Seksualnośc niepodłączona
Z Wojciechem Eichelbergerem rozmawiają Agnieszka Graff i Barbara
Limanowska
Agnieszka Graff
: Interesuje mnie Pana opinia o kobiecych fantazjach seksualnych. Czy one się jakoś
zmienia
ją?
Wojciech Eichelberger
: Sprawa fantazji seksualnych zainteresowała mnie w trakcie lektur -
przede wszystkim książek Nancy Friday. W praktyce psychoterapeutycznej potwierdza się postawiona
przez nią teza, iż fantazje seksualne kobiet pokolenia powojennego miały charakter masochistyczny.
Friday interesująco interpretuje fantazje związane z gwałtem i przemocą. Jej zdaniem, śniąc lub
wyobrażając sobie gwałt na nich dokonywany, kobiety przeżywały satysfakcję seksualną w sposób
wolny od poczucia winy, bowiem zakazana rozkosz była wymuszona. Nie tylko nie poszukiwały
świadomie zaspokojenia, ale nawet nie oddawały się dobrowolnie. Zjawisko to zanikło w pokoleniu
córek. Teraz, jak twierdzi Friday, kobiety przeżywają swoje fantazje seksualne wprost. To się
rzeczywiście potwierdza w mojej praktyce psychoterapeutycznej. Zaobserwowałem, że młode kobiety
z pokolenia urodzonego po wojnie mają zupełnie inny stosunek do seksualności niż kobiety, które
przeżyły wojnę. Wszystko oczywiście zależy od problemu osoby, która się do mnie zgłasza. Ale
próbując uogólnić doświadczenie praktyka, który w gabinecie psychoterapeutycznym ma do czynienia
z kobietami poszukującymi pomocy, mogę przypuszczać, że kobiety generalnie mają kłopoty ze swoją
seksualn
ością.
A.G.
: Czy Pan sądzi, że to uniwersalny kobiecy kłopot, czy też kłopot związany z kulturą, która kobiety
w pewien sposób ogranicza?
W.E.
: Wyłącznie z kulturą. Seksualność kobieca była represjonowana od niepamiętnych czasów,
od momentu zaistnienia patriarchatu. Skutki tego dziedzictwa kobiety niosą w swoich ciałach i
umysłach. Używając żargonu psychoterapeutycznego można powiedzieć, że większość kobiet jest
"niepodłączona" do swojej seksualności. Istnieje pogląd - jeszcze do niedawna uczono tego lekarzy -
że kobiety nie potrafią oddychać przeponą, że to jest ich wrodzona cecha i dlatego trzeba je tego
specjalnie uczyć, na przykład w szkole rodzenia. Widać tu doskonale, jak czynnik kulturowy przebiera
się za pozór naturalnego prawa. Tymczasem kobiety potrafią oddychać przeponą, tylko boją się tego.
Są wychowywane w sposób, który wymusza na nich tłumienie dwóch podstawowych popędów:
seksualności i agresywności. Natomiast oddychanie przeponowe otwiera drogę do doświadczania
tych dwóch energii. Kobiety, ucząc się oddychania przeponą, odzyskują jedynie swoją tłumioną,
naturalną zdolność. Często doświadczają lęku w kontakcie z nieznanymi im uczuciami, które wówczas
dochodzą do głosu. W psychoterapii ciała wszystko to razem nazywa się syndromem gorsetowym.
Kiedyś kobiety wycinały sobie nawet dolne żebra, żeby talia była węższa. W efekcie oddychanie
przeponowe było zupełnie zablokowane, a wszystkie uczucia musiały być pomieszczone na poziomie
serca, co nieuchronnie powodowało omdlenia, gdy uczucia były bardzo silne.
A.G.
: Jaki to ma związek z seksualnością i przeżyciami erotycznymi?
W.E.
: Ogromny. Oddychanie przeponowe otwiera drogę do pełnego przeżywania swojego
erotyzmu. Nie sposób przeżyć głębokiego, pełnego orgazmu nie oddychając do brzucha.
Barbara Limanowska
: Czy nie jest to nadmierne uproszczenie? Kobiety nauczą się oddychać
przeponowo i będą miały orgazmy jeden po drugim?
W.E.
: Na tym sprawa się nie kończy. Ale jest to konieczny element uzyskania pełnego dostępu do
swojej seksualności.
B.L.
: Co jeszcze mogłoby kobiecie pomóc "podłączyć się" pod swoją seksualność?
W.E.
: Oddychanie przeponowe to bardzo ważny, ale tylko jeden z aspektów złożonego problemu.
Oczywiście ma on związek z tym, co się dzieje w głowie. Jak wiemy, ciało idzie za umysłem. Lęk i
poczucie winy związane z przeżywaniem seksualności to zjawisko bardzo powszechne wśród kobiet.
Od czasów Freuda wiadomo, że pomocy poszukują ci, których popędowość została silnie stłumiona.
Faktem jest, że w psychoterapii większość klientek stanowią kobiety - jest to tendencja
ogólnoświatowa. Można w związku z tym przypuszczać, że kobiety to ta część ludzkości, której
popędowość została silniej stłumiona. Wszędzie widać, jak bardzo rozpowszechniony jest wśród
kobiet
syndrom grzecznej dziewczynki. Dziewczynki wychowuje się tak, aby wyrabiały w sobie
umiejętność zgadywania oczekiwań otoczenia, przede wszystkim mężczyzn. Myślę, że jeszcze nie tak
dawno mogło to być inteligentną strategią przetrwania we wrogim i groźnym męskim świecie. Strategia
ta wyklucza użyteczność kontaktu z energią seksualną, a także energią agresji, gniewu.
B.L.
: Jak jednak kobiety mogłyby się "podłączyć"? Rozumiem, że różne przyczyny wpływają na brak
kontaktu z seksualnością, ale co powinno się stać, żeby tę sytuację zmienić?
W.E.
: Nie możemy zapominać o społeczno-kulturowych uwarunkowaniach, które spowodowały, że
kobiety musiały swoją popędowość zrepresjonować. Pozycja kobiet była tak słaba, że w pełni
zaangażowana, otwarta seksualność kobiety stawiałaby ją w jeszcze trudniejszej sytuacji.
Niepodłączenie daje większą możliwość wyboru i manewru. Dzięki temu być może seks był dla
kobiety ostatnim szańcem, jedyną enklawą, w której mogła o sobie decydować. Choćby na zasadzie
"ciało weźmiesz, ale duszy nie dostaniesz".
A.G.
: Czy Pana zdaniem była to - albo i jest w dalszym ciągu - strategia polegająca na tym, żeby
swoją seksualność postrzegać nie w kategoriach własnych potrzeb, ale w kategoriach broni, którą
można wykorzystywać po to, aby kontrolować mężczyzn?
W.E.
: Tak, żeby przynajmniej w tej sprawie mieć nad nimi przewagę.
A.G.
: Modelową potrzebą mężczyzny w kulturze patriarchalnej - zwłaszcza mężczyzny macho - jest
sytuacja, kiedy kobieta żyć bez niego nie może, i kiedy on te jej orgazmy po prostu seryjnie produkuje.
Czy to znaczy, że kobieta zablokowana seksualnie nie ma władzy nad mężczyzną?
W.E.
: Wręcz przeciwnie. Ponieważ mężczyzna jej pragnie, a ona jego nie. Ten kto, pragnie, jest
słabszy; kto nie pragnie - silniejszy. W żargonie psychoterapeutycznym istnieje okropny zwrot
"manipulowanie dupą". To niesłychanie gniewny termin, ukuty zapewne przez terapeutów mężczyzn,
współczujących mężom żon manipulujących seksem. W wojnie płci oziębłość jest bronią kobiety.
Przypuszczam, że odkrytą przypadkowo dawno, dawno temu, a współcześnie nadal często używaną
bez potrzeby -
z nawyku. To, co było enklawą wolności w czasach wojny, w warunkach zawieszenia
broni zamienia się w pułapkę. Mechanizm odkrycia przez kobiety użyteczności oziębłości jako broni
jest zapewne analogiczny do tego, co terapeuci nazywają odkryciem wtórnych korzyści z objawu. Ktoś
zaczyna chorować i niespodziewanie płyną z tego korzyści w jego relacjach z otoczeniem. Jest
zaopiekowany, zmienia się jego pozycja w hierarchii, z kogoś mało ważnego staje się kimś
ważniejszym itd. Wtórne korzyści do tego stopnia utrwalają objaw, że często nawet głęboka
psychoterapia nie jest w stanie go usunąć. Nawet gdy nie ma już psychologicznego, wewnętrznego
uzasadnienia dla podtrzymywania objawu, to i tak o jego dalszym istnieniu decydują układy chorego z
otoczeniem.
Myślę, że kobiety w swej pożałowania godnej sytuacji, skłaniającej do wyparcia
seksualności, zaczęły dostrzegać wtórne korzyści i to stało się dla nich rodzajem oręża. Przecież tak
naprawdę nie jest ani przyjemnie, ani łatwo przeżywać rozkosz, pełen oddania i otwarcia seks z kimś,
kto jest dla nas katem lub choćby niechcianym panem. A mnóstwo kobiet żyje w takich związkach.
Sytuacja, gdy mężczyzna jej pragnie, ona jego nie tak bardzo, jest dla kobiety niewątpliwie źródłem
gorzkiej satysfakcji, a także poczucia przewagi.
A.G.
: Czy uważa Pan, że w tego typu relacji to kobieta rzeczywiście ma władzę?
W.E.
: Może nie władzę, ale małą, zakonspirowaną wysepkę oporu. W literaturze feministycznej
niejednokrotnie podkreśla się, że słabość mężczyzn polega na tym, iż w sensie fizycznym potrzebują
kobiet znacznie bardziej niż kobiety ich.
B.L.
: Zatem również w interesie mężczyzn leży, aby kobiety nie były zablokowane seksualnie.
W.E.
: W dobrze i mądrze pojętym interesie, na pewno tak. Po to, by się wreszcie spotkać, przestać
walczyć. Niestety, rozpowszechniony typ macho marzy o tym, żeby mieć dwie rzeczy, których
współwystępowanie jest niemożliwe: mieć niewolnicę, która jednocześnie jest całkowicie otwarta
seksualnie i przeżywa pełnię seksualności w kontakcie z nim. To jest, na szczęście, niemożliwe.
Kobieta, żeby mogła być całkowicie otwarta seksualnie, musi czuć się podmiotem swego życia, osobą
autonomiczną, jednostką, która ma swoje prawa i jest w symetrycznej i bezpiecznej relacji z
partnerem.
B.L.
: To znaczy, że tradycyjna męskość nie dopuszcza do tego, żeby kobiety przeżywały swoją
seksualność w pełny i bezpieczny sposób?
W.E.
: Myślę, że nie.
B.L.
: A czy mężczyźni są "podłączeni seksualnie"?
W.E.
: O wiele częściej, ale na ogół niestety w sposób bardzo niedojrzały. Wśród mężczyzn
myślenie, że dobrze być osobnikiem jawnie seksualnym, jest powszechnym kanonem. Mężczyźni
uważają, że seksualność jest przyjemnością, radością, przygodą, a także okazją do rywalizacji.
Grzeszą jednak tym, że zatrzymują się często na poziomie chaotycznej, niezdyscyplinowanej
chłopięcej seksualności. W naszej kulturze nie istnieje tradycja, która by uznawała za wartość
świadome dyscyplinowanie swojej seksualności przez mężczyzn. Nie ma tradycji, która by nas uczyła
szacunku do swoj
ej seksualności, a tym samym do seksualności w ogóle. Dlatego męska seksualność
jest często tak niedojrzała. Na całe życie pozostaje rodzajem chłopięcej zabawki. Wewnętrzny, głęboki
wymiar kontaktu z seksualnością jest wśród mężczyzn rzadkością.
B.L.: I m
imo to mówi Pan, że są podłączeni do swojej seksualności?
W.E.
: Byle jak, niedojrzale, ale tak. Mają na to kulturowe i obyczajowe przyzwolenie.
A.G.
: Na przyjemność...
W.E.
: I na seksualność. Mogą sobie nawet pozwolić na znaczną swobodę seksualną.
B.L.
: Pan mówi, że mężczyźni są niedojrzali, nie wiedzą, nie rozumieją. Czy to ich osobista,
indywidualna cecha? Czy też odnosi się to do grupy, a w związku z tym jest pewną normą społeczną?
W.E.
: Norma społeczna w tym sensie pozwala się mężczyznom podłączyć, że daje prawo do
przeżywania seksualności w pozytywny sposób. W przypadku kobiet jest na odwrót: im norma
społeczna na to ciągle jeszcze nie pozwala. Zgodnie z tą normą seksualność kobieca jest czymś
groźnym i podejrzanym. Myślę, że ta norma jest zła. Ponieważ udaje, że chodzi o dobrze rozumianą
kontrolę seksualności, a w gruncie rzeczy nakazuje wyparcie i zaprzeczanie. Świadczy o tym fakt, że
kobiety od tego chorują i są bardzo nieszczęśliwe, w dodatku nie potrafią konstruktywnie
partycypować w budowaniu trwałych związków. Nawet jeśli związek z partnerem jest dobry, nawet
jeśli wymyka się stereotypowi "pan-niewolnica", a mężczyzna jest sympatyczny, to mamy często do
czynienia z przenoszeniem przez kobiety w taki związek lęku, gniewu i żalu, spowodowanych
wymuszonym przez kulturę wyparciem.
B.L.
: Wynika stąd, że kobieta musi funkcjonować poza normą społeczną, jeśli ma być zdrowa.
W.E.
: Dokładnie tak. Psychoterapia jest u samych swoich korzeni fenomenem kontrkulturowym.
Freud na owe czasy też był kontrkulturowy, kiedy formułował swoją tezę o stłumieniu popędowości
jako przyczynie zaburzeń psychicznych. Tym samym występował przeciwko zbyt represyjnej kulturze i
obyczajowości.
A.G.
: Wiele poradników opiera się na fikcyjnym założeniu, że szczęśliwy człowiek to człowiek
dostosowany do stereotypów społecznych. To jest całkowicie sprzeczne z moją wizją świata. I cieszy
mnie to, co Pan mówi o kontrkulturowości terapii. Z drugiej strony jednak rodzi się pytanie, czy wobec
tego psychoterapia nie jest utopią? Mamy te pojedyncze osoby wyrywać drapieżnej kulturze? I co z
tego? Po pierwsze, wszystkich nie wyrw
iemy; po drugie, kiedy one skończą psychoterapię, to będą z
powrotem musiały wejść w kulturę.
W.E.
: To istotny problem, ale na szczęście bardziej dotyczący terapii dzieci. Dzieci rzeczywiście nie
mają innego wyjścia: muszą swoją osobowość formować w konkretnym, narzuconym im psycho-
kulturowym kontekście. Ludzie dorośli nie muszą tego robić, jeśli już odkryją własną siłę i autonomię,
mogą wybierać swój kontekst, a nawet go kształtować i tworzyć. Nawet ten patriarchalny świat
stwarza możliwości dla kobiet - chociażby do podjęcia walki.
B.L.
: W książce Kobieta bez winy i wstydu przedstawia Pan proces wychowania i socjalizacji
dziewczynek pokazując, w jaki sposób zostaje powielony i utrwalony pewien wzór i schemat
zachowania. Po pierwsze, wydaje mi się, że Pana wizja w bardzo pesymistycznym świetle
przedstawia związki między matkami a córkami, tak jakby żadna pozytywna relacja między nimi nie
była możliwa. Po drugie, w Pana historii nie ma żadnej nadziei dla kobiet, jakby ich los był
zdeterminowany. I po trzecie, znajduje się tam również sugestia, że to wina samych kobiet, iż istnieje
łańcuch przenoszenia przez same kobiety nieszczęścia i niemożności dotarcia do samej siebie. A to
jest wizja, która mnie przeraża.
W.E.
: Przede wszystkim to nie jest wizja. To opis doświadczenia. Doświadczenia, które - niestety -
jest doświadczeniem powszechnym wśród kobiet, co nie oznacza, że nie istnieją błogosławione
wyjątki. W skondensowanej postaci, w tym rozdziale książki zostają przedstawione losy wielu kobiet, z
którymi zetknąłem się zarówno w terapii, jak i w życiu. Jednocześnie zaznaczam, że poznałem też
losy kobiet nieporównywalnie trudniejsze niż te, które opisałem w książce.
B.L
.: "To scenariusz uśredniony, dzięki czemu obecne tu kobiety będą mogły, jak myślę, w tej historii
odnaleźć fragmenty swoich własnych losów." - czytam w książce. Jak rozumiem, pisze Pan również o
mnie i dla mnie.
W.E.: A czy tak nie jest?
B.L.: Nie wiem. Dlatego Pana pytam. Zapewne do j
akiegoś stopnia odpowiem: "Tak". Bo jeżeli mnie
Pan zapyta, czy miałam idealne dzieciństwo i czy czułam się bezgranicznie szczęśliwa i kochana - to
nie. Myślę też, że takich ludzi na świecie nie ma. Nikt z nas nie był idealnie kochany. Tylko że wnioski
z t
ego wyciągnąć można bardzo różne. Trudno mi się zgodzić z tym, że problemy kobiet biorą się
stąd, że nie były kochane przez własne matki.
W.E.
: To prawda, z tym niełatwo się pogodzić. Ale żeby zacząć coś zmieniać, trzeba najpierw
spojrzeć prawdzie w oczy - wtedy można zmienić bardzo wiele. Przecież ja jestem psychoterapeutą.
Gdybym miał taką pesymistyczną wizję, jaką Pani mi przypisuje, to bym się już dawno zabił. To jest
tylko opis pewnego doświadczenia. Wynika z niego, że jest trudno i że bardzo trzeba uważać,
zwłaszcza na relacje między matką a córką. Nie chować głowy w piasek i uznać, że w dużym stopniu
negatywna spuścizna kobiecości przekazywana jest po kądzieli. W związku z tym na matkach i na
przyszłych matkach spoczywa odpowiedzialność za podjęcie pracy, by zdać sobie sprawę z tego, co
nieświadomie mogą "sprzedawać" swoim córkom. Ratunek jest w pracy nad uświadamianiem i
nazywaniem, a także nad przypomnieniem sobie własnych przeżyć z okresu dzieciństwa. I ta
opowieść z książki właśnie temu, między innymi, służy - jest rodzajem ostrzeżenia: spójrzcie na swoje
życie, na swoje doświadczenie jako dziewczynki i jako matki, i zastanówcie się, czy przypadkiem nie
postępujecie w podobny sposób, bo to może mieć określone konsekwencje.
B.L.
: Jeżeli - jak Pan sądzi - jest to kobiecy problem, przenoszony z kobiety na kobietę, co by było,
gdyby małymi dziewczynkami i małymi chłopcami zajmowali się ojcowie?
W.E.
: To byłby ciekawy eksperyment. Myślę, że mogłyby powstać jakieś trudności z
asymilowaniem wzorca, bo jednak dziewczynka potrzebuje wzorca kobiety, tak jak chłopiec - wzorca
mężczyzny. Kobiety wychowywane wyłącznie przez mężczyzn mogłyby odczuwać pewien deficyt.
Musiałyby wzorca poszukiwać na zewnątrz rodzinnego domu. Takie wzorce często się idealizuje, a to
ma swoje negatywne konsekwencje. Warto w tym miejscu dodać, że w wielu rodzinach ojcowie bronią
córki przed na
dmiernie destrukcyjnym wpływem matki.
B.L.
: Mam jeszcze jedno pytanie w związku z Pana książką o kobietach. Pisze Pan o masochizmie w
sposób, którego -
przyznam się - nie rozumiem. Czym jest według Pana masochizm?
W.E.
: Masochizm w potocznym rozumieniu to skłonność do czerpania przyjemności z zadawania
sobie cierpienia lub z cierpienia zadawanego przez innych.
B.L.
: Pan pisze o "kobiecym masochizmie", który jest pojęciem o wiele szerszym od masochizmu
seksualnego. To raczej postawa życiowa, w której cierpienia różnego typu zamieniają się w pewnego
rodzaju satysfakcję.
W.E.
: Właśnie tak. Chcę zastrzec, że nie dotyczy to tylko kobiet, choć oczywiście uwarunkowania,
w jakich przyszło żyć kobietom, predestynują je do masochizmu. Dla wielu kobiet jest to jedyny
dostępny sposób radzenia sobie z sytuacją, w jakiej żyją. To popularna strategia obronna zwana
czynieniem cnoty z konieczności. Gdy żyjemy w sytuacji upodlenia i przymusu, jesteśmy
eksploatowani, wtedy -
po to, by zachować poczucie godności - musimy to jakoś zideologizować.
Uczynić z tego ideologię na własny użytek. Taka postawa jest zresztą bardzo silnie promowana przez
masową, popularną wersję chrześcijaństwa. Cierpienie samo w sobie jest uznawane za rodzaj cnoty
albo drogę do odkupienia. Myślę, że wiele kobiet postępowało i postępuje w ten sposób. Z sytuacji, w
jakiej przyszło im żyć, czyniły cnotę, bo nie widziały innego wyjścia.
B.L.
: Dowartościowanie cierpienia to jedno. To próba wytłumaczenia sobie jego powodów. Ale
masochizm, jak Pan powiedział, to również czerpanie przyjemności z cierpienia. Weźmy taką
"postawę na krzyżu", kiedy kobieta całej rodzinie daje do zrozumienia, że haruje ponad siły,
codziennie gotując obiad, codziennie sprzątając, w udręczeniu. Kobiety tak się zachowują. Ale dla
mnie pytanie zasadnicze brzmi, czy to jest rzeczywiście postawa masochistyczna, która pozwala
czerpa
ć przyjemność i daje głębokie wewnętrzne zadowolenie?
W.E.
: Ani przyjemność ani głębokie zadowolenie, bo to jest postawa kompensacyjna, awaryjne
rozwiązanie w sytuacji, gdy autentyczne potrzeby muszą z jakichś względów pozostać nie
zaspokojone. Daje tylko rodzaj gorzkiej satysfakcji, który umożliwia przeżycie. Pozwala nadać
zastępczy sens życiu, które wiedziemy, bo inaczej trzeba by się było zabić. Osoba z charakterem
masochistycznym, to ktoś, kto - mówiąc metaforycznie - woli siebie zabić, żeby kogoś nie zabić. To
znaczy, że uczucie negatywne, spowodowane jakąś zewnętrzną sytuacją (na przykład upokarzającym
związkiem) kieruje przeciwko sobie, a nie na źródło swego cierpienia. W dodatku z poczuciem, że ona
wszystko zniesie. Cierpienie i upokorzenie staje się zastępczą formą gratyfikacji potrzeby ważności,
bliskości i czułości, na których zaspokojenie osoba masochistyczna w swoim przekonaniu nie
zasługuje.
A.G.
: A masochizm seksualny? Czy Pan dostrzega ciągłość pomiędzy psychologicznym
masochizmem, który jest zjawiskiem kompensacyjnym, a pewną preferencją seksualną, do której
przyznaje się coraz więcej kobiet, i to kobiet wyzwolonych, feministek albo kobiet sukcesu, bardzo
przywiązanych do swojej niezależności? Przyznają się one do skłonności masochistycznych. Co
więcej, afirmują taką potrzebę, przede wszystkim na poziomie fantazji. Potrzebę bycia upokarzaną i
przeżywania fizycznego bólu. Okazuje się zresztą, że w dużej mierze teksty czy filmy erotyczne, które
kobietom sprawiają przyjemność, to teksty oparte na fantazjach masochistycznych. Czy Pan uważa,
że to coś złego, co wiąże się z kulturą patriarchalną? Czy może tu się otwiera jakieś okno na kobiece
fantazje i potrzeby, które po prostu są? Czy Pan w ogóle się z tym styka?
W.E.
: Przypuszczam, że są to jednak reperkusje patriarchalnego doświadczenia. Jak już
wspomnieliśmy przy okazji książek Friday, masochizm seksualny może być interpretowany jako
sposób radzenia sobie z poczuciem winy. Nawet te kobiety, które przeszły jakiś proces samorealizacji,
mogą jeszcze, na poziomie nieświadomym, borykać się z poczuciem winy.
B.L.
: To są chyba dwie różne sprawy. Czym innym jest sadomasochizm seksualny, dotyczący
obyczaju seksualnego, kiedy nie tyle podział ze względu na płeć ma znaczenie, ile podział ze względu
na preferencje. Nie można mówić, że wśród masochistów przeważają kobiety, bo nikt tego tak
naprawdę nie wie. Wiadomo tylko, że w ogóle o wiele więcej i kobiet, i mężczyzn przyznaje się do
skłonności raczej masochistycznych niż sadystycznych. Inna sprawa to "masochizm psychiczny", o
którym Pan wspomniał. Co oznacza ten termin? Czy nie sugeruje przypadkiem, że u kobiet istnieje
syndrom masochistyczny? Czy to z kolei nie prowokuje stwierdzenia, że kobiety to lubią. A jeżeli lubią,
to dlaczego im tego nie dać?
W.E.
: Ja bym tak nie powiedział. Przypuszczam raczej, że afirmacja masochizmu to etap
kobiecego, wewnętrznego procesu, który prowadzi do jakiegoś ostatecznego rozwiązania w sprawie
kobiecej seksualności. Osobiście nie skłaniałbym się do stwierdzenia, że "kobiety z natury takie są i to
lubią".
B.L.
: W swojej książce pisze Pan jednak: "otwartość i uległość w starciu z przemocą przedzierzgają
się w masochizm", tak jakby pisał Pan o tym, że w pewnym momencie kobiety zaczynają to lubić.
W.E.
: Powtarzam raz jeszcze. Masochistyczna struktura charakteru to nie jest coś, co da się lubić.
Jest to kompensacja, niezbędny mechanizm dla psychicznego przetrwania w trudnych warunkach
rozwojowych. Można być do tego bardzo przywiązanym, ale jest to jednocześnie źródło cierpienia.
Coś, co negatywnie wpływa na jakość życia.
A.G.
: Przecież w psychoanalizie jest cała tradycja, w której twierdzi się, że kobiety są "naturalnie"
masochistyczne. To, co Pan pisze, brzmi podobnie i dlatego nas tak zaniepokoiło. Takie miałam
wrażenie, że to jest właśnie punkt, w którym Pana "archetyp" popada w "stereotyp". Ewa to
"pasywność", "uległość" i "akceptacja". Adam to "aktywność", "wola" i "potrzeba penetracji".
W.E.
: To chyba nadinterpretacja. Przecież ja dyskutuję z Freudem. Mówię, że naturalna otwartość i
uległość w starciu z przemocą, czyli tym, co ciągle jest najczęstszym doświadczeniem kobiet w
relacjach z mężczyznami, przedzierzga się w masochizm, ponieważ trzeba się jakoś bronić. Trzeba
bronić uległości i wrażliwości. To obronna kompensacja. W psychoterapii ciała struktura
masochistyczna w wydaniu kobiecym to typowa "polska baba". Kobieta zwarta, spięta, napompowana
wszystkim, co w sobie stłumi. Nie wybuchnie, nie krzyknie, nie zaprotestuje, nie powie ani słowa, nie
zakołysze biodrami tylko - co najwyżej - pójdzie do spowiedzi, dołoży sobie pokuty i ciężkiej pracy.
B.L.: W takim razie jakim rodzajem kompensacji jest sadyzm?
W.E.
: Sadyzm jest próbą zamaskowania męskiej potrzeby kochania. Jest to obrona przed
otwartością serca, przed przyznaniem się do tego typu zależnościowych potrzeb, za którymi stoi lęk
przed zranieniem i porzuceniem...
B.L.
: Mnie się wydawało, że i masochizm, i sadyzm są w pewnym sensie komplementarne?
W.E.
: Sadyzm jest realizowaniem stereotypu kata, albo stereotypu sędziego, czyli kogoś, kto daje
sobie prawo, żeby drugą osobę sądzić, obwiniać i karać. To dość typowy w naszej kulturze stereotyp
męski. To Adam, który oskarżył Ewę o swoją własną głupotę i brak odpowiedzialności. Natomiast
masochizm jest realizowaniem stereotypu ofiary, a więc roli w kulturze patriarchalnej przypisanej
kobietom.
B.L.
: Znowu Pan mówi, że mężczyźni są sadystami, a kobiety masochistkami. Ale czy to właściwe
określenia? Według mnie sadyzm i masochizm zakłada, po pierwsze, obopólną zgodę na taki
związek, a po drugie - czerpanie z niego przyjemności.
W.E.
: O czerpaniu przyjemności możemy mówić jedynie w przypadku związków seksualnych. Przy
czym, jak już powiedziałem, ból i upokorzenie samo w sobie nie wydaje się źródłem przyjemności, z
pewnością zaś otwiera drogę do jej przeżywania dla ludzi, którzy czują się winni, że po tę przyjemność
w ogóle sięgają. Kara lub przemoc musi w ich przypadku współwystępować z rozkoszą.
A.G.
: Jeżeli dobrze Pana zrozumiałam, sadyzm i masochizm to w zasadzie dwie formy obrony przed
praw
dziwą bliskością.
W.E.
: Przed bliskością i szacunkiem.
A.G.
: Kiedy się czyta fantazje erotyczne dotyczące sadyzmu i masochizmu, poczynając od markiza de
Sade, kończąc na Historii O., czy współczesnych książkach nurtu S/M, to spotykamy się z zupełnie
inną wizją. Mamy do czynienia z transgresją, przekroczeniem. Układem, w którym zadawanie i
odczuwanie bólu staje się swoistą grą między dwojgiem dorosłych, zgadzających się na to ludzi, i
źródłem głębokiej przyjemności. Takiej, do której ludzie nie decydujący się na taki układ, w ogóle nie
mają dostępu. Jest to przekroczenie, które w gruncie rzeczy dotyczy większej bliskości, ponieważ
dotyczy większego zaufania. W tym kierunku idą te fantazje, a także cały nurt erotyki
sadomasochistycznej. Czy w Pana doświadczeniu i wizji w ogóle mieści się takie afirmujące widzenie
sadomasochizmu jako pewnej zabawy, prowadzającej do granicy doświadczenia ludzkiego?
Budowanej na maksymalnej bliskości i zaufaniu?
W.E.
: Nie wykluczam takiej możliwości, choć jest to doświadczenie mi nieznane. Wiem, że
wczesne doświadczenia dziecięce, związane z biciem, przemocą fizyczną ze strony rodziców są
często przez dzieci obronnie asymilowane jako przejaw miłości albo troski. Tego typu doświadczenie
może się nieświadomie przenosić w dorosłe życie i sprawiać, że w przemocy i w bólu będziemy
poszukiwać miłości. Dziewczynki bite przez ojców - w "gołą pupę" - po dojściu do dorosłości mają
fantazje masochistyczne, ich seksualność uaktywnia się pełniej w sytuacjach masochistycznych,
związanych z przemocą. Z pewnością dlatego, że ojciec w takiej sytuacji często karze córkę za własne
niedozwolone uczucia pożądania, w związku z czym cała sytuacja ma podtekst erotyczny,
nieświadomie rejestrowany przez dziecko.
B.L.
: A co z chłopcami bitymi w ten sposób?
W.E.
: Myślę, że podobnie. Jeśli byli bici przez matkę.
B.L.
: Skąd w takim razie biorą się sadyści?
W.E.
: Marzeniem każdej ofiary jest stać się katem. Dzieci bite i poniżane dla jednych są ofiarami,
dla innych stają się katami. W grupie rówieśniczej są ofiarami, ale wobec młodszych dzieci już mogą
być katami. A także wobec ptaszka, żabki, kotka, czy pieska.
B.L.
: Uważa Pan wobec tego, że to są również narzucone czy wykształcone społecznie cechy:
społeczeństwo robi z mężczyzn sadystów, a z kobiet masochistki?
W.E.
: Niestety, jest taki silny nurt w kulturze. Przykładem może być to, że do 1930 roku w prawie
kanonicznym było zapisane, że mąż może bić żonę. Mąż mógł więc być sadystą, a żona masochistką,
i wszystko było po bożemu.
B.L.
: Co to ma wspólnego z masochizmem? To, że mąż mógł bić żonę, powinno być chyba
rozpatrywane w kategoriach przemocy stosowanej i usprawiedliwianej koniecznością wymierzenia
sprawiedliwości. Gdzie tu miejsce na sadyzm i masochizm?
W.E.
: Jak mąż bije żonę, to żona bije córkę. Albo oboje biją córkę. Albo tylko on bije córkę. Córka
nie ma wyjścia: musi uruchomić masochistyczną obronę. Uczy się, że przeżycie bliskości i kontaktu
fizycznego z rodzicem musi być opłacone bólem i upokorzeniem. W ten sposób na resztę życia
przemoc zostaje skojarzona z przyjemnością płynącą z bliskości z osobą przeżywającą silne
agresywno-erotyczne emocje.
B.L.
: Pan zaraz powie, że wszystkie kobiety, chcąc nie chcąc, czerpią przyjemność z przemocy!
W.E.
: Na zasadzie, o której przed chwilą powiedziałem, kobiety, które były w dzieciństwie ofiarami
przemocy, szczególnie seksualnej, często odczuwają trudne dla nich samych do przyjęcia
podniecenie, gdy są świadkami - w życiu lub na filmach - scen przemocy seksualnej.
B.L.
: Czy mężczyźni również?
W.E.
: Mężczyźni również. Są przecież mężczyźni masochiści, którzy w seksualnych przygodach
chcą być bici i upokarzani przez kobiety.
B.L.
: Wolałabym, żeby to się przejawiało w gotowości do zmywania naczyń i mycia podłogi.
W.E.
: Nie masochizm powinien się w ten sposób przejawiać, tylko zwykła przyjaźń i szacunek dla
partnerki.
A.G.: Z masochizmem sprawa nie jest tak
prosta. To trochę tak jak z homoseksualizmem. Wcale nie
jest tak, że homoseksualistami są ci, których nie kochał odpowiedni rodzic. I tak samo masochistki
wywodzą się z rodzin, gdzie nikt nikogo nie bił i po prostu spory procent kobiet ma takie upodobania. I
to jest tajemnicza sprawa.
W.E.
: Zgadzam się - to jest tajemnicza sprawa. Być może zakodowana w zbiorowej kobiecej
podświadomości. Dla porządku dodam, że masochizm niekoniecznie wiąże się z przemocą fizyczną.
Na przykład tzw. charakter masochistyczny kształtuje się często - i to też niestety dotyczy częściej
dziewczynek niż chłopców - w tzw. treningu czystości. Dziewczynki są znacznie wcześniej sadzane na
nocniku, bardziej rygorystycznie zmuszane do przestrzegania czystości.
A.G.: Czy dyscyplinow
anie jest pierwszym doświadczeniem dziewczynki?
W.E.
: Nie aż tak. Problem polega na tym, że jest to dyscyplinowanie ponad siły, ponieważ dziecko
przed ukończeniem 2. roku życia nie ma wystarczającej kontroli nad zwieraczami. Nie może spełnić
oczekiwań mamy, choć chciałoby. Od razu rodzi się w nim poczucie winy i napięcie. Żeby móc się na
żądanie wypróżnić lub wystarczająco długo powstrzymywać, dziewczynka musi napiąć całe ciało.
Często zdarza się, że jest karana fizycznie za "pobrudzenie się", albo ostro ganiona i zawstydzana.
Tym można też tłumaczyć nasze późniejsze preferencje masochistyczne.
B.L.: Nie
pokoi mnie język, jakim się mówi o masochizmie. Pan mówi, że masochizm psychiczny, czy
tak zwany "masochizm kobiecy", nie niesie w sobie elementu przyjemności. Jednocześnie to
określenie odnosi się do pewnych zachowań społecznych i stanowi ich ocenę. Dlaczego zachowanie
nie sprawiające przyjemności, przykre i bolesne dla kobiet, i tak naprawdę przez nie nieakceptowane,
określa się terminem, który niesie konotacje związane z akceptowaniem i przyjemnością? Czy nie jest
to słowo, które ma usprawiedliwiać to, co robi się kobietom? Jakby sugerując na poziomie języka, że
kobiety to lubią i w związku z tym wszystko jest w porządku?
W.E.
: To prawda, istnieje niebezpieczeństwo takiego nadużycia i tak się często dzieje.
Stereotypowe rozumienie kobiecego masochizmu niegodziwcy wykorzystują jako alibi dla swego
okrucieństwa i zatrzaśniętego serca. Jednak w sensie psychologicznym masochizm to strategia
kompensacyjna i nie jest tym, co leży w naturze kobiet ani mężczyzn. Chcę to powiedzieć raz jeszcze i
całkiem wyraźnie. Z punktu widzenia psychologii i psychoterapii nie istnieje coś takiego jak zdrowy,
naturalny i radosny masochizm.
A.G.: Mam dla Pana pytanie specjalne od mojego przyjaciela g
eja. Może jest ono trochę
prowokacyjne, ale myślę, że ładne. W swoim tekście o homoseksualizmie w "Wysokich Obcasach"
sugeruje Pan, że homoseksualiści biorą się stąd, że byli niekochani przez rodzica tej samej płci, tzn.
kobieta niekochana przez matkę zostaje lesbijką, mężczyzna niekochany przez ojca - gejem. W życiu
dorosłym odczuwają przemożną tęsknotę za własną płcią. Mój przyjaciel poczuł się tym tekstem
bardzo urażony. Pytanie brzmi tak: jeżeli jego kochali oboje rodzice, to czy on powinien zostać
bise
ksualistą?
W.E.
: To nie takie proste równanie, że jeśli tata nie kocha synka, to synek zostaje gejem. Pisałem o
tym we wspomnianym tekście. Bardzo dużo zależy też od relacji między ojcem a matką. Jeśli tak się
dzieje, że tata ignoruje synka, odmawia fizycznego i emocjonalnego kontaktu - choćby w złości - a
jednocześnie jest osobą upokarzaną przez matkę, to wtedy istnieją psychologiczne przesłanki, żeby
taki synek został gejem. Jego tęsknota za własną płcią będzie ogromna. Największa tęsknota za
własną płcią pojawia się wtedy, gdy ojciec ignoruje syna we wczesnym okresie jego życia.
A.G.: Ta
k naprawdę chodzi o wywołanie Pana do tablicy w istotnej sprawie. Pan w gruncie rzeczy
medykalizuje homoseksualizm, traktuje tę orientację seksualną, która w pojęciu większości
samoświadomych gejów jest pozytywną tożsamością, jako pewną chorobę społeczną, którą należy
leczyć. Ten tekst mógł zostać przez wiele osób odebrany jako ostrzeżenie: "Kochajcie swoje córki,
drogie mamy, bo inaczej przydarzy wam się takie nieszczęście, jak lesbijka w domu. Ojcowie,
kochajcie swoich synów, bo wam pedał wyrośnie". Przyznam, że to przerażający dla mnie przekaz.
W.E.
: Zacznijmy od tego, że ja nie jestem ideologiem, tylko praktykiem. Człowiekiem, który pracuje
z ludźmi i na tym opiera swój osąd. Przecież ja sobie tego nie wyssałem z palca, nie wymyśliłem, ja
pomagałem i pomagam bardzo wielu ludziom, którzy przyszli do mnie z problemem swojej
nieokreślonej identyfikacji płciowej.
A.G.
: Homoseksualizm nazywa się nieokreśloną identyfikacją?
W.E.
: Tak, albo zaburzoną identyfikacją płciową.
A.G.
: Pan też uważa, że to jest zaburzenie? Że homoseksualista jest człowiekiem chorym lub
zaburzonym?
W.E.
: Nie jest ani chorym ani zaburzonym. Ma jedynie zaburzoną identyfikację płciową. Może być
człowiekiem, który przeżywa poważny konflikt wewnętrzny. Tak jak my wszyscy, został ukształtowany
przez swoje
doświadczenie. Od tego nie można uciec. Nie ma takiej osoby na świecie, która nie
byłaby ukształtowana przez swoje doświadczenie. Nie twierdzę, że wszyscy homoseksualiści zostali
ukształtowani przez taką konfigurację doświadczeń, która może powodować wielką tęsknotę za
własną płcią. Niemniej często tak się dzieje. To fakt psychologiczny. Nie ma nic wspólnego z jakąś
ideologią albo jej brakiem. Są oczywiście przypadki, w których dzieje się to na zupełnie innej zasadzie.
Mogą to być uwarunkowania genetyczne, albo tzw. zabłąkane dusze. Dostałem kilka listów w
odpowiedzi na esej o tęsknocie za własną płcią, które potwierdziły to, co napisałem. Osoby te bardzo
mi dziękowały, że ktoś ich wreszcie zrozumiał i nazwał to, co było ich udziałem. Pani sugeruje, że jeśli
coś ma psychologiczne wyjaśnienie, to znaczy, że jest chorobą, czymś podejrzanym. Tymczasem
wszystko, co odnosi się do sposobu, w jaki zostały ukształtowane nasze charaktery, ma
psychologiczne wyjaśnienie. To, że zostaliśmy ukształtowani w sposób, który da się psychologicznie
opisać i wyjaśnić, nie oznacza, że jesteśmy chorzy czy nienaturalni.
A.G.
: Dlaczego nie powiedział Pan o tym w felietonie?
W.E.: Bo to jest sprawa oczywista.
A.G.
: W tekście czytanym jako poradnikowy - nie jest. Jest szalenie ważne, żeby pisać, co się
wartościuje i jak. Wiele osób w ten sposób odczytało Pana tekst. Łącznie z tym, że w Pana tekście w
ogóle nie pojawia się słowo lesbijka, ani gej, ani homoseksualizm. Odczytałam to jako kamuflaż, jako
sygnał, że chodzi o sprawę wstydliwą. Dlaczego nie pisze Pan wprost, o co chodzi?
W.E.
: Boże, na jakim ja świecie żyję? Nie użyłem tego słowa, ponieważ tęsknota za własną płcią to
zjawisko znacznie szersze niż homoseksualizm. To nie jest tak, że ktoś, kto tęskni za własną płcią,
jest gejem albo lesbijką. Tęsknota się stopniuje. Są kobiety i mężczyźni, którzy funkcjonują w
związkach heteroseksualnych i jednocześnie odczuwają ogromną tęsknotę za własną płcią. Zresztą
często zupełnie nieuświadomioną. Gdy ujawnia się to w procesie psychoterapii, czują się tym bardzo
zagrożone. W ich umysłach uaktywnia się kulturowy stereotyp seksualnej dewiacji. Ale gdy pojawi się
wiarygodne psychologiczne wyjaśnienie, osoby te odzyskują poczucie bezpieczeństwa i rozumieją
sens swoich odczuć. To, co przedtem wydawało im się zupełnie niemożliwe - na przykład przytulenie
się do kogoś własnej płci - teraz staje się możliwe. Czasami tęsknota jest tak intensywna, że ryzykują
nawet jakąś formę związku homoseksualnego. Przechodzą fazę biseksualizmu. To dla nich bardzo
ważne doświadczenie. W języku psychoterapii kojarzy się z odnajdywaniem symbolicznej matki lub
ojca. Jedna z moich pacjentek
powiedziała mi kiedyś: "Jakie to wielkie szczęście odkryć, że ja też
mogę całować kobiecą pierś. Myślałam, że to prawo niesprawiedliwie zarezerwowane wyłącznie dla
mężczyzn."
A.G.
: Ale to by znaczyło, że Pana stosunek do tęsknoty za własną płcią może iść w różnych
kierunkach, tzn. również w kierunku uświadamiania, pomagania innym w uświadomieniu sobie swojej
orientacji seksualnej.
W.E.: Jak najbardziej.
A.G.
: Podziwiam jednak Pana optymizm odnośnie reakcji czytelniczek i czytelników ""Wysokich
Obcasów". Ten tekst przez wiele
osób został odczytany jako ostrzeżenie, żeby kochać własne dzieci,
bo grozi im homoseksualizm. Wydaje mi się, że Pan przecenia światłość, a może domyślność, tych
osób, które to czytają.
W.E.
: Może w przypadku niektórych, tak, ale mam wiele potwierdzeń, że tak nie jest. Wielokrotnie
słyszałem, że ludzie odebrali ten tekst w zgodzie z moją intencją. Odnoszę wrażenie, że Pani mnie
podejrzewa o jakąś ideologię walki w sprawie tego, jak powinien wyglądać świat związków
seksualnych i preferencje każdego człowieka. Pomijając własne predyspozycje, zawodowo jestem
zobowiązany do całkowitego obiektywizmu i wspierania mojego klienta w tym, kim naprawdę chce się
st
awać. Zdarza się - i to jest zawsze radosne doświadczenie - że dzięki psychoterapii ludzie odnajdują
właściwą im tożsamość seksualną. Bo się na różne sposoby zabłąkali.
B.L.
: A co to jest ta właściwa tożsamość?
W.E
: Właściwa dla nich. Może być homoseksualna, może być heteroseksualna albo biseksualna.
B.L.
: Po czym się poznaje, że tożsamość jest właściwa?
W.E.
: Ludzie poznają to, bo mniej cierpią. Są bardziej szczęśliwi. Pojednani ze sobą. Znam
przypadek mężczyzny, który przez całe lata cierpiał na ciężką nerwicę natręctw. Po kilku latach trudnej
i zróżnicowanej psychoterapii, okazało się, że zawsze nosił w sobie wielką, nieuświadomioną tęsknotę
za własną płcią. Jego odmienna orientacja seksualna była głęboko wyparta, co wymuszało liczne
objawy nerwicowe. Kiedy odważył się przyznać przed samym sobą, że jest homoseksualistą,
wszystkie objawy prawie natychmiast ustąpiły. Szybko związał się z młodszym od siebie mężczyzną,
wobec którego spełniał rolę dobrego ojca. Takiego ojca, za którym sam zawsze tęsknił.
A.G.: Mnie bardzo cieszy
to, co Pan teraz powiedział, ale naprawdę trudno się było tego domyśleć z
Pana tekstu.
W.E.
: Myślę, że wpadam w pułapkę stereotypu, który panoszy się w umysłach wielu ludzi.
Niejednokrotnie się z tym spotkałem, że ludzie nie są w stanie uwierzyć w bezstronność
psychoterapeuty. Bywam słusznie przyłapywany na różnych przejawach mojego męskiego,
stereotypowego myślenia i sam je chętnie w sobie tropię. To coś potwornego. Tak wszczepione w
umysł, że można to pokonać jedynie dzięki jakiejś wielkiej, duchowej przemianie. Widocznie jeszcze
takiej nie przeżyłem. Ale postaram się. Bo jeżeli jest jakiś Bóg, to na pewno jest on bezstronny.
A.G., B.L.
: A może Bogini?
Wojciech Eichelberger psychoterapeuta, pracuje w warszawskim Laboratorium Psychoedukacji;
autor książek psychologicznych (m.in.
Kobieta bez winy i wstydu, Zdradzony przez ojca
) oraz
telewizyjnego programu
Okna
; felietonista
"Wysokich Obcasów"