Thomas Hardy
Tessa d'Urberville
(Przełożyła Róża Czekańska-Heymanowa)
OKRES PIERWSZY
DZIEWCZYNA
Rozdział 1
Pod koniec maja wieczorem pewien człowiek w średnim wieku wracał piechotą z Shaston do domu, do wsi Marlott położonej w sąsiedniej dolinie zwanej Blakemore lub Blackmoor. Nogi niosły go niezbyt pewnie, a chód jego odznaczał się. skłonnością do lekkiego zbaczania z linii prostej na lewo. Od czasu do czasu mocnym kiwnięciem głowy zdawał się potwierdzać jakieś swoje przekonanie, mimo że nie myślał specjalnie o niczym. Niósł przewieszony przez ramię pusty kosz od jaj; kapelusz jego miał włos stargany, a na rondzie, tam gdzie dotykał go przy zdejmowaniu, widniał głęboki odcisk palca. Mijał właśnie pastora, człowieka starszego już, który jadąc okrakiem na siwej kobyle nucił coś pod nosem.
- Dobry wieczór - pozdrowił go człowiek z koszem.
- Dobry wieczór, sir Johnie - odpowiedział pastor.
Człowiek idący pieszo przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym przystanął i odwróciwszy się rzekł:
- Za pozwoleniem jegomości, w ostatni dzień targowy spotkaliśmy się także na tej drodze, prawie o tej samej porze, powiedziałem wtedy: dobry wieczór, zaś ksiądz proboszcz odpowiedział mi jak dziś: dobry wieczór, sir Johnie.
- Tak jest - potwierdził pastor.
- A jeszcze, będzie jakiś miesiąc temu, zdarzyło się to samo.
- Być może.
- A więc dlaczego ksiądz dobrodziej nazywa mnie sir John, skoro jestem sobie po prostu Jack Durbeyfield, przekupień?
Pastor podjechał o kilka kroków bliżej.
- Ot, taką miałem fantazję - odrzekł; a potem po chwili wahania: - A to z powodu pewnego odkrycia, które zrobiłem niedawno poszukując rodowodów do historii tego hrabstwa. Jestem pastor Tringham, badacz starożytności ze Stagfoot Lane. Czy naprawdę nie wiecie, Durbeyfield, że jesteście w prostej linii potomkiem starego rycerskiego rodu d'Urberville'ów, wywodzącego się od sławnego rycerza sir Pagana d'Urberville, który według archiwów w Battle Abbey przybył tu z Normandii razem z Wilhelmem Zdobywcą?
- Pierwsze słyszę, księże proboszczu.
- Ale to prawda! Podnieście no w górę podbródek, abym mógł lepiej się wam przyjrzeć z profilu. Tak, tak, to nos i podbródek d'Urberville'ów - trochę zdegenerowane. Wasz przodek był jednym z dwunastu rycerzy, którzy pomagali w Normandii lordowi Estremavilla zdobywać hrabstwo Glamorgan. Przedstawiciele licznych gałęzi waszego rodu mieli swoje dwory rozsiane po całej tej części Anglii. Nazwiska ich pojawiają się w archiwach Skarbu Państwa za czasów króla Stefana. Podczas panowania króla Jana jeden z nich był dość bogaty, by ofiarować zamek Rycerzom Szpitalnikom, a za czasów Edwarda II wasz praszczur Brian został wezwany do Westminsteru, by uczestniczyć w Wielkiej Radzie Koronnej. W epoce Oliwera Cromwella wasz ród nieco podupadł, ale tylko w nieznacznej mierze, natomiast za panowania Karola II w nagrodę za wierność zostaliście mianowani Rycerzami Królewskiego Dębu. Tak, tak, mieliście w waszym rodzie całe pokolenia sir Johnów i gdyby tytuł rycerza, tak jak baroneta, był dziedziczny jak niegdyś, kiedy to tytuł rycerza przechodził z ojca na syna, to wy bylibyście teraz także sir Johnem.
- Czy być może?
- Słowem - zakończył pastor, energicznie uderzając się szpicrutą po udzie - może w całej Anglii rodzina wasza nie ma sobie równej.
- O rety! Czy to możliwe? - zawołał Durbeyfield - a ja od lat włóczę się tam i sam i haruję, jak gdybym był już ostatnim w całej parafii... A od jak dawna te wiadomości są znane, księże proboszczu Tringham?
Duchowny wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, sprawy te poszły zupełnie w zapomnienie i można by powiedzieć, że nikt o nich nie wie; on sam rozpoczął badania dopiero ubiegłej wiosny, gdy śledząc losy rodziny d'Urberville'ów zauważył był na wózku przekupnia nazwisko Durbeyfield. To go skłoniło do zebrania wiadomości o jego ojcu i dziadku, aż wreszcie teraz nie ma już w tym przedmiocie żadnych wątpliwości.
- Z początku postanowiłem, że nie będę was niepokoił takimi bezużytecznymi wiadomościami - ciągnął pastor. - Czasem jednak nasze odruchy bywają silniejsze od naszych postanowień. Sądziłem zresztą, że może sami coś niecoś o tym wiecie.
- Tak, prawda, parę razy zdarzyło mi się słyszeć, że moja rodzina przed osiedleniem się w Blackmoor znała lepsze czasy. Nie zwracałem na to uwagi, bom myślał, że tu chodzi o to, że niegdyś mielim dwa konie, a teraz tylko jednego. Mam w domu starą srebrną łyżkę i jakąś starą pieczęć, ale, mój Boże, cóż znaczy jedna łyżka lub pieczęć!... I pomyśleć, że w moich żyłach płynie ta sama krew, co u tych możnych d'Urberville'ów! Ludzie mówili, że mój pradziad miał tam jakieś swoje tajemnice i nie chciał mówić, skąd tu przybył... A, za pozwoleniem jegomości, gdzie jest teraz nasze gniazdo? To jest, chciałem zapytać, gdzie teraz mieszkamy, my, rodzina d'Urberville'ów?
- Nigdzie. Cały ród wasz w tym hrabstwie wygasł.
- O, jaka szkoda!
- Tak, tak. Jak to kłamliwe kroniki rodzinne nazywają, gałąź męska wygasła, czyli - prawdę mówiąc - podupadła.
- A więc gdzie jesteśmy pochowani?
- W Kingsbere-sub-Greenhill. Wasi przodkowie całymi rzędami tam spoczywają w rodzinnych grobowcach z rzeźbionymi pomnikami, każdy pod purbeckowskim marmurowym baldachimem.
- A gdzie są nasze rodowe zamki i włości?
- Już ich nie macie.
- A ziemi także już nie mamy?
- Nie, ani piędzi, choć niegdyś posiadaliście jej pod dostatkiem, gdyż jak wam już wspomniałem, wasz ród był bardzo rozgałęziony. W tutejszym hrabstwie mieliście jedną siedzibę w Kingsbere, drugą w Sherton, inną w Millpond, jeszcze inne w Lullstead i Wellbridge.
- Czy jeszcze kiedy powrócimy do naszej własności?
- O, tego już wiedzieć nie mogę.
- Co mógłbym zrobić w tej sprawie, księże proboszczu? - zapytał Durbeyfield po chwili milczenia.
- Nic a nic. Chyba tylko zdobyć się na pokorę rozmyślając nad tym, “jak możni tego świata upadają nisko". Cała ta sprawa może interesować tylko historyka lub badacza starych rodów, nikogo więcej. W naszym hrabstwie pośród wieśniaków jest kilka rodzin o prawie równej świetności. Dobranoc.
- Proszę, niechże wielebny ksiądz zawróci i przy tej okazji zechce wypić ze mną kufelek piwa. W oberży “Pod Jedną Kropelką" mają wcale niezłe piwo z beczki, choć nie umywa się do piwa u Rollivera.
- Nie, dziękuję, dziś nie, Durbeyfield. I tak macie już trochę w czubie.
Zakończywszy na tym rozmowę pastor pojechał dalej, zadając sobie pytanie, czy aby uczynił rozsądnie dzieląc się z owym człowiekiem tym ciekawym okruchem wiedzy.
Po odjeździe pastora Durbeyfield przeszedł jeszcze kilka kroków, pogrążony w głębokim zamyśleniu, po czym postawiwszy na ziemi kosz usiadł na porośniętym trawą brzegu gościńca. Wkrótce w oddali ukazał się jakiś wyrostek idący w tym samym kierunku, w jakim zmierzał Durbeyfield; ten ostatni ujrzawszy go podniósł do góry rękę, a chłopiec przyśpieszył kroku i zbliżył się.
- Mały, weź no ten kosz! Załatwisz mi pewne polecenie. Chudy jak szczapa wyrostek zmarszczył brwi.
- Kimże to jesteście, Johnie Durbeyfield, żeby mi rozkazywać i wołać na mnie “mały"? Przecież znacie moje imię, tak jak ja znam wasze.
- Ho, ho! To tajemnica! Tajemnica! A teraz spełnij mój rozkaz i załatw to polecenie... Zresztą niech tam, Fred, powiem ci tę moją tajemnicę: pochodzę ze szlacheckiego rodu. Dowiedziałem się o tym właśnie dziś po południu. - Wypowiadając te słowa Durbeyfield porzucił pozycję siedzącą i rozciągnął się rozkosznie na trawie pośród stokrotek.
Chłopak stojąc przed Durbeyfieldem obejrzał go W całej długości, od stóp do głów.
- Sir John d'Urberville, oto jak się nazywam! - mówił dalej rozciągnięty na trawie mężczyzna. - To jest, gdyby rycerze byli baronetami... którymi właśnie są. Wszystko, co mnie dotyczy, zapisane jest w historii. Chłopcze, czy nie znasz miejscowości, która nazywa się Kingsbere-sub-Greenhill?
- Tak, byłem tam na jarmarku.
- A więc pod kościołem tego miasta spoczywają...
- To nie miasto, to, o czym mówię. W każdym razie nie było nim wtedy, kiedym tam pojechał. Taka sobie nędzna mała dziura.
- Mniejsza o to, mój chłopcze, tu nie o to chodzi. Otóż pod kościołem w tej tam parafii spoczywają moi przodkowie - jest ich całe setki - leżą w wielkich ołowianych trumnach ważących Bóg wie ile ton. Leżą, ubrani w zbroje i klejnoty. W całym hrabstwie południowego Wessexu nie znajdziesz nikogo, kto by miał w rodzinie równie wspaniałe i pańskie szkielety jak ja!
- No, no!
- A teraz weź ten koszyk i leć do Marlott. Gdy dojdziesz do oberży “Pod Jedną Kropelką", powiedz im tam, by mi natychmiast przysłali konia i powozik, który mnie zawiezie do domu. A niech włożą do powozu butelczynę rumu i niech ją zapiszą na mój rachunek. Gdy to załatwisz, pójdź z koszem do mojej żony i powiedz jej, żeby rzuciła pranie, gdyż nie będzie już potrzebowała go kończyć. Niech czeka na mój powrót, bo mam dla niej nowiny.
Widząc, że chłopak waha się, Durbeyfield sięgnął do kieszeni i wyjął szylinga, jednego z tych niewielu, jakie rzadko kiedy posiadał.
- Masz tu za fatygę - powiedział. To zmieniło pogląd chłopca na sytuację.
- Dobrze, sir Johnie. Dziękuję. Czy to już wszystko, sir Johnie?
- Powiedz tam u mnie w domu, że chciałbym mieć na kolację... powiedzmy, potrawkę z jagnięcia, o ile to możliwe, jeżeli nie, to krwawą kiszkę, a jeżeli jej nie dostaną, to wystarczą flaki.
- Dobrze, sir Johnie.
Wyrostek wziął kosz i w chwili gdy miał wyruszyć w drogę, od strony wsi dały się słyszeć dźwięki orkiestry dętej.
- Co to znaczy? - zapytał Durbeyfield. - To chyba nie na moją cześć?
- To procesja klubu kobiet, sir Johnie. Przecież wasza córka jest jedną z członkiń.
- To prawda! Zamyśliłem się o ważniejszych sprawach i zupełnie o tym zapomniałem! A więc ruszaj do Marlott i zamów mi powóz. Może mi wypadnie zrobić przegląd tej procesji klubu.
Wyrostek odszedł, a Durbeyfield czekając leżał dalej w popołudniowym słońcu, pośród trawy i stokrotek. Przez dłuższy czas na drodze nie było widać ani żywej duszy i tylko słabe dźwięki orkiestry mąciły ciszę w kręgu niebieskich wzgórz.
Rozdział 2
Wioska Marlott położona jest pośród północno-wschodnich falistości wspomnianej wyżej pięknej doliny Blackmoor; jest to okolica ustronna, zamknięta wśród wzgórz, w znacznej części nie dotknięta jeszcze stopą turysty ani malarza, mimo że oddalona zaledwie o cztery godziny drogi od Londynu.
Dolinę tę najlepiej oglądać ze szczytów otaczających ją wzgórz, byle nie podczas letniej suszy. Wędrówka bez przewodnika po jej zakątkach, szczególnie podczas niepogody, nie byłaby przyjemna, gdyż drogi są wąskie, kręte i błotniste.
Ta żyzna i zaciszna połać kraju, gdzie pola nigdy nie żółkną, a źródła nigdy nie wysychają, zamknięta jest od południa stromym wapiennym grzbietem obejmującym wyniosłości Hambledon Hill, Bulbarrow, Nettlecombe-Tout, Dogbury, High Stoy i Bubb Down. Gdy podróżny, przybyły od strony morza, po mozolnym wielomilowym marszu poprzez kredowe wyżyny i uprawne pola znajdzie się nagle na brzegu jednego z urwisk, staje zaskoczony i oczarowany, widząc, że u stóp jego ściele się - jak mapa - kraj zupełnie odmienny od tego, który przewędrował. Za nim są nagie wzgórza, słońce pała ogniem nad polami tak rozległymi, że krajobraz wydaje się otwarty, drogi są białe, przydrożne żywopłoty - niskie i plecione, powietrze bezbarwne. Tu w dolinie świat wydaje się stworzony w mniejszej skali i bardziej delikatny; pola - to zaledwie małe łączki, tak rozdrobnione, że z tej wysokości przegradzające je żywopłoty robią wrażenie siatki z ciemnozielonych nici rozciągniętej na bledszej zieleni traw. Tu w dole powietrze jest łagodne i tak zabarwione błękitem, że to, co artyści nazywają średnim planem, przybiera również ten sam odcień, gdy w oddali horyzont jest barwy najciemniejszej ultramaryny. Ziem ornych jest niewiele i nie zajmują dużych przestrzeni. Niemal cały ten kraj wygląda jak rozległa, bujna masa traw i drzew, otulająca niby płaszczem mniejsze pagórki i dolinki tonące w większych. Taka jest dolina Blackmoor.
Okolica to nie mniej interesująca pod względem historycznym jak topograficznym. Dolina ta niegdyś była znana pod nazwą Lasu Białego Jelenia. Ciekawa legenda z czasów Henryka III głosi, że niejaki Tomasz de la Lynd zabił był pięknego jelenia, gonionego, lecz oszczędzonego przez samego króla, i za to został skazany na zapłacenie wysokiej grzywny. W owych czasach i jeszcze stosunkowo do niedawna kraj ten był porośnięty gęstym borem. Dziś znajdujemy jego ślady w starych dębowych gajach, w nieregularnych pasach starodrzewia, które zachowały się na stokach, w wydrążonych przez próchnicę pniach drzew, ocieniających tak liczne tu pastwiska.
Lasy znikły, lecz pozostały pewne związane z nimi obyczaje. Liczne spośród nich przetrwały jednak tylko w zmienionej i zamaskowanej postaci. Na przykład dzisiejsza klubowa zabawa czy “procesja klubowa", jak ją tam nazywano, stanowi odpowiednik starodawnego korowodu tanecznego w święto maja.
Dla młodzieży w Marlott uroczystość ta była nader doniosłym wydarzeniem, aczkolwiek właściwe jej znaczenie było uczestniczącym w niej nie znane. Odrębność tego święta polegała nie tyle na zachowaniu zwyczaju uczestniczenia corocznie w procesji i tańczeniu na trawie, ile na tym, że do klubu należały wyłącznie kobiety. W klubach męskich uroczystości takie, choć już powoli znikały, były rzeczą mniej niezwykłą; lecz bądź nieśmiałość, tak właściwa płci słabszej, bądź ironiczna postawa męskich krewnych pozbawiły ostatnie kluby kobiece (o ile takie jeszcze istniały) całego ich dawnego blasku i świetności. Jedynie klub w Marlott trwał nadal dla podtrzymania tradycji lokalnych cerealii. Klub ten defilował w procesji przez setki lat, jeśli nie jako klub dobroczynny, to jako rodzaj bractwa, i defiluje nadal.
Cała gromada ubrana była w białe suknie - wesoła pozostałość minionej mody dawnych lat, kiedy to radość i maj były synonimami - lat, gdy przezorna dalekowzroczność nie zdołała jeszcze sprowadzić wzruszeń do monotonnej mierności. Dziewczęta najpierw paradowały w uroczystym pochodzie maszerując dwójkami dokoła probostwa. Ideał i rzeczywistość spotykały się i walczyły po trosze ze sobą, gdy słońce rysowało ich sylwetki na tle zielonych żywopłotów i fasad domów oplecionych koronką pnących roślin, choć bowiem cała gromadka ubrana była biało, wśród tej białości nie znalazłbyś dwóch tonów jednakowych. Biel niektórych sukien była prawie idealna, inne miały zabarwienie niebieskawe, jeszcze inne, spoczywające pewnie od lat w skrzyniach i noszone przez osoby starsze, wpadały w siny, trupi odcień i krojem przypominały modę z czasów króla Jerzego.
Oprócz odświętnego białego stroju każda kobieta i dziewczyna niosła w prawej ręce odartą z kory gałązkę wierzbową, a w lewej - wiązankę białych kwiatów. Odarcie z kory gałązek i wybór kwiatów musiały być dokonane osobiście.
W procesji brało udział kilka kobiet dojrzałych, a nawet parę starszych. Ich przetykane srebrem włosy oraz pomarszczone, zniszczone przez czas i troskę twarze były w tym wesołym otoczeniu zjawiskiem nieledwie groteskowym, a z pewnością - patetycznym. Gdyby się jednak głębiej zastanowić, to od tych doświadczonych i stroskanych kobiet, tak bliskich lat rezygnacji - lat, o których wiedziały, że nie dadzą im już żadnej radości, można by się więcej nauczyć i więcej o nich powiedzieć niż o ich młodocianych towarzyszkach. Ale przejdźmy już od starszych do tych, w których ciałach przepływa wartki i gorący strumień życia.
Większość gromady stanowiły młode dziewczęta, a ich bujne włosy mieniły się w słońcu różnymi odcieniami złota, czerni i brązu. Jedne miały piękne oczy, inne ładny nos, jeszcze inne - piękne usta lub figurę, lecz nieliczne, a może nawet żadna nie posiadała wszystkich tych zalet razem. Widać było wyraźnie, że dziewczętom tym, wystawionym na widok publiczny, trudno było ułożyć wargi, poruszać zręcznie głowami czy też nadać twarzy wyraz obojętny; wszystko wskazywało, że są to proste wiejskie dziewczyny, onieśmielone spojrzeniami licznych skierowanych na nie oczu.
I podobnie jak ciała ich ogrzewało słońce, tak w duszy każda miała własne, promieniujące ciepłem słoneczko: jakieś marzenie, uczucie czy upodobanie, a przynajmniej jakąś wątłą i daleką nadzieję, która aczkolwiek nie zaspokojona, lecz mimo to - jak każda nadzieja - żyła dalej. Toteż wszystkie dziewczęta były pogodne, a niejedna nawet wesoła.
Obeszły dokoła oberżę “Pod Jedną Kropelką" i zboczyły z głównego gościńca, żeby wejść przez furtkę na łąkę, gdy jedna z kobiet zawołała:
- Wielki Boże, Tesso Durbeyfield, czy to aby nie twój ojciec wraca do domu w powozie?
Na ten okrzyk jedna z młodszych dziewcząt z gromady odwróciła głowę. Była to zgrabna i piękna dziewczyna, może nie piękniejsza od innych, lecz ruchliwe, czerwone jak piwonia usta i wielkie niewinne oczy dodawały wyrazistości jej rysom i karnacji. Miała we włosach czerwoną wstążkę i w tej białej procesji ona jedna mogła się pochwalić taką świetną ozdobą. W chwili gdy się odwróciła, na drodze ukazał się Durbeyfield jadący w powozie wynajętym w oberży “Pod Jedną Kropelką" i powożonym przez tęgą dziewuchę o kędzierzawych włosach, mającą rękawy podwinięte powyżej łokci. Była to wesoła dziewka z oberży, rodzaj służącej do wszystkiego, pełniąca czasem czynności stangreta i parobka stajennego. Durbeyfield, z rozkosznie przymkniętymi oczami, rozparty na tylnym siedzeniu, machał ręką nad głową i śpiewnie, wolno deklamował:
- Mam ci ja wielkie ro-dzin-ne gro-bow-ce w Kings-bere i ry-cer-skich przoodków w oło-wia-nych trum-nach!
Członkinie klubu zachichotały z wyjątkiem dziewczyny zwanej Tessą, w której widocznie wzbierał gniew na widok ojca narażającego się na śmieszność.
- On jest tylko zmęczony - powiedziała żywo - i wynajął sobie powóz dlatego, że nasz koń musi dziś odpocząć.
- O, święta naiwności! Tesso, jakaś ty niemądra - odpowiedziały jej towarzyszki. - Jest przecież podchmielony jak zwykle w dzień targowy. Ha, ha, ha!
- Słuchajcie, jeśli będziecie się z niego śmiały, to nie pójdę z wami ani kroku dalej! - zawołała Tessa, a rumieniec spłynął jej z policzków aż na szyję. Po chwili spuściła głowę, a oczy jej zwilgotniały. Dziewczęta widząc, że sprawiły jej przykrość, umilkły i znów zapanował spokój. Duma nie pozwoliła Tessie odwrócić głowy, by sprawdzić, jakie ojciec ma zamiary, jeżeli je w ogóle miał, i wraz z całą gromadą skierowała się ku ogrodzonej łączce, gdzie miały się rozpocząć tańce na trawie. Gdy już tam przybyły, odzyskała dobry humor, uderzała wierzbowym prętem o pręt swojej sąsiadki i rozmawiała jak zwykle.
W tym okresie życia Tessa Durbeyfield była jak gdyby siedliskiem samych uczuć bez najmniejszej przymieszki doświadczenia. Mimo że chodziła do wiejskiej szkoły, język jej zatrącał gwarą; charakterystyczną cechą gwary jej stron ojczystych było wymawianie litery “r" w sposób najbardziej ostry i wyraźny, jaki można spotkać w ludzkiej mowie. Pełne, ciemnoczerwone wargi Tessy, nawykłe od dzieciństwa do tej wymowy, jak gdyby nie miały jeszcze zdecydowanego zarysu, a gdy po wypowiedzeniu słowa zamykały się, dolna warga wypychała w górę wargę górną.
W wyglądzie Tessy taiły się jeszcze różne okresy dzieciństwa. Dziś, gdy tak szła, można by powiedzieć, że mimo bujnej kobiecej urody z policzków jej wyziera dwunasty rok, w oczach iskrzy się dziewiąty, a nawet od czasu do czasu w wygięciu warg igra wesoło piąty roczek.
Jednak mało kto to widział lub się nad tym zastanawiał. Tylko nieliczni, szczególnie obcy, mijając ją długo za nią patrzyli, od razu oczarowani jej świeżością, myśląc z żalem, czy ją jeszcze kiedy zobaczą. Dla większości zaś Tessa była tylko piękną, dorodną dziewczyną wiejską, niczym więcej.
Członkinie klubu nie zobaczyły już Durbeyfielda ani nie słyszały o nim i o jego triumfalnym powozie, powożonym przez dziewczynę z oberży, i gdy znalazły się na oznaczonym miejscu, rozpoczęły się tańce. Ponieważ nie było wśród nich mężczyzn, dziewczęta tańczyły ze sobą, lecz gdy zbliżał się koniec dnia roboczego mieszkańcy wioski oraz kilku próżniaków i przechodniów zebrało się dokoła i widać było, że chętnie poszukaliby sobie partnerki do tańca.
Pośród tych widzów znajdowało się trzech młodych ludzi należących do wyższej klasy społecznej; mieli oni umocowane na ramionach niewielkie plecaki, a w rękach grube laski. Zbliżony wiek i rodzinne podobieństwo pozwalało przypuszczać, że są braćmi, i tak też istotnie było. Najstarszy miał na sobie biały krawat, zapiętą pod szyję kamizelkę i kapelusz o wąskim rondzie, czyli zwykły przepisowy strój duchownych; drugi był studentem; trzeciego, najmłodszego, byłoby trudno scharakteryzować z zewnętrznego wyglądu. Jego nie wzorowany za nikim sposób ubrania i otwarte spojrzenie świadczyły o tym że jeszcze nie obrał sobie drogi do przyszłej kariery. Można było przypuszczać, że bezładnie poszukuje i próbuje wszystkiego, a trudno przewidzieć, co wybierze.
Trzej bracia opowiadali właśnie przypadkowo spotkanemu znajomemu, że korzystając z ferii podczas Zielonych Świątek wybrali się na wycieczkę do doliny Blackmoor; droga ich prowadzi w południowo-zachodnim kierunku od miasta Shaston.
Stali, oparci o barierę biegnącą wzdłuż głównego gościńca, i pytali, co znaczy ten taniec dziewcząt w białych sukniach. Było widoczne, że dwaj starsi nie zamierzają pozostać tu dłużej niż chwilkę, lecz trzeci zdawał się rozbawiony widokiem roju dziewcząt tańczących bez kawalerów i wcale mu nie było spieszno maszerować dalej. Odpiął plecak, razem z laską położył przy żywopłocie i otworzył furtkę.
- Co chcesz zrobić, Angelu? - zapytał go najstarszy.
- Mam ochotę pokręcić się z nimi trochę. A może byśmy zostali wszyscy? Tylko na parę minut, to nas długo nie zatrzyma.
- Nie, nie, co za pomysł! - rzekł pierwszy. - Tańczyć publicznie z bandą wiejskich dziewuch! A gdyby nas ktoś zobaczył! Chodź już, bo noc zapadnie, zanim przybędziemy do Stourcastle, a nigdzie bliżej nie możemy przenocować. Prócz tego przed powrotem musimy skończyć jeszcze jeden rozdział z Odprawy agnostykom, skoro zadałem sobie trud zabrania tej książki ze sobą.
- Dobrze, więc nie zatrzymujcie się. Za pięć minut dogonię ciebie i Cuthberta. Przyrzekam ci to, Feliksie.
Dwaj starsi niechętnie zgodzili się i odeszli zabierając ze sobą plecak brata, żeby mógł ich łatwiej dogonić, najmłodszy zaś wszedł na łąkę.
- Czy to nie szkoda, żebyście tańczyły same, moje panienki? - zwrócił się z galanterią do dwóch czy trzech dziewcząt, które w przerwie między tańcami znalazły się najbliżej niego. - A gdzież są wasi kawalerowie?
- Jeszcze nie skończyli roboty - powiedziała jedna ze śmielszych. - Pewnie będą tu za chwilę. Tymczasem może pan zechce być naszym kawalerem?
- Oczywiście, ale cóż znaczy jeden na tyle tancerek?
- Zawsze lepiej niż nic. To wcale niezabawne kręcić się w kółko z inną dziewczyną i nie mieć nikogo, kto by nas trzymał wpół i do siebie przytulał. No, niech pan teraz wybiera!
- Przestań, nie bądź taka czelna - wtrąciła się inna, bardziej nieśmiała.
Zaproszony w ten sposób młodzieniec rozejrzał się wokoło i zastanowił nad wyborem, ale że żadnej z dziewcząt nie znał, nie było to łatwe. Wziął pierwszą, jaka mu się nawinęła pod rękę, lecz nie była to tamta wygadana, która się spodziewała, że ją wybierze. Nie była to także Tessa Durbeyfield. Dotychczas w życiowej walce Tessy nie przydały się na nic ani jej rodowód, ani prochy przodków i ich pomniki, ani też rysy twarzy d'Urberville'ów; wszystko to nie przyczyniło się nawet do tego, by ją tancerz przeniósł nad inne najzwyklejsze wieśniaczki. Oto co w epoce wiktoriańskiej znaczy błękitna krew Normanów nie poparta przez pieniądz.
Imię tej, która zaćmiła inne dziewczęta, jakiekolwiek było, nie zostało nam przekazane, lecz wszystkie towarzyszki jej zazdrościły, gdyż tego wieczoru ona pierwsza doznała przyjemności zatańczenia z kawalerem. Tymczasem taka jest moc naśladowcza przykładu, że młodzi wieśniacy, którzy nie kwapili się do przekroczenia furtki, dopóki intruz nie pokazał im i drogi, teraz tłumnie wpadli na plac; toteż wkrótce w wielu parach znaleźli się chłopcy i wreszcie nawet najbrzydsza dziewczyna nie potrzebowała odgrywać w tanecznych figurach roli kawalera.
Nagle zegar na wieży kościelnej wydzwonił godzinę i młodzieniec oznajmił, że musi już odejść - zapomniał się - przecież musi dogonić swoich towarzyszy. Gdy już opuszczał tańce, wzrok jego padł na Tessę Durbeyfield, której wielkie oczy zdawały się spoglądać na niego z wyrazem lekkiego wyrzutu, że nie ją wybrał. On również żałował, że trzymała się na uboczu, co nie pozwoliło mu jej zauważyć, i myśląc o tym opuścił pastwisko.
Chcąc nadrobić czas stracony pobiegł pędem drogą; w kierunku zachodnim, więc też wkrótce minął nizinę i dotarł do szczytu sąsiedniego wzgórza. Jeszcze braci nie dogonił, lecz zatrzymał się, żeby nabrać tchu, i spojrzał poza siebie. Mógł dojrzeć na zielonym placu białe sylwetki dziewcząt wirujące w tańcu, tak jak wirowały, gdy i on się wśród nich znajdował. Zdawały się już o nim nie pamiętać.
Wszystkie z wyjątkiem może jednej. Jej biała postać stała samotnie koło żywopłotu. Poznał, że to ta ładna dziewczyna, z którą nie zatańczył. Mimo że była to sprawa błaha, czuł instynktownie, że jego zapomnienie dotknęło ją. Żałował, że jej nie zaprosił i nie zapytał, jak się nazywa. Miała twarz tak skromną, tak wyrazistą, wyglądała tak delikatnie w swojej lekkiej białej sukience, że doznał wrażenia, iż zachował się głupio.
W każdym razie nie mógł już na to nic poradzić, więc odwrócił się, pochylił w szybkim biegu i przestał o tym myśleć.
Rozdział 3
Tessa Durbeyfield nie tak łatwo wykreśliła z pamięci to zdarzenie. Przez dłuższy czas nie czuła najmniejszej ochoty do tańca, mimo że mogła mieć wielu tancerzy; lecz, ach, żaden nie wyrażał się tak ładnie jak ten młody nieznajomy. Dopiero gdy coraz bardziej oddalająca się sylwetka młodzieńca znikła wreszcie na wzgórzu w promieniach słońca, Tessa otrząsnęła się z przelotnego smutku i zgodziła się zatańczyć z nadarzającym się kawalerem.
Została więc z towarzyszkami aż do zmierzchu i z werwą wzięła udział w zabawie. Ponieważ dotychczas serce jej było wolne, tańczyła chętnie dla samego tańca i patrząc na “tkliwą udrękę, gorzką słodycz, lubą troskę i rozkoszne strapienie" dziewcząt zakochanych, nie domyślała się, że sama zdolna jest to wszystko odczuwać. Bawiło ją, gdy chłopcy spierali się i walczyli, by zdobyć jej rękę w dżigu - to wszystko, lecz gdy stawali się gwałtowni, strofowała ich.
Byłaby została nawet dłużej, ale kiedy przypomniała sobie dziwne zjawienie się i zachowanie ojca, ogarnął ją niepokój, co się z nim stało, odeszła więc od tańczących i skierowała się ku skrajowi wsi, gdzie znajdowała się rodzicielska zagroda.
Znalazłszy się kilkadziesiąt kroków od domu, usłyszała rytmiczne dźwięki, inne niż te, od których się oddalała, dźwięki tak dobrze, tak bardzo dobrze jej znane! Był to dochodzący z wnętrza domu regularny łoskot powodowany gwałtownym uderzaniem biegunów kołyski o kamienną podłogę; odgłosom tym wtórował kobiecy głos śpiewający w energicznym tempie galopki ulubioną balladę Łaciata krowa.
Widziałem ją leżącą w zielonym tym gaiku,
Przyjdź do mnie, moja luba, to ci pokażę gdzie.
Stuk kołyski i śpiew urywały się jednocześnie, po czym melodię zastępowały przeraźliwie głośne okrzyki:
- Moje wy oczki brylantowe, moja buzio jak jabłuszko, moje usteczka wiśniowe i ten twój tyłeczek jak u amorka! Niech Bóg błogosławi każdą cząsteczkę twego ciałka!
Po tej inwokacji rozpoczynał się znów śpiew i kołysanie i tony Łaciatej krowy rozbrzmiewały na nowo. W tej właśnie chwili Tessa otworzyła drzwi i zatrzymała się w progu, na słomiance, przyglądając się tej scenie.
Pomimo śpiewu widok rodzinnego ogniska domowego przejął dziewczynę niewymownym smutkiem. Tam wesoła zabawa na otwartym powietrzu, białe suknie, wiązanki kwiatów, wierzbowe gałązki, tańce na trawie, błysk tkliwego uczucia dla nieznajomego - i od tego wszystkiego przejście do melancholii owego obrazu oglądanego w żółtawym świetle jedynej świecy - jakiż to przeskok! Niezależnie od tego zgrzytliwego kontrastu przejął ją dreszczem żal, że nie powróciła wcześniej, by pomóc matce przy gospodarstwie zamiast bawić się poza domem.
Zastała matkę tak, jak ją była pożegnała - otoczoną dziećmi, nachyloną nad poniedziałkowym praniem, które jak zwykle ciągnęło się aż do końca tygodnia. Odczuła ostry wyrzut sumienia na myśl, że wczoraj z balii tej została wyjęta biała suknia, którą miała na sobie, suknia wyżęta i wyprasowana własnymi rękami matki, a tak niebacznie zazieleniona na wilgotnej trawie!
Pani Durbeyfield stała jak zwykle przy balii, oparta na jednej nodze, a drugą - jak powiedziano wyżej - kołysała najmłodsze dziecko. Bieguny kołyski od tylu lat pełniły twardą pracę uderzając o kamienną podłogę i dźwigały ciężar tylu dzieci, że się prawie zupełnie spłaszczyły; skutkiem tego każdemu przechyleniu kołyski towarzyszył gwałtowny wstrząs, miotający dzieckiem to na jedną, to na drugą stronę niczym czółenkiem tkacza, tym bardziej że pani Durbeyfield, podniecona własnym śpiewem, popychała nogą bieguny kołyski z całym rozmachem, na jaki było ją stać po całodziennym parzeniu się w mydlinach.
Bieguny kołysały się: tok-tak, tok-tak, płomień świecy wydłużał się i zaczynał tańczyć dżiga, woda ściekała kroplami z łokci gospodyni, pieśń nie przestawała galopować, a jednocześnie pani Durbeyfield nie spuszczała oczu z córki. Joanna Durbeyfield, mimo że obarczona liczną rodziną, zawsze namiętnie lubiła śpiew. Zaledwie jaka piosenka zdążyła dolecieć z dalekiego świata do doliny Blackmoor, matka Tessy już po tygodniu umiała ją na pamięć.
Z rysów tej kobiety jeszcze teraz promieniało nieco świeżości, a nawet powabu jej lat młodzieńczych; toteż możliwe, że wdzięki, jakimi Tessa mogła się pochwalić, były w znacznej części odziedziczone po matce, a więc nie miały w sobie nic historycznego ani arystokratycznego.
- Pokołyszę za ciebie dziecko, mamo - powiedziała łagodnie dziewczyna - albo zdejmę odświętną suknię i pomogę ci wyżymać bieliznę. Myślałam, że już dawno skończyłaś pranie.
Matka Tessy nie miała za złe córce, że na tak długo zostawiła ją samą przy gospodarstwie; zresztą z tego powodu rzadko robiła Tessie wyrzuty i nie bardzo odczuwała brak jej pomocy, gdyż instynktowny sposób Joanny ulżenia sobie w pracy polegał na odkładaniu jej na później. W każdym razie dziś była w jeszcze weselszym humorze niż zazwyczaj. W matczynym spojrzeniu kryło się pewne rozmarzenie, przejęcie i podniecenie, których córka nie umiała sobie wytłumaczyć.
- Dobrze, żeś już przyszła - rzekła matka zaraz po odśpiewaniu ostatniej nutki. - Trza mi już pójść i przyprowadzić ojca. Ale co ważniejsze, muszę ci wnet opowiedzieć, co się stało. Pękniesz z dumy, moja mała, kiedy się dowiesz. (Pani Durbeyfield mówiła zwykle gwarą; jej córka, która skończyła sześć klas szkoły ludowej pod kierunkiem wykształconej w Londynie nauczycielki, mówiła dwoma językami: w domu przeważnie gwarą, zaś poza domem i z osobami wyższego stanu - poprawną angielszczyzną.)
- Czy stało się coś, kiedy mnie nie było? - zapytała Tessa.
- Ano tak.
- Czy to dlatego dziś po południu ojciec wystawił się na pośmiewisko, kiedy jechał powozem? Po co to zrobił? Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię!
- A to wszystko z powodu tej historii! Okazało się, że jesteśmy najpierwszą ślachtą w całej okolicy, znaną jeszcze na długo przed Oliwerem Grumwelem, a nawet za pogańskich Turków - z pomnikami, grobowcami, hełmami, herbami, Bogu jednemu wiadomo, z czyni jeszcze! Za świętego Karola zrobili z nas Rycerzów Królewskiego Dębu, a naprawdę nazywamy się d'Urberville!... No, czy cię duma nie rozpiera? To dlatego ojciec wrócił do domu powozem, a wcale nie dlatego, że pił, jak to gadali ludzie.
- Bardzo mnie to cieszy. A czy nam to przyniesie co dobrego, mamo?
- Jeszcze jak! Mogą z tego wyjść wielkie rzeczy! Ani chybi zjedzie się tu do nas w karytach tłum ludzi naszego stanu, skoro tylko o tym usłyszą. O tym wszystkim ojciec dowiedział się, kiedy powracał do domu z Shaston, i zaraz powtórzył mi całą historię.
- Gdzie jest teraz ojciec? - zapytała nagle Tessa.
Zamiast odpowiedzi matka oświadczyła wymijająco:
- Był dziś w Shaston u doktora. Zdaje się, że to nie żadne suchoty, tylko doktor powiada, że mu się tłuszcz zebrał koło serca. O tak - mówiąc to Joanna Durbeyfield zagięła pomarszczone od mydlin palce: duży i wskazujący, w kształt litery C, a palcem wskazującym drugiej ręki pokazywała. - Teraz, powiada doktor, serce pana jest otoczone sadłem, o tak, powiada, a reszta jest jeszcze otwarta. Jak tylko się to sadło połączy - tu pani Durbeyfield złączyła oba palce razerm - to zgaśniesz jak świeca, panie Durbeyfield. Możesz pan pożyć jeszcze z dziesięć lat albo też umrzeć za dziesięć miesięcy, a może nawet za dziesięć dni.
Tessa zaniepokoiła się. Więc ojciec jej może już wkrótce zniknie za chmurą wieczności, teraz kiedy tak nagle spadła na nich wielkość!
- Ale gdzie jest ojciec? - zapytała po raz drugi. Matka spojrzała na nią błagalnie:
- Nie wpadaj zaraz w złość, moje dziecko! Biedaczysko tak się przejął i tak się uradował tymi nowinami od pastora, że poszedł do Rollivera, będzie temu jakieś pół godziny. Powinien przecież nabrać sił przed tą jutrzejszą jazdą z ładunkiem uli, bo mają być dostarczone, czy jesteśmy wielką familią, czy nie. Musi wyruszyć zaraz po północku, bo to przecież daleko.
- Nabrać sił! - zawołała Tessa porywczo, a z oczu jej trysnęły łzy. - Wielki Boże! Czyż dla nabrania sił idzie się do szynku? A ty, matko, zgadzasz się na to!
Jej gniew i wyrzuty zdawały się wypełniać cały pokój i nadawać wystraszony wygląd meblom, świecy, bawiącym się dzieciom i twarzy matki.
- Nie! - odpowiedziała ta ostatnia, widocznie dotknięta - nie zgadzam się wcale, tylkom czekała na ciebie, żebyś zajęła się domem, kiedy ja pójdę po niego.
- To ja pójdę.
- Nie, nie, Tesso, to się na nic nie przyda.
Tessa nie robiła jej wyrzutów. Wiedziała, co oznacza sprzeciw matki. Okrycie i czepek pani Durbeyfield leżały już obok niej na krześle w chytrym pogotowiu do zamierzonej wyprawy, nad której potrzebą ubolewała mniej niż nad jej powodem.
- A wynieś do szopy Wróżkę-kabalarkę - mówiła dalej Joanna, szybko wycierając ręce i nakładając okrycie.
Wróżka-kabalarka była to stara, gruba książka zwykle leżąca pod ręką na stole i tak zniszczona przez częste przeglądanie, że marginesy były starte aż do linii druku. Tessa zabrała książkę, a matka wyszła.
Takie bieganie do szynku po lekkomyślnego męża było dla pani Durbeyfield jedyną stałą rozrywką w chaosie brudnej roboty i wiecznej krzątaniny przy wychowaniu dzieci. Znaleźć męża u Rollivera, posiedzieć tam z nim godzinkę czy dwie i uwolnić się na ten czas od jakiejkolwiek bądź myśli i troski o dzieci - to było szczęście! Życie jej wtedy rozświetlało się jak gdyby blaskiem zachodzącego słońca. Kłopoty i inne realia życia nabierały jakiejś metafizycznej nieuchwytności, oddalały się stając się zjawiskami natury czysto intelektualnej, nadającymi się do pogodnego rozpatrywania; przestawały być zdarzeniami natarczywie konkretnymi, jątrzącymi duszę i ciało. Dzieciaki, o ile nie znajdowały się tuż, w kręgu jej widzenia, wydawały się z daleka miłe i pożądane, wydarzenia codziennego życia nie były pozbawione humoru i wesołości. Pani Durbeyfield czuła się podobnie jak niegdyś, kiedy siedząc w tym samym miejscu w okresie zalotów swego dzisiejszego męża zamykała oczy na jego wady, widząc w nim tylko idealne usposobienie kochanka.
Gdy Tessa pozostała sama z młodszymi dziećmi, poszła przede wszystkim z wróżbiarską książką do szopy i wsunęła ją pod słomiane poszycie dachu. Dziwny, zabobonny lęk matki przed tym zatłuszczonym tomem sprawiał, że wzdragała się trzymać go nawet przez noc w domu, toteż po każdorazowym zasięgnięciu jego rady odnoszono go z powrotem na miejsce. Pomiędzy matką, z całą jej rupieciarnią przesądów, ludowych podań, gwary i przekazywanych ustnie ballad, a córką, z wykształceniem udzielanym jej według obowiązującego programu przez fachowe siły nauczycielskie, istniała przepaść jakichś dwustu lat. Gdy były razem, stały obok siebie niby dwie epoki - jakobińska i wiktoriańska.
Wracając ogrodową ścieżką Tessa zastanawiała się, czego matka dziś właśnie szukała w książce. Domyślała się, że było to w związku z odkryciem przodków, lecz nie wiedziała, że chodziło tu specjalnie o nią samą. Tymczasem, odsuwając od siebie te myśli, zajęła się skrapianiem wodą wyschniętej przez dzień bielizny. Pomagał jej dziewięcioletni brat Abraham i dwunastoletnia siostra Eliza-Ludwika, którą w rodzinie nazywano Lizą-Lu; młodsze dzieci zostały już przedtem ułożone do snu. Między Tessą i następnym dzieckiem było więcej niż cztery lata różnicy, gdyż tych dwoje, które urodziły się pomiędzy nimi, zmarło w niemowlęctwie; toteż Tessa pozostając sama z dziećmi odgrywała rolę zastępczyni matki. Po Abrahamie najbliższe mu wiekiem były dwie dziewczynki, Hope i Modesta, po nich chłopczyk liczący obecnie trzy lata, wreszcie najmłodszy dzidziuś, który właśnie ukończył rok.
Wszystkie te młodziutkie istotki były niejako pasażerami na statku sterowanym przez małżonków Durbeyfield, a ich rozrywki, potrzeby, zdrowie, nawet istnienie zależały w zupełności od rodziców. Gdyby głowa rodziny Durbeyfieldów zechciała żeglować w stroną nędzy, klęski, głodu, choroby, upodlenia czy śmierci, to sześcioro tych małych jeńców, zgromadzonych pod pokładem, musiałoby z nim żeglować w tym samym kierunku - sześć bezradnych istot, których nigdy nie pytano, czy w ogóle pragną żyć, a tym bardziej, czy pragną żyć w tak ciężkich warunkach, jakie pociągała za sobą egzystencja w lekkomyślnym domu Durbeyfieldów. Wielu ludzi pragnęłoby wiedzieć, na czym opiera się poeta, którego filozofia uchodzi obecnie za równie głęboką i budzącą zaufanie, jak jego pieśni uchodzą za czyste i świeże, wtedy gdy mówi o “boskim porządku przyrody".
Robiło się już późno, a matka ani ojciec nie zjawiali się. Tessa wyjrzała na dwór i myślą przebiegła całe Marlott. Wieś przymykała już oczy. Lampy i świece wszędzie gasły, a dziewczyna w wyobraźni widziała gaszących i wyciągnięte ręce.
Matka poszła po ojca, to znaczy, że należy teraz pójść po oboje. Tessie przyszło na myśl, że człowiek słabego zdrowia, zamierzający wyruszyć w podróż zaraz po północy, nie powinien o tak późnej godzinie siedzieć w szynku i “oblewać" tam wiadomości o swym szlacheckim pochodzeniu.
- Aby - powiedziała do młodszego brata - włóż no czapkę i... chyba nie będziesz się bał? Pobiegnij do Rollivera i dowiedz się, co się stało z ojcem i matką.
Chłopiec żywo zeskoczył ze stołka, otworzył drzwi i noc go pochłonęła. Minęło jeszcze pół godziny, ani ojciec, ani matka, ani chłopiec nie wracali. Abraham, podobnie jak jego rodzice, został widocznie pochwycony i zatrzymany przez lepkie sidła szynku.
- Będę musiała pójść sama - powiedziała Tessa.
Liza-Lu poszła spać, a Tessa zamknąwszy dom na klucz wyruszyła ciemną i krętą uliczką, po której trudno było szybko biec, uliczką wytyczoną w czasach, gdy każdy cal ziemi jeszcze nie nabrał wartości, a zegary o jednej wskazówce wystarczały do oznaczania pory dnia.
Rozdział 4
Oberża Rollivera, jedyna piwiarnia znajdująca się na tym krańcu długiej i rozrzuconej wsi, mogła się pochwalić tylko licencją na sprzedaż trunków do domu; z tego względu nikt nie mógł legalnie pić wewnątrz oberży, a całe jawne urządzenie dla pijących ograniczało się do niewielkiej deski liczącej sześć cali szerokości i dwa jardy długości, przymocowanej drutem do ogrodowego parkanu i tworzącej rodzaj półki. Na tej desce spragnieni obcy konsumenci stawiali swoje kufle, tam pili stojąc na drodze i wzorem Polinezyjczyków wytrząsali męty wprost na zakurzony gościniec żałując, że nie mogą spokojnie odpocząć wewnątrz oberży.
Tak pili obcy. Ale prócz nich byli jeszcze klienci miejscowi mający takie same życzenia, a gdzie jest ochota, znajdzie się i droga.
Na górze, w dużej sypialni, której okno było szczelnie zasłonięte szerokim wełnianym szalem, obecnie już nie noszonym przez oberżystkę panią Rolliver, zebrało się tego wieczora około dwunastu osób przybyłych w poszukiwaniu rozkosznego stanu błogości. Wszyscy oni byli dawnymi mieszkańcami najbliższego krańca wioski i stałymi bywalcami tego ustronnego zakątka. Oberża “Pod Jedną Kropelką", mająca pełną licencję i położona na drugim końcu szeroko rozłożonej wsi, znajdowała się zbyt daleko, by mieli do niej uczęszczać mieszkańcy tego krańca; co jednak znacznie ważniejsze, jakość trunków potwierdzała ogólną opinię, że lepiej jest pić u Rollivera w kącie strychu niż u tamtego oberżysty w jego obszernym lokalu.
Na wąskim łóżku z kolumienkami, stojącym w pokoju, siedziało po dwóch jego stronach kilka osób; paru mężczyzn wgramoliło się na komodę, jeden spoczął na dębowej rzeźbionej skrzyni, dwaj na umywalni, jeden na stołku - i w ten sposób wszyscy usadowili się wygodnie. O tej godzinie osiągnęli już tak błogie samopoczucie, że wydawało im się, iż dusze ich uwolniły się ze swej powłoki cielesnej i ciepłym tchnieniem unoszą się w górze. W tym nastroju cały pokój wraz z umeblowaniem stawał się w ich oczach coraz bardziej wytworny i bogaty, szal zawieszony w oknie przeobrażał się w cenny gobelin, mosiężne rączki przy komodzie wyglądały jak złote kołatki, a rzeźbione kolumienki łóżka wydawały się pokrewne wspaniałym filarom świątyni Salomona.
Po rozstaniu się z Tessą pani Durbeyfield szybko dobiegła do oberży; pchnąwszy drzwi frontowe przeszła przez tonącą w głębokim mroku sień i palcami, dobrze obeznanymi z kaprysami klamek, otworzyła drzwi wiodące na górę. Weszła wolno po kręconych schodach i gdy głowa jej znalazła się w kręgu światła ponad ostatnim stopniem, spotkała się z wzrokiem całego towarzystwa zebranego w sypialni.
- ...Z okazji święta klubowego zaprosiłam kilku przyjaciół i częstuję ich na własny koszt... - usłyszawszy na schodach kroki oberżystka wyrecytowała powyższe słowa jednym tchem, niby dziecko powtarzające lekcję katechizmu, po czym wyjrzała na schody. - Ach, to pani Durbeyfield! Boże, jak też mnie pani nastraszyła! Myślałam, że to jakiś szpicel z urzędu.
Pani Durbeyfield, powitana przez pozostałych członków konklawe spojrzeniami i kiwnięciem głowy, skierowała się w stronę męża. Pan Durbeyfield z roztargnioną miną nucił sobie pod nosem:
- Nie wypadłem ja sroce spod ogona. Mam ci ja wielkie familijne groby w Kingsbere-sub-Greenhill i najelegantsze szkielety w całym Wessex!
- Słuchaj, powiem ci coś, co mi przy tej okazji przyszło do głowy. Taki pomysł, że ha! - szepnęła mu rozradowana małżonka. - No, John, czy mnie nie widzisz? - Trąciła go łokciem, gdy on patrzył na nią jak przez szybę i podśpiewywał dalej.
- Ciszej, nie śpiewaj pan tak głośno! - rzekła oberżystka - może tędy przechodzić ktoś z urzędu i gotów mi odebrać moją licencję.
- Pewnie wam powiedział, co się nam wydarzyło? - zapytała pani Durbeyfield.
- Owszem, mówił coś niecoś. Jak pani myśli, czy ten interes pachnie gotówką?
- To tajemnica - odpowiedziała powściągliwie pani Joanna. - W każdym razie dobrze jest mieć w rodzinie powóz, choćby się nawet nim nie jeździło.
Ściszyła głos i szeptała dalej mężowi do ucha:
- Jakeś mi przyniósł te nowiny, pomyślałam sobie, że przecież w Trantridge, na skraju lasu Chase, mieszka wielka bogaczka, co się tak samo nazywa d'Urberville.
- Co, co takiego? - zapytał sir John.
Powtórzyła swoją wiadomość.
- Ta pani to pewnikiem jakaś nasza krewna, więc sobie umyśliłam, żeby posłać do niej Tessę i niech się dziewczyna tam domaga, żeby się przyznali do pokrewieństwa.
- Teraz, jakeś mi powiedziała, to przypominam sobie, że naprawdę jest taka pani - odrzekł Durbeyfield. - Pastor Tringham nic o tym nie wspomniał. Ale czymże ona jest wobec nas? Niczym, to na pewno jakaś młodsza lenia, pewnie nie sięga tak daleko jak od królów normandzkich.
Zatopieni w rozmowie małżonkowie nie zauważyli, że do pokoju wsunął się mały Abraham i czeka na sposobność, by ich przynaglić do powrotu.
- Ona jest ponoć okrutnie bogata i ani chybi zwróci na dziewczynę uwagę - mówiła dalej pani Durbeyfield - a to będzie bardzo dobrze. Nie widzę racji, dlaczego dwie lenie jednej familii nie miałyby sobie składać wizyt.
- Tak, tak, i my wszyscy się z nią poznamy! - odezwał się żywo spod łóżka Abraham. - A kiedy Tessa już u niej zamieszka, to wszyscy do niej pojedziemy. Będziemy jeździli jej karetą i wszyscy dostaniemy czarne ubranka.
- A ty skądżeś się tu wziął, pędraku? Nie pleć głupstw! Idź, pobaw się na schodach, zanim tatko i mama nie skończą rozmowy... A więc Tessa pojedzie do tej naszej krewnej. Z pewnością spodoba się tej pani - z całą pewnością - aż przyjdzie do tego, że jakiś możny pan ożeni się z Tessą. Zresztą, wiem na pewno, że tak właśnie będzie.
- Skąd wiesz?
- Zajrzałam do Wróżki-kabalarki, żeby się dowiedzieć, jaki los czeka naszą Tessę, i znalazłam tam przepowiednię kubek w kubek taką samą!... Żałuj, żeś nie widział, jak dziś pięknie wyglądała. Skórę to ma taką bieluchną niczym jaka księżniczka.
- A co dziewczyna na to, że ma tam pojechać?
- Nie pytałam jej. Ona jeszcze nic nie wie o tej pani, naszej krewniaczce. Ale to pewnikiem skończy się bogatym małżeństwem, więc dziewczyna nie powie: “nie".
- Tessa jest jakaś dziwna.
- Ale można z nią dojść do ładu. Pozostaw to mnie.
Mimo że rozmowa była poufna, obecni pochwycili z jej treści dość, by zrozumieć, że małżonkowie Durbeyfield mają teraz do omówienia ważniejsze sprawy, niż wtedy gdy byli zwykłymi ludźmi, i że ich urodziwa najstarsza córka ma przed sobą świetną przyszłość.
- Tessa to piękna dziewczyna, jakem to sobie dziś powiedział, kiedy paradowała z klubem dokoła probostwa - zauważył półgłosem jeden ze starszych biesiadników. - Ale niech no Joanna Durbeyfield pilnie baczy, by nie zrobiła słodu z zielonego jęczmienia... - Była to lokalna lokucja o specjalnym znaczeniu i nie wywołała żadnej odpowiedzi.
Rozmowa stała się ogólna, gdy o piętro niżej dały się słyszeć czyjeś kroki.
- ...Z okazji święta klubowego zaprosiłam dziś kilku przyjaciół i częstuję ich na własny koszt... - Oberżystka ponownie wyrecytowała formułkę, jaką miała w pogotowiu dla intruzów, zanim przekonała się, że nowoprzybyłą jest Tessa.
Nawet matka zauważyła, że młoda twarzyczka Tessy wygląda smutno i nie na miejscu w oparach alkoholu, wśród których nie rażą może tylko przywiędłe twarze ludzi starszych. Toteż jeden błysk wyrzutu w ciemnych oczach dziewczyny wystarczył, aby rodzice wstali, pośpiesznie dopili piwo i zeszli za nią ze schodów, odprowadzani przez ostrzegawcze napomnienia pani Rolliver:
- Nie róbcie hałasu, moi drodzy, żeby mi przez was nie odebrali licencji, nie podali mnie do sądu albo nie zrobili jeszcze Bóg wie jakiej krzywdy. Dobranoc!
Powracali do domu razem. Tessa podtrzymywała ojca pod jedno ramię, matka - pod drugie. Wprawdzie pan Durbeyfield wypił niewiele, może mniej niż czwartą część tego, co nałogowy pijaczyna miewa w żołądku idąc w niedzielę po południu do kościoła, przy czym nie przeszkadza mu to w klękaniu ani w pokłonach, ale słaba kompleksja sir Johna sprawiała, że tego rodzaju drobne jego grzeszki urastały do ogromnych rozmiarów. Znalazłszy się na świeżym powietrzu trzymał się tak chwiejnie na nogach, że zawracał całą trójkę to w jedną stronę, jakby maszerowali do Londynu, to w drugą, jak gdyby szli w kierunku Bath; robiło to wrażenie komiczne, częste podczas rodzinnych nocnych powrotów do domu i - jak większość wrażeń komicznych - nie było w istocie wesołe. Obie kobiety o ile możności dzielnie bagatelizowały owe przymusowe zmiany kierunku wobec Durbeyfielda, który był ich przyczyną, wobec Abrahama, a nawet wobec siebie samych. W ten sposób stopniowo zbliżyli się do drzwi własnego domu, gdy nagle ojciec rodziny zaintonował znów swoją poprzednią śpiewkę, jak gdyby na widok ubóstwa swojej obecnej rezydencji chciał sobie dodać ducha:
- Mam ci ja ro-dzinne groby w Kingsbere!...
- Ciszej, nie bądź niemądry, Jacky - powiedziała żona. - W tych dawnych czasach nie tylko twoja familia miała znaczenie. Przypomnij sobie Anktellów, Horseyów albo nawet samych Tringhamów, choć co prawda, gdzie im było do nas! Ja tam, Bogu dzięki, nie jestem z żadnej wielkiej familii i wcale się tego nie wstydzę.
- Nie bądź tego taka pewna. Ty masz taką naturę, żeś chyba jeszcze bardziej podupadła niż my wszyscy i ani chybi miałaś kiedyś w rodzie samych królów i królowe!
Tessa zmieniła temat rozmowy poruszając sprawę, która w danej chwili była dla niej o wiele ważniejsza niż jej przodkowie.
- Obawiam się, że jutro ojciec nie będzie mógł pojechać z samego rana z ulami.
- Ja? Za godzinę lub dwie będę gotów - odpowiedział Durbeyfield.
Wybiła jedenasta, zanim cała rodzina ułożyła się do snu; żeby zaś przed rozpoczęciem targu sobotniego dostarczyć ule kupcom detalicznym w Casterbridge, należało wyruszyć w drogę najpóźniej o godzinie drugiej, gdyż odległość do tego miasta wynosiła dwadzieścia do trzydziestu mil fatalnej drogi, a koń i wóz posuwały się bardzo wolno. O pół do drugiej pani Durbeyfield weszła do obszernej sypialni, w której Tessa sypiała razem z młodszym rodzeństwem.
- Biedny ojciec nie może pojechać - powiedziała do najstarszej córki, która otworzyła swe wielkie oczy w chwili, gdy ręka matki dotknęła drzwi.
Tessa usiadła na łóżku, zagubiona jeszcze w mglistej przestrzeni między snem i tą wiadomością.
- Ale przecież ktoś musi pojechać! - odpowiedziała. - I tak jest już za późno na sprzedaż uli. W tym roku pszczoły wkrótce przestaną się roić i jeżeli zatrzymamy ule przez tydzień, do najbliższego dnia targowego, nikt już o nie się nie zapyta i co my z nimi zrobimy?
Było widoczne, że pani Durbeyfield nie potrafi sprostać sytuacji.
- Może by pojechał który z chłopców? - zapytała. - Jeden z tych, co się wczoraj dobijali o zatańczenie z tobą?
- O, nie! Za nic w świecie! - oświadczyła dumnie Tessa. - Żeby każdy wiedział dlaczego? Chyba spaliłabym się ze wstydu! Ja sama pojadę, o ile Abraham będzie mógł mi towarzyszyć.
Po namyśle matka zgodziła się na takie rozwiązanie sprawy. Śpiący w kącie tego samego pokoju mały Aby został obudzony z głębokiego snu i wkładał ubranie pozostając jeszcze nadal myślami w innym świecie. Tymczasem Tessa pośpiesznie się ubrała i oboje z zapaloną latarnią weszli do stajni. Roztrzęsiony niewielki wóz był już załadowany ulami; Tessa wyprowadziła starego konia Prince'a, wysłużonego niewiele mniej od wozu.
Biedne stworzenie ze zdziwieniem rozglądało się dokoła i patrzyło na noc, latarnie i dwie ludzkie postacie, jak gdyby trudno mu było uwierzyć, że o godzinie, kiedy wszystko, co żyje, powinno mieć schronienie i odpoczynek, ono musi wyjść na dwór i pracować. Włożyli zapas ogarków świec do latarni, zawiesili ją po stronie zewnętrznej wozu i pojechali; a że na razie droga wiodła pod górę, szli początkowo piechotą obok konia, żeby zbytnio nie przeciążać tak słabego stworzenia. Chcąc się jako tako rozruszać urządzili sobie sztuczny poranek, jedli więc przy świetle latarni chleb z masłem i rozmawiali, mimo że do prawdziwego ranka było jeszcze daleko. Abraham stopniowo budząc się (gdyż dotychczas poruszał się jak we śnie) zaczął mówić o dziwnych kształtach, jakie przybierały różne ciemne przedmioty rysując się na tle nieba: to drzewo wygląda jak rozjuszony tygrys wyskakujący z legowiska, tamto jest podobne do głowy olbrzyma...
Gdy minęli Stourcastle, małe miasteczko, nieme i drzemiące pod gęstym poszyciem brunatnych strzech, droga zaczęła prowadzić pod górę. Jeszcze wyżej, po lewej stronie, szczyt zwany Bulbarrow, niemal najwyższy w południowym Wessex, piął się ku niebu, opasany wijącymi się wokół ścieżkami. Stąd gościniec na długiej przestrzeni ciągnął się łagodnym spadkiem. Wtedy oboje siedli na przodzie wozu i Abraham zamyślił się.
- Tesso - powiedział po chwili milczenia tonem wstępu.
- Co?
- Czy się cieszysz, że teraz należymy do szlacheckiego rodu?
- Tak sobie, nie bardzo.
- Ale będziesz się cieszyła, kiedy wyjdziesz za mąż za pana?
- Co takiego? - zapytała Tessa podnosząc głowę.
- Przecież ta nasza bogata krewniaczka ma cię wydać za mąż za wielkiego pana.
- Mnie? Nasza bogata krewniaczka? Nie mamy wcale takiej krewnej. Co ci też przyszło do głowy?
- Słyszałem, jak mówili o tym u Rollivera, kiedym tam poszedł po ojca. Jest taka bogata pani z naszej rodziny, mieszka w Trantridge i mama powiedziała, że gdy ona dowie się od ciebie, że jest naszą krewną, to tak zrobi, żeby cię wydać za jakiegoś pana.
Tessa umilkła i głęboko się zamyśliła. Abraham mówił dalej, raczej dla samej przyjemności mówienia niż po to, by go słuchano, dlatego też roztargnienie siostry wcale mu nie przeszkadzało. Oparł się plecami o ule i podniósłszy do góry głowę robił uwagi o gwiazdach, które zimnym blaskiem pulsowały w czarnej pustce ponad ich głowami, pogodne i obojętne dla dwóch błędnych ogników ludzkiego życia. Pytał, jak daleko jest do tych rozmaitych gwiazd i czy Bóg znajduje się nad nimi. Co chwila jednak jego dziecięca paplanina powracała do tematu działającego na jego wyobraźnię jeszcze silniej niż cuda stworzenia. Czy Tessa po wyjściu za mąż za pana byłaby dość bogata, by mu kupić taką dużą lornetę, która by zbliżyła gwiazdy aż do samego Nettlecombe-Tout?
Ten nawrót do tematu, którym cała rodzina zdawała się być przejęta, zniecierpliwił Tessę.
- Przestań już o tym mówić! - zawołała.
- Tesso, czyś powiedziała, że gwiazdy są światami?
- Tak.
- A czy wszystkie są podobne do naszego?
- Tego nie wiem, ale chyba tak. Czasem zdaje mi się, że wyglądają jak jabłka na naszej jabłonce: niektóre są zdrowe i wspaniałe, inne - robaczywe.
- A na jakim świecie my żyjemy, na wspaniałym czy na robaczywym?
- Na robaczywym.
- Jaka szkoda, żeśmy nie trafili na zdrowy, skoro jest ich tak dużo!
- Szkoda.
- Czy tak jest naprawdę, Tesso? - zapytał Abraham zwracając ku niej głowę, poruszony tą niezwykłą wiadomością. - A jakby to było, gdybyśmy trafili na zdrowy świat?
- Wtedy ojciec nie kaszlałby ani nie włóczył się jak teraz i dziś nie byłby taki podchmielony, by nie mógł pojechać z ulami, a mama nie byłaby zajęta wiecznie praniem, które się nigdy nie kończy.
- A ty byłabyś od razu bogatą panią i nie potrzebowałabyś się wzbogacać przez wyjście za mąż za jakiegoś pana.
- Aby, dość już o tym!
Abraham, pozostawiony samemu sobie i zagłębiony w rozmyślaniach, wkrótce poczuł, że ogarnia go senność. Tessa nie miała wprawy w powożeniu, sądziła jednak, że tymczasem sama może się podjąć wiezienia ładunku i pozwolić bratu zasnąć, skoro ma na to ochotę. Urządziła mu przed ulami rodzaj gniazdka w ten sposób, żeby zeń nie wypadł, i ująwszy za lejce ruszyła drobnym truchtem dalej.
Prince nie potrzebował, by go pilnowano, gdyż brakło mu energii na wykonywanie jakichkolwiek zbędnych ruchów. Pozbawiona towarzystwa, które by ją rozruszało, Tessa, oparłszy się plecami o ule, zagłębiła się bardziej niż zwykle w marzeniach. Milcząca procesja drzew i żywopłotów, przesuwająca się obok niej, wywoływała przed jej oczyma jakieś fantastyczne i nierealne sceny, a przypadkowy poryw wiatru przeobrażał się w westchnienie jakiejś olbrzymiej, udręczonej duszy, uwięzionej wraz z wszechświatem w przestrzeni, a wespół z historią - w czasie.
Rozpatrując sieć zdarzeń we własnym życiu, zdawała się dostrzegać całą czczość pychy swojego ojca, a owego arystokratycznego zalotnika, czekającego na nią w matczynej wyobraźni, widziała pod postacią jakiegoś wykrzywionego ironicznie panicza, śmiejącego się z jej ubóstwa oraz ze spowitych w śmiertelne całuny rycerskich przodków. Wszystko dokoła stawało się coraz bardziej dziwaczne i nie spostrzegła się, jak czas mijał. Nagle gwałtowny wstrząs poderwał ją na siedzeniu i Tessa obudziła się ze snu, w jaki zapadła.
Od czasu gdy straciła poczucie rzeczywistości, przejechali już kawał drogi i wóz zatrzymał się. Przed nią rozległ się głuchy jęk, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek w życiu słyszała, a w ślad za nim usłyszała okrzyk: “Hej tam! Uwaga!"
Latarnia zawieszona na wozie zgasła, lecz jakaś inna świeciła jej w twarz - daleko jaśniejsza niż jej własna. Stało się coś okropnego! Uprząż zaplątała się w jakiś przedmiot tarasujący im drogę.
Przerażona Tessa wyskoczyła z wozu i uświadomiła sobie straszną prawdę. Jęk wydobywał się z piersi ojcowskiego konia, biednego Prince'a. Wóz z poranną pocztą, jadący bezszelestnie na swych dwóch kołach, mknął jak zwykle po drogach z szybkością strzały i wpadł na posuwający się wolno i nieoświetlony wózek z ulami. Ostro zakończony dyszel karetki pocztowej niby mieczem przeszył pierś nieszczęsnego Prince'a, a z jego rany trysnęła strumieniem życiodajna krew, padając z sykiem na drogę.
Zrozpaczona Tessa skoczyła i przycisnęła dłoń do rany, lecz jedynie z takim skutkiem, że purpurowe krople krwi obryzgały jej twarz i suknię. Stała, wpatrzona bezradnie w Prince'a, a Prince stał także bez ruchu, dopóki mógł, po czym nagle zwalił się na ziemię.
Tymczasem nadbiegł pocztylion i zaczął ciągnąć i odprzęgać gorący zewłok; Prince już nie żył, więc pocztylion widząc, że na razie nic nie może pomóc, powrócił do własnego konia, który nie doznał żadnych obrażeń.
- Jechaliście po niewłaściwej stronie - powiedział. - Ja muszę wieźć dalej worki z pocztą, więc najlepiej będzie, gdy tu zostaniecie przy waszym ładunku. Gdy tylko będę mógł, przyślę wam kogoś do pomocy. Już zaczyna świtać, więc nie macie się czego bać.
Wsiadł na kozioł i spiesznie podążył w dalszą drogę, a dziewczynie nie pozostało nic innego, jak czekać. Powietrze zaczęło blednąć, ptaki śpiące po żywopłotach obudziły się, zatrzepotały skrzydełkami i zaćwierkały, z mroku wyłoniła się biała droga i jeszcze bledsza twarz Tessy. Rozlana przed nią ogromna kałuża krwi powoli krzepła i wschodzące słońce odbijało się w niej tysiącem opalizujących odcieni. Prince leżał cichy i sztywny, z półotwartymi oczami i raną w piersi, zdawałoby się zaledwie dość dużą, by przez nią mogło ulecieć jego życie.
- To moja wina, tylko moja! - płakała dziewczyna patrząc na ten widok. - Nie mam żadnego usprawiedliwienia, żadnego, żadnego. Z czego teraz rodzice będą żyć? Aby, Aby - potrząsała chłopcem, który podczas całej katastrofy spał głęboko. - Słuchaj, Aby, nie możemy jechać dalej, Prince zabity!
Gdy Abraham wszystko zrozumiał, jego młodziutka twarzyczka pokryła się zmarszczkami jak twarz człowieka pięćdziesięcioletniego.
- Mój Boże, wczoraj jeszcze śmiałam się i tańczyłam - mówiła dalej Tessa do siebie. - I pomyśleć, jaka byłam głupia!
- A to wszystko dlatego, że żyjemy na robaczywej gwieździe, a nie na zdrowej, prawda, Tesso? - szepnął Abraham przez łzy.
Czekali w milczeniu, a czas zdawał się wlec bez końca. Wreszcie dalekie stąpania i czyjeś zbliżanie się przekonały ich, że pocztylion dotrzymał słowa. Zjawił się parobek z farmy koło Stourcastle prowadząc silnego mierzyna, którego zaprzężono zamiast Prince'a do wozu z ulami, i cały ładunek wyruszył w kierunku Casterbridge.
Tego samego wieczora pusty wóz nadjechał znów na miejsce wypadku. Prince od rana leżał w przydrożnym rowie, lecz na środku drogi krwawa kałuża była jeszcze widoczna, mimo że przejeżdżające wozy starły ją i konie zadeptały. To, co pozostało z Prince'a, zostało wrzucone na wóz, do którego dotychczas bywał zaprzęgany, i leżąc kopytami do góry, z podkowami błyszczącymi w zachodzącym słońcu, biedne zwierzę przejechało z powrotem około dziewięciu mil do Marlott.
Tessa wróciła do domu wcześniej. Bała się myśleć o tym, w jaki sposób ma oznajmić tę wiadomość. Toteż odetchnęła z ulgą, wyczytawszy z twarzy rodziców, że już wiedzą o stracie, aczkolwiek nie zmniejszyło to wyrzutów, jakimi nie przestawała się dręczyć z powodu swego niedbalstwa.
A przecież lekkomyślność panująca w domu sprawiła, że nieszczęście to mniej ich przeraziło, niż gdyby się było wydarzyło rodzinie zapobiegliwej, mimo że w obecnym wypadku pociągało za sobą ruinę, zaś w tamtym oznaczałoby tylko przykrość. Na twarzach małżonków Durbeyfield nie znać było palącego gniewu, jaki by spadł na dziewczynę, gdyby rodzice więcej dbali o jej przyszłość. Nikt nie potępiał Tessy tak, jak sama siebie potępiała.
Kiedy się okazało, że z powodu zgrzybiałości Prince'a oprawca i garbarz dają za jego skórę i szkielet tylko parę szylingów, Durbeyfield stanął na wysokości sytuacji.
- Nie - oświadczył ze stoicyzmem. - Nie sprzedam jego starego ciała. My, ród d'Urberville'ów, będąc rycerzami na swoich włościach, nie sprzedawaliśmy naszych wierzchowców na mięso dla kotów. Obejdę się bez tych paru szylingów. Prince za życia wiernie mi służył, więc teraz nie rozstanę się z nim.
Nazajutrz gorliwiej pracował nad wykopaniem w ogrodzie grobu dla Prince'a niż kiedykolwiek przy uprawie zboża dla swej rodziny. Gdy dół był już gotów, Durbeyfield razem z żoną obwiązali konia sznurem i pociągnęli go po ścieżce ku dołowi, a dzieci szły za nimi tworząc żałobny kondukt. Abraham i Liza-Lu szlochali. Hope i Modesta wyrażały swój żal w głośnych okrzykach odbijających się echem o ściany domu. Gdy Prince został już spuszczony do dołu, wszyscy zebrali się dokoła grobu. Nie stało ich żywiciela, co teraz poczną?
- Czy on poszedł do nieba? - zapytał Abraham łkając.
Durbeyfield zaczął zasypywać konia ziemią i dzieci na nowo wybuchnęły płaczem. Wszystkie prócz Tessy. Oczy miała suche, a twarz bladą, jak gdyby uważała się za morderczynię.
Rozdział 5
Uprawianie zawodu przekupnia, zależne w dużej mierze od posiadania konia, było odtąd prawie niemożliwe. Z oddali wyłaniał się niedostatek, jeżeli nie nędza. Durbeyfield był - jak to w tych stronach nazywano - gamajdą. Zdarzały się chwile, kiedy miał dość siły, by pracować, lecz nie można było liczyć na to, by owe dobre chwile wypadły właśnie wtedy,- kiedy trzeba się było zabrać do roboty, a ponieważ nie był przyzwyczajony do regularnej pracy wyrobnika dziennego, nie potrafił wytrwać wtedy, gdy te dwie okoliczności zbiegały się ze sobą.
Tymczasem Tessa, która wciągnęła rodziców w to trzęsawisko, w milczeniu rozmyślała nad tym, w jaki sposób mogłaby ich z niego wydostać; wtedy matka wystąpiła ze swoim planem.
- Trzeba nam wszystko rozpatrzyć od góry do dołu - oświadczyła - a wiadomość o twoim wysokim urodzeniu nie mogła nadejść w bardziej dogodnej chwili niż teraz. Musimy poszukać pomocy u przyjaciół. Czy wiesz, że jest taka bogaczka pani d'Urberville? Mieszka na skraju lasów Chase. To ani chybi nasza krewniaczka. Musisz do niej pójść, powołać się na pokrewieństwo i poprosić, żeby nam w naszym nieszczęściu pomogła.
- Nie chciałabym tego robić - powiedziała Tessa. - Jeżeli jest naprawdę taka pani, to wystarczy, że nam będzie przychylna, ale nie powinniśmy spodziewać się od niej pomocy.
- Moja droga, przecież potrafisz ją sobie owinąć koło palca! Zresztą mogłabyś tam więcej zyskać, niż ci się zdaje. Już ja wiem swoje!
Przygnębiające poczucie, że wyrządziła rodzicom krzywdę, sprawiło, że Tessa stała się bardziej niż kiedy indziej ustępliwa wobec żądania matki; nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego matka z takim zadowoleniem rozpatruje projekt, którego korzyści wydawały się jej samej nader wątpliwe. Może matka zasięgnęła informacji i dowiedziała się, że owa pani d'Urberville jest damą niezrównanych cnót i miłosierdzia. Mimo to duma Tessy sprawiała, że odgrywanie roli ubogiej krewnej napełniało ją szczególnym niesmakiem.
- Wolałabym raczej poszukać jakiejś pracy - szepnęła.
- Durbeyfield, teraz ty musisz zdecydować - rzekła matka zwracając się w głąb pokoju, gdzie siedział jej mąż. - Skoro powiesz, że ma pójść, to pójdzie.
- Nie chciałbym, żeby moje dzieci miały się wkradać w łaski jakichś nieznanych krewnych - wymruczał Durbeyfield. - Jestem głową najznakomitszej lenii naszego rodu i powinienem się do tego stosować.
Powody, dla jakich, jego zdaniem, Tessa miała pozostać, wydały się dziewczynie jeszcze gorsze niż jej własne zastrzeżenia.
- A więc dobrze, mamo - powiedziała żałośnie. - Ponieważ to ja zabiłam konia, muszę teraz za to odpokutować. Mogę pójść do niej, ale jeżeli chodzi o to, bym ją prosiła o pomoc, to musicie mi pozostawić wolną rękę. I niech się mamie nie zdaje, że ona znajdzie dla mnie męża. To nonsens!
- Dobrze powiedziane, Tesso! - zauważył sentencjonalnie ojciec.
- Kto mówi, żem to miała na myśli? - zapytała Joanna.
- Zdaje mi się, mamo, żeś tak właśnie myślała. Ale trudno, pójdę.
Nazajutrz wstawszy raniutko Tessa udała się piechotą do położonego na wzgórzu miasteczka Shaston i tam wsiadła do wozu kursującego dwa razy w tygodniu między Shaston i Chaseborough i przejeżdżającego obok Trantridge, skąd niedaleko miała swą rezydencję owa nieznana, tajemnicza pani d'Urberville.
Tego pamiętnego ranka droga Tessy Durbeyfield wiodła przez wzgórza położone na północo-wschód od doliny, w której się urodziła i gdzie rozwijało się jej życie. Dolina Blackmoor była jej światem, a mieszkańcy doliny - jedynymi ludźmi, jakich znała. Będąc jeszcze małą dziewczynką z ciekawością dziecka spoglądała z wysokości wrót i płotów w Marlott na rozległą równinę, lecz to, co wówczas było dla niej tajemnicą, pozostało nadal tajemnicą. Co dzień widziała z okna wieżę miasteczka, niejasne zarysy białych domostw; nad tym wszystkim na wzgórzu wznosiło się majestatycznie miasto Shaston, a w zachodzącym słońcu okna jego płonęły światłem niby pochodnie. Nie bywała tam prawie nigdy, znała tylko niewielki obszar doliny i jej najbliżej położone odcinki. Nie wychodziła nigdy poza jej obręb. Zarysy pobliskich pagórków były jej tak znajome jak twarze własnej rodziny. Wszystko jednak, co leżało dalej, znała jedynie z tego, czego ją uczono w wiejskiej szkole, w której była najlepszą uczennicą, gdy ją ukończyła rok czy dwa lata temu.
W dniach dzieciństwa Tessa była bardzo lubiana przez dziewczynki w jej wieku i we wsi widywano ją często jako jedną z trzech rówieśniczek powracających ramię przy ramieniu ze szkoły. Tessa szła zwykle pośrodku w różowym wzorzystym fartuszku zakrywającym wełnianą sukienkę, której pierwotny kolor wypłowiał i ustąpił miejsca jakiejś trudnej do opisania, nieokreślonej barwie; szła na swych długich, wysmukłych nogach obleczonych w obcisłe pończochy, przetarte na kolanach w drabinkę drobnych dziur skutkiem klękania na drogach i stokach w poszukiwaniu roślinnych i mineralnych skarbów; włosy, mające wówczas kolor ziemi, zwijały się w pierścionki; ramiona dwóch idących po bokach dziewczynek obejmowały kibić Tessy, zaś jej ramiona spoczywały na barkach koleżanek.
W miarę jak Tessa rosła, zaczynała sobie zdawać sprawę ze stanu rzeczy; myśląc o matce podzielała w zupełności teorię Malthusa, widziała bowiem, jak nieopatrznie obdarza ją licznymi braćmi i siostrami, mimo że tak trudno ich wyżywić i wychować. Joanna Durbeyfield miała mentalność szczęśliwego dziecka, a w swej własnej, bardzo licznej rodzinie, zdającej się również na Opatrzność boską, nie była ani jedynym, ani najstarszym dzieckiem.
Mimo wszystko Tessa była dla młodszego rodzeństwa dobra i usłużna i aby w miarę możności przyjść im z pomocą, wkrótce po skończeniu szkoły pracowała w sąsiednich farmach przy sianokosach czy żniwach albo też - co najbardziej lubiła - doiła krowy lub robiła masło, czego się nauczyła w okresie, gdy ojciec miał jeszcze własne krowy; ponieważ była zręczna, robiła to wszystko doskonale.
Każdy dzień zdawał się dorzucać na jej młode ramiona coraz cięższe brzemię rodzinnych obowiązków i to, że Tessa miała reprezentować rodzinę Durbeyfieldów w rezydencji d'Urberville'ów, było czymś zupełnie naturalnym. Trzeba przyznać, że tym razem Durbeyfieldowie mieli być przedstawieni ze swej najpiękniejszej strony.
Tessa wysiadła z wozu w Trantridge Cross i szła pieszo pod górę w kierunku okręgu zwanego The Chase, gdzie - jak jej powiedziano - na skraju lasów znajdować się miała rezydencja pani d'Urberville: The Slopes. Nie był to pański dwór w zwykłym znaczeniu tego słowa, z polami, pastwiskami i niezadowolonym dzierżawcą, z którego właściciel w taki czy inny sposób musiał wycisnąć dochód dla siebie i swojej rodziny. Był czymś więcej, daleko więcej. Była to siedziba wiejska zbudowana jedynie i wyłącznie dla własnej przyjemności, nie obarczona ani jednym akrem kłopotliwej ziemi, prócz ilości potrzebnej dla zaspokojenia potrzeb pańskiego domu i prócz niewielkiego gospodarstwa kierowanego przez właściciela i dozorowanego przez rządcę.
Najpierw z oddali wyłoniła się czerwona ceglana stróżówka, spowita od dachu aż do piwnic w gęstwę zimotrwałej zieleni. Na razie Tessa pomyślała, że to dwór, lecz gdy minąwszy z pewnym drżeniem boczną furtkę doszła do zakrętu alei, właściwy dwór stanął przed nią w całej swej okazałości. Była to niedawno wzniesiona budowla - doprawdy prawie nowa - i tego samego jaskrawoczerwonego koloru, tworzącego taki kontrast z zimotrwałą zielenią przy stróżówce. W oddali, za rogiem domu, wykwitającego niby pęk pelargonii na tle dookolnych przyćmionych barw, rozpościerał się łagodny lazurowy krajobraz The Chase, prawdziwie dostojny obszar gęsto zalesionej ziemi, jeden z niewielu pozostałych, niewątpliwie pierwotnych borów Anglii, gdzie na odwiecznych dębach znaleźć jeszcze można druidyczną jemiołę i gdzie rosną olbrzymie, nie sadzone ręką ludzką cisy, tak jak rosły wtedy, gdy gałęzie ich ścinano dla sporządzenia łuków. Owe prastare lasy, aczkolwiek widoczne z The Slopes, leżały jednak poza granicami majątku.
W tej luksusowej posiadłości wszystko było czyste, kwitnące i dobrze utrzymane; okna cieplarni ciągnęły się całymi akrami po stokach i sięgały aż do zarośli u ich stóp. Wszystko przypominało monetę świeżo wypuszczoną z mennicy. Stajnie, częściowo zasłonięte przez sosny i wiecznie zielone dęby i zaopatrzone w ostatnie udogodnienia, wyglądały dostojnie, niczym kaplice. Na rozległym trawniku stał ozdobny namiot, którego drzwi znajdowały się z tej strony, z której zbliżała się dziewczyna.
Skromna Tessa Durbeyfield, zapatrzona, na poły wylękła, stanęła na brzegu żwirowego podjazdu. Nogi przyniosły ją do tego miejsca, zanim zdążyła dobrze zrozumieć, gdzie się znajduje; wszystko tu wyglądało inaczej, niż się spodziewała.
“Sądziłam, że jesteśmy starym rodem, tymczasem wszystko tu jest nowe" - pomyślała w swojej naiwności. Zaczęła żałować, że tak szybko zgodziła się na plan matki, która kazała jej powołać się na pokrewieństwo, i że nie próbowała poszukać pomocy gdzieś bliżej domu.
Właściciele tego wszystkiego, państwo d'Urberville albo Stoke- d'Urberville, jak się pierwotnie nazywali, należeli do tego rodzaju rodzin, jakie się rzadko spotyka w tak zacofanym zakątku kraju. Pastor Tringham miał rację mówiąc, że nasz niedołęga John Durbeyfield był jedynym w prostej linii prawdziwym przedstawicielem starego rodu d'Urberville'ów osiadłego w tym hrabstwie lub w pobliskiej okolicy; mógł był jeszcze dodać, o czym dobrze wiedział, że państwo Stoke-d'Urberville mieli niewiele więcej wspólnego z prawdziwym drzewem genealogicznym d'Urberville'ów niż on sam. Mimo to należy przyznać, że pień tego drzewa nadawał się doskonale do wyrycia na nim nazwiska, które wymagało koniecznie odnowienia.
Stary, niedawno zmarły Simon Stoke, uczciwy kupiec (niektórzy twierdzili, że lichwiarz), po zdobyciu majątku na północy kraju postanowił osiąść jako obywatel ziemski na południu Anglii, z dala od obszaru, na którym prowadził interesy; czyniąc to czuł potrzebę rozpoczęcia nowego życia pod nazwiskiem, pod którym trudno byłoby w nim rozpoznać obrotnego eks-kupca, przy czym chciał, by nazwisko to było mniej banalne i nie tak prostacka krótkie jak jego nazwisko pierwotne. Straciwszy w Muzeum Brytyjskim godzinkę na zapoznanie się z dziełami poświęconymi wygasłym, na wpół wygasłym, zubożałym i zrujnowanym rodzinom pochodzącym z tej części Anglii, gdzie sam zamierzał się osiedlić, doszedł do wniosku, że nazwisko d'Urberville wygląda i brzmi nie gorzej od innych; wobec czego dołączył je na wieczne czasy do swojego, na użytek własny i swoich potomków. Czyniąc to nie powodował się przesadną ambicją i tworząc swój rodowód na nowych podstawach, był na tyle rozsądny, że nie umieścił w nim żadnych arystokratycznych związków ani koligacji i ani jednego tytułu, który by nie brzmiał zupełnie umiarkowanie.
Rzecz prosta, że biedna Tessa i jej rodzice - na swoje nieszczęście - nic o tym wytworze fantazji nie wiedzieli; doprawdy, nie mieli nawet pojęcia, że tego rodzaju uzurpacja jest w ogóle możliwa, i byli przekonani, że choć piękny wygląd można osiągnąć dzięki bogactwu, to nazwisko jest darem natury.
Tessa stała jeszcze na miejscu, wahając się niby pływak przed daniem nurka w wodę, niepewna, czy cofnąć się, czy pójść dalej, gdy z ciemnych, trójkątnych drzwi namiotu wyłoniła się wysoka postać młodego człowieka palącego papierosa.
Cerę miał prawie śniadą, pełne, czerwone i gładkie, choć brzydko modelowane wargi, nad którymi czernił się ciemny wąs z zafryzowanymi do góry końcami; nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery lata. Mimo że w postaci jego było coś barbarzyńskiego, w twarzy i śmiałych, ruchliwych oczach przejawiała się jakaś szczególna siła.
- No cóż, moja ślicznotko, czym ci mogę służyć? - powiedział podchodząc bliżej. A widząc, że dziewczyna stoi zmieszana: - Nie bój się, jestem pan d'Urberville. Czy przyszłaś do mnie, czy do mojej matki?
Takie ucieleśnienie jednego z d'Urberville'ów, jej imiennika, bardziej jeszcze niż wygląd domu i ogrodu różniło się od tego, czego się Tessa spodziewała. Myślała, że ujrzy starą, pełną godności twarz, w której skupiłyby się wysubtelnione rysy wszystkich d'Urberville'ów, twarz pooraną przez wspomnienia zmiarszczkami, stanowiącymi żywe hieroglificzne świadectwo trwającej od wieków historii jego rodu i Anglii, Chcąc jednak załatwić swoją sprawę i widząc, że nie może się już cofnąć, Tessa zdobyła się na odwagę i odpowiedziała:
- Przyszłam tu do pańskiej matki, sir.
- Obawiam się, że nie będzie mogła cię przyjąć, jest cierpiąca - odrzekł obecny przedstawiciel sfałszowanego rodu, był to bowiem Alec, jedyny syn zmarłego niedawno dżentelmena. - Czy nie mógłbym sam załatwić tej sprawy? Jaki interes cię tu sprowadza?
- To nie interes... Sama nie wiem, jak to powiedzieć...
- Może przyszłaś tu dla przyjemności?
- O, nie. Ale, proszę pana, gdybym to powiedziała, to wyglądałoby, że...
Tessa do tego stopnia poczuła śmieszność swego posłannictwa, że mimo całego respektu przed nim i niemiłego uczucia, że się tu znajduje, różowe jej wargi złożyły się do uśmiechu ku zachwytowi śniadego Aleksandra.
- To taka niemądra sprawa - mruknęła. - Obawiam się, że nie będę mogła tego panu powiedzieć.
- Nic nie szkodzi, lubię niemądre sprawy. Proszę, spróbuj, moja kochana - dodał uprzejmie.
- Matka kazała mi tu przyjść - ciągnęła dalej Tessa - co prawda, ja się na to też zgodziłam, ale nie myślałam, że to będzie tak... Przyszłam tu, żeby powiedzieć, że należymy do tej samej rodziny co pan.
- A więc ubodzy krewni?
- Tak.
- Stokesowie?
- Nie, d'Urberville.
- No tak, chciałem powiedzieć d'Urberville.
- Nasze nazwisko zmieniło się na Durbeyfield, ale mamy dowody, że nazywamy się d'Urberville. Badacze starożytności twierdzą, że tak jest naprawdę, i jeszcze... jeszcze mamy w domu starą pieczęć z wyrzeźbionym na tarczy lwem, wspinającym się do skoku pod starym zamkiem. Mamy także srebrną łyżkę, okrągłą jak mała warząchew, z takim samym rysunkiem. Ale jest już tak zniszczona, że matka używa jej do mieszania grochówki.
- To prawda, że i ja pieczętuję się srebrnym zamkiem, a moim herbem jest wspinający się do skoku lew - powiedział uprzejmie.
- Więc mama postanowiła, że powinniśmy się z państwem poznać, bo przez nieszczęśliwy wypadek straciliśmy konia i należymy do najstarszej gałęzi naszego rodu.
- To bardzo uprzejmie ze strony mamy, a co do mnie, wcale nie żałuję, że tak postanowiła. - Mówiąc to Alec patrzył na Tessę w taki sposób, że dziewczyna lekko się zarumieniła. - A więc, moja śliczna panienko, przyszłaś tu do nas z uprzejmą wizytą jako do swoich krewnych?
- Chyba tak - bąknęła Tessa czując się znów nieswojo.
- Nie ma w tym nic złego. Gdzie mieszkasz? Kim jesteś?
Podała mu kilka krótkich szczegółów i w odpowiedzi na dalsze pytania oświadczyła, że zamierza powrócić z tym samym woźnicą, który ją tu przywiózł.
- On nieprędko będzie przejeżdżał z powrotem koło Trantridge Cross. A może przez ten czas obejrzelibyśmy razem całą posiadłość, moja śliczna kuzyneczko?
Tessa pragnęła o ile możności skrócić swoją wizytę, lecz wobec nalegań młodego człowieka zgodziła się mu towarzyszyć. Poprowadził ją przez trawniki do ogrodu kwiatowego, oranżerii, potem do sadu i inspektów, gdzie zapytał, czy lubi truskawki.
- Tak - odpowiedziała Tessa - gdy są dojrzałe.
- U nas już dojrzały. - Pan d'Urberville zerwał dla niej kilka okazów i nachylony podawał je dziewczynie; po czym wybrawszy szczególnie piękny owoc z odmiany zwanej “Królowa Anglii" wyprostował się i trzymając go za łodygę zbliżył do jej ust.
- Nie, nie - zaprotestowała trzymając palce między jego ręką a swoimi ustami - wolę ją wziąć do ręki.
- Co znowu! - nalegał. Wtedy Tessa z pewną przykrością rozchyliła wargi i chwyciła nimi truskawkę.
Spędzili pewien czas na bezładnym wałęsaniu się z miejsca na miejsce, a Tessa na pół z przyjemnością, na pół z niechęcią jadła to, czym ją d'Urberville częstował. Gdy już nie mogła zjeść więcej truskawek, sypał je garściami do jej koszyczka. Potem obeszli dokoła krzaki róż, więc zrywał kwiaty i podawał Tessie, by je przypięła do stanika. Dziewczyna słuchała go niby we śnie, a gdy zabrakło już miejsca na staniku, Alec sam wsunął kilka pączków za wstążkę jej kapelusza i z rozrzutną hojnością napełnił nimi jej koszyk. Wreszcie spojrzawszy na zegarek powiedział:
- A teraz, gdy coś przekąsisz, będzie czas, byś już wracała, jeżeli chcesz zdążyć na wóz jadący do Shaston. Chodź ze mną tędy, a ja tymczasem zobaczę, co będę mógł znaleźć do jedzenia.
Stoke-d'Urberville zaprowadził ją znów do namiotu na trawniku i zostawił samą, a po chwili powrócił niosąc lekkie śniadanie w koszyku, który postawił przed nią. Było widoczne, że młody panicz nie życzył sobie, by mu służba przeszkadzała w tym przyjemnym sam na sam.
- Czy pozwolisz, że zapalę?
- Ależ proszę bardzo, sir.
Skroś przędzę dymu snującego się po namiocie obserwował, jak z jakimś nieświadomym wdziękiem chrupała swoje śniadanie. Tymczasem Tessa Durbeyfield, patrząc niewinnie na róże przypięte do jej gorsu, nie przeczuwała, że poza tą błękitnawą narkotyczną mgiełką kryje się “tragiczne zło" jej dramatu życiowego, mające stać się kiedyś krwawym promieniem w świetlnym widmie jej młodego życia. Tessa miała w sobie pewną właściwość, która w danej chwili była dla niej fatalna, i ona to sprawiła, że oczy Aleca d'Urberville'a nie mogły się od dziewczyny oderwać. Skutkiem bujnego rozkwitu swej urody wyglądała na dojrzalszą kobietę, niż nią była istotnie. Odziedziczyła ten rys charakterystyczny po matce, nie posiadała jednak cech, które zdawał się zapowiadać. Wprowadzało to Tessę niekiedy w zakłopotanie, lecz koleżanki pocieszały ją mówiąc, że czas tę wadę uleczy. Niebawem skończyła śniadanie.
- Teraz wracam do domu - oświadczyła wstając.
- A jak się nazywasz? - zapytał odprowadzając ją przez aleję aż do miejsca, skąd dom nie był już widoczny.
- Tessa Durbeyfield z Marlott.
- Więc mówisz, że straciliście konia?
- To ja go zabiłam - odrzekła, a gdy opowiadała szczegóły śmierci Prince'a, oczy jej napełniły się łzami. - I sama nie wiem, jak mogłabym to ojcu wynagrodzić.
- Pomyślę, w jaki sposób można by temu zaradzić. Moja matka musi ci znaleźć jakieś zajęcie. Ale słuchaj, Tesso, żadnych głupstw o d'Urberville'ach! Nazywasz się tylko Durbeyfield, pamiętaj, a to zupełnie inne nazwisko.
- Nie życzę sobie lepszego - odpowiedziała z pewną godnością.
Przez chwilę, tylko przez jedną chwilkę, gdy się znaleźli na zakręcie alei między wysokimi rododendronami i świerkami, zanim ukazała się stróżówka, nachylił ku niej twarz, jak gdyby chciał... lecz nie: powstrzymał się i pozwolił jej odejść.
Tak się zaczęło. Gdyby Tessa zdolna była przewidzieć całą ważność owego spotkania, mogłaby zapytać, dlaczego przeznaczeniem jej było, by dnia tego spotkał ją i pożądał człowiek dla niej nieodpowiedni, a nie ktoś inny, pod każdym względem właściwy i upragniony, tak właściwy i upragniony, jakim ludzkość byłaby w ogóle zdolna ją obdarzyć. Tymczasem jedyny bliski tego ideału człowiek, jakiego znała, zachował o niej tylko przelotne i na pół zapomniane wspomnienie.
Dobrze i mądrze powzięty plan rzeczy zwykle źle jest wykonywany: wezwanie rzadko kiedy sprowadza człowieka właściwego; ten, którego można by pokochać, zazwyczaj nie zjawia się w chwili sprzyjającej miłości. Natura nieczęsto szepcze biednemu stworzeniu: “Spójrz!", wtedy gdy to spojrzenie mogłoby je obdarzyć szczęściem, zaś na okrzyk: “Gdzie jesteś?", odpowiada: “Tutaj", dopiero wówczas, gdy owa gra w chowanego stała się już nudna i uciążliwa. Chciałoby się wiedzieć, czy wtedy gdy ludzkość osiągnie najwyższy szczyt postępu, tego rodzaju anachronizmy nie zostaną naprawione dzięki bardziej subtelnej intuicji i silniejszemu wzajemnemu oddziaływaniu społecznego mechanizmu niż obecny, rzucający nami na prawo i na lewo. Lecz taki stan doskonałości trudno jest przewidywać, a nawet uważać za możliwy. Wystarczy, że w danym wypadku - podobnie jak w milionach innych - dwie połowy mogące stworzyć idealną całość nie spotkały się w odpowiedniej chwili. Brakująca połowa błądziła samopas po ziemi czekając w tępym ogłupieniu aż do ostatniej chwili. Wynikiem tego niezręcznego opóźnienia były niepokoje, rozczarowania, wstrząsy, katastrofy i niezwykłe koleje losu.
Alec d'Urberville powróciwszy do namiotu usiadł okrakiem na krześle i rozważał coś z twarzą rozjaśnioną zadowoleniem. Potem wybuchnął głośnym śmiechem:
- Tam do licha! Co za śmieszna historia! Cha, cha, cha! A jaka to apetyczna dziewczyna!
Rozdział 6
Tessa zeszła ze wzgórza w dół aż do Trantridge Cross i z roztargnieniem czekała na wóz powracający z Chaseborough do Shaston. Wsiadając nie wiedziała, co do niej mówią inni pasażerowie, mimo że im odpowiadała; a gdy wyruszyli w dalszą drogę, jechała zapatrzona nie na zewnątrz, tylko we własną głąb.
Któryś z towarzyszy podróży zwrócił się do niej wyraźniej niż poprzednio inni:
- Cóż to? Wyglądasz jak jeden duży bukiet? Mamy dopiero początek czerwca, a tu już takie piękne róże!
Wtedy dopiero z ich zdziwionych spojrzeń zrozumiała, że zrobiła z siebie nie lada widowisko: róże przy staniku, róże na kapeluszu, koszyk aż po brzegi pełen róż i truskawek. Zaczerwieniła się i zawstydzona wybąkała, że te kwiaty otrzymała w podarunku. Korzystając z chwili, gdy nikt na nią nie patrzył, ukradkiem zdjęła kilka najjaskrawszych kwiatów z kapelusza, włożyła je do koszyka i nakryła chustką do nosa. Znów się zamyśliła, a gdy spuściła głowę, kolec jednej z róż przypiętych do gorsu ukłuł ją w podbródek. Podobnie jak wszyscy wieśniacy z doliny Blackmoor Tessa miała w sobie dużo zakorzenionych przywidzeń i przesądów. Toteż wzięła to za niedobry omen - pierwszy, jaki dziś zauważyła.
Wóz docierał tylko do Shaston, a z tego położonego na wzgórzu miasteczka trzeba było iść jeszcze kilka mil piechotą do doliny, w której leżało Marlott. Matka radziła jej, by po drodze zatrzymała się na noc u pewnej znajomej wieśniaczki w wypadku, gdyby się czuła bardzo zmęczona; Tessa tak właśnie zrobiła i do domu poszła dopiero nazajutrz po południu.
Od razu przy wejściu wyczytała z triumfującej twarzy matki, że podczas jej nieobecności musiało się coś wydarzyć.
- A widzisz! Wiedziałam, że tak będzie! Mówiłam, że wszystko pójdzie dobrze. A teraz okazało się, że miałam rację!
- Czy coś się stało wtedy, gdy mnie nie było w domu? Co takiego? - zapytała Tessa znużonym głosem.
Matka z najwyższym uznaniem obejrzała córkę od stóp do głów i tonem żartobliwym mówiła dalej:
- A więc zrobiłaś z nimi, coś tylko chciała!
- Skąd wiesz, mamo?
- Dostałam list.
Wtedy Tessa zorientowała się, że istotnie miał na to dość czasu.
- W tym liście stoi... Pisze go pani d'Urberville... chciałaby, żebyś się u niej zajęła prowadzeniem niewielkiej hodowli drobiu, co jest ponoć jej oczkiem w głowie. Ale to tylko zgrabny sposób, żeby cię tam ściągnąć, a na razie nie budzić żadnych nadziei. Gotowa jest uznać cię za krewniaczkę, oto co to znaczy!
- Ależ ja jej wcale nie widziałam.
- Przecież musiałaś tam kogoś widzieć, co?
- Widziałam jej syna.
- A czy przyjął cię jako krewną?
- Mówił do mnie “kuzynko".
- A widzisz! Jacky, on nazywał ją kuzynką! - zawołała pani Joanna do męża. - Rozumie się, mówił o niej z matką, a ona chce ją mieć u siebie.
- Ależ ja nie wiem, czy potrafię hodować kury - powiedziała Tessa z powątpiewaniem.
- Jeżeli ty nie potrafisz, to już nie wiem, kto potrafi. Urodziłaś się i wychowałaś na wsi. Kto się wśród czego urodził, więcej w tym miarkuje niż ten, kto się tego dopiero musi uczyć. Zresztą to tylko tak na niby, żebyś miała co niebądź do roboty i żebyś się nie czuła na ich łasce.
- Ja jednak wcale nie uważam, że powinnam tam pójść - powiedziała Tessa zamyślając się. - Kto napisał ten list? Może mi go mama pokaże?
- Napisała pani d'Urberville. Masz go tutaj.
List, pisany w trzeciej osobie, pokrótce zawiadamiał panią Durbeyfield, że pomoc jej córki przydałaby się tej damie w prowadzeniu hodowli kur, że córka otrzyma dla siebie wygodny pokój i o ile się spodoba, dostanie hojne wynagrodzenie.
- I to wszystko? - zapytała Tessa.
- A tyś się spodziewała, że cię zaraz złapie za szyję i pocałuje, co? Tessa wyjrzała przez okno.
- Wolałabym zostać przy tobie i ojcu - powiedziała.
- Ale dlaczego?
- Wolę ci tego nie mówić, mamo. Co prawda, sama dobrze nie wiem dlaczego.
W tydzień później, pewnego wieczoru Tessa wróciła do domu po daremnym poszukiwaniu jakiejś lżejszej pracy w najbliższym sąsiedztwie. Zamiarem jej było zebrać podczas lata dość pieniędzy, by móc kupić nowego konia. Zaledwie przekroczyła próg, gdy jedno z dzieci zaczęło tańczyć przed nią po pokoju, wołając:
- Ten pan był u nas, ten pan był u nas!
Matka pośpieszyła z wyjaśnieniem, przy czym cała rozpływała się w uśmiechach. Syn pani d'UrberviIle, jadąc przypadkiem konno w kierunku Marlott, po drodze zajechał do nich. W imieniu matki chciał się; ostatecznie dowiedzieć, czy Tessa będzie mogła zająć się hodowlą drobiu u starej damy, czy też nie, gdyż chłopiec, który dotychczas miał nadzór nad ptactwem domowym, okazał się niegodny zaufania.
- Pan d'Urberville powiedział, że musisz być dzielną dziewczyną, jeżeli jesteś naprawdę taka, na jaką wyglądasz. On sam uważa, żeś warta tyle złota, ile zaważysz. Widać, żeś mu wpadła w oko, to jasne.
Przez chwilę Tessa zdawała się być rada dowiadując się, że zdobyła u obcego taką pochlebną o sobie opinię, gdy we własnym mniemaniu upadła tak nisko.
- To miło z jego strony, że tak myśli - szepnęła - i gdybym wiedziała naprawdę, jak mi tam będzie, to poszłabym tam w każdej chwili.
- Piękny z niego mężczyzna!
- Nie uważam - odrzekła chłodno Tessa.
- Uważasz czy nie uważasz, ale to dla ciebie okazja, jakich mało. A jaki ma piękny brylantowy pierścionek!
- Tak, tak! - powiedział żywo mały Abraham siedzący na okiennym parapecie - ja także zauważyłem, jak błyszczał, kiedy ten pan podnosił rękę, żeby podkręcić wąsa. Mamo, dlaczego ten nasz bogaty krewniak tak często podkręca wąsa?
- Słuchajcie no tego malca! - zawołała pani Durbeyfield z macierzyńskim podziwem.
- Może po to, żeby się pochwalić swoim brylantem - mruknął sennie ze swego krzesła sir John.
- Zastanowię się nad tym wszystkim - powiedziała Tessa wychodząc z pokoju.
- To jasne, że dziewczyna podbiła serce naszej młodszej leni - mówiła dalej gospodyni zwracając się do męża - i byłaby głupia, żeby z tego nie skorzystała.
- Nie lubię, by moje dzieci opuszczały dom - odrzekł na to przekupień. - Jestem głową całej familii, więc wszyscy krewni powinni przyjeżdżać do mnie.
- Pozwól, Jacky, żeby dziewczyna tam poszła - przymilała się do męża biedna, niemądra Joanna. - Zaraz widać, że się w niej zadurzył. Nazywał ją kuzyneczką. Zobaczysz, że się z nią ożeni i zrobi z niej wielką panią. A wtedy Tessa będzie sobie żyła tak, jak żyli jej przodkowie.
John Durbeyfield miał więcej próżności niż zdrowia i energii, toteż takie przypuszczenie pochlebiało mu.
- Może i prawda, że ten młody d'Urberville tak właśnie zamiaruje - zgodził się. - Pewnie chciałby poprawić własną krew żeniąc się ze starą lenią. A to filutka z tej naszej Tessy! Czyżby po to chodziła tam z wizytą?
Tymczasem Tessa, zamyślona, chodziła po ogrodzie wśród agrestowych krzaków i koło mogiły Prince'a. Gdy powróciła, matka skorzystała z sytuacji.
- A więc jak chcesz zrobić? - spytała córkę.
- Szkoda, że nie widziałam się z samą panią d'Urberville - powiedziała Tessa.
- Myślę, że i bez tego powinnaś się zgodzić, a wtedy rychło się z nią zobaczysz. John Durbeyfield zakaszlał na swoim krześle.
- Nie wiem, co mam odpowiedzieć - rzekła wzburzona dziewczyna. - Postanówcie sami. To ja zabiłam naszego starego konia, więc uważam, że powinnam coś zrobić, by wam kupić innego. Ale... ale... wcale mi się nie podoba, że ten pan d'Urberville też tam będzie.
Dzieci, które przyzwyczaiły się do myśli, że Tessa zostanie przyjęta do rodziny swych bogatych krewnych (wierzyły, że tak jest istotnie), i uważały to za rodzaj pociechy po stracie konia, widząc teraz, że Tessa wzdraga się do nich pójść, zaczęły płakać, drażnić ją i wyrzucać jej wahanie:
- Tessa nie chce pójść, żeby stać się wielką panią!... Nie, nie chce się zgodzić! - ryknęły zgodnie na całe gardło. - A my nie dostaniemy nowego pięknego konia ani złotych pieniążków, żeby sobie kupić co ładnego na jarmarku... Tessa nie będzie już ślicznie wyglądała w swojej odświętnej sukience...
Matka uderzyła w ten sam ton. Myśl o pracy przy gospodarstwie, która skutkiem ciągłego odkładania jej na później wydawała się cięższa, niż była w istocie, niemało się do tego przyczyniła. Tylko ojciec zachował postawę neutralną.
- Więc pójdę - oznajmiła wreszcie Tessa.
Matka nie mogła powstrzymać radości wywołanej wizją ślubu i wesela, które miały być wynikiem zgody dziewczęcia.
- Doskonale! Dla takiej pięknej dziewczyny jak ty to okazja nie lada! Tessa uśmiechnęła się smutno.
- Mam nadzieję, że będzie to okazja do zarobku. Innej okazji nie widzę. Byłoby lepiej, żebyś o tych głupstwach nie rozpowiadała po całej parafii.
Pani Durbeyfield nic jej nie przyrzekła. Nie była pewna, czy uniesiona dumą po uwagach gościa, zdobędzie się na to, by nic nie rozpowiadać.
W ten sposób sprawa została załatwiona. Tessa napisała list oznajmiając, że w oznaczonym dniu gotowa jest wyruszyć w drogę. W odpowiedzi została w uprzejmy sposób zawiadomiona, że pani d'Urberville rada jest z tej decyzji i że pojutrze na spotkanie Tessy zostanie wysłany wózek na resorach, który zabierze ją wraz z bagażem; niechże więc Tessa przygotuje się do wyjazdu i czeka na wózek przy końcu doliny. Charakter pisma pani d'Urberville był raczej męski.
- Wózek? - mruknęła z powątpiewaniem Joanna Durbeyfield - co prawda, dla krewniaczki mogliby przysłać powóz!
Po powzięciu postanowienia Tessa uspokoiła się i przestała się trapić; czyniąc przygotowania do wyjazdu nabrała pewności siebie w przekonaniu, że będzie mogła kupić ojcu nowego konia dzięki pracy, która nie będzie zbyt uciążliwa. Miała kiedyś nadzieję, że z czasem zostanie nauczycielką, jednak los zrządził inaczej. Będąc umysłowo dojrzalsza od matki ani na chwilę nie brała na serio matrymonialnych nadziei pani Durbeyfield. Przecież ta lekkomyślna kobieta roiła o świetnych partiach dla córki nieledwie od jej urodzenia.
Rozdział 7
W dniu wyznaczonym na wyjazd Tessa obudziła się przed świtem, w tej przejściowej chwili, gdy ciemność dopiero zaczyna blednąc, gdy gaj jeszcze milczy, a tylko jeden proroczy ptaszek śpiewa cienkim głosikiem w przekonaniu, że tylko on jeden zna dokładnie godzinę dnia; tymczasem inne ptaki zachowują milczenie, jak gdyby one również były przekonane, że to właśnie tamten się myli. Tessa została na pięterku, zajęta aż do śniadania pakowaniem rzeczy, po czym zeszła na dół, ubrana w swoją codzienną sukienkę, natomiast odświętny strój, starannie złożony, schowała do kuferka.
Matka zaprotestowała mówiąc z wyrzutem:
- Chyba nie pojedziesz do familii, zanim nie przystroisz się bardziej elegancko?
- Przecież jadę tam do pracy - broniła się Tessa.
- No, tak - odrzekła pani Durbeyfield i mruknęła sama do siebie: - Na początku może i trzeba trochę udawać... Ale zrobiłabyś mądrzej, gdybyś im się pokazała w całej swojej urodzie - dodała.
- Dobrze, pewnie mama wie lepiej - odpowiedziała Tessa ze spokojną rezygnacją.
I żeby zadowolić matkę, oddała się w jej ręce, mówiąc pogodnie:
- Niech mama robi ze mną, co chce.
Taka uległość córki zachwyciła panią Durbeyfield. Przede wszystkim przyniosła dużą miednicę i wymyła Tessie włosy tak starannie, że gdy je wysuszyła i wyszczotkowała, wydawały się dwa razy obfitsze niż zazwyczaj. Przewiązawszy je różową wstążką, szerszą niż zwykle, ubrała córkę w białą suknię, którą Tessa miała na sobie w dniu święta klubowego. Powiewność tej sukni przy obfitszej fryzurze dodawała dorodnej postaci dziewczęcia więcej bujności i czyniła ją starszą, niż była w istocie, tak że można ją było uważać za dojrzałą kobietę, gdy tymczasem była jeszcze prawie dzieckiem.
- Zdaje mi się, że moje pończochy mają dziurę na pięcie! - zawołała Tessa.
- A niech tam sobie będzie dziura! Przecież jej nie widać! Kiedy byłam dziewczyną, to bylem miała na głowie ładny czepeczek, niechby i sam diabeł oglądał moje pięty.
Matka, dumna z urody córki, cofnęła się o krok i obejrzała swoje dzieło, niby malarz spoglądający z pewnego oddalenia na sztalugi.
- Musisz się sama zobaczyć! - zawołała. - Wyglądasz piękniej niż wtedy.
Ponieważ małe lusterko wystarczało zaledwie na odbicie niewielkiej części osoby Tessy, pani Durbeyfield zawiesiła po zewnętrznej stronie okna czarny płaszcz, tworząc w ten sposób z szyb duże zwierciadło, jak to zwykle czynią ludzie na wsi, kiedy chcą się wystroić. Potem zeszła na dół do męża siedzącego w pokoju na dole.
- Posłuchaj no, co ci powiem - oznajmiła z triumfującą miną - on chyba nie miałby serca, żeby się w niej nie zakochał. Ale na razie nie trza mówić Tessie, że on ma do niej słabość, ani o tym, jaka to dla niej okazja. Taka z niej dziwna dziewczyna, że to właśnie mogłoby ją do niego zrazić, a nawet powstrzymać od wyjazdu choćby jeszcze i teraz. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jestem za tym, że należałoby się jakoś odwdzięczyć temu pastorowi ze Stagfoot Lane za to, że nam to powiedział, dobry, zacny człowiek!
Mimo wszystko, gdy zbliżał się moment wyjazdu i gdy minęło podniecenie wywołane strojeniem córki, w umyśle Joanny Durbeyfield powstały lekkie wątpliwości i obawy; skłoniło ją to do oznajmienia, że odprowadzi córkę kawałek drogi, aż do miejsca, skąd zaczyna się strome wzniesienie będące pierwszym stopniem do zewnętrznego świata. Na szczycie owego wzniesienia Tessa miała spotkać wózek na resorach przysłany, przez Stoke-d'Urberville'ów; najęty chłopak zawiózł tam już nieco wcześniej na taczce kuferek Tessy.
Młodsze dzieci widząc, że matka wkłada na głowę czepek, zaczęły się hałaśliwie dopominać, by je zabrała ze sobą:
- I my chcemy odprowadzić siostrzyczkę kawałek drogi, bo ona ma się ożenić z naszym panem kuzynem i będzie się ubierała w piękne sukienki...
- Słuchajcie, dzieci - Tessa poczerwieniawszy odwróciła się gwałtownie. - Nie chcę już o tym więcej słyszeć! Jak mama mogła nabić im głowy podobnymi głupstwami?
- Tessa będzie pracowała u naszej bogatej krewnej, moi kochani - powiedziała pojednawczo pani Durbeyfield. - Idzie tam po to, żeby zarobić dużo pieniędzy i kupić nam nowego konia.
- Do widzenia, ojcze - rzekła Tessa ze ściśniętym gardłem.
- Do widzenia, moje dziecko - odpowiedział sir John podnosząc głowę opuszczoną na piersi i przerywając drzemkę wywołaną lekkim nadużyciem alkoholu, który wypił tego ranka dla uczczenia wyjazdu córki. - Mam nadzieję, że naszemu młodemu przyjacielowi spodoba się taka piękna przedstawicielka jego własnego rodu. I powiedz mu, Tesso, że ponieważ nasza familia zupełnie już podupadła, gotów jestem odsprzedać mu swój tytuł, i to za umiarkowaną cenę.
- Ale nie poniżej tysiąca funtów - zawołała lady Durbeyfield.
- Powiedz mu, że zgodzę się na tysiąc funtów. A nawet, skorom już o tym pomyślał, wezmę mniej. On będzie go godniej nosił niż taki biedny niedołęga jak ja. Powiedz mu, że oddam tytuł za sto funtów. A zresztą ja tam nie upieram się przy drobiazgach, więc powiedz, że może go mieć za pięćdziesiąt, no wreszcie za dwadzieścia funtów. Tak, tak, dwadzieścia funtów to już najniższa cena. Cóż u diabła, tu rozchodzi się o honor całej familii i nie wezmę ani pensa mniej.
Oczy Tessy były zbyt pełne łez, a głos zbyt zdławiony, by mogła wyrazić uczucia, jakie nią targały. Odwróciła się szybko i wyszła.
Tak więc matka i dzieci wyruszyły razem. Tessa szła trzymając za ręce dwie młodsze siostrzyczki, spoglądające na nią od czasu do czasu z zamyśleniem, jak na kogoś, kto ma przed sobą wielkie rzeczy do spełnienia. Tuż za nimi podążała matka z najmłodszym dzieckiem na ręku. Cała ta grupa tworzyła jak gdyby alegoryczny obraz uczciwej piękności prowadzonej przez niewinność i eskortowanej przez naiwną próżność. Szli tak gościńcem, aż dotarli do początku wzniesienia, na którego szczycie miał oczekiwać wóz z Trantridge; punkt ten został ustalony po to, by oszczędzić koniowi trudu wjeżdżania pod górę. W oddali za pierwszym szeregiem pagórków piętrzące się domostwa Shastonu, wyglądające z oddali jak skały, przecinały linię górzystego grzbietu. Na pnącej się w górę drodze nie widać było nikogo prócz wysłanego wcześniej wyrostka, siedzącego na rączkach taczki, na której umieszczony był cały dobytek Tessy.
- Poczekajmy tu chwilkę, a wóz rychło nadjedzie - powiedziała pani Durbeyfield. - O tak, już go tam widzę!
Ukazał się nagle spoza najbliższego pagórka i zatrzymał się przy chłopcu z taczką. Wobec tego matka i dzieci postanowiły nie odprowadzać jej już dalej i Tessa, pożegnawszy się szybko, zaczęła iść pod górę.
Widzieli jej białą postać, jak zbliżała się do wozu, na który został już przeniesiony jej kuferek. Zanim tam jednak dotarła, spoza kępy drzew na szczycie wzniesienia wyjechał inny pojazd i minąwszy znajdujący się tam zakręt przejechał obok wózka z bagażem i zatrzymał się przy Tessie spoglądającej nań z wielkim zdziwieniem.
Matka Tessy od razu zorientowała się, że nie był to zwykły wózek, jak tamten pierwszy, lecz nowiuteńka dwukółka, cała połyskująca świeżym lakierem. Powoził nią dwudziestoparoletni młodzieniec z cygarem w zębach, w eleganckiej czapce, szarej kurtce i tegoż koloru bryczesach, stojącym kołnierzyku i brązowych rękawiczkach do konnej jazdy - krótko mówiąc, ten sam młody, piękny jeździec, który przed tygodniem zjawił się u Joanny po odpowiedź w sprawie Tessy.
Pani Durbeyfield klasnęła w dłonie jak małe dziecko. Spojrzała w dół, potem znów podniosła oczy do góry. Czyż można było się mylić co do znaczenia, jakie to mieć mogło?
- Czy to ten pan, krewniak, co to ma zrobić z naszej Tessy panią? - zapytało najmłodsze z dzieci.
Tymczasem widać było spowitą w muślin postać Tessy stojącą jeszcze w niezdecydowaniu przed tym niespodziewanym zjawiskiem, którego właściciel coś do niej mówił. Jej pozorne wahanie było czymś więcej - było nieufnością. Wolałaby stokroć zwykły wóz. Młodzieniec podszedł do niej i począł ją namawiać, by wsiadła. Odwróciła się i spojrzała w dół wzgórza na rodzinę. Widocznie coś przyśpieszyło jej decyzję - pewnie myśl, że to ona zabiła konia. Nagle wsiadła do kabrioletu, a Alec wskoczył za nią. Usiadł obok dziewczyny i natychmiast podciął konia batem. W jednej chwili minęli jadący wolno wóz z bagażem i zniknęli za grzbietem wzgórza.
Gdy tylko stracili z oczu Tessę i minęło zainteresowanie wywołane tą sceną, oczy dzieci napełniły się łzami. Najmłodsze dziecko zawołało: - Biedna, biedna Tessa! Wolałbym, żeby nie wyjeżdżała, żeby stać się panią! - i złożywszy buzię w podkówkę wybuchnęło płaczem. Ten nowy punkt widzenia był widocznie zaraźliwy, gdyż stojące obok dziecko zrobiło to samo, następne również i wkrótce wszyscy troje zaczęli głośno lamentować.
Wracając do domu Joanna Durbeyfield miała również oczy pełne łez. Ale znalazłszy się we wsi poddała się biernie losowi. Mimo to w nocy leżąc w łóżku ciężko wzdychała, aż mąż zapytał, o co jej chodzi.
- Sama dobrze nie wiem - odpowiedziała. - Myślę, że może byłoby lepiej, gdyby Tessa nie wyjechała.
- Nie mogłaś to pomyśleć o tym wprzódy?
- Jednak to dla dziewczyny okazja... Ale gdybym miała to zrobić raz jeszcze, to bym jej nie puściła, zanimbym się wprzód nie dowiedziała, czy z tego panicza naprawdę dobry człowiek i czy się nią zajął dlatego, że jest jej krewnym.
- Tak, może trzeba było to zrobić - mruknął sir John.
Ale Joanna Durbeyfield umiała zawsze znaleźć jakieś pocieszenie.
- Ha, cóż, dziewczyna pochodzi z rzetelnego pnia, więc powinna odbyć swoją drogę wraz z równymi sobie, o ile potrafi wygrać dobrze swój atut. A jeżeli on się z nią nie ożeni przedtem, to ożeni się potem, bo się do niej rozpalił, to się przecież widzi!
- Jakiż to atut? Krew d'Urberville'ów?
- Ależ nie, głupcze, to jej piękny buziak - jak niegdyś mój.
Rozdział 8
Usiadłszy obok Tessy Alec d'Urberville ruszył szybko wzdłuż grzbietu pierwszego pagórka, prawiąc jej po drodze komplementy; wóz z bagażem pozostawili daleko w tyle. Jechali ciągle pod górę, a wokół rozpościerał się rozległy krajobraz: za nimi zielona ojczysta dolina Tessy, przed nimi szary kraj, o którym nic niej wiedziała krom tego, co zauważyła podczas krótkiej wizyty w Trantridge. Dotarli tak do miejsca, skąd gościniec długim spadkiem zbiegał w dół na przestrzeni prawie całej mili.
Od czasu wypadku z Prince'em Tessa, mimo z natury odważna, podczas jazdy końmi stawała siej niezwykle bojaźliwa i najmniejszy niespodziany ruch przejmował ją lękiem. Nieco lekkomyślny sposób, w jaki powoził jej towarzysz, zaczął ją niepokoić.
- Pewnie będziemy jechali w dół wolno, prawda proszę pana? - zapytała z udaną obojętnością.
D'Urberville spojrzał na nią, przygryzł cygaro końcami dużych białych zębów i wargi jego rozszerzyły się w lekkim uśmiechu.
- Jak to, Tesso? - odrzekł wypuściwszy kilka kłębów dymu. - Czyż przystoi takiej żwawej, dzielnej dziewczynie zadawać podobne pytanie? Ja zawsze zjeżdżam na dół w pełnym galopie. Nie znam lepszego środka, by się rozruszać.
- Ale w tej chwili to panu niepotrzebne?
- Ach! - powiedział potrząsając głową. - Jest nas dwoje, z którymi trzeba się liczyć. Ja sam tu nie decyduję, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę Tib, a ona jest bardzo kapryśna.
- Kto taki?
- Moja klacz. Zdaje mi się, że przed chwilą odwróciła się i spojrzała na mnie ponuro. Czyś tego nie zauważyła?
- Niech pan nie próbuje mnie nastraszyć - rzekła Tessa chłodno.
- Ależ bynajmniej! Jeżeli ktokolwiek na świecie potrafi kierować tym koniem, to chyba tylko ja. Nie twierdzę, że ktokolwiek to potrafi, ale jeżeli - to tylko ja jeden.
- Więc po co pan trzyma takiego konia?
- Co za pytanie! Pewnie tak chciał los. Tib zabiła pewnego człowieka, a wkrótce potem, kiedym ją kupił, ta szelma mnie o mało nie zabiła. A wtedy - daję ci na to słowo - ja sam o mało jej nie zabiłem. Jeszcze dotychczas jest na mnie obrażona, bardzo obrażona i czasem, gdy ona jest w zaprzęgu, jest się niepewnym życia.
Zaczął się spadek i było widoczne, że klacz czy to z własnej woli, czy też na rozkaz swego pana (co jest znacznie bardziej prawdopodobne) tak dobrze umiała odegrać rolę śmiałka, jakiej się po niej spodziewano, że pan nie potrzebował jej dawać żadnego znaku.
Pędzili w zawrotnym tempie w dół; koła brzęczały niby dziecinny bąk, kabriolet kołysał się to na prawo, to na lewo i chwilami znajdował się w ukośnej pozycji do kierunku jazdy; przed nimi zad konia to wznosił się, to opadał. Od czasu do czasu na przestrzeni kilku jardów jedno z kół zdawało się nie dotykać ziemi, to znów kamyk wyrzucony spod koła, wirując w powietrzu, wylatywał za żywopłot, a iskry, krzesane końskimi kopytami o kamienie, błyszczały mimo białego dnia. Prosty gościniec w miarę pędu zdawał się rozszerzać, jego brzegi rozdzielały się gwałtownie jak dwa końce rozłamanego patyka i po dwóch stronach uciekały wstecz.
Wiatr dął przez biały muślin Tessy i przenikał aż do skóry, świeżo umyte włosy powiewały za jej plecami. Postanowiła niczym nie okazać strachu, ale mimo woli chwyciła d'Urberville'a za rękę, którą trzymał lejce.
- Nie chwytaj mnie za rękę, bo wypadniemy na drogę! Obejmij mnie wpół!
Objęła go rękami wpół i w ten sposób zjechali na dół.
- No, chwała Bogu, jesteśmy bezpieczni, mimo że pan tak szalał - odetchnęła Tessa mając twarz całą w ogniu.
- Tessa, wstydź się, co za humory!
- To przecież prawda.
- Dlaczego z taką niewdzięcznością odsuwasz się ode mnie w chwili, gdy czujesz się już bezpieczna?
Kiedy się go kurczowo uczepiła, nie zastanawiała się nad tym, co robi, i czy towarzysz jej jest mężczyzną, czy kobietą, drzewem czy kamieniem. Odzyskując teraz swoją poprzednią rezerwę siedziała nie odpowiadając mu - i tak dojechali do szczytu następnego wzniesienia.
- A teraz, jeszcze raz to samo! - zapowiedział d'Urberville.
- Nie, nie! - krzyknęła Tessa - proszę, niechże pan okaże więcej rozsądku.
- Ależ skoro ktoś znajduje się na jednym z najwyższych punktów w hrabstwie, to musi kiedyś zjechać na dół - brzmiała odpowiedź.
Rozluźnił lejce i po raz drugi zaczęli zjeżdżać. D'Urberville odwrócił się do niej twarzą, a gdy powóz zakołysał się, powiedział pół żartem, pół drwiąco:
- Teraz znów obejmij mnie ramionami, tak jak zrobiłaś to przedtem, moja ślicznotko.
- Nigdy! - zawołała buntowniczo Tessa trzymając się jako tako, byle go nie dotknąć.
- Pozwól mi złożyć jeden pocałunek na tych twoich czerwonych jak jagody usteczkach, a choćby na tym rozognionym policzku, a zatrzymam się, na mój honor, zatrzymam.
Zaskoczona Tessa odsunęła się nieco dalej, co widząc Alec znów popędził konia, tak że trzęsło nimi jeszcze bardziej.
- Czyż nic innego pana nie powstrzyma? - zawołała wreszcie z rozpaczą, patrząc na niego rozszerzonymi oczyma z wyrazem osaczonego zwierzęcia. A więc piękny strój, narzucony jej przez matkę, spowodował tak żałosne skutki!
- Nie, droga Tesso - brzmiała odpowiedź.
- Sama nie wiem... W takim razie dobrze... wszystko mi jedno - powiedziała żałośnie, cała zdyszana. Ściągnął lejce i gdy zwolnili, miał już złożyć na jej twarzy ów upragniony pocałunek, gdy Tessa, jakby w nagłym poczuciu wstydu, odsunęła się gwałtownie. Alec mając obie ręce zajęte powożeniem nie mógł temu manewrowi zapobiec.
- Do diabła! Czekaj, teraz oboje skręcimy kark! - zaklął roznamiętniony. - A więc w ten sposób dotrzymujesz słowa, ty mała czarownico?
- Dobrze - rzekła Tessa - już nie poruszę się więcej, skoro pan jest taki uparty. Ale myślałam, że pan będzie dla mnie dobry i zaopiekuje się mną jako mój krewny.
- Niech diabli wezmą pokrewieństwo! A więc?
- Ależ ja nie życzę sobie, by mnie ktokolwiek całował - mówiła błagalnie; duża łza zaczęła toczyć się po jej policzku, a kąciki ust drżały, gdy usiłowała powstrzymać się od płaczu. - Gdybym wiedziała, że tak będzie, wcale nie byłabym jechała!
Ale on był nieugięty, więc Tessa siedziała spokojnie, a d'Urberville złożył na jej policzku zwycięski pocałunek. Zaledwie to uczynił, Tessa, zaczerwieniona ze wstydu, chwyciła chusteczkę i wytarła na twarzy miejsce dotknięte jego ustami. Ujrzawszy to panicz poczuł się srodze urażony, gdyż było widoczne, że gest ten był odruchowy.
- Jesteś dziwnie wrażliwa jak na wiejską dziewczynę - rzekł drwiąco.
Tessa nie odpowiedziała na tę uwagę, której znaczenia nie rozumiała, nie bacząc, że go obraziła instynktownym wytarciem twarzy. W gruncie rzeczy gestem tym przekreśliła ów pocałunek, o ile to było fizycznie możliwe. Mając niejasne wrażenie, że towarzysz jej dąsa się na nią, patrzyła uparcie przed siebie, gdy jechali truchtem przez Melbury Down i Wingreen, gdy wtem zauważyła z rozpaczą, że mają jeszcze jeden spadek do przebycia.
- Jeszcze tego pożałujesz - ciągnął dalej tym samym obrażonym tonem Alec zamachując się znów batem. - Chyba że zgodzisz się dobrowolnie, bym cię, pocałował, ale tym razem bez chusteczki.
- Więc dobrze - westchnęła. - Ach, mój kapelusz. Muszę go podnieść.
W chwili gdy to mówiła, kapelusz jej sfrunął ziemię, bowiem mimo że droga prowadziła jeszcze pod górę, jechali z dużą szybkością. D'Urberville zatrzymał się i chciał po niego pójść, tymczasem Tessa już wyskoczyła z drugiej strony. Przebiegła kawałek z powrotem i podniosła zgubę.
- Daję słowo, że bez kapelusza jesteś jeszcze ładniejsza, o ile to możliwe - powiedział oglądając się za nią z kabrioletu. - No, a teraz wsiadaj! Na co czekasz?
Tessa włożyła kapelusz, przypięła go do włosów, lecz nie ruszyła się z miejsca.
- Nie, proszę pana - rzekła błyskając bielą zębów i czerwienią warg, a w oczach jej zapalił się błysk wyzwania i triumfu. - Nie wsiądę. Mam już tego dosyć!
- Co! Nie chcesz usiąść obok mnie?
- Nie, pójdę piechotą.
- Ależ do Trantridge mamy jeszcze pięć czy sześć mil drogi!
- Wszystko mi jedno, pójdę, choćby było nie wiem jak daleko. Zresztą za nami jedzie wóz z bagażem.
- Ach, ty podstępna czarownico! A teraz przyznaj się, pewnie zrobiłaś umyślnie, że kapelusz sfrunął ci na ziemię. Przysiągłbym, że tak.
Dyplomatyczny brak odpowiedzi potwierdził jego podejrzenie.
Wtedy wpadł w złość, zaczął kląć i obsypał ją wyzwiskami, jakie mu tylko przyszły do głowy, mszcząc się za jej podstęp. Zawróciwszy nagle koniem chciał na nią najechać i w ten sposób zamknąć ją w kącie pomiędzy powozem i płotem. Nie mógł jednak tego uczynić z obawy, że ją zrani.
- Powinien się pan wstydzić, że używa pan takich brzydkich wyrazów! - zawołała z oburzeniem Tessa z płotu, na który się wdrapała. - Wcale mi się pan nie podoba! Nie cierpię pana, nienawidzę! Wrócę do matki, i basta!
Spojrzawszy na nią d'Urberville odzyskał dobry humor i wybuchnął serdecznym śmiechem.
- Za to ty podobasz mi się jeszcze bardziej! - zawołał. - No, chodź, niech już będzie zgoda! Już nigdy tego nie zrobię wbrew twojej woli, przysięgam ci!
Ale Tessa nie dała się namówić na wejście do kabrioletu. Mimo to nie sprzeciwiała się, by jechał tuż obok niej. W ten sposób wolnym krokiem zbliżali się do Trantridge. Od czasu do czasu d'Urberville'a ogarniała wściekłość, pomieszana z przykrością, gdy widział, że swym zachowaniem zmusił ją do pójścia piechotą. Co prawda mogła mu teraz spokojnie zaufać, ponieważ jednak straciła do niego zaufanie, szła dalej pieszo, zamyślona, jakby zastanawiając się, czy nie byłoby rozsądniej powrócić do domu. Skoro jednak postanowiła jechać, to cofnąć się bez poważniejszej racji byłoby chwiejnością, a może nawet dziecinadą. Jakże mogłaby teraz stanąć przed rodzicami, zabrać z powrotem kuferek i przekreślić cały plan uratowania rodziny, a to wszystko dla jakichś tam sentymentalnych powodów!
Kilka minut później w oddali ukazały się kominy folwarku The Slopes, a na prawo w zacisznym zakątku podwórze z domkiem dla drobiu - cel drogi Tessy.
Rozdział 9
Społeczeństwo kur, wśród których Tessa objęła stanowisko dozorczyni, żywicielki, pielęgniarki, chirurga i przyjaciółki, miało swoją kwaterę główną w starej, krytej strzechą chatce, zbudowanej na ogrodzonym placu, który był dawniej ogrodem, lecz obecnie stał się zdeptanym, piaszczystym podwórkiem. Chatka obrosła cała bluszczem, a jej komin opleciony gałązkami tej pasożytniczej rośliny wyglądał niczym wieża w ruinach. Dolne pokoje zostały całkowicie oddane na użytek kur, spacerujących dokoła z minami właścicielek, jak gdyby dom ten był zbudowany przez nie, a nie przez obróconych już w proch i spoczywających dziś na cmentarzu dzierżawców. Potomkowie dawnych właścicieli uważali niemal za ujmę dla swej rodziny, że ów dom tak przez nich ukochany, dom, który niegdyś kosztował ich dziadów tyle pieniędzy i służył tylu pokoleniom, zanim państwo d'Urberville tu przybyli i pobudowali się, został tak obojętnie przeznaczony przez panią Stoke-d'Urberville na kurzą farmę, gdy tylko cała posiadłość zgodnie z prawem dostała się w jej ręce.
- Za naszych pradziadów - mówili - dom ten był dość dobry dla ludzi, nie dla kur.
W pokoju, gdzie niegdyś dziesiątki niemowląt popłakiwało przy karmieniu, teraz słychać było stukanie dziobów kurcząt wylęgających się z jaj. Na miejscu, gdzie niegdyś siadywali w fotelach spokojni rolnicy, dziś stały kojce pełne rozgdakanych kur. W kącie, gdzie kiedyś buzował ogień na kominku, leżały przewrócone ule, a kury składały w nich jajka; grządki przed domem, dawniej starannie okopane łopatami i pielęgnowane przez troskliwych gospodarzy, zostały teraz w dziki sposób rozgrzebane przez koguty.
Ogród dokoła domku był otoczony murem, a wejście do wewnątrz prowadziło przez jedyne drzwi.
Nazajutrz rano, gdy Tessa od godziny zajęta była wprowadzaniem różnych zmian i ulepszeń, jak przystało na znającą się na rzeczy córkę hodowcy drobiu, drzwi w murze otworzyły się i weszła pokojówka w białym czepeczku i fartuszku. Przyszła z dworu.
- Pani d'Urberville prosi, jak zwykle, o kury - powiedziała, a widząc, że Tessa nie rozumie, o co chodzi, wyjaśniła: - Nasza pani jest stara i niewidoma.
- Niewidoma! - zawołała Tessa.
Zanim w myśli jej zdążyło się skrystalizować podejrzenie, obudzone tą wiadomością, Tessa zgodnie ze wskazówkami swej towarzyszki wybrała dwa najpiękniejsze okazy hamburczyków i poprzedzana przez pokojówkę trzymającą również w objęciach dwa koguty, poszła do położonego tuż obok dworu.
W pałacu, choć ozdobnym i okazałym, można było - w tej przynajmniej jego części - zauważyć ślady wskazujące na zamiłowanie właścicielki do ptactwa: przed frontowymi drzwiami fruwały piórka, a na trawnikach stały kojce dla kur.
W salonie na parterze, zagłębiona w fotelu, obrócona tyłem do światła siedziała właścicielka i pani tego majątku, siwowłosa kobieta, licząca nie więcej niż sześćdziesiąt lat, a może nawet mniej, ubrana w duży czepek. Miała ruchliwą twarz, jaką miewają zwykle ci, którzy tracili wzrok stopniowo, po uporczywej walce o zachowanie go, aż wreszcie z buntem w duszy poddawali się losowi, w przeciwieństwie do apatycznych twarzy ludzi od dawna ociemniałych lub ślepych od urodzenia.
Tessa, trzymając w każdej ręce swe pierzaste brzemię, zbliżyła się do niej.
- Ach, więc to ty jesteś tą młodą kobietą, która przyjechała, by zaopiekować się moimi ptakami? - zapytała pani d'Urberville usłyszawszy obce kroki. - Mam nadzieję, że będziesz dla nich dobra. Mój rządca mówił, że doskonale się do tego nadajesz. Gdzie są moje kureczki? Ach, to Strut! Ale dziś jest jakoś mniej żwawy niż zwykle. Pewnie przestraszył się znalazłszy się w obcych rękach. Fena tak samo, tak, oboje są trochę wystraszeni, prawda, moje skarby? Ale wkrótce do ciebie przywykną.
Gdy starsza pani to mówiła, Tessa i pokojówka, posłuszne jej gestom, po kolei umieszczały kury na jej kolanach, a ona obmacywała je od głowy do ogona badając ich dzioby, grzebienie, skrzydła i łapy. Za pomocą dotyku rozpoznawała je natychmiast, a żadne złamane lub zabrudzone piórko nie uszło jej uwagi. Dotykała woli i natychmiast poznawała, co jadły, czy nie za mało lub za dużo, a jej ruchliwa twarz żywą mimiką wyrażała krytykę albo pochwałę, w zależności od tego, co jej przyszło do głowy.
Ptaki przyniesione przez dziewczęta zostały odniesione z powrotem na podwórze i cały ten proces powtarzał się, dopóki wszystkie ulubione kury i koguty nie zostały przedstawione starej pani, a więc hamburczyki, benthamy, dorkingi i wszystkie inne, jakie wówczas były w modzie; przy tym właścicielka ich rzadko kiedy się myliła, gdy chodziło o rozpoznanie pierzastych gości, które kolejno brała na kolana.
Cały ten obrządek przypominał Tessie uroczystość konfirmacji, przy czym pani d'Urberville była biskupem, kury - młodzieżą konfirmowaną, a ona i pokojówka - proboszczem i wikarym tutejszej parafii. Pod koniec ceremonii pani d'Urberville krzywiąc się i marszcząc twarz zapytała niespodziewanie Tessę:
- Czy umiesz gwizdać?
- Gwizdać, proszę pani?
- Tak, gwizdać melodie.
Tessa, podobnie jak prawie wszystkie wiejskie dziewczęta, umiała gwizdać, aczkolwiek w eleganckim towarzystwie nie ośmieliłaby się tą sztuką popisywać. Mimo to nieśmiało przyznała się, że umie.
- W takim razie będziesz musiała odbywać co dzień ćwiczenia. Był tu chłopak, który umiał to doskonale, ale już odszedł. Chciałabym, żebyś gwizdała moim gilom. Ponieważ nie mogę ich widzieć, pragnęłabym je choć słyszeć; w ten sposób uczymy je różnych melodii. Elżbieto, pokaż jej, gdzie są klatki. Musisz rozpocząć to już od jutra, gdyż inaczej powrócą znów do swego ćwierkania. W ostatnich dniach były trochę zaniedbane.
- Pan d'Urberville gwizdał im dziś rano, proszę pani! - rzekła pokojówka.
- On? Ech!...
Starsza pani skrzywiła się z niechęcią i nie dała innej odpowiedzi.
W ten sposób zakończyło się przyjęcie Tessy przez jej rzekomą krewną, a ptaki zostały odniesione z powrotem na swoje miejsce. Tessę nie bardzo zdziwiło zachowanie pani d'Urberville. Po zapoznaniu się z domem nie spodziewała się niczego innego. Była jednak daleka od przypuszczenia, że pani d'Urberville nie słyszała ani słowa o ich domniemanym pokrewieństwie. Dziewczyna doszła do wniosku, że ociemniała dama nie żywi dla syna gorętszego uczucia. Ale tu również się myliła. Pani d'Urberville nie była pierwszą matką, która, choć z uczuciem żalu, musiała jednak kochać swoje dziecko i czuć do niego gorzkie przywiązanie.
Mimo niemiłego wrażenia, jakie odniosła wczoraj, Tessa skłonna była polubić nowość i swobodę swego obecnego stanowiska, teraz gdy słońce znów zaświeciło, a ona objęła swoje obowiązki; toteż z ciekawością zabrała się do wypróbowania swej umiejętności w dziwacznej sztuce, jakiej od niej wymagano. Chciała się upewnić, czy będzie mogła utrzymać swoją posadę. Skoro tylko znalazła się sama w otoczonym murem ogrodzie, usiadła na kojcu i z powagą złożyła wargi w dzióbek, by rozpocząć od dawna poniechane ćwiczenia w gwizdaniu. Przekonała się jednak, że dawny jej talent w tym kierunku ograniczał się obecnie do dmuchania ustami, bez wydania jednej czystej nutki.
Dmuchała więc daremnie i dmuchała, dziwiąc się, jak mogła stracić taką, zdawałoby się, wrodzoną umiejętność, gdy nagle zauważyła jakieś poruszenie między gałęźmi bluszczu oplatającymi mur jak również cały domek. Spojrzawszy w tym kierunku zobaczyła, że ktoś zeskakuje z muru na ziemię. Był to Alec d'Urberville, którego nie widziała na oczy od czasu, gdy poprzedniego dnia przywiózł ją był przed domek ogrodnika, gdzie zamieszkała.
- Dalibóg! Na honor! - zawołał. - Nigdy jeszcze natura i sztuka nie stworzyły czegoś równie pięknego jak ty, kuzynko Tesso (słowo “kuzynko" zabrzmiało nieco ironicznie). Obserwowałem cię spoza parkanu. Wyglądasz niby statua wyobrażająca Niecierpliwość, układasz te swoje śliczne, różowe usteczka jak do gwizdania i fiukasz, i fiukasz klnąc po cichu i nie mogąc wydobyć jednej nutki. Widzę, że się złościsz, iż nie możesz tego zrobić.
- Może byłam zła, ale wcale nie klęłam.
- Aha, rozumiem, po co ta próba, to z powodu gilów. Moja matka chce, żebyś prowadziła dalej ich muzyczną edukację. Jakiż to z jej strony egoizm! Chyba dozorowanie tych przeklętych kur i kogutów jest już dostateczną pracą dla każdej dziewczyny. Gdybym był na twoim miejscu, to odmówiłbym kategorycznie.
- Ależ matka pana specjalnie wymaga, bym to robiła, i chce, bym była gotowa już na jutro rano.
- Doprawdy? W takim razie dam ci kilka lekcji.
- Nie, nie! - zawołała Tessa cofając się ku drzwiom.
- Nie bądź głupia! Nie mam zamiaru cię dotknąć. Słuchaj, ja stanę po jednej stronie tej drucianej siatki, a ty po drugiej. W ten sposób będziesz się czuła zupełnie bezpieczna. A teraz uważaj! Zaciskasz wargi zbyt mocno. Trzeba ot tak!
Słowa te wprowadził w czyn i zagwizdał parę taktów piosenki Odwróć, odwróć usta twoje... Ale Tessa tej aluzji nie zrozumiała.
- Teraz spróbuj ty - powiedział.
Starała się utrzymać powagę, twarz jej przybrała surowość rzeźby. Ale on nie przestawał nalegać, wreszcie Tessa chcąc się go pozbyć złożyła wargi według jego wskazówek, tak aby wydobyć czysty ton. Zamiast tego roześmiała się smutno, a potem poczerwieniała, zła, że się roześmiała.
Zachęcał ją:
- Spróbuj jeszcze raz!
Tym razem Tessa była poważna, żałośnie poważna; spróbowała raz jeszcze i niespodziewanie udało jej się wydać czysty, okrągły dźwięk. Przyjemność, jaką odczuła widząc, że jej się powiodło, stłumiła w niej na chwilę wszystkie inne uczucia; oczy jej pojaśniały i bezwiednie uśmiechnęła się do swego towarzysza.
- Nareszcie! Dałem ci dobry początek, teraz wszystko pójdzie już jak z płatka. Widzisz, powiedziałem, że się do ciebie nie zbliżę, i mimo pokusy, jakiej dotychczas nie doznał żaden śmiertelnik, dotrzymałem słowa... Tesso, czy nie uważasz, że moja matka jest starą dziwaczką?
- Jeszcze za mało ją poznałam, proszę pana.
- Przekonasz się sama, że tak jest naprawdę, inaczej nie kazałaby ci uczyć gile gwizdania. W tej chwili nie jestem u niej w łaskach, ale ty staniesz się jej faworytką, o ile będziesz się dobrze obchodziła z jej zwierzakami. Do widzenia! Jeżeli napotkasz jakie trudności, to nie zwracaj się do rządcy. Przychodź wprost do mnie.
Przy takich to porządkach w gospodarstwie Tessa Durbeyfield zaczęła pełnić swoje obowiązki. Przebieg zdarzeń pierwszego dnia jej pobytu powtarzał się wiernie przez wiele dni następnych. Przyzwyczaiła się do obecności Aleca d'Urberville dzięki zręczności, z jaką prowadził z nią wesołe rozmowy i żartobliwie nazywał “kuzynką", gdy byli sami; toteż w stosunku do niego pozbyła się swej pierwotnej nieśmiałości, aczkolwiek bliskość ta nie budziła w niej uczucia, które zwykle rodzi inną nieśmiałość, bardziej tkliwego rodzaju. Była mu jednak bardziej powolna, niż gdyby ich łączyła zwykła znajomość, a to na skutek nieuniknionej zależności od jego matki i wskutek względnej bezradności staruszki wobec syna.
Wkrótce przekonała się, że gwizdać dla gilów w pokoju pani d'Urberville nie było zajęciem zbyt uciążliwym, szczególnie gdy odzyskała już tę umiejętność - przecież nauczyła się od swej muzykalnej matki wielu melodyjek doskonale nadających się dla tych małych śpiewaków. Chwile spędzane co rano na gwizdaniu przy klatkach były dla niej jeszcze przyjemniejsze niż ćwiczenia w ogrodzie. Nie będąc skrępowana obecnością młodego człowieka ściągała wargi, przysuwała je do prętów klatki i z nieprzymuszonym wdziękiem ćwierkała swym uważnym słuchaczom.
Pani d'Urberville sypiała w wielkim, wspartym na czterech kolumnach łożu, osłoniętym ciężką adamaszkową kotarą; gile zajmowały ten sam pokój i w pewnych godzinach fruwały swobodnie, zostawiając małe, białawe ślady na meblach i obiciach. Pewnego dnia, gdy Tessa jak zwykle odbywała swoją lekcję przy oknie, gdzie były ustawione klatki, wydało jej się, że za łóżkiem usłyszała jakiś szmer. Starej pani nie było wtedy w pokoju i odwróciwszy się dziewczyna miała wrażenie, że pod frędzlą kotary widzi czubki męskich butów. Wobec tego zaczęła gwizdać tak fałszywie, że ów podsłuchujący - o ile się tam naprawdę znajdował - musiał się zorientować, że jego obecność została odkryta. Odtąd Tessa co rano odchylała kotarę, lecz nigdy nikogo tam nie znalazła. Widocznie Alec d'Urberville zrozumiał, że lepiej będzie powstrzymać się od takich wybryków i nie przerażać jej podobnymi zasadzkami.
Rozdział 10
Każda wieś miewa swe idiosynkrazje, swój ustrój, nawet własny kodeks moralności. Lekkość obyczajów niektórych młodych kobiet w Trantridge i w jego sąsiedztwie była powszechnie znana i może symptomatyczna dla lekkomyślnego ducha tego, kto w tej okolicy władał majątkiem The Slopes. Okolica ta miała jeszcze jedną, bardziej zakorzenioną wadę: ludzie pili tu na umór. Głównym tematem rozmów w pobliskich farmach bywała zwykle bezcelowość oszczędzania pieniędzy; matematycy w roboczych bluzach, wsparci na pługach lub motykach, zagłębiali się w drobiazgowe kalkulacje, by dowieść, że pomoc ze strony gminy skuteczniej zaspokaja potrzeby ludzi na starość niż oszczędności uciułane z ich zarobków przez całe życie.
Najmilszą rozrywką tych filozofów było pójście w sobotę wieczorem po skończonej robocie do Chaseborough, chylącego się do upadku targowego miasteczka, odległego o mniej więcej trzy mile. Powracało się stamtąd następnego dnia o świcie po to, by spędzić niedzielę na przesypianiu skutków niestrawności spowodowanej wypiciem oryginalnej mieszaniny, którą sprzedawano jak piwo w zmonopolizowanych, niegdyś prywatnych szynkach.
Przez dłuższy czas Tessa nie brała udziału w tych cotygodniowych pielgrzymkach. Lecz za namową miejscowych gospodyń, niewiele starszych od niej (wynagrodzenie najemnych rolników było takie samo, gdy mieli dwadzieścia jeden lat czy czterdzieści, dlatego małżeństwa zawierano tu wcześnie), wreszcie zgodziła się pójść. Pierwsza wyprawa przyniosła jej więcej przyjemności, niż się spodziewała, a po całotygodniowej, monotonnej pracy na kurzej farmie wesołość towarzyszy udzieliła się i Tessie. Uczestniczyła więc coraz częściej w tych wycieczkach. Była zgrabna, interesująca i znajdowała się nieledwie na progu kobiecości, toteż jej, zjawienie się ściągało na nią chytre spojrzenia próżniaków wałęsających się po ulicach Chaseborough; z tego względu, choć czasem chodziła tam sama, jednak zawsze o zmierzchu przyłączała się do kolegów, aby w ich towarzystwie powrócić bezpiecznie do domu.
Przez miesiąc czy dwa wszystko szło tym trybem, aż do pewnej soboty we wrześniu, kiedy dzień targowy zbiegł się z jarmarkiem; skorzystali z tego pielgrzymi z Trantridge, żeby się podwójnie uraczyć w szynkach. Dnia tego zajęcia Tessy przeciągnęły się dłużej niż zwykle, więc towarzysze jej przybyli do miasteczka dużo wcześniej niż ona. Był piękny wrześniowy wieczór na chwilę przed zachodem słońca, gdy żółte światła walczą z błękitnymi cieniami przeplatając się z nimi smugami cienkimi jak włos, a samo powietrze jest widzialne bez pomocy bardziej stałych obiektów prócz niezliczonych skrzydlatych owadów wirujących w górze. W tej słabo oświetlonej mgiełce Tessa szła nie spiesząc się.
O zbieżności dnia targowego z jarmarkiem dowiedziała się dopiero po przyjściu na miejsce, gdy już zapadał zmierzch. Załatwiła szybko swe skromne zakupy i jak zwykle zaczęła się rozglądać szukając wieśniaków z Trantridge.
Na razie nie mogła ich znaleźć; powiedziano jej, że wielu z nich poszło na tak zwaną prywatną tańcówkę, odbywającą się w domu pewnego handlarza sianem i torfem, który prowadził transakcję z ich folwarkiem. Dom ten był położony w ustronnym zakątku miasteczka i Tessa poszukując drogi natknęła się niespodzianie na pana d'Urberville stojącego na rogu ulicy.
- To ty, moja ślicznotko? O tak późnej godzinie? - spytał.
Odpowiedziała, że po prostu czeka na towarzyszy, aby razem z nimi powrócić do domu.
- Jeszcze się zobaczymy - zawołał za nią przez ramię, widząc, że skręciła w boczną uliczkę.
Zbliżając się do domu handlarza usłyszała dźwięki skrzypiec grających szkocki taniec reel, rozbrzmiewające w jakimś budynku w głębi podwórza, natomiast nie słyszała stąpań tańczących - rzecz szczególna w tych stronach, gdzie zwykle tupot stóp zagłusza muzykę. Ponieważ drzwi frontowe były otwarte na oścież, mogła, o ile zmierzch na to pozwalał, poprzez dom dojrzeć znajdujący się za nim ogród; nikt nie odpowiedział na jej pukanie, więc poszła przez sień na ścieżkę prowadzącą do budynku, skąd dochodziły dźwięki skrzypiec.
Była to szopa bez okien używana jako skład; z jej otwartych drzwi spływała w mrok rozjarzona żółtym światłem mgła, którą na razie Tessa wzięła za oświetlony dym, lecz, podszedłszy bliżej zauważyła, że była to chmura kurzu rozjaśniona blaskiem świec palących się wewnątrz. Zamglony ich blask rysował kontur drzwi na tle mroku panującego w ogrodzie.
Tessa podeszła blisko i zajrzawszy do środka spostrzegła niewyraźne sylwetki podskakujące do góry i opadające na dół zgodnie z figurami tańca. Bezgłośność ich stąpań tłumaczyła się tym, że wszyscy mieli obuwie oblepione kruszynami siana i torfu i tańczyli w kurzu powstałym z ich resztek; kurz ten rozwiewany przez roztańczone stopy utworzył ów mglisty opar, w który spowita była cała ta scena. Starte na proch zmurszałe okruchy torfu i siana, zmieszane z potem tancerzy, tworzyły jakby roślinno-ludzki pyłek kwiatowy; dźwięki skrzypiec rozbrzmiewały w nim słabo w przeciwieństwie do zapału, z jakim wybijano rytm tańca. Tańczący kaszlali i kaszląc śmieli się. W mętnym, niewyraźnym świetle wyglądali na tłum satyrów obejmujących nimfy; każdy bożek Pan wirował ze swoją Syrinx , każda Lotis usiłowała wymknąć się swojemu Priapusowi, choć nigdy jej się to nie udawało.
Od czasu do czasu któraś para stawała we drzwiach, by zaczerpnąć powietrza, a gdy mgła nie przesłaniała już ich postaci, owi półbogowie stawali się znów dobrze znanymi osobami z najbliższego sąsiedztwa. Jakiejże metamorfozie potrafiło ulec Trantridge w przeciągu tych kilku krótkich godzin!
Paru Sylenów spośród tego tłumu rozsiadło się na ławkach i wiązkach siana pod ścianą budynku; jeden z nich poznał Tessę.
- Nasze dziewczęta uważają, że nie wypada im tańczyć w gospodzie “Pod Kwiatem Lilii", nie chcą, by każdy wiedział, kto jest ich wybranym kawalerem - tłumaczył jej. - Zresztą gospoda często zamyka się, zanim zdążą się rozkrochmalić. Wobec tego przychodzimy tutaj i posyłamy sobie po trunki.
- Ale kiedy wracacie do domu? - zapytała Tessa z pewnym niepokojem.
- Wkrótce, prawie zaraz. Właśnie kończy się ostatni dżig.
Więc czekała. Reel zbliżał się ku końcowi i część towarzystwa zamierzała już wracać. Ale inni nie zgodzili się na to i rozpoczęto nowy taniec. “Ten pewnie będzie już ostatni" - pomyślała Tessa, lecz niestety, po tym nastąpił inny. Zaczęła się martwić i niepokoić, skoro jednak czekała już tak długo, była zmuszona czekać jeszcze dłużej, gdyż ze względu na jarmark drogi pełne były włóczęgów mogących mieć złe zamiary. Nie przerażały jej zwykłe, możliwe do przewidzenia niebezpieczeństwa, ale lękała się nieznanego. Gdyby znajdowała się blisko Marlott, bałaby się daleko mniej.
- Nie denerwuj się tak, moja duszko - perswadował jej krztusząc się od kaszlu młodzieniec o spotniałej twarzy, w słomkowym kapeluszu zsuniętym tak głęboko na tył głowy, że rondo otaczało mu czoło niby aureolą świętych. - Czego się tak śpieszysz? Jutro, Bogu dzięki, jest niedziela i możemy śmiało przespać godzinę nabożeństwa w kościele. Zatańcz lepiej ze mną.
Tessa lubiła taniec, ale tutaj nie chciała tańczyć. Ruchy splecionych par stawały się coraz bardziej namiętne; od czasu do czasu muzykanci, ukryci poza świetlistym słupem kurzu, zmieniali melodie grając przy strunniku lub drzewcem smyczka, lecz to nikomu nie przeszkadzało i zziajane sylwetki wirowały dalej.
Pary nie zmieniały się, o ile między danserami istniała, wzajemna sympatia. Zmiana partnerów oznaczała po prostu, że niektóre pary nie dobrały się jeszcze ku wspólnemu zadowoleniu, a o tej porze każda para była już odpowiednio dobrana. Wtedy to właśnie rozpoczynała się faza marzenia i ekstazy, a wzruszenie przybierało znaczenie niemal kosmiczne i tylko jakaś przypadkowa przeszkoda mogłaby tych ludzi powstrzymać od snucia marzeń, jeżeli pragnęli snuć je dalej.
Nagle rozległ się głuchy łoskot: jedna z wirujących par upadła i tancerze leżeli na ziemi, splątani ze sobą. Następna para, nie mogąc się zatrzymać, z rozpędu runęła na przeszkodę. W ogólnej chmurze pyłu powstała dokoła leżących inna, mniejsza, w której zaledwie można było rozróżnić plątaninę poruszających się gwałtownie nóg i ramion.
- Czekaj, mój panie, będziesz miał się z pyszna, kiedy powrócimy do domu! - rozległ się spod stosu ludzi piskliwy okrzyk nieszczęsnej partnerki, której kawaler przez swą niezgrabność spowodował ten wypadek. Trzeba dodać, że partnerka była jego niedawno poślubioną żoną; w Trantridge taki dobór par tanecznych nie był czymś niezwykłym, dopóki małżonków łączyło jeszcze uczucie. A w ich późniejszym pożyciu zdarzało się często, że chcąc podczas zabawy uniknąć, by jedno z małżonków zostało bez pary, oboje tańczyli ze sobą.
Poza plecami Tessy w mroku ogrodu rozległ się głośny śmiech i złączył się z ogólnym wybuchem śmiechu na sali. Tessa obejrzała się i zobaczyła czerwony ognik cygara: stał tam samotnie Alec d'Urberville. Skinął ku niej i Tessa niechętnie zbliżyła się do niego.
- Co ty tu robisz, moja ślicznotko?
Była tak zmęczona po tym długim dniu i chodzeniu, że wyznała mu swoje strapienie; powiedziała, że już od czasu, gdy się z nim spotkała, czeka na towarzyszy, by powrócić razem do domu, ponieważ nocą boi się iść samotnie mało znaną drogą.
- Zdaje mi się jednak - dodała - że oni nigdy nie zdecydują się odejść i chyba nie będę już czekała dłużej.
- Słusznie, nie czekaj na nich. Wprawdzie przyjechałem tu dziś konno, ale przyjdź do gospody “Pod Kwiatem Lilii", wynajmę tam bryczkę i odwiozę cię do domu.
Tessa, aczkolwiek propozycja ta jej pochlebiała, nie pozbyła się jeszcze swej dawnej nieufności do Aleca i mimo ich ociągania się z powrotem, wolała wrócić do domu razem z robotnikami. Odpowiedziała więc, że jest mu bardzo wdzięczna, lecz nie chce go fatygować.
- Przyrzekłam, że będę na nich czekała, więc oni liczą na mnie.
- Dobrze, moja niezależna panno. Rób, jak chcesz... Wobec tego nie mam się co śpieszyć... Boże, jakiego tu oni narobili zamieszania!
Alec nie wszedł w krąg światła, lecz niektórzy z tańczących zauważyli go, a jego obecność przyczyniła się do przerwania na chwilę tańca i do zorientowania się, że czas mija. Gdy zapalił zgasłe cygaro i odszedł, ludzie z Trantridge zaczęli się oddzielać od przybyszów z innych farm i gotowali się do tłumnego odejścia. Zebrali swoje kosze i tłumoczki i w pół godziny później, gdy zegar wybił kwadrans po jedenastej, rozciągnęli się długim wężem na drodze wiodącej poprzez wzgórza do ich domostw.
Mieli przed sobą trzy mile suchej i białej drogi, dzięki księżycowi bielszej dziś niż zwykle.
Tessa, idąc w gromadzie to z jedną, to z drugą grupą ludzi, zauważyła wkrótce, że niektórzy mężczyźni, znalazłszy się na świeżym powietrzu po obfitym uraczeniu się alkoholem, idą zygzakiem i zataczają się. Niektóre, bardziej lekkomyślne kobiety miały również chód niepewny; między innymi ciemnowłosa virago Kar Darch, zwana Damą Pikową, do niedawna kochanka d'Urberville'a, jej siostra Nancy, zwana Damą Karową, i pewna młoda mężatka, która zdążyła się już przewrócić. Jakkolwiek czyimś prostaczym, pozbawionym złudy poezji oczom mogli w danej chwili wydawać się wulgarni i niezgrabni, to we własnym mniemaniu wyglądali zupełnie inaczej. Szli mając wrażenie, że unoszą się w jakiejś podtrzymującej ich przestrzeni, pełni nowych i głębokich myśli, doznając uczucia, że łącznie z dokolną przyrodą tworzą całość, której wszystkie cząstki w radosnej harmonii przenikają się wzajemnie. Byli tak wzniośli jak księżyc i gwiazdy nad nimi, zaś księżyc i gwiazdy płonęły podobnym uniesieniem jak oni.
Tessa wyniosła z ojcowskiego domu tak bolesne wspomnienia tego rodzaju, że świadomość stanu, w jakim znajdowali się jej towarzysze, zepsuła przyjemność, którą odczuwała na początku tej przechadzki w świetle księżyca. Mimo to nie odłączyła się od gromady z powodów, o których wyżej była mowa.
Na głównym gościńcu szli rozproszeni, lecz teraz droga ich wiodła przez polne wrota, a gdy idący na przedzie nie mogli się uporać z ich otwarciem, wszyscy zgromadzili się razem.
Na czele gromady szła Kar, Dama Pikowa, niosąc w wiklinowym koszu wiktuały dla matki, własny materiał na firanki oraz inne zakupy na cały tydzień. Kosz był duży i ciężki, więc Kar dla wygody umieściła go na głowie, gdzie chwiał się w ryzykownej równowadze, gdy szła trzymając się pod boki.
- Kar, co tam pełznie po twoich plecach? - zapytał nagle ktoś z gromady.
Wszyscy na nią spojrzeli. Miała na sobie jasną suknię z wzorzystego kretonu, a z tyłu głowy, sięgając poniżej pasa, zwieszał się rodzaj sznura, coś niby warkocz Chińczyka.
- Pewnie rozwiązały się jej włosy - powiedział ktoś inny.
Nie, to nie były włosy: był to czarny strumień czegoś, co wyciekało z kosza i niby lepki wąż połyskiwało w spokojnym, chłodnym blasku księżyca.
- To melasa - orzekła jakaś spostrzegawcza gospodyni.
Istotnie, była to melasa. Stara babka Damy Pikowej miała słabość do słodyczy. Miodu dawały jej dość własne ule, lecz melasa była jej ulubionym przysmakiem, więc Kar chciała jej zrobić niespodziankę. Ciemnowłosa dziewczyna szybkim ruchem zdjęła z głowy kosz i przekonała się, że naczynie z melasą było stłuczone.
Tymczasem niezwykły widok, jaki przedstawiały plecy Kar, wywołał ogólny wybuch śmiechu, co rozgniewało czarną damę pobudzając ją do natychmiastowego pozbycia się tej śmiesznej ozdoby w pierwszy, lepszy sposób, jaki jej wpadł do głowy, i bez pomocy tych, którzy się z niej wyśmiewali. Rozzłoszczona, pobiegła na łąkę, przez którą mieli, iść, i rzuciwszy się na wznak na ziemię zaczęła z całej siły trzeć suknią o trawę, wykręcając się i sunąc na plecach, podparta łokciami.
Śmiech rozległ się jeszcze głośniej; jedni opierali się o płoty, drudzy o słupy, jeszcze inni na swych laskach, nie mogąc się utrzymać na nogach na skutek konwulsyjnego śmiechu, jaki wywołał widok dziewczyny. Nasza bohaterka, Tessa, dotychczas spokojna, w tej chwili szalonej wesołości nie mogła nie przyłączyć się do innych.
Przyniosło jej to nieszczęście pod niejednym względem. Zaledwie czarna dama posłyszała pośród śmiechu innych bardziej wstrzemięźliwy i dźwięczny śmiech Tessy, gdy tlejące w niej od dawna poczucie rywalizacji rozżarzyło się do szaleństwa. Skoczyła na równe nogi i stanęła przed tą, która była przedmiotem jej nienawiści.
- Jak śmiesz wyśmiewać się ze mnie, ty dziewko! - krzyknęła.
- Nie mogłam się powstrzymać widząc, że inni robią to samo - tłumaczyła się Tessa śmiejąc się dalej.
- Aha, zdaje ci się, że jesteś lepsza od innych, dlatego że w tej chwili jesteś jego ulubienicą. Ale poczekaj no, moja panno! Poczekaj! Jestem warta dwa razy więcej niż taka jak ty. Popatrz no na mnie! Przyjrzyj się!...
Tessa ze zgrozą ujrzała, że czarna dama zaczyna ściągać z siebie stanik (którego ze względu na śmieszną sytuację rada była pozbyć się jak najprędzej), aż obnażyła pełny gors, plecy i ramiona; w świetle księżyca zajaśniały one doskonałą okrągłością kształtów zmysłowej wiejskiej dziewczyny, piękne i jasne niczym rzeźba Praksytelesa. Kar zacisnęła pięści i stanęła w wyzywającej postawie, chcąc bić się z Tessą.
- A więc to tak? Wiedz, że nie będę się z tobą biła! - oświadczyła wyniośle Tessa. - I gdybym była wiedziała, coś ty za jedna, nie poniżyłabym się do przebywania w towarzystwie takiej dziewki jak ty!...
Treść tego nader dosadnego przemówienia ściągnęła na nieszczęsną głowę ślicznej Tessy cały potok wyzwisk, szczególnie ze strony Damy Karowej, którą łączył z d'Urberville'em taki sam stosunek, o jaki posądzano Kar, i która razem z tą ostatnią wystąpiła przeciw wspólnemu wrogowi. Kilka innych kobiet uderzyło w ten sam ton z zapalczywą wrogością, jakiej żadna z nich nie byłaby okazała, gdyby nie spędzony na hulance wieczór. W tym stanie rzeczy mężowie i kochankowie uważając, że Tessa została potraktowana niesprawiedliwie, i starając się przywrócić spokój, stanęli w jej obronie, lecz natychmiastowym skutkiem owych starań było tylko zaostrzenie wojny.
Tessa była oburzona i zawstydzona. Nie myślała już o samotnej drodze ani o późnej godzinie, jedynym jej pragnieniem było odłączyć się jak najprędzej od tej całej bandy. Wiedziała dobrze, że lepsi spośród nich będą jutro żałowali wybuchu złości. Wszyscy weszli już na łąkę, a ona cofnęła się nieco, aby umknąć samotnie, gdy nagle jakiś jeździec wysunął się prawie bezszelestnie spoza płotu ogradzającego drogę i spojrzenie Aleca d'Urberville ogarnęło całą scenę.
- Ludzie, cóż to, u diabła, za burda? - spytał.
Nikt nie pośpieszył z odpowiedzią. Alec co prawda nie potrzebował żadnego wyjaśnienia. Usłyszawszy ich głosy, gdy znajdował się jeszcze w pewnym oddaleniu, podjechał ukradkiem bliżej i dowiedział się wszystkiego, o co mu chodziło.
Tessa stała na uboczu przy ogrodzeniu. D'Urberville nachylił się ku niej i szepnął:
- Wskocz za mną na siodło, a w sekundę znajdziemy się daleko od tych rozwrzeszczanych kotów.
Dziewczyna była bliska omdlenia, tak żywo odczuła, że nastąpiła chwila przełomowa. W każdym innym wypadku nie byłaby przyjęła podobnej pomocy i towarzystwa, tak jak ich nie przyjmowała tyle razy przedtem; nawet teraz obawa samotności nie byłaby jej zmusiła do postąpienia inaczej. Ale zaproszenie przyszło właśnie w tym krytycznym momencie, kiedy jeden skok na konia zmieniłby jej strach i wstręt do przeciwników w triumf nad nimi, i Tessa poddała się impulsowi: wspięła się na wrota, zaczepiła się końcem bucika o stopę Aleca i wskoczyła za nim na siodło. Oboje pędzili już w szarej dali, nim rozkrzyczani pijacy spostrzegli, co się stało.
Dama Pikowa zapomniała o poplamionym staniku, stanęła obok Damy Karowej i potykającej się wciąż młodej mężatki i wszystkie zapatrzyły się z uporem w kierunku, gdzie tętent konia powoli zamierał w ciszy drogi.
- Na co się tak gapicie? - zapytał jeden z mężczyzn, który nie zauważył tego incydentu.
- Ha-ha-ha! - zaśmiała się czarnowłosa Kar.
- Hi-hi-hi! - zawtórowała jej pijana mężatka opierając się na ramieniu swego czułego małżonka.
- Hu-hu-hu! - śmiała się matka czarnowłosej Kar i muskając palcem meszek pod nosem, wyjaśniła lakonicznie:
- To się nazywa wpaść z deszczu pod rynnę.
Po czym te dzieci wsi, którym nawet nadużycie alkoholu nie mogło na dłużej zaszkodzić, udały się polną ścieżką w dalszą drogę. Gdy tak szli, wraz z nimi dokoła cienia każdej głowy posuwał się krąg opalizującego światła, utworzony przez księżycowe promienie padające na połyskliwą warstwę rosy. Każdy z idących mógł widzieć tylko własną aureolę, która bez względu na prostaczą chwiejność jego kroków nie opuszczała ani na chwilę cienia jego głowy, lecz przylegała doń i uparcie go zdobiła; aż wreszcie niepewność ich chodu zdawała się być nieodłączna od promieniowania światła, para ich oddechów - składnikiem nocnej mgły, a nastrój całej tej sceny, blask księżyca i dokolna przyroda zdawały się łączyć harmonijnie z oparami alkoholu.
Rozdział 11
Przez pewien czas oboje galopowali w milczeniu, przy czym Tessa, uczepiwszy się Aleca, jeszcze dyszała triumfem zmieszanym z pewnym niepokojem. Nie bała się, gdyż spostrzegła, że koń nie był tym ognistym wierzchowcem, na którym d'Urberville niekiedy jeździł. Siedziała jednak w pozycji dość niepewnej, mimo że przytulona do swego towarzysza, toteż prosiła go, by zwolnił biegu, co Alec natychmiast uczynił.
- Przyznaj, że było to dobrze zrobione, prawda, droga Tesso? - zapytał po chwili.
- Tak - odpowiedziała - toteż powinnam być panu za to bardzo wdzięczna.
- A czy jesteś?
Nie odpowiedziała.
- Tesso, dlaczego nie lubisz, bym cię całował?
- Chyba dlatego, że... nie kocham pana.
- Czy jesteś tego pewna?
- Czasem jestem zła na pana.
- Tego właśnie obawiałem się. - Niemniej jednak Alec był rad z tego wyznania. Wiedział, że wszystko jest lepsze od obojętności. - Dlaczego nie mówiłaś mi, kiedy byłaś na mnie zła?
- Pan dobrze wie dlaczego. Dlatego, że to by mi nic nie pomogło.
- Czy gniewało cię to, żem się do ciebie często zalecał?
- Tak, czasem.
- Ile razy?
- Pan sam wie, że zbyt często.
- Czy zawsze, kiedym próbował?
Zachowała milczenie, a koń w dalszym ciągu szedł spokojnie stępa, aż wreszcie przesycone bladym światłem opary, snujące się przez cały wieczór w zagłębieniach gruntu, rozpostarły się naokoło i ogarnęły jadących. Światło księżyca zdawało się zawieszone we mgle przenikając przez nią jaśniej niż przez czyste powietrze. Bądź skutkiem mgły, bądź przez roztargnienie czy senność, Tessa nie zauważyła, że dawno już minęli punkt, gdzie gościniec krzyżował się z drogą wiodącą do Trantridge, i że towarzysz jej na tę drogę nie skręcił.
Była niewymownie zmęczona. W tym tygodniu wstawała o piątej rano, przez cały dzień była na nogach, a w dodatku dzisiejszego wieczoru szła trzy mile do Chaseborough, gdzie niecierpliwość, z jaką czekała przez kilka godzin na sąsiadów, nie pozwoliła jej przełknąć żadnego posiłku; później szła jeszcze całą milę w drodze powrotnej do domu, zdenerwowała się i podnieciła kłótnią, teraz zaś wierzchowiec ich szedł tak wolno, że wreszcie zrobiła się godzina pierwsza po póŔ_+”_)ä'”»___ĚâÓ"†í,k‹___XŹäQ†ËŤµßM_„ A<µ1¶`ÉEĄ_§<?k[ă˙¨$HqC¦¦«?asĘmXÎŹ˙÷ĘĹĹčȶŁX›ý)G5__“Z†(ýĘj'Öm¶ăŹ_Ö)+3#_·źv ü„#PŞI$HŠñ›£âròn_3_sæm“g_Î@*ÍvoævËiBÏ´s_¿Ä ý