jeden na trzystu











McIntosh J T - DziesiÄ…te PodejÅ›cie - Jeden na trzystuI        Nie zwracaÅ‚em uwagi na to na wpół tylko ludzkie stworzenie, które czoÅ‚gaÅ‚o siÄ™ u moich stóp jÄ™czÄ…c "BÅ‚agam! BÅ‚agam! BÅ‚agam!". ZignorowaÅ‚em je, jeÅ›li nie liczyć odepchniÄ™cia jego rÄ™ki, bo tylko tyle mogÅ‚em zrobić.
   Porucznik Bill Easson, lat dwadzieÅ›cia osiem - trudno byÅ‚oby znaleźć bardziej niepozornego mÅ‚odego czÅ‚owieka. Ale teraz, bez wÅ‚asnej winy, byÅ‚em bogiem.
   Nie mam zamiaru opowiadać caÅ‚ej historii ostatnich trzech tygodni. Można by niÄ… wypeÅ‚nić pokaźnÄ… bibliotekÄ™. Toteż jeÅ›li ktoÅ› szuka tu jakiejÅ› wielkiej sprawy, o której wie, i nie znajduje jej tu - albo zastanawia siÄ™, jak zamierzam wyjaÅ›nić to czy tamto, i wyjaÅ›nienia nie znajdzie - niech pamiÄ™ta, że miaÅ‚em do wykonania zadanie i nie starczaÅ‚o mi czasu na rozglÄ…danie siÄ™.
   Kiedy wszedÅ‚em na głównÄ… ulicÄ™ Simsville (3261 mieszkaÅ„ców), wkrótce uwolniÅ‚em siÄ™ od tego nieszczęśnika czepiajÄ…cego siÄ™ moich nóg. Dwaj miejscowi włóczÄ™dzy, gdy mnie poznali, odciÄ…gnÄ™li go. Nie wiem, co z nim zrobili; nigdy wiÄ™cej go nie widziaÅ‚em.
   Pat Darrell automatycznie przyÅ‚Ä…czyÅ‚a siÄ™ do mnie. Nawet siÄ™ nie przywitaÅ‚a.
   TrochÄ™ ponad dwa tygodnie temu, gdy przyjechaÅ‚em do Simsville, zgÅ‚osiÅ‚a siÄ™ do mnie jako pierwsza. - Nie mam w tym żadnego interesu - zapewniÅ‚a mnie od razu. - Po prostu taki jest mój przyjacielski charakter. Nie chcÄ™ tego, czego chcÄ… wszyscy. W każdym razie nie spodziewam siÄ™ tego. WiÄ™c może pan od razu wykreÅ›lić ten motyw.
   OczywiÅ›cie, że miaÅ‚em podejrzenia, traktujÄ…c jej sÅ‚owa jako nowy styl gry o tÄ™ samÄ… starÄ… stawkÄ™. Każdy chce żyć. A ja przynosiÅ‚em ze sobÄ…, ni mniej ni wiÄ™cej, wÅ‚adzÄ™ nad życiem i Å›mierciÄ….
   StwierdziÅ‚em jednak później, że Pat wyraziÅ‚a dokÅ‚adnie to, co myÅ›laÅ‚a. ByÅ‚a tak szczera, jak jeszcze nikt w moim życiu. Już dawno pogodziÅ‚a siÄ™ z tym, że nie ma szczęścia. Nigdy niczego nie wygraÅ‚a. Kiedy powiedziaÅ‚a mi o tym, spytaÅ‚em z zaciekawieniem: - Nawet konkursu piÄ™knoÅ›ci?
   - ByÅ‚am druga - mruknęła, jakby to wszystko tÅ‚umaczyÅ‚o. I wÅ‚aÅ›ciwie tak byÅ‚o.
   Gdy szliÅ›my ulicÄ…, Fred Mortenson zaszczyciÅ‚ nas z przeciwka beztroskim skinieniem rÄ™ki. Mortenson byÅ‚ przeciwieÅ„stwem Pat. WiedziaÅ‚, że bÄ™dzie żyÅ‚; nie warto siÄ™ byÅ‚o nawet zastanawiać nad innÄ… możliwoÅ›ciÄ…. UdawaÅ‚o mu siÄ™ tak wiele razy, w tych sprawach, że i teraz, w najważniejszej chwili, nie mogÅ‚o być inaczej.
    Mortenson miaÅ‚ racjÄ™; Pat również.
   Powiedziano nam, że wybór musi być reprezentatywny. Nikt nie chciaÅ‚, aby ludność nowej planety byÅ‚a dokÅ‚adnie w tym samym wieku, tak że za kilka lat bÄ™dÄ… tam tylko czterdziestolatki oraz dzieci, a jeszcze później tylko starcy i dorastajÄ…ca mÅ‚odzież. Polecono nam wiÄ™c wybrać reprezentatywnÄ… grupÄ™ osób, które, wedÅ‚ug nas, zasÅ‚ugiwaÅ‚y na to, aby żyć.
   Nasze instrukcje byÅ‚y wÅ‚aÅ›nie tak proste. Niektórzy ludzie nigdy nie potrafili tego zrozumieć. Marszczyli brwi i rozprawiali o wynikach badaÅ„ lekarskich i psychologicznych, a potem obruszali siÄ™, zdjÄ™ci sÅ‚usznym przerażeniem, gdy ktoÅ› z nas powiedziaÅ‚ im, co mogÄ… zrobić z tymi wynikami. Byli to ci, którzy zawsze wszystko wiedzÄ… najlepiej. Nie do nich należaÅ‚o wykonanie tego zadania, ale, oczywiÅ›cie, to oni wiedzieli najlepiej, jak je należy wykonać.
   SwojÄ… listÄ™ uÅ‚ożyÅ‚em wczeÅ›niej, przygotowany na to, że bÄ™dÄ™ jÄ… zmieniaÅ‚ w miarÄ™ nastÄ™powania kolejnych wydarzeÅ„; a tego, że bÄ™dÄ… nastÄ™powaÅ‚y, byÅ‚em pewien. WydawaÅ‚o mi siÄ™ to najlepszym sposobem - mogÅ‚em przyglÄ…dać siÄ™ tym, których wybraÅ‚em, i potwierdzić swój wybór albo zmienić zdanie. Lista zmieniaÅ‚a siÄ™ szybko przez pierwszych kilka dni, ale później już nie.
   Mortenson byÅ‚ na niej. Pat nie.
    Powellowie też na niej byli, choć o tym nie wiedziaÅ‚ nikt oprócz mnie. Naturalnie nikt oprócz mnie nie wiedziaÅ‚ o moich planach. Powellów spotkaliÅ›my przed wejÅ›ciem do baru Henessy'ego i zatrzymaliÅ›my siÄ™, by chwilÄ™ porozmawiać.
   Marjory Powell stwierdziÅ‚a, że mamy piÄ™kny dzieÅ„, a ja z wdziÄ™cznoÅ›ciÄ… potwierdziÅ‚em. Powellowie, Pat oraz Sammy Hoggan byli jedynymi osobami we wsi, którzy traktowali mnie jak zwykÅ‚ego czÅ‚owieka. Jack Powell byÅ‚ jednym z tych wysokich facetów, którzy tak Å‚atwo siÄ™ uÅ›miechajÄ…. Marjory, choć nie można byÅ‚o nazwać jÄ… brzydkÄ…, obdarzona byÅ‚a jednak tak niewielkÄ… urodÄ…, że dawno już przestaÅ‚a roÅ›cić sobie jakiekolwiek do niej pretensje i poprzestaÅ‚a na byciu kimÅ›.
   Pat ich lubiÅ‚a i ja też. StaliÅ›my i rozmawialiÅ›my z przyjemnoÅ›ciÄ…, i tylko Å›wiadomość, że spÄ™dzajÄ…c z nimi zbyt wiele czasu sprowadzam na nich nienawiść i zazdrość innych, sprawiÅ‚a, iż po paru minutach ujÄ…Å‚em Pat za rÄ™kÄ™ i wprowadziÅ‚em do baru.
   Powellowie nie zdawali siÄ™ specjalnie przejÄ™ci cieniem, który zawisÅ‚ nad Å›wiatem. Wyrażali poglÄ…d, że staÅ‚o siÄ™ to, co siÄ™ miaÅ‚o stać, wiÄ™c równie dobrze mogÄ… dalej robić to co zwykle i ufać, że może coÅ› siÄ™ zmieni.
    Gdy weszliÅ›my do Å›rodka, nastrój w barze wyraźnie siÄ™ zmieniÅ‚. Tak byÅ‚o wszÄ™dzie.
   Byli tu oczywiÅ›cie stary Harry Phillips oraz Sammy Hoggan. WesoÅ‚o pozdrowili nas skinieniem rÄ™ki. Pozostali po prostu nachmurzyli siÄ™ jak dzieci, którym kazano zachować siÄ™ grzecznie, a zaraz potem przyÅ‚apano je na psoceniu.
   PrzysiedliÅ›my siÄ™ do Sammy'ego. Choć źle przyjÄ…Å‚ wieść o katastrofie, nie byÅ‚o z nim jeszcze najgorzej. Nigdy o tym nie mówiÅ‚. ZamierzaÅ‚ pozostać nietrzeźwy przez resztÄ™ swojego życia. ByÅ‚ to taki typ pijÄ…cego, który siedzi nieporuszony i caÅ‚y czas marnuje swe nerki.
   - Witajcie, przyjaciele - odezwaÅ‚ siÄ™. - O tempora! O mores! Ave atque vale.
   - ZrozumiaÅ‚am pierwsze dwa sÅ‚owa - powiedziaÅ‚a ostrożnie Pat.
   - To wszystko, co umiem po Å‚acinie, kochanie, wiÄ™c zrozumiesz doskonale wszystko, co dalej powiem.
   ChciaÅ‚em mu postawić, ale zaczÄ…Å‚ bÅ‚agać, bym tego nie robiÅ‚. - Mam szczerÄ… nadziejÄ™, że Henessy nie opamiÄ™ta siÄ™ i nie pojmie, iż pieniÄ…dze nie majÄ… już wartoÅ›ci - oÅ›wiadczyÅ‚. - JeÅ›li moja nadzieja siÄ™ speÅ‚ni, wkrótce bÄ™dÄ™ musiaÅ‚ przestać pić: nie mam już wiÄ™cej forsy.
    Nie byÅ‚o w tym nic dziwnego, zważywszy na to, jak chlaÅ‚ od czasu, gdy przybyÅ‚em do wsi. Ale Pat zmarszczyÅ‚a brwi. - Chce pan przsstać pić? - powtórzyÅ‚a po nim. - To czemu pan sam nie przestanie?
   - Prostaczkom - westchnÄ…Å‚ Sam - wszystkie sprawy wydajÄ… siÄ™ proste. - WychyliÅ‚ drinka nawet nie zauważajÄ…c tego. - Nie obrażaj siÄ™, kochana. Ale to jest tak. Gdybym cztery tygodnie temu miaÅ‚ tylko parÄ™ dolarów, wskoczyÅ‚bym w gorzaÅ‚Ä™ tylko na bardzo krótko. Ale nie miaÅ‚em szczęścia - starczyÅ‚o na caÅ‚e cztery tygodnie.
   - Cztery tygodnie? - spytaÅ‚em. - WiÄ™c...
   Minęło już siedem tygodni, odkÄ…d staÅ‚o siÄ™ jasne, że koniec Å›wiata, wielokrotnie obwieszczany w dziejach ludzkoÅ›ci, tym razem jest niechybny. I przeszÅ‚y już dwa tygodnie i dwa dni od dnia, kiedy zaczÄ…Å‚em swojÄ… misjÄ™ polegajÄ…cÄ… na wyborze dziesiÄ™ciu mieszkaÅ„ców Simsville, którzy mieli ten koniec Å›wiata przeżyć.
   Z niesamowitÄ… bezpoÅ›rednioÅ›ciÄ… ludzi bardzo pijanych Sammy odczytaÅ‚ moje myÅ›li. - SÄ…dzisz, że pijÄ™, bo Å›wiat siÄ™ koÅ„czy? - zapytaÅ‚. WybuchnÄ…Å‚ Å›miechem. - Na Boga, ani mi to w gÅ‚owie. Niech siÄ™ koÅ„czy, kiedy chce. Jeszcze cztery dni, prawda? Mnie to pasuje.
   Kiedy siedziaÅ‚, mówiÅ‚ wyraźnie i trzeźwo; potrafiÅ‚ również pewnie trzymać szklankÄ™. Ale gdy wstaÅ‚, od razu staÅ‚o siÄ™ jasne, że jest zupeÅ‚nie pijany. WytoczyÅ‚ siÄ™ z baru, by dać ulgÄ™ przeciążonym nerkom.
   Henessy obojÄ™tnie przyniósÅ‚ nasze drinki. Nie miaÅ‚ nadziei, że znajdzie siÄ™ w dziesiÄ…tce. Swoje zajÄ™cie traktowaÅ‚ z ponurÄ… pogardÄ…. Po co komu barman na Marsie? I tak samo, jak Powellowie, traktowaÅ‚ sytuacjÄ™ po swojemu: interes jak zawsze. Ale Powellów polubiÅ‚em. Natomiast z jakiegoÅ› powodu nie potrafiÅ‚em siÄ™ przekonać do Henessy'ego.
    PrzysiadÅ‚ siÄ™ do nas Harry. Wszyscy znali jego surowe rysy, fatalistycznÄ… filozofiÄ™ życia, niewzruszoność, a także jego Å›licznÄ… wnuczkÄ™. Bessie Phillips, lat osiem, byÅ‚a tak urocza i miaÅ‚a tak sÅ‚oneczne usposobienie, że nie miaÅ‚em serca nie wpisać jej na listÄ™. Nie mogÅ‚em skazać jej na Å›mierć.
    Gdyby ktoÅ› mi kazaÅ‚ uzasadnić każdÄ… kandydaturÄ™ (choć nie byÅ‚o o tym mowy), tylko dla Bessie musiaÅ‚bym znaleźć jakieÅ› usprawiedliwienie. MogÅ‚em, oczywiÅ›cie, znajdować różne powody, tak jak każdy, kto szuka usprawiedliwieÅ„, powody takie znajduje, ale faktyczny motyw byÅ‚ taki, że chciaÅ‚em zabrać Bessie i mogÅ‚em to uczynić. Inny porucznik mógÅ‚by wpisać na swojÄ… listÄ™ jakÄ…Å› starszÄ… paniÄ…, która przypominaÅ‚a mu jego matkÄ™. Jeszcze ktoÅ› na pewno znalazÅ‚by wiele powodów, by wyjaÅ›nić, czemu zabiera tego wÅ‚aÅ›nie chÅ‚opca w wieku lat czternastu, a nie jednego z trzydziestu czy czterdziestu innych; ostatnim uzasadnieniem, jakie by podaÅ‚ (gdyby mu kazano), byÅ‚oby to, że ów chÅ‚opiec przypomina mu jego mÅ‚odszego brata, który zginÄ…Å‚ pod koÅ‚ami ciężarówki.
    NiesÅ‚uszne? Jasne, jeÅ›li ktoÅ› nadal trzyma siÄ™ poglÄ…du, że wÅ‚aÅ›ciwy jest jedynie dobór oparty na badaniach medycznych i psychologicznych albo że szansÄ™ przeżycia należy dawać w drodze egzaminu konkursowego.
   - SÅ‚uchaj, Harry - odezwaÅ‚em siÄ™. - Dobrze znasz Sammy'ego Hoggana?
   Harry znaÅ‚ wszystkich. SkinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… z poważnÄ… minÄ…. WiedziaÅ‚, że cokolwiek powie, cokolwiek inni mi powiedzÄ…, może to oznaczać czyjeÅ› życie lub Å›mierć. Tak wiÄ™c rozmowa ze mnÄ… byÅ‚a poważnÄ… sprawÄ….
   Zapewne nigdy nie przeszÅ‚o mu przez myÅ›l, że może być jednym z dziesiÄ™ciu. Kiedy tak naprawdÄ™ siÄ™ nad tym zastanowić, zadziwiajÄ…co wielu ludzi uznawaÅ‚o, że nie majÄ… prawa do życia, skoro przeżyć może tak niewielu.
   - Co z nim jest? - zapytaÅ‚em.
   - MyÅ›laÅ‚em, że wiesz. Dziewczyna go rzuciÅ‚a.
   - I to wszystko?
   - Synu - rzekÅ‚ poważnie Harry - żyjÄ™ na tym Å›wiecie już trochÄ™ dÅ‚użej od ciebie, nawet jeÅ›li jesteÅ› tu teraz najważniejszy. Nigdy nie mów "to wszystko" o powodach, dla których ktoÅ› robi to czy tamto. To tylko twoja reakcja na znane ci okolicznoÅ›ci, a to nic nie znaczy.
   - Dobrze - powiedziaÅ‚em. - Jaka ona byÅ‚a?
   - Nic dobrego.
    - Bo zostawiÅ‚a Sammy'ego?
   - MiÄ™dzy innymi. Sammy to dobry czÅ‚owiek, Bill. MógÅ‚byÅ› go polubić. Szkoda, że teraz nie masz możliwoÅ›ci przekonać siÄ™, jaki jest naprawdÄ™.
   Nieoczekiwanie Pat powiedziaÅ‚a coÅ› grubiaÅ„skiego i, niestety, bardzo gÅ‚oÅ›no. JednÄ… z pożaÅ‚owania godnych cech Pat byÅ‚o to, że potrafiÅ‚a siÄ™ upić maÅ‚Ä… szklaneczkÄ… whisky.
    InnÄ… zaÅ› jej cechÄ…, choć nie wypada mi o tym mówić, byÅ‚o to, że gdy ludzie okreÅ›lali jÄ… niemiÅ‚ym mianem nadawanym zwykle Å‚adnym, lekkomyÅ›lnym dziewczÄ™tom, tym razem mieli sÅ‚uszność.
        II
   
   Po jeszcze paru szklaneczkach postanowiÅ‚em pojechać do Havinton, pięć mil po drugiej stronie wzgórza. Pat też chciaÅ‚a jechać, ale wolaÅ‚em jÄ… na trzeźwo. Szybko siÄ™ upijaÅ‚a i szybko trzeźwiaÅ‚a. Kiedy wrócÄ™, bÄ™dzie już miaÅ‚a to za sobÄ….
    Tego popoÅ‚udnia miaÅ‚o wydarzyć siÄ™ coÅ›, co zupeÅ‚nie byÅ‚o mi nie w smak. OdkÅ‚adaÅ‚em to tak dÅ‚ugo, jak mogÅ‚em. Przez jakiÅ› czas myÅ›laÅ‚em, że uda mi siÄ™ kontynuować to odkÅ‚adanie, aż bÄ™dzie po wszystkim.
   Kiedy pierwszy raz zjawiÅ‚em siÄ™ w Simsville, przyszedÅ‚ do mnie ksiÄ…dz Clark. Moje instrukcje przewidywaÅ‚y, że jeÅ›li w ogóle mam z kimÅ› współdziaÅ‚ać, to jedynie z duchownymi wszystkich wyznaÅ„. MieliÅ›my zupeÅ‚nÄ… swobodÄ™; żadnych lub prawie żadnych powiÄ…zaÅ„ z policjÄ… ani w ogóle z jakimiÅ› miejscowymi wÅ‚adzami. Ale dziwna sprawa, zadanie duchownych w jakiÅ› sposób przypominaÅ‚o nasze.
   KsiÄ…dz Clark byÅ‚ jednym z tych ludzi, którzy sÄ… na wskroÅ› otwarci i tak pokorni, że normalny czÅ‚owiek czuje siÄ™ nieswojo w ich obecnoÅ›ci i chce jak najszybciej od nich uciec. Kiedy oÅ›wiadczyÅ‚, że on, pastor Munch i wielebny John MacLean chcieliby siÄ™ spotkać ze mnÄ… jak najszybciej i omówić kilka spraw, wykrÄ™caÅ‚em siÄ™ i udaÅ‚o mi siÄ™ uniknąć ustalenia dokÅ‚adnego terminu spotkania. Współpraca z duchownymi trzech wyznaÅ„ przez swoistÄ… wzniosÅ‚ość przypominaÅ‚a mi o tym, o czym nie chciaÅ‚em pamiÄ™tać - że nie jestem już zwykÅ‚ym czÅ‚owiekiem nazwiskiem Bill Easson.
   Trzej sÅ‚udzy Boga byli tak zajÄ™ci, że unikanie ich przychodziÅ‚o mi z Å‚atwoÅ›ciÄ…. Jasne, że uchylaÅ‚em siÄ™ od swej odpowiedzialnoÅ›ci. MiaÅ‚em tylko jedno wytÅ‚umaczenie: byÅ‚a to jedyna odpowiedzialność, od której siÄ™ uchylaÅ‚em. Inni porucznicy mieli na pewno inne sprawy do pogodzenia z wÅ‚asnym sumieniem. Ci, którzy mieli przesÄ…dy rasowe, musieli pogodzić siÄ™ z tym, że katastrofa nie jest szczególnym zrzÄ…dzeniem losu pozwalajÄ…cym na pozostawienie wÅ›ród ludzi jedynie przedstawicieli rasy biaÅ‚ej. Niektórzy porucznicy, którym krew bÄ™dzie siÄ™ Å›cinać w żyÅ‚ach na samÄ… myÅ›l o tym, zabiorÄ… jednak kolorowych na Marsa, wiedzieli, że jeÅ›li tego nie uczyniÄ…, nigdy już nie bÄ™dÄ… mogli spać spokojnie. Ci, którzy od lat nie zauważali dzieci, uÅ›wiadomiÄ… sobie istnienie czegoÅ›, co można nazwać odpowiedzialnoÅ›ciÄ… wobec mÅ‚odych; inteligentni odnajdÄ… w sobie odpowiedzialność za gÅ‚upich; i oczywiÅ›cie wszyscy z nas przyzwyczajali siÄ™ do myÅ›li, że dziecko, które dopiero co wyszÅ‚o z Å‚ona matki, marzycielski oÅ›miolatek o nieskazitelnej cerze, urocza siedemnastolatka, mężczyzna w kwiecie wieku i bezzÄ™bna staruszka - wszyscy oni stanowili równoprawne jednostki w tej nowo powstaÅ‚ej, fantastycznej numeracji.
    W każdym razie moja odpowiedzialność jednak mnie dopadÅ‚a. MiaÅ‚em spotkać siÄ™ z trzema duchownymi tego popoÅ‚udnia. Tymczasem jednak dojadÅ‚a mi moja ważność, wiÄ™c udaÅ‚em siÄ™ do Havinton. Tam byÅ‚em tylko jednym z wielu; tamtejsi bogowie to porucznicy Britten, Smith, Schutz i Hallstead. StÄ…d można siÄ™ domyÅ›lić, że Havinton byÅ‚o mniej wiÄ™cej cztery razy wiÄ™ksze od Simsville.
   Trudno jest ustalić teraz, kiedy pojawiÅ‚y siÄ™ ostrzeżenia o koÅ„cu Å›wiata. Pierwszym konkretnym gÅ‚osem byÅ‚ bez wÄ…tpienia artykuÅ‚ profesora Clubbera w Biuletynie Astronomicznym, dwa lata temu, w którym uczony twierdziÅ‚, że jeÅ›li nastÄ…pi to, tamto i owo, SÅ‚oÅ„ce na pewno usmaży na frytki przynajmniej cztery najbliższe mu planety. No, ale kto czyta Biuletyn Astronomiczny?
   Nie, dopiero na rok przed spodziewanym koÅ„cem Å›wiata daÅ‚o siÄ™ sÅ‚yszeć o nim tyle, by zaczęły powstawać różne zwariowane sekty - a Bóg jeden wie, że takim wielkiej zachÄ™ty nie potrzeba.
   KÅ‚opot polegaÅ‚ tylko na tym, że zjawisko miaÅ‚o być raczej powszechne. DotyczyÅ‚o nie tylko Ziemi, ale także Merkurego, Wenus, Marsa i asteroidów. A ziemskie statki kosmiczne dalej jeszcze nie docieraÅ‚y. KiedyÅ› ktoÅ› może by dotarÅ‚ do księżyców wielkich planet, ale nie wtedy, kiedy mogÅ‚oby to mieć jakieÅ› znaczenie w tej sprawie. WiÄ™c na poczÄ…tku mowy nie byÅ‚o o żadnym ratunku. Nikt siÄ™ nie przygotowywaÅ‚, bo nie byÅ‚o do czego. I stracono bezcenne miesiÄ…ce.
   SÅ‚oÅ„ce nie miaÅ‚o stać siÄ™ NovÄ…, czy czymÅ› podobnym. Przez jakiÅ› czas tylko rozbÅ‚yÅ›nie trochÄ™ mocniej, niczym podsycony ogieÅ„ w kominku, i wyrzuci strumienie pÅ‚onÄ…cego wodoru. Astronomowie na dalekich planetach, jeÅ›li tacy sÄ…, powinni dysponować naprawdÄ™ wielkÄ… wiedzÄ…, o ile w ogóle majÄ… zauważyć zmianÄ™ jasnoÅ›ci Sol w czasie przypuszczalnych obserwacji.
   W kategoriach astronomicznych miaÅ‚a być to tak niewielka zmiana, że trudno zrozumieć, skÄ…d wzięły siÄ™ grupy kultowe, w rodzaju Stowarzyszenia MiÅ‚oÅ›ników SÅ‚oÅ„ca. Kiedy usÅ‚yszaÅ‚em o nich po raz pierwszy, byÅ‚o ich tysiÄ…c. Potem postanowiÅ‚em dokÅ‚adnie sprawdzić ich liczbÄ™ - i okazaÅ‚o siÄ™, że wynosi ona trzy miliony. TydzieÅ„ później na caÅ‚ym Å›wiecie byÅ‚o już sto milionów czÅ‚onków SMS.
    Ich celem byÅ‚o po prostu obcowanie ze SÅ‚oÅ„cem jeszcze przed nadejÅ›ciem zmiany. Osiedlali siÄ™ w tropikach. Szukali najgorÄ™tszych miejsc na Ziemi. SMS zjednoczyÅ‚o w sobie zwolenników kÄ…pieli sÅ‚onecznych, prymitywistów, nudystów, egiptologów, amatorów pÅ‚ywania, sÅ‚owem wszystkich, którzy mieli coÅ› wspólnego ze SÅ‚oÅ„cem, choćby bardzo niewiele. SMS-owcy (wymawiali to "Semsowcy") wkrótce wprowadzili rytuaÅ‚, podczas którego ceremonialnie darli odzież na kawaÅ‚ki i caÅ‚e ciaÅ‚o oddawali SÅ‚oÅ„cu.
   No tak. Ale nie znÄ™cajmy siÄ™ nad nimi. Co najmniej 95% z nich to ludzie mÄ…drzy, rozsÄ…dni. Jedynie nieliczni ekstremiÅ›ci oddawali siÄ™ takim wybrykom, jak przechodzenie przez ogieÅ„ i po wytwórniach suchego lodu, rodzenie dzieci w piekÄ…cych promieniach SÅ‚oÅ„ca, a także publiczne znaczenie symbolem SMS swych piersi przez wypalanie ich promieniami SÅ‚oÅ„ca skupionymi soczewkÄ….
   WiÄ™kszość czÅ‚onków SMS uważaÅ‚a, że jeÅ›li zmieniÄ… Å›rodowisko z powiedzmy okutanej w futra Alaski na Bermudy, choć w części przygotujÄ… siÄ™ na niewielki, jak myÅ›lano powszechnie, wzrost natężenia promieniowania sÅ‚onecznego. Oni nie wstawali przed Å›witem po to, by skÅ‚adać hoÅ‚d SÅ‚oÅ„cu, a jeÅ›li nawet robili to, to tylko z szacunku nie dla Boga SÅ‚oÅ„ca, ale raczej dla bardziej żarliwych jego wyznawców.
   Czego Semsowcy nie mogli czy nie chcieli zrozumieć, to faktu, że temperatury astronomiczne nawet wewnÄ…trz UkÅ‚adu SÅ‚onecznego rozciÄ…gajÄ… siÄ™ od -273°C do 20 000°C, a ludzkość czuje siÄ™ dobrze tylko miÄ™dzy 10 i 30°C. OczywiÅ›cie, ludzie potrafili przeżyć i poniżej zera i powyżej temperatury ciaÅ‚a. Ale choć nikt nie spieraÅ‚ siÄ™ tu o stopieÅ„ czy dwa, po zmianie na pewno nie bÄ™dzie na Ziemi miejsca, w którym woda pozostanie w stanie pÅ‚ynnym.
   Później pojawili siÄ™ Trogowie, którzy nie tyle chcieli przystosować siÄ™ do nowych warunków, co od nich uciec. PrawdÄ™ mówiÄ…c, gdyby ktoÅ› chciaÅ‚ ująć ich cel w najprostszych sÅ‚owach, grupy Trogów zamierzaÅ‚y po prostu zaryć siÄ™ w ziemi. Och, oczywiÅ›cie byli wÅ›ród nich uczeni autentycznie liczÄ…cy na przeżycie wewnÄ…trz planety, na której powierzchni panuje temperatura 250-500°C. Ich zamierzenia przewidywaÅ‚y wyszukanie odpowiednich schronieÅ„ w celu wyrównania temperatury; zastosowanie chÅ‚odzenia z wykorzystaniem zewnÄ™trznej energii cieplnej do utrzymywania kilku metrów szeÅ›ciennych w chÅ‚odzie; wykorzystanie tanków hydroponicznych do żywnoÅ›ci i wody - to wszystko, co zwykle. Jedyny kÅ‚opot polegaÅ‚ na tym, że przypominaÅ‚o to przesypywanie wielkiej góry za pomocÄ… drewnianej Å‚opatki. Po prostu nic z tego nie wyjdzie. Bez wÄ…tpienia niektórzy Trogowie przeżyjÄ… dÅ‚użej niż inni, gdy nadejdzie fala gorÄ…ca: kilka minut, dni, może tygodni. Ale po prostu nie starczyÅ‚o już czasu, by opracować taki schron, którego czÅ‚owiek już nigdy nie opuÅ›ci przy temperaturze trzystu stopni na zewnÄ…trz, a w którym da siÄ™ utrzymać mniej wiÄ™cej normalne warunki termiczne. Nasza nauka przypominaÅ‚a technikÄ™ jaskiniowców: wiedzieliÅ›my, jak rozniecać ogieÅ„ i ogrzewać siÄ™, ale naszym jedynym wyjÅ›ciem, gdy tego ciepÅ‚a byÅ‚o za dużo, pozostawaÅ‚o przeniesienie siÄ™ gdzieÅ› indziej.
    Tak, szkoda, że tak dÅ‚ugo opieraliÅ›my siÄ™ na bÅ‚Ä™dnych zaÅ‚ożeniach. Jeszcze w lipcu byÅ‚y pewne wÄ…tpliwoÅ›ci, ale wkrótce udowodniono ostatecznie dwie sprawy. Jedno - że życie na Ziemi ustanie ostatecznie osiemnastego wrzeÅ›nia lub nieco później, drugie zaÅ› - że Mars, zamiast wziąć udziaÅ‚ w tej katastrofie, stanie siÄ™ jeszcze bardziej odpowiedni do zamieszkania niż przed zmianÄ… jasnoÅ›ci SÅ‚oÅ„ca.
   ByÅ‚ to podwójny cios. WczeÅ›niej ludzie mogli jeszcze nie przyjmować do wiadomoÅ›ci, że Å›wiat znajduje siÄ™ w niebezpieczeÅ„stwie. Potem zaÅ› zjawiÅ‚a siÄ™ Å›wiadomość, że niektórzy przeżyjÄ…. Prawo zachowania gatunku brzmiaÅ‚o teraz: Mars za wszelkÄ… cenÄ™.
   Kilka osób, które dziaÅ‚aÅ‚y szybko, uratowaÅ‚y sobie życie po prostu kupujÄ…c bilet na Marsa. Wkrótce jednak stacja ratowania rodzaju ludzkiego przybraÅ‚a formy zorganizowane. Do pracy wziÄ™li siÄ™ planiÅ›ci i statystycy. O ich rozważaniach i przesÅ‚ankach nie wiem nic.
   Wyrok brzmiaÅ‚, że jeden czÅ‚owiek na 324,7 znajdzie miejsce w rakiecie na Marsa. To zupeÅ‚nie dobry stosunek, mówiono. Można go byÅ‚o uzyskać tylko przez przestawienie wszystkich nadajÄ…cych siÄ™ do tego fabryk na Ziemi na produkcjÄ™ wszystkiego, co zdoÅ‚a siÄ™ od niej oderwać, nim bÄ™dzie za późno.
   Może to byÅ‚ dobry stosunek, ale oznaczaÅ‚, że spoÅ›ród każdych 325 mieszkaÅ„ców Ziemi, 324 miaÅ‚o umrzeć.
   Trzeba byÅ‚o jakoÅ› wybrać tego jednego spoÅ›ród trzech setek, dajÄ…c mu szansÄ™ życia na obcej planecie. I zadanie to powierzono, sÅ‚usznie czy niesÅ‚usznie, tym, którzy mieli tych ludzi zabrać do nowego domu.
   Nie byÅ‚o wiele czasu na spory. Ostateczny termin brzmiaÅ‚: piÄ…tek, osiemnastego wrzeÅ›nia. Jeszcze przez kilka godzin po poÅ‚udniu tego dnia regularne statki kosmiczne, zbudowane we wÅ‚aÅ›ciwy sposób na dÅ‚ugo przed nadejÅ›ciem fali gorÄ…ca, bÄ™dÄ… mogÅ‚y lÄ…dować i zabierać dodatkowe grupy ludzi. Ale wczeÅ›niej, przed poÅ‚udniem, nasze poÅ›piesznie sklecone tylko na tÄ™ jednÄ… podróż szalupy ratunkowe muszÄ… już być w drodze. Inaczej równie dobrze mogÄ… pozostać na Ziemi.
   Tak wiÄ™c wysÅ‚ali nas - mężczyzn i kobiety, którzy przypadkiem wiedzieli, jak obchodzić siÄ™ ze statkiem kosmicznym - abyÅ›my wybrali po te dziesięć osób, które polecÄ… z nami.
   Widzicie, co miaÅ‚em na myÅ›li, mówiÄ…c że caÅ‚a opowieść zapeÅ‚niÅ‚aby bibliotekÄ™? Same szczegóły tego, jak dochodzono do porozumienia, wystarczyÅ‚yby na jednÄ… książkÄ™.
   Nie byliÅ›my nikim szczególnym, my, nowo mianowani bogowie, którym przypadÅ‚ wybór dziesiÄ™ciu ludzi z nieco ponad trzech tysiÄ™cy. Po prostu najlepszÄ… drogÄ… zabrania najwiÄ™kszej liczby ludzi z Ziemi okazaÅ‚o siÄ™ zbudowanie tysiÄ™cy niewielkich stateczków, z których każdy mógÅ‚ zabrać jedenaÅ›cie osób. GdybyÅ›my mieli nieco wiÄ™cej czasu, może udaÅ‚oby siÄ™ zbudować nieco wiÄ™ksze statki i zastosować inny system doboru.
    Każdy, kto dawaÅ‚ nadziejÄ™, że potrafi pilotować szalupÄ™ ratunkowÄ…, otrzymaÅ‚ dowództwo takiej jednostki. Ja byÅ‚em kiedyÅ› radiooficerem w wyprawie badawczej. MiaÅ‚em przez to lepsze nawet pojÄ™cie o pilotażu niż niektórzy inni mężczyźni i kobiety majÄ…cy doprowadzić szalupy na Marsa. WiedziaÅ‚em na przykÅ‚ad, że dowództwo dostaÅ‚a również Mary Homer, stewardesa z mojej wyprawy.
   Ostatecznie, oczywiÅ›cie, zabrakÅ‚o nie tyle dowódców, co szalup ratunkowych dla nich. Inaczej zorganizowano by przyspieszone kursy pilotażu (normalnie nauka trwaÅ‚a pięć lat).
   Mnie przypadÅ‚o Simsville, które liczyÅ‚o sobie akurat tylu mieszkaÅ„ców, by wybrać z niego zaÅ‚ogÄ™ tylko jednej szalupy ratunkowej. Nie byÅ‚em tu, oczywiÅ›cie, nigdy przedtem. Poruczników wysÅ‚ano bez wyjÄ…tku tam, gdzie nikogo nie znali.
   I dziÅ› oto, cztery dni przed startem, miaÅ‚em listÄ™ osób, którym dane bÄ™dzie żyć.
   Powellowie. IdeaÅ‚ mÅ‚odoÅ›ci rodzaju mÄ™skiego i żeÅ„skiego. Fred Mortenson, pewny siebie, harmonijnie zbudowany mÅ‚ody kandydat na bohatera. Harry Phillips, który nie byÅ‚ zupeÅ‚nie pewien, czy to sÅ‚uszne, by uciekać ze Å›wiata, który daÅ‚ ludziom życie, tylko dlatego, że teraz przynosi im Å›mierć. MaÅ‚a Bessie Phillips, która nie wiedziaÅ‚a, o co w tym wszystkim chodzi (a kto wiedziaÅ‚?). Panna Wallace, nauczycielka i to dobra. Tacy jak ona bÄ™dÄ… potrzebni. Stowesowie, ideaÅ‚ wieku starszego, wraz z synem, Jimem. Leslie Darby.
   Ponieważ wybraÅ‚em Leslie, Pat musiaÅ‚a zostać. Nie zastanawiaj siÄ™ nad tym, kogo wybiorÄ… inni, powiedziano mi, a także innym porucznikom szalup. Trudno jednak byÅ‚o oprzeć siÄ™ mniemaniu, że na listach pasażerskich na Marsa znajdzie siÄ™ wiele mÅ‚odych i piÄ™knych dziewczÄ…t. Wobec tego w mojej dziesiÄ…tce byÅ‚a tylko jedna.
   MiaÅ‚em teraz tylko trzy zmartwienia.
   Jedno: pozostać przy życiu, dopóki nie opuszczÄ™ Simsville. Fanatycy już siÄ™ pojawili; później dojdÄ… jeszcze rozczarowani, rozwÅ›cieczeni, przerażeni ludzie, którzy zlejÄ… siÄ™ w rozszalaÅ‚y tÅ‚um.
   Drugie: zabrać mojÄ… dziesiÄ…tkÄ™ z Simsville. To nie bÄ™dzie Å‚atwe, pomimo tego, co mi powiedziano o poczynionych przygotowaniach.
   Trzecie: doprowadzić mój statek na Marsa. Ale ta sprawa, najtrudniejsza i najważniejsza, w tej chwili trapiÅ‚a mnie najmniej. ByÅ‚a to konfrontacja mnie i nie sprawdzonego stateczku z Kosmosem. A w dwóch pozostaÅ‚ych miaÅ‚em przeciw sobie moich ludzkich braci.
   
    III
   
    Kiedy wróciÅ‚em do Simsville z mego krótkiego wypadu do Havinton, trzej duchowni czekali już na mnie zebrani w domu ksiÄ™dza Clarka. Gdy ksiÄ…dz wprowadziÅ‚ mnie do pokoju, zapanowaÅ‚a ta niezrÄ™czna cisza, która pojawia siÄ™ w momencie przerwania szczerej rozmowy jakiejÅ› grupy przez przybycie kogoÅ› obcego.
    Wielebny John MacLean mówiÅ‚ dosadnie i bez ogródek. - Nie traćmy czasu, poruczniku Easson - powiedziaÅ‚. - Uważa pan zapewne, że paÅ„ski czas jest cenny; i ja tak samo sÄ…dzÄ™ o moim. Pan zacznie, czy ja mam to zrobić?
    UsiadÅ‚em i spróbowaÅ‚em poczuć siÄ™ swobodnie. - Chyba pan - odezwaÅ‚em siÄ™. - A dlaczego w ogóle chcieli panowie siÄ™ ze mnÄ… zobaczyć?
    - Przede wszystkim - rzekÅ‚ szybko MacLean - wyjaÅ›nijmy od razu jednÄ… sprawÄ™. Nikt z nas nie oczekuje...
    - Wiem. Nikt z panów nie oczekuje, że poleci, ale... Ale co?
    - Czy nie uważa pan tego za zbyteczne? - spytaÅ‚ ksiÄ…dz Clark Å‚agodnie. - Wiem, że na pewno miaÅ‚ pan powody, by przyjąć postawÄ™ obronnÄ…, nawet podejrzliwÄ…, ale...
    - Przepraszam - powiedziaÅ‚em. - KÅ‚opot polega na tym, że nie wiem, kiedy ostatnio rozmawiaÅ‚em z kimÅ› ot tak, po prostu.
    Dobrze im siÄ™ przyjrzaÅ‚em. JakoÅ› cynicznie spodziewaÅ‚em siÄ™, że bÄ™dÄ… siÄ™ miÄ™dzy sobÄ… handryczyć, ale nie zauważyÅ‚em żadnych oznak czegoÅ› podobnego.
    - To jest jeden z powodów, dla których chcieliÅ›my z panem porozmawiać - odezwaÅ‚ siÄ™ pastor Munch. ByÅ‚ to jeden z tych ludzi niewielkiego wzrostu, ale o zdumiewajÄ…co gÅ‚Ä™bokim gÅ‚osie. Pokój zdawaÅ‚ siÄ™ zbyt maÅ‚y, by pomieÅ›cić wibrujÄ…ce, organowe tony jego mowy. MiaÅ‚o siÄ™ ochotÄ™ nie zwracać uwagi na to, co pastor mówi, tak fascynujÄ…ce byÅ‚o brzmienie tego gÅ‚osu.
    - Widzi pan, poruczniku Easson - mówiÅ‚ dalej - my trzej uważamy, że jesteÅ›my odpowiedzialni za Simsville. Ta wieÅ›, to wszystkie nasze sukcesy i nasze niepowodzenia. Nie jesteÅ›my na tyle ważni, by odpowiadać za caÅ‚y Å›wiat. Musimy ograniczyć nasz zakres, by osiÄ…gnąć skuteczność. Celowo nie mówiÄ™ o teologii; chcÄ™ po prostu stwierdzić, że wszystko, co dotyczy mieszkaÅ„ców Simsville, dotyczy również nas. A cokolwiek ma siÄ™ zdarzyć, musi być przez nas dokÅ‚adnie zbadane, sprawdzone i, o ile to konieczne, wyjaÅ›nione naszym parafianom.
    - WÅ‚aÅ›nie - szybko wtrÄ…ciÅ‚ MacLean. - Jest pan narzÄ™dziem Boga. Czasem używano tego zwrotu jako usprawiedliwienia. NarzÄ™dzie siÅ‚y wyższej. Wzruszenie ramion. Nie pozostaje nic innego, jak przyjąć zrzÄ…dzenie losu.
    PochyliÅ‚ siÄ™ i postukaÅ‚ w oparcie mojego fotela. - Taka postawa, to apatia - oÅ›wiadczyÅ‚. - A apatia jest wbrew Bogu. My uważamy, my trzej, że do nas należy zbadanie, sprawdzenie i, jeÅ›li to konieczne, wyjaÅ›nienie tego, jak mówi pastor Munch, narzÄ™dzia Boga. Możemy pomóc lub przeciwdziaÅ‚ać. Możemy też wskazać drogÄ™.
    Dosadna choć nie wroga postawa MacLeana wymagaÅ‚a szczeroÅ›ci. - To znaczy - powiedziaÅ‚em - że możecie pomóc, przeciwdziaÅ‚ać lub wskazać drogÄ™ - mnie.
    - Nie ma mowy - szybko wtrÄ…ciÅ‚ ksiÄ…dz Clark - o przeciwdziaÅ‚aniu.
    Munch potwierdziÅ‚ mrukniÄ™ciem, podobnym do dalekiego grzmotu spadajÄ…cej lawiny. MacLean nie powiedziaÅ‚ nic, wpatrywaÅ‚ siÄ™ tylko we mnie.
    - Nie chciaÅ‚em tego spotkania - przyznaÅ‚em - i zwlekaÅ‚em z nim, dopóki tylko mogÅ‚em. Dlatego, że nie jestem w stanie niczego obiecać.
    MacLean skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…. - PrzyszedÅ‚ pan tu, dokonawszy już wyboru - odezwaÅ‚ siÄ™.
    Również skinÄ…Å‚em gÅ‚owÄ…. - Przynajmniej w poÅ‚owie.
    KsiÄ…dz Clark omal nie powykrÄ™caÅ‚ sobie rÄ…k. ByÅ‚ zbyt uprzejmy, jak na tak otwartÄ… rozmowÄ™.
    - Czego, paÅ„skim zdaniem - spytaÅ‚ MacLean - moglibyÅ›my od pana oczekiwać?
    - Abym zabraÅ‚ Å›wiÄ™tych - powiedziaÅ‚em dosadnie - i pozostawiÅ‚ grzeszników.
    DotÄ…d nie spojrzaÅ‚em jeszcze Munchowi w oczy. OkazaÅ‚y siÄ™ ciemne, Å‚agodne, szczere. NapotkaÅ‚y mój wzrok i poczuÅ‚em siÄ™ nieswojo.
    - OczywiÅ›cie, że zabierze pan Å›wiÄ™tych - odezwaÅ‚ siÄ™ - i pozostawi grzeszników. Ale chyba nie sÄ…dziÅ‚ pan, prawda, że bÄ™dziemy nalegać, iż wyboru powinniÅ›my dokonywać my?
    - ZabiorÄ™, kogo zechcÄ™ - rzekÅ‚em bezbarwnym gÅ‚osem - zgodnie z wÅ‚asnym sumieniem.
    Pastor Munch skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…. - To wÅ‚aÅ›nie miaÅ‚em na myÅ›li.
    MacLean również przytaknÄ…Å‚. - Chyba nie myÅ›laÅ‚ pan tak, jak należy, mÅ‚ody czÅ‚owieku - powiedziaÅ‚ do mnie. - JeÅ›li chodzi o paÅ„skie główne zadanie, to owszem, może. Ale co do naszej roli, to nie. W jaki sposób moglibyÅ›my panu narzucić jakikolwiek wybór? ByÅ‚oby dla nas stratÄ… czasu rozważanie, co byÅ›my zrobili, gdyby mogÅ‚o być inaczej. SÅ‚yszaÅ‚em o panu. WidziaÅ‚em pana raz czy dwa. Wiem, że zrobi pan to najlepiej, jak bÄ™dzie można. StÄ…d też jest pan najlepszym narzÄ™dziem i gdybym to ja miaÅ‚ wybierać, wybraÅ‚bym pana.
    CoÅ› nagle stanęło mi w gardle; usiÅ‚owaÅ‚em to przeÅ‚knąć, nie wiedzieć czemu zawstydzony z tego powodu. Munch znowu spojrzaÅ‚ mi w oczy i jego wzrok zÅ‚agodniaÅ‚ jeszcze bardziej.
    - Pojmujemy paÅ„skie brzemiÄ™ - oÅ›wiadczyÅ‚ - ale nie byliÅ›my caÅ‚kiem pewni, że pan też je zrozumie. CieszÄ™ siÄ™, że tak jest. Musi pan zdać sobie sprawÄ™ z jego ciężaru, nim zacznie siÄ™ on zmniejszać.
    Wiele jeszcze padÅ‚o słów i zdaje siÄ™, że byÅ‚y wÅ›ród nich uÅ›ciski dÅ‚oni, bÅ‚ogosÅ‚awieÅ„stwa i przyrzeczenia wszelkiej pomocy, jakiej bÄ™dÄ™ potrzebowaÅ‚. Ale nie chcÄ™ o tym mówić.
    Ci trzej byli nie tylko kapÅ‚anami Boga, ale również dobrymi ludźmi.
   
   
IV
   
    WychodzÄ…c z tej oazy spokoju trafiÅ‚em w samo piekÅ‚o.
    WidziaÅ‚em już oznaki Å›wiadczÄ…ce, że w Havinton bÄ™dzie gorÄ…co. ZresztÄ… dotyczyÅ‚o to caÅ‚ej Ziemi. Ale otrzymawszy skierowanie do Simsville, gdzie ludność liczyÅ‚a zaledwie trzy tysiÄ…ce osób, myÅ›laÅ‚em, że bÄ™dÄ™ miaÅ‚ szczęście. TÅ‚um w Simsville, nawet ogarniÄ™ty szaÅ‚em, może liczyć tylko trzy tysiÄ…ce osób. TÅ‚um w Havinton może obejmować trzynaÅ›cie tysiÄ™cy - a to już dużo.
    Jednak kiedy wracaÅ‚em od ksiÄ™dza Clarka do hotelu i znalazÅ‚em siÄ™ na rynku, zobaczyÅ‚em, że w Simsville też może być źle.
    Na rynku trwaÅ‚y wÅ‚aÅ›nie pierwsze zamieszki. StaÅ‚em z boku i patrzyÅ‚em. ByÅ‚em stosunkowo bezpieczny. Nikt poza szaleÅ„cem nie zechce porwać siÄ™ na jedynego czÅ‚owieka, który może mu ocalić życie.
    Nic nie wskazywaÅ‚o przyczyny wybuchu bijatyki. Pewnie i nikt go nie znaÅ‚. Ludzie ogarniÄ™ci przerażeniem wpadajÄ… we wÅ›ciekÅ‚ość; a przy dostatecznym stopniu wÅ›ciekÅ‚oÅ›ci nawet zwykÅ‚a uwaga, że może spaść deszcz, wystarczy, by ich sprowokować.
    PrzyglÄ…daÅ‚em siÄ™ walce z niesmakiem. Gdybym miaÅ‚ jakÄ…Å› wÅ‚adzÄ™ nad tymi ludźmi, spróbowaÅ‚bym jÄ… przerwać; ale byÅ‚em tu nikim, a zresztÄ… nic nie mogÅ‚o powstrzymać walczÄ…cych. Policjanci też wdali siÄ™ w bijatykÄ™; nie wiedziaÅ‚em czy jako stróżowie porzÄ…dku, czy też jako uczestnicy.
    Nigdy przedtem nie oglÄ…daÅ‚em naprawdÄ™ brutalnej bójki. Nigdy dotÄ…d nie widziaÅ‚em, żeby mężczyźni odpychali dzieci, szarpali kobiety za wÅ‚osy, kopali nieprzytomnych po żebrach i żoÅ‚Ä…dku, i rzucali siÄ™ do twarzy z pazurami. Nie chciaÅ‚em na to patrzeć. RuszyÅ‚em siÄ™ z miejsca, chcÄ…c odejść, ale uÅ›wiadomiÅ‚em sobie, że w dalszym ciÄ…gu moim zadaniem jest wybranie dziesiÄ™ciu osób z tego motÅ‚ochu. MusiaÅ‚em patrzeć.
    Brian Secker powaliÅ‚ nie znanego mi mężczyznÄ™ na ziemiÄ™ i tÅ‚ukÅ‚ jego gÅ‚owÄ… o chodnik. OznaczaÅ‚o to zabójstwo, teraz lub za kilka chwil. Czy mogÅ‚em zabrać na Marsa mordercÄ™? PrzeniosÅ‚em w myÅ›li Seckera z listy opatrzonej nagłówkiem "prawdopodobni" na innÄ…, nazwanÄ… "zdyskwalifikowani". ByÅ‚a to jedyna kara, jakÄ… mogÅ‚em wymierzyć, a on i tak nie dowie siÄ™ o tym.
    Harry Phillips też znajdowaÅ‚ siÄ™ w ogniu walki, ale nie braÅ‚ w niej udziaÅ‚u. IgnorowaÅ‚ zwykÅ‚Ä… brutalność i robiÅ‚ tyle, ile mógÅ‚, by zapobiec czemuÅ› jeszcze gorszemu. Nie zdziwiÅ‚o mnie to; znaÅ‚em Harry ego. Miejsce dla niego w szalupie staÅ‚o siÄ™ jeszcze pewniejsze.
    Po drugiej stronie rynku dostrzegÅ‚em Mortensona, który biÅ‚ siÄ™ z uÅ›miechem na ustach. Dla niego walka byÅ‚a rozrywkÄ…, a nie udrÄ™kÄ… czy czymÅ› przerażajÄ…cym. WybieraÅ‚ przeciwników równych sobie siÅ‚Ä…. SpojrzaÅ‚em gdzie indziej.
    Z pewnym wstrzÄ…sem zobaczyÅ‚em, jak Jack Powell tÅ‚ucze z caÅ‚ej siÅ‚y Ala Waymana. Ale potem ujrzaÅ‚em Marjory leżącÄ… na ziemi bez przytomnoÅ›ci i odwróciÅ‚em wzrok.
    RuszyÅ‚em w kierunku Pat. Prawie nie byÅ‚o jej widać spoza trzech atakujÄ…cych jÄ… mężczyzn. Ale dalej zobaczyÅ‚em Leslie kryjÄ…cÄ… siÄ™ w kÄ…cie z kilkorgiem dzieci, które osÅ‚aniaÅ‚a sobÄ…. PoszedÅ‚em wiÄ™c w jej stronÄ™. Ci trzej przy Pat szarpali tylko jej ubranie, czego w koÅ„cu należaÅ‚o siÄ™ spodziewać.
    Ale kiedy dotarÅ‚em do Leslie, ta krzyknęła i pchnęła mnie w stronÄ™ Pat.
    - Nic jej nie zrobiÄ… - rzekÅ‚em. - Ona...
    - Ty gÅ‚upcze! - krzyknęła na mnie Leslie. - Popatrz, jak jej "nic nie robiÄ…"! OczywiÅ›cie, że jej coÅ› zrobiÄ…, nawet zabijÄ…, jeÅ›li siÄ™ im to uda. Czy nie masz choć tyle oleju w gÅ‚owie, by to dostrzec?
    ObróciÅ‚em siÄ™ i już nie potrzebowaÅ‚em ponagleÅ„ Leslie. Trzej mężczyźni używali Pat jako gruszki bokserskiej. Ludzie, którzy już siÄ™ nie mogÄ… bronić, szybko ginÄ… pod ciosami. Szczególnie kobiety.
    Nie mogÅ‚em ich odciÄ…gnąć. MogÅ‚em tylko pokazać im, że tu jestem. RyzykowaÅ‚em życie. Jednak Å›wiadomość, że byÅ‚em ich jedynÄ… szansÄ… życia, otrzeźwiÅ‚a ich; odeszli ukradkiem. Pat leżaÅ‚a na ziemi, nieprzytomna.
    PodniosÅ‚em jÄ… i podszedÅ‚em do Leslie. CzuÅ‚em oddech Pat. Wyżyje, nie miaÅ‚em wÄ…tpliwoÅ›ci. Dzieci kulÄ…ce siÄ™ za Leslie patrzyÅ‚y z przerażeniem.
    Pat otworzyÅ‚a oczy. - O Boże, co we mnie walnęło? - jÄ™knęła. Potem dostrzegÅ‚a przyglÄ…dajÄ…ce siÄ™ dzieci. - Odwróćcie siÄ™, maluchy - powiedziaÅ‚a. - JesteÅ›cie za maÅ‚e na to przedstawienie.
    OdniosÅ‚a mniejsze obrażenia, niż można siÄ™ byÅ‚o spodziewać.
    Leslie zdjęła sukienkÄ™ przez gÅ‚owÄ™ i pomogÅ‚a mi narzucić jÄ… na Pat. - I w ten sposób zostaÅ‚aÅ› gwiazdÄ… night-clubu, Leslie - zauważyÅ‚a Pat. - Ale trudno, moja potrzeba jest wiÄ™ksza niż twoja.
    Nagle, nie wiadomo dlaczego, bójka zaczęła wygasać. Ludzie znikli z ulicy niczym pÅ‚atki Å›niegu w promieniach sÅ‚oÅ„ca.
    ByÅ‚y to nasze pierwsze zamieszki i bez maÅ‚a najgorsze. Ludzie dotÄ…d nie zdawali sobie sprawy, co siÄ™ może stać, gdy bójka wybucha wÅ›ród mężczyzn i kobiet, którym pozostaÅ‚y tylko cztery dni życia. Nie pojmowali dotÄ…d, że sami mogÄ… stać siÄ™ ofiarami, a inni - ich zabójcami.
    Pat nie mogÅ‚a iść, ale nieÅ›liÅ›my jÄ… bez trudu. Dzieci można już byÅ‚o odesÅ‚ać do domu. OdeszÅ‚y, oglÄ…dajÄ…c siÄ™ na nas. Już zdążyÅ‚y zapomnieć o walce, do tego stopnia, że zaczęły siÄ™ chichoty
    PodnoszÄ…c Pat obróciÅ‚em siÄ™ w stronÄ™ Leslie, marszczÄ…c brwi. Dzieciaki chichotaÅ‚y, tak jakby usÅ‚yszaÅ‚y nieprzyzwoity dowcip, który nie caÅ‚kiem zrozumiaÅ‚y. Leslie byÅ‚a nauczycielkÄ… i może niektórzy nieco zbyt wczeÅ›nie dojrzewajÄ…cy chÅ‚opcy bawili siÄ™ znakomicie widzÄ…c jÄ… ubranÄ… - czy raczej rozebranÄ… - jak dziewczyna z okÅ‚adki. Ale przecież miaÅ‚em już okazjÄ™ sÅ‚yszeć takie chichoty, nawet gdy Leslie nie byÅ‚o przy mnie.
    OdczytaÅ‚a moje myÅ›li. - To nie ze mnie siÄ™ Å›miejÄ… - powiedziaÅ‚a z zażenowanym uÅ›miechem, który wywoÅ‚aÅ‚ u Pat zÅ‚oÅ›liwy wyraz twarzy. - Z ciebie.
    - Ze mnie? - W porÄ™ powstrzymaÅ‚em siÄ™, by siÄ™ nie obejrzeć, czy nie mam dziury w spodniach albo czegoÅ› podobnego.
    - SzkoÅ‚y zostaÅ‚y zamkniÄ™te - mówiÅ‚a Leslie - bo uznano, że dalsza nauka nie ma sensu. Bo szkoda byÅ‚o zawracać gÅ‚owÄ™ nauczycielom. Bo rodzice chcieli mieć dzieci przy sobie. Ale nie wolno byÅ‚o mówić dzieciom, dlaczego zamyka siÄ™ szkoÅ‚y.
    - Wiem. Bez sensu, rzeczywiÅ›cie... po co ukrywać, że Å›wiat siÄ™ koÅ„czy w piÄ…tek?
    Leslie skinęła potakujÄ…co. MówiÅ‚a bardzo szybko, starajÄ…c siÄ™ chyba skupić mojÄ… uwagÄ™ na swych sÅ‚owach, a nie na ciele. Nie miaÅ‚a siÄ™ czego wstydzić. Jej ciaÅ‚o byÅ‚o raczej zbyt szczupÅ‚e, ale urocze.
    - Tak, ale czy nie rozumiesz? - trajkotaÅ‚a dalej. - Kazali nam nie mówić im tego, wiÄ™c dowiadujÄ… siÄ™ od siebie nawzajem, w kÄ…cie, jak o czymÅ› wstydliwym. Niektórzy rodzice, oczywiÅ›cie, postÄ™pujÄ… mÄ…drze i wyjaÅ›niajÄ… po prostu. Inni jednak uciekajÄ… od tego problemu i pozwalajÄ…, by ich dzieci dowiadywaÅ‚y siÄ™ prawdy niczym przeraźliwej tajemnicy...
    ResztÄ™ mogÅ‚em sobie sam dopowiedzieć. GÅ‚upotÄ… byÅ‚o ukrywać ten nowy fakt życia i Å›mierci przed dziećmi; nie byÅ‚o jednak nic dziwnego w tym, że ludzie tak robili. Zapomnieli albo nie zdawali sobie sprawy, że o ile można byÅ‚o ukryć przed dziećmi fakty, nigdy nie udawaÅ‚o siÄ™ zataić napiÄ™cia. I ja staÅ‚em siÄ™ jego 'oÅ›rodkiem. NiosÅ‚em Pat do mojego hotelu, który byÅ‚ niedaleko. PostanowiÅ‚em nie zajmować siÄ™ problemem dzieci; nie mogÅ‚em myÅ›leć o wszystkim. PrzypomniaÅ‚em sobie jednak coÅ› innego, co wywoÅ‚aÅ‚o moje zaciekawienie nawet w ogniu walki.
    - Co miaÅ‚aÅ› na myÅ›li, Leslie - spytaÅ‚em - mówiÄ…c, że ci trzej na pewno zrobiÄ… coÅ› zÅ‚ego Pat, a ja mam tak maÅ‚o oleju w gÅ‚owie, że tego nie widzÄ™?
    Leslie poczerwieniaÅ‚a, gdy na niÄ… patrzyÅ‚em, ale tym razem nie byÅ‚ to rumieniec zażenowania. - Nie bÄ…dź gÅ‚upi, Bili - powiedziaÅ‚a z irytacjÄ…. MiaÅ‚a sÅ‚uszność. Powinienem to zrozumieć od poczÄ…tku.
    SpojrzaÅ‚em w dół, na Pat. - Czy ty rozumiesz, o czym ona mówi? - spytaÅ‚em, głównie po to, by przestaÅ‚a myÅ›leć o swoich potÅ‚uczeniach. Ale Pat nie wiedziaÅ‚a i przyznaÅ‚a to.
    - Oni wiedzieli, że Pat ma zapewnione miejsce w szalupie - Leslie odezwaÅ‚a siÄ™ nagle, z goryczÄ…. - To jasne, że chcieli jÄ… zabić. Sama nawet potrafiÄ™ ich zrozumieć.
    Pat usiÅ‚owaÅ‚a siÄ™ rozeÅ›miać, ale daÅ‚a spokój. - Powiedz jej, Bill - rzekÅ‚a, z trudem wymawiajÄ…c sÅ‚owa.
    Ale liczyÅ‚o siÄ™ przede wszystkim to, by nikt nie wiedziaÅ‚, czy leci na Marsa, czy nie leci. Ludzie mogli poważyć siÄ™ na wszystko, gdyby mieli pewność, iż sÄ… już bez szans. Nawet Pat, pomimo jej deklaracji.
    - Nikt nie może być pewien, że leci, Leslie - powiedziaÅ‚em wiÄ™c wymijajÄ…co. - Aż do czwartkowego wieczoru, kiedy jedenaÅ›cioro z nas opuÅ›ci Simsville, nikt nie bÄ™dzie wiedziaÅ‚, czy leci, czy zostaje. JeÅ›li zastanowisz siÄ™ nad tym choć chwilkÄ™, zrozumiesz, że tak musi być.
    Leslie zmarszczyÅ‚a czoÅ‚o. ByliÅ›my wszak w moim apartamencie. PoÅ‚ożyÅ‚em Pat na moim łóżku. - Ale... - zaczęła Leslie.
    Tym razem Pat zaÅ›miaÅ‚a siÄ™ naprawdÄ™. - Wciąż jeszcze w to nie wierzysz? - spytaÅ‚a kpiÄ…co. - SÅ‚uchaj. Bill i ja nigdy o tym nie rozmawialiÅ›my, z wyjÄ…tkiem tego, że od razu mu powiedziaÅ‚am, iż nie spodziewam siÄ™ trafić do dziesiÄ…tki. Nie mówiÄ™, że chcÄ™ umrzeć - kto chce? Ale jeÅ›li Bill nie chce odpowiedzieć ci wprost, to ja to zrobiÄ™. On by nie wziÄ…Å‚ takiej, jak ja, na Marsa. Gdyby to zrobiÅ‚, nie byÅ‚by sobÄ…. WiÄ™c po prostu jestem nadal sobÄ…, nie starajÄ…c siÄ™ zdobyć sobie miejsca w szalupie udajÄ…c kogoÅ› innego. Rozumiesz?
    Leslie skinęła z niedowierzaniem gÅ‚owÄ…. - PójdÄ™ po lekarza - odezwaÅ‚a siÄ™. Bez sÅ‚owa podaÅ‚em jej jednÄ… z moich koszul i spodnie.
    - MiaÅ‚bym o niej wyższe wyobrażenie, gdyby ci uwierzyÅ‚a - powiedziaÅ‚em marszczÄ…c brwi, gdy Leslie wyszÅ‚a.
    - A czego siÄ™ spodziewaÅ‚eÅ›? - rzekÅ‚a kwaÅ›no Pat. - Zawsze jesteÅ›my razem. My...
    Ale zdecydowaÅ‚a, że szkoda wysiÅ‚ku na sÅ‚owa, i zamilkÅ‚a. PomyÅ›laÅ‚em, że w tej caÅ‚ej sprawie Pat znalazÅ‚a siÄ™ dużo lepiej niż Leslie, i dalej zmarszczyÅ‚em czoÅ‚o w zamyÅ›leniu. Ludzi można byÅ‚o osÄ…dzać wedÅ‚ug tego, co myÅ›lÄ… o innych. Czyżbym popeÅ‚niaÅ‚ bÅ‚Ä…d?
    Czy też może byÅ‚ to jednak mistrzowski blef Pat, o stawkÄ™ najwyższÄ… ze wszystkich?
   
   
V    
    NastÄ™pnego ranka zÅ‚ożono mi wizytÄ™, nim zdążyÅ‚em siÄ™ dobrze przebudzić.
    Nie myliÅ‚em siÄ™; Pat miaÅ‚a silny organizm. ByÅ‚a już na nogach - chodziÅ‚a po apartamencie w moim jedwabnym szlafroku zamawiajÄ…c Å›niadanie i pozostawiajÄ…c przysÅ‚owiowy Å›lad kobiecej dÅ‚oni w postaci porzÄ…dkowania tego i owego.
    SpÄ™dziÅ‚a tÄ™ noc u mnie, co w tym wypadku nie oznaczaÅ‚o niczego szczególnego. JeÅ›li jacyÅ› szaleÅ„cy chcieli jÄ… zabić i tylko ja mogÅ‚em dać jej ochronÄ™, oczywiste byÅ‚o, że powinna tu zostać. Ale gdy usÅ‚yszaÅ‚em stukanie do drzwi, skinÄ…Å‚em gÅ‚owÄ… w kierunku Å‚azienki.
    PotrzÄ…snęła zdecydowanie gÅ‚owÄ…. - To pewnie tylko Leslie - powiedziaÅ‚a nie zniżajÄ…c gÅ‚osu. - A poza tym, im wiÄ™kszÄ… robi siÄ™ z tego tajemnicÄ™, tym wiÄ™cej wagi ludzie bÄ™dÄ… do tego przywiÄ…zywać. Zapach moich perfum - a chyba zauważyÅ‚eÅ›, że używam dość silnych? - i ani Å›ladu kobiety, a nikt nie bÄ™dzie miaÅ‚ żadnych wÄ…tpliwoÅ›ci. Wszyscy siÄ™ dowiedzÄ…, że mnie tu sprowadziÅ‚eÅ›.
    Sens tego wszystkiego byÅ‚ taki, że wcale nie zamierzaÅ‚a siÄ™ ukrywać. MówiÄ…c do mnie podeszÅ‚a do drzwi i otworzyÅ‚a.
    ByÅ‚ to Mortenson. Otwarte drzwi zasÅ‚oniÅ‚y go na chwilÄ™, wiÄ™c nie dostrzegÅ‚em jego reakcji na otwarcie drzwi przez Pat. Kiedy już byÅ‚ w Å›rodku, zdawaÅ‚ siÄ™ przyjmować jej obecność jako coÅ› naturalnego. Mortensona nigdy nic nie peszyÅ‚o.
    - SÅ‚uchaj, Bill - powiedziaÅ‚, jak zwykle swobodnie i przyjaźnie. - Po tym, co zaszÅ‚o wczoraj, nie sÄ…dzisz, że przydaÅ‚aby ci siÄ™ jakaÅ› pomoc? Rozumiesz: mieszkasz tutaj sam. Pat siÄ™ nie liczy w razie jakiejÅ› rozróby. Dajmy na to, że ja siÄ™ tutaj wprowadzÄ™?
    RozważyÅ‚em to. Może innym razem ucieszyÅ‚bym siÄ™ z jego propozycji. WiedziaÅ‚em jednak, że nie powinienem zbytnio przestawać z ludźmi, których już wybraÅ‚em. To, co przydarzyÅ‚o siÄ™ Pat, byÅ‚o tego dowodem choć ona nie należaÅ‚a do wybranych. Wszyscy, którzy trzymali siÄ™ mnie, byli podejrzani. Nie chciaÅ‚em, aby Mortensona, Powellów, Leslie czy Harry'ego Phillipsa znaleziono w jakiejÅ› ulicy z nożem w plecach.
    - Jakie to sprytne, Fred - zauważyÅ‚a Pat z podziwem w gÅ‚osie. - Gdyby przypadkiem Bill nie miaÅ‚ jeszcze okazji docenić twojego krysztaÅ‚owego charakteru, bÄ™dziesz krÄ™cić siÄ™ w pobliżu i dasz mu tÄ™ szansÄ™. Nie musisz siÄ™ martwić. On i tak wie, jaki ty jesteÅ› wspaniaÅ‚y.
    Mortenson przyznaÅ‚ siÄ™ do motywów swego postÄ™powania bez cienia gniewu. Zawsze byÅ‚ swobodny, przyjazny, naturalny.
    - MyÅ›l taka rzeczywiÅ›cie przemknęła mi przez gÅ‚owÄ™ - powiedziaÅ‚. - No wiÄ™c jak, Bill?
    - Lepiej nie - powiedziaÅ‚em i wyÅ‚uszczyÅ‚em mu swe powody, nie informujÄ…c go jednak, że znajduje siÄ™ na liÅ›cie. SkinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…. - To rozsÄ…dnie - przyznaÅ‚. - GdybyÅ› teraz ogÅ‚osiÅ‚ nazwiska tej dziesiÄ…tki, która z tobÄ… poleci, stawiam caÅ‚y Bank Narodowy przeciwko miedziakowi, że żaden z tej listy nie dożyje nastÄ™pnego dnia. SÅ‚uchaj, Pat: skoro Bill nie chce skorzystać z mojej oferty... gdybyÅ› chciaÅ‚a gdzieÅ› wyjść, a jego nie byÅ‚oby pod rÄ™kÄ…, to zadzwoÅ„ do mnie, dobrze? Nie mam zamiaru udawać, że szalejÄ™ za tobÄ…, ale też nie mam ochoty dowiedzieć siÄ™, że twoja Å›nieżnobiaÅ‚a szyja miaÅ‚a randkÄ™ z tasakiem.
    Pat zadrżaÅ‚a. - Jak ty umiesz to wszystko realistycznie opisać - powiedziaÅ‚a.
    Nim Mortenson wyszedÅ‚, uprzedziÅ‚ mnie jeszcze, że nie jest ostatnim z moich goÅ›ci tego ranka. - PrzyszedÅ‚em tak wczeÅ›nie, by być pierwszy - rzekÅ‚ otwarcie. - Wiem, że panna Wallace tu siÄ™ wybiera, Powellowie oraz Sammy Hogan...
    - Sammy! - wykrzyknÄ…Å‚em. - On już jest na nogach?
    - WiedziaÅ‚em, że go nie doceniasz - powiedziaÅ‚ Mortenson potrzÄ…sajÄ…c gÅ‚owÄ…. - Mniej niż dwadzieÅ›cia cztery godziny temu padÅ‚ jak nieżywy. Teraz zaÅ›, jeÅ›li nie liczyć pÄ™kajÄ…cej gÅ‚owy, którÄ… chÄ™tnie by sprzedaÅ‚, gdyby znalazÅ‚ siÄ™ kupiec, to znów jest to ten sam stary Sammy. Nagle pojÄ…Å‚, że dziewczyna nie byÅ‚a tego warta.
    Dobrze wiedzÄ…c, że gdyby zostaÅ‚ dÅ‚użej, nie byÅ‚by już w stanie zyskać sobie dodatkowych punktów, wyszedÅ‚ i zamknÄ…Å‚ cicho drzwi za sobÄ….
    Mortenson byÅ‚ dla mnie zagadkÄ… - co oczywiÅ›cie oznaczaÅ‚o, że nie mogÅ‚em go rozgryść. W żaden sposób nie potrafiÅ‚bym okreÅ›lić bliżej najważniejszej jego cechy: tego wrażenia, że wyrasta ponad resztÄ™ Å›wiata, że widziaÅ‚ i zrobiÅ‚ już wszystko. ByÅ‚ to czÅ‚owiek o dziesiÄ™ciu talentach. Kiedy odchodziÅ‚, zastanawiaÅ‚eÅ› siÄ™, co też jest w nim takiego nadzwyczajnego; ale kiedy byÅ‚ z tobÄ…, nigdy nie miaÅ‚eÅ› takich wÄ…tpliwoÅ›ci.
    SpojrzaÅ‚em przekornie na Pat. - Nie lubisz go - zauważyÅ‚em.
    - WrÄ™cz przeciwnie - odparÅ‚a lekceważąco - kochaÅ‚am siÄ™ w nim przez wiele lat. On zaÅ› co jakiÅ› czas dawaÅ‚ mi poznać, że wie o tym.
    - Nie brzmi to jak wyznanie miÅ‚oÅ›ci.
    - PomyÅ›l dobrze, Bill: czy mógÅ‚byÅ› sobie wyobrazić mnie mówiÄ…cÄ… coÅ›, co brzmiaÅ‚oby jak wyznanie miÅ‚oÅ›ci?
    To byÅ‚a dla mnie nowość. Pat przeszÅ‚a wiÄ™c szkoÅ‚Ä™ życia, w której naczelnÄ… zasadÄ… byÅ‚o: okażesz swoje prawdziwe uczucie, a ktoÅ› za to da ci po Å‚apach.
    - Nie chcesz o tym mówić, prawda? - spytaÅ‚em.
    - Nie ma o czym. Cóż może dama powiedzieć dżentelmenowi o innym dżentelmenie? - SÅ‚owa "dama" i "dżentelmen" wymówiÅ‚a z goryczÄ…. Nie odezwaÅ‚em siÄ™, majÄ…c nadziejÄ™, że wkrótce opowie mi o wszystkim. I tak siÄ™ staÅ‚o.
    - LeciaÅ‚am na niego - powiedziaÅ‚a. - Nie miaÅ‚am dość oleju w gÅ‚owie, by zachować siÄ™ inaczej. Ale byÅ‚o to bez znaczenia, bo on okazaÅ‚ siÄ™ dobry i wyrozumiaÅ‚y. PrzyhamowaÅ‚ mnie i postawiÅ‚ delikatnie na nogach. Nie można od niego wymagać wiÄ™cej, prawda? MiaÅ‚am wtedy siedemnaÅ›cie lat. SpróbowaÅ‚am znowu i tym razem już nie postawiÅ‚ mnie delikatnie na nogach. TrzymaÅ‚ mnie przez jakiÅ› czas, a kiedy znowu postawiÅ‚ na nogach, to już nie tak Å‚agodnie. Wówczas byÅ‚ już trochÄ™ mnÄ… znudzony. Rozumiesz, staÅ‚am siÄ™ wymagajÄ…ca.
    Trudno mi byÅ‚o wyobrazić sobie wymagajÄ…cÄ… Pat. Ale może to o innej Pat opowiadano. WiÄ™kszość z nas przybiera różne postawy w różnych okresach życia.
    - Nie wiÅ„ go - mówiÅ‚a dalej. - Cokolwiek byÅ› nie postanowiÅ‚, nie wiÅ„ Freda. To byÅ‚oby niesprawiedliwe. - Nie wiedziaÅ‚em, czy ironia w jej gÅ‚osie odnosiÅ‚a siÄ™ do tego, o czym teraz mówiÅ‚a, czy też do jej życia. Jej caÅ‚ego życia, pomyÅ›laÅ‚em.
    - W koÅ„cu, czy ty nigdy nie robiÅ‚eÅ› uników? No wiÄ™c ta sama historia ciÄ…gle siÄ™ powtarza. DokÅ‚adnie ta sama. Fred i ja spotykamy siÄ™, jakby po raz pierwszy, i odtwarzamy tÄ™ samÄ… starÄ…, pÄ™kniÄ™tÄ… pÅ‚ytÄ™.
    - Dlaczego? - spytaÅ‚em wprost.
    - To proste - odparÅ‚a lekko. - Ponieważ w ten sposób mogÄ™ być jakoÅ› tam szczęśliwa. I ponieważ Fred nie jest z kamienia.
    PowiedziaÅ‚a już wszystko, co byÅ‚o do powiedzenia na ten temat, a mnie nie trzeba byÅ‚o nic wiÄ™cej. ByÅ‚a to jedna z tych opowieÅ›ci, które zaczynaÅ‚y siÄ™ od słów: "ByÅ‚oby zupeÅ‚nie inaczej, gdyby..." Może i byÅ‚oby inaczej, ale dla mnie ważne jest tylko to, co jest, a nie co mogÅ‚oby być. Nie mogÅ‚em jednak powstrzymać siÄ™ od myÅ›li, czy przypadkiem nie byÅ‚oby inaczej, gdyby Pat zainteresowaÅ‚a siÄ™ Sammym, co oczywiÅ›cie nigdy nie miaÅ‚o miejsca.
    - Jak to siÄ™ staÅ‚o, że nigdy nie sÅ‚yszaÅ‚aÅ› o tej dziewczynie Sammy'ego? - spytaÅ‚em.
    WzruszyÅ‚a ramionami. - Nigdy siÄ™ nim specjalnie nie interesowaÅ‚am. Chyba kiedyÅ› tam nasze drogi siÄ™ rozeszÅ‚y. - ZaÅ›miaÅ‚a siÄ™ sztucznie. - To zdarza siÄ™ nawet najporzÄ…dniejszym ludziom.
    Ledwie skoÅ„czyliÅ›my Å›niadanie, gdy zjawili siÄ™ Powellowie. Nie byli ani trochÄ™ zdziwieni widokiem Pat, ale jej obecność zdawaÅ‚a siÄ™ ich krÄ™pować. Toteż po chwili Pat wyszÅ‚a do sypialni.
    Powellowie caÅ‚y czas mieli kÅ‚opoty z zaczÄ™ciem wÅ‚aÅ›ciwej rozmowy. MiaÅ‚em nadziejÄ™, że siÄ™ nie rozklejÄ… i nie zacznÄ… bÅ‚agać, bym zabraÅ‚ ich na Marsa, bo Marjory spodziewa siÄ™ dziecka, czy też z jakiegoÅ› innego melodramatycznego powodu.
    Dopiero Marjory przemogÅ‚a siÄ™ na tyle, by wyjawić mi powód ich wizyty, choć też nie od razu. Uparcie pocieraÅ‚a paznokcie, jakby je polerowaÅ‚a, a jednoczeÅ›nie co jakiÅ› czas wygÅ‚adzaÅ‚a spódnicÄ™, która wcale nie byÅ‚a pomarszczona.
    - Nie chcieliÅ›my o tym mówić - odezwaÅ‚a siÄ™ - bo uważaliÅ›my, że to i tak nie ma znaczenia, ale jednoczeÅ›nie pomyÅ›leliÅ›my, że tak trzeba... rozumiesz, prawda? Na wszelki wypadek. Å»eby byÅ‚o w porzÄ…dku.
    CzekaÅ‚em wiedzÄ…c, że cokolwiek bym powiedziaÅ‚, posÅ‚użyÅ‚oby to za pretekst do dalszego owijania w baweÅ‚nÄ™: zaczÄ™liby bardzo skrupulatnie udowadniać, że nie to mieli na myÅ›li.
    - Ja uważaÅ‚am, że w żadnym wypadku byÅ› nas nie wybraÅ‚ - powiedziaÅ‚a Marjory - ale Jack stwierdziÅ‚, że w koÅ„cu nie jest to wykluczone. ZdecydowaliÅ›my siÄ™ wiÄ™c powiedzieć ci, żebyÅ› tego nie robiÅ‚. Nie znaczy to, że byliÅ›my pewni, ale...
    - Dlaczego? - spytaÅ‚em wprost. - To znaczy, że chcecie umrzeć?
    - To znaczy, że nic na to nie można poradzić - powiedziaÅ‚a zwyczajnie Marjory. - StanowiÄ™ zbyt wielkie ryzyko, Bill. MiaÅ‚am już jedno poronienie i doktor powiedziaÅ‚, że nastÄ™pna ciąża zabije i dziecko i mnie.
    - Uważasz, że powinni polecieć tylko ci, którzy mogÄ… mieć dzieci?
    - To nie tylko to, Bill. Nie wydawaÅ‚o siÄ™ to nam ważne... Jestem w ciąży.
    - Rozumiem - powiedziaÅ‚em.
    - OczywiÅ›cie możesz sobie pomyÅ›leć, że mieliÅ›my czelność przypuszczać, iż wybraÅ‚byÅ› nas - rzekÅ‚a szybko Marjory. - To nie o to chodziÅ‚o. Tylko, że powinieneÅ› wiedzieć o tym, tak na wszelki wypadek.
    Cóż miaÅ‚em im odpowiedzieć? Czy to, że byli na liÅ›cie? OczywiÅ›cie, że nie. Czy sprawiÅ‚oby im zatem ulgÄ™, gdybym stwierdziÅ‚, że nigdy ich nie braÅ‚em pod uwagÄ™? Nie. MogÅ‚em tylko gÅ‚upio wymamrotać, że bardzo mi przykro. Nie takiej nowiny siÄ™ spodziewaÅ‚em, ale ta też byÅ‚a melodramatyczna.
    Pat wróciÅ‚a z sypialni, gdy tylko Powellowie wyszli. PowiedziaÅ‚em jej o wszystkim. - Ciekawe - zastanowiÅ‚em siÄ™ - dlaczego też wszyscy wybrali sobie dzisiejszy ranek na to, by mi o tym mówić?
    - To bardzo proste - odparÅ‚a Pat. - Pięć osób zginęło we wczorajszej bójce. DwadzieÅ›cia cztery inne zabrano do szpitala. Sześć zamkniÄ™to w areszcie, do procesu, który wyznaczono na poniedziaÅ‚ek. Tylko, że zapewne tego poniedziaÅ‚ku już nie bÄ™dzie, wiÄ™c jedynym widokiem, jaki im pozostaÅ‚ na resztÄ™ życia, to wnÄ™trza ich cel. Ludzie nagle zaczynajÄ… pojmować, że to nie jest koszmar, który minie wraz z przebudzeniem siÄ™. DziÅ› jest wtorek. JeÅ›li nie przekonajÄ… ciÄ™ do czwartku wieczorem, że to ich powinieneÅ› zabrać na Marsa, czeka ich Å›mierć.
    Bardziej niż jej sÅ‚owa, interesowaÅ‚a mnie sama Pat. PrzypomniaÅ‚em sobie, że mam teraz dwa wolne miejsca w szalupie. W sprawie Powellów nie mogÅ‚o być żadnych wÄ…tpliwoÅ›ci. Nie miaÅ‚em prawa dawać jednego z tych bezcennych miejsc komuÅ›, kto mógÅ‚by umrzeć za kilka miesiÄ™cy albo, co gorsza, trafić na Marsa jako kaleka, którym trzeba siÄ™ bÄ™dzie stale opiekować.
    Nie chciaÅ‚em widzieć nikogo wiÄ™cej. PotrzebowaÅ‚em usiąść i siÄ™ zastanowić. Ale pochód goÅ›ci trwaÅ‚ nadal.
    Panna Wallace wczeÅ›nie zatraciÅ‚a wszelkie Å›lady mÅ‚odoÅ›ci i poprzestaÅ‚a na wieku nieokreÅ›lonym. WiedziaÅ‚em, że ma zaledwie trzydzieÅ›ci lat, ale równie dobrze mogÅ‚aby wyglÄ…dać na czterdzieÅ›ci pięć lub pięćdziesiÄ…t, gdyby siÄ™ postaraÅ‚a.
    Powodem jej wizyty byÅ‚o wstawiennictwo za Leslie Darby, którÄ… uważaÅ‚a za godnÄ… mojego wyboru.
    - Może pan uważa, że Leslie jest mÅ‚oda i frywolna - powiedziaÅ‚a z przejÄ™ciem (zupeÅ‚nie niepotrzebnie, bo nikt nie miaÅ‚ wÄ…tpliwoÅ›ci, że Leslie jest mÅ‚oda, a za frywolna mogÅ‚a jÄ… uważać chyba tylko panna Wallace) - ale jeÅ›li nie widziaÅ‚ jej pan jeszcze wÅ›ród dzieci, to dajÄ™ panu sÅ‚owo, ona ma dar postÄ™powania z nimi. Taki dar przyda siÄ™ w nowym Å›wiecie. Czasem obawiam siÄ™, poruczniku Easson - i ufam, że nie uzna pan moich obaw za bezzasadne - iż zarówno pan, jak i inni paÅ„scy koledzy stworzÄ… Å›wiat spartaÅ„ski: twardzi, dzielni mężczyźni i kobiety, którzy nie bÄ™dÄ… mieli czasu na delikatniejsze sprawy. Może to i sÅ‚uszne. Tyle tylko, że w takim Å›wiecie dzieci moim zdaniem wyrosnÄ… na jeszcze twardsze i bardziej nieustraszone i tak zrodzi siÄ™ nowa rasa, okrutna i nieÅ›wiadoma, i...
    - Chyba nikt z nas tego nie chce, panno Wallace - odezwaÅ‚em siÄ™. Wkrótce siÄ™ jej pozbyÅ‚em, bo w koÅ„cu traciÅ‚a zarówno swój czas, jak i mój. Leslie byÅ‚a na liÅ›cie. Podobnie zresztÄ…, jak panna Wallace, choć wyglÄ…daÅ‚o na to, że coÅ› takiego nigdy nie postaÅ‚o jej w gÅ‚owie. Poza tym miaÅ‚em jakieÅ› niedobre przeczucie, że jej szczerość mogÅ‚aby osÅ‚abić mojÄ… obronÄ™ i sprawić, że powiedziaÅ‚bym coÅ›, czego później mógÅ‚bym żaÅ‚ować.
    - Wyjdźmy stÄ…d - powiedziaÅ‚a Pat. - Inaczej zwali siÄ™ nam tu caÅ‚e Simsville.
    - No, czy nie sÄ…dzisz, że powinienem siÄ™ zobaczyć ze wszystkimi, którzy tego chcÄ…?
    - Nie jesteÅ› ich spowiednikiem.
    - Nie, ale mam wÅ‚adzÄ™ dać im życie po Å›mierci.
    - To nieomal bluźnierstwo - powiedziaÅ‚a Pat. ZaskoczyÅ‚o mnie to. Nigdy bym nie przypuÅ›ciÅ‚, że ma wÅ‚aÅ›ciwe pojÄ™cie o tym, czym jest bluźnierstwo, ani że bÄ™dzie siÄ™ tym przejmować.
    - W każdym razie chciaÅ‚bym wiedzieć, co gryzie Sammy'ego - powiedziaÅ‚em. - Bardzo jestem ciekaw, jak wyglÄ…da na trzeźwo. Zastanawiam siÄ™, o co mu chodzi.
    Pat parsknęła cynicznie. - On rzeczywiÅ›cie chce bilet na Marsa - powiedziaÅ‚a. - Teraz, gdy obudziÅ‚ siÄ™ w Å›wiecie, który daje mu tylko trzy dni życia, przypeÅ‚znie tu na brzuchu, by ciÄ™ bÅ‚agać.
    Nie podobaÅ‚y mi siÄ™ jej sÅ‚owa. Przed chwilÄ… już, już miaÅ‚em oddać jej miejsce po Marjory Powell. Teraz jednak jej sÅ‚owa potwierdziÅ‚y moje przekonanie, że byÅ‚by to bÅ‚Ä…d.
    Może zbytnio przejmowaÅ‚em siÄ™ swÄ… rolÄ…. Może zaczÄ…Å‚em myÅ›leć, że naprawdÄ™ jestem bogiem.
   
   
VI
   
    I za sto lat bym nie zgadÅ‚, z czym wybieraÅ‚ siÄ™ do mnie Sammy Hoggan. StaÅ‚o siÄ™ z nim to, co czÄ™sto przydarza siÄ™ facetom po zdrowym ochlaju. Nagle jest już po wszystkim, czujÄ… siÄ™ parszywie, ale mózg pracuje chÅ‚odno i bez emocji. SpotkaÅ‚em już uczonych, którym w takich okolicznoÅ›ciach przychodziÅ‚y do gÅ‚owy, nagle i bez trudnoÅ›ci, odpowiedzi na pytania drÄ™czÄ…ce ich od lat.
    WszedÅ‚, stÄ…pajÄ…c ostrożnie, jakby jego gÅ‚owa trzymaÅ‚a siÄ™ zaledwie na ostrzu szpilki. ByÅ‚ to zupeÅ‚nie inny Sammy. SpojrzaÅ‚ na mnie, potem na Pat i znowu na mnie.
    - Nie wiem, czy powinienem mówić o tym, z czym przyszedÅ‚em - mruknÄ…Å‚.
    - Zobaczymy.
    - Może lepiej byÅ‚oby, gdybym trzymaÅ‚ jÄ™zyk za zÄ™bami, skoro, jak siÄ™ wydaje, nikomu to dotÄ…d nie przyszÅ‚o do gÅ‚owy. Jednak ta sprawa mnie drÄ™czy, a ty może znasz odpowiedź. JeÅ›li nie, to chyba wrócÄ™ do picia, choć z innego powodu.
    - Co to jest, że nikt nie może od razu przejść do rzeczy? - poskarżyÅ‚em siÄ™. - Wal Å›miaÅ‚o.
    - MogÄ™ ci zadać kilka pytaÅ„? - Ostrożnie usiadÅ‚ na krzeÅ›le. - Ile trzeba czasu, by zbudować porzÄ…dny statek kosmiczny?
    - Prawie rok.
    - Ile osób mogÅ‚yby zabrać takie statki, gdyby byÅ‚ jeszcze czas?
    - Nie wiem. Kilkaset. Mniej wiÄ™cej jednÄ… na pięć milionów. Do czego zmierzasz?
    - Gdzie budujÄ… twojÄ… szalupÄ™ ratunkowÄ…? WidziaÅ‚eÅ› jÄ…?
    Powinienem byÅ‚ od razu siÄ™ domyÅ›leć, o co mu chodzi, ale tak siÄ™ nie staÅ‚o. Za to Pat odgadÅ‚a. WstrzymaÅ‚a oddech i spojrzaÅ‚a na Sammy'ego z przerażeniem.
    - W Detroit - odparÅ‚em. - Tak jak tysiÄ…ce innych. CaÅ‚e miasto ewakuowano i zamieniono w bazÄ™ wojskowÄ…. Podobnie jak FiladelfiÄ™, Phoenix, Birmingham, Berlin, Omsk czy Adelaide. Ale przecież wiesz o tym. Owszem, widziaÅ‚em szalupy ratunkowe. BÄ™dÄ… gotowe dopiero na kilka godzin przed startem. I nie bÄ™dzie żadnych lotów próbnych. Wiele z nich w ogóle nie dotrze w okolice Marsa. Czy o to ci chodzi? Nie mówi siÄ™ o tym gÅ‚oÅ›no, ale każdy, kto choć trochÄ™ wie o lotach miÄ™dzyplanetarnych, może to sobie sam wydedukować. WiÄ™c?
    - Powiedzmy, że okazaÅ‚oby siÄ™, iż tylko jedna osoba na pięć milionów ma szansÄ™ przeżycia. Co staÅ‚oby siÄ™ wówczas na Ziemi?
    - To nie jest miÅ‚a perspektywa - zgodziÅ‚em siÄ™. - Te wczorajsze zamieszki sÄ… niczym w porównaniu z tym, co dziaÅ‚oby siÄ™ codziennie, przez caÅ‚y czas, na caÅ‚ym Å›wiecie. Ale czÅ‚owiek staje siÄ™ ogromnie pomysÅ‚owy, gdy Å›mierć depcze mu po piÄ™tach. Nie trzeba byÅ‚o dużo czasu, by zaprojektować pojazdy, które da siÄ™ zbudować w ciÄ…gu oÅ›miu tygodni, skoro to konieczne. Tak wiÄ™c to, co masz na myÅ›li, nie nastÄ…piÅ‚o.
    - Tak - odparÅ‚ cicho Sammy - nie nastÄ…piÅ‚o. Bo tak jak mówisz, czÅ‚owiek potrafi stać siÄ™ ogromnie pomysÅ‚owy.
    ZrozumiaÅ‚em w koÅ„cu, o co mu chodzi, i rozeÅ›miaÅ‚em siÄ™. UdaÅ‚o mu siÄ™ jednak mnie zaniepokoić.
    - Chcesz powiedzieć, że Å›wiadomi tego, co by siÄ™ staÅ‚o, gdyby tylko jednÄ… osobÄ™ na milion można byÅ‚o przewieźć w bezpieczne miejsce, możni tego Å›wiata wymyÅ›lili lipnÄ… akcjÄ™ ratunkowÄ…, by Å›wiat siedziaÅ‚ cicho - rzekÅ‚em. - Jeden na trzystu to zupeÅ‚nie co innego. To realna szansa. Ludzie jej nie odrzucÄ…. BÄ™dÄ… bardzo uważać do chwili, gdy stanie siÄ™ jasne, że jÄ… utracili. O to ci chodziÅ‚o, prawda?
   RozeÅ›miaÅ‚em siÄ™ znowu. - Gdyby istotnie coÅ› w tym byÅ‚o - mówiÅ‚em dalej - może bym sam zaczÄ…Å‚ w to wierzyć. Ale jaka byÅ‚aby korzyść z takiego posuniÄ™cia? Co by to zmieniÅ‚o, gdyby ludzie na caÅ‚ym Å›wiecie zaczÄ™li siÄ™ bić, rabować, niszczyć, mordować? Kiedy rtęć podskoczy w termometrach, ostateczny efekt bÄ™dzie taki sam.
   - Może i znalazÅ‚oby siÄ™ wytÅ‚umaczenie - rzekÅ‚ Sammy. - Kto leci w zwykÅ‚ych statkach? Grupy starannie dobrane - nie przez poÅ›piesznie mianowanych poruczników, których jedyna kwalifikacja polega na tym, że potrafiÄ… odróżnić jeden koniec statku kosmicznego od drugiego. Prawdziwe jednostki ratunkowe zabiorÄ… najważniejsze osoby, sprzÄ™t, zapasy...
   - OczywiÅ›cie, skoro szalupy stanowiÄ… takie ryzyko.
   - Jest to jeszcze bardziej oczywiste, jeÅ›li zaÅ‚ożymy, że żadna z szalup nie ma dolecieć. Może nawet i żadna nie opuÅ›ci Ziemi. Czy nie rozumiesz, czego siÄ™ bojÄ™? Ważniaki z rzÄ…dów wiedzÄ…, że gdyby powiedzieli prawdÄ™, Å›wiat ogarnÄ…Å‚by chaos. TÅ‚umy zniszczyÅ‚yby statki, które i tak nie zabraÅ‚yby ich na Marsa. Zabito by każdego, kto byÅ‚by podejrzany o to, że zostaÅ‚ wybrany. Gdyby jakiÅ› statek wylÄ…dowaÅ‚, gdziekolwiek, miliony ludzi zaroiÅ‚yby siÄ™ wokół niego, jeszcze przed otwarciem wÅ‚azów.
    I teraz popatrz. Najważniejsi urzÄ™dnicy wszystkich rzÄ…dów mogÄ… starannie, po cichu dobrać przyszÅ‚ych osadników marsjaÅ„skich, zawieźć ich do portów kosmicznych i wsadzić na statki. MogÄ… siÄ™ zdarzyć jakieÅ› wypadki, ale na ogół ludzie nie bÄ™dÄ… robić wiÄ™kszych kÅ‚opotów w obawie przed utratÄ… miejsca w szalupie ratunkowej. Widzisz, co to za sprytny, diabelski plan? Ci, którzy naprawdÄ™ lecÄ… na Marsa, mogÄ… siÄ™ przygotować po cichu, bez kÅ‚opotów, podczas gdy jedna trzecia ludnoÅ›ci Ziemi zajmuje siÄ™ budowÄ… bezużytecznych szalup ratunkowych, a pozostaÅ‚e dwie trzecie spÄ™dza czas zachowujÄ…c siÄ™ jak należy, w nadziei, że w ten sposób zwrócÄ… na siebie uwagÄ™ jakiegoÅ› blaszanego poruczniczyny.
   Pat byÅ‚a zaniepokojona. OdczuwaÅ‚em wielki podziw dla niej i Sammy'ego. WiedziaÅ‚em - nie byÅ‚em pewien skÄ…d, ale wiedziaÅ‚em, że martwiÄ… siÄ™ nie o siebie, bowiem żadne z nich nie oczekiwaÅ‚o biletu na Marsa, ale o te oszukane miliony, które myÅ›lÄ…, że majÄ… szansÄ™, podczas gdy (wedle teorii Sammy'ego) wcale jej nie majÄ….
   Nie byÅ‚o sensu udowadniać im, że gdyby nawet byÅ‚a to prawda, to może należaÅ‚aby siÄ™ jakaÅ› pochwaÅ‚a tym, którzy tÄ… metodÄ… zapewnili, że jak najwiÄ™cej odpowiednich osób trafi do nowej kolonii. Pat i Sammy poddali siÄ™ przerażeniu na myÅ›l o Å›wiecie, który utrzymuje siÄ™ w ryzach drogÄ… okrutnego kÅ‚amstwa. Nie widziaÅ‚em tego na ich sposób, choć miaÅ‚em w tym wiÄ™kszy interes niż oni.
   OtoczyÅ‚em Pat ramieniem.
   - Nie bÄ™dÄ™ siÄ™ spieraÅ‚ z twojÄ… teoriÄ…, Sammy - powiedziaÅ‚em - choć mógÅ‚bym. Powiem tylko tyle: to wszystko przyszÅ‚o ci do gÅ‚owy, kiedy upadÅ‚eÅ› tak nisko, jak nigdy przedtem, prawda? Czyż nie czuÅ‚eÅ› siÄ™ wtedy żaÅ‚oÅ›nie, rozpaczliwie, na wpół martwy? Czy w takim stanie mogÅ‚y ci przyjść do gÅ‚owy jakieÅ› inne myÅ›li poza tymi najczarniejszymi, najbardziej ponurymi?
   UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ kwaÅ›no. - CoÅ› jest w tym, co mówisz.
   - No wiÄ™c postaraj siÄ™ poczuć trochÄ™ lepiej i jeszcze raz przyjrzyj siÄ™ temu wszystkiemu, coÅ› mi powiedziaÅ‚. Może wyda ci siÄ™, że jest inaczej.
   - Pat nie byÅ‚a w depresji - odparÅ‚ Sammy. - A i jej chyba siÄ™ wydaje, że coÅ› w tym wszystkim jest.
   - Pat zawsze myÅ›li, że coÅ› jest we wszystkim. Niczemu nie ufa na pierwszy rzut oka. Ale czÄ™sto taka postawa maskuje romantyzm i wyobraźniÄ™. Kto zresztÄ… powiedziaÅ‚, że Pat nie jest w depresji? Ona twierdzi, że zmarnowaÅ‚a swoje życie. Uważa, że nie ma prawa lecieć na Marsa. ChciaÅ‚aby...
    Pat szybkim ruchem dÅ‚oni zamknęła mi usta. SchwyciÅ‚em jej przeguby i przez chwilÄ™ niby to siÄ™ z niÄ… mocowaÅ‚em. Po tym wszystkim zdawaÅ‚a siÄ™ mieć lepszy nastrój.
   Nawet Sammy prawie siÄ™ uÅ›miechnÄ…Å‚.
        VII
   
   Zanim Sammy wyszedÅ‚, zadzwoniÅ‚ telefon. OdebraÅ‚a go Pat. PostanowiÅ‚a, jak siÄ™ zdaje, że wszyscy powinni siÄ™ dowiedzieć, iż jest ze mnÄ… - choć jakÄ… korzyść chciaÅ‚a tym osiÄ…gnąć, nie miaÅ‚em pojÄ™cia. Efekt byÅ‚ wrÄ™cz przeciwny. Jednak ludzie, którzy bardzo siÄ™ starajÄ…, by zachować uczciwość i szczerość, sÄ… czÄ™sto uczciwi i szczerzy, nawet gdy nie wynika z tego nic dobrego, a jedynie same szkody.
    Telefon byÅ‚ do Pat. SÅ‚uchaÅ‚a przez jakiÅ› czas, po czym trzasnęła sÅ‚uchawkÄ… o wideÅ‚ki i obróciÅ‚a siÄ™ do nas, wÅ›ciekÅ‚a.
    - No i co powiecie na coÅ› podobnego! - wykrzyknęła.
   - Nic - odparÅ‚ Sammy cierpliwie - póki nie powiesz, o co chodzi.
   - DzwoniÅ‚a moja ciotka. KtoÅ› dostaÅ‚ siÄ™ wczoraj w nocy do mojego pokoju i zniszczyÅ‚ wszystko - ubrania, książki, meble, listy. RozpieprzyÅ‚ caÅ‚y lokal. Wyobraźcie sobie coÅ› podobnego!
   Sammy spojrzaÅ‚ na to praktycznie. - I tak te rzeczy przydaÅ‚yby ci siÄ™ tylko przez dzieÅ„ czy dwa - zauważyÅ‚. - Co ci zależy?
   - Ale...
   - To tylko ludzka zÅ‚ość - powiedziaÅ‚em. - Czemu siÄ™ dziwisz, Pat? JesteÅ› tak cyniczna w wielu innych sprawach, że nie powinno ciÄ™ szokować, gdy ci, którzy ciÄ™ nienawidzÄ…, chcÄ… siÄ™ na tobie zemÅ›cić, na ile mogÄ….
   Pat uÅ›miechnęła siÄ™ mimowolnie. - WÅ‚aÅ›ciwie to siÄ™ nie dziwiÄ™ - przyznaÅ‚a. - I Sammy ma racjÄ™: to już nie ma wiÄ™kszego znaczenia. Ale to niezÅ‚e Å›wiÅ„stwo, nie?
   - Cóż za osobliwe zestawienie - mruknÄ…Å‚ Sammy. - NiezÅ‚e Å›wiÅ„stwo. NiezÅ‚e Å›wiÅ„stwo.
   Pat stwierdziÅ‚a, że pójdzie popatrzeć na dzieÅ‚o zniszczenia. ZaofiarowaÅ‚em siÄ™, że jÄ… odprowadzÄ™, ale ku memu zdziwieniu podniósÅ‚ siÄ™ Sammy i rzekÅ‚, że to on z niÄ… pójdzie. Zgrabnie to ujÄ…Å‚, w sÅ‚owach, które nie dopuszczaÅ‚y innej możliwoÅ›ci. Faktycznie to zostawiÅ‚ mnie na lodzie. Chyba czuÅ‚ siÄ™ już o caÅ‚e niebo lepiej niż wtedy, gdy tu wszedÅ‚ i zaczÄ…Å‚ swoje czarnowidztwo.
   Stukanie do drzwi rozlegÅ‚o siÄ™ tak szybko po ich wyjÅ›ciu, że myÅ›laÅ‚em, iż to oni zawrócili. OtworzyÅ‚em drzwi tak niedbale, pewien, iż to Pat z Sammym, że pojawienie siÄ™ kogokolwiek innego byÅ‚oby dla mnie zaskoczeniem.
    Ale z pewnoÅ›ciÄ… nie spodziewaÅ‚em siÄ™ melodramatycznegp widoku trzech zamaskowanych osobników, którzy przecisnÄ™li siÄ™ obok mnie do pokoju i zamknÄ™li drzwi.
   Nie czuÅ‚em obawy. Nic mi siÄ™ nie mogÅ‚o stać. Gdyby to byÅ‚ jeden czÅ‚owiek, może poczuÅ‚bym siÄ™ niepewnie, bowiem jednostce może trafić siÄ™ chwila takiego szaleÅ„stwa, że zabije jedynego czÅ‚owieka, który mógÅ‚by dać szansÄ™ ratunku. Ale trzej... nie mogli być wszyscy tak szaleni, w ten sam sposób, jednoczeÅ›nie.
   - I co teraz? - zapytaÅ‚em. - A Å›ciÅ›lej mówiÄ…c, po co? Wszyscy trzej byli uzbrojeni. Przywódca wyciÄ…gnÄ…Å‚ swój pistolet i pomachaÅ‚ nim, jak to robiÄ… dzieci w czasie zabawy.
   - Wybieramy siÄ™ na Marsa, Easson - powiedziaÅ‚, celowo znieksztaÅ‚cajÄ…c gÅ‚os. - JeÅ›li uÅ›wiadomisz to sobie od poczÄ…tku, bÄ™dziemy siÄ™ o wiele lepiej rozumieć.
    - WiÄ™c lepiej wynoÅ›cie siÄ™ stÄ…d, zanim któregokolwiek rozpoznam - powiedziaÅ‚em do nich. - Inaczej macie stuprocentowÄ… pewność, że nikt z was tam siÄ™ nie znajdzie.
   - Jeden z nas zostanie z tobÄ… do chwili startu. To chyba robi jakÄ…Å› różnicÄ™. My...
   Jego kowbojskie teksty zirytowaÅ‚y mnie. Na tyle, na ile potrafiÅ‚em stwierdzić, mogÅ‚y to być dzieciaki, które postanowiÅ‚y siÄ™ w ten sposób zabawić.
   - WynoÅ›cie siÄ™ stÄ…d do diabÅ‚a - powiedziaÅ‚em - nim zedrÄ™ wam te maski. Czy macie mnie za idiotÄ™?
   Nikt siÄ™ nie poruszyÅ‚, wiÄ™c wyjaÅ›niÅ‚em im to, co powinno być dla nich oczywiste. - JeÅ›li zginÄ™, n i k t z Simsville nie poleci na Marsa - oÅ›wiadczyÅ‚em, nieco bardziej cierpliwie.
   - Nie przyÅ›lÄ… już nastÄ™pnego porucznika. WiÄ™c to wam nie pomoże. JeÅ›li zaÅ› bÄ™dziecie tu tkwić ze mnÄ…, to potrwa to tylko do Detroit, gdzie nas rozdzielÄ…. I nic na to nie poradzicie. PoÅ›lÄ™ was wtedy do jakiegoÅ› mamra i bÄ™dzie po wszystkim. JeÅ›li zmusicie mnie do jakiegoÅ› przyrzeczenia - co nie bÄ™dzie trudne, bo mogÄ™ powiedzieć, co tylko zechcecie - bÄ™dzie ono obowiÄ…zywać tylko dopóki nie znajdÄ™ siÄ™ w bezpiecznym miejscu. Potem zaÅ› wszystko pójdzie tak jak poprzednio. Czy to jest jasne?
   PopatrzyÅ‚em na nich po kolei. - No, dobra - powiedziaÅ‚em. - Wiecie gdzie sÄ… drzwi. Dopiero co przez nie weszliÅ›cie.
    I wyszli. Tak po prostu. PomyÅ›laÅ‚em sobie, że jeszcze przed przyjÅ›ciem tutaj musieli zdawać sobie sprawÄ™, iż efekt bÄ™dzie wÅ‚aÅ›nie taki. WÅ‚aÅ›ciwie nie mogÅ‚em ich winić za to, że próbowali. Może okazaÅ‚bym siÄ™ taki sÅ‚aby czy taki gÅ‚upi, że przystaÅ‚bym na ich plan. Ale próbowali bez wiÄ™kszego przekonania.
   MiaÅ‚em dosyć siedzenia w apartamencie. PoszedÅ‚em do baru. ZobaczyÅ‚em tam Stowe'ów z Jimem i pomachaÅ‚em im rÄ™kÄ…. Pozdrowili mnie tym samym gestem, niezobowiÄ…zujÄ…co. Nadal należeli do tej maÅ‚ej grupki ludzi, którym zależaÅ‚o bardzo na tym, co inni myÅ›lÄ… o nich. Nie chcieli, by ktoÅ› mógÅ‚by powiedzieć o nich, że pÅ‚aszczÄ… siÄ™ przede mnÄ… bÅ‚agajÄ…c o to, czego chcieli wszyscy.
    ZobaczyÅ‚em Betty Glesor i Morgana Smitha, których dotÄ…d nie wymieniaÅ‚em w tej opowieÅ›ci, bowiem nigdy o nich nie myÅ›laÅ‚em. ZamieniÅ‚em z nimi może dziesięć słów. Ale na mojej liÅ›cie byli tuż za Powellami.
   I tak to w koÅ„cu wyglÄ…daÅ‚o: im wiÄ™cej dowiadywaÅ‚em siÄ™ o jakichÅ› ludziach, tym wiÄ™ksze byÅ‚o prawdopodobieÅ„stwo, że spadnÄ… z listy. Może Smith byÅ‚ pijakiem, narkomanem, sadystÄ… i mordercÄ… - nie miaÅ‚em czasu tego sprawdzić. Ale nie byÅ‚o mi wiadomo, żeby byÅ‚ kimÅ› podobnym, wiÄ™c mogÅ‚em go zabrać na Marsa.
    UsunÄ…Å‚em z mojej listy Powellów i umieÅ›ciÅ‚em na niej Smitha i Glesor.
   Wciąż na nich patrzÄ…c omal nie wpadÅ‚em na Leslie. ByÅ‚a teraz bez zajÄ™cia, skoro szkoÅ‚Ä™ zamkniÄ™to. UÅ›miechnęła siÄ™ do mnie. ZatrzymaÅ‚em siÄ™, nie majÄ…c jej nic do powiedzenia, ale też nie majÄ…c powodu, by omijać jÄ…, kiedy wyraźnie chciaÅ‚a porozmawiać.
   - Co robisz? - spytaÅ‚a, co byÅ‚o najgÅ‚upszym pytaniem, jakie w życiu sÅ‚yszaÅ‚em.
    - Po prostu zabijam czas - odparÅ‚em.
   - MogÄ™ ci w tym pomóc?
   - JeÅ›li masz jakieÅ› znakomite pomysÅ‚y.
   Leslie powiedziaÅ‚a mi o pewnym miejscu w gÅ‚Ä™bi doliny, którego jeszcze nie miaÅ‚em okazji oglÄ…dać. StwierdziÅ‚a, że miejsce to bÄ™dzie dobre do zapamiÄ™tania, gdy przyjdzie czas na wspomnienia o Ziemi.
   Dziwna sprawa, nigdy o tym nie pomyÅ›laÅ‚em. Może dlatego, że nim jeszcze skoÅ„czyÅ‚em dziesięć lat, mieszkaÅ‚em w trzech regionach wiejskich i czterech dużych miastach, i z żadnym z nich nie czuÅ‚em siÄ™ zwiÄ…zany. Nie zastanawiaÅ‚em siÄ™ wiele nad tym, że opuszczam ZiemiÄ™ na zawsze. ZdawaÅ‚o mi siÄ™ chyba, że Harry Phillips pożegna jÄ… z żalem; ale skoro wszyscy tu pozostawieni majÄ… umrzeć, to ja nie miaÅ‚em czego żaÅ‚ować. Czymże w koÅ„cu byÅ‚a Ziemia? Tylko miejscem, takim jak inne. Wystarczy pomyÅ›leć o niej "planeta" i oto mamy zamiast niej Marsa, a przy tej transakcji nie pozostanie żadna luka w technice, której nie daÅ‚oby siÄ™ nadrobić w ciÄ…gu mniej wiÄ™cej stu lat.
   Ale nim jeszcze Leslie skoÅ„czyÅ‚a mówić, pojÄ…Å‚em, że żadna planeta nigdy nie bÄ™dzie taka jak Ziemia.
   ZatrzymaliÅ›my siÄ™ okoÅ‚o trzech kilometrów od Simsville; nigdzie ani Å›ladu czÅ‚owieka. SkÅ‚aniaÅ‚y siÄ™ ku nam dwa pagórki, gÄ™sto poroÅ›niÄ™te drzewami. W dole toczyÅ‚ swe wody strumyk, skrÄ™cajÄ…c to w jednÄ…, to w drugÄ… stronÄ™, w poszukiwaniu ujÅ›cia. Niezwykle biaÅ‚e chmury pÅ‚ynęły ciÄ…gle po bez maÅ‚a tropikalnym lazurze nieba.
    Po raz pierwszy uÅ›wiadomiÅ‚em sobie, że moje oczy, choć nie wdrożone do oglÄ…dania piÄ™kna, potrafiÅ‚y je odbierać, a coÅ› we mnie zachwycaÅ‚o siÄ™ nim.
    Leslie miaÅ‚a na sobie niebieskÄ… sukienkÄ™ z lejÄ…cego siÄ™ jedwabiu - i niÄ… też potrafiÅ‚em siÄ™ zachwycać. Suknia kontrastowaÅ‚a z jej jasnymi wÅ‚osami. Zawsze lubiÅ‚em zestawienie bÅ‚Ä™kitu i zÅ‚ota.
   - ChciaÅ‚abym... - zaczęła Leslie.
   SiedzieliÅ›my w cieniu; pochylaÅ‚a siÄ™ do przodu opierajÄ…c siÄ™ na podciÄ…gniÄ™tych nogach i trzymajÄ…c siÄ™ dÅ‚oÅ„mi za kostki stóp.
   - Co byÅ› chciaÅ‚a? - spytaÅ‚em uprzejmie.
   WydawaÅ‚o siÄ™, że zapomniaÅ‚a swych poprzednich słów. - Dlaczego to tak zostaÅ‚o ustalone? - spytaÅ‚a gniewnym tonem.
   ByÅ‚em rozczarowany. MiaÅ‚em nadziejÄ™, że oddaliÅ‚em siÄ™ od Simsville, mojego zadania i mojej odpowiedzialnoÅ›ci.
   - W jaki sposób jeden czÅ‚owiek może przez dwa tygodnie dobrze poznać przeszÅ‚o trzy tysiÄ…ce osób? - ciÄ…gnęła. - Sam wiesz dobrze, że to niemożliwe. Nawet nie próbowaÅ‚eÅ›. Och, nie mówiÄ™, że nie jesteÅ› sumienny. Uważam, że jesteÅ›. Gdyby to tobie przypadÅ‚o ustalić metodÄ™ selekcji na caÅ‚ym Å›wiecie, jakie wybraÅ‚byÅ› rozwiÄ…zanie?
   WzruszyÅ‚em ramionami. - Chyba wybraÅ‚bym książkÄ™ telefonicznÄ….
   - Co to znaczy?
   - Co trzysta dwudzieste piÄ…te nazwisko.
   Leslie wstrzymaÅ‚a oddech w taki sposób, jakbym dopiero co zaproponowaÅ‚ spalenie katedry. - Nie mógÅ‚byÅ› tego zrobić! - wykrzyknęła. - To straszliwie niehumanitarne.
   - Dlaczego? Za to byÅ‚oby uczciwe.
   - Ale w taki sposób... Jest to w koÅ„cu jakaÅ› szansa. Mogliby polecieć dobrzy, mÄ…drzy, rozsÄ…dni, piÄ™kni...
   - Na litość boskÄ…! - wykrzyknÄ…Å‚em, wstrzÄ…Å›niÄ™ty tym, że nie potrafiÅ‚a tego zrozumieć. - Czy uważasz, że taka jest nasza rola? Zgromadzić w tysiÄ…cach naszych maÅ‚ych arek same koronowane gÅ‚owy i nie zwracać uwagi na motÅ‚och? Snobizm intelektualny czy artystyczny jest równie zÅ‚y, jak snobizm spoÅ‚eczny. Gdybym miaÅ‚ tu, w Simsville, Beethowena, MichaÅ‚a AnioÅ‚a, Napoleona, MariÄ™ Curie, Szekspira, HelenÄ™ TrojaÅ„skÄ… i Å›wiÄ™tego Piotra, czy sÄ…dzisz, że wybraÅ‚bym ich?
   - A nie? - Przestrach już jÄ… opuÅ›ciÅ‚, zastÄ…piony niezmiernym zdziwieniem.
    - Gdybym tak zrobiÅ‚, to gdzie miejsce dla czÅ‚owieka przeciÄ™tnego? Jasne, że gdyby w Simsville mieszkaÅ‚ jakiÅ› geniusz, pomyÅ›laÅ‚bym o nim. Na Å›wiecie nie ma ich aż tylu. Ale kiedy proporcja jest jak jeden do trzystu, nie bÄ™dziemy odbierać szans czÅ‚owiekowi przeciÄ™tnemu przez wybór tylko tych, którzy zawsze wygrywali egzaminy konkursowe w tym czy w owym. Ja...
    BrakÅ‚o mi potrzebnej elokwencji. WiedziaÅ‚em, że mam racjÄ™. ChciaÅ‚em jednak, by ona też to zrozumiaÅ‚a. Jak jednak mogÅ‚em jej powiedzieć, że ludzie wybitni sÄ… jak psy, które nauczyÅ‚y siÄ™ nowych sztuczek, i że John Smith jest tak samo cenny dla siebie, jak William Szekspir?
   - Pomówmy o czymÅ› innym - rzekÅ‚em bezradnie. - Albo jeszcze lepiej, nie mówmy w ogóle.
   Skinęła gÅ‚owÄ…, zawahaÅ‚a siÄ™ i jakby nagle podjÄ…wszy decyzjÄ™ siÄ™gnęła do szyi.
   Może byÅ‚o w tym tyle samo mojej winy, co jej. PatrzyÅ‚em bezmyÅ›lnie, jak manipulowaÅ‚a przy zapiÄ™ciach sukni, a potem rozzÅ‚oÅ›ciÅ‚em siÄ™, kiedy nie byÅ‚o po temu żadnego powodu. W koÅ„cu co zÅ‚ego jest w tym, że ktoÅ› chce żyć? Dlaczego ludzie nie majÄ… próbować wszelkich możliwoÅ›ci?
   WiedziaÅ‚em o niej jednoczeÅ›nie za dużo i za maÅ‚o. Gdyby to byÅ‚a Pat... no wiÄ™c, gdyby to byÅ‚a Pat, wszystko wyglÄ…daÅ‚oby zupeÅ‚nie inaczej. WiedziaÅ‚em jedynie, że Leslie nie należaÅ‚a do dziewczÄ…t, które bez zmrużenia oka oddajÄ… siÄ™ prawie nieznajomemu. I ta Å›wiadomość, zamiast pomóc, jeszcze bardziej wszystko popsuÅ‚a.
   - Po to mnie tu przywiozÅ‚aÅ›? - spytaÅ‚em rozwÅ›cieczony.
   - A jeÅ›li tak, to co? - odparÅ‚a prowokujÄ…co.
    ByÅ‚em nieprzytomny ze zÅ‚oÅ›ci. A także, zupeÅ‚nie irracjonalnie, rozczarowany. - Czy sÄ…dzisz, że mogÅ‚abyÅ› jakiegokolwiek porucznika przekupić w ten sposób? - spytaÅ‚em ostro. - Każdy z nas mógÅ‚by mieć co noc na swoje zawoÅ‚anie gwiazdy filmowe, księżniczki i modelki, bez zobowiÄ…zaÅ„, bez zawracania sobie gÅ‚owy maÅ‚omiasteczkowymi nauczycielkami. Wiesz, co powinienem teraz zrobić? SkreÅ›lić ciÄ™ z listy.
   ZnieruchomiaÅ‚a. CaÅ‚a scena byÅ‚a melodramatyczna, nieszczera i gÅ‚upia. Jej wysiÅ‚ki, by mnie uwieść, byÅ‚y straszliwie nieporadne, bo nie wiedziaÅ‚a, jak siÄ™ to robi. Gdyby miaÅ‚a pojÄ™cie, jak udawać miÅ‚ość do mnie albo przynajmniej zainteresowanie, może ta nieszczerość by zniknęła. Ale tylko dziewczyna ogarniÄ™ta wstydem mogÅ‚a tak to spaprać, jak wÅ‚aÅ›nie Leslie.
   - Czy nie miaÅ‚aÅ› dość rozumu, by pojąć - mówiÅ‚em z goryczÄ… - że każdy z nas mógÅ‚by mieć dowolnÄ… kobietÄ™, którÄ… zechce? MyÅ›lisz, że nie mam dosyć gÅ‚upich ofert i propozycji? Od ludzi, którzy obiecujÄ… robić na Marsie wszystko, co rozkażę; którzy proponujÄ… mi równowartość swojego dziesiÄ™cioletniego wynagrodzenia w każdej walucie, jaka tam bÄ™dzie w obiegu, nawet jeÅ›li zmuszeni bÄ™dÄ… pracować dwadzieÅ›cia lat w pocie czoÅ‚a, by to zapÅ‚acić... ludzi, którzy gotowi sÄ… dla mnie zabijać, pomóc mi ustanowić tam wÅ‚asne paÅ„stwo. Do diabÅ‚a, Leslie, czy to nie oczywiste, że już dawno postanowiÅ‚em, co zrobić z tymi wszystkimi ofertami - to znaczy pozostawić na Ziemi tych, którzy je skÅ‚adajÄ…?
    - PowiedziaÅ‚eÅ›... coÅ›, co sugerowaÅ‚o, że wybraÅ‚eÅ› mnie do dziesiÄ…tki.
    - Tak, powiedziaÅ‚em.
   UniosÅ‚a gwaÅ‚townie gÅ‚owÄ™ i zaÅ›miaÅ‚a mi siÄ™ w twarz. - To samo sÅ‚yszaÅ‚am czÄ™sto, gdy byÅ‚am maÅ‚a - odparowaÅ‚a. - "MiaÅ‚em coÅ› ci dać, ale teraz już nie". Wszyscy tak mówili. To...
   UciekÅ‚em od niej, z powrotem do Simsville. Niebieska sukienka z jedwabiu wciąż leżaÅ‚a na ziemi wokół Leslie, otaczajÄ…c jÄ… niczym perlista kaÅ‚uża.
        VIII
   
   ZostaÅ‚y już tylko godziny, nie dni. Wkrótce caÅ‚a dziesiÄ…tka, która miaÅ‚a lecieć ze mnÄ…, dowie siÄ™ o tym. To, czy w ogóle dolecÄ… na Marsa, bÄ™dzie zależaÅ‚o miÄ™dzy innymi od tego, jak dobrze potrafiÄ… ukryć tÄ™ wiadomość.
    Na rynku miaÅ‚a miejsce jeszcze jedna bijatyka. Tym razem oglÄ…daÅ‚em jÄ… z okna mojego pokoju, dobrze ukryty, bo nie chciaÅ‚em zbyt natrÄ™tnie rzucać siÄ™ w oczy. Nikt nie chciaÅ‚ siÄ™ bić, ale też nikt nie potrafiÅ‚ zapobiec bójkom. Wszyscy w mieÅ›cie, poza jedenastoma osobami, mieli umrzeć. Na caÅ‚ej Ziemi temperatura byÅ‚a nadal normalna, a SÅ‚oÅ„ce wyglÄ…daÅ‚o tak jak zwykle. Trudno byÅ‚o uwierzyć, że nie ma żadnych oznak, widzialnych, sÅ‚yszalnych czy odczuwalnych.
   OdwróciÅ‚em oczy od SÅ‚oÅ„ca i spojrzaÅ‚em na rynek akurat w momencie, gdy umieraÅ‚ Jack Powell. KtoÅ› powaliÅ‚ go i zmiażdżyÅ‚ mu butem szyjÄ™. Z uczuciem obrzydzenia zobaczyÅ‚em, że byÅ‚ to Mortenson. Mortenson! W tej wÅ‚aÅ›nie chwili coÅ› mi zaskoczyÅ‚o w mózgu i zaczÄ…Å‚em rozumieć Mortensona.
   Wybraniec losu. Szczęściarz. Silny, przystojny, zdrowy. MiaÅ‚ tyle, wiÄ™c jakże by nie mógÅ‚ mieć wszystkiego, czego zapragnÄ…Å‚? Tak jak pewna znana mi piÄ™kna dziewczyna, która powiedziaÅ‚a mu coÅ› - i stale mówiÅ‚a - co wÅ‚aÅ›ciwie oznaczaÅ‚o: "Rób ze mnÄ…, co chcesz, i tak ciÄ™ kocham". Ludzie wszystko by mu wybaczyli. Mężczyźni go lubili, kobiety kochaÅ‚y.
   SprawiÅ‚ ból Pat. WiedziaÅ‚em o tym, ale wÅ‚aÅ›ciwie nie zdobyÅ‚em siÄ™ na żaden wysiÅ‚ek, by to zrozumieć. Pat tylko raz rozmawiaÅ‚a ze mnÄ… o swoich sprawach z Mortensonem. OczywiÅ›cie, że sprawiÅ‚ jej ból. DomagaÅ‚a siÄ™ tego wrÄ™cz - tak jak caÅ‚y Å›wiat siÄ™ tego domagaÅ‚. Każdy pchaÅ‚ siÄ™ z wybaczeniem, gotów zapomnieć o wszystkich wybrykach wspaniaÅ‚ego Mortensona.
   W trzech sÅ‚owach: miaÅ‚ za wiele. MiaÅ‚ wiÄ™cej, niż potrzebowaÅ‚. Rozbestwiony, zszedÅ‚ na zÅ‚Ä… drogÄ™.
   Nie interesowaÅ‚o mnie, kto w tej bójce miaÅ‚ racjÄ™, a kto nie; albo jaki byÅ‚ powód tego, że Mortenson odebraÅ‚ życie Powellowi. Zawsze bÄ™dzie mi stać przed oczyma jego obraz, taÅ„czÄ…cego na ludzkiej szyi, ryczÄ…cego z radoÅ›ci. Mortenson już dla mnie nie istniaÅ‚.
   Teraz Marjory bÄ™dzie umierać sama, w smutku, strachu i nienawiÅ›ci. Nigdy już jej nie zobaczÄ™.
   Zjawili siÄ™ Betty i Morgan, zobaczyli, co siÄ™ dzieje i uciekli w bocznÄ… uliczkÄ™. To dobrze; nie miaÅ‚em powodu skreÅ›lać ich z listy pasażerów mojej szalupy. Sammy byÅ‚ na rynku; w rÄ™ku miaÅ‚ pistolet. Może on też byÅ‚ wÅ›ród tych trzech zamaskowanych? Nie: tamci to gÅ‚upcy, a Sam gÅ‚upi nie byÅ‚. Poza tym, byÅ‚ razem z Pat. A wÅ‚aÅ›ciwie, gdzie byÅ‚a teraz Pat?
   MusiaÅ‚em chyba to ostatnie zdanie powiedzieć na gÅ‚os, bo odezwaÅ‚a siÄ™ zza moich pleców. - Odejdź od okna, Bili - powiedziaÅ‚a. - To jak narkotyk; wciÄ…gnie ciÄ™ w koÅ„cu. Nie jesteÅ› dość odporny.
   PrzeciÄ…gnÄ…Å‚em dÅ‚oniÄ… przed oczami. MiaÅ‚a sÅ‚uszność; wÅ‚aÅ›ciwie nie potrafiÅ‚em zrozumieć, co siÄ™ dzieje. Przynajmniej staraÅ‚em siÄ™ wszystko wiernie zapamiÄ™tać, ale wywieraÅ‚o to na mnie wrażenie zupeÅ‚nie nie takie, jak powinno.
   Lista byÅ‚a ukoÅ„czona. Mortenson skreÅ›lony, Powellowie skreÅ›leni, Leslie skreÅ›lona. Leslie zrobiÅ‚a coÅ›, już nie pamiÄ™taÅ‚em co, za co spadÅ‚a z listy. Panna Wallace, Harry Phillips, Bessie Phillips, małżeÅ„stwo Stowe, ich syn Jimmy, Betty Glessor, Morgan Smith. Ale to tylko osiem nazwisk. Aha, jeszcze Sammy i Pat.
   - MówiÅ‚em ci już, Pat? - spytaÅ‚em. - Lecisz na Marsa. Nie byÅ‚a zaskoczona, jak siÄ™ na wpół spodziewaÅ‚em, a już na pewno nie byÅ‚a zachwycona. Tylko spokojna i poważna.
   - Mówisz serio? - zapytaÅ‚a.
   - OczywiÅ›cie. Nie żartowaÅ‚bym w ten sposób.
   - Nie. Ale pomyÅ›laÅ‚am sobie: czy to nie dlatego, że...
   Nie o to mi chodziÅ‚o, o czym myÅ›laÅ‚a; jej zresztÄ… chyba też nie.
   - Å»adne "dlatego" - powiedziaÅ‚em. - Ze wszystkich mieszkaÅ„ców Simsville nie znam nikogo, kto bardziej od ciebie zasÅ‚ugiwaÅ‚by na życie.
    UfaÅ‚em, że pozostali przyjmÄ… to równie spokojnie. Nie miaÅ‚em pewnoÅ›ci. Å»adnemu nie zamierzaÅ‚em powiedzieć tego osobiÅ›cie, poza Sammym i Pat.
   WyglÄ…daÅ‚o na to, że bijatyka siÄ™ skoÅ„czyÅ‚a albo przynajmniej przeniosÅ‚a gdzieÅ› indziej. Nie sÅ‚yszaÅ‚em żadnych krzyków ani jÄ™ków, gdy tak staÅ‚em zastanawiajÄ…c siÄ™, jak przyjmie to pozostaÅ‚a ósemka.
   Do Stowe'ów poszedÅ‚ pastor Munch. ByÅ‚ to, oczywiÅ›cie, jedyny sposób. W żadnym wypadku nie mogÅ‚em pójść sam do tych, których wybraÅ‚em; nie mogÅ‚em do nich napisać, zadzwonić ani zatelegrafować, ani też wysÅ‚ać nikogo, kto byÅ‚ ze mnÄ… blisko zwiÄ…zany. Trzej duchowni zaproponowali swÄ… pomoc - i wÅ‚aÅ›nie tak mogli mi pomóc. Nikt nie mógÅ‚by przeszkodzić im w odwiedzaniu ludzi, a nie przebywaÅ‚em w ich towarzystwie na tyle czÄ™sto ani na tyle otwarcie, by ktoÅ› mógÅ‚ odgadnąć, że to moi posÅ‚aÅ„cy.
    Munch wiedziaÅ‚ tylko o Stowe'ach. Nie życzyÅ‚ sobie wiedzieć wiÄ™cej.
   KsiÄ…dz Clark miaÅ‚ zająć siÄ™ Harrym Phillipsem. Harry nie bÄ™dzie mógÅ‚ uwierzyć - tak mi siÄ™ zdawaÅ‚o. CaÅ‚y czas myÅ›laÅ‚em o tym, że gdyby to tylko o niego chodziÅ‚o, odmówiÅ‚by. Ale skoro miaÅ‚a lecieć również Bessie, nie bÄ™dzie siÄ™ upieraÅ‚. Przestraszy siÄ™, że jeÅ›li coÅ› chlapnie o sobie, Bessie też straci swÄ… szansÄ™.
   Także panna Wallace bÄ™dzie zapewne zaskoczona. JÄ… też miaÅ‚ zawiadomić ksiÄ…dz Clark.
    Nie miaÅ‚em pojÄ™cia, jak zareaguje Betty Glesor i Morgan Smith na wieść o tym, że lecÄ…, którÄ… przekaże im MacLean. Oboje stanowili element ryzykowny w grupie. Ale trzeba byÅ‚o ryzykować, gdy chodziÅ‚o o pary. Może i niektórym wydawaÅ‚o siÄ™ niesÅ‚uszne, że liczniejsza rodzina może zająć poÅ‚owÄ™ miejsc w szalupie, ale przyjÄ™liÅ›my, że rodzin nie bÄ™dzie siÄ™ rozdzielać. Z tego powodu brane byÅ‚y pod uwagÄ™ tylko rodziny jeszcze bezdzietne, jak Betty i Morgan, albo z jednym dzieckiem, jak Stowe'owie.
   Na Marsie bÄ™dzie mnóstwo dzieci. Zawsze tak bywaÅ‚o, gdy gdzieÅ› życie rozpoczynaÅ‚o siÄ™ od nowa. I ja siÄ™ ożeniÄ™, oczywiÅ›cie. SpojrzaÅ‚em na Pat.
   - Możesz mi zdradzić, kto jeszcze leci? - spytaÅ‚a. PowiedziaÅ‚em jej.
   - Dobrze wypeÅ‚niÅ‚eÅ› swoje zadanie - odrzekÅ‚a. DoznaÅ‚em niermiernej ulgi. Można byÅ‚o polegać na opinii Pat - a wiÄ™c wybraÅ‚em najwÅ‚aÅ›ciwszych ludzi.
    - Ale... - powiedziaÅ‚a, marszczÄ…c nagle brwi.
   - Co ale?
   - Co z Leslie?
   - Zawsze zamierzaÅ‚em zrobić wybór z różnych pÅ‚ci i pokoleÅ„. OznaczaÅ‚o to, że polecisz ty albo ona. Nie obie.
   Teraz wyglÄ…daÅ‚a na zaskoczonÄ…. - Ale dlaczego ja?
   - Zawsze miaÅ‚aÅ› niezbyt wysokie mniemanie o sobie, Pat. I sÅ‚usznie. Å»aden niewinny mÅ‚ody czÅ‚owiek nie odważyÅ‚by siÄ™ napisać o tobie do swoich rodziców. Może jedynie o twojej urodzie. Nieszczęście polega na tym, że inni sÄ… jeszcze mniej warci. A wiÄ™c lecisz.
   - Jeszcze mniej warci? - mruknęła, nie wiadomo czemu upokorzona. - Jaka szkoda.
   To niby zwyczajne znaczenie jej słów zdaÅ‚o mi siÄ™ najlepszym dowcipem, jaki sÅ‚yszaÅ‚em od wielu miesiÄ™cy. ByÅ‚em na granicy histerii i Å›miaÅ‚em siÄ™ do Å‚ez. Jaka szkoda, że ludzie sÄ… tacy ordynarni. Jaka szkoda, że SÅ‚oÅ„ce bÄ™dzie dawać wiÄ™cej ciepÅ‚a o ten uÅ‚amek, który oznacza koniec życia. Jaka szkoda, że tylko dziesięć osób z Simsville ma szansÄ™ przeżycia. WszedÅ‚ Sammy. OpanowaÅ‚em siÄ™.
    - Dobrze, że jesteÅ›, Sammy - powiedziaÅ‚em. - ZostaÅ‚eÅ› wybrany. Lecisz na Marsa.
   SkinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…; jeszcze jeden, który siÄ™ nie zdziwiÅ‚. - MyÅ›laÅ‚em, że może coÅ› z tego bÄ™dzie - przyznaÅ‚ - skoro Mortenson nie żyje.
   - Nie żyje? - wykrzyknÄ…Å‚em.
   - Nie wiedziaÅ‚eÅ›? MyÅ›laÅ‚em, że patrzysz z okna.
   - Kto go zabiÅ‚?
   - Ja. JeÅ›li nie widziaÅ‚eÅ›, co on wtedy robiÅ‚, nie każ mi opisywać. Zawsze miaÅ‚em sÅ‚aby żoÅ‚Ä…dek. A Pat?
   - Ona też leci.
   Znowu kiwnÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…. Ale w dalszym ciÄ…gu myÅ›laÅ‚ o Mortensonie. - Kto by pomyÅ›laÅ‚, że nawet coÅ› takiego może tak szybko zmienić charakter czÅ‚owieka - powiedziaÅ‚.
   Pat rozeÅ›miaÅ‚a siÄ™, tym razem bez afektacji. - Chyba nie mówisz poważnie, Sammy - odezwaÅ‚a siÄ™. - Ludzie siÄ™ nie zmieniajÄ…. Nigdy. KtoÅ› ich może zmienić albo mogÄ… ujawnić swój prawdziwy charakter, albo też... może sÅ‚yszeliÅ›my jakÄ…Å› plotkÄ™ o tym, że samolot zabierze z parku wybranÄ… dziesiÄ…tkÄ™.
    Sammy skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ….
   - Samolot bÄ™dzie - powiedziaÅ‚em - ale to tylko dla zmylenia innych. Samolot eskortuje helikopter, który mniej wiÄ™cej w tym samym czasie wylÄ…duje na rynku. Wszyscy powinni być wtedy w parku. Przynajmniej ci, którzy zamierzajÄ… sprawić jakiÅ› kÅ‚opot. PozostaÅ‚a ósemka, która leci z nami, już o tym wie. MuszÄ… siÄ™ dostać na rynek i to wszystko. BÄ™dÄ… zupeÅ‚nie bezpieczni, o ile siÄ™ sami nie zdradzÄ….
   Sammy zaczÄ…Å‚ protestować, ale ucieszyÅ‚em go z rozdrażnieniem. - Czy myÅ›lisz, że przez ostatnie kilka tygodni nie zastanawiaÅ‚em siÄ™ nad sÅ‚abymi stronami tego planu? Ja go nie wymyÅ›liÅ‚em. ZresztÄ… co innego można byÅ‚o zrobić? Każdy, poza Stowe'ami, ma tylko kilkaset metrów do przejÅ›cia, a tamci przyjadÄ… samochodem. Wiem...
   UsÅ‚yszeliÅ›my daleki, lecz wyraźny warkot samolotu.
   - Za wczeÅ›nie - powiedziaÅ‚ Sammy.
   - Nie. Samolot ma tu nadlecieć i krążyć, tak aby wszyscy uwierzyli, że to ten, o którym sÅ‚yszeli... i wystarczy tylko, by zobaczyli, gdzie lÄ…duje: w parku czy gdzieÅ› indziej. Nie bÄ™dzie kÅ‚opotów, Sammy, chyba że zbyt wiele osób domyÅ›li siÄ™, iż wystrychniÄ™to ich na dudków.
   - Ale przecież dobrze wiedzÄ…, gdzie ty jesteÅ›.
   - To od poczÄ…tku byÅ‚o sÅ‚abÄ… stronÄ… planu. Nic na to nie możemy poradzić, poza nadziejÄ…, że samolot bardziej wszystkich przyciÄ…gnie.
   CzekaliÅ›my przez dÅ‚ugie, peÅ‚ne napiÄ™cia minuty. Potem - bo trzeba byÅ‚o mieć trochÄ™ czasu w zapasie - wstaÅ‚em.
   - Idziemy - rzekÅ‚em.
   Personel hotelu dawno już porzuciÅ‚ pracÄ™. Za to kierownik nie miaÅ‚ w ogóle wyobraźni i nadal trwaÅ‚ na stanowisku, wykonujÄ…c swe obowiÄ…zki. Toteż w budynku nie byÅ‚o żadnych niepożądanych osób.
   Po drodze na parter nie spotkaliÅ›my nikogo. OczywiÅ›cie, nikt by nie wszedÅ‚ szukać nas do wnÄ™trza, gdzie mógÅ‚by siÄ™ z nami rozminąć. WystarczyÅ‚o tylko obserwować wyjÅ›cie.
   Samolot krążyÅ‚ nadal. Raz czy dwa sÅ‚yszeliÅ›my, jak zniża siÄ™ do lÄ…dowania, po czym znowu siÄ™ wspina. Piloci tych samolotów mieli wyjÄ…tkowo trudne zadanie. Musieli być zarówno dobrymi psychologami, jak i bohaterami, bowiem ich misja równaÅ‚a siÄ™ samobójstwu. Tam, gdzie przyjÄ™to taki plan, tÅ‚umy rozszarpiÄ… tych ludzi na strzÄ™py, gdy siÄ™ dowiedzÄ…, że posÅ‚użyli oni za zasÅ‚onÄ™ dymnÄ….
   Problem polegaÅ‚ na tym, że wszyscy byli pewni, iż wciąż jestem w hotelu. Czy coÅ› ich skÅ‚oni do odejÅ›cia z rynku? Tylko przekonanie, że w jakiÅ› sposób im umknÄ…Å‚em. Wszystko, co mogÅ‚em w tej sprawie zrobić, już zrobiÅ‚em: kazaÅ‚em zapalić w parkowym pawilonie sygnaÅ‚y Å›wietlne, które z pewnoÅ›ciÄ… zasugerujÄ… ludziom, że to ja dajÄ™ z parku sygnaÅ‚y pilotowi samolotu. NapiÄ™cie byÅ‚o najokrutniejszÄ…, najskuteczniejszÄ… częściÄ… mojego planu. Ci, którzy zrazu z ponurÄ… determinacjÄ… trwali na rynku, przekonani, że muszÄ™ siÄ™ tam pojawić, poczuli, jak ich przeÅ›wiadczenie chwieje siÄ™ i sÅ‚abnie wraz z kolejnymi nawrotami samolotu, pojawieniem siÄ™ zapalonych sygnałów i ludzi biegnÄ…cych do parku. Tych ludzi, zawziÄ™cie obserwujÄ…cych hotel, musiaÅ‚a ogarnąć panika na myÅ›l, że oto niektórzy z biegnÄ…cych z pewnoÅ›ciÄ… lecÄ… na Marsa, a oni tu czekajÄ… i spokojnie siÄ™ temu przyglÄ…dajÄ…!
   SÅ‚yszeliÅ›my, jak samolot ostatecznie lÄ…duje. PomyÅ›laÅ‚em, że to ostatecznie przeÅ‚amie resztki wewnÄ™trznego oporu tych, którzy musieli siÄ™ teraz już domyÅ›lać, że nie majÄ… szansy na życie na Marsie.
   ÅšmiaÅ‚o wyszliÅ›my na rynek. RobiÅ‚o siÄ™ ciemno - zwodniczo ciemno. Nawet my, którzy spodziewaliÅ›my siÄ™ tego, nie zauważyliÅ›my helikoptera aż do chwili, gdy wylÄ…dowaÅ‚ na rynku.
   Na rynku leżaÅ‚y ludzkie ciaÅ‚a. Helikopter osiadÅ‚ poÅ›ród nich. ZobaczyÅ‚em Mortensona, jak leży rozciÄ…gniÄ™ty, siÄ™gajÄ…cy po pistolet, którego nigdy już nie pochwyci. MógÅ‚ żyć jeszcze pięćdziesiÄ…t nastÄ™pnych lat na innej planecie.
   Nagle poruszyÅ‚y siÄ™ cienie. PobiegliÅ›my w stronÄ™ helikoptera; ujrzaÅ‚em Harry'ego Phillipsa niosÄ…cego w ramionach Bessie, a za nim, biegnÄ…cych rÄ™ka w rÄ™kÄ™ Betty i Morgana. I wtedy Pat krzyknęła.
   To, czy Mortenson byÅ‚ o krok od Å›mierci, czy zostaÅ‚ jedynie ogÅ‚uszony, nie miaÅ‚o znaczenia. Ale nie byÅ‚ martwy i miaÅ‚ w rÄ™ku broÅ„. WidziaÅ‚em, jak Sammy siÄ™ga po swój pistolet, by po raz drugi dziÅ› wystrzelić, ale wiedziaÅ‚em, że nie zdąży. Mortenson dobrze wiedziaÅ‚, ile ma czasu, i celowaÅ‚ dokÅ‚adnie. MógÅ‚ zabić każdego z nas: Sammy'ego, który do niego strzelaÅ‚, albo mnie, bez którego nikt z Simsville nie miaÅ‚ szansy przeżycia i wszystko by siÄ™ skoÅ„czyÅ‚o razem z Mortensonem, który sam nie mógÅ‚ lecieć.
   On jednak wybraÅ‚ Pat. CoÅ› w jego pokrÄ™conym umyÅ›le kazaÅ‚o mu strzelić do dziewczyny, która go kiedyÅ› kochaÅ‚a.
    Mortenson i Pat zginÄ™li jednoczeÅ›nie. ByÅ‚y to dwa dobre, celne strzaÅ‚y. Nie doszÅ‚o do żadnych przedÅ›miertnych pożegnaÅ„. Pat upadÅ‚a, Mortenson znieruchomiaÅ‚.
   Nie potrafiÄ™ wytÅ‚umaczyć tego, co zrobiÅ‚em. W ogóle nie myÅ›laÅ‚em o Pat. ZastanowiÅ‚em siÄ™ jedynie, że Leslie pewnie nie pobiegÅ‚a patrzeć na samolot. PomknÄ…Å‚em do budki telefonicznej. NakrÄ™ciÅ‚em numer i od razu odezwaÅ‚ siÄ™ jej gÅ‚os. - Rynek, szybko - powiedziaÅ‚em i rzuciÅ‚em sÅ‚uchawkÄ™. To byÅ‚o wszystko.
        IX
   
   Nie mieliÅ›my specjalnie okazji przyjrzeć siÄ™ Detroit. Organizacja akcji byÅ‚a doskonaÅ‚a. CaÅ‚y obszar miasta byÅ‚ gigantycznÄ… firmÄ… spedycyjnÄ…, a tych kilka osób, które tym wszystkim zarzÄ…dzaÅ‚y, traktowaÅ‚o nas jak jedenaÅ›cie puszek fasoli do wysÅ‚ania. Nie wydano nam zestawu osobistego; kto inny miaÅ‚ siÄ™ tym zająć. PowoÅ‚ano instytucjÄ™, której zadaniem byÅ‚y nie tylko sprawy przyziemne, jak to, w jaki sposób bÄ™dziemy żyć na Marsie, ale także zagadnienia wzglÄ™dnego luksusu, jak to, ile dzieÅ‚ literatury i sztuki bÄ™dziemy mogli zabrać. Ale to nie byÅ‚a nasza sprawa.
    PrzybyliÅ›my do Detroit w czwartek późnym wieczorem; tam nas nakarmiono i poÅ‚ożono do łóżek, wszystkich w jednym pokoju. Potem z uÅ›miechem poinformowano nas, że w jedzeniu byÅ‚y Å›rodki nasenne. KontaktowaÅ‚y siÄ™ z nami tylko dwie osoby. Dwie, które miaÅ‚y zająć siÄ™... zaÅ‚ogami ilu szalup? Zapewne tych, którzy nadzorowali pracÄ™ w Detroit, zabierze później statek regularny.
   SpaliÅ›my aż do jedenastej nastÄ™pnego dnia. Gdy siÄ™ obudziliÅ›my, Å›wiat nadal wyglÄ…daÅ‚ tak samo. ZastanawialiÅ›my siÄ™ - tak jak wszyscy, jak sÄ…dzÄ™, którzy tego ranka patrzyli na SÅ‚oÅ„ce - czy przypadkiem caÅ‚a ta sprawa nie byÅ‚a ostatecznie pomyÅ‚kÄ… i czy życie na Ziemi nie bÄ™dzie toczyć siÄ™ tak, jak dawniej. Ale, oczywiÅ›cie, problem polegaÅ‚ na tym, że zbliżaliÅ›my siÄ™ do ostatniej chwili, co do której uczeni byli pewni, że jest bezpieczna. O ile siÄ™ nie mylili, nic siÄ™ nie stanie jeszcze przez jakiÅ› czas później - minuty, godziny, może dzieÅ„ czy dwa. A nawet gdy siÄ™ już stanie, minie jeszcze osiem minut, nim Ziemia siÄ™ o tym dowie...
   ZjedliÅ›my razem Å›niadanie, a potem, rzucajÄ…c tylko przelotne spojrzenie na pracÄ™, która wrzaÅ‚a na otaczajÄ…cych nas setkach kilometrów kwadratowych, i na tysiÄ…ce maleÅ„kich, bÅ‚yszczÄ…cych szalup ratunkowych ustawionych na terenie Targów PaÅ„stwowych i wszÄ™dzie tam, gdzie byÅ‚o dość wolnego miejsca, by wystartować, weszliÅ›my na pokÅ‚ad naszego statku. Jedna po drugiej, szalupy otrzymywaÅ‚y zezwolenie na start.
   W koÅ„cu przyszÅ‚a nasza kolej. Gdy oderwaliÅ›my siÄ™ od Ziemi, uÅ›miechnÄ…Å‚em siÄ™ do Sammy'ego, pamiÄ™tajÄ…c o jego obawie, że szalupy sÄ… oszustwem.
   Ale nim wylecieliÅ›my poza atmosferÄ™, poznaÅ‚em caÅ‚Ä… prawdÄ™. Na szczęście tylko ja. WywnioskowaÅ‚em jÄ… z tego, jak zachowywaÅ‚a siÄ™ szalupa, z iloÅ›ci zużywanego paliwa, z tego, ile go jeszcze bÄ™dÄ™ potrzebowaÅ‚ i ile mi zostanie.
   Na swój sposób Sammy miaÅ‚ sÅ‚uszność. RzÄ…dy Å›wiata, który miaÅ‚ zginąć, mogÅ‚y dać, powiedzmy, milionowi ludzi sześćdziesiÄ™cioprocentowÄ… szansÄ™ przeżycia. Wszystko zależaÅ‚o od tego, jakim czasem i zasobem siÅ‚y roboczej dysponowano. Cóż można byÅ‚o osiÄ…gnąć w tak krótkim czasie? Ale ten przelicznik byÅ‚ nie wystarczajÄ…cy, by móc zapanować nad sytuacjÄ… w miastach typu Detroit; by pracować do koÅ„ca nie majÄ…c na karku wrzeszczÄ…cych milionów walczÄ…cych o życie ludzi.
   W koÅ„cu postanowiono dać Å›miesznie maÅ‚Ä… szansÄ™ przeżycia stosunkowo dużej liczbie osób. Jednej na 324,7. Dosyć, by utrzymać Å›wiat w prawie normalnym stanie przez te ostatnie kilka tygodni.
   OczywiÅ›cie, miaÅ‚em dość paliwa, by wyprowadzić nas poza strefÄ™ przyciÄ…gania ziemskiego, ale potrzeba mi byÅ‚o znacznie wiÄ™cej. GdzieÅ›, kiedyÅ› czekaÅ‚o mnie lÄ…dowanie. A w Kosmosie nie ma stacji paliwowych.
   MyÅ›laÅ‚em o ksiÄ™dzu Clarku, pastorze Munchu i wielebnym Johnie MacLeanie, wciąż żywych, wciąż ze swojÄ… trzódkÄ… - czy też może ich trzódka, rozszalaÅ‚y tÅ‚um, dowiedziaÅ‚a siÄ™, że byli moimi posÅ‚aÅ„cami, i rozszarpaÅ‚a ich na strzÄ™py? Zaufali mi, zaakceptowali mnie - ale może nie w peÅ‚ni zdawali sobie sprawÄ™, że byÅ‚em narzÄ™dziem Boga nie tylko na te trzy tygodnie czasu wyboru, ale również na każdy centymetr z tych milionów kilometrów nicoÅ›ci, jaka rozciÄ…ga siÄ™ miÄ™dzy ZiemiÄ… i Marsem.
   Ale nadal mogli mi ufać. PrzyrzekÅ‚em życie Sammy'emu i Leslie, i wszystkim pozostaÅ‚ym, i jeÅ›li go nie dostanÄ…, nie bÄ™dzie to moja wina.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dwa Plus jeden Na luzie
Jeden na pięciu z tzw czarnej listy dopuszczony do wyborów (14 02 2010)
Kod na jeden obrazek
Na luzie Dwa plus Jeden
Jeden dzień na Olimpie
Jeden dzień na Olimpie
Na dwóch pracujących będzie przypadał jeden emeryt

więcej podobnych podstron