Tajemnica zielonej pieczęci

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

ROZDZIAŁ 1.
KANAPA, PRZED KTÓRĄ DRśY CAŁA SZKOŁA. STEFAN ULEPSZA ORTOGRAFIĘ.
OBIETNICA ZA OBIETNICĘ. GUZY ŚWIADCZĄ O TALENCIE.
O pierwszej w południe, kiedy dzień przewracał się na drugi bok, w klasie V A
robiło się gorąco. Okna po tej stronie budynku wychodziły na zachód, ale
wysokie, letnie słońce do niewytrzy-mania rozgrzewało biegnącą pod szkołą
ulicę, żelazne sztachety, latarnie, a nawet wysokie, zaglądające na trzecie
piętro topole, które przez czerwiec ciągle jeszcze nie chciały się poddać
ulicznym kurzom i cieszyły oczy świeżą zielenią.
Ta zieleń ciemna i spokojna w godzinach rannych, kiedy słońce zaglądało do
klas położonych po drugiej stronie korytarza, teraz nie pozwalała skupić się
nad książką czy zeszytem.
Duże i gładkie liście topoli, nasycone słonecznym blaskiem, drgały przy
najlżejszym powiewie wiatru. Przywodziły na myśl drobno pofałdowaną, życzliwą
bosym nogom powierzchnię strumienia, miękką łąkę, miły cień drzewa na polnej
miedzy — wszystko, co było tak bardzo inne od kredy, atramentu i papieru,
wszystko, czego oczekiwali w tej chwili z niecierpliwością naciągniętą do
ostatnich granic uczniowie klasy V A w jednej ze szkół na przedmieściu Łodzi.
Odbywała się ostatnia lekcja w tym roku szkolnym. Młoda
nauczycielka, a jednocześnie Wychowawczyni tej klasy, Zofia Ostrowska,
nazywana przez uczniów „Gramatyką" — kończyła rozdawać zeszyty z
wypracowaniem. I ona rzucała tęskne spojrzenia chylącym się pod wiatrem
wierzchołkom topoli. Nauczyciele też lubią wakacje.
Już tylko trzy zeszyty. Już tylko dwa. I ostatni.
— śórawiecI W twoim wypracowaniu jest sporo zdrowego sensu, mogłoby ono
otrzymać nawet niezły stopień. Cóż, kiedy orto-grafia — poniżej klasy
pierwszej. Za taką ilość błędów nie można postawić więcej niż dwójkę.
Przy pierwszych słowach nauczycielki Stefan śórawiec powstał. Lekko pochylony
szedł między ławkami. Jasną, falującą czuprynę odgarnął ręką do tyłu, a
zielonkawe oczy błysnęły hardo. Odebrał z rąk nauczycielki zeszyt, ukłonił się
niedbale i wracał na swoje miejsce.
Wiele par oczu spojrzało w jego stronę. Chłopiec zdawał sobie z tego sprawę.
Hamowana złość kazała mu zagryźć dolną wargę. Siadając w ławce, rzucił
półgłosem:
— Nie szkodzi. Wszyscy wielcy ludzie pisali okropnie. Głowy uczniów z
niepokojem zwróciły się w stronę nauczycielki: słyszała? Słyszała.
Na twarzy jej odbiła się przykrość. Ciemne, prawie zrastające się brwi
drgnęły. Klasa, w oczekiwaniu na „hecę", zapomniała o zielonych topolach.
Nauczycielka ze spokojem, który nie przyszedł jej łatwo, rzuciła w stronę
krnąbrnego ucznia:
— Na przykład? Stefan śórawiec milczał.
—• Na przykład? — powtórzyła wychowawczyni. — Skoro tak twierdzisz, to chyba
umiesz wymienić tych sławnych. Stefan wstał niechętnie.
— No, chociażby... Napoleon. Widziałem jego podpis. Pisał jak kura pazurem.
— Widziałeś chyba fotografię jego podpisu — poprawiła
nauczycielka. — Pisał rzeczywiście niewyraźnie. Ale błędów nie robił. Ja nie
za kaligrafię postawiłam ci dwójkę, tylko za błędy,
za mnóstwo błędów — powtórzyła z naciskiem pani Ostrowska.
— A Karol Wielki? — upierał się Stefan. — Ten w ogóle nie umiał pisać.
Zaledwie swoje imię. A do tej pory trzeba się o nim uczyć.
— Ha! — rozłożyła ręce nauczycielka, a w głosie jej zadźwięczała wyraźna
drwina. — Skoro tą drogą chcesz dojść do wielkości, to ci współczuję. Ten
sposób wydaje mi się bardzo przestarzały i... już nieskuteczny.
W klasie ktoś parsknął śmiechem. Stefan zaczerwienił się. Nauczycielka
zwróciła się do całej klasy:
— Przypominam jeszcze raz: jutro o dziewiątej zakończenie roku i
rozdanie świadectw.
Rozległ się dzwonek. Ledwo umilkł, dorzuciła:
— Oto i ostatni dzwonek w tym roku szkolnym.
Zamknęła dziennik i, schodząc z katedry, głęboko odetchnęła.
— Ale pani ciężko wzdycha — odezwał się obłudnie Franek Gawroński.
Zmierzająca do drzwi wychowawczyni przystanęła. Spojrzała na Franka, potem na
Stefana.

Strona 1

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— A czy mnie z wami było lekko? — powiedziała bez uśmiechu i szybko wyszła z
klasy.
Cała klasa, tak jak wstała na pożegnanie wychowawczyni, skamieniała na chwilę.
Ale tylko na chwilę. Ledwo drzwi trzasnęły, nieprzyjemny nastrój wyładował się
na osobie śórawca.
—¦ To wstyd! To wstyd! — krzyżowały się okrzyki z różnych stron klasy.
— Tak się nauczycielce odpowiada?
— Harcerz!
— Inna toby mu dwóję na świadectwo wlepiła!
— Ja wam mówię, że Gramatyka jeszcze wcale nie taka najgorsza.
— Ale jej Stefan odpłacił!
— Napoleona zgrywa!
— Ty, śórawiec! Napoleon na koniu jeździł, nie na bykach!... Ostatnie
powiedzenie wyWołało ogólną wesołość.
Stefan stał blady, aż drobne piegi na nosie wystąpiły wyraźniej. Twarz
wykrzywiła mu wściekłość. Smukły, wyrośnięty na swoje dwanaście lat, górował o
pół głowy nad kolegami. Toteż kiedy z zaciśniętymi pięściami zwrócił się w
stronę autora ostatniego żartu, zrobiło się od razu wokół niego luźno. I nie
wiadomo, czym zakończyłaby się ostatnia lekcja w klasie V A, gdyby w tej
właśnie chwili nie uchyliły się drzwi i nie błysnęła w nich łysa jak kolano
głowa starego woźnego, zwanego „Kochasiu".
— śórawiec, kochasiu! Do pana kierownika, już zaraz, na jednej nodze, kochasiu!
Oburzenie i drwiny kolegów szybko zamieniły się w szczere lub udane współczucie.
— Stefan! Masz pecha! — powiedział Wiktor.
— Poskarżyła! — krzyknął Franek Gawroński z satysfakcją w głosie. — A co? Nie
mówiłem? Wszyscy tak za nią: „dobra", „dobra", a ja zawsze powtarzam: „Jaka
ona tam dobra?" Jakby była dobra...
— ...Toby cię na drugi rok nie zostawiła, chociaż masz pięć dwójek — zadrwił
Bartek Niedżwiedzki.
— E, tam! Z wami rozmawiać to szkoda języka strzępić — rozgniewał się Franek
i zwrócił się do Stefana: — Chodź, Stefan, odprowadzę cię.
— Obejdzie się, sam trafię. Wiktor, zaczekaj na mnie! — burknął Stefan i
szybko wybiegł na korytarz.
Chłopcy wysypali się za nim. Kancelaria kierownika była na pierwszym piętrze,
więc po schodach towarzyszyli jeszcze koledze.
— śeby tylko nie na kanapie — szepnął do Wiktora Stefan.
— E, chyba dziś nie będzie czasu — pocieszał Wiktor. — Nie bój się.
— Z kierownikiem rozmówisz się po męsku — dodawał otuchy Bartek Niedżwiedzki.
— Pewnie — rzucił Stefan udając, że go ta cała sprawa niewiele wzrusza. Ale
było inaczej.
„Pewnie — myślał sobie — mężczyzna z mężczyzną zawsze się dogada. Ale po co ja
tej Gramatyce tak odszczeknąłem?"
Zapukał do drzwi kancelarii i zapytał siedzącą pod oknem sekretarkę, czy można
wejść do pana kierownika.
— A po co?
— Pan kierownik mnie wzywał — bąknął Stefan.
— Aha! •— powiedziała sekretarka tonem, który znaczył: „taki z ciebie
ananas", i machnęła ręką w stronę drzwi gabinetu — wejdź!
Stefan znowu zapukał, na głośne „proszę" wszedł i szurnąwszy nogami zatrzymał
się przy drzwiach.
Kierownik rozmawiał przez telefon. Na ukłon Stefana odpowiedział kiwnięciem
głowy i ruchem ręki wskazał na miejsce koło biurka, za którym siedział, ale
Stefan nie skorzystał z zaproszenia. A nuż wezwany jest tylko po to, aby oddać
komuś w blokach list, jak to już nieraz bywało? Po co zasiadać na krześle, po
co zbliżać się do postrachu całej szkoły, nieszczęsnej kanapy, która tak oto?
poważnie i godnie rozpiera się na najszerszej ścianie wprost okien i biurka.
Stefan zerka w jej stronę, ale czym prędzej odwraca głową. Już lepiej patrzeć
na blibliotekę pełną książek. Któż to wszystko zdąży przeczytać? Na bibliotece
stoi puchar. Nagroda zdobyta przez szkołę jeszcze w tych czasach, kiedy boisko
szkolne było prawdziwym boiskiem, a nie jak teraz placykiem uszczuplonym przez
ogródki z jednej strony, a szopy na węgiel z drugiej. Stefan wzdycha i słyszy
w tej chwili dźwięk słuchawki kładzionej na widełki.
Chłopiec zwraca oczy na pana kierownika, który najpierw ściera jakąś natrętną

Strona 2

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

myśl z czoła, potem podsuwa na nie okulary, patrzy lekko zaczerwienionymi
oczyma na Stefana i mówi:
— Powiedz no mi, Stefan, czy ci nie wstyd? Stefanowi jest wstyd. Czerwieni
się i jąka:
—• Tak... już tu Gra... już tu pani od polskiego obsmarowała mnie...
— Nie zgadłeś — mówi pan kierownik. — Nie rozmawiałem z panią Ostrowską. Po
prostu podpisywałem dziś świadectwa i widziałem twoje stopnie. Trójka z
polskiego. Więc pytam cię: czy ci nie wstyd? Jesteś zdolny chłopiec. Masz
dobre warunki do nau-
ki, a na świadectwie kilka trójek. I jedna z nich — z języka ojczystego!...
— Tak — mówi już trochę śmielej Stefan — zdolny jestem, ale przez tę
ortografię to ja całe życie będę miał zmarnowane. Ja już z tym wszystkim
wytrzymać nie mogę.
— O! — zdziwił się kierownik. — Takiś nieszczęśliwy? A dlaczego to inni twoi
koledzy, nawet mniej zdolni od ciebie, dają sobie radę? Na ogół wasza klasa
dobrze z polskiego stoi.
— To prawda, ale ile się chłopaki namęczą, to nikt nie wie. — Stefan
przytakuje i gorączkowo myśli, czym by tu pana kierownika zagadać? Aha, już
wie. Próbuje: — W referatach na różnych uroczystościach mówi się, że teraz nie
ma ucisku człowieka przez człowieka. A niechby tak kto do naszej klasy na
polski przyszedł, to dopiero by się przekonał. Ucisk — jak nie wiem co!
— Jak to? — zdziwił się kierownik. — Co wy przez to rozumiecie? Bo ja nic nie
zauważyłem. Usiądźmy tu sobie na kanapie i opowiedz mi o tym strasznym ucisku.
Ą więc stało się to najgorsze: rozmowa na kanapie. Zapraszani na nią uczniowie
woleliby siadać na desce nabitej gwoździami. Rozmowa na kanapie była z reguły
długa. Była dokumentna: sianem nikt się nie mógł wykręcić. Nawet Wiktor
Kijanka, znany w całej szkole z tego, że kłamał bez drgnienia okiem i wyłgiwał
się z najtrudniejszych sytuacji, nawet on na tej kanapie tracił cały swój
rezon, twierdząc, że „na siedzący łganie nie idzie".
Cóż miał robić nieszczęsny Stefan? Usiadł z miną tak ponurą, że to jedno
powinno pana kierownika wzruszyć. Niestety, pan Marczyński, jeżeli się nawet
i wzruszył, to zupełnie tego nie
okazał.
— Na historii i tak w ogóle — wyjaśnia Stefan starając się o jak
najpoważniejszy wyraz twarzy — to słyszymy, jak to na przykład za pańszczyzny,
w fabrykach jedni uciskali drugich. Bogacze, znaczy się, uciskali biednych. I
na przykład Kościuszko czy Staszyc występowali w obronie uciskanych. A jak
pani Ostrowska mnie uciska za tę ortografię, to nie tylko nikt w obronę mnie
nie weźmie, ale jeszcze na mnie jak nie wiem co...
Stefan kątem oka sprawdził, czy „ryba chwyciła haczyk". Nie-
stety, pan kierownik musiał mieć kamienne serce, bo odezwał się z ledwo
hamowaną kpiną:
— Mójżeś ty uciśniony biedaku!
— Tak — nie ustępował Stefan — pan kierownik się śmieje. A przecież to ucisk
kubek w kubek: pani Ostrowska posiada naukę, a ja nie. Więc to zupełnie jak
ten bogacz, który posiadał i ciemiężył tego, który nic nie miał.
— Hola! To już bzdura — zaprotestował kierownik. — Pani Ostrowska oddaje wam
ze swego bogactwa, ile tylko może. Wszystkim, co posiada, chce się z wami
podzielić.
— No dobrze — zgodził się Stefan — jeżeli pani Ostrowska niezupełnie jest
taka jak ten bogacz, to my jednak czujemy się uciskani. Po co tyle cierpień?
Panie kierowniku, ja to bym zupełni inaczej urządził!
— Ciekawe jak? — zainteresował się kierownik.
— Najgorsze w tej ortografii jest to, że mnóstwo trzeba wykuć na pamięć.
Dlatego tak mi trudno bo ja to lubię na rozum wziąć. Jak coś zrozumiem, to od
razu zapamiętam. Więc w ortografii też wymyśliłbym wszystkie takie prawidła,
żeby każdy rozumiał, dlaczego się pisze tak, a nie inaczej. Na przykład —
herbata; jeżeli z cukrem, to pisałbym przez „ch", a jak bez cukru to samo „h".
Rozumie się samo przez się.
— Hm, a jak byś napisał na przykład „herbaciane róże"?
— Przez samo „h" — przecież nikt róż cukrem nie posypuje.
— A takie zdanie: „Ciotka poczęstowała nas herbatą"?
— Naturalnie przez „ch" — przecież się nie częstuje gości herbatą bez cukru.

Strona 3

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Lepiej się pod ziemię zapaść niż przed gośćmi zawstydzić.
— Ale przecież ta ciotka mogła być na przykład skąpa.
— O, panie kierowniku, skąpy to w ogóle nic nie da, ani cukru, ani herbaty.
Ja wiem, ja sam mam taką ciotkę.
Pan kierownik śmiał się na dobre. Podniesiony na duchu Stefan wywodził swojej
teorii ciąg dalszy:
— Albo na przykład kluska. Kluskę powinno się pisać przez „ó", bo jest
okrągła. No nie?
— Nie — zaprotestował kategorycznie pan kierownik. — Nie zgadzam się z tobą.
Znasz kluski kładzione?
— Znam.
— Okrągłe są?
— Nie. Kładzione to są przeważnie podługowate.
— A krajane?
— Krajane do pomidorowej zupy to są kwadratowe albo takie
spiczaste.
— No, więc gdzie te okrągłe?
— A kartoflane? Moja mama robi pyzy z kartofli, takie okrągłe z dołkiem w
środku. Pyszne są. — I Stefan przełknął ślinę.
— Dobrze. Ale to pyzy. Nie ma w nich w ogóle „ó". Proszę cię więc, pisz
zawsze kluski przez „u" zwyczajne, bo wcale nie są okrągłe. A co do herbaty,
to wiesz przecież: przygotowuje się ją .zawsze bez cukru. Cukier podaje się
oddzielnie. Każdy sobie słodzi, ile chce. Pisz więc herbatę przez samo „h".
Stefan zamilkł na chwilę. Rzeczywiście, teraz już ani herbata, ani kluska nie
pomylą mu się nigdy. śeby to Gramatyka chciała tak każdy wyraz wytłumaczyć.
Ale ona widocznie takiego wykształcenia jak pan kierownik nie ma.
W tej chwili zadzwonił telefon na szafce pod oknem. Pan Mar-czyński podszedł
do aparatu, a Stefan, chcąc skorzystać z okazji, sunął już w stronę drzwi. Nic
z tego. Kierownik powstrzymał go ruchem ręki i tylko powiedział do słuchawki:
— Dobrze. Za pół godziny będę.
Stefan struchlał. Boże! Przez pół godziny to można flaki z człowieka wypruć.
Na szczęście nie zaproszono go już na kanapę. Kierownik powiedział po prostu:
— Dzisiaj, niestety, musimy tę rozmowę zakończyć. Co do twoich
pomysłów, to owszem, posługuj się tym, co ci pomaga, ale nie przesadzaj. Nie
wszystko w ortografii da się wziąć na rozum. Są wyrazy, których pisania trzeba
się nauczyć na pamięć. — Tu kierownik roześmiał się. — Himalaje pisze się
przez „h", chociaż leżą koło Chin.
— No, właśnie — westchnął Stefan. — A gdyby leżały w Holandii...
— Nic na to nie poradzimy, Stefanie.
— ...albo gdyby Holandia leżała koło Himalajów?
— Albo żeby i Holandię, i Himalaje przenieść do Hondurasu? Co? Wiesz
przynajmniej, gdzie Honduras leży?
Stefan chciał się obrazić. Z geografii miał piątkę. Tego to pan kierownik nie
zauważył. A przecież ze Stefana i filatelista nie byle jaki. Niejeden uczeń z
siódmej zazdrościł mu albumu. Pan Marczyński milczenie Stefana wytłumaczył
sobie inaczej, bo sam na swoje pytanie odpowiedział:
— Honduras leży w Ameryce Środkowej. I widzę, mój drogi, że ty nie tylko
ortografię przerobiłbyś po swojemu, ale i w geografii narobił bigosu. Oj,
Stefanie, Stefanie.
Stefan myślał, że to już koniec, i znowu posunął się w stronę drzwi, ale
kierownik zatrzymał go raz jeszcze.
—¦ Chwileczkę, mam do ciebie prośbę. Powiedz, że się na nią zgodzisz.
Kiedy indziej Stefan targowałby się. Chciałby wiedzieć, o co chodzi, nie tak:
kota w worku kupować. Ale zdawało mu się, że najmniejszy jego opór spowoduje
znowu zaproszenie na kanapę i odpowiedział czym prędzej:
— Tak jest, panie kierowniku, zgodzę się.
— A więc proszę cię; zacznij pisać pamiętnik.
— Ja? Pamiętnik? — spłoszył się Stefan. — Jak dziewczyna?
— Dlaczego jak dziewczyna? Wielu sławnych ludzi pisało pamiętniki. Teraz
dzięki tym pamiętnikom korzystamy z ich życiowego doświadczenia, dowiadujemy
się wielu ciekawych rzeczy o przeszłości.
— A jeżeli ja nie zostanę sławnym?
— To nie jest konieczne, zapewniam cię. Najważniejsze, żebyś pisał o swoich

Strona 4

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

pomysłach, o swoim życiu, o kolegach. Chyba tematu ci nie zabraknie?
— O! Może pan kierownik być spokojny... śebym tylko o naszej klasie pisał, to
wyszłaby cała książka. U nas w klasie to prawie co dzień jakaś heca.
— Zauważyłem to — westchnął pan kierownik i popatrzył na Stefana z wyrzutem.
— Powiem ci nawet, że mi waszej wychowawczyni serdecznie żal. Ma ona z wami
trzy światy, ma...
— Nam też czasami żal — przytaknął Stefan. — Ale co było robić? To już nie
nasza wina.
— Nie wasza? — kierownik ze zdumienia uniósł brwi w górę. — A czyja?
— To pan kierownik nie pamięta, jak nasza klasa, zaraz we
wrześniu, delegację tu przysłała?
— Przypomnij no mi, nie pamiętam.
— No, właśnie. A teraz to wszystko na nas. A przecież już wtedy prosiliśmy,
żeby pan kierownik zmienił wychowawcę, bo pani Ostrowska rady sobie z naszą
klasą nie da. Cała szkoła wie, że V A to, można powiedzieć, „lepsza klasa", że
u nas jest sporo chłopaków chętnych do różnych... takich
pomysłów.....aktywistów", znaczy się, nie w ciemię bitych...
— Niestety! Wiem coś o tym — pokiwał głową kierownik.
— I prosiliśmy wtedy pana kierownika, żeby pani Ostrowska wzięła piątą
bara... — Stefan ugryzł się w język i poprawił: — V B. Tam są prawie same
takie spokojne niunie. Pani Ostrowskiej byłoby o wiele lepiej. A u nas żeby
był pan wychowawca, ten co w zeszłym roku. Ale pan kierownik wcale tego nie
chciał wziąć pod uwagę. A teraz nazywa się, że my jesteśmy winni. To gdzie
jest sprawiedliwość na tym świecie?
Pan Marczyński nie przestawał kiwać głową. Chciał coś powiedzieć, strzepnął
ręką, wreszcie spytał:
— Tylu „aktywistów", mówisz? No cóż, trzeba będzie tę sprawę jeszcze raz
rozważyć.
Stefan ucieszył się.
— Panie kierowniku — zawołał składając ręce — ja już wszystko obiecam i
wszystkiego dotrzymam! Tylko niech pan kierownik coś zrobi, żeby pani
Ostrowska nie była już naszą wychowawczynią. Bo pani Ostrowska i w szóstej
klasie nie da sobie
z nami rady.
— A nie spoważniejecie w szóstej klasie?
— Na pewno nie — Stefan aż w piersi się grzmotnął. — Jak
amen w pacierzu. To już od razu jakoś tak źle się ułożyło. Do naszej klasy
męska ręka pasowałaby najlepiej.
— Tak myślisz? No dobrze, zastanowię się nad tym. Obiecuję ci to w zamian za
twoją obietnicę. Więc pisz pamiętnik czy dziennik, jak wolisz. Może rozwiniesz
w sobie jakieś zdolności literackie. Kto wie? Podobno masz łatwość wyrażania
się w piśmie. A teraz zmiataj. Zaraz, jeszcze na pamiątkę tej rozmowy
dostaniesz ode mnie książkę.
— Z podpisem? — ucieszył się Stefan.
— Może być z podpisem. I proszę cię, nie rozstawaj się s, tą książką przy
pisaniu. Dobrze?
— Dobrze — zapewnił uradowany Stefan. Ale mina mu zrze-dła, kiedy zobaczył,
że pan Marczyński wyciągnął z szuflady zieloną, niegrubą książkę z
wyraźnym, czarnym tytułem Zasady pisowni polskiej.
Był to istny kubeł zimnej wody na głowę przyszłego sławnego człowieka. Pan
kierownik zdawał się nie dostrzegać rozczarowanego wyrazu twarzy chłopca.
Trzepnął go po ramieniu i po chwili Stefan biegł do szatni.
Nikogo już tam nie było. Widocznie koledzy nie mogli się doczekać i poszli do
domu. Stefan spokojnie jak nigdy, z teczką niesioną po ludzku pod pachą, ze
smętnie zwieszoną głową brnął przez szkolne podwórko.
Wiktor i Bartek Niedźwiedzki czekali przed bramą.
— Stefan, co tak długo? — zawołał Wiktor, a grubas Bartek zapytał
przyglądając się koledze uważnie:
— Siedziałeś na kanapie, co?
— Owszem, siedziałem i może siedziałbym jeszcze. Telefon mnie
wybawił. Pan kierownik musiał gdzieś iść.
— Miałeś szczęście — stwierdził spokojnie Bartek.
— No i o co chodziło? Gramatyka naskarżyła. Tak? — Chudy, zwinny Wiktor

Strona 5

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

okręcił się wokół Stefana, podskakując jak wróbel przy każdym pytaniu.
— Nie, nie naskarżyła. I wiecie co, chłopaki? — Stefan nagle ożywił się. —
Zobaczycie, że w szóstej klasie Gramatyki z nami nie będzie.
powiedział
— Eee... skąd wiesz? — powątpiewał Bartek.
— Skąd wiem, to wiem, ale możesz mi wierzyć nadymając się Stefan. — Chcesz
sią założyć?
— Nie. Za długo czekać — odmówił Bartek. Wiktor zniecierpliwił się na dobre.
— Powiesz po ludzku, czego od ciebie chciał kierownik, czy nie? Bo zabieram
się i idę.
Wyćwiczonym ruchem umieścił swoją teczkę płasko na ciemnej, niesfornej
czuprynie i wyraźnie zamierzał opuścić kolegów. Stefan zrozumiał, że dłużej
przeciągać struny nie może. Spuścił więc skromnie oczy i oświadczył:
— Mam pisać pamiętnik.
— Pamiętnik? — zdziwili się obaj chłopcy jednocześnie. — Po
co?
— No... bo ja mam takie różne pomysły.
— A przecież niedawno za te właśnie pomysły dostałeś mycie
głowy?
— To od Gramatyki... A pan kierownik uważa, że z tych pomysłów... może
skorzystać ta... potomność i w ogóle nie wiadomo, czy nie zostanę sławnym
człowiekiem.
Tu Stefan spojrzał na kolegów i przekonał się, że jego słowa zrobiły duże
wrażenie. Szli jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Wiktor odezwał się pierwszy:
— A pytał się o co?
— Owszem, pytał.
— O co?
— O to, gdzie leży Honduras.
— Jak to? Nie wiedział tego? — Bartek nie posiadał się ze zdumienia.
— Wiedział. Ale chciał jeszcze wiedzieć, czy ja wiem.
— I co?
— Powiedziałem.
— I co?
— I nic. Dostałem książkę.
— Książkę? Na co?
— Na pamiątkę.
—. Nic nie rozumiem — zdenerwował się ostatecznie Wiktor. — Takie nadzwyczajne
sprawy omawiał z tobą pan kierownik, książkę ci podarował, a ty idziesz
kwaśny, jakbyś się octu napił. Co to znaczy?
— A to — wybuchnął Stefan — że i ty, gdybyś się podjął przez całe wakacje
codziennie w pamiętniku pisać, i do tego bez błędów, to też nie skakałbyś na
pewno z radości!
— Fiuuu! —¦ gwizdnął Wiktor i dopiero teraz w jego oczach błysnęło
współczucie. — Najgorsze to „bez błędów", bo przecież w ogóle pisanie idzie ci
piorunem.
—. Piorunem — mruknął Stefan — właśnie przez to błędy robię.
— Zaraz — zatrzymał się Bartek. — Dlaczego mówisz „codziennie"? Najpierw była
mowa tylko o pamiętniku.
— Bo i kierownik mówił raz „dziennik", a drugi raz „pamiętnik".
— Aha. Wobec tego możesz pisać albo codziennie, albo raz na kilka dni. Chyba
że wyraźnie obiecałeś pisać codziennie?
— Nie. O czymś takim mowy nie było. Obiecałem tylko, że będę pisać.
— W porządku — powiedział Wiktor. — Reszta zależy od organizacji. Ja na twoim
miejscu pisałbym tylko w te dni, kiedy będzie padać. Na przykład: dziś jest
ładnie — idziemy grać w piłkę. Możesz nie napisać ani słowa.
— Dziś i tak się nie liczy, nawet żeby lało jak z cebra — prostował dokładny
zawsze Bartek — i jutro też nie. Wakacje zaczynają się dopiero pojutrze.
— Wiktor! — twarz Stefka rozchmurzyła się uśmiechem. — Kamień z serca mi
zdjąłeś. Rzeczywiście, organizacja to grunt. Pisać będę, bo słowo się rzekło.
W dni deszczowe mogę posiedzieć, nie szkodzi. Ale w pogodne, hulaj dusza!
— A jeżeli przez całe wakacje będzie lało? — spytał Bartek.
— Tfu! Tfu! — splunął przez lewe ramię Wiktor. — śebyś nie powiedział w złą
godzinę. Ty, Bartek, zanadto czarno wszystko widzisz. Jeszcze wakacje nam

Strona 6

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

zapeszysz. Tfu!
— Wcale nie czarno widzę, tylko tak sobie myślę o kłopocie
Stefana. Bo jeżeli na przykład przez całe wakacje nie będzie ani dnia deszczu,
to co? To on nic nie napisze?
— Oj, Bartek — zawołał Stefan — nudny jesteś jak przerobiona czytanka. To jest
właśnie moje ryzyko. Dziś nie pada — dziś nie piszę, a jutro zobaczy się, i
koniec.
Przystanęli na Rzgowskiej, pod dużą kamienicą, w której mieszkał Bartek
Niedźwiedzki. Wiktor i Stefan szli razem do bloków na Bednarskiej. Stefan
mieszkał w tych bliższych. Wiktor dopiero za parkiem. Umówili' się na piłkę po
południu i obaj pobiegli na
obiad.
Stefan był głodny jak wilk. Ptakiem frunął na swoje trzecie
piętro.
Dzwonił do drzwi jak na pożar, a wpadłszy do mieszkania,
krzyknął:
—¦ Mamo, dobra wieść, strasznie chce mi się jeść!
Matka, rozgniewana dzwonieniem, nieprędko dała się udobruchać.
Powtarzała co chwilę:
— Poczekaj, niech tylko ojciec przyjdzie. Już ja mu powiem
wszystko.
Stefan wolał dzisiaj unikać. wszelkich zasadniczych rozmów z ojcem, który w
takich wypadkach, nie wiadomo dlaczego, robił przegląd zeszytów syna i
wypominał mu dawne, okupione już grzechy. Niechby się dopatrzył ostatniej
dzisiejszej dwójki! Rany boskie! Lepiej obejść się bez tego. Toteż z własnej
nie przymuszonej chęci Stefan złapał wiadro ze śmieciami i klucze od piwnicy,
aby z powrotem przynieść węgla do kuchni. Zapytał jeszcze, czy nie trzeba
czego ze spółdzielni, aż zdziwiona tą gorliwością Lucynka zapytała go
podejrzliwie:
— Stefan, co ci się stało?
— Cielę na nogę mi nadeptało, wiesz? — odburknął Stefan i już wychodząc
pokazał jej w całej okazałości język.
Z zaplanowanej piłki, niestety, trzeba było zrezygnować. Śliczne czerwcowe
niebo zakryły ciemne chmury. Z okien było widać dalekie zygzaki błyskawic, po
których w coraz krótszym odstępie czasu przewalał się grom.
Burza zbliżała się wielkimi krokami.
Matka własnoręcznie pozamykała okna. Zabroniła wyjść na balkon, chociaż
jeszcze nie padało. Przy każdej błyskawicy żegnała się pobożnie. Naśladowała
ją Lucynka z pogardą patrząca na brata, który trzymał się po męsku: ojciec
tego nie robił.
Stefan zbliżył się do okna, w które biły już mocne bicze deszczu. Zza gęstej
zasłony ledwo było widać sylwetki drzew w parku. Rynsztokami szorowała wartko
woda. Na chodnikach było pełno kałuż.
Stefan wyobraził sobie, jak wygląda w tej chwili ich dzikie boisko, wydeptane
własnymi nogami, w parku Leonarda. Po takiej ulewie nie wiadomo, czy nawet
jutro będzie można kopać piłkę.
Odszedł od okna i kładł na stole wszystkie podręczniki i zeszyty, jakie
znajdowały się na jego półce i w teczce. Ułożył je równo w dwie paczki,
związał porządnie szpagatem i wsunął z powrotem na etażerkę. Na wierzchu
zostawił Zasady i gruby zeszyt, który również dostał od pana kierownika.
Postanowił jeszcze uporządkować swój album ze znaczkami, który w gorących
dniach czerwcowych porządnie zaniedbał. Przy ulubionym zajęciu czas biegł
szybko.
Minęła burza. Niebo rozpogodziło się znowu. I tylko słońce ukazało się o cały
kawał bliżej zachodu.
Już przed samą kolacją, kiedy Stefan schowawszy album przeglądał jakiś stary
numer „Płomyka" — usłyszał dzwonek, a potem w przedpokoju głos Alinki
Brodzkiej, sąsiadki z drugiego piętra. Pomyślał, że pewnie jak zwykle wpadła
pożyczyć młynek od pieprzu czy maszynkę do mięsa, ale właśnie mama
odpowiedziała jej:
— Jest w pokoju. Idźcie tam.
Stefan nie zdążył zastanowić się, dlaczego mama mówi do Alinki „idźcie" —
kiedy drzwi do pokoju otworzyły się i weszła Alina, a za nią jakaś

Strona 7

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dziewczynka, którą on widział pierwszy raz na oczy, a jednak wydawała mu się
jak gdyby znajoma.
Alina zaczęła od razu po swojemu, jak katarynka:
— Stefku, dobry wieczór. Przyszłam do ciebie, bo moja kole-
żanka bardzo chce cię poznać, .bo podobno piszesz książkę i chciałybyśmy
bardzo, żebyś nam powiedział, jak to się robi, i, Elżbiet-ko, to jest właśnie
Stefan śórawiec, kolega twego brata.
— Brata? — powiedział zbaraniały Stefan.
— Oj, Stefan, aleś ty niedomyślny! — roześmiała się Alinka. — Przecież ona do
Bartka podobna jak dwie krople wody.
Stefan zmieszał się jeszcze więcej. Rzeczywiście podobieństwo było uderzające:
czarne oczy, okrągła twarz, trochę zadarty nos i czarne włosy. Bartek był
tylko dużo niższy i grubszy od siostry.
Obserwując to wszystko Stefan milczał. Rozumiał, że powinien coś powiedzieć,
ale co? Elżbietka nie kwapiła się wybawić go z kłopotu. I ona była trochę
zmieszana, kiedy wyciągnąwszy rękę
mówiła:
— Jestem Elżbietka Niedźwiedzka i... dlaczego kolega nigdy nie
przychodzi do Misia?
— Do Misia? — nie zrozumiał Stefan.
— No, do Bartka, my go tak w domu nazywamy.
Stefan uścisnął jej rękę, podsunął dziewczynkom krzesła, ale co mówić, nie
wiedział w dalszym ciągu. Jakże miał chodzić do Bartka, kiedy nie przyjaźnił
się z nim tak jak z Wiktorem? Tyle że ze szkoły wracali często razem. Nie
wydawało mu się stosowne wysunięcie tego argumentu. Wolał więc powiedzieć:
— Tak... w ogóle. W naszej szkole strasznie dużo zadają. -— To zupełnie jak u
nas — westchnęła Alina.
Stefan spojrzał na nią z nie ukrywaną pogardą.
—• U was? To, co u was zadają, to w ogóle można powiedzieć zero przy naszym.
Każdy wie, że naszą szkołę najtrudniej skończyć. A już jak kto skończy, to
oho! Nie byle czym będzie! Może nie Wiesz, że naszą szkołę skończyło dwóch
poetów, jeden generał, jeden minister i...
—¦ Wiem o tym tak samo dobrze, jak ty — przerwała mu Alina. —» Ci poeci i ten
generał chodzili do szkoły na Podmiejskiej, ale do której, czy do waszej, czy
do naszej — nie wiadomo, a ten generał to w ogóle podobno tylko do jednej
klasy tu chodził.
Stefan zaperzył się na dobre. Zaniepokojona Elżbieta wtrąciła czym prędzej do
rozmowy:
— A czy kolega książkę zaraz zacznie pisać?
Stefan, który miał już jakąś ostrą replikę dla Aliny, zwrócił się do
Elżbietki. Grzeczne zapytanie wymagało grzecznej odpowiedzi, więc opanował się:
— Tak, owszem... To jest... Niezupełnie zaraz. Najpierw będę się w pisaniu
wprawiać. Ale jak się już wprawię, to dopiero będę pisać jedną książkę za
drugą. Bo bez wprawy to nie można pisać, nawet tej pierwszej książki. To
trudna rzecz. Ale skąd koleżanka
0 tym wie?
— Miś, jak tylko do domu wrócił, zaraz o tym opowiedział.
i jeszcze mówił, że kolega dostał książkę od kierownika szkoły i że kolega
będzie sławny. A czy kolega ma guzy na głowie?
Stefan spojrzał zdziwiony. „Jakie te dziewczyny są! — pomyślał. — Tu o sławie,
tu o guzach, groch z kapustą" — ale na głos powiedział:
— Wczoraj, owszem, miałem. Kależanki brat mi nabił. Ale ja mu nabiłem dwa.
Dziś już nawet śladu nie ma, bo zaraz przyłożyłem zimny nóż. To najlepszy
sposób na guzy. Niech koleżanka stosuje na moją odpowiedzialność.
— Ach, nie — Elżbieta zaprzeczyła żywym ruchem głowy, aż ' oba warkocze
znalazły się za plecami. — Ja nie o takie guzy
pytam. Nasza nauczycielka opowiadała nam, że sławni' ludzie mieli na czaszce
wypukłości, takie jak guzy...
Stefan zastanowił się nad słowami Elżbietki. To dopiero! A on wcale o tym nie
wiedział! Najchętniej obejrzałby zaraz swoją głowę. Ale nie wypadało teraz
tego zrobić. Alinka i tak patrzyła na niego trochę drwiąco.
Całą rozmowę widocznie było dobrze słychać w kuchni, bo w progu stanęła nagle
matka mówiąc:

Strona 8

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— A dlaczego wcale nie pochwaliłeś się książką od pana kierownika? Pokaż no ją.
—¦ Pokaż! Pokaż! — zawołała Alinka. Elżbieta milczała, ale po minie widać
było, że i ona chętnie zobaczyłaby ten prezent.
Dziewczętom Stefan próbowałby się wykręcić i może by mu się to udało, z mamą
nie było żartów. Sięgnął więc na półkę po ten wątpliwego zaszczytu
egzemplarz i czym prędzej rozłożył go
otwarty na stronie, gdzie widniał napis kierownika ukosem przez
tytuł:
— „Stefanowi śórawcowi na pamiątkę rozmowy w ostatnim
dniu lekcji..." — przeczytała głośno Alina.
— To musiała być poważna rozmowa — zauważyła Elżbieta.
— Pewnie, że poważna — przyznał skwapliwie Stefan. — Nic tam do śmiechu nie
było. Taka rozmowa to może mieć dla mnie i w ogóle dla mojej przyszłości duże
znaczenie.
—¦ Podoba mi się, że kolega tak poważnie patrzy na życie. Nasz Bartuś to o
niczym takim nie lubi nawet mówić. No, ale on musi ciągle się troszczyć o
swoje zdrowie.
— Co też koleżanka mówi! — zawołał Stefan. — Przecież on jest najzdrowszy z
całej naszej klasy.
— Ale jak był mały, to bardzo ciężko chorował. Dlatego mamusia ciągle drży o
niego, bo widzi kolega...
— Oj, dajcie spokój z tym „kolego" i „koleżanko", bo już słuchać nie mogę.
Mówcie sobie po imieniu, i już.
— Alinko — stropiła się Elżbieta. — Jaka ty jesteś! Może kolega sobie tego
wcale nie życzy?
—¦ Owszem — bąkał Stefan — chyba że koleżanka tego nie
chce? %
—' No to... Stefku — zaczęła Elżbieta, ale widać było, że jej to niełatwo
przyszło, bo aż się zarumieniła — powiedz, o czym będziesz pisać w swoich
książkach?
—¦ O wszystkim. O szkole, o domu, o kolegach i w ogóle.
—' To napisz o mnie — wyrwało się Alince — i o Eli.
Ale ta zaprotestowała gorąco:
— Nie, nie, za nic na świecie! Książki trzeba pisać o czymś ważnym i pięknym,
a cóż można o mnie?
— No, no, nie bądź taka skromna — powiedziała Alina. — Przecież o każdym
można coś napisać. Jeden ma urodę — po minie można było poznać, że Alina do
takich zalicza siebie — drugi pięknie gra, tak jak ty. — I zwracając się do
Stefka, dodała: — Stefek, mówię ci, żebyś ty słyszał, jak ona gra! Kto wie,
może też będzie sławną artystką jak ta... no, wiesz?...
Stefek nie miał pojęcia, o kim mowa, ale nie zdradzał się z tym.
Jeszcze mogłyby o nim powiedzieć, że jest „ciemną masą". Myślał, że Elżbietka
powie nazwisko, o które chodziło Alinie. Ale Elżbietka zerwała się nagle z
krzesła i oświadczyła, że musi juz iść, bo przecież tylko na chwilkę wpadła do
Aliny, a tymczasem z tej chwilki zrobiła się cała godzina. Stefek pomyślał, że
to jest gruba przesada. Zdawało mu się, że dziewczęta dopiero co weszły. Kiedy
Alina zaproponowała, żeby razem z nią odprowadził Elżbietkę do rogu, zgodził
się chętnie i wyszli z mieszkania we trójkę.
Rozmowa jakoś nie kleiła się. Stefan już za bramą powiedział Elżbietce, że
jest podobna do Bartka, tylko trochę wyższa. Później przy rogu Szarej
oświadczył, że Bartek jest do niej podobny, tylko trochę niższy. Potem nie
zdążył już nic do swoich wypowiedzi dodać, bo stanęli na rogu Rzgowskiej przed
domem, w którym mieszkała Elżbietka. śegnając się powiedziała:
— Stefku, przyjdź kiedyś do nas, mamusia na pewno się ucieszy.
Wracając Stefan prawie nie słyszał, co do niego mówiła Alinka. Nie mógł
zupełnie zrozumieć, dlaczego mama Elżbietki ma się ucieszyć, kiedy on przyjdzie.
Zapytał o to wreszcie Aliny.
Ta wyśmiała go:
— Jaki ty jesteś niewychowany. To się tylko tak mówi. Z
grzeczności. Nie rozumiesz?
— Nie rozumiem, wcale nie rozumiem, dlaczego mówi się coś takiego „tylko
tak". Przecież mogła o swojej mamie nic nie wspominać, jeżeli to nieprawda. A
jasne, że nieprawda, bo z czego miałaby się ucieszyć? Przecież mnie nawet nie

Strona 9

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

zna. A co do wychowania, to wypraszam sobie. Ojciec mnie chowa, matka mnie
chowa, a od babci nieraz porządnie oberwę. W tramwaju ustępuję miejsca, w
sklepie się nie pcham. Ale moja mama nie lubi kłamstwa. I jak powiedziałbym
komuś „przyjdź, mama się ucieszy", tobym takie bicie dostał, że ojej! Po
robocie to nieraz mamie aż głowa pęka, więc w domu spokój być musi.
Alina słuchała tego potoku wymowy z pobłażliwą wyższością.
Kiedy Stefan skończył, a wchodzili już na podwórko, powiedziała:
— Aleś ty jeszcze dziecinny!
Stefek skamieniał z obrazy. On „dziecinny"! I to kto mu zarzuca, Alina? Zdaje
się jej, że jest dorosła, bo przeszła do siódmej
klasy!
— A ty nie jesteś dziecinna, co? Bo z bikiniarzem chodzisz.
— Nieprawda! — krzyknęła Alina. — Kłamiesz!
— Nie kłamię. Widziałem cię wczoraj w parku.
— Ciemno było. Nie widziałeś.
—i A jakże! Dla mnie światła wystarczyło. Pod pachę z nim szłaś. Poczekaj,
powiem twojej mamie, to cię zleje aż miło.
— Stefku, Stefanku — głos Aliny płynął miodem. — Na żartach się nie znasz.
Tak mi się tylko powiedziało. Wcale nie jesteś dziecinny. Książkę masz pisać.
I możesz naprawdę zostać sławny. Elżbietka od razu się na tobie poznała.
Powiedziała mi, że cię
podziwia.
— Uhm — burknął Stefek, ale widać było, że go ostatnie słowa ujęły. — Za co
miałaby mnie podziwiać? Znowu pewnie jakie
łgarstwo.
— Nie, nie. Ona jest przecież artystką. Ma takie wyczucie, mówię ci. Zresztą
może mi jeszcze coś o tym powie. To ja ci wtedy też powiem, tylko, mój drogi,
nie wspominaj nic mojej mamie o tym parku... Stefku, dobrze? Proszę cię.
Pozwolił się ubłagać. W domu musiał zaraz nakryć stół do kolacji, bo to
należało do niego. Ojciec naradzał się z matką, kiedy wziąć urlop — w sierpniu
czy w lipcu. Miał pojechać wtedy z Lu-cynką do brata na wieś. Lucynka chwaliła
się, że ma same piątki na cenzurze. Zapytany o stopnie Stefan wolał
powiedzieć, że dopiero jutro będzie pewny w tym względzie. Zaraz też zaczął
opowiadać o, swoim udziale w uroczystości zakończenia roku. Będzie śpiewać w
chórze i recytować wiersz.
Mama, jak zwykle, pierwsza wstała od stołu.
— Stefek, Lucynka — zabierajcie się do mycia. I żebym wam dwa razy nie
przypominała. Nie chcę się jutro spalić ze wstydu za wasze brudne uszy.
Na próżno Stefek, który nie lubił myć uszu, przekonywał matkę, że po pierwsze,
mył je przedwczoraj, a po drugie, będzie przecież występować na scenie, a ze
sceny nawet najbrudniejsze uszy wydają się czyste. Mama była nieubłagana.
Już leżąc w łóżku Stefek przypomniał sobie o guzach, o których mówiła
Elżbietka. Aż usiadł i obiema rękami obmacał głowę. Guzów nie było. Czyżby
zniknęły od przykładania zimnego noża? A może one rosną razem ze sławą?...
Co do podziwiania, to go nikt do tej pory nie podziwiał oprócz mamy, która
zawsze „nie może wyjść z podziwu", że on tak szybko drze spodnie! Ale
zastanawiając się, doszedł do wniosku, że na takim podziwie wcale mu nie zależy.
ROZDZIAŁ 2.
PAMIĘTNIK STEFANA.
Lato przeminęło tak jakoś zupełnie za prędko. Znowu jestem w Łodzi. Chciałem
się zobaczyć z kolegami, ale okazało się to niemożliwe. Wiktor dopiero jutro
wraca ze wsi od babki, a Bart-ka też chyba nie ma w domu. Dzwoniłem tak, że
umarły by się obudził, ale nikt drzwi nie otwierał. Aż wyszła jakaś pani z
przeciwka i skrzyczała mnie. A dlaczego? Przecież nie do niej dzwoniłem.
W czasie wakacji nie pisałem ani dziennika, ani pamiętnika. Przez cały lipiec
słońce tak grzało, że po prostu szkoda było każdej chwili spędzonej w domu.
Raz po południu chciałem się już poświęcić i zostać w domu, ale przyszedł
Wiktor i powiedział, że nie szanuję własności społecznej, bo „młodzież to
skarb narodu", trzeba, żeby była silna i wysportowana, a nie zdechła i krzywa
od siedzenia nad zeszytem. Więc pobiegliśmy z piłką do parku. Ale tego dnia
mieliśmy pecha, bo Wiktor strzelił gola prosto w drzwi świetlicy robotniczej.
A te drzwi były szklane i bardzo jakieś kiepskie, bo zaraz się rozbiły, i to
bardzo głośno.

Strona 10

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Zdążyliśmy uciec w krzaki, a przez te drzwi ktoś wyszedł i tak wymyślał, że
coś okropnego. Wiktor powiedział, że to wstyd, jak ludzie nie oceniają, mają
świetlicą W pałacu, a krzyczą jak pastu-cay za bydłem. Już tego dnia nie
graliśmy. Baliśmy się, chociaż Wiktor powiedział, że trzeba grać, a jakby ktoś
krzyczał na nas, to właśnie powiedzieć, że o niczym nie wiemy, że dopiero
przyszliśmy, że gdyby to była nasza sprawka, to nie przyszlibyśmy
na pewno.
Ja nie chciałem tak zrobić, Bartek też nie i Wiktor poszedł
z nami.
W domu coś mnie podkusiło i pochwaliłem się Lucynce, że tak nam się udało
uciec, a ta papla wszystko powiedziała ojcu.
Miałem za swoje. Ojciec stwierdził, że jesteśmy gałgany i że mamy zaraz jutro
iść i za szybę zapłacić. Mama też dołożyła swoją porcją. Opowiedziała, że
słyszała sama, jak jedna pani mówiła, kiedy park i pałac oddawano robotnikom,
że ,,hołota wszystko tu zniszczy", uńęt mama sobie nie życzy, żeby jej dzieci
były za tę
„hołotę".
Na drugi dzień powiedziałem chłopakom, że musimy się złożyć na szybę.
Widziałem, że to się nikomu nie spodobało. A najwięcej się rzucał Wicek
Mrozowski, ten, co chodził do szkoły na Czerwoną. Wołał, że niech ten za szybą
płaci, kto rozbił. Ale Bartek się nie zgodził. Powiedział, że jednemu to za
trudno, zresztą każdemu może się taka rzecz zdarzyć i zaraz dał dwa złote. Nie
wszyscy dali. Jedni nie mieli, a inni nie chcieli. Zebraliśmy dziewiętnaście
złotych i ja z Wiktorem poszliśmy zanieść te pieniądze do
świetlicy.
Siedziała tam jedna pani za biurkiem. Najpierw jak dowiedziała się, że to
nasza sprawka, to tak nas zezwała, aż strach, a potem jak położyliśmy
pieniądze i Wiktor powiedział, jak to on potraji, że się „poczuwamy do winy" i
„podchodzimy samokrytycznie", to trochę przestała. Wreszcie burknęła, że może
jeszcze z nas będą ludzie, chociaż to bardzo wątpliwe.
Chłopcy czekali na placu i Wiktor musiał wszystko opowiedzieć. Ten umie
opowiadać! Mówi, że będzie kiedyś aktorem. Już teraz do tego się wprawia. Lubi
czytać na głos i czyta naprawdę ładnie.
A jak tylko jest okazja, to „odgrywa". On naprawdę do teatru ma duże zdolności.
Zaczął opowiadać, jak to on „w naszym imieniu pieniądze za rozbitą szybę
złożył na biurku". A ta pani „ze łzami w oczach dziękowała i powiedziała, że
ten piękny uczynek przynosi zaszczyt naszym wychowawcom i wart jest, żeby go
wpisać złotymi literami", tylko że na razie nie ma gdzie.
„A na to ja powiedziałem — opowiadał dalej Wiktor — że młodzież szkolna zawsze
chce postępować zgodnie z honorem i w razie czego jest gotowa od ust sobie
odjąć, byle tylko honoru nie splamić. A na to: «Chłopcy! — mótoiła ta zza
biurka. — Niech was przygarną do swego łona, niech ucałuję wasze jasne
czoła...» A ja: «Obywatelko, jeszcze nie zasłużyliśmy na taki zaszczyt, ale
będziemy się usilnie starać!»"
Tak opowiadał Wiktor, a umiał to wszystko tak odegrać, że gdybym z nim razem
nie był, to pomyślałbym, że to wszystko prawda. Inni uwierzyli i widać było,
że im się podobało. Tylko Wicek Mrozowski powiedział, że ma w nosie wszystkie
honory. A Wiktor mu nawymyślał od zgnilizny moralnej i od skąpej hołoty, bo
Wicek składki nie dał. Więc zaczęła się draka. Spraliśmy porządnie Wieka i
jego przyjaciół, którzy mu się podlizują, bo on ma zawsze pieniądze i funduje.
Ja miałem tylko dwa guzy. Przykładałem w domu nózi,przypomniała mi się
Elżbieta. Myślę, że gdyby słuchała opowiadania Wiktora, to musiałaby nas
podziwiać. Chociaż to niezupełnie była prawda, ale projekt oddania pieniędzy
za szybę ja zgłosiłem. Może Bartek w domu o tym opowiedział?
Ja też próbowałem w domu opowiedzieć wszystko tak jak Wiktor, ale ledwo
zacząłem, ojciec gazetę odłożył i mówi:
— śe co? Powtórz no.
A mama we drzwiach stanęła i tak mi się przyglądała, że od razu zacząłem od
początku i powiedziałem, jak było naprawdę. Okazało się, że tatuś tą panią
zna. To sekretarka klubu racjonalizatorów. Kiedy powtórzyłem Wiktorowi tę
wiadomość, powie-¦ział, że to jakaś „mało wyrobiona" osoba, ale trudno, nie
można
wymagać, żeby w każdej świetlicy siedziały osoby „na poziomie". Dopiero jak my

Strona 11

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dorośniemy, to będzie inaczej.
Nie jestem pewny, czy ta zmiana będzie duża. Na całq naszą klasą tylko jeden
Wiktor taki „wyrobiony" w języku.
W lipcu jeszcze wiele dni było ładnych i często grywaliśmy w piłkę, ale już
ostrożniej. Składam sobie na kompas i tamtych dwóch złotych bardzo mi żal.
W sierpniu wyjechaliśmy na kolonie. I dopiero pierwszego deszczowego dnia
zobaczyłem, że ani zeszytu, ani książki od pana kierownika nie zabrałem, z
domu. Co było robić? Wychowawcy tyle mieli zajęcia, że nie miałem po prostu
sumienia zawracać im głowy jeszcze moimi kłopotami. Tak więc można powiedzieć,
że ze szlachetnych pobudek pisanie miałem uniemożliwione. Drugiego dnia
deszczu, kiedy po południu zaczęło mi się strasznie nudzić, wpadłem na pomysł,
żeby napisać do domu do tatusia, żeby mi wysłał zeszyt i książkę pocztą. A
trzeciego dnia, kiedy już zdecydowałem się i siadłem do pisania listu —
zaczęło się przejaśniać. Wtedy pomyślałem sobie, że szkoda byłoby fatygi mojej
i ojca, bo zanim list dojdzie do Łodzi, a paczka do mnie, to deszcz może się
skończyć. I rzeczywiście, to była taka „trzydniówka", a potem do końca kolonii
ani kropla nie spadła.
Teraz po powrocie do domu sumienie mnie trochę gryzie, więc usiadłem i piszę,
żeby za tamtą „trzydniówkę" odrobić,
W tym roku postanawiam sobie wyrabiać charakter. To nie jest taka łatwa rzecz.
Od razu całego charakteru wyrobić nie można. Nie ma mowy. Trzeba po kawałku.
Więc najpierw postanawiam, że moje słowo to będzie „żelazo-beton", że jeżeli
co obiecam, to dotrzymam. Mój tatuś też uważa, że słowo to święta rzecz, i w
fabryce wszyscy wiidzą, że „majster Zórawiec słów na wiatr nie rzuca". Kiedyś
kolega ojca opowiadał o tym w domu. Mnie było wtedy bardzo przyjemnie, że mój
ojciec taki słowny.
Chociaż z drugiej strony, to ja tę słowność ojca boleśnie, można powiedzieć,
odczuwam. Ile razy mam, obiecane lanie, to mnie nigdy nie minie. Ale i innych
obietnic tatuś dotrzymuje. Na przykład przed wyjazdem otrzymałem obiecany
scyzoryk. I to jaki!
Cztery nierdzewne ostrza i prawdziwa rogowa -oprawa. Chłopakom mało oczy na
wierzch nie wyszły z zazdrości. Taki jest mój ojciec! Jak mam kłopot jaki, to
często idę z nim do ojca. Teraz też powiedziałem, że o to pisanie spokoju nie
mam, czy jestem w porządku. A tatuś na tó, że skoro spokoju nie mam, to
najlepszy dowód, że nie jestem w porządku.
„Jak z robotą nawaliłeś — powiedział — to nie zawracaj sobie głowy zgryzotami,
tylko rękawy zawiń i gazuj."
Zaraz też sobie postanowiłem, że za tę „trzydniówkę" to napiszę dzień po dniu
trzy razy, a potem solidnie raz na tydzień albo jak będzie coś ciekawszego, to
nawet częściej, ale ten raz na tydzień to zawsze a zawsze, żeby nawet nie wiem
co. I jak sobie postanowiłem, to zaraz przestało mnie gryźć. Jakby ręką odjął.
Z Bartkiem już się widziałem. Zdziwił się na mój widok, że jestem taki
opalony. Był na koloniach, które urządziła fabryka jego ojca, w górach.
Miejsce do kąpania mieli świetne, ale on obiecał mamie, że nie będzie siedział
ani w wodzie, ani na słońcu, ani na wilgotnej trawie, ani po zachodzie słońca
na dworze. Bardzo zajęty był tym uważaniem, ale nie chorował ani razu. Aż się
dziwię. Bo ja z samego takiego uważania rozchorowałbym się ciężko.
W czasie naszej rozmowy weszła do pokoju mama Bartka i chociaż już ją
widziałem kilka razy, bo w lipcu wpadałem, do Bartka dosyć często, przyjrzałem
się jej na nowo. Wcale nie wyglądała na osobę, która mogłaby wymyślić na
wakacje takie tortury.
Kiedy piliśmy kawę, do pokoju wpadła Elżbieta. Na mój widok krzyknęła „ach" i
wyleciała za drzwi jak z procy. Aż mi się nieprzyjemnie zrobiło. Czyżby się
mnie przestraszyła? Myślałem, że może zrobiły mi się wąsy od powideł, którymi
nasmarowany był chleb. Spojrzałem ukradkiem w szybę od kredensu. Wszystko było
w porządku. Nawet włosy leżały na głowie jak ulizane. Zanim wyszedłem do
Bartka, dobrze je wyszczotkowałem. I paznokcie miałem obcięte. Niech sobie
nikt u Bartka nie myśli, że jestem brudas. A ta Elżbieta tylko „ach", i tyle.
Szkoda całego zachodu. Aż mi z tego wszystkiego chleb wypadł z rąk na obrus.
Całe szczęście, że nie tą posmarowaną stroną.
Po podwieczorku poszliśmy obaj z Bartkiem do Wiktora. Już wrócił ze wsi od
stryja. Czarny jak Cygan i wyciągnął się w górę, tylko zdaje mi się, że
jeszcze chudszy, niż był. Powiedział nam, że na wsi żaden z chłopaków nie mógł

Strona 12

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dać mu rady. Ja nie bardzo w to wierzyłem i Wiktor zaraz chciał się ze mną
spróbować, ale Bartuś powiedział, że próbować będziemy się na boisku, bo w
domu przy takiej okazji to może się coś stłuc, i lepiej, żeby Wiktor
opowiedział, jak spędził wakacje.
Więc Wiktor zaczął opowiadać, jak dobrał tam sobie paczkę kolegów i jak
prawie co niedziela odgrywali w szkole jakieś
sztuki.
Wyszliśmy od niego wszyscy i zaraz na podwórku spróbowałem się z nim. Nie dał
mi rady, ale czułem; że na tym stryjowym wikcie zmocniał. Przybyło mu trochę
mięsa i chyba już w tym roku brat nie będzie się na nim jak na szkielecie
kości uczył.
Pożegnałem się z kolegami przed bramą, a na podwórku koło naszej klatki
schodowej zobaczyłem Alinę z jakimś chłopakiem,. Alina wyglądała zupełnie jak
dorosła panna; uczesana była w koński ogon, w ręku torebka. A ten chłopak to
był Wicek Mro-zowski. Nie poznałem go od razu, bo włosy zapuścił i kurtkę miał
nową, jakąś taką dziwną, jasnozieloną, i krawat w deseń,
Alina pożegnała się z nim zaraz i na schody wchodziliśmy razem. Pytam się jej,
co robiła przez wakacje, a ona nic, tylko
o Wieku, że to taki nadzwyczajny chłopiec.
„Nadzwyczajny! — mówię. — Włosy zapuszcza i w ogóle na bikiniarza wygląda.
Dadzą mu jutro w szkole, zobaczysz, zaraz będzie inaczej wyglądać."
„Co ty pleciesz? — oburzyła się Alina. — On już jest uczniem technikum
fotograficznego, to jest szkoła dla dorosłych. Wicek ma już prawie szesnaście
lat."
„Wiem — mówię — przecież w piątej klasie siedział dwa lata
i w siódmej tak samo. Ledwo ją skończył. Mój stryjeczny brat z nim chodził.
Wicek ma bardzo twardą głowę. Zobaczymy, jakie cuda pokaże w tym technikum.
Już ja w to nie wierzę."
„A ja wierzę — zaprzeczyła Alina. — To jest bardzo zdolny chłopiec. Będzie
robić artystyczne zdjęcia. Już ma aparat. Sfoto-
grafuje mnie. Zobaczysz. Powiedział, że jestem fotogeniczna. W ogóle on ma
bardzo artystyczną duszę. Czasami tak coś powie, jak prawdziwy poeta."
Pokiwałem z politowaniem głową, ale ona przekonywała mnie
dalej:
,Wiesz, jak mnie nazwał? Kalina. Tak. Czy to nie pięknie? Chciałabym się
tak nazywać. Stefanku, proszę cię, mów tak do a mnie od dzisiaj."
„Czyś ty zwariowała? — mówię. — Przecież to nie jest ludzkie imię. Przecież o
kalinie to pisze w tym wierszu, że «rosła z liściem szerokim». Co to ma
wspólnego z tobą? Gdzie liść, gdzie potok, gdzie «drobny deszcz piła»?" Na to
Alina powiedziała mi, że jestem kompletny osioł, bo na poezji nie rozumiem się
nic a nic. A ja jej powiedziałem, że skoro jest „kalina", to niech spojrzy
„jak w lusterko — w wodę", to zobaczy, że z tym ogonem jest jeszcze bardziej
ruda niż przed wakacjami. Na to ona trzasnęła swoimi drzwiami, bo już byliśmy
na drugim piętrze, a jeszcze przedtem pokazała vii język. A taka niby dorosła.
Dorośli przecież języka nie pokazują. Może jej się zdaje, że jak jest w
siódmej klasie, to już Bóg wie co, a cóż to siódma klasa? Za rok i ja w niej
będę.
Swoją drogą żal mi tej Aliny. Co ona temu winna, że jest ruda? Ma rudego ojca,
którego ludzie nie szanują, bo pijak i awantury urządza prawie co sobotę.
Gdyby nie matka, która jest krawcową i zarobi, to Alina pewno biedy najadłaby
się niemało. A rudym być to nie daj Boże! U nas w IV A był jeden rudy, to nikt
go po imieniu nie nazywał. Muszę się zapytać Elżbiety, czy Alinę przezywają.
Czarne włosy, takie jak ma Elżbieta, to są ładne. W ogóle Elżbieta wydaje mi
się mądrzejsza. Widać, że to zupełnie co innego. I gra podobno pięknie. Do tej
pory nie znałem żadnej dziewczyny, która by się nazywała Elżbieta. To chyba
ładne imię.
ROZDZIAŁ 3.
CEGŁA Z JASNEGO NIEBA! FATALNE PODSUMOWANIE. POBITY WŁASNĄ BRONIĄ.
Dzień był piękny, słoneczny i ciepły. Stefan biegł do szkoły ulicą, jakże
odmienioną w ciągu dwóch miesięcy wakacji. Już tu się jesień rozgościła po
swojemu, kolorowo.
Jeszcze na Bednarskiej dogonił Stefana Wiktor, a w bramę szkoły wchodzili już
całą znajomą gromadą.

Strona 13

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Budynek pękał od gwaru, aż trudno się było zrozumieć. Nawoływano się,
wymieniano uściski, każdy miał mnóstwo do powiedzenia, każdy był ciekaw nowin.
Biegano z klasy do klasy i oglądano je ciekawie. Szkoła, odnowiona w czasie
wakacji, wydawała się inna.
Znajomy głos dzwonka wyłonił z tego zamętu poszczególne klasy. Pomaszerowano
do auli i wszystko odbyło się wiadomym, a zawsze na nowo wzruszającym
porządkiem.
Na zakończenie uroczystości kierownik oświadczył, iż pięknie odnowiony budynek
szkolny oddaje pod szczególną opiekę młodzieży i robi to z całym zaufaniem, bo
wie, że młodzież tej szkoły
na to zasługuje.
Odśpiewano hymn i wszyscy powędrowali do swoich klas.
Jeszcze wtedy Stefanowi tak było przyjemnie, tak się nie wiadomo z czego
cieszył!
Tymczasem ledwo VI A zdążyła zająć miejsca w ławkach, kiedy do klasy weszła
pani Ostrowska, zeszłoroczna wychowawczyni. Wydobyła z teczki kartkę i zaraz
zaczęła wypisywać na tablicy plan lekcji.
Stefan poczuł łokieć Wiktora.
— A mówiłeś przed wakacjami, że jej z nami nie będzie?
— Mówiłem, mówiłem — odburknął Stefan. — Dzisiejszy dzień
się nie liczy.
Nagle do klasy wszedł nauczyciel fizyki, pan Karniewicz. Towarzyszyły mu
cztery dziewczynki z VI B. Na powitanie klasy odpowiedział uśmiechem i zwrócił
się do wychowawczyni:
__ Z polecenia pana kierownika oddaję pani cztery moje wychowanki i proszę o
czwórkę chłopaków.
Stefana od razu coś tknęło, ale własnym uszom nie wierzył, kiedy pani
Ostrowska odpowiedziała:
__ Tak, wiem, pan kierownik mówił mi o tym. Z mojej klasy
do pana przejdą: Stefan śórawiec, Bartek Niedźwiedzki, Wiktor Kijanka i Romek
Koziołkiewicz. Sami rozumiecie — zwróciła się do klasy — jedna klasa ma za
wiele dziewcząt, druga — chłopców, i to jest niewłaściwe, dlatego się
rozstajemy. Myślę, że mi wstydu w tamtej klasie nie zrobicie. Do widzenia,
zobaczymy się jutro. Będę u was na polskim na trzeciej godzinie.
Cóż było robić. Wymieniona czwórka wyszła z ławek i pomaszerowała za panem
Karniewiczem. Miny mieli nietęgie. Szczególnie Romek, kompletnie zbaraniały,
powtarzał co chwila:
— Ale dlaczego ja? Dlaczego ja?
Nauczyciel wskazał im drzwi VI B. Wchodzących do klasy powitał zgodny chór:
— Przyszły asy z piątej klasy!
—¦ Nie z piątej — sprostował Bartek. — Tylko z szóstej.
— No, w szóstej jesteście dopiero od dzisiaj — powiedział jakoś
nieprzyjaźnie Sewerek Witkowski — i to sobie zapamiętajcie: u nas asami nie
będziecie. Co to to nie.
— Przez was to nam zabrano cztery najlepsze koleżanki — pisnęła któraś z
dziewcząt.
—¦ Jak to, przez nas? — zapytał spokojnie Bartek. — Czy my tu chcieliśmy
przyjść?
— Ten straszliwy cios uderzył w nas jak piorun z jasnego nieba. I
zgruchotał jak młode brzózki o wiośnie — „zagrał" po swojemu Wiktor i widać
było, że na nie oswojonych z jego stylem dziewczętach zrobiło to duże
wrażenie. Ale tylko na dziewczętach, bo Sewerek zawołał:
—• Brzózki jak brzózki, ale z was dobre ziółka, to wiemy. To przez was pani
Ostrowska mało nie osiwiała! To przez was nasz zastęp ciągnął się cały rok w
ogonie! Wasi koledzy szaleją z radości, że się was pozbyli, a my...
— Łżesz — przerwał mu Wiktor. — Kiedy opuszczaliśmy klasę, panowała w niej
tragiczna cisza. Słychać było tylko przyspieszony łomot rozdartych żalem serc.
Jeszcze na korytarzu doleciało nas głębokie westchnienie czterdziestu
przyjacielskich piersi.
—• To było westchnienie ulgi... — rzucił kpiąco głos spod pieca, ale nie
dokończył. Do klasy wchodził nauczyciel.
„Nowi" zajęli cztery wolne miejsca pod oknem. Bartuś z Wiktorem w trzeciej, a
Stefan z Romkiem w drugiej ławce. Nauczyciel udzielił kilku potrzebnych

Strona 14

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

informacji i można było rozejść się do
domu.
Uczniowie i uczennice VI B wychodzili szybko parami lub pojedynczo. Na
„nowych" nikt nie zwracał uwagi. Gdy zostali w klasie sami, Romek wybuchnął:
—¦ Ale za co mnie przeniesiono? Za co? To przecież wy spóźnialiście się prawie
przez cały rok. To wy obrywaliście dwójki, to wy mieliście zawsze dzikie
pomysły. To przez was klasa miała złą opinię! Ale ja? Za co?
Nikt mu nie odpowiadał. Dołączenie go do wiadomej trójki było ze wszech miar
dziwne. Należał rzeczywiście do najsolidniejszych
uczniów.
Wodził po kolegach swoimi okrągłymi, trochę wytrzeszczonymi oczami i żądał
odpowiedzi. Zlitował się nad nim Bartek.
— śeby było do pary.
Romek machnął desperacko ręką i nie powiedziawszy nawet „do widzenia" wybiegł
z klasy.
Stefan, Bartek i Wiktor opuścili ją również. W milczeniu i nie spiesząc się
doszli do parku. Już nie wydawał się taki piękny jak rano. Dostrzegli ubytek
liści na drzewach, a te pod nogami szeleściły
smętnie. ,
Wiktor skręcił w boczną alejkę i usiadł na jednej z ławek. Koledzy poszli za
jego przykładem. Milczenie przerwał Bartek:
— Stefan, skąd wiedziałeś o tym przed wakacjami?
— O niczym nie wiedziałem! Wtedy mówiłem wam tylko, że Gramatyka nie będzie
naszą wychowawczynią w szóstej klasie.
— Zgadza się: w szóstej klasie Gramatyka nie jest naszą wychowawczynią.
— Ale ja nie tak myślałem! — wybuchnął Stefan. — Myślałem, że to Gramatykę z
naszej klasy zabiorą może gdzieś do młodszych klas. Przecież nie mogła sobie z
nami dać rady.
— Teraz, kiedy zamiast nas są te cztery niunie, da sobie radę — stwierdził z
całym spokojem Bartek.
— To już innego wyjścia nie było? — pienił się w dalszym ciągu Stefan. — Nie!
Ja tego nigdy panu kierownikowi nie zapomnę! Nigdy!
— A co? Obiecywał ci coś?
— Obiecywał! Pewnie że obiecywał! Mówił, że pomyśli...
— E, tam — przerwał niecierpliwie Wiktor. — Ty myślałeś, że kierownik
pomyśli... Widzimy, co z tego myślenia wyszło. I nic na to nie poradzimy! Jak
pan kierownik tak postanowił, to skończone. Nie zostaje nam nic innego, tylko
urządzić się w tej sytuacji jak najlepiej. I uprzedzam was: mnie się ten
Sewerysio nie podoba.
— Mnie się cała klasa nie podoba — rzucił Stefan.
— I mnie się nie. podoba — mówił Bartek. — Tam miałem miejsce spokojne,
wygodne, w kącie. A tu pod samym oknem. Jak będzie wiało, zaziębię się na pewno.
— I jak oni nas przyjęli! — rozpamiętywał Wiktor. — Od razu wyliczyli nam
wszystko, co było i czego nie było.
— A czego nie było?
— Oj, Bartek, ty ze swoją dokładnością to do szału możesz człowieka
doprowadzić! — irytował się Wiktor. — Czego nie było? Nie słyszałeś,
jak Sewerek mówił, że Gramatyka przez nas osiwiała? Przecież jeszcze nie
osiwiała.
— To prawda, jeszcze nie osiwiała.
¦— A widzisz! I, chłopaki, mówię wam — zapalał się Wiktor — nie dajmy się! Bo
ja to już czuję, że ten Sewerysio będzie chciał w nas orać! Niewolników z nas
zrobi! Pot z nas będzie strumieniami płynąć! Będzie nas gnębił tak, jak Rzym
gnębił Kartaginę!... Al trafiła kosa na kamień. Znajdzie się teraz w klasie
VI B — tu
Wiktor grzmotnął się w chudą, ale szeroką pierś — Hannibal, syn Hazdrubala!
Drzyj, tyranie!
— Nie przesadzaj — uspokajał go Bartek. — A że nie przyjęli nas z. otwartymi
ramionami? Zrozumiałe: nie pamiętasz, jak to w zeszłym roku pokłóciliśmy się z
nimi i nazwaliśmy ich baranami? śe V A to „asy", a VB to „barany"?
— Ó, psiakość! — zawołał Wiktor. — Zapomniałem. A to rzeczywiście fatalnie
się złożyło. Ale nie trzeba przypominać o tym teraz, kiedy my tam jesteśmy.
Nie trzeba.

Strona 15

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

—. Pewnie —¦ potwierdził Stefan. —¦ Ale chodźmy już do domu, bo mnie się z
tego zmartwienia jeść chce jak nie wiem co.
—• Chodźmy — zgodził się Bartek. — I nie trzeba się tak martwić. Może się
wszystko ułoży.
— Ale tymczasem, chłopaki — zastrzegł Stefan — umawiamy się: w domu o całej
hecy nie mówimy. Rodzicom nic do tego. Zaraz będą się dopytywać, a co, a
dlaczego? Słyszysz, Bartek, nie mów nic w domu. Jesteśmy w szóstej, i koniec.
W drodze do domu Wiktor jeszcze nie mógł się uspokoić.
—¦ Jakie jednak te kobiety są mało odważne — mówił do Stefana. —¦ Mężczyzna na
przykład w takim wypadku powiedziałby: „Panie kierowniku, niech chłopcy
zostaną w mojej klasie. Prawda, że trochę niespokojni, ale za to jakie głowy
otwarte! Ozdoba całej klasy, można powiedzieć. A może to przyszła chluba
narodu? Spróbuję jeszcze rok z nimi, zobaczę!" Tak powiedziałby mężczyzna. Tak
postąpiłby każdy z nas. A Gramatyka? Poszła, jak to się mówi, po najmniejszej
linii oporu. Co za brak odwagi! To straszna rzecz być kobietą!
Stefan milczał. Bardzo boleśnie przeżywał swój zawód co do pana kierownika.
Czuł się jak człowiek wystrychnięty na dudka, zawiedziony w rachubach.
Nie przeszkodziło mu to pochłonąć podwójnej ilości zupy. Przerywał jedzenie
rzadkimi, ale za to głębokimi, filozoficznymi uwagami, których musiała
wysłuchiwać Lucynka. Przy pierwszym talerzu zupy powiedział:
— Na tym świecie to tak już jest, że starsi rządzą, a młodzież musi słuchać.
A przy drugim:
— Gdyby było na odwrót, to "byłoby o wiele ciekawiej.
Następnego dnia lekcje mijały jedna za drugą w bardzo.przyjemnym nastroju. Nic
nie było na dzisiaj zadane, więc żaden nauczyciel nie gniewał się za nie
odrobione lekcje.
— śeby tak było cały rok, to naprawdę nauczyciele oszczędziliby sobie
wiele zdrowia. A ile przykrości uniknęliby uczniowie! — mówił na dużej
przerwie Wiktor.
— I życie mogłoby być takie piękne — dodawał Stefan. — A tymczasem zamiast na
tym odcinku coś uprościć, to tylko ciągle nowe konstytucje, wynalazki i
odkrycia. Pomyślcie, co będzie musiał umieć uczeń szóstej klasy za sto lat?
— Stefan, masz szczęście — stwierdził spokojnie Bartek.
— A niby ty nie takie samo? — zdziwił się Stefan.
— Nie. Ty większe. Przecież nie masz głowy do dat. A przeszło sto lat to oho!
Ile do zapamiętania przybędzie.
— Każdy z nas ma jakąś piętę achillesową w głowie — westchnął Wiktor. —
Stefan — ortografię, ja — matmę, ty — geografię. Ale mówmy o przyjemniejszych
rzeczach. Widzieliście te błyski smutku w oczach Gramatyki, kiedy przyszła do
nas na polski?
— Smutku? — zdziwił się Bartek. — Nie zauważyłem. Dziewczyny ją tak
obstąpiły, chyba na złość nam dopytywały się ciągle o te przeniesione
koleżanki. Ale rozmowa była wesoła.
— Ja siedzę bliżej. Dobrze widziałem. Mówię wam. To sztuczna wesołość.
Gramatykę rozdziera ukryty ból po naszej stracie. Cierpi niewymownie... — tu
Wiktor złapał się za serce z wyrazem takiego bólu, że aż jakaś przechodząca
uczennica zatrzymała się na chwilę przestraszona. — Ale stało się! I już jest
za późno. Teraz żeby cała rada pedagogiczna uklękła przed nami, nie wrócimy do
VI A. Prawda, chłopaki?
— Nie wrócimy — powiedział Stefan.
— Nie, nie ma obawy — dorzucił Bartek myśląc raczej o tej klęczącej radzie
pedagogicznej.
Rozpoczęty tak przyjemnie dzień zakończył się zgrzytem. Na ostatniej godzinie
wychowawca zapowiedział „podsumowa-me wakacji". Nie spodziewającej się niczego
trójce przyjaciół ce-
gła spadła na głowę. Niewinnie brzmiące „podsumowanie" okazało się
sprawdzeniem podjętych w czerwcu zobowiązań wakacyjnych.
Skóra na „nowych" ścierpła. W ich dawnej klasie nigdy nic podobnego nie miało
miejsca. Zobowiązania co roku podejmowano, owszem, ale nikt ich nie zapisywał
i nikt nie sprawdzał po wakacjach, a tu?!
Na polecenie wychowawcy Sewerek odczytywał zobowiązania
z listy.
Chłopcy mieli jeszcze nadzieję, że ich nazwiska nie figurują na niej.

Strona 16

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Niestety! Pan Karniewicz, zakończywszy sprawdzanie „swoich", zwrócił się do
Romka:
—¦ A teraz, Koziołkiewicz, powiedz nam o zobowiązaniach waszej czwórki.
— Ja tak dobrze nie pamiętam — zaczął ociągając się Romek. — Ja byłem na
wakacjach u wujka gajowego i pomagałem w oczyszczaniu leśnych pasów. Mam
zaświadczenie, z leśnictwa. Jutro przyniosę, bo nie wiedziałem... A oni niech
sami mówią, ja nie pamiętam. Stefan miał, zdaje się, zbierać jakieś kamienie
i... Stefan, nie kop mnie pod ławką, bo ja dla ciebie kłamać nie będę. Pewnie
znowu zaczniecie się wykręcać, jak zawsze.
A to zdrajca! Stefek o mało nie spalił się ze wstydu. Trzeba było się przyznać
do nie spełnionego zadania. Zupełnie o nim zapomniał. I Bartek nie spreparował
obiecanego rybiego szkieletu. Zaskoczony Wiktor ratował się jak mógł barwnym
opisem urządzanych na wsi wieczornic, ale naprawdę, to nie pamiętał nawet,
czego się podjął...
Po lekcjach zatrzymali Romka w klasie. Chcieli go nauczyć rozumu, ale się
wcale nie zląkł.
— Ruszcie mnie tylko — powiedział — zaraz pójdę do pana kierownika i wszystko
powiem. Zobaczycie, że was wyrzucą ze szkoły.
Chłopcy wymienili spojrzenia, a Wiktor rozłożył ręce.
—¦ Chłopie, czy nie rozumiesz, że na kolegów donosi tylko zdrajca? A człowiek
szlachetny, taki jak ja albo Stefan, albo Bar-tuś, to raczej odda swoje młode
życie, raczej pozwoli sobie rozpalonymi obcęgami język wyrwać, a kolegi nie
wyda. A ty!... Ech,
Romek, mówię ci, że gdyby można cię było uszlachetnić jakimiś pigułkami albo
proszkiem, to ja bym buty sprzedał, ostatnią koszulę bym z grzbietu ściągnął
na pokrycie kosztów, bo ja dla kolegi...
— No, no — przerwał mu Roman — gdyby takie pigułki istniały, to na was dawno
złożyłaby się cała klasa. Szlachetni! A dlaczego mnie Stefek pod ławką kopał?
Cyganić chciał, już ja was znam, ale nie bójcie się!
Nie dowiedzieli się, czego mieli się nie obawiać. Romek na tym zdaniu
zakończył i wyszedł z klasy. Patrzyli na siebie trochę zaskoczeni niewątpliwą
słusznością jego wywodów, wreszcie Wiktor westchnął:
—¦ Chodźmy. Wielka szkoda, że go przenieśli razem z nami. Nic dobrego z tego
nie wyniknie...
— Nie masz racji — zaprzeczył Bartek. — Nie ma tego złego, co by na dobre nie
dało się obrócić. Ja już sobie pomyślałem. Jak mnie będą piłować w domu na
temat „dlaczego", to właśnie Romek, uczeń bardzo dobry, jest dowodem, że to
tylko takie przesunięcie dla usprawnienia pracy.
Stefan spojrzał na Bartka z podziwem i powiedział:
— A wiesz, że to wspaniały pomysł. Jeżeli siostra cię zapyta, dlaczego nas...
— Elżbietka na pewno nie zapyta. Co ją to obchodzi? Zresztą ja tak tylko na
wszelki wypadek, bo właściwie kto o tym wie oprócz naszej klasy?
Wlekli się pustym korytarzem. W całym gmachu panowała cisza. Nagle kiedy
dochodzili już do schodów, z drugiego piętra zjechał po poręczy repetujący
piątą klasę Franek Gawroński... Zobaczywszy ich przystanął na zakręcie,
przyłożył zgięte palce do czoła i zawołał: — Beee! Beee!
Chłopcy oniemieli z oburzenia. Ten Franek, ten repetent ośmiela się z nich
drwić! Wreszcie Wiktor opanował się i odezwał wyniośle:
— Oto lekkomyślne pacholę z młodszej klasy, które przy najbliższej okazji
połamie-nogi, wydaje jakieś dźwięki zupełnie niestosowne w tych dostojnych
murach.
— Beee! Beee! Przeflancowali was do „baraniej"! Cała szkoła ma uciechę. Beee!
Beee!
Ostatnie słowa dobiegły chłopców już z dołu, dokąd Franek, zauważywszy jakiś
podejrzany ruch Stefana, zjechał błyskawicznie.
—¦ To się nazywa być pobitym własną bronią — stwierdził Bar-tek. — To
wymyśliłeś ty, Wiktor.
— Wymyśliłem, wymyśliłem — przedrzeźniał go Wiktor — jeszcze niejedno
wymyślę, wiesz? Stać mnie na dobry pomysł! Na poczekaniu! — Tu nagle olśniony
czymś Wiktor palnął się w czoło. — Chłopaki! Jesteśmy uratowani! Stefan, dawaj
scyzoryk!
— Na co?
— Nie pytaj, tylko dawaj! Bartek, stój tu i pilnuj, czy kto nie idzie na

Strona 17

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

schodach. Stefan, leć w drugi koniec korytarza. Jeżeli kogo zauważycie,
zaczniecie kasłać i schodzić na dół. Ja sobie tu sam dam radę.
Chłopcy ustawili się według wskazówek Wiktora. Mieli oko na schody, ale
zerkali od czasu do czasu w stronę Wiktora, który wrócił do drzwi klasy
znajdującej się mniej więcej w połowie korytarza, przystawił sobie do nich
odwrócony do góry nogami drewniany kosz na śmieci i majstrował coś przy
tabliczce. Kiedy skończył i ruchem ręki wezwał przyjaciół, zobaczyli jego
dzieło. Na ciemnej politurze drzwi odcinały się jasno wyrżnięte scyzorykiem
litery. Razem z emaliowaną, przybitą do drzwi tabliczką tworzyły napis: „Klasa
VI Bojowa".
—« Teraz już żadnych wątpliwości nie będzie. Prawda? Jak myślicie?
Bartek w milczeniu przytakiwał głową. Stefkowi sam pomysł podobał się również,
gryzło go tylko sumienie z powodu podrapanych drzwi.
— Nie można było kartki przykleić? — zapytał.
— Kartkę zdarliby od razu i po wszystkim. A nazwa musi się przyjąć.
— A jutro zawołają nas do kierownika — powiedział powoli Bartek.
— O rany! — zawołał Stefan. — Jak trzeba będzie za drzwi
zapłacić, to ojciec każe mi wziąć z tych składanych na kompas. Ja nigdy nie
uzbieram całej sumy!
— Spokojna głowa — rzekł Wiktor. — Wyjdźcie tym korytarzem na dół i przez okno
z pierwszej klasy. Uwaga, żeby was kto nie widział. Ja muszę przez szatnię, bo
mam tam kurtkę. Jeżeli woźny mnie zauważy, posądzenie padnie na mnie. Jak się
jutro zrobi heca, wyprzecie się w żywe oczy; nic nie wiecie, wyszliście
wpierw. A ja się wytłumaczę, nie bójcie się, nie pierwszy raz...
. Chłopcom udało się wymknąć niepostrzeżenie według rady Wiktora. Bartek
pożegnał się szybko. Obiecał wychowawcy przynieść ten rybi szkielet.
ROZDZIAŁ 4.
NASZA KLASA „BOJOWA". OSIOŁ POPSUŁ — MĄDRY NAPRAWIŁ. ŁADNE ZOO!
Stefan wrócił do domu z nieprzyjemnym uczuciem. Dręczyło go, że dołożył ręki
do niszczenia drzwi. A jeżeli Gawroński jutro powie, że widział ich ostatnich
na korytarzu? Cała ta sprawa, jak chory ząb, dokuczała mu aż do wieczora.
Wybiegł na podwórze i zastał już tam Wiktora, który czuł się tu jak u siebie.
Mocowali się, ganiali, aż wreszcie przysiedli odpocząć. W pewnej chwili Stefan
zobaczył idące Alinę i Elżbietkę. Nie wiedział, jak się zachować. Może Alina
jeszcze się gniewa? Najchętniej udałby, że ich nie widzi.
Tymczasem Alina ich spostrzegła. Podeszła wiodąc Elżbietę za sobą.
Stefan speszył się, ale przeszło mu to szybciej niż zwykle. Musiał po prostu
podziwiać obrotność i zręczność kolegi. Usiłował go naśladować.
Wiktor podniósł się szybko na widok dziewcząt, przywitał, zaprosił na ławkę i
zaraz, jak to on, zaczął coś opowiadać. Stefan tymczasem przyglądał się
ukradkiem Elżbiecie. Na tle jasnej, bia-
łoróżowej Alinki z podfryzowaną, złotą grzywką — jej gładkie, czarne włosy i
mocno opalona twarz wyglądały tak jakoś szlachetnie.
Elżbietka również kilkakrotnie uważnie spojrzała na Stefana. Poruszył się
niespokojnie: szyi wczoraj nie umył, może to widać? W pewnej chwili doszły go
słowa Aliny:
— ...i podobno przesadzono was do baranów?
Stefan o mało z ławki nie spadł. Za nic w świecie nie spojrzałby w tej chwili
na Elżbietkę. Ale Wiktor nie stracił głowy.
— Do bojowych, Alinko, do bojowych, zapamiętaj to sobie: „Szósta
bojowa". Ktoś cię źle poinformował.
Stefanowi przemknęło przez głowę, że ten ktoś to Franek Ga-wroński. Mieszka w
następnej klatce za Aliną, a balkon mają wspólny, tylko przegrodzony.
— Jak to? — mówiła Alina. — Przecież byliście w klasie „asów". I
wyrzucono was do B.
— Nic podobnego — mówił Wiktor. — U nas klasy A to klasy „aktywistów",
takich, co lubią różne akcje społeczne, w harcerstwie i w ogóle. Tak
się złożyło, że w naszej klasie A było kilku chłopców, co to i aktywni, i
bojowi, a w klasie szóstej B, to znaczy bojowej, aktywnych było trochę za
mało...
—¦ Jak to „bojowych"? Co to znaczy? — zapytała Elżbieta.
—¦ To znaczy bojowych... na polu nauki — tłumaczył Wiktor. — Na przykład
przesunięty został Romek Koziołkiewicz, jeden z najlepszych uczniów. O sobie,

Strona 18

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

naturalnie, wrodzona skromność nie pozwala nam mówić.
— Nigdy nie myślałam, że nasz Bartuś jest taki bojowy w nauce
— dziwiła się Elżbieta.
—¦ Bo nikt nie jest doceniany we własnej rodzinie — stwierdził Wiktor. — Ja w
domu — też.
— I ja — westchnął Stefan.
— A czy są u was klasy C? — spytała Elżbieta.
— Są, ale tylko młodsze: pierwsze i drugie. To są klasy tak zwane „cudowne".
Chodzą do nich same „cudowne dzieci". Takie, co to jak mają dwa lata, to już
rwą się do elementarza albo do pisania...
—¦ Phi! — wydęła wargi Alina. — W waszej szkole tó same nadzwyczajności:
aktywiści, bojowi, cudowni. A gdzie się ci zwyczajni, naj zwyczajniejsi
podzieli?
— We wszystkich innych szkołach — odpalił Wiktor. — W waszej, na Czerwonej,
na Sienkiewicza i gdzie indziej. Przecież jest mnóstwo szkół w mieście, a taka
jak nasza tylko jedna.
Alina nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, wzruszyła tylko ramionami, ale
Elżbieta uśmiechnąwszy się zapytała:
— A czy w waszej szkole nie jest trochę nudno? Bo kiedy wszystko jest takie
nadzwyczajne?...
— Nie, wcale. Atmosfera, owszem, jest poważna, ale staramy się ją od czasu do
czasu ożywić, prawda, Stefan?
Ściemniało. Elżbieta zaczęła się żegnać. Wiktor przypomniał sobie, że dziś na
niego kolej gotowania kolacji. Jego matka wraca ze szpitala późno i oni z
bratem na zmianę gotują kolację. Wyszli z podwórza razem.
—¦ Powiedziałabym ci jedną rzecz, ale się boję — mówiła Alina do Stefana.
— Dlaczego?
— A bo zaraz wypaplesz.
— Ja wypaplę? — oburzył się Stefan. — Wypaplałem kiedy? Pamiętasz, raz mi
powiedziałaś, że Elżbietka mnie podziwia. Ani słówka nikomu nie pisnąłem, a
przecież przyjaźnię się z Wiktorem i zawsze mówimy sobie wszystko.
— No właśnie, a ten twój Wiktor to ma język. Istny pytel! Adwokatem powinien
zostać.
— Nie, on będzie artystą. On co dzień na głos czyta!
— Artystą? Filmowym?
— Nie wiem, ale zdaje się, że w teatrze. W filmie na jego gust chyba za mało
mówią. On lubi zgrywać. Mówię ci, jak zacznie, to wcale nie poznasz, że on tak
udaje. Wszyscy się na to nabierają, nawet nauczyciele.
—¦ Dobrze, żeś mi powiedział. Niech ja go jutro spotkam! — zawołała Alina.
— Alina! — przestraszył się nie na żarty Stefan. — Widzisz, kto jest papla?
Ledwie ci coś powiedziałem, a ty zaraz z jęzorem.
Swojej „jednej rzeczy" nie powiedziałaś, a ze mnie wyciągnęłaś. Pamiętaj:
jedno słowo powiesz, to tak cię spiorę, że...
Rozzłoszczony Stefan popędził schodami w górę, przeskakując po kilka stopni.
— Zaczekaj! — wołała goniąc go Alina. — Zaczekaj, to ci powiem! Nie zaczekał.
Rano Wiktor był wezwany do pana kierownika, ale się wyłgał. To jedno potrafił
robić wspaniale. I teraz, zdając relację przyjaciołom, opowiadał, że przy
końcu rozmowy pan kierownik miał po prostu łzy w oczach z żalu, iż jego,
Wiktora, o taką rzecz posądził.
Ale największe piekło zrobiła klasa. To dotknęło trójkę przyjaciół do żywego.
Bo jak to? Oni z narażeniem się na największe nieprzyjemności ratują honor
klasy, przerabiają z „baraniej" na „bojową" (cała szkoła już mówi o „szóstej
bojowej"), a tu taka zapłata? I na jakiej podstawie te posądzenia. Kto widział?!
—¦ Na takiej — odpowiadał Sewerek — że dopóki was tu nie było, to żadnych
awantur też nie było. Ledwo przyszliście, już cała szkoła wie, że VIB to
wandale, niszczyciele własności publicznej.
—¦ A jak piorun w tę klasę trzaśnie, to też przez nas, bo przedtem tego nie
było? — dowodził Bartek.
—¦ Trupem padnę, a nie przyznam się do tego, czego nie zrobiłem! — wołał
Wiktor. — Jak lew będę się bronił do ostatniej kropli krwi! Pan kierownik mi
uwierzył, a wy nie chcecie.
— Pan kierownik nie zna cię tak dobrze jak my!
-— Taka Kijanka, a jak lew się broni!

Strona 19

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Klasa wybuchnęła śmiechem, ale Wiktor nie zdetonował się wcale. Stanął jak
Juliusz Cezar na Forum Romanum, rękę położył na wypiętej piersi i zawołał:
—. Kijanka jestem, ale zawsze będę się bronił przed zniewagą jak lew i...
Tu zaciął się trochę, a Maniek, ten dowcipniś spod pieca, podpowiedział: — I
sto tygrysów!
—¦ ...i sto tygrysów! — dokończył z patosem Wiktor, a klasa znowu
odpowiedziała śmiechem.
Nie wiadomo jednak, czy dyskusja nie skończyłaby się bójką, gdyby w klasie nie
było wychowawcy. Pozwalał wypowiadać się swobodnie, słuchał z uwagą, śmiał się
razem z wszystkimi, wreszcie powiedział:
— Skoro dowodów nie ma, nie można nikogo posądzać. Widocznie ktoś nam zrobił
paskudny kawał. Może to się jeszcze kiedy wykryje? Może winowajca nie
zastanowił się i sam już tego żałuje? Mnie wystarcza, że wszystkich ten
postępek oburza. Wszyscy rozumiemy: tak mógł postąpić tylko ktoś bardzo głupi.
W kilka dni później Stefan przyniósł do szkoły zdobyty u stolarza kawał
brązowej szpachlówki, a Bartek szpachlę. Wiktor przystawił stołek do drzwi i
starannie zasmarowywał wydrapane litery. Pół klasy przytrzymywało chyboczący
się stołek, drugie pół przyglądało się robocie Wiktora, a wszyscy słyszeli,
jak powtórzył kilkakrotnie:
—¦ Osioł jakiś, zwyczajny, dardanelski osioł pociął drzwi, a teraz ja się
muszę męczyć!...
Wiktor w niedzielę, przy końcu gry w piłkę, skręcił nogę. Ledwo go koledzy
doprowadzili do domu. Noga puchła w oczach. Na kilka dni był unieruchomiony w
łóżku. I dobrze się stało, bo przy jego obecności nie obeszłoby się bez nowej
awantury.
Właśnie zmieniono gazetkę ścienną na korytarzu pierwszego piętra i każdy, kto
przechodził, mógł przeczytać między innymi i taki wierszyk:
Choć w książkach piszą, że zginęli Wandale, to ci Wandale nie zginęli wcale.
Pod drzwi szóstej klasy idźcie, moi mili, zobaczcie, co z drzwiami Wandale
zrobili.
Przed drzwiami klasy VI B gromadził się tłum, zaszpachlowa-nego napisu na
pierwszy rzut oka nie można było odczytać,
a z wiersza nie wynikało, o której szóstej mowa. Ciągle się pytano, czy to tu.
Szczególnie pętaki z młodszych klas nie dawały spokoju.
Jaktś malec z drugiej wpadł po dużej przerwie i zawołał:
— Gdzie te Wandale?
—• Głupi jesteś — powiedział mu Stefan — nie o Wandali chodzi, tylko o
to, co zrobili.
— Phi! Nic takiego! Ja bym to lepiej zrobił, tylko nie dosięgnę. A
Wandala nigdy nie widziałem. Pokażcie go.
I tak było co pauza. Nareszcie Bartek, spokojny, małomówny przeważnie Bartek,
zdenerwował się i poszedł do Sewerka.
— Kto ten wiersz napisał?
— Bo co?
— Pytam cię, czy wiesz, kto ten wiersz napisał?
— Wiem, ale ci nie powiem.
— Dobrze, ale go zdejmij.
— A to z jakiej racji?
— Zdejmij, bo już w tej klasie wytrzymać nie można.
—¦ Patrzcie go! Wytrzymać nie można — drwił Sewerek — to się przenieś.
Ale klasa VI B miała dosyć tej sławy na całą szkołę. Bartka poparło
kilkanaście głosów:
— Sewer, zdejmij ten wiersz! Dosyć już!
Sewerek sprzeciwiał się zajadle. Sprawa oparła się o wychowawcę. Pan
Karniewicz polecił wierszyk zdjąć.
Sewerek był wściekły. Rzucał piorunujące spojrzenia na Bartka. W szatni Stefan
usłyszał, jak mówił:
— Ja ich dopilnuję. Przestanie to „zoo" brykać.
— Jakie znowu „zoo"? — spytał czyjś głos.
—¦ To, co do nas przyszło z VI A. śuraw, niedźwiedź, kozioł i kijanka.
— A to rzeczywiście „zoo"! — za ścianą palt słychać było głośny
śmiech.
Po południu Stefan z Bartkiem odwiedzili chorego kolegę. Noga wyglądała już

Strona 20

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dobrze. Wiktor zapowiadał swój powrót do
szkoły. Stefan opowiedział, co słyszał w szatni. Wiktor skrzywił
się:
— Przylgnie to do nas. Przezwisko utrafione.
—¦ Przezwisko jak przezwisko — burknął Bartek — mnie się bardziej nie podoba
to „dopilnuję ich".
— A ja się tego nie boję*— stawiał się Wiktor. — W VA nie tacy jak Sewerek
nas pilnowali, a upilnować nie mogli.
— Wiktor — mitygował go Stefan — nie zapominaj, że w V A byliśmy jedną zgraną
paczką, a tu jakoś głupio ułożyło się od początku: my i oni.
— Oni i „zoo" — rzucił Bartek z ironią.
— „Zoo" i barany — złościł się Wiktor. — Doprawdy, ja nie wiem, jak ja w tej
klasie wytrzymam. Wszystko takie ulizane, grzeczne, to nie na mój gust.
Chłopaki, urządźmy coś!
—¦ Dobrze, urządźmy — zgodził się Bartek. — Czy ty myślisz, że tylko tobie się
nudzi? A przecież ty chociaż w domu masz trochę rozrywki, a ja... Ale na razie
musimy naprawić nasze stosunki z klasą. Zaprzyjaźnić się czy...
— Bartek! — wybuchnął Wiktor. — Oni na nas — „zoo", a ty chcesz do nich z
przyjaźnią?
— Nie - oni. To tylko Sewerysio. I właśnie żeby jego zgnębić, musimy mieć
klasę za sobą.
Bartek jak zwykle rozumował słusznie, Wiktor musiał mu przyznać rację.
Stefana zaciekawiło to, co Bartek mówił o swoim domu. To jemu w domu się
nudzi? Mieszkanie mają tak ładnie urządzone. Bartek ma swój stolik, półkę i
dużo książek, zawsze parę złotych przy sobie. Chyba jego rodzicom dobrze się
powodzi?
Elżbietka będzie artystką... Tak ładnie podobno gra na fortepianie. A Bartkowi
nudzi się?
— Tak ci się zdaje — odpowiedział zapytany Bartek — ale pomyśl: Elżbieta
zawsze albo siedzi z nosem utkwionym w książce, albo ćwiczy do znudzenia jedno
i to samo. Mama nigdy nie ma czasu; ojciec, jak wróci z fabryki, to tylko
prosi, żeby była cisza, bo zmęczony. Każdy zamyka się w swoim kącie...
Stefan westchnął ze zrozumieniem.

—' To urządźmy coś, Bartek, ty zawsze miałeś dobre pomysły. Nie takie
postrzelone jak Wiktor... albo ja — dorzucił samokry-tycznie.
— Mam już coś na myśli.
— Co? Powiedz!
— Niedługo wam powiem, ale jeszcze nie teraz. Wiesz, ja lubię
najpierw mieć projekt wykończony i dopiero o nim mówić.
Stefan wiedział o tym. Bartek taki już jest: dokładny, lubiący, żeby wszystko
było „zapięte na ostatni guzik".
ROZDZIAŁ 5.
TAJEMNICZE WPŁYWY ALINY.
ROMEK WYKOŁOWANY NA AMEN.
WSZYSTKO NA PRÓśNO! STEFAN KRĘCI, JAK MOśE.
Stefan lubił późne, wieczorne godziny. Rozkładał się wtedy ze swoimi sprawami
na uprzątniętym kuchennym stole, Lucynka zaraz po kolacji szła spać. Rodzice
siedzieli przy dużej lampie w pokoju. Nikt mu nie przeszkadzał w „utrwalaniu".
Bo te późne zajęcia Stefek nazywał utrwalaniem, to znaczy powtarzaniem
odrobionych już przed kolacją lekcji. W rzeczywistości wyglądało to trochę
inaczej. Czasami była to po prostu ciekawa książka do czytania, czasami album
ze znaczkami, a zdarzało się i tak, że dopiero o tej godzinie Stefek zaczynał
odrabianie lekcji pocąc się ze strachu, czy zdąży nadgonić stracony przed
kolacją czas. Mówiło się wtedy, że „na jutro strasznie dużo zadane".
Dziś w domu było wyjątkowo spokojnie. Ojciec zapowiedział późny powrót z
zebrania, mama wyszła przeszyć coś na maszynie u sąsiadki. Lucynka spała.
Stefek kończył wklejanie dwóch znaczków Chińskiej Republiki Ludowej, kiedy
usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
Przyszła Alina. Kiedy zaczęła od razu: — Stefku, mój złoty! Ty jesteś taki
mądry! — wiadomo było, że nie może dać sobie rady z lekcjami. Rzeczywiście
miała napisać na jutro wypracowanie domowe o wakacjach.
— Stefku, błagam cię, pomóż. Idzie mi jak z kamienia. Stefek nie miał ochoty

Strona 21

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

pomagać Alinie. Schlebiało mu jednak
przekonanie o jego możliwościach.
— „Błagam cię" — przedrzeźniał — a potem znowu będziesz zadzierać nosa i
mówić, że jestem dziecinny.
—• Ach, nigdy w życiu! Co ty wygadujesz, Stefan! — oburzała się Alina. — A
poza tym, słuchaj: jeżeli mi pomożesz, to — ściszyła głos do szeptu — powiem
ci jedną rzecz. Zobaczysz, nie pożałujesz.
Stefan był bardzo ciekawy tej jednej rzeczy, o której już nie . pierwszy raz
słyszał. Nie okazywał tego. Owszem, z najobojętniej-szą miną udał, że wcale go
to nie interesuje. Pomógł Alinie ułożyć plan wypracowania. Ułożył nawet
pierwsze zdanie, które według Aliny było najtrudniejsze: „Skończył się już rok
szkolny i zaczęły piękne wakacje."
— Reszta już pójdzie ci łatwo — oświadczył. — A co mi chciałaś powiedzieć? —
dodał siląc się na obojętność.
—¦ Zaraz, zaraz ci powiem. Tylko, Stefanku, jeszcze coś takiego zgrabnego na
zakończenie. Ostatnie zdanie, wiesz...
— Na ostatku możesz napisać: „Skończyły się piękne wakacje i zaczynamy nowy
rok szkolny." •
—¦ Ach, Stefku, jak tobie to łatwo przychodzi — z nie udanym podziwem zawołała
Alina. — Ja myślałabym godzinę i nie wymyśliłabym czegoś takiego. Ty chyba
naprawdę będziesz pisarzem.
— To jeszcze nie takie pewne, nie zagaduj.
— Stefan, a nie powiesz nikomu?
— Nie powiem.
— Przysięgnij się.
— Na byle głupstwo będę się przysięgał?
— Stefek, to nie głupstwo, to jest naprawdę wielka tajemnica. Ja nawet nie
mogłabym ci powiedzieć sama, bez zgody Ryśka.
— Cóż to za Rysiek?
— Rysiek to pseudonim, naprawdę — Staszek. Najważniejszy. On jest dorosły, ma
całe osiemnaście lat.
—• Ach, niech ma i sto osiemnaście, co to mnie obchodzi?
— Przysięgnij się.
— Przysięgam się, no?
— No więc Staszek jest szefem, czyli naczelnikiem. Zakłada związek i zbiera
samych morowych chłopaków. Dziewczęta też mogą należeć, ale rzadko która się
nadaje, bo warunki przyjęcia są trudne. Trzeba mieć charakter, Rysiek bardzo
to podkreśla: charakter i siłę.
— No i co z tego wszystkiego?
— To, że gdybyś chciał, to mogłabym cię do tego związku wprowadzić.
Zaręczę za ciebie, bo ty jesteś równy chłopak, a tam tylko samych takich
przyjmują.
— A co w tym związku będzie?
— Ciekawe rzeczy. Rysiek mówił, że co tydzień będzie coś nowego, jakieś
wesołe hece, jakieś kawały.
— Ale co na przykład?
— Szczegółowo to ci powie sam Rysiek. Jeszcze się nie zaczęło, bo dopiero
szuka członków.
— A kto do tego związku należy oprócz ciebie?
— Nie wiem. Znam tylko tego, kto mnie wprowadził, i sama mogę też kogoś
wprowadzić.
— Kto ciebie wprowadził?
— Tego mi nie wolno powiedzieć.
To zaczynało być ciekawe. Tajemnicze. Nie wolno mówić nic nikomu. Kawały i
hece. Trzeba by się czegoś więcej o tym wszystkim dowiedzieć. Zanim Bartek
swój projekt wykończy, Stefek kolegów do tego związku wciągnie. Przecież to
też porządni chłopcy. Nareszcie będzie coś ciekawego, nie tylko same lekcje, a
na okrasę zbiórki z referatami.
Umówił się z Aliną, że go zapozna ze Staszkiem, który ma pseudo: Rysiek.
„Ryzyk-fizyk — myślał po wyjściu Aliny Stefan. — Co mi szkodzi zobaczyć, jak
to wygląda z bliska. Jeżeli mi się to nie spodoba, to adiu-fruziu i koniec."
Człowiek nigdy nie wie, skąd mu cegła na głowę spadnie. Rano Stefan poszedł do
szkoły bardzo zadowolony, że „coś ciekawego widać na horyzoncie".

Strona 22

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Nie mógł nic powiedzieć kolegom, bo przysięga święta rzecz, jeszcze więcej niż
słowo.
Ale nie potrafił się powstrzymać, aby nie dać im do zrozumienia, że ma jakiś
pomysł. Zapytał:
— Bartuś, jak tam, wymyśliłeś już dla nas jakieś dodatkowe zajęcie?
— Nie pali się — odpowiedział Bartek.
— Uważaj, bo jak się nie pośpieszysz, ja wymyślę pierwszy.
— Niech tylko będzie coś ciekawego, nie mam pretensji. A jak z ortografią?
Powtórzyłeś prawidła? Gramatyka ma na nas oko.
Stefan aż zaklął ze złości. Zapomniał na śmierć o zapowiedzianym na dziś
dyktandzie kontrolnym. To wszystko przez Alinę, która zawróciła mu głowę tymi
sekretami! Kiedy wyszła, zachciało mu się tak spać, że nawet się nie umył
korzystając z nieobecności mamy. Co teraz zrobić?
Siedzi w ławce z Romkiem, który jest w ortografii mocny. Może do jego zeszytu
zaglądać? śeby się tylko Roman zgodził. Stefan bierze go na pauzie za łokieć i
mówi:
— Romek, wiesz, że z nas „zoo" zrobili?
— Jakie znów „zoo"? — podejrzliwie pyta Romek.
Stefan opowiada, a widząc, jakie to wrażenie robi na Romku, postanawia kuć
żelazo, póki gorące.
—¦ Widzisz, Romek, „zoo" z nas zrobili i to już trudno, nic na to nie
poradzimy. Źle tu się zaczęło i nie ma innej drogi, tylko powoli, powolutku tę
opinię odrobić. Oni muszą zobaczyć, ze my tacy najgorsi nie jesteśmy.
— Przynajmniej nie wszyscy.
— I o stopnie musimy dbać.
—¦ Zawsze to mówię. Dzięki Bogu, że i ty tak myślisz — stwierdza Romek z
zadowoleniem.
— Widzisz, Romek, nie każdy człowiek od razu jednakowo myśli. Ty
zrozumiałeś to wcześniej, ja dopiero teraz.
— Wiesz, Stefan — mówi już całkiem udobruchany Romek. —
Ty przecież mógłbyś się pierwszorzędnie uczyć.
— Może i mógłbym — zgadza się Stefan — ale mam duże zaległości, a zła opinia
bardzo mi w nauce przeszkadza. Całą chęć mi odbiera.
— Opinię musisz zmienić.
—' Masz świętą rację. Muszę ją zmienić, ale czy to tak łatwo? Dziś dyktando.
Za mocny w ortografii nie jestem. Jak mi wlepi dwóję...
— Musisz uważać.
—¦ Będę uważać, ale na wszelki wypadek trzymaj zeszyt tak, żebym mógł zerknąć.
Dobrze?
— Dobrze. Niech będzie. Chciałbym, żebyś dostał lepszy stopień. Ale ten
Sewerek: „zoo"! No wiesz!
Romek zeszyt rozłożył we właściwy sposób, łokciem nie zasłaniał. Wszystkie
litery Stefan widział doskonale. Ale kiedy dyżurny położył zebrane zeszyty na
katedrze, pani Ostrowska dziwnie jakoś spojrzała na Stefka. Zaczęła czegoś
szukać w zeszytach, wyciągnęła jeden obłożony w szary papier i coś w nim
napisała.
— Wszyscy — powiedziała — otrzymają stopnie za kilka dni. Tylko śórawiec
dostanie swój zeszyt zaraz. Jest w nim ocena nie za dyktando, tylko za
ściąganie, bo ani słowa nie napisał samodzielnie.
Podała mu zeszyt i wyszła z klasy. Lekcja się skończyła.
Koledzy rzucili się do ławki śórawca. O mało mu na głowę nie weszli, ciekawi,
co tam było w zeszycie.
Stefan nie miał żadnych wątpliwości i nie omylił się. Dwója. A całe dyktando
przekreślone. Sprawa obudziła powszechne współczucie. Postępek nauczycielki
oceniano jako niesprawiedliwy. Przecież Stefan nie wszystko ściągał. Wiele
wyrazów sam napisał. Romek to widział. A pani powiedziała: „ani słowa".
Niesłuszna ocena. Bartek przejrzał dyktando Stefana i powiedział:
—¦ Ani jednego błędu. Ściągałeś dobrze. Pani Ostrowska wyraziła się nieściśle.
Za ściąganie powinieneś dostać piątkę.
—¦ Racja — przyznał Sewerek. — A za to, że ściągałeś — dwójkę, i kropka.
— A w ogóle to jest postępowanie nieszlachetne — wołał Wiktor. — Gramatyka
widziała od początku, że ściągałeś, a powiedziała po wszystkim. Gdyby
powiedziała od razu, nie ściągałbyś i dostałbyś lepszy stopień. A tak to już

Strona 23

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

przepadło.
To, co prawda, było bardzo wątpliwe. Każde dyktando wymyślone przez Gramatykę
roiło się od wymyślnych zadań. I w tym niefortunnym dla Stefana nie brakowało
ich, o nie!
— O rany! — wściekał się Stefan. — Jak tu można bez błędu napisać o tych
kmieciach, którzy przeszli rzekę w bród i nie zmoczyli bród?
—• Ado tego zmyli z nóg swych brud — uzupełniał Romek. — To jest naprawdę
dyktando na uniwersytet, a nie na szóstą klasę.
— I brak w nim sensu — wywodził Bartek. — Jeżeli przechodzi się brodem, to
znaczy płytkim miejscem, na pewno brody się nie zamoczy.
— A poza tym od razu widać, że Gramatyka nigdy przez wodę nie przechodziła —
stwierdził z pogardą Wiktor. — Kiedy się przez wodę przechodzi? Latem. Na wsi.
A latem na wsi to człowiek ma tak zabrudzone nogi, że bez mydła od samej tylko
wody nie puszczą. Już ja to znam.
Stefan milczał pełen gorzkich myśli. Okazało się raz jeszcze, że uczeń, żeby
się nie wiadomo jak starał i zabezpieczał, zawsze jest wobec nauczyciela
bezsilny. Niepotrzebnie się poniżał prośbami wobec Romka. Ten widocznie myślał
o czymś podobnym, bo nagle zwrócił się do niego:
—¦ Widzisz, Stefan, najlepiej przygotować sobie lekcje w domu. Jak umiesz,
niczego się nie boisz. Ja to zawsze jak porządny harcerz...
— E, mój kochany — przerwał mu Stefek — ten paciorek to ja na pamięć umiem.
Ameryki nie odkryłeś. I nie masz się czym chwalić. Jak jesteś taki porządny
harcerz, to nie powinieneś mi pomagać w ściąganiu.
— Przecież mnie prosiłeś — zbaraniał Romek.
— No to co? — wtrącił Wiktor. — Nawet żeby cię na kolanach błagał i płakał
krwawymi łzami, też nie powinieneś mu pozwolić zaglądać w swój zeszyt.
— Tak — dodał Bartek — gdybyś nie pozwolił mu spisywać, toby nie ściągał, a
jakby nie ściągał, nie dostałby za ściąganie dwójki, zupełnie jasne.
— Tak — ciągnął Wiktor — nieładnie wyszło, przez ciebie Stefan dwójkę
złapał.
Romek był taki zły, że aż mu się ręce trzęsły.
— Nie — sapał zbierając książki z ławki — moi złoci, ja się do waszego „zoo"
tylko przez pomyłkę dostałem. Ja się do was zupełnie nie nadaję...
— Pewnie — zgodził się Wiktor — wcale nie jesteś taki rzadki okaz: kujon
pospolity.
Stefan martwił się dwójką. Po pierwsze wcale się jej nie spodziewał. Po
drugie, niepokoiło go, że dostał ją w sobotę, kiedy ojciec często ma czas,
przegląda zeszyty i wypytuje o lekcje. Taka świeża dwójka może całą niedzielę
zatruć.
W domu zjadł obiad, pozmywał naczynia, a potem pomógł mamie wyfroterować
podłogę w pokoju. Mama tylko pastą pocierała, a do połysku to już on
wykańczał. Świeciła jak lustro. Mama pochwaliła go i powiedziała, że ma z
niego więcej pociechy niż z Lucynki, bo Lucyna to tylko o koleżankach myśli.
Ojciec wrócił późnym wieczorem. Był zły, bo głodny, ale kiedy zjadł obiad,
humor zaraz mu się poprawił i ogłosił niespodziankę:
—• Jutro idziemy do cyrku. Pokażcie no swoje zeszyty. Zobaczymy, jakżeście na
tę przyjemność zasłużyli.
Stefanowi przyszło na myśl, że można było zeszyt schować, powiedzieć, że jest
z dyktandem u pani. Niestety, dobre pomysły przychodzą przeważnie za późno.
Ojciec zobaczywszy dwóję spytał ostro:
— Co to znaczy?
— To znaczy — bąkał Stefan — że pani od polskiego uwzięła się na mnie...
śebym się nie wiem jak starał, zawsze wszystko jest źle.
—i Znamy się na tym — powiedział ojciec — każdy uczeń tak uważa, ja też tak
swojemu ojcu kiedyś mówiłem.
— A to wcale nie dlatego, że ja uważam, tylko tak jest na-
prawdę. — Stefan nabierał odwagi. — Przecież w całym dyktandzie nie ma ani
jednego błędu, niech tatuś sprawdzi. Ojciec sprawdził.
— No, więc dlaczego ta dwója?
— A bo... bo pani powiedziała, że ja na pewno z książki spisywałem, a ja z
książki nie spisywałem.
— Słowo?
— Słowo, że z książki nie spisywałem.

Strona 24

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— A dlaczego nauczycielka do ciebie się przyczepiła? Stefan patrzył ojcu
prosto w oczy.
— Bo ja wiem? Może dlatego, że w zeszłym roku powiedziałem, że taka młoda.
— Ileż ona ma lat?
— Nie wiem, ale jest naprawdę bardzo młoda. W zeszłym roku dopiero zaczęła
pracować i chłopaki wcale się jej nie bali.
— Chłopaki, to znaczy i ty?
— A czego miałem się bać, jak wszystko miałem w porządku? —¦ No, z polskiego
tak bardzo w porządku nie było. Trójka
na cenzurze.
— Ale teraz, jak mi pan kierownik doradził, żebym dużo pisał, to się
wprawiłem!. Tatuś nie widzi, ale niech mama powie, ile ja teraz piszę.
— To prawda — zaświadczyła mama — coś tam w zeszycie pisze i pisze.
Ojciec pomyślał chwilę i powiedział:
— Co to jest, że ci młodzi tak się o byle co obrażają? A najwięcej nie lubią,
jak im powiedzieć, że są jeszcze młodzi. U nas w fabryce też... A, mój Boże,
ile to człowiek" dałby za to, żeby teraz być młodym...
—¦ Tobyś był taki sam głupi, jak i oni. To już tak musi być — stwierdziła mama.
Rodzice zaczęli rozmawiać o pracy w swoich fabrykach i jakoś się ta dwójka
Stefanowi upiekła.
Było mu trochę wstyd, że tak nałgał, ale chodziło przecież
o cyrk.
W ogromnym płóciennym namiocie aż mu serce zamierało ze
strachu, że akrobata nie trafi na właściwy trapez i runie w dół. Ale wszystko
się udawało cudownym po prostu sposobem. Podobały mu się również numery ze
zwierzętami. Pomyślał sobie, że chciałby mieć psa. Mógłby go nauczyć różnych
sztuk. Powiedział to na głos. Mama zaprotestowała.
— To byłaby męka i dla psa, i dla mnie, bo wy polecicie, a ja o wszystkim
muszę pamiętać.
Stefan westchnął, ale musiał w duchu przyznać mamie rację.
ROZDZIAŁ 6.
TAJEMNICZE SPOTKANIE W PARKU. PAMIĘTNIK STEFANA.
Rzadko zdarzało się, aby Stefan odrabiał lekcje za białego dnia. Wolał to
zwykle odkładać na wieczór. A jeżeli, tak jak dzisiaj, siedział w towarzystwie
Lucynki i rozwiązywał zadania, to musiał mieć jakiś niecodzienny do tego powód.
Machinalnie obrysowywał cień kalendarza na ceracie, gryzł koniec obsadki i
szybko obliczał plony z hektara, przepuszczając je przez kombajny, zapełniając
spichrze żytem i pszenicą. Pewną ręką wypisywał wyniki, nie troszcząc się o
ortografię. Matematyk zwracał uwagę tylko na błędy w rachunku. Porządny chłop!
Stefan lubił go tak, jak się lubi nauczyciela, który wykłada nie sprawiający
trudności przedmiot, i nad znienawidzonym przez wielu uczniów podręcznikiem
siadał z przyjemnością — miał głowę do rachunków.
Dzisiaj ta głowa była jednak zajęta w dużej części czym innym. Punktualnie o
szóstej wieczorem ma być koło furtki przy Bednarskiej. Kiedy przejdzie przez
nią Alina, uda, że jej wcale nie spostrzegł, ale w pewnej odległości pójdzie
za nią. W bocznej alejce będzie na niego czekać „szef" — to znaczy Rysiek, ale
Stefanowi nie wolno zdradzić, że zna jego imię. Alina powiedziała mu to w
największym zaufaniu. Dla wstępujących do organizacji to po prostu
„szef". Dopiero potem, kiedy przejdą wszystkie
próby, zostaną wtajemniczeni. Zapoznając go z tymi szczegółami na półpiętrze-
przy oknie, Alina co chwila oglądała się, czy kto nie idzie. Stefan chciał ją
wyśmiać, bo z czego tu robić tajemnicę? Ale w końcu poddał się nastrojowi i
nawet z pewnym przyjemnym niepokojem czekał na to spotkanie.
W bocznej alejce, niedbale oparty o poręcz, siedział młody człowiek w
studenckiej czapce. Mógł być rówieśnikiem brata Wiktora.
Wypytywał o dom, zajęcia i dochody rodziców, o upodobania Stefka, który nawet
nie zorientował się, że człowiekowi pierwszy raz widzianemu opowiada o sobie i
swoim domu wszystko i bez żadnego skrępowania.
Student, rzuciwszy parę zdań o organizowanym przez siebie stowarzyszeniu
sportowym, kilkakrotnie podkreślił, że nie należy nikomu o tym mówić.
Stowarzyszenie czy też klub będzie na razie działać w największej tajemnicy.
Dopiero w odpowiedniej chwili ujawni się.
— Tymczasem chodzi o ogólny trening — mówił. — Członkowie naszego klubu muszą

Strona 25

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

wykazać się zimną krwią, wytrzymałością, zdecydowaniem i odwagą.
Stefanowi podobało się to wszystko. Chciałby jak najszybciej „wykazać się".
Spytał, kiedy rozpocznie się trening. „Szef" roześmiał się ukazując ostre i
bardzo białe zęby.
— Wolnego! Jeszcze cię nie przyjąłem. Najpierw musisz przejść kilka prób. Nie
wiadomo, czy się nadasz. U mnie wszyscy chłopcy dobierani. Flaki — do kubła.
Stefan zapewnił szybko, że on na pewno nie okaże się flakiem. Gotów jest
poddać się jakiejkolwiek próbie choćby zaraz. t Student spojrzał
krótko i z ukosa.
— Paplą nie jesteś? Stefan oburzył się.
— Czy ja dziewczyna jestem, żebym zaraz z jęzorem leciał?
— I dziewczyny są różne. Twoja koleżanka na przykład zasługuje na zaufanie.
Jest już przyjęta. Solidna i z charakterem.
Zaskoczony w pierwszej chwili Stefan chciał powiedzieć, że zna solidniejsze,
ale powstrzymał się.
— Teraz złożysz przysięgę na milczenie. Wstań! Odwróć lewą rękę dłonią do góry.
Chłopiec jak zahipnotyzowany wykonywał polecenia. Jego dłoń „szef" wziął w
obie swoje. Ścisnął.
— Powtarzaj! — rozkazał.
Tekst przysięgi mówił o milczeniu, tajemnicy, wierności i zdradzie. Kiedy
doszło do słów: „Wiem, że zdrajcę spotka zasłużona kara" — Stefka przeszedł
dreszcz, a przy zwrocie „niechaj nieszczęście spadnie na głowę zdrajcy i jego
najbliższych", zawahał się i zamilkł.
— A mówiłeś, żeś nie flak! — padły drwiące słowa. Szybko dokończył przysięgi.
Usłyszał jeszcze, że ma się nie przyznawać do znajomości, gdyby się gdzieś
przypadkiem spotkali, i czekać na polecenia.
Z ulgą wybiegł z ciemnego parku na oświetloną już ulicę. O, gdyby mógł teraz
opowiedzieć to wszystko przyjaciołom! Wiktor naturalnie natychmiast chciałby
też należeć do klubu. Te przysięgi, zaklęcia, ciemne aleje to dla niego w sam
raz. Zgrywałby się i dokładał drugie tyle. A Bartek? Jak zachowałby się
Bartek? Stefan jest prawie pewny, że Bartek takiej na przykład przysięgi nie
złożyłby za nic. Zapytałby: „A to po co?"
Ach, jaka szkoda, że nie można pogadać na ten temat z Wiktorem i Bartkiem. I
jeszcze: co to za próby?
Pamiętnik Stefana
Więc to było tak: przedwczoraj Alina zawiadomiła mnie, że o siódmej przy
„tamtej ławce" zbiórka. Będzie coś ciekawego.
Owszem, to było takie ciekawe, że jeszcze parę godzin potem ręce mi się
trzęsły ze strachu, żeby się nie wydało, że i ja tam byłem.
Po co, po co ja składałem tę przysięgę? Muszę teraz milczeć jak grób. Nawet w
pamiętniku nie mogę nic napisać. Gdyby się wydało przeze mnie, na pewno
mściliby się strasznie. Przekonałem się przecież, do czego są zdolni.
Po tym wszystkim nie wiem, jakim sposobem znalazłem się na naszej klatce
schodowej. Serce mi biło strasznie, całą twarz miałem mokrą. Schowałem się w
korytarzyku do piwnicy i dopiero jak zacząłem normalnie oddychać, poszedłem do
domu.
„Jakiś ty blady!" — przestraszyła się Lucynka.
Powiedziałem, że to od biegu po schodach po trzy stopnie. Zaraz rozłożyłem
książki na stole i podparłem głowę dwoma rękami, żeby mama czego nie
zauważyła. Całe szczęście, że dopiero po dłuższej chwili weszła do pokoju.
Może w godzinę potem przyszedł ojciec. Zdenerwowany był strasznie. Od progu
zaczął opowiadać o tym, co się wydarzyło w parku.
„Gdybym ja takiego łobuza w ręce złapał, to chybabym na miejscu rozerwał na
dwoje" — odgrażał się.
Zasnąć nie mogłem bardzo długo; a kiedy wreszcie zasnąłem, to mi się śniło, że
mnie tygrys goni. \
Wczoraj przyszła do mnie Alina i mówi:
„No, do odważnych to ty nie należysz. Było mi za ciebie wstyd."
„Już się nie będziesz wstydzić" — mówię.
„Szef też powiedział, że pierwsze przepustne."
„Pierwsze i ostatnie" — mówię.
„No, nie udawaj takiego zucha. Mogą być próby trudniejsze. To, co było, to
jeszcze nic."

Strona 26

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

„Dla mnie wystarczy."
„Jak to — pyta Alina — co ty tak jakoś burczysz pod nosem?"
„To znaczy — mówię — że ja do waszego sportu należeć nie chcę. Ten sport to
się nazywa chuligaństwo. I powiedz to waszemu szefowi. W studenckiej czapce
chodzi, wygląda jak porządny człowiek, a chuliganów zbiera. Wstyd!"
„Wstydziłbyś się tak mówić — rozgniewała sią Alina. — Porządnych chłopaków
chuliganami nazywasz. Za co?"
„A za to — mówię — że z takiego sportu tylko nieszczęście."
„Co ty pleciesz — woła Alina — jakie znów nieszczęście?"
Okazało się, że Alina nic nie wiedziała. Kiedy opowiedziałem, nie chciała mi
wierzyć. Zapewniała mnie, że to prawdziwi chuligani musieli zrobić.
„Zresztą — mówi — może to nie był dobry pomysł. Ja chyba-bym umarła ze
strachu. Ale zobaczysz, Rysiek inne wesołe kawały urządzi."
Mnie ten jeden wystarczył. Jak sobie przypomną — mam dosyć. Zresztą ja już
taki jestem. Jak komu wierzą, to wierzę, ale jak się przekonam, że kręci —
k'oniec. Wysiadam. Miał być sportowy trening, rekordy itp., a tymczasem widzę,
co to za sport.
„Teraz mi się oczy otworzyły — mówię — na te tajemnice i przysięgi. Niechbym
ja tak ojcu słowo powiedział."
„Stefan, bój się Boga — przestraszyła się Alina — przysięgałeś. To straszny
grzech."
„Przecież nie mówię, że powiem. Ale nic wspólnego z tym nie chcę mieć. Tak
szefowi powiedz."
„Oj, niedobrze, Stefan. Oj, niedobrze — jęczała Alina. — śebym wiedziała, żeś
ty taki, tobym ani wspomniała o tobie. Teraz dopiero będą miała od Wic... od
szefa" — dokończyła prędko.
„Aha — myślę sobie — to znaczy, że Wicek też należy do tej paczki."
„śebym ja wiedział, co to za towarzystwo, tobyś mnie tam na lince nie
zaciągnęła" — powiedziałem.
W tej chwili mama weszła do pokoju i przypomniała, żebym lekcji na jutro nie
odkładał, bo może coś wypaść i będzie źle. Alinę zaraz wyniosło, a mama bardzo
się dziwiła, co ja mam tyle do rozmawiania z tą Aliną. I znowu musiałem łgać,
że o lekcjach rozmawialiśmy.
A dziś mnie spotkała dziwna rzecz. Na drugiej lekcji był polski. Mieliśmy
przerabiać opowiadanie z wypisów. Wyciągam książką, otwieram, a tam leży jakaś
kartka złożona we czworo. Rozkładam j% czytam: „Milcz, bo poniesiesz
konsekwencje!" I nic, żadnego podpisu, nic — tylko pieczęć zielona, taka
dziwna. Domyśliłem się, że to mi ktoś z paczki „szefa" podrzucił. Ale kiedy?
Jakim sposobem? Spojrzałem na Romka. Widział, że trzymam kartkę w ręku, i
zapytał:
„Co to?"
„Nic, Nie widziałeś, czy kto wchodził do klasy w czasie pauzy?"
„Nie widziałem, bo co?"
„Ciekawość pierwszy stopień do piekła — mówię. — A kto dzisiaj ma dyżur?"
„Ciekawość — pierwszy stopień do piekła" — odburknął mi Romek i odwrócił się
obrażony.
Dowiedziałem się, że dyżur ma Sewerek. Zapytałem go, ale i on nie widział
nikogo, kto by wchodził do klasy w czasie pauzy.
Ciekawe, czy to ktoś z naszej klasy?
Łobuzy! Co to za „kon-sek-wen-cje"? Nie boję się ich i gdyby mnie nie wiązała
przysięga, nauczyłbym ich rozumu. A gdyby ktoś wszystko wyczytał z mego
pamiętnika, czy to też byłoby złamanie słowa i przysięgi? Na wszelki wypadek
ten zeszyt chowam na dno swojej szuflady i zamykam na kluczyk.
Alina zatrzymała mnie dzisiaj na schodach. Zdaje się, że tam na mnie czekała.
„Słuchaj, Stefan, mam przez ciebie mnóstwo nieprzyjemności."
„Dlaczego?"
„Ojeja, za długo musiałabym ci tłumaczyć. Pamiętaj, ani słowa nikomu, żeby nie
było nieszczęścia."
„Dla szefa?"
„Nie! Dla tego, kto paple. Już taki jeden był. Złamał przysięgę, powiedział
bratu, a brat na drugi dzień utonął w kąpieli."
„Bo nie umiał pływać."
„Może i nie umiał. Nie wiem. Ale wiem, że Rysiek ma jakieś dziwne oczy."

Strona 27

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

„Bzdury! Wstyd, że w to wierzysz."
„Bzdury albo nie bzdury. Tamten przecież utonął."
„Pleciesz! Ale możesz być spokojna. Ja słowa dotrzymuję. Powiedz mi tylko, czy
Elżbieta Niedźwiedzka do was należy."
„Ona? Uciekłaby przy pierwszym kawale, jak i ty. Też delikatna."
Ucieszyłem się, ale nie dałem tego po sobie poznać.
„Nie powinnaś tak mówić o przyjaciółce."
„Jaka ona tam przyjaciółka! Z taką przyjaciółką to można by skonać z nudów.
Wszystko jej «nie wypada», «tak nie można», «mamusia nie pozwala». Oj!"
Nieprawda, Elżbietka wcale taka nie jest. Nigdy od niej czegoś
takiego nie słyszałem. Alina tak mówi, bo jej pewnie zazdrość, że Elżbietka
lepiej się uczy. Bartek mówi, że ona ma same piątki. A przecież chodzi do
dwóch szkół, bo i do muzycznej. Oho! Elżbieta i Alina to niebo i ziemia!
Pytałem Wiktora, co znaczy ten obcy wyraz. Też nie wiedział. Zapytał brata.
Okazuje się, że „ponieść konsekwencje" to znaczy tyle, co „mieć za swoje".
„Na przykład, jeżeli wybijesz szybę kamieniem albo rozedrzesz ubranie, to ci
na sucho nie ujdzie. Poniesiesz konsekwencje, będziesz miał ża swoje,
rozumiesz?" — mówił Wiktor.
Rozumiem teraz.
ROZDZIAŁ 7.
NUDY NA PUDY — A ODWAGI BRAK. FATALNY RZUT W OKNO. KTO RAZ SKŁAMIE..
W klasie było duszno. Zamknięte przez Sewerka okna nie przepuszczały żadnego
odgłosu z ulicy..Nic nie mąciło przykładnej ciszy i skupienia, z jakimi
słuchano referatu odczytywanego właśnie przez Romka Koziołkiewicza.
Ale ta przykładna cisza była jednocześnie przygniatająca, a skupienie tylko
pozorne. Stefan nieudolnie walczył z ziewaniem. Wpatrywał się w tablicę, która
wytarta źle wypłukaną ścierką, działała swoją monotonną szarością równie
usypiająco jak referat.
Słowa nie docierały do świadomości Stefana. Były to okrągłe, poprawione przez
któregoś ze starszych, dobrze znane slogany o kochanej stolicy, którą buduje
cały naród.
Zaraz po pierwszym zdaniu Stefan pożałował, że nie przesiadł się gdzieś dalej.
W pustej ławce nie było kogo nawet szturchnąć czy kopnąć. Nie miał ołówka ani
kawałka papieru, żeby posłać kartkę Bartkowi. Piekielne nudy.
„Co by to było — pomyślał w pewnej chwili — gdybym teraz wstał i
powiedział: Dosyć tego nudziarstwa! To wstyd mówić
o rzeczach, które każdy po swojemu głęboko czuje. Lepiej iść na słońce.
Korzystać z ostatnich pogodnych dni. Jazda!"
Na myśl o minie Sewerka, Romka i innych „gorliwych" sen odbiegł. Stefan aż
wyprostował się w ławce i uśmiechnął się do podejrzliwie przyglądającego się
mu Sewerka.
W tej chwili referat się skończył. Słuchacze odetchnęli z wyraźną ulgą i z
ożywieniem poruszyli się na swoich miejscach.
Przewodniczący zachęcał do dyskusji. Nikt się nie kwapił. Z miny Sewerka można
było poznać, że jeżeli nikt nie zabierze głosu, to on, owszem... Sytuację
uratował Wiktor. Powiedział, że to było bardzo ciekawe i bardzo pouczające i
że naprawdę nic tu już dodać nie można, tylko podziękować za poniesiony trud
itd.
Stefanowi było wstyd. Spuścił głowę, nie spojrzałby teraz w oczy koledze.
Opuszczali klasę z nieludzkim wrzaskiem. Popychali się, potrącali, biegli po
schodach na łeb, na szyję. Kropnięty w plecy czyjąś teczką już na chodniku
przed szkołą, Wiktor o mało nie nakrył się nogami.
— Harcerze! To harcerze tak postępują! — krzyknął za uciekającym dowcipnisiem.
— A ty? — nie wytrzymał Stefan. — Mógłbyś przynajmniej na harcerskiej zbiórce
nie łgać.
—'A co ja się mam wyróżniać — odpowiedział Wiktor. Wszyscy!...
— Nie wszyscy. Ja i Bartek nie...
— My też — przerwał mu Bartek. — Można było wstać i powiedzieć prawdę. Nie ma
co napadać na Wiktora.
Stefan milczał, ale w duchu musiał przyznać Bartkowi rację. Bartek był
sprawiedliwy.
Na podwórku Stefana malcy bawili się piłką. Nieporadnie im szło, ani rzucać,
ani łapać nie potrafili. Stefan i Wiktor, patrząc na to, nie mogli powstrzymać

Strona 28

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

się od śmiechu.
— Wiktor, pokażmy im, jak się to robi! — zawołał Stefan. Piłka malców,
jakby rozumiała ludzką mowę, potoczyła się
w stronę chłopców. Stefan chwycił ją, odbiegł kilkanaście kroków
i podał Wiktorowi. Ten odrzucił jeszcze ładniej. Zaskoczony drobiazg najpierw
otworzył usta z podziwu, potem zaczął wołać:
— Do nas rzuć! Do nas!
Chłopcy nie chcieli tak prędko rozstawać się z piłką. Malcy zaczynali się
mazgaić i wrzeszczeć:
— Oddajcie! To nasza piłka!
Stefan postanowił zakończyć tę zabawę efektownym rzutem.
— Patrzcie, jak się rzuca!
Wziął zamach z całej siły, ale w ostatniej chwili potknął się o coś i piłka
poszła w bok, wprost w czyjeś otwarte okno. Rozległ się łoskot przewróconej
doniczki i może jeszcze czegoś.
W jednej chwili chłopcy prysnęli z podwórka. Malec, właściciel piłki, biegł i
wołał:
— To moja piłka! Oddaj mi piłkę!
Stefan i Wiktor w jakiejś klatce schodowej rozpatrywali sytuację.
Była nieprzyjemna, ale chyba nie tragiczna. W otwartym na ich szczęście oknie
przewróciła się doniczka. Wielka rzecz! Nic strasznego się nie stało. Trzeba
iść, grzecznie przeprosić i odebrać piłkę.
— To idź zaraz — powiedział malec do Stefka. Koledzy wymienili spojrzenia.
— Słuchaj, Władziu — pouczył Wiktor malca — po piłkę w takich wypadkach idzie
sam właściciel.
— Ale to przecież nie ja rzuciłem.
— To co, że nie ty, ale piłka twoja.
— A jak będą na mnie krzyczeć?
—¦ Nie będą, przecież nic się nie stało. A nawet jakby coś mówili, to powiesz,
że przy zabawie, niechcący.
Z trudem namówili malca, żeby poszedł sam.
Zadowoleni, że wszystko szczęśliwie się skończyło, poszli do domów. Po tej
gonitwie z piłką dobrze siedziało się przy książkach.
Stefek z apetytem zjadł kolację i ze spokojnym sumieniem położył się spać.
I kto by się spodziewał, że z tego wszystkiego wyjdzie taka awantura?
Nazajutrz podczas dużej przerwy przybiegł do Stefka Sewerek z wezwaniem do
pana kierownika.
W kancelarii za biurkiem siedział pan kierownik, obok na fotelu — Gramatyka.
Kiedy na ukłon Stefka pan kierownik odpowiedział bez zwykłego uśmiechu,
chłopca coś tknęło nieprzyjemnie.
— śórawiec — bardzo urzędowym tonem spytał kierownik — to ty rzuciłeś piłkę w
okno pani Ostrowskiej?
—¦ Ja? W okno pani Ostrowskiej? — powtórzył zbaraniały Stefan, nie wiedząc, o
co chodzi.
—¦ Nie powtarzaj, tylko odpowiadaj, czy to ty wczoraj wrzuciłeś piłkę w okno
pani Ostrowskiej.
Teraz Stefanowi rozjaśniło się w głowie.
— Więc to było okno pani Ostrowskiej! — zawołał.
— A ty o tym nie wiedziałeś?
—¦ Naprawdę, panie kierowniku, jak matkę kocham, nie wiedziałem.
— A ja mu, panie kierowniku, nie wierzę, nie wierzę — odezwała się Gramatyka.
— To niedobry chłopiec, on kłamie.
— Tak — rozżalił się Stefan — żebym ja nie wiem co zrobił, to jestem zawsze
niedobry, a czy ja chociaż raz skłamałem? Wolałbym nie wiem co niż kłamać. I
jeszcze nigdy a nigdy nie skłamałem... (chciał dodać „pani", ale mu w tym
miejscu przerwano).
—¦ To straszne! Doprawdy straszne, jak taki chłopak może kłamać! Niech pan
kierownik posłucha. Wczoraj, kiedy ten malec powiedział, że to śórawiec rzucił
piłkę w okno, zaraz sobie pomyślałam: już nie ma innej rady, tylko rozmówić
się z jego ojcem. Poszłam tam późnym wieczorem, kiedy byłam pewna, że zastanę
rodziców w domu. Stefan już spał. I dobrze się stało, bo może nie
dowiedziałabym się wszystkiego. Otóż w zeszłym tygodniu Stefan dostał dwójkę z
dyktanda, bo wszystko ściągał od kolegi. A w domu powiedział, że to

Strona 29

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

niesprawiedliwie, że spotkała go krzywda, że ja się do niego przyczepiam.
Nakłamał nie-
stworzonych rzeczy. Dlatego teraz nie wierzę mu ani słowa. Dlatego jestem
przekonana, że on mi tę piłkę wrzucił na złość.
Stefan słuchał i zdawało mu się, że ziemia płonie mu pod nogami. Ach, gdyby
się zapaliła naprawdę! Gdyby się zapadł gdzieś do samego środka. Niestety,
podłoga ani drgnęła. Nogi stały na niej jak wkopane, za to głowę chyba objął
ogień, bo piekły policzki i uszy, i nawet szyja.
— No i cóż masz na swoje usprawiedliwienie? — zapytał pan kierownik.
Stefanowi zdawało się, że w jego głosie słychać drwinę. Cóż miał powiedzieć?
Czy pani Ostrowska zrozumiałaby, gdyby powiedział, że miał nóż na gardle, że
chodziło o cyrk? Sama na pewno cyrku nie lubi. Dla niej najprzyjemniejszą
chyba rzeczą jest układanie dyktand.
Dlaczego miałby jej wrzucać na złość cudzą piłkę przez okno? Jakie to jest
,,na złość"? Widać, że pani Ostrowska nie wie, co można zrobić na złość,
jeżeli naprawdę chcę się komuś dokuczyć.
— A może powiesz, że to, co mówi pani Ostrowska, jest niezgodne z prawdą?
Słyszałem przed chwilą, że ty nigdy nie kłamiesz.
Stefan zaciął zęby. Teraz nie powie już ani słowa. śeby go nawet ze skóry
obdzierali. I tak mu nie uwierzą. Złapali go na kłamstwie, wszystko przepadło.
Pan kierownik, jakby czytał w jego myślach, rzekł:
—¦ I ja ci już nie wierzę. Kto raz skłamie, temu już się nie ufa. I powiem ci,
Stefku, zrobiłeś mi wielki, wielki zawód. Pamiętasz, rozmawialiśmy przed
wakacjami. Myślałem, że porozumieliśmy się. Radziłem ci, jak masz pomagać
sobie w pracy. Nawet cię nie pytam, czy dotrzymałeś danej mi obietnicy. Pewnie
puściłeś mimo uszu moje rady. Moja życzliwość niepotrzebna ci. Więc może ci
się przyda moja surowość. Otrzymasz zmniejszony stopień ze sprawowania,
tymczasem tylko tyle. I pamiętaj, że jeżeli nie ustatkujesz się, to pomimo że
bardzo szanuję twego ojca i wiem, że to dla niego będzie wielka, niezasłużona
przykrość — postaram się przenieść cię do innej szkoły. Masz tu zły wpływ na
kolegów.
Stefan chciał coś zawołać, że on może, a nawet prosi, żeby już... zaraz... że
jak tu jest taka sprawiedliwość, to on nie potrzebuje... Ale zaciśnięte gardło
nie przepuściło ani słowa...
Na dany znak szurnął nogą i z opuszczoną głową wyszedł za drzwi. Gdyby w tej
chwili spojrzał w oczy kierownikowi — chybaby się rozpłakał, a tego by sobie
nie darował.
Na korytarzu cichł już szum pauzy. Jeszcze ostatni uczniowie pędzili do klas.
Stefan nie poszedł do klasy. Nie chciał, żeby mu się kto przyglądał. Nie
mógłby odpowiedzieć na pytania nawet Wiktorowi czy Bartkowi.
Poszedł do umywalni. Przestraszyła go własna twarz w lustrze. Zamknął się w
ubikacji. Nie płakał. Łzy same leciały ciurkiem.
„«Nie wierzę ci. Kto raz skłamie...» — przypominał sobie. — Więc jak to?
Jeżeli ktoś raz ukradnie, to już całe życie będzie złodziejem? Nieprawda. Nie
można tak człowieka krzywdzić.
«Zawiodłeś moje zaufanie... Puściłeś rady mimo uszu...» A ile ja już stron
zapisałem jak głupi! I dalej będę pisał na złość. Ale pan kierownik tylko:
«Nawet cię nie pytam...»
I jeszcze: «Masz zły wpływ na kolegów.» O, to najbardziej boli. Jaki mam
wpływ? Przecież zawsze Bartka najwięcej słuchają. I w piątej tak było, i
teraz. A ile razy ja Wiktora powstrzymywałem, jak chciał coś naprawdę
szalonego zrobić? O tym nawet nikt nie wie, naturalnie, a jak się tylko raz
wpadnie, to już hajda do innej szkoły. O rany!..."
Cała chustka była już mokra. Obmył twarz zimną wodą, wypłukał chustkę i stanął
przy otwartym oknie. Uspokoił się. A kiedy pomyślał o pani Ostrowskiej,
zrozumiał, co to znaczy „zimna nienawiść".
Wczoraj była u nich w domu. Ojciec dziś wyszedł do fabryki bardzo wcześnie.
Mama była jakaś milcząca. Rozprawa będzie chyba wieczorem.
„W szkole już i tak nie mogę wytrzymać — myślał sobie Stefan — jak jeszcze w
domu nie będę mógł oddychać... W ogóle, co to za życie?"
ROZDZIAŁ 8.
JA DO DOMU NIE IDĘ! POMYSŁ BARTKA.
W MIESZKANIU GRAMATYKI.

Strona 30

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

NIESPRAWIEDLIWOŚĆ BOLI.
Stefan wmieszał się w tłum chłopców wybiegających na przerwę. Na twarzy jego
nie widać było śladu tylko co przeżytych wzruszeń. Ale był to spokój pozorny.
Naprawdę bardzo gnębiło go pytanie: co będzie w domu?
Wiktor i Bartek towarzyszyli mu w milczeniu. Wyczuwali jakieś poważniejsze
zmartwienie. Niech Stefan sam zadecyduje, kiedy im się ma zwierzyć.
Współczuli koledze, gotowi każdej chwili podać mu rękę. Toteż kiedy usłyszeli,
że Sewerek zarządził po lekcjach zebranie zastępu, spojrzeli na siebie
porozumiewawczo.
Usiedli po obu stronach przyjaciela. Wiktor ściskał Stefka za kolano i szeptał:
— Stefek, nie bój się! Zobaczysz. No, ja ci mówię, zobaczysz. Tymczasem
Sewerek ze zmarszczonymi brwiami grzmiał z wysokości katedry:
— Stała się rzecz straszna w naszej klasie. Jeden z naszego zastępu, Stefan
śórawiec, zemścił się na naszej ukochanej nauczycielce polskiego za to, że mu
postawiła z dyktanda dwójkę...
— Nieprawda — zaprotestował Romek. — Stefan się nie mścił. Nie wiedział
przecież, że to jej okno. Słyszałeś rano.
— ...zemścił się w ohydny sposób — ciągnął Sewerek — bo stłukł jej pamiątkową
porcelanę po dziadku powstańcu z tysiąc osiemset trzydziestego roku.
— Nieprawda — powiedział Bartek — to mogła być pamiątka po pradziadku.
—• Kto nie szanuje pamiątek rodzinnych, kto szuka zemsty na swoich
nauczycielkach, ten jest złym Polakiem, złym synem i złym kolegą, takim jak
śórawiec.
— Nieprawda, Stefan jest dobrym kolegą — rzucił Wiktor.
— Widzicie, jak to całe zo... towarzystwo broni się przed za-
rzutami? To jest źle pojęta solidarność. Solidarność, która naszą klasę hańbą
okrywa, i za nich my musimy cierpieć.
—¦ O rany! — krzyknął ktoś z klasy. — Już ósma zbiórka w tym miesiącu. Jeżeli
przez nich, to zróbcie coś, bo już dłużej nie wytrzymam.
— Przez nich! — zawołał Sewerek.
— Wyrzucić ich!
— Udzielić nagany!
— Pilnować!
— Rodziców wezwać!
— Spokój był, dopóki ich nie było!
— Wyrzucić!
Sewerek z trudem ukrywał zadowolenie z takiego obrotu rzeczy. Kończył obłudnie:
—¦ Nie możemy ich wyrzucić, koledzy. To nie byłoby szlachetne. Musimy nad nimi
popracować. Chociaż to będzie ciężkie, o, bardzo ciężkie zadanie!
Tu poprosił o głos Wiktor.
—¦ Sewerek, żal mi cię. Podejmujesz się takich ciężkich zadań, że jeszcze się
nadwerężysz.
Klasa gruchnęła śmiechem, a Wiktor ciągnął dalej:
— Dostał Stefan dwóję za ściąganie? Dostał. Miała prawo
nauczycielka ją postawić? Miała. Ale można mieć żal? Można.
— Nie można! Sprawiedliwie ją dostał! — zawołał Sewerek.
—¦ Sprawiedliwie, ale jeżeli jesteś taki czuły na sprawiedliwość, to twój
stopień za dyktando nie jest sprawiedliwy. I ty powinieneś mieć dwójkę, bo też
ściągałeś. Dobrze widziałem. Gramatyka nie zauważyła, bo pilnowała tylko
Stefana. A ty zamiast być mu wdzięczny, jeszcze huzia na niego. Tak się nie
robi. I jeszcze powiem: o żadnej zemście tu nie krzycz. Nie wmawiaj. Bo tak
dostaniesz, że popamiętasz. Ja też mam już tego wszystkiego dosyć.
Widać było, że Wiktor zdenerwował się, bo mu prawa brew podskakiwała. Jego
słowa zrobiły wrażenie na klasie.
— Sewer — wołano — z tym ściąganiem, sam wiesz, rozmaicie bywa...
zagalopowałeś się!
— I co ty na nich jedziesz?
— Piłkę podobno wcale nienaumyślnie wrzucili. Mikrus zaklinał się, że
niechcący.
— A ja wam mówię — upierał się Sewerek — oni nasz zastęp tak wkopią, że nie
daj Boże! Już ja to czuję. Im brak harcerskiego ducha. I jeżeli my się za nich
nie weźmiemy, to oni...
— Dość! — zawołał Romek. — O kim ty mówisz: my — was, nas —¦ was? Co to

Strona 31

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

jest? Jakim prawem robisz z nas, nowych w tej klasie, jakichś diabłów? A co,
do nieba tu przyszliśmy? Same anioły z archaniołem Sewerkiem na czele?
Bartkowi zaraz pierwszego dnia ktoś buchnął pióro. A mnie już dwa razy zginęło
śniadanie z teczki. Ale nic nie mówię. Sam złapię tego niena-żartego i spiorę
na kwaśne jabłko. Nie może przyjść jak człowiek i powiedzieć: „Daj połowę"? I
nie mówię: to wy, to u was, to przez was. W każdej klasie rozmaicie się zdarza.
— Romek, my nie do ciebie — tłumaczył się Sewerek — ty jesteś inny, to tylko
przez tych trzech...
— Dość — powiedział Bartek — postaramy się, żebyś przez nas nie cierpiał.
Po zbiórce poszli Bednarską w trójkę razems Bartek powiedział, że to wszystko
raz trzeba dobrze wyjaśnić.
— śyć mi się już nie chce — mówił.
— A co dopiero mnie — dorzucił Stefan i opowiedział wszystko, co go spotkało
u pana kierownika.
— To znaczy, dzisiaj czeka cię rozprawa z ojcem? Stefan kiwnął głową i dodał
z rozpaczą:
— Słuchajcie, ja do domu nie idę. Komu innemu nie powiedziałbym, ale wam
powiem — boję się. Ojciec ma twardą rękę. Jak jest dobry, to dobry jak miód,
ale jak wpadnie w złość — nie ma żartów. I mama też bronić mnie nie będzie.
— Nie gorączkuj się — mówił Wiktor — chodźmy do mnie. Namyślimy się, co robić.
U Wiktora nic nie przeszkadza myśleć. Matki prawie nigdy nie ma. Starszy brat
siedzi w pokoju sam albo z kolegami. Całą kuchnię Wiktor ma dla siebie.
Chłopcy siedzą, myślą, nic wymyślić nie mogą.
Wreszcie Wiktor mówi:
—' Pójdę do twego ojca i przemówię, jak tylko umiem najlepiej. Wzruszę go do
łez, zobaczysz. A jak się wzruszy, już ci lania nie sprawi. To wypróbowany
sposób.
— Na nic ten sposób — mówi Stefan — to dobre na kobietę. Mój ojciec jest
twardy. I na zgrywaniu zaraz się pozna. Powie: „Świadczył się Cygan swoimi
dziećmi." Wiadomo, kolega kolegi broni. A jeszcze taki kolega jak ty. Ojciec
przecież wie, że się z tobą i Bartkiem przyjaźnię.
— A może — mówi Bartek — poprosiłbym Elżbietę, żeby pomówiła z twoją mamą?
— Za nic w świecie! — Stefan aż skoczył. — Bartek, jeżeli chociaż słówko
powiesz, to jesteś mój wróg, a nie kolega.
— No więc, co robić? — pyta trochę zdziwiony gwałtownością Stefka Bartek.
— Pomyślmy — mówi Wiktor.
Po dłuższej chwili Bartek proponuje:
—-Najlepiej zastosujemy stary, wypróbowany sposób. Wszyscy rodzice lubią, jak
im się przyrzeka, że już więcej to się nie powtórzy.
— Na nic ten sposób — wzdycha Stefan. — Ja w tym roku postanowiłem sobie
dotrzymywać słowa. Więc jak tak powiem...
— To dotrzymasz — mówi Bartek. — Cóż ty sobie myślisz, że ja cię do kłamstwa
namawiam? Obiecasz, że już od Romka nie będziesz ściągał.
— Rozumiesz: od Romka już nie — mówi znacząco Wiktor.
— Aha! — zaczyna rozumieć>Stefan. — To znaczy, że od kogo innego...
— Nie — rozgniewał się wstając zza stołu Bartek. — Słuchajcie, ja mówię
zupełnie serio. A jeżeli wy chcecie dalej na samym łgarstwie jechać, to cześć...
— Bartuś — uspokoił go Wiktor. — Nieporozumienie! Jak cię kocham,
nieporozumienie! Teraz już wiem i Stefan już wie. Prawda, Stefan, rozumiesz
już, o co chodzi?
— Rozumiem. Ale ja nie jestem pewny, czy mój ojciec da się tym
ułagodzić. Bo widzicie, zanim sobie postanowiłem, że
będę słowa dotrzymywać, to nieraz ojcu mówiłem: „już nie będę", a potem znowu...
— To dlatego, że byłeś młody i głupi — pociesza Wiktor — teraz już masz całe
dwanaście lat. Jesteś uczniem szóstej klasy i chyba twój ojciec rozumie, że
musi cię już traktować poważnie?
— Bo ja wiem... — mówi Stefan.
— Poczekajcie tu na mnie — Bartek podnosi się znowu. — Idę do rodziców
Stefana i przygotuję grunt. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze,
przybiegnę po was.
— A jak nie? — spytał Stefan, który jakoś niewiele sobie po Bartku obiecywał.
— To pomyślimy — powiedział Bartek i wyszedł.
Stefek zdążył mu tylko krzyknąć, żeby nie zdradził miejsca jego pobytu. Bał

Strona 32

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

się, że ojciec gotów po niego przyjść.
Siedzieli z Wiktorem. Czekali na powrót Bartka. Stefan był bardzo zgnębiony,
bo kiedy po raz nie wiadomo który powtórzył: — Lanie dostanę na pewno... —
Wiktor powiedział bez zwykłej pewności w głosie:
—¦ Stefan, wiesz, że ja ci zazdroszczę tego... lania. Niechby mnie ojciec
nawet co dzień bił... Ale żeby był, żeby żył... Pamiętam go dobrze, miałem już
sześć lat, kiedy zginął. Palca nigdy na mnie nie zakrzywił... i mamie nie
pozwolił...
Stefkowi ścisnęło się serce. Ojciec Wiktora był kierowcą. Zabili go bandyci.
„I mojego mogli bandyci napaść — myśli Stefan. — To już lepiej... I tak lania
dawno nie dostałem. Ostatni raz za te papierosy chyba... Boję się, to prawda,
ale nie jestem w porządku..."
Do drzwi zastukał Bartek i od razu po jego minie poznali, że się udało.
Poszli we trzech do mieszkania Stefka. Ojciec mu przy kolegach zapowiedział,
„żeby to był ostatni raz", i zaraz kazał mu iść przeprosić nauczycielkę.
Stefan wcale nie był zachwycony takim obrotem rzeczy.
— Chłopaki — powiedział na schodach — ratowaliście mnie dotąd, ratujcie do
końca. Ja naprawdę nie wiem, co tam trzeba powiedzieć. Gdyby mi kto dał
wybierać, to wolałbym lanie niż
przeproszenie Gramatyki. Przecież to wszystko przez nią. Przecież ja na nią
patrzeć nie mogę.
— Zdaje ci się — mówi Wiktor.
— Wcale mi się nie zdaje... bo jak tylko o niej pomyślę, to mnie w dołku coś
ściska.
— E tam, ściska cię, bo obiadu nie jadłeś. Zobaczysz, jak się najesz, to ci
ściskanie przejdzie — przekonywał Wiktor.
—¦ Ale po co ta niesprawiedliwość i w ogóle zaraz ze skargą do ojca leci, do
kierownika...
— Stefan — powiedział spokojnie Bartek — szkoda, że ty nie jesteś
nauczycielem. Ty na pewno byłbyś dla uczniów bardzo dobry. Ale porządku
chyba nie umiałbyś upilnować.
—> Ja? Nie umiałbym? — rzucił się Stefan. —¦ Zobaczyłbyś! U mnie chodziłoby
wszystko jak w zegarku.
— A gdyby na przykład Sewerysio... — zaczął niewinnie Bartek.
— O, Sewerysiowi dałbym szkołę! — zawołał Stefan. — Już on by oduczył się
ściągania. Wezwałbym ojca, matkę, dwóję bym mu kropił jedną za drugą.
— To czego chcesz od Gramatyki?
Teraz dopiero Stefan zobaczył, że wpadł we własnoręcznie wykopany dołek.
Wybałuszył w pierwszej chwili oczy, ale zaraz wybuchnął śmiechem. Złość mu
przeszła.
Odszukali okno, w które wpadła piłka. Poznali je po wyjątkowo pięknych
pelargoniach w skrzynce.
Weszli do klatki schodowej i na prawych drzwiach znaleźli tabliczkę: „Zofia
Ostrowska". Stefanowi nigdy nie przyszło do głowy, że Gramatyka może mieć
takie samo imię jak jego matka.
Zadzwonili delikatnie i zaraz słychać było, że ktoś idzie. Drzwi otworzyły
się, a chłopcy prawie jednocześnie powiedzieli:
— Dobry wieczór pani!
—¦ Dobry wieczór, chłopcy, dobry wieczór — odpowiedziała siwa starsza pani.
Stefan speszył się, bo myślał, że to sama Gramatyka otworzy, ale Bartek
ukłonił się grzecznie i zapytał:
— Czy zastaliśmy panią Ostrowską?
— Owszem, to ja jestem — odpowiedziała pani — a czego chcecie?
— Chcielibyśmy się zobaczyć z panią nauczycielką — mówi Bartek.
— A, to wy może jesteście uczniami mojej córki?
i— Tak, proszę pani, i właśnie bardzo nam zależy... — zaczął Wiktor.
— Wejdźcie, proszę bardzo, wejdźcie, chłopcy — zapraszała starsza pani
Ostrowska. — Córka powinna zaraz nadejść.
Zaproszeni weszli do tego "właśnie pokoju wychodzącego na podwórze. Pod oknem
stał stolik z wieloma szufladkami, a na nim pełno drobiazgów. Zobaczyli tam
sporo figurek, koszyczków i ramek. Jeżeli piłka wpadła na ten stolik, to chyba
połowę rzeczy przewróciła, a może i potłukła. Chłopcy poczuli się bardzo
nieswojo.

Strona 33

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Tymczasem starsza pani kazała im usiąść na miękkich stołkach, sama usiadła
również i mówiła:
— Córka zaraz wróci z wieczorowej szkoły. Dziś czwartek, a we
czwartki wraca zwykle wcześniej.
„Ładnie wcześniej" — pomyślał Stefan patrząc na wiszący zegar pokazujący już
ósmą godzinę.
—¦ To nasza pani uczy i w wieczorowej szkole? — spytał Wiktor.
— A tak. Ma duże obowiązki. Ja ze względu na nogi tylko po mieszkaniu się
kręcę. Druga córka, młodsza, na uniwersytet chodzi. Więc Zosia na nas pracuje
i jeszcze w domu pomaga. Nieraz aż się na nią gniewam. Bo do czego to podobne!
Zeszytów zawsze ma taką pakę do poprawiania. I do lekcji musi się przygotować.
Przed dwunastą nigdy spać nie idzie. Ale też podobno jest dobrą nauczycielką.
Bardzo ją uczniowie lubią. Przychodzą tu czasem z tej wieczorowej szkoły. To
już dorosła młodzież. Widzą pracę mojej Zosi.
— Proszę pani — powiedział Bartek — my też widzimy. W innych szkołach w
siódmej tyle nie umieją co my w szóstej. Wiem, bo mam stryjecznego brata w
siódmej klasie na Kopernika.
— Co ty mówisz? — ucieszyła się staruszka. — Muszę to Zosi powtórzyć.
—¦ Tak, proszę pani — zaczął Wiktor — my to rozumiemy i właśnie przyszliśmy
przeprosić za przykrość, jaką niechcący zrobiliśmy.
— Za jaką przykrość? — przestraszyła się.
— Bo... bo ta piłka... co wczoraj wpadła w okno, to właśnie przez nas...
— Przeze mnie — Stefan aż się podniósł — ale niechcący. I naprawdę jest mi
bardzo nieprzyjemnie. śebym wiedział, to wolałbym nie wiem co.
— No cóż — westchnęła starsza pani — co się stało, to się nie odstanie.
Córce było bardzo przykro, bo myślała... — Zamilkła na chwilę, przyglądając
się im kolejno. — Farfurka się stłukła.
Podeszła do stoliczka pod oknem i z szufladki wyjęła zawinięty w bibułę
porcelanowy dzbaneczek z utrąconym uszkiem i dzióbkiem.
—¦ To stara korecka porcelana. W Korcu dawniej takie piękne rzeczy wyrabiali.
Pamiątka po moim dziadku. Ten dzbanuszek był z nim na Sybirze, tyle lat
przetrwał. Zosia tak go lubiła. Stały w nim ołówki na stoliku. No i rozbił
się. Szkoda.
— Pani pozwoli — wyciągnął Bartek rękę. — Ja mam w domu taki klej. I uszko, i
dziobek przykleję, tak że znać nie będzie.
— Naprawdę? — ucieszyła się pani Ostrowska. — Oj, żeby ci się to udało!
— To my już chyba pójdziemy — podniósł się Wiktor, a koledzy za nim. —¦ Pani
nauczycielka może dziś się spóźni.
— Ona się nigdy nie spóźnia, tylko widocznie zebranie jakieś wypadło —
westchnęła matka. A tu tyle zeszytów na nią czeka — wskazała na etażerkę,
gdzie leżały przewiązane porządnie trzy paczki zeszytów.
— To my pewnie jeszcze raz przyjdziemy? — zaniepokoił się Stefan.
— Nie trzeba, chłopcy, nie trzeba^— mówiła pani Ostrowska. —
Już ja córce powiem, że byliście tu z przeprosinami. Więcej tego nie zrobicie,
prawda?
—¦ Na pewno nie. Już nigdy nie będę piłki rzucać. I bardzo przepraszam.
Już na podwórku Wiktor powiedział:
— No, to nie było takie straszne, co?
— A wiecie — powiedział Bartek — mnie jej naprawdę żal.
— Tej staruszki?
— Nie. Gramatyki. Przecież ona pracuje jak robotnik, na dwie zmiany. A do
tego, kiedy przyjdzie do domu, to jeszcze siada do zeszytów. A potem musi
obmyślić...
— Takie lepsze dyktando dla nas — przerwał mu z goryczą Stefan, ale Bartek
nie dopuścił go do słowa.
— Nie, Stefan, ty sobie dobrze to przemyśl. Przez takie dyktando my lepiej
piszemy niż siódma klasa gdzie indziej. Widziałem wypracowania mego
stryjecznego brata.
— To prawda o tym bracie? — spytał Stefan.
— Nie słyszałeś, jak mówiłem?
— Słyszałem, ale myślałem, że to tylko tak, przez grzeczność. Bo Alina
mówiła, że czasami mówi się coś takiego... no, jak na przykład Elżbieta...
Bartek przyglądał mu się nic nie rozumiejąc, a Wiktor położył Stefkowi rękę na

Strona 34

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

czole i powiedział z przesadną powagą:
— Przeżycia dnia dzisiejszego tak wstrząsająco oddziałały na twój młodzieńczy
umysł, że należy się obawiać o stan twego mózgu. Ale czoło masz zimne — dodał
już zwyczajnym tonem.
— A jednak to był pradziadek — powiedział zamyślony Bartek. — Ale ja go
skleję bez znaku.
— Skleisz pradziadka? — Wiktor spojrzał na Bartka.
— To cenna porcelana. U nas w domu jest korecki talerz. Pokażę go wam kiedyś.
A klej mam pierwszorzędny. Mieszanina własnego pomysłu.
— Dobra. A teraz, chłopaki, cześć pracy i do roboty. Nie daj, Panie Boże,
jutro złapać dwóję, bo wszystkie nasze dzisiejsze zmartwienia powtórzą
się od początku! — zawołał Wiktor.
—¦ Od referatu Sewerka? — zapytał ze zgrozą Bartek.
- I od wezwania do kierownika? — dorzucił Stefan.
— Brr! — otrząsnął się Wiktor. — Odstukuję w nie heblowane drzewo — i stuknął
zgiętym palcem w głowę śórawca.
Stefan długo tego wieczoru siedział nad lekcjami. Już wszyscy spać poszli, a
on jeszcze kiwał się nad książką.
Między powtarzaniem zwrotek zadanego wiersza myślał sobie o różnych rzeczach:
„...Przezwali ją Gramatyką. I kawały różne urządzają. A ona może myśleć, że to
na złość. Ja już będę na polskim uważać. Niech tam. Już mi trochę przeszło.
Widocznie mam taki charakter jak ojciec. Jak wpadnie w złość, toby człowieka
rozerwał. A po jakimś czasie to mu przejdzie. Mama to się nieraz aż dziwi. Bo
mama pamięta wszystko i tak łatwo nie daruje. Mówi, że ją serce boli na samo
wspomnienie krzywdy.
A panu kierownikowi nie zapomnę nigdy. «Nawet się nie pytam* —¦ mówił, a ja
piszę i piszę ten pamiętnik. I będę pisał przez cały rok. Chociaż tak naprawdę
to nie powinienem tego robić. Bo dla pana kierownika nie warto."
Tu na samo wspomnienie aż zakłuło go w sercu. Widocznie był trochę podobny i
do swojej mamy.
ROZDZIAŁ 9.
PSEUDONIMY. UROCZYSTA PRZYSIĘGA.
ARCHIMEDES, ALE TROCHĘ INACZEJ.
WSZYSTKO PRZEZ WIKTORA!
Nareszcie Bartek coś wymyślił. Już rano zawiadomił przyjaciół c wykończonym
pomyśle, ale nic więcej powiedzieć nie chciał, bo się „w dwóch słowach" nie
da. Aż się z niego śmieli, że zwykle raczej małomówny, teraz przemówił
długofalowo. "
Kiedy po południu zebrali się w trójkę w mieszkaniu Niedź-wiedzkich, Bartek
wyłożył całą sprawę:
—¦ Zakładamy stowarzyszenie. Naturalnie nikt o tym nie będzie wiedział. To
będzie stowarzyszenie tajne. Musimy całej klasie pokazać, ile naprawdę
jesteśmy warci.
—¦ To będzie trudno — westchnął Wiktor. — Nie dostrzegają wcale naszej
wielkiej wartości. Jakby im kto oczy przewiązał.
— Zgadzam się, że to sprawa niełatwa, ale jak sobie postanowimy, to dokonamy.
— To mi się podoba — dodał Stefan — ja się w to już wprawiam.
Bartek, dokładny jak zawsze, miał wszystko zapisane na kartce.
Odczytał:
„1. Cel stowarzyszenia: zdobycie dobrej opinii w oczach klasy.
2. Środki wiodące do tego c«lu: przodowanie we wszystkich przedmiotach."
To drugie od razu wzbudziło wątpliwości. Wiktor w żaden sposób nie podejmował
się przodowania w matematyce, do której „głowy nie miał". Trójka z tego
przedmiotu wydawała mu się zawsze bohaterskim osiągnięciem. Stefan znowu nie
mógł żadnym sposobem przodować w języku polskim, skoro przed każdą klasówką
skóra na nim cierpła.
— To nic — wyjaśnił Bartek — przecież i ja mam swoją piętę achillesową —•
geografię. Nie bójcie się. Przecież to wcale nie znaczy, że od jutra zaraz
mamy ze wszystkiego mieć piątki. Ale powoli, z tygodnia na tydzień.
—¦ E, to będzie trudne — powątpiewał Wiktor. — Czy nie lepiej wymyślić jakiś
inny sposób?
— Jaki?
— No, na przykład pomówimy z klasą, podyskutujemy i przekonamy.

Strona 35

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Gadaniem nie przekonasz.
—¦ Ale to przecież nudne: siedzieć nad książką! To dopiero wymyśliłeś!
— Wymyśl lepiej — mówił Bartek — wymyśl coś, żeby mieć dobre stopnie, a
całkowicie się poddam.
— Ba! — wtrącił Stefan. — śeby taki sposób znaleźć, aby bez niepotrzebnej
straty czasu pokazać klasie, co my naprawdę jesteśmy warci!
— Chłopaki! — zawołał Wiktor. — Cóż to, czy nas nie stać na
pomysły? Postanówmy sobie, że w ciągu najbliższych miesięcy każdy z nas
wymyśli coś olśniewającego, coś, co wprawi w najwyższe zdumienie naszych
kolegów i nauczycieli.
— E, Wiktor — obruszył się Bartek — ty to .zaraz musisz „w najwyższe
zdumienie". Teraz ja powiem: nie każdego stać na olśniewający pomysł. Owszem,
starajmy się coś wymyślić. Niech to będzie takie racjonalizatorstwo na szkolny
użytek. I niekoniecznie jakaś nadzwyczajność.
— A temu, kto nie będzie mógł wymyślić czegoś zdumiewającego, to się zaliczy
i jakiś mniejszy pomysł — dodał Stefan, który od razu sobie pomyślał, że do
żadnych wspaniałych pomysłów głowy nie ma.
— Musimy coś takiego zrobić, żeby całej klasie oko zbielało — powtarzał Wiktor.
— Czy to stowarzyszenie będzie się jakoś nazywać? — zwrócił się do Bartka
Stefan.
—¦ Owszem. Ja proponuję: „Stowarzyszenie Trzech Ambitnych".
— STA — wypisał na kartce Wiktor. — Lepiej byłoby STO. Można byłoby
zamienić na „sto" i to byłby nasz znak, nasza pieczęć.
— Na „o" to mogłoby być „oczernionych" albo „odepchniętych" — myślał na
głos Stefan.
—¦ Przecież nikt nas nie odpychał ani nie oczerniał — sprzeciwił się Bartek. —
Po prostu źle nas osądzono, i koniec.
— To niech będzie „Stowarzyszenie Trzech Osądzonych" — ucieszył się
Wiktor.
— Niech będzie — przystał Bartek, ale było widać, że mu się to niezbyt
podobało.
— A jakie pseudonimy będziemy mieli? — dopytywał Stefan w dalszym ciągu.
— Czy to potrzebne?
— Coś ty, Bartek, zakładamy tajne stowarzyszenie i bez pseudonimów? A jak ja
napiszę do ciebie list i podpiszę się zwyczajnie „śórawiec, to każdy od razu
będzie wiedział, o co chodzi. Pseudonimy są koniecznie potrzebne. Ja wybieram
sobie „Kmicic".
— A ja „Wołodyjowski" — zawołali jednocześnie Bartek i Wiktor, ale Stefan
rozstrzygnął krótko:
— Wołodyjowskim niech będzie Bartek. Do ciebie, Wiktor, ten pseudonim n-ie
pasuje, ty bądź „Zagłobą". Zagłoba też łgał jak "z nut i pomysły miał dobre
jak ty, i bielmo miał na prawym oku.
— Gdzie ja mam bielmo? — wrzasnął Wiktor.
— Bielma nie masz, ale sam mówiłeś, że na prawe ucho źle słyszysz, to coś
podobnego. A Bartek jest małego wzrostu, akurat „Mały Rycerz".
— Ale wąsów nie ma!
—¦ No, ty byś też Burłaja nie usiekł — odciął się Bartek. —¦ Nie kłóćcie się —
uspokajał Stefan — wszystkie trzy pseudonimy są dobre.
— To może by nasze stowarzyszenie od razu „Potopem" nazwać? — mówi z
przekąsem Wiktor.
— Nie — zaprotestował Bartek — potop to coś smutnego, jakaś klęska, a nasze
stowarzyszenie ma na celu zwycięstwo.
—¦ Więc poprowadzimy rzesze naszych członków szlakiem zwycięstw i chwały! —
zawołał Wiktor.
—¦ Rzesze, nie rzesze — wtrącił Stefan — jest nas tylko trzech, chyba że
będziemy przyjmować do naszego stowarzyszenia innych skrzywdzonych przez klasę?
— Może — zgodził się Wiktor. — Skoro nas tak źle ocenili, to widocznie mają
taką metodę. Oni jeszcze niejednego tak osądzą, zobaczycie, i wtedy my
otworzymy mu swoje ramiona. „Chodź, bracie, wylej łzy rozpaczy na naszej
potrójnej piersi!" Zobaczycie, organizacja nasza będzie rosła w siłę i wszyscy
do nas będą szli z zaufaniem, a kiedy już cała klasa będzie w naszym
stowarzyszeniu, dopiero im pokażemy.
— Komu? — spytał Bartek.

Strona 36

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

—¦ No... tym, co tak oczerniają: tym, co zostaną... Aha — zorientował się — no
to wcześniej, kiedy pół klasy będzie u nas, a pół jeszcze nie. A kto będzie
prezesem w naszej organizacji?
— Nikt — zdecydował Bartek — jesteśmy triumwiratem, wszystko
załatwiamy kolektywnie, a decyduje większość.
— Bardzo dobrze — ucieszył się Wiktor. — Stefan, żebyś ty
niczego bez mojej i Bartka zgody nie urządzał, bo ty głową ruszać nie zawsze
potrafisz. Najpierw się naradź z nami. No i co jeszcze? — zwrócił się do Bartka.
— Musicie wyrazić zgodę na przystąpienie do STO.
— Ja się zgadzam — powiedział Stefan, ale Wiktorowi wydawało się to za mało
uroczyste. Na poczekaniu ułożył tekst przyrzeczenia. Stanęli razem we trójkę
przy stoliku, na którym stał wazon pełen pięknych fioletowych astrów, położyli
prawe ręce jedna na drugiej i powtarzali za Wiktorem:
—. Przystępuję do Stowarzyszenia Trzech Osądzonych i przyrzekam wytrwale dążyć
do jego świetlanego celu. Wiem, że obowiązuje mnie braterstwo i wierność do
ostatniego tchu. A gdybym to przyrzeczenie złamał, to niech mi... wszystkie
włosy wypadną z głowy, tak jak w tej chwili płatki z tych astrów.
Bartek miał taką minę, jakby się chciał roześmiać. Stefana az dreszcz
przeszedł, kiedy przy ostatnich słowach przysięgi zobaczył opadające fioletowe
drobne płatki. W jednej chwili z puszystego kielicha został tylko żółty środek
na cienkim badylu.
— No, teraz to było naprawdę uroczyście — powiedział z dumą Wiktor.
—¦ Poczekajcie — powiedział Bartek i wyszedł do drugiego pokoju, a po chwili
oznajmił z uśmiechem:
—¦ Poprosiłem Elżbietkę, żeby nam zagrała. Zaraz tu przyjdzie. To będzie tak
zwana część artystyczna.
Stefan w pierwszej chwili chciał nie wiadomo dlaczego zaprotestować oraz
skoczyć w drzwi do przedpokoju i uciec. Spojrzał na Wiktora, myśląc, że i on
ma ten sam zamiar, ale Wiktorowi wcale to nie było w głowie. Stał spokojnie
przy półce z książkami i przyglądał się tam czemuś. Dużym wysiłkiem woli
Stefan opanował się, bo i jak by wytłumaczył swoją ucieczkę?
Weszła Elżbieta. Położyła na stole skrzypce i przywitała się z chłopcami.
Śmiała się i pytała, czy naprawdę nie mają nic lepszego do roboty niż słuchać
jej rzępolenia?
Słowa te przestraszyły Stefana. Może ona naprawdę tak myśli? Chciał
zaprzeczyć. Nie wiedział jak. Nie zrozumiał nawet odpowiedzi Wiktora.
Wreszcie Elżbieta wzięła skrzypce i stanęła koło okna. Już szarzało i tylko
przy tym oknie było jeszcze trochę widno. Miała na sobie jakąś białą bluzkę
czy fartuszek, bo skrzypce dobrze było widać na jasnym tle. Zagrała.
Stefan przymknął oczy i po chwili mu się wydawało, że to niedzielne popołudnie
na wsi u babci. Wszyscy są w domu, siedzą pod drzewami w sadku, a on mamę
trzyma za rękę. Pomyślał sobie, że chciałby zawsze być dobry dla rodziców i
dla Lucynki i że chyba to nie będzie takie trudne.
— Stefan, usnąłeś?
Bartek w tej chwili przekręcił kontakt i wszyscy zmrużyli oczy przed światłem.
Wiktor coś tam opowiadał, ale Elżbieta patrzyła na Stefana, czekała, co on
powie.
Wreszcie zapytała:
— A tobie podobało się? Stefan kiwnął głową.
—• To pewno bardzo trudne, Elżbietko? — zapytał wreszcie.
—¦ Nie, Stefku — odpowiedziała — trzeba tylko dużo ćwiczyć.
W drodze do domu Wiktor cały czas opowiadał o swoim bracie. I zdolny, i
profesorowie go lubią, a teraz jest prezesem koła AZS, bo świetnie pływa,
fechtuje się i gra w piłkę. Z opowiadania wynikało jasno, że Wiktor nie chce
zostać w tyle za Bartkiem, skoro Bartek ma taką siostrę...
Stefan .westchnął. Lucynka jest jeszcze mała. Nic o niej nie można powiedzieć.
Już przy bramie Wiktor szeptem zaczął o stowarzyszeniu, ale Stefan nie chciał
o tym mówić. Nagle wydało mu się, że to tylko jakaś heca.
STO istniało już prawie dwa tygodnie, a jak to się mówi: „nie przejawiało
żadnej działalności". Cała trójka myślała, co by tu wymyślić, ale nic nie
przychodziło jej do głowy.
Aż wreszcie jednego dnia Bartuś wziął kolegów na bok i oświadczył:
— Mam!

Strona 37

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Co masz? — spytał Wiktor.
— Pomysł. Słyszeliście, że na czwartek jest zadane prawo
Archimedesa i mamy przeprowadzić w domu ćwiczenia?
— Słyszeliśmy, no i co z tego?
—¦ A to, że takiego ćwiczenia, jakie my przygotujemy, nikt nie będzie miał.
Wiktor, będziesz zadowolony. Całej klasie oko zbieleje.
To zaczynało być interesujące, a kiedy Bartek opowiedział o swoim pomyśle
szczegółowo, wydało się naprawdę niezwykłe.
Nauczyciel fizyki polecił w domu wykonać doświadczenie z jakimś przedmiotem,
który zgodnie z prawem Archimedesa zanurzony w wodzie stanie się lżejszy.
Bartek wymyślił, aby osobiście zanurzyć się w wodzie i obliczyć, ile każdemu z
nich ubywa na wadze.
Wiktor i Stefan przestraszyli się w pierwszej chwili. Zanurzyć się w rzece w
końcu października to żadna przyjemność. Ale okazało się, że wystarczy wanna w
mieszkaniu Bartka. Doświadczenie postanowili wykonać w środę, kiedy rodzice
Bartka wracają dopiero wieczorem, a Elżbieta wychodzi do szkoły muzycznej.
Będzie zupełny spokój. Wannę napełni się wodą i jej poziom zaznaczy kreską.
Każdy po kolei wejdzie do wanny. Potem wodę powyżej kreski wybierze się do
wiadra litrowym garnkiem i będzie wiadomo, że każdy waży w wodzie o tyle
kilogramów mniej, ile litrów wody „wypchnęło" jego ciało.
Pomysł wydał się chłopcom wspaniały. Wyobrażali sobie miny kolegów, kiedy na
lekcji fizyki Bartek oświadczy:
— Proszę pana, wiem, ile kilogramów tracę w wodzie.
— I ja — dorzuci Wiktor.
— I ja też — doda Stefan.
W środę o czwartej po południu, tak jak było umówione, Stefan przyszedł do
Bartka, Wiktora jeszcze nie było. Bartek zaraz puścił wodę do wanny. Zanim
Wiktor nadejdzie, można już przynajmniej jedno doświadczenie wykonać.
— Bartuś — pyta Stefan — czy ty rozumiesz tę grandę, jaką złotnik chciał
zrobić Aleksandrowi Macedońskiemu? Bo ja ani w ząb.
—¦ Rozumiem. Aleksander dał złotnikowi sztabę złota, a odebrał zrobioną z niej
koronę i nie wiedział, czy...
— No więc mógł zważyć, i koniec
— Nie, złotnik mógł sobie zostawić kawałek złota, a do stopu dodać zwykłej
cyny, rozumiesz?
— No więc jak sprawdzić?
—• Archimedes koronę zanurzył w wodzie. Obliczył w centymetrach sześciennych
jej objętość, która równała się objętości wypchniętej wody.
¦— No i co?
— I wtedy wagę korony podzielił przez tę objętość. Gdyby wypadło mu
dziewiętnaście i trzy dziesiąte, to wszystko w porządku, bo taki jest ciężar
gatunkowy złota. Ale wypadło mniej, co znaczy, że złotnik do stopu dodał
innego metalu. Kapujesz?
— Ale ten złotnik musiał mieć głupią minę, kiedy mu król powiedział:
„oszukałeś mnie!"
— Pewnie. A dobrze tak oszustowi! Niech nie kradnie. Wody już było dość.
Naznaczyli poziom wody czarną kredką i Bartek pierwszy zanurzył się po szyję.
Stefan szybko zdjął lepsze ubranie, jakie zawsze kładł idąc do Bartka. Został
tylko w kąpielówkach, którym ewentualne zachlapanie nie mogło zaszkodzić.
Zaczął starannie odlewać wodę z wanny do przygotowanego wiadra. Niezręcznie mu
to szło.
Jedynym litrowym naczyniem, jakie Bartek znalazł w domu, był miedziany
rondelek o długiej, niewygodnej rączce. Ale mieścił akurat cztery szklanki.
Jak ulał.
Stefanowi już ręka mdlała, ale koniec był bliski. Poziom wody zaraz osiągnie
kreskę. Bartek zatkał nos i uszy i nurkował pod wodę. Jeszcze tylko ze dwa
rondelki. Raptem rozległ się podwójny dzwonek u drzwi wejściowych.
Stefan lewą ręką wyciągnął kolegę za czuprynę z wody.
— Już? — zapytał Bartek prychając jak kot.
— Nie, ale Wiktor dzwoni. Co robić?
— Otwórz mu, przecież ja z wanny nie wyjdę. Dzwonek odezwał się znowu.
— Może się ubrać? — zapytał jeszcze Stefan.
— Szkoda czasu, leć, bo Wiktor będzie myślał, że nikogo nie ma, i pójdzie do

Strona 38

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

domu.
Stefan wybiegł z łazienki do przedpokoju. W pośpiechu zapomniał zostawić
rondelek, który przy otwieraniu brzękał głośno, tym bardziej że cicho było w
całym mieszkaniu, wreszcie odłożył łańcuch i odsuwając zatrzask pomyślał
sobie, że na przywitanie klepnie Wiktora tym rondlem i powie: „Ofermo, Zagłoba
się nigdy nie spóźniał. Zdążył tylko powiedzieć: — Ofer... — i skamieniał z
podniesionym rondelkiem w ręku.
Za drzwiami stała jakaś gruba pani w kapeluszu z piórkiem, które trzęsło się
komicznie. Kiedy zobaczyła Stefana, oczy jej zrobiły się okrągłe z
przerażenia. Ale tylko na moment, bo zaraz błysnęły gniewem, a ich
właścicielka z podniesioną parasolką rzuciła się na chłopca.
— Złodzieje! Złodzieje! — wołała tocząc się korytarzem i na próżno starając
się dosięgnąć parasolką pleców Stefana. Sapała przy tym jak lokomotywa.
Stefan rzucił rondelek i jednym susem skoczył w głąb mieszkania. Niestety,
pomylił drzwi. Znalazł się w jakimś pokoju, gdzie na tapczanie leżała śpiąca
Elżbietka. Hałas widocznie doszedł do jej świadomości, bo poruszyła się
niespokojnie. Pchnął. następne drzwi. Z tego pokoju było wyjście tylko na
balkon od ulicy.
Stefan obejrzał się zrozpaczony. Gdzie tu się skryć? W kącie spostrzegł stolik
przykryty długą serwetą. Dał nura pod nią. Jeszcze w ostatniej chwili zdążył
złapać przewracający się olbrzymi fikus. Zęby" szczękały mu ze strachu i
zimna. Co będzie dalej? Usłyszał głosy w drugim pokoju. Drzwi się otworzyły i
przez dziurkę w serwecie zobaczył zaglądającą do pokoju panią z piórkiem. Za
nią stała Elżbietka.
— Pani się myli — mówiła spokojnie dziewczynka. — Pani się myli, tu nikogo
nie było. Pani się tylko zdawało.
—• Jak to mi się zdawało? — odpowiadał podniesiony głos. — A rondelek to co?
Skąd się wziął pod progiem? Duch go przyniósł? W moim pokoju nikogo nie ma.
Zobaczyłem dobrze. Tylko u was mógł się ukryć.
Dopiero teraz Stefan zorientował się, że to ta sublokatorka,
o której często opowiadał Bartek. Dziwaczka jakaś, bardzo nie lubiana przez
wszystkich Niedźwiedzkich; hodująca i kochająca tylko swoje kaktusy.
Nagłe rozległy się znowu dwa niecierpliwe dzwonki. Z głębi mieszkania
dochodziło jakieś głuche bębnienie, jakby kto w balię walił.
— Jezus Maria! — krzyknęła sublokatorka. — Co się tu dzieje? Kto hałasuje w
łazience? Kto dzwoni? Elżbietko! A może to wariat!
— Niech się pani uspokoi. Skąd tu się mógł wziąć wariat? — tłumaczyła
Elżbietka. — W łazience pewnie stuka Bartek. Przecież sama pani wie,
że czasami zamek się tam zacina.
Tak było rzeczywiście. Wkrótce wypuszczony Bartek wyjaśnił całe zajście, a po
chwili wszedł do pokoju z Wiktorem.
— Stefan, jesteś tu? — zapytał Wiktor.
—¦ Jestem — odpowiedział ponury głos spod serwety.
— To chodź do łazienki.
— Nie pójdę. Przynieś mi ubranie.
— Stefek, wyłaź i nie bój się. Droga wolna, Elżbietą w kuchni, a Kaktusica u
siebie.
— Nie wyjdę. Przynieś ubranie.
Bartek poszedł po ubranie. Stefan ubierał się szybko, wymyślając Wiktorowi,
ile się zmieści.
— Nie rozumiem, czego się złościsz — dziwił się Wiktor.
— Zrozumiałbyś, jakbyś tak jak ja uciekał goły i nie miał się gdzie schować.
Wpadam tu, patrzę, wyjścia stąd już nie ma...
— Mogłeś jeszcze na balkon wyjść.
— Tak. Na balkon, prawie goły w takie zimno? Co pomyśleliby ludzie?
— Jakbyś zaczął robić ćwiczenia gimnastyczne, to powiedzieliby, że to
„krzewienie kultury fizycznej", jeszcze by cię tłum oklaskał.
—. Ja na komedianta się nie nadaję, niech już ciebie tak oklaskują. śeby nie
to, że w cudzym mieszkaniu, tobym cię stłukł jak złoto.
— Jak to złoto na koronę? — próbował żartować Wiktor, ale Stefek naprawdę był
wściekły.
Na próżno Bartek zatrzymywał go. Na próżno prosił, żeby jeszcze raz powtórzyć
doświadczenie. Stefan nie chciał zostać. Nie chciał narazić się na spotkanie z

Strona 39

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Ełżbietką.
— Łgarzu — wyrzucał Bartkowi — mówiłeś, że siostry nie będzie w domu, że
pójdzie do szkoły muzycznej...
— Stefku, zapomniałem ci powiedzieć, że ją rozbolała głowa i położyła się
spać. Przecież spała, sam widziałeś.
— Spała, ale mogła zobaczyć mnie uciekającego przed tą jędza. —¦ „Mogła,
mogła!" — przedrzeźniał Wiktor. — To wolałbyś,
żeby to ona dzwoniła i zobaczyła cię z tym rondlem w garści?
—• Wolałbym, żebyś był punktualny, kiedy się z nami umawiasz — powiedział
Stefan ozięble i wyszedł bez pożegnania.
rozdział 10.
ILE WAśYŁ MÓZG NAPOLEONA.
WIKTOR MA GŁADKIE MIEJSCE. PAMIĘTNIK STEFANA. ZNOWU ZIELONA PIECZĘĆ.
Po powrocie od Bartka Stefanowi wszystko z rąk leciało. Przeniósł książki z
etażerki na stół, potem, nie zaglądając do nich, układał je znowu na półce.
Ołówek potoczył mu się pod krzesło, gumka wpadła pod szafę. Kiedy wreszcie
kałamarz przechylił się niebezpiecznie i chlapnął atramentem na rozłożoną pod
nimi gazetę, ojciec odłożył „Głos Robotniczy".
— Co jest? — zapytał spokojnie.
Stefan nie czekał na powtórzenie pytania. Czuł, że musi się z kimś podzielić
swoimi strasznymi przeżyciami.
Spotkał go zawód. Ojciec, ten mądry i mocny ojciec, który zawsze umiał Stefka
pocieszyć i doradzić mu najlepsze wyjście — śmiał się, i to tak, że aż mu oczy
łzami zachodziły.
— Z czego się tatuś śmieje? — zapytał obrażony Stefan.
— Jak to, z czego? Z tego widoku: otwiera kobieta drzwi, a tu obcy golas
rondel w górę podnosi... Nie, pęknąć można...
— Tak, dobrze się tatusiowi śmiać — odpowiedział rozgoryczony Stefan — ale
to, że... że ja... — resztę dokończył w myślach, „że zostałem ośmieszony w
oczach koleżanki, która sądzi, że będę sławny, to nic? Sławny człowiek:
goły, latający z miedzianym rondlem po cudzym mieszkaniu! I nawet rodzony
ojciec nie rozumie, że jestem pogrzebany na wieki..."
Na drugi dzień Bartek podszedł do Stefka.
—¦ Słuchaj, Stefan, ja rozumiem, że spotkała cię w naszym domu wielka
przykrość. Ale przecież nikt tego nie chciał. Naprawdę! śebyś wiedział, ile my
mamy przykrości przez tę Kaktusicę! Mamusia nieraz mówi, że wolałaby w mysiej
dziurze, byle bez sublo-katorki. Więc bardzo cię przepraszam i nie gniewaj się.
Stefan był zaskoczony i dość długim przemówieniem Bartka, i tymi
przeprosinami. Zrobiło mu się wstyd. To on sam przecież zachował się niezbyt
ładnie. Porzucił kolegów i drzwi zamknął trochę za mocno. Ale nie umiał tak
gładko odpowiedzieć, więc tylko jąkał niezręcznie:
— Nie... coś ty... ja wcale... tylko czy Elżbieta... To znaczy, czy twoja
siostra nie przestraszyła się? I może się gniewa, bo ten rondel... tak brzęczał?
— Elżbieta? O, nie znasz jej! Ona się byle czym nie da wystraszyć. Jest
naprawdę odważna. Może odważniejsza niż ja, chociaż dziewczyna. A o żadnym
gniewaniu się nie ma mowy, bo o co? Obawia się tylko, czy ci to wczorajsze nie
zaszkodzi. Mogłeś się przeziębić, bo było chłodno.
—i A więc widziała mnie? — Stefan oblał się purpurą.
— Nie, nie widziała, tylko słyszała, jak Kaktusica opowiadała mamie.
Wytłumaczyłem, że chodziło o prawo Archimedesa.
—¦ No i co? Dokończyliście? — przerwał Stefan.
— E, nie. Z Wiktorem trudno pracować poważnie. Chlapał. Chlapaliśmy, co
prawda, obaj. Cała łazienka była zalana.
Na fizyce nie było się czym chwalić. Owszem, raz i drugi padło twierdzenie, że
człowiek jest dużo lżejszy w wodzie, a pływający mogą się długo utrzymać na
powierzchni.
—¦ Tylko głowa bardzo ciągnie w dół. Głowa musi być chyba najcięższa —
zauważył na głos Sewerek.
— No, twoja chyba nie taka ciężka — burknął półgłosem Stefan.
— A bo co? A bo co? — zaperzył się Sewerek.
— Proszę pana — Wiktor chciał odwrócić uwagę nauczyciela — czy można zważyć
samą głowę, czy nie ma na to jakiejś formuły?
— Nie słyszałem — uśmiechnął się nauczyciel. — A czy to miałoby jakieś

Strona 40

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

praktyczne znaczenie?
—' Może by wtedy można było obliczyć, ile waży sam mózg? I wtedy mniej więcej
można by wiedzieć, kto wyrośnie, to znaczy, kto ma mózg na geniusza, a kto
nie. To przydałoby się bardzo, bo od takiego, co ma zostać geniuszem,
nauczyciele nie powinni tyle wymagać, żeby mu się w głowie z przepracowania
coś nie zepsuło.
—¦ Ty, Wiktor, sądząc po wielkości głowy, na geniusza zadatków nie masz! —
zawołał złośliwie Sewer.
— Więcej niż ty —¦ odciął się Wiktor. — Moja czapka wpada ci aż na uszy,
zapomniałeś?
— Cisza! — uderzył ręką w dziennik nauczyciel. — Ani wielkość głowy, ani
wielkość mózgu o niczym nie świadczy. Mózg wieloryba waży siedem kilogramów,
słonia — pięć kilogramów, a człowieka przeciętnie tylko tysiąc czterysta
gramów, a przecież człowiekowi ani rozumem, ani inteligencją wieloryb czy słoń
nie sprostają.
— Ciekawe, ile ważył mózg Napoleona? — zapytał Wiktor.
— Tego nie wiem — odpowiedział nauczyciel. — Ale na przykład mózg genialnego
fizyka Volty — ważył tysiąc siedemset gramów.
— A... czy nic nie wiadomo o mózgu jakiegoś... jakiegoś pisarza? — wyjąkał
czerwieniąc się Stefan.
— Owszem. Mózg Turgieniewa ważył dwa tysiące gramów. A mózg włoskiego
poety Dantego coś około tysiąca pięciuset. Ale jeszcze raz powtarzam: tych
rzeczy nie można uogólniać. Badania dowiodły, że ważny jest stosunek wagi
mózgu do wagi człowieka.
Na przykład mózg słonia to jedna pięćsetna jego ciężaru, mózg goryla jedna
setna, a mózg człowieka jedna czterdziesta.
— To znaczy, że jeśli ja ważę czterdzieści dwa kilo, to mój mózg... — myślał
głośno Stefan.
— Nie męcz się. Już wiadomo, że chłopak w twoim wieku ma mózg o wadze tysiąca
dwustu osiemdziesięciu gramów.
Wiktor pokazywał na migi Sewerkowi, że jego, Wiktorowy, mózg waży o dziesięć
gramów więcej, a tymczasem któraś z dziewczynek zapytała:
— A dziewczynki?
— Dziewczynki dwunastoletniej o jakieś dziesięć gramów mniej.
— Aaa! — rozległ się zgodny, triumfalny okrzyk chłopców. — A co?
—¦ śadne „aaa", bo Maria Skłodowska-Curie była geniuszem, chociaż jej mózg był
może lżejszy — zawołała Zosia Lewandow-ska, potrząsając bojowo ciemną grzywką.
Rozbawiony nauczyciel przywoływał gromadę do porządku.
— Słuchajcie, jeśli was to tak interesuje, pomówcie o tych sprawach z
nauczycielką biologii. Na pewno wie o nich dużo więcej niż ja. Jeszcze tylko
dorzucę, że im człowiek zdolniejszy, tym ma powierzchnię mózgu bardziej
pofałdowaną w rowki i wzgórki. Ale teraz wracamy do fizyki. A więc prawo
Archimedesa.
— Już wiem! Już wiem! — zawołał Wiktor.
—¦ No dobrze, powiedz — zgodził się nauczyciel, myśląc, że Wiktor chce
wytłumaczyć, na czym polega prawo sławnego Greka.
—¦ Proszę pana, słyszałem, kiedy Kostek, mój brat, się uczył, że w mózgu są
takie różne ośrodki — od rozmaitych zdolności. Więc u mnie w tym miejscu,
gdzie są zdolności do matematyki i fizyki, to nie widać ani rowka, ani
wzgórka. Nic, zupełnie gładko. Jak na stole.
Klasa wybuchnęła śmiechem, w którym brał udział i pan Kar-niewicz.
— A mnie się zdaje, Wiktorze Kijanko, że w tym miejscu, o którym mówisz, jest
wszystko w porządku. Za to jeżeli w mózgu
jest jakiś ośrodek przeznaczony na chęć do pracy, to tam dopiero musi być u
ciebie gładko jak na kolanie.
Pamiętnik Stefana
Kiedy Bartek mówił mi, że jego siostra obawia się o moje zdrowie, puściłem to
koło uszu. A jednak okazało się, że miała racją. Ze szkoły wróciłem z
dreszczami i kłuło mnie w plecach, a głową miałem rozpaloną. Mama zapakowała
mnie do łoąka i poszła po panią Brodzką, żeby mi postawiła bańki. Strasznie
tego nie lubię. Ale moja mama wierzy w bań/ci, a jak moja mama w co wierzy, to
nawet ojciec się nie sprzeciwia.
Więc cierpliwie położyłem się plecami do góry i zęby ścisną* łem, bo bałem

Strona 41

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

się, że mnie oparzy. Ale nie oparzyła. Dostałem piętnaście baniek na jeden bok
i piętnaście na drugi. A ciągnęły mnie, jak nie wiem co. Chyba całe plecy
miałem wciągnięte w bańki. Potem dostałem lipowego kwiatu, pełen kubek, dobre
pół litra. W nocy musiała mi mama dać drugą koszulę, tak się spociłem, ale
dziś jak ręką odjął. Tylko zostałem na jeden dzień w łóżku. Po bańkach nie
można wstawać. Trochę mi było szkoda, bo dziś biologia. Pewno się będą pytać o
te mózgi. Może coś ciekawego, a ja nie usłyszę. Ale zaraz po szkole wpadł do
mnie Wiktor — nic ciekawego nie było. Pani pytała na stopnie z całego
materiału, bo to pierwszy okres. Nikt się nie spodziewał. Sypnęło się kilka
dwójek. Ja zaraz się wziąłem do powtórzenia, bo w piątek na pewno mnie spyta.
Była tu u mnie Alina. Potrzebny jej był atlas. Opowiadała
o swoich koleżankach różne cuda. Podobno w ich klasie jest jedna dziewczyna,
Basia, która ma wielkie powodzenie u chłopców. Ciągle jej przysyłają kartki i
zapraszają do kina. A jeden chłopak to nie wiadomo jakim cudem na murze
naprzeciwko okien ich klasy wypisał ,,Basia ma najładniejsze oczy." Kto
stanął przy oknie
i spojrzał na dom po przeciwnej stronie ulicy — musiał przeczytać ten napis.
Ta cała Basia podobno chodziła dumna jak paw, a wszystkie koleżanki jej
zazdrościły.
„Wszystkie?" — zdziwiłem się.
„No, mówię ci przecież."
Chciałem się zapytać, czy Elżbieta Niedźwiedzica też, ale jakoś się krępowałem
i zanim się namyśliłem, Alina już trajkotała dalej, nawet nie bardzo dobrze
słyszałem, o czym. Nagle ni z tego, ni z owego przycichła i zapytała:
„Stefan, możesz mi pożyczyć pięć złotych?" „Na co ci pięć złotych?" —
zdziwiłem się.
„Ach, bo widzisz, jednej naszej koleżance matka zmarła i składamy się na
wieniec. Akurat w domu u nas nie ma ani grosza. Dopiero w sobotę mamusia od
klientek dostanie. Tylko do przyszłej soboty, wiesz, że ja słowa dotrzymuję."
„Wiem — mówię — ale źle trafiłaś. Mam tylko trzy złote. Przy sobie pieniędzy
nie noszę. Co mi niepotrzebne, to zaraz składam na SKO. Już mi niewiele
brakuje. Chcę sobie kupić kompas. Gdybym dziś był w szkole, to i tych trzech
złotych nie byłoby." „Ach, co ja zrobię!" — zmartwiła się Alina i takim głosem
to powiedziała, że aż się zdziwiłem. Przecież chyba te dwa złote jakaś
koleżanka za nią dołoży?
Na te słowa wszedł Wiktor i zaraz zaczął się dopytywać, czego Alina taka
zmartwiona, a jak się dowiedział, to wyjął dwa złote z kieszeni i dołożył do
moich.
Alina była taka uradowana, jakby szło nie o pięć złotych, ale o dwadzieścia.
„O, jak to dobrze! Nie macie pojęcia, jak się martwiłam." „Co to za
zmartwienie — wydął wargi Wiktor. — Ja to mam naprawdę ciężkie zmartwienie."
„Jakie?" — zainteresowała się Alina, a ja nastawiłem uszu. „Jutro na pierwszej
lekcji jest klasówka z 'matematyki. Matematyk ściągać nie da. Dwója murowana.
Dla mnie to piekło. Ach, co ja bym za to dał, żeby klasówki jutro
nie było!"
„Jutro czy za dwa dni, jeżeli jesteś słabeusz, to przecież dwója cię nie
minie, więc co za różnica?" — pytała Alina.
„Duża różnica. Jeżeli za dwa dni, to zeszytów do niedzieli matematyk nie zdąży
poprawić. A jeżeli jutro, to mama się przed niedzielą dowie, że mam dwóję, i
na mecz mnie nie puści. A ja muszę być na stadionie ŁKS-u w niedzielę.
Rozumiesz? Chybabym pękł."
„No, to schowaj zeszyt i nie pokazuj przed niedzielą."
„A jakże. Moja mama pracuje z siostrą matematyka i o każdej dwójce zaraz wie.
Taką ma umowę."
Alina spojrzała na zegir.
„Już szósta! — zawołała i zerwała się, jakby ją coś dźgnęło. — Serwus,
chłopaki, dziękuję. A ty, Wiktor, nie martw się."
i już jej nie było. O atlasie, naturalnie, zapomniała.
„Dobrze jej mówić: nie martw się. Jej na meczu nie zależy. Dziewczyna, a
dziewczyny to, można powiedzieć, jak te kaleki, sportem się tak bardzo nie
interesują — orzekł Wiktor i westchnął. — Ach, żeby matematyk jutro miał
grypę... Albo żeby się
co stało..."

Strona 42

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

„To prawda — pomyślałem sobie. — Elżbieta nigdy ze mną o sporcie nie mówi. O
-muzyce, o książce, którą czytała, a której ja nie znałem. Jakieś «Lato
leśnych ludzi». Chciała mi pożyczyć, ale powiedziałem, że na czytanie czasu
nie mam. Dopóki było ciepło, to wolałem grać w piłkę. Ale «kaleka» — to chyba
za ostro. Nie, nie, o Elżbiecie nigdy nie powiem, że jest kaleka."
Klasówka z matematyki nie odbyła się. I nie zgadlibyście, z jakiego powodu.
Nauczyciel nie zachorował, nie odłożył jej z własnej woli, budynek szkolny nie
spłonął ani się nie zawalił.
Ale w żadnej ławce nie było kałamarza. Zauważono to dopiero po dzwonku, kiedy
matematyk był już w klasie. Pierwsza zawołała Zosia Lewandowska:
— Proszę pana, kałamarza u nas nie ma!
— I u nas! I u nas! U nas też! — odezwały się głosy ze wszystkich stron klasy.
— Co za głupie kawały — rozgniewał się nauczyciel. — Proszę natychmiast
wstawić kałamarze na swoje miejsca.
— Ależ, proszę pana, my naprawdę nie wiemy, gdzie one są — żaliła się Zosia.
— Pan myśli, że to my, a my nawet w ogóle...
— No, więc gdzież się podziały? Może to jakiś dowcipniś z innej klasy tu
gospodarował? Szukajcie, zobaczcie pod ławkami.
Teraz dopiero zaczęło się używanie. Zaglądano pod ławki, za piec, na szafę,
ktoś otworzył drzwiczki do pieca i szurał patykiem w popielniku. Gorliwi
podnosili ławki do góry, chociaż to było zupełnie zbyteczne. Stefan podsadzał
Wiktora, aby zajrzał na piec. Dwadzieścia kałamarzy to przecież nie szpilka.
Sewerysio z polecenia nauczyciela pobiegł po woźnego.
Zaaferowany Kochasiu przejął się bardzo.
Przysięgał, że jeszcze wczoraj po lekcjach kałamarze wszystkie były na swoich
miejscach. Ktoś musiał tu być rano przed lekcjami.
— Ale kto? — surowo pytał nauczyciel i spoglądał po twarzach uczniów i
uczennic. — Chyba ktoś z was? Przecież to w a m na rękę.
— Proszę pana, jeżeli ktoś z naszej klasy, to wiadomo, kto — powiedział
Sewerek, spoglądając znacząco w stronę Wiktora.
Wiktor rzucił się jak oparzony.
— A co, widziałeś może? Powiedz, widziałeś?
—¦ Widzieć nie widziałem, ale kto wczoraj w szatni mówił, że oddałby wszystko,
co ma, żeby tylko klasówka dzisiaj się nie odbyła?
— No to co, że mówiłem?
— A to, że właśnie tobie na rękę. Nauczyciel badawczo przyglądał się
Wiktorowi.
— Nie, panie profesorze — bronił kolegi Stefan — to już naprawdę za
wiele. Przyszedłem z Wiktorem razem przed samiu-teńkim dzwonkiem. O mało się
nie spóźniliśmy. Koziołkiewicz nas widział.
— Widziałem — przyświadczył Koziołkiewicz. — Wpadli biegiem w ostatniej chwili.
Kochasiu wnosił tacę napełnionych atramentem kałamarzy. Nauczyciel
spojrzał na zegarek.
— Na klasówkę czasu już nie starczy. Będzie pojutrze. I pamiętajcie: żadnych
kawałów.
Przy wychodzeniu na przerwę Wiktor złapał za ręce Stefka i Bartka i pędząc
pociągnął za sobą w odległy i pusty kąt kory-
tarza. Kiedy cała trójka przystanęła, Wiktor położył palec na ustach.
— Cicho. Chcę wam coś pokazać.
Oglądając się na wszystkie strony, wyciągnął niewielką złożoną we czworo kartkę.
— Co to? — zapytał Stefan.
— Znalazłem ją w dziurze mojego kajamarza, a co to jest, nie
wiem. Może wy...
Rozwinął kartkę. Wyraźnymi, drukowanymi literami napisano na niej: „My
potrafimy wszystko". Pod tymi słowami nie było podpisu, tylko okrągła zielona
pieczęć ze znakiem N, otoczonym czterema kropkami.
— No co, rozumiecie co z tego? — dopytywał niecierpliwie
Wiktor.
Bartek kręcił głową. Stefan również milcząco wzruszył ramionami. Unikał wzroku
Wiktora, ale twarz mu pociemniała rumieńcem. On tę pieczęć znał.
ROZDZIAŁ 11.
KŁÓTNIA Z SEWERKIEM. ZMARTWIENIE PANA CHYBAŁY. STEFAN POSĄDZA SIOSTRĘ.
Kałamarze znalazły się w klasie piątej za piecem. Ten, kto je tam wyniósł i

Strona 43

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

widocznie w pośpiechu ustawił, nie przewidział, że mogą się poprzewracać.
Wyciekającą zza pieca strużkę atramentu zobaczył dyżurny w czasie pierwszej
pauzy i narobił alarmu.
Stefan przez cały dzień był roztargniony i milczący, aż zwróciło to uwagę jego
kolegów. Nie odpowiadał na złośliwe uwagi Sewer-ka ani na pytania Romka. Nie
dawała mu spokoju myśl o zielonej pieczęci. Co wspólnego mógł mieć szef ze
sprawami szkoły? Jakim sposobem mógł działać na terenie klasy VIB? Czyżby ktoś
tu jeszcze oprócz Stefana wiedział o „stowarzyszeniu sportowym"?
Ostrożnie, aby nie zwrócić niczyjej uwagi, odwracał się w ław-
ce i biegł oczami po twarzach chłopców. Były różne: o wydatnych lub prostych,
czasami zadartych nosach, o ciemnych czy jasnych oczach, przygładzonych albo
nastroszonych czuprynach — ale żadna nie wyglądała na to, aby jej właściciel
mógł przejść i wytrzymać wiadome „wstępne próby".
„A przecież sam szef też na to nie wyglądał. Tak przyjemnie zaczął ze mną
rozmowę., A Alina? Nikt by nie powiedział o niej, że z takimi sprawkami ma coś
wspólnego. Elżbietce na pewno nie pomieściłoby się to w głowie" — myślał
Stefan i znowu przyglądał się kolejno każdej ławce.
— Stefek, o co chodzi? — szepnął Wiktor, ale Stefan czym prędzej przeniósł
wzrok na nauczyciela i udał, że nie słyszał pytania.
Przed bramą szkoły, już na ulicy, Wiktor omal nie pobił się z Sewerkiem.
— Co ci z tego, że klasówki dziś nie było? Pojutrze będzie i dwóję
zarobisz, założę się, chcesz? — wołał Sewerek klepiąc się po głowie. — Tu
logiki ci braknie.
— Jak ci dam w ucho, to twoja logika zaraz się rozleci — odcinał się Wiktor.
— I też mogę się o to założyć, chcesz?
— Osioł jesteś. Nawet nie wiesz, co to jest logika.
—¦ Ja nie wiem? Ja? — krzyknął dotknięty do żywego Wiktor. — Stefan, trzymaj!
Teczka frunęła w ręce Stefana, kurtka w stronę Bartka, ale Sewerek nie czekał
na argumenty Wiktora. Uciekał sromotnie z placu boju.
Wściekłość na twarzy Wiktora od razu zastąpił zwycięski uśmiech. Spokojnie już
włożył marynarkę i odebrał teczkę. Szli w milczeniu. Bartek gryzł w zębach
jakieś źdźbło trawy. Stefan kopał przed sobą stary gumowy obcas.
Dochodzili już do domu Bartka, kiedy ten wyjął trawkę z ust i zwrócił się do
Wiktora:
— A ta logika, co to właściwie jest?
—¦ Jak to co? Więc i ty tego nie wiesz? — na twarzy Wiktora malowało się
ogromne zdziwienie.
— Nie wiem.
— Ja też nie wiem. Co to? — dorzucił Stefan, który cały czas zastanawiał się,
czy to pytanie nie skompromituje go zbytnio.
— Coś podobnego! — zawołał z najwyższym zdziwieniem Wiktor. — A ja myślałem,
że właśnie od was się dowiem... Bo ja też nie wiem — dokończył z całym
spokojem. A widząc zaskoczone miny przyjaciół, pośpiesznie zapewnił: — To nic.
Kostek wie na pewno. Powtórzę wam. Niedoczekanie, żeby to cielę było
mądrzejsze od nas.
Bartek westchnął ciężko.
— Ale z tą dwóją z klasówki...
— Wielka rzecz! Korale mecyje! Jak się wezmę do zadań dzisiaj zaraz!...
— Przyszedłbym do ciebie — zaproponował Bartek.
— Nie, nie. Po co masz sobie głowę zawracać — oponował zbyt gorąco Wiktor. —
Nie przychodź.
—¦ Ja przyjdę. Mam bliżej. Przerobimy razem parę zadań — zdecydował Stefan —
bo ty, Wiktor, masz krótką pamięć, a potem wszystko — na całe „zoo".
— Nie na całe, tylko na trzy ćwierci — zagadywał Wiktor. — Romek dwój nie ma.
Trudno. Przyjdź. Trzech muszkieterów będzie musiało zaczekać — dodał z żalem.
Stefan na próżno dzwonił do mieszkania. Zajrzał przez dziurkę od klucza. Drzwi
do pokoju i kuchni były zamknięte. To znaczy, że mamy nie ma. Wrócił na
podwórko, puste jeszcze o tej porze, bo maluchy grzebiące w piasku nie liczyły
się.
Usiadł na ławce stojącej prawie na wprost jego klatki schodowej. Nudziło mu
się i głód zaczynał przypominać o sobie, chociaż to nie była jeszcze pora
obiadu.
Zwrócony w stronę furtki, spostrzegł młodego mężczyznę idącego w towarzystwie

Strona 44

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dozorcy, pana Chybały. Pan Chybała był najpopularniejszą osobą w blokach na
Bednarskiej. Wszycy starzy, przedwojenni lokatorzy bloków, a i ci, którzy
zamieszkali tu po wojnie, lubili „Chybałkę", z którego troskliwości i
życzliwości korzystali codziennie. Klatki schodowe, podwórko zostające pod
jego opieką niejednokrotnie już były nagradzane i uznane za wzorowe. Lokatorzy
cenili nieposzlakowaną uczciwość i poczucie
obowiązku u niemłodego już „dziadka Chybały". Za to wszystkie podwórzowe
zabijaki unikały go jak ognia i wolały nie wchodzić mu w drogę.
Stefan słyszał wyraźnie. słowa nadchodzących:
— ...sam poradzić już nie mogę. Ledwo człowiek oko z podwórza spuści, już
gotowa psota, ani się obejrzeć. To okienko od piwnicy wytłuką, to kosz ze
śmieciami przewrócą, to gałąź nie wiadomo jak złamią. Skaranie boskie! A teraz
znowu to pisanie! No, niech pan sam zobaczy!
Chybała z towarzyszącym mu mężczyzną przystanął obok Stefkowej klatki i
pokazywał na szarym murze rysunek „głowo-noga". Z pyzatej, okrągłej twarzy
oznaczonej kropkami oczu i kreską nosa wyrastały w bok dwie ręce i dwie nogi.
Każda z kończyn opatrzona była czterema różnej wielkości palcami. Na lewej
ręce wisiała olbrzymia torba. Nad głową ozdobioną nielicznymi, ale zawadiacko
sterczącymi włosami biegł koślawy napis: „Ta mama to lata i lata."
Chybała czekał na słowo współczucia dla swego oburzenia. Na próżno.
Mężczyzna roześmiał się.
— Co pan chce, panie Chybała. Napis bez błędu. Z rysunku, już po tej torbie
sądząc, też widać, że to o mamę chodzi. Świetne!
Zauważywszy zgorszoną minę dozorcy pośpieszył z wyjaśnieniami:
— Panie Chybała, widzi pan, jak człowiek w pierwszej klasie tę parę liter
pozna, to go aż rozsadza z radości. W zeszycie się zmieścić trudno... A... czy
pan myśli, że to moje smyki?
— Przecież w tej klatce tylko u państwa takie małe — stwierdził Chybała. —
Popiszą, popiszą, usmolą i dopiero choć zębami gryź.
— Dobrze, dobrze, zapowiem im i chyba w domu tablicę na ścianie powieszę —
zapewniał mężczyzna i uchyliwszy kapelusza, zniknął w sieni.
Dozorca odkrył głowę, otarł czoło chustką i, nakładając czapkę z powrotem,
powiedział:
— „Świetne, świetne!" A jakby tak wszyscy pisali, to ładnie
by te ściany wyglądały. Ale komu to mówić — zrzędził — toć, pamiętam dobrze, i
on pisał na tych murach! I jego musiałem ganiać! Ano, mój Boże, czas leci. Już
jego dzieci do szkoły poszły. Jakie drzewo, taki klin, jaki ojciec...
— To pan tu już był, jak ten pan był mały? — przerwał zdziwiony Stefan.
— A jakże! Razem z moim synem bił się tu, na tym podwórku. I niejeden raz —
machnął ręką Chybała odchodząc do swoich spraw.
Stefan mógł teraz w całej oKazałości podziwiać napis i rysunek mamy, która lata.
— A to mikrusy! — szepnął do siebie i nagle przypomniał sobie, co opowiadała
mu Alina. „Wszystkie jej zazdrościły" — zabrzęczało mu koło ucha, aż się
obejrzał. Nie tylko mikrusy piszą. A gdyby tak?... Hmm... Uważnie przyjrzał
się ścianie. Miejsca dosyć. Ale to trzeba by zrobić mądrze. Tak, żeby nikt...
W tej chwili zobaczył idącą od furtki mamę z dużym wałkiem bielizny pod pachą.
Wracała z magla. Obok niej podskakiwała
Lu-cynka.
*
Stefan podbiegł. Dał teczkę siostrze, a sam odebrał bieliznę od mamy. Przy
wejściu do klatki pokazał głową napis.
— Lucyna, może to ty? Chybałka się skarżył.
— Ja? — rzuciła z oburzeniem Lucyna. — Jakieś tam „Ala ma kota" — to już nie
w naszej klasie — oświadczyła z najwyższą pogardą.
U Wiktora Kostek tłumaczył im obu:
— Logika... logika... No, jak by wam tu powiedzieć, logiczne myślenie to
znaczy poprawne myślenie.
— Phi! — wydął wargi Wiktor. — „Poprawne", cóż to znaczy? Każdy myśli, że jak
myśli, to myśli poprawnie.
— Ale inni doskonale to mogą ocenić. Zaraz. Posłuchajcie ludowej gadki.
Poszedł Wojtek Gała do babki, wraca, a matka pyta go. „WTojtek Gała, co ci
babka dała?" „Igiełkę." „Gdzie ją masz?"
„Jechała fura z sianem, wsadziłem igłę w siano."

Strona 45

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

„Źle. Trzeba ją było wsadzić w czapkę, czapkę na głowę nacisnąć i do domu
przynieśćr"
Poszedł Wojtek z drugą wizytą. Wraca. Upaprany jak nieboskie stworzenie
jajecznicą.
„Wojtek Gała, co ci babka dała?"
„Dała mi mendel jaj. Włożyłem je w czapkę, a czapkę wepchnąłem na głowę."
„śle. Trzeba je było w torbę z sieczką włożyć, zawiązać i tak przynieść do
domu."
Poszedł Wojtek trzeci raz. Wraca z torbą pełną sieczki. A w tej sieczce ledwo
już dyszy mały prosiak.
„Źle. Trzeba było prezent na sznurku uwiązać, prowadzić za sobą i wołać: «Na,
ciu! ciu!»"
Poszedł Wojtek czwarty raz. Wraca. Za nim biegną psy z całej wioski.
„Co ci babka dała?"
„Dała mi osełkę masła. Uwiązałem ją na sznurku i wołałem: «Na, ciu, ciu!»"
— No, widzicie — kończył Kostek. — Wojtek nie umiał logicznie myśleć,
rozumiecie teraz?
Stefan śmiał się, Wiktor również. Nagle oświadczył z oburzeniem:
— Co za brak logiki!
ROZDZIAŁ 12.
POMYSŁ WPROWADZONY W CZYN.
CO W CZŁOWIEKU NAJWIĘCEJ WARTE?
CZYM ZAIMPONOWAĆ ELśBIECIE?
PAMIĘTNIK STEFANA.
Elżbietka Niedźwiedzka przysłała Stefkowi przez brata książkę, do której
przeczytania zachęcała go już kilkakrotnie. Teraz czytał ją jednym tchem.
śałował, że kazał się tak długo namawiać. śa-
łował, że stojąca za oknami późna jesień nie pozwala zorganizować jakiejś
wycieczki do lasu. Książka tak pięknie opowiadała
o życiu ludzi serdecznie związanych z przyrodą, że chciało się zaraz,
natychmiast iść w ich ślady.
Stefan postanowił, że następnego lata we trójkę z Wiktorem
i Bartkiem pójdą na długą wędrówkę, zorganizują coś, co chociaż trochę
podobne będzie do życia bohaterów książki. Jeden z nich nazywał się śóraw. Był
dzielny, mądry i Stefan chciałby go naśladować. Ale zdawał sobie sprawę, że
tymczasem przypominał raczej mieszczucha „Coto", który stale o każdą rzecz
pytał, tak obce mu było wszystko, czego w mieście podpatrzyć ani usłyszeć nie
można.
Wdzięczny był za tę książkę „Elżbiecie. Gdyby nie ona — może nigdy nie
zetknąłby się z Latem leśnych ludzi. Tyle jest przecież książek na świecie!
Dobra z tej Elżbiety dziewczyna! W dechę! Chciałby się jej w jakiś przyjemny
sposób zrewanżować. Ale jak?
Pewien pomysł nurtował go od kilku dni, chociaż wcale nie był łatwy do
wykonania. Wymagał przygotowań i ostrożności. Ale nadszedł taki dzień, kiedy
Stefan postanowił go zrealizować.
Kawałek kredy porwany z tablicy szkolnej leżał spokojnie w kieszeni. Stefan
czekał tylko na odpowiedni moment. Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał
wcześnie, ale do samej kolacji po podwórku i schodach kręcili się gęsto
ludzie. Tyle mieszkań w tych blokach. I ludzi tu jak w fabryce.
W domu matka kilkakrotnie przypominała mu o wyrzuceniu śmieci. Za każdym razem
Stefan odpowiadał:
— Wyniosę, mamusiu. Nie zapomnę, tylko lekcji nie chcę sobie przerywać.
Było już dobrze po dziewiątej, kiedy chwycił pełne wiadro i wybiegł na
podwórko. Szybko wyrzucił śmieci do blaszanego pudła i pędem wracał do swojej
sieni. Przejmujący listopadowy wiatr gonił za nim i oblewał plecy zimnem.
W połowie pierwszego piętra Stefan ostrożnie postawił wiadro w kącie i po
cichu otworzył okno. Bez trudu wydostał się na niewielki, płaski daszek
chroniący drzwi wejściowe do klatki schodowej. Wyciągnął z kieszeni kredę i
szybko wzdłuż biegnących nad
oknami parteru drutów telefonicznych wypisał pochwałę na cześć Elżbiety.
Nie czuł rozwianej na cztery strony świata czupryny, nie czuł przejmującego
zimna. Było mu raczej gorąco. Spieszył się. Niechby go tu kto dostrzegł!
Zręcznie przełożył obie nogi przez parapet. Już miał zeskoczyć z okna, kiedy

Strona 46

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

biegnąca z góry Alina spostrzegła go i wytrzeszczyła oczy.
— Stefan, coś ty! Dlaczego wyłaziłeś przez okno? — pytała zdziwiona.
— Przywidziało ci się. Wcale nie wyłaziłem... tylko... okno chciałem
zamknąć — speszył się na chwilę Stefan, ale dalej łgał już bez zająknięcia. —
Wicher taki, oknami trzaska, o mało nie powyrywa. Szkoda szyb, no nie? A ty
gdzie o tej porze?
¦— Do bloku, naprzeciwko. Mamusia płaszcz poprawiała i obiecała dziś odesłać —
Alina odpowiadała machinalnie, ale w dalszym ciągu przyglądała mu się
podejrzliwie. Stefan czuł, że go uszy palą. Wcale nie życzył sobie, aby Alina
roztrąbiła o jego wyczynie. Sam chciał to Elżbiecie pokazać, a może tylko niby
niechcący stanąć blisko, tak żeby sama zobaczyła. Ale poza nią nikt o tym nie
miał wiedzieć... A teraz,..
Trzeba było Alinę czymś zagadać.
— Słuchaj, Alina — Stefan już zdążył ochłonąć. — Co to było z tymi kałamarzami?
— Co, co? Z jakimi kałamarzami? — udawała zdziwienie Alina trzepocząc rzęsami.
— Nie udawaj — natarł ostro Stefan — wtedy kiedy Wiktor bał się klasówki, a
ty mówiłaś, żeby się nie martwił. No i rzeczywiście klasówki nie było.
— Nie było? — Alina ledwo powstrzymywała się od śmiechu. — To się chyba
ucieszył?
— Nie udawaj. To te chuligany zrobiły. Znak zostawili.
— Znak? Jaki znów znak? — ciemne brwi Aliny podskoczyły w zdziwieniu aż na
samą górę czoła, blisko miedzianych włosów.
— Taki — Stefan wyciągnął kredę z kieszeni i na parapecie zawinął kółko z
literą N w środku i czterema kropkami. - - Taki,
i
tylko że zielony. Taki sam dostałem wtedy, jak się od nich urwałem. Ten cały
„szef" i Wicek...
— Cii!... — syknęła Alina wyciągając z palta chusteczkę i ścierając nią
parapet. — Stefek, co ty wygadujesz? Tamto już dawno się rozleciało. I błagam
cię: nikomu ani słowa. To bzdury. Wicek z nimi nic nie ma wspólnego.
— Bzdury? To czemu tak szybko starłaś?
— Bo... bo Chybała krzyczy i... nie trzeba o tym mówić. Mówię ci, że nie
trzeba. A Wicek? O mój drogi, do pięt mu nie dorosłeś. Nawet Elżbiecie
zaimponował.
— Czym? — zainteresował się Stefan.
— Tym, że jest po prostu niezwykły. śebyś ty widział jego fotografie!
Artysta! Ma na przykład taką jedną. Ławka w parku, na niej otwarta książka,
wokoło pełno opadłych liści, a jeden liść jak motyl na brzegu książki.
Pokazywałam Elżbiecie. Zachwycała się. Powiedziała, że widać w tym twórczą myśl.
— Tak powiedziała Elżbieta?
— Tak. Bo to jest właśnie twórczość. Sztuka. Rozumiesz? Pokazać coś, jak nikt
jeszcze. Elżbieta się na tym zna. Ona będzie artystką. Ona też mówi, że w
człowieku najwięcej jest warta twórcza myśl. A właśnie Wicek...
Ktoś otwierał drzwi na piętrze. Alina zbiegła w dół, Stefan pognał w górę.
A to się zagadali!
Długo, długo Stefan nie mógł zasnąć. Przewrócił się na jeden bok, potem na
drugi: porządkował to, co usłyszał. Elżbieta będzie artystką. Będzie grać na
koncertach. A koncert to wielka przyjemność. Więc twórcza myśl Elżbiety na
pewno będzie bardzo wartościowa. Ale Wicek? Cóż to za nadzwyczajność w tej
fotografii? Książka zostawiona na ławce. „Korale mecyje!" — powiedziałby
Wiktor. A jak będzie deszcz? Książka zmarnuje się. A do tego jeżeli z
biblioteki? Nic tam do zachwytu nie było. Alina przesadza jak zwykle. Już
prędzej mógłby zaimponować Elżbiecie Kostek. Wszystko umie wytłumaczyć. Będzie
lekarzem. Może to właśnie jego twórczej myśli ukłonią się nisko? Kto wie? — Ale
czym można zaimponować, jak się ma tylko dwanaście lat i niecałe trzy miesiące?
Stefan wzdycha ciężko i zapada w sen.
Pamiętnik Stefana
Deszcz padał dziś od samego rana. Już byłem blisko przy furtce, kiedy
przypomniałem sobie o napisie.
Wróciłem drugą stroną podwórka i stanąłem naprzeciw naszej klatki schodowej.
Ściana była mokra, napis ledwo było widać. To nic. Wyschnie i Elżbieta nie
będzie potrzebowała zazdrościć jakiejś Basi.
Po południu umówiliśmy się u Bartka. Otworzyła mi ta ich sublokatorka, ale nie

Strona 47

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

poznała mnie.
Wiktor już był. Bartek wyciągnął jakiś gruby zeszyt i powiedział, że tak
dłużej być nie może, że nasze stowarzyszenie nie przejawia żadnej aktywności,
że jeżeli tak dalej pójdzie, to trzeba będzie je rozwiązać.
Okazało się przy tym, że Stowarzyszenie Trzech Osądzonych posiada kronikę. Ten
właśnie gruby zeszyt. Bardzo mi się to podobało. Pomyślałem sobie, że Bartek
ma głowę na karku, może kiedyś ministrem zostanie albo kierownikiem porządnego
sklepu, bo taki kierownik musi być uczciwy i mądry, a Bartek właśnie taki
jest. Już by tam w jego sklepie wszystko było na miejscu, a i w ministerstwie
miałby porządek. Ale Wiktor nazwał Bartka drewnianą piłą i powiedział, że się
przyczepia i szuka dziury w całym. A na to Bartek, że nie o żadną dziurę
chodzi, tylko
o puste kartki w naszej kronice, które trzeba zapełnić.
„Bo co tu jest — mówił i pokazywał pierwsze strony. — Tu spis członków i
pseudonimy, a tu, gdzie się zaczyna tak zwana działalność, tylko jeden mój
pomysł, i to nieudany."
Zajrzeliśmy z Wiktorem na tę stronę, a tam karta poliniowana
i w każdej rubryce pisze co innego. „Czyj pomysł", „Na czym polega", „Wynik".
Przeczytałem na głos to, co było.wpisane w rubryki:
„Bartłomiej Niedźwiedzki. Stwierdzenie, ile każdy z członków STO traci na
wadze w wodzie. Nieudane z powodu braku dyscypliny u Wiktora Kijanki."
„Tak napisałeś?" — skoczył Wiktor.
„Przecież to prawda — powiedział spokojnie Bartek. — Gdybyś się wtedy nie
spóźnił, nie byłoby całej hecy. Ze Stefanem doświadczenie udałoby się na pewno."
„Tyś pierwszy chlapnął na mnie wodą" — sprzeczał się Wiktor.
„Ale niechcący."
„Chcący czy niechcący, wszystkie włosy miałem mokre."
Sprzykrzyło mi się słuchać, więc zapytałem Bartka, co będzie w kronice dalej.
Na to on odpowiedział, że to od nas zależy, żebyśmy teraz coś wymyślili, ja i
Wiktor po kolei, bo on nie może stale za nas myśleć. I żebyśmy się zastanowili
nad tym jak najprędzej.
Zaczęliśmy się zastanawiać .i bardzo chcieliśmy coś wymyślić, ale to naprawdę
było trudno. Wreszcie Wiktor wytłumaczył, dlaczego nam nie idzie: po prostu
jesteśmy przemęczeni nauką. Bart-kowi było łatwiej, bo wymyślił pierwszy, a
nam coraz trudniej, bo dzień za dniem mamy więcej pozapychane głowy. Zgodziłem
się z nim i jeszcze dodałem od siebie, że strach przy takich rzeczach też nie
pomaga.
„Jaki strach?" — spytał Bartek.
„Strach przed dwójką — mówię. — Ciągle się trzeba obawiać, żeby dwójki nie
złapać, bo nauczyciele są tacy strasznie wymagający, że jak tylko się lekcji
nie odrobi albo co, to zaraz dwóje kropią."
Wiktor dorzucił, że w ogóle wszyscy geniusze swoje genialne pomysły mieli w
tym czasie, kiedy do szkoły nie chodzili. Nawet Archimedes, gdyby codziennie
miał zadane na jutro tyle co my, to nie miałby czasu wleźć do wanny i zawołać:
„Eureka!"
Bartek jeszcze raz otworzył kronikę STO na pierwszej stronie i zauważył
całkiem słusznie, że na samym początku powinno być godło naszego
stowarzyszenia, które jednocześnie będzie naszym znakiem, czyli pieczęcią.
„Wymyślmy zaraz ten znak — prosił — niech przynajmniej tyle posunie się
naprzód nasza działalność."
Więc znowu zastanawialiśmy się nad tym godłem, czyli pieczęcią.
Próbowałem spleść litery STO w rozmaity sposób — to bardzo trudne. A Bartek
wyrysował raz-dwa. Musiał chyba już wpierw mieć obmyślony projekt, ale nie
chciał nam pokazać, dopóki sami czegoś nie wymyślimy. Wreszcie widząc, że nie
damy rady, położył swój projekt przed nami. Wyglądał tak:
Obaj z Wiktorem nic nie rozumieliśmy. Dopiero Bartek wytłumaczył nam, że
dziesięć do kwadratu to jest sto, a sto — to STO — Stowarzyszenie Trzech
Osądzonych. Zaproponowałem, żeby dodać jeszcze „n" — to znaczy niewinnych, ale
Bartek kręcił głową, że nie.
Wiktor znowu wpadł na pomysł, żeby w ogóle zmienić nazwę na Stowarzyszenie
Trzech Niewinnych, to znaczy STN, a to znowu można czytać: sten, a „sten" fo
marka pistoletu, pieczęć z pistoletem to dopiero będzie pycha! Patrzyłem na
Bartka, a on tylko spojrzał na Wiktora i mówi:

Strona 48

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

„Wiktor Kijanka — niewiniątko numer pierwszy."
Wiktor zbaraniał, ale zaraz zaczął się kłócić. Już myślałem, że wszystko
skończy się na niczym, bo Wiktor bardzo chciał, żeby na naszej pieczęci był
rewolwer, ale w końcu Bartek go przekonał, że z rewolwerem to i bandyci
chodzą, a nasze stowarzyszenie via szlachetne cele.
„Ty, Bartek, naumyślnie to zadanie matematyczne wymyśliłeś — żalił się jeszcze
Wiktor — żebym ja nic z niego nie rozumiał. Rewolwer to rewolwer, a co znaczy
te siedem tysięcy z czymś u dołu?"
„Ech ty, z gładkim miejscem na mózgu — zadrwił Bartek — przecież to data
założenia naszego STO, tylko na odwrót."
Ostatecznie zdecydowaliśmy, żeby rok skreślić i zostawić tylko 10* w
trójkącie. Na dokumentach i listach w prawym rogu pieczęci będziemy dodawać
pierwszą literę swego pseudonimu. Wiktor chciał jeszcze, żeby na pieczęci były
jakieś miecze albo dzidy, albo chociaż dębowe liście, ale Bartek sprzeciwił
się, bo to staroświeckie, a nasze stowarzyszenie jest przecież zupełnie
nowoczesne. Ja też tak uważam, że jak już mieć model, to ostatniej marki.
Bartek zobowiązał się wymalować nasze godło w kronice. Niebieskim kolorem.
„Niebieski — to wiara, a my przecież wierzymy, że wreszcie cała klasa, z tym
lizusem Sewerysiem razem, pozna swój straszny błąd i zdejmie z nas haniebne
piętno" — powiedział po swojemu Wiktor.
„Lizusem?" — zdziwił się Bartek.
„Jak to, nie widziałeś? — zżymał się Wiktor. — Do każdego nauczyciela leci ze
swoim wiecznym piórem. Zauważyłem, jak czyha na ten moment, kiedy nauczyciel
otworzy dziennik."
„To dlatego, że na katedrze żadne pióro nie może uleżeć. Zawsze je sobie ktoś
pożyczy" — tłumaczył Bartek.
„Wiem o tym. Nie potrzebujesz mi mówić. Ale dlaczego ani ty, ani Stefan, ani
ja nie lecimy do katedry, tylko zawsze ten Sewerek? Dlatego właśnie, że lizus."
„Nie — Bartek był sprawiedliwy — dlatego, że tylko on ma w naszej klasie dobre
wieczne pióro."
Mnie tymczasem olśniła myśl jak błyskawica.
„Bartuś! — zawołałem. — Wpisz zaraz do kroniki moje nazwisko. W rubryce «czyj
pomysł» prędko: Stefan Zórawiec."
„A jaki pomysł?" — dopytywał Bartek, otwierając kronikę.
„Zobaczycie jutro. Nie powiem, żeby nie zapeszyć. Musi się udać, a wtedy
Sewerek razem ze swoim wiecznym piórem będzie siedział spokojnie."
Zaintrygowany Wiktor miał wielką ochotę dopytywać się dalej, ale w tej właśnie
chwili weszła do pokoju Elżbietka.
Nie wiem, co to jest. Przecież podobno jestem wygadany, a tani u Bartka to
zawsze głupieję i nie wiem, co mówić.
Tak było i teraz. Chciałem Elżbiecie coś powiedzieć. Pamiętam nawet, że to
było coś ważnego, a język mi skołowaciał zupełnie. Ledwo wykrztusiłem
zapytanie o ten pogrzeb.
„Jaki pogrzeb?" — przestraszyła się Elżbietka.
„Matki jednej z twoich koleżanek."
„Której? — dopytywała z niedowierzaniem Elżbieta. — Skąd wiesz?"
„Obiło mi się coś o uszy."
„Nie... To na pewno nie u nas. To musiało być w innej klasie. Gdyby u nas, to
przecież wiedziałabym."
„Widocznie to nie w waszej klasie" — blagowałem, bo co mogłem powiedzieć
innego? Ale z tej Aliny kłamczuch! Czego to nie wymyśliła. A ja uwierzyłem,
jak głupi.
Język znowu mi skołowaciał i już do końca nie wykrztusiłem ani słowa. Dopiero
na schodach przypomniało mi się, że miałem Elżbiecie powiedzieć, jak bardzo
podobało mi się „Lato leśnych ludzi".
ROZDZIAŁ 13.
DEKLAMACJA NAD RYNSZTOKIEM. FATALNA LEKCJA. CZARNA PLAMA NA BIAŁEJ BLUZCE.
Nazajutrz Stefan Wcześniej niż zwykle wybiegł do szkoły. Spieszył się, aby
pomysł, opracowany już w szczegółach, wprowadzić w czyn. Znowu padał deszcz,
więc nacisnął mocniej czapkę, postawił kołnierz u palta i, borykając się z
wiejącym w oczy wiatrem, przeskakiwał co większe kałuże.
Był już przy Rzgowskiej, kiedy dogonił go Wiktor.
— Serwus, Stefan! Co tak wcześnie?

Strona 49

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Serwus, a dlaczego ty?—- odpowiedział pytaniem Stefan, który dziś wyjątkowo
wolałby nie spotkać przyjaciela na drodze.
— Pędzę, bo chcę, żeby mi Bartek dał zeszyt ze. swoimi zada-
niami. Sprawdzę... Coś mi nie wychodziło — westchnął Wiktor.
— Znają cię: „nie wychodziło". Przyznaj się, że zadań wcale nie tknąłeś —
obruszył się Stefan. — A Bartek nie lubi, kiedy zrzynasz.
— A kto by lubił? Ja też nie lubię. A jeżeli wiesz, że Bartek tego nie
lubi, mógłbyś się domyślić i zaproponować mi swój zeszyt. Przyjaźń
wymaga ofiar, już Ben Akiba tak mówił.
— Toteż gdyby mi się nie spieszyło, zrobiłbym z ciebie zaraz ofiarę — gderał
Stefan. — Wałkoń jesteś. Coś ty wczoraj robił? Na dziś nic więcej nie było,
tylko te zadania. .
— Zadania i biologia — poprawił Wiktor.
— O rany! — przestraszył się Stefan. — Na śmierć zapomniałem o biologii. Ale
mnie niedawno pytała. Upiecze się chyba. Nie wiem nawet, co było zadane.
— A widzisz — mówił z wyrzutem w głosie Wiktor — a do mnie zaraz: „wałkoń".
śaden wałkoń nie jestem. Męczyłem się, pociłem krwawym potem — nic, ani w ząb.
Aż wreszcie powiedziałem sobie: mam kopyta przez to zadanie wyciągnąć? I po
mojej śmierci mama sobie oczy wypłacze. A, Stefan, czy ty wiesz,
co to są oczy w życiu człowieka? A do tego wczoraj u Kostka był
kolega. Maturę razem zdawali, tylko że Kostek poszedł na medycynę, a
tamten do Wyższej Szkoły Teatralnej. Stefan, mówię ci, żebyś ty słyszał, jak
on deklamuje!...
Przejeżdżający tramwaj zagrodził chłopcom przejście, więc Wiktor, stojąc nad
rynsztokiem, zaczął:
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze...
Przy tych słowach tak energicznie skręcił uchwyt u teczki, że zerwał go
rzeczywiście. Teczka o mało nie upadła w błoto. Wiktor zręcznie złapał ją w
ostatniej chwili i wcale nie speszony mówił dalej:
— O tak! Ja też muszę łeb jakiejś hydrze urwać. Koniecznie! Czuję. Tu czuję —
grzmotnął się w mocno podniszczone palto — że te jakieś centaury to ja będę
dusić jak muchy, jak ulęgałki będę z siebie strząsał!
— Stuknij się: jakie znowu centaury? Z księżyca?
— A jakbyś wiedział: przecież na księżycu Bóg wie co może się znaleźć.
— Już ty się, Wiktor, lepiej o księżyc nie martw.
— Naturalnie, że się o księżyc nie martwię. Tymczasem tylko o hydrę, to
znaczy o zadania. Dasz zeszyt?
— Dam. Ale pamiętaj, jakby co, nie daj Boże, na biologii, to — ratuj
mnie.
— To się wie, bez gadania.
Wchodzili do pustawej jeszcze szatni. Zdjęli palta. Stefan wydostał ze swojej
teczki zeszyt do rachunków i dał Wiktorowi. Oglądał się za Bartkiem, którego
czapka i ciepła kurtka wisiały już na swoim miejscu.
W klasie Wiktor nos zagłębił w ściąganie, Stefan zamienił kilka słów z
Bartkiem, który zaraz wyszedł z klasy i wywołał za sobą dwie dziewczynki pod
pozorem pokazania im czegoś w gazetce ściennej.
śórawiec błyskawicznie wyciągnął z teczki nową, żółtą obsadkę z uwiązanym u
jej końca długim, cienkim sznurkiem. Podszedł do katedry i wyjąwszy z otworu
kałamarz, omotał go końcem sznurka na próbę. Sznurek był dużo za długi. Stefan
rozejrzał się bezradnie. We drzwiach ukazała się głowa Bartka.
— Już?
Stefan zaprzeczył. W braku nożyczek prędko skrócił zębami sznurek i na dobre
umocował wokół kałamarza. Obsadkę położył w zagłębieniu. Na czarnym pulpicie
katedry odcinała się wyraźnie.
Zdążył jeszcze zająć miejsce w ławce, kiedy do klasy powróciły dziewczynki.
Wiktor kończył przepisywanie. Chyba nie zauważył nawet, co się koło niego
działo.
Stefan uśmiechnął się zadowolony z siebie. Niech tam Wiktor porywa się na
hydry i centaury, niech tam Bartek sili się na skomplikowane pomysły. Jego
własny pomysł skromny, niewielki, ale podobno niejeden geniusz zaczynał od
drobnostki. Taki Edison... »
Do klasy weszła nauczycielka biologii i Stefan od razu w bar-
dzo niemiły sposób został doprowadzony do przytomności. Aż. łopatkami

Strona 50

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

poruszył. Jakby mu kto szklankę wody za kołnierz wylał.
,,E, chyba mnie nie wyrwie. Odpowiadałem wtedy dobrze. * I na
okres mam czwórkę. Zawsze według alfabetu pyta..." — pocieszał się Stefan, ale
strach drobnym dreszczem biegł mu po krzyżu.
Nauczycielka poleciła wyłożyć na ławki zeszyty. Stefan odetchnął. Rysunki miał
gotowe jeszcze od zeszłego tygodnia. Poza tym kontrola zeszytów zabierze sporo
czasu. Rzeczywiście ciągnęła się dziś dość długo. Dziewczęta zatrzymywały
nauczycielkę przy sobie, pytały o wyjaśnienia, prosiły o jakieś poprawki. Od
rysunków w zeszytach nauczycielka przeszła do rysunku na tablicy i
niespodziewanie zaczęła wykład nowej lekcji. Stefan podniósł się na duchu.
Widocznie dzisiaj pytać na stopnie nie będzie. Chyba nawet nie zdąży? Odwracał
kilkakrotnie głowę w stronę Wacka Sitarka, który jedyny z całej klasy miał
zegarek, a wobec tego i obowiązek sygnalizowania, za ile minut dzwonek. Już
tylko dwadzieścia minut. Już trzynaście. Dziesięć!
Nauczycielka raptem odłożyła kredę, wytarła ubielone palce chusteczką i ku
przerażeniu Stefana wzięła z katedry notes, w którym stawiała stopnie.
Któż nie zna tego momentu napięcia, kiedy nasłuchując nazwiska, jakie padnie z
ust nauczyciela, uczniowie powstrzymują oddech. Głośniej biją serca i tym,
którzy nie chcą być wywołani, i tym, którzy przygotowawszy się „na medal", tak
bardzo pragną odpowiadać właśnie dzisiaj.
Stefan czuje, że uszy zaczynają go palić, jak zwykle w chwilach zdenerwowania.
Rzuca błagalne spojrzenie w stronę Wacka. Ten sygnalizuje rozwartą dłonią:
pięć i jeszcze dwa palce.
— śórawiec!
Stało się. Stefan powstaje powoli z ławki. Obciąga starannie kurtkę.
Przygładza czuprynę. Wszystko to, żeby zyskać na czasie. Nauczycielka otwiera
usta... , '
— Stefan, idź do tablicy — odzywa się Wiktor. — Prawda, proszę pani, że
lepiej przy tablicy?
— Nie, śórawiec, odpowiadaj z miejsca. Co powiesz...
— Proszę pani, bardzo przepraszam — znowu przerywa Wiktor —- ale właśnie
miałem się zapytać o te nosy.
— O nosy? O jakie nosy? — pyta zdziwiona nauczycielka.
— O nosy wielkich ludzi — zaczyna mówić Wiktor, a chociaż zwykle mówi dosyć
szybko, teraz odważa słowa i zastanawia się nad każdym — bo jeden chłopak z
dziesiątej klasy powiedział, że wszyscy wielcy ludzie mieli duże nosy! Jak to
się mówi — „na urząd". śe na przykład taki Kopernik... Ale ja powiedziałem, że
się zapytam, bo pani wie najlepiej, czy nos...
— Co za głupstwa! Pierwszy raz słyszę. śórawiec, powiedz... —¦ Owszem,
proszę pani, widziałem głowę Napoleona — Stefan
udawał, że nie zrozumiał. — Rzeczywiście, nos miał wielki.
— I Szopen też, proszę pani — ciągnął z niewinną miną Wiktor. — A Szopen
słynie na cały świat i nawet ta królowa belgijska go podziwia...
Mówi się zwykle, że nauczyciel dobrze zna swoich uczniów i wie o ich wadach i
zaletach. Ale uczniowie również umieją podpatrzyć nawyki czy cechy charakteru
nauczycieli. Otóż o młodej nauczycielce biologii szósta klasa wiedziała
doskonale, że można ją było „zagadać". Byleby temat chwycił, pozwalała się
zasypać pytaniami i odpowiadała na nie chętnie. Czas mijał niepostrzeżenie, a
uczniom, którzy stosowali tę metodę, udawało się uniknąć niebezpieczeństwa.
Tym razem nie udało się. Nosy sławnych ludzi nie zainteresowały nauczycielki.
— Kijanka,- uspokój się i nie przeszkadzaj. A ty, śórawiec, powiedz
mi... No, na przykład opisz budowę zewnętrzną...
— Więc... tego... budowa zewnętrzna... — jąkał się Stefan, nie mając nawet
pojęcia, że chodzi o budowę jedwabnika.
— A pan od matematyki też ma bardzo duży nos. Aha? — rzucił Wiktor
postanawiając za wszelką cenę ratować przyjaciela przed dwójką.
Tego było już za wiele. Wiktor przebrał miarę. Wiadomo bowiem było w całej
szkole, że pan od matematyki asystuje młodej nauczycielce biologii i, kto wie,
może już jest jej narzeczonym.
Nauczycielka zaczerwieniła się aż po korzenie jasnych włosów.
— Co to ma znaczyć? — zwróciła się do Wiktora ostro. — Co to za kpiny sobie
urządzasz?
Wiktor. dopiero w tej chwili zorientował się, że palnął głupstwo, ale było już

Strona 51

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

za późno.
— Nos, nic, tylko że... Szopen i Sokrates, i nawet Kościuszko... chociaż nos
miał zadarty... ale duży... więc ja myślałem...
— Proszę pani — odezwał się z drugiego końca klasy Sewe-rek — oni panią tylko
tak zagadują. śórawiec na pewno lekcji nie umie. Wiadomo.
Oburzone spojrzenia kolegów i koleżanek nie powstrzymały Sewerka. Nawet ich
nie widział. Z zadowoleniem patrzył na rozszerzone zdziwieniem oczy
nauczycielki i gniew malujący się na jej twarzy.
— Ach, to tak?! — zawołała oburzona. — śórawiec, przyznaj się: nie nauczyłeś
się na dzisiaj tego, co było zadane?
— Nie — hardo powiedział Stefan. Nie miał już nic do stracenia.
— Ach, tak? — powtórzyła nauczycielka i, zanim się Sewe-rysio spostrzegł, że
jego wieczne pióro może być potrzebne, chwyciła leżącą na katedrze,
przygotowaną przez Stefana obsadkę, aby postawić fatalny stopień w dzienniku.
Nie wiadomo, czy sznurek łączący obsadkę z kałamarzem był zbyt krótki, czy
ruch zdenerwowanej nauczycielki zbyt gwałtowny — dość że kałamarz wyskoczył z
miejsca, przewrócił się i chlusnął czarną strugą na pulpit, notes i białą
pikową bluzkę.
— Ooo! — zawołały ze współczuciem dziewczynki. — Taka ładna bluzka!
Atramentem!
Nauczycielka opanowała się. Odskoczyła szybko od katedry. Chwyciła kałamarz i
wstawiła na miejsce.
— Kto to wymyślił? — rzuciła ostro. — Tego nigdy nie było. Klasa milczała.
Stefan nie patrzył nauczycielce w oczy. Szybko
ważył w myślach: przyznać się czy nie? Jeśli się przyzna, to w połączeniu z
nie odrobioną lekcją — kartka do domu pewna. Może iść w czasie przerwy,
wytłumaczyć, że to miało być ulepszenie, racjonalizatorstwo i wygoda dla
nauczycieli? Nie uwierzy!
Gdyby lekcje miał w porządku, można by spróbować, ale tak — szkoda zachodu.
— Po raz ostatni pytam: kto to zrobił? — słowom nauczycielki towarzyszył
dzwonek, którego dźwięk wcale już nie był wybawieniem.
Nagle za plecami Stefana dał się słyszeć spokojny głos Bartka: —¦ To ja.
Bardzo panią przepraszam. Chciałem, żeby pióro z katedry stale było
pod ręką. Widocznie sznurek zrobiłem za krótki. Bardzo przepraszam.
Zaskoczony Stefan nie mógł wydobyć głosu z gardła. Tymczasem twarz
nauczycielki złagodniała. Bartek Niedźwiedzki należał do najlepszych jej
uczniów. Jego zeszyt do biologii był wzorem i przy każdej okazji było to
podkreślane. Jakże tu się gniewać na ulubieńca?
— Bartek? — wyraziła niezadowolone zdziwienie; — Oj, chłopcze, coś ty mi
narobił. Nowa bluzka.
— Tak. Ja od razu zauważyłam; pani w niej przyszła pierwszy raz! —
stwierdziła któraś z dziewczynek.
— To trzeba cytryną!
— Albo w wodzie z kwaskiem cytrynowym.
— I zaraz spłukać wodą!
— Może puści, bo ten szkolny atrament nic niewart — doradzały i pocieszały
nauczycielkę dziewczynki.
Otoczyły ją kołem i ofiarując pomoc wyprowadziły na korytarz.
— No, upiekło ci się — syknął w stronę Stefana Sewerek.
— Ale tobie się nie upiecze — zawołał wściekły Stefan i już biegł z pięściami
do Sewerka.
— Zaraz — chwycił go za kurtkę Bartek. — To można załatwić spokojnie.
Inni chłopcy, widząc, że się zanosi na coś interesującego, nie opuszczali klasy.
Bartek zwrócił się do Sewerka, który, sądząc po minie, nie obawiał się
niczego:
— Postąpiłeś nie jak kolega, ale jak...
— Jak świnia! — rzucił ostro Stefan.
— Stefek, nie obrażaj świni — energicznie zaprotestował Wiktor.
— A. co? A bo co? — odpierał obelgi Sewerek. — Ja jestem
harcerz!...
— Harcerz nie donosi — stwierdził mocno Bartek.
— On jest taki harcerz, że nawet rodzonego brata na szubienicę by zaprowadził
— z pogardą stwierdził Wiktor.

Strona 52

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— W nosie mam twoją opinię — odpowiedział tym samym tonem Sewerek — ja wiem,
co robię. Harcerz nigdy nie kłamie.
— Ale i nie sypie kolegów — mówił Bartek.
— To twoi koledzy, nie moi! Ty byś ich kłamstwa popierał, wiadomo — bronił
się Sewerek.
—¦ Nie, ja kłamstwa nie bronię. Ale to, co ty robisz, Sewer, to... to niegodne
harcerza.
Nikt z klasy do sporu się nie włączał. Sytuacja była jasna: z jednej strony
trójka nowych uczniów, którzy nie cieszyli się dobrą opinią, z drugiej —
Sewerek, z którym wygodniej -żyć w zgodzie.
A jednak przy ostatnich słowach Bartka ktoś przytaknął, ktoś głośniej rzucił:
— No chyba!
Sewerek szybko obejrzał się w tę stronę.
— Kto? Kto z was? Odpowiedziało mu milczenie.
Pchano się już do drzwi. Klasa powoli pustoszała. Bartek chciał jeszcze coś
Sewerkowi tłumaczyć, ale za rękaw pociągnął go Wiktor.
—¦ Daj spokój. To tępak. Nie widzisz, jaki ma nos? Istny guzik!
— Ty ze swoim też Kopernikiem nie zostaniesz! — odciął się Sewerek.
— O, mój nos jeszcze urośnie. Masuję go co dzień. To pomaga. Polecam ci ten
sposób. Chociaż właściwie dla ciebie stosowniejszy masaż z zupełnie innej
strony.
- Dość — przeciął Wiktorowi Bartek i wszyscy wyszli z klasy.
Pomimo dowcipów Wiktora miny były niewesołe, nastrój przygnębiający.
— Bartek — zaczął Stefan niepewnie. — Widzisz... i mój pomysł nie udał się. A
taka zdawałoby się prosta rzecz. Fajnie, żeś mnie wyratował. Nie uszłoby mi na
sucho. , — Nie ma o czym mówić. Do obsadki przywiąż dłuższy sznurek i
nauczycieli trzeba o tym wynalazku uprzedzić. Ale po co Wiktor tak się
wygłupiał?
—¦ Wypraszam sobie — zaprotestował Wiktor. — Ja też chciałem Stefanowi pomóc.
Nie skapowałeś jeszcze, że z biologii nie wiedział nawet, co zadane?
—¦ Zapomniałem. Na śmierć zapomniałem — tłumaczył Stefan, omijając dyskretnie
fakt, że do tego zapomnienia bardzo mu dopomogli Trzej muszkieterowie.
— Stefek, coś z twoją głową kiepsko — Wiktor miał minę pełną udanego
ubolewania — nos masz niby niezgorsza armata, ale z głową — kiepsko.
rozdział 14.
SPOTKANIE W PIWNICY. śALE PANI BRODZKIEJ. ORTOGRAFIA ZDRADZA! ALINA MA
CIĘśKIE śYCIE.
Stefan długo nie mógł się otrząsnąć po tamtej nieprzyjemnej przygodzie. Tym
bardziej że okoliczności ciągle mu ją przypominały.
Zaraz następnego dnia wymierzyli z Bartkiem odpowiednią długość, a Stefan
zamienił sznurek na cienką, wycyganioną od matki gumkę. Ale kto tylko z
nauczycieli spostrzegł i pochwalił to racjonalizatorstwo, słyszał:
— Proszę pana, to Niedźwiedzki wymyślił.
— To Bartka głowa, proszę pani!
Bartek aż się skręcał, a Stefana zalewał żal, ogarniało poczucie krzywdy,
jakiego musi doznawać każdy najskromniejszy choćby wynalazca, który licząc na
uznanie, spotyka się z całkowitym pominięciem własnych zasług.
I jeszcze do tego musiał być wdzięczny Bartkowi, który wziąwszy na własne
konto gniew nauczycielki, nie mógł jej odmówić wykonania tablicy
przedstawiającej przeobrażenie jedwabnika. Nic darmo!
W domu Stefana zauważono, że mu coś jest. Na próżno tłumaczył się dużą ilością
lekcji oraz bólem głowy. Z wielkim trudem uniknął porcji rycyny, którą mama
uważała za radykalne na bóle głowy lekarstwo.
Co do lekcji, to rzeczywiście poświęcał im teraz więcej czasu i przygotowywał
się staranniej. śaden cud tego nie spowodował, a Stefkowa pilność wypływała z
bardzo prostego powodu: Trzech muszkieterów powędrowało z kolei do Bartka.
Naturalnie, chciał do tej książki namówić Elżbietkę. Ciekaw był, czy spodoba
się jej tak samo jak jemu.
Ach, trzech dzielnych muszkieterów! Stefan biegł do piwnicy po węgiel, pędząc
niczym d'Artagnan na ognistym rumaku, i gdyby teraz jakiś wróg, jakaś
przeszkoda stanęła mu na drodze — zmiótłby ją jednym pchnięciem szpady, nie
bacząc, że zamiast niej miał w ręku tylko żelazną łopatkę do węgla.
Tak, muszkieterom wszystko się udawało. Wychodzili cało z

Strona 53

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

najniebezpieczniejszych pojedynków. Najdziksze pogonie nie mogły ich
doścignąć. Najbardziej wymyślne zasadzki były dla nich tylko polem do popisu!
To było życie!
Stefan przysiadł na ułożonej pod ścianą stercie porąbanego drzewa. Nogi
wyciągnął przed siebie, ręce same założyły się po napoleońsku. Oczy wbite w
napełnione węglem wiadro widziały zamiast niego płynący przez środek ciemnej
piwnicy barwny korowód wspaniałych postaci z książki...
I nagle pierś Stefana podnosi głębokie westchnienie. Po raz pierwszy w życiu
odkrywa tę „Amerykę":
„W książkach to jest zupełnie inaczej!... A życie to w ogóle dziwna rzecz. I
jeżeli ktoś nie urodzi się w czepku, to wszystko mu się nie udaje. Tak jak
mnie. Do czego się nie wezmę — klapa... Ściągałem dyktando — wydało się.
Rzuciłem piłkę — musiała trafić w okno nauczycielki. Przy Archimedesie kto się
ośmieszył? Właśnie ja. A teraz to pióro. Wynalazek mój — a Bartka
za niego chwalą. Ech, miły Boże!..."
Czarne myśli przerywa nagle zapalenie światła. Ktoś schodzi do piwnicy. Przez
szerokie odstępy między deskami, odgradzającymi niby parkan poszczególne
piwnice, dobrze widać korytarz. W pierwszej chwili Stefan zląkł się
pomyślawszy, że to zniecierpliwiona jego długą nieobecnością matka przyszła
zobaczyć, co się z nim dzieje. Chwycił szybko wiadro, chcąc je wystawić na
korytarz. Ale to tylko Alina Brodzka biegła szybko w jego stronę, bo piwnica
Brodzkich była akurat naprzeciwko piwnicy śórawców. Przyszło mu na myśl, że ma
doskonałą okazję do nastraszenia jej, ale już było za późno, Alina go
spostrzegła i sama się nastraszyła.
— O Boże! Stefan! Co ty tu robisz?
— Jak to co? Po węgiel przyszedłem. A ty?
— Ja? Też po węgiel.
— Bez wiadra?
—¦ O... taaak... nie... to znaczy, niezupełnie po węgiel, a chciałam właśnie
powiedzieć... po drzewo.
— A drzewo w co weźmiesz?
— Tak, na rękę. Tylko parę kawałków.
— No to bierz prędzej, zanim zamknę piwnicę. Pójdziemy razem.
Stefan zamykał kłódkę. Alina szukała klucza w kieszeniach fartucha.
— Zgubiłam czy co? A może klucze zostawiłam w przedpokoju?
Stefan przyglądał się podejrzliwie.
— O czym ty myślisz? Do piwnicy lecisz z pustymi rękami, o kluczach
zapominasz... Alina, co z twoją głową?
— Ach, bo wiesz, taka jestem zmordowana tymi lekcjami — trajkotała już
zupełnie pewna siebie Alina — siedziałam teraz nad matematyką chyba ze dwie
godziny, aż mi się w głowie kręci. Ale o długu nie zapomniałam. Dziś
odniosę. Nie bój się.
—• Wcale się nie boję — mruknął Stefan. — Chodźmy, bo zimno.
Już wchodzili na piętro, kiedy Alina zatrzymała się i zawołała:
— Ach, zapomniałam. Muszę jeszcze skoczyć dq...
Stefan nie usłyszał dokąd. Już jej nie było. Ruszył ramionami i zły poszedł na
górę.
W domu czekała go bura.
— Ciebie to po śmierć posłać — denerwowała się matka. — Już miałam zejść do
piwnicy, tylko że pani Brodzka przyszła. No, ona też ma krzyż pański z Aliną.
— A co? — Stefan nadstawił uszu, ale mama wróciła do sobotniego sprzątania
kuchni.
W pokoju Lucynka ubierała swoje lalki. Zapytał ją po cichu:
— Słyszałaś, co tu opowiadała pani Brodzka? Lucynka milcząco potaknęła głową.
•— No, to mów, co?
— Mów, mów — przedrzeźniała siostra, czując się panią sytuacji — a jak ja cię
o co proszę, to zawsze nie masz czasu.
— No, już dobrze, dobrze, gadaj.
— A dasz mi sanki na niedzielę?
— Jak nie będzie śniegu, to ci dam.
— To się wypchaj. Ja chcę sanki, jak będzie śnieg.
— No, już dobrze. Dam ci sanki, jak będzie śnieg, ale tylko
na pół dnia.

Strona 54

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Lucynka westchnęła. Rozumiała, że upierać się przy tym, aby sanki były w jej
posiadaniu przez całą niedzielę — daremnie. Za wiele szczęścia. Zaczęła:
— Pani Brodzka tak gadała na Alinę, tak gadała!
— O rany, z tobą trzeba mieć cierpliwość. Przecież wiem, że nie śpiewała —
denerwował się Stefan.
— Przyszła jej tu szukać.
— Jak to: szukać? Tu, do nas? — Stefan myślał, że się przesłyszał.
— Tak. Tu, do nas. Bo Alina gdzieś poleciała. I od samego obiadu nie
można jej było do nauki nagnać. Pani Brodzka tak się denerwowała, jak nie wiem
co. I raptem Alina gdzieś wyskoczyła, i pani Brodzka myślała, że tu, do nas.
I pani Brodzka i martwi się, czy ona tę siódmą klasę skończy. Bo ona ma w
głowie strasznie... pstro. I co to znaczy — pstro? Stefan nie odpowiedział,
ponaglił ją tylko.
— i pani Brodzka mówi, że gdyby Alina nie skończyła w tym roku szkoły, to
chyba się utopi albo co... Pomyśl, to byłoby straszne. Pomyśl, no?
— Nie martw się, tu się nie ma gdzie utopić. I co dalej?
— No i pani Brodzka jeszcze mówiła, że Alina zamiast o lekcjach, to myśli o
chłopakach, i że ten Franek, wiesz, ten Ga-wroński, wiesz, ten, co z tobą w
zeszłym roku do jednej klasy chodził, ten, co to...
— Wiem — przerwał Stefan — no i co?
— ...no właśnie ten, przyniósł do Aliny jakiś list czy kartkę i pani Brodzka
go prześwieciła i powiedziała, że mu kości po-przetrąca, jak go jeszcze na
takiej poczcie złapie, bo ten Franek to niby zamiast listonosza. Tak? Stefan,
tak?...
— Tak, no i co dalej?
— I pani Brodzka powiedziała, że niech się tylko dowie, kto te listy pisze,
to weźmie wałek od ciasta i...
—• A ja wezmę zaraz dyscyplinę i ciebie przeświecę za słuchanie tego, co nie
potrzeba — pstro odezwał się z kuchni głos mamy. — Pocięłaś już gazety?
— Już, mamusiu. Już je zawiesiłam w łazience — odpowiedziała szybko Lucynka i
przeniosła się ze swoimi lalkami w kąt między szafę i komodę, jak najdalej od
brata.
— Stefan, weź się do froterki w małym pokoju — poleciła mama. — Wszystko na
moje ręce patrzy. Już zdrowia nie mam. Jak się raz położę na dobre, to
zaznacie cudu.
Stefan potulnie wziął się do froterki. Ale myśli o Alinie nie opuszczały go
ani na chwilę. „A to dopiero heca. List był pewnie od Wieka Mrozowskiego,
tego, co miał zaimponować Elżbiecie. A jakże, Elżbiecie miałby zaimponować
taki bikiniarz..." Energicznie ślizgał się na grubych suknach, podłoga matowa
od pasty zaczęła „przeglądać na oczy", jak lubiła określać dobrą robotę mama.
• Wytrzepał sukna przez okno na korytarzu i złożył je na swoje
miejsce w kuchni, aż pachnącej niedzielną czystością. Mama smarowała sidolem
mosiężne gałki wokoło paleniska, Stefan pomógł docierać je do blasku.
— Mój Boże — westchnęła w pewnej chwili — żal mi tej Brodzkiej. Co ona ma z
tego życia? Mąż pijak. Przepije nie tylko swoje, ale jeszcze i jej spod ręki
ściąga. Alina, jedyne dziecko, i to w złe towarzystwo wpadła. Mój Boże...
— E, mamusiu, może ona tylko raz coś tam nabroiła. Wiem, że koleżanki ma
porządne. Taka na przykład Elżbieta, siostra Niedźwiedzkiego, tego, co tu
do mnie przychodzi, to bardzo porządny chłopak, przecież mamusia wie...
— Wiem, matkę jego poznałam na wywiadówce. Owszem, to chyba porządni ludzie.
Alina chodzi tam?
— Nie widziałem, ale pewnie chodzi...
— I do ciebie też teraz tak często interesów nie ma. A na
jesieni to...
Odezwał się dzwonek u drzwi. Stefan skoczył otworzyć. To
była Alina.
— A co! — uśmiechnęła się pani śórawcowa. — Właśnie mówię, że nie zaglądasz
teraz do nas, a tu...
— A tu zajrzałam — wpadła w słowo Alina. — Proszę pani, tyle jest teraz do
roboty, że po prostu w głowie się nie chce
zmieścić.
— No, no, już ty tam zmieścisz, abyś tylko zechciała — mruknął nieuprzejmie
Stefan, prowadząc ją do małego pokoiku.

Strona 55

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Właśnie chciałem ci podziękować za... książkę — mówiła swobodnie Alina i
korzystając, że nikogo nie było, wpychała mu w garść pieniądze. — I Wiktorowi
podziękuj, bo go już dawno nie widziałam.
Stefan parsknął śmiechem.
— Dobra, podziękuję mu za to, żeś go dawno nie widziała.
Zrobi się.
— A masz jeszcze coś ciekawego do czytania?
Stefan przyjrzał się jej podejrzliwie. O czym ona mówi? Do tej pory nie
pożyczała od niego książek do czytania. Czyżby znowu o pieniądzach?
Do pokoju zajrzała Lucynka, spojrzała na Alinę, na Stefana, ale zdecydowawszy,
że przy niej i tak nic ciekawego nie powiedzą, wsunęła się do kuchni i
przymknęła za sobą drzwi.
—¦ Oddaj Wiktorowi — zniżyła głos Alina. — Nie polecę do niego. Z mamą teraz
mam... ojej... wszędzie się muszę tłumaczyć... nie wierzy mi.
— A bo tobie można wierzyć? Co z tym pogrzebem?
— Z pogrzebem? — powtórzyła powoli Alina i ożywiła się nagle. — O, było
bardzo ładnie. Wieniec kupiłyśmy taki śliczny... mówię ci...
— Ach, ty kłamczuchu! — powiedział niegłośno Stefan. — Po co tak łżesz?
— A co?... Coś ty! — nastroszyła się Alina. — Wstydziłbyś się...
—¦ To ty masz się wstydzić. śadnego pogrzebu u was w klasie nie było. Jak mi
zaraz nie powiesz prawdy...
— Patrzcie no, jaki mądrala. A figę z makiem chcesz? Co mi zrobisz?
—• Powiem twojej matce. Alina, ja ci mówię, rzuć tych chuliganów. Nic dobrego
z tego...
— Cicho. I nie wtrącaj się. Myślałby kto, że ty samą prawdą żyjesz. A wtedy,
co to cię na schodach przyłapałam, to prawdę powiedziałeś? „Szkoda szyb, bo
taki wicher" — przedrzeźniała. — „Szkoda szyb", a tu raptem nie wiadomo skąd
napis na ścianie „Elżbieta jest w dechę". Co, może nie ty?
— A skąd ja? To pewnie o tej Elżbiecie z przeciwka, wiesz, o tej czarnej,
chudej.
— Owszem, o czarnej, tylko nie o tej z przeciwka. Wiem, o której,
nie bój się. Miałeś ręce umazane kredą. A gdyby nawet nie to, i tak
poznałabym cię od razu. Po ortografii, wiesz? „W dechę" przez samo
„h" napisałeś. Zobaczysz, Elżbieta pęknie ze śmiechu. Zaraz jutro ją
przyprowadzę.
Stefan był zdruzgotany.
— Alina — zaczął miękko — daj spokój, co się będziesz ze mnie nabijać,
spieszyłem się. Każdy przecież z pośpiechu może...
Już nie próbował się bronić. O, ta nieszczęsna ortografia! Bę-
dzie go prześladować na każdym kroku chyba do końca życia. Jeżeli Alina
przyprowadzi jutro Elżbietę... Nie, za nic w świecie do tego nie można dopuścić.
— Alinko, może ci^te pieniądze jeszcze potrzebne? Ja chętnie poczekam. I
Wiktorowi powiem...
—¦ Obejdzie się bez łaski. Obiecałam oddać, to oddaję, i już. Było mi potrzeba
na ten... na ten pogrzeb. — Pokazała Stefanowi język i roześmiała się. — A
tobie nic do tego. Rozumiesz? Nie wtrącaj się w moje sprawy.
— A rób sobie, co chcesz — wzruszył ramionami Stefan —-i do moich się też nie
wtrącaj.
— No, to pamiętaj! Każdy niech pilnuje swego — udobruchała się już zupełnie
Alina. — I nie myśl, że ja mam łatwe życie. To nie to, co u was — obejrzała
się wokoło — czysto, cicho. A u mnie ciągle się kłócą. Ojciec upije się,
tłucze wszystko, ani jednego grata całego w domu nie ma. Biją się...
— Alina! Jak ty możesz tak o własnych rodzicach?
— A co mam do ukrycia? Może tu u was nie słychać? Mało razy sąsiedzi
przylatywali mamę bronić? A do administracji już kilkakrotnie skarżono się,
że spokoju nie ma przez to, co się u nas dzieje. Gdyby nie mama... to... oj,
Stefan, ty nawet pojęcia nie masz, co to znaczy taki dom, jak twój, jak
Bartka. Ty jesteś szczęśliwy, ty masz spokojną głowę. Ale ja...
Alina wyszła. Stefan siedział wstrząśnięty. Na stole przed nim leżała otwarta
jakaś książka. Podparł się obiema rękami i schylił nad nią głowę, ale nie
widział liter. Tak, to prawda. O panu Brodzkim wiedziała cała klatka. I nie
tylko ta klatka. Kiedyś przyniesiono go z parku ubłoconego, sponiewieranego.
Kiedyś pani Brodzka płacząc prosiła o pożyczkę matkę Stefana. Matka czym

Strona 56

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

prędzej dała jej pieniądze, nie pytając o nic. Stefan udawał, że nie widzi. Co
za wstyd!
Nie wiadomo kiedy obok niego przy stole stanęła Lucynka. I ona buzię miała
poważną. Milczała. Musiała słyszeć ostatnie słowa Aliny, bo odezwała się
półgłosem:
- Oj, Stefek. Oj, jak to dobrze, że nasz tatuś...
W przedpokoju dał się słyszeć znajomy szczęk zatrzasku u drzwi.
— Tatuś, tatuś idzie! — rzuciła się z radosnym piskiem do przedpokoju.
Stefan pośpieszył za nią.
— O rany! Ale zmęczony jestem — skarżył się ojciec, ściągając jesionkę. — I
mróz bierze. A kolacja jest?
Zajrzał do kuchni i, zobaczywszy patelnię z parującą kaszanką, ucieszył się.
—¦ Zosiu, wszędzie dobrze, ale w domu najmilej. Puść, córko, ręce umyję i
siadajmy, bo mnie z głodu aż ściska.
—• Tatusiu, a ja wszystkie lekcje już odrobiłem. Na sto dwa — chwalił się
Stefek.
— Dobra. Po kolacji ogram cię w damkę.
Stefek pomagał mamie nakrywać do stołu. Przyjemny nastrój sobotniego wieczoru
psuła mu powracająca natrętna myśl. Na co Alinie były potrzebne pieniądze? Po
co wtedy chodziła do piwnicy? Dlaczego kłamała o pogrzebie?
Na żadne z tych pytań nie mógł sobie odpowiedzieć.
rozdział 15.
CZY NAUCZYCIELE KOLEKCJONUJĄ DWÓJKI?
WSPANIAŁY POMYSŁ WIKTORA.
GUZIKI WCHODZĄ W PARADĘ.
KTO ZWARIOWAŁ W VI KLASIE.
Nie było czasu na rozwiązywanie tamtych zagadek. Przez cały grudzień
nauczyciele po prostu „znęcali się nad biednymi dziećmi", jak to określił
pewnego dnia Wiktor, który w takich wypadkach chętnie zaliczał się do
„biednych dzieci".
Rzeczywiście nie było tygodnia, żeby nie zapowiadano jakiegoś generalnego
powtórzenia materiału albo po prostu klasówki.
— Nic nie rozumiem — zżymał się Bartek — przepytują nas, jakby to był koniec
roku szkolnego. A to tylko Boże Narodzenie się zbliża. Nieporozumienie jakieś
czy co?
— A może naprawdę w tym roku wakacje zaczną się już
w styczniu? — zastanawiał się Wiktor z wyraźną nadzieją w głosie i oczach.
—¦ Nie, ja w takie cuda nie wierzę — zapewniał z goryczą Stefan. — Ja wam
mówię, że nauczyciele zbierają stopnie tak jak my znaczki. I może jeden przed
drugim chwalą się: „Ja mam tyle dwój." „A ja jeszcze więcej."
Dłużej tego tematu nie omawiano, bo właśnie pani Ostrowska zapowiedziała na
jutro generalne dyktando.
Na Stefanie skóra ścierpła. Wiktor i Bartek lepiej opanowali sztukę
ortografii, ale i oni wieść o dyktandzie przyjęli smętną miną. Dobre środowe
popołudnie — dobre, bo na czwartek było zwykle mało do odrobienia — zostało
popsute. Trzeba je będzie złożyć na ołtarzu ortografii.
— Ja już nie mogę — stęknął Stefan — to przecież szkoda zachodu. śebym nie
wiem co zrobił, i tak dwója murowana.
— A zrobiłeś już co? — dociekał Bartek.
—¦ Nie zrobiłem, ale czuję. Tu czuję — Stefan klepnął się w to miejsce
wiatrówki, gdzie między dwoma kieszeniami świecił na pół otwarty błyskawiczny
zamek. — A zresztą ja jestem pod tym względem napiętnowany.
— Napiętnowany? — zdziwili się koledzy.
—¦ Tak. Przecież żuraw pisze się przez „u" zwyczajne. A moje nazwisko ma „o"
kreskowane. Z jakiej racji taki błąd? To piętno.
— To sobie zmień — radził Wiktor.
— Nie mogę. Muszę tak pisać, jak w dowodzie u tatusia. Mówię wam, wolałbym
kamienie tłuc niż tę ortografię...,
—¦ Ale tymczasem, ponieważ tego, co wolisz, nie ma — powiedział rzeczowo
Bartek — przygotujemy się razem do dyktanda. Gdzie się zbierzemy, u mnie?
— Nie, nie, przyjdźcie lepiej do mnie — prosił Stefan, któremu wcale nie
odpowiadała propozycja Bartka. Elżbieta przy takiej sposobności łatwo
dowiedziałaby się o jego achillesowej pięcie. Tego sobie nie życzył.

Strona 57

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Siedzieli więc po południu w mieszkaniu Stefana. Drzwi w pokoju były
zamknięte. Mama, uprzedzona o ważności „powtórki", nakazała Lucynce ciszę.
— Ech — mówi Wiktor — żeby to chociaż ktoś rozumiał, jakiego bohaterskiego
czynu dokonujemy w tej chwili!
— Bohater: samo „h", chwila: „ch" — rzuca Bartek znad ćwiczeń.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pyta Wiktora Stefan.
— Chcesz: „ch" — szepce Bartek.
— Jak to? Nie rozumiesz? Popatrz przez okno. Taki pogodny dzień. Lód jak
złoto. Chłopcy ślizgają się. Tylko my... Głupia historia...
— Historia: samo „h", chłopcy: „ch" — nie może powstrzymać się Bartek.
— Oj, Bartek, przestań. Już wytrzymać z tobą nie można — woła
zniecierpliwiony Stefan. — Nic tylko „h" i „ch". Jak jeszcze coś na ten temat
powiesz, to cię stłukę na kwaśne jabłko.
Bartek wzrusza ramionami.
— Za co? Przecież mamy się przygotować do jutrzejszego dyktanda,
tak? Ja już prawie wszystkie wyrazy na samo „h" pamiętam. I tylko tak sobie
powtarzam.
— To powtarzaj sobie po cichu. Ja też wykułem prawie wszystkie na „ż", a nie
zamęczam cię; już: „ż", powtarzam: „rz"...
— Chłopaki! Mam myśl — wrzasnął Wiktor nagle tak głośno, że koledzy
poderwali się z miejsc. — Siadajcie, zaraz wam wszystko dokładnie
wytłumaczę. A więc, czy ważne jest jutrzejsze dyktando dla nas? Ważne.
Musimy być przygotowani na blachę? Musimy.
—¦ E, tam... — zniecierpliwił się Stefan. — Cóż to za odkrycie: dwa razy dwa
cztery?
— Cicho bądź, bo jeszcze nic nie rozumiesz z tej tabliczki mnożenia.
Pytam dalej: łatwo nam się tak jednego dnia na całe sto procent przygotować?
No, odpowiadajcie.
— Niełatwo — westchnął Bartek.
— A gdyby tylko z jednej trzeciej. To znaczy z trzydziestu trzech procent,
jeżeli już chcecie dokładnie?
Stefan wzruszył tylko ramionami, a Bartek poprawił:
— Dokładnie jedna trzecia stu, to jest trzydzieści trzy i jedna trzecia
procentu.
— Ojej, z wami to naprawdę trzeba mieć cierpliwość — jęknął Wiktor. — No,
więc niech ci będzie z całą dokładnością. Łatwiej?
-— Pewnie, że łatwiej — powiedział Bartek.
—. Więc uważajcie: ty, Bartek, kuj dziś do końca „h" i „ch". Ty, Stefan, wbij
sobie do głowy dokumentnie „rz" i „ż". Ja przygotuję „ó" i „u" zwyczajne.
— A Gramatyka będzie dyktować dla każdego z nas inne dyktando —
parsknął pogardliwie Stefan.
— Oj, ty barania głowo!
— Kto jest barania głowa, to się zaraz okaże — ciągnął Wiktor. — Nie
słyszałem jeszcze, żeby racjonalizatora nazywano baranią głową.
— Bo racjonalizator wymyśla jakieś ulepszenia, ułatwienie w pracy,
a to, co ty mówisz, to się kupy nie trzyma.
— Trzyma się, trzyma. Tylko dajcie mi skończyć. Więc tak. Stefan siedzi w
ławce przed nami. Kiedy Gramatyka dyktuje jakiś wyraz na „rz", to Stefan
łapie za prawe ucho, a kiedy „ż", to za lewe.
— Aha — zaczął trochę pojmować Stefan — ale za co wy się będziecie łapać?
I przecież ja nie mogę się co chwila oglądać na was, bo Gramatyka skapuje od
razu.
—¦ My się za nic nie będziemy łapać — odparł Wiktor. — Jeżeli wyraz będzie na
„h", to Bartek westchnie „ach", a jeżeli na „ch", to powie „phi".
— Nie zgadza się — zaprotestował Bartek — „phi" pisze się przez samo „h", a
„ach" przez „ch".
— No dobrze, więc będzie się wypowiadał na odwrót — ustąpił Wiktor.
— A jak ja się będę tak ciągle wypowiadał: „phi", „phi"
i „ach", „ach", to mnie Gramatyka za drzwi wyrzuci — obawiał się Bartek.
— To się wypowiadaj delikatnie. Nie musisz drzeć się na całą klasę, przecież
siedzimy niedaleko.
— Dobra jest — rozumiał już wszystko Stefan. — A ty bierzesz na siebie „u"
niewymienne?

Strona 58

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

¦ Tak. Jeżeli wyraz będzie się pisać przez „o" kreskowane,
to chrząknę raz, a jeżeli przez „u" zwyczajne, to dwa razy. Rozumiecie?
— Jasne jak złoto — cieszył się Stefan. — Tylko zapamiętajmy sobie dobrze:
kto i co. Na przykład mamy napisać „Burza huczy na morzu"...
— To ja chrząknę dwa razy, bo burza ma zwyczajne „u" — mówił Wiktor.
— A ja się złapię za prawe ucho, bo przez „rz" — wołał Stefan.
— Ja powiem ,,phi", bo huczy pisze się przez samo ,,h".
— A ja jeszcze raz złapię prawe ucho, bo morze — przez „rz".
— No i co teraz powiecie, chłopaki? — Wiktor stanął na środku pokoju z miną
tryumfatora. — Kto jest barania głowa?
— Wiktor, ty masz naprawdę wspaniałą głowę — Stefan klepnął kolegę po
łopatce. — Odwołuję „baranią głowę". Odwołuję.
Uradowani chłopcy zaczęli odtańcowywać naokoło pokoju jakiś dziki taniec,
urozmaicony wykrzykiwaniem wyrazów z ćwiczeń ortograficznych, łapaniem się za
uszy, chrząkaniem i wzdychaniem.
Zaniepokojona pani śórawcowa otworzyła drzwi od pokoju i powiedziała zagniewana:
— Co wy tu wyprawiacie?
— Mamusiu — rzucił się do niej Stefek, objął wpół i okręcił wokoło — mamy
jutro strasznie ważne dyktando i cieszymy się, żeśmy się do niego
pierwszorzędnie przygotowali. Wspaniale po prostu.
— No, no, puść mnie, wariacie — powiedziała udobruchana matka. — I cieszcie
się trochę ciszej. Lokatorzy z dołu pójdą na skargę do administracji.
Po wyjściu matki Wiktor powiedział szeptem:
—¦ Tylko, chłopaki, uwaga, żeby się w klasie nikt niczego nie domyślił. Bo nas
wydadzą i leżymy na obie łopatki. Później zobaczymy, będziemy mogli jeszcze
kogoś do sekretu dopuścić, ale teraz pamiętajcie: pomysł racjonalizatorski
jest mój i zastrzegam sobie. No, zastrzegam.
Spotkali się nazajutrz rano w szatni szkolnej. Stefan i Wiktor
byli w wyśmienitych humorach. Każdy przygotował rzetelnie swoje trzydzieści
trzy procent.
Bartka gryzło trochę sumienie, ale pocieszał się, że to tylko dziś, że później
sam kolegów przypilnuje.
Wiktor korzystając z tego, że w szatni nie było nikogo oprócz nich,
przypomniał jeszcze:
— Bartek, nie zapomnij: na samo „h" — „phi". Stefan, na „ż" lewe ucho, lewa
ręka...
— Co wy tam o rękach rozmawiacie? — zapytał wchodząc do szatni Sewerek.
— E, nic takiego... — speszył się trochę Wiktor — mówię właśnie, że
lewy rękaw u palta gdzieś na gwoździu rozerwałem. No, chodźmy, bo zaraz będzie
dzwonek na apel.
Trójka przyjaciół wybiegła z szatni. A na apelu... Jeszcze się nie skończył,
jeszcze dyżurni klasowi meldowali ilość obecnych, kiedy na salę wsunęła się
woźna i zaczęła coś panu kierownikowi mówić. Szeptu nie było słychać. Można
się było domyślić, że skarżyła się, bo bezradnie rozkładała ręce i głową
kiwała z oburzeniem.
Pan kierownik gniewnie zmarszczył brwi i zaraz po meldunkach przemówił:
— Obcinanie guzików u palt zaczęło się znowu. A myślałem, że już wam ta
choroba przeszła. Niestety. Uczniowie młodszych klas skarżą się woźnej, że im
codziennie ktoś u rękawów guziki obrzyna. W domu dostają od matek lanie, a
winni są ich starsi koledzy. Chłopcy! To wstyd! Pamiętajcie: wcześniej czy
później winowajca wpadnie, ale wolałbym, żeby sam rozumiał, jak
brzydko postępuje. Proszę zastępy harcerskie o pomoc w tej sprawie.
Cisza zrobiła się po tych słowach. Nieprzyjemnie zaczynał się ten dzień szkolny.
Już w drodze do klasy Sewerek podbiegł do Stefana. — Aco wy robiliście przy
wieszakach drugiej klasy dzisiaj? — zapytał podejrzliwie.
— Odczep się ode mnie — rozgniewał się Stefan — akurat mi guziki w głowie.
— A bo Wiktor coś o rękawach mówił — ciągnął nie przekonany Sewerek.
— Mówił, mówił — przedrzeźniał Sewerka Stefan — o swoim rozdartym rękawie
mówił, nie słyszałeś?
— Aha, o swoim — przypomniał sobie Sewerek i zawrócił już od progu klasy.
Na pierwszej lekcji był polski. Przejęci uczniowie rozkładali zeszyty,
przygotowywali bibuły, próbowali pióra. To przecież było generalne dyktando.
Zapomniano o nieprzyjemnej sprawie z guzikami. Tylko Sewer wpadł do klasy już

Strona 59

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

po wejściu nauczycielki i zadyszany rzucił się na ławkę. Szepnął coś
sąsiadowi. Ten obejrzał się na siedzącego o dwie ławki za nim Wiktora.
Nauczycielka zaczęła dyktować. Jedno zdanie, drugie, trzecie... Jak zwykle
chodziła po klasie z przygotowanym tekstem w ręku. Przechodząc między ławkami,
miała na oku wszystkich.
Dyktując już któreś tam zdanie z kolei, zaczęła wyczuwać jakiś niezwykły
niepokój w klasie. Coś się tu działo, ktoś chrząkał, ktoś wzdychał, ktoś
niespokojnie się kręcił. Ale kto? Dlaczego?
Uważnie spojrzała po klasie i dyktowała:
—¦ Na wysokiej górze, przy zamkowym murze, rosną dzikie
róże...
Aha, to Wiktor Kijanka tak chrząka. Czyżby się zaziębił? Może bez palta
przychodzi do szkoły? Dni są bardzo mroźne. Trzeba go zapytać w czasie pauzy.
— Hetman po chwili zatrzymał swój hufiec przed chatą...
A cóż ten mały Bartek tak wzdycha? Może jakieś zmartwienie
w domu?
—¦ Kto nie wierzy, że na wieży rosną róże, niechaj bieży
tam i...
— Ja się boję! — wrzasnął nagle Romek i wyskoczył ze swego
miejsca na środek klasy. W klasie zrobił się popłoch.
.— Cisza! Spokój! — zawołała nauczycielka i podeszła szybko
do Romka.
.__ Czego się boisz? Co ci jest? — zapytała łagodnie, kładąc
mu rękę na głowie, żeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
Ale czoło było zimne, tylko oczy Romek miał naprawdę wystraszone.
— Mnie nic, proszę pani — powiedział lekko przerywanym głosem — ale Stefek
śórawiec na... na pewno... zwariował.
— Tyś sam zwariował! — krzyknął wściekły Stefek.
— O, jak to krzyczy — mówił Romek — a przedtem to tak proszę pani: to się
złapie za lewe ucho, o tak, to znów za prawe. To strzyże lewym uchem w stronę
okna, to znów prawe nastawia za siebie. Przecież on nigdy tego nie robił.
Niech pani zobaczy, czy on nie jest... tego... chory. O, jaki to czerwony się
zrobił...
Nauczycielka zaniepokojona przyglądała się Stefanowi, który
rzeczywiście był czerwony jak pomidor.
— Proszę pani — odezwał się Józek spod okna — z Bartkiem też coś niedobrego
się dzieje. Przez cały czas jakoś tak... wyprawia. Zawsze taki spokojny, a
dziś nic, tylko „ach, ach", „phi, phi". Ja nie wiem, ale mnie się to nie
podoba. •
Bartek był czerwony i prawie bliski płaczu.
— A Wiktor chrząka i chrząka, jakby mucha mu w gardło wpadła — zawołał Sewer.
— Ale ja wiem, co to jest. Oni tylko tak udają wariatów. Mają stracha, żeby
sprawa z guzikami się nie wydała. Bo to na pewno oni. Rano stali przy
wieszakach drugiej klasy i mówili o rękawach. Słyszałem na własne uszy. A jak
zapytałem, to się Wiktor tak zmieszał... I powiedział, że mówi o rozdartym
rękawie u swojego palta. A ja sprawdziłem. Kłamie jak pies. Obydwa rękawy
calusieńkie... A teraz będą wariatów udawać...
Zadzwonił dzwonek na przerwę.
Nauczycielka w nic dobrego nie wróżącym milczeniu zebrała zeszyty i wyszła. Za
nią wysypali się na korytarz chłopcy, omijając ze wzgardą trzech „zbrodniarzy".
Nie wiadomo, jakim telegrafem bez drutu rozeszła się po
szkole wieść, że w szóstej klasie jest trzech „tego". Rysowano przy tym kółko
na czole.
Pod drzwiami szóstej klasy zgromadził si| tłum. Tratowano się po prostu, aby
tylko zajrzeć przez drzwi. Padały pytania i okrzyki:
— Który to? Który?
— Wszyscy trzej?
— Wyglądają rzeczywiście podejrzanie,.. Wystarczy spojrzeć.
— To oni te guziki obrzynali!...
Stefan, Wiktor i Bartek spoglądali po sobie bezradnie.
Co mogli zrobić \v takiej sytuacji? Na co zdałyby się protesty?
Po chwili wezwano ich do kierownika. W klasie od dawna toczyła się lekcja
rachunków, kiedy oni mężnie odpierali zarzuty dotyczące guzików u palt.

Strona 60

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

—¦ Więc jak wytłumaczyć wasze dziwne zachowanie się na lekcji? Wasz niepokój?
— pytał kierownik.
— I taką ilość błędów w dyktandzie, jak nigdy jeszcze — dorzuciła
Gramatyka. — O, panie kierowniku, Stefek „na górze" napisał przez „u"
zwyczajne, a Wiktor przez „rz" napisał „różę", no, coś strasznego. Co wyraz,
to błąd.
— A* ty przy „górze" dwa razy chrząknąłeś — Stefan trącił łokciem Wiktora.
— Zdawało ci się. Na pewno raz. Ale dlaczego ty przy „róży" złapałeś się za
prawe ucho?
— Może się tylko podrapałem, bo mnie swędziało.
— Tak — odezwał się Bartek — ciebie ucho swędziało, a ja różę napisałem przez
„rz". Ładna racjonalizacja.
Teraz już pan kierownik i pani Ostrowska usłyszeli całkiem dokładnie o
wspaniałym pomyśle racjonalizatorskim. Bartek nie chciał dłużej kłamać.
ROZDZIAŁ 16.
HALO! TU ELśBIETA! UMÓWIONY SYGNAŁ.
WAWRZYNY ZAMIENIONE W BADYLE.
CO BARTEK „NIECHCĄCY" USŁYSZAŁ.
ŚMIERĆ MUSZKIETEROM! CHULIGANI DZIAŁAJĄ.
— Stefan! Stefan! — Wpadła do pokoju Lucynka. — Idź zaraz do telefonu! Ktoś
cię woła...
Stefan podniósł głowę, ale nie miał zamiaru ruszyć się z miejsca.
— Mnie? Do telefonu? Przyśniło ci się chyba?
—¦ Wcale mi się nie przyśniło — gniewała się Lucynka. — Panna Irena zapukała
do nas, sama jej drzwi otwierałam. Powiedziała tylko: „Stefek jest proszony do
telefonu". No prędzej, idź, zobacz!
Stefan już był na klatce schodowej. Drzwi naprzeciwko były uchylone.
Sąsiedzi, profesor Pagacz z żoną i prawie dorosłą córką, uczennicą jedenastej
klasy, sprowadzili się tu w ubiegłym roku. Mieli telefon, jedyny w tej klatce
schodowej, i pozwalali korzystać z niego w potrzebie. Naturalnie, niepokojono
ich tylko w ważnych wypadkach.
Stefan wszedł onieśmielony — nigdy w życiu jeszcze nikt go nie prosił do
telefonu.
— Proszę, Stefku — odezwała się panna Irena z pokoju — słuchawka odłożona.
Na małym stoliczku w przedpokoju stał aparat telefoniczny. Stefan podniósł
słuchawkę do ucha.
— Halo! — powiedział lekko schrypniętym z przejęcia głosem.
— Stefan? Stefan, to ty? — zapytał ktoś z oddali.
— Tak, to ja — potwierdził Stefan.
—¦ Dobry wieczór, nie poznałam cię po głosie, tu mówi Elżbieta Niedźwiedzka,
domyśliłeś się?
— Nie... Skąd?... A bo co? — zapytał zaskoczony Stefan, czując,

że mu ogromnie przeszkadza brak widoku osoby, z którą rozmawia. — A bo co? —
powtórzył.
— Bartek bardzo"prosił, żebyś zaraz przyszedł do niego z Wiktorem.
— Z Wiktorem? Przecież tu Wiktora nie ma.
Stefan zaczynał podejrzewać, że Elżbieta kpi z niego. Gdyby chociaż mógł
widzieć jej twarz, jej oczy — zorientowałby się na pewno od razu. Niestety!...
— To samo mówiłam Misiowi — ciągnęła Elżbieta — ale on mnie zapewnił, że już
ty wiesz, co robić, i żebym to zostawiła twojej głowie. Okazuje się jednak, że
twoja głowa...
— Nie! Nie! Tak! Tak! — zaczął bez sensu wykrzykiwać w słuchawkę Stefan,
aż panna Irena zaniepokojona wyjrzała z pokoju. — Powiedz Bartkowi,
że owszem, naturalnie, już, zaraz.
— Nie powiem, bo ty go zobaczysz wpierw. Ja telefonuję z miasta
od koleżanki.
Stefan słyszał jakieś podejrzane chichoty, tłumione i odpychane przez
Elżbietę, której głos wyraźnie był rozbawiony.
— No, to w porządku, dziękuję ci. Do widzenia... Słuchawka po tamtej stronie
szczęknęła. Stefan dopiero w tej
chwili powiedział: »
— Proszę bardzo! Do widzenia.

Strona 61

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— No co? No co? — dopytywała czekająca za drzwiami Lu-cynka. — Kto do ciebie
telefonował? Ze szkoły?
— Uhm — niechętnie i wymijająco odpowiedział Stefan. — Sprawa bardzo
pilna. Nie przeszkadzaj.
Wszedł do dużego pokoju. Wypchnął idącą za nim Lucynkę. Zamknął drzwi.
—¦ Poczekaj, jak tylko mamusia wróci, to ja wszystko powiem i o telefonie, i
że mnie nie wpuściłeś, aha, i że znowu „mrugałeś", zobaczysz... — żaliła się
za zamkniętymi drzwiami Lu-cynka.
A Stefan tymczasem „mruga". Był to od dwu już lat umówiony sygnał, którym
porozumiewali się z Wiktorem na odległość. Posługiwać się nim można było tylko
od późnej jesieni
do wczesnej wiosny. Latem gęsto ulistnione drzewa w parku przedzielającym
bloki zasłaniały widoczność.
Teraz ze swojego okna Stefan doskonale widział oświetlone okno Wiktorowego
mieszkania w bloku za parkiem. Zgasił światło, odliczył do dziesięciu,
zapalił, odliczył do dziesięciu, znowu zgasił. Robił to kilkanaście razy.
Znaczyło to: „Przyjdź do mnie natychmiast."
Nagle światło w oknie Wiktora zgasło również i zapaliło się natychmiast. To
była odpowiedź: „Idę".
— Powiem... zaraz powiem... — mruczała nadąsana Lucynka. Stefan kładł już
kurtkę.
— Spróbuj tylko, skarżypyto. Masz powiedzieć, że wyszedłem w bardzo
ważnej sprawie — powiedział zadzierając nosa. — Wezwano mnie
telefonicznie.
Na Wiktora zaczekał przed klatką schodową. W drodze do Niedźwiedzkich
zastanawiali się obaj, co za pilną sprawę miał do nich Bartek. Dlaczego nie
przybiegł sam?
Bartek minę miał tajemniczą.
— No, co jest? — pytał niecierpliwy jak zawsze Wiktor. —¦ Na razie nic —
odpowiedział nie spiesząc się Bartek.
— A po co ta straż pożarna?.
— Jaka znów straż?
—¦ Jaka, jaka — przedrzeźniał Wiktor — telefonujesz jak do pożaru: „Zaraz!
Natychmiast!" Lecimy obaj ze Stefanem na łeb i szyję, a ty sobie cedzisz: „Na
razie nic." Jeżeli nic, to mogłeś się z taką ważną sprawą pofatygować do mnie
albo do Stefana.
— Nie mogłem — Bartuś nie dał się wyprowadzić z równowagi — nie mogłem, bo
nikogo w domu nie ma, a mają dziś przyjść z administracji, bo piecyk w
łazience się popsuł. A poza tym...
— A skąd wiedziałeś, że u naszych sąsiadów jest telefon? — przerwał mu Stefan.
—¦ O, to nie wiesz, że Elżbieta czasem rozmawia przez ten telefon z Aliną
Brodzką? Irena Pagaczówna to dawna uczennica mojej mamy. I teraz często
zagląda do nas. Od niej wiemy, że mieszka w waszej klatce. Zawsze chętnie
prosi do telefonu
Alinę. Więc dziś, kiedy Elżbieta szła do jakiejś koleżanki, która ma telefon,
prosiłem, żeby zawiadomiła cię...
— No już, co było dalej, wiemy. A teraz...
— A teraz trochę cierpliwości. Patrzcie, to nasza kronika. Kronika STO.
Chciałbym, żebyśmy zrobili sobie taki... taki... no taki historyczny rzut oka
na naszą działalność.
—¦ Bartek, czy ty czasami nie spadłeś dziś ze schodów? — z podejrzaną
troskliwością dopytywał się Wiktor. — Bo wiesz, czasami, jak głowę się
stłucze, to wstrząs następuje. Ja to znam. Jednego razu też od rzeczy gadałem.
— A ja nie od rzeczy. I głowy jeszcze nie stłukłem. A ty, Wiktor...
— O rany, jak nie przestaniecie i jeżeli ty, Bartek, nie zaczniesz mówić
trochę prędzej, to żebyście wiedzieli: na obydwu waszych głowach wyskoczą
guzy jak kurze jaja.
— To po co przerywasz? — dziwił się dobrodusznie Bartek. — Ja muszę całą
rzecz wyprowadzić logicznie.
— Bartuś Gała, co ci babcia dała? — mruknął zjadliwie Wiktor, ale zamilkł na
widok groźnie wzniesionej pięści Stefana.
— Mamy tu całą naszą działalność. — Bartek położył rękę na starannie
poliniowanej stronicy. —, Jest nas trzech, wpisaliśmy trzy pomysły. Z

Strona 62

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Archimedesem — nie udało się, z nauczycielską obsadką...
— Klapa! — zawołał nie mogąc się powstrzymać Wiktor.
— ...z przygotowaniem do generalnego dyktanda...
—. Generalna klapa! — tym razem zawołał Stefan i z wyraźną satysfakcją
spojrzał na Wiktora.
— Nie przeszkadzajcie, bo nigdy nie dojdę do sprawy najważniejszej.
STO miało nam... miało nas...
— Miało nas prowadzić do świetnych zwycięstw na placu boju i okryć nasze
młode skronie wawrzynem sławy — podchwycił Wiktor, któremu górnolotne zwroty
przychodziły z największą łatwością.
— A tymczasem te wawrzyny zmieniły się w suche badyle dwójek — dokończył
Bartek z westchnieniem.
— No cóż, mówi się: trudno — usiłował pocieszyć Bartka
Stefan. — W życiu różnie bywa. A po deszczu przychodzi pogoda. Może i nam się
uda...
—. „Może, może" — zawsze spokojny Bartek zaczynał się niecierpliwić. — Jak
usłyszycie resztę, powiecie inaczej.
— Gadaj już o tej reszcie!
—¦ No więc dziś po obiedzie słyszałem rozmowę rodziców. Nie wiedzieli, że
jestem w pokoju obok...
— Podsłuchałeś — sprecyzował Wiktor.
— Dżentelmen nie podsłuchuje . — wygłosił zasłyszane czy wyczytane
gdzieś zdanie Stefan.
—. To zależy jeszcze od tego, co się podsłuchuje — prostował Wiktor. — No,
więc?...
— Usłyszałem niechcący — tłumaczył się zmieszany Bartek — i gdyby to nie o
nas chodziło...
— O nas?
— O rany, daj że mu skończyć!
— Nasz komitet rodzicielski uchwalił, żeby zakupić i podarować nam na
gwiazdkę rower.
Stefan i Wiktor podskoczyli.
— Rower?
— Nam? Nam trzem? Jak to?
— Nie nam trzem, tylko całej szkole. Entuzjazm chłopców opadł gwałtownie.
— Korale — mecyje! — zawołał drwiąco Wiktor. — Na całą szkołę jeden rower! To
ci dopiero frajda! Widzę oczami duszy ten ogonek przed rowerem!
— Dłuższy niż po masło! — stwierdził rzeczowo Stefan.
— A właśnie, że nie ma z czego kpić — tłumaczył Bartek. — Rower będzie dla
jednego ucznia.
Chłopcy znowu nadstawili uszu.
— Dla tego — kończył Bartek — który do Dnia Dziecka, czyli do pierwszego
czerwca, będzie miał najlepsze wyniki w nauce.
—- Phi!!! Pożegnajmy się z tym rowerem od razu. Każdy z nas ma swoją skromną,
ale efektowną wiązankę dwój. To rower dla kujonów. Szkoda po prostu naszego
drogocennego czasu.
— Nie. Nie szkoda. Rower ma być właśnie zachętą do lepszej nauki. Kto od
Nowego Roku będzie się...
— Chłopaki! Jak ja bym chciał mieć te dwa kółka! — krzyknął nagle Wiktor
zapominając o wszelkich górnolotnych zwrotach.
— Raz w życiu miałem tylko hulajnogę — powiedział ze smutkiem
Bartek.
— Ja nawet hulajnogi nie miałem — stwierdził ponuro Stefan.
— Ten rower musi być nasz — Wiktor już stał w pozie Juliusza Cezara. —
My, którzy potrafiliśmy zorganizować potężne STO, potrafimy również
opracować ścisły regulamin, według którego w oznaczonych godzinach każdy z nas
będzie mógł korzystać z ofiarowanego nam roweru. A potem... już w niedalekiej
przyszłości cała Europa, co mówię, cały świat usłyszy, że w
Wyścigu Pokoju Praga—Berlin—Warszawa pierwszy na metę wjechał Wiktor Kijanka.
Cała widownia z najwyższym entuzjazmem będzie skandować...
— śó-ra-wiec! śó-ra-wiec! — wpadł mu w słowo Stefan.
—¦ Skąd, ośla głowo, śórawiec, jeżeli cały czas prowadził Kijanka? — rzucił
się wściekły Wiktor.

Strona 63

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— śeby to był śórawiec albo Kijanka czy Niedźwiedzki — stwierdził ze
spokojem Bartek — .Jiajpierw ten szkolny rower musi przypaść na pierwszego
czerwca jednemu z nas. Jak myślicie to zrobić?
Zapanowało dłuższe milczenie.
— Trzeba się wziąć w garść — przerwał ciszę Stefan.
— Bez tego się nie obejdzie — dodał z westchnieniem Wiktor — wezmę ja się za
bary z tą matematyką.
— A ja z geografią. Poproszę ojca, może mi globus kupi.
—¦ Mnie się zdaje, że robię już trochę mniej błędów. Tylko ta nieszczęsna
historia! Po co mi to? Po co ta męka?
— Po rower — przypomniał Bartek.
— śycie ucznia to jedno pasmo udręczeń! — zaczął Wiktor, ale Bartek nie
pozwolił mu dokończyć.
— Słuchajcie, potrzebna jest nam silna wola. Ale przecież
możemy nad nią popracować... Tylko silna wola i stanowczość...
— Mam! Mam! — wrzasnął Wiktor. — Mam na to sposób.
I oceńcie moje dobre serce: mógłbym ten sposób schować dla siebie, ale przez
wrodzoną szlachetność podzielę się z wami. A więc człowiek stanowczy stawia
zawsze kropkę po swoim nazwisku. A ten, który ma naprawdę silną wolę, dwa razy
przekreśla literę „t". Zaraz po powrocie do dorriu we wszystkich zeszytach
poprzekreślam dwukrotnie literę „t". Warn radzę zrobić to samo.
Nagły wybuch śmiechu rozległ się w drzwiach za plecami chłopców. To Elżbietka
stała tam od kilku chwil. Słyszała Wiktora proponującego sposób na silną wolę.
— A bo co? A co? Czego się śmiejesz? — Wiktor starał się ukryć zakłopotanie.
— Na własne oczy o tym słyszałem w jednej książce.
—• A ja na własne uszy widziałam przepis na niewidzialność. „W czarną noc
zabić czarnego koguta, z jego żołądka wyjąć czarny kamień. Ten kamień położony
pod język zapewni ci niewidzialność." Wiktor, to z tej samej książki,
zapewniam cię.
Wiktor, obrażony, nie odpowiedział ani słowem, Elżbieta zni-knęła zamykając za
sobą drzwi.
Stefan ze współczuciem przyglądał się Wiktorowi. Boże! Gdyby to jego, Stefana,
tak wyśmiał ktoś, a do tego taki rozsądny jak Elżbietka, spaliłby się chyba ze
wstydu.
Wiktor nie miał jednak zamiaru się spalić. Siedział obrażony z wydętymi
pogardliwie ustami i tym razem wyjątkowo milczał.
— A ja wam mówię — odezwał się Bartek — że najwięcej nam przeszkadzają
muszkieterowie.
Stefan i Wiktor patrzyli na niego nie rozumiejąc.
— No tak, muszkieterowie. Mówię to tak ogólnie. Mam na myśli ciekawe
książki do czytania. Ja, kiedy czytam, to o bożym świecie nie pamiętam. Ta
ostatnia dwója z geografii — przez muszkieterów.
— Ja wtedy o biologii zapomniałem — też przez muszkieterów — dodał Stefan.
— Ile ja zadań nie odrobiłem przez tych muszkieterów! — zawołał
Wiktor. — Jasne. Musimy się zespolić pod jednym hasłem. Precz z muszkieterami!
Śmierć muszkieterom!
— Śmierć muszkieterom! — podchwycili bojowy okrzyk Stefan i Bartek.
Omówiono i wpisano do kroniki kilka postanowień o wzajemnej pomocy przy
odrabianiu lekcji, o godzinach, w których jedynie po przygotowaniu lekcji
można usiąść nad książką, iść na łyżwy itp.
Rower musi być zdobyty!
Na wniosek Wiktora zgodzono się zamiast słów powitania i pożegnania używać
hasła „Śmierć muszkieterom". Miało to przypominać o wszelkich przeszkodach w
nauce.
Przy takim właśnie pożegnaniu zastała ich w przedpokoju Elżbieta. Zdziwiła
się. •
— Co wam zawinili dzielni muszkieterowie?
— Oj, zawinili, zawinili — westchnął Bartek, a Wiktor widząc okazję do
zemsty za tamtą porażkę zapytał ze sztuczną uprzejmością:
— A czy wiesz, jaki wpływ mogą mieć trzej muszkieterowie na Międzynarodowy
Wyścig Pokoju?
— Muszkieterowie na Międzynarodowy Wyścig Pokoju! Co to znowu za bzdura?
— Nie bzdura. Nie, nie. My o tym dobrze wiemy — odpowiedział Wiktor. —

Strona 64

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Chociaż jesteśmy uczniami tylko szóstej klasy — dorzucił z udaną skromnością i
prawdziwą satysfakcją.
— Śmierć muszkieterom! — zabrzmiało potrójnie przy drzwiach mieszkania Bartka.
— Śmierć muszkieterom! — padły dwa bojowe okrzyki przy furtce na Bednarskiej.
Stefan chciał tym zawołaniem przestraszyć otwierającą mu drzwi Lucynkę, ale do
przedpokoju wybiegła strasznie rozgniewana mama i zanim się spostrzegł,
oberwał kilka razy po karku.
— Gdzie ty się włóczysz? Gdzie ty latasz o tej godzinie? A ja od zmysłów
odchodzę ze strachu!
— Mamusiu, ja u Bartka... — tłumaczył się Stefan — bo... tego... lekcje
takie trudne... i mamy się wziąć... no... wie mama...
— Ja ci dam... ja ci... — denerwowała się mama, ale już ojciec mówił:
— Zosiu, uspokój się. Znowu cię wątroba rozboli. Jest już w domu.
Uspokój się — a do nie rozumiejącego Stefana: — Matka denerwowała się, bo
jakieś pół godziny temu w parku chuligani napadli na profesora.
— Napadli? Jak to?
— Wracał od tramwaju z walizką. Walizkę mu wyrwali, ukradli.
Wołał pomocy — akurat nikogo w pobliżu nie było. Dopiero z domu
telefonował do milicji. Są tam, spisują protokół. Chuligaństwo, jakieś młode
chłopaki. Co to się dzieje na świecie. Co to się dzieje...
Kolację jedli w milczeniu.
Ponurego nastroju nie mogły rozproszyć przyjemne melodie płynące z głośnika. W
pewnym momencie ojciec wstał i wyłączył radio.
Stefan nie mógł o niczym innym myśleć: w parku... chuligani... ukradli... To
na pewno ci z zieloną pieczęcią... na pewno oni...
ROZDZIAŁ 17.
PAMIĘTNIK STEFANA. ŹLE NIE UMIEĆ TAŃCZYĆ,
NIE ORIENTOWAĆ SIĘ W HISTORII — JESZCZE GORZEJ.
BARDZO WAśNA DATA. PAMIĘTNIK STEFANA.
Pamiętnik Stefana.
W naszej piwnicy dzieją się jakieś podejrzane rzeczy. Już wtedy, kiedy Alina
wybrała się po drzewo bez kluczy i koszyka, wydało mi się to dziwne, ale potem
wywietrzało mi z głowy. Dopiero dziś przypomniałem sobie znowu.
V nas w doinu każdy ma swój przydział pracy. Ojciec lubi, żeby pod tym
względem był porządek jak w wojsku. Kto swego nie wykona, musi stawać do
raportu i meldowania się, znaczy tłuma-czyć, co i dlaczego. No, jednym słowem,
takie różne sprawy, że ja już wolę zrobić, co do mnie należy, bez gadania.
Moje obowiązki s<? takie: wynoszenie śmieci, przynoszenie węgla i dyżur co drugą
niedzielę. Co druga niedziela jest „męska", to znaczy, że gospodarujemy i
rządzimy my z ojcem. Co do roboty, to owszem, sprzątamy, gotujemy, ale co do
rządzenia, to zauważyłem, że zawsze rządzi mama. Bo już poprzedniego dnia
przygotuje i powie, co ma być na obiad i w niedzielę też komenderuje: zróbcie
to, a zróbcie to. Zwróciłem, na to uwagę ojcu, ale tylko machnął ręką i
powiedział, że teraz jest równouprawnienie. Ładne równouprawnienie, jeżeli
wszystko jest tak, jak chce mama. W damską niedzielę, to znaczy wtedy, kiedy
dyżur wypada na mamę i Lu-cynkę, my z ojcem też nie mamy nic do gadania, żeby
na przykład była pomidorowa zupa, którą ja bardzo lubię. Jeszcze mi Lucyna
dogaduje, że w damskie dni to szklanki są lepiej powy-cierane. W sobotę jest
zawsze trochę więcej roboty, bo mama lubi, żeby w niedzielę wszystko było „po
ludzku"; I pali się wtedy w obydwu piecach, więc po węgiel chodzę dwa razy.
Dziś poszedłem z latarką elektryczną, bo światło w piwnicy zepsute.
Biorę wiadro i gaszę latarkę, bo po co ma bateria wypalać się, aż tu słyszę
kroki po schodach do piwnicy.
Nieprzyjemnie mi się zrobiło, bo kroki słychać jakieś takie ostrożne, a osoby
nie widać. Idzie ,ktoś w nasz koniec i nagle widzę światło latarki, ale takie
inne. Zaróweczka wielkości dużego ziarnka grochu. Osoby nie widać. „Co za
diabeł?" — myślę sobie. A to światełko skierowane na cegły poukładane w kącie
korytarza pod ścianą. Widzę rękę, która podnosi i odkłada cegły. Potem ta ręka
wsuwa się w zagłębienie i coś wyjmuje czy kładzie. Światło pada na rękę, widzę
mankiet koszuli i kurtki, a koło mankietu u spodu dłoni na przegubie takie
czarne znamię. Ręka znowu układa cegły. Światło gaśnie i ten ktoś ostrożnie,
ale szybko wybiega z piwnicy.
Nie jestem tchórzem, ale czułem dreszcze, może trochę z zimna, a trochę z

Strona 65

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

tego, co widziałem. Otrząsnąłem się i czym prędzej zajrzałem do schowka. Nie
było to łatwe. Kilka cegieł ruszyłem, zanim natrafiłem na właściwą. W schowku
leżała kartka. Podniosłem ją i... zbaraniałem. Jakieś cyfry, jakieś litery,
pod tym zielona pieczęć, a po bokach jeszcze dwa słowa: „trumna" i „ka-
losze". W pierwszej chwili chciałem zabrać kartkę do domu i tam się nad nią
zastanowić, ale potem przyszło mi do głowy, że ta kartka położona jest dla
tego, kto po nią przyjdzie. Jeżeli kartki nie będzie, wyda się, że ją ktoś
wziął — lepiej zostawić i podpatrzyć, kto po nią przyjdzie. Tak, ale ten, kto
kartkę weźmie, nie przeczyta mi jej na głos i już nigdy się nie dowiem, co tam
było. Muszę ten list przepisać, ale czym?
Myśli przelatywały mi przez głowę niby ogniste rumaki ¦— jakby powiedział
Wiktor. śałowałem, że go nie mam przy sobie. Ale nie było czasu na długie
myślenie, zasunąłem cegłę. Złapałem jedno wiadro z węglem. Zaniosłem je na
górę. Chwyciłem ołówek i kartkę. W piwnicy szybko odpisałem te jakieś cyfry i
litery. Już kładłem- cegłę na miejsce, kiedy znowu usłyszałem, że ktoś idzie.
Zdążyłem zgasić latarkę i wejść do naszej piwnicy. Ręką przytrzymywałem drzwi
i wytrzeszczałem oczy. Do cegieł podeszła... Alina. Widziałem ją dobrze, bo w
ręku trzymała zapaloną świeczkę. Wyglądała jakby wystraszona. Zajrzała do
skrytki, wydobyła kartkę i widocznie od razu zrozumiała, co tam napisane, bo
szepnęła: „O Boże" i taką miała nieszczęśliwą minę, że aż mi się jej żal
zrobiło. Już chciałem powiedzieć: Alina, powiedz, co to znaczy. Może ja ci
pomogę." Ale przypomniałem sobie, że wtedy z tym pogrzebem nie chciała się
jednak przyznać, nie powiedziała mi, na co były jej te pieniądze potrzebne.
Pewnie tak samo byłoby i teraz. Sam dojdę prawdy.
W domu przepisałem szyfr na ostatnią stronę brulionu i kartkę zniszczyłem.
Mógłbym ją zgubić albo co, a tak to może po trochu domyśle się, co tam napisane.
Wygląda to tak:
-A314,C, 15,
J I A* Li A
Siedziałem nad tym, patrzyłem jak wrona w kość, łamałem sobie głowę — nic
wymyślić nie mogłem. Aż mnie Lucynka pytała, dlaczego ja tak ołówek gryzę.
Powiedziałem jej, że to pomaga przy rozwiązywaniu zadań. A jednak tego
„zadania" nie rozwiązałem.
Po kolacji przyszła do nas Alina. Kręciła się na krześle, jakby tam były
gwoździe. Wreszcie, kiedy nikogo nie było w pokoju, prosiła mnie o pożyczenie
piętnastu złotych.
„Mam tylko pięć złotych — mówię — i na co ci tyle pieniędzy? Nie umiesz się
rządzić. Na pewno masz więcej pieniędzy ode mnie. Przecież dostajesz
tygodniówkę."
„Co ty tam wiesz! Kobietom zawsze potrzeba więcej pieniędzy. A zresztą co ci
się będę tłumaczyć — rozzłościła się Alina, ale zaraz złagodniała. — Mam
trochę długów u koleżanek. W poniedziałek obiecałam oddać. A w przyszłym
tygodniu już święta, chciałabym kupić mamie coś na prezent."
„Po co kupić? Lepiej zrobić samemu" — odtrąciła Lucynka.
„Zrobić — to trzeba mieć czas. Ty, Lucynko, jeszcze nie wiesz, ile się trzeba
namęczyć nad lekcjami" — słodko tłumaczyła Alina, ale widziałem, że była
wściekła.
Ja też miałem ochotę powiedzieć, że te pieniądze chyba zupełnie na coś innego
jej potrzebne, ale w porę ugryzłem się w ję-zyk. Zdradziłbym się, że coś wiem,
wypuściłbym może tę nitkę, po której chcę dojść do kłębka.
Zapytałem Alinę, czy cieszy się, że święta blisko.
„Wcale się nie cieszę. Mamusia ma tyle roboty z wykończeniem sukien. Całe
sprzątanie mieszkania na mojej głowie. Tatuś, obiecał pomóc przy podłogach,
ale... — machnęła ręką. — Nawet ciasta nie będziemy piekli, tylko kupi się
gotowe."
,,Ale święty Mikołaj coś ci przyniesie? Pewnie jakąś niespodziankę. Ja to może
dostanę gospodarstwo" — rozmarzyła się Lucynka.
„Ja dostanę pikę na białą bluzkę. Leży schowana w szafie — oświadczyła Alina.
— Mama. myśli, że ja nie wiem, a ja już dawno wiem."
Wzięła ode mnie pięć złotych. Od mojej mamy dopożyczyłc resztę. Niby na
ten prezent. W środę ma pieniądze oddać. A ja wolę nie wiedzieć, co dostanę na
gwiazdkę.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia po południu w domu Niedźwiedziach mieli

Strona 66

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

się zebrać młodzi goście. Zaproszono Stefana, Wiktora i Romana Koziołkiewicza,
dwu stryjecznych braci Bartka i kilka koleżanek Elżbiety, wśród których nie
brakło i Alinki Brodzkiej.
To od niej Stefan dowiedział się, że będą i dziewczynki. Trochę go to
speszyło, co za zabawa z dziewczynami. Powiedział o tym Wiktorowi, na którym
również wiadomość ta zrobiła pewne wrażenie, bo oświadczył:
— Musi mi Kostek pożyczyć krawat.
Stefana zastanowiły te słowa, Wiktor umiał się zawsze odpowiednio zachować.
Nie wiadomo skąd, bo w domu u Kijanków było bardzo skromnie. Tylko Kostek
przyprowadzał zawsze kolegów strasznie „wyszczekanych", jak ich Wiktor
określał. Może to od nich chłopiec nabierał tego swobodnego sposobu bycia.
Stefan nie mógł sobie przypomnieć, żeby Wiktor kiedykolwiek był czymś
zaskoczony, zaciął się albo nie wiedział, co odpowiedzieć. Odwrotnie, słynął z
naoliwionego języka i sam bardzo tę zaletę cenił, przytaczając powiedzenie:
„Kot powinien być łowny, a chłop — mowny." Powoływał się przy tym na Jana
Kochanowskiego, ale i bez tego autorytetu niejeden mu dowcipu i wygadania
zazdrościł.
„Łatwo być wygadanym, jak się ma wszystko w porządku — myślał Stefan. — A ja
bez krawata będę wyglądał jak głupi. Lepiej wcale nie iść."
W drugi dzień świąt od rana kręcił się po kuchni, to koło matki, to koło ojca.
Brak mu było odwagi. Wreszcie zdecydował się:
— Tatusiu, niech mi tatuś pożyczy krawat, bo po południu idę w gościnę do
Bartka.
— Krawat? — zdziwił się ojciec. — A bez krawata nie możesz?
— Lepiej sobie szyję umyj — odezwała się z kuchni mama — to ważniejsze.
— Tak... mamusia to zawsze... Mam sobie skórę na szyi zedrzeć? Przecież
się kąpałem przedwczoraj... A jak tam będą wszyscy w krawatach, to
jak będę wyglądał? Wiktor idzie w krawacie.
—'No, tylko się na swojego Wiktora nie zapatruj. Widzę, że on już fryzurę „na
fanfana" nosi. śe mu też matka na to pozwala. Tylko patrzeć, jak papierosy
będzie palić.
—¦ Nie ma obawy. Nie będzie. Takie świństwo, brrr! — otrząsnął się Stefan.
— A co, próbowałeś? — zainteresował się ojciec.
— Już dawno — przyznał się Stefan. — Mnie tylko zemdliło, ale Wiktor
pochorował się na dobre. Aż go brat musiał ratować.
— A ten... no, Bartek?
— Bartek od razu nie chciał. Nawet nie spróbował.
— Jeden mądry się znalazł. No więc jak z tym krawatem? Zosiu, dać mu krawat?
— A cóż to za bal się szykuje? — spytała mama.
—¦ Nie żaden bal, tylko tak, koledzy i... koleżanki, i pewnie Bartka siostra
coś zagra. Tam jest pianino.
— E, to tam pewnie i potańcówka będzie. Dobra, dam ci krawat. Do tańca bez
krawata nie pasuje — zdecydował ojciec.
Zadowolony ze zwycięstwa Stefan umył na wszelki wypadek jeszcze raz szyję i
starannie przeczyścił buty. Co do koszuli, to mama zdecydowała, że do
świątecznego granatowego ubrania najlepsza będzie niebieska, popelinowa, którą
dostał na gwiazdkę. Do tego ojciec własnoręcznie zawiązał granatowy gładki
krawat. Mama pożyczyła Stefanowi własną batystową chusteczkę. Stefan obracał
się jak manekin, kiedy mama szczotką przejeżdżała po jego kurtce. Uszy go
paliły. Nie czuł tego, tylko ze zdumieniem patrzył w lustro, z którego
spoglądał jakiś obcy, wystrojony uroczyście młodzian.
— Stefan! Jakiś ty!... Jakiś ty!... — nie mogła znaleźć odpowiedniego
wyrażenia Lucynka, obskakując z zachwytem brata.
Wpadł Wiktor. Przywitał się elegancko. Panią śórawcową po-
całował w rękę. Stefan sobie to zapamiętał: tak trzeba u Niedź-wiedzkich.
Wyszli razem. Na klatce schodowej coś pachniało. Wiktor pociągnął nosem.
— To fiołki. Jakaś dziewczyna naperfumowała się — wykrzywił się.
— A ty to co? Na trzy kroki od ciebie jedzie, aż w nosie kręci — stwierdził z
najwyższą pogardą Stefan.
— To co innego, to tylko woda kolońska. Dżentelmen nie używa perfum,
wystarczy woda kolońska. Kilka kropel na chustkę do nosa. Kostek mi dał —
oświadczył Wiktor, a widząc powątpiewające spojrzenie Stefana, dorzucił —
dałby mi na pewno, tylko że go w domu nie było, więc zmuszony byłem wziąć sam.

Strona 67

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

U Niedźwiedzkich poszło wszystko lepiej, niż to sobie Stefan w skrytości ducha
wyobrażał. Kuzyni, co prawda, trochę starsi, byli w krawatach. Romek
Koziołkiewicz przyszedł w nowym golfie koloru bordo w białe paski i wcale nie
bawił się przez to gorzej. Bartek i jeszcze jeden chłopiec też krawatów nie
mieli. Widocznie można było i tak. Stefanowi nawet zdawało się, że Elżbieta
przy powitaniu obrzuciła go dziwnym spojrzeniem. Speszył się znowu. Całe
szczęście, że Alina szepnęła mu:
— Szykowny z ciebie chłopiec.
Rodzice mieli swych gości w drugim pokoju. Nie przeszkadzali młodzieży. Pani
Niedźwiedzka pomogła tylko Elżbiecie nakryć do stołu. Stefan na widok
zgrabnych kanapek z szynką i cielęciną poczuł napływającą ślinę i przestraszył
się. „A pamiętaj, nie najadaj się tam, jakbyś był w domu głodny" — przpomniał
sobie słowa matki. śeby tylko nie zapomnieć!
I kanapki, i ciasto były takie smaczne, że całe ich fury znikały ze stołu z
niebywałą szybkością.
Stefan dopiero po uprzątnięciu ze stołu przypomniał sobie, o czym miał
pamiętać. Niestety, było za późno. Pocieszał się, że przecież wszyscy
zachowywali się tak samo, nikt na innych uwagi nie zwracał, a gospodarze,
zapraszając gości, o sobie też nie zapominali.
Koncertu, jak się spodziewał Stefan, nie było, Elżbietka,
owszem, siadła do pianina, ale zaczęła grać do tańca, a Bartek, ten
baryłkowaty Bartuś, poprosił Alinę i wywijał z nią tak zgrabnie, że Stefan
oczom własnym nie chciał wierzyć. Wiktor też nie kazał się prosić. Już tańczył
z którąś koleżanką Elżbiety. Tylko Stefan siedział zdrętwiały, zaskoczony, nie
wiedzący, co zrobić z oczami, z rękami i nogami.
— Stefan, dlaczego nie tańczysz? — rzuciła mu od pianina Elżbieta, a
widząc jego nieszczęsną minę, dodała: — Nie lubisz tańczyć?
—¦ Nie, nie, zupełnie nie lubię, bardzo nie lubię — chwycił się tej deski
ratunku Stefan i już trochę swobodniej przyglądał się tańcom.
Wiktor tańczył najzręczniej. Gdzie, kiedy on się tego nauczył? Kuzyni Bartka
tańczyli z ogromnie poważnymi minami. Roman Koziołkiewicz nie posiadał tej
sztuki w zbyt dużym stopniu. Co chwilę nadeptywał partnerce na nogi lub wpadał
na inne pary, co chwilę słychać było jego „przepraszam", a jednak Stefan nawet
jemu zazdrościł.
Naraz usiadła obok niego zadyszana Alina.
— Chcesz, nauczę cię? — zapytała.
— Nie, nie teraz, cicho — odburknął niegrzecznie, ale zaraz pożałował i
zapytał potulnie:
—i Alina, to już teraz cały czas będziecie tylko tańczyć?
— Nie, dlaczego cały czas? O, zobaczysz, Ełżbietka to specjalistka od różnych
gier. Ale nie wiem, czy ci się spodobają. Ja wolę tańczyć, tylko... tylko...
Stefanowi wydało się, że Alina wygląda inaczej niż zwykłe. Pewnie dlatego, że
była też w świątecznej sukience, ze sznurkiem perełek na szyi. Twarz miała
jakby mizerniejszą i może trochę zaczerwienione powieki? Mogło to być
złudzenie, ale jej mina, jakiś nieszczery uśmiech i chwilowe zamyślenie
pozwalały sądzić, że Alina nie jest w pogodnym nastroju. Stefan pomyślał, że
gdyby on miał takie jak Alina stosunki w domu, to chyba w ogóle nie
pokazywałby się ludziom na oczy, wstydziłby się. Jakież piekło było tam
przedwczoraj! Krzyczeli, przeklinali, rzucali jakimiś stołkami. Słychać było
na całej klatce schodowej.
W pierwszy dzień świąt sąsiadka z dołu przyszła pożyczyć talerzy i
opowiedziała, że pani Brodzkiej zginęły jakiś pieniądze i materiał na bluzkę
przygotowany dla Aliny na prezent. Pewnie to pan Brodzki na wódkę wyniósł. Co
za wstyd!
Ogarnęło go współczucie. Trzeba Alinie powiedzieć coś przyjemnego, coś, co
pomogłoby odwrócić jej myśli od tamtej zgryzoty.
— Alina, Alina, słuchaj... A co u Wieka? Robi te ładne fotografie? Dawno już
nic o nim nie mówiłaś.
Alina zaraz przy pierwszych słowach podniosła głowę i uważnie patrząc na
Stefka rzuciła ostro:
— Cóż ci się raptem Wicek przypomniał? Co on cię obchodzi? Interesuj się
lepiej kim innym.
Stefana ogarnęła złość. Przecież Wicek nie interesował go zupełnie. Zapytał o

Strona 68

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

niego tylko ze względu na Alinę, ale kiedy taka z niej osa, i on potrafi się
odciąć.
— Przypomniał mi się, bo wczoraj weszła mi w ręce kartka z tą zieloną
pieczęcią.
— Kartka z pieczęcią? Gdzie? — zdławionym głosem spytała Alina i nawet jak
gdyby przybladła.
— W szufladzie. Układałem różne swoje rzeczy i znalazłem tę kartkę, którą mi
wtedy na początku podrzucili.
— A... — odetchnęła z ulgą Alina — stara kartka. Aha, bo myślałam, że... — a
widząc, że Stefan przygląda się jej uważnie, dodała: — Tyś miał szczęście, tyś
miał rozum...
— A ty? Nie mogłaś tego samego zrobić? — korzystał z okazji
Stefan.
— Ja? — Alina spostrzegła, że może powiedzieć za dużo, i znowu przybrała
swoją wyniosłą minę. — Mówiłam ci już kiedyś, że ta cała głupia zabawa dawno
się skończyła. Wicek jest na to za poważny, a ja.., ja też uważałam, że
najlepiej trzymać się ód takich figlów z daleka. Tylko że... tylko że...
Elżbieta zakończyła walczyka mocnym akordem i wstając od pianina powiedziała
do tancerzy:
- Dosyć tego dobrego, zabawimy się teraz inaczej.
—¦ Stefek! Ani słowa o tamtym — zdążyła szepnąć Alina. Elżbieta szła w ich
kierunku.
Kiedy zbliżywszy się zapytała Stefana, czy lubi zagadki, westchnienie ulgi
wydobyło się z jego ozdobionej krawatem piersi.
W odgadywaniu zagadek dorównywał mu jeden tylko Wiktor. Nareszcie nadeszła
sposobność pokazania tego, co i on potrafi. Przyjemna pewność siebie odbiła
się na jego twarzy. Nawet usiadł prościej.
Niestety, radość trwała krótko. Okazało się bowiem, że zagadki będą
historyczne, a historia razem z nieszczęsną ortografią absolutnie nie
stanowiła pola, na którym Stefan odważyłby się popisywać. Odwrotnie.
— Zaczniemy od żywych obrazów. Kto ma ochotę — pytała Elżbieta. — Kto pierwszy?
— Idę ja z Romkiem — zgłosił Bartek i wyciągnął Koziołkie-wicza za drzwi.
Po chwili weszli w dziwnym przebraniu: Romek miał na sobie długą, czarną
pelerynę, Bartek — czapę futrzaną z wetkniętym w nią prosto jakimś wielkim
piórem, w ręku — pogrzebacz. Usiadł w fotelu, rozstawił nogi, na kolanach
położył pogrzebacz i oparł na nim ręce. Zwrócił się do stojącego obok z
pobożnie złożonymi dłońmi Romka:
— Mości kanclerzu, jak więc mi radzisz dostojnych gości przyjąć?
Po tych słowach Elżbieta obiegła pytającym wzrokiem całe towarzystwo.
Starszy kuzyn już otwierał usta, ale zdążyła zawołać:
— Nie mówić! Tylko rękę podnieść!
Już i drugi kuzyn rękę podniósł, i Alina, i dwie jeszcze koleżanki, już i
Wiktor również trzymał rękę do góry. O, wstydzie! Jeden Stefan nie wiedział, o
co chodzi. Może podnieść rękę, może nie jego zapytają? Nie miał odwagi.
— Wiktor, odgadłeś?
— Ten w pelerynie to kanclerz! — wypalił Wiktor.
— To Batory z Possewinem — powiedział starszy ze stryjecznych braci, a w jego
oczach było widać wyraźne politowanie.
¦— Naturalnie, że ten drugi Batory — nie speszył się Wiktor — właśnie chciałem
powiedzieć, ale mi nie daliście dokończyć.
Teraz wyszli dwaj stryjeczni. Wrócili z koszykową beczką, w jaką składa się
brudną bieliznę. Jeden wlazł do przewróconej beczki, drugi, oparty o
pogrzebacz, stojąc w bohaterskiej pozie, zapytał:
— Uczony Greku, powiedz mi, czego sobie życzysz? Spełnię natychmiast każde
twe żądanie.
— A więc odsuń się, panie, i nie zasłaniaj mi słońca — odparł ten z beczki.
— Diogenes i Aleksander Macedoński — pisnęła któraś z
dziewcząt. Wszyscy zwrócili się w jej stronę z wymówkami. Jeden tylko Stefan
spojrzał na nią z wdzięcznością. Tego też by nie odgadł.
Teraz wyszedł Wiktor, ciągnąc za sobą Elżbietę: widocznie potrzebny mu był
jakiś rekwizyt. Stefan patrzał za nimi z zazdrością. Elżbieta szybko wróciła.
Po chwili ukazał się Wiktor. Miał przewiązane przez ramię prześcieradło, a w
ręku trzymał kość od szynki.

Strona 69

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Cisnął ją na podłogę i powiedział twardo:
— Kości rzucone!
Stefan, dumny z przyjaciela, chciał właśnie spojrzeć z góry na stryjecznych,
ale przeszkodził mu wybuch wesołości. Starsi chłopcy klepali się z uciechy po
plecach. Elżbieta miała od śmiechu załzawione oczy. Nawet Bartek i Romek
zarazili się humorem. Stefan zmusił się do uśmiechu, ale nie rozumiał, czym
się całe towarzystwo bawi.
Tymczasem Wiktor,, wcale nie speszony, trwał dostojnie nad pokaźną kością.
— Nie śmiejcie się, tylko odgadnijcie, kto ja jestem.
— Prawdopodobnie Juliusz Cezar — odpowiedział z wyraźną drwiną w głosie jeden
z braci.
— Ale Juliusz Cezar — dodał drugi — żadnej kości nie rzucał. Tylko po
przejściu Rubikonu powiedział: „Kości rzucone!"
¦— Phi! — Wiktora trudno było zaskoczyć. — Sam o tym wiem
doskonale. Naturalnie, że żadnych kości od szynki nie rzucał. Skąd by wziął?
Naumyślnie zrobiłem tak, żeby wam ułatw.ić — powiedział to słowo z naciskiem —
ale nie poznaliście się na mojej życzliwości. Trudno, zdarza się — i z
obrażoną miną usiadł obok
Stefana. •
Już prawie każdy coś przedstawił. Alina, jako matka Spartan-ka, podawała
synowi tarczę. Romek majstrował koło naftowej lampy i wszyscy łącznie ze
Stefanem poznali w nim Łukasiewicza. Zmieniały się postacie, stroje,
powiedzenia.
Tylko Stefan gorączkowo szukał w głowie jakiegoś historycznego zwrotu,
jakiegoś pomysłu. Daremnie! Siedział z tak nieszczęśliwą miną, że Elżbietka
postanowiła mu pomóc. Nachyliła się do jego ucha i szepnęła:
—¦ Chodź ze mną. — A głośno dodała: — Tak, to dobry pomysł.
Stefan wrócił w czarnym szaliku obwiązującym wysoko szyję, z obu stron twarzy
wystawały białe rąbki zachodzącego na brodę kołnierza. W ręku trzymał gęsie
pióro. Usiadł za stołem nad otwartym zeszytem, lewą ręką podparł czoło,
zasłonił oczy. Gęsie pióro biegło po linijkach zeszytu.
— Litwo, ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie... — zaczął.
Wypadło to tak ładnie, że otrzymał oklaski jak nikt.
—¦ Świetnie, świetnie! — wołano. — Ależ z ciebie aktor. Ale zagrałeś! To było
najlepsze!
A Stefan naprawdę był wzruszony dobrocią Elżbiety. Jak wyczuła jego kłopotliwą
sytuację! Jak zręcznie go wyciągnęła! Już siedział znowu z podniesioną głową.
Przypomniał sobie nawet: „Jam nie z soli ani z roli", ale już nie zdążył tego
wykorzystać.
Nastąpiła w zgadywaniach zmiana. Oto ktoś rzucał datę, wymieniając przeważnie
rok — trzeba było z nim powiązać właściwe wydarzenia historyczne. Stefan już
się nie bał. Wiedział, że obok jest życzliwa pomoc Elżbiety.
Przewaga, tak jak w poprzednich zgadywaniach, była po stronie starszych
dziewcząt i chłopców. Nic dziwnego: ich szkolne wiadomości były większe, a
może i zainteresowania historyczne również? W każdym razie różnica wieku mogła
być tu pewnym
usprawiedliwieniem i niedelikatnością były zarozumiałe słowa starszego
z braci.
— Przy takich zabawach przeszkadza nierówny poziom umysłowy.
Jakkolwiek uwaga ta była rzucona półgłosem, dobiegła do uszu Stefana i
dotknęła go mocno. Musiał ją chyba usłyszeć i Wiktor, bo nagle zapytał:
— A co się zdarzyło w 1944 roku?
śadna z odpowiedzi dotyczących wyzwolenia Polski, PKWN czy lądowania wojsk
alianckich we Francji nie zadowoliła Wiktora. Zażądano ściślejszego określenia
daty.
— Proszę bardzo: 16 stycznia — odparł z wielką pewnością siebie.
W dalszym ciągu zgadywano na próżno. Triumfująca mina Wiktora zaczynała
denerwować obkutych w historii kuzynów Bartka.
— Nie ma żadnego wielkiego wydarzenia w tym czasie — oświadczył wreszcie
jeden z nich. — Zmyśliłeś sobie tę datę.
— Jak to nie ma? — zawołał oburzony Wiktor. — 16 stycznia 1944 roku urodził
się Wiktor Kijanka.
Ta rewelacyjna wiadomość wywołała wielki wybuch śmiechu. Nikt już nie

Strona 70

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

kwestionował prawdziwości wydarzenia. śywy dowód stał przed oczami wszystkich.
Zegar wiszący na ścianie obracał wskazówkami, przypominał o powrocie do domu.
Pierwsza wymknęła się Alina. Potem powoli inni goście. Zanim Stefan
spostrzegł, zostali we dwóch z Wiktorem. Bartek pokazywał Wiktorowi
narciarskie buty, jakie dostał na gwiazdkę. Elżbieta przyniosła kilka książek,
z których Stefan miał sobie wybrać coś do czytania.
— To Rok 1809 Wacława Gąsiorowskiego. Bardzo ciekawa, z okresu
wojen napoleońskich — mówiła Elżbietka — i wiesz, Stefek, chciałabym cię o coś
prosić...
Stefan spojrzał na nią uważnie, mówiła jakimś zatroskanym głosem.
— Chodzi o Alinę — ciągnęła ciszej. — Zdaje mi się, że z nią dzieje się coś
niedobrego.
— Mówiła ci co? — zapytał Stefan.
— Nie. Zrobiła się jakaś skryta. Zauważyłam, że coś ją trapi. I dzisiaj miała
oczy zapłakane. Ty z nią mieszkasz w jednym domu. Może wiesz więcej?
Stefan już chciał opowiedzieć o ostatniej awanturze w domu Brodzkich, ale
Elżbieta dorzuciła:
— Zauważyłam, że Alina ma kłopoty z pieniędzmi. Stale pożycza ode mnie, od
innych koleżanek...
— A oddaje?
— Tak. Zawsze oddaje. Przed świętami miała trochę więcej długów, to
przyniosła do klasy materiał na bluzkę. Jedna z dziewczynek kupiła i Alina
oddała wszystkie długi. Co do tego muszę przyznać: pilnuje się bardzo.
— Materiał na bluzkę? — zdziwił się Stefan. — Jaki?
— Białą pikę. A co, może i u was z tym była?
— Nie, nie, tak tylko pytam. Ode mnie też czasami pożycza. I od Wiktora. Ale
też zawsze oddaje. Na co jej te pieniądze potrzebne?
— No, właśnie. Ja też się nad tym zastanawiałam. Dawniej Alina wszystkie
drobne wydawała na słodycze. Bo ona przepada za cukierkami. A teraz, widzę,
ani grosza na irysy czy landrynki nie straci. Więc na co jej te pieniądze?
Jak u nich w domu? Wiem, że jej matka jest dobrą krawcową i nieźle zarabia.
Ojciec też pracuje. Alina jest jedynaczką. Chyba tam biedy nie ma?
— Elżbieta, nie mów nikomu, ale widzisz, u Brodzkich w domu źle się dzieje.
Pan Brodzki, co zarobi, to przepije. Jak mu brak pieniędzy, to wynosi z domu.
Tam... jest strasznie.
Znowu chciał opowiedzieć o ostatniej awanturze, ale ugryzł się w język.
Słyszał przecież przed chwilą, że materiał na bluzkę Alina sprzedała w klasie.
W co ona się zaplątała? Co znaczyła ta kartka w piwnicy?
Elżbieta jakby czytała w jego myślach, odezwała się:
— Posłuchaj! Niedawno Alina odniosła mi książkę, którą pożyczyła do czytania.
Wzięłam ją do ręki i zauważyłam, że leży w niej kartka. Dziwna jakaś: litery i
cyfry. Oddałam ją Alinie, i, żebyś wiedział, jak ona się zmieniła na twarzy!
Podarła kartkę
natychmiast na drobne kawałeczki, a przecież i tak nic bym z niej nie
zrozumiała, bo to było napisane jakimś umówionym alfabetem.
— Co ty mówisz? — zainteresował się Stefan. — A duża była ta kartka?
— Nie, nieduża. I śmiać mi się chciało, bo na dole kartki pod jakąś okrągłą
pieczątką już zwyczajnie napisane było „śmierć i peleryna". Pomyśl,
„śmierć i peleryna"! Dziecinada jakaś: pieczęcie, tajemnice, jeszcze tylko
brak przysięgi „na tę krew przelaną", co? Jak myślisz?
Stefan nie odpowiedział. W milczeniu przypatrywał się Elżbiecie, szukając w
jej twarzy drwiny. Czy wiedziała coś o ich stowarzyszeniu? Czy wpadła w jej
ręce kronika STO? „Dziecinada, dziecinada" dzwoniło mu nieprzyjemnie w uszach.
Jaka to ona dorosła! O jedną klasę wyżej i już jej się zdaje, że może na
wszystkich z góry patrzeć.
Ale Elżbieta nie miała zamiaru ani nawet chęci traktować Stefana z góry.
Owszem, mówiła do niego całkiem serio:
— Stefan, wiem, że potrafisz myśleć poważnie, mówię do ciebie z całym
zaufaniem: pomóż mi!
Poczuł się onieśmielony, zawstydzony poprzednimi podejrzeniami. Nie wiedział,
co odpowiedzieć. Z trudem wykrztusił:
— Ale na co ci to? Co ci po tej Alinie? Przecież, przecież... ona jest
zupełnie inna niż ty.

Strona 71

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Chciał powiedzieć: „Ty jesteś zupełnie inna niż Alina", ale w ostatnim
momencie zawahał się i zmienił wypowiedź.
— A gdyby to był twój kolega? — zapytała Elżbieta. — Gdyby to na przykład
Romek czy Wiktor zaczął się dziwnie zachowywać i ty zauważyłbyś, że zrobił coś
złego; no, jednym słowem, że to się może źle skończyć, jak byś postąpił?
—¦ Jeżeli Romek — odpowiedział z namysłem Stefan — powiedziałbym: „Cześć, leć
na złamanie karku!" Co on mnie obchodzi? Tyle że do jednej klasy chodzimy. W
zeszłym roku był w naszej klasie taki jeden, Franek Gawroński. Dopóki był
porządny chło- przychodził do nas i ja tam chodziłem, a potem zrobił się
taki gałgan, zaczął się łobuzować, dwóję za dwóją łapał — to przestałem się z
nim zadawać, i już. Ojciec powiedział, że mi... {nie wypadało powiedzieć
„spuści lanie") — że mi nie pozwala się z nim kolegować, i już. Koniec i
kropka. I został na drugi rok. Dobrze mu tak.
Elżbieta kręciła przecząco głową.
— A ja myślę inaczej.
— Co wy tak gadacie i gadacie? — zbliżył się Wiktor. — Stefan, czas na nas.
Chłopcy żegnali się, wychodzili, Elżbietka zdążyła jeszcze powiedzieć:
—¦ Stefan, pomyśl i wpadnij którego dnia, to pogadamy. Liczę na ciebie!
W drodze Wiktor kilkakrotnie pytająco spoglądał na Stefana, ale ten milczał,
udając, że całą jego uwagę pochłania mokry, chlupiący pod nogami śnieg.
Nieostrożnie właził w co większe kałuże, aż pryskało. Zniecierpliwiony Wiktor
krzyknął w pewnej chwili:
— No, bo jak ja cię chlapnę!
Nie mógł jednak długo boczyć się na przyjaciela. Spragniony pochwały,
postanowił przypomnieć swoje towarzyskie sukcesy.
— Ale im zajechałem z tą datą, nie? Bo już się tak mądrzyli, jak nie wiem co.
No, nie?
— Uhm — przytaknął Stefan i nie mógł powstrzymać uśmiechu na wspomnienie
„wielkiego wydarzenia historycznego". Zadowolony Wiktor rozgadał się na dobre:
—i Teraz to ja sobie przygotuje różne takie: „Mieczów ci u nas dostatek, ale i
te przyjmiemy", albo „Mama czy zdrowa? ciotunia, domowi?" albo „Co waćpan
robisz? Strzelaj ciszej nieco!"
— Tylko z tą kością wpadłeś — przerwał mu Stefan, z zazdrością słuchając
pomysłów Wiktora.
— E tam, wykręciłem się. A ten Cezar chyba na głowę upadł. Mówił: „Kości
rzucone" — a wcale ich nie rzucał. To jakaś lipa. Muszę spytać Kostka. Ale
fajnie było, co? Najadłem się za wszystkie czasy!
.— Ja też — powiedział Stefan — choć w gościnie nie powinno
się-
— O, mój kochany — przerwał Wiktor — gdybym się tym przejmował, to w ogóle
mógłbym schudnąć na pokaz. Na Wilii u nas była ciotka z mężem i dziećmi.
Zabraliśmy się do jedzenia, a mama mówi do mnie po cichu: „Nie jedz tyle,
uważaj na gości." Wczoraj byliśmy u ciotki, stół zastawiony, a mama znowu:
„Nie jedz tyle, jesteś w gościnie." No, to kiedy ja mam jeść? W zwykłe dni
znowu będzie najczęściej zalewajka albo zacierki, których ja nie znoszę.
Stefan wrócił do domu z zupełnie przemoczonymi nogami. Złapał grypę.
Pamiętnik Stejana
To już druga grypa w tym roku. Co do pierwszej, to nie mam pretensji. Kilka
dni do szkoły nie chodziłem i jakaś klasówka się upiekła, ale teraz to po
prostu okropność, przepadają mi same wolne dni od nauki! I nikt mi już tego
nie wróci, chociaż to straszna niesprawiedliwość. Dziwnie jest ten świat
urządzony, żeby przez jedne mokre buty kłaść sią na cały tydzień do łóżka! I
jak na złość mróz złapał na dobre, chłopaki ganiają na łyżwach, a ja tu jestem
unieszkodliwiony.
Ta największa gorączka już mi przeszła, ale gardło mnie jeszcze boli i apetytu
nie mam. A po świętach, to jak Wiktor słusznie powiedział: zalewajka, zacierki
i kapuśniak, ale moja mama zalewajką robi bardzo smacznie.
Węgiel za mnie nosi tatuś. Ile razy wraca z piwnicy, to czekam, czy powie, że
coś zauważył. Ale jak dotąd — nic. Lucynka tylko mi raz powiedziała, że Franek
Gawroński wychodził z naszych schodów do piwnicy. Mówił jej, że mu tam piłka
wpadła. Frajer, kto zimą lata z piłką? Myślę i myślę o tych zaszyjrowanych
kartkach. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co tam pisze, ale patrzę jak wrona w
kość w te cyfry poprzetykane literami. i co to ma być ta „trumna i kalosze"

Strona 72

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

albo to, co widziała Elżbieta.
Chyba to nic nie znaczy, bo do trumny kalosze są niepotrzebne, a śmierci w
pelerynie też nie widziałem. Dziwne...
Wiktor był u mnie tylko raz. Oho, o wilku mowa: słyszą go w przedpokoju...
— Cześć pracy! Stefan, co robisz? Smarujesz i smarujesz w tym
zeszycie i co z tego? Wpadłem ci powiedzieć, że Kostek mi nie dał tu do ciebie
przychodzić, bo grypa jest zaraźliwa, ale po pierwsze: przecież się z tobą
nie całuję, a po drugie: mam ci mnóstwo rzeczy do powiedzenia.
— A na ślizgawce byłeś?
— Byłem, ale lód się psuje i pewnie będzie znowu odwilż, bo mamę łamało dziś
w kolanie. Aha, i mama jutro jedzie na urlop na całe dwa tygodnie, a ja będę
za pańszczyźnianego chłopa.
— Jak to? — nie rozumiał Stefan.
—¦ Proste jak słońce. Kostek po świętach ma jakieś ważne egzaminy. Uczą się u
nas od rana do nocy. Mieszkanie wygląda jak jaskinia — dymu pełno, aż czarno.
A ja mam cały dom na głowie: sprzątanie, gotowanie, latanie do sklepu po
wszystko i jeszcze mi mama zapowiedziała, żebym dbał o Kostka.
A o mnie nikt nie pomyślał, że ferie bożenarodzeniowe to są tylko raz na rok,
żeby sobie biedny uczeń też wolnością odetchnął. Ale gdzie tam, nawet tej
wolności porządnie nie powąchasz, a już ci jarzmo na szyję założą. I w ogóle
kto z nami się liczy? Na uroczystościach to tyle się mówi o przykładzie
Związku Radzieckiego. A dlaczego u nas ferie świąteczne kończą się szóstego, a
u nich dopiero piętnastego? Nie mogliśmy tego przykładu wziąć z przodującego
kraju socjalizmu?
—¦ No tak, ale tam przecież ferie zaczynają się później — przypomniał sobie
Stefan.
—¦ To nie ma nic do rzeczy — kategorycznie oświadczył Wiktor — nie musimy ich
tak dokładnie naśladować. Ale nie martw się. O wytchnieniu dla zaharowanej
dziatwy szkolnej żaden racjonalizator nie pomyśli. Aha, i Kostek nad łóżkiem
pozawieszał sobie różne takie formuły i spisy — to podobno pomaga, niby że
jak tylko oczy otworzy, to widzi, i przed zaśnięciem też... Wiesz, to fajnie
wygląda. Masz teraz czas, mógłbyś dla mnie i Bartka coś ładnie wypisać.
— Ale co?
— Rusz głową i wymyśl sam, to i do kroniki STO będzie można wpisać. Ja nie
mam już czasu. Cześć, lecę urabiać sobie ręce po łokcie za tego wyzyskiwacza
Kostka. Wyobraź sobie, powiedział mi, że mógłbym mu buty wyczyścić! Ale
niedoczekanie, żebym ja się krwawym potem oblą*vał nad jego...
Ostatnie słowa Wiktora zginęły w szczęku zamykanych drzwi.
ROZDZIAŁ 18.
STEFEK PROSI O POMOC.
HIEROGLIFY BYŁY TRUDNIEJSZE.
PO NITCE DO KŁĘBKA.
Dzień Nowego Roku Stefan świętował na leżąco. Czuł się, jak zapewniał,
doskonale i robił wszystko, żeby tylko uzyskać zgodę na wstanie z łóżka, ale
mama za każdym razem mierzyła mu gorączkę i patrząc na termometr bez słowa
przeczyła głową. Stefan rzucał nienawistne spojrzenia na zimną, nieprzyjemną w
zetknięciu z ciałem szklaną rurkę, która, wyglądając niewinnie, miała taką
obezwładniającą siłę.
Pierwszego dnia po Nowym Roku wolno mu było wstać. Chodził po mieszkaniu
trochę jak nie na swoich nogach i zrozumiał, że po chorobie łatwiej udawać
jest zucha w pozycji poziomej. O wyjściu z domu oczywiście nie mogło być mowy.
Stefan wałęsał się od okna do okna i z zazdrością patrzył na kręcących się po
podwórzu ludzi. Lucynka biegała z koleżankami. W parku chłopcy rzucali mokrym,
rozpływającym się śniegiem. Pogoda była ponura i wilgotna, a jednak przymusowe
siedzenie w domu zdawało się Stefanowi niezasłużoną krzywdą.
Radio, jedyna rozrywka w czasie choroby — znudziło mu się. Książki „do
czytania" były już przeczytane. Chodził z kąta w kąt,
nadęty, pełen pretensji nie wiadomo do kogo. Z godziny na godzinę rosły w nim
gorycz i żal do przyjaciół, że tak o nim zapomnieli.
„Tchórze! — myślał. — Grypy się zlękli! Bartkowi, naturalnie, zabroniła mama.
Posłuszny! A gdyby to chodziło o Bartka, to ja na nic bym nie patrzył. Niechby
nawet nie wiem co, poleciałbym go odwiedzić. A on... Wiktor też, myślałby kto:
wzór kolegi. W gadaniu nikt mu nie poradzi. Referat mógłby wygłosić. «Dla

Strona 73

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

przyjaciela to krew i życie, i do grobowej deski!», ale jak co do czego
przyjdzie, widać, co ta paplanina warta. A Niedźwiedzki..."
Potok gorzkich myśli przerwało wejście Aliny. Zaróżowiona spacerem, w palcie
pokropionym odwilżą — kręciła się po pokoju, trajkocząc wesoło po dawnemu.
—> Oj, Stefan, nie żal ci ferii czy co? Nikt mądry w ferie nie choruje, tylko
ten, co na głowę upadł, a ty przecież zawsze się chwalisz swoją makówką. A my
z mamą byłyśmy kilka dni na wsi, tam ładniej. Na Nowy Rok ojciec też
przyjechał. Wróciliśmy wczoraj, oj, mówię ci, dobrze jest trochę się
przewietrzyć. Byłam dziś u Elżbiety. Aha, zapomniałabym, tu jest dla ciebie
list. Oj, gdzie ja go wsadziłam? Jest. Masz.
Stefan zaczerwienił się. Elżbieta napisała do niego list!
Udając, że szuka lepszego oświetlenia, podszedł do okna i rozwinął złożoną
kilkakrotnie kartkę. List był od Bartka. Na szczęście kręcąca się po całym
pokoju Alina nie widziała rozczarowania, jakie odmalowało się na twarzy Stefana.
„Stefku — pisał Bartek — ja też chorowałem, ale tylko dwa dni. Na żołądek, bo
za dużo zjadłem. Była zbiórka. Sewerek zwariował. Moja mama pójdzie i powie,
że tak nie można. Wiktora na zbiórce nie było. Powiem wam, jak się zobaczymy.
Tymczasem nikomu ani słowa. Sekret STO! Śmierć muszkieterom! Bartek."
—¦ A ten Sewerek to kto? — zapytała Alina, kiedy Stefan odwrócił się składając
kartkę. — Jak to? Więc czytałaś list Bartka?
— Niee... taak... to znaczy —plątała się Alina, aż oświadczyła nagle: —
Przecież to zwyczajna kartka, a list powinien być w kopercie. Ty też
przeczytałbyś. No co, może byś nie przeczytał? Nie wytrzymałbyś. Jestem tego
pewna. Po polsku przecież napisane.
— A po jakiemu miało być? Po japońsku?
Stefan był wściekły, ale jego oburzenie nie robiło żadnego wrażenia na Alinie,
patrzącej z drwiącą miną.
— Niekoniecznie po japońsku — powiedziała z przekąsem. — Jak już macie takie
tajemnice, to powinniście je dobrze
zabezpieczyć.

W tej chwili Stefana olśniła pewna myśl. Pohamował gniew i starając się
zachować pozory głębokiego namysłu, powiedział powoli:
— A wiesz, Alina, to właściwie można by robić. Nie, nie chodzi o takie tam
głupstwa — z lekceważeniem machnął przeczytaną przed chwilą kartką. — Sewerek
to nasz kolega, taki „gorliwy" harcerz, pewnie coś nowego wymyślił i Bartek
nabija się z niego. Ale na przykład, gdyby ktoś z nas chciał przesłać w liście
jakąś tajemnicę, no, jakiś sekret, to powinien ją dobrze schować, ukryć, nie
tylko w kopercie, bo przecież jakby kto chciał, to może i kopertę odkleić, nie?
— Jeszcze jak! — powiedziała Alina, jakby wiedziała coś o tym z własnej
praktyki.
— No, właśnie — ciągnął Stefan. — Gdyby te osoby, co do siebie piszą, umiały
po chińsku albo po japońsku, to można by wy-rysować takie znaki, owszem, ale
mnie się zdaje, że najlepiej byłoby wymyślić jakiś swój alfabet, taki na
własny, osobisty użytek. To dobry pomysł, co? Jak myślisz?
— Aleś Amerykę odkrył!
Lekko drwiący, pobłażliwy ton głosu Aliny, która wyraźnie traktowała Stefana
jak młodszego brata, złościł go niepomiernie, ale w dalszym ciągu nie dawał
tego po sobie poznać.
— Jaką tam Amerykę — mówił potulnie. — Wiem przecież, że można ułożyć tajny
szyfr. Nawet w jednej książce o tym czytałem. Ale czy to łatwa rzecz? Wydaje
mi się, że nie. Może do tego trzeba posiadać większą wiedzę? Kiedy będziemy
już w starszych
klasach, na pewno damy sobie z tym radę. Teraz — ani mowy. To trzeba mieć
lepsze pojęcie.
Alina ani się spostrzegła, kiedy Stefan zręcznymi pochlebstwami doprowadził ją
tam, dokąd chciał.
— No, nie święci garnki lepią — powiedzała łaskawie. — I ty potrafiłbyś taki
alfabet ułożyć.
— Wątpię. To chyba za trudne dla mnie.
— Wcale nie takie trudne. Gdyby ci na tym zależało, powiedziałabym ci, jak to
się robi.
— Naprawdę? Pycha! — szczerze ucieszył się Stefan. — Pomóż mi, a za to,

Strona 74

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

jeżeli potrzebne ci będzie jakieś wypracowanie, licz na mnie. Tylko jeden
warunek: żeby to było wypracowanie o niczym.
— U nas nie piszą wypracowań o niczym —^obruszyła się Alina —¦ to tylko w
waszej szkole takie głupstwa są możliwe.
— Jak to, nie pisujecie wypracowań o wakacjach? Nie przychodziłaś do mnie?
Albo „Złota jesień", albo... „Wieczór w mieście", albo...
— Oj, Stefan, jakbyś zgadł. — Alina raptem zeszła ze swojego Giewontu. — Już
nam polonistka zapowiedziała coś o „Ważnym wydarzeniu z dzieciństwa".
— Fajnie, napiszę ci na sto dwa.
—- Ale to przecież nie jest o niczym.
— Dla mnie to jest o niczym. Takie rzeczy to ja mogę na kilometry pisać. A na
przykład z biologii „Zestawienie wspólnych cech owadów" albo z historii „Dola
chłopa w dawnej Polsce", to mówię ci — kilka zdań napiszę, i koniec. Nawet
widłami nie popchnę.
— Nasza polonistka lubi takie według ciebie „o niczym", zawsze
nam coś takiego wymyśli. To się u nas nazywa „wolny'' temat.
— I słusznie. Przy takim temacie wolno wszystko napisać, co się chce. Jakbyś
na skrzydłach leciał. A nie jakieś wyliczanie nóg, stawów, i to wszystko
dokładnie, jak w książce. A skąd ja mogę wiedzieć, kiedy dobrej pamięci nie
mam? Ale miałaś mi powiedzieć, jak zrobić ten tajny alfabet.
__ No więc patrz — Alina wzięła leżący na stole ołówek Stefana i pisała na
skrawku gazety. — Chcesz, na przykład, podać swoje imię „Stefan", to piszesz
15, 0, 7, 22, 8,11 -- to znaczy, że 15 to „s" a 0 to „t", a 7 to „e". Rozumiesz?
__ Rozumiem, ale to bardzo trudno spamiętać, która cyfra
oznacza jakąś literę. To chyba trzeba wykuć?
— Można sobie ułatwić.
Stefan bez słowa patrzył na Alinę, chociaż obawiał się, że z jego oczu wyczyta
niecierpliwość, z jaką cisnęło mu się na usta pytanie: „Jak ty odczytujesz
swoje zaszyfrowane listy?" Zbytni pośpiech, jakieś niezręczne pytanie —
zdradziłyby go na pewno. Milczał więc i z umiarkowanym zainteresowaniem czekał
na szczegółową instrukcję.
— Można sobie ułatwić umawiając się, na przykład, że „a" to 1, „b" to 2 i tak
dalej po kolei. Ale taki szyfr — Alina wydęła usta — to dla pierwszej klasy,
więc lepiej zacząć od liczby 3 albo w ogóle na odwrót ustawić alfabet. A
możemy jeszcze, dla ułatwienia, tylko co drugą literę zamieniać na cyfrę —
przy wprawie to, mówię ci: spojrzysz na list i już wiesz, o co chodzi.
— Ale mi zabiłaś klina! — Stefan usiadł i aż podparł głowę rękami. — Muszę
zaraz dzisiaj ułożyć szyfr dla naszej — zająknął się, bo o mało nie
powiedział „organizacji" — dla naszej paczki. A wtedy możesz być listonoszem.
Diabła zjesz, a nie przeczytasz, będziesz się skręcać...
— Ani mi się śni skręcać z powodu waszej dziecinnej korespondencji. Chociaż
gdybym chciała, odgadłabym na pewno. Nie takie rzeczy odgadywano. Pewno nie
wiesz, że w Paryżu na jednym placu stoi obelisk, który Napoleon wywiózł z
Egiptu. Cały ten obelisk pokryty jest hieroglifami. Wyryto je kilka wieków
przed naszą erą. Kiedy Napoleon przywiózł ten obelisk, nikt nie wiedział, co
tam napisano. A jednak znalazł się taki, co odczytał te hieroglify. Z twoim
zaszyfrowanym listem byłoby chyba trochę mniej kłopotu, co?
Ach, jakże Stefan żałował, że nikt nigdy nie oceni jego anielskiej łagodności
i cierpliwości! Jego baraniej miny, z jaką patrzył
na nie podejrzewającą niczego Alinę! O, Wiktor, przyszły aktor, tego by nie
potrafił.
Alinie bardzo pochlebiała uległość zwykle tak zadziornego Stefana.
Post»|iowiła dać mu jeszcze jedną dobrą radę:
— Stefa* pbwiem ci jeszcze, że jeżeli chcecie mieć swój szyfr, to powinni
.-.e jeszcze wymyślić sobie i hasło.
—¦ To się wie — przyznał Stefan, choć wcale nie wiedział, o co chodzi Alinie.
Chciał już krzyknąć „Śmierć muszkieterom", ale w ostatniej chwili zmienił
zamiar i zawołał: — Cześć pracy!
— Nie, nie, to nie to. To musi być hasło za każdym razem inne. Przecież ktoś
mógłby odgadnąć wasz szyfr i na złość albo dlą kawału powypisywać listy od
ciebie do Bartka, a od Bartka do ciebie^ Powypisywałby jakieś głupstwa,
pokłócilibyście się i koniec waszej przyjaźni. A tak, jak pod listem jest
hasło, to już wiadomo, że pisze wtajemniczony.

Strona 75

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Sama mówiłaś, że za każdym razem hasło trzeba zmienić, więc skąd ten, kto
list dostanie, ma wiedzieć, że to list od przyjaciela, jeśli tamten hasło
zmienił, a ten nic nie wie?
— To trzeba się umówić. Hasło musi mieć dwa wyrazy, tak dobrane, żeby ten
pierwszy znaczył no... no coś z ogrodu, a drugi, przypuśćmy, coś z żelaza.
Obydwaj o tym \ wiecie, ty tło niego podpisujesz na przykład: „Rezeda i
armata", a on do ciebie: „Chryzantemy i konewka", Ty: „Porzeczki i żelazko",
a on...
— Kalafiory i nóż! — zawołał ucieszony Stefan. — Ależ to świetnie! Strasznie
mi się podoba! Kalarepa i fajerki! Ogórki i żelazko! Fasola i most! Pietruszka
i nożyczki! Fajnie!
— Dla ciebie w ogrodzie tylko same warzywa rosną — powiedziała z przekąsem
Alina.
— Niech ci będzie: „Róża i pogrzebacz." No! Już ja dla nas wymyślę coś
takiego, że ci oko zbieleje. Zobaczysz!
Stefanowi bardzo podobał się pomysł własnego szyfru, przeznaczonego tylko dla
członków STO, specjalnego hasła, którego wyłączność i ciągła zmienność miała
tyle uroku! To, co mówił Alinie o ułożeniu zaraz dzisiaj tajnego szyfru, miał
zamiar rzeczywiście zrealizować. Ale nie mógł się już doczekać, kiedy Alina
sobie pójdzie. Miała dzisiaj humor zupełnie inny niż wtedy na
wizycie u Niedżwiedzkich. Trajkotała bez przerwy, Stefan już nie bardzo
słuchał, o czym ona mówi. Podziwiał tylko szybkość wyrzucanych wyrazów i ilość
sypiących się bez końca opowieści.
Poszła wreszcie, Stefan natychmiast, wyciągnął zeszyt, do którego przepisał
cyfry i litery z tamtej kartki. N, 24 — a, 14, c, 15, ę — 6, k, 12, a, 21, k,
24 — 15, z, 12.
To o takim szyfrze Alina mówiła, że co druga litera zamieniona jest cyfrą.
Przecinki chyba oddzielają litery od siebie. A co znaczą poprzeczne kreski?
Ależ tak: oddzielają poszczególne słowa. Pierwsze słowo: N, 24 — cóż to za
wyraz? Stefan przymierzył: no, ni, ne, nu, na. Najlepiej pasowało „na", a więc
24 oznaczałoby literę „a". To już coś jest...
Kiedy pani śórawcowa późnym popołudniem wróciła do domu, zastała Stefana z
wypiekami na twarzy, pochylonego nad kartką pokrytą od góry do dołu rzędami
liter i cyfr.
—¦ Stefan, kładź się natychmiast do łóżka. Ty chyba znowu masz gorączkę!
—¦ Nie, mamusiu, nie mam żadnej gorączki. Jeść mi się.chce jak nie wiem co!
— To nie mogłeś sobie wziąć chleba czy kawałek ciasta? Przyzwyczaiłeś się,
żeby ci wszystko do ręki podać.
— Wcale nie to, mamusiu, tylko zupełnie zapomniałem o jedzeniu. Tak się
męczyłem i męczyłem...
— A co, zadanie takie trudne? No i rozwiązałeś?
— Rozwiązałem — oświadczył z triumfem Stefan. — Jeden uczony to, wie mamusia,
jeszcze gorzej się męczył, ale wreszcie dobił do mety. Ja też.
Kartka, którą Alina wtedy wyjęła ze skrytki w piwnicy, zawierała słowa:
„Na akcję składka 15 zł."
ROZDZIAŁ 19.
U WIKTORA SIEDZĄ DIABŁY. NIEL TYLKO ACHILLES MIAŁ PIĘTĘ.
STO MA JUś WŁASNY SZYFR, STEFAN BIERZE LEKCJE TAŃCA.
Stefana po prostu skręcało z niecierpliwości. Znał tajemnicę! Odgadł sekretny
alfabet! Ale co to jest warte, jeżeli nie można się przed nikim tym sukcesem
pochwalić? Gdyby chociaż Wiktorowi o tym powiedzieć? A jeżeli Wiktorowi, to
dlaczego nie Bartkowi? Bartek jest na pewno poważniejszy, nie wygadałby się
nawet przypadkiem z sekretu.
Ale... Teraz Stefan sam panuje nad sytuacją. A potem? Taki na przykład Wiktor
ma zawsze mnóstwo pomysłów. I wścieka się, jeżeli Stefan lub Bartek nie
przyznają mu racji, a znowu na zgodzie z nim rzadko kiedy wychodzi się dobrze.
Ileż kłopotów było przez to nieszczęsne dyktando! Nie! lepiej nikomu o
„odkryciu" nie mówić.
Jednakże trzeba przynajmniej wykorzystać pomysł tajemniczego szyfru dla
Stowarzyszenia Trzech Osądzonych. To można, a nawet należy zrobić wspólnie.
— Lucyna, musisz iść zaraz do Wiktora.
— Nie muszę, bo wcale mi się nie chce.
— Mówię ci, że musisz.

Strona 76

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Nie! Już niedługo się ściemni, ja się boję.
— Taka duża dziewczyna, a taki tchórz, wstydziłabyś się.
•— Wcale się nie wstydzę. Jeszcze mnie chuligany napadną. Stefan aż sykał ze
złości. Niechby tak mama usłyszała o chuliganach.
— Dobrze. Sam pójdę, chociaż jestem chory. A jak mi to zaszkodzi i
rozchoruję się, będzie na ciebie. A jak umrę, to dopiero zobaczysz.
— Wcale nie umrzesz — upierała się Lucynka — bo już jesteś zdrów.
— Mamusiu — prosi głośno Stefan — polecę do Wiktora.
— Ani mi się waż — odpowiada mama z kuchni. — Jeżeli jutro będzie możliwa
pogoda, to wyjdziesz.
— Ale, mamusiu, mnie koniecznie jest potrzebna geografia. Dziś wieczór
powtórzyłbym sobie, bo zaraz po świętach na pewno będę odpowiadać.
— Zdążysz jeszcze jutro!
— Na jutro umówiliśmy się z Bartkiem. Mamy przerabiać razem zadania.
Dzisiaj cały wieczór mam wolny i nie mogę nic bez książki zrobić, a potem jak
dwójkę złapię, to wszyscy na mnie. A czy ja mogę liczyć na czyjąś pomoc?
Choćby tyle, co brudu za paznokciem? Mogłaby przecież Lucyna skoczyć.
— Dobrze, niech idzie Lucynka — mówi, przekonana argumentami Stefka, mama.
Lucyna się wykrzywia, pokazuje Stefkowi język, ale skoro mama
zdecydowała, że ma iść — pójdzie.
— Powiedz Wiktorowi, żeby tu natychmiast, ale to natychmiast przyszedł,
rozumiesz?
— Aha. Zachciało ci się, żeby on tu przyszedł, i ja mam tylko po to iść. O
żadnej geografii ani słowa. Wydało się.
— Nic się nie wydało. Myślałem, że się sama domyślisz. Wiktor ma przyjść z
geografią, oczywiście. Ale...
Lucynka już była za drzwiami. Wróciła po dobrym kwadransie zapłakana,
szlochająca.
— Ja nie chcę, ja już nigdy do Wiktora nie pójdę — żaliła się od progu — tam
straszy.
— Co za brednie — rozgniewała się mama. — Co tam było takiego?
— Poszłam — chlipała Lucynka — wchodzę na tę klatkę, gdzie mieszka Wiktor, a
tam ciemno. śarówki zepsute...
— No, to co wielkiego? — przerywa Stefan. — Przecież i u nas światło czasem
nawala.
— U Wiktora byłaś? — pyta mama.
— Byłam. Jak szłam na górę, to się nie bałam. Chociaż było ciemno. Dopiero
jak Wiktor otworzył...
- Nic nie rozumiem — rozgniewała się mama. — Jak już ci
Wiktor otworzył, to zrobiło się jasno i chyba Wiktora się nie zlękłaś?
— A właśnie, że... a właśnie... bo u Wiktora diabły siedzą.
To zaczynało być ciekawe. Stefan, czując przyjemny dreszcz po krzyżu,
przysunął się do Lucynki.
— Widziałaś?
—¦ Nie! Nie widziałam — Lucynie z oczu puściły się nowe strumienie łez — chyba
umarłabym ze strachu. W przedpokoju stał tylko Wiktor. Przy samych drzwiach.
Ale mówił... Sam mówił.
— Co ci mówił? — przerwała ostro mama.
—¦ Mówił, że nie może zaraz przyjść, bo musi najpierw wybić diabła... i
powiedział, że już nóg i rąk nie czuje... bo to już trzeci diabeł... i że jak
go tylko nabije, to przyjdzie.
Mama patrzyła na Lucynkę, na Stefka i znowu na Lucynkę. Wzruszyła wreszcie
ramionami.
— Niech tylko ten Wiktor zjawi się tutaj, już ja mu przemówię do rozumu.
Psie figle zawsze go się trzymają. A ty też głupia jesteś, żeby w takie bzdury
wierzyć. Geografię Stefkowi przyniosłaś?
— Zapomniałam. Tylko powiedziałam, żeby przyszedł. A jaK powiedział o tych
diabłach, to zaraz uciekłam. I goniło mnie coś. Nigdy już tam nie pójdę. I
Wiktor niech tu nie przychodzi — dodała po cichu. — Może te diabły za nim
chodzą?
Wiktor biegł do Stefana, nie spodziewając się niczego. Kiedy w przedpokoju z
ust rozgniewanej pani śórawcowej zaczął płynąć potok oburzenia na jego „psie
figle", na jego brak serca — przecierał, jak się mówi, oczy.

Strona 77

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— O co chodzi? — zapytał wreszcie.
— Niby nie wiesz? Po co straszyłeś Lucynkę?
— Ja? Straszyłem?
¦— Ty, ty, nie kto inny. Diabłami.
— Diabłami? — powtórzył Wiktor i z jego miny widać było, że naprawdę nie
rozumie, o czym mowa.
— Ja tu z wami zwariuję — powiedziała pani śórawcowa. — Lucynka, chodź tu.
Lucynka, ociągając się, weszła do przedpokoju. Przyjrzała się podejrzliwie
Wiktorowi, Kto go wie, co on tam ma z tymi diabłami?
— A nie mówiłeś, że musisz jeszcze tego trzeciego diabła nawalić? I że już
cię ręce i nogi bolą? Nie mówiłeś?
Wiktor oparł się o ścianę i parsknął śmiechem.
— Nie diabła, ale szatana. Przypomnij sobie, mówiłem, że muszę
jeszcze jednego szatana naparzyć, tak?
— No tak, a jak wy się naparzacie, to znaczy...
— A naparzyć szatana to znaczy czarną kawę zrobić. Taką czarną jak
szatan. Proszę pani, nasz Kostek z kolegami uczy się do egzaminu i ja im
ciągle tę kawę naparzam. O rany, Lucyna, ale z ciebie osesek — szatana od
diabła nie odróżniasz.
Lucyna oddaliła się obrażona. Pani śórawcowa z trudem utrzymywała powagę.
— Prawdziwą kawę parzysz? I to taką mocną? Ileż to kosztuje?
— E, proszę pani, to taki studencki szatan: dużo cykorii, trochę prawdziwej
kawy i tylko woda gorąca jak piekło. Ale im smakuje!
Pomysł ułożenia tajemniczego, przeznaczonego tylko dla użytku STO alfabetu
podobał się Wiktorowi ogromnie.
— śe też dopiero teraz o tym pomyśleliśmy — biadał — przecież dla
takiej organizacji to ważna rzecz. Zwykły list każdy może przeczytać; to, co
się przez telefon mówi — każdy może usłyszeć, a tak piszę ja do ciebie albo ty
do mnie o jakichś sprawach wielkiej państwowej wagi i nawet niech te
listy trafią w ręce wroga — nic z tego, nie ugryzie.
— No właśnie — Stefan mimo woli zadzierał nosa: przecież to by] jego
pomysł. — Dawaj ołówek, ułożymy szyfr. To się Bartek zadziwi!
Wypisał na kartce cały alfabet. śeby skomplikować i utrudnić niepowołanym
odgadnięcie szyfru, poustawiał przy literach cyfry na chybił trafił. Napisał
według tego wyraz „Tajemnica" i kazał przyjacielowi przeczytać. Wiktor
biedził się długo. Z trudem
wyszukiwał wśród dwudziestu czterech liter właściwe znaki.
Zdenerwował się.
— Taki szyfr to do kitu, Z kartką nie mogę przeczytać, a co dopiero bez
kartki! To znaczy, że zawsze musiałbym przy sobie nosić kartkę z alfabetem. A
jestem roztargniony. Wszyscy wielcy ludzie byli roztargnieni, wiesz?
— Teraz już wiem. No i co?
— A to, że roztargnieni ludzie wszystko gubią. Więc jak zgubię kartkę z
szyfrem, to już po naszej tajemnicy. Koniec i kropka.
— No, więc trzeba się szyfru nauczyć na pamięć.
— Jeszcze czego. Mało mam obkuwania lekcji, to jeszcze takiego głupiego
szyfru będę się uczył?
— Wymyśl mądrzejszy — obraził się Stefan.
— Naturalnie, że wymyślę. Najmądrzejsze jest to, co
najprostsze. Patrz: „a" to 1, „b" to 2, „c" to 3 i tak dalej. Niczego nie
potrzebuję wkuwać. Do policzenia wystarczą mi palce u rąk. Muszę tylko
pamiętać, że litery do „k" są w pierwszej dziesiątce, a od „k" w drugiej i
tych parę końcowych po „t" na dodatek. I już. Proste jak drut. Widzisz,
frajerze, proste, co?
— Bardzo proste — nadął się Stefan. — Szczególnie dla tych, którzy będą
chcieli nasz zaszyfrowany list przeczytać. To będzie tak po twojemu: koniec i
kropka.
— Nic podobnego. śeby na taką prostą rzecz wpaść, to trzeba mieć tu — Wiktor
stuknął się zgiętym kciukiem w ciemię — olej! Rozumiesz?
—¦ Ani w ząb. Widocznie ja tu — Stefan z drwiącą miną powtórzył gest Wiktora —
nie mam tego oleju.
— No, przecież to nie twoja wina — Wiktor udał, że w słowach Stefana nie
słyszał drwiny. —- Ja ci wszystko zaraz wytłumaczę. Zwyczajni ludzie to

Strona 78

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

sobie wyobrażają Bóg wie co, łamią głowy nad rozwiązaniem najprostszej
sprawy...
¦— A ty nie łamiesz głowy nad rozwiązywaniem najprostszych zadań? —
przypomniał nie bez satysfakcji Stefan.
— Nie! Nie łamią! Stwierdzam po prostu, że nie potrafię, i odpisuję zadanie
od ciebie albo od Bartka.
— Faktycznie. Genialne, bo takie proste. Tak?
—. Nie masz co kpić. Wiesz, jak było z węzłem gordyjskim? Stefan wzruszył
ramionami. Teraz zrewanżował się Wiktor.
— No tak, każdy ma swoją piętę, a ty nawet dwie: polski i historię...
— Ty też masz dwie pięty.
— Nie, ja achillesową mam tylko jedną: matematykę. Achilles miał też tylko
jedną taką.
— Kuternoga ten twój Achilles.
— Nie kuternoga. Miał wspaniałe obie nogi, a całe ciało odporne na wszelkie
strzały, tylko jedną piętę...
— Wiktor, jak ci zaraz przyłożę czymś twardym, to się okaże, że masz piętę
achillesową i na głowie, bo ci tam guz wyskoczy jak kurze jajo. Takiś mocny w
tej historii starożytnej? Powiedz coś o twierdzeniu Pitagorasa.
— Poddaję się! Poddaję! — uciekał wokół stołu przed Stefkiem Wiktor. —
Niech tego Pitagorasa piekło pochłonie! Niech go autentyczne szatany
wezmą w swoje ręce. Ile ja się z tym twierdzeniem namęczę! A po świętach na
pewno matematyk się do mnie przyczepi. Ma on na mnie oko. Zauważyłeś?
— Nie zauważyłem. Zdaje ci się. No, ale co z tym alfabetem?
— Aha, miałem ci opowiedzieć o Aleksandrze Macedońskim.
— A co mnie twój macedończyk obchodzi? — rozgniewał się Stefan. — Mieliśmy
ułożyć alfabet, nie?
— No, przecież już go ułożyliśmy. Więc o co chodzi?
Z Wiktorem było tak zawsze. Co on wymyślił — musiało być najlepsze. Stefanowi
nie pozostawało teraz nic innego, jak zaimponować mu podwójnym i zmiennym
hasłem. Wiktor zrozumiał w lot.
—• Więc na przykład możemy wziąć nazwę z czegoś do jedzenia.
— I dodać coś z geografii — dorzucił czym prędzej Stefan, widząc, że mama
zagląda do pokoju.
—¦ Dobrze. No, więc na przykład bigos... — Wiktor z przyjemnością pociągnął
nosem, bo z kuchni szedł smakowity bigosowy zapach.
— ...i Atlantyda! — dokończył Stefan.
— Mortadela i...
— Kanał Sueski...
— Kiszka kaszana...
— Archipelag Galapagos!
— Kartoflanka ze słoniną...
Stefan z rosnącym zdziwieniem przyglądał się Wiktorowi, który wymieniając
kolejne „coś do jedzenia", delektował się wyraźnie, aż do przełykania śliny i
przymykania oczu włącznie. Całe szczęście, że nazwy potraw wymieniał
półgłosem. Tym głośniej Stefan zwracał się w stronę otwartych drzwi do
przedpokoju, rzucając nazwy geograficzne:
— I Przylądek Dobrej Nadziei!
— Albo tak: grochówka na żeberkach z kaszą, a na drugie: kluski kładzione z
serem. Mówię ci, pierwszorzędne papu.
Wiktor znowu przełknął ślinę.
— Czyś ty z byka spadł? Pod zaszyfrowanym listem będziesz cały obiad gotować?
— zawołał obudzony Stefan.
Wiktor ocknął się.
— E, nie... co to miało być? Aha, hasło. No tak, tylko że mi się przypomniała
mama. Wiesz, że mamy w domu nie ma. A jak jest,- to -zawsze taki spis na cały
tydzień zrobi i na .kredensie w kuchni zawiesi! Kto jest w domu, to odpowiada
za to, żeby na przykład groch na noc wodą zalać albo po barszcz skoczyć. I
wiesz, Stefan, ja dziś kartoflankę ugotowałem — palce lizać. Zostało na
kolację, chyba żeby Kostek... Ale ja już muszę iść, bo właśnie przypomniałem
sobie o jednej bardzo ważnej sprawie.
W tej chwili do pokoju zajrzała pani śórawcowa.
— Chodźcie no do kuchni. Zjecie trochę bigosu. Wiktor zaczął się wymawiać:

Strona 79

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Dziękuję bardzo. Wychodząc z domu tak się najadłem... I w ogóle...
muszę już wracać, bo Kostek pewnie o kolacji zapomni, a mamusi nie ma...
— Nie kręć, tylko chodźcie tu prędzej, bo bigos stygnie. Wobec tego Wiktor z
takim animuszem wziął się do bigosu, że
mu pani śórawcowa dwa razy dokładała. Po wypiciu herbaty
ze sporym kawałkiem ciasta wytarł usta chusteczką i elegancko podziękował
wstając od stołu.
__ Wracajcie do swojej geografii — powiedziała mama.
Alfabet był ułożony. Należało tylko zawiadomić Bartka.
Bartuś wbrew przewidywaniom nie okazał ani zachwytu, ani nawet zrozumienia dla
tak doniosłej sprawy jak własny szyfr. Był przecież spośród nich trzech
najstateczniejszy, najbardziej kierował się zdrowym rozsądkiem i szybującego w
przestworzach Wiktora często oblewał zimną wodą. Tak było i teraz.
__No i co z tego? — zapytał wysłuchawszy entuzjastycznej
i nie pozbawionej jak zwykle przesady opowieści Wiktora. — No i co z tego
alfabetu? — powtórzył spokojnie.
Wiktor i Stefan oniemieli po prostu na tak obojętne potraktowanie wspaniałej,
ich zdaniem, nowiny.
— Jak to co? Nie rozumiesz? — zawołał Stefan. — Będziemy mogli do siebie
listy pisać!
— I tak możemy. Dostałeś mój list?
— No, właśnie: dostałem, ale jestem pewny, że go Alina
przeczytała._._ ...........
................:............
— No i co z tego, że przeczytała? Stało się co?
— Tym razem się nie stało, ale gdybyś mi powierzał jaką tajemnicę albo coś
takiego ważnego...
— To nie przysłałbym tego przez Alinę, tylko powiedziałbym ci wprost albo
wysłałbym pocztą.
— A co, myślisz, że na poczcie nie potrafią otworzyć listu i wykraść tajemnicy?
— Zwariowaliście — oświadczył Bartek. — O czym będziemy się zawiadamiać? O
tym, co na jutro zadane? Albo o tym, żeby jeden do drugiego przyszedł? To ći
wielkie sekrety!
— Daję słowo, mnie to zupełnie z nóg ścięło. — Wiktor rzucił się na kanapę,
aż jęknęły sprężyny. — Bartuś, żal mi cię serdecznie. Masz zdolności do nauk
ścisłych, racja. Matematyk jesteś wspaniały — druga racja. Ale nie posiadasz
za grosz wyobraźni. Za pół grosza — też nie. Niby to jesteś taki
praktyczny, a pomyśl sobie o takiej sytuacji: na przykład ja umieram. Leżę
właśnie na łożu śmierci — to mówiąc Wiktor wyciągnął się na ka-
napie jak długi i splótł na brzuchu dłonie — i tylko mi żal, że do grobu
zabieram ze sobą wiadomości o ukrytych w parku skarbach. I oto, co robię:
wyciągam siniejącą dłoń i proszę o kartkę papieru, na której stawiam kilka
znaków zrozumiałych tylko dla was. Zwijam kartkę nadludzkim wysiłkiem, rzucam
ostatnie gasnące spojrzenie... I koniec. I kropka. Wtedy nie Kostek, a wy,
wierni przyjaciele, odziedziczycie moją procę i zasuwkę z prawdziwego
mosiądzu, i kolekcję nakrętek na rzemyku.
Wiktor zakończył zastygłszy w nieruchomej pozie. Stefan uległ nastrojowi i aż
oddech powstrzymał. Raptem pokój wypełnił wybuch serdecznego śmiechu. To
Bartek upadł w poprzek Wiktora na kanapę, aż nogami się nakrył, i pękał ze
śmiechu. Przyłączył się do niego po chwili Stefan, a i Wiktor, usiłując się
wydostać spod nieźle ważącego grubasa, krztusił się śmiechem.
— Zgoda! — wołał Bartuś. — Poddaję się. Naturalnie na takie okazje konieczny
jest szyfr. O Boże! Cóż by nam ze Stefanem na otarcie łez zostało, gdyby
prawdziwą mosiężną zasuwkę odziedziczył Kostek! A do tego najlepszą w klasie
procę! Zgoda! Od dzisiaj używamy waszego alfabetu!
Stefanowi odechciało się nagle śmiać. Jak to: „waszego" alfabetu? Czekał, że
Wiktor nieporozumienie sprostuje, ale ten albo wcale nie słyszał pomyłki, albo
nie przywiązywał do niej wagi, bo znowu z właściwym sobie ferworem wprowadzał
Bartka w skomplikowaną dla nie wtajemniczonych, ale prostą w zasadzie metodę
używania hasła.
Bartek i tu zaoponował. Dziedzina jedzenia, owszem, była mu równie bliska jak
i Wiktorowi, ale co do geografii, której nie lubił, sprzeciwił się od razu.
— Niech będzie coś z historii, to lepiej.

Strona 80

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Wiktor zgodziłby się chętnie, było mu wszystko jedno, ale tu już wtrącił się
pełen urazy Stefan:
— Wykluczone. Ani słowa z żadnej historii. Nie zgadzam się. — A widząc
wymowne zdziwienie Bartka, postanowił sytuację wyjaśnić: — No, tak. Nie
wytrzeszczaj oczu. Mam prawo nie zgadzać się. Kto wpadł na pomysł tego
alfabetu? Ja. Kto wymyślił
takie kombinowane hasło? Może Wiktor, co? Na żadną historię się nie zgadzam.
Wiktor nie życzył sobie dyskusji na temat zasług przy powstawaniu alfabetu i
hasła. Zaczął szybko:
— Wiesz, Bartek, z historią to naprawdę jakoś tak nieładnie będzie. No,
posłuchaj tylko: „Bitwa pod Grunwaldem i nóżki w galarecie", albo:
„Aleksander Macedoński i flaki z olejem". Nie, to humor, słowo daję,
tak nie można. Stefan ma rację. Historia wysiada.
— Dwa do jednego, ustępuję — oświadczył rzeczowo Bartek. Stefan przypomniał o
kronice. Ani myślał rezygnować choćby
z tak skromnego uczczenia własnych zasług.
W chwili kiedy Bartek zamykał na klucz szufladę, w której schowana była
kronika, Elżbieta otworzyła drzwi i z miejsca zapytała:
— Chłopcy, macie ochotę przyjść do naszej szkoły na zabawę? Nie wiadomo
kiedy Wiktor i Bartek wyrazili zgodę. Stefan
nie umiał znaleźć wymówki. Jego milczenie Elżbieta wzięła za dobrą monetę.
Wieczorem ojciec siedział przy radiu. Nadawano skoczną muzykę taneczną. Lucyna
wyciągnęła mamę z kuchni i tańczyła z nią naokoło stołu. Podskakiwała jak
wróbel na nitce, aż się ojciec śmiał, ale takt chwytała doskonale i obracała
się zręcznie. Stefan patrzył z zazdrością. W pewnej chwili powiedział głosem
szorstkim od zakłopotania:
— Tak, Lucynkę to mamusia nauczyła tańczyć, a ja to co? Inni skaczą, tylko
ja niby ten drąg w kącie...
Tego wieczoru Stefan został wprowadzony w arkana sztuki tanecznej. Nawet mu ta
pierwsza lekcja nieźle poszła.
ROZDZIAŁ 20.
ROWER-CUDO.
ZEMSTA PRZYGOTOWANA, ALE PODSŁUCHANA. SEWERKA TRZEBA NAUCZYĆ ROZUMU.
Rower, zakupiony przez Komitet Rodzicielski dla najlepszego ucznia, stał w
hallu szkoły na samym środku. Otaczały go cztery słupki połączone listewkami i
to było dobrze i źle zarazem. Źle, bo każdy miał chętkę dotknąć go, oprzeć
rękę na kierownicy, przekonać się, czy pedały lekko chodzą, a były i takie
niedowiarki, które twierdziły, że to w ogóle nieprawdziwy rower i szkoda po
prostu czasu na oglądanie takiej „lipy". Dziwnym zbiegiem okoliczności
„niedowiarki" rekrutowały się przeważnie z nielicznej, na szczęście, grupy
patentowanych leniuchów, których do umysłowego wysiłku nie mógł pobudzić nawet
taki cud jak ten śliczny rower.
Bo to był naprawdę śliczny rower! Oczu od niego nie można było oderwać. W
czasie pierwszych dni po feriach świątecznych bariera oblepiona była stale
ciekawskimi. Po każdym dzwonku wylewające się z klas strugi chłopców i
dziewcząt łączyły się w jeden wartki strumień spływający z wielu pięter wprost
na parter, do hallu, kierunek — rower. I ciągle odkrywano jakieś nowe zalety,
ciągle warto było sycić oczy widokiem pięknego sprzętu. Płynęły dni, fala
podziwu nie słabła.
Czarno lakierowana rama, srebrzyste szprychy, wąskie wyścigowe gumy, pachnące
skórą siodełko, przerzutka, nawet pompka, nawet hamulec — wszystko to było po
stokroć omawiane, wytykane palcami, obmacywane oczami.
Tu trzeba podkreślić przydatność bariery. Dobrze, że była, bo żaden sprzęt,
zrobiony przez najdoskonalszego nawet rzemieślnika, nie oparłby się tylu
dotknięciom. I skała kruszy się pod wpływem stale spadających kropli.
— Całe szczęście, że_ tej nagrody nie można brać do ręki — powiedział któregoś
dnia Bartek stojąc z przyjaciółmi obok bariery.
Przed chwilą właśnie woźny szkolny energicznie odsunął kilku piątoklasistów
tak gwałtownie napierających na listwę, że aż wygięła się i niebezpiecznie
zatrzeszczała.
— Całe szczęście — przytaknął mu Stefan. *— A co, ubyłoby go? — z zaczepką w
głosie zapytał stojący
— Jakbyś zgadł — odpowiedział spokojnie Bartek. — Każdy chciałby zakręcić

Strona 81

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

kołem, spróbować pedałów, hamulców. Oho! Byliby i tacy, którzy
próbowaliby, czy lakier pod paznokciem nie schodzi. I przy końcu roku stałby
tu całkiem inny rower.
— Co za przyjemność takiego odrapańca dostać — wydął wargi Stefan.
— A już na wyścig... ani mowy — dorzucił Wiktor.
— No, jeżeli o was chodzi, to możecie być zupełnie spokojni: czy nowy,
czy odrapany, ten rower do was nie trafi! Nie martwcie się,
moi kochani koledzy, szkoda nerwów.
Słowa te, wypowiedziane ze sztuczną swobodą i uprzejmością, miały tak wyraźną
intencję, że nawet flegmatyczny Bartek uczuł się dotknięty,
— Dlaczego?
— Dlaczego? — powtórzyli ostro Stefan i Wiktor nachylając się w stronę Sewerka.
— Dłatego że ten rower otrzyma w nagrodę ten, kto... kto... jest sumienny...
i pilny... i ma wyniki w przodowaniu, i stale myśli o podniesieniu honoru
harcerza!
Ostatnie słowa Sewerek wygłaszał już bohaterskim tonem, a przy honorze uderzył
we własną pierś, dając do zrozumienia, że w tym właśnie miejscu wspomniany
honor obrał Sobie godne siedlisko.
— Ależ z ciebie muszkieter! Myślałby kto! — zakpił Stefan. Faktycznie, istny
Portos! — szydził Wiktor. — Czego tu
nie ma' i obowiązek i sumienie, i honor! Tylko ci szpady i końskiego ogona
brak Sewerysiu, serce moje. Pluń na rower- Takie muszkietery tylko z
wysokości czterech kopyt przemawiały. A ty masz tylko dwa, i to nie podkute.
Sewerek zrobił się purpurowy. Chłopcy i dziewczęta wokoło
zajęci byli oglądaniem roweru, ale kilkoro najbliżej stojących słyszało tę
wymianę zdań. Ktoś z aprobatą pociągnął nosem, ktoś inny parsknął śmiechem.
— A ty się nie przezywaj! Rozumiesz? — rzucił się już wprost do Wiktora
Sewerek.
Wychowawca Słysząc podniesiony głos zbliżał sie do topniejącej na dźwięk
dzwonka gromady. Na jego widok Wiktor spotulniał jak baranek.
— Kto się przezywa? Stuknij się! Już lepiej powiedz, że ci zanadto
pochlebiam. Proszę pana — zwrócił się wprost do nauczyciela — jeżeli ja go
porównuję do muszkietera, do takiego na przykład Aramisa — czy to jest
przezwisko?
— A ten koński ogon, a te kopyta? — wołał zaperzony Sewerek.
— To jest tak zwany „artystyczny opis postaci" — tłumaczył z całą powagą
Wiktor, a widząc zdziwione spojrzenie nauczyciela, dodał w jego stronę: — na
koniu, naturalnie. Przechodzimy to teraz na polskim, Sewer, nie
uważałeś na ostatniej lekcji. Jak się nie weźmiesz w garść, to rower z
twoich planów wysiada — a raczej ty z roweru.
— Dosyć już! Do klas, nie słyszeliście dzwonka? — naglił
zniecierpliwiony nauczyciel.
— ...i pokazywał Sitarkowi notes. Ma w nim zapisane wszystkie twoje
ściągania: z czyjego zeszytu, co i kiedy — mówił Bartek.
Wiktor, do którego te słowa były skierowane, siedział oniemiały.
A przecież rzadko zdarzały się takie chwile, żeby mu brak było właściwej
odpowiedzi.
— No dobrze, i co z tego? — rzucił Stefan. Czy Sitarek
go pytał?
— Nie potrzebował pytać. Sewerek sam się pochwalił. jutro ma iść z tym
notesem do pana kierownika. śeby pan kierownik zobaczył, jakie z nas dobrane
towarzystwo.
__ Z nas? — powtórzył Wiktor. — Przecież mówił tylko o mnie.
__, Daj mi dokończyć. Najpierw mówił tylko o tobie. śe ty
żadnego szacunku dla władz harcerskich, to znaczy dla niego, nie masz, że
ciągle się z niego wyśmiewasz, że dla ciebie nic świętego i tak dalej. A
potem, że on cię jutro urządzi, że zobaczysz i że razem z tobą wszystkie
chwasty z tego pola pszenicy, to znaczy z naszej klasy, trzeba wyrwać. A te
chwasty to niby Stefan i ja, bo my w notesie Sewerka też figurujemy.
— No, w zacnej kompanii zawsze raźniej, jak mówił Onufry Zagłoba, którego
szlachetne imię nie na darmo w STO noszę.
Widać było, że Wiktorowi wraca przytomność umysłu.
— A ten notes to tylko dla nas czy dla całej klasy? Sitarek też tam figuruje?

Strona 82

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— chciał wiedzieć Stefan.
— Nie! Sitarka tam nie ma. Sewer powiedział, że kto z nim jest, może się nie
bać. A przecież Sitarek zawsze na każdą zbiórkę zegarka mu pożycza.
'Wiec niby o nim Sewer nie pisze. Sitarek nie bardzo w to wierzy. Powiedział
do mnie, że mu się to wszystko nie podoba, że tak harcerz nie postępuje.
— Ale Sewerkowi tego nie powiedział? Tchórz! — rzucił się Wiktor, aż
podniesiony raptownie pulpit stuknął i narobił hałasu w pustej klasie.
— Nie powiedział — stwierdził Bartek i ciężko opuścił się na ławkę.
Widać było, że dokonał nie lada wysiłku mówiąc tak długo.
— No i co teraz? — niecierpliwił się Stefan.
—¦ Trzeba się zastanowić — myślał na głos Bartek.
— Aha, zastanowić, znam ja takie: zastanowić się, przemyśleć, rozważyć i
poddać pod dyskusję. Na coś takiego to ty, Bartuś, możesz sobie pozwolić. Tę
rękę daję — Wiktor w ferworze wysunął lewą nogę i klepnął się po niej z
rozmachem — tę rękę pozwalam sobie uciąć, że o tobie tam jest o wiele
mniej niż o mnie. Ty, mój drogi, niczym pana kierownika nie zastrzelisz. Ale
ja! Rany Boskie, jeżeli on zapisywał wszystko! Nie, ja do tego nie mogę
dopuścić, żeby przez takiego gałgana pan kierownik się zgryzł. Bo zgryzie
się — ja pana kierownika dobrze
znam. I mamie powie, i mama się też zgryzie. Nie, chłopaki, jeżeli my się na
to zgodzimy, to niech mnie tu zaraz, natychmiast... popelina ogarnie!
— Popelina? — Stefan przyglądał się podejrzliwie.
— A bo co? Kostek mówi zawsze „flanela", a mnie stać na popelinę. I koniec. I
kropka.
— Nie gorączkuj się tak — powiedział Bartek, ale jego spokój podziałał wręcz
odwrotnie.
— Ja się gorączkuję? Ja? — pulpit Wiktora podskakiwał raz za razem. — Okazuje
się, że mnie nie znacie! Jestem spokojny jak ocean! Jak wszystkie oceany
świata skute podbiegunowym mrozem. Tak. śebyście wiedzieli i żeby was o tym
przekonać, idę natychmiast do Sewerka i z całym spokojem oświadczam
mu...
— Co? — spytał Bartek.
— Teraz ty nie dajesz mi dokończyć. A wiec, pozwól, moje oświadczenie
wygląda tak: W jedno ucho - raz! W drugie ucho - dwa! — Wiktor boksował
powietrze przed sobą, pulpit hałasował nieustannie.
— Teraz... trzy! Krew idzie z nosa! Sewerysio ozdobnie nakrywa się nogami.
To cztery! A ja z najwyższą pogardą spoglądam na niego, z góry, po prostu z
czterdziestego piętra, mówię: „Koniec i kropka" — i odchodzę z jego notesem w
ręku. Chłopaki! Cała klasa uratowana! Cała klasa! Kto tego dokonał? Kto? ten
oto stojący przed wami skromny młodzieniec, który nie darmo nosi
imię Wiktora.
— I Kijanki — złośliwie dorzucił Stefan. — To pewnie dlatego zaraz się do
bitki bierzesz. Ale kij ma dwa końce. I ta cała sprawa wcale tak szybko nie
pójdzie. Owszem, na leżącego Sewerka możesz z góry patrzeć, ale połóż go
przedtem. On ma pięści mocne...
— To idziemy we trzech. Jesteśmy STO czy nie jesteśmy? Ślubowaliśmy
„wierność i braterstwo do ostatniego tchu"? Pamiętacie? A jak nie chcecie, to
znaczy całe nasze STO psu na budę. I koniec. I kropka.
Teraz już Bartek nie wytrzymał:
—• Dosyć tego. Ja na ciebie mogę też z czterdziestego piątego piętra, wiesz?
STO ma „świetlane cele" — tak pisze w kronice, tak? Pamiętasz? A u ciebie
świetlany cel to „w ucho — raz" i w drugie — dwa"! I we trzech na jednego? Tak?
Wiktor nie wiedział, gdzie oczy podziać.
— Tak... ja też widzę, że tak nie można — odezwał się również speszony
Stefan, który przed chwilą gotów byłby iść na wezwanie Wiktora — krzyku się
narobi, Sewerka matka przyleci do pana kierownika i dojdą wszystkiego
po nitce do kłębka. A przecież chodzi o to, żeby Sewerek nie poszedł jutro
z tym notesem...
— No więc co? — Wiktor patrzył na Bartka, który zdecydował:
— Napisz do niego parę słów. Grzecznie, Rzeczowo i stanowczo.
— Dobra. Zaraz piszę — Wiktor nadrabiając miną wyrwał kartkę z
brulionu i już odgryzał koniec obsadki. — Jak zacząć? Przecież nie „Szanowny
Panie"? „Szanowny Kolego" też nie. To pies — nie kolega.

Strona 83

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Napisz: „Szanowny Obywatelu!"
— Dobra: „Szanowny Obywatelu." Dalej już wiem.
Wiktor pisał wyraźnymi, energicznymi literami. Po dłuższej chwili przeczytał:
„Szanowny Obywatelu!
Słuchaj, Sewer, od samego początku ryjesz pod nami i ryjesz. Do tej pory
uchodziło Ci to na sucho. Zwracanie uwagi na takie kreatury jak Ty jest
poniżej naszej godności. Ale jeżeli teraz polecisz na nas z jęzorem do
kierownika, to w najbliższe popołudnie własne zęby będziesz niósł w
tornistrze, a ojciec i matka na Twój widok trupem padną. Zastanów się,
chłopie, co Ci rodzice zawinili? Ocknij się i zacznij żyć jak człowiek, to
może przestaniesz być świnią, czego Ci życzy z harcerskim pozdrowieniem
Wiktor Kijanka."
Bartek nie taił swojego niezadowolenia.
— Miało być grzecznie, a u ciebie to wyszło po prostu ordynarnie. Wykreśl te
„zęby".
— Wykreślam, niech ci będzie. A co na miejsce zębów?
— Nic, wykreśl do końca.
— Nic?... Tak nie można, bo mi się cała myśl zepsuje. Jak to wygląda: „Ale
jeżeli teraz polecisz na nas z jęzorem, to w najbliższe popołudnie" — dalej
wykreślone i co? Aha, już wiem, wstawię w to miejsce „kości". To
już jest bardzo elegancko. O kościach to można w najlepszym towarzystwie, Co?
Nie, Bartkowi nie podobało się w dalszym ciągu. Aż się Stefan zniecierpliwił:
— E, Bartuś, nie przesadzaj. Może chciałbyś, żeby tam jeszcze gołąbka pokoju
narysować? Bez tych zębów jest zupełnie dobrze.
, — Ja nie napisałbym tak — upierał się Bartek.
— Myślę! — zadzierając nosa do góry oświadczył Wiktor. — Nie każdy tak
potrafi. Od kiedy ja pracuję nad swoim stylem. A styl to człowiek, wiesz?
Jakiś mędrzec dawno temu tak powiedział, wiesz? Ale nie zniechęcaj się,
Bartuś. Pracuj nad sobą. Może kiedyś, choćby w- małym stopniu, dorównasz mi.
Bartek tylko ramionami wzruszył na tę tyradę. Tymczasem Wiktor złożył zręcznie
kartkę i na wierzchu wypisał imię i nazwisko adresata, mówiąc:
— Trzeba to natychmiast doręczyć zainteresowanej osobie. Kto to zrobi?
— Ja nie — powiedział Bartek.
— Ja też nie — dorzucił Stefan.
— No, to chodźmy pod jego dom, może się trafi jakaś okazja — zadecydował
Wiktor.
Okazja miała najwyżej siedem lat, urwany daszek u czapki i bardzo zakatarzony,
czerwony nos.
— Słuchaj no, mały, wiesz, gdzie mieszkają Witkowscy?
— Wiem, a bo co?
— A Sewerka Witkowskiego znasz?
— Znam, a bo co?
— To weźmiesz tę kartkę i zaniesiesz do niego, dobra?
__. Nie! Nie zaniosę.
— Zanieś. Co ci to szkodzi?
— Sam sobie zanieś. Sewerek się bije.
— Coś podobnego, takiego grzecznego chłopca jak ty bije? A to gałgan! —
urabiał malca Wiktor. — Ale w mieszkaniu tego nie zrobi, nie bój się. Jego
mama nie pozwoli, żeby cię zbił. A jak zaniesiesz tę kartkę, to ci coś dam.
— A co?
— Znaczek. Fajny znaczek, zobaczysz. Za taki znaczek to ci każdy w szkole da,
co zechcesz. No, zaniesiesz?
Chłopak podszedł, aby wziąć kartkę.
— Do rąk własnych! Słyszysz? — krzyknął za nim Wiktor w czeluść bramy.
Czekali kilka minut. Malec wrócił, wyciągnął czerwoną, zmarzniętą jak i nos
rękę.
— Daj znaczek.
— Oddałeś? — nie spieszył się Wiktor.
— Tak.
— Do rąk własnych?
— No chyba. Daj znaczek. .
— A Sewerek pytał się, kto ci dał kartkę?
— Nie pytał się, bo go nie było. Kartkę wzięła do rąk własnych jego mama.

Strona 84

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Stefan parsknął krótko. Wiktor był wściekły. Gdyby nie obecność kolegów,
szczególnie Bartka, malec zamiast znaczka zobaczyłby najwyżej figę złożoną z
poplamionych atramerftem palców Wiktora. Pod milczącym wzrokiem Bartka
wydostał notes i zaczął przewracać jego kartki. Znalazł wreszcie znaczek i
położył go na wyciągniętej ręce malca, który pomimo młodego wieku interesował
się już filatelistyką, bo spojrzawszy na znaczek, zawołał
zawiedziony: __
— Yyyyy! Taki znaczek? To jest fajny znaczek?
— Patrzcie no go! Nosa nie umie wytrzeć, a nad znaczkiem oędzie
wydziwiać! — udawał oburzenie Wiktor. — Nad takim znaczkiem! Wiesz, kto
tu jest? Kopernik! Sam Kopernik.
Ogłuszony potokiem wymowy właściciel czapki z oberwanym daszkiem wybąkał:
— Wiem.
— No więc, pamiętaj! aerwus:
Stefan szedł, wyraźnie ubawiony całym zajściem. Mina JBartKa zaniepokoiła
jednak Wiktora, bo rzucił w pewnej chwili:
—¦ A co, miałem mu może dać Meksyk albo Kongo? I do rąk własnych nie oddał. ¦
— On nie zrozumiał, co to znaczy —• tłumaczył Stefan. — Ale niedobrze się
stało. Sewera matka przeczyta, zacznie go wypytywać...
— Nie przeczyta — zapewniał Bartek — moja mama nigdy nie czyta listów do mnie
zaadresowanych.
— Moja przeczytałaby od razu — oświadczył Wiktor.
—¦ Moja też — dodał Stefan. — Ale wiecie, co tu zrobić, có tu zrobić takiego,
żeby temu Sewerowi pokazać, żeby go nauczyć...
— śeby ten rower dostać! — dokończył Wiktor. Bartek uśmiechnął się.
— Po co tyle gadania? Sposób jest jeden.
— Jeden, jeden, ale najgorszy, najtrudniejszy — jęknął Stefan. —' Bartek,
pomożesz mi z historią? Przez tę zapowiedzianą powtórkę to ja spać nie mogę.
—• Ja mogę — tragicznie westchnął Wiktor — ale najpiękniejsze chwile, można
powiedzieć, złoty wiek moich lat młodzieńczych, oblewa czarną goryczą ta
piekielna matma.
— I napis nad łóżkiem nie pomaga? — zakpił Stefan.
— Pomaga, ale ile razy na niego spojrzę, to sobie przypominam także i to, że
muszkieterowie nie musieli uczyć się żadnych twierdzeń geometrycznych.
Szczęśliwi! Bartuś, bracie, pomożesz mi?
Bartek przytaknął głową po raz drugi.
ROZDZIAŁ 21.
KTO KRADNIE W BLOKACH? ZACZĘŁO SIĘ OD HAFTOWANYCH LITER.
SEWER WPADŁ, ALE ROWER ODJECHAŁ BARDZO DALEKO.
Dziwne i bardzo przykre rzeczy zaczynały się dziać w blokach przy ulicy
Bednarskiej. Co kilka dni z klatki do klatki, z mieszkania do mieszkania
biegła wieść o nowej kradzieży. Najpierw zginął używany dziecięcy wózek na
klatce D. Właściciele jego mieszkali na trzecim piętrze, codzienne wnoszenie i
znoszenie wózka było bardzo uciążliwe. Wpadli wobec tego na pomysł, aby wózek
zostawiać w kącie, przy zejściu do piwnicy. Wózek był stary, kto by się tam na
niego połaszczył. A jednak znalazł się
taki.
Druga kradzież była zuchwalsza, 'wyłamano kłódkę w piwnicy i wyniesiono
stamtąd porządny dziecięcy rowerek, który w okresie zimy, nie używany,
zawadzał w przepełnionym mieszkaniu. A trzecia — oprócz szkody przyniosła ze
sobą strach. Bo cóż to był za złodziej, który nie naruszając zamka, dostał się
do mieszkania inżyniera Roświatyńskiego i zabrał stamtąd małe, turystyczne
radio? Jakim sposobem wszedł? Dlaczego ukradł tylko „szarotkę", a nie ruszył
futra z przedpokoju, nie wziął czegoś z szafy czy biurka?
— To jest swój złodziej — tłumaczył dopytującym się o szczegóły lokatorom
dozorca. — Przecie obcego to zaraz się widzi. Radio, nie mówię, mógł pod
kapotą wynieść. Ale rower, wózek? To już musiał gdzieś u siebie schować, a
potem po ciemku wyniósł. Ja tu wszystkich znam. Swoim to się nie przyglądam,
mógł się przemknąć.
— U Roświatyńskich złodziej musiał zamek wytrychem otworzyć. Milicja też tak
powiedziała. A jak upilnował, kiedy ich w domu nie ma! Chybała ma rację, to
musi być ktoś, co wie, gdzie i kiedy mieszkanie jest puste — mówił pan
śórawiec, zakładając nowy zatrzask u drzwi.

Strona 85

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— My nic o tej „szarotce" nie wiedzieliśmy — dziwiła się pani śórawcowa —
chociaż inżynier na naszej klatce mieszka, a złodziej wiedział.
— Roświatyńskich ani widać, ani słychać. Lubią spokój, aż ich szkoda, że pod
Brodzkimi mieszkają. Nasłuchają sie brewerii. Tatusiu — wtrąciła Lucynka. —
Pani Roświatyńska przychodzi do pani Pagaczowej naprzeciwko. Widziałam.
Stefan słyszał całą rozmowę, ale udziału w niej nie brał. Kiedy indziej
przejąłby się i samą kradzieżą, i tym, że wydarzyła się tak blisko. Ale dzisiaj!
Ciągle wydawało mu się, że wrócił ze szkoły dosłownie ze spuchniętą głową.
Siedział przy stole w dużym pokoju, udając, że się kiwa nad książką, i od
czasu do czasu podnosił obie ręce do góry, ściskając głowę, jakby w obawie o
jej całość. Niestety! Nie była nawet gorąca. A szkoda! Stefan błogosławiłby
powrót grypy, jakąś podwyższoną temperaturę, a nawet i prawdziwe boleści.
Cokolwiek, co wzbudziłoby współczucie rodziców i odwlekłoby jak najdalej ich
myśl od półrocza i związanego z nim świadectwa.
Wstyd przyznać, ale wiadomość o kradzieży przyjął po prostu z ulgą. Oboje
rodzice i Lucynka byli tak zaaferowani wypadkiem, że chyba nieprędko przypomną
sobie o dużo ważniejszej, zdaniem Stefana, sprawie.
— To jest życie! — szepnął półgłosem i znowu ścisnął głowę, przypominając
sobie po raz któryś z kolei, że zmartwienie to spadło na niego dość
nieoczekiwanie.
Owszem, na nadzwyczajne świadectwo żadnych nadziei nie miał. Bartek i Wiktor
również. Ale skoro obiecali sobie solennie, że każdy weźmie się za swoją piętę
achillesową — to już wyraźnie chyba weszli na dobrą drogę. I nawet wyznaczyli
najbliższe dni na „podciąganie się".
Stefan dobrze jeszcze pamięta to przyjemne, pełne otuchy samopoczucie, jakim
tak niedawno napełniała go myśl o męskich postanowieniach, które zostaną
uwieńczone... zdobyciem roweru.
Ale nauczyciele potrafią wszystko popsuć. I mówią do tego, że im zależy na
dobrych wynikach uczniów. A jakże!
W ubiegły czwartek po południu Wiktor i Bartek mieli pomóc Stefkowi
przygotować się do powtórki z historii. A pani od historii naumyślnie, na
pewno naumyśnie, wywołała Stefka o dzień wcześniej, kiedy się niczego nie
spodziewał. I jak podstępnie!
Stefan tego dnia uważał wyjątkowo. Dobrze słyszał, jak opowiadająca uczennica
mówiła dużo i ze znajomością rzeczy o Napoleonie. Wymieniła nawet datę jego
urodzin: 1769 r. Nauczycielka, bardzo zadowolona, pochwaliła ją i powiedziała:
— Widać, że cię interesuje historia. Dziękuję.
Postawiła z uśmiechem stopień i zaraz potem zwróciła się wprost do Stefana:
— A śórawiec nam powie, co było dwadzieścia lat później. Stefan zebrał całą
przytomność umysłu, na jaką było go stać
w tym zaskoczeniu.
— Dwadzieścia lat później Napoleon miał dwadzieścia lat — odpowiedział pewnym
głosem.
Tu i ówdzie rozległ się chichot. Przybierał na sile. Już cała klasa śmiała się.
Pani przyglądała się podejrzliwie, wreszcie i ona uśmiechnęła się krzywo.
— A co powiesz o bitwie pod Parkanami?
Stefan śórawiec nie był złym chłopcem, naprawdę. Ale ilekroć skupiła się na
nim uwaga całej klasy, ilekroć świadomie czy choćby niechcący stawał się celem
drwin szkolnej gromady — wstępował w niego diabeł. Ileż razy pakowało go to w
kabałę! Tak było i teraz.
— Tak — powiedział głośno i bez namysłu — gdybym to ja urządził drakę pod
parkanem, co by się tu działo: pan kierownik, ojciec i matka, wszyscy by się
na mnie rzucili bez żadnej litości, bez żadnego zrozumienia, że chłopaki
muszą się od czasu do czasu pobić, bo nie mogą wytrzymać. Ale jak tam
szlachta za siwe łby się brała — to nic. Ile jeszcze pokoleń po nich musi się
uczyć o tej drace. I po co to? I co' komu z tego?
W miarę jak Stefan zapalał się — klasa cichła. Tylko Wiktor wyciągnął dwa
paice do góry i wyrecytował:
— Proszę pani, to, co śórawiec mówi, posiada pewien bardzo głęboki sens. Bo,
faktycznie, w tej historii jest już tyle różnych wydarzeń! I faktycznie, gdyby
na przykład mnie ktoś upoważnił, to podjąłbym się wiele rzeczy wykreślić.
Podręcznik byłby mniejszy i tańszy, bo papieru nie rna, bo z celulozą... . —
Dość — przerwała pani z lodowatą miną — nikt nie pyta o twoje zdanie. A ty,

Strona 86

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

śórawiec, siadaj.
To było wyraźne. „Dziękuję" — mówiła pani po piątce i czwórce. „Siadaj" —
otrzymywało się razem z dwóją.
Czy warto było po czymś takim robić przy pomocy kolegów powtórkę? Bartek
uważał, że tak, ale Stefek na złość poszedł wieczorem do kina.
To samo było następnego dnia z Wiktorem. Po południu Bartek miał mu pomóc w
geometrii, a matematyk właśnie przed południem kazał mu przy tablicy objaśnić
twierdzenie Pitagorasa. Dla wyobraźni nie było tu pola do popisu. Giętki język
Wiktora zesztywniał. Trójkąty i prostokąty pod jego ręką zamieniały się w
jakiś fantastyczny plan nie istniejącego miasta. Energicznie ścierał litery,
zamieniał je innymi, odstępował o krok od tablicy, niby to dla lepszego
zobaczenia całości rysunku, a w rzeczywistości rozpaczliwie nadstawiał ucha,
oczekując ratunku z pierwszych ławek.
Na próżno.
Więc i on zrezygnował z pomocy Bartka, który sam jeden ślęczał nad geografią
Europy, zmorą własnego życia.
Ale chłopcy trzymali się. Nie upadli na duchu. Wiktor powtarzał co chwila: „w
życiu bywa rozmaicie" i, licząc na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności,
zapewniał przyjaciół, że dopóki złych stopni czarno na białym dokładnie nie
widać, nie warto się martwić.
Więc się nie martwili. Aż do dzisiaj...
Dzisiaj od samego rana pachniało w szkole czymś niecodziennym, wiadomo: po
lekcjach wychowawcy rozdadzą świadectwa na półrocze.
Przy drzwiach wejściowych czekał Bartek i, zanim we trójkę
wyszli z szatni, wiedzieli, że Sewerek po lekcjach organizuje klasową
uroczystość. — Mnie i Mańkowi Rybnickiemu kazał pozbierać te litery...
— Jakie litery? — nie rozumiał Wiktor.
— To właśnie najgorsze — sumitował się Bartek — że wy nic o tym nie wiecie, a
ja na śmierć zapomniałem. Idiotyczny
pomysł. .
— Jaki pomysł? Gdzie? Kiedy?
— Na zbiórce w czasie ferii świątecznych. Ciebie, Wiktor, nie było. Stefan
miał grypę. Ale ja, zdaje się, do ciebie, Stefan, o tym napisałem?
— Coś w tym rodzaju, że Sewerek na głowę upadł — przypomniał sobie z trudem
Stefan.
No, właśnie. Po zbiórce rozmawiałem z ojcem. Powiedział, że to bzdura i że
zabrania mi. Dlatego już o tym nie myślałem.
— Rany boskie! Powiedzże już raz po swojemu: ściśle i dokładnie, bo gadasz
dookoła Wojtek i końca nie widać — zdenerwował się Wiktor.
—. Bo Sewer wyprowadził mnie z równowagi: okazuje się, że wszystkim w klasie
przypomniał o tych literach, tylko nas omijał.
— O jakich literach?! — wrzasnął wściekły Wiktor.
— Nie krzycz! Wtedy na zbiórce Sewerek polecił, aby każdy wyhaftował jedną
literę czerwoną nicią na białym kawałku materiału. Z tych liter dziś u nas ma
być zawieszone hasło: „W naszej klasie dwój nie będzie, tylko same piątki".
— Coś podobnego! — zdziwił się Wiktor.
— I wyobraźcie sobie, wszyscy dzisiaj litery przynieśli —
kończył Bartek.
— Nie wierzę — wątpił Stefan. — Ileż to roboty!
— Patrz! — Bartek wyciągnął z kieszeni kłąb zwiniętych
gałganków. — A Maniek ma drugą połowę.
— I co? Powiedziałeś, że my nic? — pytał Wiktor.
— Nie.
— Dobra jest. Jakie litery wypadają na nas?
— Sam koniec zdania, „p" — zrobił Romek. Patrzcie, jak ładnie.
— To na pewno nie on, to matka.
— A my mamy po dwie. Za karę, że jesteśmy mało aktywni.
— Jeszcze czego! — rzucił Stefan.
— Tak. Ja — „ią", Stefek — „tk", a Wiktor „i" oraz wykrzyknik.
— Dobra — powiedział z zadziwiająco zadowoloną miną Wiktor. — Wszystko będzie
zrobione na medal.
Klasa miała być ozdobiona wiadomym hasłem na ostatniej godzinie,
którą dziś było wychowanie fizyczne. Zawieszenie liter na taśmie

Strona 87

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Sewerek powierzył Mańkowi
Rybnickiemu i Bartkowi Niedźwiedzkiemu. Oni i tak byli zwaIniani z ćwiczeń.
Dziwnym zbiegiem okoliczności na przerwie poprzedzającej gimnastykę Stefan i
Wiktor pobili się. Tarzali się po podłodze, okładali pięściami i wydawali
mnóstwo wściekłych okrzyków. Bartek starał się ich rozłączyć, odwoływał się do
ich rozsądku, wieku, przyjaźni — skutkowało to niewiele. Dopiero kiedy zebrała
się spora kupka widzów, zapaśnicy pozwolili się rozdzielić. Ale skutków
zaciętej walki nie można było ukryć. Wiktor, trzymając chustkę u nosa, pobiegł
do umywalni, aby zatamować krew. Stefan skręcił nogę, a może tylko uderzony w
kostkę, ledwo dokuśtykał do ławki w korytarzu. Obaj zostali zwolnieni z
gimnastyki.
Po dzwonku klasa opustoszała. Gimnastyka odbywała się na parterze w specjalnej
sali. Sewerek, wychodząc ostatni, wydawał jeszcze zarządzenia Mańkowi i
Bartkowi:
— Tylko nie zawieszajcie za wysoko. Niech tablica i stojak z mapą zasłaniają
napis. To będzie niespodzianka. I żeby było równo, równiusieńko. Niedźwiedzki,
ty to potrafisz. Liczę na ciebie.
Bartek poprawiał coś u pantofla, a kiedy się podniósł, w klasie nie było
nikogo prócz niego i Mańka. Ale już po chwili w drzwiach ukazał się
kuśtykający do swej ławki Stefan, a za nim — Wiktor.
— Nie mogę spuścić głowy — stękał Wiktor przez zatkany
mokrą chustką nos — zaraz mi krew znowu idzie. To pech! Poszedłbym sobie do
biblioteki. Jest nowy numer „Dookoła świata" Taki fajny! Potem go rozdrapią.
To pech!
Maniek westchnął ciężko. Zawsze godzinę wolną od gimnastyki spędzał w
bibliotece, przeglądając ilustrowane pisma. To była jego pasja. Po lekcjach
rzeczywiście trudno się było do nich dopchać.
— Ja też mam pecha. Gdyby nie ten Sewer, który się rządzi, jak nie wiem co,
mógłbym teraz przeglądać pisma.
— A bo co? — spytał z głupia frant Stefan.
— Nie widzisz? Litery muszę z Bartkiem na tasiemkę nawlec.
— Mogę cię zastąpić — zaproponował Stefan. Maniek spojrzał na niego
podejrzliwie.
— Ja też mógłbym trochę pomóc, ale co mi za to dasz? — spytał rzeczowo Wiktor.
To nie budziło wątpliwości. Targ w targ, Wiktor się zgodził na nowy polski
znaczek. Maniek, jak na chłopaka, który nie może się gimnastykować, ulotnił
się dziwnie szybko.
— Wróć przed dzwonkiem! — zdążył zawołać za nim Bartek. Stefana przestała od
razu boleć skręcona noga. Wiktor odrzucił
chustkę bez śladu krwi. Wyciągnęli spod ławki swoje kartki papieru ze
starannie wymalowanymi czerwonym atramentem literami. Bartek spinaczami
przyczepił litery do tasiemki.
— Patrz dobrze, żeby kolejności nie pomylić _ upominał Stefan.
- Nie bój się. Mam ułożone wszystko tak, jak trzeba. Teraz na końcu — nasze.
Bierz za drugi koniec tasiemki. Zawieszamy. Wiktor, przysuń tu stołek.
Wkrótce napis zawieszony był, jak sobie tego życzył Sewerek — prosto,
dokładnie i tak, aby go zakrywała tablica oraz stojak z mapą.
Maniek Rybnicki przybiegł równo z dzwonkiem. Zagadał go przed drzwiami Wiktor.
Klasa wróciła rozgadana, rozdokazy-wana. Bartek i Stefan nie dopuszczali
nikogo za tablicę.
— Poczekajcie. Jak niespodzianka, to niespodzianka.
Sewerek wprost z sali gimnastycznej pognał do kancelarii zaprosić na rozdanie
świadectw pana kierownika.
Wychowawca przyszedł razem z panem kierownikiem. W ręku trzymał pękatą, różową
teczkę ze świadectwami. Trzydzieści dziewięć par oczu nie mogło się od niej
oderwać.
Do tvch właśnie świadectw nawiązał zgrabnie Sewerek.
— Panie kierowniku — mówił. — My wiemy, że są wśród nas uczniowie, co i dwóje
na świadectwie mają. Ale teraz już będzie inaczej. Od dziś
postanowiliśmy zupełnie się zmienić. śeby było widać, że w
demokratycznej szkole młodzież walczy o lepsze jutro.
— Zaraz, zaraz — przerwał mu pan kierownik, z którego miny widać było, że tą
przemową wcale nie jest zachwycony — powiedz po prostu i krótko: co

Strona 88

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

postanowiliście?
— Rybnicki! Niedźwiedzki! — zawołał nie speszony Sewerek. — Odsuńcie!
Niech pan kierownik i pan wychowawca zobaczą, co postanowiliśmy.
Bartek nie spieszył się. Zastąpił go z ochotą Wiktor. Po usunięciu tablicy i
stojaka oczom zebranych ukazało się hasło.
Uczniom dech zaparło z wrażenia. Jeden Sewerek nie wiedział o niczym. Z miną
bohatera nie spuszczał oczu z twarzy pana kierownika, która lada chwila miała
błysnąć zachwytem. Czekał na pytanie: »Kto wPadł na ten Piękny pomysł?" Ale
twarz pana kierownika i twarz Pana Karniewicza dalekie były od tego, czego
oczekiwał Sewerek.
Pan kierownik spojrzał na wychowawcę, Ten rozłożył w zdumieniu ręce — obaj
przyjrzeli się zaskoczonym twarzom uczniów.
— A to rzeczywiście niezwykłe hasło na dzisiejszy dzień — odezwał się pan
kierownik takim tonem, że Sewerek czym prędzej spojrzał na ścianę. Przeczytał:
„W naszej klasie dwój nie będzie, tylko same pały!" Zbladł. Chciał krzyknąć.
Zakrztusił się. Skoczył w stronę ściany, ale natychmiast zwrócił się do klasy
i zawołał z zaciśniętymi pięściami:
— Kto? Kto to zrobił? Przecież miało być: „same piątki"!
Ktoś nieśmiało parsknął. I zaraz, jakby hamulec zwolniono — cała klasa
wybuchnęła śmiechem. Nie śmiał się tylko projektodawca.
Wyjaśniło się, wydało się wszystko. Wiktor, Stefan i Bartek nie zapierali się.
Sewerek przeżył drugi gorzki zawód. Bo pan kierownik wcale nie zganił ich za
to, że nie wyhaftowali liter. Powiedział, że sam też by tego nie zrobił, że to
była strata czasu. I nie na hasłach opierają się dobre wyniki, ale na dobrej
organizacji pracy, jak kto sobie układa odrabianie lekcji i jak to wykonuje.
Oj, dostało się Sewerkowi Witkowskiemu tego dnia! Siedział zgnębiony, ze
spuszczoną głową, tylko duże uszy ogniście sterczały z wysokiego kołnierza.
Bartek, niewątpliwie zadowolony z udanego kawału, nie manifestował swych
uczuć, ale Stefan aż ręce zacierał patrząc na porażkę nielubianego kolegi. A
Wiktor tryumfalnie wyciągał pięść z opuszczonym w dół kciukiem, co u
starożytnych Rzymian oznaczało pognębienie przeciwnika.
Niedługo jednak trwała uciecha pomysłowej trójki przyjaciół. Raz jeszcze
sprawdziło się mądre ludowe przysłowie: „Nie śmiej się, dziadku, z cudzego
przypadku". Przy rozdaniu świadectw okazało się, że Wiktor miał dwóję z
matematyki, Stefan — z historii, a Bartek za geografię dostał co prawda
trójkę, ale wszyscy wiedzieli, że to była „trójczyna z litości".
Na łeb, na szyję gnali z klasy do szatni, z której wybiegli w nie pozapinanych
paltach i z nie zawiązanymi sznurowadłami. Jeszcze tylko brakowało, żeby
Sewerek wykłuwał im oczy swoim świadectwem bez jednej dwójki!
A rower, prześliczny sportowy rower, wbrew prawom rządzącym jego mechanizmem,
raptem ulotnił się, poszybował w przestworza, zginął.
ROZDZIAŁ 22.
KARA MUSI BYC. CZY STEFAN MA CHARAKTER?
WYPADEK ALINY. COS SŁYCHAĆ, ALE OSÓB NIE WIDAĆ.
JAK UPRZEDZIĆ WŁAŚCICIELA?
— Bić cię nie będę — mówił ojciec — za duży już jesteś. Ale kara musi być, bo
bez kary to byłoby i bez miary. Wymyśl sam coś takiego, co pamiętałbyś dłużej
niż lanie.
Stefan stoi pod piecem, ręką trzyma się za etażerkę i nie mówi ani słowa.
Patrzy z daleka na nieszczęsne świadectwo leżące przed ojcem, potem przenosi
wzrok na końce swoich butów, przygląda się im ze specjalną uwagą w momentach,
kiedy w jego stronę zwraca się twarz siedzącej przy stole mamy. Ojciec zażądał
świadectwa zaraz po kolacji — obejrzeli fatalny stopień oboje.
To ojciec przemawiał do rozumu Stefana. Mówił powoli, dobierał słów z rozwagą,
widać było, że jest Stefanową dwóją zmartwiony. Mama nic nie powiedziała. Usta
miała zaciśnięte, wąskie, wąziutkie. To było jeszcze gorsze niż przemowa ojca.
A znowu ta przemowa była na pewno gorsza niż lanie. Bo lanie to trzask, prask!
zabolało, ale człowiek czuł się skwitowany, rozgrzeszony. Takie Wiktorowe: „I
koniec. I kropka."
A przemowa ojca spokojna, poważna — jak do równego sobie... I jeszcze: „Wymyśl
sam"! Stefan już, już chce wybuchnąć: „A cóż to ja, ksiądz jestem, żebym
pokutę wynajdywał", ale hamuje się. Musi ojcu równie poważnie odpowiedzieć.
Prawda, jest już duży. To zobowiązuje.

Strona 89

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Niech mi tatuś zabierze pensję — mówi po chwili namysłu i już nie spuszcza
oczu, kiedy ojciec odwraca się z krzesłem w jego kierunku. To duża ofiara ze
strony Stefka. Dwudziesto-złotowa pensja, otrzymywana punktualnie co
pierwszego, pozwala na bilet do kina, na zakup jakiegoś drobiazgu nie
wchodzącego w zakres potrzeb szkolnych i nawet na drobne oszczędności.
.—¦ Powiedzmy: przez trzy miesiące będziesz otrzymywał pięćdziesiąt procent.
Zgoda?
Stefan kiwa na zgodę głową. Za gardło go ściska. Ojciec jest taki Wyrozumiały.
A to świadectwo... Wstyd, wstyd!
Przykrą sytuację przerywa przybycie Wiktora. Stefan szuka na twarzy
przyjaciela śladów wzruszeń podobnych swoim. Ale Wiktor wygląda tak, jakby
właśnie otrzymał nagrodę za wspaniałe wyniki w nauce. Raźno obwieszcza nowinę:
— Dowiedziałem się przed chwilą, że Sewerek już naszym zastępowym nie
będzie. Wysiadka.
— Pewnie się okazało, że ma kiepskie świadectwo, a zastępowy powinien świecić
przykładem, tak? — zgaduje ojciec.
— E... to nie... — Wiktor zająkał się — to nie. Tylko takie różne rzeczy
wymyślał. Kazał nam na przykład litery na hasło haftować. A przecież to
bzdura. Pan kierownik sam powiedział, że bzdura, bo przez ten haft to nie było
czasu na lekcje i...
— To ty też masz dwójkę? — zapytała wprost mama.
— Mam — wyznał Wiktor z tragicznym westchnieniem — z matematyki.
— Dlaczego mi o tym hafcie nie powiedziałeś? — zwrócił się ojciec do Stefka.
— To rzeczywiste...
Jakże łatwo było skorzystać z tej okazji! Usprawiedliwić się, uzyskać może
mniejszą karę...
— My nie haftowaliśmy, tatusiu. Nie byliśmy na tej zbiórce. To inni... cała
klasa przygotowywała litery.
— Właśnie mówię: o innych chodzi. Naturalnie, o całą klasę. I z Sewerysiem
koniec. Chociaż ma dobre stopnie. I widać, że nareszcie sprawiedliwość...
— A ja ci mówię, chłopcze — przerwał mu ojciec — wasze dwójki — wasza wina.
Wziąć się w garść, i koniec.
— ...i kropka — dokończył Wiktor, po którego minie widać było, że mu to
wszystko nie w smak. Ażeby odwrócić uwagę od nieprzyjemnego tematu, zapytał
Stefana:
— A na tę zabawę w niedzielę o której idziesz? I tutaj trafił kulą w płot.
— Na jaką zabawę? — zainteresowała się pani śórawcowa.
—• To w tej szkole, do której chodzi Alina, mamusiu — Stefan zaczerwienił się,
nie wiadomo czemu — i Bartka Niedźwiedz-kiego siostra też, ta Elżbieta,
mamusia wie? I ona zaprosiła brata i nas, i...
— Na żadną zabawę Stefan nie pójdzie. Kto ma dwójki, na zabawy nie chodzi —
oświadczyła kategorycznie pani śórawco-wa. — I ty też chyba nie pójdziesz —
zwróciła się do Wiktora. — Zaraz jutro pomówię z twoją mamą.
— Proszę pani — zaklinał Wiktor — ja się wcale na tę zabawę nie wybierałem!
Moja mama o żadnej zabawie nie wie. Niech pani nic nie mówi, po co ma się
denerwować. A w sobotę ja tu do Stefka przyjdę, będziemy się uczyć razem. Bo
to święta racja: kto ma dwójki, niech o zabawach nie myśli. Jeszcze czego!
Wiktor kapitulował całą parą. Pani śórawcowa przyglądała mu się trochę
podejrzliwie.
Rodzice wyszli z pokoju. Z chłopcami została tylko Lucynka, zajęta oglądaniem
jakiejś kolorowej książki.
— Po wszystkim? — zapytał półgłosem Wiktor. Stefan kiwnął głową.
— No i?...
— Przez trzy miesiące na pół- obroku — ciężko westchnął Stefan.
— Przykro — współczuł Wiktor — ale w takich wypadkach bez ofiar się nie
obejdzie.
Na pytające spojrzenie przyjaciela ciągnął:
— Ja też. Jestem kompletnie złamany. Posłuchaj: na obiad była
grochówka. Z takimi kawałami boczku — pokazał na pół dłoni. — A ja nic.
Przyszedłem, położyłem książki i tylko wzdychałem. Mama mówi: „jedz", mnie z
głodu skręca, ale tylko oczy od talerza odwracam i mówię, że mnie coś gniecie
w dołku, o tu, i ani łyżki do ust nie wezmę, bo mnie aż odrzuca. A moja mama
wie, że ja za grochówką przepadam. Więc się przelękła, że może jaki azjatycki

Strona 90

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

wirus albo co. I wszystko by poszło gładko, bo mama już termometru szukała.
Tylko ten zdrajca Kostek wpakował mnie. Siedział w pokoju i wszystko słyszał.
Wyszedł i mówi:
pokaż no najpierw świadectwo, a potem będziemy badać chorobę". Widzisz, to
jest brat...
__ A Stefek zawsze mówi, że chciałby mieć brata — odezwała
się Lucynka. —. Cicho, nie wtrącaj się — ofuknął ją Stefan. — No i co?
— I wydało się. I przez cały miesiąc do kina ani kroku. To jest życie Wiktora
Kijanki...
— Iii, tylko tyle? — zdziwił się Stefan.
—. Tylko! A grochówka to pies? Nie spróbowałem nawet. Honor mi nie pozwalał.
Kostek zjadł cały boczek. Podły, żeby choć skwarkę na jutro zostawił. Jutro
bym zjadł. Ale gdzie tam. Jeszcze mi powiedział, że się do mnie weźmie. Z nóg
mnie to ścięło. Dopiero wiadomość o Sewerku podniosła mnie trochę.
Nastąpiła chwila ciszy przerywanej westchnieniami.
— A na tę zabawę to już trudno, nie pójdę.
— Ja też nie pójdę — stwierdza Stefan.
— Tobie łatwiej, bo i tak tańczyć nie umiesz — mówi Wiktor.
— Kto? Stefan nie umie? — podskakuje na krześle Lucynka. — Jeszcze jak! Co
wieczór tańczył i z mamą, i ze mną. Tańczy jak nie wiem co!
Stefan jest zły, bo znowu się zaczerwienił. Zaczyna o czym innym:
— A o Sewerku wiesz na pewno?
— Na pewno. Ale teraz widzę, że próżna była moja radość. Twój ojciec ma
rację: w szkole nie ma co myśleć o jakiejś zmianie na lepsze. Ucz się! Ucz
się! Znikąd jasnego promyka ani żadnej takiej, jak to się mówi, jutrzenki...
Wiktor ma całkiem smętną minę. Mówi przez niego żal po grochówce z boczkiem.
Stefana przebudził jakiś brzęk. Może coś w kuchni spadło, bo świeci się tam
jeszcze i słychać przyciszone głosy rodziców:
— ...nie skłamał — mówi ojciec.
— Jeszcze by miał kłamać! — unosi się matka. — Nie ma Przykładu w domu? Czy
ty kiedy kłamiesz?
— To nie o to... Mówię ci: widzę, że chłopak ma charakter.
Rozmowa milknie.
Stefan cichutko przewraca się na drugi bok. Zasypia.
Na każdej klatce schodowej tuż przy wejściu jest żelazna wycieraczka. Ale czy
to wszyscy o niej pamiętają? Stefan sam nie raz, nie dwa przypomni sobie o
niej dopiero przed własnymi drzwiami. Wyciera wtedy buciki o słomiankę i z
tej, i z tamtej strony. Ogląda nawet podeszwy, bo mama strasznie się gniewa na
mokre ślady na podłodze. Ma rację: froterowanie podłóg to ciężka robota. Całe
szczęście, że na trzecie piętro błota czy kurzu przynosi się już niewiele.
Najgorzej jest na parterze. Kiedy na dworze pada śnieg, to aż do pierwszego
piętra schody są mokre, jakby tam kto chlusnął wiadrem wody.
No i proszę: właśnie dziś na tym rozpapranym śniegu, zaraz na pierwszych
trzech schodkach, Alina skręciła nogę. Dobrze jeszcze, że jej nie złamała, że
nie wybiła zębów, bo upadła na twarz, całą brodę ma odrapaną. Ledwo się
dowlokła na drugie piętro, skakała na zdrowej nodze, opierając się o poręcz.
Bolało ją okropnie, o mało nie zemdlała w drzwiach swojego mieszkania. Leży
teraz, a noga spuchnięta jak bania.
Wszystko to opowiadała pani Brodzka, która przyszła do Stefana z prośbą, aby
pobiegł po koleżankę Aliny.
— To niedaleko, na Rzgowskiej, Alinka mówiła, że ty wiesz gdzie, bo tej
koleżanki brat to twój kolega i przychodzi tu czasem do ciebie, tak?
— Niedźwiedzki? — zapytał zaskoczony Stefan. — Czy to do Niedźwiedzkich mam
iść, do Elżbiety?
— Tak, tak, do Elżbiety. — Pani Brodzka zwróciła się teraz do mamy Stefka: —
Niech mu pani pozwoli iść. Poszłabym sama, ale w domu nikogo nie ma, a tu
sobota, klientki przychodzą po robotę. Alina do drzwi nie wstanie, mowy nie ma.
— A czy ta noga nie złamana? — zaniepokoiła się pani śóraw-cowa.
— Nie. Był doktor, ten z pierwszej klatki. Powiedział, że nie wygląda na
złamanie; kazał potem dla pewności prześwietlić,
teraz to jakby tylko naciągnięte ścięgna. Okłady robię. Już mi od godziny
spokoju nie daje: „Niech mamusia idzie! Niech mamusia poprosi! Stefan nie
odmówi." I tak co minuta. Więc przyszłam.

Strona 91

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

__, Niech Stefek idzie — powiedziała mama bez entuzjazmu. —
Niech idzie, jeżeli potrzeba. A nie można tego do jutra odłożyć? Przecież
niedziela.
—. To samo mówiłam Alinie. To samo. Ale jutro w ich szkole jest zabawa. Alinka
tam miała coś przygotować i dlatego trzeba dziś zawiadomić. I bluzeczkę jej
taką zręczną uszyłam. Cudzą robotę odłożyłam, w nocy nie dospałam. I co z
tego. Jakby kto za okno wyrzucił. Ja to już mam los! — załamała ręce pani
Brodzka i widać było, że dopiero teraz zacznie się opowiadanie na dobre.-
Pani śórawcowa znała te bóle na pamięć. Współczuła sąsiadce, życzyła jej
dobrze, ale jeszcze tyle roboty czekało na jej ręce! Więc zapytała szybko:
— A te okłady jak często pani robi?
— Matko Boska! — złapała się za głowę pani Brodzka. — Ja tu zagadałam się,
a tam właśnie trzeba zmienić! Do widzenia pani! Stefku, dziękuję ci. Niech
ta Elżbieta zaraz przyjdzie.
Pani Brodzkiej już nie było. Stefan spojrzał na mamę. W sza- . rych, jasnych
jak swoje oczach dojrzał wesołe iskierki. Uśmiechnął się i on. Nie
zamienili słowa, a zrozumieli się doskonale. Kropkę nad „i" postawiła
stojąca przez cały czas w przedpokoju Lucynka.
— Pani Brodzka wdała się w córkę. Alina też tak prędko mówi, prawda
mamusiu?
— Nie. To Alina wdała się w matkę — poprawiła pani śórawcowa. — Ale czy ty
wszystkiego zawsze musisz wysłuchać! Idź do swoich lalek.
Stefan już kładł ciepłą kurtkę. Wyjątkowo chętnie wypełniał prośbę sąsiadki.
—¦ Zaczekaj. Wyniesiesz i popiół! I weź klucze do piwnicy. Wiadro zostaw na
dole, wracając przyniesiesz węgla. Po co po próżnicy ganiać po schodach.
Stefan patrzył, jak mama zgrabnie i ostrożnie wybiera popióJ z popielnika w
kuchni. W ciszy mieszkania dobiegał wyraźnie głos Lucynki:
— ...i moja pani, co to się nie dzieje na tym świecie: pogotowie zajeżdża, a
tu nogi połamane, zęby wybite... doktor każe kogel--mogel dawać co pół
godziny, może wyzdrowieje. A pan młody łzami się zalewa, a ślubna suknia przez
okno wyrzucona... Ja mam los, mówię pani...
Stefan usta ręką zatkał. Krztusił się śmiechem. Mama pchnęła drzwi, żeby w
pokoju nie było słychać.
—' Skąd ona ten ślub wzięła? — szepnęła rozbawiona. — Aha, dziś przez radio
coś takiego było.
W skrytce leżała kartka. Stefan już sięgnął po nią, kiedy usłyszał kroki.
Zasunął szybko cegłę i schował się za drzwiami swojej piwnicy! Światło tu
ciągle było zepsute. Nie wiedział, kto idzie. Jednego był tylko pewny: nie
Alina.
Błysnęło oko maleńkiej latarki. Już ją znał. Ale kto był właścicielem?
Usłyszał głosy tak blisko, że aż przytaił oddech.
— Jest?
— Jest. Eee... nie... to nasza — odburknął czyjś głos.
— Nie wzięła?
— Jeszcze nie wzięła.
— Co będzie?
— Nie bój się. Weźmie i wszystko załatwi. On wie, czym ją straszyć.
— No, chyba nie zrobiłby tego?
— Pewnie. Głupi, żeby przez nią wpaść? Ale straszyć musi.
— Wiejmy, jeszcze nas tu nakryją.
Postacie oddaliły się. Kroki ucichły. Teraz Stefek wyjął kartkę. Tekst był
dłuższy, odczytał go jednak bez większego trudu: „Na strychu w piachu. Jutro
20 podasz jak zawsze. Klucz u prof-Daj znak." Zamiast podpisu była zielona
pieczęć i dwa słowa. „Szkielet i kapelusz."
W piwnicy na pewno nie było ciepło, przecież to był luty i termometr pokazywał
kilka stopni mrozu. A Stefan, machinalnie sięgnąwszy do czoła, otarł grube
krople potu.
Zorientował się od razu, że chodzi tu o ukradzioną „szarotkę". Na strychu w
kącie leżała rzeczywiście spora kupka żółtego piachu. Komu by na myśl przyszło
szukać w niej czegokolwiek? Klucze od pralni i strychu były u Pagaczów,
naprzeciwko śóraw-ców. Stefek widział dozorcę niosącego dziś do nich te
klucze. Ale kim byli złodzieje?
Kimkolwiek byli — Stefek wiedział jedno: Nie można dopuścić, aby „szarotka" ze

Strona 92

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

strychu trafiła w ich ręce. Jak to zrobić? Powiedzieć ojcu? „Nie wiadomo, o
której dziś wrócę" — zapowiedział. Czekać do jutra? A kiedy ojciec zacznie
wypytywać? Stefek będzie musiał powiedzieć wszystko: i o Alinie, i o bandzie w
parku, i że wtedy on też tam był.
Ojciec da znać milicji, narobi się hałasu. Alina się zatnie — ona to potrafi —
nie powie nic. A złodzieje mogą się spostrzec. Nikt im niczego nie dowiedzie.
A na pewno będą się mścić. Takie łobuzy przed niczym się nie cofną...
Co robić? Co robić? O Boże, jak to źle, kiedy nie ma się z kim naradzić!...
Stefan już naciska dzwonek u drzwi Niedźwiedzkich. Otwiera mu sublokatorka.
Nie odpowiadając na jego ukłon, nie czekając na słowa, rzuca opryskliwie:
— Bartka nie ma! — i chce mu zatrzasnąć drzwi przed nosem. Stefan stoi na
samym progu. Nie daje się zepchnąć.
—¦ Proszę pani, ja do Elżbietki — mówi z prośbą w głosie.
— Do Elżbietki? — sublokatorka nie wiadomo czemu dziwi się w nadzwyczajny
sposób. Powtarza: — Do Elżbietki? Ty?
Ale już z głębi mieszkania nadbiegła Elżbietka. Jest dzisiaj jakaś inna: bez
szkolnego fartuszka, w kraciastej spódniczce i czerwonym sweterku. Stefek nie
widzi szczegółów, tylko ta cała inność onieśmiela go trochę. Na schodach
przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Elżbiecie — dobrej znajomej, powierzyłby
od razu własną tajemnicę. Elżbieta — obca, wystrojona panienka - - nie budzi
zaufania. Więc trochę mętnie powtarza prośbę
Aliny, bezładnie opisuje wypadek na schodach. Ona jednak orientuje się w lot.
Biegnie zawiadomić matkę. Pani Niedźwiedzka wychodzi do Stefka. Zapytuje o
Alinę. Prosi o odprowadzenie córki do domu. Stefan teraz odpowiada
przytomniej, już ochłonął. Wychodzą razem.
Elżbieta w swoim granatowym paltku z popielatym kołnierzem, w berecie
nasuniętym prosto nad czołem — jest znowu kimś dobrze znajomym. Jeszcze na
schodach przy oknie pierwszego piętra Stefan zatrzymuje się.
_ — Słuchaj, Elżbieta, chcę ci coś powiedzieć, ale przysięgnij się, że nikomu...
—¦ Nie, Stefku — zatrzymuje się trochę zdziwiona Elżbieta — bez przysięgania
nikomu nie powiem.
To siostra Bartka: spokojna, rozważna, taka nie wypaple.
Stefan jednym tchem mówi o kradzieży u inżyniera, o tym, jak niechcący,
przypadkiem dowiedział się, gdzie się radio znajduje. Co ona zrobiłaby na jego
miejscu? — Chyba poszłabym do właściciela radia i powiedziałabym mu, gdzie ono
jest — zastanawia się Elżbietka.
— Nie. Ja tak nie mogę zrobić. Przecież mnie zapytają, skąd wiem. A ja nie
powiem.
Elżbieta patrzy na Stefka uważnie, długo...
— A... ty znasz tego, co ukradł?
— Nie. Nie widziałem go na oczy — szybko tłumaczy Stefek. — Słyszałem.
Rozumiesz? Ja go tylko niechcący... podsłuchałem.
— Aha. Jeżeli nie chcesz mówić o okolicznościach, w jakich się dowiedziałeś,
to rzeczywiście kłopot... mogą ciebie posądzić.
— No właśnie. Dopiero by się narobiło! Nie, ja najpierw sam wszystkiego
dojdę. A teraz tylko, żeby oni radia nie chapnęli... Ale ty — Stefan nagle
ostro zwraca się do Elżbiety — ty chyba wierzysz, że to nie ja?
— Wierzę — mówi po prostu Elżbieta i widać, że mówi to szczerze.
— No więc jak z tego wybrnąć? Zawiadomić, a nie pokazać się? Pocztą? Za
długo...
—¦ Zaraz, a czy ten inżynier ma telefon? — pyta Elżbieta.
— Ma, ma, to świetny pomysł! — zapala się Stefan i nagle znowu przygasa. — A
skąd zatelefonować? Wszędzie ktoś słucha, będzie pytać...
— Skąd? Z budki telefonicznej.
Szybkim, bardzo szybkim krokiem kierują się do budki telefonicznej na plac
Niepodległości. Elżbieta znajduje numer, bierze do ręki słuchawkę, nakręca.
Jej głosu nikt nie zna.
—¦ Czy to pan inżynier? Pana „szarotka" jest na strychu schowana w piachu, w
samym kącie. Proszę ją stamtąd szybko zabrać... Nie, nie mogę powiedzieć.
Dowiedziałam się przypadkiem od kogoś, kto chce złodziejom przeszkodzić.
Prawie biegną przez park do Bednarskiej. Nie mówią do siebie nic. Stefan jest
bardzo zadowolony z własnego pomysłu i z pomysłu Elżbiety. Mądra dziewczyna!...
ROZDZIAŁ 23.

Strona 93

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

PAMIĘTNIK STEFANA. STEFEK U ALINY.
CO WYPADŁO Z PUDEŁKA? GDZIE PODZIAŁ SIĘ FRANEK? KTO MA CIELĘCE OCZY?
Pamiętnik Stefana
Elżbietka poszła do Brodzkich, a ja z tego wszystkiego o węglu zapomniałem i
wróciłem sprzed naszych drzwi. Spieszyłem się, jak tylko mogłem, bo cały czas
myślałem, co powiem mamie, kiedy zapyta, gdzie tak długo byłem.
A do tego jak na złość nasza kłódka się zacięła i nie mogłem przekręcić w niej
klucza. Wreszcie otworzyłem piwnicę, piorunem nałożyłem węgla i już miałem
wychodzić, kiedy usłyszałem kroki, więc zgasiłem latarkę i przyczaiłem się.
Pomyślałevi, że to znowu ci sami idą zobaczyć, czy kartka leży. No, teraz już
będą pewni, że ją Alina wzięła. A tymczasem słyszę, idzie- jedna osoba i tak
jakoś powoli, niepewnie, latarką świeci na wszystkie strony, jakby czegoś
szukała, ale idzie wprost
w nasz koniec. Kiedy podeszła już do naszej piwnicy, o mało nie krzyknąłem. Bo
to była Elżbieta! Skamieniałem po prostu. W głowie nie mogłem sobie pomieścić:
nasza piwnica i Elżbieta! Podeszła do cegieł i zdjęła tę środkową.
Zrozumiałem wtedy, że przysłała ją Alina. To tak wyglądała „pilna sprawa na
jutrzejszy bal". Alina nie mogła sama zejść do skrytki, więc posłała koleżankę
po kartkę!
Czyżby Elżbieta wiedziała o zielonej pieczęci? Czy może dopiero teraz Alina
powiedziała jej coś o tym? Nie mogłem sobie na to pytanie odpowiedzieć i w
ogóle zbaraniałem zupełnie. A ona świeciła i świeciła w tę skrytkę, ale to
rzeczywiście nic nie pomagało. Więc zasunęła w końcu cegłę na swoje miejsce i
wyszła z piwnicy. Odczekałem trochę, żeby się z nią na schodach nie spotkać, i
pognałem na górę. No, myślę sobie, teraz będzie bura. Ale nie było żadnej
bury. Ledwo zastukałem, a już Lucynka wpadła na mnie z krzykiem, że radio
inżyniera znalazło się, że było schowane na strychu w piachu, że klucze od
strychu były u Pagaczów, a przedtem u Roświatyńskich i że w ogóle złodzieje na
pewno po dachu chodzą. Aż mamusia kazała jej przestać pleść, ale widać było,
że mamusia też się tym przejęła. Ciągle spoglądała na zegar, a jak mamusia na
zegar często spogląda, to znaczy, że nie może doczekać się, kiedy przyjdzie
ojciec.
Więc skorzystałem z tego zamieszania i mówię, że Elżbieta do Aliny przyszła, a
pani Niedźwiedzka prosiła mnie, żebym ją do domu z powrotem odprowadził, bo
będzie niespokojna. Mama kiwnęła głową, ale Lucynce nie podobało się, że ja
nic o tym radiu nie mówię. „Takie rzeczy się tu dzieją, a on nic, tylko
odprowadza i przyprowadza jakieś dziewczyny". Chciałem jej powiedzieć, że
Elżbietka to nie „jakaś dziewczyna", ale właśnie zastukała.
Była jakaś wystraszona i przypomniałem sobie, jak Bartek wyśmiewał się kiedyś
z siostry, że boi się ciemnego pokoju. A tu musiała zejść do ciemnej, obcej
piwnicy. Chciałem już jej powiedzieć, że jest odważna, ale coś mnie
wstrzymało. I dobrze. Poszliśmy. Idziemy, idziemy, ona nic nie mówi i ja nic
nie mówię. Już prawie dochodziliśmy do Rzgowskiej, kiedy powiedziała:
Stefek... wiesz... dobrze, że ze mną idziesz." „Bo co?" — mówię.
Tak... jakoś... ciemno na tej Bednarskiej. Bałabym się sama." E, chyba
tchórzem nie jesteś?" „Jestem, Stefku, jestem. I w ogóle... Wiesz..." ,Nic nie
wiem, jakie «w ogóle»? Alina ci coś powiedziała?" ,Tak... nie. Nie, nic
zupełnie. To przez to radio tak mi się wydaje. Dziwne rzeczy u was się
dzieją." „Jakie rzeczy? — pytam. — Radio to jest jedna rzecz." „Tak. Masz
rację. Ja tylko tak powiedziałam. Nic przecież nie wiem. Nic nie rozumiem."
„Powiedz, czego nie rozumiesz, może ja ci pomogę." „Nie, nie. Nie mogę.
Właśnie tobie — nie. Tak mi przykro. Naprawdę. Jedno tylko ci powiem: z Aliną
jest źle. Musimy coś zrobić. Ja pomyślę. Naradzimy się razem. Ale najpierw
pomyślę sama. Dziękuję ci. Dobranoc." I już jej nie było.
Bądź tu mądry. Dlaczego mi nie powiedziała, czego chciała od niej Alina? Czy
to może takie dziewczyńskie zwyczaje? Chciałem się obrazić, ale może nie
warto? Bo jednak zapowiedziała, że naradzimy się razem. Tylko ona musi
najpierw pomyśleć. Zupełnie, jakbym ja tego nie umiał. Dziwne te dziewczyny.
Myślałem, że Elżbieta jest podobniejsza do mnie. Chociaż z tym telefonem
rzeczywiście świetnie wyszło. Wpierw na ten pomysł wpadła niż ja. Bo ja chyba
też bym takie wyjście znalazł. Tylko że się zanadto przejąłem. Szkoda.
Matka Aliny znowu któregoś dnia zastukała do śórawców. Prosiła, żeby Stefek
zajrzał w wolnej chwili do Aliny. Nudzi jej się tak leżeć. A z nogą źle. Nawet

Strona 94

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

bardzo źle. Coś się przyplątało. Aż się wierzyć nie chce, bo Alinka zawsze
była taka zdrowa. A teraz doktor mówi, że trzeba wielkiego zachodu, żeby nie
kulała. Pani Brodzka myśleć o tym nie może. Doktorzy to tylko straszą. A do
szpitala Alinki nie da. Co w domu, to w domu. Stefan słuchał i też nie wierzył
własnym uszom.
— Alina? Kulawa?
— Ciii... Stefku, tylko przy niej ani mrumru. Ona nic nie wie.
Doktor do niej zupełnie inaczej mówi. Pociesza, że już niedługo. śeby
wytrzymała. Ale biedactwo tak się nudzi. Denerwuje się, płacze. Ja mam los,
mówię pani!
Stefan dalej nie słuchał. Wziął klucz od zatrzasku z rąk pani Brodzkiej i
zbiegł z piętra.
Alina wcale nie wyglądała na biedactwo. Uczesana, wymyta,
leżała~z~uttieruehomioną nogą, co wyglądało nawet trochę zabawnie.
Uśmiechnęła się do Stefana.
— Oj, Stefek, gałgan z ciebie. Wiesz, że ja nogę skręciłam, i ani
zajrzysz. Takiś sąsiad. Jak ty miałeś grypę, to ja zawsze twoją mamę pytałam,
czy czego nie potrzeba.
— Tak? — Stefan dowiadywał się o tym dopiero teraz. — Ja też zajrzałbym, ale
myślałem, że może sobie nie życzysz.
—¦ Tere-fere. Nie wykręcaj się. A ja dla ciebie mam znaczek. Siadaj.
Stefan przysiadł na brzegu krzesła. Alina miała jakąś ciotkę w Stanach
Zjednoczonych. Ile razy przychodził stamtąd list, starannie odklejała znaczki
i darowywała je Stefkowi. Tak się jednak jakoś składało, że zawsze przy tym
prosiła o jakąś przysługę. Więc i teraz Stefek czekał na ciąg dalszy, szukając
oczami na stole i szafce, obok łóżka, zapowiedzianego znaczka.
— Nie, nie — domyśliła się Alina — schowałam go do szuflady w biurku.
Otwórz tę prawą górną i wyjmij takie zielonkawe pudełko. Leży na samym
wierzchu.
Stefan niechętnie wykonał polecenie. Wyjął pudełko i rozumiejąc, że znaczek
leży w nim na samym wierzchu, już chciał je otworzyć.
— Nie otwieraj! — wrzasnęła Alina dzikim głosem. — Nie to pudełko!
Stefan aż się przestraszył tego krzyku i wykrzywionej złością twarzy Aliny.
Pierwszy raz widział ją w takim gniewie. To pewnie wszystko z tej choroby.
— Nie krzycz, nie ruszę twojego pudełka. Ale po co mówisz zielonkawe?
— Bo zielonkawe to nie zielone — burknęła Alina. — Zielonkawe jest tam obok.
Niebieskozielonkawe w złote żyłki.
— Trzeba było od razu mówić, że w złote żyłki.
Stefan podał Alinie żądane pudełko. Znaczka w nim jednak
nie było.
— Podaj mi tamto pudełko, ale nie otwieraj — komenderowała Alina — i nie
patrz, bo ja mam tu swoje sekrety.
Stefan odwrócił się, dotknięty do żywego. O, nie przyjdzie tu prędko. Cóż ona
sobie myśli? Jak go traktuje? -Nagle Alina kichnęła bardzo mocno. Zaskoczony
Stefan odwrócił się mimo woli i zobaczył wywrócone gwałtownym ruchem pudełko.
Rozsypaną na kołdrze jego zawartością były szpulki nici, guziki, ścinki
wstążek i agrafki. Jakaś broszka stoczyła się na podłogę. Stefan schylił się,
aby ją podnieść, ale zdążył jeszcze spostrzec przedmiot, który 'Alina szybko
wrzuciła do pudełka i zaczęła go zasypywać guzikami i szpulkami.
Znaczek znalazł się wreszcie.
Stefan, oszołomiony dokonanym przed chwilą odkryciem, robił wszystko, żeby
tylko nie dać nic po sobie poznać. Zadowolony był z trajkotania Aliny, która
chcąc zatrzeć swoje poprzednie niepiękne zachowanie, opowiadała jeszcze
szybciej i jeszcze barwniej niż zwykle o ciotce, o jej liście i o zapowiedzi
paczki z prawdziwymi nylonami.
— Nylony! Prawdziwe nylony! Mamusia powiedziała, że będą tylko dla mnie,
rozumiesz! I jak tylko wstanę, to je założę i pójdę na spacer.
Stefka ogarnęła nagła litość. Jak ta Alina się cieszy z głupich pończoch, a
nie wiadomo, na jakie nogi je naciągnie i czy się będzie spieszyć wtedy na
spacer?
Alinka musiała zauważyć coś w jego oczach, bo powiedziała:
— No tak, patrzysz na mnie z politowaniem, bo wy,, chłopcy, zielonego pojęcia
nie macie, co to jest prawdziwa elegancja.

Strona 95

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Nie bój się, mamy. Ta prawdziwa elegancja to: trach i oko leci! Trach i
drugie oko leci! Mamusia też ma nylony na święto. I muszę zawsze z każdym
okiem latać do reperacji.

Stefan już ochłonął i mógł przytomnie przyjrzeć się znaczkowi. Wydął wargi.
— Taki już mam. Nawet, zdaje się, dwa.
— Masz? — Alina była ogromnie zawiedziona. — A ja myślałam... a ja
myślałam... że nie masz.
Stefan patrzył na nią trochę drwiąco.
— Mów prędko, o co chodzi. Tak jakbym nie miał.
Wcale nie speszyła się tak wyraźnym ustawieniem sytuacji.
— Widzisz, Stefku — zaczęła — mnie się tak nudzi. śeby mi kto książki z
biblioteki przynosił...
— Przecież ty nie lubisz czytać!
— Teraz lubię. Do południa czytam sama. Wieczorami tatuś zawsze siądzie
przy mnie i czyta albo radia słuchamy razem. Wiesz, tatuś teraz tak o mnie
dba. Aż się czasem dziwię, taki dobry. O co poproszę, zaraz jest.
— No, więc dobrze. Będę ci książki przynosić, tylko musisz mi powiedzieć,
jakie. Bo dziewczyny to o Indianach — nie, o wynalazkach — nie, o podróżach do
dzikich krajów — nie, a jakaś tam „Ania z psiej górki" to jest tylko jedna.
Stefek celowo zmienił tytuł. Myślał, że Alina się roześmieje. Nawet nie
zauważyła żartu.
— Nie. Nie. Ciebie nie będę tym obarczać. Ty masz i tak dużo roboty. Nie
widziałeś Franka?
— Nie. O, już parę dni go nie widziałem.
— No, właśnie. I tu się nie pokazuje. A lubił przecież wpaść to po to, to po
tamto. Zawsze mu pomogłam.
Alina nie patrzy w oczy Stefkowi, który już się domyślił, po co jej potrzebny
Franek.
— Mój Stefku, ja cię proszę, może ty, może Lucynka do niego skoczy, żeby tu
zaraz przyszedł. Bo musi mi jedną rzecz załatwić. Mój drogi, nie
pożałujesz, już ja dla ciebie o znaczkach nie zapomnę.
— Przestań — obruszył się Stefan. — Czy ja taki jestem, że bez znaczka to ani
rusz? A może Elżbietkę zawiadomić? Chcesz?
— Nie, Elżbietę nie — zaprzeczyła szybko Alina. — Elżbieta
jest zupełnie dziwna koleżanka. Wtedy, kiedy po nią pobiegłeś, to wpadła jak
po ogień.
— No, nie przesadzaj, wcale nie jak po ogień.
— Co ty tam wiesz.
— Wiem, bo ją odprowadzałem.
— Ty? Odprowadzałeś Elżbietkę? — Alina aż głowę uniosła z poduszki.
— Cóż to dziwnego?
— Ale jak to było? Czekałeś na nią pod drzwiami?
— Jeszcze czego! Wyszła od ciebie, zastukała do nas i zeszliśmy
razem.
— I zeszliście razem! I co?
—¦ Teraz widzę, że potłukłaś sobie i głowę. Trudno. Więc odprowadziłem ją pod
samą bramę.
— Co za galant! — drwiła zła czegoś Alina. — Istny narzeczony!
— No, no, tylko bez narzeczonych! — warknął groźnie Stefan. — Elżbieta jest
naprawdę mądra dziewczyna. Przekonałem się. Z nią można by się kolegować jak z
chłopakiem.
— Patrzcie no, ludzie, co za komplementy! — wykrzykiwała drwiąco Alina i
nagle ściszyła głos. — Ale chyba koleżanka o koledze nie powinna tak mówić,
jak ona o tobie?
— Jak?
— No, że ty... no... e, nie, nie będę tego powtarzać, po co? — wykręcała się
nieszczerze Alina. Ale Stefan już połknął haczyk.
— Albo mówisz, albo nie. Cześć pracy i załatwiaj sobie wszystko, jak chcesz.
— Podniósł się z miejsca.
— Powiedziała... powiedziała... ale słuchaj, Stefku, żebyś nie narobił
plotek. Powiedziała o tobie, że masz... no, że masz takie cielęce oczy.
— Ja? Cielęce oczy? — Stefan odwrócił się w stronę dużego, krawieckiego

Strona 96

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

lustra i patrząc na swoje odbicie o niezbyt inteligentnym w tej chwili wyrazie
twarzy, żądał jeszcze wyjaśnień. — Co to znaczy?
— Bo ja wiem? Cielęce to cielęce, i już.
— A kiedyś, pamiętasz, mówiła ci, że mnie podziwia.

— Kiedyś, kiedyś. Kiedy to było? Dziwię się, że ci to nie wywietrzało,
Elżbieta się na tym w ogóle nie rozumie. Wicek kiedyś powiedział mi, że ty
masz takie dumne czoło i szlachetny zarys głowy. On się na tym zna. Ile on już
fotografii robił! O moim nosie mówi, że jest prawie grecki. Widzisz? — Alina
odwróciła twarz profilem.
Stefan patrzył, ale nie widział. Przystał na wszystko, co chciała. Obiecał, że
jej napisze wypracowanie. Bo to na kwartalny stopień i Alina nie chce stracić
tych kilku tygodni. Wszystkie piśmienne odrabia i posyła do szkoły. Zawsze tu
któraś z koleżanek wpada i zabiera. Ustaliły dyżury. Obiecał też, że skoczy do
Franka Gawrońskiego z sąsiedniej klatki.
Skoczył. Otworzyła mu drzwi jakaś młoda pani w spodniach. Stefek myślał, że
pomylił piętra. U Gawrońskich nigdy takiej nie było. Na wszelki wypadek zapytał:
— Przepraszam, czy tu mieszka Franek Gawroński?
— Mieszkał. Mieszkał do niedawna. W zeszłym tygodniu państwo Gawrońscy
wyprowadzili się do Białegostoku.
Na Stefku nie zrobiło to większego wrażenia, ale Alina zbladła, kiedy jej o
tym powiedział.
— Teraz to już naprawdę rozpacz — rozłożyła ręce — głową o ścianę tłuc.
— Szkoda ściany — mruknął Stefek i, nie zastanawiając się nad powodem jej
zmartwienia, wrócił do domu. Miał o czym myśleć na cały wieczór. I na
dłużej jeszcze.
Siedział nad książką, oparty łokciami na stole. Ojciec czytał gazetę. Nie
przeszkadzał Stefkowi, myśląc, że się uczy. Jakże tu jednak można się było
uczyć!
— Tatuś, co to znaczy „cielęce oczy"?
— Przeczytaj całe zdanie, to ci wytłumaczę.
— Nie, to nie z książki, tylko tak gdzieś czytałem, że rycerz miał cielęce
oczy.
— Rycerz? Nie mogę sobie wyobrazić. Bo to pewnie znaczy to samo, co: patrzy
jak cielę na malowane wrota — tak głupio, bezmyślnie. Rozumiesz?
Stefek rozumie bardzo dobrze.
Więc Elżbieta uważa go za głupiego i bezmyślnego. Jemu tego nie powiedziała,
naturalnie. Tylko Alina była godna usłyszeć
o takim odkryciu. Ta papla. Bóg wie, ilu już osobom udzieliła tej cennej
wiadomości. Może się z niego za oczami śmieją?
I jaka ta Elżbieta fałszywa! Jak mu szczerze doradzała! Jak go zapewniała, że
razem się naradzą. Razem! O, nic z tego. Koniec i kropka, i cześć pracy!
Stefan pokaże, co sam potrafi zrobić. Sam jeden bez niczyjej mądrej pomocy.
Elżbieta wie figę z makiem i nic ponadto nie wymyśli.
To on, Stefan, zna szyfr, to on wie, że kartki podkładane są zawsze w sobotę.
To on widział dzisiaj, jak z zielonego pudełka wypadła mała pieczątka
z widzianym kilkakrotnie znakiem.
i tylko on wie, co teraz należy zrobić.
Wstaje od stołu. Z podniesioną głową wychodzi do przedpokoju, gdzie między
drzwiami i piecem wisi długie, wąskie, jedyne w domu lustro. Marszczy brwi,
przygląda się uważnie swojej twarzy. Nie ma cielęcych oczu! Kiedy spotka
Elżbietę, to tylko obrzuci ją od stóp do głów „twardym spojrzeniem". Tak
właśnie: „twardym i posępnym", nie żadnym cielęcym. I nawet się nie ukłoni. A
może się ukłonić? W czapce zupełnie prawie nie widać, jak dumny i szlachetny
jest zarys jego głowy. Niech tam. Ukłoni się. Ale to jedyne ustępstwo.
ROZDZIAŁ 24.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE. GAZETY TRZEBA CZYTAĆ. PAMIĘTNIK STEFANA.
Stefan wmawiał w siebie, że to, co usłyszał od Aliny, wcale go nie obchodzi.
Niestety, było inaczej. Zawód, jaki go spotkał, bolał bardzo. Przecież
sprawiła go Elżbietka, którą uważał za „dziewczynę w dechę", z którą parę razy
rozmawiał tak, jak jeszcze z żadnym z przyjaciół. Wydawała się godna
największego zaufania. Ona jednak usłyszała od Stefka, że jego największym
marzeniem jest... motocykl. Nie wiedział o tym ani Bartek, ani Wiktor, sam

Strona 97

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Stefan był zaskoczony, że się wygadał.
To było niedawno. Elżbieta powiedziała mu w największym sekrecie:
— Muszę tak pięknie grać, żeby moje nazwisko było drukowane dużymi literami na
afiszach jak Czerny-Stefańskiej albo Bacewiczówny.
Pytała się, czy Stefek to rozumie, on, który chyba też marzy o sławie? Więc
Stefan szczerze, z głębi serca powiedział całą prawdę. Pisze pamiętnik, tak,
ale wcale nie dlatego, żeby się wprawiać w pisanie książek. Wtedy przed
wakacjami po prostu nałgał, bo mu było wstyd, że to przez ortografię. Teraz,
rzeczywiście, błędów robi mniej — pan kierownik co do tej rady miał rację! Ale
żeby książki? Sławę? To nie dla Stefka. To trzeba by umieć bujać, zmyślać
różne rzeczy, z palca wysysać, tak jak to potrafi Wiktor. On, Stefan, marzy o
jednej wielkiej rzeczy: o własnym motocyklu. śeby to nie był motocykl ojca
albo jakiś taki szkolny czy harcerski, tylko absolutnie Stefkowy. Tak,
całkowicie i absolutnie.
—¦ Dlaczego? — dziwiła się Elżbieta. — Przecież chodzi ci tylko o to, żeby na
nim jeździć?
— A właśnie że nie tylko jeździć. Pierwszą rzeczą, którą bym zrobił ze swoim
własnym motocyklem, to byłoby rozłożenie go na drobne części, do ostatniej
śrubki! No, bo czyż można dobrze prowadzić motocykl, jeżeli się go nie zna?
— A gdybyś go potem nie złożył? — przestraszyła się Elżbietka.
— Już ja bym go złożył. Nie ma obawy, złożyłbym go — zapewnił Stefan.
— Przecież się przy tym uważa, myśli się. Każdy drobiazg pasuje tylko do
jednej, tej, a nie innej rzeczy — to widać. Nic zbujanego tam nie ma.
Elżbietka słuchała uważnie i przyjemnie było z nią mówić o swoich projektach.
Widać było, że rozumie człowieka. Jeszcze wtedy powiedziała mu:
— Ty jesteś rzeczowy. Lubisz, żeby śrubki były dopasowane. Chyba jesteś
podobny do Misia? On też lubi być dokładny, tylko usposobienia macie inne. Miś
jest powolniejszy...
Stefan doskonale pamięta tę rozmowę. Takie sprawy z głowy nie wylatują i miło
sobie o nich przypomnieć w ostatniej chwili przed zaśnięciem.
A kilka dni temu, chyba w zeszłym tygodniu, umówili się na odrabianie lekcji u
Bartka. Wiktor nie mógł zrozumieć jakiegoś zadania i Bartek tłumaczył mu na
próżno. Dopiero Stefan naprowadził go pytaniami na rozwiązanie. Wiktor aż w
czoło się stuknął, takie to było jasne. Nie wiedzieli wcale, że pan
Nie-dźwiedzki siedzi w sąsiednim pokoju. A on stanął na progu i powiedział do
Stefka: „Masz zdolności do logicznego myślenia". Na drugi dzień Bartek przy
jakiejś okazji wspomniał, że jego siostra uważa Stefka za inteligentnego
chłopaka. Stefan niby nie zwrócił na to uwagi, ale słyszał, oho, dobrze
słyszał! Więc jak to jest: „inteligentny chłopak" czy „cielęce oczy"? Jedno
wynika z tego: Elżbieta jest przewrotna i fałszywa. A fałszywi ludzie są
najgorsi na świecie. Mama często tak mówi.
Stefan stoi przed oknem, za którym nic nie widać, bo jest już szósta godzina.
Nie chce o tym wszystkim myśleć, ale jak tu nie myśleć, kiedy nie można po
Wiktorowemu powiedzieć: „I koniec. I kropka." Tylko trzeba pokazać tej całej
Elżbiecie. Trzeba przekonać tę całą Elżbietę, co on potrafi...
I na samą myśl o zemście Stefan mówi do siebie:
— Ale będziesz miała minę!
Nieobecnej Elżbietce Stefek potrafił rzucać cięte, zjadliwe, pełne druzgocącej
ironii uwagi. Ale spotkania ż nią unikał. Różnymi sposobami wykręcał się od
bywania u Bartka.
I teraz właśnie opiera się gwałtownym namowom Wiktora, aby skoczyć do
Niedźwiedzkich.
— Tylko na dziesięć minut!
— Aha! na dziesięć minut — powtarza Stefan bez entuzjazmu — wiem coś o tym. A
lekcje?
. — Czy ja się przesłyszałam? Mówiłeś mamusi niedawno, że lekcje masz
odrobione — wtrąciła Lucynka, która czeka na przyjście koleżanki i widzi
osobisty interes w nieobecności brata.
Stefan rzuca jej wściekłe spojrzenie, ale Wiktor podchwytuje:
— A co, może ty nie chcesz iść do Bartka? Pogniewaliście się?
— On się pewnie z Elżbietą pogniewał — demaskuje brata Lucynka. — Już jej
teraz nie odprowadza.
Stefan robi się purpurowy. Niech tylko będzie okazja. Lucyna popamięta.

Strona 98

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Tymczasem na pełne domyślności spojrzenie odpowiada:
— Miałbym się z kim gniewać! Co ona mnie obchodzi? Rzępoli na tych skrzypcach
i rzępoli, aż uszy bolą słuchać.
— Dziś jej nie będzie — zapewnia Wiktor. — No, chodź prędzej. A jak nie,
to pożałujesz. Mam taki świetny pomysł, że wszystkim oko zbieleje.
Zobaczysz, rower murowany.
Stefanowi brak wykrętów. Pomysł dotyczący roweru zaintrygował go i jeśli
Elżbiety w domu nie będzie...
Na dworze jest wściekła wichura ze śniegiem. Aż dech zapiera. Odwracając się
do niej plecami, nastawiają kołnierze, naciskają głęboko czapki. Trudno iść
pod wiatr pchający całą siłą do tyłu, chlapiący dużymi płatkami śniegu w oczy
i w usta. Jak to dobrze, że droga niedaleka.
Na klatce schodowej u Bartka otrząsają się z grubych poduszek śniegu, jakie
zdążyły się usadowić na ich piersiach, ramionach, czapkach. Twarze mają
rozpalone ostrym wiatrem i mokre od tających na poczekaniu płatków śnieżycy.
Nagle ze schodów ktoś szybko zbiega. Stefan, który pomimo zapewnień Wiktora
cały czas odczuwa lekki niepokój, poznaje od razu Elżbietę. Schyla się i
bardzo troskliwie otrzepuje rękawicą buciki. Wiktor bez ceremonii woła:
— Elżbieta, serwus, Bartek w domu?
— Dobry wieczór — odpowiada niepewnie Elżbieta. — A, io Wiktor? — dodaje
raźniejszym głosem. — Miś w domu. Dobrze, że przyszedłeś, bo go coś napadło i
wszystkim przeszkadza. A kto z tobą?
W mdłym świetle oszczędnościowej żarówki trudno poznać schylonego nad bucikami
Stefka. Elżbietka raptem zmienia ton i rzuca ozięble:
— Ale ja się śpieszę. Do widzenia, Wiktor.
— Gdzie ona poleciała? śe też jej się chce na taką pogodę nos z domu
wystawiać — dziwi się Wiktor.
— A tobie się chce? — rzuca opryskliwie Stefan. — Mówiłeś, że jej w domu nie
będzie.
—. Według ciebie ona jest teraz w domu? — zapytuje zjadliwie Wiktor i nagle
też się denerwuje: — Co ty wyprawiasz z tymi butami, pogubiłeś je?
— Nie pogubiłem — podnosi głowę Stefan — ale zabłociłem. Mam wejść i
narobić śladów, żeby mnie pani Niedźwiedzka zwymyślała?
— To na słomiance wytrzyj, o, tak jak ja. — I Wiktor wyciera buty kolejno
na wszystkich słomiankach, koło których przechodzą.
Genialny pomysł wymagał przede wszystkim wielkiej tajemnicy.
— Gdyby wiadomość o tym, co ja wam tu za chwilę powiem, wydostała się poza te
cztery ściany — mówił Wiktor tajemniczym szeptem, rzucając niespokojne
spojrzenia na wszystkie strony — to możemy się od razu pożegnać z rowerami.
— Z rowerami? — zawołali jednocześnie Bartek i Stefan.
— Ciszej! Bartek, zamknij drzwi i zobacz, czy nikt nie podsłuchuje.
— Kto by tu miał podsłuchiwać? — wzruszył ramionami Bartek, ale drzwi od
przedpokoju zamknął.
— Więc słuchajcie, a ty, Bartek, dobrze uważaj, bo zaraz musisz
to zapisać w STO na moje konto. I żebyście wiedzieli, że gdybym ja był
sobkiem, a nie takim szlachetnym kolegą, jak jestem, to poszedłbym sam, i
koniec, i kropka. Piechur ze mnie dobry. Buty mam mocne...
— To po te rowery trzeba tak daleko iść? — zaniepokoił się Bartek.
— Jeżeli daleko, to moje buty nie bardzo się nadają — dodał Stefan.
— Jeszcze nie wiadomo. Może daleko, może nie bardzo daleko.
Wszystko będzie zależało od szczęścia.
— A więc loteria? To ja od razu wysiadam — powiedział Bartek. — Nigdy
jeszcze nic nie wygrałem.
¦— Oj, niedobrze — zmartwił się Wiktor — żebyś całej sprawy nie zapeszył.
— Ja też na żadną loterię pieniędzy nie dam — oświadczył stanowczo Stefan.
— Uspokójcie się. To nie loteria. To całkiem prosty sposób. Słuchajcie:
dzisiaj porządkowałem swoją szufladę i w chwili kiedy wyjmowałem z
jej dna starą gazetę, los się do mnie uśmiechnął.
— Siedział pod tą gazetą? — nie mógł się powstrzymać Stefan.
— Nie żartuj. Prasę trzeba szanować. Patrzcie, co w niej znalazłem.
Wiktor wyjął notes, a z notesu starannie złożony wycinek gazety. Tytuł
brzmiał: Dzielni chłopcy, którzy zapobiegli katastrofie, otrzymali nagrody.
— I jakie nagrody! — wykrzyknął Wiktor klepiąc na przemian Bartka i Stefana

Strona 99

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

po plecach. — Rowery! Buty! Ciepłe kurtki! Pilotki! Kompasy! I książeczki PKO!
I w Warszawie byli, i z ministrem rozmawiali! No co? śle wymyśliłem?
Stefan i Bartek patrzyli na Wiktorową uciechę nic nie rozumiejąc. Stefan
przysunął się szybko i położył mu rękę na czole. Wiktor żachnął się.
— Jeszcze nie rozumiecie?
— Ani w ząb — powiedział szczerze Bartek.
— O, Boże — westchnął tragicznie Wiktor. — Dlaczego nie dałeś moim kolegom
równie lotnych umysłów jak mój! Nie widzicie tu czarno na białym: „Chłopcy
paśli krowy niedaleko torów..."
— Widzimy. No i co z tego?
— A to, że my tak jak oni...
— Przecież my krów nie mamy...
—¦ Nie przerywaj, Stefan. Krów nie mamy, chociaż ty byś się na bożą krówkę
nadawał, ale możemy też iść torami i też
znaleźć takie pęknięcie na szynach, i też uratować pociąg, i potem fiu! prosto
do samego ministra.
Stefan i Bartek, zaskoczeni, patrzyli na Wiktora wytrzeszczonymi oczami. Brał
to za najwyższy stopień podziwu dla własnego geniuszu.
— A co? Zamurowało was? Co? Główka pracuje, co? I w gazecie by nas opisali.
Sewerysio zzieleniałby. I sfotografowaliby nas z ministrem. Ja pośrodku,
minister po prawej, ważne osoby zawsze po prawej, po lewej zawiadowca stacji,
bo o zawiadowcy stacji też tam jest, a wy dwaj nisko, przed nami, na dywanie.
O, u ministra to dywan na pewno na całe ministerstwo. I minister ścisnąłby mi
rękę, wam też, i podziękowałby nam w imieniu całego ministerstwa, a
ja odpowiedziałbym: „Panie ministrze, może pan na mnie liczyć. Ile
razy..."
—¦ ...wyczytam ze starej gazety — podszepnął Stefek.
— ...wyczytam ze starej... — powtórzył Wiktor, spostrzegł się i rozgniewał
okropnie. — E, z wami to w ogóle szkoda gadać. Ja jak do kolegów z takim
pomysłem, a wy sobie żarty stroicie. Nie to nie. Sam pójdę.
— Nie złość się — uspokajał Bartek. — Pomysł może i niezły. Ale to mało
prawdopodobne. Co ty myślisz, takie wypadki często się zdarzają?
— Wcale tak nie myślę. Gdyby się często zdarzały, to ministrowi zabrakłoby
rowerów, wiesz? Właśnie że rzadko, to dla nas lepiej. I mówię ci, Bartek,
dla Stefka to chichy-śmichy, ale my chodźmy. I dopiero kiedy wrócimy z
rowerami... a może jeszcze coś więcej dostaniemy, bo tamte chłopaki
niechcący, a my specjalnie polecimy, to nasza zasługa większa...
— Nie. Mniejsza — stwierdził krótko Bartek.
— Jak to?
— My polecimy, bo chcemy mieć rowery. Oni nic nie wiedzieli o nagrodach.
— O rany? A skąd my wiemy? Z gazety. A jak ci się zdaje, po co w gazecie
takie rzeczy drukują? Stefan, powiedz.
— A bo ja wiem? Nie o to chodzi. U ministra ja powiedziałbym...
—¦ Już ja cię widzę, jak ty z ministrem rozmawiasz. Stękałbyś, czerwieniłbyś
się, jeszcze gorzej niż z Elżbietą.
Stefan rzucił się na Wiktora z pięściami. Bartek wpadł między nich. Zaczepili
i ściągnęli serwetę ze stołu. Zbiła się porcelanowa popielniczka.
Po wyładowaniu energii i złości rozpatrzyli pomysł Wiktora spokojnie.
Postanowili spróbować. Ostatecznie, niewielkie ryzyko, a jakaś szansa jest.
Tak jak w loterii, nawet lepiej, bo na loterię trzeba wydać pieniądze, a tu —
nie.
— Co prawda niewielkie koszty będą. Trzeba tramwajem do Widzewa pojechać. Ze
stacji Łódź Fabryczna do Widzewa iść nie warto. Tak blisko miasta szyny są na
pewno często przeglądane. Jeszcze by mogli zapłacić karę za chodzenie po torach.
Od Widzewa będą lecieli swobodnie. Wybiorą się w najbliższą niedzielę. Zbiórka
na placu Niepodległości o godzinie dziesiątej. Rodzicom nic nie mówić.
Nie wyszli od Bartka, dopóki pomysł Wiktora nie został wpisany do kroniki STO.
Albo się uda, albo nie, ale Wiktor życzył sobie wyraźnie, żeby w kronice STO
widać było jego uspołecznienie i „wkład w pracę organizacji". Bartek ruszał
ramionami, unosił brwi, ale w końcu wpisał.
Pamiętnik Stefana
Poniedziałek. Dzisiaj dopiero nóg, jak to się mówi, nie czuję. Z gimnastyki
musiałem się zwolnić i do domu ledwo się dowlokłem. Bartek i Wiktor też ledwo

Strona 100

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

łażą, a do tego Bartek wpadł na geografii. Wszystko przez Wiktora, bo Bartek
miał sobie wczoraj przygotować dzisiejszą lekcję, ale. kiedy wrócił z tej
wycieczki, to mu się tak chciało spać, że zaraz się położył i obudził dopiero
o dziewiątej, więc tylko przegryzł coś niecoś i znowu się położył.
Ale ja miałem satysfakcją, bo Wiktor „spuchł" pierwszy. Dobrze mu tak.
Zaraz za Widzewem weszliśmy na tory i pokłóciliśmy się. Wiktor chciał nami
komenderować, a mnie to się nie podobało. Bartkowi też, chociaż nic nie mówił.
Więc szedł lewym torem, a my we dwóch prawym. Leciał tak prędko, że ledwo za
nim nadążaliśmy, bo trzeba było oglądać się od czasu do czasu, czy pociąg za
nami nie jedzie. Za nami nie jechał, tylko tym torem, po którym szedł Wiktor,
przeleciał pociąg z Warszawy do Łodzi. Kiedy przejechał, mówię do Wiktora:
,Możesz teraz iść razem z nami, bo jeżeli po twoim torze przeszedł pociąg, to
znaczy: wszystko w porządku."
)tA właśnie, że nic nie wiadomo — odpowiedział — bo mogło już po przejściu
pociągu coś pęknąć pod wpływem tego... różnych warunków atmosferycznych."
I poleciał znowu przodem. Idziemy i idziemy. Szyny całe. Podkłady całe. W
Andrzejowie na zegarze już było po dwunastej, w Justynowie pół do drugiej.
Jeść się nam chciało, ale tylko Bartek miał dwie kanapki z serem. Dla psa mucha.
W Gałkówku ja już byłem strasznie zły. Aż Wiktor kupił za swoje pieniądze
irysów. Częstował i ciągle powtarzał:
„Nie upadajcie na duchu, bo kto upadnie, to zęby wybije i na przyjęciu u
ministra nie będzie."
„Na jakim znowu przyjęciu? — mówię. — W gazecie nic o tym nie było."
Ale Wiktor zawsze na wszystko ma odpowiedź.
„No to co, że nie było? Jakby tak wszystko szczegółowo chcieli opisać, to na
inne ważne wiadomości zabrakłoby miejsc. Już ty się, Stefan, nie bój — powiada
Wiktor. — Zaraz po tej fotografii minister poprosi nas do drugiego pokoju, a
tam na stole wszystko: jak u prawdziwego ministra. A do tego od komunikacji.
Komu nie przywiozą, to nie przywiozą, ale jemu kolejarze wszystko, a wszystko
najpierw! Przekonacie się. Tylko przez drzwi nie pchajcie się, pierwszy
minister, to już musowo. A przy stole zjemy, owszem, różności, to i tamto, ale
na przykład pomarańczy do kieszeni nie brać, broń Boże. Bartek, jak nie
wierzysz, zapytaj się swojej mamy. Cukierków ani czekolady też nie. Po co?
Minister sam nam da. Czy on nie rozumie się na takich rzeczach?
Czy on nie miał kiedyś tyle lat, co my?"
„Wiktor, czy ciebie szczęki nie bolą?" — zapytał Bartek.
„Szczęki? Nie... Ale, chłopaki, jak mnie się jeść chce! To przez tego
ministra! Wstąpmy na stację, chwilę odpoczniemy."
To był Gałkówek. Zegar wskazywał piętnaście minut po drugiej. W bufecie były
jajka na twardo i bułki. Kupiliśmy po jednej. Bardzo smaczne w tym Gałkówku
bułki. Suche, wczorajsze, a tak mi smakowały jak z masłem. Wiktor zjadł swoją
naj-pierwszy i znowu zaczął o tym, jak to trzeba u ministra i żebyśmy tylko
uważali na niego, to wszystko będzie dobrze.
Wreszcie zaproponował, żebyśmy zjedli jeszcze po jednej bułce.
„Nie — powiedział Bartek i widziałem po jego minią, że był zły — starczy mi
tylko na bilety."
„Na bilety? Dokąd?"
„Do Łodzi. Ja dalej nie idę. U nas już obiad jedzą.. Głupi pomysł."
„Ja też dalej nie idę — mówię — moje buty ledwie zipią."
Wiktor zaklinał nas na wszystko, żebyśmy poszli jeszcze chociaż kawałek, że
może już zaraz za Gałkówkiem...
Ale właśnie przez stację przeleciały mijając się dwa pośpieszne pociągi. Tylko
mignęły na torach. Popatrzyliśmy za nimi chwilę i wróciliśmy do poczekalni.
Wiktor już nic nie mówił. Patrzył na bufet i ciągle na to miejsce, gdzie za
szybą leżały bułki. Bart-kowi przy kasie zabrakło pięćdziesięciu groszy.
Przetrząsnęliśmy kieszenie. Ja znalazłem trzy dziesięciogroszówki, Wiktor
dwadzieścia groszy.
Widziałem, jak Bartek odetchnął z ulgą. Wiktor też westchnął, ale inaczej, i
odwrócił się plecami do bufetu.
W przedziale siedzieliśmy sami. Nikt nic nie mówił. Każdy widocznie myślał
o swoim. Przysiągłbym, że Wiktor marzył
o przyjęciu u ministra, bo kilka razy przełykał ślinę.
Ja myślałem o fotografii. Taka fotografia z ministrem to nie byle co. Ciekawe,

Strona 101

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

co powiedziałaby patrząc na nią Elżbietka? Kazałbym jej (przez Bartka) dobrze
przyjrzeć się moim oczom.
i porównać z cielakiem. Ba! Ale skąd wziąć cielaka? Dojeżdżaliśmy już do
Łodzi, więc zaproponowałem, żebyśmy
tei wyprawie n*c nikomu nie opowiadali. Chodziło mi o to, aby Bartek nie
wygadał się w domu przy Elżbiecie. Wyśmiałaby nas
na pewno.
To można ładnie opowiedzieć — zaczął spokojnie Bartek, a widząc, jak Wiktor
nadstawił uszu, zaczął: — Były trzy darda-nelskie osły..."
Chłopaki! —¦ zerwał się z ławki Wiktor. — Mam genialny
pomysł!"
Ale Bartek podsunął -mu pod nos swoją pięść z takim spojrzeniem, że Wiktor
czym prędzej usiadł z powrotem. A szkoda. Ja też stłukłbym go z przyjemnością.
ROZDZIAŁ 25.
INTRYGI ALINY. ZNOWU KARTKA W SCHOWKU. TRZEBA ZACZĄĆ DZIAŁAĆ. RĘKA — ALE JAKA!
Pogoda była prawdziwie marcowa.
Rankiem padał jeszcze śnieg. Grube płatki wirowały za oknami klasy, siadały na
parapetach, na gałęziach topoli, ale ich puszysta biel trwała krótko, topniały
przyczyniając na ulicy rzadkiego błota. Przed wieczorem zaczął siąpić deszcz,
rysując szyby mizernymi strużkami.
Dzień był już o wiele dłuższy. Stefan, wysłany do sklepu po cukier, zdziwił
się, że o tej porze jest tak widno. Wybiegł bez czapki i przez chwilę nie
wiedział, jak się zachować, zobaczywszy idącą naprzeciw Elżbietkę
Niedźwiedzką. Ona również musiała go spostrzec, ale głowę trzymała lekko
odwróconą i patrzyła gdzieś ponad jego ramieniem.
— Dobry wieczór — powiedział Stefek niegłośno.
Elżbietka kiwnęła głową, przechodząc obok niego. Minęli się tak szybko, że
nawet nie słyszał, czy odpowiedziała na jego pozdrowienie. Może nie
odpowiedziała wcale? To tylko zdążył zauważyć, że usta miała zaciśnięte w
linijkę, a wyraz twarzy jakiś nienaturalny, obcy. I dlaczego nie spojrzała mu
wprost w oczy?
„Wstydzi się — stwierdził Stefan z satysfakcją. — Na pewno się wstydzi.
Przecież ja też, kiedy coś zmajstruję, to ani mamie, ani ojcu wolę w oczy nie
patrzeć. Ona widocznie tak samo. Sumienie ją gryzie. Dawniej uśmiechała się z
daleka. A dobrze jej tak! Niech się trochę pomęczy."
Biegł do spółdzielni jak na skrzydłach, ale już w powrotnej drodze ogarnęło go
współczucie. Ileż to razy dręczyły go wyrzuty sumienia! Jak ciężko wtedy
człowiekowi, jak trudno pierwszemu przemówić! Tak się coś w środku zatnie jak
zepsuta kłódka: kluczyk raczej się ukręci, niż otworzy. To Stefan miał po
matce. Ojciec był zupełnie inny. W nieporozumieniach szedł zawsze prostą
drogą, umiał ten „kluczyk" jakoś mimochodem delikatnie przekręcić i od razu
robiło się lżej. Nawet mama, chociaż widać było, że się opierała, musiała się
uśmiechnąć: „kłódka" była otwarta. Mówiło się potem, przeważnie w nieobecności
ojca, że umie postępować z ludźmi, że taki jest mądry i delikatny. I mama,
chociaż sama pod tym względem inna, szczyciła się takimi umiejętnościami męża,
mówiąc: „To prawdziwy mężczyzna."
Dochodząc do klatki schodowej, Stefan pomyślał, że on też powinien już
postępować jak prawdziwy mężczyzna. Za kilka tygodni rozpocznie czternasty
rok, a takie lata to już — oho!
Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, kto w dziejach ludzkości zasłynął
mając tyle właśnie lat co i on, ale daremnie: przecież historia zawsze była
jego słabą stroną.
„Mniejsza o to. Jeżeli ona wstydzi się swoich słów... jeżeli tak bardzo się
wstydzi, że aż nie śmie oczu na mnie podnieść, to niech tam! Nie będę jej tego
pamiętać."
Wchodził po schodkach wolno, coraz wolniej. Może znowu spotka Elżbietkę?
Zagadnie ją o byle co. Choćby o niedzielną „zgaduj-zgadulę", na którą zaprosił
go Bartek. Zapyta, czy ona zaprasza koleżanki. Ot, o co niebądź, aby tylko dać
dowód, że wcale nie czuje się dotknięty.
Ale Elżbiety już nie spotkał. Stał długo pod własnymi drzwiami. Nasłuchiwał,
czy u Brodzkich nie skrzypną drzwi. Cisza.
Po kolacji nie wytrzymał. Pod pierwszym lepszym pozorem skoczył do Aliny.
nego.

Strona 102

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

__ Wiesz, Alina — zaczął prosto z mostu — widziałem dzisiaj
Elżbietę.
_ Tak? — Alina zdziwiła się, jakby to było coś nadzwyczaj-
— Gdzie?
- Kiedy szła tu do ciebie. I wiesz, widziałem po jej minie, że jest jej
strasznie przykro, że tak się o mnie wyraziła.
_- Phi! — prychnęła drwiąco Alina. — A to nowość. Fantazję masz
rzeczywiście... bujną.
__. Nie żadną fantazję, tylko widziałem naprawdę. Minę miała
taką, taką... jakby się jej na płacz zbierało. Aż usta zagryzła z całej siły.
Ja wiem. To pomaga. I patrzyła tak gdzieś w bok. Nieśmiało. śal mi się
zrobiło. Co tam, mój tatuś mówi, że mądry pierwszy rękę wyciąga. Bartek mnie
zaprosił na „zgaduj-zgadulę". Miałem nie iść, ale...
— Idź, idź koniecznie — namawiała przesadnie Alina — przynajmniej Elżbieta
znowu ubawi się twoim kosztem.
—i Mo... moim kosztem? — powtórzył zająknąwszy się Stefan.
— No, przecież nie moim ani tych gości, którzy więcej mają w głowie niż ty.
Jak to, już nie pamiętasz? Już zapomniałeś, że niczego nie potrafiłeś
odgadnąć? Niczego wymyślić? Elżbieta z litości ci pomogła.
— Nieprawda! — warknął Stefan.
— Prawda, prawda — głos Aliny ociekał smutkiem. — Po co miałabym cię
okłamywać? Znamy się tyle lat, mówię ci to tylko przez życzliwość, żebyś
wiedział. Na drugi dzień przez całą lekcję smarowała w brulionie twoje
podobizny: obfita czupryna, a tu po bokach dwa piękne zakręcone rogi. O, tak
— Alina zręcznie zatoczyła kółka na własnych skroniach, a widząc
oniemiałego Stefana, wyjaśniła:
— To znaczy, że jesteś „barania głowa", rozumiesz? Ba-ra-nia, bo nic nie
wiesz. Rozumiesz?
Stefan siedział w dalszym ciągu bez słowa. Skamieniał od upokorzenia i aż
zmienił się na twarzy. Szczęściem mała lampa stojąca na szafce zostawiała go w
cieniu. Milczenie pozwalało Alinie sądzić, że słucha jej z uwagą, ciągnęła
więc wartko:
— Ja, naturalnie, tłumaczyłam jej, że ty naprawdę jesteś
mądrzejszy, niż wyglądasz, ale ona — nie i nie. I zawsze o tym, że ty jesteś
taki dzieciuch. O, nawet dzisiaj, posłuchaj, wiem przecież, że ona ci się
podoba, więc mówię: „Elżbietko, jeszcze zobaczysz, że z niego jakiś sławny
człowiek wyrośnie!" A ona tylko roześmiała się i powiedziała, że ty na pewno
prochu nie wymyślisz, bo masz w głowie kółka, a to chyba znaczy... — Alina
podniosła rękę do czoła, lecz Stefana już w pokoju nie było. Krzyknął coś o
kluczach zostawionych w piwnicy.
Zbiegł na dół. Zatrzymał go śnieg padający znowu grubymi płatami. Resztką
przytomności pomyślał: „Zmoknę" — i cofnął się. Ktoś szedł. Stefan skoczył w
korytarz do piwnic, stanął przy stercie cegieł, oparł się na niej łokciami,
ścisnął głowę. Jak to dobrze, że tu było ciemno!...
Chciało mu się płakać. To, co dławiło krtań, to, co ściskało serce, było
jednym wielkim uczuciem niezasłużonej krzywdy.
„To ja chciałem pierwszy do niej rękę wyciągnąć... To mnie było jej żal, że
taka zmartwiona... Jaka tam zmartwiona! Teraz widzę, że było zupełnie co
innego: przeszła koło mnie jak koło powietrza. Nosa zadarła. Istna królewna!
Myślałby kto! A ja chciałem pierwszy..."
Uczucie żalu zmieniało się powoli w gorycz i niechęć. Wreszcie pod wpływem
dzwoniących w uszach pewnych dosadnych wyrażeń ogarnęła Stefana złość, a nawet
wściekłość. „Cielęce oczy! Barania głowa! Prochu nie wymyśli!" — O, jeszcze
się przekonasz... zobaczysz!...
Ręce Stefana opierały się o brzegi ułożonych cegieł. Bezmyślnie podniósł tę,
która nakrywała schowek. Natrafił na zwitek papieru.
Oprzytomniał, jakby go chłodny wiatr owiał. Wsunął kartkę do kieszeni, położył
cegłę na miejsce i wybiegł z piwnicy. Długimi susami, otrzepując po drodze
wiatrówkę z ceglanego pyłu — sadził do domu.
Kartka zapisana znanym szyfrem zawierała zdania:
„Długa choroba. śadnych wieści. Szukajcie sposobu."
U dołu znajdowała się wiadoma zielona pieczątka i słowa: „Karawan i garsonka."
Jak to dobrze, że Stefan odrobił lekcje zaraz po przyjściu do domu. Mógł teraz

Strona 103

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

spokojnie zastanowić się nad wszystkim.
Zieloni", jak ich w myśli nazywał, podrzucali kartkę zawsze w Soboty. Dlatego
w ubiegłą sobotę Alina posłała Elżbietę do skrytki. Dziś był piątek. A więc ta
kartka położona była dla zielonych", Alina dawała im znać o sobie! Widocznie
nic o jej nodze nie wiedzieli. Bo i skąd? Franka przecież nie było. Stefan
przypomniał sobie pieczątkę, jaka niechcący wypadła Alinie z pudełka na
kołdrę. Teraz już wiedział, że pieczątka potrzebna była do korespondencji.
„Zieloni" pisali, żądali pieniędzy i otrzymywali je prawdopodobnie tą samą
drogą. A oprócz tego może jeszcze jakieś wskazówki? W co ta Alina dała się
wpakować! A teraz wciąga Elżbietę!
Stefanowi zimno się robi na przypomnienie szefa i przysięgi. Rozsądek podsuwa
mu pomysł, aby zaraz, natychmiast powiedzieć o wszystkim ojcu. Ojciec znajdzie
radę. Zawiadomi milicję. Złapią tego z kurzajką, który przychodzi po kartki.
Po nitce do kłębka. Powiedzieć?
Nie. Głos dotkniętej do żywego ambicji zagłusza wszystko. „Sam wszystko
zrobię, sam. Uratuję Alinę. Obronię przed «zie- . lonymi». I Elżbietę też. A
kiedy się dowie, kiedy przekona :— to spali się ze wstydu, że tak
podle ze mną postąpiła. Tak podle!..."
I Stefka znowu ogarnia żal.
„Widzisz, widzisz — powtarza bezgłośnie— myślałaś, że jesteś mądra, a ty.
jesteś głupia, po prostu: strasznie głupia." W stwierdzeniu Stefka nie ma
odrobiny złości. Raczej wyrzut. Długo nie mógł zasnąć. Kręcił się, przewracał
z boku na bok, wzdychał ciężko raz po raz. Zaniepokojona pani śórawcowa
dwukrotnie wstawała, zapalała światło, przykładała synowi rękę do czoła i
pytała daremnie: — Boli cię co? Co ci jest?
A Stefek po prostu obmyślał plan. Co zrobić najpierw, jak przyłapać
„zielonych", jak zmusić ich do przyznania się? I najtrudniejsze: jak sobie
poradzi? Sam jeden przeciwko bandzie. Bo wtajemniczyć kogokolwiek w tę sprawę
— to znaczy podzielić
się laurami zwycięstwa, a tego Stefan nie chciał. Przecież głównym motywem
przewijającym się jak refren w jego planie działania było: „I wtedy Elżbieta
zobaczy!"
W sobotę wyjął ze skrytki kartkę „zielonych". Grozili Alinie. Domagali się
pięćdziesięciu złotych. Ostateczny termin stawiali na środę wieczór.
Postanowił odpisać zgodnie z ułożonym w nocy planem, odpisać — udając Alinę. Z
kawałka linoleum wyciął zgrabną pieczątkę z literą N i czterema kropkami.
Starą poduszkę do tuszu, która poniewierała się w walizce z rupieciami,
nasycił zielonym atramentem. Pieczętowało się doskonale. Wypisał na kartce
szyfrem:
„Ani grosza więcej i odczepcie się, bo będzie z wami źle."
Przyłożył u spodu pieczątkę i wydął zarozumiale wargi.
— Mucha nie siada! — szepnął, chociaż w domu w niedzielne popołudnie nikogo
nie było. Jednak po chwili wyraz pewności siebie ustąpił z jego twarzy.
Szyfr — w porządku. Pieczęć — w porządku. Ale gdzie hasło? Przecież po haśle
zaraz poznają, że to wszystko podrobione! Trzeba odgadnąć hasło za wszelką cenę.
Szybko wypisać jedno po drugim hasła, jakie stawiali „zieloni".
Śmierć i peleryna.
Trumna i kalosze.
Szkielet i kapelusz.
Alina podpisała swoją kartkę:
Karawan i garsonka.
Aha i jeszcze to dzisiejsze: cmentarz i kamizelka. A więc po jednej stronie:
śmierć, trumna, szkielet, karawan i cmentarz. Brrr! Same takie jakieś
„pogrzebowe". Właśnie! A z drugiej — wyraźnie coś z konfekcji. Trzy wyrazy
zaczynają się na „ka". Może to umówione?
Stefan myśli i myśli. Cały koniec drewnianej obsadki pogryzł, ani o tym
wiedząc. Wreszcie krzyknął, tak jak Archimedes w wannie: — Eureka! — i napisał
z dwu stron pieczątki: „Grabarz i kapota."
Kartka była całkowicie przygotowana. Złożył ją starannie
hował w kieszeń wiatrówki. Należało wyczekać do środy. Stefan chciał widzieć z
ukrycia, jakie wrażenie zrobi treść listu na odbiorcach.
W ciągu trzech dni dzielących go od momentu zmierzenia sił był trochę
nieprzytomny. Odrabiał lekcje, .odpowiadał przy tablicy brał niby udział we

Strona 104

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

wszystkich zajęciach, a widać było, że stale myśli o czymś, co jest bardzo
dalekie od szkolnej ławki.
Bartek i Wiktor obserwowali go lekko zdziwieni. Romek natomiast przestraszył
się zobaczywszy niechcący kartkę wydartą z zeszytu, którą z góry do dołu
Stefan swoim starannym od dłuższego czasu pismem zapełnił wyrazami: j,grabarz
i kapota" — .trumna i kalosze". Romek nie był gadułą. Nie podzielił się tym
spostrzeżeniem z nikim, ale przyglądał się śórawcowi uważnie i wolał nie
przysuwać się do niego w ławce zbyt blisko. Od pamiętnego dyktanda, kiedy to
Stefan łapał się za prawe, to znów za lewe ucho i śmiertelnie wystraszył Bogu
ducha winnego kolegę, Romek utwierdził się w przekonaniu, że jego sąsiad z
ławki „nigdy nie wiadomo z czym wyskoczy". A niedawna historia z efektownym
hasłem na półrocze, w której udział śórawca nie dał się ukryć — wcale tej
opinii nie zachwiała. Odwrotnie!
Stefan nie widział pytających spojrzeń przyjaciół, nie zauważył niepokoju
Romka. Myślami przebywał teraz prawie stale w piwnicy, przy skrytce. Liczył na
przestrach „zielonych", skutkiem którego powinni machnąć ręką na Alinę i
odczepić się naprawdę. A jeżeli się nie przestraszą, jeżeli dowiedzą się, że i
Elżbieta jest wciągnięta, jeśli zechcą mścić się w jakiś straszny sposób?
Przecież to łobuzy najgorszego gatunku. *Na Stefanie cierpła skóra.
Zaprzątnięty takimi myślami, nie spostrzegł nawet, że Bartek nie pożegnał się
z nimi w zwykłym miejscu, że idą razem Bednarską i że stoją już przed drzwiami
prowadzącymi do mieszkania Kijanków.
— Chłopaki, ale jeżeli Kostek jest, to pamiętajcie, ani pary! Bo wsypalibyście
mnie i dopiero by mi się dostało. Uwaga! Otwieram!
Kostka nie było. Matki Wiktora też nie zastali. Wiktor dla zabezpieczenia się
przed niespodzianką, to znaczy przed nagłym nie przewidywanym o tej porze
powrotem brata, zamknął drzwi na łańcuch. Kostek bowiem miał swój klucz.
Wiktor przysunął do szafy duży taboret, a na nim ustawił mniejszy stołek.
— Trzymajcie! — zarządził i zręcznie wdrapał się na to rusz-towanie.
Sięgnął po stojącą na szafie walizkę i pieczołowicie podał ją Bartkowi. Ale
czy to Stefan, zaintrygowany zawartością walizki nie dość mocno trzymał
stołek, czy Wiktor, przejęty chęcią olśnienia przyjaciół niezwykłością
ukrytego przedmiotu, zapomniał o ostrożności — dość że w chwili podawania
walizki chłopiec stracił równowagę i grzmotnął z rusztowania z hałasem tym
większym, iż po drodze wytrącił walizkę z rąk Bartka.
— O rany! Czy nie złamana? Czy tylko nie złamała się? — wrzeszczał Wiktor z
najwyższą rozpaczą w głosie, podnosząc się szybko.
— Ręka czy noga? — zapytał rzeczowo Bartek.
— Ręka! Naturalnie, że ręka! — wołał Wiktor rozcierając jednocześnie
stłuczone kolana i krzywiąc się niemiłosiernie.
— Stań spokojnie, zobaczę — zaproponował Bartek, ale Wiktor oburącz zamachał
niecierpliwie, odganiając się jak od muchy.
—• Nie moja! Tego tam! —¦ wskazał walizkę.
Stefkowi zrobiło się nieswojo. Bartek zbladł. Spojrzeli na siebie, potem na
Wiktora. O kim on mówi? Kto może być w walizce?
Wiktor już stawiał walizkę na stole, już ją otwierał z największą
ostrożnością. Na dnie leżało coś długiego, zawiniętego w gazetę. Po chwili
oczom Bartka i Stefka ukazała się rzeczywiście ręka, jakiej jeszcze nigdy nie
widzieli: była to ręka szkieletu.
— A co? — podskakiwał rad z wrażenia Wiktor. — A co? Nieprawdziwa? Może
nieprawdziwa? Patrzcie, ile to kosteczek człowiek ma w napięstku, aż trudno
policzyć!
— Skąd... skąd ją masz? — wytchnął Bartek.
— Kostka kolega z uniwersytetu przyniósł. W sekrecie pożyczył tylko na kilka
dni. Nie chcieli mnie tu wpuścić, ale ja usłyszałem, że coś na szafie kładą.
Zajrzałem rano, jak tylko Kostek
szedł. Też się przestraszyłem. To jest nie przestraszyłem, tyl-
tak jakoś... zadziwiłem się. Ale był przecież biały dzień. Gdy-
bv tak w nocy, to na pewno przestr... to znaczy, zadziwiłbym
sie więcej, a w dzień to od razu pomyślałem sobie, że trzeba
kolegom pokazać. Ale wam oko zbielało!
Bartek z wyrazem obrzydzenia na twarzy odwrócił się do okna. Stefan obejrzał
rękę z bliska, dotknął posczepianych drucikami kości dłoni, aż zachrobotały

Strona 105

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

sucho jak przesypywana fasola.
Patrzył to na rękę, to na Wiktora bez słowa.
Bartek pożegnał się szybko. Nie mówił nic, ale po jego minie widać było, że
pomysł Wiktora zapowiadający „coś nadzwyczajnego" wydaje mu się po prostu
nieporozumieniem.
Wiktor był wyraźnie zawiedziony. Szukał rekompensaty w twarzy drugiego
przyjaciela, ale i ten zachowywał się dziwnie. Z rękami w kieszeniach stał
przed szafą, na której leżała walizka, i kiwał się miarowo, ruchem wahadła
przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
Przygryziona mocno górna warga nadawała jego twarzy obcy wyraz, a patrzył na
Wiktora, jakby go pierwszy raz widział.
— Słuchaj, Wiktor...
— No?
— Słuchaj, jesteś mój przyjaciel?
— A bo co się stało? — zapytał zaskoczony Wiktor.
— Mów: jesteś czy nie jesteś?
— Zwariowałeś? — Wiktor wzruszył ramionami.
— To znaczy, że nie jesteś — westchnął Stefan — a wobec tego nie ma o czym
gadać.
— Jak to nie ma! — rozzłościł się Wiktor. — I co znaczy ta gimnastyka?
„Przyjaciel, przyjaciel" — przedrzeźniał — może chcesz, żebym ci tak,
jak dziewczyny w albumie: „Zginęli Grecy, zginęli Rzymianie, a nasza przyjaźń
na zawsze zostanie!" — wygłosił patetycznym tonem, z ręką na sercu.
Stefan zaprotestował.
— Nie. Powiedz naprawdę.
— Głupiś. Naprawdę to... sam wiesz. Co cię napadło?
— A co byś zrobił, gdybym cię prosił o rękę?
— Mnie o rękę? — Wiktor wybałuszył oczy.
— Ciebie. O rękę — powtórzył Stefan i zrobił głową ruch w kierunku
walizki.
— Aaa... o ten gnat? — zrozumiał wreszcie Wiktor i przestraszył się zaraz, aż
ręce rozłożył. — Coś ty, Stefek, co ty myślisz, czy ty wiesz, co ja bym za to
miał? Rany boskie! Lepiej od razu brać nogi za pas i uciekać, gdzie pieprz
rośnie.
— A co! Tak wygląda twoja przyjaźń?
•— Nie pleć, bo jak mnie zgniewasz, to pożałujesz. Na co ci ten kościotrup?
— Tego powiedzieć nie mogę — twardo oświadczył Stefan.
— Aha. Tego nie możesz, ale żeby mnie Kostek sprał, a mama dołożyła drugie
tyle, to ci nie przeszkadza? To możesz?
— Jestem związany... przysięgą — oświadczył Stefan, ściszając głos i unikając
oczu przyjaciela.
— Rany boskie! Przysięgą? — takie sprawy Wiktor rozumie w lot. — No, tak...
jeżeli przysięga... ale, chłopie, zastanów się, co ja mam powiedzieć, kiedy
Kostek spyta mnie, gdzie się podziała ręka? Wyschła? Myszy ją zjadły? Gołąbek
pokoju wpadł przez okno i wyniósł, żeby postraszyć nią podżegaczy wojennych?
no? Mówże!
— Nie wiem — odpowiedział na pół przytomnie Stefan. — Wiem tylko, że
zdarzają się między prawdziwymi przyjaciółmi takie sprawy, kiedy jeden dla
drugiego nawet krew daje sobie wytoczyć, nawet życie swoje poświęci, a tobie
kawałka kości żal...
Wiktor łatwo dał się ponieść dramatycznemu nastrojowi.
— Krew! Naturalnie! śycie! Bierz od razu! Ale ty nie wiesz, co to jest
starszy brat! A do tego taki jak Kostek! A jeszcze do spółki z mamą, bo mama,
naturalnie, jak zawsze, przyzna mu rację. I musiałby na pewno tę kość odkupić.
A gdzie?
—¦ Nie musiałby. Posłuchaj: mnie to jest potrzebne na jakieś dwie, trzy godziny.
Wiktor odetchnął i usiadł.
— Kiedy?
— Jutro wieczorem.
— Aha. A jeżeli rano Kostek t o zabierze na uniwerek?
__Trudno. To już nie twoja wina.
_— A jeżeli jutro wieczorem będą się tego uczyć?
,__E, może nie będą...

Strona 106

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

__: Bo ty byś tak chciał? A jakże! Ty w ogóle w cuda wie-
rzySZ — Wiktor był wyraźnie zaniepokojony koniecznością nadstawienia własnej
skóry, ale już nie protestował tak gwałtownie.
.__ Wiktor — głos Stefana był miękki, proszący — tylko na
trzy godziny! A może nawet krócej, odniosę ci to zaraz, jak tylko... będę
mógł. Pomyśl, przecież na pewno ty też znajdziesz się kiedyś w takiej
sytuacji... i wtedy ja tak samo...
— Tak samo? — obruszył się Wiktor, wpatrzony w leżącą na dnie walizki
kość. — Ty, Stefek, myślisz, że taki drobiazg może się wszędzie znaleźć?
A ja ci przysięgam, no, słyszysz? Przysięgam ci, że we wszystkich
blokach, w całej naszej dzielnicy tylko u mnie, u Wiktora Kijanki, wiesz? A u
ciebie na przykład...
— ...znajdzie się jutro wieczorem. Przyniesiesz o godzinie piątej. Będę
czekać przed naszą klatką. Odniosę koło godziny ósmej. i za darmo nie chcę:
będziesz mógł mnie prosić o trzy rzeczy. Nie odmówię, żeby nie wiem co.
Stefan rąbał zdanie po zdaniu w sposób pewny i zdecydowany. Wyglądał jak wódz,
który przemyślał dokładnie plan bitwy i teraz wydaje kolejne rozkazy. Wiktor
słuchał i patrzył na przyjaciela z upodobaniem. Chciał nawet wyrazić swój
podziw, ale ostatnie zdanie zwróciło jego myśl w innym kierunku.
— A klasówka z matmy kiedy?
— W środę, dobra — zrozumiał od razu Stefan.
— Ale ty nie myśl, że ja za to... — zastrzegł się Wiktor — jak przyjaźń, to
przyjaźń. Wypchaj się swoimi trzema rzeczami. Klasówka „w ramach pomocy
koleżeńskiej", rozumiesz? A Kostek niech mnie nawet ze skóry obedrze. Trudno.
Zagłoba dla Woło-dyjowskiego też wszystko by zrobił.
Wybrane i dokładnie przygotowane miejsce, drut i sznurek pozwoliły w kilka
minut umocować „rękę" w taki sposób, aby za pociągnięciem sznurka podnosiła
się i opuszczała. Przygoto-
wana kartka leżała już w skrytce. Kłódka była otwarta. Teraz należało tylko
wyczekać na odpowiednią porę, to znaczy zmierzch, i zaczaić się za
przepierzeniem piwnicy.
Co powiedzą „zieloni" na list Aliny? Czy zostawią coś dla niej? Stefan,
obawiając się, aby go matka nie nagnała do jakiejś większej roboty, wolał
do domu nie wracać. Stał przed sienią.
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że cały ten makabryczny pomysł
wymierzony był przeciw „zielonym". Wcale nie o nich Stefanowi w tym wypadku
chodziło. A o kogo? O Elżbietę Niedź-wiedzką.
To przecież Elżbietka, wtajemniczona przez Alinę, miała dziś przyjść sprawdzić
zawartość skrytki w cegłach. To ją właśnie nastraszy przygotowana instalacja.
Nastraszy tak, aby już nigdy nie chciała do tej piwnicy zajrzeć. Aby nie
wpadła w sieci „zielonych".
Stefan już teraz upajał się tryumfem na myśl, jak to kiedyś, kiedy Elżbieta
przekona się, co on, Stefan, jest wart, opowie jej, że i ten pomysł wyszedł z
jego genialnej głowy.
— Dobry wieczór, Stefku, czekasz na kogoś? Może zajrzałbyś do Alinki? Tak
się nudzi — mówi pani Brodzka wychodząc z klatki
schodowej. „
Chłopiec zaskoczony, nawet przestraszony trochę, kłania się i wymawia od
wizyty.
— Nie, nie mogę, zaraz muszę lecieć do domu. Ale przecież koleżanki ją
odwiedzają?
— Nie. Dziś nikt nie przyjdzie. Miała wpaść Elżbietka, ale właśnie
telefonowała, że nie może, bo matka... ,
Stefan nawet nie słyszał reszty słów. Cały plan — na nic!... Okropnie
zawiedziony, schodził do piwnicy z opuszczoną głową. Trzeba wszystko
rozmontować i odnieść zaraz Wiktorowi, który czeka i pewnie o mało ze skóry
nie wychodzi z niecierpliwości i
strachu.
j
Kiedy zaczyna odkręcać druty, słyszy kroki na kamiennych schodach. Gasi
latarkę. Ściska w ręku sznurek. Natęża słuch i wzrok.
Tak. To „zieloni", to ich latarka. Podchodzą do skrytki. Podnoszą cegłę.
__Jest! — mówi cicho jeden.

Strona 107

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Mówiłem ci, że odpowie. Czytaj! — nakazuje drugi. „A-ni-gro-sza..." Co? Co?
„Od-czep-cie się..."
—. To nieprawda! — przerywa drugi głos. — Dawaj mnie! A-ni-gro-sza
wię-cej..." „Odczep-cie się..." No, szef ją nauczy rozumu! —¦ E, szef ma
inne kłopoty... Chyba będzie musiał wiać...
— Co ty mówisz? A forsa?
— Kazał, żebyśmy sobie radzili sami. Liczyłem na tę pięćdziesiątkę. A tu —
golizna.
Zaklęli brzydko. Drugi głos odezwał się wściekły:
— Ja jej przypomnę! Daj ołówek.
I w tym momencie nad głowami chuliganów zachrobotałc coś dziwnie. Podnieśli
głowy i latarkę.
Stefan usłyszał jakiś nieartykułowany, nieludzki ryk, tupot nóg, upadek czegoś
ciężkiego, łomot na schodach i trzaśniecie drzwi.
Nie rozumiejąc, co się stało, zamarł z przerażenia. Po chwili uprzytomnił
sobie, że wkoło panuje cisza, tylko własne serce dudni mu w piersi. Nie śmiał
się ruszyć. Pewno zaraz tu wpadną ludzie. Może tamtych zatrzymali? Może pan
Chybała zauważył uciekających?
Odczekał jeszcze chwilę. Nic nie słychać. Odetchnął głęboko i zaświecił
latarkę. Podniósł do góry. Gdzież ta ręka? Przecież w momencie wchodzenia
„zielonych" do piwnicy wisiała na desce. A teraz jej nie ma. Może od tegc
rumoru spadła na ziemię? Latarka Stefana omiata komórkę, chłopiec wybiega na
korytarz. Ani śladu.
Znowu ogarnia go przerażenie. Jeśli chuligani porwali rękę? Jeżeli jej już tu
nie ma? Co powie Wiktor?
Nogi uginają się pod Stefkiem... Przypadkowo światło latarki pada na stos
cegieł. Jest! Co za ulga!...
Jednocześnie Stefek pojmuje, że przygotowana dla kogo innego instalacja
uruchomiła się mimo woli sama, skutkiem częściowego
odkręcenia drutu i sznurka, który widocznie był nie dość mocno trzymany w
chwili podsłuchiwania rozmowy „zielonych". I to właśnie napędziło im takiego
strachu. — A dobrze wam tak! — cieszy się Stefek. Nagle uświadamia sobie, że
tak samo mogłaby się przestraszyć Elżbieta! Uciekając, mogłaby przewrócić się,
złamać nogę!...
Po raz trzeci w tak krótkim czasie Stefanowi robi się zimno i tak
nieprzyjemnie, że aż musi oprzeć się plecami o ścianę.
W umówiony sposób, trzy razy po trzy, Stefan stuka do mieszkania Wiktora. W
błyskawicznie otwartych drzwiach ukazuje się mocno blada, ale rozpromieniona
twarz przyjaciela. W ciągu ćwierci minuty wszystko leży na swoim miejscu i
wtedy Wiktor rzuca się na kanapę z westchnieniem ulgi.
— Stefek, ja ci mówię: to, co piszą w książkach o bitwach, pojedynkach i
oddawaniu życia — to wszystko bujda w porównaniu z tym, co ja tu cierpiałem.
Jestem zupełnie nieżywy. Dziesięć razy umierałem. Każdy szmer na schodach
wydawał mi się krokami Kostka. Włosy podnosiły mi się jak druty. Jeszcze
sztywne, zobacz. Ucho, to lewe, wyciągnęło mi się od nasłuchiwania. Na plecach
dostałem wysypki. To nerwowe. Drapałem się przez cały czas. Mam tam chyba po
prostu zdartą skórę. Każdy z trzech muszkieterów oddzielnie i wszyscy razem
wysiadają wobec tego, co ja przeżyłem.
— E... — ośmielił się wyrazić wątpliwość Stefan, przypomniawszy
własne niedawne przeżycie.
— Nie „eee", tylko słuchaj, jak ci mówi ktoś, kogo bliski krewny
medycynę studiuje. — Wiktor znowu podrapał się po plecach. — To nerwowa
wysypka. Nie wierzysz?
Zeskoczył z kanapy, ściągnął przez głowę koszulę i, obracając się plecami do
Stefana, zapytał:
— No co, widzisz? Muszę waleriany wziąć na uspokojenie. Tylko to
strasznie długo śmierdzi. Kostek będzie się dopytywał, co mi się stało. Co ja
mu powiem?
— Powiesz mu, że cię pchła ugryzła — spokojnie oświadczył Stefan, wyciągając
palec w kierunku leżącej na kanapie jasnej koszuli Wiktora, po której skakała
pchła okazałej wielkości.
pani śórawcowa znowu z powodu Stefana nie miała spokojnej. noCy. Zrywał się z
łóżka, krzyczał, wzywał ratunku, uciekał przed jakimś kościotrupem.

Strona 108

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Napojony szklanką lipowego kwiatu, usnął wreszcie na dobre. Ale rozbudzeni
rodzice długo nie mogli zasnąć.
.__ To wszystko z filmów — narzekała pani śórawcowa — musiał się wystraszyć i
dlatego taki niespokojny.
__ Chyba nie — wątpił ojciec — nie słyszałem o żadnym takim
filmie.
.— Mamusiu — odezwała się szeptem Lucynka — Stefek ma jedną książkę, gdzie
jest wymalowana śmierć z kosą. Pewnie mu się to przyśniło.
— Spij, śpij, sroko. Nie wyśpisz się.
— Jutro niedziela, mamo.
—. Wiem przecież. A może byś ty, Władziu, z dziećmi do ZOO
przed obiadem pojechał? Powietrza tam lepszego użyją. —: Dobrze, Zosiu, pojadę.
Lucynka aż pisnęła z uciechy i, przestraszona, schowała głowę pod kołdrę.
Rad nierad musiał Stefek Alinę odwiedzić. Przyszedł po niego sam pan Brodzki.
Było to wydarzenie dosyć niezwykłe, gdyż wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi
wiedzieli, że w każdy niedzielny ranek zaraz po śniadaniu pan Brodzki
wychodził z domu „tylko na jednego" do baru na Rzgowskiej. Działo się tak
zawsze od niepamiętnych czasów i nie można było o tym zapommeć, gdyż niedziela
u Brodzkich zaczynała się głośną awanturą. Matka Aliny chciała, żeby mąż
został w domu, ojciec żądał pieniędzy, przeklinał i trzaskał drzwiami.
I oto od paru już tygodni nie było u Brodzkich awantur. Nie przynoszono
pijanego pana Brodzkiego do domu. Pani Brodzka nie chodziła z zapuchniętymi
oczami.
Stefan nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie uwaga ojca rzucona w
odpowiedzi lokatorce z parteru, która przyszła pożyczyć sznury do bielizny i
trzy razy stwierdziła, że zmiana u Brodzkich „w głowie się nie mieści".
— A co za cud taki? — zniecierpliwił się pan śórawiec. —
Jeżeli gdzieś jest źle, to już musi całe życie być źle? Pewnie sobie Brodzki
powiedział: „Szlus!" Mógł sobie tak powiedzieć, nie? I, dzięki Bogu, nam też
spokojniej.
Kiedy w tę właśnie niedzielę pan Brodzki zastukał, drzwi otworzył mu ojciec
Stefka. Zapraszał nawet, żeby wszedł do mieszkania i opowiedział, jak jest ze
zdrowiem Alinki, ale pan Brodzki podziękował i odmówił: śpieszy się, bo musi
żonie pomóc, i tylko prosi, żeby Stefek wpadł do córki.
Stefek wyszedł na schody, aby wyczyścić buty, i obiecał, że jak tylko wrócą z
ogrodu zoologicznego, to do Alinki zajdzie.
Szedł tam z ciężkim sercem. Obawiał się, że Alina znowu coś przykrego opowie —
albo po prostu przypomni, powtórzy jeszcze raz to, co uwierało jak bolący ząb,
którego nawet językiem lepiej nie dotykać.
Alina leżała wysoko na poduszkach. W okiennym świetle wydała się Stefanowi
blada, aż zielonkawa, ale humor jej dopisywał.
— Entliczek, pętliczek, mam własny stoliczek — powiedziała do Stefka,
pokazując specjalnie przystosowaną do łóżka deskę na podpórkach. — Tatuś zrobił.
Na kołdrze leżała książka. Stefan wziął ją do ręki i przeczytał tytuł: Lato
leśnych ludzi.
— Podoba ci się? — zapytał. •
— Tak. Z początku nie podobało mi się. A potem tatuś czytał mi na głos i
wydała mi się o wiele ciekawsza. Tatuś ładnie czyta. A może to dlatego, że ja
też...
— Co też?
— ...też wybieram się do lasu na wiosnę, jak tamci z książki.
— Jak to? — nie rozumiał Stefan.
— Wyjeżdżam do ciotki na wieś — tłumaczyła Alina — doktor powiedział, że mam
anemię, że to i dla nogi będzie lepiej, jak się wzmocnię. Przyjadą po mnie
pierwszego słonecznego dnia. Może nawet jutro. Bo wiesz, ja jeszcze na tej
nodze stanąć nie mogę, żeby jej nie nadwerężać.
— Nudno ci tam będzie... — odwrócił temat Stefek.
— Nie. Tatuś ze mną jedzie, bierze urlop na cały miesiąc. Mama przyjedzie co
niedzielę.

__ A szkoła?
__ Już ten rok będzie stracony — westchnęła Alina. — Widzisz, z moją nogą tak
się jakoś przewleka, ale tatuś powiedział, ze zdrowie najważniejsze. Może to i

Strona 109

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

lepiej, że powtórzę klasę — zastanowiła się. — Często w tym roku „bimbałam"
sobie.
__. Racja — przytaknął Stefek, ale ta jego skwapliwa zgoda nie
podobała się Alinie.
__. Co za racja? Co ty o tym możesz wiedzieć? — zapytała
podejrzliwie. — Nie miałam warunków, a zresztą — machnęła ręką. — Cieszę się,
że się stąd urwę.
— Alinko, może byś coś zjadła? — zapytał pan Brodzki przez drzwi.
— Później, tatusiu, później. Może żółtko z cukrem.
Na twarzy Stefana Alina musiała wyczytać jakieś zdziwienie, bo nachyliła się w
jego stronę i ściszyła głos:
— Wiesz, u nas teraz wszystko jest inaczej. Tatuś taki dobry dla mnie. Nie
zgadłbyś nigdy, dlaczego. Wtedy, w dniu mojego wypadku, mamusia chciała, żeby
ojciec odniósł klientce płaszcz. Ojciec się uparł, że nie, bo klientki mają
zapowiedziane, żeby mu pieniędzy nie dawać. Więc nie chciał iść. Musiałam iść
ja. Spieszyłam się, pędziłam po tych mokrych schodach, no i masz — wskazała
nogę. — Tatuś myśli, że to przez niego, że gdyby on wtedy poszedł... Tak się
odmienił. Chodzi koło mnie jak niańka. I dla mamusi lepszy. A przecież...
sam wiesz, jak u nas było dawniej...
ROZDZIAŁ 26.
ALINA WYJEśDśA. „ZIELONI" CZEGOŚ SZUKAJĄ.
PAMIĘTNIK STEFANA.
Nazajutrz po tej rozmowie Alina wyjechała na wieś do ciotki. Wyjechała z
ojcem. Pani Brodzka wpadła „na chwilę" do śóraw-ców i znowu pozostała tam
dobre pół godziny. Ale tym razem matka Stefana słuchała jej z przyjemnością i
z przyjemnością pa-
trzyła na jej uradowaną, odmłodniałą twarz. Pani Brodzka nie martwiła się już
tak bardzo o nogę Aliny. Doktor robił nadzieję; niech tylko cały organizm się
wzmocni, to wszystko wydobrzeje.
— A gdzie będzie miała lepiej niż u ciotki? — mówiła pary Brodzka. —
Gospodarka jak złote jabłko, swoich dzieci nie mają, ptasiego mleka jej tam
chyba zabraknie. I mąż dopilnuje. Obiecał mi. A do tego przysiągł, że
kieliszka do ust nie weźmie, bo to wszystko — westchnęła — przez tę wódkę się
porobiło.
— Daj Boże, żeby dotrzymał obietnicy — powiedziała pani śó-rawcowa, ale w
głosie jej odezwała się jakaś nuta powątpiewania, bo pani Brodzka zapewniła
gorąco:
— O, dotrzyma. Co do tego jestem zupełnie spokojna. Ile razy już miał okazję
— i nic. Dawniej to klientkom musiałam mówić, żeby pieniędzy za robotę, broń
Boże, jemu nie zostawiały. A teraz już nie: odda co do grosza. Nawet nie
myślałam, że on tak córkę kocha, a teraz widzę, że lepszego ojca na świecie
nie ma. Ulżyło mi, mówię pani, jakby mi kto furę kamieni z pleców zdjął...
Stefanowi również ulżyło. Skończyły się kontakty z „zielonymi". Najedli się
widać strachu. Noga ich tu chyba nie postanie, bo i po co? Alinie nic już nie
zrobią. Szukaj wiatru w polu. Wróci podobno na jesieni.
Dość szybko zrezygnował z chęci wykrycia szajki „zielonych". Nici urywały się,
a do tego, rozumiał dobrze, siły były nierówne. Rozpatrując sprawę na zimno,
widział, że jego zwycięstwo wcale nie było pewne. Z jednej strony on sam, sam
jeden, a z drugiej — zorganizowana banda. Lepiej, że nie będzie miał z nimi
więcej do czynienia.
Ale myśl o tym, aby Elżbietę Niedźwiedzką przekonać, jak bardzo daleka była od
prawdy, oceniając go jako „baranią głowę", nie opuszczała Stefka ani na chwilę.
Oczywiście zostawał tylko banalny sposób, na to nie było już rady. Więc Stefan
ze skóry wychodził przy odrabianiu lekcji: zapisywał codziennie kilka stron
pamiętnika, piśmienne lekcje przygotowywał bardzo starannie, ustne — również.
Nauczycielka historii postawiła mu piątkę. Wprawiła w zdumienie całą klasę,
a]e sama była zaskoczona odpowiedziami Stefana, Nikt naturalnie nie wiedział,
że to pan śórawiec padał ofiarą Stefanowych „historycznych" wyczynów: musiał
rezygnować wieczorem z dokładnego czytania gazety, zapoznając się zamiast tego
z zadaną lekcją z historii, a potem dokładnie, tak jak przy każdej robocie,
pytanie za pytaniem, sprawdzał u syna przyswojone wiadomości.
Korzyść była obustronna. Ojciec przypominał sobie własne lata szkolne. Syn
zrozumiał nagle, że historia jest ciekawą nauką. Do tej pory nie cierpiał jej,

Strona 110

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

bo zbyt wiele czasu poświęcał na „kucie". Myślał, że tylko w ten sposób można
zadowolić wymagania nauczycielki. Teraz zrozumiał, że jedne fakty historyczne
wypływają z drugich, że byle uchwycić bieg przyczyn i skutków, wspaniale można
się posługiwać „swoimi słowami", jak to właśnie robi ojciec.
— Tatuś to mógłby być nauczycielem — zawołał któregoś wieczoru, a włożył w te
słowa tyle uznania i podziwu dla ojca, że ten aż pojaśniał z zadowolenia.
Przyjaciele zauważyli sukcesy Stefana. Wiktor przekonany był, że głównym
motorem tych osiągnięć jest rower. A Bartek zaproponował, aby w kronice STO
wkleić tabelkę stopni i wpisywać tam piątki członków.
Wiktor protestował gorąco.
— Co za dziki pomysł! — wołał. — Czy po tó organizowaliśmy tajne
stowarzyszenie, czy po to składaliśmy taką straszną przysięgę, żeby raptem
zamienić się w kujonów?
— Zapomniałeś widocznie — uspokajał go Bartek — że nasze stowarzyszenie ma
wyraźny cel...
— O niczym nie zapomniałem! — nie dał mu dokończyć Wiktor. — Owszem,
świetlany cel, do którego przez cały czas dążę, ile mi tchu w piersiach
staje... Kto wie — rozczulił się nagle — może z tego wszystkiego na samej
mecie trupem padnę i jeżeli mój szkielet przyda ci się na co, to, Stefek,
zapiszę go tobie w testamencie. Oj! — wrzasnął nagle, bo mu Stefan wsadził
potężną sójkę w bok. — Czy ja co mówię? Przecież nic nie mówię!
Bartek patrzył na Wiktora nie rozumiejąc, ale nie dał się wyprowadzić z
równowagi. Narysował tylko kółko na czole.
— Z ciebie, Wiktor, to prawdziwy Zagłoba — wtrącił niezadowolony z czegoś
Stefek. — On też wolał wszystko fortelami załatwiać.
— Nie zgadzam się — zaprzeczył Bartek. — Zagłobie fortele udawały się, a
Wiktorowi — nie. Wyliczmy: po pierwsze — dyktando, po drugie...
Wiktor skoczył, jakby go kto szydłem dźgnął.
— Po drugie, to ja ci powiem: lepszy ze mnie Zagłoba niż z ciebie
Wołodyjowski. Wołodyjowski Bohuna usiekł! A ty sobie z głupią mapą nie
potrafisz dać rady. Pingwiny u ciebie po Arktyce chodzą, a białe
niedźwiedzie po Antarktydzie. Cała klasa się śmiała. Może nie? Co, może nie?
Kiedyś taki bohater, to spróbuj się z geografią, to...
— Dość! — krzyknął Stefan, widząc, że twarz Bartka zrobiła się czerwona, aż
sina, i że oczy mu zaszły łzami. — Kto powie jeszcze jedno słowo, dostanie ode
mnie w kark.
Groźba była niepotrzebna. Bartek miał zaciśnięte usta i nie kwapił się ich
otworzyć. Wiktor, zobaczywszy zmienioną twarz kolegi, zamilkł również, a po
jego minie widać było, że żałuje wypowiedzianych słów.
— No, już. Ciszej nad tą trumną, koniec i kropka — odezwał się po chwili.
— Nad jaką znowu trumną? — zapytał nagle Stefan i podejrzliwie
przyjrzał się Wiktorowi.
— Medyki u nas tak mówią, jak nie chcą gadać o czymś nieprzyjemnym. Fajne,
co? U mnie też z tą geometrią to... rozpacz w zielone kropki...
— Jakie zielone kropki? Gdzie? — zapytał znowu Stefan.
— Na twoim nosie! — wrzasnął wściekły Wiktor i rzucił się na Stefana.
Zaczęli się mocować, ale siły były równe. Otoczyła ich gromada kolegów. Do
końca przerwy podziwiano zapasy przyjaciół, którzy po wyładowaniu złości
wrócili w najlepszej zgodzie do klasy i nie zauważyli nawet, że Bartek
siedział już w ławce od dawna.
I znowu Stefek dostał piątkę. Z polskiego! Kiedy pani Ostrowska oddawała
wypracowania, nie mógł się doczekać swego zeszy-
tu. Już go ogarniał lekki niepokój, a przygotował się na najgorsze, widząc
swój zeszyt w rękach nauczycielki jako ostatni!
,— Wypracowanie śórawca jest najlepsze — powiedziała pani Ostrowska niby
zwyczajnym głosem, ale widać było, że z trudem powstrzymuje uśmiech. — Z
czystym sumieniem postawiłam ci piątkę. A nawet... nawet postawiłabym ci
więcej, gdyby był wyższy stopień.
Klasa słuchała i uszom nie wierzyła. Jak to? Gramatyka, la Gramatyka, z którą
Stefan „koty darł" — postawiła mu piątkę? Pani Ostrowska nie wytrzymała,
uśmiechnęła się, aż błysnęły dwa rzędy równych, ładnych zębów, i zapytała:
— Dziwicie się? Rozumiem: ja sama aż się zastanowiłam przy ocenie
wypracowania, ale musiałam być sprawiedliwa: piątka zasłużona.

Strona 111

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Phi! ¦*— parsknął Sewerek — do zmyślania to śórawiec ma dryg, ma... jak
zacznie opowiadać...
— Nie masz racji — przerwała pani Ostrowska. — To był ściśle określony temat.
śórawiec w tak prosty i bezpośredni sposób opisał, dlaczego Stasia
Tarkowskiego uważa za szlachetnego chłopca, podkreślił
odpowiedzialność Stasia za powierzoną jego opiece dziewczynkę, że, doprawdy,
przeczytałam to wypracowanie z przyjemnością.
— A... a błędy? — nie mógł wytrzymać Wiktor.
— I błędów w tym wypracowaniu nie ma. Opuszczone dwa przecinki, to wszystko.
Bardzo, bardzo się cieszę z twoich postępów, Stefku.
Stefek zadowolony wracał z zeszytem na miejsce i nawet nie widział
skierowanych na siebie spojrzeń całej klasy. Szukał tylko oczu Bartka. Już na
miejscu odwrócił się do niego, chciał o coś zapytać, ale zmroził go poważny,
bez cienia uśmiechu wyraz twarzy Niedźwiedzkiego.
A przecież zdanie Bartka w tym względzie było ważne, bardzo ważne! Stefan
codziennie z największą satysfakcją wyobrażał sobie zebraną przy stole rodzinę
Niedźwiedzkich i słyszał głos Przyjaciela tryumfalnie obwieszczającego nowinę:
— „Stefek śórawiec znowu dziś dostał piątkę!
Elżbieta na pewno podniosłaby wtedy wysoko brwi, mówiąc:
— Naprawdę? Chyba to niemożliwe?
— Słowo! Mogę ci jutro przynieść jego zeszyt — zaręczał brat".
Stefek w przewidywaniu, że Bartek naprawdę może zażądać od niego zeszytu dla
przekonania siostry — nosił ze sobą wszystkie, a prawdopodobieństwo takiej
sytuacji zmuszało go do jeszcze staranniejszego odrabiania piśmiennych lekcji.
Ale Bartek zeszytu do tej pory nie żądał. Dlaczego? Stefan nie znajdywał
innego wytłumaczenia jak to, że po prostu do wyimaginowanej rozmowy wtrącał
się pan Niedźwiedzki, oświadczając: — „Ja w te piątki wierzę najzupełniej.
śórawiec to inteligentny chłopiec. Jak świetnie umie rozumować... Co za logika!"
No i oczywiście długo jeszcze przy stole toczy się rozmowa na temat
nieprzeciętnych wartości umysłowych Stefana śórawca. Tylko Elżbieta
milczy. Usta ma zaciśnięte w linijkę, jest zła, sumienie ją gryzie, gryzie
coraz okropniej!... A dobrze jej tak!
Z tych przyjemnych rozmyślań wyrywa nagle Stefka spokojny, jak zawsze, ale
trochę przygaszony głos Bartka: — Ja, proszę pani, to zrobię.
Same zadziwiające rzeczy działy*się na tej lekcji w klasie VIB! śórawiec"
napisał wypracowanie bez błędów ortograficznych, a teraz Niedźwiedzki, który w
ogóle jest niezłym uczniem, tylko geografii nie znosi i ma z niej najsłabsze
stopnie, podjął się narysować mapkę podróży Stasia Tarkowskiego i Nel...
Słyszał to kto? I jeszcze: Wiktor Kijanka, zawsze pierwszy do „zgrywania",
zawsze mający tyle do powiedzenia, szczególnie na lekcji polskiego, siedzi
jakiś osowiały, głowę opuścił, nie odzywa się nic. Dziwne, niebywałe zjawiska.
— Stefek, ale pamiętaj: na rowerze będziemy jeździć po kolei, co?
— Na jakim rowerze! O czym ty mówisz?
— Co ty, wariata udajesz? Mówię, żebyś nie zapominał, że do roweru jest nas
trzech. Ja opracuję regulamin. Tak wszystko ułożę, że mucha nie siądzie.
__ Ani mucha nie usiądzie na tym rowerze, ani ty też — zeźlił cjp Stefan. — Ja
ci radzę, Wiktor, weź się do geometrii, to ci bardziej pójdzie na zdrowie niż
rower. Przestań o nim myśleć.
__ Ach, tak? — wrzasnął Wiktor. — To znaczy, że z twojego
roweru dla mnie — wysiadka?
__ Z mojego roweru? — Stefan nagle pojął sens. — Tak,
z „mojego" wysiadka —¦ powtórzył z ironią, ale Wiktor wcale tego nie zauważył.
Zatrzymał się na środku ulicy, nie widząc, że stoi w jednej z licznych kałuż.
Pogoda była piękna, z dachów kapało ciurkiem. Odsunął czapkę z czoła ruchem
rycerza podnoszącego przyłbicę, zadarł nos, na którym co dzień zwiększająca
się ilość piegów zwiastowała wiosnę, i wykrzyknął:
— No, to żebyś wiedział!
— śe co? — zapytał, zatrzymując się również, Stefek.
— śe koniec i kropka! — zakończył raptem Wiktor, ostentacyjnie przechodząc na
drugą stronę ulicy.
Opuścił go zwykły animusz. Wlókł się ze zwieszoną głową, ani widząc lśniących
mokrych gałęzi, nabrzmiałych młodych pąków, które okrywały zieloną mgiełką
zarośla parku.

Strona 112

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Źle mu się zaczął tydzień. Bartkowi niepotrzebnie przygadał. A teraz pokłócił
się ze Stefanem. „Jaki poniedziałek, taki cały tydzień" — mówi mama. Kostek
się z niego śmieje i każe Wiktorowi nie wierzyć w zabobony, ale jak jest
naprawdę, to się okaże Bartka urodziny jutro. Gdyby nie to, co było dzisiaj,
to może by ich Bartek zaprosił. U Niedźwiedzkich dają pyszny placek z
powidłami! A Stefan to chyba zgrywał. Niemożliwe, żeby sam na tym rowerze
jeździł. Przecież lekcje musi odrobić — wtedy może jeździć Wiktor. A zresztą
Stefan jest członkiem STO. Będzie się musiał podporządkować większości. Wiktor
mu powie, Bartek też... Oj, niepotrzebnie przygadał Bartkowi...
Stefan nie przejął się gniewem Wiktora. Szedł mrużąc oczy i nadstawiając twarz
pod promienie słońca. Kurtkę miał rozpiętą szeroko, szalik wepchnięty w
kieszeń. On zauważył gospodarującą w parku wiosnę. Słyszał, jak wesoło
wydzierały się wróble. Uśmiechnięty, pod zmrużonymi powiekami niósł obraz
twarzy
Elżbiety, zdziwionej, po prostu niezadowolonej z nowiny. Bartek już w domu.
Już powiedział o jego piątce. — A widzisz! A widzisz! — powtarzał sobie.
Skręcił w podwórko. W cieniu murów ogarnął go nagle chłód. Przed jego klatką
stał odwrócony plecami jakiś wysoki dryblas z teczką pod pachą. Kiedy Stefan
był już blisko, z drzwi wyskoczył jakiś nieznajomy starszy chłopiec.
— Znalazłeś? — zapytał niecierpliwie ten wysoki.
Młodszy zaprzeczył ruchem głowy.
Stefan zatrzymał się za plecarru' wysokiego.
—> Trzeba jeszcze raz poszu... — zaczął wysoki, a niższy wrzasnął na Stefana:
—¦ Czego oczy wytrzeszczasz? — zamierzył się trzymaną w ręku teczką, ale
wysoki nagle obrócił się, a zobaczywszy Stefka, złapał młodszego gwałtownie za
ramię i pociągnął bez słowa w stronę bramy na drugim końcu podwórza.
Stefan stanął w progu klatki. Patrzył za nimi. Szli szybko, nie obejrzeli się
ani razu. Ten wysoki to był chyba kuzyn profesora Pagacza... Stefan widział go
tylko raz kiedyś przypadkowo i z daleka: siedział z profesorem w gabinecie
przy stole, a Stefan załatwiał jakąś sprawę w przedpokoju. Kuzyn wtedy miał
gęstą czuprynę zaczesaną do góry. Ten tutaj włosy miał schowane pod czapką.
Może to kto inny? Czego onj tu szukali i u kogo?
Pamiętnik Stefana
Myślałem, że z „zielonymi" już koniec. Niestety, dziś przekonałem się, że jest
inaczej. Może i wystraszyli się wtedy w pierwszej chwili, ale widocznie
ochłonęli i postanowili sprawdzić. Zdaje się, że ci dwaj, co ich widziałem pod
naszą klatką, należą do „zielonych". I chyba wiem, czego szukali, bj ja to
znalazłem w naszej piwnicy. To była taka malutka latarenka, z lampeczką
wielkości grochu, z niklowym ślicznym łańcuszkiem do uchwytu. Jeszcze
nigdy takiej nie widziałem. Musiała wtedy przy upadku któregoś z nich prysnąć
między sztachetami w moją stronę, bo znalazłem ją w kartoflach, prawie pod
okienkiem. Cacko.
Dziś rano z wielką przyjemnością wstałem i wyleciałem do szkoły, bo pokój był
pełen słońca i tak było ciepło, że mamusia okna otworzyła jak szerokie... I na
klatce schodowej okna pootwierane. Pan Chybała dba, żeby słońce ze schodów
wygnało psie i kocie zapachy.
pedałem w dół i słyszałem, że ktoś z hałasem biegnie przede mną-- Zastanowiło
mnie to, bo nikt taki u nas na klatce nie mieszka. Jedna Alina mogłaby tak
lecieć, ale jej przecież nie ma.
Chciałem dogonić, ale kiedy ja byłem na pierwszym piętrze, to już drzwi
trzasnęły na dole. Wychyliłem się z okna, które jest zaraz nad drzwiami. Nie
zobaczyłem nikogo, bo daszek nad wejściem przeszkadzał, ale usłyszałem
prowadzoną półgłosem rozmowę stojących pod tym daszkiem. Jeden głos mówił:
„...leżała bez ruchu parę tygodni."
„No to kto zabierał kartki? — pytał drugi.
„A teraz wywieźli ją."
„Wsypała nas!"
„E, po co miała wsypać? Bałaby się o własną skórę."
„A ja ci mówię, że jakaś granda. Trzeba zbadać, kto tu do niej przycho..."
Dalej nie słyszałem, bo na pierwszym piętrze ktoś wychodził, więc i ja
musiałem zejść. Przed klatką nikogo już nie było, tylko w stronę Bednarskiej
szli ci sami, co wczoraj. Starszy odwrócił się, zobaczył mnie i przyśpieszył
kroku. Nie słyszałem, czy co do siebie mówili, ale chyba tak, bo przy furtce

Strona 113

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

obaj przystanęli. Musiałem koło nich przejść. Młodszy podstawił mi nogę, ale
zauważyłem i przeskoczyłem. Dopiero z bezpiecznej odległości zawołałem:
„Czego zaczepiasz? Czego szukasz na cudzym podwórku?"
A on od razu do mnie:
„Ty szczeniaku, nie bądź za mądry, bo cię tak... urządzimy, że popamiętasz."
„śebym ja ciebie wpierw nie urządził — wyrwało mi się — sam jesteś szczeniak!"
— kończyłem już w biegu, bo obaj rzucili się za mną.
Długie nogi to jednak wspaniała rzecz: gnałem lekko jak wiatr.
Oni wkrótce zaprzestali pościgu, ale szli za mną, bo kiedy przy bramie
szkolnej przystanąłem, widziałem, że zbliżają sią do naszej szkoły.
„A niech przyjdą" — pomyślałem sobie. Naskarżyć na mnie nie mogą, bo sami
zaczęli. I ja też miałbym coś do powiedzenia. Zresztą gdyby nie głos dzwonka,
to nawet zaczekałbym na tych chuliganów. Dużo dałbym, żeby zobaczyć ręce
jednego i drugiego. Jeżeli któryś z nich ma pod mankietem, kurzajkę, to już
nie miałbym żadnej wątpliwości. Ale jak to zrobić?
W klasie zastałem nowość. Bartek przyniósł oswojoną kawkę, Wiktor już
zapomniał, że się na mnie pogniewał. Z Bartkiem też w najlepszej komitywie.
Naturalnie kawka wiele ułatwiła. A jaka mądra!
ROZDZIAŁ 27.
FATALNY POCZĄTEK TYGODNIA. TEORIA O LEWEJ NODZE. WIKTOR SIĘ ZAŁAMUJE.
DOBROCZYNNE ZASTĘPSTWO. WULKAN MATEMATYCZNY W GŁOWIE.
Ten tydzień fatalnie się zaczął. Już na pierwszej poniedziałkowej godzinie,
którą była matematyka, Wiktor złapał dwóję. A przecież za dwa tygodnie, zaraz
po świętach wielkanocnych, kończy się trzeci okres. Taka dwója mogła nie tylko
zatruć święta, ale rzucała cień na końcowe świadectwo. Cień ten, według słów
Wiktora, był „złowrogi i absolutnie posępny".
Wiktor nie chciał wracać do domu przed wyjściem matki, która tego dnia miała
dyżur dopiero o czwartej po południu.
— śebym nie wiem jak był wesoły, mogę na głowie stawać z radości, mama od razu
wie, że coś zmajstrowałem. A Kostek? Ten dopiero jest po prostu jasnowidzem!
Widocznie na medycynie muszą to wykładać, a że moja mama ciągle ma z doktorami
do czynienia, więc się przyuczyła.
-— Eee — wyraził najgłębsze powątpiewanie Bartek.
__ A żebyś wiedział! — zapalił się Wiktor. — Ile razy ktoś
naszym bloku zachoruje, to najpierw do nas przylatują. Nie do Kostka, tylko do
mamy. Nawet w nocy. I mama zaraz wie, co iest: czy zastrzyk, czy na
przeczyszczenie, czy po doktora albo pb bańki. Moja mama wszystko potrafi.
,__, Ja nie o tym — uspokajał Bartek — tylko o jasnowidzeniu.
To nic z medycyną nie ma wspólnego.
__. Jeżeli nie ma, to dlaczego twoja mama albo mama Stefka
nie pozna się tak od razu? — nie ustępował Wiktor.
— Moja mama, kiedy staram się być taki wesoły, to też pozna, że coś nie w
porządku. Najlepiej zaraz siąść do piśmiennych lekcji, wtedy trudniej — mówił
Stefan.
— Ja zawsze od razu mówię. Najlepsza metoda — zapewniał Bartek.
— I o dwói z geografii też od razu powiedziałeś? — zaciekawił się Stefan.
Bartek skrzywił się, jakby go ząb zabolał, zaczerwienił się nawet i niechętnie
bąknął:
— Tak...
Stefek zorientował się, że niechcący dotknął drażliwego tematu. Od tamtego
dnia, kiedy Niedźwiedzkiemu tak paskudnie przygadał Wiktor, Bartkowa geografia
stała się czymś, czego nie należało poruszać w rozmowie.
Odczuł to na swojej skórze Wiktor, który próbował zażartować na ten temat.
Spokojny Bartek, grubas, miś, stawiany wszystkim chłopcom za wzór
dżentelmeńskiego zachowania — wyszedł z siebie. Aniby go kto posądzał o taką
siłę i zręczność ciosów umieszczanych celnie w bokach i karku zuchwalca. Aż
Stefan musiał interweniować.
Od tej pory Wiktor nauczył się liczyć z pięścią Bartka i zaprzestał dowcipów
na temat gaf geograficznych kolegi. Cała sprawa w zapomnienie jednak nie
poszła. Niedźwiedzki już od dłuższego czasu nie zapraszał do siebie ani
Wiktora, ani Stefana. Temu ostatniemu było to nawet na rękę; gryzący żal do
Elżbiety nurtował go w dalszym ciągu. Nie chciał jej widzieć. Nie chciał z nią
rozmawiać. Gdyby ją teraz spotkał na ulicy, udałby, że jej nie widzi.

Strona 114

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Ale Wiktorowi było przykro. Jego wspaniały apetyt, jego żołądek bez dna
odczuwały w dotkliwy sposób brak licznych i dużych kawałków wspaniałego placka
z powidłami, który zwykle u Niedźwiedzkich podawano na podwieczorek.
„Szkoda, szkoda i żal" — myślał sobie Wiktor, ale głośno mówił do Stefka:
— Nie, to nie. Koniec i kropka.
Tego poniedziałku, którym tak niefortunnie rozpoczął się tydzień, przygnębiony
Wiktor nadrabiał miną, i, chcąc pocieszyć siebie, tłumaczył kolegom.
— W przesądy wierzyć nie trzeba, bo to ciemnota, ale tak zupełnie się z nimi
nie liczyć też nie można. Ja wam mówię: coś w tym musi być, tylko że naukowym
sposobem tego jeszcze nie odkryli. Ale odkryją. Ja wam mówię. Najpierw
zorganizują dla nas na Marsie fajne kolonie letnie, o potem wezmą się i za
lewe nogi. Ja wam mówię.
— Za jakie znowu lewe nogi? — z przekąsem zapytał Stefan, który od czasu
uporania się z trudnościami ortografii i historii zhardział i pozwalał sobie
patrzeć z góry na kolegów. Ale Wiktor się nie dał.
— Stefan — powiedział z udaną łagodnością — zaklinam cię na świetlaną postać
Stasia Tarkowskiego, tego młodego dżentelmena, w którego ślady chciałbyś iść,
i to, hm... hm... domyślam się, z jakich względów... Czego rzucasz na mnie
błyskawice oczu? Słyszysz, co mówię, zaklinam cię, oszczędzaj się!
— Cóż to ma znaczyć! — krzyknął wściekły Stefan.
— To ma znaczyć, że skutkiem zbytniego wysiłku nad opano- , waniem
historii masz zachwianą równowagę umysłową, rozumiesz? A równowaga to
bardzo ważna rzecz. Batorego pod Psko-wem od „Batorego" w Gdyni odróżniasz już
dobrze. Słyszałem na własne uszy. Ale co z tego, jeżeli przestałeś odróżniać
lewą [ nogę od prawej? Zachwiana równowaga. Wątpię, abyś przy tak f
rażących brakach rozeznania w świecie nas otaczającym mógł iść śladami
Sienkiewicza.

Cała ta scena nie wyglądała na koleżeńską wymianę zdań, a przypominała raczej
spotkanie na ringu. Stefan rwał się z pięściami do Wiktora. Chudy, tyczkowaty
Wiktor odskakiwał zręcznie, unikając ciosów. A między nimi pękaty Bartek,
okręcający się w miarę potrzeby koło własnej osi i wyciągniętymi rękami
broniący tak swojej, jak i Wiktorowej piersi przed ciosami ataku, powtarzał:
— Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie, mówię.
Stefan zasapał się. Wyciągnął chustkę do nosa i, wycierając nią twarz, prychnął:
— Błazen!
— Osioł! — odpowiedział tym samym tonem Wiktor i wydawało się, że znowu
skoczą sobie do oczu, ale nagle, powodowani widocznie tym samym impulsem,
jednocześnie zwrócili się do Bartka:
— Bartek, prawda, że ja mam rację?
— Obaj, obaj macie rację —- przyznał Bartek. — Ale teraz, Wiktor, opowiedz o
tych lewych nogach, bo ja też nic nie rozumiem.
— No, od ciebie nie można tyle wymagać, co od kandydata na sławnego pisarza —
oświadczył wspaniałomyślnie Wiktor. — A-w ogóle o lewych nogach wiem tyle, że
nie należy nimi wstawać z łóżka.
— A ile ty masz tych lewych? — Stefan udawał, że z zainteresowaniem przygląda
się kończynom dolnym Wiktora, ale przyjaciel nie raczył zwrócić na to uwagi i
wywodził dalej:
— Kto wstaje lewą nogą z łóżka, temu się cały dzień nie powodzi. To fakt. A
moje łóżko jest fatalnie ustawione. Z prawej strony mam ścianę i muszę wstawać
lewą nogą. Czasami, szczególnie przed klasówką, uważam i staram się wstać
prawą nogą: przewracam się najpierw na brzuch i wtedy to mi się udaje. Ale od
jakiegoś czasu nie mogę się wcześniej obudzić. Zegar przy-głuchł czy co, bo
wcale nie słyszę, jak bije. Dopiero kiedy Kostek ściąga ze mnie kołdrę,
wyskakuję wściekły z łóżka. A wtedy nie mogę pamiętać o tej nieszczęsnej lewej
nodze. Tak było i dzisiaj. No i rezultat: dwója jak drut.
— Po pierwsze: nie jak drut, bo ze znakiem zapytania, pan Karniewicz obiecał,
że cię jutro jeszcze raz przepyta. A po drugie: dziwne, że to „prawo lewej
nogi" działa u ciebie tylko w zakresie matematyki — oświadczył zjadliwie Stefan.
— Bartuś, powiedz Stefanowi, że ja z nim nie rozmawiam.
— Bartuś, powiedz Wiktorowi, że jak nie będzie ze mną rozmawiać, to kto mu
dziś pomoże przygotować geometrię na jutro?
— Bartek, powiedz Stefanowi, że gdybym miał nawet zapalenia mózgu dostać,

Strona 115

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

żebym miał trupem przy tablicy paść, żeby mnie mieli na marach ze szkoły jutro
wynieść •— to nie skorzystam z jego ohydnej pomocy za żadną cenę i żeby się
nie ważył do mnie przyjść, bo go po schodach z dziesiątego piętra zrzucę.
— Biedaku — westchnął z bólem Stefan — ty przecież mieszkasz tylko na drugim.
— Nie gadaj do mnie! — wrzasnął Wiktor. — Bo ja z tobą nie rozmawiam!
Wieczorem Wiktor żałował swoich popędliwych słów. Siedział nad nieszczęsną
geometrią, powtarzał na głos, czytał po cichu, kreślił figury geometryczne w
brulionie, a kiedy chciał powtórzyć z pamięci, kiedy wyobrażał sobie, że stoi
przed tablicą i trzyma kredę w ręku, w głowie robiło się pusto i chyba wiatr w
niej hulał, bo aż szumiało.
Ach, gdyby przyszedł Stefan! On tak jakoś prosto wyprowadzał jedno z drugiego,
aż Wiktorowi rozjaśniało się w głowie. Ach, gdyby on przyszedł! Chyba nie jest
aż tak głupi, żeby koleżeńskie pogróżki traktować inaczej niż żart. Stefek,
fajny chłopie, czemu nie przychodzisz?
Wiktor miotał się po pokoju, wyglądał oknem, rzucał tęskne spojrzenia w ciemne
okna mieszkania śórawców — na próżno!
W pokoju było za ciepło, a może Wiktor miał gorączkę? Z jednej strony dobrze
byłoby na jutro zachorować, ale to ulga tylko na kilka dni, a gdyby, nie daj
Boże, dłuższa choroba — wtedy dzisiejsza dwójka wypłynęłaby na świadectwie z
trzeciego okresu w całej okazałości.
— To jest los! To los — wzdychał Wiktor, przykładając gorące czoło do
chłodnej, chropawej ściany i nasłuchując, czy Stefan nie stuka do drzwi.
Zamiast Stefana zjawił się Bartek, któremu uczucie przyjaźni kazało pośpieszyć
z pomocą.
Zastał Wiktora między kanapą a etażerką, w kącie słabo oświetlonym przez
lampę, stojącą na stole przy rozłożonym brulionie.
— Wiktor, co ty tam robisz? — zapytał Bartek.
— Głową o ścianę chcę tłuc i patrzę, gdzie wygodniej — odpowiedział ponuro
Wiktor, nie opuszczając kąta.
— Szkoda ściany — stwierdził flegmatycznie Bartek. — A geometrię powtarzasz?
Idzie?
— Jak krew z nosa — mruknął Wiktor i nagle wykrzyknął z rozpaczą: — To nie na
moją głowę! śebym nie wiem jak kuł i kuł, to i tak nic z tego. Tu na niczym
nie można popływać: dwa i dwa jest cztery, musi być cztery i żeby nie wiem
jaki geniusz, to nic innego nie wymyśli: cztery i koniec, i kropka! Czasami
już mi się zdaje, że umiem. Patrzę na rysunek, niby rozumiem, a jak mam
powtórzyć z pamięci — ciemna mogiła! A najgorszy ten Pitagoras. Rany boskie,
po co on te katusze wymyślił! To musiały być straszne czasy w tej
starożytności. Nie dawali widocznie uczonym pieniędzy na rozrywki, na
jakieś podróże, z wizytami widocznie też nie chodzili, bo tylko z nudów
Pitagoras mógł wymyślić tak okropną rzecz, jak tabliczka mnożenia albo to
twierdzenie... Ja przez niego kopyta wyciągnę, zobaczysz. Ja nawet napis na
pomnik mam już gotowy, posłuchaj...
Zatrzymaj się, przechodniu, i zakręć łzę w oku, tu śpi Wiktor Kijanka, co
umarł w tym roku, bo nie mógł dojść do ładu z Pitagorasem i zostawił w żałobie
całą szóstą klasę...
Dopilnuj, żeby to na marmurze było. Na białym. To moje
ostatnie życzenie przed śmiercią. Co, nie wierzysz? Już czuję, jak
mi w piersiach gra, a to suchoty, jestem pewny jak tego, że tu stoję. A jeżeli
nawet jeszcze rok pożyję, to już nie w tej samej klasie, drogi przyjacielu, co
ty. Czeka cię gorzkie ze mną rozstanie na progu nowych nadziei i nowego życia
w siódmej klasie, do której mnie przez dwóję z rachunków nie zaproszą.
— Skończyłeś? — zapytał Bartek, na którym kwieciste zwroty Wiktora nie
zrobiły wrażenia — to siadaj. Zaczynajmy.
— Dobra. Zaczynajmy tę krzyżową drogę — oświadczył tragicznym tonem Wiktor i
usiadł przy stole, ale nagle poderwał się żywo i zawołał zwyczajnie: — Bartuś,
pomóż mi zaraz łóżko przestawić, bo jeżeli zapomnę i jutro znowu wstanę lewą
nogą, to już mnie nic nie uratuje...
Człowiek drobiazgowy, to znaczy taki, który przyczepia się nawet do cienia
nieścisłości, uważałby, że przestawienie łóżka nie miało żadnego wpływu na
postępy Wiktora w geometrii. A jednak...
Pan Karniewicz na lekcję nie przyszedł. Zastępstwo zlecono wychowawcy
dziesiątej klasy, starszemu, szpakowatemu panu z gęstą szczotką siwych wąsów

Strona 116

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

nad ustami.
Kiedy zajął miejsce na katedrze, w klasie VI B cisza była, jak rzadko przy
własnych nauczycielach. Przez chwilę obserwowano się wzajemnie. W powietrzu
drżał niepokój: „Chyba nie będzie pytać..."
— Panie profesorze — wystąpił odważnie Wiktor — my teraz tylko powtarzamy.
Stale i wciąż w tę i z powrotem, żeby tego... żeby opanować cały materiał, bo
przecież to już koniec okresu. I najlepiej, jeżeli to samo pan profesor... bo
pan profesor dobrze umie i przynajmniej czasu się nie traci.
— Aha — zrozumiał w lot nauczyciel — boicie się, żebym nie sprawdzał
waszych wiadomości? Nie obawiajcie się. Nie będę pytać. Matematyka to
nie moja specjalność. A jak wykorzystamy tę godzinę?
— Niech nam pan coś opowie — zaczęły prosić dziewczynki.
— Coś? — nauczyciel potoczył wzrokiem po klasie. — Chyba nie myślicie o
bajkach?
— Panie profesorze — znowu zabrał głos Wiktor — my wiemy,

aturalnie, że wszyscy nauczyciele, jak byli mali, to byli bardzo rzeczni i
bardzo dobrze się uczyli, ale czy nie mógłby pan nam Dowiedzieć o czymś takim
życiowym, no, na przykład o tym, ¦ak pan był w naszym wieku i czegoś nie mógł
za żadne pieniądze zrozumieć, tak... ani w ząb i może nawet bał się pan
dwójki? Klasa z wyczekiwaniem patrzyła w oczy nauczyciela. Może to, o co
zapytał Wiktor, wyda mu się niestosowne? Nauczyciel zwrócił się do Wiktora z
zainteresowaniem:
,__ Czy chodzi o jakieś trudne zadanie z matematyki?
__ Nie o zadanie — mówił już całkiem śmiało Wiktor —
o twierdzenie. O to nieszczęsne twierdzenie Pitagorasa, którego my... którego
ja... nie mogę zapamiętać. Nauczyciel niespodziewanie roześmiał się.
— Dobrze się składa. Opowiem wam, jak sam kiedyś przyswoiłem sobie to
twierdzenie. Muszę się wam przyznać, że matematyk był ze mnie kiepski...
— To zupełnie tak jak ja — ucieszył się głośno Wiktor.
— Jechałem, jak to się mówi, na samych trójkach.
— To niezupełnie jak ja — szepnął Wiktor.
— A nauczyciela matematyki mieliśmy wtedy w szkole bardzo wymagającego.
Westchnienie zrozumienia odezwało się z różnych stron klasy.
— Twierdzenie Pitagorasa musiało mi sprawiać wiele trudności, bo pewnego razu
zniecierpliwiony nauczyciel (a wykładowym językiem w szkole był wtedy język
rosyjski) powiedział mi: „Na wsie storony rawny Pitagorowy sztany." Moi
uczniowie z dziesiątej klasy, kiedy im to opowiedziałem, przerobili to na
polski: „W obie strony jednakowe spodnie Pitagorasowe." Rozumiecie?
Nie. Klasa niczego nie rozumiała. Skąd spodnie?
— Przecież w Grecji nie noszono spodni — powiedział Bartek — więc i
Pitagoras...
—¦ Tak. Masz słuszność — zgodził się nauczyciel —' ale przy odrobinie dobrej
woli rysunek potrzebny do tego twierdzenia może przypominać spodnie. No,
patrzcie!
Podszedł do tablicy i narysował trójkąt — równoramienny, Prostokątny, obrócony
kątem prostym w dół.
—¦ Wyobraźmy sobie, że są to takie spodenki, slipki. Doszy-wamy do nich
nogawki, które, jak widzicie, są kwadratami zbudowanymi na przyprostokątnych.
Tak? Klasa potakiwała z zapałem.
A teraz dodajemy do tych spodni górę, która jest kw.adratem zbudowanym na.
gumce slipek, czyli przeciwprostokątnej. No i teraz trzeba tylko zapamiętać,
że na te dwie „nogawki" wychodzi akurat ściśle co do joty tyle materiału, co
na „górę", to znaczy: a2+b2 = c2.
— Jak to? — Wiktor stał w ławce i mrugał oczami z wrażenia. — Zaraz...
zaraz... — z miny jego było widać, że coś zaczyna rozumieć, nagle rzucił
podejrzliwie:
— E, ale pan profesor te slipki takie równe zrobił, a przecież trójkąty
prostokątne są rozmaite. A wtedy?
— Racja — odpowiedział nauczyciel — wtedy „spodnie Pitagorasa" wyglądają,
jakby je zrobił brakorób, o, tak: jedna nogawka dłuższa, druga krótsza. Ale i
w tym wypadku ilość zużytego materiału jest ściśle zgodna z formułą:
a2+b2 = c2. No, jednym słowem, zapamiętajcie sobie ten żarcik. „W obie

Strona 117

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

strony jednakowe spodnie Pitagorasowe."
— O rany.' Zrozumiałem! — zawołał olśniony Wiktor. — Teraz przy każdych
nogawkach nie boję się nic a nic. Zrozumiałem.
— I ja! I ja.' I ja! Ja też! — odezwały się liczne głosy i nagle cała klasa
wyrecytowała dwuwiersz o spodniach Pitagorasa.
— A to sztuka dopiero! — wyraził swój podziw Romek Kozi ołkiewicz.
— Pokażę wara jeszcze jedną sztukę — oświadczył ubawiony nauczyciel. —
Powiedzcie mi tylko, jak wam się zdaje: czy wiele czasu zabiera wam szkoła,
cży niewiele? |
— Wiele! O, bardzo wiele! — odpowiedział zgodny chór głosów, a Wiktor
dorzucił patetycznie:
— Pół życia, czyli pół szczęścia, a do tego drugie pół jest całkiem zatrute
przez to pierwsze pół.
— A więc ja wam dowiodę, że się myłicie. Kto na ochotnika do tablicy?
Wyskoczył Sewerek.
_- Napisz z boku trzysta sześćdziesiąt pięć dni — tyle, ile ma rok. Sypiacie
osiem godzin dziennie. Przemnóż je przez dni. Dobrze. Teraz te godziny podziel
przez dwadzieścia cztery, wypadło sto dwadzieścia jeden dni. Odejmij je od
roku. Zostało nam dwieście czterdzieści cztery dni. Odejmij od tego tym samym
sposobem dni, które się złożą z godzin przeznaczonych na mycie, jedzenie i
odpoczynek. Liczymy na to po pięć godzin dziennie. Pozostało nam sto
sześćdziesiąt siedem dni. Odejmij od tego pięćdziesiąt dwie niedziele. A teraz
dwa miesiące wakacji. I jeszcze miesiąc, na który się złożą ferie zimowe,
wielkanocne i inne święta. Cóż nam pozostaje na lekcje? Marne dwadzieścia trzy
dni, czyli niecały miesiąc. A tu ktoś powiedział: pół życia!
Klasa osłupiałym wzrokiem śledziła działania arytmetyczne, na tablicy. W
kompletnej ciszy słychać było tylko stukanie kredy po desce.
— Ale my przecież więcej, więcej... przecież od września do lipca — odezwał
się gorącym protestem głos którejś z dziewczynek.
Nauczyciel, udając powagę, odpowiedział:
— To złudzenie optyczne. — I wskazał na tablicę. — Wyliczone ściśle. Zgodnie
z tabliczką mnożenia.
— Wiem! Wiem! — wrzasnął triumfalnie Wiktor. — Błąd jest w tym miejscu, kiedy
pan profesor...
Dawno nie było tak zabawnej lekcji w klasie VI B.
śórawiec tego wszystkiego nie słyszał. Po trzech lekcjach zwolnił się, bo u
nich dzisiaj mieli otrzymać przydział węgla i trzeba było dopilnować zwózki.
Wiktor biegł ze szkoły galopem. Wpadł do Stefana jak wicher.
—¦ Stefan, już wiem, co było ze spodniami Pitagorasa! — wołał od progu. —
Nawet jeżeli je robił neptek, co się nic a nic na krawieczyźnie -nie znał. Bo
jeżeli jedna nogawka była dłuższa, to znowu druga i tak do niej pasowała i
razem było tego tyle, co nad gumką, kapujesz?
ROZDZIAŁ 28.
SEWERKOWE NIEPOWODZENIA. GDZIE KASIA?
STEFEK SPOTYKA „ZIELONYCH".
PAMIĘTNIK STEFANA.
Bartkową kawkę, Kasię, znała już dobrze chyba cała szkoła. Wśród gromady
uczniów i uczennic Kasia miała mnóstwo przyjaciół, a nawet wielbicieli. Co
zresztą mówić o młodzieży, jeżeli nawet pan kierownik polecił Bartkowi
przynieść ją do swego gabinetu i z zainteresowaniem przyglądał się
wyczynianym przez nią sztukom. Co mówić o panu kierowniku, jeżeli stary woźny
Kochasiu, który budził należny szacunek tak wśród mikrusów, jak i używających
już brzytwy najstarszych uczniów — nawet on, ścigający bezlitośnie wszystko,
cokolwiek groziło porządkowi i czystości w szkole — uśmiechał się czule pod
zawiesistym wąsem na widok Kasi.
Bo Kasia — co do tego zgadzali się wszyscy — była najładniejszą i
najmądrzejszą kawką na świecie.
Czarne, tylko na karku popielate piórka, okrywały ją od dzioba po pazurzaste
łapki. Wśród tej czerni jak dwa turkusiki błękitniały śliczne oczki. Ani
piórko nie odstawało, ani jeden pazurek nie nosił śladu jakiegokolwiek brudu.
Kasia była wielką porządnicką. ,(
Przepadała za twarogiem. Dostawała go też przed lekcjami, po lekcjach i na
każdej przerwie. Matki osobistych znajomych Kasi nie umiały sobie wytłumaczyć,

Strona 118

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

dlaczego ich dzieci zaczęły tak bardzo lubić twaróg, tym bardziej że niektóre
do tej pory krzywiły się na sam jego widok. Aż tu nagle prośby, aby na drugie
śniadanie chleb był tylko i tylko z twarogiem, żeby tego twarogu było dużo,
jak najwięcej.
Gdyby jakimś cudem udało się zgromadzić przynoszony od paru tygodni do szkoły
twaróg — powstałby zapas wystarczający na dłuższy czas dla jakiejś zasobnej
mleczarni. Tymczasem ginęło to wszystko w gardziołku Kasi, która podsuniętą
grudkę zjadała do najmniejszego ździebełka, czyściła potem bardzo starannie
dziób i dziękowała ofiarodawcy ukłonem, przechylając łepek

i przymykając przy tym oczy. Dla zobaczenia tego ukłonu malcy z pierwszej i
drugiej klasy gotowi byli roztrwonić wszystkie oszczędności na ser i twaróg.
Inna sztuka Kasi polegała na umiejętnościach fryzjerskich.
Wystarczyło, aby Bartek Niedźwiedzki powiedział:
— Kasiu, uczesz! Uczesz!
Kasia podnosiła główkę, patrzała bystro niebieskimi ślepkami w lewo, w prawo,
siadała na najbardziej zrobionej „na kaktusa" głowie i zaczynała po niej
szorować dziobem, jakby chciała uporządkować niesforne kosmyki.
Pewnego dnia, kiedy na przerwie „przeczesała" już kilka fryzur, podniecona
ogólną wesołością rzuciła się na ogromne wiechcie wąsów samego Kochasiu, który
przyglądał się jej fryzjerskim wyczynom.
Bartek zmartwiał. Gniew pana woźnego był groźniejszy niż wiele innych kłopotów
szkolnych. Niebezpieczny, bo zwykle bardzo szybki w wymierzaniu
sprawiedliwości, Kochasiu był do tego pamiętliwy. Biada śmiałkowi, który
pozwoliłby sobie lekceważyć
jego osobę.
Ale tym razem Kochasiu pierwszy zaczął się śmiać. Ciasno otoczony przez
zadzierających głowy, zachwyconych mikrusów, powtarzał co chwila:
— A to zmyślna bestia! To zmyślna!
Od tej pory Bartek mógł liczyć na różne, a wcale nie do pogardzenia w szkolnym
życiu względy pana woźnego, u którego Kasia zostawała w czasie lekcji i
również pobierała naukę, doskonaląc się w dalszych sztukach. Na przerwach
przylatywała na ramię Bartka, a tak się już oswoiła z dzwonkiem szkolnym, że
na jego dźwięk siadała na poręczy schodów i czekała tam na swego właściciela.
Tak było i dzisiaj. Z Kasią na ramieniu wybiegł Bartek na szkolne boisko i
natychmiast został otoczony gromadą jej przyjaciół, wśród których brak było
tylko najmłodszych.
Właśnie wczoraj zainstalowano na skraju szkolnego podwórka huśtawki i kratę
dla mieszczącego się w tym samym budynku Przedszkola.
Malców, chodzących pierwszy rok do szkoły, ciągnęło jak magnesem
do huśtawki i kraty. Ale to przecież były przedszkolackie rozrywki.
Uczniowski honor nie pozwalał okazywać dla nich nawet zainteresowania. Opór
ten jednak wymagał wiele męstwa i przerastał po prostu ludzkie możliwości.
Więc pierwszy „odważny", który nie sprostawszy pokusie wdrapał się na szczyt
kraty i stamtąd obwieszczał głośnym piskiem swoją radość — znalazł natychmiast
naśladowców. Krata była po prostu oblepiona, a przy huśtawkach ustawiła się
kolejka.
Starszych chłopców roznosiła również wiosenna energia. Ciepłe, prawie majowe
słońce kazało zostawić w szatni szaliki i rozpiąć kurtki. Stopy swędziały do
biegu, ręce do kuksańców, zziajane płuca nie mogły się dosyć nałykać świeżego
powietrza.
Zaplątany w to wierzgające, biegające i boksujące się rojowisko przypadkowy
interesant z westchnieniem ulgi lądował w wyludnionym korytarzu szkolnym i
pierwsze zdanie wychodzące z jego ust brzmiało:
— Ja bym w tym piekle i dziesięciu minut nie wytrzymał! A informujący go
Kochasiu twierdził pobłażliwie:
— Jakie tam piekło? Pauza! Zwyczajna pauza!
Kiedy na dźwięk dzwonka Bartek podbiegł do przymurka, na którym zostawił Kasię
nad sporą grudką twarogu — nie znalazł jej tam. Pewnie wróciła sama na parapet
okienny przy stoliku woźnego. Nie. I tam jej nie było. Zaniepokojony wybiegł
na boisko, obleciał je wokoło — na próżno. Zdyszany, już po wejściu
nauczyciela, wpadł do klasy, którą migiem obiegła wieść o zniknięciu kawki.
Wszyscy jednak traktowali to zniknięcie jako chwilowe zawieruszenie.

Strona 119

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Kasia wlazła po prostu w jakiś kąt, może się schowała?
Lekcja mijała zwykłym torem. Uwaga klasy skoncentrowała się na notesie
nauczyciela: ostatnie stopnie przed świadectwem na trzeci kwartał. Jeden
Bartek nie przestawał myśleć o ulubienicy. Ciągle starał się odtworzyć
przebieg pauzy: wybiegł przez drzwi z Kasią, stał przez chwilę pod ścianą. W
pobliżu Sewerek demonstrował rewolwer strzelający wodą. Biedny Sewerek szukał
ciągle sposobu na odzyskanie dawnej popularności w klasie.

Na próżno. Od nieszczęsnego, ośmieszającego wydarzenia z haftowanym hasłem
powaga byłego zastępowego zniknęła bezpowrotnie.
A tak przyjemnie było czuć się w klasie kimś znacznym, ważnym! A tak trudno
było z tej ważności zrezygnować! Nie pomogły opowiadania o telewizorze u
rodzonej ciotki, do której, gdyby tylko chciał, mógłby zaprosić kolegów.
Otrzymany od ojca długopis nie wzbudził również większego zainteresowania. Z
rewolwerem było to samo. Już w czasie dużej przerwy ilość chłopców
obserwujących, jak za pociśnięciem cyngla z lufy sikała woda, stopniała do
trzech najbliżej Sewerka siedzących kolegów, którzy mieli nadzieję, że Sewerek
pozwoli im wziąć rewolwer do ręki i wystrzelić wodą.
Ale Sewerek nie chciał wypuścić go ze swych rąk. I oto ku cichemu zadowoleniu
towarzyszy rewolwer „wysiadł". Coś w nim zepsuło się — woda nie tryskała mocną
strużką, tylko chlupała i przelewała się na zewnątrz, wyciekając z lufy
kroplami i bańkami.
— Kataru dostał — stwierdził z satysfakcją Maniek. — Podaj mu chusteczkę, bo
to tak... nie tego...
— Do kitu z takim zasmarkańcem — oświadczył z pogardą Wacek Sitarek, który na
próżno prosił Sewerka o „potrzymanie".
Odeszli. Sewerek został sam.
Działo się to wszystko na początku ostatniej pauzy. A co było potem? Aha: przy
huśtawkach rozległ się nieludzki wrzask i kotłowanina. Ktoś kogoś popchnął,
ktoś wsiadł bez kolejki, a krzyku było jak przy katastrofie. Zleciało się całe
boisko. Bartek też tam skoczył, a po wymierzeniu sprawiedliwości gnał razem z
Wiktorem za Stefanem, który miał bardzo długie nogi i dogonić było go trudno.
Potem był już dzwonek i ani śladu Kasi.
—¦ Siedzi na oknie u woźnego — szeptem pocieszał Bartka Wiktor — zobaczysz!
Ale to nie okazało się prawdą. Zmartwiony Kochasiu oświadczył chłopcom, że sam
obejrzał wszelkie zakamarki, nawoływał Kasię, która i jego głos znała dobrze.
Wszystko na próżno.
— Musiały ją chyba inne kawki namówić — przypuszczał. — Mało ich tutaj się
kręci? Rajcowały, rajcowały, aż ją przerajco-wały.
Bartek był niepocieszony. Miał tak nieszczęśliwą minę, że obu przyjaciołom
serdecznie go było żal.
— Tak bywa w życiu — stwierdził filozoficznie Wiktor — przywiąże się
człowiek do czegoś, myśli, że to na całe życie, a tu tymczasem frrr!...
I co zostaje? Pusta klatka.
— Nie trzymałem Kasi w klatce — obruszył się Bartek.
—¦ Wiem. Myślałem o swoim kanarku — wyjaśnił Wiktor. — To z nim tak było. I
żeby sobie chociaż poprawił, gdzie tam — tego samego dnia kot go zjadł.
— A może jej było smutno? — zastanawiał się Stefan. — Sama jedna między
ludźmi. Każdy chce mieć kogoś bliskiego, swojego, jakąś rodzinę czyt
przyjaciela.
— No, dobrze — godził się z bólem Bartek — ale żebym coś zauważył, żebym
widział, że jakaś osowiała, puściłbym ją na wolność. Nawet tak było
postanowione: jak się zrobi ciepło, wyniesiemy ją do parku i tam, jeżeli
zechce zostać, niech zostaje. Wydawała się taka przywiązana, tak
zaprzyjaźniona... Elżbietka bardzo się zmartwi...
— Prawdziwa przyjaźń — przerwał mu Wiktor — może być tylko między ludźmi.
— I między ludźmi też różnie bywa — westchnął Stefan przypomniawszy sobie
Elżbietkę. — Wydaje się ktoś przyjazny, życzliwy, nieba chciałbyś mu
przychylić, aż tu nagle frrr! i po wszystkim.
— Ja mówię o prawdziwej przyjaźni — powiedział z naciskiem Wiktor —¦ o takiej
jak nasza. Łączy nas wszystko: STO, tajemnica, przysięga, tajny szyfr i
wspólny wróg... — w tym miejscu na wzruszenie ramion Stefana Wiktor dorzucił:
— Zobaczycie jeszcze, do czego on zdolny, ja wam mówię, to tygrys.

Strona 120

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Z wybitymi zębami — wtrącił Stefan.
— Ale pazury jeszcze ma — nie ustępował Wiktor — i gdyby nie nasza przyjaźń,
tak mocna jak węzeł, którego nikt nie potrafi rozwiązać... Ładnie
powiedziałem, co? zapisz to jako moją złotą myśl.
__ To nie twoja. Gdzieś wyczytał?
,__. Może i wyczytałem, nie szkodzi. Zapisz: „Prawdziwa przyjaźń jest jak
węzeł, którego nie potrafiłby rozwiązać nawet Aleksander Macedoński — powtarza
często mój przyjaciel, Wiktor Kijanka." Zapamiętasz? I jeszcze to: „Za
prawdziwą przyjaźń warto dać się posiekać."
Kiedy indziej koledzy nie przepuściliby okazji do drwin z górnolotnych wyrażeń
Wiktora. Dziś, zwarzeni utratą kawki — milczeli.
W domu Stefan od razu wyczuł, że stało się coś niedobrego. Ojciec wrócił z
fabryki wcześniej. Siedział w kuchni przy stole, ale obiad już zjadł, bo stała
przed nim szklanka herbaty. Oprócz niej na stole znajdował się jeszcze słoik z
malinami i kartonik proszków od bólu głowy.
W domu śórawców choroba gościła rzadko. Stefek albo Lu-cynka przeziębiali się
od czasu do czasu — to wszystko. Chorującej matki Stefan nie pamiętał. Brała
czasami proszek od bólu głowy albo piła herbatę z malinami. Konfitura z malin,
co roku starannie przyrządzana i przechowywana w kredensie na najwyższej
półce, traktowana była raczej jako lekarstwo niż smakołyk. Zdaniem mamy
pomagała na zgryzoty. Ile razy któreś z rodziców miało zmartwienie czy jakieś
nieprzyjemności, które nie chciały „zejść z głowy", na stole zjawiał się słoik
z pachnącymi, czerwonymi malinami.
Ale skąd wzięły się raptem zmartwienia? Przecież od kilku dni czy nawet od
tygodnia w domu było tak przyjemnie, tak wesoło. Ojciec aż kipiał energią:
wywiórkował sam podłogi, po-rciył okna, obiecał mamie zaraz po świętach
zreperować skrzynki do kwiatów. A mama co wieczór brała ołówek do ręki i
liczyła w zeszycie, „na co sobie będzie można pozwolić". Bo ojciec,
kwalifikowany ślusarz, miał być od kwietnia przesunięty do wyższej kategorii,
a razem z tym otrzymać sporą podwyżkę płacy. A może i premię na święta?
Ale i bez tej premii, która nie jest taka zupełnie pewna, z obliczeń mamy
wynikało, że święta w tym roku mogą być lepsze. Oprócz tego .Lucynce sprawi
się półbuciki, a ojcu buty. Mama kupi wreszcie materiału na suknię, która
miała być już na Boże Narodzenie, tylko że nie starczyło pieniędzy. Stefka nie
można pominąć, a że ubranie i obuwie ma w dość dobrym stanie i wstydu rodzicom
nie sprawia, dostanie wymarzony sportowy plecak z brezentu obszytego skórą, z
rzemiennymi szelkami, z kieszeniami zapinanymi na sprzączki, z paskami do
przytroczenia koca i menażki.
Stefek słuchał wyliczeń mamy milcząc, ale z wypiekami na twarzy. Bo raz
wypadało, że jeżeli święta mają być z mniejszą szynką, to' na plecak wystarczy
od razu. A znowu jeżeli szynkę kupi się większą, to do plecaka trzeba będzie
dołożyć z koperty, która leżała w bieliźniarce pod równo ułożonymi poszewkami
i w której mama chowała „parę złotych na czarną godzinę".
Tak czy inaczej plecak był pewny i Stefek zasypiał unosząc w sen widok własnej
postaci z nowiutkim plecakiem na ramionach wędrującej na całodzienną wycieczkę
z kolegami. Wyruszali oczywiście spod domu Bar tka, a stojąca na balkonie
Elżbieta aż wychylała się przez poręcz, „podziwiając dziarską sylwetkę pewnego
znajomego harcerza...
Tak było jeszcze wczoraj wieczorem. A dziś zasępiona twarz ojca, zaciśnięte
usta matki, podającej bez słowa obiad Stefkowi, kazały się czegoś obawiać. Coś
się stało, coś niedobrego, ale co?
Z ciężkim sercem Stefan usiadł nad lekcjami. Nie było ich na jutro wiele i
uporał się z nimi szybko. W domu było mu źle, i wyskoczył na podwórze.
Świergot ptaków przypomniał Kasię. Ni z tego, ni z owego zabrzmiały w uszach
słowa: „Elżbietka bardzo się zmartwi." A może kawka wróciła na szkolne boisko?
Może siedzi na parapecie okiennym i czeka na Bartka?
Decyzja, aby pobiec i sprawdzić to przypuszczenie, powstała w jednej minucie.
Szkoła była przecież tak blisko. Już podchodził do niej, kiedy drogę
zagrodziły mu dwie postacie: to byli „zieloni". Nie zdążył pomyśleć, skąd się
tu wzięli, kiedy ten większy powiedział ostro:
__Mały, czy ty nie masz do nas żadnego interesu?
Zaskoczony Stefek milczał, a tymczasem drugi dodał:
__Mnie się zdaje, że chcesz nam coś powiedzieć.

Strona 121

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Nie — burknął Stefek.
.__ Nic a nic? — zapytał starszy i podsunął się o pół kroku.
.__ Nic! — wrzasnął Stefek, dał nura między „zielonych" i już
gnał po chodniku. Nie gonili go.
Brama szkolna stała otworem. Znowu, jak z Bartkiem, obejrzał wszystkie
miejsca, w których mogła utknąć Kasia. Nie znalazł jej. Przez uchylone drzwi
wsunął się do przedsionka. Puste, ciche korytarze szkolne wydawały się obce.
Szanując tę ciszę, na palcach zbliżył się do stojącego w zagrodzie roweru i
zapatrzył się. Nagle przestraszył go głos Kochasiu:
— A ty co tu robisz?
Zaskoczony, speszony, ledwie zdołał wybąkać, że przyszedł sprawdzić, czy Kasia
nie wróciła.
Na podwórku spotkał pana kierownika. Ukłonił się, chciał wyminąć, ale pan
kierownik zatrzymał go.
— Rozmawiałem z twoim ojcem. Bardzo zgryziony. Zrozumiałe — awans
należał mu się już dawno. Tobie też chyba
przykro?
— Panie kierowniku — wybuchnął żalem Stefek — ja o niczym nie wiem! Tśtuś mi
nic nie powiedział. Nie dopytywałem się, bo rodzice strasznie się denerwują,
że wtrącam się w nie swoje sprawy. A sam pan kierownik widzi. Czy to w
porządku, żeby mnie nie obchodziło, o co mój tatuś się martwi? — Nie —
powiedział pan kierownik i zawrócił razem ze Stefkiem.
Pamiętnik S t e j an a
Tatuś do wyższej kategorii nie przejdzie. Nie będzie miał wyż-
szej pensji i te święta wcale nie będą lepsze, a może nawet i nie
akie, jak w zeszłym roku, bo mamusia mówi, że wszystko po-
drożało i końca z końcem nie może związać. O plecaku nie ma
co wspominać, bo i o innych sprawunkach się nie mówi. Tylko
Lucynka dostanie półbuty, bo stare za małe i już ją nogi bolą! ale na nic
więcej tymczasem pozwolić sobie nie możemy.
Gdyby nie pan kierownik, to w ogóle nic bym nie wiedział, ale pan kierownik
wrócił ze mną do domu i powiedział do tatusia, że ja już jestem duży i
wszystko rozumiem, a jeżeli nawet czegoś nie rozumiem, to i tak powinienem
wiedzieć, jak postępuje mój ojciec, żebym sam, kiedy dorosnę, umiał chodzić
uczciwą drogą. I wszystko opowiedział, bo tatuś nie bardzo się spieszył.
Więc to było tak: majster zapowiedział ojcu awans. Tatuś się ucieszył, bo
myślał, że to wszystko sprawiedliwie idzie. A tymczasem majster chciał ojca
tym awansem kupić. Bo przy redukcjach chciał zwolnić jednego porządnego
robotnika, a zostawić swojego kumotra. Mój tatuś w takich sprawach zawsze
pierwszy ostro występuje. Więc majster myślał, że przez ten obiecany awans to
tatuś będzie cicho siedział. Ale niedoczekanie, bo to byłaby straszna krzywda.
Ten, co miał być zwolniony z pracy, ma żonę i troje dzieci i dobrze pracuje, a
ten majstrowy kumoter to ani żony, ani dzieci, ani w ogóle nic, tylko pijak i
bumelant. Więc tatuś od razu na zebraniu wystąpił, a za tatusiem inni, i
zrobiło się straszne piekło, i zwolnili różnych pijaków i bume-lantów. Majster
był zły, ale nic nie powiedział, tylko później „okazało się", że tymczasem
żadnych awansów nie będzie.
Więc tatuś się gryzł. Ale nie o ten awans, tylko o niesprawiedliwość i że
mamusia chciała wyprawić trochę lepsze święta i kupić ten materiał na
sukienkę, bo buty to tatuś ma jeszcze zupełnie dobre. I ten plecak dla mnie.
Mamusia powiedziała, że nie ma się co martwić, bo dokupi > metr materiału i
starą sukienkę przerobi. Widziała, jak Aliny matka przerobiła tak dla pani
Pagaczowej. Bardzo gustownie wypadło. Wzięła znowu ołówek i znowu liczyła. Z
rachunku wypadło ostatecznie, że szynkę będzie można kupić tę większą. Dobre i
to.
Na plecak zaczekam do tatusiowego awansu. Przecież to kiedyś nastąpi, bo
sprawiedliwość musi być.
ROZDZIAŁ 29.
MOżE TO GUZY?
KRADZIEś W, SZKOLE! TAJEMNICZY ŚLAD. PRZYJAŹŃ SIĘ CHWIEJE, STEFAN MILCZY.
W piątek Wiktor przypomniał nauczycielowi swoją „dwójkę z zawieszeniem" i
prosił o powtórne przepytanie.
Pan Karniewicz nie miał dużych złudzeń co do możliwości Wiktora w matematyce i

Strona 122

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

był nawet trochę zaskoczony jego gorliwością, ale musiał być sprawiedliwy.
Zapytał:
— Czujesz się na siłach?
— Na zupełnie dużych siłach, proszę pana — odpowiedział skromnie,
według własnego mniemania, Wiktor.
Nauczyciel był w dobrym humorze, a przesadny sposób wyrażania się Wiktora znał
już od dawna. Rozbawiony jego odpowiedzią, uśmiechnął się.
— W cuda, jak wam wiadomo, nie wierzę, ale tak zwane przy-siedzenie fałdów
nawet w matematyce pomaga. Wystąp wobec tego po laury, to znaczy w twoim
wypadku po trójkę, skoro się czujesz „na zupełnie dużych siłach".
Uwaga całej klasy skupiła się na stojącym przy tablicy Wiktorze. Oczekiwano
nie byle jBkiej zabawy: Wiktor Kijanka, najsłabszy z matematyki uczeń i „na
dużych siłach"; To heca!
Nauczyciel nie miał zamiaru znęcać się nad Wiktorem. Wiedział przecież, że
wiele od niego wymagać nie może. Zaczął od nietrudnego zadania. Wiktor
rozwiązał je dość szybko. Nauczyciel podyktował zadanie drugie, trudniejsze.
Wiktor zastanowił się na początku, potem chwilę w środku i znowu gładko
doszedł do końca. Pan Karniewicz zdziwiony spojrzał po klasie. Napotkał wiele
par oczu również wyrażających zdziwienie. Powinien już odprawić Wiktora na
miejsce, ale z jakim stopniem? Co tu się stało?
—¦ Słuchaj, Kijanka, a jak wyglądają twoje zainteresowania geometrią?
Odetchnąłbym z ulgą, gdyby jakoś udało się nakłonić cię do bliższej znajomości
hm... z Pitagorasem.
— Już się udało, proszę pana, Pitagoras to niezwykle mądry filozof, a chociaż
nie nosił spodni, to jednak...
— No, no, Kijanka, już zaczynasz swoje dowcipy — niezadowolony nauczyciel
zmarszczył brwi, nie wiedział bowiem nic o zabawnym pomyśle swego
zastępcy — spróbuj sobie przypomnieć twierdzenie Pitagorasa.
Wiktor z pewnym namysłem, ale bardzo wyraźnie wyrecytował poprawnie całe
twierdzenie. Następnie, nie czekając na polecenie nauczyciela, machnął na
tablicy zgrabny trójkąt prostokątny, wyrysował właściwe kwadraty i dowiódł, co
trzeba.
Zaskoczony nauczyciel wodził wzrokiem od stojącego przed tablicą Wiktora do
siedzących w ławkach uczniów, a wyraz jego twarzy mówił o czymś więcej niż
zwykłe zdziwienie: o niepokoju.
— Słuchajcie, co to wszystko ma znaczyć? Powtarzam: w żadne cuda nie wierzę.
Może zmajstrowaliście primaaprilisowe urządzenie? Ale przecież
pierwszy kwietnia jest dopiero jutro. No? Zmajstrowaliście coś?
— My nic a nic — zapewniał gorliwie Sewerek. — Chyba że... —¦ Aha — pan
Karniewicz, wbrew życzeniom Sewerka, nadał
tej wypowiedzi szlachetny sens — chcesz powiedzieć, że go podciągnęli? To
przecież matematyczne głowy. Świetny pomysł — cieszył się wychowawca. A widząc
uśmiechnięte twarze przyjaciół Wiktora, dorzucił: —¦ Tak powinna wyglądać
przyjaźń. Wiktor, dziękuję, siadaj! Dwójkę przekreślam. Jestem z ciebie
całkiem zadowolony.
Wiktor postanowił nosić teraz głowę bardzo wysoko. Zakrawało to na zadzieranie
nosa tak wyraźnie, że aż mu Stefan bez ogródek powiedział:
— Zostaw już w spokoju Pitagorasa, a powiedz lepiej, ile to jest siedem razy
osiem?
— Pięćdziesiąt sześć — wypalił Wiktor. — O, mój drogi, nie próbuj mnie
złapać, dla mnie teraz cała tabliczka w tę i z powrotem to dziecinna igraszka,
rozumiesz?
— Nie rozumiem — wyznał Stefan.
— Ja też nie mogę tego zrozumieć — dodał Bartek - - prze-

cięż ja i Stefek najlepiej wiemy, jak trudno ci było z matematyką, naprawdę
trudno, a teraz...
.— Sam się dziwiłem, skąd u mnie nagle wybuchła ta siła matematyczna —
tłumaczył Wiktor — bo to doprawdy jakaś potężna siła, istna Mauna-Loa...
Bartuś, jeżeli ci pamięć nie dopisuje, to przypominam: Mauna-Loa, największy
wulkan świata, znajduje się na Hawajach. Czegoś się naindyczył? Przecież ja...
no już... więc mówię wam, nie boję się teraz żadnego zadania. Nic a nic. A
przecież nie tak dawno, Boże kochany, przy tablicy nogi się pode mną uginały i

Strona 123

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

oto...
— Rozjaśniło ci się — stwierdził Bartek.
—. A wiecie dlaczego? Proste jak drut: guz. No, zwyczajny
guz. Rozumiecie?
— Rozumiem, że przy nabijaniu guza można zobaczyć gwiazdy — zgadzał się
Stefan — ale żeby się rozjaśniło na stałe i pomogło w nauce? Jakim
sposobem?
— Głupiś. Ja nie o takim guzie. Mnie po prostu w głowie na tym matematycznym
miejscu, gdzie prawdopodobnie miałem tak zupełnie gładko, coś musiało się
zmienić. Kapujecie? Stefek, jeżeli nie przestaniesz się śmiać, to ci
wyskoczy guz, z którego nie będziesz miał żadnej naukowej korzyści. Jak
Pitagorasa szanuję!
Bartek na wszelki wypadek wsunął się między Stefka i Wiktora ciągnącego dalej
swoje zwierzenia:
— Przecież ja tej matmy nie cierpiałem dlatego, że jej ani ugryźć nie
mogłem. Szkoda było na nią mojego czasu. Sami widzieliście: wszystko było na
marne. Mógłbym przysiąc, że nigdy nic matematycznego nie będę mógł skapować.
Aż tu nagle, dzięki Pitagorasowi, okazało się, że kapuję!... Kapuję!!! O,
szlachetny filozofie z wyspy Samos, nie zawiedziesz się na
mnie. Laur olimpijski, zdobyty na mecie zwycięzców, na twojej złożę skroni.
Stefan i Bartek patrzyli na Wiktora, niewiele z jego słów rozumiejąc.
—¦ Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę... — mruczał Stefan.
—¦ Zgłosisz się na olimpiadę matematyczną? — domyślał się Pełen zdumienia
Bartek.
"—¦ Ani na gruszkę, ani na olimpiadę, a po prostu na... rower —
oświadczył tryumfalnie Wiktor. — O rany! Ale wy powoli myślicie! Rower będzie
mój! Nie widzę teraz żadnych przeszkód, żeby go dostać. A kiedy go już będę
mieć, to kto mi zabroni zostać Królakiem?... No i wtedy wieniec laurowy tacham
do szkoły na Sienkiewicza. Tam podobno znajduje się dopiersie Pitagorasa. Z
prawdziwego marmuru. I zawieszam na nim wieniec.
— Mówi się popiersie — poprawił Bartek.
— Może tak się mówi, ale poprawniej byłoby dopiersie, bo to oznacza głowę i
do piersi, dalej nic, tylko nóżka. Co, może nie?
— Owszem, podstawka — odrzekł wymijająco Bartek.
— Ty, Wiktor, w ogóle jesteś stworzony do wielkich rzeczy — powiedział z
przekąsem Stefan. — U ciebie wszystko kręci się koło ministrów, Królaków,
cudów i dziwów. Tylko patrzeć, jak obok popiersia Pitagorasa stanie twoje, i
to nie na jednej, ale na dwóch nogach.
Wiktor westchnął tylko i przytoczył z uczuciem słowa wiersza, którego uczono
się na pamięć w roku ubiegłym:
— „Nie wiadomo, nie wiadomo wcale, jak się sława w życiu rozpoczyna..."
Pamiętacie? A ty, Stefan, nie zazdrość. Przecież i tobie będzie kiedyś
przyjemnie, że przyjaźniłeś się z jakimś nieprzeciętnym talentem. Może coś
o mnie napiszesz? Czytałeś przecież, jak Orzeszkowa pisała o Konopnickiej, z
którą chodziła do tej samej szkoły. Ja na twoim miejscu zapisywałbym w
pamiętniku nasze rozmowy. Nie śmiej się. Może ci się to kiedyś przydać. Choćby
do mojego życiorysu. Jakaś złota myśl... Mówiliśmy już kiedyś o tym. I
pamiętnik na pewno przez takie rzeczy stanie się ciekawszy.
— Owszem, opisałem już raz, jak pan Karniewicz męczył się z tobą, zanim ci
ten wulkan matematyczny wyskoczył — oświadczył złośliwie Stefan, ale Wiktor,
przekonany o swojej niewątpliwie sławnej przyszłości, odpowiedział
wielkodusznie:
— I tó już kiedyś było. Newton we wczesnej młodości też obrywał
dwóje z matematyki. Historia się powtarza, Stefku. Przekonasz
się, gdy ją lepiej opanujesz. Tymczasem, radzę ci, zapisuj wszystko.
Prawda, Bartuś? Stefek powinien pisać o mnie dużo?
__. Pisanie na pewno Stefkowi nie zaszkodzi, tylko że... papier
drogi — odpowiedział Bartek. — I w ogóle za dużo tego gadania. La-u-ry,
mar-mu-ry, a kandydatów do losowania roweru będzie niemało. Może go nikt z
naszej trójki nie wylosuje?
„Trójki"? A więc Bartek też ma nadzieję? Stefan i Wiktor szybko wymienili
spojrzenia i nagle uświadomili sobie, że ostatnio Bartek przestał kuleć z
geografii. A więc i on?...

Strona 124

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Wiktor z zainteresowaniem przyjrzał się Bartkowej głowie, jakby chciał tam
zobaczyć wytłumaczenie osiągnięć geograficznych przyjaciela. Ale zgrabna,
okrągła głowa Bartka pokryta była jedynie gęstą i lekko kędzierzawą szopą
czarnych włosów. Wobec tego zapytał:
— Bartuś, może u ciebie też?... No, mówię o tym guzie, o wypukłości. Co?
— Owszem... Też wypukłość. Tylko że w kształcie globusa na moim stole.
Ogromnie rozjaśnia geografię. Nie wierzysz?
— Nie wierzę. Chyba że... wymienisz mi z pamięci wszystkie rzeki Azji. Ale
już, zaraz. A co?
Wiktor chciał tryumfować, gdy nagle jednocześnie z rytmicznie wybijanymi na
jego bokach kuksańcami w proporcji: jedna sylaba — jeden kuksaniec, popłynął,
rzadki w ustach Bartka, strumień wymowy:
— Ob — i Irtysz — Jenisjej! — Lena, Amur — Syr- i Amu--daria! Huang-ho —
Jangtse-kiang — i Eufrat! Tygrys — Indus — Brahmaputra! Ganges — MekongL. Czy
już wierzysz? Jeśli nie,
to powtórzę!
— Wierzę! Wierzę już! — krzyczał Wiktor, daremnie zasłaniając się przed
ciosami Bartka. — Też Wezuwiusz! Też Etna! Jeszcze ci mało? No więc Cotopaxi,
sześć tysięcy pięć metrów nad poziomem morza! O rany!
Pierwszego kwietnia szkoła, jak zwykle w dzień primaaprili-sowy, stawiana była
na głowie. Na to nie było żadnej rady. Zrezygnowani nauczyciele z niezwykłą
ostrożnością przebywali korytarze, na których trudno było przewidzieć, co im
wyskoczy
spod nóg lub spadnie ze ściany. Przygotowani na wszystko, wchodzili do klas,
gdzie znajdowali innych uczniów, inne niż trzeba pomoce naukowe, katedrę
przesuniętą do pieca i odwróconą do góry nogami tablicę. Co roku dla którejś
podrastającej klasy najdowcipniejszym wyczynem było podłożenie jajka zamiast
kredy i wypchanego jeża zamiast ścierki do tablicy.
Nie chcąc psuć uciechy uczniom, nauczyciele udawali zaskoczonych,
zdezorientowanych okropnie, aby wkrótce potem śmiać się serdecznie z całą
gromadą i opowiadać o własnych dawnych uczniowskich prima aprilisach.
Zgodnie z nie pisanym, ale ściśle od lat przestrzeganym prawem hece i kawały
kończyły się razem z pierwszą lekcją. Na przerwie opowiadano sobie wzajemnie,
co która klasa wymyśliła, typowano najlepszy figiel i dzień szkolny toczył się
już dalej normalnym torem.
Tylko jakiś niedoświadczony pierwszoklasista mógł się wyrwać jeszcze w czasie
dużej przerwy z oryginalnym pomysłem w rodzaju: „O, jaka duża dziura!", ale
milkł szybko, unicestwiony pogardliwymi spojrzeniami i kąśliwymi uwagami
starszych kolegów.
Tak było i dzisiaj. Druga godzina lekcyjna, a był to właśnie język polski,
dobiegała końca bez żadnych godnych wzmianki wydarzeń. Na minutę może przed
dzwonkiem drzwi klasy uchyliły się ostrożnie i ukazała się w nich ozdobiona
białymi wąsami głowa woźnego Kochasiu, na którego twarzy malował się niepokój.
Widząc, że pani Ostrowska składa już dziennik lekcyjny, woźny* podszedł do
katedry i powiedział szeptem kilka słów, po których jego niepokój udzielił się
nauczycielce.
— Naprawdę? — zapytała półgłosem. — To chyba niemożliwe. Ale proszę, niech pan
zapyta.
Dzwonek na przerwę dźwięczał donośnie, a zaintrygowana klasa nie
ruszała się z miejsca. Woźny przez chwilę wodził po zwróconych w jego
stronę, pełnych napięcia twarzach, może o mgnienie oka dłużej
zatrzymał wzrok na osobie śórawca, • wreszcie zapytał:
__Kto z was, kochasiu, widział dzisiaj rower? Ten w hallu?
_- Rower?... Dzisiaj?... A bo co?... A bo co?... — odezwały się ze wszystkich
stron klasy bezładne okrzyki. Ktoś zawołał: — g to pewnie jakiś prima aprilis
— ale miny pani Ostrowskiej i woźnego wykluczały żart. Kochasiu zapytał
powtórnie:
.__ Nikt tego roweru nie widział? A kto z was zauważył, że
go w stojaku nie ma?
Nikt nie śpieszył się z odpowiedzią. Przypominano sobie dzisiejszy poranek.
Każdy wtedy myślał przede wszystkim o figlu własnym lub własnej klasy. Cała
uwaga pochłonięta była jedynym problemem: uda się kawał czy nie uda? Stojący
od kilku miesięcy w tym samym miejscu rower nie stanowił atrakcji. Kto by się

Strona 125

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

nim w takim dniu interesował?
— Ja zauważyłem dziś rano, że roweru nie ma — rozległ się w klasie
pochłoniętej namysłem głos Stefana śórawca — ale
myślałem...
— Co pomyślałeś? — nagliła pani Ostrowska, widząc, że Stefan
nie kończy.
— Pomyślałem... — Stefan zatrzymał się znowu niemile dotknięty badawczym
wzrokiem woźnego, i dokończył szybciej: — Pomyślałem, że rower wzięto do
oczyszczenia.
— Do oczyszczenia? — zdziwiła się nauczycielka. — Przecież to był nowy rower.
Skąd ci to przyszło do głowy?
Stefan pozbył się już nieprzyjemnego uczucia i kończył rze-
cąowo:
— Parę dni temu, we wtorek czy w środę, nie pamiętam dobrze,
proszę pani, zwolniłem się z lekcji wcześniej, bo musiałem dopilnować zwózki
węgla, i wtedy na dole słyszałem przechodząc, jak pan kierownik mówił do
Kocha... do pana woźnego, że rower trzeba by oczyścić z kurzu i że może
zrobiliby to uczniowie.
—¦ Przechodziłeś wtedy? — przerwał woźny. — A ja cię nie widziałem, kochasiu.
¦ Bo pan stał odwrócony plecami. Pan kierownik mógł mnie
widzieć...
Proszę pani — wtrącił Wiktor — i mnie, i Bartkowi Stefan
mówił o tym. Nawet chcieliśmy iść do pana kierownika i zaofiarować swoją
pomoc, bo rzeczywiście rower był już mocno przykurzony. Ale najpierw zginęła
Kasia, potem ja przyłożyłem się do Pitagorasa, potem wymyślaliśmy ten prima
aprilis, no i tak zeszło, aż...
— Aż rower zginął — powiedział gniewnie woźny.
—¦ Rower zginął! Zginął ze szkoły! Ukradli rower! — wrzasnęło kilka głosów i
już nie było siły, która by mogła powstrzymać wszystkich od rzucenia się do
drzwi, dalej korytarzem na schody i w dół po schodach aż do miejsca... po
rowerze.
Faktycznie zostało tylko miejsce, kwadrat ujęty w cztery drewniane słupki
połączone listewkami, z których żadna nie była złamana, wygięta czy w
jakikolwiek sposób naruszona. A jednak pusty środek, na którym leżała
przewrócona podpórka utrzymująca rower w postawie stojącej, wymownie świadczył
o tym, co zaszło.
Nie sama tylko klasa VIB zapytywana była o rower. Wieść o jego zniknięciu
obiegła już całą szkołę. Balustrada, otoczona tłumem uczniów, zwiększającym
się o coraz nowe, napływające ze wszystkich stron partie, była zagrożona.
Zaczynała trzeszczeć. Każdy chciał zobaczyć, że do oglądania nic już nie ma.
Dzwonić na zakończenie pauzy trzeba było aż dwa razy. Niechętnie oddalano się
od miejsca katastrofy. Bo to była katastrofa, wstrząs dla małych i dużych,
zagadka, fenomen: najważniejszy, najgroźniejszy woźny, sławny Kochasiu we
własnej osobie, nie widział, jak mu sprzątnięto sprzed samego nosa rower,
szkolny rower, i to taki rower! Świat się kończy!!!
Stefek, Bartek i Wiktor również na własne oczy stwierdzili pustkę w obrębie
stoiska. Fakt nie wymagał komentarzy. Stefan i Bartek milczeli. Wiktor zaczął
się żołądkować:
— Niemożliwe! To niemożliwe, i koniec! Ja się nie zgadzam! Protestuję! Weto i
kropka!
— Nie zgadzasz się? Na co? — zapytał Bartek.
— Na to, żeby mój rower zginął, żeby go już nie było! To na pewno czyjś
idiotyczny kawał! To się jakiś osioł na dowcip wysilił, ja wam mówię, że
jutro rower będzie tu znowu stał.
A jeżeli nie, jeśliby naprawdę ktoś go ukradł, to...
_ To co?
__, To po co mi ten cały Pitagoras! Po co te guzy! — wybuchnął Wiktor i
rozwodziłby dalej swoje gorzkie żale, gdyby nie Bartek, który w tej właśnie
chwili zwrócił uwagę na małą kartkę, niedbale wsuniętą w szparę między
słupkiem a listwą. Tkwiła tam nie zauważona przez nikogo do tej pory, aż
Bartek wyciągnął po nią rękę i zaczął rozwijać...
Stefek, stojący obok Bartka, nie spuszczał oczu z rozwijanej powoli kartki.
Mignęło mu coś zielono i nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni,

Strona 126

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

chwycił mocną ręką pulchną garść Bartka, wydarł z niej kartkę i popędził w
górę schodów, przeskakując je po trzy od razu. Tuż za jego plecami gnał Wiktor
sycząc:
— Dawaj zaraz! Pokaż mi! Pokazujesz? Dasz?
— Dam ci w łeb! — warknął Stefan.
O dobre dwa kroki za nimi biegł zasapany Bartek. Do klasy wpadli ostatni,
narażając się na ostre wymówki wychowawcy.
Stefan kartki oddać ani nawet pokazać nie chciał. Na próżno w czasie lekcji
Wiktor szturchnął go w plecy, nie żałując przy tym mało wybrednych pogróżek.
Na próżno w czasie przerw doskakiwał do niego, wymachując mu przed nosem
zaciśniętymi kułakami. Stefek udawał niewzruszonego. Opędzał się przed
napastliwością kolegi jak mógł, odsuwał jego ręce i ze sztuczną obojętnością
zbywał słowami:
—¦ Nie ma o czym gadać. Bzdura. Szkoda na to czasu.
Wiktor nie dawał za wygraną, ale widać było, że jest już zmęczony. Bartek
natomiast nie odzywał się ani słowem i to spokojne, pełne niemego wyrzutu
milczenie przejmowało Stefka prawdziwym niepokojem.
Wychodzili ze szkoły naburmuszeni. Wiktor prychał od czasu do czasu jak kot,
Bartek miał wyraźnie odętą minę, Stefan rzucał niespokojne spojrzenie. Nie
zwracało to niczyjej uwagi. W całej szkole dawał się odczuwać nieprzyjemny,
pełen podejrzeń i różach najdzie aczniejszych przypuszczeń nastrój.
' hallu, niedaleko drzwi wejściowych, stał z groźną, nieza-
^
dowoloną miną Kochasiu i przyglądał się wszystkim uważniej niż zwykle. W
pewnej chwili Stefan spotkał jego oczy, w których wyczytał i wyrzut, i nawet
coś w rodzaju potępienia. Czuł te oczy na swoich plecach aż do samych drzwi,
za którymi mimo woli poruszył łopatkami, jakby chcąc się uwolnić od przykrego
wrażenia.
— Stefan, pytam cię ostatni raz: pokażesz tę kartkę? — głos Wiktora brzmiał
bardzo stanowczo.
Odpowiedzią było milczenie.
—¦ Albo przynajmniej powiesz, co tam było napisane? Bo, jeżeli nie... —
stanowczość zabarwiła się rozpaczą, gotową na wszystko. To zapewne skłoniło
Bartka do zabrania głosu:
— Nic tam nie było. Nic oprócz pieczęci. Takiej samej, jaką znalazłeś kiedyś
w dziurze od kałamarza.
— Takiej zielonej? Z kropkami? — przypomniał sobie błyskawicznie Wiktor.
Bartek już otwierał usta. Nagle instynktownie uskoczył w bok przed ciosem
Stefana.
śórawiec nie spodziewał się tak zręcznego uniku ze strony mało na ogół
wygimnastykowanego Bartka. Cios, wymierzony z mocnym zamachem, napotkawszy
próżnię, pociągnął go za sobą. Stefan zachwiał się, potknął i rozciągnął na
chodniku jak długi.
Wiktor wybuchnął śmiechem. To była sprawiedliwość wymierzona ręką losu.
— A dobrze ci tak! A widzisz! — zawołał z satysfakcją. Stefan podniósł się
natychmiast i rzuciłby się na pewno na
Wiktora. Przeszkodził mu Bartek.
W chwili upadku Stefana z kieszeni jego kurtki wypadł jakiś przedmiot i
potoczył się wprost pod nogi Bartka. Podniesiony przez niego, leżał właśnie na
wyciągniętej w kierunku właściciela dłoni.
Był to niewielki kawałek linoleum, na którym wyraźnie występowało wycięte,
zabarwione zielonym tuszem kółko z tajemniczą, a przecież nie pierwszy raz
widzianą literką w otoczeniu czterech kropek.
Wiktor gwizdnął przeciągle i bardzo wymownie. Oczy Bartka, utkwione w twarzy
Stefka, również żądały wyjaśnień.
Ale żadne wyjaśnienia nie nastąpiły. Stefan bez pośpiechu, z rezygnacją
człowieka, który już utracił wszelką nadzieję na wykaraskanie się z niemiłej
sytuacji, ponieważ wszystko sprzysięgło się świadczyć przeciwko niemu, wziął
nieszczęsną pieczątkę, schował ją do kieszeni i stał przed przyjaciółmi w
milczeniu.
Unikając zetknięcia się z ich oczami, zwiesił głowę. Całą jego uwagę
zaprzątnął niewielki, okrągły kamyk, podrzucany zręcznie czubkiem trzewika.
To już było ponad wytrzymanie Wiktora.

Strona 127

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Milczysz? — pytał wzburzony do najwyższego stopnia. — Ukrywasz jakieś ohydne
sprawy przed nami, przed swoimi najlepszymi przyjaciółmi? Przed przyjaciółmi,
którzy by dla ciebie... którzy by za ciebie... O! tego już dłużej
ścierpieć nie można!, Bartuś! Wołodyjowski! Bracie! — zwrócił się z potrójnym
i niemniej patetycznym wezwaniem do Niedźwiedzkiego. — Czyż my nie mamy ani
źdźbła poczucia tak zwanej godności osobistej? Mamy na szczęście to
szlachetne i, niestety, nie wszystkim dostępne uczucie. Ono właśnie nie
pozwala nam pozostawać dłużej w towarzystwie ś ó r a w c a ani chwili. Ono
właśnie zabrania nam marnować w tym towarzystwie nasz drogocenny, być może,
dla przyszłych pokoleń czas i tracić go na daremne tarzanie się w prochu u
stóp głuchego na prośby przyjaciół ś ó r a w c a. Ono każe nam odejść z
tego miejsca w ponurym milczeniu, bez
jednego słowa.
W tym momencie Wiktor z tragicznym wyrazem twarzy chwycił Bartka za rękę i
pociągnął go, lekko opierającego się, na drugą
stronę ulicy.
Ale odejście bez jednego słowa było widocznie herkulesowym wyczynem dla
zwykłego na razie śmiertelnika Wiktora, gdyż jeszcze na środku nie
uczęszczanej na szczęście jezdni odwrócił Się w stronę Stefana i rzekł z bólem
w głosie:
• Czuję, z największym przerażeniem czuję, że gmach naszej Przyjaźni, ten
potężny, zbudowany ogromnym wysiłkiem gmach,
rysuje się, chwieje i, o zgrozo! może lada chwila runie!.., A wszystko to
zrobi własnymi rękami nasz serdeczny przyjaciel!... Kto wie — dodał Wiktor
ciszej, przekraczając krawężnik—. może nasz były serdeczny przyjaciel.
Stefan stał jeszcze chwilę w miejscu, w którym go opuścili przyjaciele. To
było właściwe słowo: opuścili. Ruszył wreszcie chodnikiem, ale nie uczynił
tego świadomie. Same nogi poniosły go w stronę domu.
Szumiało mu trochę w głowie: „Co ten Wiktor naplótł? Traj-kotał jak katarynka.
Powiedział: ohydne sprawy... Co on miał na myśli?... Tak... Źle się stało, że
wyrwałem tę kartkę z rąk Bartka."
Można by przecież tak jak wtedy przy kałamarzach ruszyć ramionami i udać, że
się o niczym nie wie.
Co za licho pchnęło jego rękę? Potem już jedno wypływało z drugiego, a
najgorsza ta pieczątka!... Nie trzeba się dziwić, że Wiktor i Bartek
zbaranieli na jej widok. On sam na ich miejscu zachowałby się chyba tak
samo... A co zrobiliby oni w jego położeniu? Bartek na pewno nie gadałby za
wiele i może wymyśliłby coś sensowniejszego, ale Wiktor?
Naturalnie, o szajce, o Alinie, o skrytce wiedziałby już od dawna każdy, kto
by tylko miał czas cierpliwie słuchać paplaniny Wiktora.
„Co ja powinienem teraz zrobić? Co teraz zrobić?" — pytał siebie po raz nie
wiadomo który Stefan.
Po obiedzie usiadł przy stole nad rozłożoną książką i przygnębiony, ale już
trochę spokojniejszy, zaczął myśleć nad swoją, sytuacją.
Rzeczywiście wykręcić się nie było sposobu. Albo nie mówić nic, albo
powiedzieć całą prawdę: kto posługiwał się zieloną pieczęcią, do kogo pisano
listy, co było w listach, dlaczego okazało się potrzebne podrobienie pieczęci,
jak to było z „szarotką", kto Stefanowi pomagał — i tak dalej, wszystko, aż do
końca.
ROZDZIAŁ 30.
LIST, KTÓREGO NIE MOśNA ODCZYTAĆ.
ZNIKĄD POMOCY. W OPUSTOSZAŁYM KIOSKU.
ELśBIETA WKRACZA W SAMĄ PORĘ. ZNOWU KANAPA.
Zamyślony Stefan nie spostrzegł, że od kilku minut Lucynka obserwuje go ze
współczuciem wywołanym przez zgnębiony, nieszczęśliwy wyraz twarzy brata.
— Stefan! — odzywa się, ale brat jej nie słyszy. — Stefek! — powtarza
głośniej. — Co tak patrzysz i patrzysz na tę jedną stronę? — Przecież tam nie
ma żadnego obrazka?...
Stefek podnosi głowę, przytomnieje i chce dać jakąś ostrą odprawę małej
siostrzyczce, ale w tej chwili słychać z przedpokoju głos dzwonka u drzwi
wejściowych i polecenie matki z kuchni:
— Otwórzcie tam!
Stefan automatycznie wstaje od stołu, wyprzedza go jednak szybkonoga Lucynka.

Strona 128

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Otwiera drzwi założone łańcuchem i przez szeroką szparę pyta:
— Do kogo? Do Stefka? Pokaż. A kto ci to dał?
Brat słysząc swoje imię szybko znajduje się koło niej. Za drzwiami stoi jakiś
mikrus i podaje złożoną kilkakrotnie kartkę. Stefan odbiera ją i zapytuje
również:
— Kto ci to dał?
—¦ Taki jeden — mówi mikrus — on mieszka w tamtych blokach... I taki drugi z
nim był... Ale nie wiem, jak się nazywa. Kazali mi przynieść tu kartkę.
— No, dobra, możesz zmiatać — mówi Stefan i zatrzaskuje drzwi ku oburzeniu
siostry, która myśli, że trzeba było powiedzieć malcowi jakieś grzeczne słowo,
choćby „dziękuję", ale już tak jest, że zawsze liczą się tylko starsi, a kto
młodszy, to nic
a nic nie znaczy.
Lucynka wzdycha żałośnie, tym bardziej że brat razem z tą jakąś kartką zamyka
się w łazience. Tam, naturalnie, nikt nie zobaczy, co było w liście i jak to
Stefan przyjął! Obrażona idzie

do mamy, aby podzielić się wszystkimi swoimi spostrzeżeniami co do dziwnego
zachowania się brata.
A Stefek, bezpiecznie odgrodzony od świata, przysiada na wannie i ogląda list
adresowany (poznał to od razu) ręką Wiktora.
Rozwija kartkę. List napisany jest szyfrem. U dołu widnieją podpisy: „Zagłoba"
z zamaszystym zawijasem i skromne „M. W." — to znaczy „Michał Wołodyjowski".
Stefan usiłuje przypomnieć sobie szyfr ŚTO, którym nie posługiwał się
dotychczas ani razu. Jak to było? Wiktor wymyślił coś bardzo prostego, coś
takiego, że jeden to „a", dwa to „b" i tak dalej. Ale to do napisanego na
kartce tekstu nie pasuje. Czyżby Stefan zapomniał, jaka była zasada
odczytywania szyfru? A jeżeli w tekście jest coś bardzo ważnego? Jeżeli ten
list ma rozstrzygnąć jakąś decydującą dla nich wszystkich sprawę? Może Wiktor
przeprasza go za to wszystko, co w jego słowach było takie przykre, za te
„hańbiące sprawy" i tym podobne rzeczy? W liście jest mnóstwo wykrzykników, a
więc redagował go Wiktor. Pewnie go sumienie dręczy, że przyjaciela zostawił
na środku drogi jak psa. Bo Bartek nie miał chęci odejść, to było widoczne.
Ale jak odczytać treść listu? O, co za głupota! Dziecinna zabawa w jakieś
szyfry i pseudonimy. Co za bzdura!
„Pójdę najlepiej do Bartka i powiem mu wprost: rozmówmy się po męsku. Daj mi
słowo, że będziesz milczał, i słuchaj!"
Z tym mocnym postanowieniem Stefan dla zachowania pozorów spuszcza wodę i
głośno wychodzi z łazienki. Szuka w brulionie szyfru STO, ale, niestety,
widocznie go wcale nie zapisał —, znajduje tylko szyfr „zielonych", który i
tak odczytuje z pamięci.
Do pokoju zagląda dostatecznie przez Lucynkę zaniepokojona mama.
— Stefan, czy wszystko w porządku? — przygląda mu się uważnie. — Czyś
ty czasem nie oberwał dwójki?
— Dwójki? Zapomniałem już, jak wygląda takie coś — Stefan chce się
uśmiechnąć, ale wypada to bardzo blado.
— Bo jakoś dziwnie wyglądasz.
—• Tak, mamusia myśli, że tylko od dwójki można źle wy-
glądać — mówi z goryczą Stefan — a w życiu to się różnie
zdarza... .— Mójżeś ty! — mama z przesadnym komizmem składa ręce. —
Takie już masz życiowe kłopoty?
Teraz Stefan dotknięty jest boleśnie „do samego żywego mięsa". Chowa się więc
jak ślimak do wnętrza, do najdalszego miejsca w skorupie i mówi z doskonale
udaną swobodą:
—¦ Zmęczony jestem. Przecież niedługo już koniec szkoły. Na-harowałem się...
Wyjdę trochę do parku, mamusiu.
— Wyjdź, wyjdź — mówi już uspokojona mama. — Co prawda, to prawda, nad książką
siadywałeś rzetelnie.
Te słowa kiedy indziej mogłyby ułagodzić ostrość poprzednich, ale nie dzisiaj,
kiedy Stefek jest naprawdę zdenerwowany i czuje się pokrzywdzony przez
wszystkich, wszystkich, nie rozumiany nawet przez najbliższych przyjaciół,
nawet przez matkę!
Nikt nigdy go nie rozumiał. Jeden pan kierownik traktował go poważnie. I

Strona 129

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

Elżbieta, chociaż o klasę starsza. Zresztą Elżbieta też okazała się niewarta
zaufania... A może jednak powiedzieć o wszystkim Bartkowi i naradzić się nad
dalszymi krokami?... Wiktor, po zostawieniu Stefana koło szkoły, zaciągnął
Bartka do siebie. Mieszkanie było puste, więc nadawałp się na odbycie narady,
jaką — zdaniem Wik~,ora — należało zaraz, natychmiast
odbyć.
— Ty Stefana nie znasz — mówił do Bartka — ty nie wiesz, jaki to uparty
kozioł. Jak sobie co postanowi, to żeby się paliło, waliło —¦ musi do tego
dojść. Tak i z tym rowerem. Zobaczył, że ja jestem groźny rywal, że ty z
geografią dajesz sobie radę. Oho! rower stoi pod znakiem "apytania! To szach
mach —¦ zniknął jak kamfora. I koniec, i kropka. Nikt go nie dostanie.
— Nie mów tak. Stefan nie taki, żeby sobie cudzą rzecz przywłaszczał.
— A czy ja mówię, że on sobie przywłaszczył? Po pierwsze: nie cudza, bo skoro
się dobrze uczył, to już miał do niej trochę prawa. Po drugie: nie
przywłaszczył, bo tylko schował. Ja ci mówię, schował go dobrze i tylko
tyle.
Po co? Zastanów się.
Stefek biegł prawie, gnany chęcią jak najszybszego podzielenia się z
przyjacielem przypuszczeniami, zmartwieniami i ciężarem kłopotów.
Furtka w drucianej siatce otaczającej bloki zacięła się chyba na złość, i
Stefan niecierpliwie szarpał się z nią przez dłuższą chwilę. Widział
nadchodzących od strony ulicy Pabianickiej trzech kolegów z tej samej klasy,
wśród których idący w środku Wacek Sitarek mówił coś, gestykulując żywo rękami.
Na koniec furtka była otwarta. Stefan przystanął przed nią i czekał na
zbliżających się chłopców. Może wiedzą coś o kradzieży roweru?
Już go zobaczyli. Wacek przestał gestykulować, mówi jeszcze coś do towarzyszy
i raptem wszyscy trzej odwracają się do Stefka plecami i oddalają nierównym,
przyśpieszonym krokiem w stronę, z której przyszli.
Cóż to ma znaczyć? Czy kto ich zawołał? Nie, w perspektywie ulicy nie widać
nikogo oprócz kilku małych dzieci idących z piłką do parku. Odpowiedź była
jedna: nie chcieli, aby się do nich przyłączył.
Krew gorącą falą uderzyła Stefkowi do głowy. Nie chcieli się z nim spotkać!
Nie chcieli z nim rozmawiać!
Posądzają go pewnie o to, że ma coś wspólnego z zaginięciem roweru! Wiktor
musiał już wszystko o pieczęci wypaplać! Szli prawdopodobnie do niego! Och,
ten Wiktor! Ten Wiktor! Najwięcej, najwznioślej gadał o przyjaźni, o
stowarzyszeniu, a wystarczył drobiazg, głupia pieczątka, żeby z najlepszego
kolegi zrobić wspólnika złodziei!... O, Boże!...
Stefek czuje teraz zimne ciarki przebiegające po plecach: złodziejski
wspólnik! Przylepią do człowieka taką wstrętną łatę, a potem jak ją zedrzeć?
Prędzej! Prędzej do Bartka! Bartek nie taki... Bartek poradzi.
Energicznie zwraca się w prawo i maszeruje chodnikiem w stronę Rzgowskiej.
Ale widocznie złe moce sprzysięgły się tego dnia, aby Stefkowi co chwila
zagradzać drogę.
Ledwo uszedł kilkanaście kroków, zobaczył idącą w jego stronę
Elżbietkę. Jest jeszcze daleko, wątpliwe, aby go już dostrzegła, jednak strach
ogarnia chłopca.
A jeżeli Wiktor był u Bartka, jeżeli opowiedział u Niedźwiedz-kich o
wydarzeniach w szkole i o swoich podejrzeniach? Jeżeli Elżbieta też myśli o
nim, że on mógł zrobić co podobnego?... Na pewno uda, że go wcale nie widzi! A
może też, jak tamci, zawróci na pięcie, aby się z nim nie spotkać?...
Wszystkie te myśli przelatują galopem przez głowę Stefka. Jakiś mocny impuls
każe mu uskoczyć za stojący na rogu opustoszały kiosk i ukryć się w nim. Przez
szpary rozłażących się desek można obserwować ulicę.
Elżbieta zbliża się, teraz widać, że idzie w towarzystwie koleżanki, jednej z
tych, które były u Niedźwiedzkich na przyjęciu w święta Bożego Narodzenia.
Rozmawiają. Elżbieta raczej słucha, potakuje. Blisko kiosku spotykają trzecią
koleżankę. Przystają, śmieją się, cieszą nie wiadomo czego. Są prawie równego
wzrostu, wszystkie trzy w granatowych płaszczykach. Elżbieta ma warkocze
przewiązane czerwonymi wstążkami. Za każdym żywym ruchem głowy ogniste kokardy
fruwają na jej ramionach. Nie słychać, o czym mówią. Ale wykrzykniki i śmiech
przypominają ćwierkające w drzewach nad ich głowami ptaki.
— A to gaduły — mruczy Stefan, który chętnie opuściłby swoje ukrycie. Kiosk

Strona 130

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

stoi tu pusty od jesieni, kiedy to dwa razy w krótkim czasie okradano go. Nikt
nie chciał podjąć w nim pracy. Niszczeje na deszczu, nie konserwowany, nie
pilnowany, bezpański. Ukradziono już drzwi, okiennice, a mimo to napełnia go
wstrętny zaduch. Stefanowi gęsta ślina wzbiera w ustach, pluje z obrzydzeniem.
Co za głupi pomysł z tym uciekaniem przed Elżbietą? Co ona go obchodzi? Niech
sobie myśli, co chce. Ukłoniłby się, a gdyby udała, że go nie widzi, to
jeszcze lepiej. Nie zależy mu na takich niemądrych dziewczynach...
Poszły sobie. Nareszcie! Stefan z ulgą odwraca się od szpary, przez którą
obserwował dziewczęta... i nagle kryje się po raz drugi w kącie kiosku.
Małą uliczką, prostopadłą do Bednarskiej, wolnym, spacerowym krokiem idą
„zieloni". Nie mogą zobaczyć ukrytego Stefana, on
za to doskonale może im się przyjrzeć. Starszy ma szesnaście lub siedemnaście
lat. Ubrany w brązową, zamszową kurtkę, z pretensjonalnie podniesionym
kołnierzem, w ciemne, długie spodnie i czarne półbuty — wygląda na ucznia, tym
bardziej że niesie w ręku paczkę związanych rzemykiem książek. Młodszy to
chyba tak zwany „łebek". Zapuszczone „na fanfana" włosy, malutki beret z
wymyślnie ułożonymi po bokach fałdami, kusa marynarka, kolorowy szalik,
wszystko to wygląda komicznie i wymownie świadczy, że chłopak opuścił już
progi szkolne.
Mieszka pewnie gdzieś w okolicy bloków. Twarz i sylwetka są Stefanowi znajome.
Co do starszego, nie może sobie przypomnieć: jego to widział u profesora
Pagacza, czy nie jego?
Przystanęli tuż obok kiosku. Starszy obejrzał się w obie strony — nikt się nie
zbliżał. Zaczął szybko wydawać polecenia młodszemu, którego nazywał Łuckiem.
Stefan słyszał każde słowo. Rozmowa była krótka, ale wstrząsnęła nim do głębi.
Zaciskał pięści, żeby nie wyskoczyć, nie rzucić się na tych łobuzów. O, bo to
byli chuligani najgorszego rzędu. Umawiali się na najbliższą środę, aby okraść
w blokach parterowe mieszkanie, w którym na noc zostawiano zawsze otwarte okno.
Wszystko było przygotowane, wypatrzone, przewidziane. Lucek miał zanieść
informacje „szefowi". Już się mieli rozejść, kiedy Lucek zapytał:
— Słuchaj, Wil, a jeżeli „szef" będzie się wściekać, że rower jeszcze nie u
niego?
— Niech się wścieka. Powiedz, że jest dobrze schowany i trzeba odczekać, aż
koło tej sprawy ucichnie. I jeszcze jedno: ani słowa o tym, żeś tam, ośle,
zostawił nasz znak. „Szef" rozerwałby cię na kawałki.
— Sam jesteś osioł! — Lucek ruszył ramionami. — Najpierw kazałeś, żebym
zawsze o tym pamiętał, a teraz taki gwałt.
—¦ Ośle, ośle nad osłami! — denerwował się Wil. — To było dobre na początku,
przy kawałkach, a nie przy takich...
— A to nie kawał? — przerwał Lucek. Fajny kawał. Był rower — roweru
nie ma. Prima aprilis.
— Szkoda, że nie zostawiłeś tam jeszcze biletu ze swoim nazwiskiem, imieniem i
adresem. Po takiej nitce do kłębka możemy się wszyscy znaleźć pod kluczem. Nie
rozumiesz, bałwanie? Sam mówiłeś, że ten bubek listy do Aliny podkradał.
—¦ E, może nie podkradał, co by mu z tego przyszło? Ale o tej pieczątce nie
wspomnę, masz rację. Zresztą nikt jej na pewno nie zauważył, wymietli ze
śmieciami, nie ma o co robić krzyku!
Rozeszli się. Wil zawrócił, skąd przyszedł. Lucek szybkim krokiem podążył w
stronę Pabianickiej.
Stefan z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy bezpiecznie będzie mógł
opuścić swoje ukrycie. Biegł prawie do Bartka. Powie mu zaraz o wszystkim.
Naradzą się! Chyba o tym, co ma być w środę, trzeba uprzedzić lokatorów?
Najlepiej niech zamkną
okno.
Zaaferowany Stefek wpadł na rogu na kogoś idącego naprzeciw. Przepraszając
automatycznie, podniósł głowę i zobaczył nad sobą wielkie wąsy woźnego
Kochasiu. Odskoczył, przestraszony nie tylko powagą osoby, ale i wyrazem
twarzy, który nie wróżył
nic dobrego.
— Dokąd to, kochasiu? Gdzie tak na złamanie karku pędzisz,
kochasiu? — zapytał surowo pan woźny.
— Ja? Tak sobie... idę i już, a bo co? — Stefan zaczynał się irytować,
poczerwieniał. Po co miał się tłumaczyć? Nie robił przecież nic złego.

Strona 131

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

—¦ Tak sobie, kochasiu? — przedrzeźniał go pan woźny. — To czegoś się,
kochasiu, tak zaczerwienił? A ja właśnie do was szedłem, kochasiu.
— Do nas? Po co? — zdziwił się Stefek.
— Do ciebie, kochasiu. Powiedz no mi, śórawiec, ale nie kłam, kochasiu,
tylko całą prawdę powiedz. Po co ty wczoraj przed wieczorem tak się
przyglądałeś rowerowi? Co, kochasiu?
Stefek zdębiał.
— Ja? Rowerowi?
—• Przecież się nie wyprzesz, kochasiu. Zastałem cię wczoraj przed wieczorem
koło roweru, tak, kochasiu?
• Tak, ale ja przecież nie do roweru! — Stefek odzyskał
przytomność. — Ja panu mówiłem, że przyleciałem do szkoły, bo myślałem, że
może się Kasia znalazła. Przecież mówiłem panu, pan mnie się pytał...
— Pytać, to ja pamiętam, kochasiu, że cię pytałem. I że mi tak
odpowiedziałeś, też pamiętam. Ale chciałem cię jeszcze raz zapytać, kochasiu.
A może ty coś wiesz?
Nieszczęsny Stefek oblał się po raz drugi łuną krwi, widząc wyraźną
podejrzliwość w oczach woźnego. Ale nie odpowiedział nic. Już się zaciął. Już
teraz — żeby go smażono, pieczono — nie piśnie ani słowa. Stał jak kozioł z
opuszczoną głową i milczał.
Woźny czekał chwilę, drugą, wreszcie powiedział głęboko wzdychając:
— Toż ja widzę, że to jakaś niewyraźna sprawa, kochasiu. I do pana kierownika
tak powiedziałem.
— A pan kierownik co? — Stefek rzucił głową jak źrebak.
— Pan kierownik, wiadomo, kochasiu, śpieszyć się nie lubi. Powiedział, żeby
zaczekać do poniedziałku, sam z tobą porozmawia. Może się przyz... Stój!
Zaczekaj! Gdzie ty lecisz?
Reszty słów Stefan nie słyszał. Rzucił się jak wariat w bok i gnał, nie
patrząc przed siebie.
„Więc pan kierownik też myśli, że to ja! I pewnie mi nie uwierzy! Jak to wtedy
było: «Kto raz skłamie...» O ra...!"
Ktoś go chwyta za ramię. Zatrzymuje szarpnięciem na miejscu. Tuż przed nim,
ocierając się prawie o jego nos, przejeżdża wielki, czerwony autobus. Gdyby
nie to szarpnięcie, leżałby teraz pod jego kołami. Gdyby nie Elżbietka, bo to
ona właśnie chwyciła go za ramię.
— Stefek, co się z tobą dzieje? — pyta przerażona. — Co się stało? Czy jesteś
chory?
— Nic mi nie jest. — Stefek strząsa rękę Elżbiety ze swego ramienia. — Nic mi
nie jest — odpowiada szorstko. — Daj mi spokój.
— Nie, Stefku, tobie coś jest, ja wiem — nie zraża się Elżbietka. — Stałam
przed naszą bramą, widziałam cię z daleka, myślałam, że idziesz do nas.
Ucieszyłam się, bo chciałam ci coś powiedzieć. Woźny zatrzymał cię na rogu.
I nagle, jak nieprzy-
tomny, skoczyłeś przed siebie. Pobiegłam, dogoniłam cię na
szczęście...
— Daj mi spokój! Idź sobie! — odsuwa ją Stefan i chce
odejść, ale Elżbieta nie ustępuje.
— Ja widzę, że ci coś jest, Stefan, powiedz mi, może razem znajdziemy radę.
Zawsze warto podzielić się kłopotem z kimś
życzliwym.
— A czy ty jesteś życzliwa? — wybucha Stefan. — Gdybyś była życzliwa, to nie
mówiłabyś o mnie, że jestem barania głowa, że mam cielęce oczy, że...
— Ja? O tobie? — przerwała mu Elżbieta. — To ty o mnie mówiłeś, że jestem
indycze jajo! A ten portret kto narysował?
Nie ty?
Elżbieta wyciąga z kieszeni szkolnego fartuszka notes, a z niego kartkę
złożoną we czworo. Rozwija i oczom zdumionego Stefka ukazuje się rysunek
twarzy pocętkowanej kropkami. Twarz otoczona jest dwoma warkoczami, a żeby nie
było już żadnej wątpliwości, u dołu biegnie podpis: „Portret E. N."
— Ja tego nie rysowałem — stwierdza Stefek. —» Kto ci to
powiedział?
— Alina. O tym indyczym jaju — też ona.
— Mnie o tych rogach i oczach też powiedziała Alina! — woła Stefek i nagle

Strona 132

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

rozjaśnia mu się w głowie. — Elżbietko, ona chciała nas pokłócić!
Chciała, żebyśmy się pogniewali i nie rozmawiali ze sobą. Tak. A to ze mnie
osioł! Teraz dopiero to zrozumiałem!
— Ale dlaczego? Dlaczego? Nie, to niemożliwe. Co by jej na
tym zależało?
— Ja ci powiem, dlaczego! Posłuchaj!
Idą powoli Rzgowską w stronę domu Niedźwiedzkich, chwilami przystają. Dochodzą
do bramy domu, w którym Elżbietka mieszka. Wchodzą na górę. Stefek nie chce
wejść do mieszkania. Nie chce w tej chwili spotkać się z Bartkiem. Siadają na
parapecie okna. Opowiadanie dobiega końca. Elżbieta słucha z uwagą, z
przejęciem. Przecież i ona otarła się o sprawy związane z „zieloną pieczęcią"
parę razy. Telefonowała do inżyniera Roświa-

tyńskiego, na prośbę Aliny zaglądała do skrytki, raz nawet położyła tam kartkę.
—• Alina mnie tak prosiła, aż płakała. Myślałam, że to jakieś sercowe kłopoty.
A te łobuzy szantażowały ją! Boże! Jak to dobrze, że wyjechała!
Teraz jeszcze o rowerze... Stefkowi jest bardzo ciężko. Bardzo przykro mówić,
że pan kierownik posądza go...
— Nieprawda! — przerywa energicznie Elżbieta. — To już sobie
wymyśliłeś. Najlepszy dowód, że pan kierownik nie posądza cię, jeżeli
odłożył wszystko do poniedziałku. Gdyby cię posądzał, to możesz być pewny,
że wezwałby ciebie i nie tylko ciebie, ale i ojca natychmiast.
To wydaje się Stefanowi słuszne. Oddycha głęboko. Robi mu się lżej na sercu.
— Tak myślisz? — powtarza. — Tak myślisz?
— Tak myślę, a jeszcze i to, że teraz powinieneś iść do pana kierownika i
opowiedzieć wszystko, co wiesz o tych chuliganach. Przecież to są
złodzieje, a może nawet zbrodniarze. Nimi powinna zająć się milicja.
—i Tak. Tak samo sobie pomyślałem wtedy, kiedy mi na „próbie" kazali wyrwać
torebkę kobiecie. Uciekłem i tyle mnie widzieli.
— A tych dwóch wtedy nie było?
— Nie. Zresztą mało kogo wtedy widziałem. Ten starszy, Wił...
— Wil się nazywa?
— Tak. Zdaje mi się, że ja go kiedyś u profesora Pagacza widziałem.
— Ależ tak! Bardzo możliwe. Panna Irena opowiadała o jakimś kuzynie, mówiła
o nim: Wilhelm. Straszne kłopoty z nim mieli, bo się nie chciał uczyć. Z dwóch
szkół już go wyrzucili. Może to ten właśnie?
— Więc mówisz, żebym poszedł do pana kierownika?
—¦ Tak, i to zaraz. Przekonasz się, że to najlepsza rada.
— Dobra — mówi Stefan. — No, to dziękuję ci. Do widzenia! Elżbieta idzie
schodami w górę. Nagle Stefan woła:
— Zaczekaj, Elżbietko!
Elżbietka zatrzymuje się u swoich drzwi.
—¦ Słuchaj, a o to... indycze jajo dlaczego miałaś żal? -Takie
głupstwo.
—¦ Dla ciebie głupstwo, a dla mnie bardzo przykra sprawa. Nie mam przecież
tych piegów tak dużo. Raptem tylko siedem. —¦ Słuchaj, nie martw się —
pociesza Stefan — nadejdzie lato, będziesz ich miała o wiele więcej, mnóstwo!
Co? Nie wierzysz? Przysięgam ci! Wiktor latem nie ma ani jednego
niepiegowatego miejsca na twarzy. Nie martw si^!
Elżbieta śmieje się. Stefan zadowolony pędzi w dół i po drodze o mało nie
zbija z nóg wracającej z miasta Kaktusicy.
—¦ Przepraszam! Bardzo przepraszam! Ogromnie przepraszam? To ostatnie Stefan
wołał już na ulicy, biegnąc do szkoły, gdzie pan kierownik pracuje wieczorami,
na kursach dla dorosłych.
Jeszcze godzinę temu Stefana nie przyciągnięto by tu nawet końmi. A gdyby to
się jakoś udało, nie powiedziałby ani słowa. Zaciąłby się, i koniec. A teraz
szedł dobrowolnie. Nie było mu lekko, ale czuł, że robi to, co w tej sytuacji
jest jedynym wyjściem.
Pan kierownik siedział za biurkiem, pisał coś. Trochę się zdziwił wizytą
Stefka. Nie odkładając pióra, powiedział:
— Cóż tam nowego? — i podsunął okulary na czoło.
—¦ Panie kierowniku, chciałbym powiedzieć o jednej sprawie.., Pan kierownik
odłożył pióro, zdjął okulary i wskazał krzesło koło biurka.

Strona 133

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Siadaj! Słucham cię.
— Panie kierowniku — Stefek nabrał powietrza w płuca i obejrzał się na kanapę
— to jest taka zupełnie poważna i długa
sprawa.
—¦ Dobrze —¦ pan kierownik wstał zza biurka. — Usiądźmy na
kanapie.
Stefan opowiadał teraz trochę inaczej niż Elżbietce. Wtedy był wzburzony,
zdenerwowany, rzucał bezładnie słowa, ważne fakty przeplatając z drobiazgami
nie mającymi znaczenia.
Tu rozmowa była spokojniejsza, męska. Wydarzenia następowały po sobie w
logicznym porządku, od razu wyprowadzane były wnioski.
Pan kierownik nie przerywał opowiadania ani słowem. Dopiero kiedy Stefek
skończył, zapytał:
— Czy o tym wszystkim, o czym mi tu opowiedziałeś, wie jeszcze ktoś
oprócz ciebie?
— Tak.
— Możesz mi powiedzieć, kto?
— Tak... To jedna dziewczyna... koleżanka.
— Nie rozgada? Masz do niej zaufanie?
— Ona? O, panie kierowniku, to naprawdę bardzo mądra
dziewczyna! Taka... taka... no, jak to się mówi, „w pagiedzik!"
— W co?
—¦ W pagiedzik. PGD to Państwowe Gospodarstwo Drzewne. Pan kierownik tego nie
wie? To znaczy: w dechę.
—-'Aha, teraz wiem: w pagiedzik, czyli w dechę. Czy ja ją
znam?
!
—¦ Elżbietę? Nie wiem. To siostra Bartka Niedźwiedzkiego.
— Nie znam. Ale jeżeli podobna do brata...
— Podobna, tylko że jeszcze lepsza, panie kierowniku. Przekonałem się.
' — To dobrze. Bo widzisz, Stefan, aby wykryć tę szajkę, trzeba postępować
ostrożnie, rozumiesz? Nie spłoszyć ich. Nie mów nikomu już, dobrze? Z twoimi
rodzicami ja sam porozmawiam. Dobrze, żeś do mnie z tym przyszedł. Dziękuję ci
za zaufanie. Szkoda tylko... szkoda, że nie wcześniej. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem, panie kierowniku — wetchnął Stefan. — Dopiero dzisiaj. Szkoda,
że człowiek nie ma od razu całego rozumu,, tylko tak mu po kwaterce przybywa.
— Ba! — powiedział pan kierownik. Dobre i to!
ś lekkim sercem Stefan wracał do domu. Teraz dopiero zrozumiał powiedzenie
pani Brodzkiej: „Jakby mi kto furę kamieni z pleców zdjął!" Już pan kierownik
zrobi wszystko, co potrzeba. Ciekawe,i jakim sposobem złapią chuliganów?
Stefek dużo by dał,
żeby być przy tym. Ofiarowywał nawet swą pomoc panu kierownikowi, ale
usłyszał:
— Nie. To już zostaw dorosłym.
Jeszcze tylko trzeba załatwić sprawę z przyjaciółmi. Ale jak? Nic im
powiedzieć nie może. Obiecał panu kierownikowi. A co było na tej kartce? Czego
od niego chcieli?
Jakby w odpowiedzi na pytanie zjawiają się Bartek i Wiktor. Stoją przed jego
furtką. Może szukali go w mieszkaniu?
— Śmierć muszkieterom! — mówi, jakby nigdy nic, Stefan.
— Dlaczego nie stawiłeś się na wezwanie? — pyta Wiktor z groźną miną
inkwizytora.
— Na jakie wezwanie?
— Nie udawaj, list dostałeś do własnych rąk'— ciągnie Wiktor. —. Dostałem. —
Stefan wyciąga z kieszeni list. — Ale rozgryźć
go nie mogłem. Masz, czytaj sam.
—• Trzeba być kretynem, żeby nie zapamiętać tak łatwego szyfru: „a" to jeden,
„b" to dwa, zapomniałeś?
—• Nie zapomniałem — mówi Stefan — spróbuj odczytać.
Zmierzch zapada z każdą minutą szybciej. Wiktor nie może odczytać tekstu
rzekomo z powodu braku światła. Ale Stefan nie daje za wygraną. Z humorem
ciągnie opierającego się. Wiktora pod zapaloną już latarnię. Wiktor i tu nie
może dopasować szyfru.

Strona 134

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Trzeba być kretynem, żeby... — odgryza się Stefan.
— No, no, nie pozwalaj sobie! — przerywa Wiktor. — To wszystko
ze zdenerwowania. Z twojej oczywiście winy. Przyjmuję do wiadomości twoje
tłumaczenie. Rzeczywiście, nie mogłeś się stawić na godzinę wyznaczoną przez
dwie trzecie naszego stowarzyszenia. Ale ponieważ mam nadmiernie szlachetne
serce, nie mogę patrzeć na twój ból i łzy, wobec tego pół winy daruję ci, a
drugie pół zostanie darowane, kiedy nam wszystko od a do zet opowiesz.
Trudno sobie wyobrazić zawód i rozpacz, jakie odmalowały się na twarzy
"Wiktora, kiedy dowiedział się, że Stefan nie opowie niczego Dopiero za
tydzień.
Bartek zrozumiał szybko. Obaj ze Stefanem uspokajali, ugady- Wiktora
Chodziło przecież tylko o tydzień cierpliwości.
— Wy jesteście ¦ inni! — wołał Wiktor. — Stefan, ty nawet wyobrazić sobie
-nie możesz, że ja mara inne usposobienie niż ty. Mnie roznosi niecierpliwość
i wtedy o mało nie pęknę ze złości.
— Wyobrażam to sobie, owszem... — Stefek kiwa głową. —¦ Bartuś, co tu Wiktor
na mnie wygadywał?
Wiktor z niepokojem patrzy na Bartka, ale to przyzwoity kolega i rozsądny
chłopak. Mówi:
— Nic. Nic takiego, co by warto pamiętać.
ROZDZIAŁ 31.
PAMIĘTNIK STEFANA. WIKTOR PISZE LIST DO MINISTRA. ZNALEZIONE SZCZĄTKI. KTO
DOSTAŁ ROWER? ELśBIETA JEST W DECHĘ! .
Pamiętnik Stefana.
Ile to tygodni minęło, a ja nie miałem czasu, żeby wziąć pióro do ręki i
zajrzeć do tego zeszytu, Ciągle sobie mówiłem: może jutro -~ a jak to jutro
nadeszło, znowu odkładałem. Ale teraz muszę wszystko po kolei chociaż
zanotować, bo takie rzeczy już mi się chyba nigdy w życiu nie zdarzą. Myślą o
tych chuliganach, a właściwie .złodziejach, bo okazali się prawdziwymi
złodziejami.
Złapano ich zaraz w tę umówioną środę^ Wpadli w zasadzkę jak wilki w sidła.
Okno Wyło otwarte jak zwykle, tylko że w mieszkaniu milicjant z rewolwerem na
nich czekał. Ulica też była z obydwu stron obstawiona. Nie mieli gdzie
uciekać. Cała trójka, bo było ich trzech, trafiła do komisariatu:
Wszystko to wiem od pand Kierownika, który tego samego dnia jeszcze przed moim
wyjściem^do szkoły przyszedł do nas i wszystko opowiedział. Właściwie to
przyszedł po mnie; nie chciał, żeby to zrobił milicjant, bo mamusi, chociaż
już o wszystkim wiedziała, byłoby bardzo nieprzyjemnie, wyglądałoby, że mnie
policjant prowadzi. A tak to razem z panem kierownikiem poszliśmy do
Komendy Dzielnicowej. Musiałem powiedzieć, czy to ci sami, co
się namawiali.
Najstarszy to był Wil, poznałem go od razu, a dwóch młodszych widziałem
pierwszy raz. Wszyscy wyglądali wstrętnie. Brudni, rozczochrani, widać było,
że całą noc nie spali.
Wil na mnie spojrzał, aż mnie mróz przeszedł. Na pewno gdyby ¦mógł, toby mnie
rozszarpał. Ale się nie zląkłem, tylko powiedziałem, że go poznaję, i
powtórzyłem wszystko, co słyszałem, i że widziałem go, jak się kręcił po
naszym podwórku.
Miałem przy sobie tę małą latareczkę. Pokazałem ją i powiedziałem, gdzie
znalazłem. Milicjant zapytał Wiła: „Czy to twoja latarka?"
„Nie moja. Pierwszy raz na oczy ją widzę. Pewnie komu buchnął."
„Nie byłeś w piwnicy?" — zapytał milicjant. „Nie byłem. Po co miałem tam
chodzić? Widziałeś mnie? — rzucił się Wił do mnie.
Powiedziałem tak, jak było naprawdę: twarzy nie widziałem, tylko rękę z
kurzajką pod mankietem.
Wil się na to roześmiał i sam, nie proszony, odsunął rękawy kurtki aż po
łokcie. Kurzajki nie było.
Speszył mnie, bo prawie miałem pewność, że to on. A tymczasem milicjant kazał
zawinąć rękawy tym dwom i zaraz jeden zaczął płakać.
Miał kurzajkę, poznałem ją od razu, wielka jak grosz i pęknięta przez środek.
Przyznał się, ale nie chciał mówić. Dopiero kiedy Wiła i tego drugiego
wyprowadzono .do innego pokoju —• powiedział wszystko, co wiedział.
Milicjant pisał. Pan kierownik słuchał i czasami patrzył na mnie, a mnie było

Strona 135

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

strasznie żal tego chłopaka i o mało sam nie zapłakałem, bo to przecież mogło
się zdarzyć i ze mną. ,
Wciągnęli go tak jak mnie. Miało to być stowarzyszenie sportowe tylko dla
najlepszych chłopuków. Złożył przysięgę, otrzymał pseudonim, „Zuch". Robili
różne śmieszne kawały. Szef dawał im czekoladę i bilety do kina. Potem była
druga przysięga i to już
nie było kółko sportowe, tylko „Związek Napoleonów". Każdy musiał być odważny
jak Napoleon i zasłużyć na „królewskie życie". Trzeba było wykonywać różne
polecenia szefa, który w nagrodę, na konto „króleuyskiego życia", dawał po
parę złotych.
Szefa nie każdy znał i nie każdy widywał. Polecenia były ustne albo na piśmie
z zieloną pieczęcią, na której była taka litera wyglądająca z jednej strony
jak „Z", a z drugiej jak „N": Związek Napoleonów.
Kiedy to mówił, wyciągnąłem z kieszeni swoją pieczątkę. Prze-straszył się.
Trzeba go było długo namawiać, żeby opowiadał dalej.
Mówił, że bardzo się bali szefa i tych, co od niego przynosili rozkazy.
Musieli je dokładnie wykonywać, bo kto nie słuchał, było z nim marnie. Jednego
chłopaka za nieposłuszeństwo tak zbili, że aż miał żebro złamane.
A tę latarkę dostał od Wiła w nagrodę za noszenie jakichś paczek. Nie wie, co
w tych paczkach było. Adres, zawsze ten sam, pamiętał i podał.
Milicjant wypytywał go i zapisywał. Potem przyprowadzono drugiego chłopaka.
Ten łgał i stawiał się. Wołał, że on o niczym nie wie, że go tylko znajomy, to
znaczy Wil, poprosił, aby chwilę pod oknem zaczekał, myślał, że to mieszkanie
Wiła, i różne takie łgarstwa, ale już nie pamiętam, bo ciągle mi było żal tego
pierwszego chłopaka. I ciągle sobie myślałem, jak łatwo i ja mógłbym się tu
znaleźć nie jako świadek... Potem przez dwa dni milicjanci ciągle odwiedzali
kogoś z naszej klatki. Byli u Roświatyńskich, byli u Brodzkich i dwa razy u
profesora Pagacza.
Pani Brodzka znowu przyszła do nas ..zapłakana. Musiałem wszystko od początku
opowiedzieć. Tatuś mi kazał. Było mi bardzo wstyd, bo pani Brodzka dziękowała
mi, że podrobiłem tę korespondencję i nie pokazywałem Alinie kartek, a tatuś
przerwał jej, że nie ma za co dziękować, bo zamiast takie cudy niewidy
wyprawiać, to powinienem od razu rodzicom powiedzieć.
Tatuś to zupełnie tak mówi jak pan kierownik, ale przecież dbaj ńie wiedzą, co
ja wtedy przeżywałem. O plotkach, jakich na-
robiła Alina, nie powiedziałem ani słowa. Byłoby mi przykro i o niej tak źle
mówić, i swoje osobiste sprawy wyciągać.
Mamusia tak się przejęła, że z tego wszystkiego ciasto nam się nie udało.
Każdy placek miał zakalec. Tatuś nic nie mówił, udawał, że nie widzi, żeby nie
dodawać żalu, ale mamusia sama powiedziała:
„Lepiej, że się ciasto nie wydarzyło, niżby dziecko na złą drogę
poszło."
To dziecko to niby ja, bo mamusi ciągle się zdaję, że ja jestem mały, chociaż
już mam przeszło trzynaście lat.
A przecież za to „dziecko" mamusia tyle się pochwał nasłuchała, jak nigdy.
Ciągle do nas ktoś przychodził.
I ci lokatorzy z parteru, których nie okradli, i inżynier Roświa-tyński, bo
już się dowiedział, kto telefonował o „szarotce", i rodzice Bartka, i nawet
pan Chybała przyszedł powiedzieć, że teraz na pewno będzie spokojniej w
blokach i w parku, bo chuligani są pod kluczem. I wszyscy o mnie dobrze mówili.
Przyszedł i profesor Pagacz. Było widać, że jest mu przykro. Rozmawiał długo z
tatusiem. Opowiadał o matce Wiła, jakie to dla niej straszne. A latarka byto
profesora. Zginęła mu wtedy w parku, kiedy mu wyrwali walizkę.
Przy dzieleniu się jajkiem tatuś mi życzył, żebym wyrósł na pociechę mamie, a
mamusia znowu na odwrót, żeby — ojcu, aJe wiedziałem, że oboje radzi są ze
mnie. I Lucyna, zdaje się, więcej mnie szanuje.
Wiktor tak się tą sprawą przejął, że chodzi odmieniony nie do poznania. Patrzy
we mnie jak w obraz. Nie przerywa vii jak dawniej, liczy się z każdym moivi
słowem. Ale znam go i wiem, że to nie na długo. Któregoś dnia powiedział mi,
że ma zamiar pisać dziennik.
„Po co?" — zapytałem.
„Na wszelki wypadek — odpowiedział. — Bardzo prawdopodobne, że ty zostaniesz
sławnym detektywem, więc ja teraz będę zapisywać różne rzeczy o tobie i twoje

Strona 136

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

złote myśli..."
„Kiedy ja nie mam żadnych złotych myśli" — mówię. -„Gdybyś nie miał złotych
myśli, nie wpadłbyś na ten sposób
wystawienia chuliganów do wiatru. A po "naszym rowerze do dziś nawet by
wspomnienie zbladło."
Zapomniałem napisać, że kiedy wróciliśmy po świętach do szkoły, rower stał na
swoim miejscu, jakby się nigdy stamtąd nie ruszał. Tylko bariera była
mocniejsza, a sam rower umocowany łańcuchem. Wszyscy się bardzo cieszyli.
Jeden Sewerek minę miał niewyraźną.
Kochasiu wygładził wąsy i klepnął mnie po ramieniu. ¦ „No,_ kochasiu, co
było, to było, nie gniewaj się. Głowę masz, kochasiu, nie tylko do czapki. I
ja, i pan kierownik tak uważamy" — powiedział.
Jednym słowem, wszyscy okazali mi dużo uznania, a niektórzy nawet podziwu.
Tylko Elżbieta... tylko Elżbieta zachowała się inaczej. Spotkał mnie pod tym
względem ogromny zawód. Najpierw pomyślałem sobie nawet, żeby wcale o tym nie
pisać, bo to jest naprawdę rzecz dla mnie przykra, ale kiedy przejrzałem swój
pamiętnik i widzę, że tam jest dużo o Elżbiecie, nie mogę i tego pominąć.
Bartek, jak to Bartek, wiele na ten temat nie mówił, tylko cieszył się, że i
rower znaleziono, i wiele jeszcze innych rzeczy. Parę razy pisali o tej
sprawie w „Expressie" Raz pod tyułem „Amatorzy królewskiego życia złodziejami
w szkole", a drugi raz „Szajka młodocianych chuliganów postrachem okolicy"
Mam oba wycinki z gazety. Dowiedziałem się z nich wiele. Milicja, po nitce do
kłębka, wykryła wszystko.
I napad na profesora w parku, i różne kradzieże w blokach, i dwukrotne
obrabowanie kiosku, i wyrywanie torebek samotnym kobietom na ulicy,"i
wyłudzanie od chłopaków i dziewcząt pieniędzy groźbą albo obietnicami.
Wszystko to robili członkowie „Związku Napoleonów" Szef siedzi już za
kratkami. Udawał studenta, nosił studencką czapkę, ale 'nawet ogólniaka nie
skoĄ-czył. Wykolejeniec. A podobno zdolny, bardzo zdolny, tylko uczyć się nie
chciał. Wciągał chłopaków w takie różne niby nadzwyczajności, a potem
szantażował, że milicja jest na ich tropie, że musi „posmarować" Zmuszał do
posłuszeństwa. Co ukradli, było dla niego, a im na odczepnego dawał parę groszy.
Cała szkoła opisy w „Expressie" czytała. Gadaliśmy o tym stale, a Wiktor parę
razy mówił, że gdyby nie ja, to ci chuligani grasowaliby jeszcze. W gazecie o
mnie nie było. Pan kierownik zaraz wtedy w milicji zastrzegł, żeby mojego
nazwiska nie wymieniać. Może to i lepiej, bo chociaż przyjemnie byłoby czytać
czarno na białym, że się do złapania szajki przyczyniłem, z drugiej znów
strony, kto wie, czy inne chuligany nie mściłyby się na mnie?
Co do Elżbiety — to i ona o tym wszystkim wiedziała. I ode mnie, i z gazet,
i... od Aliny, bo Alina do niej napisała list. Drobnym maczkiem na całe cztery
strony. Nie czytałem, tylko mi Elżbieta pokazywała i opowiedziała. Alina już
dawno przyznała się do wszystkiego ojcu. Bo jej było strasznie wstyd i
sumienie jej spać nie dawało, że ojciec jest dla niej taki dobry, troskliwy
jak najczulsza niańka, a ona tak podle postępowała. Wyniosła z domu raz
materiał na bluzkę, a raz jakąś torebkę, którą jej mama dostała w prezencie od
klientki. Wyniosła, bo szef żądał pieniędzy i groził, że jeżeli się nie
postara o pieniądze, to zawiadomi matkę, że ona się spotyka z Wiekiem,. A
potem znowu grozili, że matka się dowie o tych wynoszonych rzeczach.
Alina już traciła głowę, już nie wiadomo co gotowa była zrobić, żeby się tylko
nie wydało. A pani Brodzka myślała, że to mąż na wódkę wyniósł, i było
straszne piekło.
Kiedy Alina zauważyła, że ja coś zmiarkowałem z tą składką na wieniec, to już
się zatrwożyła, tylko ją ten mój napis nad wejściem do klatki schodowej
uratował. Ale potem bała się znowu, że o materiale na bluzkę dowiem się w
rozmowie z Elżbietą. Niepokoiło ją, że Elżbieta może się ze mną zaprzyjaźnić i
jakimś *• nieostrożnym słowem zdradzi to, co wie. Dlatego postanowiła nas
poróżnić. Dlatego mnie o Elżbietce, a Elżbietce o mnie opowiadała niestworzone
rzeczy. Teraz tego bardzo żałuje. Przeprasza Elżbietę i przeprasza mnie. Może
do mnie oddzielnie napisze, ale teraz jej bardzo wstyd, bo to przecież ja
uratowałam ją, bo to przecież mnie zawdzięcza, że nie zasiądzie na ławie
oskarżonych razem z chuliganami, którzy Bóg wie do czego mogli ją doprowadzić...
Elżbieta zaglądała do listu, opowiadała, trochę czytała. Kiedy skończyła, nie
patrzyłem jej w oczy, bo wiedziałem, że teraz na koniec i ona mnie pochwali, i

Strona 137

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

czułem się trochę głupio, jak zawsze w takich wypadkach. Ale ona nic dalej nie
mówiła. Pomyślałem sobie, że pewnie trudno jej znaleźć takie niezwykłe
pochwały, przecież nawet Wiktor, który jest wygadany, kiedy się dowiedział o
tym wszystkim, to tylko powtarzał „rany Julek!" bez końca.
Zęby to milczenie przerwać, powiedziałem:
„Głupia Alina, przecież ja dawno o wszystkim wiedziałem: i o Wieku, i o
materiale na bluzkę, i pieczątkę u niej widziałem. Nie potrzebowałem się od
nikogo dowiadywać. Ma się ten kark i głowę na nim."
A ona mówi:
„Głowę, owszem, ale jaką? Według mnie — mówi — nie tylko Alina okazała się
głupia. Pamiętasz naszą rozmowę? Ja zauważyłam, że jej coś jest. Dlaczego mi
wtedy nic nie powiedziałeś? Znaleźlibyśmy radę. Gdyby już wtedy złapano tych
chuliganów, to może uratowałoby się jakiego chłopaka, może i niejednego z
tych, których do tej pory szej «Związku Napoleonów» wciągnął. Tak... — mówi —
głowę na karku masz, ale w głowie... nie bardzo."
Tak mnie pochwaliła Elżbieta!
Kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się coś takiego, że naprawdę językiem nie
mogłem ruszyć. A potem jak już mogłem, to nie wiedziałem, co powiedzieć, bo
rzeczywiście, gdybym wcześniej...
i jeszcze Elżbieta zapytała mnie, dlaczego tak długo o niczym nikomu nie
powiedziałem.
A ja dalej milczałem, bo najpierw nie mówiłem ze strachu, ' a później to
chciałem jej na złość pokazać, że nie jestem żadne cielę i dużo potrafię. Ani
jednego, ani drugiego nie mogłem przecież powiedzieć. I Elżbieta była zła, że
ja nic nie mówię.
„No, to może mi powiesz, co to za napis, o którym pisze Alina?"
Tego też za żadne skarby nie powiedziałbym. Wykręciłem się.
„Taki tam — mówię — nieważny napis na ścianie. Nawet już nie pamiętam.."
Ale Elżbieta była coraz więcej zła i już ze mną nie mówiła, tylko się
pożegnała, powiedziała, że musi iść na lekcję muzyki, i wyszła, bo to było u
nich w domu. A potem przyszedł Bartek i zaczęliśmy mówić o tym, kto dostanie
rower na 1 czerwca. Ale ja nawet dobrze nie słyszałem, co on mówił, bo...
A teraz myślę, że może głupio postąpiłem. Trzeba było powiedzieć. Przecież sam
się z tego śmieję. Jak mogłem słowo „decha" przez samo „h" napisać! Teraz już
by mi się to nie przytrajiło. Piszę prawie bez błędów.
A może Elżbieta wyśmiałaby sam pomysł napisu? Może nie podobałby się jej?
Chyba lepiej, że nie powiedziałem. Z dziewczynami to nigdy nie wiadomo.
Myślałem, że mnie pochwali, a tak mi głowę zmyła, że się jeszcze do tej pory
otrząsam. Brrr!
Stefan i Bartek stali w parku pod oknami Wiktora. Wołali go po imieniu. W
otwartym oknie nie pokazywał się nikt, tylko biała firanka kołysała się lekko.
Zniecierpliwiony Stefan włożył palce do ust i gwizdnął w umówiony sposób.
Pomogło.
Wiktor, odsunąwszy firankę, wychylił się energicznie i machając nieprzytomnie
rękami na stojących w dole kolegów, rzucił
półgłosem:
— Jeszcze chwilę! Tylko skończę z ministrem! — i zniknął. Chłopcy spojrzeli
na siebie nie rozumiejąc, co miały znaczyć
te słowa.
— Czyżby u nich był minister z wizytą? — zdziwił się Bartek.
— A jakże! Minister ma ważniejsze rzeczy na głowie niż odwiedzać Wiktora —
obruszył się Stefan, ale sam był zaintrygowany.
Po dłuższej chwili przybiegł Wiktor. Trzymał w ręku zeszyt,
minę miał tajemniczą.
— Napisałem do ministra list! — oświadczył z tryumfem.
— O rowery dla nas? — zawołał Stefan z nie ukrywaną ironią.
— Nie o rowery. O zupełnie coś innego. Ty, Stefek, pomimo wszystko jesteś
egoistą, ty myślisz tylko o rowerze...
— A ty? — przerwał Stefan.
— A ja pomyślałem o naszych najmłodszych kolegach, o tych nieletnich
dzieciach, wśród których spędziłem wczoraj dyżur w świetlicy. I
napisałem do ministra...
— Mów po ludzku — zniecierpliwił się Bartek.

Strona 138

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

—> Wiktor i „po ludzku"? Zaraz tu usłyszymy cudy niewidy. Co drugie zdanie
będzie z książki albo z gazety — obruszył się Stefan.
— A właśnie że nie! — zaprotestował Wiktor. — Do ministra od kolei to może
bym tak uroczyście napisał, ale do swojego ministra?
— Jak to, do swojego?
— No, od oświaty, to znaczy od szkoły, nie rozumiesz? Chłopaki, przecież on
się musi o nas martwić jeszcze przez całe sześć lat. To nie swój?... Więc
napisałem prostymi słowami. Mam tu na brudno. Posłuchajcie:
„Panie Ministrze!
I Pan kiedyś był dzieckiem, i Pan musiał chodzić do szkoły i odrabiać lekcje.
Możliwe, że Pan nie myślał wtedy o tym, że Pan będzie siedział' na
najważniejszym miejscu w całym ministerstwie. A jeżeli Pan myślał, to ja i moi
dwaj przyjaciele bardzo się cieszymy, że się Panu tak udało. Ale inni chłopcy
też chcieliby wyrosnąć na ludzi. Niestety, jest to niemożliwe. Powinni
przecież uczyć się usilnie i z ochotą. A oni załamują się. Sam to widziałem na
własne oczy. Jak tylko usiądą nad zeszytami, to zaczynają płakać i załamują
się kompletnie. Papier jest zły, kleksy robią się same, litery wyłażą za
linijki albo rozlewają się. Nauczycielka gniewa się za takie brzydkie pisanie.
Ja ją rozumiem, bo rzeczywiście, jeżeli same takie: «Ala ma kota» — to niech
chociaż będzie ładnie napisane, ale to nie maluchy winne, tylko zeszyty,
które' przed wojną były zupełnie inne, bo moja mama dobrze pamięta. Więc,
Panie Ministrze, uprzejmie prosimy, żeby Pan Minister polecił wyrabiać lepsze
zeszyty, bo dla Pana
to chyba drobiazg, a maluchy przestaną łzy wylewać, nauczycielki przestaną się
denerwować, a rodzice przestaną się martwić i będą mieli nadzieję, że z ich
dzieci też coś dobrego wyrośnie.
Z głębokim szacunkiem Uczniowie kl. VIB".
— No i tu się podpiszemy — kończył Wiktor. — Podoba się
wam?
— I co z tego? — zapytał bez entuzjazmu Stefan.
— Jak to, co z tego? Nie rozumiesz? Co ty byś zrobił, gdybyś był ministrem i
dostał taki list?
— Korale mecyje! Wydałbym zarządzenie, żeby zeszyty były
lepsze, i już.
— Nie nadajesz się na ministra — oświadczył Wiktor. — A ty,
Bartek, co byś zrobił?
— Ja najpierw kazałbym z najbliższego sklepu przynieść parę zeszytów i
sprawdziłbym. Potem wydałbym zarządzenie, i koniec:
— Ty się też nie nadajesz.
— A co ty byś zrobił? — zapytali chłopcy jednocześnie.
— Ja po przeczytaniu tego listu, owszem, zrobiłbym to, co wy, owszem, ale
zaraz potem pomyślałbym: „Co za mądre chłopaki pisały ten list. Dawać ich tu!
Może by im jaką przyjemność sprawić? Może chcieliby mieć rowery albo co?!"
Przyjaciele wybuchnęłi śmiechem.
— Wiktor! Szkoda, że nie jesteś ministrem! — wołał Bartek,
a Stefan:
— Pięknie to wymyśliłeś. O nic ci nie chodzi, tylko o te biedne
dzieci!
— Stefan — Wiktor udawał łagodność — nie śmiej się tak, bo ci coś w gardle
przeskoczy i zaczniesz się jąkać. Szkoda byłoby, masz przecie piękną wymowę.
Tylko ci trochę obycia brak, znaczy oblatania. Ty myślisz, że do ministra to
można tak od razu szast-prast i o rowerze. Przyglądaj się więcej ludziom
obytym. Nie zauważyłeś, że kiedy na przykład pani Niedźwiedzka pyta nas, czy
nie jesteśmy głodni, to ja zawsze mówię: „Absolutnie
• wcale. Dziękuję bardzo, ale właśnie niedawno jadłem." A jak dobrze
wiesz, charakter mam taki, że ciągle mi się jeść chce.
Pięć kawałków placka to dla mnie mucha, ale żadnego nie wezmę bez proszenia.
Taki już jestem; I nie ty mnie będziesz uczył, jak do ministra pisać. I to do
najważniejszego.
—¦ Dlaczego najważniejszego? — zapytał Bartek.
—¦ Dlatego, że od oświaty. Nie rozumiesz? Przecież gdyby nie było oświaty, to
w ogóle nikt nie mógłby zostać ministrem!
Przyjaciele szli do szkoły, aby się spotkać z Wackiem Sitar-kiem. Mieli wybrać

Strona 139

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

i wymierzyć plac do siatkówki na przylegającym do tyłów budynku szkolnego
kartoflisku, które od niedawna przydzielono szkole.
Czasu mieli dosyć, nie śpieszyli się. Nagle Bartek stuknął się w głowę.
— Musimy wpaść na podwórko Stefka. Obiecałem Elżbiecie. Lećmy!
Puścili się pędem, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi Bartkowi. Zatrzymali się
na płytach chodnika przed Stefkową klatką schodową.
Bartek zadarł głowę do góry, przyglądał się ścianie... Stefan już wiedział,
czego przyjaciel szukał, co obiecał siostrze.
— O co chodzi? — nie rozumiał w dalszym ciągu Wiktor.
— Elżbieta kazała mi przeczytać, co tu napisane — tłumaczył Bartek —
obiecałem, że zobaczę to własnymi oczami. Ale nic nie widać. Coś jej się chyba
przyśniło?
Stefan z łatwością odgadywał zmyte deszczem słowa, z których widoczne były
tylko nikłe resztki, niezrozumiałe dla nie wtajemniczonych. Bystrooki Wiktor
pomagał Bartkowi:
— Tu, na lewo widzisz „eta" zupełnie wyraźnie.
— A tu coś takiego, jakby „est", tak, to „est" — Bartek notował na kartce.
— Więcej nic chyba tu nie widać — podsuwał Stefan.
— O! O, tu na prawo, prawie pod oknem — odkrył Wiktor — „eh". Widzicie! I to
już wszystko. Jazda do szkoły, bo czas.
— „Eta... est... eh...", Co to może znaczyć? — zastanawiał się już na ulicy
Bartek.
— To na pewno po łacinie. Widziałem u naszego Kostka. On wszystkie recepty po
łacinie musi pisać. Wiecie?
Na boisku przed szkołą Sitarka nie było. Z daleko spostrzegł ich siedzący na
stopniach wejściowych Sewerek Witkowski, wstał i podbiegł wołając:
— Wicek nie przyjdzie. Coś mu w domu wypadło. Prosił, żebym ja go zastąpił.
O, i sznur przyniosłem.
Parę miesięcy temu cała trójka przyjęłaby taką propozycję przynajmniej
krzywymi minami, jeżeli nie ostrą odpowiedzią.
Ale tyle się spraw przetoczyło, tyle wspólnych zmartwień i radości. Czas otarł
ostre kanty zadrażnień, jak woda kamienie toczące się po dnie strugi.
Zresztą Sewerek ze skóry wyłaził, żeby jego stosunki z całym „zoo", a przede
wszystkim z trójką aktywistów były jak najlepsze. Zrozumiał własną wobec nich
bezsilność i poddał się. Tak to przynajmniej wyglądało.
Nie podlizywał się nauczycielom, nie wyskakiwał ze skargami na kolegów, zrobił
się bardziej uczynny.
Nawet Wiktor, najzaciętszy przecież wróg Sewerka, zrobił kiedyś odkrycie:
—¦ Wiecie, że Sewerek ma jednak coś z człowieka! Bartek i Stefek zauważyli to
trochę wcześniej i wcześniej przestali odsuwać się od nie lubianego początkowo
kolegi.
Podśmiewali się jeszcze z jego przesadnego zamiłowania do porządku w
zeszytach, gdzie żadna kropka, żaden przecinek nie śmiały wychylić się ani o
milimetr z właściwego miejsca, oraz z jego nadmiernej ochoty do rządzenia.
Sewerek lubił być pierwszym, ważnym, tym, od którego wiele zależy i na którego
skinienie czekają tłumy kolegów.
Uczył się najlepiej z całej klasy. Jeden Romek Koziołkiewicz doganiał go, ale
takiej kolekcji piątek nie miał nikt w całej szkole. Coraz częściej, coraz
głośniej wymieniano nazwisko Sewerka jako zdobywcy roweru w niedalekiej
przyszłości.
Jedni mówili o tym z podziwem, drudzy z zazdrością, ale wszyscy zgadzali się:
to uczeń z najlepszymi wynikami.
Los od jakiegoś czasu uśmiechał się do Sewerka łaskawie. Jak-
by mało było spełniającego się marzenia o rowerze, Sewer wygrał na jakimś
konkursie futbolówkę. Wspaniałą, pierwszorzędną futbolówkę, na której widok
nogi same rwały się do biegu i kopania.
Piłka ta pomogła ambitnemu chłopcu odzyskać popularność w klasie. Oświadczył
bowiem, że skoro tylko boisko będzie przygotowane, futbolówka stanie się
własnością klasy VIB, która zorganizuje własną drużynę piłki nożnej.
I teraz Sewer piłkę trzymał pod pachą. Wymierzą boisko, a potem pokopią trochę
na podwórzu szkolnym. O tej godzinie nikomu to nie przeszkodzi.
Już byli na tyłach szkoły. Już Bartek i Stefek szukali patyków zdatnych na
kołki do mierzenia, kiedy Wiktor jednym uderzeniem pięści wypchnął piłkę spod

Strona 140

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

ramienia kolegi, złapał ją, odbił
o kilka kroków i zawoławszy:
— Trzymaj, uciekaj! — rzucił mocno w Sewerka. Przerzucali się kilkakrotnie,
aż Sewerek toczącą się po ziemi
piłkę kopnął z całej siły w stronę Wiktora. Stali pod samą szkołą, ziemia tu
była ubita równo. Piłka biegła bardzo szybko, nagle zawadziła o jakąś
przeszkodę, skręciła gwałtownie i wpadła w otwarte okienko szkolnej piwnicy.
Wiktor zawołał, że zaraz ją wydostanie, i popędził naokoło budynku. Sewerek
podszedł do Bartka i Stefka. Mierzyli krokami odległość.
Po dłuższej chwili Wiktor ukazał się zza węgła szkoły. Szedł jakoś dziwnie,
twardo stawiał nogi, zaciśniętą prawą rękę wyciągnął groźnie. Lewą trzymał za
plecami. Kiedy podszedł bliżej, zauważyli, że twarz miał pobladłą z wściekłości.
— Ty... ty!... — syczał zbliżając się do Sewerka.
— Co? Co?... Czego chcesz? — cofał się ów ze zdumieniem
i strachem.
— Wiktor! Zwariowałeś? — wrzasnął Stefan, zagradzając drogę.. — O co idzie?
— O to! — wrzasnął Wiktor i wysunął zza pleców rękę, w której trzymał koniec
sznurka, ściśle opasującego nieżywego ptaka... Sznurek był mocny, okrągły,
zjadliwie zielonego koloru. W ciągu wielu miesięcy służył Sewerkowi do
związywania książek.
Postrzępione, szurpate, zakurzone piórka, sztywnie sterczące łapki z
zakrzywionymi pazurkami, bezsilnie zwisający, na wpół otwarty dziób wyglądały
tak żałośnie, że Bartek aż jęknął. Stefan zawołał: — Kasia! — i nic więcej nie
mógł wydobyć ze ściśniętego gardła. Jeden Wiktor usiłował wyrzucić z siebie
wściekłość:
— Ty... zbrodniarzu!... Tylko zbój mógł tak postąpić!
Sewerek zbladł.
— Ja nie chciałem! Chłopaki, przysięgam, ja nie chciałem jej
zabić!
— Gadaj, coś zrobił! — napierał Wiktor.
— Wtedy... wtedy... wszyscy na tę kawkę tylko... i na was... nikt nie chciał
ze mną... nawet ten rewolwer nic... Więc chciałem, żeby kawka na trochę
zginęła... Związałem i wrzuciłem do piwnicy. Chciałem później wypuścić, ale
piwnica była zamknięta. A potem nie znalazłem, myślałem, że wyplątała
się, uciekła. •Chłopaki, ja naprawdę nie chciałem. Niechby sobie żyła... Co
mnie!...
Sewerek mówił coraz ciszej. Zagryzał wargi. Widać było, że ze wszystkich sił
walczy ze łzami, które napełniały mu gardło, oczy, wreszcie smugami popłynęły
po twarzy.
Patrzeć na to nie było można. Bartek milcząc wziął sznurek z rąk Wiktora i
skierował się w stronę rosnącej przy płocie akacji. Stefan mu towarzyszył.
Trzeba było ptaszka zakopać.
Wiktor został przy Sewerku, obawiając się, aby ten nie uciekł. Sprawa nie
była zakończona. Stał odwrócony bokiem, patrząc
w stronę przyjaciół.
— Wiktor — odezwał się prosząco Sewerek — słuchaj, dam
wam coś. Piłkę, chcesz?
— O nie, bratku, jutro cała szkoła się dowie! Co tam cała szkoła! W
gazetach ogłoszę! Do Ligi Ochrony Zwierząt napiszę! Sfotografuję cię! Cały
świat się zatrzęsie ze zgrozy! Słuchajcie, on nas chce przekupić!
— Nie przekupić! — żachnął się Sewer. — Bartek, posłuchaj: ja chcę coś za
to... no, coś swojego dla was... dla ciebie.
Bartek milczał. Tak strasznie miał ściśnięte serce. Tak mu było żal Kasi...
Podniósł oczy na Sewerka i nagle uderzyła go zmiana w twarzy kolegi. Czysty,
przygładzony zawsze Sewerek wyglądał żałośnie. Rozrzucone włosy, umazane łzami
policzki, oberwany szarpnięciem Wiktora guzik od marynarki. Na kim tu się było
mścić?
Bo Wiktor właśnie o zemście krzyczał. śeby Sewera, jak on kawkę, związać,
rzucić do lochu, niech ginie z głodu, niech zobaczy!
Zamilkł wreszcie, nie słysząc ani sprzeciwu, ani poparcia kolegów. Stefan,
który do tej pory nie odezwał się ani słowem, zwrócił się nagle do Sewerka i
wyraził głośno myśl, która mu właśnie przyszła do głowy:
— I to ty masz dostać rower?

Strona 141

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

— Właśnie! — wrzasnął Wiktor. —- O, niedoczekanie! Zobaczycie, co się będzie
działo jutro w szkole! W całym mieście! Ja się tym zajmę! Zaraz idę do pana
kierownika!
—• Daj spokój — westchnął Bartek. — Co się stało, to się nie odstanie.
— Jak to, więc dopuścisz, żeby on?... — Wiktor z oburzenia nie mógł dokończyć
zdania.
— Niech on sam... on sam... — cicho powiedział Bartek nie patrząc na Sewerka
i powoli poszedł w stronę bramy.
Rower w dniu Święta Dziecka otrzymał Romek Koziołkiewicz. Nie posiadał się z
radości, kiedy wreszcie w to uwierzył. Bo nie od razu uwierzył. Pan kierownik
musiał dwa razy powtarzać nazwisko. Nie tylko on jeden był zaskoczony tak
przyjaznym dla niego obrotem fortuny. Ale w tym dniu uroczystym, kiedy w domu,
w szkole, w całym mieście przygotowano wiele niespodzianek, nie było czasu na
długie zajmowanie się wyróżnieniem, które zresztą wszyscy uznali za
sprawiedliwe.
Dopiero nazajutrz... Wicek Sitarek, przechodząc przez hali szkolny, zauważył
Sewerka sterczącego samotnie z oczami utkwionymi w miejsce, gdzie jeszcze
wczoraj stał rower, a dziś po barierze nawet śladu nie było.
— A co, żal ci? — zawołał z satysfakcją i czekał na jakąś niewybredną
odpowiedź kolegi, który nie puszczał płazem zaczepek.
Nie doczekał się. Sewerek, spłoszony, z miną winowajcy złapanego na gorącym
uczynku, pognał na górę.
Niejednej jeszcze kąśliwej uwagi związanej z rowerem, który „przeszedł
Sewerkowi koło nosa", musiał wysłuchać nieszczęsny chłopak. Zastanawiające
było, że nie podejmował dyskusji. I jeszcze jedno: wśród znęcających się nie
było nikogo z trójki znającej tajemnicę Sewerka.
Po którejś tam pauzie do klasy VIB wszedł z wychowawcą pan kierownik.
Natychmiast ucichł zwykły harmider, nie tylko ze względu na niecodzienną
wizytę, ale i na zagadkowy, a jednocześnie radosny wyraz twarzy ich obydwu. To
będzie chyba coś
przyjemnego...
— W tym tygodniu — zaczął pan kierownik — mamy dwa święta: czwartek i
niedzielę. Postanowiliśmy to wykorzystać...
W klasie wszyscy wstrzymali oddech.
— Szóste i siódme klasy pojadą na czterodniową wycieczkę
w Pieniny.
— Hurrraaa! — wydarł się ogłuszający wrzask z wielu piersi
i niesamowita radość ogarnęła całą gromadę.
Minęła długa chwila, zanim można było omówić szczegóły.
Wycieczka miała być zorganizowana tanim kosztem, tak zwanym gospodarczym
sposobem. Zabierano ze sobą część prowiantu
i namioty.
Na przygotowanie do wyjazdu było tylko dwa dni, a pan Kar-niewicz zapowiedział
od razu, że klasa VI B ma dać przykład, jak powinna wyglądać sprawna gromada
młodocianych turystów.
Sewerek Witkowski, który co roku z ojcem robił dłuższe wycieczki, miał
doświadczenie w tej dziedzinie. Okazał się pomocny w przygotowaniach do
wymarszu. Udzielał cennych rad w wyborze ekwipunku, był prawą ręką pana
Karniewicza i czuł się
w swoim żywiole.
Stefan w pierwszym momencie szalał z radości. On jeden w całej klasie ma
kompas! Na Święto Dziecka ojciec dołożył mu do uskładanych oszczędności i
razem poszli kupić kompas, o któ-
rym Stefan tak długo marzył! I oto wycieczka była doskonałą okazją do
pochwalenia się przed światem posiadaniem tak ważnego i pięknego przedmiotu.
Radość ta trwała jednak krótko. A plecak? Plecak jest przecież konieczny, ale
to absolutnie konieczny. W co zapakować prowiant, przybory do mycia, sweter i
skarpety na zmianę?
Wiktor miał podobne zmartwienie. Zwierzając je sobie, obaj chłopcy z
zazdrością stwierdzili, że Bartek to ma życie „jak po maśle". Jego rodzice
mogli go zaopatrzyć we wszystko. On chyba nawet nie rozumie, że można czegoś
nie mieć.
— Ja w domu o kupnie plecaka nie wspomnę — mówił Stefan — co, ja głupi

Strona 142

background image

O¿ogowska Hanna - Tajemnica zielonej pieczêci

2007-03-28

jestem? Mamusia nawet te pieniądze „na czarną godzinę" ruszyła, bo ojcu buty
były koniecznie potrzebne.
— A u nas Kostkowi nowe ubranie. Musowo. Wiesz, przecież on stale między
ludźmi. I egzaminy pozdawał celująco. Mama powiedziała, że sobie ręce urobi,
a sprawi. Nocne dyżury dodatkowo wzięła. Ale, Stefek, o co my się martwimy?
Grunt to fason trzymać. Z worka też można plecak zrobić. A ty masz przecież
taką dużą teczkę!
— Trudno będzie wszystko zmieścić.
— To upchasz. A przecież co dzień z paczki ubędzie żywności. I mydło się
wymydli... Nie martw się.
Pewnie, można i z teczką. Ale cóż to za turysta dźwigający w jednej ręce
wypchaną teczkę, w drugiej koc, może jeszcze butelkę z mlekiem na sznurku?
Wieczorem, w dniu poprzedzającym wyjazd, Stefan porozkładał przygotowane
rzeczy na stole. Sporo tego było. Postanowił zapakować wszystko w kawał
brezentowego płótna. Owinie sznurkiem tak, aby można było pakunek nieść na
plecach. Zrolowany koc przymocuje do paczki. Nie ma innego wyjścia.
Nagle w przedpokoju rozległ się dzwonek. Wpada zziajany Bartek. W ręku trzyma
plecak.
— Stefan, dlaczego nie mówiłeś? Przed chwilą był u mnie Sewer i
zupełnie przypadkowo dowiedzieliśmy się. Elżbieta zaraz wyniosła swój i kazała
mi do ciebie gnać. UfffL.
Elżbieta? Ta Elżbieta, która od czasu, kiedy Stefan nie chciał
jej powiedzieć, co to był za napis, kiedy nie udało jej się również odkryć
tajemnicy przy pomocy Bartka — boczyła się wyraźnie. Nie wdawała się nigdy w
dłuższe rozmowy, odpowiadała półsłówkami. Co tu dużo mówić — miała do Stefka
żal.
A teraz postąpiła tak wielkodusznie! Bo to się nazywa wielkoduszność, jeżeli
ktoś z kimś się gniewa czy ma urazę, a w potrzebie pomoże mu. Elżbieta jest
szlachetna. Tylko szlachetnych stać
na wielkoduszność.
Rankiem na dworcu, jak zwykle, bieganina, rwetes. Pociąg z wycieczką zaraz
odjedzie. W każdym oknie uradowane, szczęśliwe twarze.
Gruby Bartuś zasłania prawie całe okno. Nad jednym jego ramieniem głowa
Wiktora, nad drugim Stefka.
Pod oknem stoi Elżbieta. Zaklina Bartka, żeby tylko się nie przeziębił. Prosi
kolegów w imieniu matki, żeby mu nie pozwolili włazić do wody. Bartek jest
trochę zły.
Pociąg rusza. Elżbieta idzie przy oknie.
— Wiktor — mówi — proszę cię, uważaj. On jest taki skłonny
do anginy, Wiktor...
Koła biegną szybciej. Stefan do tej pory nie znalazł okazji, aby podziękować
Elżbiecie za plecak. Nabrał nagle odwagi. Odsuwa Bartka, wychyla się z okna i
woła głośno:
— Elżbieta! Tam było napisane, że ty jesteś w dechę! Jesteś dziewczyna w
dechę!... Dziękuję!...
Sylwetki stojących na peronie maleją. Ale Stefan z daleka jeszcze widzi, jak
serdecznie śmieje się Elżbieta.

Strona 143


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ożogowska Hanna Tajemnica zielonej pieczęci
40 Tajemnica zielonego ducha
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (39) Tajemnica zielonego ducha
Hitchcock Alfred Tajemnica zielonego ducha
39 Tajemnica zielonego ducha
Rzeka Goldstream w Kanadzie staje się tajemniczo jaskrawo zielona , Rzeka Goldstream w Kanadzie staj
Meyer Kai Siedem pieczęci 03 Tajemnicze katakumby
Wokol tajemnicy mojego poczecia
ROŚLINY ZAWSZE ZIELONE
Tajemnice szklanki z wodą 1
Tajemnica ludzkiej psychiki wstep do psychologii
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki

więcej podobnych podstron