Diabłu ogarek Czarna Wierzba Konrad T Lewandowski


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.
Diabłu ogarek. Czarna Wierzba
Text copyright © 2013 by Konrad T. Lewandowski
This edition copyright © 2013 by Wydawnictwo RM
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
rm@rm.com.pl
www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie
i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem
na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-7243-892-8
ISBN 978-83-7773-057-7 (pdf)
ISBN 978-83-7773-056-0 (mobi)
ISBN 978-83-7773-055-3 (ePub)
Redaktor prowadzÄ…cy: Justyna Mrowiec
Redakcja: Anna Puziewicz
Korekta: AD VERBUM Iwona Kresak, Paulina Potrykus-Wozniak
Ilustracja na okładce: Jakub Kasper
Skład i przygotowanie wersji elektronicznej: Marcin Fabijański
Wydanie I
Warszawa 2013
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl
Moim przodkom
Autor
Spis treści
1. W obronie sÄ…siada
2. Zburzony Å‚ad
3. Gołysz i świętokradcy
4. Zaorana miedza
5. Panna polna
6. Strachy na Lachy
7. Żywioły wody, powietrza i zemsty
8. Cud w Miedznej
9. Litwa warta mszy
10. Duch nad wodami
11. Podstępem i bombą
12. Szarża do piekieł
1
W obronie sÄ…siada
2
Zburzony Å‚ad
3
Gołysz i świętokradcy
4
Zaorana miedza
* * *
Rano zbudziło Stanisława stukotanie stempla w lufie. To Korczyński ładował swój muszkiet.
Wozny popatrzył na to jednym okiem, przeciągnął się, ziewnął i ruszył obmyć twarz. Nie chciało
mu się zaczynać dnia od kazania i tłumaczyć współtowarzyszowi, że cała ta robota jest psu
na buty, skoro jego muszkiet ma staroświecki zamek lontowy. W otwartej bitwie i owszem,
bardzo to było praktyczne. Dwułokciowy lont, raz zapalony, tlił się potem przez dobre półtorej
godziny, żar stale był pod ręką i nie trzeba było się troszczyć o stan krzesiwa, na co przy
zamku kołowym czy skałkowym trzeba było stale pilne baczenie mieć. Sęk w tym, że wpierw
należało wiedzieć, kiedy ta bitwa ma się zacząć, aby na jej początku ogień skrzesać. Wielce
zaś niepolitycznie było lezć do czyjegoś domu z dymiącym lontem w garści i gadać, że się
przychodzi w pokoju... Gdyby zaś do zwady ze Złotnickimi doszło, to akurat oni tam będą
nogami w miejscu dreptać i cierpliwie czekać, aż imć pan Jacek swój stary muszkiet do strzału
przysposobi. Ale co tam! Jego pukawka, jego zabawa!
Stanisław otworzył okno i odetchnął wilgotnym powietrzem.
Przez noc pogoda się załamała. Ranek był smętny, pochmurny, w sam raz na wieszanie.
Szło na deszcz, może nawet na burzę, ale jakoś dojść nie mogło. Na razie tylko siąpiło
paskudnie i gdzieś w dali pogrzmiewało. Taki dzionek nieboży zdecydowanie wypadało zacząć
od porządnego śniadania, zwłaszcza że pózniej należało poważnie wątpić w to, aby Złotniccy
na obiad prosili. Pewnie po południu przyjdzie im tu wrócić na tę żydowską zupę z cebuli.
Korczyński podsypał panewkę i nareszcie skończył. Teraz zaczął się ubierać do drogi. Wozny
też się ogarnął, po czym obaj spakowali rzeczy i ze wszystkimi tobołami zeszli na dół. Stanisław
zamówił jajecznicę z dwóch tuzinów jaj, ze skwarkami, po czym rozsiedli się przy możliwie
najlepiej wyglÄ…dajÄ…cym stole.
Drzwi gospody były otwarte na oścież, mimo to skutkiem pieskiej pogody do środka wpadało
tak mało światła, że w głównej izbie zajazdu było teraz mroczniej niż wczoraj z wieczora. Dwa
okna przysłonięte mocno zmętniałymi błonami ze świńskich pęcherzy w niczym tu nie pomagały.
Wobec tego szlachcie kazali razem z rynienką jajecznicy podać także i światło na stół, żeby
widzieć, co jedzą.
Pałaszowali żwawo ze wspólnej misy, przegryzając chlebem. Korczyński jął się przy tym
dopominać o łyk gorzałki, twierdząc, że inaczej ufności do siebie mieć nie będzie przed
czekającą ich przeprawą. Stanisław ustąpił i kazał mu podać mały kubek. Sam wziął zrazu
piwo, ale było tak podłe, że z miejsca odesłał je świniom i zawołał o wczorajsze wino, już bez
dodatków.
Na tętent kilku koni zajeżdżających przed karczmę nie zwrócili uwagi. Dopiero jak wchodzący
do środka ludzie przysłonili jasny prostokąt drzwi, powodując nagły mrok w izbie, wozny i pan
Jacek unieśli głowy znad posiłku.
Przybyszami byli lisowczycy, wnioskując po obcisłych, czerwonych portkach oraz żołnierskiej
postawie. Sześciu. Pewnie korzystając z przerwy między kampaniami w niemieckiej wojnie,
ściągnęli do Rzeczypospolitej, by żołd i łupy przehulać. Dziwne było tylko, że licho przygnało ich
aż tak daleko od granicy, na zapadłą mazowiecką prowincję. Mogli być w takim razie
grasantami bez zajęcia, a więc i groszem nie śmierdzącymi...
Stanisław na wszelki wypadek nieznacznie sięgnął po swój cep i wsunął go w cholewę buta.
Zdałoby się jeszcze i pistolet wyjąć, ale te były w drugiej sakwie, musiałby do nich podnieść się
z Å‚awy.
Najemnicy stłoczyli się przy szynkwasie.
 Żydzie, daj nam czym gardła spłukać!
Dureń arendarz dał piwa, tego co wcześniej woznemu. Efekt był taki, że chwilę pózniej cały
ociekał owym niecnym napitkiem od stóp do głów.
 Pomyje nam dajesz, parchu?!  jeden z lisowczyków złapał Żyda za brodę i energicznie
przeciągnął go na drugą stronę bufetu, rzucając nieboraka na podłogę.  Czy też otruć nas
chcesz?!
 Zmiłowania proszę u jasnych panów!  jęknął przerażony arendarz.
W mordę mu dać w prawie byli, sam się prosił, ale potem winni posłać delikwenta po lepszy
trunek. Jednak lisowczycy nie zamierzali pozwolić Żydowi naprawić błędu. Zaczęli kopać
leżącego, z rozmysłem starając się przy tym trafić ostrogami w twarz i oczy. Przerażony
nieszczęśnik wręcz zaskowytał ze zgrozy, a tamci bawili się swoim okrucieństwem.
 Hola, mości panowie!  zawołał wozny, nie wstając jeszcze.  Tu nie Siedmiogród!
Pomiarkujcie siÄ™ aby!
Lisowczycy jakby na to czekali. Natychmiast zostawili w spokoju arendarza, który
na czworakach umknął za szynkwas, i całą kompanią ruszyli w kierunku stołu jedzących
śniadanie szlachciców. Kiedy podeszli bliżej, dało się poznać, że w istocie wojennymi byli
ludzmi, świeżo przybyłymi z samego jądra niemieckiej zawieruchy. Ogorzali, żylaści, z lodem
w oczach. Niektóre blizny na gębach były całkiem świeże, a choć wszyscy razem nie mieli ich
tyle co jeden pan Jacek Korczyński, to jednak on, o dziwo, wyglądał bardziej ludzko
od każdego z nich.
 Waść może dziedzic tutejszy, że się wtrącasz?  rzucił ten, co pierwszy zaczął bić Żyda.
Widać przywódca.
 To nie mój poddany  odparł powoli wozny, odsuwając od siebie rynnę z niedojedzoną
jajecznicą. Oszacował ich uzbrojenie.
Wszyscy mieli szable, do tego czekany lub buzdygany za pasem. Broń palną tylko
najmłodszy z nich  szczerzący się bezczelnie ospowaty chłystek, któremu kolba krócicy
wystawała zza poły rozpiętego żupana. Skoro trzymał pistolet pod ubraniem, należało
spodziewać się, że proch na panewce, pomimo lepkiej wilgoci na dworze, był suchy.
 Patrzajcie no, szablicy nie nosi!  zawołał właśnie ów dziobaty młodzik, wysuwając się
do przodu.  A szlachtę śmie rugać, łyk jeden!
Teraz już Stanisław wstał, ale powiedzieć nic nie zdążył, uprzedził go bowiem Korczyński.
 Szlachcic to jest dobry, zapewniam waszmościów, w majątkach moich za leśniczego służy,
stąd też i z szabelką po ostępach za dzikami biegać mu niesporo. Kordelas do takiej zabawy
o wiele lepszy.
Najzabawniejsze w tym było, że pan Jacek odegrał majestat prowincjonalnego posesjonata
tak udatnie, że rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że on jest tu panem, a Stanisław
sługą. Półżartobliwe wyjaśnienie jednak nie rozładowało atmosfery.
 Skoro się szablicy wyrzekł to jakby szlachectwa...  prowokował dalej młokos, pewny
wsparcia towarzyszy.
 Na takiego mlekosysa szabla mi niepotrzebna, twoją własną cię smarku wypłazuję! 
wozny wyjął swój cep i zakołysał nim znacząco.
Jeżeli lisowczyków zdziwił widok tak osobliwego oręża, to tego po sobie nie okazali.
Najwyrazniej nie zwykli lekceważyć żadnego przeciwnika.
 Obraził mnie, psi syn! Niechajże więc staje!  lisowczykowski aplikant wyciągnął szablę
i bez salutu ciął na odlew. Nie mierzył jednak w woznego, lecz w łańcuszek łączący trzonek
z bijakiem cepa, próbując go przeciąć i ośmieszyć właściciela. Przeliczył się jednak. Ostrze
zaiskrzyło i wyszczerbiło się na hartowanej styryjskiej stali. Aańcuszek zaś owinął się dwakroć
wokół klingi, a wtedy Stanisław złapał drugą ręką bijak, skrzyżował obie części cepa, chwytając
klingę napastnika niczym w kleszcze, złamał ją jednym pewnym ruchem. Odłamany kawałek
głowni pozostał zaklinowany mocno pomiędzy trzonkiem a bijakiem.
Rozgniewany lisowczyk odrzucił złamaną szablę i sięgnął do krócicy. No, teraz to już żarty się
skończyły! Wozny momentalnie uderzył go odłamanym kawałkiem jego własnej szabli,
trzymanym wciąż między połówkami cepa, niczym motyką w nasadę nosa, rozcinając mu
szeroko obie brwi i pół czoła. Buchająca krew natychmiast oślepiła zuchwałego młokosa. Ranny
zapomniał o pistolecie i czym prędzej odsunął się na bok, pod ścianę, przysiadając na pierwszej
napotkanej ławie. Żeby cokolwiek widzieć, musiał teraz oburącz zaciskać rany, co definitywnie
eliminowało go z dalszej walki.
Stanisław demonstracyjnie rozluznił cep i kawałek szabli upadł na ziemię. Tego pokazu
powinno było wystarczyć, aby zażegnać dalszą awanturę.
Nie starczyło.
Przeciwnie, można było odnieść wrażenie, że lisowczycy specjalnie delegowali żółtodzioba,
żeby ów się odwagą wykazał, na uznanie starszych kompanionów zasługując, a przy okazji
wypróbował woznego, zmuszając go do ujawnienia swych umiejętności. Teraz zaś, poznawszy,
z kim mają do czynienia, cała piątka jak jeden mąż sięgnęła do szabel i czekanów. Nie wdawali
się już w dawanie żadnych racji ani pretekstów. Napad zbójnicki na gospodę to był i tyle!
 Stać!  zawołał Korczyński, mierząc do nich z muszkietu opartego kolbą o biodro. Lufę
trzymał lewą ręką, w prawej zaś nad otwartą panewką dzierżył płonącą świecę porwaną
ze stołu, gdzie im wcześniej do jajecznicy przyświecała.
Tamci mieli zbyt duże doświadczenie, aby się przelęknąć. Wielkość broni tylko
na nowicjuszach mogła robić wrażenie. Każdy praktyk rzeczy świadom wiedział dobrze,
że proch zapala się momentalnie tylko od żaru czerwonego, nie zaś od otwartego ognia. Wtedy
bowiem należało odczekać małą chwilę  tyle, ile się szybko liczy od jednego do trzech. Niby
mało, ale jeśli wróg był o parę kroków, to jednak wiele za długo. Nim się proch na panewce
przysmaży, dopadną i lufę podbiją...
Pan Jacek zaskoczył wszystkich. Zdmuchnął świecę i na końcu knota pokazał się różowy
okruch żaru.
 Nabiłem siekańcami!  przestrzegł.
Lisowczycy zawahali się, ale krótko.
 Z bliska śruty wąską strugą pójdą  ocenił trzezwo herszt.  Najwyżej jednego z nas
dostanie!  ruszył pierwszy, dając przykład odwagi pozostałym.  W szable ich! Już!
Korczyński dał ognia. Zdawało się, że od huku cała karczma się rozleci.
Stanisław wcześniej w duchu przyznał rację dowódcy grasantów, więc na widok skutków
wystrzału stanął na chwilę oniemiały ze zdumienia. Gdyby nie widział broni, mógłby przysiąc,
że to nie muszkiet, lecz falkonet kartaczami wygarnął!
W siwych kłębach dymu nie dało się poznać, gdzie i jakie rany odnieśli nacierający
lisowczycy, ale trzech najbliższych odrzuciło w tył, z czego dwaj padli, w tym herszt, który już
wstać nie próbował. Drugi powalony wprawdzie zdołał się podnieść, ale zataczając się
na miękkich nogach, zaczął zaraz ustępować z placu boju. Dołączył do niego ten trzeci, też
dotkliwie poszatkowany, co ustał, bo przytrzymał się stołu.
Jak imć Korczyński tego dokonał, nie wiadomo, ale jego siekańce zamiast z początku lecieć
kupą zwartą, czego tamci oraz wozny się spodziewali, rozpierzchły się od razu i szeroko
omiotły całą izbę, grzechocząc wściekle po meblach i ścianach, zrywając wiecheć jemioły
zawieszony u sufitu, orząc bruzdami klepisko, dzwoniąc po garnkach koło paleniska, a także
tłukąc flasze za szynkwasem. Istny huragan zniszczenia przeszedł przez karczmę!
Wozny pierwszy otrząsnął się ze zdumienia. Szybko schował do cholewy cep, a z sakwy
wyciągnął jeden ze swoich pistoletów  ten, w którym miał ołowianą kulę. W drugim była
srebrna. Chociaż srebro ołowiowi tylko nieznacznie ciężarem ustępowało i mogło równie
skutecznie ranić, szkoda go było na ludzi z krwi i kości. Wobec tego Stanisław zabrał krócicę
młodemu lisowczykowi, którego od złożenia formalnej protestacji w tej mierze skutecznie
powstrzymała lufa woznego znacząco oparta o czubek nosa.
Tymczasem pan Jacek, odstawiwszy dymiący muszkiet pod ścianę, w wielkim pośpiechu
napychał sobie usta jajecznicą.
 Sakwy waść bierz!  krzyknął do niego Lawendowski, ruszając na pozostałych dwóch
lisowczyków.
Ci też zdrowo ucierpieli od siekańców, ale nie na tyle, by stracić zdolność i chęć do dalszej
bitki. Jeden z rozharatanymi policzkiem i skronią wszakże otrząsnął się już z szoku na tyle, by
pojąć, że głupio jest stawać z czekanem naprzeciwko człowieka z dwoma pistoletami
w dłoniach, więc czym prędzej zanurkował pod stół i ławy.
Stanisław ani myślał go tam tropić, zajął się więc ostatnim grasantem. Temu kawałek ołowiu
zmasakrował prawy kciuk, ale twardy weteran niemieckiej wojny mało się tym wzruszył.
Właśnie wyplątał z palucha szabli resztki swojego palca i przekładał oręż do lewej ręki, kiedy
Lawendowski ze zdobycznej krócicy wymierzył mu prosto między oczy. Lisowczyk przytomnie
ocenił sytuację i natychmiast wypuścił broń.
 Daruj waszmość życie!  poprosił, podnosząc ręce do góry.
 Dobrze...  wozny opuścił lufę i z przystawienia wypalił w jego lewe udo, po czym kulącego
się z bólu przeciwnika odepchnął od drzwi i obejrzał się na Korczyńskiego, który objuczony jak
wielbłąd całym ich dobytkiem, podpierając się muszkietem przestępował właśnie ciało herszta
lisowczyków. Ten, zdaje się, był gotów na miejscu. Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie,
za dawne wobec Rzeczypospolitej zasługi i amen!
Wybiegli z karczmy. Szczęściem więcej przeciwników tu nie było. Lisowczycy przybyli tylko
w sześć koni, które stały uwiązane opodal. Stajenni wyszli na podwórze zobaczyć, co się
dzieje. Posłuchali od razu, gdy Korczyński zawołał, by siodłali ich wierzchowce.
Stanisław cisnął wypalony zdobyczny pistolet w krzaki za płotem i podszedł do koniowiązu,
wyciągając z pochwy kordelas. Zaczął metodycznie ciąć lisowczykom uzdy oraz popręgi,
równocześnie z kabur przy siodłach wyciągając i rzucając na ziemię trzy janczarki oraz dwa łuki
z kołczanami pełnymi strzał.
W tym momencie błonę w oknie gospody przebiła lufa bandoletu i zaczęła rozrywać
ją na boki, poszerzając dziurę. To musiał być ów najmniej poszczerbiony przeciwnik, który się
schował pod stołem. Być może jak ów młodzik też miał broń ukrytą pod ubraniem albo może
dał mu ją któryś z ciężej rannych towarzyszy, nieważne!
Lawendowski, niewiele myśląc, skoczył z powrotem do gospody i lisowczykowi zajętemu
robieniem improwizowanej strzelnicy wpakował kulę w biodro. Kiedy tamten, przeklinając
wściekle z zaskoczenia i bólu, wypalił na oślep w kierunku drzwi, woznego w izbie już nie było.
Wrócił do koni dokończyć robotę mającą udaremnić pościg, względnie wezwanie pomocy.
Strzelby tureckie unieszkodliwił w sposób najprostszy z możliwych, wbijając je głęboko lufami
w ziemię i utrącając skałki rękojeścią noża. Jeden z łuków nadrąbał, dodatkowo przecinając
w nim cięciwę, drugi, wyraznie zacniejszy postanowił zatrzymać jako zdobycz. Wszakże jakaś
nawiązka za niedojedzoną jajecznicę oraz straty moralne mu się należała! Każdy trybunał
to potwierdzi!
Korczyński ze stajennymi skończyli tymczasem kulbaczyć ich wierzchowce. Pan Jacek
wskoczył na siodło i zamachał na woznego, który zaraz do niego dołączył.
 Muszkietu swego waść nie przepomniał aby?  zagadnął Stanisław, upewniając się,
że wszystkie jego rzeczy są na swoich miejscach.
Pan Jacek znacząco klepnął dłonią masywną kolbę wystającą spod czapraka.
 W drogÄ™!
Zostawili za sobą karczmę w Ugoszczy, zamienioną chwilowo w szpital dla tęgo
poharatanych lisowczyków, tudzież kaplicę, i pomknęli w las.
Nikt ich nie gonił, ale pędzili, aż ochłonęli. Planów zmieniać nie myśleli, wciąż zmierzali
do Małych Dębów. Wątpliwe, aby to Złotniccy nasłali na nich tych lisowczyków. Raczej sądzić
należało, że to był przypadek. Najemnicy latami na niemieckiej wojnie służący zwyczajnie
dziczeli od nieustannych gwałtów i potem, wróciwszy do spokojnej Rzeczpospolitej, wśród jej
poczciwych mieszkańców poczynali sobie jak rozżarte wilki, tym zuchwalej, że wiedzieli dobrze,
iż niełatwo przyjdzie im natknąć się na kogoś, kto by im doświadczeniem żołnierskim
i sprawnością w walce dorównał. Zwłaszcza w sennych i sytych dzielnicach centralnej Polski,
gdzie wojny nijakiej od krzyżackich czasów nie widziano. O swawolach i zbrodniach
rozbisurmanionych bądz niespłaconych żołnierzy wiele mrożących krew w żyłach opowieści
i plotek krążyło, acz pierwszy raz coś takiego na ziemi liwskiej się trafiło. No i bardzo dobrze,
że dranie mores poznali!
Do rozważania wątpliwych aspektów tej hipotezy Stanisław nie miał teraz głowy. Pół godziny
przed Małymi Dębami zrobili postój, żeby doprowadzić rozchełstane w zamieszaniu szaty
do porządku i godnej prezencji, włosy przygładzić, a także broń nabić. Przy tej okazji Korczyński
wyjaśnił, na czym polega jego chytra sztuczka z siekańcami.
 Cztery kule muszkietowe, uważasz waszmość, trzeba do tego dzieła wziąć, ale nie można
ich siepać byle jak, co wszyscy pospolicie czynią. Otóż pierwszą kulę kroimy równo na cztery,
drugą na osiem, trzecią na szesnaście, a ostatnią na trzydzieści dwie części...  referował,
wykonując to jednocześnie na przygodnie napotkanym pieńku.  Do muszkietu sypiemy półtorej
zwykłej miary prochu, by dał radę tyle ołowiu miotnąć, zaczem dajemy przybitkę i ładujemy
nasze siekańce, poczynając od tych najdrobniejszych, przez średnie do najgrubszych.
Koniecznie nie wolno ich pomieszać! Na koniec znów dajemy przybitkę, ale taką z grubego filcu.
 Cóż taki porządek naboju daje?  spytał wozny.
 A to, proszę waszmości, że kiedy się wystrzeli, to mniejsze siekańce lecą zawsze szybciej
od tych większych. Wszakże skoro te większe i powolniejsze znajdują się przed nimi, no
to oczywista, że mniejszym lecieć swobodnie naprzód przeszkadzają. Mniejsze śruciny muszą
omijać większe i przeciskać się między nimi. Tak więc, ledwie to wszystko razem z lufy wyjdzie,
z punktu zaczyna się między sobą rozpychać, rozpraszać i rozbiegać na boki. Tym sposobem
siekańce lecą od razu szeroką ławą i nie potrzeba do tego lufy na boki rozdziawionej jak
paszcza garłacza. A że muszkiet ma rurę znacznie dłuższą od garłacza, tedy więc ołowiny mają
o wiele więcej impetu. Skutek waszmość na własne oczy oglądał, to i uwierzyć mi możesz.
 Dobrze żeś to waszmość wypraktykował  przyznał szczerze Stanisław.  Nie doceniłem
was, mości panie Jacku!
 Nie wy jedyni!  Korczyński uśmiechnął się bodaj najszpetniej, jak umiał.  Gębę mi
w zwadach pocięli, prawda, ale głowy, jak waść widzisz, jeszcze nie postradałem! Zawsze
bowiem, kiedy się spostrzegłem, że w przyjacielskim bigosowaniu, do którego to zwyczajnie
po pięciu, sześciu kwaterkach gorzałki przyjść musi, inaczej biesiada licha, miara się przebiera
i mord prawdziwy wisi w powietrzu, to żem zawsze po rurę sięgał i grzmiałem z niej po całości,
skoro pan Jezus ręki do szabli nie dał. Jakoś to w życiu sobie radzić trzeba...  zakończył
filozoficznie.
 Prawda  poświadczył z powagą wozny.
 A teraz pośpieszajmy!  Korczyński schował muszkiet.  Niechże mi już ci złodzieje w gębę
naplują, prędzej będzie można to zapić i o hańbie zapomnieć!
5
Panna Polna
6
Strachy na Lachy
7
Żywioły wody, powietrza i zemsty
8
Cud w Miedznej
9
Litwa warta mszy
10
Duch nad wodami
11
Podstępem i bombą
12
Szarża do piekieł
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Diabłu ogarek Czarna Wierzba Konrad T Lewandowski
Diabłu ogarek Kolumna Zygmunta Konrad T Lewandowski
Diabłu ogarek Kolumna Zygmunta Konrad T Lewandowski
Alchemia czarna sztuka

więcej podobnych podstron