NORA ROBERTS
REBELIA
Tom I
PROLOG
Glenroe Forest, Szkocja, 1735
Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada
wyglądała na wyludnioną i tylko siwe smugi dymu z kominów zdradzały, że w domach
mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczoru sprawiał, że nikt bez potrzeby
nie wystawiłby nosa za próg. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg, jednak szybko
stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz potem chwycił mróz i skuł ziemię tak
mocno, że stała się twarda niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta
koni wybijały rytm, który niósł się donośnym echem pośród bezlistnych drzew. Z każdą
chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawałnica.
Serena MacGregor energicznie poprawiła na biodrze swojego małego braciszka,
podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo
wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych
okrzyków powitania. Jeszcze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie czekała, aż
przed domem pojawią się znajome sylwetki.
Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który nie pozwolił jej jechać na
polowanie. Musiała zostać w domu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia,
że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z
myśliwymi. Ojciec zabierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że
starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na
kłódkę i pomagać matce.
Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały
czas usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności.
- Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu twoich grymasów - szepnęła do
ucha chłopczyka i instynktownie przygarnęła go mocniej.
Narastał w niej dziwny niepokój, więc poszukała spojrzeniem matki. Zerknęła
ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios-
trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każdy kąt. Deski podłogi pachniały
świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolerowanego blatu
stołu. Nigdzie nie widać było najmniejszego strzępka pajęczyny czy kuchennej sadzy.
Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią lawendy, której
małe woreczki matka porozwieszała u sufitu.
Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przywołało ból zmęczonych ramion.
Rodzice bardzo dbali, żeby ich obejście zawsze wyglądało porządnie, bo, jak mawiali,
szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc
najbardziej okazałym budynkiem osady.
Serena kolejny raz przylgnęła nosem do chłodnej szyby. Wszystko wyglądało jak
zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na palce,
żeby zdjąć z wieszaka ciepły szal, którym otuliła siebie i Malkolma. Otworzyła drzwi i
stanęła na progu.
Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot kopyt i dzwonienie podków o
zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zimna,
tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę
wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po
chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki.
- Sereno, szybko!
Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna
twarz pobladła, w pięknych oczach czaił się niepokój. Tym razem nie poprawiała w po-
śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wybiegała na powitanie męża.
- Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała.
- Ale mamo...
- Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się!
- Przecież tato wraca...
- To nie ojciec!
Gromada jeźdźców mknęła już w dół łagodnego stoku. Zamiast znajomych
kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone
płaszcze angielskich dragonów. Choć miała zaledwie osiem lat, doskonale wiedziała, co
oznacza nagłe przybycie żołnierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opowieści
i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu
okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce.
- Czego oni od nas chcą? - wielkie zielone oczy domagały się natychmiastowej
odpowiedzi. - Przecież nie zrobiliśmy nic złego!
- Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do
środka, po czym dokładnie zaryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej
przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków.
- Córeczko... - położyła dłonie na ramionach dziewczynki. Kiedy pochyliła się,
wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź
ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam.
- Zostanę z tobą, mamo!
- Nie!
Stanowczy ton jej głosu stłumił w zarodku wszelkie protesty. Najwyraźniej nie
obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie
należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie
miłość i szacunek najważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, który jako swą
ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a potem męża, zakochanego w niej bez pamięci.
- Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły
napełniać się łzami strachu.
Za to usta, o których ojciec mówił, że są wyjątkowo uparte, pozostały mocno
zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości.
Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający
krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicznie
ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili.
- Nie możesz tu zostać, córeczko!
- Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą.
- Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę.
- Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt.
- Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj
dzieci!
Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena mocniej przytuliła go do siebie i co
sił w nogach pobiegła na górę. Była na podeście, gdy usłyszała, jak drzwi wejściowe
odskakują z hukiem. Na palcach podeszła do balustrady i ukryta w ciemnościach
obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z
dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie
głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest.
- Serena? - z uchylonych drzwi dziecinnego pokoju wychyliła się jasna główka
przestraszonej Amelii.
- Tak, to ja. Trzymaj go! - Serena bez namysłu podbiegła do siostry i wcisnęła
Malkolma w pulchne ramionka pięcioletniej dziewczynki. - Zamknijcie się w pokoju i
siedźcie cicho - szepnęła. - I postaraj się, żeby mały nie płakał - z kieszeni fartuszka
wydobyła suszoną śliwkę i podała ją Amelii. - Masz to i schowaj się!
Zaczekała, aż mała cicho zamknie drzwi, a potem wróciła na swoje miejsce na
podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser-
wowała, co dzieje się na dole.
- Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę.
- Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła
żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a
jej jedyną broń stanowi własna godność.
- Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - zapytała stanowczo.
- Prawem oficera jego królewskiej wysokości.
- Z kim rozmawiam?
- Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściągnął czerwone rękawiczki i bawił
się nimi przez chwilę, próżno czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani
mąż... - umyślnie zawahał się - lady MacGregor?
- Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi.
Kapitan najwyraźniej nie uwierzył. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni, by
żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret.
Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie
zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z
dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża,
ani szlachectwo. Wiedziała, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby
sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowiedziała tym samym.
- Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do
pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało
wkroczyliście do Glenroe.
Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak
wielka, że Fiona straciła równowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu.
- Mój ojciec zabije cię za to!
Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go
w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się
podnieść na Fionę. Anglik zaklął siarczyście, otrząsnął się i jednym ruchem odepchnął
Serenę.
- Ten diabelski pomiot gotów wyssać z człowieka krew - wrzasnął wściekle i
zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją
własnym ciałem.
- Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są
wasze angielskie zwyczaje?
Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wściekłości. Duma nie pozwalała mu
znieść myśli o tym, że miałby zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach
własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy
i wybadać mieszkańców.
Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się przekonać królową regentkę, by na
terenie Szkocji nie obowiązywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu
sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Karolina żywiła ostatnio urazę do swoich
szkockich poddanych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o
drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie.
Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu zabrać Serenę na górę i zamknąć
ją na klucz. Żołnierz skwapliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody.
Musiał przy tym unikać jej zębów i pięści, którymi okładała go z całych sił. Walczyła
zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły
opór.
- Chowacie dzikie kocięta w tych górach, milady - kapitan próbował jedną ręką
owinąć chusteczkę wokół krwawiącej dłoni.
- Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował
mężczyzna.
Anglik nie odezwał się ani słowem. Zraniona ręka jeszcze drżała i bolała go
niemiłosiernie. Z tym większą przyjemnością zaczął rozmyślać o dotkliwej karze za
zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na
poprawienie nastroju. Pomyślał jednak, że matka tej krnąbrnej smarkuli byłaby całkiem
dobrym zadośćuczynieniem za jego straty... Uśmiechnął się do swoich myśli, obejmując
Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu.
- Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na kapitana Porteousa. - odezwał się w
końcu.
- Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał
strzelać do tłumu? - spytała szybko.
- Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, madame - położył dłoń na rękojeści
szabli. Nawet jego żołnierze uważali go za wyjątkowego okrutnika. Trzymał swych
podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach
Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha.
- Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to
podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia i powieszony
przez nieznanych sprawców.
- Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocznie zasłużył sobie na taki los.
Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego.
- Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani maż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani
zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony.
- Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.
- Szkoda - nieprzyjemny uśmiech wykrzywił wargi Anglika. - Wobec tego będę
musiał pokazać pani, jaki los spotyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc
krok w jej stronę.
Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki całkiem nie opadła z sił. Za jej
plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju
nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały
donośne okrzyki żołnierzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcierając zbolałe
dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików.
Niespodziewanie ktoś przekręcił klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Serena
natychmiast wypadła za próg. Najpierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz-
czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy pośpiesznie zbiegał po schodach.
Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki
leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przypominały potargany kołtun, jej ramiona
drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki.
- Mamusiu!
Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już
płaczącą, ale nigdy w taki sposób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej,
bezgranicznej rozpaczy.
Skóra matki była zimna jak lód, więc Serena jednym skokiem dopadła kufra i
wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w napięciu
nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną
Amelię i krzyczącego Malkolma. Jednym drobnym ramieniem otoczyła matkę, a drugim
młodsze rodzeństwo.
Była jeszcze zbyt mała, żeby do końca pojąć, co się stało, a mimo to doskonale
wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za-
płonęła nienawiść i żądza zemsty.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, 1745
Brigham Langston, czwarty hrabia Ashburn, siedział przy śniadaniu w swoim
eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy-
glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że
gdy wreszcie miał go w rękach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare
oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto
bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie.
- Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll
MacGregor.
Młody, porywczy rudzielec, niecierpliwy jak każdy rodowity Szkot, nie mógł
usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy-
raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i
Włoszech, zdążył już przyzwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wybuchy
ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt
poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, dopóki sam nie
pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w
koronkowych mankietach. Tym wymownym gestem nakazał mu cierpliwie czekać, aż
skończy powtórną lekturę pisma.
- To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech
cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! -
Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął nerwowo przemierzać wytworny salonik.
Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cudem matka zdołała wbić mu do
głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przyjaciel
sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji pomogła mu świadomość, że Brigham nie
poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo różnicy we
wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trudnym przeciwnikiem.
- Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia.
Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca,
który miotał się wokół niego tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kiedy się w
końcu odezwał, jego głos zabrzmiał łagodnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie.
Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści.
- Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list został zaadresowany na moje
nazwisko.
- Pewnie! W końcu dużo łatwiej przeszmuglować list adresowany do jego
wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma
wypisane na czole, że jest buntownikiem.
W zielonych oczach wyraźnie zalśniło wyzwanie, którego Brigham świadomie nie
podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury.
- Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! - jęknął Coll i z rezygnacją opadł
na krzesło.
Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka
filiżanki, ręka mu nawet nie drgnęła. Była tak samo pewna jak wtedy, gdy obejmowała
rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń
gotowa do strzału.
- Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola.
- Co pisze?
Zamiast odpowiedzi Brigham wykonał dłonią gest zachęcający przyjaciela do
przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo-
dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym
językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to
jednak trochę czasu.
Podczas gdy Coll zmagał się z zawiłościami francuszczyzny, zamyślony Brigham
rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej
nietuzinkowej osobowości. Brigham doskonale pamiętał nie tylko szkocki akcent lady
Ashburn, lecz także jej wyjątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spojrzał na
tapety w odcieniu głębokiego błękitu, wybrane przez babkę dlatego, że jak mawiała,
przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron.
Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych brzegach, aż zatrzymał się
na kolekcji figurek z miśnieńskiej porcelany, ustawionej na okrągłym stoliku przy oknie.
Przypomniał sobie, że jako mały chłopiec był nimi zafascynowany, jednak nigdy nie
pozwolono mu wziąć żadnej do ręki. Szczególnie upodobał sobie figurkę młodziutkiej
długowłosej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć.
Niestety, wtedy mógł tylko na nią patrzeć.
Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety
o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat
co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej
pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w
jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać,
ale nigdy zmusić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać.
Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ sylwetki, rysy twarzy, kolor włosów
i oczu. Trzeba przyznać, że męskie wydanie jej urody prezentowało się nie mniej pociągająco
i elegancko. Jednak nie tylko wygląd zewnętrzny dostał mu się w spadku po lady Ashburn.
Brigham przejął po niej również silne poczucie sprawiedliwości oraz prawdziwą pasję życia.
Przyglądając się portretowi Mary MacDonald, pomyślał o liście od księcia oraz o tym,
że nadeszła pora, aby podjął decyzję.
Na pewno chciałabyś, żebym pojechał, powiedział do niej w myślach. Wszystkie
legendy, które od ciebie słyszałem, historie, którymi mnie karmiłaś, gdy byłem pod twoimi
opiekuńczymi skrzydłami, twoja niezachwiana pewność, że Stuartowie są prawowitymi
władcami tej ziemi - wszystko to na zawsze zostało w mojej głowie. Wiem, że gdybyś jeszcze
żyła, sama ruszyłabyś tam bez chwili wahania. Jak więc ja mógłbym postąpić inaczej?
- A więc nadszedł czas - westchnął Coll, składając list. Mówił cicho, jednak w jego
głosie, w wyrazie oczu od razu dawało się wyczuć napięcie i podniecenie. Miał dwadzieścia
cztery lata, zaledwie pół roku mniej niż Brigham. I oto zbliżał się moment, na który czekał
całe życie.
- Musisz nauczyć się czytać między wierszami - tym razem Langston wstał. - Karol
wciąż jeszcze liczy na pomoc Francuzów, jednak zaczyna już rozumieć, że za słowami króla
Ludwika raczej nie pójdą czyny.
Podszedł wolno do okna i uchylił ciężką kotarę. Wyjrzał na ogród pogrążony w
zimowym śnie. Kiedy wszystko rozkwitnie, jego najprawdopodobniej dawno już tu nie
będzie.
- Kiedy bawiliśmy na francuskim dworze, odniosłem wrażenie, że Ludwik bardzo
sprzyja naszej sprawie. Podobnie jak my nie pała miłością do hanowerskiego kundla, który
zasiada na tronie Anglii - wyrwał go z zadumy głos Colla.
- To prawda - zgodził się ostrożnie. - Jednak to jeszcze nie znaczy, że otworzy swoją
kiesę, by hojnie wesprzeć księcia Karola oraz dynastię Stuartów. Propozycja księcia, żeby
uzbroić fregatę i wysłać ją do Szkocji, wydaje się bardziej realistyczna. Lecz na to wszystko
trzeba czasu. - Opuścił kotarę i odwrócił się od okna - Orientujesz się lepiej niż ja, jakie
nastroje panują w Szkocji. Na jak duże poparcie może według ciebie liczyć Karol?
- Wystarczające - w uśmiechu Colla zawierała się cała buta i ufność młodości. - Klany
na pewno poprą prawowitego króla i będą za niego walczyć.
Podniósł się także, świadom, co naprawdę kryje się w pytaniu Brighama. Jego
przyjaciel, angażując się w sprawę, ryzykował bardzo wiele. Gdyby to wykryto, mógł stracić
swój tytuł, majątek i dobre imię, a nawet życie.
- Brig, posłuchaj - zaczął ostrożnie. - Wezmę list i pojadę do Szkocji. Zatrzymam się
w domu i z pomocą rodziny rozpuszczę wici wśród wszystkich klanów. Nie ma potrzeby,
żebyś jechał ze mną.
- A co, do niczego się nie przydam? - podniósł brew w sarkastycznym grymasie.
- A, do diabła z tym! - Żywa gestykulacja i arogancki ton najlepiej odpowiadały
porywczej naturze Colla. - Człowiek taki jak ty, który umie nie tylko gadać, ale także wal-
czyć, a do tego angielski arystokrata, jest gotów przyłączyć się do rebeliantów? Nikt nie wie
lepiej niż ja, na co cię stać! W końcu nie raz uratowałeś mi skórę, a może nawet życie.
Pamiętasz, we Francji, a potem jeszcze we Włoszech?
- Daj spokój, Coll. Stajesz się nudny. To do ciebie nie podobne - Brigham uważnie
oglądał koronki swoich mankietów.
- Ach, i jeszcze twoje maniery - przypomniał sobie Coll. - Jak chcesz, w mgnieniu oka
potrafisz przeistoczyć się w prawdziwego hrabiego Ashburn!
- Mój drogi, ja jestem prawdziwym hrabią Ashburn!
W błyszczących oczach Colla pojawiły się iskierki humoru. Kiedy stał naprzeciw
przyjaciela, ujawniły się wszelkie różnice pomiędzy nimi. Wysoka, ale smukła postać Brig-
hama kontrastowała z jego masywną sylwetką. Dobre maniery i wyszukana elegancja Anglika
była całkowitym zaprzeczeniem niecierpliwej, buntowniczej natury Szkota. Jednakże nikt nie
wiedział lepiej niż on, co tak naprawdę kryją doskonale skrojone surduty i kosztowne
koronki, w które stroił się hrabia Ashburn.
- To nie czwarty hrabia Ashburn bił się ze mną ramię w ramię, kiedy rabusie napadli
na nasz powóz koło Calais. Podobnie jak nie hrabia spił mnie, MacGregora, do nieprzy-
tomności w jakiejś piekielnej spelunie w Rzymie.
- I tu się mylisz. Doskonale pamiętam te zdarzenia. Coll lubił wprawdzie
przekomarzać się z Brighamem, jednak tym razem sprawa była zbyt poważna.
- Brigham, bądź rozsądny. Jako hrabia masz przecież określone obowiązki. Musisz
chodzić na bale i karciane wieczory, zabawiać damy. Dlatego powinieneś zostać w Anglii.
Tutaj też mógłbyś pomagać naszej sprawie, nasłuchiwać, co w trawie piszczy...
- Ale?
- Powiem wprost. Jeśli mam walczyć, chciałbym mieć cię obok siebie. Pojedziesz ze
mną?
Przez chwilę Brigham patrzył badawczo na przyjaciela. Następnie uniósł wzrok i
ponad głową Colla spojrzał na portret lady Ashburn.
- Oczywiście, że pojadę - odpowiedział.
W Londynie panował przejmujący, wilgotny chłód. Taka nieprzyjemna pogoda
utrzymała się do czasu, gdy trzy dni później towarzysze opuszczali miasto i rozpoczynali
długą podróż na północ. Do granicy jechali w miarę wygodnie powozem Brighama. Resztę
drogi mieli pokonać konno.
Wytworne londyńskie towarzystwo, które rozlicznymi rozrywkami starało się zabić
nudę zimowych miesięcy, poinformowano, że hrabia Ashburn udaje się do Szkocji z kur-
tuazyjną wizytą. Planuje bowiem odwiedzić rodzinę swego przyjaciela. Tylko garstka
angielskich jakobitów oraz nieliczni spośród lojalnych torysów znali prawdziwy powód
niespodziewanej podróży. To właśnie pod opieką tych oddanych przyjaciół zostawił Brigham
swój londyński dom oraz rodową posiadłość Ashburn Manor. Zabrał ze sobą tylko
najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę, także portret babki znad kominka, opuścił bez żalu, choć
wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim będzie mógł wrócić po swoją własność. Jakiś
sentyment nie pozwolił mu jednak rozstać się z figurką pastereczki, która, troskliwie
zapakowana, towarzyszyła mu w podróży.
Poza tym wiózł ze sobą złoto. Dużo więcej, niż mógłby potrzebować podczas
zwykłych odwiedzin w zaprzyjaźnionym domu. Monety oraz niewielkie sztabki zostały
starannie zamknięte w skrzyni, a następnie schowane w skrytce pod podłogą powozu.
Posuwali się naprzód bardzo wolno, zdecydowanie za wolno jak na gust Brighama,
który najchętniej wskoczyłby w siodło i ruszył pełnym galopem. Jednak fatalna pogoda,
śliskie drogi oraz gwałtowne śnieżyce uniemożliwiały szybszą jazdę. Na dodatek wystarczyło
spojrzeć za okno, by przekonać się, że im dalej na północ, tym warunki będą trudniejsze.
Zniechęcony odwrócił twarz od okna. Wierny swej wyuczonej powściągliwości, nie
okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Usadowił się wygodniej i oparł stopę o przeciwległe
siedzenie, na którym pochrapywał znużony Coll. Przez chwilę przyglądał się przyjacielowi,
jednak zaraz powrócił myślami do swego pobytu w Paryżu, gdzie rok wcześniej spędził kilka
miesięcy.
Odnalazł we wspomnieniach niezwykły klimat Francji Ludwika XV, z całym jej
przepychem, blichtrem, muzyką i światłem. Przed oczami stanęły mu wszystkie piękne, za-
lotne damy wystrojone w piętrowe peruki i prowokująco odważne suknie. Każda z tych
kobiet tylko czekała na flirt, a nawet więcej. Młody angielski szlachcic z grubym portfelem i
swobodnym obejściem mógł bez trudu odnaleźć się pośród dworskiej socjety.
Brigham przez pewien czas znajdował przyjemność w beztroskim, pełnym przepychu
życiu francuskiego dworu, szybko jednak poczuł tęsknotę za aktywnością i celem, do którego
mógłby dążyć. Langstonowie z dawien dawna znani byli ze swego zamiłowania do
politycznej intrygi ze wszystkimi jej konsekwencjami, włączając w to świst kul nad głową.
Od trzech pokoleń dyskretnie popierali Stuartów, którym poprzysięgli wierność jako
prawowitym władcom Anglii. Dlatego gdy do Francji przybył książę Karol Edward,
charyzmatyczny człowiek o niespożytej sile i energii, Brigham bez wahania zaoferował mu
swoją pomoc i poparcie.
Zrobił to, choć wiedział, że wielu ludzi z jego kręgu uważałoby ten krok za zdradę.
Zwłaszcza pośród wigów, wiernych niemieckiemu uzurpatorowi, znaleźliby się tacy, którzy z
przyjemnością ujrzeliby Langstona dyndającego na szubienicy. On sam niewiele sobie z tego
robił, wierny rodzinnej tradycji lojalności wobec Stuartów. Pamiętał zwłaszcza opowieści
babki o tragicznym powstaniu z 1715 roku i o wszystkim represjach, które po nim nastąpiły.
Zamyślony spojrzał przez zalaną deszczem szybę powozu. Z każdą milą oddalającą
ich od Londynu krajobraz stawał się coraz dzikszy i bardziej posępny. Kolejny raz pomyślał,
że przez cały czas swych rządów hanowerczycy nie zrobili nic, by zjednać sobie Szkotów.
Anglii nieodmiennie więc zagrażała wojna, nadciągająca albo z północy, albo zza kanału La
Manche. Jeśli to państwo miało stać się potęgą, potrzebny byt mu silny, a przede wszystkim
prawowity władca.
Brigham widział go w osobie księcia Karola. Postanowił go poprzeć nie tylko z
powodu jasnych oczu o uczciwym spojrzeniu. Zdecydowała tu pewność, że Karol ma w sobie
dość energii i ambicji, połączonej z młodzieńczą pewnością siebie, by sięgnąć po to, co
według niego prawnie mu się należało.
Stanęli na noc w małej oberży, położonej tam, gdzie nizina ustępowała już miejsca
górom. Magicznej mocy nazwiska oraz złotu Brighama zawdzięczali osobny pokój ze świeżą
pościelą. Najedzeni, rozgrzani ogniem buchającym z paleniska, siedzieli nad kuflami piwa i
zabawiali się grą w kości. Przez kilka godzin znowu byli dwójką młodych przyjaciół wspólnie
przeżywających kolejną przygodę.
- Niech diabli porwą twoje kości Brig! Masz dziś szczęście, łajdaku.
- Na to wygląda - Brigham z właściwym sobie spokojem sięgnął po kości i rozrzucone
na stole monety. - Masz ochotę na jeszcze jedną partyjkę? - Jego rozbawione spojrzenie
spotkało oczy Colla.
- Rzucaj! - Coll cisnął na stół garść pieniędzy - Szczęście musi cię w końcu opuścić.
Jednak już po pierwszej rundzie musiał przyznać, że tej nocy nikt nie byłby w stanie
wygrać z Brighamem.
- Nie można cię pokonać. Całkiem jak wtedy, gdy pewnej nocy grałeś w Paryżu z
jakimś księciem o względy pewnej słodkiej mademoiselle.
- Nie musiałem grać w kości, żeby je zdobyć - Brigham z uśmiechem nalał sobie piwa.
- A niech cię! - gromki śmiech Colla wypełnił niewielką salę. - Pamiętaj, że fortuna
kołem się toczy. Z drugiej strony wolałbym, żeby w najbliższych miesiącach była dla ciebie
wyjątkowo łaskawa.
- Powinieneś raczej modlić się, żeby szczęście nie opuściło Karola - odparł Brigham,
upewniwszy się przedtem, czy nikt niepowołany nie usłyszy tych stów.
- Prawda! Takiego człowieka nam trzeba. Jego ojcu zawsze brakowało ambicji, ale on
to co innego. A więc pijmy zdrowie Pięknego Księcia - zarządził Coll, wznosząc swój kufel.
- Zdrowie! Tym razem jednak jego uroda i gładka mowa nie wystarczą.
- Czyżbyś wątpił w MacGregorów? - Coll uniósł rude brwi w złowrogim grymasie.
- Na razie jesteś jedynym MacGregorem, jakiego znam - stwierdził Brigham, a chcąc
uniknąć długiej przemowy na temat licznych cnót członków klanu, szybko zapytał:
- Co słychać u twojej rodziny? Pewnie cieszysz się, że wreszcie ich zobaczysz.
- Nie powiem, że nie. Rok to kawał czasu. Oczywiście cieszyły mnie uroki Paryża i
Rzymu, ale jak ktoś się urodził w górach, to chciałby tam złożyć swoje kości - westchnął Coll
i tęgo pociągnął z kufla. Myślał przy tym o rozległych wrzosowiskach i granatowej toni
górskich jezior.
- Wiem, że u moich najbliższych wszystko w porządku - ciągnął. - Tak przynajmniej
pisała matka w ostatnim liście, ale uwierzę w to dopiero, gdy sam sprawdzę. Malkolm, mój
najmłodszy brat, skończy niedługo dziesięć lat i jak pisze matka, diablę z niego wcielone -
uśmiechnął się, nie kryjąc dumy.
- Wspominałeś kiedyś, że masz siostrę słodką jak anioł - przypomniał sobie Brigham.
- Tak. Amelia, moja mała siostrzyczka. Grzeczna, łagodna, a przy tym śliczna, że
palce lizać - w głosie Colla brzmiała bezgraniczna czułość.
- W takim razie nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.
- Wolnego, Amelia jeszcze chodzi do szkoły - Coll pogroził przyjacielowi pięścią. -
Pamiętaj, że jakby co, będziesz miał ze mną do czynienia.
- Masz jeszcze jedną siostrę, prawda? - lekko zamroczony piwem Brigham wolno
bujał się na stołku.
- Prawda. Serena. Jej imię ma niby znaczyć „łagodna", ale Bóg mi świadkiem, że źle
ją nazwano. To dzika kotka, jej pazurki zostawiły mi niejedną bliznę. Serena MacGregor ma
diabła za skórą i wyjątkowo szybkie pięści. Uwierz mi na słowo!
- Czy chociaż jest ładna?
- Jest na czym oko zawiesić - Coll pokiwał głową.
- Podobno chłopcy zaczęli się już do niej zalecać, ale ona tak ich goni, że uciekają,
gdzie pieprz rośnie.
- Może nie wiedzą, jak uderzać w konkury.
- Pamiętam, jak kiedyś czymś się jej naraziłem. Bez namysłu porwała ze ściany
obosieczny miecz naszego dziadka i pogoniła mnie aż do lasu - opowiadał Coll z dumą, ale i
tkliwością. - Gorąco współczuję mężczyźnie, który ją pokocha.
- Wygląda na to, że twoja siostra to prawdziwa amazonka - Brigham wyobraził sobie
barczystą, wysoką pannicę, piegowatą i rudą jak Coll. Hożą jak wiejska dziewucha i jak ona
powabną. - Przyznam, że wolę nieco subtelniejsze damy.
- Moja siostra to twardy orzech do zgryzienia, ale przynajmniej jest szczera, niczego
nie udaje - rozrzewnił się Coll, któremu piwo tęgo już szumiało w głowie, co bynajmniej nie
powstrzymało go przed sięgnięciem po kufel. - Opowiadałem ci już o tej nocy, kiedy dragoni
najechali Glenroe? - mętne od alkoholu oczy Colla nabrały złowrogiego, mrocznego wyrazu.
- Tak.
- Po tym, jak zhańbili moją matkę, Serena opiekowała się nią jak dzieckiem, choć
sama ledwo od ziemi odrosła i nie do końca pojmowała, co się stało. Pomogła jej położyć się
do łóżka, uspokajała ją i młodsze rodzeństwo, póki nie wróciliśmy. Na buzi miała ogromnego
siniaka, którego nabił jej ten angielski łajdak. Na pewno bolało ją bardzo, ale nie płakała.
Kiedy przyjechaliśmy, siedziała przy łóżku matki, a potem dokładnie opowiedziała nam o
wszystkim.
Brigham położył swoją dłoń na ręce przyjaciela.
- Być może za późno już na zemstę, ale nie na szukanie sprawiedliwości - powiedział.
- Dostanę i jedno, i drugie - warknął Coll i gniewnie cisnął kości na stół.
W dalszą drogę ruszyli o świcie. Nadmiar piwa sprawił, że Brighama okrutnie bolała
głowa, ale ostre, chłodne powietrze poranka pomogło mu szybko oprzytomnieć. Obaj z
Collem jechali konno, trzymając się w pewnej odległości od powozu, który wiózł ich bagaże.
Przemierzali urokliwą krainę, o której Brigham wiele słyszał jako dziecko. Otaczał ich
surowy, dziki krajobraz. Ponad głowami wyrastały poszarpane skały, dołem ciągnęły się
torfowiska. Wysokie szczyty przeszywały nisko wiszące kłęby ołowianych chmur. Gdzieś z
wysoka spływały kaskadami rwące strumienie, tworząc w dolinach lodowato zimne rzeki,
które były pełne ryb. Porośnięte trawą stoki upstrzone były głazami, wyglądającymi jak kości
do gry rozrzucone niedbałą ręką. Co jakiś czas w dali majaczył kamienny dwór lub chata
kryta strzechą, z której wiła się ku niebu siwa smuga dymu.
Konie stąpały ostrożnie po suchym śniegu. Hulający wiatr porywał go z ziemi i sypał
prosto w oczy jeźdźców tak, że chwilami niemal nic nie widzieli. Mimo to niestrudzenie
posuwali się w górę wyboistej drogi.
Piwo błyskawicznie parowało z głów, gdy owiało je wilgotne, lodowate powietrze,
zdolne przeniknąć nawet najcieplejsze okrycie. Tam gdzie droga na to pozwalała, puszczali
się galopem. Innym razem jechali stępa pośród zasp sięgających do pasa dorosłemu
mężczyźnie. Przezornie omijali nie tylko wzniesione przez Anglików forty, lecz także
gościnne szkockie dwory. Coll ostrzegł Brighama, że znani z serdeczności górale nie
omieszkaliby zapytać swych gości o cel podróży, podobnie jak zainteresowaliby się tym, skąd
przybywają i z kim są spowinowaceni. Przyjezdni byli bowiem rzadkością wysoko w górach,
w związku z czym traktowano ich zawsze jak cenne źródło informacji o dalekim świecie.
Ponieważ podróżni nie chcieli, żeby wieść o ich tajnej misji rozeszła się lotem błyskawicy
między osadami, omijali je szerokim łukiem, choć musieli przez to nadkładać drogi.
Na popas zatrzymywali się w małych zajazdach i tawernach, które zamiast podłóg
miały zwykłe klepisko, a zamiast komina dziurę wyciętą w poszyciu dachu. Przez ten nie-
wielki otwór wydostawało się tak niewiele dymu i sadzy, że niskie ściany były czarne niczym
przedsionki piekła. Pojedyncze, ciasne pokoiki nieczęsto widziały wiadro z wodą i szczotkę,
za to skrzętnie przechowywały najróżniejsze wonie pozostawione przez kolejnych
mieszkańców. Jednak przeważał wśród nich zapach niezbyt świeżej ryby, którą podawano na
obiad. Prawdopodobieństwo, że czwarty hrabia Ashburn zechce raz jeszcze zawitać do
podobnych przybytków równało się zeru. Na razie musiał jednak zadowolić się tym, co miał,
pocieszając się w duchu, że ogień na palenisku jest rozkosznie ciepły, a mięso z wieczerzy
prawie świeże.
Kiedy zatrzymali się w kolejnej taniutkiej oberży, Brigham rozwiesił nad ogniem swój
ciepły płaszcz, pod którym nosił ciemnobrązowe bryczesy do konnej jazdy i prosty surdut.
Ten mało wyszukany strój leżał na nim doskonale, bez choćby najmniejszej zmarszczki na
szerokich ramionach, a surdut, mimo że całkiem zwyczajny, miał przecież srebrne guziki.
Wysokie buty, choć ubłocone, na pierwszy rzut oka zdradzały, że uszyto je z doskonałej
skóry. Na szczupłym palcu prawej dłoni połyskiwał rodowy sygnet z herbem Langstonów
wyciętym w szmaragdzie. Wszystko to sprawiało, że pomimo skromnego stroju Brigham
budził ciekawość i przyciągał natrętne spojrzenia.
- Nieczęsto widuje się tu takich jak ty - skomentował Coll, słysząc za plecami
stłumione szepty. On sam, ubrany w kilt i beret ozdobiony symbolem klanu, nie wzbudzał
żadnego zainteresowania. Pochylony nad talerzem, mógł jeść w spokoju.
- Rzeczywiście, tacy jak ja muszą tu być rzadkością - zgodził się Brigham, leniwie
wybierając z talerza kolejne kęsy. Sprawiał wrażenie odprężonego, jednak oczy błyskające
spod półprzymkniętych powiek zdradzały napięcie.
- Mój krawiec na pewno ucieszyłby się, widząc, jaką sensację wzbudza owoc jego
pracy - dodał spokojnie.
- Daj spokój, przecież tu nie chodzi o stroje - obruszył się Coll. - Nawet w szmatach
żebraka wyglądałbyś jak hrabia - roześmiał się.
Jednym haustem wychylił pokaźny kufel piwa. Jednocześnie z tęsknotą pomyślał o
szklaneczce przedniej whisky, którą wypije z ojcem jeszcze tego wieczora. Gwałtownie
odstawił pusty kufel i rzucił na stół parę monet. Chciał jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.
- Konie już odpoczęły, więc możemy jechać dalej - powiedział, wstając od stołu. -
Wkraczamy na ziemie Cambella, niech piekło pochłonie cały jego przeklęty ród, i lepiej dla
nas, żebyśmy znikli stąd jak najszybciej - warknął i tylko dobre maniery powstrzymały go
przed pogardliwym splunięciem.
Tuż przed nimi chyłkiem wymknęli się z oberży trzej mężczyźni i zanim ktokolwiek
zdążył się im przyjrzeć, znikli, jakby rozpłynęli się w chłodnym górskim powietrzu.
Im bliżej rodzinnych stron, tym trudniej było Collowi opanować niecierpliwość. Kiedy
znalazł się pośród znajomego krajobrazu, nie mógł powstrzymać pragnienia, by jak
najszybciej znaleźć się w rodzinnym domu. Gnał więc na złamanie karku. Prawie fizycznie
odczuwał bliskość rodziny, choć wciąż dzieliło go od Glenroe kilka godzin jazdy. Zdawało
mu się nawet, że czuje znajomy zapach tamtejszego lasu. Myślał o tym, że tego wieczora we
dworze MacGregorów odbędzie się prawdziwa uczta ze wspaniałym jedzeniem i licznymi
toastami, zupełnie niepodobna do miejskich spotkań w eleganckich salonach. Jak na razie
Londyn z jego wiecznym tłokiem i dobrymi manierami zostawał coraz dalej w tyle.
Im wyżej, tym mniej było drzew. Jedynie skarłowaciałe jałowce radziły sobie jakoś w
surowym klimacie, czepiając się korzeniami kamienistego podłoża. Wysoko w górach nawet
mało wymagające krzewy musiały walczyć o przetrwanie.
Uparcie przedzierali się naprzód, przeprawiali się przez rwące, spienione potoki.
Wszechobecna woda spadała z wysoka, napełniając powietrze głuchym dudnieniem.
Wypogodziło się i na tle głębokiego błękitu unosiły się chmury wodnego pyłu. W czystych
przestworzach nad ich głowami majestatycznie szybował królewski orzeł.
- Brig...
Jedno słowo wystarczyło, by Brigham osadził w miejscu wierzchowca i błyskawicznie
sięgnął po szpadę. Koń, którego dosiadał Coll, zarżał przestraszony i cofnął się gwałtownie.
- Uważaj na boki! - krzyknął Coll.
Obrócił spienionego rumaka, stając twarzą w twarz z jeźdźcami, którzy
niespodziewanie wyjechali zza skał. Nie wyglądali imponująco na wychudzonych, marnych
chabetach, przyodziani w brudne i obszarpane tartany. Jedynie ogromne rapiery,
wypolerowane tak, że odbijało się w nich popołudniowe słońce, kazały mieć się przed nimi na
baczności. Nim starły się ostrza, Brigham zdążył jeszcze zauważyć, że mężczyzna, który
dowodził bandą, był tym, którego widzieli w oberży.
Coll uwijał się jak w ukropie. Kręcąc rapierem jak maczugą, odpierał atak dwóch
przeciwników. Odgłosy walki odbijały się echem od nagich skał, napełniły powietrze brzę-
kiem broni i stukotem końskich kopyt.
Napastnicy najwyraźniej nie docenili siły Brighama. Patrząc na jego szczupłe dłonie i
smukłą sylwetkę tancerza musieli wziąć go za łatwy cel. Teraz jednak, kiedy spostrzegli, jak
walczy zaciekle ze szpadą w jednej, a sztyletem w drugiej ręce, stracili rezon. Choć rękojeść
jego broni lśniła od drogich kamieni, nagie ostrze niosło przeciwnikowi pewną śmierć.
Langston słyszał za plecami krzyk i przekleństwa Colla. Sam jednak walczył w
milczeniu. Tylko broń zgrzytała, kiedy parował ciosy, trzaskała głośno, gdy ruszał do ataku
nacierając na jednego napastnika i uchylając się przed drugim. Jego oczy, zwykle jasnoszare i
spokojne, pociemniały i zwęziły się niczym ślepia wilka, który zwietrzył krew. Jednym
szybkim mchem sparował cios i nie czekając, aż przeciwnik odzyska równowagę, wychylił
się w siodle i zatopił ostrze szpady w jego boku.
Szkot wydał donośny okrzyk i upadł na ziemię. Śnieg zaczął szybko nasiąkać krwią.
Koń zabitego, przerażony, pognał przed siebie, klucząc pomiędzy głazami. Drugi napastnik,
widząc, co spotkało towarzysza, zaślepiony żądzą zemsty rzucił się do ataku. Wściekłość i
strach o własną skórę dodały mu sił, więc choć jego ciosom brakowało precyzji, i tak okazały
się dość groźne. Jeden o mały włos nie rozpłatał Brighamowi ramienia.
Poczuł ostre ukłucie stali, a zaraz po nim wilgotne ciepło krwi sączącej się z rany. Nie
zważając na to, ruszył do ataku. Nacierał z obu stron, precyzyjnie odmierzając kolejne
pchnięcia i spychając napastnika w kierunku skał. Przez cały czas patrzył mu prosto w oczy.
Nawet wtedy, gdy zwarli się w walce. Chwilę po tym Brigham z mistrzowską celnością wbił
swą szpadę w serce przeciwnika.
Jeszcze zanim tamten osunął się na ziemię, pognał na odsiecz Collowi. Jego przyjaciel
pokonał już jednego z napastników i teraz toczył zaciekły pojedynek z drugim. Radził sobie
doskonale, więc Brigham zatrzymał konia, by nabrać oddechu. W tej samej chwili
wierzchowiec Colla potknął się na śliskim kamieniu i niebezpiecznie przysiadł na zadzie.
Brigham dostrzegł oślepiający błysk wzniesionego miecza. Spiął konia ostrogami i popędził
na ratunek.
Ostatni z napastników już miał zadać śmiertelny cios, gdy usłyszał za plecami tętent
kopyt. Obejrzał się za siebie, a widząc nacierającego Brighama oraz trzech swoich towa-
rzyszy rozciągniętych na śniegu, zostawił Colla i rzucił się do ucieczki.
- Coll! Jesteś ranny?
- Ach, na Boga! Przeklęci Campbellowie - Coll starał się utrzymać w siodle, choć
widać było, że przychodzi mu to z trudem. Zraniony bok piekł go żywym ogniem, lała się z
niego krew.
- Pokaż! - Brigham błyskawicznie schował szpadę.
- Szkoda czasu. Ten szakal może zaraz wrócić z pomocnikami - mruknął Coll,
szarpiąc się z chusteczką, którą usiłował przyłożyć do rany. - Jeszcze nie przyszła moja pora.
Jeśli się pospieszymy, będziemy w domu o zmierzchu - spojrzał na swoją dłoń w poplamionej
krwią rękawicy. Ręce przestały mu już drżeć i tylko oczy wciąż jeszcze były nienaturalnie
rozszerzone. - Ruszajmy! - zawołał i pogalopował naprzód.
Gnali przed siebie co koń wyskoczy, nie robili żadnych postojów. Brigham
obserwował drogę, obawiając się następnego ataku, a jednocześnie zerkał na przyjaciela. Coll
zbladł, ale nie zwalniał tempa. Dopiero po długich namowach udało się Brighamowi skłonić
go, żeby zatrzymali się i porządnie opatrzyli ranę.
To, co zobaczył, kiedy delikatnie odsunął przesiąkniętą krwią chusteczkę, bardzo go
zaniepokoiło. Rana była głęboka i wciąż mocno krwawiła, więc na pewno Coll stracił już
dużo krwi. Nie pozostawało im nic innego, jak czym prędzej dotrzeć do Glenroe. Coll
niecierpliwił się coraz bardziej, chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, a Brigham i
tak nie wiedziałby, gdzie w tej dzikiej okolicy szukać pomocy. Podsunął przyjacielowi małą
flaszkę i poprosił, żeby się napił. Kiedy jego twarz nabrała nieco koloru, pomógł mu dosiąść
konia i nieco wolniej ruszyli w dalszą drogę.
Zmierzch zastał ich, gdy zjeżdżali ze wzgórz do lasu. Otoczył ich ożywczy zapach
sosen i śniegu, pomieszany z wonią dymu z kominów najbliższej wioski. Zając czmychnął
spod kopyt i schronił się w gęstwinie niskich krzaków. W gałęziach krzewu pokrytego
czerwonymi jagodami odezwał się przestraszony ptak.
Brigham spojrzał kątem oka na Colla i natychmiast spostrzegł, że przyjaciel traci siły.
Nakłonił go więc, by jeszcze raz pociągnął z flaszki.
- Jako dzieciak przeszedłem ten las wszerz i wzdłuż. Znam tu każde drzewo. - Coll
oddychał szybko, jego głos był chrapliwy. Całe szczęście dzięki brandy, którą poił go
Brigham, nie czuł tak bardzo bólu. Pomyślał sobie, że prędzej go piekło pochłonie, niż umrze
w tym lesie, jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka.
- Tutaj polowałem, tu skradłem pierwszego całusa - ciągnął. - Bóg mi świadkiem, że
nie wiem, po co stąd wyjeżdżałem.
- Po to, żeby powrócić jako bohater - odezwał się Brigham.
Coll roześmiał się głucho, ale zaraz chwycił go kaszel.
- MacGregorowie żyją w tych górach, odkąd sam pan Bóg ich tutaj umieścił. Są tu od
zawsze i na zawsze pozostaną - w jego oczach zapłonęła iskierka dumy. - Możesz sobie być
hrabią Ashburn, ale w tych stronach to ja jestem królem.
- Jasne. I właśnie znaczysz swą królewską krwią wszystkie ścieżki w tym lesie.
Ruszajmy w drogę, przyjacielu, zanim zwietrzą nas wilki.
Kiedy dojechali do Glenroe, zewsząd zaczęły dobiegać powitalne okrzyki. Otwierały
się drzwi, a mieszkańcy wychodzili przed swe domy, niektóre zbudowane z kamienia i
drewna, inne ulepione z ziemi i porosłe trawą. Wszyscy radośnie pozdrawiali i witali Colla, a
on odpowiadał im, unosząc ramię pomimo bólu, który przeszywał mu bok. Wolno przejechali
ostatnie wzniesienie, za którym ich oczom ukazał się dwór MacGregorów.
Z kominów unosił się dym. Wewnątrz zapalono już lampy, ich blask rozjaśniał szyby
z matowego szkła. W ostatnich promieniach purpurowego słońca lśnił szary kamień, z
którego zbudowano gniazdo MacGregorów. Dwór był wysoki na cztery piętra, obszerny i
ozdobiony wieżyczkami, które prócz tego, że dodawały urody, doskonale nadawały się do
obrony przed atakiem z zewnątrz. Siedziba rodu służyła jednocześnie za przytulne gniazdo i
warowną twierdzę. Obok domostwa zbudowano dużą stodołę, czworaki oraz zagrodę dla
owiec. Ich pobekiwanie mieszało się z głośnym ujadaniem psów.
Coraz więcej ludzi wybiegało z domów, by witać przybywających. W pewnej chwili
na drodze pojawiła się młoda kobieta. Ponieważ krzyknęła, Brigham odwrócił się i w mil-
czeniu obserwował, jak biegnie w ich kierunku. Ramiona przykryła kraciastym materiałem,
jaki zwykle nosili mężczyźni. W jednej ręce trzymała pusty koszyk, a drugą unosiła brzeg
spódnicy, żeby nie przeszkadzała jej w biegu. Co chwila błyskała bielą halek, które
przyklejały się do smukłych, długich nóg. Biegła coraz szybciej, śmiejąc się przy tym
radośnie. Pęd powietrza zerwał jej z głowy szal, spod którego ukazała się burza włosów tak
płomiennie czerwonych, jak tarcza zachodzącego słońca. Alabastrowa skóra dziewczyny
zaróżowiła się lekko pod wpływem ruchu i wieczornego chłodu. Cała sylwetka, choć dość
wysoka, sprawiała wrażenie delikatnej. Za to roześmiane usta były pełne i krągłe.
Brigham przyglądał się dziewczynie z coraz większym zachwytem. Momentami
zdawało mu się, że biegnie ku niemu nie kto inny, jak jego pastereczka, pierwsza wielka dzie-
cięca miłość.
- Coll! - zawołała niskim głosem ze szkockim zaśpiewem. Zdyszana, złapała konia za
uzdę, nie bacząc na to, że przerażony zaczął wierzgać i tańczyć na zadnich nogach. Jedno
spojrzenie na jej ożywioną twarz wystarczyło, żeby Brighamowi zaschło w gardle z wrażenia.
- Przez cały dzień nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Mogłam się domyślić, że
przyjedziesz. Dlaczego nas nie uprzedziłeś? Oduczyłeś się pisać czy byłeś zbyt leniwy? -
wołała ze śmiechem.
- To tak się wita starszego brata? Ładne rzeczy! - Coll chciał pochylić się w siodle,
żeby ją ucałować, ale nie zrobił tego. Czuł się tak bardzo słaby, że twarz siostry zamazywała
mu się w oczach. - Postaraj się przynajmniej pokazać odrobinę dobrych manier i nie zrób mi
wstydu przed przyjacielem. To Brigham Langston, hrabia Ashburn, a to moja siostra Serena -
z wysiłkiem dokonał prezentacji.
Jest na czym oko zawiesić. Brigham przypomniał sobie słowa, którymi Coll opisał
urodę siostry. Tym razem jego przyjaciel nie przesadził. Wręcz przeciwnie.
- Panno MacGregor... - schylił się w grzecznym ukłonie, jednak ona nawet na niego
nie spojrzała. Dopiero teraz dostrzegła śmiertelną bladość brata i przez chwilę przyglądała mu
się niespokojnie.
- Coll, co ci jest? Jesteś ranny! - zawołała, wyciągając ku niemu ramiona, w samą
porę, by go podtrzymać, nim bezwładnie zsunął się z siodła i upadł u jej stóp.
- Boże, co to jest? - krzyknęła przerażona tym, co zobaczyła pod zakrwawionym
ubraniem.
- Rana znowu się otworzyła. - Brigham ukląkł obok niej na zamarzniętej ścieżce i
rzucił szybkie spojrzenie na prowizorycznie opatrzony bok Colla.
Serena szarpnęła się gwałtownie. Spojrzała mu prosto w twarz, a jej zielone oczy
ciskały gniewne błyskawice.
- Precz od mojego brata, ty angielska świnio! - krzyknęła w ataku furii. Delikatnie
uniosła głowę Colla i przytuliła ją do piersi. - Jak to możliwe, że mój brat leży tu prawie
martwy, a na twojej wypieszczonej szpadzie nie widać choćby jednego zadrapania? Zdaje się,
że niezbyt rychło po nią sięgasz! - parsknęła pogardliwie.
Brigham zacisnął usta i pomyślał sobie, że chociaż Coll nie w pełni oddał w słowach
urodę siostry, to wyjątkowo trafnie opisał jej ognisty temperament.
- Może porozmawiamy o tym, kiedy Coll będzie już bezpieczny. Wtedy wszystko pani
wytłumaczę - powiedział bardzo spokojnie.
- Zabierz sobie swoje tłumaczenia do Londynu, gdzie jest twoje miejsce. Tu nic po
tobie! - rzuciła wściekle.
Starał się ignorować jej obraźliwy ton. Pochylił się nad nieprzytomnym przyjacielem i
chciał podźwignąć go z ziemi, ale Serena gwałtownie odepchnęła jego ramiona.
- Zostaw go w spokoju, przeklęty Angolu! Nie waż się dotykać tego, co moje!!
Bez słowa zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, aż na jej policzkach zakwitły
ciemne rumieńce.
- Proszę mi wierzyć, madame, że nie zamierzam sięgać po pani własność - rzucił z
oschłą grzecznością. - A teraz proszę przytrzymać konie, panno MacGregor. Wniosę pani
brata do domu.
Chciała zaprotestować i już nawet zastąpiła mu drogę, ale jedno spojrzenie na białą jak
papier twarz Colla wystarczyło, by w milczeniu zagryzła wargi. Odsunęła się na bok i przez
chwilę patrzyła, jak Brigham w rozwianej pelerynie i z Collem w ramionach idzie wolno w
stronę dworu. Wciąż jeszcze zbyt dobrze pamiętała ostatni raz, kiedy stopa Anglika
przekroczyła próg jej domu. Zadrżała na samo wspomnienie tych strasznych chwil, ale
szybko się opanowała. Chwyciła konie za uzdy i pospiesznie podążyła za Brighamem,
złorzecząc mu i klnąc półgłosem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie było czasu na oficjalne prezentacje. Kiedy Brighan załomotał do drzwi, otworzyła
mu nierozgarnięta ciemnowłosa służąca. Widząc obcego mężczyznę obejmującego nie-
przytomnego Colla, przeraziła się tak bardzo, że zatrzepotała rękami i z krzykiem pobiegła po
lady MacGregor. Zaniepokojona Fiona wybiegła z kuchni. W pośpiechu poprawiała włosy i
ocierała policzki zaróżowione od ognia. Widok syna zwisającego bezwładnie w ramionach
nieznanego jej człowieka podziałał na nią paraliżująco. Zatrzymała się w pół kroku i przez
chwilę patrzyła bez słowa.
- Coll! - zawołała - Czy on...
- Nie, droga pani, ale jest ciężko ranny.
Szybko podeszła do nieznajomego i szczupłą dłonią przesunęła po twarzy syna.
- Gdyby zechciał pan wnieść go na górę - poprosiła. Sama poszła przodem, wołając po
drodze na służbę, żeby przygotowała gorącą wodę i bandaże. Na piętrze zatrzymała się przed
jednym z pokoi i energicznie otworzyła drzwi.
- Proszę go tutaj położyć - powiedziała, wskazując łóżko. - Amelio, chodź tu
natychmiast. Coll jest ciężko ranny.
Do pokoju wbiegła drobna, niewysoka dziewczyna, niższa i szczuplejsza niż matka i
siostra, ale najwyraźniej nie mniej energiczna.
- Zapal tu wszystkie lampy - wołała do służącej. - Przynieś też z dołu świece, potrzeba
mi dużo światła - komenderowała, pochylając się jednocześnie nad bratem. Szybko dotknęła
jego czoła. - Ma gorączkę - stwierdziła spokojnie, a potem wprawnie zaczęła zdejmować z
niego ubranie, prosząc przy tym Brighama o pomoc. Natychmiast spełnił jej prośbę i przez
moment zmagali się wspólnie z ciężarem bezwładnego ciała.
Amelia cały czas wydawała służącej polecenia, nakazując, żeby natychmiast
przyniosła leki, dzbanek z wodą i świeże ręczniki. Patrząc na jej opanowane, precyzyjne ru-
chy i słuchając rzeczowego tonu jej głosu Brigham nie mógł się nadziwić, skąd w tak młodej
osobie tyle dojrzałej rozwagi i zaradności. Trochę się obawiał, że na widok krwawiącej rany
dziewczyna straci pewność siebie i nie daj Boże zemdleje, ale nic takiego nie nastąpiło.
Najwyraźniej głęboko rozcięta skóra nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, bo najspokojniej w
świecie zabrała się do przemywania i czyszczenia zranionego miejsca. Mimo że starała się
robić to bardzo delikatnie, nieprzytomny Coll jęknął z bólu.
- Proszę to tutaj potrzymać - Amelia ruchem głowy przywołała Brighama i wskazała
na świeży opatrunek, który przycisnęła do rany.
Sięgnęła po małą flaszeczkę z wywarem z maku. Wlała kilka kropel do drewnianego
naczynia i przy pomocy Fiony podtrzymującej głowę Colla, wsączyła mu płyn do ust. Od-
czekała, aż środek przeciwbólowy zacznie działać, a potem przystąpiła do zszywania rany.
Cały czas przemawiała do brata spokojnym, łagodnym głosem.
- Stracił dużo krwi - powiedziała do matki, nie przerywając szycia. - Trzeba będzie
bardzo uważać na gorączkę.
- Nie bój się - uspokajała ją Fiona. Przemywała spocone czoło syna zimnym
kompresem. - Jest młody i silny. Na pewno z tego wyjdzie. Nie stracimy go - wstała i od-
ruchowo poprawiła rozwiane włosy. - Jestem panu ogromnie wdzięczna za to, że go pan tu
przywiózł - zwróciła się do Brighama. - Proszę mi powiedzieć, co wam się przydarzyło.
- Kilka mil stąd na południe zaatakowała nas grupa mężczyzn. Coll mówił, że to
niejacy Campbellowie.
- Ach tak - jej usta zacisnęły się gniewnie, ale głos pozostał spokojny. - Proszę
wybaczyć, że nawet nie wskazałam panu krzesła, na którym mógłby pan spocząć, ani nie
poczęstowałam gorącym napojem. Nazywam się Fiona MacGregor. Jestem matką Colla.
- A ja jego przyjacielem. Brigham Langston, do usług.
- Hrabia Ashburn - Fiona uśmiechnęła się leciutko, gładząc czule bezwładną dłoń
syna. - Coll dużo pisał o panu. Niech pan pozwoli, żeby Molly wzięła pański płaszcz i podała
jakiś posiłek.
- To Anglik, matko! - Serena niespodziewanie stanęła w progu pokoju. Zdjęła z siebie
kraciastą chustę i została w prostej domowej sukience z ciemnoniebieskiej wełny.
- Wiem o tym, Sereno - uśmiechnęła się do Brighama. - Proszę oddać dziewczynie
swój płaszcz, lordzie Ashburn. Ma pan za sobą długą i męczącą podróż. Jestem pewna, że
marzy pan o ciepłej kolacji i odpoczynku.
Brigham posłusznie zrzucił swoje wierzchnie okrycie i wtedy Fiona dostrzegła wielką
plamę krwi na rękawie jego białej koszuli.
- Pan także jest ranny!
- To nic poważnego.
- Ledwie draśnięcie - skomentowała Serena, obrzuciwszy ramię Brighama
pogardliwym spojrzeniem. Miała zamiar minąć go, jakby był powietrzem i podejść do łóżka
Colla, ale surowy wzrok matki osadził ją w miejscu.
- Zabierz naszego gościa na dół i opatrz jego ranę - nakazała Fiona głosem nie
znoszącym sprzeciwu. - A potem dopilnuj, żeby podano mu wieczerzę.
- Proszę nie robić sobie kłopotu, lady MacGregor. Naprawdę nie trzeba.
- Wybaczy pan, ale trzeba. Przepraszam, że nie zajmuję się panem osobiście. Sereno!
- Dobrze, mamo. Ale robię to tylko i wyłącznie dla ciebie - wykonała przed
Brighamem lekki dyg. Gestowi, który powinien być oznaką uszanowania, towarzyszyła po-
gardliwa mina. - Proszę za mną, lordzie Ashburn - dodała urzędowym tonem i nie czekając na
Brighama, wyszła z pokoju.
Podążył za nią, oglądając po drodze wnętrze domu. Miał okazję przyjrzeć się
wszystkiemu dokładnie, bo dość długo kluczyli, nim minęli górny hol, a potem zeszli tylnymi
schodami używanymi przez służbę. Nie zwrócił uwagi na ten zamierzony nietakt. Z uporem
wbijał wzrok w dumnie wyprostowane plecy Sereny, gdy kroczyła przed nim z uniesioną
głową.
W jasnej kuchni otoczył ich zapach przypraw, świeżo upieczonego ciasta i mięsa,
gotującego się w kociołku nad paleniskiem. Nie patrząc nawet w jego stronę, Serena wskazała
Brighamowi niski, niezbyt wygodny stołek:
- Proszę siadać, milordzie.
Kiedy usiadł, przystąpiła do opatrywania jego rany. Bez uprzedzenia mocno szarpnęła
zakrwawiony rękaw koszuli i oddarła go w miejscu przecięcia. Brigham, zdumiony tą
gwałtownością, przyjrzał jej się badawczo.
- Mam nadzieję, że nie zemdleje pani na widok krwi, panno MacGregor.
- To raczej pan zemdleje na widok swojej zniszczonej koszuli, lordzie Ashburn -
odparowała i cisnęła w kąt oddarty rękaw.
Nalała do dzbanka gorącą wodę i sięgnęła po czysty ręcznik. Kiedy pochyliła się nad
ramieniem Brighama dostrzegła, że obrażenia, których doznał, nie były wcale lekkim
zadrapaniem. Patrząc na głębokie cięcie, po raz pierwszy poczuła się zawstydzona swoim
wrogim zachowaniem. Lord Ashburn wprawdzie należał do znienawidzonej przez nią
angielskiej nacji, ale najwyraźniej nadstawiał głowę, idąc z pomocą Collowi. A potem niósł
go na własnych rękach, nie bacząc na to, że pod wpływem wysiłku otworzyła się jego własna
rana.
Kiedy zaczęła zmywać z niej świeżą krew, zobaczyła, że skóra na muskularnym
ramieniu jest przecięta na długości co najmniej kilkunastu centymetrów. Dotknęła delikatnie
twardej wypukłości mięśnia, czując pod palcami pulsujące ciepło. Owionął ją zapach tego
obcego mężczyzny, którego jej brat nazywał swoim przyjacielem. Ten zapach był mieszaniną
woni potu, koni i krwi. Zaskoczyło ją to, bo do tej pory sądziła, że wszyscy Anglicy pachną
perfumami i pudrem. Mimowolnie wciągnęła w nozdrza woń rozgrzanego ciała i nagle
poczuła, że ogarnia ją dziwny niepokój. To nowe doznanie sprawiło, że zaczęła obchodzić się
z raną dużo łagodniej.
On tymczasem zerkał na nią ukradkiem. Pomyślał, że ma twarz anioła. I naturę
wiedźmy. Kiedy się nad nim pochyliła, poczuł ulotny aromat lawendy. Dyskretnie przyglądał
się pełnym wargom Sereny, nie mogąc pozbyć się myśli, że stworzono je do namiętnych
pocałunków. Nie mniej piękne były zielone oczy, choć rzucały mu wyzywające, wrogie
spojrzenie, zdolne przeszyć człowieka na wylot. Ciekawe, co czułby, gdyby zaplątał palce w
jej włosy, pomyślał i z trudem opanował nagłą ochotę, by chwycić jeden z płomiennych
loków. Nie zdecydował się, by to sprawdzić. Doszedł do wniosku, że jedna rana w zupełności
mu wystarczy.
Serena krzątała się wokół niego w milczeniu, skoncentrowana na tym, co robi.
Pewnymi, precyzyjnymi ruchami oczyściła ranę i posmarowała ją ziołową maścią przy-
rządzoną przez Amelię. Mikstura miała bardzo przyjemny Zapach, który sprawił, że
pomyślała o lesie i kwitnących łąkach. Dzięki temu przeoczyła fakt, że angielska krew plami
jej palce. Sięgnęła po bandaż i obróciła się w stronę Brighama.
Podniósł się ze stołka. Niespodziewanie stanęli twarzą w twarz, tak blisko siebie, jak
to tylko możliwe. Poczuła na ustach muśnięcie jego oddechu i serce zabiło jej mocniej.
Spłoszona własną reakcją instynktownie spojrzała mu w oczy, chcąc sprawdzić, czy zauważył
jej zmieszanie. Wydało jej się, że były dużo ciemniejsze niż wtedy, kiedy na drodze chłodno
nakazał jej odprowadzić konie.
Nie mogła nie zauważyć, że miał wyjątkowo pięknie zarysowane usta, które składały
się teraz do lekkiego uśmiechu. Złagodził on nieco ostre arystokratyczne rysy twarzy i nadał
jej bardziej przystępny wyraz. Przez chwilę czuła na włosach dotyk jego palców. Musiało to
być tylko złudzenie, wystarczyło jednak, żeby przez sekundę lub dwie zapanowała w jej
głowie kompletna pustka. Bezradnie wpatrywała się w Brighama.
- Przeżyję? - szepnął wprost do jej ucha.
To podziałało jak kubeł zimnej wody. Znienawidzony angielski akcent sprawił, że w
oka mgnieniu opadł czar, który rzuciły na nią szare oczy. Spojrzała w nie z wyzywającym
uśmiechem. Jednocześnie zacisnęła bandaż tak mocno, że pod wpływem ostrego bólu
Brigham drgnął.
- Pan wybaczy - zatrzepotała niewinnie rzęsami. - Sprawiłam panu ból?
- Niech pani nie zwraca na to uwagi - zatrzymał na jej twarzy łagodne spojrzenie, choć
miał ochotę ją udusić.
- Jak pan sobie życzy - burknęła, biorąc do ręki miskę.
- To ciekawe, że Anglicy mają wodę zamiast krwi, prawda?
- rzuciła zaczepnie, podsuwając mu pod nos naczynie z zaróżowioną od krwi wodą.
- Nie zauważyłem tego. Ale szkocka krew, którą dzisiaj przelałem, wydała mi się
jakoś mało czerwona.
- Jeśli była to krew któregoś z Campbellów, to mała strata. Uwolnił pan świat od
jeszcze jednego łotra. Ale proszę nie spodziewać się mojej wdzięczności ani za to, ani za nic
innego.
- Zraniłaś mnie do żywego, moja pani, bowiem twa wdzięczność jest tym, dla czego
warto żyć.
Ironia w jego głosie sprawiła, że zawrzał w niej gniew. Bez namysłu chwyciła z półki
prostą drewnianą miskę, choć wiedziała, że dla takiego gościa jej matka wyciągnęłaby swą
najlepszą porcelanę. Z wiszącego nad ogniem kociołka zaczerpnęła zawiesistej potrawy, a
następnie niemal cisnęła naczynie na stół. Z niechętną miną przyniosła też piwo i talerz z
owsianymi plackami, żałując, że nie są czerstwe jak kamień.
- Pańska kolacja, milordzie. Niech się pan przypadkiem nie zadławi - uśmiechnęła się
złośliwie, patrząc mu prosto w oczy. Ponieważ stał kilka kroków od niej, miała okazję
uważniej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz dostrzegła, że wzrostem dorównuje Collowi, ale
jego sylwetka odznacza się większą finezją.
- Pani brat ostrzegał mnie, że łatwo wpada pani w złość.
- Tym lepiej. Może dzięki temu nie będzie pan wchodził mi w drogę - w hardym
spojrzeniu spod brązowych rzęs nie było ani cienia sympatii.
Nie mógł nie zareagować. Zbliżył się do niej powoli. Mierzył ją czujnym wzrokiem,
jak zawsze gotowy patrzeć w twarz swemu przeciwnikowi. Ona z kolei uniosła dumnie brodę,
zupełnie jakby chciała sprowokować go do ataku.
- Jeśli najdzie panią ochotą, żeby ganiać mnie po lesie z mieczem swego czcigodnego
przodka, radzę zastanowić się dwa razy.
- Bo co? Tak szybko uciekasz Sassenachu ? - parsknęła, obelżywie nazywając go tak,
jak Szkoci określali angielskich najeźdźców.
- Na tyle szybko, że raczej nie miałaby pani szczęścia mnie dogonić. A i wtedy
umiałbym sobie z panią poradzić.
Zbliżył się do niej i ujął jej dłoń. Uśmiech natychmiast zniknął z jej oczu, a palce
zacisnęły się w pięść. Nie zważając na to, podniósł jej rękę do ust.
- Stokrotne dzięki, panno MacGregor, za pani delikatne dłonie i wyjątkową
gościnność.
Szarpnęła się gwałtownie i wybiegła z kuchni, gorączkowo wycierając rękę o fałdy
spódnicy. Brigham patrzył za nią spokojnie, dopóki nie znikła mu z oczu.
Jan MacGregor wraz z najmłodszym synem wrócili do domu po zmroku. Rodzina
zjadła wspólny posiłek, po którym Brigham udał się do swego pokoju. Nie chciał przesz-
kadzać gospodarzom, a poza tym miał ochotę pobyć trochę sam i spokojnie wszystko
przemyśleć.
Uznał, że Coll bardzo trafnie opisał swoich najbliższych. Fiona była uroczą kobietą, a
jej piękna twarz nosiła znamiona wewnętrznej siły. Mała Amelia faktycznie miała naturę
anioła. Słodka i spokojna, obserwowała świat wielkimi, nieśmiałymi oczami. Za to jej
wprawne ręce nawet nie drgnęły, gdy zszywała głęboką ranę.
Natomiast Serena... Cóż, Coll najwyraźniej zapomniał nadmienić, że jego siostra
miała naturę wilczycy, zamkniętą w anielsko pięknym ciele. Brigham musiał przyznać, że to
odkrycie sprawiło mu niemałą przyjemność. Usprawiedliwił nawet jej wrogie zachowanie.
Cóż, miała powody, by nienawidzić Anglików. Rozumiał to, choć sam wolał oceniać ludzi za
to, kim byli, a nie skąd pochodzili. Podobnie jak doceniał kobiety za zalety ich charakteru, a
nie urodę.
Przypominał sobie bardzo dokładnie, co czuł, gdy kilka godzin wcześniej pierwszy raz
zobaczył Serenę. Biegła na spotkanie brata roześmiana, z wyrazem radości na zaróżowionej
twarzy i burzą rozwianych włosów, a on doznał takiego wrażenia, jakby poraził go piorun.
Całe szczęście nie należał do mężczyzn, którzy tracą głowę na widok pięknych oczu albo
zgrabnej łydki. Poza tym ani na moment nie zapomniał, w jakim celu przyjechał do Szkocji.
Przybył tu, żeby walczyć za sprawę, a nie uganiać się za spódniczkami. Zwłaszcza że jej
właścicielka nie żywiła wobec niego ani odrobiny przyjaznych uczuć.
I to tylko dla tego, że urodziłem się Anglikiem, rozmyślał, krążąc po obszernej
sypialni. Do tej pory ani razu nie zdarzyło się, żeby musiał się wstydzić swego pochodzenia.
Jego dziadek cieszył się ogromnym szacunkiem i wzbudzał nie mniejszy respekt, podobnie
ojciec, nim przedwcześnie zabrała go śmierć. Od chwili gdy zaczął cokolwiek pojmować,
uczono go, że przynależność do rodu Langstonów to nie tylko przywilej, ale i obowiązek.
Wierny tym naukom jedno i drugie traktował nad wyraz poważnie. Gdyby nie to, pewnie
zostałby w Paryżu i używał życia, dzieląc kaprysy i przyjemności eleganckiego towarzystwa,
a nie gnał na złamanie karku po górach Szkocji, ryzykując tak wiele dla księcia Karola. Do
diabła z kobietą, która traktuje mnie, jakbym był ostatnim śmieciem, pomyślał, wzruszywszy
ramionami.
Niespodziewane stukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Niechętnie odwrócił się
od okna, besztając pod nosem tego, kto niepokoi go o tej porze.
- Proszę wejść.
Drzwi otworzyły się wolniutko, jakby stojąca za nimi osoba nie była pewna, czy
powinna wchodzić. W końcu ukazała się w nich postać zawstydzonej służącej. Jedno spoj-
rzenie na przystojną postać Brighama jeszcze powiększyło jej zmieszanie. Spuściła skromnie
oczy i dygając nerwowo, stała przez chwilę bez słowa.
- Najmocniej proszę o wybaczenie, lordzie Ashburn - bąknęła w końcu tak cicho, że
ledwie ją dosłyszał.
Czekał cierpliwie, ale wreszcie sam musiał zapytać, co też takiego miałby jej
wybaczyć. Rzuciła mu spłoszone spojrzenie, a potem wbiła wzrok w podłogę. Po chwili
zebrała się na odwagę i ośmieliła odezwać.
- Mój pan chciałby pana widzieć, oczywiście, jeśli to możliwe. Czeka na pana na dole.
- Oczywiście. Powiedz panu MacGregorowi, że zaraz schodzę.
Nim zdążył dokończyć, dziewczyny już nie było. Zaczerwieniona pobiegła na dół do
pomieszczeń dla służby. Wprost nie mogła się doczekać, kiedy opowie matce, jak to Serena
MacGregor zadrwiła sobie z angielskiego lorda, który, co musiała koniecznie dodać, był
nieziemsko piękny.
Tymczasem Brigham zajął się swoją garderobą. Poprawił koronki u mankietów
koszuli, przygładził surdut. Przypomniał sobie, że w podręcznym bagażu miał tylko jedną
zmianę bielizny. Cała nadzieja w tym, że powóz z jego rzeczami odnajdzie jakoś drogę na
tym odludziu. Jeszcze raz sprawdził w lustrze, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym
opuścił pokój.
Niespiesznie schodził po schodach, smukły i niezwykle elegancki w czerni mieniącej
się srebrem. Bogate koronki pieniły się na jego gorsie, w blasku świec lśniły drogie kamienie
na szczupłych palcach. W Londynie czy Paryżu hołdował modzie i pudrował włosy. Podczas
podróży do Szkocji zaniechał tego, szczęśliwy, że może się wreszcie uwolnić od tej
kłopotliwej czynności. Gładko zaczesane, związane czarną wstążką zachowały swój naturalny
połysk, podobny do tego, jaki mają skrzydła kruka.
Jan MacGregor czekał na swego gościa w jadalni, sącząc porto i rozkoszując się
ciepłem ognia w kominku. Ciemnorude włosy opadały mu na szerokie ramiona, jasną twarz
okalał równie płomienny zarost. Ubrany był w kilt w barwach klanu, który wkładał zawsze
wtedy, gdy witał ważnych gości. Tradycyjny szkocki ubiór doskonale prezentował się na jego
potężnej, wysokiej sylwetce. Stroju dopełniał kraciasty tartan przerzucony przez kaftan z
cielęcej skóry i spięty na ramieniu wysadzaną kamieniami zapinką w kształcie głowy lwa.
- Lordzie Ashburn, witam pana w Glenroe, rodzinnym gnieździe MacGregorów -
odezwał się, gdy gość stanął w progu.
- Dziękuję - odpowiedział Brigham i zgiął się w ukłonie, po czym przyjął kieliszek
wina i usiadł na wygodnym krześle, które wskazał mu gospodarz. - Jak miewa się Coll?
- Oddycha spokojniej, ale moja córka Amelia uważa, że czeka go ciężka noc - odparł
Jan. Przez moment wpatrywał się w kieliszek, kruchy i maleńki w jego wielkich dłoniach. -
Coll pisał o panu jak o swym najbliższym przyjacielu. Nawet gdyby tego nie uczynił i tak
zdobył pan naszą dozgonną przyjaźń, przywożąc go dzisiaj do domu.
- Coll był i jest moim przyjacielem.
- W takim razie piję pańskie zdrowie, lordzie Ashburn - uniósł kieliszek, a potem
wychylił go do dna. - Podobno pana babka pochodziła z MacDonaldów.
- To prawda. Tych z wyspy Skye.
- W takim razie witam podwójnie - uśmiech rozjaśnił twarz, na której czas i ostry
górski klimat wyrzeźbiły głębokie bruzdy. Jan polał wino i ponownie uniósł swój kieliszek. -
Wypijmy za zdrowie prawowitego władcy - zaproponował, przyglądając się badawczo
Brighamowi.
- Za króla, który jest za morzem - w odpowiedzi Brigham podniósł swój kieliszek i
napił się, patrząc prosto w żywe, błękitne oczy MacGregora. - Za przyszłe powstanie - dodał.
- Tak, wypijmy i za to - podchwycił Jan i jednym haustem opróżnił kieliszek. - A teraz
proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że mój chłopak został ranny.
Brigham dokładnie opisał przebieg potyczki. Ze wszystkimi szczegółami opowiedział,
jak wyglądali i w co byli ubrani mężczyźni, którzy ich zaatakowali. Jan słuchał go w
napięciu, pochylając swą masywną sylwetkę w stronę rozmówcy, jakby obawiał się, iż
umknie mu jakiś istotny detal.
- Ach ci przeklęci, krwiożerczy Campbellowie! - zagrzmiał w końcu i walnął pięścią
w stół z taką siłą, że zadzwoniło szkło.
- Tak też mówił Coll - przytaknął Brigham. - Słyszałem trochę o wojnach szkockich
klanów. Coll wspominał mi o starym zatargu pomiędzy MacGregorami i Campbellami. Tym
razem jednak chodziło zapewne o zwykły rabunek. Choć równie dobrze mogło rozejść się po
okolicy, że jakobici zaczęli coś knuć.
- Możliwe - pokiwał głową Jan, bębniąc palcami w blat stołu. - To mówi pan, że było
dwóch na jednego? I tak nieźle jak na Campbellów. Pan również został ranny?
- To nic, głupstwo - słowom towarzyszyło niedbałe wzruszenie ramion, gest, którego
Brigham nauczył się we Francji. - Gdyby koń Colla nie potknął się tak niefortunnie, na pewno
nic by się nie stało. Pański syn jest doskonałym szermierzem.
- Coll mówi to samo o panu - w szerokim uśmiechu błysnęły równe białe zęby. Jan
bardzo podziwiał ludzi wprawnych w fechtunku. - Wspominał o jakiejś potyczce w drodze do
Calais.
- Taka mała dywersja - uśmiechnął się Brigham.
- W takim razie chętnie usłyszę coś więcej na ten temat, ale najpierw proszę mi
powiedzieć, co planuje nasz Piękny Książę.
Rozmawiali kilka godzin, w czasie których zdążyli opróżnić jedną butelkę porto i
napocząć drugą. W miarę jak płynął czas, poznawali się lepiej i zmniejszał się dystans między
nimi. Przestali zwracać się do siebie w sposób formalny, przechodząc szybko na stopę
przyjacielską. Bez trudu znaleźli wspólny język, obaj bowiem z urodzenia i z charakteru
należeli do kasty wojowników. Połączyła ich wspólna sprawa, choć różne były powody, dla
których rwali się do walki. Jeden chciał bronić swej ziemi, tradycji oraz sposobu życia, drugi
zaś pragnął bić się za sprawiedliwość. Zgodni byli w tym, że chcą i muszą walczyć. Kiedy
wreszcie się rozchodzili, Jan, by zajrzeć do syna, a Brigham zaczerpnąć świeżego powietrza i
sprawdzić konie, mieli wrażenie, że znają się od lat i wiedzą o sobie dokładnie tyle, ile
wiedzieć powinni, aby móc sobie zaufać.
Było już późno, gdy Brigham wrócił z nocnej przechadzki. W uśpionym dworze
MacGregorów panowała głęboka cisza, wygaszono już ognie na paleniskach. Za oknami wiatr
hulał po zamarzniętych ścieżkach, ze świstem tłukł się o szyby. Słuchając wycia wichury,
Brigham poczuł się nagle samotny. Uświadomił sobie, jak daleko pozostał Londyn, dom i
wszystko, co znał i co było mu bliskie.
Otrząsnął się z tych przykrych myśli i sięgnął po zapaloną świecę, którą pozostawiono
dla niego w holu. Ruszył po schodach na górę. Nie spieszyło mu się do łóżka, był bowiem
pewien, że czeka go bezsenna noc. W głowie kłębiło mu się zbyt wiele myśli, aby mógł tak
po prostu zasnąć.
Rodzina MacGregorów zaintrygowała go mocno już wtedy, gdy pierwszy raz o niej
usłyszał w dniu, w którym poznał Colla. Spędzili wtedy wiele godzin, sącząc wino i opo-
wiadając sobie, kim są i skąd pochodzą. Już wtedy zrozumiał, jak bliskie więzy łączą
członków rodziny przyjaciela. Bliskość między nimi nie wynikała z obowiązku wobec
krewnych, ale z prawdziwej miłości i przywiązania. Równie mocno czuli się związani ze
swoją górzystą ojczyzną i tradycją, w jakiej zostali wychowani.
Tego wieczora Brigham miał okazję zobaczyć ich wszystkich zjednoczonych w
obliczu nieszczęścia. Ich spokój i opanowanie bardzo mu zaimponowały. Nawet wtedy, gdy
stanął w progu z nieprzytomnym Collem w ramionach, nie było żadnej histerii, żadnego
bałaganu. Kobiety, zamiast mdleć lub lamentować, natychmiast zakrzątnęły się wokół nich i
nie tracąc ani chwili, zrobiły dokładnie to, co do nich należało.
Kiedy patrzył na MacGregorów, podświadomie wyczuwał ich wewnętrzną siłę,
dostrzegał oddanie i lojalność wobec klanu. Właśnie takich ludzi potrzebował książę Karol.
Mając poparcie pośród takich jak oni, mógł sięgnąć po swoją koronę.
Blask świecy rzucał na ściany chybotliwe cienie. Brigham minął swój pokój i stanął
przed drzwiami sypialni Colla. Otworzył je cicho i dłuższy czas stał w progu, wpatrując się w
przyjaciela śpiącego pod grubym przykryciem.
Dopiero po chwili zauważył Serenę. Z książką w ręku czuwała przy łóżku. Widocznie
nie usłyszała, jak wchodził, bo nawet nie uniosła wzroku. Zdawała się całkowicie pochłonięta
lekturą, mógł więc przyjrzeć się jej dokładnie. Po raz pierwszy, odkąd ją zobaczył, wyglądała
zgodnie ze znaczeniem swego imienia, czyli jak uosobienie łagodności. W miękkim świetle
lampy bujne włosy połyskiwały delikatnie i wspaniale kontrastowały z ciemnozielonym mate-
riałem nocnego stroju z wysoką stójką. Kiedy nagle Coll rzucił się niespokojnie i zaczął
jęczeć przez sen, Serena odłożyła książkę i sprawdziła mu puls.
- Jak on się czuje? - spytał Brigham.
Drgnęła na dźwięk jego głosu, ale szybko zapanowała nad sobą. Gdy na powrót
siadała w swoim fotelu, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Ciągle gorączkuje. Amelia mówi, że przesilenie nastąpi nad ranem - odparła
obojętnym tonem.
Brigham przesunął się w głąb pokoju i zatrzymał w nogach łóżka. Za plecami czuł
przenikające go na wskroś ciepło ognia buzującego na kominku, a w powietrzu - ciężki
aromat leków i ziół.
- Coll opowiadał, że pani siostra potrafi ziołami zdziałać cuda. Swoją drogą nie
widziałem zbyt wielu lekarzy o równie pewnych rękach - odezwał się przyjaźnie. Zapewne
wyczuła to w tonie jego głosu, bo nie odpowiedziała mu ze zwykłą arogancją. Musiała poczuć
się niezręcznie, bo zaczęła nerwowo wygładzać fałdy swojej sukni. Ostatecznie przemogło
pragnienie, by pochwalić się zdolnościami młodszej siostry.
- Amelia ma rzeczywiście cenny dar leczenia, a przy tym bardzo dobre serce. Upierała
się, że będzie czuwać przy Collu całą noc, ale wygnałam ją do łóżka.
- Więc wygląda na to, że wyrzuca pani wszystkich, nie tylko nieznajomych -
uśmiechnął się i nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, wyciągnął rękę, robiąc uspokajający
gest. - Nie radzę wszczynać teraz awantury, moja droga, bo obudzi pani brata i resztę rodziny.
- Nie jestem dla pana droga! - obruszyła się. - Proszę o tym pamiętać i nie mówić do
mnie w ten sposób.
- Przecież to tylko konwencjonalny zwrot, nic więcej - wzruszył ramionami. Coll
przekręcił się niespokojnie, więc podszedł do niego i położył dłoń na rozpalonym czole.
- Odzyskał przytomność?
- Tak. Obudził się raz czy dwa, ale raczej nie był świadom tego, co się z nim dzieje.
Pytał o pana - dodała niechętnie. Wstała i zmoczyła ręcznik, którym następnie przetarła twarz
brata. - Powinien pan się położyć i odpocząć, a do Colla może pan zajrzeć rano - powiedziała,
nie patrząc nawet w jego stronę.
- A co z panią? - przyglądał się jej dłoniom, gdy łagodnie dotykała czoła chorego.
Trochę wbrew sobie pomyślał, że chciałby kiedyś poczuć te czułe dłonie na swoim czole.
- Jak to, co ze mną?
- Nie ma nikogo, kto zagoniłby panią do łóżka? Spojrzała mu w oczy, dając tym do
zrozumienia, że doskonale rozumie aluzję.
- Sama będę decydować, kiedy pójdę i dokąd - odparła, siadając na swym miejscu. -
Marnuje pan świecę, lordzie Ashburn.
Bez słowa zdmuchnął płomień. Pokój oświetlał teraz tylko nikły płomień lampy przy
łóżku i chybotliwy blask ognia w kominku.
- Ma pani rację - szepnął. - Jedna świeca w zupełności wystarczy.
- Mam nadzieję, że mimo ciemności odnajdzie pan drogę do swego pokoju.
- Proszę się nie obawiać. Tak się składa, że w ciemności widzę jak kot. Poza tym
jeszcze nie wybieram się na spoczynek - bez uprzedzenia podszedł do niej i wziął książkę z
jej kolan. - „Makbet"?
- Zdziwiony? Czyżby wytworne damy z dobrego towarzystwa nie miały zwyczaju
czytać?
- Niektóre i owszem - odparł, ściągając usta. Jedną ręką niedbale otworzył książkę i
przerzucił kilka stron. - Dość przerażająca opowieść - skomentował.
- Bo mówi o zbrodni i pragnieniu władzy? - wykonała w powietrzu nieokreślony ruch
dłonią. - Cóż, lordzie Ashburn, życie bywa przerażające. Często za sprawą Anglików.
- Makbet był Szkotem - przypomniał. - „Historia opowiedziana przez szaleńca, pełna
huku i furii, nie znacząca nic". Czy właśnie tak widzi pani życie?
- Widzę, w co można je zmienić.
Zaciekawiony pochylił się nad nią, trzymając luźno książkę w opuszczonej dłoni.
Zdawało mu się, że dobrze rozumie, co chciała powiedzieć, i to go zainteresowało. Większość
kobiet, z którymi miał do czynienia, umiała rozwodzić się co najwyżej na temat ostatniej
mody.
- Nie uważa pani, że Makbet był nikczemnikiem?
- Dlaczego? - nie powinna z nim rozmawiać, a tym bardziej wdawać się w
poważniejsze dyskusje, ale nie mogła się oprzeć pokusie. - Po prostu wziął to, co jego
zdaniem słusznie mu się należało.
- A jego metody?
- Bezwzględne? Być może właśnie tak powinni postępować królowie. Książę Karol
także nie dostanie tronu, jeśli grzecznie o to poprosi.
- To prawda - zatrzasnął książkę. - Istnieje wszakże pewna różnica między zdradą a
walką zbrojną.
- Miecz zabija tak samo, nieważne - wbity w serce czy w plecy - jej zielone spojrzenie
pałało. - Gdybym była mężczyzną i musiała walczyć, zrobiłabym wszystko, żeby zwyciężyć.
Nawet gdybym miała iść do celu po trupach.
- A honor?
- Zwycięzcy nie muszą się o to martwić - ucięła krótko. Ponownie zmoczyła ręcznik i
otarła czoło brata. Twarde słowa, które przed chwilą padły, kontrastowały z łagodnością, z
jaką zajmowała się chorym. Znowu zwróciła się do Brighama:
- Były takie czasy, gdy MacGregorów ścigano niczym dziką zwierzynę.
Campbellowie tropili ich zawzięcie, chciwi angielskiego złota, które dostawali za każdego
martwego MacGregora. Kobiety były gwałcone i mordowane, ledwo narodzone dzieci
odrywane od piersi matek i zarzynane bez żadnej litości. Jeśli człowiek jest tropiony jak
zwierzę, uczy się w końcu jak ono walczyć. Tego się nie zapomina, lordzie Ashburn, ani nie
wybacza.
- Czasy się zmieniły, Sereno.
- A jednak dziś znowu przelano krew mojego brata. Kierowany wewnętrznym
impulsem, nakrył jej dłoń swoją dłonią.
- Za kilka miesięcy poleje się jeszcze więcej krwi, ale stanie się tak w dobrej sprawie.
W obronie sprawiedliwości.
- Pan może sobie pozwolić na walkę o sprawiedliwość, ja nie!
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo Coll znów zaczął jęczeć i rzucać się na łóżku.
Pochyliła się więc nad nim, próbując go uspokoić. Brigham także starał się go przytrzymać.
- Znowu otworzy mu się rana!
- Niech go pan tak trzyma - nakazała.
Szybko podeszła do małego stolika i sięgnęła po jedną z licznych buteleczek. Do
drewnianego kubka nalała trochę lekarstwa, po czym przysunęła naczynie do zaciśniętych
warg brata i zaczęła cierpliwie go poić. Mówiła przy tym do niego cichym, łagodnym głosem
i czule gładziła pozlepiane od potu włosy. Coll drżał jak w febrze, ciało miał rozpalone.
Serenę tak bardzo zaniepokoił jego stan, że przestała zwracać uwagę na obecność
Brighama. Nie protestowała, gdy nie pytając jej o zgodę, zdjął surdut i podwinął mankiety
koszuli, a potem pomógł obmyć Colla zimną wodą. Wspólnymi siłami udało im się wlać
trochę mikstury Amelii w spierzchnięte usta. Potem mogli już tylko cierpliwie czekać i
obserwować rozwój sytuacji.
Przez długie godziny, kiedy Coll walczył ze śmiercią, Serena nie odstępowała go ani
na krok. Cały czas szeptała mu do ucha jakieś niezrozumiałe celtyckie słowa. Nawet na
moment nie straciła opanowania i trwała przy łóżku chorego niczym wytrawny żołnierz na
posterunku. Brigham czuł się zaskoczony jej spokojem i rozwagą, przede wszystkim dlatego,
że niemal od pierwszych chwil ich znajomości zachowywała się bardzo żywiołowo, nie
panowała nad uczuciem nienawiści i złości. Tymczasem teraz, w środku nocy, jej dłonie były
czułe i łagodne, spokojny głos cichy, a ruchy pewne.
Przyjmowała pomoc i współdziałała z nim tak naturalnie, jakby nic innego nie robiła
przez całe życie. Najwyraźniej przestało ją denerwować, że był przy niej i starał się pomóc.
Anglik czy nie, najważniejsze, że troszczył się o Colla. Gdyby nie on, musiałaby zbudzić
matkę lub siostrę. Zmusiła się więc, by zapomnieć, iż lord Asliburn uosabiał to wszystko,
czym z całej duszy pogardzała.
Od czasu do czasu, gdy podawali sobie ręcznik albo lekarstwo, ich dłonie stykały się
na moment. Jednak obydwoje starali się zignorować ten szczególny rodzaj intymności, który
wytworzył się pomiędzy nimi dzięki wspólnemu czuwaniu. Wprawdzie Brigham zajmował
się Collem jak rodzonym bratem, ale to nie zmieniało tego, że był angielskim szlachcicem.
Ona zaś mogła mieć więcej charakteru niż którakolwiek ze znanych mu kobiet, ale wciąż
pozostawała szkocką złośnicą. Na razie ogłosili zawieszenie broni, niecierpliwie czekając, aż
Collowi spadnie gorączka.
Przesilenie nadeszło tuż przed świtem. Zanim przez szarość poranka przedarły się
pierwsze promienie słońca, kryzys minął.
- Gorączka spadła - szepnęła Serena, powstrzymując łzy. Stała przy łóżku z ręką na
chłodnym czole brata i myślała o tym, jak bardzo głupio byłoby rozpłakać się właśnie teraz,
gdy najgorsze mieli już za sobą. - Na pewno się z tego wyliże, ale Amelia będzie musiała
jeszcze raz go zbadać - dodała szeptem.
- Powinien teraz spać spokojnie - stwierdził pewnie Brigham.
Przesunął dłonią po zesztywniałym karku. Za jego plecami wciąż palił się ogień, który
na zmianę podsycali przez całą noc. Ciepło płomieni sprawiało fizyczną przyjemność jego
zmęczonemu ciału. Gdy wcześniej okładali Colla zimnymi kompresami, było mu tak gorąco z
wysiłku, że rozwiązał tasiemki z przodu koszuli. W świetle ognia w głębokim wycięciu
białego materiału połyskiwała napięta skóra na muskularnym torsie. Serena starała się nie
patrzeć w tę stronę, ale oczy uparcie powracały wciąż w to samo miejsce.
- Za chwilę będzie widno - szepnęła matowym ze zmęczenia głosem. Wciąż chciało
jej się płakać, czuła się teraz słaba i wycieńczona.
Słysząc jej głos, Brigham oderwał myśli od przyjaciela i zwrócił je ku jego siostrze
stojącej na tle okna w pierwszych promieniach słońca. W długiej zielonej sukni z ciężkiej
materii wyglądała majestatycznie niczym królowa. Delikatna, blada poświata oświetlała
znużoną twarz, dodając jej życia dzięki grze światła i cieni. Podkrążone oczy wydawały się
jeszcze większe i ciemniejsze, jakby kryły w sobie tajemnicę.
Kiedy poczuła na sobie wzrok Brighama, na jej wymęczoną twarz wróciły kolory.
Krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach, policzki zapiekły, po plecach przebiegły delikatne
dreszcze. Chciała uciec przed tym spojrzeniem, bo sprawiało, że czuła się dziwnie bezwolna.
Ogarnięta niezrozumiałym niepokojem odwróciła od niego oczy i spojrzała na pogrążonego w
głębokim śnie brata.
- Nie ma potrzeby, żeby zostawał pan tu dłużej.
- To prawda.
Odwróciła się od niego tyłem, co wziął za mało subtelny sygnał, że powinien odejść.
Zgiął się więc za jej plecami w ironicznym ukłonie, którego nie mogła zobaczyć. Był już przy
drzwiach, gdy usłyszał stłumiony szloch. Nie chciał tego robić, ale nie udało mu się
powstrzymać. Złorzecząc w myślach samemu sobie, zawrócił i podszedł do niej.
- Nie trzeba teraz płakać, Sereno.
Pospiesznie otarła łzy dłońmi zaciśniętymi w pięść.
- Tak bardzo się bałam, że Coll umrze! Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do
chwili, gdy najgorsze minęło - w geście największego znużenia przesunęła dłońmi po mokrej
twarzy. - Przepraszam, ale gdzieś zostawiłam chusteczkę.
- Proszę - natychmiast podał jej swoją.
- Dziękuję.
- Nie ma za co - przyjął z powrotem wymięty i mokry od łez płatek batystu. - Już
lepiej?
- Zdecydowanie - wzięła głęboki oddech. - Chciałabym, żeby pan już poszedł.
- Dokąd? - wiedział, że źle robi, mimo to położył dłonie na jej ramionach i odwrócił ją
ku sobie. Pokusa, by znowu zobaczyć jej oczy, okazała się silniejsza niż rozsądek.
- Do łóżka czy do diabła?
- Jak pan woli, milordzie - odparła z lekkim uśmiechem, który zaskoczył ich oboje.
Wpatrzony w jej twarz nie zauważył nawet, kiedy promienie słońca przebiły mrok
zimowego poranka i zalały pokój strugą jasnego światła, w którym wirowały drobinki złotego
pyłu. Wodził po niej wzrokiem, wreszcie zatrzymał spojrzenie na zmysłowej linii pełnych
warg. Były tak niepokojąco blisko, że wystarczyło przyciągnąć ją do siebie i miałby usta,
których nagle mocno zapragnął. Chciał posmakować ich ciepła, poczuć, jak rozchylają się,
uległe i gotowe przyjąć pocałunki. Bezwiednie wyciągnął dłoń i wsunął palce w gęstwinę jej
włosów. Otoczył dłonią gładką, przyjemnie ciepłą szyję.
- Nie - bardziej westchnęła, niż powiedziała, sama zaskoczona, że protest wypadł tak
słabo. Uniosła rękę w geście odmowy. Na próżno. Brigham powtórzył jej ruch. Dłoń
przylgnęła do dłoni, a oni stali jak zaczarowani naprzeciw siebie w różowawym brzasku
budzącego się dnia.
- Drżysz - jego głos był jak delikatne muśnięcie na jej rozpalonym czole. - Bardzo
byłem ciekaw, czy to zrobisz - szeptał, pieszcząc jej szyję.
- Nie pozwoliłam panu mnie dotykać.
- Bo wcale o to nie prosiłem - przyciągnął ją do siebie.
- I nie zamierzam prosić. Chyba zresztą nie muszę - wolno uniósł ich złączone dłonie i
delikatnie ucałował każdy z jej kurczowo zaciśniętych palców.
Kiedy pochylał się nad nią, miała wrażenie, że ziemia umyka jej spod stóp. Resztka
świadomości nakazywała wyrwać się z jego objęć, uciec jak najdalej, ale chyba coś musiało
stać się z jej wolą. Widocznie zupełnie wyparowała pod gorącym spojrzeniem szarych oczu.
Te oczy czarowały ją teraz, odbierały świadomość. Nie mogła znieść tego dłużej, więc mocno
zacisnęła powieki. Nagle, zupełnie wbrew jej woli, wargi rozchyliły się, gotowe przyjąć poca-
łunek.
- Sereno?
W ciszy poranka łagodny głos Amelii zabrzmiał niczym dzwon. Serena natychmiast
odzyskała równowagę. Odskoczyła od Brighama, błyskawicznie dotknęła dłońmi pałających
policzków. Gdy Amelia weszła do pokoju, zastała siostrę stojącą już w przyzwoitej odległości
od lorda Ashburn.
- Sereno, musisz się natychmiast położyć. Jesteś na nogach od tylu godzin, a spałaś
zaledwie parę minut.
- Nie szkodzi, wystarczyło.
- Coll? - zawołał Amelia, pochylając się nad łóżkiem brata.
- Było tak, jak przypuszczałaś. Gorączka spadła nad ranem.
- Dzięki Bogu! - westchnęła Amelia.
Kiedy usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się nad chorym, wyglądała jak anioł. Coll
miał świętą rację, mówiąc o niej w ten sposób, pomyślał Brigham, obserwując dziewczynę.
Jej włosy nie były tak płomiennie rude jak loki Sereny, bardziej złote niż czerwone.
- Śpi mocno. To dobrze. Nie obudzi się wcześniej niż przed wieczorem - stwierdziła
tonem osoby, która doskonale wie, co mówi. Uśmiechnięta podniosła wzrok, chcąc spojrzeć
na siostrę, i dopiero wtedy zauważyła stojącego przy oknie Brighama.
- Lordzie Ashburn! Cóż pan tu robi? Czyżby pan także czuwał całą noc?
- Właśnie miał zamiar udać się na spoczynek - Serena uprzedziła jego wyjaśnienia.
- Powinien pan odpocząć - oznajmiła Amelia autorytatywnie, patrząc wymownie na
miejsce, gdzie pod cienkim rękawem koszuli widać było zarys bandaża. - Nieprzespana noc
na pewno nie pomoże panu wrócić szybciej do zdrowia.
- Nic mu nie będzie! - rzuciła Serena, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Dziękuję za troskę - ukłonił się Amelii nisko. - Zdaje się, że faktycznie na nic więcej
tu się nie przydam, spróbuję więc trafić wreszcie do łóżka - jego spojrzenie przesuwało się po
sylwetce Sereny. Mierzył ją od stóp do głów, a po chwili uznał, że i ona wygląda jak anioł.
Tyle że z piekła rodem.
- Do usług, madame.
Szedł do drzwi odprowadzany błogim uśmiechem Amelii. Jej młodzieńcza
wyobraźnia ożywiła się niepokojąco na wspomnienie nagiego torsu jego lordowskiej mości.
- Jest taki przystojny - westchnęła rozmarzona, przyciskając dłonią rozedrgane serce.
- Owszem, jak na Anglika - Serena wypowiedziała to zdanie obojętnym tonem, zajęta
wygładzaniem niewidocznych zagnieceń na staniku sukni.
- Jak miło z jego strony, że pomógł ci pielęgnować Colla.
- Czyja wiem... Nie uważam, że jest miły. Nie wierzę, żeby taki był - powiedziała
cicho, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż siostrę. Na szyi ciągle czuła palące ślady
jego rąk.
ROZDZIAŁ TRZECI
Brigham spał do południa. Po przebudzeniu natychmiast sprawdził, w jakim stanie jest
zranione ramię. Wciąż jeszcze mu dokuczało i czasem sztywniało, ale na szczęście nie czuł
już piekącego bólu. Nie miał wątpliwości, komu zawdzięcza szybki powrót do zdrowia.
Uśmiechnął się znacząco do swego odbicia w lustrze, myśląc, że musi odwdzięczyć się pie-
lęgniarce.
Wstał i zaczął ostrożnie się ubierać, uważając, by nie urazić chorej ręki. Musiał
przyznać, że jego garderoba nie przedstawiała się imponująco. Przyjrzał się rozciętemu rę-
kawowi surduta, a potem niechętnie go założył. Dopóki nie nadjedzie powóz z bagażami,
będzie musiał zadowolić się tym, co ma. Czyli niezbyt świeżą koszulą z pomiętymi ko-
ronkami i ubłoconymi spodniami do konnej jazdy. Przejechał dłonią po policzku i skrzywił
się z niesmakiem, czując pod palcami szorstki jednodniowy zarost. Ciekawe, co powiedziałby
jego lokaj, widząc swego zawsze eleganckiego pana w tym godnym pożałowania stanie.
Przygotowując się do golenia, przypomniał sobie, jak jego wierny i oddany Parkins
miotał się z wściekłości na wieść, że zostaje w Londynie, podczas gdy pan udaje się w
samotną podróż do barbarzyńskiej, górzystej krainy. Lokaj jako jeden z nielicznych znał
prawdziwy powód wyjazdu Brighama, co tym bardziej skłoniło go do nalegań, by
towarzyszyć swemu chlebodawcy. Niestety, lord Ashburn okazał się w tym względzie
nieubłagany.
Kiedy rozkładał przed lustrem przybory do golenia, z sympatią pomyślał o swoim
słudze. Parkins był niezwykle lojalny, jednak zupełnie nieprzydatny w czasie walki. Brigham
mógł się założyć, że żaden z londyńskich dżentelmenów nie miał równie ułożonego i
dżentelmeńskiego lokaja. Tak się jednak składało, że podczas swej podróży do Szkocji
najmniej potrzebował eksperta od dobrych manier.
Z ciężkim westchnieniem zabrał się do ostrzenia brzytwy. Wprawdzie nie umiał nic
zaradzić na porwany surdut i pomięte koronki, ale przynajmniej potrafił sam się ogolić.
Kiedy wreszcie był pewien, że prezentuje się w miarę przyzwoicie, postanowił zejść
na dół. Pierwszą osobą, którą spotkał, była Fiona. Przepasana fartuchem krzątała się po
kuchni. Na widok Brighama uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Dzień dobry, lordzie Ashburn. Mam nadzieję, że pan wypoczął.
- Dziękuję, lady MacGregor, nawet bardzo.
- Domyślam się, że chciałby pan teraz coś zjeść - z uśmiechem położyła dłoń na jego
ramieniu i poprowadziła go w stronę salonu. - Zechce pan usiąść tutaj, milordzie. W salonie
jest cieplej niż w jadalni, a poza tym bardziej przytulnie. Zawsze, kiedy jem sama, wybieram
ten pokój.
- Dziękuję, chętnie zjem w salonie.
- Molly! - Fiona zawołała na służącą. - Powiedz kucharce, że lord Ashburn już wstał i
jest głodny.
W niewielkim salonie już czekał zastawiony specjalnie dla niego stół.
- Chce pan zostać sam, czy życzy pan sobie, żebym dotrzymała mu towarzystwa?
- Droga pani, jeśli tylko mogę, zawsze wybieram towarzystwo pięknej kobiety.
- Coll uprzedzał mnie, że potrafi pan czarować słowami - z uśmiechem usiadła na
krześle, które jej wskazał. Zrobiła to z takim wdziękiem, jakby zamiast fartucha i prostej weł-
nianej sukni miała na sobie toaletę godną salonowej lwicy.
Wczoraj wieczorem nie miałam okazji należycie panu podziękować. Chcę więc
nadrobić to zaniedbanie i wyrazić moją ogromną wdzięczność za to, że przywiózł pan mojego
syna do domu.
- Żałuję, że odbyło się to w takich okolicznościach.
- Najważniejsze, że pan go nam przywiózł - wyciągnęła do niego drobną dłoń. - Nie
wie pan nawet, jak bardzo jestem mu wdzięczna. Do końca życia będę pana dłużniczką.
- Ależ droga pani, Coll to mój przyjaciel.
- Wiem o tym, mój syn wielokrotnie pisał, że cieszy się pańską przyjaźnią. To jednak
w żadnym stopniu nie umniejsza mego długu - nalała kawę do delikatnych filiżanek,
zadowolona, że wreszcie ma dla kogo wyciągnąć swą najlepszą porcelanę. - Pytał o pana dziś
rano. Może po śniadaniu miałby pan ochotę wstąpić do niego na chwilę?
- Oczywiście. Zrobię to z największą przyjemnością. Jak on się czuje?
- Na tyle dobrze, że już zaczął się awanturować - w jej ciepłym uśmiechu zagościła
macierzyńska czułość. - Coll jest podobny do swego ojca. Tak samo niecierpliwy, im-
pulsywny, ale dobry z niego chłopak.
Gawędzili przez cały czas, kiedy Brigham jadł śniadanie, na które podano owsiankę,
grube plastry wędzonej szynki, jajka i rybę, a na koniec placek owsiany z ogromnym wy-
borem przeróżnych konfitur i dżemów. Zrezygnował z tradycyjnej szklaneczki porannej
whisky, zamiast której wybrał kawę. Popijając aromatyczny napój, pomyślał o tym, że
kuchnia tej odległej krainy o niebo przewyższa najbardziej wyszukane londyńskie frykasy.
Fiona, widząc, że gość je z dużym apetytem, zachęcała go, by niczego sobie nie
żałował. Dziękował za tę gościnność i powoli zaczynał czuć się jak w domu. Miłe towa-
rzystwo lady MacGregor sprawiało mu przyjemność. Podobała mu się naturalność oraz
bezpośredni ton, jakim prowadziła rozmowę. Spodziewał się, że kierowana kobiecą
ciekawością zapyta go, o czym tak długo rozmawiał poprzedniego wieczora z jej mężem.
Jednak, ku jego zaskoczeniu, takie pytanie w ogóle nie padło.
- Drogi panie, proszę dać mi po południu swój surdut. Z przyjemnością go panu
pozszywam - zaproponowała. Idąc za jej wzrokiem, zerknął na zniszczony rękaw.
- Obawiam się, że szkoda pani cennego czasu. Ten surdut nigdy już nie będzie
wyglądał tak jak przedtem - stwierdził, wzruszywszy ramionami.
- Cóż, jak pan chce. Robimy tu, co w naszej mocy, mając do dyspozycji to, co mamy -
zauważyła trzeźwo. Podniosła się energicznie, gotowa biec do swoich zajęć. - Wybaczy pan,
że go opuszczę, ale muszę dojrzeć wszystkiego, nim wróci mój mąż.
- Pan MacGregor wyjechał?
- Tak, ale wróci wieczorem. Musimy przygotować grunt, żeby książę Karol mógł
zrobić pierwszy krok - oznajmiła rzeczowo, po czym szybko opuściła salon.
Brigham słuchał przez chwilę cichego szelestu jej sukni. Dziwiło go, że z takim
spokojem mówiła o sprawach, które nieuchronnie zwiastowały wojnę. Nie znał dotąd kobiety
zdolnej do takiego opanowania i traktującej rzeczy tak po męsku.
Po powrocie na górę od razu poszedł do Colla. Zastał swego druha mocno pobladłego,
z ciemnymi obwódkami wokół oczu, ale w wyraźnie lepszej formie. Nie dość, że siedział na
łóżku o własnych siłach, to jeszcze wykłócał się zawzięcie z Sereną.
- Mówiłem ci już, żebyś zabrała to świństwo. Nie wezmę do ust nawet jednej łyżki.
- A ja ci powtarzam, że zjesz wszystko i jeszcze wyliżesz miskę - prychnęła groźnie. -
Amelia ugotowała to specjalnie dla ciebie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Nie tknę tego, choćby sama Najświętsza Panienka maczała
w tym palce.
- Jeszcze jedno bluźnierstwo, a pożałujesz!
- Dzień dobry, drogie dzieci - Brigham, który stojąc w progu z rozbawieniem
przysłuchiwał się tej rozmowie, wszedł do pokoju.
- Brig! Bóg mi cię zsyła! - Coll z nadzieją popatrzył na przyjaciela. - Odpraw stąd tę
nudziarę i każ, żeby przynieśli mi coś porządnego do jedzenia. Chcę mięsa! I whisky!
Langston podszedł do łóżka i zaciekawiony zajrzał do miski, którą trzymała Serena.
Na widok cienkiego kleiku wymownie uniósł brew.
- Wygląda to dość... zniechęcająco - zauważył.
- To samo jej powiedziałem! - Coll z ulgą opadł na poduszki, szczęśliwy, że wreszcie
znalazł sprzymierzeńca.
- Tylko w kurzym móżdżku tej kobiety mógł zrodzić się pomysł, że ktoś chciałby
zjeść taką breję.
- A ja sobie zjadłem porządny kawał szynki...
- Szynki?
- Tak jest. Pysznej, że palce lizać. Wyrazy najwyższego uznania dla państwa kucharki,
panno MacGregor.
- Coll ma zjeść kleik. To mu dobrze zrobi i to będzie jadł - mruknęła Serena przez
zaciśnięte zęby.
Brigham z rezygnacją przysiadł na brzegu łóżka.
- Sam słyszałeś, przyjacielu. Zrobiłem, co mogłem. Reszta zależy od ciebie.
- Wyrzuć ją stąd!
- Przykro mi, ale muszę cię rozczarować - poprawił koronki u mankietów. - Ja się boję
tej kobiety!
- Ładna historia! - Coll z wściekłością spojrzał na siostrę. - Idź do diabła, Sereno,
razem z tym swoim kleikiem!
- Jak sobie chcesz. Nie rozumiem, jak możesz być tak niewdzięczny! Robisz
przykrość Amelii, a ona tak się o ciebie troszczy! Opatrzyła ci ranę i ugotowała kleik, żebyś
szybko odzyskał siły!
- Już dobrze...
- Nie chcesz jeść, nie jedz! Zabiorę to do kuchni i powiem Amelii, że nazwałeś jej
kleik świństwem. Tylko nie myśl sobie, że dostaniesz cokolwiek innego - z miską w ręce
obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Nim zrobiła dwa kroki, Coll skapitulował.
- Niech to wszyscy diabli! - ryknął rozzłoszczony.
- Skoro tak, dawaj ten kleik!
Brigham wyraźnie dostrzegł złośliwy uśmieszek Sereny, gdy zebrawszy fałdy
spódnicy, z wdziękiem siadała na brzegu łóżka.
- Niezła robota - mruknął pod nosem. Zignorowała jego uwagę. Jak gdyby nigdy nic
nabrała na łyżkę kleiku i podsunęła bratu pod nos.
- Otwieraj swoją pyskatą gębę - nakazała mu surowo.
- Nie będziesz mnie tu karmić jak jakiegoś niemowlaka! - żachnął się, ale protest na
nic się zdał, bo i tak wcisnęła mu łyżkę do ust. - Przestań! - wrzasnął, krztusząc się kleikiem. -
Powiedziałem, że sam będę jadł!
- I przy okazji wypaprasz świeżą koszulę! Nie myśl sobie, mój miły, że będę cię
codziennie przebierać. Otwieraj gębę i nie gadaj!
Coll chciał zakląć siarczyście, ale nie zdążył. Gdy tylko otworzył usta, Serena
wpakowała w nie kolejną łyżkę kleiku.
- Życzę ci smacznego, przyjacielu - powiedział Brigham i chciał wstać. Coll mocno
chwycił go za rękaw.
- Na litość boską! Chyba nie zostawisz mnie tu sam na sam z tą jędzą?! Będzie
zrzędzić i dokuczać mi tak, że chyba oszaleję.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Serena błyskawicznie zapchała go kleikiem.
Zakrztusił się, aż oczy wyszły mu na wierzch, a kiedy wreszcie przełknął papkę i złapał od-
dech, odezwał się, patrząc na siostrę z wyrzutem:
- Ta Serena to diabeł wcielony. Żaden mężczyzna nie może czuć się przy niej
bezpiecznie.
- Doprawdy?
Brigham uśmiechnął się znacząco. Jego badawczy wzrok dotąd ślizgał się po twarzy
dziewczyny, aż na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec.
- Nie zdążyłem ci jeszcze podziękować za to, że przywiozłeś mnie do domu - ciągnął
Coll, dotykając ramienia przyjaciela. - Mówili mi, że ty też nieźle oberwałeś.
- To nic takiego. Ledwie zadrapanie. Twoja siostra mnie opatrzyła.
- Mówiłem ci, że Amelia to anioł.
- Mała Amelia miała mnóstwo roboty przy tobie. Ja dostałem się w troskliwe ręce
panny Sereny.
- Raczej drapieżne szpony - Coll zerknął na siostrę z ukosa.
Serena żachnęła się urażona.
- Jeśli się nie uspokoisz, wepchnę ci tę łyżkę do gardła - odcięła się ostro, niezbyt
skora do żartów.
- Uważaj, dziewczynko, nie igraj z ogniem. Myślisz, że jak mam dziurę w boku, to
możesz sobie ze mną pozwalać? Pamiętaj, że w każdej chwili mogę przełożyć cię przez
kolano.
- A ty pamiętaj, że kiedy ostatnim razem usiłowałeś to zrobić, utykałeś potem przez
tydzień - delikatnie wytarła mu usta serwetką.
Coll aż skrzywił się na wspomnienie tamtej awantury.
- Oj, prawdę mówisz, siostro! - przyznał uczciwie.
- Mówię ci, Brig, ta dziewczyna to prawdziwa wojowniczka. Tak mi wtedy skopała
moją... - dziki wzrok Sereny spowodował, że przerwał w pół zdania, a potem dokończył za
śmiechem - ...moją dumę, że się tak wyrażę.
- Będę o tym pamiętał, gdy przyjdzie mi kiedyś zmierzyć się z panną MacGregor -
roześmiał się Brigham.
- A kiedyś to tak mi przyłożyła garnkiem - ciągnął Coll, któremu zebrało się na
wspomnienia - że aż zobaczyłem gwiazdki - dokończył z wyraźnym trudem.
Widać było, że jest już zmęczony. Powieki opadały mu coraz niżej, głowa osunęła się
na poduszki. Prawie zasypiał, ale zdążył jeszcze nazwać siostrę zawadiaką.
- Jak będziesz taką pokrzywą, to nigdy nie złapiesz męża - mruknął na koniec.
- Jakbym chciała, już bym go dawno miała.
- Pewnie. Najładniejsza dziewczyna w Glenroe - głos Colla był coraz słabszy. - I
najbardziej zadziorna. Nie to, co ta śliczna złotowłosa Francuzeczka, co, Brig?
Cóż znowu za śliczna Francuzeczka, przemknęło przez myśl Serenie. Popatrzyła na
Brighama ukradkiem, dziwnie jakoś rozdrażniona. Z jego twarzy niewiele dało się wyczytać,
zwłaszcza że z lekkim uśmieszkiem patrzył w dół, na swoje dłonie zajęte obracaniem guzika
od surduta.
- Racja, przyjacielu. Miałem okazję zakosztować owoców francuskiej przyjaźni -
odezwał się w końcu i mrugnął porozumiewawczo do Colla. - Pójdę już. A ty się trochę
zdrzemnij.
- Napchali mnie tym świństwem jak, nie przymierzając, gęś. Obrzydlistwo - sapał Coll
półprzytomnie.
- Niewdzięcznik!
- I tak cię kocham, Reno.
- Wiem - delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. - Teraz odpocznij - szepnęła.
Pochyliła się, żeby poprawić mu poduszki.
- Będzie z nim spokój na kilka godzin - powiedziała, nie patrząc na Brighama. -
Następnym razem nakarmi go matka. Z nią nie będzie się wykłócał.
- Moim zdaniem ta mała sprzeczka pomogła mu nie mniej niż kleik.
- I o to chodziło - przyznała.
Wzięła ze stolika tacę i zamierzała wyjść z pokoju. Chciała minąć Brighama, ale ten
chwycił ją nagle za ramię.
- Odpoczęłaś choć trochę? - zapytał zastępując jej drogę.
- Owszem. A teraz proszę mnie puścić, lordzie Ashburn. Mam sporo do zrobienia.
- Zwykle po wspólnie spędzonej nocy kobiety zwracają się do mnie po imieniu -
odezwał się, najwyraźniej nie mając zamiaru zejść jej z drogi. Wiedział, że te słowa i towa-
rzyszący im zaczepny uśmiech sprowokują ją do ostrej riposty. I o to mu chodziło.
- Ja nie jestem żadną złotowłosą Francuzeczką - zmierzyła go gniewnym spojrzeniem.
- Ani jedną z tych wyzwolonych londyńskich kobiet, więc proszę zatrzymać sobie swoje imię,
lordzie Ashburn. Mnie się ono do niczego nie przyda.
- A mnie twoje tak... Sereno - sprawiło mu przyjemność jej zniecierpliwione
prychnięcie. - Masz najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.
Ten banalny komplement niespodziewanie zbił ją z tropu. Zwykle wiedziała, jak
reagować na pochlebstwa i jak osadzać w miejscu ich autorów, tym razem jednak opuściła ją
cała zadziorność. Dlatego zamiast wydrwić go natychmiast, powtórzyła tylko, żeby ją
przepuścił. On jednak nie zamierzał posłuchać.
- Powiedz, pocałowałabyś mnie?
Dwoma palcami uniósł jej podbródek. Zaskoczona, zasłoniła się tacą niczym tarczą,
ale on nie ustępował.
- Czy pocałowałabyś mnie dziś o świcie, kiedy padałaś z nóg ze zmęczenia? - ciągnął
uparcie.
- Zejdź mi z drogi - tym razem w jej głosie słychać było gniew.
Bez namysłu podała mu tacę, a on chwycił ją instynktownie, dzięki czemu zyskała
kilka cennych sekund. Błyskawicznie znalazła się przy drzwiach, ale czuła, że on jest tuż za
nią. W pewnej chwili usłyszeli tupot drobnych stóp. Zaskoczeni zamarli w bezruchu i tak
zastał ich Malkolm, kiedy w podskokach wbiegł do pokoju.
- Malkolm, tyle razy prosiłam, żebyś nie tupał jak stado słoni. Coll właśnie zasnął -
szybko odzyskała panowanie nad sobą.
- Ojej! A ja chciałem go zobaczyć - stropił się chłopiec. Wyglądał na jakieś dziesięć
lat. Sylwetką w niczym nie przypominał swego ojca ani brata, był bowiem dość drobnej
budowy. Jedynie włosy miał tak samo rude jak oni, a oczy, co Brigham od razu zauważył, tak
samo intensywnie zielone jak jego siostra.
- Możesz na niego popatrzyć, ale musisz być cicho - zgodziła się, ale zaraz dodała z
ciężkim westchnieniem. - Najpierw leć się umyć. Jesteś umorusany jak chłopiec stajenny.
- Bo ja byłem w stajni - zawołał mały i aż cały pojaśniał w szczerbatym uśmiechu. -
Poszedłem do mojej klaczy. Wiesz, że za dzień albo dwa się oźrebi?
- Nie wiem, ale czuję od ciebie jej zapach - roześmiała się. Po chwili zrobiła srogą
minę. Dostrzegła bowiem grudki błota na podłodze, znak, że młodszy brat znowu zapomniał
porządnie wytrzeć buty. Zaczęła więc prawić mu następne kazanie, ale szybko zorientowała
się, że mały jej nie słucha.
Brigham za to zauważył, że stał się obiektem zainteresowania chłopca. Bystre oczy
mierzyły go od stóp do głów, oceniały i badały przenikliwie. W tym spojrzeniu była naturalna
u dziecka ciekawość, pomieszana z całkiem dorosłą podejrzliwością. Najwyraźniej
najmłodszy z MacGregorów próbował na własną rękę odgadnąć, kim jest nieznajomy.
- Jesteś angielską świnią? - zapytał wreszcie.
- Malkolm!
Obaj zignorowali oburzony okrzyk Sereny. Brigham zrobił krok w jej kierunku i bez
słowa podał tacę.
- Zgadłeś, jestem Anglikiem. Ale moja babka była stąd, pochodziła z MacDonaldów.
Serena, zażenowana występem brata, próbowała zamaskować swoje zmieszanie. Z
dumnie uniesioną głową i spojrzeniem wbitym w przestrzeń, poprosiła lorda Ashburn, by
wybaczył jej bratu niestosowne zachowanie. Popatrzył na nią i uśmiechnął się ironicznie,
oboje bowiem wiedzieli, od kogo mały Malkolm usłyszał to określenie.
- Nie ma za co przepraszać. Zamiast tego proszę nas sobie przedstawić - powiedział.
Serena zacisnęła palce na tacy z taką siłą, że aż pobielały jej kostki.
- Lord Ashburn, mój brat Malkolm MacGregor - sztywno dokonała oficjalnej
prezentacji.
- Do usług, panie MacGregor - Brigham zgiął się w dwornym ukłonie.
Malkolm przyjął ten objaw szacunku z wyraźnym zadowoleniem. Uśmiechnął się od
ucha do ucha, po czym bez zastanowienia wypalił:
- Mój ojciec pana lubi. Mama też. I Amelia, ale ona jest bardzo nieśmiała, więc się do
tego za nic nie przyzna.
- Czuję się zaszczycony - oznajmił Brigham z powagą.
- Coll pisał w liście, że ma pan najlepsze stajnie w całym Londynie. Jeśli to prawda, to
ja też pana lubię.
Słysząc to, Brigham roześmiał się i zmierzwił rudą czuprynę chłopaka.
- Jeszcze jeden udany podbój - stwierdził, patrząc wymownie na Serenę.
- Idź się umyć - delikatnie popchnęła brata w stronę schodów.
- Ciągle tylko każą mi się myć - obruszył się Malkolm, ale posłusznie zaczął schodzić
po schodach. - Cieszę się, że wreszcie będzie w domu więcej mężczyzn niż kobiet - oznajmił
na koniec.
Przed wieczorem powóz Brighama dotarł wreszcie do Glenroe, wywołując niemałe
poruszenie wśród mieszkańców wioski. Lord Ashburn lubił bowiem mieć wszystko w
najlepszym gatunku, nic więc dziwnego, że jego okazały zaprzęg i ekwipunek zrobiły w
osadzie duże wrażenie.
Ludzie wybiegali z domów, aby przyjrzeć się z bliska lśniącemu czarnemu powozowi
zdobionemu srebrem. Z nieskrywaną ciekawością typową dla prostych ludzi przyglądali się
odzianemu w czarną liberię stangretowi, który z wyniosłą miną siedział na koźle. Na kufrze
przytroczonym z tylu podróżował stajenny. Choć mocno zmęczony długą i trudną trasą,
rozkoszował się teraz tym, że stali się obiektem zainteresowania niemal całej wioski. Mimo to
nie przestawał przeklinać w duchu fatalnej pogody, okropnych dróg i żółwiego tempa jazdy.
Świadomość, że są już u celu i że za moment będzie mógł zająć się końmi, trochę poprawiła
jego paskudny nastrój.
- Hejże, chłopcze! - stangret zatrzymał konie i zwrócił się do wyrostka stojącego przy
drodze. - Którędy do dworu MacGregorów?
- A prosto tą drogą, a potem za wzniesienie - odkrzyknął tamten, ani na moment nie
wyjmując z ust palca, który zawzięcie ssał. - Szukacie angielskiego lorda? To pewnie jego
powóz? - zapytał, pragnąc zaspokoić ciekawość.
- Zgadza się! - zawołał stangret i zaciął konie. Brigham czekał już na nich na progu.
Otulony płaszczem zszedł na podwórze, kiedy tylko stanęli na podjeździe.
- Nie spieszyliście się zbytnio - zawołał na powitanie.
- Prosimy o wybaczenie, milordzie. Pogoda zatrzymała nas w drodze.
- Wnieście to zaraz na górę - wskazał ręką bagaże. - Stajnie są za domem. Jem,
rozsiodłaj konie. Jedliście coś?
Stajenny Jem, którego rodzina od trzech pokoleń służyła Langstonom, zwinnie
zeskoczył na ziemię.
- Kłaniam się nisko, milordzie. Prawie nic nie jedliśmy, bo Wiggins narzucił
mordercze tempo.
Brigham nagrodził stangreta przyjaznym uśmiechem.
- W kuchni na pewno znajdzie się dla was coś gorącego. Musicie jeszcze... - zamierzał
wydać kolejną dyspozycję, ale przerwał zaskoczony niespodziewanym widokiem. Drzwi
powozu skrzypnęły cicho i ukazała się w nich niezmiernie dystyngowana persona.
- Parkins!
Lokaj skłonił się uniżenie, nie tracąc przy tym nic ze swej sztywnej godności.
- Milordzie! - ton, jakim przemawiał, był równie formalny jak całe jego obejście.
Jeszcze raz pokłonił się swemu panu, a potem przyjrzał mu się uważnie. Wyraz jego chudej
twarzy zdradzał, że wynik oględzin musiał być szokujący.
- Ależ milordzie! - zawołał głosem drżącym z oburzenia.
Brigham spojrzał niedbale na rozcięty rękaw, przyczynę świętego oburzenia swego
wiernego sługi. Nie miał wątpliwości, że Parkins jest bardziej poruszony zniszczeniem cen-
nego materiału niż ukrytą pod nim kontuzją.
- Jak widzisz, mój drogi, na gwałt potrzebuję mego bagażu. A teraz powiedz mi, skąd
się tu wziąłeś.
- Ośmielę się zauważyć, że na gwałt potrzebuje lord mnie! - odezwał się Parkins,
prostując z godnością swą długą postać. - Wiedziałem, co robię, przyjeżdżając w te bar-
barzyńskie strony. Nie ma wątpliwości, że jestem panu potrzebny. Wnieście zaraz te torby do
pokoju lorda Ashburn - zawołał na kręcącą się przy powozie dworską służbę.
- Nie powiedziałeś mi w końcu, jakim cudem się tu znalazłeś - przypomniał Brigham.
- Spotkałem powóz wczoraj, zaraz potem, jak panowie przesiedli się na konie. I
uprzedzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu - oznajmił nerwowo. Ściągnął przy tym
swe przeraźliwie chude łopatki i dumnie wypiął zapadniętą pierś. - Moje miejsce jest przy
moim panu - dodał patetycznie.
- Mój drogi Parkinsie, nie potrzebuję tu lokaja. Nie przyjechałem do Glenroe, żeby
chodzić na bale czy udzielać się towarzysko.
- Przez piętnaście lat wiernie służyłem ojcu milorda, a od pięciu mam zaszczyt służyć
panu, lordzie Ashburn. Powtarzam, że nie pozwolę odesłać się do Londynu.
Brigham już otwierał usta, by oznajmić, że on sam będzie decydował, który z jego
ludzi jest mu potrzebny, ale zmienił zdanie. Nie sposób bowiem spierać się z uosobieniem lo-
jalności i oddania.
- Dobrze już, dobrze - powiedział ugodowo. - Na razie wchodź szybko do środka, bo
przemarzniesz do szpiku kości.
Parkinsowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Sztywny, jakby kij połknął,
wszedł na schody. Miał przy tym taką minę, jakby to on nosił tytuł czwartego hrabiego
Ashburn.
- Niezwłocznie zajmę się rozpakowaniem bagażu jaśnie pana - oznajmił, a
obrzuciwszy ubiór Brighama krytycznym spojrzeniem, powtórzył z naciskiem. -
Niezwłocznie! Gdyby zechciał pan hrabia udać się ze mną, w mgnieniu oka wyszukałbym dla
niego jakieś stosowne okrycie.
- Później - uciął Brigham krótko. Owinął się szczelnie płaszczem i poszedł doglądać
oporządzania koni. Zatrzymał się jednak po paru krokach, jakby nagle sobie o czymś przy-
pomniał.
- Witaj w Szkocji, Parkins! - zawołał do swego sługi.
- Dziękuję, hrabio - odpowiedział lokaj z ukłonem, a na jego wąskich, zaciśniętych
wargach pojawił się nikły cień uśmiechu.
Odgłosy dochodzące zza masywnych drewnianych drzwi wyraźnie świadczyły o tym,
że Jem czuje się w stajni MacGregorów jak w domu. Brigham już z daleka słyszał skrzekliwy
śmiech swego stajennego.
- Zna się pan na rzeczy, nieprawdaż, panie MacGregor?
- wołał rozbawiony Jem. - To święta prawda, że hrabia Ashburn ma najlepsze konie w
całym Londynie, jeśli nie w całej Anglii. A ja ich wszystkich doglądam.
- W takim razie chciałbym, żebyś spojrzał na moją klacz, która będzie się źrebić lada
dzień - w głosie Malkolma słychać było prośbę.
- Zrobię to z największą przyjemnością, ale najpierw muszę dopilnować, żeby moje
skarby dostały wszystko, czego potrzebują.
- Jem!
- Do usług, jaśnie panie! - stajenny zerwał czapkę z głowy i pokłonił się nisko. -
Uwinę się tu ze wszystkim błyskawicznie.
Brigham wiedział doskonale, że nie musi nadzorować swego sługi, który potrafił
obchodzić się z końmi jak mało kto. Niestety, wiedział również, że Jem lubi zajrzeć do bu-
telki, a jego słownictwo może być zbyt ordynarne dla uszu najmłodszego MacGregora.
Postanowił więc, że zostanie w stajni, dopóki zaprzęg nie zostanie rozsiodłany i oporządzony.
Oparty o gruby filar stał w strumieniu bladego zimowego światła i przyglądał się pracy
stajennego.
- Ma pan naprawdę wspaniałe konie, lordzie Ashburn - pochwalił Malkolm,
szczęśliwy, że może pomóc przy czyszczeniu i pojeniu zwierząt. - Wie pan, że ja już umiem
powozić? I dobrze mi to idzie.
- Nie wątpię - Brigham zrzucił z ramion płaszcz i również wziął się do pracy,
korzystając z okazji, że ma na sobie surdut nadający się już tylko na śmietnik. - Może
któregoś dnia pokażesz mi, co potrafisz? - zaproponował chłopcu.
- Naprawdę chciałby pan zobaczyć? - zawołał uszczęśliwiony Malkolm. Zapałał do
Brighama jeszcze większą sympatią. - Myślę, że nie poradziłbym sobie z pana powozem -
tłumaczył - ale mamy tu małą kariolkę. Niestety, mama pozwala mi tylko powozić
zaprzęgiem kucyków - wyznał szczerze, kwaśną miną manifestując swe niezadowolenie.
- Jeśli będziesz ze mną, to może zgodzi się na prawdziwy zaprzęg - Brigham
energicznie czyścił bok jednego z koni. - Jem, wygląda na to, że tu już skończyliśmy. Idź
teraz obejrzeć klacz pana MacGregora.
- Chciałbym, żeby pan też ją zobaczył. To prawdziwa ślicznotka - w oczach chłopca
widać było dumę. - Bardzo proszę, niech pan na nią spojrzy!
- Skoro to ślicznotka, to chętnie ją poznam. Brigham położył rękę na ramieniu
Malkolma. Ten zaś, szczęśliwy, że znalazł bratnią duszę, wziął go za rękę i zaprowadził do
boksu, gdzie stała Betsy. Dereszowata klacz, słysząc swoje imię, zarżała cicho i wystawiła łeb
nad drzwiami przegrody, cierpliwie czekając na pieszczoty. Choć jej umaszczenie odbiegało
od ideału, można ją było uznać za rasowego wierzchowca. Kiedy Brigham wyciągnął dłoń,
żeby pogłaskać ją po chrapach, zastrzygła uszami i spojrzała na niego łagodnymi oczyma, w
których odbijało się nieme pytanie.
- Lubi pana - ucieszył się Malkolm, który bardziej ufał instynktowi zwierząt niż temu,
co mówią ludzie.
Tymczasem stajenny Jem przystąpił do oglądania Betsy. Widać było, że doskonale
zna się na koniach i wie, jak z nimi postępować. Imponował tym Malkolmowi, zwłaszcza że
klacz przyjęła go bardzo ufnie. Spokojnie pozwoliła się obejrzeć i tylko od czasu do czasu
wzdychała tak ciężko, że aż falowały jej nabrzmiałe boki.
- Tylko patrzeć, jak się oźrebi - obwieścił Jem.
- Właśnie! - przytaknął Malkolm. - Chciałbym spać w stajni, żeby tego nie przegapić,
ale Serena mi nie pozwala. Przychodzi wieczorem i przegania mnie stąd - poskarżył się.
- Nic się nie martw, przyjacielu. Teraz, kiedy jest tu Jem, na pewno wszystko będzie w
porządku - powiedział stajenny, zamykając staranie drzwi boksu.
- Dasz mi znać, jak przyjdzie czas, dobrze? - poprosił go chłopiec.
- Jasne! Zawołam pana, jak tylko się zacznie - obiecał, najpierw jednak spojrzał na
Brighama, szukając jego aprobaty.
- Czy mogę cię prosić, żebyś pokazał Jemowi drogę do kuchni? - zwrócił się Brigham
do Malkolma. - Biedak jest dzisiaj bez obiadu.
- Tak jest, proszę pana - odezwał się chłopiec oficjalnym tonem i wyprężył jak struna.
- Osobiście dopilnuję, żeby kucharka przygotowała dla Jema porządny posiłek. Miłego
popłudnia, lordzie Ashburn.
- Nie musisz nazywać mnie lordem. Mów do mnie Brig - słowom towarzyszyło
przyjacielskie wyciągnięcie dłoni.
Malkolm, mile połechtany, że traktują go jak dorosłego, po męsku uścisnął rękę
Brighama. W podskokach wybiegł ze stajni. Zawołał do Jema, żeby szedł za nim, a potem co
sił w nogach pognał w stronę dworu.
- Dzielny hultaj, jeśli wolno mi się tak wyrazić, milordzie - Jem z uśmiechem
popatrzył za chłopcem.
- Wolno ci, ale musisz pamiętać, że to jeszcze dzieciak, który łatwo ulega różnym
wpływom - Brigham popatrzył ostro na stajennego. Widząc zaś, że tamten nie bardzo ro-
zumie, o co chodzi, dodał: - Jeśli mały zacznie nagle kląć jak szewc, to mnie zmyją głowę.
Starsza siostra Malkolma zrobi to z największą przyjemnością.
- Rozumiem, milordzie. I przyrzekam, że będę cnotliwy jak panna na wydaniu -
powiedział Jem, szczerząc zęby w krzywym uśmiechu. Następnie poprosił swego pana o
wybaczenie i poszedł do dworu szukać kuchni i Malkolma.
Brigham został sam, ale jakoś nie spieszył się z odejściem. Nie wiedział, czemu się
ociąga. Pomyślał, że może to ciepło i cisza stajni oraz obecność koni sprawiły, że zupełnie nie
chciało mu się wracać do dworu.
Patrząc na stojące w boksach zwierzęta, przypomniał sobie własne dzieciństwo, które
najchętniej spędzał, podobnie jak Malkolm, w stajniach pośród koni. Nauczył się tam nie
tylko całej litanii siarczystych przekleństw, ale również wielu pożytecznych rzeczy. W razie
konieczności potrafił własnoręcznie zaprząc powóz, i robił to nie mniej wprawnie niż jego
stajenny. Umiał doskonale powozić oraz dbać o konie, łącznie z opatrywaniem ran i
leczeniem naciągniętego ścięgna. Nie mówiąc już o odbieraniu końskich porodów, których
widział w swoim życiu więcej niż niejeden weterynarz. Swego czasu marzył, żeby hodować
konie. Musiał jednak zrezygnować z tych planów, gdy niespodziewanie szybko przyszło mu
wziąć na siebie obowiązki związane z tytułem czwartego hrabiego Ashburn.
W końcu musiał uczciwie przyznać, że to nie wspomnienia z wczesnej młodości ani
nie tęsknota za porzuconymi marzeniami trzymały go w tej stajni, lecz Serena MacGregor.
Zaprzątnęła jego myśli do tego stopnia, że nawet nie zdziwił się zbytnio, gdy niespodziewanie
stanęła w drzwiach.
Ona również myślała o Brighamie, ale jej myśli trudno byłoby nazwać przyjaznymi.
Denerwowało ją, że z jego winy przez cały dzień nie potrafiła skoncentrować się na żadnym
zajęciu. Nieustannie przypominała sobie chwilę, gdy o świcie stali razem przy oknie w
sypialni Colla. Złościła ją własna reakcja na to, co się wtedy wydarzyło. Wmawiała sobie, że
stało się tak z powodu ogromnego zmęczenia po nieprzespanej nocy. Prawie zasypiałam na
stojąco, pomyślała, otulając się szczelniej kraciastym szalem, i on to wykorzystał. Inaczej na
pewno nie stałaby jak zaczarowana, pozwalając, by dotykał jej i patrzył w taki sposób. I jak
on przy tym wyglądał! Jeszcze teraz, gdy przypominała sobie jego twarz, czuła w głowie
zamęt. Wyraźnie pamiętała pociemniałe oczy, wpatrujące się w nią przenikliwie z bardzo
bliska.
Najdziwniejsze, że przecież nie pierwszy raz wzbudziła zainteresowanie mężczyzny.
Kilku próbowało nawet zaciągnąć ją w głęboki cień drzew i tam ukraść całusa. Paru szczę-
śliwcom udała się ta sztuka. Pozwoliła im się pocałować, bo sama miała na to ochotę. Na
własnej skórze chciała spróbować, jak smakują pocałunki, więc zrobiła to. Okazało się, że są
całkiem przyjemne, ale nic poza tym, więc spokojnie można bez nich żyć.
Jednak wszystko, czego do tej pory doświadczyła, było niczym w porównaniu z
uczuciem, jakiego doznała tego ranka. Gdy poczuła Brighama tak niebezpiecznie blisko, nogi
się pod nią ugięły. Zaraz potem zakręciło jej się w głowie, jak wtedy, gdy jako dwunastoletnia
dziewczynka z ciekawości spróbowała ojcowskiego wina. Tam gdzie Brigham jej dotknął,
skóra ciągle piekła jak podczas wysokiej gorączki. Zresztą Bóg świadkiem, że te dziwne
odczucia dręczyły ją jak jakaś nieznana choroba. Bo chyba nic innego być to nie mogło.
Potrząsnęła głową, próbując odegnać natrętne myśli i otrząsnąć się nastroju, którego
ani nie rozumiała, ani nie chciała zrozumieć. Setny raz powtórzyła sobie, że zawiniło
zmęczenie i nadmiar silnych wrażeń. Martwiła się o brata, nie jadła, nie spała, nic więc
dziwnego, że w końcu ogarnęła ją słabość.
Teraz czuła się znacznie lepiej. W każdym razie na tyle dobrze, że gdyby spotkała
jego wysokość hrabiego Ashburn, wiedziałaby już, jak z nim postępować. Ta myśl sprawiła,
że wyprostowała plecy i dumnie uniosła rudą głowę. Pokrzepiona weszła dalej do stajni i
zaczęła uważnie rozglądać się po mrocznym wnętrzu. Była pewna, że jej młodszy brat
ukrywa się przed nią w którymś z boksów albo w stercie siana.
- Malkolm, ty urwisie! Wyłaź zaraz! I tak wiem, że tu jesteś - zawołała, ale nie
doczekała się odpowiedzi. Postanowiła więc uciec się do groźby, która w wypadku jej upar-
tego brata była znacznie skuteczniejsza niż prośba. - Malkolm! Nie będę dwa razy powtarzać.
W tej chwili wracaj do domu. Miałeś nanosić drewna do palenia w kuchni i oczywiście ja
musiałam to zrobić za ciebie. To już ostatni raz. Jak znowu zapomnisz o swoich obowiązkach,
to cię powieszę!
- Obawiam się, że będzie pani musiała odłożyć egzekucję na później.
Brigham bezszelestnie wynurzył się z głębokiego cienia. Wyraz zaskoczenia, może
nawet przestrachu, który dostrzegł w jej oczach, sprawił mu przyjemność.
- Malkolma tu nie ma - wyjaśnił. - Posłałem go do kuchni z moim stajennym.
- Co to znaczy posłałem? Mój brat nie jest pańskim chłopcem na posyłki - dumnie
zadarła podbródek.
- Droga panno MacGregor - podszedł bliżej, nie spuszczając z niej oczu. - Pani brat
zrobił to dobrowolnie, z czystej przyjaźni dla mojego stajennego, w którym odkrył bratnią
duszę. Jem, podobnie jak pani brat, jest urodzonym koniarzem.
- Na moje nieszczęście - pokiwała głową. Jej spojrzenie i ton głosu złagodniały, jak
zawsze, gdy mówiła o Malkolmie. - Ciągle przesiaduje w stajni. W tym tygodniu już dwa
razy musiałam wziąć go za kołnierz i siłą zaciągnąć do domu, bo już dawno powinien być w
łóżku - urwała zaskoczona własną rozmownością. - Jeśli mój brat będzie panu przeszkadzał
albo narzucał się ze swoim towarzystwem, proszę dać mi znać. Dopilnuję, żeby więcej pana
nie niepokoił - dokończyła surowym tonem.
- Myślę, że nie będzie takiej potrzeby - przysunął się o krok. Patrząc na nią, podziwiał,
jak stonowane kolory jej szala kontrastowały z bogatą czerwienią bujnych włosów.
Z powątpiewaniem wzruszyła ramionami, dodał więc, żeby ją uspokoić:
- Pani brat i ja naprawdę doskonale się rozumiemy. Był już na tyle blisko, że poczuł
delikatny zapach lawendy. Spojrzał uważnie i dopiero teraz dostrzegł cienie pod oczami.
- Potrzeba ci odpoczynku, Sereno - powiedział łagodnie.
Cofnęła się gwałtownie, czując instynktowną potrzebę ucieczki. Zapanowała jednak
nad tą nietypową dla niej oznaką słabości i spojrzała mu prosto w oczy.
- Dziękuję za troskę, ale niepotrzebnie się pan mną przejmuje. Jestem silna jak pańskie
konie. A poza tym chyba zbyt często wymienia pan moje imię.
- Bo je polubiłem, Sereno. Przypomnij mi, jak nazwał cię Coll, zanim zasnął... Rena?
To bardzo ładne, naprawdę.
Sposób, w jaki wymówił jej imię, sprawił jej przyjemność, ale za nic nie przyznałaby
się do tego. Czuła jednak wielką radość, że zapamiętał zdrobnienie, jakim nazywali ją tylko
najbliżsi. Obawiała się, że oczy mogą zdradzić, co naprawdę myśli, więc czym prędzej
odwróciła wzrok. Zmieniła temat.
- Malkolm pewnie oniemiał z zachwytu - powiedziała wskazując konie z zaprzęgu
Brighama.
- To prawda. Znacznie łatwiej zrobić wrażenie na nim niż na jego siostrze.
Rzuciła mu przez ramię krótkie spojrzenie.
- Nie ma pan niczego, czym mógłby mi pan zaimponować, milordzie.
- Czy nie jesteś jeszcze zmęczona odrzucaniem wszystkiego, co angielskie?
- Nie, jestem tym podbudowana - odparła krótko. Ton jej głosu znów stał się oschły.
Maskowała w ten sposób własne przerażenie. Czuła bowiem, że znowu powraca dziwna
słabość, nad którą nie umiała zapanować. Ponieważ nie rozumiała własnych uczuć, nie
wiedziała, jak sobie z nimi poradzić, uciekła się do tego, co znane. Stąd wziął się gniew i
złość, którymi próbowała osłonić się jak tarczą.
- Co pan sobie w ogóle wyobraża? - natarła na niego ostro. - Kim pan jest, jeśli nie
kolejnym angielskim szlachcicem, który chce wszystko urządzić według własnego wi-
dzimisię. Co może obchodzić pana ten kraj? Ci ludzie? Ich życie? - zarzucała go słowami, nie
dopuszczając do głosu. - Nic pan o nas nie wie! Nie ma pan pojęcia, przez co tu przeszliśmy.
Jak nas prześladowano, gnębiono, próbowano poniżyć!
- Wiem znacznie więcej, niż myślisz - przerwał jej spokojnie. Ze wszystkich sił
próbował zapanować nad gniewem.
- Rzeczywiście! - prychnęła drwiąco. - Siedzi pan sobie w swoim eleganckim pałacu
w Londynie albo w swej posiadłości na wsi i grzejąc się przy kominku, roi o społecznych
zmianach, durna nad wartościami, które niby to panu wpojono. A my tu każdego dnia musimy
walczyć o przetrwanie, pazurami trzymać się ziemi, która od wieków do nas należy. Czy pan
wie, co to znaczy drżeć z obawy, czy mężczyźni powrócą bezpiecznie do domów? Czy zna
pan uczucie wściekłości, że nie można zrobić nic, tylko bezczynnie czekać?
- Czy obwiniasz mnie również za to, że urodziłaś się kobietą? - chwycił ją mocno za
ramię i nie pozwolił odejść.
Obróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że chusta zsunęła jej się z głowy.
Wpadające przez świetliki purpurowe promienie zachodzącego słońca zatańczyły w jej
włosach.
- Niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie cieszę się, że nie urodziłaś się mężczyzną -
jego przenikliwy szept wypełnił ciszę, która pomiędzy nimi zapadła. - Powiedz mi, Sereno,
ale mów szczerze, czy naprawdę tak bardzo mną pogardzasz?
- Tak.
- Za to, że jestem Anglikiem?
- To wystarczający powód.
- Mylisz się. Ale jeśli chcesz powodu, zaraz ci go dam!
Zrobię to z przyjemnością, dodał w myślach, przyciągając ją do siebie. Może wtedy
ugasi ogień trawiący trzewia. Szarpnęła się mocno, próbowała wyrwać z uścisku, ale on był
przygotowany na opór. Mocniej zacisnął palce na jej ramionach. Przycisnął ją do siebie. Nie
tracił ani chwili, nie dał jej nawet sekundy, bo mogłaby ją wykorzystać i obmyślić obronę.
Pocałował ją szybko, a jego pocałunek był mocny i natarczywy.
W chwili gdy dotknął jej ust, zamarła w bezruchu jak zagonione zwierzę. Usłyszał
tylko, jak ze świstem wciągnęła powietrze, a potem w uszach miał już tylko dudnienie włas-
nej krwi. Nie czuł nic poza smakiem gorących warg, miękkich i delikatnych pod jego
niecierpliwymi pocałunkami.
Z głębokim westchnieniem otoczył ją ciasno ramionami, zamknął w nich jak w klatce,
z której nie mogła uciec. Twarde piersi, które wyczuwał pod suknią i drżenie jej ciała
zachęcały, by całkiem stracił głowę. Jego własne ciało sprężyło się jak do skoku. Zdawało mu
się, że świat wokół przestał istnieć.
Serenę ogarnął bezwład. Momentami zdawało jej się, że nigdy już nie będzie w stanie
się poruszać, bo jej kości stopiły się, a mięśnie straciły sprężystość. Tylko w mózgu kłębiła
się fala doznań. Zacisnęła mocno powieki, ale i tak oślepiały ją barwne pióropusze
fajerwerków, jakie zdawały się eksplodować w jej głowie. Uparcie powracała do niej myśl, że
jeśli tak działa na nią pocałunek, to widocznie nigdy dotąd nikt jej naprawdę nie całował.
Czuła, jak przez ciało płyną fale przyjemnego gorąca, jak w środku coś drży i pulsuje - a
wszystko za sprawą zetknięcia się dwojga ust.
Usłyszała nagle miękkie, stłumione westchnienie i z trudem dotarło do niej, że to jej
własny głos. W pewnej chwili zrobiło jej się słabo i gdyby Brigham nie przytulił jej mocniej,
pewnie osunęłaby się na ziemię. Kurczowo chwyciła się jego ramion, mimowolnie przylgnęła
do niego całym ciałem. Owionął ją jego zapach, mieszanina naturalnej woni ciała, końskiego
potu, mydła. Zapach mężczyzny, który poczuła już pierwszego dnia. Teraz poznała także jego
smak. Spijała go łapczywie, aż zupełnie uderzył jej do głowy. Czyżby miała upić się tym
pocałunkiem?
Musiało tak być, skoro krew szumiała w niej niczym wezbrana rzeka. Półprzytomnie
pomyślała, że jeśli ten pocałunek to tylko wstęp do czegoś więcej, to ona koniecznie musi
tego skosztować. A jeśli poza nim nie będzie już niczego i tak wystarczy jej doznań do końca
życia.
Podniosła ramiona i otoczyła nimi szyję Brighama. Wsunęła palce w gęste włosy, z
całych sił przyciągnęła do siebie jego głowę. Jej pocałunek, początkowo trwożliwy i nieśmia-
ły, zmienił się całkowicie. Usta, do tej pory miękkie i uległe, stały się nagle namiętne. Same
szukały nowej pieszczoty, prosiły o więcej. Chwytała zębami jego wargi, wzniecając w nim
prawdziwy pożar.
Pożądanie paliło go żywym ogniem, zapierało oddech. Z desperacją chwycił ją za
włosy, naparł mocno, przycisnął do drewnianego słupa. Coraz zachłanniej pragnął ust, które
przecież otwierały się dla niego, kusiły i nęciły tak wytrwale, że w końcu z atakującego stał
się ich niewolnikiem.
Całował ją, póki starczyło mu tchu. A gdy zabrakło powietrza, oderwał się od niej na
jedną krótką chwilę, jak tonący, któremu uda się na moment wypłynąć na powierzchnię.
Oddychał płytko, potrząsał głową, próbując odzyskać jasność myślenia.
- Dobry Boże, gdzieś ty się tego nauczyła? Urywany szept parzył jej szyję. Tu i teraz,
przemknęło jej przez myśl. Zmieszanie i wstyd zabarwiły jej policzki krwistym rumieńcem.
Nagle przebudziła się świadomość, a wraz z nią ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że pozwoliła
mu się całować, i, niech Bóg jej wybaczy, zaznała nieopisanej przyjemności.
- Puść mnie!
- Nie wiem, czy zdołam - szepnął.
Podniósł dłoń, by dotknąć jej policzka. Gwałtownie szarpnęła się i odsunęła twarz. To
go nieco otrzeźwiło. Jego oddech powoli się uspokajał. Stał bez najmniejszego ruchu, nie
próbował już jej dotykać. Przerażony myślał o tym, że dopiero co całowała go w sposób,
jakiego nie powstydziłaby się najlepsza francuska kurtyzana, by za chwilę zdradzić się, że jest
jeszcze całkiem niewinna.
To odkrycie sprawiło mu niemal fizyczny ból. Jeszcze chwila, a stałoby się coś
strasznego. Coś, po czym musiałby palnąć sobie w łeb, o ile oczywiście wcześniej nie
zatłukłby go Coll. Z całych sił zacisnął zęby. Uwieść siostrę swego przyjaciela, córkę
człowieka, który przyjął go pod swój gościnny dach! W dodatku zrobić to w stajni, jakby była
pierwszą lepszą dziewką z oberży! Poruszony do żywego tymi myślami cofnął się o krok. Coś
blokowało mu gardło, więc chrząknął głośno, a potem odezwał się sztywnym, oficjalnym
tonem:
- Panno MacGregor, zechce pani przyjąć moje przeprosiny. To, na co sobie wobec
pani pozwoliłem, jest niewybaczalne.
Zamrugała rzęsami jak osoba wyrwana z głębokiego zamyślenia. Potem spojrzała mu
w twarz. W jej oczach zamiast łez dostrzegł płomienie dzikiej furii.
- Gdybym była mężczyzną, już byś nie żył! - syknęła przez zaciśnięte zęby.
- Gdyby była pani mężczyzną, moje przeprosiny nie byłyby w ogóle potrzebne -
odpowiedział lodowatym tonem. - Nie byłoby za co przepraszać.
Skłonił się przed nią głęboko i wyszedł, modląc się w duchu, żeby mroźne powietrze
ostudziło jego rozpaloną głowę i przywróciło jasność myślom.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Serena nie mogła uwolnić się od myśli, że z największą przyjemnością zatopiłaby
miecz w jego piersi. Nie, śmierć od miecza byłaby zbyt honorowa, zbyt cywilizowana dla
tego angielskiego łajdaka. Owszem, mogłaby użyć miecza, ale tylko po to, by posiekać go na
drobne kawałeczki. Albo zadać mu setki ran. To dałoby jej więcej satysfakcji niż zakończenie
jego nędznego żywota jednym pchnięciem w nikczemne serce. Aż uśmiechnęła się na widok
krwawych scen, które podsuwała jej rozbudzona wyobraźnia. Jedno małe cięcie tu, drugie
tam. Najprawdziwsze tortury.
Gdyby ktoś spojrzał na nią z boku, nigdy nie uwierzyłby, że po tej ślicznej głowie
mogą krążyć tak mroczne myśli. Kiedy siedziała w jasnej kuchni, zajęta ubijaniem masła,
wyglądała jak uosobienie łagodnej kobiecości. I tylko siła, z jaką od czasu do czasu waliła
ubijakiem w maselnicę, mogła być sygnałem, że w sercu dziewczyny szaleje burza.
Szczęśliwie cała ta dzika energia, obojętne, jakie było jej źródło, ułatwiała Serenie pracę.
Uparcie powtarzała sobie, że Brigham Langston, pal diabli jego tytuły, nie miał
najmniejszego prawa ani całować jej, ani narzucać się w taki sposób. A już na pewno nie miał
prawa obudzić w niej obcych dotąd uczuć. Żałosny angielski kundel! A ona własnymi rękami
opatrzyła jego ranę, posadziła przy stole, nakarmiła... Co prawda zrobiła to wszystko z nie
skrywaną niechęcią, ale to jeszcze nie powód, by znieważać ją pod jej własnym dachem.
A gdyby tak powiedzieć ojcu, na co pozwolił sobie wobec niej ich gość... Westchnęła
marzycielsko na myśl o tym, co by się wtedy stało. Ojciec na pewno wpadłby w szał i tak
porachowałby temu angielskiemu psu wszystkie kości, że jego lordowska mość
popamiętałaby MacGregorów do końca swego nędznego życia.
Wizja hrabiego Ashburn pełzającego w piachu u stóp jej ojca wywołała błogi uśmiech
na twarzy Sereny. Wiele by dała, żeby zobaczyć, jak te aroganckie szare oczy rozszerzają się
z przerażenia. Ale na razie, zaczęła ubijać masło jeszcze mocniej, zupełnie jakby zamiast
kremowej masy miała przed sobą kark Brighama Langstona. O tak, gdyby sama mogła
wymierzyć sprawiedliwość, byłaby najszczęśliwszą istotą pod słońcem.
Nagle inna myśl zmiotła z jej ust uśmiech zadowolenia. Przyszło jej bowiem do
głowy, że znowu pozwala, by poniosła ją fantazja. Niestety, musiała przyznać ze smutkiem,
że żywiła pewne upodobanie do okrucieństwa. Martwiło to Fionę, a i Serena sama często
żałowała, że zamiast łagodności matki odziedziczyła ognisty temperament i porywczość ojca.
Stało się jednak, jak się stało. Nie było więc dnia, żeby nie straciła panowania nad
sobą i nie wybuchnęła nieokiełznanym gniewem. Po każdym ataku wściekłości przychodziło
opamiętanie, a wraz z nim wstyd i wyrzuty sumienia, że znowu nie zdołała się powstrzymać.
Z całego serca pragnęła być taka jak matka - spokojna, zrównoważona, opanowana. Bóg
jeden wiedział, jak bardzo się starała, ale łagodność po prostu nie leżała w jej naturze.
Swego czasu Bóg musiał popełnić mały błąd i tworząc ją, zamiast miodu dodał o parę
kropel za dużo octu. I stąd całe nieszczęście. Skoro jednak sam Pan Bóg mógł się pomylić, to
co dopiero mówić o istocie tak niedoskonałej jak ona? Poza tym, jeśli On miał prawo do
błędu, to ona miała prawo postępować zgodnie z własną naturą.
Zostawiła w końcu Stwórcę w spokoju i z ciężkim westchnieniem wróciła do
przerwanej pracy. Kuchnia na nowo wypełniła się monotonnym odgłosem ubijaka tłukącego
o drewnianą maselnicę.
Jednak myśl o tym, co wydarzyło się w stajni, ciągle nie dawała jej spokoju. Bo na
przykład jej matka na pewno umiałaby poradzić sobie z niewczesnymi zalotami hrabiego
Ashburn. Wiedziałaby, jak osadzić go w miejscu. Wystarczyłoby jedno niebaczne słowo,
śmiałe spojrzenie czy gest z jego strony, a osłoniłaby się niczym tarczą swą grzeczną, ale
trzymającą na dystans uprzejmością. I nim by się pan hrabia obejrzał, jadłby z drobnej rączki
Fiony MacGregor jak łagodny baranek.
Tymczasem Serena nie bardzo umiała postępować z mężczyznami. Jeśli któryś
chłopak zanadto sobie pozwalał albo dawał jej się we znaki, natychmiast okazywała swoje
niezadowolenie. Najczęściej umizgi kończyły się natarciem uszu albo wygarbowaniem skóry
pechowego zalotnika. Dzięki ciętemu językowi umiała także odgryźć się i ośmieszyć natręta
drwiącą uwagą. W końcu dlaczego miałaby tego nie robić? Dlaczego u diabła miałaby
udawać, że sprawia jej przyjemność, gdy pierwszy lepszy gnojek zaczyna ślinić się na jej
widok? Czy tak powinna postępować prawdziwa kobieta? Zachowywać się jak głupia owca,
która musi robić to samo, co całe stado?
- Gołąbeczko, jak będziesz miała taką grobową minę, to masło ci zjełczeje.
- Oj, pani Drummond, wszystko przez to, że myślę o mężczyznach - fuknęła,
podnosząc wzrok na kucharkę.
Pani Drummond roześmiała się tak gromko, aż zadudniło. Była bowiem kobietą
słusznej postury, a płuca miała wielkie niczym kowalski miech. Jej żywe błękitne oczy ra-
dośnie spoglądały na świat spod szpakowatej grzywki, zdradzając, że ich właścicielka jest
skora do żartów. Dobrego samopoczucia nie psuł jej nawet fakt, że od dziesięciu lat była
wdową i jakoś wciąż nie znajdował się amator na jej obfite wdzięki. Za to w całym hrabstwie
trudno by szukać lepszej kucharki. Nikt tak jak ona nie potrafił przyrządzać mięs ani
wypiekać ciast. Żywa natura pani Drummond nie znosiła przy tym bezczynności. Olbrzymie
czerwone dłonie pokryte skórą szorstką jak kora stuletniego drzewa zawsze zajęte były
robotą.
- Dziecinko, kobieta, która myśli o mężczyźnie, powinna mieć uśmiech na twarzy -
zawołała, ani na moment nie odrywając się od wyrabiania ciasta na placek z jabłkami. - Tak
to już z nimi jest, że dąsy ich odstraszają, a do uśmiechu lecą jak pszczoły do miodu.
- A ja wcale nie chcę, żeby do mnie lecieli - skrzywiła się Serena i zaczęła ruszać
ramionami, które zabolały ją od machania ubijakiem. - Ja nimi gardzę.
- Co ty opowiadasz! Czyżby młody Rob MacGregor znowu zaczął się koło ciebie
kręcić?
- Nie, i więcej tego nie zrobi, jeśli mu życie miłe - zachichotała na wspomnienie
odprawy, jaką ostatnim razem dała swemu nieszczęsnemu zalotnikowi.
- Dobry chłopak z tego Roba, ale żadna z niego partia dla ciebie - odparła pani
Drummond. - Ten, kto w końcu poprowadzi cię do ołtarza, musi być kimś.
- A ja tam wcale nie chcę iść do ołtarza - burknęła.
- Na razie nie chcesz, ale przyjdzie czas, że zechcesz. Małżeństwo ma swoje dobre
strony, zwłaszcza te, które odkrywa się w sypialni - roześmiała się pani Drummond.
- Ale ja nie mam zamiaru wiązać się na całe życie tylko z powodu tego, co robi się w
małżeńskim łożu - zaprotestowała Serena.
Pani Drummond spojrzała bacznie w stronę drzwi. Chciała się upewnić, czy w pobliżu
nie ma Fiony MacGregor. Gospodyni była dobra, życzliwa dla służby, ale na pewno nie
ucieszyłaby się, słysząc, o czym jej córka rozprawia z kucharką przy ubijaniu masła.
- Uwierz mi, moja duszko, że nie ma lepszego powodu - odezwała się zniżając głos. -
Oczywiście, jeśli Bóg pozwoli trafić na odpowiedniego mężczyznę. Mój Dunean wiedział, jak
brać się do rzeczy i zdarzały się noce, kiedy zasypiałam szczęśliwa, że taki był. Świeć Panie
nad jego duszą - pobożnie nakreśliła znak krzyża na swej obfitej piersi.
- A czy w czasie tych nocy miała pani takie uczucie... - Serena zatrzymała się w pół
zdania, szukając właściwych słów - jakby galopowała pani po wzgórzach aż do utraty tchu?
- Czy ty mnie aby nie okłamujesz, moje serce? - pani Drummond przyjrzała się jej
spod zmrużonych powiek. - Na pewno nie było tu Roba MacGregora?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową.
- Z Robem jest tak, jakby się jechało pod górę na kulawym kucu - powiedziała. -
Człowiek ma wrażenie, że to się nigdy nie skończy - radosny śmiech rozświetlił jej oczy.
Właśnie taką, promienną i rozbawioną ujrzał ją Brigham, kiedy wszedł do kuchni.
Wsparta na ubijaku, siedziała pochylona nad maselnicą, którą trzymała między podwiniętymi
spódnicami wełnianej sukni. Niech cię piekło pochłonie, pomyślał zły, że nie może oderwać
od niej oczu. Niech piekło pochłonie kobietę, która budzi w nim pożądanie, zaledwie na nią
spojrzy.
Musiała go usłyszeć, bo uniosła głowę i spojrzała w jego stronę. Ich oczy spotkały się
na ułamek sekundy, zwarły w intensywnym, niemal wrogim spojrzeniu. Zaraz potem Serena
obojętnie odwróciła głowę.
Choć ta wymiana spojrzeń trwała ledwie sekundę, nie umknęła bystrym oczom pani
Drummond. Kucharka natychmiast odgadła co, a raczej kto jest przyczyną wojowniczego
nastroju Sereny. A więc to tak, mruknęła pod nosem, nie mogąc opanować leciutkiego
uśmieszku. Spotkały się dwie rogate dusze, pomyślała, dodając jeszcze, że czasem awantura
jest doskonałym preludium do zalotów, bo jak mawiają, kto się lubi, ten się czubi. W każdym
razie pani Drummond zdecydowała, że będzie musiała mieć tych dwoje na oku. Hrabia
Ashburn był bez wątpienia odpowiednim kandydatem na męża, a w dodatku wyglądał tak, że
nawet pogrążone w smutku wdowie serce nie pozostało obojętne na tyle męskich wdzięków.
- Życzy pan sobie czegoś, milordzie? - zapytała usłużnie i poderwała się z miejsca.
- Słucham?
Obrócił się w stronę, skąd dobiegał głos. Spojrzał na kucharkę mało przytomnie, nie
bardzo rozumiejąc, czego od niego chce. Dopiero po chwili udało mu się wrócić do rze-
czywistości.
- Przepraszam, musiałem się zamyślić - ton głosu świadczył wyraźnie, że odzyskał
swój zwykły spokój. - Idę od Colla, który coraz bardziej skarży się na jedzenie. Panienka
Amelia orzekła, że dobrze by mu zrobił talerz pani wyśmienitego rosołu.
Pani Drummond uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym podeszła do paleniska i
zaczęła energicznie mieszać w wiszącym nad ogniem kociołku.
- Wątpię, czy panicz Coll będzie zachwycony takim obiadem, ale zrobię, co pan każe,
milordzie. Zaraz poślę mu rosół na górę - powiedziała, sięgając po miskę. - Czy wolno spytać,
jak miewa się nasz chory? - zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Brigham kolejny raz popełnił błąd, pozwalając sobie zerknąć na Serenę. Cały czas
zajęta swoją pracą, siedziała na niskim stołku i leniwie podnosiła i opuszczała ubijak. Gdyby
kiedyś ktoś powiedział mu, że na widok kobiety ubijającej masło zaschnie mu w gardle z
wrażenia, uśmiałby się do łez. Teraz jednak wcale nie było mu do śmiechu. Z trudem udało
mu się odwrócić wzrok od dziewczyny. Natychmiast zbeształ samego siebie za słabość.
Wystarczyło już, że z powodu panny MacGregor nie przespał jednej nocy. A właściwie
dwóch, jeśli doliczyć tę, którą spędzili pielęgnując Colla.
- Jak nasz chory, milordzie? - powtórzyła pani Drummond, pewna, że nie dosłyszał
pytania.
- Lepiej, znacznie lepiej - odparł, walcząc z roztargnieniem. - Panienka Amelia jest z
niego bardzo zadowolona, ale kazała mu zostać w łóżku jeszcze przez kilka dni.
- Tak, tak. Jej na pewno posłucha - pani Drummond pokiwała głową. - Bóg
świadkiem, że nikt nie ma lepszego wpływu na naszego panicza niż panienka Amelia. No, już
gotowe - oznajmiła, stawiając naczynia na tacy. - A może pan, milordzie, miałby ochotę na
talerz rosołu albo kawałek pieczeni?
- Nie, dziękuję bardzo - wymówił się, zachowując dla siebie uwagę, że ostatnio nie ma
jakoś apetytu.
- Może jednak? - zachęcała kucharka, zerkając przy tym na Serenę. Od razu
spostrzegła, że dziewczyna niby to robi swoje, ale cały czas kątem oka obserwuje hrabiego.
- Jeszcze raz dziękuję, ale nie jestem głodny. Poza tym właśnie wybieram się do stajni.
Na dźwięk tego słowa Serena wypuściła z rąk ubijak, który z łomotem opadł na dno
drewnianego naczynia. Natychmiast wzięła go do ręki i jak gdyby nigdy nic powróciła do
swego zajęcia. Brigham jednak i tak zauważył jej zmieszanie. Zwłaszcza że jak zwykle
zdradziły ją rumieńce na policzkach.
Wiedziała, że jej się przygląda, mimo to nie odezwała się słowem. Wydęła tylko
pogardliwie usta, mimowolnie powodując, że krew zaczęła żywiej krążyć w jego żyłach. Po-
stanowił nie ryzykować, że znowu zrobi lub powie coś niewłaściwego. Ukłonił się więc i
szybko wyszedł.
- To ci dopiero mężczyzna! - westchnęła pani Drummond, upewniwszy się, że jej nie
usłyszy.
- Jest Anglikiem! - oburzyła się Serena.
- I co z tego? Kilt czy bryczesy, wszystko jedno. Byle to, co pod spodem było na
swoim miejscu. A u tego pana wszystko jest jak trzeba! - roześmiała się figlarnie.
- Pani Drummond! Przecież kobiety nie powinny nawet myśleć o takich rzeczach! Ani
tym bardziej ich dostrzegać - zachichotała Serena.
- To chyba tylko ślepe kobiety, moja miła - odparowała pani Drummond, po czym
przypomniała sobie o tacy, na której stygł rosół. Ponieważ humor jej dopisywał, z własnej
inicjatywy dołożyła kawałek ciasta, a kiedy wszystko było gotowe, zawołała na służącą:
- Molly! Molly, ty leniuchu! Natychmiast leć z tym na górę do pana Colla. Tylko nie
rozlej po drodze!
Kiedy dziewczyna znikła na schodach, pani Drummond wróciła do wyrabiania ciasta.
- A ten służący, co przyjechał za jaśnie panem Langstonem, to jakiś porządny
człowiek?
- Parkins? - odkąd Brigham zniknął z pola widzenia, Serena mogła znowu mówić i
zachowywać się normalnie. - Nie wiem, czy jest porządny. Wiem tylko, że jest lokajem
hrabiego. Swoją drogą, czy kto widział, żeby ciągnąć tu ze sobą lokaja, żeby czyścił panu
ubrania i pastował buty?
- Moja droga. Ludzie dobrze urodzeni są przyzwyczajeni do życia na pewnej stopie.
To, co ciebie dziwi, dla nich jest normalne. Podobno ten Parkins nie jest żonaty - dodała pani
Drummond od niechcenia.
Serena wzruszyła ramionami, okazując w ten sposób zniecierpliwienie.
- Pewnie ma tyle roboty z krochmaleniem koronek jaśnie pana, że nie starcza mu
czasu na własne życie - burknęła opryskliwie.
Albo jeszcze nie spotkał kobiety, która by mu to życie umiała stworzyć, pomyślała
pani Drummond, głośno zaś orzekła, że pan Parkins jest o wiele za chudy.
- Trzeba by go trochę podtuczyć - stwierdziła tonem znawcy.
Ludzie dobrze urodzeni, prychnęła Serena kilka godzin później, wspominając
rozmowę z panią Drummond. Wielkie rzeczy! To, że w czyichś żyłach płynie błękitna krew,
wcale nie znaczy, że jest dobrze urodzony. Ani tym bardziej że jest dżentelmenem. Oznacza
to tylko tyle, że ten ktoś należy do arystokracji, jak nie przymierzając hrabia Ashburn.
Wściekła się na siebie, że znowu o nim myśli i przysięgła, że nie będzie więcej tracić
czasu na podobne bzdury. Zwłaszcza że miała go dla siebie tak niewiele. Od dwóch dni na
krok nie ruszyła się z domu, zajęta domowymi pracami, do których doszła jeszcze opieka nad
Collem. Dopiero teraz udało jej się znaleźć parę wolnych chwil. Może zresztą wykradła je,
zaniedbując trochę obowiązki, ale na pewno da radę odrobić wszystko później. Czuła, że jeśli
choć na moment nie wyrwie się z domu i nie pobędzie sama, wkrótce oszaleje.
. . Matka na pewno nie wpadnie w zachwyt, kiedy się dowie, że wybrała się na
przejażdżkę tuż przed kolacją. Podobnie jak nie spodoba jej się to, że zamiast spódnicy
włożyła znoszone spodnie do konnej jazdy. Trudno, będzie, co ma być, pomyślała, próbując
odgonić wyrzuty sumienia, i ochoczo wzięła się do siodłania klaczy. Oczywiście wybrała
zwykłe, męskie siodło, bo nie znosiła jeździć po damsku. Kiedy skończyła, chwyciła wodze i
wyprowadziła klacz ze stajni. Poprowadziła ją boczną ścieżką na tyłach domu, z dala od
wejścia i okien. Doszła bowiem do wniosku, że jeśli matka jej nie zobaczy, nie będzie się
denerwować. Zresztą przy odrobinie szczęścia nikt nie dowie się o tej wyprawie.
Kiedy była już za domem, lekko wskoczyła na siodło. Powiodła klacz okrężną drogą u
stóp wzgórza. Jechała stępa, kierując się na południe. Modliła się duchu, żeby nikomu z
domowników nie przyszło teraz do głowy wyjrzeć przez okno. Dopiero kiedy wjechała do
lasu, spięła klacz ostrogami i ruszyła przed siebie pełnym galopem.
Boże, potrzebowała tego bardziej niż chleba i wody. Pragnęła pędzić wśród drzew,
czuć szum wiatru w uszach i ciepło rozgrzanego zwierzęcia. Może taka samotna włóczęga po
lesie nie była najbardziej odpowiednim zajęciem dla młodej dziewczyny, ale ona dopiero tutaj
czuła, że żyje. Tu nie musiała niczego udawać, nie musiała być dobrze ułożoną panienką,
córką czy siostrą.
Pokrzepiona tą myślą roześmiała się na całe gardło i spięła klacz ostrogami. Rześki
śmiech wystraszył drobne ptaki, które poderwały się z gałęzi i zaczęły krążyć ponad jej
głową. A ona gnała przed siebie, nie patrząc na to, że pęd powietrza zsunął chustę z jej
włosów, a szal, którym się owinęła wydyma się niczym żagiel. Wciągała głęboko ostre
powietrze, rozkoszując się jego zapachem.
Ruch i poczucie wolności uskrzydliły ją, niewielki mróz szczypał twarz i dodawał
energii. Nagle zapragnęła jechać tak i jechać bez końca, zapomnieć o całym świecie. Nigdy
więcej dojenia krów, prania koszul, szorowania garnków.
Chyba diabeł mnie kusi, pomyślała przerażona śmiałością tego, co snuło jej się po
głowie. Jak mogła być aż tak niewdzięczna, by skarżyć się na swój los? Wiedziała przecież,
że w górskich wioskach żyją ludzie, którzy muszą harować od świtu do zmierzchu, nie mają
ani chwili na odpoczynek, nie mówiąc już o tym, żeby mogli usiąść sobie i pomarzyć.
Tymczasem ona, córka szlachcica, dostała od życia tak wiele. Miała porządny dom, solidny
posiłek każdego dnia, wygodne łóżko z puchową pościelą. A mimo to zachciewało jej się Bóg
wie czego. Przy najbliższej okazji będzie musiała wyspowiadać się z tego. Raz już zdarzyło
jej się przyznać w konfesjonale do własnej niegodziwości. Było to w czasach, gdy posłano ją
szkoły przyklasztornej w Inverness.
Z całego serca nienawidziła tego miejsca i nawet teraz, gdy powracała tam we
wspomnieniach, czuła dreszcz obrzydzenia. Spędziła w szkole całe pół roku, długich sześć
miesięcy wydartych z życia. Dopiero bowiem po takim czasie jej ojciec zrozumiał, że nic nie
przełamie oporu córki i że marnuje pieniądze na dość wysokie czesne. Przez cały ten czas
przeraźliwie tęskniła za ukochanym domem, który, jak słusznie sądziła, był dla niej najlepszą
szkołą życia. Tu mogła nauczyć się wszystkiego, obserwując rodziców i rodzeństwo.
Tymczasem musiała tracić czas pośród trzpiotowatych panienek, których rodziny nie pragnęły
niczego więcej niż tylko tego, by ich córki nauczyły się, jak być prawdziwą damą. Głupota!
Serena od zawsze wiedziała, że najlepszym wzorem do naśladowanie jest jej własna
matka. Uczyła się od niej nie tylko, jak prowadzić dom. Również tego, jak się zachowywać,
bo prawdę mówiąc, w całej okolicy nie było większej damy niż Fiona MacGregor.
Jako córka szlachcica odebrała staranne wychowanie, podróżowała po Europie, przez
jakiś czas mieszkała nawet w Anglii. Dotąd jeszcze nie zapomniała zdobytych w świecie
umiejętności. Bywało, że po pracowicie spędzonym dniu siadała wieczorem do starego
klawikordu i zapatrzona w ogień wygrywała różne melodie. To ona nauczyła Amelię, która
miała palce bardziej zwinne, a naturę spokojniejszą niż Serena, jak wykonywać misterne
hafty. Matka posiadła także znajomość francuskiego, którym władała płynnie do dziś.
Wreszcie potrafiła nawiązać i poprowadzić grzeczną rozmowę z każdym, kto tylko zawitał
pod gościnny dach dworu w Glenroe.
Jeśli Serena miała więc zdobyć ogładę, najlepszym sposobem było nabywanie jej we
własnym domu. Tu przynajmniej zajmowano się ważniejszymi sprawami niż modne nowinki
z Paryża oraz najnowsze kroje i fasony sukien.
Wyobrażała sobie, że właśnie o tym muszą paplać bez końca wszystkie te damy o
białych od pudru włosach i twarzach, których towarzystwo na pewno lubił hrabia Ashburn.
Wyperfumowane kobiety, barwne jak rajskie ptaki w swych wytwornych toaletach, kryją
twarze za jedwabnymi wachlarzami i rzucają sponad nich uwodzicielskie spojrzenia. Popijają
owocowy poncz i noszą malutkie torebeczki, w których mieszczą się tylko flakoniki soli
trzeźwiących i miniaturowe koronkowe chusteczki. Upuszczają je, widząc na horyzoncie
jakiegoś godnego uwagi dżentelmena. Istoty puste i zepsute jak cały ten londyński wielki
świat! Dłonie takich właśnie kobiet całował hrabia Ashburn na balach i spotkaniach w
eleganckich angielskich salonach.
W oddali zajaśniała rzeka. Serena powstrzymała konia. Postanowiła zejść z siodła i
odpocząć na brzegu, nim ruszy w powrotną drogę. Gdyby miała więcej czasu, pojechałaby aż
do jeziora. Tam znajdowało się jej ulubione miejsce, zielona kryjówka, do której zmierzała
zawsze wtedy, gdy miała kłopoty albo zmartwienia i potrzebowała samotności. Dziś jednak
nie miała żadnych trosk. Żadnych! - powtórzyła półgłosem, zeskakując na ziemię. Wodze
oplatała luźno wokół gałęzi, a potem oparła czoło o parujący bok klaczy.
Londyńskie bale, pomyślała i westchnęła głęboko, nieświadoma, że w tym
westchnieniu pobrzmiewa tęsknota. Matka wiele razy opowiadała, jak one wyglądały.
Kryształowe lustra sięgające sufitu, lśniące marmurowe posadzki, tysiące świec. Roziskrzona
biżuteria i bajkowe suknie kobiet. Mężczyźni w barwnych surdutach i modnych perukach. I
przepiękna muzyka. Serena zacisnęła powieki i próbowała sobie ją wyobrazić. Uwielbiała
muzykę. W jej wyobraźni szum rzeki zamienił się w lekkie takty menueta. Później przyjdzie
czas na tradycyjne szkockie tańce, ale prawdziwy bal powinien zaczynać się wolnym,
uroczym menuetem.
Muzyka dźwięcząca w jej głowie była tak realna, że nieświadomie zaczęła poruszać
się w jej rytm. Wciąż z zamkniętymi oczami wyciągnęła ręce i oparła je na ramionach
niewidzialnego partnera. Lord Ashburn na pewno wydawał takie bale. I pewnie wszystkie
damy marzyły o tym, żeby choć raz z nimi zatańczył.
Uśmiechnęła się do siebie i wykonała taneczny obrót, słysząc w wyobraźni szelest
sztywnych halek pod jedwabną suknią. Wyobraziła sobie, że ona też jest na tym balu. Jej
suknia ma kolor głębokiej zieleni. Włosy upięła wysoko i upudrowała je, żeby brylanty lśniły
w nich jak kryształki lodu na świeżym śniegu. Wszyscy eleganccy panowie w puszystych
koronkach i butach z klamrą kłaniają się jej w pas i zapraszają do tańca. A ona łaskawie
przyjmuje zaproszenie i tańczy, wiruje, aż do utraty tchu. Z wdziękiem gnie się w najbardziej
skomplikowanych tanecznych figurach, a wszyscy podziwiają ją i chcą wiedzieć, kim ona
jest.
Hrabia Ashburn też tam jest. Ma na sobie czarny strój. Tak, ten kolor bardzo mu
pasuje. Czerń zdobiona srebrem, jak wtedy, gdy wieczorem przyszedł do sypialni Colla. Wy-
glądał w tym stroju bardzo pięknie, taki wysoki i smukły, trochę tajemniczy w migotliwym
świetle dogasającego paleniska.
Na balu jest dużo światła. Świece oślepiają jasnością odbitą w wielkich lustrach. Ona i
hrabia stoją naprzeciw siebie w łagodnych dźwiękach muzyki. Patrzy na nią tak, jak tylko on
potrafi, a ona znowu czuje tę dziwną miękkość w sercu. Wyciąga do niej dłoń, ona podaje mu
swoją. Kłania się przed nią, a ona odpowiada wdzięcznym dygnięciem. A potem podaje mu...
I tu czar prysnął. Serena gwałtownie otworzyła oczy.
Wyraźnie poczuła, że ktoś delikatnie chwycił jej wyciągniętą dłoń. Kiedy spojrzała na
Brighama, jej oczy wciąż jeszcze pełne były fantastycznych wizji. Ponieważ miał za sobą
zachodzące słońce, blask w pierwszej chwili całkiem ją oślepił i dopiero po chwili
zorientowała się, kto przed nią stoi. Ubrany był na czarno, tak jak sobie wyobrażała, tyle że
zamiast balowego stroju miał na sobie prosty żakiet do konnej jazdy. Żadnych srebrnych
haftów, żadnych drogich kamieni.
Na swoim wymarzonym balu wykonywała przed nim głębokie dygnięcie, więc teraz,
w rzeczywistości musiał podnieść ją z ukłonu. Nie protestowała. Ponieważ zdawało jej się, że
wciąż jeszcze słyszy muzykę, energicznie potrząsnęła głową, żeby odpędzić marzenia.
- Madame - szarmancko uniósł jej dłoń do ust i pocałował, zanim zdążyła
zaprotestować. - Najwyraźniej brakuje pani partnera.
- Ja tylko... - bąknęła zmieszana, spoglądając półprzytomnie na ich złączone dłonie.
Dopiero promień słonecznego światła, który zaiskrzył w kamieniu jego rodowego sygnetu,
przywrócił jej całkowitą świadomość tego, gdzie jest i z kim. Gwałtownie wyrwała dłoń z
uścisku i schowała ją za plecami.
- Co pan tu robi? - w jej głosie nie było ani odrobiny przyjaznych uczuć.
- Łowiłem ryby - skinął ręką w kierunku przeświecającego między drzewami oczka
wodnego, przy którym pasł się jego koń. - Byliśmy tu razem z Malkolmem, ale przed chwilą
pobiegł do domu zobaczyć, jak się miewa jego klacz.
- O tej porze powinien siedzieć nad lekcjami - burknęła, chcąc zamaskować
zawstydzenie.
Skóra na policzkach piekła ją coraz mocniej, a to tylko powiększało jej złość. Nie
dość, że zrobiła z siebie idiotkę tańcząc menueta z nieistniejącym tancerzem, to jeszcze stała
teraz przed Brighamem czerwona jak burak i bezsilna wobec własnej reakcji.
- Niech się pani nie martwi. Jestem pewien, że Malkolm spełnił ten obowiązek z
samego rana - cofnął się nieco. Nie umiał odmówić sobie objęcia jej wzrokiem. - Można wie-
dzieć, czy zawsze tańczy pani sama w lesie? I do tego w męskich spodniach?
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, a potem zmierzyła go spojrzeniem, w którym gniew
mieszał się z zawstydzeniem.
- Nie ma pan prawa mnie szpiegować.
- To oczywiste! Tym razem to pani mnie zaskoczyła - z ironicznym uśmiechem
przysiadł na kamieniu, nie spuszczając jej ani na moment z oka. - Spokojnie łowiłem ryby,
dumając o tym, ile jeszcze pstrągów złapie się na moją wędkę. Aż tu nagle z lasu wypada
jeździec i robi przy tym taki hałas, że na pewno spłoszyły się wszystkie ryby w promieniu
kilku mil - opowiadał, ale pominął szczegół, że słysząc jej dziką galopadę odruchowo chwycił
za szpadę.
- Gdybym tylko wiedziała, że pan tu jest, na pewno wybrałabym inną drogę.
- Nie wątpię. A wtedy straciłbym przyjemność oglądania pani w spodniach.
Prychnęła jak rozzłoszczona kotka i jednym susem dopadła swego konia.
- Taka szybka rejterada, Sereno. Można pomyśleć, że się mnie boisz.
- Nie boję się! - z wściekłością obróciła się w jego stronę.
Wspaniała! Tylko tym słowem mógł oddać to, jak wyglądała, stojąc przed nim w
bojowej postawie. Pochyliła się do przodu, jakby w dłoni miała broń. Mierzyła go dzikim
spojrzeniem, a jej ciało wyraźnie prężyło się, gotowe do natychmiastowego ataku. Splątane
włosy wiły się wokół szczupłej twarzy, a zachodzące słońce nadawało im barwę żywych
płomieni.
Wcześniej widział, jak gnała przez las na złamanie karku, najwyraźniej nie obawiając
się niebezpiecznej prędkości. W dodatku trzymała się w siodle lepiej niż niejeden do-
świadczony jeździec. Jakkolwiek więc mogła go drażnić swą arogancją, nie mógł odmówić
tej nieokiełznanej dziewczynie odwagi. Ani wielkiej urody. Widocznej zwłaszcza teraz, gdy
podkreślało ją męskie ubranie.
Patrząc na nią, czuł, jak mimo woli robi mu się gorąco. Niezbyt dobrze dopasowane
bryczesy odsłaniały piękno długich, szczupłych nóg i krągłych, bardzo kobiecych bioder. Pod
prostą, grubo tkaną koszulą falowały drobne piersi.
- A może powinnaś się mnie obawiać - powiedział bardziej do siebie samego niż do
niej. - Co będzie, jeśli znowu zapomnę o dobrych manierach i dam się ponieść emocjom?
- To mnie nie przestraszy, lordzie Ashburn. Radziłam sobie z większymi bohaterami
niż pan.
- Domyślam się - wstał z kamienia i zrobił krok w jej stronę. Z zadowoleniem przyjął
błysk zaniepokojenia w jej oczach. - Pamiętaj, że jeszcze nie miałaś ze mną do czynienia.
Wątpię, czy uda ci się natrzeć mi uszu.
- Zrobię coś znacznie gorszego, jak tylko ośmieli się pan mnie tknąć - nie kryła
wrogości. Miała ochotę cofnąć się, ale duma trzymała ją w miejscu.
- Doprawdy?
Sam nie mógł pojąć, dlaczego ją prowokował. Widocznie działała tu jakaś fatalna siła,
bo im większą okazywała mu wzgardę, tym mocniej jej pragnął.
- Przeprosiłem cię już za to, co wydarzyło się w stajni.
- W stajni? - gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegł w nich wyzwanie. - Cokolwiek tam
się zdarzyło, milordzie, było tak mało ważne, że dawno już o tym zapomniałam.
- Koteczko - odezwał się łagodnie, a w tonie jego głosu kryła się także odrobina
podziwu - jeśli nie przestaniesz ostrzyć sobie na mnie pazurów, będę musiał ci je połamać.
- Zaryzykuję.
- W takim razie pozwól, że odświeżę ci pamięć - teraz zdecydowanie przysunął się
bliżej. - Myślisz, że nie wiem, że byłaś tak samo rozpalona jak ja? Że czułaś taką samą
rozkosz? Nie trzymałem w ramionach niewinnej dzieweczki, ale kobietę dojrzałą do miłości i
diabelnie niecierpliwą.
- Jak śmiesz! - czuła, że przestaje nad sobą panować. - Żaden dżentelmen nie
ośmieliłby się mówić do mnie w ten sposób!
- Możliwe. Podobnie jak żadna dama nie ośmieliłaby się włożyć spodni.
Tym razem trafił celnie. Ta uwaga zabolała ją do żywego. Sama wiedziała, że nie jest
ani nigdy nie będzie damą, ale co innego, gdy mówił to ktoś obcy. Zwłaszcza że ciągle tak
bardzo się starała zbliżyć do ideału, jakim była matka.
- Bez względu na to, co mam na sobie, nie pozwolę, żeby pan mnie obrażał!
- Nie pozwolisz? Na Boga, to już zuchwałość! I kto to mówi? Osoba, która od
pierwszej minuty naszej znajomości obraża mnie bezustannie - zapominając o ostrożności,
chwycił ją za ramię. - Myślisz, że ujdą ci na sucho wszystkie kąśliwe uwagi na temat mojej
osoby, pochodzenia i narodowości? Że możesz mnie drażnić tylko dlatego, że jesteś kobietą?
- ciągnął - Zdecyduj się, kim chcesz być, Sereno. Ubierasz się jak mężczyzna, mówisz jak
mężczyzna, ale gdy ktoś chce potraktować cię po męsku, zasłaniasz się kobiecą godnością.
- Niczym się nie zasłaniam! - dumnie odrzuciła głowę, jakby chciała pokazać, że
podejmuje wyzwanie. - Jeśli pana obraziłam, to widocznie pan sobie na to zasłużył. Może pan
czarować moją rodzinę, ale nie mnie!
- Czarowanie ciebie jest ostatnią rzeczą, jaka mnie interesuje - wycedził przez
zaciśnięte zęby.
Wbrew rozsądkowi dotknięta tym do żywego, nie przebierała w słowach.
- Pewnie. Wiadomo, że najbardziej interesuje pana to, czy aby dobrze leżą koronki i
czy buty błyszczą jak trzeba. Zjawia się pan pod moim dachem i zwodzi wszystkich opo-
wieściami o wojnie i sprawiedliwości, ale tak naprawdę nie robi pan nic.
- To, co robię, albo planuję robić, nie powinno pani obchodzić - uciął.
- Czyżby? Przypominam, że śpi pan pod moim dachem i jada przy moim stole.
Ciekawa jestem, gdzie pan był, kiedy pana rodacy budowali tu swoje fortece i wsadzali na-
szych mężczyzn do więzienia albo skazywali na galery!
- Sereno, przecież ja nie mogę zmienić historii!
- Niczego nie może pan zmienić - rzuciła. - Ani tego, co było, ani tego, co będzie.
- Nie będę dyskutował z tobą o moich planach. Ale powiem ci jedno - w odpowiednim
czasie wszystko się zmieni.
- Na czyją korzyść?
- Co to ma znaczyć? - zacisnął palce na jej ramieniu i szarpnął ją w swoją stronę.
- Jak to co? Co może obchodzić los Szkocji któregokolwiek z angielskich
szlachciców, z panem, panie hrabio, na czele? Przyjechał pan tutaj, bo akurat miał pan taki
kaprys, a jak najdzie pana ochota, to sobie pan wyjedzie.
Aż pobladł z gniewu i zacisnął palce na jej ramieniu.
- Tym razem, moja droga, posunęłaś się za daleko.
- Mówię to, co myślę - próbowała oswobodzić się z uścisku, szybko jednak
zrozumiała, że nie będzie do łatwe. - Nie usłyszałam żadnego wiarygodnego powodu, dla któ-
rego miałby pan przyłączyć się do nas i bić się za naszą sprawę. I dlatego mam prawo myśleć
i mówić, co mi się podoba.
- Owszem, masz prawo mówić, co ci się podoba, ale pamiętaj, że czasem słowa
kosztują.
Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak wygląda, kiedy ogarnia go
gniew. Dlatego w osłupieniu patrzyła na zmiany, jakie zaszły nagle na jego twarzy. Śledziła
uważnie groźny wyraz pałających oczu i wąską linię zaciętych w gniewie warg. Cała twarz
robiła wrażenie rzeźby wykutej w granicie. Szczupłe palce zaciskały się na jej ramieniu jak
stalowa obręcz, powodując taki ból, że chciało jej się krzyczeć. Nie krzyknęła jednak, bo nie
chciała przyznać się do słabości.
- I co mi zrobisz? - zapytała drwiąco, świadomie po raz pierwszy nie tytułując go
panem. - Zażądasz satysfakcji?
- Niestety, nie masz broni, więc ominie mnie ta przyjemność. Za to mogę cię udusić.
Serena nie była pewna, czy mówi poważnie, czy chce ją tylko nastraszyć. Na wszelki
wypadek znieruchomiała, gdy swobodną dłonią chwycił ją za gardło. Uścisk był na tyle
mocny, że go poczuła, a jednocześnie na tyle luźny, że mogła oddychać.
- Masz bardzo smukłą szyję, Sereno - odezwał się cicho - I taką białą. Łatwo będzie ją
skręcić.
Ani na moment nie odwracała wzroku od jego ciemnych, złowrogich oczu.
Wpatrywała się w nie, zastygła w bezruchu jak królik, nad którym pikuje drapieżny jastrząb.
Ręce zwisały jej bezwładnie, oczy otwierały się coraz szerzej. Z trudem łapała powietrze,
oddychała szybko i chrapliwie.
Ponieważ zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał, uśmiechnął się triumfująco.
Od początku wiedział, że ta nieokrzesana dziewucha potrzebuje solidnej lekcji dobrych ma-
nier, i teraz czerpał przyjemność z tego, że to właśnie on będzie jej nauczycielem. Za chwilę
jednak sam z trudem złapał powietrze, gdy jej ciężki but boleśnie ugodził go w goleń.
Machinalnie zwolnił uścisk i zatoczył się do tyłu, złorzecząc jej wściekle.
Tylko na to czekała. Obróciła się na pięcie i co sił w nogach popędziła do swojej
klaczy. Niestety, dogonił ją, nim zdążyła wskoczyć na siodło. Mocno chwycił wpół i pode-
rwał do góry, nie bacząc na to, że na jego głowę spadają razy.
Okładała go z całych sił aż bolały ją pięści, kopała zawzięcie, walczyła z nim jak
równy z równym, po męsku. Żadnego drapania, żadnych pisków i ciągnięcia za włosy.
Młóciła dłońmi zwiniętymi w pięść, starając się dosięgnąć szczęki. A ponieważ była lekka i
zwinna, wiła się w jego uścisku niczym wąż.
- Przestań się ciskać, ty diablico. Zapłacisz mi zaraz za wszystkie zniewagi.
- Puszczaj mnie! - szarpała się coraz mocniej, raptownie wyginała do tyłu, bo miała
nadzieję, że on przez to straci równowagę. - Pamiętaj, że zabiję cię przy pierwszej okazji! -
krzyczała.
- Już się boję! - roześmiał się jej w twarz.
Jednak jej wysiłki nie poszły na marne, bo udało jej się w końcu rozluźnić jego uścisk.
Chciał chwycić ją mocniej, ale się wyrywała. Wtedy niechcący przesunął dłońmi po jej
piersiach. Doznanie było tak silne, że poraziło ich oboje. Zamarli chwilę w bezruchu, jednak
już za moment walka rozgorzała z nową siłą.
- Uspokój się!
Próbował wykręcić jej ręce. Uważał przy tym, żeby broń Boże nie dotknąć znowu jej
piersi. Ona zauważyła to i natychmiast wykorzystała swą przewagę. Bez namysłu z całej siły
ugryzła go w rękę.
- Ty wredna żmijo! - wrzasnął rozjuszony.
W tej samej chwili poczuł kopnięcie w obolałą piszczel. Cios był tak silny, że
zachwiał się i stracił równowagę, ale padając, pociągnął ją za sobą.
Potem wmawiał sobie, że to instynkt, a nie troska, żeby nie zrobiła sobie krzywdy,
kazał mu osłonić ją przed upadkiem na twardą ziemię. Jednak uderzenie było na tyle silne, że
obojgu zaparło dech. Oszołomieni, leżeli przez chwilę objęci niczym strudzeni kochankowie.
Serena ocknęła się pierwsza i natychmiast zaatakowała go zgiętym kolanem. Niewiele
brakowało, a cios dosięgnąłby czułego punktu, w który był wymierzony.
Zaczęli walczyć zaciekle, tarzając się pośród sosnowych kolek i suchych liści. Serena
broniła się niczym lwica, nie żałując pięści i obrzucając go stekiem najordynarniejszych
celtyckich wyzwisk. Jej włosy zasłaniały mu twarz, więc wyciągał ręce na oślep, aż wreszcie
trafił na fragment nagiego ciała, z którego zsunęła się koszula. Obróciła się gwałtownie, a
wtedy jego obie dłonie znów otarły się o jej piersi.
- Na Boga! - szepnął, czując rozkoszną miękkość i bijące od nich ciepło. Choć
kosztowało go to wiele, zabrał ręce i mocno chwycił ją za ramiona.
Oddychała płytko, nierówno. Pulsowanie krwi rozsadzało jej głowę, zatykało gardło.
Każdy dotyk budził uśpione dreszcze. Piersi paliły ją żywym ogniem w miejscu, gdzie
dotykały ich jego dłonie. Nagle zdała sobie sprawę, że bardziej niż gróźb i gniewu Brighama
obawia się nieznanej dotąd reakcji własnego ciała, które zdradzało ją tak podstępnie. Była
rozwścieczona, nienawidziła go z całego serca. Wystarczyło jednak, że jej dotknął, a zupełnie
traciła głowę, topniała jak masło w letnim upale.
Tymczasem on nie tracił czasu. Oplótł ją ciasno nogami tak, że nie mogła się ruszyć.
Mocno przyciskał ją do siebie. Zszokowana, po raz pierwszy w życiu poczuła jak ociera się o
nią nabrzmiała męskość. Gdzieś w dole jej brzucha podniosła się fala gorąca i błyskawicznie
objęła całe ciało.
Doznanie było tak obezwładniające, że mięśnie natychmiast rozluźniły się, głowę
ogarnął zamęt, ruchy stały się powolne.
Teraz Brigham miał nad nią przewagę. Wykorzystał to skwapliwie, chwycił ją jedną
ręką za nadgarstki, przełożył jej ręce za głowę i przycisnął do ziemi. Nie mogła mu już nic
zrobić. Chciał szybko zebrać myśli, ale popełnił błąd. Spojrzał na nią, na jej zaróżowioną
skórę, pod którą pulsowała gorąca krew i na włosy niczym wstążki płynnej lawy. Była tak
zmysłowo piękna, że aż zasychało mu w gardle. Myśli kłębiły się bezładnie, gdy czuł pod
sobą jej prężące się ciało.
Serena wyginała się z całych sił, próbując się oswobodzić. Jej ruchy rozniecały w
obojgu płomień, który w każdej chwili mógł wymknąć się spod kontroli.
- Reno, na miłość Boską. Jestem mężczyzną z krwi i kości. Nie igraj ze mną, leż
spokojnie!
Nie słuchała go, pochłonięta tym, co działo się z jej ciałem. Własne ruchy wprawiały
ją w ekstazę. Szumiało jej w uszach, ręce i nogi zrobiły się ciężkie, jakby oblepiła je glina.
Nie do końca rozumiała te sygnały. Ledwo co obudzone podniecenie mieszało się z uczuciem
paniki, a wszystko to razem potęgowało tylko chęć ucieczki. Rzucała się pod nim to w jedną,
to w drugą stronę, nieświadomie pobudzając go jeszcze bardziej.
- Przestań! - usłyszała jego zduszony szept. - Sama nie wiesz, co robisz, ale jeśli zaraz
się nie uspokoisz, to się dowiesz.
- Puść mnie! - jej własny głos zachrypł z podniecenia. Przez moment leżała bez ruchu,
wpatrując się w niego czujnym wzrokiem. Potem znowu zaczęła się szarpać. Widział, jak
przy każdym gwałtownym ruchu kołyszą się pełne piersi.
- Nie puszczę cię. Jeszcze nie, bo znowu rzucisz się na mnie z pazurami.
- Gdybym miała sztylet...
- Oszczędź mi szczegółów. Wyobrażam sobie, co by się stało - z głębokim
westchnieniem wypuścił powietrze, puls wolno wracał do normy, więc odważył się spojrzeć
na nią jeszcze raz. - Mój Boże, jakaś ty piękna. Kusi mnie, żeby się z tobą drażnić,
doprowadzić cię do granic wytrzymałości - wolną ręką przesunął po jej policzku, powiódł
wzdłuż linii ust. - Bardzo mnie kusi.
Pochylił nad nią głowę, a ona wiedziała już, co się zaraz stanie. Usta natychmiast
przygotowały się na pocałunek, czekały na niego wpół rozchylone, niecierpliwie, gorące.
Przerażona tym, co się z nią działo, szybko obróciła głowę. Próbowała uciec od jego ust.
Musiał więc zadowolić się gładką skórą poniżej ucha i miękkim puchem na smukłej szyi.
Wrażenie było zupełnie nowe, inne niż to, co czuła, gdy całował ją w stajni. Zdawało
jej się, że skóra ożyła w miejscu, gdzie musnęły ją delikatnie wilgotne wargi. Nieznana siła
kazała jej oderwać od ziemi biodra, unieść do góry w powolnym kołyszącym ruchu, którym
doprowadzała go do szału.
Narastająca przyjemność i niezaspokojone pożądanie wprawiły go w stan
rozdrażnienia. Szukał ukojenia chowając twarz w czerwonych włosach pachnących lasem,
ziemią i rozpalonym ciałem, które poruszało się pod nim, raz napięte, za chwilę miękkie i
uległe. Trawiony zmysłowym głodem chwycił zębami koniuszek jej ucha, przesunął językiem
wzdłuż linii szczęki, aż trafił na pełne wargi. Natychmiast oddała pocałunek, posłusznie
oplatając język wokół jego języka. Nie miała jeszcze wprawy, ale całowała go namiętnie, z
pasją tak samo dziką jak jej natura. Czuł, że mógłby ją wiele nauczyć, i nie miał wątpliwości,
że znalazłby w niej bardzo pojętną uczennicę. Jej ciało, rwące się do świata nowych doznań,
kołysało się pod nim bez wstydu w odwiecznym rytmie miłosnych zapasów.
W najśmielszych marzeniach nie śniła o tym, że można odczuwać tak intensywnie. Że
poza prostym uczuciem zimna i gorąca, sytości i głodu, odpoczynku i zmęczenia istnieje
jeszcze cały ocean niezbadanych fizycznych doznań. Odkrywała smak mężczyzny, wodząc
językiem po jego pulsującej, szorstkiej szyi. Dźwięk jej własnego imienia szeptanego
chrapliwie wprost w jej rozpalone usta. Ścieżki kreślone przez silne palce na jej policzkach.
Ogłuszające bicie serc. I wreszcie brak tchu, gdy twarde dłonie zagarnęły jej piersi, przytuliły
się do jej serca.
- Brigham - zduszony szept był jak westchnienie. Jeszcze chwila i rozpłynie się, taka
lekka, bezbronna.
Małe piersi ożywały pod jego palcami. Czuł twardniejące sutki i z trudem
powstrzymał pragnienie, by chwycić je zębami, poczuć na języku ich rozkoszne ciepło i
smak. W desperacji zaczął brutalnie rozgniatać ustami jej wargi, napierać na nie z ledwo
hamowaną furią. Sekunda, a byłby się całkiem zapomniał. Jej ciało natychmiast dostosowało
się do nowego rytmu. Rozkoszna ociężałość zmysłów ustąpiła przed narastającą falą
namiętności tak gwałtownej, że aż bolesnej.
Przejmujący ból skupił się gdzieś w podbrzuszu i pulsował tak silnie, że czuła go
nawet w głowie. Jednak dawał jej ogromną, porywającą przyjemność, która przetaczała się
przez nią jak wezbrana rzeka. Brigham wciąż krępował jej ręce, więc starała się oswobodzić,
lecz wcale nie była pewna, czy nie po to, by z całych sił przyciągnąć go do siebie. Wcale nie
chciała, by przestał. Czuła, że uchylił przed nią zaledwie rąbka tajemnicy, a ona pragnęła
poznać ją do końca.
Zdławiony jęk przywrócił go do rzeczywistości. Uniósł głowę i spojrzał w jej
rozszerzone oczy. Zobaczył w nich strach, pomieszany z uniesieniem, wstyd ustępujący przed
pożądaniem. W przebłysku opamiętania pojął, że ciągle mocno ściska jej nadgarstki. Na
pewno zostaną na nich sine ślady po jego palcach. Myśl o tym otrzeźwiła go na tyle, że
wypuścił jej ręce, uniósł się na łokciach i uwolnił ją od ciężaru swego ciała. Przetoczył się na
plecy i przez moment wpatrywał w wieczorne niebo, czekając, aż w pełni odzyska panowanie
nad sobą.
- Brak mi słów na to, co się przed chwilą stało - odezwał się po chwili. - Wiem tylko,
że bardzo cię pragnę.
Nie odezwała się, więc obrócił się na bok, ciekaw, co się z nią dzieje. Szybko
wstawała z ziemi, nie patrząc nawet w jego stronę.
- Pragnę cię - powtórzył - choć Bóg mi świadkiem, że nie wiem dlaczego.
Ledwie pojęła, o czym mówił. Walczyła ze łzami, które napłynęły do oczu piekącą
falą. Żal i jakiś niezrozumiały smutek czy tęsknota chwyciły ją za gardło. Tak bardzo chciała
znowu znaleźć się w jego ramionach, chciała, by ją całował, tak delikatnie i czule jak na
początku, by dotykał jej łagodnie i cierpliwie. Wciąż oszołomiona, przesunęła ręką po
splątanych włosach. Liść, który w nich znalazła, zmięła między palcami i cisnęła pod nogi.
Możliwe, że straciła panowanie nad sobą, ale jeszcze została jej duma.
- Krowy i kozy parzą się, gdy nadchodzi ich czas - jej głos miał w sobie chłód i
twardość stali, podobnie jak jej spojrzenie. - Do tego nie trzeba się lubić, milordzie.
- Dobrze powiedziane - mruknął, podnosząc się z kolan. Doskonale rozumiał, co
chciała przez to powiedzieć i co myślała o nim. Chciałby mieć tylko pewność, że sam również
podchodzi to tego w taki sposób.
- Miejmy nadzieję, że jednak różnimy się od bydła - dodał, otrzepując płaszcz. - Jest w
tobie coś takiego, Sereno, co wyzwala we mnie najbardziej prymitywne odruchy. Zapewniam
cię jednak, że potrafię nad tym zapanować.
Obojętny ton jego głosu, dystans, który starał się wytworzyć między nimi, podziałały
na nią prowokująco. Miała ochotę znowu rzucić się na niego z pięściami, ale tym razem jej
nie uległa. To dało jej poczucie siły i pomogło wrócić do równowagi.
- Jeszcze się o tym przekonamy - mruknęła niechętnie.
Odwróciła się i pewnym krokiem podeszła do swego konia. Sięgała właśnie po wodze,
gdy poczuła na włosach jego dotyk. Znieruchomiała natychmiast, oplatając wokół palców
gruby rzemień.
- Masz liście we włosach, Sereno.
Mówił do niej łagodnie jak do dziecka. Chciał otoczyć ją ramionami, mocno przytulić
do siebie. Nie zrobił tego jednak.
- Nie szkodzi. Wyczeszę je.
Czując na ramieniu jego rękę, zmusiła się, by spojrzeć mu w twarz.
- Nie zrobiłem ci krzywdy?
Wyraz jego oczu prawie ją rozbroił. Dostrzegła w nich łagodność, troskę i coś, czego
nie potrafiła nazwać. Musiała kilka razy przełknąć ślinę, nim mogła odezwać się pewnym
głosem.
- Bez obawy, milordzie. Nie jestem z cukru ani z porcelany. Nie stłukę się.
Chciał pomóc jej dosiąść konia, ale pokręciła przecząco głową i zwinnie jak kot
wskoczyła na siodło. Bez słowa obserwował, jak wolno obraca swego wierzchowca, a potem
rusza z miejsca ostrym galopem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Tylko wariat może myśleć, że będę gnił w pościeli jak jakiś zgrzybiały starzec,
podczas gdy ty i mój ojciec kręcicie się wokół spraw księcia Karola - gorączkował się Coll.
Brigham spokojnie patrzył, jak jego niecierpliwy przyjaciel podnosi się z łóżka i staje
na chwiejnych nogach. Głowa kołysała mu się na boki i zapewne kręciło mu się w niej, bo w
pewnej chwili przytrzymał się wezgłowia. Niezrażony swym stanem, gwałtownie zdarł z
siebie nocną koszulę.
- Gdzie, u licha, są moje ubrania? - spojrzał pytająco na Brighama.
- A skąd ja mam to, u licha, wiedzieć?
- Na pewno widziałeś, co z nimi zrobiły!
- Muszę cię rozczarować, przyjacielu. Niestety, niewiele mogę pomóc w tym
względzie. Ani nie mam zamiaru zbierać cię z ziemi, gdy zemdlejesz i zlecisz z konia -
powiedział spokojnie.
- W dniu gdy MacGregor spadnie z konia...
- Wybacz, ale muszę ci przypomnieć, że parę dni temu to ci się przydarzyło.
- Gadanie! - burknął Coll, a zaraz potem zaklął szpetnie i poszedł do kufra szukać
swoich rzeczy.
Brigham założył ręce do tyłu i przez chwilę obserwował w milczeniu jego wysiłki.
- Coll - odezwał się wreszcie tonem łagodnej perswazji.
- Rozumiem cię, mój druhu, i szczerze ci współczuję. To straszne być przykutym do
łóżka. Jednak sam dobrze wiesz, że nie nadajesz się jeszcze do forsownych podróży.
- A ja ci mówię, że się nadaję!
- Amelia twierdzi coś całkiem innego.
- A odkąd to ta młoda koza ma prawo decydować o moim życiu?
- Odkąd ci je uratowała!
Coll zatrzasnął z hukiem wieko kufra, w którym nie znalazł nic prócz kilku zmian
świeżej pościeli. To go trochę uspokoiło, ale nie odezwał się słowem. Stał tylko z gniewną
miną, nagi jak go pan Bóg stworzył i tarł zarośnięte policzki.
- Nie ma wątpliwości, że zawdzięczasz Amelii życie - ciągnął Brigham, korzystając z
tego, że Coll przestał się ciskać. - I naprawdę nie chciałbym widzieć, jak cały jej trud idzie na
marne tylko dlatego, że jej narwany brat nie potrafi uleżeć w łóżku, póki całkiem nie
wydobrzeje.
- Niech mnie kule biją, jeśli ten nikczemny łotr Campbell powstrzyma mnie przed
wyprawą z ojcem. Nie będę czekał bezczynnie, kiedy on będzie zabiegał o poparcie dla
księcia!
- Uspokój się. Jeszcze zdążysz zrobić swoje. To dopiero początek - uspokajał
Brigham.
Uśmiechnął się, widząc, że złość Colla mija i że za moment przyjaciel znowu zacznie
myśleć racjonalnie. W swojej gwałtowności bardzo przypominał siostrę, obydwoje zapalali
się błyskawicznie niczym wiązka suchego siana. Szkoda tylko, że Serena nie umiała wyciszyć
się równie szybko jak jej brat.
- Poza tym chcę ci przypomnieć, że wyruszamy na zwykłe polowanie. Lepiej, żeby
wszyscy tak myśleli. Rozgłos na pewno nie przysłuży się naszej sprawie.
- Zdawało mi się, że pod własnym dachem wolno mi mówić, co myślę - burknął Coll,
ale wyraźnie spuścił z tonu.
Musiał jakoś pogodzić się z tym, że zostaje. Na szczęście miał dość rozsądku, by
zdawać sobie sprawę, że po pierwsze, rzeczywiście nie nadaje się jeszcze do długiej podróży
na zachód, a po drugie, gdyby nawet uparł się i pojechał, tylko spowalniałby jazdę całej
grupy.
- Spotkacie się z MacDonaldami i Cameronami? - zapytał zapatrzony w okno.
- Tak mi się zdaje. Drummondowie i Fergusonowie mają także przybyć.
- Powinniście zjednać sobie Camerona z Lochiel. Zawsze był zdeklarowanym
zwolennikiem Stuartów, a poza tym ludzie liczą się z jego opinią. Niech to wszyscy diabli! -
syknął i zrezygnowany przejechał palcami po rudej czuprynie. - Powinienem tam być, stać
ramię w ramię z ojcem i pokazać wszystkim, że popieram księcia.
- Nikt nie wątpi... - zaczął Brigham, ale zamilkł na widok Amelii wchodzącej do
sypialni. Wniosła tacę ze śniadaniem, postawiła ją na stole, a uważnie obejrzała brata od stóp
do głów, korzystając z tego, że jest całkiem nagi.
- Mam nadzieję, że nie powyciągałeś sobie szwów - powiedziała tonem surowej
nauczycielki.
- Do licha, Amelio! - Coll skoczył jak oparzony, chwycił narzutę i okrył się nią po
same uszy. - Mogłabyś okazać bratu drobinę szacunku!
Zignorowała jego pełen oburzenia ton i wdzięcznie dygnęła przed Brighamem.
Odpowiedział na pozdrowienie, próbując ukryć uśmiech. Podniósł do ust koronkową chuste-
czkę.
- Obawiam się Amelio, że twój pacjent da ci się dziś we znaki. Chyba musiał wstać
lewą nogą i teraz ma muchy w nosie.
- Od kiedy to mówicie do siebie po imieniu? - zainteresował się Coll. Miał nadzieję,
że w ten sposób odwróci ich uwagę od swej komicznej postaci. - Widzę Ashburn, że zdążyłeś
już zbliżyć się do mojej siostry.
Brigham aż drgnął na myśl o tym, co by się stało, gdyby Coll wiedział, jak bardzo
zbliżył się do starszej z sióstr.
- Mój drogi - odezwał się lekkim tonem - daliśmy sobie spokój z konwenansami,
zmywając z ciebie krew.
- Coll? Mój słodki braciszek? - Amelia natychmiast podchwyciła żartobliwy ton i
wróciła do przerwanego wątku. - Przecież to anioł. Z nim nigdy nie ma kłopotów - zręcznie
poprawiła zmiętą pościel i wstrząsnęła pierze w poduszkach. - A na zły humor najlepsze jest
dobre śniadanie. Zobaczysz bracie, że zaraz poczujesz się lepiej. Jeśli potem będziesz miał
ochotę na mały spacer, chętnie będę ci towarzyszyć. Tylko może ubierz się najpierw.
Brigham zdusił śmiech i zgiął się w ukłonie. Pomyślał przy tym, że chociaż słodka
Amelia nie ma charakteru swej siostry, i tak potrafi dopiąć swego.
- Teraz, gdy wiem, że zostajesz w dobrych rękach, mogę spokojnie odejść -
powiedział, sięgając po pelerynę.
- Brig...
- Nic się nie martw, przyjacielu - lekko dotknął ramienia Colla. - Wrócimy najdalej za
tydzień.
- Niech Bóg czuwa nad wami - westchnął Coll. Widocznie siły zaczęły go opuszczać,
bo bez protestu pozwolił ubrać się w koszulę i zaprowadzić do łóżka.
Brigham jeszcze raz popatrzył, jak Amelia troskliwie otula brata pierzyną, po czym
ruszył w stronę schodów. Nie uszedł jednak daleko. Już po kilku krokach stanął jak wryty na
widok swego lokaja. Parkins, jak zwykle posępny i wyprostowany jak tyczka, stał obok
schodów z walizką w ręce i najwyraźniej na niego czekał.
- Co to Parkins? Wracasz do Anglii?
- Wręcz przeciwnie, milordzie. Mam zamiar towarzyszyć panu podczas polowania.
Brigham aż zaniemówił z wrażenia. Przez chwilę przyglądał się Parkinsowi, jakby go
pierwszy raz widział.
- Po moim trupie! - odezwał się w końcu surowo. - Chyba postradałeś rozum!
- Jego lordowska mość raczy się mylić. Pozwolę sobie powtórzyć, że jadę z panem na
polowanie - oznajmił lokaj i godnie uniósł do góry spiczastą brodę.
- Nie bądź głupi, człowieku! Jeśli miałbym zabierać ze sobą któregoś z moich ludzi,
wziąłbym Jema. Przynajmniej byłby z niego jakiś pożytek.
Parkins pozostał niewzruszony, choć na wzmiankę o stajennym uniósł oczy do nieba,
dając w ten sposób wyraz swemu oburzeniu, iż porównują go z takim prostakiem.
- Nie wątpię, że lord będzie mnie potrzebował - oznajmił z przekonaniem.
- A ja wątpię. I to bardzo - na znak, że uznaje rozmowę za zakończoną, minął Parkinsa
i zaczął schodzić po schodach.
- Tak czy owak będą panu towarzyszył, milordzie. W pierwszej chwili Brigham
pomyślał, że się przesłyszał.
Zatrzymał się więc i wolno odwrócił. Ujrzał swego lokaja stojącego na podeście.
- Rozkazuję ci zostać - rzucił w jego stronę.
W jego głosie słychać było z trudem hamowaną złość. Parkins wiedział doskonale, że
ten złowrogi ton nie wróży nic dobrego, mimo to trwał niewzruszenie przy swoim zamiarze,
chociaż za strachu kurczył mu się żołądek.
- Niezmiernie mi przykro, milordzie, ale pański rozkaz nie może być spełniony. Moim
świętym obowiązkiem jest towarzyszyć panu wszędzie i tak też stanie się tym razem.
- Jeszcze jedno słowo, Parkins, i będziesz szukał sobie nowej posady!
- Jego lordowska mość ma prawo zwolnić mnie ze służby. Póki to się nie stanie, będę
panu towarzyszył w każdych okolicznościach.
- Niech cię diabli porwą, Parkins - zrezygnowany i wściekły zaczął zbiegać ze
schodów. - Niech ci będzie, jedziesz, ale pamiętaj, że nie będziesz miał nic do powiedzenia
ani na temat tempa, ani warunków podróży - rzucił przez ramię.
- Tak jest, jaśnie panie - wąziutkie wargi lokaja rozciągnęły się w bladym uśmiechu.
Brigham wypadł na podwórze i prawie biegiem ruszył do stajni, gdzie chciał zamienić
parę słów z Jemem. Ledwie się rozwidniło, a już zdążyłem dwa razy się pokłócić, pomyślał
rozdrażniony. Boże, jak dobrze będzie wsiąść na konia i pojechać jak najdalej stąd. Sadził
przed siebie ogromnymi krokami, a poły czarnej peleryny frunęły za nim jak olbrzymie
skrzydła. Po drodze odwrócił się i spojrzał w stronę dworu. Mimo woli poszukał wzrokiem
okien pokoju Sereny. Uciec jak najdalej od niej, poprawił się w myślach, ogarnięty nagłą
złością.
Po spotkaniu nad rzeką unikała go przez cały wieczór, nie miał więc okazji ani na
moment zostać z nią sam na sam. Kiedy zaś musieli przebywać w jednym pomieszczeniu i
rozmawiać, jak podczas kolacji, odzywała się tonem tak lodowatym, że aż cierpła skóra.
Nie miał prawa jej za to winić po tym, jak się wobec mej zachował. Jednak winił. I to
za wszystko.
To ona prowokowała go i obrażała, aż w końcu nie wytrzymał. To ona biła się z nim
niczym wściekła kocica z piekła rodem, aż rozpaliła w nim pożądanie. Nigdy dotąd nie
zdarzyło mu się użyć przemocy wobec kobiety. Nigdy! Nawet w łóżku, bo chociaż uchodził
za namiętnego kochanka, nigdy nie był brutalny, nie stosował siły. Tymczasem Serena
sprawiała, że niemal tracił rozum. Niewiele brakowało, a zdarłby z niej ubranie i posiadł ją
jak człowiek pozbawiony honoru.
Tak, to w niej musiało tkwić zło. Skoro bowiem przez całe dwadzieścia pięć lat życia
nie zdarzyło mu się potraktować niewłaściwie żadnej kobiety poza tą jedną, to wina musiała
leżeć po jej stronie. Rozwścieczyła mnie, pomyślał rozgoryczony, poniżyła. I przy tym
wszystkim zafascynowała.
Niech ją za to piekło pochłonie! Z wściekłością kopnął kamyk leżący na ścieżce i
pożałował w duchu, że nie może równie skutecznie usunąć ze swojej drogi Sereny. Całe
szczęście, że prawie cały tydzień spędzi z dala od niej. Po tym czasie jego szaleństwo na
pewno minie i kiedy wróci do Glenroe, będzie traktował ją z obojętnością i chłodnym
szacunkiem, jaki należy się siostrze przyjaciela.
I już nigdy, pod żadnym pozorem nawet nie pomyśli o tym, co czuł, mając pod sobą
jej rozpalone, uległe ciało. Ani nie wspomni smaku jej ust, ciepłych i nabrzmiałych od jego
pocałunków. I prędzej go diabli porwą, niż powtórzy w myślach choć raz, jak w uniesieniu
szeptała jego imię. Koniec, nie ma powrotu do tych wspomnień. A jeśli ona jeszcze raz
wejdzie mu w drogę, udusi ją gołymi rękami.
Pogrążony w tych niewesołych myślach, szedł do stajni z nikłą nadzieją, że tam uda
mu się odzyskać spokój duszy. Wyciągnął rękę, by otworzyć ciężkie wrota, ale w tym samym
momencie ktoś mocno pchnął je od wewnątrz. Naprzeciw niego stanęła Serena. Słaniała się
na nogach, twarz miała bladą i zmęczone oczy, a stanik jej sukni cały poplamiony był krwią.
- Boże mój, Reno! - przerażony chwycił ją za ramiona, aż krzyknęła z bólu. Objął ją i
przytulił do siebie tak mocno, że nie mogła złapać tchu.
- Co się stało? Jesteś ranna? Gdzie? Kto ci to zrobił?
- Co? O co chodzi? - przestraszona, mamrotała zduszonym głosem prosto w fałdy
miękkiej peleryny. Czuła, że ręka gładząca jej włosy mocno drży. - Brig... Lordzie Ashburn...
Chciała coś tłumaczyć, ale gdy trzymał ją przytuloną do piersi, nie mogła zebrać
myśli. Obejmował ją tak mocno, jakby już nigdy nie miał pozwolić jej odejść. Jakby chciał ją
chronić i osłaniać własnym ciałem przed nieznanym niebezpieczeństwem. Z trudem
powstrzymała pragnienie, by schować się w jego ramionach, wtulić w nie z całych sił i
chłonąć poczucie całkowitego bezpieczeństwa.
- Kto ci to zrobił? Mów mi zaraz! - odsunął ją od siebie, ale jedną ręką wciąż
podtrzymywał ją w talii. Drugą zaś sięgał po szpadę. - Zaraz skończy się jego plugawe życie.
Powiedz mi, kochana, czy mocno cię zranił?
- O czym ty mówisz? Kogo chcesz zabić? I za co? - spytała zdumiona, gdy wreszcie
udało jej się wydusić z siebie głos.
- Jak to za co? Cała jesteś pokrwawiona i jeszcze pytasz, za co?
Zdezorientowana spojrzała w dół na swą suknię.
- Krew? I co w tym dziwnego, że mam na sukni krew? Zawsze leci krew, kiedy klacz
się źrebi. Przez pół nocy Jem i ja zmagamy się tu z Betsy. Urodziła bliźnięta, ale drugie nie
mogło wyjść tak łatwo jak pierwsze. Ale już po wszystkim. Malkolm jest dumny jak paw.
- Kiedy klacz się źrebi.... - powtórzył głucho, patrząc na nią nieprzytomnym
wzrokiem.
Przyglądała mu się z rosnącym zdumieniem. Zastanawiała się nawet, czy nie przynieść
mu jakiegoś lekarstwa z domowej apteczki Amelii.
- Czy ty aby nie masz gorączki? - zapytała w końcu.
- Nic mi nie jest - czułość znikła z jego głosu bez śladu, pozostało w nim tylko lekkie
zniecierpliwienie. - Przepraszam za moje zachowanie. Myślałem, że to twoja krew.
Spuściła wzrok i jeszcze raz spojrzała na poplamioną sukienkę. Czuła się zmieszana, a
jednocześnie poruszona tym, co powiedział. Nikt dotąd nie chwytał za szpadę, by bronić jej
imienia, więc nie bardzo wiedziała, jak powinna się teraz zachować. Nieczęsto zdarzało się,
żeby brakowało jej słów, tym razem jednak żadne nie przychodziły jej do głowy. Chciał jej
bronić i pewnie gdyby było trzeba, stawiłby czoła całej armii. Nazwał ją kochaną... Może
jednak ma gorączkę, pomyślała, oblizując nerwowo usta.
- Lepiej pójdę się umyć - bąknęła niewyraźnie, byle tylko coś powiedzieć.
- Wszystko w porządku z kobyłą i źrebakami? - próbował zmienić temat, zły, że zrobił
z siebie durnia.
- Tak, wszystko dobrze. Tylko Malkolm pada ze zmęczenia. Był z nami całą noc -
powiedziała.
Zapadła krępująca cisza. Speszona Serena ukryła dłonie w fałdach fartucha i wbiła
wzrok w czubki swoich trzewików. W pewnej chwili ogarnęła ją jednak niepohamowana
wesołość. W końcu całe to nieporozumienie było dość komiczne. Ona cała uwalana piachem,
błotem i końską krwią. I on, który zjawia się nagle i chwyta za miecz jak anioł zemsty. Nie
wytrzymała i zachichotała nerwowo, ale zaraz pożałowała swego zachowania.
- Proszę o wybaczenie, milordzie - szepnęła cicho. Wprawdzie walczyła z nim na
każdym kroku, ale za nic w świecie nie chciała wyśmiewać się z niego, zwłaszcza po tym, jak
próbował stanąć w jej obronie.
- To panią bawi, madame? - spytał lodowatym tonem.
- Nie. To znaczy tak - przyznała przecierając zmęczone oczy. - Przepraszam, że się
roześmiałam. To ze zmęczenia.
- W takim razie nie zatrzymuję pani dłużej. Proszę jak najszybciej położyć się i
odpocząć.
Ukłonił się lekko i wszedł do stajni. Patrzyła za nim, myśląc gorączkowo, jak go
zatrzymać. Nie chciała, żeby rozstawali się w taki sposób. Nawet gdyby doszło między nimi
do następnej awantury, czułaby się znacznie lepiej niż teraz, gdy wiedziała, że sprawiła mu
przykrość. Nie miała zamiaru wyśmiewać się z niego, więc musi mu to zaraz powiedzieć, bo
inaczej sumienie ją zadręczy.
- Mój panie...
- O co chodzi? - odwrócił się, ale jego oczy miały chłodny, nieprzystępny wyraz.
Słowa podziękowania uwięzły jej w gardle. To nie był ten sam człowiek, który przed
chwilą martwił się o nią i podtrzymywał, żeby nie upadła. Wyniosły arystokrata, który
mierzył ją obojętnym spojrzeniem, pewnie nie przyjąłby ani nie zrozumiał jej podziękowań,
podejrzewając w nich nową drwinę. Zresztą takiemu komuś wcale nie miała ochoty
dziękować.
- Wyjeżdża pan z moim ojcem i jego ludźmi, tak? - spytała, bo musiała coś
powiedzieć.
- Zgadza się - odparł krótko, wyraźnie nieskory do rozmowy.
- Życzę powodzenia podczas... polowania. Zaskoczony, uniósł brwi. Więc ona też wie,
pomyślał.
To oczywiste, przecież należy do rodu MacGregorów. Całe szczęście, bo to jest
gwarancją, że tajemnica misji pójdzie razem z nią do grobu, jeśli będzie to konieczne.
- Dziękuję za życzenia. A teraz nie chciałbym pani dłużej zatrzymywać, madame.
Dziwne, ale dotknęło ją, że tak szybko chce się z nią pożegnać. Odwróciła się więc i
nawet zrobiła parę kroków w stronę domu, lecz naraz zatrzymała się i jeszcze raz spojrzała w
jego stronę.
- Nie wie pan, ile bym dała, żeby z wami jechać - zawołała, patrząc mu prosto w oczy.
Potem szybko zebrała fałdy sukni i pobiegła przed siebie.
Brigham stał nieruchomo, z ręką opartą o framugę potężnych wrót. Nie czuł chłodu,
mimo że mroźny wiatr targał mu pelerynę i rozwiewał włosy. Myślał o tym, że chyba
ogarnęło go szaleństwo. Całkiem postradał zmysły. A może to los zadrwił z niego tak
okrutnie... Inaczej nie umiał wytłumaczyć tego, co przed sekundą poczuł każdym nerwem
swego ciała. Wiedział jedno - zakochał się w Serenie MacGregor.
Odprowadzał ją wzrokiem, póki nie znikła po drugiej stronie wzgórza, a potem
westchnął ciężko. Zakochał się. Jak na ironię w kobiecie, która prędzej zatopiłaby w jego
sercu sztylet, niż oddała mu swoje.
Z trudem przedzierali się przez okolicę dużo bardziej dziką niż ta, przez którą
podróżował z Collem. Im dalej na zachód, tym przyroda stawała się surowsza. Jak okiem
sięgnąć ciągnęły się wysokie góry. Zębate skały wyrastały wprost z nagiej, kamienistej ziemi.
Ponad głowami widzieli ostre szczyty pokryte czapami śniegu z zastygłymi w szczelinach
jęzorami lodowców. Przez całe mile nie spotkali żywego ducha. Z rzadka tylko mijali
zapomniane wioski zasnute gęstym dymem z kominów. Gdy pojawiali się na wyboistych
ścieżkach, ludzie wychodzili im na spotkanie. Pozdrawiali ich i pytali o wieści. Taka właśnie
była Szkocja z opowieści babki Brighama. Surowy klimat, nieurodzajna ziemia i fanatycznie
wprost gościnni ludzie.
Koło południa stanęli na popas w maleńkiej osadzie. Ich gospodarze, rodzina pasterzy,
tak długo proponowali im obiad, aż wreszcie musieli ustąpić. Posiłek składał się z zupy, paru
kromek razowego chleba i czarnego puddingu.
Brigham starał się nie myśleć o tym, w jakich warunkach i z czego zostało
przygotowane jedzenie. Choć wolałby zjeść coś z zapasów, które mieli ze sobą, nie wybrzy-
dzał i jadł jak inni. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ten skromny poczęstunek był dla ludzi
żyjących w tym górskim pustkowiu prawdziwą ucztą.
Wokół stołu kręciła się szóstka dzieciaków, półnagich i umorusanych jak diablęta, ale
wyraźnie zadowolonych z życia. Ich matka przez cały czas siedziała obok paleniska z
wrzecionem w ręku. Ciemna lepianka sklecona z torfu i kamieni cuchnęła niemiłosiernie
bydlęcym łajnem, które zrzucano na wielką kupę tuż obok wejścia. Z obory znajdującej się po
drugiej stronie maleńkiej sionki dobiegały porykiwania krów i chrząkanie świń. Pomimo
widocznej na każdym kroku biedy rodzina pasterza nie skarżyła się na swój ciężki los. Pan
domu jadł i pił z apetytem, a pomiędzy toastami zapewniał o swej lojalności wobec Stuartów.
Przy gościnnym stole ubogich górali znalazło się miejsce dla wszystkich ludzi z
zastępu MacGregora. Każdy dostał swą maleńką porcję i pochłonął ją bez mrugnięcia okiem.
Jedynie Parkins wyjątkowo długo zmagał się z miską zupy i widać było, że każdy łyk
zagadkowego płynu rośnie mu w ustach. Brigham skrzywił się zniecierpliwiony, widząc, jak
jego lokaj opędza się od dzieciarni i co chwila sprawdza, czy na nieskazitelnie białych
mankietach koszuli nie zostały ślady brudnych dziecięcych rąk.
Jan MacGregor wyciągnął z podróżnej sakwy beczułkę piwa i poczęstował nim
gospodarzy. Obiad przeciągał się więc ponad miarę, bo w rewanżu za nic nie chcieli wypuścić
swych gości. Trzeba było tysięcznych wymówek, nim wreszcie udało im się przekonać
pasterza, że nie mogą zatrzymać się w jego chacie na noc.
Kiedy wczesnym popołudniem ruszyli w końcu w dalszą drogę, wiatr wyraźnie się
wzmógł, a w wilgotnym powietrzu unosiły się pojedyncze płatki śniegu. Nie bacząc na to, że
pogoda może zmienić się w każdej chwili, skierowali się dalej na zachód.
- Sumienie mnie gryzie - wyznał Brigham jadącemu obok Janowi. - Ci ludzie będą
przez nas głodowali, bo zjedliśmy tyle, ile im starczyłoby na tydzień.
- Spokojna głowa. Dadzą sobie radę. Ich pan dopilnuje, żeby nie zabrakło im zapasów.
Tak funkcjonują klany - Jan trzymał się w siodle jak młodzieniec, prosty i odprężony, pewną
ręką prowadził konia. - Ich pan to bardzo porządny człowiek. Takich właśnie trzeba naszemu
drogiemu księciu, a Szkocja pięknie rozkwitnie pod jego rządami.
- A jacy są Cameronowie?
- To dobrzy ludzie i waleczni wojownicy. Sam się przekonasz, gdy spotkamy ich w
Glenfinnan.
- Doskonale. Jakobici będą potrzebowali odważnych ludzi i mądrych dowódców.
Powstanie uda się pod warunkiem, że książę będzie miał dobrych i godnych zaufania do-
radców.
- A więc myślałeś o tym - Jan przyjrzał się swemu rozmówcy z ukosa.
- Tak - Brigham błądził wzrokiem pośród kamienistych wzgórz. Ten trudny,
niebezpieczny teren był dla górali idealnym polem walki. Tylko oni wiedzieli, jak
wykorzystać to, co dla innych stanowiło wielkie utrudnienie. - Jeśli uda nam się przenieść
walki tutaj, na pewno wygramy. Brytania znów stanie się jednością - podzielił się z Janem
swoją opinią.
- Niczego tak nie pragnę, jak ujrzeć Stuarta na tronie. Ale powiem ci szczerze,
widziałem już niejedną wojnę. W piętnastym i w dziewiętnastym patrzyłem, jak rodzą się i
umierają wielkie nadzieje. Nie jestem jeszcze tak stary, by nie czuć pożaru krwi na myśl o
walce i o tym, że trzeba naprawić dawne krzywdy. Wiem jednak, że nie będzie łatwo. To
może moja ostatnia bitwa.
- Po tobie przyjdą następni. Zobaczysz to na własne oczy.
- Ta bitwa będzie ostatnia, mój chłopcze - powtórzył Jan dobitnie. - Nie tylko dla
mnie, ale dla nas wszystkich.
Brigham zapamiętał te słowa i niemal słyszał je jeszcze wtedy, gdy zamajaczyły przed
nimi mury Glenfinnan.
Potężna kamienna twierdza przeglądała się w czarnych wodach jeziora Uamh. Zębate
wieżyce kłuły nisko zawieszone stalowoszare chmury. Gdy kopyta koni zadudniły na
zwodzonym moście, zaczął sypać lekki śnieg, a silne podmuchy lodowatego wiatru wzniosły
wysokie fale na jeziorze.
Przybycie zastępu obwieściły dźwięki kobzy. Jej wysokie, świdrujące tony niosły się
w rześkim powietrzu nad wodami Uamh i płynęły ponad całą okolicą. Taką muzyką czczono
najważniejsze święta, oddawano cześć zmarłym albo prowadzono żołnierzy do boju.
Zasłuchany w niezwykłe dźwięki Brigham zrozumiał wreszcie, dlaczego mężczyźni
pod jej wpływem płaczą albo rzucają się do walki. Zeskoczył z konia i stał przez chwilę,
trzymając go za wodze.
W mgnieniu oka dziedziniec zaroił się od służby. Pachołkowie chwytali bagaże i
wnosili je do obszernego holu, po czym rozbiegali się po komnatach przeznaczonych dla
gości. Gospodarze czekali na przybyłych w olbrzymiej sali, gdzie na wysokim palenisku
buzował ogień, a na stołach stały szklaneczki przedniej whisky.
- Witamy w Glenfinnan! - Donald MacDonald wzniósł powitalny toast. - Twoje
zdrowie Janie MacGregor.
- I twoje, stary druhu - Jan przechylił swoją szklankę i wypił do dna. Jego załzawione
oczy najlepiej świadczyły o zaletach trunku, którym ich częstowano.
- Lordzie Ashburn - MacDonald dał znak, by napełniono szklanki. - Mam nadzieję, że
mój przyjaciel należycie zadbał o pana wygodę w Glenroe.
- Tak jest. Niczego mi nie brak, ale dziękuję za troskę.
- A więc wypijmy za pana owocny pobyt w Glenfinnan - zawołał MacDonald i
pociągnął ze swej szklanki.
Brigham zrobił to samo, dziękując Bogu, że obdarzył go mocną głową. Kiedy
obserwował, z jaką łatwością przepływał przez gardła mężczyzn ognisty trunek, doszedł do
wniosku, że z pewnością właściwość tę odziedziczył po swej szkockiej babce.
- A więc jest pan powinowatym Mary MacDonald ze Sleat na wyspie Skye.
- Jestem jej wnukiem - sprecyzował Brigham.
To sprowokowało MacDonalda do wzniesienia kolejnego toastu, tym razem za spokój
duszy świętej pamięci Mary.
- Pamiętam dobrze, choć byłem jeszcze szczeniakiem, jak odwiedziłem jej rodzinę -
gospodarz otarł usta i szeroki uśmiech rozjaśnił jego ogorzałą twarz. - Mary była wtedy
wysoką, ładną dziewczyną. Czy to ona cię wychowywała, synu?
- Tak. Zajęła się mną po śmierci rodziców.
- To, że jesteś dzisiaj między nami, jest najlepszym dowodem, że dobrze się spisała.
Ale ja tu gadam, a panowie pewnie są głodni. W jadalni czeka na was gorący posiłek.
- A co z pozostałymi? - zainteresował się Jan.
- Spodziewamy się ich jutro - odparł Donald.
Ktoś wszedł do sali, więc odwrócił się i rozpromieniony zawołał:
- Ach, oto moja córka! Janie, pamiętasz Margaret... Brigham również odwrócił się i
spojrzał na pochyloną w grzecznym dygu panienkę. Mogła mieć jakieś osiemnaście lat, była
drobna, czarnowłosa. Ciemnoniebieska suknia na szerokiej krynolinie wspaniale podkreślała
kolor jej oczu i delikatność cery. Kiedy uśmiechnęła się do Jana, na jej policzkach pojawiły
się urocze dołeczki. Wyprostowała się i wyciągając obie dłonie, podeszła, by się z nim
przywitać.
- A gdzie się podziała moja mała dziewczynka? - roześmiany Jan ucałował policzki
dziewczyny i mocno przytulił ją do siebie. - Kiedyś ty tak wyrosła, Maggie?
- W ciągu tych dwóch lat, kiedy się nie widzieliśmy - odparła przyjemnym, niskim
głosem.
- To wykapana matka - oznajmił Jan, zwracając się do Ronalda. - Dzięki Bogu nie
odziedziczyła urody po tobie dodał rozbawiony.
- Licz się ze słowami. Nie dam się obrażać pod swoim własnym dachem - Donald
pogroził Janowi pięścią. Wyraz jego błyszczących oczu zdradzał, jak bardzo był dumny z
urody swej córki.
- Lordzie Ashburn, pozwoli pan, że mu przedstawię. Moja córka Margaret.
Maggie dygnęła przed Brighamem, po czym podała mu czubki palców.
- Milordzie...
- Panno MacDonald... Co za przyjemność ujrzeć tak piękny, cieplarniany kwiat w ten
mroźny dzień.
Maggie przyjęła dworny komplement nerwowym chichotem. Podnosząc się z ukłonu,
o mało nie straciła równowagi.
- Dziękuję, lordzie Ashburn. Nieczęsto słyszę tak miłe słowa. Jak mi wiadomo, jest
pan bliskim znajomym Colla, prawda?
- Tak madame. Jestem jego przyjacielem.
- Myślałam, że... - urwała w pół słowa i spojrzała pytająco na Jana. - Czy Coll nie
przyjechał z panem, lordzie MacGregor?
- Nie przyjechał, moje słońce, ale nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze parę lat temu
nazywałaś mnie wujem Janem. - dodał - Coś się zmieniło?
- Nic, wuju - ze śmiechem pocałowała go w brodaty policzek.
Delikatnie poklepał ją po ręce, po czym ponad jej głową spojrzał na Donalda.
- Coll i Brigham mieli po drodze z Londynu potyczkę z Campbellami.
- Coll? - drżący głos Maggie zdradzał więcej, niż chciałaby powiedzieć. - Jest ranny?
Jan uniósł brwi i lekko zaskoczony spojrzał na dłoń dziewczyny, kurczowo zaciśniętą
wokół jego palców.
- Nie martw się, dziewczyno - uspokoił. - Już go zgrabnie połataliśmy. Do wesela się
zagoi. Ale na razie Amelia zabroniła mu jechać z nami.
- Och, proszę, niech wuj powie mi dokładnie, co się stało. Czy Coll został ciężko
ranny? Czy on...
- Maggie - MacDonald lekko pociągnął córkę za ramię. - Nie zamęczaj teraz Jana.
Jestem pewien, że on i hrabia Ashburn wszystko nam opowiedzą, ale najpierw pozwólmy im
odświeżyć się przed kolacją. Pamiętaj, że mają za sobą długą drogę.
- Tak, oczywiście - Maggie z widocznym trudem pohamowała niecierpliwość. -
Proszę pozwolić, że wskażę panom pokoje.
Wdzięcznie zgarnęła dół sukni i poprowadziła gości do holu. Zatrzymała się na chwilę
u podnóża ogromnych schodów i wskazała widoczną po lewej stronie jadalnię.
- Siadamy do stołu za godzinę, jeśli to panom odpowiada. Gdyby panowie czegoś
potrzebowali, proszę natychmiast dać mi znać.
- Tak jest, droga pani - Jan pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. - Wyrosłaś na
piękną pannę, Margaret. Jestem pewien, że twoja matka byłaby z ciebie bardzo dumna.
- Wuju Janie... Czy Coll jest poważnie ranny?
- Nic mu nie będzie, obiecuję ci to.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko zadowolić się tą obietnicą. Z melancholijnym
uśmiechem ukłoniła się obu panom i poszła do kuchni, żeby doglądać przygotowań do
kolacji.
Jedli bez pośpiechu, delektując się smakiem potraw i miłym towarzystwem. Na suto
zastawionym stole w wielkiej jadalni pojawiły się między innymi ostrygi tak monstrualnych
rozmiarów, że Brigham nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział podobne.
Prócz nich podano łososia w delikatnym musie, pieczoną kaczkę oraz inne dzikie ptactwo, a
także sos agrestowy i pieczeń baranią. Do tego wyśmienite czerwone wino w ogromnym
wyborze. Potem przyszła kolej na desery, w których wyraźnie gustował pan domu. Na stół
wjechały pachnące ciasta, kandyzowane owoce i inne łakocie, którym nie sposób było się
oprzeć.
Maggie z wdziękiem i swobodą pełniła honory domu. Nim wstała, by się pożegnać i
zostawić mężczyzn nad szklaneczką porto, zdołała oczarować wszystkich, od Jana po-
czynając, a na ostatnim członku jego świty kończąc. Gdy w holu ucichły jej kroki, rozmowa
natychmiast zeszła na politykę. Żywo dyskutowano na temat zamiarów Ludwika wobec
Anglii i jego ewentualnego poparcia dla księcia Karola i jakobitów. Mężczyźni kłócili się i
spierali zażarcie, podczas gdy służba co jakiś czas donosiła napoje i świece. Wszystko
wskazywało na to, że w dzikich górach zachodniej Szkocji książę cieszy się olbrzymim
poparciem. Brigham szybko przekonał się, że ci waleczni ludzie będą nie tylko bić się w
imieniu prawowitego władcy, ale są także gotowi pokochać go szczerze jako symbol wielkich
nadziei, jakie pokładano w nim niemal od dnia narodzin.
Rozstali się późno w nocy. Brigham wrócił do swego pokoju i zaraz się położył.
Jednak mimo wielkiego zmęczenia nie mógł zasnąć. Komnatę, którą oddano mu do dys-
pozycji, oświetlał ogień z paleniska. Pomarańczowe płomienie dawały nie tylko jasność, lecz
także przyjemne ciepło, które pozwalało zapomnieć o wyjącym za oknami wietrze. Łóżko,
duże i wygodne, osłonięte kotarami przed przeciągiem, zachęcało do odpoczynku. Mimo to
Brigham przewracał się z boku na bok. Całą siłą woli starał się powściągnąć własne myśli,
które uparcie krążyły wokół Sereny.
Czy leży teraz w łóżku, pogrążona w głębokim śnie, odprężona i wolna od wszelkich
trosk? Czy może tak samo jak on bezskutecznie walczy z bezsennością i wpatruje się w sufit,
umęczona własnymi myślami i żądzami palącymi ciało?
Co za szaleństwo mogło popchnąć mężczyznę w stronę kobiety, która pogardzała nim
i światem, z którego pochodził? W jego życiu nie brakowało lepszych i piękniejszych niż ona,
a już na pewno o wiele łaskawszych. Znał mnóstwo wesołych kobiet, zabawnych zarówno w
łóżku, jak i poza nim, dla których nie miało najmniejszego znaczenia, czy był angielskim
arystokratą, czy francuskim wieśniakiem. Na każdym kroku spotykał dystyngowane,
światowe damy, które marzyły o tym, by raczył przyjąć zaproszenie na herbatę albo zechciał
towarzyszyć im podczas przejażdżki po parku.
Dlaczego więc żadna z nich nie potrafiła sprawić, by podczas bezsennych nocy
zadręczał się wspomnieniami? By pocił się, przypominając sobie szczupłe ramiona i dłonie
wplątane w pasma płomiennych włosów, albo do utraty tchu powtarzał jej imię, przywoływał
obraz oczu, owalu twarzy. A przecież on i ta dziewczyna nie mieli ze sobą absolutnie nic
wspólnego, nie łączyło ich nic prócz niechęci do panującego władcy.
Na próżno starał się znaleźć jakiś sens w tym, co czuje. Albo przynajmniej jeden
powód, którym mógłby wytłumaczyć swój nieszczęsny pociąg do Sereny. Dlaczego tak lek-
komyślnie oddał serce tej, która z dziką rozkoszą zmiażdżyłaby je obcasem? A jednak
pokochał ją. Ta miłość mogła kosztować go znaczenie więcej niż opowiedzenie się po stronie
jakobitów i walka za ich sprawę.
Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale obudził się wymęczony i rozbity po kilku godzinach
płytkiego, wypełnionego majakami snu. Kiedy otworzył oczy, za oknami szarzał zimowy
świt, a z dziedzińca dochodziły odgłosy niezwykłego ożywienia i bieganiny, wywołanej
przybyciem zastępu Cameronów.
Do południa zamek pękał w szwach od podekscytowanych mężczyzn. Stawili się
wszyscy. MacDonaldowie z dalekich zachodnich wysp, Cameronowie, Drummondowie i
spora grupa MacGregorów, którzy przybyli z najodleglejszych zakątków Szkocji.
Zjazd szybko zmienił się w wielkie święto. Stare mury wypełniły się dźwiękami
kobzy, a strumienie whisky lały się poty, póki ostatni biesiadnik nie stoczył się pod stół.
Nikomu nie wytykano złych manier, a nie zawsze eleganckie żarty budziły salwy śmiechu,
odbijające się echem od kamiennych ścian. Spiżarnia wypełniła się podarunkami. Pa-
chołkowie ciągnęli po posadzce martwe jelenie i sarny, dźwigali ustrzelone zające oraz
wszelkie ptactwo i drobną zwierzynę, która miała pecha znaleźć się na linii strzału. Kuchnia
pracowała pełną parą, by sprostać oczekiwaniom gości.
Tego popołudnia wszystkie miejsca za długim stołem były zajęte. Do wspólnej
biesiady zasiedli zarówno przywódcy klanów i szlachetnie urodzeni panowie wraz z
najstarszymi synami, jak i prości wojownicy z ich drużyn. Jedli razem, siedząc przy jednym
stole, a o randze gościa świadczyło miejsce, które mu wyznaczono. Mężczyźni zasiadający na
honorowym miejscu u szczytu stołu raczyli się dziczyzną z rusztu i wybornym winem.
Siedzącym po środku podano baraninę i króliki, a do picia mocne piwo i porto. Dla najmniej
znacznych naszykowano półmiski pełne wołowiny i gotowanej kapusty oraz stągwie lekkiego
piwa.
Dla nikogo nie zabrakło jedzenia, nikt też nie czuł się dotknięty, że posadzono go w
tym, a nie innym miejscu. Całe zastępy służby, rekrutowanej specjalnie na czas zjazdu
spośród mieszkańców okolicznych wiosek, pilnowały, by gościom na niczym nie zbywało.
Trudziły się przy tym niemało, bo goście jedli i pili z wilczym apetytem.
Co chwila wznoszono toasty. Pito za zdrowie i pomyślność prawowitego władcy, za
Pięknego Księcia. Potem przyszła kolej na poszczególne klany, ich przywódców, wszystkie
żony i córki. Następnie wszystko zaczynało się od początku, a na miejsce jednej opróżnionej
butelki pojawiały się dwie następne.
Wszyscy wychylali kielichy na cześć króla, który został po drugiej stronie kanału,
wszystkie gorące serca były przy nim. Kiedy jednak rozmowy zeszły na temat przygotowań
do powstania, Brigham szybko zorientował się, że członkowie klanów nie są jednomyślni.
Niektórzy z nich mieli tak gorącą krew, podgrzaną dodatkowo wypitymi trunkami, że
gotowi byli natychmiast zrywać się od stołu, chwytać za broń i co koń wyskoczy ruszać na
Edynburg. Jednak starszyzna podchodziła do sprawy z większą rezerwą. Rozmowy o nowej
wojnie otworzyły stare rany, z których zaczął sączyć się jad zwątpienia. Wspominano dawne
klęski i to, co przyszło po nich. Prześladowania, egzekucje, spalone domy, splądrowane
majątki i setki najszlachetniejszych ludzi zesłanych na plantacje.
Tak jak mówiła Serena, wszystko to były krzywdy, których nie dało się ani
zapomnieć, ani wybaczyć. Mimo to wielu z zebranych w Glenfinnan nie rwało się to tego, by
zaczynać kolejną wojnę. Wcześniejsze porażki ostudziły ich zapał i chęć do nadstawiania
karku za młodego księcia. Widzieli zbyt wielu ludzi idących na zatracenie, zbyt wiele ziemi
spłynęło krwią, w której utopiły się marzenia i nadzieje.
Cameron z Lochiel, który w zastępstwie przebywającego na wygnaniu ojca pełnił
funkcję przywódcy klanu, oznajmił, że całym sercem popiera księcia Karola, z pewnymi
wszakże zastrzeżeniami.
- Jeżeli nie będziemy mieli wsparcia ze strony wojsk francuskich, Anglicy rozpełzną
się po naszej ziemi - tłumaczył - a nas zepchną w góry i do pieczar. Klan Cameronów stoi
wiernie po stronie prawowitego władcy. Ale pytam was: czy nasze klany są w stanie poradzić
sobie z dobrze wyszkoloną angielską potęgą? Pamiętajcie, że przegrana w tej wojnie pogrąży
Szkocję na zawsze.
- Co więc mamy robić? - James MacGregor, potomek Roba Roya, z całych sił walnął
dłonią w stół. - Siedzieć i patrzeć, jak nasze miecze rdzewieją w pochwach? Grzać kości przy
kominku i starzeć się, na próżno czekając zemsty? Nie wiem, jak wy, ale ja mam po dziurki w
nosie elektora i jego niemieckiej królowej!
- Miecza, który tkwi w pochwie, przynajmniej nie można złamać - odparł półgłosem
Cameron z Lochiel.
- Święte słowa - mruknął wódz klanu MacLeodów pochylony smętnie nad swoim
porto. - Wprawdzie nie godzi się tak siedzieć z założonymi rękami, ale jest czystym sza-
leństwem rwać się do walki, jeżeli nie ma szans na zwycięstwo. Nie raz już przegraliśmy i
przyszło nam za to słono zapłacić.
- MacGregorowie poprą księcia. Pójdą za nim wszyscy jak jeden maż - James potoczył
po zebranych groźnym wzrokiem. - Będziemy przy nim, gdy sięgnie po tron.
- Zgoda, chłopcze - wtrącił się Jan, próbując uspokoić Jamesa, który po swym ojcu
odziedziczył lojalność oraz sporo sprytu i zamiłowania do intryg, ale zdecydowanie bra-
kowało mu ojcowskiego opanowania. - Wszyscy poprzemy księcia - powiedział Jan z
naciskiem - ale przedtem trzeba dokładnie przemyśleć całą sprawę. Tu chodzi o coś więcej
niż tron i zemstę za niesprawiedliwość. Lochiel ma rację. Decyzja o wojnie nie może być
podjęta pochopnie.
- Więc co? Będziemy walczyć jak baby? Językiem? Po co ta pusta gadanina? -
zniecierpliwił się James.
Jego słowa nie przypadły zebranym do gustu. Po sali przeszedł pomruk, który nie
wróżył niczego dobrego, zwłaszcza że płynąca strumieniem whisky rozpaliła niektóre głowy
do białości. Nim sytuacja stała się naprawdę groźna, Jan przemówił jeszcze raz, ściągając na
siebie uwagę całego zgromadzenia.
- Walczymy jako ludzie z klanów, tak jak robili to nasi ojcowie, a przedtem ojcowie
ojców. Wiesz dobrze, że biłem się u boku twego ojca, Jamesie. I u twego boku też, gdy obaj
byliśmy młodzi - dodał, zwracając się do Lochiela. - Dumny jestem, że mogę ofiarować
rodowi Stuartów mój miecz i miecz mego syna. Ale uważam, że jeśli zdecydujemy się
walczyć, musimy mieć chłodne głowy i robić to mądrze. Miecz i łuk nie zawsze wystarczą.
- Jednak czy mamy pewność, że książę Karol się nie rozmyśli? - zapytał naraz jakiś
trzeźwy głos. - Już raz się zbieraliśmy, by bić się za jego ojca, i nic dobrego z tego nie
wynikło.
Jan uniósł swój kielich, by służba mogła go napełnić.
- Brighamie, byłeś we Francji, spędziłeś sporo czasu u boku księcia. Powiedz nam o
jego zamiarach - poprosił.
W sali zapadła cisza. Brigham wstał i spojrzał po zebranych wokół stołu
mężczyznach.
- Książę ma szczere chęci walczyć o swój tron i wszystko to, co zgodnie z prawem
należy się jego rodowi. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - stwierdził pewnym głosem.
Zrobił małą pauzę i jeszcze raz popatrzył im w oczy. Słuchali go z uwagą i widać było, że
jego słowa dodają im otuchy. - Książę liczy na jakobitów ze Szkocji i Anglii, jak również ma
nadzieję, że zyska poparcie króla Ludwika. Jeśli je otrzyma, to nie ma wątpliwości, że mając
Francuzów u boku, bez trudu pokona swoich wrogów - ponownie zrobił małą przerwę, po
czym uniósł do góry swój kielich. - A jeśli Francuzi go nie wesprą, będzie mu potrzebna
wyjątkowa jedność i śmiałe posunięcia tutaj.
- Ludzie z nizin będą bić się po stronie rządowej armii - zauważył Lochiel. Zasmucił
się na myśl o wszystkich nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu, które bez wątpienia spo-
woduje powstanie. - Książę jest młody, brak mu doświadczenia w walce.
- To prawda - Brigham skinął głową. - Dlatego będzie bardzo potrzebował mądrych
doradców. I oczywiście walecznych żołnierzy. Nie powinniście wątpić w jego ambicje i
stanowczość. Zaręczam wam, że przybędzie do Szkocji i rozwinie nad nią swój sztandar.
Będzie bardzo potrzebował pomocy klanów, ich mieczy i serc.
- Składam mu swoje w ofierze - odezwał się głośno James MacGregor, podnosząc
kielich w geście wyzwania.
- Jeśli postanowienie księcia okaże się niezłomne, Cameronowie będą bić się pod jego
komendą - oświadczył Lochiel.
Burzliwe rozmowy toczyły się do późnej nocy i przez cały następny dzień. Niektórzy
wodzowie dali się przekonać i przyrzekli, że ich ludzie staną do walki. Inni wciąż się wahali.
Po dwóch dniach zastęp Jana MacGregora ruszył w drogę powrotną. Gdy jeźdźcy opuszczali
przyjazne mury twierdzy Glenfinnan, niebo nad ich głowami zasnuły ciężkie chmury. Równie
posępne były myśli Brighama. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że śmiałe ambicje Karola
mogą łatwo spełznąć na niczym.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Serena siedziała w swojej sypialni zapatrzona w ogień płonący na kominku. Z
kolanami podciągniętymi pod brodę, otulona nocną koszulą, z rozkoszą poddawała się
delikatnym dłoniom matki, która rozczesywała i suszyła jej włosy. Fiona przesuwała
pomiędzy palcami rude pasma i z rozrzewnieniem myślała o czasach, gdy jej córka była małą
dziewczynką. Nie wszystkie wspomnienia były jednakowo słodkie, jednak te ostatnie
znacznie przeważały. Ileż to razy stała jak teraz i patrzyła na lśniące włosy Sereny i jej za-
różowioną od kąpieli i ognia delikatną skórę. Jakże łatwo przychodziło jej w tamtych czasach
załagodzić dziecięce troski i ukoić żale. Niestety, nie było już tamtego dziecka, a jego miejsce
zajęła młodziutka kobieta, przeżywająca pierwsze kobiece troski i odczuwająca kobiece
potrzeby. Jeszcze trochę, a moja mała dziewczynka będzie siedziała przy swoim własnym
kominku i pilnowała własnych dzieci, pomyślała Fiona i lekki smutek ukłuł ją w serce.
Zwykle podczas takich wspólnych chwil usta Sereny nie zamykały się nawet na
chwilę. Trajkotała jak najęta, opowiadała matce najróżniejsze historie, a śmiechu było przy
tym co nie miara. Tym razem jednak sprawiała wrażenie dziwnie osowiałej. Nie mówiła tyle
co zwykle i nie śmiała się prawie wcale. Siedziała nieruchomo, z rękami złożonymi
bezwładnie na podołku, i wpatrywała się w ogień. Zdawało się, że w ogóle nie słyszy
wesołych głosów wpadających do sypialni przez otwarte drzwi. To Amelia i Malkolm za-
bawiali Colla jakąś grą. Co chwila któreś z rodzeństwa wybuchało śmiechem albo wydawało
triumfalny okrzyk.
Z całej czwórki właśnie Serena przysparzała Fionie najwięcej trosk. Coll był uparty i
piekielnie zawzięty, ale na szczęście odziedziczył po ojcu sporo zdrowego rozsądku, więc
Fiona nie musiała martwić się o jego przyszłość. Była pewna, że jakoś poradzi sobie w życiu.
Amelia ze swoją anielską naturą i wrodzoną słodyczą przynosiła radość rodzicom. Jej
delikatna uroda i łagodność na pewno przyciągną uwagę jakiegoś szlachetnego człowieka. Co
zaś do Malkolma...
Myśl o najmłodszym synu wywołała na ustach Fiony pogodny uśmiech. Choć jeszcze
mały, już przejawiał ogromny urok i spryt. Ksiądz proboszcz mówił o nim, że jest żywy jak
iskierka, a przy tym bardzo rozwinięty jak na swój wiek.
Natomiast Serena była ciągłym źródłem matczynych niepokojów. Pech chciał, że to
właśnie ona odziedziczyła ognisty temperament MacGregorów, połączony z tak wielką
wrażliwością, że niezwykle łatwo było ją zranić. Wszystkie emocje przeżywała niezwykle
gwałtownie. Umiała nienawidzić tak samo gorąco jak kochać. Nie bała się zadawać trudnych
pytań i, co gorsza, nigdy nie zdołała zapomnieć o tym, co raz na zawsze powinno zniknąć w
mrokach niepamięci.
Właśnie to spędzało Fionie sen z powiek. Jeden tragiczny wypadek, koszmarne
przeżycie, które przeraziło córkę nie mniej niż ją samą. Skóra lady MacGregor do tej pory
nosiła ślady spotkania z angielskim kapitanem. Rany na ciele zabliźniły się szybko, lecz te,
które powstały w sercu, nie miały zagoić się nigdy. Wiedziała, że do końca życia będzie
pamiętać, jak Serena zajęła się nią tamtej strasznej nocy. Jak myła jej poranione ciało, a
potem tuliła i okrywała kocami. Tylko dzięki temu zdołała jakoś przetrwać do rana,
przezwyciężyć rozpacz i ukoić ból.
Niestety, Serena także nie zapomniała. Ciągle nosiła w duszy głęboki uraz
spowodowany tym, co spotkało matkę. Nazbyt często pozwalała, by ponosił ją dziki gniew.
Złość i nienawiść zapalały się w jej oczach, wyrywały się na świat w niepohamowanych,
ostrych słowach.
Pod wpływem tragicznych przeżyć zrodziła się w niej ta przerażająca dzikość,
wieczny niepokój, który nie pozwalał jej usiedzieć w miejscu. Czasami na oślep gnała konno
przez las, włóczyła się samotnie po dolinach. Na najmniejsze zagrożenie, prawdziwe bądź
wyimaginowane, albo ujmę wobec rodziny reagowała niemal histerycznie i gotowa była
wydrapać oczy temu, kto ośmieliłby się skrzywdzić kogoś z jej bliskich. Najgorsze jednak, że
powzięła tak wielką nienawiść do mężczyzn, że przeganiała precz każdego, kto ruszał do niej
w konkury. To bolało i martwiło Fionę najbardziej.
Nienaturalny spokój i zagadkowe milczenie córki niepokoiły ją coraz bardziej. Po raz
pierwszy zadała sobie pytanie, jak być dobrą matką dla dorosłej dziewczyny.
- Jesteś dziś taka milcząca, kochanie - zagadnęła ciepłym głosem. - Czyżbyś
dostrzegła w ogniu własne marzenia?
Serena uśmiechnęła się leciutko.
- Zawsze nam mówiłaś, mamo, że jeśli się dobrze przypatrzymy, to na pewno nam się
pokażą - powiedziała, myśląc jednocześnie o tym, że choć patrzyła bardzo dokładnie, nie
potrafiła dziś dostrzec nic poza rozżarzonymi polanami i tańczącymi po nich językami ognia.
- Od kilku dni trzymasz się na uboczu. Źle się czujesz, córeczko? - badała Fiona
ostrożnie.
- Nie, nie... - mruknęła Serena. Sama wiedziała, że nie zabrzmiało to zbyt
przekonująco. - Raczej czuję się niespokojna. Chciałabym, żeby już była wiosna.
Zamilkła na moment, znowu zapatrzona w ogień.
- Jak myślisz, mamo, kiedy papa wróci?
- Jutro, może pojutrze - odparła Fiona, nie przestając szczotkować włosów córki.
Uświadomiła sobie, że nienajlepszy nastrój Sereny trwa dokładnie od dnia, gdy mężczyźni
ruszyli na polowanie. - Martwisz się o ojca? - zapytała.
- Nie - z piersi dziewczyny wyrwało się ciężkie westchnienie, a nieruchome dotąd
dłonie drgnęły nerwowo.
- Czasami trochę się niepokoję, jak to się wszystko skończy, ale nie boję się o papę -
gwałtownie splotła drżące palce.
- Nawet nie wiesz, mamo, jak bardzo chciałabym być mężczyzną!
- A cóż to znowu za głupstwa? - roześmiała się Fiona, trochę uspokojona, że znowu
słyszy to typowe dla córki wyznanie.
- Naprawdę! Gdybym była mężczyzną, nie musiałabym tak ciągle siedzieć i czekać -
ani przeżywać tego dziwnego, mglistego uczucia, od którego nie mogę się uwolnić, ani
którego nie umiem nazwać, dodała w myślach.
- Córeńko - Fiona pocałowała ją w czubek głowy. - Gdybyś była mężczyzną,
pozbawiłabyś mnie jednej z większych przyjemności w życiu.
- Tak bardzo chciałabym być taka jak ty i Amelia - słowom towarzyszyło kolejne
rozdzierające westchnienie.
- Jesteś, jaka jesteś, kochanie. Taka już się urodziłaś i taką cię kocham.
- Chciałabym, żebyś była ze mnie zadowolona. Bardzo się staram, tylko że nie zawsze
mi to wychodzi.
- Co to za nonsensy?
- Wiem, mamo, że czasem cię rozczarowuję.
- Nieprawda. Nigdy mnie nie rozczarowujesz. To nie to - Fiona otoczyła Serenę
ramionami i przytuliła policzek do jej gorącego policzka. - Kiedy się urodziłaś, z całego serca
dziękowałam Bogu, że dał mi cię zdrową i całą. Prawie umarłam z żalu, kiedy straciłam
dwoje dzieci, które przyszły na świat między Collem a tobą. Bałam się, że nie będę mogła
mieć więcej dzieci. I wtedy Bóg zesłał mi ciebie, maleńką jak okruszek, ale silną jak koń. A
co się nacierpiałam podczas porodu! Akuszerka powiedziała mi potem, że pazurami wydarłaś
się na świat. Kobiety wprawdzie nie chodzą na wojnę, ale uwierz mi, że gdyby to mężczyźni
mieli rodzić dzieci, świat dawno przestałby istnieć.
To stwierdzenie rozbawiło Serenę. Wyprostowała nogi i usiadła wygodniej,
wyciągając stopy w stronę ognia.
- Pamiętam, jak rodził się Malkolm - powiedziała weselszym tonem. - Papa poszedł do
stajni i strasznie się upił.
- Robił to za każdym razem, kiedy któreś z was przychodziło na świat. Twój ojciec to
bardzo dzielny człowiek, gotów rzucić się na pułk dragonów uzbrojony tylko w sztylet. Na
pewno wolałby to, niż przestąpić próg pokoju, w którym rodzi kobieta.
- Mamo, powiedz mi, skąd wiedziałaś, kiedy spotkałaś ojca, że go kochasz?
- Nie wiedziałam - teraz to Fiona zaczęła błądzić wzrokiem wśród płomieni, jakby
szukała w nich wspomnień sprzed lat. - Pierwszy raz zobaczyłam go na balu. Alicja
MacDonald, Mary MacLeod i ja byłyśmy najbliższymi przyjaciółkami. Pewnego razu rodzice
Alicji urządzili bal z okazji jej urodzin. To było w Glenfinnan. Twój ojciec już wtedy
przyjaźnił się z Donaldem MacDonaldem, bratem Alicji. Pamiętam, że Alicja ubrała się
wtedy na zielono, Mary na niebiesko, a ja na biało, a do tego miałam perły mojej babki.
Upudrowałyśmy sobie włosy i zdawało nam się, że jesteśmy bardzo szykowne, piękne i
światowe.
- Jestem pewna, że takie byłyście.
Fiona westchnęła cicho. Przestała szczotkować włosy Sereny i oparła dłonie na jej
ramionach.
- Muzyka była bardzo skoczna, mężczyźni tacy przystojni - ciągnęła swoje
wspomnienia. - Twój ojciec poprosił Donalda, żeby go przedstawił, a potem zaprosił mnie do
tańca. Trochę się przeraziłam, bo byłam pewna, że taki potężny tur nie ma pojęcia o tańcu. Co
ja biedna zrobię, myślałam. Ta bestia podepcze mi palce i zrujnuje nowe pantofelki.
- Mamo! Naprawdę myślałaś, że papa nie umie tańczyć?!
- Naprawdę. Całe szczęście zaraz przekonałam się, że źle go oceniłam. Sama zresztą
wiesz, bo nie raz widziałaś ojca w tańcu. Śmiało mogę powiedzieć, że nie było i nie ma
lepszego tancerza niż Jan MacGregor.
Serena spróbowała wyobrazić sobie rodziców, młodych radosnych, połączonych
pierwszym wspólnym tańcem.
- I wtedy zakochałaś się w nim? Kiedy pierwszy raz tańczyliście?
- Nie, skądże! Ale flirtowałam z nim, przyznaję. Mary, Alicja i ja umówiłyśmy się, że
będziemy flirtować ze wszystkimi mężczyznami na balu, a potem wybierzemy tych
najodpowiedniejszych. Zdecydowałyśmy, że będą nas interesować tylko najprzystojniejsi,
najbardziej eleganccy i najbogatsi i tylko takich weźmiemy sobie za mężów.
Zdumiona Serena obróciła się i zerknęła na matkę z niedowierzaniem.
- Ty, mamo, robiłaś takie rzeczy?
- Tak, tak. Wstyd się przyznać, ale byłam wtedy dosyć próżna i pewna siebie.
Wszystko przez to, że mój ojciec rozpieszczał mnie wprost nieprzyzwoicie. Następnego dnia
twój ojciec wprosił się do MacDonaldów pod pretekstem, że chce wybrać się z Donaldem na
przejażdżkę. Tak mówił, ale naprawdę kręcił się po całym zamku, póki mnie nie spotkał.
Panoszył się wszędzie, jakby był u siebie. W ciągu następnych tygodni ciągle wchodził mi w
drogę, więc sama nie wiem, ile razy spotkaliśmy się niby to przypadkiem. I chociaż nie był
ani najprzystojniejszym, ani najbogatszym mężczyzną, jaki się do mnie zalecał, wybrałam
właśnie jego.
- Ale skąd wiedziałaś? Jak zdobyłaś pewność, że to właśnie ten, a nie inny? -
dopytywała Serena.
- Moje serce przemówiło głośniej niż rozum - szepnęła Fiona.
Przyjrzała się córce uważnie. A więc w tym tkwił problem. Zastanawiała się tylko, jak
mogła przeoczyć sygnały.
Jej mała dziewczynka zakochała się pierwszy raz w życiu, a ona tego nie zauważyła.
Błyskawicznie przebiegła pamięcią imiona i twarze młodych mężczyzn, którzy zalecali się do
Sereny. Nie mogła sobie wszakże przypomnieć, żeby córka obdarzyła któregoś z nich choćby
przelotnym spojrzeniem. Prawda jest taka, pomyślała, że Rena dawała im taką szkołę, że
czmychali czym prędzej gdzie pieprz rośnie.
- Musi być coś więcej. Jakiś wyraźny znak - dotarł do niej niecierpliwy głos córki. -
Musi przecież być coś, co łączy dwoje ludzi - myślała głośno Serena - bo na przykład gdy-
byście z papą nie mieli takiego samego pochodzenia, podobnych przekonań i wartości, twoje
serce na pewno by nie przemówiło - orzekła, nerwowo szarpiąc brzeg koszuli.
- Miłość nie zważa na żadne różnice, Reno - odparła Fiona.
W pewnej chwili zaświtała jej w głowie nieprawdopodobna myśl. Czy to możliwe,
żeby jej ognista, zawzięta córka zakochała się w angielskim lordzie?
- Serce moje - odezwała się łagodnie i dotknęła policzka dziewczyny - kiedy miłość
spada na człowieka, wszystko inne przestaje się liczyć.
- To ja już wolę być sama! - wyznała Serena porywczo. W jej oczach widać było tyle
samo popłochu co zdecydowania. - Już wolę być starą panną i chować dzieci Amelii, Colla i
Malkolma, niż oszaleć dla mężczyzny, który może mnie tylko unieszczęśliwić.
- Rozum przemawia przez ciebie i twój rozbrykany temperament - Fiona łagodnie
gładziła włosy córki. - Miłość zawsze trochę przeraża, zwłaszcza jeśli próbuje się z nią
walczyć.
- Sama nie wiem - bezradnie przytuliła policzek do matczynej ręki. - Mamo, dlaczego
ja się tak męczę? Dlaczego sama nie wiem, czego chcę?
- To się zmieni, kiedy nadejdzie twój czas. A ty, najodważniejsze z moich dzieci, na
pewno pójdziesz za głosem serca - powiedziała Fiona.
Nagle ścisnęła mocno palce dziewczyny, czując, jak cała krew odpływa jej z głowy, a
żołądek chwyta ostry skurcz. Serena drgnęła i szybko obróciła głowę w stronę drzwi. Z dworu
dobiegał narastający odgłos galopujących koni. Spojrzały sobie w oczy, doskonale wiedząc, o
czym myśli w tej chwili każda z nich. Pamięć przywołała wspomnienia grozy sprzed lat, serca
zamarły z przerażenia.
- Papa wraca wcześniej - szepnęła Serena. Wstała i mocno ścisnęła rękę matki.
- Tak - Fiona odzyskała głos i poczuła, jak powoli opada z niej napięcie. - Na pewno
będzie chciał zjeść coś gorącego.
Mężczyźni nie oszczędzali koni, gnani pragnieniem, żeby przespać noc we własnych
łóżkach. Po drodze rzeczywiście udało im się zapolować, więc wieźli do domu martwego
jelenia, kilka królików i sporo dzikiego ptactwa. Dom, cichy i senny o tej później porze, w
jednej chwili zahuczał od pokrzykiwań i rozkazów Jana.
Serena postanowiła nie schodzić na dół, bo nie chciała pokazywać się w nocnej
koszuli. Gdy jednak usłyszała, że ojciec ją woła, zmieniła zdanie. Podbiegła do lustra i
zaczęła nerwowo przygładzać włosy, prostować pogniecione fałdy koszuli. Po chwili
znieruchomiała. Wyraźnie zdegustowana spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jakie miało
znaczenie to, jak wygląda? Przecież szła na dół tylko po to, żeby przywitać się z ojcem.
Kiedy weszła do kuchni, zobaczyła, jak roześmiany, z błyszczącymi oczami i twarzą
zaróżowioną od chłodu tulił w swych potężnych ramionach Amelię. Coll siedział obok
paleniska z nogami otulonymi kocem i niecierpliwe czekał na wieści, podobnie jak Malkolm,
który przycupnął na poręczy fotela. Naprzeciw nich, ze szklanką w jednej dłoni, a drugą
ukrytą w kieszeni bryczesów, stał Brigham. Wiatr potargał mu włosy, porwał gdzieś wstążkę,
więc opadały swobodnie prawie do ramion. Buty miał przemoczone i uwalane błotem. Serena
dostrzegła go natychmiast i choć mężnie walczyła z pokusą, uległa i spojrzała mu prosto w
oczy. Zresztą może to on ściągnął ją wzrokiem. Przez chwilę, przez kilka uderzeń serca, nie
istniało dla niej nic ani nikt poza nim.
I on widział tylko Serenę. Przyglądał się jej od chwili, gdy weszła, piękna i kusząca w
ciemnozielonej nocnej sukni, którą narzuciła na koszulę. Miękki materiał otulał jej figurę i
podkreślał płomienną barwę lśniących włosów. Patrząc na nią, nieświadomie tak mocno
ścisnął szklankę, że omal nie trzasnęła mu w dłoni. Szybko jednak rozluźnił uścisk i po chwili
już giął się w powitalnym ukłonie.
Serena przyjęła go chłodno. Swoim zwyczajem dumnie uniosła podbródek. Na widok
tego znajomego gestu zapragnął podbiec do niej i uścisnąć ją z całych sił.
- Tu jest moja dzika górska kocica - rozpromieniony Jan rozłożył ramiona i czekał na
córkę. - Czy stęskniony ojciec może dostać całusa?
- Może tak, a może nie - przekornie przechyliła głowę.
Nie spiesząc się, podeszła do niego i jakby z ociąganiem cmoknęła go w policzek.
Zaraz jednak roześmiała się na cały głos i rzuciła mu się na szyję. Przytuliła się mocno i
wycałowała go po zarośniętej twarzy. Podniósł ją, okręcił kilka razy i zawołał, nie kryjąc
ojcowskiej dumy:
- To ci dopiero pieszczoszka! Jeśli jakiś mężczyzna nie przestraszy się jej pazurów,
spotka go nie lada nagroda.
- Nie będę dla nikogo żadną nagrodą! - demonstracyjnie wytargała ojca za brodę, za
co spotkała ją kara w postaci kilku lekkich klapsów.
- Sam widzisz, mój drogi, że nie kłamię - Jan zwrócił się do Brighama. - Toż to żywe
srebro. Mam szczere chęci oddać cię młodemu Duncanowi MacKinnan, który naprzykrza mi
się od tygodni - powiedział, mierzwiąc jej włosy.
- Jak sobie życzysz, ojcze - odparła ze zdradzieckim spokojem. - Wcześniej jednak
Duncan przestanie cię męczyć, bo go rozpłatam na dwoje.
Jan roześmiał się na całe gardło, rozbawiony srogimi groźbami córki. Właśnie ją
kochał najbardziej ze wszystkich swoich dzieci.
- Napełnij moją szklankę, łobuziaku, i poczęstuj pozostałych - nakazał. - A młody
MacKinnan to i tak nie jest partia dla ciebie.
Zrobiła, co jej kazał, po czym podeszła z dzbankiem go Brighama. Nie mogła
powstrzymać się, by nie spojrzeć wyzywająco w jego oczy, gdy odpowiadała ojcu:
- Ani on, ani żaden inny.
Rękawica została rzucona, pomyślał Brigham. Honor nakazał mu ją podjąć.
- A może, moja panno, żaden nie umiał zmusić cię, żebyś schowała pazury.
- Prawdę mówiąc, mój panie, wielu próbowało i do dziś gorzko tego żałują.
- Wygląda więc na to, że trzeba pani mężczyzny ze stali. Uniosła brwi i spojrzała na
niego tak, jakby szacowała, ile jest wart.
- Proszę mi wierzyć, milordzie, że w ogóle nie trzeba mi mężczyzny.
Błysk w jego oczach powinien był ją ostrzec, że nie może przeciągać struny. Jednak
było już za późno.
- Wybaczy pani porównanie, madame, ale narowista klacz rzadko kiedy rozumie, że
musi mieć jeźdźca.
- Daj sobie spokój, Reno - wtrącił Coll, krztusząc się ze śmiechu. - Nie prowokuj go,
bo i tak z nim nie wygrasz. On może tak gadać godzinami. Lepiej zlituj się nad biednym
kaleką i podejdź do mnie z tym dzbankiem. Strasznie chce mi się pić, a moja szklanka jest
pusta.
- Podobnie jak twoja głowa - burknęła obrażonym tonem, ale podeszła do brata i
nalała mu whisky.
- Spokojnie dziewczyno, chcesz mnie upić? Przecież jeszcze nie wyzdrowiałem.
- Tak? - ze złośliwym uśmieszkiem wyrywała mu szklankę. - W takim razie zamiast
whisky dostaniesz zaraz któraś z mikstur Amelii.
- Wiedźma! - zawołał rozbawiony i siłą posadził ją sobie na kolanach. - Nalej mi
jeszcze kropelkę, a nikomu nie zdradzę twoich sekretów - szepnął jej do ucha.
- Ciekawe jakich!
- Spodnie do konnej jazdy...
- A niech cię!
Serena zaklęła pod nosem. Zaraz potem obróciła się, żeby sprawdzić, czy
przypadkiem matka nie usłyszała. Potem posłusznie nalała Collowi whisky, ale minę miała
przy tym bardzo zaciętą.
- Widocznie nie jesteś taki chory, skoro miałeś dość siły, żeby mnie szpiegować -
syknęła, schodząc z kolan brata.
- Tonący brzytwy się chwyta.
- No, dzieciaki, koniec tych awantur - Jan poczekał, aż wszystkie oczy zwrócą się w
jego stronę. - Powiem wam, co słychać w Glenfinnan. Wszyscy MacDonaldowie mają się
doskonale i przesyłają wam pozdrowienia. Daniel, brat Donalda, znowu został dziadkiem. I to
już po raz trzeci, co mnie szczególnie zawstydza - dodał.
Spojrzał znacząco na dwoje swoich najstarszych dzieci. Oni tymczasem całkiem
zapomnieli o niedawnej kłótni i w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa postanowili
trzymać wspólny front.
- I co was tak bawi? - zapytał Jan, patrząc na ich rozbawione miny. - Chyba nie to, że
zaniedbujecie swoje święte obowiązki wobec klanu. Lepszy ojciec niż ja już dawno by was
pożenił i wyprawił z domu, nie patrząc na to, czy to się wam podoba, czy nie.
- Przecież wiesz, że nie ma lepszego ojca niż ty - powiedziała Serena przymilnie i
satysfakcją obserwowała, jak z twarzy Jana znika marsowa mina.
- Pomińmy tę kwestię. Chcę wam powiedzieć, że zaprosiłem do nas Maggie
MacDonald.
- O dobry Boże! - jęknął Coll. - Ktoś tu wspominał o naprzykrzaniu się! To dopiero
będzie utrapienie.
- Cicho bądź! - Serena trzepnęła brata w ucho. - Maggie to moja serdeczna
przyjaciółka, nie zapominaj o tym! Kiedy przyjeżdża?
- W przyszłym tygodniu - odparł Jan i spojrzał spod oka na syna. - A tobie, mój
chłopcze, przypominam, że żaden gość w moim domu nie jest utrapieniem. Zrozumiano?
- Nie do końca. Kim jak nie utrapieniem jest osoba, która ciągle włazi ci pod nogi, tak
że się o nią wiecznie potykasz? - bronił się Coll, ale szybko dał za wygraną, wiedząc, że
gościnność w domu rodziców była zarówno sprawą honoru, jak i tradycji. - Cała nadzieja w
tym, że Maggie trochę wydoroślała. I że zadowoli się towarzystwem Sereny i Amelii.
Przez następne dni dwór w Glenroe żył gorączką przygotowań do wizyty Maggie.
Fiona dwoiła się i troiła, by osobiście wszystkiego dopilnować. Pod jej czujnym okiem służba
czyściła srebra, polerowała drewniane schody, szorowała podłogi i przygotowywała
smakowite potrawy. Serena pomagała w tych pracach, szczęśliwa, że wreszcie może zająć
myśli czymś konkretnym. Przydała jej się taka odmiana, więc nawet nie czuła się zmęczona
dodatkowymi zajęciami. Poza tym niecierpliwie wyczekiwała dnia przyjazdu Maggie, z którą
przyjaźniła się od dzieciństwa.
Coll zdążył w tym czasie wydobrzeć na tyle, że mógł znowu dosiąść konia. W
związku z tym wypuszczał się gdzieś z Brighamem, a często w tych wyprawach towarzyszył
im także Jan i jego ludzie. Prócz tego mężczyźni spędzali długie godziny na nocnych
debatach, podczas których omawiano zadania stojące przed jakobitami oraz ewentualne
posunięcia księcia Karola.
Niestety nie udało się uniknąć plotek, które szybko zaczęły żyć własnym życiem. Z
gór ku dolinom biegły najbardziej fantastyczne wieści. Książę już jest w drodze. Książę wciąż
przebywa w Paryżu. I wreszcie: książę w ogóle nie zamierza przybyć do Szkocji.
Pewnego dnia do Glenroe dotarł mocno strudzony posłaniec z wiadomością dla
hrabiego Ashburn. Natychmiast poprowadzono go do salonu, w którym mężczyźni zamknęli
się na długie godziny. Kiedy kurier ruszał w drogę powrotną, było już całkiem ciemno.
Kobiety nigdy nie dowiedziały się, jaki był cel jego przybycia, co szczególnie dotkliwie
ubodło Serenę. Długo nie mogła przeboleć, że nie dopuszczono jej do tajemnicy.
Któregoś dnia siedziała sama w kuchni, zajęta praniem bielizny. Zwykle dzieliła ten
obowiązek z Amelią, tym razem jednak zaproponowała siostrze, że zrobi pranie sama, jeśli ta
wypoleruje za nią meble. Zdecydowanie wolała udeptywać brudną pościel, niż mazać się w
pszczelim wosku. Pracowała więc w pocie czoła, brodząc w olbrzymiej balii. Ponieważ woda
sięgała jej do połowy łydki, musiała podwinąć spódnicę. Pot płynął jej po plecach, twarz
zaczerwieniła się od gorąca i wysiłku, ale nie zważała na to. Fizyczna praca i ruch sprawiały
jej przyjemność i pozwalały rozładować nadmiar energii. Jednak najbardziej cieszyła się, że
jest sama, bowiem samotność była luksusem, na który nieczęsto mogła sobie pozwolić. Tym
razem tak się szczęśliwie złożyło, że pani Drummond opuściła swe kuchenne królestwo i
poszła do swoich kum po nowe przepisy i plotki. Malkolm biedził się nad lekcjami, a matka
doglądała przygotowań w pokojach gościnnych.
Serena dreptała w miejscu, unosząc wysoko kolana. Nuciła coś pod nosem, żeby
urozmaicić monotonne zajęcie i utrzymać rytm. Sama nie wiedziała, kiedy jej myśli pobiegły
w kierunku, którego starannie unikała. Nieświadomie zaczęła zastanawiać się, czy Maggie
spodobała się Brighamowi i czy na powitanie ucałował dłoń przyjaciółki w taki sam sposób,
jak kiedyś jej. Co mnie to zresztą obchodzi? - pomyślała zła na siebie i zaczęła udeptywać
pranie z większą werwą. Co mógł obchodzić ją mężczyzna, który od powrotu z Glenfinnan
ledwie raczył na nią spojrzeć. I dobrze, o to jej chodziło. Było jej wszystko jedno, czy patrzył
na nią, czy nie, bo w końcu znaczył dla niej tyle co zeszłoroczny śnieg. W najlepszym razie
był jak wbity w skórę cierń, który od czasu do czasu przypomina o sobie przykrym ukłuciem.
Nieświadoma tego, co robi, deptała bieliznę tak energicznie, że rozhuśtana woda
zaczęła przelewać się przez brzeg balii. Prawdę mówiąc, byłaby najszczęśliwsza, gdyby wre-
szcie sobie pojechał. Niech sobie weźmie ten swój chłodny ton i gorące spojrzenie i zabiera
się z tym wszystkim do Londynu albo do diabła, jeśli mu bardziej po drodze. Z całego serca
życzyła mu, żeby podczas konnej przejażdżki wleciał do lodowatej rzeki, przeziębił się, a
potem schodził z tego świata długo i w cierpieniach. A już najbardziej by się cieszyła, gdyby
w tej chwili zjawił się przed nią, padł na kolana i błagał o choćby jeden przelotny uśmiech. A
ona wyśmiałaby go bezlitośnie. W ogóle to życzyłaby sobie...
W jednej chwili przestała sobie życzyć, podobnie jak przestała prać, a nawet myśleć.
Znieruchomiała jak posąg patrzyła przed siebie takim wzrokiem, jakby zobaczyła ducha.
Brigham również znieruchomiał na progu kuchni, zaskoczony niespodziewanym
spotkaniem. Był pewien, że Serena pomaga matce na górze albo razem z Amelią czyści meble
w jadalni. Przez ostatnie dni unikał jej bardzo starannie. Świadomie pozbawiał się
przyjemności, ale i przykrości, jaką dawały ich spotkania. A teraz cały wysiłek diabli wzięli!
Wszystko na nic, pomyślał jednocześnie zły i zadowolony, że znowu są sam na sam.
Stała przed nim w pełnej pary kuchni, lśniąca od potu, z włosami wymykającymi się
spod spinek i ze spódnicą... - o słodki Boże! Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mokre,
zgrabne łydki. Urzeczony obserwował kropelkę wody płynącą od szczupłego kolana wzdłuż
delikatnej goleni. Kiedy znikła pośród wzburzonej piany, mimowolnie cicho gwizdnął przez
zęby.
- Cóż za czarująca, choć nieoczekiwana scenka rodzajowa - powiedział, kłaniając się
na powitanie.
- Nie ma pan tu żadnego interesu, lordzie Ashburn. Można wiedzieć, czego pan szuka
w kuchni?
- Pani ojciec zachęcał mnie, bym czuł się jak u siebie w domu. Pomyślałem sobie, że
nie będę nikomu zawracał teraz głowy i sam zejdę do kuchni. Miałem nadzieję, że
nieoceniona pani Drummond poczęstuje mnie talerzem zupy.
- Zupa jest w kociołku nad paleniskiem. Proszę się poczęstować. I niech pan pójdzie z
jedzeniem do siebie, bo nie mam teraz czasu pana obsługiwać.
- Widzę.
Zdołał już otrząsnąć się z zaskoczenia i podszedł do niej na tyle blisko, że poczuł
bijące od niej ciepło i zapach mydła.
- Madame, odkąd ujrzałem, jak prana jest moja pościel, pewnie nie będę mógł
spokojnie spać w nocy.
- I bardzo ci tak dobrze, Angolu! O to chodzi - burknęła, kryjąc rozbawienie, w jakie
wprawiło ją to, co powiedział. - A teraz niech się pan zajmie swoimi sprawami, a ja zajmę się
praniem, zanim mi całkiem woda wystygnie - powiedziała.
Za chwilę jednak, chyba sam diabeł musiał ją podkusić, z całych sił tupnęła nogą.
Strumień wody bryznął z balii prosto na spodnie Brighama.
- Och, proszę o wybaczenie, mój panie! - parsknęła, nie kryjąc wesołości.
Brigham zerknął na zmoczone ubranie i aż pokręcił głową.
- Może wydaje się pani, że trzeba je uprać.
- Proszę bardzo, niech je pan wrzuci. Śmiało! Dawno już mam ochotę przetrzepać
panu spodnie.
- Doprawdy?
Patrząc jej prosto w oczy zaczął rozpinać guziki znajdującego się z boku rozporka. Za
chwilę stało się tak, jak przypuszczał. Oczy Sereny zrobiły się wielkie jak spodki, a ciemny
rumieniec oblał jej twarz aż po linię włosów nad czołem. Przestraszona, cofnęła się tak
niefortunnie, że gdyby jej w porę nie złapał, runęłaby do balii, zalewając przy okazji całą
kuchnię.
- Brigham! - zawołała mimo woli, bezradnie machając rękami.
Błyskawicznie znalazł się przy niej i podtrzymał ją, obejmując w talii. Drugą ręką
sięgnął do jej włosów. Spinki wysunęły się i z cichym pluskiem utonęły pośród mydlin.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że jeszcze kiedyś to usłyszę!
- powiedział, głaszcząc ją po włosach.
- Co?
- Moje imię - szepnął jej do ucha. - Powiedz je jeszcze raz.
- Nie ma potrzeby! - próbowała oswobodzić się z uścisku, ale robiła to bez
przekonania. - I nie ma potrzeby, żeby pan mnie trzymał.
- Obawiam się, że jest, Reno. Nie dalej niż trzy dni temu tłumaczyłem sobie, że nie
mogę, nie powinienem zbliżać się do ciebie - gładził ją po mokrych od potu plecach, co
chwila dotykał wijących się pasemek wilgotnych włosów.
- Mimo to ciągle pragnę być jak najbliżej ciebie. Przyznaj się, że czujesz to samo!
Widzę to w twoich oczach.
Instynktownie spuściła wzrok i już po chwili nienawidziła siebie za to.
- Nic nie widzisz! - nie rozumiała, dlaczego zniża głos, zupełnie jakby chciała z nim
spiskować.
- Widzę! Widzę wszystko - delikatnie pocałował jej włosy. - Boże mój, nie jestem w
stanie zapomnieć twojego zapachu, smaku twojej skóry.
- Przestań! - chciała zasłonić uszy, ale dłonie miała uwięzione, bo w obronnym geście
wcisnęła je pomiędzy swoje i jego piersi. - Nie chcę tego słuchać!
- Dlaczego? - delikatna dotąd dłoń zacisnęła się mocno na grubym paśmie włosów.
Pociągnął za nie, zmuszając Serenę, by podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Bo jestem
Anglikiem? - zapytał.
- Nie. Tak. Nie wiem! - nieświadomie podniosła głos, którego barwa zdradzała
rosnące podniecenie. - Wiem tylko, że tego nie chcę. Nie chcę czuć tego, co czuję, gdy jesteś
blisko.
Objął ją mocniej, rozkoszując się swym chwilowym zwycięstwem.
- Powiedz mi, co czujesz, Reno!
- Słabość, niepokój, złość. Nie, nie rób tego - szepnęła przerażona, widząc, że pochyla
się nad nią. - Nie całuj mnie!
- Więc zrób to pierwsza - lekko musnął wargami jej usta.
- Nie zrobię....
Kiedy ją pocałował, odruchowo zacisnęła powieki, choć wcale tego nie chciała.
- Już to kiedyś zrobiłaś...
Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie z całych sił. Pierwszy raz
pozwoliła, by nie rozum, lecz serce dyktowało jej, co ma robić. Nie chciała słuchać żadnych
ostrzeżeń, bo przecież i tak doskonale rozumiała, że nie może mieć tego mężczyzny. Jednak
gdy trzymał ją w ramionach, zdawało jej się, że niczego nie pragnie bardziej, niż zostać w
nich na zawsze.
Pozwoliła, żeby ją całował, pieścił ustami jej wargi, uwodził je i dręczył, póki nie
zapragnęła sama wejść w jego rolę. Czy to możliwe, że dopiero co powiedziała mu, iż czuje
się słaba? Skłamałam, zamajaczyła w jej głowie niejasna myśl. W tej chwili czuła się
niewiarygodnie silna, przepełniona energią, która przelewała się przez jej ciało, burzyła krew,
doprowadzając ją do wrzenia. Jeszcze silniej przywarła do Brighama, mocniej otoczyła go
ramionami. Rozchyliła wargi, inicjując pocałunek, który był niczym wyzwanie, by spróbował
zmierzyć się z jej potęgą.
Miał wrażenie, że trzyma w ramionach ogień. Jej ciało promieniowało gorącem, od
którego mąciło mu się w głowie. Niczym w hipnotycznym transie szeptał jej imię. Nie
wiedział, kiedy uniósł ją i trzymał tak przez chwilę, a potem wolniutko opuścił, cały czas
tuląc mocno do swego ciała. Czuł ją każdym nerwem, każdym milimetrem skóry. Świat
przestał istnieć, a zostały tylko jej wargi rysujące wilgotne linie na jego twarzy.
Jej ciało wygięło się, niecierpliwie czekając na dotyk jego rąk. Piersi stały się twarde i
pełne, wrażliwe na najmniejsze muśnięcie, a przy tym tak gorące, że parzyły go przez
ubranie. Kiedy wsunęła ręce pod jego surdut i zaczęła niecierpliwie szarpać koszulę na
plecach, poczuł, że traci kontrolę. Zrozumiał, że jeszcze sekunda i pociągnie ją na podłogę,
gdzie wreszcie oboje znajdą ukojenie. Resztką woli zdecydował, że muszą natychmiast
przestać i odsunął się od niej.
- Sereno! - mówienie przychodziło mu z trudem. Czekając, aż wróci normalny oddech
wziął obie jej dłonie i podniósł do ust. - Sereno, musimy porozmawiać.
- Porozmawiać? - ledwie słyszała jego słowa.
- Tak. Musimy porozmawiać, i to szybko, zanim się zapomnę i nadużyję zaufania,
którym obdarzyli mnie twój ojciec i brat.
Przyglądała mu się bezradnie, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. W końcu
odzyskała jasność myślenia i, przestraszona, szybko cofnęła ręce. Jak mogłam tak
bezwstydnie rzucić się na niego, pomyślała zawstydzona, przyciskając dłonie do rozpalonych
policzków.
- Nie chcę z tobą rozmawiać. Idź stąd natychmiast!
- Chcesz czy nie i tak porozmawiamy - chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał, żeby
nie mogła uciec. - Sereno, nie możemy dłużej udawać, że to, co dzieje się między nami za
każdym razem, kiedy się spotykamy, nic nie znaczy. Podobnie jak ty, ja również tego nie
chcę, ale nie będą oszukiwał samego siebie i wmawiał sobie, że między nami nic nie zaszło.
- To minie - odezwała się niepewnie, sama nie wierząc w to, co mówi. - Żądze
przychodzą nagle i równie nagle mijają.
- Co za chłodne i wyważone sądy. Gdzie ta bosonoga dziewczyna zdobyła takie
życiowe doświadczenie?
- Och, daj mi święty spokój! - szarpnęła się rozgniewana. - Dopóki nie zjawiłeś się w
naszym domu, byłam spokojna i zadowolona z życia. Kiedy stąd wyjedziesz, znowu tak
będzie.
- Akurat! - znowu przyciągnął ją do siebie. - Jestem pewien, że gdybym teraz
wyjechał, zalewałabyś się łzami.
- Nigdy nie uroniłam nawet jednej łzy z powodu mężczyzny, więc dlaczego miałabym
płakać po tobie? Nie jesteś pierwszym, którego całowałam, i na pewno nie będziesz ostatnim.
Przyjrzał jej się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy mówi poważnie. Szare oczy
pociemniały i zwęziły się tak bardzo, że wyglądały jak dwa paski onyksu.
- Igrasz z ogniem, Sereno - mruknął.
- Robię, co mi się podoba. Tobie nic do tego! A teraz puszczaj!
- A więc nie jestem pierwszym, którego całowałaś - powtórzył, myśląc przy tym, że z
rozkoszą porachowałby kości wszystkim tym szczęściarzom, którzy byli przed nim. -
Powiedz mi, czy w ich ramionach też tak drżałaś jak w moich? - pocałował ją tak mocno, że
na moment straciła oddech. - Czy byłaś tak samo rozpalona? - następny pocałunek był dużo
łagodniejszy. Tym razem przestała się bronić. Westchnęła bezradnie i rozchyliła wargi, ale on
odsunął się od niej. - Mów, chcę to usłyszeć - nalegał. - Czy patrzyłaś im w oczy tak, jak teraz
patrzysz w moje?
Zamiast odpowiedzieć, uczepiła się jego ramion. Ogarnęła ją tak wielka słabość, że
ledwie mogła utrzymać się na nogach.
- Brigham - szepnęła miękko.
- Odpowiadaj! - potrząsnął nią mocno i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Jak przez
mgłę widziała jego ostre, skupione spojrzenie. Głowa zrobiła jej się tak ciężka, że z trudem
mogła utrzymać ją prosto.
- Mów! - nalegał - Czy kiedy byłaś z innymi, czułaś dokładnie to samo, co czujesz,
gdy jesteś ze mną?
- Nie...
- Sereno, już skończyłam - Amelia pchnęła lekko uchylone kuchenne drzwi, ale
zamiast wejść, stanęła w progu jak wryta. Z ustami otwartymi ze zdziwienia przyglądała się
siostrze wtulonej w ramiona ich gościa. Serena stała boso na palcach i trzymała się surduta
pana Langstona tak kurczowo, jakby bała się, że za chwilę upadnie. A pan Langston... Tu
dziewczęca skromność kazała Amelii spuścić oczy. Na jej gładkie policzki wypełzły
olbrzymie purpurowe rumieńce.
- Najmocniej przepraszam - odezwała się ledwo słyszalnym głosem i znowu
zapatrzyła się na nich jak zaczarowana. Jej zdumione oczy biegły od jednej do drugiej twarzy,
jakby szukała podpowiedzi, co należy teraz zrobić.
- Amelio - Serena zmobilizowała całą siłę woli, żeby odsunąć się od Brighama. - Lord
Ashburn właśnie...
- Pocałował pani siostrę - dokończył takim tonem, jakby mówił o pogodzie.
- Aha - ciągle osłupiała Amelia patrzyła, jak Serena mierzy go piorunującym
spojrzeniem. - Najmocniej przepraszam - powtórzyła, wciąż niepewna, czy powinna zostać,
czy raczej sobie pójść.
Ta walka naturalnej ciekawości z dobrymi manierami bardzo rozbawiła Brighama,
jednak nie odważył się roześmiać, by nie speszyć Amelii jeszcze bardziej. Serena rzuciła się
do kredensu i zaczęła wyciągać miski i talerze. Robiła to tak energicznie, że aż dzwoniły.
- Nie masz za co przepraszać - warknęła, nie patrząc nawet na siostrę. - Lord Ashburn
chciał trochę zupy.
- Zgadza się, ale muszę powiedzieć, że mój głód został chwilowo zaspokojony.
Pozwolą więc panie, że je opuszczę - obrócił się na pięcie. Nie zdążył jeszcze wyjść z kuchni,
gdy dobiegł go dźwięk talerza rozbijającego się o kamienną posadzkę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Król Ludwik nie zamierza interweniować - powiedział Brigham spokojnie, nie
odrywając oczu od płomieni.
Stał przed kominkiem z rękoma założonymi do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka
odprężonego i zadowolonego z życia. Były to jednak pozory, pod którymi skrywał olbrzymie
napięcie i niepokój.
- Z każdym tygodniem staje się mniej prawdopodobne, że zechce wesprzeć księcia
Karola. Obawiam się, że nie użyczy mu ani swego złota, ani oddziałów - dodał po chwili.
Coll bez słowa cisnął na stół list dostarczony tego ranka przez kuriera. Zaraz potem
wstał i zaczął krążyć po pokoju. Jego wrodzona popędliwość domagała się ruchu i prze-
strzeni.
- A jeszcze rok temu Ludwik był bardziej niż chętny, żeby wspomóc Karola. Mało
tego, wprost napraszał się ze swoją pomocą - zniecierpliwiony machnął ramionami. - Niech
go wszyscy diabli!
- Rok temu - podkreślił Brigham - Ludwik myślał, że Karol bardzo mu się przyda w
jego politycznych grach. Gdy jednak w marcu porzucono plany francuskiej inwazji, Karol
przestał być potrzebny. Dwór zaczął go ignorować.
- I dobrze! Poradzimy sobie bez Francuzów - Coll obrócił się gwałtownie, by spojrzeć
w oczy najpierw Brighamowi, a potem swemu ojcu. - Szkoccy górale potrafią sami bić się za
Stuartów.
- Zgoda - potaknął Jan. - Tylko ilu stanie do walki? - zapytał.
Wyciągnął rękę w stronę Colla, nakazując mu tym gestem spokój. Zbyt dobrze znał
swojego syna, by nie wiedzieć, że tylko czeka, żeby wystąpić z płomienną mową.
- Moje decyzje i serce pozostają niezmienne - ciągnął dobitnie. - Kiedy nadejdzie czas,
MacGregorowie staną do walki w imieniu prawowitego władcy. Jednak niczego nie trzeba
nam teraz bardziej niż jedności. Jeśli klany chcą wygrać, muszą stanąć do walki jak jeden
maż.
- Zawsze tak było! - Coll walnął pięścią w otwartą dłoń. - I teraz też tak będzie!
- Chciałbym, żebyś się nie mylił - spokojny głos Jana najlepiej świadczył o jego
rozwadze i wewnętrznym spokoju. Chyba zaczynam się starzeć, pomyślał, trochę rozcza-
rowany, że brak mu dawnego ognia. Przeklęta starość! - Nie możemy się łudzić, że wszyscy
wodzowie klanów w całej Szkocji są skłonni poprzeć prawdziwego króla ani że dadzą swym
ludziom rozkaz do walki pod sztandarami księcia. Sam powiedz, Brig, jak wielka siła stanie
przeciw nam w szeregach rządowej armii?
- Nie wiem jeszcze, ale w każdej chwili spodziewam się wieści od moich londyńskich
informatorów - odparł. Podniósł ze stołu list i obróciwszy go kilka razy w palcach, wrzucił do
ognia.
- Jak długo jeszcze mamy czekać? - zrezygnowany Coll usiadł na krześle i zapatrzył
się w pulsujący żar. - Ile miesięcy, ile lat będziemy tak siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak
przez ten czas elektor obrasta w piórka.
- Obawiam się, że do powstania dojdzie szybciej, niż nam się zdaje - westchnął
Brigham. - Co gorsza, może to nastąpić, zanim będziemy gotowi. Książę staje się niecier-
pliwy.
- Przywódcy klanów spotkają się jeszcze raz - zamyślony Jan bębnił palcami o poręcz
fotela. Jak każdy mądry strateg wolał najpierw wszystko obmyślić, a dopiero potem chwytać
za broń. - Trzeba bardzo uważać, żeby angielski wywiad nie przechwycił wieści o tym
spotkaniu. Lepiej, żeby zbyt wcześnie nie nabrali podejrzeń.
Na myśl o Szkotach, którzy kolaborowali z Anglikami, Coll zaklął siarczyście i z
całych sił walnął pięścią w stół.
- Więc co zrobimy? Następne polowanie? - zapytał Brigham.
- Szczerze mówiąc, miałem na myśli coś innego - odparł Jan. Słysząc odgłos powozu
zajeżdżającego przed dom, uśmiechnął się tajemniczo, a potem spokojnie stuknął fajką o kant
stołu. - Urządzimy tu bal, moi panowie - oznajmił. - Pora roku jest odpowiednia, a i panienka,
która tu właśnie zawitała, warta tego, żeby powymiatać pajęczyny z kątów.
Brigham podszedł do okna i uchylił kotarę. Przez niewielką szczelinę dyskretnie
obserwował podwórze. Jak na dłoni widział Serenę, która pędem zbiegła ze schodów i rzuciła
się w ramiona czarnowłosej dziewczyny.
- Maggie MacDonald jest w idealnym wieku do zamążpójścia - ciągnął tymczasem
Jan. - Podobnie jak moja starsza córka - dodał i spojrzał wymownie na plecy Brighama.
Trzeba by chyba być ślepym, pomyślał, żeby nie zauważyć co się dzieje między tymi
dwojgiem. Od pewnego czasu nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego córka i ich młody
gość wyraźnie przypadli sobie do gustu.
- Bal to najlepsza okazja, żeby dziewczęta mogły poznać odpowiednich kawalerów -
dokończył, dając do zrozumienia, że decyzja zapadła.
- Z pewnością - przytaknął Brigham.
Próbował zignorować nagły niepokój, który poczuł na wzmiankę o poznawaniu
kandydatów na męża dla Sereny. Opuścił zasłonę, po czym jakby od niechcenia odwrócił się
od okna. Nie chciał na nią patrzeć, nie w chwili, gdy wyglądała tak pięknie, z popołudniowym
słońcem tańczącym we włosach i oczami roziskrzonymi radością.
Tymczasem Colla najwyraźniej nie zachwyciła perspektywa balu. Nie mógł otwarcie
sprzeciwić się ojcu, więc tylko zaklął pod nosem. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie
powiedział, co tym wszystkim myśli.
- Nic mnie nie obchodzi żaden bal. Ani ta trzpiotowata panienka. Uprzedzam, że
prędzej mnie piekło pochłonie, niż dam się wplątać w jakieś salonowe rozmówki albo
przejażdżki konne. Nie będę tracił czasu na paplaninę o nowych fasonach czepków.
Zwłaszcza teraz, gdy pora czyścić broń.
- Nie bój się, obejdzie się bez twojego uroczego towarzystwa. Serena i Amelia na
pewno dobrze zajmą się naszym gościem - Jan spojrzał na syna spod oka.
Wstał, słysząc w holu wesołe kobiece głosy. Ruszył do drzwi, chcąc je otworzyć, ale
ktoś z drugiej strony zrobił to szybciej. Wyszedł więc do holu powitać miłego gościa, a
naburmuszony Coll uparcie siedział w fotelu i nie zamierzał wstać.
- Tu jest moja dziewczynka! - huknął Jan, aż poszło echo po wysokim sklepieniu. -
Chodź szybko i wycałuj wuja Jana.
Maggie podbiegła do niego i rozbawiona pozwoliła wziąć się na ręce i unieść. Jan
obrócił się z nią kilka razy, czym naraził się na wymówki żony.
- A postawże tę dziewczynę natychmiast! Mało to wytrzęsło ją w powozie! Maggie,
zdejmuj szybko pelerynę i chodź ogrzać się przy kominku.
- Już idę, ciociu - zawołała dziewczyna i jeszcze raz cmoknęła Jana w oba policzki.
Kiedy ją postawił na ziemi, z ciekawością rozejrzała dokoła.
- Nie będziemy przecież stać w holu. Zapraszamy dalej!
Jan podał jej ramię i poprowadził do salonu. Gdy wchodzili, Coll mruknął coś
niezadowolony i z wyraźnym ociąganiem wstał z fotela. Dobre maniery nie pozwoliły mu za-
kląć ze złości. Okazały się jednak niewystarczające, by powstrzymać go przed tym, co zrobił
chwilę później. Kiedy spojrzał w stronę wchodzących, otworzył usta z wrażenia. Maggie
wprawdzie niewiele urosła i u boku jego potężnego ojca wyglądała jak porcelanowa lalka,
poza tym jednak zmieniła się nie do poznania. Coll zapamiętał ją jako chudego i pryszczatego
podlotka, a teraz miał przed oczyma młodą kobietę zjawiskowej wręcz urody. Szafirowy
aksamit jej podróżnej peleryny podkreślał alabastrową cerę i czerń loków, które wymykały się
spod czepeczka uszytego z tego samego co peleryna materiału. Czy ona zawsze miała takie
cudne oczy, lśniące ciemnym błękitem jak wody jeziora w słońcu? - pomyślał urzeczony Coll.
Czyjej skóra zawsze miała ten piękny odcień i taką świeżość?
Na szczęście zdążył się opanować, zanim Maggie spojrzała na niego. Uśmiechnęła się
przyjaźnie, ale jej spojrzenie zaraz pobiegło do Brighama. Tak sobie zaplanowała w czasie
podróży. Każdy ruch, gest i uśmiech miała starannie przemyślany.
- Lordzie Ashburn... - dygnęła wdzięcznie na powitanie i z gracją wyciągnęła do niego
drobną rączkę.
- To wielka przyjemność widzieć panią znowu, panno MacDonald - schylił głowę, by
ucałować czubki jej palców. Nie widział, że za jego plecami Serena skrzywiła się lekko, jakby
coś ją zabolało. - Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca.
- Ani trochę - uśmiechnęła się promiennie. Brigham musiał być pod jej urokiem, bo
ciągle trzymał dłoń dziewczyny. Serena patrzyła na to i czuła, że narasta w niej złość. Nie
mogła już ustać w miejscu, więc zrobiła krok naprzód i pociągnęła przyjaciółkę za rękę.
Ponieważ zrobiła to dość gwałtownie, Maggie spojrzała na nią zaskoczona.
- Maggie, pamiętasz Colla, prawda? - Serena pociągnęła ją w stronę brata.
- Oczywiście, że pamiętam - odparła Maggie z uprzejmym, ale obojętnym uśmiechem.
Ćwiczyła go przed lustrem przez kilka wieczorów. W ogóle długo i starannie
przygotowywała się do tej wizyty. Mimo że jej serce tłukło się jak oszalałe, nie straciła głowy
i nawet się nie zarumieniła A niewiele brakowało, gdy Coll pochylił się, by pocałować ją w
rękę. Był znacznie przystojniejszy, niż zapamiętała, bardziej postawny, szerszy w ramionach i
wyższy. I bardzo, bardzo pociągający.
- Mam nadzieję, że twoje rany już się zagoiły - powiedziała głosem jasnym i
dźwięcznym jak kryształ.
- Rany? - zapytał niezbyt przytomnie. Ujął dłoń, którą mu podała, ale zdawało mu się,
że zrobił to bardzo niezgrabnie. Ruszam się jak słoń w składzie porcelany, pomyślał
przeklinając swoją niezdarność.
- Tak, twoje rany - mówiła tymczasem Maggie, - Wujek Jan mówił nam, że zostałeś
ranny w jakiejś potyczce. Pytam więc, czy już dobrze się czujesz?
- Ach, to nie było nic poważnego.
- Wujek mówił, że wręcz przeciwnie. W każdym razie cieszę się, że już wy dobrzałeś.
Z wysiłkiem cofnęła dłoń, czuła jednak, że jeszcze chwila i zdradzi się jakimś słowem
albo spojrzeniem. Za nic w świecie nie chciała, żeby domyślił się, jakie zrobił na niej ,
wrażenie. Nim odwróciła się od niego, spojrzał jej w oczy w taki sposób, że nie udało jej się
powstrzymać rumieńców. Szybko obróciła się kilka razy i rozejrzała po salonie, modląc się w
duchy, żeby jej widoczne podekscytowanie zostało złożone na karb podróży.
- Jestem wujostwu bardzo wdzięczna, że mnie wujostwo zaprosili do siebie. Tak
dobrze być tu znowu - zawołała radośnie.
Zaraz potem wniesiono poczęstunek i MacGregorwie zaprosili swych gości do stołu,
zastawionego specjałami, które wyszły spod złotych rąk pani Drummond. Coll jakby za-
pomniał o tym, że jeszcze przed chwilą chciał wymówić się od zabawiania panny
MacDonald. Zamiast tego, gdy siadano do stołu, tak się kręcił, że wreszcie udało mu się
usiąść obok niej. Brigham również nie próżnował. Wykorzystał pierwszą nadarzającą się
okazję, by zbliżyć się do Sereny. Kiedy podawał jej tacę z ciastem pochylił się w jej stronę,
by znaleźć się jak najbliżej.
- Proszę spróbować tych pyszności, panno MacGregor - zachęcał uprzejmym tonem
rodem z londyńskich salonów. - Unikasz mnie, Reno - szepnął, korzystając z tego, że
pozostali zajęci byli ożywioną rozmową.
- Nonsens! - ona również szeptała, zastanawiając się przy tym, jakim cudem dała
wmanewrować się w to spiskowanie przy stole.
- Zgadzam się z tobą w zupełności. Unikanie mnie jest nonsensem.
Filiżanka zadzwoniła cichutko na spodeczku, gdy podnosiła ją do ust.
- Nie pochlebiaj sobie, Angolu!
- Nie wiesz nawet, jaka to przyjemność widzieć cię zdenerwowaną - uśmiechnął się
ironicznie, po czym odwrócił się od niej i normalnym już głosem powiedział do Amelii:
- Czy wiesz, że pięknie wyglądasz w różowym?
Mnie to nigdy nie powie, że pięknie wyglądam, pomyślała Serena z goryczą. Ze złości
tak mocno wbiła łyżeczkę w ciasto, że kawałek zleciał pod stół, plamiąc przy okazji obrus.
Nigdy się do mnie tak nie mizdrzy i nie kłania uniżenie, jak to zrobił przed Maggie. Ma dla
mnie tylko dąsy i docinki. I pocałunki, przypomniała sobie, a na ich wspomnienie aż dreszcz
przebiegi jej po plecach. Nie będę o tym myśleć, postanowiła twardo. Ani o nim.
Jeśli mężczyzna traktuje kobietę tak obcesowo, to wiadomo, że chodzi mu tylko o
jedno. Może i wychowała się w górach, daleko od eleganckiego towarzystwa, ale miała dość
rozumu, żeby wiedzieć, czego spodziewać się po angielskiej arystokracji. Dawno już
postanowiła, że nie zostanie niczyją kochanką, a już na pewno nie będzie metresą
angielskiego lorda. I nieważne, że kiedy jest przy niej, czuje coś niesamowitego i że po
głowie snują jej się takie marzenia, że aż czasem robi jej się od tego gorąco. Nigdy, przenigdy
nie zhańbi siebie ani swojej rodziny. I to nie dlatego, że się boi, ale dlatego, że ma dość
rozwagi.
- Śnisz na jawie, kochana? - szept Brighama był tak przenikliwy, że aż drgnęła
przestraszona. - Mam nadzieję, że marzysz o mnie.
- Błąd. Śnię o krowach, które trzeba wydoić - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Zignorowała wybuch śmiechu, jakim przyjął jej słowa, i odwróciła się w stronę
Maggie, w nadziei, że rozmowa z przyjaciółką uwolni ją od natarczywości Brighama. Nie-
stety, Maggie tak była pochłonięta rozmową z Collem, że nie zwróciła na Serenę najmniejszej
uwagi. Z główką wdzięcznie zwróconą w jego stronę, cała w pąsach, śmiała się, słuchając, co
jej opowiadał. A on wychodził z siebie, żeby wypaść jak najlepiej. Serena od razu zauważyła,
że jej brat ma podejrzanie dobry humor i wyjątkowo rozanielony wyraz twarzy.
- Zdaje się, że Coll zmienił zdanie i już nie uważa panny MacDonald za utrapienie -
roześmiał się Brigham.
- Wygląda tak, jakby dostał czymś ciężkim w głowę - szepnęła w odpowiedzi.
- Albo strzałą Amora w samo serce.
Spojrzała na Brighama oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, a już po chwili
zasłaniała usta serwetką, by ukryć śmiech.
- I kto by to pomyślał - wykrztusiła i zapominając o ostrożności, pochyliła się w jego
stronę. - Myślisz, że zacznie pisać dla niej wiersze?
- Zakochani mężczyźni są zdolni do znaczenie gorszych rzeczy - odparł trochę
nieobecnym głosem.
Zapach jej włosów i lekkie muśnięcie na policzku sprawiły, że zapragnął zanurzyć
twarz w tej płomiennej chmurze. Doprowadzała go do obłędu, w jednej chwili kąśliwa jak
osa, za moment roześmiana i przyjazna.
- Może to i prawda, ale Coll? Mój brat i Maggie MacDonald? Jeszcze parę lat temu
wściekał się, że wszędzie za nim łazi i nie daje mu spokoju.
- Ale teraz wyrosła na prześliczną kobietę. Poczuła w sercu bolesne ukłucie zazdrości,
ale zachowała się jak lojalna przyjaciółka.
- To prawda - przyznała, zastanawiając się w duchu, jak to jest być taką drobną i
kruchą istotą. - Od razu widać, że gustujesz w takiej urodzie.
- Ja? - uniósł do góry brew, a cień znaczącego uśmiechu zatańczył wokół jego ust. -
Nic podobnego. Ja jestem wielbicielem zielonych oczu i ostrego języka.
Spojrzała mu prosto w oczy, nie zważając na rumieńce palące ją w policzki.
- Przykro mi, mój panie, ale nie mam wprawy w salonowych flirtach.
- W takim razie jest to jeszcze jedna rzecz, której mógłbym cię nauczyć.
Pomna na wcześniejsze doświadczenia wiedziała, że nie wygra z nim na słowa,
postanowiła więc nie podejmować wyzwania. Po co narażać się na upokorzenie, pomyślała,
lepiej zawczasu wycofać się z honorem.
- Maggie, czy mogę zabrać cię na górę? Chciałabym pokazać ci twój pokój - zwróciła
się do przyjaciółki, wstając od stołu.
Towarzystwo Maggie okazało się doskonałym lekarstwem na rozterki Sereny. W
obecności przyjaciółki nie miała czasu myśleć o swoich kłopotach. Ponieważ nie widziały się
przez dwa lata, nazbierało się mnóstwo tematów do rozmowy. Gawędziły więc do późnej
nocy, jeździły konno po lesie, przemierzały pieszo całe mile po wzgórzach i wrzosowiskach.
Maggie była zdecydowanie bardziej otwarta i wszystko, co w sercu, miała zaraz na języku.
Serena zaś rzadko zwierzała się komukolwiek ze swoich najskrytszych myśli. Słysząc od
przyjaciółki, że ta wciąż kocha się w Collu, nie poczuła się zbytnio zaskoczona. Natomiast to,
że jej brat najwyraźniej zadurzył się w Maggie, było dla Sereny ogromną niespodzianką.
Cieszyła się z tego bardzo, ale długo nie mogła otrząsnąć się ze zdziwienia. Jednak to, co
działo się na jej oczach pomiędzy tymi dwojgiem, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. To
była miłość, w którą Maggie zawsze gorąco wierzyła i na którą niecierpliwie czekała.
Coll codzienne znajdował tysięczne wymówki, byle tylko być blisko dziewcząt, i nie
pamiętał już o tym, że dwa lata temu robił dokładnie to samo, by się od nich uwolnić. Teraz z
błogim wyrazem twarzy wsłuchiwał się w paplaninę Maggie. Miał przy tym taką minę, jakby
patrzył na anioła.
Poza tym, co nie uszło bystrym i krytycznym oczom jego siostry, zaczął bardzo
troszczyć się o swój wygląd. Pani Drummond powtórzyła Serenie, że Coll posunął się nawet
do tego, iż zasięgał porad Parkinsa w kwestii modnego ubioru. Normalnie uśmiałaby się z
tego i przy pierwszej okazji wyszydziła brata, ale tym razem jakoś nie było jej do śmiechu.
Patrząc na zakochaną Maggie, czuła przykre ukłucia zazdrości. Miłość najwyraźniej
służyła jej przyjaciółce, dodawała jej wdzięku i urody, podczas gdy Serenie przysparzała
tylko zmartwień i czyniła z niej istotę głęboko nieszczęśliwą. Dlatego czasem robiła nadąsaną
minę, widząc rozkochany wzrok brata i przyjaciółki. W głębi serca jednak życzyła im jak
najlepiej.
Coll bardzo często towarzyszył im podczas konnych przejażdżek i zwykle kończyło
się na tym, że jeździli we czwórkę, gdyż dołączał do nich Brigham. Ta nowa sytuacja dawała
Serenie tyle samo radości co udręki.
Powietrze wciąż było mroźne, ale wyraźnie czuło się, że zima ma się ku końcowi.
Jeszcze miesiąc i drzewa zaczną się zielenić, pomyślała Serena, rozkoszując się zapachem to-
pniejącego śniegu. Nie przeszkadzał jej nawet chłodny marcowy wiatr, który podczas jazdy
wiał prosto w twarz. Za parę tygodni łąki pokryją się pierwszymi bladymi kwiatkami, jednak
na razie ziemia była jeszcze mocno zamarznięta. Pierwsze wyczuły wiosnę ptaki, pośród
których zapanowało już spore ożywienie. Kiedy jechali przez las, słyszeli mnóstwo radosnych
treli, a od czasu do czasu spod końskich kopyt uciekał z furkotem skrzydeł spłoszony ptak.
Inne, zrywając się z gałęzi, strącały na głowy jeźdźców deszcz drobnych kropelek,
pozostałość po śniegu, który stopniał.
Posuwali się naprzód powoli, tempem, które nie przypadło to gustu ani popędliwej
Serenie, ani jej narowistemu wierzchowcowi. W głębi duszy wściekała się na Maggie za to,
że choć była wcale dobrą amazonką, tym razem trzymała się utartych ścieżek i najwyraźniej
nie miała ochoty spróbować galopu.
- Pewnie wolałabyś się pościgać? - zagadnął Brigham.
- Wolałabym, i co z tego?
Spojrzał przez ramię w stronę drugiej pary, cały czas mocno spinając wodze swego
ogiera, który tańczył pod nim najwidoczniej również znudzony ślamazarnym tempem.
- Ruszajmy! Później nas dogonią - zawołał.
- Nie wypada - pokręciła głową zdecydowanie.
Rozsądek wziął górę nad pokusą, żeby pognać przed siebie co koń wyskoczy.
Wiedziała bowiem, że jej matka nie pochwaliłaby takich wypadów parami zamiast w grupie.
- Boisz się, że mnie nie dogonisz? - droczył się Brigham.
- Jeszcze się nie urodził taki Anglik, który pokonałby MacGregora w wyścigu
konnym!
- Słowa nic nie kosztują, Reno! Daj mi dowód. Jezioro jest jakąś milę stąd.
Wahała się jeszcze. Wiedziała, że powinna cały czas towarzyszyć swemu gościowi.
Jednak wyzwanie pozostawało wyzwaniem. Zanim głos rozsądku zdołał ją powstrzymać,
spięła konia ostrogą i popędziła przed siebie. Znała tu wszystkie ścieżki, dlatego mogła
całkowicie zdać się na instynkt. Prowadziła konia lekko, bez trudu pokonując wszystkie nagłe
zakręty. Z wprawą wytrawnego jeźdźca brała przeszkody. Zwinnie uchylała się przed niską
gałęzią, pewnie trzymała się w siodle, kiedy koń przeskakiwał zwalone pnie.
Gnali naprzód ścieżką, na której ledwie mieściło się dwoje jeźdźców, dlatego cały
czas trzymali się blisko siebie, ramię w ramię. Co chwila odwracała się na sekundę i patrzyła
na Brighama. Nisko pochylony, z twarzą tuż przy szyi ogiera, śmiał się i popędzał go do
jeszcze szybszego biegu. Ona też śmiała się głośno, a las wypełnił się jej wesołymi
okrzykami. Dawno już nie czuła takiej radości i przyjemności płynącej zarówno z
towarzystwa Brighama, jak i z emocji wyścigu. Z nikim i nigdy nie odczuwała tak wielkiej,
niczym nie ograniczonej wolności. Pierwszy raz nie próbowała wmawiać sobie, że osoba
Brighama nie ma tu nic do rzeczy. Cieszyła się chwilą i jedynym, czego żałowała, było to, że
od jeziora dzieliła ich tylko jedna mila, a nie na przykład dziesięć.
Trzyma się w siodle jak jakaś leśna bogini, przemknęło mu przez myśl, gdy w dzikim
pędzie rzucał krótkie spojrzenia w jej stronę. Prowadziła swą klacz pewnie i bardzo odważnie,
na granicy ryzyka. Najwidoczniej nie obawiała się ani o swoje życie, ani całość kończyn.
Gdyby zamiast niej jechała obok niego inna kobieta, pewnie zwolniłby i trzymał się za nią,
mając na uwadze zarówno jej bezpieczeństwo, jak i miłość własną, która ucierpiałaby w
wyniku przegranej. Z Sereną jednak było zupełnie inaczej. Nieświadomie prowokowała go,
żeby jeszcze popędzał konia, coraz bardziej spragniony widoku jej zaróżowionej, rozjaśnionej
twarzy. Wyprzedzała go o jakieś pół długości, więc pędził za nią na złamanie karku. Żałował
przy tym, że zamiast długiego płaszcza nie włożyła krótkiej kurtki i bryczesów.
Niełatwo cię pokonać, kochana, pomyślał. Dostrzegł już lśniącą taflę jeziora i jednym
ruchem szpicruty ponaglił konia. Znowu jechali łeb w łeb, mknęli w kierunku wody niczym
wicher. Równocześnie dopadli brzegu. Jego serce zamarło na moment, bo Serena czekała ze
ściągnięciem wodzy do ostatniej chwili. Kiedy wreszcie mocno je spięła, jej klacz aż
przysiadła na zadzie.
- Wygrałam z tobą, Angolu! - zawołała triumfalnie.
- Akurat! - odkrzyknął, z trudem łapiąc oddech. - Wziąłem cię o całą głowę! -
wysapał, klepiąc konia po błyszczącej od potu szyi.
- Niech diabli porwą twoją głowę! - zawołała, zapominając o dobrych manierach. -
Wygrałam, a ty nie masz w sobie dość odwagi, by to potwierdzić. Gdyby nie to, że musiałam
siedzieć w siodle po damsku, tylko powąchałbyś kurz.
Śmiała się głośno, głęboko wciągając pachnące igliwiem powietrze. Jej oczy,
roziskrzone humorem i szaleńczym galopem, płonęły zielenią. Miały taki wyraz, jakby
rzucała wyzwanie całemu światu. Potargane włosy wysunęły się spod maleńkiego, zalotnego
kapelusika, który zsunął się jej na tył głowy. Gdyby do tej pory Brigham się w niej nie
zakochał, pewnie stałoby się to właśnie w tym momencie.
- Nic się nie martw, jak na Anglika i tak dobry z ciebie jeździec - pocieszyła. - W
każdym razie nie gorszy niż kulawy Szkot ślepy na jedno oko.
- Jeszcze trochę tych komplementów, milady, a zacznę czerwienić się jak panienka.
Cokolwiek byś mówiła, zwycięstwo i tak jest moje, a ty widocznie jesteś zbyt próżna albo
zbyt uparta, żeby to przyznać.
Potrząsnęła głową tak energicznie, że kapelusik całkiem zsunął się jej z głowy i zawisł
na wstążeczkach. Z eleganckiej fryzury, nad którą Maggie spędziła pracowicie cały ranek, nie
zostało nic. Niesforne loki swobodnie opadły aż do pasa, wabiąc wzrok iskrzącymi się w nich
promieniami słońca.
- To ja wygrałam. Gdybyś był prawdziwym dżentelmenem, nie spierałbyś się o to.
- Nie, to ja wygrałem - wychylił się w siodle, pociągnął za koniec wstążki, po czym
odrzucił daleko niepotrzebny kapelusik. - I pragnę ci przypomnieć, że prawdziwa dama na
pewno nie chciałaby się ścigać.
- A więc to tak!
Gdyby to było możliwe, tupnęłaby na niego nogą. Zamiast tego obróciła klacz, tak że
stanęli twarzą w twarz. Nie obchodziło jej, że nazwał ją upartą i próżną, ale tego, że odmówił
jej miana damy, nie mogła mu darować.
- A czy ty zachowujesz się teraz po męsku? - zapytała, patrząc mu w oczy. - To ty
chciałeś się ścigać. Gdybym odmówiła, zarzuciłbyś mi tchórzostwo. Aleja podjęłam wy-
zwanie, w dodatku wygrałam z tobą, więc nie jestem damą, tak?
- Podjęłaś wyzwanie i przegrałaś! - poprawił ja, ciesząc się, że aż poczerwieniała ze
złości. - Poza tym dla mnie nie musisz być damą, Reno. Wolę cię taka. jaka jesteś.
- To znaczy jaką? - gniew zapłonął w jej oczach.
- Jesteś jak zachwycająca dzika kocica, która nosi bryczesy i walczy jak mężczyzna.
Syknęła niczym nadepnięta żmija i pod wpływem nagiego impulsu klepnęła w szyję
jego konia. Przestraszony ogier skoczył w bok i gdyby nie doskonały refleks i talent
jeździecki, Brigham jak nic wpadłby głową prosto do lodowatego jeziora.
- Jędza! - warknął, prostując się w siodle, ale zerknął na nią z ukosa. W jego wzroku
zdumienie mieszało się z podziwem. - Zachciało ci się mnie utopić?
- To nie byłaby moja wina, gdybyś poszedł na dno jak kamień. Sprawiłby to twój
zakuty łeb - odcięła się.
Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. Odrzuciła do tyłu włosy i zadarła głowę, by
spojrzeć w pogodne niebo. Dzień był naprawdę przepiękny, może nawet nie będzie już
ładniejszego w całym jej życiu. Kiedy przypomniała sobie wielką radość i podniecenie, jakie
dał jej wyścig, zapomniała o dąsach. W końcu to Brigham wpadł na pomysł, żeby się ścigać,
więc w nagrodę przestanie się na niego gniewać.
- Proponuję rozejm - odezwała się pojednawczo. - Coll i Maggie zaraz tu będą. Jeśli
się na mnie obrazisz, nie będę miała z kim rozmawiać w czasie, kiedy zaczną robić do siebie
maślane oczy.
- A więc jednak do czegoś się przydam - uśmiechnął się, zsiadając z konia. - Jestem
pani ogromnie wdzięczny, madame.
- Nasz wyścig, a zwłaszcza moja wygrana wprawiły mnie w doskonały nastrój -
łaskawie pozwoliła pomóc sobie przy zsiadaniu.
- Cieszę się niezmiernie - ukłonił się nisko, a potem, zanim zdążyła się zorientować,
porwał ją do góry i przerzucił sobie przez ramię, - Przypominam jednak, że to ja wygrałem.
- Czyś ty rozum postradał! - wrzasnęła, okładając go po plecach pięściami, sama nie
wiedząc, czy ma ochotę śmiać się, czy skląć go w żywy kamień.
- Może i tak, ale ciągle mam go dość, by zrobić to, co zamierzam.
Szedł z nią w stronę wody tak lekko, jakby nic nie ważyła. Kiedy zatrzymał się przy
samym brzegu, Serena zaniepokoiła się nie na żarty. Przestała się szarpać i zamiast bić go
pięściami, uczepiła się kurczowo jego kurtki.
- Nie ośmielisz się - sapała, wisząc bezradnie głową w dół.
- Moja droga, czy mówiłem ci już, że Langstonowie to bardzo odważny ród? - zapytał
rozbawiony, nie zważając na to, że zaczęła znowu wierzgać i nawet próbowała ugryźć go w
ramię. - Mam nadzieję, że umiesz pływać?
- Dużo lepiej niż ty, Angolu! Jeśli mnie zaraz nie postawisz... - zamiast dokończyć
swoją groźbę, zapiszczała ze strachu, bo Brigham zrobił taki ruch, jakby miał zamiar cisnąć ją
do jeziora.
- Brigham, nie rób sobie żartów! Woda jest zimna jak lód! - zaczęła śmiać się na całe
gardło, ale ani na moment nie zrezygnowała z walki. - Przysięgam, że zamorduję cię za to -
wołała, zanosząc się od śmiechu.
- W takim razie na pewno cię nie puszczę, no, chyba że przyznasz wreszcie, że to ja
wygrałem.
- Nie przyznani!
- No cóż, w takim razie...
Odchylił się. żeby wziąć zamach, ale w tej samej chwili czubek jej buta wylądował na
tyle blisko jego najczulszego punktu, że instynktownie zgiął się w pół. Wciąż trzymając ją na
ramieniu, cofnął się, ale potknął się o gruby korzeń sosny. Runęli obydwoje na ziemię,
zaplątali się w jego pelerynę i spódnicę jej sukni. Ze względu na zasady przyzwoitości oraz
spokój swych myśli szybko cofnął dłoń, która nieopatrznie znalazła się na jej krągłych
pośladkach.
- Zdaje się, że kiedyś już znaleźliśmy się w podobnej i sytuacji - westchnął, gdy
próbowali wyplątać się z więzów.
Odskoczyła od niego jak oparzona, szybko obciągając spódnicę i zasłaniając nogi.
- Niech cię wszyscy diabli! Zniszczyłeś mi suknię!
- I to mówi kobieta, która omal nie pozbawiła mnie męskości!
- Doprawdy! Obiecuję, że następnym razem bardziej się przyłożę! - fuknęła, ale wcale
nie była na niego zła. Odrzuciła włosy, które zasłaniały jej oczy i kolejny raz spojrzała w
niebo. Czuła, że żyje pełnią życia, więc nawet nie chciało jej się udawać damy. Spojrzała na
klęczącego obok niej Brighama, a widząc jego uwalane błotem spodnie, zwołała wesoło:
- Parkins cię zbeszta za to, że zniszczyłeś ubranie.
- Mój lokaj jest zbyt dostojny na to, żeby kogokolwiek besztać - wzruszył ramionami i
niedbale potarł smugę błota. - Zamiast tego patrzy na mnie ze śmiertelnie obrażoną miną, a ja
czuję się wtedy jak uczniak.
Serena odrzuciła kępkę mchu, która zaplątała się w jej włosach.
- Jaki on jest, ten twój Parkins?
- Chłodny jak głaz, irytująco poprawny i dbający o formy. Poza tym strasznie uparty.
Dlaczego pytasz?
- Pani Drummond upatrzyła go sobie na męża.
- Co takiego? - oczy Brighama zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - Wasza pani
Drummond i Parkins? No nie... Wolne żarty!
- Co w tym dziwnego? Pani Drummond to bardzo przyzwoita kobieta. - Serena
poczuła, że musi bronić honoru swego domu.
- Przecież ja nie mówię, że nie! Ale Parkins?!
Brigham uniósł się na łokciach i pokręcił z niedowierzaniem głową. Gdy wyobraził
sobie chudego jak strach na wróble Parkinsa u boku atletycznie zbudowanej kucharki, z
trudem stłumił śmiech.
- Czy on o tym wie? - zapytał, nie kryjąc rozbawienia.
- Pewnie jeszcze nie, ale pani Drummond na pewno już się koło niego kręci.
Wesołość Brighama udzieliła się również Serenie, zwłaszcza że oczami wyobraźni
ujrzała tę niebanalną parę. Ułożyła się na plecach i uśmiechnęła się do przepływających nad
jej głową obłoków.
- Nie wątpię, że przez żołądek trafi prosto do jego serca - powiedziała wesoło. - Któż
oparłby się takim ciastom i sosom? Oczaruje go tym tak samo, jak Maggie czaruje Colla,
robiąc do niego słodkie oczy i uśmiechając się nieśmiało.
- To cię denerwuje?
- Co? Maggie i Coll? - podłożyła ręce pod głowę i przez chwilę zastanawiała się, co
odpowiedzieć. - Nie. nie denerwuje mnie to. Odkąd pamiętam. Maggie kochała się w moim
bracie. Byłabym naprawdę bardzo szczęśliwa, gdyby się wkrótce pobrali. A ponieważ Maggie
jest moją przyjaciółką, odpadnie mi problem niechęci do bratowej. Jednak. ..
- Jednak co?
- Kiedy widzę ich razem, zaczynam zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Myślę na
przykład o tym, jak wiele się zmienia i że nic nie można zrobić, żeby to powstrzymać
zamknęła oczy, wystawiając twarz na pieszczotę słońca i lekkiego wiatru. - Mówią, że gdy
przychodzi wiosna, przychodzi także miłość. Tym razem z wiosną przyjdzie wojna. Tego
również nie da się uniknąć.
- Niestety - wziął w palce pasemko jej włosów i zaczął się nim bawić. - Wolałabyś,
żeby jej nie było?
- Sama nie wiem - westchnęła, ciągle zapatrzona w niebo. - Z jednej strony
nienawidzę tego, że nie wolno mi chwycić za miecz i przyłączyć się do walki. Jednak jakaś
część mnie buntuje się przeciwko wojnie. Jakiś głos w środku podpowiada, że najlepiej,
żebyśmy w ogóle mnie musieli walczyć i mogli żyć jak do tej pory, cieszyć się wiosną,
patrzeć na świeże kwiaty.
Poruszony, wziął ją za rękę. Szczupła dłoń była zdecydowanie za delikatna do miecza,
bez względu na to, jak waleczne serce biło w piersi Sereny.
- To nic - pogładził tę gorącą dłoń. - Zobaczysz jeszcze niejedne kwiaty i przeżyjesz
niejedną wiosnę.
Odwróciła się, by spojrzeć na niego, i nagle zdała sobie sprawę, że nie wiadomo kiedy
przestało ją drażnić jego towarzystwo. Był tak blisko, a mimo to czuła się odprężona i nawet
zadowolona, że mogą być sam na sam nad brzegiem jeziora. To tu znajdowała się jej
samotnia, tu biegła, ilekroć coś ją trapiło albo kiedy czuła się wyjątkowo szczęśliwa. A teraz
przyjechała tu z nim, siedziała obok niego na chłodnej ziemi i serce mówiło jej, że właśnie tak
być powinno.
Zdawało jej się, że przeżywa wszystko dużo intensywniej, niż kiedy jest sama. Raki
śpiewały inaczej, inaczej pachniała woda i wilgotna, parująca w słońcu ziemia.
Posłuszna głosowi serca, zacisnęła palce na jego dłoni, nie do końca świadoma, co
robi. Zorientowała się, gdy było już za późno, a zmieniony wyraz jego oczu ostrzegł ją, na co
się zanosi. Mimo to nie mogła, a może nie chciała oderwać wzroku od tych źrenic,
wpatrujących się w nią przenikliwie. Na jedną magiczną chwilę świat przestał istnieć, znikło
jezioro i zalany słońcem brzeg, a zostali tylko oni, wpatrzeni w siebie, połączeni splecionymi
dłońmi.
- Nie!
Poderwała się gwałtownie, jakby chciała wstać, ale nie zrobiła tego. Przysiadła tylko
obok niego, a przez to znaleźli się jeszcze bliżej siebie. Kiedy wyciągnął dłoń, by przesunąć
nią wzdłuż linii jej brody, nawet nie drgnęła.
- Nie będę zatrzymywał cię siłą, Reno. To i tak nie zmieni tego, co dzieje się między
nami.
- Między nami nic nie ma i nie będzie!
- Uparta jesteś - palcem wskazującym powiódł wokół jej ust. - Samowolna - końcem
języka przesunął wzdłuż dolnej wargi. - Piękna.
- Wcale taka nie jestem' - uniosła rękę. by go odepchnąć, ale zamiast to zrobić,
chwyciła jedynie za szeroki kołnierz jego kurtki.
- Jesteś! Dokładnie taka, jak mówię.
Leciutko ugryzł ją w policzek i z przyjemnością obserwował, jak w jej oczach zapala
się pożądanie. Podniecony tą reakcją pomyślał, jak rozkoszna musi być w łóżku. Wolniutko
przesunął usta wzdłuż linii jej szczęki i chwycił zębami koniuszek ucha.
- Przestań!
- Nie mogę. Tyle dni czekałem, by być z tobą sam na sam bodaj przez pięć minut i
robić to, co teraz robię - wsunął koniec języka do różowej muszelki jej ucha, powodując, że
przeszyła ją fala przyjemności i gorąca. - Niczego tak nie pragnę, jak kochać się z tobą,
Sereno. Pieścić każdy i najmniejszy skrawek twojego ciała.
- Nie mogę! Nie możesz!
- Owszem, możesz - szepnął kusząco. - I zrobimy to.
Zamknęła oczy i przez moment rozkoszowała się ciepłem jego warg na swoich ustach.
Pocałunek sprawiał jej wielką przyjemność, ale wiedziała, że pozwalając, by ją całował,
postępuje źle. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ani teraz, ani nigdy.
- Proszę, przestań. Nie powinieneś nawet mówić do mnie w taki sposób. Sprawiasz,
że... nie potrafię myśleć.
- Więc nie myśl! - chwycił ją mocno za ramiona i obrócił ku sobie, tak by patrzyła mu
w oczy. - Odczuwaj, po prostu odczuwaj. Pokaż mi, że jesteś do tego zdolna.
Myśli wirowały w jej głowie, podsuwając na przemian pokusy i ostrzeżenia. Nie miała
już sił dłużej ze sobą walczyć, więc z głębokim westchnieniem pochyliła się i pocałowała go
pierwsza. Co ja robię! To szaleństwo! - krzyczało coś w duszy, ale nie chciała słuchać. Nie
potrafiła już zapanować nad instynktem, który kazał jej szukać dotyku jego rąk, domagać się
namiętnych pocałunków. Kiedy czuła na sobie jego dłonie, chciała prosić, by nigdy ich nie
zabierał. Gdy ją całował, gotowa była błagać o więcej. Każdym nerwem pobudzonego ciała
czuła, jak bardzo jej pragnie. W żelaznym uścisku jego rąk, w głębokich pocałunkach była
namiętność, o jakiej nawet nie śniła. Z każdą sekundą słabła jej wola i przychodziło
zrozumienie, że wkrótce nadejdzie chwila, gdy będzie gotowa oddać mu wszystko.
Nakrył dłonią jej serce. Biło jak oszalałe. Dla niego. Ta myśl prawie odbierała mu
rozum. Nie mógł i nie chciał już dłużej czekać. Zachłannie wodził rękami po jej piersiach,
całował szyję i powracał do ust, które czekały na niego gorące i wilgotne.
- Na Boga, Sereno, tak bardzo cię pragnę! - odsunął ją na wyciągnięcie ramion i
spojrzał w jej rozszerzone oczy. - Czy ty to rozumiesz?
- Tak - ręka drżała jej bardzo, gdy próbowała dotknąć nią szyi. - Ale potrzebuję czasu.
Muszę zastanowić się, spokojnie pomyśleć.
- Przede wszystkim musimy porozmawiać - niechętnie zwolnił uścisk.
Dopiero teraz odkrył, że trzymają tak mocno, że aż zdrętwiały mu palce. Mógł sprawić
jej ból. Nie zdążył jej za to przeprosić, bo ziemia zadudniła od końskich kopyt. Zaklął cicho i
szybko pomógł jej wstać.
- Za każdym razem, gdy zostajemy sami. kończy się na pocałunkach. W ten sposób
nigdy nie uda nam się pomówić ze sobą. Bardzo chciałbym, żebyś zrozumiała, co do ciebie
czuję i czego pragnę dla nas obojga.
Nie odezwała się, ale w głębi duszy wiedziała, że i tak rozumie, jakie ma wobec niej
zamiary. Ku swemu własnemu zgorszeniu i dziwnej radości, była bliska tego, by je za-
akceptować.
Pragnie jej, więc zostanie jego kochanką. Nie miała wątpliwości, że ich pierwsze
zbliżenie będzie najwspanialszą chwilą jej życia. A potem on zaproponuje jej pewien ko-
rzystny dla obu stron układ. Jako jego kochanka dostanie wszystko, czego dusza zapragnie.
Piękne stroje, klejnoty, najlepsze konie, elegancki pałacyk. Całe to wystawne życie, w którym
będzie czuła się bardzo nieszczęśliwa. Jeśli zaś odmówi mu, zachowa swą godność i dumę,
ale już do końca życia nie zazna ani jednej chwili szczęścia.
- Nie ma o czym mówić. Wszystko rozumiem - powiedziała twardo, ale uciekła przed
jego spojrzeniem. - Potrzebuję czasu, żeby wszystko przemyśleć.
Ukryła dłonie w fałdach sukni, ale on je znalazł i zamknął w swoich.
- Powiedz mi, Sereno. Czy ty mnie kochasz? Mocno zacisnęła powieki, bliska płaczu z
powodu tego, że pyta ją o to, co i tak dobrze wiedział. Powinna go za to nienawidzić, ale już
nie umiała.
- To nie jest jedyne pytanie, na które muszę sobie odpowiedzieć - odparła po chwili
namysłu.
- A więc znowu do tego wracamy - puścił jej dłonie i cofnął się, mierząc ją chłodnym
spojrzeniem. - Jestem Anglikiem, a ty nie możesz o tym zapomnieć bez względu na to, co
oboje czujemy i co możemy sobie nawzajem ofiarować.
- Nie chodzi o to, że nie mogę zapomnieć. Nie potrafię! - szepnęła bezradnie, łykając
łzy. - Nie potrafię tak nagle zapomnieć, kim jesteś i skąd przychodzisz, podobnie jak nie
potrafię zapomnieć, kim jestem ja. Potrzebuję czasu, by przekonać się, że będę umiała żyć
takim życiem, jakie mi chcesz zaoferować.
- Rozumiem - nerwowo skinął głową. - Potrzeba ci czasu, dostaniesz go. Ale pamiętaj,
Sereno, że nie będę czekał wiecznie! Ani nie będę cię błagał na kolanach!
ROZDZIAŁ ÓSMY
- To będzie cudny bal!
Maggie balansowała na ostatnim szczeblu drabiny i usiłowała dosięgnąć najdalszego
rogu lustra. W całym dworze MacGregorów wrzało jak w ulu. Nieliczna służba pod czujnym
okiem Fiony wywracała dom do góry nogami. Również członkowie rodu nie mieli prawa
siedzieć z założonymi rękami.
- Wszystko będzie doskonałe, zobaczysz, Reno - ciągnęła. - Muzyka, światło...
- I Coll - dokończyła Serena, nie przerywając polerować poręcz fotela.
- Oczywiście! Przede wszystkim Coll! - Maggie nie dała zbić się z pantałyku. - A
wiesz, że on już zarezerwował sobie pierwszy taniec?
- Jakoś mnie to nie dziwi - Serena wzruszyła ramionami.
- Żebyś ty widziała, jaki był słodki, gdy mnie o to prosił - westchnęła rozmarzona
Maggie.
Z nosem przy samym lustrze zaczęła uważnie studiować swoją nieskazitelną cerę.
Bardzo się bała, że przez konne przejażdżki w słoneczne dni nabawi się piegów, które Coll na
pewno natychmiast zauważy. A co będzie, jeśli przez to przestanie mu się podobać? To
dramatyczne pytanie pozostało bez odpowiedzi, bowiem na zgrabnym nosku nie znalazła ani
jednej złotej cętki.
- Już miałam mu powiedzieć, że przecież i tak nie chciałabym tańczyć z nikim innym,
ale ugryzłam się w język. Nie chciałam, żeby się biedak czerwienił i jąkał.
- Pierwszy raz słyszę, że mój brat się jąka. Przed twoją wizytą jakoś nigdy mu się to
nie zdarzyło.
- Ja wiem! - Maggie aż przygryzła wargę z radości. - Sama powiedz, czy to nie
cudowne?
Serena spojrzała na przyjaciółkę spod oka, ale widząc jej rozpromienioną minę,
zachowała dla siebie kąśliwą uwagę, którą już miała na końcu języka.
- Może i cudowne - powiedziała bez entuzjazmu. - Coll zakochał się w tobie i nie
wątpię, że jest to najlepsze, co go spotkało w życiu.
- Czy mówisz tak tylko dlatego, że jesteś moją przyjaciółką?
- Nie. Dlatego że widzę, co dzieje się z moim bratem, gdy ty jesteś w pobliżu.
Oczy Maggie zaszkliły się od łez, ale szybko zapanowała nad wzruszeniem. Za nic w
świecie nie chciała, żeby Coll zobaczył ją zapuchniętą i z czerwonym nosem. Ciągle jeszcze
wydawało jej się, że dla swego ukochanej! musi być idealna.
- Pamiętasz - zapytała Serenę po chwili - jak pewnego dnia obiecałyśmy sobie, że
kiedyś zostaniemy siostrami?
- Oczywiście. Ty miałaś wyjść za Colla, a ja za któregoś z twoich licznych kuzynów -
Serena roześmiała się na wspomnienie tych dziecięcych fantazji, jednak nagle spoważniała i
przerwała pracę. - Maggie, czy chcesz mi powiedzieć, że Coll się oświadczył?
- Jeszcze nie - westchnęła Maggie. Szybkim ruchem odsunęła pasemko włosów, które
wymknęło się spod czepka. 'Miała przy tym bardzo stanowczą minę, a pomiędzy łukami brwi
pojawiła się uparta linia, którą jej ojciec znał aż nadto dobrze. - Jeszcze się nie oświadczył,
ale zrobi to wkrótce. Reno, to przecież nie może skończyć się na pobożnych życzeniach. Ja go
tak bardzo kocham!
- Jesteś pewna? - Serena podniosła się z kolan i podeszła do drabiny, na której stała
przyjaciółka. - W końcu wtedy, gdy rozmawiałyśmy o wychodzeniu za mąż, byłyśmy
dziećmi. Wiem, że już wtedy wybrałaś sobie Colla, ale ani ty nie jesteś już tamtą
dziewczynką, ani on tamtym chłopakiem. Teraz to już mężczyzna.
- Oczywiście, że nie myślę już tak samo. Wtedy wydawało mi się, że Coll jest
księciem z bajki!
- Coll? Księciem? - prychnęła Serena.
- Tak. Był taki wysoki i ładny. Wyobrażałam sobie, że będzie się o mnie
pojedynkował, potem porwie mnie na konia i odjedzie w siną dal, oczywiście ze mną w
ramionach - roześmiała się Maggie. - Przez te tygodnie, które u was spędziłam, spojrzałam na
niego z innej strony. Wiem, że można na nim polegać, że jest odpowiedzialny, uprzejmy i
trochę nieśmiały. Zdaję sobie sprawę, że potrafi być szalony i nieobliczalny, ale to też mnie w
nim pociąga. Wiem dobrze, że nie jest żadnym księciem, ale i tak kocham go bardziej, niż
potrafię wyrazić.
- Całowałaś się z nim? - zapytała Serena, myśląc przy tym, że Brigham bardziej niż
Coll odpowiada dziecięcym fantazjom przyjaciółki. Do hrabiego Ashburn wyjątkowo pa-
sowało staczanie pojedynków i porywanie kobiet.
- Nie, nie całowałam się. Raz niewiele brakowało, ale przeszkodził nam Malkolm -
wyznała Maggie, nie kryjąc rozczarowania. - Czy to źle, że chciałabym, żeby mnie po-
całował?
- Nie - padła natychmiastowa odpowiedź, ale Maggie zbyt była pochłonięta własnymi
myślami, by zwrócić uwagę na niezwykłą stanowczość w głosie Sereny.
- Wiesz - odezwała się jakby trochę roztargniona - teraz dużo bardziej brakuje mi
matki niż zaraz po jej śmierci. Żałuję, że nie mogę porozmawiać z nią o tym wszystkim.
Chciałabym zapytać, czy kiedy była z ojcem, serce biło jej jak szalone, zupełnie jakby miało
zaraz wyskoczyć. Powiedz mi, Sereno, ale szczerze! Czy naprawdę myślisz, że Coll mnie
kocha?
- Cóż, nigdy dotąd nie widziałam, żeby w towarzystwie innej kobiety zachowywał się
tak idiotycznie. Jąka się, ma błędny wzrok, opada mu szczęka. A kiedy na ciebie patrzy, to
albo czerwieni się, albo blednie.
- Naprawdę? - Maggie aż klasnęła z radości. - Tylko dlaczego jest taki powolny! Jeśli
niedługo nie przestanie patrzeć na mnie, zamiast działać, chyba oszaleje!
- Maggie! - Serena roześmiała się udając świecie oburzoną. - Chyba nie powiesz mi,
że zgodziłabyś się na coś więcej niż pocałunek? - zapylała, wpatrując się z napięciem w twarz
przyjaciółki.
- Czyja wiem... - Maggie zeszła stopień niżej. - Natomiast jednego jesieni pewna. Jeśli
Coll nie zadeklaruje się wkrótce, wezmę sprawy w swoje ręce - wyznała czerwieniąc się po
uszy.
Zaintrygowana Serena aż przechyliła głowę.
- Jak masz zamiar to zrobić?
- Po prostu...
Maggie umilkła i zaczęła uważnie nadsłuchiwać odgłosu kroków w holu. Serce zabiło
jej mocniej, więc mogła przysiąc, że to Coll idzie do salonu. Wiedziała, że to on, jeszcze
zanim otworzył drzwi. Niewiele myśląc, krzyknęła przestraszona i zsunęła się z ostatnich
szczebli drabiny prosto na wypastowaną posadzkę. Serena chciała ją ratować, ale Coll był
szybszy. Natychmiast znalazł się przy niej i otoczywszy ramieniem w tali, próbował pomóc
jej wstać.
- Uważaj, dziewczyno! - zawołał zaniepokojony, rozpływając się w duszy z zachwytu,
że jest taka krucha i lekka jak piórko. - Nic sobie nie zrobiłaś?
- Ach, przepraszam! Taka ze mnie niezdara - zaszczebiotała Maggie, wpatrzona w
niego jak w obraz. Mocno przełknęła ślinę, bo przyszło jej do głowy, że gdyby Serena
zapytała ją w tej chwili, czy zgodziłaby się na coś więcej niż pocałunek, bez wahania
odpowiedziałaby tak. Po stokroć tak!
- Co to w ogóle, za pomysły! - pytał Coll srogo, choć serce zalewała mu fala czułości.
- Taka kruszyna jak ty nie powinna wspinać się na drobinę.
Podtrzymywał ją ostrożnie, zdjęty nagłą obawą, czy swymi wielkimi łapskami nie
narobi jej sińców. Chciał podprowadzić ją do fotela, ale gdy dotknęła stopą podłogi, syknęła z
bólu. Wielkie cele wymagają drastycznych środków, pomyślała, robiąc płaczliwą minę.
Okazało się, że metoda jest skuteczna, bo Coll natychmiast wziął ją na ręce. Gdy poczuła jego
serce bijące tuż obok swojego, omal nie zemdlała z wrażenie.
- A jednak coś sobie zrobiłaś - powiedział przejęty. - Czy mam pójść po Amelię?
- Nie, nie! To na pewno nic takiego - zawołała, mrugając zalotnie oczami.
Wniebowzięta wpatrywała się w niego, gdy niósł ją do najdalej stojącego krzesła, a on
po raz pierwszy poczuł się prawdziwym mężczyzną.
- Jesteś blada - przyjrzał jej się zaniepokojony. - Czekaj, zaraz przyniosę ci trochę
wody - w kilku susach dopadł drzwi i nim zdążyła go zatrzymać, już go nie było.
- Bardzo cię boli? - zatroskana Serena podeszła bliżej. Klęknęła u stóp przyjaciółki i
załamała ręce. - Och Maggie, tak mi przykro! To byłoby okropne, gdybyś nie mogła jutro
tańczyć!
- Co ty? Oczywiście, że zatańczę! I to z Collem!
- No nie wiem. Jeśli skręciłaś kostkę, to...
- Nie bądź głupia, Sereno! Z moją kostką jest wszystko w najlepszym porządku -
szepnęła Maggie i na dowód, że mówi prawdę, poderwała się na równe nogi i wykonała ta-
neczne pas.
- Margaret MacDonald! Okłamałaś mojego brata!
- Ależ skąd! - roześmiała się. Maggie siadając na swoim miejscu. - Coll zapytał, czy
coś mi się stało a ja nie zaprzeczyłam. Sereno, jak moja fryzura? Zapytała wyraźnie
podekscytowana i zaczęła układać fałdy sukni tak by jej poza wyglądała jak najwdzięczniej.
- Z drabiny tez spadłaś specjalnie! zawołała Serena oskarżycielsko.
- Tak jest - twarz Maggie promieniała triumfem. - Sama widzisz, jak poskutkowało!
Zdegustowana Serena przysiadła na piętach.
- Ale to przecież podłe oszustwo! - powiedziała oburzona.
- Jakie tam znowu oszustwo! Taka mała, niewinna sztuczka. Nie ma w niej nic
podłego - broniła się Maggie, dotykając co chwila miejsca na policzku, w które połaskotała ją
broda Colla. - Ja po prostu chciałam dać mu do zrozumienia, że potrzebuję opieki. Nie wiesz,
że mężczyźni lubią czuć się potrzebni? - zapytała tonem osoby bardzo doświadczonej. - Oni
nie zakochują się w kobietach silnych jak wół! Wolą te delikatne, wrażliwe, trochę bezradne.
I co w tym złego?
- Zdaje się, że nic - przyznała Serena niechętnie. Przypomniała sobie dzień, kiedy to
Brigham chciał stanąć w jej obronie, pewny, że została przez kogoś napadnięta. Gdyby wtedy
była trochę bardziej krucha i bezradna, to kto wie...
- Poza tym - ciągnęła Maggie z przejęciem, jakby zdradzała przyjaciółce wielki sekret
- kiedy mężczyzna jest zbyt nieśmiały, trzeba go czymś zachęcić. Słyszysz? Coll wraca! -
szepnęła, chwytając Serenę za rękę. - Czy mogłabyś zostawić nas na chwilę samych?
- Dobrze, ale... Wiesz, to wygląda tak, jakby nie miał już żadnych szans.
- Bo nie ma! - uśmiech Maggie był bardzo przebiegły.
Coll wbiegł do salonu ze szklanką i zaraz ukląkł obok dziewczyny.
- Proszę bardzo, napij się. To ci na pewno dobrze zrobi.
- Pójdę poszukać Amelii - Serena podniosła się i szybko poszła do wyjścia. - Albo
lepiej nie! - mruknęła pod nosem, zamykając za sobą drzwi.
Coll ujął drobne rączki Maggie. Były tak małe i szczupłe, że poczuł się jak
niedźwiedź, który w swe potężne łapy schwytał gołąbka.
- Czy bardzo cię boli? - zapytał przejęty.
- Nie, prawie wcale - spojrzała na niego spod rzęs, nagle tak samo onieśmielona jak
on. - Naprawdę, nie rób sobie kłopotu.
Kiedy na nią patrzył, przypominała mu się śliczna porcelanowa lalka, którą widział na
wystawie jakiegoś sklepu we Włoszech. Podobnie jak wtedy, miał teraz ochotę dotknąć jej,
ale bał się, że ją uszkodzi.
- Tak się bałem, że nie zdążę cię złapać - przyznał się.
- Ja też - zacisnęła palce na jego dłoni. - Pamiętasz, jak kilka lat temu przewróciłam
się w lesie i podarłam sukienkę?
- Tak. A ja śmiałem się z ciebie. Musiałaś mnie wtedy nienawidzić.
- Nie. Ja nawet nie byłabym w stanie cię nienawidzić - jeszcze mocniej uścisnęła jego
dłoń. - Wiem, że strasznie ci się wtedy naprzykrzałam. Teraz też? zapytała cichutko, zbierając
całą swoją odwagę.
- Nie! - zachrypł z przejęcia. - W całej Szkocji nie ma piękniejszej dziewczyny i ja... -
nie mógł dalej mówić, bo gardło nie dość, że było suche, to jeszcze musiało chyba spuchnąć.
W każdym razie czuł, że coś go dusi a kołnierz koszuli nieprzyjemnie wpija się w kark.
- A ty... - Maggie wyczekująco zawiesiła głos.
- Pójdę po Amelię!
- Nie potrzebuje tu Amelii! - była tak sfrustrowana, że prawie krzyknęła. - Coll, czy ty
nie wiesz... nie widzisz, że...
Zobaczył, gdy wreszcie znalazł w sobie dość odwagi, by spojrzeć w jej szafirowe
oczy. A gdy zrozumiał, co jest w nich wypisane, poczuł się tak, jakby strzelił go piorun.
Dopiero kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, zdołał wykrztusić z siebie pytanie, od
którego zależało całe jego życie.
- Maggie, zostaniesz moją żoną?
- Tak długo czekałam, aż o to zapytasz! - szepnęła wzruszona i natychmiast nadstawiła
usta do wytęsknionego pierwszego pocałunku.
- Coll! - głos Fiony, donośny i groźny, zagrzmiał w pustym salonie jak wystrzał
armatni. - To tak traktujesz młodą dziewczynę, która jest gościem w twoim domu!
- Tak! - zawołał, biorąc Maggie na ręce. - Ale tylko wtedy, gdy zgodzi się zostać moją
żoną!
- Więc to tak! - Fiona patrzyła to na jedno, to na drugie. - Nie będę udawała
zaskoczonej, ale uważam, że z obnoszeniem Maggie na rękach po całym domu musisz
zaczekać do ślubu.
- Mamo...
- W tej chwili postaw ją na ziemi!
Wyraźnie zły posłuchał matczynego rozkazu. Maggie trochę się przestraszyła, więc
mocno zacisnęła splecione dłonie. Odprężyła się dopiero wtedy, gdy Fiona podeszła do niej z
otwartymi ramionami.
- Witaj w rodzinie, Maggie. Cieszę się, że mój syn nareszcie zrobił coś rozsądnego.
Wciąż jeszcze nie mogła w to uwierzyć. W czasie porannego dojenia krów myślała o
tym, co oznajmiła jej ledwie żywa ze szczęścia Maggie. Jej starszy brat będzie się żenił!
- I co ty na to? - zapytała krowę, która z niezmąconym spokojem poddawała się jej
zabiegom. Odpowiedziała jej cisza, przerywana odgłosem mleka równomiernie ciurkającego
do cebrzyka.
Wiadomość o oświadczynach postanowiono na razie utrzymać w tajemnicy. Fiona
oznajmiła, że Coll musi najpierw oficjalnie poprosić o rękę Maggie, jednak dziewczyna była
tak podekscytowana, że nie mogła utrzymać języka za zębami. Rozmawiały prawie do rana,
przez co oczy piekły Serenę z niewyspania.
Maggie nie miała wątpliwości, że ojciec, którego spodziewano się popołudniu, bez
wahania odda jej rękę Collowi. Umierała wprost z niecierpliwości, a myśl o tym, że szczę-
śliwa wieść o zaręczynach zostanie ogłoszona na balu, przyprawiała ją o zawrót głowy.
Jeszcze trochę i ze szczęścia wyskoczy ze skóry, pomyślała Serena, kończąc dojenie.
Przypomniała sobie brata, który przez cały ostatni wieczór chodził dumny jak paw. Pokręciła
głową na wspomnienie jego buńczucznej miny. Z westchnieniem wstała z niskiego zydelka i
dźwignęła dwa wypełnione mlekiem cebry.
Oczywiście, wiadomość o zaręczynach, i rychłym ślubie bardzo ją ucieszyła. Życzyła
młodym wszystkiego najlepszego, ani przez moment nie wątpiąc, że będą ze sobą bardzo
szczęśliwi. Maggie miała zadatki na żonę idealną! Kochająca, zaradna na pewno będzie
kojąco wpływała na Colla i tłumić jego porywcze wybuchy, ale nie spróbuje brać go pod
pantofel. Przede wszystkim jednak nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby siedzieć w
domu i oddawać się typowo kobiecym zajęciom. Będzie przędła i wyszywała, a po drodze
urodzi Collowi gromadkę dorodnych dzieciaków.
Myśl o szczęśliwej rodzinie obudziła w Serenie tęskny smutek. Nie dalej niż parę dni
temu doszła do - jak jej się zdawało - ostatecznego wniosku, że nigdy nie wyjdzie za mąż.
Może to i dobrze, pomyślała za niewesołą miną, bo byłabym kiepską żoną. Nie chodziło o to,
że bała się czy nie lubiła domowej roboty, ani o to, że nie umiałaby kochać swoich dzieci. Po
prostu nie była dość cierpliwa, by grać rolę kapłanki domowego ogniska, która czeka z
obiadem na męża, słucha go i we wszystkim podporządkowuje się jego woli.
W dodatku patrzyła na małżeństwo bardzo realistycznie. W końcu jak często spotyka
się w życiu człowieka, którego można kochać całym sercem, a jednocześnie bardzo szano-
wać? Być może została zepsuta przez to, że od dziecka obserwowała niezwykle udane
małżeństwo swoich rodziców i teraz nie mogła i nie chciała zadowolić się byle czym.
Zresztą jak mogłabym wyjść teraz za kogokolwiek? Pytała samą siebie, wychodząc z
obory. Po tym, jak zakochała się w Brighamie, nie było nawet mowy, żeby znalazła szczęście
u boku innego mężczyzny. Jak mogłaby żyć w małżeństwie, gdyby myślała bezustannie o
innym? Jak zasnąć w czyichś ramionach, jeśli ciągle wyobrażałaby sobie, jak by to było z
Brighamem? Doskonale wiedziała, że nie mogą być razem, ale to w żaden sposób nie
zmieniało jej uczuć. Póki ta miłość będzie w niej żyła, musi pozostać sama. A to nie będzie
łatwe, przyznała szczerze, mając przed oczami promienne twarze Colla i Maggie.
Uginając się pod ciężarem mleka, szła wąską ścieżką w stronę dworu. Dróżka
prowadząca w dół była bardzo śliska, ale szła po niej dość pewnie, bo przemierzała ją
każdego dnia i znała dosłownie każdy kamień.
Myślami była daleko, przy świeżo zaręczonej parze. Nie będzie zazdrościła im
szczęścia tylko dlatego, że sama nigdy go nie zazna. To byłoby małoduszne i podłe, a poza
tym zbytnio kochała oboje, by robić im coś takiego. Na pewno jeszcze nieraz powróci
myślami do sposobu, w jaki Maggie dopięła swego. Wystarczy umiejętnie spaść z drabiny,
żeby złapać męża, pomyślała nie bez odrobiny złośliwości. A jak on na nią patrzył! Pokręciła
głową z niedowierzaniem. Zupełnie jakby była zrobiona z kryształu i mogła rozprysnąć się w
jego rękach. Ciekawe jak to jest, kiedy mężczyzna tak patrzy? Oczywiście ona sama wcale by
tak nie chciała, ale pewnie musi być miło, kiedy czuje się czyjaś troskę.
Z zamyślenia wyrwał ją metaliczny odgłos ostróg dzwoniących o kamienie. Odwróciła
się i spostrzegła Brighama idącego do stajni. Niewiele myśląc, zmieniła kierunek i poszła tak.
by musieli się spotkać. Gdy była już blisko, przeprosiła w myślach za zmarnowane mleko, po
czym wydała z siebie bezradny okrzyk i osunęła się na ścieżkę. Znalazł się przy niej
natychmiast, klęknął, nie zważając na błoto, i przyjrzał się jej uważnie. Od razu spostrzegła
mroczny wyraz jego twarzy - nieomylny znak, że był w podłym nastroju.
- Stało ci się coś?
Pytanie zabrzmiało prawie jak oskarżenie, a już na pewno nie było w nim ani odrobiny
troski. Serena poczuła się lekko zbita z tropu, ale postanowiła mężnie brnąć do końca.
Niestety, nie czuła się pewnie w roli bezradnej kobietki i nie bardzo wiedziała, jak ma się
dalej zachować. Przypomniała sobie, że Maggie zerkała na Colla spod rzęs.
- Nie wiem, czy coś mi się stało - powiedziała, usiłując skopiować minę przyjaciółki. -
Chyba skręciłam kostkę.
- To po jakiego diabła łapiesz się za to mleko?! Rozzłoszczony pochylił się, by zbadać
jej stopę. Robił to w roztargnieniu, myślami krążąc wokół wiadomości, które odebrał
poprzedniego wieczora. Pewnie dlatego nie dostrzegł w porę, że wyraz jej oczu zapowiada
nadciągającą burzę.
- Gdzie jest Malkolm albo ta gapowata Molly? Nie macie dość służby, że musisz sama
brać się do dojenia krów?!
- pytał zniecierpliwiony.
- Krowy to nie jest robota dla Malkolma. Molly i reszta jest zajęta szykowaniem pokoi
gościnnych - warknęła, natychmiast zapominając, że miała być krucha i bezbronna.
- A w dojeniu krów nie ma nic wstydliwego, lordzie Ashburn. Być może twoje
wytworne angielskie damy nie potrafią odróżnić krowy od byka, ale my tutaj...
- Daj spokój moim angielski damom, bo one nie mają tu nic do rzeczy. Ścieżka jest
śliska, a cebry ciężkie, więc nie powinnaś brać się do tego, co przerasta twoje siły. Nie próbuj
robić więcej, niż możesz.
- Więcej, niż mogę? - Serena gwałtownie odrzuciła w tył głowę. - Zapewniam cię, że
jestem w stanie zrobić tyle samo co ty, jeśli nie więcej, paniczyku! Poza tym nigdy dotąd nie
przewróciłam się na tej przeklętej ścierce!
Przysiadł na piętach, westchnął głęboko, a potem spojrzał na nią znużony, tak jak
patrzy się na niesforne dziecko.
- Oj, Reno, jesteś uparta jak osioł.
Tego już za wiele. Żadna kobieta nie zniosłaby takiej zniewagi, a już na pewno nie
ona. Bez namysłu skoczyła na równe nogi i chlusnęła mu w twarz resztką mleka. Wszystko
stało się tak szybko, że ani on nie zdążył się zasłonić, ani ona zastanowić się, co robi. Po
chwili stała nad nim, wymachując pustym cebrem i patrząc, jak osłupiały łyka jeszcze ciepłe
mleko.
- Proszę bardzo, oto doskonała kąpiel w świeżutkim mleku, w sam raz dla pańskiej
delikatnej angielskiej skóry, milordzie! - drwiła.
Podniecona własnym czynem chwyciła następne wiaderko i już miała wylać mu
mleko na głowę, ale tym razem okazał się szybszy. Chwycił ją z całych sił za nadgarstki i
zmusił, żeby postawiła ceber. Uścisk był tak mocny i pewny, a wyraz jego oczu tak groźny,
że nawet nie próbowała z nim walczyć.
- Za to. co zrobiłaś, powinienem wygarbować ci skórę - syknął.
- Tylko spróbuj, Angolu! - znowu dumnie odrzuciła głowę i roześmiała mu się prosto
w twarz.
- Sereno!
W jednej chwili jej wyzywające spojrzenie zmieniło się na bardziej potulne, a przed
wszystkim przestraszone. Srogi głos ojca natychmiast ostudził jej gniew. Cofnęła się kilka
kroków i ze spuszczoną głową czekała, aż do nich podejdzie.
- Ojcze... - szepnęła, wiedząc, że powinna spodziewać się najgorszego.
- Czyś ty, dziewucho, całkiem już rozum straciła! - grzmiał Jan, chwytając ją za ramię.
Nie bardzo wiedziała, jak się bronić, więc tylko westchnęła żałośnie.
- No słucham! Co masz mi do powiedzenia?
- Wszystko przez mój charakter, ojcze...
Wzrok wciąż miała wbity w ziemię, więc nie mogła zobaczyć, że Brigham próbował
stanąć pomiędzy nią a rozsierdzonym Janem.
- Posłuchaj, Janie - zaczął ostrożnie. Wyjął z kieszeni chusteczkę i szybko wytarł
twarz. - Zdarzył się przykry wypadek. Serena pośliznęła się i upadła, niosąc mleko.
- To nie był wypadek, ojcze! - zawołała gwałtownie, bo nie chciała kłamstwem
ratować własnej skóry. - Ja specjalnie oblałam lorda Ashbum!
- Myślisz, że nie mam oczu i nie widziałem, coś zrobiła! . - Jan aż tupnął nogą ze
złości. - Najserdeczniej przepraszam cię za pożałowania godne zachowanie tej łobuzicy -
zwrócił się do Brighama. - Przyrzekam, że nie minie jej sroga kara. Marsz do domu,
dziewczyno!
- Tak, ojcze.
- Posłuchaj mnie, Janie - Brigham nie dawał za wygraną. Zanim Serena zdążyła uciec
do domu, chwycił ją za ramię i przytrzymał. - Nie mogę pozwolić na to, żeby na Serenę
spadła cała wina za to nieszczęsne zdarzenie. Sumienie mi na to nie pozwala. Musisz
wiedzieć, że to ja ją sprowokowałem, całkiem świadomie. Nazwałem ją osłem. Sama
powiedz, czy nie tak było?
Szybko podniosła oczy, w których ciągle jeszcze płonął gniew, ale zaraz spuściła
wzrok. Nie chciała, żeby ojciec zorientował się, iż absolutnie nie żałuje swojego postępku.
- Tak było - potaknęła cicho.
- I dlatego stało się to, co się stało - Brigham wzruszył ramionami, a potem wykręcił
nasiąkniętą mlekiem chusteczkę. Wolał nie myśleć o gderaniu Parkinsa, gdy ten zobaczy
kolejne zniszczone ubranie.
- Reakcja Sereny była równie nietrafiona jak moje porównanie jej do oślicy. Uwierz
mi, że będę szczerze zobowiązany, jeśli zapomnimy o całej historii.
MacGregor słuchał go w milczeniu, a potem zniecierpliwiony zwrócił się do Sereny,
pokazując ręką w stronę dworu:
- Zanieś do domu to, czego jeszcze nie zdążyłaś zmarnować. A ruszaj się szybko i
niech cię więcej nie widzę!
- Tak jest, ojcze - dygnęła nerwowo.
Nim odeszła, posłała Brighamowi szybkie spojrzenie, w którym wdzięczność mieszała
się z gniewem. Potem obróciła się jak fryga i pobiegła w stronę dworu, nie zważając, że
rozhuśtane mleko wylewa się z wiaderka.
- Należą się jej za to srogie baty - fuknął Jan, choć w głębi duszy wiedział, ze za jakiś
czas będzie śmiał się do łez, wspominając, jak jego mała dziewczynka zafundowała młodemu
angielskiemu kogutowi mleczną kąpiel.
- Taka też była moja pierwsza myśl - przyznał Brigliam. - Jednak po zastanowieniu
muszę przyznać, że zasłużyłem na to. co mnie spotkało. Wygląda na to że twoja córka i ja nie
potrafimy zachowywać się wobec siebie w kulturalny sposób.
- Na to wygląda.
- Serena jest okropnie uparta, ma cięty język, a przy tym wszystkim jest tak porywcza,
że byle co wytrąca ja z równowagi.
- Ta dziewczyna to moje przekleństwo, przyjacielu - westchnął Jan.
- Nie tylko twoje. Każdego mężczyzny - mruknął Brigham. - Czasem zastanawiam się,
czy los postawił ją na mej drodze po to, by skomplikować mi życie, czy żeby je rozjaśnić.
- Więc co zamierzasz z tym zrobić? - padło trzeźwe pytanie.
Poniewczasie Brigham uświadomił sobie, że powiedział głośno coś, co nie było
przeznaczone dla obcych uszu Chcąc zyskać na czasie, odwrócił się przez ramię i jeszcze raz
spojrzał na Serenę, która za moment miała zniknąć za kuchennymi drzwiami.
- Co zamierzam zrobić? - powtórzył z namysłem.
- Zamierzam ożenić się z nią, oczywiście z twoim błogosławieństwem.
- A jeśli go nie dostaniesz?
- To ożenię się z nią bez niego!
Na taką odpowiedź czekał Jan, jednak zachował rezerwę, Miał zamiar najpierw
rozmówić się z córką, a dopiero potem dać jakąś odpowiedź.
- Pomyślę o tym - powiedział ostrożnie. - Kiedy wyjeżdżasz do Londynu?
- Pod koniec tygodnia - odparł Brigham. Jego spojrzenie na powrót stało się chmurne,
bowiem pytanie Jana przypomniało mu o niezbyt pomyślnych wieściach, które przywiózł mu
kurier i o wynikających z tego obowiązkach. - Lord George Murray uważa, że moja obecność
pomoże uzyskać większe poparcie pośród angielskich jakobitów.
- Jedź więc, mój drogi. A kiedy wrócisz, dam ci odpowiedź. Nie będę ukrywał, że z
największą radością oddałbym ci moją córkę, ale nie mogę tego zrobić wbrew jej woli. A
tego, że będzie ci przychylna, niestety nie mogę zagwarantować.
- Chodzi o to, że jestem Anglikiem.
Oczy Brighama pociemniały. Odwrócił głowę i wcisnął ręce w kieszenie. Patrząc na
niego, Jan domyślił się, że on i Serena musieli już nieraz stąpać po tym grząskim gruncie.
- No cóż - ze smutkiem pokiwał głową. - Są rany, które nigdy się nie zagoją -
powiedział, ponieważ jednak był człowiekiem z natury pogodnym, uśmiechnął się zaraz i z
całej siły klepnął Brighama w mokry rękaw. - To mówisz, bracie, żeś nazwał ją oślicą?
- Niestety tak - Brigham zerknął na zniszczone koronki mankietu. - A w dodatku nie
zdążyłem odskoczyć.
Jan roześmiał się na całe gardło i jeszcze raz walnął Brighama w ramię.
Mój chłopcze, jeśli faktycznie chcesz się z nią żenić, lepiej wyciągnij z tej historii
naukę.
Ze wstydu najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Albo lepiej, żeby zapadł się Brigham.
W ogóle najlepiej, żeby nigdy się nie urodził i nie wlazł jej w drogę, dodała w myślach,
zapominając że sama poszła tak żeby go spotkać. Wciąż rozgniewana mocno zacisnęła zęby i
niechętnie zerknęła w lustro. Bez entuzjazmu obserwowała Maghie. która z lokówką w dłoni
uwijała się wokół niej, pracowicie układając modną fryzurę.
- Masz takie wspaniałe włosy! Gęste i miękkie. Nigdy nie będziesz musiała męczyć
się całą noc w papilotach.
- Też nie miałabym co robić! - prychnęła Serena. - Nie rozumiem, dlaczego kobiety
tak bardzo wysilają się i stroją dla mężczyzn.
Maggie posłała jej uśmiech wszystkowiedzącej, a przede wszystkim szczęśliwie
zakochanej narzeczonej.
- No wiesz? A po co to robić, jak nie dla nich!
- Ach, tak bardzo chciałabym upiąć wysoko włosy - westchnęła Amelia, wychylając
się zza ramienia Sereny i zerkając w lustro. - To nie znaczy, że nie podoba mi się fryzura,
którą mi ułożyłaś! - jej oczy spotkały w lustrze oczy Maggie. - Niestety, mama się nie
zgodziła i powiedziała, że pozwoli mi upiąć włosy dopiero w przyszłym roku.
- Nie spiesz się. I bez tego wyglądasz ładnie. Zupełnie jakbyś miała we włosach
promienie słońca - Serena uśmiechnęła się do siostry, ale zaraz znowu zrobiła posępną minę.
- A ty, jakby w twoich płonął płomień świecy. Amelia próbowała zrewanżować się
niemniej poetyckim porównaniem, po czym obróciła się na pięcie i wykonała kilka
tanecznych kroków. To miał być jej pierwszy bal. Śliczna suknia czekała w szafie, a ona
wprost nie mogła się doczekać, kiedy ją na siebie włoży. Już na samą myśl o tym czuła się
bardzo dorosło.
- Jak myślicie - zapytała z niepokojem - czy w ogóle ktoś zechce ze mną zatańczyć?
- Pewnie! Wszyscy przystojni kawalerowie - zawołała Maggie, ostrożnie dotykając
poślinionym palcem lokówki, którą wyjęła ze skrzynki pełnej rozżarzonych węgli.
- A może któryś spróbuje mnie pocałować - rozmarzyła się Amelia.
- Jeśli któryś się ośmieli, masz mi natychmiast powiedzieć - nakazała Serena. - Już ja
się z nim policzę.
- Oj przestań! Mówisz całkiem jak mama - roześmiała się Amelia i zakręciła się tak
mocno, że aż zaszeleściły halki.
- Przecież i tak nie pozwolę się pocałować, ale byłoby miło, gdyby ktoś spróbował.
- Jak będziesz dalej tak gadać, to ojciec zamknie cię na cztery spusty i przez rok nie
wychylisz nosa z własnego pokoju! - postraszyła siostrę Serena.
- Nie mów tak, Sereno! - wymamrotała Maggie, skupiona na wplataniu zielono - złotej
wstążki we włosy przyjaciółki. - Przecież to pierwszy bal Amelii. Ma prawo być
podekscytowana. Ja też jestem - przyznała. - No, gotowe!
- ostatni raz dotknęła włosów Sereny, a potem odsunęła się, by z pewnej odległości
spojrzeć na dzieło swoich wprawnych rąk. - Wyglądasz ślicznie, moja kochana. A gdybyś się
uśmiechnęła, wyglądałabyś jeszcze piękniej.
- Po co? - Serena wyszczerzyła zęby w grymasie.
- Ojej, taki uśmiech wypłoszy wszystkich mężczyzn! Będą uciekać przed tobą, gdzie
pieprz rośnie - roześmiała się Maggie.
- Niech: uciekają. Jeszcze ich sama pognam! - Serena również nie mogła powstrzymać
uśmiechu, zwłaszcza że wyobraziła sobie kawalerów, pierzchających przed nią w popłochu.
- A Brigham na pewno by się ciebie nie przestraszył - odezwała się niespodziewanie
Amelia, czym ściągnęła na siebie gniewne spojrzenie siostry.
- Guzik mnie obchodzi, co zrobiłby lord Ashbum!
Serena poderwała się z krzesła i gniewnie szarpnęła suknię rozłożoną na łóżku. Za jej
plecami Amelia i Maggie wymieniły znaczące uśmiechy.
- Chyba jest strasznie nadęty - powiedziała Maggie, puszczając oko do Amelii. - Nie
przeczę, że jest przystojny, oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi taką mroczną, pochmurną
urodę i chłodne oczy.
- On wcale nie jest nadęty! - Serena odwróciła się, jakby ją kto uszczypnął. - On jest...
- zaczęła z pasją, ale przerwała speszona chichotem Amelii - jest niegrzeczny. Tak,
niegrzeczny i bardzo denerwujący. A przede wszystkim to Anglik!
- A wiesz, że Serena i on całowali się w kuchni? - powiedziała naraz Amelia, usłużnie
pomagając Maggie przy zapinaniu sukni.
- Co takiego?! - oczy Maggie wyglądały jak dwa spodki z niebieskiej porcelany.
- Amelio!
- No co? Przecież to tylko Maggie - dziewczynka wzruszyła ramionami. - Zawsze
wszystko jej mówimy, może nie? Mówię ci, sama widziałam, całował ją - najspokojniej w
świecie ciągnęła swoją relację. - To było takie romantyczne. Wyglądał tak, jakby chciał ją
połknąć. Jak wiśnię z konfitury!
- Dosyć tego! - Serena ze złością szamotała się z suknią, która oplatała jej się wokół
głowy. Kiedy wreszcie się uwolniła, była zgrzana, policzki miała purpurowe, a świeżo
ułożone włosy potargane. - To wcale nie było romantyczne. Było denerwujące i... - miała
zamiar powiedzieć „nieprzyjemne", ale kłamstwo nie chciało jej przejść przez usta. - A niech
go diabli porwą!
- Skoro tak źle mu życzysz, dlaczego nic mi nie powiedziałaś o tym, co ci zrobił? -
Maggie leciutko uniosła brwi.
- Bo całkiem o tym zapomniałam!
Amelia chciała się wtrącić, ale Maggie powstrzymała ją ruchem dłoni.
- W takim razie te pocałunki musiały być bardzo kiepskie - powiedziała z przebiegłym
uśmiechem, zerkając na Amelię zza pleców Sereny. - Mój kuzyn Jamie będzie dziś na balu.
Może on przypadnie ci bardziej do gustu? - dodała, ale w odpowiedzi usłyszała tylko
zniecierpliwione syknięcie.
Kiedy Brigham zdołał wreszcie wyrwać się z rąk pedantycznego Parkinsa, był już
mocno znużony i zniecierpliwiony. W ogóle uważał cały ten bal za chybiony pomysł. Czas
nie służył zabawie. W całej Szkocji aż wrzało od pogłosek o nadciągającej wojnie, w Anglii
wzrastał niepokój, a on miał jak gdyby nigdy nic asystować spragnionym uciech
prowincjonalnym pannom i wymieniać uprzejmości z opasłymi matronami. Nie miał ochoty
tracić cennego czasu na wiejskim balu, gdy był potrzebny w Londynu. Myśl o czekających go
obowiązkach ciążyła mu i odbierała chęć .do zabawy. Poparcie dla księcia Karola ze strony
jego angielskich zwolenników nie było tak duże, jak się spodziewał. Miał nadzieję, że jego
obecność pomoże przekonać tych, którzy wciąż się wahali, jednak nie miał najmniejszych
złudzeń, że misja, której się podejmował, była bardzo niebezpieczna. Poza tym nie wiedział,
jak długo potrwa i jakie przyniesie rezultaty. Wreszcie, co się stanie z tytułem i dobrami
Langstonów w razie, gdyby wykryto jego udział w spisku.
Mimo to musiał być na balu w Glenroe. Tego wieczora przybędą tu przywódcy
największych klanów. Ich obecność będzie sprawdzianem lojalności wobec księcia. Nie
obędzie się bez przysiąg i zapewnień o dozgonnej wierności Stuartom. To, co tu dziś ujrzy i
usłyszy, zabierze ze sobą do Anglii w nadziei, że podgrzeje wciąż niewielki zapał bojowy
pośród sprzymierzeńców. Ta wojna ciągle odbywała się tylko i wyłącznie na językach i taki
stan rzeczy zaczynał go powoli męczyć.
Pogrążony w tych niewesołych myślach wolno schodził ze schodów. Już na pierwszy
rzut oka poznać w nim można było modnego, majętnego arystokratę, który na skinienie
otrzymuje to, czego zapragnie, i wiedzie wygodne życie pozbawione wszelkich trosk. Strój,
który wybrał na tę okazję, cechowała dyskretna elegancja. Śnieżnobiały koronkowy żabot i
takież mankiety odcinały się ostro od wytwornej czerni wyszywanej srebrem kamizelki i
szamerowanego surduta, który leżał na nim bez zarzutu. Pośród delikatnych koronek na szyi
lśnił kosztowny szmaragd, idealnie dopasowany do herbowego klejnotu, który nosił na palcu.
Drogie kamienie zdobiły nawet klamry czarnych pantofli. Choć sprawiał wrażenie nieco
zblazowanego, myśli, które kłębiły się w jego głowie, były jasne i niebezpieczne jak paradna
szpada u jego boku.
- Lordzie Ashburn...
Fiona powitała go dygnięciem. Stojąc u podnóża schodów, cały czas obserwowała go
uważnie, zaniepokojona tym, co usłyszała od męża na temat uczuć, jakie żywił wobec ich
starszej córki. Jeszcze bardziej niż Jan zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieszczęśliwa musi
czuć się Serena, i współczuła jej z całego serca.
- Lady MacGregor, wygląda pani olśniewająco.
Uśmiechnęła się uprzejmie i podziękowała za komplement. Od razu spostrzegła jego
skupione spojrzenie, które ponad jej głową niecierpliwie wędrowało po salonie, szukając tej
jednej wybranej osoby. Tak patrzy tylko człowiek zakochany, pomyślała ze wzruszeniem.
- Mam nadzieję, że będzie pan się doskonale bawił, milordzie.
- Oczywiście, ale tylko pod warunkiem, że zarezerwuje pani dla mnie choć jeden
taniec.
- Z największą przyjemnością. Obawiam się jednak, że tancerki znacznie młodsze ode
mnie nie wybaczyłyby mi, gdybym zbyt długo zajmowała pana sobą. Ale chodźmy do salonu.
Pozwoli pan, że go wszystkim przedstawię.
Z wdziękiem wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali pełnej gości. Towarzystwo
stawiło się licznie i odziało wytwornie, jak na tak wyjątkową okazję przystało. Gdziekolwiek
spojrzeć, pyszniły się satynowe suknie w bajecznych kolorach, zewsząd dobiegał
podniecający szelest jedwabiu Bogate materiały mieniły się w ciepłym świetle setek świec,
płonących w olbrzymich żyrandolach u sufitu i w ogromnych kandelabrach porozstawianych
w różnych miejscach salonu. Drogie kamienie skrzyły się, przyciągając wzrok tysiącem
maleńkich tęcz. Na tradycyjnych kraciastych spódnicach mężczyzn mieszały się jaskrawe
czerwienie, zielenie i błękity. Wielobarwne wełny pięknie kontrastowały z kaftanami z
jagnięcej skóry. Metalowe klamry i srebrne guziki zdobiące męskie stroje odbijały promienie
światła, walcząc o lepsze z błyszczącą biżuterią kobiet.
Ubiór szkockich dam świadczył, że w swej górzystej ojczyźnie z uwagą śledzą
nowinki z Francji. Wyraźnie gustowały w przepychu, chętnie sięgając po wszelkie świeci-
dełka i srebrne koronki. Szerokie krynoliny sprawiały, że spódnice ich sukien kołysały się
niczym dzwony. Także niektórzy mężczyźni nie oparli się najnowszej modzie i założyli
połyskliwe brokatowe surduty. Najbardziej eleganccy błyskali bielą pończoch,
podtrzymywanych strojnymi podwiązkami. Glenroe mogło być oddalone od świata, ba, nawet
od najbliższego sklepu, który znajdował się o dzień jazdy stąd, jednak pod względem mody
nie ustępowało ani Paryżowi, ani Londynowi.
Brigham natychmiast dostrzegł tę szkocką namiętność do wytwornego stroju, gdy
oprowadzany przez gospodynię ściskał dziesiątki rąk i składał niezliczone ukłony. I choć zdo-
łał zapanować nad swym nie najlepszym nastrojem, cały czas niecierpliwie lustrował salon,
bezskutecznie szukając twarzy, którą tak bardzo pragnął zobaczyć. Nie mógł się wprost
doczekać, aż zacznie grać orkiestra. Twardo postanowił, że za zgodą lub bez, poprowadzi
Serenę do pierwszego tańca, a potem będzie tańczył z nią tak długo, jak długo pozwolą na to
względy przyzwoitości.
- Ta mała MacIntoshówna ma wdzięk koślawego buldoga - szepnął Coll, który wiernie
towarzyszył przyjacielowi w wędrówce po sali i przy okazji wtajemniczał go w lokalne
ciekawostki. - Jeśli przyczepi się do ciebie, najlepiej zaproponuj jej coś do picia i przesiedź
cały najbliższy taniec.
- Dziękuję za ostrzeżenie - odszepnął Brigham i spojrzał na Colla z ukosa. - Masz
minę człowieka wielce ukontentowanego. Czy mam rozumieć, że rozmowa z MacDonaldami
przebiegła po twojej myśli?
- Masz rozumieć. Maggie i ja pobieramy się w maju! - oznajmił Coll, pękając z dumy.
- Moje najszczersze gratulacje - skłonił się Brigham, a potem dodał z łobuzerskim
uśmieszkiem: - Zdaje się, że będę musiał poszukać sobie nowego kompana do kielicha.
- Niezupełnie. Mam zamiar jechać z tobą do Londynu.
- Nie ma potrzeby. Twoje miejsce jest tutaj, a ja wrócę za kilka tygodni.
- Z dobrymi wieściami, mam nadzieję. Obiecuję ci, że my tutaj też nie będziemy
trwonili czasu. Weźmiemy się do dzieła, ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj chcę świętować - za-
wołał, klepiąc Brighama w ramię. - A oto i moja Maggie! Jeśli masz ochotę zakręcić się z
panną lekką w tańcu, poproś Serenę. Choć charakterek ma jak diablica to tańczy jak anioł.
Nim Brigham zdążył cos odpowiedzieć , Colla nie było już obok niego. Przepychając
się przez tłum szedł na spotkanie swej narzeczonej, która stojąc obok wysokiej i efektownej
Sereny, wyglądała jak skromna pensjonarka.
Olśniewająca uroda rudowłosej MacGregorówny musiała przyćmić wdzięki innych
dam. I choć ubrana była z mniejszym przepychem niż większość z nich, i tak wyglądały przy
niej jak szare wróble przy rajskim ptaku. Włosy upięła wysoko, a ich płomienny kolor odcinał
się od przypudrowanych na biało piętrowych koafiur mieniących się barwnymi klejnotami.
Fryzura odsłaniała powabną linię smukłej szyi i łagodny spadek ramion. Ponad kwadratowym
dekoltem zielonej sukni lamowanej złotem unosiły się wzgórki pełnych piersi, na których
falował sznur pereł. Suto marszczona spódnica odstawała tak daleko na boki, że szczupła talia
Sereny wydawała się wprost niewiarygodnie cienka.
Na widok brata roześmiała się, ubawiona tym, jak bardzo był przejęty rolą
narzeczonego.
Brigham poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w głowę. Kiedy rozległy się
pierwsze takty melodii, wiele młodych dam posłało w jego kierunku zachęcające spojrzenia,
ale on nawet ich nie zauważył. Jak w transie ruszył w stronę Sereny, nie bacząc na to, że
depcze ludziom po nogach.
- Panno MacGregor - skłonił się przed nią elegancko. - Czy zaszczyci mnie pani
pierwszym tańcem?
Setki razy powtarzała w myślach uprzejmą, ale stanowczą odmowę, którą
przygotowała sobie na tę okazję. Jednak teraz, kiedy patrzył jej prosto w oczy, mogła tylko
bez słowa podać mu dłoń i pójść z nim na środek sali, ponad którą płynęły dźwięki menueta.
Stanęła pośród innych dam i przerażona zdała sobie sprawę, że nie pamięta ani jednego, naj-
prostszego nawet kroku. Całe szczęście nie miała czasu dłużej o tym myśleć, bo Brigham
jeszcze raz ukłonił się przed nią i uniósł jej rękę.
Po chwili zdawało się jej, że jej stopy wcale nie dotykają podłogi. Wpatrzona w jego
oczy unosiła się, płynęła w powietrzu niesiona przez niewidzialne skrzydła. Raz jeden
przemknęło jej przez myśl, że przeżywa na jawie to, co wymarzyła sobie pewnego dnia w
lesie nad brzegiem rzeki. Wokół niej wirowały światła, brzmiała piękna muzyka. Mimo to
było inaczej niż w marzeniach. Lepiej!
Chociaż dotykali się tylko czubkami palców, czuła się tak samo bezwolna jak wtedy,
gdy trzymał ją w ramionach. W wytwornych figurach menueta zbliżali się do siebie, po to by
za moment rozdzielić i odejść od siebie na wyciągnięcie ręki. Jednak nawet wtedy jej serce
biło tak mocno, jakby łączyli się w mocnym uścisku. Gdy wybrzmiały ostatnie takty melodii,
schyliła się w głębokim ukłonie, a jej usta rozchyliły się, gotowe do pocałunku.
- Dziękuję - szepnął, nie wypuszczając jej dłoni, choć oboje wiedzieli, że tak nie
wypada. Nie zważając na to, pochylił się nisko i ucałował czubki jej palców. - Marzyłem o
tym tańcu od dnia, gdy ujrzałem cię samą nad rzeką. Doskonale to pamiętam, ale sam nie
wiem, czy wyglądasz piękniej w tej sukni, czy w spodniach, które wtedy miałeś na sobie.
- To suknia mojej matki - powiedziała szybko byle coś powiedzieć, zła, że znowu
czuje dziwną pustkę w głowie.
Kiedy odprowadzał ją na miejsce, czuła się jak królowa. To poprawiło jej nastrój do
tego stopnia ,że niespodziewanie przeprosiła go za to, co wydarzyło się rano.
- Nie musisz mnie przepraszać - jeszcze raz pocałował ją w rękę. Tym razem dookoła
rozległy się szepty ale oni tego nie słyszeli - Naprawdę myślisz, że powinnaś?
- Tak - spojrzała na niego szybko, ale zaraz spuściła oczy. - Przynajmniej tyle mogę
zrobić w ramach wdzięczności za to, że uratowałeś mnie od groźby kary. - Tylko od groźby?
- Tak. Nasz ojciec ma zbyt miękkie serce, by nas karcić, więc zwykle kończy się na
groźbach. Nigdy w życiu nie podniósł na mnie ręki i może właśnie dla tego jestem teraz taka
nieznośna.
- W tej chwili, moja droga, jesteś tylko i wyłącznie piękna.
Speszona uciekła spojrzeniem w bok, całkiem już tracąc rezon.
- Kiedy mówisz do mnie w ten sposób, czuję się bardzo niezręcznie i nie wiem, jak się
zachować - szepnęła.
- To dobrze, Reno... - Panno MacGregor!
Obydwoje gwałtownie odwrócili głowy, chcąc sprawdzić, kto przerywa im rozmowę.
Intruzem okazał się syn jednego z sąsiadów.
- Czy zaszczyci mnie pani tym tańcem? - zapytał, kłaniając się nisko.
Choć miała szczerą ochotę zaszczycić go kopniakiem w kostkę, uśmiechnęła się tylko,
wiedząc, jakie są obowiązki córki gospodarza. Podała mu ramię i pozwoliła poprowadzić się
do tańca, cały czas myślała jednak o tym, kiedy znowu zatańczy z Brighamem, nie
wzbudzając przy tym niezdrowej sensacji.
Niestety, wkrótce przekonała się, że nieprędko będzie miała okazję znaleźć się znowu
w jego ramionach. Muzyka grała nieprzerwanie tradycyjne szkockie tańce na przemian z
menuetami i kontredansami, a ona tylko zmieniała partnerów, wirując obok podstarzałych
dżentelmenów, ich synów oraz najróżniejszych sąsiadów i niezliczonych kuzynów. Jej uroda i
opinia doskonałej tancerki sprawiły, że nie miała ani chwili wytchnienia. Po jakimś czasie
udało jej się zatańczyć jeszcze raz z Brighamem, potem jednak musiała przyglądać się z
bezsilną złością, jak prowadził na parkiet coraz to inną uroczą partnerkę.
On także nie spuszczał z niej oczu i nawet tańcząc, śledził każdy jej ruch. Do diabła,
do czego to podobne, żeby być zazdrosnym o to, że kobieta tańczy z kimś innym, wściekał się
na siebie. Niestety, nic nie mógł na to poradzić. Czy ona musi tak się do nich uśmiechać? Po
co tak otwarcie flirtuje z tym chudym szkockim przybłędą w fatalnie uszytym surducie?
Takie myśli powodowały, że bezwiednie zaciskał palce na rękojeści szpady. Jak matka
mogła pozwolić, żeby włożyła suknię, w której wygląda tak... ponętnie! A gdzie jest jej
ojciec? Czy on nie widzi, że ten bęcwał aż ślini się na widok szyi jego córki? Nagiej, pięknej,
kuszącej szyi. I białej, cudownie miękkiej skóry na odkrytych ramionach. I falistej linii piersi,
uniesionych wysoko przez obcisły stanik sukni!
Umęczony własną zazdrością zaklął półgłosem, zupełnie zapominając o stojącej obok
niego Amelii.
- Co powiedziałeś. Brig? - zapytała wpatrując się w niego oczami okrągłymi ze
zdumienia.
- Słucham? - z trudem oderwał wzrok od Sereny i przeniósł go na Amelię. Nie miał
najmniejszego pojęcia, że jego ponura mina odstraszyła kilku młokosów, którzy pragnęli
zatańczyć z młodszą MacGregorówną.
- Chyba nie dosłyszałam, co mówiłeś - powtórzyła Amelia grzecznie.
- Ach, nic takiego. Naprawdę - odparł, wypuszczając ze świstem powietrze. - Powiedz
mi lepiej, czy się dobrze bawisz - poprosił, siląc się na obojętny ton.
- Wspaniale! - zawołała pełna entuzjazmu i spojrzała mu zalotnie w oczy, mając cichą
nadzieję, że poprosi ją znowu do tańca. - Dla ciebie ten bal to pewnie nic takiego, prawda? -
zapytała. - W Londynie pewnie cały czas chodzisz na bale i przyjęcia.
- Niestety, w karnawale czasem trudno się od tego wykręcić.
- Tak bardzo chciałabym zobaczyć Londyn i Paryż... Spojrzał na nią, wzruszony jej
trochę naiwną młodością.
Przypomniał sobie, jak troskliwie pielęgnowała brata, jak dbała, by szybko wrócił do
zdrowia. Pewnego dnia jakiś szczęściarz dostanie ten skarb, pomyślał, po czym pochylił się i
ucałował jej małą rączkę.
- Amelio, byłabyś tam prawdziwą królową balu!
- Naprawdę?! - roześmiała się szczerze, bez odrobiny kokieterii.
- Bez wątpienia - ukłonił się przed nią i zaprosił do tańca.
Cały czas zabawiał Amelię barwnymi opowieściami o przyjęciach, balach i rautach,
jednak jego wzrok uparcie wracał do jednej postaci. Ciągła obserwacja Sereny tańczącej z
chudzielcem doprowadziła do tego, że ogarnęła go prawdziwa furia. Kiedy skończył się
taniec, Amelia promieniała wprost ze szczęścia, on zaś wrzał z wściekłości. Z trudem
zachowując spokój, odprowadził ją na miejsce, cały czas śledząc Serenę, która szła ze swym
partnerem w przeciwnym kierunku. Jak zahipnotyzowany przypiął się wzrokiem do chudych
pleców obciągniętych kanarkowo żółtym brokatem. I jakkolwiek krzyczący kolor mógł go
tylko drażnić, tak władczy gest, jakim nieznajomy ujmował Serenę pod ramię, doprowadził
go do szaleństwa.
- Kim jest ten człowiek, z którym rozmawia Serena?
- nie wytrzymał wreszcie i zapytał Amelię.
- Aaa, ten... - spojrzała na mężczyznę, pod którego adresem Brigham słał w myślach
gromy. - To Rob, jeden ze starających się o rękę Sereny.
- Starający się? - syknął przez zaciśnięte zęby. - Starający się, mówisz - powtórzył,
jakby chciał dobrze pojąć sens tych słów. I zanim Amelia miała szansę powiedzieć mu coś
więcej, zostawił ją i zaczął przepychać się przez salę.
- Panno MacGregor, muszę z panią niezwłocznie pomówić!
Słysząc nie znoszący sprzeciwu ton, Serena przyjrzała mu się uważnie.
- Lordzie Ashburn - odezwała się spokojnie. - Pozwoli pan, że mu przedstawię mego:
krewnego. Oto Rob MacGregor.
- Sługa uniżony - mruknął Brigh. z wyraźną niechęcią, po czym bez słowa wyjaśnienia
chwycił Serenę za łokieć i pociągnął w stronę najbliższej wolnej alkowy.
- Co ty sobie wyobrażasz? - szepnęła rozglądając się nerwowo na boki. - Chcesz, żeby
wzięli nas na języki!
Do diabla z nimi! - prawie siłą posadził ją na sofie.
- Dlaczego ten pajac trzymał cię za rękę?!
W myślach musiała się zgodzić, że Rob MacGregor faktycznie zasługiwał na to
miano, jednak za nic nie powiedziałaby tego głośno. Poza tym ubodło ją, że Brigham drwi
sobie z jej krewniaka.
- Chcę zwrócić ci uwagę, że Rob jest porządnym chłopcem z doskonałej rodziny -
powiedziała wyniośle.
- Do diabła z jego rodziną! - z trudem panował nad tym, żeby nie podnosić głosu. -
Pytałem, jakim prawem trzymał cię za rękę!
- Bo miał taką ochotę.
- Daj mi rękę!
- Nie dam!
- Powiedziałem, daj mi rękę! - gwałtownie chwycił jej dłoń. - Zapamiętaj sobie, że ten
błazen nie ma prawa zbliżać się do ciebie! Rozumiesz?
- Nie. Za to doskonale rozumiem, że mogę podawać rękę temu, komu chcę! A tak się
składa, że ty nie jesteś tym kimś!
Ogarnął go gniew. Coraz intensywniej myślał o pojedynku. Zdecydowanie wolał bić
się, niż kompromitować, urządzając sceny zazdrości. Należało tylko poszukać okazji.
- Jeśli chcesz, żeby twój porządny chłopak z doskonałej rodziny nadal cieszył się
dobrym zdrowiem i pozostał wśród żywych, lepiej nie podawaj mu więcej nawet palca!
- Doprawdy? - rozsierdzona próbowała wyrwać dłoń ze stalowego uścisku.
Bezskutecznie. - W tej chwili mnie puszczaj ! - syknęła zła jak osa.
- Żebyś mogła do niego wrócić?
- Jeśli tak mi się spodoba... - przyjrzała mu się dokładnie, chcąc sprawdzić, czy
czasem nie jest pijany. Nic na to jednak nie wskazywało. Wzrok miał płonący, ale przytomny.
- Uprzedzam cię, że jeśli to zrobisz, gorzko pożałujesz! Ten taniec należy do mnie!
Jeszcze przed chwilą umierała z tęsknoty i pragnienia, by z nim znowu zatańczyć.
Teraz zaś była równie zdeterminowana, żeby tego nie robić.
- Nie chcę z tobą tańczyć!
- Nie obchodzą mnie twoje chęci! Zapewniani cię, że zrobisz to, o co cię proszę.
- A ja panu przypominam, lordzie Ashburn, że tylko mój ojciec ma prawo mi
rozkazywać.
- Być może, ale to się wkrótce zmieni - zacisnął palce na przegubie jej dłoni. - Jak
tylko wrócę z Londynu...
- Wyjeżdżasz? - gniew zniknął od razu i zastąpiło go uczucie rozpaczy. - Kiedy? Po
co?
- Za dwa dni. Wzywają mnie pilne sprawy.
- Rozumiem - szepnęła.
Dłoń, którą trzymał, stała się całkiem bezwładna.
- Szkoda, że nie powiedziałeś mi o tym, siedząc już w siodle!
Sam dopiero co się dowiedziałem że muszę jechać - westchnął. Jego głos stracił
szorstkość, z oczu znikł gniewny błysk. - Martwisz się, że wyjeżdżam?
- Nie - odwróciła głowę i zapatrzyła się na tańczące pary. - Nie ma powodu, żebym się
miała martwić.
- A jednak jesteś smutna - wolną dłonią delikatnie dotknął jej policzka.
- Jedziesz albo zostajesz, wszystko mi jedno! - o mały włos szept nie zamienił się w
szloch.
- Jadę w sprawach księcia.
- Więc niech cię Bóg prowadzi.
- Reno, ja wrócę.
- Doprawdy, mój panie? - wyrwała dłoń z uścisku. - Wątpię!
Zanim zdążył ją zatrzymać, pobiegła z powrotem do sali i wmieszała się w tłum
tańczących.
Ciąg dalszy nastąpi...