaraz po pana wyjściu, a że nie mógł
czekać, więc coś do pana napisał na pańskim biurku.
Doręczony list nie miał czarnej obwódki, był to zwykły arkusik zapisany
dobrze znanym pismem adwokata.
Drogi panie!
Może domyśli się pan wiadomości, której przyszedłem panu udzielić — oto
Lucy Savile i ja bierzemy dziś rano ślub. Nie mówiłem o tym dotąd żadnemu z
moich przyjaciół dla przyczyn, które z całą pewnością pan rozumie.
Przyspieszenie tej decyzji nastąpiło na skutek oświadczenia Lucy, że chce jechać
do brata, do Indii. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię bez niej żyć.
Będzie to zupełnie cichy ślub, niemniej życzę sobie bardzo, aby pan przybył
do nas o godzinie dziesiątej i razem z nami pojechał do kościoła. Uzupełni to
szczęście, jakiego doznam przy tej ceremonii, a sądzę, że i Lucy sprawi to przy-
jemność. Przyszedłem z tą prośbą o tak wczesnej porze chcąc pana jeszcze
zastać w domu, widzę jednak, że wyprzedza mnie pan w rannym wstawaniu.
Oddany
C. Downe
— Czy mam czekać, proszę pana? — spytał służący po długiej chwili
śmiertelnego milczenia.
— Nie potrzeba, Wiliamie. Odpowiedzi nie będzie — odrzekł spokojnie
Barnet.
Po odejściu służącego odczytał list po raz drugi. Pochyliwszy się odruchowo
nad arkuszami tapet, które tak mozolnie dobierał, począł je starannie drzeć na
połowy, na ćwiartki i wrzucać strzępy do pustego kominka. Po czym wyszedł z
sieni, zamknął drzwi na klucz i przez chwilę stał nieruchomo przed domem.
Zamiast wrócić do miasta skierował się w dół drogą portową i jakiś czas błądził
w zamyśleniu nad brzegiem morza, w pobliżu miejsca, gdzie wyciągnięto na ląd
zwłoki pani Downe.
Barnet miał w swej naturze nieograniczoną zdolność cierpienia i ta
zawładnęła nim teraz niewątpliwie w całej pełni. Wypadki, które zwaliły się nań
tego dnia w ciągu pół godziny, wykazywały w swym układzie szczególnie
wyrafinowane okrucieństwo, którym czasami szafuje kapryśne bóstwo zwane
ślepym przypadkiem. Siłę uniesienia, jakie ogarnęło Barneta w krótkich
chwilach nadziei pomiędzy przeczytaniem jednego i drugiego listu, potwierdził
teraz ogrom jego rozpaczy. Gdyby jakiś bystry obserwator spojrzał mu teraz w
twarz oświetloną słońcem, zauważyłby na jego gładkim czole tworzącą się
poprzeczną linię zmarszczki, której przedtem nie było, a która nie miała już
nigdy zniknąć. W jego jasnoorzechowych oczach widać było ból; cierpienie
zdawało się w nich łączyć z ogromnym zdziwieniem człowieka, którego coś
zaskoczyło.
Dość dziwny był również splot spraw mniejszej wagi, związanych z
obecnym położeniem Barneta, ale tym niewiele poświęcał teraz uwagi. Żywa
dusza w mieście nie wiedziała jeszcze o śmierci jego żony, a ze względu na
Downe'a nie należało rozgłaszać tego przed końcem dnia. Obecny zbieg
okoliczności zestawiony z sytuacją, jaka się wytworzyła w dniu śmierci pani
Downe, był tak szczególny, że wystarczyłby zupełnie na zatrucie wrażliwemu
znajomemu jego szczęścia, gdyby się o tym dowiedział.
Ponieważ jednak Barnet nie mógł przed upływem kilku godzin wyjechać do
Londynu, dokąd przewieziono zwłoki jego żony (bo w tych czasach odległość
od kolei wynosiła wiele mil), nie miał szczególnego powodu śpieszyć się. Podle-
ganie impulsom wszelkiego rodzaju było cechą charakteru Barneta, gdy więc na
dalekim zegarze wydzwoniła dziesiąta, nogi same poniosły go w stronę miasta,
czuł bowiem, że musi działać, by ocknąć się z odrętwienia. Minął domek Lucy
Savile, swój nowy dom i stanął przed kościołem. Tu wstrząsnął nim dreszcz i
zabrakło mu dalszego impulsu. Przed kościołem stało parę powozów i Barnet
zdał sobie sprawę, że w tej chwili odbywa się ślub Downe'a z Lucy Savile.
Nagle ogarnęło go uczucie dumnej pewności siebie, przemożna chęć
swobodnego zachowania się w obliczu ponurego faktu; pozornie bez wysiłku
minął furtkę i przeszedłszy brukowanym chodnikiem do kościoła przystanął na
chwilę w bocznej nawie. Pod drzwiami zakrystii zgromadziło się grono ludzi.
Barnet minął ich i wszedł do wnętrza.
Tam ujrzał ich oboje składających z przejęciem swoje podpisy. Widząc, że
Downe kończy tę czynność, Barnet na parę sekund odwrócił twarz, nieco
jeszcze zmienioną, a gdy po chwili stanęli naprzeciwko siebie, był już zupełnie
spokojny i uśmiechnięty. Takie zwycięstwo nad samym sobą powinno było
zasłużyć na pamięć współmieszkańców rodzinnego miasteczka. Przywitał się z
Downe'em serdecznie, składając mu życzenia.
Barnet spodziewał się widać, że w twarzy Lucy dostrzeże jakiś cień poczucia
winy, ale nie. Poza rumieńcami i wzruszeniem, które można było przypisać
odbytej ceremonii, nie było w jej zachowaniu nic, co by zdradzało rozterkę
duchową; jej szarobrązowe oczy miały dobrze mu znane wejrzenie, w którym
przebijały rozum i prawość, ale nigdy nieczułość. Lucy i on uścisnęli sobie ręce,
a Downe powiedział serdecznie:
— Tak chciałem, aby pan przybył wcześniej. Umyślnie zachodziłem do
pana, by pana zaprosić. Ale teraz wróci pan z nami.
— Nie, nie — odparł Barnet. — Zupełnie nie byłem na to przygotowany,
więc powiedziałem sobie, że przyjdę tylko rzucić na was okiem, bo nie
zdążyłbym wrócić do domu i przebrać się. Postoję sobie na uboczu, by widzieć
was wychodzących i sprawdzić na sobie, jako na jednym z widzów, wrażenie,
jakie swym widokiem sprawiacie.
Na to roześmiała się Lucy, roześmiał się jej mąż, a także Barnet, który zaraz
się wycofał. Skromny orszak posuwał się wzdłuż nawy do przedsionka,
jedwabna sukienka Lucy zaszeleściła ocierając się o płaskorzeźby zdobiące
podstawę starożytnej chrzcielnicy, a córeczki Downe'a rozglądały się okrągłymi
oczkami, przejęte nową sytuacją, jaka wytworzyła się dla ich nauczycielki, a
zarazem przyjaciółki.
A więc Downe zdołał pocieszyć się po stracie Emilii, od śmierci której
upłynął jeden rok, dwa tygodnie i trzy dni.
Gdy oba powoziki odjechały i widzowie się rozproszyli, Barnet wyszedł z
kościoła na słońce. Nie starał się już utrzymać nienagannej postawy, krok jego
stał się nierówny, niepewny, niemal chwiejny, a lekkie zmiany w zabarwieniu
twarzy zdawały się być odbiciem jakiegoś wewnętrznego płomienia. Gdy
wchodził na cmentarz, twarz jego stała się blada jak letnie obłoki, odczuwał
dużą trudność w chodzeniu i usiadł na najbliższym kamieniu grobowym,
podpierając ręką głowę.
Grabarz pracujący w pobliżu nad mogiłą, której nie miał czasu poprzedniego
wieczora zasypać, obserwował Barneta. W pewnej chwili podszedł do niego i
poznając go zapytał:
— Może odprowadzić pana do domu?
— Nie, dziękuję — odpowiedział Barnet wstając z miejsca. Grabarz
powrócił do swojej roboty, a Barnet poszedł za nim, przez chwilę mu się
przypatrywał, po czym z nim razem zaczął udeptywać ziemię.
Grabarzowi wydawało się to nieco dziwne, ale nie wypowiedział żadnej
uwagi. Gdy grób został zasypany Barnet stanął nagie nieruchomo, z wzrokiem
utkwionym w dal, i odszedł zdecydowanym krokiem, znikając za furtką
cmentarną. Grabarz wsparł się na łopacie i patrzył za odchodzącym, po czym
zabrał się do sypania kopca na mogile.
W ciągu kilku minut, kiedy udeptywał ziemię nad zmarłym człowiekiem,
Barnet powziął pewien plan, a na czym ów plan polegał, tego współmieszkańcy
miasteczka nie mieli się przez długi czas dowiedzieć. Powrócił do domu, napisał
kilka urzędowych listów, wezwał swego adwokata (starszego pana z tej samej
miejscowości, który był dawniej radcą prawnym jego ojca), wieczorem zaś
zabrał się do przeglądania korespondencji i dokumentów będących w jego
posiadaniu. Koło godziny jedenastej, gdy stos papierów rzuconych do kominka
doszedł do nieprawdopodobnych rozmiarów, Barnet zaczął je palić. Czynność ta
wobec ilości paliwa okazała się mozolniejsza, niż przypuszczał, i wiele godzin
nocy upłynęło, zanim roboty dokończył.
Nazajutrz rano Barnet wyjechał do Londynu pozostawiwszy list do Downe'a,
w którym donosił mu o nagłej śmierci pani Barnet i o tym, że jedzie na pogrzeb;
potem jednak upłynęło trzykrotnie tyle czasu, ile było potrzeba na tę podróż, a
Barneta nikt nie zobaczył ani na ulicach, po których zwykł chodzić, ani w
starym jego domu, ani w nowym. Wyjechał widać na dobre, a nikt nie wiedział
dokąd.
Wkrótce dowiedziano się: dał pełnomocnictwo swemu adwokatowi na
rozporządzenie się całym majątkiem ruchomym i nieruchomym, jaki w mieście
posiadał, i na wpłacenie sum uzyskanych ze sprzedaży do jednego z wielkich
banków londyńskich na rachunek jakiejś nieznajomej osoby. Niektórzy sądzili,
że tą nieznaną osobą jest on sam pod przybranym nazwiskiem, ale mało kto
wiedział — jeśli ktokolwiek wiedział — jak było naprawdę.
Wytworna nowa rezydencja została także sprzedana, nabywcą zaś był nie kto
inny jak Downe. Temu ostatniemu powodziło się coraz lepiej, a rodzina,
powiększona o młodą żonę, wymagała przestronniejszej siedziby niż dotych-
czasowe mieszkanie przy ciasnej uliczce. Dawny dom Barneta zakupiło
miejscowe Kuratorium Kongregacji Baptystów. Stary, powleczony patyną lat
budynek został zburzony, a na jego miejscu zbudowano kaplicę. Zanim
wydzwoniła ostatnia godzina tego pamiętnego dla Barneta roku, wszelki ślad po
nim w obrębie rodzinnego miasta zaginął, zatarła się nawet pamięć nazwiska,
które przez przeszło dwieście lat stanowiło pulsującą siłę w Port-Bredy.
9
Dwadzieścia jeden lat i sześć miesięcy nie mijają nie pozostawiwszy śladu
nawet na twardym kamieniu czy metalu; dla człowieka taki okres czasu oznacza
ni mniej, ni więcej tylko zupełne przeobrażenie. W rodzinnym mieście Barneta
żywe dzieci o miękkich kościach wyrosły na statecznych mężczyzn i godne
kobiety. Mężczyźni i kobiety zaczęli chylić się ku starości, pomarszczyli się,
zesztywnieli, zasuszyli, a każda klasa społeczna składała co rok swój haracz
pobliskiemu cmentarzowi. W dziedzinie nieorganicznej największą zmianą było
doprowadzenie kolei do Port-Bredy; była to odnoga łącząca miasteczko ze stacją
węzłową odległą o kilkanaście mil. Dawny dom Barneta przy portowej drodze,
oślepiający niegdyś nowością, nabrał teraz szacownej patyny; obrośnięty był
bluszczem, dzikim winem, mchem, poznaczony plamami wilgoci, wykazywał
też pewne uszkodzenia, jakie się zwykle widzi na starych domach. Jego
architektura, zadziwiająca niegdyś pomysłowością i oryginalnym stylem, stała
się staromodna, nie uzyskawszy jeszcze dostojeństwa staroświeckiej budowli.
Drzewa wzdłuż portowej drogi się rozrosły, niektóre znikły pod zębami piły;
kościołowi zaś zrobiono taką przysługę, że po odrestaurowaniu przez jakiegoś
architekta-facecjonistę stał się dziwolągiem, którego wierni prawie nie mogli
poznać, gorąco przywiązani do dawnej świątyni.
Przez wszystkie te lata Barnet nie pokazywał się w gnieździe ojców i nikt nic
o nim nie słyszał.
Pewnego wieczoru po jarmarku kilku farmerów i mleczarzy w sile wieku
zgromadziło się przy bufecie hotelu „Pod Czarnym Bykiem” wymieniając
między sobą uwagi i z rzadka zagadując do dwóch kobiet usługujących za kon-
tuarem pokrytym cynową blachą. Te ostatnie, krzątając się z rzekomo napiętą
uwagą, w krótkich przerwach wzdychały lub dzieliły się spostrzeżeniami z
dziedziny bardziej je interesującej niż życzenia obecnych gości.
— Dzień jest krótszy — zauważył jeden z mleczarzy dostrzegając zapalacza
lamp idącego ulicą.
Farmerzy przytaknęli milcząco słusznej uwadze, a jedna z kelnerek, widząc,
że nikt się nie odzywa, wycedziła męczeńskim tonem: „Ach, tak”.
— W dni targowe trzeba będzie zapalać latarnie, zanim się wyruszy do
domu.
— To prawda — potwierdził sąsiad mleczarza bezmyślnie.
— A potem już tak będzie całą zimę, bez zmian.
Reszta towarzystwa nie była skłonna do podtrzymywania rozmowy.
Kelnerka znów westchnęła, uniosła nad kontuarem rękę i czubkiem małego
palca musnęła policzek. Spojrzawszy w stronę drzwi rzekła po chwili:
— Zdaje się, że dyliżans ze stacji podjeżdża.
Oczy mleczarzy i farmerów zwróciły się na szklane drzwi dzielące sień od
zajazdu. Rzeczywiście zatrzymał się tam dyliżans. Słychać było łoskot
ściąganego bagażu, po czym do hallu wkroczył nieznajomy mężczyzna, a za nim
odźwierny dźwigający skórzaną walizę, którą złożył na ławie.
Nieznajomy był człowiekiem w starszym wieku, o popielatobiałych
kędzierzawych włosach i głębokich zmarszczkach zarysowanych od oczu ku
skroniom; jego cera koloru terakoty świadczyła, że musiał stykać się długo z
żarem tropikalnego słońca, co przy jasnej barwie włosów stanowiło kontrast
przywodzący na myśl spiekotę i mróz jednocześnie. Szedł krokiem miarowym i
spokojnym, jakby chciał uniknąć zakłócenia równowagi umysłu. Jeśli mu coś
ciążyło na sercu, musiał do tego ciężaru dawno przywyknąć, bo nie
przeszkadzało mu to już, widać, w codziennym życiu.
Zatrzymał się na środku izby wpatrując się niepewnym wzrokiem w
kelnerki, a po chwili zastanowienia zamówił pokój w hotelu. Czekając, aż
służba się zakrzątnie, rozglądał się po hallu z ciekawością, lecz w zupełnym
milczeniu. Poproszony na górę, znikł na schodach, wyprzedzała go pokojówka
ze świecą, a za nim szedł chłopak z walizą. Nikt nie poznał nieznajomego
przybysza.
W kwadrans później, gdy farmerzy i mleczarze odjechali już do swych
wiejskich zagród, zeszedł na dół, wypił szklankę wina zagryzając sucharkiem i
powędrował na miasto. W ostatnich latach przybyło tu tyle rzęsiście oświetlo-
nych okien sklepowych, że w ich blasku każdy stragan, wóz czy taczka, każdy
przechodzień, dobrze czy źle ubrany, przyciągał oczy, nadając ulicy wesoły
wygląd. Przybysz zdawał się najbardziej interesować nazwiskami na szyldach i
tabliczkach widniejących nad drzwiami sklepów; te nazwiska, o ile je mógł
odczytać, różniły się w niemiły sposób od tych, które dwadzieścia jeden lat temu
wyryły mu się w pamięci.
Podróżny szedł przed siebie, dopóki nie doszedł do księgarni. Przez oszklone
drzwi zajrzał do jej wnętrza. Za ladą stał młody człowiek o rumianej twarzy,
poza tym w sklepie nie było nikogo. Białowłosy pan wszedł i poprosił o
pozwolenie przejrzenia czasopism za opłatą. Wsparty łokciem o ladę przewracał
kartki, ale widać było, że ich nie czyta. W końcu odezwał się:
— Czy stary pan Watkins żyje? — Głos miał jak na swój wiek dziwnie
młodzieńczy.
— Mój ojciec umarł, proszę pana — odrzekł młodzieniec.
— Ach, jakże mi przykro — ciągnął nieznajomy. — Tyle lat minęło, odkąd
byłem w tym mieście po raz ostatni, że powinienem się był tego spodziewać. —
Po krótkim milczeniu mówił dalej: — A czy firma Barnet, Browse i Spółka
jeszcze istnieje? Handlowała dawniej na wielką skalę lnem i powrozami.
— Firma istnieje, ale bez nazwiska Barnet. Musiało to być jakieś fikcyjne
nazwisko, ja przynajmniej o żadnych żyjących Barnetach nie słyszałem. Teraz
firma nazywa się Browse i Spółka.
— A pan Andrew Jones, architekt, czy jeszcze pracuje w swym zawodzie?
— Umarł, proszę pana.
— A wikary od Panny Marii, pan Melrose?
— Umarł przed wielu laty.
— Mój Boże! — nieznajomy umilkł na dłuższą chwilę, po czym odchrząknął
i zapytał: — Nie wie pan, czy pan Downe, adwokat, jeszcze praktykuje?
— Nie, proszę pana. I on umarł, będzie już siedem lat temu.
Nastało jeszcze dłuższe milczenie. Bystry obserwator zauważyłby, że arkusz
papieru w ręku nieznajomego poczyna wyraźnie drżeć. Białowłosy pan
widocznie sam to spostrzegł, bo położył arkusz na ladzie.
— A pani Downe żyje? — zapytał, po czym zacisnął usta i spuścił oczy.
— Tak, pani Downe żyje i dobrze się miewa. Mieszka tam gdzie dawniej.
— Na East-Street?
— O nie, w „Château Ringdale”. Zdaje się, że ten dom jest w posiadaniu
rodziny od paru pokoleń.
— Mieszka zapewne z dziećmi?
— Nie. Nie miała swoich dzieci. Było tam kilka panien, o ile wiem, z
pierwszego małżeństwa pana Downe'a. Ale one są zamężne i mieszkają w
innych dzielnicach miasta. Pani Downe mieszka sama.
— Zupełnie sama?
— Tak, proszę pana, zupełnie sama.
Nowo przybyły podróżny powrócił do hotelu na obiad, przebrał się nieco i
podgolił brodę na wzór mody sprzed dwudziestu lat, kiedy sam był jeszcze
interesującym młodym człowiekiem, po czym wyszedł kierując się ku drodze do
portu. Gdy dochodził do miejsca, gdzie chodnik się urywał i zabudowania
poczęły rzednąć, ujrzał przed sobą zgarbioną postać o zarośniętej twarzy, którą
można było na pierwszy rzut oka wziąć za typowego włóczęgę; w świetle
gazowej latarni jego płaszcz na ramionach połyskiwał od tłustych plam. Obaj
przechodnie obejrzeli się za sobą, a ten, co wyglądał na włóczęgę, stanął jak
wryty.
— Boże święty! To pan Barnet! Ależ oczywiście, że pan Barnet!
— Tak, a pan jest doktorem Charlsonem?
— Tak. Pan się dziwi memu wyglądowi... Los nie obszedł się ze mną zbyt
łaskawie. Ale, ale... tych pięćdziesięciu funtów nigdy panu nie zwróciłem,
prawda? Nie byłem jednak niewdzięcznikiem! — tu zgarbiony człowiek z em-
fazą klasnął w dłonie. — Dałem panu sposobność, panie Barnet, którą wielu
ludzi przyjęłoby za całkowitą spłatę długu, sposobność ożenienia się z pańską
Lucy. Bo w oczach świata pańska żona była topielicą, no nie?
— Na miłość boską, nie mówmy o tym!
— Dobrze, dobrze. Może nie był to właściwy sposób okazania wdzięczności.
Niemniej przydałby się staremu znajomemu jakiś łyczek wódki. A ona jest
znowu wolna, jeśli pan chce wiedzieć i jeśli panu na tym zależy. Cha! cha! cha!
— Przy ostatnich słowach wypchnął językiem policzek i zmrużył oko po
swojemu.
— Wiem wszystko — odparł pospiesznie Barnet. Wciskając w rękę
budzącego litość nędzarza jakiś datek odszedł szybkim krokiem i wkrótce
znalazł się za miastem.
Wyszedłszy na drogę portową stanął przed podjazdem dobrze znanego sobie
domu. Był on tak ukryty między drzewami i krzewami, zasadzonymi po jego
ukończeniu, że trudno było rozpoznać miejsce niegdyś wybrane na budowę,
które wtedy było nagim zboczem.
Barnet otworzył furtkę i zamknął ją bezszelestnie, potem cichym krokiem
okrążył półkole podjazdu, nie zmienione od czasu, kiedy je sam wytyczał, a
działo się to tego ranka, kiedy Lucy Savile przybiegła do niego, by podziękować
mu za posadę przy dzieciach Downe'a. Wybujałość drzew i krzewów na każdym
kroku przeszła wszelkie oczekiwania Barneta; cieniste pergole tworzyły
sklepione tunele, osłaniające przed słońcem czy księżycem, a ze ścian domu aż
do okien pierwszego piętra zwisały gęste pnącza.
Barnet ociągał się przez kilka minut, spacerując w mroku ogrodu, po czym
zadzwonił do drzwi. Służącemu, który mu otworzył, zaanonsował się jako „stary
przyjaciel pani Downe”.
Sień była słabo oświetlona przykręconym płomykiem gazu, co wskazywało,
że goście rzadko tu zaglądali. Wyczuwało się tu jakąś stagnację, jakby
wyczekiwanie. Czyżby czekano na niego? Spoglądając na ściany, przypomniał
sobie, jak niegdyś sprawdzał laską ich świeżą zaprawę; obecnie miały na sobie
brunatną patynę, zaś drewniane balaski na klatce schodowej, lśniące w owym
czasie bladożółtą barwą, przybrały teraz kolor wina.
Pod nieobecność służącego zza przymkniętych drzwi salonu dochodził
przyciszony dialog:
— Nie wymienił nazwiska?
— Powiedział tylko, że jest starym przyjacielem.
— Jak on wygląda?
— Poważny dżentelmen, z białymi włosami.
Głos osoby pytającej zdawał się głęboko poruszać poważnego dżentelmena.
Po krótkiej przerwie usłyszał jeszcze:
— Dobrze, prosić.
I przybysz znalazł się oko w oko z tą Lucy, która niegdyś zwała się Lucy
Savile. Zaokrąglone policzki młodego dziewczęcia sprzed dwudziestu lat
zapadły się zatrważająco, a ciemnobrązowe włosy pokryły siwizną jak wrzos
porannym szronem. Przedziałek na środku głowy, który dawniej tworzył nikłą
białą linijkę ocienioną z dwóch stron, rozszerzył się teraz, lecz włosów
wystarczało jeszcze na suty węzeł z tyłu głowy, a parę loków przeplatanych
srebrnymi nitkami sprawiało estetyczne wrażenie. W oczach jej dokonała się
tylko jedna zmiana — nabrały surowego wyrazu, którego nie było w łagodnym,
rzetelnym spojrzeniu dawnej Lucy. Mimo to zachowała dziewczęcy wygląd,
wygląd dziewczyny, której los narzucił niezasłużenie ciężar czterdziestu pięciu
lat, podczas gdy powinna była zatrzymać się na dwudziestu.
— Lucy, nie poznajesz mnie? — rzekł, gdy służący zamknął za sobą drzwi.
— Poznałam pana od pierwszej chwili! — odpowiedziała wesoło. — Nie
wiem dlaczego, wierzyłam zawsze, że pan kiedyś wróci do starych kątów.
Podała mu rękę i usiedli obok siebie.
— Opowiadano, że pan nie żyje — mówiła Lucy — ale nigdy w to nie
wierzyłam. Dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby tak było.
— Jakże dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania.
— Tak, a ileż rzeczy pan widział przez te lata włóczęgi, podczas gdy ja się
nie ruszałam z tej cichej mieściny! — Twarz jej spoważniała. — Pan wie, że
mój mąż nie żyje od wielu lat? Jestem teraz starą, samotną kobietą w po-
równaniu z tym, czym byłam, jakkolwiek córki pana Downe'a, już zamężne,
starają się umilić mi życie.
— Ja także jestem starym, samotnym człowiekiem i byłem nim przez całe te
dwadzieścia lat.
— Gdzież pan przebywał? I dlaczego pan tak tajemniczo wyjechał?
— Przebywałem trochę w Ameryce, trochę w Australii, przez jakiś czas w
Indiach i na Przylądku Dobrej Nadziei; włóczyłem się wszędzie, nie popasając
nigdzie dłużej, o ile sobie przypominam, a jednak przeleciało przeszło
dwadzieścia lat. Kiedy człowiek dochodzi do mojego wieku, parę lat przebiega
jak jeden rok! Na drugie pani pytanie, dlaczego wyjechałem tak tajemniczo, nie
potrzebuję chyba odpowiadać. Pani musiała chyba odgadnąć przyczynę.
— Nie, niczego nie odgadłam, ani ja, ani Karol — odpowiedziała z prostotą
— i o ile wiem, nikt nie domyślał się przyczyny.
— Nie może być! Niech się więc pani zastanowi raz jeszcze i spojrzy mi w
oczy, i powie, że się pani dalej niczego nie domyśla.
— Chyba nie przeze mnie? — powiedziała i zamilkła zdumiona.
Barnet skinął głową i uśmiechnął się raz jeszcze, ale jego uśmiech był
smutniejszy od jej uśmiechu.
— Dlatego, że wyszłam za Karola?
— Tak, tylko dlatego, że pani wyszła za Karola w tym samym dniu, w
którym odzyskałem wolność i miałem prawo prosić o pani rękę. Moja żona
umarła na dwadzieścia cztery godziny przed waszym ślubem. Daty wyjazdu nie
mogłem odwlec ze względu na jej pogrzeb, a raz wyjechawszy, wiedziałem, że
nie mam do czego wracać, i odpowiednio uregulowałem swoje sprawy.
Jej twarz przybrała wyraz pewnego zastanowienia, objęła go wzrokiem, w
którym malowało się żywe zainteresowanie.
— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — rzekła. — Wiedziałam oczywiście,
że w swoim czasie miał pan jakąś gorętszą sympatię dla mnie, ale sądziłam, że
to przeszło. Zresztą zawsze mi się zdawało, że wtedy, kiedy ja brałam ślub
pańska żona jeszcze żyła. Jakaż ja byłam tępa! Ale pan wypije ze mną herbatę,
prawda? Odkąd mój mąż nie żyje nie jadam nigdy gorącej kolacji, poprzestaję
na lekkiej wieczerzy o tej porze. Zechce pan dotrzymać mi towarzystwa,
prawda?
Podróżny chętnie się zgodził i wniesiono herbatę. Zasiedli przy stoliku i
gawędzili beztrosko, nie oglądając się na godzinę. Teraz dopiero Barnet
rozejrzał się swobodnie po pokoju i powiedział:
— Wszystko to samo, a jakże się zmieniło! Gdy byłem tu po raz ostatni, w
miejscu, gdzie stoi fortepian, leżała deska na kozłach, a na niej próbki tapet.
Przerzucałem te próbki. Nagle w drzwiach stanął mój służący i wręczył mi list.
To Downe zawiadamiał mnie, że dziś bierze ślub z panią. Nie wybierałem dalej
tapet, podarłem je wszystkie i wybiegłem z domu. Nie przekroczyłem jego
progów aż do tej chwili.
— Ach, teraz rozumiem wszystko — wyszeptała.
Powstali oboje od stołu i podeszli do kominka. Lucy wsparła się o gzyms
nad kominkiem, który był na wysokości jej ramienia, on zaś położył rękę na
gzymsie, tuż obok.
— Lucy — rzekł — lepiej późno niż nigdy. Czy zgodzisz się zostać moją
żoną?
Cofnęła się, a jej zaskoczenie wywołało jeszcze większe zaskoczenie u
Barneta, który nie rozumiał, dlaczego ją to tak zdumiało. Trudno było uwierzyć,
żeby ona nie domyśliła się prawdy, a wszystko wskazywało wyraźnie, że nie gra
komedii.
— Pan mnie zupełnie zaskoczył tym pytaniem! — odpowiedziała z
wymuszonym śmiechem świadczącym o zaniepokojeniu. Po raz pierwszy
zdradziła jakieś zakłopotanie. Dodała pospiesznie:
— Za nic w świecie nie wyszłabym za pana.
— Po tym wszystkim! Dlaczego?
— Bo... jak by to powiedzieć... ale chyba mogę to powiedzieć. Gdyby mi
przyszło na myśl powtórnie wychodzić za mąż wybrałabym pana spośród
wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Ale mnie się nic podobnego nie
śni, po prostu nie przyszło mi to nigdy do głowy. Nie mam najmniejszego
zamiaru wychodzić po raz drugi za mąż.
— Gdy jednak chodzi o mnie, czy nie mogłaby pani nieco odstąpić od swych
zasad?
— Drogi panie — odpowiedziała z lekkim, niespokojnym śmiechem — dla
pana uczyniłabym więcej niż dla kogokolwiek na świecie, ale pan nawet nie
wie, czego pan żąda. To rzecz niemożliwa, nie powiem oczywiście, że śmieszna,
bo widzę, że pan to mówi poważnie, a powaga nigdy nie jest dla mnie śmieszna.
— Tak — rzekł Barnet z wolna, puszczając jej rękę, którą ujął w momencie
oświadczyn — mówiłem poważnie. Prawda, że decyzja, jaką powziąłem przed
dwoma miesiącami na Przylądku Dobrej Nadziei, była raczej nagła i, jak widzę,
nie dość przemyślana. Niemniej z całą powagą powtarzam moją prośbę.
— A ja odmawiam. Z największą serdecznością, z najlepszymi uczuciami
muszę oświadczyć, że nie chcę powtórnie wyjść za mąż.
— No, nic się złego nie stało — rzekł z tym zrezygnowanym i serdecznym
humorem, jaki się u niego przejawiał dawniej w trudnych okolicznościach życia.
— Jeśli pani mnie nie chce, muszę się z tym pogodzić. — To mówiąc spojrzał
na zegar. — Czy pani zauważyła, jak jest późno? Musiałem być bardzo
pochłonięty rozmową.
Odprowadziła go do hallu, pomogła włożyć płaszcz i sama podeszła z nim
do drzwi wejściowych.
— Dobranoc — rzekł Barnet już na progu, stojąc w pełnym świetle lampy.
— Mam nadzieję, że nie obraziłem pani.
— Oczywiście, że nie. A ja pana?
— Zastanowię się jeszcze nad tym — odrzekł żartobliwie. — Dobranoc!
Odprowadziła go wzrokiem do furtki, a gdy ucichły jego kroki na drodze
cicho zamknęła za sobą drzwi. Powróciwszy do pokoju skromna wdowa zapadła
w głęboką zadumę i ze spuszczonymi oczyma rozważała słowa swego gościa.
Pełne uprzejmości opanowanie, wykazane przez Barneta po doznanym ciosie jej
odmowy, uczyniło na niej ogromne wrażenie. Mimo że ta odmowa pozbawiła
sensu długi okres próby, jaki Barnet sobie narzucił, nie okazał gniewu i przyjął
tak filozoficznie jej słowa, jakby nie zasługiwał na lepsze. To była postawa
dżentelmena, więcej niż dżentelmena, ta postawa zawierała w sobie bohaterstwo
i wielkość. Im dłużej rozmyślała, tym większe budziły się w niej wątpliwości,
czy słusznie postąpiła odtrącając go tak nieodwołalnie. Udała się do swojej
sypialni mocno z siebie niezadowolona. Przeglądając się w zwierciadle doszła
do wniosku, że niewiele pozostało z jej dawnych wdzięków, wyznanie Barneta
nie było hołdem impulsywnej natury, złożonym jej oczom i policzkom, dowo-
dziło więc głębokiego, niezachwianego uczucia, które zasługiwało na serdeczną
ocenę. Ku swej radości przypomniała sobie, że Barnet zatrzymał się w hotelu
„Pod Czarnym Bykiem”, o czym wspomniał w rozmowie. Jeśli więc wrodzona
delikatność powstrzyma go od odwiedzin nazajutrz lub pojutrze, będzie mogła
posłać mu w liście kilka serdecznych słów. Nie zamierzała bynajmniej od razu
zmieniać swej decyzji, postanowiła jednak pozwolić sobie na rozważenie
sprawy od nowa, jak na szlachetną kobietę przystało.
Nadszedł i przeminął następny dzień, ale Barnet się nie zjawił. Za każdym
dzwonkiem młodzieńczy rumieniec wypływał na policzki Lucy, a w
towarzystwie innych ludzi zdradzała roztargnienie. Wieczorem chodziła po
pokojach tam i z powrotem, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Życie wydawało się
czymś zasadniczo innym niż przed dwudziestu czterema godzinami!
Wymykający się kontroli, dręczący sentyment przeobrażał się w określoną
nadzieję; zanim zegar wybił dziesiątą, Lucy była już tak świadoma tego uczucia,
że niejako stała się symbolicznym jego uosobieniem. Krótko mówiąc, jej
zainteresowanie osobą Barneta, przypominające dawne młodzieńcze lata,
doprowadziło ją teraz do zadania kłamu swym wczorajszym słowom i
przerodziło się w jawną tęsknotę.
Nazajutrz wyszła wczesnym rankiem z domu w nadziei, że go spotka na
ulicy. Piękno przyrody pochłonęło ją całą, szła przez miasto na pola, z pól na
wybrzeże, nie zdając sobie sprawy z odległości, aż zmęczenie ścięło ją z nóg.
Barneta nie było nigdzie. Wieczorem zdobyła się na krok w tych
okolicznościach uzasadniony: przesłała mu do hotelu liścik zapraszając go na
herbatę, punktualnie na godzinę szóstą. Podpisała się „Lucy”.
Po kwadransie posłaniec powrócił z wiadomością, że pan Barnet opuścił
hotel wczesnym rankiem poprzedniego dnia, mówiąc, że prawdopodobnie
powróci w ciągu tygodnia.
Pani Downe kazała odnieść list do hotelu z poleceniem, aby mu był
doręczony natychmiast po przyjeździe. Ani nazajutrz, ani na trzeci dzień nie
było wiadomości z hotelu, Lucy spędziła dwie bezsenne noce, w czasie których
spała może pół godziny.
W sobotę, odsuwając na bok wszelkie względy, poszła sama do gospody
„Pod Czarnym Bykiem” i dokładnie przepytała służbę. Pan Barnet wspomniał
wprawdzie, że może powróci w czwartek albo w piątek, ale nie kazał rezer-
wować dla siebie pokoju, o ile sam nie da znać o przyjeździe. Adresu nie
zostawił.
Lucy ze smutkiem wycofała swój list i postanowiła czekać.
Czekała długie lata, ale Barnet nie wrócił już nigdy.
Kwiecień, 1880
Tłumaczyła
Jadwiga Korniłowiczowa
Pierwsza hrabina Wessex
ing's-Hintock Court — zaczął narrator zerkając dla odświeżenia
pamięci w swoje zapiski — King's-Hintock Court jest, jak wiado-
mo, jedną z najokazalszych rezydencji górujących nad naszą
przepiękną doliną Blackmoor, zwaną także Blakemore. W
momencie, od którego zaczynam swą opowieść, budynek ten stał,
jak to się już zdarzało wielokrotnie, pośród zupełnej ciszy
spokojnej jasnej nocy, oświetlonej tylko zimnym blaskiem gwiazd. Pora była
zimowa, dawno, dawno temu, osiemnasty wiek przebył niewiele więcej niż
jedną trzecią swej drogi. Od strony północnej, południowej i zachodniej
wszystkie okna były ciemne, szczelnie zasłonięte. Tylko od wschodniej strony
na górnym piętrze przez otwarte okno wychylała się dziewczynka lat dwunastu
czy trzynastu. Najwyraźniej jednak nie zajęła tego stanowiska dla dogodnej
obserwacji, oczy miała bowiem zakryte rękoma.
Pokój zamieszkiwany przez nią łączył się z drugim tak, że wejść doń można
było tylko przez dużą sąsiednią sypialnię. Stamtąd to dochodziły podniecone
głosy, tym wyraźniejsze, że w całym domu panowała cisza. Właśnie po to, by
nie słyszeć tych głosów, dziewczynka wyskoczyła z łóżka i zarzuciwszy na
głowę i ramiona ciepłą pelerynę wychyliła się przez okno.
Ale uciec przed głosami nie mogła, mimo usilnych starań. Słowa dochodziły
do niej wyraźne i bolesne, a jedno zdanie, wypowiadane męskim głosem,
głosem jej ojca, powtarzało się wielokrotnie.
— Mówię ci, nic z tych zaręczyn! Szkoda gadać. Przecież to jeszcze
dziecko.
Wiedziała, że przedmiotem dyskusji jest jej osoba. Chłodny kobiecy głos
odpowiedział:
— Przestań gadać, bądź rozsądny. On zgodzi się czekać pięć czy sześć lat na
ślub, a przyznaj, że w całym hrabstwie nie znajdziesz drugiego, który by się z
K
nim mógł równać.
— Ani mowy. Człowiek po trzydziestce! Aż wstyd.
— Ma akurat trzydzieści lat, a przy tym to wspaniały, kulturalny kawaler —
doskonała partia dla niej.
— Ale biedak!
— Co z tego? Jego ojciec i starsi bracia dobrze są widziani na dworze
królewskim — mało kto tyle czasu tam przebywa co oni, więc z jej majątkiem...
kto wie, czy nie dostanie w przyszłości tytułu baroneta.
— Wygląda na to, że sama jesteś w nim zadurzona!
— Jak możesz mnie tak obrażać, Tomaszu! A najgorsze ze wszystkiego jest
to, że wygadując tyle na moje zamiary sam masz w głowie coś całkiem
podobnego! No przyznaj, że masz! Wybrałeś pewno dla niej jakiegoś prostaka,
chłopaka z okolic tego twojego Falls-Park, z jakiejś zapadłej dziury —
niechybnie syna jednego z twoich tamtejszych kompanów od kielicha, co?
Zamiast dalszych argumentów męża usłyszała wybuch jego gniewu. Kiedy
wreszcie zdołał ułożyć jakieś pełne zdanie, zabrzmiało ono tak:
— Moja jejmość, krzyczysz tak i szarogęsisz się tylko dlatego, że tutaj ty
jesteś dziedziczką. Jesteś w swoim własnym domu i na swojej własnej ziemi.
Ale pozwól sobie przypomnieć, że jeżeli ja się tutaj przeniosłem do ciebie, za-
miast żonę wziąć do swojego domu — to tylko dla większej wygody. Do diabła!
Czym ja żebrak? Czy nie mam własnego dachu nad głową? I alei wjazdowej
równie długiej jak ta tutaj? Czyż moje buki nie dorównują twoim dębom?
Byłbym sobie dalej mieszkał we własnym spokojnym domostwie, zadowolony z
tego, ca mam, gdybyś mnie stamtąd nie odciągnęła swymi fumami i minami.
Jako żywo, wracam do siebie, nie zostanę tu z tobą dłużej! Gdyby mi nie za-
leżało na naszej Betty, dawno bym już się stąd całkiem wyniósł.
Potem nie było już słychać żadnych słów. Po chwili jednak z dołu doszedł
uszu dziewczynki odgłos otwieranych i zamykanych drzwi, więc znowu
wyjrzała przez okno. Żwir zaskrzypiał na ścieżce przed domem i jakaś postać
ciemno odziana, w której bez trudu poznała ojca, wyszedłszy z domu skierowała
się na lewo. Patrzyła, jak szedł wzdłuż wschodniej ściany, potem skręcił za róg i
zniknął. Na pewno szedł w stronę stajen.
Zamknęła okno i wróciwszy do łóżka płakała tak długo, aż wreszcie zasnęła.
Betty — jedynaczka ukochana zarówno przez matkę, pełną ambicji na jej
punkcie, jak i przez ojca, któremu była wszystkim na świecie — bardzo często
zamartwiała się takimi scenami jak ta dzisiejsza. Inna sprawa, że była jeszcze za
młoda, by się przejmować samym faktem, czy matka zaręczy ją z wybranym
przez siebie kandydatem, czy nie.
Dziedzic niejednokrotnie już wyjeżdżał z domu w podobnych
okolicznościach zapowiadając, że więcej nie wróci, i zawsze pojawiał się na-
stępnego ranka. Tym razem jednak sprawa nie zakończyła się tak samo:
następnego dnia dziewczynce powiedziano, że ojciec pojechał o świcie do
swego majątku, Falls-Park, bo ma ważne sprawy do omówienia z rządcą, i może
pozostanie tam parę dni.
Falls-Park oddalone było od King's-Hintock Court przeszło dwadzieścia mil
i stanowiło o wiele skromniejszy ośrodek o wiele skromniejszej posiadłości. Ale
kiedy owego lutowego poranka ukazało się oczom pana Dornella, pierwszą jego
myślą było, że musiał doprawdy być głupcem, by swój dom opuścić, chociaż
wtedy chodziło o najposażniejszą partię w całym Wessex. Palladiański fronton
domu z czasów króla Karola I przez swą regularność i prostotę budowy miał
taką spokojną godność, jakiej wielka, łącząca różne style, zwieńczona licznymi
szczytami rezydencja żony nie mogła w żaden sposób przewyższyć. Jednakże
dziedzic był rozgoryczony do głębi, a ponure cienie gęsto zarośniętego parku
niewiele mogły się przyczynić do poprawienia jego nastroju. Ogorzały,
czterdziestoośmioletni mężczyzna ciężko siedział na swoim wierzchowcu i
myślał tylko o dziecku, swojej kochanej Betty — z nią wiązały się jego troski.
Źle mu było w pobliżu żony, źle mu było z dala od małej córeczki i nie widział
wyjścia z tej sytuacji. Skutkiem tego trochę za bardzo używał uciech stołu,
mawiano, że już trzy butelki wysusza jednego wieczora — a w oczach żony
coraz mniej pasował do jej eleganckich, miejskich przyjaciół.
Powitało go kilkoro wiekowych sług, którzy zajmowali się tym starym
domostwem, gdzie tylko nieliczne pokoje utrzymywano w stanie mieszkalnym
dla niego i jego przyjaciół na czas polowania; przed południem przybył jeszcze
w ślad za nim z King's-Hintock Court wierny służący Tupcombe, by zadbać o
wygody swego pana. Ale nie minęły dwa dni tej samotności, a już pan Dornell
zaczął dochodzić do wniosku, że popełnił błąd przybywając tutaj. Tym
wyjazdem w gniewie sam zaprzepaścił wszelkie możliwości przeciwstawienia
się bezsensownym zamysłom żony, pragnącej obiecać rękę jego biednej małej
Betty jakiemuś ledwo poznanemu człowiekowi. Powinien był właśnie pozostać
na miejscu, by bronić córki przed tą odrażającą transakcją. Uświadomił sobie
nagle, że fakt dziedziczenia w przyszłości tak Wielkiej fortuny jest właściwie
dla dziewczynki raczej niepomyślną okolicznością. Toć może stać się ona łupem
każdego łowcy posagowego w kraju. Gdyby miała dziedziczyć tylko jego
skromną majętność, o ile większe byłyby jej szanse szczęścia.
Zresztą żona nie myliła się przypuszczając, że i on także ma upatrzonego
kandydata dla swojej pieszczotki. W przekonaniu ojca jedynym człowiekiem,
który mógłby jego Betty uszczęśliwić, był syn drogiego, nieżyjącego już
przyjaciela, chłopak o dwa lata od niej starszy, mieszkający o niecałe dwie mile.
Ale do głowy by dziedzicowi nie przyszło nawet wspomnieć o tym planie
jednemu czy drugiemu z młodych ani wykazywać taki nadzwyczajny pośpiech.
Dość będzie na to czasu za lat parę. Poznali się już zresztą, a dziedzicowi
wydawało się nawet, że dostrzegł w zachowaniu młodzieńca pewną obiecującą
serdeczność. Kusiło więc pana Dornella, by pójść za przykładem żony i
uprzedzić jej zamysły pozwalając młodym zetknąć się w Falls-Park. Betty —
choć wedle pojęć owych czasów panna na wydaniu — była jeszcze za młoda, by
się zakochać, ale chłopak kończył niedługo piętnaście lat i czuł do niej wyraźną
skłonność.
Zamiast pilnować jej w King's-Hintock, gdzie z konieczności dziewczyna
jest pod wpływem matki, o ileż lepiej byłoby wziąć ją na jakiś czas tutaj, pod
własne skrzydła. Ale jak to przeprowadzić bez użycia siły? Jedyny sposób, jaki
mu się nasunął, to uzyskać, jak to już kilkakrotnie bywało, zgodę matki na
całodzienną wizytę Betty — bo jakże żona mogła tego zabronić — a gdy
przyjedzie, zatrzymać ją pod byle pretekstem, póki Reynard, wybrany przez
żonę konkurent, nie wyjedzie za granicę, co planowane było na przyszły
tydzień.
Pan Dornell zdecydował się wrócić do King's-Hintock i spróbować
podstępu. Na wypadek odmowy był prawie gotów porwać Betty siłą i przywieźć
tutaj.
Choć plany, które snuł, były dość nieokreślone i donkiszotowskie, jednakże
powrotna droga minęła dziedzicowi w dużo pogodniejszym nastroju. Cieszył
się, że wnet zobaczy Betty i porozmawia z nią, no, a potem okaże się, co wyj-
dzie z tych wszystkich zamysłów.
Jechał więc po równinie rozciągającej się od wzgórz wokół Falls-Park do
pagórków koło miasteczka Ivell, przebył je i wydostał się na drogę do King's-
Hintock, aż wreszcie minąwszy wieś wjechał na długą aleję wiodącą do pałacu.
Ponieważ nie zasłaniały jej drzewa, dostrzegł w oddali północną fasadę z
drzwiami wejściowymi, a i jego także z tej strony okien można już było dojrzeć.
Miał więc nadzieję, że Betty zauważy jego przybycie, jak to nieraz bywało, i
zbiegnie do drzwi albo zacznie machać chusteczką.
Nie dostrzegł jednak żadnego znaku. Kiedy tylko zsiadł z konia zapytał
służbę o żonę.
— Jaśnie pani wyjechała. Wezwano ją do Londynu, proszę jaśnie pana.
— A panienka? — spytał dziedzic odruchowo.
— Także pojechała, żeby się trochę rozerwać. Jaśnie pani zostawiła list.
W liście żony jednak nie było żadnego wyjaśnienia, tylko informacja, że
udaje się dyliżansem do Londynu w swoich sprawach, a dziecko bierze, żeby
miało przyjemność. Z boku był jeszcze dopisek samej Betty na ten temat, naj-
wyraźniej skreślony w radosnym podnieceniu przed spodziewaną wyprawą. Pan
Dornell wymamrotał parę dosadnych epitetów; potem ogarnęło go
rozczarowanie. Jak długo miał trwać ich pobyt w mieście, tego żona nie
napisała, ale kiedy zaczął się dopytywać, wyszło na jaw, że do pojazdu
załadowano bagażu tyle, iż mogło starczyć na dwa lub trzy tygodnie.
Nie dziwota, że skutkiem tego King's-Hintock stało się teraz równie ponure
jak poprzednio Falls-Park. Dziedzic stracił zupełnie zapał do polowania i w
ogóle nie miał ochoty widywać się z ludźmi.
Czytał więc tylko raz po raz nabazgrane przez Betty zdania, potem
przeglądał inne liściki przez nią dawniej pisane, bo nic innego nie mogło go
zabawić ani rozruszać. Naprawdę były w Londynie, bo potwierdził to w parę dni
później drugi list od pani Dornell, w którym zawiadamiała małżonka, że mają
nadzieję przybyć do domu mniej więcej za tydzień, a także że nie miała pojęcia
o jego zamiarze tak wczesnego powrotu do King's-Hintock, w przeciwnym bo-
wiem razie nie byłaby wyjechała nie powiadomiwszy go wcześniej.
Pan Dornell ciekaw był bardzo, czy przypadkiem nie przyszło jej do głowy,
bądź jadąc do Londynu, bądź w drodze powrotnej, wstąpić do posiadłości
Reynarda koło Melchester, jako że przez to miasto trzeba było przejeżdżać.
Do osiągnięcia jej celu wizyta ta mogłaby być bardzo pomocna, toteż
dziedzic zasępił się na myśl, że jego plany o tyleż bardziej oddaliłyby się od
zwycięstwa.
Nie wiedział, co z sobą zrobić, więc postanowił zaprosić przyjaciół na obiad,
niech pomogą mu w winie i grogu utopić ten ponury nastrój. Jak pomyślał, tak i
zrobił. Goście, po większej części okoliczni ziemianie, skromniejsi od gos-
podarza, towarzyszyli mu zazwyczaj w polowaniach. Miał być także doktor z
Evershead i parę innych osób — a wśród nich kilku takich wesołych zuchów,
których towarzystwa żona nie zniosłaby w swoim domu, gdyby była obecna. —
Ale kiedy kota w domu nie ma... — mruknął do siebie pan Dornell.
Przybyli goście, a z ich zachowania można było wnioskować, że mają
zamiar bawić się do rana. Czekali cały kwadrans na Baxby'ego z Sharton Castle,
jednego z najweselszych kompanów pana Dornella. Bez jego osoby taki obiad
jak obecny nie mógłby się udać, ale po prawdzie należało dodać, że z jego osobą
trudno było myśleć o prawdziwie wytwornym obiedzie, gdyby obecne były i
damy.
Baxby powrócił był właśnie z Londynu i dziedzicowi bardzo zależało na
rozmowie z nim — właściwie bez wyraźnego powodu, może tylko dlatego, że
tak niedawno człowiek ten miał okazję oddychać tym samym co Betty powie-
trzem.
Wreszcie usłyszeli, że Baxby zajeżdża przed dom, wobec tego gospodarz i
goście ruszyli do jadalni. Po chwili rzeczywiście przyłączył się do nich Baxby
przepraszając za spóźnienie.
— Dopiero wczoraj wieczór przyjechałem, ale, wierzcie mi, miałem już
dosyć Londynu. — Zwrócił się do gospodarza: — No co, Dornell, więc ten
chytry lis Reynard ukradł ci jednak twoją owieczkę, cha! cha!
— Co takiego? — poprzez stół, wokół którego wszyscy stali, machinalnie
spytał pan domu, a zimne słońce padało na jego gładko wygolone oblicze.
— Musisz sąsiad przecie wiedzieć to, o czym mówi całe miasto, dostałeś już
chyba list o wszystkim? O tym, że Stefan Reynard ożenił się z twoją Betty? Ależ
tak, jak tu stoję. To było bardzo starannie zaplanowane: rozjechali się zresztą
zaraz i mają spotkać się aż za pięć czy sześć lat. Na Boga, przecież musiałeś o
tym wiedzieć!
Ciężki łoskot był jedyną odpowiedzią. Odwrócili się: pan Dornell leżał
nieruchomo przy stole, tam gdzie upadł jak kłoda na dębową podłogę. Najbliżej
stojący rzucili się natychmiast ku niemu, zapanowało okropne zamieszanie.
Stwierdzono, że jest zupełnie nieprzytomny, choć charczał ciężko i dyszał jak
miech kowalski. Twarz miał purpurową, żyły nabrzmiałe i krople potu na czole.
— Co mu się stało? — pytano.
— Apopleksja — odpowiedział poważnie doktor z Evershead.
Dotąd z zasady wzywano go do pałacu tylko w lżejszych przypadkach, toteż
obecnie świadom był powagi sytuacji. Uniósł głowę dziedzica, rozluźnił krawat,
rozpiął odzież, a potem zadzwonił na służbę, by przeniesiono pana na górę.
Tam więc leżał pan Dornell jakby w narkotycznym śnie. Lekarz puścił mu
całą miednicę krwi, ale dopiero o szóstej po południu zdołał go jakoś docucić. O
proszonym obiedzie zapomniano zupełnie, część gości dawno już się rozjechała;
kilku jednak zostało.
— Jak mi Bóg miły — powtarzał Baxby raz po raz. — Nie miałem pojęcia,
że tak wyglądają sprawy pomiędzy Dornellem a jego panią! Myślałem, że
dzisiejszą fetę wyprawia właśnie na sześć tego wydarzenia, choć tymczasem
trzymał to w sekrecie. Żeby córeczkę wydać za mąż bez jego wiedzy, no, no!
Gdy tylko dziedzicowi wróciła przytomność pierwsze słowa, jakie
wykrztusił, brzmiały:
— Toć to porwanie! Gardłowa sprawa! Powiesić go! Gdzie Baxby? Już się
mam dobrze. Opowiadaj dokładnie, cóżeś słyszał!
Zwiastun tych niemiłych nowin wzdragał się przed dalszym denerwowaniem
przejętego ojca i początkowo nie chciał wiele mówić. Ale gdy po godzinie stan
dziedzica trochę się poprawił, tak że mógł już na siedząco wysłuchać
Baxby'ego, ten opowiedział mu wszystko, co usłyszał, a wśród tego
najważniejsze, że matka Betty była na ślubie obecna i promieniała ukontento-
waniem.
— Wszystko wydawało się tak w porządku, że ani mi w głowie nie postało,
by to mogło być bez waszej wiedzy, sąsiedzie — zakończył.
— Niech tu na miejscu skonam, jeżeli wiedziałem, że na coś takiego się
zanosi. Toż dziecku ledwie na trzynasty rok idzie! A to mnie Sue przechytrzyła!
Czy Reynard wybrał się z nimi do Londynu, czy jak?
— Nie umiem powiedzieć. Wiem tylko, że małżonka wasza z córką szły
sobie ulicą, a lokaj za nimi, potem weszły do sklepu jubilera, gdzie już stał
Reynard, i tam w obecności jubilera i waszego sługi, którego specjalnie
przywołano, panna Betty powiedziała do Reynarda, tak mi mówiono: „Czy
ożenisz się ze mną...”, a może: „Chcę wyjść za ciebie” i jeszcze: „Albo teraz,
albo wcale” — coś takiego.
— To nic nie znaczy, co miała powiedzieć — mruknął dziedzic z oczami
wilgotnymi od łez. — Matka podsunęła jej te słowa, żeby uniknąć
konsekwencji, jakie mogłyby nastąpić, gdyby zaistniał choć cień podejrzenia o
przymus. Te słowa to nie są słowa dziecka, toć ona ani myślała o małżeństwie,
jakżeby mogła, moja maleńka! Mów dalej!
— Jak było, nie wiem, dość, że postanowili wspólnie. Od razu nabył
obrączki i nie minęło pół godziny, jak ślub się odbył w najbliższym kościele.
W dwa dni później nadszedł list od pani Dornell, pisany do męża, kiedy
jeszcze nic nie wiedziała o jego ataku. Opisywała bardzo pogodnie okoliczności
prowadzące do zawarcia małżeństwa, załączając logiczne racje i uzasadnienie
swej zgody na ten przedwczesny związek, obecnie będący już faktem. Nie miała
pojęcia — aż do chwili, kiedy nagle postawiono ją przed koniecznością pilnej
decyzji — że chodzi o tak szybkie zawarcie kontraktu małżeńskiego, i choć
początkowo nie zdawała sobie dobrze z tego sprawy, zgodziła się jednak
dopiero na wiadomość, że Stefan Reynard, ich obecny zięć, coraz lepiej jest
widziany u dworu i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w niedługim czasie
otrzyma tytuł baroneta. Ich drogiej córce ten wczesny kontrakt małżeński żadnej
najmniejszej szkody nie przyniesie, ponieważ życie jej jeszcze przez kilka lat
potoczy się nadal pod ich okiem zupełnie jak dotąd. To pewne, że nikłe jest
prawdopodobieństwo, by znów miała się nadarzyć tak wspaniała okazja
wydania córki za wytwornego dworaka i mądrego światowca, znanego w
dodatku z wielkich przymiotów osobistych — a zwłaszcza nie zdarzy się w ich
wsiowym pustkowiu w King's-Hintock. Dlatego to uległa prośbom Stefana i ufa,
że pan mąż jej to wybaczy. Krótko mówiąc, pisała tak, jak zwykle kobieta, która
osiągnąwszy de facto
6
to, na czym jej zależało, gotowa jest na daleko posunięte
ustępstwa, jeśli idzie o słowa i zachowanie form.
Pan Dornell wyczytał z tego listu wszystko, co się kryło pod pięknymi
słówkami. A że od niewpadania w pasję zależało teraz być może jego życie,
więc opanowywał, jak tylko mógł, swe wzburzenie, kiedy tak snuł się po domu
smutny i zupełnie niepodobny do samego siebie sprzed kilku dni. Zrobił, co
tylko w jego mocy, by do żony nie doszła jakakolwiek wieść o jego nagłym
zasłabnięciu, wstydząc się tego, boć też w jej oczach byłoby to pewno uznane za
coś absurdalnego, zwłaszcza teraz, kiedy znów przesiąkła miastowymi
pojęciami. Ale pogłoski o tym, co się mu przytrafiło, doszły do niej jednak i
wnet otrzymał zapowiedź, że wraca na dniach, by go pielęgnować. On tedy
niezwłocznie zabrał manatki i wyjechał do swego własnego Falls-Park.
Tutaj przez czas pewien żył jak zupełny odludek. Wciąż jeszcze nie czuł się
dość silny, by przyjmować gości, polować z psami czy jeździć konno; przede
wszystkim jednak czuł wstręt do twarzy obcych, jak i znajomych, bo przecież
wszyscy już wiedzieli o figlu, jaki mu spłatała żona, i dlatego wolał trzymać się
od ludzi z daleka.
Ani przez chwilę nie winił Betty za udział w tym wyczynie, nie wierzył
zresztą w jej dobrowolny udział w całej tej sprawie. Będąc ciekaw, co się z jego
córeczką dzieje, wysłał zaufanego sługę Tupcombe'a do wioski Evershead,
sąsiadującej z King's-Hintock, tak wyliczając, by dojechał na miejsce o zmroku.
Posłaniec przybył nie zauważony, zwłaszcza że nie był w liberii, i zasiadł sobie
w ciemnym kącie przy kominku oberży „Pod Świnią i Żołędziem”.
Okazało się, że każdy wstępujący tam choćby na chwilę mówił o tym
zadziwiającym niedawnym małżeństwie. Pykając w cieniu fajkę Tupcombe
dowiedział się, że pani Dornell z córką wróciła na krótko do domu, Reynard od-
jechał na kontynent, a Betty po paru dniach wysłano do szkoły. Nie zdawała
sobie chyba sprawy z tego, że jest już żoną Reynarda — tak mówiono — i choć
6
de facto (łac.) — w istocie, w rzeczywistości.
początkowo była trochę wystraszona powagą ceremonii, jednak zapewnienia, że
jej wolności w niczym to wszystko nie zagraża, wnet przywróciły dziewczynce
dobry humor.
Od tego dnia zaczęła się oficjalna wymiana listów pomiędzy panem
Dornellem a jego żoną, która teraz równie usilnie dążyła do złagodzenia
stosunków, jak przedtem do przeprowadzenia swojej woli. Ale zawzięty,
szczery mąż-prostak dalej trzymał się z daleka. Jej chęć pogodzenia się z
mężem, uzyskania jego przebaczenia za podstęp — a co więcej nawet —
prawdziwa serdeczność i pragnienie, by złagodzić jego żal, doprowadziły ją
wreszcie na próg jego domu w Falls-Park.
Nie widzieli się od tamtej wieczornej kłótni, jeszcze przed owym wyjazdem
do Londynu i spowodowaną tym wszystkim chorobą. Zaniepokoiła panią
Dornell zmiana w wyglądzie męża, a najbardziej przeraziło ją to, że
zamknąwszy się w jednym pokoju często gęsto chyba zaglądał do kielicha,
zupełnie wbrew zaleceniom lekarza. Nie ulegało wątpliwości, że nie mógł dłużej
żyć w tak prymitywnych warunkach.
Dlatego zaczęła się nad nim użalać, prosić o przebaczenie, wreszcie
namawiać. Lecz mimo że do całkowitego zerwania nie doszło, widywali się
odtąd tylko czasami, bo Dornell dalej większość czasu spędzał w swoim domu.
W ten sposób minęły trzy czy cztery lata. Aż pewnego dnia żona przybyła w
odwiedziny bardziej ożywiona niż zazwyczaj i od razu na wstępie oznajmiła mu,
że edukacja Betty dobiega końca — ich córka wróciła do domu i martwi się, że
nie zastała ojca. Przysyła mu w takich słowach wiadomości: „Poproś, mamo,
ojca, żeby wrócił do domu do swojej Betty”.
— Ach! Więc jest nieszczęśliwa?! — spytał dziedzic.
Żona milczała.
— To przez to przeklęte małżeństwo — ciągnął mąż.
Ale żona nie chciała się z nim kłócić.
— Ona czeka na dworze w powozie — powiedziała łagodnie.
— Co? Betty? Tutaj?
— Tak.
— Czemuś mi tego od razu nie powiedziała?
Dornell wybiegł przed dom: rzeczywiście dziewczę czekało tam jego
przebaczenia, bo i ona przypuszczała, że ojciec jest na nią zagniewany,
podobnie jak na matkę.
Tak więc Betty zostawiła za sobą szkoły i powróciła do King's-Hintock.
Dochodziła lat siedemnastu i stawała się niemal młodą kobietą. Jednakże dalej
czuła się panną, mimo kontraktu małżeńskiego zawartego przed laty, o którym
ona sama, zda się, zupełnie zapomniała. Wydawało jej się to wszystko snem: i
ów jasny, zimny marcowy dzień, londyński kościół o pięknych rzeźbionych
ławkach z zielonymi obiciami, i wielkie organy wysoko na galeryjce — tak
zupełnie inny od ich małego obrośniętego krzewami kościółka w King's-Hintock
— i ten trzydziestoletni mężczyzna, któremu przyglądała się trochę ze
zdumieniem, a trochę z poczuciem, że jest raczej brzydki i napawa ją strachem,
ten, którego — mimo że wymieniali uprzejme listy — nie widziała od tamtego
dnia; i który był jej właściwie tak obojętny, że gdyby powiadomiono ją dziś o
jego śmierci, o tym, że go nigdy już nie ujrzy, powiedziałaby najwyżej:
„Doprawdy?” Serduszko Betty nie zbudziło się jeszcze.
— Pisał ostatnio do ciebie twój mąż? — kiedy już powrócili pod dach spytał
córkę pan Dornell, śmiejąc się żartobliwie, ale z czułością nie wymagającą
odpowiedzi.
Dziewczę skrzywiło się, a ojciec zauważył, że żona spogląda na niego
błagalnie. A ponieważ rozmowa trwała dalej i wyglądało, że pan Dornell będzie
wypowiadał słowa zdolne pogorszyć sytuację, nie dającą się odmienić, pani
Dornell podsunęła myśl, by Betty wyszła z pokoju, póki oni oboje nie skończą
swojej rozmowy, co też dziewczę posłusznie uczyniło.
Dornell na nowo zaczął gorące wymówki:
— Widziałaś, jak ją przestraszył sam dźwięk tego imienia? — I dodał: —
Sam widziałem, nawet jeżeliś ty tego nie zauważyła. Niech to diabli! Co za
przyszłość czeka tę moją nieszczęsną smarkatą. Mówię ci, Sue, to wcale nie
było małżeństwo jak należy i gdybym ja był kobietą, nie uważałbym go wcale
za zawarte. Toć ona mogłaby teraz, bez cienia grzechu, pokochać człowieka z
własnego wyboru, zupełnie tak, jakby wcale nie była przykuta do kogo innego.
Trudno, nic nie poradzę, musiałem ci to powiedzieć. Tak, Sue. Mój kandydat był
lepszy. Podobałby się jej na pewno.
— Nie wierzę — odparła z powątpiewaniem małżonka.
— Powinnaś go zobaczyć, zaraz byś uwierzyła. Wyrósł na pięknego
mężczyznę, powiadam ci.
— Sza, nie tak głośno! — wykrzyknęła żona i zerwawszy się z fotela
podbiegła do drzwi sąsiedniego pokoju, dokąd wyszła przedtem Betty. Zastała
ją, ku swemu przerażeniu, siedzącą w pobliżu, pogrążoną w marzeniach, z
oczami wpatrzonymi gdzieś w dal; była tak zamyślona, że nie zauważyła
wejścia matki. Słyszała bowiem całą rozmowę rodziców i pochłonięta była tymi
nowinami.
Ze względu na to, co mówił pan Dornell i jak rozumował, matka uznała
Falls-Park za bardzo niebezpieczny teren dla młodej dziewczyny w tak
pobudliwym wieku, a przy tym w tej specyficznej sytuacji, w jakiej znajdowała
się Betty. Przywołała córkę i śpiesznie z nią razem odjechała. Dziedzic nie
obiecywał wyraźnie powrotu ani zamieszkania na stałe w King's-Hintock, ale
świadomość, że zastanie tam Betty, tak jak w dawnych czasach, wystarczała, by
obiecał wnet przybyć w odwiedziny.
Przez całą drogę powrotną Betty milczała — wydawała się głęboko
zamyślona. Jej matka z niepokojem zdała sobie sprawę, że posłyszane przez
dziewczynę słowa spowodowały jakby jej przebudzenie.
Tym razem pan Dornell szybko dotrzymał obietnicy; nie upłynęło wiele
czasu, jak pojawił się pewnego dnia około południa żółtym faetonem o
czerwonych kołach; sam jak dawniej powoził parą karych koni, a wierny stary
Tupcombe podążał z tyłu konno. W pojeździe obok dziedzica siedział jakiś
młodzieniec, a gdy weszli obaj do środka i pan Dornell przedstawił towarzysza
jako swego przyjaciela Phelipsona z Elm-Cranlynch, pani Dornell z trudem
zdołała opanować przestrach.
Dornell ruszył w głąb domu i czule ucałowawszy swoją Betty szepnął:
— Moja mała, postaraj no się, żeby matkę zakłuły wyrzuty sumienia.
Udawaj, że z miejsca ci się spodobał Phelipson i że jego, ojcowskiego
kandydata, mogłabyś pokochać o wiele łatwiej niż tego, którego ona ci
narzuciła.
To oznajmiwszy prostoduszny dziedzic życzliwie przyglądał się, jak Betty
coraz to przy stole rzuca zaciekawionym oczkiem w stronę szczerego,
impulsywnego chłopaka — przekonany, że dziewczę czyni to wyłącznie z
należnego ojcu posłuszeństwa; w głębi duszy na śmiech mu się zbierało, kiedy
widział, jak jego żart, nie wątpił bowiem, że to tylko żart, zakłóca spokój pani
domu.
„Teraz wreszcie Sue widzi, jaki błąd popełniła!” — mówił do siebie.
Pani Dornell rzeczywiście była bardzo zaniepokojona i gdy tylko nadarzyła
się okazja, by porozmawiać z mężem na osobności napadła na niego z góry:
— Nie powinieneś był go tu przywozić! O Tomaszu, jak mogłeś postąpić tak
bezmyślnie! Na Boga, czyż nie rozumiesz, drogi, że co się stało, to się nie
odstanie, a teraz ta twoja głupota zagraża może małżeńskiemu szczęściu naszej
Betty. Gdybyś się nie mieszał, gdyby nie dosłyszała, co mówiłeś o tym młodym
Phelipsonie, byłaby dalej cierpliwa i posłuszna jak jagniątko, wyglądająca z
ochotą powrotu Reynarda. A od tej wizyty w Falls-Park jest wciąż okropnie
milcząca i pogrążona we własnych myślach. Co też ty najlepszego robisz? Jak
się to teraz wszystko skończy?
— Przyznaj więc, że mój konkurent lepiej do niej pasował. Przywiozłem go
tu tylko po to, by cię przekonać.
— Ależ tak, tak. Przyznaję w zupełności. Bylebyś tylko zabrał go stąd
natychmiast. Niech tu nie siedzi dłużej! Boję się, że już zrobił na niej wrażenie!
— Bzdura, Sue. To tylko tak na żarty, żeby ci dokuczyć.
Jednakże trudno było oszukać oko matki i jeśli Betty rzeczywiście tego dnia
udawała tylko zakochaną, to odgrywała tę rolę z mistrzostwem Rozalindy
7
:
potrafiłaby zmylić najlepszych psychologów, tak naturalne i szczere było jej
zachowanie. Dziedzic, kontent ze zwycięstwa, chętnie obiecał odwieźć zbyt
pociągającego młodzieńca i wczesnym popołudniem ruszyli obaj w drogę
powrotną.
Jeździec podążający w milczeniu za faetonem był tak samo jak dziedzic
przejęty tym świeżo przeprowadzonym eksperymentem. Wierny Tupcombe
utkwiwszy oczy w plecach swego pana i młodego Phelipsona rozmyślał nad
tym, jak dobrze młodszy z nich pasowałby do panny Betty i jak bardzo przez
ostatnie dwa czy trzy lata posunął się starszy. Pomstował też w duchu na jaśnie
panią, która tę zmianę spowodowała.
Po tej pamiętnej wizycie, przedsięwziętej celem wykazania swojej racji,
życie państwa Dornellów płynęło dość spokojnie przez następne dwanaście
miesięcy, przy czym dziedzic większą część czasu spędzał w Falls-Park, Betty
zaś jeździła to tu, to tam, a parę razy zdarzyło się nawet, że napędziła matce
porządnego stracha, powracając od ojca prawie o północy.
Spokój King's-Hintock zakłóciło pewnego dnia przybycie umyślnego.
Okazało się, że to pan Dornell, złożony atakiem podagry tak silnym, że wręcz
niebezpiecznym, chce pilnie zobaczyć swoją Betty i pyta, czemu od tak dawna
go nie odwiedziła.
Pani Dornell bardzo niechętnie widziała zbyt częste wyprawy Betty w owym
kierunku; ale dziewczyna z takim niepokojem ponaglała matkę, tak ostatnio
interesowała się wszystkim w Falls-Park i w okolicy, że na nic by się nie zdały
7
Rozalinda — bohaterka komedii Szekspira Jak wam się podoba, córka Księcia, która doskonale
gra rolę kogoś innego.
perswazje, trzeba więc było obu paniom zbierać się do drogi.
Dziedzic z niepokojem oczekiwał przyjazdu córki. Po przybyciu na miejsce
choroba okazała się ciężka, a pacjent poirytowany. Miał w zwyczaju zażywać
mocne leki, zdolne na ogół przepędzić nawroty choroby, ale tym razem jakoś
nie odnosiły żadnego skutku.
Obecność córki jak zwykle podziałała na pana Dornella kojąco, choć
równocześnie, jak zwykle, zasmuciła go. Nie mógł bowiem nigdy zapomnieć o
tym, że Betty rozporządziła sobą na całe życie wbrew jego życzeniom, choć
dziewczę w tajemnicy wyznało ojcu, że gdyby była wtedy w tym wieku co teraz,
na pewno nie wyraziłaby zgody.
Jak i poprzednio pani Dornell zażądała poufnej rozmowy z mężem na temat
przyszłości córki, należało się bowiem w najbliższym czasie spodziewać
przybycia Reynarda po żonę; on zresztą byłby już przybył, powstrzymał się jed-
nak na wyraźne żądanie młodej osoby, zgodne z wolą rodziców, a
umotywowane jej młodym wiekiem. Reynard posłusznie zastosował się do
takich życzeń, postanowiono bowiem, że nie będzie Betty odwiedzał, póki nie
ukończy ona lat osiemnastu, chyba że za zgodą wszystkich zainteresowanych.
Ale długo już tak trwać nie mogło i sądząc z tonu jego ostatniego listu, nie
ulegało wątpliwości, że wkrótce po nią przybędzie.
Oczywiście przed tą ważną rozmową posłano Betty na dół, by znajdowała
się poza zasięgiem głosów, wnet też rodzice zobaczyli ją idącą w stronę gęstych
drzew, uroczą w powłóczystej zielonej sukni i dużym kapeluszu, przybranym
piórami.
Wrócili do tematu, a pani Dornell stwierdziła, że niechęć jej męża do
wyrażenia pozytywnej odpowiedzi na list Reynarda nie zmniejszyła się wcale.
— Do osiemnastu lat jeszcze trzech miesięcy jej brakuje! — krzyknął. — To
za wcześnie! Ani mowy! Nie dostanie jej jeszcze, choćbym sam miał go
przepędzić!
— Ależ, drogi Tomaszu — oponowała żona — pomyśl tylko, gdyby się coś
przytrafiło tobie czy mnie, o ile lepiej by było, gdyby Betty była już wtedy pod
opieką męża.
— Powtarzam, że to za wcześnie! — upierał się, a żyły na czole groźnie mu
nabrzmiały. — Jeżeli przybędzie po nią przed Gromniczną wyzwę go,
przysięgam! Za parę dni przyjeżdżam do King's-Hintock i nie spuszczę jej z oka
w dzień ani w nocy.
Żona bojąc się dlań zbytniego podniecenia dała za wygraną, zapewniła go,
że posłuszna będzie jego życzeniom, gdyby Reynard napisał wcześniej prosząc
o wyznaczenie mu daty przyjazdu do Betty — wtedy ona ten list odda jemu do
rąk własnych i niech już sam odpowie, jak uważa. Tylko ta sprawa wymagała
omówienia na osobności, a potem pani Dornell wyszła zawołać Betty z nadzieją,
że może tym razem nie dosłyszała głośnych słów ojca.
Okazało się, że na pewno ich nie słyszała. Pani Dornell uszła dość daleko
ścieżką, na której poprzednio widziała spacerującą Betty, ale córki nigdzie nie
dostrzegła. Wobec tego skręciwszy postanowiła poszukać z drugiej strony, poza
domem — i przechodziła właśnie na ukos przez trawnik, gdy niespodzianie, ku
swemu wielkiemu zdumieniu, zobaczyła tę, której szukała: Siedziała na
zwisającej nisko nad ziemią gałęzi cedru, a obok młody człowiek, który
obejmował ramieniem jej kibić. Poruszył się właśnie, a pani Dornell poznała, że
to młody Phelipson.
Niestety więc, nie omyliła się wtedy. To nie było udawanie, tylko naprawdę
miłość. Nie warto powtarzać, jak w tej chwili pani Dornell nazwała swego męża
za ten głupi pomysł zetknięcia ze sobą dwojga młodych. Od razu postanowiła
nie zdradzić się przed zakochanymi, że ich widziała. Zawróciła inną drogą,
weszła do domu od frontu i wychylając się przez okno zaczęła wołać jak
najgłośniej:
— Betty!
Po raz pierwszy od czasu strategicznego wydania córki za mąż — panią
Susan Dornell opadły wątpliwości co do słuszności tego kroku. Okazało się, że
sam los dopomógł jej mężowi, bo jego obiekcje, błahe w zasadzie, okazały się
teraz bardzo istotne. Przeczuwała zapowiedź kłopotów w przyszłości. Dlaczego
Tomasz wmieszał się do tego? Dlaczego uparł się przywieźć do domu tego
chłopaka? To wreszcie wyjaśniało stałe prośby Betty o przesunięcie terminu,
ilekroć poruszono problem powrotu jej męża. To wyjaśniało, czemu tak polubiła
Falls-Park. Możliwe, że i to spotkanie, które właśnie widziała, zostało listownie
wyznaczone.
Prawdopodobnie dziewczęciu ani na chwilę nic takiego na myśl by nie
przyszło, gdyby ojciec nie zniechęcił jej do tego wczesnego małżeństwa
twierdząc, że nakłoniono ją do niego, kiedy nie wiedziała jeszcze sama, czego
pragnie. Gdyby nie to, może z wyciągniętymi ramionami biegłaby witać męża w
wyznaczonym dniu.
Wreszcie w odpowiedzi na wołanie w oddali ukazała się Betty; zbliżała się
trochę blada, ale nikt by z jej wyglądu nie poznał, że wraca ze spotkania. Pani
Dornell aż jęknęła w duszy na widok takiej przewrotności ukochanego dziecka.
Więc to jest ta szczera istotka, której przemiany w dorosłą kobietę oczekiwali
wszyscy z takim przejęciem — przebiegła i bezwstydna, dość dorosła nie tylko,
by posiadać ukochanego, ale co więcej, zdolna ukrywać jego istnienie tak
przemyślnie, jak każda kobieta światowa. Bardzo gorzko żałowała pani
dziedziczka, że Stefanowi Reynardowi nie pozwolono przybyć po żonę wtedy,
gdy po raz pierwszy to zaproponował.
Obie siedziały koło siebie niemal w milczeniu przez całą drogę powrotną do
King's-Hintock. Jeżeli padało jakieś słówko od czasu do czasu, to zazwyczaj z
ust Betty, a jego zdawkowość potwierdzała tylko fakt. że myśli dziewczyny i
serce zajęte są innymi sprawami.
Pani Dornell była matką zbyt doświadczoną, by otwarcie wystąpić wobec
córki w tej sprawie. Byłoby to bowiem tylko rozdmuchiwanie iskierki w wielki
ogień. Uznała, że najwłaściwszą drogą będzie trzymać podstępną dziewczynę
pod kluczem do chwili, gdy jej mąż wreszcie przejmie ją z rąk matki. Dlatego
też gorąco pragnęła, by nie zwracając uwagi na sprzeciwy Dornella, przybył jak
najszybciej...
Po powrocie do domu, co za szczęśliwy zbieg okoliczności, wręczono pani
Dornell list od Reynarda. Adresowany do obojga teściów, zawierał uprzejme
zawiadomienie, że piszący te słowa wylądował właśnie w Bristolu i ma zamiar
za parę dni przybyć do King's-Hintock, by wreszcie spotkać swoją Betty i
zabrać ją do siebie, o ile jej rodzice nie mają nic przeciw temu.
Betty również otrzymała list tej samej treści. Wystarczyło jedno spojrzenie
na jej twarz, bladą jak ściana, by matka przekonała się, jak dziewczę przyjęło tę
wiadomość.
— Musisz się postarać miło go przyjąć, moja droga — powiedziała łagodnie.
— Ależ... ależ ja...
— Jesteś już dorosła — dodała matka surowszym tonem — i te odwlekania
muszą się skończyć.
— Ale mój ojciec... Jestem pewna, że się na to nie zgodzi! Jeszcze nie jestem
gotowa. Niechby jeszcze poczekał z rok... Niechby poczekał choć parę
miesięcy... Tak bym chciała, tak bym chciała, żeby mój kochany tatuś był tutaj i
zaraz po niego poślę!
Z tymi słowy zerwała się z miejsca i zarzucając matce ręce na szyję
wybuchnęła płaczem:
— O, mamo, miej litość nade mną! Ja wcale go nie kocham, tego mojego
męża!
Ta rozpaczliwa prośba skierowana do pani Dornell nie mogła nie poruszyć
jej serca. Ale cóż miała zrobić teraz, gdy sprawy zaszły już tak daleko. Była w
rozterce i przez chwilę nawet skłonna przychylić się do prośby Betty.
Poprzednio myślała tylko o tym, by wysłać potwierdzającą odpowiedź do
Reynarda, pozwolić mu na przybycie do King's-Hintock, nie zawiadamiając
męża o niczym, aż on sam po wyzdrowieniu pewnego pięknego poranka
przybyłby z Park-Falls i zastał wszystko w porządku, a Reynarda i Betty
żyjących w zgodzie i harmonii. Ale wypadki tego dnia, a zwłaszcza gwałtowny
wybuch córki wpłynęły na zmianę tych zamiarów. Nie ulegało wątpliwości, że
Betty zrobi tak, jak groziła, porozumie się zaraz z ojcem, a może nawet będzie
próbowała do niego uciec. Ponadto list Reynarda adresowany był i do niej, i do
pana Dornella razem, więc nie mogła brać na swoje sumienie ukrywania go
przed mężem.
— Prześlę ten list od razu do twego ojca — odpowiedziała łagodnie. — A on
postąpi, jak sam uzna za stosowne, i wiesz dobrze, że nie zrobi nic sprzecznego
z twoimi pragnieniami. Toć on raczej przywiódłby cię do zguby, byle się tobie
nie sprzeciwić. Oby tylko sił mu starczyło do zniesienia tej nowiny. Czy
zgadzasz się, żeby tak zrobić?
Biedna Betty zgodziła się pod warunkiem, że sama będzie obecna przy
wysyłaniu listu. Matka nie miała zastrzeżeń; ale gdy tylko posłaniec ruszył aleją
w kierunku gościńca, współczucie pani Dornell wobec zbuntowanej Betty
zaczęło niknąć. Nie można usprawiedliwić tajemnego afektu dziewczyny do
młodego Phelipsona. Betty gotowa się z nim porozumieć, może nawet go
zobaczyć. A to było najgorsze. Trzeba jak najszybciej sprawić, by Stefan
Reynard znalazł się na właściwym miejscu, to jest przy boku Betty.
Siadła więc i wystosowała od siebie list do zięcia, który rzucał światło na jej
plany.
Muszą w tym miejscu wyjaśnić — pisała — coś, o czym nigdy nie
wspomniałam Panu — być może nawet sugerowałam coś przeciwnego — a
mianowicie fakt, że obiekcje ojca Betty odnośnie Pańskiego połączenia się z nią
wciąż jeszcze nie zostały przełamane. Ponieważ ja osobiście nie chcę już
wstrzymywać Pana dłużej — co więcej, wyglądam równie niecierpliwie jak Pan
sam dnia Jego przybycia, mając dobro mojej córki na sercu — nie pozostaje mi
nic innego, jak przyczynić się do Pańskiej sprawy bez wiedzy mego małżonka.
Jest on obecnie — z przykrością muszę stwierdzić — złożony chorobą w Falls-
Park i uważałam za swój obowiązek przesłać mu Pański list. Przypuszczalnie
odpowie on Panu, nakazując, byś znowu na parę miesięcy odjechał na kontynent
aż do chwili, gdy minie czas, jaki wyznaczył Ci poprzednio.
Moja rada brzmi następująco: jeżeli otrzymasz Pan taki list, nie zwracaj nań
uwagi, lecz przybądź tutaj, jak zamierzałeś, zapowiadając mnie tylko, jakiego
dnia i godziny (o zmroku, jeżeli to możliwe) możemy się Go spodziewać. Droga
Betty jest u mnie i zapewniam Pana, że będzie w domu, kiedy przyjedziesz.
Wysławszy tę epistołę, czego nikt nawet nie podejrzewał, pani Dornell
postanowiła przedsięwziąć dalsze kroki zabezpieczające przed wyjazdem Betty
z domu, tak jednak, by w miarę możliwości dziewczę nie domyśliło się niczego.
Ona jednak z samego wyrazu twarzy matki zdawała się odczytywać zapowiedź
przyjazdu męża.
— On ma przybyć?! — zawołała.
— Nie wcześniej jak za tydzień — uspokajała ją matka.
— Więc to już... na pewno?
— No tak.
Betty pobiegła do swojego pokoju i nie chciała wyjść.
Zamknąć ją tam, a potem klucz oddać Reynardowi, kiedy tylko wejdzie do
domu, zdawało się pani matce uroczo proste do chwili, gdy lekko
popróbowawszy drzwi pokoju córki nie stwierdziła, że Betty zamknęła się już
od środka, zaryglowała nawet, i poleciła służbie, żeby posiłki przynoszono jej tu
na górę i stawiano na stoliczku pod drzwiami.
Wobec tego pani Dornell bezszelestnie zasiadła w swoim buduarku, który
wraz z jej sypialnią tworzył amfiladę prowadzącą do pokoju córki, i postanowiła
nie opuścić tego posterunku ani w dzień, ani w nocy, dopóki nie zjawi się zięć;
w tym celu także zadysponowała przynoszenie śniadania, obiadu i kolacji na
górę. Było już teraz zupełną niemożliwością, by Betty mogła uciec bez jej
wiedzy, choćby nawet chciała, ponieważ pokój córki nie miał żadnego innego
wyjścia, przytykał tylko do małej garderoby.
Najwidoczniej jednak dziewczę nie myślało wcale o ucieczce, raczej chyba o
obronie; przygotowywała się do długiego oblężenia, gardziła ucieczką. To także
gwarantowało jej bezpieczeństwo. W jaki sposób Reynardowi uda się osiągnąć
porozumienie z tą jej potulną córeczką, to już zależy — rozmyślała pani Dornell
— od jego własnej przemyślności.
Jednakże Betty na wieść o zbliżającym się przyjeździe męża zbladła
okropnie i zmieniła się na twarzy — więc zaniepokojona tym trochę pani
Dornell uznała, że nie może jej tak zostawić. Raz i drugi spojrzała przez dziurkę
od klucza. Betty wciąż leżała na kanapce wpatrzona obojętnie w sufit.
— Wyglądasz jak chora, moje dziecko! — zawołała matka. — Nie możesz
tak siedzieć zamknięta. Chodź, wybierzemy się na przejażdżkę.
Betty nie sprzeciwiała się, ale gdy po chwili jechały już powozikiem przez
park w stronę wioski, wciąż jeszcze siedziała niema i przygnębiona. Wyjechały
poza granice parku i mając wrócić inną drogą mijały właśnie czyjeś za-
budowania.
Wzrok Betty padł na okno domu. Zobaczyła tam młodą, znaną jej z widzenia
dziewczynę, swoją rówieśnicę, która siedziała na krześle wsparta na
poduszkach. Twarz jej okrywały połyskujące w blasku strupki. Powracała do
zdrowia po świeżo przebytej ospie — a w owym czasie choroba ta była takim
postrachem, o jakim my dzisiaj nie mamy zupełnie pojęcia.
Nagły pomysł błysnął w oczach Betty. Zerknęła na matkę, ale pani Dornell
spoglądała właśnie w przeciwną stronę; spytała więc, czy może na chwilę
wstąpić do mijanego domu, bo ma coś do powiedzenia tej dziewczynie.
Pani Dornell z trochę podejrzliwą miną przyjrzała się domowi, ale miał on
tylko jedno frontowe wejście, i Betty nie mogłaby uciec ukradkiem — zgodziła
się zatem na zatrzymanie pojazdu. Betty pobiegła ku domowi, weszła i po
krótkiej chwili wróciła na swoje miejsce w powozie. Kiedy konie ruszyły
spojrzała na matkę i oznajmiła:
— No, udało mi się! — twarz miała bladą i przejętą, oczy pełne łez.
— Co ci się udało? — nie zrozumiała pani Dornell.
— Nanny Priddle jest chora na ospę, więc jak ją zobaczyłam przez okno, to
weszłam i pocałowałam ją, żeby się zarazić. I jak teraz ja będę miała ospę, to on
nie będzie mógł się do mnie zbliżyć.
— Ty zła dziewczyno! — wykrzyknęła matka. — I cóż ja teraz zrobię? Jak
to — sama narażać się na taką chorobę, uzurpować sobie boskie prerogatywy
tylko dlatego, że nie odpowiada ci człowiek, którego poślubiłaś?
Przerażona niewiasta kazała natychmiast zawracać do domu, a tam
dziewczynę, już także trochę wystraszoną własnym okropnym postępkiem,
wpakowano do wanny, okadzono i na wszelkie inne sposoby starano się
uchronić przed zapadnięciem na tę straszliwą chorobę, na którą nieopatrznym
porywem sama się naraziła.
Istniały więc już dwa powody, by odizolować zbuntowaną córkę i żonę w jej
własnym pokoju; tam też pozostawać miała przez resztę tego dnia i przez dni
następne, aż do uzyskania pewności, że żadnych złych skutków jej wybryk nie
spowodował.
Tymczasem zaś pierwszy list od Reynarda, ten pisany do obojga państwa
Dornellów i zawiadamiający o przyjeździe za kilka dni, wyekspediowany został
do Falls-Park, w kopercie do rąk Tupcombe'a, zaufanego sługi z poleceniem, by
wręczył go panu dopiero w momencie, gdy będzie on wypoczęty po długim
nocnym śnie. Nie ucieszyła Tupcombe'a ta przesyłka, bo wieści tak posyłane
zawsze bardzo dziedzica rozdrażniały. Wiedząc jednak, że jeszcze gorzej byłoby
listu nie przekazać, wybrał stosowny czas, a mianowicie następnego dnia
wczesną godzinę ranną, i wręczył kopertę.
Wedle przypuszczenia pani Dornell w najgorszym razie mógł z tego
wyniknąć kategoryczny nakaz męża, by Reynard jeszcze na kilka miesięcy
wstrzymał swój przyjazd. A tymczasem dziedzic z miejsca oświadczył, że sam
pojedzie spotkać się z Reynardem w Bristolu i osobiście wygarnie mu wszystko.
— Ależ proszę łaski pana — wtrącił sługa — to niemożliwe. Pan nie może
wstać z łóżka.
— Jazda stąd, Tupcombe, i żebyś mi nie śmiał mówić „nie może”. Niech
Jerry będzie osiodłany za godzinę.
Doświadczony Tupcombe pomyślał sobie tylko, że jego pan gada od rzeczy,
tak bardzo słabo wyglądał mówiąc te słowa, i bez ociągania wyszedł z pokoju.
Ledwie drzwi się za nim zamknęły, pan Dornell z wielkim trudem sięgnął do
komody przy łóżku, otworzył szufladę i wyjął małą buteleczkę. Zawierała ona
medykament przeciwko podagrze, przed którego użyciem przestrzegał go
lekarz, ale w tej chwili choremu nie w głowie były wszelkie przestrogi.
Łyknął podwójną dawkę i czekał pół godziny. Żadnego skutku. Nalał sobie
potrójną dawkę, wypił, opadł na poduszki i czekał. Tym razem nadszedł
oczekiwany cud. Wydawało się, jakby ta druga porcja nie tylko podziałała sama,
ale pobudziła drzemiące siły pierwszej porcji. Dziedzic odstawił buteleczkę i
zadzwonił na Tupcombe'a.
Nie minęło pół godziny, gdy jedna z dziewcząt służebnych, dobrze
świadomych, jak ciężko chory jest pan, usłyszała ze zdumieniem czyjeś mocne,
sprężyste kroki na schodach wiodących z pokoju pana Dornella, a przy tym
wesołe nucenie. Wiedziała, że doktor nie przyjeżdża tego ranka, a kroki były
zdecydowanie zbyt ciężkie jak na Tupcombe'a czy kogokolwiek z domowników.
Spojrzawszy w górę, zobaczyła schodzącego po schodach pana Dornella, w
ciemnym stroju do konnej jazdy, w wysokich butach, a co najważniejsze,
idącego dziarskim krokiem jak młodzik. Ze zdumienia otworzyła usta.
— Co to, przyglądasz się, jakbyś diabła zobaczyła? Nie widziałaś nigdy
człowieka wychodzącego z domu?
I nucąc dalej — z wyraźną przekorą — wszedł do biblioteki, zadzwonił i
spytawszy, czy konie gotowe, kazał je przyprowadzić pod dom. W dziesięć
minut później wyruszył w kierunku Bristolu, a za nim Tupcombe, ze strachem
rozmyślający, co to wszystko oznacza.
Jechali tak równym kłusem poprzez wietrzny płaskowyż, długim
monotonnym traktem. Przebyli może piętnaście mil, kiedy Tupcombe zauważył
zmęczenie w postawie swego pana. Przed dziesięciu laty tak zmęczony byłby
dopiero po przejechaniu trzykrotnie dłuższej drogi. Dojechawszy jednak do
Bristolu bez żadnego przypadku zatrzymał się w tej samej gospodzie co zawsze.
Pan Dornell bezzwłocznie wyruszył piechotą do gospody, którą Reynard w
liście podał jako swój adres, ponieważ dochodziła już czwarta po południu.
Reynard był po obiedzie — wtedy bowiem obiadowano wcześniej — i
siedział w zajeździe. Dostał już od pani Dornell odpowiedź na swój list, ale
zamiast posłuchać jej rady i wyruszyć natychmiast do King's-Hintock,
postanowił poczekać jeszcze dzień, aby ojciec Betty, jeśli zechce, miał czas do
niego napisać. Świeżo przybyły podróżnik pragnął gorąco uzyskać zgodę
dziedzica, nie tylko jego małżonki, na proponowaną wizytę u młodej żony —
zależało mu bowiem ogromnie, by jak najgładziej poszło to jego wejście do
rodziny. Ale chociaż po ostrzeżeniach pani Dornell przewidywał ze strony teścia
pewne opory, jednakże zdziwił się niepomiernie, gdy mu oznajmiono jego
przybycie.
Trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo jak Stefan Reynard i nasz
dziedzic, gdy tak stali naprzeciw siebie w najparadniejszej izbie bristolskiego
zajazdu. Starszy, wybuchowy podagryk, gwałtowny, szczodry i rubaszny; młod-
szy, blady, wysoki, spokojny i opanowany światowiec, zupełnie odpowiadający
choćby części tego nagrobkowego epitafium, które do dziś oglądać można w
kościele w King's-Hintock, a które tak wylicza jego przymioty: „gładkich
obyczajów, kształconego ducha, łączący wiedzę z dworskimi maniery”.
W owym czasie liczył około trzydziestu pięciu lat, choć powściągliwy tryb
życia i spokojne, niepobudliwe usposobienie sprawiały, że zdawał się młodszy
niż jego lata.
Pan Dornell bez zbędnych ceremonii i dłuższych wstępów przeszedł od razu
do rzeczy.
— Uniżony sługa, szanowny panie — zaczął. — Przeczytawszy twój list do
małżonki i do mnie skierowany doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie
odpowiedzieć we własnej osobie.
— Wielki to zaszczyt dla mnie witać tu łaskawego pana — odpowiedział
Stefan Reynard z ukłonem.
— No cóż, co się stało, to się nie odstanie — ciągnął Dornell — choć zbyt to
było wczesne i bez mojej wiedzy. Aleć dziewka jest twoją żoną i kwita. Tylko
że, krótko mówiąc, wciąż jeszcze za młoda ona, byś po nią przybywał. To nie
tylko sprawa lat, to i sprawa usposobienia. Betty jeszcze ciągle jest dzieckiem i
niepolitycznie to z twej strony już po nią przybywać, za rok będzie dość czasu,
byś ją sobie zabrał, ot co.
Ale Reynard, choć rycerski wielce, mocno był uparty, gdy już jaką rzecz
sobie postanowił. A przecież obiecano mu dziewczynę, gdy ukończy lat
osiemnaście najpóźniej — a może i wcześniej, gdyby była silna i zdrowa. Jej
matka sama tę datę wyznaczyła wedle własnego rozeznania, a on ani słowem się
nie mieszał. Potem lata całe spędzał na obcych dworach, aż mu to obrzydło.
Betty dorosła już bez żadnych wątpliwości do lat kobiecych i jego zdaniem nie
było ani cienia wymówki, by jego przyjazd dalej wstrzymywać. Dlatego też,
świadom poparcia matki dziewczyny, odpowiedział krótko, ale stanowczo, że
nie dochodził swoich praw z szacunku dla woli teściów tak długo, jak długo to
rozsądnym być się zdawało, ale teraz musi się o nie upomnieć, by
sprawiedliwości wobec niego i niej stało się zadość. Dlatego też, ponieważ Betty
nie przybyła mu na spotkanie, zamierza nazajutrz udać się po nią do King's-
Hintock.
Na to oświadczenie, choć wypowiedziane z całą miejską ogładą, pan Dornell
wpadł w szewską pasję.
— A niechże cię diabli, mój panie! — ryknął. — Ty mówisz o prawach; ty,
któryś ją ukradł, dziecko jeszcze, wbrew mojej woli i bez mojej wiedzy! Tak
mówisz, jakbyśmy to my chcieli i prosili, żebyś ją pojął.
— Na honor, to, co mi łaskawy pan zarzucasz, niezgodne jest ze stanem
faktycznym — odparł jego zięć. — Musisz już wiedzieć do tego czasu, a jeśli
nie wiesz, to mnie wyrządzono potworną krzywdę pozwalając, bym w twoim,
panie, wyobrażeniu pozostawał z taką skazą na honorze, musisz już wiedzieć, że
nie użyłem wobec Betty żadnych uwodzicielskich sztuczek ani nie kusiłem jej
niczym. Jej matka przyjęła mnie i ona sama również. Zażądałem dotrzymania
słowa. Dopiero później dowiedziałem się, że pan byłeś przeciwny temu
małżeństwu.
Dornell przerwał mu mówiąc, że nie wierzy ani słowu z tego, co usłyszał, a
potem zaczął krzyczeć:
— Nie dostaniesz jej, póki dziewczyna osiemnastu lat nie ukończy — żadna
nie ma być zaślubiona wcześniej i moja córka nie będzie traktowana wbrew
naturze.
Krzyczałby tak dalej, gdyby wierny Tupcombe, który z sąsiedniego pokoju
w przerażeniu przysłuchiwał się wszystkiemu, nie wszedł nagle. Zwracając się
do Reynarda oznajmił mu, że przedłużanie tej rozmowy grozi życiu jego pana,
ponieważ w takim podnieceniu łatwo może paść ofiarą ataku apoplektycznego.
Reynard natychmiast odparł, że za nic nie chciałby narażać zdrowia pana
Dornella, i opuścił pokój, a dziedzic, gdy tylko ochłonął trochę, wsparty na
ramieniu Tupcombe'a, wyszedł z zajazdu.
Służący namawiał, by przenocowali w Bristolu, ale pan Dornell, którego
nagła energia zdawała się niewyczerpana, uparł się wsiadać na koń od razu, by
dojechać za dnia do Falls-Park, a następnego ranka do King's-Hintock. O piątej
wyruszyli i podążyli drogą na południe ku wzgórzom Mendip. Wieczór był
suchy i wietrzny i chociaż słońce nie świeciło, przypomniał Tupcombe'owi
tamten wieczór marcowy sprzed pięciu lat, kiedy do King's-Hintock przyszła z
Londynu wiadomość o ślubie małej Betty, wiadomość, która spowodowała u
dziedzica taką zmianę na gorsze; zresztą zmiana zaszła nie tylko w dziedzicu,
lecz także i w całym jego gospodarstwie. Dawniej zimą w Falls-Park było tak
samo wesoło jak w King's-Hintock, bo chociaż dziedzic nie mieszkał tu stale,
ale coraz to przyjeżdżał z gośćmi na takie czy inne polowanie i dom był zawsze
otwarty. Tupcombe czuł niechęć do tego chytrego dworaka, który temu
wszystkiemu kres położył, zabrawszy dziedzicowi jedyny skarb, na jakim
tamtemu zależało.
Jechali coraz dalej. Zrobiło się ciemno, ale Tupcombe patrząc na pana
Dornella po samym sposobie trzymania się w siodle widział, że siły go
opuszczają, spiął konia ostrogą i przybliżywszy się do dziedzica spytał, jak się
czuje.
— Och, źle, Tupcombe, bardzo źle. Ledwie się trzymam w siodle. I czuję, że
tak już będzie do końca. Czyśmy już minęli potrójną szubienicę?
— O nie, jeszcze do niej kawał drogi.
— Szkoda. Z trudem trzymam się na koniu. — Zaciskał zęby, ale coraz to do
uszu wiernego sługi dolatywały ciche stękania, bo pan Dornell cierpiał srodze.
— Powinienem już w ziemi leżeć, to jest miejsce dla takich starych głupców jak
ja. I żeby nie moja Betty, chętnie bym się już tam znalazł. On jutro wyrusza do
King's-Hintock — nie chce odkładać przyjazdu. Jak wyjedzie rano, to na
wieczór tam zdąży, bo nie będzie się zatrzymywał w Falls-Park, i przyjedzie
niespodziewanie, jeśli ja jej, biedaczki, nie zdołam uprzedzić.
— Miejmy nadzieję, że pan będzie miał dość sił, proszę pana. Ale
doprawdy...
— Muszę, Tupcombe! Nie rozumiesz, chłopie, co mnie tak gnębi. Nawet nie
to, że ona została jego żoną bez mojej zgody, bo, o ile wiem, to nic złego nie
można na niego powiedzieć, ale co gorsze, Betty nic do niego nie czuje,
wygląda na to, że się go boi — a w każdym razie niechętnie o nim myśli i jeżeli
on teraz przyjedzie i siłą się wpakuje do domu będzie to po prostu okrucieństwo.
Dobry Boże, niech się coś stanie, co mu w tym przeszkodzi!
Jak tej nocy dobrnęli do domu, Tupcombe był ledwie świadom; pana
Dornella chwyciły bóle takie, że prawie leżał na grzbiecie konia i sługa obawiał
się, by zeń nie zleciał. Ale w końcu dojechali i od razu przeniesiono pana do
łóżka.
Następnego ranka jasne było i oczywiste dla pana Dornella, że w każdym
razie przez dobrych kilka dni nie będzie mógł się udać do King's-Hintock. Leżał
więc w łóżku i na czym świat stoi klął swoją bezradność, bo to, co miał do
załatwienia, było sprawą zbyt osobistą i delikatną, by jakikolwiek wysłannik
mógł go zastąpić. Chciał bowiem z własnych ust Betty dowiedzieć się, czy jej
niechęć do Reynarda jest tak silna, że jego obecność będzie dla niej nie do
zniesienia. Gdyby tak było, zabrałby ją i przed sobą na siodle wywiózł z King's-
Hintock.
A tymczasem wszystko to stało się niemożliwe, więc tylko powtarzał raz po
raz w obecności Tupcombe'a i reszty służby:
— Daj Boże, żeby mu się co przytrafiło!
To życzenie, powtarzane przez dziedzica po wielekroć, gdy miotał się w
bólach spowodowanych zbyt silną dawką lekarstwa, wbiło się głęboko w duszę
Tupcombe'a i wszystkich wiernych sług, szczerze przywiązanych do rodu
Dornellów, a niechętnych wszystkiemu, co wiązało się z jego żoną i King's-
Hintock. Tupcombe, sam pobudliwy, był niemal równie jak jego pan
zaniepokojony myślą o powrocie Reynarda. Podczas gdy mijał poranek, a potem
zaczęło się południe, w czasie którego Reynard wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa przejeżdżał w pobliżu, udając się do Betty, pan Dornell
zasępiał się coraz bardziej, słudze jego zaś z trudem przychodziło patrzeć na
udrękę biedaka. Wreszcie zostawiwszy dziedzica pod opieką lekarza, Tupcombe
wyszedł na dwór, bo wydawało mu się, że brak mu tchu, tak bardzo udzieliło mu
się podniecenie jego pana, który miał w nim przecież i powiernika. Tupcombe,
pochodzący z okolicy, od chłopięcych lat służył tu, w Falls-Park, więc nic
dziwnego, że całe jego życie było nierozerwalnie związane z rodziną Dornellów,
i to w o wiele większym stopniu, niż się zdarza w dzisiejszych czasach.
Wezwany z powrotem dowiedział się, że postanowiono posłać po panią
Dornell: stan jej męża był coraz cięższy. Można było posłać kogoś innego ze
służby, ale chory zażądał, żeby jechał Tupcombe, a kiedy ten był już gotowy do
drogi, pan Dornell kazał go przywołać do swego łóżka i pochylonemu do ucha
wyszeptał te słowa:
— Zmuś Peggy do galopu, Tupcombe, tak, żebyś był tam przed nim,
rozumiesz — przed nim. To przecie dzień, jaki wyznaczył. Jeszcze nie mógł
minąć naszego rozdroża. Byleś zdążył, to uda ci się namówić Betty, żeby tu
przyjechała — rozumiesz — zaraz, jak tylko jej matka ruszy w drogę. Ta moja
choroba przeszkodzi jej w oczekiwaniu na zięcia. Przywieź Betty dolną drogą,
bo on na pewno będzie jechał górną. Twoja w tym głowa, żeby jej w domu nie
zastał, rozumiesz, ale pisać o tym nie mogę.
W pięć minut później Tupcombe jechał już tą samą drogą, którą przemierzał
tyle razy od czasu, gdy jego pan jako dorodny młody ziemianin po raz pierwszy
ruszył w konkury do pałacu w King's-Hintock. Minął wzgórze tuż za dworem i
znalazł się na gościńcu przecinającym prościutko długą na kilka mil równinę.
Nawet w najweselszym okresie, kiedy wszystko było dobrze w obu połączonych
małżeństwem siedzibach, ta część drogi wydawała mu się męcząca. Cóż dopiero
teraz — kiedy jechał sam, o zmierzchu i z taką wiadomością — przygnębienie
ogarnęło go całkowicie.
Jechał i rozmyślał ponuro. Jeżeli dziedzic umrze on, Tupcombe, zostanie
sam na świecie i całkiem bez przyjaciół, pani Dornell bowiem nie lubi go; a
przecież świadomość, że nic nie wyszło z tego, na czym mu tak bardzo zależało,
niechybnie zabije dziedzica. Tak rozmyślając Tupcombe coraz to wstrzymywał
konia i nasłuchiwał, czy nie zbliża się powracający małżonek, bo o tej porze
można się już go było spodziewać gdzieś tutaj. Przez całe popołudnie
obserwował drogę, a także przepytywał we wszystkich mijanych zajazdach,
doszedł więc Tupcombe do wniosku, że jak dotąd pan Reynard nie mógł jeszcze
tą drogą dojechać do jego panienki.
Poza matką Betty Tupcombe był jedynym człowiekiem z otoczenia
domyślającym się uczuć dziewczęcia do młodego Phelipsona, tak nieszczęśliwie
rozkwitłych po jej powrocie z pensji. Dlatego też mógł sobie dobrze wyobrazić,
lepiej nawet niż jej własny kochający ojciec, jakie przerażenie wywoła w Betty
nagłe zaanonsowanie Reynarda w King's-Hintock.
Jechał więc coraz prędzej to przygnębiony, to znów z lekkim przebłyskiem
nadziei. Jedno było pewne: pani Dornell nie będzie mogła przeszkodzić Betty w
udaniu się do chorego ojca, chyba że nieszczęśliwym zrządzeniem losu jej zięć
przyjechałby do King's-Hintock tuż po jego, Tupcombe'a, przybyciu.
Była mniej więcej dziewiąta wieczór, gdy przejechawszy dwadzieścia mil
wjeżdżał w jedną z bram parku, tę od strony Ivell i wioski; ruszył długą
północną aleją, która prowadziła aż do pałacu. Choć w parku było wiele drzew,
nie rosły jednak tuż przy drodze wjazdowej — rozciągała się w bladej poświacie
daleko, niby rozpostarta wstęga. Po chwili ukazał się wielki fronton domu,
niskiego dosyć, oprócz zarysów szerokiej kwadratowej wieży.
Nadjeżdżając Tupcombe zboczył na trawnik, by w miarę możliwości
przekonać się, zanim ktokolwiek zauważy jego obecność, czy przybywa tu
pierwszy.
Pałac, cały ciemny i uśpiony, nie wyglądał, jakby w nim oczekiwano
oblubieńca.
Stojąc tak na trawniku usłyszał zupełnie wyraźnie stąpanie konia na drodze,
którą nadjechał, i na moment ogarnęła go rozpacz, że przybył tak późno, bo oto
niewątpliwie nadjeżdża Reynard. Cofnął się głębiej w cień pobliskiego drzewa i
czekał; okazało się, że dobrze zrobił kryjąc się, bo ten drugi jeździec także
zboczył ze ścieżki, a gdy mijał go zupełnie blisko, Tupcombe rozpoznał z
profilu młodego Phelipsona.
Zanim zdążył pomyśleć, co należy robić, tamten oddalił się, ale nie w
kierunku głównego wejścia. Skręcił w lewo ku wschodniej stronie pałacu, gdzie,
jak wiedział Tupcombe, znajdowały się okna pokoju Betty. Sługa zsiadłszy z
konia, przywiązał go do pochyłej gałęzi i ruszył w tę samą stronę.
To, co zobaczył zza węgła, wyjaśniło mu od razu całą sytuację. Spomiędzy
drzew, dochodzących z tej strony prawie do samego domu, sterczała w górę
drabina aż do jednego z okien pierwszego piętra, tego właśnie, które należało do
panny Betty. Tak, to był jej pokój. Tupcombe dobrze znał rozkład całego domu.
Młodzieniec, zapewne zostawiwszy konia gdzieś pod drzewami, widoczny
był teraz wysoko na drabinie, tuż pod oknem panienki. Tupcombe patrzył, jak
otulona peleryną postać kobieca niepewnie przekracza parapet, a potem oboje
ostrożnie schodzą w dół, jedno po drugim, ramiona młodzieńca bowiem
opasywały dziewczynę, chroniąc ją przed upadkiem. Gdy tylko znaleźli się na
dole młody Phelipson szybko ujął drabinę i wstawił ją pomiędzy krzaki. Młodzi
zniknęli, a po małej chwili Tupcombe dostrzegł, że od oddalonej kępy cienia
odrywa się sylwetka konia, a na niej podwójny ciężar; dziewczyna siedziała za
młodzieńcem.
Tupcombe nie miał pojęcia, co ma robić i co ma o tym myśleć; inna sprawa,
że dziewczyna, choć nie w planowany przez ojca sposób, ale niewątpliwie
uciekła. Wobec tego zawrócił do swego wierzchowca; okrążywszy dom, zsiadł
przy drzwiach kuchennych i polecił oddać list pani Dornell. Przekazanie pannie
Betty ustnego polecenia okazało się niemożliwe.
Służba pałacowa namawiała go, by przenocował, ale bezskutecznie, bo
Tupcombe chciał jak najszybciej powrócić do swego pana i opowiedzieć mu, co
widział. Niepokoiła go myśl, że może powinien był zatrzymać młodych i przy-
wieźć pannę Betty do ojca. Ale nie warto było się nad tym teraz zastanawiać,
więc nie umoczywszy nawet ust i nie łyknąwszy ani kęsa Tupcombe opuścił
pałac.
Po przejechaniu większej części drogi powrotnej zatrzymał się koło
przydrożnego zajazdu, aby napoić konia, a właśnie z przeciwnej strony
nadjechał jakiś podróżny w najętym powozie. Latarnia nad wejściem oświetliła
jego rysy w chwili, gdy mijał jeźdźca, i zaraz znikł w cieniu. Tupcombe aż
podskoczył z radości, choć trudno byłoby mu wyjaśnić takie uniesienie.
Spóźnionym podróżnym był Reynard, a tam już ktoś inny zdążył go ubiec.
Chcielibyście zapewne wiedzieć, co się działo przez cały ten czas z panną
Betty. Pozostawiona przez parę dni sama sobie miała mnóstwo czasu, by
rozmyślać ponuro nad swoim rozpaczliwym pomysłem zarażenia się, unieszko-
dliwionym szybką interwencją matki. W jaki sposób mogłaby jeszcze zyskać na
czasie, nie miała pojęcia. I tak nadszedł dzień i zbliżała się wieczorna godzina, o
której należało oczekiwać przybycia męża.
W pewnej chwili, już po zapadnięciu zmroku, rozległo się nagłe stukanie do
okna, dwa czy trzy razy powtórzone. Zerwała się na równe nogi. Pierwszą jej
myślą było, iż to na pewno ten, którego przybycia tak się bała, że wolała
zdrowiem i życiem ryzykować, byle tę chwilę opóźnić. Podkradła się w pobliże
okna, skąd doleciał szept:
— To ja, Charley!
Twarz Betty zaróżowiła się z podniecenia. Już zaczynała wątpić w wierność
adoratora, bo wyglądało trochę, jakby jego miłość ograniczała się tylko do
zalotów, nie zobowiązujących zbytnio ani jego, ani jej. Otworzyła okno z
radosnym szeptem:
— O, Charley! Już myślałam, że mnie zupełnie opuściłeś.
Zapewnił ją, że tak nie jest oraz że jego koń czeka, jeżeli zechciałaby uciec
wraz z nim.
— Musisz się spieszyć — dodał — bo Reynard jest już w drodze.
Narzucić na siebie pelerynę było dziełem jednej chwili, potem
sprawdziwszy, że drzwi są zamknięte na klucz i nikt jej nie przeszkodzi w
ucieczce, dziewczyna wdrapała się na parapet i, jak widzieliśmy, zeszła na
ziemię z pomocą młodzieńca.
Tymczasem jej matka, po otrzymaniu wiadomości od Tupcombe'a, uznała,
że choroba męża jest sprawą ważniejszą niż spodziewany przyjazd zięcia i
pośpieszyła do Betty, by ją zawiadomić o ciężkim stanie pana Dornella, uważała
bowiem, że powinna zabrać ze sobą i córkę do łoża chorego. Ale drzwi pokoju
córki zastała zamknięte, na wołanie nie otrzymywała odpowiedzi. Pełna złych
przeczuć pobiegła po wiernego starego sługę i poleciła wyważyć drzwi.
Niełatwo to poszło, jako że stolarka w pałacu solidnie była wykonana; ale gdy
wreszcie drzwi puściły i pani Dornell weszła do pokoju córki, stwierdziła, że
okno jest otwarte, a ptaszek wyfrunął.
Na moment osłupiała. Potem przyszło jej do głowy, że Betty widać
dowiedziała się też od Tupcombe'a o ciężkiej chorobie ojca i w strachu, że
matka każe jej zostać i oczekiwać męża, wyruszyła sama pod opieką tego
upartego i stronniczego sługi do Falls-Park. Im dłużej myślała, tym bardziej to
wyjaśnienie stawało się możliwe; nakazawszy więc swemu zaufanemu
dyskrecję na temat wyjazdu Betty, niezależnie od tego, dokąd się udała, pani
Dornell jęła zbierać się do drogi.
Nie podejrzewała nawet, jak tragicznie pogorszyła stan zdrowia męża jego
jazda do Bristolu i myślenie wyłącznie o sprawach córki, a nie o własnej osobie.
Istniała możliwość, że zięć przybędzie dziś wieczór do Hintock Court jakąś inną
drogą i po przyjeździe nie zastanie ani żony, ani teściowej, które powinny by go
przywitać, ale pani Dornell nie zapominała nigdy, że różne przypadki się
zdarzają, wpatrywała się więc pilnie w czasie jazdy w przeciwległą stronę drogi
i rzeczywiście nie dojechała jeszcze do miasteczka Ivell, gdy latarnie jej powozu
oświetliły zbliżający się z przeciwka pojazd Stefana Reynarda.
Stangret, któremu na wyjezdnym nakazano mieć baczność, na ten widok
zdarł konia. Zakrzyknięto do nadjeżdżających i po krótkiej wymianie zdań
Reynard wysiadłszy podszedł do okienka powozu pani Dornell.
— Wsiądź pan, proszę — poprosiła go. — Chcę z panem pomówić bez
świadków. Czemu tak późno przybywasz?
— To i owo mi przeszkodziło. Myślałem, że zdążę przybyć około ósmej.
Dzięki stokrotne za list łaskawej pani. Mam nadzieję...
— Nie możesz pan jeszcze zobaczyć Betty — przerwała mu. — Doszły
teraz, już po napisaniu mego listu, nowe, zupełnie inne powody uzasadniające tę
odmowę.
W tych okolicznościach pani Dornell nie mogła przemilczeć wszystkiego, co
zaszło, tylko powiadomienie Reynarda o części choćby nowin mogło go
powstrzymać przed jakimś krokiem ślepym i fatalnym w skutkach. Zresztą
bywają sytuacje, kiedy nawet intryganci więksi niż pani Dornell czują, że muszą
powiedzieć część prawdy, choćby z własnej wewnętrznej potrzeby. Dlatego też
spośród ostatnich nowin wyjawiła zięciowi, że Betty zainteresowała się kimś
innym, tak że jego upór, by przybyć w tym momencie, mógłby dziewczynę
doprowadzić do desperacji.
— Prawdę mówiąc, Betty pośpieszyła do ojca, aby uniknąć widzenia z
panem. Ale jeśli uzbroisz się w cierpliwość, wnet zapomni o tym młodzieńcu, a
wtedy będziesz mógł niczego się nie obawiać.
I jako kobiecie, i jako matce nie wypadało jej powiedzieć więcej, nie
wyjawiła mu więc, czego Betty próbowała przed tygodniem, byle tylko oddalić
go od siebie, ani też nie wspomniała nawet o możliwości, że mimo wszystko
dziewczę uciekło teraz nie do ojca, a do ukochanego.
— No cóż — westchnął młody dyplomata nieoczekiwanie spokojnym tonem
— takie rzeczy zdarzały się już nieraz. Bądź co bądź kiedyś może będzie wolała
mnie niż jego, kiedy zrozumie, że mogłem postąpić z nią zupełnie inaczej, niż w
tej chwili postępuję. Ale nie będę już o tym mówił. Czy mógłbym jednak
przenocować dziś w domu pani?
— Dzisiejszej nocy oczywiście. Ale jutro wcześnie rano wyjedzie pan,
dobrze? — mówiła niespokojnie, bo pod żadnym pozorem nie chciała mu
zdradzić nic więcej. — Mój mąż jest tak ciężko chory — ciągnęła dalej — że
wybaczy pan chyba nieobecność moją i Betty w domu dzisiejszego wieczora.
Raz jeszcze obiecał wyjechać wczesnym rankiem i niedługo napisać.
— Ale kiedy uznam, że już jest odpowiedni czas — zakończył — wtedy
napiszę do niej. Być może, będę miał do zakomunikowania coś, co nastawi ją do
mnie łaskawiej.
Dochodziła pierwsza w nocy, gdy pani Dornell przybyła do Falls-Park. Tu
jednak oczekiwał ją podwójny wstrząs. Betty nie przyjechała, uciekła gdzieś
indziej, a zgnębiona matka domyślała się z kim. Pospieszywszy do wezgłowia
męża, dowiedziała się niestety, że lekarz postradał już resztę nadziei. Dziedzica
opuszczały siły: zdawało się, jakby ta słabość zupełnie odmieniła mu
usposobienie, tylko wciąż jeszcze z dawnym uporem nie godził się, by posłano
po duchownego. O lada słowo płakał, patrząc na żonę szlochał. Gdy spytał o
Betty pani Dornell ze ściśniętym sercem powiedziała mu, że dziewczyna z nią
nie przyjechała.
— To on jej nie pozwolił?
— Nie, nie. On zresztą odjeżdża znowu, jeszcze przez jakiś czas nie weźmie
jej od nas.
— Cóż więc wstrzymuje tę okrutną dziewczynę?
— Nie, nic, Tomaszu, ale ona... widzisz... Betty nie mogła przyjechać...
— Jak to?
Powaga tych jego ostatnich chwil udzieliła mu jak gdyby władzy
inkwizytorskiej i jego żona nie mogła zataić przed nim ucieczki z King's-
Hintock, która miała miejsce tej nocy.
Ku zdumieniu żony efekt tej nowiny był elektryzujący.
— Co? Taki zuch z mojej Betty? No, przecież! Brawo! To moja rodzona
córka! Zuch! Wiedziała, że to jego dla niej wybrałem! Wolała, żeby mój
kandydat zwyciężył! Dobrze to zrobiłaś, Betty! Hip, hip, hura!
Mówiąc to unosił się z trudem na łóżku, po czym opadł wyczerpany na
poduszki. Nie powiedział już więcej ani słowa i nad ranem wyzionął ducha. Od
dawna nie pamiętano w okolicy, by ktokolwiek z ziemiaństwa umierał tak mało
dostojnie.
Powrócę teraz do chwili odjazdu Betty siedzącej na wierzchowcu ze swym
wybranym.
Opuściwszy park przez małą furteczkę na wschodnim jego krańcu znaleźli
się na długim pustym gościńcu, pamiętającym jeszcze czasy rzymskie.
Oboje czuli już coraz silniejszy niepokój na myśl o tym, co zrobili, byli
przecież tak młodzi i niedoświadczeni. Jechali więc w milczeniu, aż wreszcie
ujrzeli przed sobą niewielką przydrożną oberżę, jeszcze nie zamkniętą mimo
późnej nocy; wtedy to Betty, która przez całą drogę złymi przeczuciami trapiona
trzymała się mocno swego towarzysza, poczuła się bardzo źle i powiedziała, że
chyba lepiej będzie tutaj się zatrzymać.
Zsiedli więc ze znużonego konia, co ich tu przywiózł, i udali się, jak im
wskazano, do małej ciemnej bawialni; stanęli obok siebie nieśmiało, właśnie —
tak jak uciekinierzy. Wniesiono lampę, a kiedy pozostali znowu sami, Betty
rzuciła na ziemię otulającą ją dotąd pelerynę. Gdy tylko młody Phelipson
zobaczył jej twarz z ust wyrwał mu się okrzyk przerażenia:
— Na Boga, ty masz ospę!
— Ach, zapomniałam — jęknęła Betty. I powiedziała mu, jak przed
tygodniem na wieść o bliskim przyjeździe męża uczyniła rozpaczliwą próbę
zatrzymania go z dala od siebie, usiłując zarazić się ospą — i jak do tej chwili
była przekonana, że jej się to nie udało, bo nawet obecne rozgorączkowanie
przypisywała podnieceniu ucieczką.
Młodym Phelipsonem odkrycie to wstrząsnęło do głębi. Ludzie dojrzalsi od
niego też ulegliby panice, a chłopak był przecież niewiele od Betty starszy.
— I obejmowałaś mnie przez drogę — powtarzał. — A przypuśćmy, że ci się
pogorszy i oboje będziemy chorzy, to co wtedy? Ależ ty, moja biedna Betty,
będziesz strasznie wyglądać za miesiąc czy dwa!
W swym przerażeniu próbował się roześmiać, ale wyszedł z tego tylko słaby
chichot. Betty okazała się doroślejsza, bo zdała sobie nagle sprawę z jego uczuć.
— Jak to, więc starając się jego oddalić od siebie oddaliłam ciebie? —
zapytała zgnębiona. — Więc znienawidzisz mnie teraz, gdy będę brzydka i
chora?
— Och, nie, nie — zaczął ją uspokajać. — Ale ja... myślę właśnie, czy
słusznie postępujemy. Bo widzisz, droga Betty, gdybyś nie była zamężna, toby
było zupełnie co innego. Mówiliśmy wprawdzie nieraz, że tak naprawdę to nie
jesteś zamężna, wiem. Ale wedle prawa jesteś jego żoną i nie możesz być moją,
póki on żyje. A teraz, kiedy zaczyna się ta straszna choroba, może lepiej pozwól,
że odwiozę cię z powrotem i pomogę wejść przez okno do domu.
— Więc tak wygląda twoja miłość? — wykrzyknęła Betty z wyrzutem. —
O, gdybyś to ty dostał ospy i miał być tak brzydki jak maszkara nigdy bym...
— Nie, nie, mylisz się, na moją duszę...
Ale Betty rozgoryczona do żywego owinęła się w pelerynę i wyszła na dwór.
Koń stał jeszcze przed progiem. Wsiadła po słupku, a kiedy Phelipson nadszedł
rzekła:
— Nie zbliżaj się do mnie, Charley, ale, proszę, poprowadź konia. W ten
sposób, o ile się dotąd nie zaraziłeś, nie grozi ci to w drodze powrotnej. A w
każdym razie to, co odstręcza ciebie, może odstręczy i jego. Ruszajmy!
Nie sprzeciwiał się jej komendzie i ruszyli z powrotem tam, skąd przybyli.
Betty roniła gorzkie łzy nad tą karą, jaką już na siebie ściągnęła, bo chociaż
czyniła wyrzuty chłopcu, była jednak zbyt sprawiedliwa, by w głębi serca mieć
mu za złe to, że jego uczucie okazało się tak powierzchowne. Konia zatrzymano
wśród drzew i oboje poszli pieszo przez trawnik aż do miejsca, gdzie skryta w
krzakach leżała drabina.
— Przystawisz mi ją do ściany? — spytała smutno.
Bez słowa oparł znowu drabinę, ale kiedy podeszła, by wspiąć się po niej na
górę szepnął:
— Żegnaj, Betty!
— Żegnaj — odpowiedziała i podświadomie zwróciła twarz ku niemu.
Szarpnął się w tył, żeby nie złożyć oczekiwanego pocałunku: ten jego ruch Betty
odczuła tak, jakby ją kto boleśnie zranił. Zaczęła wspinać się szybko, ledwo
nadążał za nią po drabinie, starając się zabezpieczyć ją przed upadkiem.
— Powiedz matce, żeby zaraz posłała po doktora — zalecał z niepokojem.
Weszła przez okno, nie patrząc za siebie, on zaś, znalazłszy się na dole,
usunął drabinę i odjechał.
Sama w swoim pokoju Betty upadła twarzą na łóżko i wybuchnęła
rozpaczliwym łkaniem.
Musiała jednak w głębi duszy uznać, że postępowanie chłopca było
rozsądne, miała raczej pretensję do samej siebie o to, co w bezmyślnym porywie
zrobiła przed tygodniem.
Nikt nie słyszał, jak wchodziła do swego pokoju, a w dodatku ogarnęło ją tak
okropne znużenie i ciała, i duszy, że nie pomyślała o wezwaniu lekarza.
Jednakże po godzinie poczuła się gorzej i zrozumiała, że jest naprawdę chora.
Gdy nikt nie zjawił się w porze wieczerzy, podeszła do drzwi i dostrzegła ślady
otwierania ich siłą; wobec tego wolała nie wzywać nikogo ze służby. Ostrożnie
otworzyła drzwi i zbiegła na dół.
W niewielkiej sali jadalnej stanęła jak wryta, bo zamiast matki siedział tam
jakiś mężczyzna i samotnie kończył późną kolację. W pokoju poza nim nie było
nikogo. Kiedy się obrócił poznała swego męża.
— Gdzie moja mama? — zapytała bez ogródek.
— Pojechała do ojca. Czy to... — przerwał osłupiały.
— Tak, mój panie. To krostowate stworzenie to twoja żona. Zrobiłam to
dlatego, bo nie chcę, żebyś się do mnie zbliżał.
Był o szesnaście lat starszy od niej — dość dużo, by poczuć serdeczne
współczucie.
— Moje drogie dziecko, musisz od razu położyć się do łóżka. Nie bój się
mnie, zaniosę cię na górę i poślę natychmiast po lekarza.
— O, pan nie wiesz, jaka ja jestem! — zawołała. — Miałam ukochanego, ale
już go nie mam. Nie ja go porzuciłam, tylko on mnie. Dlatego, że jestem chora
bał się mnie pocałować, chociaż ja tego chciałam.
— Bał się? A więc to jakiś bardzo nędzny, tchórzliwy głupiec. Betty, ani
razu nie pocałowałem cię od tamtego dnia, kiedy stałaś przy mnie jako maleńka,
zaledwie trzynastoletnia panna młoda. Czy mogę pocałować cię teraz?
Chociaż dziewczynie wcale nie zależało na jego pocałunku, jednakże było w
niej dość ducha Kunegundy z ballady Schillera
8
, by wypróbować jego odwagę.
— Jeżeli masz pan dość śmiałości, by tak ryzykować! Ale pamiętaj, że
możesz to przypłacić życiem.
Podszedł do dziewczyny, złożył mocny, zdecydowany pocałunek na jej
wargach i powiedział:
— Oby po nim nastąpiło wiele, wiele innych.
Potrząsnęła głową i spiesznie opuściła pokój, choć w duchu podobała jej się
taka brawura. Przez kilka minut spędzonych w jego obecności trzymała się jakoś
samym podnieceniem, ale teraz z trudem wielkim prawie dowlokła się do swego
pokoju. Jej mąż wezwał służbę i poleciwszy im zająć się chorą sam natychmiast
ruszył po doktora.
Następnego ranka Reynard pozostał w pałacu tylko do rozmowy z lekarzem;
ten zapewnił go, że choroba Betty zapowiada się jako przypadek lekki czy jak
wtedy mówiono — łagodny.
Na odjezdnym posłał do niej na górę taki liścik:
Muszą teraz odjechać. Obiecałem Twojej Matce, że nie będę się starał z
Tobą widzieć, więc mogłaby się gniewać, zastawszy mnie tutaj. Czy przyrzekasz
zobaczyć się ze mną, jak już będziesz zdrowa?
Trudno wyobrazić sobie drugiego człowieka owych czasów lepiej
umiejącego wybrnąć z takiej sytuacji. Myślący, roztropny, dobrze wychowany
mężczyzna — a przy tym jako filozof świadom, że jedynym stałym atrybutem
życia jest jego zmienność — wiedział, że uczucia kobiety, nawet
8
Kunegunda znana jest w Polsce jako Marta z ballady Rękawiczka w tłum. A. Mickiewicza.
najgwałtowniejsze, mogą się zmieniać krańcowo, póki jej życia starczy. Nim rok
upłynie to młode dziewczę, jego żona, może wspominać będzie o obecnym
zadurzeniu z równą niechęcią, z jaką on myśli o nim w tej chwili. Za parę lat —
jak mówią naukowcy — zmieni się całe jej ciało; zaś duch, o wiele bardziej
zmienny, zdolny jest do tego nawet w ciągu roku. A że Betty należy do niego,
cała rzecz w tym, jak spowodować tę wewnętrzną przemianę.
W ciągu następnego dnia pani Dornell, zamknąwszy mężowi oczy,
powróciła do domu. Z ulgą przyjęła wiadomość, że Betty znajduje się na
miejscu, co prawda rozgorączkowana i w łóżku. Choroba dziewczyny
przebiegała zwyczajnie i we właściwym czasie Betty zaczęła powracać do
zdrowia, nie zapłaciwszy nawet zbyt drogo za swoją porywczość, zostały jej
bowiem na pamiątkę tylko dwa drobne ślady, jeden pod brodą, a drugi za
uchem.
Dziedzic Dornell został pochowany nie w King's-Hintock, ale tam, gdzie się
urodził i mieszkał, zanim poślubił swoją Sue, bo tam zawsze pragnął leżeć.
Od dnia kiedy umarł, pani Dornell, która nigdy nie okazywała mu zbyt wiele
uczucia, nagle, jak wiele innych wdów, uświadomiła sobie jego liczne
przymioty i jęła z zapałem głosić mężowskie zdanie o konieczności opóźnienia
przyjazdu zięcia, choć poprzednio tak gwałtownie przeciw temu zwlekaniu
walczyła.
— Biedaczysko! To on miał rację, a nie ja! — powtarzała...
Uważała obecnie, że co najmniej osiemnaście lat musi mieć Betty, gdy
Reynard po nią przyjedzie. A nawet i to za mało! O wiele za mało!
Tak bardzo zależało jej teraz na stosowaniu się do życzeń nieodżałowanego
małżonka, że napisała do zięcia w tej materii, podsuwając mu myśl, by zarówno
z powodu żałoby Betty po ojcu, jak też w powolności wobec znanych żądań
zmarłego w tym względzie, przybył po żonę nie wcześniej jak na jej
dziewiętnaste urodziny.
Cokolwiek myślelibyśmy dotąd o Stefanie Reynardzie na podstawie jego
dziwacznego małżeństwa, teraz niewątpliwie można mu było tylko współczuć.
Wpierw płochość Betty, teraz ta okropna zmiana decyzji jej matki — dość było
tego, by najcierpliwszy nawet stracił cierpliwość. Wystosował więc do teściowej
list, którego ton wyraźnie ochłodził stosunki pomiędzy tymi życzliwymi dotąd
sprzymierzeńcami. Wiedząc jednak, że najważniejszym zadaniem jest zdobyć
względy żony, a nie tylko ją zabrać, a ponadto, że młodego Phelipsona rodzice
wysłali na morze, postanowił tymczasem zastosować się do tych żądań, wrócił
do Londynu i przez czas pewien trzymał się zupełnie z dala od Betty i jej matki,
które dalej pozostawały na wsi. W stolicy już będąc, przebył lekką ospę, bo za-
raził się od Betty; pisząc wszakże do niej nie uznał za wskazane nadmienić o
lekkości choroby. Listy Betty, przejętej współczuciem i litością, stały się od tego
czasu wyraźnie życzliwsze.
Zapewne dzięki tym wszystkim przeciwnościom Reynard stopniowo coraz
gorętszym uczuciem darzył Betty, ale po swojemu — cicho, spokojnie i trwale,
a taka miłość zazwyczaj w instytucji małżeństwa bardziej zapewnia kobiecie
ukontentowanie, choć może nie ekstazę.
Przesada pani Dornell w przestrzeganiu woli zmarłego męża była
niewygodna, ale postanowił nie łamać jej otwarcie. Pisywał serdeczne listy do
Betty, a w jednym z nich wspomniał o czekającej ją miłej niespodziance.
Okazało się, że poprzez krewnych na dworze doszła doń poufna wiadomość, iż
w niedługim czasie ma mu być przyznany przez Jego Królewską Mość tytuł ba-
roneta. Zapytywał więc, czy podobałoby się jej, gdyby przybrał tytuł od
miasteczka Ivell. Co więcej, ma podstawy oczekiwać, że za parę lat godność ta
będzie podniesiona do wysokości hrabiego i, jego zdaniem, należałoby wtedy
przybrać tytuł: hrabia Wessex, jako że większa część ich posiadłości w tym
właśnie hrabstwie się znajduje. Tę, która w najbliższym czasie stanie się Lady
Ivell, a także i przyszłą hrabiną Wessex, będzie prosił o zezwolenie ofiarowania
swego serca po raz trzeci.
Nie dodał co prawda, choć mógł był dodać, jak bardzo w otrzymaniu tego
zaszczytnego tytułu dopomogły olbrzymie włości zarówno wokół King's-
Hintock, jak i gdzie indziej, które Betty miała w przyszłości odziedziczyć.
Czy te przyszłe tytuły wywarły jakiś wpływ na uczucia Betty do niego,
trudno mi powiedzieć, należała bowiem do osób skrytych, które nigdy nie
wyjawiają swoich myśli. Jest jednak rzeczą zupełnie pewną, że nie spodziewała
się wcale tego rodzaju zaszczytów spływających na nią za jego przyczyną.
Ponadto nie mogła zaprzeczyć, że Stefan okazał wobec niej dobroć, cierpliwość,
nawet wielkoduszność; wybaczył jej chwilowe zaślepienie, chociaż miał
wszelkie powody, by je rozgłosić; inna rzecz, że usprawiedliwieniem jej była ta
bezwzględność, z jaką ją, dzieckiem jeszcze, złapano w więzy małżeńskie,
nieświadomą wagi tego kroku.
Matka jej, pogrążona w smutku i rozpamiętywaniu pozbawionego miłości
życia, jakie prowadziła ze swym rubasznym, ale szczerym małżonkiem, za
najważniejszy swój obowiązek uważała teraz wypełnianie wszystkich
najdrobniejszych nawet jego zaleceń. Uporczywie też nalegała, żeby — z
szacunku dla woli zmarłego — zięć jej nie zamieszkał z Betty, dopóki nie minie
rok od śmierci ojca, bo i tak dziewczyna nie będzie miała wtedy pełnych dzie-
więtnastu lat. Do tego czasu muszą Stefanowi wystarczyć listy.
— Trochę długo przyjdzie mu czekać — powiedziała pewnego dnia Betty.
— Jak to? I ty to mówisz? Czyż nie masz względów na swego biednego
ojca?
— O tak, ja wiem, że tak wypada — odpowiedziała szybko Betty. — Nie
przeczę. Myślałam tylko, że...
W ciągu długich wolno płynących miesięcy do ustalonego terminu matka
przygotowywała Betty do obowiązków jej przyszłego życia.
Przekonana wreszcie głęboko o licznych cnotach swego drogiego zmarłego,
na wszelkie sposoby czcząc jego pamięć, zabrała się do przebudowy kościoła w
wiosce King's-Hintock, zaś we wszystkich sąsiednich wioskach noszących
podobne miano, aż do najdalej na wschód leżącej Little-Hintock — hojnie
łożyła na cele dobroczynne.
W nadzorowaniu takich prac, zwłaszcza przy przebudowie kościoła, Betty
stale towarzyszyła matce i niewątpliwie zajęcie się tymi sprawami miało
łagodzący wpływ na zbolałe serce młodej osoby. Z dziewczyny przedzierzgnęła
się nagle w kobietę i mało kto rozpoznałby w zamyślonej twarzy obecnej Betty
tę samą dziewuszkę, która zaledwie o rok wcześniej zdawała się zupełnie
nieświadoma istnienia jakichkolwiek obowiązków.
Tak płynął czas, aż w rok prawie od dnia, gdy pan Dornell spoczął w grobie,
pewnego ranka pani Dornell otrzymała listowne zapytanie cierpliwego
Reynarda, czy pozwala, by przybył w najbliższym czasie. Dodawał, że nie
zamierza zabrać od razu Betty ze sobą, jeżeli jej matka bez niej czułaby się zbyt
samotna; w takim razie on sam chętnie przez czas pewien zamieszkałby u niej w
King's-Hintock.
Pani Dornell nie zdążyła jeszcze odpowiedzieć na list zięcia, gdy patrząc na
Betty, przechadzającą się bez kapelusza i okrycia po południowym tarasie w
pełnym słońcu, zdumiała się na widok jej figury. Przywołała córkę do siebie i
zapytała nagle;
— Czy widziałaś się ze swoim mężem od dnia śmierci twego ojca?
— No... tak, mamo — odpowiedziała, czerwieniąc się, Betty.
— Co? Wbrew mojej woli i wbrew woli twojego drogiego ojca?! Oburza
mnie takie nieposłuszeństwo !
— Ależ mój ojciec powiedział „osiemnaście lat”, a mama przedłużyła to o
tyle...
— Przecież to ze względu na ciebie. Kiedy się z nim spotkałaś?
— Bo... — zaczęła jąkać się Betty — w jednym z listów napisał, że i tak
należę do niego, więc jeżeli nikt nie będzie wiedział o tym, że się spotykamy nie
zrobi to żadnej różnicy. I że nie powinnam ranić twoich, mamo, uczuć mówiąc
ci o tym.
— No i?
— No i pojechałam do Casterbridge. Wtedy właśnie, kiedy ty, mamo, byłaś
w Londynie, mniej więcej pięć miesięcy temu.
— I spotkałaś się tam z nim? A kiedy wróciłaś do domu?
— Kochana mamo, zrobiło się bardzo późno, a on powiedział, że
bezpieczniej będzie poczekać z powrotem do jutra, ponieważ drogi były bardzo
kiepskie, a że ciebie, mamo, i tak nie było w domu...
— Dość, nie chcę już słuchać dłużej! Tak więc wygląda twój szacunek
wobec woli zmarłego ojca! — wykrzyknęła wdowa. — A kiedy widziałaś go
znowu?
— Och, nie wcześniej niż jakieś dwa tygodnie potem.
— Dwa tygodnie! Ileż więc razy widziałaś się z nim przez ten czas?
— Zapewniam cię, mamo, że nie więcej niż dwanaście razy — to znaczy tak,
że byliśmy całkiem sami...
— Dwanaście razy! I ty masz zaledwie osiemnaście lat i pół!
— Ale dwa razy spotkaliśmy się przypadkiem! — błagalnie wykrzyknęła
Betty. — Raz w Abbot's-Cernel, w starym domku odźwiernego, a drugi raz w
zajeździe „Pod Czerwonym Lwem” w Melchester.
— O, ty przewrotna dziewczyno! — zawołała pani Dornell. — To przypadek
zaprowadził cię „Pod Czerwonego Lwa”, kiedy ja zatrzymałam się „Pod Białym
Jeleniem”! Pamiętam teraz — zastanawiałam się, co też ci się mogło przytrafić,
aż tu nagle zjawiasz się o dwunastej w nocy z oświadczeniem, że oglądałaś
katedrę przy świetle księżyca!
— Ależ moja mamo kochana, naprawdę oglądałam katedrę! „Pod
Czerwonego Lwa” poszliśmy dopiero po katedrze.
— O, Betty, Betty! Żeby moje rodzone dziecko tak mnie oszukiwało, i to
teraz, w moich wdowich szatach!...
— Ależ moja mamo kochana, przecież to ty mnie za niego wydałaś —
wybuchnęła Betty. — Więc nic dziwnego, że muszę go teraz słuchać więcej niż
ciebie.
Pani Dornell westchnęła.
— Powiem ci tylko tyle, że lepiej napisz do swego męża, niech jak
najprędzej tu do ciebie przyjedzie. Udawać niewinne dziewczątko — teraz!
Wstyd doprawdy.
Napisała zresztą sama do Stefana Reynarda:
Od dziś umywam ręce od wszystkich spraw z Wami związanych. Radziłabym
jednak, żebyś jak najszybciej przybył, by oficjalnie połączyć się z żoną, o ile
chcecie uniknąć skandalu.
Przybył — ale dopiero wtedy, gdy przyrzeczony tytuł rzeczywiście został
mu przyznany i mógł z dumą zwracać się do Betty — „milady”.
Powiadano później, że byli ze sobą bardzo szczęśliwi. W każdym razie
dorobili się całej gromadki dzieci, a w swoim czasie Betty została pierwszą
hrabiną Wessex, tak jak jej to był zapowiedział.
Mała wzorzysta sukienka, którą miała na sobie jako młodziutka
trzynastoletnia panna młoda, była przez długie lata pieczołowicie przecho-
wywana pomiędzy pamiątkami w pałacu w King's-Hintock, gdzie do dziś
ciekawi mogą ją oglądać — pożółkły wzruszający dowód tego, jak w owych
czasach zupełnie nie liczono się ze szczęściem niewinnego dziecka, gdy w grę
wchodziła ambicja rodowa, która mogła doprowadzić do wielkiej tragedii, choć
tym razem na szczęście tak się nie stało.
Po śmierci hrabiego Betty ułożyła mu epitafium, w którym opisała go jako
najlepszego męża, ojca i przyjaciela, a siebie nazwała niepocieszoną wdową.
Taka jest kobieta — a raczej, żeby nikogo nie urazić zbyt pochopnym
uogólnieniem — taka była Betty Dornell.
Tłumaczyła
Krystyna Jurasz-Dąmbska
Spis rzeczy
W pewnym miasteczku (Fellow Townsmen)……………………………………2
Pierwsza hrabina Wessex (The First Comtess of Wessex)……………………59
Thomas Hardy, ur. 2.VI.1840 r. w Upper Bockhampton, zm. 11.1.1928 r. w
Dorchester, angielski powieściopisarz i poeta. Zrazu Hardy poszedł w ślady
ojca, budowniczego, i praktykował jako architekt. W wolnych chwilach jednak
studiował języki i literaturę klasyczną, po 30-tym roku życia wybrał pisarstwo.
Pisał powieści i opowiadania. Hardy pochodził z rodziny osiadłej w hrabstwie
Dorchester, w rolniczej płd.-zach. Anglii, od XVI w. Rodzinne strony odtworzył
potem w opisach fikcyjnego hrabstwa Wessex. Na tle życia ówczesnej wsi
angielskiej i jej konfliktów z rozwijającą się cywilizacją kapitalistyczną Hardy
ukazywał najczęściej dzieje miłości, której na drodze do spełnienia stanął zły los
oraz bezduszne normy moralne i obyczajowe. Atakowany przez purytanów,
około 1898 r. porzucił twórczość powieściową dla poezji, stanowiącej mniej
głośną, lecz w oczach wielu krytyków cenniejszą część jego dorobku. Do
najbardziej znanych jego powieści należą: Z dala od zgiełku (1874, wyd. pol.
1930), Burmistrz Casterbridge (1886, wyd. pol. 1959), Tessa d'Uberville (1891,
wyd. pol. 1893), Juda nieznany (1896, wyd. pol. 1963).
Dwa opowiadania zawarte w tym tomie są, zdawałoby się, różne pod
każdym względem: akcja ich toczy się w różnych epokach, w różnych
środowiskach, tematem jednego są dzieje romantycznej, beznadziejnej miłości,
drugiego — historia związku opartego na kalkulacjach, ale jest w nich pewien
motyw wiążący je. Bohaterów obu opowiadań cechuje rycerskość, szlachetność
uczuć, poczucie odpowiedzialności za drugą osobę — przymioty prawdziwego
dżentelmena, owej postaci dziś już prawie mitycznej, staroświeckiej, a więc
bardzo, bardzo w stylu retro.