science fiction opowiadania


ISAAC Asimov
Science Fiction



Od redakcji


Drodzy Państwo!
Oddajemy Warn do rąk pierwszy numer polskiej wersji językowej amerykańskiego czasopisma, sygnowanego nazwiskiem jednego z gigantów gatunku SF. Witamy w świecie ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE!
Nasze pismo różnić się będzie nieco od wersji anglojęzycznej. Każdy polski numer skomponowany zostanie z kilku numerów amerykańskiego oryynału. Ze względu na specyfikę kulturową amerykańskiej literatury SF i gust tamtejszego czytelnika niektóre z prezentowanych w miesięczniku utworów bytyby dla Polaka mato czytelne i w sumie niezbyt interesujące. Dlatego też, opierając się na kilku najświeższych numerach LAsfm, wybierać będziemy pozycje najciekawsze, najbardziej aktualne, a jednocześnie charakterystyczne dla Światowego piśmiennictwa tego gatunku. Krajowy czytelnik, otrzymując utwór z miesięcznym czy dwumiesięcznym zaledwie opóźnieniem w stosunku do pojawienia się dzieła na rynku zachodnim, po raz pierwszy w Polsce będzie miał możność Siedzenia na bieżąco dokonań literackich Światowej czolówki twórców fantastyki naukowej.
Zasadniczy zręb naszego pisma stanowić będą teksty literackie. Znajdziecie tu państwo plejadę autorów najlepszych. Jeśli ktoś nie wierzy, niech po prostu przejrzy nazwiska zamieszczone w spisie treści. W niniejszym numerze, oprócz opowiadania samego JsaacAsimoYO, znajdziecie państwo utwór laureata ostatniej nagrody Nobla w kategorii opowiadania. Przejmująca i nastrojowa historia opowiedziana przez Terry'ego Bissona powinna zadowolić najwybredniejsze gusta. Mikę Resnick. Tego autora również nie trzeba rekomendować. W obecnym numerze kapitalne opowiadanie nSetna zabawa ". Alternatywna historia przygód Teodora Roosvelta w Kongo w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. W kolejnych edycjach naszego czasopisma, dalsze opowiadania o "alternatywnych prezydentach", pióra zarówno samego Resnicka (Roos\'elt na froncie I Wojny Światowej) jak i innych pisarzy, np. Pat Catigan.
Ciekawy sposób interpretacji historii prezentuje dhtższy utwór Kim Stanicy Robinson, a szerokie przestrzenie kosmiczne, kontakt, obcy, astronauci - mikropowieść Thomasa Wylde.
W grudniowym numerze nie może naturalnie zabraknąć tematu "bożonarodzeniowego ". Tym zajął się osobiście Gen Wolfe.
Planujemy też dział recenzji z książek, horę bądź. się pokazały, bądź pokażą na naszym rynku księgarskim. Tu okazja dla wydawców do prezentacji swoich dokonań czy zamierzeń edytorskich. Chętnie będziemy promować dobrą literaturę science fiction. W tym numerze znajdziecie państwo artykuł cenionego i kompetentnego krytyka literackiego, który snuje rozwadnia na temat tego, jak doszło do obecnej sytuacji na rynku książki fantastyczno-naukowej w Polsce i co z tego wynikło.
I to by było na tyle, jak mawiał profesor StanislawskL Mamy nadzieje, że zachęceni lekturą pierwszego numeru, sięgniecie Państwo po następne wydania ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE.
Popolsku!
REDAKCJA



Mikę Resnick: Setna zabawa


I. Było to ósmego stycznia roku 1910.
O półocy dotarliśmy do placówki w Kobe, gdzie spotkało nas cieple przyjęcie ze strony okręgowego pełnomocnika rządu i gdzie zastaliśmy z pół tuzina zawodowych myśliwych, polujących na słonie - ludzi, którzy przeważnie robią pieniądze na kłusownictwie, z narażeniem życia zdobywając kość słoniową. Ci kłusownicy są niezwykle twardzi, gdyż mało jest zajęć bardziej ryzykownych, bardziej niebezpiecznych oraz wymagających więcej odwagi, wytrzymałości i odporności fizycznej niż to, którym się trudnią. Na każdym kroku bowiem stają oni twarzą w twarz ze śmiercią: kiedy grozi im choroba, kiedy narażeni są na ataki ze strony wojowniczych tubylczych plemion, czy też kiedy stoją oko w oko z ogromnymi zwierzętami, na które polują. Wszystko to wymaga nieustannego wysiłku z ich strony, ogromnego wysiłku, nadwerężającego ich zdrowie i siły.
Teodor Roosevelt
MYŚLIWSKIE SZLAKI AFRYKI
... Kiedy zebraliśmy się wszyscy w moim namiocie i kiedy nalano już szampana każdemu, z wyjątkiem samego Roosevelta - który upierał się przy tym, żeby pić tylko napoje bezalkoholowe, mimo że jego syn, Kermit, poszedł za naszym przykładem - eksprezydent uniósł swój kieliszek, wznosząc toast "za kłusowników polujących na słonie w Enklawie Lado". Wypiliśmy, ale kilku z nas żartobliwie zaprotestowało przeciw tak obceso-wemu postawieniu sprawy. Wtedy on, zachowując powagę, poprawił się, mówiąc, że pije "za środkowoafrykańskich gentlemenów-poszukiwaczy przygód", bo '- jak stwierdził - taki tytuł nadano by nam za czasów królowej Elżbiety.
Eksprezydent okazał się więc chłopem na schwał, człowiekiem o szczerym zamiłowaniu do życia pod gołym niebem, a jego sympatia dla naszego sposobu istnienia i zazdrość w stosunku do nas w widoczny sposób wzrastały w miarę upływu czasu. W końcu opuścił nasze towarzystwo - widać jednak było, że czyni to niechętnie. Trzykrotnie podawał mi rękę na pożegnanie, trzykrotnie kierując się ku wyjściu, jednak za każdym razem - wysłuchawszy początku kolejnej historii o jakiejś przygodzie opowiadanej przez któregoś z chłopców - decydował się usiąść, aby dowiedzieć się, co zawiera kolejna stronica z księgi naszego codziennego życia. Zachęcaliśmy go nawet, żeby porzucił politykę i przyłączył się do nas, żeby zrobił coś, co przystoi tak wspaniałemu białemu człowiekowi jak on. Obiecaliśmy mu także, że jeżeli się na to zdecyduje, to oddamy pod jego komendę oddiał zbrojny, który zajmie się zorganizowaniem w Afryce Środkowej polowań i działalności pionierskiej, co, być może, pociągnie za sobą zdarzenia o historycznej doniosłości Przypuszczam, że propozycja ta poruszyła go do głębi. Dużo później zwierzył się jednemu z przyjaciół, że nigdy żaden dowód czci i szacunku, z jakim się w życiu spotkał, nie zrobił na nim
4 Mikę Resnick

większego wrażenia i nie był dla niego większą pokusą niż ta propozycja kłusowników z Enklawy Lado.
John Boyes
POSZUKIWACZE PRZYGÓD
Roosevelt, kierujący się już ku wyjściu z namiotu, przystanął i odwrócił się w stronę Boyesa.
- Powiedział pan: oddział zbrojny? - zapytał w zamyśleniu, podczas gdy z oddali dobiegło porykiwanie lwa, któremu towarzyszył maniakalny śmiech dwóch hien.
- Tak, panie prezydencie - odpowiedział Boyes, wstając. - Mogę panu obiecać co najmniej pięćdziesięciu ludzi takich jak my. Ich wygląd będzie może niezbyt zachęcający, ale żaden z nich nie przestraszy się pracy ani walki. I każdy, co do jednego, będzie w stosunku do pana lojalny.
- Robi się późno, ojcze - zawołał Kermit, który już wyszedł z namiotu.
- Idź sam - odpowiedział Roosevelt z roztargnieniem. - Ja przyjdę za parę minut.
Odwrócił się ponownie w stronę Boyesa.
- Pięćdziesięciu? - zapytał.
- Tak jest, panie prezydencie.
- Pięćdziesięciu ludzi miałoby ujarzmić całą Afrykę Środkową? - zamyślił się Roosevelt.
Boyes potwierdził kiwnięciem głowy.
- Właśnie tylu. Tutaj jest nas siedmiu. Resztę możemy zebrać w ciągu dwóch tygodni.
- To bardzo kusząca propozycja - przyznał Roosevelt, usiłując powstrzymać pełen poczucia winy uśmiech. - Gdybym z niej skorzystał, mógłbym znowu poczuć się równocześnie chłopcem i prezydentem.
- Kongo wspaniale się nadaje na prywatny teren łowiecki - powiedział Boyes.
Eksprezydent milczał przez chwilę. W końcu pokręcił potężną głową i powiedział:
- To się nie da zrobić. W każdym razie nie z oddziałem składającym się z pięćdziesięciu ludzi.
- Ja też myślę, że to się nie uda - odrzekł Boyes.
- Nie ma tu ani dróg, ani telefonów, ani telegrafu. - Roosevelt przerwał, wpatrując się w migoczące latarnie, które oświetlały wnętrze namiotu. - A kolej doprowadzona jest tylko do Ugandy.
- Nie ma też dostępu do morza - dodał Boyes uprzejmie, gdy tymczasem lew odezwał się ponownie, a stado hipopotamów zaczęło porykiwać w pobliskiej rzece.
- Nie - powiedział Roosevelt stanowczo. - To się po prostu nie da zrobić. Pięćdziesięciu ludzi to za mało. A i pięć tysięcy też nie wystarczy.
SETNA ZABAWA - 5

Bpyes wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie ma na to najmniejszej szansy.
- Trzeba być wariatem, żeby być innego zdania - powiedział Roosevelt.
- I ja tak myślę, panie prezydencie - zgodził się Boyes. Dla dodania wagi swym słowom, Roosevelt pokiwał głową.
- Trzeba być kompletnym wariatem, kompletnym i nieuleczalnym.
- Nie ma co do tego wątpliwości - powiedział Boyes, nie przestając się szeroko uśmiechać. - Więc kiedy zaczynamy7
- Jutro rano - odrzekł Roosevelt, odwzajemniając wreszcie uśmiech i błyskając białymi zębami. - I, słowo daję, będzie to setna zabawa.
II. - Ojcze?
Roosevelt siedzący na krześle przed namiotem nie przerywał sobie. Obserwował właśnie ptaki przez lornetkę.
- Zasłaniasz mi kraskę o liliowej piersi i parę żurawi koroniastych. Kermit nawet aie drgnął. Roosevelt odłożył w końcu lornetkę na stojący
obok stolik. Po czym wyciągnął notatnik i zaczął zapamiętale w nim
gryzmolić.
- Są tu wspaniałe możliwości obserwacji ptaków - powiedział, wciągając kraskę i żurawie na swoją listę. - Tylko dzisiaj udało mi się już zaobserwować trzydzieści cztery gatunki. A przecież nie zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadania.- Podniósł głowę i spojrzał na syna.
- Bardzo lubię te chłodne ugandyjskie noce i poranki. Przypominają mi Yellowstone. Mam-nadzieję, że dobrze spałeś?
- Tak, dobrze.
- Wspaniały tu klimat - powiedział Roosevelt. - Po prostu cudowny!
- Ojcze, jeżeli pozwolisz, chciałbym przez chwilę z tobą pomówić. Roosevelt z wielką pieczołowitością umieścił notatnik w kieszeni na piersi.
- Oczywiście - odrzekł. - O czym chciałbyś porozmawiać? Kermit rozejrzał się wokoło, znalazł sobie drugie płócienne krzesło, przyniósł je, postawił obok krzesła ojca i usiadł.
- Całe to przedsięwzięcie to chyba nieporozumienie. Roosevelt wyglądał na ubawionego.
- Taki jest twój pogląd, do którego doszedłeś po głębokim namyśle?
- Jeden człowiek nie zdoła ucywilizować kraju wielkości połowy Stanów Zjednoczonych - mówił datej Kermit - nawet jeżeli tym człowiekiem jesteś ty.
- Kiedy miałem dwanaście lat, najlepsi na całym świecie lekarze stwierdzili, że będę miął przez całe życie niedowagę i skłonność do chorób - odpowiedział na to Roosevelt. - Tymczasem ja w wieku lat dziewiętnastu zdobyłem mistrzostwo Harvardu w boksie jako bokser wagi lekkiej.
- Wiem o tym, ojcze.
- Nie przerywaj. Mówiono mi, że nigdy nie będę w stanie napisać jednego
6 Mikę Resnick

poprawnego zdania. Tymczasem ja napisałem dwadzieścia książek, z których cztery okazały się bestsellerami. Mówiono mi, że świat polityki to nie jest miejsce dla człowieka młodego, tymczasem ja, mając lat dwadzieścia cztery, byłem już przewodniczącym Izby Ustawodawczej stanu Nowy Jork. Mówiono mi, że na zachodzie kraju nigdy nie zapanują rządy prawa ani porządek, * tymczasem ja pojechałem tam i sam, bez niczyjej pomocy, pojmałem trzech uzbrojonych morderców na terenie Bad Lands1 w Dakocie. Przerwał na chwilę. - Nawet moi Rough Riders2 byli zdania, że nie zdołamy zdobyć Wzgórza San Juan, a ja je zdobyłem. - Popatrzył na syna przeciągle. - Więc bądź łaskaw nie informować mnie, czego nie będę w stanie przeprowadzić.
- Ale to przedsięwzięcie różni się od wszystkiego, co dotychczas robiłeś.
- Kermit upierał się przy swoim.
- To najlepszy powód, żeby się za nie wziąć - odpowiedział Roosevelt, z zadowoleniem ukazując zęby w uśmiechu.
- Ale...
- Eksprezydent to ktoś, kto ma siedzieć w fotelu bujanym i pokazywać się tylko na paradach, tak? Mam pięćdziesiąt jeden lat i nie zamierzam jeszcze iść na emeryturę. A taka okazja może się nie powtórzyć. - Jego wzrok pobiegł ku zachodowi, w stronę Konga. - Pomyśl tylko: ponad pół miliona mil kwadratowych i na tym ogromnym obszarze żyją jedynie zwierzęta, dziku-si i paru misjonarzy. Brytyjczykom, Francuzom, Portugalczykom, a także Belgom'! Włochom dana już była szansa działania na tym kontynencie. I dlatego przynajmniej jednym państwem w Afryce powinien zająć się ktoś, kto wprowadzi w nim postęp, przynosząc amerykańską technologię, amerykańską demokrację i amerykańskie wartości. My, "Amerykanie, jesteśmy rasą stworzoną do życia na otwartych przestrzeniach, na terenach pogranicza. Kto więc jest bardziej powołany do cywilizowania jeszcze jednego takiego terenu?
Tu przerwał, wyobrażając sobie przyszłość, która dla niego była równie oczywista jak teraźniejszość.
- Pomyśl też o bogactwach naturalnych! Zamienimy ten kraj w nasz protektorat i damy mu klauzulę uprzywilejowania w stosunkach handlowych. Z drewna, które się tu znajduje, można zbudować trzydzieści milionów domów. A kiedy wytniemy puszczę, stworzymy tu farmy i miasta. Powtórzymy historię Ameryki, tylko bez niewolnictwa, bez wymordowywania rdzennej ludności i ' bez krwawych rzezi dokonywanych na bizonach. Historię naszego kraju potraktuję niejako wzorzec, od którego ma nie być odstępstwa, ale jako najogólniejszy plan i wyciągnę wnioski z błędów, jakie popełniliśmy w przeszłości.
- Ależ, Ojcze, ten kraj to n i e j e s t druga Ameryka - powiedział Kermit.
- Jest to surowy i dziki kraj zamieszkały przez setki plemion, którym na podstawie doświadczeń biafy człowiek kojarzy się wyłącznie z niewolnictwem.
SETNA ZABAWA 7

- Z pewnością więc będą uszczęśliwione, mając do czynienia z białym, który chce te krzywdy naprawić. - Na twarzy Roosevelta pojawił się uśmiech świadczący jak pewny siebie był w tym momencie eksprezydent.
- A co ze stroną prawną tego przedsięwzięcia? - nie ustępował Kermit. - Kongo jest przecież kolonią belgijską.
- Belgowie mieli już swoją szansę. A to, że z niej skorzystali przyniosło opłakane skutki. - Roosevelt przerwał na chwilę, po czym dodał: - Pozwól, że ja się będę tym martwił.
Wyglądało na to, że Kermit, który chciał na ten temat dyskutować, zdał sobie sprawę z bezowocności dalszego sporu.
- Dobrze - powiedział z westchnieniem.
- Czy chciałeś pomówić o czymś jeszcze?
- Tak - odrzekł Kermit. - Co wiesz o tym Boyesie?
- Ten człowiek to prawdziwy pionier - brzmiała pełna podziwu odpowiedź. - Powinien był się urodzić Amerykaninem. Kermit pokręcił głową.
- Ten człowiek to nicpcń.
- Do takiego wniosku doszedłeś po jednym wieczorze spędzonym w jego namiocie przy dobrym jedzeniu i winie?
- Nie, ojcze. Podczas gdy ty spacerowałeś dziś rano i obserwowałeś ptaki, ja pogadałem sobie o nim z kilkoma jego kompanami. Wydawało im się, że go chwalą i że to co mi opowiadają, zaimponuje mi. Tymczasem to, co usłyszałem, pozwoliło mi wyrobić sobie właściwe pojęcie o nim.
- A co takiego usłyszałeś? - spytał Roosevelt.
- Bez przerwy popada w konflikty, to z prawem, to z armią brytyjską, to znowu z Urzędem do Spraw Kolonii. - Kermit przerwał. - Dwa razy usiłowano go deportować z Afryki Wschodniej. Wiedziałeś o tym?
- Oczywiście - odrzekł Roosevelt.
Nagle uśmiechnął się szeroko i wskazał małą książeczkę, lezącą na stole obok lornetki.
- Spędziłem większą część nocy na czytaniu jego pamiętników. To niezwykły człowiek!
- A więc wiesz, że Brytyjczycy aresztowali go za... - tu Kermit zaczął szukać właściwego słowa.
- Rozbój. Kermit kiwnął głową.
- Właśnie.
- A czy wiesz, co to znaczy? - spytał jego ojciec.
- Nie - przyznał Kermit.
- W tym konkretnym wypadku znaczy to, że zawarł on traktat z plemieniem Kikuju, skłaniając je do zgody na osadnictwo białych na jego własnym terytorium, a to spowodowało, że ktoś wysoko postawiony w Zarządzie Kolonii uznał, że pan Boyes uzurpuje sobie prawo do wchodzenia w jego kompe-
8 Mikę Resnick

tencje. - Roosevelt parsknął śmiechem. - Wysłano więc oddział składający się z sześciu ludzi na terytorium plemienia Kikuju, żeby zaaresztować Boyesa. Okazało się jednak, że jego otacza pięć tysięcy uzbrojonych wojowników. Ponieważ żaden z tych sześciu żołnierzy nie miał wielkiej ochoty wdawać się w nierówną walkę, Boyes zgodził się pomaszerować do Mombasy z własnej woli. - Roosevelt przerwał na chwilę pokazując zęby w uśmiechu. - Kiedy wkroczył do sądu na czele pięciu tysięcy Kikujusów, sprawę natychmiast wycofano. - Roześmiał się głośno. - Przecież to historia żywcem wzięta z naszego Dzikiego Zachodu.
- Są też i inne historie, ojcze - powiedział Kermit. - Mniej smakowite niż ta.
- To dobrze - odrzekł Roosevelt - bo dzięki temu będę miał o czym z nim rozmawiać podczas podróży do Konga.
- Wiesz oczywiście, że jest on tak zwanym Białym Królem plemienia Kikuju?
- A ja jestem honorowym wodzen Indian. Mamy więc wiele wspólnego.
- Nie macie ze sobą nic wspólnego - zaprotestował Kermit. - Ty pomagałeś naszym Indianom, a Boyes został królem wskutek oszustwa i zdrady.
- Wkroczył do dzikiego kraju, do którego biały człowiek nie miał do tej pory wstępu i w przeciągu dwóch lat został królem całego narodu Kikuju. Takiego właśnie człowieka potrzeba mi teraz. Z nim dokonam tego, czego mam zamiar dokonać.
- Ale, ojcze...
- Tak, synu, ten kraj jest surowy i dziki, a ja zabieram się do dzieła, któremu nie podołają ludzie bojaźliwi ani słabi - powiedział Roosevelt stanowczo. - Boyes to człowiek, jakiego mi potrzeba.
- I nie musz zamiaru przemyśleć tego jeszcze raz? Roosevelt pokręcił głową.
- Uważam sprawę za zamkniętą.
Kermit popatrzył na ojca przez dłuższą chwilę, po czym westchnął, uznając się za pokonanego.
- Co mam powiedzieć mamie?
- Edith mnie zrozumie - powiedział Roosevelt. - Zawsze mnie rozumiała. Powiedz jej, że skoro tylko będę miał odpowiedni dom dla całej rodziny, sprowadzę ją tutaj.
Nagle uśmiechnął się znowu.
- Być może powinniśmy natychmiast ściągnąć tu twoją siostrę Alice. W razie, gdyby tubylcy stawiali nam opór, będzie mogła zastraszyć ich do tego stopnia, że się nam natychmiast podporządkują - tak jak zwykle zastraszała moją radę ministrów.
- Ja mówię poważnie.
- Ja też, synu. Ameryka nigdy nie miała imperium. I nie chce go mieć.
SETNA ZABAWA 9

Aleja uczyniłem ją światowym mocarstwem. A teraz jeżeli tylko okaże się, że jestem w stanie poszerzyć jej wpływy i objąć nimi kontynent, na którym jeszcze nie mieliśmy okazji się zadomowić, uznam to za swój obowiązek.
- No i będzie to świetna zabawa - podsunął Kermit domyślnie. Roosevelt znowu uśmiechnął się szeroko.
- Zabawa będzie setna!
Kermit popatrzył na ojca przez chwilę.
- Skoro nie mogę ci tego przedsięwzięcia wyperswadować, pozwól, że ci będę towarzyszył.
Roosevelt pokręcił głową.
- Ktoś musi dopilnować, żeby nasze trofea dotarłyzgodnie z planem do Muzeum Afrykańskiego. A poza tym, jeżeli obaj zostaniemy w tym kraju, to dziennikarze nabiorą pewności, że straciłem życie w czasie safari. Musisz wracać i opowiedzieć im o dziele, które tutaj rozpocząłem. - Nagle zmarszczył brwi. - Musisz też porozumieć się z redaktorem w wydawnictwie Scribnera i powiedzieć mu, że rękopis książki o safari zostanie dostarczony z pewnym opóźnieniem. Zacznę ją pisać, gdy tylko rozbijemy staty obóz. - Tu znowu przerwał. - I jeszcze jedno. Dziś rano kiedy jeszcze spałeś, dałem kilka listów panu Cunninghamowi, który będzie ci towarzyszył w dalszej podróży. Chcę, żebyś wysłał te listy, kiedy znajdziesz się w Stanach. Im wcześniej sprowadzimy tu inżynierów i ciężki sprzęt, tym lepiej.
- Ciężki sprzęt?
,- Oczywiście. Musimy wyrąbać duże połacie puszczy i zbudować kolej.
Wspaniały szpak podszedł odważnie do namiotu, w którym mieściła się
jadalnia. Szukał resztek jedzenia. Roosevelt natychmiast wyciągnął notes i
zaczął w nim coś pisać.
- Kongo leży w samym środku kontynentu - zauważył Kermit. - Będzie więc bardzo trudno dowieźć z wybrzeża ciężki sprzęt.
- Bzdura - wyśmiał go Roosevelt. - Brytyjczycy rozmontowywali parowce, transportowali je w kawałkach i składali z powrotem na Jeziorze Wiktorii i Jeziorze Niasa. Czy chcesz powiedzieć, że Amerykanie, którzy zbudowali Kanał Panamski i pokryli kontynent siecią kolei, nie znajdą sposobu na to, żeby przewieźć do Kongo buldożery i traktory? - Przerwał na chwilę. - Dopilnuj tylko, żeby te listy doszły do adresatów. Reszta zrobi się sama.
W tym momencie podszedł do nich Boyes.
- Dzień dobry, panie Boyes - powitał go Roosevelt wesoło. - Jesteśmy gotowi do drogi?
- Możemy zwijać obóz w każdej chwili, panie prezydencie, kiedy tylko pan sobie życzy - powiedział Boyes. - Tylko że jeden z naszych tubylców mówi, że pięć mil stąd widział słonia-samca noszącego co najmniej sto trzydzieści funtów po każdej stronie łba.
- Naprawdę? - spytał Roosevelt, wstając z miejsca w podnieceniu. - Czy jest tego pewien? W Kenii nigdy nie widziałem kłów takiej wielkości.
10 MikeResnick

- Ten boy rzadko się myli - odrzekł Boyes. - Mówi, że staremu samcowi towarzyszą trzy albo cztery młode i że idą na południowy wschód. Gdybyśmy poszli w tym kierunku - wskazał palcem suchą, porośniętą gdzie niegdzie akacjami sawannę po drugiej stronie rzeki - to na przestrzeni około trzech mil moglibyśmy je dogonić.
- A mamy na to dość czasu? - zapytał Roosevelt, bez powodzenia usiłując ukryć podniecenie. Boyes uśmiechnął się.
- Panie prezydencie, Kongo od milionów lat czeka na człowieka, który mu przyniesie cywilizację. Nie sądzę więc, że nie może poczekać o jeden dzień dłużej.
Roosevelt odwrócił się w stronę syna. Uścisnął mu rękę.
- Szczęśliwej podróży, Kcrmit. Jeżeli upoluję tego słonia wyślę jego kły w ślad za tobą.
- Do widzenia, ojcze.
Roosevelt uściskał syna, a potem poszedł po strzelbę.
- Nie martw się, synu - odezwał się Boyes, widząc zatroskanie młodego człowieka. - Będziemy się ojcem dobrze opiekować. Kiedy się znowu spotkacie, będzie królem Konga.
- Prezydentem - poprawił go Kermit.
- Niech będzie, że prezydentem - odrzekł Boyes, wzruszając ramionami.
III. Roosevelt dogonił słonia w ciągu sześciu godzin, a podejście go i upolowanie zajęło mu następną godzinę. Przez pozostałą część dnia jego ludzie odejmowali słoniowi kły i - na jego prośbę - odwozili blisko trzysta funtów mięsa do tragarzy, którzy zostali z Kermitem.
Tego dnia było więc za późno na rozpoczynanie podróży do Konga, ale tuż po wschodzie słońca następnego ranka cała ich niewielka gromadka wyruszyła w drogę. Sawanna stopniowo zmieniła się w puszczę i w końcu, po sześciu dniach podróży, dotarli do Gór Księżycowych.
- Jest pan we wspaniałej formie, panie prezydencie - zauważył Boyes, kiedy rozbijali pierwszy obóz na naturalnej polanie nad matym, czystym strumieniem na wysokości około sześciu tysięcy stóp.
- W zdrowym ciele zdrowy duch - odpowiedział Roosevelt. - Nie opłaca się lekceważyć żadnego z nich.
- Jednak - mówił dalej Boyes - gdy przejdziemy te góry, postaramy się chyba znaleźć jakieś uodpornione konie.
- Uodpornione?
- To znaczy takie, które zostały ukąszone przez muchę tse-tse i przeżyły - odpowiedział Boyes. - Po wyzdrowieniu są odporne na chorobę. Każdy z nich jest tu wart tyle złota, ile sam waży.
- Gdzie ich będziemy szukać i ile kosztują?
SETNA ZABAWA 11

- Mają je na pewno żołnierze belgijscy - odrzekł Boyes beztrosko. - A co do ceny, to będą nas kosztowały dwie albo trzy kule.
- Nie rozumiem.
Boyes uśmiechnął się, szczerząc zęby.
- Upolujemy parę słoni i wymienimy kość słoniową na konie.
- Jest pan bardzo zaradny, panie Boyes - skomentował to Rooscvel, uśmiechając się z uznaniem.
- W tym kraju biały jest albo zaradny, albo martwy - odpowiedział Boyes.
- Z pewnością.
Roosevelt patrzył z zachwytem na liczne ptaki i małpy, od których roiło się między gałęziami drzew otaczających polanę.
- Pięknie tu - zauważył. - Przyjemne dni, rześkie noce, świeże powietrze, czysta bieżąca woda i pełno zwierzyny. Człowiek mógłby tu spędzić cale życie.
- Tak, niejeden człowiek mógłby tu zostać na zawsze - powiedział Boyes. - Ale nie tacy ludzie jak my.
- No tak - zgodził się Roosevelt. - My nie możemy.
- Jednak - ciągnął dalej Boyes - nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy spędzili tu dwa czy trzy dni. Mamy się spotkać z naszymi ludźmi po drugiej stronie gór, ale przybędą oni na miejsce nie wcześniej jak za tydzień albo dziesięć dni. Zanim informacja o naszym przedsięwzięciu dotrze do kogo trzeba w Enklawie Lado, musi upłynąć trochę czasu.
- Świetnie - powiedział Rosevelt. - Dzięki temu będę mógł trochę popisać. - Przerwał, a po chwili spytał: - A gdzie chce pan rozbić mój namiot?
- Gdzie pan sobie życzy, panie prezydencie.
- Jak najbliżej strumienia - odparł Roosevelt. - Kiedy się obudzę, będę miał piękny widok.
- Nic nie stoi temu na przeszkodzie - powiedział Boyes. - Nie zauważyłem tu krokodyli ani hipopotamów.
Wydał krótki rozkaz tubylcom, wskazując im miejsce, o krórym mówił Roosevelt.
- Proszę dopilnować, żeby przed namiotem była flaga amerykańska - powiedział eksprezydent - no i żeby wniesiono do namiotu książki.
- Panie prezydencie, dwóch boyów zajmuje się wyłącznie noszeniem pańskich książek. Czy nie moglibyśmy, zwijając obóz przed wyruszeniem w głąb kraju, trochę tych książek zostawić?
Roosevelt pokręcił głową przecząco.
- O tym w ogóle nie może być mowy. Bez dostępu do literatury człowiek jest całkiem zagubiony. Kiedy zabraknie nam ludzi, zostawimy moją strzelbę, a ten, co niósł broń poniesie jedną skrzynkę z książkami.
Boyes uśmiechnął się.
- Nie będzie takiej potrzeby, panie prezydencie. Tak tylko pytałem.
12 Mikę Resnick

- To dobrze - odparł Roosevclt z uśmiechem. - A tak między nami mówiąc, bez winchestera czułbym się tak samo zagubiony jak bez książek.
- Doskonale pan sobie z nim radzi.
- Jestem tylko zdolnym amatorem - odpowiedział Roosevelt. - Panu, zawodowemu myśliwemu, nic dorównuję. Boyes roześmiał się na to.
- Ależ ja nie jestem żadnym zawodowcem.
- Jednak, kiedy się poznaliśmy, polował pan na słonie, zdobywając kość słoniową.
- Próbowałem tylko powiększyć swoje konto bankowe - odrzekł Boyes.
- Kość słoniowa to środek do tego celu. Karamojo Beli czy też pański przyjaciel Selous, to są prawdziwi myśliwi. Ja jestem tylko przedsiębiorcą.
- Niech pan nie będzie taki skromny, John - powiedział Roosevelt. - Zdołał pan zgromadzić całkiem sporą ilość kości słoniowej. Nie dokonałby pan tego, nie będąc myśliwym.
- Czy chce pan wiedzieć jak naprawdę ją zdobyłem? - zapytał Boyes szczerząc zęby w uśmiechu.
- Oczywiście.
- Otóż nie umiem wcale tropić zwierzyny. Zatrzymałem się więc w brytyjskiej placówce granicznej, oświadczyłem, że boję się słoni i dałem staźni-kom granicznym kilka funtów, żeby zaznaczyli mi na mapie gdzie słonie się gromadzą, bo chcę je ominąć.
Roosevelt wybuchnął serdecznym śmiechem.
- Ale kiedy już pan znalazł stada, musiał pan przecież wiedzieć, co robić. Boyes wzruszył ramionami.
- Poszedłem po prostu tam, gdzie nie było żadnej konkurencji.
- Myślałem, że Enklawa Lado roi się od myśliwych.
- Nie w tych miejscach, gdzie trawa jest tak wysoka, że sięga do ramion
- odrzekł Boyes. - W takiej trawie bardzo trudno jest wycelować. No i wycofać się w razie, gdyby słonie zaczęły szarżować.
- To jak pan polował w takich warunkach?
- Stawałem na ramionach tragarza. Przypominając sobie to, Boyes parsknął śmiechem. Z początku używałem 475, ale szarpnięcie było tak silne, że za każdym razem spadałem. Dlatego w końcu zdecydowałem się na lee-enfieid 303.
- Jest pan człowiekiem o licznych talentach, John.
Perski słowik o żółtym upierzeniu pod ogonem, śmielszy niż jego towarzysze, wylądował nagle na polanie, żeby przyjrzeć się dokładniej rozbijaniu namiotów.
- Piękny ptak - zauważył Roosevelt, wyciągając notes i zapisując czas i miejsce spotkania z nim. - I głos ma przecudowny.
- Świetny z pana obserwator ptaków, panie prezydencie - zauważył Boyes.
- Ornitologia to moja pierwsza miłość - odpowiedział Roosevelt. - Pierwszą monografię ornitologiczną opublikowałem, kiedy miałem czternaście lat. - Przerwał na chwilę. - Bardzo długo myślałem, że będę zajmował się ornitologią i wypychaniem zwierząt, ale w końcu okazało się, że łudzić interesują mnie bardziej niż zwierzęta. - Uśmiechnął się. - Albo że bardziej niż one potrzebują przywódcy.
- W takim razie jesteśmy we właściwym miejscu - powiedział Boyes. - Myślę, że właśnie Kongo bardziej niż większość innych krajów potrzebuje przywódcy.
- Dlatego tu jesteśmy - zgodził się Roosevelt. - Myślę też, że nadszedł już czas na to, żebyśmy zaczęli mówić bardziej konkretnie. Dotychczas operowaliśmy tylko ogólnikami. Kiedy spotkamy się z ludźmi, będziemy musieli im przedstawić określony plan działania. - Przerwał, a po chwili zaproponował: - Spójrzmy jeszcze raz na mapę.
Boyes wyjął mapę z kieszeni i rozwinął ją.
- To na nic - powiedział Roosevelt, usiłując studiować mapę, która trzepotała na wietrze. - Musimy mieć stół.
Boyes kazał tubylcom przynieść stół i dwa krzesła. W chwilę później obaj siedzieli obok siebie, a przed nimi leżała mapa przytrzymywana czterema kamykami.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Roosevelt.
- Mniej więcej tutaj, panie prezydencie - odrzekł Boyes, wskazując miejsce na mapie. - Góry oddzielają Kongo od Ugandy. Z początku wszystkie nasze działania będziemy musieli prowadzić we wschodniej części kraju.
- Dlaczego? - spytał Roosevelt. - Gdybyśmy dotarli tutaj - wskazał miejsce usytuowane bardziej w środku - mielibyśmy dostęp do rzeki Kongo.
- To by było niepraktyczne - odrzekł Boyes. - Przeważająca liczba plemion mieszkających na wschodzie kraju zna suahili, a suahili to jedyny język aftykański, którym mówi większość naszych ludzi. Jeżeli posuniemy się dalej w głąb kraju, spotkamy się z ponad dwustoma dialektami; na dodatek jedynym cywilizowanym językiem, jakim ktokolwiek mówi na tych terenach jest francuski, a nie angielski.
- Rozumiem - powiedział Roosevelt. Przerwał, zastanawiając się nad tą informacją, po czym znowu spojrzał na mapę. - No, a gdzie kończy się Kolej Wschodnioaftykańska?
- Tutaj - pokazał mu Boyes. - W Kampali, mniej więcej w środku Ugandy.
- Będziemy więc musieli zbudować około trzystumilowy albo nawet dłuższy odcinek linii kolejowej lub drogi, tak żeby dotarła ona do bazy usytuowanej we wschodniej części Konga.
- To bardzo ambitne zadanie, panie prezydencie - powiedział Boyes z powątpiewaniem.
- A jednak będziemy musieli to zrobić. Inaczej nie zdołamy sprowadzić
14 Mikę Resnick

potrzebnego sprzętu. - Roosevclt obrócił się ku Boyesowi. - Widać po pańskiej minie, John, że ma pan jakieś wątpliwości.
- To może potrwać cale lata. Nie bez przyczyny przecież Kolej Wschodnioafrykańska nazywana jest Wariacka Linią. Roosevelt uśmiechnął się, był pewny siebie.
- To jest wariacka Linia dlatego, że tylko wariat wydaje tysiąc funtów na zbudowanie jednej mili torów. Co jak co, ale koleje to Amerykanie budować umieją. Zbudujemy tę kolej dziesięć razy taniej i pięćdziesiąt razy szybciej.
- Jeżeli zaczniecie budować w Kampali, to kolej będzie musiała biec przez Góry Księżycowe - zauważył Boyes.
- Przeprowadziliśmy linię przez Góry Skaliste prawie pół wieku temu - powiedział Roosevelt, po czym zmienił temat. - A teraz interesuje mnie co innego: czy są we wschodniej części kraju jakieś większe miasta? Gdzie jest Stanleyville?
- Jeżeli wziąć pod uwagę intensywność stosunków handlowych ze wschodnim Kongiem, to jest ona taka, że Stanleyville mogłoby równie dobrze być na innej planecie - odrzekł Boyes. - Większość osiedli belgijskich jest usytuowana wzdłuż rzeki Kongo - pokazał rzekę na mapie - która, jak pan widzi, nie płynie przez terytorium wschodnie. Nie ma ani kolei, ani rzek, ani dróg, które łączyłyby sektor wschodni z osiedlami. - Przerwał na chwilę. - Z początku może to nam przynieść korzyść, bo informacja o tym, co w tej części kraju robimy, prawdopodobnie nie dotrze do Belgów przed upływem kilku miesięcy.
- Co więc jest na wschodzie? Boyes wzruszył ramionami.
- Zwierzęta i dzicy.
- Zostawimy zwierzęta w spokoju, a zajmiemy się doskonaleniem dzikich - powiedział Roosevelt. - Jak nazywa się największe plemię na tych terenach?
- Mangbetu.
- Wie pan coś o nim?
- Tylko tyle, że jest tak wojownicze jak Masajowie i Zulusi, i że podbiło większość innych plemion. - Tu przerwał. - A poza tym są to podobno ludożercy.
- Tego będziemy musieli ich oduczyć - powiedział Roosevelt i znowu uśmiechnął się do Boyesa. - Nie można przecież dopuścić, żeby pożerali zarejestrowanych wyborców.
- Zwłaszcza republikanów - domyślił się Boyes, parskając śmiechem.
- Zwłaszcza republikanów - zgodził się Roosevelt. Po chwili zapytał:
- Czy mają duże doświadczenie w handlu z białymi?
- Belgowie trzymają się od nich z daleka - odpowiedział Boyes - bo zabili pierwszych kilku urzędników państwowych, którzy złożyli im wizytę.
SETNA ZABAWA 15

- Trzeba więc przypuszczać, że nie oędą reagowali pozytywnie na nasze pokojowe próby nawiązania rozmów.
- Myślę, że trzeba to przyjąć za pewnik.
- W takim razie może wykorzystamy pańskie umiejętności, John? - powiedział Roosevelt. - W końcu Kikujusi też okazywali wrogie nastawienie do białych, kiedy pan przybył do ich kraju.
- Tam sytuacja była inna - wyjaśnił Boyes. - Kikujusi prowadzili wojny między sobą, a ja po prostu oddałem siebie i swoją broń do dyspozycji jednego ze słabszych klanów i doprowadziłem do tego, że nie mógł się on beze mnie obejść. Skoro się zorientowali, że moja pomoc była czynnikiem decydującym o losach bitwy, zdali sobie też sprawę, że bez tej pomocy zostaliby zmasakrowani. Błagali mnie więc, żebym ich nie opuszczał. A później stopniowo przyłączały się do nas inne klany i w końcu zjednoczyliśmy cały kiku-juski naród. - Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej: - Plemię Mangbe-tu natomiast jest zjednoczone i wątpię, czy chciałoby, żebyśmy my wtrącali się w jego sprawy. - Popatrzył w zamyśleniu na Roosevelta. - A poza tym jest jeszcze jeden problem.
- Jaki?
- Nie przybyłem na terytorium Kikujusów z zamiarem przyniesienia im cywilizacji. Kolej Wschodnioafrykańska potrzebowała wtedy żywności dla dwudziestu pięciu tysięcy kulisów, którzy ją budowali, a ja chciałem znaleźć tanie źródło takiej żywności, żeby ją jej odsprzedawać. Próbowałem po prostu zarabiać na życie, a nie zmieniać sposób życia Kikujusów. - Przerwał na chwilę. - Afrykańscy tubylcy to dziwni ludzie. Dopóki zabija się ich słonie, wydobywa złoto i diamenty na ich terytorium, czy nawet prowadzi handel niewolnikami, zostawiają człowieka w spokoju, jakby to ich nie obchodziło. Kiedy jednak ktoś zacznie się wtrącać w to, jak żyją, może być pewien, że popadnie w prawdziwe tarapaty.
- Między amerykańską demokracją a europejskim kolonializmem jest wielka różnica - odpowiedział Roosevelt stanowczo.
- Miejmy nadzieję, że mieszkańcy Konga podzielą pańskie zdanie, panie prezydencie - zauważył kwaśno Boyes.
- Podzielą je - brzmiała odpowiedź. - Ale, ale, John, przecież to nie kto inny tylko pan podsunął mi myśl, żeby rozpocząć całe to przedsięwzięcie. Z takimi poglądami nie powinien mi pan w nim pomagać. Dlaczego pan to robi?
- W przeszłości trzy razy zbiłem fortunę na tym kontynencie. I trzy razy straciłem ją - odpowiedział Boyes bez owijania w bawełnę. - Intuicja mówi mi, że wyłania się możliwość zrobienia pieniędzy po raz czwarty. Właśnie w Kongo. A poza tym - dodał z uśmiechem - zapowiada się przy tym setna zabawa.
Roosevelt, słysząc, że Boyes używa jego ulubionego wyrażenia, roześmiał się serdecznie.
16 Mikę Resnick

- No tak, przynajmniej jest pan ze nmą szczery. Czegóż więcej mogę wymagać. No, a teraz bierzmy się do roboty. - Przerwał na moment dla uporządkowania myśli, a potem ciągnął dalej: - Wydaje mi się, że skoro Mang-betu mają na tym terytorium pozycję dominującą, powinniśmy działać za ich pośrednictwem, dopóki nie wychowamy sobie wszystkich tubylców.
- Myślę, że to dobry plan - odrzekł Boyes. - Jednak nie możemy tak po prostu wkroczyć na ich tereny, oświadczyć im, że przynosimy wszelkie dobrodziejstwa cywilizacji i spodziewać się, że przyjmą nas przyjaźnie.
- Dlaczego? - spytał Roosevelt tonem świadczącym o pewności siebie. - Przecież podejście bezpośrednie jest zwykle najlepsze.
- Bo oni są skłonni do tego, żeby panu nie ufać i nie żywić do pana sympatii, panie prezydencie.
- Są skłonni do tego, żeby nie ufać Belgom i ich nie darzyć sympatią - odrzekł Roosevelt. - Przecież nigdy dotąd nie widzieli na oczy żadnego Amerykanina.
- Nie sądzę, żeby byli tacy skorzy do odróżniania jednych białych od drugich - powiedział Boyes.
- Traktuje pan ich, jak gdyby byli demokratami - odpowiedział na to Roosevelt z uśmiechem. - Ja wolę ich traktować jak nie zaangażowanych po żadnej stronie wyborców.
- Lepiej by pan zrobił, gdyby pan ich traktował jak ludzi nastawionych wrogo oraz głodnych.
- Niech pan posłucha, John, kiedy byłem prezydentem, miałem takie powiedzonko: "Postępuj łagodnie, ale noś ze sobą duży kij".
- Słyszałem o tym - przyznał Boyes.
- Otóż ja zamierzam postępować z plemieniem Mangbetu łagodnie, jeżeli jednak nie będzie innego wyjścia, będziemy mieli na nich pięćdziesiąt dużych kijów.
- A mnie się zdaje, że wtedy to i pięćdziesiąt karabinów nie wystarczy - powiedział Boyes, marszcząc brwi.
- Ależ my nie mamy zamiaru ich wyrzynać, chcemy tylko zrobić na nich odpowiednie wrażenie.
- Zrobilibyśmy na nich wrażenie, gdybyśmy zaczekali, aż pojawią się tutaj pańscy inżynierowie i Rough Riders.
- Czas jest cennym towarem - odpowiedział Roosevelt. - Nigdy nie miałem zwyczaju go marnować. - Przerwał na chwilę, a potem dodał: - W roku 1912 Bili Taft będzie się-z pewnością ponownie ubiegał o stanowisko prezydenta. Przed zakończeniem kadencji chciałbym mu zrobić prezent: dać mu protektorat Kongo.
- I myśli pan, że w ciągu sześciu lat da się ten kraj ucywilizować? - spytał ubawiony nieco Boyes z niedowierzaniem.
- A dlaczegóźby nie? -odpowiedział Roosevelt poważnie. - przecież Pan Bóg stworzył świat w sześć dni.
SETNA ZABAWA 17

IV. Spędzili w obozie dwa dni, w ciągu którcyh Roosevelt stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Chciał jak najszybciej rozpocząć swoje wielkie przedsięwzięcie. W końcu przekonał Boyesa i ruszyli w drogę. Przekroczyli łańcuch górski i po tygodniu rozbili obóz-bazę na wschodniej granicy Konga Belgijskiego.
Eksprezydent aż kipiał energią. Kiedy Boyes budził się o wschodzie słońca, on miał już zawsze za sobą napisanie dwunastu stronic książki i oddawał się zapamiętale codziennym ćwiczeniom gimanstycznym. O dziewiątej nie mógł już usiedzieć w obozie - zabierał więc tropiciela i tragarza i udawał się na polowanie, żeby zaopatrzyć obozową spiżarnię. W czasie najgorętszych godzin dnia, kiedy Boyes i tragarze spali w cieniu, on, siedząc na płóciennym krześle obok namiotu, oddawał się lekturze: czytał jedną z książek z sześćdziesięciotomowej biblioteki, którą wszędzie ze sobą woził. Późnym popołudniem szedł na długi spacer, następnie przez godzinę obserwował ptaki, a potem, przed kolacją, znowu pisał. Po kolacji, siedząc przy ognisku z Boyesem i tymi kłusownikami, którzy już zdążyli przybyć do bazy, rozprawiał przez kilka następnych godzin, roztaczając przed swoimi towarzyszami płomienne wizje przyszłego Konga i dyskutując z nimi o najskuteczniejszych sposobach ich urzeczywistnienia. Wreszcie, między dziewiątą a dziesiątą, wszyscy szli spać, to znaczy wszyscy z wyjątkiem Roosevelta^ w którego namiocie światło paliło się jeszcze przez godzinę. W tym czasie eksprezydent znowu oddawał się lekturze.
Boyes doszedł do wniosku, że jeżeli eksprezydent nie będzie miał czegoś konkretnego do roboty, nagromadzona w nim energia doprowadzi go do spontanicznego samozapalenia. A ponieważ dołączyło już do nich trzydziestu trzech spośród tych ludzi, na których czekali, postanowił zwinąć obóz i ruszyć w drogę, uważając, że pozostali, których było piętnastu czy dwudziestu, będą w stanie ich dogonić.
Dwa dni zeszły im na tropieniu dużego słonia-samca i towarzyszących mu młodych; zdobyli czternaście kłów, w tym sześć pokaźnych rozmiarów, a potem przetransportowali je dwadzieścia mil na północ do belgijskiej placówki. Wymienili kły na siedem udopornionych koni, pozostawili w tyle trzech ludzi, którzy mieli zdobyć więcej kości słoniowej i kupić za nią pozostałe konie, udali się na południe na terytorium plemienia Mangbetu.
Stanowili kompanię co się zowie. Był wśród nich Głuchy Banks, który stracił słuch w czasie polowań na słonie - bo jego uszy zbyt często narażone były na hałas wystrzałów oddawanych w bardzo bliskiej odległości. Nie chciał jednak wyjechać z Afryki ani nawet ruszyć się z buszu. Zabił ponad pięćset słoni. Był też Bili Buckley, potężnie zbudowany Anglik. Ten z kolei porzucił swoją kapalnię złota w Rodezji, bo przyciągnęło go białe złoto, jakie znalazł na północ od tego kraju. Był Mickey Norton, który w ciągu ostatnich dwudziestu lat w miastach spędził zaledwie trzy dni. I był Charlie Ross, który opuścił swoją ojczyznę, Australię, żeby zostać członkiem Kanadyjskiej Królewskiej Policji konnej, a potem doszedł do wniosku, że jego życie jest zbyt spokojne i wyemigrował do Afryki. A także Billy Pickering. Ten odsiedział już dwa wyroki w więzieniach belgijskich, bo był kłusownikiem - zdobywał w ten sposób kość słoniową - i miał swoją koncepcję ucywilizowania Konga. I bracia Brittiebanks, William i Richard, którzy Klondike uznali za miejsce zbyt spokojne i którzy przez prawie dziesięć lat polowali nielegalnie na słonie w Sudanie. Był nawet jeden Amerykanin, nazwiskiem Yank Rogers, były żołnierz z pułku Rough Riders Roosevelta. Nie znosił Brytyjczyków i Belgów, a mimo to przyłączył się do tej kompanii, dowiedziawszy się, że jego ukochany Teddy szuka ochotników. Tylko słynny Karamojo Beli, który zabił właśnie swojego dziewięćset sześćdziesiątego drugiego słonia i który palił się do tego, żeby dociągnąć do tysiąca, nie chciał opuścić Enklawy Lado.
Od samego początku rozumiało się samo przez się, że Boyesjest zastępcą Roosevelta, a ci nieliczni, co chcieli tę prawdę podważyć szybko się przekonali ile siły i stanowczości jest w tym chudzielcu, mającym pięć stóp i dwa cale wzrostu. Po stoczeniu kilku walk na pięści i po tym, jak o mały włos nie doszło do pojedynku na rewolwery, kiedy to interweniować musiał sam Roosevelt, hierarchii tej nigdy więcej nie kwestionowano.
Zaczęli posuwać się w kierunku południowo-wschodnim, oddalając się coraz bardziej od granicy i - w miarę jak szukali terytorium plemnienia Mang-betu - wkraczając na teren bardziej zalesiony. Przed upływem tygodnia dogoniło ich osiemnastu dalszych członków oddziału.
Ósmego dnia dotarli do dużej wsi. Chaty były sklecone tu z wysuszonego krowiego łajna, miały dachy kryte strzechą i stały skupione wokół centralnie położonego dużego obejścia.
We wsi mówiono jeszcze językiem suahili i poinformowano ich, że terytorium plemienia Mangbetu znajduje się o dwa dni marszu na południe. Boyes i bracia Brittiebanks upolowali kilka małych antylop i podarowali ich mięso mieszkańcom wsi. Boyes obiecał im, że wracając dadzą im więcej mięsa i wyjaśnił Rooseveltowi, że tak się tutaj postępuje zawsze, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będzie się zmuszonyum do pospiesznego odwrotu, a w takim wypadku dobrze jest mieć przyjaciół wśród tubylców. '
Roosevelt nie mógł się wprost doczekać na spotkanie z plemieniem Mangbetu. Jego życzenie spełniło się dwa dni później, zaraz po wschodzie słońca, kiedy natknęli się na jedną z wiosek zamieszkałych przez ludzi z tego plemia-nia położoną na dużej polanie nad rzeką.
- Ciekawe, ilu białych dotychczas widzieli - zastanawiał się Roosevelt, gdy tymczasem kilkuset pomalowanych mieszkańców wioski zebrało się w samym jej środku. Część z nich, ze względu na chłód poranka, miała na sobie płachty lub peleryny ze skóry lamparta, a wszcyscy wywijali włóczniami, obserwując zbliżających się białych.
- Prawdopodobne skonsumowali do tej pory odpowiednią porcję Bel-
SETNA ZABAWA 19

gów - odrzekł Boyes. - W każdym razie na pewno wiedzą, co to jest strzelba, najlepiej więc zrobimy, jeżeli pokażemy im wyraźnie, że mamy broń.
- Widzą przecież, że ją mamy - powiedział Roosevelt - a to wystarczy.
- Ale, panie prezydencie...
- Przyszliśmy tu, żeby się z nimi zaprzyjaźnić, a nie żeby ich zdziesiątkować. Niech pan nie pozwala naszym ludziom podejść bliżej, żeby nie pomyśleli, że im grozimy - rozkazał Roosevelt.
- Ale, panie prezydencie - zaprotestował Mickey Norton - proszę mnie posłuchać. Mam doświadczenie w kontaktach z dzikusami. I reszta naszego oddziału także. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą.
- Oni nie są dzikusami, panie Norton - powiedział Roosevelt.
- Więc czym są?
Roosevelt uśmiechnął się szeroko.
- Wyborcami. Zsiadł z konia.
- Są naszymi wyborcami i dlatego chcę rozmawiać z nimi jak równy z równym.
- Więc powinien pan zdjąć ubranie i wziąć włócznię.
- Dosyć, panie Norton - powiedział Roosevelt stanowczo. Jeden ze starców, w nakryciu głowy zrobionym z grzywy lwa i strusich piór, usiadł na stołku, stojącym przed największą chatą, a kilku wojowników natychmiast ustawiło się przed nim.
- Czy to jest naczelnik wioski? - spytał Roosevelt.
- Prawdopodobnie - odrzekł Boyes. - Czasami trafia się chytry naczelnik, który obawiając się, że przybysze chcą go zabić, każe usiąść na tronie komuś innemu, a sam udaje wojownika. Ale ponieważ rządy na tym terytorium sprawują Mangbetu, przypuszczam, że można przyjąć, że ten człowiek jest prawdziwym naczelnikiem.
- Ładne nakrycie głowy - zauważył Roosevelt z podziwem. Oddał swoją strzelbę Nortonowi. - John, niech pan zostawi broń i idzie ze mną. A reszta niech poczeka tam, gdzie stoi.
- Czy chce pan, panie prezydencie, żebyśmy otoczyli wieś półkolem? - spytał Charlie Ross.
Roosevelt pokręcił głową.
- Jeżeli już przedtem widzieli broń, nie jest to potrzebne, a jeżeli nie widzieli, to i tak na nic się to nie zda.
- Czy jest coś co m o ź e m y w tej sytuacji zrobić?
- Spróbujcie się uśmiechać - odpowiedział Roosevelt. - John, idziemy. Zaczęli zbliżać się do grupy wojowników skupionych wokół naczelnika. Podbiegł do nich pies. Ujadał wściekle. Roosevelt nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Kiedy pies przekonał się, że ich nie przestraszył, położył się w pyle i z prawie ludzkim wyrazem rozczarowania w oczach obserwował, jak obaj biali przechodzą obok niego.
20 Mikę Resnick

Wojownicy zaczęli szemrać. Z początku z cicha, potem głośniej; wreszcie ktoś zaczął wybijać na bębnie pierwotyny tytm.
- Z każdą chwilą coraz bardziej cenię sobie warunki bytowania w Enklawie Lado - skomentował do Boyes ściszonym głosem.
- To są też ludzie, John - zapewnił go Roosevelt.
- Ludzie o bardzo specyficznych gustach kulinarnych - mruknął Boyes.
- Jeżeli się boisz, poproszę Yanka, żeby był moim tłumaczem.
- Nie boję się śmierci - odrzekł Boyes. - Nie chcę tylko występować w podręcznikach historii jako ten, co zaprowadził Teddy'ego Roosevelta do kotła, w którym gotują posiłki ludzie z plemienia Mangbetu.
Roosevelt parknął śmiechem.
- Jeżeli to się stanie, to nie zostanie nikt, kto mógłby o tym napisać. Trochę więcej optymizmu, John. Spojrzał przed siebie na zgromadzonych Mangbetu.
- Jak pan myśli, co się stanie jeżeli podejdziemy prosto do naczelnika?
- Po obu jego stronach stoi po kilku byczków o zakazanym wyglądzie - zauważył Boyes. - Szkoda jednak, że nie mamy przy sobie broni.
- Nie będzie nam potrzebna, zapewniam pana - powiedział Roosevelt. - Kiedy byłem prezydentem, zawsze otaczali mnie ludzie ze służb specjalnych, ale nigdy nie wtrącali się w to, co robię.
Byli już tak blisko, że czuli zapach olejków, które tubylcy wtarli sobie w skórę i widzieli tautaże na ich twarzach i torsach.
- Niech się pan uśmiecha - powiedział Roosevelt. - Jesteśmy nie uzbrojeni, a nasi ludzie trzymają się z daleka.
- Ale dlaczego musimy się uśmiechać? - spytał Boyes.
- Po pierwsze dlatego, żeby pokazać im, że się cieszymy z tego spotkania, a po drugie dlatego, żeby pokazać, że nasze zęby nie są spiłowane.
Gdy Roosevelt podszedł do wojowników, ci zaczęli groźnie wywijać włóczniami, kiedy jednak starzec wydał im krótki rozkaz, rozstąpili się i utworzyli wąskie przejście, co umożliwiło obu białym zbliżenie się do naczelnika wsi. Jednak znalazłszy się w odległości ośmiu stóp od niego, zobaczyli, że czterej potężni strażnicy wysunęli się naprzód, broniąc im dostępu.
- John, niech pan mu powie, że jestem królem Ameryki, że go pozdrawiam i że życzę mu wszystkiego najlepszego.
Boyes przetłumaczył słowa Roosevelta. Starzec wpatrywał się w niego z kamiennym wyrazem twarzy, a czterej stażnicy czekali w pogotowiu.
- Niech pan mu powie, że my, w naszym kraju, nie kochamy Belgów. Boyes powiedział coś w języku suahili. Starzec okazał nagle pewne zainteresowanie. Kiwnął głową i coś odpowiedział.
- Mówi, że też nie darzy ich sympatią.
Roosevelt uśmiechnął się jeszcze szerzej niż dotychczas.
- Niech pan mu powie, że na pewno bardzo się zaprzyjaźnimy. Boyes znowu coś powiedział.
- Chce wiedzieć dlaczego.
- Bo przyniosę mu wszystkie dary cywilizacji i nie zażądam w zamian niczego poza jego przyjaźnią.
Ponownie nastąpiła krótka wymiana zdań.
- Chce wiedzieć, gdzie są te dary cywilizacji.
- Proszę mu powiedzieć, że są tak wielkie, że nasza mała grupa nie uniosłaby ich, ale że są już w drodze.
Naczelnik wysłuchał tego, co mówił Boyes, i w końcu .uśmiechnął się sze-1 roko do Roosevelta, po czym znowu coś powiedział.
- Mówi, że wróg Belgów jest jego przyjacielem.
Roosevelt zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę. Naczelnik wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wyciągnął swoją. Roosevelt potrząsnął nią energicznie. Dwaj staźnicy nasroźyli się i znowu podnieśli włócznie, ale kiedy naczelnik przemówił do nich, natychmiast się cofnęli.
- Sądzę, że to ich zaskoczyło - domyślił się Boyes.
- Dobry polityk lubi zawsze ściskać ręce, jak to się mówi u nas, w Ameryce - odrzekł Roosevelt. - Niech pan mu powie, że sprowadzimy do Konga demokrację.
- W języku suahili nie ma słowa "demokracja".
- A jakie jest słowo najbliższe znaczeniowo?
- Nie ma takiego.
W tej chwili naszelnik wioski przemówił. Boyes słuchał go przez chwilę, po czym zwrócił się do Roosevelta.
- Proponuje, żeby nasi ludzie odłożyli broń i przyszli na uroczysty posiłek, dla uczczenia naszej przyjaźni.
- Co pan myśli o tej propozycji?
- Być może on ma przyjazne zamiary, ale myślę, że na to jest jeszcze za wcześnie.
- No, dobrze - powiedział Roosevelt i zasłonił ręką okulary, bo właśnie powiat wiatr, unosząc tuman kurzu. - Niech mu pan podziękuje i powie, że nasi ludzie już jedli. I że my dwaj przyjmujemy jego zaproszenie. Będziemy ucztować, podczas gdy nasi ludzie będą stali na straży, żeby ochronić wieś przed napadem Belgów.
- Mówi, że w okolicy nie ma żadnych Belgów.
- Niech mu pan powie, że my też ich nie widzieliśmy, ale że w tak niebezpiecznych czasach ostrożności nigdy nie jest za wiele i że teraz, kiedy już jesteśmy przyjaciółmi, nasi ludzie gotowi są oddać życie w obronie ich wioski przed Belgami.
Wyglądało na to, że naczelnik się udobruchał, pokiwał bowiem głową na zgodę.
- Czy pił pan kiedyś p o m b e ? - spytał Boyes, kiedy naczelnik wstał i zaprosił ich do swojej chaty.
- Nie - odpowiedział Roosevelt. - A co to takiego?
22 Mikę Resnick

- To takie ich piwo.
- Wie pan, że nie piję napojów wyskokowych.
- W takim razie, panie prezydencie, będzie pan musiał bardzo szybko się tego nauczyć. W przeciwnym wypadku obrazi pan naszego gospodarza.
- Bzdura, John - powiedział Roosevelt. - Jesteśmy w kraju demokratycznym i każdy może pić to, co chce,
- A kiedyż to ten kraj stał się demokratyczny? - spytał Boyes kwaśno.
- W chwili, gdy pan i ja zostaliśmy zaproszeni na obiad zamiast stanowić produkty, z których miałby być on przygotowany - powiedział Roosevelt. - A teraz chodźmy i opowiedzmy mu o wszystkich cudach, jakie mamy zamiar tu sprowadzić.
- Czy nie pomyślał pan o tym, panie prezydencie, że o dekomkracji powinien pan raczej mówić do ludu a nie do wodza, którego władza jest dziedziczna? - zapytał Boyes sarkastycznie.
- O, John, mówi pan tak, bo nigdy pan nie widział, jak potrafię czarować opozycję - powiedział Roosevelt z uśmiechem świadczącym o wielkiej pewności siebie.
Podszedł do wejścia do chaty, pochylił się i wszedł do zaciemnionego wnętrza.
- Niech mi pan da tylko trzy godziny, a zrobię z niego naszego zagorzałego zwolennika. ' Mylił się. Zajęło mu to zaledwie dziewięćdziesiąt minut.
V. Przez następne dwa tygodnie posuwali się coraz dalej w głąb terytorium plemienia Mangbetu. Informacja o ich pojawieniu się przekazywana była za pomocą ogromnych bębnów, z których każdy miał osiem stóp wysokości, i docierała do poszczególnych wiosek przed ich przybyciem. Wszędzie przyjmowano ich tak serdecznie, że po czterech spotkaniach z tubylcami Roosevelt pozwolił wszystkim swoim ludziom wchodzić do wsi.
Ósmego dnia pobytu na terytorium plemienia Mangbetu byli już w komplecie: ci, co mieli ich dogonić dogonili ich, przyprowadzając ze sobą konie, tak że oddział składał się teraz z pięćdziesięciu trzech jeźdźców. Boyes zarządził, że wszyscy będą kolejno brać udział w pracach związanych z rozbijaniem obozów i z gotowaniem oraz w polowaniu na zwierzynę dla zaopatrzenia obozowej spiżarni. Roosevelt natomiast poświęcał każdą wolną chwilę nauce języka suahili. Zabronił wszystkim mówić do siebie po angielsku. Po dwóch tygodniach był już w stanie porozumiewać się z ludźmi z plemienia Mangbetu, a po miesiącu potrafił już bez pomocy tłumacza roztaczać przed nimi wizje demokratycznego Konga.
- To wspaniały naród! - oświadczył pewnego wieczora Boyesowi, Char-liemu Rossowi i Billy'emy Pickeringowi, gdy ci, usadowieni przy ognisku, odpoczywali po dniu pracy, w ciągu którego wciągnęli kolejne dwa tysiące ludzi z plemienia Mangbetu na listę swoich zwolenników. - Są schludni, bystrzy mają chłonne umysły. Jestem pewien, że nasza krucjata się powiedzie.
Boyes cisnął kamieniem w dwie hieny przywabione tutaj zapachem mięsa impali, które jedli na kolację. Hieny, skowycząc i wydając z siebie charakterystyczny chichot, zniknęły w ciemnościach.
- No nie wiem - powiedział. - Jak to tej pory, wszystko idzie gładko, ale...
- Ale co?
- Ci ludzie nie mają zielonego pojęcia, o czym pan do nich mówi, panie prezydencie - wypalił Boyes bez ogródek.
- Ja chciałem właśnie powiedzieć panu to samo - wtrącił się Charlie' Ross.
- Ależ mylicie się, oni wiedzą, o czym mowa. Spędziłem przecież całe popołudnie z tym, jakźesz się on nazywa, Matapoli, tak? Więc przez całe popołudnie klarowałem jemu i jego starszyźnie, w jaki sposób wprowadzimy tu demokrację. Czy nie widzieliście, jacy byli zachwyceni? .
- W języku suahili nie ma słowa "demokracja" - powiedział Boyes. -A oni najprawdopodobniej myślą, że demokracja to coś do jedzenia.
- Widzę, John, że ich pan nie docenia.
- Całe moje dorosłe życie spędziłem wśród czarnych - brzmiała odpowiedź. - I zawsze miałem skłonność do tego, żeby ich przeceniać. Roosevelt pokręcił głową.
- Wszystko to sprawa kultury, a nie rasy. W Ameryce jest wielu czarnych, którzy zostali lekarzami, prawnikami, uczonymi, a nawet politykami. Wszystko, co potrafi robić biały człowiek, potrafi i czarny. Pod warunkiem, że dostanie odpowiednie wykształcenie i że da mu się szansę.
- Amerykański czarny być może tak - powiedział Billy Pickering. - Ale nie Afrykanin.
Roosevelt roześmiał się ubawiony.
- No, a skąd się wzięli amerykańscy czarni, Pickering?
- Na pewno nie z Konga - nie ustępował Pickering. - Być może czarni z Afryki Zachodniej są inni.
- Wszyscy ludzie są do siebie bardzo podobni, jeżeli da im się te same możliwości - powiedział Roosevelt.
- Nie zgadzam się z tym - zaoponował Boyes. - Ja zostałem królem Kikujusów, a pan zostanie pewnie prezydentem Konga. A gdzie są czarni królowie i prezydenci białych krajów, no gdzie?
- A ja panu mówię, John, że z czasem pojawią się tacy. ~
- Uwierzę, jak zobaczę to na własne oczy.
- Prawdopodobnie żaden z nas tego nie dożyje - powiedział Roosevelt. - Ale przyjdzie taki dzień, kiedy moje słowa się sprawdzą, mogę pana o tym zapewnić.
Jakieś sto jardów od obozu odezwał się lew. Obaj mężczyźni nie zwrócili na ten odgłos uwagi.
24 Mikę Hesnick

- Jest pan, panie prezydencie, człowiekiem bardzo wykształconym, więc prawdopodobnie tak będzie, skoro pan tak mówi - odezwał się Boyes. - Ale mam nadzieję, że ma pan też rację, mówiąc, że ja tych czasów nie dożyję.
- A wie pan co - zastanowił się Roosevelt - może należałoby namówić amerykańskich Murzynów, żeby tu przyjechali. Mogliby, że tak powiem, stać się tutaj pierwszą generację kongresmenów.
- No przecież parę lat temu cała banda waszych wyzwoleńców przyjechała do Liberii - wtrącił się Ross. - I wie pan od czego zaczęli? Od polowania na rodowitych Liberyjczyków i sprzedawania ich w niewolę. - Tu prychnął pogardliwie. - Też mi demokracja.
- Ci, których ja przyślę, będą inni, panie Ross - odpowiedział Roosevelt. - Będą to wykształceni politycy amerykańscy, którzy tylko przypadkiem urodzili się czarnoskórzy.
- W ciągu tygodnia wszystkie wioski stąd do Sudanu zostałyby ozdobione ich głowani - powiedział na to Pickering, a jego głos brzmiał w sposób, który wskazywał, że nie miał co do tego cienia wątpliwości.
- Być może w tej chwili Belgowie uciskają tubylców - dodał Boyes. - Ale kiedy stąd się wycofają, tubylcy zaczną natychmiast prowadzić wojny między sobą. - Przerwał na chwilę, a potem kontynuował: - W pańskim demokratycznym kraju będzie dokładnie tyle partii, ile jest plemion, nie mniej i nie więcej, a wszyscy głosować będą wyłącznie na członków własnego plemienia.
- Nonsens - powiedział Roosevelt lekceważąco. - Gdyby to była prawda, nie zdobyłbym nigdy ani jednego głosu poza moim rodzinnym stanem Nowy Jork.
- Nie jesteśmy w Ameryce, panie prezydencie - odrzekł Boyes.
- Z całą pewnością ja mam więcej wiary w tych ludzi niż pan.
- Prawdopodobnie dlatego, że ja ich lepiej znam. Na twarzy Roosevelta pojawił się szeroki uśmiech.
- A zresztą, gdyby nie było żadnych trudności, nie byłoby też dobrej zabawy, co, jak myślicie?
Boyes uśmiechnął się kwaśno.
- Ja myślę, że zabawa zapowiada się nawet trochę lepsza, niż pan się spodziewa.
- Bóg nas tu przysłał tutaj, żebyśmy stawiali czoła wyzwaniom.
- Aha - powiedział Charlie Ross -a ja nie mogłem się nadziwi ć, po co to zrobił.
- To jest bluźnierstwo, panie Ross - odparł Roosevelt surowo. - Nie chcę takich rzeczy więcej słyszeć.
Zamilkli, a w parę chwil później, kiedy ogień zaczął przygasać, Roosevelt poszedł do namiotu, żeby poczytać.
- Porywa się z motyką na słońce - powiedział Billy Pickering, kiedy eks-prezydent nie mógł już ich usłyszeć.
SETNA ZABAWA 25

- Być może - odpowiedział Boyes, zachowując rezerwę.
- Nie żadne "być może" tylko tak - powiedział Pickering. - Nigdy nie mieszkał wśród Afrykanów. A my tak. Przecież wiesz, jacy są.
- Jest jeszcze jeden problem, John - dodał Ross.
- Tak? Jaki? - spytał Boyes.
- Wydaje mi się, że on traktuje nas tak jak swoich Rough Riders. To znaczy jak ludzi, którzy zaangażowali się w to wszystko na dłuższą metę. Tymczasem za parę miesięcy nastanie pora deszczowa, a my musimy odwieźć kość słoniową do Mombasy, zanim zacznie padać. I nie tylko my, także wielu in-| nych. j
- O, tutaj, Charlie, bardzo się mylisz - zaoponował Boyes. - On nam proponuje cały kraj. a w tym kraju jest nie tylko kość słoniowa. Jest w nim złoto i srebro, a także'miedź. A poza tym ktoś musi nim administrować. Jeżeli teraz nas opuścisz, nie dopuścimy cię do tego wszystkiego później.
- Chcesz mnie powstrzymać? - spytał Ross ubawiony.
- Dla dezerterów nie ma tu miejsca - powiedział Boyes poważnie.
- Nie podpisywałem żadnych dokumentów, mówiących o tym, że zaciągam się do wojska. Na jakiej podstawie nazywasz mnie dezerterem?
- Na takiej, że chcesz opuścić prezydenta w chwili, kiedy potrzeba mu jak najwięcej ludzi.
- Słuchaj, John - powiedział Ross - gdybym uważał, że istnieje jedna szansa na sto, że mu się uda, zostałbym, zostałbym na pewno. Jak dotąd, zdobyliśmy trochę kości słoniowej, zabawiliśmy się razem i nie byliśmy zmuszeni do walki z Belgami. A teraz czy nie trzeba przypadkiem pomyśleć o wycofaniu się z tej zabawy póki czas, póki wszystko się tak na dobre jeszcze nie zaczęło?
Boyes pokręcił głową.
- To wielki człowiek, Charlie. I zdolny do wielkich czynów.
- No dobrze, przypuśćmy, że uda mu się wszystko, co sobie zaplanował. Czy w takim wypadku naprawdę chcesz resztę życia spędzić w tym kraju?
- Będę żył gdziekolwiek, pod warunkiem, że można się tam łatwo obłowić - odpowiedział Boyes. - A ty, jeżeli masz olej w głowie, zrobisz to samo.
- Będę to musiał przemyśleć - stwierdził Ross, wstając i kierując się do namiotu.
- A ty, Billy? - spytał Boyes.
- Co do mnie, to jestem tu tylko z jednego powodu - odrzekł Pickering. - Chcę zabijać Belgów. Nie spotkaliśmy ich jak dotąd, więc myślę, że was jeszcze przez jakiś czas nie opuszczę.
Powiedziawszy to wstał i także odszedł do namiotu.
A drobny Anglik z Yorkshire siedział przez chwilę przy dogasającym ognisku, zastanawiając się, jak długo jeszcze Roosevelt będzie w stanie ciągnąć to przedsięwzięcie.
26 MikeResnick

VI. Po dwóch miesiącach tego, co Roosevelt nazywał "setną zabawą", natrafili w końcu na zorganizowany opór. Nie było dla nikogo niespodzianką, że nie stawiło go żadne z plemion, które pozyskiwali dla swojej sprawy, lecz rządowe siły belgijskie.
Mimo że nadciągała już pora deszczowa, żaden z członków oddziału Ro-psevelta nie opuścił Konga. Osiągnął to Boyes, który - wtedy gdy eksprezy-dent nie mógł go usłyszeć - prosił/groził i obiecywał bogactwa swoim kompanom.
Zostawili właśnie za sobą obszar gęsto zalesiony J dotarli do krętej rzeki, rojącej się od krokodyli. Tutaj rozbili obóz. Dwunastu członków wyprawy poszło polować na słonie, a Pickering z przewodnikiem z plemienia Mangbe-tu penetrował okolicę położoną o trzydzieści mil na zachód w poszukiwaniu miejsca na następne obozowisko. Trzech ludzi odwiedzało duże wsie, zapowiadając przybycie "króla Ameryki" i zarządzając, żeby informacja o jego wizycie została przekazana do mniejszych wiosek, których mieszkańcy chcieli przyjść i posłuchać, jakie to cuda obiecuje on ich krajowi.
Roosevelt siedział na płóciennym krześle przed namiotem. Na szyi miał zawieszoną lornetkę, a na stoliku przed nim .leżała kupa papierów. Redagował właśnie to, co napisał tego ranka, kiedy podszedł do niego Yank Rogers ubrany w skórzane ochraniacze na spodnie z oryginalnym znakiem firmowym i w miękki kapelusz kowbojski z szerokim rondem.
- Mamy gości, Tedd - powiedział swoim śpiewnym akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Teksasu.
- Tak?
Rogers kiwnął głową.
- To Belgowie. I wygląda na to, że są gotowi wypowiedzieć nam wojnę jeszcze dzisiaj przed lunchem.
- Pan Pickering będzie niepocieszony, kiedy się o tym dowie - powiedział Roosevelt sarkastycznie. Otarł chusteczką pot z twarzy.
- Odpraw ich i powiedz, że będziemy rozmawiać tylko z człowiekiem, który ma władzę.
- Władzę nad czym? - spytał Rogers zaskoczony.
- Nad Kongiem - odrzekł Roosevelt. - Wcześniej czy później będziemy musieli się z nim spotkać. Lepiej oszczędzić sobie marszu do Stan-leyville.
- A co mam zrobić, jeżeli będą obstawali przy swoim?
- Ilu ich jest?
- Jeden w garniturze i sześciu w mundurach - odpowiedział Rogers.
- Weź dwudziestu naszych ludzi. Koniecznie ze strzelbami. Zapewniam cię, że Belgowie nie będą się upierać.
- Dobrze, Teddy.
- I jeszcze jedno, Yank.
SETNA ZABAWA 27

- Tak?
- Powiedz panu Boyesowi, żeby przed ich odejściem nie zabierał im po rtfeli.
Rogers wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ten kurdupel potrafi ze wszystkiego wycisnąć zyski dla siebie. Wiesz że z całej kości słoniowej, jaką upolują nasi ludzie, ściąga dziesięcioprocentowy haracz?
- Nie wiedziałem o tym. Czy ktoś się temu sprzeciwiał?
- Nie. Od chwili kiedy spuścił lanie Billowi Buckey'owi - roześmiał się Rogers. - Myślę, że planuje sobie, że do końca świata będzie ściągał procent z całej kości słoniowej eksportowanej z tego kraju. - Przerwał na chwilę, a potem dodał: - No dobrze, a teraz zbiorę nasz oddziałek i pójdę odbyć konferencję z naszymi gośćmi.
- Bierz się za to - powiedział Roosevelt, strzepując z papierów jakiegoś owada. - I przyślij tu pana Boyesa. Muszę z nim porozmawiać.
- Jeżeli masz zamiar się z nim bić, to chyba mogę postawić trzy do jednego na ciebie - powiedział Rogers. - Żaden z nich nie widział, jak w bitwie o Wzgórze San Juan sam bez niczyjej pomocy radzisz sobie z tymi karabinami maszynowymi. A ja tak. No więc jak, ile mam postawić?
Roosevelt zaśmiał się na tę myśl.
- Może funta albo ze dwa, jeżeli już do tego dojdzie. Lecz wiem - dodał poważnie - że nie dojdzie.
Rogers poszedł zebrać ludzi, a w kilka minut potem Boyes zjawił się przed namiotem Roosevelta.
- Chciał pan mnie widzieć, panie prezydencie? - zapytał.
- Tak,John.
- Czy w związku z wizytą Belgów? Yańk Rogers powiedział mi, że kazał ich pan odprawić.
- Odeślemy ich, ale oni i tak wrócą - powiedział Roosevelt, ocierając znowu twarz i zastanawiając się, czy gdziekolwiek w Ameryce panuje tak wilgotny klimat. - Proszę sobie przysunąć krzesło.
Uczyniwszy to, Boyes usiadł naprzeciw Roosevelta.
- Yank mi powiedział, że robi pan tu niezły interes.
- Chodzi panu o kość słoniową? - zapytał Boyes, nie usiłując wcale ukryć całej sprawy.
Roosevelt kiwnął głową.
- Nie przyszliśmy tu, żeby się bogacić. Przyszliśmy, żeby wprowadzić dc tego kraju demokrację.
- Żadne prawo nie zabrania robić i jednego i drugiego - powiedział Boyes.
- Bardzo mi się to nie podoba, John. Tak robią spekulanci.
- Przecież nie wykorzystuję tubylców - zaprotestował Boyes. - Dlaczego nazywa mnie pan spekulantem?
28 Mikę Resmck

- Bo wykorzystuje pan naszych ludzi - powiedział Roosevelt. - A to st równie naganne.
- Bałem się, że pan to tak potraktuje - westchnął Boyes. - Jednak, mię prezydencie, proszę posłuchać, wszyscy jesteśmy tu po to, żeby wilizować Kongo, ale jesteśmy dorośli i musimy zarabiać na życie. A zara-anie na życie dla większości naszego oddziału jest równoznaczne ze zdoby-aniem kości słoniowej w chwilach wolnych odzdobywania sympatii tubyl-'w. Proszę mi wierzyć, gdyby im tego zabronić, osiemdziesiąt procent tych idzi odeszłoby od nas natychmiast.
- Wierzę panu, John - powiedział Roosevelt. - I nie zabraniam iłować. Mogą to robić, kiedy tylko mają wolny czas.
- No tak, ale ja wolnego czasu nie mam. Zarządzam obozem, działam ko pański zastępca - mówił Boyes. - Nie mam czasu na to, żeby spędzać tłe dnie w buszu, na polowaniu. I nie mam przecież pensji. W związku z tym >osób zarabiania pieniędzy, jaki wybrałem, wydaje się najsensowniejszy. A isi ludzie znali warunki, zanim się zaciągnęli do oddziału.
Roosevelt przez chwilę zastanawiał się nad tymi argumentami, w końcu wnął głową na znak, że się z nim zgadza. "
- No dobrze, John. To nie w moim stylu przeszkadzać człowiekowi
-zedsiębiorczemu. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Ale chcę, żeby ii pan jedną rzecz obiecał.
- Co takiego?
- Zanim zacznie się pan bogacić w jeszcze jakiś inny sposób, poinformu -mnie pan, że ma pan taki zamiar.
- Mam zawsze w zanadrzu jakiś dodatkowy sposób bogacenia się, panie
-ezydencie - zapewnił Boyes.
- Więc niech mi pan o nim opowie.
- Dlaczego nie? - odrzekł Boyes, wzruszając ramionami. - Nie mam c do ukrycia. Pochylił się naprzód. - Kiedy zacznie pan tu budować kolej, ykae pan potrzebował około dziesięciu tysięcy robotników. Nie wiem, czy ;dą to tubylcy, czy kulisi z Brytyjskiej Afryki Wschodniej czy też może ro-atnicy sprowadzeni z Ameryki, ale wiem, że dla dziesięciu tysięcy ludzi po-zeba mnóstwo żywności. Pomyślałem więc, że założę małą firmę, która zaj-lie się handlem z tubylcami, wymieniając rzeczy, jakie oni chcą mnieć na orki mąki i inne produkty spożywcze. - Przerwał na chwilę, a potem mówił dej. - Będzie to taka działalność, jaką prowadziłem wśród Kikujusów w asie budowy Wariackiej Linii, żywiąc dwadzieścia pięć tysięcy kulisów przez isko dwa lata.
- Nie chcę, żeby pan obdzierał ze skóry ludzi, z którymi próbujemy się tprzyjaźnić - powiedział Roosevelt. - Jesteśmy tu po to, żeby wyzwolić n kraj, a nie po to, żeby go ograbić.
- Jeżeli nie zechcą towarów, które im zaoferuję, nie będą musieli izstawać się ze swoją żywnością - powiedział Boyes. - A jeżeli zechcą je
~MAZABAWA 29

dostać, to ja będę żywność sprzedawał o pięćdziesiąt procent taniej niż ktokolwiek inny, co pozwoli pańskiemu raczkującemu skarbowi oszczędzić dużo pieniędzy.
Roosevelt popatrzył na niego przez dłuższą chwilę. \
- Skoro potrafi pan zaoszczędzić tyle pieniędzy, nie oszukując przy tym tubylców, niech się pan bogaci, John, niech się pan bogaci, ile wlezie. Boyes uśmiechnął się.
- Postaram się, panie prezydencie.
- Jest pan naprawdę niezwykłym człowiekiem, John, naprawdę. Boyes pokręcił głową.
- Nie, jestem tylko chuderlawym , małym człowieczkiem, który musial nauczyć się ruszać mózgiem. A wszystko po to, żeby przeżyć, przeżyć razem z całą kupą krzepkich białych myśliwych.
- Podobno dał pan jednemu z nich niezłą lekcję boksu - zauważył Roosevelt.
- Mam pan na myśli Buckley'a? Nie miąłem wyboru - odrzekł Boyes, - Gdybym mu przepuścił, wszyscy inni przed upływem tygodnia przestaliby dotrzymywać umowy - tu uśmiechnął się. - Dałem mu potem butelkę dźi-nu i pomogłem mu ją wypić, a na drugi dzień rano byliśmy znów przyjaciółmi,
- Minął się pan z powołaniem, John - powiedział Roosevelt. - Powinien pan być politykiem.
- Na polityce robi się zbyt małe pieniądze - odpowiedział Boyes be;
owijania w bawełnę. - Ale skoro już mowa o polityce, to dlaczego przepędziliśmy tych Belgów? Przecież prędzej czy później będziemy musieli s nimi pertraktować.
- Zrobiłem to ze względów praktycznych - wyjaśnił Roosevelt. - Myślę, że nasze zachowanie było do tego stopnia obraźliwe, że gubernatoi Konga pofatyguje się do nas osobiście, chcąc nas przekonać, że czegoś takie go rząd belgijski nie przepuści. A im wcześniej się z nim spotkamy, tyn wcześniej będziemy mu mogli przedstawić nasze żądania.
- A jakie są te nasze żądania?
- Będziemy się domagali, żeby wycofali z Konga wszystkie swoje siły wszystkich przedstawicieli. A także, żeby ogłosili w prasie światowej, że nk mają już żadnych ambicji kolonizatorskich, że nie chcą kolonizować żadnycł obszarów w Afryce.
- Tylko tyle? - spytał Boyes z sardonicznym uśmieszkiem.
- Belgowie nie żywią sympatii do tego kraju, a na administrowanie nicr wydają mnóstwo pieniędzy. - Roosevelt przerwał, a po chwili ciągnął dalej: Kro Albert może sobie znaleźć inne tereny łowieckie. A my stworzymy tutaj naród.
Boyes roześmiał się szczerze ubawiony.
- I spodziewa się pan, że skapitulują w obliczu zagrożenia ze strona oddziału składającego się z pięćdziesięciu trzech ludzi i że, ot tak po prostu oddadzą kraj w nasze ręce?
30 Mikę Resnial

- Oczywiście, że się tego nie spodziewam - odpowiedział na to Roose-?lt. - Ale jestem pewien, że oddadzą kraj w ręce tubylców, jego rdzennych lieszkańców.
Boyes popatrzył na Roosevelta uważnie.
- I mówi pan to serio?
- Przecież jesteśmy tu po to, żeby do tego doprowadzić.
- Tak, ale...
- Mamy do spełnienia misję, John. A czas jest jedynym towarem, które-3 nie można niczym zastąpić. Dlatego nie możemy go marnować.
- Czy jest pan pewien, panie prezydencie, że pańskie plany nie są nieco Ezedwczesne? - powątpiewał Boyes. - Myślałem, że jakiś rok.zejdzie nam l organizowaniu tubylczej armii, a później...
- Ależ John, nie jesteśmy w stanie wygrać wojny z Belgami.
- Więc jakiego rodzaju presję może pan na nich wywrzeć? - spytał Boy-l zaintrygowany.
- Możemy im zagrozić, że wojnę z nimi przegramy. Boyes zmarszczył brwi.
- Muszę przyznać, że nie rozumiem, panie prezydencie.
- Zrozumie pan to z czasem - powiedział Roosevelt tonem wadczącym o wielkiej pewności siebie. - Zapewniam pana.
VII. Upłynęło ni mniej ni więcej tylko siedem tygodni, zanim zastępca Jbernatora Konga, dowiedziawszy się o obcesowej odprawie, jaką eksprezy-snt dał zarządcy okręgu, ruszył się ze Stanleyville i dotarł do obozu Roose-;lta. Przez ten czas pora deszczowa zdążyła się zacząć i skończyć, a ekspre-rdent pozyskał dla swego dzieła nie tylko cały naród Mangbetu, ale i siedem Mnniejszych plemion.
Informacja o tym, że Belgowie się do nich wybierają, dotarła do ludzi Ro-sevelta na tydzień przed ich pojawieniem się w obozie.
- Te bębny są wprost wspaniałe - skomentował to Roosevelt, po czym ysłał Yanka Rogersa i braci Brittiebanks na spotkanie gości. Przywitawszy h, mieli ich doprowadzić do obozu.
Poza tym eksprezydent polecił Boyesowi wysłać pięciu ludzi na polowanie. Beli spędzić w buszu dwa tygodnie. Kiedy mały Anglik zapytał, na co powin-
zapolować, Roosevelt odpowiedział, iż nie ma to specjalnego znaczenia, lodzi tylko o to, żeby przez co najmniej czternaście dni byli tak daleko od XKU, by porozumiewanie się z nimi było niemożliwe. Boyes wzruszył na to imionami, podrapał się w głowę i w końcu wybrał na chybił trafił pięciu ze yoich kompanów, podsuwając im pomysł. Polowania na słonie na terenach łożonych daleko na południe od obozu przez następne dwa tygodnie. A wliewaź w pobliżu zwierzyna była porządnie przetrzebiona, nie usłyszał od ch słowa sprzeciwu.
JNAZABAWA 31

Kiedy Belgowie dotarli wreszcie do obozu, Roosevelt już na nich czekał Jakiś czas przedtem na jego rozkaz przygotowano wielki stół. Miał on 2 trzydzieści stóp długości i pięć stóp szerokości. Kiedy tylko goście zsiedli i koni, eksprezydent zaprosił ich na lunch. Miał w nim wziąć udział on sam jął również jego ludzie. Zastępca gubernatora, wysoki, chudy, ambitny człowiel nazwiskiem Gerard Silva, wydawał się nieco zaskoczony tą gościnnością, al( pozwolił, by ludzie eksprezydenta zaprowadzili i jego i towarzyszących m dwudziestu uzbrojonych żołnierzy do stołu przygotowanego do wspaniałe uczty. Na stole tym pyszniły się guziec, antylopy i perliczki.
Ludzie Roosevelta - którzy zmieścili się po jednej stronie stołu - się dzieli zwróceni twarzami na zachód, a żołnierze belgijscy usadzeni zostali na przeciwko nich. Roosevelt zasiadł przy jednym końcu stołu, a Silva naprze ciwko niego przy drugim, w odległości trzydziestu stóp. W takich warunkael poufna wymiana zdań między nimi była niemożliwa, tym bardziej, iż Roose velt zachęcał swoich ludzi, by opowiadali o przygodach związanych z polowa niem i podróżami, co czynili, mimo że nie więcej niż pół tuzina Belgów mówiło po angielsku.
W końcu, po prawie dwóch godzinach, uczta się skończyła i ludzie Roose velta, z wyjątkiem Boyesa odeszli jeden po drugim od stołu. Silva dał znal młodemu porucznikowi i żołnierze belgijscy uczynili to samo, po czymJakb nie wiedząc, co ze sobą zrobić, skupili się wokół swoich koni. Wtedy Silv wstał, przeszedł wzdłuż stołu i usiadł obok Roosevelta.
- Mam nadzieję, że panu smakowało, panie Silva - powiedział Roose velt i pociągnął łyk herbaty.
- Tak, posiłek był doskonały, panie... - tu Silva zawahał się. - Przepra szam, jak mam pana tytułować?
- Jak pan chce. Może mi pan mówić po nazwisku, tytułować mni pułkownikiem albo prezydentem.
- A więc, panie Roosevelt, posiłek był wyśmienity - powiedział Silv swoją pedantyczną angielszczyzną z wyraźnym cudzoziemskim akcentem Wyciągnął cygara i poczęstował Roosevelta, który jednak nie zapalił. - Bal dzo mądrze z pana strony. Ten tutejszy tytoń jest bardzo kiepski.
- Musi pan więc z pewnością z utęsknieniem czekać na powrót do Belg - powiedział Roosevelt.
- A pan na powrót do Ameryki - odrzekł na to Silva.
- Mnie się tu podoba - brzmiała odpowiedź. - Nie wziąłem cygara, b po prostu nie palę.
- Tak, palenie to zły nawyk - przyznał Silva. - Podobnie jak narusza nie cudzych praw. '
- Czyżbym j a naruszał czyjeś prawa? - spytał Roosevelt z niewinni miną.
- Proszę przede mną nie udawać - powiedział Silva. - To panu nii przystoi. Z nie znanych nam powodów przyprowadził pan na terytorium bel
32 Mikę Resnic

gijskie uzbrojony oddział. Nie ma pan zezwolenia na polowanie, ani wizy, ani nawet zezwolenia na pobyt.
- Czy mam przez to rozumieć, źc każe nam pan się stąd wynosić?
- Usiłuję po prostu dociec, jaki jest cel pańskiej wizyty w tym kraju - powiedział Silva. - Jeżeli przyjechał pan tu dla rozrywki, osobiście wydam panu dokumenty upoważniające do poruszania się po całym jego terytorium. Ale jeżeli przybył pan w innym celu, żądam, żeby pan go wyjawił.
- Wolałbym o tym porozmawiać z samym gubernatorem - odpowiedział Roosevclt.
- - Gubernator jest ciężko chory na malarię i prawdopodobnie nie będzie mógł opuścić Stanleyville przez najbliższy miesiąęc.
Roosevelt zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a potem pokręcił głową.
- Nie, miesiąc to za długo. Zmarnowaliśmy już i tak dużo czasu. Ale skoro rzeczy tak się mają, przekaże pan po prostu moje oświadczenie. - Przerwał, a po chwili mówił dalej: - Myślę, że można tak zrobić. Bo jedynym zadaniem gubernatora będzie przekazać to, co powiem królowi Albertowi.
- A jaka jest treść pańskiego oświadczenia, panie Roosevelt? - zapytał Silva, pochylając się naprzód z uwagą.
- My wszyscy, to znaczy ja i moi ludzie, nie uważamy, że znajdujemy się na terytorium belgijskim. Na twarzy Silvy pojawił się pozbawiony radości uśmiech.
- Może pozwoli pan, że pokażę panu na mapie, gdzie dokładnie jesteśmy w tej chwili. To miejsce z całą pewnością znajduje się w legalnie wyznaczonych granicach Konga Belgijskiego.
- Wiemy, gdzie się znajdujemy i zgadamy się w zupełności, że jesteśmy na terytorium Konga - odrzekł Roosevelt. - Ale nie uważamy, że wy tutaj macie władzę.
- Tutaj? Ma pan na myśli miejsce, w którym siedziemy?
- Mam na myśli całe terytorium Konga.
- Ależ, panie Roosevelt, Kongo jest terytorium belgijskim. Roosevelt pokręcił głową.
- Kongo należy do tych, którzy je zamieszkują. Już czas, żeby rdzenni mieszkańcy tego kraju zaczęli decydować o własnej przyszłości.
- To, co pan mówi jest po prostu śmieszne - powiedział Silva. - Wszystkie mocarstwa uznały, że Kongo jest naszą kolonią. Wszystkie z wyjątkiem jednego. Ameryka też uznaje nasze prawa do tego kraju. Ameryka zawsze przeciwstawiała się wszelkiemu imperializmowi - iała odpowiedź. - Wyrzuciliśmy Brytyjczyków z naszego kraju i iteśmy gotowi wyrzucić Belgów z Konga.
- Tak jak, za pańskiej prezydentury, wyrzuciliście Panamczyków z Pana-f7 - zapytał Silva ironicznie.
[ZABAWA 33

- Ameryka nie rości żadnych pretensji do terytorium Panamy. Nie ms my pod tym względem żadnych imperialistycznych zapędów. Panamczyc mają własny rząd, który my uznajemy - Roosevelt przerwał na chwilę, a pc tem dodał: - A poza tym nie mówimy teraz o Panamie tylko o kraju, któ( nazywa się Kongo. ;
Silva popatrzył na niego uważnie.
- A w czyim imieniu pan mówi? - zapytał. - Nie jest pan już przecie prezydentem, więc z pewnością nie mówi pan w imieniu Ameryki?
- Mówię w imieniu obywateli Konga. Silva roześmiał się pogardliwie.
- To jest banda dzikusów, których w ogóle nie obchodzi, kto nimi rządź
- Czy chciałby pan poddać to pod głosowanie? - zapytał Roosevelt uśmiechem.
- Więc oni już głosują?
- Jeszcze nie - odpowiedział Roosevelt. - Ale będą głosować, skór tylko odzyskają wolność.
- A kto ich wyzwoli?
- My! - wykrzyknął Boyes siedzący w połowie długości stołu.
- Wy? - zapytał Silva, odwracając się ku niemu. - O panu to ja niejet no słyszałem, panie Boyes. Ma pan na pieńku z rządami wszystkich krajów o Afryki Południowej aż po Abisynię.
- Rządy kolonialne to nie są rządy, z którymi mógłbym żyć w zgodzie -odpowiedział Boyes.
- Rządy tubylców także - powiedział na to Silva i ponownie zwrócił s;
do Roosevelta. - Czy wie pan, że pański towarzysz wmówił głupim tybylcoc którzy zrobili go swoim królem, żeby sprzedali mu Górę Kenia za nadzwycz;
wysoką cenę czterech kóz?
- Sześciu - poprawił go Boyes z uśmiechem. - Nie chciałbym, żel opowiadano, że zaoferowałem cenę zbyt niską.
- To jest po prostu oburzające! - powiedział Silva z wściekłością. -Wprost nie mogęe uwierzyć, że coś takiego można powiedzieć! I c naprawdę zamierzacie podbić Kongo Belgijskie, dysponując oddziałei składającym się z pięćdziesięciu trzech ludzi?
- Ależ w żadnym wypadku - powiedział Roosevelt wesoło.
- Więc o co wam chodzi?
- Po pierwsze - powiedział Roosevelt - mówimy o kraju, który naz wa się Kongo, a nie Kongo Belgijskie. Po drugie, nie zamierzamy tego kraj podbić tylko go wyzwolić. A po trzecie, pański wywiad się pomylił. Mi oddział liczy tiko czterdziestu ośmiu ludzi.
- Czterdziestu ośmiu czy pięćdziesięciu trzech - jaka to różnica?
- A jednak jest pewna różnica, panie Silva - powiedział Roosevelt zawiesił głos. - Bo pięciu pozostałych znajduje się w tej chwili w połów drogi do Nairobi.
- I co mają zamiar tam robić? - spytał Silva podejrzliwie.
- Mają zamiar powiedzieć dziennikarzom amerykańskim, że Teddy Ro-ievelt, który - mówiąc bez fałszywej skromności - jest w tym półwieczu ijpopularniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem w Ameryce, został (atakowany przez belgijskie siły rządowe. Jego mały oddział dzielnie się bro-^ale potrzebna mu pomoc, gdyż bez niej niedługo będzie musiał się poddać. a wypadek, gdyby pisane mu było paść w boju o wyzwolenie obywateli Kon-i spod jarzma belgijskiej tyranii, chce, żeby Ameryka wiedziała, że sprawcą go śmierci jest król Albert, który, jak sądzę, ma dość problemów w Europie rtóremu ten dodatkowy problem nie jest wcale potrzebny.
- Pan oszalał! - wykrzyknął Silva. - Czy naprawdę pan myśli, że to, co ę tutaj dzieje będzie kogokolwiek obchodziło?
- To samo prawdopodobnie powiedział Mahdi Chińskiemu Gordono-P, kiedy zdobył Chartum - odparł Roosevelt, nie przejmując się słowami Sihy.
- Niech pan poczyta podręczniki historii, a dowie się pan, co się stało, edy Brytyjczycy dowiedzieli się o śmierci generała.
- Pan blefuje!
- Nikt panu nie zabrania tak uważać - odrzekł Roosevelt spokojnie. - te oświadczam panu: w ciągu dwóch miesięcy pięćdziesiąt tysięcy Ameryka-5w stanie u mojego boku, żebywalczyć tu, w Kongo. A jeżeli mnie zabijecie, dżecie być pewni, że będzie ich sto razy tyle i większość będzie chciała bić się Belgii.
- Nie słyszałem nigdy nic badziej niedorzecznego! - krzyknął Silva. Roosevelt sięgnął do kieszeni swojej kurtki myśliwskiej i wyciągnął gruby, Scjainie wyglądający dokument, który przygotował poprzedniego dnia.
- Tutaj ma pan wszystko czarno na białym, panie Silva. Proponuję, żeby starczył to pan jak najszybciej swemu zwierzchnikowi, bo on na pewno ze-ice to wysłać do Belgii, a już ja wiem, jak długo trwają takie procedury. - rzerwał, po czym dodał: - Chcielibyśmy, żebyście opuścili Kongo w ciągu eściu miesięcy, więc sam pan widzi, że nie ma czasu do stracenia.
- My się stąd nie ruszymy! Roosevelt westchnął głęboko.
- Obawiam się, że stoi pan w obliczu historycznej konieczności - wiedział. - Ma pan dwudziestu uzbrojonych ludzi, a ja mam czterdziestu ;dmiu, nie licząc mnie samego. Atakować nas w tych warunkach byłoby sa-obójstwem, a do czasu, kiedy pan wróci ze Stanleyville, ja będę miał pod /oim dowództwem ponad trzydzieści tysięcy Mangbetu oraz parę innych emion, które nie chcą się dłużej godzić z brakiem niepodległości.
- Moi ludzie to dobrze wyćwiczeni żołnierze - powiedział Silva. - A ińscy to hołota, to banda wyrzutków i kłusowników.
- Ale dobrze strzelają - powiedział pewny siebie Roosevelt, pokazując by w uśmiechu. Po czym przerwał na chwilę, a uśmiech zniknął z jego twa-y. - Poza tym, jeżeli uda się panu mnie zabić, będzie pan człowiekiem,
TNĄ ZABAWA 35

który pochopnie rozpętał wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. Czy jest pan pe^ wien, że chce pan przyjąć na siebie taką odpowiedzialność? Silva milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się.
- Pojadę do Stanleyville - oświadczył. - Ale później wrócę tutaj. TG mogę panu obiecać. ,
- Nas tu nie będzie - odrzekł Roosevelt.
- A gdzie będziecie?
- Nie mam pojęcia, ale jestem zdecydowany nie dać się zabić do czasu kiedy wieści o tym, co się tutaj dzieje, dotrą do Ameryki. - Roosevelt zamilld na chwilę i uśmiechnął się. - Kongo to duży kraj, panie Silva. I, czekając ns decyzję władz belgijskich, mam zamiar pozyskać tu sobie jeszcze wieli przyjaciół.
Silva zerwał się na równe nogi.
- Sporządzając ten dokument - powiedział, potrząsnąwszy papieren
- podpisał pan wyrok śmierci nie tylko na siebie, ale i na wszystkich tych którzy się do pana przyłączą.
Sieozący w połowie długości stołu Boyes wybuchnął śmiechem.
- Czy pan wie, ile wyroków śmierci wydano na mnie? Dodam ten d( swojej kolekcji. Przerwał i widać było, że się doskonale bawi. W chwilę poten dodał: - Jak dotąd żaden z nich nie był napisany po francusku.
- Obaj zwariowaliście - warknął Silva, wycofując się sztywno w stroni swoich ludzi.
Roosevelt obserwował, jak zastępca gubernatora wsiada na konia i odjeź dźa galopem wraz z dwudziestoma żołnierzami.
- Myślę, że trzeba go było zaprosić na kolację - zauważył wesoło.
- Czy naprawdę pan myśli, że to wszystko się uda?
- Oczywiście.
- Można na ten temat dużo gadać, ale tak naprawdę to sprawa w końci sprowadza się do tego, że jest nas ciągle tylko pięćdziesięciu trzech -powiedział Boyes. - Tubylców nigdy pan nie namówi, żeby wojowali z Belga mi. Nie mają broni palnej, a nawet gdyby ją mieli, to w ciągu sześciu miesięc nie nauczymy ich, jak się prowadzi nowoczesną wojnę.
- Niech pan posłucha, John, pan zna Afrykę i zna się pan na polowanii
- odrzekł Roosevelt poważnie - aleja znam się na polityce i znam historia Kongo to dla Belgów kłopot. Leopold zmarnował tu tyle pieniędzy, że dw;
lata temu jego własny rząd mu je odebrał. Poza tym w Europie niedług< będzie wojna, o jakiej świat nie słyszał. Wojna z Ameryką o kawałek teryto rium, którego tak naprawdę wcale nie chcą, jest ostatnią rzeczą, jakiej Belgo wie mogliby sobie życzyć.
- Alei muszą chcieć tego terytorium. Inaczejfiie byłoby ich tutaj -upierał się Boyes.
Roosevelt pokręcił głową.
- Nie chcieli po prostu, żeby zajął je ktoś inny. Mocarstwa dokonał
36 Mikę Resnic

podziału Afryki Zachodniej w roku 1885. Belgia straciłaby twarz, gdyby nie upierała się przy swoim prawie do kolonizacji Konga. Ale w rzeczywistości okazało się, że to kosztowna inwestycja, która przez ponad dwadzieścia lat wyciskała z nich pieniądze a z politycznego punktu widzenia przysparzała tylko kłopotów. - Zamilkł na moment, a potem kontynuował: - To, co mówiłem o generale Gordonie to prawda. Nie chciał wycofać się z Chartumu, a jego śmierć spowodowała w efekcie to, że kiedy opinia publiczna domagała się by go pomścić, rząd brytyjski zmuszony był wysłać wojska, które podbiły Sudan. - Tu Roosevelt uśmiechnął się szeroko. - A liczba moich wyborców |?yla o wiele większa niż liczba tych, którzy kiedykolwiek słyszeli o Gordonie. Niech mi pan wierzy, John, rząd belgijskie będzie robił wiele hałasu i wygrażał nam przez miesiąc czy dwa, a później przystąpi do negocjacji.
| - Zdaje się, że to, co pan mówi trzyma się kupy - odrzekł Boyes. - Ja fednak nadal nie wierzę, że pięćdziesięciu trzech ludzi jest w stanie przejąć od pich caty kraj. Jest to po prostu niemożliwe. [ - Ależ, John, niech pan zapamięta raz na zawsze: tu nie chodzi o pięćdziesięciu trzech ludzi - powiedział Roosevelt. - Tu chodzi o potencjalny milion oburzonych Amerykanów.
- Wiem, ciągle pan to powtarza. A jednak...
- John, tam gdzie chodzi o polowanie na słonie czy lwy, ja ufam panu bez zastrzeżeń. A pan niech się postara w takim samym stopniu zaufać mnie wtedy, kiedy chodzi o sprawy, na których ja znam się najlepiej.
- Chciałbym móc panu zaufać - powiedział Boyes. - Ale to nie jest takie proste.
Trzeciego grudnia roku 1910, po upływie pięciu miesięcy i dwudziestu siedmiu dni od chwili, gdy otrzymał żądanie Roosevelta, rząd belgijski oficjalnie zrzekł się wszelkich praw do Konga, a obywatele belgijscy zaczęli opuszczać terytorium tego kraju.
VIII. - Cholera by wzięła tego Tafta4!
Roosevelt zgniótł w swojej potężnej dłoni telegram dostarczony przez posłańca ze Stanleyville i rzucił go na ziemię. Jego gniewny, ostry głos i gwałtowne gesty przestraszyły ptaki, szukające owadów na rozległym trawniku. Skrzecząc i popiskując ukryły się w kępie pobliskich drzew.
- Jakieś niepomyślne wiadomości, panie prezydencie? - spytał Boyes. Rezydowali teraz w domu Francuza, właściciela plantacji nazwiskiem Be-auregard de Vicennes. Dom położony był w odległości około piętnastu mil na zachód od Stanleyville, nad rzeką Kongo. Trzydziestu sześciu ludzi Roosevelta obozowało w pobliżu, a reszta zajmowała się na zmianę polowaniem na słonie i przygotowywaniem dwóch tutejszych dużych plemion, Lulua i Balu-ba, do wizyt, jakie miał im złożyć eksprezydent.
- Ten człowiek to niewdzięcznik, kompletny niewdzięcznik - złościł się
SETNA ZABAWA 37

Roosevelt. - Jakiś czas temu dałem mu prezydenturę, wręczyłem mu ja jął podarunek. Teraz chcę mu dać solidny punkt zaczepienia w Afryce, a on m czelność pisać, że nie stać go na to, żeby przysłać mi ludzi i pieniądze, o któr proszę.
- A czy przyśle choćby ich część? - spytał Boyes.
- Prosiłem o dziesięć tysięcy ludzi, a on przysyła mi sześciuset! - pierii się eksprezydent. - Napisałem, że potrzebuję co najmniej dwudziestu milic nów dolarów na budowę dróg i rozbudowę kolei, a on mi chce dać tylko trz miliony. Trzy miliony dolarów na potrzeby kraju wielkości jednej trzeciej Su nów Zjednoczonych! Niech go szlag! J.P. Morgan5 może sobie być łotrem bandytą, ale on .na pewno doceniłby tę okazję i błyskawicznie by j wykorzystał, tego jestem pewien! - Przerwał na chwilę, potrząsając energ cznie głową. - Wiem, co zrobię! Zatelegrafuję zaraz do Morgana!
- Myślałem, że to pana śmiertelny wróg - wtrącił Boyes. - Tak prz;
najmiej mogłem wywnioskować z tego, co pan o nim mówił.
- Bzdura - odparł Roosevelt. - Stoimy po przeciwnych stronach poi tycznego płotu, ale to jest człowiek kompententy, nie taki jak ten idiota, c siedzi teraz w Białym Domu. - Tu uśmiechnął się szeroko. - I jest enti zjastą kolei. Tak, dziś po południu wyślę do niego telegram.
- Czy w takim razie nie przyjmiemy tego, co daje prezydent Taft?
- Oczywiście, że przyjmiemy. Potrzeba nam jak najwięcej i ludzi pieniędzy, więc weźmiemy wszystko, co dają. Wyślemy telegram z informacji że bierzemy tych ludzi i te pieniądze, a równocześnie zawiadomimy parę prz;
chylnych nam gazet o tym, jak skąpy okazał się dla nas Waszyngton. Ja, będi tutaj, w buszu, nie mogę wywrzeć na Tafta żadnego nacisku, ale dziennikarz' być może, będą mogli to zrobić.
Roosevelt pokręcił smutno głową.
- Dobrze mi tak. Trzeba było nie pakować tego głupka do Białego D( mu. Mówię panu, John, gdyby nie to, że mam do wykonania zadanie tu, Afryce, pojechałbym do Stanów i nie dopuścił do tego, żeby został kandydi tem na prezydenta z ramienia partii Rebublikanów w wyborach w 1912 roki On nie zasługuje na to, żeby drugi raz kandydować.
Przez następny kwadrans Roosevelt perorował na temat "tego opasłe^ głupca z Białego Domu", po czym wycofał się do swojego pokoju, źet przygotować telegramy. Kiedy wgodzinę później przyszedł na lunch, był zn( wu sobą; miłym, energicznym optymistą. Boyes, Bili Buckley, Mickey No ton, Yank Rogers i Głuchy Banks siedzieli właśnie przy stole pod staryi drzewem. Wszyscy z wyjątkiem Banksa, który nie słyszał, że eksprezydent s zbliża, wstali, żeby okazać mu szacunek.
- Siadajcie, panowie - powiedział Roosevelt, przysuwając sob krzesło. - Co dziś mamy na lunch?
- Sałatkę i perliczkę na zimno w jakimś sosie - odrzekł Norton. - Ta w każdym razie powiedziała mi pani Yincennes.
38 Mikę Resnh

- To świetnie, bo bardzo lubię perliczkę - powiedział Roosevelt zado-3ny. - Państwo Vincennes to poczciwe dusze. Cieszę się, że zgodzili idzielić nam gościny. - Przerwał, a po chwili dodał - Jest tu o wiele gemniej niż w tych dusznych i ciasnych budynkach rządowych w Stan-ille.
- Podobno przyszły złe wiadomości od Billa Tafta - odważył się wtrącić jers.
- Już to załatwiłem - odrzekł na to Roosevelt, pewny siebie, poklepując kieszeni, w której były telegramy. - Ludzie, któr) ch chce nam przysłać rjadą tu w czasie pory deszczowej, a do czasu, kiedy deszcze przestaną ać, będziemy mieć więcej rąk do roboty, niż nam potrzeba. - Popatrzył woich towarzyszy. - Czas, panowie, żebyśmy się zastanowili nad sprawa-tie cierpiącymi zwłoki.
- Co pan ma na myśli, panie prezydencie? - spytał Buckey.
V tym momencie sześciu czarnych służących podeszło do stołu, niosąc ta-
sałatką i napojami.
- Od dwóch miesięcy ten kraj jest w naszych rękach - odrzekł Roose-, - Czas, żebyśmy zaczęli coś tu robić. To znaczy coś innego niż dziesią-wanie populacji słoni - dodał cierpko.
- Możemy się zająć dziesiątkowaniem tych Belgów, którzy jeszcze nie ;chali - powiedział Buckley z uśmiechem. - To by odpowiadało Bilty'ę-Pickeringowi.
- Ja mówię poważnie, panie Buckley - powiedział Roosevelt, biorąc z rżą skórkę chleba i rzucając ją szpakowi znajdującemu się w pobliżu. Ptak ^chmiast porwał przysmak i oddalił się pospiesznie. - Po co było ędzać Belgów, jeżeli nie robimy nic, żeby poprawić los mieszkańców tego u? Wszędzie, gdzie się znaleźliśmy, obiecywaliśmy im dorodziejstwa de-yaji. Czas zacząć spełniać tę obietnicę. Ci ludzie zasługują na to.
- Boy! - zwrócił się Norton do jednego ze służących. - Ta kawa jest
oa. Pogrzej ją.
łużący kiwnął głową, ukłonił się, postawił kawę na tacy i odszedł w stronę
tini.
- Nie wiem, jak ma pan zamiar ucywilizować tych ludzi, którzy nawet nie
-afią zapamiętać, że kawa ma być gorąca, a nie ciepła - powiedział Nor-
- I niech pan zobaczy, jak on ślamazarnie się rusza. Zanim ją tu donie-; kuchni, gdzie dostał ją gorącą, kawa zupełnie wystygnie.
- Tubylcy nie piją kawy, więc trudno wymagać, żeby przywiązywali wagę ego, czy jest gorąca czy zimna - odrzekł na to Roosevelt.
- To prawda, ale oni również nie głosują ani nie znają instytucji ławy "sięgłych - zauważył Buckey.
- Jeżeli o to chodzi, sądzę, że głosowanie i działanie sądów to są rzeczy, ym powinniśmy dać pierwszeństwo, wprowadzając ich w arkana cywilizo-ego życia.
IAZABAWA . 39

- Oni nie potrafią nawet czytać - powiedział Buckley. - Jak ma par zamiar nauczyć ich, jak się głosuje?
- Mam zamiar założyć szkoły publiczne na terenie całego kraju -odparł Roosevelt. - W tej dziedzinie początek zrobili misjonarze belgijscy, ale im brakowało ludzi i pieniędzy. W kieszeni mam telegram, który opublikuje ponad tysiąc amerykańskich gazet. Jest to apel do nauczycieli i misjonarzy, żeby przyjeżdżali tu i pomogli kształcić ludność Konga.
- Ale to potrwa całe lata, panie prezydencie - zauważył Boyes.
- Zajmie to najwyżej dziesięć lat - powiedział Roosevelt pewny swe-
go-
- A czym im będziesz płacił, Teddy - spytał Rogers. - Przecież nie masz nawet pieniędzy, żeby zapłacić nam.
- Misjonarze będą na utrzymaniu swoich kościołów, to oczywiste -odparł Roosevelt. - A co do nauczycieli, to początkowo będziemy im przydzielać ziemię.
- To może się nie spodobać ludziom, którzy są właścicielami tej ziemi -stwierdził Rogers.
- Ależ Yank, ziemia to, obok owadów i wilgoci, coś, czego w Kongo jesi po dostatkiem.
- Mówisz, że wykształcenie ich zajmie dziesięć lat - ciągnął dalej Ro gers. - A jak odbywać się będą wybory przed upływem tego czasu?
- Ustnie - odpowiedział Roosevelt. - Każdy mężczyzna i każda ko bieta wejdzie do lokalu wyborczego i powie, na kogo głosuje. Prawdopodob nie dzięku temu będzie nawet mniej oszustw wyborczych.
- Czy źle usłyszałem, czy powiedziałeś, że kobiety też będą głosować? -spytał Yank Rogers.
- Są przecież obywatelkami tego kraju.
- Ale nawet w Ameryce kobiety nie głosują!
- To się musi zmienić - powiedział Roosevelt stanowczo. - Ojcowit naszego narodu popełnili błąd, nie dając im prawa do głosowania i nie mi powodu, żeby ich błąd popełniać tutaj, w Kongo, kobiety są takimi samym ludźmi jak my i zasługują na to, żeby mieć takie same prawa i przywileje - n;
jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Żal mi człowieka, który będzif musiał powiedzieć mojej córce Al.ice, że nie przysługuje jej prawo głosowani;
w wyborach. Już ona da mu w kość.
- Czy wie pan, że możemy zdobyć pieniądze, wprowadzając podymne' - zasugerował Buckley. - Brytyjczycy robili to we wszystkich swoich koło niach w Afryce.
- Podymne? Buckley kiwnął głową.
- To znaczy podatek w wysokości dziesięciu albo dwudziestu szyligóv rocznie, jaki każdy tubylec musi uiścić na każdą chatę, którą postawi. Jest t( sposób nie tylko na to, żeby napełnić skarb pieniędzmi, ale także na to, źetr
40 Mikę Resnia

|nauczyć ich, jak produkować płody rolne nie tylko dla zaspokojenia własnych Jpotrzeb, ale też na sprzedaż w celu zdobycie pieniędzy. Roosevelt stanowczo pokręcił głową.
- Jesteśmy tu po to, żeby ich wyzwolić, a nie zrobić z nich niewolników.
- A poza tym - dadal Boyes - to nie dato dobrych rezultatów w Brytyj-kiej Afryce Wschodniej. Kiedy tubylcy nic płacili podatku, władze wtrącały ch do więzienia. - Tu odwrócił się twarzą do Roosevelta i uśmiechnął się. - Sy wie pan, jak Kikujusi i Wakamba nazywali więzienie w Nairobi? Nazywali e "hotelem króla Jerzego". Było to jedyne miejsce na świecie, w którym mo-;li dostać za darmo trzy solidne posiłki dziennie i mieć dach nad głową. - Saśmiał się na to wspomnienie. - Kiedy się o tym dowiedzieli, ustawiali siew alejce do więzienia.
My nie będziemy eksploatować mieszkańców Konga - powiedział Roosc-dt. - Musimy zawsze pamiętać, że to jest i c h kraj i że mamy obowiązek tauczyć ich, na czym polega demokracja.
- Prawdopodobnie łatwiej to powiedzieć niż zrobić - zauważył Rogers.
- Dlaczego tak myślisz, Yank? - spytał Roosevelt.
- Pojęcie demokracji jest dla nich obce - odrzekł Rogers. - Będą się |musieli dopiero do niego przyzwyczaić. - To pojęcie było też z początku obce |dla Bookera T. Washingtona6 i dla George'a Washingtona Carvera7 - Ipowiedział Roosevelt. - A jednak szybko je sobie przyswoili. Nie jest trudno Iprzyzwyczaić się do wolności.
- Ale tu nie chodzi o wolność, Teddy - zaprotestował Rogers. - Bo oni byli wolni przez tysiące lat, zanim przyszli do nich Belgowie. Byli wolni, ale | nigdy nie mieli demokracji. Rządzili i rządzą nimi wodzowie i czarownicy, a niekongresmeni.
- A teraz, kiedy Belgowie wycofują się - dodał Norton - najwięcej kłopotu sprawi nam powstrzymanie ich od zabijania się nawzajem do czasu ^organizowania wyborów.
| - Wszyscy przewidujecie najgorsze - zirytował się Roosevelt. - I zapo-|minacie, jak wielki krok naprzód zrobił amerykański Murzyn od czasu Proklamacji Emancypacji. Mówię wam, panowie, że wolność nie ma koloru skóry, a demokracja nie jest przeznaczona dla jednej tylko rasy.
Boyes uśmiechnął się. Widząc to, Buckley zwrócił się do niego. l - Co cię tak bawi, John? Jesteś tu dość długo, żeby wiedzieć, że wszystko, co powiedzieliśmy, jest prawdą.
l - Wszystkim wam się zdaje, że zniechęcicie prezydenta do działania, że, ^opowiadając mu o tym, jakim dzikusami są tubylcy, skłonicie go, żeby razem ! z wami polował na słonie dopóty, dopóki nie zostaną wybite do nogi i żeby ', potem wrócił z wami do Nairobi. - Tu Boyes przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej - Ale ja znam go lepiej niż wy i wiem, że wszelkiego rodzaju wyzwania są jedyną rzeczą, jakiej nic może się oprzeć. - Tu zwrócił się do Roosevelta. - Mam rację, panie prezydencie?
SE7WZABAWA 41

Roosevelt uśmiechnął się do niego. |
- Najzupełniejszą, panie Boyes. Popatrzył na swych towarzyszy. - Panowie - oświadczył - dosyć krakania. Czas zakasać rękawy i brać się do roboty.
IX. Roosevelt ubrany w elegancki przedpołudniowy garnitur, przyglądając się swemu odbiciu we wspaniałym dużym lustrze w pozłacanej ramie, które ozdabiało salon w jego rezydencji w Stanleyville, poprawił sobie krawat.
- Dobrze, że ten Niemiec, który jest świetnym krawcem, postanowił stąd nie wyjeżdżać - powiedział do Boycsa ubranego podobnie jak on sam. - W przeciwnym razie musielibyśmy załatwiać sprawy wagi państwowej w strojach myśliwskich.
- Ja w każdym razie czułbym się w takim stroju o wiele swobodniej - odrzekł Boyes, sprawdzając w lustrze jak wygląda i dochodząc do wniosku, że powinien się przyczesać.
- Plecie pan głupstwa, John - powiedział Roosevelt. - Spotykamy si^ przecież ciągle z reporterami i fotografami z całego świata.
- Jeżeli o mnie chodzi, to wolałbym o wiele bardziej stanąć oko w oko 2 nacierającym słoniem - powiedział Boyes, wyglądając przez okno. - Nie znoszę tłumów.
Roosevelt uśmiechnął się na to.
- A ja zdałem sobie właśnie sprawę, że tu, w Afryce, zdążyłem jró zapomnieć, jakbardzoje lubię.- Włożył cylinder i skierował się ki drzwiom. - Możemy chyba zaczynać.
Boyes, niezadowolony i skrępowany, mając wrażenie, że bez rewolweru strzelby jest nagi, podążył za nim. Wyszli obaj z domu i weszli na drewniani platformę, którą poprzedniego dnia wzniesiono przed rezydencją. Roósevel nie mylił się - przestawiciele prasy już tam byli. Reporterzy i fotografowie 2 Ameryki, Belgii, Anglii, Francji, Wioch, Portugalii, Kenii, dwaj nawet z kra jów Wschodu odbyli długą i męczącą podróż do Stanleyville, żeby uslysze< przemówienie Roosevelta i uwiecznić tę chwilę dla potomności. W pier wszym rzędzie, na krzesłach zarezerwowanych dla notabli siedzieli wodzowie plemion Mangbetu, Simba, Mongo, Luba, Bwaka, Zande oraz plemieni< Kongo, od którego pochodziła nazwa nadana przed wiekami temu krajowi Było nawet dwóch wodzów Pigmejów, z których jeden nie miał na sobie ni< prócz przepaski na biodrach, pary kolczyków i naszyjnika z pazurów lampar ta, a drugi ubrany był w garnitur wyglądający tak, jakby go uszył krawiec \ Savile Rów8.
Kiedy Roosevelt wszedł na podwyższenie, tłum w liczbie około sześciusei ludzi, składający się z prawie jednakowej ilości białych i czarnych, natychmias zamilkł i zamarł w uprzejmym oczekiwaniu. Eksprezydent wszedł na podiurr i wyciągnął z kieszeni notatki.
42 Mikę Resnid

Dzień dobry państwu. Dziękuję, że państwo byli uprzejmi tu przybyć i ać cierpliwość. Zdaję sobie sprawę, że wskutek tego, iż nie zdążyliśmy ze zbudować dróg i kolei, musieli państwo mieć jeszcze niejakie łości z dojazdem. - Przerwał na chwilę, mając pewność, że obeni zare-| na tę uwagę dobrodusznym śmiechem, a potem kontynuował. - irliście jednak jakoś do Stanleyville i radzi jesteśmy widzieć was tutaj jako i naszego nowo powstałego państwa.
"zerwał znowu, wyciągnął z kieszeni nowiuteńką chusteczkę i otarł pot mający mu obficie po twarzy. ,
Zebraliśmy się tutaj, żeby proklamować suwerenność tego pięknego kraju. Kiedyś znany on byt jako Wolne Państwo Kongo. Ale y nazwa ta kłamała, bo kraj nie był wcale wolny. Dzisiaj ta nazwa nie lie, odtąd bowiem ten kraj będzie znany jako Wolne Państwo Kongo, niezawisłe państwo, w którym dba się o to, żeby ludzkiej godności nie żano i żeby dążenia obywateli traktowano z najwyższym szacunkiem.
wa, kryjące się na pobliskim drzewie, niebiesko upierzone turaki, zaczęły sec przeraźliwie. Eksprezydent uśmiechnął się i odczekał kilka sekund, wrzawa ucichnie.
To, co było, należy już do przeszłości. Teraz Wolne Państwo Kongo t?na nowe życie z czystą kartoteką. Nie żywi żalu ani do poszczególnych i, ani do narodów, które w przeszłości eksploatowały jego bogactwa i )rzystywały jego ludność. Jednak oświadczam - tu dolna szczęka Ro-elta wysunęła się naprzód zawadiacko - że w przyszłości nikt tego kraju
ędzie więcej grabił ani eksploatował. - Zmierzył swoich słuchaczy suro-spojrzeniem. - Nigdy więcej uprzywilejowana mniejszość nie narzuci woli większości. Nigdy więcej jedno plemię nie podniesie broni na inne. ly więcej kobiety nie będą obciążone nadmierną pracą, z której nie mają iej korzyści. I nigdy więcej okrutne widmo ignorancji, nęd2y i chorób nie nuje nad obszarem, który Henry Stanicy nazwał Najczarniejszą Afryką. u dramatycznie podniósł glos. - Od dziś zaczniemy oświecać Wolne itwo Kongo światłem demokraji i zamieniać je we wzór tego, co będzie azywało Afryką Świetlaną.
oosevelt przerwał, poczekał, aż jego słowa zostaną przetłumaczone, a m uśmiechnął się znowu, widząc, że wodzowie wstali, wiwatując iętnie i że za ich przykładem, aczkolwiek z mniejszym entuzjazmem, po-Europejczycy.
Dziękuję wam, przyjaciele - mówił dalej, gdy przywódcy plemion izcie usiedli. - My, którzy właśnie mieliśmy szczęście dopomóc przy na-inach Wolnego Państwa Konga, planujemy dla niego wspaniałą szłość. Naprawdę wspaniałą - dodał z naciskiem, uśmiechając się trium-X). - W przeciągu dwóch lat rozbudujemy Kolej Wschodnioafrykańską, radząc linię z Ugandy, gdzie się ona teraz kończy, aż do Stanleyville, a w ciągu następnego roku zbudujemy następny odcinek: do Leopoldville.
AZABAWA 43

W ten sposób uzyskamy połączenie z Ocenanem Indyjskim. A pońiewa dzięki rzece Kongo mamy też połączenie z Atlantykiem, już wkrótce p wprowadzeniu nowoczesnych metod uprawy roli zajmiemy się eksportem n wielką skalę, wykorzystując do tego celu oba wybrzeża.
Tu nastąpiły kolejne wiwaty, mniej nieokiełznane niż poprzednio, gd) większośćwodzów miała bardzo mgliste pojęcie o takich zagadnieniach ekonc micznych, które nie ograniczały się do spraw ddotyczących ich własnych plemica
- Pokryjemy cały kraj siecią szkół publicznych - ciągnął dalej Roost velt. - Postawiliśmy sobie cel: do roku 1930 w tym kraju nie będzie ani je< nego analfabety.
Tym razem swój aplauz wyrazili tylko wodzowie, gdyż obecni bia najwyraźniej odnosili się do tego planu sceptycznie.
- Wkrótce we wszystkich większych miastach Wolnego Państwa Kong zaczniemy budować nowoczesne szpitale - mówił-dalej Roosevelt - dziel czemu żaden obywatel nie będzie pozbawiony opieki lekarskiej. Inżynierowi amerykańscy zbudują na rzece Kongo tamy, tak że możliwe będzie wypn dukowanie energii elektrycznej w ilości wystarczającej dla zaspokojenia p< trzeb nowoczesnego państwa. Pozostawiając ogromne połacie kraj nietknięte jako parki narodowe i tereny łowieckie, pokryjemy jednak cały j< go obszar siecią dróg, tak że żadna wioska, nawet najbardziej zapadła, ni będzie niedostępna.- Przerwał, patrząc wyzywająco w twarze białych, r których malował się wyraz niedowierzania.
- Dokonamy wszystkiego, o czym tu mówiłem - zakończył. - I doki namy tego wcześniej niż myślicie!
Wodzowie zaczęli podskakiwać, wiwatując entuzjastycznie, a pozostał część publiczności, domyślając się, że zakończył główną część swego wystąpił nią, zaczęła uprzejmie bić brawo.
- A teraz, panie i panowie, proszę wszystkich o powstanie z miejsc, gdyż;
chwilę po raz pierwszy zostanie wciągnięta na maszt flaga Wolnego Państv Konga. - Tu zwrócił się do Boyesa: - Panie Boyes, proszę o wciągnięcie flagi
Boyes wyjął z zanadrza złożony materiał, zaczekał, aż podejdzie do nie^ oddział gwardii honorowej, składający się z tubylców w mundurach koloi khaki, po czym uroczyście wręczył go dowódcy. Żołnierze odmaszerowa podeszli do niedawno wzniesionego masztu, znajdującego się koło platforn i zaczęli wciągać flagę. Na zielonym polu widniało dwadzieścia barwny( tarcz, symbolizujących główne plemiona. Równocześnie Yank Rogers, kto] nie zdołał w ciągu dwóch dni skomponować hymnu narodowego, zagrał r swojej starej trąbce wojskowego marsza. Roosevelt stanął na baczność zasalutował, Boyes i wodzowie poszli za jego przykładem, a reporterzy, poi tycy i dygnitarze wstali pospiesznie z miejsc.
Kiedy flaga była już na maszcie, zabezpieczona liną zaczepioną u je^ stóp, Roosevelt jeszcze raz zwrócił się do tłumu.
- Wybrano mnie, za jednogłośnie wyrażoną zgodą plemion, któryc
44 Mikę Resnii

sdstawiciele są tu dzisiaj obecni, abym przygotował i wprowadził w życie emokratyczną konstytucję Wolnego Państwa Konga. Będę sprawował zad Naczelnego Zarządcy. Urząd len zostanie zniesiony z chwilą, kiedy - l dzisiejszego dnia za rok - odbędą się tu pierwsze wybory powszechne. W i wyborach wszyscy obywatele Wolnego Państwa Konga, bez względu na \ czy pleć, wybiorą prezydenta i ciało ustawodawcze. Od tej chwili ich los spo-e w ich własnych rękach. - Tu popatrzył na słuchaczy i dodał: - Dziękuję stwu za obecność na tej historycznej uroczystości. Na trawniku zostanie po-y lunch. Zapraszam na niego wszystkich obecnych. Sam będą przez całe otudnie do dyspozycji dziennikarzy, chcących przeprowadzić ze mną wywiad. Schodząc z podwyższenia przy wiórze oklasków i wiwatów, obdarzył luchaczy swoim słynnym szerokim uśmiechem. Po czym, zaczekawszy chwilę a Boyesa, zniknął we wnętrzu rezydencji.
- Jak wypadłem? - spytał podniecony.
- Ja uważam, że wspaniale - odrzekł Boyes zgodnie z prawdą. - Wspaniale, panie prezydencie.
- Chciał pan powiedzieć: "panie naczelny zarządco" - poprawił go Ro-sevelt i uśmiechając się, dodał: - chociaż w gruncie rzeczy znamy się już ość dtugo i może pan zacząć mówić mi po imieniu. Tak jak wszyscy.
- Ja jednak wolę tytułować pana "panem prezydentem" - odrzekł Boy-s. Przyzwyczaiłem się.
Roosevelt wzruszył ramionami, po czym wyjrzał przez okno, za którym urn ustawiał się już przy długich stołach z jedzeniem.
- Oni nie wierzą, że mi się uda, prawda John?
- Prawda. Nie wierzą w to ani trochę - odrzekł szczerze Boyes.
- Mieliby rację, gdybym ja stosował ich przestarzałe metody - owiedział Roosevelt, prostując plecy. - Ale jest teraz początek dwudziestego wieku. Mamy nowe technologie, nowe metody i nowe spojrzenie na świat.
Jednak ten kraj jest stary - powiedział Boyes.
Co pan chce przez to powiedzieć?
Tylko to, że może nie być przygotowany na te pańskie nowe metody, | panie prezydencie.
| -' Widział pan przecież tych wodzów - powiedział Roosevelt. - Są moi-&mi zagorzałymi zwolennikami.
r - Ze względu na swój własny interes - odrzekł Boyes. - Obiecał im , pan przecież gwiazdkę z nieba.
- I dotrzymam tej obietnicy - brzmiała stanowcza odpowiedź.
X. Boyes, wszedłszy do rezydencji, został wprowadzony do gabinetu Ro-t0sevelta.
- Gdzie się pan tak długo podziewał? - spytał Roosevelt. - Przypuszczałem, że wróci pan trzy dni temu.
SETNA ZABAWA 45

- Organizowanie firmy handlowej zajęto mi trochę więcej czasu myślałem - odpowiedział Boyes. - Ale dzięki temu pańscy robotnicy i umrą z głodu, kiedy już tu będą. Dostanę dla nich mąkę i mięso.
- A co da pan tubylcom w zamian?
- Jodynę - brzmiała odpowiedź. - Dlatego nie było mnie tak dłuj Spóźniał się transport z Nairobi. |
- Jodynę? - powtórzył Roosevelt zaciekawiony, i Boyes uśmiechnął się. ;
- Są zakażenia, których nie umie wyleczyć nawet czarownik. Zadowolony z siebie usiadł w skórzanym krześle, stojącym naprzeciwi biurka Roosevelta.
- Daję im uncję jodyny za trzydzieści funtów mąki albo za sto funtć mięsa.
- Ależ, John, to niemoralne. Tym ludziom potrzebny jest ten specyfik,
- A naszym ludziom będzie potrzebna ta żywność - odrzekł Boyes.
- Kiedy zbuduję szpitale, nie będzie pan mógł prowadzić tego handlu powiedział Roosevelt surowo. - Nigdy nie będzie się w nich odmawiało p mocy, nawet wtedy, gdy pacjent nic będzie w stanie zapłacić.
- Do tego czasu znajdę już dla nich jakiś inny towar - odparł Boy< wzruszając ramionami. Po czym postanowił zmienić temat. - Słyszałem, podczas mojej nieobecności odbyły się pierwsze wybory lokalne. Jak poszh
- Powiedziałbym, że był to do pewnego stopnia sukces.
- To znaczy?
- To były wybory próbne, tak to nazwijmy - wyjaśnił Roosevelt. Wybraliśmy okręg na chybił trafił i staraliśmy się pokazać, na czym polegc wybory. Frekwencja wyniosła prawie dziewięćdziesiąt procent, a to całkie dobrze wróży.
- To wróży dobrze, a co wróży źle, to zaraz zgadnę - powiedział Boy - Nikt nie głosował na kandydata z nie swojego plemienia, tak? Roosevelt pokiwał głową ponuro.
- Tak. Sto procent głosów padło na współplemieńców.
- Sądzę, że nie jest pan tym zdziwiony.
- Nie, ale jestem rozczarowany - westchnął Roosevelt. - Będę im | prostu musiał długo tłumaczyć, że mają głosować na programy, a nie na k neksje plemienne, aż zrozumieją, na czym rzecz polega.
Po raz pierwszy od dnia, kiedy się poznali, Boyes poczuł, że współczi temu Amerykaninowi.
- Nie winien? - powtórzył Roosevelt. - Jak, do diabła, mogli wyd taki wyrok?
Zamieniwszy miejscowy teatr na salę sądową, większą część zaszłego tyg dnia spędził, ucząc członków plemienia Luba i Zande, na czym polege zawiłości systemu prawnego, zgodnie z którym wyrok w sądzie wydaje la\
46 Mikę flesni

ęgłych. Następnie - w pierwszej sprawie sądowej, jaka odbyta się w ym Państwie Kongo - sam odegrał rolę sędziego przewodniczącego. ; znajdował się w swojej prowizorycznej kancelarii i miotał się, nie posia-; się z wściekłości. Decyzja została podjęta jednogłośnie - powiedział Charlie Ross, któ-
|działał jako pomocnik szeryfa.
! - Wiem, panie Ross, wiem, że decyzja została podjęta jednogłośnie! -
(zmiął Roosevelt. - Ale nie wiem, jak mogli ją podjąć! Mieli przecież nie-
bite dowody!
r - Proszę ich o to zapytać - zaproponował Ross.
; - Oczywiście, że ich zapytam! -' powiedział Roosevelt. - Niech pan ich
|wprowidza pojedynczo.
^ Ross wyszedł z pokoju. Nie było go z pięć minut. Przez ten czas Roosevelt
z powodzenia usiłował się uspokoić. Po pięciu minutach Ross wrócił, pro-
idząc szczupłego Afrykanina.
- To Jest Tambika, jeden z przysięgłych.
- Dziękuję panu, Ross - powiedział Roosevelt, po czym zwrócił się do ykanina. - Panie Tambika - rzekł w języku suahili z wyraźnym angiels-i akcentem - chciałbym, żeby pan mi wyjaśnił, dlaczego podjął pan taką
yzję.
- Mam to wyjaśnić, królu Teddy? - spytał zdezorientowany Tambika.
- Proszę mnie nazywać "panie naczelny zarządco" - powiedział Roose-
zakłopotany, a następnie po krótkiej przerwie, mówił dalej: - Ten wiek, Toma, był oskarżony o to, że ukradł sześć krów. Czterej świadkowie nerdzili, że widzieli go, jak pędził te krowy do swojego domu, a pan Kalimi azał wam umowę sprzedaży, którą otrzymał, kupując te krowy od Tomy.
ma żadnej wątpliwości, że krowy miały wypalone piętno, świadczące o i, że należą do powoda, pana Salamaki. Czy może mi pan powiedzieć, dla-2/0 wydał pan taki wyrok, że Toma jest niewinny?
- Ach, teraz rozumiem - powiedział Tambika, uśmiechając się szeroko.
- Toma jest mi winien pieniądze. Jeżeli pójdzie do więzienia, to nie będzie ćgl ich oddać.
- Ale on naruszył prawo.
- To prawda - zgodził się Tambika.
- W takim razie musi pan orzec, że jest winien. . - Gdybym ja orzekł, że on jest winien, to on nigdy nie mógłby mi zwrócić ługu - zaprotesował Tambika. - A to nie byłoby sprawiedliwe, królu Teddy. | Przez następne kilka minut Roosevelt dyskutował z Tambika. W końcu Iprawił go i polecił Rossowi sprowadzić następnego przysięgłego, starca lieniem Begoni. Wszystko powtórzyło się jeszcze raz: po przedstawieniu Bteriału dowodowego, zadał starcowi to samo pytanie co Tambice. E - To proste - odpowiedział Begoni. - Toma jest z plemienia Luba, tak
: ja, a Salamaki jest z plemienia Zande. Człowiek z plemienia Luba nie
l ZABAWA 47

może popełnić przestępstwa działając na szkodę człowieka z plemienia Z nde. To niemożliwe.
- Ale Toma to właśnie zrobił, panie Begoni - powiedział Roosevelt. Starzec pokręcił głową.
- Ludzie z plemienia Zandc od początku świata kradną nasze krów) nasze kobiety. My mamy więc prawo odzyskać naszą własność, kradnąc k krowy i ich kobiety.
- Prawo mówi inaczej - zauważył Roosevelt.
- Czyje prawo? - spytał starzec - wasze czy boskie?
- A gdyby pan Toma pochodził z plemienia Zande, czy wtedy uznali pan, że jest winien?
- Oczywiście - odrzekł Degoni tonem, który wskazywał, że dla niej pytanie jest zbyt śmieszne, żeby się nad nim w ogóle zastanawiać.
- A gdyby pan Toma pochodził z plemienia Zande i pan wiedziałby,;
n i e ukradł krów, czy orzekłby pan, że jest niewinny?
- Nie.
- Dlaczego? - zapytał Roosevelt wściekły.
- Bo na świecie jest za dużo ludzi z plemienia Zande.
- No tak, to by było wszystko, panie Begoni.
- Dziękuję, panie Teddy - powiedział starzec, idąc w kierunku drz\ Zanim wyszedł, zatrzymał się na moment i oświadczył: - Sąd przysięgłych dobra rzecz. Dzięki niemu można uniknąć przelewu krwi.
- To nie do wiary! - powiedział Roosevelt, kiedy za Begonim zamkn< się drzwi, po czym wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. - Przez c;
tydzień tłumaczyłem im, na czym rzecz polega!
- Czy mam wprowadzić następnego?
- Nie! - odburknął Roosevelt. - Wiem z góry, co powie. Toma to je brat z tego samego plemienia. Jeżeli Toma pójdzie do więzienia, to nie będ;
w stanie złożyć opłaty za jego córkę, którą bierze za żonę. Jeżeli jakiś dok ment, na przykład umowa sprzedaży, świadczy na niekorzyść kogoś z plerr nią Luba, to na pewno nie można wierzyć w to, co jest w nim napisane, rzucił na niego urok czarownik z plemienia Zande. - Tu Roosevelt zwrć się do Rossa. - Co z nimi jest, Charlie? Dlaczego nie rozumieją, co chcę < nich zrobić?
- Mają swój własny sposób wymierzania sprawiedliwości, panie prę;
dencie - powiedział Ross łagodnie.
- Widziałem, jak to działa - odrzekł Roosevelt z pogardą. - Czaro nik dotyka języka oskarżonego rozpalonym żelazem. Jeżeli ten krzyczy, j< winien, jeżeli nie, jest niewinny. Cóż to za sprawiedliwość?
- Taka, w jaką oni wierzą - powiedział Roos.
- No tak - odezwał się Roosevelt ponuro, przejrzawszy cotygodnky pocztę. - Morgan nie chce inwestować w kolej.
48 MikeResn

Czy jest ktoś inny, kogo można by o to poprosić? - spytał Boyes. Taft prowadzi błędną politykę ekonomiczną. Wydaje mi się, że w tym ku ludzie bogaci, którzy mogliby inwestować, przyjmują postawę konser-atywną.
Mimo to jednak napisał tego popołudnia trzydzieści dalszych listów z rośbami o pieniądze i wysłał je nazajutrz rano. Wyrażał w nich co prawda ęboką wiarę, że fundusze, o które prosi, znajdą się wkrótce w jego rękach, ile równocześnie przygotowywał alternatywny plan na dzień - prawdopo-bnie niezbytodległy - w którym stanie budowa Kolei Transkongijskiej.
- Jak to, panie Brody, jak może pan mówić, że brakuje panu szyn? - ftał Roosevelt. - Miał ich pan przecież wystarczającą ilość na dalszych ć mil.
Brody, potężnie zbudowany Amerykanin, stał zmieszany przed biurkiem ksprezydonta, majstrując coś nerwowo przy swoim hełmie tropikalnym, któ-i trzymał niezgrabnie w wielkich dłoniach. To prawda - powiedział. No więc?
To sprawka tubylców - odrzekł Brody. - Bez przerwy je kradną. Ależ to nonsens. Do czego mogą im się przydać stalowe szyny? Nawet by pan nie uwierzył, do czego ich używają - brzmiała ipowiedź. - Podpierają nimi chaty, budują z nich zagrody dla kóz i krów, a te przetapiają je na ostrza do włóczni.
- Więc musi pan te szyny odebrać.
- Mamy wyraźne polecenie, żebyśmy nie robili krzywdy żadnemu z tu-;ów. Oni zaś grożą nam włócznaimi, a czasami nawet bronią palną, kiedy Sbujemy odebrać szyny. Jeżeli nie dostaniemy pozwolenia na odebranie i siłą, pozostaną tam, gdzie są, tak długo, że zardzewieją.
- Kto jest wodzem w pana okolicy?
- Mangbetu imieniem Matapoli.
- Znam go osobiście - powiedział Roosevelt i twarz mu się rozjaśniła.
- Niech go pan tu przyprowadzi. - Może coś się da na to wszystko poradzić.
- To zajmie sześć tygodni. Oczywiście pod warunkiem, że zgodzi się
-zyjść. Roosevelt pokręcił głową.
- To na nic. Nie mogę płacić pańskim ludziom za to, że przez sześć tygo-będą siedzieli z założonymi rękami. - Przerwał i pokiwał głową w łysieniu; zastanawiając się, co robić. - Pojadę z panem. Czas zresztą, źe-i znowu znalazł się wśród ludzi.
l Podczas gdy Brody jadł lunch w małej restauracyjce położonej w pobliżu, ;evelt wezwał do siebie Yanka Rogersa. Słucham cię, Teddy - rzekł Amerykanin. Będę musiał pojechać na terytorium plemienia Mangbetu -
{ZABAWA 49

oświadczył Roosevelt. - Ty i pan Buckley zostaniecie w Stanleyvill< będziecie w czasie mojej nieobecności czuwać nad tym, co się tu dzieje.
- A Boyes? - spytał Rogers. - Przecież to jego obowiązek.
- John pojedzie ze mną - odrzekł Roosevelt. - Zdaje mi się, że plen Mangbetu bardzo go lubi.
- Ciebie, Teddy, lubi tak samo.
- A drugi powód to ten, że ja lubię przebywać w jego towarzystwie. powiedział eksprezydent, a potem dodał z wymuszonym uśmiechem: - Poza ty będę-się czuł bezpieczniej, wiedząc, że nikt podczas mojej nieobecności nie wysta mojej rezydencji na licytację i nie sprzeda jej osobie oferującej najwyższą cenę.
- John - odezwał się Roosevelt - czy zauważył pan, że od tygodnia n widzieliśmy nawet śladu słonia?
Siedzieli obaj przy obozowym ognisku. Konie, czując zapach lwa i hier który przyniósł wieczorny wiatr, zaczęły z cicha rżeć.
- Być może przeniosły się na zachód - wyraził przypuszczenie Boyes.
- No, no, John - odrzekł na to Roosevelt - nie poluję tyle lat co pa ale za stary ze mnie myśliwy, żebym nie wiedział, kiedy w okolicy zwierzy jest przetrzebiona.
- W ciągu ostatniego roku wysłaliśmy dużo kości słoniowej do Momba i Zanzibaru - zauważył Boyes.
- .Nie mam nic przeciwko temu, żeby nasi ludzie zarabiali trochę na b ku, ale nie dopuszczę do tego, żeby dziesiątkowali stada.
- Od ponad roku nie dostają żadnej zapłaty - powiedział Boyes pawi nie. - Jeżeli zabroni im się polować na słonie, wątpię, czy pozostanie ich Kongo więcej niż dwunastu.
- W takim razie będziemy musieli obejść się bez ich usług - stwierd Roosevelt. - Słonie są teraz własnością obywateli Wolnego Państwa Kon^ Musimy zorganizować departament do spraw polowań i zacząć wydaw płatne licencje dla myśliwych, zanim zwierzyna zostanie wybita do nogi.
- Cóż, jeżeli pan tak uważa... - odpowiedział Boyes. Roosevelt popatrzył na niego przez dłuższą chwilę.
- Czy i pan będzie wśród tych, którzy odeją? Boyes pokręcił głową.
- To ja namówiłem pana do rozpoczęcia tego przedsięwzięcia, panie prę dende - odrzekł. - Dlatego dopóki pan tu będzie, będę i ja. - Przerw? zamyślił się na chwilę. - Zyskałem dotychczas więcej niż tylko to, co dało :
zarobić na handlu kością słoniową i też jestem zdania, że powinniśmy pola temu kres póki czas, póki są jeszcze słonie. Moja uwaga dotyczyła tylko kora kwencji, jakie pociągnie za sobą zwalczanie kłusownictwa.
- A więc skoro tylko wrócimy, ma pan zacząć informować ludzi o tym, nie wolno uprawiać tego procederu - powiedział Roosevelt. Na^ zmarszczył brwi i powiedział: - To dziwne.
50 " Mikę Resn

Co jest dziwne, panie prezydencie?
l- Przez chwilę poczułem zawrót głowy. - Wzruszył ramionami. - Je-n pewien, że to przejdzie.
^le nie przeszło. Tej nocy eksprczydent zachorował na malarię. Boyes ęgnował go, dopóki Rooscvclt nie wrócił0 do zdrowia. Choroba wodowała cały tydzień zwłoki, zaś naczelny zarządca czuł, że na skierowa-
Itego kraju na właściwe tory nie pozostało mu już tych tygodni zbyt wiele.
- Ooo, mój przyjaciel Johnny i król Teddy - powitał ich uśmiechnięty icha do ucha Matapoli. - Moja wieś jest zaszczycona waszymi odwiedzi-
Twoja wieś zmieniła się od czasu, gdyśmy tu ostatnio byli - zauważył i kwaśno.
Matapoli wskazał z dumą pięć wagonów kolejowych, które jego ludzie przez a miesięcy ciągnęli przez busz do wioski i w których teraz mieszkała jego naj-sza rodzina i rodziny czterech reprezentantów starszyzny plemiennej.
- O tak - powiedział uszczęśliwiony. - Król Teddy obiecał nam
aokrację i dotrzymał słowa. - Pokazał palcem jeden z wagonów. - Moja
aokracjajest najlepsza. Zapraszam do środka.
loosevelt i Boyes, wymieniwszy ironiczne spojrzenia, weszli za Matapolim |wagonu, w którym gnieździło się ze dwadzieścioro jego dzieci. |- Wrócił do nas król Teddy - entuzjastycznie oznajmił Matapoli. - ((polujemy i urządzimy ucztę na waszą cześć. | - Miło, że o tym pomyślałeś - powiedział Roosevelt - ale nie widzie-py się tak dawno. Dlatego musiny najpierw porozmawiać. | - Dobrze - zgodził się Matapoli, prężąc pierś, a jego dzieci, poznawszy |iści, pospieszyły zawiadomić o ich przybyciu pozostałych mieszkańców wio-
1 - Ile masz dzieci? - spytał Roosevelt.
l Matapoli zastanawiał się przez chwilę. -
t - Dziecięcioro i jeszcze dziesięcioro i siedmioro - odrzekł.
' - Aźon?
- Pięć.
Roosevelt, który jak przystało na Amerykanina, miał purytańskie poglądy, trudem ukrywał dezaprobatę.
- Masz więc bardzo dużą rodzinę.
- Powinna być jeszcze większa - powiedział wódz Mangbetu. - Tylko (sprowadzenie tych demokracji zajęło tyle miesięcy.
- Gdybyście zostawili wagony na torach, moglibyście teraz podróżować mi po całym kraju - wtrącił Boyes. Matapoli roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu.
- A po co miałbym jechać do kraju Lulua czy Bwaka? - zapytał. - Oni r mnie zabili i zabrali mi moje demokracje.
{ZABAWA 51

- Spróbuj zrozumieć, Matapoli - zaczął tłumaczyć Roosevelt. -ma już kraju Mangbetu, kraju Lulua czy kraju Bwaka. Jest jedno Wó Państwo Kongo, w którym będziecie żyć.
- Ty, królu Teddy jesteś królem wszystkich krajów - odrzekł Matapi - Ty nie musisz się bać. Jeżeli Bwaka powiedzą, że nie jesteś królem, my zabijemy.
Przez następne dziesięć minut Roosevelt usiłował wytłumaczyć Matapd mu, czym jest Wolne państwo Kongo, ale Mapatółi pod koniec jego przena wy rozumiał równie mało jak na początku.
- No, dobrze - powiedział wreszcie eksprezydent, wzdychając z rezy nacją. - Pomówmy więc o pociągach.
- O pociągach? - powtórzył Matapoli.
- O demokracjach i stalowych kłodach, po których one jeżdżą - wtrą( się Boyes.
- Ach, tak, o tych podarunkach króla Teddy - powiedział Matapc entuzjastycznie. - Lamparty i hieny nie zdołają teraz przedrzeć się przez ko czasty żywopłot i wejść do zagród, żeby zabijać moje bydło. Bo teraz koła które chronią zwierzęta są z metalu.
- Te metalowe kolce są po to, żeby umożliwić tobie i ludziom z plemieni Mangbetu odbywanie dalekich podróży. Są po to, żebyście mog przemieszczać się, nie musząc chodzić - powiedział Roosevelt.
- A dlaczego mielibyśmy odbywać dalekie podróże? - zapytał Matapol szczerze zdziwiony. - Rzeka przepływa obok wsi, a puszcza pełna zwierzyn jest w niewielkiej odległości.
- Bo, być może, zechcecie odwiedzić inne plemię. Matapoli uśmiechnął-się.
- Przecież nie moglibyśmy podkraść się do wioski wroga w demokracjach. Są na to za duże i robią zbyt wiele hałasu, tocząc się po żelaznych kolcach. - Pokręcił głową. - Nie, królu Teddy, one powinny być tu, gdzie można z nich zrobić użytek.
Długi czas po zakończeniu uczty, jadąc konno w kierunku Stanleyville, Roosevelt - sftrustrowany - wracał myślami do wszystkiego, co tego dnia zaszło. Wreszcie westchnął i powiedział:
- Mój Boże, to jest w końcu pewnie najlepszy użytek, jaki można było z nich zrobić!
Boyes, uznawszy tę uwagę za bardzo zabawną, wybuchnął śmiechem. Pc chwili Roosevelt mu zawtórował i przez jakiś czas śmiali się serdecznie obaj Taki był oficjalny koniec Kolei Transkogijskiej.
Kiedy, piętnaście mil od Stanleyville, dojechali do nowo wybrukowane] drogi, natychmiast skierowali na nią konie, zadowoleni, że nie muszą już przedzierać się przez busz i puszczę. Jadąc drogą, mijali mnóstwo mężczyzn;
kobiet, idących obok niej.
52 Mikę Resnicli

- Dlaczego nie idą drogą, tylko obok? - spytał Roosevelt zaciekawiony. - W całym Kongo jest zaledwie z piętnaście ciężarówek. Dopóki nie sprowa-Izimy ich więcej, drogi mogłyby służyć pieszym.
- Ale oni są boso - powiedział Boyes.
- No to co? Droga jest przecież o wiele gładsza niż teren obok, bo tam est dużo kamieni.
- Jest też o wiele gorętsza - odrzekł Boyes. - W południe można by na dej smażyć jajka.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że wydaliśmy milion dolarów na udowe dróg, po których nie tylko nie jeżdżą samochody, bo ich nie ma, ale 3 których także nie mogą chodzić ludzie?
- Nie jesteśmy w Ameryce, panie prezydencie.
- Wydaje mi się, że wiem o tym coraz lepiej - powiedział Roosevelt a w ego głosie zabrzmiała nuta zmęczenia.
XI. Roosevelt siedział przy biurku, przyglądając się porządnie ułożonym itom i dokumentom, których sterty piętrzyły się przed nim. Po jego lewej ronię stała fotografia Edith i dzieci, a po prawej zdjęcie przedstawiające je -) samego w chwili, gdy przed Kongresem Stanów Zjednoczonych wygłasza redzie o stanie państwa. Za nim, w ozdobnym mosiężnym stojaku, lajdowała się flaga Wolnego Państwa Konga.
W końcu, z westchnieniem, otworzył ostatni list, przeczytał go pośpiesznie |marszcząc brwi, położył na stercie innych papierów.
- Jakaś zła wiadomość, panie prezydencie? - zapytałsiedzący w skórza-m krześle po drugiej stronie biurka Boyes.
- Nie gorsza niż pozostałe - odpowiedział Roosevelt. - List jest od la Bennigana, naczelnego inżyniera na budowie mostu nad Wodospadem nieya. Zawiadamia z przykrością, że będzie się musiał wycofać, bo jego zie od trzech tygodni nie dostają zapłaty za pracę. - Popatrzył na list. - zywiście nie ma pieczęci pocztowej, ale przypuszczam, że list szedł co naj-iniej dwa tygodnie.
- I tak jego robota nie była nam potrzebna - Boyes wzruszył lekce-aźąco ramionami. - Po co budować most nad wodospadem, jeżeli nie ma-y ani samochodów ani pociągów?
- Bo pewnego dnia będziemy je mieli. A kiedy to nastąpi, drogi, tory i KKty okażą się niezbędne.
| - Jestem pewien, że kiedy nadejdzie ten szczęśliwy dzień, będziemy dys-. EMiowali wystarczającą ilością pieniędzy, żeby skończyć budowę mostu --Srzekł Boyes. iRoosevelt westchnął.
| - Ten cios nie jest w końcu aż tak wielki. Gorsze, że straciliśmy nauczyli. Ilu ich wyjechało?
[ZABAWA 53

- Prawie wszyscy.
- A niech to diabli! - mruknął pod nosem Roosevelt. - No i jak tei wykształcimy ludność; jak mamy to zrobić, kiedy nie ma nikogo, kto mógH ich uczyć?
- Przepraszam, panie prezydencie, ale ta ludność nie potrzebo wykształcenia w zachodnim stylu - powiedział Boycs. - Pan próbuje z t bylców zrobić Amerykanów. A oni Amerykanami nie są. Czytanie i pisanie nie są w ich sytuacji rzeczy niezbędne, tak samo jak kolej.
Roosevelt popatrzył na niego uważnie.
- A co, pańskim zdaniem, jest w ich sytuacji niezbędne?
- To jest przecież społeczeństwo prymitywne - odpowiedział Boyes. Wiedza o płodozmiane, higienie i podstawowe wiadomości z medycyny są o wiele bardziej potrzebne niż drogi, którymi nigdy nie będą podróżować, niż wagony kolejowe, o których myślą, że to po prostu chaty na kółkach.
- Nie ma pan racji, John - powiedział Roosevelt stanowczo. - Mat czarne dziecko afrykańskie nie różni się od małego czarnego dzieck amerykańskiego, ani od małego białego amerykańskiego dziecka. Jeżeli zaj mierny się nimi w odpowiednio młodym wieku i jeżeli damy im gruntowo wykształcenie...
- Nie chciałbym się z panem sprzeczać, panie prezydencie, ale to pan ni< ma racji. Jaki jest sens dawać wyższe wykształcenie dziesięciu tysiącon młodych ludzi, jeżeli wszyscy oni codziennie muszą wracać na noc do swoid prymitywnych chat i jeżeli w całym kraju nie ma nawet dwustu miejsc praq dla ludzi o ich kwalifikacjach? Jeżeli chce pan spowodować rewolucję, nieci pan doprowadzi do tego, że będą się spodziewać Bóg wie czego, niech pan id przygotuje do życia w Londynie czy Nowym Jorku, a potem każe im żyć w Kongo. '
Roosevelt energicznie pokręcił głową.
- Gdybyśmy poszli za pańską radą, ci ludzie na zawsze pozostaliby ciemni i biedni. Powiedziałem panu na samym początku, że nie przybyłem tu, żeby zamienić Kongo w moje prywatne tereny łowieckie. - Przerwał na chwilę, a potem mówił dalej: - Nie znalazłem jeszcze klucza do tego probelemu, ale wiem, że jeżeli istnieje na świecie człowiek, który jest w stanie wprowadzić w Kongo cywilizację dwudziestego wieku, to tym człowiekiem jestem właśnie ja.
- A czy nie przyszło panu do głowy, że tego nikt nie potrafi dokonać?
- Nigdy - odrzekł Roosevelt stanowczo.
- Wie pan, panie prezydencie, że ja pozostanę tu tak długo jak pan - powiedział Boyes. - Jednak muszę panu powiedzieć, że jeżeli pan czegoś nie wymyśli - i to szybko - to może się okazać, że poza kilkoma misjonarzami i belgijskimi plantatorami, którzy się stąd nie zabrali, wkrótce w tym kraju pozostanie tylko dwóch białych. Będziemy nimi my dwaj. Prawie połowa naszych ludzi już wyjechała.
- Ci, co wyjechali, przybyli tu tylko w poszukiwaniu kości słoniowej i
54 Mikę Resnick

ygód - powiedział Roosevclt lekceważąco. - A nam potrzeba ludzi, któ-rsię o ten kraj będą troszczyć. Nic takich, którzy go chcą ograbić. Nagle zapatrzył się w jeden punkt gdzieś za oknem.
- Czy dobrze się pan czuje, panie prezydencie? - spytał Boyes, kiedy po Ipływie minuty Roosevelt wciąż jeszcze tkwił za biurkiem bez ruchu.
- Nigdy nie czułem się lepiej - ocknął się nagle eksprezydent. - Wie an, John, zdałem sobie nagle sprawę, że źle się do tego wszystkiego abieraliśmy. Nikomu tak nie zależy na przyszłości Konga jak samym jego bywatelom. Nie miałem racji, próbując sprowadzić pomoc z zewnątrz. Na hiższą metę wszelki postęp, jaki osiągniemy, będzie miał o wiele większy pns, jeżeli będzie wynikiem naszych własnych wysiłków. l - Naszych? - powtórzył zaintrygowany Boyes. - To znaczy: pańskich i pich?
t-To znaczy obywateli Wolnego Państwa Konga - odpowiedział Roose-|It. - Instruowałem pana, inżynierów, nauczycieli i misjonarzy, czego ci lupę potrzebują. Sądzę, że nadszedł czas, żebym o tym poinformował samych vateli tego kraju i zjednoczył ich dla sprawy.
- Ale przecież już im obiecaliśmy demokrację - powiedział Boyes. - I
-zkańcy przynajmniej jednej wsi, ludzie z plemienia Mangbetu, sięgną, że dotrzymaliśmy obietnicy - dodał z uśmiechem.
- To były obietnice polityka, składane w celu umożliwienia nam żenią stopy między drzwi - odrzekł Roosevelt. - Do demokracji można
' prawo, ale nie można jej dostać w prezencie. Wymaga ona wysiłku i
niecenia. Oni muszą to zrozumieć.
- Najpierw muszą zrozumieć, co znaczy samo słowo "demokracja".
- Zrozumieją, kiedy im to wytłumaczę - powiedział Roosevelt.
- Będzie im pan to tłumaczył osobiście? - spytał Boyes.
- Właśnie - brzmiała odpowiedź. - Zacznę od wschodniej części kra-bo mówię już płynnie w języku suahili. Kiedy znajdę się bardziej na za-i, będę korzystał z pomocy tłumaczy. Ale mam zamiar sam spotykać się z mi. Siedząc tutaj, w Stanleyville, z pewnością nic nie osiągnę. Czas [pić na mównicę i przekonać jedynych ludzi, którym to, co mówię, może
l na coś przydać. - Przerwał, a po chwili dodał: - Chciałbym bardzo, żeby
ID mi towarzyszył, John, ale jest nas już tak niewielu, że będzie pan musiał
|tać na miejscu i pilnować spraw w Stanleyville.
l- Zrobię jak pan każe, panie prezydencie - odrzekł Boyes. - Kiedy l wyjeżdża?
-r Jutro - powiedział Roosevelt, - Albo nie. Dziś po południu. To jest ważniejsze zadanie, nie mamy więc czasu do stracenia.
Przez pięć tygodni przebywał wśród rdzennych mieszkańców kraju, a feiekolwiek miał się pojawić, jego przybycie oznajmiały bębny, wskutek cze-|całe plemiona zbiegały się na jego spotkanie.
\ZABAWA 55

Niespiesznie, unikając wszelkiego szowinizmu, dokładnie wyją słuchaczom, na czym polegają zasady demokracji. Mówił o tym, że niezb< jest wykształcenie i o tym, jak ważna jest znajomość nowoczesnych m< uprawy roli, mówił też o konieczności wyrzeczenia się wszelkich form pat tyzmu plemiennego i przedstawiał zalety gospodarki opartej na pienia Pod koniec każdego takiego spotkania poświęcał sporo czasu na odpowi< na pytania słuchaczy, po czym przenosił się do następnej dużej wsi i t powtarzał wszystko od początku.
Rankiem trzydziestego szóstego dnia tej podróży dogonił go Yank l gers, który przyjechał ze Stanleyville.
- Czołem, Yank - wykrzyknął Roosevelt entuzjastycznie, widząc Ai rykanina zbliżającego się do jego namiotu, który został rozbity na obrzeż jednej z wiosek zamieszkałych przez ludzi z plemienia Lulua.
- Witaj, Teddy - powiedział Rogers, zatrzymując konia i zsiadając Wyglądasz świetnie. Służy ci chyba życie w buszu.
- Czuję się silny jak łoś amerykański - odrzekł Roosevelt z uśmiech - A co tam u Johna?
- Robi pieniądze, jak zwykle - poinformował eksprezydenta Roger którego głosie brzmiał podziw dla przedsiębiorczego Anglika. - myślałem, że kiedy budowa stanęła, nic zdoła się pozbyć miliona funtów n przeznaczonej dla robotników. Tymczasem on dowiedział się, że w Ar Portugalskiej panuje głód. Wysłał więc tam mąkę, w zamian dostał l słoniową. I, kiedy Buckley i bracia Brittiebanks uznali, że czas już tu zv interes, posłał ich z kością do Mombasy, obiecując zapłacić za trans połową zysku.
- To całkiem w stylu Johna - przyznał Roosevelt. - Jednak szkod< w ten sposób straciłem Buckleya i Brittiebansków. Rogers wzruszył ramionami.
- To Anglicy. Co oni mogą wiedzieć o demokracji? Poderźn< człowiekowi gardło bez zmrużenia oka, gdyby wiedzieli, że za to uzys audiencję u króla. - Przerwał, a po chwili dodał: - Wszyscy oni są tac wyjątkiem Boyesa. Bo ten za pieniądze potrafiłby pokazywać króla jak tr waną małpę.
Roosevelt roześmiał się serdecznie.
- Najzupełniej się z tobą zgadzam.
- To tyle jeżeli chodzi o pana Boyesa - powiedział Rogers. - A idzie kampania?
- Doskonale - odrzekł Roosevelt. - Reagują entuzjastycznie Przerwał, po czym dodał: - Dziwne, że wieści o tym do was nie dotarły.
- A w jaki sposób mogłyby do nas dotrzeć? - spytał Rogers. - Nie tu przecież radia ani gazet, a nawet gdyby były, to ci ludzie mówią trzyst< różnymi językami i żaden z nich nie umie czytać ani pisać.
- A jednak - powiedział Roosevelt - zrobiłem jakiś początek.
56 Mikę Rei

Co do tego nie mam wątpliwości.
Każdego dnia pozyskuję sobie prawie pięciuset nowych zwolenników itynuował Roosevelt. - To daje więcej niż piętnaście tysięcy nawróco-liesięcznie.
leżeli pozostaną przy nowej wierze. Pozostaną, na pewno.
No to do nawrócenia pozostało ich jeszcze sześć milionów - liał się Rogers.
Jestem pewien, że ci, których przekonałem, dzielą się tym, czego się izieli, z innymi.
Z innymi członkami własnego plemienia. To być może - odrzekł Ro-- Ale na pewno z nikim więcej.
To, co mówisz brzmi pesymistycznie - powiedział Roosevelt. Pesymizm i realizm są na tym kontynecie bardzo bliskie sobie - Iczył Rogers.
A mimo to nie masz zamiaru mnie opuścić? gers uśmiechnął się.
Myślę, że jeżeli istnieje człowiek, który jest zdolny pchnąć ten kraj na drogę, to jesteś nim ty, Teddy. I jeżeli ci się uda, będę chciał móc t się ze wszystkich tych Anglików, którzy próbowali to zrobić, ale dali za na i wyjechali.
No to trzymaj się w pobliżu - powiedział Roosevelt. - Bo to, czym lśnię zajmuję, jest rozgrzewką przed tym wyczynem. Zanosi się więc na dobrą zabawę - odrzekł Rogers. - Od czasu, kie-idydowałeś na stanowisko gubernatora Nowego Jorku, nie słyszałem, zpalasz emocje tłumu. Bo przed twoją kampanią prezydencką wyjecha-o Afryki. - Nagle sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął z niej tę. - Byłbym zapomniał, po co tu przyjechałem - powiedział, ając kopertę Rooseveltowi. Co to jest?
List od Boyesa - odrzekł Rogers. - Kazał mi doręczyć do rąk fch.
osevelt otworzył list, przeczytał go dwa razy, potem zmiął w kulkę i ff do kieszeni.
Obawiam się, Yank, że w tym tygodniu nie wysłuchasz ani jednego mo-rzemówienia - oświadczył. - Muszę wracać do Stanleyville. 'A co się stało? osevelt pokiwał głową.
[Zdaje się, że Bilty Pickering natknął się daleko na południowym zacho-I czterech żołnierzy belgijskich, którzy nigdy nie zostali poinformowani i że Belgowie wycofali się z Konga. Natknął się na nich i zastrzelił ich. po znaczy, że jechałem taki kawał drogi tylko z tego powodu? - A Rogers.

- To sprawa doniosłej wagi, Yank.
- Czterech zabitych? I to ma być takie ważne? - dziwił się Rogi Przecież w Afryce życie ludzkie jest tanie.
- Rząd belgijski żąda odszkodowania.
- Ach, tak, rozumiem: wskutek tego ich życie może okazać się ti droższe niż przeciętnie - zgodził się Rogers.
XII. - Nie byłem pewien, jak pan będzie chciał załatwić tę sprawa powiedział Boyes, patrząc na siedzącego po przeciwnej stronie biurka Ro velta, który niecałą godzinę wcześniej wrócił do Stanleyville.
- Miał pan rację, że mnie pan wezwał, John.
- Jak dotąd, nie posunęli się tak daleko, żeby nam grozić, ale co d dzień otrzymujemy od nich noty dyplomatyczne.
- Co w nich piszą?
- Żądają odszkodowania, tak jak panu pisałem w liście. Roosevelt pokręcił głową.
- Wiedzą przecież, że nie mamy pieniędzy - powiedział. - Mus chodzić o coś więcej.
- Pickering będzie musiał ponieść konsekwencje, prawda? - spytał Bc
- Ci żołnierze obchodzą ich tyle samo, co jego - odrzekł Roosevel Proszę mi pokazać te noty.
Boyes wręczył mu plik papierów. Przez następne kilka minut Roosi był zajęty ich czytaniem.
- No i - spytał Boyes, kiedy eksprezydent odłożył je wreszcie. "
- -Potrzebuję więcej informacji na ten temat - odpowiedział Roose - Czy podali to do prasy światowej?
- Jeżeli podali, to nie dowiemy się o tym przez dobrych parę miesię( powiedział Boyes. - Najnowsza gazeta, jaką właśnie przeczytałem to African Standard sprzed dziesięciu tygodni. - Przerwał na chwil następnie zapytał: - A dlaczego to ma takie znaczenie?
- Bo jeżeli podali to do publicznej wiadomości, to znaczy, że usta^ się na dogonych pozycjach, z których będą próbowali odbić nam Kc Będą to chcieli zrobić, dowodząc, że nie jesteśmy w stanie zape bezpieczeństwa pochodzącym z Europy mieszkańcom tego kraju.
- Ale to nie byli mieszkańcy tego kraju. To byli żołnierze.
- Tym gorzej dla nas - odrzekł Roosevelt. - Jeżeli nie potra zapewnić bezpieczeństwa uzbrojonym mężczyznom znającym ten kraj, t< możemy zapewnić je komukolwiek innemu?
- No a co pan chce zrobić z Pickeringiem? - spytał Boyes.
- Gdzie on.teraz jest?
- W więzieniu w Leopoldville. Charlie Ross przywiózł go tam kom nie pijanego i wsadził do celi.
58 Mikę Re

Podjął właściwą decyzję - powiedział Roosevelt, kiwając głową z atą. - Muszę pamiętać, żeby dać mu pochwałę. Obawiam się, panie prezydencie, że nie będzie pan mógł tego zrobić - dział Boyes. - Wrócił do Kenii.
Kto? Charlie? - Roosevelt był zaskoczony. - Myślałem, że on opuści ostatni.
yes milczał przez chwilę, patrząc z zakłopotaniem na eksprezydenta. Jeżeli nie liczyć Yanka Rogersa i mnie, to on rzeczywiście zrobił to ii.
To znaczy, źewszyscyjuź odeszli?
Tak, panie prezydencie. - Boyes odchrząknął i mówił dalej: - Pan , co w pańskiej mocy, ale wszystko się nam rozlatuje. Większość z nich i naszego boku przez dwa lata. Jednak przez cały czas zdawaliśmy sobie ę, że prędzej czy później, odejdą. To nie są biurokraci ani administrato-myśliwi i poszukiwacze przygód.
Wiem, John, wiem - powiedział Roosevelt i nagle poczuł się stary. - lam do nich pretensji. Zrobili dla nas więcej, niż mieliśmy się prawo iewać. - Tu przerwał i westchnął głęboko.' - Ale nie liczyłem na to, że te dwa lata zorganizujemy tu administrację. Wiem, panie prezydencie.
Ciekawe, czy to by coś pomogło? - zastanawiał się głośno Roosevelt. n spojrzał na Boyesa. - A ta podróż, z której właśnie wracam, to była czasu, prawda? Tak, panie prezydencie.
Potrzebowaliśmy nauczycieli. Więcej nauczycieli. Jeden człowiek w jednego dnia nie jest w stanie nauczyć tych ludzi, czego trzeba. chowaliśmy więcej nauczycieli, więcej pieniędzy i więcej czasu. yes pokręcił głową.
Potrzebował pan innego kraju, panie prezydencie. Nie, nie, John, nie mówmy już więcej o niższości rasy afrykańskiej - idział Roosevelt. - Dzisiaj to nie na moje sity. Ależ, panie prezydencie, ja nigdy nie mówiłem, że oni są niższą rasą - skł Boyes zdziwiony.
Mówił pan, John, i to często.
To nie tak, panie prezydencie - upierał się Boyes. - Bez względu na (pan myśli, ja nie gardzę Afrykanami ani ich nie nienawidzę. Dlatego Hę zawsze jakoś dawałem sobie radę w krajach afrykańskich. - wał, a po chwili mówił dalej. - Ja ich rozumiem. W takim stopniu, w jest to możliwe dla człowieka białego. Oni nie są rasą niższą, są po prosi. To, co dla nich ma znaczenie, nie ma prawie żadnego znaczenia dla właśnie dlatego nie da się ich przerobić na Amerykanów. Ani w ciągu
lat, ani w ciągu dwudziestu.
W Ameryce to się nam udało - upierał się Roosevelt.
'ABAWA 59

- To dlatego, że wasi czarni asymilowali się, przystosowując się społeczeństwa mającego przewagę, do społeczeństwa, które już istnia posiadało kraj - odrzekł Boyes. - A tutaj biali są tylko chwilowo. Afryki wiedzą o tym, nawet jeżeli sami biali nie zdają sobie z tego sprawy. Afryki mogą być zmuszeni tolerować nas przez jakiś czas. Jednak nie uda nam spowodować trwałych zmian w ich kulturze. - Przerwał na chwilę, a Roi velt zastanawiał się nad jego słowami. Potem mówił dalej: - W końcu to kraj i ich kontynent i pewnego dnia wyrzucą stąd nas wszystkich. A to, cc zostanie, to nie będzie społeczeństwo zachodniego typu ani nic w tym rod ju. To będzie społeczeństwo afrykańskie, uformowane przez Afrykanów i Afrykanów. - Tu uśmiechnął się krzywo. - Dobrze im życzę, ale osobii nie chciałbym żyć w takim społeczeństwie.
- Już to panu kiedyś mówiłem, John: jest pan bardzo interesując człowiekiem - powiedział Roosevelt z osobliwym wyrazem twarzy. - Ni pan mówi dalej.
- Dalej? - powtórzył Boyes zdziwiony.
- Niech mi pan powie, dlaczego nie chciałby pan żyć w społeczeńsi afrykańskim opartym na afrykańskich zasadach i przekonaniach?
- Z tego samego powodu, z którego oni, z chwilą gdy przestajemy przekupywać, żeby udawali, że jest inaczej, nie chcą być Amerykaninami Europejczykami - odpowiedział Boyes. - Ich kultura jest dla mnie obca Przerwał, a po chwili mówił dalej: - Demokracja i cnoty chrześcijańsi przyjemność poznawania dzieł literackich, także szacunek dla życia, to w stko ma znaczenie dla pana, panie prezydencie, bo pan w to głęboko wie A w tym kraju te rzeczy nie będą miały znaczenia, bo mieszkańcy Konga wierzą, że one są ważne. Oni wierzą w czarowników i patriotyzm plemien w poligamię, i w rytuały, które mnie, człowiekowi, co spędził tu ćwierć wi< wydają się ciągle barbarzyńskie. My nie jesteśmy w stanie przystosować si< ich przekonań, tak jak oni nie mogą przystosować się do naszych.
- Niech pan mówi dalej, John - powiedział Roosevelt z rosnącym ei zjazmem.
Boyes przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
- Ma pan, panie prezydencie, ten wyraz twarzy.
- Jaki?
- Ten sam, który widziałem w Enklawie Lado, podczas pierwszej r naszej znajomości - powiedział Boyes.
- Jakby go pan określił? - spytał rozbawiony Roosevelt.
- Jest to wyraz twarzy krzyżowca. Eksprezydent roześmiał się zachwycony.
- Jest pan bardzo spostrzegawczy, JoHn - powiedział. - Co za szk( że nie piję! Wzniósłbym teraz toast!
- Mogę wypić za pana i za siebie, jeżeli mi pan powie, co pana poruszyło - odrzekł Boyes.
60 Mikę Rei

W końcu zrozumiałem, co było nie tak. A co było nie tak? - spytał Boyes ostrożnie. Wszystko! - stwierdził Roosevelt, śmiejąc się serdecznie. - Bóg wie, le razy dyskutowałem o tym i z panem, i z innymi. Ale przez cały czas idziłem z założenia, że ja sam jestem elementem rozwiązania proble-ymczasem jest inaczej: nie jestem nim. - Przerwał zachwycony swoim n odkryciem. - Ja jestem jednym z elementów składających się na ;m, a nie na jego rozwiązanie! Pan podobnie. A także Brytyjczycy, uzi, Portugalczycy, Belgowie i wszyscy inni, którzy starali się temu kon-;owi narzucić swoją kulturę. I pan, i Mickey Norton, i Charlie Ross, y usiłowaliście mi to powiedzieć, jednak żaden z was nie potrafił wie wyrazić swojego stanowiska ani doprowadzić rozumowania do logi-o wniosku. - Przerwał znowu, prawie nie mogąc usiedzieć na miejscu. ;eraz wreszcie wiem, co musimy zrobić! Czy sugeruje pan, że powinniśmy się stąd wynieść? - spytał Boyes. osevelt pokręcił głową.
Nie takie to proste, John. W końcu będziemy musieli to zrobić, ale je-obimy to teraz, wkroczą tu Belgowie i nic się nie zmieni. Jest naszym TU obowiązkiem dopilnować, żeby to się nie stało. Jeśli pan chce, niech ) nazwie naszą misją. Musimy dopilnować, żeby Kongo mogło rozwijać z żadnych wpływów z zewnątrz; i nasz własny wpływ ma być wykluczony mo jak wszystkie inne. * To bardzo trudne zadanie, panie prezydencie - powiedział Boyes. - i, na przykład, zrobi pan z misjonarzami? Jeżeli udało im się kogoś nawrócić, to są tutaj z woli mieszkańców tego i stali się integralną częścią procesu rozwojowego - odpowiedział Ro-It po pewnym namyśle. - Ale jeżeli nikogo nie nawrócili, to w końcu | za wygraną i wrócą do siebie.
No dobrze ~ powiedział Boyes - a co w takim razie... Wszystko we właściwym czasie, John - przerwał mu eksprezydent. - iemy musieli dopracować tysiące szczegółów. Jednak czuję przez skórę, i dwóch latach błądzenia jesteśmy na właściwej drodze. - Przerwał i Slił się. - Pierwszy problem do rozwiązania, to co zrobić z Billyrn Picke-m?
Jeżeli niepokoi się pan o to, co powiedzą Belgowie, to nie można fcić, żeby sądził go tutejszy sąd przysięgłych - powiedział Boyes. - Tu-od dziesiątków lat nienawidzą Belgów. Złożona z nich ława przysięgłych nie więc, że jest niewinny, że jego przewinienie jest tak niewielkie jak ranienie kogoś, kto wytępił trochę robactwa. A potem będą chcieli lć go na prezydenta.
Rzeczywiście, nie możemy dopuścić do tego, żeby sądził go sąd ległych - zgodził się Roosevelt. - .Ale nie z powodów, o których pan ł
A z jakiego powodu ? Nie możemy do tego dopuścić, bo sąd przysięgłych to zachodnia inty-
[ZABAWA 61

tucja, czyli jedna z tych rzeczy, które mam tu zamiar wytępić, chyba że ewoluują w sposób naturalny na miejscu.
- Więc chce pan, żeby go stracono? - spytał Boyes. - To zadowolili Belgów.
Roosevelt pokręcił energicznie głowa.
- Nie jesteśmy tu po to, żeby zadowalać Belgów. - Przerwał i zamy się na chwilę. - Niech Yank Rogers odwiezie go do najbliższej granicy i broni mu kiedykolwiek wracać do Konga. Jeżeli Belgowie będą chcieli dos go w swoje ręce, niech go sami złapią.
Zlikwidowawszy w ten sposób system wymiaru sprawiedliwości, jaki s:
temu krajowi narzucił, Roosevelt spędził resztę tygodnia na demontowar pozostałych elementów demokracji, którą tutaj wprowadził.
XIII. Siedząc w cieniu starego baobabu, Roosevelt pisał swój cotyj dniowy list do Edith. Od czasu, gdy w jego umyśle pojawiła się nowa wi przyszłości Konga, upłynęły prawie trzy tygodnie. W liście - wśród pytań c jak się powodzi Kermitowi, Quentinowi, Alice i pozostałym dzieciom pojawiły się entuzjastyczne uwagi na temat tej wizji.
Boyes siedział w bobliźu, czytając z wielkim zainteresowaniem ostat wspomnienia Fredericka Selousa. Książka dedykowana była Rooseveltc dla którego trzy lata wcześniej Selous organizował safari.
Nagle na dużym trawniku przed rezydencją pojawił się Yank Rog( Przeszedł przez trawnik i podszedł do eksprezydenta.
- O co chodzi, Yank?
- Mamy gościa - brzmiała odpowiedź Yanka, na którego twa pojawił się wyraz pogardy.
- Kto to taki?
- Nasz stary znajomy, Silva - powiedział Rogers. - Czy mam wprowadzić do gabinetu? Roosevelt pokręcił głową.
- Zbyt piękna dziś pogoda, żeby siedzieć w domu. Porozmawiam z nim tu Rogers wzruszył ramionami, okrążywszy dom poszedł do frontów wejścia i w chwilę później wrócił z Gerardem Silva.
- Witam pana, panie Silva - powiedział Roosevelt, wstając i wyciąga rękę na powitanie.
- Proszę mi mówić "panie ambasadorze" - odrzekł Silva, odwz< mniając mu się krótkim uściskiem dłoni.
- Nie wiedziałem, że Belgia ma teraz w tym kraju swojego ambasadę
- Oficjalnie noszę tytył "przedstawiciela dyplomatycznego ad hc Zostałem przysłany tu w misji specjalnej.
- No, no, zdaje się, że od czasu, gdy był pan wicegubernator kłopotliwej kolonii, przebył pan długą drogę - powiedział Roosevelt, przejmując się zbytnio jego słowami.
- Droga, którą pan przebył od chwili, gdy obiecał pan, że zrobi pan
62 Mikę Resi

agą Amerykę, jest równie długa - odpowiedział Silva lodowatym tonem.
Ii na dodatek jest to droga w dół po równi pochyłej.
l- To zależy od punktu widzenia - powiedział Roosevelt.
JNastąpiła chwila niezręcznego milczenia.
- Panie Roosevelt, przyjechałem do Stanieyyille z dwóch powodów - ezwał się wreszcie Silva.
- Jestem pewien, że musiał pan mied jakieś powody, żeby wybrać się w
E daleką drogę - odrzekł Roosevelt.
Po pierwsze jestem tutaj, żeby zbadać sprawę tego Pickeringa. Pan Pickering, jako osoba niepożądana, został z Konga deportowany i dziewiętnaście dni temu - pospieszył z odpowiedzią Roosevelt. Deportowany? - powtórzył Silva. - Ależ on zabił czterech belgijskich
nierzy!
- Takie były pogłoski, panie Silva - odpowiedział Roosevelt. - Nie igliśmy znaleźć świadków, którzy by potwierdzili ich prawdziwość.
- Ale Pickering przyznał się do tego!
- Dlatego właśnie został deportowany. Nie było dostatecznych dowodów o winy, nie można więc go byłoskazać. Ale mieliśmy wrażenie, że najpraw-)odobniej nie kłamie. To spowodowało uznanie go za osobę niepożądaną ym kraju. Został pod strażą odprowadzony do granicy, gdzie mu powie-ano, że ma tu nie wracać.
Więc puściliście go wolno!
Deportowaliśmy go.
To posunięcie jest nie do przyjęcia.
Panie Silva, Kongo jest krajem wolnym i niezawisłym - powiedział evelt, a w jego ostro brzmiącym głosie pojawiła się nuta gniewu. - Czy i pan czelność mówić nam, jak mamy załatwiać nasze wewnętrzne spra-
Mówię, że to posunięcie jest nie do przyjęcia dla rządu belgijskiego - ekł Silva cierpko.
Jeźli pan Pickering kiedykolwiek przyzna się do popełnienia mor-ptstwa na terytorium Belgii, pański rząd z pewnością postąpi z nim w
-sób, który będzie dla pana bardziej możliwy do przyjęcia. - To Ro-velt przerwał na chwilę, a Boyes robił co mógł,-żeby się w głos nie eśmiać. - Ma pan, zdaje się, jeszcze drugi powód, dla którego pan tu yjechał? r Silva kiwnął głową.
- Tak, mam drugi powód, panie Roosevelt, Przywożę pewną propozycję ego rządu.
- Tego samego rządu, który jest na mnie wściekły za to, że kazałem artować pana Pickeringa? - spytał Roosevelt. - No więc dobrze, zamie-a się w słuch, co to za propozycja?
- Panie Roosevelt, pański eksperyment skończył się kompletnym fia-em - zaczął Silva, rozkoszując się bez miary każdym wypowiadanym ; siebie słowem. - Pański skarb zbankrutował, pańskie linie kolejowe i
{ZABAWA 63

drogi nie będą nigdy zbudowane do końca, pańskie mosty i kanały nie istni Nie zdołał pan przeprowadzić wyborów powszechnych, które pan obił społeczności międzynarodowej. Nawet ta garstka ludzi, która współdziała panem na początku, opuściła pana. - Silva przerwał i uśmiechnął się. Musi pan przyznać, że pańskie położenie jest nie do pozazdroszczenia.
- Do rzeczy, panie Silva, o co panu chodzi?!
- Jeżeli pan publicznie zwróci się do nas z prośbą o pomoc - mówiła lej Silva - to zgodzimy się jeszcze raz przyjąć na siebie odpowiedzialność rządzenie tym krajem. - Tu znowu się uśmiechnął.- Naprawdę, panie I osevelt, nie ma pan wyboru. Z każdym dniem Kongo staje się krajem co;
bardziej niewypłacalnym i barbarzyńskim.
Roosevelt roześmiał się na to ochryple.
- Doprawdy, panie Silva, pański rząd odznacza się wyjątkowym poć ciem humoru.
- Czy to znaczy, że odrzuca pan naszą propozycję?
- Oczywiście - powiedział Roosevelt. - A pan niech się cieszy, że wziąłem pana jeszcze za kark i nie posłałem prosto do Brukseli.
- Czy muszę panu przypominać, że kiedy mój rząd dojdzie do wnios że żywotne interesy Konga wymagają naszej w nim obecności, pan nie bęc dysponował stałą armią zdolną do powstrzymania nas od podjęcia konk nych kroków?
Roosevelt spojrzał na zegarek.
- Panie Silva - powiedział - dam panu dokładnie sześćdziesiąt sęki na to, żeby pan się pożegnał i zabrał się stąd. Jeżeli po upływie tego cz będzie pan jeszcze tutaj, każę panu Boyesowi odstawić pana do najbliższ środka transportu i wysłać pana do Belgii.
- Czy to jest ostanie pańskie słowo? - zapytał Silva, a jego ogon twarz poczerwieniała.
- Moje ostatnie słowo przeznaczone jest dla króla Alberta - odn Roosevelt zirytowany. - Ale ponieważ jestem chrześcijaninem i gentlei nem, nie wypowiem go. A teraz niech się pan zabiera.
Silva zmierzył go wściekłym spojrzeniem, po czym odwrócił się na pię< odszedł.
Roosevelt zwrócił się do Boyesa, który wdąż siedział w pobliżu z książką w r
- Słyszał pan?
- Słyszałem każde słowo - Boyes przerwał i uśmiechnął się. - Szkc że nie poczekał ze czterdzieści sekund. - Wstał i podszedł do eksprezyde - Co pan ma zamiar teraz zrobić?
- Jedna rzecz jest pewna: nie można dopuścić do tego, żeby Belgo tutaj wrócili - odrzekł Roosevelt.
- W jaki sposób chce ich pan od tego powstrzymać? Roosevelt spuścił na chwilę głowę, zastanawiając się nad tym. Poi spojrzał na Boyesa.
- Jest tylko jeden sposób, John.
- Zmobilizować armię?
64 MikeRes

aosevelt uśmiechnął się i pokręcił głową.
A czym byśmy płacili naszym żołnierzom? - Przerwał, a po chwili ił dalej: - Poza tym my nie chcemy wojny. My chcemy tylko mieć iość, że Kongo może się rozwijać na swój własny sposób, bez żadnych f/ćw z zewnątrz.
Więc co pan chce zrobić? - zapytał Boyes.
Wrócę do Ameryki i ponownie będę kandydował w wyborach prezy-kich - oświadczył Roosevelt. - Bili Taft to opasły głupiec. Popełniłem oddając kraj w jego ręce. Będę więc kandydował, a głównym punktem go programu będzie uczynienie z Konga protektoratu Stanów Zjedno-ych. To spowoduje, że Belgowie dobrze się zastanowią, zanim podejmą qę o wkroczeniu do tego kraju! - Pokiwał głową z zapałem. - Oto co :ę zrobić, żeby dać mieszkańcom Konga możliwość swobodnego rozwija-ivojej kultury. - Byt pełen entuzjazmu, oczy mu błyszczały. - Wyjeźdź-Iziś po południu! Yank pojedzie ze mną. Na pewno znajdę dla niego >ce w Waszyngtonie.
Zdaje pan sobie sprawę, co będzie, jeżeli pan przegra? - spytał Boyes. f pięć minut później Belgowie wmaszerują do tego kraju.
Dlatego nie ma czasu do stracenia - brzmiała odpowiedź.- Pan ujechać ze mną. 3yes pokręcił głową.
Dziękuję za zaproszenie, panie prezydencie, ale w Afryce można jesz-arobić parę szylingów. Przerwał, a po chwili dodał: - Pozostanę w Stan-Ile do pańskiego powrotu, albo do czasu, kiedy dotrze do mnie omość, że przegrał pan wybory.,
Ależ John, niech pan nie będzie takim pesymistą - powiedział Roose-uśmiechając się szeroko. - W naszym słowniku nie istnieje słowo ;egrać". oyes przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
Pan nie żartuje, prawda? - spytał wreszcie, jak gdyby to, co edział eksprezydent, w końcu do niego dotarło. - Naprawdę ma pan ar ponownie kandydować.
Oczywiście.
Czy panu nigdy nie znudzi się stawianie czoła wyzwaniom?
A czy panu kiedykolwiek znudzi się oddychanie? - odrzekł Roosevelt, m zaś z rozognioną twarzą zaczął wyliczać kolejne przeszkody, jakie ie musiał pokonać. - Po pierwsze wybory, po drugie: status protektora-la Konga, a dalej zobaczymy, w jakim kierunku potoczy się ewolucja iczna. - Przerwał na chwilę, by wkrótce oświadczyć - John zaczynamy miały eksperyment.
.Będzie to z pewnością interesujące zajęcie - powiedział Boyes.
Mało tego - entuzjazmował się Roosevelt. - To będzie setna zaba-X3 prostu setna!
fto to siedemnastego kwietnia roku 1912.
Ą ZABAWA 65

X.1V. Kiedy Teodor Roosevelt wrócił do Stanów, Partia Republii odmówiła mu nominacji; nie mógl wiec stawać do wyborów prezydenckie roku 1912 jako jej kandydat. Nie zrażony, założył: Partię Amerykan, Łosia, stanął do wyborów jako kandydat tej partii i - kiedy z badań społecznej wynikało, że jest bardzo popularny - został cztem października postrzelony w klatkę piersiową przez fanatyka nazwiskiem h Chrank. Co prawda rana się zagoiła, jednak stan zdrowia uniemożliwił dalsze prowadzenie kampanii wyborczej. Wybory wygrał Woodrow Wilsoi Roosevelt, mimo porażki w znacznym stopniu wyprzedził dotychczasow prezydenta kandydującego z ramienia Partii Republikańskiej Williama Ta Jego zdrowie było podkopane, a wroku 1914 - badając na prośbę rządu b\ zylijśkiego okolice Rzeki Wątpliwości (zwanej później Rio Teodora) i spoi dzając mapy tego rejonu - stracił jego resztki. Do Afryki nie powrócił już i dy. Zmarł w swoim domu w Sagamore Hill w stanie Nowy Jork szóstego st) nią roku 1919.
John Boyes trzy razy jeszcze robił wielkie pieniądze w Brytyjskiej Afi Wschodniej i trzy razy je tracił. Ostatni okres swego życia spędził jako woźnu rozwożący mleko w Nairobi Zmarł w roku 1951.
Kongo Belgijskie (później przemianowane na Zair) stało się niepodległy państwem w roku 1960. Następnie obyły się tam pierwsze i jedyne w histor tego kraju wolne wybory, po których nastąpił trzyletni okres najokrutniejszyc w dziejach kontynentu wojen plemiennych.
Przełożyła Anna Bartkowit PRZYPISY
Bad Land - nieurodzajny region w południowo-zachodniej części Południowe Dakoty i północno-zachodniej części Nebraski (wszystkie przypisy pochodzą w tłumacza)
2 Rough Riders - "surowi jeźdźcy" - nazwa nadana regimentowi ochotniczej ka waleni, walczącemu w wojnie o Kubę, którego rekrutację i dowództwo powierzono v roku 1898 Rooseveltowi.
3 Charles George Gordon ("Chiński Gordon" "Gordon Pasza") (1833-85) -generał brytyjski, walczył w 1.1860-63 w Chinach; w 1.1873-80 w Sudanie; w r. 1884 wrócił do Sudanu jako dowódca wojsk walczących z Mahdim; zginął w Chartumie po zdobyciu go przez powstańców Mahdiego. Jego klęska i śmierć spowodowane tym, że zwlekano z wysłaniem posiłków dla oblężonego Chartumu, poruszyły angielską opinię publiczną. Został pomszczony w r. 1898, kiedy wojska brytyjskie pod dowództwem Kitchenera podbiły Sudan.
4 William Howard Taft (1857-1930) - dwudziesty siódmy prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1909-1913
John Pierpont Morgan (1837 -1913) - finansista i filantrop 6 Booker Taliaferro Washington (1856-1915) - amerykański reformator, pedagog, pisarz i wykładowca.
George Washington Carver (1864?-1943) - amerykański botanik i chemik Savile Rów - nazwa ulicy w Londynie, przy której mają swoje firmy modni i drodzy krawcy. Słynne są zwłaszcza szyte przez nich męskie garnitury.
Mikę Resnich



Kim Stanicy Robinson: Ilustrowana historia dwudziestego wieku

Jeśli prawdy nie można znaleźć na pólkach British Museum, to gdzie jest prawda pytam, biorąc notes i ołówek! Wirginia Woolj
Dzienna porcja ostrego światła wyraźnie poprawia nastrój ludziom der piącym na' depresję, więc codziennie, o ósmej wieczorem, Frank Churchill szedł do kliniki na Park Avenue i spędzał tam trzy godziny w pokoju rozjaśnionym szesnastoma setkami watów białego światła. To nie to samo co mieć słońce w pokoju, ale było jasno - mniej więcej tak, jakby szesnaście gołych żarówek wisiało pod sufitem. Tutaj żarówki zastąpiono prawdopo-1 dobnie długimi świetlówkami, umieszczono je za taflą białego plastiku i sufit;
jarzył się całą powierzchnią.
Frank usiadł za stołem i bazgrał fioletowym długopisem w bloczku o różowych kartkach. A potem nadeszła jedenasta i wyszedł na zewnątrz, na wietrzną ulicę, mrużąc oczy, gdy światła przepływały w mroku. Poszedł do domu, do pokoju utrzymanym w stylu późnych lat osiemdziesiątych. Miał wrócić do kliniki jutro o piątej rano na leczenie przed świtem, ale teraz nastała pora na sen. Czekał na nią z niecierpliwością. Od trzech tygodni przechodził kurację i czuł się już zmęczony. Właściwie leczenie zdawało się skutkować. O ile umiał powiedzieć. Stan jego zdrowia miał poprawiać się o dwadzieścia procent tygodniowo, ale Frank nie bardzo wiedział, na czym ma polegać.
W jego pokoju mrugało światełko automatycznej sekretarki. Agent zostawił wiadomość, żeby Frank zaraz oddzwonił. Była już prawie północ, ale wykręcił numer i jego agent podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.
- Cierpisz na DSPS - stwierdził Frank.
- Co? Co?
- Delayed Spfeep Phase Sydrom, Zespół Opóźnionej Fazy Zasypiania. Wiem, jak się tego pozbyć.
- Frank! Posłuchaj, znalazłem dla ciebie znakomitą ofertę.
- Dużo masz zapalonych świateł?
- Co? Ach, no właśnie, a jak z tym?
- Poprawiło mi się chyba o sześćdziesiąt procent.
- Dobrze, dobrze. Tak trzymać. Słuchaj, znalazłem coś, co ci pomoże na sto procent. Wydawca w Londynie chce, żebyś tam pojechał i napisał książkę o dwudziestym wieku.
- Jaką książkę?
- Twój standard, Frank, tylko tym razem masz nakreślić ogólny obraz. Zebrać to, co jest w pozostałych twoich książkach, że tak powiem. Chcą z tym zdążyć do przełomu wieków i ma to być duża rzecz, ilustrowana, ze sporą czcionką...
- Książka na stolik w salonie?
68 Kim Staniey Robinson

Oczywiście, że ludzie będą się chcieli popisać czymś takim przy kawie, |to nie znaczy...
Nie chcę pisać kolejnej salonowej książki.
Frank...
I czego chcą? Dziesięciu tysięcy stów?
Chcą trzydziestu tysięcy, Frank. I dadzą ci osiemdziesiąt tysięcy zaliczki. [b go zastanowiło.
Czemu aż tyle?
Dopiero zaczynają publikować, przyszli prosto od komputerów i są wyczajeni do liczb tego rzędu. Inna skala.
To na pewno. Ale ja nadal nie chcę tego pisać.
Frank, przestań, jesteś do tego jedyny! Jedyny spadkobierca Barbary iman! - Tym reklamowano go na okładkach tanich wydań jego książek. 3icą, żebyś to był właśnie ty. Wiesz, Churchill o dwudziestym wieku, ha, iTo naturalne.
- Nie mam ochoty tego robić.
- Frank, mógłbyś wykorzystać te pieniądze. Zdaje się, że masz kłopoty z eniem rachunków...
- Tak, taak. - Pora na nowy chwyt. - Pomyślę o tym.
- Im się spieszy, Frank.
- Wydawało mi się, że mówiłeś o przełomie wieków.
- Mówiłem, ale wtedy będzie już dużo takich książek, a oni chcą być ferwsi. Chcą stworzyć pewien typ publikacji i trzymać się go przez kilka lat. p by było świetne.
- Zmieniliby go w przeciągu roku. Jeszcze przed ukazaniem się książki, śli znam się na tym. Jego agent westchnął.
- Przestań, Frank. Mógłbyś te pieniądze wykorzystać. A jeśli chodzi o źkę, to będzie taka, jaką napiszesz, zgadza się? Zajmowałeś się tym przez życie i nadarza się szansa, żeby to podsumować. Poza tym masz wielu ytelników. Ludzie będą cię słuchać. - Jego głos stał się piskliwy z przejęcia. Nie pozwól, żeby taka okazja przeszła ci koło nosa przez to, co cię otkało! Zresztą praca jest najlepszym lekarstwem na depresję. No i masz ansę wpłynąć na nasz sposób myślenia o tym, co się wydarzyło! Za pomocą salonowej książki? Cholera, nie myśl w ten sposób! To jak mam myśleć? Jego agent wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i mówił bardzo powoli:
- Myśl o tym jako o osiemdziesięciu tysiącach funtów, Frank. Jego agent niczego nie rozumiał.
Jednakże gdy następnego dnia siedział pod jaskrawym, białym sufitem, | mażąc zielonym długopisem po żółtym papierze, zdecydował się jechać do
'ILUSTROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 69

Anglii. Nie chciał już siedzieć w tym pokoju; bał się, bo podejrzewał, mogło już przestać na niego działać. Nie był w sześćdziesięciu procen zdrowszy. I nie chciał próbować terapii narkotykami. Z jego mózgiem już wszystko w porządku, nie odczuwał też żadnych fizycznych doleglhs choć może nie miało to wielkiego znaczenia, stanowiło jednak powód] opierał się pomysłowi terapii za pomocą tych środków. Chciał pozostać t jaki był, i miał po temu powody!
Technik oświetleniowy uważał, że już takie podejście samo w s< stanowiło dobry znak.
- Poziom serotoniny prawidłowy, tak? Więc nie jest źle. Poza tym I dyn leży bardziej na północ niż Nowy Jork, więc odzyskasz tam światło, k tracisz tutaj. A gdybyś potrzebował go jeszcze więcej, to zawsze mo ruszyć dalej na północ, nie?
Zadzwonił do Charlesa i Ryi Dowlandów, aby dowiedzieć się, czy bę mógł u nich zamieszkać. Okazało się, że następnego dnia wyjeżdżał Florydę, ale i tak go zapraszali; chcieli, żeby ktoś opiekował się ich mieś niem, gdy wyjadą. Frank już kiedyś wyświadczał im tę przysługę, tal dysponował nawet kluczami.: "Dzięki" powiedział. W gruncie rzeczy tak lepiej. Nie żywił ochoty do rozmów.
Spakował zatem plecak, wrzucił doń sprzęt campingowy oraz ubra następnego ranka poleciał do Londynu. Dziwne, jak ludzie teraz po żują: wskoczył do taksówki pod domem, a potem przez kilka go przenosił się z jednego pomieszczenia do drugiego. Na powietrze wys dopiero w Camden na stacji metra, jakieś sto metrów od mieszkania Dc dów.
Kiedy przechodził Camden High Street i minął kino, wsłuchując s odgłosy Londynu, ogarnęło go dawne przyjemne uczucie. To była jego s metoda: przyjechać do Londynu, mieszkać u Charlesa i Ryi, dopóki si< znalazło jakiegoś kąta, zbierać materiały i pisać w British Mus< odwiedzać anykwariaty na Charing Cross, a wieczorami siedzieć z Charle i Ryą, oglądać telewizję i gadać. W ten sposób żył w trakcie pisania s^ czterech książek.
Mieszkanie znajdowało się nad sklepem rzeźnika. Wszystkie ściany zastawione półkami pełnymi książek, półki widniały w ubikacji i w łazi oraz nad wezgłowiem gościnnego łoża. Gdyby zdarzyło się trzęsienie z (raczej mało prawdopodobne), gość zostałby pogrzebany pod setką toi poświęconych historii Londynu.
Frank rzucił swój bagaż na łóżko w pokoju gościnnym i minąwszy pól twórczością poetów angielskich, zszedł na dół. Salon był prawie zap wypełniony stołem założonym książkami i papierami. Na dole, w boczne cy znajdował się targ i dochodziły stamtąd głosy przekupniów, którzy skł;
swoje stragany. Choć minęła już dziewiąta, słońce nie zachodziło. Te p
70 Kim Stanicy flofo

ve dni były już dość długie. Prawie tak długie, jakby Frank nadal brał w terapii.
:edł na dół, kupił warzywa i ryż, potem wrócił do domu i przyrządził lie. Okna kuchenne miały kolor słońca i małe mieszkanie lśniło, ołując swoich właścicieli tak intensywnie, iż niemal zdawało się, że są w becni. Nagle poczuł, że chciałby, żeby tak było. posiłku włączył odtwarzacz CD i puścił płytę z muzyką Haendla. mął zasłony w salonie i usiadł w fotelu Charlesa ze szklaneczką rskiego wina w ręku i otwartym notatnikiem na kolanach. Patrzył, jak 3we światło przebija spod chmur na północy i próbował myśleć o przy-;h pierwszej wojny światowej.
no obudziły go głuche uderzenia siekiery, którą rąbano kawały zamro-o mięsa. Zszedł na dół i zjadł płatki z mlekiem, przeglądając aeśnie "Guardiana", potem pojechał metrem na stację Tottenham Road i poszedł do British Museum.
y okazji książki "Belle Epoque" zbierał już materiały dotyczące okresu wojennego, ale pisanie w bibliotece Museum było obyczajem, z którego ciał rezygnować. Sprawiało, że stawał się częścią tradycji sięgającej aż irksa i dalej. Pokazał bibliotekarzowi swoją ciągle jeszcze ważną kartę i i miejsce w rzędzie, w którym zazwyczaj siadał większą część "Entre Guerres" napisał właśnie tutaj, pod czołowymi płatami wielkiej, czasz-ej kopuły. Otworzył notatnik i zapatrzył się w pustą stronę. Powoli Slił: "1900 do 1914". Potem znów zapatrzył się w stronę.
o poprzednia książka koncentrowała się na wystawnych wybrykach eu-kiej przedwojennej klasy rządzącej, jak to ostro określi^młody i zdecy-lie lewicujący recenzent "Guardiana". Po dotychczasowym badaniu yn wybuchu pierwszej wojny zgadzał się z powszechnie panującą opi-ft to wynik narastającego nacjonalizmu, dyplomatycznego ryzykanctwa ilku zwodniczych przykładów z poprzedniego dwudziestolecia. Wojna 'kańska, rosyjsko-japońska czy oba starcia na Bałkanach pozostały konni lokalnymi i niekatastrofalnymi; ale też zaszło kilka wydarzeń, jak a marokańska i jej podobne, które postawiły dwie wielkie koalicje niemal wędzi konfliktu, lecz nie zdołały ich doprowadzić do starcia. Tak więc, kiedy 3-Węgry po zabójstwie Ferdynanda żądały od Serbii niemożliwego, nikt nie Mzypuszczać, że sprawa skończy się okopami i masakrą.
toria jako przypadek. Cóż, nie da się ukryć, że sporo w tym prawdy. jednak myślał o cieszących się na myśl o wybuchu wojny tłumach na li wszystkich większych miast, o zaniku pacyfizmu, który zdawał się być iłą; o, mówiąc wprost, wcale nie anonimowym poparciu dla zbrojnego ^tu ze strony wpływowych obywateli europejskich mocarstw. Poparciu ijny, do której nie było rzeczywistego powodu!
ło się w tym coś niewątpliwie tajemniczego i tym razem postanowił, że
OWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 71

przyjrzy się temu dokładnie. Wymagałoby to zwrócenia uwagi na poprą stulecie, PaxEuropeana\ w gruncie rzeczy był to wiek krwawego jarzma, geum imperializmu, dzielenia większej części świata między mocarstwa. je te rozwijały się kosztem swoich kolonii, które cierpiały poniżającą nędz! potem mocarstwa wykorzystały swoje dochody na konstruowanie brc użyły tej broni przeciwko sobie, niszcząc się wzajemnie.
Kryła się w tym jakaś przedziwna sprawiedliwość, podobnie jak w sytu gdy wielokrotny morderca w końcu zwraca pistolet przeciwko sobie. E koniec winy, koniec cierpień. Czy to naprawdę mogło stam wytłumaczenie? Podczas pobytu w Waszyngtonie ze swoim umierającyn cem Frank odwiedził Mauzoleum Lincolna. Tam, na ścianie z prawej str widniał cytat z drugiego przemówienia prezydenta, wyryty drukowanymi rami z pominięciem znaków przestankowych - udziwnienie, które w _ sposób dodawało jeszcze przemowie biblijnej mocy - a słowa o toczące wojnie brzmiały: "LECZ JEŚLI BÓG CHCE BĘDZIE TO TRW^ DOKĄD CAŁE BOGACTWO ZGROMADZONE PRZEZ NIEW NIKÓW PRZEZ DWA I PÓŁ WIEKU NIEODPŁACONEGO ZNi NIE ZOSTANIE POGRZEBANE I DOKĄD KAŻDA KROPLA K] UTOCZONEJ BATEM NIE ZOSTANIE ODPŁACONA KRWIĄ BYTĄ MIECZEM TAK JAK TO ZOSTAŁO POWIEDZIANE TI TYSIĄCE LAT TEMU NADAL WIĘC MUSIMY POWTAR:
SPRAWIEDLIWE SĄ SĄDY PANA".
Przerażający pomysł, płynący wprost z tej mrocznej części charakteru colna, której nigdy nie skrywał dość głęboko. Jako wyjaśnienie genezy ^ kiej Wojny nie wydawał się jednak odpowiedni. Możliwe, że pogląd tak znawali królowie i prezydenci, generałowie i dyplomaci, oficerowie impe na całym świecie; oni wiedzieli, co robią, ale mogli zostać pchnięci do zb wego samobójstwa nieświadomym poczuciem winy. Lecz przeć człowiek, wiwatujący riS ulicy na wieść o wybuchu powszechnej wojny? dziej prawdopodobne wydawało się, że taki człowiek uczestniczył po pro;
kolejnej manifestacji nienawiści do innych. Wszystkie moje kłopoty to t wina! Andrea i on często to sobie mówili. Każdy tak robił.
A jednak... ciągle miał wrażenie, że, podobnie jak innym ludziom, prz ny umykają jego uwadze. Może to po prostu czysta przyjemność niszcz Co jest pierwotną reakcją widoku budowli? Zburzyć ją. Co jest pierw reakcją na widok obcego? Atak.
Czuł, że odbiega od tematu, popadając w rozważania nad "m człowieka". To będzie stały problem przy pracy tych rozmiarów. I, niezah od przyczyn, rok 1914 istniał, nie dawał się pominąć, nie dawa wytłumaczyć, musiał pozostać niezmienny. "I NADESZŁA WOJNA".
W swoich poprzednich książkach Frank nigdy nie pisał o wojnach. Na do tych, którzy wierzą, że prawdziwa historia to wydarzenia z czasu pok że podczas wojny wynik można równie dobrze rozstrzygnąć przez rzut kc
72 Kim Staniey Rób

1 od razu przystąpić do omawiania traktatów pokojowych. Dla każdego, z
[tkiem historyków wojskowych, interesujące sprawy zaczynały się dopie-
uedy wojna się kończyła.
de teraz nie był tego taki pewien. Obecne poglądy na Belle Epoqne
aly zniekształcone, bo zwykło się o niej myśleć przez pryzmat wojny, któ-
| zakończyła; znaczyło to, że wojna w jakiś sposób zdominowała Belle
que, w każdym razie w jego oczach. Zdaje się, że aby zrozumieć to stule-
teraz będzie musiał pisać właśnie o tym. I pod tym kątem będzie musiał
tocząc badania.
odszedł do stołów z katalogami. Gdy słońce zaszło za chmury, w sali
inował mrok. Frank poczuł chłód.
'rzeź długi czas zaskakiwały go liczby. Żeby zgnieść ofensywę z okopów, o arytlerii o zdumiewającej mocy: pod Sommą Brytyjczycy umieścili ła co dwadzieścia metrów wzdłuż cztcrnastomilowcgo odcinka frontu i irzelili półtora miliona pocisków. W kwietniu 1917 roku Francuzi wybili ich sześć milionów. Niemiecka Gruba Berta strzelała na wysokość emdziesięciu pięciu mil, głównie zresztą w przestrzeń. Pod Verdun do do "bitwy", która ciągnęła się dziesięć miesięcy i w której śmierć iosło prawie milion ludzi.
trytyjski odcinek frontu miał dziewięćdziesiąt mil długości. Każdego dnia ay około siedmiu tysięcy ludzi padało rannych lub zabitych - nie w jakiejś kretnej bitwie, ale w wyniku przypadkowej strzelaniny lub bombardowań. ywano to "stratami".
'rank przestał czytać, oczami duszy ujrzał nagle Mauzoleum Ofiar Wiet-lu. Odwiedził to miejsce zaraz po opuszczeniu Lincoln Memoriał i widok wszystkich nazwisk wyrytych na czarnych, granitowych płytach zrobił na ogromne wrażenie. Przez chwilę wyobrażał sobie tych wszystkich ludzi - a, biała linijka dla każdego z nich.
'od koniec każdego miesiąca Wielkiej Wojny Brytyjczycy mieli wystar-qcą liczbę zabitych, by zapełnić cale to Mauzoleum. I tak przez dziesiąt jeden miesięcy.
Wypełnił rewersy i oddał je bibliotekarzom w środkowym kręgu stołów, ;m wziął książki, które zamówił wczoraj i wrócił do swojej kabiny. iglądał tomy i robił notatki, spisując głównie liczby oraz dane statystyczne. yjskie fabryki wyprodukowały dwieście pięćdziesiąt milionów pocisków. aźdej wielkiej bitwie ginęło pół miliona ludzi lub więcej. Około dziesięciu anów poniosło śmierć na polach bitew, a kolejne dziesięć na skutek rewo-, chorób i głodu.
;o jakiś czas przestawał czytać i próbował pisać; nigdy jednak nie zapuścił jałeko. Napisał parę stron o ekonomii wojny. Organizacja rolnictwa i imysłu, szczególnie w Niemczech za Rathenaua i w Anglii za Lioyda irge'a, przypominały mu bardzo współczesny sposób kierowania tymi
TROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 73

sprawami. Można było prześledzić rozwój kapitalizmu aż do ulepszeń pro nowanych w czasie Wielkiej Wojny przez Rathenaua w jego Kriegsrohsi fabteilung ("Zarządzanie gospodarką w czasie wojny") albo w Zentral L! ufs-Gesellschaft. Cały przemysł został ukierunkowany na zwalczanie przeć nika; kiedy wojna się skończyła i wróg przestał istnieć, organizacja pozosU Ludzie nadal poświęcali to, co zaoszczędzili, ale teraz czynili to dla korpora które w danym systemie zajęły miejsce wojennych rządów.
Tyle jeśli chodzi o pogrążony w Wojnie dwudziesty wiek. Potem, o jede, stej rano, jedenastego listopada 1918 roku podpisano zawieszenie broni.' go ranka jak zwykle trwał ostrzał, tak więc do jedenastej zginęło wielu lud
Wieczorem Frank pędził do domu, ledwo unikając burzy. Powiet pociemniało jak przydymione szkło.
I wojna nigdy się nie skończyła.
Pomysł, że dwie wojny były właściwie jedną, nie był jego pomysh Powiedział tak kiedyś Winston Churchill, podobnie twierdził nazista Alf Rosenberg. Widzieli oni lata dwudzieste i trzydzieste jako okres przejście czas na przegrupowanie się w środku dwustronnego konfliktu. Oko cyklo
Dziewiąta rano, a Frank jeszcze ciągle w mieszkaniu Dowlandów maru' nad płatkami, przeglądał "Guardiana" i swoje notatki. Każdego rana póz zaczynał pracę i chociaż to był maj, dni me wydawały mu się coraz dłuż Raczej na odwrót.
Istniały argumenty, które przemawiały za tym, że nie była to jedna wq Lata dwudzieste nie sprawiały złowieszczego wrażenia, w każdym razie momentu podpisania układu w Locarno w 1925: Niemcy przetrwały upa finansowy, a ogólna ekonomiczna poprawa wydawała się trwała. Dopiero trzydzieste ukazały rzeczywisty stan rzeczy: wielki kryzys, nowe demokr;
zmieniające się w faszyzm, okrutna hiszpańska wojna domowa, śm głodowa kułaków, okropna atmosfera fatalizmu. Uczucie staczania sii przepaść, bezradnego wpadania z powrotem w wojnę.
Tym razem wyglądało to inaczej. Wojna Totalna. Niemieccy stratę wojskowi wymyślili to określenie w latach dziewięćdziesiątych XDC wieku, analizowali kampanię Shermana w Georgii. Potem sądzili, że prowadzą talną wojnę, kiedy torpedowali neutralne statki w 1915 roku. Byli w błęd Wielka Wojna nie była wojną totalną. W 1914 roku plotka, że niemk żołnierze zabili osiem belgijskich zakonnic, wystarczyła, żeby zaszoko społeczność światową, a później, gdy zatopiono "Lusitanię", spotkało się tak ostrym protestem, że Niemcy zgodzili się pozostawić statki pasażerski spokoju. Mogło się to wydarzyć tylko w świecie, w którym ludzie nadal u żali, że podczas wojen armie zwalczają armie, a żołnierze zabijają żołnie natomiast cywile, chociaż cierpią różne niewygody i mogą ginąć przypad wo, nigdy nie stanowią właściwego celu. Tak wyglądały wojny w Europie czasów renesansu: inaczej mówiąc - dyplomacja.
74 Kim Stanicy Robir

lienito się to w 1939. Być może tylko dlatego, że z technicznego punktu enia osiągnięto możliwość prowadzenia totalnej wojny w formie masó-rażenia z powietrza. Z drugiej strony mógł to być skutek lekcji.otrzyma-v czasie Wielkiej Wojny i tego, co ze sobą niosła. Na przykład zbrodnia ełniona przez Stalina na kułakach: pięć milionów ukraińskich chłopów za-, bo Stalin chciał kolektywizować rolnictwo. Żywność wywożono celowo i urodzajnego regionu, dostawy ratunkowe wstrzymywano, niszczono ; zapasy; kilka tysięcy wiosek zniknęło, gdyż wszyscy ich mieszkańcy wyli z głodu. To była wojna totalna.
iźdego ranka Frank wertował wielkie tomy katalogów, jakby oczekiwał, ajdzie w nich jakiś inny dwudziesty wiek. Wypełniał rewersy, odbierał u zamówione poprzedniego dnia, zanosił je do swojej kabiny. Czas ał raczej czytając, niż pisząc. Dni były-pochmurne, a pod ogromną ułą panował półmrok. Jego zapiski stawały się nieczytelne. Przestał wać w zgodzie z chronologią i wracał ciągle do Wielkiej Wojny, chociaż uegoś czasu czytał już o drugiej wojnie światowej.
vadzieścia milionów ludzi zginęło w pierwszej wojnie światowej, ziesiąt w drugiej. To śmierć ludności cywilnej zadecydowała o tej nnej różnicy. Pod koniec wojny tysiące bomb zrzucano na miasta w nad-l wzniecenia burz ogniowych, w których samo powietrze okazywało się pstancją zapalającą, tak jak w Dreźnie, Berlinie czy Tokio. Ludność cywilna |a się teraz celem, a zaplanowane bombardowania sprawiały, że łatwo było lią uderzyć. Hiroszima i Nagasaki to w pewnym sensie rodzaj wykrzykni-v na końcu powtarzanego przez całą wojnę zdania: zabijemy wasze rodzi-v domach. Wojna to wojna, jak powiedział Sherman. Jeśli chcecie pokoju, Idajcie się! I tak zrobili.
Po dwóch bombach. Nagasaki zostało zbombardowane trzy dni po Hiro-lie, zanim Japończycy mieli czas, żeby zrozumieć klęskę i odpowiedzieć. icenie bomby na Hiroszimę bez końca omawiano w literaturze, ale Frank azł tylko kilka osób, które próbowały choćby bronić ataku na Nagasaki. mań i jego doradcy zrobili to, jak mówiono, żeby a) pokazać Stalinowi, że cli więcej niż jedną bombę, i b) pokazać Stalinowi, że są gotowi użyć bom-| nawet jako groźby lub ostrzeżenia, czego dowodziło Nagasaki. Liczba cy-|ów, która mogłaby zapełnić Vietnam Memoriał, zniknęła w króciutkim |sku, tylko po to, żeby Stalin traktował Trumana poważnie. Co też robił. |Kiedy załoga Enola Gay wylądowała, wyprawiono wielki piknik.
|Wieczorami Frank siedział w ciszy w mieszkaniu Dowlandów. Nie czytał | patrzył, jak letnie, wieczorne światło rozpala się na północnej stronie nie-I Dni stawały się coraz krótsze. Potrzebował leczenia, czuł to. Więcej |atła! Ktoś tak powiedział na łożu śmierci - Newton, Galileusz, Spinoza l ktoś taki. Bez wątpienia musiał być wtedy przygnębiony.
STROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 75

Brakowało mu Charlesa i Ryi. Wiedział o tym, że czułby się lepiej, gd tu byli i mógł z nimi porozmawiać. Po to właśnie ma się przyjaciół: są czy trwałym i można z nimi gadać. To jego definicja przyjaźni.
Ale Charles i Rya przebywali na Florydzie. W mroku widział, że ścii książek działają jak ołowiane zabezpieczenie w radioaktywnym otoczeń wszystkie te spisane myśli tworzyły coś w rodzaju tarczy przeciwko trują rzeczywistości. Najlepszej tarczy, jaka' mogła istnieć. Ale nie sprawdzała przynajmniej w jego przypadku; książki zdawały się być tylko okładkami.
Pewnego wieczora o przedwczesnym, niebieskim zachodzie słońca Frs kowi wydało się, że całe mieszkanie stało się przezroczyste, a on siedzi w fo lu, zawieszony nad rozległym miastem pełnym cieni.
Holocaust, podobnie ja Hiroszima i Nagasaki, miał swoje odpowiednik przeszłości. Rosjanie i Ukraińcy, Turcy i Ormianie, biali osadnicy i rdzei Amerykanie. Zmechanizowana sprawność niemieckiej zbrodni popełnić na Żydach była jednak czymś nowym i przerażającym. W jego stosie ksią;
znalazła się pozycja dotycząca projektantów obozów zagłady, architekt! inżynierów, budowniczych. Czy byli oni mniej czy bardziej odrażający niż s leni lekarze lub strażnicy-sadyści? Nic umiał powiedzieć.
I jeszcze ta liczba - sześć milionów. Tego nie dawało się pojąć. Przeczy że w Jerozolimie istniała biblioteka, w której powzięto zamiar dowiedze się wszystkiego, co tylko możliwe o każdym człowieku z tych sześciu mi nów. Tego popołudnia, idąc po Charing Cross Road, myślał o tym i nagle się zatrzymał. Wszystkie te nazwiska w bibliotece, kolejny przezroczysty kój, kolejne mauzoleum. Przez moment zdał sobie sprawę, ile to ludzi - ( Londyn. Potem wrażenie zbladło i oto stał na rogu ulicy, rozglądając si< obie strony, żeby nie wpaść pod jakiś samochód.
Idąc dalej próbował obliczyć, w ilu Mauzoleach Wietnamu można pomieścić sześć milionów ludzi. Ze dwa na sto stysięcy; zatem dwadzieścia milion. Wobec tego, sto dwadzieścia. Przelicz to, jedno po drugim, krok kroku.
Zaczął wieczorami wychodzić do pubów. "Pod Wellingtonem" było tak mo, jak gdzie indziej, ale przychodzili tam czasami ludzie, których spotk;
Charlesem i Ryą. Przysiadał się do nich i przysłuchiwał ich rozmowom, c! często bywał roztargniony po całodziennym czytaniu. Rozmowa toczyła bez jego udziału, lecz Anglicy, lepiej niż Amerykanie znoszący różne dziw twa, nie dali mu nigdy odczuć, że jest niemile widziany.
Puby wypełniał gwar i światło. Pojawiało się w nich mnóstwo ludzi. Gad palili i pili. Nowy rodzaj pomieszczeń o ścianach z ołowiu. On sam nie p piwa, więc z początku bywał trzeźwy; potem odkrył sprzedawany w pub;
mocny jabłecznik. Polubił go; chłonął tak, jak inni piwo, więc dość szybko upijał. Potem czasami robił się bardzo gadatliwy, opowiadał wszystkin
76 Kim Staniey Robin

'ieslym wieku rzeczy, które już wiedzieli, a oni potakiwali i dodawali z mości jakieś uwagi, a potem wracali do tematów, na które już wcześniej wiali - delikatnie i tak, żeby go nie urazić.
?ściej jednak zdarzało się, że im bardziej się upijał, tym mniejszy brał w rozmowie. Toczyta się zbyt szybko, żeby był w stanie ja śledzić. pnego ranka budził się późno, z obolałą głową, dzień już trwał, a wiele nego światła zmarnował w czasie snu. Ludzie z depresją nie powinni w pić. Zrezygnował więc w końcu z chodzenia do pubu "Pod Wellingto-, zamiast tego zaczął jadać w tego typu lokalach blisko domu Dowlan-leden nazywał się "Pod Połową Drogi", a drugi "Pod Końcem Świata". y wybrane wyjątkowo niefortunnie, ale stołował się w "Końcu Świata", i przesiadywał przy stoliku w kącie, popijał whisky i przeglądał notatki i po stronie, obgryzając długopis, aż wreszcie zaczął wyglądać on jak (owy szrapnel.
ilka nigdy się nie kończy, jak ujęto to w tytule pewnej książki. Bomba 3wa oznaczała jednak, że druga połowa wieku będzie wyglądać inaczej ;rwsza. Niektórzy - przeważnie zresztą Amerykanie - nazywali ją Par \cana. Większość określała ją natomiast mianem okresu zimnej wojny ł5-1989. Nie takiej znowu zimnej. Pod osłoną supermocarstw lokalne kty wybuchały niemal wszędzie - wojny, które w porównaniu z dwoma .ednimi zdawały się niewielkie, ale było ich razem ponad sto, rocznie ) około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, co dawało ogólną liczbę istu milionów zabitych. Mówiono nawet o dwudziestu milionach; trud-czyć. Najwięcej ofiar przyniosło dziesięć większych wojen: dwie wiet-kie, dwie indopakistańskie, koreańska, algierska, wojna domowa w Su-, masakry w Indonezji w 1965, wojna w Biafrze oraz wojna iracko-;a. Potem kolejne dziesięć milionów zostało zagłodzone w wyniku celo-kcji wojskowej; w rezultacie bilans strat tego okresu był prawie równy z czasu Wielkiej Wojny. Co prawda trwało to dziesięć razy dłużej. Była poprawa.
(d prawdopodobnie nasilanie się "wojen" wewnątrz miast, jakby arność pojedynczych morderstw mogła zrekompensować brak zych liczb. Może i tak było: na jego materiały składały się teraz zdjęcia ów, ćwiartowań, tortur - ciał poszczególnych ludzi, w ich własnych liach, rozciągniętych na ziemi w kałużach własnej krwi. Wietnamskie :i w eksplozjach napalmu. Kambodża, Uganda, Tybet... Tybet to też lu-jstwo, które uszło jakoś uwadze świata, parę wiosek znikało co roku w ssie zwanym thamzing lub reedukacja: wioski opuszczone przez szyków i wieśniacy zabijani na wiele sposobów, "paleni żywcem, wiesza-irzez ścięcie, wyprucie wnętrzności, poparzenie, ukrzyżowanie, towanie, kamienowanie, małe dzieci zmuszane do strzelania do łych rodziców; kobiety ciężarne zmuszane do aborcji, płody ułożone w ; na placach wiosek".
WWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 77

Tymczasem władza na świecie zaczynała się koncentrawać w mniejszej czbie ośrodków. Druga wojna światowa była odpowiednim zakończenk Kryzysu, o czym pamiętali przywódcy: tak więc konsolidacja gospodarc rozpoczęta w czasach pierwszej wojny światowej ciągnęła się przez okres dr giej, a także w czasie zimnej wojny, nakładając na cały świat jarzmo wojenn ekonomii.
W końcu w 1989 roku zaczęto na to patrzeć inaczej, Teraz, siedem l później, wszycy którzy przegrali zimną wojnę wyglądali jak Niemcy w 192 Dysponowali pieniędzmi bez wartości, a ich demokracje zmieniały się w ju ty. Ale obecnie junty miały zorganizowanych sponsorów; międzynarodo banki kierowały dawnym blokiem wschodnim tak, jak to robiły z Trzeć Światem, stosując "programy oszczędnościowe" narzucane w imię "wolne rynku", co w praktyce oznaczało, że połowa świata szła. każdej nocy sp głodna, żeby spłacać długi milionerom. Temperatura rosła, populacje rosły "lokalne konflikty" nadal trwały w co najmniej dwudziestu miejscach.
Pewnego ranka Frank nie spieszył się z jedzeniem płatków, z niechę< myśląc o wyjściu z mieszkania. Otworzył "Guardiana" i przeczytał, że rocz wydatki na ^zbrojenia wyniosą w skali światowej trylion dolarów. "Więi światła" powiedział, przełykając z trudem. Był ciemny, deszczowy dzi( Mężczyzna czuł, jak jego źrenice się rozszerzają, czuł ten wysiłek. Dni z G pewnością stawały się coraz krótsze, chociaż był to maj; powietrze zdawało ciemnieć, zupełnie jakby wróciły londyńskie mgły z epoki wiktoriańskie otuliły wszystko gęstą zasłoną.
Przewrócił stronę i zaczął czytać artykuł poświęcony konfliktowi w Sri Łan Bojownicy syngalezcy i Tamile walczyli już od pokolenia, a w zeszłym tygodl pewne małżeństwo wybiegło rano z domu, by znaleźć głowy swoich sześciu syn ułożone na trawniku. Odrzucił gazetę i ruszył przez sadzę na ulicach.
Do British Museum dotarł zupełnie automatycznie. Na szczycie stc książek czekała na niego praca zawierająca ocenę liczby zabitych we ws stkich wojnach stulecia. Około stu milionów ludzi.
Znów znalazł się na ciemnych ulicach Londynu i rozmyślał o liczbach. C dzień chodził, nie będąc w stanie zebrać myśli. Tej nocy wyliczenia wracały niego w snach w formie powtarzających się wizji: trzeba by dwóch tysil Mauzoleów Wietnamu, by pomieścić ofiary wojen tego wieku. Widział się! jakby z góry, idącego przez Mali w Waszyngtonie, a cały park od Kapitelu Mauzoleum Lincolna pokrywały czarne "V" Mauzoleów Ofiar Wietnan Zupełnie jakby siedziało tam stado gigantycznych, tajemniczych ptakc Całą noc mijał czarne ściany-skrzydła, posuwając się na zachód, w kierun białego grobowca nad rzeką.
Następnego dnia pierwsza z brzegu książka, po którą sięgnął, zawierała inf macje o wojnie między Chinami i Japonią toczonej w latach 1931 -1945. Po<
78 Kim Stanicy Robim

Ic większość historii Azji, wojnę tę ledwo pamiętano na Zachodzie, była Inak straszna. W jej wyniku cała Korea stała się obozem niewolniczej a w japońskich obozach koncentracyjnych zginęło tyle samo yków, co Żydów w obozach niemieckich. Wśród ofiar znalazły się ty-abijanych metodami doktora Mengele i innych nazistowskich lekarzy. ; ginęli z powodu "naukowych", medycznych tortur. Japońskie ekspe-ty polegały między innymi na transfuzjach, w czasie których wypompo-o Chińczykom krew i zamieniano ją ha końską, żeby zobaczyć, ile S przeżyje. Wytrzymywali od dwudziestu minut do sześciu godzin, cały is w agonii.
ak zamknął książkę i odłożył ją na bok. Wziął do ręki następną i >ł na nią. Ciężki, stary tom, oprawny w ciemnozieloną skórę, ze złotym entem tłoczonym na grzbiecie i okładkach. "Ilustrowana historia ^tnastego wieku" - z podkolorowanymi fotografiami, teraz już łymi. Wydana przez George'a Newnesa w 1902 roku; zeszłowieczny iednik tego, co teraz sam robił. To go zaciekawiło. Otworzył księgę i rtkował ją. Zwrócił jego uwagę tekst na ostatniej stronie: "wierzę, że iek jest dobry. Wierzę, że stoimy u progu wieku, który będzie pełen tu i pokoju bardziej, niż jakakolwiek epoka w historii".
ożył książkę i wyszedł z British Museum. W czerwonej budce telefoni-sprawdził, gdzie najbliżej można wynająć samochód, znalazł ulotkę i Avis w pobliżu Westminsteru. Pojechał metrem, przeszedł kawałek ;ncji i wynajął niebieskiego forda sierrę - minibusa. Kierownica wała się oczywiście z prawej strony. Frank nigdy przedtem nie dził w Wielkiej Brytanii i usiadł za kierownicą, próbując nie okazywać iwi swojego zmieszania. Dzięki Bogu, sprzęgło, hamulec i gaz umiesz-od lewej do prawej, jak zwykle. Dźwignię biegów też zamontowano na m miejscu, tyle, że musiał ją obsługiwać lewą ręką.
zdarnie wrzucił pierwszy bieg i wyjechał z garażu, skręcił w lewo i ał lewą stroną ulicy. Dziwnie się czuł. Ale to, że siedział z prawej dło dla niego taką nowość, że nabrał pewności, iż nie zapomni ojeźdże-vym pasem. Zjechał na chodnik, dokładnie przestudiował mapę Lon-vziętą z agencji Avis, ułożył trasę, z powrotem włączył się do ruchu i ał na Camden High Street. Zaparkował pod domem Dowlandów, Ił na górę, spakował się, a później zniósł plecak do samochodu. Wrócił wił kartkę: "Pojechałem do kraju nocnego słońca". Potem zszedł na aerował samochód na północ, na autostradę, poza Londyn.
eń był mokry, chmury sunęły nisko nad zjemią, to omiatając ziemię em, to znów przepuszczając promienie słońca jak w wierszach Blake'a. za były zielone, a pola żółte, brązowe albo jasnozielone. Z początku widział wiele wzgórz, wiele pól. Potem autostrada mijała Birmingham
3WANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 79

i Manchester i ford sierra jechał wzdłuż wąskich, bezdrzewnych ulic. Ws stko porządne i czyste, a jednak tworzyło jeden z najposępniejszych kraj brązów, jakie zdarzyło się Frankowi widzieć. Ulice jak okopy. pewnością świat stawał się przepełniony. Rozmiary populacji musii zbliżać się do poziomu określonego w tych eksperymentach, w który doprowadzano szczury do szaleństwa. Było to tak samo dol wyjaśnienie, jak każde inne. Przepełnienie dotykało głównie samców; łc cy, wychowani, aby zabijać dla zdobycia pożywienia, teraz zamknięci ciasnych klatkach. Popadali w szaleństwo. "Wierzę, że Człowiek jest t;
czy tamtym", napisał edwardiański pisarz - czemu nie; nie mai zaprzeczyć, że wszystko to jest głównie osiągnięciem człowieka. Planowar dyplomacja, walka, gwałty, zabijanie.
Oczywistym rozwiązaniem byłoby oddanie władzy nad światem kobietę Owszem, była Thatcher na Falklandach oraz Indira Gandhi w Banglades to prawda; może jednak warto dalej próbować, nie mogło być dużo gorzej jeśli dodać instynkt macierzyński, mogło być nawet lepiej. Każdej Pierws Damie powierzyć pracę jej męża. Może nawet każdej kobiecie pracę mężczyzny. Niech oni zajmą się dziećmi, przez pięć tysięcy lat albo pr pięćdziesiąt tysięcy i niech to będzie zadośćuczynieniem za każdy rok mord czego patriarchatu.
Na północ od Manchesteru Frank minął wielkie wieże radiowe oraz i co wyglądało jak stosy reaktora jądrowego. Nad głową śmigały myśliv wojskowe. Wiek dwudziesty. Jak ten edwardiański pisarz mógł nie widz nadchodzącej katastrofy? Może przyszłość była po prostu niewyobra;
na, tak wtedy, jak i zawsze. Albo może to wszystko nie wyglądało tak źl roku 1902. Człowiek z epoki edwardiańskiej, który patrzył z punktu dzenia czasów dobrobytu, oczekiwał tego samego; ale nadszedł w okropności. Teraz patrzono z tej samej perspektywy i przez analogię spod;
wano się kolejnego wieku bezwzględności. Wraz z pojawieniem się no' technologii zniszczenia praktycznie wszystko stało się możliwe: wojna c miczna, terroryzm nuklearny, biologiczna zagłada; ofiary przenikając wszędzie mikroskopijnych morderców, albo wirusów w wodzie, a dzwonka tefefonu; sprowadzeni do poziomu żywych trupów przez nar tyki czy przeszczepy mózgu, tortury lub działający na ośrodki nerwc gaz lub po prostu załatwieni kulami albo zagłodzeni; technologia taka inna, metod było bez liku. Motywacja zaś silniejsza niż kiedykolwi rosnące populacje i zmniejszające się źródła utrzymania, ludzie b< walczyć nie o władzę, lecz o przetrwanie. Jakiś mały kraik zagrożony pi graną mógłby rozpętać epidemię, żeby zwalczyć wroga i przypadkowo w) cały kontynent albo w ogóle wszystkich ludzi. To całkiem możliwe. W dwudziesty pierwszy może sprawić, że dwudzieste stulecie będzie wygląd zupełnie niewinnie.
80 Kim Staniey Robin

iedy przychodził do siebie po takich rojeniach, Frank zdawał sobie vę, że przejechał dwadzieścia, trzydzieści lub nawet sześćdziesiąt mil bez iłu świadomości. Zdalne sterowanie, kiedy drogi są "na odwrót"! Starał koncentrować.
raajdował się gdzieś za Carlisle. Mapa wskazywała dwie możliwe szosy do iburga: jedna oddzielała się od autostrady tuż pod Glasgow, a druga za i prostsza odchodziła dużo wcześniej. Wybrał tę drugą, wjechał na o i na A702, dwupasmówką wiodącą na północ. Asfalt na niej był mokry eszczu, a chmury przewalające się nad głową - ciemne. Kilka mil dalej |ł znak informujący, że jechał "trasą krajobrazową", co oznaczało, że ał złą drogę, ale nie chciał zawracać. Tą też mógł dojechać, .tyle że agato to więcej wysiłku, obfitowała bowiem w częste objazdy, skrzyźowa-E sygnalizacją, ciasne przewężenia. Zbliżał się zachód słońca, Frank radził już od wielu godzin; był zmęczony. Gdy czarne' ciężarówki akiwały na niego z mżawki i mroku, w każdej chwili groziło to zlece-i. Trudno jechało się lewą stroną zamiast prawą, jak nakazywało przy-zajenie. Należało zamienić odruchy lewej i prawej ręki, ale odwrócenie ayło tego, którą ręką zmieniać biegi, a nie tego, co działo się po ich zmia-^agle wszystko zaczęło mu się plątać i mieszać, aż w końcu wyskoczyła przed wielka ciężarówka i Frank musiał gwałtownie skręcić w lewo, naciskając przy ednocześnie gaz, a nie hamulec. Przy nieoczekiwanym skoku w przód dla ieczeństwa zboczył jeszcze w lewo i manewr ten zepchnął koła z lewej y samochodu z asfaltu na pobocze, sprawiając, że wóz ruszył z powrotem
ogę. Frank wcisnął mocno hamulec i ciężarówka z rykiem przeleciała obok. schód stoczył się z mokrego asfaltu i stanął.
ank jechał na pobocze i włączył światła awaryjne. Kiedy wysiadł, ^aźył, że lusterka po stronie kierowcy nie było. W ogóle nie było tam ni-o, oprócz trójkątnego wgniecenia w metalu, czterech rozszerzającycy się 3 do tyłu otworów po nitach i jednej większej dziury, która stanowiła stałość po wsporniku przytrzymującym lusterko. Wspornika też owało.
bszedł samochód z drugiej strony, żeby przypomnieć sobie, jak ;iwie wyglądały boczne lusterka forda. Solidny metal i plastikowy uchwyt. cił ze sto metrów wzdłuż drogi, szukając w mroku brakującego lusterka, ie mógł go nigdzie znaleźć. Lusterko zniknęło.
zed Edynburgiem zatrzymał się i zadzwonił do Aleca, przyjaciela z daw-lat.
Co? Frank Churchill? Halo! Jesteś tam? W takim razie przyjeżdżaj! godnie z otrzymanymi od niego instrukcjami Frank przejechał przez
urn miasta, minął dworzec i wjechał w wąskie uliczki. Odwrotne parko-e okazało się wyczynem niemal ponad jego siły: dopiero za czwartym jściem udało mu się ustawić samochód równolegle do krawężnika. Sier-
TtOWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 81

ra zakołysała się na kamiennym chodniku, aż wreszcie stanęła. Fra wyłączył silnik i wysiadł, al całe jego ciało drżało nadal, niczym wielki wibru cy w mroku kamerton. Sklepy rzucały światło na przejeżdżające samocha Rzeźnik, piekarz, indyjskie delikatesy. Alec mieszkał na trzecim piętrze.
- Wchodź, stary, wchodź do środka. - Gospodarz wyglądał zgnębionego.- Myślałem, że jesteś w Ameryce! Co cię sprowadza?
- Niewierni
Alec spojrzał na niego ostro, potem wprowadził go przez kuchnię do duzi go pokoju. Z okna widać było dachy ciągnące się aż do zamku. Alec stał kuchni dziwnie cicho. Frank odstawił swoją podręczną torbę i wyjrzał pra okno. Czuł się niezręcznie. Dawnymi czasy on i Andrea przyjeżdżali tu poci giem, by odwiedzić Aleca i Suzanne, która była specjalistką od ssaków nacz( nych. Mieszkali wtedy jeszcze w dużym, trzypoziomowym mieszkaniu w Ne Town i kiedy Frank i Andrea ich odwiedzali, wszyscy razem siadywali georgiariskim salonie o wysokim suficie, pili brandy i rozmawiali do późn Podczas któregoś pobytu pojechali w góry, a innym razem Frank i Andn zostali przez cały tydzień na festiwalu teatralnym, starając się zobaczyć ty przestawień, ile się tylko da. Teraz jednak drogi Aleca i Suzanne się rozeszi Andrea i on byli po rozwodzie, a Alec mieszkał w innym mieszkaniu. Tam życie należało już do przeszłości.
- Przyjechałem nie w porę?
- Nie, właściwie nie - szczęknięcie naczyń w zlewie, przy którym st Alec. - Wychodzę na kolację z przyjaciółmi, chodź z nami. - Jeszcze n jadłeś, prawda?
- Nie. A nie będę...
- Nie. Chyba spotkałeś kiedyś Peg i Roga. Należy się nam jakaś rozr wka. Byliśmy dziś wszyscy na pogrzebie. Dziecko naszych przyjaciół zmarło kołysce, wiesz, jak to bywa.
- Jezu! Chcesz powiedzieć, że tak po prostu...
- Tak, zespół nagłej śmierci. Podrzucili go na dzień do żłobka i zmarł czasie drzemki. Miał pięć miesięcy.
- Chryste!
- No. - Alec poszedł do stołu w kuchni i nalał szklankę Caphroaiga. Chcesz whisky?
- Poproszę.
Alec napełnił drugą szklankę, opróżnił swoją.
- Zdaje się, że teraz jest taki pomysł, że odpowiedni pogrzeb ma pom rodzicom przez to przejść. Więc Tom i Ełyse przyszli niosąc trumnę mn więcej tych rozmiarów. - Pokazał rękami jakieś czterdzieści centymetrów
- Nie.
- Tak. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Wypili w milczeniu.
82 Kim Staniey Robins

restauracja znajdowała się nad pubem i była modnym lokalem, w którym (wano potrawy z owoców morza. Frank i Alec dołączyli do Peg i Roga, !ze jakiejś pary oraz kobiety o imieniu Karen. Wszyscy byli behawiorysta-wowadzili badania nad zwierzętami i mieli wyjechać do Afryki w ciągu Hższych tygodni - Róg i Peg do Tanzanii, reszta do Rwandy. Mimo po-ych wydarzeń rozmowa toczyła się szybko, żywo, mówiono o różnych wach, Frank pił wino i słuchał, jak dyskutowali o polityce afrykańskiej, tomach z filmowaniem naczelnych, o rocku. Raz tylko poruszono temat zebu i wszyscy potrząsnęli głowami; co tu mówić. Najlepiej nic po sobie (okazywać. Frank powiedział:
Przypuszczam, że lepiej, że to się stało teraz, niż gdyby dzieciak miał
czy cztery lata.
fczyscy spojrzeli na niego.
Och nie - zaoponowała Peg. - Wcale tak nie uważam. Soijąc wyraźnie, że powiedział coś głupiego, próbował się bronić:
' To znaczy, wiecie, będą mieli więcej czasu, żeby...
To jak porównywanie absolutów, nie? - zauważył Róg delikatnie.
Racja - zgodził się Frank. - Coś w tym jest. apił się wina. Chciał mówić dalej: racja, każda śmierć to straszna katami nawet jeśli chodzi o dziecko zbyt małe, żeby rozumiało, co się dzieje. i, jeśli spędziło się życie, wychowując sześcioro dzieci, a potem pewnego a wyszło się z domu i znalazło ich głowy na własnym trawniku? Czy to nie len absolut za dużo? Był pijany, głowa go bolała, dało miał ciągle rozedrga-o całodziennej jeździe i szoku związanym z otarciem się o ciężarówkę. wato mu się, że wywołana zmęczeniem trudność wypowiadania się adnęła całym jego umysłem, poczuciem moralności i zablokowała go na e. Zacisnął więc szczęki i skupił się na winie, na drżącym mu w ręku widel-a szklance, o którą dzwonił zębami. W saU było ciemno.
lec zatrzymał się pod drzwiami swojego domu i potrząsnął głową.
Nie jestem jeszcze na ta gotowy - powiedział. - Chodźmy do Preser-m Hali, w środy jest tam coś w twoim guście. Jazz tradycyjny. 'rank i Andrea byli wielbicielami tradycyjnego jazzu.
Coś dobrego?
Wystarczająco dobre na dzisiaj. To jak? ub znajdował się w zasięgu spaceru. Poszli przez szeroką, wykładaną ko-łbami promenadę zwaną Grassmarket, potem w górę Victoria Street. stanęli pod drzwiami pubu: wisiało na nich zawiadomienie o zmianie pro-lu - zamiast grupy, która zwykle grała, proponowano bufet i koncert i różnych zespołów. Dochód miał być przeznaczony dla rodziny muzyka isgow, który niedawno zginął w wypadku samochodowym.
TIOWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 83

- Jezu Chryste! - wykrzyknął Frank, czując, że ma ochotę żak Odwrócił się, żeby odejść.
- Można spróbować - powiedział Alec, wyjmując portfel. - Ja płac
- Przecież już jedliśmy. | Alec zignorował go i zapłacił dwadzieścia funtów.
- Chodź.
Duży pub był całkowicie wypełniony ludźmi i olbrzymim stołem pęto wędlin, rozmaitych rodzajów pieczywa, sałatek i potraw z owoców mor Wzięli drinki z baru i usiedli przy końcu zatłoczonego stołu. Panował gwal którym dominował tak silny szkocki akcent, że Frank rozumiał ledwie połc z tego, co mówiono. Miejscowi artyści kolejno przejmowali scenę: zwy grający tutaj zespół jazzowy, komik, piosenkarz śpiewający przeboje mu -hallowe z lat czterdziestych, wreszcie grupa country. Alec i Frank na żmii chodzili do baru napełniać szklaneczki. Frank przyglądał się zespołoi tłumowi. Składał się z ludzi w różnym wieku, reprezentujących odmienne py. Członek każdego zespołu mówił coś o nieżyjącym muzyku, który oki się całkiem znanym, wykonawcą rockowym i w dodatku, zdaje się, wcale świętym. Rozbił się po pijanemu, wracając do domu z jakiejś chałtury, cze nikt się specjalnie nie dziwił.
Koło północy opasły młody człowiek, który siedział przy ich stoliku i l dotąd jedzenie ze wszystkich półmisków, podniósł się z wdziękiem słoń ruszył w kierunku sceny. Ludzie ucieszyli się, kiedy przyłączył się do wchoc cego zespołu. Wziął gitarę, przysunął mikrofon i zaczął piłować wiążą rythm & bluesa i wczesnego rocka. On sam i jego grupa byli, jak dotąd, m psi, pub oszalał. Większość osób wstała i zaczęła tańczyć. Tuż obok Fra;
młody punk musiał przechylić się przez stół, żeby odpowied;
siwowłosej pani na pytanie, w jaki sposób utrzymuje swoje włosy uczes w czub.
Celtyckie przebudzenie, pomyślał Frank, pił swój jabłecznik i wrzesz wraz ze wszystkimi, gdy grubas zaczął grać "Rock and Roli Musie" Chu Berry'ego.
Kiedy zespół odegrał ostatni bis, on i Alec'bez żalu wytoczyli się w n ruszyli w stronę domu. Zrobiło się dużo zimniej, a ulice były ciemne i pu Preservation Hali okazał się tylko małym, drewnianym pudełkiem peh światła, pogrzebanym w kamiennym mieście. Frank spojrzał w jego kieru i zobaczył, iż światło latarń odbija się na kocich łbach Grassmarket w sposób, że widać na nich tysiące delikatnych, białych kreseczek, kl wyglądały jak nazwiska wyryte w czarnym granicie, jakby powierzchnia c ziemi stała się jednym wielkim mauzoleum.
Następnego dnia ruszył dalej na północ, przez Forth Bridge, potem ski na zachód wzdłuż brzegów jeziora do Fort William, a stamtąd znów północ przez Highlands, szkockie pogórze. Za Ullapool strome gn wznosiły się nad błotnistymi, bezdrzewnymi zboczami wzgórz. W
84 Kim Stanicy Robił

iowała się wszędzie, od kałuż po Atlantyk, widoczny z większości wysoko żonych miejsc. Widać też było wyspy archipelagu Hebrydy.
schał na północ. Miał przy sobie śpiwór i karimat. Zatrzymał się więc w scu skąd rozciągał się piękny widok, ugotował zupę na turystycznej ku-ice i przespał się w tylnej części samochodu. Obudził się o wschodzie a i ruszył na północ. Nie rozmawiał z nikim.
f końcu dotarł do pólnocno-zachodniego krańca Szkocji i był zmuszony cić na wschód, na drogę biegnącą wzdłuż brzegów Morza Północnego. esnym wieczorem przybył do Scrabster, położonego na północno-lodniej granicy Szkocji. Pojechał do portu i dowiedział się, że prom na ady odchodzi w południe następnego dnia. Postanowił popłynąć.
ie było wydzielonego miejsca do obozowania, więc wziął pokój w hotelu. icję zjadł w restauracji obok - świeże krewetki z majonezem i "frytkami poszedł spać do pokoju. O szóstej rano starucha, która prowadziła hotel, łkała do jego drzwi, żeby mu powiedzieć, że dodatkowy prom odchodzi rterdzieści minut: czy chciałby pojechać? Odparł, że tak. Wstał i ubrał się, item poczuł, iż jest zbyt zmęczony, żeby cokolwiek robić. Postanowił, że ak popłynie zgodnie z rozkładem, rozebrał się i wrócił do łóżka. Później
sobie sprawę, że zmęczony czy nie, nie jest już w stanie z powrotem ĄĆ. Przeklinając, prawie płacząc, wstał i założył z powrotem ubranie. Na
stara kobieta miała już gotowy smażony bekon i zrobiła mu dwie grube ipki, bo miało go nie być na śniadaniu. Zjadł kanapki siedząc w fordzie. kał, aż będzie mógł wprowadzić samochód na prom. W końcu zamknął , poszedł do ciepłej, zatłoczonej kabiny, rozłożył się na wyściełanym pla-em siedzeniu i znowu zapadł w sen.
(budził się, kiedy cumowali w Stromness. Przez chwilę nie mógł sobie pomnieć, jak dostał się na prom i nie mógł dojść do tego, czemu nie leży w m łóżku, w hotelu w Scrabster. Spojrzał ze zdziwieniem na kutry przez >sfy solą iluminator, a potem wszystko sobie przypomniał. Był na Orkadach.
idąc wzdłuż południowego brzegu największej z wysp doszedł do wnio-że jego wyobrażenie o Orkadach było całkowicie mylne. Spodziewł się sdłuźenia Pogórza, a znalazł jakby wschodnią Szkocję, niską, łagodną i ią zieleni. Większość terenu została przeznaczona pod uprawę. Zielone , płoty, domy na farmach. Trochę go to rozczarowało.
otem w mieście Kirkwall przejeżdżał koło gotyckiej katedry - bardzo ;j gotyckiej katedry, można by wręcz powiedzieć - kieszonkowej. Frank y przedtem czegoś takiego nie widział. Zatrzymał się i wysiadł, żeby się
TROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 85

lepiej przypatrzyć. Katedra świętego Magnusa, budowę rozpoczęto w l| roku. Tak daleko na północ, a tak wcześnie! Nic dziwnego, że taka malul Budowa musiała wymagać sprowadzenia rzemieślników z kontynentu, tu, do| skurnej wioski rybackiej o domach budowanych z kamieni kładzionych bez| prawy, z torfowymi dachami; dziwny to musiał być przyjazd, rodzaj rewolucji lq turalnej. Ukończony budynek musiał wydawać się czymś niemal z innej piana
Kiedy spacerował wokół pałacu biskupiego, a potem małego muzeui dowiedział się, ze katedra nie musiała stanowić aż tak wielkiego szoku ( mieszkańców Kirkwall. Orkady leżały wtedy na swego rodzaju skrzyźowal traktów, spotykali się tu Skandynawowie, Szkoci, Anglicy i Irlandczycy. Ws scy oni mieli wpływ na miejscową kulturę, której ślady dawało się wyśledzić! do epoki kamiennej. Niektóre z mijanych przez Franka pól uprawiano już d pięciu tysięcy tat! |
I jeszcze twarze ludzi, obok których przechodził na ulicy, takie żywe i za aferowane. Jego pojęcie o miejscowej kulturze było tak samo mylne, jakjeg wyobrażenia na temat wyspy. Spodziewał się, że znajdzie zapuszczone wic rybackie, rozpadające się w proch w miarę, jak ludzie przenoszą się do mii Nic takiego nie miało miejsca w Kirkwall, gdzie młodzi, przejęci swoimi sp wami ludzie włóczyli się w rozgadanych bandach, a restauracje zapełniały! w porze lunchu. W księgarniach trafiał na duże działy o tematyce lokalnej przewodniki przyrodnicze, archeologiczne, opracowania historyczne, legend;
morskie, powieści. Kilku pisarzy, najwyraźniej popularnych, całą swojs twórczość poświęciło wyspom. Uświadomił sobie, że dla tutejszych mieszkańców Orkady stanowiły centrum świata.
Kupił przewodnik i pojechał na północ zobaczyć zabytki z epoki neolitu w-Brodgar, Stennes i w Maes Howe. W Brodgar i w Stennes znajdowały się kamienne kręgi, a w pobliskim Maes Howe ocalał grobowiec komorowy. Krąg w Brodgar był duży, miał prawie sto piętnaście metrów średnicy. Ponad połowa z sześćdziesięciu głazów zachowała się jeszcze, każdy był blokiem ledwo ociosanego piaskowca, a wieki erozji nadały im kształty o takiej indywidualności i sile wyrazu, jaką miały rzeźby Rodina. Patrzył, jak pięknie promienie słońca załamują się na łuku, utworzonym przez głazy.
Stennes robiła mniejsze wrażenie, zostały tam tylko cztery głazy, za to niewiarygodnie wysokie. Budziły raczej ciekawość niż szacunek: jak oni ustawiali takie olbrzymy? Nikt nie wiedział tego na pewno.
Z drogi Maes Howe wyglądało jak porośnięte trawą stożkowate wzniesienie. Żeby obejrzeć wszystko wewnątrz, musiał poczekać na przewodnika. Na szczęście kolejna grupa miała ruszyć za piętnaście minut.
Stał ciągle sam, kiedy niska, tęga kobieta zajechała mała furgonetką.
86 Kim Staniey Robinson

mieć ze dwadzieścia pięć lat, ubrana była w dżinsy i czerwoną vkę. Przywitała się z nim i otworzyła bramę w ogrodzeniu otaczającym 5rek. Potem zaprowadziła go do wejścia, które znajdowało się na idniowo-zachodnim zboczu. Musieli opaść na kolana i pełznąć jakieś sieć metrów w tunelu o wysokości niecałego metra. W zimie o zachodzie ca światło wpadało dokładnie przez to wejście, powiedziała mu, odwrócicie specjalnie w tym celu. Miała na sobie nowe levisy. ówna komora grobowca okazała się dość duża. Och! - powiedział Frank, wyprostowując się i rozglądając się wokół. Duża, prawda? - odezwała się przewodniczka. Opowiadała o tym u bardzo zwyczajnie. Ściany, jak wszystko tutaj, zbudowano z płyt pia-a, a monstrualne monolity tworzyły obramowanie drzwi. I niespodzian-[ipa żeglarzy ze Skandynawii włamała się do grobowca w dwunastym > (cztery tysiące lat po jego wybudowaniu!) i schroniła się w nim w czasie dniowego sztormu. Wiadomo o tym, ponieważ zabawiali się wydrapywa-i znaków runicznych na ścianach i opisali swoją przygodę. Kobieta zała napis i przetłumaczyła: "Szczęśliwy, kto wielki skarb znajdzie". A ) wyżej: "Ingrid jest najładniejsza na Świecie". - Żartuje pani.
Tam jest tak napisane. Proszę spojrzeć tutaj, zajmowali się też rysowa-i. - Pokazała mu trzy pełne wdzięku rysunki z linii, zrobione prawdopo-e ostrzem topora: mors, wieloryb oraz smok. Widział wszystkie trzy w ach w Kirkwall, odtworzone w srebrze jako kolczyki i wisiorki. Piękne - powiedział. Miał do tego rękę ten Wiking.
zypatrywał się zarysom długo, potem obszedł pomieszczenie, żebyjesz-|raz obejrzeć runy. Sugestywny alfabet, ostry i pełen załamań. Przewodni-|e chyba się nie spieszyło, bo odpowiadała dokładnie na jego pytania. (rowadzała turystów w lecie, a zimą sprzedawała swetry i pikowane kołdry. k, zimą było ciemno, ale nie bardzo zimno. Zwykle koło zera. |- Tylko tyle?
l- No, to przez Golfsztrom, wie pan. To dlatego w Wielkiej Brytanii jest B ciepło, Norwegowie mają za daleko. |Ciepło w Wielkiej Bratanii. r- Rozumiem - powiedział ostrożnie.
pfledy wyszli na zewnątrz, stanął i mrużył oczy w silnym, popołudniowym |etle. Właśnie wyszedł z grobowca, który miał pięć tysięcy lat. W dole, koło lora, widać było stojące głazy, obydwa kręgi. Ingrid jest najładniejsza na lecie. Spojrzał na Brodgar, krąg czarnych kropek nad srebrną taflą wody. > także mauzoleum, choć nie było jasne, o czym miało przypominać tym, 'sny je widzieli. Wielkiego wodza; śmierć jednego roku, narodziny itępnego, planety. Księżyc i Słońce w ich biegu. A może coś jeszcze innego, |coś prostszego. Oto zagadka.
IILUSTROWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 87

Z położenia słońca wynikało, że jest wczesne popołudnie, więc poczuł zaskoczony, gdy zerknąwszy na zegarek, stwierdził, że jest szósta. Zdun wające. Zupełnie jak jego terapia! Natwet lepiej, bo na świeżym powieli na słońcu i wietrze. Spędzić lato na Orkadach, zimę na Falklandach, kt ponoć są podobne... Wrócił do Kirkwall i zjadł kolację w hotelowej restai cji. Wysoka, atrakcyjna kelnerka mogła mieć ze czterdzieści lat. Zapytała skąd przyjechał, a on ją, kiedy zrobi się ruch (w lipcu), ile jest ludzi w Kirto (przypuszczała, że około dziesięciu tysięcy) i czym zajmuje się z (księgowością). Zamówił duszoną cielęcinę, do tego szklaneczkę białego na. Potem usiadł w samochodzie i przejrzał mapę. Chciał nocować w fort ale nie znalazł jeszcze dobrego mieisca na postój.
Północno-zachodni skraj wyspy wyglądał obiecująco, przejechać znowu przez jej środek, mijając jeszcze raz Stennes i Brodgar. Kamienne ki Brodgar odcinały się od zachodniego nieba, które mieniło się pomarańczowo - różowo - biało - czerwono.
Na Przylądku Buckquoy, w najdalej na północny zachód wysuniętym pun wyspy znajdował się niewielki parking, pusty o tak późnej porze. Doskonale zachód ciągnęła się grobla, łącząca wyspy, w tej chwili zalana wodą. W odleg kilkuset metrów znajdowała się mała wysepka, Brough of Birsay, płaska n piaskowca wznosząca się na zachód tak, że wyraźnie było widać caty porosi trawą wierzchołek. Ruiny i muzeum znajdowały się na bliższym końcu, zaś r latarnia morska na zachodzie wysepki. Z pewnością warto to jutro zobaczyć
Na południu brzeg wyspy zakręcał, tworząc szeroką, otwartą zatokę. wyżej plaży widać było dobrze zachowane ruiny pałacu z szesnastego wi Zatoka kończyła się wysokim urwiskiem zzwanym Marwick Head, na kt go szczycie piętrzyła się wieża. Wyglądała niczym wspaniała brosza. dowiedział się ze swojego przewodnika, kryła Mauzoleum Kitchenera 1916 roku, przy brzegu, statek HMS "Hampshire" wpłynął na minę i zatc a razem z nim sześciuset ludzi, włączając w to Kitchenera.
Dziwne, widzieć to na własne oczy. Kilka tygodni temu (wydawało si< to całe lata) przeczytał, że kiedy Niemcy na froncie dowiedzieli się o śm Kitchenera, zaczęli bić w dzwony i walić w garnki z radości: hałas rozlegz w całych niemieckich okopach, od wybrzeży Belgii, aż po granicę szwajcal
Frank rozłożył swój śpiwór i karimat w samochodzie i położył się. ] świeczkę do czytania, ale nie chciało mu się czytać. Fale huczały głośne powietrzu pozostało jeszcze trochę światła; te północne letnie zachód naprawdę długie. Słońce zdawało się raczej zsuwać na prawo niż zachoc nagle pojął, jak to musi wyglądać w kręgu polarnym w środku lata: słońc prostu zsuwa się w prawą stronę, aż dotknie horyzontu na północy, a pc wślizguje się z powrotem na niebo. Powinien mieszkać na Ultima Thule.
Samochód zakołysał się lekko od wiatru. Caty dzień wiało; w gruncie czy zawsze tu było wietrznie, dlatego na wyspie nie rosły drzewa. Frank k
88 Kim Staniey Robi

ył w dach samochodu. Mikrobus nadawał się na namiot, podłoga płaska, ;nie przemakało... Kiedy zapadał w sen, pomyślał jeszc/c: ,.to musiała być ia, na milę szeroka i na tysiąc długa".
)budził się o świcie, który nadszedł tuż przed piątą rano. Cienie jego i lochodu wydłużyły się w stronę Brough, która wciąż była wyspą, jako że t)la nadal znajdowała się pod wodą. Wynurzała się tylko na dwie godziny as odpływu, jak napisano w przewodniku.
ank zjadł śniadanie przy samochodzie, a później, zamiast czekać, aż dro-; wynurzy, ruszył na południe, wzdłuż Zatoki Birsay, mijając Marwick d, aż do Zatoki Skaill. Poranek był spokojny. Frank miał całą drogę dla e. Przecinała zielone pastwiska. Na farmach dym unosił się z kominów i pływał się na wschodzie.
)omy w zagrodach były białe, z dachami krytymi dachówką i dwoma ymi kominami, po jednym w każdym końcu budynku. Ruiny takich sa-3l domów stały albo w pobliżu, albo na niedalekich pastwiskach. Yjechał na jeszcze jeden parking, na którym stało już pięć czy sześć samo-dów. Tuż za plażą w wysokiej trawie wycięto ścieżkę. Ruszył nią na adnie. Biegła prawic milę wkoło zatoki i mijała duży, dzicwiętnastowiecz-lwór, najwyraźniej ciągle zamieszkały. Na południowym końcu zatoki iał niski, betonowy falochron i niewielki, nowoczesny budynek, a nieco id plażą - jakieś dziwne wycięcia w torfie. Jakieś dziury czy coś. Ścieżka asiła się. Kilka osób stało wokół mężczyzny w twccdowym płaszczu. Ko-r przewodnik? Fak. To Skara Brae.
Fe dziury w ziemi to ziemianki z epoki kamiennej: ich podłogi znajdowały akieś cztery metry w głębi torfu. Ściany wyłożone były z taką samą prc-q podobnymi płytami, jak wszystko na wyspie. Kamienne paleniska, ka-nne łóżka, kamienne półki: z powodu braku drewna na wyspie, mówił wodnik,'! powszechnej dostępności piaskowca meble w większości wyko-c są z kamienia. Dlatego przetrwały.
losy kamieni podtrzymywały większe, pojedyncze płyty, tworząc półki, w l, na który składają się różne połączenia cegieł kirewna. Teraz spotyka się ircollegc'ach. Półki zostały wpuszczone w ściany. Przypominały coś w roju kamienne) szafki kuchennej z moździerzem i tłuczkiem poni/.ei. Już na Swszy rzut oka jasne było, czemu te r/.cczy miał)' służyć, wszystko |tw|ięd7y uom.imi hicgh wąskie pr/cjscm- l e lakżc zostały przykryte: torfo-chy \v całej wiosce Oudowano na wirLirybicri żebnich lub drewnie wy-lym pr/cz morze. "Pierwszy deptak", pomyślał Irank. Wśród ków drewna można było znaleźć także świerk, kióry musiał tu lynąć aż z Ameryki Północnej. Znowu ten Golfsztrom. ik stał z tyłu grupy, na klorą składało 'ię siedem osób i nrz\'slufhiw;ł
VANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WiE^U ffl

się przewodnikowi, gdy ten, opowiadając, zaglądał w głąb ziemianek. P( wodnik miał brodę, był krępy, liczył sobie około pięćdziesięciu lat. Podob| jak przewodniczka z Maes Howe znał się na tym, co robił, nie recytowała uczonych tekstów, lecz dzielił się swoją wiedzą. W wiosce zamieszkiwa przez mniej więcej sześćset lat, począwszy od roku 3000 przed naszą e Brodgar i Maes Howe zostały wzniesione właśnie w tych czasach, więc tuh mieszkańcy zapewne pomagali przy ich budowie. Zatoka stanowiła praw podobnie lagunę pełną czystej wody, a od morza oddzielała ją plaża. W mogła mieć pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mieszkańców. Hodowano byd owce oraz uzyskiwano pożywienie z morza. Kiedy wioska została opuszczo piasek wypełnił domy, a zarastający torf zamknął się nad nimi. W 1850 rc wielki sztorm zdarł torf i odsłonił domy zupełnie nie tknięte, z wyjątkiem t kujących dachów...
Woda zaokrągliła wszystkie ostre krawędzie, tak że każda płyta wygląd jak rzeźbiona. Każda była olśniewającym dziełem sztuki. Płyty miały po p tysięcy lat, a wydawały się tak znajome, te same potrzeby, ten sam spos myślenia, te same rozwiązania... Franka przebiegł dreszcz, nagle uświado sobie, że gapił się na to wszystko z otwartymi ustami. Zamknął je i omal wybuchnął głośnym śmiechem. Takie zadziwienie bywało tak naturalne, f czne, nieświadome, szczere.
Spacerował jeszcze między domami po obejściu turystów. Zbliżył się niego przewodnik, wyczuwając entuzjastę.
- To tak, jak w "Między nami jaskiniowcami" - powiedział Frar zaśmiał się.
- Jak gdzie?
- Człowiek się spodziewa kamiennego telewizora czy czegoś takiego.
- Ach, tak. Bardzo to współczesne, prawda?
- Wspaniałe.
Frank chodził od domu do domu, przewodnik z nim i rozmawiali.
- Dlaczego ten jest nazywany domem wodza?
- Właściwie to tylko przypuszczenia. Wszystko tu jest większe i lepsze tyle. W naszym świecie zająłby go przywódca. Frank kiwnął głową.
- Mieszka pan tu gdzieś blisko?
- Tak. - Przewodnik wskazał mały budynek w pobliżu. Miał hot( mieście, ale go sprzedał: życie w Kirkwall było dla niego zbyt nerwowe. Dc tę pracę, przeprowadził się i był teraz bardzo zadowolony. Koresponden nie studiował archeologię. Im więcej się dowiadywał, tym bard zdumiewało go to, że tu jest: w końcu to jedno \ najważniejszych stano\ archeologicznych na świecie. Trudno o lepsze. Nie trzeba sobie wyobn umeblowania ani narzędzi, "żeby zrozumieć, jak bardzo podobnie do myśleli".
Dokładnie.
90 Kim Stanicy Robił

Dlatzego właściwie opuścili to miejsce?
Nie wiadomo.
Aha. li dalej.
W każdym razie nie znaleziono żadnych śladów walki.
To dobrze.
zewodnik zapytał Franka, gdzie się zatrzymał, więc Frank powiedział i fordzie.
Rozumiem! - stwierdził przewodnik. - * Cóż, gdyby chciał pan ystać z łazienki, jest w tylnej części domu. Mógłby się pan tam ogolić. e się, że od jakiegoś czasu nie miał pan po temu okazji. ank, czerwieniąc się, przesunął dłonią po zaroście. Rzeczywiście, itał myśleć o goleniu się długo przed wyjazdem z Londynu.
Dzięki - powiedział. - Może skorzystam. )gadali jeszcze chwilę o ruinach, a potem przewodnik odszedł w stronę hronu, zostawiając Franka samego.
;n zaś zajrzał w głąb pokoi, które wciąż jakby świeciły własnym światłem. 'set lat długich, letnich dni, długich, zimowych nocy. Może popłynęli na andy. Pięć tysięcy lat temu.
wołał na pożegnanie do przewodnika, który mu pomachał. W drodze irking zatrzymał się, żeby raz jeszcze spojrzeć za siebie. Pod dywanem ir wiatr szarpał wysoką trawę na wydmach, a wszystkie jej źdźbła i wszy-chmury byty otoczone wyraźną obwódką; wszystko dotknięte srebrzy-ostrzem światła. ff
adł obiad w Stromness, w pobliżu portu, patrząc na zacumowane kutry. ądały bardzo solidnie, całe z metalu i gumy, z plastikowymi bojami. Po iniu poprowadził sierrę wokół Scapa Flow, mostem aż do wschodniego tu, tego samego, który Winston kazał zablokować wrakami. Na południu Iowata się mniejsza wyspa, pokryta zielonymi polami i domami farmerów.
źnym popołudniem wrócił powoli na Buckquoy, zatrzymując się, by trzeć na ruiny pałacu szesnastowiecznego earla. W głównej sali, teraz już awionej dachu, chłopcy grali w piłkę.
iplyw odsłonił betonową groblę, biegnącą po podkładzie z mokrego, wego piaskowca. Zaparkował i zmagając się z silnym wiatrem poszedł rough of Birsay.
liny z czasów Wikingów zaczynały się na samym brzegu, bo erozja iła część starych budowli do morza. Wszedł po stopniach w obręb jących mu do kolan murów. W porównaniu ze Scara Brae było to duże ;o. W centrum niskich zabudowań wznosiły się do wysokości ramion mu-iściota. Dwunasty wiek, ambitne romańskie rozplanowanie; mniej niż Izieścia metrów długości, a szerokości zaledwie siedem. To dopiero kie-
WWANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 91

szunkuwa katedra. Wybudowano przy niej klasztor; niektórzy z jej mieszkańców podróżowali do Rzymu, Moskwy, Nowej Puniandii. \
Przedtem żyli tu Piktowie: resztki ruin ich posiadłości położone były pond ej skandynawskich. Odeszli, zanim Skandynawowic dotarli na to miejsce, ni wiadomo dokładnie, dlaczego. Wiadomo natomiast, że ludzie żyli tu od bal dzo, bardzo dawna...
Po niespiesznym zwiedzeniu ruim Frank udał się na zachód, na zbocze w;
scpki. Stąd dzieliło go zalcdnic kilkaset metrów do stojącej nad urwiskici latarni morskiej - nowoczesnego białego budynku o krótkiej, pękatej wież
Za nią była już tylko krawędź wyspy. Poszedł w jej kierunku i wychyliła zza osłony, jaką dawał mu ląd, gwałtowny podmuch omal go nie przewróci Zbliżył się do urwiska i spojrzał w dół.
Nareszcie coś wyglądało tak, jak to sobie wyobrażał! Do wody daleki mogło być z pięćdziesiąt metrów. Ściana składała się z wielkich odłamów ska nych, pozornie ze sobą nie połączonych i wystających tak, jakby miały zań odpaść. Wielkie kamienne urwiska z blaskiem słońca bijącym prosto zza nic i z pianą, rozbijającą się u podnóża; to tak oczywisty, tak dosłowny Konk Europy, że Frank musiał się roześmiać. Miejsce wprost stworzone, żeby s stąd rzucić. Skończyć z bólem, strachem, skoczyć z rufy Europy... Chociaż 1 wyglądało raczej jak dziób. Dziób bardzo wielkiego statku, przebijającego s przez fale na zachód; tak, czuł to podeszwami stóp. Czuł także, że statek li nie - drży, zatacza się w ostatnim wysiłku. Skok za burtę byłby wobec te^ co najmniej zbyteczny. Koniec nadejdzie, tak czy inaczej. Frank wystawiał s na wiatr, czuł się jak Pikt lub Wiking i wieebiał, że dotarł do końca. Koni kontynentu, końca wieku, końca kultury.
A jednak pojawiła się łódź, wypłynęła zza Marwick IIead, z południa mały, walczący z falami kuter ze Stromness. Brał kurs na północ, w slronq w stronę czego? Więcej wysp już nic było, aż do Islandii, Grenlandii, Spil bcrgenu... dokąd płynęli ludzie o tej porze dnia, tuż przed zachodem, pr silnym zachodnim wietrze?
Frank patrzył na trawler długo, pogrążony z zadumie, aż łódź stała się t] ko czarnym punktem na horyzoncie. Na morzu podnosiły się białe fale, wiatr wzmagał się ciągle, przybierał na sile, Mewy ślizgały się w powictrzi lądowały na skałach. Słońce znalazło się blisko powierzchni wody, zsuwało s na północ, a kuter ledwie było widać: i wtedy przypomniał sobie o grobli i przypływie.
Pomknął przez wyspę. Serce mu aż skoczyło, gdy ujrzał, że spieniona wo< obmywa groblę i podnosi się niebezpiecznie z prawej strony. Gdyby coś j tutaj zatrzymało, musiałby włamać się do muzeum albo kulić się w kac kościoła... lecz nie: beton znów się odsłonił. Jeśli pobiegnie...
Przeskoczył kilka stopni i ruszył po twardym betonie. Parę złomów pi
92 Kim Staniey Robins

wynurzało się jeszcze po lewej stronie grobli, ale z prawej już wszy-iłoniła woda. Kiedy biegł, przetaczająca się fala zmoczyła go do kolan, ąc mu wody do butów. Przestraszył się bardziej, niż to było uzasa-Zaklął i biegł dalej.
kały i pięć stopni w górę. Przy samochodzie zatrzymał się, z trudem x3dech. Wsiadł od strony pasażera, zdjął buty, skarpety i spodnie. ił się w suche rzeczy. iiadt z powrotem.
r zmienił się teraz w silną wichurę, przewalającą się nad samochodem, i oceanem. Frank mógłby mieć kłopoty z ugotowaniem kolacji na ku-którą dysponował. Samochód stanowił raczej marny parawan, a wiatr ał pod nim akurat na poziomie palników. ik wyciągnął zatem karimat i umocował go za pomocą butów po za-ej stronie forda. Materac i samochód tworzyły dla płomienia ledwie zająca osłonę. Frank usiadł na asfalcie, przy kuchence i patrzył na na morze. Wiało niesamowicie, Zatokę Birsay pokrywały spienione dając jej kolor biały raczej niż niebieski. Samochód kołysał się na reso-tońce zsunęło się wreszcie do morza, ale zanosiło się na długi, jasny
woda na kuchence zagotowała się, Frank wrzucił do niej zupę z toreb-ieszał, postawił jeszcze na moment na ogniu , a potem zgasił płomień jeść, zgarniając przecieraną grochówkę z garnka wprost do ust. Zupa, sera, trochę salami, czerwone wino z puszki, jeszcze trochę zupy. Zro-kolacji w tych warunkach dawało absurdalną satysfakcję: wichura i
edzeniu otworzył samochód, schował naczynia, wyjął wiatrówkę, nie-tkalne spodnie i założył to wszystko na siebie. Pochodził trochę po par-następnic w górę i w dół po stromych skałkach Point of Buckquoy, dając się północnemu Atlantykowi miotanemu już teraz silnym sztor-"udzie robili tak od tysięcy lat. Pyszny błękit zmroku wyglądał takJak-\ trwać wiecznie.
ońcu Frank poszedł do samochodu i wziął swoje notatniki. Wrócił na aniee przylądka, czując, jak wiatr smaga go po uszach. Usiadł z nogami mymi nad urwiskiem, nad otoczającym go z trzech stron oceanem, na ;, który przeszywał go na wskroś. Na linii horyzontu najczystszy błękit się z najbardziej niebieską czernią. Frank uderzał piętami w skałę. ł akurat na tyle wyraźnie, żeby odróżnić zapisane strony; wydzierał je z lu, zwijał w kule i rzucał na wiatr. Odtruwały w prawo i znikały zaraz w i falach. Kiedy pozbył się wszystkich notatek, wyjął jeszcze długie pas-łieru spod drucianych spirali i wyr/udl JC w ślad za resztą.
iło się zimno, a wiatr dukuc/;ił córa/ kirU/icj. Frank wrócił do samo-i usiadł na siedzeniu pasażera. Notesy leżały na fotelu kierowcy. ITory-
WANA HISTORIA DWUDZIESTEGO WIEKU 93

zont na zachodzie przybrał teraz głęboko niebieski odcień. Musiało być k jedenastej.
Po pewnym czasie Frank zapalił świecę i umocował ją na desce rozdz czej. Wiatr nadal huśtał samochodem, a płomień świecy tańczył i drgał. Ws stkie czarne cienie w samochodzie także drżały, doskonale zgran& światłem.
Sięgnął po notes i otworzył go. Między wilgotnymi, tekturowy okładkami zachowało się jeszcze kilka stron. Odszukał w chlebaku pić Położył na papierze dłoń i pióro gotowe do pisania. Stalówka skryła się' drżącym cieniu jego dłoni. Napisał: "wierzę, że Człowiek jest dobry. Wien że stoimy u progu wieku, który będzie pełen rozkwitu i pokoju bardziej l jakakolwiek epoka w historii". Było ciemno i wył wiatr.
Tłumaczenie: Anna Mieścid



Gene Wolfe: Jak biskup do Inniskeen żeglował

Byl wtedy władca sławny dla swej Miał admirała spośród funiskcm Szalona pieśń kapłana na pustko Jedynym była Śpiewań tamtej SĄ T. I!. Wfute, l
Tę historię opowiedział IIogan, gdy siedzieliśmy przy ogniu w pozbawia dachu kaplicy, patrząc na niszę nad drzwiami. Niszę, która niegdyś ukrywa święty kamień.
- To była poduszka świętego Ciana - rzekł IIogan. - A twarda b) gdy ją dostał, twarda, jak dotknięcie szczupaka. Kiedy umarł, okazała gładka, bo przez sześćdziesiąt lat wygładziła ją głowa świętego. Delikatnii Dziewica by jej nie obrobiła. Tam, gdzie kamień został wytarty, widać b Najświętszą Panienkę. Jej obraz, nic inaczej, sir, widniał w rysach na kamieni
Zabrzmiało to tak, jakby nic miał zamiaru więcej opowiad powiedziałem więc:
- A dlaczego sypiał na kamiennej poduszce, Pat?
Choć znałem odpowiedź, zapytałem po prostu dlatego, źc noc i wdzien cy się do środka znad Atlantyku ponury wiatr, sprawiały, iż chciałem stys ludzki głos.
- Nie za swoje grzechy, to pewne, bo ich nie miał. Ale za pańskie, sir, moje. Byli także inni, co przywędrowali, żeby żyć na wyspie.
- Masz na myśli innych pustelników? Hogan przytaknął skinieniem głowy.
- A kiedy oni odeszli, przybyli rybacy, a wraz z nimi moi pradziado\ To oni postawili tę kaplicę i umieścili święty kamień nad drzwiami, gdyż nie żył już i już go nie potrzebował. Kiedy był sztorm, brali kropidło, zanur w wodzie, spryskiwali święty kamień i sztorm mijał. A kiedy burza t naprawdę wielka, nieśli kamień do wody i w niej go zanurzali.
Kiwnąłem głową, myśląc o tym, jak ciężko i samotnic musiało się żyć wyspach Inniskea, i o tym, że wielu rybaków utonęło.
- I co się z nim stało, Pat?
- Zatonął w zatoce za czasów mojego dziada. Hogan zamilkł, ale widziałem, że wciąż jeszcze myślał, wciąż "w sc mówił", jakby to sam określił.
- Jedni twierdzą, że to piraci, a inni, że protestnaci. Powiedzieli (ak biecie, która przyjechała z Dublina, i ona w to uwierzyła.
Przebywałem w towarzystwie lloganajuź od trzech dni i miałem zbyt v le sprytu, żeby dać się wmanewrować w słuchanie opowieści o kobicci Dublina. Wiedziałem już, że to ona ogrodziła kromlech na szczycie wy;
Powiedziałem więc tylko:
- Ale co ty myślisz, Pat? Co się naprawdę z nim stało?
- Pisku;' -'n /ahrai. Widział to mój własny dziadek, len. co umarł. /;n
9P Gwe <4

się urodziłem. Może to był zresztą mój pradziadek, ten, czy tamten. Co to a za znaczenie? Ale ojciec mi mówił, że biskup wziął go w samą Wigilię. Wiatr się nasilał. Łódź Hogana stała bezpiecznie w małym porcie, lecz (Bałem wyraźnie, że fale huczą nie dalej niż dwieście metrów od miejsca, Izie siedzieliśmy.
- Nigdy tu nie było księdza, tylko to, i człowiek, który się tym zajmował.
izywał się 0'Dea.
:Ponieważ już wtedy myślałem o spisaniu części tych historii, które mi
(owiadał Pat Hogan (chociaż w gruncie rzeczy długo z tym zwlekałem),
ckłem:
- To był twój dziadek, Pat, tego jestem pewien.
- Bez wątpienia krewny, sir - przyznał Hogan - bo wszystkich na tej fspie łączyło w mniejszym lub większym stopniu pokrewieństwo. Ale mój iadek był małym chłopcem. 0'Dea opiekował się tym miejscem, kiedy nie ywał swoją łodzią po morzu. Widzi pan, to kobiety zwilżały święty kamień, ly mężczyzn nie było.
- Szkoda, że go tu nie mamy, ale skoro leży na dnie zatoki, powinien być starczające mokry - powiedziałem.
- Nie ma go tam, sir. Jest w Dublinie, w ich wielkim muzeum, wyschnięty i wiór. Kobieta pochodząca stamtąd wyłowiła go tego lata.
- Mówiłeś, zdaje się, że biskup wrzucił go do zatoki.
- Ona miała maskę na twarzy - ciągnął Hogan, jakby mnie nie usłyszał i gumowy kostium do nurkowania na reszcie ciała, i powietrze w puszkach zymocowane do pleców, tak jak pan wie (tak, jak to widziałem w telewizji, ciał przez to powiedzieć). Przez trzy dni nurkowała z łodzi Kilkelty'ego. Był ^tek, kiedy go wyniosła w dwóch kawałkach. Niektórzy mówią, że rozbiła imień pod wodą, żeby jej było łatwiej go wynieść. - Hogan przerwał, by palić fajkę.
- Czy biskup wrzucił go do zatoki? - spytałem.
- W pewnym sensie, sir. Widzi pan, to wszystko się zaczęło, kiedy był szcze młodym księdzem. Ten biskup, co był przed nim, trzymał się blisko itedry, tak jak to oni czasem. W tamtych czasach podróżowanie nie należało edy do rzeczy najłatwiejszych. Szczególnie zimą. Gdyby pan widział te dro-i zanim je wyporządzono, Bogu by pan dziękował za Generał Walde.
Sam miałem trudności z podróżowaniem po zachodzie Irlandii moim no-fm fordem fiesta, przytaknąłem więc ze zrozumieniem.
- No i ten nowy, jak dostał pracę, to zapowiedział: "Niech mnie diabeł (rwie, jeśli dwa razy w tym samym kościele odprawię mszę na Boże Narożnie".
- I porwał go diabeł - zasugerowałem.
- Tego nie zrobił, sir, bo biskup był tak dobry, jak jego własne słowo. Z asem wielu błagała go, żeby zaprzestał wędrówki, ale nic nie było w stanie i powstrzymać. Idzie koniec adwentu - już go nie ma. Jak tylko usłyszał o
K BISKUP DO INNISKEEN ŻEGLOWAŁ 97

jakimś miejscu gorszym niż inne, to zaraz tam jechał. Pewnego roku mnici Baltycroy poszedł na pielgrzymkę i opowiedział biskupowi trochę o Innisk en, bo był tu raz czy dwa. "Zawiadomcie - mówi biskup - "tego dobre 0'Dea. Napiszcie, żeby łódź czekała na mnie na Erris".
- Walczyli o to, kto popłynie, i stanęło na tym, że to mojego dziad! własny ojciec miał po niego jechać.
- Aha - powiedziałem.
- Mój dziadek chciał pójść pomóc przy łodzi, pewnie, ale jego ojciec s nie zgodził, bo morze było niespokojne, i musiał czekać ze swoją matką w l kaplicy, właśnie tutaj, sir. Przyszli tu wszyscy już na długo przed północą. JE ne, gadali ze sobą i czekali na biskupa. A mój dziadek - proszę pamiętać, był małym chłopcem - zasnął.
Potem zorientował się, że matka nim potrząsa. "Obudź się, Sean, bo i już przybył!". Budzi się i siada, oczy przeciera, a tu już biskup. Boże, r przyszła nawet połowa tych, co powinni byli przyjść! A tu już zrobiło się t późno, jak późno słońce wstaje na Święta, i czas już najwyższy.
Ale dla Jego Ekscelencji to wcale nie miało znaczenia. Uścisnął dłoń ws;
stkim mężczyznom, uśmiechnął się do wszystkich kobiet, mojego dziad pogłaskał po głowie i wszystkich pobłogosławił. Potem zaczął mszę. I1 słyszał pan nigdy takiej, sir. Kiedy śpiewali, to chóry anielskie śpiewały z nil Pewnie, że ich nie widzieli, ale wiedzieli, że tam były i mogli je słyszeć. A j biskup mówił kazanie, to zobaczyli Bramy i poczuli niebiańską woń. Jakb) oczach mieli łzy szczęścia. Trwało to całą wieczność. Ojciec mój mówił, staruszek sam płakał, jak o tym opowiadał - a robił to, sir, co roku, mr więcej o tej porze, dopóki nie odszedł z tego świata.
Kiedy pasterka się skończyła, biskup znowu wszystkich pobłogosławił i i 0'Dea list, a 0'Dea ucałował jego pierścień, co przynosiło mu potem wk zaszczyt. Mój dziadek zobaczył swojego ojca, jak czekał, żeby zabrać biski z powrotem do Erris, i wiedział, że go ze sobą nie wezmą. Tak było, sir.
Paliliśmy szczątki wraku, które zebraliśmy wcześniej na plaży. Ho^ przerwał, żeby wrzucić kawałek belki do ognia.
- Kamień, Pat - powiedziałem.
- Biskup go wziął, sir, to pewne, Jak tylko dał ten list, pokazuje karni widzi pan - Hogan wskazał pustą niszę - i mówi: "Przykro mi, 0'Dea, muszę to mieć". A 0'Dea włazi na stołek (oni tu wtedy siadywali na stołkai i daje mu'go. I tak odjechali z ojcem mojego dziadka.
Tak po prostu, sir. Kiedy kobiety szły do domu, mój dziadek został w ty jak tylko nikt nie patrzył, poleciał za biskupem, bo miał nadzieję, że tym żem ojciec mu pozwoli płynąć - morze było spokojniejsze niż poprzedr nocy. Wie pan, gdzie jest ten występ skalny, sir? Robił pan stamtąd zdjęci;
- Oczywiście - powiedziałem.
- Mój dziadek pobiegł na tę skałę i czekał, żeby przy świetle księża zobaczyć, czy tamci już odpłynęli. Jeszcze nie. Ujrzał w łodzi swojego oj
98 Gene W

y przytrzymywał ją, aby biskup mógł wsiąść. I ujrzał jak biskup, trzymając
;ty kamień, wchodził do łódki. Wtem wzeszło słońce, i tyle mój dziadek
siał łódź, biskupa, ojca i święty kamień.
;iało ojca mojego dziadka wypłynęło aż w Duvillaun, ale ciała biskupa nie
aleziono nigdy. Wie pan, on chciał, żeby mu święty kamień dodał powagi.
lektorzy znów mówią, że chciał na nim spać, tam, na dnie. Może to zresztą
10 i to samo.
ikinąłem głową. W miejscu, gdzie wiatr jęczał wokół ruin kamiennej kapli-
lie wydawało się to nieprawdopodobne ani nawet dziwne.
- Teraz już wszyscy pomarli, sir. Z tych, co się urodzili na wyspach, nie ał ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta. Ale mówią, że dusze tych, co przyszli na tamtą pasterkę, widziano, jak w Wigilię idą znad zatoki, bo ) zostali pochowani na stałym lądzie, albo zginęli na morzu, jak biskup. dy ich nie widziałem i, proszę mi wierzyć, wcale tego nie pragnę. 'otem Hogan zamilkł na dłuższy czas. Ja również. W końcu /iedziałem:
- Proponujesz, żebym tu wrócił i to obejrzał. fogan wystukał popiół z fajki.
- Pana takie rzeczy interesują, sir, więc pomyślałem, że powinienem był o wspomnieć. Mógłbym pana przywieźć za dnia i zostawić tu z prowiantem, ze rorem i z kamerą. W pierwszy dzień Świąt bym po pana przypłynął.
- Muszę jeszcze jechać do Bangor, Pat.
- Wiem, że pan musi, sir.
- Pomyślę o tym. Co było w liście?
- Dopiero po Nowym Roku go otworzyli, bo 0'Dea nie wypuszczał go z , Oczywiście na wyspie nie mieszkał nikt, kto umiałby czytać. Szkoły też nie 3. W liście napisano, że biskup utonął w drodze do Inniskeen, gdzie płynął trawić pasterkę, i była tam prośba, żeby dobrzy ludzie odmówili nowennę ego duszę. Napisał to ksiądz z Erris, dwa dni po Świętach. ?otem Hogan położył się, ja jednak nie mogłem zasnąć. Wyszedłem z la-cą i błąkałem się po wyspie przez godzinę lub dłużej, chociaż było dość no.
Do Inniskeen, najbardziej wysuniętej spośród położonych najdalej na zadzie wysp Irlandii, przyjechałem w poszukiwaniu dalekiej przeszłości. Je-n, między innymi, twórcą powieści o dawnych dziejach, kronikarzem rfksesa i "Króla" Pauzaniasza. I rzeczywiście - przeszłości znalazłem tu l dostatkiem. Na tutejszych mieliznach osiadały tonące statki hiszpańskiej nady. Wikingowie maszerowali po tych samych plażach, które ja teraz emierzałem, a jeszcze dawniej żyli tu ludzie z neolitu, głównie dzięki sko-nakom, jeśli wierzyć odpadkom, które po nich zostały. Fej nocy zdawało mi się, że znalazłem raczej przyszłość niż przeszłość. zyscy odeszli, jak mówił Hogan. Cywilizacja epoki neolitu padła prawdo-lobnie jeszcze zanim współcześni Celtowie irlandzcy zaczęli formować je-
BISKUP DO INNISKEEN ŻEGLOWAŁ 99

den z głównych nurtów irlandzkiej wiedzy tajemnej. Ostatni pustel świętego Ciana zasnęli w Panu, nie pozostawiając po sobie uczniów. Rył żyli tu przez dwa wieki czy dłużej, pokolenie za pokoleniem poskrami zdradzieckie morze i uprawiając malutkie poletka ziemniaków. A p ostatnie parę lat mieściła się tu jeszcze baza wielorybników.
Nic więcej.
Norwegowie już dawno temu odpłynęli ze swojej bazy. Dawno temu;
irlandzki usunął stąd rybaków i przesiedlił ich gdzieś indziej: ich kamień domy zapadają się, tak samo jak dawniej zapadały się chaty pustelników. S re ptaki morskie znowu zakładają gniazda na Inniskeen, a wydry świszczą świszczącym wietrze. Jedynym śladem człowieka jest kilka nędznych krt Nie mogę ich nazwać dzikimi, bo znają istoty ludzkie na tyle, żeby się ich b Na wyspach Inniskea nas, ludzi, już nie ma. Istnieliśmy przez sto wieko odeszliśmy.
Następnego dnia, dwudziestego drugiego grudnia, pojechałem do Bang Posłałem stamtąd dwa telegramy i przeprowadziłem międzykontynenta rozmowy telefoniczne tylko po to, żeby się dowiedzieć, że mój agent, kt miał pracować, nie ma zamiaru tego robić przed przerwą świąteczną oraz l moi wydawcy, którzy powinni byli podjąć jakieś działania, niczego dla ma nie robią.
Irlandia, jak zawsze gdy miała po temu okazję, radośnie zamykała wsz stkie drzwi. Mogłem zostać na Święta w Bangor, jechać do Dublina (modli się po drodze o otwartą stację benzynową), albo też wrócić do Er Napełniłem więc bak mojego wypożyczonego forda, aż mogłem nier zanurzyć palec w benzynie, i ruszyłem do Erris.
Nie będę was zanudzał opowiadaniem o wszystkim, co mi się nie udata dwudziestego czwartego. Hogan miał zlecenie, którego nie można było ani odwołać, ani odłożyć. Motor w jego łodzi nie chciał zapalić i w końcu musieliśmy błagać właściciela jedynego sklepu, który posiadał takie rzeczy, żeby oderwał się od kolacji i sprzedał nam świecę zapłonową. Było już prawie zupełnie ciemno, gdy mogliśmy ruszać, a sztorm, na który zanosiło się przez cały dzień, tylko czekał, by eksplodować nad naszymi głowami.
- Jesteśmy szalem, wie pan - powiedział mi Hogan. - Ja w tym samym stopniu co pan. - Stał przy sterze, z fajką w ustach. Ja siedziałem na dziobie w kamizelce ratunkowej, z kapeluszem wbitym aż na uszy.
- Jak pan rozpali ogień, sir? Proszę mi powiedzieć. Pomimo szczękania zębami zdołałem odpowiedzieć, że jakoś sobie poradzę.
- Wcale pan sobie nie poradzi, sir, bo w życiu tam nie dopłyniemy. Powiedziałem, iż jeśli czeka, żebym powiedział, że wracamy, to będzie
czekał, aż dopłyniemy do Inniskeen. I dodałem - z goryczą - że jeżeli chce
wracać, to ja go nie mogę powstrzymać.
- Wziąłem od pana pieniądze i dałem słowo.
100 Gene Wolh

Damy radę, Pat. kby na przekór moim słowom, błyskawica oświetliła zatokę.
Widzi pan wyspę?
Nie - powiedziałem, i dodałem, że z pewnością jesteśmy jeszcze od-li od niej o całe mile.
Muszę wiedzieć, czy dobrze steruję - rzekł Hogan.
A nie masz kompasu?
To na nic, sir. Za bardzo nami trzęsie. - Miał zwykły kompas kieszon-, a nie porządną busolę w obudowie, powinienem byt o tym pamiętać. leżałem uważnie patrzeć przed siebie. Wyspa Północna, niższa, leżała idoczna gdzieś z prawej strony, ale od czasu do czasu migał mi fragment zej i bliżej położonej Wyspy Południowej. Ląd, który pojawiał się po na-ewej ręce, to mogła być wyspa. Duvillaun, albo Innisglora, albo Achill,
wszystkie trzy naraz. Chwilami widzieliśmy latarnię Black Rock. wato nam to nieco otuchy. W końcu, gdy ostatni, słaby promień zniknął, lę na lewo od nas ujrzałem Inniskeen. Wskazując ją, uniosłem się na )ie, a Hogan zaczął obracać łódź, by pokonać szczególnie niebezpieczną Cisnęła nas tak wysoko, że łódź skoczyła jak szalona; pomknęliśmy po ecie fali i zapadliśmy w głąb, po to tylko, by znów woda wyrzuciła nas w etrze.
Niech pan się trzyma! - krzyknął Hogan. W tym momencie awica przecięła ciemną kopułę nieba aż po horyzont. adal wskazywałem, ale już z powrotem w kierunku Erris. Mówiłbym, ym mógł, ale nawet nie potrzebowałem. Dwie godziny później, a może i j, siedzieliśmy wygodnie w salonie u Hogana ze szklankami grogu. Nie-ka tradycja choinki, którą my, Amerykanie, uważamy teraz za zwyczaj ykański, nie bardzo przyjęła się w Irlandii. Ale stał adwentowy kalendarz aystkimi okienkami rozmiaru znaczków pocztowych otwartymi szeroko zenty owinięte w kolorowy papier. Malutka szopka z pustym jeszcze ciem, porysowane figurki zwiewnej Matki Boskiej i oddanego Józefa - stko to mówiło o Świętach więcej, niż te choinki, jakie widywałem.
Może wróci pan za rok - zaproponował Hogan, kiedy już wdzieliśmy swoje przygody. - Będzie pan mógł znowu spróbować. otrząsnąłem głową.
;go żona oderwała wzrok od robótki i ten jeden rzut oka wystarczył, żeby ysliła się wszystkiego, co tak bardzo starałem się ukryć.
Co takiego pan tam widział? - zapytała. ie powiedziałem jej ani wtedy, ani nigdy potem. Nie jestem też pewien, nogę wam powiedzieć. To nie był duch, a w każdym razie to nie miało nic teego z płachtami, czaszkami czy ektoplazmą, ani z żadnym z tych chwy-z kina lub Halloween. Na pozór nie więcej niż unoszące się na wodzie raczej drobnego mężczyzny o długich, siwych włosach. Ubrany był w me szaty, a jego oczy - widziałem je wyraźnie, gdy przewracał się na fa-
VSKUP DO INNISKEEN ŻEGLOWAŁ 101

lach - byty otwarte. Bez wątpienia sprawił to tylko ruch wody, ale przez pół sekundy, kiedy mogłem go widzieć w świetle błyskawic, zdawało mi się, uniósł ramię i pokazał - zapraszająco i w jak najuprzejmiejszy sposób -stronę Inniskeen.
Nigdy już nie wróciłem do Irlandii i nigdy tego nie zrobię. A mimo to i mam wątpliwości, że już wkrótce nadejdzie czas, gdy ja także wezmę udziat odprawianej przez niego pasterce w ruinach kaplicy. Co zaś stanie się po ty nabożeństwie - tego powiedzieć nie umiem.
Chryste, zmiłuj się nade mną.
Tłumaczenie: Anna Mieścin



Terry Bisson: Niedźwiedzie odkrywają ogień

J echaliśmy z moim bratem, kaznodzieją i jego synem, a moim brata kiem drogą I-65 na północ od Bowling Green i wtedy złapaliśmy gumę. B to niedzielny wieczór i jechaliśmy moim samochodem odwiedzić Mamę, kt ra przebywała w Domu. Pęknięcie opony wywołało u moich pasażerów koi trolowany jęk zawodu. Jestem nieco staroświecki (co mi nieraz wytykano] sam naprawiam przebicia kół, chociaż mój brat stale powtarza, żebym wres cię kupił radialne opony i przestał zbierać stare.
Jeśli jednak wie się, jak naprawiać gumy i zakładać je, można mieć ich ca mnóstwo za bezcen. Ponieważ poszło lewe tylne koło, skręciłem w lewe wjechałem na rozdzielający jezdnie pas trawy. Ze sposobu, w jaki zatrzym się mój cadiiiac, wywnioskowałem, że guma jest stracona.
- Przypuszczam, że nie warto pytać, czy masz w bagażniku "FlatFoc" odezwał się Wallace.
- Chłopcze, przytrzymaj no mi tu światło - powiedziałem do Wallace juniora. Był już wystarczająco duży na to, by chętnie służyć pomocą, a;
maty (jeszcze), by uważać się za wszystkowiedzącego. Gdybym miał źon< dzieci, chciałbym, żeby taki właśnie był mój syn.
Stary caddy miał wielki jak stodoła bagażnik, który z czasem zapełniał i różnymi gratami. To był rocznik '56. Wallace włożył dziś odświętną koszu nie kwapił się więc z pomocą, gdy w poszukiwaniach lewarka przekopywało się przez stare czasopisma, przybory wędkarskie, drewniane pudło narzędziami i zniszczone ubrania zapakowane w torbę z morskiej trawy. 2 pas wyglądał na nie dopompowany. Światło zgasło.
- Potrząśnij lampką, chłopcze - powiedziałem. Znów się zaświeciło. Lewarek dawno gdzieś się zawieruszył, ale woziłem ze sobą ćwierćtono podnośnik hydrauliczny. Znalazłem go w końcu pod rocznikami Southem J vings z lat 1978-1986, należącymi do naszej matki. Od dawna zamierzali je wyrzucić. Gdyby nie było z nami Wallace'a, pozwoliłbym Juniorc umieścić podnośnik pod wahaczem. Ucząc się zmieniać koła, chłopiec nic go nie straci. Nawet jeśli nie będzie sam łatał gum, to pewnie przyjdzie r nieraz zakładać nowe opony. Zanim udało mi się ściągnąć koło, światło zn< zgasło. Było zdumiewająco ciemno. Ale w końcu był już późny październi zaczynało robić się chłodno. - Potrząśnij jeszcze raz - poprosiłem. G światło zapłonęło ponownie, było o wiele słabsze. Drżące.
- Nie zdarzyłoby ci się to, gdybyś miał radialne - wyjaśnił Wallace l nem, którym zwykł był zwracać się do audytorium, w tym wypadku złożone ze mnie i z Juniora. - A jeśli nawet, to po spryskaniu przebicia preparat "FlatFix", moglibyśmy jechać dalej. Trzy dolary, dziewięćdziesiąt pięć cent( puszka.
104 TenyBiss

- Wujek Bobby potrafi naprawić oponę osobliwie - powiedział nie po-(wający się do obowiązku lojalności wobec ojca Junior.
-Osobiście - poprawiłem, wyłaniając się spod auta. Gdyby to leżało od Wallace'a, chłopiec wyrażałby się zgodnie z określeniem Mamy )k dzikus z gór". Ale używałby opon radialnych.
- Potrząśnij jeszcze raz - powiedziałem. Światło znów zaczęło kygasać. Ściągnąłem oponę. Pękła wzdłuż bocznej krawędzi. - Nie da się prawić - powiedziałem. Wcale mnie to nie zmartwiło. Pod szopą miałem K na wysokość chłopa.
Światło zgasło ponownie, po czym pojawiło się znów o wiele jaśniejsze niż Iprzednio. Mocowałem właśnie koło zapasowe.
- Znacznie lepiej - powiedziałem.
Wszystko było zalane drżącym światłem o lekkim pomarańczowym zabarwie-EL Kiedy się odwróciłem, żeby pozbierać nakrętki, ze zdumieniem ujrzałem, że ymana przez chłopaka lampka nie działała. Światło pochodziło z pochodni ymanych przez stojące pod drzewami dwa niedźwiedzie. Byty to wielkie bestie, lżące chyba po trzysta funtów i wysokie na co najmniej pięć stóp. Wallace ju-x i jego stary, ujrzawszy je, stanęli jak przymurowani. Lepiej nie denerwować niedźwiedzi.
Wyłowiłem nakrętki z dekla i przykręciłem koło. Zazwyczaj zwilżam je zedtem smarem, lecz tym razem sobie odpuściłem. Sięgnąłem pod samo-ód po podnośnik, zwolniłem go i wyciągnąłem. Widząc, że w zapasowym te jest dość powietrza do kontynuowania jazdy, odetchnąłem z ulgą. rzuciłem felgę i-podnośnik do bagażnika. Zamiast mocować dekiel, zuciłem go tam również. Przez cały ten czas niedźwiedzie stały nierucho-3. Po prostu trzymały swoje pochodnie, powodowane ciekawością, a może ecią pomocy, kto zresztą może to wiedzieć. Wyglądało na to, że tam, z tyłu, między drzewami jest o wiele więcej niedźwiedzi. Każdy z nas dopadł swoich drzwi i ruszyliśmy natychmiast. Wallace pierzy odzyskał mowę.
- Wygląda na to, że niedźwiedzie odkryły ogień - powiedział.
Kiedy zawoziliśmy Mamę do Domu, prawie cztery lata (dokładnie terdzieści siedem miesięcy) temu, szykowała się do odejścia.
- Nie martwcie się o mnie, chłopcy - szepnęła, przyciągając nas do sie-;, tak, by nie mogła usłyszeć jej pielęgniarka. - Przejechałam już milion l i jestem gotowa do przejścia na tamten brzeg. Nie zagrzeję tu miejsca. Mama przez trzydzieści dziewięć lat prowadziła szkolny autobus. Później, kiedy Wallace już wyszedł, opowiedziała mi swój sen. Grupa leka-
FDŹW/ED2/E ODKRYWAJĄ OGIEŃ 105

rży siedziała wokół niej, omawiając jej przypadek. Jeden z nich powieds "Koledzy, zrobiliśmy już wszystko, dajmy jej umrzeć". Obecni podnieśli! w górę i uśmiechnęli się. Mama była bardzo rozczarowana, że nie umarła jesieni, ale z wiosną, jak to bywa ze starymi ludźmi, zapomniała o wszysta
Oprócz niedzielnych wizyt, kiedy zabierałem ze sobą Wallace'a i Wallac juniora, pojawiałem się u Mamy we wtorki i czwartki. Zazwyczaj zastawał ją siedzącą przed telewizorem, chociaż nie zawsze śledziła progn Pielęgniarki nie wyłączały aparatu. Ich zdaniem, starzy ludzie lubią, kiedy i się rusza. To ich uspokaja.
- Co z tym odkryciem ognia przez misie? - spytała mnie we wtorek.
- To prawda - odparłem, czesząc jej siwe włosy grzebieniem zrol nym z muszli. Wallace kupił jej go na Florydzie. W poniedziałek artykuł temat misiów ukazał się w Courier-Joumal Luisville, a we wtorek mówion tym w wieczornych wiadomościach NBC i CBS. Ludzie widzieli niedźwie< we wszystkich stanach, nawet w Wirginii. Przerwały sen zimowy i wygiąć na to, że zamierzają spędzić zimę na pasach zieleni rozdzielających jeże międzystanowych autostrad. W górach Wirginii zawsze były ja niedźwiedzie, ale nie w zachodniej części Kentucky.
Co najmniej od stu lat. Ostatni został zabity, kiedy Mama była jes;
malą dziewczynką. Courier-Joumal wysnuwał teorię, że te niedźwiei pochodziły z lasów Kanady i przywędrowały z okolic Michigan wzdłuż d 1-65, ale pewien staruszek z hrabstwa Allen (pokazywany w ogólnokrajc telewizji) twierdził, że w górach uchowało się trochę tych zwierząt i po w lezieniu ognia przyszły, by połączyć się z innymi.
- Już nie zimują w swoich legowiskach - powiedziałem. - Wynal ogień i chcą przetrwać zimę.
- Wyobrażam sobie - powiedziała Mama - co też one jeszcze wymys Weszła pielęgniarka i zabrała Mamie tytoń, co oznaczało, że nastała pora spoczynku.
Co roku, w listopadzie, Junior mieszka u mnie, a jego rodzice wyjeźd wtedy na obóz. Wiem, że brzmi to głupio, ale tak już jest. Mój brat jest n strem w Zreformowanym Kościele Właściwej Drogi, ale głównie trudn handlem nieruchomościami. Wraz z żoną Elizabeth bierze udział w pro mię Chrześcijańskiego Treningu dla Sukcesu i wraz z ludźmi z całego k ćwiczy się w sprzedawaniu rozmaitych dóbr reszcie społeczeńs Wiedziałem o tym nie dlatego, że mój brat był łaskaw poinformować mr tym, ale dlatego, że cały ten Plan reklamowano w telewizji.
Autobus szkolny przywiózł Juniora w środę, w dniu ich wyjazdu.
106 Terry Bi

itać u mnie, chłopiec nie musiał zabierać zbyt wielu rzeczy. Miał tu swój tój. Jako najstarszy z rodziny mieszkałem w naszym starym domu nieopo-
Smiths Grove. Dom chylił się ku upadkowi, ale Junior i ja nie ujmowaliśmy się tym. Chłopak miał też swój pokój w Bowling Green, lecz Icąd Wallace i Elizabeth zmieniali co pół roku mieszkania, (stanowiło to ;ść Planu), trzymał swoją strzelbę kalibru 22 i komiksy wraz z resztą dro-zgów niezbędnych dla chłopaka w jego wieku, tu, w pokoju, który niegdyś cliłem z jego ojcem.
Junior ma dwanaście lat. Zastałem go siedzącego na werandzie za do-;m, skąd roztaczał się widok na autostradę. Wracałem z pracy, którą udało się dostać; sprzedawałem ubezpieczenia.
Gdy przebrałem się, pokazałem mu, w jaki sposób można ściągnąć oponę elgi, posługując się młotkiem lub najeżdżając na nią kołem samochodu. yrób syropu ze zboża sorgo i ręczna naprawa opon należą do ginących liejętności. Mały uczył się szybko.
- Jutro pokażę ci, jak zakładać oponę za pomocą młotka i łyżki.
- Chciałbym zobaczyć niedźwiedzie - odparł. Spoglądał w stronę drogi
-65, której odcinek przechodził przez północną krawędź naszego pola. No-mi niekiedy słyszeliśmy w domu odgłosy pojazdów przypominające z tej leglości szum wodospadu.
- W ciągu dnia nie widać ich ognisk - powiedziałem.- Zaczekaj do eczora.
Wieczorem CBS lub NBC (nie pamiętam już, która z nich) pokazywała ecjalne wydanie poświęcone misiom, które zyskały ogólnokrajową pularność. Widziano je w Kentucky, Zachodniej Wiginii, Missouri, Illinois a południu), no i oczywiście w Wirginii. W Wirginii zawsze były idźwiedzie. Jakieś typki gadały coś o polowaniu na nie. Pewien naukowiec ierdził, że podążają w kierunku stanów, w których są mniejsze opady iegu i gdzie mogą znaleźć na ogniska wystarczająco dużo drewna z płotów zdzielających autostrady. Udał się tam nawet z kamerą wideo, ale na jego jęciach widać było jedynie niewyraźne postacie siedzące wokół ogniska. In-' naukowiec twierdził z kolei, że niedźwiedzie zwabił zapach jagód z krze-iw, którymi w ostatnich latach obsadzono autostrady. Oświadczył, że jest to pełnie nowy gatunek jagód, powstałych w wyniku krzyżowania różnych zewów. Zjadł taką jagodę przed kamerami, skrzywił się i nazwał ją "neoja-dą". Klimatolog z kolei dowodził, że ciepłe zimy (w ubiegłym roku nie było lęgu w Nasłwille, a tylko jedna zamieć w Louisville) zakłóciły cykl snu zimowo niedźwiedzi i odtąd te zwierzęta są zdolne zapamiętywać różne wyda-ania z ubiegłych sezonów.
^ZWIEDZIE ODKRYWAJĄ OGIEŃ 107

- Niedźwiedzie mogły odkryć ogień setki lat temu - mówił - ale o l zapomniały.
Według innej teorii odkryły (lub też zapamiętały) ogień podczas pożar jaki wybuchł przed kilku laty w parku Yellowstone.
Ponieważ telewizja pokazywała więcej facetów opowiadających niedźwiedziach niż samych niedźwiedzi, Junior i ja staraciliśmy zainteresc nie programem. Kiedy pozmywaliśmy po kolacji, zabrałem chłopca w str zamykającego nasze pole płotu. Poprzez autostradę, pomiędzy drzew widać było ogniska niedźwiedzi.
Junior chciał wrócić do domu po swoją strzelbę i upolować jednego z nic wyjaśniłem mu więc, że to zły pomysł.
- A w dodatku - powiedziałem - kaliber 22 może jedynie rozwściec zwierzęta.
- Pamiętaj też - dodałem - że polowanie na pasie rozdzielając autostradę jest sprzeczne z prawem.
Cały dowcip przy zakładaniu opony polega na prawidłowym ułożeniu pustej gumy na feldze. Kiedy już ją nabijemy na felgę, stawiamy w policji pionowej, przytrzymując pomiędzy nogami, lekko odbijamy ją w gorę i w dół. Prawidłowo założona guma rozprostuje się z charakterystycznym trzaskiem. W czwartek przywiozłem Juniora ze szkoły i pokazywałem mu, jak to powinien robić, aż się w końcu tego nauczył. Potem wspięliśmy się na płot i poszliśmy popatrzeć na niedźwiedzie.
W północnej Wirginii, jeśli wierzyć temu, co podano w programie "Good Moming America", niedźwiedzie paliły ogniska przez cały dzień. Tu, w za-1 chodnim Kentucky, panowała wciąż ciepła jesień i zwierzęta gromadziły się wokół ognia tylko nocą. Co robiły i dokąd szły w dzień, tego nie wiem. Może obserwowały, siedząc na krzakach neojagód, jak wspinamy się z Juniorem na państwowy płot i przecinamy pomocną stronę autostrady? Ja niosłem siekierę, a Junior wziął swoją strzelbę kaliber 22. Nie po to, by ustrzelić niedźwiedzia, ale dlatego, że chłopcy lubią nosić broń. Pas rozdzielający autostradę zarośnięty był chaszczami i winoroślą zwieszająca się z klonów, dębów i sykomor. Chociaż znajdowaliśmy się zaledwie sto jardów od domu, nie byłem tu nigdy ani nie słyszałem, żeby to miejsce odwiedzał ktoś ze znanych mi osób. To jak odkrywanie nowych lądów. Znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę, którą podążyliśmy powoli. Tu i ówdzie przecinały ją małe strumyczki. Odciski w gliniastej ziemi stanowiły jedyne ślady niedźwiedzi, jakie początkowo ujrzeliśmy. W powietrzu unosiła się zatęchła, lecz niezbyt dokuczliwa woń. Opodal na nieco większej przestrzeni, przy niewielkim
108 TenyBisson

eniu, znaleźliśmy ślady ogniska. Nie pozostało tam nic poza ;m.
one pniaki leżały ułożone w koło, a zapach stał się jeszcze bardziej wny.
.grzebałem popiół i znalazłem pod nim wystarczającą ilość żaru do po-go rozpalenia ogniska, przysypałem więc go z powrotem, doprowa-do poprzedniego stanu.
;iąłem trochę drzewa na ognisko i ułożyłem obok na kupkę, taka sąsie-rzysługa.
te zwierzęta w tej chwili obserwowały nas z zarośli, nigdy nic nie wiado-iróbowałem jedną z tych neojagód i wyplułem ją natychmiast. Była barska i bardzo kwaśna zarazem. Ten smak powinien, moim zdaniem, iadać niedźwiedziom.
;o wieczora po kolacji spytałem Juniora, czy nie zechciałby arzyszyć mi podczas mojej wizyty u Mamy. Ku memu zdumieniu t ochotę. Chłopcy są bardziej troskliwi, niż się powszechnie sądzi. aiśmy Mamę siedzącą na betonowym ganku Domu. Obserwowała sa-)dy przejeżdżające autostradą 1-65. Pielęgniarka powiedziała mi, że cały dzień Mama była bardzo podniecona. Wcale mnie to nie zdziwiło. j jesieni, kiedy liście zmieniały kolor, stawała się niespokojna, jak gdyby czekała.
orałem ją do salonu i zacząłem czesać jej siwe włosy. W kółko mówią o niedźwiedziach - poskarżyła się pielęgnarka, czając kanały telewizora. Po jej wyjściu Junior złapał pilota i włączył lny reportaż o myśliwych z Wirginii, którym spalono dom, nadawany CBS lub NBC. Był to wywiad z myśliwym i jego żoną. Ich posiadłość w ndoah Valley wartości 117,500 dolarów spłonęła doszczętnie. Kobieta lała o to niedźwiedzie. On ich nie oskarżał, domagał się jednak odszko-lia od rządu, twierdząc, że ma ważne zezwolenie na działalność vską. Komisarz stanowy do spraw łowiectwa oświadczył, że posiadanie lenia nie zabrania (nie ujmuje, tak to chyba powiedział) obiektowi i w a n i a prawa do obrony. Pomyślałem sobie, że to niezwykle liberal-dejście, jak na komisarza stanowego. W końcu mnie nie dotyczy. Nie l myśliwym.
Nie fatyguj się do mnie w niedzielę - powiedziała Mama Juniorowi, tając do niego oko. - Przejechałam już milion mil i jestem już jedną Ela tamtym świecie. ywykłem już do tego, że Mama wygaduje te głupstwa, zwłaszcza jesie-
|EDZ/E ODKRYWAJĄ OGIEŃ 109
l

nią, ale zaniepokoiłem się, bo mogło to zdenerwować chłopca. Rzeczyw wyglądał na przygnębionego i kiedy wyszliśmy, spytałem, co mu jest.
- Jak mogła przejechać milion mil? - spytał. Powiedziała mu, że n dziennie 48 mil przez 39 lat i kiedy policzył to na kalkulatorze, wypadło 336960 mil.
- Mogła - odparłem. - To było 48 mil rano i wieczorem, plus w) dy z drużyną futbolową, plus lekka przesada starej kobiety.
Mama była pierwszą kobietą w catym stanie prowadzącą szkolny autol Oprócz tego zajmowała się wychowywaniem dzieci. Tatko zajmował się t;
farmą.
Zazwyczaj zawracam w Smiths Grove, ale tego wieczora pojechałem dak północ, aż do Horse Cave, nadkładając drogi w dwójnasób, tak, że wraz zJu rem mogliśmy obserwować ogniska niedźwiedzi. Nie było ich tak wiele, jak t na byłoby sądzić z relacji telewizyjnych, najwyżej jedno na sześć, siedem mil ukrywane za drzewami lub skałkami Widocznie zwierzęta potrzebowały v równie mocno jak drewna. Junior chciał, żebyśmy się zatrzymali, ale postt:
autostradzie jest niezgodny z prawem i batem się, że złapie nas policja.
W skrzynce znaleźliśmy kartkę od Wallace'a. Elizabeth i on czul wyśmienicie i doskonale się bawili. Nie wspomniał nawet o Juniorze chłopiec nie wydawał się tym przejęty. Jak większość jego rówieśników przepadał zbytnio za wyjazdami w towarzystwie rodziców.
W sobotnie popołudnie zadzwoniono z Domu do mojego biura (Bi Belt Drought i Hill) z wiadomością, że Mama odeszła. Byłem akurat w tr Pracuję w soboty. To jedyny dzień, kiedy większość ludzi zajmujących sil ko po części gospodarowaniem na farmie można zastać w domu. Serc zamarło, gdy po otrzymaniu tej wiadomości łączyłem się z Domem. zamarło mi tylko na chwilę, bo byłem na to przygotowany.
- Wola Boska - powiedziałem pielęgniarce, która odebrała telefoi
- To nieporozumienie - odparła. - Wcale nie powiedziatair pańska matka zmarła, tylko że odeszła, uciekła.
Mama wydostała się tylnymi drzwiami, korzystając z chwili nieuwagi sonelu. Podważyła zamek grzebieniem i wyszła, zabierając ze sobą nale do Domu kapę na łóżko. Spytałem, co z jej tytoniem. Zniknął rów Wywnioskowałem z tego, że postanowiła wynieść się stamtąd na d( Byłem we Franklin i dotarcie do Domu droga 1-65 zajęło mi ni( godzinę. Pielęgniarka powiedziała, że Mama ostatnio zachowywała się ( dziwaczniej. To oczywiste, że musiała coś takiego powiedzieć. Rozejrzę!

x) najbliższej okolicy. Było to pozbawione drzew pole soi wielkości mniej ;ej akra. Przylegało do szosy. Polecono mi zawiadomić szeryfa. Miałem płacić za opiekę nad Mamą do chwili, kiedy zostanie oficjalnie uznana za inioną, czyli mniej więcej do poniedziałku. }dy dotarłem do swojego domu, było już ciemno; Junior szykował icję. Wymagało to jedynie otwarcia kilku puszek, już uprzednio przygoto-iych i związanych gumką. Powiedziałem mu o babci, a on tylko skinął wą i skonstatował:
- Mówiła przecież, że odejdzie.
Zadzwoniłem na Florydę i zostawiłem wiadomość. To wszystko, co
igłem zrobić. Usiadłem przed telewizorem, usiłując zmusić się do ogląda-
programu, ale nie było niczego interesującego. Wówczas wyjrzałem przez
e drzwi i pomiędzy drzewami rosnącymi na pasie rozdzielającym
;ostradę dojrzałem blask ognia. Pomyślałem sobie, że wiem, gdzie jej
łkać.
^robiło się bardzo chłodno, włożyłem więc kurtkę. Poleciłem małemu, źe-stał w domu i czekał na telefon od szeryfa, lecz kiedy obejrzałem się, a n już wtedy na środku pola, zobaczyłem, że był obok mnie. Bez kurtki. za to swoją strzelbę, którą kazałem mu zostawić opartą o ogrodzenie. cyw moim wieku wdrapanie się na państwowy płot jest o wiele trudniej-iź za dnia. Mam sześćdziesiąt jeden lat. autostradą mknęły samochody na południe i ciężarówki zdążające na północ.
dy znalazłem się już po drugiej stronie, rosa, która pokrywała długą ; zamoczyła mi mankiety spodni. Dla ścisłości, była to lokalna odmiana fbluegrass.
kilku pierwszych krokach uczynionych pomiędzy drzewa ogarnęła nas iość i chłopiec złapał mnie za rękę. Potem zrobiło się nieco jaśniej. W szej chwili myślałem, że to światło księżyca, ale po chwili przekonałem s to odbijana przez wierzchołki drzew poświata pochodząca od ogniska. l niej mogliśmy z Juniorem obrać właściwy kierunek. Wkrótce piśmy ścieżkę nasyconą niedźwiedzim zapachem.
chodzenie niedźwiedzi nocą jest trochę deprymujące. Idąc ścieżką, yśmy natknąć się w mroku na któregoś z nich, ale z drugiej strony, my poruszali się przez gąszcz, niedźwiedzie mogłyby uznać nasze za-za nieprzyjazne. Zastanawiałem się, czy zbyt pochopnie nie wałem ze strzelby.
riiśmy jednak na ścieżce. Światło odbijające się w listowiu linało migotliwy deszcz. Szło się nam dość łatwo, zwłaszcza gdy nie
?/L ODKRYWAJĄ OGIEŃ 111

patrzyliśmy na ścieżkę, lecz pozwalaliśmy naszym stopom odnajdą właściwy szlak. ;
W pewnej chwili dostrzegłem ognisko, l
Płonęły przeważnie gałęzie buka i sykomory, dając mało ciepła i światła za to dużo dymu. Widocznie misie nie nauczyły się jeszcze odróżniać niui sów związanych z różnymi gatunkami drewna. Na razie nauczyły się drew gromadzić. Wielki, ciemnobrązowy niedźwiedź pochodzący zapewne północy grzebał w ognisku kijem i dokładał gałęzi z leżącego opodal sto Inne rozsiadły się wokół na pniakach. Na ogół były to mniejsze od tamtt samce, czarne i brązowe, znajdowała się również pomiędzy nimi samic małymi. Niektóre pojadały jagody z dekla samochodowego. Pomiędzy ni siedziała Mama otulona wyniesioną z Domu kapą, nie jadła, obserwow tylko ogień.
Jeśli nawet niedźwiedzie dostrzegły nas, nie dały tego po sobie pozn Mama klepnięciem wskazała mi miejsce obok siebie na pniaku, w usiadłem. Niedźwiedź posunął się nieco, robiąc miejsce Juniorowi z druj strony Mamy.
Zapach niedźwiedzi jest silny, lecz nie odrażający, zwłaszcza gdy się do i go przywyknie. Pochyliłem się, by szepnąć coś Mamie do ucha, lecz ona;
nowczo pokręciła głową.
- To niegrzecznie szeptać, będąc wśród stworze które nie potrafią mówić - poinformowała mnie bez słów. Jur też nic nie mówił. Mama podzieliła się z nami kapą i wpatrzeni w og przesiedzieliśmy tak ładne parę godzin.
Wielki niedźwiedź, ten, co dokładał do ognia, łamał gałęzie, unosząc j łapach i przydeptując, tak jak to robią ludzie. Udawało mu się utrzymy płomień na stałej wysokości. Inny miś też czasem dorzucił jakieś polano, pozostałe nie zajmowały się tym wcale. Wyglądało na to, że tylko kilka z i wiedziało, jak obchodzić się z ogniem i demonstrowało to reszcie.Ale czyż jest tak ze wszystkim? Co pewien czas do ogniska zbliżał się jakiś mnie niedźwiedź z naręczem chrustu, który rzucał na leżący obok stos drev Gałęzie miały srebrny blask, jak gdyby oblane były wodą.
Junior na szczęście nie jest taki ruchliwy jak większość jego rówieśnik Mnie osobiście siedzenie i spoglądanie w ogień sprawiało dużą przyjemni Chociaż właściwie nie żuję, wziąłem od Mamy nieco tytoniu. Sytuacja w mię nie różniła się tak bardzo od odwiedzin w Domu, z tym, że spędzali;
czas o wiele ciekawiej, choćby ze względu na niedźwiedzie. Było ich w su osiem czy dziesięć. Ognisko też miało swoją dramaturgię. Co pewien (
112 Jeny Bit

lenie strzelały wyżej lub dopalające się gałęzie pękały z trzaskiem, sypiąc ni. Rozbudziło to moją wyobraźnię. Rozejrzałem się po siedzących ł zwierzętach i zacząłem się zastanawiać nad tym, co one widzą. Niektó-ich miały zamknięte oczy. Chociaż zgromadziły się razem, duchem były oddzielnie, tak jakby każde z nich siedziało samotnie przy własnym og-
;kiel krążył wśród siedzących i wreszcie dotarł do nas. Wzięliśmy nieco gód. Nie wiem, jak Mama, ale ja tylko udawałem, że je jem. Junior wił się i wypluł owoc. Gdy usnął, okryłem nas wszystkich kapą. Robiło
raz chłodniej, a my, w przeciwieństwie do niedźwiedzi, nie byliśmy po-
futrem. Chciałem pójść do domu, lecz Mama sprzeciwiła się temu.
izała na rozświetlone korony drzew, a potem na siebie. Czyżby sądziła,
aniołowie zstępują z wysokości? Było to tylko odbicie długich świateł
rowek zmierzających na południe, lecz ona wydawała się tym usatysfak-
wana.
;ułem, jak jej dłoń powoli stygnie w mojej ręce.
nior obudził mnie klepnięciem w kolano. Dniało. Jego babcia siedziała wa pomiędzy nami na pniaku. Ogień wygasł, niedźwiedzie poszły sobie, przedzierało się w naszą stronę, ignorując ścieżkę. To był Wallace. To-yszyli mu dwaj żołnierze. Miał na sobie białą koszulę, co uświadomiło mi, st niedziela rano. Pod maską smutku z powodu śmierci Mamy wyglądał
ytowanego.
otnierze pociągnęli nosami i pokiwali głowami. Zapach zwierząt był bar-intensywny. Wallace i ja zawinęliśmy ciało Mamy w kapę, a potem fliśmy w stronę autostrady. Żołnierze zostali, by rozgrzebać popiół z og-t i porozrzucać przygotowane gałęzie. Paskudna robota. W swoich mun-ch sami przypominali niedźwiedzie.
a poboczu z wciśniętymi w trawę radialnymi oponami stał oidsmobile '98 ace'a, przed nim wóz policyjny, obok żołnierze, a z tyłu karawan, rów-oidsmobile '98.
Po raz pierwszy zdarzył się wypadek niepokojenia przez nie starszych i - powiedział żołnierz do Wallace'a.
To niezupełnie tak było - odezwałem się, ale nikt nie zamierzał toć moich wyjaśnień. Mieli swój punkt widzenia. Dwóch mężczyzn w garach wysiadło z karawanu i otworzyło tylne drzwi. Dla mnie była to chwi-Iktórej Mama tak naprawdę rozstała się z życiem. Gdy włożyliśmy już ją jrodka, otoczyłem chłopca ramionami. Drżał, chociaż wcale nie było 3. Powoduje to czasem tchnienie śmierci, zwłaszcza o świcie, w asyście
'EDZIE ODKRYWAJĄ OGIEŃ 113

policji, kiedy trawa mokra jest od rosy. Dzieje się tak nawet wtedy, jeśli śmierć przychodzi jak przyjaciel.
Staliśmy przez chwilę, spoglądając na przejeżdżające samochody.
- Wola Boska - powiedział Wallace.
Byłem zdumiony tak wielkim natężeniem ruchu o 6.22 rano.
Po południu wróciłem i narąbałem nieco drewna na opał, żeby zastąpić t( które porozrzucali żołnierze. Wieczorem znów widziałem ogień pomięA drzewami.
Wróciłem dwa dni później, po pogrzebie. Ognisko płonęło i, o ile zdołałen zauważyć, siedziały przy nim te same niedźwiedzie. Usiadłem pomiędzy nin na chwilę, ale spostrzegłem, że je to trochę drażni, wróciłem więc do donu Zabrałem ze sobą garść neojagód z dekla. Kiedy w niedzielę pojechałem Juniorem na cmentarz, ozdobiłem nimi grób Mamy. Znów spróbowalei jednej, ale to na nic, nie da się ich zjeść.
Chyba, że jest się niedźwiedziem.
Tłumaczenie: Feliks Forbert -Kaniews\



Isaac Asimov: Wizje robota

Chyba powinienem zacząć od powiedzenia wam, kim jestem. Jestem ba dzo młodym członkiem Grupy Temporalnej. Temporaliści (dla tych z wi którzy, próbując przeżyć w tym surowym świecie roku 2030 byli zbyt zaję! aby zwracać uwagę na postęp technologiczny, wyjaśniam) są współczesnyn arystokratami fizyki.
Zajmują się jednym z najbardziej nierozwiązywalnych problemów -mianowicie poruszaniem się w czasie z szybkością inną niż stały postęp ca sowy wszechświata. Mówiąc w skrócie, próbują oni rozwinąć podróż w ca się. -
I co ja robię wśród tych ludzi, jeśli sam nie jestem nawet fizykiem, lei zaledwie...? No cóż,zaledwie, zaledwie.
Mimo braku kwalifikacji udało mi się zrobić całkiem dorzeczną uwag^ zainspirować Temporalistów do pracy nad koncepcją RSWC ("rzeczywista ścieżek w czasie").
Widzicie. Jedna z trudności podróżowania w czasie polega na tym, że ba;
nie pozostaje w jednym miejscu względem Wszechświata jako całości. Zi mia porusza się dookoła Słońca, Słońce - dookoła centrum galaktyki; gala tyka - dookoła centrum grawitacji grupy lokalnej - no cóż, rozumieć samą ideę. Jeśli przemieścicie się pewnego dnia z przyszłości do przeszłości po prostu w jednym dniu - Ziemia przemieści się około 2,5 miliona kilome rów po orbicie dookoła Słońca. Słońce zaś przemieści się w trakcie swój wędrówki, zabierając ze sobą Ziemię iwszystko inne również.
Dlatego trzeba poruszać się nie tylko w czasie, ale również w przestrzeń to właśnie moja uwaga prowadziła do wywodu, który wskazywał, że to j< możliwe; że można poruszać się z ruchem przestrzenno-czasowym Ziemi r w sposób dosłowny, ale "rzeczywisty", który umożliwiłby podróźniko pozostanie z bazą na Ziemi, gdziekolwiek by się w czasie nie poruszył. Pro matematycznego wytłumaczenia Warn tego nie miałaby sensu, jeśli nie pn szliście przeszkolenia Temporalisty. Po prostu zaakceptujcie to.
Inna moja uwaga doprowadziła do rozwinięcia rozumowania, które wyk zywało, że podróż do przeszłości jest niemożliwa. Kluczowe stałe w rówr niach musiałyby wzrosnąć ponad nieskończoność, zaś znaki czasowe zosta by zmienione.
To miało sens. Jest jasne, że podróż do przeszłości z pewnością zmieniła w niej wydarzenia, przynajmniej nieznacznie, i, niezależnie od tego jak ni< naczna zmiana zostałaby wprowadzona do przeszłości, zmieniłoby to ten niejszość; bardzo prawdopodobne, że drastycznie. Skoro przeszłość wyds się niezmienialna, to ma sens twierdzenie, że podróż w czasie wstecz jest n możliwa.
116 IsaacAsin

rzyszłość jednak nie jest ustalona, więc podróż do przyszłości i powrót z
byłyby możliwe.
(ie zostałem szczególnie nagrodzony za swoje uwagi. Sądzę, iż drużyna
iporalistów przyjęła, że miałem szczęście w swoich rozważaniach, nato-
&t to właśnie oni okazali się na tyle sprytni, że podjęli to, co powiedziałem
prowadzili do pożytecznych wniosków. Nieszczególnie się tym przejąłem,
ożywszy okoliczności, byłem wręcz zadowolony - tak naprawdę to roz-
iwany - że z tego powodu (myślę, że z tego) pozwolili mi kontynuować z
i pracę i pozostać częścią projektu, chociaż byłem zaledwie - no cóż,
dwie.
faturalnie zajęło lata wypracowanie praktycznego przyrządu do podróży
zasie, nawet kiedy teoria była ustanowiona. Ale nie zamierzam pisać
ważnego traktatu na temat czasowości. Moim zamiarem jest napisanie tyl-
) pewnych częściach tego projektuj to wyłącznie dla przyszłych mieszkań-
' planety, a nie dla nam współczesnych.
ławet po tym, jak nieożywione przedmioty a potem zwierzęta zostały wys-
; w przyszłość, nie byliśmy usatysfakcjonowani. Przedmioty znikały; wszys-
, jak się wydawało, docierały do przyszłości. Kiedy wysyłaliśmy je tam na
yielkie odległości - pięć minut czy pięć dni - w końcu ukazywały się
wu, pozornie nie uszkodzone, a jeśli były żywe, wracały żywe i w dobrej
idycji.
chcieliśmy jednak wysłać coś daleko w przyszłość i sprowadzić to z powro-
i.
- Musielibyśmy wysłać to przynajmniej o dwieście lat dalej - powiedział en Temporalista. - Ważne, żeby zobaczyło, jaka jest przyszłość i przy-zło nam jej obraz. Musimy wiedzieć, czy ludzkość przetrwa i na jakich linkach, a dwieście lat powinno wystarczyć, żeby się upewnić. Jeśli mam szczery, to muszę przyznać, że uważam, iż szansę na przetrwanie są nie-Ikie. Warunki życia i środowisko bardzo się pogorszyły przez ostatni wiek. Vie ma sensu opisywać, który z Tcmporalistów co powiedział. Było ich ystkich razem ze dwa tuziny i dla mojej opowieści nie ma różnicy, kto i iy mówił, nawet gdybym to pamiętał. Dlatego będę po prostu dodawał:
wiedział Temporalista" lub "jeden z nich powiedział", lub "niektórzy z l twierdzili", lub "inny rzekł" i zapewniam, że będzie to dla Was wystar-jąco jasne. Naturalnie przedstawię zdanie swoje własne i jeszcze takiego aego, ale zobaczycie, że te wyjątki mają zasadnicze znaczenie.)
- Nie sądzę, żebym chciał znać przyszłość, jeśli to oznacza, że dowiemy że rasa ludzka wymrze, albo będzie istnieć jako nędzne szczątki - powie-iłinny Temporalista raczej ponuro.
IE ROBOTA 117

- Czemu nie? - rzekł kolejny. - Dzięki krótszym wyprawom może się dowiedzieć dokładnie, co się stało, i działać najlepiej, jak możemy, toż czy tak, żeby korzystając z naszej wyjątkowej wiedzy, zmienić przyszłoś* pożądanym kierunku. Przyszłość, odwrotnie niż przeszłość, nie jest ustało
Lecz wówczas pojawiło się pytanie, kto ma podróżować. Było jasne,! każdy z Temporalistów czuł się trochę zbyt wartościowy na to, by zgodzić! służyć za obiekt doświadczeń z wprowadzaniem techniki, która mogła t jeszcze niedoskonała, mimo że przeprowadzone na przedmiotach ekspei menty zakończyły się powodzeniem, podobnie jak tę z istotami żywymi, k nie dysponującymi tak niezwykle skomplikowanym mózgiem, jaki posia istota ludzka. Mózg zapewne by i przetrwał, ale być może nie w całej swe złożoności.
Zdałem sobie sprawę, że z nich wszystkich ja byłem najmniej wartościo i mógłbym być uważany za logicznego kandydata. Naprawdę już podnosili rękę, aby zgłosić się na ochotnika, ale wyraz mojej twarzy musiał mnie zd dzić, bo jeden z Temporalistów powiedział niecierpliwie:
- Nie ty. Nawet ty jesteś zbyt wartościowy. - (Wątpliwy komplemer - Właściwą rzeczą - kontynuował - jest wysłać RG-32.
To naprawdć miało sens. RG-32 był raczej przestarzałym robotem, oczywisty sposób zastępowalnym. Mógł Obserwować i składać raporty może nie całkiem z pomysłowością i dociekliwością istoty ludzkiej - ale d dobrze. Nie bałby się, byłby całkowicie oddany wykonywaniu rozkazów i ni żało się spodziewać, że powie prawdę.
Doskonale!
Zdumiało mnie, że sam nie wpadłem na to wcześniej i głupio rozważał możliwość zostania ochotnikiem. Być może - myślałem - mam jakąś insty towną potrzebę stawiania się na stanowisku, gdzie mógłbym służyć innym. każdym razie to właśnie RG-32 stanowił logiczny wybór; zaprawdę jedyny.
W pewnym sensie trudno wyjaśnić, czego potrzebowaliśmy. Archie (fu cjonował zwyczaj nazywania robotów zwyczajnymi imionami powstatyn przekręcenia ich numeru seryjnego) nic pytał o przyczyny ani o gwarar bezpieczeństwa. Przyjąłby każdy rozkaz, który był zdolny zrozumieć i wy nać, z takim samym brakiem emocji, jaki wykazałby, gdyby poprosić g< podniesienie ręki. Tak być musiało, skoro był robotem.
Szczegóły jednak zajmowały czas.
- Kiedy już znajdziesz się w przyszłości - powiedział jeden ze starsz Temporalistów - możesz pozostać tam tak długo, jak będziesz uważał potrzebne dla dokonania pożytecznych obserwacji. Kiedy skończysz, pr dziesz do swojej maszyny i wtedy, nastawiwwszy przełączniki w sposób, jat
118 IsaacAsIi

ny, wraz z nią wrócisz do tej samej minuty, w której odszedłeś. Znik-a nam będzie się wydawało, że jesteś z powrotem ułamek sekundy ej, chociaż ty możesz odnieść wrażenie, że spędziłeś w przyszłości ń lub pięć lat. Naturalnie, gdy będziesz odchodził, musisz się upewnić, stawiłeś maszynę w bezpiecznym miejscu. Ale to nie powinno być trud-miewaźjest bardzo zwrotna. I będziesz musiał pamiętać, gdzie ją posta-oraz jak do niej wrócić.
Iprawa przeciągała się, bo co i rusz któryś z Temporalistów przypominał nową trudność. I tak, jeden z nich nagle powiedział:
Ciekawe, jak bardzo zmieni się język przez dwa wieki? ituralnie odpowiedzi nie dało się sformułować i wynikła wielka debata, waż uznano, że może nie być wtedy żadnych szans porozumienia się, bo e ani by nie rozumiał, ani nie był rozumiany. Zwróćcie uwagę, że język angielski przez kilka wieków stawał się języ-uniwersalnym i jest pewne, źeta tendencja będzie się utrzymywała dwa następne stulecia - rzekł w końcu zwięźle jeden Temporalista. - mienił się też zasadniczo przez ostatnie dwieście lat, więc dlaczego miał-; zmienić przez następne dwieście? A nawet jeśli, to będą musieli istnieć ii, którzy potrafią mówić czymś, co powiedzmy, będą nazywać "staroźyt-angielskim". A nawet, gdyby nie istnieli, to Arenie nadal może czynić ;eczne obserwacje. Przekazanie informacji, czy istnieje funkcjonujące czeństwo, niekoniecznie wymaga mówienia. ynikły inne problemy. Co jeśli Archie spotka się z wrogością? Co, jeśli e przyszłości znaleźliby i zniszczyli maszynę, czy to ze złej woli, czy też z ,edzy?
Mądrze byłoby zaprojektować silnik czasowy tak zminiaturyzowany, że la by go nosić w kieszeni - powiedział inny Temporalista. - W takim dku dałoby się opuścić niebezpieczne miejsce w dowolnym czasie.
Nawet, gdyby to było w ogóle możliwe - wtrącił się następny - praw-idobnie wynalezienie tak małego silnika zajęłoby tyle czasu, że my - lub ;j nasi następcy - przeżyliby dwa wieki od tego momentu i wtedy nie >a by już używać jakiejkolwiek maszyny. Nie, jeśli zajdzie jakiś wypadek, ie po prostu nie wróci i będziemy musieli spróbować znowu.
ostało to powiedziane w obecności Archiego, ale oczywiście nie miało to zna-a. Arenie mógł kontemplować wygnanie w czasie lub nawet swoją własną Ukcję, nie tracąc równowagi, pod warunkjiem, że wykonywał rozkazy. Dru-rawo Robotyki, które głosi konieczność wykonywania poleceń przez robota, Eedza Trzecie, głoszące z kolei, że robot ma bronić własnego istnienia.
końcu, oczywiście, wszystko zostało powiedziane i nikt nie mógł już
ftOBOTA 119

wymyśleć ostrzeżenia lub obiekcji, lub możliwości, która nie została w pi naświetlona.
Arenie powtórzył wszystko, co zostało mu powiedziane, ze spokojem i f cyzją robota. Teraz należało nauczyć go obsługi maszyny. Tę umiejętn opanował również ze spokojem i precyzją robota.
Musicie wiedzieć/że publika nie wiedziała w tym czasie o badaniach i podróżą w czasie. Nie był to drogi projekt, dopóki polegał na pracy nad t rią, ale badania eksperymentalne uszczupliły budżet i miały go uszczu jeszcze bardziej. Stało się to wielce niewygodne dla naukowców zaangaźo nych w wysiłek, którego cel wydawał się całkowicie niematerialny.
W razie dużego niepowodzenia, które naruszyłoby stan publicznej kil część ludzi mogłah )dnicść krzyk i przyszłość projektu zostałaby pra dzona. Wszyscy Temporaliści zgadzali się, nawet bez koniecznej zazwył debaty, że należało donosić tylko o sukcesach i dopóki taki sukces nie zo odnotowany, publika musi się dowiad)vać jak najmniej, jeśli w ogóle.
Zebraliśmy się w odizolowanym, półpustynnym miejscu, w sprytnie et nionej przestrzeni przekazanej na Projekt Cztery. (Nawet ta nazwa zos tak pomyślana, żeby nie zdradzać natury prac, choć zawsze uderzało mnie większość ludzi myślała o czasie jako o czymś w rodzaju czwartego wymia że dlatego ktoś mógł zgadnąć, co robimy. Jednak o ile się nie mylę, nikc się to nie udało.)
Wówczas, w pewnym momencie, kiedy wszyscy siedzieli z zapartym tch Arenie w maszynie podniósł rękę, aby dać znak, że zabiera się do rzeczy. oddechu później - jeśli w ogóle ktoś oddychał - maszyna pojawiła się i z ła kilka razy.
Było to bardzo szybkie mignięcie. Nie byłem pewny, czy rzeczywiści zauważyłem. Wydawało mi się, że po prostu założyłem, że powinna mi jeśli pojawiała się w tej samej niemal chwili, co zniknęła - i zobaczyłem t( byłem przekonany, że powinienem zobaczyć. Miałem zamiar spytać inn czy oni także '"idzieli te mignięcia, ale zawsze obawiałem się zwracać do r chyba że odezwali się pierwsi. Oni byli bardzo ważnymi ludźmi, a ja za wie... ale już o tym mówiłem. Potem, również w zamieszaniu, kiedy wyp wano Archiego, zapomniałem o sprawie mignięć. To wcale nie było t ważne.
Przerwa między zniknięciem a powrotem trwała tak krótko, że z powo niem moglibyśmy myśleć, że w ogóle Archie nie zniknął, jednak co do l nie było wątpliwości. Maszyna wróciła w zdecydowanie gorszym stanie prostu wyblakła.
Archie też, wyłaniając się z maszyny, nie prezentował się lepiej. To nie
120 IsaacAs

Archie, który wszedł do maszyny. Wyglądał jak wyjęty z przechowalni, nieostre wykończenie i lekko nierówną powierzchnię w miejscach, gdzie t się z czymś zderzyć. W ogóle robił takie wrażenie, jakby ponownie prze-ł prawie zapomnianą scenę. Wątpię, czy chociaż jedna osoba uważałaby, rchie nie był nieobecny przez długą chwilę, tak dalece jak na to pozwalało łasne poczucie czasu. lerwsze pytanie, jakie mu zadano, brzmiało: "Jak długo cię nie było?"
Pięć lat, proszę pana - odpowiedział Archie. - Taki odcinek czasu leniono w moich instrukcjach i chciałem wykonać dobrą robotę.
O, to obiecujące - powiedział jeden z Temporalistów. - Gdyby cały ; uległ zniszczeniu, z pewnością nie zabrałoby pięciu lat skonstatowanie tego. .jednak żaden z nich nie odważył się powiedzieć: "No cóż, Archie, czy nią uległa zagładzie?"
zekali na niego, aby zaczął mówić, a on przez chwilę również czekał ytania z grzecznością robota. Po chwili jednakże potrzeba usłuchania azu i doniesienia o obserwacjach przezwyciężyła wszystko, co w pozy-owych obwodach skłaniało Archiego do tego, by zachowywać się grzecz-
- Wszystko było dobrze na Ziemi przyszłości - powiedział. - Struktu-X)łeczna nie została naruszona i działała sprawnie.
- Nienaruszona i dobrze działała - powiedział jeden Tcmporalista jaby okowany tymi herezjami. - Wszędzie?
- Mieszkańcy świata byli bardzo uprzejmi. Zabrali mnie w każdy zakątek u. Wszystko kwitło i panował spokój.
'emporaliści spojrzeli po sobie. Wydawało się, że łatwiej było im uwierzyć, Lrchie się myli, niż że Ziemia kwitła i była spokojna. Zawsze mi się wyda-), że mimo wszystkich optymistycznych teorii, wierzono, że Ziemia zna-isię na skraju społecznej, ekonomicznej, a może nawet fizycznej dcstruk-
^aczęli go gruntownie wypytywać, Jeden krzyknął:
- A co z lasami? Teraz prawie ich nie ma.
- Był olbrzymi projekt - powiedział Archie - ponownego zalesienia l, proszę pana. Dziko rosnąca roślinność została przywrócona tam, gdzie kazało się możliwe. Inżynieria genetyczna została spożytkowana z wyob-lią i odtworzono faunę tam, gdzie spokrewnione zwierzęta źyty w ogro-zoologicznych lub były trzymane przez ludzi jako ulubieńcy. Zanieczysz-ia są sprawą przeszłości. Świat roku 2230 jest światem naturalnego poko-lękna. Jesteś tego wszystkiego pewien? - zapytał Temporalista.
ROBOTA 121

- Nie ukrywano przede mną żadnego miejsca. Pokazano mi wszystko chciałem zobaczyć.
- Arenie, posłuchaj - powiedział inny Tcmporalista z nagłą surow cią. - Możliwe, że widziałeś zrujnowaną Ziemie, tylko wahasz się, czy nai tym powiedzieć, bo myślisz, że popadniemy w rozpacz i popełnimy samob stwo. Możesz kłamać, nic chcąc zrobić nam krzywdy. Nie wolno do te dopuścić. Musisz nam powiedzieć prawdę, Archie.
- Mówię prawdę, proszę pana - powiedział spokojnie Archie. - G< bym kłamał, to niezależnie od motywu, moje potencjały pozytronowe był) w stanie subnormalnym. To można sprawdzić.
- On ma rację - wybełkotał Tcmporalista.
Archie został przebadany na miejscu. Podczas testu nie pozwolono t powiedzieć ani słowa. Z zainteresowaniem obserwowałem, jak potencjom ry odnotowywały odczyty i jak te byty analizowane przez komputer. Arc] był całkiem normalny. Co do tego nie było wątpliwości. Nie mógł kłamać.
- Co z miastami? - zaczęto go znowu wypytywać.
- Nie ma takich miast jak nasze, proszę pana. Życie w roku 2230 j znacznie bardziej zdecentralizowane w tym sensie, że nie ma dużych, ski centrowanych skupisk ludności. Z drugiej strony sieć komunikacyjna zrol się tak zawiła, że ludzkość jest jednym luźnym skupiskiem, jeśli można powiedzieć.
- A przestrzeń kosmiczna? Czy eksploracja przestrzeni została wznów na?
- Księżyc jest całkiem nieźle rozwinięty, proszę pana - powied:
Archie. - To jest zamieszkały świat. Są osiedla kosmiczne na orbicie Ziei Marsa. Są osiedla żłobione w pasie astcroidów.
- To wszystko ci powiedziano?
- To nie pogłoska, proszę pana. Byłem w przestrzeni. Mieszkałem Księżycu przez dwa miesiące. Przez miesiąc mieszkałem w osiedlach k micznych wokół Marsa i zwiedziłem Phobos i samego Marsa. Ludzie wat się trochę, czy kolonizować Marsa. Są opinie, że powinien zostać zapełnił niższymi formami życia i pozostawiony sobie bez interwencji ludzi z Zie Prawdę mówiąc, nie zwiedziłem pasa asteroidów.
- Jak sądzisz, dlaczego byli tacy uprzejmi dla ciebie, Archie? - inda wał jeden z Temporalistów. - Tacy są chętni do współpracy?
- Miałem wrażenie, proszę pana, że oni jakby wiedzieli, że się poja^ Odległa pogłoska. Niejasna wiara. Wydawało się, że czekali na mnie.
- Czy powiedzieli, że oczekiwali na ciebie? Czy powiedzieli, że byty za ki, że wysłaliśmy cię naprzód w czasie?
122 IsaacAsi

- Nie, proszę pana.
- Czy pytałeś ich o to?
- Tak, proszę pana. To było niegrzeczne, ale rozkazano mi dokładnie ystko obserwować, więc musiałem ich zapytać, ale nic chcieli mi powieść.
- Czy dużo było rzeczy, których nic chcieli ci powiedzieć? - wtrącił inny nporalista.
- Parę, proszę pana.
W tym momencie jeden Temporalista podrapał się w zadumie w brodę i
yiedziah
- Więc coś musi być z tym wszystkim nie tak. Jak liczna jest populacja na ;mi w 2230, Archie? Czy powiedzieli ci to?
- Tak proszę pana. Zapytałem. W 2230 na Ziemi jest trochę poniżej iarda ludzi. 150 milionów żyje w przestrzeni. Ta liczba na Ziemi jest stała. w przestrzeni rośnie.
- No tak - rzekł Temporalista - ale teraz na Ziemi jest prawie dziesięć liardów ludzi, połowa z nich w poważnych tarapatach. Jak ci ludzie z przy-DŚci pozbyli się prawie dziewięciu miliardów?
- Zapytałem ich o to, proszę pana. Powiedzieli, że to był smutny okres.
- Smutny okres?
- Tak, proszę pana.
- W jakim sensie?
- Nie powiedzieli mi tego, proszę pana. Powiedzieli tylko, że to był smut-
okres i nie chcieli powiedzieć nic więcej.
Jeden Temporalista pochodzenia afrykańskiego zapytał zimno:
- Jakich ludzi widziałeś w 2230?
- Jakich, proszę pana?
- Kolor skóry? Kształt oczu?
- W 2230 było tak, jak jest dzisiaj, proszę pana - odparł Archie. - tóne odcienie koloru skóry, włosów itd. Przeciętna wzrostu wydawała się teza, niż jest dzisiaj chociaż nic studiowałem statystyk. Ludzie robli wraże-> młodszych, silniejszych i zdrowszych. Tak naprawdę to nie widziałem nie-ifywionych, otyłych czy chorych, ale wyglądali bardzo różnie.
- A więc nie było ludobójstwa?
l- Nie zauważyłem tego, proszę pana - powiedział Archie, po czym kon-
iicwał. - Nie widziałem również śladów przestępstw, wojny czy represji.
- No cóż - stwierdził jeden Temporalista takim tonem, jakby z trudem kił się z dobrymi wiadomościami - wydaje się, że mamy szczęśliwe Dńczenie.
tff ROBOTA 123

- Być może i szczęśliwe - powiedział inny - ale jest po prostu zbyt dób re, aby je przyjąć. To jak powrót do Raju. Co zostało zrobione, czy też będą zrobione, aby do tego doszło? Nie podoba mi się ten "smutny okres".
- Oczywiście - zgodził się trzeci - nie ma potrzeby, żebyśmy siedzieli spekulowali. Możemy wysłać Archicgo sto albo pięćdziesiąt lat w przyszłoś Możemy się dowiedzieć, co warte jest to, co się stało; to znaczy, co się stanic
- Nie sądzę, proszę pana - rzekł Arenie. - Powiedzieli mi dokładnie że nie ma żadnych innych zapisków na temat czyjegokolwick wcześniejszegi przyjazdu z przeszłości niż mój. Według nich jakiekolwiek dalsze badani okresu od teraz do czasu, kiedy przyjechałem, spowoduje zmianę przyszłość
Zapadła grobowa cisza. Archie został odesłany z instrukcją, żeby wszystb dokładnie pamiętał na potrzeby dalszych badań. Połowicznie czekałem, ź zostanę również odesłany, ponieważ byłem tam jedyną osobą, która ni osiągnęła wysokiego stopnia w Inżynierii Czasowej, ale musieli przyzwyczai się już do mnie, a ja z własnej inicjatywy nic proponowałem swojego odcjścis
- Sprawa wygląda tak - stwierdził jeden Tcmporalista - że mam szczęśliwe zakończenie. Cokolwiek zrobimy dalej, może to popsuć. Oczek wali przyjazdu Archiego; oczekiwali, że będzie nam donosił; nie powiedzie mu niczego, czego nie chcieli, żeby doniósł; więc jesteśmy nadal bezpieczn Wszystko będzie, tak jak było.
- Może nawet być tak - powiedział inn y z nadzieją - że wiedza o prz;
jeździe Archiego i raport, z którym go wysłano z powrotem, pomogą osiągną szczęśliwe zakończenie.
- Być może, lecz jeśli zrobimy coś jeszcze, możemy wszystko popsiii Wolę nie myśleć o tym smutnym okresie, o którym mówią, ale jeśli spróbuji my teraz jakoś działać, ten smutny okres może i tak przyjść i okazać się jes;
cze gorszy niż był - lub będzie - a szczęśliwy koniec również nie nastać Sądzę, że nie pozostaje nam nic innego, jak zarzucić doświadczenia czasowe nie mówić o nich. Ogłosić niepowodzenie.
- To byłoby nie do wytrzymania.
- To jedyna bezpieczna rzecz do zrobienia.
- Zaczekajcie - powiedział jeden. - Wiedzieli, że Archie przybędzi więc musiał powstać jakiś raport, że eksperymenty się powiodły. Nie man powodu robić z siebie nieudaczników.
- Nie sądzę - zaoponował jeszcze inny. - Była pogłoska; odleg' pogłoska. Coś takiego, zgodnie z tym, co mówi Archie. Myślę, że mogły pój. wić się przecieki, ale z pewnością nie jawne oświadczenie.
I na tym stanęło. Przez wiele dni myśleli i od czasu do czasu dyskutowe nad sprawą, lecz z coraz większym przestrachem. Przewidywałem rezultat
124 IsaacAsirm

ichwianą pewnością. Oczywiście nie miałem żadnego wkładu w dyskusję ydawało się, że ledwie zauważają, że tam jestem - ale bez wątpienia w [fosach nabrzmiewała obawa. Jak ci biolodzy we wczesnych dniach inży-i genetycznej, którzy chcieli nałożyć ograniczenia na eksperymenty ze ;hu, że nic nie podejrzewająca ludzkość może zostać zaatakowana przez azmyślnie wypuszczoną na wolność zarazę. Temporaliści w strachu anowili, że nie wolno mieszać się w Przyszłość ani nawet jej badać. /ystarczy, mówili, że wiedzą, iż za dwa wieki będzie dobre i zdrowe społe-istwo. O dalszych badaniach nic ma mowy, nic śmieli ingerować nawet na >ość paznokcia, żeby wszystkiego nic zrujnować... Pozostali wyłącznie teorii. sden z Temporalistów odtrąbił ostateczny odwrót. Powiedział:
- Pewnego dnia ludzkość będzie na tyle mądra i rozwinie dostatecznie
catne sposoby operowania przyszłością, żeby zaryzykować obserwację, a
s. nawet manipulację w czasie, ale moment ten jeszcze nie nadszedł. Jest
cze daleko w przyszłości,
)ały się słyszeć pełne aplauzu szepty.
Maczegoja miałbym być mniej ważny niż ci zaangażowani w Projekt Czte-
llaczego nie miałbym się nie zgadzać i nic podążać swoją własną drogą?
cierpiałem na brak inicjatywy spowodowanej zbytnią specjalizacją lub
; głębokim myśleniem przez całe życie.
V każdym razie kilka dni później, kiedy moje zadania pozostawiły mi tro-
wolnego czasu, rozmawiałem z Archicm. Archie nic wiedział nic o szkoleniu
stopniach naukowych. Dla niego byłem człowiekiem t panem jak każdy inny
wiek i pan, toteż rozmawiał ze mną w ten sam sposób, co ze wszystkimi.
- Co ludzie z przyszłości sądzili o ludziach z przeszłości? - zapytałem
- Czy oskarżali ich o błędy i głupotę?
- Nic takiego nie mówili, proszę pana. Byli rozbawieni prostotą mojej strukcji i moim istnieniem. Wydawało mi się, że z humorem uśmiechają to mnie i do ludzi, którzy mnie skonstruowali. U nich nie było robotów. -
- Żadnych robotów, Archie?
- Powiedzieli, że nie ma nic podobnego do mnie, proszę pana. Powieli, że nie potrzebują metalowych karykatur człowieka.
- A ty żadnych nie widziałeś?
- Żadnych, proszę pana. Przez cały czas, jaki tam spędziłem, żadnego
widziałem.
iyślałem o tym przez chwilę, a potem zapytałem:
- Co myśleli o innych aspektach naszego społeczeństwa?
- Myślę, że podziwiali przeszłość na wiele sposobów, proszę pana. Poka-
E ROBOTA 125

zali mi muzea poświęcone czemuś, co nazywali "okresem niepohamowant wzrostu". Całe miasta zostały zamienione w muzea.
- Powiedziałeś, że za dwa wieki od teraz nic widziałeś miast, Arch Miast w naszym rozumieniu. {
- To nie ich miasta były muzeami, ale relikty naszych. Cały Manhatti stanowił muzeum, cały zachowany i odtworzony z okresu swej świetna Godzinami zwiedzałem go z kilkoma przewodnikami, ponieważ chcieli wyj! tac mnie o jego autentyczność. Niewiele mogłem im pomóc, ponieważ nig nie byłem na Manhattanie. Byli z niego dumni. Inne miasta zostały tak zachowane, podobnie jak maszyny z przeszłości, biblioteki z drukowany książkami, wystawy minionych wzorów ubrań, mebli i innych szczegół! codziennego życia itd. Mówili, że ludzie z naszych czasów nie byli mądrzy, i stworzyli stałą bazę dla postępu w przyszłości.
- A widziałeś młodych ludzi? Bardzo młodych, mam na myśli dzieci.
- Nie, proszę pana.
- Czy mówili o dzieciach?
- Nie, proszę pana.
- Bardzo dobrze, Archie. Teraz posłuchaj mnie...
Jeśli istniało coś, co rozumiałem lepiej od Temporalistów, to byty to rot ty. Roboty dla nich to po prostu czarne skrzynki, którym się rozkazywało al które zostawiało się mechanikom czy wyrzucało, kiedy się popsuty. Ja jedl kowoź całkiem nieźle rozumiałem obwody pozytronowe robotów i mogh operować Archiem w sposób, o który moi koledzy nigdy by mnie nie pod rzewali... Tak też zrobiłem.
Byłem całkiem pewien, że Temporaliści nie zamierzają go znowu wyp) wać, z powodu świeżo odczutego strachu przed mieszaniem się do czasu, nawet gdyby to zrobili, nie powiedziałby im tych rzeczy, których, czułem, powinni wiedzieć. Zaś sam Archie nie przypuszczałby nawet, że jest coś, c go im nie mówi. Spędziłem trochę czasu myśląc nad tym i nabierałem co większej pewności, co się stało przez następne dwa stulecia.
Widzicie, wysłanie Archiego okazało się błędem. Był prymitywnym roi tem i dla niego ludzie byli ludźmi. Nie klasyfikował ich. Nie dziwiło go, że s się tak cywilizowani i humanitarni. Jego obwody zmuszały go do patrzenia ludzi jako na istoty cywilizowane i humanitarne, a nawet podobne bogc żeby użyć przestarzałego określenia.
Sami Temporaliści, jako ludzie, byli zdziwieni, a nawet trochę sceptycz nastawieni do wizji świata prezentowanej przez Archiego, w której człow stał się tak szlachetny i dobry. Lecz, będąc ludźmi, Temporaliści chcieli v rzyć w to, co usłyszeli, i zmuszali się do tego wbrew zdrowemu rozsądków
126 IsaacAsn

w pewnym sensie byłem inteligentniejszy od Temporalistów, a może po i bardziej spostrzegawczy.
pytałem siebie o to, dlaczego, jeśli przez dwa stulecia populacja zmniej-się z dziesięciu miliardów do jednego, nie zmniejszyła się z dziesięciu
dów do zera? Między tymi dwoma możliwościami istniała bardzo mała ;a.
n byli ci ludzie, którzy przeżyli? Może byli silniejsi niż pozostałe dzie-hiliardów. Bardziej wytrzymali? Bardziej odporni na brak wygód? Bar-rozumni, bardziej racjonalni i bardziej prawi od dziewięciu miliardów którzy umarli? To wynikało jasno z przcdstawiowcgo przez Archiego ;u świata za dwieście lat.
zatem reasumując: czy oni w ogóle byli ludźmi? imiechali się do Archiego z łagodnym szyderstwem i chwalili się, że nie robotów, że nie potrzebują metalowych karykatur człowieka. co gdyby zamiast tego mieli organiczne duplikaty ludzi? Co, jeśli mają y humanoidalne; roboty tak podobne do ludzi, że są od nich nierozróź-s przynajmniej dla oczu i zmysłów robota takiego jak Archie? A jeśli >cy ludzie przyszłości są humanoidalnymi robotami, robotami, które yty jakąś przytłaczającą katastrofę, której nie przeżyli ludzie? e było dzieci. Archie żadnych nic widział. Upewniłem się, na Ziemi lacja była stała i długowieczna, więc w każdym razie byłoby tam niewiele i. O tę małą liczbę dbanoby, troskliwie opickowanoby się i nie rozmieszcza-ich przypadkowo w społeczeństwie. Ale Archie był na Księżycu przez dwa ące, a populacja tam wzrastała - i również nie widział żadnych dzieci. lć może ci ludzie z przyszłości są raczej konstruowani niż rodzeni. 3yć może to jest dobre. Gdyby ludzie wymarli z powodu swojej własnej i, nienawiści i głupoty, to przynajmniej zostawiliby po sobie godnego sie-astępcę; uprzejmą, inteligentną istotę, która ceniłaby przeszłość i podany przyszłość. Starając się w miarę możliwości zaspokoić aspiracje ludz-i, budowałaby lepszy, przyjemniejszy świat i eksploatowała przestrzeń liczną zapewne bardziej efektywnie niż zrobiliby to "prawdziwi" ludzie. ; inteligentnych istot we wszechświecie wymarło, nie pozostawiając swo-następcy? Być może jesteśmy pierwszymi, którzy kiedykolwiek pozosta-akie dziedzictwo. leliśmy prawo być dumni.
^powinienem to wszystko powiedzieć światu? Albo nawet Temporalis-
Rozwaźałem to przez chwilę.
pierwsze, prawdopodobnie by mi nie uwierzyli. Po drugie, nawet jeśli,
w swojej złości na myśl o tym, że zostaną zastąpieni przez jakieś roboty,
WBOTA 127

nie zwróciliby się przeciwko nim i nie zniszczyli wszystkich robotów na S cię, odmawiając kiedykolwiek skonstruowania innych? To oznaczałoby zarówno wizja przyszłości Archicgojak i moja własna nigdy nie zostałyby;
alizowane. To jednakże nie zahamowałoby rozwoju warunków, które ai czą ludzkość. To po prostu zapobiegłoby wymianie; powstrzymałoby i grupę istot stworzoną przez ludzi i ośmielającą ludzi do spełnienia ich dąż snów o wszechświecie.
Nie chciałem, żeby to się stało. Chciałem się upewnić, że wizja Archiej moja udoskonalona wersja się spełnią.
Dlatego też piszę to i dopilnuję, aby zostało ukryte i przechowane w b piecznym miejscu i aby to otworzono dopiero za dwieście lat od teraz, krótko przed pokazaniem się Archiego. Niech humanoidalnc roboty wiec że powinny go dobrze traktować i odesłać z powrotem do domu, zaopatrz szy tylko w te informacje, które spowodują, że Tcmporaliści postanowią ingerować więcej w czas. W ten sposób przyszłość będzie mogła się rozw w swój własny tragiczno-szczęśliwy sposób.
A co sprawia, że jestem pewien, że mam rację?... Jestem w wyjątkc dogodnym położeniu, żeby to wiedzieć.
Powiedziałem kilka razy, że jestem gorszy niż Temporaliści. Przynajmi gorszy w ich oczach, chociaż ta właśnie niższość czyni mnie pod pewr względem bardziej spostrzegawczym i, jak wcześniej powiedziałem, urnę wia mi lepsze zrozmienie robotów.
Ponieważ, widzicie, ja też jestem robotem.
Jestem pierwszym humanoidalnym robotem i właśnie ode mnie i od tal jak ja, którzy zostaną jeszcze skonstruowani, zależy przyszłość ludzkości.
Pnehźyk Jacek Cierpli



Thomas Wylde: Ku wschodniej bramie

Sześciu amerykańskim astronautom i naukowcom zostało bardzo niewiele czasu, by zrozumieć, co naprawdę dzieje się na pozaziemskim statku kosmicznym i kim są jego egzotyczni mieszkańcy.
Drugą część tej opowieści znajdzie Czytelnik w następnym numerze.

"Nikt nie może uzurpować sobie tej wysokości" - odparł ten cia( " Tylko ci, dla których nieszczęścia świat Sq nieszczęściami i nie pozwolą i spocząć, ."
J. Kcats, "Upadek Hyperiona.
l
I. Spadając z Hyperionem poprzez rozgwieżdżone, czarne niebo w kie runku odległej i bezwzględnej płaszczyzny ekliptyki pułkownik, Alexande Cameron Gray usiłuje przeżyć kolejny zabawny sen o śmierci: szósty z rzedł i nie ostatni.
Sprawdźmy:
W jego śnie jezioro jest absurdalne małe, dokoła tuż, tuż zalesione wzgórz kryte stalą budynki stłoczone blisko ciemnoniebieskiej wody. Czuje na twarzy ci( pły powiew wiatru. Zielono-biała łódka unosi się i opada na krótkiej, nieregulai nej fali, woda uderza o drewniane boki z rytmicznym pustym dźwiękiem. Chlup. chlup... chlup... Promienie słońca spadają jak grad rozpalonych do białości igie Jest w łódce sam. Trzyma w rękach chłodne żelazo kotwicy wyjętej z zacienion< go gniazda zrobionego z byle jak zwiniętej pod przednim siedzeniem liny.
W swoim śnie wie, co się stanie, ale nie stara się temu zapobiec, poniew to tylko sen i chce zobaczyć, jak to przebiegnie. W mroku pamięci zawieszor jest napięcie tych wszystkich śnień, podczas których sen ten dobiegł końca.
Dalej.
Z rozmachem rzuca kotwicę przez dziób łodzi. Widzi, że sucha, bawełnii na lina jest opleciona wokół jego lewej kostki, a mimo to rzuca kotwicę. ^ zaledwie dziewięć lat i chce wykonać ten maty eksperyment mieszczący się kategoriach przyczyny i skutku.
Kotwica rozpryskuje wodę i zanurza się jakby w gęstą zawiesinę. Lina ro wiją się coraz szybciej, trze o łódkę, dźwięk jest coraz wyższy - aż zwala gc nóg. Pułkownik Alexander Cameron Gray kręci się, wymachując rękami d równowagi, w końcu mocno uderza głową o grubą drewnianą burtę. Niet ściemnia się tylko o tyle, ile potrzeba dla pokazania paru gwiazd. Potem zn< duje się w wodzie, spada na dno, a jego twarz jest bardzo zimna. Bąbel powietrza ocierają się o jego policzki i łaskoczą w uszy.
W swoim śnie całym ciałem ciągnie linę kotwicy, oczy ma otwarte, wpa rzone w ciekawskiego pstrąga. Spogląda w dół i obserwuje, jak kotwica sykiem pogrąża się w głębinie, pozostawiając za sobą delikatne białe smuźl Pod nogami słońce odbija się od czegoś, co znajduje się na dnie, sto pięćdzi siat stóp niżej. Rozszczepione wiązki światła rozrastają się jak płatki zma szczone przez prąd; niczym kwiat ognia.
Spada: coraz głębiej...
Ostatnie, co czuje, to rosnące w głowie ciśnienie, wzmagające się jak r chóru. Crescendo, brutalne dłonie łączą się z hukiem, uderzając go w usz ogłuszający krzyyyyyk!
130 Tbomas Wyl<

II. Odległość od Słońca: 18,95 milionów mil Prędkość: 93,75 mil na sekundę Do przybliżonego czasu odlotu: 35 godż. 48 min.
Alex Gray obudził się z dźwiękiem tego krzyku w obolałych uszach. ;o długie, blade nogi sterczały wyciągnięte, uderzały o twarde, niebieskie my plastikowej kapsuły snu. Otworzył oczy i odnalazł siebie zawieszonego przeciwko syczącego wlotu wentylatora. Jego twarz była zimna, jakby wciąż da z jeziora spływała mu po policzkach. Z trudnem nabrał powietrza i, awiony, że nie znajduje się pod wodą. wyciągnął rękę, żeby zamknąć wlot wietrzą. Zakasłał; gardło miał wyschnięte. Poruszył językiem, starając się ^skać trochę śliny, lecz po nieudanej próbie przełknął na sucho. Cholera. Czerep swędział go jak szalony pod wpływem bliżej nieokreślonego uczucia ;goś zakrzepłego. Gray zwalczył jednak chęć, by się podrapać, bo wiedział, że [ylko pogorszy sprawę. Prawie czuł, jak jego blond włosy pozbijały się w gumo-kłald. Jestem grudką śmierdzącego śmiecia - myślał - i chyba już tak zosta-
Moźe za kilka dni, kiedy będą bezpieczni w drodze powrotnej znajdzie się idą na prysznic. Do tego czasu nie było sensu się myć. Jego niespokojny żołądek kołysał się i drżał. Gray połknął powietrze, żeby Sc beknąć. O ludzie! Wyszło to jak dźwięk chorego fagotu. Dziewięćdziesiąt sześć dni w swobodnym spadku, a on nadal nie zdążył się tego przyzwyczaić.
Kiedy zamknął oczy, widział palące przez wodę jeziora słonice, podczas gdy ibrzyste pęcherzyki wężykiem leciały w górę. "Dios" - wyszeptał, próbując ocknąć. Jeszcze raz głęboko nabrał powietrza i z gwizdem je wypuścił, ńcząc tę czynność krótkim, wcale nie śmiesznym śmiechem. "Dobra robo-Gray. Naprawdę się trzymasz".
Przewrócił się na bok, odsunął plecioną zasłonę i z ulgą zobaczył, że ileńka kabina jest pusta. Miał wrażenie, że tuż przed obudzeniem krzyknął nicznie, gdy płynął w paraliżującym uchwycie hypnapompicznego snu. szystko zostało wzięte pod uwagę. Krzyczące koszmary z dziedziństwa nie ty najlepszą reklamą dla kompetentnych oficerów. A gdy o kompetentnych oficerach...
Spojrzał na swój zegar odliczający czas, odnalazł okienko zmiany czasu i mął. Był spóźniony. Znowu.
III. Pięć minut później stał na pokładzie, przygładzając potargane włosy
iśmiechając się nieszczęśliwie w jasnym blasku przezierającego przez
pomiki ochronne słońca.
|- O Boże. Czy wylądowaliśmy już na Słońcu?
jCurtis Jones. zaśmiał się.
WSCHODNIEJ BRAMIE 131

- Jak się spało?
- Jeśli to cokolwiek zmieni, będę musiał z tego zrezygnować. Nadal czuł jak spada poprzez zimną, zimną wodę. (Głębiej... głębiej...)
- Aha, trochę się pan spóźnił, pułkowniku.
- Znowu.
- Dzięki za niewypominanie mi tego.
- Przepraszam.
Jones wzruszył ramionami, uśmiechając się na ten swój chłopięcy sposól Mnóstwo puszystych, kasztanowych włosów starannie uczesanych: to Denn Strach, bez cienia strachu. Irytowało Graya, że kapitan Jones przyszedł jeszcze jednym ze swoich wykrochmalonych, niebieskich kombinezonów S Powietrznych. Skąd, do cholery, on je bierze? Wszyscy pozostali biegali brui ni jak śmierć i cuchnęli podwójnie (no cóż, wszyscy oprócz pani pułkowi Liang: ona miała swój własny system).
- Znowu w ruchu? - rzucił Gray.
- A jak?
Gray obserwował, jak kapitan uaktualnia swoją kolorową kartę. Pokaz wała ścieżkę skały do peryhelium i aktualną pozycję "Arthura C. Ciarke a" osiemnaście milionów mil powyżej ekliptyki. - , Jesteś tutaj!" mówiła ma nalepka - nurkowali coraz niżej, coraz szybciej, przyciągani przez Hyp riona aż do takiego zbliżenia, którego ich statek bez ochrony nie mógł pn żyć.
- Jak plan? Głupie pytanie.
- A mówiąc o rzeczach, które idą okropnie źle, to Chandler Young sz ka pana - zaśmiał się kapitan Jones.
- Przeklęci cywile - Gray potrząsnął głową.
- To tylko początek, Spike. Starsza Pani też czegoś od pana chce.
- No cóż, myślę, że teraz to jest doskonale.
IV. Pułkownik Liang w maleńkim biurze, które zainstalowała dla siei w pomocniczej komorze powietrznej, rozmawiała z NASA przez radio. Li może lepiej, mówiła do NASA. Ośmiominutowe opóźnienie uniemożliwia normalną rozmowę. Gray zawisł na moment naprzeciwko szybki. No cóż, porządku: pułkownik jest zajęta. Chciał odejść. Liang wyciągnęła rękę i lek uderzyła w szybkę komory powietrznej, dając mu znak żeby został. Pokiv głową^ marszcząc brwi. Liang dopasowała delikatne szare wygięcie mikro) nu przy słuchawkach i dalej mówiła z oczami w notatkach:
- ... trudno podać określoną przyczynę opóźnienia w programie. Musil po prostu zrozumieć, że sytuacja tutaj jest trudniejsza niż może się to wi wydawać. Aha...
132 TbomasWy

Przerwała, przejechała ręką po krótkich czarnych włosach uczesanych na la. Spojrzała na Graya i opuściła rękę.
- Jednak ...eee, uaktualniamy wasz ostatni rozkład. I do końca przyszłe-okresu pracy spodziewam się, że nadrobimy wcześniejsze plany. Gray potrząsnął głową. Nie był uszczęśliwiony. Za Liang stał duży cyfrowy gar, który wyświetlał 35 godzin i 35 minut - to wszystko, co pozostało z iewięćdziesięciu godzin, z którymi zaczęli. Podczas gdy patrzył, minęła ilejna minuta. Uśmiechnął się; znowu było mu niedobrze. Liang nie wie-iate, o czym mówi.
Popatrzyła na niego, nie przerywając dyktowania. "Co się tyczy obserwacji Mlecznych, wypadają optymalnie..."
O, tak; Gray wyłączył się. Jeśli o niego chodzi, to obserwacje słoneczne ty wyłącznie problemem Nauki, w szczególności Judy Taves-Roth. Podczas, gdy dowódca ciągnął, wymawiając słowa superwyraźnie, aby zeszły przez wąskie pasmo obwodu nadawczego, Gray kręcił się na zew-[trz otworu komory powietrznej i uważnie przyglądał się przyklejonej do iany mapie Hyperiona.
Caty żółty, czarny, z czerwonymi plamami przypominał zdechłego hamburge-: trzy mile długi i jedną milę szeroki, obracający się wokół swojej krótkiej osi co ^ minut i dwadzieścia jeden sekund. Zaokrąglony koniec hamburgera byt nie-chomy w stosunku do słońca, w ten sposób mógł uniknąć chaotycznego spadku go drugiego Hyperiona - jednego z małych księżyców Saturna. (Ten Hype-n został nazwany Tytanem, imieniem bóstwa słonecznego z oczywistych przy-yn: przechodził w granicach dwa przecinek cztery trzy miliona mil od słońca). go powierzchnia - kulista, jak początkowo przypuszczano - okazała się zara-na jakimiś zwyrodniałymi purchlami. Jednakże niektóre części szerokiego zegu były od nich wolne. Niektóre z tych świecących guzów mogłyby być moto-mi... lub bronią. Jeden z nich właśnie taki okazał się w środku. Gray znalazł to paskudztwo i wówczas poczuł się dość szczęśliwy. Teraz e mógł powstrzymać myśli, że gdyby nie znaleźli włazu, teraz by ich tam nie to... nie lecieliby po orbicie w kierunku pewnej destrukcji. Pewna destrukcja. To miało pewien przyjemny wydźwięk.
- Coś śmiesznego, pułkowniku? - zapytała Liang, ściągając słuchawki z owy. Miała ciemne, obrzmiałe worki pod oczami; nikt nie spał ostatnio zbyt ugo. - Pan myśli, że to śmieszne, że tkwię tutaj w tej komorze powiet-nej? - Mówiła przez interkom blaszanym głosem.
- Nie, proszę pani.
Nie śmieszne, po prostu bez sensu.
- Zanim zapomnę - powiedziała Liang. - Chcę, żeby pan nagrał istępny monolog wewnątrz skały. Wie pan, jak to się robi: niech pan nie ikazuje niczego ważnego, po prostu uśmiech i niech pan będzie przyjazny a ludzi w bazie. I niech pan gdzieś tam umieści Jonesa, dobrze?
l WSCHODNIEJ BRAMIE 133

- Tak, proszę pani.
Gray nienawidził tych nagrań, ale wydawało się, że Curtis Jones je l Liang większość z nich robiła sama, prosto ze swojego małego biura w koi rżę powietrznej: długi bełkot bez związku dla NASA do późniejszej pubi cji. Wyprawa miała status poufny, nic więc nie było nadawane na żywo.
- Jak idzie? - zapytała Liang.
- Nie byłem tam jeszcze, dzisiaj. Pułkownik Liang nie uśmiechnęła się.
- No to niech pan lepiej się zbiera.
- E... ktoś powiedział, że pani chciała mnie widzieć.
- Słyszał pan, co powiedziała NASA. Mamy dogonić plan. Niech pan mnie nie robi kłamczuchy, Gray.
Gray popatrzył na zegar: 35 godzin 32 minuty.
- Spróbuję.
- Niech pan nie próbuje, tylko niech pan pamięta.
- Tak, proszę pani. Idiotka.
- No to już - powiedziała, machając mu na pożegnanie. - Niech { zobaczy, czego chce Changle Young i cokolwiek to jest, niech oni teźwrac do realizacji planu. Żadnych wymówek!
V. Gray tkwił wkurzony w ładowniku. Z trzaskiem zamknął właz kom powietrznej. Kółko zasuwy wpadło w brutalną rotację. Żadnych wymó^ mówisz. Żadnych wymówek! Nie mówiłaby tak do mnie, gdyby wiedziała wariuję.
(Głębiej... głębiej... bąbelki odlatują...)
Już trzeci raz spojrzał na światełka wewnątrz hełmu, wskazujące, że j kombinezon ciśnieniowy jest przygotowany do wyjścia. Potem usiadł na dzeniu dla pilota, pasy automatycznie się zapięły, a on wyciągnął kartę k( rolną ze szczeliny nad głową. Moment później wsunął ją z powrotem.
Nie próbuj lecieć, Gray, po prostu l e ć!
Tak.
Przeszedł przez procedury doładowania z pamięci, sięgnąwszy do znan przełączników bez wysiłku, płynnymi ruchami ramion. Płaskie ekrany dań lśniły życiem, błysnęły podprogramami diagnostycznymi. Trenował przez < lata, latając tą kupą śmieci na powierzchnię Marsa. Wtedy pojawił się H;
rion, wysoko ponad płaszczyzną ekliptyki, w odległości 1164 milionów Spadał szybko. Siedemdziesiąt dziewięć dni później udoskonalona wypr;
wyruszyła z orbity Ziemi: oznaczona jako czarna, złożona ze starannie dół nego amerykańskiego personelu, skierowana została wprost do piekła.
W tle: zielone światła, silniki wentylacyjne huczą mu w plecy przez siec nie. Ruszamy!
134 Thomas M

'ddzielił się od "Clarke'a" i czekał chwilę, aż Iłypcrion obróci się pod nim.
a miała gęstość suchej kości, co oznaczało, że "Ciarke" - na orbicie 205
ów od jego powierzchni - potrzebował czterech godzin na wykonanie
gu. Przez ten czas Hypcrion przeżywał czterdzieści cztery nieprzyjemne,
Idę dni.
rray przeciął szczelinę, kiedy kopuła numer jeden - komora powietrzna
lecącego, podziurawionego metalu spryskanego czerwoną farbą - pod-
\a się ponad horyzont.
równał prędkość z zewnętrznym, brzegiem "hamburgera" i zawrócił
pojazd. Zanurkował ładownikiem aux-2 w cień szerokich ust dokowych eriona i przeniósł się do niecki goszczącej podstawowy ładownik "Clarke'a". kowaty pojazd Graya ciężko zaspręźynował na swoich pneumatycznych zaśnikach, przesterowanych na 0,37 grawitacji marsjańskiej. Zredukował
i siedział przez chwilę w przyjemnej ciszy. Ładownik był tu bezpieczny, mocowany do spodniej części wargi dokowej poprzez siłę odśrodkową jącej skały.
osuwając nogami, szybko przeszedł do małego włazu komory powiet-j. Ślizgał się w ciemnym cieniu, gdyż metalowy pokład był aż za tłusty od arzniętych gazów. Z tej strony ringu dokowcgo mógł dostrzec gwiazdy dużym kątem powyżej ekliptyki. Oś tej nie kończącej się nocy zmieniała v miarę, jak Hyperion podążał po swojej hiperbolicznej orbicie, chociaż, iotąd, ruch był niedostrzegalny. To zmieni się, gdy skała nabierze przys-zenia, spadając w kierunku pcryhelium. Po drugiej stronie ringu dokowe-iślepiający blask słońca powodował brak widoczności.
iray wypchnął właz i wkroczył do obcej komory powietrznej. Przypomina-krzyźowanie przemysłowej suszarki do ubrań i automatycznej rzeźni:
ięte, stalowe ściany, wyłożone ostrą siatką, zapchaną szarpiami... tylko, że pie do niej nie przylegały. Kapitan Jones wpadł na pomysł, że to nie lora powietrzna, tylko komora do pozbywania się śmieci. Gray nie chciał m myśleć.
3edy komora powietrzna zbliżała się do końca swojego cyklu, Gray prze-nł uszczelkę zamykającą i zdjął hełm. Sprawdził regulator ciśnienia w ce ratunkowej. Powietrze wewnątrz Hyperiona było mieszaniną helu i u o niskim ciśnieniu - dawało się nim oddychać, ale na dłuższą metę /ało się to męczące jak bieganie w sztafecie dwa razy pół drogi na Mont rest. Gdy wewnętrzny właz otworzył się, różnica ciśnień spowodowała, że y poczuł w uszach prawie huk eksplozji. Szczęka mu opadła i z bólem rfknął boleśnie ślinę.
Zamknął właz i uszczelkę i patrzył na niebieski pęcherzyk pływający na aźniku. Brak przecieków. Budowniczym Hyperiona wydawało się, że )r niebieski znaczy: "w porządku".
Być może znaczyło to: "Wyrzutnia śmieci gotowa do użytku",) 'róbował się uśmiechnąć.
WSCHODNIEJ BRAMIE 135

Bez ostrzeżenia pęcherzyk zrobił się niewyraźny. Gray upadł cięźl zamroczony, opierając się o zimny metal. Cholera. Znowu półtora dnia t( gówna. Jak on to zniesie? l
(Żadnych wymówek, Gray.) ;
Tak, w porządku.
Otworzył oczy i czekał, aż otoczy go wszechświat. Teraz:
Duży, duży uśmiech.
Uwielbiam swoją pracę! Tak! Naprawdę!
(Patrzcie wszyscy: Znów pieprzę swoje podejście!)
Gówno, nie żadne wymówki.
Po prostu z rób to!
Włożył hełm w duży, plastikowy pojemnik przy włazie komory powietrz! i wygramolił się z kombinezonu ciśnieniowego. Tylko dotąd można było dc w kombinezonie; niektóre z soków Hypcriona po prostu zbyt szybko pow owały korozję.
Naciągnął poplamione skórzane rękawice, uporządkował żelastwo zwi jące mu z pasa i odepchnął się, jęknąwszy teatralnie. Teraz oficjalnie. Zac się nowy dzień.
Szedł podskokami przez zaciemniony hangar, gdzie zaparkowane było ] tuzina czarnych, guzowato wyglądających obcych promów. Te brzydl metaliczno-ceramiczne maszyny, pierwsze artefakty odkryte wewnątrz Hy] riona, przez krótki czas wzbudzały sporo zainteresowania. Teraz prą' zupełnie je ignorowano.
Wypukłe drzwi komory powietrznej na końcu hangaru prowadziły pomieszczenia tak obszernego, że mogło pomieścić dowolne dwa obce p my, ale nikt nigdy nie rozwiązał problemu, jak je otworzyć. Dotychczas było to konieczne.
Zanim zszedł z twardej podłogi na gąbczastą powierzchnię, Gray zatt mał się, aby sprawdzić denerwujące czerwone cyfry na szumiącym generz rżę mocy. W porządku. Niski, szeroki, zielony generator, który ledwie pi szedł przez komorę powietrzną, okazał się zbyt duży, żeby go postawić gd;
głębiej w Hyperionie. Dlatego grube, niebieskie kable ginęły odprowadzi w ciemność. Gray poszedł ich śladem w górę pochyłości o niskiej grawiti ku miejscu, gdzie rozpoczynała się Autostrada Jeden.
Przy wejściu zatrzymał się i kopnął przewody. Po dwóch dniach tonęł mokrym ciele Hyperiona. Stanął na czworaka i chwycił gruby, niebieski ka który wychodził nie na tę stronę, co trzeba. Gdy go wyciągał z błota, ten pc szył mu się w ręce. "Dios!" wykrzyknął Gray i szybko odrzucił przewód. Ks zniknął w ścianie jak zakopująca się ryba plucodyszna w błocie. Gray wstrzy oddech. W porządku, to po prostu nie był kabel-, zwykłe małe coś, co rodzi Hyper
Włączył latarkę na pełną moc i zbadał tunel. Kamieniste, żółte ci zatrzęsło się; w ciemności poza zasięgiem promienia latarki błyszczały mili bursztynowych oczu.
136 Thomas W

1 do tego wchodzę - pomyślał. - Chrystusie Wszechmogący... czął odliczać. Dopasował okulary chronnc, zacisnął zęby i - gdzieś pięciu lub sześciu - z wrzaskiem zanurzył się w główne wejście. Posu-ę naprzód w rozkroku, na wpół biegnąc, na wpół czołgając się przez ly tunel. Rękawice miał ubrudzone szlamem. Curtis Joncs nazywał to ;e Piekielną Mrówczą Farmą. Dla Graya ta nazwa brzmiała o wiele zbyt ;mnie.
dążał wzduż prawdziwych (i również znikających) kabli mocy i niebies-;lonej linii bezpieczeństwa z wiązki optycznej, która pulsowała modelo-n światłem laserowym. Na każdym odgałęzieniu szukał znaków drogo-z ręcznie napisanymi literami, ale większości brakowało - nawet tych syzwoitych. Coś ciągłe je kradło.
głębiej wchodził, tym mniejsza stawała się grawitacja obrotowa. Już : ugięcie kolan zaczęło sprawiać mu trudności. Za każdym razem, kiedy ilał sobie na rozkojarzcnic, unosił się o dodatkowe pół cala i ocierał się aszenie tunelu, zmiatając zaczesanymi do tyłu włosami gruby płaszcz ;go żółtego śluzu. O C h r y s t c ! Śluz spływał za kołnierz czerwonego inezonu komandosa. Gray chciał się zatrzymać, zdrapać ten brud, ale ; miało sensu. Zawsze czekał na niego nowy ładunek lepkiego, zimnego
Powinienem był polecieć na Masa...
I. - Hej, Alex!
ijał wejście do Zielonej Komnaty, jednego z obszernych przedpokoi ota-cych próżnię w centrum. Odwrócił się i zobaczył Judy Taves-Roth. Pod-ył jednym wolno opadającym łukiem. Tutaj grawitacja obrotowa wyno-koło siedmiu tysięcznych G.
Hej, malutka - powiedział głosem kaczora Donalda, do którego dało już przywyknąć. Hel o niskim ciśnieniu w atmosferze Hyperiona osił głos do pisku. - Jak leci? iśmiała się i podała mu butelkę do wyciśnięcia.
Lepiej się ululaj, zanim ci powiem.
Aż tak źle? - Wziął butelkę i pociągnął. Jabłko błotne. idy wykopała lunch z pojemnej torby. Na chwilę jej okulary ochronne, miwszy duże, bladozielone oczy, zawisły na szyi. Dziewczyna nosiła na te ten sam głupi czepek kąpielowy - usiłowała utrzymać Hyperiona z od swoich rudych włosów. ray pomachał plastikową butelką z sokiem. l Nie swędzi cię od tego głowa? i Ostatnio swędzi mnie od wszystkiego.
Ewinęła grudkowaty zlepek granoli i rzuciła folią w ścianę. Mieniący się .rozmiaru rękawicy baseballisty chwycił ją i uciekł.
WODNIEJ BRAMIE 137

Gray przyglądał się, jak świecący się papier znika w norze.
- Oto, co się dzieje z naszymi znakami w tunelu. Co, trenujesz te mi bękarty?
Dała znak ręką, w której trzymała kawałek granoli, a on oddał jej wycisll na butelkę. Ugryzła kawałek miękkiego ciastka, żuła przez chwilę z zamkn tymi oczami, a potem popatrzyła na Graya. Uśmiechnęła się i zaczerpnęła) napoju.
- Dobre? - zapytał.
- Mhm.
Pogłaskał ją po ramieniu, rozprostowując zmięty rękaw jej koszulki.
- Chodź, znajdziemy jakąś ciemną jaskinię albo co. Potrzebuję kolejn dawki bapdi-bampdi-bamp.
Uśmiechnęła się, nadal przeżuwając i ponieważ obie ręce miała zajęl pchnęła go ramieniem. Po chwili przełknęła z przesadą. Powodował to br grawitacji.
- Chandler Young cię szuka.
- Nie mój typ. kochanie. Chcę ciebie. Jesteś mi potrzebna. Nie mp żyć bez...
- Nie tym razem, Asie. Będziesz musiał się zdecydować na Younga. Jęknął przesadnie w żalu prosto z filmów rysunkowych.
- Ta mała łasica stopuje cały program. Pomachała mu przed twarzą połówką granoli.
- Nie słyszałeś? Nic ma dość czasu na realizację całego prograir Wszystko, co tu robimy, to kropla w morzu.
Kąciki ust Graya wygięły się w dół, co miało symbolizować głębokie moi rozlewające się między horyzontami jego umysłu. Był tam całkiem samotn przez chwilę miał trudności ze złapaniem powietrza. Gorzki posmak so owocowego palił mu tylną ścianę gardła.
- Popatrz - powiedziała Judy, mijając go. Odwrócił się. Jeden z dużych Hyprów z gulgotem przemknął obok. Pomarszczol różowy owal ciała wpasował się w miękkie wygięcie metalu. Tuż przed ziele komnatą Hyper zatrzymał się na moment, a jego rzęsy pieściły grube czai guzki, które wyłoniły się za nim ze ściany. Potem stworzenie zagwizdało siebie i odepchnęło się w kierunku prowadzącego do komnaty centrali wygięcia w kształcie litery "S". Gray obserwował, jak odchodziło.
- Dlaczego one się do nas nie zbliżają? - zapytał.
- Może to z powodu twojego oddechu.
- Ha, Ha!
Kiedy odwrócił się Judy, przypatrywała mu się krytycznie, jak gdyby pról wała dostrzec jego oczy przez okulary ochronne.
- Wyglądasz jak odsmażana śmierć.
- Dziękuję - powiedział, wyczcsując błoto z włosów palcami w rei
138 Thomas W)

;e. Kiedy czerep ostrzegawczo zapiekł - przestał. Wytarł ręce na udach binezonu, dodając jeszcze jedną powłokę brudu do ciemnych plam i ;rpnął łyk tlenu ze zbiornika bezpieczeństwa. - To miejsce wciąga. Dgatym w tlen głosem, niskim teraz i czystym, wyrzekł słowa wagą przy-inające wypowiedź Boga:
Poczekaj, aż Chandler Young cię znajdzie. To będzie dobre. Upchnęła resztkę granoli do ust i żuła radośnie. Z przylepionym płasko aszki czepkiem pokiwała głową, uśmiechając się z wyższością.
II. Komnata centralna: potężna, z echem i lekką biolumincscencją. Qe-owal o długości setek metrów był pasem niemal doskonałej nieważkości. ray czekał przez chwilę przy wejściu do esowatego wygięcia, wejściu, któ-uźywał on i załoga. Znajdowały się tam niezliczone otwory tunelowe, stkie w końcu prowadziły do komnaty centralnej. Żółte, nylonowe linie ieczeństwa jak pajęczyna blokowały pół otworu. Za nimi w mdłej /iacie ciągnęła się para linii tranzytowych oświetlona częściowo reflektor , które błyskały i pulsowały rojami malutkich latających stworzonek. oświata siatki jasnych świateł otaczała w pewnej odległości puste cent-masy Hyperiona. Tam pracowali cywile, ustawiając kamery, aby zareje-vać Zabijanie.
rray sprawdził zegar odliczający, w którym jedno z programowalnych nek śledziło plan. Następne przedstawienie: 46 minut. Dobrze. Będzie czas sprawdzić załogę i wyjść, zanim cokolwiek się sianie. Widział już c Zabijania.
nowu wytarł rękawiczki na przedzie swojego odrażającego kombinezo-X)tem, z bijącym sercem popatrzył na ukos przez komnatę centralną. No, Iż, Gray: do roboty. Wypuścił ostatni podmuch powietrza, a rój brzęczą-komarów rozpierzchnął się daleko od trującego, bogatego w dwutlenek a oddechu. No cóż, może Judy miała rację. Może to rzeczywiście z odu jego oddechu.
- Przyzwyczajcie się do niego, wy, małe bękarty.
Wyszarpnął pełzacz z siatki, gdzie urządzenie się doładowywało, i przypiął
o żółtych linii tranzytowych. Po sprawdzeniu stanu akumulatora, wystar-
ł w kierunku świateł w centrum.
o kilku sekundach pojawiła się zwykła eskorta latajcych pająków. Ude-
f go w kieszenie i w oczy, odbijały się od plastikowych soczewek ochron-
i okularów. Gray szczelnie zamknął usta. W końcu dziwne stworzenia
kiły się i odleciały na podmuchach powietrza, aby poszukać bardziej inte-
jacych towarzyszy zabawy. Poza tym miały powód, aby unikać głębokiej
m w pobliżu centrum.
ełzacz liniowy nabrał prędkości. Jego silnik brzęczał. W połowie drogi do
teł centralnych pierwsza manta dała nura, aby go sprawdzić. Płaszczka
WSCHODNIEJ BRAMIE 139

miała niebieskoszare dropie i płaskie kwadratowe skrzydła o rozpiętości (ł dzicstu pięciu, a może trzydziestu stóp. Jej szeroki pysk był otwarty i w pog za przypadkowym latającym pająkiem zbierał roje komarów (z których wi szość wydawała się przechodzić przez otwory skrzelowc bez uszczerbku), i
Gray zamknął oczy i czekał. Nikt nigdy nic został jeszcze skrzywdzony) nawet dotknięty - przez płaszczkę, ale spotkanie było dcncrwujce. Stwon nią te wydawały się ślepe, latały za pomocą echolokacji w ultradźwięka Gray czasami czuł wibrujące z tyłu czaszki wysyłane przez nie sygnały.
Do czasu, kiedy brzęczenie silnika pctzacza zaczęło obniżać się, miał tn ności z nabraniem powietrza. Widział postacie Laurela i IIardy'ego porus jące się na peryferiach centrum: ten wysoki, kościsty, czarny mężczyzna, Chandler Young; a drugi to MacPhail, starszy naukowiec: niski, puculow w wieku lat siedemdziesięciu, jeden z najstarszych, którzy kiedykolwiek wy szyli w przestrzeń.
Gray miał ich śmiertelnie dość.
Kiedy jego pełzacz liniowy dotarł do magnetycznie zakodowanego p zamknięcia, silnik już ledwie szeptał. Gray zobaczył, jak obaj męźczy odwracają się w jego kierunku. Światła reflektorów igrały w okularach o ronnych MacPhaila. O, cholera. Gray przerzucił nogi, po czym skoczył brzeg świateł. Przygarbił się, udając, że sprawdza, czy na połączeniach drut nie ma rdzy i ukradł łyk tlenu z małego czerwonego zbiornika, który zw mu z pasa.
Granicę stanowi moment, kiedy człowiek zaczyna bać się rezultatów s\ jego strachu. Wydawało mu się, że teraz właśnie dostrzega tę granicę. I wy wato mu się, że znalazł się po niewłaściwej jej stronie.
(Głębiej... głębiej... światło słoneczne błyskające przez wodę...)
- Dios...
Zamknij się, Gray.
Coś uderzyło go w ramię. Krzyknął, obrócił się w obawie, że to na i wylądowała jedna z płaszczek. Było to coś gorszego. Był to Chandler You
- Muszę z tobą porozmawiać.
Oczy Younga patrzyły z napięciem, odcinały się bielą od czarnej, spocc skóry. W przeciwieństwie do Laurela i IIardy'ego, Young miał wąsy. I był nim coś jeszcze, coś irytującego: ten człowiek nigdy nie nosił okularów c ronnych, które zdaniem Graya tak bardzo dodawały otuchy. Co on ch udowodnić?
- To jak? - zapytał Gray. - Dogoniliście plan?
- Nie - odpowiedział MacPhail, gramoląc się poprzez pajęczynę ochronnych. - A jeśli chcesz wiedzieć dlaczego...
- Pieprzę plan - stwierdził Young. - Są ważniejsze rzeczy niż plan^ Gray zaśmiał się. To najlepsze, co mógł zrobić, pamiętając wyraz oczu ( kownik Liang. (Żadnych wymówek, Gray!)
- Chcesz tu zostać? - zapytał Younga. - Dobra. Porozmawiaj z I]
140 TbomasW

rami. Może pozwolą ci przelecieć się aż do pcryhelium. Reszta z nas chciałaby zabrać stąd swój tyłek, zanim statek zacznie się topić.
Zgadzam się - powiedział Young. - Odlećmy teraz.
Nie to mam na myśli i ty o tym wiesz. Ta misja jest zbyt ważna, żeby...
Pieprzę tę misję. .
Spokojnie, Young! Jem też cywilów. - Gray momentalnie pożałował, |źe to powiedział, zwłaszcza, iż brzmiało to jak w filmach rysunkowych: roz-|ztoszczony kaczor Daffy.
Young udawał, że tego nie zauważył.
- Naprawdę tak myślę - przyznał się już miększym głosem. - Spakuj-y się i ruszajmy.
- Jezuniu! - wykrzyknął MacPhaiL Gray odwrócił się do starego człowieka.
- Czy to ma coś wspólnego z Zabijaniem?
- Wiem, dlaczego to robią - powiedział Young.
- Kupka gówienka! - powiedział MacPhail. - Nie może pan nawet jowodnić, że oni wiedzą, dlaczego to robią. Po prostu to robią.
- To prymitywna religia. MacPhail powiedział:
- To...
- To rytualna ofiara!
- Oni ci to powiedzieli? - MacPhail dmuchnął przez nos.
- Nie muszą nic mówić. Ich działania...
- ... są niewytłumaczalne - dokończył MacPhail. - To dlatego, że są bcy, ty idioto! - odwrócił się do Graya. - I właśnie dlatego musimy ustawać kamery i zbierać jak najwięcej informacji. Ze zdalnie sterowanym nadaj-lildem satelitarnym moglibyśmy gromadzić dane przez trzy miesiące, a nawet Bta po naszym odlocie.
- Góra pięć, sześć miesięcy - powiedział Gray. - Iłypcrion porusza się fcyt szybko, żeby...
; - Faktem jest - powiedział MacPhail - że podejmowanie takich decy-|ito nie nasza sprawa. Nawet jeśli mamy te wszystkie dane, może zająć lata,
lim dowiemy się, dlaczego...
- Mogę ci powiedzieć, dlaczego - powiedział Young.
- Kupka gówienka!
- Powiedz mi - powiedział Gray.
- On nie wie, pułkowniku. Może zająć całe lata, żeby... - jęknął MacPhail.
- Oni się modlą - powiedział Young.
- Jezuniu! To kupka...
- Niech pan się zamknie, MacPhail - stwierdził Gray. - Naprawdę
lie pan męczy.
Uwaga: kaczor Daffy był teraz naprawdę wkurzony.
Chandler Young uśmiechnął się do MacPhaila, zachęcając go do ponow-
)WSCHODNIEJ BRAMIE 141

nego wtrącenia się. Stary człowiek wytrzeszczył oczy na Younga. Za jego ol larami ochronnymi znajdowało się więcej szkieł: były to, jak twierdził, ost nie okulary dwuogniskowe. Mówił o tym z zadowoleniem, jakby rozpierała duma z powodu, że dręczy go strach przed prostą operacją oczu. Ale dziw rzecz: wyglądał w tych szkłach... skomplikowanie.
- O co się modlą? - Gray zwrócił się do Younga.
- Nie chcą nas tutaj.
Nagły, kozi śmiech MacPhaila zamroczył Graya. Ja też. Ja też nie chcę] .być.
- I nie tylko n a s - dodał Young. - Wszystko, co przywieźliśmy tub światła, kamery, kable, liny, mapy drogowe, wszystko to musi zostać zabrai Musimy zmazać fakt, że kiedykolwiek...
- Jesteś wariatem - MacPhail zwrócił się do Graya. - Ten czło\v jest bez wątpienia...
- Twój szef twierdzi, że tego nic można udowodnić - Gray dał mu zn ręką, żeby przerwał.
- Właśnie - powiedział MacPhail. - Jak on może mieć nadzieję, że udowodni? Oni nie chcą z nami rozmawiać. Nawet nie chcą na nas patrze<
- A po co by, do diabła, mieli na nas patrzeć? - spytał Young. - ' oczywiste, że...
- Nie zostawiają żadnych dowodów na piśmie - rzucił MacPhail, zag! szając Younga. - Nic ma archiwum, nic ma taśm, nie ma video, nie i żadnych artefaktów. Nic wiemy nawet, czy oni są choć w najmniejszym st( niu inteligentni.
- Użyj swoich pieprzonych oczu - odparł Young.
MacPhail skurczył się tak, że niemal wypuścił z rąk siatkę ochronną.
- Używają języka naturalnego. I mają... - powiedział Young.
- Gwiżdżą - sprecyzował Gray. - Czy to...
- Dokładnie.
- Dajcie spokój! - wykrzyknął MacPhail, przysuwając się bliżej.
- Wystarczy ich posłuchać! - zaoponował Young. - To język! I to i wszystko. Mają rytuały. Mają prace. Oni...
- Jakie prace? - zapytał MacPhail.
- Nie potrafię tego opisać. Coś takiego jak uprawa ogródka.
- Proste, zwierzęce zachowanie.
- Nie. Jest rozmyślne, skierowane i skomplikowane. Myślę, że to co! rodzaju pracy na utrzymanie. Być może nawet zbudowali Hyperiona. Mc być prymitywni, ale nie są głupi.
- To dlaczego nie zwracają na nas uwagi? Dlaczego nie chcą się nicze o nas dowiedzieć?
- Może jesteśmy tabu - powiedział Young. - Może myślą, że jesteś złymi duchami. Poczytaj literaturę; są precedensy dla tego rodzaju podejśt Spójrz na Papuę Nową Gwineę.
142 Thomas W\

- Nonsens!
Young zawahał się, MacPhail był szanowanym antropologiem. Chandler
iał wykształcenie archeologiczne.
- A może...
- To nam nic nie daje - stwierdził Gray. - I rozmowa o tym tutaj spra-a, że boli mnie głowa. Nic wspominam już o tym, jak głupio to brzmi, gdy bi się wykład oddychając helem. - Uśmiechnął się, ale jego słuchacze nie byli zbawieni. Żadnych wymówek, Gray! Palcem wskazał na MacPhaila. - Niech n wraca do pracy i spróbuje... nic, niech pan zrobi to, co jest konieczne, aby Aać do planu. Zostało nam mniej niż trzydzieści pięć godzin. Niech pan udaje, zamierza pan ustalić nieprzekraczalny termin, w porządku?
- Próbuję!
- Niech pan nie próbuje... - przerwał Gray. W głowie nieprzyjemnie zęczał mu głos Liang: Nie próbuj, zrób! Jak można powiedzieć coś tak głupiego?
- Dobra - rzekł Gray. - To wszystko, o co proszę. A ty Chandler, kiedy steś na służbie, chcę widzieć, że pracujesz. Jeśli chcesz przeznaczyć swój wolny as na szukanie dowodu, w porządku. Przekonaj mnie, że jest tu jakiś problem.
- Wystarczy przekonać pana? - zapytał MacPhail. - A co z pułkownik iang? A jeśli o tym mówimy, to co ze mną? Jestem tutaj starszym naukow-!m. Musi przekonać mnie, kochaniutki!
MacPhail miał oczywiście rację, ale Gray nic chciał się wycofywać. Liang e zostawiła mu miejsca na wycofywanie się.
- Powiedziałem tylko, że może sobie robić, co chce, w swoim wolnym czasie.
- Co uczynimy? - zapytał MacPhail. - Po prostu odlecimy? Główny tltej wyprawy stanowi zebranie danych o obcej kulturze. A to oznacza ustalenie aparatury i...
- Nawet jeśli to zabija przedmiot badania? - zapytał Young. MacPhail odrzucił głowę do tyłu.
- Ba! - Zwrócił się do Graya. - Jeszcze trochę i będzie chciał, żebyśmy likwidowali taśmy i dyski, które dotychczas sporządziliśmy. A potem może-y wszyscy iść do diabła.
- Ty pójdziesz pierwszy - powiedział Young.
- Chciałbyś.
Głowa Graya pulsowała. (Głębiej... głębiej... światło słoneczne przebijało Bez wodę...) Nabrał łyk tlenu.
i - Rozdzielcie się, jeśli nie możecie pracować razem. Ale wracajcie do (acy. Czas ucieka.
E VIII. Gray zajrzał do Zielonej Komnaty, ale Judy poszła do pracy w boratorium słonecznym. Zmarszczył brwi i wspiął się na Autostradę Jeden, tąd ruszył przez wijący się tunel w mięsie Hypcriona do opuszczonego han-
y WSCHODNIEJ BRAMIE 143

gani z komorą powietrzną. Cala powrotną drogę myślał: Nic mogę nimi rować, nie mogę ich zmusić do zrobienia tego, co mówi Young. Jestem u piony.
Gray mozolnie posuwał się wzdłuż tunelu. Nienawidził cywilów, tego, przebywają w czystej, suchej komnacie centralnej, bawiąc się swoimi ghip kamerami. Jeśli nie musieliby pracować nad Zabijaniem, snuliby się caly dniami po labiryncie schorowanych tuneli.
- Niewdzięczne bękarty...
Przynajmniej ci faceci-byli winni tym nadętym, różowym gulkom podz kowania na piśmie. Zamiast tego potrafili tylko utyskiwać i jęczeć. Przekl cywile.
Gray w końcu wynurzył się z tunelu. Dyszał, jakby po raz pierwszy star wał w maratonie. Stał pochylony przy generatorze, otrzepywał rękawiczki kolanach i oddychał z butelki z tlenem, dopóki nic odzyskał oddechu. To l wątpienia dobry pomysł, aby posuwać się wolnym i statecznym krokiem pr tunele Hyperiona, szczęśliwie prześlizgując się przez śmierdzące i ohyc błoto, zachowując swoją siłę... swoją godność... ale po prostu nie było spo bu, żeby Gray mógł tam spędzić tyle czasu.
Niewydarzony.
Więc zastrzelić go.
Kiedy poczuł się lepiej, posunął wzdluź twardej podłogi hangaru, gc grawitacja obrotowa była największa, aż doszedł do zewnętrznej ściany. Ti natknął się na kupę aparatury: silniki, wiertła, plastikowe łaty, tubki lepisz do uszczelniania itd. - chłam do robienia kanału, który miał służyć do w rowadzenia kabli do kamer na zewnątrz, skąd zasilany plutonem nadaj powinien przesłać obrazy na Ziemię. Robota nawet nie została rozpoczęt
- Dios...
Wtedy przypomniało mu się o monologu, który Liang chciała, żeby nag
- O, cholera...
Myślenie o tym, co zostało do zrobienia w tym krótkim czasie, powodo ło, że czuł się zmęczony. Chciał się położyć, ale w tym miejscu ściany były;
mokre i zimne, a jego ciągle wilgotny kombinezon zbyt cienki. Jezu - my;
- Dopiero co wstałem z łóżka i wszystko, czego bym chciał, to znowu p żyć się na półce. Coś się ze mną dzieje.
(Głębiej... głębiej...)
Sztywnym palcem w rękawiczce wydrapał swoje imię w ciele Iłyperic ("Alex Gray jest tutaj"). Na Księżycu faceci ustawiali kamienic i pisali proszkowatej powierzchni patykami napisy, które bez wątpienia przetrv ludzką cywilizację.
Ale nie tutaj. W kilka sekund jego stówa wypełniły się i znikły na zaw ("Poprawka: Alexa Graya nic ma tutaj!")
- Dziękuję bardzo - powiedział swoim najbardziej sarkastycznym ton Polazł w kierunku najbliższego obcego promu i oparł się o otwarty właz.
144 Tbomas V,

'rzeź chwilę gapił się w ciemny otwór, potem odpiął długa, czarną latarkę
Mdlił komorę powietrzną. Łamigłówka z metalu bez wyrazu wystawała z
lej ze ścian: najbardziej skomplikowany na świecie prysznic. Jedno było
Tle: pęcherzykowate I łypry, które tak ochoczo posuwały przez zardzewia-
;lita, nie mogły obsługiwać tych promów. Nic miały rąk.
V komorze powietrznej pojazdu, zebrana na powierzchni podłogi grawi-
jnej, leżała kupa czegoś, co miało wygląd czegoś zwyrodniałego i przypo-
iało wyschnięte liście, ale na pewno nimi nic było. Zgodnie z wytycznymi
>rawy, mieli pobrać próbki tego nic tylko dla potrzeb Nauki, lecz także dla
ń zajmujących się wojną biologiczną tam, na Ziemi. Jeszcze więcej prze-
ej roboty... nie wykonanej.
Głębiej... głębiej...)
3jej, wystarczy.
Sray przypomniał sobie sprzeczkę, jaką te śmiecie wywołały, gdy pierwszy
znaleźli się w skale. Judy Tavcs-Rolh, kiedy zobaczyła "wyschnięte liście",
roponowała, by spróbować określić ich wiek metodą węgla C-14. Chciała
;n sposób zbadać, w którym momencie po oczyszczeniu Iłyperiona tu się
awiły. Dobra myśl. Dobra robota, prawda?
Ftiewydarzona.
[b właśnie Chandler Young, zagorzały acchcolog, powiedział im, że tego
można zrobić. Przewidział, źc w tym miejscu może w ogóle nie być węgla
14.
MacPhail w to nie wierzył.
- To śmieszne. W każdej materii organicznej zawsze jest węgiel.
- Być może - powiedział Young. - Kto wic? W każdym razie ja nie ^iję obecności węgla, lecz neguję obecność C-14.
- Ale przecież każdy żywy organizm, który spala...
- Posłuchaj mnie - powiedział Young. - Tutaj nie ma azotu w powieli.
- Co to ma wspólnego...
- A nawet gdyby w powietrzu znajdował się azot, tę kupę chroniłaby Bd nim gruba skorupa.
Gray pamiętał przebijający przez maskę kombinezonu izolacyjnego niech MacPhaila. Wtedy już wszyscy znowu nosili te kombinezony i ocze-ali, że spełnią one swoje zadanie.
- Zabezpieczona? - dopytywał się MacPhail. - Zabezpieczona przed TO?
- Przed promieniami kosmicznymi - powiedział Yung. - W taki właś-! sposób powstaje węgiel C-14 na Ziemi. - Kontynuował wyjaśnianie Herwujących szczegółów. - Protony o wysokiej energii uderzały w jądro tu, wytrącając drugorzędne neutrony. Te neutrony z kolei reagowały z Kem-14 i tworzyły niestabilny azot-15. Gubił proton i tworzył węgiel C-14, tty - jak MacPhail z pewnością wiedział - w wyniku rozpadu beta tworzył... f-
WSCHODNIEJ BRAMIE 145

- W porządku, w porządku - przerwał MacPhail. - Rozumiem. Young po prostu nie mógł przestać mówić.
- Rzecz polega na tym, że trzeba wystartować od azotu w powie żeby otrzymać stałą dostawę...
- Zamknij się, dobra? Powiedziałem, że już rozumiem!
Gray pamiętał, że MacPhail obdarzył Younga spojrzeniem, które zd się mówić: "Jezuniu, co za dupek".
Niestety, Young miał rację. C-14 w Iłypcrionic nic było. I informc tym MaePhaila ze zbędną precyzją.
Może wtedy to wszystko się zaczęło, ich niezgoda, ich osła rywalizacja?!
Przeklęci cywile.
Teraz, kiedy Gray zaczął wchodzić do komory powietrznej obcego proi pozwolił oczom zdeakomodować się. Było to łatwe: jego umysł się rozluź Długie, mokre westchnienie. Znowu czuł, jak spada ciągnięty w głąb zim wody. Chryste. Coś w lo.cic statkiem w kierunku Słońca wyzwoliło w i wspomnienie wypadku na łódce i wyolbrzymionych koszmarów, które jako dzieciak.
Rozlatuję się, człowieku. Rozlatuję się.
Miał zamiar pieprzyć wyprawę. Wiedział to.
Po minucie do przytomności przywrócił go szeleszczący dźwięk. Spojr zobaczył dwa duże, zielone pająki walczące o coś w obcym promie. Na pier szy rzut oka wyglądało to jak książka w papierowej okładce. Trzymały jął swoich wysuniętych źuwaczkach, splecione w zapaśniczym uścisku i komia nie ją przeciągały. Gray zaczął je dopingować. y - Dalej, chłopaki - powiedział. Dźwięk jego piskliwego głosu sprawrf że pająki się zatrzymały i pół tuzina maleńkich czerwonych oczu odwrócih się, żeby na niego spojrzeć.
Rozpoznał, o co walczyły. Była to rzeczywiście książka w papierowe okładce: należący do pułkownik Liang egzemplarz "Spotkania z Ramą* autorstwa Arthura C. Clarkc'a. Jej najcenniejsza własność, książka opublikc wana na dwa lata przed jej urodzeniem. Trzynastoletnia Liang spotkała CIai ke*a na zjeździe science tiction w Brighton i koniecznie chciała uzyskać autc graf. Pierwszego dnia na Iłyperionic położyła książkę na tarasie jak na tronu Egzemplarz miał tam pozostać po tym, jak odlecą; rodzaj nieformalnego UG czenia pamięci człowieka, który blisko pięćdziesiąt lat wcześniej rozmyśl) nad zawartością obcego statku kosmicznego przelatującego przez układ sł( neczny. Połowa faxów na Ziemi nazywała teraz to miejsce "Rama", czego ni robił nikt z wyprawy. Miejsce to było po prostu zbyt... obojętne.
- Skąd, do diabła, żeście to wzięły - zapytał pająki Gray. Obserwowa' go w napięciu. Nachylił się przez właz, wyciągając rękę po książkę. Pająki znien chomiały, a gdy końce palców wrękawiczcc przejechały po grzbiecie książki, ucii kły. Odchrząknął, podnosząc się z wargi komory powietrznej, używając jedn ręki w jednej dziesiątej G grawitacji obrotowej. Dał nura, chwytając książkę.
146 Thomas Wyli

- A teraz zachowujcie się - powiedział, schodząc na podłogę hangaru. Zaczerpnął potężny łyk tlenu z pojemnika pomocniczego, potem wyt-szczył oczy na lichą książkę. O, cholera. Ubłocone rękawice pobrudziły ją! [yste! Liang dostanie szału, kiedy to zobaczy. (Kto to zrobił? Co za potwór gł zrobić taką rzecz?)
- Pieprzę to.
Dwukrotnie popukał książką o wargę komory powietrznej, po czym rzucił
eto z powrotem pająkom.
- Zatrzymajcie ją sobie, chłopaki.
Nic nie miało znaczenia. Iłypcrion już go nic interesował. Było mu nie-wze i czuł się wypluty. Wszystko, czego chciał, to wracać do domu. A jedynym sposobem, w jaki mógł to uczynić, było zakończenie tej przelej wyprawy. W tej chwili postanowił, że już więcej nie będzie słuchał andlera Younga.
IX. Odlegfość od Słońca: 16,78 milionów mil Prędkość: 96, 01 mil na sekundę Przybliżony czas odlotu: 29 godzin 15 minut
Pięć godzin później Gray zwołał Younga i MacPhaila na spotkanie tarasie, gdzie jasne światło słoneczne przezierało przez wykonane z kwar-okna Hyperiona przysłonięte nierównymi żaluzjami. Przejęli to pomieszanie i stworzyli w nim coś w rodzaju służącej spotkaniom towarzyskim nie-cjalnej komory powietrznej, wypełnionej bogatą w tlen mieszanką. Ludzie )gli tu normalnie mówić i to wydawało się stosowne. Kiedy mieli dyskuto-ić nad poważnymi sprawami, wówczas, dzięki Bogu, mówili jak ludzie, a nie i te przeklęte postacie z filmów rysunkowych. Mieli to miejsce dla siebie, jako że Judy wróciła na pokład "Clarke'a" i tam izolowała się od wszystkich na środkowym poziomic, a Curtis Jones był ((ty nieudolnym majstrowaniem przy swoim ulubionym obcym promie w morze powietrznej hangaru.
Gray otrzymał fascynującą wiadomość z NASA, ale zanim mógł ją ujaw-', MacPhail zaczął się uskarżać na plan pracy. Chciał mieć więcej czasu. ;Gray omal się nie roześmiał, myśląc, co Liang by na to powiedziała. ;- Nie da rady, MacPhail. Możemy panu dać kapitana Jonesa.
- Czy to wszystko, co pan może...
l- Niech pan lepiej podziękuje. - Gray spojrzał na Younga. - Wygląda
l to, że wszyscy będą musieli pracować na dwie zmiany. Czy pan mnie rozu-
e?
MacPhail zaśmiał się.
- To co robię w wolnym czasie... - zaczął Young.
- Nie wystarczy. - Gray potrząsnął gtową.
l WSCHODNIEJ BRAMIE 147

- Powiedziałeś...
- To było wtedy. Wszystko jest w ruchu, zdajesz sobie z tego sprawę?
- Ale to nie...
- Sprawiedliwe? - powiedział Gray. - Niesprawiedliwe? Powiem coś, doktorze...
- Dupek - Young odwrócił się i wskocz)'! do komór)' powietrznej.
- Hej, jeszcze z tobą nic skończyłem, Young!
- Owszem, skończyłeś!
Gray poczerwieniał. Zignorował uśmiech MacPhaila. No, no!
- Trudno go ujarzmić, prawda? - powiedział MacPhail, kiedy Youi zniknął.
Gray wzruszył ramionami w drodze do konsoli sterowania żaluzjami.' chwilę później, gdy płytki w oknach się przekręciły, pokład słoneczny pociei niał. W tej szarości MacPhail ze swoimi pulchnymi policzkami wyglądał i młodszego, bardziej energicznego. Podwójne odbicie nałożonych jedl na drugie okularów dodawało mu autorytetu. To pozwalało Grayowi mi nadzieję: Może MacPhail nadal będzie mógł kierować Youngicm.
MacPhail powiedział:
- Chyba będę musiał teraz mieć na niego oko. Wreszcie.
- Czy może pan skończyć pracę bez niego? - spytał Gray.
- Wątpię. Zmarnował zbyt dużo mojego czasu. Wciąż się kłód o... i cóż, słyszał go pan. Czy nie możemy przesunąć nieprzekraczalnego termin
- Nie!!
- W porządku... tak tylko zapytałem. Gray roześmiał się.
- To ja krzyknąłem? MacPhail się uśmiechnął.
- To niemożliwe. Niech mi pan wierzy.
Kiedy napotkali skałę, znajdowali się niewiele mniej niż trzydzieści szi milionów mil od Słońca, prawic tak daleko jak orbita Merkurego. W odległości "Ćlarke" był całkiem bezpieczny. Dziewięćdziesiąt godzin od chwili - trochę ponad dwadzieścia dziewięć godzin od teraz - znajdą sześć i pół miliona mil od Słońca. Według NASA to wystarczająco blisko: tem] ratura powierzchniowa statku wyniesie wówczas 1500 stopni w skali Farenhe Nie mogą już wtedy przebywać we wnętrzu pojazdu i będą musieli być pr gotowani do oderwania się od hiperboliczncj orbity Iłyperiona. Izaak N< ton kierował prawidłami tej gry. Nic, gorzej: tak blisko Słońca mechan orbity została ustalona przez Einsteina. Więcej czasu? Nic wydarzone.
- Problem z Youngiem polega na tym, że za dużo na raz dostał powiedział Gray. - Ta jedna wyprawa zrobi za niego karierę. Poleci z pow tem na Ziemię i będzie pisał książki, i występował w programach telewu nych. On wie, że to jest prezent i wydaje mi się, że ma poczucie winy.
148 Thomas W}

- Więc chce zrobić coś wielkiego, czy tak? MacPhail pokiwał głową.
- Chce na to zasłużyć.
- To, że jest czarny, mu nic pomoże.
- Co pan ma na myśli?
- Ma więcej do udowodnienia.
MacPhail pokiwał głową, nic patrząc na Graya.
- Domyślam się.
- Jest jakaś szansa, że ma racje?
Stary człowiek wydał kilka dźwięków, z których żaden nic był słowem. Z
ałysłem sięgnął po rękawiczki, rozchylił jeden ze szwów na palcu, gdzie nit-
srzegniły i skóra się rozchodziła.
Gray zmarszczył brwi i czekał. Wszyscy dzisiaj chcieli zrobić z niego chłop-
na posyłki.
- Problem polega na tym - powiedział MacPhail, pocierając o siebie marszczone dłonie rękawiczek - że na I łypcrionie wszystko jest... moźli-. Prawdziwa praca, to próba oceny wszystkich hipotez. A to zabiera czas... zęba wykorzystać wszystkie informacje, jakie zdobędziemy. Naszym zada-smjest zebrać te dane, ponieważ nikt nigdy nic będzie miał okazji tego zro-;. To nic innego tylko szczęśliwy traf, źć pańska wyprawa na Marsa była lwie gotowa do wyruszenia w chwili, kiedy ta rzecz nadleciała...
- Tak, wiem. - Gray nic chciał myśleć o wyprawie na Marsa. Na Ziemi stało dwóch strasznie wkurzonych sowieckich kosmonautów i kilka innych, brze usytuowanych japońskich psów ścigających skałę. Ci bez wątpienia stawali wypieków za każdym razem, kiedy rankiem na ekranach zobaczyli wa "wiadomości z Ramy". - Myślę więc, że rzecz polega na tym, że musi-f zebrać te dane.
- Myślę, że nie mamy wyboru. A pan? - zapytał MacPhail.
- Nie. Nie mamy wyboru. - Bóg wiedział, że to G r a y nie miał wyboru. c wtedy, gdy miał pułkownik Liang na karku. - Żadnego wyboru - wtórzył, obserwując twarz starego człowieka. MacPhail wyglądał tak, jakby mu ulżyło, gdy scedował na Graya podjęcie ctaej decyzji
- Co mam zrobić?
- Niech pan go naciska, MacPhail. Niech pan go mocno nadska. Niech go pan me, jeśli to konieczne, ale niech pan go zmusi do pracy. Czas nam się kończy.
- Wiem.
Gray przypomniał sobie, że ma nową wiadomość.
i- Aha. Mam coś, co sprawia, że te kamery stają się jeszcze ważniejsze.
l- Co?
^- W NASA właśnie skończyli robić nowe odbitki obrazu trajektorii
periona. Do dziewiętnastej minuty kątowej jest to doskonała hiperbola.
- Myślę, że to normalne, ale...
WSCHODNIEJ BRAMIE 149

- I jeszcze - dodał Gray. - Kiedy opuści nasz układ, będzie leciał pr to w kierunku Alfa Ccntauri.
- Naprawdę? Rozumiem, że mogą być tam nadające się do zamieszl nią planety.
- Właśnie. I właśnie dlatego, chcielibyśmy dokładnie przyjrzeć się ten miejscu. To wielka okazja, móc się tak przelecieć.
- W każdym razie dla kamer na pewno.
- Tak.
Musieliby coś wymyślcć, jak wysłać słaby sygnał z powrotem na Żerni rozłożenie transmisji sprawiało, że dane stawały się zupełnie niepotrzebn NASA już coś wymyśli.
- Ale - powiedział MacPhail - ile zajmie...
- Ma pan rację: to jest problem. Na tej ścieżce Iłypcrion, kiedy będz mijał orbitę Plutona, będzie się poruszał z prędkością tylko sicdcmdziesięc kilku mil na sekundę.
- Więc to...
- Około dziesięciu tysięcy lat. MacPhail wyglądał na zmieszanego.
- Czy to prawdopodobne, że sami znajdziemy sposób na dostanie się i Alfa Centauri, zanim dotrze tam Iłypcrion? Dziesięć tysięcy lat...
- Może tak, może nie.
Jeśli sprawy potoczą się tak samo, jak toczyły się od chwili, gdy zaczęły uk zywać się obrazy Alfa Centauri, to do tego czasu ani jedna ludzka istota i zostanie na Ziemi.
X. Sprawdźmy:
W jego śnie woda jest zimna i lepka, a strumienie pęcherzyków przechodź pluskiem koło uszu. Kiedy spogląda w górę, widzi wpadające w wodę słoń Powierzchnia jest jak podnosząca się szybko nad głową w kierunku słońca U ciemnego szkła. Gray nie może oddychać z powodu bólu w płucach, a ciśnienia jego głowie narasta, jak dzwon pulsuje w uszach, dzwoniąc, dzwoniąc...
XI. Odlegfość od Słońca: 1168 milionów mil Prędkość: 102,13 mil na sekundę Przybliżony czas do odlotu: 17 godzin l O minut
... dzwoniąc... dzwoniąc...
Gray obudził się z oscylującym, składającym się z dwóch nut rykiem al mu pożarowego w uszach. Z trudem wydostał się z siatki hamaku. W trz< susach dopadł głównego pokładu ładownika. Wszystkie światełka na kons alarmowej paliły się.
150 Thomas W}

- Jezu Chryste!
Zgodnie z tym, co mówity lampki, statek byt konsumowany przez płomie-fc.
Odsłonił przykrywkę systemu tłumienia, uzbrajając gaśnice rozlokowane i statku, lecz światła "gotów" się nic zapaliły. Wbudowany system tłumienia plia został spalony. Uderzył konsole pięścią i musiał złapać się fotela, aby e odszybować w polu niskiej grawitacji odśrodkowej.
Boże, to był koszmar.
Nagle wszystkie światełka ostrzegawcze błysnęły i zgasły z jodłującym yciem. Gray stał w nagłej ciszy, gapił się bezmyślnie, a w głowie mu buczało. onsola zrobiła się niewyraźna i wypełznął duch - bez formy, biały, o powol-fch ukradkowych ruchach. Gray otworzył usta; zamrugał oczami, na języku Euł kwaśny smak metalu.
- Co, do diabła?
Potem jego oczy wypełniły się łzami, a nozdrza skurczyły się wypełnione ipachem palącej się izolacji elektrycznej. W końcu dostrzegł białą smużkę znoszącą się w rogu konsoli.
- Dios!
Wyrwał gaśnicę z uchwytu w bocznej ścianie, odsłonił zabezpieczenie i epchnął wkręcaną głowicę w specjalny otwór ogniowy w dnie konsoli ostrzc-iwczej. Nacisnął zapadkę, wyrzucając zawartość butli w otwór. Potem, nzwoliwszy butli swobodnie dryfować pod konsolą, otworzył pokrywę pudeł-1 z narzędziami i rozrzucił zawartość po pokładzie, szukając śrubokrętu umer osiem.
Zdjął przykrycie konsoli i pomacał śrubokrętem brudnoźółtą pianę wyga-acza. Nie było sensu sprawdzać przerywacza - obwody stały się martwe.
Spojrzał przez ramię do tyłu i krzyknął:
- Hej, jest tu kto?! - Wstrzymując oddech, słuchał szeptu wentylato-)w. - Halo?
Żadnej odpowiedzi; był na statku sam.
Gray szybko obszedł ładownik. Węszył z całych sił i zerkał, czy w promie-iu latarki nie ukaże się najmniejsza smużka dymu. Ale nic takiego nie dost-segł. Wydawało się, że na statku zapaliła się tylko konsola alarmowa i teraz szystkie obwody ochronne były zniszczone.
- Uroczo - powiedział.
Gdzie, do diabła, podział się Chandlcr Young?
XII. Okrąg świateł w rdzeniu komnaty centralnej był większy i jaśniej-y. To w końcu jakiś postęp. Gray zaczepił swój pctzacz liniowy i popędził na kos przez próżnię. Powietrze było lepkie od frędzli przelatującego brudu, tory energicznie ścigały manty: Zabijanie właśnie się skończyło. Dzięki ogu, że już po wszystkim.
/ WSCHODNIEJ BRAMIE 151

Znalazł MacPhaila zmagającego się z dużym, czerwonym, sztywnym k lem do transmisji video.
- Gdzie jest Young? MacPhail zaśmiał się.
- Jeśli już o tym mówimy, to gdzie jest kapitan Joncs? Powiedział pan, może mi go pan dać do pomocy.
- Kłamałem. Joncs jest zajęty.
- Ale to ważne. ]
- Wszystko jest ważne, MacPhail.
- Tak? To dlaczego nikt nic bierze tego poważnie? Gray zaśmiał się.
- Niech pan mi o tym opowie.
- Szkoda, że nie chce pan słuchać, z czym ja muszę się pogodzić powiedział MacPhail głosem z Filmów rysunkowych, który zaczynał zawodi
Gray kaszlnął, żeby ukryć zdenerwowanie. W nagłym impulsie chciał uc rzyć starego człowieka. (Przepraszam.)
- Słucham.
- Po pierwsze, mieliśmy właśnie wypadek w rdzeniu i nie mogłem tam dostać na czas, żeby ustawić kamery wolnego ruchu.
- Sam miałem maty wypadek w podstawowym ładowniku. Nie wiadon co się stało.
MacPhail zostawił splątaną kupę kabla, unoszącą się w obrębie sce' Teraz był lekko zgięty w talii, opadał swobodnie, dmuchając w maskę pow trzną.
- Nic panu nie jest? - spytał Gray. MacPhail machnął ręką, po czym opuścił maskę.
- Czasami mam kłopoty z oddychaniem. - Jego głowa odchyliła i mierząc Graya wielowarstwowym blaskiem wiciu szkieł. - Na miłość Boś niech pan nie mówi Chandlerowi Youngowi. Gdyby ten bękart myślał, że tutaj wykańczam, wszedłby mi na głowę.
Gray uśmiechnął się.
Witamy w klubie, bracie.
yCIII. Chandlera Younga znalazł siedzącego samotnie w prywatn promie Curtisa Jonesa, wpatrzonego w podłogę. (Joncs chciał pozbyć ładowników przeznaczonych na Marsa i zaholować jeden z obcych statków bazy, żeby go zbadać - gdyby tylko mógł otworzyć te wielkie drzwi kom powietrznej. Chandler nazywał to kradzieżą. NASA konferowała p drzwiach zamkniętych. Nie wstrzymywać oddechu).
- Wracaj do pracy, Young - odezwał się Gray. Ten nawet na niego nic spojrzał.
- Gdzie byłeś pół godziny temu? - dodał.
152 Thomas W

(dpowiedzi nie było.
rray oparł się o drzwi i gapił się do środka. Young wyglądał jak adept kl obcych sterów i oprzyrządowania. Czy jednak miał wystarczająco dużo ;tyki, aby spieprzyć urządzenia alarmowe podstawowego ładownika? ie nikt nic nie zrobił. Może to zwykły przypadek...
- Wiesz, Chandlcr, to będzie bardzo długa wyprawa, długa wyprawa rotna. Nie mówiąc o kwarantannie. I będziemy musieli znaleźć sposób, r ze sobą żyć. Jakoś.
'bung w dalszym ciągu studiował zaśmieconą podłogę komory powiet-;j. Był tak mocno skoncentrowany, jakby za chwilę wszystko miało się stać liego jasne.
'o chwili Gray pochylił się i nabrał pewności, źc człowiek ten jeszcze oddy-Wyprostowawszy się wybuchnął pełnym satysfakcji śmiechem. Young
-czył się, ale nic nie powiedział.
- Chandler, nie zaglądałem, ale jestem pewien, że twój palant jest bar-
długi.
warz Younga wykrzywiła się.
- Co powiedziałeś?
- Myślę, że nie musisz nic udowadniać. - Pełen zdumienia uśmiech inga zniknął. - Przedstawiłeś swoje stanowisko - ciągnął Gray. - I lę, że wszyscy cię za to szanujemy. Ale teraz czas się zamknąć i wykonać atę, dla której tu przylecieliśmy. Po dłuższej chwili milczenia dodał: - es innego zdania? radnej odpowiedzi.
}ray wzruszył ramionami, odwracając się ku wyjściu. foung zapowiedział:
- Pół godziny temu Iłypry zajmowały się składaniem ofiary, zabijały
ijnego ochotnika. Jeśli chcesz wiedzieć, byłem tutaj i płakałem.
3ray zaczął mówić coś, co miało Younga pocieszyć, ale zdał sobie sprawę,
liewie, co powinien powiedzieć. Ponadto zauważył żółtą, plastikową rącz-
śrubokrętu wystającą z kieszeni na piersi mężczyzny i nie mógł się
retrzymać od zastanawiania się, czy to przypadkiem nie jest śrubokręt
ner osiem.
Za wcześnie na wszczęcie dochodzenia w sprawie wypadku... czy za
no?
- Wracaj do pracy - powiedział Gray. - Natychmiast.
K1V. Gdy Young odszedł w głąb Iłypcriona, Curtis Joncs ukazał się na gim końcu hangaru komory powietrznej i zaczął przetrząsać aparaturę do tenia otworu na kable.' ^ray uśmiechnął się. Mimo wszystko miał rację: Joncs był zajęty. Posuwa-
logami podszedł do niego i poklepał go po ramieniu.
l
WSCHODNIEJ BRAMIE 153
E

Jones odwrócił się, uśmiechnął i z uwagą, aby nic potargać sobie wła ściągnął słuchawki. Zawisły u jego pasa, dochodziła z nich muzyka.
- Mamy wybór - powiedział. - Możemy przeprowadzić kable wi przez otwór i podłączyć przełączniki do anteny lub możemy wyrzucić tuta żelastwo, wybrać widok od środka i przeprowadzić tylko jedną linię wid( jedną linię sterowania.
- Co chcesz zrobić?
- Chcę jechać do domu i wskoczyć na pierwszego lepszego dób sprawdzonego kurczaka, który mnie zechce.
- No to do diabła z tym - powiedział Gray. - Wynosimy się stąd.
- Zabieramy Judy?
- Zobaczymy.
- Laurel i Hardy, oczywiście, zostają.
- Z pewnością.
- Przeklęci cywile.
- Dobrze to ująłeś.
Kapitan Jones uśmiechnął się, drapiąc się w szczękę. Kiedy zobaczył, Gray mu się przygląda, powiedział:
- Trzeba się ogolić.
Gray uśmiechnął się. To była prawda: jednodniowy zarost nie wypa zbyt dobrze w porównaniu z pięknie wykrochmalonym kombinezonem to tana. Ale, do diabła z tym.
- Hej, człowieku, ja o to nic dbam. Nic jestem cholernym oficerem, 1< ry pilnuje moralności. Tak naprawdę, to jesteś zbyt czysty. To znaczy, p tobie wyglądamy jak...
- Próbowałem się ogolić. Chciałem się ogolić. Naprawdę.
- Wierzę ci.
Jones zaśmiał się, potem mocniej podrapał poczerwieniałą szczękę.
- Tylko to cholerne swędzenie - rzekł z zaciśniętymi zębami.
- Tak, wiem. Też to mam: na karku i pod pachami. Boję się spojrze< swoje jaja.
- Ja też. To znaczy...
- Powinieneś się bać patrzeć na moje jaja.
- Ale to nie...
- Tak. Wiem, co masz na myśli. To miejsce to jeden wielki przypa sparszywienia przyrodzenia. Możemy nigdy nic wyjść z kwarantanny.
Jones przestał drapać się po twarzy. Jasne pręgi zostały pod zarost Wyglądał na komicznie niespokojnego.
- O Boże, nie mów tego, nawet żartem.
- Przepraszam.
Gray nie wiedział, czy to był żart, czy nie. Przy tym, jak rzeczy się mi mógł nie doczekać kwarantanny, nic mówiąc już o wyjściu z niej. To przek miejsce zżerało go żywcem.
154 Thomas V\

fones miał pomysł.
- Hej, niewykluczone, źc przywieziemy z powrotem lekarstwo na HIV.
- Albo lekarstwo, albo dziesięć następnych mutacji.
- O... - zmarszczył brwi kapitan.
- Czy Starsza Pani powiedziała ci coś o monologu? - spytał Gray.
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Chciała, żebyśmy przygotowali monolog. Ale to było wczoraj. Miałem vną nadzieję, że zapomni.
- Dlaczego? Zróbmy go. Jestem gotów.
- Nienawidzę tego gówna.
- To przecież zabawa.
- Poniżająca.
- To tylko praca. Krucho jest z pieniędzmi, wiesz - Jones roześmiał się.
- Tak, to prawda.
- Jeśli chcesz zrobić to nagrania, to ja jestem tutaj.
- Chcesz być w telewizji?
- Jasne.
- Z tą brodą?
lones pogładził palcami podbródek.
- Oj, zapomniałem. Może spróbowałbym...
- Żartuję. Zobaczymy.
- Zrobię z tobą wywiad.
- Oni nie chcą wiedzieć, co ja myślę. Wierz mi.
- Powiesz cokolwiek.
Jones wrócił do swojej platformy wiertniczej. Badanie ultradźwiękowe taliło grubość skorupy Hypcriona na dwadzieścia osiem centymetrów. nes miał długie, cienkie wiertło w uchwycie wiertarki i stos łat próżniowych wypadek, gdyby przebił warstwę na wylot. Podniósł pulsujące słuchawki i uszu, po czym pozwolił im luźno zwisać z szyi. Spojrzał na Graya, aby się ewnić, czy ich rozmowa dobiegła końca.
- Tak - powiedział Gray. - Bierz się za to. Czas ucieka.
- Najchętniej bym się stąd wyniósł i wracał do domu.
- To ty to powiedziałeś.
j- Powinniśmy byli polecieć na Marsa.
- Trenowaliśmy do lotu na Marsa.
i- No to powinniśmy polecieć. Pieprz to miejsce.
- Bynajmniej.
Jones przez chwilę przesuwał palcami po słuchawkach.
- Wiesz, co mnie niepokoi? Martwię się, że te antyprotony wypłyną albo zanim będziemy mogli ich użyć.
- Tak.
leź antymaterii zbrojeniowej ta wyprawa nic doszłaby do skutku.
rzebny był ładunek delta-v, aby mogli wspiąć się powyżej ekliptyki, a
fSCHODNIEJ BRAMIE 155

potem zrównać orbity z tym hypcrbolicznym wędrowcem. Należało wyk jeszcze większy skok, żeby wyswobodzić się i wrócić na Ziemię.
- Do zobaczenia. - Jones pokiwał głową i założył słuchawki. Za nogawki wykrochmaloncgo kombinezonu, chroniąc kant w przysiadzk czym podniósł wiertarkę, wetknął wiertło w ścianę i patrzył na nie z w Silnik zajęczał jak jeden z rozzłoszczonych komarów Iłyperiona.
X-V. Gray przez kilka minut "nadzorował" wiercenie Jonesa. Wów jego radio zatrzeszczało. Człowcku: to była pułkownik Liang.
- Waśnie rozmawiałam z Chandlercm Youngicm - powiedziała. Stwierdził, że potrzebuje więcej czasu.
- No cóż...
- Więcej niż pan mu dał. Co on, do diabła, ma na myśli?
- On...
- Ile pan mu dał czasu? I skąd pan miał ten czas, który pan mu dał?
- Powiedziałem mu...
- Bo wygląda na to, że pan mu dawał mój czas, Gray.
- Powiedziałem tylko, że może...
- Nie ma więcej czasu, Gray.
- Wiem. On chciał tylko...
- Powiedział, że dał mu pan czas, zęby zbadał jakąś jego własną koni cję. Niech pan mi powie, że pan tego nic zrobił.
- No cóż. Niezupełnie. Powiedziałem...
- Dlaczego on nie pracuje?
- On pracuje. On...
- MacPhail mówi, że nic pracuje.
- Young ma taki problem, że...
- Ja mam problem, Gray. I niech pan zgadnie jaki? Moim prc mem jest pan. Niech pan mnie posłucha: chcę, żeby to było jasne. N pan znajdzie Younga i zapędzi go do pracy. I nie jutro. Nie ma ji Gray.
- Wiem, czego pani oczekuje.
- Jestem wdzięczna, że pan to powiedział. Więc nic ma powodu, dla rego miałby pan tego nie zrobić?
- Tak, tylko...
- To brzmi jak początek wymówki, Gray. Niech pan w ogóle nie zac takich zdań.
Radio zasyczało i zamilkło. Jedna dobra rzecz: zapomniała zapyt;
nagranie. Gray zaczerpnął haust czystego tlenu ze zbiorników bczpiec stwa i rozejrzał się. Curtis Joncs pochylał się nad wyjącym świdrem z us nadymającymi się w takt niesłyszalnej muzyki.
Gray nigdy w swoim życiu nic czuł się tak odizolowany.
156 Thomas \

X.IV. Odległość od Słońca: 12.15 milionów mil Prędkość: 103,19 mil na sekund f Przybliżony czas do odlotu: 15 godzin 38 minut
Gray znalazł PacPhaila przed miniaturowym przełącznikiem wideo - sprawdzał odczyt z sześciu kamer.
- Gdzie jest Young? - zapytał, gwałtownie wypuszczając powietrze. - Wrócił?
MacPhail popatrzył na niego i uśmiechnął się.
On wie - myślał Geay. - Patrzy na mnie, gdy parskam jak mors na mie-liźnie, i wie, że jestem przyparty do muru. Jak ja go zmuszę do tego, żeby robił to, czego chcę?
- Chandlerjest tutaj dobrą chwilę - powiedział MacPhail.
- Pomagał?
- Trochę.
. To było co innego niż powiedziała Liang... jeśli Liang nie okłamała Graya. Stary człowiek pokiwał głową, z nieszczęśliwą miną.
- Jesteśmy prawie gotowi, niech pan spojrzy.
Rząd grubych Iłyprów wyłonił się z ciemności za siatką kamer i świateł. Ich nigotne ciała trzęsły się i syczały, wciągały i wypuszczały powietrze. Usiłowały stawić się w okrąg. Wyglądały jak błyszczące, różowe koraliki na sznurku.
Gray rzucił okiem na zegarek. Dios! Za późno, żeby tego uniknąć.
- Czy one nie wiedzą, że są obserwowane? Przychodzą w to samo miej-ce, w sam środek świateł. Czy one nic wiedzą... Przerwał, tracąc oddech. Od tej chwili będzie musiał wymyślać krótsze zdania.
- To jest centrum, pułkowniku, i zero G może być ważne. A może prądy owietrza są tutaj właściwe.
- Może - Gray pokiwał głową.
- Albo zapach, albo coś. Jeśli zbierzemy dostateczną ilość danych, może edyś uda nam się to wykoncypować.
- O, tam idzie - wskazał Gray, choć kręciło go w żołądku. Hypry wybrały swoją ofiarą, która weszła do środka okręgu. Stworzenie neto się kręcić w kółko, uderzane przez swoich ustawionych w okrąg kam-tów z przezroczystymi włóknami świecącymi w blasku świateł. MacPhail był zajęty wielopoziomowym magnetofonem. Monitory pokazy-^ różne obrazy obcych: w kolorze, w podczerwieni, w czerni i bieli itd. ly rozejrzał się za Youngiem, ale go nie dostrzegł. )fiara w środku okręgu wirowała w szalonym tempie, ponaglana przez ich ziomków. Hypry gwizdały, mlaskały, jęczały i piszczały. Wszystkie icały się pod pewnym kątem jak małe różowe Saturny w kółku. irona cierniowa.
'zaczął się uśmiechać, kiedy o tym pomyślał. Wówczas biczujące rzęsy ń pogrubiały, przekształcając się w noże.
SCHODNIEJ BRAMIE 157

O, cholera.
Wiedział, że nie chce na to patrzeć. Puścił siatkę bezpieczeństwa, dają< odepchnąć przez siłę odśrodkową obracających się karuzeli kamer i świa Oddryfował w ciemność, za poświatę blasku, gdzie MacPhail nie mógł widzieć, i zamknął oczy.
Błyskawicznie jednak stracił orientację. Serce zaczęło bić szybciej. Zin mgła skąpała mu twarz. Czuł się dobrze, dopóki nic zdał sobie sprawy, żel to śluz Hypra wypływający z ofiary. O, Chryste, tylko nic to! Poczuł, że je skóra znowu się nagrzewa, by uniknąć mokrej mgty.
W samym środku MacPhail zaczął przeklinać jak strajkujący kierowca c żarówki.
Oczy Graya otworzyły się - w ciemność. Jakiś bękart odciął światła.
- O, cholera jasna... - powiedział. Coś dotknęło jego ramienia i zwi się w kłębek. Manty nurkowały po niego! Coś brzęczącego otarło mu si< ucho w intymnej pieszczocie. Wyrzucił ręce przed siebie, ale nic nie znali Zatrząsł się w opóźnionej reakcji. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać. ciemności dwadzieścia stóp dalej śpiew Iłyprów doszedł do szczytu. G usłyszał soczysty wybuch wnętrzności, a jego twarz pokryła się odrażając śluzem emanującym ze środka.
Zacisnął szczęki, żeby nie krzyczeć. Proszę. PROSZĘ, zabierzcie mnie sta
W ciemności zaczął rozpoznawać duże kształty... podnosiły się, opadały z wu, przybliżały się i cofały. Kwadratowe formy, które krążyły w milczeniu na! rokich, turkoczących skrzydłach. Kark Graya bolał i pulsował. Płaszczki...
Coś go znowu uderzyło, lecz zanim zdążył krzyknąć, MacPhail wyprze' go, wrzeszcząc mu w ucho.
- Spokojnie. To ja - powiedział Gray. Usłyszał nerwowy śmiech, czuł miętowy oddech starego człowieka na s' jej szyi. Ich okulary ochronne zderzyły się, potem ktoś złapał go za ramię.
- Przepraszam - powiedział MacPhail, wycofując się. - Przcstra:
łem się. - Jego głos był silny i niski. Był na tlenie. Stary człowiek w końcu wyjął latarkę i włączył ją.
- Zapomniałem, że ją mam - powiedział, po czym skierował strun światła na przytroczoną do paska latarkę Graya. Uderzała o jego bok jak j ba czarna pałka policyjna. MacPhail zrobił minę, ustawiwszy głowę pod o;
rźającym, choć zabawnym kątem.
Gray schylił się, starając się, aby ten gest wypadł komicznie.
- Dobra. Masz mnie. Niniejszym rezygnuję ze swojego udziału.
- Chcę wiedzieć - powiedział MacPhail - gdzie jest Chandlcr You
yCVll. Znaleźli go w Zielonej Komnacie samego. W ciemności zaj;
czekoladkę. Dziesięć stóp dalej stalą skrzynka przerywacza, która zasi kable oplatające Hypcriona z komory powietrznej hangaru. Podczas
158 Thomas V\

icPhail mierzył wzrokiem Younga, świecąc latarką prosto w jego spokojną arz, Gray otworzył przód skrzynki i zobaczył, że główny przerywacz był olniony.
- Jest wyłączony? - zapylał MacPhail.
- Nie, jest zwolniony.
- To on go zwolnił.
Gray pamiętał rączkę śrubokrętu wystającą z kieszeni Younga. Spojrzał:
; było jej teraz.
- Możliwe.
Podpłynął Chandler z oczami szeroko otwartymi z oburzenia.
- Ja tego nie dotykałem. Światła po prostu zgasły.
- Same - powiedział MacPhail z sarkazmem.
- No, no.
Young żuł swoją czekoladkę, czekając na dalszy ciąg.
- Jeśli zobaczyłeś, że zgasły światła - powiedział Gray - to dlaczego nie cisnąłeś przerywacza?
Young uśmiechnął się. Wielkie zęby były ciemne od czekolady. Obce mary roiły się w pobliżu przyciągane jego słodkim oddechem. Delikatnie [pędził je ręką.
- Czy to nie byłoby nicbcpiccznc? Przypuśćmy, że któryś z was znalazłby ;w środku i został porażony?
- Ale nas tam nie było - powiedział Gray.
- Mimo wszystko - rzekł Young - mogło tam powstać zwarcie.
- Możliwe - zgodził się Gray, ściągając rękawiczkę.
Otworzył zatrzask i wcisnął kciukiem przerywacz. Monitor w Zielonej
omnacie zakwitł życiem i Gray zobaczył, jak w centrum komnaty wypełnia
(światłem. Zwarcia w układzie nie było.
Young zaśmiał się.
- To niczego nie dowodzi.
- On rujnuje wyprawę - stwierdził MacPhail.
- To nie ja!
- Zamknij się - odparł Gray, zakładając z powrotem rękawiczkę. - baj się zamknijcie. Męczy mnie to gówno. Jeśli tego nie skończymy i nie ^niesiemy się stąd, to wszyscy pomrzemy.
- Oni też umierają!
; - Kto mówi, że oni umierają? - Gray wziął głęboki oddech z tlenu. - Eszystko, co wiemy, to to, że to małe przedstawienie może stanowić część ich Idu życiowego. Być może grube Iłypry są larwami czegoś, do czego nie szliśmy. Możliwe, że ich wnętrzności zmieniają się w pająki, pająki wyrasta-na manty, manty stają się komarami, a komary nadymają się, żeby zrobiły ; znowu grube i zanim się zorientujesz... '- Nie bądź głupi - przerwał Young. Gray zauważył, że MacPhail się uśmiecha.
WSCHODNIEJ BRAMIE 159

- Sprawa polega na tym - powiedział Gray - że nic wiemy, co tutaj i dzieje.
- Właśnie - zgodził się Young. - Wice jak możemy usprawiedliwi to, że przylecieliśmy tutaj i niszczymy to miejsce? Grayowi chciało się krzyczeć.
- Chandler, ty idioto! Nic niszczymy tego miejsca. To, co robimy, ustawienie kilku nędznych świateł i kamer, żebyśmy mogli zbadać...
- Co? Jak robić przekroje płatka śniegu ? Albo palić książkę, żeby odczji tac spektrum?
- O rany! - rzekł MacPhail.
- Nie wiemy, jak bardzo są wrażliwe - powiedział Young. - Byćmoż ich potrzeba intymności jest zasadnicza dla życia. Jakie mamy prawo, żeby..
- Bzdura! - MacPhail oddychał ciężko, ale musiał odpowiedzieć Youngc wi. - Wycinasz serce nauki. Skąd możesz wiedzieć, jak wrażliwa jest dana rzec dopóki jej nie zbadasz? Skąd możesz... o, cholera. Nic potrafię mówić.
Young był podekscytowany.
- Może to nauka jest zbyt destruktywna, zbyt agresywna, zbyt arogancki Potrafi tylko dźgać i niszczyć, tylko...
- Zamknij się!
- Niech pan mu powie pułkowniku. My...
- Ty też, MacPhail! - warknął Gray. Jego głowa wibrowała przeszyw jącym bólem. - Jezu Chryste, dlaczego musieli nas tu przysłać z dwoma int< lektualnymi rozpruwaczami? Tylko gadanie, gadanie, gadanie! Dlaczego n możecie się zamknąć i wykonywać swojej pieprzonej roboty? Czy proszę zbyt wiele?
- Pułkowniku... - powiedział MacPhail. Spojrzenie Graya uciszyło go.
- Powinienem zamknąć was obu i sam przeciągnąć kable telewizyjne, a nie mamy czasu. Czy nic wiecie, że musimy się oderwać od tej śmierdząc góry mięsa za... - spojrzał na odliczający zegarek - ...piętnaście godzin dwadzieścia dwie minuty? Jeśli tego nic zrobimy, to umrzemy, spalimy si ugotujemy.
Obaj mężczyźni wytrzeszczyli na niego oczy, a on poczuł się jak eksponź Miał uczucie, że za sekundę ci dwaj przeciwnicy utną sobie przyjacielską ć} kusję nad jego dziwnym, choć fascynującym zachowaniem.
Żałował, że pułkownik Liang nic widzi tego gówna, z którym on musi sob dawać radę, ale Starsza Pani była zainteresowana wyłącznie wynikami. Z dr giej strony, co by było, gdyby Young miał rację? Czy to miało znaczenie? C to miało jakiekolwiek znaczenie?
Gray ponownie spojrzał na zegarek, starając się coś obliczyć.
- W porządku, oto kompromis. Young, masz osiem godzin... - Wyra nie ujrzał zdziwioną twarz Liang, ale nic wzruszyło go to, bo wiedział, że nig< jej tego nie powie. - ...Osiem godzin, Young, żeby znaleźć dowód, że stan
160 Thomas Wył

ny zagrożenie dla Iłyprów. A pan, MacPhail, dostanie Curlisa Jonesa, tym ;em naprawdę, i jeśli uda mi się to załatwić, również Judy Tavcs-Roth. iCę, żeby pan zakończył ustawianie świateł i kamer.
- Nie ma sensu pozwalać mu zaciągać tam następnego żelastwa, jeśli nie imy więcej czasu, żeby... - Young potrząsnął głową.
- W porządku. Masz rację.
- Dobrze.
- Właśnie straciłeś cztery godziny. Usta Younga otworzyły się szeroko.
- Co do pana - Gray zwrócił się do MacPhaila - niech pan pomyśli, ile
jęłoby usunięcie tego wszystkiego.
Twarz starego człowieka wyrażała protest, ale Gray uciszył go gestem.
- Tak będzie.
Ciemnym tunelem wykuśtykał z Zielonej Komnaty na Autostradę Jeden. usiał od nich uciec. Gadanie, gadanie, gadanie: wariował od tego. Ponadto ciał koniecznie podrapać się w twarz, na której obcy śluz zaczynał twardnieć.
- Czy to znaczy, że pogodzisz się z nieudaną wyprawą? - krzyknął za
n Chandler Young.
Gray usłyszał, jak MacPhail odpowiada Youngowi:
- On nic takiego nie powiedział.
- Owszem.
- To nie od niego zależy.
Odległość tłumiła ich glosy. Grayowi kręciło się w głowic.
(Głębiej... głębiej... słońce odbija się od dna)
Jezu Chryste, zabierz mnie stąd!
XVIII. Czuł się tak nieswojo, że w połowic drogi powrotnej do hanga-i minął zakręt i zabłądził. Ten tunel był nowy, taki świeży, świecący i mokry, kby przed chwilą się otworzył. Sprawiło to, że Gray błądząc w śluzie zaczął yśleć, że tunel, który się tak szybko otworzył, może się równie szybko mknąć i uwięzić go w ślepej uliczce... albo zrobić jeszcze coś gorszego. Promień latarki oświetlał błyszczącą w oddali galaktykę fioletowych oczu. D teraz? Bursztynowe oczy, do tego zdążył się przyzwyczaić. Czerwonookie (jaki były praktycznie jego kolegami. Ale fioletowe oczy?
- Boże, nienawidzę tego miejsca...
^Starał się cofnąć po swoich śladach, ale znalazł tylko dziewiczy tunel pełen ainych zakrętów. Zawołałby o pomoc, ale obawiał się, że jego głos może worzyć... i myślał, że nawet pieniądze podarłby na pół, gdyby zaczęła się wżyć choć najmniejsza szczelina.
Odczepił od pasa z narzędziami zardzewiały lokator optyczny i popatrzył przyrząd. Aby użyć lokatora tak daleko od właściwej ścieżki, musiałby zga-latarkę. Gdy sobie to uświadomił, poczuł się prawdziwie nieszczęśliwy.
WSCHODNIEJ BRAMIE 161

- Dalej, Gray. Rób swoje.
Podłączył słuchawkę, zgasił światło i zaczął wodzić lokatorem po de choć oko wykol tunelu, słuchając trzasków w słuchawkach. Jeśli nawet nadajnika tu docierał, lokator nic mógł go wykryć.
- Kurwa.
Gray tak bardzo koncentrował się na pisku w słuchawce, mając na< że zobaczy drogę powrotną z tej pieprzonej dziur)' piekielnej, że nav zauważył, w którym momencie zimna, koścista ręka znalazła się na jego l nie.
- Chryste!
Odrzucił lokator i desperacko chwycił latarkę. Ręki już nic było. Pódl kolano, starając się je oczyścić i spojrzał w głąb tunelu. Usłyszał hała^ mokre stąpanie. To ze dwa tuziny grubych, niebieskich, pająkowatych bów cofało się w błoto.
No cóż, dobrze, to uławiało sprawę. Złapał zwisający przewód od słuc ki i odbiegł w przeciwnym kierunku, ciągnąc za sobą bezwartościowy loka Po kilku sekundach przyrząd uderzył w lepką ścianę tunelu i zatopił się w r
- Dalej - krzyknął Gray, godząc się ze stratą.
Obejrzał się do tyłu, aby się upewnić, czy kraby znów nic podążają za ni i zobaczył, że specjalnie dla nich otwiera się jakiś tunel. Wewnątrz dojn nowe pomieszczenie, pełne łososiowe zabarwionego światła i słabo dymi cych maszyn. Otwór zamknął się za krabami. Gray potrząsnął głową. Nig( nie dowiedzą się niczego o tym przeklętym miejscu.
Kilka sekund później znalazł, zupełnie przez przypadek, małą, drgając dziurę. Właśnie się zamykała.
- W końcu.
Przecisnął się na drugą stronę i wylądował twarzą w zimnej gumie poluy wającej kabel zasilający. Graycm targały dreszcze.
Usłyszał krzyk i niemal skoczył do tyłu poprzez zwisającą ścianę. To był Chandler Young.
XIX. - Dios! - powiedział Gray, zmierzając wzdłuż Autostrad Jeden. - Nie mogę teraz rozmawiać!
- Proszę! - powiedział Young.
- Nie teraz!
Zanim zwolnił i zatrzymał się, przeprowadził Younga przez prawie cal drogę do hangaru. Przynajmniej opanował oddech. Przysiadł, opierając się mokrą, powyginaną ścianę i zaczerpnął łyk tlenu, którego zaczerpnąć ni musiał. Swędziały go stopy. To było coś nowego.
- Niech to nastąpi szybko. Nic jestem taki cierpliwy jak zwykle. Young wyglądał na strapionego.
- Nie sądzę, żeby istniał jakiś sposób udowodnienia mojej tezy.
162 Thomas Wyk

Gray zrobił minę pełną szyderczego rozczarowania.
- Więc czego ode mnie oczekujesz?
- Działaj tak, jakby to była prawda.
- Po prostu udawać, źc to prawda? Young pokiwał głową.
- Ponieważ, jeśli mam racje, byłoby tragicznie ignorować ich cierpienie. jeśli nie mam racji...
- ...to tylko jeszcze jedna wyprawa, tak? - Gray zacisnął palce u nóg, iłując podrapać stopy o podeszwy butów. Young patrzył na niego przez chwile, po czym powiedział:
- Wezmę odpowiedzialność na siebie.
- Ale to nie tak działa. - Gray uśmiechnął się i potrząsnął głową. - iem, że rozmawiałeś z pułkownik Liang... - Ty wścibski skurwysynu. -
róbuj znowu, czemu nic?
- Nie chce mnie słuchać i ty o tym wiesz.
- Do cholery, Young, o to właśnie chodzi. Co by ci dato, gdybyś mnie zekonał? Wtedy ja musiałbym przekonać... Jeśli to sprawi, że lepiej się >czujesz, to wiedz, że ona mnie też nic słucha.
- Więc co? Czy to sprawiedliwe potępiać je, ponieważ nic mogą się zdo-rć na to, żeby przyjść do nas i opowiedzieć o swoich problemach?
- Cholera - Gray usiadł w błocie i uderzył o siebie podeszwami butów. wa, trzy, cztery razy... mocno! Teraz swędzenie zmieniło się w pieczenie. ik na Uyperiona nazwijmy to postępem. - Czy ty masz pojęcie, ile to wszys-:o kosztuje?
- Kto o to dba? - Chandlcr Young wyglądał tak, jakby miał się rozpłakać. Gray jęknął. O, Boże, Young. Nic rób mi tego. Ale był ciekaw: czy ten icet jest o tyle bardziej wrażliwy? O tyle bardziej... ludzki? Young mówił:
- Wydać górę pieniędzy, to znaczy, że one wszystkie muszą umrzeć?
- Chandler...
- Czy tak? Czy to jakaś nowa reguła, według której żyją ludzie? Gray potrząsnął głową. Dlaczego ten facet myśli, że to nowa reguła?
- Znajdź mi jakiś dowód, Chandlcr. Im bardziej błahy, im bardziej wąt-Bwy, tym lepszy. Łatwo daję się przekonać. Zapytaj Judy. Ale znadź mi jakiś pwód, który mogę przedstawić Starszej Pani. Cokolwiek, czego mogę użyć, lyjej wytłumaczyć, że powinniśmy zaniechać wyprawy i wrócić wcześniej do pmu. - Wstał z powrotem do przysiadu. Stopy piekły go nadal. - Po pros-
znajdź mi dowód.
- Nie mogę! Iłypry nic chcą współpracować!
- Zrób wszystko, co możesz.
- Aleja...
Chandler zacisnął powieki. Potrząsnął gtową i kilka łez oderwało się i odle-
to. Komary zaroiły się wokół srebrnych kulek, żeby im się przyjrzeć.
y/SCHODNIEJ BRAMIE 163

- Narawdę muszę już iść. - Gray odepchnął się w pełen błota tui Piekły go stopy, a w głowic mu huczało. Czy nie było wyjścia?
XX. Z komory powietrznej nawiązał łączność z szefowa, która siedź ła w swej przeklętej kryjówce, i skłamał przez żeby, źc Young znowu pracu Pospiesznie przerwał rozmowę.
Starał się sprawić wrażenie zajętego jak diabli: Przykro mi, nic ma czasu i dyskusję nad jakimiś nagraniami.
Połączył się przez radio z Judy. Przekazał jej wiadomość i błagał o wsp( pracę. Opierała się, była wkurzona, ale w końcu uległa pod warunkiem, że j przynależność do grupy MacPhaila będzie tymczasowa.
- Obiecuję - powiedział Gray i nic dbał o to, czy kłamie, czy nie. Pi przyć to.
Potem przy otworze spotkał się z Curtiscm Joncscm.
- Jak by ci się podobała mała zmiana tempa,?
Jones pomachał złamanym wiertłem przed twarzą Graya.
- Powiedziałbym, źc najwyższy czas na to. Gray uśmiechnął się. Nigdy nic widział Joncsa tak spoconego. Kośny sklejonych włosów zwisały mu ukosem na czole.
- Ciężko idzie?
- O, tak! - stwierdził Joncs. - Przede wszystkim ta ściana składa sil warstw: co kilka centymetrów masz inną gęstość. Już od tego samego moź zwariować. Ale prawdziwym problemem jest czynnik ściskający. Bierzesz za wiercenie i wszystko idzie pięknie, dopóki silnik nic zaczyna szarpać. Wi tło się zacina, rozumiesz? Ta pieprzona ściana zaciska się na wiertle!
- Idź i zobacz się z MacPhailcm. Jest w rdzeniu. Zatrudni cię.
- Jak najchętniej, Spikc. - Joncs znów włączył swoje urządzę] muzyczne. - Czy to ma coś wspólnego z Chandicrcm Youngicm?
- Wszystko ma.
- Przeklęci cywile.
XXI. Przez kilka godzin Gray pracował .samotnic nad otworem na fc ie, przenosząc swój ciężar z jednej piekącej stopy na drugą. Jones miał ra< szło powoli, szybkość silnika zmieniała się z minuty na minutę. Trzeba b czyścić wiertła, wymieniać te, które poszły, ale czuł się dobrze, bo praco" nad czymś, z czym w końcu mógł sobie dać radę.
Problem polegał na tym, że to nic trwało długo.
Podczas przerwy, gdy gryzł kawałek sztucznie otrzymanego, wysokoen getycznego i lekkostrawncgo pożywienia, zdał sobie sprawę, że musi wróć zobaczyć, co zamierza Young. Jego nieoficjalny czas na znalezienie dowc
164 Tfwmas W]

vie minął, a to oznaczało, źc Gray bidzie musiał wysłuchać kolejnego
ateńskiego festiwalu utyskiwania.
>, tak. Chodźmy zobaczyć, co robi Chandlcr Young.
omysł ten sprawił, źc zrobiło mu się lak niedobrze, źc nic ruszył się nawet
l, dopóki nie zjadł ostatniego kawałka tabliczki pożywienia o paskudnym
ku.
XXII. Odległość od Slońca: 11,20 milionów mil Prędkość: 105,30 mil na sekundę Przybliżony czas do odlotu: 12 godzin 55 minut
Kiedy Gray dotarł do Zielonej Komnaty, MacPhail i Curtis ssjuź zaczęli. Judy Tavcs-Rolh tkwiła w środku; Younga nigdzie nie było ić.
- Przerwa? - zapytał Gray.
dacPhail zignorował go. Po prostu przeszedł obok. Zaś Curtis powie-
ih - Nie ma wypoczynku dla niegodziwców. Wiesz to, Spike. Jak tam
ira?
- To koszmar.
- Brzmi znajomo - zaśmiał się Joncs.
- Trzymając rękę na jego ramieniu podprowadził MacPhaila ku próżni.
wał go "Spike".
}ray potrząsnął głową, po czym odwrócił się, żeby spojrzeć na Judy.
- Myślałem, że on tylko mnie nazywa "Spike".
- Żartujesz? On mnie też nazywa "Spike". On wszystkich nazywa "Spi-
- Cholera.
Dlaczego on nigdy tego nic zauważył? To było głupie, ale czuł się jakoś
ukany, jego poczucie wyłączności zostało rozciągnięte na cały wszech-
at. Teraz był tylko jednym z wrzeszczącego tłumu "Spike'ów".
Zawisł w wejściu do Zielonej Komnaty, uśmiechając się jak idiota.
- To coś w rodzaju zawodu, wiesz? Bycie nie jedynym Spikerem. ludy wzruszyła ramionami, wyglądała na znudzoną. Obok, przy świecącej nie, stała pochylona mała kamcra-robot. NASA planowała, że robot ten Izie przetaczał się przez korytarze I łypcriona, kiedy oni już odjadą. Kame-niała rejestrować obraz miejsc, których nic zdążą zbadać. Niestety, wnęt-tego miejsca było bagnem i kółka robota wciąż zalepiały się śluzem. Od Mi do czasu Jones majstrował przy urządzeniu, ale ten głupi przedmiot Icydowanie nie nadawał się do użytku. (Jacyś faceci w Laboratorium lędów Odrzutowych próbowali zaprojektować maszynę kroczącą, która la być złożona na miejscu ze znajdujących się na statku części zapaso-IL Nikt na to nie liczył.)
SCHODNI E J BRAMIE 165

Gray spojrzał na zegarek.
- Następne przedstawienie za dwadzieścia osiem minut - poinfon wała Judy.
Byli sami. Podpłynął i pociągnął za kołnierz jej czarnego kombinezonu
- Hej, uważaj, malutka. Coś ci odpada. Obejrzała się, marszcząc brwi.
- Nie.
- Nie sprzeczaj się ze mną. Jestem zdecydowany.
Najpierw wyglądała na zdziwioną, potem po prostu zirytowała się.
- Stary dowcip?
- Brakuje mi konceptu. Daj mi odpocząć; mam mnóstwo problem^ osobistych.
Czując się niewyraźnie, odszedł kilka stóp i udawał, że bada małego rot ta. O, tak. Wszystko gra...
- Jak leci? - zapytał, patrząc na nią przez ramię. - Jak ci się pracuj< MacPhailem?
- Mogę sobie wyobrazić bardziej interesujące zajęcia. Jak to jest, że nie pracujesz?
- Ja nadzoruję.
- Tak to nazywasz?
- Tojestwpodręcznku.
Jej uśmiech błyskawicznie pojawił siei zniknął.
- Poważnie, myślę, że Chandlcr przegrywa.
- Nie dziwi mnie to.
- Poważnie.
Gray obrócił się, aby na nią spojrzeć.
- Jest taki... zaangażowany, wiesz? Z tym jego głupim wąsikiem i fałs wym akcentem Ivy League.
- Jakim akcentem?
- Nie wiem. Jakby... nie wiem.
- O co chodzi? Czy nie brzmi dla ciebie jak czarny?
- Nie o to chodzi i ty o tym wiesz.
- On nie jest jedyny.
- Co przez to rozumiesz?
- "Zaangażowany", żeby użyć twojego słowa.
- A kto jeszcze?
- Ty.
- Ja? W najmniejszym stopniu nic jestem zaangażowany.
- Tak? To dlaczego ciągle jest "Diosf" to, "Dios!" tamto? Nie jcs Latynosem. Jesteś biały.
- To po prostu takie wyrażenie.
- Wyrażenie, które brzmi trochę śmiesznie, gdy używa go taki gringo
ty.
166 TTiomas W

Gray zmarszczył brwi. Odwrócił się do monitora rdzenia. Myślak muszę ieć jakiś znak na plecach. (Pieprz mnie, proszę)
- On jest gdzieś tutaj?
- Young?
- Tak.
- Przychodzi i odchodzi.
- Aha.
Na monitorze widział Joncsa i MacPhaila. Holowali grube rolki jasnoczer-Dnego kabla wideo wzdłuż linii tranzytowych. Trzy bladonicbieskie manty ;uciły się za nimi. W ostatnim momencie skręcily, tworząc wzór wybuchają-;j gwiazdy. Loty akrobatyczne Sił Powietrznych Hypcriona. Co dalej?
- Pojawiła się pogłoska, że możemy wcześniej lecieć do domu - odez-ała się Judy.
- Pobożne życzenie - Gray oderwał wzrok od ekranu.
- Czy to prawda?
- Nikt nie wie.
Przysunął się znowu, wyciągając rękę, aby dotknąć jej nie osłoniętych w TO momencie rudych włosów.
- Gdzie twój czepek?
- Przestań - odrzuciła głowę do tylu. - Masz brudne rękawiczki.
- Przepraszam, panienko. I lej, czy swędzą cię stopy?
- Nie.
- Może pieką albo co?
- Nie.
- Bo moje owszem...
- Zamknij się na chwilę, dobrze? Mówią, że możemy zlikwidować wszys-Icie kamery.
- To teoryjka Younga.
- No i...?
- Nie wiem.
- Nie powiesz mi, tak?
- Nie mogę ci nic powiedzieć, dopóki nie wiem.
Dostawała szału, a jemu nic podobał się sposób, w jaki wiek odbijał się na tj twarzy. Miała trzydzieści dwa lata - była dwa lata starsza od niego - irodziła się tego dnia, kiedy "Challengcr" eksplodował. Nosiła imię po Judith Leśnik. Być może mogła obwiniać rodziców za wplątanie jej w tę kabałę. &ray nadal szukał kogoś, kogo mógłby obwiniać.
Wskazał butelkę elektrolitów w swobodnym spadku, którą trzymała w sce.
- Mogę popić? Pokręci głową.
- Proszę - powiedział. Nie poruszyła się.
{WSCHODNIEJ BRAMIE 167

- To twoje oficjalne oblicze członka Sil Powiel rznych, prawda?
- To po prostu ja. Alcxandcr Camcron Gray, pułkownik. Boże, pc mi. Jestem skazany na dożywocie. Nic podoba ci się, to idź, znajdź k innego, na kogo możesz wskoczyć. Jeśli dotychczas lego nic zrobiłaś.
Uśmiechnęła się, ale było to jak zamkniecie drzwi.
- Miły.
O, cholera. Co się ze mną dzieje?
- No to jak, mogę popić? - powiedział, starając się wrócić do tem Uśmiechnął się. - Obiecuję, że nic powiem "Dios" przynajmniej pr następną godzinę.
Popatrzyła na jego twarz.
- Nigdy nie zauważyłam, jak bardzo ukrywasz niektóre rzeczy. Jeśli i czywiście nie możesz dowodzić, to musisz udawać, że dowodzisz. Myślę, żi wiedziałam, ale nigdy przedtem nic czyniło cię to tak mato... atrakcyjnym,
- Hej, babciu, zabierz zęby z mojego pośladka.
- Czy Liang wie, co tu się dzieje?
- Wie wystarczająco dużo. Daję sobie z nią radę.
- Aha. - Wyciągnęła rękę i odepchnęła się: powoli rozdzielała ich rr malna grawitacja obrotowa. - Zauważyłeś, że się rozchodzimy, pułkom ku?
- Śmieszna kobieta.
W otworze tunelu wepchnęła sobie butelkę między nogi i naciągnęh głowę czepek kąpielowy. Czepek znalazł się z powrotem na miejscu. Na ( dze z Zielonej Komnaty Judy wyrzuciła wyciskaną butelkę w powietrze.
- Wiesz co, Spikc: jest pusta.
Złapał butelkę i odwrócił się ku wejściu do tunelu. Judy już nie było. Dobrze. Do diabła z nią.
Oderwał zamknięcie i zgniótł butelkę. Była pusta, ale kilka kropel odci to się i oddryfbwato, blade obracające się kulki. Gonił je ustami.
yCX.III. Pułkownik Liang czekała na niego przy dokończonym otwi na kable. Była ubrana w ostatni nicdziurawy kombinezon ochronny.
- Proszę o raport - powiedziała z naciskiem.
Odparł, że sytuacja się poprawiła, że prawic wszystkie kamery znalazł na już miejscu, że skończą za jakieś sześć czy siedem godzin: niech pani s wyobrazi, tylko połowa pozostałego czasu.
Zmierzyła go wzrokiem przez zaparowaną maskę, a on zastanawiał się już wiedziała, że to kłamstwo, czy też dcdukowała to właśnie teraz z gryn jego twarzy.
Ku jego zdziwieniu tylko pokiwała gtową i popatrzyła na ukos przez ] gar, w kierunku ciemnych ust Autostrady Jeden.
168 Thomas \

Liang była ostatnim członkiem załogi nic wystawionym na atmosferę jHyperiona; nigdy nie doszła głąbiej ni/- do pokładu słonecznego i hangaru j obcych promów.
Gray nie winił jej za to.
- To naprawdę ważne - stwierdziła, nic patrząc na niego. - Musimy wykonać prace i musimy bezpiecznie wrócić do domu. Jeśli zachodzi sprzecz-(ność... jeśli nie możemy tego pogodzić... | Pokiwał głową i powiedział, że wic.
j Dopóki nic przeszła z powrotem przez komorę powietrzną, zmierzając ku |swemu względnie bezpiecznemu ukryciu, nic zdawał sobie sprawy, że nie wie, |jak miała zamiar dokończyć to zdanie. Co było ważniejsze: wyprawa czy bez-(pieczeństwo?
I dlaczego nie może tego rozwikłać?
XX.! V. Gray usiadł na wardze komory powietrznej obcych promów i djął rękawiczki. Gdy odpiął paski butów, przyszło mu na myśl, że Liang apomniała zapytać o monolog, który miał nagrać na jej prośbę. No cóż, do abła z nim.
Martwił się o to przeklęte nagranie. I tak prawdopodobnie było już na to i późno: wszyscy byli zbyt zajęci, żeby się obijać, robiąc szczęśliwe miny dla (tłumu wielbicieli przedstawienia "Today".
Ściągnął buty i odwrócił głowę. Człowieku! Jego skarpetki śmierdziały jak jdech mopsa, któremu zbiera się na wymioty. Kiedy je zdjął, zobaczył fiole-wawe, wilgotne łaty na obu stopach. O, Chryste, to wyglądało nawet gorzej, Diżsię spodziewał. Z grymasem dziobnął ranę na prawej stopie, oddzierając Cienką luźną powłokę pomarszczonej, pobielałej od wilgoci skóry. Pod wpły-em mdlącego zapachu usta wypełniły mu się śliną. T3ożc, chyba zwrócę. Założył maskę, ale nawet chłodny tlen nic pomagał. Wnętrzności stały się )rące i wilgotne. Graya ogarnęło głębokie uczucie okropności. Zastanawiał Hę, czy kiedykolwiek wróci.
- Gdyby wiedzieli - wyszeptał, opuszczając maskę - nigdy nie pozwo-pliby nam wrócić na Ziemię. Wyrzuciliby nas z orbity. Miliony mil. Chryste.
Wyciągnął zmiętą tubkę żelu z antybiotykiem z kieszeni kombinezonu i ycisnął resztkę lekarstwa na podeszwy stóp. Nakarm obcego grzyba.
- Tutaj, chłopaki. To powinno sprawić, że wyrośniecie na dużych i sil-ich.
Nie było teraz potrzeby zbierać próbek dla ludzi zajmujących się wojną ologiczną: Gray stał się chodzącym (no cóż, kulejącym) arsenałem nie-bemskiej zarazy.
Po prostu nazywajcie mnie Pan Splugawicnic.
l WSCHODNIE J BRAMIE 169

Tak, racja.
Kiedy skończył wcierać żel, zdał sobie sprawę, że nic ma czystych skaq tek.
- No cóż, cholera.
Zawahał się, po czym wciągnął z powrotem stare. Zamienił tylko prawą i lewą i wywrócił na drugą stronę. Gdy zakładał buty i zapinał paski veld zastanawiał się, czy jego wilgotne skarpetki nic infekują teraz podbicia.
A jeśli tak, to co?
- Moje ciało jest ogrodem... ogrodem obcych rozkoszy. - Śmiał s dopóki to nie przestało być śmieszne, po czym krzyknął: - Chodźcie, wy, ot) grzyby, neozwyrodniałe narosły, wy, szczęśliwe, szczęśliwe mikroby z tej pianę chodźcie tutaj chłopaki i ucztujcie na mnie! I lej: jestem doskonałym nosiciele
Głupi dowcip, ale mimo wszystko śmiał się, żeby mieć coś do robo Nazwijmy to modyfikacją zachowania.
To nie działało.
Nie ma stąd wyjścia. Żadnego pieprzonego wyjścia.
ySLyCV. Odległość od Słońca: 10,64 milionów mil Prędkość: 106,70 mil na sekunda Przybliżony czas odlotu: 11 godzin 20 minut
Godzinę później Gray wyruszył w drogę powrotną odrażając tunelem. Przedzierał się przez błoto, kulejąc na chorych stopach. Przeklin ścigał się z pająkami, które z sykiem dziobały go w uszy. Wszystkie ręcz wypisane znaki drogowe zniknęty, szedł więc tropem ledwie widocznych śmierdzącym śluzie niebieskich kabli zasilających.
Curtis Jones i Judy Tavcs-Roih chichotali w Zielonej Komnacie. Zabav li się zakładaniem czepka kąpielowego na podupadłego robota-wędrownil
- Dobrze się bawicie? - zapytał Gray. Zanim zdążyli odpowiedzi dodał: - Zostańcie na miejscu. Wrócę za minutę.
- Czy to jest to? - zapytał Joncs.
- To jest to! - krzyknął Gray przez ramię.
Dołączył do Younga i MacFhaila w oświetlonym rdzeniu. Young trzyi zniszczone opakowanie po lunchu. Wyglądał na chorego. Jego czas się sk czyi i on o tym wiedział.
Przynajmniej Gray miał nadzieję, że wiedział. Najpierw zwrócił się MacPhaila:
- Ile czasu zajmie przyciągnięcie tego twojego świństwa?
- To niemożliwe. To zajęłoby dni, jeśli nic chcielibyśmy zniszczyć wy sażenia.
A więc z tego, co mówisz, wynika, że musielibyśmy zacząć natychmias naprawdę przyłożyć się do roboty.
170 Thomas W

- To znaczy, że to zrobimy? To znaczy, że naprawdę macic zamiar... - oung bardzo się podniecił.
- O rany, Chandicr. To nic zależy od niego. Gray zignorował starego człowieka.
- Jeszcze nie wiem. Chciałbym właśnie, żebyście to przedyskutowali. asz swój dowód? Co jest w tym pudełku?
Chandler odsunął opakowanie na drugą stronę, z daleka od obu męź-yzn.
- Nie wiem, czy jestem golów to pokazać.
- No cóż, lepiej coś zrób, kolego. - Gray spoojrzał nart ostro. - Nie ogę siedzieć nad tym w nieskończoność. Pokaż mi coś.
- O to właśnie chodzi - zgodził się MacPhail. - On nie może panu czego pokazać, ponieważ żaden dowód nic istnieje. I właśnie dlatego po-inniśmy zostawić tutaj te kamery. Nic ma innego sposobu, żeby się dowie-yeć. I, do diabła, być może nigdy się nic dowiemy.
Young odwrócił się, pieszcząc plastikowe pudełko. Skrzynkę efektów oso-stych: totem z lat chłopięcych albo coś podobnego. Na kolorowej przykryw-; obnażony do pasa Rambo napinał z groźną miną mięśnie. Pozostała część ykonana została z plastiku, porysowanego teraz i matowego, zniszczonego ieloletnim używaniem. Grayowi jednak wydawało się, że pudełko musi mieć ikąś zawartość. Może znajdował się tam lunch? Tak, racja: może dlatego 'oung nie chciał go pokazać.
Gray spojrzał na zegarek. Następna ofiara rytualna (jeśli do diabła, to łaśnie było to) za dwadzieścia minut. Filmowana z bardzo bliska, człowieku.
- No, dalej. Co jest w tym pudełku, Chandicr? Pamiętam, że powiedzia-;ś, że będzie trudno o dowód. Obiecuję, że nic będę się śmiał.
- Dlaczego miałbyś się śmiać? - usta Younga się wykrzywiły.
- Nie wiem. Wymaż to.
Young gapił się przez chwilę na pudełko, po czym otworzył przykrywkę. (acPhail potrząsnął głową w kierunku Graya.
- Tu nic nie będzie, pułkowniku. Nic tutaj po prostu nie istnieje, Young zmarszczył brwi, wycelował pustym pudełkiem w środek komnaty i mścił je. Gray patrzył, jak odlatywało i zastanawiał się, jak ten facet mógłzacho-BĆ się tak beztrosko. Przecież to pudełko bez wątpienia wiele znaczyło dla...
MacFhail zapiszczał i zaczął się śmiać. Gray zachwiał się, chwycił linę bez-neczeństwa, aby odzyskać równowagę. Young podnosił rozpostarty na jego jersijak naszyjnik kanibala sznurek z niebieskimi krabami wielkości pięści.
- To jest to? - zapytał Gray. MacPhail wciąż się śmiał. Young był dziko kurzony. - Co to, do diabła, jest?
- A na co wygląda? - zapytał Youn.
- To jest takie głupie! - zdołał wykrztusić MacPhail.
- No cóż, wiesz... - Gray gapił się na kraby. Było w nich coś dziwnego. Dpy każdego kraba wyglądały inaczej, zostały zgięte lub złamane w odmien-
WSCHODNIEJ BRAMIE 171

ny sposób, a-w niektórych wypadkach - w ogóle ich nic byto. Przypomina ło to jeden ze znaków, jakie widuje się zawieszone na sznureczkach, takie, n których bywa napisane IIAPPY BIRTIIUAY albo WELCOME IIOMEcz coś w tym rodzaju. Czy byt tu jakiś prymitywny jeżyk? - Gdzie to znalazłeś?!
- Po drugiej stronic - powiedział Young, wskazując głową za plecama Graya w przeciwległy kąt komnaty centralnej. - Nic miałem szczęścia tutajj więc spróbowałem tam. Tam są zyliony niezbadanych tuneli i jaskiń. |
- Czy to prawda? - wypytywał MacPhail. Zabawa z całą skałą. Youngj zignorował go. - Znalazłem odcinek, gdzie ściany mają kolor jakby blado-| zielony. |
- Bladozielony, czy tak? - powiedział MacPhail. - Coś jakby komisa'| riat lub dom wariatów? . | Young patrzył tylko na Graya.
- W jaskini odchodzącej od jednego z tych tuneli znalazłem szeregi małych, pomarszczonych otworów, każdy miał może dwa czy trzy centymetry l przekroju.
- Co mi to przypomina? - zastanawiał się głośno MacPhail.
- Zauważyłem, że te otwory... wibrowały - kończył Young.
- O, Boże - powiedział MacPhail. - Coraz lepiej.
- Niech pan sic zamknie, MacPhail - nakazał Gray. - Niech pan mu | da powiedzieć.
Gray nie wiedział, czy głos Younga trząsł sic ze złości, czy z napięcia, l
- Kiedy przejechałem ręką po jednym z otworów, otworzył się szeroko, i MacPhail próbował stłumić wybuch śmiechu. Zrobił wielki pokaz zdejmowania okularów ochronnych i wycierania łez spod okularów dwuognisko-
wych.
- Wewnątrz otworu - zaczął znowu Young, podnosząc głos - znalazłem takie sznury jak ten. Każdy inny. Ale wszystkie... ułożone... w różnych pudełkach.
- Archiwum obcych dupków - stwierdził MacPhail - to ma dla mnie sens.
- Hej - powiedział Gray. Popatrzył na Younga. - Mówisz, że to pismo?
Young pokiwał głową.
- Oj, daj spokój - rzucił MacPhail.
- Tak jest, stary człowieku.
- To sfabrykowane. Oczywiście.
- Zamknij się!
- Tani, głupi, oczywisty fałsz. - MacPhail zwrócił się do Graya. - Wiedział, że nie może dowieść tej śmiesznej hipotezy, więc zajął się prefabrykowaniem danych. - Znów zwrócił się do Younga. - Rzygać mi się chce przez ciebie.
- Stary człowieku...
172 . ThomasWyhfe

- Zamknijcie się obaj. - Gray wyciągnął rękę, aby zbadać jednego z małych krabów. Wyglądał jak dclikalna o/doba na choinkę: długie, smukłe palce, z niezliczonymi stawami, niektóre cale, inne obłamanc. To mogło stanowić jakiś szyfr. Skąd MacPhail miat pewność, że ten naszyjnik został podrobiony? Gray wytarł rękę w kombinezon, po czym powąchał palce. Odór był ostry. Gray przyjrzał się starannie nodze kraba. Kropka czegoś lepkiego, różowego pojawiła się na złamanym stawie. - To złamanie jest świeże.
- O, proszę - powiedział MacPhail. - Atrament nic wysechł na twoim dokumencie. Young wyglądał na sfustrowancgo, lecz nic dawał za wygraną.
- Nie ma powodu sądzić...
- Fałsz, fałsz, fałsz, fałsz! Zaśpiewane jak piosenka.
- Niech pan się zamknie, MacPhail - powiedział Gray, przysuwając się bliżej do Younga.
- Więc... ten sznur jest po prostu świeży - powiedział Young i zaczął się wycofywać. Zderzył się z konsolą przełączników wideo i obejrzał się za siebie.
- Rozumiem - powiedział Gray.
- Poza tym nie wiemy, jak długo to trzyma wilgoć.
- Oczywiste jak gówno, że nic wiesz - stwierdził MacPhail.
- Zamknij się - zapiszczał Young.
- Fałsz, fałsz, fałsz fałsz, i to w dodatku niezbyt udatny.
- MacPhail - ostrzegł Gray.
- A nawet, gdyby to nic zostało podrobione, czego by to dowodziło? Czy widziałeś, jak któryś z Iłyprów robił ten sznur? Nic, nie widziałeś. A może masz zamiar zmienić swoją historyjkę o marszczących się dziurach w dupie?
- Popatrz - powiedział Young. - Nic możesz...
- Mówię d, Chandlcr - MacPhail dalej nacierał - nie wierzyłbym w to nawet, gdyby mieli to na szyjach.. gdyby mieli szyje.
- Nie możesz udowodnić, że I łypry nic wyprodukowały tego... - Young starał się odzyskać impet.
- Wiesz co, Chandlcr? - powiedział stary człowiek. - Jesteś skończo-|ny. Ciągniesz to gówno i myślisz, że to dowcip? Myślisz, że powiesz: "Po pros-|tu żartowałem" i zabierzesz swój dowód? To nic działa tak, kolego. Ja jestem świadkiem. On jest świadkiem. - Wskazał w nieokreślonym kierunku. - Oni są świadkami.
Gray obejrzał się, bo podejrzewał, że MacPhail miał na myśli to, że Hypry Obserwowały całą tę kabałę. Ale nikogo nic było... tylko szklane odbicia od dlku kamer wideo. No, tak. "'
- Nagrywasz to?
- Oczywiście.
Teraz Young naprawdę wyglądał tak, jakby mu się chciało wymiotować. Wys-artował w kierunku konsoli z przełącznikami, a MacPhail rzucił się na niego.
U WSCHODNIEJ BRAMIE 173

- Za późno, Chandicr.
Young strącił go z siebie nawet się nic odwracając.
- Spokojnie, MacPhail - powiedział Gray. - Nic zostało ustalone, ta rzecz z krabami została sfingowana.
Stary człowiek popatrzył na Graya lak, jakby poczuł się zdradzony, a Graj pamiętał, jak na Ziemi trąbił o tym, źc z Youngicm nic należy się cackać. Ni dawać sobie wpychać gówna. Boże, nic dziwnego, że wciąż skakał koło naszyj nika z krabów. MacPhail bicfowal! Gray zmienił front, żeby z kolei jego ube2 pieczyć. - Z drugiej strony, jeśli to jest fałsz... - Popatrzył na MacPhaih kiwając głową w kierunku Younga: Dalej, wykończ go!
Usta MacFhaila zacisnęły się, po czym zwrócił się do Younga.
- Oczywiście, że to fałsz i on o tym wic. Od-tcj chwili, Chandler, ról co mówię, bo odtworzę tę taśmę z małym incydentem dla każdego uniwersytet albo sieci telewizyjnej, która będzie nią zainteresowana. Jeśli to się staną będziesz zniesławiony, twoja kariera spieprzona. Nie chcę słyszeć kolejnych...
- Zamknij się.
MacPhail skurczył się, jakby Young pierwszy raz na niego krzyknął. Chce spojrzeć na Graya, ale nic zrobił tego. Wskazał palcem na Younga.
- Wielki humanista, wielkie krwawiące serce. Zabiłeś te kraby, żet wykonać ten naszyjnik, prawda? Zabiłeś...
- Powiedziałem: zamknij się.
- Żeby udowodnić tezę, żeby dobrze wyglądać, po prostu żeby nap( mpować własną... pieprzoną karierę, zabiłeś te biedne...
- Co ty o tym wiesz?
- Jesteś oszustem, oto, o czym wiem!
- Mam rację jeśli chodzi o...
- Morderca.
- Zamknij się.
- Po prostu zabiłeś te małe...
- Naprawdę!
- Zabójca, zabójca, zabójca!
- Pieprzę cię! - wrzasnął Young, wytrzeszczając oczy. - Po prostu pi prze cię!
MacPhail zacisnął zęby. Rzucił się na Chandlera Younga, wykrzykuj;
nonsensy.
- Nie! - wrzasnął Gray.
Young wziął zamach i wypuścił zwiniętą pięść. Coś zaświeciło pomięd nimi, potem spotkali się w uścisku. MacPhail powiedział "ooooooo", a Cha dier Young był bardzo blisko, ściskał go za łokieć, obejmował jego ple< Przycisnął usta do ucha MacPhaila i zaczął coś gorąco szeptać. Coś i brzmiało jak: "przepraszam, przepraszam, przepraszam".
- Przestańcie! - wrzasnął Gray. Chwycił żółtą linię tranzytową i po ciągnął się bliżej.
174 Thomas Wył

Za późno. Chandler Young pierwszy zablokował mu drogę, a następnie obrócił się. MacPhail odpłynął, ciągnąc za sobą łańcuch ciemnych kulek.
- To koniec... - powiedział Young.
MacPhail odbił się od konsoli z przełącznikami wideo, jego głowa obróciła się. Gapił się na Graya, choć ciało wirowało.
- Wygrałem - wyszeptał. - Wygrałem.
Oczy Younga poszerzyły się. Stał zmieszany. Gray wyciągnął rękę, złapał przód kombinezonu Younga, rąbnął go dwa razy w zęby - i, cholera, poczuł się lepiej. Po chwili namysłu, zanim zdążył oddryfować, wyrwał broń z otwartej ręki Younga.
Gray przywarł do nieprzytomnego mężczyzny, obserwował go przez chwilę, potem rozluźnił ręce i wcisnął maskę na zakrwawioną twarz Younga. Gray zbliżył metalowy wałek do światła: były śrubokręt numer osiem miał teraz pociemniałą, pokrytą dziurkami, stopioną w łuku elektrycznym na ostre ostrze końcówkę... grubo oblepioną krwią MacPhaila. Chryste.
Gray oderwał wzrok od narzędzia. Nic mógł złapać oddechu. Potrzebował maski. Po przekątnej, w wygięciu w kształcie litery "S", zobaczył kilkoro obserwujących tę scenę ludzi, na czele z Judy Tavcs-Rolh i Curtisem Jone-sem. Nie mógł stąd dostrzec wyrazu ich twarzy.
Odwrócił się. W Centralnym punkcie próżni Iłypry zaczęły się zbierać do Zabijania. Oj, nie, jeszcze nic!
MacPhail oddryfował w ciemność, nadal wyrzucając obracające się kulki krwi. Był jeszcze żywy, ale umierał prędko. Grayowi wydawał się spadającym przez słup ciemnej wody nurkiem, wypuszczającym czerwone bąbelki powietrza.
(Głębiej... głębiej...)
y\.XVL Odległość od Słońca: 9, 26 milionów mil Prędkość: 110,76 mil na sekundą Przybliżony czas do odlotu: 7 godzin 29 minut
W końcu znalazł Judy przy konsoli w laboratorium słonecz-; nym. Robiła spektrum promieni gamma. Popatrzyła na niego i powiedziała:
- Nie proś.
- Nie proś o co?
- Wiem, że biegasz w kółko, próbując zaciągnąć wszystkich do przeprowadzenia kabli telewizyjnych. Nic proś mnie o to, dobrze?
- Ciebie to też dotyczy.
- Ja to Nauka.
- To j e s t nauka. I nic zapominaj: pułkownik Liang mówi, że nie możemy odlecieć, dopóki wszystkie kamery nic zostaną ustawione..
- P,o prostu nie proś. Zrobiłam swój kawałek i teraz jestem zajęta. -
KU WSCHODNIEJ BRAMIE 175

Odwróciła się do monitora komputerowego, na którym widniał tytli napis:
TESTRUNNING...
Nadal byta wkurzona i starała się odciąć od Graya. Podrapał kostki prawi ręki. Mimo ciężkiej, skórzanej rękawicy przeciął sobie skórę na zębach Youi ga. Ręka już swędziała od infekcji: Iłypcrion wyrażał swoją opinię.
- Pewnie myślisz, że powinienem za nim pójść, że mogłem go jakoś ura tować - powiedział po chwili Gray.
- Jestem pewna, że było za pó/.no.
- No cóż, rzeczywiście było /-a późno.
- Wiem, właśnie tak powiedziałam.
- Mogłabyś to powiedzieć bardziej przekonująco. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Ustatkuj się, Alcx. Dłużej pożyjcsz.
- Chcesz się założyć?
- Naprawdę chcesz przeciągnąć te kable?
- Muszę.
- A co z tym, co mówi Chandlcr?
- Myślisz, że ma rację?
- Nie mam pojęcia.
- No to do diabła z Chandicrcm. Mam swoje rozkazy.
- Oczywiście.
- Co chcesz przez to powicd/.icć? Myślisz, że ma rację?
- Powiedziałam ci, że nic wiem. Teraz daj mi spokój - odwróciła się d< monitora.
Te przeklęte drzwi znowu trzasnęły przed jego twarzą.
X-XVII. Jedynym miejscem na Iłypcrionic wyposażonym w zame' była duża szafka, która przyniesiono i postawiono na pokładzie słonecznyrr aby przechowywać w niej precyzyjne narzędzia optyczne. Gray odciągnął n bok rurę dostarczającą powietrze. Ktoś wepchnął ją do środka razem z lini zasilającą światła.
Gray otworzył drzwiczki.
- Co ja mam, do diabła, z tobą zrobić?
- Powiedziałbym, że już to zrobiłeś - odpowiedział Young. - Pytani brzmi: co zamierzasz zrobić z wyprawą?
- Nie do mnie należy decyzja, Chandlcr. To sprawa Liang.
- Czy powiedziałeś jej to, co powiedziałem?
- Ona nie chce o tym słyszeć. Young wyglądał na przytłoczonego.
- Nie ułatwiłeś tego, wiesz o tym - stwierdził Gray.
- Musisz ją przekonać.
176 Thomas Wylc

- Ja?
- Nie ma nic ważniejszego.
- Błąd. Powrót do domu jest ważny.
- Co ryzykujesz? - zapylał Young szyderczym tonem. - To, że cię rzyczy?
Gray nie odpowiedział i stali gapiąc się na siebie przez chwilę. Graya piekła awa ręka.
- To ty zwarłeś przerywacz śrubokrętem - rzekł w końcu.
- To było łatwe: podniosłem pokrywę i zwarłem terminale.
- Ładna była iskra, prawda?
- Skąd wiesz?
- Widziałem, jak wygląda końcówka.
- Tak. Strasznie się przestraszyłem.
- To samo z konsolą przeciwpożarową ładownika?
- Mniej więcej. Ledwie zdążyłem wyjść, zanim ty się zwaliłeś.
- No cóż, przyciągnąłeś moją uwagę.
- Założę się, że tak.
- Byłem prawie przekonany, że to ty, ale nic miałem pewności, że potra-z coś takiego zrobić.
- Popsuć jest łatwo.
- Tak - Gray pokiwał głową. Young patrzył na niego z rozbawieniem.
- Jezu, Chandlcr, czy musiałeś zabić tego człowieka? - odezwał się Gray.
- Nie wiem, co się stało - Young przestał się uśmiechać. - Kiedy poka-ilem mu te kraby, myślałem, że mnie poprze, weźmie moją stronę. Da mi
-zewagę swoich wątpliwości i to wszystko. Wiesz, że ja się nie mylę. Po pros-i nie mogłem znaleźć sposobu, żeby to... udowodnić. Powiedziałem ci to. Strzegałem cię, pamiętasz? Zrób, co będziesz mógł, powiedziałeś. Zrób, co idziesz mógł! Więc miałem nadzieję... nic wiem. Właściwie to już zrobiłem cześniej, wiesz, pchnąłem go, kiedy lego potrzebował. Tym razem nie chciał stąpić. Był jak skała.
To ja. To ja to zrobiłem - pomyślał Gray. Poparłem go tak mocno, że nie liałjak się wycofać.
- A co z tym naszyjnikiem? To ty go zrobiłeś? ; - A jak myślisz?
- Myślę, że to ty. Young nic nie powiedział.
- A co z krabami? - zapytał Gray. - Czy MacPhail miał rację? Były we, kiedy je znalazłeś? Usta Younga zacisnęły się.
- Nie chcę rozmawiać o krabach.
- Czy to ofiara? Young nie odpowiedział.
WSCHODNIEJ BRAMIE 177

- Zapomnij o tym - powiedział Gray. Zaczęli iść w przeciwnych kierunkach. Gray myślał o naturze ofiar. Zastl nawiał się, czy ktokolwiek wyjdzie z tego żywy.
- Nie wiem, co się w końcu stało - powiedział Young chwilę poten Jakby zwariował albo co. Popatrzył na Graya i uśmiechnął się przelotnie. -Pewnie powiesz, że był na świętej drodze ku wiedzy.
- Podczas, gdy ty jesteś na innej świętej drodze.
- Najwidoczniej - Young znów popatrzył w bok, mamrotał coś poi nosem.
- Co?
- Powiedziałem: jaka to różnica? I tak wszystkie one umrą.
- Może właśnie tak powinno być.
- Są rzeczy, z którymi człowiek nic powinien się wygłupiać - Chandle uśmiechnął się gorzko.
- Być może.
- Prawdą jest, że już żeśmy się wygłupili. Ale teraz mamy szansę sii wycofać, zanim wszystko zniszczymy. .
- A jeśli nie masz racji, to ryzykowaliśmy tu życie wszystkich dl niczego.
- Nie jesteśmy tu jedynymi istotami, które ryzykują życiem.
- Rozmowa z tobą przyprawia mnie o ból głowy - roześmiał się Gray.
- To dobrze.
- Tak?
- Czy ty wiesz coś o poezji?
O poezji? Gray popatrzył na niego, uśmiechnął się, niepewny, czy dobrz słyszał.
- O poezji?
- Tak.
- Na przykład: "Był sobie młody człowiek z Nantuckct?"
- Niezupełnie.
- A może: "Piękna rzecz jest radością na zawsze?"
- Znasz Keatsa? - Young sprawiał wrażenie zdumionego.
- Tak, spotkaliśmy się na studiach - roześmiał się Gray. - "Piękn rzecz..." to pierwszy wers "Endymiona"... i jedyny, który pamiętam. Chyt nie zaszedłem daleko. Jest długi.
- Wiem. Ten poemat to ponad cztery tysiące wersów. Czytałem to drodze tutaj.
- Co za zbieg okoliczności.
-7 Wcale nie. Pamiętam, że pisał wiersze o Iłypcrionic, więc, gdy miałei tutaj lecieć, zabrałem dysk z jego wszystkimi wierszami. Ten nosi tytuł: "B wschodniej bramie". Właśnie tam Iłypcrion chował Słońce, kiedy prowad;
je przez niebo. I tam właśnie zmierzamy, "ku wschodniej bramie", na spotk nie ze Słońcem.
178 Thomas Wył

- Nie, jeśli mógłbym coś na to poradzić. Gray czuł, że skurczyła mu się skóra na czole. Ostatnio wszystko, co miało coś wspólnego ze spotkaniem ze Słońcem...
- Jest w "Upadku Iłypcriona" coś, co powinieneś usłyszeć - powiedział Young. To fragment o poecie, który jest wyjątkowym rodzajem marzyciela:
marzyciela, który nadal dostrzega nieszczęścia świata. Wiesz? Dostrzega nieszczęścia świata i one nic pozwalają mu odejść.
- A ty widzisz siebie jako poetę, tak? Jedynego, który wic, co się dzieje. Jedynego, który widzi nieszczęścia. To ty jesteś tym marzycielem.
- W marzeniach zaczyna się odpowiedzialność.
- Tak, słyszałem o tym. Ale wciąż zapominasz, kolego, że ja mam własną odpowiedzialność. I muszę ją dźwigać.
- Swoją służbę.
- To prawda.
- I swoją karierę.
- Jeśli będę dbał o to pierwsze, to drugie zadba samo o siebie. Chandler zmarszczył brwi.
- A co, gdyby to wszystko było inaczej? Co, gdyby Iłypry podeszły do nas, powiedziały "jak się macic" i wszyscy byśmy usiedli i pogadali o wszechświecie, wiesz - jak jedno stworzenie obdarzone świadomością z drugim? Co byś na to powiedział?
- Powiedziałbym, że po to właśnie tu porzylecicliśmy. Mieliśmy nadzieję, że to właśnie się stanie.
- W porządku, przypuśćmy, że to właśnie się stało; tylko dodajmy, że jeden z Iłyprów nie wytrzymał szoku spotkania z nami, zwariował, zjadł pająka i umarł.
- Zjadł pająka? - uśmiechnął się Gray.
- Martwiłbyś się? Gdyby jeden z nich umarł tylko dlatego, że myśmy się pojawili?
- Tak. myślę, że tak.
- Czy w tym stylu: "Jezu! Nic mieliśmy prawa sprawić, żeby ten facet wyciągnął kopyta"? Gray pokiwał głową.
- Dobra, dobra, rozumiem, o co ci chodzi.
- Bo jak pojawiają się potwory, musi być ktoś, kto zwariuje.
- A my jesteśmy potworami, tak?
- My jesteśmy. Oni są. Każdy jest dla kogoś potworem.
- Więc sądzę, że my, potwor)', powinniśmy być naprawdę ostrożni, żeby nie wyprowadzać się wzajemnie z równowagi.
- Zawsze ktoś zostanie wyprowadzony z równowagi. Nic widzisz tego? Szok zawsze będzie dla kogoś za duży.
- Więc w jaki sposób potwory wszechświata mają kiedykolwiek zebrać się razem, skoro każdy jest taki ostrożny i nic chce nikogo uszkodzić?
:KU WSCHODNIEJ BRAMIE 179

- O to właśnie chodzi, Alcx. Nikt się razem nic zbiera. Oni nawet ni próbują wołać się przez radio. Ale wiemy, że oni tam są, prawda? To para doks Fermiego. I to jest właśnie różnica miedzy nami a nimi.
- Jaka różnica?
- Są delikatniejsze od nas.
- Za dużo myślisz - potrząsnął głową Gray.
- Za dużo marzę. Ja też - pomyślał Gray. (Głębiej... głębiej...)


Tadeusz Lewandowski RZUT OKA NA KOSMOS
(księgarskich półek)


Schyłek roku 1989 przyniósł zmiany rewolucyjne, mierzone zniesieniem państwowego monopolu wydawniczego i księgarskiego, reglamentacji papieru, obowiązku uzyskiwania zgody od służb państwowych na publikację. W rezultacie dokonała się rewolucja na polskim rynku książki. Wcale zresztą nie uważam, aby była ona już zakończona, przeciwnie, sądzę, że kresu dobiega ciągle pierwsza faza, destrukcyjna. Lecz nic czas i nic miejsce teraz o tym pisać szerzej.
Wszystko, co się dotąd rzekło, określa w tym samym stopniu sytuację literatury głównego nurtu, co fantastyki, więc w pełni się do niej odnosi; musiało tedy zostać przywołane jako aktywny kontekst określający dziesiejszy obraz rynku polskiej S-F oraz gatunków pokrewnych. Gdybyśmy bowiem wyjęli z księgarskich półek pojedyncze, ciekawsze tytuły, moglibyśmy sobie poczytać interesujące fabuły, ale niewiele by z tego wynikło dla opisu sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie S-F w Polsce. Na początku dokonajmy króciutkiego podsumowania dorobku, z jakim rynek S-F startował u nas do rewolucji w dziedzinie książki.
Oto przez lata w S-F specjalizowały się głównie wydawnictwa młodzieżowe, wyraźnie celujące w czytcinika-małolata, co to mu różne fantastyczne bzdury może i zaśmiecą mózg, ale krzywdy ideologicznej przecież nie zrobią. Dzięki takiemu stawianiu sprawy lidcrowanic znalazło się w gestii przede wszystkim nastawionych na młodzież "Iskier", oficyny najbardziej chyba zasłużonej dla prezentacji gatunków i odmian fantastyki polskiej oraz obcej już od lat sześćdziesiątych. Literaturą S-F zajmowała się też trochę
RECENZJE

"Nasza Księgarnia", choć głównie na tamach wydawanej przez siebie pras ("Młody Technik"), W latach siedemdziesiątych dołączyły te spośród wydav nictw, które nosem czuty pismo, a pod pismem żywą gotówkę: Krajów Agencja Wydawnicza, Wydawnictwo Literackie i kilka innych, jak chód "Czytelnik". Wszelako, bądź to ze względów ideologicznych (wraże treści! bądź to z wyżej opisywanych powodów, typowych dla gospodarki niedobór (brak papieru, dewiz, kompetencji, pozwoleń "z góry") polscy miłośnicy S-skazani byli na korzystanie z nader wyrywkowej i przestarzałej - z puktu w dzenia tendencji ogólnoświatowych - oferty książek fantastycznych. Chyt że ktoś znał angielski i jeździł za granice, decydując się uszczknąć coś ze skn mnych zasobów dewizowych na ulubione dzieła... Do lat sicdemdziesiątyc zjawisko mogło mieć jednak co najwyżej rozmiary hobbystyczne. A i późnił nic z niego dla prawdziwego rynku książki nic wynikało. Wszelako...
Wszelako nie do końca nic. Bowiem w zuniformizowanym, grzeczny] bardzo pejzażu wielkich i ubogich księgarń z jednej, zaś zdyscyplinowanyct pokornych czytelników ustawionych w kolejce po nowości z drugiej stron wdarł się drapieżny okruch prawdziwego życia. W latach sicdcmdziesiątyt rozwija się w rosnącym tempie i z rosnącą dynamiką kuli śnieżnej ruch klub wy, oraz jego owoc, słynne "klubówki" opatrzone zabezpieczającym napiser "do użytku wewnętrzengo, nakład 99 cgz.". Gdyby sobie imaginować p czątek tych wydawnictw, bez wahania przyjąć można, że zrodziły się z aulei tycznej potrzeby serca. Oto jakiś fanatyk ściąga do własnej konsumpcji di chowa strawę w postaci kolejnego tomu IIowarda lub Vonncguta. Po lekti rżę, w klubie, opowiada kumplom, co też w tym akurat tomie spotkało Con na ("któż jest, ów Conan?" - dopytują się łapczywie koledzy), wreszcie, al zaspokoić rosnące zainteresowanie, bierze się za amatorski przekład. I o zaleźliśmy się w klubach, czyli w katakumbach wypełnionych wiarą wprc fantastyczną. Początek bardzo szlachetny. Niedługo jednak "klubówki" w d zwolonym, regulaminowym z punktu widzenia prawa autorskiego nakładź przestają wystarczać, klub rodzimy oraz inne domagają się wciąż wiece więcej. Lata osiemdziesiąte dowodnie wykazały, że zastrzeżenie nakładu i i formacja o funkcjonowaniu tekstów w obiegu wewnętrznym są przykrywk mi dla działalności par exceIJence pirackiej. Efekt nastąpił w postaci kilku sp ktakularnych śledztw, procesów i wyroków skazujących. Do więzienia trafi wówczas kilku rekinów podziemnego rynku "klubówek". Niektórzy z ni weszli teraz do grupy potężnych wydawców, a ich pozycja na jak najbardz oficjalnym rynku fantastyki okazuje się nic do podważenia. Łacińsł porzekadło mówi, że nowina simt odiosa, więc nic nazwę powszechnie szan wanych edytorów. Zadowolę się stwierdzeniem, że niektórzy obecni poteni
182 RĘCEN2

d swoje pierwsze sto milionów zarobili w stylu iście amerykańskim, tj. nielegalnie. Warto o tym pamiętać, kiedy z sentymentem ogląda się kserograficzne odbitki pożółkłych "klubówck", czyli powielanych maszynopisów z mocno wyblakłymi okładkami.
Ale tak się zaczynało, stopniowo zresztą doskonaląc poziom. Ongiś miałem okazję do rozmowy z profesorem Bogdanem Michalskim, znawcą prawa autorskiego, ekspertem w procesach o pirackie wydania "klu-bówek" S-F.
Profesor, sam zresztą miłośnik i koneser fantastyki, z uznaniem podkreślał stopniowe postępy w angielszczyźnic nielegalnych przekładów, widoczne z tomu na tom doskonalenie warsztatu edytorskiego, grafiki, itd, itp. Jak wyznał po cichu, aż mu było żal, że ludzie od "klubówck'' musieli swoje odsiedzieć.
Jlok 1989 oczyścił atmosferę, wprowadzając na rynek nowe oficyny wy-dawniczne i profesjonalne edycje tomów literatury rozrywkowej, do której mainstreamowcy zaliczają - wiadomo, źc po tylekroć niesłusznie! - literaturę typu S-F i gatunki pokrewne. Należałoby jednak nieco inaczej określić najbardziej w ostatnich dwóch latach ekspansywne odmiany literackie. Nie tyle bowiem chodziło o teksty rozrywkowe, co o te, na które najbardziej czekali ludzie, karmieni bez umiaru literaturą wyłącznie "ambitną", co mogło też oznaczać nudną i głupią, lecz z różnych względów lansowaną. Czytelnicy głosujący na swoje ulubione tomy portfelem przy księgarskiej kasie teraz uzyskali sporą wolność i wybór. Fakt, że początek owego wyboru łączył się z tekstami sensacyjno-rozrywkowymi, także w obrębie szeroko pojętej fantastyki, nie powinien dziwić; skoro przez tyle dziesięcioleci wygłodzono Polaków również w tym względzie wcale skutccznie...Stąd zresztą ogromny zalew "łatwych" odmian S-F, rodzaju lżejszej fantasy, space-oper, utworów typu "magia i miecz". Ale skupmy się jeszcze przez moment na wydawcach, skoro niniejszy przegląd zarysowuje panoramę ogólną S-F w chwili bieżącej, lecz z odwołaniem do fantastyki czasów heroicznych.
^ Bezwzględne pierwszeństwo wśród nowych wydawców fantastyki
przypisać należy "Amberowi", który w 1990 roku konkurował na rynku o l palmę pierwszeństwa z przeżywającą wówczas szczytowy triumf "Alfą" (warta zauważenia rola Wiktora Bukaty), zajmującą szybko miejsce "Iskier"scho-| dzących po odejściu Lecha Jęczmyka z liczącego się miejsca na rynku S-F. Do l "Alfy" i "Ambera" dołączali stopniowo kolejni, jak choćby poznański "CIA-I Books", gdzie Przemysław Ilukowicz, wraz z Czytelnikiem, na serio upowszechnił superklasyczną tolkicnowską trylogię, a przy pomocy | Radosława Kota rzetelnie wziął się do roboty, co widać wyraźnie w | księgarniach i na półkach bibliotek. W ogóle: ośrodek poznański (z którego
[RECENZJE 183

wywodzi się przecież i "Ambcr" i "CIA-Books", "Wydawnictwa Poznańskie", "Rebis" i "SAWW" należy do czołówki. Usiłuje do niej dołączyć też Białystok (wydawnictwa _"Arax", "Vcrsus", "Białowieża") oraz Gdańsk (czym stał się "Phantom Press" dla prezentacji nade wszystko fantasy i horroru nie trzeba zbyt długo tłumaczyć).. Oczywiście mocno miesza Warszawa, tutaj bądź co i bądź, skoncentrowało się życic prasowe fantastyki ("Fantastyka" Jęczroyka, "Fantazja" dla dzieci, Nicwiadomskicgo, "Fcnix" Ziemkicwicza, od niedawna "Voyager" spółki Kołodzicjczak-Zicnalak, a teraz jeszcze ciężkiej artylerii dag dalszy w postaci polskiej mutacji "Issac Asimov S-F Magazine" Marko-wskiego; zapowiadają sio dalsze periodyki, choćby "S-F and Fantasy Magazine" Szatkowskiego). Za prasą idą wydawnictwa publikujące książki, poczynając od "GiG-u" poprzez kolejno wchodzące na rynek po 1989 r: "AS-Edi-tor", "Sigmę" (ale tylko za czasów rcdaktorowania naczelnego Stiiiera!), "Przedświt" (wywodzący się z II obiegu) aż po "Tcmark". Choć przyznać trzeba, że w geografii wydawniczej fantastyki nic Warszawa przoduje, szczególnie, gdy zważyć na widoczny kryzys "Alfy" i jej mutacji tj "Bcta-Books". Natomiast wyłaniają się z wolna na polskiej mapie S-F nowe obszary, szczególnie Bydgoszcz (wydawnictwo Exprcssu bydgoskiego pod nazwą "Express-Books", do puli zamierza też wejść mniej dotąd znany "Somix"), Ogólnie powiedzieć można, że owocuje praca regionalnych fandomów: nowe oficyny pojawiają się tam, gdzie życic klubowe było dawniej najżywsze (w tym kontekście dziwi nieco słaba obecność Śląska). Ale pamiętajmy, że cały profesjonalny rynek wydawniczy, również rynek S-F, da się prównać do krajobrazu po bitwie, lecz przed odbudową, coś już sklecono, wszakże można oczekiwać, iż wiele jeszcze zostanie zburzone, a jeszcze więcej nowego się pojawi.
Tym bardziej, że kiedy zniknęty dotychczasowe ograniczenia, zaczęła decydować ekonomia w czystej postaci, ze wszystkimi swymi zaletami i wadami. Już nie limitują wydawców przydziały papieru albo dewiz, natomiast nikt właściwie nie pozwala sobie na prezentację tekstów z góry określanych jako niżej nakładowe, czytaj: trudniejsze. Pierwszy rok działania rynek fantastyki potraktował głównie jako zachętę do zarabiania, zaś wygłodzeni czytelnicy z rozkoszą nurkować poczęli w pianach kolejnych cyklów fantasy czy kosmicznych oper (mydlanych). Nic zamierzam tu bynajmniej rozdzierać szat, przeciwnie, uważam zjawisko za bardzo zdrowe. Lecz także przejściowe. Dlaczego?
Z dwóch powodów. Jak dobrze wiadomo, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych fantastyka zyskała ogromną popularność i wielkie nakłady, lecz działo się tak trochę dlatego, że funkcjonowała "zamiast,,. Zamiast nor-
184 RECENZJE

malnej literatury scnsacyjno-rozrywkowcj, którą trudno było wydawać wówczas w Polsce, bo jak tu pisać, że dobre CIA walczy z wcieleniem okrutnie przewrotnego zła, tj. z KGB? Cóż, nawet słynne "Psy wojny" Frcdcricka For-sythe'a okrojone zostały z ponad 1/3 tekstu, bo Amerykanie co prawda mogli się tłuc z Murzynami, ale wara im od anielskich agentów ZSRR! Dla literatury, gdzie trzeba co najmniej pray'nieprzyjaciół, realny świat w Polsce nie istniał z powodów przyncypialnych. Literatura fantastyczna dostarczała więc masek, pod którymi czytało się opowieści jak najbardziej współczesne. Wszelako maski fantastyczne pozwalały też ukrywać się sprytnie autorom posiadającym ambicję dążenia do czegoś więcej niż opowiadanie Mghterskich historyjek. Szczególne znaczenie miało to dla pisarzy polskich, takich jak Janusz Zajdel czy Andrzej Wiśnicwski-Sncrg. Maska literacka umożliwiała mówienie pełnym głosem na temat żywo wszystkich nas dotyczących aspektów totalitaryzmu oraz autorytaryzmu. Stąd fenomen popularności polskiej so-ciological-fiction, dziś przeżywającej wyraźny kryzys (leżą wznowione przez Wydawnictwo Literackie tomy Zajdła, bez triumfalnych sukcesów rozszedł się niewielki nakład najnowszej powieści Rafała Zicmkicwicza, Wiśniewski--Snerg szuka wydawcy chętnego do wznowień). Maska literacka S-F okazała się już bowiem, po prostu niepotrzebna. Nikt teraz nic usiłuje, jak pewien naczelny redaktor pewnego bardzo znanego miesięcznika, przerabiać kosmicznym krasnoludkom czapeczek czerwonych na czapeczki niebieskie, żeby się nie kojarzyło. Chociaż...
Chociaż z głosów, które do mnie dochodzą, wynika, że kostium fantastyczny przywdzieją inne, bardziej dziś aktualne lęki - strach przed nadmiernie agresywną obecnością religii w życiu publicznym, mianowicie. Pierwsze ślady penetracji S-F na terenie właściwym religijności chrześcijańskiej widać w opowiadaniach Jacka Inglota ("Quictus i chrześcijanie") oraz Eugeniusza Dębskiego ("Manipulacja Poncjusza Piłata") z tomu zbiorowego "Wizje alternatywę" wydanego wspólnie nakładem "Araxu" i "Cersusa". Jak informują z Białegostoku, redaktor "Wizji alternatywnych" Wojtek Sedeńko, szy-. kuje kolejny tom zbiorowy fantastów polskich w całości obracający się w polu | religijnych mistyfikacji i demistyfikacji. Nowe szyfry współczesności, nowe szyfry czopowe... Ważne, gdyż nic każdemu przecież musi odpowiadać tonacja "Kantyczki dla Leibovitza" Waltera M. Millera, wydanej nakładem PAX-t u oraz "CIA-Books", tak jak licznym czytelnikom nic odpowiadały wizje t chrześcijaństwa po wojnie atomowej z kart dużo wczcśnicjsej powieści .- | uwaga! uwaga! - "Wyczerpać morze" Jana Dobraczyńskiego.
| W każdym razie, fantastyka w Polsce zmienia kostiumy. I czyni w sposób [charakterystyczny dla ogólnych tendencji literackich polskich lat
IRECENZJE 185

dziewiędziesiątych, które odznaczają się redukcją ujęć racjonalistycznych na rzecz rozmaitych wariantów mistycy/mu, bez względu na fakt, czy będzie to mistycyzm myślowo pogłębiony, czy tylko zwykła historyjka, typu "magia i j miecz". Kryzys racjonalistycznych historiozodi i związanego z nimi optymi-j zmu poznawczego zapukał silnie do drzwi Europy już w trakcie II wojny Światowej, ale wtedy nic potrafił się ciągle dojmująco ujawnić. Stopniowo pustoszył jednak wyobraźnię zbiorową, coraz silniej podmywając korzenie racjonalistycznych utopii. Aż wreszcie drzewo jasnego poznania runęło, zaś w jego dziuplach i we wnętrzu spróchniałego pnia rozrcchotał się diabeł ironicznego sceptycyzmu. Uroszczcnia rozumu okazdły się bezprawne, wiedza okazała się kolejną wiarą, pewność okazała się wątpliwością, zwątpieniem nawet. Heglowska sowa Mincrwy całkiem wyłysiała. Dla pola problemowego S-F wiąże się to ze stopniową zmianą sensów, jakie wytyczają oznaczniki gatunkowe. Termin "Sciencc" caraz mniej łączy się z nauką a coraz bardziej z wiedzą ezoteryczną.Do tego stopnia, że miejsce wąsko pojmowanej S-F zajmuje szeroko rozumiana fantastyka (greckie "phantastkon" oznacza zazwyczaj zjawiska nadprzyrodzone, po wielokroć wytwory fantazji) z uwypuklonym zdecydowanie akcentem "ficlion": zmyślenia lub kreacji rodem z autorskiej wyobraźni. Czy zwrócili Państwo uwagę, jak bardzo nie pasuje do dzisiejszej definicji fantastyki definicja S-F s form u łowna przez Lcma na kratach "Summa technologiac" oraz "Fantastyki i futurologii"? Mistrz z Krakowa wierzył ongiś w poznawalność świata, przcnikalnego dla ludzkiego umysłu, jeśli dobrać stosowne procedury hcurystycznc. Ciekawe, czy zachował swą dawną wiarę nadal? Bo dzieci Lcma, pisarze polscy trzeciej i czwartej generacji, poczucili już stanowczo triumfujący ton wojującego scjcntyzmu. Niepostrzeżenie ekspansja fantastyki przyczyniła się do znaczcngo poszerzenia obszaru, który interesuje fanów gatunku. Są wśród nich miłośnicy wielu odmian S-F, mniejszość, zainteresowana odmianą hard (klasyczna S-F), rzesza czytelników fantasy, inner-spacc, horrorów, spracc-opcr, opowieści retro typu "magia i miecz" oraz wielu innych hybryd z fantazji rodem. Przy czym regułą powoli staje się mieszanie rozmaitych odmian gatunkowych fantastyki; zwolennicy czystości gatunkowej muszą się dzisiaj czuć tak, jak się czuje kynolog sędziujący podczas wystawy kundli. Chociaż... kundle po wielokroć są inteligentniejsze od najbardziej rasowych psów. Jeśli więc miejsce Sherlocka Holmesa z umysłem nader racjonalnym zastępuje obecnie mistyczny detektyw o umyśle jasnowidza (patrz "Czerwony smok" i "Milczenie owiec" Toma Har-risa), to wydaje mi się ów fakt niewątpliwym znakiem czasu. Czasu, w którym - wśród wielu innych typów literatury - egzystuje także fantastyka lat dziewięćdziesiątych. Już bez czerwonych kapturków, lecz dobrowolnie narzu-
186 RECENZJE

cająca kapturki niebieskie. Bo takie kapturki, z gwiazdkami zresztą, noszą prawdziwi czarodzieje.
Dodajmy: w Polsce początku lat dziewięćdziesiątych rynek książki z kręgu fantastyki zalały dość chaotyczne ławice różnych starych tekstów, które dotąd - już to z powodów ideologicznych, już to innych (np. brak dwiz na opłacenie praw autorskich) - nic ukazywały się. Cóż, zwykle wstępny okres odsykiwania głosu cechuje się brakiem harmonii i niejaką chaotycznością piskliwych i basowych na przemian dźwięków, tedy niech nicdziwi, że póki co w księgarniach panuje dziwne materii pomieszanie, czyli mówiąc po prostu, zupełny groch z kapustą. Spróbuje jednak oczyścić z grubsza pole i pokusić się o kilka zasadniczych konstatacji. Jak zatem przedstawia się wolny rynek fantastyki, kiełkujący na gruzach gospodarki planowej?
Na pierwszy rzut oka duże bogactwo. Wydawnictwa konkurują o czytelnika, większość książek fantastycznych publikowana jest na przyzwotitym papierze, z niezłymi, często dobrymi lub znakomitymi (np. kilka tytułów "Am-bera") okładkami. Kiedy przygotowywałem się do napisania niniejszego szkicu, odwiedziłem kilka warszawskich, dobrze zaopatrzonych księgarń. Porachowałem, wyszło mi, że przeciętnie na półkach stoją książki ponad sześćdziesięciu pisarzy S-F, polskich oraz obcych, w sumie reprezentowanych przez około sto tytułów. Jest więc z czego wybierać, ale gdy już wybierać się zacznie...
Może po kolei. Spróbuję odnieść się do kilku ważniejszych odmian gatunkowych fantastyki, skupiając uwagę na tłumaczeniach produkcji obcojęzycznej.
Rzuca się w oczy wyraźny chaos w przyswajaniu polskim czytelnikom tytułów, nurtów, odmian gatunkowych. Wybitny agnct literacki z RFN, pan Gerd Plessl, sam miłośnik S-F i jej propogator, uczynił kiedyś naszym wydawcom trafny zarzut, że nierozważną, nieskoordynowaną polityką wydawniczą sami zarżnęli popularność gatunku. Speszony czytelnik - o ile nie dysponuje erudycją dorównującą wiedzy Darka "Królika" Zicntalaka z "Fnixa" - kręci się w księgarni, jak zdezorientowany, miękki fant w przeręblu. Zapewne minie jeszcze kilka ładnych lat, nim polskojęzyczny miłośnik fantastyki ustawi na półce pracowicie skompletowany zestaw rzeczywistych hitów światowej fantastyki w rodzimym języku. Główne słowo określające rynek książki S-F u schyłku 1991 roku, to upieram się przy swoim, chaos. Może on właśnie jest oznaką zdrowia?
W obszarze klasyki, tej dawniejszej, dominują teksty z lat sześćdziesiątych, choć niekiedy wydawcy sięgają znacznie głębiej w przeszłość, aż do Verne'a, jHenry R. Haggarta ("Pierścień królowej Saby" to dość banalna powieść
RECENZJE . 187

podróżnicza), czy Wellsa ("Gracz w krokieta"). Uruchamia się nawet tak bardzo zardzewiałe urządzenia, jak machina czasu (Spraguc dc Camp "Jankesw Rzymie"). Łatwo dostępny jest Tolkicn z "Władcą pierścieni", a odkąd wiadomo, że nakładem oficyn gdańskich ukażą się dwa inne tytuły twórcy "Sil-marilliona" oraz encyklopedia tolkicnologiczna, można sic spodziewać szybkiego zapełnienia luk w wicd/y na temat Misi rżą, choć mimo wszystko wątpię, aby jakiś fanatyk porwał się na niektóre, bardzo trudne do przekładu, eposy z tolkienowskiego świata, wciąż jeszcze w Polsce nic przyswojone. Ze spraw tyleż osadzonych w historii gatunku, co dotyczących autorów młodszych nieco, choć już bardzo, bardzo uklasycznionych, wymienić należy koniecznie wprowadzenie na rynek polski Lovccrafta ("Przypadek Charlesa Dextera Warda"w przekładzie jednego z najswictncij się zapowiadających tłumaczy fantastyki, Michała Wroczyńskicgo), dalsze teksty Asimova dla dorosłych ("Koniec wieczności") i dla dzieci ("Fantastyczna Podróż"), przyswojenie polszczyźnie supcrstandardu Anthony Burgcsa ("Mechaniczna pomarańcza") oraz Arthura C Clarkc'a (przy czym "Odysea kosmiczna 2001" w,opinii wielu fanów okazuje się tekstem absolutnie i pod żadnym względem nie dorównującym filmowi). Zatem: przewaga "klasycznej" hard S-F, z domieszkami fantasy i sociological fiction.
Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy odmianie hard, najczystszej i najbliższej kontynuacji fantastyki technologicznej. Wśród tekstów i nazwisk należy zwrócić uwagę na kilka. Za niewątpliwie warte lektury fani uznają opowiadania ("Dziwne historie"), a także powieść ("Dzień tryfidów") Johna Wy-ndhama, bardzo ceni się powieści jeszcze jednego majstra z grupy klasyków, Heinieina (są "Władcy marionetek" będą "Drzwi do lata"), utwory Shec-kleya, teksty Silverberga ("W dół do ziemi", "Szklana wieża"). Więcej kontrowersji wzbudziła prezentacja pierwszego tomu ("Gdzie jest twój dom, Ziemianinie" tetralogii Blisha pt. "Miasto w Galaktyce". Za zdecydowanie zły uznać trzeba przekład świetnej powieści Carla Sagana pt. "Kontakt".Z mieszanek gatunkowych -podoba się ogólnie hybryda odmian hard oraz space-opery autorstwa Larry Nivcna ("pierścień"), nic budzie sprzeciwu tom Lena Deightona ("Mózg za miolion dolarów"), łączący wątki odmiany hard i thrillera.
Znacznie bogaciej przedstawia się oferta fantasy, odmiany chyba najczęściej spotykanej w księgarniach. Nic dziwnego, fantasy jest tyleż efektowna, co dająca możliwość kontynuacji. Należy to rozumieć jako skłonność do pogłębień świata przedstawionego, jak w "Zicmiomorzu" Ursuli Le Guin (wciąż jeszcze brakuje tomu czwartego, pa "Czarnoksiężniku z Archipelagu", "Grobowcach Athuanu", "Najdalszym brzegu"; za to pojawiły się inne tomy
188 RECENZJE

Wielkiej Ursuli, np. "Stowo as znaczy świat"). Ale też trzeba to rozumieć jako skłonność wydawcy do nabijania kabzy wciąż nowymi tomami puchnących bez umiaru powieściowych seriali. Tak właśnie rzecz sio przedstawia z pogarszającym się wraz z kolejnymi tomami - niestety! - "Światem czarownic", słynnym cyklem Andre Nortona. Z bojaznią i drżeniem czeka się więc na ciągi dalsze innego cyklu, tzn. Adricnnc Martinc-Barncs, która wykorzystuje w swej twórczości fragmenty wierzeń i obyczajów podpatrzone w mitologiach różnych kultur (t. I nosi tytuł "Ognisty miecz"), czy spogląda się na cykl Crai-ga Shawa Gardnera ("Katarem i mafia", 1.1 pt. "Trylogia Ebcnezuma" bynajmniej nie wbudza zachwytu) albo na cykl bardzo się liczącej we wszelkich klasyfikacjach Annę Mc Caffrcy ("Władcy smoków"). Wydawcy zapowiadają kolejne cykle fantasy, a zapewniam, że można w nich wybierać i przebierać - ile dusza zapragnie - na wszystkich liczących się tynkach świata. Ot, choćby taki cykl Karla E. Wagnera, kiórcga Kanc w kolejnych tomach zyskał akceptację znawców gatunku. O fantasy można nieskończenie, ograniczę się tedy do uwagi, że obok tekstów pisanych z uwzględnieniem tak serio podejmowanej problematyki kulturoznawczcj, jak dzieje się pod piórem Rogera Żelaznego, który żongluje z godną szacunku erudycją wiadomościami na temat mistycyzmów Wschodu ("Diiwish przeklęty", "Pan światła", "Pan snów"), obok więc Żelaznego można też znalcść inteligentne, choć kontrowersyjne parodie fantasy, czego przykładem tom Gordona R. Dicksona ("Smok i Jerzy").
Wreszcie ostatnia z odmian w moim tekście sygnalizowanych nieco dokładniej. Myślę o wchodzącym do Polski w szybkim tempie horrorze i wszelkich opowieściach grozy. IIard oraz fantasy znane byty już od wielu lat, za to horrory właśnie teraz torują sobie błyskawicznie drogę do ośrodków lękowych miłośników fantastyki. Na serio wszystko zaczęło się wraz z Grahamem Masstertonem ("Tengu" jest do kupienia), dziś - jak dżuma - groza już opanowuje rynek. Niekiedy zresztą drży się z autentycznej, nie papierowej grozy, kiedy się na przykład bierze do ręki kolejne wypociny Guy'a N. Smitha, którymi nas raczy aż do niestrawności "Phantom Prcss", skądinąd bardzo dla edycji literatury, fantastycznej zasłużony. Zdarzają się też często pozycje zupełnie przeciętne, którymi nic warto zaprzątać uwagi, albo książki interesująco pomyślane, tyle że nudne (casus Roberta Faulcona). Lecz na rynku horroru zjawił się również autor bez żadnych wątpliwości wybityny, obok Vonneguta drugi z tych, którzy osadzili się wśród czołówki nie tylko współczenssje fantastyki, ale literatury pięknej w og^óle. Myśl, rzecz jasna, o Stephenie Kingu, wydarzeniu rangi światowej. Być może uzna ktoś, że nie potrafię miarkować zapałów do tego pisarza, wszelako uważam Kinga za twórcę w pełni chyba przemawiającego głosem epoki. Jak bowiem napisałem | wcześniej, zajmując się przyczynami, dla których dominuujaca ongiś tech- | nologiczna S-F, tak hołubiona przez Stanisława Lcma, osłabła, głos epoki 3 uciekł już dziś z pola racjonalności. Obecnie, niczym dżin wypuszczony na \ wolność ze ściśniętego przerażeniem gardła przez szczękającą zagrodę zębów, rozszerza się krzykiem niepewnym jutra, wrzaskiem rozgorączkowanej emocji, wśród pejzażu trawionego plagami terroryzmu, nictoleracji, bezsensownej (na tzw. "zdrowy rozum", rzecz jasna) agresji... Schyłek naszego brzydkiego stulecia przepełniony jest płaczem. Coraz mocniej dostrzegamy, że choć w pierwszym porywie wyciągamy do drugiego człowieka otwartą rękę, to po niedługim czasie zaczyna się ona zwierać w pięść. Stcphcn King działa jak membrana, którą napina dekadencja ery technologicznej. Jego historie świetnie przystają do charakteru naszych dni; zwykle rozpoczynają się niewinnie, pozornie bez zagrożenia, co najwyżej z przeczuwanym, głęboko skrytym niepokojem, który coraz to bardziej gęstnieje, ogarnia ludzi i zwierzęta niczym chmura nasycona szaleństwem, doprowadza w głąb bezwyjściowej pułapki. Każdy, kto się zapoznał z "Miasteczkiem Salom", "Miscry", "Jasnością" dobrze wie, o co mi chodzi. Pisarz epoki - określenie często nadużywane. Sądzę jednak, iż wśród świadków XX wieku, przez usta których mówią zbudzone upiory, na pewno jest miejsce dla znakomitego Amerykanina. Tym przyjemniej mi donieść, że wkrótce już czytelnik polski zyska okazję do lektury najlepszej w opinii wiciu krytyków i znawców powieści Stephena Kinga. Oryginalny tytył brzmi "Pet Scmantary", a błąd w anglielszczyźnic nie jest przypadkowy. Tłumacz, wspomniany już przy okazji Lovccrafta, Michał Wroczyński, zaproponował polską wersję bardzo pomysłowo, nawiązał bowiem w polskim brzmieniu tytułu do charakterystycznych błędów, jakie robi dziecko (co było oczywistą intcnsją Kinga), leź propozycja przekładu tytułu ("Smętarz dla Zwierzaków") zawiera również dodatkowy walor, zbieżny z ogólnymi sensami dzieła Kinga. Nawiązuje bowiem do modernistycznych lęków, które jak spirala historii rozwinięta przez Nictzschego, wracają do nas po stu latach, tyle że o jeden obrót dziejów wyżej. Brak mi miejsca, by zająć się szczegółowo "Smętarzcm dla Zwierzaków", zresztą każdy miłośnik gatunku uzna na pewno lekturę za absolutny obowiązek. Na tym więc poprzestanę.
Cóż, do omówienia ostało jeszcze sporo. Nawet nic tknęliśmy tak ważnej odmiany fantastyki, jak space-opcra, ani słowo nic padło na temat heroic S-F, nic nie było o inner-fantasy, ani o odmianach psychologicznej S-F. Żal mi ponadto, że nic nie napisałem na temat autorów polskich (w naszym fando-mie dużo spraw wielce frapujących!). Nic tknąłem też nawet antologii oraz tomów zbiorowych. Nic ruszyłem wielu jeszcze spraw, bo mój czas już się
190 RECENZJE

kończy. Dodam więc tylko, że zdaje sobie sprawę z względności wyżej przedstawionych ocen i licznych braków ora/ niedostatków informacyjnych szkicu (gdzie Herbert, gdzie Frcdcric Brown, gdzie Jonathan Carrol, gdzie Henry Kuttner, gdzie Robert E. IIoward, gdzie Roald Dahl? - długo sam mogę tak mnożyć). Pocieszam się wszelako, że Kosmos jest nieskończenie wielki, księgarskie półki stosunkowo obszerne, a moi czytelnicy - choć trochę wyrozumiali.
Żegnajcie, Drodzy Kosmonauci! Przyjemnych snów i marzeń jak najfantastycznejszych, aż wam ufoludki pozazdroszczą - tego wszystkim Wam życzę na do widzenia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[ SCIENCIE FICTION ] [ OPOWIADANIA ] R Tokarczuk Rok 2026
Magazine Asimov s Science Fiction 2003 Issue 03 March (v1 0) [txt]
Magazine Analog Science Fiction and Fact 2004 Issue 12 December (v1 0) [txt]
Magazine Asimov s Science Fiction 2004 Issue 12 December (v1 0) [txt]
Magazine Analog Science Fiction and Fact 2004
Asimov s Science Fiction 1977(001)Spring
Magazine Asimov s Science Fiction 2005 Issue 03 March (v1 0) [txt]
Magazine Asimov s Science Fiction 2003 Issue 09 September (v1 0) [txt]
Magazine Analog Science Fiction and Fact 2005
Magazine Analog Science Fiction and Fact 2004 Issue 11 November (v1 0) [txt]
Magazine Fantasy and Science Fiction [Vol 111]
Bearne, C G (Ed ) [Anth] Vortex New Soviet Science Fiction [v1 0]

więcej podobnych podstron