Roberts Nora Sztuka podstępu 2

background image
background image

NORA ROBERTS

SZTUKA PODSTĘPU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Budynek ten trudno było nazwać po prostu domem, bardziej przypominał pałac, zbudowany z
szarego, mieniącego się ró nobarwnie kamienia. Z wielospadzistego dachu wyrastały okrągłe wie
yczki, które w dawniejszych czasach mogłyby słu yć do celów obronnych. Szyby w wysokich, podłu
nych oknach podzielone były szprosami na mniejsze części w kształcie rombów. Ekscentryczna
budowla stała na wysokim brzegu rzeki Hudson i nie sposób było oprzeć się wra eniu, e przegląda
się w lustrze wody jak pró na panna, świadoma swej urody. Jeśli opowieści o właścicielu tego
domostwa były prawdziwe, pasowało ono do jego charakteru jak ulał.

Tylko tu brakuje fosy, zwodzonego mostu i smoka, pomyślał z przekąsem Adam, przemierzając
brukowany dziedziniec.

Po obydwu stronach kamiennych schodów spoczywały ogromne gargulce, szczerzące zęby w
szerokim, niepokojącym uśmiechu. Jako człowiek o praktycznym podejściu do ycia Adam był zdania,
e gargulce i wie yczki obronne wyglądały dobrze tylko we właściwym sobie miejscu, które z
pewnością nie znajdowało się w na obrze ach Nowego Jorku, dwie godziny drogi samochodem od
serca Manhattanu.

Postanowiwszy jeszcze się wstrzymać z wydawaniem kategorycznych opinii, uniósł

cię ką kołatkę, która z głośnym stukiem opadła ponownie na solidne drzwi, wykonane z
honduraskiego mahoniu. Dopiero trzecie stuknięcie sprawiło, e drzwi uchyliły się z niegłośnym
skrzypnięciem. Powstrzymawszy się od okazania zniecierpliwienia, Adam spojrzał w dół na
niewysoką, szczupła dziewczynę o ogromnych szarych oczach, czarnych warkoczach i usmarowanej
sadzą twarzy. Ubrana była w wyświechtane d insy i pogniecioną bluzę. Wierzchem dłoni niespiesznie
otarła nos, po czym odwzajemniła jego wyczekujące spojrzenie.

- Nazywam się Adam Haines - oznajmił powoli i wyraźnie, na wypadek gdyby miała kłopoty ze
zrozumieniem. - Pan Fairchild oczekuje mnie.

- Oczekuje pana? - powtórzyła z mocnym północnym akcentem, przyglądając mu się uwa nie spod
zmru onych powiek.

Po chwili wahania skrzywiła się, wzruszając jednocześnie ramionami, po czym odsunęła się, aby
mógł wejść.

Szeroki, przestrzenny hol zdawał się nie mieć końca. W promieniach słońca, wpadających przez
wysokie okno, pokryte ciemny drewnem ściany nadawały pomieszczeniu wytworny charakter, ale
Adam w ogóle tego nie zauwa ył. Nie miał tak e oczu dla dziewczyny, z którą przed chwilą zamienił
parę słów, interesowały go tylko obrazy.

background image

Jaka to była imponująca kolekcja! Van Gogh, Renoir, Monet - niejedno muzeum nie mogło się
poszczycić takimi okazami. Adam stał w bezruchu, oczarowany bogactwem barw, odcieni, a tak e
przemyślnych ruchów pędzla genialnych autorów. Być mo e Fairchild słusznie umieścił je w czymś,
co przypominało fortecę...

Oderwawszy wreszcie wzrok od dzieł sztuki, Adam spostrzegł, e pokojówka wcią stoi obok,
przyglądając mu się badawczo.

- Pospiesz się, dobrze? - polecił, zirytowany. - Powiedz panu Fairchildowi, e ju jestem.

- A kim pan jest? - odpowiedziała pytaniem, najwyraźniej nie zra ona jego zniecierpliwionym tonem.

- Nazywam się Adam Haines - przedstawił się ponownie.

Miał niejednokrotnie do czynienia ze słu bą, ale jeszcze nigdy chyba nie spotkał

kogoś równie krnąbrnego.

- To ju pan mówił - przypomniała. Przyjrzał się jej uwa nie, gdy w jej głosie pojawiła się
niespodziewanie nutka ironii. W spojrzeniu jej szarych oczu wyczytał dojrzałość i inteligencję, które
nijak nie pasowały mu do tych dziecinnych warkoczyków i umazanych sadzą policzków.

- Młoda damo - wycedził powoli. - Pan Fairchild oczekuje mnie. Po prostu powiedz mu, e ju jestem.
Poradzisz sobie z tym zadaniem, czy mo e cię przerasta?

- Jasne, e sobie poradzę - potwierdziła z oszałamiającym uśmiechem.

Po raz pierwszy Adam dostrzegł jej pełne, kuszące usta. Było w niej cos zagadkowego, niebanalnego,
czego wcześniej nie zauwa ył pod warstewką sadzy. Niewiele myśląc, podniósł dłoń, aby wytrzeć jej
policzek. W tej samej chwili dobiegł ich podniesiony męski glos.

- Nie dam rady! Mowie ci, e to niewykonalne! - wołał mę czyzna, zbiegając w niepokojącym tempie
po schodach. - To wszystko twoja wina! - W oskar ycielskim geście wskazał palcem na dziewczynę.
- Zapamiętaj to sobie!

Niewysoki, szczupły, poruszał się jak na siwowłosego starszego pana wawym krokiem. Nieco
przerzedzone falujące włosy sterczały mu naokoło głowy jak aureola. Z tym anielskim wyglądem
kontrastowała marsowa mina, jaką teraz przybrał.

- Panie Fairchild, pańskie ciśnienie zwiększa się z ka dą sekundą - ostrzegła dziewczyna, wyraźnie
nic sobie nie robiąc z jego wybuchu złości. - Lepiej niech pan weźmie głęboki oddech, bo jak tak
dalej pójdzie, będzie pan miał atak.

- Atak?! - wykrzyknął, podbiegając ku niej. - Jaki atak, dziewczyno? Przecie ja nigdy w yciu nie
miałem adnego ataku!

- Ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz - zauwa yła z lekkim uśmiechem. -

background image

Przyszedł pan Adam Haines, chciałby się z panem widzieć.

- Haines? A co Haines ma z tym wspólnego? Mówię ci, to koniec, słyszysz? Koniec! -

Dramatycznym gestem przysnął dłoń do piersi, tak i przez moment zdawało się, e się rozpłacze. -
Haines? - powtórzył, a na jego usta natychmiast wypłynął serdeczny uśmiech. -

Byliśmy umówieni, prawda?

- Tak - potwierdził Adam, podając mu dłoń.

- Cieszę się, e pan przyjechał. Od dawna czekałem na to spotkanie. - Fairchild entuzjastycznie
potrząsnął jego ręką. - Zapraszam do salonu, napijemy się czegoś na dobry początek.

To powiedziawszy, ujął Adama pod ramię i energicznie poprowadził do sąsiedniego pomieszczenia,
które w całości urządzone było antykami. Adam usiadł na wyjątkowo niewygodnej sofie, którą
skinieniem dłoni wskazał mu gospodarz. Pokojówka przykucnęła przy ogromnym kamiennym kominku
i zajęła się szorowaniem pokrytego sadzą paleniska, pogwizdując przy tym skoczną melodię.

- Mam ochotę na whisky - oznajmił Fairchild, sięgając po karafkę Chivas Regal. - A pan?

- Poproszę o to samo.

- Jestem wielbicielem pańskiego malarstwa, panie Haines - oznajmił gospodarz, podając mu
szklankę, wypełnioną złocistobursztynowym płynem. Jego głos brzmiał pewnie, na twarzy malował
się niczym nie zmącony spokój, tak e Adam zaczął się zastanawiać, czy burzliwa scena sprzed paru
minut nie była aby wytworem jego wyobraźni.

- Dziękuję - odparł, sącząc whisky.

Od kącików ust i oczu Philipa Fairchilda odchodziły wiązki delikatnych zmarszczek, mimo to
sprawiał wra enie osoby młodej i niesłychanie witalnej. Jego niebieskie oczy miały wcią intensywny
odcień, a ich przenikliwe spojrzenie zdawało się prześwietlać rozmówcę na wylot.

Fairchild był niewątpliwie jednym z największych yjących artystów dwudziestego wieku. Jego
twórczość prezentowała bogactwo stylów, od pełnego nonszalancji i eksperymentów do
eleganckiego, klasycznego, dzięki czemu od ponad trzydziestu lat cieszył

się niezmienną sławą i szacunkiem, nie tylko w kręgach artystycznych, ale tak e wśród szerokiej
publiczności. Część tej sławy zawdzięczał swemu nieposkromionemu temperamentowi, który
sprawiał, e jednego dnia potrafił przejść cały wachlarz nastrojów.

Znany był z tego, e lubił zapraszać innych artystów do swego domu nad rzeką Hudson, aby przez kilka
tygodni czy miesięcy mogli wspólnie pracować czy odpoczywać. Potrafił te zamknąć się w swym
domu na cztery spusty, odmawiając kontaktu z kimkolwiek przez parę tygodni z rzędu.

- Jestem panu bardzo wdzięczny za zaproszenie, panie Fairchild. Cieszę się, e będę mógł tu

background image

pracować przez kilka tygodni.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł wspaniałomyślnie gospodarz.

- Mam nadzieję, e będę miał okazję przyjrzeć się z bliska pańskim obrazom - ciągnął

Adam. - Pańska twórczość jest niesłychanie zró nicowana.

- To pewnie dlatego, e nie jestem w stanie znieść monotonii. - Uśmiechnął się artysta.

Z okolic kominka dobiegło ich pogardliwe prychnięcie. - Niewdzięczne stworzenie - mruknął.

Pochwyciwszy jego pełne wyrzutu sumienie, pokojówka wzruszyła ramionami, po czym odrzuciła do
tyłu warkocz i głośno cisnęła ścierkę do metalowego wiadra.

- Cards! - wykrzyknął Fairchild tak niespodziewanie, e Adam nieomal wypuścił z dłoni szklankę. -
Cards!

Chwilę później w drzwiach salonu stanął wyprostowany jak struna kamerdyner, ubrany w garnitur,
którego czerń kontrastowała z jego siwymi włosami i jasną karnacją.

- Tak, panie Fairchild? - odezwał się z brytyjskim akcentem.

- Zajmij się samochodem pana Hainesa - polecił artysta. A baga e zanieś do apartamentu
Wedgewood.

Kamerdyner zawahał się przez chwilę.

- Oczywiście, proszę pana - odrzekł wreszcie, ułamek sekundy po tym, jak siedząca w palenisku
dziewczyna nieznacznie skinęła głową.

- A jego sprzęt zanieś do pracowni Kirby - dorzucił gospodarz, uśmiechając się radośnie na widok
pełnego oburzenia wyrazu twarzy pokojówki. - Bez obawy, na pewno się zmieścicie. - Ruchem
głowy skazał Adamowi dziewczynę. - To moja córka. Jest rzeźbiarką, pasjonuje się babraniem po
łokcie w glinie i odłupywaniem kawałków kamienia i drewna. Ja sobie kompletnie nie radzę z rzeźbą
- wyznał ze smutkiem, zwieszając głowę. - Bóg jeden wie, jak się staram. Wkładam w to całą duszę.
I nic... - Wyprostował się energicznie. - I nic!

- Niestety, obawiam się... - zaczął nieśmiało Adam.

- Jestem nieudacznikiem - Fairchild wpadł mu w słowo. - W moim wieku nie tak łatwo jest pogodzić
się z pora ką. To wszystko twoja wina! - zawołał do córki. - To ty ponosisz za to odpowiedzialność!

Odwróciwszy się od kominka, dziewczyna usiadła po turecku, po czym potarła nos brudną ręką.

- To absurd, nie mo esz mnie obwiniać za to, e masz dwie lewe ręce - zauwa yła, tym razem bez tego
północnego akcentu, z jakim przywitała Adama. - Po prostu ustawiłeś się na z góry straconej pozycji,

background image

próbując udowodnić, e jesteś lepszy ode mnie.

- Na straconej pozycji! Na straconej pozycji, mówisz? - Jej ojciec zerwał się na równe nogi. -
Jeszcze zobaczysz triumf Philipa Fairchilda, ty mała niewdzięcznico! - Zawołał, nieświadomie
wymachując ręką, w której trzymał szklaneczkę z whisky. - Poczekaj, jeszcze będziesz musiała
odwołać te słowa, niedowiarku!

- Nonsens. - Udała ziewnięcie. - Ty masz swoje medium, papo, a ja mam swoje.

Musisz się z tym pogodzić.

- Nigdy! - zawołał, bijąc się w pierś. - Pora ka nie jest w moim stylu.

- To się jeszcze oka e - odparowała, po czym sięgnąwszy po jego szklaneczkę whisky, wychyliła jej
zawartość jednym haustem.

Ojciec posłał jej pełne wyrzutu spojrzenie, więc ucałowała go w policzek, przenosząc nań trochę
sadzy.

- Jesteś brudna na twarzy - mruknął.

- Ty te - oznajmiła radośnie.

Obydwoje uśmiechnęli się jednocześnie. Adam dopiero teraz spostrzegł ich niesłychane
podobieństwo. Było ono tak ogromne, e zastanawiał się ze zdumieniem, jak mogło wcześniej ujść
jego uwagi. Kirby Fairchild, jedyne dziecko Philipa, powszechnie znana artystka młodego pokolenia,
dorównująca ekscentrycznością swemu ojcu. Adam nie mógł się nadziwić, jak to mo liwe, aby
ulubienica wy szych sfer własnoręcznie szorowała palenisko w kominku.

- Chodź, Adamie - Kirby zwróciła się do niego z uprzejmym uśmiechem. -

Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Wyglądasz na zmęczonego podró ą. Ach, papo -

dorzuciła w drodze do drzwi. - Przyszło najnowsze wydanie „People”. Le y na tacy na stoliku. To go
zajmie na trochę - dorzuciła, gdy szli z Adamem po schodach.

Idąc jej śladem, przypatrywał się jej pełnym gracji ruchom. Kirby poruszała się lekko, elegancko, a
warkoczyki łagodnie kołysały się na jej ramionach. Zerknął na tylne kieszenie jej mocno wytartych d
insów - nie nosiły metki adnego producenta. Zwykłe płócienne tenisówki miały poszarpane
sznurówki.

Znaleźli się na drugim piętrze. Minąwszy kilkoro drzwi, zatrzymali się wreszcie.

Kirby zerknęła na swoje dłonie, po czym przeniosła spojrzenie na Adama.

- Lepiej ty otwórz - zaproponowała. - Bo ja wybrudzę całą klamkę.

background image

Posłusznie otworzył drzwi. Zerknąwszy do środka, odniósł wra enie, jak gdyby cofnął

się w czasie. Pomieszczenie utrzymane było w tonacji niebieskiej, odcieniu typowym dla porcelany
słynnej firmy Wedgewood. Misternie rzeźbione fotele i stoliki niewątpliwie pochodziły z
najlepszego okresu panowania króla Jerzego. Na ścianach wisiały przepiękne obrazy, ale tym razem
to nie one przykuły uwagę Adama.

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał, przypatrując się intensywnie towarzyszącej mu dziewczynie.

- Co takiego? - odparła z niewinną miną.

- Udawałaś kogoś zupełnie innego - wyjaśnił, zbli ając się do niej.

Z trudem zapanował nad przemo ną chęcią otarcia sadzy z jej policzka.

- Zrobiłeś na mnie wra enie straszliwie ugrzecznionego, a przy tym wszystkim wyraźnie wściekłego.
- Oparła się ramieniem o futrynę, przypatrując się mu uwa nie. -

Wyraźnie spodziewałeś niezbyt inteligentnej pokojówki, więc postanowiłam wyjść naprzeciw twoim
oczekiwaniom. O siódmej podawane są koktajle. Trafisz sam z powrotem, czy mam po ciebie
przyjść?

- Trafię - zdecydował.

- To świetnie. Ciao.

Przyglądał się z fascynacją, jak oddalała się długim korytarzem. Nie miał wątpliwości, e Kirby
Fairchild była równie fascynującym obiektem, co jej ojciec, ale postanowił, e nią zajmie się w
drugiej kolejności.

Zamknąwszy drzwi, przekręcił klucz w zamku. Jego baga e stały ju koło przepastnej szafy z ciemnego
drewna. Sięgnąwszy po jedną z walizek, ustawił w odpowiedniej pozycji zamek szyfrowy, po czym
wyjął ze środka mały nadajnik.

- Melduję się - powiedział, włączywszy urządzenie.

- Hasło - padła lakoniczna odpowiedź.

- Mewa - mruknął poirytowany. - To chyba najgłupsze hasło, jakie kiedykolwiek słyszałem.

- Takie są wymagania, Adamie, musimy się ich trzymać.

- Jasne. Melduję się, McIntyre - powtórzył.

- Właściwie tylko po to, eby ci podziękować za to, e mnie wysłałeś do tego domu wariatów.

To powiedziawszy, jednym ruchem kciuka wyłączył urządzenie, nie dając McIntyre'owi szansy na

background image

odpowiedź.

Kirby nie miała głowy do tego, aby brać natychmiast prysznic, tylko popędziła po schodach do
pracowni ojca. Znalazłszy się tam, zatrzasnęła za sobą drzwi z takim impetem, e słoiczki i tubki z
farbą a zadźwięczały na półkach.

- Coś ty tym razem wymyślił? - zawołała, biorąc się pod boki.

- Zaczynam od początku. - Ojciec nawet nie podniósł na nią wzroku, pochylony w skupieniu nad
wilgotną masą gliny. - Od samego początku. Moje dzieło rodzi się na nowo.

- Nie mówię o twoich ałosnych próbach z gliną. Mówię o Adamie Hainesie. - Mimo swej niezbyt
imponującej postury potrafiła wyrazić całą sobą niezadowolenie, gdy tylko odczuwała taką
konieczność. Teraz zaś oparła dłonie na stole i pochyliwszy się, zbli yła twarz do oblicza Fairchilda.
- Jak mogłeś go zaprosić i nawet nie wspomnieć mi o tym ani słowem?!

- Ale Kirby - zaczął łagodnie, wiedział bowiem, e czasami najlepszą strategią jest unikanie
konfrontacji. - Po prostu wyleciało mi to z głowy.

- Akurat, wyleciało ci z głowy, oczywiście - powtórzyła zirytowana, bo przecie znała swego ojca nie
od dziś i wiedziała, e wa ne rzeczy nigdy nie wylatują mu z głowy. - Co ty znowu kombinujesz, papo?

- Kombinuję, ja? Ale skąd! - zaprzeczył z niewinną miną.

- Czemu zaprosiłeś go akurat teraz?

- Wiesz przecie , e od dawna podziwiam jego prace. Zresztą tobie te przypadły do gustu -
przypomniał. - Niedawno dostałem od niego przemiły list na temat „Purpurowego księ yca,,, który
ostatnio widział w muzeum Metropolitan.

Przyjrzała mu się podejrzliwie, marszcząc przy tym brwi.

- O ile się nie mylę, dotąd nie miałeś w zwyczaju zapraszać do domu ka dego, kto wypowiedział się
pochlebnie o twoim obrazie - zauwa yła kąśliwym tonem.

- Oczywiście, kochanie - zgodził się. - To byłoby fizycznie niemo liwe, trzeba umieć dokonywać
selekcji. A teraz pozwól, e wrócę do pracy, bo czuję, e mam natchnienie.

- Coś mi tu brzydko pachnie - nie dawała za wygraną. - Papo, jeśli to kolejny z twoich tajnych
planów po tym, jak ostatnio obiecałeś...

- Ale Kirby! - westchnął w wyrzutem. - Jak mo esz nie ufać słowu ojca.

Skrzy owała ramiona na piersi, przyglądając mu się z niewzruszonym wyrazem twarzy.

- Moje motywy są jak najbardziej altruistyczne - jej ojciec oznajmił nie zra ony.

background image

Prychnęła śmiechem.

- Adam Haines jest szalenie zdolnym młodym artystą. Sama przecie tak mówiłaś.

- Ale nie zamierzam temu przeczyć. Co więcej, jestem przekonana, e jest doskonałym kompanem. Ale
teraz jest nam tu potrzebny jak dziura w moście!

- Ujęła ojca pod brodę.

- Ach, Kirby! - jęknął, przewracając oczami.

- Twoja matka nieboszczka, Panie świeć nad jej duszą, byłaby bardzo rozczarowana, mogąc cię teraz
słyszeć.

- Papo, Van Gogh! - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- Ju się robi - zapewnił. - Jeszcze tylko parę dni. Przeczuwając, e jeszcze moment, a zacznie rwać
włosy z głowy, Kirby odeszła w kierunku okna, aby uspokoić się, spoglądając na zielony krajobraz.

To pierwsze objawy starości, myślała. Inaczej przecie nawet przez moment nie zastanawiałby się nad
zaproszeniem tego człowieka do domu. Mo e za tydzień, mo e za miesiąc, ale na pewno nie teraz! Nie
miała najmniejszych wątpliwości, e Adam Haines był

myślącym, inteligentnym mę czyzną. Był te niesłychanie atrakcyjny. Stanowił idealny model do rzeźby
w brązie - prosty nos, ostre rysy, łagodne płaszczyzny. Jego włosy miały lekko miedziany kolor i
choć długością przekraczały obecne trendy, prezentowały się nader korzystnie. Kirby czuła, e
potrafiłaby oddać tę delikatny wyraz pewności siebie, jaki malował się na jego twarzy. Kiedyś
chętnie go wyrzeźbi, ale nie teraz...

Wzdychając głęboko, wzruszyła jednocześnie ramionami. Za jej plecami Philipa Fairchild
uśmiechnął się ze zrozumieniem. Gdy ponownie odwróciła się ku niemu, wpatrywał

się intensywnie w le ącą przed nim glinę.

- Wiesz przecie , e będzie chciał tu przyjść. - W zamyśleniu schowała zabrudzone sadzą dłonie do
kieszeni. - Zresztą wydałoby się podejrzane, gdybyś nie oprowadził go po swojej pracowni.

- Zaproszę go tu jutro.

- Adam pod adnym pozorem nie mo e zobaczyć Van Gogha! - Ujęła się pod boki. -

Proszę, nie komplikuj naszej sytuacji jeszcze bardziej.

- Zapewniam cię, e nie zobaczy tu Van Gogha.

- Ojciec zerknął na nią przelotnie. - Zresztą to nie jego sprawa.

background image

Kirby zdawała sobie sprawę, e naiwnością jest liczyć, e wszystko jakoś samo się rozwią e, ale nie
wiedzieć czemu słowa ojca trochę ją uspokoiły. Choć Philip Fairchild znany był ze swych
ekscentrycznych pomysłów, nie był przecie głupcem, a i ona sama nie uwa ała się za istotę
bezmyślną.

- Dzięki Bogu, e obraz jest ju prawie skończony - westchnęła.

- Jeszcze parę dni i będzie bezpiecznie wisiał sobie daleko w górach Ameryki Południowej. - Ojciec
uśmiechnął się z zadowoleniem.

Kirby podeszła do stojących w rogu pomieszczenia sztalug i uniosła materiał, przykrywający niemal
ukończony obraz. Jej oczom ukazał się pozornie spokojny krajobraz pasterski, który jednak dzięki
odwa nym kreskom a pulsował yciem - opowiadał o cierpieniu i radości, o nieszczęściach i
zwycięstwach, których doświadczali sportretowani na nim prości ludzie. Uśmiechnęła się
mimowolnie, jako artystka i córka artysty jednocześnie.

- Papo, jesteś niezrównany! - pochwaliła, spoglądając mu prosto w oczy.

Nim minęła siódma wieczorem, Kirby nie tylko pogodziła się z myślą o tym, e ktoś będzie gościł w
ich domu, ale postanowiła nawet, e będzie się doskonale bawić w jego towarzystwie. Napełniając
kieliszek wermutem, zdała sobie sprawę, e nie mo e się doczekać ponownego spotkania z Adamem
Hainesem, odniosła bowiem wra enie, e pod nieskazitelną, uładzoną powierzchnią kryją się
fascynujące cechy, które pragnęła w nim odkryć.

Opadłszy na fotel, skrzy owała nogi, po czym ponownie wsłuchała się w utyskiwanie ojca.

- Nic mi się nie udaje, nic! - narzekał Philip Fairchild. - Czemu tak jest, Kirby?

Przecie jestem dobrym człowiekiem, dobrym artystą, kochającym ojcem...

- Wszystko opiera się na odpowiednim podejściu, papo - odparła, lekko wzruszając ramionami. -
Twoje podejście do sprawy jest zbyt emocjonalne.

- Jak to, zbyt emocjonalne? - obruszył się. - Nie widzę nic złego w moim podejściu.

Problem le y w glinie, a nie we mnie.

- Jesteś zarozumiały, na tym polega twój problem - zawyrokowała.

Jej ojciec ze świstem wciągnął powietrze w płuca.

- Zarozumiały?! - powtórzył z oburzeniem.

- A có to za określenie?

- To przymiotnik - odparła spokojnie. - Rodzaju męskiego. Zło ony z pięciu sylab.

background image

Adam miał okazję usłyszeć tę wymianę zdań, gdy, idąc korytarzem, zbli ał się do salonu. Zdą ył ju
trochę wypocząć po podró y, ale nie był pewnie, czy jest gotowy ponownie stawić czoła temu
szaleństwu, które zdawało się być obecne w ka dym zakamarku tego ogromnego domostwa. Nie miał
innego wyjścia, jak zacisnąć zęby i odwa nie wkroczyć sam środek kataklizmu, obiecując sobie
jednocześnie, e McIntyre zapłaci za wszystkie trudy, na jakie go naraził.

Stanąwszy w drzwiach, powędrował wzrokiem w kierunku, który wskazywał

oskar ycielsko wzniesiony palec Philipa Fairchilda. Na moment Adamowi odebrało mowę.

Jego oczy spoczęły na kobiecie, której wygląd był tak odmienny od tego, jak prezentowała się jeszcze
przed paroma godzinami, i trudno było uwierzyć, e to jedna i ta sama osoba. Ubrana była w prostą, a
przed to szalenie elegancką suknię z delikatnego czarnego jedwabiu, ozdobioną jedynie lekkim
marszczeniem wzdłu dekoltu oraz odwa nym rozcięciem na lewym udzie. Przyjrzał się jej profilowi,
podziwiając prosty, zgrabny nos oraz lekko zarysowane kości policzkowe. Pełne usta układały się w
nieznaczny uśmiech, wywołany oburzeniem ojca. Pobawiona ciemnych smug skóra okazała się być
złocistobrzoskwiniowa, ju daleka sprawiając wra enie miękkiej i gładkiej. Tylko oczy - du e, szare i
rozbawione -

przypominały Adamowi, e ma do czynienia z tą samą kobietą. Uniósłszy dłoń, odrzuciła na ramię
opadające na twarz kruczoczarne kosmyki.

Owszem, była piękna, lecz Adam widział w swym yciu piękniejsze kobiety.

Tymczasem było w niej coś, co sprawiało, i inne gasły przy jej blasku, jednak e nie był w stanie
określić tego słowami.

Jak gdyby czując na sobie jego spojrzenie, Kirby odwróciła się w jego kierunku, po czym utkwiła w
nim zaciekawione spojrzenie, ignorując wcią monologującego ojca. Powoli, bardzo powoli
uśmiechnęła się. W jednej chwili Adam zrozumiał, e słowo, którego mu brakowało, to seksapil -
Kirby roztaczało go wokół siebie tak, jak inne kobiety roztaczają wokół woń perfum. Była
niesłychanie pociągająca, do tego stopnia, e Adam zapragnął jej, choć właściwie wcale jej nie znał -
jeszcze nigdy nie przytrafiło mu się nic podobnego.

Wiedział, e będzie musiał postępować bardzo ostro nie, aby zdobyć jej zaufanie. Miał przed sobą
jeszcze trudniejsze zadanie ni mu się zdawało, gdy tego ranka wyruszał w podró .

- Witaj, Adamie - powitała go miękkim głosem. - Cieszę się, e nas odnalazłeś.

Wejdź, papa ju prawie skończył.

- Wcale nie skończyłem! - zaprotestował jej ojciec. - Nazwała mnie zarozumiałym.

Wyobra asz to sobie, Adamie? Co to za czasy, w których córka mo e bezkarnie zwracać się w ten
sposób do ojca.

- Mo e masz ochotę na aperitif? - zaproponowała Kirby, ignorując ojcowskie oburzenie.

background image

- Tak, chętnie, dziękuję.

- Czy podoba ci się twój pokój? - zapytał Fairchild, uspokoiwszy się w jednej sekundzie.

- Bardzo mi się podoba - odrzekł Adam, dochodząc do wniosku, i jedynym wyjściem z sytuacji jest
udawanie, e wszystko jest w najlepszym porządku. - Pański dom jest...

wyjątkowy, panie Fairchild.

- To prawda. Bardzo go lubię - odparł z zadowoleniem gospodarz. - Zbudował go pod koniec
dziewiętnastego wieku jakiś niesłuchanie bogaty, a przy tym szalony angielski arystokrata. Kirby,
oprowadzisz jutro Adama, dobrze?

- Oczywiście - zgodziła się, podając Adamowi kieliszek wina i patrząc mu przy tym głęboko w oczy.

- Będę zaszczycony - odparł.

Zastanawiał się jednocześnie, jak to mo liwe, aby tak młoda kobieta prezentowała w ka dym ruchu i
w ka dym geście a taką klasę. Doszedł szybko do wniosku, i jest to zapewne cecha wrodzona.

- Lubimy sprawiać przyjemność naszym gościom. - Uśmiechnęła się, spoglądając na niego znad
brzegu kieliszka.

- Pańska kolekcja zdaje się być bogatsza ni zbiory niejednego muzeum - pochwalił, zwracając się do
gospodarza. - Ten Tycjan, który wisi w moim pokoju, jest wspaniały.

Kirby poczuła nagły przypływ paniki. Jak mogła zapomnieć o Tycjanie?! I co teraz powinna zrobić?
Wkradanie się do pokoju Adama, aby usunąć stamtąd obraz, nie miało najmniejszego sensu, skoro ju
go widział. Nie pozostawało więc nic innego jak przejść nad tym do porządku dziennego.

- Czy ten pejza z rzeką Hudson na zachodniej ścianie to twoje dzieło? - zwrócił się do niej Adam.

- Tak - przyznała z lekkim uśmiechem. - Właściwie ju o nim zapomniałam. Obawiam się, e jest
trochę zbyt sentymentalny. Namalowałam go pewnego lata, kiedy zakochałam się synu szofera.
Zwykle chodziliśmy nad rzekę, gdy chcieliśmy pobyć trochę sami.

- Miał strasznie krzywe zęby - przypomniał złośliwie jej ojciec.

- Có , miłość podobno zwycię a wszystko - odparła sentencjonalnie.

- Nie wydaje mi się, eby brzeg rzeki Hudson był odpowiednim miejscem do utraty dziewictwa -
zawyrokował jej ojciec, spowa niawszy nagle.

- Ale ja nie straciłam dziewictwa nad rzeką Hudson - odparowała Kirby, zdając się bawić jego
oburzeniem. - Straciłam je w renaulcie w Pary u. - Uśmiechnęła się prowokująco.

- Podano kolację - oznajmił Cards, stając w drzwiach.

background image

- Najwy sza pora. - Philip Fairchild zerwał się na równe nogi. - Do czego to podobne, eby człowiek
głodował we własnym domu.

Odprowadziwszy z uśmiechem oddalającą się sylwetkę ojca, Kirby wyciągnęła rękę w kierunku
Adama.

- Pozwól, e zaprowadzę cię do jadalni - zaproponowała.

Najbardziej przykuwającym uwagę elementem wystroju jadalni były obrazy autorstwa gospodarza.
Wprawdzie nad ogromnym mahoniowym stołem skrzył się piękny kryształowy yrandol, a rozło ysty
kamienny kominek buchał płomieniami, jednak e to właśnie malowidła Philipa Fairchild były tym, co
zauwa ało się, wchodząc do jadalni.

Wyglądało na to, e Fairchild nie miał jednorodnego stylu, wszystko było w zasięgu jego mo liwości
artystycznych, bez względu na to, czy malował rozświetlony promieniami słonecznymi krajobraz, czy
te subtelny portret, utrzymany w przyćmionych tonacjach.

Zdawał się próbować wszystkiego - grubych kresek pędzla i delikatnych, ledwie widocznych smug
farby; ociekających farbą olejną płócien i zamglonych akwareli. Adam nie miał

wątpliwości, e Philip Fairchild jest prawdziwym mistrzem.

Tak jak zró nicowana była jego twórczość, podobnie barwne były jego opinie na temat innych
artystów.

Siedząc przy długim, suto zastawionym stole, Fairchild opowiadał o ka dym malarzu tak, jak gdyby
jakiś cudem cofnął się w czasie i miał okazję zaprzyjaźnić się z Rafaelem, Goya czy te Manetem.
Prezentował fascynujące teorie, a jego wiedza była tak rozległa, e Adam, sam będąc malarzem, nie
mógł nie podziwiać jego fascynującej osobowości.

Sprzeczne dą enia sprawiały jednak, e czuł się niezręcznie, bowiem jako człowiek sumienny nie był
w stanie całkowicie zapomnieć o zadaniu, które go tu przywiodło. Sytuację pogarszał

fakt, e Kirby Fairchild była niesłychanie atrakcyjną kobietą... Adam w duchu po raz kolejny przeklął
McIntyre'a.

Nie miał wątpliwości, e te tygodnie, jakie przyjdzie mu spędzić z Fairchildami, będą niesłychanie
fascynujące. Wprawdzie nie chciał komplikacji, ale mimowolnie ju poddał się urokowi tej dwójki
ekscentryków. Postanowił, e na razie będzie ich bacznie obserwował, aby starannie wybrać
stosowny moment do działania.

Informacje, jakich dostarczono mu na temat Fairchildów, były raczej oszczędne.

Wiedział, e Philip ma nieco ponad sześćdziesiąt lat, zaś od niemal dwudziestu jest wdowcem. Jako
artysta był szeroko znany, natomiast szczegóły jego ycia prywatnego nie były znane szerszej
publiczności - zastanawiał się, czy to z powodu temperamentu malarza, czy mo e z konieczności. O
Kirby nie wiedział właściwie nic - do zeszłego roku jej twórczość nie była znana prawie nikomu, a

background image

do momentu wystawy, którą przebojem wkroczyła do świata artystycznego. Mimo to ani ona, ani
ojciec nie zabiegali o powszechną popularność dla swych dzieł, zresztą nie było takiej potrzeby, gdy
klasa ich twórczości zapewniała im zasłu ony podziw. Jeśli chodzi o ycie prywatne Kirby, zarówno
brukowce, jak i kolorowe magazyny rozpisywały się z lubością o jej wypadach do Saint Moritz w
towarzystwie aktualnego tenisowego mistrza świata lub wyprawach na Martynikę u boku
najmodniejszego hollywoodzkiego aktora. Powszechnie wiadomo było, e ma dwadzieścia siedem lat
i jest nadal niezamę na, jak się Adam domyślał, nie z braku propozycji, poniewa nale ała do kobiet,
które nieustannie przyciągały uwagę mę czyzn. W dawnych czasach niewątpliwie byłaby sprawczynią
wielu pojedynków, co - nie miał najmniejszych wątpliwości - na pewno niesamowicie by ją bawiło.

Podobnie Fairchildowie wiedzieli o nim niewiele, tylko tyle, co zasłyszeli od innych artystów, czy te
przeczytali w prasie. Zdawali sobie sprawę, e urodził się w bogatej rodzinie, dzięki czemu mógł bez
przeszkód rozwijać swój nieprzeciętny talent. W wieki dwudziestu lat zdobył pierwsze pochwały dla
swej twórczości, zaś obecnie, przekroczywszy trzydziestkę, uznawany był powszechnie za jednego z
najznakomitszych twórców swego pokolenia. Mieszkał w Pary u, potem w Szwajcarii, a wreszcie
ponownie osiadł w Stanach.

Przez ostatnich kilka lat du o podró ował, jednocześnie malując, sztuka bowiem zajmowała w jego
yciu najwa niejsze miejsce. Mimo e sprawiał wra enie, chłodnego i opanowanego, w głębi duszy
lubił przygody i nie zatrzymywał się przez przeszkodami, poszukując sprytnych sposobów ich
obejścia. To właśnie najbardziej cenił w nim McIntyre. Adam obiecał sobie solennie, e gdy
następnym razem Mac będzie próbował wciągnąć go w swój plan, odmówi mu stanowczo i bez
chwili wahania.

Gdy powrócili do salonu, aby wypić tam kawę, doszedł do wniosku, e w ciągu kilku tygodni
powinien rozwikłać zagadkę. Zadowolony z podjętego postanowienia, skoncentrował

się na obserwowaniu Kirby. W tym momencie była wcieleniem doskonalej gospodyni, czarującej i
uwa nej, a jednocześnie pełnej klasy i wyrafinowania. Kirby zdawała się mieć wszystkie cechy,
których zawsze szukał w kobietach - była zadbana, dobrze wychowana, inteligentna i mila.

- Mo e byś nam zagrała, Kirby - przerwał mu rozmyślania Philip Fairchild. - Lubię, kiedy grasz, to
pomaga mi się skupić.

- Oczywiście. - Dziewczyna uśmiechnęła się do Adama, po czym podeszła do instrumentu, który
Adam początkowo wziął za niedu y fortepian Wystarczyło jednak kilka dźwięków, by zorientował się
ze zdumieniem, e jest to klawesyn. Niemal w tej samej chwili rozpoznał jedno z preludiów Bacha.
Poczuł się, jak gdyby nagle wpadł w pętlę czasową, bo czy to mo liwe, aby jeszcze gdziekolwiek w
świecie, w dwudziestym pierwszym wieku, ktoś całkiem na serio grał Bacha na klawesynie?

Philip Fairchild przymknął z lubością oczy, postukując lekko palcem w rytm granej przez córkę
melodii. Na twarzy Kirby malowało się skupienie, tym bardziej więc Adam zdumiał się, gdy ni z
tego, ni z owego puściła do niego oczko. Jak gdyby nigdy nic przeszła płynnie do Brahmsa, podczas
gdy Adam przyglądał jej się z niedowierzaniem. Poczuł

przemo ne pragnienie namalowania jej portretu. Znał siebie, wiedział, e nie spocznie, póki jej do

background image

tego nie przekona...

- Mam! - krzyknął nagle Fairchild, zrywając się na równe nogi. - Mam! Ju wiem!

Czuję przypływ natchnienia.

- Akurat - mruknęła Kirby.

- Ju ja ci poka ę, ty niedowiarku! - Jej ojciec pochylił się nad klawesynem z szerokim uśmiechem,
który na moment upodobnił go do stojących przez głównym wejściem gargulców. - Zobaczysz, nie
minie tydzień, a będziesz zmuszona ze wstydem przyznać, e cały twój dorobek w porównaniu z moją
rzeźbą to zwykłe rękodzieło.

- Jasne - odparła, unosząc brwi, po czym uniósłszy się nieco, cmoknęła ojca w czoło.

- Jeszcze sobie przypomnisz moje słowa! - zawołał Fairchild, wychodząc spiesznym krokiem z
salonu.

- Wątpię - skomentowała, wstając zza instrumentu.

- Papa podchodzi do wszystkiego niesłychanie ambicjonalnie - wyjaśniła, jednocześnie sięgając po
kieliszek. - Mo e masz jeszcze ochotę na brandy?

- Twój ojciec ma... - zawahał się - ...nieprzeciętną osobowość.

- Jesteś urodzonym dyplomatą, prawda, Adamie?

- Posłała mu ciepły uśmiech.

- Tak, w pewnych okolicznościach - przyznał ostro nie.

- Tylko w pewnych okolicznościach? Mam wra enie, e nawet częściej. A szkoda.

Poniewa lubiła utrzymywać stały kontakt ze swymi rozmówcami, nie spuszczała z niego spojrzenia,
sącząc powoli brandy.

- Uwa am, e byłbyś bardzo interesującym mę czyzną, Adamie, gdybyś sam się tak nie ograniczał -
ciągnęła. - Zało ę się, e z zasady musisz wszystko trzy razy przemyśleć zanim cokolwiek powiesz.

- Czy sądzisz, e to wada? - zapytał chłodno. - To bardzo ciekawa obserwacja, zwłaszcza biorąc pod
uwagę, e znamy się tak krótko.

Usatysfakcjonowana faktem,

e udało jej się go sprowokować, uznała, i

zdecydowanie nie jest nudziarzem.

background image

- Wydaje mi się, e wystarczyłaby godzina, aby dojść do takiego wniosku. Poza tym widziałam twoje
obrazy i uznałam na ich podstawie, e jesteś osobą bardzo opanowaną, dumną i masz silne poczucie
tego, co przystoi, a co nie - zawyrokowała.

- Nie wiem czemu, ale odnoszę wra enie, e powinienem się za to obrazić.

- A do tego jesteś spostrzegawczy. - Uśmiechnęła się. Podjąwszy błyskawicznie decyzję, odstawiła
brandy, nie spuszczając z niego spojrzenia. - Natomiast ja jestem impulsywna. I koniecznie muszę
spróbować, jak to smakuje.

Zanim Adam zdą ył się zorientować, jej ramiona oplotły jego szyję, a na ustach poczuł smak jej warg.
Był tak zaskoczony, e nim się na dobre rozsmakował tym pocałunku, Kirby wymknęła mu się z objęć.
Na jej twarzy gościł przekorny uśmiech.

- To było miłe - oceniła. - Śniadanie mo esz zjeść od siódmej. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, po
prostu zadzwoń po Cardsa. Dobranoc.

Odwróciwszy się, ruszyła ku wyjściu, gdy niespodziewanie pochwyciły ją silne ramiona.

- Zaskoczyłaś mnie - powiedział cicho Adam. - Stać mnie na więcej ni to, co przed chwilą widziałaś.

Przycisnąwszy ją mocno do siebie, pocałował ją namiętnie, wyzwalając w niej spontaniczną reakcję.
Jej dłonie badały jego twarz, szyję, ramiona, jak gdyby ju zaczynała rzeźbić jego popiersie. Ta
gorączka udzieliła się równie jemu, choć miał w zwyczaju nie poddawać się emocjom, kierować się
rozsądkiem, a nie uczuciami czy te impulsem.

Tymczasem w tym momencie rządziło nim jedynie przemo ne pragnienie, które nie słuchało
argumentów rozumu.

Wreszcie niechętnie podniósł głowę, próbując uspokoić przyspieszone bicie serca.

Widział w jej oczach, e nie spodziewała się po nim czegoś takiego, e ona tak e stara się ukryć
emocje.

- Lepiej? - zapytał, chcąc nacieszyć się tą niewątpliwie krótką chwilą przewagi.

- Znacznie lepiej - odparła dr ącym nieco głosem. - Robisz postępy. - Wysunęła się z jego ramion. -
Jak długo zamierzasz z nami pozostać?

- Cztery tygodnie - odrzekł, zaskoczony, e tego nie wie.

- Czy zamierzasz przespać się ze mną zanim wyjedziesz?

Spojrzał na nią z rozbawieniem, a jednocześnie z podziwem. Szanował osoby, które nie wahały się
wyra ać szczerze swych opinii, zarazem jednak nie był przyzwyczajony do a takiej otwartości.

- Owszem - przyznał, biorąc z niej przykład. Skinęła głową. Uwielbiała wszelkie gry, oparte na

background image

niedopowiedzeniach, wciągała ją rywalizacja. Oczywiście pod warunkiem, e przewaga była po jej
stronie.

- Będę musiała się nad tym zastanowić. Dobranoc, Adamie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jasne promienie porannego słońca wpadały do jadalnie przez wysokie okna, malując świetliste
wzory na drewnianej podłodze. Na zewnątrz drzewa zdradzały nadchodzącą coraz szybszymi
krokami jesień - setki liści w gorących odcieniach od złocistego, poprzez łososiowy, a po purpurę
pokrywały trawnik, nieliczne tylko uparcie zieleniły się na gałęziach. Niektóre krzewy zdawały się
płonąć na tle nieco ju wyblakłej zieleni trawy. Adam stał tyłem do tego pysznego widoku, skupiony
na obrazach, które zdobiły ściany jadalni.

Ponownie nie mógł się nadziwić niesamowitej wręcz ró norodności stylów, jakie uprawiał Philip
Fairchild. Była tam martwa natura, grą światła i cienia przypominająca dzieła Goi, pejza w typowych
dla Van Gogha kontrastowych barwach, a tak e portret, którego subtelność rysunku przywodziła na
myśl Rafaela.

To właśnie ów portret w szczególności intrygował Adama. Z płótna spoglądała ku niemu delikatna
ciemnowłosa kobieta, roztaczająca wokół siebie aurę spokoju oraz cierpliwości. Jej oczy miały tę
samą szarą barwę, co oczy Kirby, ale jej rysy twarzy były łagodniejsze i bardziej regularne. Matka
Kirby niewątpliwie była wyjątkowo piękna, a przy tym sprawiała wra enie osoby jednocześnie silnej
i wyrozumiałej, zatem mimo e sama zapewne nie szorowałaby paleniska w kominku, nie zabraniałaby
tego córce, gdyby tylko wyraziła ona taką chęć. Fakt, i Adam był w stanie wyczytać to wszystko z
portretu, nie spotkawszy nigdy Rachel Fairchild, świadczył o geniuszu Philipa.

Następny obraz, tym razem utrzymany w stylu Thomasa Gainsborough, przedstawiał

ciemnowłosą dziewczynkę, ubraną w biała muślinową sukienkę o suto marszczonej spódniczce. Na
nogach miała nieskazitelnie białe podkolanówki oraz czarne pantofelki, zapinane na wąski pasek.
Utrzymany w jasnych barwach portret o ywiały dwie kolorowe plamy - szeroka ró owa szarfa wokół
talii dziewczynki oraz purpurowe ró e, które trzymała w koszyku. Mimo sielankowego nastroju
obrazu, dziewczynka nie sprawiała wra enia małego aniołka, wręcz przeciwnie - uniesiona wysoko
głowa świadczyła o pewności siebie i arogancji, zaś goszczący na jej ustach lekki półuśmieszek
zdradzał krnąbrne usposobienie.

Adam ocenił, e miała nie więcej jak jedenaście lat. Nawet w tym wieku Kirby musiała być trudna do
opanowania.

- Urocza dziewczynka, prawda? - dobiegł go znajomy głos.

Nie wiedział, e Kirby ju od pięciu minut stała w progu, obserwując go i analizując jego zachowanie,
podobnie jak on analizował jej portret. W ciągu tych paru minut doszła do wniosku, e ukończył dobrą
szkołę z internatem, poniewa stał wyprostowany jak struna.

background image

Wyczuła w nim niejednoznaczność, gdy mimo nienagannej postawy pozwalał sobie na trzymanie rąk
w kieszeniach. Mimo e był ubrany w d insy i sweter, w jego wyglądzie było coś oficjalnego. Tym
bardziej ją intrygował, poniewa zarówno jako kobieta, jak i artystka lubiła kontrasty.

Odwróciwszy się, Adam przyjrzał się jej uwa nie, tak jak przypatrywał się jej portretowi.
Poprzedniego dnia przeszła metamorfozę od wybrudzonej sadzą prostej dziewczyny do
wyrafinowanej kobiety z wy szych sfer. Dziś z kolei była uosobieniem niezale nej artystki - bosa,
nieumalowana, z włosami nisko zebranymi w dwa kucyki, ubrana w obszerny czarny sweter oraz
znoszone, pochlapane farbą d insy. Mimo to, ku ogromnej irytacji Adama, wcią wydawała mu się
szalenie pociągająca.

Nie wiadomo, czy to bezwiednie, czy specjalnie Kirby odwróciła głowę, tak e promienie słoneczne
zalały jej twarz, a jej widok zaparł Adamowi dech w piersiach.

Westchnęła, przypatrując się swemu portretowi.

- Prawdziwy aniołek - westchnęła.

- Wydaje mi się, e jej ojciec miał nieco inne zdanie.

Roześmiała się dźwięcznie.

- To prawda, ale nie ka dy to zauwa a. - Była zadowolona, i właśnie on to spostrzegł, poniewa ceniła
spostrzegawczych, inteligentnych ludzi. - Jadłeś ju śniadanie?

Gdy odwróciła się ponownie, tak e promienie ju nie rozświetlały jej twarzy, Adam odetchnął z ulgą.
W jedne chwili stała się po prostu atrakcyjną, sympatyczną młodą kobietą.

- Jeszcze nie, byłem zajęty podziwianiem.

- Och, to fatalnie, nie powinno się podziwiać na pusty ołądek, to straszliwie niezdrowe. -
Przycisnąwszy jakiś guzik, ujęła go pod ramię i poprowadziła do stołu. - A po śniadaniu oprowadzę
cię po domu.

- Świetnie - ucieszył się.

Do jadalni weszła szczupła, siwiejąca kobieta o dziwnie skrzywionym nosie oraz wystających
kościach policzkowych. Głębokie pionowe zmarszczki na czole sugerowały raczej pesymistyczne
usposobienie. Odwracając się w jej kierunku, Kirby uśmiechnęła się mile.

- Dzień dobry, Tulip. Obawiam się, e będziesz musiała posłać papie tacę ze śniadaniem na górę, bo
wątpię, eby wychynął dziś ze swojej wie y. - Zdjęła metalowe kółko ze lnianej serwetki. - Poproszę
o tosta i kawę. Tylko błagam, nie rób mi wykładu, bo przecie doskonale wiem, e ju dawno
przestałam rosnąć.

Mruknąwszy coś pod nosem, Tulip przeniosła spojrzenie na Adama, który zamówił

background image

jajecznicę na bekonie. Tulip ponownie coś wymamrotała, po czym wyszła.

- Mo e nie jest to najbardziej towarzyska osoba na świecie, ale ma prawdziwy talent organizacyjny -
wyjaśniła Kirby, gdy zostali sami. - Od piętnastu lat prowadzimy wojnę o jedzenie. Odkąd pamiętam
Tulip utrzymuje, e urosnę, jeśli będę jadła, podczas gdy od kilku lat nie urosłam ani centymetra i
marne są szanse, eby się to zmieniło Zastanawiam się, czemu dorośli wmawiają dzieciom takie
głupoty.

Energiczna młoda pokojówka, która poprzedniego wieczoru podawała do kolacji, przyniosła dzbanek
z kawą oraz fili anki, uśmiechając się przy tym promiennie do Adama.

- Dziękujemy, Polly. - W głosie Kirby słychać było ostrze enie. Uwagi Adama nie uszło jej karcące
spojrzenie oraz rumieniec, który wypłynął na twarz słu ącej.

Polly bez słowa, nie oglądając się za siebie, wyszła pospiesznie z salonu, zaś Kirby osobiście nalała
kawy.

- Nasz Polly jest bardzo słodka, ale ma w zwyczaju zbytnio się spoufalać z ka dym niemal mę czyzną
- wyjaśniła Kirby, odstawiając dzbanek z powrotem na stół. - Jeśli nie przepadasz za dziewczynami,
które lubią być podszczypywane i poklepywane, to radę ci jej zbytnio nie zachęcać. Swego czasu
musiałam jej zwrócić uwagę, eby nie zadręczała papy.

Natychmiast przed oczami Adama stanęła wizja Polly, napastującej przypominającego nieco satyra
Philipa Fairchilda. Obraz ten był tak wyraźny i tak zabawny, e nie mógł

opanować wybuchu śmiechu Kirby przypatrywała mu się z zaciekawieniem. Doszła do wniosku, i mę
czyzna, który potrafi tak serdecznie się śmiać ma prawdziwy potencjał, zastanawiała się więc, jakie
niespodzianki ją jeszcze czekają. Miała nadzieję, e w ciągu najbli szych paru tygodni zdą y odkryć
parę fascynujących szczegółów jego osobowości.

- Daję słowo, e oprę się pokusie - zapewnił, sięgając po dzbanuszek z mlekiem.

- Polly jest fantastycznie zbudowana - zauwa yła Kirby, przypatrując się mu znad krawędzi fili anki.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się prowokacyjnie. - Nie zauwa yłem.

- Nie doceniłam cię, Adamie - przyznała, starając się opanować to idiotyczne dr enie głosu, jakie
wywołał jego uśmiech. - Nie jesteś taki, na jakiego wyglądasz.

- A czy znasz kogoś, kto jest dokładnie taki, jakim się zdaje na pierwszy rzut oka? -

zapytał, starając się nie myśleć o nadajniku, który znajdował się w jego walizce.

- Tak, znam całe mnóstwo takich ludzi. Czasem jest to pozytywna cecha, a czasem wręcz przeciwnie.

- A ty? Czy ty jesteś taka, jak się wydajesz? - pytał nie w imieniu McIntyre'a, nie z powodu zadania, z
jakim tu przyjechał, ale ze względu na siebie samego, po prostu chciał to wiedzieć.

background image

Przez chwilę milczała, a na jej ustach błądził lekki uśmiech.

- Jestem taka, na jaką wyglądam... danego dnia - podsumowała samą siebie. - A oto i nasze
śniadanie.

Podczas posiłku rozmawiali o wszystkim i o niczym, jak dwójka dobrze wychowanych obcych sobie
ludzi, którzy potrafią prowadzić uprzejmą konwersację, z której tak naprawdę nic wią ącego nie
wynika. W tym samym czasie Kirby walczyła z dr eniem serca, wywołanym bliskością Adama. Była
tym niesłychanie poirytowana, bo wcale nie chciała tak na niego reagować, nie lubiła sytuacji, w
których nie miała nad sobą pełnej kontroli.

Przypatrywała się mu przy jedzeniu, zastanawiając się jednocześnie, jakim był

człowiekiem, doszła ju bowiem do wniosku, e nie był tak uło ony i poprawny, na jakiego wyglądał. Z
pewnością nie bał się wyzwań, poniewa sama wizyta u nich była nieco ryzykowną przygodą. ar, z
jakim ją całował, dowodził, e był fascynującym, namiętnym kochankiem. Kirby obawiała się, i nie
będzie jej łatwo kierować nim tak, jak by sobie tego yczyła, a przecie w obecnej sytuacji zmuszona
była znaleźć sposób, aby go sobie podporządkować. Dopijając kawę, pomodliła się szybko w duchu,
by ojciec jak najprędzej ukrył Van Gogha.

- Pozwolisz, e wycieczkę rozpoczniemy od parteru - odezwała się pogodnym tonem, podnosząc się
zza stołu. - Lochy wprawdzie są interesująco mroczne i wilgotne, ale wydaje mi się, e powinniśmy
przeło yć wizytę w nich na inny termin, w trosce o twój piękny kaszmirowy sweter.

- Lochy? - powtórzył, przyjmując jej ramię.

- Wprawdzie ju z nich nie korzystamy, ale wcią słychać jęki i pobrzękiwanie łańcuchami - wyjaśniła
tak zwyczajnym tonem, e na chwilę udało jej się nabrać Adama. -

Lord Wickerton, pierwszy właściciel zamku, był dość antypatycznym typem.

- Czy byś popierała jego metody? - zainteresował się.

- Czy je popieram? - powtórzyła w zamyśleniu. - W praktyce raczej nie, ale nietrudno jest
fascynować się wydarzeniami sprzed niemal stu lat. Zgodzisz się chyba, e po pewnym czasie nawet
zło zdaje się być szalenie romantyczne.

- Nigdy na to nie patrzyłem w ten sposób...

- Być mo e dlatego, e potrafisz bez wahania odró nić zło od dobra - zawyrokowała.

Adam zatrzymał się w pół kroku, a e szli pod rękę, Kirby tak e musiała przystanąć.

- A ty tego nie odró niasz?

Otworzyła usta, ale od razu je zamknęła, by nie palnąć nic głupiego.

background image

- Powiedzmy, e jestem skłonna do ustępstw - określiła samą siebie dyplomatycznie. -

Ten pokój powinien ci się spodobać - zapowiedziała, otwierając drzwi. - Jest taki solidny i powa ny.

Postanowiwszy nie reagować na tę ewidentną zaczepkę, Adam bez słowa podą ył

śladem Kirby. Przez kolejną godzinę przemierzali rozliczne pomieszczenia, tak e w końcu przekonał
się, e na pierwszy rzut oka nie docenił rozmiaru zamku, było w nim tak wiele pokoi ró nego metra u,
a tak e krętych, na przemian szerokich i wąskich korytarzy. Doszedł

do wniosku, e jeśli będzie miał szczęście, uda mu się wykonać zadanie w ciągu paru tygodni, ale
jeśli szczęście mu nie dopisze, mo e tu utknąć nawet na parę miesięcy.

Popchnąwszy dwoje cię kich rzeźbionych drzwi, Kirby wprowadziła go do biblioteki, która mieściła
się na dwóch poziomach, zaś rozmiarem zbli ona była do przeciętnego trzypokojowego mieszkania.
Na podłodze rozrzucone były przyblakłe perskie dywany, zaś du e okno na przeciwległej do wejścia
ścianie jak wszystkie pozostałe podzielone były na liczne romby. Wzdłu trzech pozostałych ścian
stały wysokie a do samego sufitu regały pełne ksią ek. Ju pierwszy rzut oka na ich grzbiety
wystarczył, aby przekonać się, e były one ustawione na chybił trafił, gdy Chaucer sąsiadował z D.H.
Lawrencem, a Steven King z Miltonem. W pomieszczeniu unosiła się woń skóry, kurzu oraz olejku
cytrynowego. Była to zapewne jedna z niewielu części domu, gdzie nie było miejsca na obrazy,
znajdowało się tam natomiast du o rzeźb.

Adam przemierzył bibliotekę, chcąc lepiej przyjrzeć się figurze rumaka, wyrzeźbionego w
kasztanowcu. Uwieczniony w dynamicznej pozie koń zadawał się pulsować yciem, symbolizował
ruch, wolność i niezale ność. Nieopodal na wysokim okrągłym pos-tumencie stało popiersie Philipa
Fairchilda, przedstawionego z poczuciem humoru, a jednocześnie miłością oraz czułością, na jaką
stać jedynie kochającą córkę.

W milczeniu przechadzał się po pomieszczeniu, zaś Kirby wodziła za nim spojrzeniem, powa nie
zaniepokojona swoją reakcją na zainteresowanie, jakie wykazywał jej sztuką. Nie nale ała do osób,
które denerwowały się z byle powodu, a ju na pewno nie lubiła się do tego przyznawać. Starała się
uspokoić, przekonując samą siebie w duchu, e przecie to nie pierwszy raz, gdy jej rzeźby poddawane
są ocenie. Splótłszy palce, obserwowała go w milczeniu, wmawiając sobie jednocześnie, i jej opinia
nie miała dla niej najmniejszego znaczenia.

Tymczasem Adam podniósł bryłę marmuru, ukształtowany tak, e przedstawiał masę wijących się
płomieni. Choć kamień miał białą barwę, przypominał ogień do tego stopnia, e zdawał się parzyć
dłonie. Tak jak jej ojciec, Kirby miała niesamowity talent do przedstawiania martwych przedmiotów
tak, jak gdyby tętniły yciem.

Przez dłu szy moment Adam zdawał się nie pamiętać, w jakim celu tu przybył, jego myśli skupione
były na stojącej przed nim świetnej artystce i pięknej kobiecie w jednej osobie.

- Gdzie studiowałaś?

background image

Kpiąca uwaga, którą właśnie miała w tym momencie wypowiedzieć, zupełnie wyleciała jej z głowy,
gdy Adam posłał jej pełne zachwytu spojrzenie.

- W Akademii Sztuk Pięknych w Pary u - wyjaśniła. - Ale odkąd pamiętam, papa uczył mnie sztuki.

Obrócił w dłoniach marmurowe płomienie, pełny podziwu dla jej kunsztu. Jako artysta miał
wyobraźnię wra liwszą ni zwykły śmiertelnik, dlatego oprócz ciepła ognia czuł tak e jego zapach.

- A od jak dawna rzeźbisz? - dopytywał się.

- Tak na powa nie to od czterech lat.

- To dlaczego, do licha, miałaś tylko jedną wystawę?! - wybuchnął niespodziewanie. -

Czemu kisisz tu to wszystko?

Nie spodziewała się takiej reakcji. Domyślała się wprawdzie, e pod tą powłoczką dobrych manier
kryje się człowiek z krwi i kości, ale nie podejrzewała, e oka e emocje podczas oglądania jej
dorobku.

- Planuję kolejną wystawę wiosną - oznajmiła spokojnie. - Organizuje ją Charles Garson. Wzruszyła
ramionami. - Właściwie nie chciałam następnej wystawy, nie czułam się na nią gotowa, ale zostałam
w pewnym sensie zmuszona.

- To absurd - prychnął, unosząc marmurową rzeźbę, jak gdyby chciał jej coś zademonstrować. -
Kompletny absurd.

- Nie czułam się gotowa - powtórzyła, wodząc palcem po krawędzi nosa popiersia Philipa
Fairchilda.

- Chciałam mieć pewność, e mam swoją drogę, e nie odcinam tylko kuponów od sławy papy. Byli
ludzie, którzy właśnie tak uwa ali. Dlatego musiałam sama dojść do wniosku, e tworzę dla siebie, a
nie z rozpędu, jako córka swego ojca.

Gdyby nie miał okazji podziwiać jej dzieł, nie podejrzewałby jej o taką wra liwość, natomiast
przyjrzawszy się jej rzeźbom, był przekonany, e nie udawała przed nim skromności, nie grała.

- A teraz ju wiesz - domyślił się.

- Tak, teraz ju wiem - odparła, podchodząc ku niemu. - Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam.

- Wyjęła mu z dłoni marmur. - Nawet papie. - Spojrzała na niego z autentycznym zdumieniem. - Nie
mam pojęcia, czemu powiedziałam o tym właśnie tobie.

- Ciekaw jestem, czemu się cieszę, e to właśnie ja. - Nie mogąc się powstrzymać, odgarnął kosmyk
włosów z jej twarzy.

background image

Cofnęła się, zaskoczona swą gwałtowną reakcją na jego dotyk.

- W takim razie będziemy musieli się nad tym zastanowić - stwierdziła lekkim tonem.

- Na tym kończy się pierwsza część naszej wycieczki. - Odstawiła rzeźbę na stół. - Wszelkie
komentarze i pytania są mile widziane.

- Twój dom jest... obezwładniający - dokończył, nie znalazłszy bardziej trafnego określenia. - Czuję
się rozczarowany, e nie ma tu fosy ani smoka.

- Zapewniam cię, e jeśli zostawisz choć trochę warzyw na talerzu, Tulip przemieni się w
najprawdziwszego smoka i połknie cię za karę. Jeśli natomiast chodzi o fosę... -

przerwała nagle, przypomniawszy sobie coś niesłychanie wa nego. - A niech to, jak mogłam
zapomnieć!

Nie czekając na jego reakcję, złapała go za rękę i pociągnęła z powrotem do salonu.

- Nie ma fosy - oznajmiła, podchodząc do kominka. - Ale jest cała masa sekretnych przejść.

- Mogłem się domyślić...

- Minęło ju wprawdzie kilkanaście lat odkąd... - urwała. Mrucząc coś pod nosem, przyciskała po
kolei ró ne rzeźbione ornamenty na gzymsie kominka. - Jestem pewna, e to w którymś z tych kwiatów
ukryty jest przycisk. Trzeba tylko odpowiednio nacisnąć. -

Zniecierpliwionym gestem odrzuciła warkoczyk na plecy. - To na pewno gdzieś tutaj, ale nie mogę...
Ot i proszę! - Z zadowolonym uśmiechem cofnęła się o krok, podczas gdy część ściany odsuwała się
z głośnym skrzypieniem. - Zdecydowanie trzeba naoliwić zawiasy.

- Niesamowite! - Adam nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. - Czy to przejście prowadzi do
lochów?

- Korytarze wiją się w całym domu - poinformowała, zaglądając ostro nie w czarną dziurę.

- Niemal w ka dym pokoju znajduje się wejście do labiryntu. Oczywiście od drugiej strony te jest
przycisk do otwierania i zamykania wejścia. - Cofnęła się ponownie, dr ąc z obrzydzenia. - W
korytarzach jest ciemno i unosi się zapach pleśni. Być mo e właśnie dlatego w ogóle zapomniałam o
ich istnieniu. Ciekawe, e jako dziecko bardzo lubiłam się tam bawić, doprowadzając tym do
szaleństwa cała słu bę.

- Ju to sobie wyobra am. - Adam uśmiechnął się, ale szybko spowa niał, wiedząc autentyczny
przestrach w jej oczach.

- W końcu się to na mnie zemściło. Pewnego dnia zgasła mi latarka i nie mogłam znaleźć w tej
ciemności wyjścia. Warto wiedzieć, e mieszkają tam pająki wielkie jak spodki.

background image

- Roześmiała się, cofając się jednocześnie o jeszcze jeden krok. - Nie mam pojęcia, jak długo tam
przebywałam, ale kiedy papa wreszcie mnie odnalazł, byłam na skraju histerii. Po tym musiałam
opracować sobie nowy sposób gnębienia słu by.

- Ale nadal się boisz, prawda? - zauwa ył, spoglądając jej prosto w oczy.

- Tak, rzeczywiście, boję się - przyznała uczciwie, choć nie zwykła ujawniać swych słabości. -
Dobrze, skoro ju znasz jedną z moich fobii, mo emy iść dalej.

Gdy ponownie przycisnęła guzik, ruchomy kawałek ściany z nieznacznym zgrzytem wrócił na swoje
miejsce. Adam miał wra enie, e dobiegło go westchnienie ulgi Kirby. Ujął

jej dłoń, która okazała się być lodowata, przykrył ją więc drugą ręką, aby przekazać choć trochę
swojego ciepła. Jednocześnie intensywnie rozwa ał, do czego mogłoby mu się przydać to nowe
odkrycie. Doszedł do wniosku, e dzięki sekretnym korytarzom będzie mógł zbadać ka de
pomieszczenie, nie ryzykując przy tym natknięcia się na któregokolwiek z domowników. Byłby
głupcem, gdyby nie skorzystał z tak wyśmienitej okazji, postanowił

więc, e jeszcze tego wieczoru rozpocznie poszukiwania.

- Przesyłka do pani, panno Fairchild - rozległ się głos kamerdynera.

Kirby przyjrzała się podłu nemu białemu pudełku, które trzymał Cards.

- O, nie, tylko nie to... - jęknęła Kirby.

- Niestety, obawiam się, e tak.

- A niech to! - mruknęła, krzywiąc się z niezadowoleniem. - Będę musiała być bardziej stanowcza.
Wiem, e to trochę nieładnie, ale czy mógłbyś zanieść je Polly? Nie wiem, czy dam radę spojrzeć na
kolejne czerwone ró e.

- Jak sobie pani yczy. - Cards wyprostował się jak struna. - A co zrobić z bilecikiem?

- Połó go proszę na moim biurku, zajmę się nim później. Przepraszam cię, Adamie. -

Ruszyła po schodach w górę. - Od trzech tygodni dzień w dzień dostaję czerwone ró e.

Mówiłam Jaredowi nie raz, e nie zostanę jego kochanką, ale on jest wyjątkowo uparty. Zdaje się, e
będę musiała powiedzieć o wszystkim jego onie.

- To faktycznie niezły pomysł - zgodził się Adam.

- Doprawdy, czy mę czyzna po sześćdziesiątce nie powinien mieć więcej rozumu? -

Przewróciwszy oczami, przyspieszyła kroku. - Nie mam pojęcia, co on sobie w ogóle myśli.

background image

Choć była ubrana w luźne spodnie i sweter, idąc tu za nią Adam był w stanie dokładnie sobie
wyobrazić, o czym myślał ów Jared, obsypując ją czerwonymi ró ami...

Na pierwszym piętrze znajdowały się same sypialnie, ka da urządzona inaczej, wszystkie bez wyjątku
z klasą i fantazją jednocześnie. Obejrzawszy sporą część domu, Adam był jeszcze bardziej
oczarowany jego charakterem, jednocześnie uświadamiając sobie, jak skomplikowane będzie jego
zadanie.

- Ostatni pokój na tym piętrze to mój buduar - oznajmiła Kirby, otwierając przed nim kolejne drzwi. -
Obiecuję, e nie będę cię molestować, pod warunkiem, e nie będziesz mi miał za złe, jeśli w
przypływie słabości złamię tę obietnicę. - Roześmiała się pogodnie. - A niech mnie kule biją!

- Co takiego? - zdumiał się.

- Widziałeś?! - Ręką wskazała na łó ko, gdzie na samym środku pięknej satynowej narzuty le ał
szarobury pies.

Zmarszczywszy brwi, Adam podszedł nieco bli ej.

- Co to takiego?

- Oczywiście pies - wyjaśniła.

- Rzeczywiście, to bardzo mo liwe - zdecydował, przypatrując się futrzanej kuli, która zdawała się
nie mieć przodu ani tyłu.

Cienki ogon zaczął miarowo uderzać w materac.

- To wcale nie jest śmieszne, Montique - skarciła psa Kirby. - Później to ja obrywam, a nie ty.

Zwierzę poruszyło się, ukazując mały czarny nos oraz ró owy język. Oczy wcią były ukryte pod gęstą
grzywą.

- Przyznam szczerze, e wyobra ałem sobie ciebie raczej z gromadą chartów afgańskich, a nie z czymś
takim - wtrącił się Adam.

- Co takiego? Ach, rozumiem. - Uśmiechnęła się, klepiąc psa przyjaźnie po grzbiecie.

- To nie mój pies, nale y do Isabelle. - Posłała zwierzęciu karcące spojrzenie. - Zobaczysz, będzie
bardzo niezadowolona.

Słysząc nieznajome imię, Adam zmarszczył brwi. Czy by McIntyre kogoś pominął?

- Isabelle? - powtórzył głośno. - Czy to ktoś ze słu by?

- Och, nie! - Kirby roześmiała się serdecznie. - Skąd e znowu! Isabelle nigdy nie zni yłaby się do
tego, aby komuś słu yć. A oto i ona. Teraz się dopiero zacznie.

background image

Adam odwrócił się w kierunku drzwi, Ju miał otworzyć usta, by powiedzieć, e nikogo w nich nie ma,
gdy jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Opuściwszy nieco wzrok, spostrzegł kotkę syjamską, w której
skośnych jasnoniebieskich oczach wyraźnie mo na było wyczytać pełną wyniosłości złość. Kotka
usiadła przed Kirby, po czym utkwiła w niej oskar ycielskie spojrzenie.

- Nie patrz tak na mnie, nie mam z tym nic wspólnego - broniła się Kirby. - Wiesz dobrze, e wszedł tu
bez mojego zaproszenia. - Isabelle potrząsnęła ogonem i wydała z siebie niskie, głębokie warczenie.
- Nie zamierzam tolerować twoich pogró ek ani zamykać drzwi do swojego pokoju. Nie będę
zmieniała starych przyzwyczajeń tylko dla twojego widzimisię.

Musisz go po prostu lepiej pilnować.

Adam w milczeniu przypatrywał się tej dziwacznej scenie. W oczach Kirby gościła autentyczna
złość, jak gdyby ta wymiana zdań toczyła się między ludźmi, a nie człowiekiem i zwierzęciem. Poło
ył dłoń na jej ramieniu, czekając, a spojrzy na niego.

- Kirby, kłócisz się z kotem - zauwa ył łagodnym tonem.

- Nie martw się. - Poklepała jego dłoń. - Dam sobie radę. - Ponownie przeniosła spojrzenie na kotkę.
- W takim razie zabierz go sobie i uwią na smyczy, jeśli nie chcesz, eby sobie chodził. A kiedy
następnym razem będziesz wchodzić do mojego pokoju, bądź

łaskawa zapukać.

Ponownie potrząsnąwszy ogonem, Isabelle podeszła do łó ka i utkwiła spojrzenie w psie, który zaraz
zeskoczył niezgrabnie na podłogę i powędrował razem z kotką w kierunku wyjścia.

- Poszedł z nią - zauwa ył Adam, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

- Nic dziwnego, Isabelle ma wyjątkowo trudny charakter.

Adam postanowił, e dłu ej nie pozwoli robić z siebie głupca.

- Czy chcesz mi wmówić, e ten pies nale y do kota?

- Isabelle twierdzi, e Montique sam za nią przyszedł do domu, ale ja uwa am, e go porwała. To
byłoby w jej stylu.

Znowu jakaś gra, pomyślał z irytacją. Dobrze, skoro tak chciała to rozegrać, postanowił się włączyć.

- A do kogo nale y Isabelle?

- Do kogo nale y Isabelle? - Kirby powtórzyła pełnym niedowierzania głosem. -

Isabelle nale y tylko do siebie samej. Zresztą kto by chciał zostać właścicielem tak samowolnego i
przebiegłego stworzenia?

background image

- Jeśli tak jej nie lubisz, to czemu się jej nie pozbędziesz? - zapytał Adam, udając, e się niczemu nie
dziwi.

- Póki płaci czynsz, nie mam podstaw, by ją wyrzucić - odparła rzeczowo, kierując się w stronę
drzwi. - Teraz pójdziemy do pracowni papy. Pozwolisz, e pominiemy drugie piętro? Nie ma tam nic
godnego uwagi, wszystkie sprzęty nakryte są płótnem, eby nie osiadał na nich kurz.

Adam otworzył usta, ale szybko zamknął je ponownie, uznał bowiem, e na pewne tematy lepiej nie
dyskutować. Starając się wymazać z pamięci wspomnienie dziwnego kota oraz pokracznego psa,
podą ył śladem Kirby. Zatrzymali się na moment na podeście, prowadzącym w głąb drugiego piętra.

- Układ pomieszczeń jest taki sam, jak na pierwszym piętrze - wyjaśniła. - Na końcu korytarza
znajduje się jeszcze jedna klatka schodowa, która prowadzi do mojej pracowni.

Pozostałe pomieszczenia nie są u ywane. Oczywiście całe piętro jest nawiedzone. -

Uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu rękę.

- Oczywiście - odparł, zupełnie tym nie poruszony.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wszędzie le ały tubki i pojemniczki z farbą, na stole stało kilkanaście słoików z przeró nymi
pędzlami. W powietrzu unosił się zapach oleju i terpentyny. Adam poczuł się jak u siebie w domu.

Pracownia Philipa Fairchilda mieściła się w okrągłym pomieszczeniu, oświetlonym ze wszystkich
stron przez promienie słoneczne, wpadające przez łukowato zakończone okna.

Podłoga w czasach swojej świetności musiała być wyjątkowo piękna, teraz jednak pokrywały ją
plamy z farby, rozpuszczalnika i innych substancji. Na podłodze stały, oparte o ściany, dziesiątki
płócien, niektóre tylko zagruntowane, a niektóre gotowe, czekające na oprawienie.

Kirby obrzuciła pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Przekonawszy się, e wszystko jest w nale ytym
porządku, uspokoiła się nieco. Podeszła do ojca, który nieruchomo wpatrywał się w le ącą przed nim
na stole bryłę gliny. Pochyliwszy się, równie jęła się przypatrywać glinie, oglądając ją ze wszystkich
stron. Po kilkudziesięciu sekundach wyprostowała się i potarłszy nos wierzchem dłoni, wydęła usta.

- Hmmm... - mruknęła wieloznacznie.

- To tylko twoja opinia - odparował Philip Fairchild.

- Ale oczywiście - zgodziła się, przygryzając kciuk. - Masz prawo usłyszeć niezale ną ocenę. Pozwól
tu, Adamie, rzuć na to okiem.

Posławszy jej mordercze spojrzenie, chcąc nie chcąc Adam podszedł do stołu, by przyjrzeć się bli ej
przedmiotowi sporu. Był to częściowo ukształtowany jastrząb o obna onych szponach oraz
rozchylonym nieco dziobie. Niby nie było się do czego przyczepić, rzeźba wykonana była poprawnie,

background image

ale brakło w niej tej pasji i ekspresji, którą cechowały się zarówno obrazy Fairchilda, jak i rzeźby
jego córki. Rozdarty pomiędzy dobrymi manierami a wrodzonym zamiłowaniem do szczerości, Adam
bezskutecznie szukał

wyjścia z tej krępującej sytuacji.

- Hmmm... - zaczął, a Kirby a klasnęła z radości.

- Widzisz, Adam potwierdza moją opinię. - Z zadowoloną miną poklepała ojca po czubku głowy.

- A co on tam wie! - obruszył się Fairchild. - Przecie jest malarzem, a nie rzeźbiarzem.

- Właśnie! To tak jak ty, drogi papo, tak jak ty. Jesteś świetnym malarzem - odparła z naciskiem na
ostatni wyraz.

Jej ojciec zmarszczył groźnie brwi, wyraźnie nie chcąc dać po sobie znać, jak wielką przyjemność
sprawiła mu ta ocena.

- Ju wkrótce się przekonasz, ty okropny niedowiarku, e jestem tak e świetnym rzeźbiarzem -
zapowiedział, dłubiąc palcem w glinie.

- Przypomnij mi, ebym ci kupiła w prezencie urodzinowym paczkę plasteliny. A teraz pójdziemy z
Adamem do mojej pracowni, eby mógł się w niej rozgościć.

- Świetnie, świetnie. - Ojciec pogłaskał ją po dłoni. - Piekielnie ładna dziewczyna z tej mojej córki,
prawda? - zwrócił się do Adama.

- Owszem, bardzo ładna - zgodził się tamten. Kirby westchnęła głęboko, przewracając jednocześnie
oczami.

- Widzisz, moje złotko? - Ojciec posłał jej szeroki uśmiech. - Teraz chyba jesteś mi wdzięczna za to,
e tyle lat zmuszałem cię do noszenia aparatu na zębach?

- Papo! - Córka pogroziła mu palcem. - Przecie ja nigdy nie nosiłam aparatu!

- Oczywiście, przecie masz zęby po mnie. - Fairchild mrugnął porozumiewawczo do Adama. -
Zajrzyj tu do mnie, gdy się ju rozpakujesz. Desperacko potrzebuję męskiego towarzystwa. -
Delikatnie uszczypnął córkę w policzek. - Tylko nie myśl sobie, moja panno, e Adam będzie czcił
ślady twoich stóp, tak jak Rick Potts.

- Adam w niczym nie przypomina Ricka - oceniła. - Rick jest bardzo słodkim chłopakiem.

- Ten maniery odziedziczyła po mleczarzu, nie po mnie - zapewnił jej ojciec.

- Ale nie wątpię, e Adam tak e bywa słodki.

- Uśmiechnęła się prowokująco. - Rick specjalizuje się w akwarelach. Nale y do tych mę czyzn,

background image

którzy wyzwalają w kobietach uczucia macierzyńskie.

- I jest po uszy zakochany w naszej Kirby - dorzucił jej ojciec, z radości zacierając ręce.

- Tak mu się tylko wydaje - sprostowała. - W ka dym razie ja nigdy nie dałam mu ku temu
najmniejszego powodu.

- Nie? A mo e wyjaśnisz nam, dlaczego Rick w przyszłym tygodniu przyje d a do nas na parę dni?

- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami. - Ale wiem, co zrobię. Powiem mu, e Adam i ja jesteśmy
kochankami, a w dodatku Adam jest o mnie wściekle zazdrosny, więc na wszelki wypadek nosi w
lewej skarpetce sztylet. - To powiedziawszy, odwróciła się na pięcie i wyszła z pracowni.

- Dobry Bo e! - westchnął Adam, ruszając za nią.

- Na pewno to zrobi.

- Ale oczywiście! - zgodził się radośnie Philip.

- Masz to jak w banku.

Druga pracownia znajdowała się w identycznym pomieszczeniu, lecz ró niła się znacząco
zawartością, bo oprócz pędzli, płócien i farb znajdowały się w niej no e, dłuta oraz młotki. Na
półkach, stole i blatach le ały bryły piaskowca i marmuru, a tak e kawałki drewna. Jedynym
uporządkowanym elementem pomieszczenia były sprzęty Adama, które Cards przyniósł tu i uło ył
osobiście. Pełen sprzeczności charakter Kirby tak e i tutaj znalazł

swoje odzwierciedlenie - obok najnowszego sprzętu grającego wysokiej klasy stał stary jak świat
grzejnik gazowy, zdobny w misterne okucia. Adam przyzwyczajony był do tego typu artystycznego
nieporządku, tote pracownia całkowicie przypadła mu do gustu.

- Jak widzisz, jest tu całe mnóstwo miejsca - odezwała się Kirby. - Ustaw się, gdzie ci pasuje, nie
sądzę, ebyśmy sobie za bardzo wchodzili w drogę.

W głębi duszy wątpiła, czy rzeczywiście nie będą sobie przeszkadzać, ale wolała się poświęcić
przez tych kilka tygodni ni pozwolić, by malował w pracowni ojca, gdzie mógłby się natknąć na Van
Gogha.

- Czy jesteś porywczy? - zapytała ni z tego, ni z owego.

- Nie, nie uwa am się za porywczego - odparł, rozpakowując swoje sprzęty. - Chocia pewnie są tacy,
którzy by się z tym nie zgodzili. A ty?

- Och, tak - przyznała z uśmiechem. - Jestem strasznie zmienna, w jednej chwili się złoszczę, a w
następnej popadam w melancholię. Mam nadzieję, e nie będzie ci to za bardzo przeszkadzać.

- Sięgnęła po spory kawałek drewna i zaczęła powoli obracać go w dłoniach. -

background image

Ostatnio zajęłam się rzeźbieniem swoich uczuć, więc siłą rzeczy muszę się im poddawać, eby móc je
później przedstawić.

Zaciekawiony jej słowami Adam przerwał rozpakowywanie i podszedł do półki, na której stało
dziesięć nie dokończonych rzeźb.

- Uczucia - powtórzył, wodząc palcem po jednej z nich.

- Tak. To jest...

- Ból - wpadł jej w słowo. - Widzę.

- To radość, a to zwątpienie - ciągnęła, zaskoczona, e reprezentował podobny typ wra liwości. -
Postanowiłam pozostawić namiętność na sam koniec. A to będzie gniew. -

Uniosła surowy kawałek drewna na wysokość oczu. - Zawsze się dziwiłam, e gniew nale y do
siedmiu grzechów głównych. Nie zgadzam się z tym zupełnie, przecie potrzebujemy gniewu.

Adam dostrzegł zmianę, jaka nastąpiła w jej twarzy, gdy tak wpatrywała się w drewno, które
wkrótce miało stać się przekaźnikiem jej emocji i poglądów na ycie. Była zagadkowa, czaiło się w
niej tyle sprzeczności, zastanawiał się, czy uda mu się dotrzeć do jej wnętrza, poznać prawdę o tym,
kim jest.

- Jako e teraz pracuję nad gniewem, będziesz musiał znieść moje wybuchy -

roześmiała się. - A czy ty nad czymś pracujesz?

- Owszem, ale zmieniłem zdanie, chcę zacząć coś nowego. Chcę namalować ciebie.

Błyskawicznie przeniosła spojrzenie z kawałka drewna na jego twarz. W jej oczach wyczytał
wrogość, co zaskoczyło go niepomiernie.

- Dlaczego? - zapytała krótko.

Podszedł o krok bli ej, po czym ujął jej twarz w dłoń. Nie reagowała, gdy przyglądał

się uwa nie ka demu szczegółowi, jej oczom, brwiom, policzkom, ustom. Przesunął palcem po
jedwabistej skórze, wprawiając ją w lekkie dr enie.

- Dlatego, e twoja twarz wydaje mi się fascynująca. Chcę to oddać na obrazie, tak e tę przejrzystość
skóry i tę twoją zmysłowość.

Zacisnęła dłonie na drewnie, gdy poczuła na wargach szorstki dotyk jego palca.

- A jeśli się nie zgodzę? - Jej głos nawet na sekundę nie zadr ał.

Ta wy szość, jaką czasem okazywała, tak e bardzo go intrygowała. Był pewien, e wielu mę czyzn

background image

padało jej do nóg, gdy obdarzała ich tym lekko pogardliwym spojrzeniem.

Pochylił się, by ją pocałować. Nie zareagowała. Chłonęła całą sobą to niezwykłe doznanie, jakim ją
obdarzał, ale za adne skarby świata nie chciała mu tego okazać. Zdradzały ją jedynie zbielałe kłykcie
dłoni silnie zaciśniętych na kawałku drewna.

- I tak cię namaluję - wyszeptał, podnosząc twarz. Odwróciwszy się, wyszedł, aby dać jej czas na
przemyślenie tego, co się zdarzyło.

Faktycznie Kirby spędziła pół godziny, siedząc w bezruchu i rozmyślając o tym, e pocałunek Adama
poruszył w niej coś, czego do tej pory nigdy nie odczuła. Był wyjątkowy, co do tego nie miała
wątpliwości, ale był to najgorszy moment na jakiekolwiek zauroczenie.

Powinna raczej myśleć o tym, e w świetle osobliwego hobby ojca obecność Adama jest im bardzo
nie na rękę. Nie mogąc liczyć na rozwagę i ostro ność ojca, będzie musiała sama zatroszczyć się o to,
by zarówno obraz Van Gogha, jak i Tycjana zniknęły stąd jak najszybciej.

Podejrzewała, e w tej chwili Adam jest w pracowni ojca, więc nie mogła się natychmiast zając tą
palącą kwestią, ale obiecała sobie, e w ciągu kilku najbli szych dni rozwią e problem. Wtedy nie
będzie musiała się niczym martwić, wręcz przeciwnie, będzie mogła bez przeszkód cieszyć się
obecnością Adama.

Z uśmiechem sięgnęła po narzędzia oraz drewno. W jednej chwili zapomniała o kłopotach, o
Adamie, o Van Goghu, skoncentrowała się na materiale, który zdawał się yć w jej rękach. Malarstwo
nie przynosiło jej a takiej satysfakcji jak rzeźba. Owszem, lubiła malować, bawiła się barwami, ale
czuła, e nie jest w stanie wyrazić wszystkich emocji za pomocą pędzla.

Była tak pochłonięta pracą, e nie usłyszała skrzypnięcia otwieranych drzwi. Na dźwięk swego
imienia a podskoczyła ze strachu.

- Jasny gwint! - zawołała, kładąc dłoń na piersi.

- Strasznie cię przepraszam, Kirby!

- Melanie! Nie słyszałam, jak weszłaś. - Odło yła narzędzia. - Chodź, obiecuję, e nie będę więcej na
ciebie krzyczeć.

- Mo e powinnaś. - Uśmiechnęła się Melanie, wcią stojąc w progu. - Przeszkodziłam ci.

- Owszem, ale wybaczam ci to wspaniałomyślnie. Wejdź proszę. - Gestem wskazała fotel. - Jak było
w Nowym Jorku?

Jak zwykle płowe włosy Melanii były elegancko uło one, kości policzkowe perfekcyjnie podkreślone
delikatnym ró em, zaś usta bezbłędnie pociągnięte ró owym błyszczykiem. Po raz tysięczny Kirby
doszła do wniosku, e jej przyjaciółka Melanie Burgess jest najpiękniejszą i najdoskonalszą istotą na
świecie.

background image

- Cudownie wyglądasz, Melly - pochwaliła. - Dobrze się bawiłaś?

Melanie zmarszczyła lekko nos, trzepiąc siedzenie fotela.

- Nie miałam czasu na zabawę - odparła. - Ale bardzo się cieszę, bo moja wiosenna kolekcja została
świetnie przyjęta.

Kirby podciągnęła w górę kolana i oparła na nich brodę.

- Naprawdę, nigdy chyba nie zrozumiem, jak mo esz decydować, co będziemy nosić wiosną, gdy za
oknem dopiero koniec lata. - Pokręciła głową z niedowierzaniem. - Przyznaj się, znowu
majstrowałaś przy długości spódniczek.

- Przecie ty i tak nigdy nie zwracasz na to uwagi, jaka jest obowiązująca długość w danym sezonie -
przypomniała jej przyjaciółka, spoglądając znacząco na sweter Kirby.

- Jestem zdania, e garderoba prawdziwej kobiety powinna być raczej ponadczasowa ni supermodna.

- Uśmiechnęła się Kirby. - Na przykład ten sweter ma zaledwie dwanaście lat.

- Na tyle te wygląda - odparowała Melanie.

- Wyobraź sobie, e wpadłam na Ellen Parker w klubie Twenty - one.

- Naprawdę? Nie widziałam jej od kilku miesięcy. Czy nadal mówi po francusku, kiedy chce sprawić
wra enie tajemniczej i nieodgadnionej?

- Och, nie uwierzysz, czego się dowiedziałam!

- Melanie a zadr ała z emocji. - Sama nie wierzyłam, póki nie przekonałam się na własne oczy.
Powiedział mi o tym Jerry. Pamiętasz Jerry'ego Turnera, prawda?

- To ten, który projektuje damską bieliznę.

- Nie mówi się bieliznę, Kirby, tylko garderobę intymną - poprawiła ją przyjaciółka, westchnąwszy z
rezygnacją. - Naprawdę, mogłabyś się wreszcie nauczyć.

- Jak zwał, tak zwał. - Kirby machnęła ręką. - No i co takiego powiedział ci Jerry?

- Wyobraź sobie, e Ellen ma romans! - wyrzuciła z siebie Melanie.

- Te mi nowość! - rozczarowała się Kirby. - Czy to pan numer dwieście trzy, czy mo e kogoś
pominęłam?

- Ale to nie wszystko. - Jej przyjaciółka pochyliła się z przejęciem. - Tym razem ma romans z
ortodontą swojego syna!

background image

Wesoły, serdeczny śmiech Kirby sprawił,

e Adam, wędrujący pod górę

prowadzącymi do pracowni schodami, zatrzymał się w pół kroku. Dźwięk długo odbijał się echem
od kamiennych ścian korytarza.

- Ale zastanów się tylko! Z ortodontą! - Melanie nie podzielała jej rozbawienia. - To takie
drobnomieszczańskie.

- Och, Melly, jesteś taką cudowną snobką! - wykrztusiła z trudem Kirby, nie mogąc przestać się
śmiać. - A więc Ellen mo e mieć tyle romansów, ile jej się ywnie podoba, pod warunkiem, e
wybierać będzie tylko mę czyzn z odpowiedniego środowiska?

- Nie, oczywiście nie pochwalam adnych skoków w bok, ale... - Melanie próbowała znaleźć jakiś
przekonywujący argument. - Ale nawet jeśli dojdzie do zdrady, trzeba być dyskretnym i...

- I starannie wybierać kandydata na kochanka, tak? Czy nie uwa asz, e to ra ąca niesprawiedliwość?
Ellen sobie romansuje z ortodontą, a Harold wydaje bajońskie sumy na korektę zgryzu syna.

Ponownie westchnąwszy z rezygnacją, Melanie spróbowała po raz kolejny zmienić temat.

- A jak się miewa Stuart?

Adam miał właśnie wejść do pracowni, ale w ostatniej chwili zatrzymał się tu za progiem. Przez
niedomknięte drzwi obserwował, jak uśmiech znika z twarzy Kirby. Jej oczy z roześmianych stały się
zimne, nieprzyjemne.

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - odparła chłodnym tonem.

- Ojej! - Melanie przygryzła wargę. - Czy byście się pokłócili?

- Czy się pokłóciliśmy? - powtórzyła z nieprzyjemnym uśmiechem. - Có , mo na to i tak nazwać. Od
początku wiedziałam, e nie powinnam przyjmować jego oświadczyn. Trzeba było z tym skończyć od
razu, niepotrzebnie się ociągałam.

- Rzeczywiście, wspominałaś,

e masz wątpliwości. - Melanie ujęła dłonie

przyjaciółki. - Myślałam, e to nerwy. W końcu aden z twoich poprzednich związków nie doprowadził
do zaręczyn.

- To nie nerwy, ale błąd w ocenie sytuacji. Na szczęście ju go naprawiłam.

- Jak znam Stuarta, pewnie wpadł w furię?

background image

- Nie, bo sam dał mi doskonały powód zerwania. - Na usta Kirby powrócił bolesny uśmiech. -
Wiesz, e naciskał na mnie, ebyśmy ustalili datę.

- A ty go cały czas zbywałaś.

- I dzięki Bogu! Kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę, eby się wycofać, poszłam bez zapowiedzi
do niego do domu. Powinnam była się domyślić, e coś jest nie tak, gdy tylko otworzył drzwi, ale
byłam tak skupiona na przemowie, którą sobie wcześniej przygotowałam, e dopiero po dłu szej
chwili spostrzegłam kilka części... nazwijmy to intymnej garderoby, porozrzucanych po salonie.

- Och, Kirby! - wykrzyknęła jej przyjaciółka, wyraźnie poruszona opowieścią.

- Wina le y tak e po mojej stronie - przyznała Kirby, nabrawszy głęboko powietrza w płuca. - Nie
chciałam pójść z nim do łó ka, w ogóle mnie nie pociągał. Brakowało... -

zawahała się w poszukiwaniu odpowiedniego określenia. - Brakowało namiętności. Chyba po tym
właśnie zorientowałam się, e nie mogę za niego wyjść. Ale byłam mu wierna! -

Zacisnęła pięści. - Byłam wierna, Melly.

- Nie wiem, co ci teraz powiedzieć - przyznała Melanie, wyraźnie poruszona tym, co usłyszała. - Tak
mi przykro.

- Nie byłabym taka zła, gdyby nie wmawiał mi, e mnie kocha, podczas gdy w tym samym czasie inna
kobieta grzała mu łó ko. To było takie poni ające.

- To głupiec!

- Wcale nie jestem przekonana, kto z nas dwojga popisał się większą głupotą. W

końcu przestaliśmy rozmawiać o miłości i wtedy dopiero zrobiło się nieprzyjemnie. - Kirby zamilkła
na moment, prze ywając na nowo nieprzyjemne zdarzenie. - Tamtego wieczoru dowiedziałam się du
o ciekawych rzeczy.

- Musiałaś być zdruzgotana, gdy dowiedziałaś się, e Stuart zdradził cię jeszcze przed ślubem -
domyśliła się jej przyjaciółka.

- Tak, oczywiście, z tego powodu te .

- Jak to, te ? Co jeszcze?

- Nic takiego. - Kirby pokręciła głową, chcąc otrząsnąć się ze złych wspomnień. - To było dawno i
nieprawda.

- Czuję się okropnie. - Melanie zmarszczyła czoło. - Przecie to ja was ze sobą poznałam.

- Jeśli chcesz, mo esz ogolić głową na łyso na znak skruchy, ale jak dla mnie nie musisz niczego

background image

odpokutowywać - odparła wspaniałomyślnie Kirby.

Uznawszy, e najwy sza pora dać o sobie znać, Adam wszedł do środka. Kirby podniosła na niego
spojrzenie, w którym nie było nawet śladu chłodu ani złości.

- Witaj, Adamie. - Uśmiechnęła się. - Pogawędziłeś sobie z papą?

- Tak, porozmawialiśmy sobie miło.

Zerkając w stronę Melanie, doszedł do wniosku, i z bliska jest jeszcze piękniejsza ni się spodziewał.
Klasyczne rysy twarzy, nienaganna sylwetka, odziana w elegancko skrojoną bladoró ową sukienkę,
jednym słowem miała w sobie du o klasy.

- Nie przeszkadzam? - upewnił się.

- Ale skąd, tak sobie plotkujemy. Poznajcie się: Melanie Burgess, Adam Haines.

Adam będzie naszym gościem przez kilka najbli szych tygodni.

Adam uścisnął smukłą dłoń, zakończoną pomalowanymi na ró owo paznokciami.

Była delikatna, miękka w dotyku, bez adnych zgrubień, w przeciwieństwie do dłoni Kirby, na której
widniały lekkie odciski od dłuta i młotka. Adam zastanawiał się, co te zmieniło się w jego yciu w
ciągu ostatniej doby, e nieporządna, nonszalancka artystka wydawała mu się bardziej atrakcyjna ni
czarująco uśmiechnięta, wypielęgnowana piękność.

- Ten Adam Haines? - zapytała z naciskiem Melanie. - Ale tak, oczywiście -

odpowiedziała sama sobie. - To miejsce przyciąga wielu znanych artystów. Mam jeden z pańskich
obrazów.

- Naprawdę? A który, jeśli mogę wiedzieć?

- „Studium w błękicie,, - odparła, przechylając kokieteryjnie głowę. - Bardzo mi się podobał ze
względu na swoją wyrazistą wymowę. Niemal wymknął mi się z rąk, pamiętasz, Kirby?

- Tak, pamiętam. - Kirby roześmiała się wesoło i naturalnie. - Postraszyłam ją, e jeśli nie przestanie
się mazać na jego widok, sama go kupię i nigdy więcej jej nie poka ę. Papa był

strasznie zły, e tego nie zrobiłam.

- Wuj Philip i tak ma tyle obrazów, e mógłby nimi zapełnić Luwr - zauwa yła z przekąsem Melanie.

- Có , jedni zbierają znaczki, a inni obrazy. A wiesz Adamie, e ta martwa natura w moim pokoju to
dzieło Melanii? - pochwaliła Kirby. - Studiowałyśmy razem we Francji.

- Ale ja nie śmiem nazywać siebie artystką - pospieszyła z zapewnieniem jej przyjaciółka. - Bawię

background image

się w projektowanie mody. A teraz wybaczcie, ale muszę ju iść. Ucałuj wuja Philipa ode mnie,
Kirby, nie chcę mu przeszkadzać.

- Zostań na obiad, Melly - poprosiła Kirby. - Nie widzieliśmy cię od dwóch miesięcy.

- Innym razem - obiecała Melanie, podnosząc się z gracją. Adam wstał razem z nią. -

Zobaczymy się ju w ten weekend na przyjęciu. Pan te przyjdzie, prawda? - zwróciła się do Adama.

- Z chęcią.

- Świetnie - ucieszyła się Melanie. Sięgnęła do torebki po cieniutkie skórzane rękawiczki. - Nie
zapomnij, Kirby, przyjęcie zaczyna się o dziewiątej wieczorem. - Ruszyła do wyjścia, ale po dwóch
krokach później zatrzymała się gwałtownie. - Och! Ojej!

Zaproszenia zostały ju wysłane... Kirby, obawiam się, e Stuart te tam będzie.

- Nie bój się, nie będzie skandalu. Obiecuję, e dubeltówkę zostawię w domu -

roześmiała się Kirby. - Do zobaczenia w sobotę.

- Piękna kobieta - zauwa ył Adam, gdy zostali sami.

- Tak, wyjątkowa - przyznała Kirby bez cienia zazdrości.

- Jak to mo liwe, eby dwie tak urocze kobiety, tak od siebie odmienne stylem, były przyjaciółkami?

- Mo liwe, bo adna z nas nie próbuje na silę zmienić tej drugiej - wyjaśniła, biorąc w dłonie nie
dokończoną drewnianą rzeźbę. - Staram się nie widzieć tego, co uwa am za jej wady, a ona stara się
nie dostrzegać moich. - Zauwa yła w jego dłoni szkicownik i ołówek. -

A co ty robisz?

- Wstępne szkice. A jakie masz wady?

- Zbyt liczne, by je teraz wymieniać - odparła wymijająco.

- Masz jakieś zalety? - nie dał się zbić z pantałyku.

- Znajdzie się z tuzin - podjęła wyzwanie. - Jestem lojalna, uczciwa, czasem cierpliwa...

- Tylko czasem?

- Nie chciałabym być doskonała. - Uśmiechnęła się prowokująco. - Do tego jestem świetna w łó ku.

Przyjrzał jej się uwa nie, zastanawiając się, jaką prowadzi grę.

- Nie mam co do tego adnych wątpliwości.

background image

- Widzę, e nie dajesz się tak łatwo zbić z tropu - zauwa yła. - Tym bardziej zachęca mnie to, eby
dalej próbować.

- Kim jest Stuart? - zapytał prosto z mostu.

- Były narzeczony - odpowiedziała, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo boli ją ten temat.

- Stuart Hiller, mo e obiło ci się o uszy to nazwisko.

- Ten sam Hiller, który prowadzi Merrick Gallery? - upewnił się, przystępując do szkicowania.

- Ten sam - przytaknęła.

Z tonu jej głosu wywnioskował, e był to dla niej nadal bolesny temat, zastanawiał się więc, czy go
nie porzucić, ale poczucie obowiązku przewa yło.

- Znam go tylko ze słyszenia - odparł, nie podnosząc wzroku znad szkicownika. -

Miałem w planach wizytę w galerii. To jakieś trzydzieści kilometrów stąd, prawda?

Kirby zbladła nieco, ale zdołała opanować dr enie głosu.

- Tak, to niedaleko. Niestety, obawiam się, e w obecnej sytuacji nie będę ci mogła towarzyszyć.

- Kto wie, mo e się pogodzicie w ten weekend?

- podsunął.

- Raczej wątpię. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Dotarło do mnie niedawno, e nazywałabym się Fairchild - Hiller, a to okropne zestawienie.

- Mo e jednak powinnaś to powa nie rozwa yć - nie ustępował. - Merrick Gallery cieszy się ogromną
sławą.

- Owszem, ale galeria nale y do matki Melanie.

- Jak to? - zdumiał się. - Mówiłaś, e Melanie nazywa się Burgess.

- Burgess to nazwisko jej byłego mę a - uściśliła.

- A więc Melanie jest córką Harriet Merrick... Czyli pani Merrick przekazała zarządzanie galerią
Hillerowi?

- W większości spraw. O czasu do czasu anga uje się w niektóre przedsięwzięcia.

Adam przyjrzał się jej oczom, nie mogąc zdecydować, jaki mają kształt. Nie były całkowicie okrągłe,
ale te nie do końca migdałowe. Trudne do opisania, jak sama Kirby.

background image

- Bez względu na moją prywatną opinię na jego temat, Stuart jest prawdziwym znawcą dzieł sztuki -
oceniła. - Dzięki jego profesjonalizmowi Harriett mo e bez przeszkód podró ować po świecie. Kiedy
parę dni temu dzwoniłam do niej, właśnie wróciła z safari w Afryce. Chwaliła się, e przywiozła
naszyjnik z najprawdziwszych zębów krokodyla.

- Zatem wasze rodziny dobrze się znają - wywnioskował. - Domyślam się, e twój ojciec
przeprowadził wiele transakcji za pośrednictwem Merrick Gallery?

- O, tak - przyznała. - Ponad trzydzieści lat temu papa miał tam swoją pierwszą wystawę, która
przyniosła ogromny sukces i jemu, i Harriet. Poka , co naszkicowałeś. -

Wyciągnęła rękę w jego kierunku.

- Za moment - mruknął.

W tym momencie dobiegło ich przeraźliwe zawodzenie. Adam spojrzał na Kirby z niepokojem, ona
jednak zdawała się w ogóle nie przejmować tym, co się dzieje. Wręcz przeciwnie, uśmiechała się
lekko, jak gdyby nigdy nic.

- Co to takiego? - zapytał.

- Co?

- To zawodzenie - wyjaśnił.

- Ach, to! - Z szelmowskim uśmiechem sięgnęła przez stół i wyrwała mu z ręki szkicownik. - To
papa. W ten sposób wyra a swoją frustrację związaną z tym, e nie wychodzi mu rzeźba. Czy
faktycznie mam taki zadarty nos? - Na próbę przesunęła palcem po nosie. - Mo e rzeczywiście.
Ciekawe, nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Odło ywszy szkicownik, wstała i zaczęła się przechadzać po pracowni, a ni z tego, ni z owego
opadła na kolana Adama.

- Pocałuj mnie jeszcze raz, dobrze? - poprosiła, odchyliwszy do tyłu głowę. -

Naprawdę nie mogę się powstrzymać.

Jest niesamowita, nie ma drugiej takiej jak ona, myślał Adam, całując jej wargi, tak jak sobie za
yczyła. Wtuliła się w jego ramiona, posłuszna, oddana, jak jeszcze nigdy dotąd.

Jej pocałunki były miękkie i delikatne, ale paradoksalnie rozpalały w nim ogień, jakiego jeszcze nie
doświadczył.

- Czy nie moglibyście się wstrzymać, a zjemy obiad? - od drzwi dobiegł ich głos Philipa Fairchilda.

Z cichym westchnieniem Kirby wstała z kolan Adama. Nieznacznie oblizała dolną wargę, aby dłu ej
delektować się jego smakiem. Podświadomie czuła, e ju wkrótce zapragnie znów go posmakować.

background image

- Ju idziemy - odparła, ujmując jego dłoń. - Adam mnie szkicuje - pochwaliła się.

- Tak, właśnie zauwa yłem - prychnął kpiąco jej ojciec. - Mo e sobie szkicować, jak długo chce, ale
po obiedzie. Jestem głodny.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jedzenie zdawało się łagodzić temperament Philipa Fairchilda. Pochłaniając łososia gotowanego na
parze, wdał się w długi wywód na temat surrealizmu. Jak się okazało, metoda oddziaływania na
wyobraźnię poprzez łamanie wszelkich konwencji na tyle do niego przemówiła, e spędził ponad rok
na jej studiowaniu oraz próbach zastosowania w praktyce.

Artysta przyznał tak e szczerze i z właściwą sobie dozą poczucia humoru, e jego własne próbki
malarstwa surrealistycznego były raczej mało udane, podobnie zresztą jak obrazy o charakterze
abstrakcyjnym.

- Zamknął tamte obrazy na strychu - poinformowała Kirby, dłubiąc widelcem w sałatce. - Mój
ulubiony przedstawia dziesiątki topniejących i zwisających smętnie zegarów w odcieniach
niebieskiego i ółci, a do tego dwa lewe buty. To wielkie dzieło nosi tytuł

„Nieobecność czasu”.

- To był eksperyment - wyjaśnił jej ojciec, gromiąc ją spojrzeniem.

- Jakiś maniak oferował mu za ten obraz absurdalną sumę pieniędzy, ale papa odmówił i zamknął
swe dzieło na strychu, jak, nie przymierzając, szalonego krewnego. -

Kirby sprytnie przeniosła swą porcję ryby na talerz ojca. - Tylko patrzeć, a rzeźba te tam powędruje.

Fairchild przełknął kęs ryby, po czym uniósł dumnie głowę.

- Popamiętasz moje słowa, za rok nazwisko Philip Fairchild będzie uto samiane z najlepszym
współczesnym rzeźbiarstwem.

- Papo, muszę przyznać, e ten z tym odcieniem ró u bardzo ci do twarzy. - Pochyliła się, by cmoknąć
ojca w policzek. - Jesteś niemal purpurowy.

- Chyba jesteś jeszcze dostatecznie młoda, eby pamiętać, e jako twój ojciec mogę sprawić, e ten sam
kolor pojawi się na twojej pupie - zagroził.

- Brutal - mruknęła, po czym objęła ojca za szyję i przytuliła się. - Idę na spacer, eby się
przewietrzyć. Idziesz ze mną?

- Nie, nie, muszę coś dokończyć. - Fairchild poklepał ją po dłoni. - Zabierz ją na spacer - zwrócił się
do Adama. - A potem mo ecie wrócić do tego... szkicowania. A tak w ogóle, to czy ju zapytałeś
Kirby, czy mo esz ją malować? Nie wiem, czy wiesz, e nie jesteś pierwszy, który by miał na to
ochotę, ale do tej pory adnemu nie pozwoliła.

background image

Adam spokojnie uniósł kieliszek z winem.

- Powiedziałem jej, e zamierzam namalować jej portret - odparł z naciskiem.

Fairchild zachichotał z satysfakcją, a jego bladoniebieskie oczy zalśniły radośnie.

- Świetnie! - pochwalił. - Kirby potrzebuje twardej ręki. Nie wiem, po kim odziedziczyła tę
krnąbrność. Pewnie po rodzinie matki.

Adam spojrzał na łagodne oblicze kobiety na wiszącym w jadalni obrazie.

- Niewątpliwie - zgodził się z przekąsem.

- Widzisz ten obraz? - Fairchild ruchem głowy wskazał portret Kirby z czasów dzieciństwa. - Jeden
jedyny raz zgodziła się dla mnie pozować, ale musiałem ją przekupić.

Zaledwie dwanaście lat, a ju taka materialistka.

- Je eli zamierzacie nadal rozmawiać o mnie tak, jakby mnie tu nie było, to ja idę po buty. - Nie
obejrzawszy się za siebie, wyszła z jadalni.

- Niewiele się od tamtego czasu zmieniła, prawda? - zagadnął Adam.

- Ani trochę - przyznał dumny ojciec. - Uwa aj, mój chłopcze, będzie się z tobą bawić w kotka i
myszkę. Mam nadzieję, e masz wystarczającą kondycję i cierpliwość.

- Jako student uprawiałem bieg z przeszkodami. Philip Fairchild wybuchnął

zaraźliwym śmiechem.

A niech to, pomyślał Adam, lubię go. To zdecydowanie komplikowało sprawę, a przecie zadanie,
jakie miał wypełnić, było i bez tego dostatecznie trudne.

- Chodź, Adamie. - Kirby zajrzała do jadalni.

- Naprawdę, ile mo na siedzieć przy stole!

Jak na wrzesień było wyjątkowo ciepło i pogodnie. Ogród mienił się jesiennymi barwami cynii i
astrów, rosnących w nieuporządkowanych kępkach nie tylko na grządkach, ale i gdzieniegdzie wśród
trawy. Obok płomiennie czerwonego klonu starszy mę czyzna, ubrany w połatany kombinezon
roboczy, powolnymi ruchami grabił trawnik, zgarniając w jedno miejsce martwe liście. Gdy się do
niego zbli yli, powitał ich bezzębnym uśmiechem.

- Nie przejmuj się, Jamie, i tak nie uda ci się ich zebrać co do jednego - zawołała Kirby.

- Wcześniej czy później dam sobie z nimi radę, panienko - odparł. - Mam mnóstwo czasu.

background image

- Jutro ci pomogę - obiecała.

- Tak, najpierw zagrabisz je na kupę, a potem będziesz po nich skakać jak zwykle. -

Uśmiechnął się ciepło. - Zajmij się lepiej tym swoim struganiem, a ja posprzątam i mo e przygotuję
ci kupę kiści do poskakania.

Pomachawszy staruszkowi, Kirby pociągnęła Adama za rękę i ruszyli dalej.

- Czy to ten dziadziuś zajmuje się ogrodem?

- zainteresował się Adam.

Na jego oko grunty otaczające zamek zajmowały grubo ponad sto hektarów, tote wydawało mu się
niemo liwe, by tak ogromny obszar był pod opieką jednego, w dodatku mocno posuniętego wiekiem
człowieka. Z drugiej jednak strony, w tym domu natknął się na wiele zjawisko pozornie niemo
liwych...

- Tak, odkąd przeszedł na emeryturę - wyjaśniła. - To było jeszcze zanim się urodziłam. Miał wtedy
sześćdziesiąt pięć lat. Twierdzi, e ma teraz dziewięćdziesiąt dwa, ale oczywiście ma
dziewięćdziesiąt pięć, tylko za adne skarby świata nie chce się do tego przyznać. Zwykła pró ność. -
Pokręciła głową z dezaprobatą.

Podeszli do krawędzi urwiska. W dole wiła się srebrzysta wstą ka rzeki Hudson, a poło one na jej
brzegu domy wyglądały z tej odległości jak małe białe punkciki.

- Czemu ciągle tu mieszkasz? - zapytał nagle Adam.

- Bo tu jest moja rodzina, dom i praca.

- I tutaj mo esz yć z dala od ludzi - dopowiedział.

- Nie yjemy w odosobnieniu, bardzo często podejmujemy gości - zaoponowała.

- A nie masz ochoty podró ować? Zobaczyć Florencję, Rzym, Wenecję?

- Zanim skończyłam dwanaście lat, odwiedziłam Europę pięć razy. Przez cztery lata studiów
mieszkałam w Pary u. Spałam z bretońskim hrabią w najprawdziwszym francuskim zamczysku,
jeździłam na nartach w szwajcarskich Alpach i wędrowałam po wzgórzach Kornwalii - wymieniła,
wpatrując się w przestrzeń. - Ale zawsze wracam do domu. Chyba głównie ze względu na papę.

- Bardzo go kochasz - zauwa ył Adam.

- Bardziej ni kogokolwiek czy cokolwiek na świecie - przyznała z niespodziewaną tkliwością.

- Dał mi wszystko to, czego potrzebowałam: poczucie bezpieczeństwa, niezale ność, lojalność,
przyjaźń. Nauczył mnie te to wszystko odwzajemniać. Mam nadzieję, e przyjdzie kiedyś dzień, w

background image

którym spotkam kogoś, kogo będę mogła tym wszystkim obdarować. Wtedy moje miejsce będzie przy
nim, to do niego będę wracać.

Poruszony do głębi jej słowami, Adam pogłaskał ją czule po policzku. Wiedział, e nie powinien
sobie pozwalać na takie gesty ani te na adne odruchy sympatii wobec Fairchildów, bo to tylko
komplikowało i tak trudne zadanie, które go tu przywiodło. Jego serce zadr ało niespodziewanie, gdy
na dłoni poczuł delikatny dotyk jej ręki.

- Nie wiem, czemu ci to wszystko mówię.

- Uśmiechnęła się z za enowaniem. - Generalnie nie mam w zwyczaju opowiadać innym o sobie. A
mo e to ty masz jakiś szczególny dar wydobywania z ludzi zwierzeń?

- Nie, niczego takiego u siebie nie zaobserwowałem.

- Nie wyglądasz mi na kogoś, komu wszyscy powierzaliby największe sekrety -

oceniła, przypatrując się mu krytycznie. - Trzymasz się na dystans, a do tego sprawiasz wra enie
odrobinę pompatycznego.

- Ja jestem pompatyczny? - achnął się. - Na jakiej podstawie wyciągnęłaś taki wniosek?

- Tylko odrobinkę - powtórzyła, a jej oczy śmiały się wesoło. - Nie gniewaj się, uwa am, e
pompatyczni ludzie tak e są potrzebni na tym świecie. Bardzo mi się podoba, jak unosisz prawą
brew, kiedy jesteś zdenerwowany.

- Nie jestem pompatyczny - powtórzył z uporem, czym wywołał u niej wybuch śmiechu.

- Mo e faktycznie u yłam nieodpowiedniego słowa - wycofała się.

- Całkowicie nieodpowiedniego - zgodził się.

- Jesteś odrobinę konwencjonalny - określiła, po czym poklepała go lekko po policzku.

- To właśnie chciałam od samego początku powiedzieć.

- Nie wątpię, e obydwa określenia znaczą dla ciebie to samo i za ka de z nich powinienem się
obrazić.

Przechyliwszy głowę, przyjrzała mu się uwa nie.

- Mo e się mylę - odezwała się po chwili. - Przecie nikt nie jest nieomylny. Ponoś mnie na barana -
poprosiła niespodziewanie.

- Co takiego?!

- Ponoś mnie na barana - powtórzyła.

background image

- Jesteś stuknięta - zawyrokował.

Owszem, była inteligentna, bystra i utalentowana, ale Adam odnosił wra enie, e jakaś część jej
rozumu przebywała permanentnie na urlopie.

Wzruszywszy ramionami, odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę domu.

- Wiedziałam, e się nie zgodzisz - oznajmiła pełnym wy szości tonem. - Pompatyczni ludzie nigdy
nikogo nie biorą na barana. To wynika z samej definicji.

- A niech to! - mruknął pod nosem.

Nie miał zamiaru dać się wciągnąć w jej gierki, jeśli tak bardzo potrzebowała się z kimś zmierzyć,
miała od tego ojca.

- Jesteś nie do wytrzymania - zawołał, doganiając ją. - Wskakuj. - Nastawił się plecami.

- Skoro nalegasz - zgodziła się łaskawie, po czym zgrabnie wskoczyła mu na plecy. -

Ojej, jakiś ty wysoki! - zauwa yła, spoglądając w dół.

- To nie ja jestem wysoki, tylko ty niska - poprawił, podrzucając ją lekko, aby wygodniej mu się
trzymało.

- W następnym wcieleniu będę miała metr siedemdziesiąt wzrostu.

Pomachała radośnie ogrodnikowi Jamiemu, który wcią grabił liście.

- Mógłbyś od czasu do czasu zrobić coś spontanicznego - zaproponowała. - Na przykład pochodzić
bez skarpetek.

- Mam lepszy pomysł. Co ty na to, ebym cię spontanicznie upuścił na tę twoją atrakcyjną pupę? -
zasugerował złośliwie.

- Naprawdę jest atrakcyjna? - ucieszyła się. - Niestety, tak rzadko ją widuję... -

Pochyliwszy się, cmoknęła go w uchu. - Dziękuję za miła przeja d kę. Zanim zdą ył w jakikolwiek
sposób zareagować, zniknęła za drzwiami domu.

Późnym wieczorem Adam siedział po ciemku w swojej sypialni, ściskając w dłoni nadajnik, którym
miał ochotę cisnąc z całej siły o ścianę. Był na siebie wściekły, poniewa złamał elazną zasadę,
zabraniającą mu anga ować się w sprawy, które prowadził. Nigdy nie miał z tym najmniejszego
problemu, nigdy mu to nie przeszkadzało. Do niedawna...

Przełamując swą niechęć włączył urządzenie.

- McIntyre?

background image

- Hasło? - odezwał się trzeszczący głos.

- Daj spokój! - zirytował się. - Na litość boską, nie jesteśmy bohaterami filmu o Jamesie Bondzie.

- Takie są procedury.

Na kilkanaście sekund zapała cisza.

- Niech ci będzie - ustąpił wreszcie McIntyre.

- Czego się dowiedziałeś?

- Dowiedziałem się, e kiedy następnym razem do mnie zadzwonisz z jakąś nową sprawą, natychmiast
odło ę słuchawkę - odparował Adam.

- Jakieś kłopoty? Miałeś informować o wszelkich trudnościach.

- Rzeczywiście, mam kłopot - zgodził się Adam.

- Polubiłem Fairchilda, a jego córka coraz bardziej mnie intryguje.

- Nie mo esz się teraz wycofać - przypomniał McIntyre. - Podjęliśmy ju zobowiązanie.

- Wiem - mruknął Adam, starając się zebrać myśli.

- Dowiedziałem się, e bliską przyjaciółką rodziny jest Melanie Merrick Burgess, córka Harriet
Merrick. To szalenie elegancka projektantka mody, którą niespecjalnie obchodzi malarstwo. Wydaje
mi się, e jest bardzo oddana Fairchildom. Ponadto Kirby niedawno zerwała zaręczyny ze Stuartem
Hillerem.

- O, to ciekawe - zainteresował się McIntyre.

- A kiedy konkretnie?

- Tego nie wiem i nie jestem pewien, czy się dowiem, bo nie chcę wypytywać ją o tego typu bolesne
sprawy. Podejrzewam, e stało się to w ciągu ostatniego miesiąca, czy dwóch, bo ciągle ją to boli.
Zostałem zaproszony na przyjęcie w najbli szy weekend, powinienem wtedy poznać Harriet Merrick
i Hillera. Aha i mam dla ciebie dobrą wiadomość.

W zamku są kilometry sekretnych przejść.

- Co takiego?

- To, co słyszałeś. Jeśli mi się poszczęści, będę mógł dzięki nim zwiedzić cały budynek. Zobaczymy,
dokąd mnie doprowadzą.

To powiedziawszy, wyłączył nadajnik i szybko wrzucił go do walizki, eby przypadkiem nie ulec

background image

pokusie ciśnięcia nim za okno. Podszedł do kominka, aby znaleźć przycisk uruchamiający wejście do
labiryntu korytarzy. Spędził niemal dziesięć minut na przyciskaniu wszystkich mo liwych
ornamentów, a wreszcie płyta odsunęła się powoli.

Przecisnąwszy się przez wąski otwór, oświetlił latarką ścianę, aby odnaleźć przycisk zamykający
wejście. W korytarzu panowała nieprzyjemna wilgoć, a w powietrzu unosiła się woń stęchlizny.
Adam ruszył powoli, starając się stąpać jak najciszej, aby nikt z domowników go nie usłyszał. Raz
po raz dobiegały go charakterystyczne piski oraz cichy tupot szczurzych łapek. Na moment zatrzymał
się przy drzwiach, prowadzących do sypialni Kirby. Miał

ogromną ochotę nacisnąć przycisk i wejść, nie zwa ając na McIntyre'go oraz zadanie, które miał
wykonać. Kirby miała jednak co do niego rację - był realistą i w ka dej chwili potrafił

odró nić to, co złe od tego, co dobre. Ruszył ponownie wzdłu korytarza, który nagle skręcił

w lewo. Wspiąwszy się na kilka schodków, doszedł do kolejnego korytarza. Na przeciwległej
ścianie siedział ogromny pająk, którego rozmiary zbli one były do tego, o czym wcześniej
wspominała Kirby. Otrząsnąwszy się z obrzydzeniem, Adam nacisnął najbli szy guzik i wszedł do
pomieszczenia, w którym wszystkie sprzęty nakryte były białym płótnem. Powoli rozejrzał się
dookoła.

Tymczasem Kirby przewracała się w swym łó ku, bezskutecznie czekając na sen. W

tym samym momencie, gdy Adam stał za ścianą jej sypialni, ona rozwa ała udanie się do pracowni, w
nadziei, e praca przyniosłaby jej ukojenie. Z drugiej strony wiedziała jednak, e cokolwiek by
stworzyła w obecnym stanie umysłu, nie byłoby nawet godne uwagi.

Zirytowana, wstała z łó ka i usiadła na parapecie okiennym, by wpatrując się w noc, przeanalizować
swe poło enie. Była gotowa przyznać przed samą sobą, e jej niepokój spowodowany jest faktem, i
coraz bardziej zale y jej na Adamie. Nie było to tylko zwykłe zauroczenie, z czymś takim poradziłaby
sobie bez problemu. Sytuacja była znacznie bardziej powa na, poniewa nie wiedzieć kiedy zaanga
owała się emocjonalnie do tego stopnia, e stała się łatwym celem, tak e mo na było ją powa nie
zranić byle słowem.

Có , przezorny zawsze ubezpieczony, pomyślała, rozwa ając, w jaki sposób mo e się zabezpieczyć
przed zranieniem. Przede wszystkim musi zrobić wszystko, aby jej zaanga owanie pozostało
minimalne. Tak, musi zachowywać obojętność, nie dać się wciągnąć w jakąkolwiek za yłość.
Odetchnęła z ulgą. Powoli odzyskiwała kontrolę nad swoim yciem.

Ju miała się ponownie poło yć, gdy spostrzegła zbli ające się światła samochodu.

Ojciec miał w zwyczaju zapraszać gości o przeró nych godzinach, ale nie wspominał jej o adnej
wizycie, tote zaniepokoiła się nieco. Jak się okazało chwilę później, jej niepokój był

jak najbardziej uzasadniony.

- Co za bezczelny typ! - wycedziła przez zęby. - To ju szczyt wszystkiego!

background image

Poderwawszy się na nogi, zaczęła chodzisz szybko w tę i z powrotem po pokoju, a wreszcie
chwyciła szlafrok i wyszła na korytarz.

Dokładnie piętro wy ej Adam szykował się do ponownego wejścia do labiryntu, gdy tak e i jego
uwagę przykuły światła na podjeździe. Szybko wyłączył latarkę, a następnie podszedł do okna, aby
przyjrzeć się mę czyźnie, który wysiadł z luksusowego mercedesa i skierował się ku głównemu
wejściu. Zaintrygowany, zamiast wrócić do labiryntu, wyszedł na korytarz i ukrył się za drzwiami.
Najpierw dobiegły go głosy, potem odgłos kroków. Ze swej kryjówki obserwował, jak Cards
prowadzi smukłego, ciemnowłosego mę czyznę w kierunku pracowni Fairchilda.

- Pan Hiller do pana - zaanonsował kamerdyner, jak gdyby była to typowa pora odwiedzin, a nie
środek nocy.

- Stuart, jak miło, e do mnie zajrzałeś - dał się słyszeć głos gospodarza. - Wejdź, wejdź.

Policzywszy do dziesięciu, Adam powoli wychynął z ukrycia i ju się kierował w stronę drzwi do
pracowni, gdy nagle coś białego przebiegło koło niego z furkotem. W

ostatniej chwili zdołał się wycofać do pobliskiej wnęki. Odczekał a Kirby - bo to ona pędziła po
schodach w zwiewnym białym szlafroczku - znalazła sobie dogodne miejsce przy drzwiach, po czym
bezszelestnie zakradł się na górę, gdzie ukrył się w załomie muru.

- Chyba masz mnie za skończonego głupca!

- grzmiał Stuart po drugiej stronie ściany.

- Skoro tak mówisz... - zgodził się pogodnie Philip Fairchild. - Usiądź, mój drogi chłopcze.

- Posłuchaj mnie wreszcie! Mieliśmy układ, prawda? Czy naprawdę sądziłeś, e się nie zorientuję, e
mnie wykiwałeś?

- Przyznam, e nie podejrzewałem, e zajmie ci to a tyle czasu. - W głosie Fairchilda słychać było
rozbawienie. - Nie jesteś tak sprytny, za jakiego cię miałem, Stuarcie.

Powinieneś był to odkryć ju parę tygodni temu. Przyznaję, kopia była doskonała, ale sprytny człowiek
na wszelki wypadek zleciłby ekspertyzę, eby mieć pewność, e obraz jest autentyczny.

Nie mogąc się zorientować, o co tak naprawdę chodzi, Kirby przysunęła się jeszcze bli ej ściany, aby
nie uronić ani słowa. Poły jej szlafroka rozchyliły się, ukazując wybitnie skąpą koszulkę nocną.
Adam, mający ją cały czas na oku, zaklął pod nosem.

- Ale umawialiśmy się... - zaczął znowu Hiller.

- Tylko nie mów mi, e wierzysz w bajki o honorowych złodziejach - wpadł mu w słowo gospodarz. -
Jeśli chcesz nadal grać w tę grę, najwy sza pora dorosnąć.

background image

- Oddaj mi Rembrandta, Fairchild - wycedził przez zęby Stuart.

Kirby zamarła w bezruchu.

A więc jednak go ma, pomyślał w tym samym momencie Adam.

- Podaj mnie do sądu - zaproponował z rozbawieniem Philip Fairchild.

- Albo mi go oddasz, albo skręcę ci kark!

Na kilkanaście sekund w pracowni zaległa głucha cisza.

- W ten sposób na pewno go nie dostaniesz. Pogró ki straszliwie mnie irytują. Poza tym muszę
powiedzieć, e bardzo mi się nie spodobało to, jak potraktowałeś Kirby. - W jego głosie słychać było,
e z nieszkodliwego ekscentryka przeistoczył się w groźnego mę czyznę, ojca broniącego swojej
ukochanej jedynaczki. - Zawsze wiedziałem, e za ciebie nie wyjdzie, jest na to zbyt inteligentna. W
dodatku te twoje groźby, próby szanta u naprawdę mnie denerwują, a kiedy jestem zdenerwowany,
robię się mściwy. Mściwość to brzydka cecha, ale ka dy musi mieć jakieś wady. Radzę ci, ebyś się
uzbroił w cierpliwość, Stuarcie, dam ci znać, kiedy będę gotowy. A w międzyczasie trzymaj się z
dala od Kirby.

- Tak łatwo się nie wywiniesz! - wycedził przez zęby tamten.

- Nie zapominaj, e to ja rozdaję karty. To ja mam Rembrandta i tylko ja wiem, gdzie jest. Jeśli
będziesz mi się dalej naprzykrzał, być mo e zdecyduję się go zatrzymać na zawsze.

W przeciwieństwie do ciebie, nie potrzebuję desperacko pieniędzy. Dam ci dobrą rade: nigdy nie
nale y yć ponad stan.

- Jeszcze mi za to zapłacisz! - odgra ał się Stuart. - Nie pozwolę z siebie robić głupca.

- Na to ju trochę za późno. A teraz idź ju . Sam trafisz do wyjścia, czy mam znowu obudzić Cardsa?

Zanim Kirby zdołała się zorientować, Stuart ju był przy drzwiach. Nie miała dokąd uciec, od najbli
szego uskoku w murze dzieliło ją co najmniej kilka kroków, więc wtuliła się we wnękę za drzwiami i
zamknąwszy oczy, modliła się, eby jej nie zauwa ył. Na szczęście Stuart był tak rozsierdzony, i nie
dostrzegał nic dookoła. Nie obejrzawszy się nawet za siebie, zbiegł szybko po schodach. Adam,
który zdą ył dostrzec wyraz jego twarzy, zaniepokoił się nie na arty. Hiller miał wypisaną na obliczu
chęć zemsty, im bardziej krwawej, tym lepiej. Tym razem nie miał broni, ale nie było gwarancji, e
nie posunie się do zbrodni, aby zadośćuczynić swojej ura onej dumie.

Kirby odczekała w kompletnym bezruchu, a odgłosy kroków ucichły, po czym nabrawszy powietrza
głęboko w płuca, weszła do pracowni.

- Papo - odezwała się pełnym wyrzutu głosem.

- O, witaj, kochanie. - Fairchild udawał pochłoniętego rzeźbieniem. - Mój jastrząb zaczyna ju

background image

oddychać. Chodź, zerknij tylko.

Ponownie wykonała głęboki oddech, a następnie podeszła do stołu, nie przestając nawet na moment
patrzeć ojcu prosto w oczy.

- Widzę, e nie informujesz mnie na bie ąco, papo - zaczęła oskar ycielskim tonem. -

Zadam ci zagadkę. Co mają wspólnego Stuart Hiller, Philip Fairchild i Rembrandt? Znasz
odpowiedź.

- Zawsze byłaś świetna w rozwiązywaniu zagadek...

- Papo!

- No dobrze. Odpowiedź brzmi: wspólne interesy - odparł wymijająco.

- A mo e tak dokładniej? Tylko nie patrz na mnie z miną niewiniątka, nie dam się na to nabrać -
ostrzegła, mocno ju poirytowana. - Przypadkiem znalazłam się na korytarzu, więc coś niecoś
usłyszałam, ale chętnie poznam szczegóły.

- Podsłuchiwałaś? - Pokręcił głową z dezaprobatą. - Nieładnie! No dobrze ju , dobrze

- dodał pojednawczo, widząc jej groźną minę. - Jakiś czas temu Stuart przyszedł do mnie z pewną
propozycją. Oczywiście jak wiesz, wbrew temu, co utrzymuje na swój temat, tak naprawdę nie ma
grosza przy duszy. Na domiar złego, jest chorobliwie wręcz chciwy.

Potrzebował du ej sumy pieniędzy, ale nie przyszło mu do głowy, e mo e ją uczciwie zarobić,
postanowił raczej przywłaszczyć sobie autoportret Rembrandta z galerii Harriet.

- Ukradł Rembrandta?! - zawołała, kompletnie zaskoczona. - Nie podejrzewałam, e ma a taki tupet.

- Stuart sądził, e jest wyjątkowo sprytny - ciągnął Fairchild, podchodząc do umywalki, aby zmyć z
rąk glinę. - Przyszedł do mnie z propozycją, raczej marną finansowo, ebym sporządził kopię tego
obrazu.

- Ale papo, przecie ten obraz nale y do Harriet!

- Wiem, córeczko. - Objął ją ramieniem. - Znasz mnie przecie , wiesz, e nie zrobiłbym nic, co
mogłoby jej zaszkodzić. W ka dym razie, podczas gdy Harriet była na tym swoim safari, Stuart
dostarczył mi obraz, ebym mógł go skopiować. Po jakimś czasie zadzwoniłem do niego, e mo e
odebrać oryginał, bo nie jest mi potrzebny. Oczywiście oddałem mu kopię. ałuję, e nie mo esz jej
zobaczyć, była naprawdę świetna. Ta gra światła i cienia, te barwy...

- Papo! - przerwała mu ostro, wiedząc, e zanosi się na wykład.

- Dobrze, dobrze, ju mówię dalej. Powiedziałem mu więc, e potrzebuję jeszcze trochę czasu, eby
postarzyć obraz, tak by wyglądał wiarygodnie. Naiwny, dał się na to nabrać. - Fairchild pokręcił

background image

głową z dezaprobatą. - Minęły trzy tygodnie, a jemu dopiero teraz przyszło do głowy, eby sprawdzić
jego autentyczność. Oczywiście bardzo się starałem, eby moja kopia przeszła negatywnie wszystkie
podstawowe testy.

- Oczywiście - mruknęła bez entuzjazmu Kirby.

- Teraz Stuart nie ma wyjścia, jak pozostawić kopię w galerii, a ja zatrzymam oryginał.

- Ale czemu to zrobiłeś, papo? - dopytywała się.

- Przecie to nie jest byle jaki obraz, to obraz Harriet! To coś zupełnie innego! Co zrobiłeś z
oryginałem?

- Co zrobiłem? - powtórzył, marszcząc brwi. - Jak to, co zrobiłem?

- Gdzie jest Rembrandt? - zapytała powoli i wyraźnie, jak gdyby mówiła do mało pojętnego dziecka.

- Przecie nie mo esz tak po prostu trzymać go sobie w domu. Zwłaszcza, e zaprosiłeś sobie gościa.

- Gościa? Ach, masz na myśli Adama? - domyślił się. - To wartościowy chłopak, ju zdą yłem go
polubić. - Uniósł znacząco brwi. - Tobie chyba te przypadł do gustu.

- Nie mieszaj w to Adama - za ądała, spoglądając na ojca spod przymru onych powiek.

- Ojej, a ja myślałem, e to ty wspomniałaś o nim jako pierwsza. Pewnie się przesłyszałem. -
Uśmiechnął się szelmowsko.

- Gdzie... jest... Rembrandt? - wycedziła, kontrolując się z trudem.

- W bezpiecznym miejscu, moja słodka - odparł Fairchild z satysfakcją w głosie. - W

bezpiecznym miejscu. Wło yłem du o serca w znalezienie odpowiedniej kryjówki.

- Tutaj? W domu?

- Ale oczywiście. Chyba nie sądzisz, e przechowywałbym go gdzieś indziej. - Posłał

jej zdumione spojrzenie.

- Gdzie? - nie dawała za wygraną.

- Nie musisz przecie wszystkiego wiedzieć. - Ojciec zdjął fartuch roboczy i swobodnym ruchem
rzucił go na oparcie krzesła. - Bądź pewna, e jest w bezpiecznym miejscu. Kirby, dziecko powinno
mieć zaufanie do rodzica - pouczył, widząc, e córka wcią ma wątpliwości. - Chyba mi ufasz,
prawda?

- Ufam, ufam - westchnęła z rezygnacją. - Choć podejrzewam, e pominąłeś cała masę wa nych

background image

szczegółów.

- Co tam szczegóły. - Fairchild machnął lekcewa ąco ręką. - Jak na mój gust świat przywiązuje zbyt
wiele uwagi do szczegółów. Jako artystka wiesz dobrze, e nadmiar szczegółów zaciemnia obraz. Ale
chodźmy ju , pora spać. - Ujął córkę pod ramię.

- Odprowadź swego staruszka do sypialni.

Adam ze swej kryjówki obserwował, jak ramię w ramię schodzili powoli po schodach.

- Papo. - Kirby zatrzymała się na podeście.

- Oczywiście istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie tej historii?

- Ale oczywiście, córeczko. - Philip Fairchild uśmiechnął się dobrodusznie. - Czy ja kiedykolwiek
postąpiłem nielogicznie?

Kirby zachichotała, a jej śmiech zadźwięczał echem w wąskiej klatce schodowej.

Śmiała się coraz głośniej i serdeczniej, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Och, mój kochany papo - wykrztusiła z trudem, opierając głowę na jego ramieniu. -

Jesteś bezkonkurencyjny.

Ruszyli ponownie w dół, gawędząc wesoło. Gdy zniknęli za zakrętem, Adam wyszedł

ze swej kryjówki.

- Ciekawe, bardzo ciekawe - wyszeptał sam do siebie.

Doszedł do wniosku, i zarówno ojciec, jak i córka są z lekka niepoczytalni.

Niewątpliwie czekały go fascynujące tygodnie w ich towarzystwie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Porannie niebo było zasnute cię kimi szarymi chmurami, z których siąpił chłodny deszcz. Adama
kusiło, by przekręcić się na drugi bok, zamknąć oczy i udawać, e jest w swoim wygodnym,
uporządkowanym mieszkaniu, w którym nie straszyły gargulce ani pretensjonalne wie yczki.

Z tego, co usłyszał poprzedniego wieczoru, nie miał co liczyć, e dowie się czegokolwiek od Kirby,
najwyraźniej wiedziała o sprawie Rembrandta jeszcze mniej ni on.

Jednocześnie był święcie przekonany, e bez względu na to, jak dyskretnie będzie się starał

wybadać Philipa Fairchilda, ten nawet nie puści pary z ust. Mo e wyglądał dobrodusznie, a czasem
nawet nieporadnie, ale tak naprawdę był kuty na cztery nogi. Ponadto sposób, w jaki ostatniego

background image

wieczoru poradził sobie z Hillerem, sugerował, e Fairchild potrafił być

niebezpieczny, gdy sytuacja tego wymagała. Jedynym rozwiązaniem było kontynuowanie nocnych
poszukiwań z wykorzystaniem sekretnych korytarzy, w dzień zaś planował zająć się malowaniem,
które zwykle pomagało mu uspokoić się i zebrać myśli.

Stojąc pod gorącym prysznicem, Adam po raz setny w ciągu ostatnich kilku dni obiecywał sobie, e to
ostatnia akcja, w jakiej bierze udział, e ju nigdy więcej nie da się namówić McIntyre'owi na adną
tego typu eskapadę.

Ju ubrany, zadowolony ze swej decyzji nieanga owania się kolejne zadania, wędrował korytarzem,
myśląc z przyjemnością o czekającej go przy śniadaniu fili ance kawy.

Przechodząc obok otwartych drzwi do sypialni Kirby, zajrzał do środka i zmarszczywszy brwi,
zatrzymał się.

- Dzień dobry, Adamie - stojąca na głowie dziewczyna przywitała go uśmiechem. -

Jaki piękny dzień, prawda?

Zerknął za okno, aby się upewnić, czy nic się nie zmieniło od czasu, gdy wychodził ze swego pokoju.

- Pada deszcz - zauwa ył rzeczowo.

- Nie lubisz deszczu? Ja bardzo lubię. - Potarła nos wierzchem dłoni. - Jak widzisz, wszystko jest
kwestią nastawienia. Wyspałeś się?

- Tak, dziękuję.

Nawet w tej niecodziennej pozycji sprawiała wra enie wypoczętej, nie widać było po niej nawet
śladu stresujących wydarzeń poprzedniego wieczoru.

- Wejdź, proszę, i poczekaj chwilę - zaprosiła.

- Zaraz będę gotowa i pójdziemy razem na śniadanie.

- Czemu stoisz na głowie? - zapytał wprost, podchodząc do niej.

- Mam taką teorię: przez cała noc znajduję się w pozycji horyzontalnej, a przez cały dzień głową do
góry, więc codziennie przed wstaniem i przed snem stają na głowie, eby krew dobrze się
przemieszała w organizmie. Rozumiesz?

- Chyba tak i to mnie powa nie martwi.

- Te powinieneś spróbować - zasugerowała.

- Wolę sobie krwi nie mieszać - odmówił.

background image

- Jak sobie chcesz. A teraz lepiej się odsuń, wracam do standardowej pozycji.

Opuściła stopy i jednym zwinnym ruchem podniosła tułów.

- Jesteś strasznie czerwona na twarzy - zauwa ył.

- Niestety, to nieunikniony skutek uboczny.

- Uśmiechnęła się promiennie. - To jedyna okazja, gdy się rumienię, więc jeśli chcesz mnie
zawstydzić lub powiedzieć mi komplement, to proszę bardzo...

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, objął ją w talii. Nie zareagowała, nie broniła się ani go nie
zachęcała, po prostu czekała.

- Twój rumieniec powoli blednie, chyba trochę się spóźniłem.

- Mo esz spróbować jeszcze raz jutro o tej samej porze. Głodny?

- Bardzo - odparł, spoglądając na jej usta. Był głodny jej pocałunków, ale na razie nie czuł się na
siłach podjąć tego ryzyka. - Po śniadaniu chciałbym przejrzeć twoją garderobę.

- Naprawdę? A po co? - zainteresowała się.

- Pod kątem twojego portretu - wyjaśnił.

- A ja myślałam, e zechcesz namalować mój akt.

- Wydęła wargi, udając rozczarowaną.

- Nie rzucam słów na wiatr - oznajmił ostro. - Namalujecie, bo właśnie tego chcę. I będę się z tobą
kochał, bo właśnie tego chcę.

Nie dała sobie po znać, e to wyznanie zrobiło na niej tak ogromne wra enie, tylko jej serce biło jak
oszalałe. Nie była na tyle naiwna, aby udawać przed samą sobą, e to ze złości.

- Jesteś wyjątkowo pewny siebie i arogancki - odparowała, wymykając mu się z objęć.

Podeszła do toaletki i sięgnąwszy po szczotkę, zaczęła się czesać.

- Jeszcze nie zgodziłam się, ebyś mnie malował, Adamie, ani te ebyś się ze mną kochał. - Spojrzała
mu prosto w oczy. - Tak naprawdę, wcale nie jestem przekonana, czy mam w ogóle na to ochotę.
Idziemy?

Nie zdą yła dojść do drzwi, gdy ponownie pochwycił ją w ramiona. Tym razem nie marnował czasu
na zbędne pytania, lecz nie czekając na jej reakcję, pocałował ją gorąco, tak jak tego pragnął. Nie
opierała się, nie miała w zwyczaju opierać się temu, czego sama chciała.

background image

Delektowała się rozkosznym ciepłem, które rozchodziło się po jej ciele. Zawsze wyobra ała sobie, e
tak właśnie będzie się czuć w objęciach tego jedynego mę czyzny.

Tak e i serce Adama biło znacznie szybciej ni by sobie tego yczył, a jego umysł nie funkcjonował tak
jasno, jak powinien. Jak miał ją zdobyć, jeśli tracił grunt pod nogami ilekroć miał ją w ramionach?

- Będziesz mi pozować - wyszeptał wprost w jej usta. - I będziesz się ze mną kochać.

Nie masz wyboru.

Nabrała powietrza, aby zaprotestować, ale poło ył palec na jej wargach.

- Ja te nie mam wyboru - dokończył. - Po śniadaniu wybierzemy dla ciebie odpowiedni strój.

Aby nie dać jej czasu na odpowiedź, szybko wyprowadził ją z pokoju.

Godzinę później wprowadził ją tam ponownie. Przy śniadaniu zachowywała się spokojnie, ale Adam
nie dał się oszukać, domyślał się, e tak naprawdę gotowała się ze złości, nie przywykła bowiem do
tego, by ktoś nią manipulował. Oczywiście fakt, e udało mu się ją wymanewrować, dawał mu
ogromną satysfakcję, zwłaszcza, e chciał oddać na portrecie tę jej hardość, która teraz czaiła się w
jej spojrzeniu.

- Czerwony - zadecydował. - Najlepiej ci będzie w czerwonym.

Kirby niedbałym ruchem ręki wskazała mu drzwi do garderoby, sama zaś opadła na łó ko. Wpatrując
się w sufit, rozwa ała swoją pozycję. Poza ojcem nikomu do tej pory nie pozwoliła się sportretować,
a to dlatego, e nie chciała nikogo dopuścić do siebie dostatecznie blisko. Jako artystka doskonale
zdawała sobie sprawę, jak intymna i bliska więź tworzy się między twórcą i jego modelem, a nie
miała ochoty dzielić się z nikim swoim wewnętrznym światem. Tylko e przypadek Adama był inny ni
wszystkie do tej pory. Przede wszystkim wyró niał go niekwestionowany talent, a poza tym chęć
namalowania jej była spowodowana autentyczną artystyczną potrzebą, a nie pragnieniem
przypochlebienia się jej. Gdyby Kirby była wobec siebie całkowicie szczera, przyznałaby się sama
przed sobą, e przede wszystkim powoduje nią ciekawość, jak wygląda w jego oczach, z jego
perspektywy.

Wodząc za nim spojrzeniem, obserwowała, jak przebierał między strojami. Adam tymczasem nie
mógł się nadziwić ró norodności stylów ubrań, które wisiały gęsto jedno za drugim na metalowym
drą ku. Niektóre pasowały w sam raz do sierotki, inne do ekscentrycznej nastolatki. Zastanawiał się,
czy kiedykolwiek wło yła tę fioletową minispódniczkę i jak w niej wyglądała. Eleganckie kreacje z
ekskluzywnych butików Pary a i Nowego Jorku sąsiadowały z elementami munduru z demobilu. Jeśli
to prawda, e ubiór odzwierciedla osobowość, znaczyło to, i Kirby Fairchild mogła się poszczycić
cała kolekcją zupełnie odrębnych osobowości. Adam ciekaw był, ile z nich będzie miał okazję
poznać.

Gdy jego spojrzenie wreszcie spoczęło na purpurowej jedwabnej sukni, wiedział, i znalazł dokładnie
to, czego szukał. Była elegancka, ale nie przesadnie szykowna, dopasowana u góry, z pełną, zwiewną

background image

spódniczką, a pod nią kilkoma warstwami czarnych, białych i ciemnopurpurowych halek. Krótkie,
bufiaste rękawy wykonane były z materiału w pasy w tych samych odcieniach. Suknia przywodziła na
myśl cygańskie stroje, była idealnie taka, jakiej potrzebował.

- Ju wybrałem - oświadczył, podchodząc do le ącej na łó ku Kirby. - Ubierz się i przyjdź do
pracowni, chcę zrobić pierwsze szkice.

Przez chwilę milczała, nie odrywając spojrzenia od sufitu.

- Czy zdajesz sobie sprawę, e ani razu nie poprosiłeś mnie, ebym ci pozowała? -

zapytała wreszcie, wcią na niego nie patrząc. - Oznajmiłeś mi, e chcesz mnie namalować i e mnie
namalujesz, ale dotąd w ogóle mnie nie poprosiłeś o zgodę. - Zaczęła postukiwać palcem
wskazującym prawej dłoni w wierzch lewej. - Sprawiasz wra enie d entelmena, Adamie, mo e więc
po prostu zapomniałeś powiedzieć „proszę,,?

- Nie zapomniałem - odparł, rzucając suknię na łó ko. - Ale odnoszę wra enie, e zbyt często słyszysz
to słowo z męskich ust. Wystarczy, e skiniesz ręką, a mę czyźni padają na kolana. Niestety, ja akurat
nie cierpię tej pozycji. - Usiadł obok niej. - I tak jak ty jestem przyzwyczajony do tego, e dostaję to,
na co mam ochotę.

Przyjrzała mu się spod przymkniętych powiek.

- Mo liwe - zgodziła się. - Ale, o ile pamiętam, jeszcze nie skinęłam na ciebie ręką.

Delikatny półuśmiech, który wypłynął na jej usta, rozpalił go niemal do czerwoności.

Pocałował ją, początkowo chcąc udowodnić, e jest górą, chcąc zademonstrować jej swoją
dominację, ale szybko zatracił się w tym pocałunku na tyle, e myśl o jakichkolwiek komplikacjach
kompletnie wywietrzała mu z głowy. Jej zło ony charakter, pełen zagadek i niedopowiedzeń, był dla
niego jeszcze bardziej pociągający ni piękne ciało. Nie byłaby bardziej kusząca, gdyby ubrała się
skąpą koronkową bieliznę. Miękkie, uległe wargi oraz silne, wra liwe dłonie stanowiły mieszankę
wybuchową, której nie był w stanie się oprzeć.

Adam musiał zebrać w sobie wszystkie pokłady silnej woli i determinacji, jakimi dysponował, aby
wreszcie oderwać usta od jej warg. Nie anga uj się, powtarzał głos rozsądku. Odnajdź Rembrandta i
zmykaj, gdzie pieprz rośnie.

- Adam... - szepnęła ledwo dosłyszalnym głosem. Jeszcze nigdy nie czuła się tak błogo, a
jednocześnie nigdy nie buzowało w niej tyle ognia, jak właśnie w tym momencie.

Coś się w niej otworzyło, a ona nawet nie miała zamiaru się temu opierać.

- Przebierz się - zakomenderował, siadając się czym prędzej, zanim będzie za późno.

- Adam... - powtórzyła. Z trudem podniósłszy ramię, pogłaskała go lekko po policzku.

background image

- Podkreśl oczy - polecił, po czym wstał i odsunął się o krok od łó ka. - I nie spinaj włosów, zostaw
je rozpuszczone. - Podszedł do drzwi. - Dwadzieścia minut powinno ci wystarczyć.

Nie chciała mu okazać, jak bardzo było jej przykro, e ją odrzucił.

- Jesteś taki zimny, tak? - zapytała miękko, bez złości. - Ale kto wie, mo e jeszcze będziesz musiał
paść na kolana.

Miała rację, wiedział, e tak się mo e zdarzyć, ale nie był gotowy przyznać tego głośno.

- Podejmę to ryzyko - rzucił przez ramię, wychodząc na korytarz. - Do zobaczenia za dwadzieścia
minut.

Kirby zacisnęła pięści.

- Jeszcze padniesz na kolana - wyszeptała sama do siebie. - Obiecuję ci to.

Adam, korzystając z okazji, e jest całkiem sam w pracowni Kirby, zajął się poszukiwaniem
przycisku, uruchamiającego wejście do sekretnego korytarza. Szukał głównie z ciekawości, bo nie
podejrzewał, aby zaistniała potrzeba przetrząśnięcia pomieszczenia, do którego cały czas miał wolny
dostęp, ale nie zawadzało się upewnić. Chwilę później z ogromną satysfakcją przycisnął guzik, a
ukryte w ścianie drzwi otworzyły się z takim samym skrzypieniem, jak w pozostałych
pomieszczeniach, które zdą ył odwiedzić. Zamknąwszy je, zajął się tym, po co tu przybył, a więc
przygotowaniem do malowania.

Choć zajmował się głównie malarstwem, nie uwa ał tego za zawód, raczej sposób na ycie. Czasem
potrzeba malowania była lekka, nienachalna, a czasem tak nagląca, e nie spoczął, póki nie wziął
pędzla do ręki. Niektórzy uznawali takie zajęcie za rozrywkę, ale Adam wiedział, e czasem jest to
praca cię sza ni kopanie rowów.

Przywiązywał du ą wagę do szczegółów, zarówno w sztuce, jak i w yciu, być mo e dlatego Kirby
nazwała go konwencjonalnym. Nie znaczyło to jednak, e nie działał pod wpływem impulsu czy
natchnienia, wręcz przeciwnie, jego proces twórczy przebiegał w podobny sposób, jak i u niej.
Podobnie jak ona potrafiła się godzinami wpatrywać w kawałek drewna nim dostrzegła w nim
inspirację, tak i on czasem czekał na przypływ weny twórczej, siedząc pozornie bezczynnie przy
sztalugach. Czasem potrzebował jednej kreski, by go zainspirowała do namalowania całego obrazu,
czasem koncepcja wyłaniała się dopiero po sporządzeniu kilku, bądź kilkunastu szkiców.

Rozpoczął przygotowania od rozstawienia sztalug, po czym wybrał trzy kawałki węgla. Ju miał
zacząć szkicowanie, gdy z korytarza dobiegł go odgłos kroków.

W drzwiach stanęła Kirby. Gęste, lśniące włosy opadały jej na ramiona, a na ich ciemnym tle
połyskiwały złote kolczyki w kształcie du ych obręczy. Kilkanaście cienkich złotych bransoletek
pobrzękiwało na przegubach jej dłoni, gdy nonszalanckim gestem odrzuciła do tyłu opadające na
twarz pasmo włosów. W jej ciemnoszarych oczach wcią płonął ogień. Świadoma wra enia, jakie na
nim zrobiła, poło yła dłonie na biodrach i zmysłowo kołysząc się, weszła do pracowni. Zatrzymała

background image

się na środku, gdzie wykonała dwa pełne obroty, a zafurkotały kolorowe halki.

- Chcesz namalować portret Katriny, tak? - zapytała ze śpiewnym słowiańskim akcentem,
przeciągnąwszy palcem po jego policzku. - Ale najpierw musisz zło yć w jej dłoni trochę srebra.

Czy jakikolwiek mę czyzna zdołałby się jej oprzeć? Adam miał co do tego powa ne wątpliwości, bo
czuł, e jego zapasy silnej woli topnieją w zastraszającym tempie.

- Podejdź do wschodniego okna - zakomenderował, aby nie dać po sobie poznać jakiejkolwiek
słabości. - Tam jest najlepsze światło.

- Ile zapłacisz? - nie ustępowała. - Katrina nie pozuje darmo.

- No, dalej! Pod okno! - wycedził. - Nie zapłacę ani centa, póki nie skończę.

Niespodziewanie zmieniając wyraz twarzy, wygładziła fałdy spódniczki.

- Czy coś jest nie tak? Mo e jednak nie podobam ci się w tej sukience? - upewniła się.

- Zaczynajmy ju - mruknął.

- Myślałam, e ju zaczęliśmy. - Uśmiechnęła się promiennie. - Przypominam, e to ty upierałeś się, e
chcesz mnie malować.

- Nie doprowadzaj mnie do szału, Kirby!

- ostrzegł.

- Mo e właśnie tego ci trzeba? - odparowała, zadowolona z wyrównania rachunków. -

To gdzie mam stanąć?

- Przy wschodnim oknie.

Przez kolejne minuty prawie się do niej nie odzywał, czasami tylko nakazywał, by uniosła brodę, czy
te odwróciła głowę. Był tak skoncentrowany na szkicowaniu, i nie dostrzegał padającego za oknem
deszczu. Przypatrywał się, obserwował ją, chłonął ją wzrokiem, licząc na to, e przelewając jej
portret na płótno, będzie mógł łatwiej ją zrozumieć, a tak e zrozumieć samego siebie.

W pewnym momencie zorientował się, e Kirby uśmiecha się do niego, słodko, rozbrajająco i
szczerze. Na widok tego uśmiechu zaparło mu dech w piersiach.

- Czy Hiller tak e maluje? - zapytał ni z tego, ni z owego.

- Czasami - odparła, a uśmiech momentalnie zgasł na jej twarzy.

- I nie pozowałaś mu?

background image

- Nie.

- Czemu nie? - drą ył.

- Powiedzmy, e nie podobał mi się jego styl - odrzekła wymijająco.

- Czy mam to rozumieć jako komplement dla mojego stylu?

- Jak sobie yczysz. - Wzruszyła ramionami.

- Dziwię się, e nie miał o to do ciebie alu - zauwa ył. - Skoro cię kochał...

- Nie kochał mnie - wycedziła lodowatym tonem.

- Przecie poprosił cię o rękę.

- Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

- Jak to? - Spojrzał jej prosto w oczy.

- Zgodziłam się wyjść za niego, choć tak naprawdę wcale go nie kochałam - wyjaśniła.

- Dlaczego? - Przerwał szkicowanie.

- Bo jego propozycja przyszła w odpowiednim czasie.

- Czyli w czasie, gdy uznałaś, e najwy sza pora wyjść za mą ? - domyślił się.

- Stuart jest atrakcyjnym, czarującym i układnym mę czyzną. W pewnym momencie zdałam sobie
sprawę, e wcale nie chcę takiego mę a., ale nie zrywałam zaręczyn, bo sądziłam, e mnie kocha. Poza
tym istnieją plusy posiadania mę a. - Westchnąwszy, zamilkła na moment. - Na przykład takim plusem
są dzieci.

- Chcesz mieć dzieci?

- Czy widzisz w tym coś złego? - wybuchła. - Czy dziwi cię to, e chciałabym zało yć rodzinę? -
Bransoletki zadźwięczały gwałtownie. - Mo e cię to zdziwi, ale mam uczucia i potrzeby, jak ka dy. I
nie muszę ci się z nich tłumaczyć!

Była ju z połowie drogi do wyjścia, gdy udało mu się ją pochwycić.

- Kirby, przepraszam! - zawołał, nie zwalniając uścisku. - Naprawdę jest mi przykro, wybacz.

- Co mam ci wybaczyć?

- e cię zraniłem - odparł cicho. - Tymi głupimi pytaniami.

- Nie ma sprawy - westchnęła po chwili, łagodniejąc. - Po prostu trafiłeś w czuły punkt. - Zdjęła z

background image

ramion jego dłonie. - Przyjmując oświadczyny Stuarta...

- Nie musisz mi nic tłumaczyć - przerwał jej.

- Mam w zwyczaju dokańczać to, co zaczęłam - wpadła mu w słowo. - Przyjmując oświadczyny
Stuarta, powiedziałam mu, e go nie kocham. Uwa ałam, e byłabym wobec niego nie w porządku,
gdybym udawała, e jest inaczej. Zgodzisz się chyba ze mną, e podstawą ka dego udanego związku jest
szczerość?

Adam pomyślał o nadajniku, ukrytym w jego walizce, a tak e o McIntyre, czekającym na kolejny
meldunek.

- Masz rację - potwierdził.

- Powiedziałam mu uczciwie, e oczekuję od niego wierności oraz dzieci, a w zamian mogę ofiarować
mu to samo oraz największe przywiązanie, na jakie będzie mnie tylko stać.

Gdy tylko zdałam sobie sprawę, e to się nie uda, poszłam się z nim zobaczyć. To wcale nie było takie
proste, jak teraz brzmi, naprawdę kosztowało mnie wiele nerwów, rozumiesz?

Skinął w milczeniu głową.

Była zdumiona, jak wiele znaczył dla niej ten prosty gest. Więcej ni współczucie Melanie, więcej
nawet ni wsparcie, jakiego udzielił jej ojciec.

- Rozmowa potoczyła się znacznie gorzej, ni się spodziewałam - ciągnęła, opadłszy na fotel. -
Spodziewałam się kłótni, ale sytuacja całkowicie wymknęła mi się spod kontroli.

Stuart uczynił kilka uszczypliwych uwag na temat moich predyspozycji macierzyńskich oraz
poprzednich związków. Wreszcie wyszło te , dlaczego tak naprawdę chciał się ze mną o enić.
Okazało się, e wcale mnie nie kochał i e cały czas mnie zdradzał. Zresztą, to chyba nawet nieistotne.
- Zamilkła, z czego Adam wywnioskował, e wbrew temu, co powiedziała, jednak ją to obchodziło. -
Rzecz w tym, e chciał się ze mną o enić, bo byłam dla niego u yteczna. - Podniosła kawałek drewna,
w którym chciała wyrzeźbić gniew. - U yteczna... Co za okropne słowo! Chyba jeszcze się z tym nie
pogodziłam.

Adam zapomniał o McIntyre'rze, o Rembrandcie, o zadaniu, jakie miał wypełnić.

Wiedziony impulsem, podszedł do niej i usiadłszy na brzegu fotela, ujął jej dłonie w swoje.

- Nie wyobra am sobie, eby jakikolwiek mę czyzna mógł cię sklasyfikować jako u yteczną - wyznał
szczerze.

- Naprawdę? - Uśmiechnęła się roztkliwiająco. - Jak miło, e to mówisz. Cieszę się, e idziesz ze mną
na to przyjęcie w sobotę. Będziesz mógł posyłać mi powłóczyste spojrzenia, tak e wszyscy pomyślą,
e rzuciłam Stuarta dla ciebie. Bywam czasem mściwa - wyjaśniła.

background image

Roześmiał się serdecznie. Podniósłszy jej dłonie do ust, pocałował najpierw jedną, a potem drugą.

- Nie zmieniaj się - poprosił.

- Nie mam najmniejszego zamiaru! - odparła z udawaną arogancją. - To jak, malujesz mnie, czy nie?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Przejdźmy się - zaproponowała Kirby późnym popołudniem.

Ojciec jeszcze nie wychynął ze swej wie y, najwyraźniej był bardzo zajęty dopracowywaniem
szczegółów Van Gogha. Czuła, e jeśli się nie wyrwie z domu, zwariuje, zastanawiając się, kiedy
wreszcie pozbędą się tego obrazu.

- Pada deszcz - zauwa ył Adam, sącząc kawę.

- Ju to mówiłeś. - Wstała od stołu. - Dobrze, jak sobie chcesz. Poproszę Cardsa, eby przyniósł ci
pled i fili ankę herbaty.

- Czy próbujesz mnie wziąć na ambicję?

- A co, podziałało? - zainteresowała się.

- Poczekaj, pójdę po kurtkę - odparł wymijająco, udając, e nie słyszy jej triumfalnego chichotu.

Na zewnątrz panowała lekka mgła, a deszcz m ył jednostajnie. Adam skulił się, przeklinając w duchu
fatalną pogodę, zaś Kirby z zadowoleniem podniosła twarz ku niebu. Po raz pierwszy od wielu
tygodni czuła się szczęśliwa - wbrew chłodnej, szarej, nieprzyjemnej aurze. Była nawet zadowolona
z niepogody, bo dzięki temu naturalnym uzupełnieniem takiego spaceru było siedzenie przy płonącym
kominku ze szklaneczką brandy w ręku.

- Adamie, czy widzisz tamte klomby astrów? - zapytała ni z tego, ni z owego.

- Owszem - odparł nieco zdziwiony.

- Chciałabym trochę nazrywać. Postoisz na czatach?

- Jak to, na czatach? - nie rozumiał. - Po co?

- Jamie nie cierpi, gdy ktoś dotyka się do jego kwiatów - wyjaśniła.

- Przecie to twoje kwiaty.

- Nie, Jamie'go.

- Ale Jamie pracuje dla ciebie - nadal nie pojmował, o co w tym wszystkim chodzi.

- To nie ma nic do rzeczy. Jak mnie przyłapie, wścieknie się i nie zostawi mi liści.

background image

Obiecuję, e się sprę ę. Ju nie raz to robiłam - zapewniła.

- Ale... - chciał zaprotestować.

- Nie ma czasu na spory - ucięła. - Obserwuj tamto okno - poleciła, wskazując kierunek ruchem
głowy. - Jamie pewnie pije teraz kawę z Tulip. Daj mi znać, gdy tylko go zauwa ysz.

Sam nie był pewien, czy wypełnił jej polecenie dla świętego spokoju, czy te dlatego, e powoli zaczął
się przyzwyczajać do postępowania wbrew sobie dla jej widzimisię, w ka dym razie posłusznie
podkradł się do okna i zajrzał. Istotnie Jamie siedział przy du ym okrągłym stole z kubkiem kawy w
dr ących dłoniach. Adam skinął głową w kierunku Kirby, która jak błyskawica dobiegła do klombu i
przykucnęła, by zerwać kwiaty. Wyglądała pięknie, smagła, czarnowłosa z rosnącym naręczem
soczyście kolorowych astrów. ałował, e nie mo e jej teraz szkicować, ale starał się zapamiętać ka dy
szczegół, by móc je potem przywołać przy tworzeniu kolejnego portretu.

Zerknąwszy ponownie przez okno, spostrzegł, i Jamie podniósł się i zmierza do wyjścia.
Zapominając o wszelkiej logice, Adam puścił się pędem w kierunku Kirby.

- Idzie! Idzie! - wołał.

Kirby poderwała się natychmiast i ruszyła biegiem alejką, prowadzącą za róg domu.

Adamowi nie było łatwo ją dogonić, tak była zwinna i szybka. Gdy wreszcie znaleźli się za rogiem,
zatrzymali się, chichocząc i dysząc z wysiłku.

- Udało się! - cieszyła się Kirby.

- Jakimś cudem - dorzucił.

Wspólna przygoda zbli yła ich na tyle, e wzięcie jej w ramiona wydawało się Adamowi naturalnym
gestem. Niewiele myśląc, przytulił ją mocno i zaczął scałowywać z jej policzków krople deszczu.
Chciał mieć ją jak najbli ej, czuć zapach jej włosów, słodki smak jej ust, chciał mieć ją tylko dla
siebie...

Kirby nie planowała tego. Owszem, pragnęła się zakochać, ale nie tak nagle, w jednej chwili. Miało
się to stać powoli, stopniowo, tak by w razie czego miała mo liwość się wycofać. Nie była na to
gotowa!

- Zdaje się, e zgnietliśmy je dokumentnie. - Potrząsnęła kwiatami, które jakimś cudem znalazły się
między nimi. - Proszę, to dla ciebie.

- Jak to? - zdziwił się.

- Nie lubisz kwiatów? - Sprawiała wra enie autentycznie zmartwionej.

- Bardzo lubię - odparł cicho, starając się ukryć wzruszenie. - Ale chyba nigdy jeszcze nie dostałem

background image

od nikogo kwiatów.

- Naprawdę? - zdziwiła się, bowiem ona na tyle przywykła do otrzymywania kwiatów, e nie
przywiązywała ju do nich większego znaczenia. - Gdybym wiedziała, zerwałabym jeszcze więcej.

Za ich plecami okno otwarło się z hukiem.

- Nie macie nic lepszego do roboty jak stać na deszczu i się migdalić? - rozległ się poirytowany głos
Philipa Fairchilda. - Natychmiast wracajcie do domu! Nie cierpię, jak ktoś kicha i pociąga nosem. -
Zatrzasnął okno.

- Jesteś cały mokry - stwierdziła Kirby, jak gdyby dopiero teraz zauwa yła, e pada.

Ująwszy go pod ramię, pociągnęła do wejścia. Zanim zdą yła poło yć dłoń na klamce, Cards
otworzył przed nimi drzwi.

- Dziękujemy. Potrzebujemy wazonu na te kwiaty, Cards. Postaw je proszę w pokoju pana Hainesa,
tylko tak, eby Jamie niczego nie zauwa ył - zastrzegła.

- Naturalnie, panienko. - Kamerdyner odebrał od nich ociekające wodą kurtki oraz kwiaty i
powędrował korytarzem.

- Skąd go wytrzasnęliście? - nie wytrzymał Adam.

- Jest niesamowity.

- Cards? Papa przywiózł go z Anglii - wyjaśniła, otrząsając się z wody jak psiak. -

Podejrzewam, e był tam albo szpiegiem, albo wykidajłą. W ka dym razie sprawia wra enie kogoś,
kto wiele widział w yciu.

- Jak tam, dzieci, dobrze się bawiliście? - zawołał Philip Fairchild, wychylając się z salonu. -
Ukończyłem obraz i teraz mogę w pełni skoncentrować się na rzeźbie. - Uśmiechnął

się z satysfakcją. - Pora zadzwonić do Victora Alvareza - zwrócił się do córki.

- Ju wystarczająco długo się naczekał.

- To poczeka jeszcze chwilę, a my tymczasem napijemy się kawy - zadecydowała, posyłając
jednocześnie ojcu ostrzegawcze spojrzenie, które uszłoby uwagi Adama, gdyby jej nie obserwował
uwa nie.

Przez resztę dnia robiła wszystko, eby go zająć, tote Adam domyślił się, e dzieje się coś, o czym nie
chcą, aby się dowiedział. Kirby obsługiwała go starannie podczas kolacji, a gdy siedzieli w salonie
przy kawie i brandy, zabawiała go o ywioną rozmową na temat malarstwa baroku. Jednocześnie bez
przerwy obserwowała uwa nie ojca.

background image

- Która godzina w Brazylii? - zapytał ni z tego, ni z owego Fairchild.

- Nie mam pojęcia - odparła Kirby, karcąc go wzrokiem. - Czy to takie wa ne?

- Owszem - odrzekł, nic sobie nie robiąc z jej groźnych spojrzeń. - Idę do siebie.

Dobranoc, moi drodzy.

Córka odprowadziła go wzrokiem. Wyraźnie spięta, posiedziała jeszcze kilka minut w salonie, po
czym szybko po egnała się pod pretekstem nie najlepszego samopoczucia. Adam równie udał się do
siebie, aby zło yć meldunek z wydarzeń, których był świadkiem poprzedniego wieczoru.

- Wszystko zdaje się układać w logiczną całość - skomentował McIntyre. W jego głosie słychać był
ogromną satysfakcję. - Gratuluję, udało ci się zebrać wyjątkowo du o wiadomości w tak krótkim
czasie. Sprawdziliśmy Hillera i wyobraź sobie, e potwierdziło się, e yje ponad stan, a jego zdolność
kredytowa kurczy się z ka dym dniem. Nie masz adnych podejrzeń, gdzie Fairchild mo e trzymać
obraz?

- Niestety nie - westchnął Adam. - Dziwię się, e nie powiesił go najbardziej wyeksponowanym
miejscu domu, to byłoby w jego stylu. Wspomniał dziś kilka razy o jakimś Victorze Alvarezie z
Brazylii, chyba szykuje jakiś kolejny interes.

- Zobaczę, co mi się uda dowiedzieć. Mo e chodzi właśnie o Rembrandta.

- Wątpię, przecie Fairchildowi pieniędzy raczej nie brakuje - zauwa ył Adam.

- Mo e i tak, ale są ludzie, którym nigdy dosyć.

- Mo e... - powtórzył z powątpiewaniem. - Odezwę się, gdy tylko będę miał jakieś nowe informacje.

Poznawszy ju trochę Philipa Fairchilda, Adam nie mógł uwierzyć, e powodowała nim chęć zdobycia
majątku, w ogóle to do niego nie pasowało. Chcąc jak najszybciej rozwikłać zagadkę, udał się na
nocne poszukiwania.

Następnego dnia przed południem Kirby pozowała Adamowi przez ponad dwie godziny. Nie dość, e
się nie opierała, to jeszcze była miła i czarująca. Adam nie miał

najmniejszych wątpliwości, e chciała go w ten sposób zdezorientować. Nie wiedział, e oprócz tego
jej drugim celem było odwrócenie jego uwagi od przygotowań, związanych z wysyłką Van Gogha.

Ostatniej nocy Adam zakończył przeszukiwanie drugiego piętra, ale nie natrafił nawet na ślad
Rembrandta. Najwy sza pora rozejrzeć się gdzieś indziej, pomyślał z rezygnacją, kładąc się do łó ka
grubo po północy.

Fairchild powiedział córce, e wło ył du o serca w znalezienie odpowiedniej kryjówki dla tego
obrazu, co prawdopodobnie wykluczało lochy i tajemne korytarze. Nie pozostawało nic innego, jak
przetrząsnąć pokoje samego gospodarza, choć na razie Adam nie miał

background image

pomysłu, jak i kiedy ma to uczynić.

Po zakończeniu pozowania Kirby zajęła się swoją pracą, Adam zaś spacerował

głównym korytarzem na parterze, przez nikogo nie niepokojony. Był tu gościem, nikt nie poddawał w
wątpliwość jego obecności. Oczywiście z tego właśnie powodu McIntyre powie-rzył mu to zadanie,
ale Adama coraz częściej dręczyło sumienie. Nikt nie podejrzewał go o szpiegowanie, bo nale ał do
tej samej grupy społecznej i zawodowej, co gospodarze tego domu. A jak on się odwdzięczał za ich
serdeczność i gościnność?!

Mam dość, pomyślał, zerkając za okno na ciemniejące niebo. Był ju zmęczony targającymi go
wątpliwościami, a czekał go jeszcze długi wieczór. Najwy sza pora, by przebrać się na przyjęcie u
Melanie Burgess. Westchnąwszy cię ko, ruszył po schodach na pierwsze piętro.

- Przepraszam najmocniej, panie Haines - zatrzymał go w pół kroku damski głos. -

Idzie pan na górę? - zapytała Tulip.

- Tak - odparł, odsuwając się, aby ją przepuścić.

- W takim razie proszę zanieść to pannie Fairchild i nakłonić, eby to wypiła. - Tulip wcisnęła mu
szklankę białego płynu. - Do dna - dodała surowo, po czym szybko zawróciła do kuchni.

Zdumiony nietypowym zachowaniem słu ącej, wpatrywał się w zawartość szklanki.

Có to za pomysł, eby słu ba wydawał polecenia gościom? Być mo e ekscentryczność była w tym
domu zaraźliwa?

Wąchając biały płyn, Adam zapukał do drzwi Kirby.

- Mo esz wejść - zawołała z oddali. - Ale nie łudź się, nie wypiję tego, mo esz mnie straszyć, ile
chcesz. Zaciekawiony, wszedł do pokoju, ale Kirby tam nie było. Dobiegł go natomiast ciepły,
kwiatowy zapach płynu do kąpieli, wydobywający się wraz z parą wodną zza uchylonych drzwi do
łazienki.

- Twoje opowieści o awitaminozie i niewydolności układu trawiennego w ogóle mnie nie przekonują
- ciągnęła. - Jak widzisz, nadal jestem zdrowa jak ryba.

Wszedł do łazienki. Kirby le ała w wannie pełnej wody i pachnącej piany. Wysoko nad jej głową
wisiały egzotyczne rośliny, wilgotne od skraplającej się na nich pary wodnej.

- A więc przysłała ciebie? - skonstatowała z uśmiechem. Kątem oka sprawdziła, czy piana zasłania
ją w wystarczającym stopniu. - Wejdź i przestań robić taką wystraszoną minę, nie bój się, nie
poproszę cię, ebyś mi umył plecy. - Sięgnęła po mydło. - Wiesz w ogóle, co mi przyniosłeś? To
mikstura autorstwa Tulip, zło ona z surowych jajek i innych obrzydlistw.

- Wysunęła z piany nogę, aby ją namydlić. - Powiedz szczerze, czy z własnej woli wypiłbyś surowe

background image

jajko?

- Przyznam szczerze, e raczej nie - odparł, nie odrywając spojrzenia od jej zgrabnej łydki.

- No właśnie - ucieszyła się. - W takim razie wylej to do umywalki.

- Tulip powiedziała, e mam przypilnować, ebyś wypiła do dna - poinformował z rozbawieniem.

- Hmm, to niedobrze. - W zamyśleniu przygryzła dolną wargę. - Wiesz, co zrobimy?

Wypiję łyczek, a ty powiesz Tulip, e piłam.

- Nie jestem pewien, jak to się ma do prawdy - zawahał się, podając jej szklankę.

- Chyba, e masz ochotę wypić resztę - zaproponowała, łyknąwszy odrobinę. - Nie mam nic
przeciwko temu.

- Nie, nie, chyba podziękuję. - Wylał resztę do umywalki, po czym przysiadł na brzegu wanny.

Zaskoczona tym Kirby upuściła mydło do wanny.

- A niech to! - syknęła. - e te nikt do tej pory nie wpadł na pomysł wyprodukowania mydła, które by
się tak nie wyślizgiwało z rąk. - Wyłowiła mydełko.

- Dziękuję ci, Adamie, e przyniosłeś mi ten pyszny napój. Na pewno się spieszysz, eby...

- Ale skąd, mam mnóstwo czasu - zapewnił, sięgając po gąbkę. - Wspominałaś coś o myciu pleców...

- Złodzieje! - W pokoju rozległ się głos Fairchilda.

- Wezwijcie policję. Wezwijcie FBI. Adamie, będziesz świadkiem - zarządził artysta, nie zauwa
ywszy nic nadzwyczajnego w tym, e jego córka kąpie się przy świadkach.

- Tak się cieszę, e mam du ą łazienkę - zauwa yła z przekąsem Kirby. - Szkoda tylko, e nie
pomyślałam o przygotowaniu poczęstunku. Co zginęło, papo? Portret Renoira czy uliczny krajobraz
Moneta? A mo e skarpetki?

- Mój smoking! - wyjaśnił dramatycznym głosem jej ojciec. - Będziemy musieli zdjąć odciski
palców.

- Oczywiście złodziejem jest fetyszysta z zamiłowaniem do strojów wieczorowych -

podsumowała.

- Uwielbiam zagadki kryminalne. Zacznijmy od listy podejrzanych. Adamie, masz alibi?

- O, tak. - Uśmiechnął się promiennie. - Przez całe popołudnie uwodziłem Polly.

background image

- Kiepskie alibi - zawyrokowała. - Ka dy wie, e na uwiedzenie Polly wystarczy kwadrans. Zapewne
masz w szafie smoking.

- To poszlaki - bronił się.

- Nakaz przeszukania! - doznał olśnienia Fairchild. - Zdobędziemy nakaz przeszukania i sprawdzimy
cały dom.

- Szkoda czasu. Wiesz, papo, najlepiej od razu idźmy do Cardsa.

- A więc to sprawka kamerdynera! - zachichotał triumfalnie jej ojciec. - Nie, nie, niemo liwe, Cards
nie zmieściłby się w mój smoking.

- To prawda - zgodziła się Kirby. - Nie chcę być kapusiem, papo, ale słyszałam przypadkiem, jak
Cards mówił Tulip, e zamierza wziąć twój smoking.

- e te nikomu na tym świecie nie mo na ju ufać - Fairchild poskar ył się Adamowi.

- Znam te jego motyw - kontynuowała Kirby.

- Czyszczenie i prasowanie. - Jestem pewna, e od razu się przyzna, gdy tylko go o to oskar ysz.

- Świetnie! - Jej ojciec zatarł ręce z radości. - Sam się tym zajmę, eby nie wzbudzać sensacji.

- Jesteś bardzo dzielny, papo - pochwaliła. - Chyba będziemy musieli kontynuować tę dyskusję w
innym terminie, Adamie, piana zaczyna mi opadać.

Błyskawicznym ruchem chwycił za łańcuch i jednym szarpnięciem wyciągnął korek ze staromodnej
wanny.

- Nadchodzi moment, gdy zajmiemy się czymś jeszcze poza dyskusjami -

zapowiedział.

Obserwując obni ający się drastycznie poziom wody, Kirby postanowiła się uciec do nonszalancji.

- Daj mi znać, gdy tylko będziesz gotowy - poprosiła.

- Z przyjemnością - odparł, po czym zostawił ją samą.

Gdy jakiś czas później schodził po schodach, dobiegł go oburzony głos Kirby.

- Ale oczywiście, e wypiłam to obrzydlistwo, jak kazałaś, Tulip - tłumaczyła z przekonaniem. -
Przecie nie chcę narobić ci wstydu, mdlejąc z niedo ywienia na środku salonu Merricków.

Zamiast odpowiedzi rozległ się pełny niezadowolenia pomruk.

- Przecie od wieków noszę wysokie obcasy i nic mi się jeszcze nie stało -

background image

zaprotestowała Kirby. - Nie są piętnastocentymetrowe, mają tylko siedem centymetrów wysokości! A
i tak patrzę z dołu na ka dego, kto przekroczył dwanaście lat. Mo e zajmiesz się pieczeniem jakiegoś
ciasta? - zaproponowała.

Mrucząc coś pod nosem, Tulip wyszła z salonu.

- Dzięki Bogu, e ju jesteś, Adamie - powitała go Kirby. - Chodźmy, zanim znajdzie jeszcze jakiś
powód do narzekania.

Ubrana była w ascetyczną biała suknię z miękkiego, łagodnie układającego się materiału,
zakrywającą ramiona i sięgającą wysoko, pod samą szyję. Strój tej był

jednocześnie skromny jak habit zakonnicy i zmysłowy jak gorąca letnia noc. Rozpuszczone czarne,
proste włosy opadały jej na plecy. Sięgnąwszy po krótką czarną pelerynę, jednym ruchem zarzuciła ją
na ramiona. Wyglądała jak ywcem wyjęta z portretów Maneta, elegancka, romantyczna,
ponadczasowa.

- Jesteś przepiękną istotą, Kirby - zauwa ył Adam.

Przez chwilę stali w milczeniu, spoglądając sobie prosto w oczy. Adam prawił ju bardziej
wyrafinowane komplementy, ale

aden dotąd nie był tak szczery, jak ten

wypowiedziany przed chwilą. Kirby słyszała pochwały z ust ksią ąt, w wielu językach i w finezyjnej
formie, ale nigdy jeszcze nie czuła takiego mrowienia wzdłu kręgosłupa.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Nawzajem. - Podała mu dłoń. - Jesteś gotowy do
wyjścia?

- Tak. A twój ojciec?

- Ju pojechał - odparła, kierując się w stronę drzwi. - Nie jeździmy razem na przyjęcia, zwłaszcza do
Harriet. Papa woli być tam wcześniej i zostaje zwykle dłu ej, licząc na to, e uda mu się zaciągnąć
Harriet do łó ka. Pojedziemy moim samochodem.

- Poprowadziła go w kierunku zaparkowanego przed wejście srebrzystego porshe. -

Nie masz nic przeciwko, ebym prowadziła?

Nie czekając na jego odpowiedź, zajęła miejsce za kierownicą.

- Piękna noc - zachwyciła się, przekręcając klucz w stacyjce. - Księ yc w pełni, rozgwie d one niebo.

- Przycisnęła pedał gazu. - Czegó chcieć więcej?

- Ruszyła tak ostro, e siła bezwładności wcisnęła Adama w niski, sportowy fotel. -

background image

Jestem pewna, e polubisz Harriet - kontynuowała, płynnie zmieniając biegi. - Jest dla mnie jak matka.
- Zredukowawszy bieg, z piskiem opon wjechała na główną drogę.

- Będzie tam oczywiście tak e Melly. Mam nadzieję, e na jej widok nie porzucisz mnie na cały
wieczór.

Adam zaparł się stopami o podłogę auta.

- Czy ktokolwiek zwraca na nią uwagę, gdy jesteś obok? - zdumiał się.

I czy w ogóle dojadą ywi do domu Merricków?!

- Ale oczywiście! - zaskoczona jego pytaniem, odwróciła się, by na niego spojrzeć.

- Dobry Bo e, patrz, gdzie jedziesz! - zawołał, odwracając jej głowę z powrotem.

- Melly jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałam. - Ponownie redukując bieg,
wjechała w zakręt, po czym gwałtownie przyspieszyła. - Do tego jest świetną projektantką.
Podziwiam ją, jest taka honorowa, nie zgodziła się przyjąć ani grosza z pienię-

dzy swojego byłego mę a, gdy się rozwodzili. Za moment na prawo będzie wspaniały widok na
dolinę rzeki Hudson - poinformowała, przechylając się na jego stronę, a samochód szarpnął
niebezpiecznie w kierunku pobocza.

- Dziękuję, wolę przyjrzeć mu się z daleka - odparł lodowato, wepchnąwszy ją z powrotem w jej
fotel.

- Zawsze tak prowadzisz?

- Tak - przyznała spokojnie. - A to droga do galerii. - Machnęła ręką w kierunku mijane go skrzy
owania.

Adam zerknął na szybkościomierz.

- Jedziesz prawie sto czterdzieści na godzinę - zauwa ył z wyrzutem.

- Zawsze je d ę wolniej po zmroku.

- A to dopiero świetna wiadomość - mruknął.

- Tam, na szczycie skarpy widać dom Harriet - poinformowała. - Uwielbiam patrzeć na niego po
zmroku, kiedy jest tak pięknie oświetlony.

Rzeczywiście, dom na skarpie robił ogromne wra enie, elegancki, stateczny i zupełnie ró ny od domu
Fairchildów.

Nie zwalniając nawet na moment, Kirby wjechała pod górę wijącą się jak serpentyną dró ką, a

background image

wreszcie zahamowała z piskiem opon przed głównym wejściem. Sięgnąwszy do stacyjki, Adam
wyjął kluczyki i schował jej do kieszeni.

- Z powrotem ja prowadzę - zapowiedział.

- Jak to miło z twojej strony - ucieszyła się Kirby, wysiadając z pomocą lokaja. - Będę mogła wypić
więcej ni jednego drinka. W taką noc najodpowiedniejszy będzie szampan -

zdecydowała, idąc w górę po schodach. - Witaj, Harriet! - zawołała, wpadając w objęcia postawnej
rudowłosej kobiety. - Wspaniale cię znów widzieć. Auu, twój krokodyl chyba mnie ugryzł.

- Przepraszam, kochanie. - Harriet przytrzymała dłonią ekstrawagancki naszyjnik. - A to zapewne
wasz gość - domyśliła się, oglądając Adama od stóp do głów. Ująwszy obydwoje wpół,
poprowadziła ich do holu.

- Jestem pewna, Adamie, e masz w zanadrzu wiele fascynujących opowieści, które chętnie usłyszę.

- Uśmiechnęła się czarująco.

- Na pewno coś wymyślę - zapewnił, czym zaskarbił sobie jej pełne aprobaty spojrzenie.

- Cudownie! Jest ju sporo osób, niestety większość to snobistyczni przyjaciele Melanie - westchnęła
gospodyni.

- Och, Harriet, musisz być trochę bardziej wyrozumiała - pouczyła ją Kirby.

- Wcale nie muszę - nie zgodziła się. - Ju od ponad godziny jestem szalenie uprzejma, jak przystało
na gospodynię. Teraz, kiedy się zjawiłaś, mo esz mnie zastąpić.

- Witaj, Kirby! - zawołała Melanie, ubrana w srebrzystobłękitną suknię, wkraczając do holu. -
Wyglądasz cudownie. - Uśmiechnęła się czarująco do Adama. - Cieszę się, e jesteś, zwłaszcza, e jest
tu kilkoro twoich znajomych, na przykład Birminghamowie i Michael Towers z Nowego Jorku.
Pamiętasz Michaela, Kirby?

- To ten szef agencji reklamowej, który zgrzyta zębami?

Harriet wybuchła serdecznym śmiechem, zaś Adam musiał się bardzo starać, by zachować powagę.
Melanie westchnęła, przewracając oczami.

- Błagam, zachowuj się przyzwoicie - mruknęła, nie wiadomo, czy pod adresem przyjaciółki, czy mo
e matki.

Adam znalazł się w towarzystwie, do jakiego przyzwyczajony był od urodzenia -

wśród eleganckich ludzi, prowadzących uprzejme, rozsądne rozmowy na czasem banalne tematy.

Po piętnastu minutach, odseparowany od Kirby, nudził się jak mops.

background image

- Planuję wybrać się na wędrówkę po australijskim buszu - Harriet zwierzyła się Kirby. - Mo e
pojedziesz ze mną? Pomyśl tylko, jaka to frajda gotować herbatę w kociołku nad ogniskiem?

- Mo e to i niezły pomysł? - zastanawiała się Kirby, która ju od jakiegoś czasu czuła, e potrzebuje
zmiany otoczenia.

- Zastanów się - kusiła gospodyni. - Myślę, e wyruszę nie wcześniej jak za sześć tygodni. O, Adam! -
Pochwyciła go pod rękę. - Czy by Agnes Birmingham zanudziła cię na śmierć? Nie, nie odpowiadaj,
masz to wypisane na czole. Chodź do nas.

- Powiedzmy, e szukałem okazji do bardziej inspirującej rozmowy - odparł

wymijająco, chętnie przyjmując zaproszenie.

- Świetnie. Podziwiam twoją twórczość, Adamie. Zapowiadam, e będę zabiegać o twój następny
obraz.

- Teraz pracuję nad portretem Kirby - oznajmił.

- Zgodziła się ci pozować? - Harriet niemal zakrztusiła się szampanem. - Pewnie musiałeś ją przykuć
łańcuchem do fotela?

- Jeszcze nie, ale być mo e nadejdzie taka konieczność - odparł, spoglądając znacząco na Kirby.

- W takim razie tym bardziej muszę pozyskać twój obraz do galerii. Jeśli odmówisz, obiecuję, e
zrobię ci przykrą scenę.

- A Harriet potrafi to jak nikt - zdradziła Kirby.

- Musisz koniecznie zobaczyć jej portret, który Philip namalował na moje zamówienie. Oczywiście
jak zwykle nie chciała pozować, ale końcu się zgodziła się -

opowiadała Harriet, bawiąc się nó ką kieliszka. - To było trzy lata temu, po jej powrocie z Pary a.

- Chętnie go zobaczę. Planowałem wizytę w twojej galerii.

- Ale on jest tutaj, w bibliotece - sprostowała.

- Mo e ju tam pójdziecie? - zaproponowała Kirby, spoglądając na nich spod zmarszczonych brwi. -
Ju i tak rozmawiacie o mnie, jakby mnie tu nie było, więc równie dobrze mo ecie mnie faktycznie
zostawić.

- Nie obra aj się, ty te mo esz z nami pójść, jeśli chcesz... No, no, niektórzy nie mają za grosz
poczucia przyzwoitości - zauwa yła zmienionym tonem Harriet.

Kirby powędrowała wzrokiem za jej spojrzeniem. Do salonu wszedł Stuart. Nie minęła chwila, a
Melanie znalazła się u jej boku.

background image

- Tak mi przykro, kochanie - wyszeptała. - Liczyłam na to, e mimo wszystko nie przyjdzie.

- Nie przejmuj się tym a tak bardzo. Gdyby przeszkadzała mi jego obecność, nie zjawiłabym się dziś
tutaj - zapewniła nonszalancko Kirby.

- Muszę go przywitać, nie wypada inaczej - westchnęła jej przyjaciółka, wyraźnie rozdarta między
lojalnością a dobrymi manierami.

background image

- Oczywiście zamierzam go zwolnić - zapowiedziała Harriet, gdy jej córka poszła spełnić powinność
gospodyni. - Ale chcę to zrobić dyskretnie.

- Zwolnij go, jeśli jesteś z niego niezadowolona, ale nie rób tego z mojego powodu -

poprosiła Kirby.

- Zdaje się,

e będziemy świadkami przedstawienia, Adamie - zauwa yła z niesmakiem Harriet, gdy Hiller ruszył
w ich kierunku.

- Cudownie wyglądasz, szefowo. - Uprzejmy, wręcz słu alczy ton głosu w niczym nie przypominał
tego, który przed paroma dniami dobiegał z pracowni Fairchilda. - Afryka wyraźnie ci posłu yła.

- Nie spodziewaliśmy się ciebie, Stuarcie - odparowała gospodyni.

- Faktycznie, jestem ostatnio szalenie zajęty. Świetnie wyglądasz - zwrócił się do Kirby.

- Ty tak e - odwzajemniła komplement. - Wy się chyba nie znacie. Adamie, to Stuart Hiller. Stuarcie,
znasz chyba obrazy Adama Hainesa, prawda?

- Owszem. - Jego uścisk dłoni był uprzejmy i beznamiętny. - Na długo w naszych stronach?

- Póki nie ukończę portretu Kirby - odparł Adam, z satysfakcją odnotowując triumfalny uśmiech
Kirby oraz grymas na twarzy Stuarta. - Obiecałem Harriet, e jako pierwsza poka e go w swojej
galerii.

Tym prostym komentarzem podbił serce Harriet, której twarz rozpromienił uśmiech.

- Z pewnością będzie to cenny nabytek dla naszej galerii - zauwa ył Hiller. - Nie udało mi się
skontaktować się z tobą w Afryce, a od czasu twego powrotu miałem straszliwe urwanie głowy.
Sprzedałem portret kobiety Tycjana Ernestowi Myerlingowi.

Znad krawędzi kieliszka Adam obserwował, jak Kirby zbladła jak płótno.

- Nie przypominam sobie, ebyśmy rozmawiali o sprzeda y Tycjana - odparła lodowatym tonem
Harriet.

- Jako e ten obraz nie figuruje na liście twojej prywatnej kolekcji, uznałem, e jest do sprzedania -
wyjaśnił spokojnie. - Myślę,

e będziesz zadowolona z ceny, jaką

wynegocjowałem. Myerling nalegał na test autentyczności. Obawiam się, e traktuje ten zakup w
kategorii inwestycji. Pomyślałem, e mo e chciałabyś być jutro obecna podczas testu.

background image

Kirby poczuła, jak z przera enia zaczyna jej się kręcić w głowie.

- Test autentyczności?! - powtórzyła z oburzeniem Harriet. - Jak on śmie wątpić w autentyczność
obrazu z mojej galerii! Zresztą to nieistotne, Tycjan nie jest na sprzeda , a ju na pewno nie dla takiego
ignoranta jak Myerling.

- Ale moja droga, nie ma się co obruszać, takie testy to dziś standardowa procedura -

starał się ją udobruchać, w obawie przed utratą niebagatelnej prowizji. - Myerling jest biznesmenem,
a nie znawcą sztuki, więc trudno mu się dziwić. Zresztą wszystkie formalności zostały ju dopełnione,
więc sprzeda y Tycjana nie da się ju uniknąć bez szkody dla reputacji galerii.

- Porozmawiamy o tym jutro rano - zdecydowała gospodyni. - To nie czas ani miejsce na takie
dyskusje.

- Pójdę po jeszcze jednego drinka - wtrąciła się nagle Kirby, po czym obróciwszy się na pięcie,
wmieszała się w tłum gości.

Po krótkich poszukiwaniach odnalazła ojca, który prowadził o ywioną dyskusję na temat ró
norodności dorobku artystycznego Salwadora Dali.

- Papo, muszę z tobą porozmawiać - wyszeptała, ciągnąc go za rękaw. - Natychmiast.

Słysząc w jej głosie stanowcze ądanie, Fairchild pozwolił się wyprowadzić z salonu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Zamknąwszy starannie drzwi biblioteki, Kirby oparła się o nie plecami.

- Jutro rano Stuart będzie testować Tycjana - oznajmiła bez zbędnych wstępów. -

Sprzedał go.

- Sprzedał?! - powtórzył jej ojciec, czerwieniąc się intensywnie. - Niemo liwe, Harriet by nigdy się
go nie pozbyła.

- Stuart sprzedał go, gdy Harriet była w Afryce - wyjaśniła, przeczesując włosy palcami. - Właśnie
jej o tym powiedział.

- A nie mówiłem, e to skończony głupiec?! - zdenerwował się Fairchild. - Mówiłem tobie i mówiłem
Harriet, ale adna z was mnie nie słuchała. - Zaczął chodzić w tę i z powrotem. - Jak mogła wyjechać,
zostawiając go bez adnego nadzoru?!

- Papo, nie pora teraz na biadolenie, musimy jak najszybciej zacząć działać.

Philip Fairchild zamknął oczy i kilka razy wciągnął głęboko powietrze w płuca.

background image

- No to mamy problem - oznajmił ju spokojniejszym tonem. - Czy jest jakaś szansa, eby Stuart
wycofał się z transakcji?

- Mówi, e od strony formalnej wszystko jest ju załatwione - wyjaśniła. - Kupcem jest Myerling.

- Ten stary drań! - Ojciec ze złością kopnął w nogę biurka. - W takim razie nie ma mo liwości
anulowania. Następnym logicznym krokiem jest zamiana obrazów.

- Te o tym pomyślałam - zgodziła się. - Tylko e ktoś umieścił Adama w pokoju, w którym znajduje
się obraz. Teraz musimy podmienić Tycjana tak, eby Adam się nie zorientował. Ciekawa jestem, jak
zamierzasz tego dokonać? Chyba zdą yłeś się ju przekonać, e Adam nie jest głupcem?

- Potrzebujemy planu...

Westchnąwszy cię ko, Kirby opadła na pobliski fotel.

- Wiem! - oznajmiła triumfalnie po chwili milczenia. - Zadzwonimy do Cardsa i polecimy mu, eby
zanim wrócimy przeniósł obraz do mojego pokoju.

- Ty to masz głowę! - pochwalił ojciec.

- To dziedziczne. - Uśmiechnęła się. - Mój pomysł jest następujący... - zni yła głos do szeptu.

- Powinno się udać - zawyrokował Fairchild parę minut później.

- Nie mamy stuprocentowej pewności, ale wygląda na to, e nie ma innego wyjścia.

Jeśli tabletki zadziałają poprawnie, Adam będzie spał na tyle twardo, e nie dowie się o zamianie. -
Pokręciła głową z niezadowoleniem. - Czuję się podle, robiąc mu coś takiego.

- Przynajmniej dobrze się wyśpi - pocieszył ojciec. - Chodźmy ju lepiej, bo zaczną nasz szukać.

- Idź pierwszy, ja zadzwonię do Cardsa, eby ju zaczął przygotowania.

Gdy została sama, podeszła do biurka, na którym stał telefon. Poza przykrą częścią, związaną z
Adamem, cała akcja wydawała się szalenie ekscytująca, zdecydowanie ciekawsza ni przyjęcie.
Przekazawszy Cardsowi polecenia, odło yła słuchawkę na widełki i właśnie miała wrócić do
towarzystwa, gdy w drzwiach biblioteki stanął Stuart.

- A, tu jesteś! - Uśmiechnął się fałszywie. - Musimy porozmawiać - oznajmił, zamykając są sobą
drzwi.

Tylko nie teraz, pomyślała ze znu eniem. I bez tego dość miała zmartwień, naprawdę nie miała ochoty
wracać myślami do tego, jak bardzo zranił ją swymi kłamstwami i obłudą.

- Wydawało mi się, e wyczerpaliśmy temat podczas naszego ostatniego spotkania -

background image

odparła niechętnie.

- Jeszcze nie.

- Nie lubię się powtarzać, ale skoro sam tego chcesz, proszę bardzo. - Wzruszyła ramionami. - Jesteś
ałosnym oszustem, Stuarcie. Brzydzę się twoją chciwością i bardzo się cieszę, e nie dałam ci się
dotknąć ani do siebie, ani do moich pieniędzy. Chciała go minąć i wyjść, ale chwycił ją za ramię.

- Zanim zaczniesz obrzucać kogokolwiek błotem, pomyśl o wątpliwych moralnie zwyczajach swego
ojca - wycedził przez zęby.

Przyjrzała się jego dłoni, po czym przeniosła spojrzenie na jego twarz.

- I ty się chcesz się równać z moim ojcem?

- Zaśmiała się ironicznie. - Nigdy nie będziesz w stanie mu dorównać. Jesteś podrzędnym artystą i
podrzędnym człowiekiem.

Stuart zamachnął się i uderzył ją z całej siły w policzek, tak e a się zachwiała.

Nawet nie jęknęła, tylko jej oczy zwęziły się niebezpiecznie, gdy ponownie na niego spojrzała. Nie
czuła fizycznego bólu, cierpiała tylko dlatego, e nie mogła mu się odpłacić pięknym za nadobne.

- Potwierdziłeś właśnie moją opinię - odparła, ocierając policzek wierzchem dłoni.

Chciał uderzyć ją ponownie, ale rozsądek zwycię ył, więc tylko zacisnął dłonie w pięści.

- Mam ju dosyć zabawy w kotka i myszkę, Kirby - ostrzegł. - Chcę Rembrandta.

- Gdybym się dowiedziała, e papa chce ci go przekazać, własnoręcznie pocięłabym płótno na
kawałki - odparowała.

- Macie dwa dni. - Potrząsnął ją mocno za ramiona. - Daję wam dwa dni, a jeśli nie dostanę obrazu,
zapłacisz mi za to!

- Widzę, e twoim jedynym orę em są groźby i przemoc fizyczna. Ja mam bardziej finezyjne sposoby
radzenia sobie z takimi jak ty. Myślisz, e jesteś taki przebiegły? -

Zaśmiała mu się prosto w oczy.

- Twoja przewaga nade mną jest tylko przejściowa.

- Powiedziałbym, e nawet bardzo przejściowa - wtrącił się Adam, zamykając za sobą drzwi. -
Zabierz ręce, Hiller.

Mocny uścisk na ramionach Kirby ustąpił. Stuart poprawił krawat, wyraźnie starając się odzyskać
panowanie nad sobą.

background image

- Zapamiętaj sobie to, co powiedziałem, Kirby - poradził. - Mo e ci się to przydać.

- Wiesz, jak Byron określił kiedyś zemstę kobiety?

- odparowała. - Porównał ją do skoku tygrysa, bo jest tak samo szybka, powalająca i zabójcza.
Zapamiętaj to sobie, mo e ci się przydać.

- Dotknij ją jeszcze raz, a będziesz miał ze mną do czynienia - zapowiedział Adam, otwierając drzwi.

- To te powinieneś sobie zapamiętać.

Gdy zostali sami, Adam podszedł do Kirby, która stała przy oknie, wpatrując się w ciemność.

- Niezły z niego drań - skomentował. - A ty jesteś niesamowita. Niejedna kobieta płakałaby i prosiła
o litość, będąc na twoim miejscu, a ty nie dałaś mu się zastraszyć.

- Nie mam w zwyczaju prosić o litość. - Uśmiechnęła się słabo, nie odwracając się. -

Płakać przez Stuarta tak e nie zamierzam.

- Dr ysz - zauwa ył z troską, kładąc dłoń na jej ramionach.

- To ze złości - skłamała, nie chcąc okazać słabości, nawet przed nim. - Dziękuję, e byłeś taki
rycerski.

- Nie ma sprawy. - Pocałował ją w czubek głowy.

- Mo e byśmy... - urwał gwałtownie, gdy próbując obrócić ją ku sobie, spostrzegł

czerwony ślad na jej policzku.

Jego oczy zalśniły złowrogo. W następnej sekundzie odwrócił się na pięcie i bez słowa ruszył do
drzwi.

- Nie! - zawołała, biegnąc za nim. - Proszę, nie mieszaj się do tego!

Złapała do za ramię, ale nie zatrzymał się, więc jednym susem wyprzedziła go i zasłoniła sobą
wyjście. Łzy, których nie zdołał wycisnąć z jej oczu Stuart, popłynęły po policzkach.

- Proszę, nie chcę, ebyś załatwiał za mnie moje sprawy. Proszę!

W pierwszej chwili chciał ją odsunąć od drzwi i wmieszać się w tłum gości, aby dostać w swe ręce
Hillera, ale jej łzy sprawiły, e zmienił zdanie.

- Dobrze, skoro tego sobie yczysz - zgodził się.

- Ale wiedz, e tylko odwlekasz to, co nieuniknione.

background image

Nagłe poczucie ulgi sprawiło, e zakręciło jej się w głowie, więc zamknęła na moment oczy. Gdy
ponownie podniosła powieki, Adam wcią wpatrywał się w nią intensywnie, ale w jego spojrzeniu
nie było ju chłodu.

- Pewnie przyszedłeś tu zobaczyć mój portret? - zagadnęła. - Wisi nad biurkiem. -

Wskazała gestem dłoni.

- Zaraz się mu przyjrzę - odparł, nie odrywając od niej wzroku. - Ale najpierw zajmę się oryginałem.

To powiedziawszy, przytulił ją mocno i trzymał tak bez słowa przez parę minut.

Opierając głowę na jego piersi, czuła, jak wypełnia ją spokój, znika napięcie i ból.

- Przepraszam cię, Adamie - wyszeptała nagle, przypomniawszy sobie o planie, który ju zaczęła
wprowadzać w ycie.

- Za co? - zdumiał się.

- Nie mogę tego powiedzieć. - Przytuliła się jeszcze mocniej, najmocniej jak umiała. -

Ale przepraszam cię.

Droga powrotna zajęła im więcej czasu ni przyjazd, a to z tej prostej przyczyny, e tym razem to Adam
siedział za kółkiem, tak jak to obiecał. Kirby siedziała w milczeniu, co przypisałby zapewne prze
yciom, związanym z osobą Hillera, gdyby nie fakt, i obserwował

jej dziwną reakcję na wiadomość o sprzeda y Tycjana.

- A ten obraz Tycjana, który Stuart sprzedał, od dawna nale y do Harriet? - zagadnął

niby od niechcenia, udając, e nie widzi, jakie wra enie zrobiło na niej to pytanie.

- O, tak, od lat. Ta twoja znajoma, pani Birmingham, wygląda jak wielka gruszka, nie sądzisz? -
zmieniła temat.

- Mo liwe, nie zwróciłem uwagi. Szkoda, e Tycjan został ju sprzedany, jestem ogromnym
miłośnikiem jego malarstwa. Ten obraz w moim pokoju jest wyśmienity - ocenił.

Kirby wydała z siebie dźwięk, który mógłby uchodzić za nerwowy chichot.

- Ten w galerii jest równie wyśmienity. Ach, nareszcie w domu! Zostaw samochód przed wejściem,
Cards się nim zajmie. O, jest ju papa - zawołała, wysiadając z auta. -

Pewnie znowu mi się nie powiodło z Harriet. Mo e masz ochotę na drinka przed snem?

Nie czekając na jego odpowiedź, ruszyła po schodach. Adam domyślił się, e za chwilę zostanie

background image

zamieszany w jakąś pospiesznie zaplanowaną intrygę, dlatego nie opierał się wcale, chcąc się
przekonać, co knują.

- Za du o ludzi na tym przyjęciu - oznajmił Philip Fairchild, otwierając im drzwi. -

Wolę bardziej kameralne imprezy. Chodźmy do salonu, napijemy się, poplotkujemy.

Nie rób takiej zatroskanej miny, błagała go w myślach Kirby.

- Pójdę poprosić Cardsa, eby zajął się samochodami - oświadczyła.

Gospodarz zachichotał, po czym klepnął Adama po przyjacielsku w plecy.

- Nie spiesz się - poradził. - Chwilowo mam dość babskiego towarzystwa.

- Jak to miło z twojej strony! - obruszyła się.

- W takim razie pójdę jeszcze do kuchni i wyjem całe ciasto cytrynowe, które Tulip miała upiec pod
naszą nieobecność.

- A to łobuzica! - mruknął jej ojciec, z rozrzewnieniem myśląc o słodkiej przekąsce. -

Za to my się napijemy whisky.

Adam obserwował ka dy jego ruch.

- Widziałem portret Kirby w bibliotece Harriet - zagadnął. - Świetny.

- Dziękuję. Rzeczywiście, wyjątkowo mi się udał.

- Fairchild sięgnął po karafkę Chivas Regal. - Harriet bardzo lubi moją Kirby. -

Zwinnym ruchem wydobył z kieszeni dwie tabletki i wrzucił je do szklanki z alkoholem.

Gdyby Adam go nie obserwował, nie miałby najmniejszej szansy spostrzec, e coś takiego w ogóle
miało miejsce. Najwyraźniej chcieli go na jakiś czas usunąć z drogi. Z

uśmiechem przyjął szklaneczkę z rąk gospodarza, po czym odwrócił się, aby nacieszyć oczy pejza em
pędzla Corota.

- Podziwiam sposób, w jaki Corot oddaje grę światła i cienia - zauwa ył, pociągnąwszy maleńki łyk
whisky.

- Ja te mam ogromną słabość do jego obrazów - przyznał entuzjastycznie Fairchild. -

Szczególnie podziwiam go za to, e potrafił oddać tak wiele szczegółów, jednocześnie nie
przeładowując nimi kompozycji. Popatrz chocia by na te liście tutaj... - Odstawiwszy drinka,
wyciągnął dłoń, aby wskazać interesującą go część obrazu.

background image

Adam tylko na to czekał. Nie przestając przysłuchiwać się wykładowi, podmienił

szklaneczki i z przyjemnością posmakował znakomitego napoju.

Jak się okazało na górze, Tycjan ju stał w rogu sypialni Kirby, zapakowany starannie w kilka warstw
papieru.

- Dzięki ci, Cards - wyszeptała z wdzięcznością. Zerknąwszy na zegarek, usiadła w fotelu, aby
odczekać dziesięć minut, a proszki zaczną działać. Wreszcie podniosła się i jak najciszej potrafiła,
zeszła po schodach, dźwigając cię ki obraz.

Tymczasem w salonie Adam stał w milczeniu, przypatrując się jej ojcu, który pochrapywał na sofie.
Ju miał się udać na poszukiwanie Kirby, gdy na podjeździe dał się słyszeć ryk silnika porshe.

- Hola, kochanie, samej cię nie puszczę - mruknął pod nosem, po czym wybiegł na zewnątrz i
błyskawicznie zasiadł za kółkiem rolls - royce'a Fairchilda.

Kirby, podekscytowana niecodzienną misją, pędziła na złamanie karku krętą drogą, prowadzącą do
galerii. Zaparkowawszy w bezpiecznej odległości dwustu metrów od budynku, wyjęła obraz z auta i
ruszyła wawym krokiem, postukując obcasami. Przez gałęzie drzew widać było ceglaną siedzibę
galerii, oświetloną jasnymi promieniami księ yca.

Zerknęła na zegarek. Za jakąś godzinę powinna być z powrotem w domu. Mo e w nagrodę faktycznie
zje kawałek tego pysznego cytrynowego ciasta?

Nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Obróciła się na pięcie. O, do licha, pomyślała, spoglądając
na Adama.

- Nocny spacerek? - zapytał.

- Witaj, Adamie. - Uśmiechnęła się uprzejmie, ałując, e nie mo e tak po prostu rozpłynąć się w
powietrzu. - A co ty tu robisz?

- Postanowiłem dotrzymać ci towarzystwa.

- To miło z twojej strony. Myślałam, e gawędzisz sobie z papą przy szklaneczce whisky o sztuce i
innych męskich sprawach.

- Niestety, zasnął - poinformował, patrząc jej prosto w oczy.

- Naprawdę? - Przyjrzała mu się badawczo. - Có , nale ało mu się, pewnie był

zmęczony tym tłokiem na przyjęciu. Mam nadzieję, e uło yłeś go wygodnie.

- A co tam masz w tej paczce? - zainteresował się Adam.

- W paczce? - powtórzyła, trzepocząc rzęsami. Postukał palcem w obraz.

background image

- Ach, w tej paczce? Mam pewną sprawę do załatwienia - odparła wymijająco. - Nie powinieneś ju
wracać? Robi się późno.

- Nie ma mowy. - Pokręcił głową.

- Tak myślałam - mruknęła z rezygnacją.

- Co masz w paczce, Kirby i co zamierzasz z tym zrobić?

- Dobrze ju , dobrze. - Podała mu pakunek, bo zaczynały ju jej mdleć ręce. - W

sumie winna ci jestem wyjaśnienie, a poza tym i tak wiem, e nie pójdziesz sobie, póki się nie
dowiesz. W środku jest portret kobiety Tycjana i zamierzam go powiesić go w galerii.

Zmarszczył brwi. Tyle domyślił się sam, bez jej podpowiedzi.

- Nie wiem czemu, ale odniosłem wra enie, e portret kobiety Tycjana ju tam wisi.

- Nie... - zawahała się. Gdyby tylko mogła skorzystać z jakiegoś kłamstewka, czy półprawdy! - To
jest Tycjan - wyznała zgodnie z prawdą. - W galerii wisi obraz Philipa Fairchilda.

Przez chwilę stali w milczeniu.

- Czy dobrze rozumiem, e twój ojciec podrobił obraz Tycjana i przemycił go do galerii jako
oryginał?

- Ale skąd! - oburzyła się. - Jeśli będziesz obra ał mojego ojca, nie powiem ci nic więcej! -
zagroziła.

- Przepraszam, nie mam pojęcia, skąd mi to w ogóle przyszło do głowy - za artował.

- No dobrze - przyjęła to za dobrą monetę. - Mo e zacznę od początku.

- Dobry pomysł - pochwalił.

- Przed paroma laty Harriet i papa byli na wakacjach w Europie. Natknęli się na ten obraz Tycjana,
wpadli w zachwyt i ka de z nich twierdziło, e to ono pierwsze go spostrzegło. Jako e szkoda było
przepuścić taką okazję, poszli na kompromis. - Ruchem ręki wskazała na pakunek. - Kupili obraz na
spółkę, a po powrocie papa namalował jego kopię. Od tamtej pory zamieniają się co sześć miesięcy.
Harriet powiesiła obraz w galerii, a papa na ścianie w pokoju gościnnym. Adam rozwa ał przez
moment to, co powiedziała.

- To zbyt dziwaczna opowieść, ebyś mogła być wymyślona na poczekaniu - ocenił.

- Ale oczywiście, bo to szczera prawda. - Wydęła usta. - Nie ufasz mi?

- Nie - odparł krótko. - Kiedy wrócimy, będziesz musiała się długo tłumaczyć. A teraz powiedz, jak

background image

zamierzasz dostać się do galerii?

- Za pomocą kluczy Harriet.

- Dała ci swoje klucze?

- Oczywiście! Harriet jest wściekła, e Stuart chce sprzedać ten obraz, ale póki nie zobaczy kontraktu,
nie wie, czy zerwanie umowy grozi jakimiś konsekwencjami. Nie mo emy ryzykować i poddać kopii
testowi autentyczności, bo mo e wykazać, e obraz został

namalowany du o później ni w szesnastym wieku.

- Czyli Harriet wie, e w jej galerii wisi podróbka? - upewnił się.

- Nie podróbka, ale kopia - poprawiła.

- A czy Merrick Gallery wiszą jeszcze jakieś inne kopie?

- Błagam, nie denerwuj mnie - jęknęła. - Wszystkie obrazy w galerii są autentyczne, podobnie jak
nale ąca do Harriet połowa Tycjana.

- A czemu sama Harriet nie zajęła się podmianą?

- Po pierwsze dlatego, e nie udałoby jej się wyrwać z przyjęcia - wyjaśniła, zerkając niecierpliwie
na zegarek. - Po drugie, gdyby oficjalnie pojawiła się w galerii w środku nocy, stra nik mógłby
poinformować o tym Stuarta, który mógłby połączyć fakty i wszystkiego się domyślić.

- A co powie stra nik, gdy w środku nocy w galerii zjawi się Kirby Fairchild? - drą ył.

- Nic nie powie, bo nawet nas nie zauwa y - oznajmiła z satysfakcją.

- Nas?! - powtórzył z oburzeniem.

- Skoro ju tu jesteś i wiesz o wszystkim, na pewno jako d entelmen pomo esz mi dokonać zamiany -
podpuściła go. - Tylko musimy się pospieszyć. Gdyby się jednak zdarzyło, e nas przyłapie, zdaj się
na mnie, jakoś nas wytłumaczę.

- Jasne, zdać się na ciebie - mruknął. - Zgoda, ale pod dwoma warunkami. Jeśli nam się uda i nie
wylądujemy w więzieniu ani w szpitalu, chcę wiedzieć wszystko ze szczegółami.

A jeśli wsadzą nas do więzienia, zamorduję cię.

- To dwa warunki - zauwa yła przytomnie. - Ale zgoda.

Stali naprzeciwko siebie, w milczeniu mierząc się wzrokiem. Ona zastanawiała się, ile mo e
wyjawić, on zaś - ile mo e się dowiedzieć.

background image

- Zabierajmy się do roboty - zarządził, wskazując, aby ruszyła przodem.

Kirby przeszła na skos przez trawnik wprost do głównych drzwi. Z głębokiej kieszeni peleryny
wyjęła pęk kluczy.

- Te dwa odłączają alarm - wyjaśniła, przekręcając kolejno klucze w zamkach. - A tym otwiera się
drzwi. - Uśmiechnęła się, słysząc szczęk odblokowujących się zapadek.

Odwróciwszy się, przyjrzała się uwa nie Adamowi. - Cieszę się, e obydwoje jesteśmy stosownie
ubrani.

- Có , miejsce włamania zobowiązuje. Nie wypada wkradać się do tak szacownego gmachu w
niedbałym stroju.

- Święte słowa. - Wsunęła klucze z powrotem do kieszeni peleryny. - Tycjan wisi w zachodnim
skrzydle na pierwszym piętrze. Stra nik siedzi tu na parterze, w pomieszczeniu na tyłach budynku. Co
godzinę powinien robić obchód, ale nie mam pewności, czy jest na tyle sumienny, by rzeczywiście
stosować się do tej zasady.

- A o której godzinie rozpoczyna obchód, oczywiście zakładając, e go w ogóle rozpoczyna? -
zainteresował się.

- O równej godzinie, co oznacza, e mamy dwadzieścia minut - poinformowała, zerknąwszy na
zegarek. - Powinno wystarczyć, choć mielibyśmy więcej czasu, gdybyś nie był

taki dociekliwy.

Wyjąwszy latarkę z przepastnej kieszeni peleryny, oświetliła drogę po schodach.

Najwyraźniej doskonale orientowała się w układzie pomieszczeń w budynku galerii, gdy bez
wahania skręciła w korytarz na pierwszym piętrze, a z niego do przestronnego pomieszczenia.

Oświetliwszy po kolei kilka obrazów, zatrzymała się przez kopią portretu Tycjana.

- A oto i on - wyszeptała.

W tym świetle trudno było zorientować się, czy to faktycznie kopia, ale Adam obiecał

sobie, e gdy tylko znajdą się w bezpiecznym miejscu, przyjrzy się obrazowi uwa nie.

- Trudno je odró nić, nawet ekspertowi - poinformowała Kirby, jak gdyby czytała w jego myślach.

- Harriet zna się na tym jak mało kto, ale ona sama nie zauwa yła ró nicy. Nie jestem pewna, czy test
wykazałby, e to nie jest oryginał. Papa ma swój tajemny sposób postarzania obrazów. eby mo na było
odró nić kopię od oryginału, namalował czerwone kółko z tyłu obrazu. Rozpakuję paczkę, a ty
zdejmij obraz ze ściany - zarządziła, przyklękając, by zdjąć papier.

background image

- Wiesz, nawet się cieszę, e się zjawiłeś - wyznała.

- Twój wzrost mo e okazać się bardzo przydatny.

W milczeniu wymienili się obrazami, po czym Kirby zabrała się do pakowania kopii, podczas gdy
Adam wieszał oryginał. Oświetliwszy obraz latarką, przyjrzała mu się krytycznie.

- Trochę krzywo - zauwa yła. - Przesuń odrobinę w lewo.

- Słuchaj... - zaczął, ale urwał, gdy dobiegło ich ciche pogwizdywanie.

- Pospieszył się! - wyszeptała, chwytając pakunek.

- Kto by się spodziewał, e taki sumienny.

Szybkim ruchem Adam przycisnął ją do ściany w załomie muru. Rozbawiona tą sytuacją, miała
ochotę zachichotać, ale powstrzymała się, wiedząc, e by go to rozwścieczyło.

Gwizdanie nasiliło się.

Kirby oczyma wyobraźni widziała stra nika, przechadzającego się niespiesznie pogrą onymi w
ciemności korytarzami, oświetlającego wybiórczo niektóre obrazy. Miała nadzieję, e Tycjan nie
wzbudzi w nim większego zainteresowania.

Cienki snop światła przekroczył próg pomieszczenia, w którym się znajdowali. Kirby trzęsła się jak
osika, Adam zaś zamarł w bezruchu, świadomy, e jeszcze paręnaście centymetrów, a zostaną
zdemaskowani. Światło zatrzymało się w miejscu, chwilę później wycofało się i ponownie zapadła
ciemność. Przez jakiś czas trwali jeszcze w bezruchu, czekając, a pogwizdywanie ucichnie.

- Wszystko w porządku - zapewnił szeptem Adam. - Poszedł sobie.

- Byłeś cudowny - pochwaliła, zasłaniając usta, by się nie roześmiać na głos. - Nigdy nie myślałeś o
zmianie zawodu? Byłbyś świetnym włamywaczem.

Wło ywszy sobie pod pachę pakunek, wolną ręką stanowczym gestem ujął ją za ramię.

- Chodźmy! - zarządził, obiecując sobie w duchu, e jeszcze kiedyś odegra się na niej za te wszystkie
tarapaty, w które go wpędziła.

- Mo e faktycznie nie jest to najlepsza pora na zwiedzanie galerii, a szkoda. W

następnej sali jest parę ładnych grafik i świetna martwa natura, którą namalował papa.

- Pod swoim własnym nazwiskiem? - zapytał z przekąsem.

- Ej, nie bądź złośliwy!

background image

Zamilkli, aby bez przeszkód wydostać się z budynku. Gdy wreszcie znaleźli się w bezpiecznej
odległości, ukryci za drzewami, Adam zatrzymał się.

- Wezmę obraz i pojadę za tobą - zarządził Adam. - Ostrzegam, jeśli przekroczysz osiemdziesiąt
kilometrów na godzinę, własnoręcznie cię uduszę.

Skinęła głową, po czym ruszyli w kierunku zaparkowanych aut.

- Bardzo ci dziękuję za pomoc, Adamie - odezwała się powa nym tonem Kirby. -

Mam nadzieję, e nie masz o nas złego zdania. Naprawdę zale y mi na twojej opinii.

- Jeszcze nie wiem, co o was myśleć - odparł, przesunąwszy palcem po jej policzku.

- To świetnie - ucieszyła się. - Nie spiesz się z decyzją.

- Wsiadaj i jedź - polecił, bo jej promienny uśmiech sprawił, e zmiękły mu kolana.

Ku jego zaskoczeniu Kirby rzeczywiście trzymała się znaczne poni ej limitu prędkości, tote droga
powrotna zajęła im du o więcej czasu. Auta zaparkowali na podjeździe, aby Cards mógł się nimi
zająć.

Kirby natychmiast udała się do salonu.

- Chyba mu całkiem wygodnie - uznała, spoglądając na pogrą onego w głębokim śnie ojca. - Na
wszelki wypadek wyprostuję mu jeszcze nogi.

Adam oparł się o futrynę i przyglądał się, jak z troską układała ojca, zdjąwszy mu buty i rozluźniwszy
krawat.

- Wymanewrowano cię, papo - wyszeptała, po czym pocałowała go w łysiejące czoło.

- Musimy natychmiast porozmawiać - zdecydował Adam. - Chodźmy na górę.

Wyprostowawszy się, posłała mu łagodne spojrzenie.

- Skoro tak ładnie prosisz... - Sięgnęła po karafkę brandy i dwie szklanki. - Myślę, e mo emy odbyć
przesłuchanie w kulturalnych warunkach - wyjaśniła, widząc pytanie w jego oczach.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Zanim nalała brandy do szklaneczek, włączyła ozdobioną ró owym aba urem lampkę, stojącą przy łó
ku. Podawszy Adamowi drinka, zrzuciła szpilki i usiadła po turecku na łó ku.

Przypatrywała się, jak Adam rozpakowywał pakunek. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądał

się uwa nie śladom pędzla, kolorom, technice nakładania farby.

background image

- To jest kopia? - zapytał z niedowierzaniem. Uśmiechnęła się.

- Z tyłu masz czerwone kółko, które papa namalował dla rozró nienia - przypomniała.

Adam zauwa ył znak, ale wcią nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Dałbym sobie rękę uciąć, e to oryginał - przyznał z podziwem.

- Nie ty jeden.

Oparłszy obraz o ścianę, odwrócił się i popatrzył na nią. Wyglądała egzotycznie -

czarnowłosa, w kontrastowo białej sukni, uśmiechnięta zagadkowo. Postanowił szybko przejść do
rzeczy, bo jeśli nie zada jej teraz nurtujących go pytań, a skupi się na podziwianiu jej urody,
zaprzepaści tak doskonałą szansę zdobycia cennych informacji.

- Ile obrazów w kolekcji twego ojca to kopie?

- zapytał.

Powoli podniosła do ust kieliszek, chcąc zyskać na czasie. Czuła się ura ona tym pytaniem, ale
tłumaczyła sobie, e przecie miał prawo je zadać.

- Wszystkie są autentyczne, poza tym Tycjanem - odparła spokojnie.

- Kiedy wspomniałaś o jego tajemnej technice postarzania obrazów, odniosłem wra enie, e nie
dotyczy to tylko jednego obrazu - nie ustępował.

Jak mogła przypuszczać, e nie zwróci uwagi na to zdanie? Była na siebie zła, i nie pilnowała się
lepiej i pozwoliła sobie na chwilę nieuwagi.

- Ufam ci - wyznała niespodziewanie. - Ale nie chcę cię mieszać w coś, czego nie powinieneś
wiedzieć, jeśli chcesz spać spokojnie. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć.

Przez chwilę ogarnęły go wyrzuty sumienia. Przecie on tak e nie był wobec niej szczery, a wymagał,
by zwierzała się z czegoś, co z ró nych przyczyn wolała zachować dla siebie.

- Pozwól, e to ja się będę martwił o swój spokojny sen - odrzekł, starając się zagłuszyć sumienie. -
Ile kopii wyprodukował twój ojciec?

- Dziesięć... nie, jedenaście - wyznała szczerze. - Jedenaście, nie licząc Tycjana, który nale y do
zupełnie innej kategorii.

- Do innej kategorii... - powtórzył, jednym haustem opró niwszy szklankę. - A czym się ró ni od
pozostałych?

Podszedł do stolika, by nalać sobie kolejnego drinka.

background image

- Kopia Tycjan powstała w wyniku prywatnej umowy papy i Harriet - wyjaśniła. -

Głównie po to, aby uniknąć niesnasek, związanych z tym, do kogo powinien nale eć obraz.

- A co z pozostałymi? W wyniku jakich umów powstały?

- Ka dy przypadek jest indywidualny - zaczęła, spoglądając na niego z niepewnością.

- Ale generalnie papa malował kopie i sprzedawał je osobom zainteresowanym.

- Sprzedawał? - powtórzył z niedowierzaniem. Przeklinając w duchu samego siebie, e w ogóle
zaczął ten temat, wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. - Dobry Bo e, Kirby, czy
dociera do ciebie powaga sytuacji? Przecie to zwykłe oszustwo!

- Nie określiłabym tego w ten sposób - nie zgodziła się. - A ju na pewno nie takie zwykłe.

- A jak byś to nazwała?

- Raczej naciąganiem. - Uśmiechnęła się lekko.

- Naciąganiem... Sprzeda podrabianych obrazów za kolosalne sumy pieniędzy uwa asz za naciąganie.

- Pokręcił głową z dezaprobatą. - Naciąganiem jest niepłacenie za parking. - Zrobił

kilka nerwowych kroków. - Nie rozumiem, przecie jego obrazy warte są fortunę, dlaczego to robi?

- Mo e dlatego, e umie? - podsunęła. - Papa to geniusz, Adamie. Nie mówię tego jako jego córka, ale
jako artystka. Geniusze często bywają ekscentrykami...

- Rozumiem, ale to jeszcze nie wyjaśnia... - wpadł jej w słowo, ale zaraz przerwała mu stanowczo.

- Pozwól mi dokończyć - poprosiła. - Papa nie toleruje jednego: chciwości pod jakąkolwiek
postacią. Dla niego kolekcjonowanie dzieł sztuki jako inwestycja kapitału to właśnie przejaw
chciwości.

- Bardzo to szlachetne z jego strony, ale przy tym wszystkim zarabia pieniądze na sprzeda y
fałszywych dzieł sztuki - przypomniał.

- Nie zarobił na tym ani centa - sprostowała.

- Papa dokładnie sprawdza za pośrednictwem Harriet ka dego potencjalnego kupca.

- Harriet Merrick jest w to tak e zamieszana? - A przysiadł z wra enia.

- Od piętnastu lat jest to ich wspólne hobby.

- Hobby - powtórzył zdruzgotany.

background image

- Harriet ma doskonałe koneksje. Przede wszystkim wyszukuje wyjątkowo bogatych kupców,
mieszkających w odległym zakątku świata - wyjaśniła. - Na przykład dwa lata temu sprzedała
wyjątkowo piękny obraz Renoira pewnemu arabskiemu szejkowi.

- Wstała, by dolać sobie i Adamowi brandy. - Dodatkowo kolejnym warunkiem jest chciwość i
kompletny brak zaanga owania w sprawy wspólnoty lokalnej. Przez Harriet właśnie potencjalni
kupcy dowiadują się, e papa jest w posiadaniu wyjątkowo cennego, rzadkiego i nieznanego obrazu
słynnego artysty. Na początku papa udaje niechętnego sprzeda y, następnie powoli ulega argumentom
kupca, a wreszcie zgadza się na sfinalizowanie transakcji. Oczywiście cena jest niebotyczna, bo
inaczej kolekcjonerzy mogliby coś podejrzewać. - Łyknęła odrobinę brandy.

- Wszystkie transakcje bez wyjątku regulowane są za pomocą gotówki, eby nie było adnych
oficjalnych śladów, a zarobione w ten sposób pieniądze przekazywane są instytucjom
charytatywnym.

- Chcesz, ebym uwierzył, e twój ojciec zadaje sobie tyle trudu za darmo? - Posłał jej podejrzliwe
spojrzenie.

- Absolutnie nie za darmo. - Potrząsnęła przecząco głową. - Papa czerpie z tego du o satysfakcji.

- Kirby, ale przecie to jest kradzie !

- Zastanów się, po czyjej stronie zawsze się opowiadałeś: po stronie szeryfa Nottingham czy Robin
Hooda?

- Na litość boską, przecie to nie to samo! - achnął się. - To nie to samo...

- W pewnym małym szpitalu niedawno zmodernizowano oddział pediatryczny, a małe miasteczko w
Andach ma nowy wóz stra acki i nowoczesny sprzęt gaśniczy. Z kolei w innym niedu ym miasteczku
na drugim końcu świata mieszkańcy od niedawna mogą korzystać z nowoczesnej biblioteki -
wymieniła.

- Wystarczy. - Machnął ręką, aby jej przerwać. - Jestem pewien, e przez piętnaście lat uzbierało się
tego trochę. Mo e w pewnym sensie ten proceder ma szczytny cel, ale to nie zmienia postaci rzeczy, e
jest niezgodny z prawem. Przecie to przestępstwo! Kirby, to się musi skończyć.

- Wiem. - Uśmiechnęła się rozbrajająco. - Jakiś czas temu doszłam do wniosku, e trzeba to przerwać,
póki jeszcze nie stało się nic złego. Papa od jakiegoś czasu rozmyśla nad cyklem obrazów i
namówiłam go, eby ju niedługo zaczął. Powinno mu to zająć z pięć lat, więc będzie chwila spokoju.
Ale w międzyczasie zrobił coś, z czym nie wiem, jak sobie poradzić.

Opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o Rembrandcie. Słuchając znanej mu ju historii, starał się
zdusić w sobie wszelkie wyrzuty sumienia związane z tym, e wymagał od niej szczerości, podczas
gdy sam ukrywał przed nią coś równie wa nego.

- Domyślam się, e po części kierowała nim chęć zemsty na Stuarcie - ciągnęła, w zamyśleniu
mieszając alkohol w kieliszku. - Stuart jakimś cudem dowiedział się o hobby papy i tego wieczoru, w

background image

którym zerwałam zaręczyny, szanta ował mnie, e go wyda. Papa pocieszał mnie, e Stuart nie mo e mu
nic zrobić. Nie miałam wtedy pojęcia o tej historii z Rembrandtem.

- Nie masz pomysłu, gdzie mógł schować ten obraz?

- Nie, ale te nie szukałam. Mój ojciec jest dobrym człowiekiem, Adamie - zapewniła z troską w
głosie. - Nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Wiem, e miał jakiś powód, nie mam pojęcia, jaki, ale na
razie muszę to po prostu zaakceptować. Nie oczekuję, e podzielasz moją lojalność, ale byłabym
wdzięczna, gdybyś tak jak ja mu zaufał. - Nic się nie odezwał, więc wzięła jego milczenie za zgodę. -
Najbardziej się martwię, e papa nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, jak bezwzględnym
człowiekiem jest Stuart.

- Zmienisz to, gdy opowiesz mu o tej scenie w bibliotece Harriet.

- Nie mogę mu tego powiedzieć. - Pokręciła energicznie głową. - Nie jestem w stanie przewidzieć
jego reakcji, zauwa yłeś chyba,

e jest wyjątkowo nieprzewidywalnym

człowiekiem. Proszę cię, nie martw się o nas. Jeśli chcesz, porozmawiaj z papą czy z Harriet.

Masz ochotę na jeszcze trochę brandy? - zapytała, podnosząc się.

- Czy to wszystko, czy jeszcze o czymś mi nie powiedziałaś? - Zatrzymał ją, łapiąc ją za nadgarstek.

- A czy wspominałam ju o Van Goghu?

- No nie... - mruknął. Naprawdę liczył na to, e to ju koniec opowieści. - Jakim znowu Van Goghu?

- Hmm, tak dokładnie to nie jest obraz Van Gogha...

- Tylko twojego ojca? - domyślił się.

- Najnowszy. Sprzedał go Victorowi Alvarezowi, plantatorowi kawy z Ameryki Południowej.
Warunki pracy na jego plantacji są fatalne i choć papa nic nie mo e zrobić, eby to poprawić, wybrał
ju lokalną szkołę, którą odremontuje i wyposa y. To jego ostatni taki obraz w ciągu najbli szych paru
lat - dodała, widząc, e siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach. -

Jestem przekonana, e się ucieszy, e ci o wszystkim opowiedziałam. Na pewno zechce Ci pokazać tę
kopię Van Gogha, jest z niej szczególnie zadowolony.

Adam roześmiał się nerwowo.

- Powinienem się cieszyć, e nie postanowił namalować na nowo fresków w Kaplicy Sykstyńskiej.

- A, to dopiero na emeryturze - zawtórowała mu.

background image

- Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie - przyznał, powa niejąc.

- Oczywiście.

Postanowił, e nie zło y od razu meldunku. Nie był w stanie zrobić tego tak od razu po tym, jak
zwierzyła mu się z pełnym zaufaniem. Nie był w stanie nawet myśleć o zadaniu, z którym tu
przyjechał, najpierw musiał znaleźć argumenty, aby samego siebie przekonać, e zło enie raportu jest
jego powinnością, mimo e w ten sposób zawiedzie pokładane w nim zaufanie.

Chciał jej coś z siebie dać, ofiarować coś w zamian za tę ufność, jaką mu okazała.

Wzięcie jej w ramiona wydawało mu się naturalnym odruchem, bo choć mo e nie zasługiwał

na nią, to przy tym wszystkim potrzebował jej bardziej ni kogokolwiek czy czegokolwiek na świecie.
Bez wahania przytulił ją z całej siły, po czym obsypał jej twarz pocałunkami, które z lekkich,
przelotnych z ka dą chwilą stawały się coraz bardziej zaanga owane i namiętne.

Zanim zdą ył się zorientować, co robi, rozsunął zamek jej sukienki.

- Zaskakujesz mnie - wyznała z lekkim uśmiechem, odsunąwszy się na krok.

- To dobrze - odparł, przyciągając ją z powrotem.

- Wiesz, większość kobiet lubi być uwodzona - podpowiedziała.

Widział rozbawienie w jej spojrzeniu, ale jednocześnie czuł przez cienki materiał

koszuli mocne bicie jej serca.

- Ale Kirby Fairchild jest inna ni większość kobiet - zauwa ył. Jeśli chciała zwolnić tempo, był
gotów to dla niej zrobić, bez względu na to, ile go to będzie kosztowało. - Uznaj to za jeden z
niewielu u mnie przejawów spontanicznego zachowania - zaproponował, zsuwając sukienkę z jej
ramion. - Nie chciałbym cię zanudzać standardowymi chwytami.

Nie była w stanie mu się oprzeć, oczarował ją tym uśmiechem i niewymuszonym poczuciem humoru.
Powoli odwzajemniła jego uśmiech, a następnie zsunęła sukienkę jeszcze bardziej, tak e w końcu
opadła lekko na podłogę. Gdy ju zdecydowała się porzucić wszelkie opory, nie znała ograniczeń,
dawała i brała rozkosz, słodko i ochoczo odpowiadając na jego pieszczoty.

Poza namiętnością, poza pasją w ich pocałunkach była niespodziewana tkliwość, która narodziła się
w wyniku zwierzeń, w jakie obfitował ten wieczór. Adam chciał obdarować Kirby czułością, aby
zadośćuczynić jej brak szczerości ze swej strony, ona zaś odwzajemniała, choć nie znała jego
prawdziwych intencji.

Powietrze niemal e iskrzyło od napięcia, jakie rosło między nimi z ka dą chwilą, pragnienie
wypełniało ich, wołając o spełnienie. Ich serca biły głośno i rytmicznie, wystukując wspólny coraz
bardziej energiczny, oszalały rytm. Widzieli tylko siebie, czuli tylko zapach swych ciał, słyszeli tylko

background image

swe oddechy, świat przestał dla nich istnieć.

Gdy w końcu zapadła cisza, gdy le eli wtuleni w siebie, wcią rozpaleni ogniem, który ich pochłonął,
Adam zastanawiał się, jak miał po tym wszystkim kontynuować zadanie, z którym przyjechał. Czy
mógł jednocześnie ochraniać ją, troszczyć się o nią i składać codzienne meldunki, do których był
zobowiązany? Powinien był zachować dystans, ale nie był w stanie zapanować nad uczuciem, jakie
zrodziło się w jego sercu. Czy mógł teraz od nowa ten dystans zbudować? Czy nie ryzykował w ten
sposób, e zrani ją nieodwracalnie?

Gdy zaczął się podnosić, przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

- Zostań, proszę - wyszeptała, spoglądając mu prosto w oczy. - Zostań ze mną do rana.

Nie chcę, eby się to skończyło.

Obudziły ją promienie słońca, padające na łó ko przez znajdujące się nad nim okno.

Zakryła twarz poduszką, ale długo tak nie wytrzymała, więc zrezygnowana otworzyła oczy.

Postanowiła pole eć jeszcze trochę w łó ku, aby dać sobie czas na przemyślenie tego, co się stało
poprzedniego wieczoru.

Nie słyszała jak wychodził. Nie spodziewała się, e faktycznie zostanie z nią do rana i była mu nawet
wdzięczna, e mogła obudzić się samotnie.

Nie mogła uwierzyć, e tak się otworzyła przed człowiekiem, którego w gruncie rzeczy znała dość
słabo. Co sprawiło, e z taką szczerością odpowiadała na jego pytania, nie starając się nawet szukać
adnych wykrętów?

Dała mu więcej ni kiedykolwiek jakiemukolwiek mę czyźnie. Było to coś więcej ni fizyczna bliskość,
kilka godzin rozkoszy, które mo na szybko wymazać z pamięci. Podzieliła się z nim tym, co dla niej
najcenniejsze, nie mogła teraz się z tego wycofać, bez względu na to, jak bardzo by obydwoje tego
chcieli. Zresztą sama nie była przekonana, czy tak naprawdę pragnęłaby cofnąć czas, nie było dla niej
bowiem powrotu, oddała mu cząstkę siebie, z nadzieją, e dar ten zostanie przyjęty z nale ytym
szacunkiem. Teraz zaś pozostawało czekać na rozwój sytuacji. Z westchnieniem podniosła się, aby
rozpocząć trudny dzień.

Tymczasem w pracowni Fairchilda Adam z ogromnym zainteresowaniem przyglądał

się pełnemu ycia pejza owi. Obok niego stał autor, nie Vincent Van Gogh, ale Philip Fairchild, choć
Adam gotów byłby przysiąc, e obraz jest oryginalny.

- Wspaniały - wyrwała mu się pochwała.

- Dziękuję ci, Adamie. - Fairchild uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jestem z niego bardzo
zadowolony.

background image

- Panie Fairchild...

- Philip - poprawił go. - Mów mi, proszę, po imieniu.

- Philipie - zaczął ponownie. - To jest oszustwo. Nie przeczę, e twoje motywy są bardzo szlachetne,
ale to nie zmienia postaci rzeczy.

- Jak najbardziej - zgodził się Fairchild, energicznie kiwając głową. - Oszustwo, przekręt i kłamstwo
w ywe oczy. - Rozło ył ręce. - Nie mam nic na swoją obronę.

Akurat, pomyślał z przekąsem Adam, przeczuwając, e zaraz usłyszy najbardziej nieprzekonujące
wytłumaczenie, z jakim się kiedykolwiek zetknął.

- Adamie, sprawiasz wra enie uczciwego i rozsądnego człowieka. - Fairchild usiadł

powoli w fotelu, jak gdyby chciał wyglądać na słabego i starego. - Jednocześnie twoje prace
sugerują, e jesteś twórczy i otwarty.

- Tak? I? - wtrącił Adam, sięgając po kawę, przyniesioną przez Cardsa.

- Pomoc, jakiej udzieliłeś nam wczoraj w tej delikatnej sytuacji i spryt, z jakim mnie
wymanewrowałeś świadczą o tym, e potrafisz znaleźć wyjście z ró nych niestandardowych sytuacji.
Zaskoczyłeś mnie wiadomością, e Kirby we wszystko cię wtajemniczyła. -

Fairchild ju wyciągnął z tego odpowiednie wnioski, ale na razie nie chciał się rozpraszać. -

Czy jesteś w stanie znaleźć w moich przedsięwzięciach choć ślad egoizmu? Czy moje motywy mo esz
nazwać inaczej jak humanitarnymi? Moje hobby przyniosło po ytek małym, chorym dzieciom i
ludziom, którym nie poszczęściło się w yciu tak jak mnie czy tobie. Nie zatrzymałem dla siebie ani
dolara, nigdy nie zabiegałem o jakiekolwiek przejawy wdzięczności.

- Nie zabiegałeś tak e o karę więzienia, która ci się za coś takiego nale y - uzupełnił

Adam.

- Traktuję to jako spłatę mojego długu wobec społeczeństwa. Tymi rękoma... -

Wyciągnął przed siebie dłonie. - Tymi rękoma realizuję talent, który dostałem od Stwórcy.

Korzystam z mego talentu, aby pomóc innym. Oczywiście zrozumiem, jeśli uznasz, e zasługuję na
potępienie. - Spuścił potulnie głowę.

- Pewnego dnia ta aureola spadnie ci znad głowy i narobi du o huku - ostrzegł Adam.

- Bardzo mo liwe. - Uśmiechnął się Philip. - Ale nie zamierzam się tym zamartwiać na zapas.
Poczęstuj się ciastkiem, mój chłopcze, - Podał mu tacę z pysznymi owocowymi mini tartami.

background image

- Czy zastanawiałeś się, co się stanie z Kirby, jeśli twoje hobby wyjdzie na jaw?

- Ach, trafiłeś prosto w mój słaby punkt. Z jej powodu postanowiłem wkrótce zrezygnować z tego
zajęcia.

- A jaka jest jej rola w kwestii Rembrandta z Merrick Gallery?

- To ju zupełnie inna sprawa. - Fairchild wytarł usta serwetką. - Chciałbym wtajemniczyć cię w
szczegóły tej akcji, Adamie, ale na razie muszę je zachować dla siebie.

Mo na powiedzieć, e Kirby jest wmieszana tylko symbolicznie.

- A siebie obsadziłeś w roli re ysera i gwiazdy? - wtrąciła się jego córka, wchodząc do pracowni. -
Jak ci się spało, papo? - zapytała, sięgając po ciastko, w której jej ojciec wpatrywał się od paru
chwil.

- Spałem jak kamień - przyznał, przypomniawszy sobie, z jak był zdezorientowany, gdy obudził się na
sofie, przykryty jej peleryną. - Dowiedziałem się, e wszystko poszło gładko.

- Sprawa załatwiona - odparła, spoglądając znad ojcowskiego ramienia na Adama. -

Mo e powinnam zostawić was samych? Adam ma dar wyciągania informacji, mo e uda mu się
wydobyć z ciebie to, czego nie chciałeś mi powiedzieć.

- Wszystko w swoim czasie. - Ojciec poklepał ją po dłoni. - Postanowiłem spędzić przedpołudnie w
towarzystwie mojego jastrzębia. - Podniósłszy się, przeszedł do stołu i zdjął

przykrycie z rzeźby. - A ty, zanim oddacie się zabawom, mo esz zadzwonić do Harriet i uspokoić ją,
e wszystko załatwione.

- Planujesz jakieś rozrywki, Adamie? - Kirby wyciągnęła ku niemu rękę.

- Szczerze mówiąc... - Wiedziony impulsem, podszedł do niej i pocałował namiętnie na oczach jej
ojca.

- Miałem w planach sesję, która wymaga, ebyś się przebrała.

- Jeśli tylko na tyle cię stać... - udała rozczarowaną. - Zgoda, ale masz dwie godziny i ani minuty
więcej, w przeciwnym razie będę zmuszona podnieść stawkę. Mam swoje zajęcia -

wyjaśniła, gdy ju znaleźli się na schodach.

- Trzy godziny - targował się.

- Dwie i pół. - Zatrzymała się na drugim piętrze.

- Spałaś jak dziecko, nie mogłem się zmusić, eby cię obudzić - wyszeptał, gładząc ją po policzku.

background image

- Spotkamy się na górze w pracowni.

Kirby poszła do swego pokoju, wyjęła z garderoby suknie i rozbierając się jedną ręką, drugą
wystukała numer telefonu.

- Witaj, Harriet - powiedziała do słuchawki. - Tu Kirby, dzwonię, eby cię uspokoić.

- Świetnie! Obyło się bez kłopotów?

- Daliśmy sobie radę - odparła, wychodząc z d insów.

- Daliście radę? - powtórzyła z naciskiem Harriet.

- Czyli pojechałaś z ojcem?

- Nie, papa smacznie spał na kanapie, bo Adam podmienił drinki.

- Ojej! Bardzo był zły?

- Kto, papa czy Adam? - Roześmiała się Kirby.

- Obydwaj wykazali du o zrozumienia i zdrowego rozsądku. Adam był bardzo pomocny.

- Mam jeszcze pół godziny, zanim zacznie się test, więc mo esz opowiedzieć mi wszystko ze
szczegółami.

Przebierając się, Kirby przedstawiła jej wypadki poprzedniego wieczoru.

- Cudnie - ucieszyła się Harriet, usłyszawszy całą historię. - ałuję, e mnie tam nie było. Muszę bli ej
poznać tego twojego Adama i wyrazić mu wdzięczność za jego pomoc.

Myślisz, e zechce w zamian za to przyjąć naszyjnik z krokodylich zębów?

- Jestem pewna, e będzie zachwycony.

- Kirby, bardzo ci dziękuję za pomoc - spowa niała nagle. - Sama rozumiesz, e sytuacja jest co
najmniej niezręczna.

- A co z kontraktem, nie da się z niego wycofać?

- Niestety nie - Harriet westchnęła ze smutkiem.

- To moja wina, powinnam była jasno powiedzieć Stuartowi, e Tycjan nie jest na sprzeda . Philip
musi być na mnie wściekły.

- Na pewno uda ci się go udobruchać - pocieszyła.

- Masz swoje sposoby.

background image

- Pewnie, ale co ja bym zrobiła bez ciebie? Moja kochana Melly nie rozumie mnie a tak dobrze, jak
ty.

- Jest po prostu z innej gliny. Przyjdźcie dziś do nas na kolację - zaprosiła Kirby, nie mogąc się
pozbyć wyrzutów sumienia, związanych z Rembrandtem.

- Bardzo chętnie, słonko, ale niestety mam spotkanie. Jutro mo e być?

- Jak najbardziej, zapraszamy. Mam zadzwonić do Melly?

- Zobaczę się z nią dziś po południu, więc przeka ę jej zaproszenie. Podziękuj Adamowi ode mnie,
dobrze? Co za pech, e jestem za stara, eby okazać mu swoją wdzięczność tylko za pomocą naszyjnika
z krokodylich zębów...

Śmiejąc się serdecznie, Kirby odło yła słuchawkę.

Słońce oświecało jej sukienkę, wydobywając głębię barwy, rozświetlając złoto kolczyków i
brzęczących bransoletek. Wiedząc, e nie będzie mieć lepszego światła, Adam pracował bez
wytchnienia, w ogóle nie zwracając uwagi na upływ czasu.

- Adamie, jeśli zerkniesz na zegarek, przekonasz się, e minęło ju du o więcej czasu ni te ustalone
dwie i pół godziny - odezwała się wreszcie jego modelka.

Ignorując ją, nie przerwał na moment malowania.

- Nie wytrzymam tu nawet sekundy dłu ej - narzekała. - Bolą mnie ramiona -

oznajmiła, wyciągają ręce wysoko ku górze.

- Mogę teraz popracować nad tłem - zgodził się niechętnie. - Ale potrzebuję jeszcze ze trzy godziny
w porannym świetle - zapowiedział.

Podniósłszy się, przeciągnęła się jak kotka, po czym podeszła do sztalug, by ocenić postęp prac.

- Fantastycznie oddajesz grę światła - pochwaliła. - Podoba mi się te dobór kolorów, suknia zdaje
się płonąć w promieniach słonecznych. - Przyjrzała się dokładnie rysom twarzy, jakie nadał jej
portretowi.

- Nie rozumiem tylko, czemu wyglądam na taką kruchą i delikatną.

- Być mo e zauwa yłem w tobie coś, czego sama nie jesteś świadoma - zasugerował, nie przerywając
pracy.

Jako e nie podniósł spojrzenia, nie mógł zauwa yć ogromnego zdumienia, jakie odmalowało się na jej
twarzy.

Splótłszy dłonie, odeszła na kilka kroków. Muszę to zrobić jak najszybciej, myślała gorączkowo.

background image

Muszę, nie mam innego wyjścia.

- Adamie... - zaczęła.

Mruknął coś w odpowiedzi, nie odwróciwszy się w jej kierunku.

- Kocham cię - wyrzuciła z siebie.

- Hmmm... - mruknął ponownie.

Niektóre kobiety byłyby zdruzgotane taką reakcją, inne z kolei wpadłyby wściekłość, Kirby natomiast
roześmiała się serdecznie.

- Adamie, czy mógłbyś na moment poświęcić mi cała swoją uwagę? - poprosiła cierpliwie. -
Właśnie powiedziałam, e cię kocham.

Za drugim podejściem wreszcie dotarło do niego znaczenie jej słów, bo umoczony w czerwonej
farbie pędzel zawisł w powietrzu. Powoli odło ywszy go, Adam odwrócił się ku niej, uśmiechając
się niepewnie.

- Nie mówię tego, eby wywierać na tobie jakąkolwiek presję - pospieszyła z zapewnieniem. -
Pomyślałam tylko, e masz prawo to wiedzieć. Wiem, e znamy się krótko, ale czasem tak się zdarza,
nie jestem w stanie nic na to poradzić. Oczywiście niczego od ciebie nie oczekuję, ani teraz, ani w
dłu szej perspektywie. - Gdy nadal się nie odzywał, wpadła w panikę. - Muszę się przebrać -
zapowiedziała, wycofując się. - Ju dawno minęła pora obiadowa.

Była ju prawie przy drzwiach, gdy zdą ył ją zatrzymać. Poło ywszy dłonie na jej ramionach, wyczuł
w nich ogromne napięcie, co dało mu do zrozumienia, i szczerze wyznała mu swoje uczucia. Czuł
instynktownie, e dotąd adnemu mę czyźnie nie uczyniła takiego wyznania.

- Kirby, jesteś najbardziej wyjątkową kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

- Ciekawe, ciągle to słyszę od ró nych osób.

- Roześmiała się nieszczerze. - Idziesz na dół, czy mam ci przysłać obiad tutaj?

- Nie znam nikogo, kto byłby zdolny zło yć tak proste wyznanie miłości, po czym od razu wyjść, nie
oczekując nic w zamian. Od samego początku czymś mnie zaskakiwałaś. -

Pocałował ją lekko w czubek głowy. - Czy dasz mi szansę wypowiedzieć się w tej sprawie?

- Nie ma takiej konieczności.

- Właśnie e jest. - Odwróciwszy ją przodem do siebie, ujął jej twarz w dłonie. - Ja te cię kocham.

- Mam nadzieję, e nie powiedziałeś tego z litości - odparła, spoglądając mu w oczy. -

background image

Nie zniosłabym tego.

Jego pierwszym odruchem było powiedzenie tych wszystkich czułych, słodkich słów, których kobiety
oczekują w wyznaniach miłości, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Kirby byłą przecie inna ni
wszystkie kobiety, z którymi miał do tej pory do czynienia.

- Jeśli nie brałaś pod uwagę wzajemności, to radzę, ebyś to jeszcze raz przemyślała.

Rozwa ywszy w milczeniu jego słowa, powoli uśmiechnęła się, a jej ramiona rozluźniły się.

- Sam tego chciałeś - ostrzegła, spoglądając na niego ciało.

- Owszem i będę musiał jakoś z tym yć.

- Och, Adamie,

ebyś ty wiedział, jak bardzo cię potrzebuję - wyznała niespodziewanie, tuląc się do niego mocno.

- Wiem - szepnął. - Wiem...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jej ojciec mawiał nie raz, e największym błogosławieństwem w yciu jest kochać i być kochanym.
Teraz Kirby miała okazję przekonać się co do prawdziwości jego słów. Było to dla niej nieznane
doświadczenie, potrzebowała czasu, aby się do niego przyzwyczaić, aby w pełni to poczuć i
zrozumieć, teraz czuła jednocześnie przestrach i niezmierną radość. Była do tej pory szczęśliwa, ale
teraz los zaoferował jej coś dodatkowego. Owszem, będzie musiała zapłacić za to pewną cenę, utraci
niezale ność, część bezgranicznej lojalności, jaką miała wobec ojca, będzie musiała oddać swemu
mę czyźnie, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, e zyska nieporównywalnie więcej. Śmiech o
północy, czułe słowa nad ranem, wspierająca ją silna dłoń, mo liwość dzielenia radości i smutków z
kimś wyjątkowym - oto, co będzie jej dodane.

Miłość oznaczała dzielenie się wszystkim bez wyjątku z ukochaną osobą, cokolwiek posiadała czy
czuła, Adam miał do tego takie samo prawo, jak i ona. Nie mogąc skupić się na pracy, postanowiła
go odszukać i porozmawiać z nim.

Zawsze lubiła wczesne wieczory, kiedy po skończonej pracy mogła się oddać rozmyślaniom,
siedzieć przy kominku czy te spacerować. Teraz wreszcie miała z kim dzielić ten magiczny czas.
Stanąwszy przed drzwiami do pokoju Adama, podniosła rękę, aby zapukać, ale dochodzące stamtąd
głosy sprawiły, e zmieniła zdanie. Mo e Adamowi udało się wciągnąć jej ojca w rozmowę i
wydobędzie z niego jakieś cenne szczegóły, dotyczące obrazu Rembrandta? Podczas gdy wahała się,
co powinna zrobić, rozległo się głośne stukanie do głównych drzwi wejściowych, więc wzruszyła
ramionami i zeszła na dół.

Tymczasem Adam przeło ył nadajnik z jednej ręki do drugiej.

- Nie miałem okazji się skontaktować z tobą - wyjaśnił. - Poza tym nie mam adnych nowych

background image

informacji.

- Zgodnie z umową, masz się meldować codziennie - warknął McIntyre. - Ju myślałem, e coś ci się
stało.

- Gdybyś poznał tych ludzi, zrozumiałbyś, e to, co przed chwilą powiedziałeś, jest kompletnie
pozbawione sensu.

- Niczego nie podejrzewają?

- Nie.

- Opowiedz mi o pani Merrick i o Hillerze - polecił.

- Harriet jest szalenie czarującą i nietuzinkową kobietą - zaczął.

Nie zamierzał opowiadać o tym, co on i Kirby robili poprzedniego wieczoru w galerii.

Ju to sobie przemyślał i uznał, e nie ma to bezpośredniego związku z zadaniem.

- Natomiast Hiller to padalec. Gdybym się wczoraj w porę nie zjawił w bibliotece, kto wie, czy nie
pobiłby Kirby.

- Za co? - zainteresował się McIntyre.

- Poszło o Rembrandta. Hiller nie wierzy, e ojciec jej nie wtajemniczył w tę sprawę.

To typ człowieka, który uwa a, e ma prawo uciekać się do przemocy, jeśli chce coś uzyskać.

- Rzeczywiście, wygląda na to,

e to podły drań - skomentował McIntyre,

zauwa ywszy zmianę w tonie głosu Adama. Miał nadzieję, e ten nie zaanga ował się emocjonalnie. -
Dowiedziałem się czegoś o Victorze Alvarezie.

- Daj sobie z nim spokój - poradził Adam. - Ten ślad do niczego nie prowadzi, ju to zdą yłem ustalić.

- Skoro tak mówisz...

- Wierz mi. Chciałbym postawić pewien warunek.

- Jaki warunek? - zaniepokoił się McIntyre.

- Kiedy znajdę Rembrandta, resztą zajmę się sam według własnego uznania.

- Jak to, według własnego uznania?! Słuchaj, Adam...

background image

- Albo zrobię po swojemu - przerwał mu stanowczo. - Albo znajdź sobie kogoś innego to wykonania
tego zadania. Dostarczę ci obraz, Mac, ale nie chcę, ebyś w to mieszał

Fairchildów.

- Mam ich w to nie mieszać? - powtórzył tamten z niedowierzaniem. - Jak mam niby to zrobić, skoro
sami się w to zamieszali?

- To ju twój problem.

- Zdaje się, e to dom wariatów, a ich szaleństwo jest zaraźliwe - skomentował

McIntyre.

- Trafiłeś w samo sedno. - Roześmiał się Adam.

- Odezwę się do ciebie. - Wyłączył nadajnik.

Gdy Kirby otworzyła drzwi wejściowe, ujrzała w nich Ricka Pottsa.

- Witaj, Rick. - Wyciągnęła ku niemu dłoń, choć wiedziała, e jego ręka będzie cała spocona z
nerwów.

- Papa wspominał, e się ciebie spodziewa.

- Dobry wieczór, Kirby - wykrztusił z trudem.

- Pięknie wyglądasz. - Podał jej bukiet podwiędłych goździków.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się na widok kwiatów.

- Chodź, zdobię ci drinka. Pewnie jesteś zmęczony po podró y. Cardsa, czy mógłbyś zająć się baga
em pana Pottsa? Papa zaraz zejdzie. - Nie dała mu dojść do słowa. - Od jakiegoś czasu poświęca
całe dnie swemu nowemu hobby. Jestem pewna, e z przyjemnością ci o nim opowie. - Podawszy mu
szklankę whisky z wodą i lodem, gestem zaprosiła, by usiadł. - Jak się miewasz?

- Dziękuję, dobrze - wykrztusił z trudem, łyknąwszy drinka. - To znaczy, w zeszłym tygodniu byłem
trochę przeziębiony, ale ju czuję się du o lepiej. Gdybym zara ał, na pewno bym nie przyjechał, eby
cię nie narazić na niebezpieczeństwo.

- To bardzo miło z twojej strony - zauwa yła, z trudem powstrzymując uśmiech.

- Jak ci idzie praca?

- A, dziękuję, nieźle, powinno wystarczyć na wiosenną wystawę.

- To świetnie - ucieszył się, choć do końca nie rozumiał jej rzeźb, niektóre nawet napawały go przera

background image

eniem. - Wybierasz się mo e do Nowego Jorku?

- Tak, nawet niedługo - odparła, siadając obok. - Pewnie zostanę tam z tydzień.

- W takim razie bardzo chciałbym... to jest, jeśli będziesz miała czas, oczywiście... -

Jednym haustem dopił drinka. - Jeśli oczywiście zechcesz... chciałbym zaprosić cię na kolację.

- To bardzo miło z twojej strony. - Powtórzyła.

Stojąc w drzwiach, Adam z rozbawieniem przyglądał się tej scenie. Był gotów zało yć się, e jeszcze
chwila, a ten zapatrzony w nią dziwaczny facet bez ostrze enia rzuci się jej do stóp.

Kirby podniosła wzrok.

- Adam! - ucieszyła się. - Miałam nadzieję, e zejdziesz. Rick, to jest Adam Haines.

Adamie, zdaje się, e papa niedawno wspominał ci o Ricku Pottsie?

Powiedziała to tak wyraźnie, e od razu domyślił się, i powinien łagodnie potraktować przybysza.

- Oczywiście, Philip wspominał, e przyje d asz na parę dni. - Uścisnął spoconą dłoń.

- Kirby mówiła, e jesteś świetnym akwarelistą.

- Tak powiedziała? - Rick wyglądał na zaskoczonego.

- Porozmawiacie sobie po kolacji - wtrąciła się. - Dajmy Rickowi odpocząć po podró y. Rick,
umieściliśmy cię w tym pokoju, co zwykle.

- Dziękuję, Kirby.

Poczekała, a zniknął za zakrętem korytarza, po czym podeszła do Adama i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Nie cierpię się powtarzać, ale kocham cię - wyznała.

Ująwszy jej twarz w dłonie, pocałował ją lekko.

- Powtarzaj, ile masz ochotę, bardzo mi to pochlebia. Twój widok zapiera mi dech w piersi. Nie
dziwię się, e przy tobie Rick Potts zamienia się w trzęsącą się galaretę.

- Wolałabym, ebyś to ty trząsł się na mój widok jak galareta.

Roześmiał się.

- To kiedy zamierzasz mu powiedzieć, e jestem zazdrosnym kochankiem ze sztyletem w skarpetce?

- Jeszcze nie wiem, ale naprawdę robię to dla jego dobra. - Sięgnęła po szklankę wody. - Czy udało

background image

ci się dowiedzieć czegoś jeszcze od papy?

- Nie. A czemu pytasz? - zdziwił się.

- Zanim zjawił się Rick, szłam, eby się z tobą zobaczyć. Stojąc pod twoimi drzwiami, usłyszałam
twój głos i domyśliłam się, e rozmawiacie.

- Nie naciskałem go, nie chciałem, eby czuł się pod presją - odparł wymijająco, starając się nie dać
po sobie poznać zdenerwowania.

- Pewnie masz rację, zwłaszcza, e papa potrafi się zaciąć, kiedy go się za bardzo naciska. Posiedźmy
chwilę przed kominkiem - zaproponowała, prowadząc go na sofę.

Siadając obok niej, marzył, eby wszystko było takie proste, jak się na pozór wydawało.

Minęło parę godzin zanim znów siedzieli w salonie, tym razem jednak w towarzystwie Fairchilda i
Ricka, którzy od czasu kolacji zapamiętale dyskutowali o sztuce i technikach malarskich. Ośmielony
dwoma kieliszkami wina oraz szklanką brandy Rick obsypał prace Kirby zaskakująco wyszukanymi
komplementami. Uszy Philipa Fairchilda poczerwieniały.

- Dziękuję ci, Rick. - Uśmiechnęła się czarująco. - Na pewno chciałbyś zobaczyć najnowszą pracę
papy. To jakiś ptak, rzeźbiony w glinie, prawda, papo?

- Jakiś ptak? Jakiś ptak? - Jej ojciec poderwał się na równe nogi. - To jastrząb, ty niewdzięczna
córko! Jastrząb, najprawdziwszy ptak drapie ny.

Rick, przyzwyczajony do ich rozlicznych sporów, próbował załagodzić sytuację.

- Bardzo chętnie zobaczę pańską rzeźbę, Panie Fairchild - zapewnił solennie.

- Z przyjemnością ci ją poka ę. - Gospodarz dopił drinka. - Zamierzam podarować ją galerii
Metropolitan.

Kirby prychnęła.

- Naśmiewasz się z rodzonego ojca? - oburzył się.

- Nie masz zaufania do tych rąk? - Podniósł dłonie.

- Do tych samych rąk, które trzymały cię tu po twym narodzeniu?

- Ale nigdy nie przeczyłam, e twoje dłonie to ósmy cud świata - zapewniła. - Ale zauwa yłam, e masz
problem z konstrukcją rzeźby. Nie martw się - pocieszyła. - Parę lat praktyki i nabierzesz
doświadczenia.

- Ja mam problem z konstrukcją rzeźby, tak?

background image

- powtórzył, mru ąc oczy. - Ja? Zaraz ci poka ę.

Sięgnąwszy do szuflady komody, wyjął kilka nieu ywanych talii kart, a następnie bezceremonialnie
przeło ył porcelanę i cenne szkło ze stolika na podłogę.

- Patrz i podziwiaj - nakazał, wysypując pierwszą talię, po czym zaczął stawiać karty, oparte jedna o
drugą w formie łuków. - Proszę, pewna ręka i czujne oko - pochwalił samego siebie, formując parter
zamku z kart.

- No to mamy z nim spokój przynajmniej na godzinę - zauwa yła pogodnie Kirby, po czym zajęła
Ricka rozmową na temat wspólnych znajomych.

Pogawędka toczyła się przez ponad godzinę, a Fairchild wcią budował zamek, nie odzywając się do
nikogo, poza sobą samym.

- Kirby, pójdę ju chyba się poło yć - oznajmił wreszcie Rick. - Chciałbym jutro zacząć pracę z
samego rana.

Kirby wyszła razem z nim, aby sprawdzić, czy wszystko w jego pokoju przygotowane.

- Fascynująca istota z tej mojej córki - zauwa ył niespodziewanie Fairchild, gdy zostali sami.

- To prawda, fascynująca - przyznał Adam, podchodząc do stolika, aby przyjrzeć się konstrukcji.

- Oczywiście domyślasz się, e jest taka miła dla Ricka, bo nie chce go zranić -

wyjaśnił, nie odrywając spojrzenia od karty, którą za pomocą dwóch palców kładł na kolejnym
piętrze budowli. - Jest silną i niezale ną kobietą, ale gdy w grę wchodzą uczucia, jest niesłychanie
wra liwa.

Adam odniósł wra enie, e karty na stoliku układają się w kształt domu, w którym się znajdowali.

- Jest kilka osób, dla których Kirby poświęciłaby wszystko - ciągnął Fairchild. - Do tej grupy nale y
Rick, a tak e Melanie i Harriet. No i ja. Tak, ja - powtórzył miękko. - W

związku z tym historia z Rembrandtem jest dla niej taka trudna. Kirby jest rozdarta pomiędzy
miłością i lojalnością wobec mnie oraz wobec kobiety, która przez tyle lat zastępowała jej matkę.

- Có , wcale jej tego nie ułatwiasz - zarzucił mu Adam, zwalczywszy chęć zdemolowania karcianej
konstrukcji. - Dlaczego nie wyjaśnisz jej tej sytuacji? Mo e zrozumie?

- Czasem lepiej yć w nieświadomości. W tym przypadku, im mniej wie, tym lepiej dla niej.

- Nie wiem, czy to najlepsze podejście - wyraził wątpliwość Adam.

- W obecnej sytuacji chyba najlepsze - ocenił Fairchild. - Domyślam się, e zgodziła się wyjść za
Stuarta, bo uwa ała, e nigdy nie spotka mę czyzny, którego mogłaby pokochać całą sobą. Oczywiście,

background image

to kompletna bzdura. - Sięgnął po swego drinka, przypatrując się z zadowoleniem karcianej
konstrukcji. - Kirby potrafi kochać z wyjątkowym poświęceniem i oddaniem, a kiedy kocha, jest
szczególnie wra liwa. - Po raz pierwszy od jakiegoś czasu spojrzał Adamowi prosto w oczy. - Po
śmierci matki była kompletnie zdruzgotana. Nie chciałbym drugi raz zobaczyć jej w takim stanie.

Adam długo się zastanawiał, co w tej sytuacji powiedzieć.

- Nie chcę jej skrzywdzić - wyznał wreszcie. - Zrobię wszystko, eby oszczędzić jej wszelkich
rozczarowań i cierpienia.

Fairchild przyjrzał mu się uwa nie.

- Wierzę ci - oznajmił wreszcie. - Mam nadzieję, e uda ci się uchronić ją przed cierpieniem, Ale
niewiele mo esz zrobić, prawda? Teraz jest ju za późno, by zmieniać reguły gry.

- Wiesz, po co tu jestem, prawda? - domyślił się, spoglądając na zarumienioną twarz Philip.

Fairchild z cichym śmiechem powrócił do budowania konstrukcji z kart.

- Załó my na razie, e przyjechałeś tu malować i obserwować. - Poło ył kolejną kartę.

- Idź do niej. Masz moje błogosławieństwo, jeśli go potrzebujesz. Zadanie niemal skończone,
wkrótce będziemy musieli zająć się jego konsekwencjami. Mam dla ciebie jedną radę, mój chłopcze:
jeśli chcesz ją zatrzymać przy sobie, bądź równie uparty, jak i ona.

Kirby powoli przeciągała szczotką po włosach, przysłuchując się cichej muzyki jazzowej.

Słysząc stukanie do drzwi, westchnęła głęboko.

- Rick, proszę, idź do łó ka - zasugerowała. - Jutro nie będziesz mógł mi spojrzeć w oczy.

Adam otworzył drzwi. Na chwilę zatrzymał się, przypatrując się siedzącej przy toaletce kobiecie,
odzianej w be owy jedwab i kremową koronkę. Bez słowa zamknął za sobą drzwi i zablokował
zamek.

- Ojej - westchnęła, odło ywszy szczotkę.

- W dzisiejszych czasach kobieta nie mo e być nigdzie bezpieczna.

Podszedłszy bli ej, Adam przykucnął i otoczył ją ramionami.

- Przechodziłem tędy, więc pomyślałem, e zajrzę. - Gdy uśmiechnęła się, pocałował

ją lekko.

- Kocham cię, Kirby. Kocham cię bardziej ni cokolwiek i kogokolwiek na świecie.

background image

Proszę cię, pamiętaj o tym.

- Postaram się zapamiętać, ale nic nie zaszkodzi, jak mi od czasu do czasu przypomnisz - wyszeptała
prosto w jego usta. - A mo e... - Odsunęła się o krok, po czym powoli zaczęła rozluźniać jego krawat.
- Mo e to ja ci powinnam przypomnieć, e cię kocham?

Przyglądał się, jak krawat spada na podłogę.

- To całkiem niezły pomysł - ocenił, gdy zsuwała mu z ramion marynarkę.

- Masz dziś za sobą pracowity dzień. - Rzuciła marynarkę w kierunku fotela. - Mo e powinnam cię
trochę porozpieszczać?

- Czemu nie...

Poprowadziła go do łó ka, po czym lekko pchnęła, dając tym samym sygnał by się poło ył, a
następnie zdjęła mu buty i skarpetki.

- Rozpieszczanie w małych dawkach bywa bardzo po yteczne - zauwa yła, masując mu stopy.

Na zmianę delikatny oraz silny dotyk jej dłoni sprawiał mu ogromną przyjemność, był

jednocześnie relaksujący i podniecający, tak e Adam nie mógł się zdecydować, czy le eć i
rozkoszować się, czy mo e raczej przejąć inicjatywę. Zanim jednak zdą ył rozwa yć obydwie opcje,
Kirby pochyliła się i zaczęła rozpinać jego koszulę.

- Czy ju zdą yłam powiedzieć, e wszystko mi się w tobie podoba? - zapytała, wyciągając poły
koszuli zza paska spodni.

- Nie przypominam sobie.

Leniwym ruchem przesunęła dłonie wzdłu jego nagiej klatki piersiowej.

- Podoba mi się to, jak wyglądasz. - Zsunęła mu koszulę z ramion. - Podoba mi się twój zapach. -
Pochyliła się, by pocałować go w policzek. - Podoba mi się twój sposób myślenia. - Pocałowała go
w brodę. - I podoba mi się, jak smakujesz. - Powoli zsunęła mu spodnie z bioder. - Nic bym w tobie
nie zmieniła. Kiedyś myślałam, e nigdy nie spotkam mę czyzny, który odpowiadałby mi w stu
procentach. Na szczęście myliłam się.

Gdy jej usta dotknęły jego warg, Adam otoczył ją ramionami i przytulił tak mocno, jak tylko się dało.
Była jego, bezwarunkowo, bez udawania, chciała do niego nale eć i wcale tego nie ukrywała. Czuł
się rozpieszczony, doceniony, był jej niezmiernie wdzięczny za tę miłość, jaką mu okazywała. Za
wszelką cenę pragnął ją uszczęśliwić, tak by nie miała wątpliwości co do jego uczuć.

Kirby nie wątpiła nawet przez moment, e ją kochał, czytała to w jego dotyku i w jego pieszczotach.
Czuła się przy nim bezpieczna, wiedziała, e nie tylko obroni ją w

background image

niebezpieczeństwie, ale zaakceptuje jej yciowe wybory, nie będzie oczekiwał, aby się dla niego
zmieniła.

Jeszcze nigdy Adam nie był z kobietą, która by obdarzyła go taką czułością, która pieściłaby go tak
delikatnie i z tak ogromnym oddaniem. Tak bardzo pragnął jej się odwzajemnić, dać jej rozkosz,
jakiej jeszcze nigdy nie doznała. Marzył o tym, aby ta chwila nigdy się nie skończyła, by tak mógł
trzymać ją w ramionach w nieskończoność. Z

westchnieniem wtulił twarz w jej miękkie, puszyste włosy...

Chwila trwać nie chciała. Tuląc Kirby do siebie, Adam ze smutkiem rozmyślał o tym, co powiedział
Fairchild, a tak e o tym wszystkim, co musiał oraz czego nie mógł zrobić. Nie wiedział nawet, ile
czasu mu pozostało.

- Adamie... - wyszeptała Kirby, ale poło ył palec na jej ustach.

- Proszę, nic nie mów. - Pogładził ją po policzku. - Chcę cię zapamiętać taką, jak w tej chwili, odprę
oną, jeszcze rozpaloną miłością, z promieniami księ yca we włosach.

Tak bardzo się obawiał, e ju nigdy nie zobaczy jej w takiej sytuacji, e nigdy nie poczuje ciepła jej
ciała, e nie ujrzy jej uśmiechniętych oczu tu , tu przy jego twarzy.

Przera ony, przycisnął ją mocno do siebie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przed upływem trzydziestu minut Kirby miała ju dosyć pozowania, ale nakazała sobie cierpliwość,
poniewa zobowiązawszy się, i poświęci Adamowi dodatkowe dwie godziny, chciała dotrzymać
słowa. Aby nie rozmyślać o tym, jak długo jeszcze ma stać bezczynnie, skupiła się na obmyślaniu
konstrukcji rzeźb, które chciała w najbli szym czasie wykonać.

Ciepłe promienie słoneczne, padające przez wysokie okna pracowni, rozleniwiły ją na tyle, e parę
razy jej świadomość odpłynęła.

- Kirby! - Adam zawołał po raz trzeci, zanim spojrzała na niego, mrugając powiekami.

- Czy mogłabyś zaczekać z drzemką do zakończenia sesji?

- Przepraszam. - Uśmiechnęła się z lekkim za enowaniem. - Zamyśliłam się.

- Skoro myślenie tak cię nu y, to mo e na jakiś czas daj sobie z tym spokój - mruknął.

- Przechyl głowę na prawo, tak jak prosiłem. Ciągle zmieniasz pozycję.

- Dręczyciel - odparowała, ale posłusznie przechyliła głowę.

Adam malował z entuzjazmem, bez wytchnienia, gdy za wszelką cenę chciał zdą yć z dokończeniem

background image

obrazu zanim podejmie jakiekolwiek kroki, zmierzające do wypełnienia zadania, z jakim przysłał go
McIntyre.

- Lepiej się przyzwyczaj do pozowania - poradził.

- Mam ju parę nowych pomysłów, które chcę zrealizować po ślubie.

Zakręciło jej się w głowie. Poczuła się do tego stopnia słabo, e nie była w stanie utrzymać dłoni na
biodrach, więc opuściła ramiona.

- Na litość boską, Kirby! - achnął się. - Co ci jest?

- Podniósłszy spojrzenie, zaniepokoił się jej wyglądem.

- Nie sądziłam... Nie wiedziałam, e... - wyjąkała, dotykając dłonią do skroni. -

Potrzebuję chwili przerwy.

Czuła się dziwnie, jak gdyby nagle zabrakło jej powietrza. Miała wra enie, e coś jej odebrało siłę do
trzymania się prosto.

Adam przypatrywał jej się spod zmarszczonych brwi. Nie wyglądała najlepiej, na jej policzki
wypłynęły nienaturalne rumieńce, a poza tym wyglądała, jak gdyby za chwilę miała stracić
równowagę.

- Źle się czujesz? - zapytał, podchodząc i obejmując ją w talii.

- Nie. - Pokręciła głową. - Jestem tylko trochę zmęczona. - Wciągnęła głęboko powietrze. - Nie
wiedziałam, e chcesz się ze mną o enić.

- Kocham cię, Kirby - powiedział łagodnie.

- Uznałaś mnie kiedyś za konwencjonalnego - przypomniał, gładząc ją po włosach. -

Tak, jestem tradycjonalistą, uwa am, e jeśli dwoje ludzi się kocha naturalną konsekwencją jest mał
eństwo.

Ledwie skończył to mówić, wpadł w przestrach, e być mo e nie czuje się gotowa do ślubu z nim i e
swą przedwczesną propozycją popsuł wszystko.

- Chcę być z tobą do końca ycia - wyznał, gdy podniosła na niego zdziwione spojrzenie. - Ale nie
będę na ciebie naciskał. Być mo e powinienem wybrać lepszy czas i miejsce na takie propozycje...

- Nie o to chodzi. - Dotknęła dr ącą dłonią jego policzka. - Otrzymałam ju do tej pory kilka
propozycji mał eństwa, ale... - W jej oczach zalśniły łzy. - Ale adnej z nich nie oczekiwałam jak
twojej. Nie wiem, czemu tak reaguję.

background image

Odetchnąwszy z ulgą, przytulił ją do siebie.

- Wezmę to za dobrą monetę. - Uśmiechnął się.

- Choć nie pogniewałbym się, usłyszawszy proste „tak,,.

- Wiesz przecie , e nie mam w zwyczaju robić prostych rzeczy.

Nagle pracownia zawirowała przed jej oczami.

- Kirby! - zawołał Adam, w ostatniej chwili ratując ją przed upadkiem. - Dobry Bo e, przecie tu
śmierdzi gazem! - zorientował się nagle. - Musisz natychmiast wyjść na świe e powietrze. Idź! -
Popchnął ją w kierunku drzwi, a sam pochylił się nad gazowym grzejnikiem.

Chwiejnym krokiem ruszyła ku drzwiom, które wydawały jej się odległe o kilometr, a nie zaledwie
kilka metrów. Pokonawszy tę odległość, miała jedynie tyle siły, aby się oprzeć plecami o drzwi,
dysząc cię ko. Powietrze w tej części pomieszczenia wydawało jej się znacznie czystsze, więc
napełniwszy nim płuca, nacisnęła klamkę. Drzwi nie ustąpiły.

- Na Boga, czemu nie wychodzisz? - zdenerwował się Adam, który sam zaczynał czuć się dziwnie. -
Uciekaj, gaz ulatnia się coraz bardziej.

- Nie mogę otworzyć drzwi - poskar yła się, szarpiąc za klamkę.

Podbiegł do niej i odsunąwszy ją, sam próbował otworzyć, niestety bezskutecznie.

Niewiele myśląc, sięgnął po krzesło i uderzył nim w okno. Na szkle pokazała się rysa, ale nie pękło,,
więc uderzy jeszcze raz i jeszcze raz, a w końcu szyba roztrzaskała się na drobne kawałki. Szybko
wrócił pod drzwi i podtrzymując Kirby w talii, poprowadził ją w kierunku okna.

- Oddychaj - nakazał, przytrzymując jej głowę tu nad wystającym, niebezpiecznie ostrym kawałkiem
szkła.

- Ktoś nas tu zamknął, prawda? - zapytała wreszcie, zaczerpnąwszy klika głębokich oddechów.

Była inteligentną kobietą, wiedział więc, e nie uwierzy, gdy będzie zaprzeczał.

- Na to wygląda - przyznał.

- Mo emy krzyczeć, ale i tak nikt nas nie usłyszy, jesteśmy za bardzo odizolowani od reszty domu.
Chyba nie mamy innego wyjścia, jak czekać, a ktoś zacznie nas szukać.

- Gdzie jest zawór doprowadzający gaz do grzejnika? - spytał niecierpliwie Adam.

- Zawór? - powtórzyła, przyciskając palce do zamkniętych powiek. - Nie mam pojęcia, zawsze po
prostu włączam grzejnik, gdy się zrobi zimno. Czekaj... Na tyłach kuchni są zbiorniki gazu, po jednym
na ka dą wie ę.

background image

- Musimy stąd jak najszybciej wyjść - zarządził Adam, zerkając z niepokojem na grzejnik.

- Ale jak? Drzwi zamknięte, a skoku w cynie Jamiego chyba nie prze yjemy - odparła, spoglądając na
le ące wśród kwiatów roztrzaskane krzesło.

Odnalazłszy przycisk, Adam uruchomił mechanizm, otwierający wejście do labiryntu korytarzy.

- Tędy. - Wskazał ruchem dłoni.

- O, nie, nie idę! - zaparła się. - Za adne skarby świata! - Potrząsnęła głową, gdy pociągnął ją za
łokieć.

- Nie wygłupiaj się!

Ju udało mu się ją przyciągnąć w pobli e otworu w ścianie, gdy ostatkiem sił

wyszarpnęła się.

- Idź sam, ja tu poczekam, a wrócisz i otworzysz drzwi - oświadczyła stanowczo.

- Posłuchaj mnie! - Potrząsnął jej ramionami.

- Nie wiem, ile czasu zajmie mi odnalezienie drogi w tej ciemności. Zanim zdą ę wrócić po ciebie,
mo esz ju nie yć, nałykałaś się du o gazu! Poza tym to stary grzejnik, jeśli dojdzie do zwarcia, wie a
wyleci w powietrze.

- Nie wejdę! - zawołała, dr ąc z przera enia.

- Boję się, nie rozumiesz?

- Mam nadzieję, e w takim razie zrozumiesz mnie - mruknął, po czym wymierzył jej cios w szczękę,
tak e bezgłośnie osunęła mu się w objęcia.

Przerzuciwszy ją sobie przez ramię, wszedł do labiryntu. Zamykające się drzwi odcięły zarówno gaz,
jak i światło, więc musiał poruszać się po omacku. Najwa niejsze, by przebył bezpiecznie schody,
nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby się potknął i spadł razem z Kirby ze stromych
kamiennych stopni.

Słysząc szmer przebiegających szczurów, był nawet zadowolony, e Kirby była nieprzytomna, bo w
przeciwnym razie byłoby mu trudno nad nią zapanować. Nie miał

wątpliwości, e zwisające gęsto z sufitu pajęczyny tak e wpędziłyby ją w histerię.

Gdy ju pokonał wszystkie schody, okazało się, e odnalezienie działającego mechanizmu tak e było nie
lada wyczynem, gdy pierwszy przycisk nie funkcjonował.

Zakląwszy pod nosem, ruszył w poszukiwaniu kolejnego. Po kilkudziesięciu krokach natrafił

background image

na następny przycisk i mechanizm uruchomił się z charakterystycznym skrzypieniem.

Przedostawszy się przez wąski otwór, przez moment stał w miejscu, oślepiony promieniami
słonecznymi, zaraz jednak ruszył szybkim krokiem między pokrytymi białym płótnem sprzętami.

Na pierwszym piętrze natknął się na Cardsa, który szedł z naręczem czystej bielizny pościelowej.

- Zakręć dopływ gazu do pracowni Kirby - polecił, nie zwalniając kroku. - I nie pozwól się nikomu
tam zbli yć.

- Dobrze, panie Haines - odparł kamerdyner bez zbędnych pytań.

Zlazłszy się w pokoju Kirby, poło ył ją na łó ku, a następnie podszedł do okna, aby wpuścić świe e
powietrze. Ogarnęły go mdłości, tote wziął kilka głębokich oddechów. Gdy poczuł się lepiej,
powrócił do Kirby. Wcią le ała w bezruchu, tylko jej policzki z rumianych stały się blade.
Przestraszony, przyło ył kciuk do jej szyi, chcąc sprawdzić puls. Na szczęście serce biło rytmicznie,
więc poszedł do łazienki i zmoczył ręcznik zimną wodą, a następnie przetarł nim twarz Kirby.

Najpierw zakaszlała mocno, po czym otworzyła oczy i spojrzała na niego z wyrzutem.

- Uderzyłeś mnie!

Słysząc oburzenie w jej głosie, roześmiał się z ulgą.

- Uderzyłem? Ale skąd e znowu, ledwie cię dotknąłem.

- Akurat - mruknęła, siadając. Zakręciło jej się w głowie, ale zamknąwszy oczy, przeczekała
najgorsze objawy. - Nale ało mi się - przyznała z bladym uśmiechem. -

Przepraszam, e tak histeryzowałam.

- Wystraszyłaś mnie - westchnął, opierając czoło o jej policzek. - Jesteś chyba jedyną kobietą, która
w przeciągu pięciu minut otrzymała propozycję mał eństwa i cios w szczękę.

- Komplikacje to moja specjalność. - Poło yła głowę na poduszkach. - Odciąłeś dopływ gazu?

- Cards się tym zajął.

- Świetnie. - Zaczęła nerwowo skubać narzutę. - To chyba pierwszy raz ktoś próbował

mnie zabić.

Fakt, e zdawała sobie z tego jasno sprawę, bardzo ułatwiał sprawę, przynajmniej Adam nie musiał
jej tego uświadamiać.

- Najpierw zadzwonimy po lekarza. - Pogładził ją po policzku. - A potem na policję.

background image

- Nie potrzebuję lekarza. Trochę mi się kręci w głowie, ale to przejdzie. - Ujęła jego dłoń obydwoma
rękami. - I wiesz, e nie mo emy zadzwonić na policję.

- Kirby, to standardowe postępowanie w przypadku próby zabójstwa - wyjaśnił, widząc upór w jej
oczach.

- Będą zadawać irytujące pytania i szperać po całym domu. - Skrzywiła się. -

Widziałam to w filmach.

- To nie film, to ycie! - achnął się. - Kirby, przecie mogłaś zginąć. Gdybyś była tam sama, ju byłoby
po Tobie! Nie pozwolę, eby następna próba mu się powiodła.

- A więc myślisz, e to Stuart? Mo e masz rację, choć nie sądziłam, e jest wystarczająco przebiegły. Z
drugiej strony, to tylko domysły, nie mo emy mu nic udowodnić.

- To się jeszcze oka e - mruknął.

Z tęsknotą myślał o chwili, gdy uda wreszcie dostanie Hillera w swoje ręce i odpłaci mu za
wszystko, co jej uczynił.

- Nie wiedziałam, jakie to przyjemne, gdy się ma ądnego krwi obrońcę. - Pogłaskała go po policzku.
- Po co mi policja, skoro mam ciebie?

- Nie próbuj mnie wymanewrować.

- Wcale nie próbuję - spowa niała. - Przecie wiesz, e nie mo emy wezwać policji.

Nie byłabym w stanie odpowiedzieć na większość ich pytań. Papa musi najpierw zakończyć sprawę
Rembrandta, inaczej naraziłabym go na powa ne kłopoty. Za nic nie podejmę tego ryzyka.

- Twój ojciec nie pójdzie do więzienia - zapewnił. Był gotów uczynić wszystko, co w jego mocy,
aby Philip Fairchild nie znalazł się w więzieniu, nie mógł jednak tego teraz powiedzieć. - Czy
sądzisz, e ojciec kontynuowałby swoją... działalność, gdyby wiedział o tym, co się stało?

- Nie jestem w stanie przewidzieć jego reakcji. Nie wiem, czy ze złości nie zniszczy Rembrandta
albo nie zaatakuje Stuarta. Proszę, nie mów mu na razie nic. - Spojrzała na niego błagalnie. - Pozwól,
e sama mu to powiem, na swój sposób. Poza dziś wieczorem na kolację przychodzą Harriet i
Melanie.

- Jak on mo e siedzieć z Harriet przy jednym stole, skoro ukradł jej obraz - obruszył

się Adam. - Jak w ogóle mógł zrobić coś takiego przyjaciółce?

- Nie wiem - odparła krótko, spuściwszy powieki, aby nie zobaczył bólu w jej oczach.

- Przepraszam - zreflektował się.

background image

- Nie przepraszaj, masz prawo zadawać takie pytania. Uwa am, e i tak do tej pory zachowujesz się
cudownie - pochwaliła.

- Wcale nie - zaprotestował, przyciskając opuszki palców do zamkniętych powiek.

- Pozwól, e ja to ocenię. I daj mi jeszcze jeden dzień. - Ujęła go za nadgarstki, czekając, a opuści
dłonie. - Daj mi dzień. Obiecuję, e porozmawiam z papą. Mo e uda mi się wszystko wyprostować.

- Dobrze, masz jeden dzień - zgodził się niechętnie. - Jeden dzień i ani chwili dłu ej.

Jutro opowiesz ojcu o tym, co się stało, z najdrobniejszymi szczegółami. Jeśli nie zgodzi się załatwić
sprawy Rembrandta, spróbuję go przekonać.

- Zgoda.

- A ja zajmę się Hillerem.

- Chyba nie będziesz się z nim bił?!

- A czemu nie? - Uniósł brwi.

- Nie chce, eby cię posiniaczył - wyjaśniła.

- Dziękuję, e masz we mnie taką wiarę - roześmiał się.

- Mój ty bohaterze! - zawołała, zarzucając mu ramiona na szyję. - Jestem pewna, e będzie bał się
ciebie tknąć.

- Przepraszam, panno Fairchild.

- Tak, Cards? - Uśmiechnęła się do stojącego w drzwiach kamerdynera.

- Zdaje się, e krzesło wyleciało przez okno pani pracowni. Niestety, wylądowało na klombie cynii -
poinformował.

- Tak, wiem, Podejrzewam, e Jamie jest bardzo niezadowolony.

- Bardzo.

- Strasznie mi przykro, Cards - westchnęła. - Mo e nowa kosiarka go udobrucha. Czy mógłbyś
zatroszczyć się o nowe okno?

- Oczywiście. - Kamerdyner skinął głową.

- I wymień ten przestarzały grzejnik na coś nowoczesnego - dorzucił Adam.

Kątem oka spostrzegł, jak Cards szuka wzrokiem potwierdzenia u Kirby.

background image

- Jak najszybciej, proszę - poparła go. Skinąwszy głową, kamerdyner wycofał się z pokoju.

- Odpocznij trochę - polecił, opuszczając ją z powrotem na poduszki.

- Ale ja się ju dobrze czuję! - zaprotestowała.

- Chcesz, ebym ci znowu przyło ył? - zagroził ze śmiechem. - Odpocznij, bo inaczej będę musiał
wezwać lekarza.

- Szanta ysta - mruknęła. - A mo e chciałbyś poodpoczywać razem ze mną? -

zaproponowała, podnosząc się, aby pocałować go w usta.

- Ju ja widzę ten odpoczynek.

- No dobrze, zdrzemnę się pół godziny - ustąpiła.

- Świetnie. - Wstał. - Wrócę po ciebie.

- Będę czekać. - Uśmiechnęła się.

Adam obserwował z okna w salonie zachód słońca. Czuł się zmęczony utrzymywaniem pozorów, a
tak e półprawdami i kłamstwami. To się musi jak najszybciej skończyć, pomyślał. Jutro. Wymusi na
Fairchildzie rozwiązanie sprawy oraz opowie Kirby o wszystkim, o McIntyre, o zadaniu i wszystkim
innym. Jeśli jej tego nie powie, mo e zapomnieć o jakichkolwiek szansach u niej, gdyby przypadkiem
dowiedziała się o wszystkim.

Zgodnie z obietnicą udał się do jej pokoju. Stanąwszy pod drzwiami, usłyszał szum wody, a tak e
wesołe nucenie. Odetchnął z ulgą. Przez moment rozwa ał dołączenie do niej, ale przypomniał sobie,
jaka była blada i zmęczona, tote postanowił odło yć to na bardziej sprzyjającą porę.

- Gdzie jest to okropne dziewczynisko? - zapytał Fairchild, stając za jego plecami. -

Cały dzień się gdzieś chowa.

- Kąpie się - poinformował Adam.

- Mam nadzieję, e ma przekonywujące wytłumaczenie. - Z naburmuszoną miną Philip poło ył dłoń na
klamce.

- Wytłumaczenie czego? - zainteresował się Adam.

- Zaginięcia moich butów.

- Wątpię, eby je miała.

- Skandal! - zagrzmiał Fairchild. - Człowiek wbija się w garnitur, dusi krawatem, a tu nagle się

background image

okazuje, e nie ma butów.

- A pytałeś mo e Cardsa? - podsunął Adam.

- Cards nie dałby rady wcisnąć swych wielkich angielskich stóp w moje buty. -

Zmarszczył czoło. - Z drugiej strony, to przecie on miał mój smoking.

- Otó to.

- Ten człowiek to prawdziwy kleptoman - skar ył się Fairchild. - Na twoim miejscu, Adamie,
sprawdziłbym, czy nie zginęły mi slipki. Za pół godziny podajemy w salonie koktajle, nie spóźnij się.

Adam poszedł się przebrać. Wiązał właśnie krawat, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

Zanim zdą ył się odezwać, w drzwiach stanęła Kirby. Ubrana w obcisły kombinezon z połyskliwego,
miękko układającego się czarnego materiału, wyglądała wyjątkowo ponętnie.

Pięć złotych łańcuszków, otaczających jej talię, dodawało jej egzotycznej elegancji.

Świadoma wra enia, jakie na nim zrobiła, uśmiechnęła się lekko, po czym przybrała kuszącą pozę.

- Witaj, sąsiedzie.

Kołysząc biodrami, podeszła do niego. Ująwszy ją pod brodę, Adam uniósł jej twarz.

Makija zdradzał rękę artystki, doświadczonej w optymalnym doborze kolorów. Ró , podkreślający
owal twarzy, nało ony był perfekcyjnie, zaś szminka idealnie dobrana do odcienia jej karnacji.

- Wyglądasz ju lepiej - ocenił.

- Stać się na lepsze komplementy.

- Jak się czujesz?

- Czułabym się du o lepiej, gdybyś przestał się tak ciągle dopytywać o moje zdrowie, jak gdybym
cierpiała na jakąś śmiertelną chorobę. - Zarzuciła mu ramiona na szyję. - I gdybyś mnie pocałował,
jak nale y.

Pochyliwszy się najpierw musnął wargami jej powieki, następnie skronie, a dopiero potem dotknął
jej ust.

- Kocham cię - wyszeptała, nie otwierając oczu. - Nie wiem, czy wystarczy mi ycia, eby ci to
dostatecznie okazać.

- Mamy przed sobą jeszcze wiele lat. - Odsunął ją lekko, aby móc podnieść do ust jej dłonie. - Całe
ycie razem.

background image

- Niestety będziemy musieli chyba zaraz zejść do salonu, bo Harriet i Melly powinny się zjawić lada
chwila - westchnęła.

- Szczerze mówiąc, wolałbym tu z tobą zostać i kochać się do samego świtu.

- Nie kuś mnie, jeśli nie chcesz, ebym rzuciła ci wyzwanie - ostrzegła ze śmiechem. -

Poza tym odkąd powiedziałam Harriet, e pomogłeś mi z Tycjanem, uwa a cię za ósmy cud świata i
nie chciałabym, ebyś stracił w jej oczach, spóźniając się na kolację.

- W takim razie chodźmy czym prędzej - zdecydował, podając jej ramię.

Z pozoru Kirby wydawała się kipieć energią, jak zwykle artowała, droczyła się z ojcem, ywo
uczestniczyła w dyskusji na temat współczesnej sztuki, jednak e Adam z niepokojem obserwował
ślady silnych prze yć, jakie dostrzegał na jej twarzy mimo starannego makija u. Mimo najlepszych
starań, nie była w stanie ukryć przed nim bladości policzków ani lekkich cieni pod oczami.

- Adamie. - Harriet ujęła go pod rękę, gdy przechodzili z jadalni do salonu. - Nie mogę się doczekać,
kiedy wreszcie zobaczę portret Kirby.

- Ju wkrótce - zapewnił. - Gdy tylko gotowy, będziesz pierwszą osobą, której go poka ę.

- Domyślam się, e nie uda mi się więcej wytargować, prawda? - westchnęła. - Usiądź

przy mnie - poleciła, rozkładając suto marszczoną spódnicę na sofie. - Kirby pozwoliła mi z tobą
poflirtować.

Uwagi Adama nie uszedł delikatny rumieniec, który wypłynął na policzki Melanie, zawstydzonej
bezpośredniością matki.

- Chyba nie potrzebujemy jej zezwolenia? - roześmiał się, całując dłoń Harriet.

- Czy zechcesz przyjąć naszyjnik z krokodylich zębów jako dowód mojej wdzięczności?

- Na litość boską, mamo! - wtrąciła się Melanie.

- Czemu niby Adam miałby przyjąć takie okropieństwo?

- Bo jest dobrze wychowany - odparowała.

- Adam zgodził się, ebym jako pierwsza pokazała portret Kirby w naszej galerii.

Chcę mu się jakoś odwdzięczyć.

Adam spojrzał na nią z podziwem. Harriet wykazała się imponującym refleksem.

Domyślił się, e Melanie nie ma pojęcia o niezwykłym hobby matki i Philip Fairchilda. Nie miał

background image

wątpliwości, e nawet gdyby ją wtajemniczono, nie wykazałaby tyle zrozumienia, co Kirby.

- Panie Fairchild, pański jastrząb wygląda bardzo obiecująco - odezwał się wreszcie Rick, który od
początku kolacji nie wypowiedział ani słowa.

- Ach, dziękuję! - uradował się Fairchild i zaczął długi, szczegółowy wykład na temat zastosowania
suwmiarki w procesie rzeźbienia.

- No to Rick wpadł po uszy - zawyrokowała Kirby.

- Papa nie ma litości dla osób, które wyka ą zainteresowanie jego pracą.

- Nie wiedziałam, e wuj Philip zajął się rzeźbą - wtrąciła się Melanie.

- Tylko nie wdawaj się z nim w rozmowę na ten temat, bo nigdy się nie wyrwiesz z jego szponów -
poradziła Kirby, przypatrując się jej eleganckiej wrzosowej sukni. - Melly, zastanawiałam się
ostatnio, czy nie zgodziłabyś się zaprojektować dla mnie sukni. Melanie podniosła na nią wyraźnie
zaskoczone spojrzenie.

- Bardzo chętnie, przecie namawiam cię od lat, tylko zawsze odmawiałaś, bo nie cierpisz
przymiarek.

Rzeczywiście, Kirby nie cierpiała stać bezczynnie, podczas gdy upinano na niej materiał, ale suknia
ślubna to zupełnie inna historia. Postanowiła jednak na razie nic nie wspominać na ten temat, chciała,
aby ojciec jako pierwszy dowiedział się o jej planach.

- To prawda, zwykle kupuję gotowe rzeczy, które wpadną mi w oko.

- Zauwa yłam - westchnęła Melanie, przewracając oczami. - A więc to jakaś specjalna okazja?

- Postanowiłam zacząć cię naśladować - odparła wymijająco. - Wiesz przecie , e zawsze cię
podziwiałam. Czy sądzisz, e udałoby ci się zaprojektować suknię, w której wyglądałabym grzecznie i
skromnie?

- Grzecznie i skromnie? - Harriet powtórzyła z rozbawianiem. - Moja droga, Melanie jest bardzo
utalentowana, ale nie jest cudotwórczynią. Nawet jako mała dziewczynka w tej muślinowej sukience
na portrecie wyglądałaś tak, jakbyś potrafiła przechytrzyć najbardziej szczwanego lisa. Philipie,
musisz mi koniecznie po yczyć ten portret Kirby, ebym go mogła wywiesić w galerii.

- Zobaczymy. - Oczy Fairchilda zalśniły. - Musisz mnie trochę ponamawiać, jestem do niego bardzo
przywiązany. Poza tym jest cenniejszy ni by się wydawało - dodał, nalewając sobie drinka.

- Chyba do końca ycia będzie mi wypominał, e kazałam sobie zapłacić za pozowanie. - Kirby
uśmiechnęła się pogodnie. - Zapomina, e tylko raz zmusiłam go do wypłacenia honorarium.

- Bo tylko raz udało mi się namówić cię do pozowania - przypomniał jej ojciec. - A Melly pozowała
mi za darmo, z dobroci serca.

background image

- To dlatego, e Melly ogólnie jest milsza ode mnie - podsumowała Kirby. - A ja lubię być
samolubna.

Gdy wieczór dobiegał końcowi, a Harriet i Melanie zbierały się do wyjścia, ból głowy sprawiał, e
Kirby ledwie widziała na oczy. Miała nadzieję, e sen pozwoli jej pozbyć się tej przykrej
dolegliwości. Jak się okazało, Adam podzielał jej zdanie, gdy ledwie za gośćmi zamknęły się drzwi,
pociągnął ją za ramię w kierunku schodów, nic sobie nie robiąc z towarzystwa jej ojca i Ricka.

- Marsz do łó ka - zarządził.

- Nie powinieneś raczej ciągnąć mnie za włosy, a nie za ramię?

- Mo e następnym razem, gdy moje zamiary będą mniej niewinne ni dziś - odparł. -

Masz się wyspać - nakazał, zatrzymując się przy jej drzwiach.

- Ju ci się znudziłam? - udawała ura oną.

W następnej chwili pocałował ją mocno i namiętnie, tak e zmiękły jej kolana.

- Widzisz, jaki jestem tobą znudzony? Naprawdę, strasznie mam cię ju dość.

- Mo e jest coś, co mogłabym zrobić, eby to zmienić? - Wsunęła dłonie pod jego marynarkę.

- Tak, mo esz odpocząć. - Ujął jej ramiona. - To twoja ostatnia szansa, od jutra nie pozwolę ci spać
samej.

- To mam dziś spać sama? - Wydęła usta. Wcale nie było mu łatwo wrócić do siebie, z całej siły
pragnął pochwycić ją na ręce, wnieść do sypialni i kochać się z nią do utraty tchu, musiał jednak być
rozsądny za nich obydwoje. Poza tym chciał wykorzystać ten czas do rozwiązania zagadki, bo marzył,
aby wreszcie móc wszystko jej wyznać.

- Mo e cię to zdziwi, ale nie jesteś Superkobietą - zauwa ył pogodnie.

- Naprawdę? A to niespodzianka.

- Dlatego potrzebujesz porządnie się wyspać, eby nabrać sił. - Uścisnął mocno jej dłonie. - A jutro
porozmawiamy.

- O czym? - zdumiała się, bo pomimo zmęczenia dostrzegła w nim napięcie, którego przyczyn nie
pojmowała.

- Jutro się dowiesz. A teraz idź spać. - Pchnął ją lekko do środka. - Bo jeśli jutro rano nadal będziesz
się źle czuła, będę musiał zatrzymać cię w łó ku i rozpieszczać przez cały dzień.

- Obiecujesz? - Uśmiechnęła się zawadiacko.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Mimo najszczerszych chęci Kirby nie była w stanie zasnąć. Nie pomogło uklepywanie poduszki,
recytowanie w myślach nudnych wierszy ani te liczenie owiec. W odruchu rozpaczy włączyła stojące
obok łó ka radio i odszukała program, w którym nadawano muzykę kameralną. Mimo tych wysiłków
sen jakoś nie chciał nadejść.

Zrezygnowana, zaczęła się zastanawiać, co te mo e stanowić przyczynę jej bezsenności. Nie był to
strach - jeśli nawet Stuart chciał ją zabić, nie powiodło mu się. Poza tym miała Adama, więc nie
musiała się lękać. Nie, stanowczo nie był to strach.

Chodzi o Rembrandta, pomyślała olśniona. Od chwili gdy zobaczyła tego wieczoru Harriet, nie była
w stanie myśleć o niczym innym. Przecie Harriet była dla niej jak matka!

Gdy jako jedenastolatka zachorowała na grypę, to właśnie Harriet ją pielęgnowała i znosiła jej
humory. Jak więc mogła spać, wiedząc, e gdzieś w domu le y obraz, który nale y do Harriet, o czym
sama właścicielka nie ma zielonego pojęcia.

Przekręciwszy się na drugi bok, Kirby zdecydowała, e skoro ju nie mo e zasnąć, mo e równie dobrze
spo ytkować ten czas na próbę rozwiązania problemu. Była przekonana, e ojciec nie zrobiłby nic, co
mogłoby skrzywdzić Harriet. Mo e chodziło o zemstę na Stuarcie? Nie, niemo liwe - zerwała
zaręczyny podczas podró y Harriet do Afryki, a zamiany obrazów musieli dokonać du o wcześniej.
Na pewno nie chodziło o pieniądze ani o chęć posiadania tego obrazu we własnej kolekcji, Kirby
doskonale wiedziała, jaki pogląd ma ojciec w kwestii chciwości. Z drugiej strony, kradzie obrazu z
kolekcji przyjaciółki równie nie było w jego stylu.

Skoro nie potrafiła znaleźć powodu, mo e udałoby jej się odnaleźć sam obraz?

Zaczęła gorączkowo przypominać sobie wszystko, co ojciec powiedział jej na ten temat.

Obraz był ukryty w domu, w bezpiecznym miejscu, a ojciec stwierdził, e wło ył du o serca w
znalezienie odpowiedniej kryjówki... Gdzie to mogło być?!

Zirytowana, ponownie przekręciła się na drugi bok. Była naprawdę zmęczona, powinna starać się
zasnąć, a nie roztrząsać setki prawdopodobnych rozwiązań. Zamknąwszy oczy, ziewnęła szeroko.
Pomyślę o tym jutro, obiecała sobie, przykładając głowę do poduszki.

Niestety, jakieś bli ej niezidentyfikowane wspomnienie cały czas ją męczyło. Uło yła się na wznak.
Co te ojciec mówił Adamowi następnego wieczoru po zamianie obrazów Tycjana? Wchodząc do
pracowni, usłyszała coś, co wydało jej się teraz istotne. Coś o tym, e jej udział jest symboliczny... Co
te to mogło znaczyć?! Ju miała się poddać, gdy coś jej zaświtało w głowie.

- To przecie bardzo do niego podobne! - zawołała, zrywając się na równe nogi.

Chwyciwszy szlafrok, wybiegła na korytarz. Mo e powinna obudzić Adama i opowiedzieć mu o
swych podejrzeniach? Z drugiej strony, były to tylko domysły, być mo e niesłuszne, a przecie Adam

background image

tak e miał za sobą cię ki dzień. Lepiej będzie, jeśli obudzi go dopiero wtedy, gdy dowie się czegoś
konkretnego. Miała nadzieję, e się nie myli, bo w przeciwnym razie ojciec rozszarpie ją na kawałki!

Zanim zeszła do jadalni, pobiegła szybko do ojcowskiej pracowni, skąd zabrała terpentynę, szmatkę
oraz kilka gazet. Całą drogę odbyła po ciemku, bo nie chciała, aby ktoś zainteresował się, dlaczego
biega o tej porze po domu zamiast spać. Dopiero gdy dotarła do jadalni, włączyła światło, bo tam
mógł dotrzeć jedynie Cards, a on by nie kwestionował jej obecności.

Szybko rozło yła gazety na stole.

- Jesteś piekielnie sprytny, papo - wyszeptała, patrząc na swój portret. - W yciu bym nie wpadła na
to, e to kopia.

Zdjąwszy portret ze ściany, uło yła go na gazetach.

- Jest cenniejszy ni by się wydawało - powtórzyła słowa ojca. - Sprytne, bardzo sprytne. - Potarła
płótno szmatką, nasączoną terpentyną. - Wybacz mi, papo.

Wprawnym ruchem zdejmowała z prawego dolnego rogu płótna warstwy farby.

Zniknął podpis ojca, następnie jasnozielone tło trawy, a na końcu grunt. Pod nim zaś, tam, gdzie
powinno być ju tylko płótno, ukazało się ciemnobrązowe tło, a na nim litera, obok druga.
Wystarczyło.

- A niech to licho! - mruknęła do siebie. - Jednak miałam rację.

Poni ej stopy dziewczynki znajdował się autograf Rembrandta.

- No, papo, przeszedłeś samego siebie - zauwa yła z podziwem, zakręcając butelkę z terpentyną.

- Nikt by na to nie wpadł, e mógłbyś skopiować samego siebie.

- Nikt poza tobą - odezwał się znajomy głos. Odwróciła się na pięcie. Dobrze jej znana postać
poruszyła się w ciemnym korytarzu. Kirby nie bała się, ale zastanawiała się gorączkowo, jak ma to
wszystko wyjaśnić.

- U was spryt jest rodzinny, prawda?

- Podobno. - Uśmiechnęła się blado. - Pozwól, e wyjaśnię. Lepiej wyjdź z cienia i usiądź - poradziła.

- To długa... - Zamarła na widok wycelowanej w nią lśniącej lufy niedu ego pistoletu.

- Melly, o co chodzi?

- Zdziwiłaś się? To dobrze. - Z pełnym zadowolenia uśmiechem Melanie wycelowała pistolet w jej
głowę. - Mo e jednak nie jesteś a taka sprytna.

background image

- Proszę, odłó pistolet.

- Nie mam najmniejszego zamiaru. - Opuściła lufę na tyle, e teraz wycelowana była w klatkę
piersiową Kirby. - A jeśli się ruszysz, nacisnę spust.

- Melly, odłó to proszę i usiądź. - Nie bała się ani trochę, bo niby czemu miała się obawiać
dziewczyny, z którą się wychowywała. - Co ty tu robisz o tej porze?

- Po pierwsze, przyszłam, eby odnaleźć obraz, w czym mnie łaskawie wyręczyłaś. Po drugie, eby
dokończyć to, co mi się nie udało dziś rano.

- Dziś rano? - powtórzyła, robiąc krok w jej kierunku. Mechanizm pistoletu szczęknął

złowieszczo. - Melly...

- Rozumiem,

e pomyliłam się w obliczeniach, inaczej byłabyś ju martwa.

Zapomniałaś ju , e się świetnie orientuję w tych sekretnych korytarzach, prawda? Kiedy byłyśmy
małe, zmuszałaś mnie do wchodzenia do nich, pamiętasz. A wreszcie zepsuła ci się latarka i
przestałaś. Nie wiem, czy wiesz, ale to ja ci podmieniłam wtedy baterie. -

Roześmiała się złowieszczo. - Dziś rano odnowiłam znajomość z korytarzami. Kiedy ju upewniłam
się, e zabraliście się z Adamem do pracy, zeszłam na dół i odkręciłam zawór gazu. Włącznik
popsułam ju wcześnie.

- Chyba artujesz! - Kirby przeczesała palcami włosy.

- Mówię jak najbardziej powa nie.

- Ale dlaczego? - nie rozumiała.

- Głównie dla pieniędzy, oczywiście.

- Dla pieniędzy? - Nie wierzyła własnym uszom.

- Przecie nie brakuje ci pieniędzy.

- Tak ci się tylko wydaje - syknęła. - Właśnie e mi brakuje.

- Przecie nie chciałaś przyjąć pieniędzy od mę a.

- To on nie chciał mi dać ani grosza - poprawiła.

- Miał prawo, udowodnił mi zdradę. Zaproponował cichy, dyskretny rozwód, dzięki któremu nasza
reputacja nie ucierpiała. Zgodziłam się, zawsze ceniłam sobie dyskrecję. Stuart i ja byliśmy bardzo

background image

uwa ni.

- Stuart? - powtórzyła Kirby, masując skronie.

- Ty i Stuart?

- Tak, nie domyśliłaś się, prawda? Jesteśmy kochankami od trzech lat. - Melanie przybli yła się o
krok. - Opłacało nam się udawać, e jesteśmy tylko znajomymi.

Przekonałam Stuarta, eby ci się oświadczył. Twoje pieniądze bardzo by się nam obojgu przydały.
Poza tym dzięki temu mielibyśmy lepszy dostęp do twojego ojca.

- Czego chcecie od niego?

- Parę lat temu odkryłam to małe hobby jego i mojej matki, pomyślałam więc, e mogłabym jakoś spo
ytkować jego talent.

- Czyli kraść to, co nale y do twojej matki!

- Ech, nie bądź taka zasadnicza - achnęła się Melanie. - Twój ojciec przecie te ją wyrolował, a
potem do tego jeszcze i nas. Na szczęście bardzo mi ułatwiłaś sprawę. - Ruchem dłoni wskazała na
obraz.

- Powinnam się właściwie cieszyć, e nie udało mi się dziś rano. Gdyby nie ty, pewnie bym nadal
szukała.

- Melly, jak mogłaś zrobić coś takiego? - nie rozumiała Kirby. - Przecie całe ycie byłyśmy
przyjaciółkami.

- Przyjaciółkami? - wycedziła tamta. - Odkąd pamiętam zawsze serdecznie cię nienawidziłam.

- Ale Melly...

- Nienawidziłam cię - powtórzyła. - To zawsze wokół ciebie tłoczyli się mę czyźni.

Nawet moja matka zawsze cię wolała.

- To nieprawda - sprzeciwiła się Kirby. - Melly...

- Zrobiła krok w jej kierunku, ale gdy pistolet ponownie szczęknął, zamarła w bezruchu.

- Melanie, nie bądź taka sztywna i oficjalna... Melanie, gdzie twoje poczucie humoru?

- Zmru yła oczy. Nigdy wprawdzie nie powiedziała wprost, e powinnam być podobna do ciebie, ale i
tak na jedno wychodziło.

- Przecie Harriet cię kocha...

background image

- Kocha mnie? - Melanie roześmiała się cynicznie.

- A co mi z tego przyjdzie? Jej miłość nie kupi mi tego, czego potrzebuję. Zresztą zupełnie mi to nie
przeszkadza, e odebrałaś mi matkę, bardziej mnie bolało, gdy zabierałaś mi tych wszystkich facetów
sprzed nosa.

- Przecie nigdy ci adnego nie odebrałam - zaprotestowała Kirby. - Nigdy nie okazałam najmniejszego
zainteresowania adnemu, który ci się naprawdę podobał.

- Nie musiałaś nic okazywać, wystarczyło, e się uśmiechnęłaś i od razu o mnie zapominali. Niestety,
jak na złość nie zakochałaś się w Stuarcie. Tak bardzo chciałam, ebyś oszalała na jego punkcie, bo
wiedziałam, e on jeden jedyny wolał mnie. Kiedy przyszłaś do niego tamtego wieczoru, ledwie się
powstrzymałam od wyskoczenia z łó ka, tak bardzo chciałam zobaczyć twój wyraz twarzy.

- Wykorzystałaś mnie - zauwa yła cicho Kirby. - Namówiłaś Stuarta, eby mnie wykorzystał.
Dlaczego? Czemu udawałaś przez te wszystkie lata?

- Byłaś bardzo u yteczna. Nawet jako dziecko zdawałam sobie z tego sprawę. Gdy wyjechałam do
Pary a, twoje nazwisko otwierało mi ka de drzwi. Zresztą podobnie było w Nowym Jorku.

- I to tyle? Jedyny powód?

- Owszem. Teraz nie jesteś mi ju do niczego potrzebna. Co więcej, stałaś się bardzo niewygodna.
Początkowo planowałam twoją śmierć jako ostrze enie dla wuja Philip, ale teraz to ju zwykła
konieczność. Weź obraz, Kirby - poleciła, wcią trzymając ją na muszce. -

Tylko ostro nie, bo jest bardzo cenny, zaoferowano nam za niego całkiem znaczną sumę pieniędzy.
Jeśli teraz krzykniesz, zastrzelę cię i zanim się ktoś pojawi, ju dawno mnie tu nie będzie.

- Co chcesz zrobić?

- Wejdziemy do labiryntu. Pośliźniesz się i złamiesz kark, a ja zabiorę obraz i pojadę do domu, gdzie
będę czekać na wiadomość o twoim nieszczęśliwym wypadku.

Kirby nie mogła sobie darować, e jednak nie obudziła Adama. Na pewno nie znalazłaby się w takich
tarapatach.

- Widzę, e świetnie to sobie obmyśliłaś, Melly - skomentowała, chcąc zyskać na czasie. - Ale czy
naprawdę potrafiłabyś mnie zabić? - Oparła dłonie na stole. - Mam na myśli prawdziwe morderstwo,
twarzą w twarz. - Dotknęła butelki z terpentyną. - Takie morderstwo na odległość, jak ta próba dziś
rano, to coś zupełnie innego.

- Ale oczywiście, e bym potrafiła - Uśmiechnęła się. - Nawet wolę taki bezpośredni sposób. No,
dalej, bierz obraz, nie mamy czasu.

Kirby szybkim ruchem chlusnęła terpentyną na szyję i sukienkę Melanie. Gdy tamta uniosła dłonie w
obronnym geście, rzuciła się na nią, po czym zaczęły się szarpać na podłodze. Pomiędzy nimi tkwił

background image

naładowany pistolet.

- To niemo liwe, eby Hiller był od wczoraj w Nowym Jorku - orzekł Adam. - To, co się stało dziś
rano, to nie był wypadek. Jestem pewien, e Hiller maczał w tym palce.

- Wierz mi, Hiller jest w Nowym Jorku - powtórzył z naciskiem McIntyre. - Pilnuje go jeden z moich
najlepszych ludzi. Mogę ci podać nazwę jego hotelu i nazwę restauracji, w której jadł lunch, podczas
gdy ty rzucałeś krzesłem w okno. Ma świetne alibi, Adamie, ale to nie znaczy, e tym nie kierował.

- Nie podoba mi się to, Mac. - Pokręcił głową z dezaprobatą. - Jeśli Hiller ma partnera, to Kirby
znajduje się w większym niebezpieczeństwie, ni mi się to do tej pory wydawało.

Powinna dostać ochronę.

- Zobaczę, co się da zrobić. Jeśli chodzi o Rembrandta...

- Nie kłopocz się o Rembrandta - wpadł mu w słowo Adam. - Zdobędę go jutro, nawet jeśli będę
musiał powiesić Fairchilda za uszy.

- Od razu lepiej - McIntyre odetchnął z ulgą. - Ju się martwiłem, e ta Fairchildówna zawróciła ci w
głowie.

- Bo mi zawróciła w głowie - wyjaśnił spokojnie.

- Dlatego postaraj się jak najszybciej załatwić...

- Urwał, usłyszawszy strzał. - Kirby! - zawołał, rzucając nadajnik na łó ko.

Biegnąć w dół po schodach, raz po raz powtarzał jej imię, ale odpowiadała mu tylko cisza. Wołał, a
Kirby się nie odzywała. Biegną korytarzem, przyciskał ka dy napotkany włącznik światłą,
rozświetlając cały dom. Wpadłszy jak burza do jadalni, niemal e potknął się o coś, co le ało na
podłodze.

- O mój Bo e - jęknął.

- Zabiłam ją, Adamie, zabiłam ją! - wyjęczała Kirby. - Pomó mi! Zabiłam ją!

Po jej policzkach płynęły ogromne łzy. Przyciskała zakrwawioną chusteczkę do boku Melanie.
Czerwona plama na wrzosowym jedwabiu rozrastała się w błyskawicznym tempie.

- Przyciskaj mocno - polecił, po czym szybko przetrząsnął szuflady komody, w których znalazł lniane
serwetki. Podał je Kirby, a następnie przykucnął przy Melanie, aby sprawdzić jej puls. - yje - ocenił.

W jadalni zapanował chaos, gdy w jednej chwili zjawili się tam wszyscy domownicy, zaalarmowani
odgłosem wystrzału. Polly zaczęła piszczeć histerycznie.

- Wezwij karetkę - Adam polecił Cardsowi.

background image

- Ucisz ją albo wyprowadź - zwrócił się do Ricka, wskazując ruchem głowy na pokojówkę.

- Kirby, co się tu stało? - dopytywał się Fairchild, klęknąwszy obok córki.

- Chciałam jej zabrać pistolet - wyjaśniła, przyglądając się z przera eniem krwi, która barwiła jej
palce. - Przewróciłyśmy się. Nie wiem, papo, która z nas pociągnęła za spust.

- Melanie miała broń? - Fairchild, nagle spokojny i opanowany, ujął ją za ramiona. -

Dlaczego? - Spojrzał jej prosto w oczy.

- Bo mnie nienawidzi - odparła dr ącym głosem.

- Zawsze mnie nienawidziła, a ja nie miałam o tym pojęcia. - Przyszła po Rembrandta.

Wszystko zaplanowała.

- Melanie? - powtórzył z niedowierzaniem, zerkając na krwawiącą postać, le ącą tu obok na
podłodze. - A więc to ona za tym stała. W jakim ona jest stanie? - zwrócił się do Adama.

- Nie mam pojęcia, jestem artystą, a nie lekarzem.

- Jego oczy ciskały gromy. - Przecie to mogła być Kirby!

- Masz rację - wyszeptał, ściskając ramiona córki.

- Masz rację.

- Znalazłam Rembrandta - oznajmiła ni z tego, ni z owego Kirby.

Jej ojciec spojrzał najpierw na pustą ścianę, a następnie na stół.

- Rzeczywiście, znalazłaś.

Do jadalni wpadła Tulip. Odsunąwszy Fairchilda, ujęła Kirby za ramię i pomogła jej wstać.

- Chodź ze mną, kochanie - poprosiła miękkim głosem. - Chodź. Dobra dziewczynka.

Adam przyglądał się bezradnie, jak Tulip wyprowadza Kirby z jadalni. Fairchild podniósł się
natychmiast.

- Idę zadzwonić do Harriet - poinformował. Dopiero godzinę później, gdy karetka odjechała, Adam
mógł zmyć krew z dłoni. Jego myśli były przy Kirby, chciał ją jak najszybciej odnaleźć i dowiedzieć
się, jak się czuje. Gdy znalazł się na parterze, dobiegły go odgłosy kłótni, niosące się echem wzdłu
korytarza.

- Chcę się natychmiast zobaczyć z Adamem Hainesem!

background image

- Ładnie to tak zjawiać się bez zaproszenia, Mac?

- zapytał Adam, stając u boku Cardsa.

- Adam, dzięki Bogu, e jesteś - westchnął z ulgą McIntyre. - Nie wiedziałem, co się z tobą stało. Czy
mógłbyś usunąć tę zaporę? - Zerknął w kierunku kamerdynera.

- W porządku, Cards, to mój znajomy.

- W takim razie proszę bardzo. - Cards odsunął się na bok.

- Co się dzieje? Kto to odjechał tą karetką?

- McIntyre zasypał Adama pytaniami. - Na litość boską, myślałem, e to mo e ty!

- Mieliśmy cię ki wieczór - westchnął Adam, prowadząc przyjaciela do salonu. -

Muszę się czegoś napić. - Podszedł do barku i nalał sobie pełną szklankę whisky, po czym wychylił
ją jednym haustem. - Mo e te masz ochotę? - Nalał sobie kolejnego drinka. -

Wyborna whisky, na pewno du o lepsza od tego, co piłeś tym zapyziałym motelu nieopodal.

A, Philip. - Uśmiechnął się blado. - Podejrzewam, e tobie te drink zrobiłby dobrze.

- Rzeczywiście, poproszę. - Fairchild przyjął podaną mu szklaneczkę.

- Lepiej usiądźmy. Philipie, to Henry McIntyre, oficer śledczy w Commonwealth Insurance - dokonał
prezentacji.

- Witam, panie McIntyre. Zanim porozmawiamy, chciałbym jednak, ebyś zaspokoił

moją ciekawość, Adamie - poprosił. - Jak to się stało, e włączyłeś się w to śledztwo?

- Ju wiele razy współpracowałem z Henrym, ten jest jednak ostatni - wyjaśnił. -

Jesteśmy kuzynami.

- Ach, łączą was więzy krwi, rozumiem. - Fairchild uśmiechnął się promiennie.

- Pozwól, e ja równie zadam ci pytanie. Wiedziałeś, po co tu jestem, Philipie. Jakim cudem?

- Có , spodziewałem się, e ktoś się w końcu pojawi. Domyśliłem się, e to ty.

- Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, kto odjechał tą karetką? - domagał się McIntyre.

- Melanie Burgess - wyjaśnił Fairchild, zaglądając do pustej szklaneczki. - Melly.

Została postrzelona, gdy Kirby próbowała odebrać jej broń. Broń, z której Melly mierzyła do mojej

background image

córki - uzupełnił smutnym głosem.

- Melanie Burgess - powtórzył Mac. - To by pasowało do informacji, które uzyskałem dziś po
południu. Informacji, które bym ci przekazał, gdybyś się tak nagle nie rozłączył. -

Posłał twarde spojrzenie Adamowi. - Mo e zaczniemy od samego początku? Zakładam, e policja jest
ju w drodze?

- Tak, nie da się tego uniknąć, niestety. - Fairchild powoli sączył whisky, której dolał

mu przed chwilą Adam.

W tym momencie w drzwiach stanęła Kirby, ubrana w białą bluzkę i d insy. Jej policzki były blade,
ale oczy płonęły. Có za piękna kobieta, pomyślał McIntyre. Nie dziwił

się, e Adam stracił dla niej głowę.

- Kirby! - Adam zerwał się z miejsca i podszedł ku niej. - Jak się czujesz? - zapytał z troską, ujmując
jej dłonie.

- W porządku. A co z Melanie?

- Z tego, co mówił lekarz, rana nie była taka groźna, jak się zdawało - uspokoił ją. -

Idź się poło yć, odpocznij.

- Nie, naprawdę nic mi nie jest. - Uśmiechnęła się lekko. - Zostałam umyta, uczesana i napojona.
Chocia nie odmówiłabym kolejnego drinka. Policja zapewne zechce mnie przesłuchać. -
Spostrzegłszy McIntyre, zało yła, e to on jest policjantem. - Chce pan ze mną porozmawiać?

- Najpierw chciałbym wysłuchać opowieści pani ojca, panno Fairchild.

- Nie jest pan jedyny - zauwa yła. - To jak papo, dowiemy się wreszcie czegoś?

- Chyba przyszedł ju czas na zwierzenia - westchnął jej ojciec. - Wszystko zaczęło się parę dni przed
wyjazdem Harriet do Afryki. Jest nieco roztrzepana, więc któregoś wieczoru musiała wrócić do
galerii po jakieś dokumenty, które zostawiła tam przez niedopatrzenie.

Dostrzegła światło w gabinecie Stuarta, więc postanowiła wejść i upomnieć go, e nie powinien
pracować tak długo. Instynkt zatrzymał ją jednak przy drzwiach. Podsłuchała rozmowę telefoniczną, z
której dowiedziała się o jego planach kradzie y Rembrandta.

Roztrzepana, ale przebiegła, wyszła po cichu, nie dając Stuartowi do zrozumienia, e poznała jego
plany. Od razu skontaktowała się ze mną. Opracowaliśmy wspólnie plan. Być mo e powinniśmy byli
wtajemniczyć w niego tak e i Kirby, ale wstrzymaliśmy się, ze względu na jej związek ze Stuartem. -
Fairchild podniósł się i splótłszy dłonie na plecach, zaczął

background image

przechadzać się po salonie. - Obydwoje z Harriet byliśmy przekonani, e Stuart nie jest zdolny do
przeprowadzenia takiego szwindlu samemu, ale nie mieliśmy pojęcia, kto jest jego wspólnikiem. W
rozmowie telefonicznej wymienił moje nazwisko, wspomniał, e wybada mnie, czy byłbym skłonny
zrobić kopię. Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie uwa ał, e mógłbym zrobić coś tak nieuczciwego.

- Niesamowite - mruknął Adam, na co ojciec i córka obdarzyli go olśniewającymi uśmiechami.

- Harriet i ja zdecydowaliśmy, e najpierw potarguję się o cenę, a następnie przechwycę oryginał,
oddając Stuartowi kopię - kontynuował Fairchild. - Uznaliśmy, e wcześniej czy później jego
wspólnik będzie musiał się ujawnić, eby odzyskać oryginał.

Harriet zgłosiła kradzie obrazu, ale nie chciała wnosić oskar enia, poleciła jedynie, eby firma
ubezpieczeniowa działała ostro nie i dyskretnie. Powiedziała, e podejrzewa mnie o współudział,
dlatego zasugerowała, eby śledztwo toczyło się wokół mnie, jednocześnie liczyliśmy,

e przy okazji Stuart i jego wspólnik zostaną zdemaskowani. Oryginał

Rembrandta ukryłem pod kopią portretu mojej córki.

- Czemu pani Merrick nie powiedziała od razu prawdy policji ani firmie ubezpieczeniowej? - nie
rozumiał McIntyre.

- Obawialiśmy się, e wtedy zostałby złapany Stuart, a jego wspólnik nie poniósłby adnej
odpowiedzialności - wyjaśnił Philip. - Poza tym przyznam szczerze, e ta intryga bardzo nas
ekscytowała. Oczywiście mo e pan poprosić Harriet Merrick o potwierdzenie mojej wersji.

- Oczywiście. - McIntyre odniósł wra enie, e zaczyna rozumieć, co Adam miał na myśli, mówiąc o
domu wariatów.

- Gdybyśmy wiedzieli, e chodzi o Melanie, zupełnie inaczej byśmy to rozegrali -

zasmucił się Fair - child. - Najbli sze tygodnie będą bardzo trudne dla Harriet, proszę łagodnie z nią
postępować. Musi jakoś poradzić sobie zarówno ze zdradą córki, jak i mo -

liwością utraty jedynego dziecka.

- No właśnie, pewnie zechce pan, ebym teraz zło yła zeznania - wtrąciła się Kirby, zwracając się do
McIntyre.

- Nie, nie zajmuję się sprawami kryminalnymi. - Pokręcił przecząco głową. - Mnie tylko interesuje
Rembrandt. - Dopiwszy whisky, podniósł się. - Niestety, jestem zmuszony zabrać obraz, panie
Fairchild.

- Naturalnie - zgodził się Philip, rozkładając szeroko ramiona.

- Bardzo dziękuję za pomoc. - Mac przeniósł spojrzenie na Adama. - Nie martw się, nie zapomniałem
o naszej umowie. Jeśli uda mi się potwierdzić tę wersję, myślę, e uda mi się nie mieszać ich do tej

background image

sprawy. Twoje zadanie skończone, Adamie. Świetnie sobie poradziłeś. Przykro mi, e nie chcesz ju
więcej ze mną pracować, ale szanuję twoją decyzję.

- Zadanie? - powtórzyła lodowatym głosem Kirby. - Zadanie? - Spojrzała pytająco na Adama.

- Kirby... - zaczął.

- Drań! - syknęła i zamachnąwszy się, wymierzyła mu policzek, a następnie wybiegła z salonu.

- A niech cię, Mac! - jęknął Adam, po czym puścił się za nią pędem.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Adam dopadł jej w chwili, gdy miała właśnie zatrzasnąć za sobą drzwi sypialni.

Błyskawicznie zatrzymał je nogą, po czym wszedł do pokoju. Przez moment stali w milczeniu,
przypatrując się sobie nawzajem.

- Kirby, proszę, pozwól sobie wyjaśnić.

- Nie! - Zmia d yła go spojrzeniem. - A teraz wyjdź. Daj mi spokój, raz na zawsze.

- Nie mogę. - Poło ył jej dłonie na ramionach, ale gdy spojrzała mu prosto w oczy, opuścił je
ponownie, tak zmroził go jej wzrok. - Kirby, wiem, co myślisz. Chcę...

- Naprawdę wiesz? - achnęła się. - I tak ci powiem, ebyśmy mieli jasną sytuację.

Oto co myślę: jeszcze nigdy w yciu nie gardziłam nikim bardziej, ni gardzę tobą. Melanie i Stuart
powinni się od ciebie uczyć, jak się wykorzystuje ludzi. Myślę sobie, e wykazałam się straszliwą
naiwnością, uwa ając, e jesteś godny zaufania i uczciwy. Zastanawiam się, jak to mo liwe, ebym tego
nie zauwa yła. Z drugiej strony, nie zauwa yłam tego tak e w Melanie.

Kochałam ją i miałam do niej pełne zaufanie. - Łzy wypełniały jej oczy, ale walczyła ze sobą, aby
nie wybuchnąć płaczem. - Ciebie te kochałam i ufałam ci.

- Ale Kirby... - zaczął.

- Nie dotykaj mnie! - Cofnęła się gwałtownie.

- Nie chcę, ebyś jeszcze kiedykolwiek mnie dotykał.

- Zaśmiała się gorzko. - Jesteś świetnym oszustem, Adamie. Ilekroć mnie dotykałeś, kłamałeś. -
Gestem wskazała na łó ko. - Le ałeś tu przy mnie i gładko mówiłeś rzeczy, które chciałam usłyszeć.
Czy dostaniesz za to jakąś premię? Z pewnością nie nale ało to do twoich podstawowych
obowiązków.

- Proszę cię, przestań - powiedział cicho. - Wiesz dobrze, e nie oszukiwałem, e to, co zaszło między

background image

nami, nie ma nic wspólnego z tamtą historią.

- Jak to nie ma nic wspólnego?! - oburzyła się.

- Przecie to jedno wielkie oszustwo.

- Nieprawda! - zaprotestował. Gotów był znieść wiele oskar eń, tylko nie to. - Wiem, nie
powinienem był się tak do ciebie zbli y, ale nie mogłem się powstrzymać. Musisz mi uwierzyć.

- Pozwól, e sama zdecyduję, w co mam wierzyć, a w co nie. Przyjechałeś tutaj po Rembrandta,
chciałeś go odnaleźć bez względu na wszystko, a mój ojciec i ja byliśmy dla ciebie tylko środkiem
do celu.

- Owszem, przyjechałem po Rembrandta - przyznał. - Kiedy po raz pierwszy przestąpiłem próg
waszego domu, odnalezienie obrazu było moim priorytetem. Wtedy cię nie znałem, nie kochałem cię
jeszcze.

- Jesteś mało przekonywujący, Adamie. Musisz się trochę bardziej postarać. -

Odwróciła się, bo łzy znów napłynęły jej do oczu.

- Nie mogę się ju bardziej postarać, bo mówię prawdę.

- A co ty wiesz o prawdzie? - prychnęła. - W tym właśnie pokoju opowiedziałam ci wszystko, co
wiedziałam na temat hobby mojego ojca. Zaufałam ci, nara ając jego bezpieczeństwo i reputację. A
czy ty wtedy powiedziałeś mi prawdę?

- Miałem swoje zobowiązania - tłumaczył. - Myślisz, e było mi łatwo siedzieć i słuchać tego
wszystkiego, kiedy wiedziałem, e nie mogę jeszcze ci się odwzajemnić pełną szczerością?

- Tak, myślę, e było ci łatwo, zapewne dla ciebie to nie pierwszyzna - odparła ze śmiertelnym
spokojem w głosie. - Ale tym razem rutyna cię zgubiła. Gdybyś opowiedział mi o wszystkim tamtego
wieczoru albo następnego dnia, zapewne bym ci uwierzyła.

Uwierzyłabym, gdybym usłyszała to od ciebie.

- Planowałem powiedzieć ci o wszystkim jutro - bronił się.

- Jutro - powtórzyła sarkastycznym tonem. - Jutro to świetna wymówka.

Ten wyraz jej twarzy widział do tej pory zaledwie raz - gdy Stuart przyparł ją do ściany i nie miała
mo liwości ucieczki. Stuart u ył wobec niej siły fizycznej, Adam zaś zdawał sobie sprawę, i on grał
na jej uczuciach, choć nie było to jego celem.

- Przykro mi, Kirby. - Rozło ył ręce. - Gdybym zaryzykował i powiedział ci o tym dziś rano,
wszystko by się zapewne inaczej potoczyło.

background image

- Nie potrzebuję twoich przeprosin. - Po jej policzkach spłynęły łzy, ale ju nie dbała o to, czy
wyjdzie z tego wszystkiego z twarzą, czy bez. - Wydawało mi się, e znalazłam mę czyznę, z którym
będę mogła spędzić resztę ycia. Zakochałam się w tobie, nie miałam adnych wątpliwości, wierzyłam
we wszystko, co mówiłeś. Nikomu jeszcze nie powiedziałam o sobie a tyle, co tobie. Zaufałam ci, a
ty mnie wykorzystałeś.

Miała rację, nie mógł w aden sposób polemizować z tą opinią. Wykorzystał ją równie niecnie, co
Stuart czy Melanie.

- Niestety, nie mogę cofnąć czasu, choć bardzo bym chciał.

- I to ma mnie przekonać.?! - prychnęła. - Mam teraz paść ci w ramiona i powiedzieć, e liczy się
tylko miłość? Twoje zadanie dobiegło końca, zdobyłeś Rembrandta, na co jeszcze czekasz?

- Nie pozwolę, ebyś wyrzuciła mnie ze swojego ycia - zdenerwował się. - Nie pozwolę na to! -
Chwycił ją za ramię. - Przyzwyczaj się do myśli, e jeszcze tu wrócę.

Zanim zdą yła odpowiedzieć, odwrócił się na pięcie i wybiegł na korytarz.

W salonie czekał na niego Fairchild.

- Pomyślałem, e mo e ci się przydać. - Podał mu whisky. - Przykro mi, Adamie -

stwierdził, obserwując, jak ten jednym haustem opró nia szklaneczkę. - Teraz jest bardzo zbolała, ale
mo e z czasem, gdy rany się trochę zabliźnią, będzie skłonna wysłuchać twoich racji.

- Mam taką nadzieję, ale nie jestem całkowicie przekonany, e tak się stanie.

Zdradziłem ją. - Spojrzał na Philipa. - Ją i ciebie.

- Zrobiłeś to, co do ciebie nale ało, taka była twoja rola - pocieszał go Fairchild. -

Gdyby nie ta historia z Melanie, Kirby jakoś by się z tym pogodziła, ale teraz jest zdruzgotana i nie
słucha głosu rozsądku. Daj jej trochę czasu.

- Najgorsze, e nie pozwala mi się pocieszyć - alił się. - Chciałbym jej pomóc, ale moja obecność
tylko pogarsza sprawę, dlatego szybko się spakuję i wyje d am. -

Sfrustrowany, przeciągnął dr ącą dłonią po włosach. - Kocham ją, Philipie.

Fairchild w milczeniu odprowadził go wzrokiem. Po raz pierwszy w ciągu sześćdziesięciu lat ycia
poczuł się stary i zmęczony. Westchnąwszy głęboko, podniósł się i poszedł na górę do pokoju córki.

Znalazł ją zwiniętą w kłębek na łó ku. Wyglądała tak nieszczęśliwie, e na jej widok a go zakłuło w
sercu.

- Czy kiedyś przestanę robić z siebie idiotkę, papo? - westchnęła, gdy usiadł obok.

background image

- Nie zrobiłaś z siebie idiotki - zaprzeczył łagodnie.

- Ale tak! - jęknęła. - Straszną idiotkę. Nie jedziesz do szpitala, eby się zobaczyć z Harriet?

- Oczywiście, zaraz pojadę.

- W takim razie jedź, ona cię potrzebuje.

- A ty nie? - Pogłaskał ją po włosach.

- Och, papo! - wykrztusiła, po czym zalała się łzami.

Cards zniósł na parter walizki Kirby. Minął tydzień od momentu znalezienia Tycjana, ale wcią nie
zdołała odnaleźć pociechy ani w sztuce, ani w towarzystwie bliskich. Jadła coraz mniej, cierpiała na
bezsenność, straciła ochotę do ycia. Dlatego te ostatkiem silnej woli postanowiła coś zrobić, aby
wziąć się w garść.

Otworzyła drzwi Cardsowi. Na widok pogodnego, rześkiego poranka zachciało jej się płakać.

- Nie rozumiem, jak to mo liwe, eby rozsądna osoba zrywała się o tej barbarzyńskiej porze, aby
wyjechać na pustkowie - narzekał jej ojciec, schodząc w szlafroku po schodach.

- Kto rano wstaje... Chcę jak najwcześniej dojechać do chaty, eby zdą yć się rozpakować i wybrać na
długi spacer. Mo e masz ochotę na kawę?

- Nie przez sen - odparł, całując ją w czoło. - Nie rozumiem, czemu perspektywa spędzenia kilku
samotnych tygodni w szopie na końcu świata wydaje ci się taka atrakcyjna.

- Papo, to

aden koniec świata, tylko komfortowa dacza Harriet w górach Anirondacks, trzydzieści kilometrów
od Lake Placid.

- Co nie zmienia postaci rzeczy, e będziesz tam sama.

- Papo, przecie ju jeździłam tam sama - przypomniała cierpliwie. - Przyznaj od razu, e jesteś zły, bo
przez kilka tygodni nie będziesz miał poza Cardsem nikogo, na kogo mógłbyś krzyczeć.

- Kłócenie się z Cardsem to adna frajda - poskar ył się. - Bo on nigdy nie pyskuje.

Tulip powinna pojechać z tobą, ktoś musi wmuszać w ciebie jedzenie - oznajmił, spoglądając na jej
sińce pod oczami.

- Nie martw się, papo. - Pogłaskała go po policzku. - Na pewno nie będę się głodzić, a świe e
górskie powietrze doda mi apetytu.

- Martwię się. - Poło ył dłonie na jej ramionach.

background image

- Po raz pierwszy w yciu naprawdę się o ciebie martwię.

- Straciłam tylko dwa, trzy kilogramy.

- Nie o to chodzi. Powinnaś porozmawiać z Adamem.

- Nie ma mowy! - zaprotestowała. - Powiedziałam mu ju wszystko, co miałam mu do powiedzenia.
Po prostu potrzebuję czasu i odrobiny samotności.

- Uciekasz? - zdziwił się. - To do ciebie niepodobne.

- Owszem, uciekam. Rick oświadczył mi się przed wyjazdem.

- I co w tym takiego dziwnego? - zainteresował się. - Przecie zawsze ci się oświadcza przed
wyjazdem.

- Tylko e teraz niemal się zgodziłam, bo wydawało mi się to najprostszym wyjściem z sytuacji.
Zrujnowałabym mu ycie.

- Tylko jemu? A sobie nie?

- Jestem silna, papo, jakoś bym sobie poradziła - uspokoiła go. - Ale Harriet bardzo cię potrzebuje.

- Melanie, gdy tylko wyzdrowieje, zamierza wyjechać do Europy - poinformował.

- Wiem, Harriet mi wspominała. Będzie potrzebowała nas obojga, kiedy zostanie sama. Jeśli nie
mogę poradzić sobie ze swoimi problemami, jak mam jej pomóc? - Uściskała go. - Pracuj sobie w
spokoju, a ja będę wypoczywać i rzeźbić. Mam nadzieję, e jeśli zaczniesz coś malować, obraz
będzie nosił twoje nazwisko? - Nie odpowiedział, więc popatrzyła na niego groźnie. - Papo?!

- Wszystkie moje obrazy będą podpisane moim nazwiskiem - odparł z godnością. -

Przecie dałem ci słowo!

- A czy ta twoja obsesja z rzeźbieniem nie oznacza, e chcesz skopiować Rodina czy Celliniego? -
Przyjrzała mu się podejrzliwie.

- Zadajesz stanowczo za du o pytań. Jedź ju , bo zaraz zrobi się późno. Nie zapomnij napisać raz na
jakiś czas.

- Zajmie ci to całe lata - zawyrokowała. - Jeśli oczywiście w ogóle ci się to uda. Lepiej zostań przy
tym swoim jastrzębiu. - Pocałowała go w czoło.

- Kocham cię, papo.

Odprowadził ją wzrokiem do auta. Gdy włączyła silnik, pomachał jej i zawrócił do domu.

background image

- Pod adnym pozorem nie powinno się mieszać w ycie swojego dziecka - zauwa ył, sięgając z
szerokim uśmiechem po słuchawkę.

Uwielbiała las jesienią, był taki pełen barw, dynamiczny, choć zaraz miał pogrą yć się w
kilkumiesięcznym śnie. Mimo to, nawet po upływie trzech dni w samotności, wcią nie mogła znaleźć
spokoju. Niemal udało jej się pogodzić z tym, co zrobiła Melanie.

Wytłumaczyła sobie jej zachowanie tym, e jej przyjaciółka była cię ko chora, nie potrafiła sobie
jednak w aden sposób wyjaśnić postępowania Adama - przecie nie chował do niej urazy, która swą
genezą sięgałaby wczesnego dzieciństwa. Miał po prostu zadanie do wykonania, a dla niej nie było to
dostatecznym usprawiedliwieniem.

Z cię kim westchnieniem usiadła na pniu, le ącym wzdłu brzegu górskiego potoku.

W jej ycie wkradł się chaos i miała tego serdecznie dosyć. Nie była w stanie dłu ej oszukiwać samej
siebie, e wyrzuciła Adama ze swego serca. Owszem, nie chciała go słuchać, nie próbowała się z nim
skontaktować, ale to nie wystarczyło. Raz po raz przyłapywała się na rozwa aniu, czy w ogóle
kiedykolwiek kochał ją tak mocno, jak twierdził, czy choć przez chwilę naprawdę do niej nale ał.
Zdawała sobie sprawę, e jej odmowa jakichkolwiek kontaktów oznaczała, i nigdy się nie pozna
prawdy. Mo e tak było lepiej?

Podniósłszy się, ruszyła z powrotem w kierunku chaty z mocnym postanowieniem, e poświęci całe
popołudnie na pracę. Weszła tylnymi drzwiami i rzuciwszy niedbale kurtkę na pobliskie krzesło,
szybko podeszła do stołu, na którym uło yła swoje narzędzia. Od wieli dni nie dotykała się do nich i
zaczęła najzwyczajniej w świecie za nimi tęsknić. Usiadła przy stole i sięgnęła po surowy kawałek
drewna, który miał przekształcić się w „Namiętność,,. Być mo e praca właśnie nad tą rzeźbą pozwoli
jej ponownie poukładać ycie.

Obracając drewno w dłoniach, rozmyślała o Adamie, o nocach, jakie spędzili razem o smaku jego
ust... „Namiętność,, powoli przybierała kształty.

Dopiero gdy zaczęły ją boleć palce, spostrzegła, e upłynęło ju półtorej godziny. Z

westchnieniem odło yła drewno, by zrelaksować dłonie.

- Zawsze to jakiś początek - powiedziała, spoglądając na efekty swej pracy.

- To „Namiętność,,, prawda?

Usłyszawszy dobrze znajomy głos, wypuściła z dłoni dłuto. Podniosła głowę.

Naprzeciwko niej w miękkim pluszowym fotelu siedział Adam. Ju miała się poderwać z krzesła,
podbiec do niego i zarzucić mu ramiona na szyję, gdy w ostatniej chwili zreflektowała się.

- Jak się tu dostałeś? - zapytała lodowatym tonem. Choć ten chłód niejednego by zniechęcił, w sercu
Adama rozpaliła się iskierka nadziei - widział wyraz twarzy Kirby w chwili, gdy go spostrzegła i to
mu wystarczyło. Wiedział jednak, e największym błędem, jaki mógł uczynić, byłoby popędzanie jej,

background image

więc postanowił cierpliwie poczekać.

- Główne drzwi były otwarte - wyjaśnił. - Wszedłem i postanowiłem poczekać na twój powrót.
Miałem od razu się przywitać, ale gdy zobaczyłem, w jakim skupieniu pracujesz, zdecydowałem, e
nie będę ci przeszkadzać.

Wstał i wło ywszy ręce w kieszenie, zaczął spacerować po salonie.

- Bardzo ładny domek - pochwalił. - Tak sobie go właśnie wyobra ałem. - Oddalony od innych
zabudowań, niedu y, przytulny i uroczy. Dokładnie taki, jak go opisywała Harriet.

- Rozmawiałeś z Harriet? - zdziwiła się.

- Tak, kiedy zawiozłem twój portret do galerii.

- Mój portret? - powtórzyła, spuszczając wzrok, bo jej oczy nagle zaszły mgłą.

- Obiecałem jej przecie , e będzie mogła go wystawić jako pierwsza - przypomniał, obserwując, jak
zaplata dr ące palce. - Nie było mi trudno go dokończyć, bo gdzie się nie obejrzałem, widziałem
ciebie.

Wstała i podeszła do okna tarasowego, które wychodziło na las.

- Jak się miewa Harriet? - zapytała, chcąc zmienić temat.

- Có , widać, e wcią cierpi. - I ty te , dodał w myślach. - Na szczęście ma bardzo du o pracy w
galerii, więc nie ma czasu na rozmyślanie. Ale martwi się o ciebie.

- Niepotrzebnie. - Wzruszyła ramionami. - Mo esz jej to przekazać, gdy ją zobaczysz.

- Sama jej to powiesz, kiedy wrócimy.

- My? - powtórzyła, marszcząc brwi. - Ja tu zamierzam pozostać jeszcze przez jakiś czas.

- Nie ma problemu, nie spieszy mi się nigdzie - ucieszył się.

- Nie mo esz tu zostać! - Wzięła się pod boki.

- Poza tym, nie masz klucza.

- Właśnie e mam, dostałem go od Harriet - oznajmił triumfalnie. - A dom jest na tyle du y, e
powinniśmy się zmieścić we dwójkę.

- Tu się mylisz, ale nie będę ci psuć planów. Odwróciwszy się na pięcie, ruszyła w kierunku
schodów, ale gdy go mijała, złapał ją za ramię i odwrócił ku sobie.

- Chyba nie sądzisz, e pozwolę ci odejść?

background image

- Uśmiechnął się. - Kirby, rozczarowujesz mnie.

- Nie muszę cię prosić o pozwolenie i nie mo esz mi niczego zabronić - przypomniała groźnym
tonem.

- Mogę, jeśli tego wymaga sytuacja. - Poło ył dłonie na jej ramionach. - Wysłuchaj mnie wreszcie.

Jednak zamiast mówić, pocałował ją delikatnie. Nie odpowiedziała. Nawet nie drgnęła, choć czuł, e
toczyła wewnętrzną walkę. Widział, e gdyby chciał, mógłby sprawić, e odpowiedziałaby na jego
pieszczotę, ale nie chciał wywierać na nią nacisku.

- Kirby, zapłaciłem drogo za ka dą chwilę, kiedy nie było cię przy mnie - wyznał. -

Kiedy wreszcie przestaniesz mnie karać?

- Wcale nie chcę cię karać - odparła, zgodnie zresztą z prawdą, poniewa ju dawno mu wybaczyła. -
Wiem, e rozstaliśmy się w niewłaściwy sposób. Zdaję sobie te sprawę, e uczyniłeś to, co do ciebie
nale ało. Pewnie na twoim miejscu zrobiłabym to samo. Najwy sza pora, ebyśmy obydwoje o tym
zapomnieli i powrócili do tego, czym yliśmy, zanim się spotkaliśmy.

Jej chłodne opanowanie zaniepokoiło go, spodziewał się bowiem emocjonalnej reakcji i był na nią
przygotowany.

- Czy bylibyśmy szczęśliwi, yjąc nadal tak, jak gdybyśmy się nigdy nie spotkali?

- Popełniliśmy błąd...

- Czy zamierzasz mi teraz powiedzieć, e mnie nie kochasz? - przerwał jej.

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Nie, nie kocham cię. - Spuściła wzrok. - Przykro mi.

Adam poczuł, jak miękną mu nogi w kolanach. Gdyby nie to, e w kluczowym momencie odwróciła
spojrzenie, pozbawiłaby go całkowicie nadziei.

- Myślałem, e umiesz kłamać, ale widzę, e ci coś nie idzie. - Przytulił ją do siebie. -

Dałem ci dwa tygodnie. Mo e powinienem dać ci jeszcze więcej czasu, ale nie potrafię. -

Ukrył twarz w jej włosach.

- Adamie, proszę...

- Kocham cię - wpadł jej w słowo. Odsunął ją na długość ramion. - Musisz się do tego przyzwyczaić,
bo nie zamierzam zmienić zdania.

background image

- Chyba znów robisz się pompatyczny. - Uśmiechnęła się lekko.

- I do tego te musisz się przyzwyczaić. - Ujął jej twarz w dłonie. - Nie wiem, ile razy chcesz, ebym
cię przepraszał, ale zrobię to tyle razy, ile trzeba.

- Nie potrzebuję twoich przeprosin. - Cofnęła się.

- Tak myślałem - mruknął. - Rozmawiałem dziś długo z twoim ojcem, zanim tu przyjechałem.

- Tak? - Wbiła wzrok w podłogę. - Jak to miło.

- Obiecał mi, e nie będzie więcej kopiował obrazów.

Uśmiechnęła się. Domyśliła się, i odbył tę rozmowę z ojcem z troski o nią.

- Cieszę się, e go przekonałeś - odparła z przekąsem.

- Postanowił pójść na to ustępstwo, jako e

wkrótce będę członkiem rodziny - dodał.

- Naprawdę? Nie wiedziałam, e papa chce cię adoptować.

- Nie do końca to miałem na myśli. - Roześmiał się, biorąc ją ponownie w ramiona. -

Czy mogłabyś jeszcze raz powiedzieć, e mnie nie kochasz?

- Nie kocham cię - wyszeptała, wspinając się na palce, aby go pocałować. - I nie chcę, ebyś mnie
trzymał w ramionach. - Oplotła rękoma jego szyję. - I nie chcę, ebyś mnie całował - dodała,
przyciągając jego twarz ponownie ku sobie.

- Tak, teraz mnie przekonałaś - przyznał, po czym pocałował ją tak gorąco, jak nigdy dotąd.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora Sztuka podstępu
Roberts Nora Sztuka podstępu
Sztuka podstepu Nora Roberts
Sztuka podstepu Nora Roberts
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Sztuka podstępu
Roberts Nora Honest Ilusions Uczciwe złudzenia
Roberts Nora Klucze 02 Klucz wiedzy
Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia
Roberts Nora Dziewczyna z Okładki
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
1997 28 Księżniczka i czarownica 1 Roberts Nora Księżniczka
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia t 2

więcej podobnych podstron