v 04 106







Maria Valtorta - Ewangelia, jaka została mi objawiona (Księga
IV.106)



 
 









Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana













Maria Valtorta


Księga IV - Trzeci
rok życia publicznego





  POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –






106. NAWRÓCENIE ZACHEUSZA

Napisane 17 lipca 1944. A, 3091-3100

[por. Łk 19,1-10] Widzę wielki plac,
który
wygląda na targowisko,
zacieniony palmami i
innymi drzewami, niższymi i liściastymi. Palmy wyrosły tu i tam,
bezładnie, i
kołyszą liściastymi czuprynami, uginając się pod wpływem ciepłego i
silnego wiatru.
Wzbija on czerwonawe tumany pyłu, jakby przychodził z pustyni lub co
najmniej z ziem
nieuprawnych, czerwonawych. Inne zaś drzewa formują rodzaj długiego
zacienionego
portyku wzdłuż obrzeży placu. Pod nim schronili się sprzedawcy i
kupujący. Wrzawa,
wielki ruch i krzyk...
W jednym kącie
placu, dokładnie
tam, gdzie kończy się droga, znajduje się główny punkt pobierania
podatków. Są wagi
i miary, ławka. Siedzi na niej niewysoki mężczyzna. Pilnuje, obserwuje,
kasuje. Wszyscy
rozmawiają z nim, jakby był bardzo znany. Dowiaduję się, że to
Zacheusz, poborca.
Wielu go woła. Jedni, aby mu postawić pytania o wydarzenia w mieście, a
są to
cudzoziemcy, inni – aby mu zapłacić podatek. Wielu dziwi się, widząc go
zmartwionego. Rzeczywiście, wygląda na roztargnionego i pochłoniętego
jakąś myślą.
Odpowiada pojedynczymi sylabami, a czasem – znakami. To dziwi wiele
osób i można
wywnioskować, że Zacheusz jest zwykle rozmowny. Ktoś pyta, czy się źle
czuje, czy ma
chorych krewnych. On jednak zaprzecza. Dwa razy okazuje żywe
zainteresowanie. Po raz
pierwszy wtedy, gdy stawia pytania dwóm mężczyznom, przychodzącym z
Jerozolimy.
Mówią o Nazarejczyku, opowiadają o Jego cudach i nauczaniu. Wtedy
Zacheusz stawia
liczne pytania:
«Czy naprawdę jest
taki dobry, jak
się opowiada? Czy Jego słowa pokrywają się z tym, co robi? Czy
miłosierdzie, jakie
głosi, okazuje potem naprawdę? Wobec wszystkich? Nawet wobec celników?
Czy to prawda,
że nikogo nie odrzuca?...»
Słucha i rozmyśla.

Za drugim razem
[okazuje
zainteresowanie wtedy, kiedy] ktoś wskazuje na brodatego mężczyznę,
który mija ich na
swym ośle, obładowany sprzętami.
«Widzisz,
Zacheuszu? To Zachariasz.
Trędowaty. Dziesięć lat żył w grobie. Teraz jest zdrowy. Kupuje sprzęty
do swego
domu opustoszałego z nakazu Prawa, kiedy jego i rodzinę ogłoszono
trędowatymi.»
«Zawołajcie go» [–
prosi
Zacheusz.]
Zachariasz wraca.
«Byłeś trędowaty?»
[– pyta
Zacheusz.]
«Tak, a ze mną
moja małżonka i
dwoje naszych dzieci. Najpierw rozchorowała się moja żona. Nie od razu
to
zauważyliśmy. Dzieci zaraziły się śpiąc przy matce, a ja – zbliżając
się do
mojej żony. Wszyscy byliśmy trędowaci! Kiedy ludzie to spostrzegli,
wyrzucili nas z
wioski... Mogli nas zostawić w naszym domu. Był ostatni... przy końcu
drogi. Nie
sprawialibyśmy im kłopotu... Już zapuściliśmy żywopłot wysoko, bardzo
wysoko, aby
nas nawet nie widziano. To już był grób... ale dom... Przepędzono nas.
Precz! Precz!
Żadna inna wioska nas nie chciała. To było słuszne! Skoro nie przyjęła
nas nawet
nasza. Zamieszkaliśmy blisko Jerozolimy, w pustym grobie. Tam wielu
jest
nieszczęśliwych. Dzieci umarły w chłodzie groty. Choroba, zimno i głód
szybko je
zabiły... Dwaj chłopcy... Byli piękni przed chorobą, silni i piękni,
brunatni jak dwa
sierpniowe owoce morwy, kędzierzawi, żywi. Stali się jak dwa szkielety
pokryte
ranami... Bez włosów, z oczyma zamkniętymi strupami. Z ich małych stóp
i dłoni
opadały białe łuski. Moje dzieci na moich oczach zamieniały się w
proch!... Tamtego
ranka, gdy umarły w niewielkim odstępie czasu, już nie przypominały
ludzi...
Pogrzebałem je pośród krzyków matki, pod warstwą ziemi i licznych
kamieni, jak martwe
zwierzęta... Po kilku miesiącach zmarła matka... I zostałem sam...
Czekałem na
śmierć. Ja nie
miałbym nawet dołu wykopanego rękami ludzi... Byłem niemal niewidomy,
gdy pewnego dnia
przechodził Nazarejczyk. Z mojego grobu zawołałem: „Jezusie, Synu
Dawida, ulituj się
nade mną!” Jakiś żebrak, który nie bał się przynosić mi swego chleba,
powiedział, że On go uzdrowił ze ślepoty, kiedy wezwał Nazarejczyka
takim okrzykiem.
I mówił: „On mi nie tylko przywrócił oczy, lecz także wzrok duszy.
Ujrzałem, że
On jest Synem Bożym, i wszystko widzę dzięki Niemu. To dlatego nie
uciekam przed tobą,
bracie, lecz przynoszę ci chleb i wiarę. Idź do Chrystusa. Niechaj Go
jeszcze jeden
błogosławi.”
Nie mogłem
chodzić. Moje stopy,
owrzodzone aż do kości, nie pozwalały mi chodzić... A poza tym...
zostałbym
ukamienowany, gdyby mnie ujrzano. Pozostałem, nasłuchując Jego
nadejścia. On często
przechodził, udając się do Jerozolimy. Pewnego dnia dostrzegłem – na
tyle, na ile
mogłem ujrzeć – tuman kurzu na drodze i tłum. I usłyszałem okrzyki.
Dowlokłem się
na szczyt wzgórza, gdzie były groty grobowe. Kiedy mi się zdawało, że
jasnowłosa,
odkryta głowa zabłysła pośród innych, przykrytych, zawołałem głośno ze
wszystkich
sił. Zawołałem trzy razy, aż usłyszał mój krzyk.
Odwrócił się,
zatrzymał.
Podszedł sam. Doszedł w pobliże miejsca, w którym się znajdowałem, i
spojrzał na
mnie. Piękny, dobry, jaki głos, uśmiech!... Powiedział:
„Co chcesz, abym
ci uczynił?”
„Chcę zostać
uzdrowiony.”
„Wierzysz, że to
mogę?”
Dlaczego?” – zapytał mnie.
„Bo Ty jesteś
Synem Bożym.”
„Wierzysz w to?”
„Wierzę –
odpowiedziałem -
Widzę Najwyższego jaśniejącego w całej Swej chwale nad Twoją głową.
Synu Boga,
ulituj się nade mną!”
Wyciągnął rękę. A
Jego twarz
była samym ogniem. Jego oczy przypominały dwa lazurowe słońca.
Powiedział: „Chcę.
Bądź oczyszczony” – i pobłogosławił mnie z uśmiechem!... Ach! Z jakim
uśmiechem! Odczułem siłę, która wchodziła we mnie jak miecz ognisty
wnikający i
szukający mojego serca, zagłębiający się w moje żyły. Serce, które było
tak
chore, odnalazło swą [siłę], jaką miałem w dwudziestym roku życia.
Krew, która
już zlodowaciała w moich żyłach, stała się ciepła i żywa. Już nie
[czułem] bólu
ani słabości, ale radość, radość!... On na mnie patrzył i uszczęśliwiał
Swym
uśmiechem. Potem powiedział: „Idź i pokaż się kapłanom. Ocaliła cię
twoja
wiara.” Wtedy zrozumiałem, że jestem uzdrowiony. Spojrzałem na moje
ręce, nogi. Nie
było już ran. Tam, gdzie miałem [wcześniej] odkryte kości, skóra była
różowa i
świeża. Pobiegłem do strumienia i przejrzałem się w nim. Moja twarz też
była
czysta. Byłem czysty! Byłem oczyszczony po dziesięciu latach
koszmaru!... O! Dlaczego
nie przechodził wcześniej, w tych latach, kiedy moja żona i moje dzieci
żyły?
Uzdrowiłby nas. Teraz, widzisz? Robię zakupy do mojego domu... Ale
jestem sam!»
«Więcej Go nie
widziałeś?» [–
pyta poborca.]
«Nie. Ale wiem, że
On jest w tych
stronach, i specjalnie tu przybyłem. Chciałbym Go jeszcze raz
pobłogosławić i żeby
On mnie pobłogosławił, abym miał siłę w mojej samotności.»
Zacheusz spuszcza
głowę i milczy.
Rozstają się.
Mija czas. Panuje
coraz większy
upał. Targowisko pustoszeje. Poborca podatkowy rozmyśla, podpierając
głowę dłonią i
siedząc na swej ławce.
«Oto
Nazarejczyk! To On!» –
wołają dzieci, wskazując główną ulicę.
Niewiasty,
mężczyźni, chorzy,
żebracy wybiegają Mu z pośpiechem na spotkanie. Plac pozostaje pusty.
Jedynie muły i
wielbłądy przywiązane do palm pozostają na swoich miejscach, a Zacheusz
– na swej
ławce.
Ale potem wstaje i
wchodzi na
ławkę. Jeszcze nic nie widzi, bo wiele osób zerwało gałęzie i wymachują
nimi na
powitanie Jezusa, pochylającego się nad chorymi. Wtedy Zacheusz
zdejmuje płaszcz i
zostaje w samej tylko krótkiej tunice. Wspina się na jedno z drzew. Nie
bez trudu
wchodzi na gruby i śliski pień, obejmując go z wysiłkiem krótkimi
nogami i ramionami.
Ale udaje mu się. Siada okrakiem na dwóch gałęziach jak na balkonie.
Nogi zwisają mu
z tej balustrady, on zaś pochyla się zginając w pasie jak ktoś, kto
jest w oknie i
wygląda.
Tłum wchodzi na
plac. Jezus podnosi
głowę i uśmiecha się do samotnego widza siedzącego na gałęzi. Nakazuje:
«Zacheuszu, zejdź
zaraz. Dziś
zostaję w twoim domu.»
Zacheusz po chwili
osłupienia, z
twarzą zaczerwienioną od emocji, spada na ziemię jak worek. Jest
wzruszony. Nie umie
skończyć ubierania się. Zamyka rejestry i kasę gestami, które chciałby
przyśpieszyć, lecz te się spowalniają. Ale Jezus jest cierpliwy.
Czekając na niego,
głaszcze dzieci.
W końcu Zacheusz
jest gotowy.
Podchodzi do Nauczyciela i prowadzi Go do pięknego domu, otoczonego
rozległym ogrodem,
znajdującego się pośrodku miejscowości. To piękna miejscowość,
właściwie –
miasto. Jerozolima jest od niego nieco większa, może nie tyle z powodu
rozległości,
ile przez [wielkość] zabudowań.
Jezus wchodzi. W
czasie oczekiwania
na przygotowanie posiłku zajmuje się chorymi i zdrowymi. Z
cierpliwością... do jakiej
tylko On sam jest zdolny.
Zacheusz chodzi
tam i z powrotem,
zadając sobie wiele trudu. Nie posiada się z radości. Chciałby
porozmawiać z Jezusem,
lecz wciąż otacza Go tłum ludzi. W końcu Jezus żegna wszystkich mówiąc:
«Teraz
idźcie do swoich domów. Powróćcie o zachodzie słońca. Pokój niech
będzie z wami.»
Ogród pustoszeje.
Posiłek jest
podawany w pięknej i chłodnej, sali wychodzącej na ogród. Zacheusz
wszystko pięknie
przygotował. Nie widzę członków jego rodziny, więc myślę, że Zacheusz
był sam,
otoczony jedynie wielką liczbą sług.
Przy końcu posiłku
uczniowie
rozpraszają się w cieniu krzewów, aby odpocząć. Zacheusz pozostaje z
Jezusem w
chłodnej sali. A nawet na jakiś czas Jezus zostaje sam, gdyż Zacheusz
oddala się,
jakby chciał dać wytchnienie Jezusowi. Jednak potem powraca i spogląda,
odchylając
nieco zasłonę. Widzi, że Jezus nie śpi, lecz rozmyśla. Podchodzi więc.
Ma w
ramionach ciężką skrzynię. Kładzie ją na stole, przed Jezusem, i mówi:
«Nauczycielu...
Mówiono mi o Tobie
jakiś czas temu. Pewnego dnia, na górze, mówiłeś o wielu prawdach, o
których nasi
doktorzy nie potrafią już mówić. To zostało mi w sercu... i odtąd myślę
o Tobie...
Potem mi powiedziano, że jesteś dobry i że nie odrzucasz grzeszników.
Ja jestem
grzesznikiem, Nauczycielu. Powiedziano mi, że uzdrawiasz chorych. Ja
mam chore serce, bo
okradałem, bo pożyczałem na procent, bo byłem [człowiekiem] występnym,
złodziejem,
twardym wobec biednych. Ale oto teraz jestem uzdrowiony, bo przemówiłeś
do mnie.
Podszedłeś do mnie i demon zmysłowości i bogactwa uciekł. Od dziś
należę do
Ciebie, jeśli mnie nie odrzucisz. Żeby Ci pokazać, że się rodzę na nowo
w Tobie, oto
wyzbywam się bogactw nieuczciwie nabytych. Daję Ci połowę mego majątku,
dla ubogich.
Drugą połową posłużę się, aby zwrócić poczwórnie to, co wziąłem
podstępnie.
Wiem, że oszukiwałem. A potem, po oddaniu każdemu tego, co do niego
należy, pójdę za
Tobą, Nauczycielu, jeśli mi na to pozwolisz...»
«Chcę tego. Chodź.
Przyszedłem
ocalać i przyzywać do Światła. Dziś Światłość i Zbawienie przybyły do
domu twego
serca. Tam, pod portykiem, są [ludzie], którzy szemrzą, że cię
ocaliłem, zasiadając
z tobą do uczty. Zapominają, że ty, tak samo jak oni, też jesteś synem
Abrahama i że
Ja przyszedłem zbawić to, co było zgubione, i dać Życie tym, których
duch był
umarły. Chodź, Zacheuszu. Pojąłeś Moje słowo lepiej niż wielu tych,
którzy idą za
Mną jedynie po to, aby móc Mnie oskarżać. Zatem odtąd będziesz ze Mną.»


 
 



Przekład: "Vox Domini"





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04 PZL 106 Kruk
04 (131)
2006 04 Karty produktów
04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 1
04 How The Heart Approaches What It Yearns
str 04 07 maruszewski
[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiO
r07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi
04 kruchosc odpuszczania rodz2

więcej podobnych podstron