Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia t 2


NORA ROBERTS

REBELIA

Tom II

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Możliwe, że Serena czuła się kiedyś bardziej nieszczęśliwa i wściekła. Czasem też zdarzało jej się płakać. Nie pamiętała jednak, by kiedykolwiek łzy piekły mocniej albo żeby ogarnęła ją aż tak dzika furia.

Pokłóciła się z Brighamem. Pokłóciła się na ba­lu. Pokłóciła się, choć jeszcze nie tak dawno wie­rzyła, że jest między nimi szczególne, niezwykłe porozumienie i że Brigham, choć Anglik, przemą­drzalec i uparciuch, jest inny, niż początkowo są­dziła. Przekonała się do niego - a on zrobił jej scenę. Była gotowa mu ulec - a on oznajmił jej, że wyjeżdża. I to dokąd!

Głupia, sama jestem sobie winna, powtarzała w myślach, ponaglając konia do galopu. Jak mogła być tak naiwna, by sądzić, że między nią a Brig­hamem może wydarzyć się coś niezwykłego. Ma teraz za swoje. Hrabia Ashburn wraca do Londynu! A jakże. Nie może przecież żyć bez swoich koli­gacji, wpływów, pieniędzy. Czeka na niego świat, do jakiego przywykł, bale i wytworne damy.

obowiązki wobec rodu. On, jedyny dziedzic sławnego nazwiska, nie może przecież pozwolić mu wygasnąć.

Niech piekło pochłonie twój przeklęty ród!

Rozżalona smagnęła klacz szpicrutą, zmuszając ją, by biegła jeszcze szybciej. Możliwe, że Brig­ham szczerze sprzyjał księciu Karolowi. Zaczęła nawet wierzyć, że naprawdę zamierza bić się za Szkocję, która była jej ojczyzną. I pewnie zresztą to zrobi. Tyle że będzie walczył w Anglii i dla Anglii, swojej ojczyzny. A ona, Serena? Cóż, trud­no wymagać, żeby pamiętał o niej, gdy na powrót znajdzie się pośród swoich. I dobrze, odpłaci mu tym samym. Zapomni o lordzie Ashburn w dniu, w którym opuści jej dom. I nigdy już nie będzie o nim myśleć.

Wiedziała, że z samego rana spotkał się z jej ojcem i przywódcami szkockich klanów Oczy­wiście nie pozwolono jej wejść do salonu, bo prze­cież kobiety, zwłaszcza tak młode jak ona , nie po­winny nic wiedzieć o polityce ani tym bardziej za­przątać sobie głowy planami wojen i powstań Lecz Serena i tak miała swoje sposoby, żeby do­skonale zorientować się w sytuacji. Oto Francja uderzy na Anglię, a wtedy król Karol spróbuje na­kłonić króla Ludwika, by poparł jego pretensje do tronu. Już zeszłej zimy król planował inwazję. I może gdyby straszny sztorm nie zdziesiątkował floty francuskiej, atak na Anglię nie zostałby od­wołany.

Dla nikogo nie było tajemnicą, że Ludwik popiera Karola, bo chce na angielskim tronie osa­dzić władcę posłusznego Francji. Podobnie jak było oczywiste, że Karol nie zawaha się skorzy­stać z francuskiej pomocy, by odzyskać angielską koronę. Jednak do inwazji nie doszło, a teraz król Ludwik nie palił się do wojny i najwyraź­niej próbował grać na zwłokę. Serena wiedzia­ła o tym wszystkim, bo w końcu to, że ktoś całe dnie musi zajmować się praniem i sprzątaniem, wcale nie znaczy, że zupełnie nie ma głowy do polityki. Jej ojciec, Jan MacGregor, żył niemal wy­łącznie polityką, cieszył się szacunkiem i miał wpływy. A Serena była nieodrodną córką swego ojca.

I dlatego właśnie wiedziała, że teraz francuska pomoc nie wydaje się już tak oczywista i że z tego powodu Brigham musi wracać do Londynu, by agi­tować na rzecz księcia. Spiskowcy musieli zebrać siły, żeby przeciągnąć na stronę dynastii Stuartów jak najwięcej angielskich i szkockich jakobitów. Powstanie mogło wybuchnąć lada dzień. Karol był bardzo niecierpliwy i w przeciwieństwie do swego ojca nie zamierzał zmarnować młodości, tułając się po obcych dworach.

Gdy więc nadejdzie czas, Brigham stanie do walki - tego Serena była pewna. Ale żeby miał potem wrócić do Szkocji, do niej? Nie, tego już nie potrafiła sobie wyobrazić. Żaden mężczyzna z jego pozycją nie porzuciłby dla kochanki swego domu i swojej ojczyzny. Wiedziała, że jej pragnie, miała jednak świadomość, że pożądanie gaśnie równie szybko, jak się zapala.

Najgorsze, że go pokochała. Pierwszą, wielką miłością, jaka zdarza się tylko raz. I choć pozo­stawił ją nietkniętą, by w przyszłości mogła z ho­norem wyjść za mąż, w jej życiu nie było już miej­sca dla innego. A ten jedyny mężczyzna, którego pragnęła, przygotowywał się właśnie, by na zawsze zniknąć z jej życia. Czy to nie straszne?

Zresztą nawet gdyby został, czy cokolwiek by to zmieniło? Nawet gdyby ją pokochał...

Nie, pomyślała z goryczą nawet to nic by nie pomogło. Książki, które , przeczytała nauczyły ją, że miłość nie zawsze wszystko zwycięża. Wystar­czy zajrzeć choćby do „Tristana i Izoldy”, czy „Romea i Julii Serena dostatecznie mocno stą­pała po ziemi, by odróżnić marzenia od rzeczy­wistości. Nie, mogła zignorować tego że Brigham jest i pozostanie Anglikiem, angielskim lordem.

ona zaś... Ech, może więc lepiej, że wyjeżdża? Mogła mu tylko życzyć wszystkiego dobrego. Życzyła mu jednak, żeby go diabli wzięli.

- Sereno!

Odwróciła się. Brigham pędził za nią, bezlitoś­nie ponaglając konia. Dopiero teraz poczuła na po­liczkach ciepłe stróżki łez. Nie chciała, żeby wi­dział, jak płacze, więc mocniej uderzyła ostrogą w spieniony bok swojej klaczy. Gnała na oślep w stronę jeziora, przeklinając w duchu niewygod­ne damskie siodło.

Na szczęście w porę go dostrzegła. Wiedziała, że z łatwością go zgubi, jeśli tylko uda jej się wje­chać między wzgórza. Znała tam wszystkie ścież­ki, wszystkie skróty i kryjówki...

- Co ty wyrabiasz? Diabeł cię opętał? - wołał za nią, przekrzykując pęd powietrza. Dogonił ją wreszcie i spróbował zatrzymać. Wyrwał jej z rąk wodze. - Stój że wreszcie!

- Zostaw mnie w spokoju! Niech cię piekło po­chłonie! Nienawidzę cię! - krzyczała histerycznie.

Z całych sił szarpnęła lejce. Przestraszona klacz wierzgnęła przednimi nogami. Mało brakowało, a Brigham wyleciałby z siodła. Z trudem odzy­skał równowagę, a potem uspokoił spłoszone ko­nie i spojrzał na nią zimno.

- Nienawidzić dopiero mnie zaczniesz, kiedy ci wygarbuję ci skórę - wycedził przez zęby.

- Postradałaś zmysły? Chcesz, żebyśmy oboje po­łamali karki!

- Nie, nie oboje. Tylko ty!

- Płakałaś... - Przyciągnął jej konia i z bliska oglądał ślady łez. - Ktoś cię skrzywdził?

- Nie! - roześmiała się nerwowo. - Nikt mnie nie skrzywdził. I wcale nie płakałam. Zawsze od wiatru łzawią mi oczy. A teraz jedź stąd. Chcę zo­stać sama.

- Nic z tego - oznajmił krótko.

Domyślił się, że płakała i na nic się zdały jej nieporadne kłamstwa. Kiedy spojrzał na jej zaczer­wienione oczy, ogarnęła go fala tkliwości. Zapra­gnął przytulić ją i pocieszyć. Nie zrobił tego jed­nak. Znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że natychmiast wbiłaby mu zęby w dłoń. Postanowił więc zrezygnować z czułości i przemówić jej do rozsądku.

Sereno, nie bądź dzieckiem - gestem uspo­koił zniecierpliwione fuknięcie - Posłuchaj mnie przez chwilę. Wyjeżdżam jutro o świcie, przedtem jednak chciałem z tobą porozmawiać.

- Więc mów! Na co czekasz?! - burknęła nieprzyjaźnie, szukając w kieszeni chusteczki.

- Pospiesz się a potem jedź sobie do tego swo­jego Londynu! albo do diabła jeśli ci po drodze.

Wymownie uniósł wzrok, a potem podał jej swoją chusteczkę.

- Wolałbym, żebyśmy zsiedli z koni - powie­dział.

- Rób sobie, co chcesz. Nic mnie to nie ob­chodzi! - Wyszarpnęła z jego ręki skrawek mate­riału i głośno wytarła nos.

Zeskoczył z konia i podszedł, żeby pomóc jej przy zsiadaniu.

- Obejdzie się bez twojej pomocy - prychnęła i schowała mokrą chusteczkę do kieszeni.

- Nie rezygnowałbym z niej tak pochopnie - uśmiechnął się lekko. - Jeszcze nie usłyszałaś te­go, co chcę powiedzieć. Zsiadaj! - zakomendero­wał i nie czekając aż to zrobi, szybko ściągnął ją z siodła. - Usiądź tutaj - wskazał najbliższy głaz.

- Nie usiądę!

- Siadaj! - Powtórzył z naciskiem. - Albo jak mi Bóg miły pożałujesz!

Ton jego głosu świadczył, że żarty się skończy­ły. Serena z naburmuszoną miną podeszła więc do kamienia. Nie skapitulowała jednak. Złośliwie ro­biła to bardzo wolno, długo sadowiła się i wygła­dzała suknię. W końcu położyła ręce na kolanach i z miną niewiniątka spojrzała mu w oczy. Teraz, kiedy wrzał z wściekłości, postanowiła podręczyć go pełnym godności spokojem.

- Życzył pan sobie zamienić ze mną parę słów, milordzie?

- Życzyłem sobie udusić panią, milady - od­powiedział tym samym tonem - ale już mi prze­szła ochota.

- Doprawdy? - Drwiąco uniosła brwi. - Mu­szę powiedzieć, panie hrabio, że pański pobyt w moim domu bardzo poszerzył moją wiedzę na temat angielskich manier.

- Dość tego! - Chwycił mocno za poły jej ża­kietu i pociągnął ją do góry. - Jestem Anglikiem i nie wstydzę się tego. Langstonowie to stary i bar­dzo szanowany ród! Zapamiętaj to sobie! - Cedził przez zaciśnięte zęby, wpatrując się jej w oczy.

- I nie muszę się niczego wstydzić. Przeciwnie, historia mojej rodziny daje wiele powodów do du­my. Dość już mam obelg i oszczerstw pod moim adresem - potrząsnął nią mocno. - Rozumiesz?!

Straciła rezon. Stała na palcach, z rękami opu­szczonymi bezwładnie wzdłuż ciała i jak zaczaro­wana wpatrywała się w jego czarne od gniewu oczy. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim sta­nie. Poczuła, jak ogarniają strach.

- Nie miałam zamiaru obrażać twojej rodziny - powiedziała dobrnie wytrzymując jego spoj­rzenie.

- Aha. Tylko mnie, tak? - sapnął - A może całą Anglię? Daj spokój, Reno! Myślisz, że nie wiem, ile wycierpiał wasz klan? Jakie dosięgły was nieszczęścia? Zdaję sobie sprawę, że do dziś nie wszyscy MacGregorowie mogą przyznać się do swego nazwiska. Ale przecież to nie ja jestem temu winny! - Jeszcze raz nią potrząsnął. - Nie ja zde­cydowałem o represjach, nie ja rozpętałem okru­cieństwo i nienawiść. Uwierz mi, nie wszyscy An­glicy myślą tak samo!

- Puść mnie, proszę. To boli - szepnęła. Opuścił ręce i zacisnął dłonie w pięści. Znowu sprawiła, że stracił panowanie nad sobą. Świado­mość, że przychodzi jej to tak łatwo, do reszty wytrąciła go z równowagi.

- Przepraszam - powiedział z przesadną ga­lanterią.

- Nie - szybko dotknęła jego ramienia. - To ja przepraszam. I chcę ci powiedzieć, że masz ra­cję. Nie mam prawa obwiniać cię za nieszczęścia, które wydarzyły się, kiedy nas jeszcze nie było na świecie.

Wiedziała, że należą mu się przeprosiny. Wsty­dziła się tego, co zrobiła i co powiedziała. Przecież gdyby ktoś w tak obraźliwy sposób wyrażał się o jej rodzinie albo ojczyźnie, pewnie odpłaciłaby mu z nawiązką. I nie skończyłoby się na zwykłych połajankach.

- To nie twoja wina, że angielscy żołdacy zgwałcili moją matkę - dodała po chwili. - Ani że zamknęli mojego ojca na rok w więzieniu, tak że nawet nie mógł pomścić tej hańby. Wiem, że nie powinnam zrzucać na ciebie całej winy tylko dlatego, że tak mi wygodniej, bo... - przerwała, by wziąć głęboki oddech - bo boję się przestać!

- Ale dlaczego, Reno? Dlaczego się boisz? Nie odpowiedziała. Szybko potrząsnęła głową i odwróciła się, by odejść. Przytrzymał ją za ramię.

- Wybacz mi. Jeszcze raz przepraszam za wszystko - powiedziała, patrząc mu w oczy. - A teraz zostaw mnie samą.

- Nie odejdę stąd, póki mi nie odpowiesz, dla­czego się boisz.

Opuściła głowę, ale zaraz podniosła ją i spoj­rzała nań wilgotnymi od łez oczyma.

- Boję się, że jeśli nie będę podsycać swej nie­nawiści, zapomnę, kim jesteś i skąd pochodzisz!

- Naprawdę ma to dla ciebie aż takie znacze­nie? - Znowu nią potrząsnął tym razem bardzo delikatnie.

- Tak Zresztą nie tylko dla mnie. Dla nas oboj­ga - starała się, zachować spokój. Poczuła jednak dziwny niepokój. Coś w jego spojrzeniu mówiło, że cokolwiek zrobi bądź powie i tak jej los jest już przesądzony.

- Jakie to ma znaczenie? - Powtórzył i przy­ciągnął ją do siebie. - Jakie ma znaczenie, kim jesteśmy? - szepnął wprost w jej usta.

Nie wyrywała się. W chwili gdy poczuła dotyk jego warg, zrozumiała, że czas oporu minął. Nie zamierzała dłużej walczyć ani z nim, ani ze sobą. Jego usta były gorące i niecierpliwe, ciało napięte od tłumionego pożądania.

- Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? - zapytał cicho pomiędzy delikatnymi pocałunkami, którymi okrywał jej twarz.

- Nie, teraz nie. Nie dziś! - Otoczyła jego szy­ję ramionami i wtuliła się w niego rozpaczliwie.

- Brig, nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Nie opuszczaj mnie!

- Wrócę! - szepnął. Zanurzył twarz w jej wło­sach. - Za trzy tygodnie. Najdalej za miesiąc. Wrócę!

Milczała, więc odsunął ją od siebie i pytająco zajrzał w jej oczy. Nie dostrzegł w nich łez, ale je­dynie bezgraniczny smutek.

- Nie wierzysz mi! - zawołał. - Sereno, wró­cę! Czy naprawdę nie potrafisz mi zaufać?

- Ufam ci. Jak nigdy żadnemu mężczyźnie - uśmiechnęła się lekko. Delikatnie dotknęła pal­cami jego twarzy. - Ufam ci, ale nie wierzę, że do mnie wrócisz. Nie będziemy o tym rozmawiać - zadecydowała. - I nie będziemy o tym myśleć. Liczy się tylko tu i teraz!

- Są sprawy, o których koniecznie musimy po­mówić - nim łagodnie odsunął jej dłoń, pocałował czubki szczupłych palców.

- Nie - powiedziała stanowczo. - W ogóle nie będziemy rozmawiać.

Cofnęła się kilka kroków i patrząc mu prosto w oczy, zaczęła rozpinać żakiet.

- Co ty robisz?! - Próbował ją powstrzymać, ale odskoczyła. Zsunęła okrycie z ramion i upu­ściła je na ziemię. Oniemiały wpatrywał się w drobne piersi ledwie osłonięte koszulą.

- Co robisz? - powtórzył głucho.

- To, czego oboje pragniemy.

- Reno! - z trudem wydobył głos ze ściśnię­tego gardła. - Nie w taki sposób. Tak nie można...

- Ciii... - położyła palec na ustach. - Po pro­stu chcę być z tobą.

Najpierw musimy porozmawiać - próbował jeszcze zachować rozsądek.

- Po co? Pragnę cię - szepnęła. - To wystar­czy! Chcę, żebyś dotykał mnie tak jak kiedyś - przysunęła się do niego i stała wyprostowana, śmiało patrząc mu w oczy. Czy wciąż jeszcze mnie pragniesz?

- Czy cię pragnę? - Mocno zacisnął powieki.

drżącymi rękami przesunął po włosach. - W całym moim życiu nie pragnąłem nikogo ani niczego bar­dziej niż ciebie w tej chwili.

- Więc weź mnie. Tu i teraz - ciągle patrząc mu w oczy, chwyciła koniec tasiemki przy staniku i zaczęła ją wolno rozsznurowywać. - Daj mi cząstkę siebie, nim wyjedziesz. Pokaż mi, co zna­czy być kochaną - sięgnęła po jego rękę i przy­cisnęła usta do wnętrza smukłej dłoni.

- Reno...

- Wyjeżdżasz już jutro - powiedziała ze smutkiem. - I chcesz mnie zostawić bez nicze­go?

Przesunął palcami po jej gorącym policzku.

- Przysięgam, że gdyby to ode mnie zależało, nie wyjechałbym wcale!

- Jednak jedziesz. Chcę być twoja, nim mnie opuścisz.

- Czy jesteś tego pewna? - Chwycił jej dłonie i wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź.

- Tak. Zobacz - przycisnęła jego rękę do piersi. - Czujesz jak mocno bije mi serce? Tak jest za­wsze, gdy jesteś blisko.

- Zmarzniesz - delikatnie przygarnął ją i zam­knął w ramionach.

- Nie zmarznę - wyszeptała z twarzą przytu­loną do jego piersi. - Do mojego siodła jest przytroczony koc. Jeśli rozłożymy go na słońcu, będzie nam ciepło.

Pochylił się nad nią, ujął jej twarz w obie dłonie i uniósł do góry.

- Nie sprawię ci bólu. Przysięgam!

Przymknęła oczy. Ufała mu. Wiedziała, że bę­dzie dla niej czuły i łagodny. Widziała to w jego spojrzeniu, kiedy rozkładali koc. Czuła to w po­całunkach, kiedy całowali się, klęcząc naprzeciw siebie.

Miała świadomość, że Brigham na zawsze już pozostanie w jej pamięci. Wybrała go, by ofiaro­wać mu swą niewinność, nie pod wpływem im­pulsu, lecz ze spokojną pewnością, że tak właśnie powinna zrobić. I wiedziała, że on doceni jej dar i nigdy jej nie zapomni.

Obiecał sobie, że będzie ostrożny i sprawi, by poczuła, jak wiele dla niego znaczy. Nie chciał się spieszyć, choć wiedział, że czasu mają niewiele. Całował ją czule, łagodnie, jakby mogli być razem całą wieczność.

Spróbowała zsunąć płaszcz z jego ramion. Nie­poradnie rozpinała guziki kamizelki nie zdając so­bie sprawy, że swym wyraźnym skrępowaniem podnieca go j e s z c z e bardziej . zacisnął powieki. Składał drobne, miękkie pocałunki na jej skro­niach, czole, policzkach. Lekko jakby z namysłem przesuwał dłońmi po jej ciele. Boże, jak bardzo pragnął zapamiętać każdą chwilę ich pierwszego zbliżenia. Wziął głęboki oddech, kiedy rozpięła mu koszulę i musnęła palcami jego pierś. Potem od­ważniej przesunęła dłońmi po nagim torsie, twar­dym brzuchu, mocnych ramionach.

Wciąż klęczeli, wtuleni w siebie coraz mocniej, coraz ciaśniej. Wiele razy wyobrażała sobie tę chwilę, nie sądziła jednak, że przyjemność może być tak wielka, niemal bolesna. Kiedy poczuła na piersiach silne dłonie, na moment przestała oddy­chać. Szorstki materiał ocierał się o delikatną skó­rę, potęgując pieszczotę, która stała się prawie nie do zniesienia, gdy przez koszulę chwytał zębami i ssał twarde sutki. Głowa opadała jej bezwładnie na bok, głęboko w dole brzucha poczuła przyjem­ny skurcz, który promieniował na całe ciało. Do­piero kiedy zdjął z niej koszulę i nagie ciała zetk­nęły się ze sobą, rozkosz, jakiej dotąd nie znała, prawie ją obezwładniła. Gdyby nie chwyciła się mocno jego ramion, osunęłaby się na ziemię. Po­ciągnął ją na koc.

Z trudem pokonał chęć, by natychmiast zaspo­koić gwałtowną żądzę, która odbierała mu rozum. Znalazł jednak dość siły, by czerpać rozkosz z pa­trzenia na białą skórę na drobnych piersiach, które lgnęły do jego rąk. Spojrzał w jej zamglone oczy i nie dostrzegł w nich strachu, lecz jedynie wielką, świeżo rozbudzoną namiętność. Wiedział, że mógł­by wziąć ją już teraz, ale potrzeba serca była rów­nie silna jak potrzeba zmysłów. A ono mówiło mu, żeby dać jej więcej, niż prosiła, może nawet wię­cej, niż oboje byli w stanie pojąć.

- Marzyłem o tym - szepnął, odrywając się na moment od jej ust. - Marzyłem, żeby rozbierać cię właśnie tak jak teraz - powiódł dłonią w górę szczupłego uda.

- Brigham, tak bardzo cię pragnę - jęknęła cicho.

- I dostaniesz mnie - pochylił głowę i obwiódł językiem ciemną aureolę wokół sutka, a potem lekko zacisnął na nim wargi. - Ale to jeszcze nie wszystko - wyszeptał.

Nie sądziła, że może jeszcze poczuć większą rozkosz. Zaraz jednak przekonała się, że mówił prawdę. Ciężkie powieki otworzyły się nagle, gwałtownie uniosła biodra, by znalazły się jak naj­bliżej jego ust. Oszołomiona, wpiła palce w jego plecy. Krew szumiała jej w skroniach tak głośno, że nie słyszała nawet, jak krzyczy jego imię. Za to on usłyszał jej wołanie. Jeszcze mocniej chwycił jej biodra, usta i język odkrywały najcudowniejsze sekrety, a ona prężyła się, wychodząc naprzeciw jego wargom. Cierpki smak namiętności prowo­kował go, by dać z siebie jeszcze więcej. Kiedy dotykał gorącej, wilgotnej skóry zrozumiał, że ni­gdy już nie będzie w jego życiu innej kobiety. Nie po tym, co dawała mu Serena.

Oddychała z trudem, z oczu płynęły jej łzy. Prosiła, by przestał, a zaraz potem przyciągała do siebie jego głowę. Kiedy uniósł się znad jej bioder i na krótką chwilę zawisł nad nią, jakby czekając przyzwolenia, zamknęła oczy i z cichym wes­tchnieniem pociągnęła go ku sobie. Wszedł w nią mocno, zdecydowanie. Poczuła ostre ukłucie bólu, które niemal natychmiast zaćmiła powracająca roz­kosz. Spojrzała mu w twarz, ich spojrzenia spot­kały się, a ona natychmiast pojęła, że Brigham jest tym mężczyzną, na którego zawsze czekała.

Zacisnął zęby, by stłumić potrzebę szybkiego zaspokojenia. Poruszał się w niej wolno, z cudow­nym spokojem. Śnił o tej chwili od dnia, w któ­rym ujrzał ją po raz pierwszy, chciał więc jak naj­dłużej smakować słodkie zwycięstwo.

Wpatrzona w niego, natychmiast uchwyciła wspólny rytm. Jej ciało prężyło się pod nim, cze­kając spełnienia. Czuł jej paznokcie na swoich ple­cach, jej ciepły oddech na szyi. Miał wrażenie, że stali się jednością. Nim poniosła go mroczna, po­tężna fala rozkoszy, zdążył jeszcze pomyśleć, że wreszcie odnalazł swą przystań.

Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zmusi się, by wstać. Ciało miała leniwe od zaspokojenia, na wilgotnej skórze czuła chłodny dotyk wiatru. Do końca świata mogłaby tak leżeć na szorstkim kocu w złocistej plamie słońca. Pod warunkiem że Brig­ham cały czas byłby obok, wtulony w nią jak teraz, z twarzą ukrytą w jej splątanych włosach i dłońmi pieszczotliwie obejmującymi piersi. Nie miała po­jęcia, ile czasu mogło upłynąć. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Jeszcze mocniej zacisnęła po­wieki, chcąc jak najdłużej zatrzymać te chwile. Dookoła było tak cudownie. Las szumiał cicho, w powietrzu unosił się zapach żywicy i świergot ptaków. Czy to możliwe, żeby polityka i wojna mogły stanąć pomiędzy nimi i być może rozdzielić ich na zawsze? I to teraz, kiedy czuła się przepeł­niona miłością...

- Kocham cię, Reno.

Niespiesznie otworzyła oczy i spojrzała na Brig­hama. Uniesiony na łokciu wnikliwie badał jej twarz.

- Wiem. Ja też cię kocham - przesunęła pal­cami po jego twarzy, jakby chciała na zawsze za­pamiętać jej rysy. - Tak bardzo żałuję, że nie mo­żemy zostać razem, tak jak teraz.

- Wkrótce znowu tak będzie - obiecał.

Bez słowa odwróciła się od niego i sięgnęła po koszulę.

- Nie wierzysz mi? - zapytał poruszony. - Jak i możesz nie wierzyć mi po tym, co właśnie prze­żyliśmy?

Schyliła głowę, udając, że jest zajęta sznuro­waniem stanika. Nie chciała, żeby zobaczył roz­pacz w jej oczach. Musiała być twarda. Nie mogła prosić, by jej nie opuszczał, choć tak bardzo pra­gnęła go zatrzymać.

- Odezwij się!

- Wiem, że mnie kochasz - powtórzyła, nie podnosząc głowy. - I że chciałbyś, żebyśmy byli razem. To, co razem przeżyliśmy, nie zdarzy się już nigdy z nikim.

- Więc nie wierzysz, że wrócę! - Zdenerwo­wany szarpał ubranie. Nie mógł wprost uwierzyć, że wątpi w jego uczciwość. Właśnie teraz!

- Myślę, że przyjedziesz tu jeszcze - delikatnie dotknęła jego ramienia. Tak bardzo chciała, żeby zrozumiał, że niczego nie żałuje i nie ma do niego pretensji. - Zjawisz się tu w imieniu księcia, bo takie jest twoje zadanie.

- Aha - uśmiechnął się ironicznie. - Dlaczego nie powiesz wprost, co ci chodzi po głowie? Uwa­żasz, że jak tylko wrócę do Londynu, natychmiast zapomnę o tym, co się tu wydarzyło, tak?

- Nie - zaprzeczyła szybko. - Wcale tak nie uważam. Wiem, że oboje będziemy zawsze o tym pamiętali. Zapach przedwiośnia przypomni mi o tobie nawet, gdy będę już zgrzybiałą staruszką. Aż pobladł z wściekłości. Co ona, u diabła, wy­gaduje?! Ścisnął jej rękę tak mocno, że syknęła z bólu.

- I myślisz, że to mi wystarczy?! - Cedził przez zaciśnięte zęby. - Jeśli tak, to albo jesteś głupia, albo szalona.

Otworzyła usta, by się wytłumaczyć, ale uciszył ją gestem dłoni. Chwycił ją za ramiona i przyciąg­nął do siebie.

- Wrócę do Szkocji po ciebie - potrząsnął nią w rytm wypowiadanych wyraźnie słów. - Lepiej, żebyś mnie dobrze zrozumiała, Sereno! Kiedy skończy się ta przeklęta wojna, zabiorę cię ze sobą.

- Gdyby chodziło tylko o mnie, bez wahania pojechałabym z tobą. Choćby na koniec świata. Ale wiesz przecież, że mam rodzinę - uczepiła się jego rękawa, błagając wzrokiem, by spróbował ją zrozumieć. - Nie mogłabym żyć ze świadomością, że okryłam ich hańbą.

- Na Boga, kobieto! Jak możesz tak mówić? Naprawdę uważasz, że zostając moją żoną, zhań­bisz rodzinę?

- Twoją żoną... - szepnęła, nie do końca ro­zumiejąc sens jego słów. - Masz na myśli mał­żeństwo?

- Oczywiście! A co myślałaś? - krzyknął, tra­cąc panowanie nad sobą.

Nagle drgnął. Dotarło do niego, w jaki sposób mogła zrozumieć propozycję wspólnego wyjazdu. Wpatrywał się w nią przenikliwie.

- Naprawdę pomyślałaś, że mógłbym żądać od ciebie czegoś takiego? Czy dlatego, gdy byliśmy tu poprzednim razem, powiedziałaś, że musisz wszystko przemyśleć? Masz o mnie niezwykle wysokie mniemanie - roześmiał się ironicznie.

- Ja tylko chciałam... - bąknęła zawstydzona. Nogi się pod nią ugięły, więc przysiadła na ka­mieniu. - Myślałam... Zdawało mi się, że mężczyźni biorą sobie kochanki i...

- Dobrze myślałaś. Biorą - przerwał szorstko.

- Ja też je miałem. Wybacz, ale tylko prymitywny głupiec mógłby pomyśleć, że chcę zaofiarować ci coś innego niż moje serce i nazwisko.

- Skąd mogłam wiedzieć, jakie masz wobec mnie zamiary? - Wstała, by spojrzeć mu prosto w twarz. - Nigdy nie wspominałeś o małżeństwie.

- Rozmawiałem już z twoim ojcem - oznajmił rzeczowo, schylając się po koc.

- Rozmawiałeś z ojcem?! - Powtórzyła, wy­mawiając dobitnie każde słowo. Zmrużyła oczy.

- Zrobiłeś to za moimi plecami, nawet nie pytając mnie o zdanie?

- Dobre obyczaje nakazują uzyskać najpierw zgodę ojca.

- Do diabła z obyczajami! - Jednym ruchem wyszarpnęła mu koc. - Nie miałeś prawa tego ro­bić bez mojego pozwolenia.

Popatrzył na nią przeciągle, zatrzymując spoj­rzenie na potarganych włosach i ustach opuchnię­tych od pocałunków.

- Zdawało mi się, że dawno już miałem twoją zgodę, choć nie byłaś uprzejma wyrazić jej sło­wami.

Zaczerwieniła się, ale szybko opanowała zmie­szanie.

- Nie myśl sobie - zawołała, przywiązując koc do siodła - że mi wmówisz, że to, co przed chwilą zrobiliśmy, musi skończyć się przed ołtarzem.

Niewiele brakowało, a udałoby jej się dosiąść konia. Brigham był jednak szybszy i nim wsko­czyła na siodło, chwycił ją wpół i jednym szarp­nięciem obrócił ku sobie.

- Myślisz, że mam w zwyczaju uwodzić nie­winne panienki, a potem robić z nich swoje ko­chanki? - wysyczał.

- Nie znam twoich zwyczajów.

- Wybrałem sobie ciebie na żonę...

- Wybrałeś sobie. Ty sobie wybrałeś! - zdecy­dowanym ruchem odsunęła go na bok. - Być może w Anglii możesz sobie wybierać albo nawet roz­kazywać. Ale nie tutaj. Mam coś do powiedzenia na temat własnego życia. I dlatego oświadczam ci, że za ciebie nie wyjdę! Jeśli myślisz, że zmienię zdanie, to się grubo mylisz!

- Kłamałaś, gdy mówiłaś, że mnie kochasz?

- Nie, ale... - Reszta słów ucichła stłumiona pocałunkiem.

- W takim razie skłamałaś, mówiąc, że nie zo­staniesz moją żoną - dokończył spokojnie.

- Brigham, bądź rozsądny. Naprawdę wyobra­żasz sobie, że opuszczę dom i kraj, by jechać za tobą do Anglii?

- Ciągle to samo! - wzruszył ramionami.

- Proszę, zrozum. Musisz zrozumieć - mówiła szybko, nerwowo chwytając go za ręce. - Nasze życie zmieniłoby się w koszmar. Wyjechałabym z tobą z wielkiej miłości. Ale jestem pewna, że nim minąłby rok, zacząłbyś mnie nienawidzić i oskarżać, że przynoszę wstyd twemu nazwisku. Ja nie nadaję się na żonę hrabiego.

- Zwłaszcza angielskiego hrabiego, prawda? Zignorowała tę zaczepkę. Milczała przez chwi­lę, a potem westchnęła głęboko.

- Jestem córką szlachcica, to prawda. Jednak musiałabym być bardzo naiwna albo zarozumiała, by sądzić, że to wystarczy. Wiem, że czułabym się w Londynie jak w pułapce. Usychałabym tam z tęsknoty za swobodą, Szkocją, wzgórzami. Sam mówiłeś, że nie jestem damą. Byłabym wyjątkowo kiepską hrabiną.

- Nieważne, jaką będziesz hrabiną. Nie myśl o tym. Po prostu wyjdź za mnie.

- Nie - otarła łzy. - Nie wyjdę za ciebie.

- Obawiam się, że będziesz musiała po tym, jak pójdę to twojego ojca i powiem mu, że cię uwiodłem.

Spojrzała na niego zaskoczona i wściekła.

- Nie zrobisz tego! - krzyknęła. - Nie odwa­żysz się!

- Owszem, zrobię.

- Ale on cię zabije!

Brighem uśmiechnął się lekko i uniósł brwi.

- Wierzę, że ojciec nie jest tak mściwy jak jego córka - powiedział spokojnie, a potem jak gdyby nigdy nic podniósł ją i posadził w siodle.

- Skoro nie chcesz wyjść za mnie z miłości, zrobisz to pod przymusem - dodał.

- Prędzej poślubię starą ropuchę! - wykrzyk­nęła zapalczywie.

Zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca, ale nie spieszył się z odjazdem. Łagodnymi ruchami uspokoił zwierzę, które niecierpliwie przestępowało z nogi na nogę.

- Jeszcze raz powtarzam, że wyjdziesz za mnie. Po dobroci czy na siłę, wszystko mi jedno. Masz czas, by podczas mojej podróży wszystko sobie przemyśleć. Po powrocie rozmówię się z twoim ojcem i rozpocznę przygotowania do ślubu.

Nie odezwała się ani słowem. Posłała mu tylko takie spojrzenie, że gdyby wzrok mógł zabijać, na­tychmiast padłby trupem. A potem z całej siły ściągnęła wodze. Przerażona klacz stanęła dęba, a czując mocną ostrogę, ruszyła galopem. Pędząc w stronę dworu, Serena życzyła sobie, żeby w dro­dze do Londynu Brigham Ashburn skręcił sobie kark.

Kiedy jednak następnego ranka opuszczał Glen­roe, rozpaczliwie łkała w poduszkę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie wiedział nawet, że tak bardzo stęsknił się za Londynem. Dopiero gdy znalazł się tam z po­wrotem, zrozumiał, jak brakowało mu pospiesz­nego tempa życia, gwaru, a nawet zapachu miasta, w którym spędził większą część młodości. Jeśli nie przebywał w wiejskiej posiadłości swoich przodków, z reguły mieszkał w Londynie. Wy­tworne towarzystwo stolicy znało go dobrze i ce­niło tyle samo za maniery, co i za majątek. Dlatego nigdy nie miał problemów ze znalezieniem chęt­nych do gry w karty w jednym z eleganckich klu­bów, a żadna zapobiegliwa matka mająca córkę na wydaniu nie zapomniałaby umieścić jego nazwiska na pierwszym miejscu listy gości.

Wrócił do Londynu sześć tygodni temu. Upły­wający czas dostrzegł, kiedy skończyły się szare dni i nastała wiosna. Za wysokimi oknami salonu kusiła soczysta zieleń młodej trawy poprzetykana barwnymi plamami wczesnych kwiatów. Deszcz, padający nieustannie przez cały kwiecień, skończył się wreszcie i nastały ciepłe, słoneczne dni. Zło­ciste promienie słońca zwabiły do parków kobiety w jedwabnych sukniach i kolorowych kapelu­szach przybranych piórami. Dzielnice eleganckich sklepów i salonów rozbrzmiewały ich śmiechem. Bez przerwy odbywały się jakieś bale, podwieczor­ki, salonowe spotkania oraz partyjki kart. Młody arystokrata z jego tytułem, majątkiem i reputacją nie miał prawa narzekać na nudę.

Przekonał się jednak, że jego serce nie należy już do Londynu. Zostało pośród górzystych kraj­obrazów Szkocji. Nie było dnia, by nie myślał o Serenie. Kiedy spacerował ulicami ożywionego miasta, cały czas zastanawiał się, jak też wygląda wiosna w Glenroe. I czy Serena przyjeżdża nad brzeg jeziora, by w samotności go wspominać.

Gdyby nie trudności związane z misją, wróciłby do niej już dawno, tak jak planował. Niestety, pra­ca na rzecz księcia zajęła więcej czasu, niż się spo­dziewał, a rezultaty ciągle nie były satysfakcjo­nujące. Wprawdzie angielscy jakobici stanowili liczną grupę, jednak tylko niewielu spośród nich zgodziło się ryzykować życie dla Młodego Pre­tendenta.

Idąc więc za radą lorda Georga, Brigham roz­począł intensywną kampanię, by przysporzyć księ­ciu zwolenników. W ciągu miesiąca odbył niezliczoną liczbę spotkań z różnymi grupami niezde­cydowanych, gdzie opowiadał o nastrojach pa­nujących wśród szkockich klanów oraz przeka­zywał najświeższe informacje pochodzące od sa­mego Karola. Tajna misja zaprowadziła go aż do Manchesteru, najczęściej jednak wolał go­ścić swych rozmówców we własnym salonie. Jednak nawet tu nie mógł czuć się całkiem bez­pieczny.

Rząd zaczynał już wietrzyć spisek i coraz czę­ściej dało się słyszeć pogłoski o rychłej wojnie z Francją. Sympatycy Stuartów nie mogli Uczyć na pobłażanie ze strony władz, a jawni zwolennicy księcia spodziewali się, że w każdej chwili trafią do więzienia. I to w najlepszym razie. Pamięć o publicznych egzekucjach oraz banicji wciąż je­szcze była żywa.

Po tych kilku tygodniach Brighamowi pozostała jedynie nadzieja, że jeśli Karol pospieszy się i szybko rozpocznie kampanię, może uzyskać jako takie poparcie ze strony swych angielskich stron­ników. Cóż się dziwić, pomyślał smętnie, w końcu wszyscy tu mają wiele do stracenia. Domy, włości, tytuły. Sam wiedział o tym najlepiej. Niełatwo po­rwać się do walki dla idei, gdy stawia się na szali własny majątek, nie mówiąc już o życiu.

Zamyślony wpatrywał się w portret babki. Sam dawno już podjął decyzję. Może nawet wtedy, gdy jako mały chłopiec leżał z głową na jej kolanach i słuchał opowieści o walecznych władcach i o tym, że trzeba bić się o sprawiedliwość. Dosko­nale zdawał sobie sprawę, że nie powinien dłużej kręcić się po Londynie. Rząd potrafił wytropić spi­skowców i rozprawić się z nimi z przerażającą skutecznością.

Jak dotąd nazwisko i tytuł trzymały go poza kręgiem podejrzanych, jednak otrzymał poufną wiadomość, że od pewnego czasu po mieście krążą plotki na jego temat. Nie chciał ryzykować, zwła­szcza teraz, gdy kwestia wojny z Francją zdawała się przesądzona, podobnie jak rozmowy o kolej­nym powstaniu. Nigdy nie krył się ze swoimi po­dróżami do Francji i Włoch. Również ostatnia wy­prawa do Szkocji nie była tajemnicą. Gdyby ktoś zechciał zadać sobie trud prześledzenia jego po­czynań w ciągu ostatnich lat, mógłby dojść do bar­dzo interesujących wniosków.

Pora wracać, stwierdził stanowczo. Kopnął tlącą się szczapę na dogasającym kominku i przez chwi­lę obserwował strzelający w górę snop pomarań­czowych iskierek. Tym razem pojedzie sam, w do­datku opuści miasto pod osłoną nocy. A kiedy wróci do Londynu, u jego boku będzie Serena. Nie miał wątpliwości, że niedługo spotkają się w tym salonie, by wznieść toast za pomyślność prawo­witego króla i jego regenta. Teraz musi jechać do Szkocji. Nie tylko po to, by jak powiedziała Se­rena, występować w imieniu księcia, lecz także po to, by upomnieć się o swoje. Poza walką w po­wstaniu czekała go jeszcze jedna, prywatna, bitwa, którą koniecznie musiał wygrać.

Kilka godzin później szykował się do klubu, gdzie planował spędzenie cichego wieczoru w gro­nie przyjaciół. Był już prawie gotów, gdy w drzwiach pokoju stanął kamerdyner.

- O co chodzi, Beeton? - zapytał.

- Z całym szacunkiem, milordzie - Beeton był tak stary, że gdy giął się w pełnym uszanowania ukłonie, głośno strzelało mu w kościach. - Hrabia Whitesmouth pragnie zamienić z panem słowo. Twierdzi, że sprawa jest pilna.

- Wprowadź go - odparł krótko. Z grymasem niezadowolenia odsunął Parkinsa, który bezustan­nie skubał jego surdut, szukając na nim nieistnie­jących pyłków. - Zostawże mnie, człowieku! Jesz­cze chwila i dostanę szału.

- Przepraszam, jaśnie panie, ale ja tylko staram się, żeby jego lordowska mość prezentował się jak najkorzystniej.

- Są damy, które uważają, że aby to osiągnąć, powinienem się raczej rozebrać - rzucił lekkim tonem, jednak jego uwaga nie rozbawiła Parkinsa. Patrząc więc na posępną twarz lokaja, powiedział zniecierpliwiony:

- Wiesz co, Parkins? Nie znam drugiego rów­nie ponurego człowieka. Nie masz za grosz po­czucia humoru i Bóg mi świadkiem, nie wiem, po co cię jeszcze trzymam.

- Brig! - Hrabia Whitesmouth, niski mężczy­zna mniej więcej w wieku Brighama pospiesznie wbiegł to pokoju. Szybkie, nerwowe ruchu zdra­dzały, że był czymś mocno zaaferowany. Na widok lokaja zatrzymał się raptownie i rozejrzał wokół lekko zdezorientowany.

- Starczy na dziś Parkins. Jesteś wolny - po­wiedział Brigham.

Niespiesznie podszedł do stolika i napełnił wi­nem kryształowe kieliszki. Zaczekał, aż lokaj zam­knie za sobą drzwi, i dopiero gdy ucichły jego kro­ki, zapytał:

- Co cię do mnie sprowadza, Johnny?

- Wpadliśmy w tarapaty przyjacielu! - White­smouth sięgnął po kieliszek i wychylił go jednym haustem.

- Domyślam się. Jakiego rodzaju? Whitesmouth zaczął opowiadać:

- Wyobraź sobie, że ten ptasi móżdżek Miltway spił się dziś na umór ze swoją kochanką i na nieszczęście rozwiązał mu się przy niej język. Przez takiego kretyna znaleźliśmy się wszyscy w niebez­pieczeństwie.

Brigham wziął głęboki oddech, po czym upił mały łyk wina i wskazał przyjacielowi fotel.

- Wymienił jakieś nazwiska? - zapytał rze­czowo.

- Tego dokładnie nie wiadomo, ale możliwe, że tak. Obawiam się, że mógł wspomnieć ciebie.

- Mówisz, że był z kochanką? To ta ruda tan­cerka?

- Włosy na głowie ma rzeczywiście rude - prychnął Whitesmouth. - Niestety, niezłe z niej ziół­ko. To szczwana bestia, trochę za stara i zbyt do­świadczona dla takiego młokosa jak Miltway. Na nasze nieszczęście ten idiota ma więcej pieniędzy w kieszeni niż oleju w głowie!

- Czy spora łapówka zamknie jej usta?

- Już za późno, by się nad tym zastanawiać. Mię­dzy innymi dlatego przyszedłem. Musiała dziwka rozpuścić język, bo Miltwaya już aresztowali.

- Nieopierzony żółtodziób! - syknął Brigham.

- Jest wielce prawdopodobne, że będziesz prze­słuchiwany. Więc jeśli masz coś, co mogłoby cię obciążyć, lepiej...

- Nie jestem tak niedoświadczony - przerwał mu w pół zdania. - Ani tak głupi! - zamilkł, próbując szybko zebrać myśli. Decyzje, które miały za chwilę zapaść, musiały być podjęte bez niepo­trzebnych emocji.

- A ty, Johnny? Co z tobą? Dasz radę jakoś się z tego wykręcić? - zapytał.

- - Pilne sprawy wezwały mnie do mojej posiadłości - odparł Whitesmouth z chytrym uśmiechem. - Prawdę mówiąc, jestem w drodze już od kilku godzin.

- Mając u boku takich ludzi jak ty, książę nie może przegrać - uśmiechnął się Brigham.

- Dobrze, ale co z tobą? - Whitesmouth dolał sobie wina.

- Wyjeżdżam do Szkocji. Dziś w nocy.

- Masz świadomość, że ucieczka będzie rów­noznaczna z przyznaniem się do winy? Jesteś go­tów podpisać na siebie wyrok?

- Tak. Dawno już opowiedziałem się po stronie księcia.

- W takim razie szczęśliwej drogi, przyjacielu. Będę czekał na wieści od ciebie.

- Jeśli Bóg pozwoli, przyślę je wkrótce - po­wiedział Brigham, sięgając po rękawiczki. - Przy­chodząc do mnie, ryzykowałeś wiele. Nigdy ci tego nie zapomnę.

- Ja też jestem po stronie księcia - przypo­mniał mu Whitesmouth. - Mam nadzieję, że nie zabałamucisz tu zbyt długo.

- Tylko tyle, ile będę musiał. Czy zawiadomiłeś jeszcze kogoś o niedyskrecji Miltwaya?

- Niedyskrecja! - sarknął Whitesmouth. - Co za łagodne określenie świństwa, które nam zrobił! Nie rozmawiałem z nikim poza tobą. Uznałem, że zrobię najlepiej, przychodząc prosto tutaj.

Brigham poważnie skinął głową.

- Zostanę w mieście jeszcze kilka godzin - po­wiedział. - Pójdę do klubu, jak planowałem, i po­staram się, żeby wiadomość dotarła, do kogo trze­ba. A ty, przyjacielu, jak najszybciej ruszaj w dal­szą drogę, nim ktoś wścibski odkryje, że ciągle jesteś w Londynie.

- Już mnie nie ma! - Whitesmouth szybko sięgnął po kapelusz. - Jeszcze jedno, Brig - po­wiedział, patrząc mu prosto w oczy. - Uważaj na syna elektora, Cumberlanda. Wprawdzie jest jesz­cze bardzo młody, ale już teraz widać, że spojrze­nie ma chłodne, a ambicje palące.

W klubie Brigham dostrzegł wiele znajomych twarzy. O tej porze zabawa toczyła się już na ca­łego. Przy karcianych stolikach zabrakło wolnych miejsc. Co chwila słychać było dźwięk odkorkowywanych butelek. Jego wejście natychmiast zostało zauważone. Zewsząd posypały się zaproszenia, by dołączył do grających w karty albo ko­ści. Wymawiał się grzecznie i uparcie torował so­bie drogę, starając się dojść do kominka, przy któ­rym wypatrzył wicehrabiego Leightona z pełną butelką burgunda.

- Nie kusi cię, żeby spróbować dziś szczęścia, Ashburn? - wicehrabia wstał na powitanie.

- Nie w kartach - odparł, mimo woli słucha­jąc, jak za jego plecami jakiś niefortunny gracz pomstuje na kiepskie wyniki. - Mamy dziś jasną noc. W sam raz na podróż.

Leighton spokojnie sączył wino. Gdy znad kie­liszka spojrzał na Brighama, jego oczy nie wyra­żały żadnych emocji.

- W rzeczy samej idealna noc - potaknął le­niwie. - Jedynie na północy można spodziewać się burzy. Jak zawsze.

- Obawiam się, że najgorsza burza rozpęta się tutaj - odparł Brigham, a korzystając z tego, że przy stoliku do gry w kości powstał spory harmider, pochylił się nad wicehrabią i powiedział, ści­szając głos:

- Miltway wygadał się przed kochanką ze swo­ich sympatii politycznych. Już go aresztowali.

Leighton wymamrotał coś mało pochlebnego na temat inteligencji Miltwaya, jednak zaraz się po­hamował.

- Czy wiadomo - zapytał ze zwykłym spoko­jem - ile powiedział?

- Co do tego nie ma pewności, ale są tacy, któ­rzy muszą mieć się na baczności.

Wicehrabia przez moment bawił się w milcze­niu brylantem wpiętym w koronki żabotu. Znany był ze swej słabości do świecidełek, przez co nie­którzy zarzucali mu zniewieściałość. Jednak po­dobnie jak Brigham zdecydował się bezwarunko­wo poprzeć księcia Karola, choć doskonale zdawał sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje tego wyboru.

- Załatwione. Wszyscy zainteresowani dowie­dzą się jeszcze dziś - powiedział po chwili. - Po­wiedz mi, mój drogi, czy życzyłbyś sobie towa­rzystwa podczas podróży?

Brigham miał ochotę powiedzieć, że tak. Wi­cehrabia Leighton w swych różowych frakach i perfumowanych koronkach mógł wyglądać na próżnego fircyka, jednak to właśnie jego warto by­ło mieć u swego boku w czasie walki. Brigham wiedział o tym doskonale, mimo to po namyśle odrzucił propozycję wspólnego wyjazdu.

- Jeszcze nie teraz - powiedział, patrząc na Leightona znacząco.

- W takim razie wypijmy za jasną noc. Oby sprzyjała ci pogoda, przyjacielu - wicehrabia napełnił kieliszki, po czym z lekkim niesmakiem rozejrzał się po sali. - Wydaje mi się, Ashburn, że pora zmienić klub, bo ten schodzi na psy. Może tu wejść pierwszy lepszy łazik z ulicy.

Brigham powędrował wzrokiem za spojrze­niem Leightona. Znał większość bywalców, a przy stoliku do gry w kości rozpoznał kilku bliższych znajomych. Natomiast zupełnie nie po­trafił przypomnieć sobie, kim był jeden z graczy, chudy mężczyzna opierający się nonszalancko o stolik. Jego wygląd i maniery pozostawiały wie­le do życzenia. Z nadąsaną miną i złością w oczach awanturował się za każdym razem, gdy przegrywał.

- Co to za jeden? - zapytał, choć tak naprawdę mało go to obchodziło. Myślał o tym, że być może ostatni raz bawi w klubie i popija wino z przyja­cielem w zacisznym miejscu obok kominka. - Chyba go nie znam.

- Niewiele tracisz. Ja miałem wątpliwą przy­jemność go poznać - skrzywił się Leighton, jakby mówił o czymś wyjątkowo odrażającym. - To ofi­cer. Mam nadzieję, że niebawem będzie musiał nas opuścić, by skrzyżować szpady z Francuzami. Spodziewam się, że damy będą bardzo niepocie­szone. Choć z drugiej strony mówiono mi, że ostatnio popadł w niełaskę u naszych ślicznotek.

Mimo to bardzo się stara odzyskać ich względy i pozuje na wielkiego romantyka.

Brigham roześmiał się, zerkając na pechowego kochanka, po czym zaczął zbierać się do odejścia.

- Może jego kłopoty wynikają z braku ogłady - powiedział, sięgając po modną laseczkę.

- Nie. Raczej ze sposobu, w jaki potraktował Alicję Beesley w czasach, gdy była jego kochanką - zauważył Leighton.

Słysząc to Brigham uniósł brew, nie był jednak szczególnie zainteresowany poznawaniem szcze­gółów tej historii. Gracze stawali się coraz bardziej hałaśliwi, pora coraz bardziej spóźniona, a on mu­siał jeszcze wydać Parkinsowi dyspozycje w spra­wie pakowania.

- Urocza pani Beesley nie jest zdaje się zbyt bystra, ale podobno sympatyczna - rzucił od nie­chcenia.

- Standish widocznie uznał, że nie dość sym­patyczna, bo potraktował ją batem.

Zdegustowany Brigham obrzucił oficera nie­chętnym wzrokiem.

- Trzeba być kompletnym prymitywem, że­by... - Zaczął, jednak niespodziewanie zamilkł i mocno zacisnął palce wokół rzeźbionej główki swojej laski. - Powiedziałeś, Standish?

- Tak. Pułkownik, jak mi się zdaje. Okrył się wyjątkowo złą sławą podczas skandalu z Porteousem w trzydziestym piątym roku - opo­wiadał Leighton beznamiętnie. - Mówią, że znaj­dował szczególną przyjemność w grabieżach, gwałtach i puszczaniu z dymem zbuntowanych dworów. I nie tylko ich. Pewnie za takie zasługi go awansowali - zakończył sarkastycznie i wciąg­nął do nosa szczyptę tabaki.

- W trzydziestym piątym musiał być jeszcze ka­pitanem - powiedział Brigham nieswoim głosem.

- Bardzo możliwe - w załzawionych oczach Leightona pojawił się cień zainteresowania. - Czyżbyś go jednak znał?

- Tak - rzucił krótko.

W tonie, jakim wypowiedział to krótkie słowo, czaiła się złowroga nuta. Przed oczami stanęły mu obrazy straszliwej nocy, o której opowiadali mu Coll i Serena. Natychmiast podniósł się z miejsca.

- Pora, żebyśmy poznali się bliżej z pułkow­nikiem Standishem. Jednak skuszę się na partyjkę kości.

- Ashburn, czy przypadkiem nie musisz już je­chać? Robi się późno - zaniepokojony Leighton również wstał z fotela.

- To prawda - odparł Brigham z zagadkowym uśmiechem i podszedł do stolika.

Bez trudu przyłączył się do grających i w nie więcej niż dwadzieścia minut rozbił bank. Szczę­ście go nie opuszczało, odwrotnie niż pułkownika Standisha, który jednak obstawiał wysoko, nie ba­cząc na niepowodzenia. Ślepy los albo wyrok spra­wiedliwości sprawił, że koło północy przy stoliku zostało już tylko trzech graczy. Brigham dał znak, by przyniesiono następną butelkę wina i wyraźnie rozluźniony rozparł się na krześle. Cały czas starał się pić równo ze Standishem. Nie miał bowiem zamiaru zabijać przeciwnika znajdującego się w słabszej kondycji niż on sam.

- Wygląda na to, pułkowniku, że kości dziś pa­na nie kochają - rzucił lekkim tonem.

- Albo że innych kochają bardziej - odparł Standish.

Mówił bełkotliwie, częściowo na skutek wypi­tego alkoholu, a częściowo z powodu z trudem hamowanej złości. Oficerska pensja nie wystarcza­ła na pokrycie wszystkich wydatków, nie mówiąc już o spłacie długów, a tymczasem pułkownik miał nieodparty pociąg do hazardu i ambicje, by obracać się w dobrym towarzystwie. By zaspokoić te żądze, przychodził do modnych klubów, w któ­rych miał okazję otrzeć się o wielki świat.

Niestety, bardzo często te spotkania rodziły w nim wielką gorycz. Tak się złożyło, że tego dnia był szcze­gólnie rozżalony. Pewna młoda dama, doskonale wyposażona zarówno pod względem fizycznym, jak i finansowym, bez mrugnięcia okiem odrzuciła je­go konkury. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że swą porażkę zawdzięczał tej niewdzięcznej suce Beesley, która rozpaplała po całym Londynie, co ją spotkało. Podła dziwka, pomyślał mściwie, bio­rąc duży łyk wina. Mężczyzna ma prawo potra­ktować dziwkę tak, jak mu się podoba.

- Szkoda czasu na gadanie. Rzucaj pan! - zakomenderował, a potem w skupieniu liczył punkty, które zdobył Brigham. Nerwowo chwycił kubek i zamaszystym gestem wysypał jego zawar­tość na stół. Znowu przegrał.

- Jaka szkoda! - uśmiechnął się Brigham pod­nosząc kieliszek do ust.

- Nie zamierzam rozbijać teraz banku. Za późno. To podobno przynosi pecha - tłumaczył się Standish.

- Obawiam się, pułkowniku, że w pana przy­padku nie ma się czego bać. Pech nie opuszcza pana przez cały wieczór - Brigham cały czas się uśmiechał, ale wyraz jego oczu sprawił, że kilku mężczyzn przezornie odsunęło się od stolika. - Być może uzna pan za brak patriotyzmu z mojej strony to, że ogrywam oficera Jego Królewskiej Mości. Jednak w grze wszyscy jesteśmy równi.

- Chce pan grać czy dyskutować? - zniecierpliwił się Standish, pokazując lokajom, że chce więcej wina.

- To jest klub dla dżentelmenów, dlatego robimy w nim obie rzeczy. Może pan, pułkowni­ku, zbyt rzadko bywa w takim towarzystwie i stąd ten brak wiedzy na temat klubowych zwy­czajów.

Zapadła głucha cisza, którą po chwili przerwało ciche szuranie krzesłem. To trzeci gracz doszedł do wniosku, że atmosfera przy stoliku robi się zbyt napięta, więc postanowił niezwłocznie wycofać się z gry. Reszta towarzystwa pozostała na swych miejscach, ciekawie nadstawiając uszu. Przy in­nych stolikach gracze odkładali karty i gromadzili się wokół ich stolika.

Standish siedział spokojnie, ale musiał być moc­no Wzburzony, bo poczerwieniał na twarzy. Nie do końca wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale coś podpowiadało mu, że właśnie został pub­licznie znieważony. Na razie postanowił zachować zimną krew.

- Większość życia spędziłem, służąc Jego Kró­lewskiej Mości, a nie włócząc się po klubach - odparł, siląc się na godny ton.

- Oczywiście, pułkowniku - skinął głową Brigham i pewną ręką rzucił kości. I tym razem jego wynik był dużo lepszy niż wynik Standisha.

- To wyjaśnia, dlaczego brak panu doświadczenia w towarzyskich grach losowych.

- Za to pan zdaje się mieć go aż nadto. Odkąd usiadł pan przy tym stoliku, kości słuchają tylko pana.

- Doprawdy? - Brigham zerknął do góry, szu­kając wzrokiem Leightona. - Tak pan sądzi?

- Sam pan dobrze wie, o czym mówię! Pana wyniki wyglądają mi na coś więcej niż tylko szczę­ście w grze.

Brigham spokojnie bawił się koronkami swego żabotu. Za jego plecami panowała pełna napięcia cisza.

- Czy byłby pan łaskaw, pułkowniku - ode­zwał się obojętnym tonem - oświecić mnie i zdra­dzić, co dokładnie ma pan na myśli?

Standish w milczeniu mierzył go wzrokiem. Doskonale wiedział, że przegrał więcej, niż mógł sobie pozwolić, i wypił więcej, niż wymagał tego rozsądek. Kiedy obserwował pewnego siebie męż­czyznę siedzącego naprzeciw, czuł narastającą nie­nawiść. Arystokraci, pomyślał i omal nie splunął. To za takich wałkoni i nierobów muszą ginąć żoł­nierze!

- No, dalej - nalegał Brigham. - Niech pan nas wszystkich oświeci. Niech pan porozbija kości.

Przez grupki obserwatorów przeszedł głuchy pomruk. Ktoś pochylił się nad Brighamem i po­ciągnął go za rękaw.

- Daj spokój, Ashburn. Nie widzisz, że jest pi­jany. I nie wart zachodu!

- To prawda? - z uśmiechem przyklejonym do twarzy Brigham pochylił się w stronę pułkownika. - Jesteś pijany, Standish?

- Nie! - warknął tamten.

Nawet jeśli przed chwilą szumiało mu w gło­wie, teraz całkiem otrzeźwiał. Dostrzegł skierowa­ne na siebie spojrzenia. Gapią się na mnie, pomy­ślał wściekły. Pajace i lalusie pyszniący się swoimi tytułami i manierami. Myślą, że mają prawo wy­wyższać się i traktować go z góry, bo wysmagał batem jakąś dziwkę. Gdyby tylko mógł, zrobiłby to samo z całym tym towarzystwem. Nie będą tu sobie z niego drwić!

Nie spiesząc się, przełknął wino i patrząc swe­mu przeciwnikowi prosto w oczy, powiedział:

- Jestem na tyle trzeźwy, by wiedzieć, że jeden gracz nie może wygrywać przez cały wieczór. Ko­ści nie będą nikogo wiecznie słuchać. Chyba że są znaczone.

- Więc niech je pan natychmiast rozbije! - po­wiedział Brigham, niedbale wskazując na stół.

Wokół podniosły się głosy protestu. Brigham nie zwrócił najmniejszej uwagi na to poruszenie.

Bez zmrużenia oka wpatrywał się w Standisha. Z satysfakcją dostrzegł, że na czole pułkownika zaczyna się perlić pot.

- Drodzy panowie, bardzo was proszę, byście raczyli zachować rozwagę i spokój - odezwał się nieśmiało gospodarz klubu, ale posłusznie wykonał polecenie i przyniósł młotek. Położył go stole, a potem stanął opodal, z niepokojem wodząc wzrokiem po twarzach zebranych.

- Panowie, naprawdę nie trzeba tego robić - jeszcze raz spróbował załagodzić spór.

- Trzeba - stwierdził Brigham krótko i pod­niósł surowy wzrok. - Niech pan rozbija!

Mężczyzna natychmiast zrobił, co mu kazano. Choć wyraźnie drżała mu ręka, roztrzaskał kości jednym celnym uderzeniem. Potem zapadła kom­pletna cisza. Klubowicze, jeden przez drugiego cis­nęli się w milczeniu do stolika, by przekonać się, że kości były czyste. Standish także milczał. Nie­ruchomo wpatrywał się w pokruszone drobiny sło­niowej kości rozrzucone na zielonym suknie. Pu­łapka! Jakimś cudem ten łajdak zdołał złapać go w pułapkę. Z całego serca życzył mu śmierci. Tak jak wszystkim tym wypudrowanym paniczykom.

- Zdaje się, że skończyło się panu wino - rzekł Brigham i bez uprzedzenia chlusnął tym, co zo­stało w kieliszku prosto w twarz pułkownika.

Standish zerwał się na równe nogi. Bezradnie mrugał oczami i chwytał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. Czerwone strugi płynęły mu po po­liczkach niczym krew. Alkohol i uczucie poniże­nia zrobiły swoje. Gwałtownie wyszarpnął szpa­dę i gdyby go nie powstrzymano, rzuciłby się na Brighama. Ten zaś nawet się nie drgnął. Leniwie rozparty przy stole z uśmiechem obserwował szar­piącego się Standisha, którego kilku mężczyzn usi­łowało odciągnąć na bok.

- Żądam satysfakcji, lordzie Ashburn! - wrze­szczał Standish purpurowy z wściekłości.

- Ależ naturalnie, drogi pułkowniku, otrzyma ją pan - odparł, nawet nie podnosząc wzroku. Z wielką uwagą sprawdzał, czy przypadkiem man­kiety koszuli nie są poplamione winem.

- Leighton, czy zgodzisz się być moim sekun­dantem? - zapytał po chwili.

- Oczywiście - przytaknął wicehrabia, po czym spokojnie wciągnął szczyptę tabaki i kichnął na cały głos.

Spotkali się na łące parę kilometrów za Lon­dynem. Bladym świtem stanęli naprzeciw siebie w wilgotnych oparach mgły. Niebo nad nimi było czyste, bezgwiezdne i lekko zaróżowione, jak zwykle tuż przed wschodem słońca. Leighton westchnął melancholijnie, wpatrzony w Brighama podwijającego rękawy koszuli.

- Mam nadzieję, że nie robisz tego bez wyraźnych powodów - odezwał się po chwili.

- Mam powody.

- Muszą być bardzo ważne, skoro zaryzyko­wałeś opóźnienie wyjazdu.

- Są - odparł krótko.

Dobrze pamiętał wyraz twarzy Sereny, kiedy opowiadała mu o tym, co spotkało jej matkę. I drobną, łagodną Fionę MacGregor.

- Ten pułkownik to kawał świni, co do tego nie ma wątpliwości - skrzywił się wicehrabia, spo­glądając w dół na zmoczone rosą czubki pantofli. - Ale to jeszcze nie powód, żeby o tak niemiło­siernej godzinie biegać po mokrej trawie. Skoro jednak musisz się bić, bij się. Zamierzasz go zabić?

- Tak - skinął głową, skupiony na gimnasty­kowaniu palców prawej dłoni.

- Więc proszę cię przyjacielu, zrób to szybko. Przez to zamieszanie nie będę mógł zjeść śniadania o zwykłej porze - poskarżył się Leighton, po czym udał się na naradę z sekundantem Standisha, młodym oficerem, który czekając na rozpoczęcie pojedynku, aż pobladł ze strachu i emocji.

Sekundanci obu stron uważnie obejrzeli szpady, a kiedy stwierdzili, że wszystko jest w porządku, skinęli na przeciwników. Ci podeszli do nich i sięgnęli po broń. Brigham długo przyglądał się swej szpadzie, ważył ją w dłoni, jakby właśnie za­mierzał ją kupić, a nie użyć jako śmiercionośnego narzędzia. Potem wykonał kilka ruchów i marko­wanych pchnięć, dzięki którym ręka mogła ułożyć się do głowni.

Standish stał spokojnie, gotowy i niemal nie­cierpliwy. Świetnie posługiwał się szpadą. Ashburn nie będzie ani pierwszym, ani ostatnim, którego nią zabije. Tyle że zabicie tego psa sprawi mi naj­większą przyjemność, pomyślał, i aż przebiegł go dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak bardzo został poniżony. Jeszcze chwila i pomści zniewagi. Ani przez moment nie wątpił, że sprawi się szybko i triumfalnie powróci do miasta.

Na dany przez sekundantów znak przeciwnicy wymienili ukłony. Zmierzyli się wzrokiem. Skrzy­żowali szpady w symbolicznym pozdrowieniu. Zaraz potem ciszę sennej łąki rozdarł szczęk stali bijącej o stal.

Wystarczyła pierwsza wymiana ciosów, by Brigham zorientował się, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia. Standish był wprawnym szer­mierzem, doskonale wytrenowanym i obytym ze szpadą. Jednak walczył zbyt agresywnie i to psuło mu styl. Brigham wolał podchodzić do walki bez emocji. Uważał, że opanowanie jest nie mniej sku­teczną bronią niż ostra klinga.

- Dobrze pan sobie radzi ze szpadą, pułkow­niku - pochwalił, gdy odskoczyli od siebie i przez chwilę krążyli, zbierając siły do kolejnego ataku. - Wyrazy najwyższego uznania.

- Radzę sobie na tyle dobrze, by bez kłopotu trafić cię prosto w serce, Ashburn.

- Zobaczymy - znowu zwarły się ostrza. - Do­myślam się, że kiedy gwałcił pan lady MacGregor, szpada nie była panu w ogóle potrzebna.

Zaskoczenie sprawiło, że Standish na ułamek sekundy stracił koncentrację. Opanował się jednak w samą porę, by skutecznie sparować pchnięcie, które mogło być jego ostatnim. Złość zawrzała w nim, gdy pojął, że dał się podejść i wciągnąć w ten pojedynek jak kundel prowadzony na sznur­ku.

- Dziwki nie można zgwałcić - krzyknął i rzu­cił się do ataku pobudzony przez własną wście­kłość. - Kim jest dla ciebie ta szkocka suka?

- To pytanie zabierzesz ze sobą do grobu.

Dalej walczyli już w milczeniu. Brigham nie­zmiennie opanowany i chłodny, Standish gwał­towny i rozgrzany nienawiścią. Ostrza dzwoniły coraz głośniej, ze świstem cięły powietrze. Odde­chy walczących stawały się ciężkie i nierówne. Po odważnym natarciu Standish wykonał zgrabny unik, uchylił się, po czym ciął z błyskawicznej kontry. Plama krwi pokazała się na ramieniu Brig­hama i szybko zaczęła rosnąć.

Inny szermierz, walczący na zimno, z pewno­ścią potrafiłby wykorzystać to, że udało mu się zranić przeciwnika. Ale nie rozgorączkowany Standish. Wystarczyło, że zwietrzył krew i już po­czuł się zwycięzcą. Zaatakował brutalnie, prymi­tywnie, przekonany, że zaledwie sekundy dzielą go od triumfu. Brigham bronił się rozsądnie, cofał się, ale pewnie odpierał cios za ciosem. Nikt nie domyśliłby się, że pomimo ciągłego upływu krwi gra na zwłokę, wyczekując odpowiedniego mo­mentu. W pewnej chwili odsłonił się zupełnie, wy­stawiając przeciwnikowi odkrytą pierś.

Dziki błysk w oczach Standisha miał być powitaniem pewnej wygranej. Na oślep rzucił się do przodu, by przebić serce znienawidzonego wroga. W ostatniej chwili Brigham zablokował cios i odbił w bok szpadę Standisha. Z niewia­rygodną szybkością obrócił się i wbił ostrze prosto w serce pułkownika. Standish skonał natych­miast, jeszcze nim Brigham zdążył wyciągnąć broń z rany.

Sekundanci podeszli i pochylili się nad rozciąg­niętym na trawie ciałem pułkownika. Blady jak kreda oficer zupełnie zaniemówił, za to Leighton nie tracił rezonu.

- Brawo, Ashburn, pięknie się sprawiłeś. Za­biłeś go, więc natychmiast ruszaj w drogę. A ja już zajmę się tym bałaganem.

- Stokrotne dzięki - Brigham oddał mu szpadę.

- Czy mam opatrzyć ci rany?

Brigham zerknął w stronę kępy drzew, przy któ­rej pasł się jego koń. Tuż obok na drugim wierz­chowcu siedział nadęty jak zwykle Parkins.

- Nie trzeba, mój drogi - z uśmiechem kle­pnął Leightona w ramię. - Mój lokaj ma w tym wprawę.

Serena obudziła się tuż przed świtem. Przez cały tydzień miała kłopoty ze spaniem. Wszystko za­częło się od koszmarnego snu, z którego obudziła się przerażona w środku nocy. Na pół przytomna poczuła wtedy, że Brigham jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Strach nie opuszczał jej ani na chwilę. Teraz po­wrócił i nie zdołała stłumić go nawet przeraźliwa tęsknota, jaka dręczyła ją od dnia wyjazdu Ashburna. Próbowała tłumaczyć sobie, że niepotrzeb­nie się martwi. Brigham był w Londynie, bezpie­czny wśród przyjaciół.

Wiedziała, że już nie zaśnie, więc z głębokim westchnieniem usiadła na łóżku. On jest w Lon­dynie... Na początku wierzyła jeszcze, że wróci, jak obiecał. Jednak mijały dni i tygodnie, a nie nadeszła od niego ani jedna wiadomość. W końcu przestała więc spoglądać na drogę i nie biegła do okna, gdy na podwórzu zastukały kopyta. Osta­tecznie pożegnała się z nadzieją, kiedy minął dzień ślubu Colla i Maggie. Skoro nie przyjechał na ślub najbliższego przyjaciela, to na pewno nie wróci do Glenroe już nigdy.

Zresztą od początku wiedziała, że tak to się skończy, nawet wtedy, gdy oddawała mu się nad jeziorem. Przyrzekła sobie, że nie będzie niczego żałować. Może nawet powinna dziękować losowi, bo i tak dostała więcej, niż mogłaby pragnąć. Dał jej wszystko, poza jednym... Znowu westchnęła, patrząc w lustro. Gdyby chociaż poczęła jego dziecko... Wiedziała, że to szaleństwo, ale tak bar­dzo pragnęła nosić w sobie cząstkę Brighama. Nie­stety, tak się nie stało. Pozostały jej więc tylko wspomnienia. I nic więcej. Teraz musi nauczyć się żyć bez niego.

Poranna krzątanina w domu i obejściu pomogła jej oderwać się od niewesołych myśli. Cieszyła się z obecności siostry lub matki, bo wtedy udawało jej się na nieco dłużej uwolnić od zgryzoty. W ich obecności wolała nie przyznawać się, że coś ją dręczy. Serena MacGregor nie będzie popłakiwać ani chować się po kątach, powtarzała sobie wtedy w myślach, zaciskając zęby.

Dopiero pod wieczór udało jej się wymknąć z domu. Nikt nie zauważył, jak wśliznęła się do stajni, bo matka i Maggie zajęte były sortowaniem przędzy, a Amelia poszła obejrzeć jakiegoś chore­go w wiosce. Serena szybko przebrała się w męski strój i już miała wyprowadzać swoją klacz, gdy natknęła się na Malkolma. Na szczęście bez więk­szych dyskusji dał się przekupić dużym kawałkiem cukru.

Bez namysłu pojechała w kierunku jeziora. Po­zwalała sobie na tę słabość, by choć przez chwilę pomarzyć w samotności. Wiedziała, że nie powin­na tego robić, ale czyż mogła oprzeć się pokusie? Zdawało jej się wtedy, że Brigham jest znowu przy niej. Iluzja ta musiała jej wystarczyć, niczego in­nego nie mogła już oczekiwać.

Pełną piersią oddychała wonnym powietrzem. Dokoła pyszniła się wiosna. Ciepłe promienie słoń­ca przeświecały przez młode Ustki, tworząc na roz­miękłej ścieżce świetlistą mozaikę. Świeża trawa falowała łagodnie w lekkich podmuchach wiatru. Od jeziora bił rześki chłód. W ciemnogranatowej wodzie odbijały się nadbrzeżne głazy porośnięte fioletowym wrzosem. Ponad nimi widać było nagie turnie, wygładzone przez czas i niezliczone deszcze. Żadne roślina nie potrafiła przeżyć na litej skale, jednak właśnie ta surowość przyrody wy­dawała się Serenie naprawdę piękna.

Zeskoczyła z konia i ułożyła się wygodnie po­śród bladoniebieskich dzikich bratków. Zerwała kilka kwiatów i wpięła je w rozpuszczone włosy, po czym leniwie przewróciła się na bok. Jej wzrok długo błądził po spokojnej toni. Tak bardzo chcia­ła, żeby Brigham zobaczył kiedyś to miejsce wios­ną...

Prawie zasypiała, kiedy poczuła lekkie muśnię­cie na policzku. Sądząc, ze to motyl, leniwie od­pędziła go ręką. Mocniej zacisnęła powieki. Nie chciała się budzić i znowu tęsknić. Wracać do do­mu, do codziennych obowiązków, krzątaniny. Je­szcze trochę, jeszcze nie teraz, westchnęła i zwi­nęła się w kłębek. Poleży tak jeszcze chwileczkę, śniąc o tym, jak mogłoby wyglądać jej życie.

Uparty owad nie zamierzał jednak odfrunąć. Delikatnie dotknął jej warg. Uśmiechnęła się le­ciutko. Czuła na skórze ciepłe promienie słońca. Błądziły po niej niczym dłonie kochanka. Jak dło­nie Brighama, pomyślała sennie i przeciągnęła się błogo, ulegając temu złudzeniu. Jej piersi naprę­żyły się w oczekiwaniu pieszczoty. Zwilżyła usta, rozchylając je do pocałunku.

- Spójrz na mnie, Sereno! Chcę, żebyś mnie widziała, gdy cię całuję.

Posłusznie otworzyła oczy i jak przez mgłę uj­rzała twarz Brighama. Przymknęła powieki, by za­trzymać słodką iluzję. Jego oczy były tak blisko, przeszywały ją gorącym spojrzeniem, a jego po­całunek... Gwałtownie zatrzepotała rzęsami. Tak namiętnego pocałunku nie mogła sobie przecież wyobrazić!

- Boże słodki, jak ja za tobą tęskniłem! - Moc­no przygarnął ją do siebie. - Nie było dnia ani godziny, żebym o tobie nie myślał.

- Brigham? - wyszeptała pytająco, nim oto­czyła go ramionami i mocno przytuliła. Zacisnęła powieki. Jeśli to sen, niech trwa jak najdłużej. - To naprawdę ty? Pocałuj mnie! - Ciągnęła ku sobie jego głowę, nie dając mu dojść do słowa. - Pocałuj mnie jeszcze!

Posłuchał jej natychmiast i zasypał jej twarz po­całunkami. W uniesieniu gładził splątane włosy, wodził niecierpliwymi dłońmi po ciele. Później opowie jej, co czuł, gdy zastał ją śpiącą, zwiniętą na młodej trawie z bratkami we włosach. Dokład­nie w tym samym miejscu kochali się po raz pier­wszy. Leżała tam taka słodka, taka bezbronna. I na­leżała do niego, tylko do niego.

Opowie jej o tym później, bo teraz nie umiał znaleźć słów, które opisałyby jego tęsknotę. Zre­sztą nie czas na rozmowy. Jego piękna Serena czekała na niego. Jej zgłodniałe pieszczot usta tuliły się do jego warg, z niecierpliwym okrzy­kiem zdzierała z niego ubranie, jakby nie mogła znieść myśli o tym, że coś ją od niego oddziela. Nie słuchała łagodnych szeptów, czułych słów, którymi chciał osłodzić pierwsze zbliżenie po tak długiej rozłące. Widocznie nie pragnęła czułości. Nie potrafił i nie chciał opierać się takiej namięt­ności.

Szybko zsunął z niej męskie odzienie. Jego usta i dłonie przywitały każdy centymetr jej skóry. Do­tykały, pieściły, pobudzały ją aż do bólu. Znikło gdzieś zawstydzenie pierwszego zbliżenia. Serena odpowiadała mu z pasją, dotykała i całowała jego ciało tak żarliwie, że zdumiony i podniecony do granic wytrzymałości chwilami tracił oddech. Nie­cierpliwie wciągnęła go na siebie, ocierała twarz o napięty brzuch i mocne piersi, chłonąc zapach, który oszołomił ją już podczas pierwszego spot­kania.

- Na miłość boską, Reno! - wydyszał.

Doprowadzała go do obłędu. Nigdy z żadną ko­bietą nie kochał się w ten sposób, nigdy też żadna nie obudziła w nim takich uczuć. Chwilami zda­wało mu się, że pulsująca krew rozsadzi mu czaszkę. Tracił panowanie nad sobą, drżały mu dłonie. Istniała tylko ona, jej smak, zapach rozgrzanego miłością ciała.

- Dość tego - wyszeptał zdławionym gło­sem.

Wszedł w nią natychmiast, od razu mocno i głęboko. Poczuł na plecach jej ostre paznokcie, usłyszał przejmujący krzyk. Szybko odnaleźli wspólny rytm. Serena wiła się pod nim, prężyła ciało, by poczuć go jeszcze bliżej i bliżej. Głowę odgięła daleko w tył, z trudem łapała powietrze. Nim opadła w ostatnim spazmie, usłyszała, jak woła jej imię.

Potem leżała bezwładna, cudownie odprężo­na. Szumiało jej w głowie, powieki ciążyły. Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszyst­ko wydarzyło się naprawdę. Wyciągnęła rękę i z ulgą natrafiła na ciepłe ciało Brighama. Czuła, jak drży.

- Wróciłeś - szepnęła. Zanurzyła palce w jego włosy. - Wróciłeś.

- Przecież ci to obiecałem - dźwignął się na łokciu i pocałował ją, tym razem miękko i deli­katnie. - Kocham cię, Reno. Nic nie powstrzyma­łoby mnie przed powrotem.

Ujęła jego twarz w obie dłonie i uważnie spoj­rzała mu w oczy. Nie kłamał. Pragnęła jego miłości, ale wciąż nie była pewna, czy potrafi dać mu szczęście.

- Tak długo cię nie było. Nie dawałeś żadnego znaku życia, żadnej wiadomości - szepnęła.

- Nie chciałem nikogo narażać. Reno, wiesz, że nadciąga ostateczna rozgrywka.

- Wiem. I wiem, że ty... - przerwała w pół słowa i zdumiona popatrzyła na zakrwawione czubki swoich palców. - Brig! Jesteś ranny! - Szybko uklękła przy nim, przerażona dotknęła bandaża na jego ramieniu - Co się stało? Napadli cię? Kto? Campbellowie!

- Nie - uśmiechnął się, słysząc pogardę, z ja­ką wymówiła nazwisko wrogiego klanu. - Nim opuściłem Londyn, musiałem załatwić pewną spra­wę. To nic poważnego, Sereno - dodał uspoka­jająco.

Chyba mu nie uwierzyła, bo bez namysłu chwy­ciła jego koszulę i oddarła rękaw, z którego szyb­ko zrobiła świeży opatrunek. Westchnął, patrząc na zniszczone ubranie, pewny, że wysłucha za to od Parkinsa. Mimo to bez słowa pozwolił jej opa­trzyć ranę.

- To od szpady! - zawołała.

- Tak, ale to ledwie zadrapanie - bagatelizo­wał. - Nie chciałbym teraz o tym rozmawiać. Ro­bi się późno.

- O Boże ! - Zawołała z miną osoby wyrwanej z głębokiego snu. Dopiero teraz uświadomiła so­bie, ile czasu musiało upłynąć, odkąd wyszła z do­mu. - Muszę wracać! Powiedz mi jeszcze, jak mnie tu znalazłeś?

- Cóż, mógłbym udawać, że to serce wskazało mi drogę - wzruszył ramionami i uśmiechnął się szelmowsko - co zresztą byłoby bliskie prawy. Ale to Malkolm powiedział mi, że gdzieś pojechałaś, a ja domyśliłem się reszty.

Odwzajemniła uśmiech, z ociąganiem zbierając się do powrotu. We włosach okrywających nagie piersi wciąż jeszcze miała kilka bratków. Zapatrzył się na nią w zachwycie. Był pewien, że stanowiła spełnienie wszystkich jego marzeń. Gwałtownie chwycił ją za ręce i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy. Wzrokiem domagał się natychmiastowej odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie musiał wypowiadać na głos.

- Powiedz mi, Reno!

- Kocham cię - wzięła jego dłoń i przytuliła do policzka. - Bardziej, niż umiem wyrazić.

- I wyjdziesz za mnie!

Milczała. Nisko pochyliła głowę, palcami ner­wowo skubała brzeg koszuli. Wiedział, co to oz­nacza. Zacisnął zęby, a po chwili wybuchnął roz­drażniony:

- Co się z tobą dzieje, kobieto! Najpierw mó­wisz, że mnie kochasz, niemal dusisz mnie z po­żądania, a kiedy mówię, żebyś została moją żoną, zaczynasz kaprysić.

- Przecież powiedziałam ci, że nie mogę - bąk­nęła.

- A ja powiedziałem ci, że możesz. I zdania nie zmienię - zdenerwowany sięgnął po koszulę. Ubierając się, syknął z bólu, bo uraził zranione ra­mię. - Jeszcze dziś porozmawiam z twoim ojcem - oznajmił krótko.

- Nie! Proszę cię, nie rób tego! - zawołała, wpatrując się w niego błagalnym wzrokiem.

- Widzisz jakieś inne wyjście? - Chciał pomóc jej przy ubieraniu, ale odsunęła go i sama szarpała się ze spodniami. - Jeszcze raz powtarzam, że za bardzo cię kocham, by zgodzić się żyć bez ciebie - powiedział dobitnie.

- Wobec tego daj mi trochę czasu - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Tyle jeszcze mamy do zrobienia - dodała po chwili. - Tak wiele ma się wydarzyć. Wybuchnie wojna i odjedziesz, a ja bę­dę musiała zostać w domu i czekać na twój po­wrót. Daj mi trochę czasu - powtórzyła, patrząc na niego błagalnie. Tak bardzo chciała, by ją zro­zumiał. - Daj go nam obojgu, żebyśmy mogli wszystko sobie poukładać...

- Zgoda - przerwał jej twardo - ale potem nie będę już czekał, Sereno. Może wreszcie dotrze do ciebie, że właściwie nie masz wyboru.

ROZDZIAŁ TRZECI

Serena miała rację. Zdarzenia, które rozgrywały się wokół nich, miały wkrótce zadecydować nie tylko o losie pary kochanków, lecz także całej Szkocji.

Kilka dni po tym, jak Brigham wrócił do Glen­roe, wojska angielskie poniosły dotkliwą klęskę w starciu z Francuzami pod Fontenoy. Wiadomość o klęsce Anglików rozbudziła nadzieje księcia Ka­rola i popierających go jakobitów, jednak król Lu­dwik nadal nie chciał udzielić poparcia ewentual­nemu powstaniu. Karol wyobrażał sobie, że wy­korzysta zwycięstwo Francuzów we własnej spra­wie. Szybko jednak przekonał się, że musi polegać wyłącznie na sobie. Mimo to zdecydował się zro­bić pierwszy krok.

Brigham, jako jego zaufany człowiek i infor­mator, wiedział o tym z pewnym wyprzedzeniem. Orientował się, że Karol, mając do dyspozycji pie­niądze uzyskane ze sprzedaży matczynych klejno­tów, szykuje fregatę nazwaną „Doutelle” oraz statek liniowy ochrzczony imieniem „Elżbieta”. Gdy w Szkocji i Anglii zawrzało i podnosiły się głosy domagające się wsparcia z zewnątrz, Karol posta­wił żagle i z portu w Nantes popłynął ku Szkocji i swemu przeznaczeniu.

Wieść o tym, że książę jest w drodze, rozeszła się po Wyspach w samym środku lata. Liniowiec „Elżbieta”, wiozący na pokładzie ludzi i broń, zo­stał zatrzymany przez Anglików i zawrócony do portu. Jednak fregata, na której płynął Karol, kon­tynuowała rejs ku wybrzeżom Szkocji, gdzie już szykowano się, by godne powitać Młodego Pre­tendenta.

- Ojciec nie chce mnie puścić, bo mówi, że jestem za młody - żalił się nadąsany Malkolm, z którym Brigham spotkał się w stajni. - Ale to nieprawda!

Brigham przypomniał sobie, że mały dopiero co skończył jedenaście lat, jednak zachował tę uwagę dla siebie.

- Wystarczy, że Coll pojedzie - pocieszył. - No i ja.

- Wiem - Malkolm smętnie zwiesił głowę i zapatrzył się na czubki uwalanych butów, pom­stując w duchu na jawną niesprawiedliwość, która go spotyka. - Tylko dlatego, że jestem najmłodszy, traktują mnie jak dziecko!

- Pomyśl, czy twój ojciec powierzyłby ci cały dom i rodzinę, gdyby uważał cię za dzieciaka? - zapytał Brigham łagodnie. - Kiedy odjedzie ze swoimi ludźmi, będziesz jedynym mężczyzną we dworze MacGregorów. Kto strzegłby kobiet i do­bytku, gdybyś pojechał razem z nami?

- Serena - odparł chłopiec bez chwili waha­nia.

- I ty pozwoliłbyś - Brigham uśmiechnął się pod nosem, przyznając mu w duchu rację - żeby twoja siostra samotnie broniła waszego honoru i nazwiska?

Malkolm wzruszył ramionami, ale słowa Brig­hama wyraźnie dały mu do myślenia.

- Ona i tak strzela lepiej niż ja - wyznał po chwili namysłu. - Nawet lepiej niż Coll, choć on za żadne skarby się do tego nie przyzna. Za to ja lepiej radzę sobie z łukiem.

- Serena cię potrzebuje - zapewnił poważnie Brigham, kładąc rękę na ramieniu chłopca. - Tak jak my wszyscy. Wiedząc, że zostałeś w Glenroe, nie będziemy musieli martwić się o bezpieczeń­stwo kobiet - dodał, a ponieważ sam jeszcze do­brze pamiętał, jak to jest być jedenastoletnim chłopcem, usiadł obok Malkolma na stercie siana i wyznał poufnym tonem: - Uwierz mi, bracie, ża­den mężczyzna nie rwie się do wojny. Mimo to musi iść, ale jeśli wie, że ktoś dba o jego kobiety, jest mu dużo lżej na sercu.

- Nie pozwolę, żeby włos spadł im z głowy! - zawołał chłopiec, odruchowo chwytając za szty­let u pasa.

Brigham pomyślał ze smutkiem, że mały zbyt szybko musiał stać się mężczyzną.

- Wiem, że nie pozwolisz, by stała im się jakaś krzywda - powiedział. - Twój ojciec też to wie. Jeśli Glenroe będzie zagrożone, wyprowadzisz je w góry, prawda?

- Tak jest! - oczy chłopca aż pojaśniały na myśl o takiej przygodzie. - Dopilnuję, żeby miały bezpieczne schronienie i żeby nie zabrakło im je­dzenia. Zwłaszcza Maggie.

- Dlaczego?

- Ze względu na dziecko. Wiesz, że Coll zo­stanie ojcem?

Brigham był tak zaskoczony, że na chwilę zaniemówił i tylko przyglądał się chłopcu uważ­nie.

- Nic o tym nie wiedziałem - przyznał w koń­cu. - A ty skąd masz takie wiadomości? - zapytał rozbawiony.

- Usłyszałem, jak pani Drummond rozmawiała o tym z mamą. Podobno Maggie nie jest jeszcze pewna, ale pani Drummond powiedziała, że jej zdaniem na przyszłą wiosnę będziemy mieli dzi­dziusia.

- Zawsze masz oczy i uszy otwarte, co? - ze śmiechem klepnął Malkolma w chudą łopatkę.

- Oczywiście! - odparł chłopiec z dumą, a po­tem uśmiechnął się chytrze i dodał - Wiem też, o czym Maggie ciągle rozmawia z Amelią.

- Tak? A o czym?

- O tym, że ożenisz się z Serena. To prawda, Brig?

- Tak - rozbawiony zmierzwił chłopcu jasną czuprynę. - Ale ona jeszcze o tym nie wie.

- I zostaniesz MacGregorem! - ucieszył się Malkolm.

- W pewnym sensie tak. A Serena zostanie pa­nią Langston.

- Panią Langston? - zawahał się chłopiec. - Myślisz, że to się jej spodoba?

- Przyzwyczai się - wzruszył ramionami, ale z jego oczu znikła cała radość. - No bracie, jeśli mamy wybrać się na przejażdżkę, lepiej zaraz wskakujmy na siodło.

Malkolmowi nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Natychmiast poderwał się na równe nogi.

- A wiesz, że Parkins zaleca się do pani Drum­mond? - zapytał, siodłając Betsy.

- Co ty opowiadasz! - Brigham aż zatrzymał się w progu boksu i zamiast wyprowadzić konia, odwrócił się do Malkolma. - Ktoś ci powinien na­trzeć tych ciekawskich uszu! - zażartował.

Roześmiali się obaj, jednak ciekawość nie po­zwalała Brighamowi zignorować tej nieprawdopo­dobnej wiadomości.

- Naprawdę się do niej zaleca? - zapytał z po­wątpiewaniem.

- Pewnie! Sam widziałem, jak wczoraj przy­niósł jej kwiaty.

- Słodki Jezu! - nie mógł powstrzymać uśmie­chu, bo wyobraził sobie chudego jak szczapa Parkinsa u boku korpulentnej pani Drummond.

Serena obserwowała ich z okna salonu, gdzie miała ścierać kurze. Kiedy ruszyli, podążyła wzro­kiem za Brighamem. Nie mogła oderwać oczu od jego wysokiej, smukłej sylwetki. Tak pięknie wy­glądał na koniu.

I nie zamierzał dłużej czekać na jej odpowiedź. Przynajmniej tak powiedział ostatnim razem, gdy udało im się wymknąć na schadzkę nad jeziorem. Chciał niezwłocznie poprowadzić ją do ołtarza, a zaraz potem łoża, już jako prawowitą małżonkę. Pragnął uczynić ją lady Ashburn, pierwszą damą londyńskich salonów. Wstrząsnęła się. Karkołom­ny pomysł.

Zerknęła w dół, na swoją suknię z niebieskiego samodziału przykrytą domowym fartuchem i na bose stopy. Lady Ashburn nie biegałaby boso. Bo lady Ashburn nie biegałaby wcale! I jeszcze te zniszczone dłonie! Krytycznie przyjrzała się swo­im rękom, podnosząc je i obracając na wszystkie strony. Nie było tak źle, ale tylko dlatego, że matka zmuszała ją, żeby co noc wcierała w nie krem. Ale z całą pewnością nie miała rąk prawdziwej damy.

Jednak tak bardzo go kochała! Boże, jak bardzo. I serce głuszyło w niej głos rozsądku. Może mar­twi się niepotrzebnie? Bez niego i tak nie potrafiła już żyć. Bez względu na jego narodowość, urodzenie i pozycję nie umiała mu się oprzeć. Opuści ukochaną Szkocję i przeniesie się do An­glii. A co tam...

Na co ona się porywa! Jak może myśleć o po­ślubieniu człowieka, który powinien mieć za żonę najwytworniejszą z dam? A ona co? Nawet jej wy­rozumiała matka załamywała ręce, słuchając, jak córka gra na klawikordzie. Żadne z typowo ko­biecych zajęć nie szło jej jak należy. Nie miała głowy ani cierpliwości do wyszywania, nudziło ją szydełkowanie, nienawidziła szyć. Wprawdzie miała pojęcie o tym, jak poprowadzić gospodar­stwo, jednak z tego, co słyszała od Colla, londyń­ski dom Brighama i jego wiejska posiadłość nie miały porównania z dworem MacGregorów. Tam mogłaby tylko narobić bałaganu.

Ale nie to niepokoiło ją najbardziej. Przede wszystkim martwiła się swym całkowitym brakiem towarzyskiej ogłady. W końcu czego można spo­dziewać się po pannie, która za całą edukację miała parę miesięcy spędzonych w prowincjonalnej szkole przyklasztornej. Zresztą już wtedy zupełnie nie potrafiła odnaleźć się wśród tak zwanego to­warzystwa. O czym więc będzie rozmawiać z ko­bietami, które potrafią spędzić pół dnia w wytwor­nych magazynach, szukając wstążki w odpowied­nim odcieniu.

Wiedziała, że wystarczy parę tygodni takie­go życia i wpadnie w obłęd. Okryje wstydem na­zwisko Brighama, a wtedy on ją znienawidzi. Bo­że, przecież człowiek nie może całkiem zmienić swojej natury. Jesteśmy, jacy jesteśmy, pomyślała udręczona. Ani on nie może pozostać w Szkocji, by wieść życie, jakie jej odpowiada, ani ona nie wytrzyma długo w Anglii. Tylko jak żyć bez nie­go?

- Sereno!

Odwróciła się, trochę zawstydzona, że matka przyłapała ją na tym, iż zamiast pracować, buja w obłokach.

- Już prawie skończyłam, mamo - powiedziała, błyskawicznie łapiąc ściereczkę. - Przepra­szam, trochę się zamyśliłam.

Fiona bez słowa zaniknęła za sobą drzwi.

- Usiądź, Sereno - powiedziała spokojnie, ale ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, że za­nosi się na poważną rozmowę.

Zwykle gdy tak mówiła, była albo zdenerwo­wana, albo czymś zaniepokojona. Serena szybko zrobiła rachunek sumienia, szukając przewiny, któ­rą mogła narazić się na matczyny gniew. To praw­da, że ostatnio zbyt często wkładała męski strój do konnej jazdy, ale do tej pory matka przymykała na to oko. Niedawno podarła dół nowej sukni, ale Amelia zacerowała dziurę tak starannie, że prawie nie było śladu. Nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Usiadła więc na brzeżku fotela, mnąc w dłoniach brudną ścierkę.

- Czy zrobiłam coś, co cię zdenerwowało? - zapytała, nie czekając, aż matka sama powie, o co chodzi.

- Widzę, że coś cię dręczy - zaczęła Fiona ostrożnie. - Najpierw myślałam, że to tęsknota za Brighamem, jednak on już dawno wrócił, a ty na­dal wyglądasz na zmartwioną.

Serena spuściła głowę, a widząc swe bose sto­py, szybko ukryła je pod rąbkiem spódnicy.

- Niczym się nie martwię - skłamała, nerwowo wiążąc i rozwiązując szmatkę. - Czasem tylko myślę, co się z nami stanie, gdy książę przybędzie do Szkocji.

- Kiedyś częściej zwierzałaś mi się ze swoich kło­potów - stwierdziła Fiona bez cienia wymówki.

- Ale ja nie wiem, co powiedzieć.

- To, co leży ci na sercu.

- Ja go kocham, mamo! - Załamana osunęła się na podłogę i przytuliła głowę do kolan matki. - Kocham go i nie rozumiem, dlaczego to musi tak boleć.

- Moje dziecko! - Fiona czule pogłaskała ją po włosach, czując w sercu ukłucie żalu, którego tylko matka mogła doświadczyć. - Miłość już taka jest, że jednocześnie daje wielką radość i wielkie cierpienie.

- Ale dlaczego tak musi być? - Serena nie ukrywała swego rozżalenia.

Fiona ciężko westchnęła, wiedząc, że na to py­tanie nie ma prostej odpowiedzi.

- Nie wiem, córeczko, dlaczego. Może przez to, że gdy serce się otwiera, mieści się w nim wiele różnych uczuć. Nie wszystkie są jednakowo przy­jemne.

- Ja naprawdę nie chciałam go pokochać - szepnęła Serena bezradnie. - Broniłam się, ale te­raz już przepadło. Nie mam więcej siły.

- Czy on też cię kocha?

- Tak - lekko poruszyła głową ukrytą pośród fałd matczynej spódnicy. Znajomy zapach lawendy był jak kojący balsam, który przywracał spokój i dawał poczucie bezpieczeństwa. - On też nie chciał tej miłości, ale stało się.

- Wiesz, że prosił ojca o twoją rękę?

- Tak.

- I że ojciec, po długim namyśle, dał swoją zgodę.

O tym nie miała pojęcia. Przestraszona podnios­ła głowę i zwróciła ku matce pobladłą twarz.

- Ale ja nie mogę za niego wyjść! - zawołała porywczo. - Czy wy tego nie rozumiecie? Nie mogę!

Zaskoczona Fiona ujęła jej twarz w obie dłonie. Spojrzała córce prosto w oczy, próbując odgadnąć, skąd bierze się obawa w oczach dziewczyny.

- Nie rozumiem, Reno - przyznała szczerze. - Nie rozumiem też, czego się boisz. Przecież wiesz, że ojciec nigdy nie zmusi cię, byś poślubiła kogoś wbrew własnej woli. Przed chwilą sama po­wiedziałaś, że kochasz Brighama i że on odwza­jemnia twoje uczucie. O co więc chodzi?

- Kocham go, mamo! Za bardzo, by za niego wyjść, i za bardzo, żeby go odrzucić. Przeraża mnie, jak wiele jestem w stanie dla niego poświęcić.

Fiona uśmiechnęła się ze zrozumieniem:

- Moje małe jagniątko! Nie ty pierwsza i nie ostatnia przeżywasz takie rozterki. Wiem, co masz na myśli, mówiąc, że za bardzo go kochasz, by odrzucić oświadczyny. Ale to, że z miłości nie mo­żesz za niego wyjść, to już dla mnie prawdziwa zagadka.

- Bo ja nie chcę być lady Ashburn! - przyznała wreszcie Serena.

Fiona aż zmrużyła oczy.

- Ale dlaczego? Czy dlatego, że jest Angli­kiem? - Z niepokojem czekała na odpowiedź.

- Tak - zawołała Serena, ale zaraz poprawiła się. - Nie, to nie to. Ja po prostu nie chcę zostać hrabiną.

- Czemu, moje dziecko? Langstonowie to dob­ry, szanowany ród.

- Wszystko przez ten tytuł, mamo! Boję się, że nie jestem w stanie go udźwignąć - pociągnęła nosem. - Lady Ashburn musi mieszkać w Londy­nie, ubierać się modnie i elegancko, musi wie­dzieć, jak się zachować w towarzystwie, jak wy­dawać wytworne przyjęcia i jak bawić gości bły­skotliwą rozmową.

- Aha - Fiona uśmiechnęła się szeroko - więc o to chodzi. Mówiąc szczerze, nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek ujrzę dziką kocicę Jana MacGregora zapędzoną w kozi róg i trzęsącą się ze strachu - zadrwiła.

- Owszem, boję się i nie ukrywam tego! - Se­rena poderwała się z kolan i mocno splotła palce obu dłoni. - Najgorsze jest to, że boję się nie tylko o siebie. Powiedzmy, że pojadę z Brighamem do Anglii, spróbuję, będę walczyć, by stać się godną tytułu lady Ashburn. Szybko znienawidzę takie ży­cie. Jest jeszcze coś - zatrzymała się, szukając od­powiednich słów. - Brigham pokochał mnie za to, kim jestem i jaka jestem. Ale czy będzie w stanie pokochać kobietę, jaką będę musiała stać się po naszym ślubie?

Przez dłuższą chwilę Fiona siedziała w milcze­niu. Pierwszy raz uświadomiła sobie tak wyraźnie, że jej dziewczynka dorosła. Miała przed sobą mło­dą, dojrzałą kobietę, która z lękiem rozpoczynała samodzielne życie.

- Widzę, córeczko, że sporo myślałaś o swojej sytuacji - powiedziała wreszcie.

- Od tygodni nie robię nic innego! Wiem, że Brigham postawi na swoim. Zastanawiam się tylko, czy kiedyś oboje nie będziemy tego ża­łować.

- A czy nie przyszło ci do głowy - zapytała córkę ostrożnie - że skoro pokochał cię taką, jaką jesteś, to może wcale nie chcieć, żebyś udawała kogoś innego? I nie będzie tego od ciebie ocze­kiwał.

- Już raczej wolę go stracić, niż przynieść mu wstyd!

- Daj spokój, Sereno! Jestem pewna, że nic ta­kiego się nie stanie. Sama się zresztą przekonasz - powiedziała Fiona, wstając. Musiała jednak przypomnieć sobie o czymś, bo stanęła na środku salonu, a po jej twarzy przesunął się cień smutku.

- Byłabym całkiem zapomniała - pokręciła gło­wą. Teraz to ona mocno splotła dłonie. - W kuchni plotkują... - zaczęła tajemniczo, a widząc minę Sereny, pokiwała głową: - Tak, tak, moja miła. Pani Drummond i poczciwy Parkins. Podsłucha­łam ich przypadkiem, kiedy pełłam w ogrodzie przy kuchni.

- Ty, mamo? - Wizja matki podsłuchującej, o czym plotkują lokaj i kucharka, wydała jej się tak niedorzeczna i jednocześnie zabawna, że z tru­dem powstrzymała uśmiech.

- Tak, ja - przyznała. - W każdym razie Par­kins opowiadał, że w dniu wyjazdu z Londynu, wczesnym rankiem Brigham pojedynkował się z oficerem królewskiej armii. Ten oficer nazywał się Standish.

Uśmiech Sereny zgasł w jednej chwili, jej po­liczki pobladły.

- Brigham - westchnęła, jakby nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Zaraz jednak przy­pomniała sobie ranę, o której nie chciał rozma­wiać. - Standish - powtórzyła znajomo brzmiące nazwisko i dopiero po chwili przypomniała sobie okoliczności, w jakich je usłyszała. Z pamięci wy­łoniła się postać chudego kapitana, który ośmielił się podnieść rękę na jej matkę.

- Boże drogi! - Nogi odmówiły jej posłuszeń­stwa, więc bezsilnie opadła na fotel. - Jak to się stało? I dlaczego?

- Wiem tylko tyle, że odbył się pojedynek i że Standish został zabity. Niech Bóg mi wybaczy, ale cieszę się, że tak się stało. Mężczyzna, którego wy­brałaś, pomścił mój utracony honor i będę mu za to wdzięczna do końca życia.

- Ja także - szepnęła Serena.

Jeszcze tej samej nocy przyszła do jego sypialni. Bez pukania uchyliła drzwi i natychmiast ujrzała go, jak w blasku świecy, siedząc za biurkiem, pisał Ust. Okno zostawił otwarte, jednak nocne powie­trze, które przez nie wpadało, było tak parne, że wcale nie przynosiło ulgi. Pewnie dlatego zdjął ko­szulę, którą przewiesił niedbale przez poręcz krzes­ła, i został w samych bryczesach.

Minęło zaledwie kilka sekund nim podniósł głowę i dostrzegł ją w progu, ale przez ten czas mog­ła przyjrzeć mu się swobodnie. Świeca oświetlała jego skórę w taki sposób, że natychmiast pomy­ślała o marmurowych rzeźbach bogów i wojow­ników, o których opowiadał jej Coll po powrocie z Italii. Włosy miał luźno związane na karku i tro­chę zmierzwione, jakby dopiero co przesunął po nich dłonią. W wyrazie oczu dostrzegła znajomą mieszaninę skupienia i niepokoju. Jeszcze raz ob­jęła go wzrokiem. Oto mężczyzna, którego wy­brała i pokochała. Człowiek dumy i honoru.

Podniósł głowę, a kiedy ją zauważył, natych­miast odłożył pióro i wstał.

- Serena? - zapytał zduszonym szeptem.

- Muszę z tobą porozmawiać - weszła do po­koju, cicho zamykając drzwi.

Stała przed nim, ubrana w cieniutką batystową ko­szulę, z poplątanymi pasmami włosów okrywający­mi nagie ramiona i opadającymi aż do talii. Wziął głęboki oddech. Z trudem powstrzymał się, by nie podbiec do niej i nie chwycić jej w ramiona.

- Wiesz, że nie powinnaś tu przychodzić... - spojrzał na nią wymownie - w takim stroju i o takiej porze.

- Wiem - czując na sobie jego wzrok, odru­chowo zwilżyła wargi. - Ale nie mogłam spać. Wyjeżdżasz jutro.

- Tak - wyraz jego oczu złagodniał, głos stał się cieplejszy. - Kochana, czy znowu muszę cię zapewniać, że wrócę do ciebie?

- Nie - hardo pokręciła głową, ale z trudem powstrzymała łzy. - Wiem, że wrócisz, i chcę ci powiedzieć, że będę na ciebie czekała. I uczynisz mi zaszczyt, jeśli po powrocie weźmiesz mnie za żonę.

Przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Z wyrazu jej twarzy próbował odgadnąć, co czuje. Nie wierzył jeszcze w to, co usłyszał. Znał ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że na pewno nie przyszła tu wbrew swej woli. Mimo to musiał się upewnić.

- Ojciec cię do tego zmusił? - zapytał, zbliża­jąc się do niej wolno i biorąc ją za rękę.

- Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Sama pod­jęłam taką decyzję.

Nareszcie. Tak długo czekał na te słowa. Wzru­szony podniósł jej dłonie do ust.

- Na mój honor przysięgam, że zrobię wszy­stko, żebyś była ze mną szczęśliwa.

- A ja postaram się być godną ciebie małżonką - powiedziała. Choć Bóg mi świadkiem, że nie wiem, jak to zrobię, dodała w myślach.

- Już nią jesteś - pochylił się, by pocałować ją w czoło. Potem cofnął się i zsunął z palca sygnet ze szmaragdem. - Langstonowie noszą go od ponad stu lat. Proszę, żebyś go nosiła, póki nie wrócę - powiedział wkładając pierścień na serde­czny palec jej lewej dłoni. - Po powrocie, jeśli Bóg pozwoli, dam ci inny pierścionek i moje na­zwisko.

- Błagam cię, uważaj na siebie! - Gwałtownie otoczyła go ramionami i ukryła twarz na jego pier­si, przełykając łzy. - Gdybym cię teraz straciła, nie potrafiłabym dalej żyć. Pamiętaj o tym i nie daj się zabić.

- To coś nowego - roześmiał się z ustami w jej pachnących włosach. - Nigdy dotąd nie wspomi­nałaś, że się o mnie martwisz.

- Więc mówię ci to teraz - szepnęła. - I uprze­dzam, że jeśli zginiesz, będę cię nienawidziła do końca moich dni!

Roześmiał się głośno.

- Wobec tego dołożę wszelkich starań, by nic mi się nie stało. A teraz idź już - odsunął ją mięk­ko - zanim zanadto pobudzisz mnie do życia.

- Zdaje mi się, że to się już stało - przylgnęła do niego biodrami i zakołysała się zachęcająco. - Czy tak się dzieje, kiedy jestem blisko?

- Aż za często.

- Cieszę się - popatrzyła mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się figlarnie. - Bardzo się cieszę.

- Oj, Reno, rozkwitłaś w moich ramionach...

- Zwalczył pokusę i tylko pocałował ją w czoło.

- Kobieta nie może ofiarować mężczyźnie cen­niejszego daru.

- Wobec tego tej nocy otrzymasz go jeszcze raz - wpatrzona w jego pociemniałe źrenice przy­ciągnęła go do siebie. Śmiało sięgnęła do jego ust.

- Będę dzieliła z tobą łoże, miłość i sen. Nie...

- zamruczała prosto w jego wargi. - Nie mów mi, że nie wypada, bo i tak nie posłucham - przesu­nęła dłońmi po jego plecach, a potem wplotła mu palce we włosy. Przestała go całować tylko po to, by szepnąć: - Kochaj mnie, Brighamie. Kochaj mnie tak, by starczyło mi tej miłości na wszystkie dni, gdy ciebie nie będzie.

Nie umiał odmówić jej prośbie i własnemu pra­gnieniu. Przytulała się do niego całym ciałem. Czuł na sobie jej falujące piersi, brzuch, uda... Drżała, czekając na jego dotyk. Przygarnął ją mocno, z ca­łych sił. Do świtu pozostało już niewiele czasu, ale zatrzyma ją przy sobie do końca.

Podniósł ją i wolno ułożył w białej pościeli. Położył się przy niej i szeptał miłosne zaklęcia. Potem uniósł się na łokciu i miękkimi, ciepłymi wargami zaczął wodzić po jej twarzy. Pieścił od­dechem jej skronie i policzki, delikatnie chwycił zębami płatek ucha.

Nigdy dotąd nie doświadczyła takiej czułości. Zdawało jej się, że powietrze pełne jest czarów, w których ona unosi się niczym piórko. Jej usta co chwila spotykały jego wargi, łączyły się i roz­dzielały, niczym w powolnym zmysłowym tańcu. Kiedy zsunął z niej koszulę lekką jak mgiełka, westchnęła z ulgą.

- Jesteś cudowna - przyłożył usta do miejsca, gdzie na szyi drgał puls. - Tutaj - szepnął. - I tu­taj - musnął wargami jej piersi. - I tu - jego dło­nie wędrowały po jej ciele wolno, jakby z rozmy­słem.

Sprawiał, że zakręciło się jej w głowie. Ogar­nęła ją fala wesołości.

- Czy to dlatego się we mnie zakochałeś, An­golu? Dla mojego ciała?

Uniósł się na łokciach i zmierzył ją z góry dłu­gim, taksującym spojrzeniem.

- Nie powiem, że było bez znaczenia - uśmie­chnął się szelmowsko. - Nie wiem nawet, czy nie ono zadecydowało.

Roześmiała się i uszczypnęła go w łopatkę. Za chwilę jednak jej śmiech przeszedł w ciche wes­tchnienie, kiedy jego dłoń zabłądziła na jej pierś i objęła ją czule. Opuścił głowę i końcem języka dotknął sutka twardniejącego już pod jego palcami.

- Kocham cię całą, Sereno. Twój umysł, charakter i oczywiście... - delikatnie zacisnął zęby wokół różowego czubeczka - twoje piękne ciało.

- Udowodnij! - zażądała schrypniętym z po­żądania głosem.

Zrobił to. Najpierw wolno, powściągliwie, po­tem coraz szybciej i szybciej. Wiedział, że to ostat­nia noc, którą mogą spędzić razem i chciał, by nig­dy już jej nie zapomniała. By wspomnienia ogrzały ją w pustym łożu, nim do niej nie wróci. Cierpli­wie uczył ją miłości zaskoczony zapałem, z jakim przyjmowała te nauki. Wszystko, co jej dawał, od­wzajemniała z jeszcze większą pasją. Świat zam­knął się w tym dusznym pokoju, w którym odkry­wali siebie wciąż od nowa.

- Powiedz mi - poprosiła, gdy znowu mogła mówić - czy zawsze jest tak jak teraz? Chyba już rozumiem, że można zabić z miłości.

- Z miłości... - powtórzył cicho i ułożył się tak, by mieć ją jeszcze bliżej siebie. - Nie zawsze jest tak wspaniale. W każdym razie mnie z żadną nie było tak jak z tobą.

Obróciła głowę, próbując dojrzeć wyraz jego twarzy.

- Naprawdę? - zapytała, wciąż nie do końca wierząc w szczerość jego słów.

- Naprawdę - podniósł do ust ich splecione dłonie.

Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona.

- Uprzedzam, że jeśli po ślubie weźmiesz sobie kochankę, zabiję ją. A potem ciebie, ale dla ciebie będę wyjątkowo okrutna.

Roześmiał się i chwycił zębami jej dolną wargę.

- Wierzę, że mogłabyś to zrobić. Możesz być jednak spokojna, bo nawet gdyby mnie kusiło, nie starczy mi już sił na kochankę.

- Gdyby cię kusiło, pozbawię cię pewnej części ciała i nie potrzeba ci już będzie kochanki - sze­pnęła mu do ucha, wędrując dłonią w stronę wspo­mnianego miejsca.

- Chciałbym ci tylko przypomnieć, że tym de­sperackim czynem samej sobie odcięłabyś... hmm... źródło przyjemności.

- No cóż - mrugnęła - poświęcenie byłoby rzeczy wiście ogromne, ale satysfakcja jeszcze większa.

- Chyba się jeszcze zastanowię, czy dobrze ro­bię, żeniąc się z taką zazdrośnicą.

- Masz rację - skinęła głową. W gęstym mro­ku nie mógł widzieć, że z jej oczu znikła radość. - Przyszłam tu także po to, żeby zapytać, czy się nie rozmyślisz.

- Nie. Dla mnie liczysz się tylko ty - pocało­wał ją i przytulił mocniej. - Pewnego dnia zawio­zę cię do Ashburn. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł pokazać ci, co należy do mnie, do nas, i co kiedyś odziedziczą nasze dzieci. To naprawdę piękna posiadłość, przekonasz się. Wyobrażam so­bie, jak leżymy razem w łożu, w którym przyszed­łem na świat.

- Nasze dzieci też się tam narodzą - w zamy­śleniu gładziła jego ramię, czując pod palcami nie wygojoną do końca ranę. - Brigham, nie wiesz na­wet, jak bardzo pragnę nosić w sobie twoje dziec­ko. Chciałabym, żeby to stało się niedługo.

Zaskoczony, a jednocześnie głęboko poruszony, czule pogłaskał jej twarz.

- Pochlebiasz mi - powiedział, całując ją w czubek głowy. - Będziemy mieć tuzin dziecia­ków. Jeśli odziedziczą po matce wstrętny charak­ter, trudno.

- I trudno, jeśli okażą się tak aroganckie jak tata - wpadła mu w ton.

Za oknem zaczęło już świtać. W szarej poświa­cie poranka coraz wyraźniej widziała jego twarz. Mieli coraz mniej czasu.

- Brigham, muszę cię o coś zapytać.

- Po tym, co ze mną zrobiłaś - przeciągnął się leniwie - odpowiem na każde pytanie.

- Dlaczego pojedynkowałeś się z angielskim oficerem o nazwisku Standish?

Przez chwilę milczał zaskoczony. Zaraz jednak pomyślał sobie, że mimo zaawansowanych zalo­tów Parkins i pani Drummond znajdowali czas na plotki.

- To była sprawa honoru - odparł powściągli­we. - Bezpodstawnie posądził mnie o grę znaczo­nymi kośćmi.

Milczała, ważąc w myślach jego słowa, a po­tem uniosła się na łokciu, by spojrzeć mu w oczy.

- Dlaczego nie mówisz mi prawdy?

- Mówię prawdę. Ten człowiek sporo przegrał, umyślił więc sobie, że za jego porażką kryje się coś więcej niż tylko pech.

- Chcesz powiedzieć, że kiedy wyzywałeś go na pojedynek, nie wiedziałeś, kim jest? Kim był... dla mnie?

- Wiedziałem - przyznał niechętnie, bo wolał uniknąć rozmowy na ten temat. Skoro jednak się nie udało, postanowił wyjaśnić wszystko i popro­sić, by jak najszybciej zapomnieli o tej przykrej historii. - Można powiedzieć, że sam go sprowo­kowałem, by zażądał satysfakcji.

- Dlaczego? - patrzyła na niego wyczekująco.

- Także ze względu na honor.

Zamknęła oczy, a potem podniosła jego prawą dłoń i mocno przycisnęła do ust.

- Dziękuję ci!

- Nie trzeba dziękować za zabicie wściekłego psa - lekko wzruszył ramionami, ale wyraźnie wy­czuła budzące się w nim napięcie. - Teraz ja chciałbym cię o coś zapytać. Czy przyszłaś do mnie i zgodziłaś się zostać moją żoną ze względu na to, co zrobiłem?

- Tak.

Chciał odsunąć się od niej, ale powstrzymała go, chwytając mocno w pasie.

- Posłuchaj mnie - poprosiła. - Pozwól mi coś powiedzieć. Nie przyszłam tu z wdzięczności, choć Bóg mi świadkiem, że nie umiem oddać sło­wami, jak bardzo jestem ci wdzięczna. I nie zro­biłam tego z obowiązku, chociaż mam wobec cie­bie dług, którego nigdy nie spłacę.

- Nie masz wobec mnie żadnego długu!

- Mam. Jestem ci winna bardzo wiele - jej głos drżał z emocji. - Kiedy przypomnę sobie tamtą straszną noc! Gdy znowu ujrzę we wspomnieniach oczy mojej matki i usłyszę jej straszny płacz, bę­dzie mi dużo łatwiej uporać się z tym, wiedząc, że ten nikczemny człowiek zginął z twojej ręki. Dlatego nie istnieje nic, czego mogłabym ci od­mówić.

- Nie zabiłem go po to, by zaskarbić sobie two­ją wdzięczność. Ani po to, żebyś czuła się wobec mnie zobowiązana - powiedział sucho. - Nie będę powtarzał, jak gorąco pragnę, byś została moją żoną. Ale nie zniosę, żebyś miała robić to z wdzię­czności.

- Wiem o tym! - Uklękła na łóżku, opasała go ramionami i przytulił się do jego pleców. - Prze­cież powiedziałam ci, że przyszłam do ciebie z własnej woli. Nie wierzysz mi? Po tym, co właś­nie przeżyliśmy? - Pocałowała go w kark, a po­tem obróciła się, szukając jego ust. - Kiedy usły­szałam o pojedynku i o tym, że ten łajdak nie żyje, byłam zadowolona, ale też przerażona i właściwie sama nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Wre­szcie, kiedy dziś leżałam w łóżku i nie mogłam zasnąć, wszystko ułożyło mi się w jedną całość. To nie pojedynek, nie moja rodzina i nie moja mat­ka, ale ty sam sprawiłeś, że poczułam to wszystko. Przecież on mógł cię zabić!

- Nie masz zbyt dużego mniemania o moich szermierczych zdolnościach.

Gwałtownie pokręciła głową i trochę poluźniła uścisk, ale najwyraźniej nie miała ochoty na żarty.

- Wtedy nad jeziorem opatrzyłam ci ranę. Mia­łam na rękach twoją krew, tak jak dziesięć lat temu krew mojej matki - wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń. - Przelałeś krew za moją rodzinę i będę pamiętać o tym aż do śmierci. Pokochałam cię już przedtem i dawno pogodziłam się z myślą, że w moim sercu nie ma miejsca dla innego mężczyzny. Dzisiejszej nocy zrozumiałam, że szanu­jesz moją rodzinę jak swoją własną. I dlatego ja również będę szanowała twój ród. Jeśli mi po­zwolisz.

Ujął dłoń, którą do niego wyciągnęła i obrócił tak, by móc spojrzeć na sygnet ze szmaragdem.

- Zostawiam ci moje serce. Kiedy wrócę, do­łączę do niego także moje nazwisko.

Otworzyła szeroko ramiona i patrząc mu w oczy, szepnęła:

- Nim to się stanie, jeszcze raz pokaż mi, że mnie kochasz.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Była pełnia lata, gdy książę Karol wylądował na nieurodzajnej szkockiej ziemi. Jednak wbrew nadziejom i oczekiwaniom jego samego i jego zwolenników nie przywitano triumfalnie. Kiedy fregata przybiła do wyspy Erskay, książę zamiast słów powitania usłyszał od MacDonalda z Boisdale, żeby zwijał żagle i wracał do domu. Odpowiedź Karola, krótka i znacząca, brzmiała:

- Oto przybyłem do domu.

Z Eriskay wyruszył w głąb lądu, mając u boku siedmiu ludzi, którzy z nim przypłynęli. Wszędzie jednak jakobici, widząc go, okazywali więcej nie­pokoju niż entuzjazmu. Nikt nie spieszył się, żeby otwarcie udzielić mu wsparcia. Nie zrażony, roze­słał listy do przywódców górskich klanów. Jednym z adresatów był Cameron z Lochiel, który choć z wyraźnym ociąganiem i ciężkim sercem, opo­wiedział się w końcu po stronie księcia i obiecał poprzeć go zbrojnie.

Tak się też stało i 19 sierpnia roku pańskiego 1745 ponad głowami dziewięciuset lojalnych wo­jowników zgromadzonych w Glenfinnan załopotał sztandar z herbem Stuartów. Podczas tego samego zjazdu Jakub, ojciec Karola, został obwołany kró­lem Szkocji i Anglii, zaś młody książę jego re­gentem. Zaraz potem niewielki początkowo od­dział wyruszył na południe, rozrastając się po dro­dze do coraz większych rozmiarów. Wśród klanów zawrzało, wieści o rychłym wybuchu rebelii roz­chodziły się po wioskach lotem błyskawicy. Mężczyźni odrywali się od pracy, żegnali swe ko­biety i ochoczo przyłączali się do maszerujących.

Wcześniejsze wyprawy u boku Jana i Colla sprawiły, że Brigham całkiem dobrze orientował się w terenie. Dzięki temu oddział księcia poruszał się dość sprawnie, korzystając z dróg, które jak na ironię zostały zbudowane po to, by ułatwić An­glikom skuteczne tłumienie buntów. Poszarpane wzgórza i urwiste skały stanowiły doskonałą na­turalną osłonę, która pozwoliła bezpiecznie ominąć angielskie posterunki w Forcie William i Forcie Augustus.

Wśród powstańców panowało podniecenie i bo­jowy nastrój. Żołnierze księcia byli tacy sami jak ich ojczyzna - surowi, prości i otwarci. Rychło nastąpiło to, na co w głębi serca liczył Brigham. Młodzieńcza werwa, energia i wewnętrzna siła Karola porwała tych dzikich górali i pomogła im zjednoczyć się pod wspólnym sztandarem. Roz­budzone nadzieje sprawiły, że myśląc o walce, nikt nie myślał o śmierci, ale tylko o zwycięstwie i sprawiedliwości, której tak długo odmawiano te­mu walecznemu ludowi. Niektórzy z nich byli tacy młodzi! Patrząc na ich pełne zapału twarze, Brig­ham myślał o tym, że to do nich należy przyszłość. A teraz szli ufnie za księciem odzianym w tra­dycyjny szkocki strój, wpatrzeni w niego jak w obraz.

W zastępie Karola było wielu dojrzałych, do­świadczonych żołnierzy, którzy nieraz zakosztowa­li słodyczy zwycięstwa i goryczy przegranej. W ich spojrzeniu odbijała się ogromna mądrość i odwieczna duma, której nic nie było w stanie złamać. Oni także patrzyli na księcia z nadzieją, licząc w duchu, że jego młoda krew będzie niczym zaprawa, która połączy klany, tak że staną obok siebie jak mocny mur.

Pogoda sprzyjała maszerującym. Niektórzy po­wiadali, że zesłał ją sam Pan Bóg, by pobłogosła­wić powstaniu. Przez pewien czas mogło się tak zdawać. Szybko zapomniano o tym, że broń i lu­dzie płynący na pokładzie liniowca „Elżbieta” zo­stali zawróceni do portu. Na razie w lasach nie brakowało drewna na ogniska, a w strumieniach - lodowatej wody, która wspaniale gasiła pragnie­nie po długim marszu. Wieczorami wszyscy zbie­rali się wokół ognia, by grać na dudach i pić whi­sky, a potem zasnąć na ziemi twardym snem, ja­kim zawsze sypiają mężczyźni na początku wiel­kiej przygody.

Któregoś dnia Brigham otrzymał poufną wiadomość, że armia rządowa dowodzona przez generała Johna Copa zaczęła przemieszczać się na północ. Niezwłocznie udał się więc do księcia, obserwując po drodze ludzi zwijających obozowi­sko i przygotowujących się do całodziennego mar­szu. Zwięźle przekazał Karolowi wszystkie infor­macje, a potem patrzył, jak pełne, niemal dziew­częce usta Pięknego Księcia rozciągają się w uśmiechu.

- A więc wreszcie będziemy się bić!

- Na to wygląda, Wasza Wysokość.

Ranek był ciepły i pogodny. Ponad obozowi­skiem unosił się ciężki zapach wojska, koni i dy­mu. Wysoko na niebie ponad wzgórzami fioleto­wymi od wrzosu szybował królewski orzeł.

- Mamy dziś wymarzony dzień na bitwę - stwierdził książę, śledząc uważnie lot ptaka. Za­raz jednak przeniósł spojrzenie na Brighama, szu­kając w jego oczach aprobaty. - Pewnie wolałbyś, żeby był z nami lord George - stwierdził.

- Wasza Wysokość wie, że lord George jest do­skonałym dowódcą.

- Owszem. Ale mamy O'Sullivana, który w ni­czym mu nie ustępuje - rzekł książę, wskazując na irlandzkiego najemnika ustawiającego ludzi w szyku.

Brigham nie podzielał entuzjazmu księcia dla dowódczych talentów Irlandczyka, choć nie mógł odmówić mu ogromnego doświadczenia. Nie negował również jego lojalności. Obawiał się je­dynie, że w decydującym momencie gorący tem­perament O'Sullivana może wziąć górę nad roz­wagą.

- Jeśli Anglicy nas zaczepią, będziemy się bić - powiedział zamyślony.

- Wprost nie mogę doczekać się tej chwili - książę położył rękę na rękojeści szpady i zatoczył krąg uważnym spojrzeniem. Nie pierwszy raz po­czuł się mocno i głęboko związany z tą ziemią. Obiecał sobie, że gdy wreszcie zostanie prawowi­tym królem, Szkocja otrzyma zasłużoną nagro­dę za swą lojalność. - Odbyłeś daleką podróż, Brighamie. Wiele dzieli cię od dworu Ludwika i wszystkich tych ładnych twarzyczek, które są jego ozdobą.

- Zaiste, mój panie - skinął głową - ale warto było jechać.

- Muszę ci powiedzieć, mój drogi, że mnóstwo ślicznych oczu napełniło się łzami, gdy opuściłeś Wersal. Czy bawiąc w Szkocji, znalazłeś czas, by złamać jakieś serca?

- Sir, tak się złożyło, że istnieje dla mnie tylko jedno serce, którego za nic w świecie nie chciał­bym złamać.

Ciemne oczy księcia zaświeciły z ciekawości.

- Proszę, proszę - powiedział wesoło. - Wy­gląda na to, że dziarski hrabia Ashburn zakochał się w jakiejś góralskiej ślicznotce. Zdradźże mi, mon ami, czy jest równie ładna jak słodka Anne - Marie?

- Ośmielam się prosić - skłonił się Brigham z ironicznym uśmiechem - żeby Wasza Wysokość raczył nie robić takich porównań. Zwłaszcza w obecności góralskiej ślicznotki, bo ona ma iście diabelski temperament.

- Doprawdy? - książę roześmiał się gromko. - Skoro tak, jestem szczególnie ciekaw, jak wygląda ta, która usidliła najbardziej pożądanego mężczy­znę na francuskim dworze.

Przy wtórze melodii wygrywanych na dudach powstańcy kontynuowali marsz na południe. Mimo to nigdzie nie było ani śladu Anglików. Wieść nios­ła, że armia sir Johna Cope'a skręciła w stronę Invernnes, dzięki czemu droga do Edynburga stanęła przed rebeliantami otworem. Mając w swych szeregach trzy tysiące ludzi, po krótkiej, lecz za­ciętej bitwie zdobyli Perth. Upojeni zwycięstwem parli dalej na południe, rozbijając po drodze dwa regimenty dragonów. Ze swymi mieczami, tarcza­mi i toporami mieli moc śmiercionośnej fali. Ci, którzy uszli z życiem ze starcia z rebeliantami, opowiadali później cuda o ich potędze, waleczno­ści i odwadze graniczącej z szaleństwem. Wyglą­dało na to, że walka dodaje im sił. Wreszcie skoń­czyły się próżne dyskusje, jałowe snucie planów.

W Perth do walczących dołączył lord George Murray, by u boku księcia Karola wkroczyć trium­falnie do Edynburga. Miasto ogarnęła panika, gdyż wieści o rychłej inwazji wyprzedziły pojawienie się armii walecznych górali. Przerażeni endynburczycy powtarzali sobie mrożące krew w żyłach hi­storie o barbarzyńskim okrucieństwie dzikich żoł­daków. Żołnierze, którzy trzymali w mieście straż, zbiegli nocą, więc w czasie gdy mieszkańcy po­grążeni byli we śnie, oddział Camerona przejął po­sterunki oraz kontrolę nad całym miastem. Swym osobistym rozkazem książę Karol zakazał gwałtów oraz plądrowania i jak przystało na sprawiedliwe­go władcę, wziął ludność Edynburga pod swoją opiekę.

Dokładnie miesiąc po tym, jak w Glenfinnan podniesiono sztandary i obwołano Jakuba królem, jego syn i regent ustanowił królewski dwór w pa­łacu Holyrood. Coll i Brigham byli w orszaku księcia, gdy ten wjeżdżał konno na wzgórze zam­kowe. Przed bramą i na ulicach zebrał się tłum zwolenników, którzy pozdrawiali go gromkimi okrzykami. Na widok urodziwego młodzieńca odzianego w kraciastą pelerynę i niebieski beret serca ludzkie ogarniało ogromne wzruszenie. Być może nie był jeszcze uznanym księciem Anglii, ale za to na pewno należał do nich.

- Słyszysz, jak wiwatują? - Coll obrócił się w siodle i spojrzał przez ramię w stronę głównej alei. - To nasza pierwsze zwycięstwo. Na Boga, co za wspaniałe uczucie!

Brigham pewną ręką prowadził swego wierz­chowca przez wąskie zatłoczone uliczki.

- Tak - powiedział, skupiony na poskramianiu narowistego ogiera. - Wystarczyłoby jedno jego słowo i cały ten tłum poszedłby za nim na Londyn. Mam nadzieję, że prowiant i posiłki zdążą przybyć na czas.

- Nawet jeśli Anglicy będą mieli przewagę li­czebną, i tak ich pokonamy. Czy nie tak było w Perth i Coltbridge? - zawołał Coll. Nagły po­wiew wiatru sprawił, że skrzywił się z niesmakiem i prawie splunął. - Na Boga, co za ohydne, cuchnące miasto! Jak oni mogą tu żyć bez świeżego powietrza? Oby jak najszybciej wrócić w góry.

Edynburg był rzeczywiście mało urokliwym miastem, zapchanym do granic możliwości doma­mi i sklepami. Niektóre budynki zostały niedbale sklecone z drewna i ziemi. Te, które wzniesiono z kamienia, miały fronty wysokie na kilka pięter, tyły zaś opadały nisko w dół niemiłosiernie stro­mych wzgórz.

- Jeszcze gorzej niż w Paryżu - westchnął Brigham.

Przykry zapach dolatywał z wąskich zatłoczo­nych zaułków, które wyglądały niewiele gorzej niż główne ulice zawalone odpadkami i nieczystościa­mi. Jednak tłumy pozdrawiające księcia zdawały się zupełnie nie dostrzegać szpetoty swego miasta. Ponad cuchnącymi slumsami przedmieść, zaśmie­conymi ulicami i wszelkim brudem śródmieścia pięła się aleja zwana Królewską Milą. Kończyła się na samym szycie wzgórza, gdzie stał majesta­tyczny Zamek Edynburski. Na dole zaś wieńczyły ją zabudowania pałacu oraz klasztoru Holyrood.

Starodawne budowle były niemymi świadkami wielu niepokojów i gwałtownych uczuć. Tu, w klasztornym kościele, nieszczęsna Maria Stuart wzięła za męża swego kuzyna Henryka Stewarta, tu przeżyła śmierć kochanka, którego zazdrosny mąż zamordował na jej oczach w jednej z pała­cowych komnat. Tu narodził się jej syn Jakub, któ­ry został ogłoszony królem Szkocji i Anglii. I oto teraz przybywał do tego miejsca jej praprawnuk Karol, by uczynić jej dom swoim dworem królew­skim i sprawić, żeby życie powróciło do komnat pałacu Holyrood.

Książę podążał wolno w stronę pałacu swych przodków. Przed bramą zatrzymał się i zsiadł z konia, by ostatnie metry pokonać pieszo. Po chwili ukazał się w oknie i gestem pozdrowił swych wiwatujących poddanych. Edynburg wziął szturmem serce księcia tak jak on miasto. Miał to udowodnić już za kilka dni, kiedy angielska armia pod wodzą sir Johna Cope'a dotarła w okolice Edynburga.

Uzbrojeni i skorzy do walki jakobici spotkali się z Anglikami na polach blisko miasta Prestonpans. Dragoni w szkarłatnych płaszczach stanęli twarzą w twarz z zastępami górali, którzy szli do bitwy w kraciastych spódnicach lub luźnych spod­niach. Brigham dołączył do klanu MacGregorów, tak jak oni uzbrojony w miecz i skórzaną tarczę. Przez jedną magiczną chwilę nad polem bitwy za­padła ciężka cisza. Zaraz jednak zabrzmiały prze­nikliwe dźwięki kobzy.

Pierwsi ruszyli do boju piechurzy. Dwie ludzkie fale zderzyły się z ogłuszającym chrzęstem broni i głuchym dudnieniem mieczy o tarcze. W walce wręcz Szkoci mieli ogromną przewagę nad Angli­kami. Bili się zawzięcie, tnąc bez miłosierdzia po­tężnymi mieczami i obusiecznymi toporami, moc­no napierając na nieprzyjaciela mimo własnych ran. Angielska piechota nie była w stanie po­wstrzymać impetu tego uderzenia. Czerwona linia szybko zaczęła się chwiać, by ostatecznie rozerwać się w wielu miejscach naraz.

Wtedy do walki włączyła się kawaleria, wypeł­niając powietrze złowrogim tętentem tysięcy ko­pyt. Brigham uwijał się jak w ukropie. Głuchy na rozbrzmiewające wokół krzyki i przekleństwa ani na moment nie opuszczał szpady. Walczył zajadle, gotowy oddać życie, ale dziwnie pewny, że śmierć go ominie. Jego oczy nie traciły chłodnego wyrazu nawet wtedy, gdy kule świszczały mu nad głową.

Dym z armat i moździerzy gęstniał z każdą chwilą, tak że niebawem żołnierze bili się w du­szącej mgle oparów prochu pomieszanych z odo­rem krwi i potu. W gorączce walki jedno i drugie lało się strumieniami, wsiąkając w rozdeptaną zie­mię. Charakterystyczny zapach pola bitwy zwabił stada wron, które cierpliwie krążyły w przestwo­rzach, oczekując na ucztę z padliny.

Brigham przedzierał się między niedobitkami angielskiej armii, widząc wokół siebie białe kokardy jakobitów oraz kraciaste spódnice w barwach MacGregorów, Cameronów, MacDonaldów. Jego druhowie padali nagle, przekłuci bagnetem albo pchnięci szpadą. Dookoła rozrywały się pociski, wyrzucając w powietrze fontanny piachu, kępy traw oraz kawałki śmiercionośnego metalu. Tra­fieni odłamkiem kulili się gwałtownie i z krzykiem przewracali na ziemię. Inni konali w milczeniu.

Bitwa trwała nie więcej niż dziesięć minut. Do­kładnie tyle czasu potrzebowali Szkoci, by rozgro­mić angielską armię. Przerażeni dragoni ratowali się ucieczką, szukając schronienia pośród pobliskich wzgórz. Krew znaczyła stratowaną trawę, plamiła szare kamienie, pomiędzy którymi leżały ciała zabi­tych i rannych. Ponad pobojowiskiem płynęła trium­falna melodia wygrywana na dudach i łopotał sztan­dar z herbem zwycięskiej dynastii Stuartów.

- Po jakiego diabła siedzimy w Edynburgu, kiedy dawno już powinniśmy iść na Londyn! - go­rączkował się Coll.

Szczelnie owinięty kraciastym pledem chronią­cym go przed chłodem zmierzchu miotał się na dziedzińcu pałacu Holyrood. Bodaj pierwszy raz w życiu Brigham w pełni rozumiał i podzielał zniecierpliwienie przyjaciela.

Od dobrych trzech tygodni przebywali na świe­żo urządzonym królewskim dworze Karola. Książę starał się, żeby życie dworskie wyglądało dostojnie i bogato, dlatego w pałacu ciągle odbywały się au­diencje i narady. Całe szczęście nie zapominał o swych żołnierzach, dzieląc swój czas pomiędzy Holyrood i obóz wojskowy w Duddingston. Mo­rale jego armii było wciąż wysokie, jednak wśród powstańców coraz częściej odzywały się głosy zniecierpliwienia i coraz więcej ludzi myślało jak Coll. Bale i przyjęcia mogły, a nawet powinny po­czekać.

- Zwycięstwo pod Perstonpans przysporzy­ło nam wielu nowych zwolenników - west­chnął Brigham. - Może nie będziemy dłużej zwle­kać.

- Narady - sarknął Coll. - Każdy boży dzień zaczyna się naradą i kończy na niczym. Mówię ci, mój druhu, że jeżeli mamy tu jakiś problem, to jest on związany z nieporozumieniami pomiędzy lordem George'em i O'Sulhvanem. Jak jeden mó­wi czarne, to drugi zaraz białe.

- Wiem - Brigham w zamyśleniu pokiwał gło­wą. Ta sprawa martwiła go nie mniej niż Colla.

- Mówiąc szczerze, obawiam się O'Sullivana. Zdecydowanie wolę bardziej zrównoważonych do­wódców. I takich, którzy zamiast cieszyć się chwilowymi zwycięstwami, myślą raczej o tym, jak ostatecznie rozgromić wroga.

- Jeśli będziemy tu dalej marudzili, to nie grozi nam ani jedno, ani drugie.

- To prawda - potaknął Brigham zapatrzony w dal. W pewnej chwili uśmiechnął się i spojrzał na przyjaciela. - Tęsknisz za górami. I za żoną, co?

- Dziwisz mi się? Już dwa miesiące, jak wy­jechaliśmy z Glenroe, a przedtem mieliśmy dla siebie tak mało czasu. W dodatku Maggie spodzie­wa się dziecka, więc martwię się o nią podwójnie.

- To normalne, że człowiek niepokoi się o tych, których kocha.

- Ludzie gadają, że jeśli pomaszerujemy na po­łudnie, nie zobaczymy swoich wcześniej niż za rok albo i dłużej - powiedział Coll z troską. Nie chciał jednak poddać się tęsknocie, więc klepnął Brighama w plecy i zagadnął wesoło: - No, ale ty, przyjacielu, pewnie czujesz się tu jak ryba w wodzie. Na dworze nie brak urodziwych kobiet. Wiesz, trochę się dziwię, że dotąd jeszcze nie zba­łamuciłeś żadnej ślicznotki. To do ciebie niepodo­bne. Dam głowę, że taką obojętnością złamałeś już tuzin serc.

- Powiedzmy, że mam coś na oku - odparł ta­jemniczo. - Co ty na to - zwrócił się do Colla, chcąc zmienić temat - żebyśmy zamówili sobie butelkę czegoś mocniejszego i pograli w kości?

- Czemu nie. Przed nami długi wieczór - zgo­dził się Coll.

Zbierali się do odejścia, gdy Brigham dostrzegł kobiecą postać, która wyłoniła się z ciemnej cze­luści pałacowej bramy. Obrzucił ją obojętnym, przelotnym spojrzeniem, po czym ruszył za Collem. Nie zrobił nawet trzech kroków, gdy zatrzy­mał się nagle, odwrócił wolno i zaczął wpatrywać się w nieznajomą. W gasnącym świetle dnia mógł dojrzeć tylko zarys jej smukłej sylwetki. Nie wi­dział jej twarzy, bo głowę i ramiona owinęła kra­ciastą chustą. Równie dobrze mogła być służącą, jak jedną z dam dworu na wieczornej przechadzce. Wydawała mu się jednak dziwnie znajoma. W do­datku mógłby przysiąc, że ona także wpatruje się w niego z napięciem.

Potrząsnął głową, by uwolnić się od wątpliwo­ści. Nie, to niemożliwe, - żeby Serena... Zawsty­dzony swoją reakcją odwrócił się od kobiety i szybko poszedł za Collem. Coś jednak znowu kazało mu się obejrzeć. Kobieta wciąż stała bez ruchu i uparcie patrzyła w jego kierunku.

- Co z tobą, do diaska? - zniecierpliwił się Coll. On także zatrzymał się i powędrował spoj­rzeniem za wzrokiem Brighama. Widząc zaś kobiecą postać, uśmiechnął się ironicznie. - No to koniec. Domyślam się, że przeszła ci już chęć do gry w kości.

- Nie, ja tylko... - Brigham umilkł gwałtownie w tej samej chwili, gdy kobieta zsunęła z głowy chustę. Ostatnie promienie zachodzącego słońca padły na jej splątane, rude włosy. - Serena?

Zaskoczony nie był w stanie się ruszyć. Onie­miały patrzył, jak idzie w ich stronę, uśmiechając się promiennie. Wreszcie dotarło do niego, że dziewczyna naprawdę tu jest. Pospiesznie podbiegł do niej i nim zdążyła wymówić jego imię, porwał ją w ramiona i obrócił w uniesieniu.

- Więc o to chodzi - mruknął domyślnie Coll, patrząc, jak przyjaciel całuje jego siostrę.

- Co tu robisz? Jak się tu dostałaś? - Brigham zadawał pytania, na które nie miała szans odpo­wiedzieć, bo co chwila zamykał jej usta pocałun­kami.

- Odsuńże się, człowieku! - Coll wyciągnął ją z objęć przyjaciela, postawił na ziemi i całując w obie ręce, zapytał - Co robisz w Edynburgu? I gdzie jest Maggie?

- Tutaj. Razem ze mną - wysapała, z trudem łapiąc oddech. Znów utonęła w uścisku Brighama, ale tym razem próbowała tłumaczyć, co się stało. - Wszyscy tu jesteśmy. Mama, Amelia i Malkolm.

Książę zaprosił nas na swój dwór. Przyjecha­liśmy jakąś godzinę temu, ale nie wiedzieliśmy, gdzie cię szukać - roześmiana pociągnęła brata za brodę.

- I Maggie też z wami jest? Gdzie? Jak ona się czuje? - pytał Coll, a nie mogąc doczekać się odpowiedzi, jak zawsze w gorącej wodzie kapany, obrócił się na pięcie i popędził szukać żony.

- Brigham... - szepnęła, osłabła od jego po­całunków.

- Cicho, najdroższa, nic nie mów - tulił ją do siebie z całych sił, czule gładził włosy, z rozkoszą wdychając znajomy zapach. - Nic nie mów - po­wtórzył, pochylając się do jej ust.

Stali w gęstniejącym mroku, ciasno objęci, wtu­leni w siebie. Wędrował dłońmi wzdłuż jej szyi, ramion, bioder, rozpoznając ukochane kształty. Ca­łował ją coraz mocniej, coraz goręcej, a ona od­wzajemniała pocałunki, przyprawiając go o zawrót głowy.

- Jesteś tak piękna, Sereno. Myślałem, że umrę z tęsknoty - szeptał między pocałunkami.

- Nie było dnia, żebym o tobie nie myślała, żebym się za ciebie nie modliła. Kiedy dochodziły nas wieści o bitwie, z niepokoju odchodziłam od zmysłów. Ciągle wyglądałam listów od ciebie.

Odsunęła się na tyle, by móc spojrzeć na niego.

Z ulgą stwierdziła, że stoi przed nią ten sam czło­wiek, który kilka miesięcy temu opuścił Glenroe.

- Tak bardzo się bałam, że się zmienisz - przy­znała cicho. Odwróciła głowę, by spojrzeć w stro­nę masywnej bryły pałacu. W całym swoim życiu nie widziała wspanialszej budowli. Smukłe wieże i ostre iglice cięły granatowe niebo, w wysokich oknach migotały światła tysięcy świec. - Wszystko tutaj jest takie dostojne - szepnęła przytłoczona nadmiarem wrażeń. - I ten pałac, i klasztor. Ale ty się nie zmieniłeś, prawda?

- Sereno, bez względu na to, gdzie rzuci nas los, między nami wszystko pozostanie jak dawniej.

Ufnie oparła głowę na jego piersi.

- To dobrze. Każdego dnia prosiłam Boga, że­by miał cię w swojej opiece. I o to, żebyś nie szu­kał szczęścia w ramionach innej kobiety.

- Nie będę pytał, o co modliłaś się goręcej - powiedział ze śmiechem i pocałował jej włosy.

- Kochana, uwierz, że dla mnie nie ma i nigdy już nie będzie innej. Dzisiejszej nocy znajdę szczę­ście w twoich ramionach.

Teraz ona roześmiała się cicho.

- Ach, gdyby to było możliwe - westchnęła.

- Powiem ci szczerze, że moim najgorętszym pra­gnieniem, oczywiście poza tym, żeby nic ci się nie stało, było to, żeby móc się z tobą kochać.

- Obiecuję zadbać o to, żeby spełniły się oba pragnienia.

- Obawiam się, że to drugie nie będzie możliwe - wspięła się na palce, żeby pocałować go czule w policzek. - Niestety, dzielę komnatę z Amelią. Dlatego byłoby wysoce niestosowne, gdybyś za­kradł się do mnie nocą albo gdybym ja przemie­rzała korytarze, szukając drogi do twojej sypialni - powiedziała, robiąc miny i zabawnie udając zgorszenie.

- Tę noc spędzisz w mojej komnacie jako moja prawowita małżonka.

Zaskoczona otworzyła usta i wysunęła się z je­go ramion.

- Co ty mówisz? To niemożliwe!

- Przeciwnie. Tak właśnie będzie - uciął krót­ko i nie pytając jej o zdanie, chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę pałacowych arkad.

Książę Karol przebywał w swej komnacie, za­jęty przygotowaniami do wieczornych rozrywek. I choć prośba o audiencję o tak niestosownej po­rze trochę go zaskoczyła, zgodził się przyjąć Brig­hama. Nie każąc mu zbyt długo czekać, wszedł do salonu, w którym przyjmował wizyty.

- Wasza Wysokość! - Brigham pochylił się ; w niskim ukłonie.

- Witaj, mój drogi. Madame - zwrócił się do Sereny, zgiętej w dworskim ukłonie.

Ze skromnie spuszczonym wzrokiem myślała o tym, że chętnie natłukłaby Brighama za to, co zrobił. Siłą zaciągnął ją przed oblicze księcia i na­wet nie chciał słyszeć o tym, że najpierw powinna odświeżyć się po podróży. Nawet nie pozwolił jej uczesać włosów.

- Panna MacGregor, jak sądzę - książę pomógł jej wstać i z galanterią ucałował dłoń. - Teraz ro­zumiem, dlaczego hrabia Ashburn przestał dostrze­gać moje damy dworu.

- Wasza Wysokość, proszę przyjąć podzięko­wania za to, że zaprosił pan tutaj mnie i moją ro­dzinę.

- Wiele zawdzięczam klanowi MacGregorów. Zawsze stali wiernie u boku mego ojca, a teraz wspierają mnie. Taka lojalność jest bezcennym da­rem. Ale proszę, zechce pani spocząć - poprowa­dził ją w stronę fotela.

Nigdy dotąd nie była w tak wytwornym wnę­trzu. Ukradkiem zerkała na wysoki sufit, ozdobio­ny festonami w girlandy owoców i kwiatów. Nad głową miała wspaniały kryształowy żyrandol. Pło­nące w nim świecie rzucały światło na ściany po­kryte kolorowymi freskami, na których przedsta­wiono zwycięskie bitwy dynastii Stuartów. Speszona takim przepychem usiadła na brzegu fotela ustawionego tuż obok olbrzymiego kominka, i nie wiedząc, co powiedzieć, bezradnie wbiła wzrok w podłogę.

- Sir, przychodzę prosić o wielką przysługę - odezwał się Brigham, stając obok niej.

- Słucham - odparł książę, wskazując mu fo­tel. - Jestem ci winien więcej niż jedną.

- Nie można domagać się zapłaty za lojalność, Wasza Wysokość.

Oczy księcia złagodniały, stały się ciepłe i błyszczące. Patrząc na niego, Serena zrozumiała, dlaczego nazwano go Pięknym. Piękne było przede wszystkim jego serce.

- To prawda, że lojalności nie da się opłacić. Ale można się za nią odwdzięczyć - odezwał się książę. - O co więc chcesz mnie prosić?

- Chciałbym poślubić pannę MacGregor.

- Domyślam się - uśmiechnął się książę i spoj­rzał na Serenę. - Czy pani wie, panno MacGregor, że w Paryżu hrabia Ashburn był niezwykle łaska­wy dla dam dworu, tu zaś, w Holyrood zupełnie je zaniedbuje.

- Panie - odezwała się cichym, ale pewnym gło­sem - myślę, że hrabia to mądry człowiek. We, co robi, bo doświadczył na własnej skórze, czym objawia się gwałtowna i porywcza natura MacGregorów.

Rozweselony książę roześmiał się głośno, po czym klepnął Brighama w plecy i powiedział:

- Cóż, w tej sytuacji nie pozostaje mi nic in­nego, jak życzyć wam szczęścia. Może chcieliby­ście, żeby ślub i wesele odbyły się tutaj, w Holyrood?

- Tak jest, sir, i to jeszcze dziś.

- Dziś? - zaskoczony książę uniósł jasną brew i pytająco spojrzał na Brighama - Wydaje mi się, że taki pośpiech jest... - tu jeszcze raz uważnie przyjrzał się Serenie - w pełni zrozumiały! - Za­kończył, podziwiając jej urodę. - Czy masz zgodę MacGregora?

- Tak, panie.

- Więc cóż... Czy oboje jesteście katolikami? - zapytał, patrząc na nich zamyślony. Kiedy zgod­nie skinęli głowami, uśmiechnął się kątem ust i po­wiedział: - Klasztor mamy tuż obok. Oczywiście pozostaje jeszcze kwestia zapowiedzi i wszystkich przedślubnych formalności, jednak człowiek, który nie umiałby sobie z tym poradzić, nie powinien sięgać po tron - stwierdził wstając.

Oni również podnieśli się ze swych miejsc. Po­patrzył na nich życzliwie i na koniec oznajmił:

- Dziś jeszcze zostaniecie mężem i żoną.

Pobladła i nie do końca pewna, czy wszystko to dzieje się naprawdę, stanęła w progu komnaty rodziców.

- Sereno, gdzie ty się podziewasz! - zawołała Fiona, z dezaprobatą patrząc na podróżny strój, którego Serena nie zdążyła jeszcze zmienić, - Mu­sisz się natychmiast przebrać. Królewski dwór to nie miejsce dla zabłoconych trzewików i pomię­tych spódnic.

- Mamo, wychodzę za mąż!

- O do kroćset, dziewczyno, spodziewaliśmy się, że nie zostaniesz starą panną - huknął Jan i przygarną córkę, by ucałować ją w czoło.

- Dzisiaj.

- Dzisiaj? - Fiona podniosła się z krzesła. - Jak to... ?

- Brigham poszedł do księcia. I tak jak stałam zabrał mnie ze sobą - wyznała i rozłożyła swą uszarganą spódnicę, szukając w oczach matki zro­zumienia.

- Ach tak... - szepnęła Fiona.

- I on, oni... - oszołomiona spoglądała to na ojca, to na matkę. - Mamo, co ja mam teraz robić?

- Jesteś pewna, że chcesz go poślubić?

Zawahała się, powróciły dawne wątpliwości. In­stynktownie podniosła rękę i dotknęła miejsca na piersiach, gdzie na grubym łańcuszku kołysał się sygnet ze szmaragdem.

- Tak, chcę - powiedziała zamyślona. - Ale to wszystko stało się tak nagle!

Zostało im tak niewiele czasu. Być może nawet jutro Brigham znowu ją opuści i ruszy na wojnę. Otrząsnęła się z niewesołych myśli.

- Tak, chcę za niego wyjść - powtórzyła po chwili pewniejszym głosem. - Niczego bardziej nie pragnę.

Fiona szybko podeszła do niej i przytuliła do siebie.

- W takim razie musimy się spieszyć, a mamy sporo do zrobienia - powiedziała, po czym zwra­cając się do męża, poprosiła - Janie, zostaw nas same, dobrze? Poślij służącą po Amelię i Maggie.

- Widzę, moja pani, że chcesz się mnie pozbyć, co?

- Ależ mój drogi, zostań z nami, jeśli taka two­ja wola - roześmiała się Fiona - Obawiam się tyl­ko, że nasze kobiece zajęcia szybko ci się znudzą.

- W takim razie znikam - powiedział. Nim jed­nak wyszedł, jeszcze raz mocno uścisnął Serenę. - Zawsze byłem z ciebie bardzo dumny. Dzisiaj muszę oddać cię innemu mężczyźnie, ale wiem, że choć będziesz nosić jego nazwisko, i tak na zawsze pozostaniesz MacGregorowną - pocałował ją w czoło i dodał: - Należymy do królewskiego rodu, Sereno.

Nie było czasu na myślenie i ociąganie się. Służba biegała pomiędzy komnatami, nosząc dzba­ny wody na wonną kąpiel, którą Fiona przygoto­wywała dla córki. Amelia i Maggie, zajęte prze­rabianiem sukni, w której Serena miała pójść do ołtarza, gorączkowo komentowały zaskakujące zdarzenia.

- Jakie to romantyczne! - wzdychała Amelia, podczas gdy jej zwinne palce wprawnie wykony­wały drobniutki ścieg.

- Romantyczne? To czyste szaleństwo! - pry­chnęła Maggie, zerkając przez ramię w stronę pa­rawanu, za którym kąpała się Serena. - Rena mu­siała chyba rzucić jakiś czar na tego swojego hra­biego, skoro nagle zaczęło mu się tak bardzo spie­szyć. Zresztą może on nie jest tak sztywny i wy­niosły, jak myślałam.

- Tylko sobie wyobraź! - Amelia spojrzała w sufit i uniosła do góry satynę w kolorze kości słoniowej. - Poszli do samego księcia! Jeszcze nie zdążyłyśmy rozpakować bagaży, a już przerabia­my suknię balową mamy.

Maggie wyprostowała bolące plecy i pogłaskała się po rosnącym brzuchu, chcąc uspokoić dziecko, które zawsze wieczorem stawało się bardziej ru­chliwe. Rozpakowywanie musi poczekać, pomy­ślała. Nasze prawdziwe powitanie też, dodała, mając na myśli siebie i Colla. Zachichotała pod no­sem na wspomnienie tego, jak bardzo był zły, że im przeszkadzają. Teraz najważniejsza była Sere­na, która właśnie wyszła zza parawanu owinięta ręcznikiem. Kropelki wody lśniły na jej skórze i włosach.

- Będziesz miała przepiękną suknię ślubną - po­wiedziała Maggie. - I będziesz cudną panną młodą.

- Usiądź przy kominku - nakazała Fiona, bio­rąc szczotkę do włosów i suchy ręcznik. Zauwa­żyła, że Serena drży, nie z chłodu, lecz z emocji. Zaczęła więc wycierać córkę i rozczesywać jej włosy, a jednocześnie starała się jakoś dodać jej otuchy.

- Ślub to bodaj najpiękniejsza chwila w życiu kobiety - powiedziała łagodnie. - Nawet po latach pamięta się każdy szczegół.

- To dlaczego ja się tak bardzo boję?

- Wydaje mi się, że im większa miłość, tym większy strach - odpowiedziała Fiona, kładąc ręce na jej ramionach.

- W takim razie muszę kochać go do szaleń­stwa - roześmiała się Serena niepewnie.

- Córeczko, naprawdę nie mogłabym wyma­rzyć sobie dla ciebie lepszego męża. Zobaczysz, kiedy skończy się wojna, będziecie ze sobą bardzo szczęśliwi.

- W Anglii! - prychnęła Serena, wciąż niepogodzona z myślą o opuszczeniu rodzinnych stron.

Fiona cierpliwie rozczesywała jej włosy, tak jak przez wszystkie lata jej dzieciństwa. Dziś jednak robiła to z większą czułością, świadoma, że już wkrótce ta przyjemność zostanie jej odebrana.

- Kochanie - odezwała się po chwili milczenia - prawie każda kobieta musi przez to przejść. Ja też, kiedy poślubiłam waszego ojca, musiałam zo­stawić rodzinę i dom. Wychowałam się nad mo­rzem i naprawdę nie wiedziałam, jak wytrzymam bez szumu fal, bez zapachu morskiej wody. Lasy Glenroe były dla mnie czymś obcym, przerażały mnie. Uwierz mi, że ja też zastanawiałam się, czy będę w stanie żyć z dala od wszystkiego, co zna­łam i kochałam.

- A jednak ci się udało. Jak to zrobiłaś?

- Bardzo prosto. Kochałam waszego ojca dużo bardziej niż cokolwiek innego na świecie.

Suknia ślubna wyglądała rzeczywiście wspania­le. Góra była bardzo obcisła i mocno wycięta. Spe­cjalny gorset ściskał piersi, tak że były uniesione wysoko ponad brzeg dekoltu, a sznur pereł leżał na nich niczym na miękkiej poduszce. Perły lśniły też na spódnicy, która wydymała się jak balon nad szeleszczącymi halkami i klatką krynoliny. Wąską talię zdobiła szarfa przybrana pąkami bladoróżo­wych dzikich różyczek. Włosy Sereny pozostały rozpuszczone i spływały połyskliwą kaskadą aż do talii.

Tak wystrojona wkroczyła do klasztornego ko­ścioła. Stojąc w mrocznej kruchcie, pomyślała, że los przywiódł ją do miejsca znanego z legend i cu­dów, które było świadkiem tylu radości i rozpaczy. A teraz ona miała za chwilę wziąć ślub w tych dostojnych murach.

Brigham już na nią czekał. Szła do niego przez kościół oświetlony migotliwym blaskiem świec. Po drodze nie widziała ani swoich najbliższych, ani strojnych kawalerów i dam zapełniających ławy, ani nawet samego księcia, który zaszczycił cere­monię swą obecnością. Dla niej istniał tylko on. Zawsze uważała, że w czerni mu do twarzy, nigdy jednak nie wyglądał lepiej niż teraz, gdy czekał na nią przy ołtarzu. Srebrne guziki dyskretnie zdo­biły jego elegancki strój, biała peruka, w której widziała go po raz pierwszy, dodawała uroku przy­stojnej twarzy, łagodząc nieco surowe rysy i roz­jaśniając mroczne spojrzenie.

Podała mu dłoń. Spojrzeli sobie w oczy, a po­tem wolno obrócili się w stronę księdza. W chwili gdy składali małżeńską przysięgę, zegar na kla­sztornej wieży wybił północ.

Choć pora była mocno spóźniona, a sama ce­remonia przygotowana w wielkim pośpiechu, książę uznał, że tak radosna okazja wymaga godnej oprawy. Dlatego postanowił urządzić bal na cześć młodej pary. W kilka minut po tym, jak Serena została lady Ashburn, poprowadzono ją do pała­cowej galerii obrazów, tej samej, w której książę Karol świętował zdobycie Edynburga.

Olbrzymia sala była już wypełniona gośćmi prze­chadzającymi się przy dźwiękach muzyki. Zaraz też otoczył Serenę tłum. Obcy ludzie ściskali ją i cało­wali, życząc wszystkiego, co najlepsze. Strojne damy winszowały tak doskonałej partii, obrzucając ją przy tym zazdrosnym spojrzeniem. Mężczyźni także mie­rzyli ją wzrokiem, ciekawi wielkiej urody. Od tego wszystkiego kręciło jej się w głowie, a kiedy jeszcze wypiła parę łyków szampana, poczuła, że zaraz zacz­nie jej się plątać język.

Książe Karol skwapliwe wykorzystał przywilej zatańczenia pierwszego tańca z panną młodą.

- Wygląda pani olśniewająco, lady Ashburn - komplementował ją, gdy w tańcu zbliżyli się do siebie.

- Dziękuję, Wasza Wysokość. Jak mogę od­wdzięczyć się za to, co pan dla nas zrobił?

- Wyjątkowo cenię pani męża. I jako żołnierza, i jako przyjaciela.

Zarumieniła się. Jak przyjemnie było słyszeć słowa „pani mąż”.

- Zapewniam pana o jego lojalności, jak rów­nież o mojej własnej, a wraz ze mną wszystkich Langstonów i MacGregorów.

Kiedy taniec się skończył, Brigham odprowadził ją na bok, głuchy na skargi tych, którzy mieli na­dzieję zatańczyć z panną młodą.

- Dobrze się bawisz, kochana?

- Owszem - odparła, spuszczając wzrok. Wiedziała, że to bez sensu, jednak nie umiała zapanować nad onieśmieleniem. W peruce i klej­notach Brigham wyglądał jakoś inaczej, bardziej obco. Nie przypominał mężczyzny, który kiedyś przełożył ją sobie przez ramię i groził, że wrzuci do jeziora.

- To bardzo piękna sala - powiedziała trochę sztucznym tonem.

- Oglądałaś portrety? - zapytał, po czym wziął ją pod ramię i podprowadził bliżej, by mogła przyjrzeć się dokładnie wielkim, starym płótnom. - Patrzy na nas osiemdziesięciu dziewięciu szkoc­kich monarchów. Podobno te obrazy zamówił Ka­rol II, choć sam nigdy nie bawił w Holyrood. Pew­nie dlatego, że po restauracji nie wrócił już do Szkocji.

Zirytował ja ten niespodziewany wykład. Przecież doskonale znała historię. Przygryzła wargi i udała zainteresowanie.

- Tak. A to jest Robert Bruce, waleczny żoł­nierz i ukochany król - powiedziała, wskazując jeden z portretów.

- No tak, powinienem był się domyślić, że tak oczytana dama zna się na historii i polityce - roze­śmiał się, pochylając do jej ucha. - A na strategii wojskowej też się znasz?

- Na strategii?

- A więc nie? To dobrze. Jest jeszcze coś, czego będę mógł cię nauczyć.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pociągnął ją w stronę olbrzymich dwuskrzydłowych drzwi. Ledwie wyszli za próg, gdy porwał ją na ręce i za­czął biec przez opustoszałe korytarze.

- Co w ciebie znowu wstąpiło? - zawołała, ła­piąc go mocno za szyję. - Straciłeś rozum? Co ty wyprawiasz?

- Uciekam - wysapał, - ale zwolnił dopiero wte­dy, gdy prawie nie było słychać muzyki. - A ro­zum straciłem w chwili, gdy weszłaś do kościoła. Niech inni sobie tańczą i piją. Ja zabieram moją żonę do naszego małżeńskiego łoża.

Pędem wbiegł z nią po schodach, obojętnie mi­jając zdumionych służących, którzy z ukłonem schodzili mu z drogi. Nie wypuścił jej z objęć nawet przed drzwiami własnej komnaty. Jednym so­lidnym kopnięciem otworzył drzwi, po czym zam­knął je w ten sam sposób. Następnie bez wielkich ceremonii rzucił Serenę na ogromne łoże z balda­chimem.

Walcząc ze śmiechem, starała się zachowywać jak na damę przystało.

- To tak się postępuje ze świeżo poślubioną żo­ną? - zapytała, strojąc miny.

- Przecież ja jeszcze nie zacząłem! - odparł, zamykając drzwi na klucz.

- A może ja jeszcze chciałam potańczyć? - za­pytała, głaszcząc chłodną pościel.

- Kochana, ja zaraz z tobą zatańczę! Obiecuję, że będziemy tańczyć aż do rana. Albo jeszcze dłu­żej!

- Są różne tańce, Angolu - uśmiechnęła się fi­glarnie.

- Oczywiście. Zapewniam cię, że nie miałem na myśli menueta.

- A co? - z niewinną minką wygładziła suknię, a potem podniosła oczy, by spojrzeć na niego. - Amelia twierdzi, że jesteś bardzo romantyczny. Obawiam się, że zmieni zdanie, kiedy opowiem jej jak w noc poślubną rzuciłeś mnie na łóżko. Jak upolowane zwierzę.

- Romantyczny? - zapytał, zapalając świecę w srebrnym lichtarzu. - Czy tego właśnie pra­gniesz?

Wzruszyła ramionami.

- Amelia o tym marzy - odparła wykrętnie.

- A ty nie? - Śmiejąc się jednym ruchem ściągnął swój elegancki surdut i cisnął go w kąt. - Kobieta ma prawo do romantycznej nocy poślubnej - stwier­dził, klękając przed nią. Zdjął jej pantofelki i czule pogłaskał stopy. - Nie miałem dotąd okazji powie­dzieć ci, że wyglądałaś cudownie. Kiedy ujrzałem cię w kościele, zrozumiałem, że właśnie spełniły się moje marzenia - nie dodał, że przypominała mu por­celanową figurkę pastereczki, której nie mógł wziąć do rąk, kiedy był małym chłopcem.

- Ty wyglądałeś jak książę - mruknęła. Nigdy nawet nie podejrzewała, że masaż stóp może być tak przyjemny.

- Hmm... A ja jestem tylko mężczyzną do sza­leństwa zakochanym we własnej żonie - szepnął, całując szczupłą kostkę. - - Oczarowanym przez nią. - Wolno powędrował ustami po smukłej łyd­ce, zatrzymując się dopiero w zgięciu kolana. - Zupełnie przez nią zniewolonym.

- Tak bardzo się bałam - wyznała, tuląc do sie­bie jego głowę.

Westchnęła, czując wilgotne usta tuż przy kra­wędzi dekoltu.

- Czy teraz też się boisz? - Zręcznie rozsznurował górę sukni i z zachwytem obserwował, jak z cichym szelestem zsuwa się z jej ramion.

- Nie. Przestałam, gdy wziąłeś mnie na ręce i zacząłeś biec korytarzem - uśmiechnęła się le­ciutko i patrząc mu w oczy, zaczęła rozpinać jego kamizelkę. - Dopiero wtedy uwierzyłam, że na­prawdę się nie zmieniłeś i znowu jesteś moim Brighamem.

- Zawsze byłem twój, Reno!

Wolniutko położył ją na łóżku, by udowodnić, że mówi prawdę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na książęcym dworze spędzili jeszcze trzy tygo­dnie. Nic nie mogło równać się ze splendorem pa­łacu Holyrood w dniach, gdy Karol uczynił go swą rezydencją. Jedzenie, muzyka, rozrywki, towarzy­stwo, wszystko było wyborne i w najlepszym ga­tunku. Nastały czasy radości i wesela. Śmiech dźwięczał w starych murach od rana do nocy, barwny tłum wypełniał wysokie sale. Najwięcej uwagi poświęcano frywolnym zabawom i miłos­nym grom, nic więc dziwnego, że z całej Szkocji zaczęli ściągać młodzieńcy w modnych perukach i eleganckie damy spragnione rozrywek i flirtów. W ciągu tych paru beztroskich tygodni Holyrood jaśniało niczym klejnot w koronie, a Karol mógł nacieszyć się do syta splendorem władzy.

Serena obserwowała, z jaką wprawą Brigham porusza się w świecie, do którego należał od dnia narodzin, sama zaś z determinacją starała się do­stosować do nowej sytuacji. Szybko przekonała się, jak wiele musi się nauczyć, ile musi zmienić.

Zastępy służby czekały na jej skinienie i ob­sługiwały ją, czy tego chciała, czy nie. Ze względu na pozycję Brighama oddano do ich dyspozycji wspaniałą komnatę, zapełnioną eleganckimi meb­lami i ozdobioną pięknymi obrazami. W ciągu tych kilku tygodni poznała więcej osób niż przez całe dotychczasowe życie. Wszyscy chcieli ją po­znać, niektórzy z czystej ciekawości, jednak zde­cydowana większość z szacunku dla nazwiska, które teraz nosiła. To sprawiało, że czuła się dumna ze swego męża oraz rodu, którego stała się częścią. Dzięki temu łatwiej znosiła wątpliwe rozkosze dworskiego życia.

O tym, jak zamożnym człowiekiem jest Brig­ham przekonała się w niecały tydzień po ślubie, gdy podarował jej słynne szmaragdy Langstonów. Sobie tylko znanymi sposobami zdołał wydostać je z posiadłości w Ashburn i bezpiecznie prze­wieźć do Szkocji. Kiedy otworzyła aksamitne pu­dełko, oszołomiona długo wpatrywała się w jego bezcenną zawartość.

Takie klejnoty wymagały odpowiedniej oprawy, więc Brigham najął krawcową, która miała zadbać o garderobę lady Ashburn. I tak oto Serena po­zwoliła ustroić się w jedwabie, satyny i koronki. Dowiedziała się, jak to jest wpinać we włosy bry­lantowe spinki i nacierać skórę najlepszymi francuskimi perfumami. Jednak z lekkim sercem całe to bogactwo i przepych oddałaby w zamian za spędzenie paru tygodni sam na sam z Brighamem w jakiejś góralskiej chacie.

Oczywiście nie sposób było nie czerpać przy­jemności z uroków światowego życia. Podobał się jej splendor książęcego dworu, cieszyły zazdrosne spojrzenia kobiet, którymi witały ją, gdy prowa­dzona przez Brighama wchodziła do sali. Nosiła piękne suknie, miała bajeczne klejnoty, służąca co­dziennie układała jej włosy. Mijały kolejne dni, a ona wciąż nie mogła pozbyć się wrażenia, że śni fantastyczny sen.

Jedynie noce były autentyczne. Czekała na nie, spragniona tuliła się do Brighama, gdy wreszcie po długim dniu spotykali się w zaciszu małżeń­skiej sypialni. Wiedziała, jak kruche jest ich szczę­ście. Lada dzień mógł paść rozkaz wyjazdu, a wte­dy Brigham będzie musiał ruszyć za księciem. Sta­rali się nie mówić o tym, by nie zatruwać sobie pięknych chwil, jakie dane im było spędzać ze so­bą. Zresztą i tak wiedzieli oboje, co ich czeka. Se­rena pogodziła się z losem i pragnęła jedynie, by mąż wrócił do niej cało.

Tylko nocą mogła być naprawdę sobą, dzielić się z nim swymi myślami i ciałem. W ciągu dnia często czuła się jak aktorka na scenie, przebrana w piękne stroje, by udawać damę, podczas gdy tak naprawdę była zwykłą szkocką góralką. Marzyła o tym, by na jedwabne toalety zarzucić kraciasty pled i puścić się konno przez jesienny park. Za­miast tego zmuszała się do codziennych powol­nych spacerów w towarzystwie innych kobiet, podczas gdy mężczyźni odbywali swoje narady al­bo wizytowali obóz.

Ponieważ kochała Brighama z całego serca, jak mogła starała się być odpowiednią żoną dla czło­wieka z jego pozycją. Dla niego cierpiała męki podczas wieczornych spotkań, udając mocno za­słuchaną i zachwyconą tym, co do niej mówiono. Choć uważała ciągłe zmiany stroju za absurd, bez słowa skargi zmieniała poranną suknię na popołu­dniową, by tę z kolei zastąpić suknią wieczorową.

Tylko jeden raz, pewna, że nikt jej nie zobaczy, pozwoliła sobie na małe szaleństwo i poszła z Malkolmem do pałacowych stajni podziwiać książęce wierzchowce. Zazdrościła młodszemu bratu swobody i możliwości odbywania szalonych przejażdżek. Kiedy jej o tym opowiadał, zacisnęła mocno zęby i przyrzekła sobie, że nauczy się cie­szyć tym, co ma, i przyzwyczai się jakoś do nud­nych spacerów.

- Zrób to, nie rób tego - burczała rozżalona, krążąc po sypialni. - A może ja nie chcę! - zawołała z wściekłością i z całej siły kopnęła krzes­ło. Z przerażeniem odkryła, że złamała przy tym czubek pantofelka idealnie dopasowanego kolorem do fioletowej porannej sukni. - Można oszaleć od tych wszystkich reguł, nakazów i pańskich fo­chów.

Zirytowana opadła na krzesło, z którym przed chwilą obeszła się tak brutalnie. Tęskniła za swoim jeziorem. Za cudownym spokojem tego miejsca. Nie chciała patrzeć przez okno na góry i skały. Chciała się na nie wspinać. Znowu założyć bry­czesy, długie buty, wskoczyć na siodło...

Westchnęła ciężko i podciągnęła kolana, opie­rając na nich czoło. Lady Ashburn nie powinna pozwalać sobie na takie pozy, w tej chwili jednak nic ją to nie obchodziło. Zaczęła oskarżać się w myślach o niewdzięczność i egoizm. Przecież Brigham ofiarował jej rzeczy, o jakich inne ko­biety mogły tylko marzyć. Obiecywał życie tak wspaniałe, że tylko głupiec mógłby je odrzucić. Widocznie jednak była głupia, bo bez wahania zre­zygnowałaby z niego, gdyby nie oznaczało to utra­ty Brighama.

Gdy usłyszała skrzyp otwieranych drzwi, zer­wała się błyskawicznie i wygładziła pogniecioną suknię. Na widok Brighama odetchnęła z ulgą. Nie zniosłaby, gdyby jakaś służąca rozpuściła plotki o tym, jak to lady Ashburn dąsa się i zamartwia, siedząc sama w sypialni.

Kiedy wyszła mu na powitanie, zaskoczony uniósł brew. Mógłby przysiąc, że z każdym dniem stawała się piękniejsza. Żałował tylko, że nie roz­puszcza już włosów. Często miał ochotę choć na moment zanurzyć w nich twarz.

- Myślałem, że spacerujesz z Amelią i Maggie.

- Właśnie wychodziłam - machinalnie popra­wiła fryzurę. - Spodziewałam się ciebie dużo później. Rada już się skończyła?

- Tak. Reno, wyglądasz przepięknie.

Ze śmiechem, którym usiłowała zamaskować łzy, wpadła w jego otwarte ramiona:

- Och Brig! Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham!

- Co się stało? - szepnął, tuląc ją mocno. - Płaczesz? Dlaczego?

- Nie. To znaczy... tak, trochę. Za każdym ra­zem, kiedy cię widzę, wydaje mi się, że kocham cię mocniej.

- Tak? Wobec tego postaram się wychodzić i wracać do ciebie kilka razy w ciągu dnia.

- Nie śmiej się ze mnie!

- Bo to grozi kalectwem? - Uniósł jej podbró­dek, by móc pocałować ją w usta. - Nie, moja kochana, nie będę się z ciebie śmiał.

Wtedy dostrzegła to w jego oczach. Więc już... Przymknęła na chwilę powieki. Przysięgała sobie, że będzie dzielna, teraz jednak opuściła ją cała od­waga i spokój. Z trudem wydobyła głos ze ściś­niętego gardła.

- Już czas, tak? - zapytała ledwie słyszalnym szeptem.

Zamiast odpowiedzieć, podniósł do ust jej dło­nie.

- Chodź, usiądźmy - pociągnął ją w stronę krzesła.

- Nie trzeba - jej głos odzyskał już naturalne brzmienie. - Po prostu mi powiedz.

- Ruszamy za kilka dni. Jutro musicie jechać do Glenroe.

Zbladła, jednak kiedy się odezwała, jej głos nie zdradzał napięcia.

- Zostanę w Holyrood tak długo, jak długo ty tu będziesz.

- Posłuchaj, Reno, wolałbym mieć pewność, że cała i bezpieczna poczekasz na mnie w Glenroe - pocałował ją w czoło. - Pamiętaj, że wasza po­dróż potrwa dłużej ze względu na stan Maggie.

W duchu przyznała mu rację. Rzeczywiście tak byłoby rozsądniej. Cóż jednak z tego, skoro nie mogła nawet myśleć o tym, że ma go opuścić.

- Pomaszerujecie na Londyn? - spytała.

- Jeśli Bóg pozwoli.

Skinęła głową i cofnęła się, wciąż jednak trzy­mała go za ręce.

- Wiesz, że potrafię walczyć. Tak jak ty. Prószę, zabierz mnie z sobą.

- Nie - powiedział stanowczo. - Myślisz, że pozwolę mojej żonie zostać markietanką?

W jej oczach zamigotał gniew. Zrozumiał, że się zagalopował i powinien szybko zmienić tak­tykę.

- Sereno, kochanie, będziesz potrzebna swoim bliskim.

Chciała zaprotestować, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Sama rozumiała, że nie po­mogłaby mu zbytnio swoją obecnością, zwłaszcza że niewielki byłby z niej pożytek na polu bitwy. Spojrzała na swoje dłonie splecione z jego dłońmi. Czemu są tak drobne i słabe?

- Masz rację - przyznała. - Zostanę. Będę na ciebie czekać.

- Wezmę cię ze sobą, Sereno. Cały czas bę­dziesz przy mnie. O tutaj - położył ich złączone dłonie na swoim sercu. - Chciałbym cię o coś pro­sić. Gdyby coś się ze mną stało... - Zamilkł, bo gwałtownie potrząsnęła głową. Jednak wyraz jego oczu powstrzymał dalsze protesty. - W moim ga­binecie jest skrzynia, a w niej żelazna szkatuła.

Znajdziesz tam dość złota i klejnotów, by ku­pić bezpieczeństwo dla siebie i całej rodziny. W skrzyni jest jeszcze coś, drobiazg, ale dla mnie niezwykle cenny. Chcę, żebyś to zatrzymała.

- Co to jest?

- Nie powiem ci - delikatnie dotknął jej poli­czka. - Zrozumiesz wszystko, kiedy zobaczysz.

- Dobrze, zapamiętam. Ale na pewno nie będę musiała niczego szukać. Wrócisz - powiedziała pewnie. - Przecież obiecałeś, że pokażesz mi dwór w Ashburn.

- Pamiętam o tym.

Bez słowa sięgnęła do stanika sukni i zaczęła rozpinać drobniutkie perłowe guziki.

- Co robisz?

- Powiem ci, czego na pewno nie zrobię. Nie pójdę na spacer z Amelią - z uśmiechem rozchy­liła fiołkowy materiał. - Czyżby nie wypadało uwodzić własnego męża o tej porze?

- Bardzo możliwe - odwzajemnił uśmiech. - Ale to będzie nasz mały sekret.

Sięgnął do jej włosów i wyjął z nich szpilki. Loki rozsypały się, lśniąc w promieniach słońca. Ukląkł przed nią, a potem pociągnął ją w dół. Ko­chali się wolno, zapamiętując zapach swych ciał, ciepło oddechu, rozkosz, którą sobie dawali.

Ostatecznie wymarsz rozpoczął się pierwszego listopada. Wielu doradców, między innymi Brig­ham, namawiało księcia, żeby nie zwlekał z roz­poczęciem kampanii i wykorzystał przewagę, któ­rą zyskał, zdobywając Edynburg. On jednak upar­cie zwlekał, łudząc się nadziejami na pomoc z Francji. Faktycznie, król Ludwik przysłał mu pieniądze i trochę zapasów, jednak odmówił swej armii. Karolowi nie pozostało więc nic innego, jak polegać na własnej, w sile ośmiu tysięcy ludzi, w tym trzystu konnych. Doskonale zdawał sobie sprawę, że rozstrzygnięcie musi nastąpić szybko, w wyniku jednego frontalnego natarcia.

Książę miał pochlebne zdanie o swoich oddzia­łach i, co ciekawsze, tę opinię podzielali Anglicy. Jeszcze parę miesięcy temu obszarpana armia mło­dego księcia złożona z prymitywnych górali śmie­szyła angielski dwór. Zdobycie Edynburga zgasiło ten uśmiech. Wcześniejsze zwycięstwa Karola oraz łatwość, z jaką jego żołnierze pokonywali Angli­ków, zmusiły rząd do bardziej radykalnych posu­nięć. Z Flandrii ściągnięto dodatkowe oddziały i oddano je pod komendę marszałka polowego Wa­de'a w Newcastle.

Posuwająca się na południe armia księcia z lor­dem George'em Murrayem na czele dotarła do Lancaster, nie napotkawszy po drodze prawie żadnej przeszkody. Mimo to radość psuło rebeliantom to, że angielscy jakobici ciągle zwlekali z przyłą­czeniem się do powstania.

W chłodną noc Brigham grzał się przy ognisku, mając obok siebie Whitesmoutha, który przyjechał z Manchesteru, by pozostać w oddziałach księcia. Mężczyźni owinęli się w ciepłe koce i próbowali walczyć z przenikliwym wiatrem, rozgrzewając się whisky.

- Powinniśmy byli już dawno temu zaatakować oddziały Wade'a - westchnął Whitesmouth. - A tak jest już za późno. Wezwali na pomoc tego psubrata, elektorskiego syna, Cumberlanda. Podo­bno zebrał spore siły i posuwa się z nimi na pół­noc. Powiedz mi, Brig, ilu nas jest? Cztery, pięć tysięcy ludzi?

- W najlepszym razie. - Brigham wziął flaszkę z rąk przyjaciela, lecz zamiast pić, zapatrzył się w ogień. - Najgorsze, że książę się waha. Murray ciągnie go w jedną stronę, a O'Sullivan w drugą. I przez to każdą decyzję poprzedzają niekończące się narady. Jeśli chcesz znać prawdę, to moim zda­niem przepuściliśmy bezcenną okazję, siedząc tak długo w Edynburgu. Druga taka już się nie po­wtórzy.

- Ale ty się nie wycofasz?

- Przyrzekłem mu wierność.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Słyszałem, że górale uciekają cichaczem do swoich wiosek - odezwał się wreszcie Whitesmouth.

- Wiem o tym.

Rano Brigham brał udział w spotkaniu, na które Jan MacGregor zwołał pozostałych przywódców klanów. Razem mieli się naradzić, w jaki sposób zatrzymać swych ludzi. Słuchając zażartych spo­rów, zastanawiał się, czy ci zacietrzewieni wodzo­wie mają pojęcie, skąd brały się wcześniejsze zwy­cięstwa. Czy wiedzą, że ich nieliczna, źle uzbro­jona armia pokonywała Anglików tylko dlatego, że ludzie mieli w sercach wiarę i pragnienie walki. Bili się, bo tego chcieli, a nie dlatego, że im ka­zano. Kiedy zaś nie ma serca do walki, nie ma też zwycięstwa.

Nie chciał teraz do tego wracać, więc tylko po­kręcił głową.

- Jutro dotrzemy do Derby. Jeśli pospieszymy się i nie zwlekając, ruszymy na Londyn, mamy ni­kłą szansę ujrzeć Karola na tronie - umilkł, bo przez szum wiatru przedarły się dźwięki smutnej melodii wygrywanej na dudach. - Do tej pory je­szcze ani razu nie przegraliśmy - dodał po chwili. - Z tego, co mówisz, rozumiem, że w mieście po­wstała panika, a elektor przygotowuje się, żeby w razie niebezpieczeństwa zbiec do Hanoweru.

- I oby jego noga już nigdy nie postała na na­szej ziemi! - warknął Whitesmouth. - Chryste, co za piekielny ziąb!

- Mówią, że na północy wiatr jest tak ostry jak ostrze szpady.

- Dobrze powiedziane. Jeśli szczęście nas nie opuści, na Nowy Rok wrócisz do żony.

Brigham w milczeniu przechylił flaszkę. W głębi duszy czuł jednak, że aby tak się stało, potrzeba cudu.

W Derby, zaledwie 130 mil od Londynu, Karol zwołał naradę wojenną. Za oknami sali, w której przy okrągłym stole zebrali się dowódcy, wirowały gęste płatki śniegu.

- Panowie! - Książę oparł swe wypielęgnowa­ne dłonie o krawędź stołu i lekko pochylił się do przodu. - Wezwałem was, by zasięgnąć rady tych, którzy ślubowali wierność memu ojcu. W tej chwili trzeba nam zdecydowania, jedności i od­wagi.

Umilkł i przebiegł wzrokiem po twarzach ze­branych. Każdemu spojrzał w oczy, starając się wyrazić w ten sposób swe uznanie. Pośród dowód­ców był lord Murray, a także ten, którego uważał na cierń w oku, czyli O'Sullivan.

- Wiadomo, że idą na nas trzy angielskie dy­wizje - ciągnął książę - i że spada morale naszych żołnierzy. Dlatego szybki atak na stolicę teraz, gdy wciąż pamiętamy niedawne zwycięstwa, będzie naszą najlepszą strategią.

- Wasza Wysokość - odezwał się Murray, po czym zamilkł, czekając, aż książę pozwoli mu zabrać głos. - Ośmielę się doradzać Waszej Wysokość dużą ostrożność. Nasze oddziały są słabo uzbrojone, wróg zaś ma nad nami ogromną przewagę liczebną. Dla­tego proponuję, żebyśmy wycofali się w góry, prze­czekali tam zimę i opracowali plan nowej kampanii, która ruszyłaby wiosną. Przy okazji moglibyśmy od­zyskać poparcie tych, którzy nas opuścili, odbudować siły i ściągnąć świeże zapasy z Francji.

- Taka rada to wyraz desperacji - orzekł ksią­żę. - Uważam, że jeśli teraz uciekniemy, ściąg­niemy na siebie zgubę.

- Nie uciekniemy, Wasza Wysokość, tylko wy­cofamy się - sprostował Murray, którego poparli inni dowódcy. - Powstanie dopiero się zaczęło, dlatego nie wolno nam działać bez namysłu.

Karol zamknął oczy i w milczeniu słuchał, jak inni gorąco popierają Murraya. Rozwaga, cierpli­wość, ostrożność - te trzy słowa padały najczę­ściej. Jedynie O'Sullivan próbował przeforsować pomysł niezwłocznego ataku na Londyn. Chcąc przekonać księcia do swych racji, uciekał się do pochlebstwa i szafował obietnicami bez pokrycia.

W pewnej chwili zniecierpliwiony książę zerwał się z miejsca i odpychając na bok mapy oraz do­kumenty, zapytał, wskazując Brighama:

- A co ty o tym myślisz, Ashburn?

Brigham przyznawał w duchu, że pod wzglę­dem militarnym rada Murraya jest słuszna. Jed­nak pamiętał o własnych przemyśleniach, którymi dzielił się z Whitesmouthem przy ognisku. Jeśli zapadnie decyzja o wycofaniu oddziałów, zapał wygaśnie i serce rebelii przestanie bić. Dlatego te­raz, być może pierwszy i jedyny raz, musiał zgo­dzić się z O'Sullivanem.

- Z całym szacunkiem dla Waszej Książęcej Mości - powiedział z lekkim ukłonem - gdybym to ją miał podjąć ostateczną decyzję, kazałbym o świcie ruszyć na Londyn. Spróbowałbym wyko­rzystać sposobność.

- Serce rwie się do walki - wtrącił się jeden z doradców - ale w czasie wojny trzeba mieć trzeźwą głowę i słuchać tego, co podpowiada ro­zum. Jeśli ruszymy na Londyn w sile, jaką obecnie dysponujemy, nasze straty będą ogromne.

- Albo nasz triumf wielki! - zawołał książę z pasją. - Czy jesteśmy kobietami, żeby chować się w izbie na widok pierwszych płatków śniegu? Czy jesteśmy starcami, żeby grzać kości przy og­nisku? Ucieczka czy odwrót... - gwałtownie zwrócił się w stronę Murraya, mierząc go gniew­nym spojrzeniem - dla mnie to jedno i to samo! Zastanawiam się, drogi lordzie, czy czasem nie myśli pan mnie zdradzić.

- Myślę tylko o tym, żeby doczekać zwycię­stwa Waszej Wysokości i naszej wspólnej sprawy - odparł Murray cicho. - Wasza Wysokość jest księciem. Ja zaś prostym żołnierzem. Dlatego mu­szę wypowiedzieć się jako ten, który zna swe od­działy i rozumie tajniki sztuki wojennej.

Spory trwały w nieskończoność, lecz długo nim padło ostatnie słowo, Brgiham wiedział, jaka bę­dzie decyzja księcia. Karol, niezdolny dążyć do swego celu, posłuchał rady Murraya. Szóstego grudnia zapadła decyzja o odwrocie.

Droga do domu była długa, ludzie źli i znie­chęceni. Szybko sprawdziły się najgorsze obawy Brighama. Gdy gwałtownie powstrzymano trium­falny pochód, który latem dał klanom upajające poczucie siły, serce buntu zamarło. Ludzie wciąż jeszcze mówili o tym, że wiosną znowu staną do walki, jednak w głębi duszy nikt już nie wierzył, że kiedykolwiek uda się powtórzyć zwycięski marsz na południe.

Pod koniec miesiąca wycofali się za szkocką granicę i z rozpędu wzięli Glasgow. Złość i fru­stracja rozczarowanych powstańców były tak wielkie, że gdyby nie opanowanie i żelazna wola Ca­merona z Lochiel, ludzie księcia spędziliby dzień Bożego Narodzenia, łupiąc i plądrując miasto.

Stirling poddało się akurat wtedy, gdy z Francji przybyły posiłki w postaci ludzi, amunicji i zapa­sów. Wyglądało na to, że książę dobrze zrobił, słu­chając Murraya. Jednak nawet jeśli w duchu przy­znawał rację swemu generałowi, nigdy nie mówił o tym głośno. Powstańcze oddziały znowu zaczęły rosnąć w siłę, gdyż przyłączały się do nich coraz to nowe klany, oddając księciu swe serca, miecze i ludzi. Niestety, znaleźli się i tacy, którzy opo­wiedzieli się po stronie elektora. W jego barwach bili się MacLeodowie, MacKayowie, a także klany MacKenzich i Munroów.

Wrogie oddziały spotkały się na południe od miasta Stirling. W zimowy poranek Szkoci stanęli przeciw Szkotom i starli się w bratobójczej walce.

I tym razem żołnierze Karola wygrali bitwę, jed­nak radość zwycięzców - zmąciła wiadomość, że nieprzyjacielski miecz dosięgnął Jana Mac­Gregora.

Brigham nie spał przez całą noc. Żołnierz, który nieraz wąchał proch na polu walki, potrafi rozpo­znać, które rany są śmiertelne. Dlatego trwał przy posłaniu Jana, słuchając wycia wiatru, który targał wejściem do namiotu. Patrząc na umierającego teścia, myślał o Serenie. Przypominał sobie, jak śmiała się, kiedy ojciec zaniknął ją w niedź­wiedzim uścisku i zaczął kręcić się dookoła, aż falowała jej zielona nocna koszula. Myślał także o tym, jak ubiegłej zimy jechał u jego boku przez góry.

Kiedy teraz spoglądał na MacGregora, nie mógł wprost uwierzyć, że to ten sam człowiek, z którym polował i pił porter przy ognisku. Potężny męż­czyzna w sile wieku zmienił się w słabego starca. Tylko włosy, czerwone jak płomień na tle śmier­telnie bladej twarzy, lśniły dawnym blaskiem w ni­kłym świetle lampy.

- Matka... Pamiętaj o niej. - Jan wciągnął drżącą rękę.

- Będę o nią dbał, ojcze. Zaopiekuję się nią.

- Coll nie próbował nawet udawać, że wierzy w to, że ojciec przeżyje noc.

- To dobrze - oddech Jana stawał się coraz cięższy. - Dziecko... Tak bardzo żałuję, że nie do­czekam wnuka.

- Będzie nosił twoje imię, ojcze - Coll położył prawą dłoń na sercu, jakby składał przysięgę.

- Dowie się, kim był jego dziad.

Przez chwilę na twarzy MacGregora błąkał się nikły uśmiech.

- Brigham...

- Słucham, sir.

- Nie próbuj poskromić mojej dzikiej kocicy. Ona tego nie zniesie. Proszę, żebyś razem z Collem opiekował się Amelią i Malkolmem. Zadbaj­cie o ich bezpieczeństwo.

- Daję moje słowo.

- Miecz... - Jan z trudem chwytał powietrze. - Chcę, żeby Malkolm dostał mój miecz.

- Tak się stanie, ojcze. - Coll uklęknął i po­chylił się do dłoni ojca. - Tato!

- Słuszność była po naszej stronie. I ten wysiłek nie pójdzie na marne - po raz ostatni sze­roko otworzył oczy. - Wywodzimy się z króle­wskiego rodu, chłopcze - na sekundę ogień za­płoną w błękitnych oczach. - Mówię ci to, jakem MacGregor.

Wyznaczeni ludzie mieli odwieźć ciało Jana do Glenroe, jednak Coll nie zamierzał dołączyć do żałobnego orszaku.

- Na pewno wolałby, żebym został u boku księcia - powiedział do Brighama, gdy odprowa­dzali wzrokiem grupę jeźdźców. - Nie mogę po­godzić się z tym, że poległ właśnie tutaj, kiedyśmy odwrócili się plecami do Londynu.

- To jeszcze nie koniec, przyjacielu.

- Nie, jak mi Bóg miły, to nie koniec - po­twierdził Coll, patrząc przed siebie.

Członkowie klanów powoli tracili nadzieję i du­cha. W końcu stało się jasne, że marsz na Anglię znowu się odwleka, i jeśli w ogóle nastąpi, to w bliżej nieokreślonej przyszłości. Coraz częściej zdarzały się dezercje, dlatego dowództwo podjęło decyzję, by skoncentrować siły na północy Szko­cji. Jednak przywódcy wciąż nie byli jednomyślni i nie zaprzestali sporów nawet wtedy, gdy po­wstańcze oddziały przeprawiły się przez lodowatą rzekę Forth i pomaszerowały dalej na północ aż do Great Glen. Na siedem długich zimowych tygo­dni miasto Inverness stało się kwaterą księcia Ka­rola.

Podobnie jak kilka miesięcy wcześniej w Edyn­burgu, także i tym razem stagnacja zebrała gorzkie żniwo pośród oddziałów, których liczebność zno­wu spadła. Wprawdzie co jakiś czas zdarzały się krótkie, niejednokrotnie zacięte bitwy z Anglika­mi, jednak to nie było w stanie poprawić nastrojów książęcej armii. Jakobici zdołali nawet wziąć Fort Augustus, znienawidzoną angielską twierdzę w sa­mym sercu szkockich gór, jednak ludzie i tak coraz bardziej tęsknili do ostatecznego zwycięstwa. I do swych domów. W tym samym czasie Cumberland gromadził siły. Zdawało się, że ta zima nigdy się nie skończy.

Serena stała nad grobem ojca. To już miesiąc, jak przywieziono go do Glenroe, gdzie został po­chowany i opłakany przez całą osadę. Czas mijał szybko, a ona wciąż nie potrafiła powstrzymać łez, ilekroć pomyślała o ojcu. Tak bardzo za nim tę­skniła! Dom wydawał się pusty bez jego tubalnego głosu i ciężkich kroków. Brakowało jej silnych uścisków ojcowskich ramion i jego roześmianych oczu.

Najpierw chciała krzyczeć. Wyrzucić z siebie złość i ból. Potem jednak jej gniew przygasł. Po­został tylko bezbrzeżny smutek, który nie opusz­czał jej nawet wtedy, kiedy dziecko Brighama za­częło się w niej poruszać. Najgorsza ze wszystkie­go była jednak świadomość własnej bezsilności. Myśl, że ojciec nigdy już nie wróci i że nic nie zetrze cierpienia w oczach matki. Takie już było to życie. Mężczyźni rodzili się po to, by walczyć, a kobiety by ich opłakiwać.

Zamknęła oczy i stała zamyślona, czując na po­liczkach płatki śniegu. Czy nie istnieje nic prócz czekania i strachu? Ledwie straciła jednego uko­chanego człowieka, a już bała się, że los odbierze jej także tego drugiego. Przeklęte powstanie! Za­cisnęła pięści, lecz po chwili znów rozprostowała palce. Walczyli przecież o słuszną sprawę, nie mogła o tym zapominać. Jeśli wierzyło się w coś gorąco, trzeba było być gotowym ruszyć w imię tego do boju, a nawet oddać za to życie... Tak zawsze mówił ojciec i traktował te słowa ze śmier­telną powagą. Dlatego nie ma go już między ży­wymi.

- Tak bardzo mi ciebie brakuje - szepnęła. - Tobie jednemu mogę powiedzieć, jak strasznie się boję. Wiesz, teraz nie jestem sama, będę miała dziecko. Twojego wnuka - przesunęła dłonią po zaokrąglonym brzuchu. - Nic nie mogłam zrobić, żeby cię uratować. Tak jak nie jestem w stanie ochronić Brighama ani Colla. Tak bardzo żałuję... Och, tato, nawet teraz, gdy noszę w sobie dziecko, żałuję, że nie jestem mężczyzną. Że nie mogą chwycić za broń i pomścić twojej śmierci - wło­żyła rękę do kieszeni i wyjęła chusteczkę, którą Brigham dał jej wiele miesięcy temu. Przyłożyła ją do policzka, by choć w ten sposób poczuć jego obecność. - Powiedz mi, czy jest bezpieczny? Na­wet nie wie, że będziemy mieli dziecko. Nie mogę go ochronić ani walczyć o niego, ale mogę to zro­bić dla naszego dziecka.

- Reno!

Odwróciła się i ujrzała Malkolma. Mimo śnie­gu, który sypał jej w twarz, dostrzegła usta wy­gięte w podkówkę i smutne oczy błyszczące od łez. Bez słowa otworzyła szeroko ramiona. Płakał, a ona tuliła go do siebie, znajdując ulgę w pocie­szaniu. Malkolm był taki dzielny. W czasie po­grzebu cały czas stał obok matki i podtrzymywał ją, gdy ksiądz odmawiał pożegnalną modlitwę. Wtedy zachowywał się jak mężczyzna, teraz jak mały chłopiec.

- Nienawidzę Anglików - zawołał.

- Wiem. Matka powiedziałaby, że to nie po chrześcijańsku, ale ja myślę, że w życiu jest czas nienawiści, tak jak i czas miłości. I taki czas, kie­dy trzeba pogodzić się z tym, czego nie możemy już zmienić.

- Tata był świetnym żołnierzem.

- To prawda - odsunęła go od siebie i przez moment patrzyła na ślady łez lśniące na jego po­liczkach. - Ale prawdziwy wojownik woli zginąć w walce niż we własnym łóżku. Oddaje życie za coś, w co wierzy...

- Ale oni się wycofali! - przerwał jej. W jego głosie słuchać było gorzki wyrzut.

Westchnęła, przypomniawszy sobie Ust, który dostała od Brighama. Starał się wyjaśnić jej po­wody takiego manewru, pisząc jednocześnie o tym, jak bardzo był rozczarowany obrotem spraw. Najgorsze, że również w szeregach po­wstańczej armii rosło niezadowolenie.

- Nie znam się na wojnie i nie rozumiem decyzji generałów - powiedziała po chwili. - Wiem natomiast, że bez względu na to, czy książę wygra, czy nie, nigdy już nie będzie tak, jak było.

- Chcę jechać do Iverness i zaciągnąć się do wojska - oznajmił.

- Malkolm, posłuchaj...

- Ojciec dał mi swój miecz - przerwał jej ze złością. - I wiem, jak go użyć. Pomszczę śmierć ojca i pomogę księciu. Nie jestem dzieckiem.

Spojrzała na niego poważnie. Mały chłopiec, który jeszcze przed chwilą szlochał w jej ramio­nach, znowu zachowywał się jak mężczyzna. Drobny, szczupły, sięgał jej ledwie do ramienia. Jednak minę miał hardą, mocno zaciśnięte szczęki i dumę w oczach. Przestraszyła się, że naprawdę gotów jest przyłączyć się do powstania.

- Wiem, że nie jesteś już dzieckiem. I wierzę, że potrafisz bić się jak mężczyzna. Nie będę pró­bowała cię powstrzymać, jeśli serce mówi ci, że musisz pójść. Jednak proszę cię, żebyś przedtem pomyślał o matce, Amelii i Maggie. Co z nimi bę­dzie?

- Ty się o nie zatroszczysz.

- Na pewno. A przynajmniej spróbuję. Musisz tylko pamiętać, że moje dziecko rośnie, więc nie­długo będzie mi naprawdę ciężko - wzięła go za rękę. - Poza tym boję się. Nie mogę powiedzieć o tym matce ani dziewczętom, ale tobie mówię. Pomyśl tylko, co będzie, gdy zrobię się tak gruba jak Maggie. Przecież jeśli wtedy przyjdą Anglicy, nie będę w stanie nikogo obronić. Malkolmie, nie zrozum mnie źle. Nie namawiam cię, żebyś nie szedł do wojska, ani nie uważam, że jesteś dziec­kiem. Ja tylko proszę cię, żebyś jako jedyny męż­czyzna w naszym domu został i walczył tutaj.

Maikom znalazł się w rozterce. Spojrzał na za­sypany śniegiem grób ojca, jakby szukał tam pod­powiedzi, co zrobić.

- Ojciec pewnie wolałby, żebym został w Glenroe - przyznał w końcu.

Serena w ostatniej chwili powstrzymała wes­tchnienie ulgi. Dotknęła lekko ramienia brata i po­wiedziała cicho:

- To, że ktoś zostaje ze swoimi, nie przynosi mu ujmy. A w każdym razie nie wtedy, kiedy chce ich obronić.

- Może i tak, ale nie będzie mi lekko.

- Rozumiem cię - otoczyła go ramieniem. - Nawet nie wiesz, jak dobrze. Lepiej pomyślmy o tym, co możemy zrobić tu, na miejscu - powie­działa i zaczęła zastanawiać się na głos - Załóż­my, że śnieg przestanie padać. Jeśli oddziały księ­cia są w Iverness, to Anglicy nie mogą być dużo dalej. Musimy się przygotować. Nie możemy walczyć w Glenroe, bo po pierwsze, jest nas za mało, a po drugie, są tu przeważnie kobiety i dzieci.

- Myślisz, że Anglicy tu przyjadą? - w pytaniu Malkolma podniecenie mieszało się ze strachem.

- Obawiam się, że to jest możliwe. Pamiętasz, jak dostaliśmy wiadomość, że pod Moy Hall była bitwa?

- I że Anglicy dostali baty! - przypomniał jej skwapliwie.

- Tak, tylko że to miejsce leży naprawdę blisko nas. Skoro nie możemy się bronić, to musimy znaleźć jakieś schronienie. To będzie nasze zada­nie. Poszukamy sobie kryjówki w górach i zgro­madzimy tam jedzenie, opał, koce i broń - przed oczami stanęła jej szkatuła, o której mówił Brig­ham. - Bracie, musimy opracować prawdziwy plan wojenny.

Choć zbliżał się już kwiecień, zima nie ustępo­wała. Brigham dowodził niewielkim oddziałem złożonym z wynędzniałych, głodnych ludzi, któ­rzy wyruszyli z Iverness, by w najbliższej okolicy poszukać jedzenia oraz paszy dla koni. Powstańcy ponieśli ostatnio szczególnie dotkliwą stratę. Ich wielka nadzieja, angielski statek, który udało im się pojmać i który na cześć księcia ochrzcili jego imieniem, został odbity przez wroga. Wraz z nim w ręce Anglików wpadły wszystkie z takim tru­dem zebrane fundusze.

Nie udało im się zdobyć nic poza odrobiną owsa i dziczyzny, ale za to zasięgnęli języka. Krążyły słuchy, że książę Cumberland, drugi z synów ele­ktora, stanął w okolicach Aberdeen z doskonale uzbrojoną i wykarmioną armią, ponad dwukrotnie większą od armii powstańców. Jakby tego było ma­ło, Anglicy dostali olbrzymie wsparcie w postaci pięciu tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy sta­cjonowali w Dornoch, odcinając tym samym drogę na południe. Mówiono, że Cumberland już rozpo­czął marsz na Inverness.

Podkowy dudniły głucho na pokrytej śnie­giem drodze. Ludzie posuwali się naprzód w mil­czeniu, rozdrażnieni z powodu głodu i zmęczenia. Chcieli jak najprędzej zjeść coś gorącego i zapaść w sen.

Czerwone mundury dragonów pojawiły się na zachód od drogi, którą jechali. Jednym skinieniem ręki Brigham zatrzymał swój oddział i starał się ocenić odległość oraz siły przeciwnika. Dragoni mieli przewagę mniej więcej dwóch na jednego, poza tym sprawiali wrażenie wypoczętych. Wie­dział, że jeszcze ma wybór. Mógł szybko nakazać ludziom odwrót albo pchnąć ich do nierównej wal­ki. Obrócił konia w miejscu i stając twarzą twarz ze swymi żołnierzami, spojrzał im twardo w oczy. Ogier zatańczył pod nim, gdy zawołał:

- Możemy zawrócić i schronić się w górach, gdzie nigdy nas nie znajdą. Albo spotkać się z nimi na drodze i zaatakować w miejscu, w którym bę­dą mieli za plecami skały.

- Będziemy walczyć! - odkrzyknął jeden z lu­dzi, wskazując swój miecz. Inni poszli za jego przykładem.

Brigham spojrzał na dragonów, którzy już ich dostrzegli i skierowali konie w ich stronę. Potem uśmiechnął się groźnie. Właśnie taką odpowiedź chciał usłyszeć od swoich żołnierzy.

- A więc pokażmy im, jak walczą żołnierze prawdziwego króla - krzyknął na całe gardło i po­prowadził do natarcia.

Atakujący górale pędzili przed siebie, jakby do­wodził nimi sam diabeł. W mgnieniu oka dopadli Anglików. Rozległ się szczęk broni i krzyki wal­czących. Wokół Brighama ludzie bili się jak w transie. Padali od cięcia szpadą lub toporem. Śnieg szybko nasiąkał krwią.

Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by podczas bitwy pozwolił emocjom wziąć górę nad rozwagą. Tym razem stało się inaczej. Tygodnie rozgoryczenia i próżnego oczekiwania spowodowały, że na wi­dok wrogich mundurów zupełnie stracił opanowanie. Rzucił się na nieprzyjaciela jak człowiek ogar­nięty szałem. Wyrąbywał sobie drogę pośród na­cierających dragonów, nie widząc nawet twarzy tych, którym odbierał życie. Jego szpada bezlitoś­nie siekła i kaleczyła ciała tych, którzy mieli nie­szczęście nawinąć mu się pod rękę.

Przyparli dragonów do skał i atakowali nie zna­jąc litości. Kiedy skończyli, na pustej drodze leżały ciała pięciu jakobitów oraz dwunastu martwych lub dogorywających dragonów. Reszta rozbiegła się pośród wzgórz, szukając ratunku w ucieczce.

- Dalej chłopcy, za nimi! - krzyknął jeden z górali, jednak Brigham zajechał mu drogę i po­wstrzymał następne natarcie.

- Po co? - zapytał zeskakując z konia, by wy­czyścić szpadę o śnieg. - Zrobiliśmy już swoje. Zajmijmy się teraz naszymi rannymi.

Gdzieś obok jęknął konający człowiek. Brigham schował broń i pochylił się nad nim.

- Zabitych Anglików pochowamy tutaj. Swoich zabierzemy do Inverness.

- Po co ich chować? - zapytał jeden z żołnie­rzy. - Zostawmy ich dzikim zwierzętom.

Brigham gwałtownie obrócił głowę. W jego szarych oczach zalśnił zwykły chłód. Niechętnym wzrokiem zmierzył pokrytą krwią twarz górala.

- Nie jesteśmy barbarzyńcami. Pogrzebiemy martwych, nieważne - przyjaciół czy wrogów - powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Ostatecznie ciała przysypano jedynie kamienia­mi, bo w zamarzniętej ziemi nie dało się wykopać grobów.

Oddział zawrócił i wolno ruszył w kierunku Inverness. Ludzie byli jeszcze bardziej utrudzeni i głodni, a w dodatku obolali od ran, posuwali się więc niespiesznie. Z każdą milą tego smutnego po­chodu Brigham coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że dragoni dotarli niebezpiecznie blisko Glenroe.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W chłodny kwietniowy dzień powietrze wypeł­niło się warkotem werbli i dźwiękami kobzy. W Inverness powstańcy szykowali się do decydu­jącej bitwy. Cumberland rozłożył swój obóz zale­dwie dwanaście mil od miasta.

- Nie podoba mi się ten teren - kolejny raz lord Murray występował w roli książęcego dorad­cy. Jednak przepaść, która powstała między nimi w związku z decyzją o odwrocie, nie zmniejszyła się ani na jotę. - Torfowisko Drumossie to wy­marzone miejsce dla Anglików, ale nie dla nas.

Zatrzymał się, szukając właściwych słów. Zda­wał sobie sprawę, że Karol jeszcze nie wybaczył mu, iż za jego namową wycofał swe oddziały na północ. Dlatego teraz długo i ostrożnie dobierał słowa.

- Wasza Wysokość - ciągnął. - Torfowisko to płaska, otwarta przestrzeń, wprost stworzona dla Cumberlanda, bo będzie mógł szybko i sprawnie manewrować swą armią. Ośmielę się zauważyć, że dla naszych górali nie ma gorszego miejsca do walki.

- A więc co? Znowu mamy się wycofać? - wtrącił się O'Sullivan. Był tak samo jak Murray lojalny i nie mniej niż on odważny. Niestety, bra­kowało mu opanowania i zdolności taktycznych Anglika. - Wasza Wysokość, proszę rozważyć, czyż nasi górale nie dowiedli, że są świetnymi i nieustraszonymi wojownikami? Czy Wasza Mi­łość nie pokazał, jakim jest genialnym dowódcą? Trudno zliczyć, ile razy Wasza Wysokość pokonał Anglików.

- Nie chodzi tylko o to, że nieprzyjaciel ma nad nami ogromną przewagę liczebną - Murray odwrócił się od O'Sullivana i mówił wprost do księcia. - Tym razem teren może stać się najbar­dziej niebezpieczną bronią. Dlatego gdybyśmy cof­nęli dalej na północ, za rzekę Nairn...

- Żadnego cofania się! Tu zmierzymy się z Cumberlandem - oznajmił książę spokojnie. Chłodnym spojrzeniem badał twarze swych naj­bardziej zaufanych ludzi. - Nie będziemy znowu uciekać. Wystarczy, że cała zima zeszła nam na czekaniu.

Czekanie to spowodowało, że powstańcy poczu­li się rozczarowani i niezadowoleni. Książę wie­dział o tym i nie miał złudzeń co do nastrojów panujących w swoich szeregach. Świadomość ta, a nie pochlebstwa O'Sullivana, zaważyły na de­cyzji Karola.

- Nie będziemy dłużej zwlekać. Generał kwa­termistrz O'Sullivan wskazał pole walki i tu bę­dziemy się bić!

Murray i Brigham wymienili krótkie spojrzenia. Obawiali się takiego rozkazu i już wcześniej omó­wili jego ewentualne konsekwencje.

- Wasza Wysokość - odezwał się generał. - Skoro Wasza Wysokość już zdecydował, może przynajmniej zechce rozważyć pewne posunięcie taktyczne, które ośmielę się zaproponować?

- Zgoda, milordzie, o ile nie ma w nim mowy o odwrocie.

Na chudych policzkach Murraya pojawiły się rumieńce, mimo to, nie tracąc nic ze swego spo­koju, przedstawił swój plan:

- Akurat dziś przypadają urodziny księcia Cumberlanda, więc jego żołnierze na pewno ucz­czą tę okazję. Bez wątpienia będą pić na umór. Gdybyśmy więc przeprowadzili niespodziewany nocny atak, mielibyśmy szansę przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Oczy księcia zabłysły.

- To interesujące - powiedział. - Proszę mó­wić dalej.

- Dwie kolumny żołnierzy - ciągnął Murray, pomagając sobie lichtarzem w celu zobrazowania sytuacji - mogłyby otoczyć obóz Anglików z obu stron, zaniknąć ich w kleszczach i trochę przetrze­bić armię Cumberlanda, korzystając z tego, że żoł­nierze będą spali po brandy jak zabici.

- Podoba mi się ten pomysł! - w oczach Karola błysnęło podniecenie. - Niech książę hucznie ob­chodzi swe urodziny. Hucznie, choć krótko.

Stało się, jak uradzili. Powstańcy wymaszerowali z obozu i o głodzie, bo kilka sucharów trudno było nazwać jedzeniem, mieli pokonać dwanaście mil. Szli w ciemnościach, nękani dokuczliwym chłodem. Plan Murray a niewątpliwie był dobry, jednak ludzie nie mogli już go wykonać. Wymę­czeni, zmarznięci, głodni, kilka razy zgubili się w ciemnościach. Szybko stracili otuchę i ochotę do walki, tak że w końcu armia zmieniła się w grupę zniechęconych maruderów.

Brigham i Coll, siedząc na kordach, obserwo­wali ich, gdy bladym świtem dowlekli się z po­wrotem do obozu.

- Mój Boże - westchnął Coll. - Patrz, na co nam przyszło!

Brigham także czuł zmęczenie, mimo to szybko wyprostował się w siodle. W milczeniu patrzył, jak żołnierze, wyczerpani długim marszem i głodem, padali półprzytomni wprost na ziemię i na­tychmiast zasypiali kamiennym snem. Leżeli po­kotem przy drodze i w parku okalającym dwór Culloden. Ci zaś, którzy nie spali, narzekali głośno, nie zważając na przejeżdżającego obok księcia.

Odwrócił się i spojrzał na torfowisko. Nad srebrnym od szronu płaskim polem unosiła się lek­ka mgła. Pomyślał, że to miejsce mogłoby z po­wodzeniem posłużyć za plac defilad dla piechoty Cumberlanda. Tymczasem dalej na północ, za rze­ką Nairn, teren był już całkiem inny, pagórkowaty i nierówny. To tam chciał walczyć Murray. I tam moglibyśmy wygrać, westchnął ciężko. Niestety, książę, głuchy na wszelkie perswazje, chciał słu­chać jedynie O'Sullivana. Tak więc klamka zapad­ła. Nie było odwrotu.

- Tutaj wszystko się skończy - powiedział cicho.

Obrócił konia i pojechał w stronę obozu. Jadąc między namiotami, budził śpiących żołnierzy:

- Wstawać! - krzyczał na całe gardło. - Bę­dziecie spali, aż wam popodrzynają gardła?! Nie słyszycie angielskich werbli wzywających do broni?

Ludzie podnosili się niechętnie, potem z ocią­ganiem zbierali w swoich klanach. Wytaczano działa, rozdzielano resztki i tak mizernych racji żywnościowych. Odrobina zimnej strawy tylko podrażniła puste żołądki i do reszty zwarzyła kiep­skie humory żołnierzy. Skuleni z głodu i zimna, uzbrojeni w dzidy, topory, strzelby i kosy stawali pod sztandarami z symbolem swoich klanów. MacGregorowie i MacDonaldowie, Cameronowie i Chisholmsowie, Mackintoshowie obok Robertso­nów, i wielu, wielu innych. Pięciotysięczna armia zagłodzonych, kiepsko uzbrojonych oberwańców, których trzymała w kupie wiara we wspólną sprawę.

Za to Karol prezentował się jak prawdziwy ksią­żę, gdy przejeżdżał konno wzdłuż swoich oddzia­łów, okryty tartanem i w berecie z kokardą. Spo­glądał na swoich ludzi, pamiętając o tym, że przy­sięga, którą im złożył, ma takie samo znaczenie, jak to, że oni ślubowali mu wierność.

Na drugim końcu torfowiska wroga armia szy­kowała się do bitwy. Trzy kolumny czerwonych mundurów utworzyły sprawnie jedną Unię. I tak jak Karol przed swymi żołnierzami, tak przed za­stępami dragonów przedefilował książę Cumber­land, by gorącym słowem zagrzać ich do walki. Czerwony mundur opinał jego pękaty korpus, czar­na kokarda zdobiła trój graniasty kapelusz.

Powietrze huczało od bicia w bębny i melodii wygrywanych na dudach. Nad pustym polem szalał porywisty wiatr, miotając strugi deszczu ze śnie­giem prosto w oczy jakobitów. To oni oddali pierwsze pojedyncze strzały. Odpowiedziała im ka­nonada.

W tym samym czasie gdy pod Culloden rozległy się strzały, Maggie wygięła się w kolejnym silnym skurczu. Drobne ciało, umęczone całonocnym po­rodem, przeszywał raz za razem ból, którego nie mogła już znieść. Półprzytomna bez ustanku wzy­wała Colla.

- Biedactwo! Biedna dziewczynka! - użalała się pani Drummond, która właśnie weszła z narę­czem świeżych ręczników i dzbanem wody. - Ta­ka z niej kruszynka!

- Cicho, cicho moje biedactwo - szeptała Fio­na, delikatnie ścierając pot z twarzy dziewczyny. - Pani Drummond, niech pani dorzuci do ko­minka.

- Niewiele drewna już zostało.

- Dobrze, spalmy to, co mamy - zdecydowała Fiona, po czym spojrzała pytająco na Amelię. - I co, córeczko?

- Dziecko nie może się wydostać, bo ułożyło się pośladkowo. Maggie jest zbyt drobna.

Serena odruchowo dotknęła własnego brzucha, jakby chciała osłonić swoje dziecko. Drugą rękę podała Maggie, by mogła ją. ścisnąć, gdy nadejdzie kolejna fala bólu.

- Powiedz, Amelio - popatrzyła na siostrę bła­galnie - uratujesz ich? Oboje?

- Jeśli Bóg pozwoli - odpowiedziała, ocierając spoconą twarz rękawem sukni.

- Pani MacGregor, mogę poprosić Parkinsa, że­by nazbierał drewna - zaofiarowała się pani Drum­mond, lecz umilkła, słysząc rozdzierający krzyk Maggie. Dopiero po chwili odważyła się znowu otworzyć usta. - Powiem mu, żeby zaraz leciał do lasu. W końcu mężczyzna powinien przydać się na coś więcej niż tylko sadzenie nasienia w ko­biecym łonie.

Fiona bez słowa skinęła głową. Była zbyt zmę­czona, by zwrócić kucharce uwagę za niezbyt sto­sowny komentarz.

- Dobrze, pani Drummond - westchnęła cięż­ko. - Proszę powiedzieć Parkinsowi, że będziemy mu ogromnie zobowiązane.

- Coll! - szlochała Maggie, rzucając głową po mokrej od potu poduszce. W pewnej chwili jej błędny wzrok skupił się na Serenie. - Reno!

- Tu jestem, kochanie. Wszyscy tu jesteśmy.

- Coll... Chcę do Colla.

- Wiem. Wiem, malutka - schyliła się, by po­całować bezwładną dłoń przyjaciółki. - On niedługo też przyjedzie - skłamała. Czuła, jak jej dziecko wierci się w brzuchu i nie mogła odpędzić niepokoju na myśl o tym, co stanie się z nią za kilka miesięcy. Czy tak jak Maggie będzie wiła się w bólach, nadaremnie wzywając Brighama, którego i tak przy niej nie będzie? - Amelia mówi, żebyś starała się odpoczywać między skurczami. Musisz oszczędzać siły.

- Staram się. Ale czy to musi trwać tak długo? - szepnęła Maggie, obracając szarą, wymęczoną twarz ku Amelii. - Proszę cię, powiedz mi prawdę. Co z dzieckiem?

Przez ułamek sekundy Amelia walczyła z po­kusą, by ją okłamać. Zdecydowała jednak, że po­wie prawdę. Przekonała się bowiem, że w ciężkich chwilach porodu kobiety dużo lepiej znosiły nawet najgorszą prawdę niż kłamstwo.

- Maggie, dziecko źle się ułożyło. Wprawdzie wiem, co trzeba zrobić, ale poród będzie bardzo trudny.

- Czy ja umrę? - w pytaniu Maggie nie było rozpaczy, jedynie naturalna potrzeba, by wiedzieć, co ją czeka.

Tym razem Amelia nie odpowiedziała od razu. Jakiś czas temu zdecydowała, że jeśli sytuacja sta­nie się krytyczna, poświęci dziecko, by ratować matkę. Nim zdążyła znaleźć ostrożną odpowiedź, nadszedł potężny skurcz, Maggie wyprężyła się i zaczęła krzyczeć z bólu, póki całkiem nie opadła z sił.

- Boże, ratuj moje dziecko - jęczała. - Nie po­zwól, żeby umarło. Przysięgnij, że je uratujesz. Przysięgnij!

- Nikt nie umrze! - Serena z całych sił ścis­nęła wiotką dłoń. Maggie na moment ucichła. - Nikt nie umrze - powtórzyła z pasją. - Tylko musisz walczyć. Kiedy złapie cię ból, krzycz na całe gardło, ale nie poddawaj się. MacGregorowie nigdy się nie poddają.

Huraganowy ogień angielskiej artylerii w kil­ku miejscach przełamał szeregi jakobitów. Oni zaś nie byli wystarczająco dobrze uzbrojeni, by odpo­wiedzieć równie silnym ostrzałem. Ustawieni w szyku bojowym padali jak muchy, nim zdołali oddać choćby jeden strzał. Wiatr zwiewał dym w ich stronę, deszcz ze śniegiem zacinał prosto w twarz, a oni bezradnie patrzyli na rzeź wśród swoich. Wrogie kule armatnie zapędzały się nawet do najdalszych linii, siejąc wokół zniszczenie i śmierć.

- Słodki Jezu, co się tam dzieje? Dlaczego nie dają sygnału do ataku? - Coll z twarzą czarną od dymu i rozpaczą w oczach patrzył na to spustoszenie. - Czekają, aż wytną nas w pień, nim zdą­żymy wyciągnąć szpadę?

Brigham bez słowa zawrócił konia i pognał w stronę prawego skrzydła, przedzierając się przez gęsty dym i grad kul.

- Na miłość boską! - krzyknął, spinając wierz­chowca tuż przed samym księciem. - Niech Wasza Wysokość rozpocznie atak. Giniemy jak psy!

- Co mówisz? - spokojnie odpowiedział Karol - Czekamy, aż Cumberland zaatakuje pierwszy.

- Wasza Wysokość nie może stąd dostrzec, ja­kie spustoszenie zrobiła ich artyleria. Nie ma sensu czekać na Cumberlanda, bo on nie zaatakuje, póki jego działa zabijają nas z bezpiecznej odległości. My nie mamy takiej siły ogniowej i, na Boga, gi­niemy stojąc!

Książę Karol odprawił go zdecydowanie. Kiedy jednak nakazywał mu wracać na swoje miejsce, nadjechał Murray z identyczną prośbą. Książę uległ więc podwójnej presji.

- Dobrze więc - zgodził się wreszcie. - Dajcie sygnał do ataku.

Posłaniec ruszył natychmiast w stronę powstań­czych szeregów, jednak dosięgła go kula, nim zdo­łał tam dotrzeć. Widząc to, Brigham dał koniowi ostrogę i sam popędził w stronę swych oddziałów. Wysoko uniósł szpadę i co sił w płucach krzyknął hasło, na które wszyscy czekali. Odpowiedział mu ogłuszający ryk tysięcy gardeł, po czym ludzie ustawieni po środku pierwszej Unii puścili się bie­giem przez wilgotne torfowisko. Runęli na drago­nów, wywijając pałaszami i kosami.

Anglicy, którzy do tej pory nie byli w stanie wytrzymać siły szkockiego ataku, najwidoczniej nauczyli się czegoś na własnych błędach, gdyż zamiast rzucić się do ucieczki, zacieśnili szeregi i zamknęli szarżujących górali w krzyżowym og­niu. Mimo to atak trwał nadal. Jednak szybko po­twierdziły się najgorsze przewidywania Murraya. Teren bitwy zdecydowanie służył Anglikom. Przez moment zdawało się, że wojownicy księcia roz­niosą dragonów Cumberlanda, gdyż pierwsza czer­wona linia zachwiała się i cofnęła. Wycofujących się żołnierzy szybko jednak zastąpili inni.

Świetnie wyszkoleni dragoni ani na moment nie przestawali strzelać. W czasie gdy żołnierze z pierwszej linii oddawali strzały, ci z drugiej bły­skawicznie przeładowywali broń i za moment po­syłali ogłuszającą salwę. Mimo to górale wciąż by­li w natarciu. Zabici i ranni padali wprost pod nogi biegnących za nimi towarzyszy, jednak atak nie tracił impetu.

Działa dudniły niezmordowanie, posyłając w stronę biegnących Szkotów tysiące zdradzieckich kartaczy - pocisków wypełnionych gwoździami, ołowianymi kulkami i opiłkami że­laza.

Brigham słyszał, jak okruchy żelastwa odbijają się od jego puklerza, aż wreszcie jakieś odłamki trafiły go w ramię i bark. Całe szczęście było to tylko niegroźne draśnięcie, mógł więc dalej prze­dzierać się w stronę książęcego prawego skrzydła. Oczy piekły go niemiłosiernie, podrażnione opa­rami strzelniczego prochu, i były takie chwile, gdy prawie nic nie widział. Mimo to z lodowatym upo­rem wyrąbywał sobie drogę ku tyłom wojsk Cumberlanda. Jak przez mgłę dostrzegł, że Murray do­tarł tam pierwszy, straciwszy w ferworze walki pe­rukę i kapelusz. Powoli zaczynał orientować się w sytuacji.

Wprawdzie atak na prawym skrzydle zdołał i przedrzeć się przez angielskie szyki, spychając wroga daleko w tył, jednak na pozostałych pozy­cjach jakobici byli w defensywie. Oddział MacDonaldów został srogo ukarany za próby wywa­bienia dragonów przed pierwszą Unię ich obrony. Anglicy nie dość, że nie przypuścili szturmu, to jeszcze sprawili Szkotom krwawą łaźnię, zasypu­jąc ich gradem kul.

Widząc, co się święci, Brigham postanowił cof­nąć się ku własnym szeregom, by wesprzeć tych, którzy wciąż dotrzymywali pola Anglikom. Parę metrów przed sobą dostrzegł Colla, który rozsta­wiwszy szeroko nogi, bił się zajadle z trzema dra­gonami, wymachując wściekle mieczem i dźgając sztyletem. Bez chwili namysłu rzucił się na pomoc przyjacielowi.

Tym razem nie był to romantyczny pojedynek w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, lecz krwawa walka o życie. Rany na barku i ra­mieniu okazały się poważniejsze, niż sądził. Ból coraz mocniej dawał mu się we znaki, a spływa­jąca po ręce krew powodowała, że nie mógł pewnie trzymać sztyletu. Kłęby duszącego dymu zatykały nos i usta, dostawały się do płuc, nie pozwalając swobodnie oddychać.

Wokół nich rozgrywały się już tylko małe po­tyczki. Jakobici bronili się dzielnie, ale nie zdołali wytrzymać naporu Anglików i pozwolili zepchnąć się ku własnym pozycjom na skraju wrzosowiska, pokrytego tysiącami ciał. Nawet najsilniejsze pra­we skrzydło musiało wreszcie uznać przewagę od­działów Cumberlanda. Angielska kawaleria rozpo­częła krwawy pościg za cofającymi się powstań­cami.

Porażka była już przesądzona, jednak dla Colla i Brighama nie miało to w tej chwili najmniejsze­go znaczenia. Bijąc się ramię w ramię, toczyli własną małą wojnę z dużo liczniejszymi dragona­mi. Coll został raniony w udo, jednak w gorączce walki prawie nie poczuł głębokiego cięcia i nie przestawał mocno pracować bronią. Za jego ple­cami Brigham uwijał się jak w ukropie. Udało mu się przebić jednego z Anglików, nim ten zdołał wypalić w jego stronę z pistoletu.

Wreszcie musieli uznać przewagę przeciwnika. Nie czekając, aż nadciągną następni, zaczęli wy­cofywać się w ślad za swymi zdziesiątkowanymi oddziałami. Skuleni biegli co tchu, potykając się co chwila o zabitych.

- Chryste, rozgromili nas! - wysapał Coll, z trudem łapiąc oddech. Zatrzymał się i oszoło­miony rozglądał się na wszystkie strony. Zdawało mu się, że stoi u szeroko otwartych wrót piekła. Wszędzie widział okaleczone ciała, czuł duszny zapach krwi.

- Musiało być ich z dziesięć tysięcy - jęknął. Nagle podmuch wiatru rozwiał gęsty obłok dymu i Coll jak na dłoni dostrzegł dragona okradającego zwłoki jednego ze Szkotów. Bez namysłu rzucił się na Anglika, rycząc przy tym jak zranione zwierzę.

- Dość tego. Na rany Chrystusa, stój!! - Brig­ham ledwie zdołał go odciągnąć. - Nic tu już wię­cej nie zdziałamy. Możemy tylko zginąć. Przegra­liśmy. To już koniec powstania!

Coll zdawał się nie słyszeć. Z obłędem w oczach i uniesionym mieczem szarpał się, pró­bował wrócić na pole walki, gotowy sam rzucić się na całą armię.

- Pomyśl o rodzinie - próbował go powstrzy­mać Brigham. - Glenroe jest przecież bardzo blis­ko. Musimy się tam natychmiast dostać i wyciąg­nąć naszych.

Poskutkowało.

- Maggie - szepnął Coll, walcząc ze łzami. - Masz rację. Masz rację - powtarzał w kółko.

Biegiem puścili się przez torfowisko, czujni i gotowi do obrony. Spoza kłębów dymu słyszeli odgłosy pojedynczych wystrzałów i krzyki ran­nych. Byli już blisko wzgórz, gdy Brigham do­strzegł kątem oka leżącego na ziemi rannego dra­gona, który ostatkiem sił unosił się na łokciu i chwiejnie celował w ich stronę z pistoletu. Nie miał już czasu, by ostrzec Colla. Rzucił się więc na przyjaciela, chcąc zepchnąć go z Unii strzału. Zdążył, ale poczuł, jak kula przeszywa mu bok. Upadł na skraju torfowiska Drumossie, w miejscu, które przeszło do historii pod nazwą Culloden.

Odrętwiała i tak zmęczona, że prawie zasypiała na stojąco, Serena wyszła przed dom, żeby nabrać w płuca chłodnego, świeżego powietrza. Odetchnęła z ulgą. Zacięta walka o to, by sprowadzić dziecko Maggie na świat, trwała prawie dwie doby. W końcu urodził się zdrowy, dorodny chłopiec. Je­go matka przez jakiś czas pozostawała nieprzytom­na, balansując na granicy życia i śmierci. Zaczy­nało zmierzchać, gdy Amelia orzekła, że Maggie będzie żyć.

Nadchodził wczesny wiosenny wieczór i cała okolica skąpana była w łagodnym świetle. Na nie­bie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Było cicho i spokojnie.

- Och, Brigham - szepnęła, obejmując ramio­nami brzuch. - Jesteś mi tak bardzo potrzebny!

- Sereno!

Odwróciła się przestraszona i mrużąc oczy, pró­bowała rozpoznać, kim jest człowiek kryjący się w gęstym mroku.

- Rob? Rob MacGregor?

Bezszelestnie wysunął się z cienia. Kiedy go zobaczyła, niemal krzyknęła z przerażenia. Jego kubrak był sztywny od zakrzepłej krwi, włosy miał posklejane w brudne strąki, w oczach strach.

- Na miłość boską - zawołała i podtrzymała go, gdy zachwiał się bezwładnie. - Co ci się stało?

- Była bitwa. Anglicy... Oni nas pozabijali, Se­reno. Wybili jak zwierzęta!

- A Brigham? - Przerażona chwyciła go za strzępy koszuli. - Co z Brighamem? Gdzie on jest? Jest bezpieczny? Błagam cię, mów wszystko, co wiesz!

- Nic wiem! Tylu ludzi zginęło! Tylu ludzi! Opadł na kolana i szlochał, ukrywszy twarz w fałdach jej spódnicy. Jeszcze nie tak dawno był młodym chłopakiem pełnym ideałów, lubiącym modne stroje i ładne dziewczęta. A teraz wszystko przepadło!

- Mój ojciec... Bracia... Wszyscy zabici. Na własne oczy widziałem, jak padali. Stary MacLean, młody David Mackintosh... - kiedy podniósł wzrok, jego oczy były rozszerzone z przerażenia. - Nawet kiedy uciekaliśmy, gonili nas i zarzynali jak świnie.

- Widziałeś Brighama? - potrząsnęła nim z ca­łej siły, kiedy znowu chwycił go płacz. - A co z Collem? Widziałeś ich?

- Tak, chyba tak. Nie wiem na pewno, bo dym był bardzo gęsty. I strzelby nie milkły nawet na chwilę. Nawet kiedy było już po wszystkim, oni nie przestawali zabijać. Widziałem, jak zabijali ko­biety i dzieci. Zakłuwali ich bagnetami. Chowałem się w krzakach i widziałem, jak kolbami dobijali rannych.

- Nie! - zawołała cicho. Mocno objęła ramio­nami swoje nienarodzone dziecko i odrętwiała zaczęła kołysać się w tył i w przód. - Nie! - jęczała coraz głośniej.

- Ludzie rzucali broń i poddawali się, a oni strzelali do nich jak do wściekłych psów. Ścigali nas. Cała droga zasłana była trupami, bo nawet nie mogliśmy pogrzebać zabitych.

- Kiedy? Kiedy była bitwa?

- Wczoraj! - Głuchy szloch chwycił go za gardło. - Nie dalej niż wczoraj!

Nic mu się nie mogło stać. Musiała wierzyć, że Brigham uszedł z życiem z tej rzezi. Jeśli zwątpi w to, że przeżył, nie będzie w stanie doczekać świtu. On żyje, powtórzyła z mocą, podnosząc się z kolan. Ona nie pozwoli mu umrzeć. Teraz jednak musi my­śleć o tym, jak chronić swych najbliższych.

- Rob, powiedz, myślisz, że oni tu przyjdą?

- Tropią nas jak dziką zwierzynę - powiedział. Otrząsnął się już z rozpaczy i splunął na ziemię.

- Do końca życia nie daruję sobie, że nie zabiłem jeszcze tuzina tych podłych morderców. Hańba na mnie za to, że uciekłem!

- Czasem trzeba uciec, żeby móc dalej walczyć - powiedziała, przyglądając mu się ze smutkiem. Przypomniała sobie, jaki był jeszcze niedawno. To już nigdy nie wróci, pomyślała, i ogarnięta współ­czuciem, przytuliła go mocno. - Co z twoją mat­ką? - zapytała.

- Jeszcze u niej nie byłem. Nie wiem, jak jej to powiem.

- Powiedz, że jej mężczyźni polegli w chwale, walcząc za prawowitego króla. A potem wyprowadź ją w góry razem z resztą kobiet. - Spojrzała w stronę ścieżki, którą odchodził Rob i zacisnęła zęby. - Tym razem, gdy Anglicy przyj­dą tu palić i rabować, nie zgwałcą już żadnej ko­biety!

Po powrocie do domu pobiegła szukać Amelii. Wytężyła całą siłę woli, by odsunąć od siebie strach o Brighama. Musiała tak zrobić, jeśli miała zachować rozsądek i, co ważniejsze, ratować ro­dzinę. Przez cały czas powtarzała w myślach, ni­czym zaklęcie albo modlitwę: on żyje, on żyje. Te dwa słowa trzymały ją przy życiu i pchały do działania.

- Amelio! - Chwyciła siostrę za ramię i od­ciągnęła od łóżka Maggie. - Co z nią?

- Wciąż jest bardzo słaba. - Amelia sama szczękała zębami ze zmęczenia i z niewyspania. - Ciągle tak mało wiem! Tyle jeszcze muszę się nauczyć.

- Nikt nie poradziłby sobie lepiej niż ty. Ura­towałaś przecież i ją, i dziecko.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się bałam - wy­znała Amelia, spoglądając w stronę łóżka.

- Tak jak my wszyscy.

- Nawet ty? - Amelia uśmiechnęła się i lekko uścisnęła dłoń siostry. - Wyglądałaś na taką dziel­ną, pewną siebie. Ale najgorsze już za nami. Ja­kimś cudem dziecku nic się nie stało, jest całe i zdrowe - powiedziała, po czym westchnęła, my­śląc o własnym łóżku. - Jeszcze kilka tygodni i Maggie odzyska siły.

- Kiedy najwcześniej będzie można ją pod­nieść?

- Podnieść? Ale dlaczego, Sereno?

Maggie jęknęła przez sen, więc Serena wyciąg­nęła siostrę na korytarz.

- Widziałam Roba MacGregora - powiedziała zniżając głos.

- Roba? Jak to?

- Amelio, oni stoczyli bitwę. Straszną i krwa­wą. I przegrali.

Twarz Amelii zbielała. Wyciągnęła rękę, by oprzeć się o ścianę.

- A Brigham? - spytała - Coll? Co z nimi?

- Rob nic nie wiedział. Powiedział mi tylko że nasze oddziały zostały doszczętnie rozbite i że Anglicy szukają teraz tych, którzy ocaleli.

- Możemy ich tu ukryć. Roba i pozostałych Schowamy ich w stodole. Kiedy Anglicy zobaczą że w domu są same kobiety, na pewno sobie pójdą.

- Nie pamiętasz już, co się stało dziesięć lat temu? - gorzko uśmiechnęła się Serena. Naiwność siostry wciąż jeszcze ją zaskakiwała. - Wtedy też w domu były tylko kobiety.

- Chyba nie myślisz, że ...

- Posłuchaj mnie uważnie - położyła dłonie na ramionach Amelii i starała się mówić bardzo spo­kojnie. - Rob wszystko mi opowiedział. Mówił, że to było piekło. Dragoni dobijali rannych, mordowali kobiety i dzieci. Jeśli nas tu znajdą, na pewno wszy­stkich zabiją. Nawet Maggie i dziecko.

- Ale ona może umrzeć, jeśli ją teraz ruszymy! - zaprotestowała.

- Lepsze to niż śmierć z rąk tych angielskich rzeźników. Przygotuj wszystko, co będzie potrzeb­ne dla niej i dziecka. Nie możemy zwlekać ani chwili. Musimy wyruszyć przed świtem.

- Reno, czy pomyślałaś, co stanie się z tobą i z twoim dzieckiem?

Oczy Sereny zajaśniały blaskiem. W jej spoj­rzeniu nie było ani odrobiny strachu. Gdyby oj­ciec ujrzał ją w tej chwili, uśmiechnąłby się z dumą.

- Nic nam nie będzie. Przetrwamy.

Odwróciła się i szybko zbiegła na dół. W kuch­ni znalazła matkę, która właśnie stawiała na tacy miskę rosołu i chleb.

- Sereno! Myślałam, że się położyłaś. Natych­miast biegnij do łóżka. Przypilnuję, żeby Amelia to zjadła i też każę jej się kłaść.

- Mamo, musimy porozmawiać.

- Boże! - Chwyciła się za serce - Kto? Mag­gie czy dziecko?

- Uspokój się. Amelia mówi, że oboje mają się coraz lepiej - powiedziała spokojnie, a potem i poszukała wzrokiem pani Drummond i Parkinsa.

- Wszyscy musimy porozmawiać. Gdzie Mal­kolm?

- W stajni, droga pani - wyjaśnił Parkins.

- Dogląda koni.

Serena skinęła głową. Sięgnęła po krzesło i po­prosiła matkę, by usiadła.

- Pani Drummond, czy zaparzyła pani herbatę? Tak żeby starczyło dla wszystkich?

- Tak, moja gołąbeczko.

- To dobrze. - Serena wskazała kucharce krzesło. - Niech pani usiądzie. Pan też. Mam dla was wiadomość.

Opuścili Glenroe o brzasku, zabierając z sobą tylko tyle, ile mogli unieść. Parkins ostrożnie uło­żył Maggie na własnoręcznie zrobionych noszach. Ona zaś starała się nie jęczeć z bólu, jednak była tak bardzo osłabiona, że nawet nie miała dość siły, by utrzymać przy sobie dziecko. Na czele milczą­cego pochodu szedł Malkolm.

Gdy wspięli się na szczyt wzniesienia, Fiona zatrzymała się i spojrzała za siebie. Popatrzyła na las, który przemierzyła po raz pierwszy jako świe­żo poślubiona lady MacGregor, i dwór, który przez te wszystkie lata był jej domem. Tu żyła z Janem, tu przyszły na świat ich dzieci. Chłodny wiatr tar­gał brzegi jej chusty, ale nie był w stanie dodać barw jej zapadniętym policzkom ani przywrócić blasku oczom.

- Mamo! - Serena podeszła do niej i czule przygarnęła do siebie, kładąc głowę na matczynym ramieniu. - My tu wrócimy - powiedziała z prze­konaniem. - Nikt nie może zabrać nam domu.

- Tam jest całe moje życie, Sereno. - Zaczerp­nęła głęboko powietrza, wyprostowała plecy, uniosła głowę. - Tak, MacGregorowie powrócą do Glenroe.

Wolno odwróciła się i odeszła za innymi.

Dwie godziny później dotarli do jaskini, którą dużo wcześniej przygotowali Serena i Malkolm. Przez wiele dni znosili tam drewno, chrust i różne zapasy. Mieli więc koce, trochę garnków, leków i świeże mleko z porannego udoju. W ciemnym kącie, ukryta za stertą kamieni, stała skrzynia, w której Brigham schował figurkę pasterki, miniaturowy portret babki oraz szkatułę ze złotem. Przy samym wejściu Serena oparła o nagą skałę obo­sieczny miecz swego dziadka, a zaraz potem sprawdziła pistolety i amunicję. Amelia zajęła się Maggie, a Fiona kołysała wnuka, którego już na­zwano małym Janem.

- Umiesz strzelać z pistoletu, Parkins? - zapy­tała Serena.

- Owszem, lady Ashburn, jeśli będzie to ko­nieczne - odparł.

Mimo zmęczenia uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby zapytała o sposób na usunięcie plamy z czerwonego wina, lokaj jej męża zapewne od­powiedziałby takim samym tonem.

- W takim razie weź to - podała mu jeden pi­stolet, a on wziął go ręki, nie zapominając się przedtem ukłonić.

- Muszę powiedzieć, Parkins, że mnie miło za­skoczyłeś - powiedziała, przypomniawszy sobie, jak sprawnie zrobił nosze, - a potem niósł je ostroż­nie przez całą drogę, starannie omijając kamienie i wyboje. - Teraz rozumiem, dlaczego lord Ash­burn jest tak bardzo do ciebie przywiązany. Długo mu służysz?

- Pracuję u rodziny Langstonów od bardzo wielu lat, milady.

Skinęła głową w milczeniu, wpatrzona w jasny owal wejścia do jaskini. Nie widziała więc, że su­cha i posępna twarz Parkinsa złagodniała.

- Lady Ashburn, niech się pani nie martwi. Hrabia do nas wróci - powiedział.

Pod powiekami zapiekły ją łzy, ale tylko jedna zdołała wymknąć się i spłynąć po po­liczku. Opanowała się i odezwała spokojnym gło­sem.

- Wiem. Dam mu pierworodnego syna. Po­wiedz mi, Parkins, jak miał na imię ojciec hra­biego?

- Daniel, proszę jaśnie pani.

- Daniel... - Uśmiechnęła się. - Wobec tego damy mu na imię Daniel, żeby był tak odważny, by śmiało wkroczyć do jaskini lwa - zadecydo­wała. - Będzie kolejnym hrabią Ashburn, a pew­nego dnia powróci do Glenroe.

- Lady Ashburn, może powinna pani odpo­cząć? Podróż mogła pani zaszkodzić.

- Wiem, zaraz się położę - skinęła głową, pa­trząc jednocześnie, co robią pozostali. - Kiedy Brigham i mój brat wrócą, nie będą wiedzieli, gdzie nas szukać. Dlatego ktoś z nas musi co parę godzin schodzić na dół. Ja i Malkolm będziemy to robić na zmianę.

- Nic z tego, proszę pani - powiedział twardo Parkins.

Zdumiona zamrugała powiekami.

- Co takiego? - wykrztusiła.

- Nie zgadzam się - powtórzył Parkins, ani na moment nie tracąc nic ze swej sztywnej godności.

- Musiałbym postradać zmysły, żeby pozwolić pa­ni na taką eskapadę. Mój pan w życiu by się na to nie zgodził.

- Twój pan nie ma tu nic do gadania. Powie­działam już, że trzeba będzie pokazać im drogę do jaskini, i ja się tym zajmę!

- Nie. Zrobię to ja z paniczem Malkolmem. A pani zostanie tu z kobietami.

Na bladej, mizernej twarzy Sereny poja­wił się wyraz uporu, tak dobrze znany jej naj­bliższym.

- Nie będę siedziała w tej przeklętej dziurze, kiedy mogę przydać się mojemu mężowi.

- Mimo to będę nalegał - oznajmił Parkins, po czym nie pytając o zgodę, starannie okrył ją ko­cem. - Hrabia zrobiłby to samo.

- Czy mi się zdaje, czy hrabia zwolnił cię jakiś rok temu? - zapytała, posyłając mu gniewne spoj­rzenie, bo na więcej nie miała już siły.

- Zgadza się, jaśnie pani - odparł spokojnie.

- Pan hrabia zwalniał mnie już wiele razy. A teraz przyniosę pani kubek gorącego mleka.

Spała twardo jak kamień. Choć zasnęła z pistoletem w jednej, a mieczem w drugiej dło­ni, sny miała spokojne i kolorowe. Prawie cały czas widziała w nich Brighama, i to tak wyraźnie, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń, mogłaby go do­tknąć.

Uśmiechał się do niej, brał za rękę. Potem tańczyli nad brzegiem rzeki, a jej zdawało się, że naprawdę czuje jego ciepło. Miał na sobie swój czarny surdut i wyszywaną srebrem kami­zelkę. Ona ubrana była w ślubną suknię z wy­szywanej perłami kremowej satyny. Zbliżali się do siebie, twarz prawie dotykała twarzy, usta roz­chylały się do pocałunku. Wtedy znowu oddala­li się i kołysali płynnie w tanecznych figurach. Wpatrywała się w niego zachwycona. Był taki piękny. Pocałował ja miękko, jakby na poże­gnanie...

W pewnej chwili dostrzegła na jego piersi rosnącą plamę krwi. Czerwone krople spadały na jej dłonie, gdy przestraszona próbowała spraw­dzić, co mu się stało. Między palcami czuła ciepłą lepkość. Wyciągnęła ramiona, by go przytulić, ale rozpłynął się w powietrzu. Stęsknione dłonie na­trafiły na pustkę, a ona została sama na wysokim brzegu.

Obudził ją własny krzyk. Spocona, roztrzęsiona wzywała Brighama. Gwałtownie łapała powietrze, spoglądając na swoje drżące dłonie. Nie znalazła na nich śladu krwi. Wolno odzyskiwała równowa­gę, z trudem oddzielając rzeczywistość od snu. On żyje! Powtórzyła kilka razy w myślach, kładąc rę­kę na brzuchu, jakby chciała uspokoić dziecko, po­wiedzieć mu, że jego ojciec jest bezpieczny. W tej samej chwili usłyszała ciche kwilenie noworodka. Wstała wolno i na chwiejnych nogach poszła w głąb jaskini, gdzie Fiona pomagała Maggie na­karmić synka. Mały Jan wtulił się w ramiona matki i łapczywie ssał pierś.

- Ach, Sereno! - głos Maggie ciągle był słaby, a policzki białe jak kreda, jednak uśmiechała się promiennie. - To niesamowite, wiesz? On jest z każdą godziną silniejszy - mruknęła, głaszcząc jedwabiste włosy synka. - Jeszcze trochę i też bę­dziesz miała taki skarb.

- Jest śliczny! - z głębokim westchnieniem Serena przysiadła obok niej. - Całe szczęście ła­skawy Bóg dał mu twoje rysy, a nie gębę jego ojca.

Maggie roześmiała się cicho i mocniej oparła o Fionę, która ją podtrzymywała.

- Kiedyś myślałam, że nie potrafię kochać nikogo bardziej niż Colla. Teraz już wiem, że to możliwe.

- Nie zmęczyła cię podróż? - Dopytywała się Serena. - Jak się czujesz?

- Słabo. Nienawidzę być taka bezradna.

- No cóż, przecież mężczyźni rzadko zakochu­ją się w kobietach silnych jak woły robocze - mrugnęła, przypominając bratowej jej własne słowa. - Nie wiesz o tym?

Tym razem Maggie roześmiała się trochę głoś­niej.

- Powiem ci, że jeśli jakaś dziewczyna spróbuje takich sztuczek z moim małym Janem, wydrapię jej oczy.

- Oczywiście! Ale na pewno nie zapomnisz na­uczyć tych sztuczek swoje córki.

- Pewnie tak - Maggie próbowała jeszcze raz się uśmiechnąć, ale powieki same jej się zamykały. - Jestem strasznie zmęczona - szep­nęła.

- Więc śpij spokojnie. - Fiona pogłaskała jej rękę. - Dziecko jest nakarmione, więc możesz te­raz odpocząć, a my się nim zajmiemy.

- Coll niedługo wróci, prawda?

Ponad głową Maggie Fiona i Serena spotkały się wzrokiem.

- Tak, kochanie - głos Fiony był kojąco łagod­ny. - Na pewno wróci niedługo. I będzie dumny, że dałaś mu syna.

Serena wzięła na ręce małego Jana i zaczęła go lekko kołysać.

- Jest taki maleńki - szepnęła do matki, która pomagała Maggie ułożyć się na posłaniu. - Wy­daje się, że to cud.

- Bo to jest cud - pokiwała głową Fiona, zer­kając w kąt jaskini, gdzie spała wymęczona Ame­lia. - Każde nowo narodzone dziecko jest cudem. Zawsze będzie w naszym życiu śmierć i żałoba. Gdyby nie cud narodzin i obietnica nowego życia, nie moglibyśmy tego znieść.

Serena doszła do wniosku, iż pora zadać to py­tanie. Zebrała całą odwagę, i patrząc Fionie prosto w oczy, zapytała:

- Mamo, czy myślisz, że oni zginęli?

- Bezustannie modlę się, by Bóg raczył ich ocalić. I nie przestanę, dopóki nie otrzymamy jakiejś pewnej wiadomości - wzięła Serenę za rę­ce i lekko uścisnęła jej dłonie. - Córeczko, zjedz coś, bardzo cię proszę. Zrób to dla siebie i dla dziecka.

- Dobrze, ale... - zamilkła na moment i za­częła rozglądać się mrocznym wnętrzu. - Gdzie Malkolm?

- Poszedł z Pariknsem. Zaraz po tym, jak us­nęłaś, zeszli do osady po resztę zapasów.

Wyraźnie niezadowolona Serena wzięła od pani Drummond miskę z zawiesistą zupą. Kucharka przyjrzała jej się spod oka, pomyślała chwilę, wre­szcie nie wytrzymała.

- Nie martw się, moje dziecko - powiedziała ciepło. - Mój Parkins wie, co robi. Malkolmowi nie stanie się z nim żadna krzywda.

- Wiem, pani Drummond. Parkins to dobry, od­powiedzialny człowiek.

Na pełnych policzkach kucharki wykwitły ciemne rumieńce.

- Mamy zamiar się pobrać - wyznała, speszona niczym podlotek.

- To wspaniale, z serca wam obojgu winszuję - ucieszyła się Serena. Naraz uśmiech znikł z jej twarzy, a palce zacisnęły się kurczowo wokół miski. - Słyszałyście? - zapytała, stawiając ją na ziemi.

- Nic nie słyszałam - szepnęła Fiona, ale po­czuła paniczny strach.

- Ktoś tu idzie!! Idźcie na tył jaskini i przy­pilnujcie, żeby mały nie zapłakał.

- Sereno!

Zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, cicho jak kot podeszła do wyjścia. W całym ciele czuła chłód. Siłą woli opanowała strach. Wiedziała, że jest gotowa zabić. Jeśli nie będzie innego wyjścia, zrobi to i Bóg świadkiem, że nawet nie drgnie jej ręka. Pewną dłonią sięgnęła po nabity pistolet i na wszelki wypadek w drugą rękę wzięła ciężki miecz. Jeśli to Anglicy, spotka ich niemiła niespo­dzianka. Wprawdzie znajdą kobiety, ale nie bez­bronne. Tuż za nią skradała się pani Drummond z olbrzymim kuchennym nożem.

Kroki zbliżały się. Jeszcze chwila, a nadcho­dzący odkryją wejście do groty. Serena nie zamie­rzała czekać, aż napastnicy wejdą do środka. Po­stanowiła ich zaskoczyć. Mocniej chwyciła miecz i pistolet, po czym bezszelestnie wysunęła się na zewnątrz. Na ułamek sekundy oślepiła ją jasność dnia. Zmrużyła oczy, celując z pistoletu w kierun­ku, skąd słyszała kroki.

- Wciąż ta sama diablica, o ile mnie wzrok nie myli.

Brigham, podtrzymywany przez Colla i Parkinsa, z trudem piął się po skałach. Mimo to wykrze­sał z siebie dość sił, by uśmiechnąć się do swej dzielnej żony.

- Słodki Jezu!

Pistolet stuknął głucho o kamienie, gdy Serena skoczyła do męża, zszokowana widokiem munduru przesiąkniętego krwią.

Tak długo marzył, by zobaczyć jeszcze jej ślicz­ną twarz. Teraz gdy pragnienie to się spełniło, jej postać falowała mu przed oczyma, zasnuta dziwną mgłą. Ledwie mógł dostrzec jej rysy. Usiłował coś powiedzieć, jednak zdołał tylko wy­mówić jej imię. Potem zapadł w ciemność i zawisł bezwładnie między podtrzymującymi go mężczy­znami.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Powiedz mi, czy bardzo z nim źle? - spytała Serena, klękając obok Amelii, która uważnie oglą­dała rany Brighama. Nie panowała już nad stra­chem. Z zaschniętymi ustami i ściśniętym gard­łem patrzyła, jak siostra w milczeniu dotyka boku, w którym utkwiła kula. Parę kroków dalej Fiona bandażowała rozpłataną nogę Colla.

- Ta kula była przeznaczona dla mnie - po­wiedział cicho.

Pochylił się i po raz setny ucałował rękę żony. Potężne zmęczenie sprawiało, że kręciło mu się w głowie, a piekący ból głębokiej rany wydawał mu się tylko złudzeniem. Najważniejsze, że prze­żył. Czuł się bezgranicznie szczęśliwy, siedząc u boku ukochanej żony i pierworodnego syna. Tymczasem jego najbliższy przyjaciel leżał bez ży­cia na zimnych kamieniach, ugodzony kulą, która jemu była pisana.

- Zasłonił mnie sobą - ciągnął. - Trafili go, kiedy próbowaliśmy przedrzeć się w góry. Przegraliśmy, wszystko przepadło. Straciliśmy kontakt z naszym oddziałem. W pierwszej chwili byłem pewny, że zginął na miejscu - opowiadał chaoty­cznie.

- Najważniejsze, że go nie zostawiłeś - Serena uniosła głowę. Dłonie mocno zacisnęła na pokrwa­wionym bandażu, który przed chwilą opłukała w czystej wodzie.

- Nie mógłbym! - żachnął się Coll.

Pochylił się i zanurzył twarz we włosach Mag­gie. Wdychając ich znajomy słodki zapach, pró­bował zapomnieć o porażającym odorze pola bit­wy. Pojął, że nigdy nie zdoła opisać grozy ostat­nich dni i nocy. I że do końca życia będzie miał w pamięci to, jak niósł Brighama na własnych ple­cach w stronę bezpiecznych wzgórz. Nie zapomni, że musiał chować się i kluczyć niczym dziki pies, bo Anglicy deptali mu po piętach, szukając ucie­kinierów między skałami i kępami wrzosu.

W pewnej chwili ukrył się za wielkim głazem, bo nie miał już sił przeczołgać się przez pole do drewnianej szopy. Leżał potem pośród karłowatych krzewów z nieprzytomnym Brighamem u boku, i przerażony obserwował, jak angielscy żołnierze podkładają pod nią ogień. Zapłonęła, a on długo jeszcze miał w uszach krzyki rannych powstań­ców, którzy się w niej schronili.

Resztę drogi do Glenroe pokonał nocą. Podtrzy­mywał Brighama, gdy ten był przytomny, brał na plecy, kiedy tracił świadomość.

- Tak bardzo się o was martwiliśmy. Baliśmy się, że Anglicy przyjdą, zanim zdążymy was ostrzec - wyznał.

- Trzeba natychmiast wyciągnąć kulę - oznaj­miła Amelia, kładąc świeży opatrunek na ranie Brighama. - Musimy znaleźć lekarza.

- A skąd go tu teraz weźmiemy?! - zawoła­ła Serena. Czuła, że jeszcze moment i nie uda jej się zapanować nad histerią. Myśl o tym, że Brigham miałby wrócić do niej tylko po to, by bezradnie patrzyła na jego śmierć, przypra­wiała ją o mdłości. - Jeśli zaczniemy szukać le­karza, ściągniemy tu Anglików - szepnęła zroz­paczona.

- Wiem, że to ogromne ryzyko, jednak... - za­częła Amelia, ale Serena nie pozwoliła jej skoń­czyć.

- Jeśli Anglicy go tu znajdą, na pewno go za­biją. A ponieważ jest angielskim szlachcicem, obejdą się z nim wyjątkowo okrutnie. Opatrzą mu rany tylko po to, żeby zabrać go ze sobą i urządzić publiczną egzekucję. Amelio, nie mamy wyjścia. Musisz sama wyjąć kulę.

- Ale ja tego nigdy nie robiłam. Nie mam ani dość wiedzy, ani doświadczenia! Chcesz, żebym go zabiła, zamiast mu pomóc?

Serena zamknęła oczy, by ukryć malujące się w nich cierpienie i rozpacz. Tuż obok Brigham kręcił się i jęczał w malignie.

- Trudno - powiedziała twardo. - Lepiej żeby umarł tutaj, pośród swoich. - Jeśli nie spróbujesz wyjąć tej kuli, sama to zrobię!

- Pani! - Parkins, jak zwykle pozbawiony emo­cji, wysunął się z cienia. - Ja wyjmę tę kulę, a panna Amelia mi pomoże.

- Ty? Wiesz, co mówisz? - roześmiała się ner­wowo. - Człowieku, tu nie chodzi o cerowanie podartych koronek!

- Zdarzyło mi się już raz to zrobić. A to o je­den raz więcej niż pani, lady Ashburn. Poza tym hrabia jest moim panem - odparł lokaj sztywno - więc ja się nim zajmę. Trzeba go będzie mocno przytrzymać - dodał, zwracając się do Colla.

- Ja go będę trzymać! - Serena pochyliła się nad Brighamem, jakby chciała osłonić go własnym ciałem. - Ale niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli zrobisz coś nie tak, jak trzeba!

Rozpalili ognisko, włożyli w nie ostrze noża i obracali je, póki nie rozgrzało się do czerwono­ści. Kiedy Brigham odzyskał na moment przytom­ność, Amelia wlała mu do ust kilka łyżek mąkowego wywaru. Musiała trawić go wysoka go­rączka, bo Serena nie nadążała ścierać potu z twarzy.

- Siostrzyczko, idź do matki i Maggie. Ja go przytrzymam - powiedział Coll łagodnie, biorąc ją za ramię.

- Nie! Ja sama! - Odepchnęła go niecierpliwie, po czym uklękła nad głową Brighama i mocno za­cisnęła ręce na jego ramionach. Spoglądając na Parkinsa, powiedziała: - Wiem, że musisz sprawić mu ból, ale błagam, postaraj się zrobić to szybko.

Lokaj ściągnął surdut i zakasał rękawy koszuli, spod których ukazały się pajęczo chude ramiona. Wstrząśnięta zamknęła oczy. Powierzała życie swego męża dłoniom, które wyglądały tak, jakby nie nadawały się do niczego innego prócz czysz­czenia butów.

Szybko się opanowała i spojrzała wprost w twarz Parkinsa. Jest odpowiedzialny, tłumaczyła sobie, lojalny, gdyby tylko wyglądał nieco bar­dziej... Skarciła się w myślach. Przecież trudno o większe przywiązanie niż to, które okazywał Brighamowi. Nerwowo odmówiła w myślach krótką modlitwę i dała znak, by zaczynał. Potem z zaciśniętymi zębami obserwowała, jak ostrze przecina ciało jej męża.

Wywar z maku nie był w stanie całkowicie go znieczulić. Brigham zaczął walczyć i wyrywać się tak gwałtownie, że Serena ledwie dawała sobie z nim radę. Napierała z całych sił, starając się go przytrzymać. Jej blade usta poruszały się cały czas, szepcząc słowa pocieszenia, nazywając go piesz­czotliwie.

Nóż coraz głębiej wchodził w ranę, Serena z trudem powstrzymywała mdłości. Coll jeszcze raz próbował ją zastąpić, ale nie chciała o tym sły­szeć. Przysięgała być z Brighamem na dobre i na złe, więc jak mogłaby go teraz zostawić?

Ciszę przerywał jedynie chrapliwy oddech ran­nego i ciche trzaskanie ognia. Mimo to wyczuwało się ogromne napięcie. Wszyscy w skupieniu śle­dzili ruchy palców Parkinsa. Serena jak zahipno­tyzowana wpatrywała się w strużkę krwi sączącą się z rany i wsiąkającą w porowaty kamień. Twarz Brighama z każdą chwilą była coraz bledsza, jakby uchodziło z niej życie, a ona błagała Boga, by ul­żył mu i chociaż część cierpienia przeniósł na nią.

- Mam ją! - wysapał Parkins.

Z wysiłku wystąpiły mu żyły na skroniach, a pot płyną strumieniami zostawiając na koszuli wielkie mokre plamy. Starał się być bardzo delikatny, w duchu nie przestawał się modlić, by jego pan zemdlał i przestał tak strasznie cierpieć. Kiedy od­nalazł wreszcie kulę, poczuł olbrzymią ulgę. Dłoń nawet mu nie drgnęła, choć wewnątrz zamarł z obawy, żeby niechcący nie uszkodzić jakiegoś ważnego organu.

- Niech pani teraz trzyma z całej siły - szep­nął i wolniutko, ostrożnie zaczął wydłubywać kulę.

- Na litość boską, pospieszże się! - syknęła, nie mogąc już dłużej znieść jęków Brighama pró­bującego wyrwać się spod jej rąk. - Nie widzisz, jak on strasznie cierpi?!

Oddychała z trudem. Nie odrywała oczu od otwartej rany, w której zanurzyły się palce Parkinsa. Kiedy po nieskończenie długiej chwili udało mu się wydobyć niewielką metalową kulkę, oboje jednocześnie wydali głośne westchnienie ulgi.

Nim lokaj zdołał pojąć, że to już koniec, Amelia odsunęła go delikatnie na bok.

- Trzeba natychmiast zatamować krwawienie, bo jeszcze go przez to stracimy - powiedziała, klę­kając obok Brighama. - Mamo, czy mogłabyś obejrzeć jego ramię i bark? To nic groźnego, ale wygląda paskudnie. Pani Drummond, proszę podać mi leki.

Brigham przestał się miotać i leżał teraz bez­władnie. Serena cofnęła ręce i przysiadła na pię­tach. Ramiona i plecy drżały jej z wysiłku, więc przez wzgląd na dobro dziecka spróbowała się rozluźnić.

- Jak mogłabym pomóc? - zapytała. Amelia zerknęła na nią, a widząc, że jest tak samo blada jak Brigham, powiedziała stanowczo:

- Jeśli chcesz mi pomóc, wyjdź na świeże po­wietrze. Ja zajmę się resztą.

Serena bez słowa skinęła głową, po czym ostrożnie podniosła się z kolan i poszła w stronę wejścia. Zaskoczyło ją, że zaczęło się już ściem­niać. Czas mijał niewiarygodnie szybko. Pomyśla­ła, że życie jej i Brighama dziwnie się ze sobą splotło.

Rok wcześniej przywiózł do Glenroe rannego Colla, a teraz sam walczył ze śmiercią. A ona za­wsze czuwała, najpierw przy łóżku brata, a potem przy nim. Tyle pięknych chwil spędzili razem po­śród jej rodzinnych wzgórz. Czy naprawdę będzie musiała stąd odejść?

. - Lady Ashburn?

Z trudem oderwała się od wspomnień. Położyła rękę na brzuchu, wyraźnie czując silne ruchy dziec­ka. Nosiła w sobie nowe życie.

- Lady Ashburn?

- Słucham.

- Pomyślałem, że może miałaby pani ochotę na coś gorącego do picia.

Odwróciła się i prawie roześmiała, słuchając formalnego tonu Parkinsa. Zdążył się już dopro­wadzić do porządku, na kościste plecy włożył sur­dut, a na twarz maskę obojętności. Aż trudno uwierzyć, że był tym samym spoconym, skupionym człowiekiem, który przed chwilą wyjmował kulę z boku Brighama. - Dziękuję, Parkins - z wdzięcznością przyjęła kubek herbaty. - I chcę cię przeprosić za wszystko, co niepotrzebnie powiedziałam.

- Proszę o tym zapomnieć, lady Ashburn. Była pani trochę zdenerwowana.

- Trochę zdenerwowana... - powtórzyła. - Dobrze powiedziane. Masz bardzo pewną rękę, Parkins.

- Zawsze się o to bardzo starałem.

W pewnej chwili ogarnęło ją takie wzrusze­nie, że nie zdołała powstrzymać łez. Zasłoniła oczy i szorstko otarła je dłońmi zaciśniętymi w pięść.

- Czy masz chusteczkę, Parkins?

- Oczywiście, lady Ashburn - ukłonił się nisko i podał jej sztywno wykrochmalony kawałek ba­tystu.

- Pomogłeś dziś swojemu panu i pomogłeś mnie. Jeśli kiedykolwiek będziesz czegoś potrze­bował, możesz na mnie liczyć.

- Wypełniam moje obowiązki nie dlatego, że oczekuję jakichś specjalnych względów.

- Wiem - wzięła go za rękę i rozczulona spoj­rzała na jego rumieniec. - Wiem, że niczego nie żądasz w zamian za swoje przywiązanie. Pamiętaj jednak, że moja obietnica jest zawsze aktualna - podała mu mokrą chusteczkę. - A teraz pójdę do męża.

Została przy nim całą noc. Siedziała obok jego posłania i wpatrywała się w ogień. Amelia chciała ją zmienić, ale odmówiła, wiedząc, że i tak nie byłaby w stanie zasnąć. Co chwila dotykała chłod­ną dłonią czoła Brighama. Trawiła go tak wysoka gorączka, że chwilami obawiała się o jego życie. Wciąż był nieprzytomny i co pewien czas maja­czył, wyrzucając się siebie krótkie, bezładne zda­nia.

Wydawało mu się, że nie opuścił jeszcze pola bitwy. Raz czy dwa rozmawiał ze swoją babką, tłumaczył jej, że zostały tam wszystkie jego ideały, zalane strumieniami krwi. Kilka razy wołał Serenę. Kiedy szeptała do niego i dotykała go czule, uspo­kajał się na chwilę, ale zaraz znowu się podrywał chciał biec jej na ratunek, przekonany, że znaleźli ją Anglicy.

- Sereno, połóż się. Ja przy nim posiedzę.

- Fiona kucnęła przy niej i otoczyła ramieniem zgarbione plecy - Musicie odpocząć, i ty, i dziecko.

- Nie mogę go zostawić, mamo - pokręciła głową i przygotowała kolejny zimny kompres, który zaraz położyła na rozpalonym czole. - Chy­ba lepiej, bym czuwała, niż kręciła się na posłaniu, bezskutecznie próbując zasnąć. Pomaga mi to, że go widzę. Czasem otwiera oczy i patrzy na mnie. Wie, że przy nim jestem.

- Wobec tego spróbuj zasnąć tutaj. Chociaż na chwilę. Połóż głowę na moich kolanach, jak wtedy, gdy byłaś małą dziewczynką.

Namowy matki poskutkowały i Serena zwinęła się w kłębek na rozgrzanej kamiennej podłodze. Dłonią nakryła dłoń Brighama.

- Powiedz mamo, czy on nie jest piękny?

- Jest - roześmiała się Fiona, targając piesz­czotliwie włosy córki.

- Nasze dziecko będzie do niego podobne. Odziedziczy po nim szare - oczy i pełne usta - za­mknęła oczy i przez chwilę wsłuchiwała się w szum wiatru. - Teraz myślę, że pokocha­łam go od pierwszego wejrzenia. Tak bardzo bałam się tej miłości! Teraz wiem, że to było głupie.

- Miłość często bywa głupia - westchnęła Fiona.

- Dziecko kopie - szepnęła Serena sennie. - Dziecko Brighama.

W rozpalonej głowie Brighama plątały się prze­rażające wizje. Czasami był znowu na torfowisku, oślepiony przez dym i błysk wybuchów. Wokół niego umierali ludzie, niektórzy ginęli z jego ręki. Zapach krwi i cierpki swąd prochu nie pozwalały mu oddychać. Głowa pękała mu od dźwięków kob­zy, werbli i niemilknącej kanonady dział.

Potem czołgał się pośród wrzosów. Zraniony bok palił go żywym ogniem, głowa ciążyła mu, przed oczami miał mgłę. Zdawało mu się, że czuje smród płonącego drewna i ludzkiego ciała. Słyszał rozdzierające krzyki. Potem stanęła obok niego Se­rena, ubrana w białą suknię. Czasem gdy otwierał oczy, wiedział jej twarz. Pochylała się nad nim, szeptała coś, czego nie mógł zrozumieć. Była tak blisko, że wyraźnie widział cienie pod jej oczami. Niestety, jego ciężkie powieki zaraz opadały i wra­cał myślami na pole bitwy.

Przez trzy dni na przemian tracił i odzyski­wał przytomność. W krótkich przebłyskach świa­domości nie zdawał sobie z sprawy z tego, gdzie się znajduje. Nie miał pojęcia o jaskini ani o życiu jej mieszkańców. Słyszał ich głosy, ale ani nie mógł ich rozpoznać, ani nic odpowiedzieć. Pewnego razu, gdy otworzył oczy ogarnęła go ciemność. W gęstym mroku, gdzieś bardzo blisko usłyszał cichy płacz kobiety. Innym razem zdawało mu się, że dobiega go popłakiwanie dziecka.

Pod koniec trzeciego dnia zapadł w głęboki, po­zbawiony marzeń sen. Kiedy się ocknął, wokół pa­nował półmrok, ale nawet ta odrobina dziennego światła boleśnie poraziła mu oczy. Zamknął je więc i po odgłosach i zapachach próbował zorientować się, gdzie się znajduje.

Poczuł woń ziemi, dymu i mdły aromat maku, który zawsze kojarzył mu się z chorobą. Po chwili złowił uchem stłumione głosy. Wsłuchiwał się w nie cierpliwie, póki nie rozpoznał, do kogo na­leżały. Coll, Amelia, Malkolm. Odetchnął z ulgą. Skoro byli tu, bezpieczni, to z pewnością także Se­renie nic się nie stało. Wolno otwierał oczy, po­zwalając im przyzwyczaić się do światła. Zaczął zbierać siły, by się odezwać, gdy nagle tuż obok siebie usłyszał ciche szuranie.

To była ona. Siedziała, na ziemi, oparta o skalną ścianę, z podwiniętymi nogami. Chyba spała, bo rozpuszczone włosy opadły i prawie zasłoniły całą twarz. Ogarnęła go fala wzruszenia i miłości. Spróbował otworzyć usta.

- Reno! - wyszeptał, wyciągając rękę w jej stronę.

Natychmiast otworzyła oczy. Na kolanach przysunęła się do jego posłania, położyła dłonie na czo­le. Było chłodne, cudownie chłodne.

- Brigham - pochyliła się i delikatnie pocało­wała go w usta. - Wróciłeś do mnie!

Tyle chciała mu opowiedzieć, tak wiele usły­szeć. Początkowo był tak osłabiony, że całe dnie spał i budził się zaledwie na godzinę. Okazało się, że dobrze pamięta samą bitwę, natomiast nie mógł przypomnieć sobie tego, co działo się z nim w czasie odwrotu. Zostały mu tylko jakieś zama­zane wspomnienia. Pamiętał za to ból, o wiele sil­niejszy niż ten, który odczuwał teraz. Ktoś ciągnął go po ziemi, podnosił, chyba niósł na plecach. Wlewał do gardła zimną wodę.

Stopniowo wracała mu pamięć. Domagał się także, żeby Coll opowiedział mu o tym, czego nie był świadom. Słuchał go z pochmurnym czołem i furią w oczach, przeklinając Cumberlanda za je­go barbarzyńskie okrucieństwo. Gorycz porażki osładzała mu jedynie świadomość, że ma obok sie­bie Serenę i ich nienarodzone dziecko.

- To miejsce nie jest bezpieczne - stwierdził pewnego dnia, gdy mógł już siadać, opierając się o ścianę. - Powinniśmy opuścić je jak najszybciej i ruszyć w stronę wybrzeża.

- Nie jesteś jeszcze gotowy do takiej podróży. - Serena pogłaskał jego dłoń. Czasami pragnęła, by na zawsze pozostali w tej jaskini i pozwolili, żeby świat o nich zapomniał.

W odpowiedzi podniósł jej rękę do ust i poca­łował czule, ale jego oczy nie straciły twardego, zdecydowanego wyrazu. Dawno już postanowił, że nigdy nie dopuści, by musiała rodzić w takich wa­runkach.

- Musimy poszukać pomocy u moich krew­nych z wyspy Skye - powiedział, a spoglądając na Amelię, zapytał: - Jak myślisz, kiedy Maggie i dziecko będą mogli ruszyć w drogę?

- Za dzień, może dwa, ale ty...

- Będę gotowy.

- Owszem, będziesz, kiedy my o tym zdecy­dujemy - wtrąciła Serena.

W jego szarych oczach zaświeciły iskierki hu­moru.

- Widzę, madame, że od naszego ostatniego spotkania zdążyła pani stać się tyranką.

Rozbawiona, pocałowała go w czubek nosa.

- Zawsze nią byłam, Angolu. A teraz odpocznij - nie zważając na protesty, okryła go kocem.

- Kiedy w pełni wydobrzejesz, pójdziemy stąd, dokądkolwiek zechcesz.

- Trzymam cię za słowo, Reno! - Chwycił ją za rękę i wymownie spojrzał w oczy.

- Lepiej śpij!

Ile musiał wycierpieć, pomyślała, słysząc zmę­czenie w jego głosie. Opuścił ją jako silny, nie­pokonany mężczyzna. Powrócił tak słaby, że le­dwie uratowali go od śmierci. Nie pozwoli, żeby przez jego zacięty upór miała go stracić.

- Mam nadzieję, że Coll i Malkolm zdobędą dla nas trochę mięsa - powiedziała, żeby zmienić temat. Widząc, że Brigham zasypia, ułożyła się obok i zaczęła głaskać jego wychudły policzek. Zaniepokoiło ją, że bracia tak długo nie wracali.

Z grzbietu pobliskiego wzgórza obserwowali wysoki słup dymu. Zaintrygowani położyli się na ziemi i podczołgali do krawędzi skalnej półki. W dole ujrzeli spalone Glenroe. Kolejny raz An­glicy przynieśli do cichej doliny ogień i równie gorącą nienawiść. Po drewnianych chatach został stos tlącego się żaru, kamienne budynki straciły słomiane dachy i straszyły czarnymi otworami w miejscu dawnych okien. Dwór MacGregorów jeszcze płonął.

- Przeklęci, przeklęci - syczał Coll, tłukąc pię­ścią w skałę. - Po tysiąckroć przeklęci. Niech ich piekło pochłonie.

- Dlaczego palą nasze domy? - Malkolm tak bardzo wstydził się swoich łez, że nawet nie miał odwagi ich otrzeć. - Po co je niszczą? Boże! Staj­nie! - Rzucił się na ratunek.

Coll zdążył przytrzymać go dosłownie w ostat­niej chwili.

- Nie ruszaj się! Na pewno zabrali wszystkie konie!

Załamany chłopiec oparł głowę o kamień. Dzie­cięcy strach mieszał się w jego duszy z dorosłym gniewem.

- A czy teraz już sobie pójdą i zostawią nas w spokoju? - zapytał cicho.

Przed oczami Colla pojawiła się wizja przeraź­liwej rzezi, która nastąpiła po bitwie.

- Obawiam się - mruknął niechętnie - że zacz­ną przeszukiwać wzgórza. Musimy natychmiast wracać do jaskini.

Serena ułożyła się wygodnie na boku. Z zam­kniętymi oczami wsłuchiwała się w znajome od­głosy jaskiniowego gospodarstwa. Mały Jan znowu ssał pierś, cmokając przy tym głośno. Pani Drum­mond i Parkins przyrządzali posiłek i rozmawiali półgłosem, zupełnie jakby stali w ciepłej, pachną­cej kuchni. Fiona zwijała przędzę na kocyk dla wnuka, a Amelia przekładała słoiki, w których trzymała lekarstwa.

Znowu byli wszyscy razem. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy Anglikom znudzi się plądrowanie Szkocji i cofnął się poza granicę, a wtedy MacGregorowie bezpiecznie wrócą do Glenroe. Wtedy Serena zdoła sprawić, że Brigham zapomni o świetnym życiu, które wiódł w Anglii, i odnaj­dzie szczęście pośród szkockich lasów i wzgórz. Zostaną tu i zbudują dom blisko jeziora.

Uśmiechnęła się do swoich marzeń. Brigham spał mocno, więc odsunęła się, żeby go przypad­kiem nie zbudzić. Przez chwilę miała ochotę wyjść na zewnątrz i zobaczyć, czy bracia nie wracają. Zdaje się, że już są, pomyślała, słysząc, że ktoś zbliża się do jaskini. Wstała i miała zamiar wybiec im na powitanie, gdy nagle zastygła w bezruchu. Coll i Malkolm nie szeptaliby i nie skradaliby się tak ostrożnie. Bez namysłu sięgnęła po pistolet i zacisnęła na kolbie palce zimne jak lód.

W gęstniejącym mroku wyraźnie dojrzała czer­wień munduru. Serce podskoczyło jej do gardła, ale nie wydała z siebie najmniejszego odgłosu. Żołnierz ostrożnie zajrzał do środka i omiótł wzro­kiem ciemne wnętrze. Zaskoczony odkryciem wy­prostował się i podniósł do góry szpadę. Serena zdążyła zauważyć jeszcze, że jego mundur i twarz były uwalane błotem. W oczach miał triumf. Nie odezwał się słowem, tylko sprężył się w sobie i ru­szył prosto na odwróconego tyłem Parkinsa.

Spokojnie podniosła pistolet, dokładnie wyce­lowała i pociągnęła za spust. Dragon zachwiał się, lecz nim padł na ziemię, obrócił się i zdumiony spojrzał jej prosto w oczy. Nie zastanawiała się nad tym, że właśnie zabiła człowieka. Gotowa bro­nić tego, co dla niej najdroższe, chwyciła za obo­sieczny miecz. W samą porę, bo w wejściu poja­wił się następny szkarłatny mundur.

Bez namysłu dźwignęła ciężką broń, lecz nim zdążyła zadać cios, czyjaś silna dłoń zacisnęła się wokół jej nadgarstka. Brigham stanął przy niej. Przestraszony żołnierz wyszczerzył zęby i z dzi­kim okrzykiem natarł na nich z bagnetem. Zaraz jednak padł, powalony strzałem, który zadudnił o sklepienie. Po środku jaskini stał Parkins z dy­miącym pistoletem w dłoni i własnym wątłym ciałem próbował osłonić panią Drummond.

- Nabij pistolet! - krzyknął Brigham, widząc kolejnego dragona.

Jednym ruchem przesunął Serenę za siebie. Tym razem żołnierz nie zdążył nawet wejść do środka. Na ułamek sekundy zastygł w bezruchu, a potem runął twarzą do przodu, tarasując wejście. Lekko wibrująca strzała utkwiła głęboko w jego plecach.

Brigham przeszedł nad nim i wydostał się na zewnątrz. Nieopodal groty zobaczył jeszcze dwóch żołnierzy. Coll bił się z jednym na szpady, manewrując desperacko, by własnym ciałem osłonić bezbronnego Malkolma, na którego nacierał drugi dragon. Przestraszony chłopiec próbował zasłonić się pustą miską, rozpaczliwie rozglądając się za czymś bardziej odpowiednim do obrony.

Brigham krzyknął i rzucił się do przodu, jednak powstrzymał go rozdzierający ból w zranionym boku. Przystanął, próbując odzyskać równowagę. Dragon zaś tylko obrócił się, po czym najwyraźniej niezbyt przestraszony wzniósł szpadę nad głową Malkolma.

Strzał odbił się echem od skał. Brigham odwró­cił się gwałtownie i ujrzał Serenę stojącą na tle czarnej gardzieli wejścia do groty. Bez pośpiechu opuściła dłoń, w której trzymała pistolet, i bezna­miętnie patrzyła, jak trafiony w samo serce żoł­nierz pada na ziemię.

Walka nie trwała dłużej niż kilka minut. Zosta­ło po niej pięć martwych ciał odzianych w czer­wone mundury. Najgorsze jednak, że wraz z nią skończyło się bezpieczeństwo górskiego schronienia.

Kolejny raz spakowali swój niewielki dobytek i o brzasku ruszyli w drogę, kierując się na za­chód. W dwóch wierzchowcach, które mieli ze so­bą dragoni, uszczęśliwiony Malkolm rozpoznał własne konie. Dzięki zwierzętom podróż była dużo łatwiejsza, bo mogli na zmianę jechać konno. Gdy chcieli odpocząć, wyszukiwali kryjówki, za które najczęściej służyły im szałasy sklecone z gałęzi i zaschniętego błota albo prowizoryczne zagrody dla bydła i owiec. Także i w tych trudnych chwi­lach nie zawiedli się na gościnności górali.

Od napotkanych ludzi dowiedzieli się o krwa­wej zemście Cumberlanda, który z powodu swych okrucieństw został nazwany Rzeźnikiem. Represje, które spadły na zbuntowany kraj, były wyjątkowo dotkliwe. Zrujnowane domy, spalone wsie, skon­fiskowane majątki i inwentarz. Szkoccy górale, i tak niezbyt zamożni, pozbawieni bydła i owiec stanęli przed widmem głodu. Jednocześnie nie ustawał pościg za księciem, który rozpętał powsta­nie. Angielscy żołnierze skrupulatnie przeczesywa­li wzgórza i wrzosowiska. Mimo wszystkich swych nieszczęść wierni górale nie odmówili schronienia ani Karolowi, ani żadnemu uchodźcy, który o to poprosił.

Posuwali się naprzód bardzo wolno, cały czas wystawiając się na niebezpieczeństwo. Cum­berland posłał całą armię, by odnalazła księcia, więc na każdym kroku musieli być bardzo ostrożni. Był już czerwiec, gdy wreszcie udało im się wy­dostać ze stałego lądu i popłynąć na wyspę Skye, gdzie zostali przyjęci przez MacDonaldów ze Sleat.

- Tu jest tak pięknie, jak mówiła - westchnął Brigham. Razem z Sereną stał na niewielkim wzgórzu i spoglądał na zatokę Uig. - Babka opo­wiadała mi, że jako mała dziewczynka przybiegała tu, by obserwować statki wychodzące w morze.

- Jest pięknie, to prawda - mruknęła Serena, wystawiając twarz na słońce. - Odkąd jesteśmy razem, bezpieczni, wszystko wypiękniało.

Na jak długo? Tego nie mógł przewidzieć. Jego szare oczy straciły radosny wyraz. Tutaj też byli angielscy żołnierze. Statki pod banderą elektora patrolowały morze, gdyż krążyły słuchy, że książę Karol schronił się w tej okolicy. Jeśli rzeczywiście był w pobliżu, Anglicy wcześniej czy później wy­tropią go i zaczną deptać mu po piętach. Należało więc wyszukać drogę, którą książę mógłby bez­piecznie przedostać się do Włoch lub Francji. Jed­nak Brigham myślał teraz przede wszystkim o tym, jak zapewnić bezpieczeństwo Serenie i dziecku. Nie było mowy, by mógł teraz wrócić do Anglii i ofiarować żonie to wszystko, co nale­żało jej się jako lady Ashburn. Niestety, wyglądało też na to, że w najbliższych latach nie będą mogli nawet pokazać się w Glenroe, z czego ona chyba jeszcze nie zdawała sobie sprawy.

- Usiądźmy na chwilę - zaproponował.

- Z największą przyjemnością - odparła i roześmiała się, kiedy pomagał jej usadowić się w miarę wygodnie. Nie było to proste, bo­wiem czasami zdawało jej się, że w miejscu brzu­cha ma przyczepiony młyński kamień. - Chyba już nigdy nie dam rady wydoić krowy - wes­tchnęła.

- Jeszcze nigdy nie byłaś piękniejsza.

- Kłamiesz - stwierdziła wesoło i odwróciła się, by go pocałować. - Ale wiesz, co robisz, bo gdybyś powiedział mi prawdę, na pewno bym cię za to nie pocałowała.

Oparta o niego ramieniem przez chwilę w mil­czeniu patrzyła na zatokę.

- Przepiękne miejsce - powiedziała miękko. - Cieszę się, że masz okazję zobaczyć rodzinne strony swojej babki. Że możemy zobaczyć je ra­zem - dodała i westchnęła ciężko, bo brzuch prze­szkadzał jej się poruszać.

- Źle się czujesz?

- Nie. Prawdę mówiąc, odkąd tu jesteśmy, z każdym dniem czuję się lepiej.

Nie kłamała, choć dobre samopoczucie dotyczy­ło jedynie jej umysłu. Poza tym czuła się fatalnie. Z coraz większym trudem podnosiła się co rano z łóżka.

- Kuzyni twojej babki są dla nas bardzo uprzej­mi - zauważyła po chwili.

- Wiem. Do końca życia będę im głęboko wdzięczny, że dali nam schronienie - powiedział, omiatając zatokę pochmurnym spojrzeniem.

- Chwilami aż trudno mi uwierzyć, że tak chętnie przyjęli pod swój dach Anglika.

- Jak możesz tak mówić?! - rozzłościła się.

- To nie ty zniszczyłeś naszą Szkocję. To Cum­berland ze swoją żądzą krwi i zemsty jest i będzie odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, które spadły na ten kraj.

- Ale w Londynie witają go jak największego bohatera.

- Posłuchaj - łagodnie wzięła go za rękę.

- Kiedyś niesłusznie obwiniałam cię za całe zło, które wyrządzili inni. Jeśli mnie kochasz, nie po­pełniaj mojego błędu i nie bierz na siebie odpo­wiedzialności za to, czego nie zrobiłeś - powie­działa z naciskiem. W pewnej chwili uśmiechnęła się i dotknęła brzucha. - Nasze dziecko jest pół­krwi Anglikiem. A ja jestem z tego bardzo dumna.

Przygarnął ją ramieniem i przytulił do siebie.

- Znowu mi pochlebiasz - powiedział.

Umilkli. Siedzieli objęci, zapatrzeni w grę sło­necznych refleksów na wodzie, rozkoszując się spokojem ciepłego dnia.

- Czy wiesz - zapytał cicho - co się stanie, jeśli mnie znajdą?

- Nie znajdą cię!

- Reno, nie mogę ukrywać się bez końca. I nie chcę narażać życzliwych mi ludzi.

- Rozumiem, kochany, ale czy mamy inne wyj­ście? - Nerwowo szarpnęła źdźbło trawy. - Żoł­nierze ciągle jeszcze szukają księcia. Wiem, że nie­pokoisz się o jego los.

- Owszem, ale dużo bardziej martwię się o cie­bie i dziecko. - Próbowała protestować, więc chwycił ją mocno za ramiona i patrząc prosto w oczy, powiedział: - Nigdy nie zapomnę naszego ostatniego dnia w jaskini, kiedy musiałaś stanąć w mojej obronie. I zabić, by ochronić mnie i swo­ich najbliższych.

- Zrobiłam to, co należało. Przecież ty postą­piłbyś tak samo. Nawet nie wiesz, jak bardzo czu­łam się bezużyteczna przez te wszystkie miesiące, kiedy mogłam tylko siedzieć i czekać. Możliwe, że kobiety nie powinny przystępować do powsta­nia, bo pole bitwy to nie miejsce dla nich. Jednak z całą pewnością mogą i potrafią obronić tych, których kochają.

- Powiem ci szczerze, że nigdy nie kochałem cię bardziej niż w tamtej chwili, kiedy walczyłaś o nasze życie - pochylił się i pocałował jej dłonie.

Uważnie spojrzał jej w oczy. - Czy wierzysz mi, że pragnąłem dać ci wszystko, co najlepsze, a nie tułaczkę i niepewny los uciekinierów?

- Brigham...

- Nie, zaczekaj. Pozwól mi skończyć. Pamię­tasz, kiedyś powiedziałaś mi, że pójdziesz za mną wszędzie, dokąd tylko zechcę? To prawda?

Poczuła dziwny ścisk w gardle, ale powie­działa:

- Tak, to prawda.

- Czy w takim razie zgodziłabyś się opuścić Szkocję i popłynąć ze mną do Nowego Świata? - Umilkł na moment, lecz zaraz dodał, chcąc ją uprzedzić, co ich czeka: - Nie mogę wprawdzie dać ci tego, co dać chciałem, ale obiecuję, że i tak nie będziemy biedni. Musimy jednak zostawić dom i rodzinę, wszystko, co znamy i kochamy. Nie będziesz już hrabiną, a tylko zwykłą panią Langston. Na początku nie będzie nam łatwo, ale z czasem przywykniemy do trudnych warunków, nowych miejsc i ludzi. Wiem, że proszę cię o wie­le, może jednak Bóg da, że pewnego dnia powró­cimy do Glenroe.

- Cśśś... - Wzruszona zarzuciła mu ramion na szyję. - Wiesz przecież, że poszłabym za tobą nawet do piekła.

Uśmiechnął się lekko.

- Tak wiele od ciebie nie wymagam. Ale wiem, że nie dotrzymałem obietnicy i...

- Obiecałeś, że będziesz mnie kochał i że do mnie wrócisz. I dotrzymałeś słowa - chciał jej przerwać, więc pokręciła głową. - Nie, teraz ty posłuchaj. I postaraj się mnie zrozumieć. Tygod­nie, które spędziliśmy razem na dworze Karola, były naprawdę wspaniałe, bo spędziliśmy je razem. Tylko dlatego. Nigdy nie potrzebowałam i nie po­trzebuję twoich pieniędzy. Wielki świat, tytuły, piękne stroje i klejnoty - wszystko to nic dla mnie nie znaczy. Ty jesteś najważniejszy i tylko ciebie mi trzeba do szczęścia. - Nagle roześmiała się i odsunęła od niego. - Czy wiesz, że gdy byliśmy w Holyrood, każdego dnia pociłam się ze strachu, że zrobię coś nie tak? Bałam się, że wreszcie przej­rzysz na oczy i uznasz, iż zrobiłeś poważny błąd, czyniąc ze mnie lady Ashburn?

- Co to za bzdury?

- Brigham, ja po prostu nie nadaję się na wy­tworną damę. Prosiłam Boga, żeby nigdy nie przy­szło ci do głowy zabrać mnie do Francji, by po­kazać mi królewski dwór.

- Żyłoby ci się tam znacznie łatwiej niż . w Edynburgu - stwierdził, obserwując ją spod zmrużonych powiek.

- I musiałabym udawać kobietę światową, a w duszy tęskniłabym do moich bryczesów i jazdy na złamanie karku.

- Czy chcesz powiedzieć, że zamiast do Fran­cji, wolisz jechać do Ameryki z jedną szkatułą zło­ta i głową pełną marzeń?

- Posłuchaj - wzięła w dłonie jego twarz. - Ty urodziłeś się w Anglii, ja w Szkocji i był czas, kie­dy nas to dzieliło. Teraz możemy znaleźć dla siebie wspólną ojczyznę.

Objął ją i mocno przytulił.

- Kocham cię, Reno. Bardziej niż własne życie.

- Brig! Nasze dziecko...

- Nie martw się kochana. Ono też będzie szczę­śliwe.

- I to prędzej, niż myślisz - zawołała, a widząc jego niepewną minę, dodała ze śmiechem. - Zdaje się, że jest tak samo niecierpliwe jak ja! Proszę cię, biegnij po Amelię i mamę.

- Przecież mówiłaś, że to jeszcze kilka tygo­dni!

- Może i mówiłam - skinęła głową, kładąc rękę na brzuchu, który stwardniał pod wpływem pierwszych skurczów. - Ale najwyraźniej nasz syn zadecydował inaczej.

Kiedy porwał ją na ręce, najpierw wstrzymała oddech, a potem roześmiała się i szepnęła mu do ucha:

- Brigham, nie musisz mnie nieść. Jeszcze zła­miesz sobie kręgosłup.

- Miej trochę wiary i zaufania, o pani! - od­parł z nutką drwiny w głosie.

EPILOG

W ostatnich dniach czerwca, czternaście mie­sięcy po tym, jak rozwinął sztandar powstania, książę Karol wylądował bezpiecznie na wyspie Skye, gdzie znalazł schronienie we dworze Mugstone. Dotarł tam dzięki pomocy lady Flory Mac­Donald, młodej kobiety, która przebrała go za swą pokojówkę i ryzykując życie, towarzyszyła mu w podróży.

Wprawdzie niewiele brakowało, by został pojmany, jednak mimo tych bolesnych doświadczeń nie stracił nic ze swej ambicji i zapału. Nie zmienił się także jego płomienny temperament. Opuścił la­dy Florę, zostawiając jej pukiel swych włosów, a wraz z nim obietnicę, że wkrótce spotkają się na dworze świętego Jakuba.

Brigham spotkał się z księciem tylko raz, i to na krótko. Rozmawiali ze sobą tak jak dawniej, ze swobodą i wzajemnym szacunkiem. Mimo to książę nie złożył mu propozycji wspólnego wyjazdu do Francji, na co Brigham w głębi duszy liczył.

- Będzie ci go brakowało, prawda? - zapytała Serena, gdy zostali sami w swej komnacie w Mugstone.

- Cóż, pewnie tak. I na pewno długo jeszcze będę rozpamiętywał naszą porażkę - przytulił ją do siebie. - Ale w końcu to dzięki niemu i jego sprawie przyjechałem do Glenroe. Wiesz, kiedy patrzę na ciebie i na naszego synka, myślę sobie, że wprawdzie przegraliśmy, ale nie do końca - od­wrócił się, by spojrzeć na maleńkiego chłopczyka, któremu dali na chrzcie imię Daniel. - Jest tak, jak mówił twój ojciec. Trud nie poszedł na marne - pocałował ją czule. - Czy jesteś gotowa?

- Tak - skinęła głową i schyliła się po torbę podróżną. - Szkoda tylko, że mama, Maggie i Coll nie jadą z nami - westchnęła.

- Wiesz, że muszą zostać. A my nie mamy wy­boru - zaczekał, aż weźmie dziecko, i otwierając przed nią drzwi, próbował ją pocieszyć - Będziesz miała przecież Amelię i Malkolma.

- Tak, ja tylko żałuję, że...

- Sereno, uwierz mi, że MacGregorowie po­wrócą do Glenroe. My też kiedyś wrócimy.

Odwróciła się na progu i spojrzała na niego. Za plecami miał słońce, zupełnie jak w dniu, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. I wyglądał tak samo jak wtedy - przystojny, wytworny, swobod­ny. Uśmiechnęła się, spoglądając na dziecko, które wierciło się w jej ramionach.

- Pewnego dnia Langstonowie powrócą do Ashburn i upomną się o swoje dziedzictwo. Zrobi to nasz Daniel albo jego dzieci czy wnuki. Odnajdą swoje miejsce i w Anglii, i w Szkocji - stwier­dziła z mocą.

Skinął głową, po czym sięgnął po kufer, w któ­rym między innymi rzeczami leżała figurka pastereczki. Kiedyś dam ją swojemu synowi, pomyślał ogarnięty nagłym wzruszeniem. Naraz usłyszał do­brze sobie znany głos:

- Najmocniej przepraszam pana hrabiego...

- O co chodzi, Parkins?

- Ośmielę się zauważyć, że pora ruszać, bo stra­cimy pomyślną falę.

- Dobrze więc - wyszedł z komnaty, wskazu­jąc lokajowi pozostałe bagaże. - Aha, chciałbym ci przypomnieć, Parkins, że masz zwracać się do mnie panie Langston. Zrozumiano?

- Nie, panie hrabio - odpowiedział z godno­ścią i schylił się po torby.

On również wybierał się w podróż do Ameryki i nie jechał tam sam. Zdobył się bowiem wreszcie na odwagę i oświadczył swej wybrance, która jako świeżo poślubiona pani Parkins miała mu towa­rzyszyć w wyprawie do Nowego Świata.

Słysząc tak zdecydowaną odmowę, Brigham skwitował ją cichym westchnieniem i wymownie spojrzał w sufit. Serena roześmiała się i dotykając jego ramienia, powiedziała wesoło:

- Zawsze będziesz lordem Ashburn, Angolu. A teraz w drogę! - zawołała, biorąc go za rękę.

61



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 2
Roberts Nora MacGregorowie 06 Rebelia tom 1
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora MacGregorowie 07 Mrozny grudzien
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 02 Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczęściara
Roberts Nora MacGregorowie 04 Prawdziwa sztuka
Roberts Nora MacGregorowie 10 Trzej bracia tom II Duncan
Roberts Nora MacGregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 01 Daniel
Roberts Nora Macgregorowie 10 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 09 Szczesciara
Roberts Nora MacGregorowie 07 Bracia z klanu MacGregor 03 Jan
Roberts Nora MacGregorowie 10 Trzej bracia tom III Jan
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sasiad
Roberts Nora Macgregorowie Szczęściara
Roberts Nora MacGregorowie 02 Kuszenie losu
Roberts Nora MacGregorowie 01 Mroźny grudzień

więcej podobnych podstron