Farmer Philip Jose Żagle na maszt


Philip Jose Farmer
ŻAGLE NA MASZT!
Brat Drucik siedział nieruchomo, wklinowany między ścianę i realizer. Poruszały się tylko
jego oczy i palec wskazujący. Co jakiś czas palec stukał szybko w klawisz na pulpicie, a
tęczówki, szaroniebieskie jak rodzinne irlandzkie niebo, zezowały ku otwartemu wlotowi
toldilli, małej budki na rufie, w której przycupnął. Widoczność była słaba.
Na zewnątrz widział mrok i latarnię przy relingu, o który opierało się dwóch marynarzy.
Za nimi huśtały się jasne światła i ciemne kontury Nini i Pinty. A jeszcze dalej ciągnął się
gładki aż po horyzont Atlantyk, czarno obramowany i skrwawiony czerwienią wschodzącego
księżyca.
Nad tonsurą mnicha wisiała samotna żarówka z włóknem węglowym, oświetlając jego
twarz, nalaną i skupioną.
Tego wieczoru eter trzeszczał i gwizdał, ale słuchawki przyciśnięte do uszu mnicha
przekazywały wciąż kropki i kreski wysyłane przez operatora z Las Palmas na Grań Canaria.
 Zzsss! A więc nie macie już sherry& Pop!& Kiepsko& trzask& Ty stara, zatwardziała
beko wina& Zzzz& Niech Bóg wam wybaczy grzechy&
Masa plotek, wiadomości, itede& Gwizdy!& Nachylcie uszy, a nie karki, niewierni&
Mówi się, że Turcy gromadzą& trzask!& wojska do marszu na Austrię. Krążą pogłoski, że
latające parówki, które jak wielu twierdzi, widziano nad stolicami świata chrześcijańskiego,
są pochodzenia tureckiego. Mówi się, że skonstruował je renegat rogenanin, który przeszedł
na mahometanizm& Powiadam& zzis& na to. Nikt z nas by tego nie zrobił. To jest łgarstwo
rozgłaszane przez naszych wrogów w Kościele po to, by nas zdyskredytować. Ale wielu ludzi
wierzy&
Jak daleko od Cipangu jest teraz Admirał, według swoich obliczeń?
Pilne! Savonarola potępił dziś papieża, bogaczy florenckich, grecką sztukę i literaturę oraz
eksperymenty uczniów świętego Rogera Bacona& Zzz!& Ten człowiek ma uczciwe intencje,
ale jest nierozważny i niebezpieczny& Przepowiadam, że skończy na stosie, na który nas
zawsze wysyła&
Pop!& Umrzesz ze śmiechu& Dwaj irlandzcy najemnicy, Pat i Mikę, szli sobie ulicą
Granady, gdy pewna piękna Saracenka wychyliła się z balkonu i wylała na nich naczynie
pełne& gwizd!& a Pat spojrzał w górę i& Trzask!& Dobre, co? Brat Juan opowiedział to
ostatniej nocy&
P.V& P.V& Dotarło do ciebie?& P.V& P.V& Tak, wiem, że to niebezpieczne tak sobie
pokpiwać, ale nikt nas nie podsłuchuje& Zzz& Przynajmniej tak myślę& 
I tak to eter uginał się i falował od ich depesz. Wkrótce Brat Drucik wystukał owo P.V.,
które zakończyło ich rozmowę   Pax vobiscum . Potem wyciągnął wtyczkę łączącą jego
słuchawki z aparatem, zdjął je z uszu i regulaminowo złożył nad skroniami.
Na ugiętych nogach wydostał się z toldilli zawadzając przy tym boleśnie brzuchem o
wystającą deskę i podszedł do relingu. Tam de Salcedo i de Torres, oparci, rozmawiali
ściszonym głosem. Duża żarówka rzucała światło na czerwono złote włosy pazia i bujną
czarną brodę tłumacza. Różowa poświata biła od gładko wygolonych policzków mnicha i
jasnopurpurowego rogeriańskiego habitu. Kaptur odrzucony na plecy służył jako torba na
papier do pisania, pióra, kałamarz, książkę szyfrów, małe klucze i śrubokręty, suwak
logarytmiczny oraz podręcznik zasad anielskich.
 No, staruszku  odezwał się familiarnie młody de Salcedo  co usłyszałeś z Las
Palmas?
 Teraz nic. Za duże zakłócenia. Przez to  wskazał na księżyc nad horyzontem.  Co
za kula!  ryknął duchowny.  Wielka i czerwona jak mój szacowny nos!
Obaj marynarze roześmieli się, a de Salcedo dodał:
 Ale ona w ciągu nocy stanie się coraz mniejsza i bledsza, Ojcze. A twój nochal
przeciwnie, będzie coraz większy i bardziej błyszczący, odwrotnie proporcjonalnie do
kwadratu jego odległości od kielicha&
Przerwał i uśmiechnął się, gdyż mnich gwałtownie opuścił nos niby morświn nurkujący w
morze, uniósł go znowu jak toż zwierzę wyskakujące z fali, a potem ponownie zanurzył go w
zawiesistym oddechu marynarzy. Nos w nos, spojrzał im w twarz i zdawało się, że jego
mrugające oczka emitują iskry niczym realizer stojący w toldilli.
I znowu jak morświn węszył i niuchał kilka razy, dosyć głośno. Potem, zadowolony z tego,
co wykrył w ich oddechu, zrobił do nich oko. Nie wspomniał jednak od razu o swoich
odkryciach, woląc raczej podejść do tej sprawy opłotkami. Powiedział:
 Ten Ojciec Drucik na Grań Canaria jest wielce zajmujący. Bawi mnie wszelkiego
rodzaju spekulacjami filozoficznymi, zarówno sensownymi jak i fantastycznymi. Na przykład
dziś wieczór, na chwilę przedtem, nim rozłączyło nas to tam  wskazał na wielkie, nabiegłe
krwią oko na niebie  rozważał zagadnienie, jak to nazwał, światów o równoległym
trajektoriach czasowych, czyli koncepcję Disphagiusa z Gotham. Wymyślił on, że mogą
istnieć inne światy, w równoczesnych, ale nie stykających się Kosmosach. Bóg zaś,
nieskończony i mający bezgraniczny twórczy talent oraz możliwości, innymi słowy Mistrz
Alchemii, stworzył  być może nawet musiał stworzyć  całą mnogość kontinuów, w
których zachodzi każde prawdopodobne wydarzenie.
 Hę?  mruknął de Salcedo.
 Właśnie tak. I właśnie Królowa Izabela odrzuciłaby plany Kolumba i nigdy nie
próbowałby on dotrzeć do Indii przez Atlantyk. A my nie tkwilibyśmy tu, pogrążając się
coraz bardziej w Ocean, w tych naszych trzech muszelkach, nie byłoby żadnych
wspomagających boi między nami a Wyspami Kanaryjskimi, a Ojciec Drucik z Las Palmas i
ja na Santa Maria nie prowadzilibyśmy fascynujących rozmów w eterze.
Albo, powiedzmy, Kościół prześladowałby Rogera Bacona, zamiast go popierać. Nie
powstałby zakon, którego wynalazki okazały się tak istotne dla zapewnienia monopolu
Kościoła oraz jego duchowego przewodnictwa w dziedzinie alchemii  praktyce uprzednio
pogańskiej i diabelskiej.
De Torres otworzył usta, ale duchowny uciszył go wspaniałym, władczym gestem i ciągnął
dalej.
 Albo, co jest może bardziej absurdalne, choć daje do myślenia, spekulował on właśnie
dziś na temat światów z różnymi prawami fizycznymi. Jeden szczególnie wydaje mi się
zabawny. Nie wiecie zapewne, że Angelo Angelei dowiódł, rzucając przedmioty z Krzywej
Wieży w Pizie, iż różne ciężary spadają z różnymi prędkościami. Mój czarujący kolega z
Grań Canaria pisze utwór satyryczny, którego akcja rozgrywa się w świecie, gdzie
Arystoteles jest kłamcą i gdzie wszystkie przedmioty spadają z jednakową prędkością,
niezależnie od swoich rozmiarów. Takie tam głupstwa, ale pomaga to jakoś spędzić czas. Po
prostu zapychamy eter naszymi małymi aniołkami.
 Och, nie chciałbym wtykać nosa do sekretów waszego świętego i tajemnego zakonu,
Bracie Druciku  rzekł de Salcedo.  Jednak intrygują mnie te małe aniołki, które realizuje
twoja maszyna. Czy będzie to grzech, jeśli ośmielę się spytać o nie?
Ryk mnicha przeszedł w gruchanie gołębia:
 To zależy. Pozwólcie mi to zilustrować, chłopcy. Gdybyście ukryli przy sobie butelkę,
powiedzmy, wyjątkowo szlachetnej sherry i nie podzielilibyście się z bardzo spragnionym
starszym człowiekiem, to byłby to grzech. Grzech przeoczenia. Jeśli jednak tej wyschniętej,
umęczonej pielgrzymką, pobożnej, pokornej i zramolałej duszy ofiarowalibyście długi, kojący
i pobudzający łyk tego życiodajnego płynu, tej córy winnych gron, z całego serca modliłbym
się za was, za ten wasz akt łaskawości i miłosierdzia. A do tego tak byłbym zadowolony, że
mógłbym wam coś opowiedzieć o naszym realizerze. Nie aż tyle, żeby wam zrobić szkodę,
ale wystarczająco, żebyście nabrali więcej szacunku dla inteligencji i świetności mojego
zakonu.
De Salcedo uśmiechnął się porozumiewawczo i podał mnichowi butelkę, którą miał pod
kurtą. Gdy brat przechylił ją, a gul gul gul znikającej sherry stało się głośniejsze, dwaj
marynarze spojrzeli na siebie wymownie. Nic dziwnego, że mnich powszechnie uważany za
znakomitość w swojej dziedzinie tajemnic alchemicznych został jednak wysłany w tę
niewydarzoną podróż diabli wiedzą dokąd. Kościół wykalkulował sobie, że jeśli Brat Drucik
przeżyje, to bardzo dobrze. Jeśli zaś nie przeżyje, to nie będzie więcej grzeszył.
Mnich wytarł usta rękawem, czknął głośno jak koń i powiedział:
 Gracias, chłopcy. Dzięki wam z całego serca, tak głęboko skrytego w tym tłuszczu.
Dziękuje wam stary Irlandczyk, wysuszony jak kopyto wielbłąda, zadławiony prawie na
śmierć prochem abstynencji. Uratowaliście mi życie.
 Dziękuj raczej swojemu magicznemu nosowi  odpowiedział de Salcedo.  A teraz,
gdy jesteś znów naoliwiony, czy mógłbyś nam opowiedzieć, tyle, ile możesz, o tej swojej
maszynie?
Zajęło to bratu Drucikowi piętnaście minut. Po upływie tego czasu jego słuchacze zadali
kilka dozwolonych pytań.
 & i mówisz, że nadajesz na częstotliwości 1800 k.c?  spytał paz.  Co to znaczy,
 k.c ?
  K to skrót francuskiego kilo, od greckiego słowa oznaczającego tysiąc. A  c
wywodzi się z hebrajskiego cherubim,  małe anioły . Anioł pochodzi od greckiego angelos,
co znaczy  posłaniec . Nasza koncepcja zakłada, że eter jest gęsto wypełniony tymi
cherubinami, małymi posłańcami. Dlatego, gdy my, Bracia Druciki, naciskamy klucz w
naszej maszynie, możemy realizować pewną część z nieskończonej liczby  posłańców
czekających na takie właśnie powołanie do służby.
Zatem 1800 k.c. oznacza, że w danej jednostce czasu milion osiemset tysięcy cherubinów
ustawia się i pędzi w eterze, a nos jednego dotyka skrzydeł tego, który jest przed nim. Każde
z tych stworzonek ma taką samą rozpiętość skrzydeł, zatem jeśli narysowałoby się kontur
całego orszaku, nie można by oddzielić jednego cherubina od drugiego. Cała kolumna tworzy
formację małych aniołów zwaną C.W.*
 C.W.?
 Ciągła wielkość skrzydłowa. Moja maszyna jest realizerem C.W.
 Mózg staje!  rzekł młody de Salcedo.
 Cóż za koncepcja! To rewelacja! W głowie się prawie nie mieści. Pomyśleć, że antena
twojego realizera jest akurat tak długa, iż do zwalczania złych cherubinów falujących w jedną
i drugą stronę potrzebna jest taka sama, określona z góry liczba dobrych aniołów. I ta oto
cewka sedukcyjna w realizerze spycha  złe anioły na lewo, na stronę grzeszników. No a gdy
stłoczy się duża liczba złych cherubinów, tak że nie mogą one ścierpieć swojego grzesznego
towarzystwa, przeskakują lukę iskrową i lecą po drucie na  dobrą stronę. W tej gonitwie tam
i z powrotem przyciągają uwagę  małych posłańców , cherubinów, które są  za . I ty, Bracie
Druciku, manipulując swoją maszyną, podnosząc i opuszczając klucz, tworzysz te swoje
niewidzialne i przyjazne szeregi aniołów, uskrzydlonych posłańców biegnących w eterze. I w
ten sposób możesz komunikować się na duże odległości ze swoimi braćmi z Zakonu.
 Wielki Boże!  wykrzyknął de Torres.
Nie było to wzywanie Pana Boga nadaremno, ale pobożny okrzyk zachwytu. De Torres
wybałuszył oczy: było jasne, iż uświadomił sobie nagle, że człowiek nie jest samotny, że z
obu jego stron, spiętrzone, przycupnięte za każdym rogiem, stoją zastępy niebieskie. Czarne i
*
C W  carrier wave (ang )  fala nośna
białe, tworzą trwałą szachownicę w pozornie pustym Kosmosie. Czarne to te, które są
 przeciw , białe te, które są  za . Ręka Boska utrzymuje to w delikatnej równowadze i oddaje
we władanie człowiekowi, na równi z ptactwem w przestworzach i rybami w morzu.
A jednak de Torres, mimo iż miał był wizję, która niejednego człowieka uczyniłaby
świętym, mógł jedynie spytać:
 Mógłbyś mi rzec, ile aniołów zmieści się na czubku szpilki?
De Torresowi wyraznie nie była sądzona aureola. Było mu raczej przeznaczone, jeśli tego
dożyje, okrywać głowę biretem akademickim.
 Ja ci powiem  parsknął de Salcedo.  Mówiąc filozoficznie, możesz umieścić na
ostrzu igły tyle aniołów, ile chcesz. Ściśle zaś  tyle, ile będzie dla nich miejsca. Dość tego.
Interesują mnie fakty, a nie mrzonki. Powiedz mi, jak wschód księżyca może szkodzić w
przyjmowaniu cherubinów wysyłanych przez Drucika z Las Palmas?
 Na Cezara, a skąd mam wiedzieć? Czy jestem skarbnicą wszechwiedzy? Nie ja, o nie!
Jam prosty mnich! Jedno ci mogę powiedzieć: zeszłego wieczora wyrósł na horyzoncie jak
krwawy guz, i kiedy się wzniósł, musiałem przerwać wyprowadzanie moich małych
posłańców zarówno w krótkich, jak i długich kolumnach. Stacja w Gran Canaria została
całkowicie obezwładniona, więc obaj zaprzestaliśmy nadawania. To samo stało się dziś
wieczorem.
 Księżyc wysyła jakieś wiadomości?  spytał de Torres.
 Wysyła, ale nie umiem ich odcyfrować.
 Matko Boska!
 Może na tym księżycu są ludzie i to oni nadają?  wyraził przypuszczenie de Salcedo.
Brat Drucik prychnął szyderczo. Chociaż nozdrza miał ogromne, jego pogarda też nie była
małego kalibru. Artyleria jego szyderstwa potrafiła salwą uciszyć każdego, kto nie
dysponowałby gigantyczną siłą ducha.
 Być może  mówił de Torres cicho  być może, jeśli gwiazdy są oknami w niebie,
jak mi mówiono, to anioły ważniejsze, te duże, hm& realizują te mniejsze? I robią to tylko po
wschodzie księżyca, a więc może należy to traktować jako zjawisko niebiańskie?
Przeżegnał się i rozejrzał po statku.
 Nie masz się czego bać  powiedział łagodnie mnich.  Za twoimi plecami nie stoi
Inkwizytor. Wez pod uwagę, że jestem jedynym duchownym tej wyprawy. Ponadto twoja
hipoteza nie ma nic wspólnego z dogmatem. Zresztą, to nieważne. Oto, czego nie pojmuję:
jak ciało niebieskie może nadawać i dlaczego robi to na takiej samej częstotliwości jak ja?
Dlaczego&
 Ja to mógłbym wyjaśnić  wtrącił de Salcedo z zuchwałością i niecierpliwością
właściwą ludziom młodym.  Powiedziałbym, że Admirał i rogerianie mylą się co do
kształtu Ziemi. Powiedziałbym, że Ziemia nie jest okrągła, ale płaska. Powiedziałbym, że
horyzont istnieje nie dlatego, że żyjemy na kuli, ale dlatego, że Ziemia jest zakrzywiona tylko
nieznacznie, niczym bardzo spłaszczona półkula. Powiedziałbym też, że cherubiny
przybywają nie z Księżyca, ale ze statku takiego jak nasz, z okrętu, który zawieszony jest w
pustce poza krawędzią Ziemi.
 Co takiego?  obu pozostałym zaparło dech ze zdumienia.
 Czy nie słyszeliście  rzekł de Salcedo  że król Portugalii wysłał w tajemnicy okręt
po tym, jak odrzucił ofertę Kolumba? Skąd możemy wiedzieć, że owe komunikaty nie
napływają od naszego poprzednika, że nie po żeglował on poza brzeg świata i teraz
zawieszony jest w przestworzach, a pojawia się nocą, ponieważ podąża za Księżycem wokół
Ziemi; jest w gruncie rzeczy znacznie mniejszym i niewidzialnym satelitą?
Śmiech mnicha obudził wielu ludzi na statku.
 Muszę powtórzyć twoją wersję operatorowi z Las Palmas. Może ją umieścić w tej
swojej powieści. Następnym razem opowiesz mi, że te wiadomości pochodzą z jednej z
owych zionących ogniem parówek, jakie wielu łatwowiernych świeckich widywało tu i tam.
Nie, mój drogi de Salcedo, nie bądzmy śmieszni. Już starożytni Grecy wiedzieli, że Ziemia
jest okrągła. Każdy uniwersytet europejski o tym naucza. A my, rogerianie, zmierzyliśmy jej
obwód. Wiemy dokładnie, że Indie leżą po drugiej stronie Atlantyku. Tak samo jak dokładnie
wiemy, dzięki matematyce, że cięższe od powietrza aparaty latające nie mogą istnieć. Nasi
bracia Czaszkołupy, doktorzy od psychiki, zapewnili, że te latające obiekty to masowe
przywidzenia czy też złudzenia powodowane przez heretyków lub Turków, którzy chcą
wywołać panikę wśród ludności.
Radio księżycowe nie jest złudzeniem, zapewniam. Nie wiem, co to jest. Nie jest to
wszakże statek, hiszpański czy portugalski. Skąd by się wziął ten jego niezrozumiały kod?
Ów statek, nawet gdyby pochodził z Lizbony, i tak miałby operatora rogerianina. A ten,
zgodnie z naszymi zasadami, byłby innej narodowości niż reszta załogi, aby łatwiej mu było
się dystansować od powiązań politycznych. Nie naruszałby naszych praw używając
odmiennego kodu, aby komunikować się z Lizboną. My, uczniowie świętego Rogera, nie
zniżamy się do drobnych zatargów granicznych. Co więcej, tamten realizer nie miałby
wystarczającej mocy, aby dosięgnąć Europy, i dlatego musiałby być nakierowany na nas.
 Skąd masz tę pewność?  rzekł de Salcedo.  Choć może to być dla ciebie
niepokojące przypuszczenie, ale duchownego można jednak przekabacić. Albo ktoś świecki
mógłby poznać wasze tajemnice i wynalazł inny kod. Myślę, że to jeden statek portugalski
nadaje do drugiego, może niezbyt oddalonego od nas.
De Torres zadrżał i ponownie się przeżegnał.
 Może anioły ostrzegają nas przed zbliżającą się śmiercią? A nuż?
 Ostrzegają? Dlaczego w takim razie nie używają naszego kodu? Anioły znają go równie
dobrze jak ja. Nie, nie ma żadnego  a nuż . Zakon nie pozwala na  a nuż . Eksperymentuje i
odkrywa. Nie wydaje sądów, dopóki nie wie.
 Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy  powiedział posępnie de Salcedo.  Kolumb
obiecał załodze, że jeśli do jutra wieczór nie natkniemy się na ląd, to zawrócimy. W
przeciwnym razie  przeciągnął palcem po szyi  khh! Minie dzień, i popłyniemy na
wschód uciekając od tego złowrogiego, krwawego księżyca i jego niezrozumiałych
przekazów.
 Byłaby to wielka strata dla Zakonu i Kościoła  westchnął mnich.  Ale takie rzeczy
powierzam rękom Boga i badam tylko to, co On dozwala mi badać.
Z tymi to pobożnymi słowy Brat Drucik podniósł butelkę, aby zbadać poziom płynu.
Stwierdziwszy naukowo jego istnienie zmierzył następnie jego ilość i sprawdził jakość,
wlewając wszystko do najlepszej retorty  swojego ogromnego brzucha.
Potem cmoknął i nie zwracając uwagi na zawiedzione miny marynarzy zaczął się
entuzjastycznie wypowiadać na temat śruby okrętowej i obracającego ją silnika, ostatnio
skonstruowanych w Kolegium Świętego Jonasza w Genui. Oznajmił, że gdyby trzy statki
królowej Izabeli zostały wyposażone w coś takiego, to uniezależniłyby się od wiatru. Jednak
jak dotychczas mnisi zabronili powszechniejszego użycia tych wynalazków, gdyż obawiano
się, że spaliny mogłyby zatruć powietrze, zaś olbrzymie prędkości okazałyby się zabójcze dla
ludzi. Po czym pogrążył się w nudnej opowieści o życiu swojego patrona, wynalazcy
pierwszego realizera i odbiornika cherubinów, świętego Jonasza z Carcasonne; tenże zginął
śmiercią męczeńską uchwyciwszy przewód, który  przeciwnie niż mniemał  nie był
jednak izolowany.
Obaj marynarze wymyślili jakąś wymówkę i poszli sobie. Mnich był fajnym chłopem, ale
hagiografia ich znudziła. Ponadto chcieli porozmawiać o kobietach&
Gdyby Kolumbowi nie udało się przekonać swojej załogi, że należy pożeglować jeszcze
jeden dzień, wypadki potoczyłyby się inaczej.
O świcie marynarzy podniósł na duchu widok kilku dużych ptaków krążących nad
statkiem. Ląd musiał być gdzieś niedaleko; być może te skrzydlate istoty pochodziły z
wybrzeża samego legendarnego Cipangu, krainy, gdzie domy pokrywały złote dachy.
Ptaki runęły w dół. Z bliska widać było, że są olbrzymie i bardzo dziwne. Ich ciała były
ogromne i niemal w kształcie talerza; małe w stosunku do skrzydeł, których rozpiętość
wynosiła przynajmniej trzydzieści stóp. Ptaki nie miały też nóg. Tylko garstka żeglarzy
zrozumiała znaczenie tego faktu: ptaki owe żyły jedynie w przestworzach i nigdy nie siadały
na lądzie czy na morzu.
Gdy wszyscy medytowali nad tym, rozległ się słaby dzwięk, jakby ktoś odchrząkiwał. Był
tak słaby i daleki, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdyż każdy myślał, iż to właśnie jego
sąsiad wydaje ten dzwięk.
Kilka minut pózniej dzwięk stał się głośniejszy i słabszy, jakby ktoś trącał struny lutni.
Wszyscy spojrzeli w górę. Głowy zwróciły się na zachód.
Nawet teraz nie pojmowali, że ten odgłos, jakby drganie naciągniętej struny, dochodził z
liny, która obiegała wokół ziemię, i że ta lina była napięta do ostateczności, i że to właśnie
morze z furią naciągało tę linę.
Upłynął pewien czas, zanim zrozumieli. Horyzont się skończył.
Gdy to dostrzegli, było już za pózno.
Świt nie tylko wzeszedł jak piorun, lecz był piorunem. I chociaż wszystkie trzy okręty
przechyliły się natychmiast i próbowały dokonać ostrego zwrotu na lewą burtę, jednak nagły
wzrost prędkości i bezlitosny prąd udaremnił manewrowanie.
Wtedy właśnie rogerianin pożałował, że ich statek nie ma śruby genueńskiej i opalanego
drewnem silnika. Mogliby wówczas przeciwstawić się straszliwej potędze nacierającego jak
rozjuszony byk morza. Wtedy właśnie jedni zaczęli się modlić, inni szaleć, niektórzy
próbowali zaatakować Admirała, kilku wyskoczyło za burtę, a jeszcze inni popadli w
odrętwienie.
Tylko nieustraszony Kolumb i dzielny Brat Drucik wykonywali swoje obowiązki. Cały
dzień gruby mnich kulił się wklinowany w swoją małą nadbudówkę, nadając kropki i kreski
do kolegi na Grań Canarii. Zaprzestał dopiero wtedy, gdy wzeszedł księżyc, niczym ogromna
czerwona bańka dobywająca się z gardła umierającego olbrzyma. Wtedy zaczął się bacznie
wsłuchiwać i pracował w zapamiętaniu bazgrząc, klnąc bezbożnie i sprawdzając księgi
szyfrowe. Tak przeszła mu noc.
Kiedy w wyciu i zamęcie nadeszło znów świtanie, wybiegł z toldilli z kawałkiem papieru
w zaciśniętej ręce. Wzrok miał oszalały i poruszał szybko wargami, ale nikt nie rozumiał, że
udało mu się złamać szyfr. Nikt też nie słyszał jego okrzyków:
 To Portugalczycy! To Portugalczycy!
Pojedynczy ludzki głos nie mógł się przedrzeć do ich uszu przez narastający łoskot.
Pochrząkiwania i brzęk struny były tylko wstępem do właściwego koncertu. Teraz nadeszła
potężna uwertura: równie przemożny jak róg Gabriela rozlegał się łoskot Okeanosa
spadającego w przestrzeń kosmiczną.
Przełożyli Grażyna Grygiel Piotr Staniewski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
zagle na maszt
Farmer,PhilipJose RidersOfThePurpleWage(txt ver1 0)
Dick, Philip K Coto de caza
zestawy cwiczen przygotowane na podstawie programu Mistrz Klawia 6
PKC pytania na egzamin
Prezentacja ekonomia instytucjonalna na Moodle
Serwetka z ukośnymi kieszonkami na sztućce
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ

więcej podobnych podstron