Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Tytuł oryginału: The History Keepers: Circus Maximus
Copyright © Damian Dibben, 2012
© for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2013
Projekt okładki: (Wojciech Wawoczny)
Redakcja: Anna Jutta-Walenko
Korekta: Anna Sidorek, Joanna Egert-Romanowska
Koordynacja produkcji: Małgorzata Wnuk
Wydawca prowadzący: Agnieszka Betlejewska
Przygotowanie pliku e-booka: Anita Pilewska
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2013
Egmont Polska Sp. z o.o.
ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa
tel. +48 22 838 41 00
www.egmont.pl/ksiazki
ISBN 978-83-237-7670-3
Skład i łamanie: Gj-studio Grażyna Janecka
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Zwariowanym i cudownym
Morrisonom z Derw Mill
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
1
Królowa nocy
Noc, kiedy Jake Djones ściągnął na siebie totalną hańbę i zagroził istnieniu Tajnych Służb Straży Historii, była tak nienaturalnie, przeraźliwie mroźna, że Morze Bałtyckie pokryło się lodem prawie na całej powierzchni.
Od skalistych, smaganych wichrem wybrzeży Danii na zachodzie po skute lodem pustkowie Finlandii na północy, bezkresna lodowa połać – cienka jak pajęczyna i skrząca się upiornie w księżycowym blasku – tworzyła łagodny łuk wzdłuż linii horyzontu. Nieustająca kurzawa miękkiego śniegu zdawała się otulać ten odległy zakątek planety pierzyną kosmicznej ciszy.
Statek z błękitnymi żaglami przedzierał się przez zamarzającą lodową skorupę, kierując się w stronę migoczących świateł Sztokholmu – bajecznego archipelagu zatok, cypli i wysepek. Na burcie widniała nazwa śTulipan”, a za poskrzypującym kołem sterowym stała wysoka postać w długim futrzanym płaszczu. Sternik wyciągnął dłoń w eleganckiej rękawiczce i uderzył w dzwon okrętowy.
– Już czas, panowie! – oznajmił, zaciągając miękko z melodyjnym charlestońskim akcentem.
Natychmiast po tych słowach kolejne dwie postacie wyłoniły się ze śnieżnego mroku, by dołączyć do mężczyzny u steru. W ślad za nimi przyfrunął jaskrawo ubarwiony ptak – papuga, która przysiadła, dygocząc, na ramieniu swojego pana. Wszyscy trzej jęli wpatrywać się w skupieniu w śnieżycę, kierując wzrok ku zbliżającemu się portowi, którego światła z wolna wydobywały z ciemności ich twarze.
Młodzieniec w płaszczu był uderzająco przystojny; lekki uśmieszek igrał na jego wyrazistym obliczu. Tuż przy nim stał właściciel papugi, niższy chłopiec w okularach, o brwiach ściągniętych nad spoglądającymi badawczo oczami. Trzeci chłopiec miał śniadą cerę, ciemne loki i wielkie brązowe oczy, skrzące się z przejęcia. Trzej nieustraszeni podróżnicy, młodzi agenci Tajnych Służb Straży Historii: Nathan Wylder, Charlie Chieverley oraz... Jake Djones.
Charlie odezwał się pierwszy.
– Steruj ku tamtej wyspie na środku – powiedział, celując palcem w grupę iglic i wież. – To Stadsholmen, sztokholmskie Stare Miasto, największy klejnot wśród tych wysepek i centrum szwedzkiego imperium. Choć z żalem muszę zauważyć, iż nie przybywamy w czasie jego największej świetności. – Westchnął. – W tysiąc siedemset dziesiątym roku nasza stara znajoma, dżuma, przybyła tu, by uśmiercić niemal jedną trzecią mieszkańców.
– Nie przybywamy w czasie największej świetności? – prychnął Nathan, otulając się szczelniej płaszczem, by ochronić się przed śniegiem. – Nader delikatnie to ująłeś. Szwecja zimą tysiąc siedemset osiemdziesiątego drugiego to chyba najbardziej niegościnne miejsce w historii. – Wyjął z kieszeni małe pudełeczko i posmarował sobie usta balsamem. – Jak mi wargi wyschną jeszcze trochę, to normalnie odpadną.
– Do diaska, Nathan, dziewięćdziesiąty drugi! – wykrzyknął Charlie, zamykając oczy i zaciskając zęby z irytacji. – Jesteśmy w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim. Słowo daję, czasem zastanawiam się, jakim cudem doszedłeś tak daleko.
Pan Drake – bo tak miała na imię papuga – zaskrzeczał przytakująco i nastroszył się wzgardliwie w stronę Amerykanina.
– Nabrałem cię. – Nathan uśmiechnął się drwiąco. – Naprawdę sądzisz, że nosiłbym ten długi sobolowy płaszcz w osiemdziesiątym drugim roku? Nie wspominając o tych bezklamrowych butach do jazdy, tak ascetycznych, że praktycznie napoleońskich. – I dodał, zwracając się do Jake’a: – W ostatniej dekadzie osiemnastego wieku modny strój to absolutna podstawa.
Nathan kochał stroje niemal tak bardzo jak przygodę.
– Bezklamrowe buty sruty – burknął pod nosem Charlie. – I nawet nie wspominaj przy mnie o sobolowym płaszczu, tym dziele barbarzyńskiego okrucieństwa. Te biedne zwierzęta też miały prawo do życia, wiesz?
Jake słuchał tych przekomarzanek, puchnąc z dumy na myśl, że oto należy do najwspanialszej i najbardziej tajemniczej organizacji wszech czasów: Tajnych Służb Straży Historii.
Minął zaledwie miesiąc, odkąd jego los odmienił się w dramatyczny sposób. Został porwany, przewieziony do londyńskiej ekspozytury Straży Historii i poinformowany, że jego rodzice pracują w niej potajemnie od dziesięcioleci oraz że zaginęli w szesnastowiecznej Italii!
Od tamtej pory jego życie przypominało oszalałą jazdę lunaparkową kolejką. Podróżował w czasie, najpierw do Punktu Zero – kwatery głównej strażników historii na Mont-Saint-Michel w Normandii 1820 roku – a następnie do Wenecji w roku 1506, wraz z agentami posłanymi z misją odnalezienia jego mamy i taty oraz powstrzymania diabolicznego księcia Zeldta przed zniszczeniem Europy epidemią dżumy.
Jake odzyskał rodziców, ale agenci powrócili z misji bez Topaz, tajemniczej i pięknej młodej agentki, do której zdążył się mocno przywiązać. Ale najbardziej wstrząsające było dla niego odkrycie, że jego ukochany brat Filip, który – jak sądził do tej pory – miał zginąć przed trzema laty w wypadku na szkolnej wycieczce, także był strażnikiem historii oraz że istniała szansa – choć bardzo nikła – że wciąż żyje gdzieś w dawno minionym czasie.
A teraz Jake zaczynał już swoją drugą misję. Trzeba tu dodać, że trafił na nią bardziej dzięki łutowi szczęścia niż z jakiegokolwiek innego powodu (niemal wszyscy w Punkcie Zero okrutnie się pochorowali po zjedzeniu zupy z małży i dostępnych agentów było jak na lekarstwo), a zadanie nie było niebezpieczne – w przeciwnym razie z pewnością nie brano by go nawet pod uwagę, jako że wciąż był nowicjuszem. Niemniej jednak wybrano go i oto znajdował się na statku, przemierzając Bałtyk w latach dziewięćdziesiątych osiemnastego wieku, by odebrać partię atomium, bezcennej substancji, która umożliwiała podróżowanie w głąb historii.
– Powiedzcie mi coś o tym człowieku, którego mamy spotkać – odezwał się, usiłując stłumić drżenie głosu.
– Caspar Isaksen Trzeci? – Charlie wzruszył ramionami. – Osobiście go nie poznałem, ale sądzę, że jest w naszym wieku. Kiedyś przyrządziłem dyniowe tagine dla jego ojca. Powiedział, że wspomnienie tego smaku na zawsze pozostanie mu w pamięci – dodał rozmarzonym tonem.
Charlie pasjami uwielbiał jedzenie i był wybornym kucharzem – choć doświadczenia z kuchniami cesarskiego Paryża uczyniły zeń zatwardziałego wegetarianina.
– A ja poznałem osobiście Caspara Isaksena Trzeciego. Spotkałem go dwa razy – oznajmił Nathan, przeciągając śpiewnie głoski i przewracając oczami. – Trudno go z kimś pomylić. Chłopak wsuwa ciastka, jakby za chwilę miały wyjść z mody, i nigdy nie przestaje kichać.
– No ale co Isaksenowie mają wspólnego z atomium? – spytał Jake.
O istnieniu tej substancji dowiedział się podczas swojej pierwszej podróży w czasie. Aby przenieść się do określonego punktu przeszłości, agenci musieli wypić roztwór atomium o bardzo precyzyjnie określonym stężeniu. Generalnie działało to tylko na pełnym morzu, w magnetycznym malstromie śpunktu czasohoryzontu”, i wyłącznie na ludzi posiadających śwalor”, wrodzoną zdolność do podróżowania przez wieki. Strażnicy potrzebowali tego cennego płynu, by móc chronić historię, strzegąc przeszłości przed mrocznymi siłami dążącymi do jej zniszczenia i pogrążenia świata w ciemności.
– Isaksenowie to atomium – odpowiedział Charlie. – Rodzina zarządza jego produkcją od ponad dwustu lat. Jak zapewne wiesz, zrobić atomium jest szalenie trudno. Aby wytworzyć skuteczną partię, jego składniki, których sekret jest znany tylko garstce wybrańców, rafinuje się przez wiele lat...
– Dziesięciolecia raczej – wtrącił Nathan.
– Nie inaczej – potwierdził Charlie. – A cały proces musi przebiegać w bardzo niskiej temperaturze i dlatego właśnie Sejanus Poppoloe, założyciel Straży Historii, umieścił swoje laboratorium w północnej Szwecji. Uczyniwszy to, w latach dziewięćdziesiątych osiemnastego wieku, powierzył pieczę nad produkcją Frederickowi Isaksenowi, pierwszemu z rodu. Do dziś całe atomium, używane przez wszystkie ekspozytury na świecie, pochodzi z laboratorium Isaksenów.
– A dlaczego spotykamy się w Sztokholmie, a nie w samym laboratorium? – spytał Jake.
– O bogowie! – westchnął Charlie. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Nikt nie odwiedza laboratorium. Nikt nie ma pojęcia, gdzie ono się znajduje, nawet komendantka Goethe.
Jake spojrzał na niego ze zdumieniem. Przecież jeżeli ktokolwiek mógł wiedzieć, gdzie jest tajne laboratorium, to z pewnością Galliana Goethe, szefowa strażników historii, pełniąca tę funkcję od trzech lat.
– Isaksenowie strzegą tajemnicy, przekazując ją z pokolenia na pokolenie – ciągnął Charlie. – Czy potrafisz wyobrazić sobie, do jakiej katastrofy mogłoby dojść, gdyby informacja o lokalizacji laboratorium dotarła do niewłaściwych uszu? Nieszczęście pomnożone przez nieskończoność.
– Jest taka legenda – wtrącił Nathan. – Mówi się, że laboratorium mieści się we wnętrzu góry i że wchodzi się tam przez ukrytą wapienną jaskinię.
– Tak czy owak, kiedy partia atomium jest gotowa, członek rodziny dostarcza ją w umówione miejsce – podsumował Charlie. – Ponieważ Caspar Isaksen jest, podobnie jak ja, entuzjastą opery, właśnie budynek opery wybrano na miejsce spotkania. O ustalonej godzinie i ani sekundy wcześniej – dodał, pochmurniejąc. – Zapas atomium w Punkcie Zero jeszcze nigdy nie był tak mały. Ta dostawa ma kluczowe znaczenie.
– A więc żadnych potknięć, żółtodziobie – zawołał Nathan i przyjacielsko walnął Jake’a w plecy.
Jake rozglądał się po porcie. Statki były wszędzie, wypełniając przestrzeń pogmatwanym lasem masztów i olinowania. Magazyny i składy przy nabrzeżach kipiały krzątaniną marynarzy i kupców, którzy – w obłoczkach oddechów widocznych w mroźnym powietrzu – spędzali wieczór na pracy, ładując i rozładowując swoje towary: żelazo, miedź i cynę, paczki wosku, baryłki żywicy i bursztynu, worki z żytem i pszenicą, pęki zwierzęcych skór i niezliczone skrzynie pełne srebrzyście połyskujących ryb. Pan Drake obserwował rozgardiasz bacznym okiem, zaintrygowany i lekko zaniepokojony, jak zawsze kiedy pojawiał się w nowym miejscu.
śTulipan” zacumował w wąskiej luce obok ogromnego okrętu wojennego. Jake i Nathan patrzyli z podziwem na pękaty kadłub z dwoma pokładami działowymi. Wysoko na sterburcie stała grupka wygolonych na łyso marynarzy o szerokich karkach, którzy rozmawiali szorstkimi głosami.
Nathan pochwycił ich wzrok i zamaszystym gestem zdarł z głowy futrzaną czapę.
– Cudowny wieczór na operę, nie sądzicie, panowie?
Marynarze zignorowali go całkowicie.
– Bądź dobrym ptaszkiem i zostań tutaj. – Charlie pogłaskał Pana Drake’a i podsunął mu kilka fistaszków. – To nie powinno długo potrwać.
Papuga patrzyła, jak trzej młodzi agenci zeskakują na keję.
Chłopcy owinęli się szczelnie płaszczami i ostrożnie stąpając po oblodzonym bruku, włączyli się w płynące przez port potoki ludzi. Jake zerkał ciekawie na stragany, gdzie sprzedawano gotowane mięsiwa, solone ryby i parujący jabłecznik w drewnianych kubkach. Jego uwagę przykuła wróżbiarka okryta koronkowym szalem, ściskająca w pomarszczonej dłoni talię kart tarota. Wyciągnęła je w stronę Jake’a, zachęcając go, aby poznał swoją przyszłość. Jake zatrzymał się na chwilę, gdy jego wzrok przykuła karta leżąca na wierzchu talii: uśmiechnięty kościotrup na tle rozświetlonego księżycowym blaskiem morza. Oczy kobiety otwarły się złowróżbnie – ciemne źrenice pływające w mglistej szarości.
– Nie zadawaj się z nią – powiedział Nathan, zdecydowanym gestem łapiąc Jake’a za ramię i pociągając za sobą. – Pewnie pracuje dla agencji turystycznej.
Chłopcy okrążyli pałac królewski, po czym szeroki drewniany most wprowadził ich na paradny plac przed budynkiem opery – eleganckim trójkondygnacyjnym gmachem zwieńczonym olbrzymią kamienną koroną. Przed wejście napływał niekończący się strumień powozów, z których wysiadała śmietanka towarzyska Sztokholmu – wszyscy opatuleni w futra – by zniknąć we wnętrzu budynku.
– Opera – jęknął Nathan. – Czy jest coś bardziej niedorzecznego? Otyli ludzie zawodzący pieśni o niczym! Czy ten nieszczęsny Isaksen nie mógł wybrać bardziej odpowiedniego miejsca?
– Jak możesz, Nathanie Wylder! Jak możesz! – obruszył się Charlie. – To cudowna inscenizacja Czarodziejskiego fletu Mozarta, opery napisanej niespełna rok temu. Atrament ledwie zdążył wyschnąć na rękopisie, a wielki twórca już nie żyje, Panie, świeć nad jego duszą. To okazja, jaka nadarza się raz w życiu.
Nathan spojrzał na Jake’a, przybierając pocieszną minę winowajcy, i cała trójka jęła przedzierać się przez tłum do wejścia.
Tymczasem z cieni po drugiej stronie placu wyłoniły się postacie dwóch mężczyzn na koniach. Ich wzrok nieustannie podążał za trzema agentami. Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię i pierwszy z nich, odziany w płaszcz z wysokim kołnierzem, wstąpił w wątły blask ulicznej latarni. Był wysoki, trzymał się prosto i miał proste jasne włosy sięgające do ramion. Jego pomocnik nosił ciemny płaszcz i charakterystyczny kapelusz z szerokim rondem. Blondyn wyszeptał coś towarzyszowi do ucha, wręczył mu wodze swojego konia i pośpieszył przez plac w stronę opery.
Na widok foyer Jake’owi rozbłysły oczy. W kontraście z zimową pluchą na zewnątrz była to jasna przestrzeń pełna białego marmuru i luster w złoconych ramach, rozświetlona konstelacjami kandelabrów. Goście byli równie wspaniali jak ich otoczenie: wytworni i eleganccy, wypolerowane buty mężczyzn i długie jedwabne suknie dam odbijały się w lśniącej posadzce. Jedni zbijali się w gromadki, by pogawędzić, inni wspinali się po okazałych schodach, ciekawskim wzrokiem lustrując tłumy w poszukiwaniu źródła jakiegoś skandalu.
Nathan był w swoim żywiole.
– Szczerze uważam, że to może być jeden z najwspanialszych momentów w dziejach mody – oznajmił, wyswobadzając się z futrzanego płaszcza, by odsłonić wytworny ultramarynowy żakiet i bryczesy. – Spójrzcie na te sylwetki, na te wykończenia, co za wykwint! Same ich guziki mogłyby wygrywać nagrody.
Służący w ufryzowanej peruce i białych rękawiczkach z cierpiętniczą miną pomógł Jake’owi i Charliemu uwolnić się od wierzchnich okryć. Jake’owi ręka utknęła w rękawie i po kilku chwilach zupełnie niedystyngowanego szarpania nastąpił trzask rozdzieranego materiału.
– Ups... – Jake spąsowiał i tłumiąc nerwowy chichot, podał swój płaszcz mężczyźnie.
Służący westchnął boleśnie, zebrał wszystkie trzy okrycia i wymieniwszy je na żetony z kości słoniowej ze złotymi numerami, oddalił się bez słowa.
– Tylko uważaj na mój płaszcz! – zawołał za nim Nathan. – Nosił go diuk Marlborough w bitwie pod Blenheim. – Po czym zwrócił się do Jake’a: – To nie do końca prawda, ale nigdy dość ostrożności, jeśli chodzi o kosztowne futra.
Zadźwięczał dzwonek i tłum gości zaczął przemieszczać się w stronę widowni.
– Cóż, miejmy to już za sobą. – Nathan westchnął. – Chodźmy, opera sama się nie zanudzi. Gdzie nasze miejsca?
– Pierwszy balkon, loża M – odparł szorstko Charlie, wskazując palcem schody.
Trzej agenci ruszyli w górę po schodach, nieświadomi obecności długowłosego blondyna obserwującego ich uważnie zza filaru.
Kolejny służący, też w białych rękawiczkach, poprowadził ich wzdłuż rozświetlonego blaskiem świec korytarza i wpuścił do prywatnej loży. Było to niewielkie pomieszczenie wyłożone ciemnoczerwoną materią, z czterema pozłacanymi fotelami i znakomitą perspektywą na widownię. Jake’a zalała kolejna fala ekscytacji – miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu wielkiej szkatuły z biżuterią. Pięć kondygnacji balkonów wyrastało z parteru łagodną krzywizną, a każdy był pełen plotkujących arystokratów. Czuł się jak w jakimś zwariowanym ludzkim zoo – wszyscy rozglądali się mniej lub bardziej dyskretnie i ze złośliwymi uśmieszkami szeptali coś do swoich sąsiadów.
– Gdzie, do licha, jest Caspar Isaksen? – zapytał Nathan, obrzucając zniecierpliwionym spojrzeniem pusty fotel. – Spóźnia się. – Chwycił teatralną lornetkę leżącą na podręcznym stoliku. – Cóż, skoro już tu jestem, mogę skorzystać i postudiować trochę szwedzką architekturę... – Zaczął lustrować przestrzeń przez lornetkę, gdy nagle znieruchomiał. – Intrygujące...
Charlie spojrzał na niego i zauważył, że przedmiotem uwagi Nathana jest loża, w której siedziały trzy młodziutkie damy, skromnie rumieniące się za rozłożystymi wachlarzami.
– Och, proszę, skoncentruj się. – Charlie westchnął. – Jesteś w pracy, pamiętasz? – Wyjął mu z dłoni lornetkę i podał ją Jake’owi. – Jestem pewien, że ty znajdziesz coś bardziej interesującego do obserwowania.
Jake zaczął uważnie przyglądać się widowni. Kusiło go, by obejrzeć dokładniej trzy piękności Nathana, ale czuł, że byłoby to niegrzeczne, więc zaczął od drugiego końca piętra. Nigdy dotąd nie widział takiego przepychu, tak wielu kosztownych strojów i migotliwych klejnotów. W pewnej chwili jego lornetka wyłowiła z tłumu siedzącą samotnie młodą dziewczynę w białej sukni. W jej postaci było coś, co przypomniało mu o Topaz. Poczuł ukłucie bólu na wspomnienie straszliwej nocy na pokładzie śWatzmanna”, kiedy zniknęła, prawdopodobnie na zawsze, w wirze czasu. Aby nie pogrążać się w rozpaczy, szybko pobiegł wzrokiem wzdłuż szeregu balkonów. Dwie loże dalej z przerażeniem zobaczył jasnowłosego mężczyznę trzymającego srebrny pistolet wycelowany prosto w niego.
Jake krzyknął, upuścił lornetkę, podniósł ją, spojrzał znowu, niecierpliwie potrząsnął głową, odwrócił lornetkę we właściwą stronę i jeszcze raz odszukał lożę blondyna.
Była pusta. Mężczyzna zniknął bez śladu.
– Co się z tobą dzieje, do diaska? – zdenerwował się Nathan.
– Facet w loży, o tam! Celował we mnie z pistoletu.
Nathan i Charlie przyjrzeli się wskazanej loży, w której właśnie zajmowali miejsca leciwy dżentelmen i jego małżonka.
– Już go nie ma, ale mówię wam, naprawdę go widziałem.
Nathan i Charlie wymienili znaczące spojrzenia.
– Jesteś nowy w tej branży i trochę nerwowo reagujesz, to wszystko. – Nathan silił się na kojący ton, ale jak zwykle nie ustrzegł się protekcjonalnej nutki. – To jest opera. Wszyscy szpiegują wszystkich, na tym to polega.
– On nie szpiegował. Celował we mnie z pistoletu. Srebrnego – upierał się Jake.
– Srebrnego? – powtórzył Nathan. – I jesteś absolutnie pewien, że nie była to teatralna lornetka?
Tak naprawdę Jake nie był w stu procentach pewny tego, co widział. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
– Poza tym żywa dusza nie wie, że tu jesteśmy. Tylko komendantka Goethe zna naszą dokładną lokalizację temporalną, więc nie wpadajmy w panikę, dobrze? – Nathan pochylił się i wyszeptał Jake’owi prosto do ucha: – Na twoim miejscu bardziej obawiałbym się tego, co zaraz stanie się tam. – Wskazał dłonią scenę.
Jake skinął głową, starając się uspokoić walące w piersi serce.
Przygasły światła i przez widownię przebiegł szmerek podniecenia. Chwilę później orkiestra nagle zagrzmiała potężną fanfarą rogów i kotłów. Jake jeszcze raz się rozejrzał, szukając wzrokiem blondyna z pistoletem, ale ludzi było zwyczajnie za dużo. Wszyscy wychylali się w przód, z lornetkami wycelowanymi w scenę. Trąby ryknęły jeszcze jednym akordem, po czym skrzypce zaczęły snuć łagodną melodię.
Jake’owi dreszcz przebiegł po grzbiecie, kiedy kurtyna uniosła się, odsłaniając ciemny krajobraz. Na początku trudno było cokolwiek dostrzec, ale szereg efektów świetlnych, z których każdy wyrywał z piersi widzów westchnienie podziwu, stopniowo rozjaśnił scenę. W tle wielki księżyc wisiał nad górami i piramidami. Pierwszy plan zdobiły drzewa palmowe i olbrzymie kwiaty.
– Jesteśmy w Egipcie – wyszeptał Charlie z zachwytem w głosie. – W krainie Królowej Nocy. Za chwilę zjawi się Tamino, ścigany przez gigantycznego węża.
– Co za emocje – skomentował Nathan, tłumiąc ziewnięcie.
Sala zaszumiała falą łagodnych oklasków, kiedy młody bohater zmaterializował się w pustynnej mgle, po czym, wśród lękliwych westchnień widowni, z góry spłynęło nań wijące się cielsko ogromnego węża. Na ten widok Jake zamarł w bezruchu. Wiedział, że gad jest tylko mechaniczną atrapą – jakkolwiek całkiem przekonującą – ale natychmiast zalała go fala wspomnień. Wcale nie tak dawno temu został wrzucony do straszliwego lochu pełnego węży i drabin. W ostatniej chwili ocaliło go dwoje agentów Straży Historii – jego mama i tata – ale incydent ów pozostawił w nim bliznę.
Stopniowo scenę wypełniły osobliwe figury: trzy tajemnicze zawoalowane damy, mężczyzna przebrany za ptaka (śPan Drake zdrowo by się uśmiał” – skomentował Charlie), a potem, zapowiedziana złowróżbnymi grzmotami burzy, z gwiazd uformowała się wyniosła, fantastyczna postać.
– To właśnie Królowa Nocy – szepnął Charlie, kiedy objawiła się wysoko ponad pozostałymi. – Poprosi Tamina, aby ocalił jej córkę z rąk złego kapłana Sarastra. Teraz udaje zatroskaną matkę – ciągnął bez tchu. – Ale w rzeczywistości jest zła i chce skraść słońce, by pogrążyć świat w ciemności.
– Normalka. Jak to teściowa! – prychnął Nathan z szelmowskim uśmieszkiem.
Jake był tak zahipnotyzowany postacią królowej, tak zagubiony w jej przeszywającym dreszczem głosie, tak skoncentrowany na jej złych oczach, że kiedy rozległo się pukanie do drzwi za jego plecami, aż podskoczył z przestrachu.
Wszyscy trzej w napięciu obejrzeli się za siebie.
Pukanie rozległo się znowu, ale tym razem towarzyszyły mu trzy kichnięcia. Piskliwy głosik oznajmił:
– To ja, Caspar.
Trzej agenci odetchnęli z ulgą. Nathan otworzył drzwi i do loży wcisnął się Caspar Isaksen. Jake popatrzył na niego z uwagą. Caspar był w jego wieku, niewielkiego wzrostu i taki gruby, że prawie kwadratowy, miał rumiane policzki, ciekło mu z nosa, a rozwichrzone jasne włosy sterczały we wszystkie strony. Po twarzy błąkał mu się niepewny uśmiech, a skóra połyskiwała warstewką potu. Ubrany był w jaskrawy turkusowy żakiet i pumpy, o wiele na niego za małe. Jake zauważył, że miał krzywo zapięte guziki.
– Przepraszam... Bardzo przepraszam. Spóźniłem się – wysapał Caspar, nerwowo wycierając nos i osuszając czoło chusteczką. – Witam. Caspar Isaksen... – Uścisnął dłoń Jake’owi, potem Charliemu, by wreszcie zwrócić się w stronę Amerykanina. – Ach, Nathan! Poznaliśmy się, pamiętam. Jak widzisz, stosuję się do twojej rady. Powiedziałeś, że turkus zdziała cuda dla mojej figury. Od tamtej pory nigdy nie noszę się inaczej – dodał z dumą, po czym obrócił się, by zaprezentować swój strój ze wszystkich stron, i dopiero wtedy zahaczył wzrokiem o scenę. – O Boże! Królowa Nocy już się pojawiła! Czy już posłała Tamina na jego misję? Podstępna z niej sztuka!
Nathan zaczął tracić cierpliwość.
– Tak, tak, ale najpierw interesy. Zakładam, że atomium masz tutaj? – spytał, wskazując głową torbę na ramieniu chłopca.
– Atomium jest... – Caspar znieruchomiał ze skierowanym ku górze palcem, wytrzeszczając oczy.
Jake zmarszczył brwi, nie wiedząc, czego się spodziewać, kiedy nagle Caspar kichnął. Potem jeszcze raz i wreszcie trzeci – na szczęście.
– Przepraszam, przepraszam... – westchnął, ocierając twarz wilgotną chusteczką. – Masz rację, jasne, najpierw interesy.
Ukląkł na podłodze, otworzył torbę i zaczął wykładać jej zawartość. Jake, Nathan i Charlie patrzyli w zdumieniu, jak wyjmuje ciastka – jedno, drugie, trzecie...
– Jakże mógłbym wyjechać ze Sztokholmu, nie odwiedziwszy sławnej cukierni Sundberga. Torcik z kremem truskawkowym, strucla cynamonowa, pierniczki, mniam-mniam – mamrotał, wyciągając kolejne smakołyki.
Wreszcie, z samego dna torby, wydobył niewielkie fornirowane puzderko. Zmiótł z niego okruchy lukru, starł palcem plamkę kremu i podał je Nathanowi. W loży nastała pełna skupienia cisza. Jake spostrzegł, że wieko szkatułki zdobi fantazyjna litera I – jak Isaksen. Nathan otworzył skrzynkę i złote światło zamigotało na ich twarzach.
W wyściełanym ciemnoniebieskim aksamitem wnętrzu leżały dwa kryształowe flakoniki, wypełnione po brzegi bezcennym płynem.
– Jeden przydział dla Punktu Zero i jeden dla ekspozytury w Chinach – powiedział rzeczowym tonem Caspar.
Nathan właśnie zamykał szkatułkę, kiedy Jake zauważył w tłumie widzów pewną twarz i żołądek podszedł mu do gardła. Na parterze wszyscy patrzyli w jedną stronę – ich twarze były skąpane w światłach padających ze sceny – z wyjątkiem jednej osoby: jasnowłosego mężczyzny zajmującego odległe narożne miejsce, który wpatrywał się w nich świdrującym wzrokiem.
– Tam! – zawołał Jake, wskazując go palcem.
Nathan, Charlie i Caspar odwrócili się jednocześnie, by ujrzeć, jak mężczyzna gwałtownie podrywa się z miejsca. W jego dłoni błysnął srebrny pistolet. Nathan porwał lornetkę i powiódł wzrokiem za blondynem, który przebiegł przejściem między rzędami foteli i zniknął za podwójnymi drzwiami.
– Zostaliśmy zdekonspirowani – oznajmił Nathan. – Wracamy na statek. Natychmiast!
Rzucił lornetkę Jake’owi i ostrożnie podniósł szkatułkę z atomium. Pogmerał w środku – Jake nie widział, co tam robił – po czym gwałtownie otworzył drzwi i spojrzał w obie strony wzdłuż zakrzywiającego się korytarza. Nie zobaczył niczego prócz migoczących kandelabrów.
– Charlie, ty leć tędy. Kto pierwszy dotrze na śTulipana”, niech czym prędzej przygotuje statek do wyjścia w morze.
Charlie niezwłocznie puścił się biegiem we wskazaną stronę i po chwili zniknął na schodach.
– Jake, Caspar, za mną! – rozkazał Nathan.
Caspar pośpiesznie zbierał ciastka i wkładał je ostrożnie do swojej torby.
– Natychmiast!
Nathan pognał przodem, kierując się w przeciwną stronę niż Charlie. Jake ruszył za nim, z Casparem sapiącym mu za plecami. Na końcu korytarza rozległy się kroki i drogę zastąpił im młody blondyn.
Trzej agenci zatrzymali się. Czas stanął w miejscu. Jake po raz pierwszy widział z bliska ich przeciwnika. Był w tym samym wieku co Nathan – szesnaście lat lub coś koło tego – i pod wieloma względami wyglądał jak jego okrutniejsza, jasnowłosa wersja. Uderzająco przystojny, miał dumny błysk w spojrzeniu i sądząc po świetnie skrojonym stroju, przywiązywał równie dużą wagę do swojej prezencji. Zwłaszcza jego włosy były prawdziwym dziełem sztuki: długie, jasne i idealnie proste.
Jake spostrzegł, że Nathan pobladł.
– Na miłość boską, kto to może... – zaczął Amerykanin, a wtedy młodzieniec uniósł pistolet i strzelił.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
2
Kapelusz z szerokim rondem
Kula gwizdnęła im nad głowami i uderzyła w jeden z kryształowych kandelabrów. Gruchnął na podłogę za nimi z ogłuszającym łoskotem.
– To był strzał ostrzegawczy – oznajmił młodzieniec jedwabistym głosem, w którym pobrzmiewał cudzoziemski akcent. – A teraz oddasz mi tę skrzynkę – powiedział, wyciągając rękę przed siebie i przystępując o krok. – Opór na nic się nie zda. Twój miecz jest bezużyteczny wobec mojego skałkowego chaumette’a – dodał, potrząsając swoją kunsztownie cyzelowaną bronią.
Nastąpiła pauza, po czym Nathan przemówił spokojnym tonem.
– W porządku – powiedział, unosząc dłonie i trzymając szkatułkę na widoku. – Nie jestem gotów zginąć za dwie butelki czegoś niewypijalnego. Wygrałeś.
– Nathan? – szepnął Jake, nie wierząc własnym uszom.
– Nie, to chyba nie jest najlepszy pomysł... – wysapał Caspar, zerkając znad ramienia Jake’a i ocierając brwi chusteczką.
Nathan zignorował ich, koncentrując uwagę na nieznajomym.
– Czy mogę spytać o twoje imię? – zapytał uprzejmie. – Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek spotkali.
Jasnowłosy chłopak uśmiechnął się krzywo.
– Impertynent! – prychnął, ale po krótkiej chwili wzruszył ramionami i odparł: – Możesz nazywać mnie Leopardem.
– Leopard? Świetna ksywa.
– Wyjątkowe imię godne wyjątkowego człowieka – warknął chłopak, z dumą potrząsając swoimi idealnymi jasnymi włosami. – Jestem jedyny w swoim rodzaju.
– To widzę – zgodził się Nathan. – Twoja dwurzędowa kamizela dalece wyprzedza swój czas, a chińskie wzory na guzikach twoich bryczesów doprawdy zapierają dech w piersi.
Uśmiech na twarzy Leoparda zgasł.
– Po prostu daj mi tę skrzynkę – zażądał, jedną ręką unosząc pistolet, a drugą wyciągając po łup.
Nathan zacisnął zęby, wziął głęboki oddech i oddał szkatułkę.
Młodzieniec na krótką chwilę oderwał wzrok od Nathana, by zajrzeć do skrzynki – była pusta. Wtedy wszystko stało się jednocześnie: Nathan porwał lepką chusteczkę Caspara i cisnął ją Leopardowi w twarz, tak że przywarła, oślepiając go całkowicie. Pistolet wypalił, ale kula wbiła się w sufit. Nathan kopnął wysoko, trafiając blondyna piętą w szczękę. Młodzian zatoczył się w tył, potknął się i kompletnie straciwszy równowagę, runął na podłogę, z głośnym hukiem uderzając głową w ścianę.
– Skłamałem. Te chińskie guziki to szczyt wulgarności – wysapał Nathan i wraz z innymi popędził przez korytarz.
Na końcu otworzył drzwi kolejnej loży i szybko wepchnął Jake’a i Caspara do środka. Zamknąwszy za sobą drzwi na zamek, odwrócił się do siedzących tam osób. Były to owe trzy piękne damy, które wcześniej obserwował przez lornetkę.
– W innych okolicznościach – Nathan ruchem głowy odrzucił kasztanowe loki i błysnął białymi zębami – to mogłoby być powitanie, a nie rozstanie... Szybko, wy dwaj, za mną – zwrócił się do kolegów, po czym przerzucił nogi przez balkon i zeskoczył na parter, wzbudzając okrzyki oburzenia wśród widowni.
Kiedy wylądował na miękkiej wykładzinie, butelki z atomium wyśliznęły mu się z kieszeni. Szybko zgarnął je z podłogi.
Jake przepraszająco skinął głową trzem damom, podczas gdy Caspar stał jak wryty, czerwony na twarzy, kurczowo przyciskając torbę z ciastkami do piersi. Kiedy Jake pomagał mu przeleźć przez balustradę, turkusowe spodnie Szweda nie wytrzymały napięcia i trzasnęły, racząc nieszczęsne dziewczęta widokiem pulchnego różowego pośladka, wyłaniającego się spod rozdarcia. Dziura powiększyła się jeszcze bardziej, kiedy Caspar niezdarnie gruchnął na podłogę parteru, ukazując całej widowni kawał swojej tłuściutkiej sempiterny. Jake skoczył za nim jednym sprężystym susem. Gdy wylądował, Nathan wcisnął mu w dłoń dwa flakony z atomium.
– Dziurawe kieszenie – wytłumaczył, poklepując się po żakiecie. – Trzymaj i nie zgub ich.
Jake poczuł nagły przypływ paniki na myśl o odpowiedzialności, jaka nań spadła, ale posłusznie wsunął buteleczki do głębokiej wewnętrznej kieszeni swojej kurtki.
– Tędy – zakomenderował Nathan, ruszając wokół widowni w stronę wyjścia z tyłu sali.
Nagle przystanął, ujrzawszy wyskakującego zza drzwi Leoparda, po czym obrócił się na pięcie i wparował prosto między rzędy foteli. Jake i Caspar podążyli za nim ze słowami przeprosin, brnąc przez akry najprzedniejszych jedwabi i rozłożystych krynolin. Caspar podciągał spodnie jak najwyżej, potykając się o kosztowne buty i sypiąc przy tym okruchami pierniczków, co wywoływało okrzyki oburzenia. Pewna leciwa dama wściekła się tak bardzo, że zaczęła okładać go po głowie wachlarzem.
– Szybko, szybko! – Jake popchnął go w przejście między sektorami.
Leopard zbliżał się do nich coraz bardziej i nie pozostało im nic innego, jak tylko wbiec na stopnie przed widownią. Widzowie w zdumieniu zaczęli podrywać się z miejsc, kiedy trzej chłopcy przemknęli przez mostek nad kanałem orkiestry i wskoczyli na scenę. Królowa Nocy nie przerwała swojej arii, ale raczej skoncentrowała furię swojego sopranu na intruzach, ciskając w nich nutami niczym ostrymi sztyletami.
Leopard przyśpieszył kroku i już miał ponownie wypalić z pistoletu, kiedy grupa strażników – najwyraźniej powiadomionych o incydencie – wpadła przez boczne drzwi, z muszkietami gotowymi do strzału. Leopard znieruchomiał, a potem powoli schował broń do kabury. Pojmując, że w tej sytuacji kontynuowanie pościgu byłoby szaleństwem, niechętnie wycofał się w mrok na tyłach sali.
Nathan przez chwilę obserwował jego odwrót, po czym z łobuzerską miną odwrócił się do Królowej Nocy.
– Świetna robota, aż mrowie przechodzi – zawołał i teatralnym gestem posłał jej całusa. – Czarna rozpacz ogarnia mnie na myśl, że przegapię rozwiązanie.
Reszta obsady patrzyła z otwartymi ustami, jak trzej agenci lawirują między dekoracjami – przy czym Caspar odbił się od piramidy i przewrócił palmę – i znikają za kulisami.
Pomknęli korytarzami za sceną, klucząc między grupkami aktorów, maszynistów, rekwizytorów i perukarzy. Pognali w dół schodów, wpadając w przedziwny podziemny świat starych dekoracji i malowanych obrazów historii, stanowiących tła do różnych przedstawień. Jake zwrócił uwagę na jeden z nich: olbrzymie wyobrażenie Koloseum w starożytnym Rzymie, gigantyczną arenę pod jasnym, błękitnym niebem. Na sekundę zatracił się w tym widoku, nim Nathan pociągnął go w labirynt korytarzy.
Kiedy wreszcie dotarli do tylnego wyjścia – jednego z wielu w gmachu opery – Caspar wyglądał na półżywego, pracując piersią jak miechem. Nathan bardzo ostrożnie uchylił drzwi i sprawdził, czy droga jest wolna. Wzdłuż bocznej ściany budynku stał szereg zaparkowanych powozów, a nieopodal grupa woźniców grała w karty, zacierając dłonie z zimna.
Nathan dał znak pozostałym i wszyscy trzej zaczęli przekradać się wśród cieni za powozami. Wkrótce dotarli do miejsca, skąd było widać główne wejście do opery. Po chwili wymaszerował stamtąd Leopard, wyciągając szyję i kręcąc głową raz w jedną, raz w drugą stronę, w poszukiwaniu swoich ofiar. Żwawym krokiem podszedł do swojego pomocnika – człowieka w kapeluszu z szerokim rondem – i coś do niego powiedział. Wówczas ten dosiadł konia i zniknął po drugiej stronie budynku.
Nathan gestem nakazał Jake’owi i Casparowi wspiąć się do jednego z powozów. Jake ostrożnie otworzył obramowane złotem drzwiczki i wśliznął się do wyściełanego atłasem wnętrza. Kiedy Caspar dźwignął się na stopień, resory zaskrzypiały pod jego ciężarem i cały pojazd osiadł po jednej stronie. Karciarze odwrócili głowy, zaintrygowani hałasem, ale wtedy Nathan wskoczył na kozioł i strzelił lejcami.
Konie ani drgnęły.
Rozległy się krzyki woźniców, którzy puścili się biegiem w stronę powozu, natychmiast zwracając uwagę Leoparda. Nathan trzepnął lejcami jeszcze raz.
– No dalej, jazda! – zawołał błagalnym tonem.
Dopiero kiedy wstał i wymierzył po solidnym kopniaku w oba końskie zady, zwierzęta zarżały donośnie i ruszyły z kopyta, pędząc przez plac.
W mgnieniu oka Leopard dosiadł swojego rumaka i gwizdnął na towarzysza. Człowiek w kapeluszu nadjechał galopem i obaj puścili się w pogoń za powozem. Dwaj woźnice, rozjuszeni kradzieżą, wskoczyli na kozły swoich pojazdów i dołączyli do pościgu. Konwój przetoczył się z hurgotem po drewnianym moście, z pokrzykującym na konie Nathanem na czele.
Gwałtowne wstrząsy zrzuciły Jake’a i Caspara z siedzeń, kiedy koła zadygotały na drewnianych deskach. Potem powóz wziął ostry zakręt i przemożna siła rzuciła nimi w bok, przygniatając Jake’a olbrzymim brzuchem Szweda. Gdy wreszcie udało im się rozplątać, Caspar drżącymi rękami jął wyławiać z torby pokruszone kawałki pierniczków i gorączkowo wypychać sobie nimi usta.
– Co ty robisz? – Jake z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Cukier uspokaja mnie w trudnych momentach – wybełkotał Caspar, nim wpakował sobie do ust kolejną porcję okruchów.
Nagle dał się słyszeć huk wystrzału i kula strzaskała okienko z tyłu powozu. Jake zerknął za siebie, wystawiając twarz na mroźny podmuch, i ujrzał Leoparda, który z dymiącym pistoletem w dłoni gnał za ich powozem w górę wzniesienia, a jego pomocnik cwałował tuż za nim.
Powóz przechylił się ostro w poślizgu na lodzie, kiedy Nathan rzucił go w kolejny skręt. Amerykanin manipulował lejcami, zręcznie manewrując w wąskich brukowanych uliczkach Starego Miasta – w górę, w dół, w lewo i w prawo – by umknąć prześladowcom.
Dwa powozy w ogonie pościgu wkrótce wypadły z gry: na ostrym zakręcie pierwszy z nich natrafił na spłachetek oblodzonej ziemi i w szalonym poślizgu przeleciał przez drogę, by w fontannie iskier rozbić się na schodach kościoła, całkowicie blokując przejazd drugiemu.
Nathan wyjechał na ulicę prowadzącą w dół, w stronę portu. Daleko przed sobą, pomiędzy wąskimi budynkami, mógł dostrzec potężną sylwetę okrętu, przy którym zacumował śTulipan”. I wtedy nastąpiła katastrofa. Z bocznej uliczki, kolebiąc się leniwie na boki, wytoczył się wyładowany węglem wózek, który zagrodził im drogę. Przerażone konie zarżały i próbowały stanąć dęba, ślizgając się na oblodzonym bruku, a wtedy powóz gwałtownie zarzucił w bok i przejął władzę nad własnym losem. Z przeraźliwym łoskotem przeleciał przez ulicę i wbił się w witrynę cukierni, roztrzaskując w drobny mak kunsztowną wystawę smakowitych wypieków.
Nathan bezzwłocznie zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki kolegom.
– Szybko, szybko! – zawołał, pomagając im wygramolić się na zewnątrz.
– Cukiernia Sundberga! – Caspar aż się zachłysnął, ujrzawszy nazwę sklepu, w który właśnie uderzyli.
Zadrżał na widok tysiąca ciastek i przysmaków tylko czekających, by je wziąć, ale Nathan i Jake bez słowa złapali go pod ramiona i pociągnęli po stromych stopniach w dół, w kierunku portu. Po kilku sekundach zagłębili się w labiryncie wąskich przejść i krętych schodków, niedostępnych dla konnych jeźdźców.
Przeszli przez szeroki portyk, który prowadził, pod szeregiem łuków, do domu celnego – wielkiej sali o wysokich oknach, wciąż wypełnionej zgiełkiem i krzątaniną, choć był już późny wieczór. Gromady bogato odzianych kupców targowały się z ponurymi urzędnikami w okularach, ważono i mierzono towary, złote i srebrne monety liczono i z ociąganiem przekazywano z ręki do ręki. Nathan, Jake i Caspar przecisnęli się przez gwarny tłum (w tej egzotycznej ciżbie żeglarzy z całego świata nawet Caspar, w swoich podartych turkusowych spodniach, nie zwracał niczyjej uwagi) do głównych drzwi po drugiej stronie, wychodzących bezpośrednio na port.
– Tam, patrzcie. – Jake wskazał w kierunku nabrzeża na śTulipana” stojącego w cieniu okrętu wojennego. Przypomniał sobie, że w kieszeni spodni wciąż ma lornetkę z opery. Wyjął ją, by zlustrować statek, i ujrzał postać wciągającą grot na maszt. – To Charlie! Udało mu się!
Ale Nathan zobaczył coś jeszcze: dwóch konnych wjeżdżających właśnie na nabrzeże, jednego jasnowłosego, drugiego w kapeluszu z szerokim rondem.
– Tędy, szybko! – rzucił, puszczając się biegiem po kamiennych płytach w stronę targu rybnego.
W nozdrza uderzył ich słonawy zapach świeżych ryb. Podobnie jak dom celny, targ rybny – oświetlony świecowymi latarniami wiszącymi u krokwi – tętnił życiem. Tragarze portowi taszczyli skrzynie z połowem, podczas gdy rybacy targowali się hałaśliwie, strzelając z ust i nosów pióropuszami pary. Agenci przecisnęli się przez tłum i ukryli za trzema wielkimi stertami skrzynek. Caspar skrzywił się z odrazą, widząc ich zawartość: żywe węgorze, wijące się i trzepoczące bezradnie w swoim więzieniu. Jake i Nathan wyjrzeli zza skrzyń. Poprzez gęstwę ludzi zobaczyli, jak Leopard i jego pomocnik zeskakują z koni i rozglądając się czujnie, zbliżają do targu od drugiej strony.
Kiedy wkroczyli w plamę światła, towarzysz blondyna uniósł nieco kapelusz, by otrzeć czoło, po raz pierwszy ukazując swoją twarz. Jake drgnął. Nie widział wyraźnie przez chmury mroźnych oparów, ale w tym obliczu było coś znajomego. Wytężył wzrok i spostrzegł, że mężczyzna jest młody – mógł mieć jakieś siedemnaście lat – barczysty, o śniadej karnacji.
I wtedy go olśniło. Jake wytrzeszczył oczy, a serce stanęło mu w piersi. Ręce zaczęły mu dygotać. Twarz nagle zbielała.
– Filip...? – szepnął cicho do siebie.
Mężczyzna – nie miał co do tego wątpliwości – był jego zaginionym bratem.
Trzy lata wcześniej na rodzinę Djonesów spadła tragedia: Filip, starszy brat Jake’a, zaginął, najprawdopodobniej stracił życie. Jake’owi pozwolono wierzyć, że wypadek zdarzył się podczas szkolnej wycieczki, i dopiero niedawno dowiedział się, że w rzeczywistości Filip wykonywał w owym czasie misję dla Straży Historii – w Wiedniu 1689 roku. Od tamtej pory słuch o nim zaginął, ale ciała również nie odnaleziono i Jake, który głęboko kochał swojego brata, trzymał się kurczowo nadziei, że ten wciąż żyje w jakimś punkcie historii świata.
Fantom powiedział coś do Leoparda i obaj zawrócili, by znów dosiąść swoich wierzchowców, po czym odjechali wzdłuż nabrzeża w przeciwną stronę, wypatrując uciekinierów w tłumie.
– Dobrze, idziemy – wyszeptał Nathan i rozglądając się nieufnie, opuścił kryjówkę.
Caspar ruszył za nim, ale Jake jakby nie usłyszał polecenia. Stał wrośnięty w ziemię, jak urzeczony patrząc za oddalającymi się postaciami jeźdźców. Serce biło mu z podwójną prędkością, oddech miał urywany i krótki, w głowie kłębiły się pytania: czy to naprawdę był jego brat? Minęły trzy lata, odkąd widział go po raz ostatni. Zdążył jedynie rzucić nań okiem – ale czy właśnie tak wyglądałby teraz? A jeśli to faktycznie jego brat, dlaczego jest tutaj z wrogiem? Jake zapragnął krzyknąć jak najgłośniej: – śFilip!” – i sprawdzić, czy młodzieniec odwróci się na wołanie.
– Co ty wyprawiasz, na miłość boską?! – zasyczał Nathan, wracając i łapiąc Jake’a za rękę. – Chodźmy już!
Pociągnął go przez targ i nabrzeże w stronę śTulipana”. Wciąż na wpół oderwany od rzeczywistości, Jake obejrzał się jeszcze raz. Dwaj jeźdźcy już prawie zniknęli mu z oczu. Wpatrywał się w postać w kapeluszu z szerokim rondem.
– Nathan, pewnie pomyślisz, że oszalałem – powiedział, zatrzymując się nagle i odwracając – ale nie mogę stąd odejść, dopóki się czegoś nie dowiem. – Ruszył chwiejnie, niczym w transie, w stronę jeźdźców.
Jake miał rację: Nathan naprawdę wziął go za obłąkanego.
– Wracaj tu! – zagrzmiał. – Wracaj natychmiast!
Jeźdźcy, usłyszawszy okrzyk, zatrzymali się i zawrócili. Wytężając wzrok w półświetle, wypatrzyli trzy sylwetki na nabrzeżu. Nie zwlekając, ruszyli ku nim.
– Mamy dokładnie minutę na wyniesienie się stąd.
Nathan pociągnął Jake’a po oblodzonych kamieniach w kierunku śTulipana”. Caspar, sapiąc, biegł u jego boku.
– Tutaj! – zawołał Charlie, wychylając się z dziobu. – Kocioł pod parą, możemy odpływać.
Wszystkie jednostki Straży Historii, bez względu na epokę, z której pochodziły, były wyposażone w zapewniające im dużą szybkość maszyny i śruba napędowa śTulipana” powoli mełła wodę.
Byli już dziesięć metrów od statku, kiedy Jake, nie mogąc dłużej powstrzymywać ciekawości, wyrwał się Nathanowi i zawrócił w stronę dwóch jeźdźców, zbliżających się szybko wzdłuż nabrzeża.
– Filip? – zawołał ile sił w płucach. – Filip, czy to ty?!
– Przestań! – wrzasnął Nathan, znów łapiąc Jake’a za rękę.
– Puszczaj – syknął Jake, biorąc wściekły zamach i wbijając Nathanowi pięść w szczękę.
Charlie, zwykle niezbyt skłonny do dramatycznych gestów, podniósł dłonie do ust i zachłysnął się ze zgrozy.
– On ma atomium! – krzyknął Nathan, podczas gdy Jake biegł już nabrzeżem w stronę jeźdźców.
Amerykanin zamarł w kompletnym szoku, niezdolny zdecydować, co powinien teraz zrobić.
– Filip, czy to ty? – zawołał Jake nieprzytomnie.
Zatrzymał się, kiedy koń Leoparda zastąpił mu drogę, a jego jeździec odwiódł kurek i wycelował weń pistolet. Jake nie zwrócił na to uwagi. Nie bał się. Obchodziła go tylko tożsamość drugiego mężczyzny.
Tajemniczy młodzieniec podjechał bliżej i błyskawicznie zeskoczył z siodła. Podszedł powoli do Jake’a, z twarzą wciąż skrytą w cieniu. Jake’owi oczy napełniły się łzami.
– Filip...? – zapytał słabym, drżącym głosem.
Młodzieniec zdjął kapelusz z głowy.
W jednej chwili Jake’a opuściła cała nadzieja. Zrozumiał ze straszliwą jasnością, że to nie jego brat: nie ten nos, nie te usta, nie te oczy. Stał przed nim ktoś zupełnie obcy. Teraz młodzieniec także dobył broni i szczerząc zęby w jadowitym uśmiechu, wycelował ją w Jake’a.
– No to weźmiemy już te buteleczki – powiedział Leopard swoim jedwabistym głosem. – Henrik, byłbyś tak łaskaw?
Henrik oparł lufę pistoletu o pierś jeńca.
Nathan, Charlie i Caspar mogli tylko bezsilnie patrzeć, jak Jake wyjmuje dwie buteleczki zza pazuchy i podaje Henrikowi. Ten przekazał flakony Leopardowi, który włożył je na ich pierwotne miejsca w szkatułce.
– Interesy z wami to czysta przyjemność – oznajmił, kłaniając się zrozpaczonym agentom Straży Historii, podczas gdy Henrik nasadził z powrotem kapelusz na głowę i dosiadł konia.
Nagle rozległ się rozpaczliwy krzyk.
– Nieeeeeeeee! – Caspar skoczył w stronę Leoparda. – To nie należy do ciebie!
Huknął strzał – broń wypaliła tak blisko Jake’a, że na chwilę go ogłuszyło. Z lufy pistoletu Leoparda unosiła się smużka dymu. Przez parę sekund nikt się nie poruszył, a potem Caspar westchnął boleśnie, błądząc oczami w straszliwym szoku. Krew pociekła mu między palcami, które przyciskał do brzucha. Zachwiał się, pośliznął na lodzie i straciwszy równowagę, runął do morza.
– Caspar! – krzyknął Jake.
Już miał rzucić się na ratunek, lecz powstrzymał go widok wycelowanej weń broni Henrika.
– Zabijemy ich? – spytał Henrik.
Ale Leopard dostrzegł poruszenie na pokładzie okrętu wojennego, zacumowanego obok śTulipana”. Grupa żołnierzy spostrzegła strzelaninę i właśnie zbiegała po trapie, kierując się w ich stronę.
– Za późno – odparł zdecydowanym tonem. – Mamy to, po co przyszliśmy.
Dwaj jeźdźcy zawrócili konie i pocwałowali w mrok.
– Caspar! – krzyknął znowu Jake, rzucając się do brzegu.
Chciał skoczyć do wody, ale Nathan szarpnięciem odciągnął go w tył.
Kup książkę Przeczytaj więcej o książce
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Świadkowie Jehowy i hitleryzm, czyli jak Strażnica historię poprawiałaŚwiadkowie Jehowy i hitleryzm, czyli jak Strażnica historię poprawiałaHistoryja Nieznany E bookGeneza I Historyczny Zarys Dokt Nieznanywięcej podobnych podstron