IVONA Webreader. Wciśnij Enter by rozpocząć odtwarzanie
Jesteś tutaj: Strona główna » Za kulisami
Koniuszy polskiego filmu
Tomasz Biernawski: etnograf z wykształcenia, specjalista od militariów i kostiumów wojskowych. Jako scenograf, dekorator
wnętrz, kostiumograf angażowany jest do największych produkcji filmowych i telewizyjnych. Instruktor jazdy konnej.
Konsultant do spraw koni. Przygodę artystyczną rozpoczął na planie Hubala w 1972 roku, ostatnio zawiadywał kawalerią
w Bitwie Warszawskiej 1920.
To nic, że miał już spore doświadczenie jeździeckie, że z końmi i ludźmi pracował zawodowo m.in. w Stanach Zjednoczonych,
że wśród swoich uczniów, tak w Ameryce, jak w Polsce, był niekwestionowanym autorytetem. Na planie filmu Hubal
traktowano go niczym młokosa, a jego racje ignorowano. Doszło do tragedii.
Kilkadziesiąt ogierów cały dzień czekało na ujęcie - wspomina. - Kiedy
Ogniem i mieczem, fot. Piotr Dzięciołowski
wreszcie okazało się, że zaczynamy, poprosiłem o kwadrans, w którym
masztalerze dosiedliby koni i trochę je rozruszali, a zarazem uspokoili. Po
tylu bezczynnych godzinach wierzchowce potrafią być bardzo niebezpieczne i trzeba dać im choćby kilkanaście minut, by
mogły się rozprężyć. Usłyszałem jednak, iż jest już tak późno, że nie ma mowy o jakichkolwiek dodatkowych przerwach.
I stało się... Ledwie włączono kamerę, konie zaczęły się kopać; tragicznemu w skutkach wypadkowi uległ jeden z aktorów...
Ta historia, mimo iż sam przestrzegałem ekipę, że coś złego może się wydarzyć, nauczyła mnie jeszcze większej ostrożności.
Staram się przewidywać wszelkie zagrożenia, choć przyznaję, że nawet przy doświadczeniu, jakie mam, nie zawsze jest to
możliwe.
Finał sceny w Czortowym Jarze na planie Ogniem i mieczem (1999), w której Rzędzian (Wojciech Malajkat) strzelał do
Horpyny (Rusłana Pysanka), zaskoczył i wystraszył całą ekipę.
Tamtego dnia byliśmy wyjątkowo znużeni wielogodzinną pracą; wszyscy
Ogniem i mieczem, fot. Piotr Dzięciołowski
już przysypiali, także wierzchowce, a do nakręcenia zostało ostatnie
ujęcie: zbliżenie Rzędziana. Przygotowania jednak przedłużały się, Wojtek
Malajkat już dłuższy czas siedział na koniu, którego na wszelki wypadek przytrzymywał za wodze jeden z masztalerzy -
zawsze się tak robi, by aktor mógł rozluźnić się przed ujęciem, swobodnie opuścić ręce, koncentrować się na roli. Wtem
pojawił się na planie nieznający realiów pracy ze zwierzętami nowy asystent kamery, człowiek szalenie energiczny. Nie
zważając na senną atmosferę, wystartował z miarką do pomiaru ostrości wprost przed pysk śpiącego konia. Oczywiście
w ułamku sekundy wierzchowiec się obudził, wpadł w panikę, obrócił się na pięcie, wyrywając wodze masztalerzowi,
i spłoszony pognał krętą ścieżką między skałami. Świetnie trzymający się w siodle Malajkat zdał sobie sprawę, że bez wodzy
nie ma najmniejszych szans zapanować nad rozhisteryzowanym zwierzęciem, salwował się więc zeskokiem. I szczęście, bo
koń uciekając, pokonał skałę wysokości dwóch metrów, której z jeźdźcem w żadnym razie nie dałby rady sforsować:
zatrzymałby się przed nią i wyrzucił pasażera z siodła. Wolę nie myśleć, co wówczas by się stało. A tak skończyło się na
potłuczeniu i... nauczce, za której sprawą zacząłem uczyć obcowania z końmi wszystkich członków ekipy, którzy poruszają się
po planie. Nie chodzi o to, by ci ludzie cwałowali po bezdrożach, pokonując Bóg wie jakie przeszkody, ale żeby wiedzieli, jak
wokół koni chodzić, by nie doprowadzać do tak niebezpiecznych sytuacji.
Te umiejętności mają się oczywiście nijak do tych, które muszą posiąść aktorzy grający na koniach, zwłaszcza ci
pierwszoplanowi.
Z aktorami bywają zabawne historie. Na castingach wszyscy twierdzą, że
Stara baśń, fot. Piotr Dzięciołowski
radzą sobie znakomicie, najlepiej oczywiście ci, którzy robią to najsłabiej.
Zdarza się też, i wcale nie tak rzadko, że ci, którzy rzeczywiście kiedyś
nieźle jeździli, bagatelizują potrzebę kilku czy kilkunastu (w zależności od roli) intensywnych treningów przed rozpoczęciem
zdjęć. A na planie dramat! Po jednym kilkugodzinnym dniu w siodle nie dość, że nie mogą się nazajutrz ruszać, to mają takie
odparzenia i obtarcia, że bez pomocy medyka ani rusz. Profesjonalnie do wymagań roli podchodzą znakomici jeźdźcy, choćby
tacy, jak Daniel Olbrychski i Bogusław Linda. Mimo iż dużo czasu spędzają na koniu dla przyjemności, to i tak przed każdym
kolejnym filmem trenują ileś godzin dodatkowo, bo wiedzą, że bez odpowiedniej kondycji daleko nie zajadą. Umiejętności
innych filmowych bohaterów, których przeszłości jeździeckiej nie znam, muszę weryfikować. Idzie przecież o bezpieczeństwo
- to ja jestem odpowiedzialny, jeśli X lub Y zrobi sobie krzywdę ewentualnie wyrządzi ją innym. Zdarza się, że kandydat do
roli zupełnie sobie nie radzi, wtedy trzeba mu podziękować. Dziś na kilkumiesięczne nauki nie ma czasu, nie ma pieniędzy;
nie to, co kiedyś. Przed zdjęciami do Hubala zorganizowany był dwumiesięczny obóz jeździecki w Stadzie Ogierów
w Bogusławicach. Aktorów wykupiono z ich macierzystych teatrów, przydzielono sorty mundurowe i każdego dnia o 6 rano
meldowali się w stajni. Trenowali dwa razy dziennie pod kierunkiem przedwojennych ułanów. To była szkoła! Po
dziesięciotygodniowym turnusie większość nadawała się na kawalerzystów z prawdziwego zdarzenia. Ci, którzy mimo
intensywnych wysiłków nie podołali, zagrali w filmie jako żołnierze piechoty.
Przy okazji szkolenia ludzi szkolno też konie, i to konie trudne. Ogiery potrafią wprowadzić spore zamieszanie, zwłaszcza
w masie. Na planie Hubala bywało ich nawet około stu w jednym ujęciu.
Nie mieliśmy wyjścia. Nie było jeszcze wówczas tzw. stajni filmowych,
Bitwa Warszawska 1920, fot. Piotr Dzięciołowski producenci mogli korzystać wyłącznie z wierzchowców, którymi
dysponowały państwowe jednostki. Wypożyczanie ciężarnych klaczy nie
wchodziło w grę, pozostawały więc ogiery. Po raz ostatni pracowałem z nimi w 1998 roku na planie Ogniem i mieczem. Na
szczęście z czasem przybywało coraz więcej prywatnych stajni, także tych specjalizujących się w przygotowaniach koni do
filmów. Zawiązały się też i zawiązują historyczne grupy rekonstrukcyjne; wiele z nich dysponuje znakomicie ujeżdżonymi
końmi, które nie dość, że potrafią chodzić w szykach kawaleryjskich, to jeszcze są osłuchane z eksplozjami i strzelaniną.
Niemal ze stajni mogą iść wprost na plan. Z takich m.in. wierzchowców korzystaliśmy w Bitwie Warszawskiej 1920. Dzięki
temu nawet przed wielkimi scenami batalistycznymi z udziałem jednorazowo blisko trzystu (!) koni nie organizowaliśmy
oboz
dórw szk
ukuj oleniowyc
poh
l ,
e a
ć tylko trzydniowe zgrupowanie mające na celu przećwiczenie scen, które później trzeba było odegrać
przed kamerą. Całe dnie kursowałem konno między bolszewikami a ułanami rozrzuconymi na powierzchni kilku hektarów, bo
gdybym te odległości przemierzał pieszo, to pewnie filmu do dziś byśmy nie skończyli - żartuje.
Na planach Tomasz Biernawski dba nie tylko o prawidłowe ustawienie wojsk; pilnuje też... operatorów, by nie próbowali
tworzyć efektownych obrazów filmowych kosztem prawdy historycznej.
Artyści dla dobra sztuki potrafią się zapomnieć. Specjaliści niestety wytknęliby nam fałszowanie realiów, z kolei
niezorientowanych wprowadzilibyśmy w błąd, a Jerzy Hoffman miałby uzasadnione pretensje. Bardzo cenię sobie współpracę
właśnie z tym reżyserem, bo przywiązuje on ogromną wagę do szczegółów. Obojętne, który film kręciliśmy, czy to Starą
baśń , czy Ogniem i mieczem , czy Bitwę Warszawską 1920 , jeśli np. trzeba było sprowadzić na plan, choćby na jeden dzień,
małe huculskie konie, co oczywiście podrażało koszty produkcji, to on jeden rozumiał, że nie da się tej rasy zastąpić żadną
inną. Że Tatarzy nie mogą paradować na wierzchowcach czystej krwi angielskiej, nawet na tych mniej wyrośniętych, bo ludzie
nas wyśmieją. Na szczęście Jerzy ma dar przekonywania sponsorów.
Tomasz Biernawski pracował z Hoffmanem wielokrotnie, sporo też z innymi reżyserami, w końcu brał udział w blisko stu
produkcjach! I pomyśleć tylko, ile straciłby bez niego polski film, gdyby uparł się być naukowcem, od czego zaczynał swoją
zawodową karierę po studiach etnograficznych...
Tekst i zdjęcia: Piotr Dzięciołowski
powrót