mendel gdanski konopnicka


Mendel GdaÅ„ski - Maria Konopnicka Od wczoraj jakiÅ› niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi siÄ™ i częściej niż zwykle nakÅ‚ada krótkÄ… fajkÄ™ patrzÄ…c w okno. Tych ludzi nie widziaÅ‚ on tu jeszcze Gdzie idÄ…? Po co przystajÄ… z robotnikami, Å›pieszÄ…cymí do kopania fundamentów pod nowy dcm niciarza Greulicha? SkÄ…d siÄ™ tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzÄ… tak po Å›cianach? SkÄ…d majÄ… pieniÄ…dze, że idÄ… w piÄ™ciu do szynku? Stary Mendel krÄ™ci gÅ‚owÄ…, smokczÄ…c maÅ‚y, silnie wygiÄ™ty wiÅ›nio wy cybuszek. On zna tak dobrze tÄ™ uliczkÄ™ cichÄ…. Jej fizjonomiÄ™, jej ruch, jej gÅ‚osy, jej tÄ™tno. Wie, kiedy zza którego wÄ™gÅ‚a wyjrzy w dzieÅ„ pogodny sÅ‚oÅ„ce; ile dzieci przebiegnie rankiem, drepcÄ…c do ochronki, do szkoÅ‚y; ile zwiÄ™dÅ‚ych dziewczÄ…t w ciemnych chustkach, z maÅ‚ymi blaszeczkami. w rÄ™ku przejdzie po trzy, po cztery do fabryki cygar na robotÄ™; ile kobiet przystanie z koszami na starym wytartym chodniku, pokazujÄ…c sobie zakupione jarzyny, skarżąc siÄ™ na drogość jaj, miÄ™sa i masÅ‚a; ile wyrobników przeczÅ‚apie Å›rodkiem bruku, ciężkim chodem nóg obutych w trepy, niosÄ…c pod pachÄ… wÄ™zeÅ‚ki, a w rÄ™ku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, piÅ‚y. Ba, on i to nawet wie może, ile wróbli gnieździ siÄ™ w gzymsach starego browaru, który panuje nad uliczkÄ… wysokim, poczerniaÅ‚ym kominem - w gaÅ‚Ä™ziach chorowitej, rosnÄ…cej przy nim topoli, która nie ma ani siÅ‚y do życia, ani ochoty do Å›mierci i stoi tak czarniawa, przez pół uschniÄ™ta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnÄ™ wynika nieco bladej zielonoÅ›ci. On, może nawet, nie patrzÄ…c w okno, samym uchem tylko rozpoznaÅ‚by, czy PaweÅ‚, stróż, zamiata ulicÄ™ nowÄ… swojÄ… czy też starÄ… miotÅ‚Ä…. I jak tego wszystkiego nie ma Mendel GdaÅ„ski wiedzieć, kiedy już od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat introligatorski ma i tak już przeszÅ‚o ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, żylasta, a dziÅ› już nieco drżąca rÄ™ka dociska drewnianÄ… Å›rubÄ™ prasy, oczy jego spod brwi gÄ™stych, nawisÅ‚ych, siwych patrzÄ… w tÄ™ uliczkÄ™, która jest wÅ›ród wielkiego miasta, jakby odrÄ™bnym, zamkniÄ™tym w sobie Å›wiatem. Åšwiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy siÄ™ powiÄ™ksza, a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, peÅ‚ne kurzu foliaÅ‚y zatÄ™chÅ‚ych papie rów, wie, jak pachnie pomada maÅ‚ego dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z żądaniem, aby jej za "Å›kÅ‚o piÄ™knie wsadziÅ‚" laurkÄ™ z powinszowaniem, na której zÅ‚ocisty anioÅ‚ odkrywa siÄ™ i pokazuje kawalera z bukietem róż w rÄ™ku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkajÄ…cy na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka żądajÄ…c, aby jej "niebiesko i ze zÅ‚otymi sznurkami" oprawiÅ‚ przepisane na listowym papierze poezje CzesÅ‚awa i Gawalewicza. On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem, co można na prawo i na lewo usÅ‚yszeć uchem i co przemyÅ›leć można dÅ‚ugimi godzinami, stukajÄ…c jak dziÄ™cioÅ‚ mÅ‚otkiem introligatorskim, równajÄ…c i obcinajÄ…c wielkie arkusze papieru, warzÄ…c klej, mieszajÄ…c farby. I jego też znajÄ… tu wszyscy. Obcy czÅ‚owiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój, jakby domowy. Stary, Å‚ysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem "dzieÅ„ dobry" i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik zaczepia o jego klamkÄ™ swoje dÅ‚ugie, konopne sznurki, które dyszÄ…c krÄ™ci w wÄ…skiej wpółwidnej sionce kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami jak cyrklowe nożyce, wsadza zmierzchem w jego drzwi gÅ‚owÄ™ na dÅ‚ugiej, cienkiej szyi i pożycza od niego Å‚ojówkÄ™; którÄ… "zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkÄ™ popisze"... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarnÄ…, w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej chÅ‚opaki sporzÄ…dzajÄ… latawce sÅ‚ynne na caÅ‚Ä… ulicÄ™; synek gospodarza caÅ‚ymi godzinami prze siedzi u niego czekajÄ…c na wolnÄ… chwilÄ™, w której Mendel da mu tektury do podklejenia wyciÄ™tych z arkusza żoÅ‚nierzy, a tymczasem dziwuje siÄ™ wielkim uszom nożyc, waży w rÄ™ku mÅ‚otek, wtykajÄ…c nos w garneczek z klajstrem, próbujÄ…c go niemal. Wszystko to tworzy jakÄ…Å› atmosferÄ™ ciepÅ‚Ä… poufaÅ‚Ä… atmosferÄ™ wzajemnej życzliwoÅ›ci. Staremu Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo sześćdziesiÄ™ciu i siedmiu lat rzeÅ›ki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje siÄ™ na jego zwiÄ™dÅ‚ej w trudach twarzy. WÅ‚osy jego sÄ… mocno siwe; a dÅ‚uga broda zupeÅ‚nie siwa. PierÅ› zaklÄ™sÅ‚a pod pikowanym kaftanem czÄ™sto zadychuje siÄ™ wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoÅ› nie chce rozprostować, ale tym nie ma siÄ™ co trapić, póki nogi i oczy starczÄ…, póki i w rÄ™ku siÅ‚a jest. Kiedy mu duszność dech zapiera, a w zgiÄ™tym grzbiecie ból jakiÅ› krzyże Å‚amie, stary Mendel nakÅ‚ada w maÅ‚Ä… fajeczkÄ™ tytoÅ„ z poczerniaÅ‚ego, zwiÄ…zanego sznurkiem pÄ™cherza i kurzÄ…c jÄ…, wypoczywa chwilÄ™. TytoÅ„, którego używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piÄ™kny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, że widać w nim różne rzeczy oddalone i takie, które już dawno minęły. Widać w nim; i ResiÄ™, żonÄ™ jego, z którÄ… dobrze mu byÅ‚o na Å›wiecie przez trzydzieÅ›ci lat, i synów, którzy siÄ™ za chlebem rozbiegli jak te liÅ›cie wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy; i troski; a już najdÅ‚użej to w nim widać jego najmÅ‚odszÄ… dziewczynÄ™ LijÄ™; tak wczeÅ›nie wydanÄ… i tak WczeÅ›nie zgasÅ‚Ä…, po której mu tylko jeden wnuk pozostaÅ‚. Gdy stary Mendel rozpala swojÄ… fajeczkÄ™, jakieÅ› ciche mruczenie dobywa siÄ™ z ust jego. W miarÄ™ jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nigdy nie. wrócÄ…, mruczenie to roÅ›nie, potężnieje, staje siÄ™ jÄ™kiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego Å»yda, ma też smutki swoje i tÄ™sknoty, które zagÅ‚usza pracÄ™. Tymczasem sÄ…siadka przynosi w jednej rÄ™ce garneczek z rosoÅ‚em, w którym pÅ‚ywajÄ… kawaÅ‚ki rozmiÄ™kÅ‚ej buÅ‚ki; a w drugiej przykryty talerz z miÄ™sem i jarzynÄ…: Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko postawiwszy na maÅ‚ym żelaznym piecyku czeka. Czekanie to trwa niedÅ‚ugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwierajÄ… siÄ™ gÅ‚oÅ›no, haÅ‚aÅ›liwie, a w nich ukazuje siÄ™ maÅ‚y gimnazista; w dÅ‚ugim, na wyrost sporzÄ…dzonym szynelu, w dużej, zsuniÄ™tej na tyÅ‚ gÅ‚owy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to chÅ‚opak dziesiÄ™cioletni może, który po matce, najmÅ‚odszej córce starego Mendla, wziÄ…Å‚ piwne o zÅ‚ocistych blaskach oczy, dÅ‚ugie, ciemne rzÄ™sy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i wÄ…skie wysokie czoÅ‚o SzczupÅ‚y i maÅ‚y chÅ‚opak mniejszym siÄ™ jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ciÄ…gÅ‚ej o niego obawie. Przezroczy sta cera chÅ‚opca, jego czÄ™sty kaszel, jego wÄ…tÅ‚e piersi i pochylone barki budzÄ… w dziadzie nieustannÄ… troskÄ™. Wybiera też dla niego najlepsze kawaÅ‚ki miÄ™sa, dolewa mu i dokÅ‚ada na talerz, a kiedy chÅ‚opak siÄ™ naje; klepie go po ramieniu i zachÄ™ca do zabawy z dziećmi w podwórku. Malec rzadko kiedy namówić siÄ™ pozwala Jest zmÄ™czony lekcjami, ciężkim szynelem, siedzeniem w szkole; drogÄ…; dźwiganiem tornistra , i ma też dużo zadaÅ„ na jutro. Powłóczy nogami chodzÄ…c, a nawet wtedy, kiedy siÄ™ uÅ›miecha, piwne jego oczy patrzÄ… z melancholiÄ… jakÄ…Å›. W kilka chwil po obiedzie malec: zasiada przy prostym, sosnowym stole, dobywajÄ…c z tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel zabiera siÄ™ do swego warsztatu. Choć chÅ‚opak cicha siÄ™ sprawia i tylko szeptem półgÅ‚oÅ›nym powtarzajÄ…c lekcje kiedy niekiedy zaledwie stuknie stoÅ‚kiem, na którym siÄ™ buja podparÅ‚szy na stole oba chude: Å‚okcie, znać przecie, że staremu introligatorowi przeszkadza coÅ› w robocie. Co i raz odwraca on gÅ‚owÄ™ by spojrzeć na chÅ‚opca, a choć po klajster rÄ™kÄ… siÄ™gnąć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypnąć wnuka w liczko blade, przejrzyste lub pogÅ‚askać go po krótko przyciÄ™tych, miÄ™kkich i ciemnych jak krecie futerko wÅ‚osach. ChÅ‚opiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani koÅ‚ysania siÄ™ na stoÅ‚ku. Stary introligator wszakże zupeÅ‚nie i tym jest zadowolony, a przyciszajÄ…c klapanie pantofli powraca na palcach do swego warsztatu. W piÄ…tek przed wieczorem scena siÄ™ odmienia: malec uczy siÄ™ przy oknie, koÅ‚yszÄ…c siÄ™ mozolnie na stoÅ‚ku nie majÄ…cym tu swojego rozpÄ™du, a na sosnowym, pokrytym serwetÄ… stole sÄ…siadka zastawia rybÄ™, makaron i tylko co przyniesionÄ… od piekarza tÅ‚ustÄ…, piÄ™knie zrumienionÄ… kaczkÄ™. Cynowy, o dziwnie powykrÄ™canych ramionach Å›wiecznik z gaÅ‚kami oÅ›wieca izbÄ™ uroczyÅ›cie, Å›wiÄ…tecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piÄ™kny żupan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z luboÅ›ciÄ… zakÅ‚ada spracowane rÄ™ce. Siwe jego wÅ‚osy, pokrywa jarmuÅ‚ka, a skrzyp nowych, z dÅ‚ugimi cholewami butów napeÅ‚nia izbÄ™ jakimÅ› radosnym szemrem. Gdy już stół zastawiony zostaÅ‚, chÅ‚opak siÄ™ myje, przyczesuje swoje krecie futerko na ozdobnej, podÅ‚użnej gÅ‚owinie, zapina Å›wieży koÅ‚nierzyk i czyste mankiety, a zaÅ‚ożywszy rÄ™ce w tyÅ‚, stoi poważny i wyprostowany, podczas kiedy, dziad siÄ™ga na policÄ™ po zwiniÄ™ty taÅ‚es i po modlitewnik. W chwilÄ™ potem rozlega siÄ™ wargowy, brzÄ™czÄ…cy Å›piew modlitewny starego Å»yda gÅ‚os jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, Å›piewem brzmiÄ…cych, do wysokich, na których Å›piew jego przechodzi w jÄ™k i żarliwy jakiÅ› lament, w akcenty namiÄ™tne, bÅ‚agalne, Å‚kajÄ…ce. Pod wpÅ‚ywem Å›piewu tego maÅ‚y gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje siÄ™ bledszÄ… jeszcze, wielkie oczy to rozszerzajÄ… siÄ™ nad miarÄ™, to mrużą siÄ™ i zachodzÄ… Å‚zami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szczęście dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i bÅ‚ogosÅ‚awieÅ„stwem rozpoczyna szabasowÄ… ucztÄ™. ZdarzyÅ‚o siÄ™ raz latem, że chÅ‚opaki od KoÅ‚odziejskiego Å›lusarza i od szewca Pocieszki zebrali siÄ™ przed otwartym oknem starego introligatora, a zaglÄ…dajÄ…c przez nie do oÅ›wietlonej szabasowym Å›wiatÅ‚em izby robili sobie z tej modlitwy Å›mieszki i gÅ‚upiÄ… uciechÄ™. W tej chwili wszakże przechodziÅ‚ tamtÄ™dy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno i widzÄ…c modlÄ…cego siÄ™ Å»yda, który z takim jÄ™kiem woÅ‚aÅ‚ po swojemu do Boga, uchyliÅ‚ kapelusza. Scena byÅ‚a niema, ale nad wyraz wymowna. ChÅ‚opaki zemknęły, jakby ich wiatr zdmuchnÄ…Å‚, i nie byÅ‚o odtÄ…d wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany zostaÅ‚. Przedwczoraj dopiero... WÅ‚aÅ›ciwie i przedwczoraj nie staÅ‚o siÄ™ nic. Tylko malec powróciÅ‚ ze szkoÅ‚y bez czapki, zdyszany, jak zajÄ…c zgoniony. Zrazu nic mówić nie chciaÅ‚; dopiero po dÅ‚ugich badaniach wyznaÅ‚, że jakiÅ› obdartus krzyknÄ…Å‚ na niego "Å»yd!.. Å»yd!...", wiÄ™c on uciekaÅ‚ i czapkÄ™ zgubiÅ‚, i nie Å›miaÅ‚ wracać po niÄ…. Fala gniewu uderzyÅ‚a staremu Mendlowi do twarzy. WyprostowaÅ‚ siÄ™, jakby urósÅ‚ nagle, splunÄ…Å‚, a potem chÅ‚opaka twardo za ramiÄ™ ujÄ…wszy, do stoÅ‚u pchnÄ…Å‚ i obiad w milczeniu spożyÅ‚. Po obiedzie nie wróciÅ‚ do warsztatu i fajki nie nakÅ‚adaÅ‚, tylko sapiÄ…c po izbie chodziÅ‚. Malec także do lekcji siÄ™ nie braÅ‚, ale patrzyÅ‚ na dziadka zalÄ™knionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewnym nie widziaÅ‚. - SÅ‚uchaj ty! - przemówiÅ‚ wreszcie stajÄ…c przed chÅ‚opcem Mendel. - Jak ja ciebie maÅ‚ego sierotÄ™ wziÄ…Å‚ i chowaÅ‚, i za niaÅ„kÄ™ także byÅ‚, i za matkÄ™ także byÅ‚, i piastowaÅ‚ ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chowaÅ‚ i nie na to piastowaÅ‚, co by ty gÅ‚upi byÅ‚! I jak ja ciebie uczyć daÅ‚, jak ja ciebie do szkoÅ‚y posyÅ‚aÅ‚, jak ja tobie książki kupowaÅ‚, to też nie na to, co by ty gÅ‚upi byÅ‚! A ty ze wszystkim gÅ‚upi roÅ›niesz i nie ma u ciebie żadnej mÄ…droÅ›ci! Jakby u ciebie mÄ…drość byÅ‚a, to by ty tego nie wstydziÅ‚ siÄ™, nie pÅ‚akaÅ‚, nie uciekaÅ‚, że kto na ciebie "Å»yd" krzyknie. A jak ty tego pÅ‚aczesz, jak ty uciekasz i jeszcze takÄ… piÄ™knÄ…, nowÄ… czapkÄ™ gubisz, co pięć zÅ‚otych bez szeÅ›ciu groszy kosztuje gotówkÄ…, pieniÄ™dzmi, nu, to ty ze wszystkim gÅ‚upi jesteÅ›, a te szkoÅ‚y, te książki, te nauki to wszystko na nic! OdsapnÄ…Å‚ i znów mówić zaczÄ…Å‚: - Nu, co to jest Å»yd? Nu, jaki ty Å»yd? - mówiÅ‚ już Å‚agodniejszym gÅ‚osem. - Ty siÄ™ w to miasto urodziÅ‚, toÅ› ty nieobcy, toÅ› swój, tutejszy, to ty prawo masz kochać to miasto, póki ty uczciwie żyjesz. Ty siÄ™ wstydzić nie masz, żeÅ› Å»yd Jak ty siÄ™ wstydzisz, żeÅ› ty Å»yd, jak ty siÄ™ sam za podÅ‚ego masz, dlatego żeÅ› Å»yd, nu, to jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty siÄ™ urodziÅ‚, jak ty jego kochać możesz?... Nu?... ZachÅ‚ysnÄ…Å‚ siÄ™ i znów przed chÅ‚opakiem stanÄ…Å‚. Tym razem jednak patrzyÅ‚ na jego zlÄ™knionÄ… twarzyczkÄ™ z jakimÅ› rozrzewnieniem Po Å‚ożyÅ‚ mu na gÅ‚owie rÄ™kÄ™ i rzekÅ‚ z naciskiem: - Uczciwym Å»ydem·być, jest piÄ™kna rzecz! To pamiÄ™taj sobie! A teraz siÄ™ ucz, żeby ty gÅ‚upim nie byÅ‚, a czapkÄ™ to ja tobie inszÄ… kupiÄ™, to ty nie potrzebujesz pÅ‚akać, bo to gÅ‚upstwo jest. Malec pocaÅ‚owaÅ‚ w rÄ™kÄ™ dziada i wziÄ…Å‚ siÄ™ do książek. Stary introligator bardziej jednak byÅ‚ poruszony tÄ… sprawÄ…, niż to chciaÅ‚ dziecku okazać. DÅ‚ugo bowiem po izbie chodziÅ‚ nie koÅ„czÄ…c pilnej, zaczÄ™tej roboty i spluwajÄ…c po kÄ…tach, jakby siÄ™ goryczÄ… jakÄ… nakarmiÅ‚. Nie przetrawiÅ‚ on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzaÅ‚y niż zwykle nazajutrz wstaÅ‚; kiedy chÅ‚opiec podpiÄ…wszy rzemienie tornistra do szkoÅ‚y ruszyÅ‚, stary po szedÅ‚ do okna i patrzyÅ‚ za nim niespokojnie, dÅ‚ugo. Niepokój ten nie opuszczaÅ‚ go i przy pracy nawet Częściej niż zwykle pod wpÅ‚ywem jakiegoÅ› rozdrażnienia nakÅ‚adaÅ‚ krótkÄ… fajeczkÄ™ i podchodziÅ‚ do okna, i patrzyÅ‚ podejrzliwie w tak dobrze, tak dawno znanÄ… sobie uliczkÄ™ Pod wpÅ‚ywem też tego rozdrażnienia zapewne ruch jej, jej gÅ‚osy, jej tÄ™tno inne mu siÄ™ jakieÅ› niż zwykle wydaÅ‚y. Gdy jednak malec powróciÅ‚ ze szkoÅ‚y wesół, bo piÄ…tkÄ™ dostaÅ‚, rozbawiony nowÄ… czapkÄ™, która mu na oczy wjeżdżaÅ‚a, stary o swoich przywidzeniach zapomniaÅ‚ i czy to sam dla siebie, czy dla uciechy dziecka gwizdaÅ‚ przy robocie jak za mÅ‚odych czasów. Po obiedzie wpadÅ‚ po akta dependent pachnÄ…cy piżmem - Co sÅ‚ychać? - spytaÅ‚. - Wszystko dobrze, broÅ„ Boże ad zÅ‚ego! - odrzekÅ‚ Mendel GdaÅ„ski. - Podobno Å»ydów majÄ… bić? rzuciÅ‚ pachnÄ…cy dependent z gÅ‚upkowatym uÅ›miechem. - Nu, jak bić, to bić! -- odrzekÅ‚ Mendel pokrywajÄ…c wrażenie, jakie na nim te sÅ‚owa wywarÅ‚y. - A kto ich ma bić? UrzÄ…d?... - I... urzÄ…d by tam - rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ maÅ‚y dependent. - Nu, jak nie urzÄ…d, to i chwaÅ‚a Bogu! - rzekÅ‚ Mendel. RozeÅ›miali siÄ™ obaj. MÅ‚ody dependent gÅ‚upkowato, Å»yd z przymusem widocznym ZÅ‚y byÅ‚, że ta rozmowa toczyÅ‚a siÄ™ przy dziecku: SpojrzaÅ‚ na chÅ‚opca spod brwi nasuniÄ™tych. Malec wlepiÅ‚ w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem byÅ‚, spuÅ›ciÅ‚ je na karty książki, pociemniaÅ‚e, paÅ‚ajÄ…ce. Stary Mendel jakby nie widziaÅ‚ tego, zaczÄ…Å‚ znowu gwizdać. Ale gwizdanie to miaÅ‚o coÅ› w sobie ze Å›wistu przy tÅ‚oczonej wielkim ciężarem piersi, nuta przycichÅ‚a, gÅ‚uchÅ‚a, zasypiaÅ‚a, aż urwaÅ‚a siÄ™ zgrzytem czy jÄ™kiem. ZmierzchaÅ‚o już w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnÄ…Å‚ siÄ™ gruby zegarmistrz w popielatym haweloku, jakiego stale używaÅ‚ w tej porze. - SÅ‚yszaÅ‚eÅ› pan nowinÄ™? - zapytaÅ‚ siadajÄ…c na brzegu stoÅ‚u, przy którym uczyÅ‚ siÄ™ malec. - Nu - odparÅ‚ Mendel - co mnie po nowinów? Jak ona bÄ™dzie dobra, to ona i wtedy bÄ™dzie dobra, kiedy ona nie bÄ™dzie nowina, a jak zÅ‚a, nu, to na co ja jÄ… sÅ‚uchać mam? Podobno Å»ydów majÄ… bić - rzekÅ‚ tÅ‚usty zegarmistrz kiwajÄ…c nogÄ… w wyciÄ™tym trzewiku z bÅ‚yszczÄ…cÄ… stalowÄ… sprzÄ…czkÄ…. Stary Mendel zamrugaÅ‚ kilka razy nerwowo, koÅ‚o ust przebiegÅ‚o mu nagle drgniÄ™cie. Wnet opamiÄ™taÅ‚ siÄ™ jednak i przybrawszy. ton jowialnej dobrodusznoÅ›ci rzekÅ‚: - Å»ydów? Jakich Å»ydów? JeÅ›li tych, co uni zÅ‚odzieje sÄ… co uni ludzi krzywdzÄ…, co uni po drogach rozbójstwo robiÄ…, co uni z tego biednego skórÄ™ ciÄ…gnÄ…, nu to czemu nie? Ja sam pójdÄ™ ich bić! - Ale nie! - rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ zegarmistrz. - Wszystkich Å»ydów... W siwych źrenicach Mendla zapaliÅ‚ siÄ™ bÅ‚ysk nagÅ‚y. PrzygasiÅ‚ go jednak wpółspuszczonÄ… powiekÄ… i niby obojÄ™tnie zapytaÅ‚: - Nu, za co oni majÄ… wszystkich Å»ydów bić? - A za cóż by? - odrzuciÅ‚ swobodnie zegarmistrz. - Za to, że Å»ydy! - Nu - rzekÅ‚ Mendel mrużąc siwe oczy - a czemu uni do lasa nie idÄ… i nie bijÄ… brzeziny za ta, że brzezina, albo jedliny za to, że jedlina?. - Cha! elha! - rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ zegarmistrz - każdy Å»yd ma swoje wykrÄ™ty! Przecie ta jedlina i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosÅ‚a! Mendel aż siÄ™ zachÅ‚ysnÄ…Å‚, tak mu odpowiedź na usta nagle wykipiaÅ‚a. PochyliÅ‚ siÄ™ nieco ku zegarmistrzowi i gÅ‚Ä™boko zajrzaÅ‚ mu w oczy. - Nu, a. ja z czego wyrósÅ‚? A ja z jakiego gruntu wyrósÅ‚? Pan dobrodziej mnie dawno zna? DwadzieÅ›cia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszedÅ‚ jak do karczmy? ZjadÅ‚, wypiÅ‚ i nie zapÅ‚aciÅ‚? Nu, ja tu nie przyszedÅ‚ jak do karczmy! Ja tu tak w to miasto urósÅ‚ jak ta brzezina w lesie! ZjadÅ‚ ja tu kawaÅ‚ek chleba, prawda jest. WypiÅ‚ też wody, i to prawda jest. Ale za tego chleba i za tej wody ja zapÅ‚aciÅ‚. Czym ja zapÅ‚aciÅ‚? Pan dobrodziej chce wiedzieć, czym ja zapÅ‚aciÅ‚? WyciÄ…gnÄ…Å‚ przed siebie obie spracowane, wyschÅ‚e i żylaste rÄ™ce - Nu - zawoÅ‚aÅ‚ z pewnÄ… porywczoÅ›ciÄ… w gÅ‚osie - ja tymi dziesiÄ™ciu palcami zapÅ‚aciÅ‚! Pan dobrodziej widzi te rÄ™ce? Znów siÄ™ pochyliÅ‚ i trzÄ…sÅ‚ chudymi rÄ™kami przed blyszczÄ…cÄ… twarzÄ… zegarmistrza. - Nu, to takie rÄ™ce sÄ…, co ten chleb i te wode próżno do gÄ™by nie nosiÅ‚y! To takie rÄ™ce sÄ…, co siÄ™ pokrzywiÅ‚y od noża, od obcÄ™gów, , od Å›ruby, od mÅ‚ota. Tu, ja nimi zapÅ‚aciÅ‚ za każdy kÄ™s chleba i za każdy kubek wody, co ja tu jadÅ‚ i wypiÅ‚. Ja jeszcze i te oczy przyÅ‚ożyÅ‚, co już dobrze patrzeć nie chcÄ…, tego grzbietu, co nie chce już prosty być, i te nogi, co nie chcÄ… mnie już nosić! Zegarmistrz sÅ‚uchaÅ‚ obojÄ™tnie, bawiÄ…c siÄ™ dewizkÄ…. Å»yd sam siÄ™ roznamiÄ™tniaÅ‚ swÄ… mowÄ…. - Nu, a gdzie ta zapÅ‚ata moja jest? Ta zapÅ‚ata moja jest w szkole u ćlzieci, u tych paniczów, u te panienki, co siÄ™ uczÄ… na książke, co piszÄ… na kajetu, nu. Una i w koÅ›ciół jest, jak tam z książkami ludzie idÄ…... Nu, una i u wielmożnego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawiaÅ‚ książki, niech un zdrowy żyje! Tu uchyliÅ‚ jarmuÅ‚ki, a potem dodaÅ‚: · - Moja zapÅ‚ata w dobrych rÄ™kach jest! - Tak siÄ™ to mówi - odparÅ‚ dyplomatycznie zegarmistrz - ale Å»yd zawsze Å»ydem!.. Nowe iskry zagorzaÅ‚y w oczach starego introligatora. - Nu, a czym un ma być? Niemcem ma być? Francuzem ma być?. . Może un koniem ma być? Nu, ho psem un już dawno siÄ™ zrobiÅ‚, to un już jest! - Nie o to chodzi! - rzekÅ‚ patetycznie zegarmistrz. - Chodzi ,o to, żeby nie byÅ‚ on obcym!. . - O to chodzi? - odparÅ‚ Å»yd przechylajÄ…c siÄ™ w tyÅ‚ i cofajÄ…c Å‚okcie. - Nu, tn niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada! To jest mÄ…dre sÅ‚owo! Ja lubiÄ™ sÅ‚yszeć mÄ…dre sÅ‚owo! MÄ…dre sÅ‚owo to jest jak ojciec i jak matka czÅ‚owiekowi. Nu, ja za, mÄ…dre sÅ‚owo to bym milÄ™ drogi szedÅ‚. Jak ja mÄ…dre sÅ‚owo usÅ‚yszÄ™, to mnie za chleb star czy. Jakby ja wielki bogacz byÅ‚, wielki bankier, nu, to ja by za każde mÄ…dre sÅ‚owo dukata daÅ‚. Pan dobrodziej powiada, co by Å»yd nie byÅ‚ obcy. Nu, i já tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bÄ™dzie obcy. Na co un obcy ma być, na co ma obcym siÄ™ robić, kiedy un i tak swój? Pan dobrodziej myÅ›li, co jak tu deszcz pada, to un Å»yda nie moczy, bo Å»yd obcy? Albo może pan dobrodziej myÅ›li, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie W oczy temu Å»ydowi, bo Å»yd obcy? Albo może pan dobrodziej myÅ›li, że jak ta cegÅ‚a z dachu åleci, to una Å»yda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powinien, że una jego nie ominie. I wiatr jego nie ominie, i deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na moje wÅ‚osy, na moje brode... Uny siwe sÄ…, uny biaÅ‚e sÄ…. . . Eo to znaczy? To zna czy, co uny dużo rzeczy widziaÅ‚y i dużo rzeczy pamiÄ™tajÄ…. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widziaÅ‚y wielgie ognie i wielgi pożar, i wielgie pioruny na to miasto bić, a tego, co by od te ognie i od ten pożar, i od te pioruny Å»ydy byÅ‚y uwolnione, to uny tego nie widziaÅ‚y! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na Å»ydów jest, to i na Å»ydów wtedy nie ma sÅ‚oÅ„ce! OdetchnÄ…Å‚ gÅ‚Ä™boko, ciężko. - Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na taÅ„ce bywa? Gruby zegarmistrz skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… i zakoÅ‚ysaÅ‚ siÄ™ na stole, brzÄ™cÄ…c dewizkÄ…. PochlebiaÅ‚o mu to, że introligator uważa go za czÅ‚owieka Å›wiatowego i mogÄ…cego jeszcze zabawiać siÄ™ taÅ„cami. Å»yd gorejÄ…cymi oczyma patrzyÅ‚ w jego twarz pÅ‚askÄ…, ozdobiona szerokim, miÄ™sistym nasem. - A srnutku swego, swego kÅ‚opotu pan dobrodziej ma? Zegarmistrz podniósÅ‚ bÄ…wi przebierajÄ…c miÅ„Ä™ niezdecydowx>ana. WÅ‚aÅ›ciwie pragnÄ…Å‚ siÄ™ on okazać wyższym nad podobne drobnostki jak kÅ‚apot i smutek, ale że nie, wiedziaÅ‚, do czego 2yd zmierza, mil czaÅ‚ wiÄ™c dyplomatycznie. Stary introligator odpowiedzi też.nie czekaÅ‚, tylko mówiÅ‚ dalej gÅ‚osem wezbranym, peÅ‚nym: - Nu, jak pan dobrodziej na taÅ„ce bywa i swego smutku też ma, to panu dobrodziejowi wiadomo jest, że siÄ™ ludzie do. taÅ„ca, do wesoÅ‚oÅ›ci zejdÄ… i po wesoÅ‚oÅ›ci siÄ™ rozejdÄ…, i nic. Ale jak te ludzie do smutku siÄ™ zejdÄ…, jak siÄ™ uni do pÅ‚akania zejdÄ…, nu, to już nie jest nic. To już ten jeden temu drugiemu bratem siÄ™ zrobiÅ‚, bo już ich ten smutek jednym pÅ‚aszczem nakryÅ‚. To ja panu dobrodziejowi po wiem, co ja w to miasto wiÄ™cej rzeczy widziaÅ‚ do smutku niż do taÅ„ca i że ten pÅ‚aszcz to bardzo duży jest. Ajaj, jaki un duży... Un wszystkich nakryÅ‚, i ze Å»ydami też! OdwróciÅ‚ siÄ™ bokiem i spojrzaÅ‚ za siebie w okno. - Mój panie Mendel - rzekÅ‚ zegarmistrz tonem wyższoÅ›ci. Gada siÄ™ to tak i owak; ale każdy Å»yd byle pieniÄ…dze miaÅ‚. . Stary introligator nie daÅ‚ mu dokoÅ„czyć, ale podniósÅ‚szy rÄ™kÄ™ trzÄ…sÅ‚ niÄ…, jakby ciÄ™ od natrÄ™tnego owada opÄ™dzaÅ‚. - Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowe! To jest mowa od wszystkich gÅ‚upie ludzie. Jakby Å»ydowi pieniÄ…dz za wszystko miaÅ‚ być, to by jemu Pan Bóg od razu kieszeÅ„ w skórÄ™ zrobiÅ‚, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeÅ„ W skórÄ™ nie zrobiÅ‚, nu, to na to, że Å»ydowi pieniÄ…dz tyle ma być, co i każdemu. - Ma być! - zawoÅ‚aÅ‚ triumfalnie zegarmistrz p noszÄ…c tÅ‚usty podbródek i muskajÄ…c siÄ™ po nim. - Ale nie jest! W tym sÄ™k, że nie jest. . UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ Mendel współsmÄ™tnie, a wpółfiluternie. - A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam wÅ‚aÅ›nie sÄ™ka nie ma tylko jest dziure. Ajaj, jakie dziure! SpoważniaÅ‚ nagle i kiwaÅ‚ gÅ‚owÄ… patrzÄ…c w ziemiÄ™. - Pan dobrodziej myÅ›li, co ja te dziure nie widzÄ™. Ja jÄ… widzÄ™. Å»e una siÄ™ zrobić mogÅ‚a, to jest źle, ale że una dotÄ…d nie zaÅ‚atana jest, to jeszcze gorzej. b V te dziure to dużo mocy wpada, i w sÅ‚abość siÄ™ obraca. I dużo rozumu wpada, a w gÅ‚upstwo siÄ™ obraca. I dużo dobroci wpada, a w zÅ‚ość siÄ™ obraca... Chce mi pan dobro dziej wierzyć? Te dziure to nie Å»ydki zaczęły pierwsze drzeć. Nu że uni jÄ… potem darli, to ja wiem, to ja nie skÅ‚amiÄ™, nie powiem, że nie! Ale najpierw to jÄ… zaczęła drzeć zapomniaÅ‚ość na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone sÄ…. ZÅ‚ożyÅ‚ dwa pierwsze palce w rÄ™ku, jakby tabakÄ™ braÅ‚, a wystawi wszy maÅ‚y dodawaÅ‚ tym gestem precyzji dowodzeniu swemu. - To byÅ‚a pierwsza nitka, co tam w to miejsce pÄ™kÅ‚a. Nu, tak jedni zaczÄ™li do siebie ciÄ…gnąć, a drudzy znów do siebie i tak siÄ™ już dalej rwaÅ‚o. Pan dobrodziej powiada, co dla Å»yda pieniÄ…dz wszystko jest Nu, niech i tak bÄ™dzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej myÅ›li, temu, że Å»ydki chytre sÄ…? To siÄ™ pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten sÅ‚up na Ujazdów? Nu, pan dobrodziej siÄ™ Å›mieje! To tam na ten sÅ‚up poÅ‚ożony bÄ™dzie honor i mÄ…drość, i wielga sÅ‚awność. i wielgie herby, i wielga familia, i wielgie urzÄ™dy, i pieniÄ…dze też, nu, to jeden wlizie na sÅ‚up po ten hunor, a drugi po te mÄ…drość, a trzeci po te herby, a czwarty po te sÅ‚awność, a i taki siÄ™ znajdzie, co po te pieniÄ…dze wlizie, choć insze rzeczy przy nich sÄ…. Ale jak ten sÅ‚up poÅ‚ożone bÄ™dÄ… tylko pieniÄ…dze, a nie bÄ™dzie ani hunoru, ani sÅ‚awnoÅ›ci, ani mÄ…droÅ›ci, to po co ludzie bÄ™dÄ… na ten sÅ‚up liźć? Jak pan dobrodziej myÅ›li? Po pieniÄ…dze uni bÄ™dÄ… liźć i po co wiÄ™cej. A te z doÅ‚u, co siÄ™ przypatrujÄ…, to bÄ™dÄ… krzyczeć: "Ajaj, jaki to chytry naród, po pieniÄ…dze tylko lizie, pieniÄ…dze u niego wszystko!" A im kto mniejszy bÄ™dzie albo na gÅ‚Ä™bszym doÅ‚u staÅ‚, to mniej widzieć bÄ™dzie, a gÅ‚oÅ›niej jeszcze krzyczeć. A tylko te wysokie ludzie, .te na górze stojÄ…ce widzieć bÄ™dÄ…, co na ten sÅ‚up nic innego poÅ‚ożone nie jest i tym, co po to lizÄ…, co tam poÅ‚ożone jest, nie bÄ™dÄ… siÄ™ dziwowali, a krzyczeć to Å›ni też nie bÄ™dÄ…. Co na nasz sÅ‚up leży? PieniÄ…dze tylko leżą, tak my po pieniÄ…dze idziem. Ale to nie jest pierwsze zÅ‚e. Pierwsze zÅ‚e to jest takie, co dwa sÅ‚upy sÄ… i co po nich nierówne rzeczy leżą. - Jeszcze by! - rozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ impertynencko zegarmistrz. - W teorii zresztÄ…; dodaÅ‚ poważniej - masz pan może i sÅ‚uszność. Ale w praktyce inaczej to siÄ™ okazuje. Was, Å»ydów, lÄ™gnie siÄ™ jak tej szaraÅ„czy, a zawsze to żywioÅ‚ cudzy... Stary introligator znów zamrugaÅ‚ nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w poÅ‚owie rzÄ™sami przysÅ‚oniÅ‚. - MÄ…dry czÅ‚owiek, choćby w garÅ›ci dwa kamienie miaÅ‚ i trzy choćby miaÅ‚, to tylko jednym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisnÄ…Å‚ na starego Å»yda... Ale to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosÄ™ i ten drugi też podniosÄ™. Mój grzbiet już siÄ™ sam do ziemi schyla... MusnÄ…Å‚ dwa razy biaÅ‚Ä… swÄ… brodÄ™ i pomyÅ›lawszy chwilkÄ™ rzekÅ‚: - Pan dobrodziej wie, jak ja siÄ™ nazywam? Nu, ja siÄ™ nazywam Mendel GdaÅ„ski. Å»e ja siÄ™ Mendel nazywam, to przez to, co nas byÅ‚o dzieci czternaÅ›cie, a ja siÄ™ piÄ™tnasty urodziÅ‚, tu, na Stare Miasto, w te wÄ…skie uliczke, zara za te żółte kamienice, gdzie apteka. Pan dobrodziej wie? Nu, jak ja siÄ™ tam urodziÅ‚, to nas byÅ‚o dzieci piÄ™tnaÅ›cie, caÅ‚y mendel. Przez to ja siÄ™ Mendel nazywam. Czy nas ojciec nieboszczyk potopić miaÅ‚? Nie miaÅ‚ nas potopić! Raz, że siÄ™ un Pana Boga baÅ‚, a drugi raz, że un te swoje piÄ™tnaÅ›cie dzieci tak kochaÅ‚, że jak ·matka przyniosÅ‚a Å›ledź, to un tylko główkÄ™ sobie urwaÅ‚, a caÅ‚ego Å›ledzia to dzieciom daÅ‚, co by siÄ™ najadÅ‚y, co by nie byÅ‚y gÅ‚odne. Tak ich kochaÅ‚. ZachÅ‚ysnÄ…Å‚ siÄ™. PoczerwieniaÅ‚, oczy mu siÄ™ zapaliÅ‚y nagÅ‚ym przypomnieniem. Wnet siÄ™ jednak pohamowaÅ‚ i mówiÅ‚ dalej z jowialnym uÅ›miechem, w którym gorzkÄ… ironiÄ™ dostrzec byÅ‚o można. - Ale ja, Mendel, wiedziaÅ‚, co mendlowi caÅ‚emu źle na Å›wiecie, tak sam już tylko pół tuzina dzieci miaÅ‚, a moja córka, Lija, nu, una tylko jednego syna miaÅ‚a i od boleÅ›ci wielkiej umarÅ‚a. Å»eby ona żyÅ‚a, a sześć synów miaÅ‚a, a patrzyÅ‚a, na co ja patrzÄ™, nu; to una by sześć razy od boleÅ›ci umierać musiaÅ‚a! MówiÅ‚ szybko, coraz szybciej, gÅ‚osem namiÄ™tnie przyciszonym, pochylajÄ…c siÄ™ ku zegarmistrzowi i przenikajÄ…c go paÅ‚ajÄ…cym wzrokiem. Po chwili wyprostowaÅ‚ siÄ™, wciÄ…gnÄ…Å‚ w starÄ… pierÅ› gÅ‚Ä™boki, ciężki oddech i uÅ›miechnÄ…wszy siÄ™ smÄ™tnie, rzekÅ‚: - To już my go nie nazywali Mendel, to już my go nazwali Jakub. - KubuÅ›, pójdź tu! -, zawoÅ‚aÅ‚, jakby pierwszy raz przypominajÄ…c sobie obecność chÅ‚opca. A gdy malec wstaÅ‚ ze stoÅ‚ka i szastnÄ…wszy buciÄ™tami przed zegarmistrzem, do dziada siÄ™ przytuliÅ‚, stary po gÅ‚askaÅ‚ go po gÅ‚owie i rzekÅ‚: - KubuÅ› to takie imiÄ™, co. go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi może dać. To jest takie imiÄ™, co to jak na tym sÄ…dzie króla Salomona niech nie bÄ™dzie ani mnie, ani tobie: To dobre imiÄ™ jest! Po te imiÄ™ to jak po te kÅ‚adke przejdÄ… ludzie z te nie dobre czasy do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bÄ™dzie liczyÅ‚ w domu, dużo ma koÅ‚yski... Bo w te dużo koÅ‚yski dużo pracy jest i dużo gÅ‚odu jest, i dużo mogiÅ‚ki też... I nie na tym mÄ…drość jest, co by maÅ‚o ludzi byÅ‚o, ale na tym mÄ…drość jest, co by uni dużo dobrego zrobili, dużo ziemi obsiali, dużo obkopali, dużo obsadzili. Co by uni dużo przemysÅ‚owców mieli, dużo rozumu siÄ™ uczyli, dużo dobroci znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary chÅ‚op powiadaÅ‚, co jak bocian wiÄ™cej dzieci ma; niż ich wyżywić może; to je dno albo dwa z gniazda zruci. Tak niech już pan dobrodziej kÅ‚opotu o to nie ma. To i nad ludźmi taka moc musi być, co te gÄ™by, liczy i te ziarna w kÅ‚osie też... TrzÄ…sÅ‚ siwÄ… brodÄ…, coraz silniej tulÄ…c malca do swego boku. . - Nu, ja nie tylko nazywam siÄ™ Mendel, ja jeszcze nazywam siÄ™ GdaÅ„ski. Nu, co to jest GdaÅ„ski? To taki czÅ‚owiek albo taka rzecz co z GdaÅ„ska pochodzÄ…ca jest... Pan dobrodziej wie?.. Wódka gdaÅ„ska jest i kufer gdaÅ„ski jest, i szafa gdaÅ„ska jest... tak uny gdaÅ„skie mogÄ… być, tak ja jestem GdaÅ„ski. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeÅ„ski, ani nie jestem berliÅ„ski - jestem GdaÅ„ski. Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to może być? Jak ja GdaÅ„ski, to ja cudzy? Tak pan dobrodziej powiada? Czy to tam już wyschÅ‚a WisÅ‚a? Czy tratwy tam nie idÄ… od nasze miasto? Czy tam te Å‚apciuchy nasze flisy już nie sÄ…?.. To już wszystko cudze?. . To pan dobrodziej taki hojny? Nu, szkoda, co ja przód nie wiedziaÅ‚ o tym, co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym poprosiÅ‚ pana dobrodzieja choć o poÅ‚owÄ™ sklepu, choć o poÅ‚owÄ™ te wszystkie zegarki, co tam sÄ…... Zegarmistrz Å›miaÅ‚ siÄ™ i chwytaÅ‚ za boki. - A niechże pana nie znam! A toÅ› pan wywiódÅ‚ sztukÄ™, że i Bosko lepiej nie potrafi! Å»e GdaÅ„ski, to już swój! Cha! cha! cha!. . . Stary Å»yćå kiwaÅ‚ gÅ‚owÄ… i uÅ›miechaÅ‚ siÄ™ także. Filuteria sofisty bÅ‚yszczaÅ‚a mu w oczach, ale uÅ›miech byÅ‚ gorzki, kolÄ…cy... -Mendel GdaÅ„ski i Jakub GdaÅ„ski - rzekÅ‚ po chwili z powagÄ… zwracajÄ…c siÄ™ do wnuka i jakby przekazujÄ…c mu dostojność swojego nazwiska i swojej tradycji. - Nu, co un jest ten Mendel GdaÅ„ski? Un Å»yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un żyje, ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej, i żony swojej, i córki swojej. Un i sam w to miasto koÅ›ci swoje poÅ‚oży. Nu; co un jest ten KubuÅ› GdaÅ„ski? - ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej, odsunÄ…wszy od siebie chÅ‚opca na Å›rodek izby na dÅ‚ugość swej rÄ™ki i nie puszczajÄ…c jego ramienia. - Nu, un uczeÅ„ jest. Un w szkole siedzi, w Å‚awkÄ™ przy swoich kolegi, un siedzi, w książkÄ™ patrzy, pisze, uczy siÄ™. Nu, na co un siÄ™ uczy? Un siÄ™ na to uczy, co by rozum miaÅ‚. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go bÄ™dzie miaÅ‚? Un go nigdzie nie poniesie, w obce miejsce. Un go nie poniesie do wody utopić ani do ognia spalić, ani do ziemi zakopać. Un tu mÄ…dry bÄ™dzie, na ten kraj, na to miasto bÄ™dzie rozum miaÅ‚. To bÄ™dzie w ten kraj caÅ‚y rozum, co by bez niego byÅ‚; i jeszcze ten rozum bÄ™dzie w ten kraj, co un go KubuÅ› bÄ™dzie miaÅ‚. Czy pan dobrodziej myÅ›li, co to bÄ™dzie zadość? Za dużo? Nu, pan dobrodziej takie gÅ‚upstwo nie może myÅ›leć. Nu, a jak un rozum bÄ™dzie miaÅ‚, to un bÄ™dzie wiedziaÅ‚ takich rzeczy, jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie wic. Un może i to bÄ™dzie wiedziaÅ‚, co wszyscy ludzie dzieci sÄ… od jednego Ojca i co wszyscy ludzie kochać siÄ™ majÄ… jak te bracia... PrzyciÄ…gnÄ…Å‚ do siebie na powrót chÅ‚opca, a objÄ…wszy jego szyjÄ™ pochyliÅ‚ siÄ™ do zegarmistrza i szepnÄ…Å‚: - Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miÄ™tkiego serca... PogÅ‚askaÅ‚ chÅ‚opca po twarzy·i dodaÅ‚: - Idź, kochanku, połóż siÄ™ spać, bo jutro do szkoÅ‚y pójdziesz. Malec znów szastnÄ…Å‚ buciÄ™tami przed zegarmistrzem, dziada rÄ™kÄ™ do ust przycisnÄ…Å‚ i zniknÄ…Å‚ za pÄ…sowÄ… firankÄ… dzielÄ…cÄ… izbÄ™ od maÅ‚ej alkowy. Stary Å»yd Å‚ysnÄ…Å‚ oczami raz i drugi, zachÅ‚ysnÄ…Å‚ siÄ™; unoszÄ…c brodÄ™ spytaÅ‚: - Nu, z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiadaÅ‚, co Å»ydów majÄ… bić? Ja siÄ™ przy to dziecko pytać nie chciaÅ‚; żeby go broÅ„ Boże nie przestraszyć, bo to bardzo delikatne dziecko jest, ale teraz to ja siÄ™ pana dobrodzieja o to beż urazy spytam. . UÅ›miechaÅ‚ siÄ™ pochlebnie, ujmujÄ…co, siwe jego oczy patrzyÅ‚y z przymileniem. Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami Å»ydá, natychmiast uczuÅ‚ swojÄ… przewagÄ™. - PowiadajÄ…... - bÄ…knÄ…Å‚ niedbale, wydymajÄ…c wargi. - Nu, kto powiada? - pytaÅ‚ Å»yd, a oczy już z aksamitnych stawaÅ‚y siÄ™ ostre, kÅ‚ujÄ…ce. - Ludzie powiadajÄ…... - bÄ…knÄ…Å‚ tym samym tonem zegarmistrz. Stary Å»yd odskoczyÅ‚ nagle na dwa kroki, ze zwinnoÅ›ciÄ…, której by siÄ™ nikt w nim nié domyÅ›laÅ‚. Wzrok jego paÅ‚aÅ‚, wargi parskaÅ‚y, gÅ‚owÄ™ postawiÅ‚ jak kozieÅ‚. - Ludzie?... Ludzie powiadajÄ…? - pytaÅ‚ gÅ‚osem syczÄ…cym, w co raz wyższe wpadajÄ…cym tony. - Ludzie?.. I za każdym wymówionym wyrazem pochylaÅ‚ siÄ™ coraz bardziej naprzód, przysiadaÅ‚ niemal. Zegarmistrz patrzyÅ‚ obojÄ™tnie, bawiÄ…c siÄ™ dewizkÄ… i kiwajÄ…c nogÄ… w trzewiku. UważaÅ‚ jednak, że ta postawa Å»yda jest wobec niego niewÅ‚aÅ›ciwÄ… i Å›miesznÄ…. - Cóż to pana tak dziwi? - zapytaÅ‚ chÅ‚odno. Ale stary introligator już siÄ™ uspokoiÅ‚. RozpatrywaÅ‚ siÄ™, rÄ™ce wparÅ‚ w biodra, brodÄ™ wyrzuciÅ‚ do góry, oczy zmrużyÅ‚. - Pan dobrodziej siÄ™ myli - rzekÅ‚. - Ludzie tego nie powiadajÄ…. To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada zÅ‚ość i gÅ‚upota, to powiada zÅ‚y wiatr, co wieje. WzniósÅ‚ rÄ™kÄ™ i machnÄ…Å‚ wzgardliwie. - Niech pan dobrodziej Å›pi spokojnie. I ja bÄ™dÄ™ spokojnie spaÅ‚, ż to dziecko bÄ™dzie spokojnie spaÅ‚o! Nasze miasto bardzo dużo smutku ma i bardzo dużo ciemnoÅ›ci, i bardzo dużo nieszczęścia, ale na nasze miasto jeszcze to nie przyszÅ‚o, co by siÄ™ w nim ludzie gryźli jak psy. O to może pan dobrodziej spokojny być! ZacisnÄ…Å‚ usta i siÄ™gnÄ…Å‚ z powagÄ… po ciężki cynowy lichtarz, jakby chciaÅ‚ zaraz Å›wiecić goÅ›ciowi do sieni. ZsunÄ…Å‚ siÄ™ pan zegarmistrz ze stoÅ‚u, nacisnÄ…Å‚ hawelok, umocniÅ‚ ná gÅ‚owie kapelusz, który mu gdzieÅ› na kark zjechaÅ‚, i rzuciwszy: dobranoc, wyszedÅ‚. Wtedy Å»yd od drzwi wróciÅ‚, lichtarz na stole umieÅ›ciÅ‚, a przeszedÅ‚szy na palcach ku alkowie, pÄ…sowej firanki uchyliÅ‚ i ucha nadstawiÅ‚. Z wewnÄ…trz alkowy sÅ‚ychać byÅ‚o oddech dziecka gorÄ…czkowy, nierówny, chrypliwy. MaÅ‚a lampka o zielonej szklanej banieczce paliÅ‚a siÄ™ tam na stoÅ‚ku. Stary pantofle zrzuciÅ‚, do łóżka podszedÅ‚ i zapatrzyÅ‚ siÄ™ w rozognionÄ… twarzyczkÄ™ chÅ‚opca niespokojnie, badawczo ChwilkÄ™ tak staÅ‚ wstrzymujÄ…c dech w piersi, po czym westchnÄ…Å‚ i wysunÄ…wszy siÄ™ z alkowy, na stoÅ‚ku ciężko siadÅ‚, oparÅ‚ dÅ‚onie o kolana i zakoÅ‚ysaÅ‚ siwÄ… swojÄ… gÅ‚owÄ…. Zgarbiony byÅ‚ teraz i jakby postarzaÅ‚y o jaki lat dziesiÄ…tek. Usta jégo poruszaÅ‚y siÄ™ bezdźwiÄ™cznie, pierÅ› dyszaÅ‚a ciężko, oczy utkwione byÅ‚y w podÅ‚ogÄ™. Cienka Å›wieca dogasaÅ‚a skwierczÄ…c w cynowym lichtarzu. Nazajutrz rano uliczka obudziÅ‚a siÄ™ cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Mendel GdaÅ„ski od wczesnego ranka staÅ‚ w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego nożyce zgrzytaÅ‚y po papierze zapalczywie, twardo, Å›ruba prasy piszczaÅ‚a dociskana do ostatniego krÄ™ga, nóż wÄ…ski, dÅ‚ugi bÅ‚yskaÅ‚ pod ranne sÅ‚oÅ„ce zużytÄ… swÄ… klingÄ…, skrawki papieru padaÅ‚y z szelestem na prawÄ… i na lewÄ… stronÄ™. Stary introligator pracowaÅ‚ gorÄ…czkowo, żarliwie; na jego zwiÄ™dÅ‚ej, gÅ‚Ä™boko zbrużdżonej twarzy znać byÅ‚o noc niespanÄ…. Gdy przecież wychyliÅ‚ lichÄ… kawÄ™, którÄ… mu sÄ…siadka w dużym fajansowym imbryku przyniosÅ‚a, raźniej mu siÄ™ jakoÅ› na sercu zrobiÅ‚o, naÅ‚ożyÅ‚ krótkÄ… fajeczkÄ™, zapaliÅ‚ i poszedÅ‚ budzić wnuka. ChÅ‚opak zaspaÅ‚ dziÅ› jakoÅ›. DÅ‚ugo w noc na posÅ‚aniu rzucaÅ‚ siÄ™ jak ryba, a teraz spaÅ‚ snem gÅ‚Ä™bokim, cichym. Cienki promieÅ„ sÅ‚oÅ„ca wpadajÄ…cy do alkowy przez-otwór pÄ…sowej firanki kÅ‚adÅ‚ mu siÄ™ na oczach, na ustach, ,na wÄ…tÅ‚ych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych, miÄ™kkich wÅ‚osach i w dÅ‚ugich, spuszczonych rzÄ™sach zapalaÅ‚ zÅ‚otobrunatne, migotliwe pÅ‚omyki. Stary patrzyÅ‚ siÄ™ z luboÅ›ciÄ… na dziecko. CzoÅ‚o jego wygÅ‚adzaÅ‚o siÄ™, usta rozszerzaÅ‚y, oczy mrużyÅ‚y i nabieraÅ‚y blasku. RozeÅ›miaÅ‚ siÄ™ wreszcie szczęśliwym cichym Å›miechem, a wciÄ…gnÄ…wszy wielki kÅ‚Ä…b dymu z fajeczki, pochyliÅ‚ siÄ™ i puÅ›ciÅ‚ go pod sam nos chÅ‚opaka. Malec siÄ™ zakrztusiÅ‚, zerwaÅ‚, szeroko otwarÅ‚ zÅ‚ote swoje oczy i zaczÄ…Å‚ je trzeć zÅ‚ożonymi w dwie chude piÄ…stki rÄ™kami. SpieszyÅ‚ siÄ™ teraz niezmiernie, byÅ‚ zafrasowany; jedno z zadaÅ„ zostaÅ‚o nie dokoÅ„czonym, książki, kajety nie poukÅ‚adane leżaÅ‚y dotychczas na stole: Już i kawy nie dopiÅ‚, i buÅ‚ki na pauzÄ™, przeÅ‚ożonej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chciaÅ‚ wziąć, tylko w tornister książki rzucaÅ‚, niepewny, czy siÄ™ nie spóźni. Kiedy wszakże 'szynel na ramiona wziÄ…wszy do drzwi zmierzaÅ‚, drzwi otwarÅ‚y siÄ™ gwaÅ‚townie, a chudy student z facjatki pchnÄ…Å‚ go na powrót do izby: - Uciekaj, bo Å»ydów bijÄ…! Rozdrażniony byÅ‚ widocznie bardzo. Jego ospowata, dÅ‚uga twarz zdawaÅ‚a siÄ™ jeszcze dÅ‚uższÄ… i jeszcze bardziej spustoszonÄ…; krok, jaki z sieni do izby zrobiÅ‚, oddaliÅ‚ cienkie jego nogi na niezmiernÄ… odlegÅ‚ość od siebie, maÅ‚e bure oczy sypaÅ‚y iskry gniewu. WylÄ™kÅ‚y malec kÅ‚Ä™bkiem potoczyÅ‚ siÄ™ aż ku stoÅ‚owi, upuszczajÄ…c szynel i tornister... Stary osÅ‚upiaÅ‚. Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchnÄ…Å‚, jak żbik do studenta skoczyÅ‚... - Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekać?... Na co un ma uciekać?.:. Czy un tu ukradÅ‚ co komu, co by un uciekać miaÅ‚?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom... Un tu w swojej stancji siedzi! w swój dam! Un tu nikomu nic nie ukradÅ‚! Un do szkoÅ‚y idzie! Un nie bÄ™dzie uciekaÅ‚!... PrzyskakiwaÅ‚ do stojÄ…cego we drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, syczÄ…cy parskajÄ…cy i trzÄ™sÄ…cy brodÄ…. - Jak tam pan chcesz! - rzuciÅ‚ szorstko student. - Ja powiedziaÅ‚em... I zabieraÅ‚ siÄ™ do wycofania ż izby swojej niezmiernie dÅ‚ugiej nogi. Stary introligator uchwyciÅ‚ go za poÅ‚Ä™ wytartego paltota. - Jak ja chcÄ™?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcÄ™! Ja chcÄ™, co bym ja spokój miaÅ‚. Ja chce spokojnie zjeść mój kawaÅ‚ek chleb, co ja na niego pracujÄ™! Nu, ja chcÄ™ wychować te sierote ten chÅ‚opiec, co by z to dziecko czÅ‚owiek byÅ‚, co by nikt na niego nie pluÅ‚, kiedy un nic winny nie jest!... Nu, ja chcÄ™, co by nie byÅ‚o ani mojej, ani niczyjej krzywdy, co by sprawiedliwość, co by siÄ™ ludzie Boga bali!:.. Nu, ja tego chcÄ™! A uciekać to ja nie chcÄ™! Ja w to miasto siÄ™ urodziÅ‚, w ten dom dzieci miaÅ‚, ja tu nikogo nie skrzywdziÅ‚, ja tu warsztat mam... Nie skoÅ„czyÅ‚, kiedy od zaÅ‚amu uliczki ozwaÅ‚a siÄ™ gÅ‚ucha wrzawa, jakby z daleka gdzieÅ› przeciÄ…gajÄ…cej burzy: Po twarzy studenta przeleciaÅ‚ kurcz nagÅ‚y, wpółgÅ‚oÅ›na klÄ…twa wypadÅ‚a mu przez Å›ciÅ›niÄ™te zÄ™by. Stary introligator umilkÅ‚, wyprostowaÅ‚ siÄ™ i wyciÄ…gnÄ…wszy chudÄ… szyjÄ™ nasÅ‚uchiwaÅ‚ chwilÄ™. Wrzawa zbliżaÅ‚a siÄ™ szybko. SÅ‚ychać już byÅ‚o gwizd przeciÄ…gÅ‚y, Å›miechy, woÅ‚ania, wybuchy krzyków i pÅ‚aczu lament. Uliczka zawrzaÅ‚a. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli wprost na wrzawÄ™, drudzy uciekali od niej. , Nagle malec, wystraszony, rozszlochaÅ‚ siÄ™ gÅ‚oÅ›no. Student z naciskiem drzwi zamknÄ…Å‚ i zniknÄ…Å‚ w pustej sionce. Stary Å»yd sÅ‚uchaÅ‚. Ani szlochania dziecka; ani wyjÅ›cia studenta zdawaÅ‚ siÄ™ nie spostrzegać Wzrok miaÅ‚ jak gdyby cofniÄ™ty w siebie, dolnÄ… wargÄ™ obwisÅ‚Ä…, ucho nastawione. Mimo skórzanego· fartucha widać byÅ‚o drżenie jego starych kolan; twarz z czerwonej staÅ‚a siÄ™ brunatnÄ…, z brunatnej żółtÄ…, z żółtej kredowobiaÅ‚Ä…: WyglÄ…daÅ‚ jak czÅ‚owiek trafiony postrzaÅ‚em. Chwilka jeszcze; a to stare, osÅ‚abÅ‚e ciaÅ‚o zÅ‚amie siÄ™ i runie. Coraz bliższa, coraz wyraźniejsza wrzawa wpadÅ‚a nareszcie w opustoszaÅ‚Ä… uliczkÄ™ z ogromnym wybuchem krzyku, Å›wistania, Å›miechów, klÄ…tw, żłorzeczeÅ„. OchrypÅ‚e, pijackie gÅ‚osy zlewaÅ‚y siÄ™ w jedno z szataÅ„skim piskiem niedorostków. Powietrze zdawaÅ‚o siÄ™ pijane tym wrzaskiem motÅ‚ochu; jakaÅ› zwierzÄ™ca swawola obejmowaÅ‚a uliczkÄ™, tÅ‚oczyÅ‚a jÄ…, przewalaÅ‚a siÄ™ po niej dziko, gÅ‚uszÄ…co. Trzask Å‚amanych okiennic, Å‚oskot toczÄ…cych siÄ™ beczek, brzÄ™k rozbijanego szkÅ‚a, Å‚omot kamieni, zgrzyt drÄ…gów żelaznych zdawaÅ‚y siÄ™ jak żywe brać udziaÅ‚ w tej ohydnej scenie. Jak pÅ‚atki gÄ™sto padajÄ…cego Å›niegu wylataÅ‚o i opadaÅ‚o pierze z porozrywanych poduszek i betów. Już tylko kilka lichych kramów dzieliÅ‚o izbÄ™ Mendla od rozpasanej ciżby. Malec przestaÅ‚ szlochać i trzÄ™sÄ…c siÄ™ caÅ‚y jak w febrze, przysiadÅ‚ siÄ™ do dziada. Jego wielkie ciemne oczy pociemniaÅ‚y jeszcze i Å›wieciÅ‚y ponuro z pobladÅ‚ej twarzyczki. Dziwna rzecz! To przytulenie siÄ™ dziecka i to bliskie już niebezpieczeÅ„stwo skrzepiÅ‚y starego Å»yda. PoÅ‚ożyÅ‚ rÄ™kÄ™ na gÅ‚owie wnuka, tchu w piersi nabraÅ‚ szerokim oddechem, a choć twarz miaÅ‚ jeszcze jak opÅ‚atek biaÅ‚Ä…, do źrenic już przywoÅ‚aÅ‚ i ogieÅ„, i życie. · - Sz... - szepnÄ…Å‚ uspakajajÄ…co. Teraz dopiero pÅ‚acz, który już umilkÅ‚, zduszony wielkim strachem. Teraz dopiero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodziÅ‚o do jego Å›wiadomoÅ›ci. W tej chwili do dÅ‚ugiej, wÄ…skiej sionki wpadÅ‚o kilka kobiet: powróźniczka z dzieckiem na rÄ™ku, stróżka, straganiarka. - Dalej, Mendlu! - krzyknęła od progu stróżka - zejdźta im z oczów! Ja tu duchem w oknie obrazek postawiÄ™ albo krzyzik. Już ta po inszych izbach stoi... To tam nie idÄ…!... ChwyciÅ‚a malca za rÄ™kÄ™. - Dalej, KubuÅ›! Do alkowy!... ObstÄ…piÅ‚y ich, zasÅ‚aniaÅ‚y sobÄ…, pchaÅ‚y ku pÄ…sowej firance. ZnaÅ‚y tego Å»yda tak dawno, byÅ‚ usÅ‚użnym, dobrym czÅ‚owiekiem. Za kobietami zaczÄ™li siÄ™ wsuwać inni mieszkaÅ„cy maÅ‚ej kamieniczki. Izba zapeÅ‚niaÅ‚a siÄ™ ludźmi. Stary Mendel jednÄ… rÄ™kÄ™ oparÅ‚ na ramieniu chÅ‚opca, a drugÄ… odsunÄ…Å‚ kobiety. OprzytomniaÅ‚ już zupeÅ‚nie przez tÄ™ jednÄ… chwilÄ™. - Dajta spokój, Janowa! - mówiÅ‚ twardym, brzmiÄ…cym jak dzwon gÅ‚osem. - Dajta spokój! Ja wam dziÄ™kujÄ™, bo wy mnie swojÄ… Å›wiÄ™tość chcieli dać, mnie ratować, ale ja do moje okno krzyż nie chcÄ™ stawić! Ja siÄ™ nie chcÄ™ wstydzić, co ja Å»yd. Ja siÄ™ nie chcÄ™ bać! Jak uny miÅ‚osierdzia w sobie nie majÄ…, jak uny cudzej krzywdy chcÄ…, nu to uny nie sÄ… chrzeÅ›cijany, nu, to uny i na ten krzyż nie bÄ™dÄ… pytali i na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie sÄ…. To uny caÅ‚kiem dzikie bestie sÄ…. A jak uny sÄ… ludzie, jak uny sÄ… chrzeÅ›cijany, nu, to dla nich taka siwa gÅ‚owa starego czÅ‚owieka i takie dziecko niewinne też jak Å›wiÄ™tość bÄ™dzie. Pójdź, KubuÅ›... I pociÄ…gnÄ…wszy za sobÄ… chÅ‚opca, mimo haÅ‚aÅ›liwych protestów zebranych, do okna podszedÅ‚, oba jego skrzydÅ‚a pchniÄ™ciem rÄ™ki otworzyÅ‚ i stanÄ…Å‚ w nim w rozpiÄ™tym kaftanie, w skórzanym fartuchu, z trzÄ™sÄ…cÄ… siÄ™ brodÄ… biaÅ‚Ä…, z gÅ‚owÄ… wysoko wzniesionÄ…, tulÄ…c do swego boku maÅ‚ego gimnazistÄ™ w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwieraÅ‚y siÄ™ coraz szerzej, utkwione w wyjÄ…cy motÅ‚och. Widok byÅ‚ tak przejmujÄ…cy, że kobiety szlochać zaczęły. SpostrzegÅ‚a stojÄ…cego w oknie Å»yda uliczna zgraja i omijajÄ…c pozostaÅ‚e kramy rzuciÅ‚a siÄ™ ku niemu. TÄ™ heroicznÄ… odwagÄ™ starca wziÄ™to za zniewagÄ™, za urÄ…gowisko. Tu już nie szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka peÅ‚na octu, okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz do stÅ‚uczenia. Tu wybuchÅ‚a ta dzika żądza pastwienia siÄ™; ten instynkt okrucieÅ„stwa, który przyczajony w jednostce, jak pożar opanowywa zbiegowisko, ciżbÄ™... Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamieÅ„ rzucony z póśrodka tÅ‚umu trafiÅ‚ w gÅ‚owÄ™ chÅ‚opca Malec krzyknÄ…Å‚, kobiety rzuciÅ‚y siÄ™ ku niemu. Å»yd puÅ›ciÅ‚ ramiÄ™ dziecka, nie obejrzaÅ‚ siÄ™ nawet, ale podniósÅ‚szy obie rÄ™ce wysoko ponad wyjÄ…cy motÅ‚och wzrok utkwiÅ‚ i szeptaÅ‚ zbielaÅ‚ym usty: - Adonai! Adonai!... - a wielkie Å‚zy toczyÅ‚y siÄ™ po jego zbrużdżonej twarzy. W tej chwili byÅ‚ to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wzniosÅ‚y. Kiedy pierwsi z tÅ‚umu pod okno dopadli; znaleźli tam wszakże niespodziewanÄ… przeszkodÄ™ w postaci chudego studenta z facjatki Z wzburzonÄ… czuprynÄ…, w rozpiÄ™tym mundurze staÅ‚ on pod oknem Å»yda, rozkrzyżowaÅ‚ rÄ™ce zacisnÄ…wszy pięście i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel ByÅ‚ tak wysoki, że zasÅ‚aniaÅ‚ sobÄ… okno. niemal w poÅ‚owie. Gniew, wstyd, wzgarda, litość wstrzÄ…saÅ‚y jego odkrytÄ… piersiÄ… i pÅ‚omieniami szÅ‚y po jego czarnej, ospowatej twarzy... - Wara mi od tego Å»yda! - warknÄ…Å‚ jak brytan na pierwszych którzy nadbiegali. - A nie, to wal we mnie jeden z drugim, gaÅ‚gany! psubraty! hultaje! TrzÄ…sÅ‚ siÄ™ aż caÅ‚y i nawet peÅ‚nego gÅ‚osu dobyć nie mógÅ‚, tak go gniew dÅ‚awiÅ‚. Z maÅ‚ych jego burych oczu iskry sypać siÄ™ zdawaÅ‚y. ByÅ‚ w tej chwili piÄ™knym jak Apollo... Kilku trzeźwiejszych z bandy zaczęło siÄ™ cofać Postać mÅ‚odzieÅ„ca i jego sÅ‚owa uderzyÅ‚y ich swÄ… siÅ‚Ä…. SkorzystaÅ‚ z tego dÅ‚ugi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchnÄ…Å‚ Å»yda, a sam w oknie stanÄ…Å‚. TÅ‚um przeciÄ…gnÄ…Å‚ mimo tego okna z gÅ‚uchÄ… wrzawÄ…. Szyderstwa, pogróżki, wrzaski, zÅ‚orzeczenia towarzyszyÅ‚y pochodowi temu; po czym wrzawa oddalaÅ‚a siÄ™, cichÅ‚a, aż przeszÅ‚a w huk niewyraźny, daleki. Tego wieczora nikt siÄ™, przy sosnowym stole nie uczyÅ‚ i nikt przy warsztacie nie pracowaÅ‚. Zza pÄ…sowej firanki z alkowy doby waÅ‚ siÄ™ niekiedy, cichy jÄ™k dziecka; zresztÄ… spokój panowaÅ‚ tu zupeÅ‚ny, Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na podÅ‚odze szynel i tornister uczniowski, nie znać byÅ‚oby tej burzy, która tu przeszÅ‚a rankiem. W alkowie za pÄ…sowÄ… firankÄ… leżaÅ‚ maÅ‚y gimnazista z obwiÄ…zanÄ… gÅ‚owÄ…. Zielona lampka paliÅ‚a siÄ™ przy nim, chudy student siedziaÅ‚ na brzegu łóżka trzymajÄ…c rÄ™kÄ™ malca. Twarz studenta byÅ‚a już tÄ… samÄ… co zwykle, dziobatÄ…, brzydkÄ… twarzÄ…; w oczach tylko paliÅ‚y siÄ™ niedogasÅ‚e ognie z dna duszy ruszone SiedziaÅ‚ milczÄ…cy; namarszczony, gniewny i od czasu do czasu rzucaÅ‚ niecierpliwie spojrzenie w ciemny kÄ…t alkowy. W kÄ…cie tym siedziaÅ‚ stary Mendel GdaÅ„ski, bez ruchu, bez gÅ‚osu. Skulony, z Å‚okciami wspartymi o kolana, z twarzÄ… ukrytÄ… w rÄ™kach siedziaÅ‚ on tak już od poÅ‚udnia, od chwili, w której, dowiedziaÅ‚ siÄ™, że chÅ‚opcu niebezpieczeÅ„stwo nie grozi. Ta nieruchomość i to milczenie starego introligatora niecierpliwiÅ‚y studenta. - Panie Mendel! - burknÄ…Å‚ wreszcie - wyleźże pan już raz z tego kÄ…ta! Bosiny pan odprawiasz czy co u licha? TrochÄ™ gorÄ…czki i nic ;wiÄ™cej. ChÅ‚opak za tydzieÅ„ jaki do szkoÅ‚y pójdzie, byle siÄ™ trochÄ™ tylko skóra zrosÅ‚a. A pan tak na marze zasiadÅ‚, jakby co panu umarÅ‚o. Stary Å»yd milczaÅ‚. Po chwili dopiero podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ i odezwaÅ‚ siÄ™ gÅ‚osem namiÄ™tnie drgajÄ…cym: - Pan siÄ™ pyta, czy ja na bosiny siedzÄ™? Nu, ja siedzÄ™ na bosiny! Ja popiół na gÅ‚owÄ™ mam i wór gruby na gÅ‚owie mam, i na popiele ja siedzÄ™, i nogi bose mam, i pokutÄ™ wielkÄ… mam; i wielkÄ… boleść mam, i wielkÄ… gorzkość... ZamilkÅ‚ i twarz znowu w rÄ™ce ukryÅ‚: MaÅ‚a zielona lampka da waÅ‚a jego siwej gÅ‚owie, jakieÅ› szczególne, widmowe niemal oÅ›wietlenie. .Malec jÄ™knÄ…Å‚ raz i drugi i znów zalegÅ‚o milczenie. A wtedy wÅ›ród tej ciszy podniósÅ‚ Mendel GdaÅ„ski raz jeszcze gÅ‚owÄ™ i rzekÅ‚: - Pan powiada, co u mnie nic nie umarÅ‚o? Nu, u mnie umarÅ‚o to, z czym ja siÄ™ urodziÅ‚, z czym ja sześćdziesiÄ…t lat żyÅ‚, z czym ja umierać myÅ›laÅ‚... Nu, u mnie umarÅ‚o serce do tego miasto!

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maria Konopnicka Mendel Gdanski
Konopnicka Dym; Mendel Gdański; Miłosierdzie Gminy
Mendel Gdański Marii Konopnickiej
Konopnicka M Dym, Mendel gdański, Miłosierdzie gminy
Konopnicka Mendel gdanski
Maria Konopnicka Mendel gdański
Mendel gdański
Mendel Gdański
Mendel Gdański
MENDEL GDAŃSKI FORMĄ PROTESTU PRZECIWKO NIETOLERANCJI I KSENOFOBII
mendel gdanski id 2262218 Nieznany
mendel gdanski Nieznany

więcej podobnych podstron