Król M Demokracja filozofia i praktyka

background image


DEMOKRACJA
FILOZOFIA I PRAKTYKA
REDAKCJA SERII MARCIN KRÓL ALEKSANDER SMOLAR
Teresa Bogucka
POLAK PO KOMUNIZMIE
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 1997. Wydanie I.

PRZEDMOWA
Wybrane do niniejszej książki teksty dotyczą naszej zbiorowej świadomości - zarówno

jej stanu po komunizmie, jak i jej reakcji na szok wolności. Dotyczą też formowania się
nowej postaci życia zbiorowego oraz mechanizmów życia publicznego, jego stylu,
obyczajów, które szybko stają się wzorami, świeżą tradycją.

Artykuły te, zwłaszcza pisane dla "Gazety Wyborczej", powstawały wokół

konkretnych wydarzeń i chronologiczny układ pozwala przypomnieć sobie pewne znamienne
chwile i związane z nimi oceny, spory, emocje. Dziś widać, że emocje szybko stygną, a
incydenty, które je budziły, stają się cząstką zbiorowego doświadczenia, które przystosowuje
nas lepiej lub gorzej do nowych warunków.

Nowe warunki, przebudowa, transformacja - tak na co dzień mówi się o okresie, w

którym żyjemy, i określenia te dotyczą poziomu praktycznego, organizacyjnego.
Historycznego wymiaru tego czasu nie ogarniamy, jego niezwykłość ciągle nam umyka - nie
został nawet nazwany i mówiąc o nim, najczęściej używamy daty: "po 1989 roku".

Dziś z różnych stron pada zarzut, że brak wyraźnej cezury oddzielającej czas stary od

nowej epoki był błędem. Kto go popełnił? Kto mógł stworzyć jakąś psychologiczną sytuację
przełomu, skoro Historia tym razem zaoszczędziła nam wstrząsów, choćby i oczyszczających.
Nie potrafiła tego zrobić ani opozycja, ani Kościół, ani nawet Jan Paweł II. Ludzie oczekiwali
pochwały za wyborczą decyzję, nagrody za lata szarego życia, a także zagwarantowania
jakiego takiego bezpieczeństwa wobec nadchodzących niewiadomych. Oraz - wspólnoty i
zgody narodo-


wej, bo to radosne poczucie, które trafiło nam się parę razy za komuny, jak w 1956 lub

w 1980, utrwaliło się jako znak odświętności i pełen nadziei początek nowego. Niestety,
opozycja przejmująca rządy była tak spięta trudem wprowadzanych reform, a zaraz potem tak
zaabsorbowana własnymi konfliktami, że pozaekonomicznych potrzeb społeczeństwa nie
dostrzegała. Nie dostrzegał ich też Kościół, który skoncentrował się na umacnianiu swej
pozycji, a wiernym zaczął stawiać wysokie wymagania. Nawet papież w czasie pierwszej
pielgrzymki do wolnej Polski gniewnie nas uświadamiał, że odzyskana wolność nie jest żadną
nagrodą, tylko pasmem nowych zagrożeń i ciężkich prób.

Można chyba zatem powiedzieć, że rozmiarów zmiany nikt nie ogarniał. Tak

naprawdę dopiero teraz zaczynamy je sobie uświadamiać - na przykład, gdy patrzymy na
rozbawione i niedowierzające twarze dzieci, którym usiłujemy opowiedzieć o życiu w Polsce
Ludowej.

W zebranych tu artykułach Polska Ludowa przypominana jest często, bo ona nas jako

zbiorowość w znacznej mierze ukształtowała i nie jest to dobre dziedzictwo. A układem
odniesienia tych rozważań jest diagnoza komunizmu dokonana za czasów PRL-u w
środowiskach emigracyjnych i opozycyjnych. Taka, iż komunizm był systemem opresyjnym,
marnotrawnym, a przede wszystkim deprawującym umysły i charaktery. Jego ofiarami byli
nie tylko prześladowani, ale i zwykli ludzie poddani bezwzględnemu ciśnieniu - wtedy, gdy
postępowali tchórzliwie, małodusznie, głupio, ulegle. Właśnie to było jego cechą najbardziej
istotną - że z ludzi, którzy w normalnych warunkach zachowywaliby się przyzwoicie, potrafił

background image

wydobyć małość, posłuszeństwo, podłość. Że w statystycznie miażdżącej skali uczynił nas
podatnymi na strach. Strach tak oczywisty i wszczepiony tak głęboko, że większość nawet nie
potrafiłaby powiedzieć, kiedy nauczyła się odróżniać, co wolno, a co zakazane, co gwarantuje
spokój, a co ściąga nieszczęście.

Tymczasem ta powszechnie deprawująca cecha byłego systemu szybko zaciera się w

zbiorowej świadomości. Mechanizm wypierania z pamięci rzeczy przykrych i
zawstydzających jest dobrze znany, choć doświadczenie i psychologia uczą, że nieskuteczny.
To wróci do nas czkawką, złym wspomnieniem, gniewnym pytaniem wnuków.

W sukurs niemiłej pamięci o naszym życiu w PRL-u przybiega polityka ze swymi

bieżącymi, utylitarnymi - choć różnymi celami.

Politycy popeerelowscy sprytnie modelują przeszłość jako czas ładu, bezpieczeństwa i

budowania. Odpowiada to postawie dość zrozumiałej, zapewne najczęstszej, by swych
życiorysów po raz któryś nie przewartościowywać, nie ustalać grzechów, współwin i miar
potulności.

Dla tych z kolei, którzy mają poczucie, że PRL im jakieś szansę zniweczył, odmienny

obraz malują kręgi zwane prawicowymi: PRL to czas przemocy, którą mniejszość
zastosowała wobec większości, krzywdząc ją zabraniem majątku, możliwości rozwoju i
osiągnięcia sukcesu. I nie będzie sprawiedliwości, póki pokrzywdzeni nie zobaczą, że los się
odmienił tak, iż ci, co byli na górze, znaleźli się na dole. W takim opisie wszelka wina leży po
stronie krzywdzącej mniejszości, a zdjęta jest z każdego, kto ją wskazuje.

Pozostali, ci ze środka, miotają się w formule "to prawda, z drugiej strony jednak..." O

co też trudno mieć pretensje, bo zadaniem polityków jest zdobywanie władzy w wyborach,
zatem raczej zabieganie o względy wyborców niż urządzanie im oczyszczających
porachunków sumienia.

Dodajmy, że Kościół również się do tego zadania nie pali, a przeciwnie - mimowolnie

być może zwiększa zamęt związany z oceną zaszłości. Oto bowiem o pokusach liberalnych, o
niebezpieczeństwach konsumpcji mówi językiem tak surowym i piętnującym, jakiego do
komunizmu nigdy nie zastosował. Ludzie mogą odnieść wrażenie, że za PRL-u jakoś się żyło,
a teraz dopiero Kościół i wiara znalazły się w prawdziwym okrążeniu i zagrożeniu, dopiero
teraz zło zewsząd wyłazi i wszystkie moce się sprzysięgają. Wobec obwieszczonej "kultury
śmierci" komunizm jawić się może jak kultura życia, w dodatku niekonsumpcyjnego i
przaśnego.

Przemiana, która się dokonuje, nikogo nie ominęła - nawet ci, którzy nie zmienili

zajęcia, miejsca pracy, pozostając biskupem, nauczycielem, rolnikiem, również znaleźli się w
sytuacji nowej, jakiej nie potrafiliby przedtem nawet przewidzieć. W istocie jest tak,
jakbyśmy zostali przesiedleni w inne warunki i nasze dotychczasowe życiowe doświadczenie
okazało się nieprzydatne do niczego. Ale - niczym prawdziwi emigranci

- ciągle się nim posługujemy. I to, co nowe, nieznane, uporczywie próbujemy opisać

językiem czasu przeszłego.

A język to specyficzny - jak wiadomo za PRL-u rozpadał się na oficjalną nowomowę i

wariant prywatny. Istniał też język odświętno-

-literacki, tyczący historii ojczystej, który, początkowo tępiony, prze-

chowany w bibliotekach, kościołach i rodzinnych tradycjach, był od lat

sześćdziesiątych przez władzę rehabilitowany i nawet zawłaszczany, gdy uchwalono, że
Polska Ludowa nie tyle jest początkiem nowego, ile zwieńczeniem, ukoronowaniem
tysiącletniej historii państwa.

Dziś język nieustannie się zmienia, trudno jeszcze rozdzielić wariant prywatny i

publiczny, oba mają bowiem dużą temperaturę emocjonalną i - co charakterystyczne - ożyły
w nich kalki nowomowy, cała retoryka egalitarna nabrała z powrotem głębokich i mocno

background image

odczuwanych znaczeń. Natomiast prawdziwy renesans przeżywa ów język uroczysto-
rocznicowy, w którym toczy się znaczna część dyskursu politycznego. Służy on oczywiście
do tego, co Jerzy Giedroyc nazwał walkami na trumny, ale jest też chyba intuicyjnym
sposobem ponownego opisania własnej tożsamości. Niestety - przysposobiony jest do
mówienia o przeszłości w tonie patetyczno-źałobnym, bo przez 200 lat usprawiedliwiał
ofiary, które kolejne pokolenia składały na ołtarzu ojczyzny. Toteż doskonale wiemy, co
winien Polak robić w leśnej partii, w Legionach, na barykadzie, w podziemiu, ale przekaz
zbiorowej pamięci milczy na temat tego, jak być dobrym Polakiem na dorobku. A młodzież
obwieszcza koniec patriotyzmu, bo słowo to potrafi zastosować tylko w wojennej potrzebie.
Tymczasem obecna odsłona polskiego dramatu nie nosi w sobie póki co zadatków na sytuacje
tragiczne, nie stawia przed nami - jak to w przeszłości najczęściej bywało - jedynie fatalnych
wyborów. Raczej obiecujące perspektywy.

Wolność najszybciej dała nam nową scenę publiczną, prawdziwą, ze wszystkimi

atrybutami demokracji. Po odrażającej nudzie, jaką latami serwowała nam władza
komunistyczna, naraz mieliśmy zobaczyć swoich reprezentantów w niereżyserowanych,
nieskłamanych debatach, mówiących o sprawach dla nas istotnych. Miało być prawdziwie,
godnie i odpowiedzialnie. Jak za pierwszej "Solidarności", bo chyba ona stanowiła wzór.

Nowi ludzie polityki, którym przypadło spełnić to oczekiwanie, mieli doświadczenie

Sierpnia i nocnych rozmów rodaków. Wyważonych i roztropnych, bo przecież nagrywanych
przez ubeka, któremu nie wolno było dać satysfakcji wzajemnymi awanturami lub
inwektywami. Czy tylko władza, ambicje, różne pokusy sprawiły, że klasa polityczna
przyniosła zawód i rozczarowanie? I pytanie - jak to się stało, że formuła jej dyskursu prawie
nic wspólnego nie miała z czasem solidarnościowego

karnawału, który pamiętali wszyscy uczestnicy, za to bardzo dużo z pieniactwem i

warcholstwem sejmów XVIII-wiecznych oraz z emocjami miotającymi sejmy w
międzywojennym dwudziestoleciu, o czym większość obecnych posłów nie ma pojęcia?

Nie było jednak tak, że w odróżnieniu od debiutujących polityków, którzy zawiedli

społeczeństwo, ono samo okazało się bezgrzeszne. Nie zaaprobowało "siły spokoju" - jej
umiaru i odpowiedzialności, wolało zawadiackie potępienia i liczne obietnice Wałęsy oraz
insynuacje i socjalistyczne przyrzeczenia Tymińskiego. Potem jednak znużyło się
potępieniami, insynuacjami i obietnicami i zafalowało do czegoś dobrze sobie znanego - do
sekretarza gadającego ludzkim głosem.

Można powiedzieć, że początki nie były specjalnie udane, miały fazy żałosne w swej

małości i zawiści i symbolem tego zmarnowania szansy został Lech Wałęsa. Jego los
odzwierciedla upadek mitu ludu, który znalazł tak niezwykłe spełnienie w Sierpniu - to był
Lud powstały przeciw tyranii. Lud administrujący państwem - to była, niestety, raczej
nauczka i przestroga.

Cechą naszego życia pozostaje nieobliczalność. Bo nie sposób często pojąć

samobójczych zachowań różnych partii, także ich awansów i upadków. Nie sposób również
przewidzieć zachowań wyborców, ich zmiennych nastrojów, kaprysów, decyzji.

Narodową scenę z odmienianą scenografią zapełnia tłum postaci o niejasnym emploi,

uwikłanych w nieoczekiwane perturbacje, grających w nieznanej konwencji. Mieszają się
kwestie nowe, zaskakujące i stare, dobrze osłuchane. W tym zamęcie wypatrujemy znanych
nam aktorów, tych protagonistów, w których losach opisywaliśmy swe dzieje. To robotnicy,
chłopi, inteligencja, tyle odmiany, że miejsce "władzy" zajęła nowa kategoria - klasa
polityczna.

Oczywistym reprezentantem robotników, dziedzicem tradycji ich buntów jest druga

"Solidarność". Mało przypomina pierwszą. Nie znajduje radości w szerokiej wspólnocie, lubi
dzielić i piętnować; nie kultywuje braku przemocy, zamiast tego stosuje teatralne oznaki
ledwo powstrzymywanej gniewnej determinacji i siły; postawy godnościowe zastępuje

background image

ludowym wulgaryzmem. Pierwsza "Solidarność" zrealizowała literacki, inteligencki mit ludu,
jego solidarności i ofiarności. Druga, wobec gospodarczego trzęsienia ziemi, musiała zająć się
prozą, nie chciała zarazem rezygnować z funkcji przewodniej. Początkowo kłębiły


10
się w niej emocje: poczucie siły z obalenia ustroju, zawodu z trudności, pretensji o

wszystko. A stąd rodziły się radykalne pomysły: zdjąć dyrektora, pogonić obcego inwestora,
zablokować zmiany, wystrajkować pożyczkę - i nade wszystko pokazać politykom, gdzie ich
miejsce. Z czasem nauczyła się, że nie ma radykalnych posunięć, które wszystko załatwiają,
opanowała sztukę negocjacji i twardej obrony konkretnych interesów. Ostatecznie wraz z
SLD obaliła ostatni rząd solidarnościowy i zyskała przez to normalnego partnera do targów o
swoje. Wreszcie wyszła ze schizofrenii, jaką były zajadłe walki z poniekąd własnym rządem -
ma teraz jasną tożsamość, jest "prawicowa" i prokościelna, a przeciw niej stoi lewicowy
komunista-bezbożnik. Kłóci się z nim zajadle, obnosi z rytualną nienawiścią, ale tak
naprawdę i serdecznie nie znosi swego mentora, czyli inteligencji.

Za cały lud wiejski przemawia wyłącznie PSL. Chłopom komunizm przeznaczył

pozycję poślednią, ich usytuowanie społeczne wykluczało inną formę niż opór i trwanie, ale
w 1980 i oni dołączyli. Choć byli zawsze na tej gorszej pozycji, bo stworzyli kilka wiecznie
skłóconych organizacji, nie wydali żadnej wielkiej postaci, wokół której mogłaby się oplatać
zbiorowa wyobraźnia i nadzieja. Kapitulacja ich przywódcy w stanie wojennym miała
wymiar znaczący, a dla niektórych symboliczny - skoro nie można wygrać, trzeba się ugiąć.
Nie jest rzeczą chłopa - ani ludu w ogóle - walka o przegrane sprawy. Dziś chłopi mają silną
reprezentację na naszej scenie i ona w ich imieniu demonstruje egoizm klasowy w skali
zapierającej dech.

Inteligencja występuje w paru formach. Jako zmitologizowany obiekt niechęci, także

własnej. W postaci spolaryzowanej na milczące elity intelektualne (których zresztą nikt nie
pyta o zdanie) oraz budżetówkę, której w głowie wszystko, tylko nie posłannictwo.
Inteligencja ma jednak swoją partię, która dba o wiele rzeczy, ale nie o jej materialny status,
raczej o wypełnianie posłannictwa.

Borykając się z opisem społeczeństwa, uporczywie operujemy kategoriami

odziedziczonymi po PRL-u. Po wojnie określenia typu ziemiaństwo, mieszczaństwo,
przedsiębiorcy, kupiectwo, a potem "bezeci" - szybko wyszły z użycia z braku desygnatów i
zostaliśmy podzieleni na te trzy grupy, robotników, chłopów i inteligencję pracującą. Dziś
znów się różnicujemy, ale nie znajduje to odbicia w języku i myśleniu. Jakby odium rzucone
niegdyś na dawne warstwy i klęska, która je spotkała,

sprawiają, że lepiej się nie wyróżniać, nie pchać w oczy, nie nazywać. Określenie

"klasa średnia" zawiera w sobie pełne nadziei oczekiwanie i ciągle za mało konkretów
identyfikacyjnych, a zwłaszcza nie jest jasny system wartości, którego ma ona bronić.

Mamy znów przedsiębiorców, fabrykantów, lecz oni wolą mówić o sobie, że są

producentami i pracodawcami. Określać się wedle funkcji, bez mała usługi, jaką wykonują
wobec nabywców i pracowników.

Klasa robotnicza nadal jest układem odniesienia dla innych grup społecznych, nadal

odgrywa rolę wyjątkową i ma zapewnione szczególne traktowanie. Zarazem nie bardzo
wiadomo, kto do niej należy. Nawet gdyby opisać rdzeń tej warstwy, to przebiega przez nią
istotny podział na robotników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych, który ma dziś
odbicie zarówno w sytuacji materialnej, jak i w ocenie rzeczywistości. Wyraźnie przyspieszył
się proces zanikania XIX-wiecznego proletariatu sprzedającego swą siłę fizyczną na rzecz
grupy coraz mniej licznej i coraz lepiej wykształconej, lokującej się na pograniczu warstwy
specjalistów i szybko rosnącej sfery usług. Tymczasem istnieje tendencja nie tylko, żeby
zamazywać ten proces, ale by rozszerzać prerogatywy proletariatu na wszystkich

background image

pracowników najemnych. Toteż doczekaliśmy się strajków nauczycieli i lekarzy, którzy tym
samym porzucili etos inteligencki na rzecz obyczajów i uprawnień mas sprzedających swą
robociznę. Z punktu widzenia bowiem potrzeb polityczno-symbolicznych status
wielkoprzemysłowej klasy robotniczej ma ciągle nieodparty urok. Złożył się nań jej
mesjanizm, potem siła przewodnia, a wreszcie rola w obaleniu komunizmu. Lub inaczej -
inteligencka wiara w moc ludu i jej spełnienie w czasach zmagań z totalitaryzmem. Zarazem
obecność klasy robotniczej w najnowszej historii była redukowana do momentów wybuchów
lawy. Jej powstanie, droga z biednej wsi do miast, jej awans, przemiany, wzory życiowe,
modele aspiracji nie zaistniały w zbiorowej świadomości. To miejsce zajął, jak to u nas w
zwyczaju, piękny mit Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza.

Rozbrat robotników z inteligencją jest dla lat dziewięćdziesiątych zjawiskiem

ważnym. Relacja między inteligencją a ludem jest częścią definicji tej pierwszej. Człowiek,
który gardził warstwami niższymi i uważał, że należy je krótko trzymać, do inteligencji nie
mógł być zaliczony. Prawdziwy zaś inteligent, co by nie opowiadał o urokach prostego
bytowania i ludowej mądrości, za swą powinność uważał


12
podsuwać książkę, szerzyć oświatę, nieść porady zdrowotne, hodowlane,

organizacyjne i wszelkie inne. Pod strzechami żyło się gorzej, brudniej, nędzniej i bez
nadziei. Inteligent proponował zmianę ku takiemu życiu, jakie sam prowadził, i ku
wartościom dla niego oczywistym. A te rozliczne zadania były konsekwencją pierwszego -
mianowicie włączenia ludu wiejskiego do narodu. Praca nad zmianą potocznej świadomości
chłopów przekonanych, że cesarz, car bronili ich przed polskimi panami, polegała na
tłumaczeniu im, że są polskim ludem.

Robotnicy, w odróżnieniu od chłopów, to była nędza pozbawiona uroków sielskości i

zalet zamkniętej społeczności. Im proponowano oświatę i metody walki o przyzwoite warunki
życia.

Słowem, inteligencja pełniła wobec ludu rolę mentora. Nie tylko wpisaną w swój etos,

ale i oczekiwaną. Tę rolę zniszczył dopiero komunizm - jedynym nauczycielem mogła być
Partia, zatem inteligencja została poniżona, wyszydzona, wepchnięta w rolę przedstawiciela
wyższych wyzyskujących warstw, który podstępnie udaje przyjaciela ludu.

Druga "Solidarność" poniewiera "elity" dokładnie tymi słowami, których uczyli

komuniści. Za dość żałosnym zjawiskiem, jakim jest powtarzanie sloganów z partyjnych
agitek i szmatławców, kryje się jednak proces naturalny i sensowny, mianowicie wybijanie
się na niezależność, gniewne odganianie mentora, dowodzenie, że potrafi się samemu.
Szukanie trochę instynktownie, trochę po omacku nowego, własnego sposobu istnienia.

Wszystko jednak wskazuje na to, iż rozważanie relacji pomiędzy robotnikami,

inteligencją i chłopami nie jest już dyskursem o rzeczywistości, a staje się przyczynkarstwem.
Niestety, działania tych trzech grup, które od dwóch stuleci były podmiotami naszej historii,
które doświadczyły totalitaryzmu i odegrały rolę w jego trwaniu - nie są wystarczające do
zrozumienia tego, co dziś się dzieje. Po pierwsze - nie dają się one zbyt dokładnie rozpoznać
w codzienności, w stanie nienadzwyczajnym. Po drugie - jak by nie definiować ich cech i ich
reprezentacji - o rzeczywistości decyduje jakaś reszta, może nawet większość, o której
niewiele umie się powiedzieć. Kiedy zaś objawia się ona zbyt wyraziście, to charakteryzuje
się ją jako jakościowo nieciekawy margines ("elektorat Tymińskiego", "wyznawcy
neopogaństwa"). Może jest zatem tak, że nastąpił kres czasu protagonistów, do głosu doszli
statyści. Jakaś masa,

13
która zawsze tu żyła z nami, ale nie przynależała ani do klasy robotniczej, która co raz

zrywała się do buntu, ani do chłopstwa, które broniło ziemi i Kościoła, ani do wiernych, dla

background image

których istnieje przede wszystkim Bóg i Ojczyzna, ani oczywiście do antykomunistycznej
opozycji. Ani chyba do Polaków, którzy zawsze walczyli o wolność. Oto i skutki
definiowania się społeczeństwa przez cnoty heroiczne okazywane w chwilach
nadzwyczajnych.

Zabieg, który był pocieszeniem w czasach zniewolenia, który przerabiał na walory

nasze ciągłe klęski (Gloria victis), który budował więź wspólną i świadomość narodową
przypisując całej zbiorowości czyny i postawy statystycznie nikłych garstek powstańców,
społeczników, opozycjonistów, teraz utrudnia nam zrozumienie samych siebie. Nie możemy
się rozpoznać, przewidzieć wspólnych reakcji. Nie wiemy, jacy jesteśmy.

Literatura zawsze nam ułatwiała jakąś definicję, dawała wzory pocieszające. A jeśli

nawet zapisała gdzieś cierpki portret, to od czego umiejętności wypierania z pamięci tego, co
przykre, na rzecz tego, co krzepiące. Dziś, gdy ktoś chce scharakteryzować istotę chłopskości,
to przywołuje Ślimaka, nie Borynę. Jakby uzasadnieniem sensu trwania tej warstwy musiała
być służebność wobec Sprawy, a nie praca, pragnienia, namiętności - życie po prostu. W
Galicji powstał zjadliwy portret filistra i burżuja. Ale skończyło się jak w spektaklu Andrzeja
Wajdy "Z biegiem lat, z biegiem dni" - potomstwo tej warstwy dorobkiewiczów, dulskich,
ograniczonych kołtunów, gdy tylko ojczyzna wezwała, ruszyło do Legionów walczyć o
Niepodległą.

Nasza historia pełna jest takich przykładów. A to ułatwia przechodzenie ponad szarą

codziennością, która różnie nas kształtowała, i skupianie się na historycznych egzaminach.
Dzięki nim łatwo można wykazać, że co by tam na wierzchu nie denerwowało pospolitością i
małością, to pod spodem lawa.

Można powiedzieć, że polska historia to dzieje mniejszości napisane przez mniejszość

ku pokrzepieniu większości. Te praktyki dydaktyczne - albo wielka działalność oświatowa -
zastępowały procesy, które miały miejsce w niepodbitej części Europy. Tam lud powoli był
wprowadzany w status obywatela albo o niego się dobijał - proces ten był długotrwały i
solidny. U nas należało o jego duszę walczyć z mocarstwami, dla których był rekrutem i siłą
roboczą.


14
To polska inteligencja zrobiła z niego naród, w jego imieniu walczyła, występowała,

przemawiała, domagała się, protestowała. Trwało to w istocie do 1989 roku.

Wolność, która została wywalczona, stała się udziałem społeczeństwa w znacznej

mierze wyedukowanego przez PRL, zarazem społeczeństwa uczestniczącego od około
trzydziestu lat w kulturze masowej. O ile to pierwsze nie powinno być zaskoczeniem (w
końcu lęk o takie skutki towarzyszył wszystkim elitom oporu), to druga cecha okazała się
szokiem. Mianowicie spowodowała ona zerwanie pewnego typu kontaktu, wzajemnych więzi
między warstwami społecznymi. Kiedyś, gdy oczywiste było, kto jest wyżej, a kto niżej,
wspinanie się ku górze było równoznaczne z aspirowaniem do wzorów tam obowiązujących.
Tym samym górne warstwy społeczne odgrywały oczywistą rolę opiniotwórczą - i były do
niej wychowywane. Dziś rolę podstawowego źródła norm i wzorców przejęła masowa
kultura. Dziś młódź miejska i wiejska na wzór Murzynów z amerykańskich gett nosi czapki
daszkiem do tyłu i nawet nie przyszłoby jej do głowy patrzeć, co zaproponowano w
najnowszych kolekcjach. O strojach, obyczajach, przekonaniach, poglądach decydują raczej
kolorowe pisma i telewizja niż starania jakichkolwiek elit. Ich bezradność - od Kościoła
poczynając, na twórcach kończąc - jest uderzająca.

Na razie traktujemy siebie wciąż jak zbiorowość, o której na pewno wiemy jedno - że

z dużym prawdopodobieństwem nie zachowa się ona zgodnie z obowiązującymi na jej temat
przekonaniami. Żyjemy więc w społeczeństwie nieprzewidywalnym i nieznanym.
Przynajmniej dla tych, którzy je opisują. Wypada chyba zacząć ten opis od nowa. Bo wiele

background image

wskazuje, że dotychczasowy trzeba uzupełnić. Że dzieje Polaków pokazane przez grzechy i
cnoty narodu szlacheckiego, przez wieczne zrywy wolnościowe patriotycznej młodzieży,
przez ofiary złożone dla przetrwania zniewoleń i wojen - trzeba uzupełnić przez dzieje
większości. Dzisiejszy Polak jest bowiem zarówno spadkobiercą dufnego Sarmaty równego
wojewodzie, który nigdy nie ustąpił ze swych wolności, jak i poddanego chłopa. Cechy tego
pierwszego odnajdujemy w sobie nieustannie: umiłowanie swobody i warcholstwo,
gościnność i wypitkę

- to nasze, swojskie, polskie.
A co my właściwie wiemy o Polakach poniewieranych i zniewolonych? Zawsze

upokarzanych? O których lepiej zadbali zaborcy niż

15
polscy panowie? Jaki był ich udział w tworzeniu naszych wad i zalet? Dziś w naszym

rn\/clpr|j|' ""h doświadczenie jest nieobecne, ale pięćdziesiąt lat temu, po wojnie, było ono
przywołane, tworzyło klimat wielkiego awansu, awansu wyrównującego wieki upodleń i
upokorzeń. Zostało ono odrzucone wraz z całą ideologią Polski Ludowej, ale ci, do uczuć
których trafiło, i ich potomni są być może większością - kim się czują? Chłopskimi dziećmi?
Robotnikami? Inteligentami w pierwszym, drugim pokoleniu? A może te określenia nie
pasują do drogi, którą przeszli, do tradycji, która ich ukształtowała.

Czy Polak po komunizmie, Polak po szkodzie uporał się z totalitarnym

doświadczeniem? Czy rozpoznaje sytuację, w jakiej żyje? Jak radzi sobie z wczorajszym
balastem i z dzisiejszymi wyzwaniami? Jak wydobywa się z systemu opresywnej pieczy, ze
świata opisanego prosto, w kategoriach dobra i zła, i podzielonego na nasz i obcy? Jakim się
staje zdany na siebie, bez regulaminów i rytuałów, bez jasnych reguł, które znał od zawsze?

Ta książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe pytania i na kolejne, które z

nich wynikają. Jest próbą odnalezienia się w chaosie myślowym i emocjonalnym, jaki
nastąpił po jedności wytresowanej przez komunizm i po jedności wyzwolonej przez pierwszą
"Solidarność". Jest zapisem dochodzenia raczej do nowych pytań, próbą ustalenia, czego o
sobie nie wiemy. Konkluzja jest przeświadczeniem, że, aby zrozumieć współczesność,
musimy odrzucić kategorie myślenia i widzenia świata, z jakimi w nią wkroczyliśmy, i
spróbować opisać i siebie, i drogę, jaka nas ukształtowała, od nowa. Z myślą nie o tym, jak
przetrwać zagrożenia, ale o tym, jak żyć w normalnej codzienności.

Wybrane do tej publikacji teksty zostały poprawione i niekiedy skrócone. Zmiany

dotyczyły przede wszystkim odniesień bieżących, niezbyt czytelnych po latach. Większość
zebranych tu artykułów została napisana dla "Gazety Wyborczej", z wyjątkiem dwóch:
Kościół tryumfujący, grzeszne społeczeństwo i Hipokryzja wolnych, które powstały dla
"Dialogu".


PRZECIĘTNY OBYWATEL PATRZY NA POLITYKĘ
To, że partie polityczne przegrają wybory samorządowe, było wiadome. Same, jakby

w przewidywaniu oczywistej klęski, wskazywały powód - to społeczna apatia zawiniona
przez Okrągły Stół, rząd, komitety obywatelskie i w ogóle.

Społeczna apatia rzeczywiście budzi niepokój różnych środowisk i Lech Wałęsa dał

temu wyraz wzywając do wojny. Trochę to zaszokowało opinię publiczną, ale okazało się, że
chodzi o walkę na argumenty, która ma wyrwać społeczeństwo z apatii i przyspieszyć
przemiany.

Rzecz podchwyciło Porozumienie Centrum, w którym są różne partie, komitety, kluby

i osoby, i zażądało nowych wyborów najpóźniej do wiosny. Nie bardzo wiadomo, do kogo to
wezwanie było skierowane, bo rząd Mazowieckiego również uważał, że wybory winny się
odbyć wiosną, a głosów sprzeciwu wobec tych planów nie słychać.

background image

Przeciętnemu obywatelowi, którego pragnie się aktywizować, dziwne może się wydać,

że niepokój o powolność zmian pojawił się w trakcie pierwszych wyborów samorządowych,
co w końcu jest fundamentalną przemianą państwa. Ponadto, że partiom politycznym w
przededniu przegrania z kretesem wyborów samorządowych tak spieszno już do następnych.

Nadto przeciętny obywatel najwyraźniej nie wie, co powinien zrobić, aby zadowolić

oczekiwania elit politycznych. Za czym właściwie tęsknią? Za ludem na ulicach? Za wielkimi
strajkami, w których tysiące ludzi chcą nie tyle podwyżki, co jakiegoś nowego modelu
państwa?


18
Za tymi tłumami, które przychodziły do siedzib "Solidarności" w latach 1980-81? Czy

za tym, żeby się ludzie wreszcie zaczęli do nich

przypisywać.
A ludzie nie chcą. Niektóre partie, trochę jak ta niewydarzona baletnica, tłumaczą
to zjawisko tym, że nie mają lokali, pieniędzy, dostępu do mass mediów. Warto

przypomnieć, że szersza opinia usłyszała, iż pojawiły się nowe partie polityczne właśnie w
kontekście ich potrzeb materialnych, i to w momencie, gdy społeczeństwo zabierało się do
zaciskania pasa i zębów. Okazało się, że powinno nadto wziąć na utrzymanie instytucje, które
będą mu niezbędne do normalnego funkcjonowania. Podniosły się głosy sprzeciwu, ale
roszczeń to nie powstrzymało i było jakby pierwszym sygnałem pewnej głuchoty politycznej
działaczy.

Trzeba też powiedzieć, iż mimo te narzekania na brak warunków do rozkwitu, nowe

partie mają wyraźne fory w środkach przekazu w stosunku do starych. Telewizja na przykład
ciągnie je za uszy i dowartościowuje jak może kosztem "starych partii", choć najmniejsza z
nich, SdR-P ma pewnie więcej członków niż wszystkie "nowe" razem wzięte. Otóż, sądząc z
tych licznych występów, przyczyn rachityczności życia partyjnego prędzej należałoby szukać
w sposobie publicznego funkcjonowania niż w brakach majątkowych.

Przeciętny obywatel dostrzega zatem rzeczy następujące:
Partie w ogóle nie mają pomysłu na reprezentowanie jakichś dużych grup, warstw.

Mówią albo w imieniu Narodu, albo w imieniu społeczeństwa. Żadnej z nich nie
zainteresowała tak ważna klientela wyborcza jak rolnicy. Zostawiono aparatowi ZSL wolne
pole i oto odniósł taki sukces,

że b. bratnia PZPR zzieleniała zapewne z zazdrości.
Jednym ze strukturalnych spadków po komunizmie jest status inteligencji. Ludzie z

wyższym wykształceniem z założenia zarabiają mniej od pracujących fizycznie. Jest to w
normalnym kraju nie do pomyślenia, stanowi powód do emigracji młodych elit zawodowych,
podważa sens wykształcenia. Czy ktoś podjął ten problem, szuka sposobów jego

postawienia i rozwiązania?
Na naszych oczach, z dnia na dzień, rośnie warstwa nowych przedsiębiorców,

nielegalnych na razie handlowców. Ale liberałom z Unii Polityki Realnej najwyraźniej
bardziej się opłaca zwoływać skinów

19
z pałkami, niż zintegrować tych, wydawałoby się, naturalnych zwolenników np. wokół

jakiejś koncepcji korzystnych dla nich podatków.

Tej kompletnej obojętności na problemy grup społecznych, którymi nowoczesne partie

się żywią, towarzyszy też lekceważenie społecznych nastrojów, na co nikt, kto chce się
sprawdzić w wyborach, nie może sobie pozwolić. Otóż nasze awangardy nie zabiegają
również o tę znaczącą część społeczeństwa, która popiera Mazowieckiego i Balcerowicza.
Szukają tylko niezadowolonych.

background image

O braku programów nie warto nawet mówić. Wygląda, że polityka budżetowa, status

przedsiębiorstw, podatki, uporanie się z długiem, inflacja czy organizacja lecznictwa to
nieistotne drobiazgi, gdy cele polityczne ma się wielkie: przywrócić kapitalizm, odzyskać
pełną suwerenność, realizować zasady sprawiedliwości społecznej, obronić się przed
Niemcami, stworzyć dobrobyt, zbudować wspólnotę Europy Środkowej z Polską na czele.

Stworzyć program zresztą byłoby trudno, bo te partie wszystko widzą osobno. Rząd,

mimo że informacja jest jego słabą stroną, potrafił społeczeństwu uzmysłowić ścisłe związki
między poszczególnymi zjawiskami gospodarczymi, jak inflacja, recesja, wolny rynek,
bezrobocie, zadłużenie, kredyty.

Partie te oczywiste powiązania ignorują i domagają się okazjonalnie obniżenia

podatków albo zniesienia popiwku, albo dotacji tu i tam, nie trudząc się przewidywaniem,
jakie będą skutki w jednym przypadku i skąd wziąć pieniądze w innym. A przecież zgodnie
ze swą naturą zmierzają do objęcia władzy i, jeśli im się uda, będą musiały odpowiedzieć na
takie pytania. Może więc warto pokazać już teraz, że się to potrafi zrobić.

Teraz jednak przeciętny obywatel (jeśli jest maniakiem) oglądał programy wyborcze.

Występowały w nich komitety - obywatelskie, osiedlowe, rzemieślnicze, ich kandydaci bez
trudu zrozumieli, czym zajmuje się gmina, i mówią o szkołach, śmietnikach, drogach,
ściekach. Partie mówiły nadto, a nierzadko tylko - o niepodległości, o położeniu klasy
robotniczej, o zgubnym planie Balcerowicza, o zagrożeniu niemieckim. W skrajnym wypadku
pan Barański powitał nas okrzykiem "Bracia Polacy" i ręką uniesioną w faszystowskim
pozdrowieniu, a potem opowiadał o wrednych mniejszościach.


20
Litość i trwoga. Wracamy do Europy.
A tam jest właśnie tak, że społeczeństwo zajmuje się swoimi sprawami, od rządzenia

ma zawodowych polityków i raz na parę lat wskazuje,

którzy politycy mają to teraz robić.
W najbardziej sprawnym modelu demokracji są to dwie dominujące partie. Różnią się

między sobą tym, że jedna uważa, iż państwo nie powinno się mieszać w życie gospodarcze i
społeczne, pozostawić je aktywności obywateli, których standard życia będzie odpowiedni do
talentów, rzutkości, przedsiębiorczości. Druga - że powinno ingerować, aby wyrównywać
szansę życiowe i warunki bytu, tzn. ma odbierać grupom bogatym i zaradnym część dochodu
i przeznaczać go np. na równy start dla wszystkich, czyli dotowanie szkolnictwa, na opiekę
nad

chorymi, niezaradnymi, bezrobotnymi.
Jeżeli w społeczeństwie przeważa pogląd, że trzeba zachęt do prężnego rozwoju, to

głosuje ono za zmniejszeniem interwencji państwa, czyli na prawicę, i wtedy wygrywają
republikanie, chadecy, konserwatyści czy jak to się w danym kraju nazywa. Jeżeli zaś
przeważa pogląd, że należy podciągnąć słabsze społecznie grupy, to wygrywa lewica, czyli
demokraci, socjaldemokraci, laburzyści. Prawica i lewica okresowo zmieniają się u władzy i
wychodzi to tym krajom na dobre.

A co z naszą lewicą i prawicą? Pod tym względem nie jesteśmy w Europie, tylko w

jakimś zaścianku pełnym historycznych widm i pojęć. Słowa te definiuje się wedle
rodowodów środowisk, wedle tego, kto lubi, a kto nie lubi Dmowskiego, wedle stosunku do
miej sca religii w państwie,
do aborcji, do godła. A sprawa najważniejsza - kwestia, jak głęboko państwo może ingerować
w nasze życie - jeśli partie polityczne

w ogóle absorbuje, to marginalnie.
Tymczasem jest ona zasadnicza. Rząd ją podejmuje i ograniczając rolę państwa idzie

w prawo. Innej drogi zresztą nie ma, na lewo jest ściana - odziedziczyliśmy biedne państwo

background image

nastawione na dotowanie lecznictwa, oświaty, mieszkań, przemysłu, kolei i czego tam jeszcze
- i to wszystko leży w ruinie. Rząd ostrożnie wycofuje państwo z gospodarki, z władzy
lokalnej, z dotacji do wszystkiego. Coraz natyka się na opór nawyków, które są groźną
karykaturą myślenia lewicowego powstałego jakby z przemnożenia zasady równości i
sprawiedliwości społecznej przez 40-letnie ubezwłasnowolnienie. W efekcie zakłada ono, że
wszystkim należą się przyzwoite warunki z takich oto powodów, że

21
pracują ciężko pod ziemią, na roli, w fabryce, na kolei, w szkole. Ze są starzy, albo że

są młodzi, albo że mają dzieci. Należy się, bo inni mają więcej. Państwo ma się człowiekiem
zajmować od kolebki po pochówek, a obalenie komunizmu miało sprawić jedynie, że
wreszcie będzie to robić dobrze.

I tak minister Paszyński obrywa za ćwierćurynkowienie mieszkań, studenci strajkują

na wieść, że mają płacić za repetowanie studiów, kopalnie żądają, żeby rząd kupował ich zły
węgiel, bo inaczej będzie bezrobocie, kolejarze paraliżują kraj, bo nie mają 110 procent
średniej krajowej.

Co na tę ciężką konfrontację rządu ze zsowietyzowaną świadomością społeczną nasze

awangardy polityczne?

Lewica chociaż rozpoznaje swoją rolę. Jej część umiarkowana jest świadoma, że nie

ma czego dzielić, by sprawiedliwości stało się zadość, więc domaga się jedynie równego
podziału ciężarów i biedy. OPZZ, PPS, Anarchiści podchwytują natomiast społeczne
niezadowolenie i krzyczą, że miało być lepiej, a jest gorzej. Ich prawo, prawicowy rząd nie
musi im się podobać, a nietaktem oczywiście byłoby zapytać: co robić.

Centrum tym pytaniem również się nie turbuje, interesuje je raczej sprawiedliwy

podział władzy.

Gdybyśmy mieli nowoczesną, europejską prawicę, to winna ona bronić rządu przed

roszczeniową demagogią, wspierać kierunek zmian, pretensje zgłaszać o zbyt ostrożne
działanie i mobilizować opinię społeczną tak, by umożliwić ich przyspieszenie. Winna
domagać się nie tylko prywatyzacji, szybkiej upadłości i wyprzedaży nierentownych
przedsiębiorstw, ściągania kapitałów, ale i np. odrzucenia pomysłów akcjonariatu
pracowniczego, wprowadzenia płatnych studiów, płatnego lecznictwa, zmiany przepisów o
bezrobociu - niby dlaczego osoba z wyższym wykształceniem, która odmawia przyjęcia
posady pomocy domowej, ma być utrzymywana przez społeczeństwo? Prawica powinna
uświadamiać, że sprawiedliwość polega na tym, że za dobrą pracę należy się dobra zapłata.
Niesprawiedliwością zaś jest obdzielanie przez arbitralne państwo wszystkich po równo
owocem wysiłku zdolnych, pracowitych, zaradnych.

Ale nasza prawica twierdzi, że rząd to neokomuna czy też katolewica i ma zupełnie

inne zmartwienia: germańską nawałę, podstępne żydostwo, przebiegłą masonerię, wraży
kapitał, morale Polaków zagrożone nikoty-nizmem i pornografią, krzyż na koronie orła.


22
Przeciętny obywatel patrzy na politykę i widzi polskie piekło pełne pretensji, urazów,

insynuacji. Nic z tego nie rozumie, i słusznie, bo przecież do niego nikt się nie zwraca (konia
z rzędem temu, kto wie, co oznacza owo "przyspieszenie" lansowane przez Porozumienie
Centrum...).

Nowych partii, bez względu na barwę, nie tylko nic nie obchodzi dylemat, jak przejść

od państwa komunistycznego do normalnego, ani jakie są problemy poszczególnych grup
społecznych, które można by reprezentować. Nie interesuje ich społeczeństwo jako elektorat.
Jakby nie liczyły na wybory, a jedynie uważały, że są niezbędne, bo bez nich nie będzie
pluralizmu, demokracji, pełnej reprezentacji postaw.

background image

Niestety, demokracja nie polega na dopuszczaniu do władzy wszystkich grup, jakie się

objawią, ale na oddawaniu jej tym, które mają największe poparcie. A lament pod tytułem
"bez nas będzie nowy monopol" jest demagogią rodem z komunistycznej świadomości. To
demokracja socjalistyczna miała być wyższą formą właśnie dlatego, że teoretycznie
montowała reprezentację społeczną z przedstawicieli wszelkich grup: i górnicy, i hutnicy...

Pozostaje jednak pytanie - dlaczego Węgrom, Czechom, Słowakom udało się stworzyć

normalny system partyjny, a nam nie.

Odpowiedź partii brzmi - z powodu stworzenia formuły komitetów obywatelskich

"Solidarności". Jest w tym jakaś racja. Gdyby nie komitety, ludzie musieliby w dzisiejszych
wyborach decydować, na które z antykomunistycznych ugrupowań oddać głosy i coś by one z
tego miały. Nadto komitety skupiły pewne elity, ludzi z osobowością, a tych

partiom zdecydowanie brakuje.
Niemniej społeczeństwo ma wolny wybór i jeśli odrzuca partie na rzecz komitetów

obywatelskich, to znaczy, że nie interesują go anachroniczne formuły, że wybiera aktywność
społeczną i polityczną, ale nie chce, żeby była ona stemplowana tradycyjnymi etykietkami
prawicy i lewicy, które w Polsce mają mnóstwo dodatkowych emocjonalnych skojarzeń i że
nowoczesne orientacje polityczne powinny wyłonić się właśnie z komitetów. W walce na
argumenty.

2 VI 1990
KOMUNIZM BEZ KOMUNISTÓW
Nasze rozliczanie się z komunizmem jest zastanawiające. Koncentruje się na

zbrodniach lat czterdziestych i pięćdziesiątych i na momentach wybuchów, kiedy duże grupy
społeczne wchodziły w jawny konflikt z władzą. Historię PRL-u układamy z dat 1956, 1968,
1970, 1976 i 1980, i przypomina to już potoczny ogląd rozbiorów: wyłącznie Powstanie
Kościuszkowskie, Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, 1918. Pytanie - dlaczego
na czele powstań narodowych stawali oficerowie carskiej armii tacy, jak Romuald Traugutt,
brzmi nietaktownie. A przypomina ono po prostu, że w kilkudziesięcioletnich przerwach
między powstaniami Polacy żyli normalnie w trzech państwach zaborczych, robili kariery na
ich dworach, w ich administracji i ich armiach.

Podobnie było w PRL - żyliśmy wedle reguł ustroju komunistycznego i chcąc nie

chcąc nasiąknęliśmy jego systemem wartości.

Tymczasem wokół słychać tylko takich, co 4 czerwca 1989 pierwszy raz brali udział

w wyborach, bo poprzednie to była farsa, nigdy nie chodzili na l-majowe pochody i zawsze
byli przeciw komunie. Pojawiają się pierwsi ochotnicy do grzebania w życiorysach,
sprawiedliwi i nieskalani sędziowie, i będą coraz liczniejsi. I jest to proces nieuchronny (choć
Bóg świadkiem, że w opozycji nie było tłoczno).

Odbywa się bowiem wielkie przewartościowanie i wkrótce okaże się, że czas PRL-u

był jedynie czymś w rodzaju okupacji Nieugiętego Narodu, który się nigdy nie dał omamić
zbrodniczej komunie, w końcu zrzucił obce mu jarzmo, a przy okazji wyzwolił pół Europy.

Czy takie przenicowanie rzeczywistości jest dla higieny psychicznej społeczeństwa

potrzebne, czy jest kolejnym przejawem naszej mega-


24
lomanii, która sprawia, że zawsze widzimy siebie jako naród łagodny, czysty,

niewinny, tyle że pechowy i otoczony potężnymi lub podstępnymi wrogami - to w tej chwili
nieistotne.

Istotne jest, że unikając rzetelnego rozrachunku z 45-leciem, wchodzimy w

nieoczekiwaną wolność z balastem, który naszą szansę może zaprzepaścić. Toteż, mimo że,
jak widać, nie jest to dobry czas na rozważania o istocie komunizmu, trzeba się nad

background image

spustoszeniami, jakie poczynił w naszej zbiorowej świadomości, zastanowić. Tym bardziej,
że są one coraz wyraźniej widoczne.

W tym coraz donośniejszym gwarze skupionym na martyrologii i zrywach oporu

trzeba sobie postawić pytanie, dlaczego po wojnie komunizm potrafił też zyskać akceptację,
wzbudzić wiarę czy fanatyzm. Także w takich krajach jak Francja i Włochy, gdzie obcej
armii

nie było.
Otóż, komunizm był obietnicą realizacji utopii. Odwiecznej utopii
- tęsknoty za społeczeństwem idealnym, gdzie ludzie są sobie równi, mają wszystko,

czego potrzebują, gdzie nie ma ani nędzy, ani zbędnego bogactwa, gdzie na przeszkodzie
rozwojowi człowieka nie stanie niskie

urodzenie czy niedostatek.
Te tęsknoty komunistyczna ideologia zaspokajała w różnych środowiskach w całej

Europie. We Wschodniej dokonał się eksperyment

wcielenia ich w życie.
I tak u nas owe tęsknoty zostały wzmocnione historyczno-wojskową koniecznością, a

nadto wpisały się w nasze szczególne doświadczenie:

Polskę dawano nam i zabierano, urządzano według cudzych pomysłów, a my

umieliśmy przede wszystkim upominać się o nią i rozmyślać, jaką

być powinna.
Nasza pokiereszowana historia sprawiła, że wtedy, kiedy inne społeczeństwa

budowały nowoczesne instytucje, w trudzie uczyły się rozwiązywać coraz to nowe problemy,
nam nie było to dane. Wyzuci z odpowiedzialności za własne państwo, jako naród i
społeczeństwo żyliśmy w literaturze, a ta marzyła. Marzyła, że kiedyś buta i bogactwo nie
będą poniewierać prostoty i ubóstwa, że robotnik i oracz będą żyli godnie, że ich dzieci nie
będą umierały w nędzy czy żyły w tęsknocie za nauką i że nie będzie już tej całej
niesprawiedliwości, że gdy bogaci trwonili pieniądze na uciechy, to ubogi student kończył na
suchoty, Janko zapłacił życiem za marzenie o skrzypcach, a Jaś nie doczekał.

25
Równość praw i szans. Sprawiedliwość społeczna. Powszechny dostęp do oświaty,

kultury, lecznictwa. Prawo do pracy, prawo do mieszkania, prawo do godnego życia.
Komunizm obiecał załatwić to od ręki.

Do stworzenia społeczeństwa bez krzywdy i nędzy zmierzają też inni, ale z pełną

świadomością, że ten ideał jest nieosiągalny, co nie znaczy, że nie trzeba się doń przybliżać.
Komunizm głosił, że jest osiągalny, i to w sposób niezwykle prosty. Wystarczy znieść
własność prywatną. Odebrać bogatym i dać biednym. Nie pozwolić, by jeden człowiek
pracował dla drugiego. Równo dzielić.

Wszystko to zrobiono bardzo szybko i rezultaty byty niebłahe:
szerokie świadczenia socjalne, dostęp do oświaty i kultury, urbanizacja i

uprzemysłowienie. Z innymi sprawami było, jak wiadomo, gorzej, ale wliczano to w koszty.
Pozostawał jeszcze dobrobyt (każdemu według potrzeb). Na to, aby go osiągnąć, komuniści
też mieli specjalny naukowy pomysł. Bardzo prosty - należało stworzyć nowego człowieka z
nową świadomością socjalistyczną. Niby to zmienione stosunki społeczne, siłą rzeczy, miały
go ukształtować, ale władze postanowiły ten proces przyspieszyć. Latami odbywała się
wszechstronna edukacja, która miała doprowadzić do tego, by socjalistyczny człowiek miał
inne potrzeby i pracował z innych powodów, niż działo się to od tysięcy lat. By pracował nie
dla siebie, a "dla społeczeństwa", które z kolei da mu wszystko. Według potrzeb.

Jak wiadomo jednak, łatwiej zburzyć niż zbudować. Komunizm zniszczył etos pracy.

Ów, wydawałoby się, naturalny związek między sensowną pracą a satysfakcją z jej rezultatów

background image

zastąpił dziwacznym związkiem między bezsensowną udręką i należnym za nią
zadośćuczynieniem.

Komuniści odeszli. Zbrodnie i nieudolność ich systemu zostały potępione, ale tęsknota

za Edenem i wiara, że się umęczonym Polakom należy, tkwi w nas nadal. Czy coraz częstsza
skarga "miało być lepiej, a jest gorzej" nie jest dowodem zakorzenienia się w nas
komunistycznej utopii, że jakimś szczególnym sposobem, szybciej, bez wysiłku dostaniemy
to, na co szczęśliwsze kraje pracowały dziesięciolecia?

W dodatku rząd Mazowieckiego wcale nie obiecywał, że wkrótce będzie lepiej.

Przeciwnie - zapowiadał, że przez parę lat będzie gorzej. To my chcemy po prostu tę
obietnicę słyszeć, bo żyliśmy z nią tyle lat. To my świadomie lub podświadomie czekamy na
ten prosty pomysł, który ktoś zaproponuje, żeby wreszcie zrobiło się dobrze.


26
Obiecany raj był zawsze tuż za horyzontem, a marsz ku niemu miała nam ułatwić jego

jutrzenka, sprawiedliwość społeczna.

Sprawiedliwość społeczna to fundamentalna wartość lewicy. Idea ta zrodziła się w

walce ze społeczeństwem stanowym, w którym o losie człowieka, o tym, czy był panem,
kupcem czy fornalem, przesądzało urodzenie. Domagała się zatem lewica równości praw, a
potem równości szans. Z czasem owa równość szans przestała być kwestią polityczną, to
znaczy nie ma sporu, czy ją realizować, a stała się jedynie problemem praktycznym. Szwedzi
stworzyli superopiekuńcze państwo, Amerykanie przymusowo mieszają białe i czarne dzieci
w szkołach, Niemcy integrują drugie pokolenie gastarbeiterów, a teraz dodatkowo ubogich
kuzynów

zDDR.
Komunizm natomiast sprawiedliwość społeczną potraktował globalnie, jako równość

w ogóle, i postanowił całą rzecz załatwić na skróty i do końca. Najpierw zajął się
niesprawiedliwościami historycznymi: zabrał bogatym, dał biednym, uznał, że jedni mają
prawo do nauki, drudzy nie, bo przez stulecia było odwrotnie. Zaś połowiczną burżuazyjną
równość praw i szans zastąpił fundamentalną równością naszych żołądków, co miało być
podstawą do równości prawdziwej.

Niestety, Opatrzność założyła, że będziemy rodzajem zróżnicowanym, i nierówno nas

obdziela talentami, urodą, zdrowiem i innymi walorami. Komunizm koszarowo-mundurowy
był nie do utrzymania (choć Korea czy Albania są jeszcze innego zdania). O wiele prostsze
było

realizowanie równości majątkowej.
Natura ludzka ma swoją ciemną stronę, gdzie mieści się także zawiść. Na tej zawiści

komuniści zaszczepili swoją koncepcję sprawiedliwości społecznej i odnieśli sukces. Różne
były przyczyny powszechnych i lokalnych odruchów buntu przeciwko ich władzy -
buntowano się przeciwko gnębieniu kultury, szykanowaniu Kościoła, podwyżkom,
powszechnej beznadziei. Ale nigdy przeciwko temu, że komuś zabierano ziemię, dom
rodzinny, aptekę, młyn, kamienicę, fabrykę. Spaupery-zowane społeczeństwo chętnie uznało,
że zamożność jest rzeczą naganną i podejrzaną. Słowa - kułak, prywaciarz, badylarz dobrze
oddawały pogardliwo-zawistny stosunek do tych, którzy się wyłamali z normy - wziąć
państwowy etat i w zamian dostawać skromne utrzymanie.

Pilnowaliśmy sami tej równości. Urząd Skarbowy zawsze mógł
liczyć na donos, że ktoś kupił samochód, a władze na odzew, gdy
27
wydawały kolejną walkę niebieskim ptakom, urodzonym w niedzielę, pasożytom

społecznym czy spekulantom.

background image

Napuszczani ciągle na siebie wzajemnie (chłopom to dobrze, domy sobie budują; w

mieście to odsiedzą swoje do 16-ej, a potem fajrant; ja całe życie na posadzie i nic z tego nie
mam, a sąsiad sobie daczę kupił, ciekawe za co), za naturalne uznaliśmy, że władza dzieli
wspólny bochen chleba i wszystko nam daje. My za to chodzimy do pracy.

Teraz wszystko się zmienia. Prywatna inicjatywa okazuje się być naszą szansą. Ale

zajmują się nią też byli komuniści, co jest historycznie niesprawiedliwe. I mimo że powstaje
ustawa o kontrolowaniu spółek i zwrocie przez nie bezprawnych korzyści, słychać też głosy,
aby się nie cackać z prawem, tylko wziąć i odebrać. A w ogóle w dysputach publiczno-
politycznych słowo "spółka" zaczyna brzmieć jak słowo "badylarz". I pytanie, "czy Pan jest
udziałowcem spółki?" jest wygłaszane tonem oskarżycielskim. Z równości też nie
rezygnujemy. Komunizm był okropny, ale żołądki są naprawdę jednakowe i prawo do
konsumpcji też. Emocje koncentrują się teraz wokół średniej krajowej. Poszczególne grupy
zawodowe walczą o jakieś jej procenty, a także o to, żeby kupować ich marną produkcję,
żeby dawać ulgi, dotacje i gwarancje. Kto ma dawać? Państwo ma dawać. Równo i
sprawiedliwie.

Komuniści biorąc władzę wystawili II Rzeczypospolitej, postrzeganej dzisiaj jak raj

utracony, gorzki rachunek - za słabość państwa w 1939 roku, za straszliwą nędzę, za głód na
przednówkach, za analfabetyzm co trzeciego Polaka. Tego rachunku nikt nie kwestionował.
Także ówczesna opozycja, skupiona w PSL. Więcej - PSL wyrażając jakby powszechne
wówczas poczucie, że odbudowywana Polska musi być zupełnie inna niż ta przedwojenna,
zaakceptował reformę rolną i nacjonalizację przemysłu. Czyli na ustrojowe zmiany
własnościowe była wtedy mniej lub bardziej szczera, ale wystarczająca zgoda społeczna i
były przyjęte dla nich ramy prawne.

A jednak komuniści przeprowadzili je łamiąc prawo, przekraczając wszystkie

ustalenia, w rewolucyjnej atmosferze zastraszenia, zemsty na wyzyskiwaczach i grabienia
zagrabionego. Wykorzystali • reformy do własnych celów, to znaczy do rozbicia struktur i
więzi społecznych. A do tego gniew ludu jest rzeczą nader przydatną. Zresztą twierdząc, że
po wiekach wyzysku wreszcie lud bierze władzę, komuniści nie głosili jedynie obłudnego
kłamstwa. W jakimś sensie była to prawda. W pierw-


28
szym 10-leciu PRL pochodzenie robotnicze czy chłopskie dawało olbrzymie szansę

awansu. I ten awans się dokonał, głównie na biednej, przeludnionej wsi. Stąd wyszły setki
tysięcy ludzi do miast, do fabryk, administracji, wojska. Ludzi wykorzenionych, którzy
wszystko zawdzięczali władzy ludowej.

Odbywało się to przy wtórze natrętnej propagandy, która wykorzystywała trwały w

kulturze mit siły moralnej prostego ludu oraz jego literackie obrazy, i to mieszała z
prostackim marksizmem, wedle którego klasa robotnicza ma pewną szczególną cechę, taką
oto, że jako jedyną właściwie rozpoznaje rzeczywistość i dokonuje słusznych wyborów. Co
więcej, jej wybory są, siłą rzeczy, obiektywnie dobre dla całego społeczeństwa czy też całej
ludzkości. Nazywało się to "instynkt klasowy" i powstawało tam, gdzie najemni pracownicy
zbiorowo trudzili się fizycznie. Kowal, jeśli nawet walił takim samym młotem jak robotnik
fabryczny, był owego instynktu pozbawiony, bo robił to we własnym warsztacie, co
sprawiało, iż świadomość miał drobnomieszczańską. Chłop miał szansę nabyć instynkt
dopiero po skolektywizowaniu i zamienieniu się w robotnika rolnego. Szansę inteligenta były
nader mizerne - ale, jeśli uparcie tępił w sobie burżuazyjne odruchy i uważnie wsłuchiwał się
w głos klasy robotniczej, to mógł jej służyć.

W tym komunistycznym wizerunku proletariatu prawdziwie ważna okazała się jedna

jego cecha: fakt zbiorowej pracy - bo on umożliwiał zbiorowy bunt w rozbitym i
sterroryzowanym społeczeństwie. W 1956 zdarzyło się to po raz pierwszy.

background image

Z czasem władza traciła rewolucyjny wigor, urzędniczała, powoli obrastała w

przywileje i używając jej własnych kryteriów - reakcyjniała:

klasy robotniczej bała się i gardziła nią zarazem. I słusznie, bo drugie pokolenie

rosnące w PRL-u uważało, że nic jej nie zawdzięcza, co najwyżej szare życie, bałagan i
nieudolność widzianą wokół.

Komunistyczna ideologia się rozpadła, władza szukała nowych pomysłów: to stawiała

na menedżeryzm, to na patriotyzm, ale z kultu klasy robotniczej nie rezygnowała.

Po pierwsze dlatego, że jednak była to jakaś półlegitymacja do rządzenia, kiedyś, po

woli czy niewoli, społecznie zaakceptowana, po drugie - bo ten kult w wersji rewolucyjnej
był przydatny w momentach zagrożenia. Kiedy trzeba się było rozprawić z krnąbrnymi
intelektualistami, studentami czy robotnikami z Radomia, dobrze było wystawić na trybunie
wiecowej człowieka w drelichu, który po robociarsku powie, co

29
myśli o tych jaśnie oświeconych, którzy nie wiedzą, co to ciężka praca, a ośn^lBJfjię

podnosić rękę na Polskę Ludową. Dobrze było zapełniać .gazety listami: jestem prostym
tokarzem i nie pozwolę, żeby młodzież kształcona za społeczne pieniądze robotników i
chłopów... Dobrze było zwołać masówkę, na której umorusani górnicy trzymali transparenty:

klasa robotnicza potępia warchołów.
Potem był Sierpień. I klasa robotnicza, która na pierwszy rzut oka jakby wcieliła

najbardziej idealistyczne marzenia lewicy, w istocie przenicowała jej kategorie pojęciowe.
Nie była żadną rewolucyjną siłą, która walcząc o swoje interesy służy tym samym dobru
wspólnemu, o dobro wspólne upomniała się wprost. I wcale nie jako zrewoltowany tłum z
bojową pieśnią na ustach. Pieśni śpiewała raczej kościelne i nie o władzę walczyła, a o
roztropność rządzących. A w ogóle to nie była żadna klasa robotnicza, tylko po prostu
robotnicy. A także intelektualiści, artyści, studenci, urzędnicy i przedstawiciele różnych
zawodów ze strajkujących zakładów i instytucji. I wszyscy razem poczuli się obywatelami
odpowiedzialnymi za kraj. Co nazwano później etosem "Solidarności".

Dziś, po latach, niewiele z tego zostało. Klasa robotnicza wraca na scenę, i to w

komunistycznym wydaniu. Wraca rewolucyjny styl - ten właśnie, że lud prosty i nieuczony,
ale wiedziony instynktem objawia istotę rzeczy.

Widać to już było na Zjeździe "Solidarności", gdzie w dyskusji z Balcerowiczem

działacze związkowi, którzy winni być obeznani z materią społeczno-ekonomiczną, przyjęli
styl ostentacyjnej ignorancji połączonej z roszczeniową demagogią. Co pan zrobił dla
polskich dzieci? - wołano z klasowym bez mała gniewem.

Na oczach milionów telewidzów związkowcy z Gdańska popisywali się

nieznajomością zadań Sejmu i pokrzykiwali na jego marszałka tak samo, jak ich ojcowie czy
dziadowie, przeszkoleni przez komisarza, na dziedzica. Z tym samym zadufaniem mówili
podobne głupstwa - że od wyrównania historycznych niesprawiedliwości się polepszy.

A stoczniowcy wezwali posłów, przedstawicieli całego społeczeństwa, aby im po

robociarsku wygarnąć jakąś oczywistą jak drut prawdę, której oni nie są w stanie pojąć. Aby
pogrozić, pouczyć i przypomnieć, że klasa robotnicza zajmuje w społeczeństwie szczególne
miejsce.

Partii komunistycznej już nie ma. Ale to, co nam latami wbijała do głów, tkwi w nich

nadal. Jak takie właśnie przeświadczenie, że robotnicy


30
i chłopi wiedzą i widzą coś lepiej. I że ich głosowi należy się większa uwaga niż

głosowi nauczycieli, handlowców czy ekonomistów.

Otóż, uwaga należy się wszystkim. Demokracja polega na tym, że głos robotników

tyle samo jest wart co głos, za przeproszeniem, badylarzy. Uznanie, że robotnicy i chłopi

background image

mają większy tytuł do decydowania o państwie niż reszta Polaków to zrealizowanie
komunistycznych mitów bez komunistów.

11 VIII 1990
KOŚCIÓŁ TRYUMFUJĄCY, GRZESZNE SPOŁECZEŃSTWO
W katedrze Nótre Damę w Paryżu wiszą różne tabliczki z prośbami. Nie są owe

prośby jednak skierowane do Pana Boga, ale do ludzi. Przy wejściu w kilku językach
informują, że to jest świątynia. W bocznej nawie, obok wydzielonego kącika z paroma
ławkami, zawiadamiają, że jest to miejsce dla modlących się, i proszą, by im nie
przeszkadzać. Parę kroków dalej stolik, na nim kilka książek i telefon, dwa krzesła. Na
tabliczce napis: "miejsce dialogu". To konfesjonał. Przez telefon zapewne można sobie
przywołać partnera do rozmowy. Równego partnera, z którym można podyskutować, jako że
sakrament pokuty praktycznie tu nie istnieje. Przy głównym ołtarzu, gdzie płonie wieczne
światełko, tabliczka objaśnia, że jest to miejsce święte, i prosi, by nie rozmawiać, nie jeść i
uszanować. Przez katedrę przewalają się tłumy, które gadają, jedzą kanapki, pstrykają
aparatami fotograficznymi, śmieją się, nawołują.

Stare i piękne kościoły w Europie Zachodniej nie są puste. Przychodzą do nich rzesze

ludzi, którym jednakowoż trzeba uświadamiać, że ten obiekt turystyczny jest świątynią i że są
w nim strefy sacrum. Lecz oni, przenosząc uwagę z kamiennej rzeźby na świetlisty witraż,
mijają obwieszczenia obojętnie.

Francja, najstarsza córa Kościoła, rozstała się z nim w czasie Rewolucji Francuskiej,

kiedy to Kościół nie uznał prawa wszystkich ludzi do wolności. Dziś owa wolność nie jest już
przedmiotem sporu. Społeczeństwa bogatych krajów Zachodu i Kościół dzieli stosunek do
innej sprawy - jest to prawo do szczęścia.


32
W ostatnich dziesięcioleciach dokonało się coś, co zwane jest rewolucją obyczajową.

Ten przełom obyczajowy łączył się jednak z zasadniczą zmianą hierarchii wartości,
ukształtowanej w kulturze europejskiej od stuleci. Wedle niej życie ludzkie było
podporządkowane powinnościom. Było obowiązkiem do wypełnienia. Obowiązkiem wobec
zbawienia duszy, wobec stanu, rodziny, środowiska, pozycji społecznej. Poszczególnym
miejscom w strukturze społeczeństwa były przypisane określone powinności i pewien zestaw
cech, który umożliwiał właściwe ich wypełnianie. A system wychowania i socjalizacji
nastawiony był na kształtowanie tych cech wedle powszechnie akceptowanych wzorców.

Dziś pojęcia takie, jak kształtowanie charakteru, wyrabianie sobie silnej woli, uczenie

się opanowania i powściągliwości pamięta już tylko starsze pokolenie. Praca nad sobą, czyli
podporządkowanie swej odrębności wzorcom uznanym, została zastąpiona postulatem zgoła
przeciwnym: wartością jest naturalność i spontaniczność. Wszelki rygoryzm odrzucony został
na rzecz indywidualnej ekspresji. I owa swobodna ekspresja została włączona do sfery
gwarantowanej przez wolność jednostki. Tym samym rozszerzono na nią wymóg tolerancji,
która winna obejmować nie tylko inność rasową, poglądową i religijną, ale także seksualną,
obyczajową, dotyczącą stylu życia. Tak rozumiana wolność jednostki jest podstawowym
prawem w życiu społecznym człowieka, celem zaś życia jest szczęście.

Pozostaje pytanie, na czym ono polega. Otóż wedle wzorów masowej kultury na

pewno nie na satysfakcji z uczciwego życia ani na poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku.
Raczej na zdrowiu, swobodzie, zabawie i użyciu.

Kościół tę zmianę hierarchii wartości traktuje jako rzecz przejściową. Nie ma zamiaru

jej zaakceptować, toteż nie czyni żadnych ustępstw w takich sprawach, jak rozwody, aborcja
czy antykoncepcja. Odrzuca konsumpcję jako cel życia, upatruje go niezmiennie w
odpowiedzialnym człowieczeństwie. W bogatej Europie ma puste świątynie i wielkie zadanie
misyjne, o ileż trudniejsze niż w Afryce, w której chociaż pojęcie sacrum jest żywe.

background image

Polskie kościoły są pełne, a do Afryki jeżdżą nasi misjonarze. Przez czterdzieści pięć

lat w rzeczywistości PRL-u, zabudowanej atrapami instytucji politycznych, samorządowych,
społecznych i jakich tam jeszcze, Kościół był miejscem prawdziwym. Był jedynym miejscem

33
publicznym, gdzie język był nieskłamany, wartości nie zrelatywizowane, tradycje nie

ośmieszone, jakaś więź wspólna zachowana. Władza komunistów w Polsce nigdy nie była
totalna, gdyż kończyła się na progu kościołów. Toteż Kościół był najpierw prześladowany,
potem szykanowany, w końcu zaakceptowany jako partner, a nawet kuszony do wspólnictwa.

Zmagania o rząd dusz nie przypominały zwycięskiej obrony Jasnej Góry, raczej walkę

w polu, gdzie Kościół najpierw tracił teren, przeżywał załamania we własnym obozie (księża-
patrioci czy brak protestu Episkopatu wobec aresztowania prymasa Wyszyńskiego), potem
wsparł się na katolicyzmie ludowym i skupił na funkcjach wąsko religijnych, by powoli
wkraczać na obszar społeczny, co też nie odbywało się bez przeszkód: list do biskupów
niemieckich to zwarcie początkowo nie rozegrane, wielkość tego gestu uznano po latach. A
potem Kościół odzyskał młodzież, inteligencję, twórców. U schyłku komunizmu stali przy
nim wszyscy bez względu na to, czy byli wierzący, poszukujący czy obojętni wobec wiary.
Przyszedł czas tryumfu.

I tryumfalnie Kościół powraca na scenę publiczną. Powrót ten ma charakter

polityczny, tak jak i polityczny był sukces Kościoła w oporze wobec komunizmu. Ale każdy
krok tej nowej obecności Kościoła budzi wątpliwość. Wierzących i niewierzących.

Oto Episkopat godzi się, by msza święta, która jest wspólnotą wiernych, była oprawą

uroczystości państwowych, w których z urzędu biorą też udział politycy niewierzący. I cóż to
ma odczuwać chrześcijanin, patrząc na owych byłych komunistów w kościele? Satysfakcję z
ich upokorzenia, tryumf, że oto uginają karku przed tym, co dla innych święte, czy może
zadowolenie z powstawania kategorii niewierzących acz praktykujących?

Kościół wchodzi do instytucji państwowych, jak wojsko, policja, urzędy. Wchodzi z

obrzędem, który zastępuje komunistyczne formy uroczystych otwarć, inauguracji, akademii
ku czci, ale i z publiczną modlitwą, która zaczyna ludzi dzielić.

O wiele za blisko Kościoła odbywają się harce ugrupowań politycznych

identyfikujących się religijnie. Te już otwarcie dzielą obywateli na lepszych i gorszych,
głoszą, że bycie Polakiem i katolikiem jest samo przez się niezwykłym i oczywistym
walorem. Z czego jedne partie wysuwają wniosek, iż winny dominować w życiu politycznym,
inne


34
wręcz postulują państwo religijne, w którym prymat religii katolickiej zagwarantuje

konstytucja, jeszcze inne tropią Żydów i wszelakich odmieńców. Niektórzy księża tego typu
partie wspierają, a Episkopat traktuje je z tak daleko idącą pobłażliwością, że jest ona bliska
akceptacji.

A efekt to daje taki, że wszyscy niemal politycy demonstrują publicznie praktyki

religijne jako dowód cnót, prawości i talentów politycznych. To, że Kościół się tu nie
dystansuje, ale wręcz przeciwnie, wita ten obyczaj z zadowoleniem - wystarcza, by
powstawała atmosfera zakłamania, a wraz z nią samonapędzającego się zastraszenia.
Senatorowie boją się głosować w sprawie penalizacji aborcji zgodnie z własnym
przekonaniem, pisma odmawiają druku tekstów przeciwnych sakralizacji życia społecznego, a
kiedy dziennikarze telewizyjni dali wyraz dystansu do ustawy antyaborcyjnej, zostali przez
Episkopat publicznie napiętnowani.

Toteż argument, że wprowadzenie religii do szkół będzie służyło
ćwiczeniom w tolerancji, budzi wątpliwość. A fakt, że Episkopat przeciwników tego

posunięcia uznał za kryptokomunistów, rozwiewa złudzenia. Poparcie zaś penalizacji ustawy

background image

antyaborcyjnej jest przywołaniem świeckiego aparatu ścigania do sfery, w której Kośció ł
okazał się

bezradny.
Pojawiła się ostatnio tendencja do udawania, że PRL-u w ogóle nie
było, że budujemy III RP, która jest bezpośrednią kontynuacją Polski

międzywojennej. Kościół jakby takiemu myśleniu sprzyja i zmierza wyraźnie do
przywrócenia swojego status quo ante, w stosunku zaś do społeczeństwa poddanego
pięćdziesięcioletniemu eksperymentowi dokonuje zabiegów mających oddzielić czyste ziarno
od zatrutych komunizmem plew.

Otóż tego zdrowego ziarna może się odnaleźć niewiele.
Polska jest krajem katolickim. Nie wiadomo wprawdzie, skąd się bierze powtarzana

liczba 90 lub 95 procent katolików, ale możliwe, że jest prawdziwa. Jeśli tak, to tym gorzej,
bo ta katolicka społeczność Polaków, zbiorowo i w sposób ciągły, popełnia niedopuszczalny
grzech przeciwko Duchowi Świętemu, to znaczy grzeszy zuchwale i świadomie

w nadziei miłosierdzia Bożego.
Polski Pan Bóg zrozumie zarówno to, że nie można przerwać studiów, żeby urodzić

dziecko, jak i to, że samotna matka z dwójką w sublokatorskim pokoju nie może sobie
pozwolić na trzecie. Polski Pan

Bóg zrozumie, że trzeba wypić na chrzciny, pierwszą komunię, ślub, pogrzeb oraz we

wszystkie dni pozostałe, bo życie jest ciężkie. Zrozumie też, że jak człowiekowi trafi się nowa
miłość, to nie będzie się mordował ze starą żoną. To, że nie sposób żyć z chorą babcią i trójką
dzieci w dwóch pokojach, więc trzeba babcię zostawić w szpitalu, i to, że stary ojciec nie
pasuje do nowej willi, więc niech dożywa swoich dni w przytułku. A księża lepiej niech nic
nie mówią, bo sami żyją wygodnie i dostatnio.

Czymże jest zatem ten polski katolicyzm, skoro naszego życia nie przenika wiara,

skoro jej nakazów się nie wypełnia, co spotyka się z powszechnym zrozumieniem, takim
właśnie, jakie winien okazać nam Pan Bóg, bo życie jest trudne i naprawdę nie można od nas
wymagać, byśmy je czynili sobie jeszcze trudniejszym i mordowali się ze starymi rodzicami,
niekochanymi współmałżonkami, niechcianymi dziećmi i tymi wszystkimi okropnymi ludźmi
dookoła?

Deformacja komunistyczna sprawiła, że ludzie czuli się zakorzenieni tylko na

poziomie podstawowym, rodzinno-przyjacielskim, i na najbardziej ogólnym, narodowym.

Ludność PRL-u nie czuła się społeczeństwem, ale w Kościele czuła się Narodem.

Więź narodowa to związek z tradycją, wspólny wysiłek dnia dzisiejszego i wspólna wizja
przyszłości. My jednak przeżywaliśmy ją jedynie w historii, wspominkach i smętnej zadumie
nad doznanymi krzywdami. Szara, socjalistyczna codzienność skrzeczała i nie dawała
żadnego powodu do dumy, a o przyszłości jako szansie zbiorowych dokonań nawet mówić
nie było warto.

Tak zdeformowaną wspólnotę przeżywaliśmy w kościołach, a one zamieniały się

powoli w muzea pamięci narodowej, obrastając tablicami ku czci zmarłych osób, pobitych
oddziałów i innych tragicznych wydarzeń. Msza święta stawała się oprawą historyczno-
patriotyczno-martyrologicznych akademii. Przeszłość bez wyboru i refleksji stała się
schronieniem przed nieznośną rzeczywistością. Ludzie spotykali się przeciw władzy na mszy
w rocznicę powstania warszawskiego, Wiktorii wiedeńskiej czy zamachu majowego, urodzin,
śmierci lub imienin polityków i wodzów - i to zarówno tego, który obronił nas przed nawałą
bolszewicką, jak i tego, który uciekł z kraju w czas wojny.

Ta więź narodowa teraz, gdy znikła presja, która ją formowała, podlega gwałtownej

dystrofii. Z jednej strony króluje banalny i agresyw-


36

background image

ny zarazem narodowy frazes, z drugiej normalne poczucie godności narodowej, i nie

tylko, zanika w sposób szokujący: gdy zaczął się walić mur berliński, tłumy
Polaków stanęły w kilometrowych kolejkach do przedstawicielstw NRD w nadziei, że tą
drogą uda im się zostać obywatelami zjednoczonych Niemiec. Na wiadomość, że w
archiwach znalazły się spisy volksdeutschów, pojawili się natychmiast petenci przepełnieni
nadzieją, że los się do nich uśmiechnie, dziadek lub rodzic na takiej liście jest i będzie można
uzyskać stosowne zaświadczenie. Młodzi ludzie tysiącami najeżdżali sąsiednie kraje
handlując, ale i pijąc, brudząc, prostytuując się i kradnąc. Jawnie i bez żenady pokazaliśmy
się Europie jako schamiałe prymitywy, więc zamknęła przed nami granice. I dopiero kiedy te
drzwi trzasnęły nam przed nosem, obudził się nasz dziwaczny honor narodowy, który reaguje
jedynie na krzywdy, jakich doznajemy, nie zaś na nasze własne sprzeniewierzenie się
normom. I to wszystko nikogo nie dziwi ani nie oburza. Bo przecież życie jest

ciężkie...
Ten stan rzeczy nie jest bynajmniej oskarżeniem Kościoła. Nie chodzi o to, by szukać

winnych, bo wina jest oczywiście wspólna. Chodzi o to, że nie ma powodów do tryumfu. A są
wszelkie powody do troski

o odbudowę tego rumowiska moralnego.
Tymczasem Kościół zdaje się dawać do zrozumienia, że był zepchnięty na bok i teraz

dopiero powraca, ogarnia zaniedbane przestrzenie społeczne, przenika życie publiczne,
wzmacnia normy moralne prawem, prawdziwie wiernych przygarnie, bezbożnych potępi.

Otóż czy powraca? Czy raczej wchodzi w rzeczywistość zgoła odmienną zarówno od

tej sprzed pół wieku, jak i tej, którą znał z dobrowolnego udziału wiernych we wspólnocie?
Ponieważ w Polsce, która odstaje od Zachodu bez mała we wszystkim, konsumpcyjny wzór
kultury został zaabsorbowany głęboko, choć w formie żałośnie ubogiej.

Model życia-użycia, upowszechniany przez mass media w globalnej wiosce, jest

powierzchowny i prostacki, i mieszkańca polskiej wioski, który pierwszy raz zobaczy
Zachód, zdumiewa jedno: że oni tam ciężko pracują. Tu zaś związek między pracą a
poziomem życia został zerwany. Tu już trzecie pokolenie dorosło wiedząc, że uczciwość,
rzetelność, pracowitość, odwaga, a także wiedza i wykształcenie nie dają nic, A człowiekowi
różne rzeczy się należą. Wymusza się je roszczeniem, zdobywa sposobem. Bo życie powinno
być łatwe, ciężarów należy

37
unikać. A prawo do szczęścia oznacza u nas nie tylko zwrot ku bogaceniu się, ku

rozrywce i zabawie (liczba magnetowidów w tak biednym kraju coś mówi o obowiązującym
stylu życia), ale także prawo do uchylania się od trudów i udręki, a tym samym od obowiązku
i odpowiedzialności. I trzeba wyraźnie powiedzieć, że nader często te trudy są zaiste ponad
miarę.

Kościół wchodzący tu z wymogiem i sankcją, jak w wypadku aborcji (a ulica twierdzi,

że przyjdzie czas na rozwody i antykoncepcję), rozminie się z powszechnym systemem
wartości i wywoła zbiorowy, obronny odruch antyklerykalizmu, który zresztą zawsze istniał,
choć dzięki komunistom ograniczał się do "naszego proboszcza", a Kościoła jako instytucji
nie obejmował.

Społeczeństwo, które wyszło z komunizmu spauperyzowane i znękane, widzi, że

Kościół stawiający mu wymagania jest zasobny. Społeczeństwo wie, że komuniści niegdyś
odebrali Kościołowi możność pracy charytatywnej i społecznej, ale nie dostrzega, by w tej
dziedzinie status quo ante był przywracany. W obszernych, zamożnych plebaniach, w
przykościelnych salach, w odzyskiwanych budynkach nie pojawiają się przychodnie,
przedszkola, szpitale, domy samotnych matek i sierocińce dla nie chcianych dzieci. Na
argument: Kościół i tak robi bardzo dużo - padnie odpowiedź: o wiele za mało, by móc
wymagać od innych.

background image

Nasz katolicyzm jest płytki, powierzchowny, do niczego nie zobowiązujący. Bez

konfliktów współistniał z pogłębiającą się demoralizacją, a w ostatnich latach równocześnie
rozpadały się normy i zapełniały kościoły. Ten ostentacyjny katolicyzm coraz bardziej splatał
się z polskością jako znak oporu, a coraz mniej był wymogiem wiary.

Dziś z kolei Kościół instytucjonalny coraz mocniej splata się z państwem. Państwo

wymaga wyrzeczeń ekonomicznych i wymusza nowe zachowania gospodarcze. Kościół,
korzystając z instytucji państwowych, najpierw wymusza - od rządu po przedszkola -
publiczną deklarację wiary, a potem egzekwuje jej konsekwencje moralne, sięgając nawet po
prawo. A społeczeństwo oczekuje przede wszystkim zadośćuczynienia i nagrody za pół wieku
cierpień. Jest głęboko przeświadczone, że to mu się należy i do tego ma prawo.

I tak zderzają się dwa systemy wartości - jeden oparty na obowiązku, powinności i

wyrzeczeniu, a drugi na szukaniu szczęścia i łatwiejszej drogi.


38
Jeżeli się rozminą, kościół Mariacki w Krakowie może się stać podobny katedrze

Nótre Damę w Paryżu. Postkomunistyczna Polska nie powinna bowiem być dla Kościoła
terenem powrotu na swoje i rozsądzania, kto sprawiedliwy, a kto bezbożny. Ten kraj biedny,
umęczony i grzeszny ponad miarę, winien być dla Kościoła zadaniem misyjnym.

A ono może być odpowiedzią na pewne oczekiwanie obecne przecież w Polsce. To

wizja roli Kościoła jako strażnika wartości chrześcijańskich i europejskich. Kościoła, który
uczy tolerancji i szacunku dla innych, dla ludzi innej wiary i ludzi niewierzących, ludzi
odmiennych ras i narodów, bo "katolicki" to przecież znaczy "powszechny". Kościoła, który
podejmuje dzieło pomocy dla wszystkich niezdolnych poradzić sobie w tym ciężkim czasie.
Który podejmuje od podstaw i początku wielką katechizację, odbudowuje wartość pracy, uczy
owego trudnego, odpowiedzialnego człowieczeństwa.

Ale to jest zadanie dla rybaka, nie dla włodarza.
"Dialog", styczeń 1991
JAKA POLSKA JEST NAM POTRZEBNA
Pytanie: kto i do czego jest Polsce potrzebny, bardzo dobrze brzmiałoby w czasie

rewolucji. W trakcie zmagań słowo "Polska" oznaczałoby pewien ideał, o który walczy oto
kolejne pokolenie. Walczy, by Polska była Polską, czyli wcieleniem Sprawiedliwości,
Braterstwa i innych pięknych rzeczy. Takiej wymarzonej Polsce nie byliby potrzebni
przeciwnicy rewolucji. Byłby wyraźny front oddzielający bojowników słusznej sprawy od
wrogów i reszty, potem byłoby radosne zwycięstwo, tańce na ulicach i poczucie, że zaczyna
się nowa era.

Potem byłby sąd nad pokonanymi, wyrównanie krzywd i niesprawiedliwości. Nasza

rewolucja różniłaby się na pewno od wszystkich innych tym, że w końcu zaczęlibyśmy
budować demokrację. Demokracja zaś polega na tym, że wszyscy obywatele mają takie same
prawa bez względu na przeszłe zasługi czy winy.

Los chciał, że potoczyło się inaczej, komunizm nie został pokonany, tylko się rozlazł.

Właściciele PRL-u oddali władzę. Żadnych burzonych więzień, zdobywanych barykad,
przełomowych dat, tylko od razu, z marszu demokracja i państwo prawa.

I odczuwamy najróżniejsze psychologiczne skutki tego nienaturalnego obrotu rzeczy.

Wśród nich ową irytację, której dał wyraz Jan Walc w tekście Kto i do czego jest Polsce
potrzebny [przedrukowanym w zbiorze Ja tu tylko sprzątam. Warszawa 1995], przy czym
wyraźnie denerwuje go nie tyle to, że generał Kiszczak chodzi wolny zamiast siedzieć w
kazamatach z powodu funkcji sprawowanych za ancien regime'\i, ile to, że ma dobre
samopoczucie, które pozwala mu domagać się równego traktowania na arenie publicznej.

w

background image

40
No bo i denerwują ci wszyscy, sekretarze, prezesi, naczelnicy, którzy wysługiwali się

absurdom systemu, strzegli go i bronili jak niepodległości, sami żyjąc w nim wygodnie. Dziś
kręcą interesy, tworzą spółki, przechodzą w wyborach samorządowych, wygrywają konkursy
na dyrektorów. Niektórzy z nich kradli, inni wykorzystywali układy, jeszcze inni zapewne
stworzyli swe firmy uczciwie. Ale wszyscy pospołu mają owo świetne samopoczucie, nie
noszą pokutnych worów, nie mówią choćby "myliliśmy się" i jedynie generał Jaruzelski
powiedział "przepraszam". Podobnie denerwują ci dziennikarze, którzy jeszcze niedawno
pisali donosy, a teraz lekko przenieśli swe moralne oburzenie z ekstremy na oprawców z
NKWD, ci hochsztaplerzy naukowi, którzy latami mącili ludziom w głowach, ci artyści,
którzy dopiero co byli ozdobą WRON-y. Dziś oni bez mała wszyscy kręcą się po scenie
publicznej bez żenady i żądają równego traktowania.

Otóż trzeba powiedzieć z całą otwartością - państwo prawa wobec większości takich

ludzi jest obojętne. Zakłada, że rozrachunki mogą się odbywać tylko przez indywidualne
procesy, a ci, którym przestępstw się nie udowodni, mają możność uczestniczyć w życiu
zawodowym i publicznym stosownie do kwalifikacji czy poparcia, jakie zdobędą. Prawo było
i będzie zawsze bezradne wobec ludzkich wad i słabości, jak brak samokrytycyzmu,
bezczelność, koniunkturalizm, tchórzostwo, cynizm, cwaniactwo. A to są cechy, które
komunizm nagradzał i rozwijał.

Gruba kreska wcale nie gwarantuje przestępcom bezkarności, ale i oczywiście nie

czyni takiej sprawiedliwości, jakiej daremnie oczekujemy od losu: że grzechy i wady będą
ukarane, a cnoty i zasługi nagradzane.

Natomiast nie przewiduje tego, co dałaby nam rewolucja: odpowiedzialności całej

warstwy politycznych beneficjentów systemu komunistycznego. Na gruncie obowiązującego
prawa jest to niemożliwe. Walc twierdzi, że póki takie rozliczanie nie zostanie zrobione, w
Polsce nie będzie spokoju społecznego.

W trakcie kampanii wyborczej zwolennicy Lecha Wałęsy mówili podobnie. Jarosław

Kaczyński pisał, że ludzie widząc, że profitenci dawnego systemu w nowym mają się nawet
lepiej, popadają w stan frustracji, która może się zmienić w populistyczny ruch. A Jacek
Kurski dodawał, że ludzie będą zdolni do nowych wyrzeczeń, gdy przekonają się, że sprawcy
ich cierpień - nomenklatura, cierpią nędzę nie mniejszą niż oni.

41
Jak widać, taka diagnoza stanu świadomości stawiana jest niezależnie od podziałów

politycznych, a mimo to nasuwa się pytanie, czy jest ona słuszna.

Sejm oprócz ustawy samorządowej dał społeczeństwu dwie wyraźnie mierzące w

nomenklaturę: o spółdzielczości i o dochodzeniu zwrotu majątku przejętego przez spółki. Jak
wiadomo, spółdzielcy, samorządy, rady pracownicze, czyli ci bezpośrednio zainteresowani,
ich nie wykorzystują.

W sondażu po pierwszej turze kampanii wyborczej, w której siekiera waliła w grubą

kreskę, a spod niej uciekały czerwone mrówki, na pytanie: czym przede wszystkim powinien
się zająć prezydent, tylko 6 procent badanych wymieniło rozliczenie nomenklatury. A
wreszcie, Leszek Moczulski, jedyny, który w tej sprawie posunął się do konkretów i obiecał
trybunały specjalne, dostał 2,5 procent głosów, podczas gdy Tymiński, który nomenklatury
wręcz bronił, miał wynik 10 razy lepszy.

Wszystko to razem nasuwa taką uwagę, iż nie należy swoich przeświadczeń

przedstawiać w zdaniach zaczynających się od słów "ludzie uważają". Było to uzasadnione,
jak długo elity mówiły w imieniu zakneblowanego społeczeństwa, ale w wyborach ono się
wypowiedziało. Większość jest obojętna lub niechętna rozliczeniom.

Ta większość oczywiście może nie mieć racji. W końcu pół roku temu bardzo

niewielki odsetek respondentów uważał, że trzeba natychmiast zmienić prezydenta.

background image

Przypomnijmy więc, że i w kwestii rozrachunków może nastąpić zmiana nastawienia opinii
publicznej, i postawmy pytanie, które jakoś wszyscy wymijają: jak to zrobić? Zmienić
ustawodawstwo, które pozwoli zdefiniować kategorię beneficjentów PRL-u i zawiesić ich
prawa publiczne, póki nie złożą satysfakcjonującej samokrytyki? Dokonać im konfiskaty
ponadprzeciętnych majętności? Usunąć ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk i
wprowadzić zakaz ich obejmowania? Powołać specjalne trybunały z uproszczoną procedurą?

Czy raczej przyjąć wariant w pełni rewolucyjny, ludność organizuje się oddolnie, by

po uważaniu karać winnych w zasięgu ręki.

Wzywanie do tego, by dokonała się historyczna sprawiedliwość, trzeba ukonkretnić

odpowiadając na pytania: wobec kogo? jak? czyimi rękami?

I zastanowić się, jak będzie wyglądała Polska, jeśli przystąpimy do takich

historycznych porachunków.

3 I 1991

DEMOKRACJA A LA POLONAISE Z GRUSZKĄ
Wnosząc z naszych zachowań zbiorowych, zarówno zorganizowanych jak i

spontanicznych, z wypowiedzi polityków i oświadczeń działaczy związkowych, z tego, co
różni obywatele mówią w radiu i telewizji - widać coraz wyraźniej, że w Polsce kształtuje się
nader swoiste i oryginalne rozumienie demokracji.

Przede wszystkim zastąpiła ona komunizm w jego funkcji obietnicy. Bowiem w

komunizmie wszystkim miało być dobrze. Ta obietnica zapadła w pamięć zbiorową w zaraniu
budowania nowego ustroju i co kilka lat w trakcie buntów społecznych była rzucana władzy
w twarz jako przyrzeczenie niedotrzymane.

Dziś co dzień można usłyszeć: co to za demokracja, skoro panoszy się korupcja, wola

naszej załogi nie jest respektowana, przestępczość rośnie, rolnictwo się nie opłaca, a rada
miejska odrzuca propozycję naszego Związku.

To poczucie zawiedzionego oczekiwania starym nawykiem każe ludziom szukać nie

przyczyn, a winnych. Dziś winna wszystkiemu jest władza, bo nie dała, nie zrobiła, nie
załatwiła. Tworzy się mechanizm nowy: rozgoryczeni rządzeni występują przeciw rządzącym
niemal nazajutrz po ich wybraniu.

Prezydent, parlament, rząd, samorząd są bezradni, gdy stanie przeciw nim zbiorowość.
Zbiorowość może być bardzo różna - to uczestnicy demonstracji, strajkująca załoga,

zgromadzenie mieszkańców, ludzie obecni na wiecu czy blokujący drogi. Jeśli taka
zbiorowość się zaprze, to nie ma właściwie

43
na nią siły - władza się chwieje. Chwieje się i niekiedy pada, co spotkało już

dyrektorów, burmistrzów i samorządy. Na razie ominęło urzędy centralne, choć niezbyt
szerokim łukiem. W normalnym świecie bez przerwy odbywają się różne demonstracje i
protesty, ale poza szczególnymi i rzadkimi przypadkami nie wstrząsają strukturą
demokratycznej władzy.

Dlaczego u nas jest zatem inaczej? Chyba dlatego, że z chwilą, gdy zaistnieje

zbiorowy protest, mandat woli społecznej jakby automatycznie opuszcza organ władzy i
przenosi się na wzburzoną zbiorowość. W takim momencie prezydent, senator, poseł czy
radny przestają być reprezentantami społeczeństwa wybranymi milionami czy tysiącami
głosów, a stają się prywatnymi osobami, które - trzymając się stylistyki manifestacji -
wdrapały się po naszych plecach na stanowisko i nic nie robią dla prostego człowieka.

Treścią zbiorowego protestu jest jakieś żądanie i szukanie winnych jego niespełnienia.

To na ogół rząd, Balcerowicz, prezydent, czasem nomenklatura, komuna, Żydzi, obcy i
aferzyści. Forma jaka jest, każdy widzi: za kraty! na szubienicę! do gnoju! Ma ona zapewne
udowadniać, że protest wnoszą "prości ludzie". Bardzo prości.

background image

Dzisiejsze protesty zawierają wszystkie historyczne elementy oporu. Od taczek z 1956

roku, teraz szykowanych symbolicznemu Balcerowiczowi, przez strajki, okupacje budynków,
blokady dróg po głodówki zapożyczone od środowisk inteligenckich.

Tylko jednego tu brakuje - doświadczenia pierwszej "Solidarności", takiego jak

dojrzałość, gotowość do kompetentnego współudziału w decyzjach i otwartość na
kompromis.

Zamiast tego obowiązuje styl niewybrednej agresji, mimo że demonstracja przeciw

władzy to nie spontanicznie powstały tłum owładnięty nienawiścią, jak w Mławie. To
zbiorowość zwołana przez jakąś organizację związkową lub polityczną, zbiorowość, która na
taki tłum pozuje.

Obelżywe, nierzadko wulgarne transparenty nie są przecież dziełem wspólnym

zgromadzonych, wymyślają i malują je przedtem konkretni ludzie. Prostacko-rewolucyjne
hasła, które demonstranci wykrzykują, nie różnią się zbyt od poetyki sejmowych wystąpień
ludowców i przemówień co bardziej krewkich związkowców. Jeżeli liderzy głoszą, że rządzą
przestępcy i złodzieje, na manifestację przygotowano transparent "Balcerowicz - Mengele
polskiej gospodarki", to cóż dziwnego, że zgromadzeni wrzeszczą, by powiesić wicepremiera.


44
Owa charakteryzacja ni to na gniewny tłum, co obali trony, ni to na wzburzony

kolektyw, który osądzi i potępi, przypomina'oczywiście komunistyczną konstrukcję "ludzi
pracy", w liczbie pojedynczej "prostego człowieka pracy". Otóż ilekroć potrzebny był on
partii, by na przykład potępić jej wrogów, pojawiał się w stroju roboczym i wygłaszał taki
tekst: ja tam się nie znam, jestem prostym człowiekiem, ale ciężko pracuję i nie pozwolę,
żeby...

To podkreślanie pracy fizycznej i niewiedzy jako tytułu do wydawania

kategorycznych i jednoznacznych osądów było z punktu widzenia partii oczywiste - bo tylko
ona miała wiedzę niezbędną, by realizować wolę mas.

Czym jest dzisiaj? Przywoływaniem uprzywilejowanej ustrojowo pozycji ludzi pracy?

A może formą uchylenia się od ciężaru odpowiedzialności - związkowiec czy działacz
ludowy, który podejmuje dyskusję i pyta, dlaczego jest źle, dowie się o złożonej
rzeczywistości, wobec której będzie tak bezradny jak indagowany minister. Jeśli zaś krzyczy:
ja tam się nie znam, ale wy jesteście bandyci i niszczycie naród, to nie odpowiada za sytuację,
walczy o to, by się zmieniła. Tyle że dziś poczucie siły, jakie dało mu skuteczne wywalczenie
zmian, z tą najważniejszą włącznie, zmienia się w bezradność wobec oporu materii życia. To
tak jak z więźniem, który waleniem miskami wymuszał na dozorcach lepsze pożywienie,
łagodniejszy regulamin, a w końcu amnestię. Kiedy jednak wyszedł na wolność, widzi, że
stukot jego misek niczego nie zmienia.

Bezradność i zagubienie może tłumaczyć te rozpaczliwe i agresywne zarazem formy

protestów, ale utrwalanie się ich jako sposobu bezpośredniej presji na wybrane
demokratycznie władze prowadzi w niebezpiecznym kierunku. Bo przecież solidarnościowa
władza jest bezbronna wobec naprawdę zdeterminowanej postawy.

Przy całym zaniepokojeniu, jakie budzi forma tej nieustannej konfrontacji, wydaje się,

że wyładowuje się w niej strach i rozgoryczenie, ale w społeczeństwie jest ciągle
wystarczająco duży pokład rozsądku i cierpliwości, by do nieszczęścia nie doszło. Co nie
znaczy, że nad sposobami życia zbiorowego nie należy się zastanawiać.

Do uczestnictwa w demokratycznych procedurach trzeba oczywiście pewnej wiedzy,

umiejętności negocjacyjnych i świadomości, że spory załatwia się kompromisem, a nie walką
o to, czyje na wierzchu. No

45

background image

i zgody na respektowanie prawa. I to naprawdę nie przekracza możliwości zwykłego

człowieka, nawet jeśli ukończył tylko szkołę podstawową.

U nas strajk przekreśla decyzję sądu, posłowie biorą udział w łamaniu przepisów,

związkowcy popierają dzikie strajki i ogólnie wiadomo, że jak się ludzie gromadnie zbiorą, to
prawo idzie na kołek.

Słowem, przez dwa lata nie udało się uzmysłowić ludziom sposobu uczestnictwa w

demokratycznych instytucjach, co więcej, powszechne jest poczucie wyłączenia z wpływu na
rzeczywistość. A fakt, że ci, którzy taki wpływ na swą sytuację chcą mieć, demonstrują to w
konwencji buntu, gniewnego krzyku, kategorycznych żądań i obelg, jest w dużej mierze winą
sił politycznych. Bo walcząc o władzę, beztrosko kwestionują i podważają instytucje
demokratyczne zasłaniając się formułą "ludzie żądają".

Walka ta nierzadko tworzy jakiś obyczaj, formułę, która raz wykorzystana z

sukcesem, zaczyna potem żyć niezależnie. Oto na przykład KPN-owcy, którzy krzyczeli
"Jaruzelski musi odejść", doczekali się spełnienia swego żądania. Tyle że pewna
przypadkowa skuteczność tego hasła zakodowała się w pamięci i teraz emeryci pod
Belwederem krzyczą "Wałęsa musi odejść", a chłopi pod URM-em "Balcerowicz musi
odejść". A jeśli ci ostatni dostaną w końcu w tym trybie głowę ministra finansów - stanie się
jasne, że w Polsce ulica może obalać rządzących. Na razie robią to siły polityczne, które na
wolę ulicy się powołują. A co będzie, jeśli lada chwila ktoś wpadnie na pomysł, by wolę tę
wzmocnić głodówką?

Ciekawe też, czy hasła "Rozgonić sejm", "Odchwaścić parlament" przejdą w

niepamięć wraz z zakończeniem X kadencji, jeśli następny, wyłoniony w normalnych
wyborach nie będzie satysfakcjonował wszystkich.

Czy nie ma takiego niebezpieczeństwa, że metody, które służyć miały pozbyciu się

kontraktowego prezydenta i zdeprecjonowaniu kontraktowego sejmu, obrócą się przeciw
prezydentowi i parlamentowi powołanym demokratycznie?

To, że nacisk jakiejś grupy może - pomijając przewidziany prawem tryb - obalić

dyrektora, samorząd, burmistrza czy wyrok sądu, że działania takie wspierają partie, działacze
związkowi i parlamentarzyści, oddala nas od demokracji i prowadzi z powrotem do myślenia
ideologicznego, które przez lata kształtowało nasze widzenie rzeczywistości.

Królowało w nim pojęcie interesu ogólnospołecznego, zwanego też interesem klasy

robotniczej. Miał to być jakiś uniwersalny probierz,


46
który, przyłożony do konkretnego pomysłu czy postulatu, oceniał jego zgodność z

celem nadrzędnym. Probierzem tym dysponowała jedynie partia, która dzięki temu
decydowała o wszystkim, nie bacząc na przepisy prawa czy opinie różnych środowisk.

Dziś głosicieli woli całego społeczeństwa jest legion. I zdaniem każdego z nich, skoro

społeczeństwo czegoś chce, należy to natychmiast zrealizować, a nie zasłaniać się
paragrafami i ustawami. Tymczasem wola społeczna jest zgodna w sprawach podstawowych,
jak choćby bezpieczeństwo zewnętrzne i, miejmy nadzieję, wolność wewnętrzna. A
codzienność to zawsze mnogość konfliktów i sprzecznych interesów. Wydaje się jednak, że
po latach wmawiania nam bezkonfliktowego i harmonijnego rozwoju, tej oczywistej prawdy
nie chcemy przyjąć do wiadomości. I każde z roszczeń jest zgłaszane osobno, unika się
natomiast konfrontacji między nimi.

Ekologowie domagają się zlikwidowania trujących zakładów, załogi ich utrzymania,

bo bronią się przed bezrobociem. Właściciele kamienic chcą prawa dysponowania swą
własnością, lokatorzy ochrony przed właścicielami. Przemysł żąda zmniejszenia ciężarów
podatkowych, sfera budżetowa zwiększenia świadczeń. Chłopi chcą cen gwarantowanych i
tanich kredytów - przeciw są ci, którzy bronią interesu konsumenta, reguł wolnorynkowych i

background image

budżetu. Do dziś rolnicy nie uświadomili sobie, że muszą z tą drugą stroną wypracować
kompromis i dać go do realizacji rządowi, a miejscem osiągania kompromisu jest właśnie
sejm.

Słowem, w dzisiejszej Polsce, pełnej konfliktów zarówno dramatycznych jak i

błahych, omija się instytucje demokratyczne, które po to właśnie istnieją, aby konflikty
rozwiązywać. Ponad nimi, rząd czy samorząd zmuszony jest brać pod uwagę spontaniczny
głos ludu demonstrującego, strajkującego lub blokującego.

Trzeba też dodać, że owe formy wyrażania woli zbiorowej w doraźnym zgromadzeniu

nie dla wszystkich obywateli są dostępne. Strajki aktorów zamykanego teatru czy
pracowników galerii dotyczące zmian dyrekcji raczej śmieszą. Ani ogniwa "Solidarności", ani
KPN nie rzucą się popierać ich protestem Regionu czy Obszaru. Gdyby uczeni z
likwidowanego instytutu zalegli w nim w śpiworach, to wystarczyłby urzędnik z resortu z
pytaniem: i kto, panowie, ma do was dopłacać? Nawet młodym ekologom z Czorsztyna nie
udało się załapać na bezkarność - oni zgodnie z prawem płacą za blokadę drogi grzywny,
podczas

47
gdy strajk komunikacji paraliżujący miesiącami Białystok kończy się oczywiście

abolicją wszelkich sankcji. Z góry też można przewidzieć, że gdyby ważną arterię miasta
zablokowały feministki, to posypałyby się kolegia, zaś gdyby to zrobiły prządki, żaden organ
nie wpadłby na taki

pomysł.
I wreszcie jeśli Maciej Jankowski, przewodniczący Regionu "Mazowsze", nazywa

wicepremiera Balcerowicza "małpą z brzytwą", to oczywiście ma do tego prawo, bo jest
robotnikiem. A co by było, gdyby się tak o nim wyraził publicznie premier? Zapewne
skandal, obrażenie człowieka pracy i zniewaga Związku.

A demokracja to równe, jednakowe prawa dla wszystkich. Chyba że jest to

demokracja ludowa. Termin ten, jak wiadomo, znaczy tyle co mokra woda, czyli "ludowa
władza ludu". Ale to tylko pozór językowego nonsensu, bo w tej konstrukcji "lud" raz
oznacza społeczeństwo, a raz niższe warstwy, czyli demokracja ludowa to taka, w której
społeczeństwem rządzą jego niższe warstwy. Czyżby ta obietnica komunistów właśnie się
spełniła? Bo oni sami zrobili z tej zasady oszustwo. Lud nie miał nic do gadania, jego dążenia
rozpoznawały sprawdzone jednostki, które epatowały nas swym plebejskim rodowodem, ale
troskały się głównie o interes własny i odtąd zrażony lud najwyraźniej żadnych
przedstawicieli nie chce. Nie satysfakcjonują go posłowie, radni ani związkowcy. Najchętniej
wkracza na publiczną scenę gromadnie.

Niekiedy uważa się, że zmierzamy do ochlokracji, czyli rządów tłumu, ale na razie jest

to raczej coś, co można by nazwać powstawaniem szczególnej formy demokracji
bezpośredniej z plebejską preferencją.

Nikt temu mechanizmowi nie przeciwdziała, przeciwnie, jest on ochoczo

wykorzystywany. Niestety, wspiera go też prezydent, który wobec tłumu zgromadzonego na
placu, w fabryce czy przy kościele narzeka na nieudolność rządu, wyśmiewa parlament,
piętnuje bezradne samorządy i ponad tymi sponiewieranymi instytucjami zwraca się do
zgromadzonego ludu z dramatycznym pytaniem: wy mi powiedzcie, co mam robić! A lud jak
to lud - nie odpowiada. Czasem klaszcze, czasem gwiżdże. Czasem doradzi przegnać złodziei,
czasem przypomni, że to władza ma rządzić. Czasem rzuca gruszkami.

Na pytanie bowiem, czy lud zawsze ma rację, odpowiedź brzmi: jak czasem. Raz ma,

raz nie. Ma - jeśli obala tyranię czy odrzuca przemoc. Ale, jak wskazuje doświadczenie, bywa
też inaczej: lud kubański poparł Fidela Castro i na wielkim mityngu przez radosną aklamację
uchwalił

background image

48
sobie kołchozy. Lud Kambodży witał Czerwonych Khmerów entuzjastycznie. A

liczebność tłumów fetujących Władysława Gomułkę prześcignął dopiero Jan Paweł II.

Bowiem wcale nie jest tak, że wymyślona przez Greków demokracja bezpośrednia, w

której władzę ustawodawczą mają wszyscy obywatele, jest ideałem. I dziś jedynie względy
techniczne - niemożliwość zgromadzenia całego narodu na obrady - każą nam poprzestawać
na ułomnej formie przedstawicielskiej.

Rzecz bowiem w tym, że tłum jest anonimowy, że za decyzje podjęte przez tysiące

ludzi nikt nie odpowiada osobiście - swą twarzą, nazwiskiem i reputacją.

Przed Belwederem z tłumu emerytów rzucono gruszką w prezydenta. Załóżmy, że

Lech Wałęsa zamiast wychodzić do demonstrantów zaprosił ich delegację na rozmowę, a
wśród zaproszonych był autor incydentu. Na pewno nie sięgnąłby on wtedy po owoce z
belwederskiej patery, by rzucać nimi w rozmówcę. Nie byłby już kimś nieznanym,
schowanym wśród demonstrantów i bezkarnym. Byłby konkretną osobą odpowiedzialną za
swe zachowanie przy prezydenckim stole.

Można powiedzieć, że na tym właśnie polega różnica między demokracją

bezpośrednią a przedstawicielską.

W tej drugiej władza ludu oznacza, że, po pierwsze: każdy obywatel może

kandydować do władz, po drugie: wybrany przedstawiciel odpowiada przed elektoratem za
podejmowane decyzje jedynie w ten sposób, że może być mu cofnięte poparcie w kolejnych
wyborach. Bowiem poseł jest przedstawicielem całego narodu. Reprezentując interesy
mieszkańców okręgu, który go wybrał, czy grupy zawodowej, która go wysunęła, musi je
konfrontować z racjami innych grup, ze stanem kasy państwa, z wymogami bezpieczeństwa
kraju. Musi wypracowywać kompromisy, podejmować decyzje wedle swej wiedzy i sumienia
i ponosić za nie odpowiedzialność.

Dlatego krzyk i żądania manifestantów nie mogą podważać mandatu prezydenta,

posła, radnego wyłonionych w wyborach, ani rządu czy zarządu, który oni z kolei powołali.
Tłum nie może im narzucać woli ani wymuszać na nich decyzji, ponieważ nie ponosi żadnej
odpowiedzialności.

Demonstracja może informować o nastrojach danego środowiska, bo to jest jakiś fakt

społeczny, który przy decyzjach władz winien być brany

\
49
pod uwagę. Ale demonstracje i protesty muszą być przeprowadzane zgodnie z prawem

jednakim dla wszystkich, bez względu na to, kto protestuje - kudłaci pacyfiści, stoczniowcy
czy uliczni handlarze.

Demokracja nie jest ustrojem, który, w odróżnieniu od realnego socjalizmu, ma

sprawić, że wreszcie będzie dobrze. Jest jedynie metodą, jak dotąd najskuteczniejszą, dla
wyrażania woli różnych grup i zespołem reguł, które umożliwiają godzenie sprzecznych
interesów. Z demokracji trzeba umieć korzystać. Utrudnia ona postanowienia beztroskie i
niemądre, jakie potrafi podejmować tłum, ale nie gwarantuje decyzji mądrych i optymalnych.
To już zależy od ludzi, od ich rozsądku, wyobraźni i odpowiedzialności.

28 IX 1991

PEŁZAJĄCA REWOLUCJA
Zgorszenie stylem uprawiania polityki stało się nagle ostentacyjne i słychać je

zewsząd. Klasę polityczną krytykują komentatorzy, ulica, a potwierdzają to badania, z
których wynika, że powszechne jest mniemanie, iż politycy zabiegają jedynie o interes
własny i partyjny, zaś dobro wspólne mało ich obchodzi.

background image

Wszystko to zresztą nie nowina, sondaże od dawna wskazywały, że ludzie bardziej

ufają policji niż swoim posłom; zdania: oni tam biją się tylko o stołki, kłócą się nie wiadomo
o co, nie załatwiają spraw ważnych dla społeczeństwa - stały się wręcz obiegowe.

Tymczasem ta rosnąca irytacja i potępienie, które ogarniały coraz szersze rzesze

wyborców, w żaden sposób nie wpływały na styl życia politycznego. Jakby jakaś chochola
niemoc trzymała polityków w konwencji awantur, insynuacji i pomówień.

Nie byłoby jednak sprawiedliwe ograniczać zjawisko nieustającej agresji tylko do

polityków. Równie zasadne jest zastanowienie się, dlaczego na przykład robotnicy strajkujący
w latach 1980-81 swój sprzeciw wobec biedy, braku wszystkiego, bezprawia i komuny
prezentowali w formie stanowczej godności, a strajkujący dzisiaj nie potrafią swych potrzeb
wyrazić inaczej niż w obelżywych, pełnych pomówień, nierzadko wulgarnych hasłach.
Również rolnicy porzucili ówczesny wzór chłopa godnego na rzecz stylu pyskówki.

Popularnym dosyć tłumaczeniem zjawiska zdziczenia życia publicznego jest

twierdzenie, że godnościowe postawy sprzed 12 lat, owo wspinanie się do najlepszych
wzorów, przeświadczenie, że nam właśnie przystoi odpowiedzialność żądań, powaga i kultura
w działaniu, były

51
spowodowane przez wspólnego przeciwnika. Przeciwnika (nikt by go wówczas nie

nazwał wrogiem), który rzeczywiście czyhał na każdy pretekst, by zarzucić "Solidarności"
wszelkie a-zechy główne i wady kardynalne, f

Czy zatem ów zestaw wartości zwany etosem "Solidarności" był jedynie barwą

ochronną, pod którą skrywaliśmy swą prawdziwą, dosyć prostacką naturę? I teraz, gdy
komunisty zabrakło, możemy swobodnie i bez zahamowań dawać jej wyraz?

Czy tylko strach sprawiał, że nie rzucano w Jagielskiego gruszkami, nie wymyślano

Rakowskiemu od złodziei, Jaruzelskiemu od Targowicy, a sobie wzajemnie od zdrajców,
intelektualistów, komuchów i agentów?

W wewnętrznym życiu Związku takie wątki się pojawiały, ale pozostawały na

marginesie. W końcu zawsze zwyciężało pragnienie bycia lepszym - nie prymitywnym
robolem, nie tłumem nieodpowiedzialnym, który władza musi trzymać za mordę, bo pójdzie
w anarchię, zniszczy zakład, wygasi piece.

Otóż wydaje się, że to nie było tak, iż jedynie strach czynił ludzi szlachetnymi i

odpowiedzialnymi. Było przecież tak, że większość czuła się dobrze w atmosferze wzajemnej
życzliwości, w byciu lepszym niż przedtem, w otwartej ciekawości dla poglądów innych, w
gotowości do pomagania słabszym i gorzej zorganizowanym, we wzajemnym uczeniu się, jak
strach pokonywać, w tym, że my nie używamy przemocy. Wtedy wszyscy cieszyli się z tego,
że w PZPR powstawały struktury poziome, że coraz to nowi ludzie porzucali partię i ustalone
ścieżki karier przechodząc na naszą stronę, że nawet w MSW chciano zakładać "Solidarność".

I co dziś zostało z tamtych uczuć, potrzeby więzi, gotowości do wspólnego myślenia,

jak Polskę urządzić? Została tęsknota tych zwykłych ludzi, którzy powtarzają: przestańcie się
kłócić, zacznijcie coś robić. Niestety, każda grupa, która zaistnieje publicznie, pchana jakby
niewidzialną koniecznością wpada w konwencję nieopanowanej agresji.

W Laskach rozjuszeni ludzie zastanawiają się, na którym drzewie powiesić

Kotańskiego; w hucie miedzi robotnicy, niczym XIX-wieczni niszczyciele maszyn, gaszą
piec; w imieniu chłopów ich przywódca zapowiada, że będzie mordował komorników;
obrońcy życia zgromadzeni pod Sejmem aplauzem nagradzają chrześcijańskiego posła
Niesiołows-kiego, który przeciwników prawnego zakazu aborcji nazywa komunistycznym
motlochem.


52

background image

A przedstawiciele robotników, chłopów, chrześcijan i reszty, nie bacząc na irytację

zwykłych ludzi, toczą w Sejmie wielogodzinne zwady o teczki i aborcję.

Witold Gadomski z Kongresu Liberałów zastanawiał się kiedyś w "Gazecie

Wyborczej", dlaczego jest tak, że liderzy, którzy prywatnie rozmawiają ze sobą normalnie i
kulturalnie, w momencie, gdy zapalają się reflektory, przechodzą natychmiast na insynuacje i
inwektywy.

I rzeczywiście - polityka toczy się w języku, w którym można się już tylko obrażać.

Powstała bowiem nowa nowomowa, która składa się z terminów brzemiennych emocjami.
Właściwie nie ma już słów, którymi można by rozmawiać o tym, co się dzieje, i rozważać, jak
rozwiązywać

konk

retne problemy.

Z jednej strony mamy katolewicę, lewicę, różowych, agentów komunistycznych,

zdradę, Okrągły Stół, Targowicę, Europejczyków, złodziejskich liberałów, udecję,
przeciwników życia.

Z drugiej zaścianek, oszołomów i nienawistników.
Pierwszy zestaw jest o wiele bogatszy, drugi ubogi i wyraźnie obronny.
Spór się toczy o przeszłość - o to, czy komunizm się skończył, czy jeszcze trwa; kto

był jego ofiarą, a kto współdziałał z katami; kto ma prawdziwe zasługi w jego obaleniu, a kto
odegrał rolę niejasną i wartą wyjaśnienia.

I znów powraca pytanie - dlaczego polityka wbrew nastrojom społecznym, więcej,

przy coraz głośniejszym, powszechnym potępieniu toczy się w tej konwencji i dotyczy tak
oderwanych od rzeczywistości spraw. Choćby instynkt samozachowawczy polityków
powinien ich doprowadzić do opamiętania.

W istocie to, co widzimy, jest przerabianiem schematu rewolucji, o tyle oryginalnym,

że rozwleczonym na kilkanaście lat.

Rewolucja zaczyna się od tego, że warstwy niższe w danym społeczeństwie - jak np.

wyzute z praw mieszczaństwo i uciskany lud - połączą swe indywidualne rozgoryczenie we
wspólny protest i zakwestionują obowiązujący obraz świata przeciwstawiając mu własną
wizję. Arystokracji, która włada, bo Bóg ją obdarzył dobrym urodzeniem, rzuca się
wyzwanie: wszyscy ludzie są równi. Oznacza ono w istocie: my nie jesteśmy gorsi, nie
jesteśmy głupsi, nie jesteśmy inni - możemy współ-

-----------------t--"
decydować o naszych losach. To jest czas, gdy lud pragnie lego dowieść, jest wtedy

wspaniały, wielkoduszny i mądry. Nabiera wiary w siebie i tym bardziej domaga się praw.

Gdy dochodzi do starcia z siłami starego porządku i losy rewolucji się ważą, każdy,

kto się przyłącza, witany jest z radością - do wojska się woła: wszyscy jesteśmy braćmi! do
tych, co stoją z boku: chodźcie z nami! Walczymy i o waszą wolność!

Potem Bastylia upada, wszyscy się bratają, tańczą na ulicach, bo oto się spełniły i stały

ciałem wolność, równość i braterstwo.

A nazajutrz już nic nie jest proste - wszczynają się spory o to, czy rewolucja już

wygrała, czy jeszcze nie jest dokończona, czy wróg jest pokonany, czy też przeciwnie -
zamaskował się i szykuje następny atak.

I rychło się okazuje, że nie ma wolności dla wrogów wolności, braterstwo nie może

osłabiać rewolucyjnej czujności, a nad równość wynosi się zasadę sprawiedliwości
rewolucyjnej i dziejowej. Przychodzą jakobini, uświęcają terror i oto lud, który jeszcze
niedawno był mądry i wielkoduszny, bawi się wokół szafotów. W końcu się jednak męczy
szaleństwem polityki i polityków i wtedy przychodzi czas, w którym szansę ma cesarz albo
restauracja starego reżimu.

Tyle schemat wzorcowy, powielany potem w różnych wariantach.

background image

My przeszliśmy w 1980-81 fazę pierwszą. Społeczeństwo, przez lata traktowane jako

niedojrzałe i niedorosłe do decydowania o sobie, zakwestionowało ten podział na ludność i
awangardę i zaczęło się domagać nie udziału we władzy, ale zaledwie prawa do bycia
wysłuchanym. Owe cnoty obywatelskie, które demonstrowano jak Polska długa i szeroka,
miały być dowodem, że żądanie to jest uzasadnione. Wzory rewolucyjne nie były wtedy
popularne - władzy nie chciano, przemoc odrzucano. Być może były to cnoty wymuszone, na
pewno jednak podyktowane zbiorową roztropnością i tak głęboko akceptowane, że
wprowadzenie stanu wojennego nie mogło być traktowane inaczej, jak największa krzywda
niczym nie usprawiedliwiona. Stan wojenny przerwał naszą pokojową rewolucję w fazie
pięknej - tej, gdy ludzi łączy poczucie braterstwa i wiara, że walczą o wolność dla wszystkich.

Jak wiadomo, potem nie było zdobycia Bastylii ani poczucia zwycięstwa, tylko

znienacka, od razu praca nad przebudową kraju. Nie towarzyszył temu żaden zryw do
nowego, żadna idea, która ludzi mobilizuje i dodaje im wiary w siebie i siły do działania.
Wydawałoby się więc, że tamten zryw jest jakąś historią zamkniętą, rewolucją, która


54
doprowadziła nas ostatecznie do wolności, ale czy to ze względu na swą odmienność,

czy dlatego, że została przerwana, nie skaziła się jakobiniz-mem. Nie weszła w fazę pożerania
własnych dzieci, sporów o to, co było jej celem, wzmagania czujności i tropienia wrogów.

I oto teraz, po dziesięciu latach, mamy poślizg - ta faza, której umknęliśmy niegdyś,

nadeszła. W formie dziwacznej i nietypowej, bo obejmuje głównie polityków, za którymi nie
stoi lud podniecony zwycięstwem i gotów włączyć się w spór o to, jak je spożytkować.
Przeciwnie, lud - bohater niegdysiejszej rewolucji w części krząta się, by wykorzystać szansę,
w części pogrąża się w zniechęcenie i frustrację. Spór o to, czym były minione
dziesięciolecia, kto w nich był ofiarą, a kto katem, kto ma zasługę w obaleniu socjalizmu, a
kto się podszywa, kto zdradził, kto jest wrogiem, a kto ma prawo do nowej Polski - mało go
obchodzi. Chce, by załatwiać sprawy ważne dziś.

Tymczasem tu właśnie mnożące się partie w większości nie umieją znaleźć pola do

popisu, by różnić się programami - czemu i trudno się dziwić. Nie jesteśmy w sytuacji
podróżnych dyskutujących nad mapą, którym z zaznaczonych, sprawdzonych szlaków dojść
do wybranego celu. Jesteśmy w sytuacji odkrywców ziemi nieznanej - kierunek jest wiadomy,
wracać nie ma dokąd, drogi nikt nie zna.

Spór o to, kto ma prowadzić, tyczy więc nie tego, którędy, ale tego, kto ma większe

zasługi, kto jest bardziej nieomylny, kto bardziej grzeszny, komu się należy.

Uwikłania się polityki w tryby takich sporów nie należy nazywać chorobą młodej

polskiej demokracji. Bowiem z demokracją nie mają one po prostu nic wspólnego - wręcz
przeciwnie. Już ignorowanie opinii publicznej jest na to dowodem. Ale nie tylko.

Władza w państwie nie jest traktowana jako mandat społeczeństwa, ale jako coś, co

czy to z wyroku historii, czy na mocy sprawiedliwości dziejowej należy się zwycięzcom w
owej przewlekłej rewolucji. To w oczywisty sposób wyklucza pokonanego wroga, czyli
Sojusz Lewicy. Stałym fragmentem gry sejmowej są rytualne już obelgi miotane na lewą
stronę i wydaje się, że tolerowanie siedzących tam posłów służy jedynie za dowód
chrześcijańskiego miłosierdzia strony prawej. Żywi ona chyba przeświadczenie, że gdyby w
najbliższych wyborach komuniści zdecydowanie wygrali, to władzy przecież i tak im nie
damy, bo niejako z definicji nie mogą oni partycypować w rządzeniu. I to sprawia, że

55
prawa strona dość beztrosko nagania im wyborców - chociażby skrajną wersją ustawy

antyaborcyjnej.

Gdzie, kiedy i dlaczego postanowiono, ieJSyły ZSL ma naturę janusową, raz wyziera

z niego pokonany w^g, a raz lud zwycięski

background image

- nie wiadomo. Ale mianowanie premierem Waldemara Pawlaka sprawiło, że z wtorku

na środę ogłoszono, że PSL naturę ma jednak komuchowatą.

Tyle o pokonanych wrogach - a przecież najbardziej zażarte boje toczą się wewnątrz

obozu zwycięzców.

Tu ustalenie skali zasług i zaprzaństwa ma zdecydować, komu się należą owoce

zwycięstwa. Rzecz w tym, że nie ma jednej wspólnej miary

- zależy ona od tego, jak się opisze Polskę i jej dzieje najnowsze. Walka na wizje ma

to rozstrzygnąć.

Można się pokusić o próbę odtworzenia definicji Polski i komunizmu, które są

przedmiotem tych zmagań.

Unia Demokratyczna, skupiająca licznych weteranów opozycji, komunizm traktuje

tak, jak został w tych środowiskach opisany przed laty

- jako system totalnej przemocy i demoralizacji społeczeństwa, niewolący ludzi

podstępnie, ale i wciągający ich w swe tryby i swą logikę. Jest to wiedza teoretyczna i
praktyczna zarazem, bo ta opozycja latami zajmowała się uświadamianiem różnym grupom,
iż są zniewolone i była to praca żmudna. Dla Unii komunizm skończył się ostatecznie po
wyborach 1989 roku, bo wtedy mechanizmy totalitarne przestały działać. Ważne jest dla niej,
by się nie odtwarzały pod znakiem innej ideologii, stąd nacisk na przestrzeganie prawa i norm
demokratycznych. To ma ułatwić szybsze wyjście z kryzysu i włączenie się w Europę.

Kongres Liberałów mało teoretyzuje, ale można założyć, iż koncentruje się na tym, że

komunizm zniszczył w społeczeństwie przedsiębiorczość, rzutkość, zasadę odpowiedzialności
za swój los i wychował ludzi do roszczeniowej bierności. Dla liberałów komunizm się
skończył, ale pozostawił głęboki ślad w mentalności zbiorowej, i to stanowi istotną
przeszkodę w rozwoju Polski.

Zgoła inaczej rzecz wygląda w oczach Zjednoczenia Chrześcijańsko-
-Narodowego. Istotą Polski jest katolicyzm. Komunizm niewoląc Polskę zwalczał

wiarę i Kościół, katolicy byli ofiarami wszechstronnej dyskryminacji - prawdziwy podział
przebiegał między wierzącymi i ateistami, którzy - cokolwiek myśleli o komunizmie,
aprobowali go, czy nie


56
- w istocie brali czynny, bierny lub wręcz nieświadomy udział w zwalczaniu

polskości. Ta walka zresztą wcale się nie skończyła i pierwsze wybory były jedynie jakimś jej
etapem. Bowiem katolicy nie czują się jeszcze swojsko i bezpiecznie w swoim państwie,
zagrożenia są zewsząd:

komuniści, niewierzący, ci, co ciągle atakują Kościół, no i ta Europa zlaicyzowana i

konsumpcyjna, mamiąca dobrobytem a oferująca jedynie pustkę duchową. Słowem siły
bezbożnictwa, które z różnych stron i z różnych powodów zagrażają Polsce, zlewają się w
jednego wroga, przed którym musi się ona obronić.

Porozumienie Centrum widzi front walki inaczej. Komunizm był władzą

nomenklatury partyjnej, która dla egoistycznych, materialnych korzyści żerowała na
społeczeństwie. Wybory czerwcowe niewiele tu zmieniły, jedynie formę pasożytowania -
zamiast ukrytej konsumpcji związanej z funkcją partyjną, uwłaszczenie się na resztkach
majątku narodowego. Komunizm zatem w istocie trwa i trwał będzie tak długo, jak długo ci,
co czerpali profity z komunizmu nadal będą się mieli dobrze.

Ruch dla Rzeczpospolitej Jana Olszewskiego, który wyłonił się z Porozumienia

Centrum w aurze sprawy toczkowej, akceptuje wizję komunizmu i ZChN, i PC, dokłada do
niej jeszcze jeden element: system polegał na zniewoleniu ludzi prawych przez ludzi podłych.
I walka trwa nadal - podłość, zdrada i zaprzaństwo łączą się w spisek przeciw Polsce.

background image

Konfederacja Polski Niepodległej ma diagnozę najprostszą - wszystko to prawda, ale

komunizm skończy się wtedy, gdy Leszek Moczulski zostanie prezydentem.

Zasadnicze starcia dotyczą owej, wydawałoby się, historycznej kwestii - jest

komunizm czy go już nie ma? Unia Demokratyczna i Liberałowie uważają, że się skończył,
nie grozi nam powrót tego systemu, natomiast ciąży nad nami jego dziedzictwo - od struktury
gospodarczej po pozostałości w zbiorowym myśleniu. Trzeba się z nim uporać, pracować i
rozwiązywać konkretne problemy. Właściwe tym partiom hasło powinno brzmieć: wszystkie
ręce na pokład! Nie rzuciły go wtedy, gdy było jeszcze oczekiwanie społeczne na jakieś
wezwanie do współudziału, a teraz jest już za późno. Są w defensywie wobec sił
wykrystalizowanych później, które rzeczywistość opisują odmiennie:

powrót komunizmu jest realnym zagrożeniem, są ludzie i grupy dążące do jego

odbudowy, opanowują różne ważne miejsca, zwalczają Kościół,

5^7
gromadzą środki, zawiązują spiski. Wszystkie ręce na pokład? Na pewno nie.

Najpierw trzeba sprawdzić, które ręce są czyste.

Starcie tych dwóch wizji tworzy styl polityki. Nacierająca tworzy ów język

brzemienny emocją i czarno-białą wyrazistością, bo ciągnie utrwalić w zbiorowej wyobraźni
nowy obraz świata, jego jasnyh i ciemnych stron, l

Formacja spychana na bok zawsze jest dosyć bezradna - wartości, którymi opisała

rzeczywistość, są oto dezawuowane, a nowo głoszone mierzą w nią. Ma do wyboru -
obstawać przy swoim, broniąc się przed emocjonalnym opisem (tak, jesteśmy liberałami, co
wcale nie znaczy, że jesteśmy złodziejami), wdać się w spór na gruncie opisu nowego
(mówicie, że Okrągły Stół to zdrada - po pierwsze to nieprawda, po drugie sami przy nim
siedzieliście lub z jego ustaleń korzystaliście) i wreszcie odrzucać dyskusję, wskazując
nielogiczność, nonsensowność i instrumentalność ataków (oszołomy itd.).

Partie nacierające nie używają formy agresywnej jedynie taktycznie, one w swe wizje

Polski głęboko wierzą. Poseł Niesiołowski, człowiek wykształcony i kulturalny, naprawdę
jest przekonany, że sprzeciwiać się zakazowi aborcji mogą jedynie bezbożni komuniści i oni
to gromadzą jakąś swoją hołotę pod Sejmem. Gdyby dla Macieja Zaleskiego z Porozumienia
Centrum nie było oczywiste, że kto ma pieniądze, ten ma władzę, to może by nie opowiadał z
taką otwartością o interesach swojej partii.

Denerwujący powszechnie język ataku nie jest tylko taktycznym chwytem ani

irracjonalnym szaleństwem polityków. Tu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa.

Jest już religia w szkołach i pewnie będzie wkrótce obowiązkowa;
jest praktyczny zakaz aborcji, lada chwila będzie prawny; może przyjdzie czas i na

rozwody; będzie lustracja i dekomunizacja. Jeśli PC okrzepnie to może jeszcze nacjonalizacja
majątku b. nomenklatury, a jeśli KPN złapie wiatr w żagle, to nacjonalizacja obcego kapitału.

Wydaje się, że w starciu dwóch politycznych stron jedno tylko słowo jest wspólne i

ma sens pozytywny, a mianowicie demokracja. Tylko że już jest ona różnie rozumiana.
Religię wprowadzono do szkół instrukcją sprzeczną z ustawą, którą dopiero później
dostosowano do instrukcji. Większość społeczeństwa to zaakceptowała, więc zostało
dowiedzione, że można odrzucić sztywny formalizm, by dokonać słusznej przemiany


58
naszego życia. Podobnie z aborcją - zakaz zabiegów wydała Izba Lekarska wbrew

ustawie, a teraz demokratycznie potwierdzi to parlament. Większość społeczeństwa wedle
badań jest temu przeciwna, ale może z czasem da się przekonać. Lustrację również usiłowano
przeprowadzić z nagła i nieustawowo, ale nastąpił błąd w sztuce. Niemniej już wiemy, że
społeczeństwo jak kania dżdżu pragnie dekomunizacji. Ustawa ta zastosuje odpowiedzialność

background image

zbiorową i będzie sprzeczna z istotą demokracji, bo odbiera części obywateli konstytucyjne
prawa. No, ale nie może być demokracji dla wrogów demokracji.

Jak widać, rewolucja się rozpędza i wchodzi w etap powoływania Komitetów

Ocalenia Publicznego i Nadzwyczajnej Komisji do Zwalczania Kontrrewolucji. Nasze
symboliczne szafoty nie spłyną oczywiście prawdziwą krwią - będzie to zaledwie polskie,
swojskie, obrzydliwe piekło, krzywda niewinnych, którzy przypadkiem zapłaczą się pod topór
i paraliżujący kraj chaos.

Tylko wcale nie jest powiedziane, że lud będzie się przy tych szafotach bawił.
Za rewolucje zawsze się płaci. Już płacimy w tej sferze, która w zasadzie nie jest

przedmiotem walki, bo wśród partii, poza KPN, jest zgoda na kierunek zmian gospodarczych.
Kierunek jest oczywisty - na drogę ku niemu wkroczył Balcerowicz, szedł nią Bielecki, nie
zboczył z niej Olszewski, mimo że pragnął dowieść, iż tworzy coś radykalnie odmiennego od
poprzedników.

Ale i co to za marsz, gdy nikt nie ma do niego głowy, zajęty walką o słuszny kształt

kraju.

To, że gospodarka rynkowa nie jest przedmiotem sporów programowych, ma i taki

skutek, że nikt nie próbuje społeczeństwa do niej przekonać. Wystarczy porównać
rozbudowaną, wszechstronną argumentację, wytworzoną w ostatnich latach w sprawie
aborcji, z rachitycznym, niekomunikatywnym językiem dotyczącym gospodarki.

Badania socjologiczne wykazałyby zapewne, jak mizerny procent obywateli rozumie

takie terminy, jak: inflacja, restrukturyzacja, budżet, dywidenda, oprocentowanie kredytu, itd.
W ten sposób materia reformy została wyłączona z komunikacji społecznej, ale okazjonalnie
jest wykorzystywana w grach ideologicznych. Od wojny na górze beztrosko wbito w
zbiorową świadomość podejrzliwość i wrogość wobec zagranicznego kapitału, nieufność
wobec prywatyzacji, złudzenia, że jest szansa na

59
szybki dostatek, byle tylko prezydent Wałęsa, KPN, Tymiński lub inny cudotwórca

wziął sprawy w swoje ręce.

W ferworze walk pogwałcona została zasada - pjEede wszystkim nie szkodzić. A

także inna - nie gorszyć. /

Bowiem to, co się dzieje na górze, staje się jedynym wzorem zachowań publicznych

na dole. W gminie, w fabryce, na zablokowanej szosie.

Politycy ostrzegają się wzajemnie, że cierpliwość ludzka jest na wyczerpaniu i pewnie

mają tu rację. Bo rewolucja kończy się tym, że lud ma wszystkiego dosyć.

l VIII 1992

WYKORZENIENI ZE ZNAJOMEGO ŚWIATA
Obchodzenie rocznic zabiera w Polsce pewnie tyle samo czasu i energii, co wzajemne

swary. Ale trzecia rocznica powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego zauważona została
ledwie półgębkiem. Nie świadczy to jednak o zanikaniu naszego zamiłowania do celebry,
raczej o rozpadzie języka i najprostszej skali wartości, co sprawia, że nie można się dogadać
już na poziomie opisu tego, co się dzieje, tego, co się stało przez trzy lata, i tego, w czym
żyliśmy przez blisko pół wieku.

Można przyjąć, że istnieje zgoda co do tego, iż w 1989 roku coś istotnego zaszło. Co

to właściwie było - już nie jest takie jasne.

Słychać przecież, że jeżeli nawet były wybory czerwcowe i potem powstał rząd, to

stało się to w wyniku zmowy okrągłostołowej i było jedynie mistyfikacją, podmianą
skumanych elit, inną formą władania perfidnego, wcielonego zła komuny. Które trwa do
dzisiaj, więc po prawdzie, to nic się nie zmieniło.

background image

Z zupełnie przeciwnej, wydawałoby się, strony, mianowicie przez pismo "Nie",

lansowana jest teza, że komuna, owszem, rozleciała się, ale czy ci, którzy ją zastąpili, są
lepsi? Różnią się tylko umownym kolorem, czarne wyparło czerwone, ideologię marksizmu
zastąpiła ideologia kle-rykalna, jej zwolennicy mają uprzywilejowaną pozycję i są ponad
prawem, przeciwników politycznych się prześladuje, korupcja się szerzy, afery się mnożą, a
prosty człowiek, jak zawsze, jest wyzyskiwany i wpędzany w nędzę.

W środku są ci, którzy twierdzą, że w owym osobliwym roku komunizm upadł, zaczął

się czas nowy, który niesie olbrzymią szansę i wielkie trudności. Szansę wykorzystujemy, bo
przecież Polska zmieniła

61
się nie do poznania, ma silną złotówkę i pełne sklepy, popełniamy oczywiście błędy,

jest ciężko, ale... I tu argumenty zamierają, bo niby co dalej można powiedzieć? Że jeszcze
trochę cierpliwości, bo odbudowa musi potrwać? Że musimy lepiej pracować, inaczej myśleć,
zacząć za siebie odpowiadać, a nie ciągle dobijać się opieki i świadczeń?

Takich rzeczy nie chce słuchać lud. Odzywa on się ustami swych przedstawicieli

wtedy, gdy jest gniewny, blokujący lub strajkujący. Woła, że to on komunę obalił, ale nic na
tym nie zyskał, a wręcz przeciwnie, jest jeszcze gorzej.

Wobec tego gwaru zwykły człowiek nie umie powiedzieć, co stało się przed trzema

laty: czy było to zwycięstwo, czy oszustwo, wejście na drogę ku lepszemu, czy też krok w
przepaść.

Jeszcze gorzej rzecz wygląda z tym blisko półwieczem, które przydarzyło się nam

przed 1989 rokiem.

Słuchając różnych publicznie głoszonych opisów i diagnoz, zwykły człowiek nie wie,

czy pracując i żyjąc jak wszyscy, kolaborował z najeźdźcą, czy też bohatersko mu się opierał.
Jest zdrajcą czy ofiarą? Czy jego praca poszła na marne, gorzej - wsparła zbrodniczy system,
czy może coś zrobił, stworzył, zbudował?

Najpierw mówiono mu, że PRL to dziesięciolecia zupełnie daremne, stracone, cały

wysiłek poszedł w budowę przemysłu w istocie rujnującego kraj i przynoszącego nam dziś
same straty. Teraz okazuje się, że przeciwnie - stworzyliśmy mnóstwo znakomitych
przedsiębiorstw, ale rządowa mafia, zdrajcy narodu za bezcen je wyprzedają obcym, a ci
biorą nasz wspólny dorobek, po to tylko, by zlikwidować groźną konkurencję.

Zwykły człowiek nie wie już nawet, co znaczy to złowieszcze słowo
- komuna. Czy to jakaś siła obca, zewnętrzna, która przyszła tu na cudzych bagnetach,

czy może to kość z naszej kości - krewni, znajomi, sąsiedzi, sporadycznie my sami.
Komunista - wyjaśniono nam ostatnio

- to taki, co zawsze robi źle. Nie ma to jak prosta reguła. Niestety, wyjątki od niej

zaczynają się mnożyć. Komunizm to rzeczywiście samo zło, pomijając reformę rolną, która
dyskusji nie podlega. Jeżeli chodzi o nacjonalizację, ocena nie jest jednoznaczna, bo właśnie
się okazuje, że prywatni właściciele są okropni, co więcej, obcy kapitał chce nas wyzyskiwać
i zrobić z nas białych Murzynów. Także darmowa służba zdrowia, nauka, sanatoria, kolonie,
tanie mieszkania, dotowana kultura

- miały swoje zalety.

62
Czując tę rozterkę, która znajduje wyraz w zdaniach "miało być lepiej, a jest gorzej",

"nic się nie zmieniło" - różne siły polityczne i ośrodki władzy spieszą z wyjaśnieniami, na
czym zło komuny polegało, i - chwilowo zgodne - mówią, że jest lepiej. Są trudności, ale za
komuny prześladowano Kościół i katolików, a teraz już nie. Albo - za komuny panował terror
i zbrodnie, mordowano niewinnych ludzi. Albo - planowa gospodarka doprowadziła kraj do
ruiny, tłumiła przedsiębiorczość. Najczęściej na pytanie, co było złem komuny i co

background image

zyskaliśmy na jej obaleniu musi odpowiadać prezydent, bo jemu stawiane jest ono z cała
prostotą przez zagniewany lud. I prezydent próbuje odpowiadać, choć jest w tym coraz
bardziej bezradny. Twierdzi jednak uparcie, że od 1989 roku zmieniło się wszystko, że jest
lepiej, bo wolno mówić co się chce, w więzieniu się nie siedzi, ZOMO nikogo nie goni i
każdy może wziąć swoje sprawy we własne ręce.

Rzecz w tym, że zdecydowana większość ludzi w PRL-u wymienianych prześladowań

sama nie odczuła. Nie aspirowała do stanowisk, w których uzyskaniu wiara była przeszkodą,
nie pamięta czasów terroru, nie próbowała zakładać własnych interesów, nie była gnębiona
przez cenzurę, nie goniło jej ZOMO, nie cierpiała w więzieniu za przekonania, nie rwała się,
by coś brać w swoje ręce.

Doznawała opresji szczególnie przewrotnej i perfidnej, ale w przeważającej mierze nie

była jej świadoma. Miała za to poczucie jasności reguł życia i poczucie bezpieczeństwa, które
teraz straciła.

Szary człowiek żył do niedawna w rzeczywistości logicznej i prostej. Nienaturalnie

prostej. Takiej, jaką tworzy wojna dzieląc świat na "nasz" i "obcy". My budowaliśmy
równość i sprawiedliwość społeczną, po tamtej stronie był wyzysk, bezrobocie, bogactwo
jednych i nędza drugich. Tamten świat był wobec nas wrogi. Natura tej wrogości była płynna
- a to imperializm nie mógł znieść budowy nowego ustroju, a to rewanżyści chcieli odebrać
ziemie zachodnie, a to syjonizm chciał nam szkodzić.

Jedne wcielenia wroga działały na zbiorową wyobraźnię mocniej (wariant niemiecki),

inne słabiej (Reagan, który wziął na ząb nasze drobiarstwo), ale jego nieustanna obecność w
tle, przypominana kiedy trzeba, była zasadą organizującą nasze życie.

Wróg uzasadniał posłuszeństwo wobec przywództwa-dowództwa, które miało sojusze

i siły, aby mu się opierać (albo Polska będzie

J63
socjalistyczna, albo nie będzie jej wcale); był winien wszystkim nieszczęściom, jakie

nas dotykały, i tym samym ani partia, ani my nie ponosiliśmy za nie odpowiedzialności; był
gwarantem jedności narodu, bo każda niesubordynacja jemu przecież służyła - a wewnątrz
naszego obozu wciąż czaiła się zdrada: obcym interesom wysługiwali się bandyci z AK,
kułacy, aferzyści gospodarczy, syjoniści, spekulanci, sprzedajni politykierzy. Zatem ciągle
trzeba było zwierać szeregi i podporządkować się jednemu wspólnemu celowi, zwanemu
"interesem społecznym". Interesy grupowe, sprzeczne dążenia nie miały szans się ujawnić - w
zarodku były tłumione jako przejaw egoizmu i rozbijania jedności narodu wobec zagrożenia.
"Interes społeczny" pełnił jeszcze jedną złowrogą funkcję - nie tylko był młotem na wszelkie
różnice, był też kategoryczną busolą wskazującą najlepsze rozwiązanie. Latami wybierano je
bez żadnych wahań i dyskusji i efekty widzimy. Jeden jest słabo dostrzegany - powszechne
przekonanie, że z każdego problemu istnieje właściwe, sprawiedliwe wyjście. Trzeba tylko
podjąć jedynie słuszną decyzję.

W tym prostym świecie przed ludźmi nie stały żadne szczególne dylematy. Ot, trzeba

było tylko wybrać szkołę, potem miejsce pracy, wpłacić na książeczkę mieszkaniową,
ewentualnie jeszcze raty na malucha. Reszta należała do władzy, wystarczało czekać, by
zapłaciła za chodzenie do pracy z grubsza tyle, co innym, dała mieszkanie, samochód. Wedle
cichej ugody między władzą a społeczeństwem bierność miała być nagradzana.

I bierność stała się podstawową normą. Tak naturalną, że większość jej już nie

dostrzegała. Ale poznawał ją każdy, kto próbował w Polsce zrobić cokolwiek. Czy chciał
wdrożyć wynalazek, usprawnić produkcję, zdobyć pieniądze, wybić się w zawodzie, czy
chronić lasy - napotykał opór systemu i jego aparatu. A także otoczenia - karierowicz,
maniak, spryciarz, cwaniak, frajer, badylarz - tak się powszechnie określało tych, którzy
łamali zasadę bierności. "W tym kraju nic się nie da zrobić" - to rozgoryczona odpowiedź

background image

wszystkich, którzy na przekór spokojnej apatii dołów i czujnej kontroli góry czegoś chcieli
dla siebie lub dla kraju.

Zwykły obywatel PRL-u bez mała z mlekiem matki wysysał wiedzę, jak należy się

zachowywać w warunkach, które zostały mu dane i które miały trwać zawsze.

Pierwsza generacja została pouczona brutalnie, iż dotychczasowa norma głosząca, że

wartość człowieka określają jego zachowania, umie-


64
jętności i osiągnięcia, przestaje obowiązywać. O wartości człowieka przesądzały nowe

kryteria, wedle których kwalifikowano przeszłość jego i jego antenatów.

Źle było, gdy pradziad brał udział w niewłaściwej wojnie, stryj był sanacyjnym

senatorem, ojciec czegoś się dorobił. Samemu w czasie wojny lepiej było nie walczyć w
ogóle, niż trafić do niewłaściwej formacji. Dobrze też było być skrzywdzonym, byle przez
odpowiedniego wroga. Wymogom dotyczącym przeszłości człowieka towarzyszyły
stanowcze wskazania, jakim powinien się stać: raczej ateistą niż wierzącym, raczej ubogim
niż zamożnym, raczej spokojnym i posłusznym niż wyrywnym i pomysłowym, raczej
zorganizowanym niż nieprzy-należącym.

Z czasem wymogi łagodniały - pochodzenie było mniej ważne, ateizm niekonieczny,

wystarczało nie obnosić się z religijnością, przeszłość i krewni za granicą stawały się
obojętne. Ale ostrożność i elastyczność były zawsze niezbędne. Najpierw lepiej było być
kościuszkowcem, a potem raczej partyzantem; ufne wykorzystanie odwilżowej swobody
wypowiedzi po paru latach mogło się odbić gorzką czkawką; z dnia na dzień niewłaściwe
pochodzenie narodowościowe mogło oznaczać utratę pracy; naiwne zaufanie do zielonego
światła dla rzemiosła źle się kończyło, gdy rzecz odgwizdano.

Obok bierności, elastyczność i giętkość były warunkami świętego spokoju.
Przejście od realnego socjalizmu do czegoś innego odbywało się stopniowo i trochę

niedostrzegalnie.

Można było zaobserwować, kiedy świadomość, że zmiany są nieodwracalne, stała się

powszechna. Najpierw nastąpił rzut ku Kościołowi - święcono komisariaty, sklepy,
przedszkola, wszystko. Zanim Kościół się połapał, że praktyka ta służy do pucowania
zaszłości i rzecz przystopował, Polska spłynęła wodą święconą. Kolejnym miejscem zmiany
skóry były Komitety Obywatelskie - latano do nich po rekomendacje, świadectwa moralności,
błogosławieństwa dla różnych inicjatyw, jakby były Komitetami PZPR. A wreszcie okazało
się, że mamy zupełnie inne życiorysy niż dotąd. Co ktoś wspomni swoją przeszłość, to
okazuje się, że zawsze był świadom nikczemności systemu, zawsze był przeciw, nie
głosował, nie chodził na pochody, nie przynależał. Odwrotnie - był ofiarą. Urodził się na
kresach wschodnich, więc został wysiedlony przez

65
NKWD, bliskich mordowano, siedzieli po łagrach, odebrano im majątek, sklep,

gospodarstwo, jego wyrzucano z pracy, szykanowano, nie dano szansy.

Ci nieliczni, którzy przeciwstawiali się władzy, giną już w tłumie zasłużonych

kombatantów. Wnioski ludzi o rehabilitację pomordowanych krewnych leżą w sądach obok
wniosków jakichś aferzystów skazanych za komunizmu i skonfundowana Temida III RP
głowi się teraz nad odszkodowaniami dla nich. W telewizyjnym reportażu żądającym
sprawiedliwości dla osoby ewidentnie skrzywdzonej podkreśla się, że jej ojciec walczył w
powstaniu warszawskim. Jakby było oczywiste, że w nowej Polsce prawo inaczej winno
patrzeć na dzieci powstańców, niż na potomstwo tej większości, która do AK nie należała.

Powszechne przemodelowywanie życiorysów wedle nowej sztancy nieugiętej ofiary

prześladowań może żenować, śmieszyć, oburzać, gdy dotyczy osób jakoś znanych, które chcą
utrzymać się w obiegu lub awansować w życiu publicznym. Ale gdy zwykli ludzie, zwracając

background image

się do władzy z prośbami, podaniami, uzasadniają je tym, że doznali prześladowań już nie od
sanacji, a od komuny; że bliskich zamordowali nie hitlerowcy (to zrobiło się nie na czasie),
ale enkawudyści; że zawsze chodzili do kościoła, a POP patrzył na nich krzywo - to nie
sposób nie odczuć goryczy, że oto wolna Polska jest dla nich taka sama jak PRL. Są w niej
petentami, którzy znów muszą udowodnić, że w ich życiu nie ma podejrzanej skazy, że
przynależą do grupy dobrze teraz widzianej, zasługują zatem na uwagę i życzliwe wejrzenie
w sprawę.

Owa nieuświadomiona niewolnicza elastyczność, która weszła nam w krew,

pozwalała przybierać barwy ochronne zgodnie ze zmieniającymi się okolicznościami, znów
okazuje się przydatna.

Jeszcze do niedawna dość powszechne były narzekania: ludzie nie cieszą się z

wolności, popadają w jakąś niepokojącą apatię. Teraz przeważają ostrzeżenia odmienne -
granica cierpliwości została przekroczona, grozi nam fala gniewu, który zmiecie polityków i
pogrzebie reformy. Fali na razie nie ma, ale gdzieniegdzie gniew słychać. Nie zawsze tam,
gdzie bieda najdotkliwsza.

Strajkujący ostatnio robotnicy swoje racje wykładają zwięźle. Pracują ciężko i dlatego

winni dostać godziwą zapłatę. Nie jest sprawą ich zakładów zabieganie o to, by ktoś kupił ich
wyroby. Nie chcą rozstrzygać żadnych trudnych dylematów, nie chcą podejmować decyzji.
Zde-


66
cydować o ich przyszłości musi władza, ale tak, by dało to dobre rezultaty.
Podobnie mówią rolnicy - żądają, by im władza powiedziała, co mają hodować i

uprawiać i jakie będą ceny za rok, by pokryła straty, zagwarantowała godziwy dochód
zamykając granice dla obcych towarów.

Zależnie od politycznego punktu widzenia można te wystąpienia traktować jako

tęsknotę za opiekuńczym państwem albo za elementarną pewnością niezbędną w gospodarce.
Ale coraz wyraźniejsza w radykalnym nurcie protestów jest odmowa wnikania w złożoność
sytuacji zakładu, odmowa polemiki z racjami dyrekcyjnej lub rządowej strony, uchylania się
od współudziału w jakimkolwiek kompromisie. Z zupełnym milczeniem spotykają się
wszystkie argumenty, skądinąd nieśmiałe, tyczące jakości pracy, nędznej wydajności, lichoty
produktów przemysłowych i rolniczych. Zagłusza je retoryka już bez mała rewolucyjna: rząd
ma zrobić to, czego żądamy, jak - jego zmartwienie. Wszystkie pakty, wciąganie nas w
decyzje to oszustwo. Jeśli odmówi, dowiedzie swego uwikłania w mafie, agentury, obce
spiski.

Widać tu zbitkę komunistycznych klisz - ludzie trudu fizycznego podnoszą głowę

przeciwko panom, wyzyskiwaczom, obcym krwiopijcom. Takie schematy jednak nie
nabierają życia tylko dlatego, że latami wbijano je do głów. Za ich odrodzeniem stoi
prawdziwa, silna emocja. Jest to strach, ale nie tylko przed zubożeniem i niepewnym jutrem.
Tym odruchom buntu towarzyszy niezwykła agresja wymierzona w wszelką indywidualną
aktywność. Handel jest godzien pogardy. Bogaci to złodzieje. Politycy wspięli się na naszych
plecach. Każdy awans, wyrwanie się w górę jest podejrzanym draństwem, odbywa się
kosztem tych, co na dole.

Wydaje się, że jest to rozpaczliwa obrona prawa do bierności, owej bezpiecznej

bezradności uczonej przez tyle lat. Odruch samozachowawczego lęku przed włączeniem się w
rywalizację, wysiłek, ryzyko indywidualnego zmierzenia się z losem: przekwalifikowania,
szukania pracy, dostosowania do wymogów nowego właściciela.

Rosnący lęk przed światem, w którym trzeba samemu za siebie odpowiadać, prowadzi

do coraz silniejszej tęsknoty za ową parafrontową sytuacją, w której dla każdego było miejsce

background image

i zadanie, zwierzchność podejmowała decyzje proste jak rozkazy i jak kwatermistrzostwo
dbała o zaopatrzenie. Gdy ono szwankowało, można było wspólnym protestem

^67
przypomnieć, co się nam należy - większa dbałość i troska, bardziej ludzki regulamin.
Ten świat nowy jest zupełnie inny, zamazany, nic w nim z czarno-
-białej prostoty. Pełen jest dylematów i sprzecznych interesów. Robotnik wywalcza

podwyżkę, ale zakład pada; plony potrzebują nawozu, ale rzeka od tego zamiera; rolnik dobije
się większego cła na żywność, ale klient ma ją wtedy droższą i gorszą. I tak wszędzie.
Wszyscy mają jakąś swoją rację, ale mogą jej dopiąć" tylko kosztem innych.

W normalnym świecie zawsze było i jest tak samo. Tam rozwiązuje się te nieustanne

dylematy drogą kompromisu. U nas kompromis oznacza przegraną, przyznanie, że nasze racje
nie są oczywiste i niepodważalne. A przecież tylko takie znaliśmy przez pół wieku. Na nich
opierały się owe jedynie słuszne decyzje władzy. Jak coś szwankowało, to wyjaśniano, że
jakiś

towarzysz

podjął

decyzję

błędną,

bo

czegoś nie zrozumiał, źle ocenił i właśnie dlatego wyleciał. Bądź, że zrobił to celowo, bo
zadał się z wrogami partii i narodu.

Niezgoda na groźną i niezrozumiałą złożoność rzeczywistości widoczna jest w

ciągłym szukaniu odpowiedzi nie na pytanie: dlaczego tak jest? ale na pytanie: kto winien?
Bo przecież ktoś, celowo lub bezmyślnie, sprawił, że ludzie zbiednieli, cwaniacy zaczęli
przemycać alkohol, ceny idą w górę, jedni się bogacą, a drugim jest ciężko.

Lata 1980-81 i stan wojenny sprawiły, że w ludziach zaczęła się rodzić myśl, iż to

może nie odwetowcy, międzynarodowy syjonizm czy inny imperializm powoduje, że
wszystko nam idzie źle, ale komuniści po prostu. Przy całej zasadności tego twierdzenia i
jego niesłychanym znaczeniu dla zniszczenia nie kwestionowanej przez dziesięciolecia
zasady, że rządzić może jedynie PZPR - było to jednak kolejne wcielenie owego wroga
odpowiedzialnego za wszystko i pozwalającego wierzyć, że gdyby nie on, życie szłoby nam
po maśle.

Pierwszy niekomunistyczny rząd otaczało zatem pełne ufności oczekiwanie: skoro

sprawca naszej biedy odszedł w niesławie, a decyzje o naszym losie zaczną podejmować
wreszcie ludzie mądrzy i uczciwi, to wkrótce owoce ich działań zobaczymy.

Gdy okazało się, że ta nadzieja, zasadna lub nie, została zawiedziona
- z zewsząd zaczęto ludziom tłumaczyć, jakie to wrogie siły spowodowały. Bardzo

różne - Niemcy, co chcą nami zawładnąć i zachodni kapitał, który chce nas wyzyskać. KGB,
które co prawda utraciło swe


68
mocarstwo, ale co mu to, skoro ma szansę opanować Polskę. Wróg uniwersalny, który

istnieje tylko po to, by nam szkodzić - Żydzi. Wewnątrz kraju aż się kłębi - agenci z
wrodzoną podłością, komuna przewrotna z natury, nomenklatura, co wszystko przenika,
spółki i aferzyści, co nas okradają, elity, które oszukują lud i z zastanawiających powodów
nie podejmują słusznych decyzji.

Trzy lata temu było w Polsce oczekiwanie nie tylko na to, że będzie lepiej, ale i na to,

że będzie inaczej. Nieskłócone elity mówiły, że tworzymy demokrację, to znaczy, iż wobec
państwa i prawa wszyscy ludzie są równi, a miejsce w społeczeństwie zależy tylko od zalet,
umiejętności i pracowitości człowieka. Tworzymy normalny system ekonomiczny, a zatem
wreszcie każdy, kto podejmie wyzwanie, ma szansę na życie udane, a nie udawane. Tak, jak
jest w normalnym świecie, z którego zostaliśmy na pół wieku wyrwani i do którego musimy
wrócić.

Wtedy, przez chwilę, patrzyliśmy w przyszłość. Przeszłość miała zostać za nami,

chciałoby się niebacznie powiedzieć - odcięta grubą kreską. Ale nas dogoniła.

background image

Nieustanne wojny na górze toczą się o zaszłości i obracają w gruzy naszą najnowszą

historię, taką, jaką przeżyliśmy i zapamiętali. Nasze zwykłe życiorysy nabierają jakichś
niepokojących cech i trzeba znów coś zrobić, by nas nie obciążały.

Najlepiej być ofiarą, przegranym, skrzywdzonym. Dołączyć do tych, którzy nie mogą

lub nie potrafią sprostać wyzwaniom, jakie przynosi czas nowy. Bo tylko ich głos słychać -
przed nimi tłumaczą się rządy, o nich walczą partie, składają im obietnice, przyrzekają, że
znajdą winnych ich niedoli.

Ci, którzy szansę wykorzystali, których wysiłek i pracę widać dookoła, przezornie

milczą. Ich wartości - samodzielność, aktywność, ryzyko, sukces - przegrały z bezpieczną
bezradnością, lękiem przed odpowiedzialnością, tęsknotą za prostym, nieskomplikowanym
światem, w którym racja zawsze jest po jednej stronie, z każdej sytuacji jest oczywiste i dobre
wyjście i wiadomo, kto ponosi winę za niepowodzenie.

Przeszłość nas dogania i lada chwila możemy poczuć się swojsko. Jak zawsze, gdy

odnajdujemy zagubiony skrawek znajomego lądu. Oto, po krótkim okresie zamętu, jakichś
groźnych, niebezpiecznych wyzwań, powróci sytuacja znana - są lepsi i gorsi, haki w
życiorysie, prosty

69
i łatwy test na słuszność. No i spora liczba posad do obsadzenia przez właściwych

ludzi. Jakieś zamierzchłe funkcje partyjne będzie się skrywać jak niegdyś ojca starostę, wuja
za granicą lub niearyjską babkę. Pojawią się zaświadczenia z parafii: "taki i taki był co
prawda sekretarzem, ale dzieci ochrzcił i blachę na dach kościoła załatwił"; listy zbiorowe
kolegów: "30 lat temu był krótko lektorem PZPR, ale potem oddany członek »Solidarności«,
internowany i prześladowany..."; partyjne gwarancje: "z PZPR rozstał się uznając swą
przynależność za błąd młodości, od samego początku ofiarny działacz ZChN-u", lub: "w
PZPR był za wiedzą KPN w celu ukrycia antykomunistycznej działalności..." Będzie jak
dawniej.

29 IX 1992

DYLEMATY LEWICY
W odtwarzaniu się sceny politycznej po rozpadzie byłego systemu dominowało

przekonanie, że trzeba kontynuować autentyczne nurty życia publicznego, które zostało
przerwane po wojnie i wtłoczone w układ: jedna słuszna partia, która rozwiązuje potrzeby
ludności.

Powstawanie nowych partii przypominało początkowo wyścig do rekwizytorni z

historycznymi kostiumami. Tłok panował przy prawej szafie - przepychało się endeckie
Zjednoczenie

Chrześcijańsko-Narodo-we,

piłsudczykowska

Konfederacja

Polski

Niepodległej, o sukmanę Witosa pobili się chłopi, niedużą szatkę przedwojennej chadecji
rywalizujące grupki podarły na strzępy. Przy lewej szafie było pustawo - stanęła przy niej
Polska Partia Socjalistyczna Jana Józefa Lipskiego, która skutecznie odganiała pragnącą się
przebrać byłą PZPR.

Wydawało się wówczas wszystkim, że rzeczywistość będzie się rozwijała zgodnie ze

swoją wewnętrzną logiką, że wystarczy usunąć paraliżujące bariery starego systemu, by
naturalne mechanizmy życia obudziły się i nadały mu bieg. U początku naszej drogi nie było
sporów, dokąd i jak iść. Trzeba było po prostu ruszyć z miejsca. Toteż powstające partie nie
skupiały się wokół koncepcji transformacji systemu, ale wedle rodowodów i ideologii. Tę zaś
większość brała sprzed półwiecza. Na poziomie ideologicznym niektóre spory sprzed lat
okazały się żywe i podjęto je z energią. To spór o wyznaniowość lub neutralność
światopoglądową państwa, inaczej rozłożone akcenty w kwestii mniejszości narodowych,
dość dziwacznie konstruowana opozycja między polskością a europejskością. Takie właśnie
kryteria używane są w życiu politycznym do odróżnienia lewicy od prawicy.

background image

71
Z pozostałymi zasadami, które niegdyś dzieliły lewicę i prawicę, są same kłopoty.

KPN, która słowo "lewica" wymawia z sykiem pogardy, domaga się wszechstronnej opieki
państwa, zwalcza prywatyzację przemysłu i ochotnie majstruje przy nastrojach robotniczych,
pragnąc je chyba przerobić na rewolucyjne. Ludowcy, coraz mocniejsi w retoryce narodowo-
religijnej, twardo chcą obarczyć państwo całą odpowiedzialnością za poziom życia każdego
rolnika, a ostatnio wyrwało się ich ministrowi potępienie gospodarstw "obszarniczych" i
wyzysku zatrudnionych tam ewentualnie robotników rolnych. Z kolei lżona jako lewica Unia
Demokratyczna, czy to będąc w rządzie, czy w opozycji, uporczywie popycha nas do
wolnego rynku. Liberałowie również konsekwentnie prą ku kapitalizmowi, lecz choć w
kwestiach światopoglądowych byli do niedawna wstrzemięźliwi, lewicowości im nie
zarzucano, pewnie dlatego, że są spoza Warszawy. No bo właśnie takie towarzyskie anse
stoją u nas nierzadko za politycznym etykietowaniem. Inne partie tłoczące się pod sztandarem
prawicy okazjonalnie zwalczają prywatyzację, warstwę bogacącą się nazywają złodziejami,
troskę państwa obiecują każdemu, czyje głosy mogą się przydać. Z kolei SdRP, która w
sejmie kontraktowym walnie się przyczyniła do przemian gospodarczych, teraz

- bądź ze względu na izolację, jaką jej narzucono, bądź też z uwagi na społeczne

nastroje - postanowiła zostać lewicą spójną. Od obrony neutralności światopoglądowej
państwa po obronę ludzi pracy przed rygorami kapitalizmu - trzyma się w konwencji tradycji
myśli lewicowej. Niestety, wlecze za sobą dziedzictwo PZPR, a ono ciemno rzutuje na
wiarygodność. Już raz ta formacja wartości socjalizmu polskiego zawłaszczyła i doprowadziła
je do groźnej i niszczącej kraj karykatury. Wartości te próbuje ze skojarzeń z komunizmem
wyplątać Unia Pracy, ale to, co dałoby się zrobić na teoretycznym seminarium naukowym,
trudne jest do przeprowadzenia na mętnej i demagogicznej politycznej scenie.

Szerszy kontekst, nasze życie społeczne też sprawy nie ułatwia. 100 lat po powstaniu

PPS-u tradycja ta, niezwykle dla Polski ważna i zasłużona, nie bardzo ma się na czym
zakorzenić.

Podstawowe zasady lewicy zawisają w dziwnej próżni - z jednej strony nie ma

kapitału i silnej warstwy czy też klasy właścicieli, z którą można by się zmagać o poziom
życia pracowników najemnych, z drugiej

- wartości lewicy w zbiorowej świadomości utrwalone są mocno, tyle że w formie

skrajnej i zwyrodniałej.


72
Kto nie był za młodu socjalistą, ten będzie na starość łajdakiem
- powiedział Clemenceau. Połączył tu socjalistyczne przekonania ze spontanicznością

uczuć, z naturalnym odruchem sprzeciwu wobec zła, z niezgodą na ludzką krzywdę i zarazem
z młodzieńczym idealizmem i wiarą, że można świat zmieniać tak, by był lepszy. Zapewne
mniemał też, że doświadczenie i dojrzałość wiarę taką każą uznać za mrzonki, bo porywy
serca świata nie zmieniają. Nie miał racji - dzisiejsze demokracje Zachodu są dziełem
zarówno prawicy jak i lewicy. Tej, która nie poszła na skróty rewolucyjne, ale uporczywie
walczyła o prawo do godnego życia najbiedniejszych i uczyła ich zmagać się o
przekształcenie życia społecznego tak, by wszyscy mieli równe szansę.

Socjalizm rozwijał się w społeczeństwach o jasnej strukturze społecznej - na górze

bogactwo, posiadanie, wielkie majątki; niżej ruchliwa, wspinająca się warstwa średnia; na
dole nędza i ciemnota, ludzie najemnej pracy fizycznej - plebs, proletariat, lud. Wrażliwość
społeczna kazała socjalistom stawać po ich stronie przeciw egoistycznej reszcie.

Nasza struktura społeczna została w ostatnim półwieczu przeorana. Komunizm

skasował warstwy wyższe i ustanowił własną, oficjalną hierarchię - robotnicy, chłopi,
inteligencja z rzemiosłem na końcu. Niezależnie funkcjonowała też druga, potoczna,

background image

uchwytna w badaniach prestiżu zawodów, wedle której inteligencja była przed robotnikami i
rolnikami. Teraz coś się gwałtownie zmienia. I trudno powiedzieć, gdzie jest ten magnes
biedy i poniżenia, który zawsze lewicę przyciągał. Kto jest na dole.

Już opisanie hierarchii społecznej według skali zamożności nasuwa problemy.

Pojawiła się grupa bogatych przedsiębiorców, na razie niewielka, słowo "warstwa" byłoby tu
jeszcze cokolwiek na wyrost. Jest już chyba zalążek warstwy średniej handlowo-usługowo-
rzemieślniczej, na razie na dorobku. A niżej kto? Najemni pracownicy fizyczni czy najemni
umysłowi, sfera budżetu, której dochody państwo określa sztywno w zależności od płacy,
jaką dostaje "sfera produkcyjna w pięciu działach", a i tego nie jest w stanie wypłacić? A
może rolnicy, którzy uważają, że są na samym dnie?

O hierarchii społecznej wedle skali prestiżu w ogóle nie da się mówić
- chwilowo trwa wyścig w deprecjonowaniu się wzajemnym wszystkich grup. Można

natomiast zauważyć szczególną stratyfikację - według wagi i skuteczności publicznych
wystąpień. Otóż tu odtwarza się coś znanego

- najbardziej liczy się głos robotników, potem rolników, na końcu inteligencji i sektora

prywatnego.

73
Widać więc, jak trudno dziś jednoznacznie wskazać warstwę najbardziej upośledzoną,

najbiedniejszą, wyzutą z nadziei, którą lewica przywykła wspierać i mobilizować do
przekształcania rzeczywistości. Dosyć trudno jest dziś uznać za taką robotników uzbrojonych
w siłę związków zawodowych.

Niemniej, z tradycyjnych zapewne względów nasza lewica upomina się o robotników,

ponieważ zaś zatrudnieni w prywatnym przemyśle póki co jej nie potrzebują, to koncentruje
się na pracownikach przedsiębiorstw państwowych, skądinąd grupie, która powinna zaniknąć.

Lewica zrodzona przez kapitalizm była odruchem sprzeciwu wobec jego prężnej,

drapieżnej i bezwzględnej u zarania siły. Przeciwstawiała się skrajnie liberalnej zasadzie
głoszącej, że każdy człowiek jest kowalem własnego losu, jest wolny i od niego jedynie
zależy, jak tę wolność wykorzysta i co w życiu osiągnie. A nędza to naturalny skutek
lenistwa, niezaradności, niespełniania powinności.

Lewica twierdziła, że nędza jest skutkiem niesprawiedliwego systemu - jeżeli bowiem

całe grupy społeczne są w stanie jedynie wegetować i ich dzieci dziedziczą tę sytuację, by
przekazać ją swoim dzieciom, to z tego kręgu biedy i zacofania nie ma wyjścia. I system, w
którym jedni się bogacą, a inni, którzy dla nich pracują, nie mają żadnych szans na poprawę
swego okrutnego losu, musi się zmienić. Inaczej mówiąc, dochód wypracowany przez
społeczeństwo musi być inaczej dzielony. Jedni mniemali, że owego sprawiedliwego podziału
dokonać można tylko przez rewolucję, inni, że przez zorganizowany nacisk warstw
pracujących na państwo. Ta druga droga okazała się skuteczna. Po walkach, nierzadko
krwawych, o prawo organizowania się w związki zawodowe, po wykształceniu politycznych
reprezentacji - lewica zaczęła dochodzić do władzy i sprawiedliwiej dzielić. Dziś oznacza to
spór o podatki.

Prawica chce niskich podatków, bo to polania i zwiększa produkcję i dochody, i woli,

żeby państwo nie mieszało się do gospodarki. Lewica podatki chce zwiększyć i domaga się,
żeby państwo łożyło je na sprawy socjalne wspomagając warstwy uboższe. Prawica kładzie
nacisk na zaradność, przedsiębiorczość, samodzielność i produkcję, lewica - na opiekę
społeczną, warunki pracy, wyrównanie szans.

W wyborach ludzie, gdy uważają, że należy rozkręcać produkcję, oddają władzę

prawicy, a gdy dochodzą do wniosku, iż trzeba podciągnąć tych, co nie nadążają - lewicy.


74 ^

background image

W normalnym zatem systemie lewica nie musiała nigdy troszczyć się o produkcję i

mnożenie bogactwa - tym turbował się kapitał - ona skupiała się na podziale. Dziś w Polsce
nie ma czego dzielić. I jak długo nie namnożymy jakichś zasobów, nacisk musi pójść na
wytwarzanie. A do tego lewica nigdy serca nie miała. Całe myślenie, język, tradycja każe jej
stać po stronie pracowników najemnych, którzy z naturalnych powodów dążą do tego, by
najmniejszym wysiłkiem, w najlepszych warunkach, jak najwięcej dostać za swoją pracę.

Równość - to jedna z fundamentalnych wartości lewicy. Walczyła w Polsce o równość

praw, gdyż tej nie przyniosła nam rewolucja burżuazyjna, i potem o równość szans. W
zacofanym kraju miała o co się zmagać - o prawo do pracy, godziwej zapłaty, opiekę
lekarską, bezpłatną naukę - to wszystko, co pozwoli warstwom najniższym wyrwać się z
beznadziejnej nierzadko wegetacji.

Polska Ludowa zrealizowała te cele w nadmiarze. Tym właśnie płaciła za całkowite

ubezwłasnowolnienie społeczeństwa. Koszty tego nadmiaru są olbrzymie. Nie tylko
materialne - kompletnie niewydolny system gospodarczy, ale i psychologiczne. Zerwany
został związek między własnym wysiłkiem i zapobiegliwością a uzyskiwanymi dochodami.
Są one traktowane jak świadczenia - po prostu się należą. Więcej - komunizm swą wersję
egalitaryzmu ukształtował szczególnie - zaszczepił ją ludziom gdzieś obok zawiści. Zasada
równości polegała na tym, by ktoś inny nie miał więcej. Równać zatem należy w dół, do
najbiedniejszych, a za sprawiedliwą miarę podziału przyjąć jednakowe żołądki. Co zatem ma
począć przytomna lewica wobec tak skrajnego przekonania o należnych prawach? Czy to jej
zadaniem jest pchnąć zbiorową świadomość cokolwiek na prawo? Uświadamiać, że
oczekiwania na miarę obietnic komunizmu są bez sensu?

Socjalizm na Zachodzie odniósł sukces dzięki pragmatyzmowi. W którymś momencie

przestał być ideologią wskazującą drogę ku pięknemu celowi i przystąpił do rozwiązywania
konkretnych problemów zgodnie z własnymi wartościami. Cele, jakie rysuje przed
wyborcami, są na miarę ulepszenia opieki zdrowotnej, zmiany polityki mieszkaniowej,
włączenia gastarbeiterów w życie społeczne.

Nasz socjalizm był wizjonerski - za caratu obiecywał wolną Polskę, a potem szklane

domy, świat, w którym nie będzie zacofania, poniżenia,

75
biedy, ludzi, którzy już w momencie urodzenia nie mają żadnych szans. Ci, co za nim

szli, wiedzieli nie tylko, czego nie chcą - nędzy i beznadziejności, ale też mieli pewną wizję -
państwa sprawiedliwego i opiekuńczego. Dziś państwo, które zniszczyło ową
niesprawiedliwą strukturę społeczną, gdzie lud był na dole, a pieniądze i urodzenie na górze,
państwo totalnie opiekuńcze mamy za sobą. Lewica, szczególnie antykomunistyczna, która
nieprawość tego państwa zwalczała, nie może jego osiągnięć przyzywać, bo zna ich cenę. Nie
bardzo z czego ma tworzyć swoją wizję przyszłości i jest skazana na niełatwy dla siebie
pragmatyzm.

Nie dość, że lewica nie ma z jakich obietnic i marzeń tworzyć wizji przyszłości, to

brak jej dziś rzeczy najważniejszej, niejako konstytutywnej - drugiej strony. Miała ją zawsze.
Z caratem walczyła o wolną Polskę, z burźuazją o sprawiedliwy podział, z sanacją o
demokratyczne, parlamentarne państwo, nawet komuniści mieli powód, by socjalistów
wsadzać do więzień.

Teraz niby ten przeciwnik-kapitał się pojawił - spory, średni i drobny, zatrudnia

prawie połowę pracujących, ale co z tego? Skrzętny jest, Polska już wygląda inaczej, ale on
sam jakiś wyciszony. Jeśli się odezwie, to po to, by włączyć się do chóru skarg, trudno
powiedzieć, czy dlatego, że czuje się ciemiężony, czy dla bezpiecznej mimikry. Jego żale
dowodzić mają, że nie jest grupą uprzywilejowaną, a podkreślanie zasług dla ogółu ma
usprawiedliwić prawo do istnienia. Lubi bowiem zaznaczyć nieśmiało, że tworzy miejsca
pracy, sponsoruje szpitale, kulturę i piłkarzy. Pełni rolę służebną wobec społeczeństwa. Kryje

background image

się za tym oczywista niepewność - nie tylko dotycząca warunków gospodarczych, ale i
głębsza - czy ten cały nasz kapitalizm nie zostanie odwołany.

Jak i o co wojować z tym rachitycznym i zastraszonym kapitałem, skoro jest nam on

niezbędny?

Zachodni kapitalista też nie jest partnerem do zmagań o sprawiedliwość - przychodzi

do nas przećwiczony przez swoją socjaldemokrację, uważający, dbający o załogę, podnoszący
płace. Jak go zacząć naciskać, to sobie pójdzie, zostawiając nam na utrzymaniu kolejne setki
bezrobotnych.

Gdy kapitalizm powstawał na Zachodzie, miał mocne oparcie w mieszczańskim

systemie wartości, wedle którego człowiek winien osiągnąć sukces własnym wysiłkiem i
pracą.


76
Wymuszanie aktywności uderzało w normy poprzedniej epoki, w której człowiek

rodził się wraz z życiorysem właściwym jego stanowi. W imię czego chłop czy rzemieślnik
miał harować ze wszystkich sił, skoro i tak barier swego stanu nie mógł przekroczyć -
wypracowywał więc tyle, ile zgodnie ze swą pozycją mógł skonsumować? Kapitalizm
warstwy wyższe zmusił do rywalizacji, a warstwy niższe do ciężkiej, nieustającej, wydajnej
pracy przyuczył brutalnie. Rozkwitł tam, gdzie wsparła go protestancka etyka głosząca, że
praca jest obowiązkiem, konsumpcja jest grzechem ciężkim. Bogactwo jest nagrodą za
rzetelny wysiłek i znakiem Bożej łaski. Ubóstwo jest zasłużoną karą za lenistwo,
niezaradność, niesamodzielność, opieszałość wobec powinności.

Lewica miała się czemu przeciwstawiać, pokazując przepaść między bogactwem

nielicznych i nędzną wegetacją większości, opisując niesprawiedliwą strukturę społeczną,
upatrując w niej przede wszystkim, a nie w naturze ludzkiej, przyczyn zła i deprawacji
jednostek. Zwalniała niejako tym samym człowieka z indywidualnej odpowiedzialności za
swój los i obarczała nią system społeczny. Nakłaniała pokrzywdzonych do zbiorowej,
kolektywnej walki o jego zmianę. Robotnik nie wydajnością i pracowitością pnie się w górę,
ale zbiorowym protestem i zbiorową umową.

W tym sporze racja nie leży po jednej stronie. W społeczeństwie potrzebny jest

zarówno wymóg wysiłku i samodzielności, jak i uwaga i troska poświęcona słabym. U nas
brakuje tego pierwszego.

W Polsce robotnik ledwo dyszącej fabryki, który porzuca ją, by handlować

papierosami, jest otoczony pogardą kolegów i czuje się zdeklasowany. Bezrobotny, który
zrezygnuje z zasiłku, by podjąć niewiele więcej płatną pracę, jest frajerem. Nastolatek, który
pracuje, by pomóc rodzicom, budzi zgrozę - do czego to doszło.

Kto im tu powie, że, przeciwnie, właśnie oni zasługują na społeczny prestiż, bo

spróbowali zrobić coś sami, żyć na własny rachunek, a nie na koszt podatników.

Kapitalizm powstaje u nas w świecie wrogich mu wartości. W społeczeństwie o

mentalności tak głęboko lewicowej, że ani socjaldemokraci, ani komuniści, ani KPN jej
wymogom nie będą w stanie sprostać. W społeczeństwie, w którym walorem jest bezradność,
w którym praca mierzona jest wysiłkiem fizycznym, a nie efektami, w którym racja jest
zawsze po stronie biednych i po stronie związków zawodowych. Bez względu na to, co te
związki robią.

77
Wytępione do cna prawicowe myślenie nawet nie ośmiela się zakiełkować. Niby

prawicowych sił mamy bez liku, ale epatują jedynie zaściankową polską specyfiką lub wiodą
spory patriotyczno-katolicko--ideowe. A przy tym wspierają sposób myślenia, w którym
indywidualna zaradność czuje się zagrożona i zdeprecjonowana, kapitał kojarzy się źle, a o

background image

obcym lepiej w ogóle nie wspominać, sukces rodzi podejrzliwość, zamożność wzbudza
domniemanie, iż osiągnięta została kosztem emerytów, rencistów i polskiego robotnika.

W krajach zwykłych, na których nie dokonywano sztucznych eksperymentów, miejsce

i zadanie lewicy są oczywiste. Łagodzi wstrząsy rozwoju, hamuje egoizm silnych, uwrażliwia
na los słabych, strzeże przed zakusami sił skrajnych wolności jednostek i praw mniejszości.
W krajach Trzeciego Świata z obszarami prawdziwej i beznadziejnej nędzy ma przed sobą
olbrzymie zadanie, a często i pokusę rewolucyjną.

W Polsce lewica musi na nowo odnaleźć swoje miejsce, swoją bazę społeczną i swoje

zadania. W odróżnieniu od lewicy zachodniej, która zaakceptowała kapitalizm, widząc jego
prężność i wydajność, nasza jest skazana na oryginalność, musi poniekąd brać udział w jego
tworzeniu. Baczy przy tym oczywiście na sprawiedliwe rozkładanie kosztów, usiłuje wpłynąć
na tempo zmian, kusą kołderkę budżetu podciąga tam, gdzie najbiedniej.

Ale trudno jej zaistnieć jako odrębna siła w szerszej świadomości, gdyż głosząc swe

wartości po pierwsze trafia w zbyt wielkie, nabyte uprzednio, oczekiwania społeczne, po
drugie - musi rywalizować z populizmem zbyt wielu partii.

Będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy powstanie silna prawica nie pragnąca

przewodzić całemu Narodowi, nie obiecująca robotnikom i chłopom specjalnej troski, ale
wyrażająca interesy rzutkiej i przedsiębiorczej części społeczeństwa, głosząca jej wymogi,
rygory i wartości.

A takiej jeszcze ciągle nie ma.
28 XI1992

NIEUCHRONNA NORMALNOŚĆ
Czy rola inteligencji się kończy, czy znikają powody jej odrębności i zadania jej

właściwe, czy nadszedł czas zejścia inteligencji ze sceny społecznej?

Powody tych pytań są niebagatelne. Pierwszy to geneza i wschodnioeuropejska

specyfika inteligencji. Oto 200 lat temu historia pchnęła nas na inną drogę niż ta, którą szedł
Zachód, drogę, co tu ukrywać - boczną, bo przecież tamten trakt zawsze był dla nas punktem
odniesienia, miarą spóźnienia, normą, która kierowała naszymi wysiłkami i dążeniami. Teraz
- jak sami mówimy - wracamy do Europy, do normalności. Otóż w tym normalnym świecie
warstwa inteligencji nigdy nie powstała, bo nie miała po co.

Czy zatem włączenie się w Europę sprawi, że nasza struktura społeczna upodobni się

do tamtej? Czy ludzie wykształceni staną się częścią klasy średniej i będą sprzedawali lub
wykorzystywali swe umiejętności, aby osiągnąć sukces, i tylko on będzie ważny, a nie to, czy
zawdzięczać go będą stworzeniu świetnej firmy prawniczej czy produkcji makaronu, pisaniu
książek czy handlowaniu nieruchomościami? Czy zaniknie ten system wartości, który kazał
wyżej stawiać pracę naukowca, artysty, lekarza niż dochodowe zajęcia handlowo-
produkcyjne? Czy zaniknie pewna więź tożsamości psychicznej, łącząca artystę i nauczyciela,
uczonego i adwokata? Czy będzie tak, że pozostaną środowiska intelektualistów i twórców
oraz publiczność kulturalna?

To właśnie jest normą w krajach zachodnich.
Wschodnioeuropejska inteligencja to coś więcej i coś odmiennego. Więcej niż elita

intelektualna. Była to bowiem - inaczej niż na Zachodzie

79
- szeroka warstwa ludzi wykształconych, która elity artystyczne i naukowe uważała za

swe centrum, wytworzyła silną wzajemną więź i szczególny etos. Powstała w XIX-wiecznej
Europie Wschodniej, tam, gdzie nie dokonała się burżuazyjna rewolucja, przeciwnie -
despotyczne rządy konserwowały stosunki feudalne. W tych właśnie krajach zamiast
rewolucji i wielkich przemian pojawiła się inteligencja - warstwa, która usiłowała te

background image

społeczeństwa przekształcić i dzięki której dystans dzielący je od Zachodu nie zamienił się w
przepaść.

Każda grupa, warstwa czy klasa społeczna zyskuje swą tożsamość odróżniając się od

innych. Inteligencja powstała jako nowa warstwa w społeczeństwie stanowym. Wedle
obowiązującej w nim hierarchii wartości składała się z ludzi, którzy utracili lub porzucili swe
wyznaczone urodzeniem miejsce w społeczeństwie, a nadto utrzymywali się z własnej pracy.
I rzeczywiście, tworzyli ją ci, którzy potracili majątki bądź to stając w Ojczyzny potrzebie,
bądź nie mogąc sprostać przemianom gospodarczym, oraz ci, co z nizin wyrwali się do szkół.
Wszyscy oni chcieli być oceniani wedle umiejętności, a nie wedle tego, czy ojciec stracił
ziemię, czy był dzierżawcą, rzemieślnikiem lub chłopem.

Inteligencja swe wykorzenienie ze społeczeństwa stanowego uczyniła walorem i

zasługą. Idee rewolucji burżuazyjnych zastosowała w szczególny sposób - ludzie są wolni i
równi, miejsce w społeczeństwie należy im się za własne talenty i zasługi, a nie ze względu
na krew, włości lub pieniądze. W tym miejscu właśnie nastąpił jej rozbrat z mieszczaństwem i
rodzącym się kapitalizmem. Ten polski kapitalizm był zbyt wątły, by stać się pracodawcą
ludzi wykształconych, i zbyt słaby, by swoimi wartościami zmierzyć się z szlachecką,
stanową wizją świata. Wolał kupować tytuły lub wżeniać się w majątki.

Inteligencja kwestionowała prymat klas wyższych, które pilnowały swej pozycji, nie

dbając o resztę narodu. A ta reszta, według inteligencji ciemna, nędzna i zacofana, jest jego
solą. Bez niej ani wolności, ani rozwoju kraju się nie osiągnie. Trzeba ją tylko oświecić i
dźwignąć. Stan włościański, proletariat, masy, słowem Lud - to dla inteligencji najważniejszy
układ odniesienia. Oświecając go, budząc w nim świadomość narodową lub klasową,
nakłaniając do powstań lub rewolucji - inteligencja dowodziła, że służy sprawie całego
społeczeństwa. Egoizmowi szlachty przeciwstawiała własne poczucie obywatelskich
powinności.

Tak więc inteligencja wchodziła na scenę z pewnymi cechami nabytymi. Była z natury

demokratyczna i otwarta dla innych, jeśli tylko


80
spełniali oczywiste dla niej wymogi, jak wykształcenie i udział w obiegu kultury.

Wedle kryteriów XIX wieku była z natury "lewicowa", to znaczy nastawiona na zmianę
świata, poprawianie losu i poziomu warstw niższych. Miała wyraźny etos społecznikowski, z
którego czyniła wspólną więź i zarazem argument przeciwko okazywanej jej szlacheckiej i
mieszczańskiej wzgardzie.

Cechy te były oczywiście pewnym wzorcem, normą egzekwowaną przez środowisko.

Z tymi normami było tak, jak z wzorcem rycerza - wszyscy go znali i aprobowali, co nie
znaczy, że był powszechnie wypełniany; niemniej nikt nie przyznawał się do tchórzostwa,
gwałtów wojennych, krzywdzenia wdów i sierot. Także inteligencja nie składała się z samych
rewolucjonistów i społeczników, ale w jej kręgach nie godziło się powiedzieć, że czytanie
książek to strata czasu, chłopi to chamy, a robotników tylko batem można przymusić do
roboty.

W Polsce inteligencja stworzyła nowoczesną świadomość społeczną. Jej dziełem była

kultura - zastępcza przestrzeń wspólnego życia Polaków i namiastka państwa, którego nie
mieli. Jej dziełem były idee, które pchały ich bądź do zrywów, bądź do pracy organicznej, do
konspiracji lub do ratowania substancji. Gdy Polska odzyskała niepodległość, nikt nie
kwestionował zasług inteligencji w jej zdobyciu, a potem w jej budowaniu.

Owe wyraźnie widoczne z historycznego dystansu kryteria z czasem oczywiście się

zmieniły. Wykształcenie niegdyś było cechą oczywistą, w niepiśmiennym przeważnie
społeczeństwie wystarczyło umieć czytać i sięgać po książki, by być uważanym za
inteligenta. Dziś i wyższe studia nie dają tu cenzusu. Demokratyzm jeszcze parę lat po drugiej

background image

wojnie był wyróżnikiem - tak długo, jak w umysłach kołatał się odruch ustalania, czy ktoś jest
z dobrej rodziny. To, co w XIX wieku można było nazwać "lewicowością", w miarę rozpadu
struktur feudalnych zamknęło. Inteligencja wykształciła w sobie zróżnicowane nurty
polityczne, od lewa do prawa, i nabytym odruchem szczepiła je warstwom niższym.
Niezmienny pozostał jej szczególny stosunek do ludu i poczucie zadań obywatelskich.

Drugi powód pytania o przyszłość inteligencji to zewsząd podkreślana jej zbędność,

właśnie w rozumieniu grupy powołanej do pełnienia szczególnej i ważnej roli społecznej.

Antyinteligencką postawę najczęściej prezentuje część klasy politycznej, co jest

zrozumiałe o tyle, że zgodnie z zasadami demokracji ona

81
właśnie przejmuje rząd dusz. Przynajmniej znaczna jej część tak postrzega swoją rolę.

Zanim wyklarują się zbiorowe interesy, a następnie różne koncepcje ich realizowania, jeszcze
jakiś czas będziemy mieli polityków przekonanych, że wyrażają pragnienia całego
społeczeństwa bądź całego Narodu.

Jest to powielanie przez polityków wzoru, wedle którego inteligencja opisywała

społeczne dążenia, cele, które trzeba osiągnąć, działania, jakie należy podjąć. Robiła to ponad
społeczeństwem, ale wtedy, gdy było zniewolone i zakneblowane. A jeśli nadal ma takie
odruchy, to nic dziwnego, że postrzegana jest przez niektórych polityków jak konkurencja.

Wrogość do inteligencji demonstrują też robotnicy i chłopi. Czynią to zarówno

poprzez swych przedstawicieli związkowych, jak i spontanicznie w trakcie demonstracji. Tu
trudno o przyczynach orzec jednoznacznie. Może to być nieodróżnianie inteligenta od
urzędnika, wspólna niechęć do człowieka w garniturze, który rządzi lub się mądrzy. Może to
być, szczególnie ze strony związkowców, ludzi pnących się tym kanałem awansu, niechęć do
warstw zasiedziałych na górze. Może to być pozostałość przeszłości, gdzie historyczna
niechęć do warstw wyższych splotła się z komunistycznym szczuciem na tych, którzy
uważają się za lepszych, a nie wiedzą, co to ciężka praca.

W tej szerokiej fali niechęci, jakiej doznaje inteligencja, przywołuje się normę

Zachodu, pytając, czy w demokracji jest taki obyczaj, że pisarz, aktor lub uczony biolog
wypowiadają się na tematy ogólne. Mają tam przecież tyle praw co inni - kartkę do
głosowania.

Chętnie podnosi się też wątek jej zbiorowej winy. Mówi się, że oto ci, którzy porobili

kariery zawodowe w czasie minionym, niekiedy byli ozdobą dworu, nierzadko przed laty
popierali działania systemu, teraz usiłują znów wpływać na rzeczywistość, oceniać, pouczać,
słowem - utrzymać nadal szczególne miejsce.

Nad tą zbiorową winą warto się chwilę zatrzymać. Jakkolwiek było w rzeczywistości,

staje się ona obiegowym faktem społecznym, zyskuje nazwę potoczną - "hańba domowa" - i,
po doraźnym wykorzystaniu w rozgrywkach politycznych, być może wejdzie do wspólnej,
sloganowej wiedzy o pierwszej połowie XX wieku. Ocena potomnych nie jest bowiem
sprawiedliwa, służy pokrzepieniu serc własnych. Tak jak literatura XIX-wieczna na zawsze
wskazała winnych tamtych nieszczęść


82
w pałacach i dworach, tak i teraz może się okazać, że komunizm znalazł poparcie u

ludzi wykształconych, niby tym samym lepiej przygotowanych do rozpoznania natury
systemu, a którzy - może właśnie zbyt skłonni do mędrkowania - dali mu się omotać. Lud zaś
prosty nabrać się oczywiście nie dał, coś na kształt zdrowego instynktu ochroniło go przed
wiarą w wielkie kłamstwo.

Inteligencji polskiej coś zaiste się przydarzyło po wojnie. Jako że ślad tego został na

piśmie, taśmie filmowej, obrazie, odium spada na twórców, ale dotyczyło to wszystkich
wolnych zawodów - lekarzy, prawników, inżynierów, nauczycieli, uczonych. Czym był akces

background image

do tej rzeczywistości - po takiej klęsce, po takiej wojnie, po szurnięciu kraju kilkaset
kilometrów na zachód? Czy był to tylko odruch odbudowy i przetrwania, czy też coś ze
wspólnej fascynacji i wiary? Czy jeszcze inaczej - porażenie rozmiarem realizacji utopii,
utopii wpisanej głęboko w inteligencki etos?

Na powojennej ruinie jakby od ręki zaczęto oblekać w rzeczywistość inteligenckie

tęsknoty do społeczeństwa, w którym lud nie tkwi w nędzy, ciemnocie i upodleniu, zaczęto
realizować wszystkie społecznikowskie marzenia, naprawiać odwieczne krzywdy opisywane
w literaturze. To inteligenckie szarpanie sumień, te społecznikowskie działania - tu jakieś
kursy

dla

młodzieży

włościańskiej,

tu

spółdzielnia,

a

tu

wakacje

d

la suchotniczych dzieci - komuniści nazywali pogardliwie burżuazyjną filantropią. To oni
sami, wolni od drobnomieszczańskiej czułostkowości, rozwiązywali wielkie społeczne
problemy. Chłopom dali ziemię. Praca była dla wszystkich. Ludzie z piwnicznych izb
dostawali mieszkania. W krótkim czasie zlikwidowano analfabetyzm. Walczono z gruźlicą.
Dzieciom z nizin otwarto szkoły.

Inteligencja, dla której poniżenie ludu zawsze było zbiorowym wyrzutem sumienia,

wykładała na uniwersytetach, na które młodzież chłopska i robotnicza miała uprzywilejowany
wstęp, leczyła w sanatoriach przeciwgruźliczych, budowała domy, do których przenosili się
mieszkańcy suteren. A także pisała o tym wiersze, pieśni masowe i powieści.

Koszty tego wielkiego eksperymentu można było dostrzec, ale jego odrzucenie w

całości akurat dla tej warstwy było psychologicznie trudne - bo oto lud dostawał to, czego
inteligencja zawsze dla niego pragnęła. Znalazła się zatem w intelektualnej pułapce,
zepchnięta do pozycji, w której mogła powiedzieć: "tak, ale...". Za owym "tak" przemawiało
jeszcze parę argumentów - niemożność zmiany sytuacji, utrzymanie

83
granic zachodnich, lewicowe nastroje w całej Europie, no i, oczywiście, strach.
Jednak to "ale", cena nowego systemu, drążyło umysły. Jedni jej nie chcieli dostrzec,

inni się z nią godzili, jeszcze inni uznawali, że "coś za coś", niektórzy wątpili, tracili nową
wiarę i zaczynali się buntować.

Ruch inteligenckiej kontestacji długo usiłował nie podważać "zdobyczy socjalizmu".

Pierwsze jawne miejsce walki wybrał na terenie przeciwnika: w latach pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych nie upominał się wszak o wyzute z własności ziemiaństwo czy właścicieli
sklepów - wytykał władzy ubóstwo robotników, to, że nie mieli wpływu nawet na "swój"
zakład, a także niedostatek równości i wolności. Słowem, zarzucał władzy niedotrzymanie
obietnic ustrojowych. Opozycja zakwestionowała system dopiero, gdy robotnicy zrobili to
buntem 1970 roku. Trwała w tym sprzeciwie, gdy przejadaliśmy zachodnie kredyty, a po
1976 roku spełniła inteligencką powinność broniąc robotników, ucząc oporu, tłumacząc
złowrogą naturę naszego zniewolenia.

Opozycja inteligencka to były oczywiście wąskie kręgi, ale zawsze ci, co próbują coś

zmienić, z czymś walczyć - są znikomą mniejszością, tyle że później ogół ma prawo być z
nich dumny jak z siebie.

Natomiast cała inteligencja była od początku PRL poddawana presji, bo władza

zawsze widziała w niej zagrożenie. Zakwestionowano jej prestiż społeczny, lokując ją za
ludem, koło wzgardzanego rzemiosła; usiłowano zdominować ją przez nowych inteligentów
pochodzenia robotniczo-chłop-skiego, czy wręcz nimi zastąpić; wolne zawody zamieniono w
najemnych pracowników umysłowych i pracę ich z zasady wynagradzano gorzej niż trud
mięśni, a nadto wtopiono w powstającą szybko urzędniczą masę.

W latach siedemdziesiątych wydawało się, że te działania przyniosły pełen sukces.

Ówczesna dyskusja o inteligencji obwieściła jej kres. Bo niby czym się ona miała wyróżniać
spośród pracowników umysłowych? Ani stylem życia, ani specjalną rolą. Uporczywe

background image

deklarowanie w niektórych kręgach poczucia tożsamości inteligenckiej uważano za
anachronizm.

Ale przyszedł rok 1980 i oto w całej Polsce inteligencja nagle się odnalazła i

wypełniła wzorzec swej roli społecznej, hołubiony przez pokolenia. Więcej - lud, z którym się
zbratała, któremu była potrzebna, któremu z radością służyła, był dokładnie taki jak z
Mickiewicza, Wyspiańskiego, Żeromskiego: godny, roztropny i odpowiedzialny. Uoso-


84
bił nawet marksowską koncepcję - walcząc o swoją sprawę, realizował najlepsze

dobro wspólne. Zgodnie z mitologią inteligencką wykazał też, że jest mądrzejszy. Gdy w
czasie sierpniowego strajku Warszawa drżała z lęku, że stoczniowcy przeciągną strunę, że,
nie rozumiejąc uwarunkowań władzy, przesadzą w uporze i cały zryw skończy się klęską,
Gdańsk spokojnie i stanowczo wymusił na partii ustępstwa, o jakich Warszawa bała się nawet
zamarzyć. Co prawda w 1981 roku inteligenccy doradcy dostrzegali granice wytrzymałości
systemu, a robotnicy na zjeździe "Solidarności" czuli w sobie siłę, od której zadrży Kreml, ale
nie budziło to zwątpienia w ich zbiorową mądrość. Wiarę buduje się tym, co ją potwierdza, a
nie weryfikuje wedle biegu wydarzeń.

Inteligencja, której historia w genach zapisała odruch wierności przegranej sprawie, po

wprowadzeniu stanu wojennego weszła w swą rolę, przywołując wszystkie - poza zbrojnym -
wzory oporu. Mieliśmy biżuterię żałobną, pogrzeby narodowe, godne manifestacje
patriotyczne, mały sabotaż psychologiczny, podziemne drukarnie, podziemną kulturę, tajne
nauczanie, obywatelski sprzeciw i nawet coś na kształt podziemnego państwa z Tymczasową
Komisją Koordynacyjną na czele.

W tym oporze, odmowie uczestnictwa, inteligencja odegrała rolę olbrzymią i

ostatecznie władza tego wszystkiego nie zdzierżyła, a korozja całego bloku umożliwiła jej
Okrągły Stół.

Przyszło wyborcze zwycięstwo i system się rozleciał. Powtarzając tym razem wzór

roku 1918, inteligencja włączyła się w budowę "naszego własnego domu". Podjęła przede
wszystkim swą funkcję opiniotwórczą, pragnąc poruszyć wyobraźnię i obudzić zapał do
tworzenia nowej, naszej rzeczywistości. Nie zyskała odzewu.

Jej zapał społecznikowski również skończył się fiaskiem - została szybko wyparta z

"Solidarności", Komitetów Obywatelskich, samorządów. A próby podjęcia roli edukacyjnej
spotkały się z jak najgorszym przyjęciem. Wszystko to podsumowano w czasie wyborów
prezydenckich i inteligencja zaczęła przeżywać kaca. Niby to dla niej nie nowina, ale
dotychczas zawsze miała go po klęsce.

Dziś - po zwycięstwie - inteligencja znalazła się jakby w obcym świecie. Wartości jej

bliskie zostały obrócone w perzynę.

Kultura nie jest już przestrzenią zastępczą dla życia politycznego i ideowego, stała się

zaledwie towarem, i to takim, na który popyt jest bardzo umiarkowany.

85
Język, który inteligencja dla społeczeństwa odzyskała, w którym opisała mu jego

sytuację tak, że zdołało ją rozpoznać, został na scenie publicznej zniszczony,
sprymitywizowany, nadaje się do ideologicznych pyskówek, a nie do zrozumienia trudnego
świata, który powstaje. Samo-wiedza o doświadczeniu totalitarnym, które nas przecież
ukształtowało, nikomu dziś nie jest potrzebna, boć przecież nikt tu komunie nie uległ i
wszyscy z nią walczyli.

Z celów i marzeń, które w 1980 roku inteligencja dzieliła z robotnikami - że wszyscy

będą wolni, równi wobec prawa, bogaci w możliwości, gotowi wziąć odpowiedzialność za
państwo i urządzić je lepiej - nie zostało wiele.

background image

Tak więc inteligencja, wyszydzona przez prezydenta, poniewierana przez polityków,

lżona przez lud i porażona tym, co się dzieje, toczy na boku nieśmiałe dyskusje. Czasem z
goryczą stawia diagnozy tyczące społeczeństwa, a chwilę potem biczuje się za to i szuka winy
w sobie. Hamletyzuje, jak zwykle. Musi się zmierzyć z własnymi wartościami i z własną
wiarą. Przede wszystkim z wiarą w lud i ze swoimi wyobrażeniami o społeczeństwie.

Mówiła w jego imieniu latami, opisywała jego potrzeby i dążenia, interpretowała jego

bunty, dowodziła, że pragnie wolności i sensowności dla jego trudu, a gdy lud to zdobędzie,
potrafi mądrze wykorzystać.

Spełnienie się mitu Robotnika w 1980 roku było jakby uwieńczeniem wiary w zdrowe

moce, jakie lud ma w sobie i jakie potrafi objawić, gdy da mu się szansę. Kiedy po paru latach
tę szansę dała mu znów w całej pełni demokracja, zapragnął Tymińskiego. Dla siebie wybrał
model przodującej klasy robotniczej. Demokracji chce ludowej - obraca swą wolę przeciwko
komuś i żąda, by stało jej się zadość.

Inteligencja spogląda więc niczym otrzeźwiały Don Kichot na swą Dulcyneę i ma

dysonans poznawczy. Czy myliła się, przypisując ludowi--społeczeństwu jakieś cechy
szczególne, zakładając, że pragnie ono tego, co jej zdaniem było słuszne? Czy może myli się
teraz w swym rozgoryczeniu, bo ta zbiorowa mądrość przejawia się właśnie w egoistycznej,
cynicznej i agresywnej zapobiegliwości o swoje? A może to ona sama znów dostrzega tylko
plugawą skorupę i w swych ograniczeniach ślepa jest na jakiś ogień wewnętrzny?

A może po prostu taki mitologiczny język, w którym podmiotem jest społeczeństwo,

naród, robotnicy, lud, inteligencja, a przedmiotem roz-


86
ważań pragnienie wolności, samorealizacji, sensowności pracy - naturalne ludzkie

potrzeby - język, który opisywał tęsknoty i potrafił poruszyć wyobraźnię i zbiorową wolę,
dziś do rzeczywistości nie przystaje. Normalność wymaga raczej opisu i zrozumienia niż
budzenia emocji i pragnień.

Na gorzkie inteligenckie pytania, co stało się z tym ludem, z tym społeczeństwem

między 1980 a 1990 rokiem, odpowie rzeczowo socjolog i psycholog społeczny. Robotnicy,
których komuniści traktowali jak motłoch żądny tylko wódki i kiełbasy, potrafili im pokazać,
że jest zupełnie inaczej. Zadziałała psychologiczna prawidłowość, wedle której słaby i
poniżany broni się ostentacyjną szlachetnością. Z kolei wyświechtany dziś, zdawałoby się,
kostium klasowego gniewu przysłania strach, niepewność i rozczarowanie.

Chłodna analiza wykaże też, że to wcale nie inteligencja była beneficjentem PRL-u.

Jakieś apanaże, nagrody, stypendia służyły do przekupywania jej drobnej części. Reszta
została przecież trwale spaupe-ryzowana. Prawdziwym beneficjentem był lud w sensie
dosłownym

- biedna i zacofana wieś. Nie tylko dlatego, że dostała ziemię. Również dlatego, że

stamtąd miliony wyszły do miast, stworzyły klasę robotniczą, zasiliły inteligencję, ale także
władzę i administrację, wojsko i inne organy. Uwikłanie w ten system było losem wspólnym.
Rozsądzenie, kto nosi brzemię hańby: poeta Stanisław Ryszard Dobrowolski, mówiący w
1976 roku głupstwa z trybuny wiecu potępiającego warchołów z Radomia, czy tłum
robotników trzymających tam idiotyczne transparenty

- jest naprawdę bez sensu.
Rozważania o zbiorowych winach obecne było w Polsce zawsze po klęskach, ale jak

widać, nie możemy się bez niego obejść także po trudnym zwycięstwie.

Tymczasem za szukaniem winnych, za obowiązującym lamentem o zbiednieniu

społeczeństwa, za politycznymi awanturami, niegłośno odbywa się gwałtowne i szybkie
przekształcanie naszej struktury społecznej.

background image

Po pierwsze - została ona przez pół wieku sztucznie spłaszczona i teraz pojawiło się

wolne miejsce na górze. W istocie jest to miejsce na wielki awans społeczny i on się przecież
odbywa. Jest to wyścig pieniędzy, władzy i wpływów. Jego terenem jest nie tylko
gospodarka, ale też cała sfera polityki i administracji. Teren ten zdobywają ludzie

87
nowi i, jak to zwykle bywa przy gwałtownym awansie, akceptowane do niedawna

wartości - wykształcenie, kultura, reguły poprawnego myślenia

- nie są cechami pomocnymi. Przeciwnie, są odrzucane. Zważywszy, że dotąd w

społecznej świadomości na szczycie drabiny była inteligencja

- cóż dziwnego, że teraz wszystkim wadzi i jest spychana na bok. Wraz ze swoimi

kryteriami społecznego prestiżu, zasług godnych uznania, hierarchii wartości.

Po drugie - ze sceny schodzi lud-robotnicy. Ta zbitka oddaje szczególny status owej

grupy zawodowej, stworzony przez komunistów, a przejęty przez "Solidarność". Odchodzi,
mimo że jest dziś tak wyrazisty, że wygląda i zachowuje się jak najprawdziwsza klasa
robotnicza i frazesy głosi rewolucyjne - nieraz już obalała trony, więc co jej tam Belweder
czy zmiecenie rządu.

Ale te demonstracje to głos zaledwie połowy robotników, tych z państwowych

zakładów, które przecież znikną. Zatrudnieni w prywatnych nie do władzy mają sprawy, tylko
do właścicieli i dyrekcji. Oni też będą zapewne strajkować i nie tak pięknie jak w 1980 roku,
ale nie będzie im chodziło o to, że Balcerowicz na szubienicę, Bolek precz z Belwederu, a
Żydzi won z rządu, tylko o to, czy podwyżka ma wynieść trzy i pół czy cztery procent.

Tak więc odchodzi ten lud, z którym inteligencja przez całą swą historię była

szczególnie złączona, panuje chaos, z którego wyłoni się coś nowego, pojawią się jakieś
warstwy wyższe, złożone z ludzi prężnych i nowych.

Zmienia się również sama warstwa inteligencji. W literaturze, która jest zapisem

zbiorowej pamięci tej grupy, występował taki oto wątek:

typowy inteligent, człowiek ogarnięty pasją intelektualną, artystyczną, naukową, a

także poczuciem powinności wobec społeczeństwa, pod wpływem nacisków otoczenia lub
konieczności życiowych ugina się, porzuca swe powołania i zamiłowania dla zajęć
dochodowych, jakiegoś sklepikarstwa, urzędu, fabryczki - i zawsze już ma poczucie
przegranej, sprzeniewierzenia się sobie i pewnej normie.

Dziś porzucanie instytucji takich jak uniwersytety, uczelnie techniczne, instytuty jest

zjawiskiem dość powszechnym. Ludzie, którzy osiągnęli wymierną pozycję w prestiżowych
dotąd miejscach, odchodzą do biznesu, handlu, nierzadko do warsztatów rzemieślniczych. Idą
tam również absolwenci odrzucając pracę naukową i twórczą. Interesujące, że ocena tego
zjawiska w środowiskach inteligencji jest zawieszona. Jeśli


88
słychać ubolewanie, to dotyczy ono zatroskania o dobro ogółu, o załamanie polskiej

nauki i ciągłości kulturalnej, a tym samym zagrożenie dla przyszłości.

Motywy odchodzenia ludzi nauki i kultury od zajęć im właściwych są różne -

konieczność bytowa, wyższe zarobki, pragnienie zrobienia czegoś samemu. Lecz wobec
bezrobotnego aktora zarabiającego kel-nerowaniem, zdolnego socjologa, który miast wnikać
w istotę świadomości zbiorowej liczy dynamikę wzrostu sprzedaży mydła, chemika
porzucającego studentów, by założyć browar, nie pojawia się dziś wyrzut, że czemuś się
sprzeniewierzyli. Najczęściej się mówi: "To przecież normalne". Może bez zbytniego
entuzjazmu, właśnie z poczuciem, że owa nieuchronna normalność - w której nie wystarczy
wiedza i talent, trzeba ją jeszcze umieć konkretnie i opłacalnie wykorzystać, a mówiąc
brutalnie sprzedać - nadchodzi.

background image

Tej normalności inteligencja zawsze chciała. I chociaż teraz czuje się w niej marnie i

psychicznie, i finansowo, to, jak wynika z badań świadomości, na przekór swemu doraźnemu
interesowi popiera trudne reformy. A może, mimo że tkwi gdzieś w sferze budżetowej, nie
odczuwa już wspólnego interesu. Raczej akceptuje tę normę, która każe pozycję w życiu
zdobywać indywidualnie - wysiłkiem, wiedzą i talentem. A są to podstawowe wartości klasy
średniej. I zapewne w nowej strukturze społecznej inteligencja stanie się jej częścią.

Trudno natomiast powiedzieć, jak będą wyglądały nasze warstwy wyższe.

Niewątpliwie to miejsce zajmie homo novus - człowiek nowy, rzutki, przedsiębiorczy i dosyć
bezwzględny.

Ze wszystkich zadań inteligencji pozostaną na pewno te, które wypełniał jej trzon -

elita umysłowa i twórcza. W czasach zniewolenia oczekiwano od niej raczej tworzenia
krzepiących mitów, wskazywania celów rozpalających wyobraźnię i pobudzających idei. To
wszystko inteligencja przekuwała na zadania, powinności i misje. W czasach normalnych
intelektualista powołany jest raczej do rozbijania stereotypów myślowych, podważania mitów
zbiorowych, do opisu, analizy, refleksji. A to nie nadaje się na posłannictwo. To sfera życia
umysłowego, która może mieć jakiś wpływ na wspólną świadomość, ale w gwarze
dzisiejszego świata może do niej nie dotrzeć od razu, może zaowocować później i inaczej.

28 XI 1992
PLEMIENNA SOLIDARNOŚĆ
Gdyby jakaś gmina u północnej granicy zadeklarowała głosami swych przedstawicieli,

iż pragnie być częścią ZSRR, i gdyby nadto okazało się, że owi miejscowi notable to byli
funkcjonariusze partyjni - to wtedy podniósłby się w Polsce jeden wielki krzyk o zdradzie i
potrzebie dekomunizacji. Samorząd taki zostałby oczywiście rozwiązany i ta nieszczęsna
gmina długo byłaby pod lupą uważnej obserwacji.

Gdyby w Polsce amerykańskie służby dopadły paru Czechów, którzy nie bacząc na

embargo próbowaliby przez Szczecin wysłać do Iraku produkty swojej "Zbrojowki", to
zostaliby tu aresztowani i, niczym bankier Bogatin, migiem deportowani do USA. Przy
wtórze wyrzutów wobec południowego sąsiada i cichej schadenfreude, iż noga mu się
powinęła.

Gdyby zatonął niemiecki prom i uratowaliby się jedynie niemieccy marynarze, a

gdyby już, nie daj Boże, wśród ofiar byli nasi rodacy - to przez Polskę przeszłaby fala
oburzenia. Środki przekazu i ludzie na ulicach podkreślaliby z świętym gniewem, że dla
zysku ryzykowano ludzkie życie, że Niemcy mieli kombinezony, a pasażerowie nie, że
pomieszczenia pasażerskie były tak umieszczone, iż nie dawały szansy dotarcia w porę na
pokład.

Jeśli jednak polska gmina na Litwie chce się oderwać i przyłączyć do ZSRR i Litwini

na to reagują, to rośnie w nas gniew na prześladowania rodaków. Jeśli Polaków łapie się na
łamaniu embarga, to jest to oczywiście spisek konkurencji. Jeśli szwedzka prasa podnosi
nieprzyjemne aspekty katastrofy naszego promu, to tylko po to, by zepchnąć nas z rynku.


90
Nasze stosunki ze światem zewnętrznym cechuje jakieś szczególne uczulenie. Jeśli

Polacy zostaną przez inną nację głośno osądzeni krytycznie, stajemy za nimi murem.

Posłowie udzielają rządowi nagany za to, że nie zrobił wszystkiego, by wyciągnąć z

amerykańskiego więzienia współobywateli. Ci współobywatele w Polsce nazwani byliby
nomenklaturą i dekomunizatorom na ich widok otwierałby się scyzoryk. Podobnie wiadomi
przywódcy Polaków na Litwie - gdyby mieszkali kilkadziesiąt kilometrów na wschód, zaraz
by się dowiedzieli, że są starą mafią partyjną.

Postawa ta nie jest zrodzona z poczucia godności narodowej, bo nie towarzyszy jej

odruch wzajemnego dyscyplinowania się do przyzwoitych zachowań.

background image

Pan Cłapka, przyłapany na atomowych interesach, słuchając polityków i czytając

prasę mógł mniemać, że w razie czego też okaże się ofiarą sił, które chcą zniszczyć nasz
przemysł zbrojeniowy. I prawie mu się udało - coś takiego wiceminister z MSW powiedział
komisji sejmowej. Niestety, powtórna emisja niemieckich taśm zmusiła władze do zmiany
zapatrywań.

Gdy dziś okazujemy wielkopański niesmak wobec turystów ze Wschodu, nie chcemy

pamiętać, jak sami najeżdżaliśmy niemieckie miasta zakładając tam wschodnie bazary,
brudząc, nachodząc po domach, by wcisnąć kilka ołówków, dwa jajka lub kostkę masła.
Teraz rozważamy zamknięcie granic, by bronić się przed napływem obcych mafii. A gdyby
Niemcy i Austriacy chcieli przymknąć granice przed naszymi mafiami samochodowymi i
naszymi prostytutkami? Bylibyśmy dotknięci do żywego.

Odruchy oburzenia na obcych, którzy mają krytyczne zdanie o jakichś "naszych", są o

tyle zastanawiające, że sami o sobie mamy zdanie jak najgorsze. Nikogo tu nie dziwią
oskarżenia, że krajem rządzą skrycie komuniści; że w Belwederze siedzi ubecka jaczejka;

że rządy kradną, więcej, świadomie wyprzedają kraj obcym; że korupcja jest normą;

że przestępczość jest kryta przez wymiar sprawiedliwości; że wszędzie zdrada, agenci i
złodziejstwo. A z drugiej strony nie dajemy już wiary niczyim czystym intencjom i niczyjej
uczciwości. Każdy, kto się dorobił lub odniósł sukces, musiał to zrobić czyimś kosztem i
łamiąc prawo. Powszechne jest przekonanie, iż w społeczeństwie panuje egoizm, agresja,
nieprzestrzeganie prawa ni dobrych obyczajów.

91
A żeby już obraz obrzydzenia do samych siebie był pełny, sycimy się

przeświadczeniem, że nic nam nie wychodzi. Kraj w ruinie, trzy lata zmarnowane, nic się tu
nie zmieniło, dookoła jedna rozpacz, a będzie jeszcze gorzej.

Skoro mamy o sobie sąd tak surowy, to logiczne byłoby mieć poczucie, może

gorzkiej, ale satysfakcji, gdy Litwini wypatrzą, że była polska nomenklatura spiskuje z Rosją,
a Amerykanie lub Niemcy przy-uważą jakąś mafię. To przecież potwierdza ciągle
podnoszoną tezę o stanie rzeczy w Polsce.

Niestety, mimo że głosiciele spisków i tropiciele mafii mają w naszym życiu

zbiorowym głos najdonioślejszy, a sprzeciw wobec takich tonów jest cichutki i prawie
niedosłyszalny, to jak obcy tkną "naszych" - bez względu na to, co oni robią - w środkach
przekazu i politycznych wystąpieniach odzywa się zew plemiennej solidarności. A ci, którzy
nie poczuwają się do żadnej wspólnoty z panem Cłapka i jego kolegami z analogicznych
spraw, czy też z panem Wysockim z Litwy, wolą milczeć.

Tak więc dominuje u nas język, w którym Kowalski jest nomenklaturą, Malinowski

agentem, Piprztycki złodziejem wspólnego mienia - natomiast Polak jest zawsze niewinną
ofiarą.

Można by to nazwać narodową dulszczyzną. Tu, w swoim domu obrzucamy się

błotem, przekonujemy wzajemnie, że wokół pleni się zdrada, przeniewierstwo, zła wola i
chęć niszczenia kraju. Większość energii tracimy na ten rejwach i wzajemne imputowanie
sobie wszystkiego, co najgorsze. Ale wara, by ktoś z zewnątrz o jednym z nas złe słowo
powiedział.

Bo tak naprawdę to czujemy się gorsi od innych. Żyjemy w nieustannych swarach, nie

mamy żadnych sukcesów, nic nam się nie udaje. A zaniżonej samoocenie z reguły towarzyszy
nadwrażliwość na krytykę i pretensje do całego świata. Mamy ich w nadmiarze. Świat nas nie
docenia, nie pamięta, żeśmy jacy tacy, żeśmy obalili komunizm. Nie pomaga nam, nie daje
pieniędzy tyle co trzeba, wtrąca się, doradza protekcjonalnie, a w istocie chce zaszkodzić. Bo
się nas boi, bo nasze rolnictwo i przemysł mu zagraża, chce zniszczyć konkurencję, a
powinien nam zapłacić za to, co wycierpieliśmy, jak nas w Jałcie sprzedano.

background image

Miotamy się tak między poczuciem niższości a narodową megalomanią - i tylko jedno

jest pewne: za nic nie jesteśmy odpowiedzialni. Wszystko jest winą innych.


92
Gdybyśmy byli społeczeństwem dojrzałym, w którym każdy odpowiada za siebie, to

nie czulibyśmy się zagrożeni nieroztropnością rodaków ze Wschodu ani wyczynami rodaków
na Zachodzie. A katastrofa polskiego promu skłaniałaby raczej, by wstrzymać się z sądami
póki się nie okaże, czy winny był żywioł czy ludzie. Nie zaś do tego, by w obronnym odruchu
szwedzkim pasażerom zarzucać pijaństwo, a niemieckich ratowników winić za liczbę ofiar.

3II1993
POSTÓJ NA ŚRODKU RZEKI
Zwycięska lewica niczego specjalnie nie zmieniła w naszym życiu:
Sejm nie przyjął żadnych ustaw wytyczających jakieś nowe kierunki, rząd tłumaczy

się z kontynuacji polityki poprzednich gabinetów. A klimat w kraju jakże odmienny od
posępnego katastrofizmu ostatnich lat.

Wedle badań utrzymuje się duże zadowolenie z koalicji, a premier Pawlak, osoba

bezbarwna i na pewno nie charyzmatyczna, osiąga rekordy popularności. Towarzyszy temu
zaskakująca powściągliwość roszczeniowa. Nowy rząd, w odróżnieniu od poprzednich, nie
był witany strajkami. Bez proszenia otrzymał 90 spokojnych dni, a grupy najbardziej
spragnione obiecywanej zmiany demonstrują nadspodziewaną cierpliwość, są gotowe
zrozumieć, że życie nie jest proste, że trzeba trochę poczekać i dać władzy szansę.

Cierpliwość ta nie dziwi, jeśli się zważy, że najbardziej znerwicowani procesami

przemian coś już dostali i to rzecz niebłahą, bo namiastkę psychicznego bezpieczeństwa.

Nastąpiła oto ciekawa zmiana języka władzy. Wyraźnie ją widać, porównując

wystąpienia poprzedniego i obecnego ministra pracy. Jacek Kuroń uporczywie podkreślał
związek pomocy państwa z własnym wysiłkiem potrzebujących. Leszek Miller nie mówi o
warunkach wydatkowania pieniędzy, przedstawia się jako nieustraszony rycerz, który dla
swych podopiecznych wyrwie środki, choćby ryzykując posadę. Z języka rządzących znikają
takie sformułowania jak samodzielność i zaradność;

pojawia się w to miejsce troska państwa o rolników, pracowników sektora

państwowego, górników czy inną grupę. I oto człowiek niepewny


94
przyszłości zostaje zwolniony z turbowania się o swój los, jakby odwołano

ewentualny egzamin z zaradności, o którym dotąd ciągle słyszał. Czuje, że znów został
włączony w kolektyw rolników, robotników, bezrobotnych. A państwo, jak dawniej, za los
tych kolektywów bierze odpowiedzialność.

Hasłem rządu Pawlaka zdaje się być: pełna troska bez wymagań. Zwłaszcza ludowcy

z dumą podkreślali nową filozofię - poprzednie rządy kombinowały, jak oszczędzić wydatki,
Pawlak natomiast będzie dawał w miarę potrzeb, kładąc nacisk na zdobywanie niezbędnych
środków. Co prawda, gdy okazało się, że pieniędzy nie znajduje się niczym grzybów w lesie,
tylko wyciąga obywatelom z kieszeni, to fraza ta wyszła z częstego użycia.

Niemniej państwo zaczyna się jawić odmiennie - jeszcze nie jako opiekuńcze, ale już

nie jako wymagające.

O ile jednak trudno powiedzieć, czy same obietnice szczególnej troski gwarantują w

miarę bezpieczną przyszłość, o tyle przeszłość przestała być źródłem niepewności.

Zakwestionowanie przełomowości 1989 roku, wyciszenie podziału na PRL i RP

sprawia, że pogmatwane, niejednoznaczne i nieheroiczne życiorysy większości Polaków
przestają nieść w sobie zagrożenie dla ich dzisiejszych szans, a choćby tylko dla poczucia, że

background image

jest się w miarę przyzwoitym człowiekiem, któremu nikt nie będzie wywlekać coraz to
innych grzechów.

Właśnie ta rozmaitość cech demaskujących "komuchowatość" - od przynależności do

organizacji czy organów - po order, awans, wyjazd zagraniczny - musiała dla zwykłego
człowieka, próbującego odnaleźć się w nowych czasach, być stresująca.

W społeczeństwie od lat nauczonym, że z góry płyną wskazówki, jak żyć i jaki mieć

życiorys, pojawił się początkowo odruch, by przystosować się do nowego systemu wartości.
Tyle że szybko się okazało, że to nie żaden system, ale jedna wielka awantura, w kulminacji
której wyszło, że im dłużej komuna kogoś prześladowała, tym bardziej był on jej agentem.

Kolejne badania opinii wskazywały na powrót do dawnych, znanych, niegdyś

powszechnych kryteriów. Rosło poparcie dla stanu wojennego, a patriotą jawił się raczej
generał Jaruzelski niż pułkownik Ku-kliński.

95
Bowiem człowiek nie jest w stanie funkcjonować normalnie w po. czuciu, że jest

zaprzańcem, zdrajcą narodowym i ogólnie - szmatą^ gotową wszystko, co wielkie i święte,
sprzedać za awans czy malucha. Mechanizm obronny jest oczywisty - odrzuca się autorów
takich sugestii i zwraca ku tym, którzy mówią: to nieprawda, że zmarnowaliście całe życie
złej służąc sprawie, pracowaliście uczciwie, itd.

Na pierwszy rzut oka można zatem przyjąć, że aprobata dla obecnego rządu wynika ze

skuteczności jego socjotechniki, z tego, że zagadał do ludzi językiem znajomym i w
porównaniu z poprzednim sezonem

- nieagresywnym. Że stworzył psychiczną namiastkę powrotu do domu, do czegoś

znajomego i bezpiecznego.

Jest to dosyć powszechna interpretacja dokonywana przez stronę przegraną - zawiera

przyznanie się do błędów (nieznośnie kłótliwa scena), zarzut mamienia wyborców
(kampanijne obiecanki lewicy), westchnienie nad stanem świadomości zbiorowej (tęsknota za
opieką)

- a w tle tego wszystkiego pojawia się pocieszająca supozycja, że nowa koalicja

szybko straci poparcie, bo przecież nie zrobi cudu - nie można reform przeprowadzić bez
wysiłku.

Pozostaje tylko pytanie, czy wyborcy SLD i PSL - i same partie
- tych reform chcą. Ledwo poczuły się pewniej, straciły umiar, który dawał niejakie

wytchnienie po uprzednich napięciach. Przejmowanie rządu zamieniło się w odbieranie
władzy na wszystkich szczeblach. W miejsce zapewnień o odnowie obu partii pojawiają się
całkiem nienowe twarze towarzyszy. A w tle rozpoczyna się ostatnio szybkie

przewartościowanie.
Z kręgów władzy i z jej zaplecza coraz częściej słychać sformułowania mówiące o

ostatnim czteroleciu jako o czasie niewydarzo-nych eksperymentów, które teraz trzeba
naprawiać. Prawie jak o przerwie w normalnym biegu rzeczy, przerwie, która, niestety, dużo
nas kosztowała. Może na razie diagnoza posła Soski o wyższości Hitlera nad Mazowieckim i
kolegami jeszcze niektórych szokuje, ale wydaje się, że wszystko zmierza w kierunku
ustalenia, że oto zakończył się kolejny okres błędów i wypaczeń w powojennych dziejach
Polski.

Towarzyszy temu rehabilitacja PRL-u. Od początkowego dopominania się o szacunek

dla pracy milionów ludzi, którzy odbudowali Polskę i potem pracowali w najlepszej wierze,
przechodzi się do obrony systemu socjalnego bezpieczeństwa, przywołuje sprawiedliwość
społeczną. Stąd


96

background image

już krok, by podkreślić słuszny akt sprawiedliwości dziejowej, jaki dokonał się w

latach czterdziestych, wyrównał wiekowe krzywdy i dał ludziom z nizin niepowtarzalną
szansę.

Obrona PRL-u i deprecjonowanie czterech pierwszych lat wolności może być efektem

triumfalizmu wyborczego, którego nie udało się utrzymać na wodzy, i złudnego przekonania,
że jest się na politycznej scenie samemu, pozostanie się na niej i nikt nie wystawi rachunku
(co przydarzyło się licznym przegranym partiom). Ale może się za tym kryć coś więcej.

Polityka ostatnich lat objawiła się jako denerwujące gadulstwo, swary i awantury, jako

walka o serca, emocje i umysły, o wizję dziejów najnowszych, o kryteria winy i zasługi.
Zupełnie niezależnie od tego dokonywała się w Polsce olbrzymia przemiana i naprawdę nie
polegała ona tylko na tym, że w sklepach pojawiły się towary. Także na tym, że zmieniała się
struktura społeczna.

Jeżeli po czterech latach budowania demokracji i gospodarki rynkowej, na przekór

potępieniom komunizmu wygłaszanym i z ambony, i z telewizora, Polska Ludowa jawi się
dziś rolnikom, związkowcom, robotnikom i innym jako przedmiot tęsknoty i wzór stosunków
społecznych, to znaczy, że oni tę zmianę odczuli.

Coś sprawiło, że nieoczekiwanie zaczęli wcielać w życie PZPR--owską propagandę, tę

mowę-trawę, w którą nikt przedtem nie wierzył. Robotnicy uznali się naprawdę właścicielami
zakładów, do troski o które wieś zresztą też się poczuwa, boć to przecież nasze, wspólne,
społeczne. Rolnicy pragną, by władze zainteresowały się ich gospodarką, powiedziały, co
hodować, zajęły się na powrót zaopatrywaniem ludności w nasze, polskie produkty. I wieś, i
miasto chcą, by państwo było silne i sprawne, wzięło się za złodziei, za tych, co kosztem
innych się dorabiają, co nas wszystkich okradają.

W roku 1989 przenikała Polskę nadzieja na przekreślenie skutków niewydolnego

komunizmu, czyli biedy, kolejek i szarości. Dziś zmiany lat dziewięćdziesiątych wywołują
gwałtowną niechęć, bo przekreślanie skutków lat czterdziestych okazało się szybko
zakwestionowaniem zasad, które dla znacznej większości społeczeństwa były zdobyczą. Nie
chodzi tu tylko o wielki awans ze wsi do miast, do przemysłu, administracji, zawodów
umysłowych. Choć warto sobie uzmysłowić, jak znaczny procent Polaków ma w pamięci
mizerny status określony przez przynależność do warstwy społecznej najniższej.

91
Reformy lat dziewięćdziesiątych podważyły zadekretowane przez komunistów

sprawiedliwość i równość, które przez kilkadziesiąt lat były czymś tak oczywistym, że
niezauważalnym i dopiero teraz, naruszone, objawiają ludziom swe walory.

Ileż buntów społecznych rodziło się z poczucia, że nie jest sprawiedliwe, iż jedni - z

racji urodzenia lub dziedziczenia, bez własnej zasługi

- są wyżej, a inni niżej. Komuniści rozwiązali rzecz w ten sposób, że lud miast i wsi

przestał być klasami niższymi. Oficjalnie swą sytuacją bytową nie był gorszy od nikogo, a
prestiżem przewyższał inteligencję pracującą, nie mówiąc już o niedobitkach obalonego
ustroju, czyli inicjatywie prywatnej. Co prawda lud uważał, że praca umysłowa ma jakieś
przewagi nad fizyczną i można powiedzieć, że falowały w nim

- nierzadko sterowane - uczucia sprzeczne. Szacunku dla wiedzy i pogardy dla tych,

którzy nie znają prawdziwego trudu.

O ile sprawiedliwość dziejową komuniści osiągnęli likwidując klasę wyższą i średnią,

to równość wprowadzili uchylając prawo własności prywatnej. Ogłaszając, że jest ono
przyczyną wszelkiego zła, przeprowadzili reformę rolną, nacjonalizację, bitwę o handel,
wywłaszczenia domów, placów, warsztatów. A i po tej rewolucji własnościowej czuwano, by
ktoś nie wyrwał się w górę ponad innych, by uzyskiwał dochody społecznie uzasadnione, to
znaczy nie drażniące otoczenia.

background image

Po czterech latach reform struktura społeczna jest w fazie gruntownych przekształceń,

ale jedno już jest pewne - chłopi i robotnicy są na dole społecznej drabiny. Nad nimi znalazła
się inteligencja. Nad nimi pojawiła się warstwa przedsiębiorców. Nad nimi unosi się coś na
kształt widma warstw wyższych.

Powstanie warstwy średniej było przedmiotem niecierpliwego oczekiwania.

Teoretycznie - silna klasa średnia ma z punktu widzenia podtrzymywania demokracji i
stabilności państwa same walory. To ruchliwa i prężna warstwa, która nie lubi gwałtownych
zmian, bo chroni swój dorobek, jest wzorem i szczeblem awansu z warstw niższych,
amortyzując ich niechęć do warstw wyższych, uprzywilejowanych.

Zanim nasza warstwa średnia będzie czymś silnym i stabilizującym, minie trochę

czasu. Na razie powoduje trzęsienie ziemi: składa się z ludzi rzutkich, wywodzących się ze
wszystkich warstw i grup zawodowych. Ich dotychczasowe środowisko czuje się oczywiście
gorsze. Nowe pieniądze dają nuworyszowski odruch, czyli ostentacyjną i luksusową
konsumpcję,


98
która boleśnie kontrastuje z obszarami nędzy. I wreszcie - warstwa średnia składa się z

ludzi,

którzy

awansują

indywidualnie,

t

o łączy ją z inteligencją, a różni od klasy robotniczej i chłopskiej. Odpowiedzią robotników i
chłopów na pozostawanie na dole, gdy inni się wspinają, jest polityczny nacisk na zbiorową
poprawę swej sytuacji.

Pojawienie się zaczątków warstwy średniej jest znakiem trwałego różnicowania się

społeczeństwa pod względem materialnym. Miliony ludzi, których sytuacja finansowa nie
zmieniła się, czują się gorsi od tych, którym się polepszyło. Równocześnie dokonują się
zmiany na skali prestiżu, równie dotkliwe.

Pierwszym sygnałem poczucia utraty pozycji przez robotników był wybuch nastrojów

antyinteligenckich w "Solidarności". Inteligencja, której nikt nie wskazywał właściwego
miejsca po ludziach pracy, postawiła się ponad nimi, wręcz wspięła się po plecach, co w
kampanii prezydenckiej było nieustannie podkreślane.

Reformy gospodarcze sprawiły, że robotnicy przestali się czuć ważni i niezbędni, a

rolnicy w kółko słyszeli, że jest ich za dużo i produkują nieefektywnie.

Potem przyszedł czas walk politycznych i status klas przodujących, ludu pracującego

miast i wsi, mimo że pozornie wzmocniony obaleniem komunizmu, zaczął podlegać
wszechstronnej erozji.

Jednym z wątków tych walk były historyczne porachunki, ustalanie ofiar systemu i

jego beneficjantów. Wśród ofiar znaleźli się wywłaszczeni, i o tym, że krzywdy ich trzeba
naprawić, mówiło się w kółko. A przecież to nie komunista posiadał zagarnięte dobra.
Mieszkali w nich i pracowali ludzie, którzy z nagła dowiedzieli się, że użytkują zagrabione i
latami korzystali z czyjejś krzywdy.

Trzeba powiedzieć, że mimo zacietrzewienia politycznego, sezonu na nawiedzonych i

oszołomów, podgrzewania atmosfery rozrachunków - nikt nigdy nie zakwestionował wprost
reformy rolnej. Jakby skłóconych polityków rywalizujących w demaskowaniu komuny
łączyło poczucie, że gdy ktoś poda w wątpliwość prawo do ziemi nadanej w reformie, staną
przeciw niemu nie tylko chłopi, ale i ci wszyscy, co ze wsi wyszli.

Przy całej tej pospólnej ostrożności, prawowitość posiadania ziemi została przecież

podważona. Cóż z tego, że wyrazy "reforma rolna" nie istniały w słowniku politycznym,
skoro prawo własności uznano za święte, w koło wyliczano, że komuna odebrała fabryki,
młyny, miesz-

99

background image

kania, sklepiki, parcele, domy - i to wszystko trzeba oddać pokrzywdzonym

prawowitym właścicielom. Niewymienianie w tym rejestrze bezprawia ziemi miało chłopa
uspokoić, że nikt mu jej nie odbierze, ale musiało rodzić w nim poczucie, iż inni uważają, że
siedzi na cudzym. "Na kradzionym", jak mówili ci leśni, których za PRL-u nazywano
bandytami, a teraz przyznaje się im honory.

Nie mamy wyższych warstw, ale ich widmo przypomina krzywdy, jakich zaznały za

komunistycznej rewolucji i tym samym uświadamia ludowi jego miejsce.

W zamęcie niezrozumiałych przemian ludzie pracy jedno widzą jasno - rozpoczął się

wyścig na górę, a oni zostają na dole. Frustracja i próba obrony ma różne formy, które na
scenie publicznej demonstrują reprezentanci chłopów i robotników.

Lud poczuł, że jego sprawa została przez klerków zdradzona. Odpowiedzią jest

ostentacyjna pogarda okazywana wykształceniu, wiedzy i kompetencjom. Licha znajomość
polszczyzny, rażące nieuctwo, niezrozumienie najprostszych mechanizmów gospodarczych
nie dyskwalifikują posła z ludu, przeciwnie, prostactwo jest gwarancją, iż nie dał się omamić
żadnym mądralom i kieruje się chłopskim rozumem zwanym niegdyś instynktem klasowym.

Nowa klasa średnia ogniskuje uczucia, które normalnie spadały głównie na warstwy

wyższe. Z braku panów, którym można było zarzucić, iż upaśli się na wyzysku, nowi
przedsiębiorcy muszą w kółko słuchać, że uczciwie to na pewno się nie dorobili.

Wytworzył się bowiem szczególny stosunek do bogactwa. Jest ono traktowane niczym

wołowina bez kości w czasach braków. Wówczas, gdy do nas nie doszła, czuliśmy dotkliwie,
że ktoś zawłaszczył nasze mięso - bo nie pracuje i mógł stanąć przed nami, bo wepchnął się
do kolejki, bo dostał spod lady. Dziś majątek jest traktowany nie jak coś wypracowanego
przez właściciela, ale coś wszystkim należnego i jakże niesprawiedliwie dzielonego. W
rezultacie reakcją na wieść, iż ktoś się wzbogacił, jest poczucie, że się zostało okradzionym. I
w takiej formie wyraża się krzywda tych, którzy czują, że coś przegrywają, że znów zostali
przez kogoś wyprzedzeni.

Ta niezbyt racjonalna gorycz porażki wywołana wyścigiem, w którym się nie startuje,

uderza zwłaszcza na wsi. Na pozór rolnicy nie mają powodu gryźć się prywatyzacją
przemysłu. Co więcej, prywatne rolnict-


100
wo musiało ich oswoić z podstawowymi mechanizmami gospodarczymi, choćby

takimi, że nie opłaca się hodować krowy, co nie daje mleka, a jak się pragnie coś sprzedać na
targu, to jest to możliwe tylko po cenie, jaką kupiec zechce zapłacić. Niby wie to każdy chłop,
ale ludowiec w jego imieniu będzie żądał, by państwo trzymało cherlawe i bankrutujące
zakłady, a jeśli już coś sprzedaje, to nie poniżej ceny, która puści nabywcę z torbami.

Ludowiec będzie też popierał podatki, które przyduszą bogatych, odbierze ulgę

szkolną, przycierając rogów tym, którzy chcieliby dla swych dzieci czegoś więcej, niż
gwarantuje wszystkim ZNP. Ta dosyć rozpaczliwa obrona egalitaryzmu świadczy o tym, iż
chłopi czują, że w ruchu, który zaczął się w Polsce, oni udział wezmą niewielki i w porządku,
który się zeń wyłoni, zajmą miejsce najniższe.

Tak więc wynik wyborów można uznać za sensowne odwzorowanie mapy społecznej.

Zwyciężyły dwie partie klasowe, które obarczono tęsknotą za sprawiedliwością i równością,
za peerelowskim ładem.

Co prawda zamieniły się one rolami. Ta, która w Polsce Ludowej miała prawo być

lekko wstrzemięźliwa wobec zasad socjalizmu, bo skupiała prywatnych posiadaczy ziemi o
nierozwiniętej świadomości

- teraz jest przeciw reformom rynkowym i pragnie przywrócić jak najwięcej starego.

Natomiast dziedzic awangardy ruchu robotniczego miota się między prawami ekonomii a

background image

interesem klas pracujących, zda się - w odróżnieniu od ludowców, którzy odnaleźli swą
ciągłość z ZSL

- zarówno pamiętać czas spędzony na ławie rezerwowych, skąd oglądał błędy

poprzedników, jak i tęsknić za przewodnią rolą.

Ma w sejmie swą partię inteligencja. Unia Demokratyczna zyskuje tu poparcie nie

dlatego, że zadbała o jej sytuację materialną czy prestiżową. Raczej dlatego, że wykształcona
część społeczeństwa po pierwsze rozumie mechanizmy przemian, więc się ich mniej boi, po
drugie widzi swą szansę w normalnie rozwiniętym kraju.

Partie, które nie reprezentowały żadnych interesów grupowych, a ich elektorat różnił

się przede wszystkim światopoglądem i temperamentem, spadły ze sceny.

Zaś nowa klasa średnia nie jest jeszcze klasą dla siebie - to znaczy, nie bardzo wie,

jaki jest jej interes. Poczynając od pytania, czy winna walczyć o pełną wolność gospodarczą,
czy zabiegać o to, by państwo przygniotło konkurencję. Czy władzę ograniczać aktywnością
obywatelską, czy, przeciwnie, wzmacniać i wchodzić z nią w uprzywilejowane

ICH
układy. Czy wzbogacić się i uciec, czy zacząć budować firmę, którą kiedyś przekaże

się synowi. Na razie trudno powiedzieć, czy klasa średnia stanowi w Polsce siłę gotową
bronić wagi 1989 roku i zmian, jakie zapoczątkował. Póki co ci, którzy na nich skorzystali,
obdzielili głosami wszystkie partie z lewicą włącznie, a widząc pierwsze niewesołe tego
skutki, siedzą cicho wobec demokratycznego werdyktu większości.

Ten werdykt podyktowany został strachem przed zmianą i nadziejami na jej

powstrzymanie.

O ile strach jest zrozumiały, o tyle nadzieje są płonne, a dokładniej mówiąc mają

szansę połowiczne. Niemożliwe jest przywrócenie ładu peerelowskiego, w którym jedni nie
wywyższają się nad drugich; całkiem możliwe jest hamowanie tych, którzy rwą się do góry,
co dla pozostających na dole będzie pewną pociechą.

I najprawdopodobniej sze jest utknięcie w środku tej przeprawy między starymi a

nowymi czasy.

Koalicja będzie się szarpać między sobą i robić gesty to w jedną, to w drugą stronę.

Popełni te same błędy, co reformatorzy - uważając, że życie kraju rozgrywa się w sejmie i
Belwederze.

Otóż poza nimi, w poprzek klas i warstw, będzie się ścierać rozżalona siła

bezwładności tych, którzy czują się bezpieczni tylko w zbiorowości, tych, którzy nie potrafią i
nie chcą brać odpowiedzialności za siebie - z tymi, którzy z masy chcą się wyrwać, sprawdzić
się, wspiąć wyżej.

Nasze zapóźnienie rozwojowe pozwala, jeśli spojrzymy na kraje, które nas

wyprzedziły, orzec z całą pewnością, że przyszłość należy do tych drugich.

5 II 1994

GĘBY ZA LUD KRZYCZĄCE
Starcie, w którym poległ wiceminister finansów Stefan Kawalec, a po nim

wicepremier Marek Borowski, zaś zwyciężył poseł Pęk, było zapewne tym wszystkim, o
czym mówiły komentarze polityczne - sporem o gospodarkę, jaki dzieli koalicję, konfliktem
skazanych na siebie a nieznoszących się partii, lub wreszcie personalną rywalizacją drętwego
premiera Pawlaka z uwodzicielskim szefem SdRP Kwaśniewskim.

Dla większości jednak, mniej wrażliwej na gabinetowo-kuluarowe gry, był to przede

wszystkim rażący przypadek zwycięstwa nieuctwa nad kompetencjami i taka surowa ocena
przetoczyła się przez prasę.

A przecież poseł Pęk nie mówił rzeczy nowych i zaskakujących. Przeciwnie -

wszystkie jego tezy były wielokrotnie wygłaszane. Pojawiały się w kolejnych kampaniach

background image

wyborczych, poczynając od prezydenckiej, a w przerwach między nimi słychać je było na
wiecach, manifestacjach i blokadach. Należą już do stałego repertuaru populistycznej
opozycji. Niemniej nie ma u nas zwyczaju, by działaczom związkowym i chłopskim, którzy
głoszą to samo, co pan Pęk, wytykać brak elementarnej wiedzy, kompletną ignorancję itd. -
żeby już nie powtarzać wszystkich sformułowań, jakie padły w związku z wystąpieniami
przewodniczącego sejmowej Komisji Przekształceń Własnościowych.

Jest coś zastanawiającego w puszczaniu mimo uszu najrozmaitszych bzdur, w

traktowaniu wypowiedzi niekompetentnych z milczącą pobłażliwością, by nagle jak Polska
długa i szeroka napiętnować kogoś, kto mówi to samo, tyle że znalazł się na wpływowym
stanowisku i jego działania mogą spowodować wymierne szkody. To, że znów tysiące ludzi
zostało przekonanych, iż ministrowie w zmowie z obcymi ograbili kraj

103
z bilionów niezbędnych najbiedniejszym, nie jest oczywiście czymś wymiernym. Nie

jest nawet postrzegane jako szkoda.

Poseł Pęk wcale nie speszył się powszechnie negatywną oceną swych kwalifikacji

umysłowych. Wygląda na człowieka fanatycznie oddanego sprawie tropienia nieprawości, a
zatem wszelkie deprecjonujące go sądy przyjmuje na pewno jako atak ciemnych sił, które nie
tylko rozkradają Polskę, ale i rządzą prasą. Więcej - wie, że to nie te wykształcone mądrale,
jacyś profesorowie, ekonomiści, publicyści reprezentują stanowisko prostych ludzi, ale
właśnie on. Ma w dodatku rację.

Historia ta może służyć za ilustrację pewnego zjawiska - zgoła inaczej brzmi, gdy się

powie, że było to kolejne starcie braku wykształcenia z kompetencjami, a inaczej, gdy ujmie
się rzecz jako zwycięstwo prostego człowieka, przedstawiciela ludu, nad reprezentantami
politycznych elit.

"Lud", "prosty człowiek" to terminy, które nabierały pozytywnych znaczeń w

ideowych sporach toczonych w XVIII i XIX wieku, kiedy to pojawiła się myśl, iż klejnot,
dobre urodzenie nie czynią człowieka z natury lepszym. Klasie próżniaczej przeciwstawiano
pracowity lud.

Z punktu widzenia szlachty gmin był czymś zgoła odmiennym od narodu. Zdatny

tylko do ciężkiej pracy, tępy i bezmyślny z natury, swymi potrzebami bliższy był bydlęciu niż
urodzonemu.

Stanisław Staszic, gromiąc panów za przywiedzenie Ojczyzny do upadku, nie

kwestionował tego opisu. "Widzę miliony stworzeń, z których jedne wpółnago chodzą, drugie
skórą albo ostrą siermięgą okryte, wszystkie wyschłe, znędzniałe, obrosłe, zakopciałe. Oczy
głęboko w głowie zapadłe. Dychawicznymi piersiami bezustannie robią. Posępne, zadurzało i
głupie, mało czują i mało myślą: to ich największą szczęśliwością.

Ledwie w nich dostrzec można duszę rozumną. Ich zwierzchnia postać z pierwszego

wejrzenia więcej podobieństwa okazuje do zwierza niżeli do człowieka. Chłop - ostatniej
wzgardy nazwisko mają. [...] Oto człowiek, który was żywi! Oto stan rolnika w Polsce!"

W tym wizerunku cechy konstytutywne to fizyczny mozół, społeczna wzgarda, nędza

i ciemnota. Zaiste, grzechy szlachty były wielkie, jeśli światła myśl patriotyczna kierowała się
ku tak postrzeganemu ludowi. Uznała za konieczne wydźwignięcie go z ciemnoty, wierząc, iż
praca i prosty tryb życia tworzą też pewne walory obce egoistycznym, przerafinowanym
warstwom wyższym.


104
Obudzenie ludu stało się zadaniem powstającej warstwy inteligencji. Jego praca była

niezbędna do trwania narodu, a jego siła konieczna dla wolnościowych zrywów. Rosła więc
wiara w jakąś pozytywną moc ludu, przenikała naszą literaturę i wizję dziejów. W
świadomość zbiorową wdrukowywano symboliczne postaci kosyniera Bartosza Głowackiego

background image

i szewca Kilińskiego - oto lud, co staje w Ojczyzny obronie, gdy mu tylko dać szansę.
Wydawanie Rosjanom powstańców styczniowych lub obyczaje z czasów rabacji galicyjskiej
raczej pomijane były milczeniem, a jeśli już wspominane, to jako wina warstw oświeconych,
które lud zostawiały w ciemnocie.

Przekonanie, że pod plugawą skorupą kryje się żar cnót, że klucz do wolności ma

"może wyrobnik, dziewka bosa", było motywem tej wielkiej pracy polskiej inteligencji, tych
szkółek ludowych, kursów dla niezamożnych, kółek dyskusyjnych, uniwersytetów latających,
ludowych i robotniczych. Początek XX wieku pokazał, że praca ta nie była daremna i wiara w
lud nie została @zawiedziona.

W niepodległej Polsce ta edukacja była kontynuowana, bo przekonanie, że lepiej

uczyć się, wiedzieć i rozumieć niż pozostawać w nieświadomości - nie zostało jeszcze
podważone.

Komunizm mit ludu i jego szczególnych walorów wykorzystał przeciwko

społeczeństwu. Najpierw z dosyć przewrotną logiką odnalazł owe mityczne walory i nazwał
je instynktem klasowym - był to jakiś szczególny rodzaj zbiorowej mądrości
niewykształconych ludzi fizycznego trudu. Mądrość ta z natury rzeczy przewyższała wiedzę
tradycyjną, zdobywaną latami i dającą dotychczas prawo do wyższej pozycji. Teraz wyższość
przyznano owemu instynktowi, nadto okazało się, że jedynym uprawnionym jego
interpretatorem jest partia. Jej wykładnia gwałciła wszelkie ludzkie odruchy poznawcze. Nie
należało wierzyć własnym oczom ani logicznie wnioskować - należało przyjmować do
wiadomości obraz świata zgodny z interesem ludu pracującego miast i wsi. Interes ten był
legitymacją władzy PZPR, zatem nic dziwnego, że rodząca się opozycja tę legitymację
pragnęła zakwestionować czy może przechwycić. Jeden robotnik gotów wystąpić przeciw
władzy bardziej cieszył, niż 59 intelektualistów podpisujących kolejny protest. I opozycja, na
wzór poprzednich pokoleń inteligentów, wydawała pisemka dla robotników i rolników,
organizowała samokształcenie, jeździła, tłumaczyła, uczyła, jak się bronić. W Sierpniu
zostało jej to nagrodzone.

105
Dziś z tamtej sierpniowej wspólnoty niewiele zostało. Z jednej strony coś, co wygląda

jak bez mała klasowa nienawiść, z drugiej rozżalenie i poczucie zawodu.

Sierpień okazał się krótką przerwą, w której kultywowaliśmy zgodę narodową na

złość władzy. Przerwą w rzeczywistości zawsze opisywanej językiem walki i obrony przed
wrogiem. Najpierw był nim imperializm i niemiecki rewanżyzm, potem komunizm, teraz trwa
gorączkowe szukanie. Nieustanne okrzyki: kto za to odpowiada? zagłuszają pytania,
wydawałoby się, najważniejsze dla czasów budowania: jak to zrobić? Zbiorowa energia
zużywa się w tropicielstwie.

Winnego można znaleźć wszędzie - może się nim okazać nomenklatura, kler,

inteligencja, handlarze, bankowcy, każda partia - ale nie mogą nim być robotnicy i chłopi. Im,
zgodnie z wieloletnim przyzwyczajeniem, przypada rola ofiary i w ich imieniu występują
samo-zwańczy oskarżyciele.

"Robotnicy" i "chłopi" nie oznaczają tu pracowników fizycznych. Słowa te zawierają

syntezę inteligenckiego ludu i komunistycznych ludzi pracy. Te zbiorowości mają przywilej
słuszności, którego braknie oczywiście wszelkim innym grupom zawodowym.

W języku prywatnym "prosty człowiek" oznacza kogoś nieuczonego, w publicznym

przeciwnie - jest on autorytetem i przysługuje mu taki atrybut, że jego sądy muszą być wzięte
pod uwagę, bo ich zlekceważenie jest równoznaczne z samokompromitacją.

W badaniach socjologicznych dotyczących życia gospodarczego i społecznego widać

skrajną rozpiętość opinii: na jednym biegunie są ludzie z wyższym wykształceniem, czemu
towarzyszą raczej poglądy liberalne i prorynkowe, a na drugim ci z wykształceniem

background image

podstawowym, pracownicy fizyczni i gospodynie domowe, o zapatrywaniach dokładnie
przeciwnych.

Nie jest oczywiście tak, że wykształcenie łączy się z wyborem politycznym. Ale im

wyższe, tym większa umiejętność kojarzenia faktów, dostrzegania związków między nimi,
poprawnego wnioskowania i uogólniania. Te walory wyrobionego umysłu pozwalają
wiedzieć, że do planowej gospodarki nie da się wrócić, zamożność rodzi się wolno z wydajnej
pracy, konkurencja jest niezbędna, budżet składa się z podatków, bank gospodaruje
pieniędzmi tych, co dali mu oszczędności,


106
a władze muszą działać w ramach prawa. Przy tym można należeć do Unii Polityki

Realnej lub Unii Pracy i spierać się do upadłego.

Natomiast im wykształcenie niższe, tym większa skłonność do widzenia wszystkiego

osobno, dosłownego rozumienia każdej wypowiedzi, myślenia magicznego. I większa
podatność na prostą, obrazową demagogię.

W Polsce blisko 70 procent ludzi ma wykształcenie poniżej średniego, aż 45 procent

zaledwie podstawowe i niżej. Te dane jeszcze smętniej wyglądają, gdy porównać miasto ze
wsią - na wsi wyższe wykształcenie ma 1,8 procenta, średnie 13,2; zasadnicze 24,3; 49,4 ma
tylko podstawowe, a 11,3 nawet i tego nie.

Na ogół osobno mówi się o ludziach niewykształconych, a osobno o "prostych

ludziach", "robotnikach i chłopach". Wszyscy wiedzą, że te kategorie w olbrzymiej części się
pokrywają, ale jakby brak odwagi pradziadów, by widzieć rzeczy jakimi są i stosownie do
tego postępować. Przez dwa stulecia elity, które podejmowały kolejne próby przemienienia
Polski w kraj wolny i dostatni, wiedziały, że bez powszechnej oświaty, bez wielkiej pracy
przekształcającej umysły, żadne reformy się nie powiodą.

Dziś, mimo że przystępujemy do najtrudniejszej chyba próby, nikt o czymś takim

nawet nie śmie wspomnieć.

Na naszym życiu trwale ciąży komunistyczne upokorzenie inteligencji wobec ludzi

pracy. Występuje ono w dziwacznej, rozlazło-rewolucyj-nej formie - polega na wzgardzie dla
wiedzy i odrazie do "elit": tych wszystkich, co to im się wydaje, że w czymkolwiek są lepsi.
Jest to formuła nader emocjonalna, ale doczekała się czegoś w rodzaju kodyfikacji.
Organizacje o korzeniu ludowym, typu związki zawodowe i partie chłopskie, wytworzyły i
już zrutynizowały pewien sposób bycia na scenie publicznej przyjmując styl agresywno-
prostacki. Taki, którego syntezą jest zdanie: ja tam się nie znam, ale ten minister to idiota...

Budzi to oczywiście zgrozę wśród inteligentów, którzy pamiętają Sierpień. A to

przypomnienie dowodzi jednego: wyrażanie swych potrzeb w sposób godny, znaczony
roztropnością i otwartością lub rosz-czeniowo-agresywny nie zależy od poziomu danej grupy,
ale od różnych okoliczności. Można się zastanawiać, dlaczego pierwsza "Solidarność"
traktowała komunistyczny rząd z godnym, ale pełnym respektu umiarem, a druga rządy
demokratycznie wybrane Izy przy byle okazji grubym słowem. Dlaczego w pierwszej istniała
gotowość uczenia się, argumen-

WT
towania, bycia lepszym od przeciwnika, a w drugiej ministrowie i ich racje zasługują

jedynie na pogardę.

Jakie by nie były powody wytworzenia się prostackiego stylu dla ludowego sprzeciwu,

ma on różne konsekwencje. Partie chłopskie i związki zawodowe wyzbywają się swych
inteligentów, siłą rzeczy jest to atmosfera sprzyjająca awansom demagogów. Działacze,
którzy z rządem pertraktują zapewne rzeczowo, na użytek mas członkowskich mają
prymitywną wykładnię rzeczywistości, a swe działania przedstawiają jako zmagania w walce
dobra z ewidentnym złem. Nic dziwnego, że oddolne strajki lub chłopskie manifestacje

background image

przepełnione są już autentycznym gniewem na tych, co na górze: na ich złą wolę, podłe
intencje, umyślnie spowodowane krzywdy. Efekt jest taki, że nawet jacyś byli właściciele,
pikietując sejm, trzymają transparenty pełne obelg. Właśnie widok garstki starszych osób pod
wulgarnymi napisami uświadamia, że powstała u nas obowiązkowa konwencja chamskiego
protestu. Tylko że dla jednych jest to konwencja, dla innych, niebiegłych w subtelnościach,
jest to wzór wyrażania własnych potrzeb i bywa, że stosowany konsekwentnie - do
rękoczynów włącznie. Potem ci od taczek zdumieni stają przed sądami.

Być może związki zawodowe i organizacje chłopskie starają się pomóc zrozumieć

swym członkom, co się stało i jak sobie dzisiaj radzić. Jeśli tak, to odbywa się to w
najgłębszej konspiracji. Bowiem w swym publicznym działaniu organizacje te robią coś
wręcz przeciwnego. Rysują ludziom świat manichejski, w którym władza dostała się w ręce
sił podłych, obcych, a w najlepszym wypadku głupich. Te siły trzeba zwalczyć, by prostymi i
oczywistymi posunięciami, zapewnić powszechną pomyślność. Jest ona w zasięgu ręki, tyle
że ręce władzy muszą być czyste i uczciwe.

To jasne i przyswojone przez liczącą się część wyborców wyjaśnienie wszystkiego

kusi też różne partie, by zawalczyć o głosy i wtórować w opisie upadku i rozgrabiania Polski.

Taka wykładnia powtarzana jest nieustannie z powodu kolejnych wyborów, z okazji

byle strajku i bez okazji, głównie przez telewizor. Nie spotyka się z ripostą. Politycy rządowi
nie polemizują z związkowcami i ludowcami, bo to głupio pouczać ich publicznie. W
telewizji widz mógł obejrzeć spory na każdy temat, ale nikt nie posunął się do tego, by
załodze wyjaśniać, dlaczego, w odróżnieniu od uczciwych banków PRL,


108
dziś nikt jej nie da kredytu na l procent, i nikt nie podjął rozmowy z rolnikami z

Samoobrony na temat szkód, jakie im wyrządził Mossad. Bo przecież przeciętnie
wykształcony człowiek widzi, że to bzdury.

Otóż człowiek niewykształcony nie widzi, że to bzdury. Święcie wierzy w spiski,

wraży kapitał, rozkradanie i obcych mocodawców. Wrze zrozumiałym gniewem. Domaga się
położenia kresu.

Sam próbował do tego doprowadzić i obdarzył prezydenturą robotnika Wałęsę, który

obiecał pogonić kogo trzeba w skarpetkach. Potem zaufał licznym partiom, które miały
rozprawić się ze złodziejską nomenklaturą. Wreszcie oddał władzę tym z poprzedniej epoki,
w której złodzieje siedzieli w więzieniach, a uczciwi ludzie mieli pracę i wczasy. Ma za
premiera chłopa, który rzeczywiście zabrał się za przeganianie kogo trzeba i obsadzanie
wszystkiego swymi ludźmi - wystarczy trochę poczekać i wreszcie będzie dobrze.

Wiadomo, że lepiej będzie najmarniej za parę lat, zatem ci prości ludzie poczują się po

raz któryś oszukani. Znów związkowcy, ludowcy i inni podniosą krzyk, że naród głosował za
tym, żeby dostawać pieniądze i zlikwidować bezrobocie, i oto kolejna ekipa go zawiodła, tak
dalej być nie może.

Tymczasem prawdziwym oszustwem jest prostacki obraz świata, wedle którego nasz

zasobny kraj pada ofiarą wrogów i głupców, a gdyby nie to, to ho, ho, mielibyśmy tu Kanadę.

Postulaty wyjaśniania ludziom, co dzieje się w kraju były podnoszone od początku

przemian, a już zwłaszcza po sukcesie Tymińskiego. Spory polityczne sprawiły, że
przeważyły okrzyki o nowej propagandzie, o nieuleczalnym poczuciu wyższości "tzw. elit" i
o chęci pouczania dyktowanej oczywiście pogardą dla prostego człowieka. Zarzuty te chyba
zrobiły wrażenie, bo efekt jest szczególny. Ludzi, którzy plotą oczywiste bzdury, wykrzykują
je na wiecach, z przejęciem opowiadają do kamery, nikt nie traktuje po partnersku i nie
podejmuje z nimi dyskusji czy choćby rozmowy. Spogląda się na nich jak na inne plemię,
które coś tam mówi w swym odrębnym narzeczu, a w sytuacjach, gdy to plemię odezwie się

background image

gromadnie w wyborach, przychodzi czas na interpretację jego zachowań. Na ustalanie, cóż
ono mianowicie miało na myśli chcąc Tymińskiego lub lewicy.

Po ostatnich wyborach przegrani i wygrani tłumaczyli, czego lud pragnie i co chciał

tak naprawdę dać do zrozumienia. Wykładnie były

109
uczone i różnorodne. A przecież interesujący nas wyborcy powiedzieli tylko, że życzą

sobie niegdysiejszego bezpieczeństwa i równości w połączeniu z dzisiejszą ofertą towarową.
Niestety, w kampanii wyborczej zapomniano ich poinformować, że albo - albo.

Prawdziwą pogardą dla ludzi prostych jest wykorzystywanie ich niewiedzy,

okłamywanie ich dla własnych celów, spokojne patrzenie na to, że czegoś nie rozumieją i żyją
nonsensownymi mitami, a wpadanie w gniew i oburzenie, gdy któryś z nich, jak poseł Pęk,
przypadkiem zyska wpływ na decyzje państwowe.

Dodajmy, że gniew spadł na jednostkę, która mówiła głupstwa. Ominął z

zażenowaniem załogę fabryki, która strajkiem wymusiła na specjalistach zmianę kwalifikacji
samolotu Iryda. Do tego, żeby potępić kolektyw pracowniczy, opinia publiczna nie jest zbyt
wyrywna.

Wydaje się, niestety, że poseł Pęk nie był przypadkiem, a raczej zwiastunem

przemiany polegającej na tym, że niemądre słowa przestają tylko ubarwiać lub zatruwać
nasze życie, a zaczynają stawać się ciałem.

Ostatnie wybory sprawiły, że Polska stała się bardziej Ludowa niż za PRL-u:

prezydent, premier i sojusz robotniczo-chłopski w parlamencie - trzeba powiedzieć, że
demokratyczne wybory dosyć wyraźnie odwzorowały strukturę zatrudnienia i wykształcenia.

Sejm zdominowali posłowie, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by sprawdzić, jakie

mają prerogatywy i właśnie zrezygnowali z podstawowej, bo oddali rządowi prawo
stanowienia podatków. W swej zbiorowej niewiedzy dyktują ministrowi obrony, w co ma
zbroić wojsko, a ministrowi spraw zagranicznych dobierają urzędników.

Odznaczają się pewnością siebie, jaką daje wiara, iż realizują wolę tych wyborców,

których głos jest najważniejszy. Są naprawdę przekonani, że jedynie ludzie pracy reprezentują
interes ogólnospołeczny. Wierzą, że wystarczy przegłosować wszystko, czego żądali prości
ludzie na zebraniach, by rzeczywistość się odmieniła.

Na razie udało im się z prezydencką pomocą zlikwidować popiwek, co, zgodnie z

wiarą załóg, w ogóle nie grozi inflacją, natomiast ma spowodować rozkwit państwowych
przedsiębiorstw.

Zdenerwowanie rządu opartego na przytłaczającej większości, który zafundował sobie

wbrew własnej woli impuls inflacyjny, wskazuje, że weszliśmy w czas niepewności i że w
chwili zamętu ten sejm może


110
uchwalić np. nacjonalizację byłych PGR-ów albo zakaz wszelkiej prywatyzacji.
Pierwszy raz pojawiła się zatem możliwość realizacji prostych recept na dobrobyt, w

które lud uwierzył, typu: przedsiębiorstwom zmniejszyć podatki, a pracownikom zwiększyć
płace; zamiast prywatyzacji dać fabrykom tanie kredyty; podtrzymać dorobek pokoleń i nie
pozwolić upaść zakładom i gospodarstwom, które niegdyś kwitły.

Po stronie posłów uosabianych przez pana Pęka jest nie tylko owa rzekoma wyższa

racja, jaką ma zawsze lud, ale i stoi za nimi racja demokracji - reprezentują przekonania
większości.

Mamy dziś zatem sytuację konfrontacji woli większości z racjonalną wiedzą elit.
Przez parę lat częstego ćwiczenia demokratycznych reguł toczył się spór o powinności

polityków, którzy chcą wziąć odpowiedzialność za kraj. Co jest ich obowiązkiem - czy

background image

wsłuchiwać się w głos ludu, odczytywać jego pragnienia, realizować postulaty, czy też
przeciwnie

- proponować wyborcom cele, przekonywać do nich, nakłaniać do jakichś zachowań?
Reprezentanci dzisiejszej większości twierdzą, że wsłuchali się w wolę wyborców,

odczytali ich pragnienia i teraz je realizują.

Przegrani i przegrywający zwolennicy reform również poddają się werdyktowi ludu:

wiedzą, że trudy przemian zniechęcają do nich elektorat, a wzdragają się przed uprawianiem
propagandy o różnych koniecz-nościach i przyszłych korzyściach dzisiejszych wyrzeczeń.

A przecież w tym, co lud mówi, a raczej wykrzykuje władzy, prawdziwe i jego własne

jest tylko rozgoryczenie. Argumentacji ktoś go nauczył, ktoś mu powiedział, że jest ofiarą złej
woli, rabunku, złodziejstwa, zdrady. Że ten nieszczęsny popiwek wprowadzono po to, by
niszczyć przemysł. Rolnictwo naumyślnie obrócono w perzynę. Wszystko oddaje się obcym,
by nami rządzili. Żeby już nie przytaczać tego, czego rolników z Samoobrony uczyli
profesorowie z Grunwaldu.

W takich opisach w ogóle nie ma miejsca na fakt, że jesteśmy zacofanym krajem,

który musi własną pracą wygrzebać się z biedy. Słuchając takiego lamentu, widać, że lud
wcale nie musi mieć racji

- a lud oszukany na pewno jej nie ma. Natomiast traktowanie tego, co mówi, jedynie

jako symptomów zmęczenia i irytacji trudami życia, świadczy o zaniku społecznej
wrażliwości i wyobraźni. Bo zupełnie

111
inaczej daje sobie radę człowiek, który odbudowuje dom po pożarze od pioruna, a

inaczej taki, któremu ten dom, oborę i zbiory podpalają źli i bezkarni ludzie.

Chłopom i robotnikom tłumaczono, że przez ostatnie lata byli ofiarami ludzi złych lub

głupich, zawsze bezkarnych. Część w to uwierzyła, a ich posłowie właśnie gotowi są
przerwać tę złą passę Polski, jaka trwa od Balcerowicza.

Jeżeli im się to uda, to o nieskuteczności prostych recept na powszechne bogactwo

ludzie nauczą się na własnej skórze. Też jakaś edukacja, choć kosztowna.

Konflikty między pragnieniami i wolą większości a wiedzą elity historia rozstrzygała

różnie, zależnie od sprawy i okoliczności. Nie jest oczywiście tak, że wiedza i uczone
rozeznanie prowadzą zawsze do najlepszej decyzji. W 1980 roku spontaniczny, emocjonalny
odruch stoczniowców przeważył nad racjonalną analizą sytuacji dokonaną przez inteligentów
i dał efekt niezwykły. Bywa, że w chwilach osobliwych wiara i czucie więcej znaczą niż
szkiełko i oko.

Inaczej jednak jest w czasie pospolitym: budowanie, gospodarowanie, organizowanie

wymagają mniej czucia, a więcej roztropności.

9IV 1994

PAMIĘĆ I PRZEDAWNIENIE
W znakomitym filmie Marcela Łozińskiego Las katyński jest znamienna scena. W

pociągu jadą pierwszy raz na groby pomordowanych żony i córki; rozmawiają o swej sytuacji
sprzez 50 lat, o tym, że skrywały prawdę o okolicznościach śmierci mężów i ojców przed
otoczeniem, a także przed sobą; w trakcie tej rozmowy coś w nich pęka i, nie bacząc na
kamerę, zaczynają płakać. Po pół wieku opłakują swych bliskich, tak jakby ich straciły
wczoraj.

Rodziny ofiar Katynia ich śmierć przeżyły niegdyś prywatnie, w intymności, bez mała

w ukryciu. Wymóg kulturowo-psychologiczny okazania żalu publicznie nie mógł być
spełniony i dokonuje się dopiero teraz, a wraz z nim powraca, czy też pojawia się ból,
doznanie straty, poczucie niesprawiedliwości.

background image

Ta psychologiczna reakcja jest zrozumiała, ale w skali społecznej tworzy sytuację

paradoksalną. Ofiary niemieckich mordów są już odległą historią, ofiary drugiego totalizmu
są świeżą raną; raną, która wymaga zabiegów: rozrachunków, wskazania winnych, oddania
sprawiedliwości zabitym. Odwieczny wymóg, by zmarłych pochować i opłakać we
właściwym czasie i we właściwy sposób, okazuje nam dziś swój głęboki sens także w
wymiarze społecznym.

Jest jednak tak, że spóźniona o pół wieku Antygona, która winna wykonać swą

powinność, porusza się po terenie, na którym dzieją się też inne sprawy: zbiorowa
świadomość układa od nowa obraz swej przeszłości, przewartościowuje dotychczasowe
schematy, zmienia rangę wydarzeń. A na to wszystko ma, niestety, wpływ polityka, w
naszym

113
specyficznie doraźnym i przyziemnym wymiarze. Dość przypomnieć pomysł

"suwerennego" polskiego śledztwa w sprawie katyńskiej.

Rocznica Powstania Warszawskiego też stała się powodem do jakichś partyjnych

swatów, choć, dzięki Bogu, nie przesłoniły one obchodów, a główne pretensje, o zaproszenie
Niemców i Rosjan, ścichły wobec wymiaru i wrażenia, jakie zrobiły wystąpienia prezydentów
Polski i Niemiec. Na tle codziennego, swojskiego kramarstwa naszej polityki nagle powiało
wielkością.

Ale właśnie przy okazji Powstania ujawnił się dziwny kształt, którego w zbiorowej

wyobraźni nabiera przeszłość. Szczepi się on na tej emocjonalnej asymetrii wobec wrogów z
czasów wojny, która sprawia, że jeden jest postacią historyczną z czarno-białego filmu i
zamazanej fotografii, a drugi kimś żywym - sprawcą łagrów, zsyłek i zarazem kimś, kto
jeszcze niedawno budził strach: wejdą - nie wejdą.

I z okazji rocznicy o wiele więcej mówi się o winach Rosjan niż Niemców i w

badaniach już połowa Polaków twierdzi, że Powstanie było wymierzone w Związek
Radziecki i wybuchło, aby nie dopuścić jego ludzi do władzy.

Ten nowy obraz lata 1944 roku niesie parę konsekwencji. Z bagażu swej przeszłości

wyrzucamy

doświadczenie

tragizmu,

pamięć

o

sytuacji

bez

wyjścia

, w jakiej decyzja Powstania była podejmowana, a w to miejsce wprowadzamy jakąś
mitologię, na którą składa się zapotrzebowanie na tradycyjny, zbrojny zryw
antykomunistyczny i dziwaczna pretensja do wroga, że nie poparł Powstania przeciwko
niemu wymierzonego.

Wchodzimy też w emocjonalną sytuację przeniesienia urazów - to taka postawa

psychiczna, w której ofiara żal o swój los odczuwa nie do kata, który jawi się jej niczym
bezduszne zło wykonujące swe zadanie, a do świadka. Nie do tego, kto mordował jakby
zgodnie ze swą naturą, a do tego, kto widział i nie pomógł. Wydawałoby się, że Polacy,
świadkowie Holocaustu, powinni być szczególnie uczuleni na takie przenoszenie żalu i
wyrzutów.

I wreszcie mamy do czynienia z dążeniem do uproszczenia przeszłości poprzez

rysowanie historii czarno-białej, w której występują dwie tylko strony: czerń komuny i
wszystko, co jej się opierało, Stalin i bohaterstwo powstańców.


114
Okazuje się, że przywracanie pamięci zakłamanych faktów nie przywraca wcale

właściwych, a przez lata wypaczonych proporcji, przeciwnie

- tworzy obraz przeszłości, który niewiele ma wspólnego z prawdą historyczną i

psychologiczną, a jest odbiciem naszych dzisiejszych lęków, ale i sporów.

Układanie historii od nowa jest zadaniem potrzebnym, ale i bolesnym, bo wiąże się z

trudnym pytaniem, jak przetrwaliśmy próbę. Upraszczanie przeszłości pytanie to uchyla, a

background image

służy przede wszystkim bieżącym podziałom i próbuje wykreślić linię dobra i zła,
bohaterstwa i zaprzaństwa, która przebiega przez nasze dzieje i dziś pozwala łatwo oddzielić
prawdziwy patriotyzm od czegoś wrogiego i podstępnego.

Tymczasem nasze doświadczenie nie było oczywistym wyborem między złem a

dobrem i o jego zawiłości warto pamiętać. Polacy, którzy witali Rosjan idących ku
Warszawie, nie byli przecież kolaborantami. Powstańcy wypatrywali i wyczekiwali pomocy
zza Wisły - jeśli nawet byli świadomi, co ta armia niesie na bagnetach, to i tak oczekiwali
zarazy czerwonej, by wybawiła od zarazy czarnej.

Wydaje się, że nie warto zacierać pamięci o tym, że przydarzały się nam sytuacje bez

wyjścia, w których każdy wybór był tragiczny - choćby po to, by za wszelką cenę uniknąć ich
powtórzenia.

Rachunki z Niemcami trwały dziesięciolecia. Od nienawiści, podsycanej przez

władze, bo było to pewnie najmocniejsze uczucie dzielone przez rządzących i rządzonych,
przez trudny dialog, zanikającą nieufność

- do gotowości patrzenia na wspólne dzieje z punktu widzenia drugiej strony.
Rachunki z Rosją dopiero otwieramy i ich ciemne karty, teraz ujawniane, dla wielu są

czymś nowym i szokującym. Nadto rysuje się ciągłość między tym, co zaczęło się 17
września 1939 roku, a skończyło całkiem niedawno - dominacja ZSRR postrzegana jest jako
przedłużenie stalinowskich zbrodni. Albo jeszcze wcześniejszych krzywd.

Domagając się zadośćuczynienia, winniśmy jednak najpierw sobie odpowiedzieć na

pytania: czy lepiej, żeby wielki naród, z którym mamy trudne sąsiedztwo, uznał, że był ofiarą
sowieckiego systemu, czy też, by żył w tęsknocie za upadłym imperium i w gorzkim
poczuciu, że byle Czeczeniec, Kazach czy Polak mogą mieć do niego o wszystko pretensje?

115
Nie jest chyba zbytkiem megalomanii myśl, że i od naszej postawy zależy, jak

Rosjanie uporają się ze swym komunistycznym dziedzictwem.

Nie ma też sensu porównywać długiego procesu pojednania z Niemcami do tego, co

nas czeka w relacji z drugim sąsiadem. Mimo że krzywdy zadane z wschodniej strony zdają
się być czymś nieodległym i budzą emocje, to przecież intensywność tych odczuć różni się od
tuż powojennych. Bowiem inaczej dziecko odczuwa śmierć swego ojca, a inaczej wnuk, który
poznaje prawdę o dramacie dziadka nie żyjącego od 50 lat.

Paradoks zatem polega na tym, iż z jednej strony świat łagrów wydaje się czymś

dotkliwie bliższym niż czas lagrów, a z drugiej - pół wieku dokonało naturalnego wygaszenia
bolesnych uczuć. Choć, oczywiście, można próbować je rozpalać.

Rocznica paktu Ribentropp-Mołotow i dwie wrześniowe daty będą też powodem do

porównywania komunizmu i faszyzmu. Przez lata opozycja wskazywała na podobieństwa
między obu totalizmami. Ponieważ faszyzm był czymś jednoznacznie potępionym, wskazanie
analogicznych mu mechanizmów w realnym socjalizmie było skutecznym sposobem jego
demaskowania. Gdy jednak dziś słyszy się, że okupację niemiecką zastąpiła radziecka, czyli
PRL, i że z komunizmem należy tak samo się rozliczyć jak z faszyzmem, to ma się poczucie,
że czas najwyższy przyjrzeć się różnicom między tymi systemami.

Piłsudski miał mawiać, że Niemcy zabiją ciało, ale Rosjanie zabijają duszę. Faszyzm

zmierzał do eksterminacji podludzi, zaś komunizm do stworzenia nowego człowieka. Ofiary
faszyzmu nie żyją, zaś do ofiar komunizmu należą nie tylko ci, co zginęli, ale i ci, co
przetrwali, i ci, co w ogóle nie wiedzą, że coś im się przydarzyło. Dywagowanie, który z
totalizmów był bardziej zbrodniczy, jest bez sensu, bo w skali masowej odpowiedź jest
oczywista: lepiej przeżyć - choćby życiem niepełnym i z duszą okaleczoną.

Toczy się coś w rodzaju sporu o tę okaleczoną duszę, wystarczy przypomnieć reakcję

wzburzenia na użycie przez ks. Tischnera słów homo sovieticus. Z tego sprzeciwu rodzi się
pomysł trybunału na wzór norymberskiego i powtórzenia procedur zastosowanych wobec

background image

nazizmu, czyli przeprowadzenie dekomunizacji. Niemcy to zrobili, i, proszę, dzięki temu dziś
są demokratycznym państwem.


116
Ciekawe, że Polacy tak chętnie przyjęli nową interpretację celu Powstania, a wobec

dekomunizacji wykazują opór. Jakby kryła się za tym myśl - no dobrze, podjęliśmy próbę
zbrojnej walki z komunizmem, ale nie będziemy rozsądzać, jak żyliśmy w nim pół wieku.

Lecz z punktu widzenia potrzeby trybunału, sądu, najważniejsza różnica między

faszyzmem a komunizmem polega na tym, że jeden trwał 12 lat, a drugi, w naszym wydaniu -
45. Można wystawiać rachunki dojrzałym ludziom za wybór opcji zbrodniczej. Trudno
posłużyć się kodeksem wobec tych, co w takim systemie się urodzili i zostali wychowani
nigdy nie dokonując wyboru.

13 VIII 1994
W OPARACH JEDNOMYŚLNOŚCI
Solidny, blisko 500-stronnicowy tom pt. Społeczeństwo i władza lat osiemdziesiątych

w badaniach CBOS na pierwszy rzut oka budzi zaskoczenie. Cóż bowiem za wiedzę o sobie
samych możemy znaleźć w wynikach badań instytucji powołanej w czasie stanu wojennego,
kierowanej przez pułkownika i pracującej na użytek ostatnich rządów pezetperowskich?

Od razu zresztą nasuwa się pytanie ogólniejsze - o czym właściwie mówią nam

badania socjologiczne, zwłaszcza ankietowe, prowadzone w PRL-u? Czy w dzisiejszych
sporach o ówczesny stan ducha, ideowe wybory i przekonania, stosunek do rzeczywistości -
możemy w ogóle przywoływać efekty wtedy prowadzonych ankiet? Czy zatem wiedza o
społeczeństwie gromadzona latami przez socjologów jest nam dziś jakkolwiek przydatna?

Jeśli pamiętać, że minione półwiecze to nie tylko relacja społeczeństwa z władzą, ale

też przemiany szersze, takie jak nowa struktura społeczna, urbanizacja, pojawienie się czasu
wolnego, głęboka odmiana obyczaju, nowe systemy wartości i nowe wzory życiowe - to
znajdziemy odbicie tych zjawisk w różnych badaniach.

Istniały jednak sfery życia badaniom niedostępne.
Zdarzyło się w latach sześćdziesiątych, że w czasie badań ankietowych poproszono

robiących je studentów o dopisanie do kwestionariusza pytań, które zdjęła cenzura.
Ciekawym doświadczeniem było ich stawianie: respondenci, bez względu na wykształcenie i
miejsce zamieszkania, reagowali podejrzliwością, chichotem i wykrętem. Bezbłędnie
rozpoznawali kwestię niecenzuralną typu "Czy sądzi pan (pani), że przynależ-


118
ność do PZPR ułatwia w Polsce Ludowej karierę zawodową?"; "Czy Polsce w ciągu

1000-lecia groziło coś raczej ze Wschodu, czy raczej z Zachodu?" Najczęściej uchylano się
od odpowiedzi, a jeśli ich udzielano, towarzyszyły temu miny i mrugnięcia przekreślające
dosłowny sens.

Socjolog wiedział, że rozróżnienie zdań politycznie słusznych i niewskazanych jest

powszechne i prawie odruchowe. Podobnie jak powszechna była czytelność dowcipów
politycznych. Oba te zjawiska sygnalizowały istnienie jakiegoś wspólnego kodu, który
pozwalał ludziom odgraniczyć sferę oficjalną życia od własnej, chronionej przed światem
instytucji.

U schyłku lat sześćdziesiątych socjolog pierwszy raz, choć nie ostatni, doznał

pewnego dyskomfortu - został zaskoczony nagłym wybuchem rozlewającym się po całym
kraju. Stawało się jasne, że Polacy żyją w schizofrenii: mówią dwoma językami - urzędowy
jest wspólny i opiera się na oficjalnym opisie rzeczywistości, prywatny natomiast dotyczy
doświadczeń własnych, ale osobnych. Polak kim innym był wobec państwa i wszystkich jego
reprezentantów, a kim innym w rodzinie i wśród znajomych. Najczęściej nie zdawał sobie

background image

nawet sprawy z własnej rozdwojonej jaźni - mógł najszczerzej poinformować ankietera o
dynamicznym rozwoju kraju, a prywatnie zwierzyć mu się z irytacji, że po pięciu godzinach
stania nie doszła do niego łopatka.

Prywatna strona naszej świadomości była nauce niedostępna. Ludzie strzegli jej przed

badaczami, których postrzegali jako reprezentantów świata instytucji. Również władza
baczyła, by nikt nie penetrował tej sfery. Po pierwsze święcie wierzyła, że jak czegoś nie
widać, to tego nie ma. Po drugie - stosując wobec społeczeństwa metodę prostej tresury
zakładała, że w którymś momencie zachowania wyuczone i nagradzane staną się naturalnymi
odruchami. Przypominanie tępionych nawyków mogło ten proces hamować.

Świadomość zbiorowa społeczeństwa była nie tylko przedmiotem szczególnej troski

władzy, lecz również terenem zabiegów jej przeciwników. O duszę narodu toczyła się walka.

Obie strony przyglądały się efektom badań: władza okiem cenzury, a przeciwnicy

wypatrując śladów, choćby nikłych, niezależności.

Powiedzmy od razu, że nie było ich zbyt wiele. Środowiska opozycyjne, podejmując

swą działalność, w żadnej mierze nie mogły opierać się na badaniach opinii, bo ich wyniki
czyniłyby opozycję wyrazicielem jakiejś znikomej mniejszości.

n9
Opozycja przyjmowała zatem dwa pewniki: pierwszy głosił, że system jest bezecny.

Drugi - że społeczeństwo zostało zniewolone i otumanione. Z założeń tych wynikała
powinność uświadamiania.

Identyczną formułę miała Wolna Europa. Przemawiając w imieniu wolnej Polski,

pomijała milczeniem tłumne manifestacje poparcia dla partii, fakt, iż należy do niej 3 miliony
ludzi, a na Front Jedności Narodu głosuje miażdżąca większość. Zwracała się do każdego
słuchacza jak do kogoś, kto oczywiście widzi nieprawość systemu, zaś radio ma dla niego
krzepiącą wiadomość - nie jest w tym osamotniony. Oto społeczeństwo właściwie oceniło
jakiś partyjny beton - w wyborach spadł z miejsca pierwszego na czwarte; oto robotnicy
dostrzegli nonsens gospodarczy - z badań wynika, że co dziesiąty w jakiejś sprawie nie dał się
partii oszukać. Informacje tego typu oznaczały, w istocie, że na jakiegoś towarzysza
zagłosowało 96 procent wyborców, zaś PZPR uwierzyło 90 procent badanych robotników. A
przecież były to interpretacje podnoszące na duchu - partia nie zawładnęła wszystkimi
umysłami; jeśli z kłamstwa otrząsnęła się choćby nikła garstka obywateli, to jest zarówno
możliwe, jak i sensowne, by się kłamstwu opierać.

Emigracja i opozycja przyjmowały zatem, iż jest pozorem, że reprezentują mniejszość,

bowiem w istocie są depozytariuszami pewnej wiedzy skrywanej i ściganej, pewnej prawdy,
która okaże ludziom swą siłę i oczywistość, gdy tylko uda się ją im przekazać. Komuniści
umacniali to przekonanie. Ich wiara w moc prawdy była zaiste krzepiąca, a mobilizacja sił,
które prawdę miały ukryć, napawała opozycję wytrwałością i otuchą.

Obie strony tej barykady upewniły się o swych racjach w 1980 roku:
wystarczyło wykrzyczeć prawdę publicznie, a osobne dotąd doświadczenia milionów

zlały się w wiedzę wspólną, która obaliła kłamliwy obraz świata;

wystarczyło nie zapanować nad informacją, a proszę, towarzysze, dziesięć milionów

dogadało się naraz, że im się ustrój nie podoba.

Komuniści uciekli się do stanu wojennego, który miał przywrócić sytuację sprzed tej

klęski. Władza z olbrzymim nakładem sił postanowiła zmusić ludzi do milczenia,
zakneblować ich z powrotem, równocześnie jednak pragnęła wiedzieć, co też oni myślą
naprawdę. Z tego rozdarcia powołała Centrum Badania Opinii Społecznej.

Władza uznała, iż nie jest niestety tak, że to, co z oczu, tego nie ma. Wiedziała, że

musi uważnie śledzić zbiorowe uczucie i przeświadczenia,


120

background image

by radzić sobie z nieprzewidywalnymi Polakami i nie dać się nigdy więcej zaskoczyć.

Poleciła zatem CBOS-owi badania tego wszystkiego, czego zabraniała tykać socjologom w
latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ludności zaś zakomunikowała, że tworzy
prawdziwie naukową instytucję do gromadzenia jej opinii, coś w rodzaju stałego kanału
konsultacji społecznych.

Przedmiot badań, społeczeństwo, było po doświadczeniu niezwykłym: zlało swe

przekonania prywatne w nową wspólną świadomość, rozbiło zniewalający język propagandy,
poznało smak wspólnoty i oporu wobec władzy. Było już inne i tego nie dawało się zmienić
zaganianiem z powrotem na wyznaczone mu miejsce. Ta zgoła nowa sytuacja, w której
władza postanowiła znać prawdę o stosunku rządzonych do siebie, rządzeni zaś byli po
ozdrowieńczym szoku, który wytrącił ich ze stanu schizofrenii dziedzicznej - pozwoliła
socjologom drążyć i opisywać materię dotąd niedostępną i nieznaną, czyli stosunek
społeczeństwa do ustroju, władzy i jej konkretnych posunięć.

A jednak wyniki tych badań nie były wówczas traktowane jak elementy opisu

rzeczywistości. Dla władzy były narzędziem walki. Niepomyślne dla siebie dane skrywała,
orzekając ich tajność, te zaś, które przeczyły tezom opozycji, ochoczo publikowała.

Opozycja świadoma tych manipulacji kwestionowała cały dorobek CBOS-u. Chyba że

wpadł jej w rękę materiał tajny, który można było ujawnić z komentarzem: no, proszę, nawet
"ich" Centrum przyznaje, że... i

Komunistyczna władza w kolejnych badaniach mogła wypatrywać swej bazy

społecznej i badać efekty prowadzonej normalizacji. Czy miała powody do zadowolenia?

1983 rok - ze zdań oceniających lata 1980-81 badani najczęściej (21%) wybierają

ocenę negatywną: to był czas strajków, pogłębiającego się kryzysu, niepewności jutra.

Pozytywnie decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego oceniło 43%. Winą za jego

wprowadzenie 23% obarczyło przywódców związkowych. Za zgodne z prawem 24,1%
uznało działania MO, 29,4% - SB, a 14,8% - ZOMO.

68,6% negatywnie oceniło sankcje krajów kapitalistycznych wobec Polski. 60,3%

uznało, że Polska powinna liczyć głównie na pomoc Związku Radzieckiego.

m
1984 - 20,5% robotników odpowiedziało "tak" na pytanie, czy chcą, by świat zmierzał

w kierunku socjalizmu, zaś 27,4% mniema, że ten ustrój przyniósł Polsce więcej korzyści niż
strat.

1985 - zaufanie do partii ma 13,6% ludności. Odnotowano spadek u robotników z

18,1% na 13,9%; u inteligencji z 13,4% na 11,3%.

1986 - sympatię,-uznanie i podziw dla Jerzego Urbana deklaruje 34,9% respondentów.

77% ankietowanych uważa, że działalność generała Jaruzelskiego dobrze służy
społeczeństwu. 23,8% pozytywnie ocenia członków PZPR.

1987 - zrozumienie dla podwyżek cen deklaruje 9,7%.
1988 - 43,3% młodzieży twierdzi, że warto kontynuować socjalizm w naszym kraju.
Zaplecze opozycji też dawało się określić, ale i ona nie miała powodów do

optymizmu.

15% badanych oceniło lata 1980-81 pozytywnie, uznało je za czas ujawnienia błędów

władz i zapoczątkowania procesów koniecznych przemian. Wprowadzenie stanu wojennego
48% przyjęło negatywnie, 27% uznało, że winę za to ponosi władza. Za bezprawne uznało
działania MO 74,8% badanych, SB - 63,4%, ZOMO - 81,8%.

Sankcje krajów zachodnich wobec Polski uważało za uzasadnione 21,8%. Co dziesiąty

Polak uznał stosunek krajów socjalistycznych do nas za nieprzyjazny.

56% robotników nie chciałoby, by świat zmierzał ku socjalizmowi, a 30% sądziło, że

przyniósł Polakom więcej szkody niż pożytku.

background image

34,4% Polaków nie ufało PZPR. Jej członków źle oceniało 44,1% badanych. 20%

ufało Wałęsie. Negatywne uczucia do Jerzego Urbana (od wściekłości do politowania)
odczuwało 45%.

Podwyżki cen oburzały 41,7%.
45,5% młodzieży uważało, że nie warto kontynuować socjalizmu.
Społeczeństwo podzielone we wszystkich sprawach nie mogło satysfakcjonować

żadnej ze stron. Toteż niemożliwy był powrót na dawne, przedsierpniowe pozycje. Teraz
bowiem obie strony polskiego sporu miały za sobą legitymację poparcia "całego
społeczeństwa", a bez niej nie bardzo umiały istnieć.

Przed Sierpniem komuniści mandat wyborów zastępowali czymś o wiele

doskonalszym, co można nazwać mandatem oczywistości - rządzili nie dlatego, że jakaś
większość ich poparła, ale dlatego, iż wyższość


122
ich oferty była tak oczywista, jak to, że lepsze jest zdrowie niż choroba. Za musiało

być 99 procent. Nagła i nieoczekiwana utrata tego mandatu zmusiła ich po 1981 roku do
tentowania się większością pozornie zdroworozsądkową, typu "większość zawsze woli
spokój" oraz wykazywania, że przeciwnik wcale nie miał 10 milionów, omamił ludzi, a
zdrowy robotniczy trzon Związku wykorzystany i oszukany przez ekstremę teraz powraca do
OPZZ.

Podziemie pamiętne cudu, jakim był masowy akces ludzi do głośno powiedzianej

prawdy, upewniło się w poczuciu, że ma prawo ich reprezentować. Poparcie 10 milionów z
rodzinami - to wszak prawie całe społeczeństwo. Innymi słowy podziemie lat
osiemdziesiątych miało mandat tego samego typu co partia, tylko lepszy. Było to bowiem
poparcie nie tylko powszechne, ale i dobrowolne.

Społeczeństwo podzielone, które każdą ze stron obdarza poparciem 10-20 procent, zaś

w większości uchyla się od wyboru, ceniąc święty spokój, lub przechyla się okazjonalnie to
ku władzy, to ku opozycji - to sytuacja zupełnego impasu. Dla komunistów stawało się jasne,
że nie są już w stanie odbudować posłusznej jednomyślności, dzięki której mogli działać
niczym Opatrzność, podejmując zawsze trafne i jedynie słuszne decyzje. Że jedynym
powodem, dla którego rządzą, jest sytuacja geopolityczna i ktoś to musi potwierdzić
społeczeństwu, żeby zechciało godzić się na ratowanie zrujnowanej gospodarki.

W odróżnieniu od władzy opozycja nie miała powodu rewidować przekonania o swym

wpływie nawet z racji socjologicznych badań. Przed Sierpniem była garstką, a okazało się, że
reprezentuje uczucia milionów, teraz też przyjdzie moment, że ludzie wyrwą się ze
zniechęcenia i apatii i opowiedzą po słusznej stronie. Trzeba tylko zaistnieć, stać się realną
alternatywą.

Okrągły Stół stawał się jedynym wyjściem dla wszystkich. A wedle badań -

wygrywała go opozycja. Notowania jej rosły w miarę, jak komuniści akceptowali ją najpierw
jako partnera do rozmów, potem uczestnika życia politycznego, wreszcie - siłę, której
ustępowano miejsca u władzy. Jeszcze w lutym 1988 Wałęsę zaufaniem darzy 24,1%, a
nieufnością 40,7. We wrześniu strajkowy postulat zalegalizowania "Solidarności" 35,8%
uznało za słuszny, przeciwnego zdania było 42,6. W grudniu, po telewizyjnym spotkaniu z
Miodowiczem, Wałęsa zyskuje miażdżącą przewagę nad rozmówcą. Odsetek zwolenników
legalizacji Związku wynosił 73,2%, przeciwników 12,0. We wrześniu 1989 aprobata

1^3
dla rządu Mazowieckiego wynosi 81,7, nie ma zdania 16,0, a niezadowolenie

wywołuje on raptem u 2,1%.

background image

Ta nader szybka zmiana zapatrywań była kłopotliwa dla obu stron. Komuniści poczuli

się oszukani przez wszystkich, także przez socjologów, zaś opozycja nie wdając się w analizy
uznała, że najważniejsze, iż naród, gdy tylko mógł, dokonał słusznego wyboru.

W istocie mechanizm tej nagłej odmiany był prosty. W każdym społeczeństwie

znikoma mniejszość uprawia myślenie teoretyczne, zastanawia się, co by było, gdyby...,
bierze pod uwagę możliwości nierealne, dotrzymuje wierności sprawom przegranym.
Większość w swych decyzjach i wyborach ogranicza się do tego, co możliwe. Jak długo
"Solidarność" była przegrana i zakazana, ludzie wyrażali różne uzasadnienia tego stanu. Gdy
tylko jej powrót okazał się możliwy, stała się realną alternatywą wobec opłakanego stanu
rzeczy.

Większość ludzi ocenia i wybiera spośród tego, co zaproponowane i możliwe. Zadanie

polityków rysuje się zatem dosyć jasno. Formułować pomysły, idee i rozwiązania.
Reprezentować interesy różnych grup i wspólnie ucierać kompromisy między nimi. W
sytuacjach szczególnych myśleć o przyszłości i dostrzegać interes nadrzędny. Zawsze umieć
wytłumaczyć swe racje i przekonać do nich.

Otóż nasza polityka jest przeniknięta zgoła innym rozumieniem tych zadań. To

społeczeństwo jest źródłem wiedzy i mądrości, politycy winni jedynie wsłuchiwać się i
realizować. Niczego mu nie narzucać i w żadnej sprawie nie pouczać. Podporządkować się
jego woli.

Prezydent demonstrował taką postawę wprost. Na wiecach miał zwyczaj

wykrzykiwać: powiedzcie mi, co mam robić! Dajcie rozwiązania, a ja je wykonam. Jestem,
by wam służyć.

Inni nie pytają społeczeństwa, ale dedukują jego pragnienia. Logicznie ustalają, co

wynika z faktu, że Polacy są w 95 procentach katolikami, albo z tego, że pół wieku żyli pod
sowiecką okupacją, albo z tego, że przed laty masowo poparli "Solidarność".

Dowodem wsłuchiwania się jest też rywalizacja w populizmie. Większość partii

dostrzega niezadowolenie społeczne i staje do dziwnych zawodów, kto lepiej da mu wyraz. W
kolejnych kampaniach wyborczych pomysły działań pojawiają się śladowe i wypadają blado
na tle unisono, od prawa do lewa, wznoszonych okrzyków: nie może być dłużej tak, że jest
bieda, bezrobocie, niskie zarobki i świadczenia i pełno złodziejstwa wokół.


124
A wreszcie myśl o tym, by reprezentować interesy grupowe, wydaje się politykom

czymś z lekka kompromitującym wobec istnienia oczywistego interesu ogólnospołecznego.
Powstał więc styl prezentowania spraw szczegółowych jako wyrazu potrzeb ogólnych i
nadrzędnych. Przywrócenie praw właścicielom kamienic ma być aktem szacunku dla prawa
własności. Ochrona praw lokatora - obroną zasady praw nabytych i sprawiedliwości
społecznej. A podwyżka cen żywności jest po prostu w interesie ogólnonarodowym. Jeśli
każda kwestia jest wyrazem jakichś praw świętych i niepodważalnych, to oczywiście próba
zawarcia kompromisu jawi się jako zdrada.

Tak więc nad stylem życia publicznego ciąży poczucie, że reguły demokracji są trochę

niepoważną grą. To dogadywanie się partii na stronie, targi "coś za coś", kompromisy,
sojusze z wczoraj lżonym wrogiem - to wszystko wydaje się być czymś z natury gorszym od
mandatu całego narodu, od władzy, którą akceptują wszyscy i która podejmuje decyzje dobre
dla wszystkich.

Demokrację budowano w krajach dotkniętych wewnętrznymi konfliktami i krwawymi

rewolucjami. Jej zasady jawiły się jak zastąpienie niszczącej wojny przez grę sportową o
jasnych regułach.

Polacy wdrażają się do demokracji po pół wieku życia w utopii, którą w dodatku z

każdym upływającym rokiem lepiej wspominają. Zaciera się w pamięci jej cały sztuczny

background image

absurd, a pozostaje poczucie życia w spokoju, brak konfliktów i swatów, władza, która starała
się zaspokajać potrzeby i tylko powiadamiała nas o swych posunięciach i ważnych po temu
powodach. Nikt jej decyzji nie kwestionował, nie wybuchały o wszystko awantury, ludzie nie
żarli się w każdej sprawie.

Jak wynika z badań CBOS-u, ta tęsknota za spokojem była ważną potrzebą już w

latach osiemdziesiątych. Daremność zrywu kazała ludziom szukać poczucia bezpieczeństwa.
Rosnąca akceptacja stanu wojennego uzasadniana była lękiem przed powrotem strajków i
sporów, a czas Okrągłego Stołu budził nadzieje nie tyle na wprowadzenie pluralizmu
politycznego i stworzenie mechanizmów ścierania się interesów, ile na dialog, porozumienie i
zgodę narodową. Tęsknota za zgodą i harmonią trwa do dziś i tłumaczenia polityków, że ich
wieczne kłótnie i obowiązkowa agresja to normy powszechne w świecie - nie przekonują
większości Polaków.

125
Marzenie o jednomyślności jest jedną z najgroźniejszych utopii. Wojny religijne,

rewolucje, eksperymenty totalitaryzmów miały przecież stworzyć społeczeństwa przeniknięte
jedną myślą i jednym uczuciem. Natomiast to, co wmawiali nam komuniści, nie było
wymyśloną przez nich bzdurą. Było kłamstwem, jakoby odwieczne marzenie o harmonii i
sprawiedliwości dawało się spełnić. Wiara w bezkonfliktowe, dobre dla wszystkich decyzje
władzy właśnie dlatego tak głęboko zapadła ludziom w umysły, że tęsknota za rajem
towarzyszy nam od czasu jego opuszczenia. Zaś demokracja jest kapitulacją wobec takich
marzeń i zgodą na to, że ludzie o różnych przekonaniach żyją razem, nie wyniszczając się
wzajemnie.

To, że my mamy za plecami demokrację ludową, wcielenie wspólnoty, jedności

moralno-politycznej i zbiorowej mądrości uosobionej we władzy, która każdą sprawę
rozstrzyga tak, jakby wybierała między dobrem i złem - sprawia, że demokracja zwyczajna
wydaje się nam jakoś niewystarczająca.

I co więcej - protagoniści naszej młodej demokracji najwyraźniej uważają, iż jej

zasady są niewystarczającym tytułem do działania politycznego. Mówiąc inaczej: Wałęsa na
bramie stoczni wielbiony przez tłum wydaje się mieć mandat prawdziwszy od rządu, który
upada, bo jeden poseł zatrzasnął się w ubikacji.

Toteż na scenie publicznej mamy nieustanne szukanie dla różnych działań racji

wyższej niż tylko wyborcza. Nawet malutkie partie pieszczą marzenie, iż są depozytariuszem
wartości oczywistych, które prędzej czy później porażą wszystkich swą siłą. Dowodem na to
może być sympatia Kościoła, zasłużony w przeszłości przywódca, poparcie jakiejś
strajkującej załogi. Świeżo Marian Krzaklewski składając w sejmie obywatelski projekt
konstytucji zażądał, aby potraktować go szczególnie, niezależnie od obowiązującego prawa,
bowiem został on podpisany przez blisko milion osób, a to wraz z rodzinami jest
zmobilizowana i wielka siła społeczna. I wobec niej decyzje jakichś wyborców sprzed roku i
ich przedstawicieli nie są istotne.

Wydaje się, że wybory są traktowane u nas jak sprawdzian dojrzałości społeczeństwa.

Jak dotąd, ujawniają swój podstawowy mankament - ukazują, że otrzymane poparcie jest
niedoskonałe, bo udzielone zaledwie przez kilka, kilkanaście procent. Ci, którzy poparcia
odmówili, stanowią problem, z którym nasze życie publiczne sobie nie radzi. Kim


126
bowiem są tacy, którzy głosują na partie popierające prawo do aborcji, na SLD, na

Tymińskiego lub Leppera? Zwolennikami kultury śmierci? Poplecznikami stalinowskich
zbrodniarzy? Prymitywnymi głupcami? Zapytać można inaczej - czy są gorszymi
obywatelami? Czy mają prawo do swych gorszących poglądów? Czy trzeba się pogodzić z

background image

tym, że przez nich nigdy już pewnie nie zaznamy poczucia radosnej wspólnoty dokonującej
słusznego wyboru?

Można powiedzieć, że jesteśmy rozdarci - z jednej strony stosujemy się do reguł

demokracji, z drugiej owo marzenie o jedności całego społeczeństwa i silnej nim władzy
spełniającej wspólne pragnienia przenika i masy, i elity. Czekanie na cud wspólnoty o tyle
jest zrozumiałe, że cud raz nam się zdarzył, co więcej, potem się powtórzył.

Bo czymże innym było 100 procent możliwych miejsc w parlamencie i 2 procent

niezadowolonych z pierwszego niekomunistycznego premiera?

Dziś pierwszy rząd oskarżany jest o to, że zawiódł ufność i zawierzenie, jakie

otrzymał od całego społeczeństwa. Żeby być sprawiedliwym, to zawód był obustronny i
nieunikniony. Rząd nie okazał się ową władzą omnipotentną i mądrą siłą milionów.
Społeczeństwo zaś też nie było spragnioną wolności wspólnotą. Nowy rząd patrzył na nie
zupełnie inaczej niż komuniści: uwalniał je spod opresji państwa, znosił zakazy, dawał
swobodę gospodarczą i zasiłki dla bezrobotnych. Łatwo dostrzec, iż miał wizję ukształtowaną
w Sierpniu, kiedy to narodowe wady zostały odrzucone na rzecz kolekcji cnót obywatelskich.
Niestety, wszystkie te ustawy przynoszące wolność do dziś uszczelniamy przed własną
przemyślnością.

To bolesne doświadczenie, które pokazało, że społeczeństwo jest zróżnicowane, a

rządy silne jedynie arytmetyką parlamentarną, każe często szukać winnych podziałów i
rozpadu pięknej jedności.

Naprawdę różni byliśmy zawsze, choć do 1980 roku nikt nie wiedział, czy w swych

poglądach jest samotny, czy dzieli je z licznymi. W badaniach socjologicznych z lat
osiemdziesiątych widać, jak po przeżyciu wspólnoty Karnawału dzieliliśmy się już nie na
zatomizowane jednostki, ale na grupy łączone przez podobieństwo życiorysu, doświadczenia
lub pragnienia. Przyglądając się tamtym badaniom, odnajdujemy początki dzisiejszych różnic
i konfliktów. Odnajdujemy tych, co pragnęli zmian i tych, co byli im przeciwni, a w środku
połowę o uczuciach

vn
mieszanych. Możemy śledzić stałą opozycję, w której z jednej strony są raczej młodsi,

raczej wykształceni i raczej zamieszkali w miastach, a z drugiej przeciwnie - starsi, z niskim
wykształceniem, zamieszkali na wsi. Można powiedzieć, że przyglądając się tym danym,
widzimy za sobą nie przełomy, ale ciągłość.

10 IX 1994

HIPOKRYZJA WOLNYCH
Pięć lat temu studenci zgromadzeni na placu Tienanmen zbudowali swoją statuę

wolności. Była dość toporna, a od pierwowzoru różniła się tym, że pochodnię trzymała
kurczowo dwiema rękami. Demonstranci zdążyli jeszcze wyjaśnić zagranicznym
dziennikarzom, że w Chinach pochodnię wolności trzeba trzymać z całych sił.

A jednak nie ta gipsowa postać, z łatwością zniszczona, stała się symbolem tamtych

wydarzeń. Zostało nim pewne zdjęcie, na którym człowiek z siatką stoi przed kolumną
czołgów.

Zdjęcie, które pokazywało rzecz bardzo szczególną. Są rozmaite reżimy, z którymi

ludzie walczą partyzantką, terrorem, rozruchami, kamieniami. Wobec komunizmu te środki
były nieskuteczne - nieodwracalne ciosy można mu było zadać inaczej: napisać książkę,
spalić się, stanąć na drodze czołgom.

Gdyby ta masakra zdarzyła się parę lat wcześniej, stałaby się elementem

opozycyjnego obrazu świata. Tienanmen wymieniano by jednym tchem po Berlinie 1953,
Poznaniu 1956, Pradze 1968, Wybrzeżu 1970 - jako kolejny dowód zbrodniczej natury
komunizmu. Ofiary z Pekinu przywoływano by w podziemnej prasie, rzucano władzy w

background image

twarz, przypominano w orędziach do wolnego świata. W rocznicę pod chińską ambasadą
zbieraliby się ludzie, żeby uczcić pamięć zabitych, a polskim władzom wytknąć sojusz z
oprawcami.

Byłoby rzeczą oczywistą, że prawdziwy, nieocenzurowany głos Polaków jest po

stronie prześladowanych i że domaga się solidarności świata z nimi. Polska mówiła wtedy
dwoma głosami - niezależnym i oficjalnym. W to, że oficjalny wyraża przekonania
społeczeństwa, nie wierzyli nawet propagandyści, którzy go używali.

129
Stało się jednak tak, że tego samego dnia, w którym w Chinach kompartia rozprawiła

się z marzeniami o wolności w sposób dla systemu standardowy, w Polsce zwyciężyła
antykomunistyczna opozycja i wydawało się, że to ona zacznie upowszechniać swoje
wartości, nadawać ton nowemu językowi publicznemu. Lecz jak w innych dziedzinach życia
nie nastąpiła cudowna odmiana ze złego na dobre (miało być lepiej...), tak i w sferze
moralności publicznej nie przeszliśmy od hipokryzji komunizmu, który jedno głosił, a drugie
robił, do stanu harmonii wartości i czynów.

Dziś głosy solidarności z ofiarami chińskiego reżimu, który najbardziej przypomina

stalinizm, brzmią słabo, a premier suwerennej Rzeczpospolitej deklaruje chińskim
towarzyszom ochotę do interesów i nie-wtrącanie się w sprawy wewnętrzne.

Gdybyż można było powiedzieć, że to peerelowski odruch postkomunistycznej

koalicji, że społeczeństwo myśli inaczej, bo my zawsze za wolność naszą i waszą...

Między tym, co niegdyś mówiła opozycja jako głos wolnej Polski, a tym, co dziś

najgłośniej mówi wolna Polska, różnica w każdej bez mała sprawie jest tak olbrzymia, że
właściwie nikt nie chce się nad tym zatrzymywać. Czasem polityczny demagog sięgnie po
przykład z dawnych czasów, by zdemaskować przeciwnika, czasem natknie się na starą
gazetkę młody człowiek i rozbawi go ona swą naiwnością. Łatwo pojawia się pokusa, by
zakwestionować szczerość wszechobecnego wówczas tonu moralnego, bo w zestawieniu z
dzisiejszym kramarstwem wydaje się on pozą, no może mimikrą - czymś w rodzaju sztafażu,
który utrudniał władzy represje, bo ofiara dobra i szlachetna budzi odruchową odrazę do kata.

Nie ma powodu, by kwestionować intencje wielorako wtedy zaświadczone - jest

natomiast powód, by rozpoznać dawną i nową sytuację wolnej myśli i zastanowić się, czy
przemianę tej sytuacji ilustruje jedynie historia więźnia, który głosi ideały na procesie i jest
im wierny w celi, ale po wyjściu na wolność nie ma już do tego głowy, bo musi utrzymać
żonę i dzieci, spłacić długi, kupić dom i w ogóle.

Zmagania z komunizmem nie toczyły się wcale z pozycji diametralnie temu ustrojowi

przeciwnych, odwrotnie: władzę i jej oponenta łączyło coś, co obserwatorowi z Zachodu
musiało się jawić jako fas-


130
cynująca odmienność. Oto bowiem, w odróżnieniu od jego pracowitej i sytej

codzienności,

po

tej

st

ronie Łaby toczył się wielki spór o wartości, które winny przenikać życie zbiorowe.

Komuniści swe rządy uzasadniali realizacją odwiecznych marzeń o równości i

sprawiedliwości społecznej. Opozycja zarzucała im, że nie potrafią sprostać temu, co sami
głoszą i przeciwstawiała im wartości niekwestionowane i nadrzędne, jak wolność,
sprawiedliwość, suwerenność. Obie strony przyjmowały dychotomiczną wizję świata, taką,
którą normalnie dopuszcza tylko stan walki. Komunizm swe zmagania z kontrrewolucją
rozciągnął na dziesięciolecia i dla niego po jednej stronie były wyzysk, imperializm, wojna, a
po drugiej praca, socjalizm i pokój. Opozycja uznała, że bierze udział w walce, w której
wolny świat zmaga się z imperium zła.

background image

W świecie dychotomicznym, czarno-białym, wartości lśniły pełnym blaskiem, były

niestopniowalne, oznaczały wybory proste - albo się jest po stronie prawdy, albo kłamstwa;
albo po stronie wolności, albo zniewolenia; po stronie ofiar, albo katów. Komuniści używali
swej dialektyki, żeby ten jasny a niewygodny podział zamazać i przyzywali realia,
geopolitykę, tworzyli pojęcia ograniczonej suwerenności lub mniejszego zła. Ale byli już
bezradni - kiedyś przeorali społeczeństwo w imię jednoznacznych haseł ideowych (albo się
jest za postępem i pokojem, albo...) i po latach musieli się ugiąć pod siłą społeczeństwa
uzbrojonego w jednoznaczne racje moralne.

Język opozycji, zachodnich rozgłośni i emigracji nie był językiem walki, nie

mobilizował nienawiści do wroga - walczył o wyrwanie mu otumanionych umysłów i
porażonych dusz. Opisywał świat, w którym komunizm nieustannie gwałcił zarówno
imponderabilia, jak i własne zasady. Świat, w którym trzeba dokonać wyboru, wyboru w
pierwszym rzędzie moralnego: nie wolno stać po stronie prześladowców, zawsze trzeba być
po stronie ofiar.

Wykazując bezecność komunizmu, który godził w podstawowe wartości, opozycja

tym samym głosiła przeświadczenie, że jest rzeczą naturalną, jest przywilejem wolnych
narodów, podporządkowanie życia społecznego wartościom. Wkładała więc olbrzymi wysiłek
w to, by wykazać Zachodowi, kiedy i gdzie komunizm im się sprzeniewierza i oczekiwała
reakcji oczywistej: potępienia dla zła i solidarności z ofiarami.

w
Gdy w skrajnych wypadkach uważała, że kara za zło wymierzana przez wolny świat

winna dotknąć PRL - jak po agresji na Czechosłowację i po wprowadzeniu stanu wojennego -
była gotowa ponosić konsekwencje izolacji kulturalnej lub sankcji gospodarczych. Robiła to
w imieniu polskiego społeczeństwa, przekonana, że wolna Polska zrobiłaby to samo, nie
uchyliłaby się przecież od potępienia zła. A zatem - solidarność z krzywdzonymi i
akceptowanie kary dla winnych traktowała jako atrybut suwerenności - robimy to, co będzie
naszą powinnością, gdy dołączymy do krajów wolnych.

Dziś słowo "imponderabilia" wyszło z użycia. Suwerenność, wolność, sprawiedliwość

- przestały z nagła być czymś jednoznacznym, czymś, co tworzy płaszczyznę wspólną.
Przeciwnie - słowa te stały się pałkami w bijatyce. Lub zasługują jedynie na wzruszenie
ramion, skoro oznaczają równocześnie bezrobocie, niepewność, biedę i nierówność. A w tak
rozgoryczonym gwarze padają też zdania dobrze znajome: że demokracją się nikt nie naje; że
prawdziwa suwerenność jest niemożliwa;

że wolność to profity dla nielicznych, a ubóstwo dla większości. Te kwestie z

notatnika agitatora opisującego demokrację burźuazyjną traktowano jak propagandową papkę,
którą lud nazywał mową-trawą. Dziś wykrzykuje je właśnie lud rozżalony, a z punktu
widzenia obrońców imponderabiliów zmienia to sytuację zasadniczo i owym kwestiom
przydaje pewnego porażającego znaczenia.

Obrońca imponderabiliów to przede wszystkim inteligent posługujący się słowem,

które krążyło w nielegalnych drukach lub docierało w zagłuszanych audycjach. Inteligent
należał do niewielkiej początkowo garstki, więc można powiedzieć, że totalitaryzmowi
przeciwstawiał się samotnie, a siłę do tego czerpał z dwóch źródeł. Po pierwsze - nasza
historia uczyła, że siła myśli urodzonej w kółku samokształceniowym bywała wielka. Po
drugie - inteligent, któremu służebność wobec ludu komunizm zmienił z powołania na
podrzędną kondycję, poczuł, że na przekór temu, zgodnie z najlepszymi tradycjami swej
warstwy, potrafi wyrazić jakąś część społecznych dążeń i pragnień.

Poczucie wyrażania duszy narodu rosło w miarę krzepnięcia opozycji i wreszcie

zyskało 10-milionowe potwierdzenie, a po dziewięciu latach pieczęć wyborów. A zaraz
później ta więź między ludem a jego, powiedzmy, rzecznikiem - zniknęła. A może była tylko
złudzeniem? Może jej w ogóle nie było?

background image


132
Wyraźnie zazgrzytało podczas wojny w Zatoce Perskiej. Polska pierwszy raz stanęła

po stronie Zachodu przeciw dotychczasowemu powiedzmy - podsojusznikowi. Oczywistość
tej decyzji szybko zbladła, kiedy okazało się, że wsparcie przez PRL krwawego reżimu
Saddama polegało na pracy polskich firm. Moralna decyzja przystąpienia Polski do koalicji
oznaczała dla ludzi w nich zatrudnionych utratę pracy i zarobków.

Początkowo usiłowano nawet pominąć tę komplikację w prostym rozróżnieniu dobra i

zła, ale rychło embargo, jakie wolny świat nałożył na Iran, uderzyło w pracowników
zbrojeniówki. O ile łatwo było przemilczeć rozżalenie ludzi, którzy załapali się na kontrakty
zagraniczne, o tyle przeciwstawienie się robotnikom ważnych zakładów było już zupełnie
inną sprawą. Wkrótce mechanizm korygowania moralnych kwalifikacji przez głos ludu
objawił się w pełni.

Pierwsze omówienia afery karabinowej brzmiały dysgustem: mówiły o interesach

byłych dygnitarzy partyjnych i podważaniu dobrego imienia i wiarygodności Polski. Gdy w
stolicy pojawiła się demonstracja robotników z Łucznika, ton szybko się zmienił. Konwencja
"nasi w potrzebie" i "nie będzie Jankes pluł nam w twarz" zdominowała środki przekazu i
narastała emocjonalnie aż do tryumfalnego finału - powrotu piątki narodowych bohaterów. Z
samolotu wysiadła zadufana nomenklatura PRL i dopiero to zbrzydziło media.

W wolnej Polsce prosta dyrektywa moralna, każąca stawać po stronie wolności a nie

przemocy, splątała się z innymi racjami. Z takimi, które głoszą prymat konkretnych korzyści
materialnych nad, czasem kosztownym, demonstrowaniem zasad i prymat lojalności
plemiennej nad kłopotami dalekich krajów. I przywoływany jest tu argument taki oto, iż
relacji między narodami wcale nie reguluje moralność, lecz pewien kompromis między
egoizmem narodów a ich potrzebą bezpieczeństwa. Twierdzenie, iż wolny świat strzeże
wartości, było bądź naiwnością opozycji, bądź wmawianiem ich temu światu. Wystarczy
natomiast trzeźwo popatrzeć, by dostrzec, że szlachetne deklaracje służą tylko do skrywania
dobrze skalkulowanych interesów. A polski rząd ma bronić właśnie interesów swych
obywateli, swych firm i swej gospodarki, nie zaś zabiegać o uznanie możnych, którzy
własnych spraw pilnują dobrze.

W życiu zbiorowym zawsze te dwa nurty były współobecne - z jednej strony dążenie

do ostatecznego zwycięstwa wyznawanych wartości, stawianie społeczeństwom moralnych
wymogów i obrona zasad, z dru-

133
giej racjonalna kalkulacja, trzeźwa przyziemność, aż po małe, pazerne sobkostwo.

Idealizm i realizm to jakby niezbędne nurty równowagi, w każdym z nich może pojawić się
wątek groźny, ale nie jest dobrze, gdy jednego z nich zabraknie.

W psychicznej przestrzeni krajów Jugosławii panuje terror słów wielkich i wartości

najświętszych: wolność, niepodległość i sprawiedliwość zbierają tam straszne żniwo i trochę
trzeźwej kalkulacji pozwoliłoby może postawić pytanie, czy warto kraj obracać w ruinę.

Naszą świadomość zbiorową opanował zamęt uczenie zwany chaosem kulturowym, a

z niego wyłonił się stan, zapewne przejściowy, zdecydowanej dominacji wszelkich odmian
egoizmu - narodowego, zawodowego, grupowego i osobistego. Powstał klimat szarpania
postawu sukna, zgarniania ku sobie, skarg na niesprawiedliwy podział. I chóru pytań - co też
ta nowa Polska może zrobić dla mnie?

Na pewno nie jest to Polska wymarzona w inteligenckich opozycyjnych salonach w

Warszawie, w Englischer Garten w Monachium i w Maisons Laffitte. Nie jest spragniona
przeżywania żadnych wartości

- ogólnoludzkich, chrześcijańskich, narodowych, kulturalnych. Może to reakcja na

dziesięciolecia wyrzeczeń w imię pięknych celów, może na wojny niedosłowne, w których

background image

wartości wyższe służyły za palcaty. A może tylko wysiłek wkładany w uczenie się nowych
reguł życia pochłania całą energię.

Ale też sąd opozycyjnego inteligenta nie ma dziś szczególnego znaczenia. Jego

tradycyjna rola - przemawianie w imieniu zakneblowanych - skończyła się wraz z przyjściem
wolności. Jego pozycja, określana przez oczekiwanie innych, że upomni się o sprawę wagą
swego talentu i nazwiska - została zakwestionowana. W największym skrócie

- postawiono pytanie, dlaczego głos kogoś wybitnego w swej dziedzinie, np. pisarza,

historyka, fizyka lub aktora, ma być brany pod uwagę ze szczególną atencją, gdy dotyczy
spraw ogólnych, społecznych bądź politycznych - sfera publiczna powinna być zostawiona
zawodowcom. Raczkująca, i póki co raczej amatorska, klasa polityczna chce ją uczynić
terenem rywalizacji partii i niechętnie patrzy na recenzentów, którzy opierając się na
wcześniej wypracowanym autorytecie dokonywaliby, swoim zwyczajem, oceny potykających
się ugrupowań.

W tych zmaganiach tradycyjny status inteligenta jest niszczony: oto moralista, który

ogłasza, co dobre, a co złe, poucza maluczkich, a sam


134
jakże łatwo ulega fascynacjom, które prowadzą go do popierania Stalina i Pol Pota.

Polskiemu inteligentowi zarzuca się zainstalowanie stalinizmu w latach czterdziestych i
wspięcie się po plecach prostych ludzi do karier w latach dziewięćdziesiątych. Środek
pomijany jest milczeniem.

Te porachunki zbiegły się z zamilknięciem elit intelektualnych, choć pewnie nie były

jego przyczyną. Ci, którzy umieli przeciwstawić się komunistycznej władzy, nie powinni się
dać zakrzyczeć politykującym frustratom. Chyba że frustraci wyrażają nie tylko siebie, a
oddają nastrój ogólniejszy.

Dla polskiego inteligenta wystąpienie przeciw przemocy było o wiele łatwiejsze niż

wystąpienie przeciwko społeczeństwu. Więcej - siłę do swych zmagań z totalitaryzmem
czerpał właśnie z poczucia, że wyraża wolę zbiorową. Kiedy oglądał wiece potępiające
syjonistów lub warchołów, na których mówcy dukali, a tłumy klaskały, to nie doznawał
zawodu, wiedział, że przemawia aktyw, a lud klaszcze pod przymusem. Gdy czytał w
gazetach listy prostych ludzi potępiającego go jako "rzekomego Polaka", kiedy odbierał
telefony od robotników, którzy wykluczali go z narodowej wspólnoty, bo działa za obce
pieniądze - miał najgłębsze przekonanie, iż to nie są prawdziwi prości ludzie i prawdziwi
robotnicy, tylko jakieś partyjne fagasy.

Społeczeństwo, w imieniu którego demaskował kłamstwo, bronił prześladowanych,

potępiał inwazję na Czechosłowację, wykazywał gospodarczy nonsens - było zupełnie inne.
Czasem spotykał jego przedstawiciela, kogoś, kto się nie poddał kłamstwu - był
taksówkarzem, sąsiadem na wakacjach, jechał pociągiem, trafił na konspiracyjne zebranie lub
wykład latającego uniwersytetu. Był świadectwem, że wysiłek opozycyjny nie był daremny.

Władza o społeczeństwie miała zdanie jak najgorsze - źle pracowało, kradło, piło,

pragnęło tylko spokoju i kiełbasy. Opozycja upierała się, że po pierwsze - to nieprawda, po
drugie - to tylko czerep rubaszny.

Wolność nie jako pragnienie, nie jako chwila osobliwa, w której wszyscy pięknieją,

ale jako rzecz normalna i powszednia, niedostrzegalna na co dzień - zmieniła ten prosty i
jasny schemat, w którym żyliśmy - zawsze zła władza, zawsze dobre społeczeństwo, i ci,
którzy tego dowodzą. Inteligent patrzy na rozgadaną, kłócącą się, narzekającą Polskę i nie
wygłasza już sądów kategorycznych. Patrzy na lud i już wcale nie

135
jest pewny, czy to nie prawdziwi robotnicy szczerze potępiali go na wiecach. Słyszy

ich gniewnych i widzi, jak mocno komunizm odciskał się na umysłach. Gdy znów ktoś

background image

wykrzykuje, że za komuny było lepiej, ma może coś na kształt wyrzutów sumienia, że parł ku
rozpadowi komunizmu okłamując się, że robi to dla społeczeństwa. A ono tego wcale nie
chciało.

Może czyni sobie wyrzut o błąd intelektualny, o fałszywy opis rzeczywistości, z

którego tak logicznie wywiódł postawę moralnego sprzeciwu. A może się pociesza, że w
końcu chodziło o to, by każdy mógł mówić za siebie i tak się stało. Ludzie wolni nie
potrzebują rzecznika. Nawet jeśli w tym, co mówią, słychać głupstwa, egoizm, agresję,
megalomanię - to sami muszą się tym zmęczyć.

I co pewien czas to znużenie dominującą przyziemną małością daje o sobie znać i

chcemy poczuć, że jesteśmy wspaniałomyślni i ofiarni, solidarni z innymi, pomocni
potrzebującym. W takie poczucie musimy dziś włożyć więcej trudu niż kiedyś. Żebyśmy
mogli powiedzieć, że Polska sprzeciwiła się inwazji na Czechosłowację, wystarczył list
Jerzego Andrzejewskiego do Eduarda Goidstiikera. Dziś nie jest już tak, że jeden odważny
człowiek robi za nas to, co powinno być zrobione. Dziś nadto nie wystarczy słowo, bo żeby
ono miało wagę, musi wokół panować wymuszona cisza. Teraz ludzi musi być więcej, muszą
przekonać innych i trafić w strunę, która da odzew: zrzutkę na Wielką Orkiestrę, pomoc dla
Litwy, transport do Bośni.

Wiadomości o tym, że człowiek, który stanął przed czołgami, został za to rozstrzelany,

i że Polska pomogła zablokować w ONZ rezolucję potępiającą łamanie praw człowieka w
Chinach, bo parę dni wcześniej podpisała z nimi kontrakt na dostawę czołgów, należą do
takich, których wolałoby się nie przeczytać, bo czuje się, że ktoś coś powinien zrobić. Ale nie
zrobi tego ów inteligent, który niegdyś nieustannie dawał świadectwo wartościom. Bowiem
odwagę dawało mu poczucie, że mówi za miliony i że dokonuje wyborów oczywistych. Dziś
wybierałby między solidarnością z cierpiącymi Chińczykami a interesem polskiego robotnika.
Napisze zatem artykuł lub podpisze protest - zrobi to tylko we własnym imieniu i nie
przyniesie tym ulgi zbiorowemu sumieniu. Na to trzeba by wysiłku wspólnego i to należy do
ceny wolności.

"Dialog", grudzień 1994

WYGODNY KOSTIUM OFIARY
"Realizacja planu Balcerowicza (a raczej Międzynarodowego Funduszu Walutowego i

Banku Światowego) napotyka na rozszerzający się sprzeciw społeczny, zapoczątkowany w
najdramatyczniejszej formie przez wieś i rolników, a ujawniający się w formie ostrych
konfliktów płacowych i bezrobocia. ... Taka polityka budzi protesty. Jest sprzeczna z treścią
programu Wyborczego Komitetu Obywatelskiego »Solidarność« z kwietnia 1989 roku, na
który głosowała większość wyborców."

Leszek Miller, marzec 1990
,,100 tyś. warsztatów zlikwidowano od stycznia, a wysokie czynsze i podatki

wykończą resztę - twierdzi kierownictwo Stronnictwa Demokratycznego."

październik 1990
"Trzeba raczej zatrzymać proces rozpadu, uruchomić program ratunkowy, wyjść już

nie z recesji, lecz z depresji."

Jan Olszewski, listopad 1991
,,Mówiąc o zgliszczach i gruzach, które pozostawił po sobie Bal-cerowicz, prezydent

Wałęsa sam ocenił i potępił jego politykę."

Stefan Kurowski, listopad 1991
"Mamy do czynienia z ruiną finansów publicznych, załamaniem się budżetu i

masowymi bankructwami przedsiębiorstw państwowych."

Jan Olszewski, styczeń 1992
137

background image

"Polacy stają się narodem wymierającym. Mamy ujemny przyrost gospodarczy.

Niedożywienie wśród dzieci podobne jest do tego z okresu wojny i okupacji. Kryzys sięgnął
do biologicznych podstaw polskiego społeczeństwa."

Jan Olszewski, sierpień 1993
Czym jest ten zbiór cytatów? Jest zestawem zdań opisowych, które opanowały

społeczną komunikację i tworzą podstawowy obraz Polski lat ostatnich.

Powyższe głosy zaczerpnięte zostały ze sfer politycznych. Ale podobne zagnieździły

się też w języku publicystyczno-dziennikarskim, w kółko powtarza je telewizor zarówno jako
diagnozę rzeczywistości, jak i jej ocenę przez zwykłych obywateli. Obywatele mówią to
zresztą nie tylko do kamery, ale i w sytuacjach od oficjalności odległych. Opowieści o nędzy i
upadku są obowiązkowe w kolejkach, czyli na poczcie lub w banku, w windach lub w
pociągach. Wszędzie tam, gdzie ludzie zazwyczaj wymieniają uwagi o pogodzie, u nas
tematem jest apokalipsa. Zamiast powiedzieć: "Ładny dziś poranek" i dać tym asumpt
przypadkowemu zgromadzeniu do stworzenia atmosfery nieobowiązującej życzliwości, ktoś
wzdycha: "No i do czego nas doprowadzili!" Wątek zostaje natychmiast podjęty i rozwinięty.
Zanim pociąg osiągnie stację albo winda parter, uzgadniamy diagnozę: dożyliśmy czasów
strasznych. Wszystko się rozpada. Korzyści czerpią tylko obcy lub nieuczciwi. A kiedyś to
ho, ho.

To wszechobecne narzekanie zostało już dostrzeżone jako zjawisko dziwne i dla

Polaków specyficzne. A w tym naszym biadoleniu najbardziej uderzającą cechą jest to, że
uprawiają je wszyscy. Od bezrobotnego po biznesmena, od wielodzietnej matki po
prezydenta, od lewicy po prawicę, od marynarza po górnika i górala, od dzieci po starców.
Wszyscy są przegrani, wszystkich trawi bolesny zawód, wszyscy mniemali, że będzie lepiej, a
tymczasem...

Nie odbiegalibyśmy od normalności, gdyby skarga, dramatyczna ocena, choćby i

przesadna, niesprawiedliwa, była głosem środowiska pokrzywdzonych przemianą, tych
licznych grup, które mają powód do rozgoryczenia i mają prawo psuć dobre samopoczucie
zarówno władzom, jak i tym, którzy na transformacji skorzystali.

Tylko że wygląda, iż nikt nie skorzystał, a już na pewno nikt w Polsce nie ma dobrego

samopoczucia.


138
Szukając powodów tego ogólnego ponuractwa i nawykowego pesymizmu wypada

najpierw obejrzeć się wstecz. Być może nasza trudna historia wyrobiła w nas mechanizm
obronny, który każe powściągać złudzenia i tłumić nadzieję. Może to już nasza cecha
narodowa przyrodzona niczym Niemcom solidność, Amerykanom optymizm, a Hiszpanom
gorący temperament.

Zapis malkontenctwa I Rzeczypospolitej przytoczony przez Janusza Tazbira może

robić takie wrażenia. O ile jednak zaskakująca jest powtarzalność, trwałość pewnych
myślowych schematów, jak choćby tych wymierzonych w obcych, którzy na najdziwniejsze
sposoby szkodzą Polsce: ziemię wykupią, posady przechwycą, do upadku przywiodą, o tyle
dalsze analogie z dniem dzisiejszym nie są już tak oczywiste.

Przede wszystkim posępne prognostyki to argument w sporach o to, czy naprawiać

Rzeczpospolitą. A te spory toczyły się obok pochwał wygodnego bytowania, złotej wolności i
innych blasków życia. Ostrzegawcze jeremiady nie przytłaczały świadomości zbiorowej, bo
nie były przeznaczone dla maluczkich i nie zatruwały spokoju w dworkach, poddańczych
chatach, rzemieślniczych warsztatach i kupieckich kantorkach.

O wiele wyraźniejsze analogie widać z II Rzeczpospolitą. Odrodzenie państwa po

zaborach można porównać z naszym wydostawaniem się spod gruzów komunizmu. I
aczkolwiek w goryczach międzywojnia odnajdujemy wątki znajome, uderzająco podobne, to

background image

znów istotną różnicą jest to, że rozczarowanie i rozżalenie nie zdominowało języka
publicznego. Biadolenie towarzyszyło lansowaniu optymistycznego i państwowotwórczego
stosunku do rzeczywistości. Budzono dumę z niepodległości, z sukcesów wojskowych,
administracyjnych, produkcyjnych, kulturalnych, sportowych i wszelkich innych. Robiono to
nawet z niejaką przesadą i prawdę mówiąc przedwojenne filmy i wydawnictwa
propagandowe w entuzjazmie i samozachwycie były do PRL-owskich agitek nader podobne.

Dziś czegoś takiego nie uświadczymy, i po prawdzie nie bardzo wiadomo, jak

mogłyby brzmieć zdania głoszące dumę z odzyskanej niezależności, tworzenia
demokratycznego państwa i normalnej gospodarki.

Życie polityczne polega na licytowaniu się w opisach okropności naszego upadku i

wykrzykiwaniu, że tak dalej być nie może. To stanowi również ulubiony wątek niedojrzałego
dziennikarstwa. Codziennie wieczorem do milionów mieszkań docierają złe wiadomości.
Ceny rosną.

139
Bezrobotnych przybywa. Majątek się wyprzedaje. Rolnictwo upada. Cementownia

broni się przed oddaniem za bezcen. Chłopi wyrzynają stado podstawowe. Elektronika jest
rujnowana. Policja jest bezradna. Szpitale głodują. Konkurencja chce zagrabić nasz przemysł
tytoniowy. I trudno się już rozeznać, co jest wiadomością niepokojącą, co demagogią, a co już
utartą konwencją językową. Do tego należy dodać szczególne reguły logiki, których
dorobiliśmy się w dyskursie o Polsce. Oto pozytywne zjawiska nie nadają się do uogólnień,
natomiast przypadki wątpliwe i chybione -jak najbardziej. W rezultacie to, że ktoś gdzieś coś
ukradł, ma o niebo większe znaczenie dla oceny ostatnich lat, niż to, że ktoś coś buduje,
hoduje, wytwarza itp. Wobec takich zjawisk polszczyzna publiczna staje się wyjątkowo
nieporadna.

Są oczywiście próby przeciwdziałania temu monotonnemu obrazowi Polski

niszczonej, upadającej, przegrywającej wszystkie możliwe szansę. Z jednostajnego chóru
płaczek naszej niedoli wyłamują się kolejne rządy i próbują tchnąć w ludzi odrobinę wiary i
nadziei. Z mizernym skutkiem.

Bowiem żadna ekipa nie przekroczyła zasady, by czarną demagogię równoważyć

inaczej niż zdaniami typu: we wrześniu tego roku produkcja była wyższa od dna recesji o 13
procent; emerytury wzrosły o x procent, podczas gdy pensje tylko o y; przyrost bezrobocia w
tym miesiącu był o 0,5 procent niższy niż w pierwszym kwartale.

Mimo iż wiadomo, że słowa o zagłodzonych dzieciach rażą wyobraźnię, zaś procenty i

wyliczenia emocji nie tykają - rządy poprzestawały na poziomie wskaźników i trendów. Ich
oczywista bezradność w komunikowaniu się ze społeczeństwem stała się normą.

Ale trzeba pamiętać, że rządom tym, bez względu na ich proweniencję, przypadło

wyprowadzanie społeczeństwa z krainy utopii, cóż z tego, że nierealizowalnej. Nie odważyły
się one jednak zakwestionować obietnic tamtego systemu - stwierdziły tylko, że nas na ich
spełnienie nie stać, niestety. Stąd te rachunki i procenty. W efekcie porzucenie zasad
bezpieczeństwa socjalnego na rzecz rywalizacji i nierówności jest traktowane jako przykra
konieczność, a nie jak wybór lepszego modelu życia, w którym ludzie więcej z siebie dają i
pełniej się realizują.

Możliwe, że władza, której przypadło niszczenie miraży, nie jest powołana do

zachwalania efektów swych działań może niezbędnych, ale bolesnych. Obronę tych przemian
powinni podjąć raczej ci, którzy je z dobrym skutkiem wykorzystali.


140
Tymczasem sektor prywatny przede wszystkim donośnie narzeka. Na przepisy, na

niepewność, na podatki. Nieustannie prorokuje rychły koniec swej aktywności "jeśli tak dalej

background image

pójdzie". A to spowoduje przykre konsekwencje dla społeczeństwa, bowiem zamożni służą
mu na różne sposoby: tworzą miejsca pracy, płacą podatki, wspierają ważne potrzeby.

W istocie trwamy w kręgu sądów wbijanych nam w głowy przez 45-lecie, wedle

których prawo do przywileju wystawania ponad niską średnią zależało od społecznie
uzasadnionych powodów. Telefon należał się raczej lekarzowi, a nie górnikowi, ten z kolei
miał prawo do większego ochłapa mięsa, zaś prywaciarzowi wolno było produkować tylko, o
ile robił śrubki, z którymi nie radził sobie zakład państwowy. Toteż zabieganie u władz o
brakujące dobra polegało na przekonywaniu o swych zasługach dla ogółu. To właśnie robią
dziś nadal biznesmeni, chcąc tym razem odegnać od siebie ludzką nieżyczliwość. My tylko
dla was - zdają się mówić - zarabiamy te pieniądze.

Warstwa średnia zasłania się przydatnością, bo wie, że nie poradziliśmy sobie

psychologicznie z problemem bogactwa. Po latach niedoborów odruchowo postrzegane jest
ono jako coś wyjętego ze wspólnej puli, coś, co mogło być oddane bardziej potrzebującym.
Ponadto bogactwa nie zdobywa się pracą - rodzi się ono w znacznej części w podejrzanym z
marksistowskiego punktu widzenia miejscu, bo poza produkcją, w sferze pośrednictwa i
usług, w której za socjalizmu nie powstawała żadna wartość, przeciwnie - pieniła się tam
spekulacja, waluciarstwo, lewizna i inne patologie.

Bogactwo zatem powstaje w sposób podejrzany, pokornie przyznaje, że jest złem

koniecznym, ale uporczywie przypomina swą społeczną funkcję - przydatność dla
niedostatku.

Bo to bieda jest w centrum naszego opisu rzeczywistości. Jest zawsze przypominanym

smutnym tłem ewentualnych drobnych sukcesów rządu, jest wspólnym dyskomfortem
psychicznym, który widać wtedy, gdy socjologowie badają nasze oceny sytuacji - w dużym
stopniu brzmią one tak: u mnie jakoś idzie, ale tyle nędzy dokoła - jest okropnie.

Można by więc powiedzieć, że szok nierówności, poniżenie jednych, wywyższenie

innych - to sytuacja, do której nie jesteśmy przygotowani, która budzi niepewność i strach,
sprawia, że ludzie spodziewają się najgorszego i wypatrują symptomów zagrażających
nieszczęść. I szukają winnych. Prosty mechanizm psychologiczny.

141
Ale nie odpowiada on na pytanie: dlaczego to jest powszechne? Dlaczego ton

katastrofizmu zdominował język publiczny? Dlaczego nie słychać w nim choćby tej grupy,
którą pokazują badania, dużej grupy, która nie czuje się specjalnie pokrzywdzona, akceptuje
zmiany i bez lęku patrzy w przyszłość?

Od wieków marudzimy podobnie, mamy skłonność do czarnych prognoz i

wypatrywania tych, którzy chcą je oblec w ciało. Ale za I i II Rzeczypospolitej wskazywanie
na symptomy nieszczęść było tylko jednym z wątków narodowych dyskursów. W czasach
niewoli cier-piętnictwo współgrało z niezłomną nadzieją i dopiero w III Rzeczypospolitej
biadolenie stało się wszechogarniające i wyparło inne formy wyrazu.

Jeśli więc nie mamy go w genach od zawsze, to jest to skłonność nabyta i szczególnie

utrwalona w ostatnich pokoleniach.

W Polsce nie tylko sukces jest moralnie podejrzany i przyciąga nieżyczliwą uwagę. W

Polsce poza podejrzeniami i moralną dwuznacznością jest tylko ofiara. Ktoś skrzywdzony
przez wroga Ojczyzny, przez możnego, przez butę władzy, przez los, przez cokolwiek.

Od zaborów panteon naszych narodowych bohaterów składa się z poległych,

wygnańców, z ludzi wyzutych z majątku, pomarłych na suchoty. Mogłoby się zdawać, że kto
uniknął takiego losu, ten stał po niesłusznej stronie.

Otóż komuniści taką interpretację zastosowali dosłownie, konsekwentnie i

powszechnie. PRL wymierzał sprawiedliwość historyczną i społeczną, więc poniżonych
wywyższał, a tych, którzy nieopatrznie wychynęli ponad obowiązującą biedę przystrzygał,
bacząc, by nikt niepowołany nie osiągał sukcesów społecznie nieuzasadnionych...

background image

Być biedniakiem, któremu hitlerowcy spalili chałupę, a pleban zabrał ostatnią kozę za

pochówek dziadka - to był bezpieczny start w nową rzeczywistość. Być ofiarą, zwykłym
człowiekiem, któremu nic się nie udało - to była gwarancja spokoju. Nie wychylać się - to był
fundament społecznej edukacji.

Dziś społeczeństwo się rozwarstwia, ale racja moralna jest nadal przy biednych i

pokrzywdzonych. Przy biedzie i krzywdzie jest uczciwość, przyzwoitość i słuszność. Tam jest
norma, wedle której oceniamy życie zbiorowe. Niebiedni jakby do społeczeństwa nie są
zaliczani, więc


142
stosują zasadę mimikry - dołączyć, wtopić się, nie wyróżniać: nam też jest ciężko,

nam też żyć nie dają.

Konwencja roszczeń, jaka się w Polsce wytworzyła, pokazuje, że kto pragnie coś

osiągnąć, wyrwać od władzy, musi stanąć do licytacji na nieszczęścia. Jakby na publicznym
forum żadne inne argumenty nie miały znaczenia. Dramatyczne hasła, marsze-kondukty,
wielotygodniowe głodówki - wszystko, by wykazać bezmiar swej rozpaczy. Jeśli jednak w
kostiumie biedy i krzywdy występują zarówno górnicy, jak pegieerow-cy; zarówno
kontrolerzy lotniczy, producenci elektroniki, jak bezrobotni - to widać, że kostium grubymi
nićmi szyty. Że po prostu skarga stała się językiem komunikacji społecznej.

A skłamanego języka nie używa się bezkarnie.
W telewizyjnych programach młodzieżowych można obejrzeć licealistów z dobrych

zapewne szkół, którzy obwieszczają, że są straconym pokoleniem, że w rządzie zaledwie
cztery osoby zajmują się ich losem, że nikt się o nich nie troszczy, a przed nimi czarna
przyszłość.

Możliwe, że stając do rywalizacji o życiową pozycję nauczyli się zaczynać mocnym

argumentem. Ale bardziej prawdopodobne, że styl powszechnej skargi ich poraził, stłumił
naturalną młodości radość życia i wiarę w siebie. Narzekający na zmarnowane życie
nastolatek to produkt polskiego biadolenia.

A prawdziwym nieszczęściom i dramatom coraz trudniej się przebić przez ten wielki

lament wyuczonej roli skrzywdzonej ofiary.

25 II 1995
KAMYK POD OKOP ŚW. TRÓJCY
Spór o "W.C. kwadrans" rozwinął się znamiennie. Mimo że nikt z uczestników nie

powiedział, że program jest dobry, raczej przeciwnie, to pojawienie się sugestii, że może z
powodu szczególnego typu agresji należałoby go zdjąć, nie spowodowało dyskusji o
granicach swobody w telewizji publicznej, lecz zamieniło się w obronę obecności prawicy
zagrożonej przez lewicową presję.

W całym sporze jedno stwierdzenie nie zostało zakwestionowane - że w normalnym,

demokratycznym kraju taki program nie mógłby być pokazany w telewizji publicznej.

Dla szefów naszej telewizji jest to, zdaje się, powodem do dumy. Można

domniemywać, że łamiąc rozpanoszone na Zachodzie zasady "politycznej poprawności",
polska telewizja staje się wzorem nonkonfor-mizmu. Maciej Pawlicki w rozmowie z Anną
Bikont ("Gazeta Wyborcza" 1995, nr 54) przyznał z całą szczerością, że program służy do
wprowadzenia w obieg wartości, które mają przeciwstawić się "kontestacji zaścianka,
kołtuństwa i zabobonu", pokazać, że postęp też nie jest dobry. Słowem - krzewi się tu
pluralizm: obok przeważającej w telewizji opcji progresywnej pokazuje się też
konserwatywną.

Jeśli komuś dotąd konserwatyzm kojarzył się ze stanowczą, choć powściągliwą i

elegancką, obroną wartości tradycyjnych, to był w błędzie. Telewizja uznała, że hamburgery,
walentynki, hot dogi, koła fortuny itp., to mało: należy nam się jeszcze amerykański

background image

konserwatyzm. Jego to ponoć wzorem Pierwszy Kowboj Rzeczypospolitej okazuje wzgardę,
poniża i szczuje.

I nie tylko. 3 marca po napiętnowaniu amerykańskiego rozbuchanego feminizmu

wypatrzył on w USA także promyk nadziei, a mianowicie


144
miasteczko, gdzie jest zielono, bogato, patriotycznie i rodzinnie, i ludzie tam

przyjeżdżają, "aby utwierdzić się w swych wartościach w towarzystwie innych Białych. Jakby
tak u nas chociaż jedno miasto bez...biiip". Telewizja zaingerowała i zagłuszyła ostatnie
słowo, toteż nie wiemy, kogo Cejrowski chciałby usunąć z naszych miast. Cyganów?
Arabów? Rumunów? A może margines społeczny? Hołotę? Biedotę niszczącą trawniki?

Szefostwo programu, które użyło owego "biiip", zabezpieczyło się przed wytoczeniem

procesu przez jakiegoś przewrażliwionego Cygana, Murzyna czy kto tam został wymieniony.
Otóż nie powinno ono sądzić, że wystarczy skryć przed widzami informację, kim mianowicie
pan W.C. pogardza i kogo chciałby wyeliminować z naszej społeczności. Telewizja
upowszechnia bowiem myśl, że żyłoby się nam moralniej, patriotyczniej, zamożniej, gdyby
nie pewna grupa, która temu najwyraźniej wadzi, więc dobrze byłoby móc się jej pozbyć.

I tak pojawia się przed nami pytanie: czy wygłaszanie takiego zdania mieści się w

granicach wolności słowa, czy też poza nie wykracza? Istnieje wszak jakiś powód, dla
którego w telewizji publicznej krajów demokratycznych takie sądy są niemożliwe. Czy jest to
jedynie efekt lewicowej, liberalnej, permisywnej mody-presji, która zdominowała życie
bardziej doświadczonych demokracji?

Sugestia, iż dobrze byłoby się pozbyć, no powiedzmy - wysiedlić pewną łatwą do

wskazania grupę, nie jest charakterystyczna dla żadnej opcji politycznej. Różnica jest taka, że
prawe ekstremizmy określają taką grupę raczej wedle kryteriów rasowych,
narodowościowych oraz szukają jej w niższych warstwach, zaś lewicowe sięgają prędzej po
wskaźniki majątkowe i religijne, wskazując ofiary wśród warstw wyższych.

A XX wiek pokazał dwa totalizmy, które pozbywały się różnych kategorii obywateli z

miast, ze wsi i spośród żywych. Rozmiar zbrodni naszego stulecia uświadomił, jak
przerażające skutki może przynieść zatrucie zbiorowej świadomości nienawiścią czy choćby
tylko przekonaniem, że bez takich lub owych byłoby lepiej. To, że nietrudno pchnąć
zbiorowość przeciw komuś, wiadomo od zawsze. I zawsze wspólny mord - ukamienowanie
czarownicy, spalenie Żyda, lincz na Murzynie - budził po czasie większą grozę niż występek
indywidualny. Ponieważ ludzie razem popełnili coś, czego nigdy by nie zrobili pojedynczo.
W naszym stuleciu zaś dokonano zbrodni ogromnych, zbrodni, które miliony popie-

145
rały, na których korzystały, których były świadkami. Bezradnymi lub obojętnymi.
To doświadczenie jest wystarczające dla Zachodu, by przyjąć, iż nie wolno publicznie

siać pogardy i nienawiści. Dla nas, doświadczonych przez oba totalitaryzmy, z jakichś
powodów nie jest to dziś oczywiste.

"W.C. kwadrans" nazwano faszystowskim, chuligańskim i innymi pejoratywnymi

określeniami, ale pytanie, czy taki program powinien istnieć, wywoływało rozterkę i
bezradność. Zakazać? Ocenzurować? Niby jak, kto miałby to zrobić? I co ze swobodą
wypowiedzi, z pluralizmem? Może lepiej dać głos drugiej stronie? Wtedy albo rzecz się
zrównoważy, albo będzie łatwiej ciąć po obu skrzydłach. A zresztą poglądy Cejrowskiego są
podzielane przez znaczną część społeczeństwa, więc winny być prezentowane.

Zasada zrównoważenia kontrowersyjnych treści niby wychodzi naprzeciw

pluralizmowi. Kłopot w tym, że trudno ocenić, co mianowicie miałoby stanowić
przeciwwagę. Chamski program antyklerykalny? Okienko dla homoseksualistów, którzy
tłumaczyliby, że też są ludźmi i mają wielki wkład w kulturę? Publicystyka lansująca

background image

swobodę seksualną? Czy też program, w którym człek w kontuszu uczyłby zasad
przyzwoitości i dobrego wychowania?

Jeśli zaś chodzi o reprezentowanie przekonań powszechnych - Wojciech Cejrowski,

twardy mężczyzna, szydzi w swym kwadransie z obrony zwierząt. W Polsce zwierzęta są w
większości traktowane okrutnie, W.C. wyraża zatem pogląd dominujący. Czułostkowa
mniejszość ma "Animals", "Z kamerą wśród zwierząt" i mnóstwo innych programów - jak
widać, osiągnęła nawet pewną niezasłużoną przewagę. Czy jednak istota pluralistycznego
dyskursu według TVP ma wyglądać tak, że jedni mówią, by nie zadawać cierpienia, a drudzy,
żeby się nad cierpiącymi nie roztkliwiać?

Co powoduje zatem tę bezradność wobec szerzenia nienawiści, tę ciągłą niejasność:

czy lżenie jakiejś grupy ze względu na cechy od niej niezależne jest naruszeniem prawa, czy
też korzystaniem z wolności przekonań? Co wreszcie powoduje uchylanie się stosownych
gremiów nawet nie od decyzji, ale od samej dyskusji na takie tematy?

Można postawić tezę, że ów zamęt w obliczu dość jasnej sytuacji ujętej, także u nas, w

artykuły kodeksu karnego, powstał z powodu


146 ^^
prawicy. Zwolennicy programu twierdzą, że oto ujawniła się linia frontu:
"W.C. kwadrans" jest atakowany dlatego, że jest prawicowy, więcej, dokonała się

kolejna, tradycyjna zmowa różowych z czerwonymi przeciwko telewizji wreszcie niezależnej,
bo dopuszczającej nie tylko lewicę.

Podniesienie sprawy do rangi ataku na obecność prawicy w życiu publicznym kończy

dyskusję o telewizji, ale stawia inny problem, na ogół taktownie pomijany - mianowicie
szczególnej prawicowej wizji świata. Prawica postrzega się bowiem jako siła samotna,
szczuta, przedmiot spisków i knowań, otoczony pogardą i niechęcią zarozumiałych, bo
zasiedziałych uczestników gry. Wszystkich ich nazywa "lewicą" - bez względu na to, co
mniemają w sprawach ekonomii, swobód, obyczajności, tradycji i Kościoła. Ważne jest to, że
szkodzą prawicy. Zda się, że wrażliwość na niechęć jest jedyną wspólną cechą plejady partii
prawicowych, bo poza tym kłócą się one w każdej sprawie.

Trudno się nawet dziwić tej drażliwości; środowiska prawicowe są ciągle w fazie

szukania swojego miejsca, kształtowania swej odrębności, swych znaków rozpoznawczych,
swego języka. Nie jest to proste z wielu powodów.

Po pierwsze - zbiorowa świadomość Polaków jest w sferze wartości społecznych

głęboko lewicowa: praca fizyczna ma większy walor niż umysłowa; zatrudnienie u
prywatnego jest poniżeniem, posada państwowa nobilituje; produkcja jest lepsza niż usługi;
im niższe wykształcenie, tym większa słuszność poglądów; im większe ubóstwo, tym lepsze
cechy charakteru.

Po drugie - tradycja prawicowa została w Polsce zerwana i nie dane jej były

rozrachunki i przewartościowania, które po II wojnie były udziałem prawicy zachodniej.
Sięganie zaś do wzorów sprzed pół wieku daje efekty muzealne, jak choćby operowanie
stereotypami etnicznymi lub pisanie o "polskim stanie posiadania na Wschodzie".

Po trzecie - budowanie dzisiejszej tożsamości na tezie o prześladowaniu myśli

prawicowej przez komunistów też ma słabe strony, bo cały zestaw haseł endecji
przywłaszczyła sobie i zużyła PZPR, więc nie brzmią one dziś jak rzecz świeża, dotąd
zakazana.

Wywalczanie dla siebie przez prawicę miejsca polega zatem na wyrazistym

odróżnianiu się od innych i ostrym przeciwstawianiu się wszystkim wokół. Natomiast
zabieganie o poparcie społeczne nader często prowadzi do potakiwania ugruntowanym
przekonaniom i rozczarowaniu reformą. W ten sposób powstał nowy polski dziw, czyli to,

147

background image

co nazwało się prawicą, a co jest formacją w dużej części konsekwentnie lewicową w

warstwie ekonomiczno-społecznej, za to nader zadzierzystą w obronie wartości tradycyjnych i
narodowych.

Początkowy etap kształtowania się prawicy miał miejsce na scenie politycznej i nie

był to spektakl pociągający. Protagoniści rozgrzali atmosferę, wyśrubowali emocje, nie mieli
przeciwników, tylko wrogów - a ci czaili się nie na lewicy, ale wśród liberalnych
demokratów, którym należało wyrwać sztandar opozycyjno-solidarnościowy. Właśnie w
atmosferze wspólnego frontu przeciw Europejczykom, "katolewicy", unitom, brano w obronę
skinów i inne skrajności. Ze sztandaru zostały żałosne strzępy, a wybory zepchnęły polityczną
prawicę na margines, gdzie nadal zajmuje się ona monotonnym podziałem przez
pączkowanie, co marnie rokuje jej zwolennikom. Bo przecież elektorat prawicy istnieje i dziś
opiekuje się nim głównie telewizja.

Ciekawe, czy Krajowa Rada, mianując prezesem Wiesława Walen-dziaka, chciała

telewizję oddać w ręce młodego, zdolnego dziennikarza czy w ręce jakiejś opcji ideowej.
Cokolwiek miała na uwadze, dała wyrugowanej z polityki prawicy szansę dotarcia do
najszerszej widowni.

Zmianie władz telewizji towarzyszyła kaskada przecieków z Woronicza o młodych,

niekompetentnych "pampersach", którzy wtargnęli ławą, by wprowadzać swoje porządki, i
widz uważny lub maniakalny zaczął wypatrywać efektów nowej orientacji. Pojawiła się
cienką strużką (o zdominowaniu przez nią programu w ogóle nie można mówić) i najpierw
było to przedłużenie przedwyborczych agitek.

Bodaj ostatnią z cyklu była pantomima Stanisława Helskiego i Jerzego Urbana na

temat walenia kamieniem w generała Jaruzelskiego. Panów można było obejrzeć, ale nie
usłyszeć, bo wrzeszczeli wszyscy naraz. "Kanciasty stół" zniknął, miejmy nadzieję, że z
powodu mizerii warsztatowej.

Przykładem szukania korzeni prawicowej krzywdy był film opowiadający o

widowisku historycznym, jakie odbywa się corocznie we Francji i przypomina dzieje
powstania w Wandei. Młodzi autorzy, niezwykle przejęci, powiadamiali widzów o
ujawnieniu rzeczy skrywanej i za-kłamywanej celowo przez zainteresowane siły przez 200 lat
- o krwawej rzezi, jakiej rewolucyjna Francja dokonała na pobożnych i rojalistycz-nych
Wandejczykach. Otóż średnio oczytany Polak wiedział to wszystko, co autorzy filmu w
podnieceniu komunikowali, toteż trudno mu było uwierzyć w zmowę niecnych postępowców,
którzy fakt ten ukryli przed


148
światem. Raczej miał wrażenie, iż autorzy własną niewiedzę potraktowali jako normę,

a myśl, że odkryli wielką manipulację pogrobowców rewolucji francuskiej, tak ich
zafascynowała, że zapomnieli zajrzeć do podręczników.

Z czasem pojawiły się też programy niewalczące, a mające taki zamysł, by uwagę

widza przesunąć z wrogów, zdrajców i zaprzańców na wartości pozytywne. Jeden z nich jest
absolutnym niewypałem - został wprowadzony co drugi tydzień, zamiennie z popularnymi
"Listami o gospodarce", nazywa się "Ludzie, władza, pieniądze" i gospodarzem jego jest były
rzecznik ministra Macierewicza Tomasz Tywonek. Na program składają się impresje
filmowe, w których np. problem kasyn gry inkrustowany jest zdjęciami z zoologu;
zastanawiające niekomunikatywni katoliccy przedsiębiorcy; komunikatywni nawet politycy,
których gadania jednak gospodarz nie jest w stanie doprowadzić do żadnej zrozumiałej
konkluzji. Nie sposób dojść, po co to jest na antenie i rodzi się domniemanie, że z powodu
osoby autora.

Zupełnie inaczej ma się rzecz z młodzieżowym programem "Fronda". Jego

proweniencję prawicową poznaje się po sprzeciwie wobec prezerwatywy, pochwale

background image

samodyscypliny, po obecności konserwatywnego Rafała Ziemkiewicza. Znane postaci, znane
tezy, tylko język trochę inny niż zwykle. "Fronda" próbuje wyrwać się z konwencji tropiciels-
ko-demaskującej, powstałej w czasie sporu o aborcję i zmagań wyborczych, i przedstawić
cnoty jako wartość samą w sobie, coś, co po prostu jest lepsze - a nie jako przedmiot zmowy
gorszycieli o niskich motywach. Wysiłek, by mówić o wartościach spokojnie i świadczyć na
ich rzecz własną nieagresywną postawą, wygląda na szukanie innych form wyrazu niż zużyty
cokolwiek szablon politycznej walki.

Ta odmienność pozwala dostrzec, że twierdzenie, iż rozwody, aborcja, narkomania,

wczesna inicjacja seksualna, młodzieżowe pisma porno są rzeczami niedobrymi, nie
wywołuje sprzeciwu. Wręcz przeciwnie, zdecydowana większość zgodzi się, że o wiele
lepiej, by rodziny się kochały, żeby seks nie oddzielał się od miłości, dzieci rodziły się
oczekiwane, a młodzież nie ćpała i nie czytała głupich i prymitywnych gazetek. Jeśli można
coś zrobić, aby ludzi do tego przekonać, to dlaczego nie?

Tymczasem utrwaliło się mniemanie, że nastąpił podział zadań - taki, że o te słuszne

sprawy walczy jedynie prawica, a wszyscy inni odpowiadają jej lękiem, szyderstwem i
potępieniem.

149
Spór toczy się oczywiście o coś innego. Prawica głosi możliwość stworzenia takiego

ładu moralnego, w którym i prawo, i presja społeczna nakłaniałyby ludzi do zachowań
odpowiedzialnych, powszechnie uznanych za lepsze od dzisiejszej łatwizny. Przeciwnicy
zarzucają jej, iż chce państwa, w którym sankcja ścigałaby ludzi rozpustnych, panny
niecnotliwe, małżonków niewiernych, a homoseksualiści, lesbijki i narkomani skrywaliby
swe wstrętne skłonności, może nawet starali się je porzucić. To samo oczekiwanie szybko
skierowałoby się ku libertynom, ateistom i innym dewiantom umysłowym. W rezultacie
powstałoby państwo ograniczające wolność jednostki, wkraczające w jej sferę prywatną i
szybko niszczące przynależne człowiekowi prawa.

Skądinąd warto zauważyć, że powściągliwość obyczajowa nie jest specjalnością

prawicy - wystarczy przypomnieć lewicowy purytanizm pierwszego dziesięciolecia PRL,
kiedy to żadnych aborcji, żadnych rozwodów z błahych przyczyn, za to wszechobecna
organizacja partyjna, która stała nie tylko na straży wierności małżeńskiej, ale była gotowa
zająć się wszelkimi problemami życia przed- i poślubnego.

Nasza dzisiejsza prawica na zarzuty stawiane jej przez przeciwników odpowiada, że

nie chce niczego narzucać siłą, pragnie jedynie przekonywać, kształtować na nowo
świadomość. I w dziele tym ma szansę nierówne, bo z trudem dociera do ludzi najpierw
otumanionych przez lata komunizmu, a teraz wydanych na wpływy liberalne i lewicowe,
które to formacje - jej zdaniem - zawłaszczyły media.

Czy przewrażliwienie i wypatrywanie wszędzie znamion zmowy to tylko cechy

właściwe formacji młodej, prącej do znaczenia i kwestionującej zastane na scenie publicznej
obyczaje? Czy różne przesadne sądy, gwałtowne ataki, nienawistne wyskoki to tylko
niedostatki stylu? Jedynie dziecięca choroba radykalizmu?

Nie jest to jasne. Bowiem wydaje się, że polska prawica nie odpowiedziała sobie na

bardzo ważne pytanie. Co mianowicie w tym nowym ładzie moralnym i politycznym, do
którego dąży, ma być z ludźmi, którzy nie podzielają słusznych opcji - lubią np. rozpustę, nie
znoszą, jak im się ktoś wpycha w prywatność, są wyznawcami nieodpowiedzialnego
hedonizmu albo wschodnich religii, albo wręcz bezbożnikami? Lub mają jakieś okropne
poglądy polityczne, otwierające nasz kraj na złe wpływy ze Wschodu i Zachodu?


150
Na Zachodzie prawica odpowiedziała sobie na to pytanie wyraźnie:

background image

komuniści, wywrotowcy, anarchiści będą zawsze. Zawsze ktoś będzie godził w ład

moralny i w tradycję. Tamtejsza lewica zresztą podobną przeszła edukację i również
pogodziła się z tym, że zawsze będą ludzie z dziedzicznymi przywilejami, zachłanni bogacze
i fanatyczni bigoci.

Tylko na takiej zgodzie można zbudować demokrację. Z marzeń o państwie bez

jakiejś szkodliwej grupy, czy to degeneratów, czy wyzyskiwaczy, zrodziły się same
nieszczęścia.

Nasza prawica chyba sobie jeszcze pytania o obecność tych, których nie znosi, nie

zadała. Na niewielkim poligonie politycznej sceny parokrotnie podejmowała walkę o jakąś
przestrzeń działania - Komitety Obywatelskie, Komitet przy Lechu Wałęsie, OKP -
wygrywała ją i natychmiast pozbywała się tych, których nie znosiła. A bez nich zdobycz
traciła wszelki urok. To samo dzieje się teraz ze związkiem "Solidarność". Kiedy będzie się
już składał z samych prawicowców, pewnie sczeźnie jak tamte komitety.

Mimo tych doświadczeń ma się czasem wrażenie, że i w skali państwa marzy się

części prawicy, by ci wszyscy grzeszni i podli nawrócili się, przekonali, pokajali lub chociaż
zamilkli, bo Polska bez nich byłaby miejscem o niebo lepszym. Dopiero z czasem po prawej
stronie naszej sceny ugruntuje się przekonanie, że ci inni nie tylko zawsze będą istnieć, ale że
także są potrzebni.

Tym zaś, którzy z kolei prawicy serdecznie nie cierpią, można przypomnieć, że jej

nieobecność w Sejmie nie jest rzeczą dobrą. Gdyby Porozumienie Centrum lub Zjednoczenie
Chrześcijańsko-Narodowe codziennie oskarżały i demaskowały Unię Wolności, to nie
rozłaziłaby się ona w szwach na prawo i lewo, a tarcia wewnętrzne uprawiała w dyskrecji, nie
zaś publicznie. SLD też łatwiej byłoby dotrzymać obietnic natury światopoglądowo-
obyczajowej złożonych swym wyborcom, gdyby mógł je wygrać z niewielką prawicą w
Sejmie, zamiast ciągle słuchać, że chce zgwałcić wolę narodu pozbawionego reprezentacji.

Obecność prawicy w życiu publicznym jest zatem konieczna i pożyteczna, a jej forma

i styl zależeć będą od tego, na ile pogodzi się ona z obecnością swoich wrogów i zacznie ich
traktować jak przeciwników.

Na razie wciąż słychać wezwania do budowy okopów św. Trójcy.
25 III 1995
TRUDNY CHARAKTER
Ukazanie się ostatnio książki Edmunda Lewandowskiego pod tytułem Charakter

narodowy Polaków i innych jest symptomem jakiejś istotnej zmiany. Przez lata bowiem o
charakterze narodowym się nie mówiło. Nauki społeczne stawiały co najwyżej pytania - czy
coś takiego w ogóle istnieje? Czy miałby to być zespół cech dziedziczonych biologicznie, czy
może kształtowany społecznie? A nadto - czy rozważanie tej materii jest jakkolwiek
przydatne? Bo jeśli nawet można dokonać opisów odmienności między narodami, to w
oparciu o nie nie sposób niczego przewidzieć ani na temat zachowań jednostek, ani też całej
zbiorowości.

Sądy głoszące, że Niemcy są porządni, a Francuzi frywolni narażają nas tylko na

kontuzję, bo prawdopodobieństwo spotkania bałaga-niarskiego Niemca i purytańskiego
Francuza jest oczywiście znaczne. Zachowania narodów też są w istocie nieprzewidywalne -
waleczność Francuzów sczezła nagle w 1939 roku, łagodni Khmerowie okazali się naraz
zdolni do okrucieństwa niewyobrażalnego, flegmatyczni Anglicy straszą Europę swym
młodym pokoleniem żądnym niszczenia i bicia.

Za tą szczególną powściągliwością nauk społecznych wobec tematyki cech

narodowych stało zapewne doświadczenie wojny. Bo oto okazało się, że porównywanie
różnych narodów, opisywanie różnic między nimi, wskazywanie na cechy znamienne - w
rękach ideologów zamieniło się w uzasadnienie dla eksterminacji i podboju. Charakterystyka

background image

Żydów i Cyganów, dokonana z pomocą argumentów antropologicznych, psychologicznych i
jakich tam jeszcze, uzasadniła ich mordowanie, zaś przez


152
podobnych uczonych skonstruowany opis charakteru Słowian, taki, iż nie są twórczy,

nie potrafią pracować ani się sami rządzić - uzasadniał poddanie ich aryjskiej, niemieckiej
władzy.

Użytek, jaki faszyzm zrobił z opisów odmienności ras i narodów, nie był w dodatku

jakimś jednorazowym wykwitem zwyrodniałej ideologii. Był przerażającym, choć
konsekwentnym i logicznym, zastosowaniem wobec ludzi białych metod używanych
uprzednio przez stulecia w odniesieniu do różnych dzikich, kolorowych ludów, o których
ówczesna nauka orzekała, że stoją na niższym szczeblu rozwoju, że mają pewne naturalne
ograniczenia, które sprawiają, iż stanem właściwym dla nich jest niewolnictwo, lub też, że
posiadają wrodzone groźne cechy, toteż należy ich wytępić, by utorować drogę
chrześcijaństwu, cywilizacji białego człowieka i innym wartościom.

Po wojnie pojawiły się zatem koncepcje równoprawności kultur, czasem wręcz

wyższości tych pierwotnych, dotkniętych uciskiem kolonizatorów, które zarazem obroniły się
przed grzechami cywilizacji. Wszelkie pomysły porównywania różnych narodów, by znów
hierar-chizować je wedle jakiejś skali arbitralnej, zostały odrzucone. Odrzucone z poczuciem,
że dusi się w zarodku odruchy złej strony ludzkiej natury, która mogłaby znów nas pchnąć do
porządkowania świata, urządzania go dla lepszych poprzez eliminację tych z natury gorszych.

Taka postawa sprawiała, że przedmiotem badań, dociekań i opisu stały się w ostatnich

dziesięcioleciach nie charaktery narodów, ale ich stereotypowe obrazy w oczach innych.

Słowo "stereotyp" zakłada wiedzę potoczną, uproszczoną i powierzchowną, nabytą

raczej z przekazu niż z własnego doświadczenia. Określenie to ma na ogół zabarwienie
negatywne, acz nie jest to zupełnie zasadne. Olbrzymia większość naszej wiedzy pochodzi z
drugiej ręki i jest uproszczona - podstawowe wyobrażenie o świecie, powszechna wersja
naszych dziejów, postrzeganie siebie wśród innych i wreszcie obrazy tych innych, od których
czujemy się różni - całość ta tworzy siatkę pojęć i wartości, którymi kierujemy się w życiu.

Problemem nie jest to, że ludzie postrzegają rzeczywistość wedle prostych nabytych

schematów - pojawia się on wtedy, gdy taki schemat wypełni się emocjami, które sprawiają,
że przyjmuje się do wiadomości tylko informacje je utwierdzające, odrzuca zaś te, które
podważają hołubiony stan uczuciowy.

153
Stereotypy narodowościowe, opisujące innych a zatem obcych, są takich postaw

znakomitym przykładem. O Holendrach wiemy piąte przez dziesiąte, że lubią tulipany i chyba
są pracowici, skoro morzu wydzierają ziemię. Otóż do tej wiedzy powierzchownej i
emocjonalnie obojętnej gotowi jesteśmy dołączyć wszelkie nowe informacje z lektury,
telewizji, własnego doświadczenia - stereotyp Holendra jest otwarty.

Zupełnie inaczej ma się rzecz np. z Niemcami, których negatywny obraz stworzyła nie

tylko historia, ale i polityka, i nasze zbiorowe potrzeby. Pracowitość jest jedyną na poły
pozytywną niemiecką cechą, aczkolwiek traktowaną tak, jakby była w nas wymierzona - poza
tym dyscyplina, buta, poczucie wyższości, pogarda dla innych i wrodzona do Polaków
wrogość to podstawowe elementy opisu. Nie koryguje ich znajomość dzisiejszych Niemiec,
nie zmieniają takie fakty, jak powszechna pomoc w czasach stanu wojennego, popieranie
naszego członkostwa w NATO, obłożenie kwiatami naszej ambasady w pięćdziesiątą
rocznicę końca wojny. To wszystko przelatuje mimo, zaś w masowej wyobraźni wciąż
obecny jest obraz tradycyjny, który w dodatku środki przekazu z upodobaniem powielają: w
kabaretach typu "Polskie ZOO" Kohl zawsze jest przedstawiany jak butny militarysta słabo
maskujący swą prusko-hitlerowską duszę. Inne nacje nie wypadają tam zresztą lepiej - u

background image

rosyjskiego niedźwiedzia zza wódczanej czułości wyłazi siła chytra i podstępna, a Żydzi
ciągle liczą pieniądze.

To, że stereotypy sąsiadów są bardziej rozbudowane niż odległych Holendrów, jest

zrozumiałe. To, że są one na ogół negatywne, też jest zjawiskiem szerokim - opisuje się
innych tak, by na tle ich wad i nagannych skłonności wypaść lepiej. To natomiast, iż tematyka
naszego stosunku do innych, dość dokładnie badana przez historię i socjologię, w sferze
publicz-no-politycznej stanowi kwestię nader drażliwą i sporną, jest już znakiem naszych
zawikłań. Ich symptomem jest oczywiście człowiek wygłaszający zjadliwe teksty o
złowrogiej naturze Żydów i pałający zarazem oburzeniem na samą myśl, że ktoś mógłby go
uznać za antysemitę.

Choć gołym okiem widać, że w odniesieniu do obcych kłębią się w nas najróżniejsze

uczucia, to zarazem pragniemy z zewnątrz być postrzegani niczym jedność moralno-
polityczna. Określenia: "Polak-an-tysemita", "Polak-rasista" głęboko nas bolą i pragniemy, by
świat zewnętrzny widział nas jako kulturalnych, tolerancyjnych i światłych, choć swoje na
temat Czarnych, Żydów, Ruskich, Pepików itp. wiemy.


154
W publikacji Instytutu Socjologii Swoi i obcy przedstawiono wyniki badań nad

obrazem innych ras właściwym Polakom.

Osoby, które stwierdziły, że wśród Arabów, Murzynów, Chińczyków i Żydów są

ludzie różni, stanowią ułamki procenta. Ale około połowy badanych uchyliło się od
charakterystyki poszczególnych ras, wybierając odpowiedź "trudno powiedzieć". Druga
połowa jest przekonana, iż rasy mają pewne właściwe sobie cechy, które mówią o nich więcej
niż stwierdzenie, że ludzie są różni. Cechy te na ogół są negatywne - tylko Chińczycy
wychodzą obronną ręką - są pracowici, zdyscyplinowani, sumienni, dobrzy, skromni itp.

Arabowie są leniwi, brudni, agresywni, pozbawieni szacunku dla kobiet, okrutni,

kłótliwi, interesowni, fanatyczni. Na plus można im zaliczyć tylko silny charakter.

Murzyni budzą uczucia mieszane - są leniwi, muzykalni, weseli, brudni, pracowici,

zdrowi, silni, życzliwi, mają też gorący temperament.

Najdokładniej opisujemy Żydów - są nieszlachetnymi i interesownymi kupcami, są

zarówno gospodarni i przedsiębiorczy, jak przebiegli i sprytni, są inteligentni, pracowici,
solidarni, nieuczciwi, agresywni, zaborczy, fałszywi, leniwi do pracy fizycznej.

Różnica między wyobrażeniami Chińczyków, Arabów, Murzynów a obrazem Żyda

jest uderzająca. Ci pierwsi to obcy-dalecy, ich wizerunki powstały ze splotu, w którym jeden
wątek to tradycyjny przekaz o egzotycznych dzikich, których Biali odkrywali, nawracali,
obdarzali cywilizacją, a drugi - to zmiksowany telewizyjny przekaz, w którym filmy,
reportaże krajoznawcze i papka informacyjna dopasowują się do owej odziedziczonej
prawiedzy.

Murzyn w naszych oczach wygląda raczej na Czarnego Amerykanina z kręgu kultury

masowej, ni to piosenkarza, ni to krzepkiego sportowca, Arab zaś wchłonął powtarzane od lat
informacje o terroryzmie, które jak raz zgodne są z wiedzą, jaką zaczerpnęliśmy z W pustyni i
w puszczy. Natomiast stosunek do Chińczyków zmienił się ostatnio na korzyść, jakby obraz
mrówki skomunizowanej, zuniformizowanej, wiwatującej, będącej naszą własną karykaturą -
został wyparty przez obraz skrzętnego i wydajnego pracownika.

Natomiast Żyd to obcy-znany, to obraz w całości dziedziczony, skrupulatny i

drobiazgowy opis fantomu, który dziś nie istnieje - od przeszło pół wieku nie sposób w Polsce
zobaczyć żydowskiego handlarza! A jednak wokół tej roli osnuty jest cały stereotyp:
nieproduktyw-

155

background image

ność zajęcia, przebiegłość, spryt, zachłanność. Nadto opis ten jest odporny na wszelką

korektę - nie zaabsorbował np. cech państwa Izrael, nie tylko takich jak sukcesy rolnicze lub
militarne, ale nawet i tych negatywnych, które propaganda komunistyczna usiłowała nam
zaszczepić, szeroko opisując obyczaje "izraelskiej soldateski": buta, okrucieństwo,
bezwzględność - są to bowiem cechy przynależne do siły i zwycięstwa, a nasz obraz Żyda
odnosi się do kogoś słabszego, pogardzanego, pomiatanego - kogoś, kto bronić się może tylko
przebiegłością i podstępem.

Widać zatem, że stereotyp negatywny, ksenofobiczny nie tylko jest zamknięty na

wszelkie przeczące mu informacje, ale ma też pewną wewnętrzną spójność i logikę.

Jaki procent Polaków pozostaje w kręgu tego stereotypu? Wedle różnych badań z lat

dziewięćdziesiątych - akceptacja twierdzeń o szczególnej naturze Żydów i ich podstępnym
wpływie na rzeczywistość waha się od 30 do ponad 50 procent.

Na przykład 40 procent Polaków nie chciałoby mieć Żyda za sąsiada, tyle samo sądzi,

że osoby narodowości żydowskiej odgrywają zbyt dużą rolę w życiu publicznym kraju, ale
liczba osób, które ten sąd odrzucają, sięga 42 procent.

Czy taki odsetek fobii automatycznie generuje postawy agresji? Nie ma oczywiście

takiej konieczności, ale przemaszerowanie przez Warszawę tysięcy ludzi uniesionych
antysemickim zapałem i krzyczących "Do gazu!" każe pamiętać o mechanizmach uwalniania
zbiorowej nienawiści.

Cała wiedza o negatywnym stereotypie narodowościowym mówi to, co właśnie

widzimy w różnych europejskich krajach, od Bałkanów po Niemcy czy Francję: stereotyp taki
trwa w świadomości i nie ulega modyfikacji, wstrząs społeczny ożywia go i napełnia bieżącą
treścią, niepewność losu, lęk wobec zmian nadają mu temperaturę uczuciową i byle pretekst
staje się powodem do agresji.

Negatywny stereotyp narodowy jest zatem zjawiskiem trwałym, nietrudnym do

opisania, łatwo stającym się elementem społecznego konfliktu. Badamy go, gdy zaczyna
dawać o sobie znać, zaś dociekania te mają coś ze wskazywania ogniska chorobowego i
prognozowania niedobrego stanu zbiorowego ducha.

A czym jest charakter narodowy? Edmund Lewandowski, który poświęcił mu

wspomnianą na wstępie książkę, odnotowuje pokrótce


156
spory o uchwytność przedmiotu swej pracy, definicyjne problemy, ale ostatecznie

omija pytanie o to, czy takie zwierzę istnieje, i postanawia je po prostu opisać.

Elementem, który zawsze warto przypomnieć, jest historyczne dziedzictwo - w

naszym wypadku wybranie w jakimś momencie innej drogi niż zachodnia Europa, przy
zachowaniu poczucia, że to ona, jej rozwój, jej zamożność i jej instytucje są normą.

Ta własna polska droga to było odrzucenie reformacji, gospodarka folwarczno-

pańszczyźniana, która hamowała rozwój miast, szlachtę przyzwyczajała do próżniactwa, a
chłopów do byle jakiej roboty, to było aż 10 procent szlachty (we Francji np. tylko 2
procenty), która we własnym mniemaniu była narodem, walecznymi Sarmatami, podczas gdy
chłopi to plemiona miejscowe, pochodzące zresztą od Chama, a mieszczanie to obcy - Żydzi i
Niemcy.

To była też odmienność ustrojowa - sejmikowanie i zrodzone z niego instytucje -

konfederacja, rokosz, nihii novi, liberum veto, wolna elekcja. A w końcu niewola, która
stawiała nam wyzwania zgoła inne niż szczęśliwszej części Europy.

I te odmienne doświadczenia zbiorowe ukształtowały w nas cechy składające się na

szczególny charakter narodowy. A zatem:

Odznaczamy się przede wszystkim rozchwianiem psychicznym - wytrwałość i

cierpliwość mobilizujemy tylko w czasach trudnych, gdy przychodzi odmiana, przerzucamy

background image

się na beztroską lekkomyślność. Dzielność, brawura, improwizacja to nasze mocne strony,
brak systematyczności i pracowitości - to największe wady. Bliższe niż dyscyplina są nam
samowola, nieobliczalność, warcholstwo. Nie liczymy się z rzeczywistością, kalkulację
zastępujemy chciejstwem.

Jesteśmy społeczeństwem wiecznie niespełnionych możliwości. Z naszych zdolności,

talentów i zalet nic nie wychodzi. Winy za to szukamy w otoczeniu - z jednej strony chętnie
obarczamy je odpowiedzialnością za swe krzywdy i niepowodzenia, a z drugiej pożądamy
jego afirmacji i przywiązujemy niezwykłą wagę do jego opinii. To jeden z przejawów naszej
niedojrzałości.

Niezwykle cenimy wolność i równość. Kult wolności łatwo przechodził w

anarchiczny indywidualizm i był wymierzony w państwo, w prawo, w trwałe więzi społeczne
- sprawdzamy się tylko w związkach krótkotrwałych, jak konfederacja, zajazd, zabawa, brak
nam solidarności codziennej. Równość zaś zdobywamy poniżając innych.

157
Na polskiej skali wartości do dziś odciska się rycerskie próżniactwo
- walka, świętowanie, zabawa liczą się wyżej niż praca. Czyny bohaterskie więcej

znaczą niż osiągnięte nimi wyniki. A równocześnie brak nam odwagi cywilnej. Tak właśnie
każdą zaletę potrafimy zepsuć nieodległą wadą. Gościnność i pijaństwo. Odwaga i
warcholstwo. Szczodrość i rozrzutne mnożenie zewnętrznych oznak prestiżu. I tak dalej.

Zaprezentowaną w książce charakterystykę Polaków czyta się oczywiście z

zaciekawieniem - czasem cieszy celnym spostrzeżeniem, czasem pcha ku uogólnieniom mniej
oczywistym, ale lektura taka zawsze ma uroki ni to horoskopu, ni to salonu krzywych
zwierciadeł - pozwala nam zająć się sobą. Lecz w miarę mnożenia dowodów na zasadność
opisu naszego charakteru mnożą się też wątpliwości.

Ten obraz, chciałoby się rzec - konterfekt, składa się z opinii pisarzy i publicystów,

którzy swe opinie wygłaszali z różnych powodów. A ich dobór budzi wątpliwości.

Dowodzenie, że Polakom brak odwagi cywilnej, za pomocą cytatu Artura Sandauera,

wymierzonego w twórców przeciwstawiających się stanowi wojennemu, wskazuje, że autor
przyjął pewne założenie i zewsząd gromadzi argumenty, by je uzasadnić.

Jeśli lichości polskiej pracy mają dowodzić wyimki z literatury, to wbrew wykonanej

selekcji nie była one wcale jednomyślna. Orzeszkowa lub Rodziewiczówna wiele pisały o
mozolnym, milczącym i nieustającym trudzie, którym Polacy bronili swej ziemi.

Ponadto autor ilustruje swe tezy cytatami od Długosza po twórców współczesnych i

tym samym zda się wyznawać jakiś nieuchronny determinizm: wygląda, że nasz charakter -
składający się głównie z wad

- jest czymś niezmiennym, trwającym przez epoki, stulecia, że to bez mała cechy

genetycznie dziedziczone.

Jest zresztą na to dowód - dowiadujemy się, że Polonia w latach 1917-18 stanowiła 4

procent ludności USA, lecz wśród poległych w I wojnie Amerykanów stanowiła 12 procent, a
w II wojnie aż 17 procent, w innych zaś dziedzinach nie zaznaczyła swej obecności. Innymi
słowy, jedyna specjalność, w której jesteśmy dobrzy, to bohaterski zgon, wszelkie inne
sukcesy są nam, porażonym "słowiańską improduktywnoś-cią", niedostępne.

Lewandowski w swej książce pobieżnie przedstawił też "charaktery" paru narodów - i

tu wątpliwości metodologiczne znajdują potwierdzenie.


158
Na przykład gorzkie pisarstwo Ivo Andricia i innych autorów jugosłowiańskich stało

się podstawą do stwierdzenia, że lenistwo, nienawiść i wyjątkowe okrucieństwo są cechami
trwale właściwymi narodom bałkańskim.

background image

Otóż literatura drążąca tragiczne dziedzictwo historii i mroczne strony uwikłanej w nie

ludzkiej duszy jest z założenia nieobiektywna i nie powinna być podstawą do sądów
wartościujących.

Książka Charakter narodowy Polaków i innych jest żywą publicystyką, z bogatą

antologią cytatów nierzadko uderzających nas trafnością. Ale czy mówi jakąś prawdę o nas
jako zbiorowości?

Ukazała się niedawno publikacja Narody i stereotypy, zawierająca materiały z

międzynarodowej sesji, która odbyła się w 1993 w Krakowie. Między innymi przedstawiano
tam obraz Polaka w oczach sąsiadów. Trochę zaskakujący.

Najpierw dlatego, że polskie wyobrażenia o naturze Rosjan i Niemców są stałym

elementem opisu naszej doli. Tymczasem dla młodszych generacji Niemiec zachodnich nie
istnieje nawet stereotyp Polaka, nie mają oni żadnej wiedzy o Polsce ani nie przejawiają nią
zainteresowania - to tylko jakieś miejsce na mapie, tam z tyłu, koło Rosji. Niemcy odwrócili
się ku Zachodowi.

Podobnie w istocie jest z Rosją - nie funkcjonuje tam trwały stereotyp Polaka,

mieszkańca jednego z małych, sąsiadujących krajów. Owszem, okazjonalnie pojawiały się
jego wizerunki: w XVII wieku i przy okazji tłumienia powstań Polak był wrogiem, wiecznym
zagrożeniem, sprawcą wszelkiego zepsucia, ale potem w tej roli o wiele lepiej zastąpił go Żyd
i w miejsce "polskiej intrygi" pojawiło się "żydowskie knowanie". W dwudziestoleciu
międzywojennym krzewiono nienawiść klasową do białopolaków i polskich panów, ale po
wojnie ustąpiło to miejsca oficjalnej drużbie. Po upadku komunizmu Polak jawi się jako
handlarz oraz bratnia dusza w spożywaniu alkoholu ("piją prawie jak my").

Litwini zaczęli postrzegać Polaka jako obcego-bliskiego w momencie swego

odrodzenia narodowego. Polak to był kulturalny, wykształcony szlachcic, pyszny i odnoszący
się do Litwinów z wyrozumiałą wyższością, gardzący ich językiem jako chłopskim, a
zarazem obłudny oszust:

wmawiał Litwinowi, że jest jego bratem i kazał się kochać, a w istocie pogardzał nim,

poniżał, oszukiwał. Dziś obraz ten się rozdwoił. Historyczna uraza jest w podtekście, ale
Polacy z Polski postrzegani są

159
z jednej strony jako ludzie kulturalni, dobrze wychowani, inteligentni, z drugiej jako

handlarze i spekulanci.

Dwoiście postrzegają nas też Ukraińcy. O ile pod słowem Polak widzą też chłopa, to

mają również słowo "Lach", które oznacza polskiego pana - pysznego, wybrednego,
złośliwego, podstępnego i aroganckiego. Lach - to Polak i katolik gardzący Ukrainą, ale
usiłujący nią zawładnąć, podporządkować ją przemocą, narzucić obcą wiarę.

Dla Węgra obraz Polaka zmienił się radykalnie w latach osiemdziesiątych. Przedtem

przez stulecia był on zgodny z naszym wizerunkiem "bratanka". Polak jawił się jako
porywczy, dumny, buntujący się arystokrata, doceniający też uciechy życia. Ten pozytywny
obraz wzajemny sprawił, że nawet II wojna, która postawiła nas po przeciwnych stronach
frontu, nie złamała solidarności, a i rok 1956 był jej wyrazem. Potem Węgrzy przegrali i
zostali upokorzeni, podczas gdy my rozszerzaliśmy granice wywalczonej wolności. Pojawiła
się wówczas podatność na propagandę mającą powstrzymać polską zarazę. Buntujący się
arysto krata został
ośmieszony - oto leń walący głową w mur lub porywający się z szablą na czołgi. Polak żyje
mrzonkami, miga się od wysiłku, a o jego pracy można nieskończenie: w latach
osiemdziesiątych opowiadano na Węgrzech "polskie dowcipy": "Co polski kot dostaje na
przekąskę? Talon na mysz". "Jak wygląda polska kanapka? Dwie kartki na chleb przełożone
kartką na mięso". "Kto pracuje wydajniej -jeden Węgier czy dziesięciu Polaków?" Lata
dziewięćdziesiąte dołożyły nam nowy rys: Polak to handlarz oferujący buble.

background image

W oczach Czecha też jawimy się podwójnie: Polak to z jednej strony romantyk

zmagający się samotnie ze światem, któremu emocje nierzadko przesłaniają zdrowy rozsądek,
rycerz walczący w imieniu honoru i Boga, niezłomny dysydent zmagający się z
komunizmem, ale i nacjonalista, samochwał, pyszałkowaty zuchwalec. Z drugiej zaś strony to
ktoś bez honoru, elementarnej przyzwoitości, brudny, nieokrzesany, arogancki handlarz,
cinkciarz, przemytnik, pijak, który nie potrafi pracować i robi marne produkty. A polszczyzna
jest śmieszna i brzydka, brzmi jak prymitywna, infantylna deformacja języka czeskiego.

Jeśli zestawimy nasze portrety odmalowane przez sąsiadów, niewątpliwie

uproszczone, z opisem charakteru narodowego dokonanego przez Edmunda Lewandowskiego
- to one wydają się pełniejsze. Łączą tradycyjny, historyczny wizerunek Polski pańskiej,
szlacheckiej, z pewną


160
obserwacją rzeczywistości, którą może uogólniają niesłusznie - ale ją dostrzegają. A

gdzie w malunku Lewandowskiego jest miejsce na polskiego handlarza, może nie zawsze
uczciwego i może nie oferującego towarów produkcji markowej, ale rzutkiego,
przedsiębiorczego, znanego w połowie Europy i widocznego w Polsce na każdym kroku?

Trudno powiedzieć, czy autora usprawiedliwia to, że my sami nie uporaliśmy się z

naszym powszechnym handlowaniem, skoro ciągle jest ono osią pogardliwego stereotypu
Żyda. W tej niekonsekwencji widać, na czym polega brzemię dziedzictwa - na tym, że stan
świadomości zawsze pozostaje spóźniony wobec przemian realnych. W polskim obrazie Żyda
zawiera się cała pogarda szlachty dla miasta i jego zajęć, nade wszystko handlu:
nieproduktywność, pośrednictwo, ruchliwość, zysk nieuzasadniony.

W książce Mity i stereotypy w dziejach Polski Janusz Tazbir zwracał uwagę, że w

podobny sposób jak Żydów opisywano niegdyś inne handlujące narody, takie jak Ormianie,
Włosi czy Szkoci. Komunizm wzmocnił zakorzenioną mocno pogardę dla pasożytniczego
handlu i ciągle się z nią spotykamy. I zarazem wypychamy z świadomości to, że handel
właśnie teraz okazał się czymś, co dość powszechnie lubimy, umiemy robić i co w oczach
licznych narodów zaczyna stanowić rys dla nas specyficzny.

Uderza nie tylko to, czego brak w opisie naszego charakteru narodowego w książce

Lewandowskiego - także cechy wymieniane rażą anachronicznością.

Brawura, bohaterskie zrywy, nieliczenie się z rzeczywistością - ostatni raz przydarzyło

się nam to w 1944 roku. A potem parokrotnie dali Polacy przykład zbiorowej roztropności,
wyrywając komunizmowi tyle wolności, ile się dało, i starając się nie przekroczyć granicy
bezpieczeństwa. Po wszystkich klęskach, które zapoczątkował rok 1939, po daremności ofiar,
jakbyśmy odmówili upustu krwi i nacisk przenieśli z bohaterskiej ofiary na trwanie.

Wolność, niepodległość, ofiarność - ten zestaw sztandarowych wartości wyższych, a

nam właściwych, sugeruje, że w naturze Polaka leży pogarda wobec dóbr doczesnych i
skłonność do poświęcania życia sprawom wielkim i świętym. Wystarczy rozejrzeć się
dookoła, żeby zobaczyć coś wręcz przeciwnego, coś, co socjologia nazwała "spieniężeniem
świadomości" Polaków.

161
Pogarda dla pracy, lenistwo, niesystematyczność, partactwo. W latach pięćdziesiątych

i sześćdziesiątych w języku funkcjonowały zwroty:

przedwojenna robota, przedwojenny fachowiec i znaczyły tyle, iż byliśmy świadomi

niszczenia naszej pracy i rzetelności przez nowe warunki. A dziś widać, że w wielu miejscach
pracuje się dobrze, i że lenistwo nie jest cechą przyrodzoną, ale nabytą w procesie
wieloletniej demoralizacji.

Lewandowski w swej książce tak naprawdę opisał portret Polaka--Sarmaty,

negatywnego bohatera naszej literatury.

background image

Literatury, która musiała zastąpić nieistniejące państwo i pełniła zadania szczególne:

chciała wytępić wady, które leżały u źródła naszego upadku, zmienić nawyki, sprostać
nowym czasom - piętnowała zatem grzechy warstw wyższych, mobilizowała do pracy i
rozwoju, wskazywała upośledzenie ludu. Bez końca można z niej czerpać zdania o
narodowych wadach, to znaczy - o wadach szlachty.

W paru miejscach książki trafia się cytat, z którego wynika, że w Polsce oprócz

szlachty mieszkali też chłopi. "Lud wiejski zaś jest skłonny do pijaństwa, kłótni, wyzwisk i
zabójstw [...j. Nie wzdryga się on przed żadną pracą czy ciężarem, na mróz i głód jednako
wytrzymały, postępujący w myśl zabobonów i przesądów, na zdobycze również chciwy,
kierujący się złośliwością, chciwy nowinek, gwałtowny i cudzego łakomy" (Jan Długosz).

"Na potrzeby narodu pozostał skąpym lub zupełnie obojętnym. [...] Nie wzrusza się

pod wpływem najsilniejszych podniet, nie oburza się i nie zachwyca, nie ma wstydu i ambicji
[...j. Własności publicznej nie rozumie i nie uznaje, a prywatnej cudzej nie szanuje"
(Aleksander Swiętochowski).

Blisko 500 lat dzieli te opinie o większości narodu, są one dość typowe i - jak widać -

nijak się mają do szeroko omówionego polskiego charakteru narodowego. A przecież już od
dawna nie dzielimy się na panów i chłopów żyjących obok siebie, od dawna stapiamy się w
jedno społeczeństwo, a ostatnie półwiecze wymieszało nas gruntownie. Można rozpoznać
wśród naszych zachowań ślady tych rycersko-pańsko-warchol-skich i tych chłopsko-
pańszczyźniano-rabacyjnych, ale są to właśnie ślady tylko. Pół wieku komunizmu zostawiło
po sobie już głębsze koleiny, w które co raz wpadamy, lecz wszystko to razem stworzyło też
coś nowego, nienazwanego. Co wyłania się z tego zamętu, w jakim żyjemy? Co przeważa w
naszych współczesnych zachowaniach? Egoistyczna zapobiegliwość? Przyziemny
praktycyzm? Wyuczona bezradność? Letniość i umiar?


162
Nie wiemy, czy te cechy, które rzucają się dziś w oczy, są już nawykiem trwałym, czy

okażą się przejściową tylko reakcją na trudny i niezrozumiały czas. Możliwe, że zanikną i
spod nich znów wychynie coś bardziej trwałego. Co - rycerska fantazja? Sarmackie
zadufanie? Chłopska zaciętość? Komunistyczny egalitaryzm?

Ano właśnie - zgłębianie charakteru narodowego może być najdalsze od budowania

emocjonalnych stereotypów narodowościowych, może kierować się potrzebami
poznawczymi, zaspokajać ciekawość świata i stworzyć interesujący opis. Tylko tyle.

24 VI 1995
ZĘBY WSZYSTKO BYŁO PROSTE
Zakończył się, miejmy nadzieję, kontredans wokół telewizji pod tytułem "zdejmą - nie

zdejmą". Jego monotonia była mniej więcej tak irytująca, jak pojękiwanie auto-alarmu na
parkingu - po jakimś czasie dręczony nim człowiek pragnie, żeby ktoś nareszcie wyjący
samochód ukradł. Niemniej Prezes Walendziak przetrwał i jest to dla telewizji publicznej
ważne - bo obyczaj zmieniania kierownictwa z powodu wyborów czy innych politycznych
względów byłby zgubny. Korzystne to również dla dyskusji o telewizyjnych dokonaniach -
dotąd firma ta na wszelkie uwagi natury programowej pozostawała histerycznie odporna, a
krytykę postrzegała jedynie jak sposobienie artylerii dla zamachowców chcących prezesa
obalić.

W trakcie paromiesięcznych podchodów koalicja toczyła walkę przede wszystkim o

ważne, ale małe poletko, czyli o "Wiadomości". Zarzuty stawiała trafione mniej lub bardziej,
a obudowywała je diagnozą ogólną, taką, iż telewizja jest tendencyjna, przy każdej okazji
wyszydza tradycje lewicy i gdzie można przemyca prawicowe elementy - tzn. ludzi i idee.
Takim marudzeniem koalicjanci dają dowód nader krótkowzrocznego i powierzchownego
oglądu rzeczywistości.

background image

Bowiem uderzającą zmianą telewizyjnego obrazu Polski jest to, że gdzieś zniknęły

nieustające opisy nędzy, głodu, bezrobocia, beznadziei. Widownia, która niezadługo pójdzie
do urn, ma poczucie, iż nie jest źle, nic specjalnie drastycznego się nie dzieje, symptomy
nieuchronnej klęski, które za czasów rządów uprzednich wyzierały zewsząd, gdzieś się
pochowały. Głodne dzieci, bezradni i zrozpaczeni dorośli, ludzie tracący pracę, zgorzkniali
emeryci - przestali naraz być wyrzutem sumienia w najróżniejszych programach.


164
Koalicja popełniłaby błąd wyjaśniając to zjawisko leninowską teorią odbicia, to

znaczy głosząc, iż poprawa, która nastąpiła - dzięki jej rządom oczywiście - w naturalny
sposób objawia się naszym oczom na ekranach telewizji.

To bowiem, co Polak ogląda od sześciu lat na ekranach, od rzeczywistości oddzielają

zmagania różnych żywiołów, a to: woli kierownictw, nacisków politycznych, a nade wszystko
dążenia dziennikarzy do odnajdywania się w ciągle nowej sytuacji. Były więc fazy
przeładowania programu Katyniem i martyrologią wschodnią, bo każdy musiał tam pojechać
w ramach oczyszczania. Był etap aferomanii, bo każdy dziennikarz chciał być demaskatorem.
Była długa faza totalnego czarnowidztwa, bo każdy pracownik TV musiał dowieść, że co
było, to było, ale teraz patrzy władzy na ręce i wytropi wszystkie nieszczęścia, jakie ona na
lud sprowadza.

W takim klimacie informacyjnym budowało się w Polsce nowe i odmiana tego

kasandrycznego trendu w telewizji może tylko cieszyć.

A widz zwyczajny już tego, że na ogół programy tyczące spraw gospodarczych były

śledztwem, oskarżeniem i wyrokiem, doznaje teraz zaskoczeń: pokrętny w formie film o
drwalach Łatwo przyszło, łatwo poszło nie rozstrzygnął, kto ma rację - byli właściciele lasów,
którzy je trzebią, czy państwo, które próbuje je chronić. Autor dostrzegł jednak
nierozwiązywalną sprzeczność interesów prywatnych i społecznych.

Krajobraz po PGR-ach mimo nostalgicznego tytułu nie poprzestał na pokazaniu

malowniczej i oskarży cielskiej nędzy, ale opisał i genezę nieszczęścia, i sposoby dawania
sobie z nim rady.

Mało tego - redaktor Elżbieta Jaworowicz, gościnnie prezentująca problematykę

kolejnictwa w "Tylko w Jedynce", pozwoliła ministrom i dyrektorom obronić się przed
zarzutami "Solidarności", jak zawsze o zmowę i rabunek wykonywany na zlecenie Banku
Światowego.

Ciekawe jest, że "Sprawa dla reportera" nie narusza tego odmienionego obrazu dnia

dzisiejszego, mimo że ani o jotę nie zmieniła swego populistyczno-linczującego tonu. Po
prostu całym impetem oskarżeń i nienawiści uderza w dzień wczorajszy. Demaskowane przez
"Sprawę" zbrodnie, kradzieże, narodowe zdrady i wyprzedaże są dziełem Bal-cerowicza,
Lewandowskiego i spółki. Kwiat prawicy, który zdobi te programy, niezłomnie i niezmiennie
demaskuje kapitalistycznych reformatorów.

165
Ten kierunek emocji nie jest jedynie specyfiką "Sprawy". Oto "Debata", nowa pozycja

publicystyki ulokowana w dobrym czasie, poświęcona tym razem prywatyzacji.

Autorów programu prywatyzacja jako proces społeczny i gospodarczy nie interesuje.

Nie zebrali wiadomości o kondycji sprywatyzowanego sektora, o jego wkładzie w rozwój, o
tym, ilu ludzi zatrudnia i jak im płaci. Zebrali za to w studiu wszystkich przeciwników
prywatyzacji od maniaków politycznych, którzy w kółko to samo od lat, przez doradców
wędrowniczków, po radykałów związkowych oraz pana Siemienasa. Każdy z innych
powodów demaskował całość przemian własnościowych. Na zakończenie wszystkich tych
prawicowców i zwolenników rynku połączyła wspólna salwa śmiechu, jaką skwitowali
twierdzenie, że cena rynkowa to taka, za jaką ktoś chce daną rzecz nabyć.

background image

Telewizja uznała, że taka manifestacja jedności prawicy jest warta tego, by robić

zamęt w głowach widzów. Powstaje pytanie - czy ten pokaz demagogii i manipulacji wynika
jedynie z nieudolności zawodowej, czy też redaktorzy mieli to, czego chcieli. W tym
wypadku totalną krytykę dotychczasowych rządów unijnych, powtórkę z rozgrabienia i
wyprzedaży obcym, rozreklamowanie hasła "uwłaszczenie narodu". Na wyjaśnienie co to
takiego, czasu zabrakło.

W rzeczonej "Debacie" zawsze budząca sympatię rola samotnego szeryfa

atakowanego zewsząd przypadła ministrowi Kaczmarkowi z SLD.

W filmie Jacka Kurskiego Nocna zmiana, o odwołaniu rządu Jana Olszewskiego, zło

zostało nazwane po imieniu, a imię jego Unia Demokratyczna rzecz jasna. Sojusz Lewicy
natomiast wychodzi obronną ręką, bo nie odegrał wszak zdradzieckiej roli w obalaniu.

Słowem, SLD zbiera dzięki telewizji punkty w różnych dziedzinach - dla buszujących

w niej polityków jest bowiem wrogiem rytualnym jedynie, prawdziwe emocje budzi kto inny,
dzisiejsze rządy koalicji nie mobilizują więc do demaskowania i tropicielstwa, skoro
wczorajsze są ciągle solą w oku, pasmem błędów, zaniedbań, grzechów i bez mała zbrodni.
Siłą rzeczy zarzuty wymienia się w czasie przeszłym, nic zatem dziwnego, że dzień dzisiejszy
jawi się jako czas spokojnego rozwoju.

Obniżonemu poziomowi czarnowidztwa towarzyszy jednak zjawisko negatywne -

następuje wyraźnie rozmycie kryteriów tyczących tego, co jest informacją, co poglądem, co
komentarzem.


166^
Połowa "Wiadomości" zostaje pewnego dnia poświęcona dziwacznej publicystyce

wymierzonej w sekty i zakończonej podaniem alarmowego numeru telefonu. Wykorzystano
formułę informacyjną do ataku na wszelkie ruchy religijne, ataku dokonywanego bez
wyraźnego powodu. To samo robi młodzieżowa "Fronda" i "program satyryczny" Wojciecha
Cejrowskiego. Nawet Polsat dołącza. Czy została odgórnie zadekretowana kampania przeciw
heretykom i innowiercom?

"Tylko w Jedynce" na temat obcego kapitału w prasie. W temat wprowadza nas poseł

KPN nękany przez obsesję wszechogarniającego niemieckiego spisku, a pogłębia problem
badacz z Krakowa załamujący ręce nad kolorową prasą kobiecą całą w rękach Niemca,
którego kiedyś Wanda nie chciała, zaś prowadzący redaktor Krasko co raz ubolewa: 70 proc.
polskiej prasy w rękach "zachodniego kapitału"!

Telewizja nie jest tu gospodarzem debaty o wybranym zagadnieniu, które prezentuje,

pozostawiając interpretację zaproszonym gościom -jest stroną w sporze, z wygłaszanymi
przez nią kalkami, uproszczeniami, fobiami musieli się zmagać dyskutanci.

"Puls dnia" nieopatrznie pobrał wywiad od szefa CIA, który zawiódł redakcję na całej

linii. Podważył rolę tajnych wywiadów. Zdziwił się na pomysł lustracji kandydatów na
prezydenta. Nie dostrzegł niczego nagannego w tym, że ludzie z tajnych służb przechodzą do
polityki. Zdumiał się, iż sądzimy, że obecność na różnych stanowiskach byłych pracowników
bezpieczeństwa miałaby nam utrudnić wejście do NATO, niby dlaczego? Autor "Lewego
czerwcowego" Piotr Semka nie mógł oczywiście pozwolić na taki wydźwięk i skontrował
CIA wypowiedziami zbiegłego agenta radzieckiego, które przywróciły nam wiarę we wszech-
obecność agentów. Niech sobie amerykański szpion nie myśli, że będzie gadał bzdury
wyssane z brudnego palca.

"Puls dnia" - komentarz filmowy poprzedzający wywiad z premierem Oleksym stawia

tezę o złamaniu obietnic rządu dotyczących bezpieczeństwa obywateli. Dowód -
wprowadzenie moratorium na wykonywanie kary śmierci. Oto w trybie informacji
powiedziano jako rzecz oczywistą, że kara śmierci stanowi zaporę dla przestępczości. A
twierdzenie to jest kłamstwem niedopuszczalnym w telewizji publicznej. Prawda jest bowiem

background image

taka, że istnieje spór na ten temat i w większości krajów uznano, że kara śmierci
przestępstwom nie zapobiega.

Telewizja przyłapana na tego rodzaju grzechach, zwłaszcza gdy powstaje zarzut

manipulacji natury partyjnej, wycofuje się na mocną linię

167
obrony, a są nią niedoskonałości warsztatowe, zawodowe braki itp. Utarło się, że o ile

stronniczość lub tendencyjność jest jakoś tam naganna, to brak kwalifikacji rozgrzesza
całkowicie. Ot, młodzi, uczą się, czasem mylą, nic złego nie mieli na myśli.

"Puls dnia" kadrę ma rzeczywiście nie rutynowaną, zaś formułę nieklarowną. Nie jest

komentarzem, za który jakiś autor ponosi odpowiedzialność, nie jest pogłębioną informacją,
bo przeplata fakty, oceny i aluzje. Tak naprawdę jest programem politycznym w tym sensie,
że politykę uprawia, nie zaś sprawozdaje.

Ostatnim wątpliwym sukcesem było popychanie marszałka Zycha do tego, by w

czasie Zgromadzenia Narodowego rzucił kanclerzowi Koh-Iowi w twarz "nowy Oświęcim",
jaki Niemcy zgotowali chętnym do pracy na czarno Polakom we Frankfurcie.

Cele mniejszego kalibru to rozgrywki na lokalnej szachownicy. Marzeniem autorów

zdaje się być zmuszenie rozmówców do ujawnienia sekretu (tak, knujemy na stronie podłą
intrygę), doprowadzenie do tego, by się załamali i przyznali (tak, jestem szubrawcem,
popieram złodziejstwo). Ponieważ to jakoś nie wychodzi, trzeba kontentować się krzesaniem
emocji, irytacji, zakłopotania - Kuroniowi wykazać, że popadł w sprzeczność z biskupami,
Oleksego skonfudować nielojalnością koalic-janta, Pawlaka podbechtać do pogróżki zerwania
z czerwonym, księdzu Rydzykowi podsunąć ofiarę.

Dla dziennikarzy "Pulsu" polityka jest czymś na kształt meczu, w którym my jesteśmy

jedynie widzami, możemy obstawiać uczestników wedle ideowych barw, jakie przybrali lub
innym przylepili. Widowisko ma coś z rugby, z natury jest brutalne. Tyle że polega na
gadaniu:

polityka to gwar kuluarów, w których rządzi nielojalność, podstępy, kłamstwo,

wrogość. I telewizja uczestniczy w tej grze, czy to ze względu na sympatie, czy po to, by
zawodników podbechtywać w celu uczynienia meczu ciekawszym.

Takie rozumienie polityki przeważa w Jedynce - jak coraz bardziej samotna wyspa

trwa "Forum" Karola Małcużyńskiego uporczywie pokazując, że partyjne spory są wyrazem
konfliktów interesów, są sposobem ich uzgadniania i od jego wyników, od zawartych
kompromisów zależy mnóstwo istotnych dla każdego człowieka spraw.

Prawdę mówiąc, fakt, że najszerzej odbierany w Polsce program nie ms poważnego

komentatora, to znaczy kogoś z osobowością, bez włas-


168
nych interesów politycznych, ale z którego ocenami politycy się liczą, jest dziwny, ale

nieprzypadkowy. Własne zaangażowanie przekreśla wiarygodność tego zajęcia. Jeśli zaś głosi
się, że obiektywizm nie istnieje, każdy ma jakieś poglądy, chcąc nie chcąc wyraża je
selekcjonując materiał, to z takiego otwartego zanegowania rzetelności zawodowej powstaje
film Nocna zmiana, a wyklucza to rzeczowy opis wydarzeń i bezstronny komentarz.

Nocna zmiana jest zjawiskiem ciekawym, bo w skondensowany sposób pokazuje

cechę przenikającą różne programy. Jest to mianowicie wiara w proste mechanizmy
polityczne i społeczne, w to, że rzeczywistość da się łatwo kształtować, byle nikt nie szkodził.
Opór materii sprawia, że się maniacko tego szkodnika zaczyna szukać. Jedynka tak jest tym
zajęta, że nie dorobiła się ani jednego przyzwoitego programu publicystycznego, raczej
zmarnowała to, co było; "Tylko w Jedynce", "Lewiatan", "Debata" to worki na różności -
nigdy nie wiadomo, kto, o czym i w jakiej konwencji będzie rozmawiał. Jest oczywiście

background image

"Sprawa dla reportera" - tu powyższe rzeczy wiadomo na pamięć, tajemnicą pozostaje tylko,
jaki zakład tym razem będzie sięgał do naszej kieszeni walcząc o ulgi i kredyty.

Dwójka natomiast dopracowała się publicystyki rozbudowanej i bogatej.

"Rzeczpospolita druga i pół", "Linia specjalna", "Pytania o Polskę", "Komentarz polityczny",
"Dossier", być może "Na rozdrożu"

- jest tu i analiza różnych zjawisk, i namysł nad pamięcią zbiorową, i komentarz, i

polityczna debata, i rozmowy o życiu, i wiwisekcja. Dodajmy do tego dwa atuty - dobre
programy reporterskie i grono osobowości telewizyjnych, oraz pewną wyraźną zasadę -
Dwójka konsekwentnie rozwija raczej postawę poznawczą niż demaskatorską. Chciałoby się
dodać, że jest programem dla dorosłych.

Jedynka coraz bardziej przypomina kolorowe czasopismo skrzyżowane z szybkim

radiem. Jej widz nie jest w stanie zatrzymać się na czymś, nie kojarzącym mu się z
teledyskiem; kwestie dłuższe i zawiłe nudzą go natychmiast; zdobycie jego uwagi wymaga
wstawek rockowych, dowcipów, konkursów, zaś świat ma być jednoznaczny - ma być jasno
powiedziane, co dobre, co złe, kto słuszny, kto nie. A jakieś mędrkowanie typu analiza
zjawisk, reportaż dogłębnie o czymś rozprawiający

- albo do edukacji przedobiadowej, albo w głęboką noc.
Rozmnożyły się programy dla młodzieży i jeśli odrzucić muzyczne, to i tak powstała

konkurencja dla drażniącego różne środowiska "Luzu".

169
Podpadł w czasach sporów wokółaborcyjnych, bo poddawał pod dyskusję to, czego

zdaniem wielu dyskutować nie należy, a co zwłaszcza młodzi powinni mieć wdrożone jako
normę absolutną. Tymczasem porównując "Luz" z "Rajem", "Alternativi", "Frondą" widać
rzecz zaskakującą

- "Luz" jest najbardziej tradycyjny w bardzo zdrowym sensie tego słowa. Młodzi

występują tam w swej naturalnej roli ludzi szykujących się do dorosłości - chcą powiedzieć,
co czują, przedyskutować wątpliwości, ale i dowiedzieć, i nauczyć się czegoś. Dyskutują o
różnicach między chłopcami i dziewczynami, ćwiczą się w umiejętności bronienia się przed
naciskiem otoczenia - odmawiania pójścia na piwo lub wzięcia amfetaminy. I robią to przy
pomocy - wedle wskazówek dorosłych - psychologów, pedagogów.

W pozostałych programach dorośli są zmarginalizowani, a już zwłaszcza nie

pojawiają się jako mentorzy. "Raj" to program katolicki, ale odległy od modelu Radia Maryja
- otwarty na inność, nie tropiący, nie potępiający. Chrześcijańskie wartości przedstawia jako
oczywisty walor, ich przestrzeganie daje radość i nie rodzi dylematów. W "Raju" panuje
pogodna afirmacja. Jest on natomiast irytująco lizusowski wobec swojej widowni -
gospodarzą w nim młodzi ludzie odgrywający jakieś wydumane scenki, iskrzący się
ciężkawym dowcipem i bawiący się kamerą

- zaglądamy komuś w dziurki od nosa, spozieramy nań spod szafy, wykręcamy go

ukosem. Manierze wideoklipowego obrazu towarzyszy dowodzenie, iż rockiem też można
kochać Jezusa.

"Fronda" jest chrześcijańsko-prawicowa i w konwencji pokazywania walorów tej

postawy wytrwała przez pierwsze dwa odcinki. Potem przeszła do natarcia. Demaskuje
liberalizm, "autorytety moralne", tzw. elity i czego tam jeszcze polska prawica nie cierpi.
Poznawczą powściągliwość potrafi utrzymać, przyglądając się skinom, traci ją natomiast w
rozprawie z tzw. tolerancją, która jest praniem mózgu i ideologią totalną. Program odznacza
się młodzieńczą tęsknotą za czarno-białym światem, w którym nie ma mniejszego zła i
pozornego dobra.

"Alternativi" robi zespół zwący się cokolwiek szczeniacko Red'fuck'cja. To program

typu kontrkulturowego, w którym dominują emocje i bunt. Bunt przeciw "autorytetom
moralnym", a jakże, ale również przeciw obojętności Polski wobec wojny w Czeczenii,

background image

przeciw zabijaniu zwierząt, przeciw dorosłemu zakłamanemu światu. Ucieka się przed nim do
natury, do własnoręcznie zbudowanego domu albo do wigwamu.


170
Edukacyjny "Luz", idylliczny "Raj", walcząca "Fronda" i buntowniczy "Alternatm"

coraz mniej się różnią od reszty programu.

Młodość jest skoncentrowana na sobie, na swoim życiu i swoich szansach - reszta jawi

jej się jako coś mniej ważnego. Jest niecierpliwa, wierzy w to, że świat da się kształtować i
poprzednią generację wini za to, iż źle go urządziła. Wierzy też w kryteria proste i
jednoznaczne i nie lubi zdań w rodzaju: to nie jest takie proste.

Dziś ma młodość jeszcze jedną bardzo pożądaną cechę - jest niewinna. Niewinna

przeszłość, nieskalana komunizmem, nieubabrana.

O czasie przeszłym i obciążonym nim dniu dzisiejszym, o winie i brzemieniu

totalnego doświadczenia telewizja mówi głosem młodości. Używają go też ochoczo twórcy z
dużym doświadczeniem, bo kostium to nader wygodny.

"Komuno wróć" pojawia się w Dwójce, ale w Jedynce ma liczne pączkujące

rodzeństwo nie tylko cykliczne, jak "Program jubileuszowy", "Kalendarium XX wieku", "To
tylko plotka". Przepis jest prosty - robi się rozmowę z socjologiem, historykiem,
rozgoryczonym poetą i innymi osobami, tnie się to na kawałki i miesza dowolnie z
peerelowskimi zdjęciami dokumentalnymi, z fragmentami filmów, z teledyskami. Zdjęcia się
podkolorowuje, przyspiesza, zwalnia, wybrzusza, wprawia w drgawki i podkłada im
najróżniejsze odgłosy.

Można się domyślić, że jeden program ujmuje PRL problemowo, drugi historycznie,

trzeci poprzez drobne incydenty. Ale po prawdzie nie sposób ich odróżnić i uprzytomnić
sobie, w którym zaszlochano ze wzruszenia z powodu Ziem Odzyskanych, nie używając słów
wysiedlenie, szaber, rabunkowa gospodarka, w którym dowcipkowano o otwarciu Pałacu
Kultury i Nauki, w którym tańczył Gomułka, a w którym poeta obwieszczał, że u schyłku
komuny tylko młodzi poczuli się wolni i tak naprawdę to oni obalili PRL.

Bywa zresztą, że do wyprodukowania kolejnej pozycji wedle tego wzoru nie trzeba

nawet udawać, że się ma jakąś koncepcję. Krótki film o budowaniu pomieszał wspomnienia
pani architekt, która projektowała Tychy, wyimki z filmów fabularnych, kawałki kronik,
kawałki współczesnego wywiadu o budownictwie, a wszystko to zakończył zbliżeniami ust
pożerających ciastka w kształcie domków: ślina, okruchy, zmarszczki, dziąsła. Tak powstała
kolejna impresja o PRL-u.

Młodych autorów nie interesuje, jak ludzie żyli w socjalizmie, jak dawali sobie radę,

jak powoli ten system się przekształcał, zmieniając

in
środki opresji, na ile ludzie mu ulegali, a na ile się bronili. Bawią się śladami tej

przeszłości, manipulują cytatami, kadrami filmowymi, układając z nich wzory do własnych
pomysłów. Czasem na tych starych zdjęciach mignie jakiś tłum zorganizowany lub
rozradowany, jakaś młodzież tańcząca, maszerująca, ślubująca, jacyś zgromadzeni robotnicy
wiwatujący bądź potępiający. Ich życie nie budzi ciekawości, prędzej chyba zażenowanie.
Czas, który złamał poprzednie pokolenia, nie zasługuje na zrozumienie.

A jeśli już go osądzać, to prawo mają tylko ci, którzy nie są stroną, ci zatem, których

zło nie tknęło. Nocna zmiana, "Fronda", "Medium", sporadycznie "Komuno wróć",
"Alternatm" itp. rozliczają przeszłość surowo i wyrokiem pogardy obejmują wszystko i
wszystkich, zwłaszcza tych, co chcieli się wymigać zasłaniając opozycyjnością i walką z
komuną.

Wzgarda wobec doświadczenia totalitarnego umacnia poczucie, iż młodzi są jakoby

osobną kategorią społeczną, są niezarażeni, a zatem bezstronni także w oglądzie dnia

background image

dzisiejszego, toteż zdania przez nich wypowiadane winny być traktowane ze szczególną
uwagą. W programie pod tajemniczym tytułem Stany Zjednoczone, czyli o stratyfikacji
młodzi rolnicy, robotnicy i studenci odbyli rozmowy przy piwie, z czego autorzy wyjęli
kawałki i zmontowali impresję. Ot, nic ciekawego, z "Ekspresu reporterów" więcej się o
Polsce można dowiedzieć. Telewizyjna młodzież potraktowała jednak to dzieło z niezwykłą
powagą: redaktor Tywonek domaga się od profesor Aldony Jawłowskiej, by na jego
podstawie opisała polską młodzież doby dzisiejszej. Pani profesor grzecznie acz stanowczo
mówiła, że nic specjalnego nie zostało w filmie powiedziane, że nie jest to materiał dający
jakieś podstawy do uogólnień, ale jej rozmówca, niczym nie zrażony, brnął dalej, zachwalał
kolejne elementy dzieła i domagał się interpretacji.

Pewnie to poczucie wyjątkowości, zaabsorbowanie sobą sprawia, że cały program

zaczyna się robić dla tych, z którymi odczuwa się pokoleniową łączność. Adresatem jest
zatem człowiek młody, trzeba formę przekazu dostosować do jego potrzeb i nie ma żadnego
powodu, by hołdować dotychczasowym zasadom literackiej polszczyzny, adekwatności
środków wyrazu do tematu, rzeczowej narracji.

Szczeniacka maniera wlewa się wszędzie. Późnym wieczorem, a więc dla zgredów,

idzie materiał o nowym filmie kręconym przez Agnieszkę Holland. Infantylny dialog o
Rimbaud ma nas wciągnąć w materię. Sceny


172
z planu musimy oglądać w migającym przyspieszeniu albo w zwolnionym

komiksowym stylu, do tego jakaś rąbana muzyka, też widać lep na młodych.

Magazyn reportażu "Kraj" był zbiorem mniej lub bardziej ciekawych materiałów z

ośrodków pozawarszawskich i coś tam mówił o rzeczywistości. Teraz te zapiski z życia
zostały pociachane i wklejone między odgrywane scenki, coś jak skecze z lichego kabaretu.

Maniera traktowania rzeczywistości nie jak czegoś wartego poznania, opisania,

zrozumienia, ale jak tworzywa dla swych koncepcji, wizji i dowcipów staje się formułą na
każdą okazję.

Nie jest to śmiałość artysty, dla którego wszystko jest tworzywem, bo mamy do

czynienia raczej ze sztampą. Z rzadka udaje się z niej wyrwać, tak jak w wypadku programu
"Alternativi" poświęconego Czeczenii, w którym spreparowane zdjęcia, muzyka, wypowiedzi
tworzyły całość opisową i zarazem wstrząsającą. Młodzi zarzucali w nim Polsce
sprzeniewierzenie się wartościom, obojętność, którą i nam świat okazywał w nieszczęściu. I
rodziło to taką oto myśl - dobrze, że dostrzegają cudzy dramat, głośno się mu sprzeciwiają,
wytykają władzy taktyczną obojętność. Dobrze też, że tej władzy nie mają i nie mogą Polski
pchnąć do walki w obronie Czeczenii. Ich oburzenie jest niezbędne społeczeństwu po to, by
poprzestając na humanitarnej pomocy nie uznało, że ma w tej sprawie czyste sumienie.

Chęć ukształtowania świata wedle własnych marzeń, kategoryczność sądów,

niecierpliwość wobec dojrzałego namysłu, wobec jego analiz, wahań, dylematów - to cechy,
którymi młodość przyspiesza bieg rzeczy, wytrąca społeczeństwo z utartych kolein. W
zmaganiu z nim jednak uczy się nieprostych praw życia.

Jeśli tego oporu nie ma, jeśli młodość czuje się lepsza, nieporażona złem, jak wszyscy

starsi, jeśli nadto ma poczucie misji - to nic dobrego z tego nie wynika.

Wydaje się, że coś takiego przytrafiło się Jedynce, mianowicie zbyt radykalna

pokoleniowa zmiana, wejście z zadaniem sanacji instytucji postrzeganej jako zbiorowisko
starych wyjadaczy i koniunkturalistów, którzy przetrwali wszystkie rządy od 40 lat. I oto stało
się tak, że jak za PZPR należało nosić czerwoną legitymację, jak po 1989 blizny po
prześladowaniach, tak dziś należy zapewne obnosić młodzieńczą niewinność - nawet jeśli jest
się w latach, po życiowych meandrach, a komunizm pamięta się doskonale.

173

background image

Młodość (prawdziwa, naciągana i nominowana) w odróżnieniu od starych wyjadaczy

nie musi udowadniać swej bezkompromisowej postawy wobec rządu, by zamazać stare
grzechy, stąd coraz bardziej pogodny obraz kraju. Jest za to bezkompromisowa o wiele
bardziej zasadniczo - nie tylko wobec komunizmu, to oczywiste, ale wobec wykorzystania
jego upadku, przeprowadzenia ustrojowych przemian i tych, którzy je robili. Jest przekonana,
że wszystko można było przeprowadzić szybciej, lepiej, sprawniej. Nie wierzy w banał
dorosłych, że życie nie jest proste.

19 VIII 1995

PAMIĘTAĆ, ABY NIE POWTÓRZYĆ
Naprawić błąd zapomnienia - tak Dominika Wielowieyska zatytułowała artykuł

("Gazeta Wyborcza" 1995, nr 206), w którym stanęła w obronie swych rówieśników z
telewizji, tłumacząc ich rozgoryczenie wobec wolnej, lecz nie takiej Polski. Zabrzmiało to jak
głos pokolenia, tego pierwszego, którego schyłkowy PRL nie zdążył porazić, a które w
dorosłość wkroczyło już w nowej rzeczywistości. Dziennikarze najważniejszych mediów nie
są, co prawda, typową reprezentacją 30-

-latków, ale kształtują oni obraz polskiej rzeczywistości i fakt, że w przypadku

telewizji przesycają go własnym rozczarowaniem, urazami, pretensjami - dotyczy nas
wszystkich.

Wielowieyska, przytaczając zarzuty wobec tych, co źle urządzili Polskę, starała się

uniknąć stereotypowych argumentów, co nie znaczy, że się schematów ustrzegła.
Przykładowo - zarzuciła mi, iż krytykując publicystykę telewizyjną, pominęłam "Kabaret
Olgi Lipińskiej", jako żywo program rozrywkowy. Tyle że kierownictwo Jedynki zwykło go
traktować jako wtręt obcy ideowo, lecz dowodzący pluralizmu TV. I nie ma tu znaczenia to,
że kiedy politycy ZChN skarżyli się na Olgę Lipińską, w jej "Kabarecie" rządził tępy klerykał
uwieszony księżej sukienki, a od blisko dwu lat panoszy się w jego miejsce komuch-

-kombinator, który wrócił do władzy po wyborach. Program pełni rolę dyżurno-

symboliczną.

Rozumowanie typu: krytyka "Pulsu dnia" oznacza popieranie "Kabaretu"; niechęć

wobec satyry na PRL oznacza wiadomą różową wyro-

1^5
zumiałość dla komuny - to właśnie schemat, który łatwo może wywieść na manowce.
Pisze Wielowieyska, że filmy ośmieszające Polskę Ludową, wspominające PRL-

owskie absurdy ją bawią.

Otóż rzecz w tym, że komunizm wcale nie był głupi i śmieszny. Był czymś o wiele

bardziej złowrogim i niszczącym, niżby to wynikało z tych wycinanek-przekładańców, jakie
serwuje telewizor. Nie polegał na tym, że szalał terror, były puste półki, obowiązywał
idiotyczny rytuał i naród był w ucisku. Bo terror był w pierwszej dekadzie, puste półki w
ostatnich, a naród uświadomił sobie ucisk parę razy - a potem jakby o nim zapominał. I była
to jedyna psychologicznie zrozumiała powszechna samoobrona przed poniżeniem. Człowiek
nie może na co dzień żyć z poczuciem, że się załamał, uległ presji, pod naciskiem zrobił coś,
czego

wolałby

nie

robić.

Toteż

ludzie

dokonywa

li nieustannej racjonalizacji swych zachowań, chętnie przyjmowali usprawiedliwienia, jakieś
myślowe konstrukcje, które pomagały zachować szacunek dla siebie i w które usilnie
wierzyli.

Bo ulegało się obowiązującemu właśnie rytuałowi, sugestiom, naciskom, stanowczym

radom - żeby dziecko zdało na studia, żeby dostać przydział na nawozy, żeby nie narażać
ważnej instytucji, żeby dali paszport, żeby mieć święty spokój. A nierzadko ci, którzy się
ugięli, naciskali innych, by zrobili to samo - by nie podskakiwali, bo to nic nie da, a tylko

background image

zaszkodzi. Słowo "kompromis" długo jeszcze będzie miało w polszczyźnie wydźwięk
kapitulacji, bo parę pokoleń zawierało go stale z własnym sumieniem i poczuciem smaku.

To był czas, w którym niezrobienie świństwa wymagało niekiedy heroizmu. To był raj

dla miernot bez sumienia, udręka dla ludzi choć trochę przyzwoitych, a dla większości szara
uległość. I świadomość, że władzy należy być posłusznym, choć jak się ją da oszukać, to
trzeba.

Dziś woli się patrzeć na przeszłość jak na sznur dat znaczących naszą niezgodę. Ale

ci, którzy pamiętają tamte czasy, wiedzą, że to były tylko odświętne momenty w codzienności
znaczonej strachem, upokorzeniem i samozakłamaniem. Pokazywanie Polski Ludowej
wyłącznie jako głupiej paranoi, która ma budzić uciechę widzów, jest dla stłamszonych przez
nią ludzi wtórnym poniżeniem.

Cóż bowiem mają powiedzieć swoim dzieciom oglądającym coś, co jest idiotyczne,

zabawne, tylko czasem dramatyczne? Tańczyłem w drugim rzędzie na stadionie; kiedy
tamtych szczuli, zajmowałem się swoimi


176
sprawami; na tym pochodzie machałeś kwiatkami z moich ramion; to strzelanie było

w Gdańsku, daleko stąd; też byłem na takim zebraniu, ale swoje wiedziałem.

Komunizm był jak choroba. Brzydka choroba, która ludzi niewoliła, czyniła ich

małymi, szarymi, tchórzliwymi. Ale przecież jej nie wybierali, co więcej, nierzadko nie
rozpoznawali - rodzili się w czymś, co uważali za normalne, zaś odkrywanie prawdy było
trudne. I niebezpieczne - co się prędzej lub później okazywało.

Co zrobić z takim doświadczeniem i z jego pamięcią? Można je upiększać,

racjonalizować, wyprzeć z umysłu. Można też powiedzieć sobie o nim oczyszczającą prawdę.
Nie można natomiast przyjąć, że to była zbiorowa farsa.

W Sierpniu 1980 roku dokonało się wspólne katharsis. Najbardziej powszechnym

doświadczeniem Polaków było wówczas poczucie prostowania się, podnoszenia głowy.
Przeżywano szczególną równość, taką oto: jeszcze wczoraj byliśmy zastraszeni, ogłupiali i
okłamani. A teraz przejrzeliśmy na oczy, zrozumieliśmy oszustwo, któremu ulegaliśmy przez
tyle lat, nauczyliśmy się bronić, przestaliśmy się bać.

To wspólne zrzucanie z siebie brzemienia totalitarnej deprawacji już się nie

powtórzyło. Wraz z wolnością zaczął się czas rywalizacji, kto był bardziej dzielny i nieugięty.
Bohaterowie i Katoni mnożyli się na naszych oczach i już ciężko było wypatrzyć tych, którzy
wcześniej składali się na zniewolone społeczeństwo. Wzór przebierania się za kogoś nie
tkniętego komuną szedł z góry, z politycznych przepychanek, i w efekcie nie belki we
własnym oku, ale źdźbła w cudzych zaczęły przyciągać uwagę. Powstał klimat łowiecki.

Ma on swoje zawołanie, mianowicie: kto winien? Kto odpowiada za to, że miało być

lepiej, a jest gorzej? Kto spowodował, że jedni się wzbogacili, a drudzy zubożeli? Kto
sprawił, że upadł zakład, a nasz dorobek za bezcen kupuje obcy?

Dominika Wielowieyska udziela odpowiedzi na inne pytanie z tej serii: kto winien

temu, że komuniści znów nami rządzą? Pisze: "Coraz więcej środowisk przyznaje, że przez
ostatnie kilka lat w zbyt małym stopniu stosowaliśmy ostracyzm wobec PRL-u, że byliśmy
zbyt wyrozumiali. Solidarnościowe elity skupione wokół Unii Demokratycznej nie
przyznawały, że zaraz po upadku komunizmu nastąpiło uwłaszczenie nomenklatury
komunistycznej".

177
Emocjonalny wydźwięk tych paru wierszy jest oczywisty, ale dyskutować z nimi

trudno, bo jak zwykle nie wiadomo, co było tym ostracyzmem - niezbędnym, a zaniechanym?
Czy mniejsza wyrozumiałość miała oznaczać specustawy czasu przejściowego, wymierzające

background image

sprawiedliwość historyczną? Czy może tylko savoir-vivre zabraniający fraternizacji z
komuchami? Od lat nie można się tego dowiedzieć.

Czy z takich okrzyków wynika, że różnica między Unią Wolności a jej przeciwnikami

polega i na tym, iż Unia wybrała od razu budowanie demokracji i praworządności, zaś
"prawica" wolałaby zacząć od rewolucyjnych porządków, podczas których nie wszyscy
mieliby równe prawa?

A w sprawie uwłaszczenia nomenklatury - nie grzech zaniechania został tu

popełniony, ale grzech pięknoduchowskiej naiwności. Jeszcze Sejm kontraktowy głosami
OKP przeprowadził ustawę pozwalającą odebrać nomenklaturze zakład państwowy z
inicjatywy załogi i związków zawodowych. Efekty były mizerne. Podobnie z ustawą o
spółdzielczości, która dawała możliwość przejęcia spółdzielni przez jej członków.

Podobnie z weryfikacją sądownictwa, która dawała szansę samooczysz-czenia się

środowiska.

Społeczeństwo dostało narzędzia do uzdrowienia rzeczywistości - i ich nie

wykorzystało. Nie powtórzył się cud spontanicznej, oddolnej

samoorganizacji z Sierpnia. Bo cuda mają to do siebie, że zdarzają się raz.
Można by więc powiedzieć, że społeczeństwo zawiodło Unię, ale jest to czysta

złośliwość, bo Unia prędzej by się rozpadła, niż pomyślała o nim coś złego. A już na pewno
nie przyszło jej do głowy podejrzenie, że społeczeństwo znuży się wolnością i wybierze ludzi
PRL-u.

Wielowieyska przedstawia polityków UW tak, jakby po paru latach przejrzeli na oczy,

dostrzegli własne błędy i rzucili się je naprawiać - co ma być chyba dowodem na to, że klimat
życia elit politycznych, nie

nasycony potępieniem i wrogością do komuny, spowodował, że czerwoni znów

sięgnęli po władzę.

Rzeczy należy nazywać właściwie - ona ją dostała w demokratycznych wyborach. A

w Polsce oprócz SLD, Unii i mnogich prawic są jeszcze miliony ludzi, którzy podjęli tę
bolesną dla nas, wyborczą decyzję. To wola większości spowodowała oddanie rządów eks-
sojuszo-wi robotniczo-chłopskiemu, odsunięcie reformatorów i wyrugowanie ugrupowań
małych, krzykliwych i skłóconych ze wszystkimi.


178
Przyczyny tego są złożone. Najogólniej mówiąc, po 1989 roku Polacy zostali jakby

przesiedleni w nowe warunki, nowe miejsce - wszystko jest inaczej, świat, który znali, czuli i
rozumieli, robi się coraz bardziej odległy. Dziś potrzeba aktywności, zaradności, wysiłku -
stąd próba zawrócenia z drogi. Gry polityczne mają na wybory wpływ drugorzędny i
nieprosty. Znikoma mniejszość śledzi je, rozsądzając racje - istotne jest, czy to, co dzieje się
na górze, niesie klimat zagrożenia i niepewności, zapowiedź nowych wstrząsów. W tej chwili
wstrząsów ludzie mają po uszy i nikomu nie marzą się następne.

Można się spierać, czy dodatkowe głosy napędzili SLD dekomuniza-torzy i

lustratorzy, którzy obiecywali radykalne czystki, porachunki i rewolucje, i których wyborcy
przegnali - czy też do ich powrotu przyczyniła się unijna pobłażliwość i przypadki
niewczesnej fraternizacji z komuną. Ale tak naprawdę: czy to, że Adam Michnik w kolejnym
emocjonalnym porywie szlachetności przeprasza Aleksandra Kwaśniews-kiego, a Krzysztof
Król z KPN publicznie tańczy kankana z Markiem Siwcem, może kogokolwiek popchnąć do
popierania SLD? Zachowania takie mogą budzić niesmak, irytację, gwałtowny sprzeciw, jak
wspólny tekst Michnika i Cimoszewicza - lecz jeśli chodzi o głosy, to przysparzają ich raczej
którejś prawicy.

Dekomunizacja natomiast nie jest kwestią aktu woli jakiejś partii. Jest to proces długi i

skomplikowany, oznaczający zmianę warunków, instytucji i obyczajów, ale też tropienie

background image

homo soyleticusa w sobie: zrozumienie, czym był komunizm, uświadomienie sobie
odruchów, jakie nam wpoił, czujna wobec nich uwaga.

Pisze Wielowieyska: "Telewizyjna Jedynka -jest jakąś siłą. Ma, dość nieokreśloną i

ulotną, ale jednak władzę. Twórcy Jedynki poczuli, że mogą być jakąś przeciwwagą dla
postkomunistycznej większości, substytutem dla nie reprezentowanej w Sejmie prawicy".

No, nie ma to jak nieproszeni obrońcy. Na nic Jedynce wszystkie udawania

obiektywizmu, przemycanie swych partyjnych idei i urazów w rozrzedzeniu, aby nie drażnić i
uwagi nie przyciągnąć, na nic chodzenie w zaparte: polityczna propaganda? Boże broń!!!
Pluralizm - wy macie "Kabaret"!

I oto znienacka pojawia się osoba życzliwa, ale szczera, której gry i kamuflaże są obce

i nazywa rzeczy po imieniu: Jedynka została oddana prawicy w celu przeciwdziałania
postkomunie.

T79
Dominika Wielowieyska myli się w dodatku, sądząc, że "młodzi prawicowi

zapaleńcy" powstrzymują proces rozrastania się nomenklatu-rowych układów i hamowania
reform. Już choćby programy zwalczające prywatyzację tworzą świetny klimat dla
komercjalizacji i stworzenia tysięcy posad dla ludzi SLD i PSL.

A ponadto młodych prawicowców tak naprawdę nie obchodzi PRL, którego nie

próbują zrozumieć, ani społeczeństwo, do którego niby się zwracają, ani nawet SdRP. W
ostatnim czasie, jako osoby odpowiedzialne za komunizm lub ulegające mu w sposób
kompromitujący, wymieniono w różnych programach: Jacka Kuronia, Stanisława Lema,
Andrzeja Szczypiorskiego, Adama Michnika oraz ogólnie: Europejczyków, różowych, elity,
kręgi liberalno-literackie, środowisko "Tygodnika Powszechnego". W tej roli nie występują
ani funkcjonariusze i aktywiści partyjni, ani posłuszni pismacy i propagandyści. Nie padają
nazwiska ludzi, którzy konsekwentnie wysługiwali się PZPR, literatów, którzy w stanie
wojennym tak zatracili się w służalstwie, że do swych łgarstw powkładali mundury. Nie pada
tytuł "Wiadomości Kulturalne" - oskarża się "Gazetę Wyborczą".

Czy to ma być wyraz strachu "nie tyle przed powrotem PRL-u, ile niektórych PRL-

owskich obyczajów"? Przecież jest to przywoływanie owych odruchów nabytych, pobudzanie
ich dwoma słowami: kto winien?

Za tym prostym pytaniem kryje się bowiem wiara, iż żadna to sztuka sprawić, by było

dobrze - byle tylko ktoś nie przeszkadzał. Wiara w absolutną podatność życia zbiorowego,
zamożności, stosunków wzajemnych na kształtowanie przez mądrą władzę - byle wróg nie
szkodził. Obszarnik, kułak, imperialista, sklepikarz, reakcyjny kler, trockista, liberał,
prywaciarz, Żyd, rewizjonista, wichrzyciel, spekulant - komuniści zbiorową energię,
wyzwoloną irytacją, dosyć skutecznie kierowali na tropiciel stwo.

Ciekawe, czy "prawica telewizyjna" wpadająca w tę dobrze wyżłobioną koleinę ma

zamysł, by przekonać widzów, że jest taka partia (RdR zapewne), która uzdrowi i naprawi,
byle wiadome środowiska jej nie przeszkadzały. Czy po prostu sama głęboko wierzy, że
wyeliminowanie szkodnika sprawi, iż Polska rozkwitnie dostatkiem i cnotą?

Wydaje się, że rzecz jest prostsza - telewizyjna młodzież nie ma żadnego planu, celu,

taktyki. Po prostu "substytut" nieobecnej w Sejmie prawicy, nie zrażony jej klęską, całą
rzeczywistość filtruje przez własne urazy.


180
Piętnastą rocznicę "Solidarności" uczciła Jedynka programem Przed i po Sierpniu, w

którym różne osoby opowiadały o dziejach oporu, który doprowadził nas do wolności - zaś
przedstawiciele prawicy mówili o swych krzywdach. Odsunięty polityk skarżył się, że KOR
był lepiej zorganizowany, ale w wyborach związkowych prawica go rugowała. Rozgoryczony
policjant twierdził, że wszyscy wiedzieli, iż Geremek i Mazowiecki dostali się do Stoczni z

background image

pomocą Służby Bezpieczeństwa. Niespełniony żołnierz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej
wniósł zaś pretensję, że wolność wytargowano przy Okrągłym Stole, a jeszcze chwila i można
by ją wywalczyć orężnie. Wolność dana darmo jest na niby i naprawdę to dalej siedzimy w
niewoli.

Politykowanie Jedynki nie jest żadną przeciwwagą dla komunizmu czy

komunistycznych nawyków - jest nużącym i monotonnym zapisem frustracji pewnego
środowiska.

A miejscem do tego nie powinna być telewizja publiczna.
23 IX 1995
AUTOPORTRET NOSTALGICZNY
Na wystawę "Inteligencja polska XIX i XX wieku" nadesłano znaczną iłość zbiorów

zdjęć rodzinnych wraz z wyjaśnieniami dotyczącymi kolejnych generacji. Odpowiedzi na
pytania organizatorów, nawet lakoniczne notatki o antenatach, ich dzieciach, o
pokrewieństwach i powinowactwach - pokazują skondensowany portret tej szczególnej
warstwy społecznej, obraz jej dokonań i jej etosu.

Można w nich odczytać historię powstania "klasy umysłowej". W tradycji rodzinnej

do dziś trwa świadomość stanowego rodowodu - pamięć o tym, że zanim dziad, pradziad
skończył szkołę i zaczął pracować umysłowo, jego rodzice byli chłopami, rzemieślnikami,
kupcami, lepszą, gorszą lub znakomitą szlachtą. Z owej prehistorii inteligenta przetrwały
informacje skromne, poza przynależnością stanową pamięć rodziny przechowała jeszcze dwa
typy przekazów: że ktoś stawał w ojczyzny obronie i że już wtedy zdarzały się w rodzinie
umysłowe zajęcia. Antoni Siarczyński był prawnikiem w kancelarii Stanisława Augusta,
Tomasz Zakrzewski w 1831 roku walczył pod Ostrołęką, Franciszek Balicki był lekarzem w
czasach Sejmu Czteroletniego, a jego syn Leopold stracił nogę pod Samosierrą, Izydor
Heilpern był adiutantem Langiewicza w Powstaniu Styczniowym.

Ale właściwa historia inteligenckiej rodziny zaczyna się od tego pierwszego

wykształconego, który porzucił stare i wszedł w nowe środowisko. Dla jednych stało się to na
początku XIX wieku i pamięć rodziny obejmuje cztery generacje, dla innych w
międzywojennym dwudziestoleciu i opowiadają dzieje rodziców, zaś dziadek-chłop należy do
wcześniejszej epoki.


182
Tomasz

Zakrzewski

(1805-1891),

szlachcic,

studiował

na Uniwersytecie

Jagiellońskim, był dzierżawcą, a potem został nauczycielem łaciny i greki.

Feliks Stamirowski (1837-1904), szlachcic, walczył w Powstaniu, stracił majątek,

przybył do Warszawy i podjął pracę w Banku Handlowym.

Henryk Hirszel (1809-1877), mieszczanin sądząc z kalwińskiego wyznania, prowadził

zakład litograficzny, był opiekunem artystów.

Chłopski syn, Franciszek Michejda (1848-1921) ukończył studia w Niemczech i został

pastorem kościoła ewangelicko-augsburskiego.

Jan Duda (1854-1915), z rodziny chłopskiej, po służbie w austriackiej żandarmerii

dostał pracę umysłową - został podurzędnikiem na poczcie w Brodach.

Ignacy Płażewski (1899-1977), syn rymarza, ukończył szkołę handlową, został

wydawcą, bibliofilem, historykiem fotografii.

Co najważniejsze - dla dzisiejszych późnych wnuków ów pierwszy inteligent w

rodzinie dokonał słusznego wyboru nie tylko wtedy, gdy wydźwignął się z pośledniej pozycji
społecznej i własnym wysiłkiem, pracą wszedł w krąg inteligencji. Także wtedy, gdy porzucał
swoją "sferę" i imał się zajęć przez nią pogardzanych.

"Żaden Darski konowałem nie był, bo nie uchodzi szlachcicowi tego rodzaju zawód" -

tak w połowie XIX wieku reagowali bliscy na medyczne studia Teofila Barskiego.

background image

Dla szlachty praca umysłowa była usługami świadczonymi przez ludzi gorszej

kondycji i nader często niepiśmienny, acz herbowy hrecz-kosiej miał w pogardzie lekarza,
nauczyciela lub artystę.

Jak wiadomo, w Europie Zachodniej nie wykształciła się warstwa inteligencka. Można

powiedzieć, że powstała ona w tych krajach, w których burżuazyjna rewolucja nie rozbiła
feudalnego systemu stanowego, co więcej był on konserwowany przez absolutystyczne
monarchie. Tak jak w Rosji, Czechach, Węgrzech - i u nas obok sztywnej struktury
społecznej, w której każdy miał swoją pozycję przypisaną urodzeniem, pojawiła się
przestrzeń odmienna: w niej awansowało się własną zasługą, w niej głoszono równość,
zwalczano przesądy, a wyższym sferom wytykano wszelkie grzechy i odmawiano roli
dominującej.

Polska inteligencja powstawała z ludzi wszystkich warstw, mieszały się w niej różne

wyznania i narodowości; w ich dziejach pojawia się

183
różnorodna i bogata typowość, sploty losów zaskakujące, a przecież znane z tylu

innych relacji.

Cóż mogło na początku XIX wieku łączyć Meira Heringa, warszawskiego kupca, i

spowinowaconego z nim Jakuba Cohna z pewnym Szkotem nazwiskiem de Szuldes, który
wżenił się w szlachecką rodzinę, oraz z Balickimi spod Samosierry? To, że u schyłku XX
wieku ich dzieje opisuje wspólna prawnuczka. W tej rodzinie lekarzy, inżynierów,
ekonomistów po wszystkich stronach są powstańcy 1863 roku, zesłańcy, legioniści i
powstańcy warszawscy, a bratanek Zygmunta Halickiego, działacza Narodowej Demokracji,
poślubia siostrzenicę Feliksa Kona.

Z koligacji Jaegermanów, Abgaro-Abgarowiczów, du Barri de la Renontierów,

Teodorowiczów, Zachariasiewiczów nie powstał koktajl austro-ormiańsko-francuski, tylko
rodzina prawników, inżynierów, lekarzy, architektów, wydawców - zasłużonych i dobrych
Polaków.

Wnuk pańszczyźnianego chłopa, syn robotnika browaru, Jan Kula - PPS-owiec

zesłany na Syberię, z której wrócił jako samouk, poślubił poznaną w Towarzystwie Wyższych
Kursów Naukowych Jadwigę Liws-ką, której dziad przybył z Niemiec i uczył się języka
tłumacząc na polski Lessinga.

Na kresach zachodnich opokę polskości stanowił chłopski ród ewangelickich pastorów

ze Śląska Cieszyńskiego, Michejdów; w każdym pokoleniu pozostawiał jednego brata na
gospodarstwie, a pozostali kształcili się tworząc dynastię pastorów, uczonych i działaczy.

Specyfika inteligencji nie polegała tylko na wykonywaniu pracy umysłowej, tu

niezbędne były pewne cechy dodatkowe, które można sobie uzmysłowić oglądając pogranicze
tej warstwy - czy należał do niej każdy małomiasteczkowy kancelista i każdy nauczyciel
gminnej szkółki? Tak, o ile chciał czegoś więcej. Jan Duda, pocztowiec z Brodów,
wykształcił swoje dzieci, a dla nich było oczywiste, że muszą to samo dać swoim dzieciom.
Podobnie inni urzędnicy Banku Handlowego, Zarządu Gubernialnego, Drogi Żelaznej
Warszawsko-Wiedeńskiej; ich wnuki mogłyby z dumą napisać jak Magdalena Płażewska:
"nikt z nas, a więc nikt ze »zstępnych« nie wyłamał się z obowiązku pozostania w warstwie
inteligencji".

A obowiązywało w niej nie tylko wykształcenie, ale i społecznikost-wo. Oni wszyscy

coś organizują, zakładają, tworzą: kółka samokształceniowe, skauting, Towarzystwo
Gimnastyczne "Sokół", Koło Miłości


184
ników Sceny, Czytelnia Ludowa, Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, Polska

Macierz Szkolna, Koło Oświaty Rolniczej, chór "Lutnia", Towarzystwo Ewangelickie

background image

Oświaty Ludowej, Towarzystwo Rolnicze, Kasy Raiffeisena, Towarzystwo Oszczędności i
Zaliczek, Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń, i jeszcze ochronki, koła pomocy, kursy,
gazety i czasopisma - to zapis wielkiej oddolnej pracy, a także wiary w to, że społeczeństwo
może się wydźwignąć z zacofania i biedy, byle dać mu oświatę i kulturę. I tak pojawia się
obraz upartego wysiłku dokonanego przez tę nietypową dla Europy zachodniej warstwę,
wysiłku, bez którego odzyskana w 1918 roku wolność pewnie wyglądałaby inaczej.

Inteligencja ma jeszcze jedną cechę znamienną, która znalazła odbicie w fotografiach;

oprócz krewnych występują na nich często przyjaciele, znajomi, koledzy dzieci - jakiś szerszy
stały krąg, w którym rodzina czuła się osadzona. Miała ta warstwa bowiem jeszcze jedno
zadanie: była publicznością elit twórczych i intelektualnych i powinna uczestniczyć w
kulturze, w obiegu idei. Stworzyła szczególną instytucję, która jej to umożliwiała, mianowicie
środowisko - krąg ludzi zaprzyjaźnionych i otwartych na nowych znajomych, obyczaj
spotykania się i dyskutowania, miejsce, w którym to się działo, owe kawiarnie i salony.

Kawiarnie i salony - to brzmi wielkomiejsko, ale w jakiejś formie nawet w małych

mieścinach skupiały one "miejscową inteligencję":

lekarza, nauczycielkę, aptekarza, kancelistów i gimnazjalistów. Dom referenta Adama

Zakrzewskiego "stanowił ośrodek życia społecznego i patriotycznego młodzieży z Pułtuska".
Gdzie indziej mogła to być cukiernia, czytelnia, dom ludowy, salonik doktorostwa. Miejsce,
w którym spotykali się ludzie czytający książki, prenumerujący czasopisma i rozważający, co
należy zrobić.

Inteligencja była też warstwą niezwykle ruchliwą w sensie i dosłownym, i

społecznym. W porównaniu z zakorzenioną w swej ziemi szlachtą, przypisanym do niej
chłopstwem, nawet bardziej rzutkim mieszczaństwem - pierwszy inteligent podobny był do
wędrującego za pracą "człowieka luźnego", protoplasty robotnika. Inteligent bowiem zamiast
przejąć pozycję po ojcu, zmienia swój status społeczny, wżenią się w inne środowiska, jeździ
do szkół, często zagranicznych, zmienia miejsce zamieszkania w poszukiwaniu pracy. W
następnym pokoleniu

[85
ma już wyższy status zawodowy, nowe szkoły, nowe kręgi, nowe miejsca pracy. A do

tego miota nim wicher historii. • Losy kilku typowych rodzin mogą pokazać cały dramatyzm
naszych dziejów. Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, Sybir. Strajk szkolny 1905
roku. Wszystkie fronty I wojny. POW. Legiony. Korpus Dowbora-Muśnickiego. Obrona
Lwowa, wojna bolszewicka. Wojna 1939, obrona Warszawy, wszystkie fronty II wojny.
Obozy jenieckie. Oświęcim, Buchenwald, Mauthausen, getto, Kozielsk, Starobielsk,
Kazachstan. AK, Powstanie Warszawskie. Sybir.

Po wojnie portret inteligencji jakby szarzeje. Chroni się ona w paru niszach - to

szkolnictwo, zwłaszcza wyższe, i środowiska artystyczne. Nie dla wszystkich jest tu miejsce -
licznych dopadły prawa historycznej sprawiedliwości i musieli ustąpić elementowi pewnemu
klasowo. Wyrugowani trafili na margines, na emeryturę, na urzędnicze posady. Inteligencka
aktywność, widoczna zaraz po wojnie, szybko została porażona - państwo zajęło się
czytelniami, amatorskim teatrem, wszelką oświatą, kasami oszczędności, ubezpieczeniami.
Nawet gdy ktoś pracuje w Związku Spółdzielni Mleczarskich, to przecież brzmi to zgoła
inaczej niż przedwojenny Związek Rewizyjny Spółdzielni Rolniczych.

Właściciele kolekcji zdjęć zwięźle przedstawiają najmłodszą generację, tę, która życie

spędziła w PRL - informują o jej wykształceniu i zawodzie. Co więcej można napisać? Nie
dane im było wypełnić społecznikowskiej misji i nie ginęli w dramatycznych
okolicznościach. Lakoniczność zapisów robi jednak takie wrażenie, jakby inteligencja czasy
wielkości miała za sobą, jakby była o wiele wyrazistsza wtedy, gdy powstawała przeciwko
skamieniałemu społecznemu ładowi, niż w ostatnich dziesięcioleciach, gdy trwała chroniąc

background image

jakieś swe wartości. A cóż dopiero dziś, gdy jakoś sama nie może się odnaleźć w chaosie i w
zapobiegliwej krzątaninie, które zapanowały w naszym życiu.

Jest natomiast psychologicznie ciekawym zjawiskiem, dlaczego prawie wszyscy,

opowiadając dzieje swych rodzin, pominęli to, co wydarzyło się w latach 1980-81. Może
uważali, że nie jest ich rzeczą podkreślać udział w tym niezwykłym czasie, może jeszcze nie
przesądzali wagi tych lat, a może nie chcieli wchodzić w spór z donośną dziś,
antyinteligencką oceną pierwszej "Solidarności".

Kiedy jednak emocje ucichną i na ów czas, który w ostatecznym rachunku przyniósł

wolność, popatrzymy z dystansem - okaże się, że


186
przedwojenna inteligencja potrafiła przekazać dzieciom i wnukom or-ganicznikowski

etos, to poczucie powinności, które kazało im stanąć po stronie ludu przeciw możnym,
wesprzeć go wiedzą i pracą.

Coś natomiast zmieniło się w nowej Polsce i dziś nie bardzo wiadomo, jak inteligencję

zdefiniować, odnaleźć w otaczającym nas zamęcie. Jej trzon, elity intelektualne przeżywają
złe czasy, bo formująca się klasa polityczna wypycha je z ważkiej roli, jaką pełniły ponad sto
kilkadziesiąt lat. Warstwa inteligencka chyba się kurczy, bo przecież nie jest tożsama ze
"sferą budżetową". Bo niby jak do pokoleń ofiarnych lekarzy i nauczycielek mają się ich
następcy zorganizowani w związki zawodowe i walczący metodami klasy robotniczej przede
wszystkim o swój zbiorowy interes?

Ponadto doganiamy normalny świat, a tam, gdzie zadaniem pisarza było wydawanie

książek, lekarza - dobra diagnoza, nauczyciela - poprawność metodyczna, prawnika - obrona
klienta, i nic więcej, tam inteligencja nie powstała, bo nie była do niczego potrzebna.
Powstała w krajach, których rozwój historia zepchnęła na boczną drogę, powstała po to,
byśmy nie dali się wchłonąć przez silniejszych, byśmy nie pozostali poza biegiem dziejów,
byśmy zdołali nadrobić zapóźnienia.

W upośledzonym i szczególnym zarazem miejscu Europy była nam niezbędna i tak

naprawdę nie wiemy, czy wykonała już swe wszystkie powinności.

20 X 1995
PRAWO DO ZJADANIA CHLEBA
Ciemny naród - powiedział w telewizji kandydat zwykłych ludzi Andrzej Lepper na

widok pierwszych prognoz wyborczych. Rola prostego człowieka, w odróżnieniu od ról
lidera, intelektualisty, działacza publicznego - pozwala takie sądy swobodnie wygłaszać. W
wykonaniu człowieka pracy jest to bowiem coś w rodzaju autorecenzji, podczas gdy w
pozostałych przypadkach stanowiłoby przykład patrzenia z góry, wywyższania się,
traktowania społeczeństwa z pogardą, jakby z jaś-niepańska.

Ci, co na taką lepperową lapidarność nie mogą sobie pozwolić, definiują rzecz

ogródkami.

A zatem - wyborcy dali się uwieść iluzjom, popadli w mętlik pojęciowy, nie wiedzą

tak naprawdę, czego chcą. Oprócz ocen mówiących o zbiorowej głupocie, spotykamy też
dyskwalifikacje poważniejszej natury, a mianowicie obwieszczanie powszechnej choroby
moralnej, zaprzaństwa i czwartego samorozbioru Polski. To wzburzenie i potępienie obraca
się przeciwko ludziom, których postawa jest czymś zaskakującym i zdumiewającym, jakby
byli obcy, pojawili się wśród nas nie wiedzieć skąd. Mimo że stanowią połowę naszej
populacji, wybitny pisarz w swym rozczarowaniu i zawodzie uznał, że Polska ich nie
potrzebuje.

Mamy zatem do rozwiązania kilka naraz dysonansów poznawczych tyczących

najważniejszych spraw naszego życia zbiorowego. Dysonans poznawczy to stan dyskomfortu

background image

psychicznego pojawiającego się, gdy dwie akceptowane wartości stają w konflikcie, np.
szanowany przez nas człowiek okazuje się oszustem. Taką przykrość musimy zlikwidować


188
bądź uznając, że oszusta nie możemy darzyć szacunkiem, bądź przyjmując, że jego

czyn nie był w istocie niczym nagannym, nie przyniósł np. żadnych szkód, inni nie są lepsi, a
w ogóle to tak naprawdę przeciwnicy robią szum i tyle.

Dysonans, jakim jest przykładowe obdarzenie akceptacją krętacza, to jednak drobiazg

w porównaniu z wagą innych dylematów, jakie się nam objawiły.

Bo jako żywo nie może być przecież tak, że w katolickim kraju nikłe odsetki

potrzebują pobożnej, wskazywanej przez Kościół prawicy. Że tylko około 6 procent Narodu
popiera niepodległość, patriotyzm, odrazę do komuny. Że zaledwie około 10 procent
społeczeństwa chce zmian, reform, dostrzega walor samoorganizacji i harmonijnej
współpracy. I że ostateczny wybór dokonany przez Polaków nijak się ma do dominujących
wśród nich wyobrażeń na własny temat.

No właśnie - czyżby odzyskana wolność nie była dla Polaków najważniejsza? Czy

pragną, żeby im znów zorganizowano życie jak dawniej, tyle że z mnogością towarów? Czy
są zbolszewizowani?

l czym właściwie jest ta demokracja, tak powszechnie akceptowana jako gwarancja

sensowności zbiorowych decyzji? Po wojnie komuniści ją zlikwidowali, bo uznali, że nigdy
nie uzyskaliby zgody społeczeństwa na swe eksperymenty, potem latami podejmowali
decyzje, które owocowały nonsensami i też uważano to za skutek rządów
niedemokratycznych. Demokracja odebrała władzę małej niekontrolowanej grupie i dała ją
wszystkim, by decydowali większością. A oni znów wybrali ludzi PZPR.

Czy zatem większość zawsze siłą rzeczy ma rację i wybiera na pewno to, co

najlepsze?

Od pięciu lat największy problem powyborczy mają ci, którzy zwykli o żyjących

między Odrą i Bugiem mówić "Naród", mniejszej przykrości doznają używający raczej
określenia "społeczeństwo", zaś najrzadziej jest ona udziałem tych, którzy patrzą na nas jak
na "populację" gromadząc wiedzę o warunkach życia, wykształceniu, poglądach.

Słowo "naród", zwłaszcza wymawiane z dużej litery, nie służy do analizy i opisu, ale

do przywoływania ideału: pewnych wartości niekwestionowanych, które krzepią serca,
przypominają oczywiste powinności, wzmacniają wspólnotę. Są to w naszym przypadku
głównie wartości rycersko-heroiczne zapisane w nas mocno, tak, by w razie potrzeby odegrać
rolę mobilizująco-jednoczącą. A potrzeba ta to zagrożenie na

189
tyle wyraźne, by porzucić powszednią krzątaninę i bronić prawa do niej. Gdy

zagrożenia oczywistego, powszechnie dostrzeganego nie ma, owe wartości stanowią przekaz i
znak, a ich miejscem jest szkoła i święto. Przekazuje się je następnemu pokoleniu i
przywołuje w chwilach uroczystych, by przez moment przeżyć więź wspólną, przypomnieć,
że coś nas łączy ponad codzienność.

"Społeczeństwo" nie musi się łączyć jedynie z przymiotnikami pozytywnymi,

dotyczącymi w dodatku przymiotów bohaterskich. Oznacza ono naszą zbiorowość jako
pewną całość, która gromadzi różne doświadczenia, na którą oddziałują rozmaite bodźce i
która reaguje zależnie od tych stymulacji.

,,Naród" to Polacy walczący o wolność, "społeczeństwo" to raczej Polacy trwający,

pracujący, ulegający demoralizacji, mobilizujący się do oporu, łudzący się nadzieją, to znów
ostrożni i nieufni.

"Społeczeństwo" - to słowo w pół drogi między najwyższym, odświętnym poziomem

identyfikacji, czyli "narodem" a beznamiętnym opisem dotyczącym "populacji".

background image

"Populacja" to my jako przedmiot oglądu nieemocjonalnego. I o ile opisy Narodu i

Społeczeństwa usiłują znaleźć i nazwać cechy nam wspólne, istotne, szczególnie znaczące, o
tyle badanie populacji pokazuje spektrum różnic dzielących nas w każdej sprawie.

Najgorętsze publicystyczne, polityczne spory dotyczą nas jako całości (Polacy nigdy,

społeczeństwo zawsze...), postrzegają nas wciąż jako jedność zmagającą się z nawałą lub z
opresją, ze złem zewnętrznym lub wewnętrznym, z losem niełaskawym. A wszystkie badania
opinii, przekonań wprowadzają w tę wizję zjednoczonego wysiłku kompletne spustoszenie.
Różnimy się zasadniczo w kwestii religijnych dogmatów i oceny stanu wojennego; różnimy
się stosunkiem do PRL-u, do odzyskanej wolności, do prywatnej własności, do Zachodu i do
Wschodu.

Tyle że z owym pożądanym przecież pluralizmem nie umiemy sobie poradzić - jakby

walka o prawo do niego służyła tylko do odebrania monopolu PZPR i oddania go drugiej
stronie. Teraz po naszej stronie linii dawnego frontu trwają zacięte zmagania o
wyeliminowanie obcych poglądów. Pluralizm postrzegany jest jako faza przejściowa. Dla
niektórych harcowników to tylko etap przed ostateczną wygraną, dla postronnych i
zmęczonych - to dowód niedojrzałości; rozdrażnienie zwykłych ludzi na rządzących z reguły
kończy się wezwaniem do zakończenia kłótni i zabrania się za rozwiązywanie problemów.


T
190
Jak wiadomo, przodujemy w Europie w niskiej samoocenie. Nie podobamy się sobie

w odmiennościach i konfliktach, wstydzimy się nierówności, które nas podzieliły, nie lubimy
swego groszoróbstwa, dorabiania się, rywalizacji. Polszczyzna tak giętka, gdy chodzi o surmy
i groby, jest nieporadna, gdy idzie o zjadanie chleba i zarabianie na masło do niego.

Różniliśmy się zawsze - są na to ślady w historii, ale dokonaliśmy retuszu naszego

wizerunku: na przykład Polak 1863 roku to oczywiście Grottgerowski szlachcic z leśnej
partii, a nie chłop wiozący rannego powstańca na odwach.

Ze swych dziejów wypreparowaliśmy pewien trwały wątek czyniąc zeń rdzeń

wspólnej tożsamości. Oglądając się za siebie, widzimy bohaterskie zrywy na przemian z
upartym trwaniem i ten obraz wiecznego oporu ciągle służy nam do tych sądów
uogólniających, które co raz stają w sprzeczności z decyzjami Polaków występujących w roli
elektoratu.

Tymczasem naprawdę od dwustu lat w każdej generacji ci, którzy wypełniali

narodową powinność, stanowili znikomą mniejszość. Większość nie tylko nie dołączała, ale i
znajdowała liczne argumenty przeciw. "Jebał was pies!" - odkrzykiwali im Legioniści, którzy
akurat wygrali. Bojownicy spraw przegranych nawet takiej satysfakcji nie mieli. Zwycięstwo
odnosili dopiero zza grobu, kiedy to ich czyny zawłaszczali sobie zjadacze chleba i walkę z
zaborcą, najeźdźcą i okupantem, poniesione w niej ofiary i cierpienia wpisywali we własną
historię. I taka się nam ona jawi - bohaterska i piękna.

W przerwach między zrywami wysiłkiem nielicznych elit dokonywało się

przekształcanie społeczeństwa. W edukacji, higienie, organizacji pracy następowały
przemiany zwane niegdyś postępem, dokonywane zawsze z trudem, zawsze przeciw
większości. Bo tych niespokojnych, chcących robić coś lepiej, inaczej, jest niewielu. Są
niezbędni społeczeństwu do istnienia tak, jak niezbędne są oczywiście i te masy zwykłych
ludzi opornych wobec zmian, ludzi, których należy poruszyć, przekonać, popchnąć ku
nowemu.

Te masy były przedmiotem presji władzy obcej i pół obcej i przedmiotem zabiegów

zbuntowanych wobec niej elit. Masy ruszczono, niem-czono, sowietyzowano - a z drugiej
strony oświecano, przekonywano do narodowej sprawy, cywilizowano, buntowano, uczono
samoobrony.

background image

Pamiętać też trzeba, że gdy na Zachodzie niższe warstwy sukcesywnie poszerzały swe

prawa

obywatelskie,

np.

wyborcze,

u

nas

pan

owała

191^
jeszcze świadomość w istocie feudalna. Przeorała ją dopiero II wojna, a potem nowy

ustrój, w którym nadto zarówno propaganda, jak i bunt przeciw władzy dał masom poczucie
prymatu. Tak naprawdę to samodzielnym podmiotem stały się dopiero w 1989 i tę, jakże
późno uzyskaną, pełnoprawność demonstrują w kolejnych wyborach ku osłupieniu. Przede
wszystkim ku osłupieniu Kościoła, elit intelektualnych, partii wyrosłych z Sierpnia. Różnią
się one tym, że używają albo słowa "naród", albo "społeczeństwo" - ale jednako zakładają, że
dla takiego bytu oczywiste jest dążenie do wolności, sprawiedliwości, sensownej współpracy,
efektywności wysiłku itd. Sprawdziły to wszak w czasie zmagań z totalitarnym komunizmem,
kiedy wydedukowane w opozycyjnych dyskusjach pragnienia zbiorowe okazały się
rzeczywiście potrzebą milionów, którym przemoc nie pozwalała głośno ich wyartykułować.
A dziś w demokratycznym werdykcie te wartości przegrywają, statystycznie biorąc dla
większości są nieatrakcyjne. Ludzie nie chcą się mobilizować, organizować ani przeciw, ani
ku czemuś - chcą w spokoju zajmować się swymi sprawami - lub gdy im to nie wychodzi,
chcą, by władza się nimi zajęła.

Tego pragnie większość i w końcu to właśnie jest normalne. Normalne, ale w naszym

doświadczeniu nowe.

Wiemy, co do naszego dziedzictwa-balastu wniosła szlachta i inteligencja:

romantyczne porywy i organiczną pracę, zaś spór między tymi koncepcjami wypełnił naszą
historię. A co wnieśli chłopi? Chłopi, których sarmatyzm uznawał za podbitą ludność
tubylczą, których panowie łudzili obietnicami, a ziemię i wolność dał batiuszka-car, po
których ziemi ciągle maszerowały wojska obce i swoje, którym reszta świata jawiła się jako
wroga, bo krzywdził ich pan, ksiądz. Żyd, miastowy i sąsiad zza miedzy. Chłopi, którzy
wyrwali się ze swej beznadziei dopiero za Polski Ludowej, wyszli do miast i wypłacili się
tworząc administrację, wojsko, milicję, ale i klasę robotniczą, która przyłożyła swą siłę do
upadku PRL-u. Ktoś przecież wniósł w nasze dzisiejsze życie ksobną zapobiegliwość,
rzutkość, nagłą pracowitość, cwaniactwo, handlowe talenty - cechy, które wyrabia sobie
warstwa ruchliwa. Jeśli dziad lub ojciec porzucali wieś i dorabiali się zawodu, pozycji w
mieście, to syn i wnuk łatwiej powtórzy ten wzór wysiłku w znów nowych warunkach. I tak
rytm naszego życia wyznaczają cechy jakby dotąd nieistotne, drugorzędne, a przede
wszystkim doraźne i materialne - sprzeczne z walorami uznanymi za konstytutywne dla
polskiej tożsamości. Tę nie


192
utrwaloną w naszym zbiorowym autoportrecie prywatną zapobiegliwość w socjalizmie

doszczętnie sponiewierano, a dziś trudno ją zrehabilitować nie tylko dlatego, że jest czymś
przyziemnym. Także dlatego, że w naszej tradycji dawno zanikł ten porządek rzeczy, który
kazał swoją zamożność budować dla dobra wspólnego. Dobro wspólne - to ratowanie
Ojczyzny w nieustannej potrzebie i raczej należało swój dobytek zaniedbać lub oddać dla
Sprawy, niż się koło niego krzątać. Zapobiegliwość znaczyła zabieganie pro donw sua raczej
niż pro publico bono. Tak się złożyło, że pokolenia musiały wybierać między dobrem
ojczyzny a majątkiem, posadą, stanowiskiem, dochodem.

Tych, którzy wybierali dobra, pamięć zbiorowa nie uczyniła bohaterami wspólnej

wyobraźni, raczej tłem, na którym pięknie błyszczały cnoty poświęcenia. Dziś przyszedł czas
niebohaterskiej większości. Polityka jej nie dostrzega i uporczywie dmie w surmy spraw
wielkich i świętych, i - jak pisała Mirosława Marody - dzieje się wśród wartości

background image

symbolicznych o mocy jednoczącej i jest rywalizacją o to, kto zwabi nimi więcej
zwolenników.

W czasie wyborów natomiast do głosu dochodzi większość. A z nią zapracowana,

zaaferowana codzienność, której szkoda energii na ideowe potyczki, wojny na górze, wieczne
spory.

Nie musimy walczyć ani się opierać - wolność okazała się także prawem do wyjścia z

szeregów i zajęcia się swoimi prozaicznymi sprawami bez poczucia porzucenia powinności i
wybierania żony i dzieci zamiast ojczyzny. Polityka brzmi jakby ciągle taki wybór stał przed
nami, a tymczasem zadania przed nami przecież zgoła inne: pustą przestrzeń między
Narodem i rodziną trzeba zabudować nowymi więziami łączącymi ludzi, grupy, małe
społeczności. Przyziemne to może, ale najważniejsze.

Polaryzacja, o której się tak dużo mówi, nie tyle dzieli społeczeństwo, ile opisuje

schizofreniczną ofertę, jaką mu przedstawił świat polityki. W końcowej fazie mieliśmy z
jednej strony antykomunistyczną krucjatę:

Wałęsę z pęczkiem św. Katarzyny, czyli mnogością partii, z których każda tytuł do

istnienia wysnuwa z dufnej pewności, że jest Polsce potrzebna. Po drugiej stronie partia,
której istotę stanowi ongiś zadzierzgnięta więź wzajemna, zaś oferta zewnętrzna to elastyczny
pragmatyzm. Jej zwycięstwo może być fruktem zasłużonym: inżynieria społeczna wie o
masach dużo więcej niż elity antytotalitarnego oporu. Wie pewnie, że

m
w chwilach narodowo osobliwych, gdy jest potrzeba przeżycia wspólnoty na

najwyższym diapazonie, szansę spadkobierców PRL-u są mizerne, ale gdy święto się
skończy, ludzie odwrócą się od werbli i apeli i zechcą spokoju.

Tak więc orzekanie, iż wybierać będziemy między dobrem i złem, nie przyniosło

sukcesów i warto porzucić te czarno-białe podziały biorąc przykład z Episkopatu, który
mądry po szkodzie zamazuje dziś dramatyczną alternatywę, jaką rysował wyborcom. Tym
bardziej, że Kościół służy wartościom, których głosowanie nie unieważnia, w związku z tym
uderzający brak posłuchu katolików może być przyczynkiem do zmiany stylu duszpasterstwa,
ale w żadnym razie nie dyskwalifikuje propozycji, jaką jest nauczanie Kościoła.

Inaczej ma się rzecz z partiami politycznymi. Ich celem jest czasowe otrzymanie

władzy, otrzymanie jej od większości obywateli w odpowiedzi na ofertę rozwiązania
problemów odczuwanych najszerzej. I partie wyborcy mogą unicestwić.

Demokracja bowiem nie jest od tego, żeby stać się narzędziem zwycięstwa katolickiej

duszy Narodu nad neopogaństwem, umiłowania wolności nad zaprzaństwem i prawdy nad
kłamstwem. Demokracja nie jest wariantem sądu bożego, w którym wyniesiony na piedestał
Lud rozdziela dobro od zła. Jest zaledwie sprawdzonym sposobem unikania nieszczęść. Ma
parę bardzo ważnych zalet i mnóstwo wad. Pierwszą i rozstrzygającą zaletą są wybory, co
czyni przejmowanie władzy procedurą bezbolesną - poprzednie sposoby sprawiały, że każda
zmiana rządów mogła przynieść społeczeństwu gwałtowne konwulsję, a nierzadko obrócić
kraj w ruinę. Drugą zaletą demokracji jest parlament, czyli uznanie wielości punktów
widzenia i wprowadzenie mechanizmu, w którym mogą się one ścierać swobodnie - bez
oręża, stosów i kazamatów dla tych, którzy mniemają co innego i chwilowo są w mniejszości.
Trzecią zaletą jest to, że potrafi sobie ona lepiej lub gorzej radzić ze swymi niezbywalnymi
wadami.

Podstawową zaś wadę demokracji stanowi oczywisty fakt: większość wcale nie ma z

natury rzeczy racji, niekoniecznie odznacza się właściwym sądem moralnym, często nie
odróżnia rzeczy ważnych od błahych i nie zawsze dostrzega najtrafniejsze rozwiązania.

Demokracja chroni społeczeństwo przed błędami większości, bo nawet miażdżącą

przewagą głosów nie może ona przeforsować np. deportacji jakiejś mniejszości, obcinania rąk
złodziejom, wysiedlenia

background image


194
jakiejś choćby uciążliwej grupy z miasta, konfiskaty źle użytkowanej własności i

wielu innych rzeczy. Prawo chroni jednostki, grupy i całe społeczeństwo przed samowolą
tych, co chwilowo mają przewagę, i w istocie decyzji ich zostawia dość wąską materię. Im
mniejszą, tym lepiej - a najkorzystniej, by ograniczała się ona do spraw grosza publicznego.
Choć należy pamiętać, że nie ma gwarancji, iż nie zostanie popełniony błąd, błąd, który
sprowadzi nieszczęście, uciążliwości, nieprzewidziane efekty.

W relację: rządząca elita i rządzone masy zawsze wpisany jest konflikt - pojawi się on

chwilę potem, jak trybun ludowy, np. Maciej Jankowski, zostanie premierem, jako że nigdy
nie będzie mógł dać ludziom tego, czego w ich imieniu żąda. Bo dla przeciętnego człowieka
ważne jest jego życie i chwila bieżąca, a rządzący muszą myśleć o całości i o przyszłości. I
dzisiejsze nasze podatki przeznaczać na dalsze trwanie instytucji państwa, na przygotowanie
się do nieszczęść, które mogą się zdarzyć, na mnóstwo spraw dla jednych najważniejszych,
dla innych bez sensu. Bezrobotny z upadłego PGR-u, którego dzieci nie dojadają, nigdy nie
zrozumie, dlaczego państwo wydaje pieniądze na balet. Doświadczenie rządzących mówi, że
nie można mieć zgody wszystkich na wszystko.

Władza, elity wiedzą o wiele więcej niż większość ludzi, niż prości zjadacze chleba,

którzy nie turbują się zawiłymi sprawami ogółu. Tylko jednego nie wiedzą - gdzie jest ta
granica zbiorowej odporności na wyrzeczenie, irytację, wysiłek, trud życia, której nie należy
przekraczać. Za którą uruchomi się obrona niwecząca choćby najbardziej sensowne i
obiecujące zamierzenia.

Komuniści mieli całą władzę, całą własność, wszelkie zasoby i możliwości. Kiedy to

zagarniali, zdawało im się, że mogą wszystko - stworzyć nowoczesny przemysł, zbudować
miasta, odwrócić bieg rzek, dogonić i przegonić.

Co było najpowszechniejszą obroną przed nonsensami socjalizmu? Powszechna licha

praca, czterdzieści pięć lat produkowania tandety, brzydoty, brudu i szarości. Zmagamy się
teraz z tym dziedzictwem wieloletniej - jak mówi prezydent-elekt - "uczciwej pracy milionów
ludzi".

Można się spierać, przed czym teraz bronili się wyborcy - przed reformami, wpływami

Kościoła, ciągłą zmianą - ważne, że czegoś nie

195
chcieli. Siła demokracji polega na tym, że lud, masy - nawet marnie wykształcone,

nawet porażone sowietyzmem - w sprawie granic swojej odporności zawsze mają rację. W
sprawie decyzji komu oddać rządy - nie zawsze. Ale tylko kolejne wybory powinny
korygować ewentualny

błąd.
Czy są dziś dwie nowe Polski, Wałęsy i Kwaśniewskiego? Są, ale inne, wcale nie

nowe. Odróżnia je to zdumienie jednej na drugą. Zdumienie oświeconej, zaangażowanej
obywatelsko mniejszości, która, jak w poprzednich pokoleniach, upełnomocniła się do
zmagań z wrogim systemem w imieniu całego społeczeństwa - na jego ćwiartkę wybierającą
Tymińskiego, a teraz na połowę wybierającą Kwaśniewskiego. W przerwach między
wyborami ta pierwsza w swym nieustannym dyskursie o Polsce tej drugiej w ogóle nie
dostrzegała, bo ona nie mieściła się w wizerunku, który jest przedmiotem debat. Tymczasem
ona jest, ma takie same prawa, skorzystała z nich i wygrała.

Przeszło 160 lat temu Mickiewicz pisał w wierszu Gęby w lud krzyczące:
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

background image

W naszych polskich zmaganiach zawsze chodziło o to, by lud stał się podmiotem.

Marzyciele chcieli go przedtem w aniołów przerobić, ale chyba nie wyszło. Będzie się uczył
na własnych błędach, na tym polega dorastanie.

9 XII 1995

CO NAM ZDRADY...
Jeszcze nie do końca oswoiliśmy się z wyborczą decyzją większości, a już pojawiają

się następne pytania: dlaczego miesiąc po postawieniu premierowi zarzutu zdrady,
popularność jego partii wzrosła, lub dlaczego zaufanie do Józefa Oleksego spadło tak
niewiele?

Zbiorowe reakcje są tak skomplikowane, że zawsze można wskazać splot przyczyn,

które złożyły się na takie czy inne zachowania. Toteż prawdą jest zapewne, że badani traktują
zarzuty jak dalszy ciąg kampanii wyborczej i oceniają ich wagę wedle źródeł, z jakich
pochodzą, że generalnie nie lubią swarów politycznych, że w ocenach uwzględniają przede
wszystkim warunki życia, że politykę mają za dziedzinę niemoralną, zatem kolejne grzechy
jej protagonistów niewiele zmieniają w ich odczuciach, a wreszcie że cała sprawa jeszcze nie
dotarła w pełni do świadomości Polaków.

To ostatnie stwierdzenie zakłada, że kiedy wreszcie dotrze, to zachowamy się jak tzw.

normalne społeczeństwa, które wolą, żeby siły rywalizujące o władzę nie były zamieszane nie
tylko w oczywiste afery, ale i w sytuacje niejasne lub dwuznaczne.

Dotychczasowe doświadczenia nie uprawniają, niestety, do wiary w normalność

naszych zbiorowych odruchów. Opinia publiczna reprezentowana przez media nader często
rozchodziła się z opinią respondentów, a przede wszystkim wyborców. Żeby już nie
wspominać Tymińskiego, o panach Sekule i Gawroniku prasa na ogół pisała źle, a jednak
wyborcy dojrzeli jakieś ich walory i obdarzyli parlamentarnym immunitetem.

Załóżmy teraz roboczo, że zajdzie przypadek skrajny - przeciw premierowi zostanie

podjęte śledztwo, potwierdzą się informacje

l9T
"Wprost" o moskiewskich pieniądzach i uwikłaniu kierownictwa SLD w szpiegostwo,

nadto poznamy jeszcze parę nazwisk. Słowem, że partii tej przydarzy się coś możliwie
najgorszego - uzasadniony zarzut zdrady narodu.

I teraz pytanie - czy możemy wykluczyć, że w rozpisanych w takiej sytuacji wyborach

znów wygra SLD i Józef Oleksy osobiście?

Rzecz w tym, że nie możemy. Nie sposób prorokować, co zrobi elektorat.
I właśnie przyczyny tej niepewności co do naszych zbiorowych odczuć, ocen, decyzji

wydają się o wiele ciekawsze i ważniejsze niż odpowiedź na pytanie: szpiegował czy nie
szpiegował?

Tygodnik "Wprost" przeprowadził badania, z których wynika, że Polacy zdradę

oceniają podobnie surowo jak morderstwo i gwałt. Niestety, jest to chyba kategoryczność li
tylko teoretyczna.

Mimo że Polak widzi swą historię jako ciąg nieustannych zmagań i walk o Ojczyznę,

mimo że patriotyzm postrzega jako cechę od polskości nieoddzielną - to przecież postawiony
wobec zjawiska zdrady najczęściej odczuje jej niejednoznaczność.

W pierwszym odruchu uzna zresztą, że zdrada jest nam obca i przypomni, że w czasie

wojny nie wydaliśmy Ouislinga, oraz przywoła Sienkiewiczowską tezę, że w Polsce nikt ręki
na królewski majestat nie podniósł. Wszystko w odróżnieniu od reszty świata.

Jeśli chodzi o Ouislinga, to zapewne jest to cnota z konieczności. Niemcy z nikim tu

paktować nie chcieli, a przedstawiciele skrajnej prawicy, którzy na początku okupacji
nawiązali kontakty z Wehrmach-tem, zostali wkrótce rozstrzelani w Palmirach i znaleźli się w
narodowym panteonie.

background image

Przed wykształceniem się poczucia narodowego zdradę popełniało się wobec

suwerena. I tu krwawe obyczaje Piastowiczów i Giedyminowi-czów oraz zła opinia Bony,
która miała mieć na sumieniu nie tylko Barbarę Radziwiłłównę, ale i książąt mazowieckich
Janusza i Stanisława, nie odbiegają ani o jotę od europejskich wzorów zmagań rodzinno--
dynastycznych. I wtedy, i potem myśl, że krewny lub poddany może próbować zamachu, stale
towarzyszyła monarchom polskim, a kiedy umierali, rozchodziły się wieści, że to za sprawą
trucizny.

Pewną specyfiką rodzimą było, że gdy już podnoszono rękę na majestat, to czyniono

to niezdarnie. Zamach Piekarskiego na Zygmunta III


198
dokonany czekanem skończył się na kilku guzach, a próby uprowadzenia Stanisława

Leszczyńskiego i Stanisława Augusta Poniatowskiego też poniosły fiasko.

Psychicznie chory Piekarski położył głowę i trafił do przysłowia, zaś oba porwania

były czymś - chciałoby się powiedzieć - iście polskim. Improwizacja, gadulstwo spiskowców,
niechlujność wykonania, zgubienie drogi.

Obaj nieuprowadzeni królowie wstawili się za porywaczami - Leszczyński swoich

uwolnił od topora i nadto wyposażył gotówką, Poniatow-ski spiskowca, z którym samowtór
błąkał się po polach, przekabacił na swoje, doprowadził do domu, uchronił od kary i
dożywotnio płacił mu rentę. Zamach na pomazańca nie był zatem zbrodnią oczywistą,
jednoznacznie potępioną i karaną.

I właściwie słusznie zwykły poddany winien mieć szansę uniknięcia kary, skoro

możnowładca unikał jej zawsze - bez względu na to, czy spiskował przeciw królowi,
sprowadzał obce wojska, planował oderwanie części terytorium.

Polska odmienność powstała wraz z wygaśnięciem dynastii - oto, oprócz

powszechnego w feudalnej Europie obowiązku lojalności wobec monarchy, pojawił się u nas
równorzędny obowiązek wierności wobec Rzeczpospolitej, której istotą były szlacheckie
wolności. W artykułach Henrykowskich szlachta zastrzegła sobie prawo występowania
przeciw królowi, jeśli te przywileje naruszy. I ilekroć powstawało, słuszne czy nie,
domniemanie, że król takie ma zamysły, szlachta czuła się w prawie podnieść sprzeciw w
postaci rokoszu lub antykrólewskiej konfederacji. Przy takiej okazji planowano, w jakie inne
ręce przekazać polską koronę, zamyślano o secesjach, przelewano krew bratobójczo. I
powstawał spór - kto zdradził, król czy szlachta pod wodzą któregoś magnata.

Kończyło się na ugodzie - Zebrzydowski, Radziejowski, Radziwiłł, Lubomirski i inni

przepraszali króla, on darowywał im winę. Jeden Samuel Zborowski dał gardło, ale stało się
to za sprawą rywala Za-moyskiego i krzyk się podniósł, że był to zamach na swobody. Choć
Zborowski był mordercą, banitą i przeciw królowi spiskował. Tu jednak należy przypomnieć,
iż nie jest tak, że król zawsze chciał naprawiać Rzeczpospolitą, tylko egoizm magnatów stał
na przeszkodzie. Henryk Walezy zbiegł, Zygmunt III planował sprzedać koronę Habsburgom
za sowitą kwotę, a Stanisław Leszczyński gotów był za pomoc

199
w objęciu tronu płacić ościennym monarchom ziemiami Rzeczypospolitej.
W przedrozbiorowej Polsce zdrada była zatem czymś dyskusyjnym i z reguły

bezkarnym. To drugie odróżniało nas od innych krajów - tam również możnowładcy
spiskowali, tyle że decyzja taka była rzeczą poważną, bo w razie niepowodzenia płaciło się
głową.

Przed rokiem Janusz Tazbir pisząc w "Res Publice Nowej" o zdradzie po staropolsku

skonstatował: "Z natury jestem daleki od krwiożer-czości, ale nieraz sobie myślę, że dla
losów szlacheckiej Rzeczpospolitej byłoby może lepiej, gdyby zdradę ojczyzny i u nas karano

background image

śmiercią na szafocie, wzorem niekoniecznie tureckim czy moskiewskim, ale jak najbardziej
zachodnim, bo francuskim."

Może miałoby to znaczenie nie tylko dla szlacheckiej Rzeczypospolitej.
Nasze dzieje są burzliwe i dramatyczne, a mimo to trudno w nich wskazać oczywiste

przypadki zdrady. Te, które można by przywołać, są sporne.

Biskup Stanisław Szczepanowski, którego Bolesław Śmiały ukarał za zdradę, jest

symbolem niezależności Kościoła i oporu wobec tyranii. Janusz Radziwiłł w naszej tradycji
rwał Rzeczpospolitą jak sukno na płaszcz wielkoksiążęcy, lecz dla Litwinów jest bohaterem,
który próbował przywrócić Wielkiemu Księstwu samodzielność, oddzielając je od Korony i
jej nieszczęść. Powraca pytanie, czy może margrabia Wielopolski więcej zrobił dla Polski
dobrego niż ci, co go mieli za sprzedawczyka. Kostka Napierski był agentem Węgrów, a
Jakub Szela Austriaków, niemniej lud ich poparł, więc bywają bohaterami walk o wyzwolenie
społeczne. Eligiusz Niewiadomski, zabójca prezydenta Narutowicza, był bohaterem skrajnej
endecji. Józef Mackiewicz, przez jednych odsądzany od czci za kolaborację z Niemcami,
przez innych wielbiony jest za nieprzejednany antykomunizm. W sprawie zdrady lub
bohaterstwa pułkownika Kuklińskiego podzieliliśmy się równo.

Jeden niekwestionowany przykład, Targowica, to niewiele. W dodatku też nie przez

wszystkich współczesnych była uważana za zdradę oczywistą, jawiła się licznym jako kolejna
konfederacja mająca ratować przywileje, ale i Polskę - tym razem we współpracy z Rosją.
Pisał Mickiewicz: "Najlepiej to mówi na ich obronę, że wielu i majątkami,


200
i osobami wspierało powstanie Kościuszki, z którym wybiła ostatnia godzina

narodowego bytu; później, jeśli nie sami, to ich synowie zapełnili szeregi legionistów. Dla
kilkunastu wyjątków nie może cierpieć połowa narodu."

Ciekawe, czy na jednoznaczną ocenę Targowicy miało wpływ to, że osądzano ją z

późniejszej, posępnej perspektywy rozbiorów, czy fakt, że była to jedyna zdrada ukarana, bo
przynajmniej niektórych targowiczan nie minęła szubienica.

Po Targowicy przed Polakami staje kwestia niepodległości - i to jest w naszej historii

sprawa oczywista i poważna, bo za nią płaciło się krwią.

Wydawałoby się, że bezdyskusyjność celu uczyni też wyrazistym to, co z nim

sprzeczne, czyli przede wszystkim zdradę. Tymczasem przeciwnie - w ostatnich 200 latach
wątek zdrady blednie i staje się bodaj jeszcze bardziej rozmazany i niewyrazisty. W
najszerszej potocznej świadomości nie istnieje.

Polska zdrada nie była grzechem indywidualnym ludzi bez czci i honoru - była na ogół

czynem gromadnym. Już magnaci wciągali w swe spiski familię, klientów, podległe oddziały.
W rokoszach uczestniczyły całe województwa. A Karola Gustawa szlachta poparła niemal
yiritim.

Utrata niepodległości skomplikowała problem lojalności wobec swego kraju. Na co

dzień ludzie żyli pod berłem cara i cesarzy, płacili podatki, kończyli szkoły, robili kariery
wojskowe lub urzędnicze. Co kilkanaście, kilkadziesiąt lat pojawiali się jacyś narwańcy,
spiskowcy i czynili powinność z buntu, walki, ryzyka, a o normalnym życiu zawsze ktoś z
nich krzyknął: zdrada! Ktoś inny oponował - tylko niewiedza, trza budzić w ludziach
świadomość niewoli.

Świadomi szukając sposobów walki z przemożną siłą sięgali po oręż słabych - spisek,

podstęp oraz zdradę uświęconą przez literaturę. Lojalna służba zaborcom dla ich przyszłej
zguby została nazwana walenrodyz-mem.

Mało tego - czy tylko przypadkiem się złożyło, że dwa najważniejsze dzieła, które

organizują naszą tożsamość narodową, opowiadają o nawróceniu zdrajców? Jacek Soplica i
Andrzej Kmicic, przeciętne szlacheckie warchoły, zajęci swymi miłosnymi perturbacjami, nie

background image

obdarzeni nadto senatorskimi głowy, wspomagają najeźdźców i z ich ręki giną obrońcy
ojczyzny. Lecz pokutą i patriotyczną zasługą odzyskują dobre imię i szacunek ludzki.

201
Pokrzepianie serc wymagało zatem głoszenia, że najcięższe występki przeciw

narodowej sprawie można zmazać, że wszelkie grzechy mogą zostać odpuszczone i
zapomniane.

Jakie by nie było rozgoryczenie powstańców, ludzi podziemnych, spiskowców,

bojowców na obojętność, niechęć, z jaką się spotykali, to większość nie odważyłaby się użyć
zarzutu zaprzaństwa wobec całego społeczeństwa, bo wtedy walka traciłaby sens. Folgowano
sobie natomiast bez umiaru wobec swoich, przede wszystkim wobec współtowarzyszy, tych,
którzy o wolność zabiegali inaczej, mieli odmienne koncepcje i pomysły. Epitet "zdrajca"
zawsze prędzej spadał na innego działacza Sprawy niż na Polaka z drugiej strony barykady -
w służbie

carskiej lub cesarskiej.
Może tradycja bezkarności i niejednoznaczności zdrady sprawiła, że niby to zarzut

najcięższy, a przecież rzucano go hojnie i lekko w każdego, kto publicznie zaistniał.

Od Chłopickiego do Mikołajczyka, od Józefa Conrada po Rydza Śmigłego, od

Dmowskiego do Cata-Mackiewicza, od Piłsudskiego do Miłosza - pewnie łatwiej byłoby
wymienić tych, których jakimś zbiegiem okoliczności zdrajcami nie okrzyknięto.

Wgłębienie się w dzieje naszych trudnych zmagań pozwala szybko rozpoznać

atmosferę swojskiego polskiego piekła. Ale ad usum delfini, czyli do szerokiego użytku
przeszłość wygląda zupełnie inaczej.

Ledwie kolejna generacja bohaterów odejdzie wraz z zapiekłością swych swatów,

potomni robią z nimi znaczący ład. Można powiedzieć, że we wspólnej wyobraźni szykują im
kwatery kładąc koło siebie zajadłych wrogów i równo obdzielając ich hołdem. Z upływem
czasu ich wzajemne obelgi tracą znaczenie, tylko ten czyn, którego dokonali, liczy się dla
wnuków. Łączący symbol ważniejszy jest od wiedzy, która bywa przykra i może ludzi
podzielić. Drugim zabiegiem, którym poddaje się polskiego bohatera, jest wygładzenie mu
życiorysu, skondensowanie go do tej zasługi, która zapewniła mu pamięć potomnych. Jeśli
bowiem ktoś nie poległ młodo w ojczyzny potrzebie, to na ogół w drugim, a już na pewno w
trzecim zrywie był kunktatorem, potępiał nierozsądne awantury, okrzykiwał je zdradą wobec
potrzeb kraju.

Jako zbiorowość nie chcemy pamiętać o rzeczach nieprzyjemnych. O tym, że

bohaterstwo, słabość i strach mieszały się ze sobą, że wielkość niedaleko była od zawistnej
małości, że chwała, zaprzaństwo, delatorst-


202
wo, łudzenie despoty i knucie mu na pohybel mogły się mieścić w jednej biografii.
Przerabiamy od paru pokoleń naszą trudną historię na dziecinne czytanki, i niech tylko

ktoś napisze, że partyzanci źle traktowali chłopów, a życie Kościuszki odbiega od
popularnego oleodruku - natychmiast podnosi się chór protestu. W infantylnym świecie nie
ma miejsca na sprawy trudne i złożone - ani na ciśnienie historii na człowieka, ani na słabość
jego natury.

Nie ma zatem miejsca na najważniejsze doświadczenie niewoli - takie, że zwykły

człowiek nigdy nie wie, czy dane mu będzie spokojnie przeżyć swoje dni, czy nie będzie
poddany próbom, których wolałby uniknąć, czy nie będzie musiał wybierać między
bohaterstwem a zdradą właśnie, zdradą towarzyszy walki, albo przekonań, albo przyjaciół,
albo tego, co koledzy w pracy mówią przy herbacie.

Wojna na krótko uprościła definicję zdrady, ale po jej zakończeniu wszystko się

natychmiast skomplikowało. Drugiego okupanta z 1939 roku potraktowali Polacy odmiennie

background image

niż pierwszego. Ci, którzy współpracę z komunistami traktowali jako zdradę, popadali w
coraz większe osamotnienie i rozgoryczenie. Dookoła trwał ruch, odbudowa, awans wsi,
utrwalanie nowej rzeczywistości - i po paru latach dla większości kształtowanej przez szkoły,
wojsko, organizacje, gazety, zdrada była przede wszystkim współpracą z zachodnio-
niemieckim rewanżyzmem, potem z amerykańskim imperializmem i z NATO. Świat był
klarowny. Na wschodzie sojusznik - po pierwsze silny, po drugie osłaniający nas od
wiecznego wroga - Niemców. Na zachodzie - owi Niemcy i państwa, które nas zdradziły.
Rządy w rękach tych, których Rosja akceptowała. To wyznaczało ramy zbiorowego życia i
cóż z tego, że Polak prywatnie pogardzał Ruskim, tęsknił za zachodnim dostatkiem i starał się
przechytrzyć władzę?

Kwestia zdrady znów zaprzątała jedynie środowiska jakoś opierające się

komunizmowi, one rysowały granice przyzwoitości i zaprzaństwa. Granice te były nieostre,
rozmyte i ruchome. Nierzadko przesuwały się w jednym życiorysie.

Sześć lat temu wielka zmiana polegała też na tym, że z dnia na dzień przemodelowała

wizję świata, zamieniła wrogów na sojuszników i na odwrót, wprowadziła nowe kryteria
patriotyzmu. A wszystko to dokonywało się w konwencji sporów i oskarżeń na górze, z
całkowitym

203
lekceważeniem psychologicznych skutków na dole. Szary Polak nie-kształcony, nie

czytający, zdany na telewizor dowiadywał się nagle, że wszyscy wiedzieli o Katyniu, o
rosyjskiej okupacji, o zgubnej roli PZPR, o kłamstwie propagandy, jakoby Niemcy chcieli
nam odebrać Ziemie Odzyskane - tylko on jeden był głupi i naiwny, jeśli nie gorzej. Bo co
właściwie robił, kiedy składał przysięgę w wojsku?

Jeśli przyjąć - czego nie sposób zakwestionować i nikt jak dotąd tego nie robi - że

Polska uległa presji obcego państwa i była jej poddana przez blisko pół wieku, to nic
dziwnego, że toczy się też spór o zdradę. Dla jednych na miano zdrajców zasługują ci, którzy
zgodzili się na obcą okupację, a przynajmniej członkowie PZPR, a już na pewno jej wybrani
funkcjonariusze. Dla innych winą może być tylko złamanie prawa, a odpowiedzialność
zbiorowa jest niedopuszczalna. Na to kolejni odpowiadają, że zdradą szczególnie przewrotną
jest ta okrągłostołowa, nadto stanowi ona logiczną konsekwencję rzekomo opozycyjnej
działalności.

Tylko nikt nie proponuje takiego trybu rozstrzygnięcia sprawy, jaki dotyczył

okupacyjnej kolaboracji. Bo musiałoby ono dotyczyć milionów.

Tak już jest, że człowiek, który służy pod obcymi rozkazami, podejmuje współpracę w

różnych formach, bierze udział w rytuałach wdzięczności i przyjaźni - popełnia zdradę, i tak
to było kwalifikowane w wypadku Niemców. Zgoła inaczej jest, gdy to wszystko robi się w
masie, z milionami innych współobywateli. Miliony nie mogą bowiem zdradzić ojczyzny -
mogą być otumanione, nieświadome, okłamane.

Ta konstatacja ma pewną podstawową słabość - ktoś przecież podejmował decyzje o

naszym życiu, a przynajmniej był ich pasem transmisyjnym, dopuszczał się inkryminowanej
czynności jako pierwszy i nie można raczej mówić o otumanieniu. Trudno więc się dziwić
pokusie, aby z nieświadomego tłumu wydobyć poszczególne jednostki i przykładnie
potraktować.

Dyskusje o karaniu brzmią tak, jakby miały na oku głównie przeciwników

politycznych, ale odbywają się nad głową neurotycznego społeczeństwa.

Społeczeństwa, w którego pamięć wryte jest takie doświadczenie, że ilekroć na górze

rzucają oskarżeniami, tylekroć na dole padają rykoszety. III Rzeczpospolita pewnie raczej
wzmocniła te lęki. W ciągu paru lat złe czasy przyszły na milicję, PGR-y, byłych partyjnych,
państwowe zakłady - tak jak kiedyś na kułaków czy spekulantów. Jest więc powód, by

background image

204
obawiać się, że naszej niebohaterskiej populacji kara zostanie wymierzona losowo.
Cyklicznie powracają plany lustracji i dekomunizacji i właściwie już wiadomo, że

lepiej było siedzieć cicho, niż zmagać się z komuną. Pół biedy jeśli akcja ma dotyczyć
polityków, ale jeśli rozleje się szerzej? Czy może się okazać, że lepiej było nie jechać na
studia do Moskwy, nie załapać się na Pociąg Przyjaźni, nie zapisać się do TPPR - a tam też
należały miliony ludzi?

Poczucie bezpieczeństwa należy do podstawowych potrzeb ludzkich, nie można się

więc dziwić, że po wszystkich wstrząsach, przenicowaniu znanego świata zmęczeni i
zabiegani Polacy pragną spokoju i systematycznie on zabiegają. Wygnali z sejmu swarliwą
prawicę, nie chcieli kolejnych koniecznych zmian, pozbyli się Wałęsy, który dobrze się czuł
tylko w konfliktach

Wygrał ten, kto oferował rzecz pożądaną. Ostoją spokoju okazał się SLD - potrafił

przekonać, że prowadzi politykę umiaru, że dba o rozwój i troszczy się o równość, że obce są
mu swary, że nie pozwoli, by dawne decyzje, wybory ścigały ludzi latami.

Każda fala zagrożenia rozliczeniami, grzebaniem w życiorysach będzie popychała

ludzi ku SLD kojarzącemu się z umiarem i wyrozumiałością dla pogmatwanych życiowych
dróg. SLD gwarantuje terapię:

pracowaliśmy uczciwie, myśleć trzeba do przodu, będziemy żyć we wspólnej Polsce.
Z punktu widzenia zbiorowych potrzeb jest to oczywiście o wiele sensowniejsze niż

powracające kłótnie o to, czy jakieś sankcje winny dotknąć tylko lektorów wojewódzkich, czy
także powiatowych.

SLD jest zatem beneficjentem nie tylko trudów transformacji, ale i tego, że Trzecia

Rzeczpospolita nie zdobyła się na wielkoduszność Drugiej, która nie rozliczała z zaborczych
zaszłości.

A przecież jeszcze w latach osiemdziesiątych żywa była zasada wdrożona w zbiorową

pamięć: dołącz dziś do Sprawy, a przekreślisz tym swą dotychczasową niewiedzę, swe
tchórzostwo, swą małość. Po zwycięstwie okazało się, że żadna zasługa nie zmywa grzechów,
przeciwnie - jeden grzech, młodzieńcza przewina potrafi przekreślić lata ofiarnej pokuty.

Polskie piekło, zarzuty zdrady nie są niczym nowym - tyle że co innego, gdy

odbywały się w konspiracji, w podziemiu, w emigracyjnym

205
salonie - tam potępieńcze swary zatruwały życie tym, którzy chcieli w. nich

uczestniczyć i którzy ponadto widzieli w nich starcia koncepcji i idei. Zupełnie co innego,
gdy wieczne awantury zatruwają życie milionom. Owe miliony nieustannie komunikują, że
nie chcą awantur, że ich nie rozumieją, że politycy zajmują się tylko swoimi sprawami i że
byłoby miło, gdyby powstała koalicja wszystkich partii w sejmie i zajęła

się rozwiązywaniem problemów.
Jest w tym oczywiście tęsknota za ładem Polski Ludowej, w której też robili, co

chcieli, ale chociaż ludziom nerwów nie szarpali. Jest polskie zdziecinnienie, o którym pisał
Stanisław Brzozowski: "Dobre, cenne, słuszne jest to, co nas nie rani, co nami nie wstrząsa,
nie razi naszych nałogów i przyzwyczajeń." Jest jednak i poczucie, że ten cały polityczny
gwar jest grą wewnętrzną, do ludzi nie skierowaną.

Cóż w tym gwarze znaczy jeszcze jeden zarzut, wcale nie nowy, bo proces o "płatnych

zdrajców, pachołków Rosji" pewnie jeszcze się toczy. Znaczy tyle, że znów będzie nagonka,
awantura, rozróby na ulicach i pewnie będą się czepiać partyjnych.

Możliwe, że traktujemy zdradę jako grzech bardzo ciężki, ale już to, na czym ona

polega, jest kwestią niejasną i zamazaną. Jak zawsze u nas jest to zarzut rzucany na wszystkie
strony, ale i łatwy do odparowania, z powodu powszechności, szczególnych warunków,
mniejszego zła, walenrodyzmu, realizmu, złej woli oskarżyciela itp.

background image

Nad naszą dzisiejszą bezradnością wobec zdrady ciąży zapewne tradycja - bezkarność

możnych, niejasny adresat lojalności - najpierw król lub Rzeczpospolita, potem Petersburg,
Wiedeń, Berlin - albo ta odległa Polska wymarzona, ale nie istniejąca. A wreszcie ostatnie
dziesięciolecia, których jeszcze nie zamieniliśmy na krzepiącą opowieść o oporze wobec
presji mocarstwa - na to przyjdzie jeszcze poczekać, ale można przewidzieć, że rzeczy
otrzymają właściwą miarę (Mazowiecki trafi do Historii, a Parys do przypisów), natomiast to,
co przykre:

zbiorowe

grzechy

-

zostaną

z

wspólnej

pamięci

wyparte.

To, jak zbiorowa świadomość zmaga się z kwestią zdrady, nie rozstrzyga oczywiście

ani co jest prawdą, ani co jest sprawiedliwe. Prawda i sprawiedliwość nie mają w sobie siły
porażającej umysły. W tych sprawach miliony nie są powołane do orzekania. Prawdy może
dociekać jeden człowiek przeciw wszystkim, a sprawiedliwość jest w gestii prawa.


206
Jeżeli zdrada ma stać się czymś jednoznacznym, nie zaś czymś względnym, zależnym

od okoliczności, jeżeli bezprecedensowe oskarżenie nie ma się rozejść po kościach dla
świętego spokoju, to trzeba się trzymać konkretu: człowieka, zarzutu, sądu.

Wtedy nie będzie miało znaczenia, jaki procent badanych co uważa. Zamienianie

konkretnej sprawy w oskarżenie zbiorowe zrówna ją z codziennie rzucanymi inwektywami i
wprowadzi na dobrze znany teren winy wspólnej, której nie można ukarać, która musi zostać
odpuszczona i, niestety - zapomniana.

'10 II 1996
PATRONI, KLIENCI I OBYWATELE
Wiele wskazuje na to, że pytanie, dlaczego w Polsce zwycięża SLD, będzie nas

turbowało jeszcze przez parę lat. Tymczasem klimat do rozważania przyczyn tego zjawiska
znów zrobił się nie sprzyjający, bo wkraczamy w czas kampanii przedwyborczej i to na
mocno spolaryzowanej scenie

Już widać, że grzmieć na niej będzie moralna dyskwalifikacja komunizmu jako

formacji obarczonej piętnem zdrady, zbrodni i bezbożności. A zarzuty najcięższe
uniemożliwiają sformułowanie rzeczowych argumentów mających przekonać ludzi, by jej nie
zawierzali. Przecież gdy się komuś udowadnia zbrodnię, to trochę bez sensu dodawać, że ma
też złe skłonności, wstrętny charakter i zatruwa otoczeniu życie.

Zafiksowanie się najbardziej krzykliwych wrogów politycznych na zdradzie, na

ubeckich zbrodniach sprzed dziesięcioleci niezwykle ułatwia życie działaczom SdRP i PSL.
Oni urodzili się później, do polityki poszli ze społecznikowskich motywów, a intencje mieli
szlachetne: chcieli zrealizować mit sprawiedliwości społecznej, unowocześnić Polskę, osłonić
ją przed skrajnym kopiowaniem radzieckich wzorów, skoro już "wolny" świat zdecydował, że
nasze miejsce jest w rosyjskiej żonie. O wiele trudniej działaczom tych partii byłoby
odpowiedzieć na pytanie, dlaczego system, który współtworzyli i w którym się dobrze
urządzili, był tak strasznie marnotrawny, że zniszczył kraj, zniweczył umiejętności i szansę
paru generacji.

Czy ta ruina i to zaprzepaszczenie to były tylko koszty równości, pełnego

zatrudnienia, bezpłatnych świadczeń? Czy też były to jakieś cechy nieodłączne od sposobu
rządzenia, cechy, które porażały wszelką


208
aktywność, zaradność, prężność? Pytanie to ważne, zwłaszcza że paraliżowanie

aktywności - w odróżnieniu od likwidacji klas wyższych, prywatnej własności i wyzysku
człowieka przez człowieka - nie było celem ustrojowym. Mało tego, obietnica ustrojowa

background image

głosiła, że dopiero socjalizm pozwoli jednostce rozwinąć w pełni swe możliwości. I od
początku montowania Polski Ludowej temat marnowania ludzkiego pragnienia, by coś
sensownego zrobić, był stale obecny w sztuce i publicystyce, nieustannie powracał wątek
wynalazców, inżynierów, społeczników, którzy coś potrafili, chcieli zrobić - ale im nie dano.

W praktyce bowiem system miał wmontowany mechanizm obronny, który uruchamiał

się natychmiast na widok społecznika, ideowca, maniaka ogarniętego myślą, by ocalić
zabytek, założyć zespół ludowy, usprawnić produkcję. Władza usiłowała dociec, 6 co
naprawdę chodzi namolnemu petentowi - o pieniądze, karierę? To były dążenia zrozumiałe i
pomysł harcerskiej akcji "ku czci" lub rajdu "szlakiem partyzanckim" mógł zyskać
akceptację. Ale jeśli widać było, że ktoś pragnie zrobić coś dla innych, dla sprawy, którą
uważa za ważną - był zagrożeniem. Jeszcze większym zagrożeniem byli ludzie, którzy coś
chcieli robić razem

- ustawić huśtawki dla dzieci, zbudować mostek, zasadzić kwiaty, komuś pomóc, coś

zorganizować.

Cała sfera ludzkiej aktywności była tym, z czym władze komunistyczne zawsze i

nieustannie walczyły. Pytanie, jakie dziś warto sobie zadać, brzmi - dlaczego? Co było
powodem tego bezsensownego marnotrawstwa? I czy ten odruch tłumienia aktywności i
inicjatywy jest nadal cechą formacji postkomunistycznej?

Jakiś czas temu przez media przetoczył się spór o początek stalinizmu. Odrzucano w

nim oficjalną datę - 1948 rok - i wskazywano, że terror zaczął się w 1944 wraz z
wchodzeniem wojsk radzieckich. Ale zwykli ludzie pamiętający tamte czasy uważali, że zaraz
po wojnie dawało się żyć, a stalinizm zaczął się w końcu lat czterdziestych. Nie szło im
jednak o wewnątrzpartyjne czystki, ale o to, że obok terroru wybiórczego wymierzonego w
akowców i opozycję pojawiło się zjawisko dotyczące wszystkich. Władza zaczęła wtedy
konsekwentnie porażać środowisko społeczne każdego człowieka. Targ, sklep, drużyna
harcerska, kółko śpiewacze, spółdzielnia, ogródek jordanowski, szewc, adwokat - całe
otoczenie, dotąd ludziom życzliwe, bo nastawione na ich obsługę i satysfakcję, zamieniało się
w odpychające instytucje, zawsze wrogie,

209
zirytowane petentem, zależne już nie od niego, ale od jakiejś centrali, góry, która

wszystkie je czyniła elementem swego wszechstronnego dozoru.

Dziś ustrój ten nazywamy nakazowo-rozdzielczym. Najczęściej wspominamy go z

punktu widzenia ofiary, więc jego istotą jawią się nam owe zakazy i nakazy. Gdyby jednak
spojrzeć na przeszłość oczyma szarego uczestnika, to treścią naszej codzienności była
przecież "rozdzielczość".

Wszelkie dobra należały do klasy właścicieli Polski Ludowej - i kluczem do ich

zdobycia były plecy, dojścia, znajomości. Czyli personalne więzi między dysponentem-
decydentem a osobą postawioną niżej, która za otrzymane dobro przyjmowała status
wdzięcznego dłużnika gotowego odpłacić w razie potrzeby poparciem, lojalnością, informacją
- czy czego tam towarzysz zapragnie. Od osobistych układów zależało wszystko:

przydział inwestycji dla województwa, dostawy deficytowych materiałów dla fabryki,

niezbędne dewizy, pozwolenie na budowę szosy. Tak funkcjonowało państwo, ale podobnie
jego wszyscy mieszkańcy - bo również od osobistych układów zależało zdobycie mieszkania,
telefonu, nawozu, biletu do teatru lub wołowiny z kością.

Istotą tego ustroju było to, że obok władzy, pieniędzy i przywilejów - dóbr

pożądanych wszędzie - obiektem pragnień i zabiegów stawały się też zezwolenia, pozytywne
decyzje, zgody - i coraz szersza lista towarów. Kiedy znalazły się na niej smalec, zapałki i
wata - ustrój osiągnął granice rozwoju.

W mechanizmie wstępnej podejrzliwości i rutynowej odmowy, który obowiązywał w

całym instytucjonalnym otoczeniu człowieka, było coś więcej niż wola Partii, by objąć

background image

wszystko totalną kontrolą. Powody, które w każdym ogniwie decyzyjnej machiny
motywowały jej funkcjonariuszy do identycznych zachowań, zawsze tych samych - żeby nie
wydać pozwolenia na budowę drogi, wdrożenie wynalazku, powołanie stowarzyszenia
miłośników turystyki - były proste. Cały ten wielki aparat istniał, funkcjonował, rozrastał się
dzięki temu, że rozdawał. A żeby móc rozdawać, musiał mnożyć rzeczy rzadkie, trudno
dostępne, szeroko pożądane.

Właściciele PRL-u zawłaszczyli majątek narodowy i rozdawali lenna. Lecz ukryli ten

proceder w systemie powszechnego rozdawnictwa i wymiany usług. W miejsce normalnej
satysfakcji z pracy wprowadzili satysfakcję z dystrybucji, z przyznawania, z dzielenia. Miał ją
I sekretarz


210
i ekspedientka w mięsnym, minister i aptekarz decydujący, po ile paczek waty będzie

wydawał. I każdy z nas - bo każdy posiadał jakieś dobro, którym mógł się wypłacić za inne.
Mogła to być choćby znajomość z prezesem spółdzielni lub protekcja u baby z cielęciną.

System przerobił swą nieudolność i niewydajność na źródło powszechnie dostępnego

poczucia sukcesu ze zdobycia, dojścia, dania, załatwienia. I aczkolwiek władza zachowywała
się, jakby te zjawiska były tylko nagannymi incydentami, to udało jej się zaszczepić
społeczeństwu zbiorową mentalność klienta wobec państwa. Ogłosiła je jedynym szafarzem
dóbr, bo tylko ono potrafi rozdać je sprawiedliwie, a ludność zepchnęła do roli wiecznych
petentów. Petentów jakże niewdzięcznych - nie dość bowiem, że dostają pracę, mieszkania,
zaopatrzenie w żywność i odzież, naukę, lecznictwo, dostęp do kultury, to ciągle im mało,
stale od państwa czegoś chcą.

Socjolog Jacek Tarkowski w książce Patroni i klienci wskazał, jakie warunki

sprawiają, że w społeczeństwie dominująca staje się relacja patron - klient: niedobór
wszystkiego musi być strukturalną cechą, interesy indywidualne i grupowe muszą być
podporządkowane ogólnospołecznym oraz musi istnieć zakaz organizowania się wokół
swoich spraw. Bo cały system oparty jest na więziach pionowych, na zależności tych niżej
ustawionych od tych ulokowanych wyżej. Polecenia, decyzje, dobra mają jeden kierunek - z
góry w dół. To, co mogło taki ład zakłócić, to więzi poziome - zebranie się razem ludzi,
którzy chcieliby wpłynąć na decyzję, a nie tylko ją otrzymać, chcieliby coś zrobić sami, a nie
o to prosić.

Typ relacji, jaki był istotą życia w PRL-u, nie stanowił wcale wynalazku komunizmu -

był kopią tego, co ludzie znali od stuleci. Lecz w feudalizmie nazywano rzeczy po imieniu:
suweren i wasal, pan i poddany, patron i klient. Suweren, patron dawał swemu klientowi
poparcie i opiekę, a on - lennik, poddany - winien był za to lojalność i wdzięczność. Patron
posiadał pożądane dobra, jak majętności, posady, godności, urzędy, a klient o nie zabiegał.

Wymiana łask, dóbr, godności w zamian za lojalność, wierność i wdzięczność była

sposobem funkcjonowania tego społeczeństwa, bo jego istotą była hierarchia, pionowe więzi,
dziedziczone miejsce społeczne i dziedziczone osobiste zależności.

211
Socjalizm przejął te nawyki, tyle że załgał je demokratyczną frazeologią. I sprawił, że

demokracja, którą Polska zaczęła budować z olbrzymim opóźnieniem, stała się ledwie
epizodem, małą przerwą zakłócającą odwieczny ład podziału na możnych i tych, którzy
muszą wieszać się u ich klamki, zabiegać o względy, prosić o łaski, dowodzić oddania,
lojalności i posłuszeństwa.

,,Despotyzm, który z natury swojej jest tchórzliwy, w izolowaniu ludzi od siebie widzi

najpełniejszą rękojmię własnej trwałości i zwykle dokłada wszelkich starań, by ich dzielić.
Despota łatwo wybacza rządzonym, iż go nie kochają, byleby tylko nie kochali się między
sobą. Ludzi, którzy pragną połączyć swe wysiłki dla tworzenia wspólnego dobra, uważa za

background image

duchy wichrzycielskie i niespokojne, a przeinaczając właściwy sens słów dobrymi
obywatelami nazywa tych, którzy zamykają się we własnych czterech ścianach".

Tak w Demokracji w Ameryce pisał Alexis de Tocqueville, arystokrata francuski,

rozdarty między starymi i nowymi czasy, który rozumiał, że demokracja jest nieuchronna,
widział, jak rodzi się w konwulsjach naprzemiennych rewolucji i restauracji, i dostrzegł, że
"najbardziej naturalną potrzebą człowieka jest wolność łączenia swych wysiłków z wysiłkami
innych ludzi i wspólnego z nimi działania". Baczny obserwator narodzin kapitalizmu i
demokracji uznał za ich gwarancję wolność stowarzyszania się. Bo ludzie rozproszeni, nie
mogący zorganizować się wokół ważnych dla siebie spraw, stają się masą łatwą do
kierowania, terroryzowania i wyzyskiwania.

Pierwsze dobrowolne stowarzyszenia pojawiły się w czasach oświecenia i w nich

właśnie fermentowały obrazoburcze idee, takie na przykład, że ludzie są równi. Że mają
prawo się łączyć wedle interesów i poglądów na przekór stanowym barierom. Że w miejsce
jednej obowiązującej woli monarszej mogą się pojawić reprezentacje różnych środowisk i
różnych opcji.

Uznanie, że ludzie rodzą się równi, było zaledwie początkiem drogi. Przez cały XIX

wiek poddani zmieniali się powoli w obywateli, a rządzący z oporem ustępowali zarówno
wobec rewolucji, strajków, powstań, buntów, jak i wobec nacisków na zwiększenie praw
wyborczych, zniesienie niewolnictwa, ograniczenie wyzysku robotników, zrównanie praw
kobiet, uwolnienie chłopów, rozszerzenie swobód podbitych narodów.


212
Ludzie coraz sprawniej organizowali się, by już nie tylko siłą, ale coraz częściej

presją, ograniczać władzę.

Tę tendencję usiłowały odwrócić rządy totalitarne. Komunizm i faszyzm potraktowały

ludzi jak tworzywo nowego ładu i pierwszą rzeczą, jaką zrobiły, było zniszczenie
społecznych więzi i stworzenie zorganizowanych mas. Rozwiązywano po prostu wszystkie
organizacje, a w to miejsce wprowadzano nowe, masowe, do których przynależność często
była obowiązkowa.

W Polsce komuniści, wprowadzając swój ład martwoty, niszczyli społeczne

umiejętności, dzięki którym potrafiliśmy przetrwać zabory, odbudować niepodległość,
stworzyć państwo podziemne i znów zacząć odbudowę. I może ważniejsze od zdolności
spiskowych były sprawności cywilne - te, z których rodziły się towarzystwa kredytowe,
naukowe, czytelnicze i gimnastyczne. Dla komunistów umiejętność zorganizowania
podziemnego szkolnictwa była pewnie równie groźna jak nawyk spiskowania.

Po opanowaniu zatem władzy politycznej oraz upaństwowieniu gospodarki i handlu

przyszedł czas na podporządkowanie sobie wszelkiej ludzkiej działalności. Scentralizowano
ruch spółdzielczy i po przeszło stu latach przywrócono przymus cechowy. Kontrola nad
ludźmi jako pracownikami była dopełniona. Pozostawała ich aktywność obywatelska,
społecznikowska, twórcza, ta związana z pasjami i zainteresowaniami.

Najwięcej organizacji zlikwidowano konfiskując im majątek (objęło to wszystkie

fundacje), inne przejmowano, jak Caritas, kolejne wywłaszczano, ale utrzymywano pod
kontrolą, jak PCK, liczne połączono w ogólnopolskie struktury przywalone centralnymi
czapami.

Wkrótce miejsce po działalności oddolnej, obywatelskiej zostało zabudowane

atrapami, czyli "organizacjami społecznymi". Naiwny, który chciał założyć jakieś
stowarzyszenie, był informowany, że danym problemem zajmuje się PTTK, Liga Ochrony
Przyrody albo Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, nie ma zatem powodu tworzyć czegoś
nowego.

background image

A jednak każde osłabienie władzy komunistycznej, każda kolejna odwilż

wykorzystywana była do powołania nowych społecznych instytucji: regiony wywalczyły
sobie prawo tworzenia towarzystw miłośników ziemi takiej lub innej, mniejszości narodowe
towarzystw społecz-no-kulturalnych, środowiska katolickie Klubów Inteligencji Katolickiej.
Z czasem różne organizacje zaczynały okazywać krnąbrność, przyjmo-

213
wać demokratyczne procedury, lekceważyć sugestie władz. Dość przypomnieć rolę,

jaką od połowy lat pięćdziesiątych odgrywał Związek Literatów Polskich.

W latach siedemdziesiątych środowiska opozycyjnej inteligencji przywołując

najlepsze swe tradycje stworzyły KOR i tym samym strefę wolności, w której zaczęły się
pojawiać nowe inicjatywy obywatelskie, jak kwartalnik "ZAPIS", Niezależna Oficyna
Wydawnicza, coraz liczniejsze pisma, Towarzystwo Kursów Naukowych, Patronat,
Studenckie Komitety Solidarności, Wolne Związki Zawodowe. Potem była "Solidarność" i
wokół niej wielki ruch samoorganizacji.

A potem stan wojenny i wielkie przywracanie porządku. Reżim już nie miał sił na

rewolucyjne likwidacje i konfiskaty. Dokonał podmiany - w miejsce związków,
stowarzyszeń, komitetów samorządnych i niezależnych powołał nowe, z ludzi zaufanych, i im
przekazał zawłaszczony majątek tych pierwszych. Ale już nie był w stanie stłumić
podziemnej samoorganizacji. Polacy jakby siłą nawyku ćwiczyli wszystkie formy oporu
wypróbowane przez 200 lat, tworząc społeczeństwo alternatywne.

Po 1989 roku ten potencjał sprawności samoorganizacyjnej w części posłużył do

odbudowy życia politycznego: partii, instytucji państwowych, a w części, może znaczniejszej,
wykorzystany został do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, czyli tej mnogości
organizacji, stowarzyszeń, fundacji, które skupiają ludzi wokół najróżniejszych ważnych dla
nich spraw.

Jak wszystko, co się odradza po długim czasie, i ta sfera działania ma kłopoty z

nazewnictwem - różne terminy, nierzadko toporne, oddają jej cechy znamienne. Nazwa
"trzeci sektor" wskazuje wagę miejsca obok działania państwa i obok gospodarki;
"organizacje pozarządowe" oznaczają niezależność od władz politycznych; organizacje "non
profit", inaczej "nie nastawione na zysk" - zdobywanie lub zarabianie pieniędzy w całości
przeznaczonych na cel zapisany w statucie. Mimo prób przyswojenia angielskiej
nomenklatury jest to coś, co znamy od 200 lat, czyli organizacje niezależne tworzące
przestrzeń życia obywatelskiego.

Dodać trzeba, że znaczenie tego ruchu polega nie tylko na tym, że ludzi łączy,

wyzwala energię, służy dobrym sprawom, jest szkołą obywatelskich postaw i gwarancją
demokracji. Ma też wielki wymiar praktyczny, bowiem czyni to, co państwo robi z trudem
albo czego nie potrafi wykonać. Państwo winno na przykład zapewnić opiekę zdrowotną, ale
jego


214
urzędnicy nie są w stanie zorganizować hospicjów dla umierających, hipoterapii dla

dzieci z porażeniem mózgowym, grup wsparcia dla opiekunów chorych na chorobę
Alzheimera, wyjazdu na olimpiadę niepełnosprawnych, budowy domu dla upośledzonych - to
wszystko lepiej, taniej i z sercem zrobią ludzie, którzy uważają, że to niezbędne.

Podobnie w innych dziedzinach, jak oświata, kultura, pomoc społeczna, ekologia -

organizacje niezależne szybciej zauważą nowe zjawisko, szybciej zareagują, sprawniej
pomogą, zastosują pomysły nowe, niekonwencjonalne. I wszystko to z reguły zrobią taniej.
Toteż państwu, gminom - i podatnikom - opłaca się zlecać tym organizacjom wykonywanie
różnych zadań pomocowych, szkoleniowych i innych - takich, z których różnorodnością,
specyfiką itp. urzędy sobie nie radzą.

background image

Zwłaszcza czasy transformacji wymagają sprawnego reagowania - pomocy dla nagłej

biedy, szkoleń do nowych sytuacji, przeciwdziałania trudom i kosztom zmian.

Wydawałoby się zatem, że władze wszystkich szczebli winny się cieszyć z takiego

partnera, jak stowarzyszenia, fundacje, choćby jakieś nieformalne komitety, które chcą coś
zrobić, bo każdy kurs dla bezrobotnych, kolonie dla dzieci ze slumsów, świetlica dla
narkomanów, impreza kulturalna, skwer wśród bloków - albo coś poprawiają, albo
zmniejszają jakieś nieszczęście.

Pierwsze liberalne rządy zachowywały się normalnie, to znaczy w 1991 roku

znowelizowały ustawę, która pozwoliła gwałtownie rozwinąć się "trzeciemu sektorowi", i
można powiedzieć, że wdrażały administrację do współpracy z nim.

Po zwycięstwie koalicji SLD-PSL szybko pojawił się sygnał zapowiadający zmianę:

minister pracy i opieki socjalnej zlikwidował komórkę do kontaktów z organizacjami
niezależnymi. Potem przez prasę przetoczyły się fale publikacji demaskujących głównie
fundacje jako formy malwersacji, prania pieniędzy, a przede wszystkim wyłudzania z budżetu
wielkich sum na własne uciechy. Zaczęły się mnożyć nieprzychylne wypowiedzi polityków i
urzędników typu: "Odrębnym uwarunkowaniem przestępczości gospodarczej jest pojawienie
się w ostatnich latach nowych jej form. Przykładem mogą być fundacje". To cytat z raportu
"Bezpieczeństwo obywateli i porządek publiczny" przyjętego przez rząd Waldemara Pawlaka.
W 1994 roku Ministerstwo Finansów dokonało powielaczowej wykładni przepisów
podatkowych pozwalających od sum

215
przekazanych przez fundację innej fundacji lub stowarzyszeniu wziąć 40 procent

podatku - wycofało się po powszechnych protestach.

Skutek tej atmosfery jest znamienny: udało się zablokować powstawanie nowych

fundacji. Na to nie trzeba było aktów prawnych. Niestety, wystarczył klimat rządowej
niechęci i społecznego oburzenia demonstrowanego przez media, by sąd nagminnie odrzucał
wnioski rejestracyjne. Powodem jest na ogół uznanie, że cele fundacji nie są zgodne z
"podstawowy mi interesami Rzeczypospolitej Polskiej". Tak zakwalifikowano np. współpracę
międzynarodową w dziedzinie kultury, zdrowia, badanie wpływu freonu na dziurę ozonową,
stworzenie muzeum Tarnowskich w Dzikowie, ochronę przyrody - fundacjom, które chciały
się tym zająć, odmówiono rejestracji.

Nie można w dodatku powiedzieć, że zasadnicza zmiana orzecznictwa sądu

rejestrowego nijak się ma do zamiarów rządowych. Dwa lata temu koalicja podjęła pracę nad
nową ustawą o fundacjach, jest ona ciągle w fazie konsultacji, ale dobrze pokazuje intencje
twórców.

Po pierwsze - mimo że fundacje podlegają kontroli fundatora, izb skarbowych, NIK-u,

ministrów nadzorujących - ustawa mnoży dodatkowe formy, niekiedy paraliżujące
działalność (np. obowiązek przesyłania do ministerstwa każdego protokołu z zebrania
zarządu) i w istocie instytucje prywatne są traktowane jako teren z natury kryminogenny i
sprawdzane surowiej niż instytucje państwowe i przedsiębiorstwa.

Po drugie - chce się zakazać fundacjom działalności gospodarczej. Nie wiadomo

dlaczego, zdaniem ustawodawcy. Hospicjum Onkologiczne nie powinno prowadzić apteki, by
dorobić na utrzymanie chorych, dlaczego wspólnoty "Barki" złożone z byłych więźniów,
narkomanów, prostytutek nie mogłyby sprzedawać produktów gospodarstwa, by utrzymać
swój dom, a fundacja "Dzieciak" nie powinna rozprowadzać swych pocztówek. Wiadomo
natomiast z całą pewnością, że ten zakaz doprowadziłby do upadku wielu fundacji.

Podrzecie wreszcie - przewiduje się powołanie "fundacji publicznych" utworzonych

przez państwo. To właśnie ten typ fundacji ministerialnych, które badał NIK i w części z nich
stwierdził niegospodarność lub nadużycia. Tymczasem ustawodawca zasłaniając się
społecznym oburzeniem ma zamiar je mnożyć, a prywatne, obywatelskie przyduszać.

background image

Bo różnica między sytuacją, w której minister widzi jakiś problem do rozwiązania,

tworzy fundację, wkłada w nią pieniądze podatnika i obsadza swymi urzędnikami, a taką, w
której grupa ludzi chce coś zrobić,


216
zakłada fundację i z mozołem zdobywa środki od biznesu, prywatnych osób, z rzadka

od gminy lub z budżetu, jest zasadnicza. Taka jak między gospodarstwem państwowym a
prywatnym.

Tworzenie fundacji publicznych zamazuje właśnie tę granicę między państwowym a

prywatnym, miesza zadania urzędowe z działaniami obywatelskimi, zamiast w przetargach
dawać dotacje prywatnym sprawnym fundacjom przydziela je do zarządzania urzędnikom. Co
więcej - ściąga pieniądze z niebogatego zaplecza obywatelskiej aktywności nakłaniając banki,
prywatny biznes do dotowania fundacji ministerialnych. Z punktu widzenia firmy wsparcie
inicjatywy np. ministra finansów wyda się bardziej opłacalne niż skromny odpis podatkowy
za dotację dla zwykłej fundacji. Również przychylność dla inicjatyw pani prezyden-towej
może przynieść jakieś profity.

Pytanie - czy mamy zatem do czynienia z celowym paraliżowaniem aktywności

obywatelskiej przez ograniczanie, niszczenie form, w jakich mogą się przejawiać, czy też
następuje rozciągnięcie na jej teren znanych obyczajów, zrobienie w tym właśnie miejscu
targowiska, na którym coś za coś: posady w fundacjach, przepływ budżetowych pieniędzy,
dotacje za względy, względy za dotacje, przysługi za rewanże.

Po zwycięstwie SLD w wyborach parlamentarnych niektórzy dowcipkowali, że biegną

kupić cukier na zapas. Żart, jak widać, był nietrafny, kolejki nie wróciły. Nie wróciła też
ideologia, sojusze, frazeologia PZPR-u. A jednak coś wraca. Coś bardzo znajomego jest w
niechęci do nie kontrolowanej aktywności ludzkiej, w próbie przejmowania różnych dziedzin
życia zbiorowego, w lekceważeniu opinii publicznej.

I tak oto posady rządowe przestają być miejscem wypełniania jakichś zadań, stają się

przede wszystkim nagrodą dla swoich. Nie ma znaczenia, że klient tak wynagrodzony jest
postacią kompromitującą lub dopuszcza się rzeczy nagannych - wypadki po pijanemu,
skandale, rażący brak kwalifikacji mogą go kompromitować w oczach opinii publicznej, ale
nie w oczach patrona, któremu wyświadczył przysługi, zatem zasłużył na rewanż. To uderza
w PSL-u, ale i SLD nie lepsze, tyle że dba o pozory, choć też nie zawsze. Np. swe obietnice
wyborcze zniesienia Senatu rzuca w kąt, gdy okazuje się, że może w nim mieć kilkadziesiąt
posad.

Oprócz mnożenia stanowisk do obsadzania swoimi, należy też w zasięgu władzy

zgromadzić jak najwięcej pożądanych dóbr - przydziałów, koncesji, pozwoleń, kwot, limitów,
by było co rozdawać i czym na-

217
gradzać lojalność. Warto też mnożyć instytucje kontrolne, bo w nich są posady dla

naszych, a potem ci nasi zezwalają np. wywieźć kartofle lub sprowadzić kokosy albo nie
zezwalają.

Tak więc w naszym dziwnym rynkowym systemie rośnie zinstytucjonalizowana pula

uznaniowego w znacznej części rozdawnictwa i odradza się typ relacji na nim oparty - układy
wasalne w systemie władzy i układy klientystyczne na jej styku z otoczeniem.

To już nie amatorszczyzna w kuszeniu obietnicami, jak się to przydarzało partiom

posolidarnościowym, to już nie dworskie rozdawnictwo łask, jak w wypadku Wałęsy - kiedy
ludzie "Solidarności" odeszli od władzy ich układy, obietnice, nagrody zniknęły wraz z nimi.
Teraz natomiast powstaje system trwałej, ustawowo umocowanej uznaniowej

dystrybucji.

background image

W odbudowie układów patronacko-klienckich przeszkadza oczywiście opozycja,

wolna prasa, trzeci sektor. W ten sektor warto więc wejść nie tylko tworząc ministerialne
fundacje, bo to pieniądze i rozdawanie, ale i przeprowadzając ustawę o przywróceniu majątku
"organizacjom społecznym" PRL-u.

Opinia publiczna? A jakiż to procent wyborców? Opozycja - znów przegra, bo widzi

Naród albo samoorganizujące się Społeczeństwo, a nie dostrzega masy.

Jak surowo by formułować sądy o niszczeniu tkanki społeczeństwa obywatelskiego, o

dziedzicznej, acz zmodyfikowanej pasożytniczej naturze tej koalicji, to gorzka prawda jest
taka, iż właśnie te jej posunięcia, które takie oceny prowokują, zyskują szerokie i życzliwe
poparcie. Dowodem - łatwość, z jaką władza wpuszcza prasę w anty fundacyjny gniew, to,
jak zwykli ludzie podchwytują sensacyjne doniesienia i czują się natychmiast osobiście
okradzeni, to, że gdy media robią program o fundacjach, to telefoniczne głosy ludności
brzmią zawsze tak samo:

jest w nich pretensja o pieniądze, o ich wydawanie i o brak kontroli. W tych reakcjach

odnaleźć można zbiorową mentalność klienta-petenta, który wiecznie stoi w kolejce do zbyt
małego przydziału i czeka, że ktoś go sprawiedliwie podzieli, tak aby dla wszystkich starczyło
po równo. Pół wieku przydziałów wyrobiło w ludziach przekonanie, że jest jakaś stała pula
dóbr i jeśli ktoś uszczknął z niej za dużo, to innemu zabrakło. Już sam fakt, że ktoś coś miał,
oznaczać mógł tylko jedno:

wyjął to z naszego wspólnego portfela, nam zabrał. Niech więc na straży

218
naszych pieniędzy, naszego mięsa, naszych lodówek - a teraz naszych fabryk, naszej

ziemi i znów naszych pieniędzy - stoi bezosobowe Państwo, które nie ma przecież
prywatnych interesów i dlatego potrafi rozporządzić dobrami właściwie.

Ci, którzy nie dają sobie rady, nie umieją rywalizować, nie potrafią się zorganizować

wokół swoich spraw, potrafią tylko co najwyżej zebrać się razem, by wykrzyczeć swój strach,
zaprotestować i zażądać opieki, ci właśnie rozproszeni ludzie są masą szukającą oparcia,
pewności, czegokolwiek znanego, wcześniej doświadczonego.

Warto przypomnieć, że odbieranie właścicielom PRL władzy i przekazywanie jej

nowej administracji odbywało się przy wielkim krzyku "Solidarności", okolic Wałęsy,
pierwszych wcieleń "partii prawicowych" - o "nowej nomenklaturze".

To czysto polityczne hasło zapadło jednak ludziom w serca i załogi, rolnicy,

demonstranci przywoływali ową "nową nomenklaturę, która po naszych plecach" z
prawdziwym gniewem. Gniew był zapewne reakcją na przenicowanie świata, w którym to, co
znane i oswojone, zastąpił nagle rynek, czyli nieustanny konkurs.

Natomiast irytacja przegranych partii na powrót starej nomenklatury nie zyskała

takiego rezonansu jak poprzednia zawiść wobec ludzi nowych, którzy przyszli rządzić z ulicy.
Tak jakby powrót nomenklatury był traktowany niczym powrót prawowitych właścicieli,
jakby władza w ich ręku jawiła się jak coś naturalnego i wraz z nią jakby odradzała się
nadzieja na ład, w którym, jeśli coś nie jest moje, to nie będzie też czyjeś.

Komuniści wiedzieli, co obiecać, bo rozpoznali bezbłędnie swoje dzieło - ten nawyk

egalitarny, to pragnienie powstrzymania ruchu ku zamożności, karierom, sukcesom,
własności. Jeśli ja nie mam pieniędzy, niech inni też nie mają, niech ktoś im je zabierze, niech
sprawdzi, skąd je dostali i na co je wydają, niech państwo coś zrobi.

Na tej mocno nam kiedyś wszczepionej zawiści, dzięki której skutecznie

przeprowadzono rewolucję własnościową i społeczną, łatwo rozbudzić niechęć do
prywatyzacji, nieufność do czyjejś aktywności, wrogość do tego, co swobodne i nie
kontrolowane. Wrogość do wolności.

10 VIII 1996

background image


SPIS TREŚCI
Przedmowa . 5
Przeciętny obywatel patrzy na politykę . 17
Komunizm bez komunistów 23
Kościół tryumfujący, grzeszne społeczeństwo 31
Jaka Polska jest nam potrzebna . 39
Demokracja a la polonaise z gruszką . 42
Pełzająca rewolucja . 50
Wykorzenieni ze znajomego świata 60
Dylematy lewicy 70
Nieuchronna normalność 78
Plemienna solidarność . 89
Postój na środku rzeki . 93
Gęby za lud krzyczące . 102
Pamięć i przedawnienie 112
W oparach jednomyślności 117
Hipokryzja wolnych . 128
Wygodny kostium ofiary 136
Kamyk pod okop św. Trójcy 143
Trudny charakter 151
Żeby wszystko było proste 163
Pamiętać, aby nie powtórzyć 174
Autoportret nostalgiczny 181
Prawo do zjadania chleba 187
Co nam zdrady 196
Patroni, klienci i obywatele 207


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
demokracja - wydruk wyklady 1, SWPS SOCJOLOGIA, DEMOKRACJA -TEORIA I PRAKTYKA
Prawo jako narzedzie sprawiedliwej kooperacji w spoleczenstwie demokratycznym Filozofia polityczna J
Krytyka demokracji w filozofii spoBecznej Hansa Hermanna Hoppego
Prawo jako narzedzie sprawiedliwej kooperacji w spoleczenstwie demokratycznym Filozofia polityczna J
Scholtheuber Eva Drugi Salomon I Mądry Król Teologia władzy i praktyka władania cesarza Karola IV (
Demokryt z Abdery, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska, Filozofia
Demokryt, studia, I rok, filozofia
Praca zaliczeniowa z filozofii Platon demokracja, 1 semestr
Demokracja parlamentarna, + DOKUMENTY, Psychologia, filozofia, etyka, socjologia - opracowania
filozofia atomistyczna Demokryta, Pomoce naukowe, studia, filozofia
DEMOKRYT I LEUKIPPOS, Filozofia, Filozofia

więcej podobnych podstron