wodny swiat topielcow i rusalek









BOHDAN BARANOWSKI - W KRĘGU UPIORÓW I WILKOŁAKÓW (WODNY ŚWIAT TOPIELCÓW I RUSAŁEK, LATAWCE I PŁANETNICY)







 



BOHDAN BARANOWSKI - W KRĘGU UPIORÓW I WILKOŁAKÓW

1981 

 



WODNY ŚWIAT TOPIELCÓW I RUSAŁEK

 




Spośród różnych demonów, w jakie wierzyły ludy słowiańskie, szczególną
złośliwością odznaczały się te, które zamieszkiwały otchłanie wód.
Czyhały one na kąpiących się, albo nawet tylko zbliżających się do brzegu
rzeki, aby w zdradziecki sposób wciągnąć ich w przepastne głębiny i
pozbawić życia. Wierzenia te prawdopodobnie w poważnym stopniu wiązały się
ze słabą znajomością pływania w dawnych czasach. Woda była groźnym żywiołem,
który rokrocznie zabierał wiele ofiar. A wypadki utonięć dość powszechnie
tłumaczone były działalnością demonów wodnych.




Najstarszy chyba z polskich opisów demonów wodnych, czy też przebywających
w wodzie istot piekielnych, pochodzi z 1278 r. Otóż tzw. "Rocznik
Troski" zamieścił pod powyższą datą informacje, że oto impedimenta
diaboli nie pozwalały rybakom na połowy w pewnym jeziorze. Pod przewodnictwem księży
i rycerzy okoliczna ludność ruszyła z krzyżami i chorągwiami nad to
jezioro. Zarzucone pierwszy raz sieci z wielkim trudem zostały wyciągnięte, a
znaleziono w nich tylko trzy niewielkie rybki. Drugi raz zarzucone sieci zostały pogryzione. Za trzecim razem udało się je z wielkim
trudem wyciągnąć. Znajdował się w nich potwór z głową kozła i
rubinowymi oczyma. Przestraszona ludność rzuciła chorągwie i szukała
ratunku w ucieczce. Wielu obecnych zapadło ze strachu na śmiertelną chorobę.
A potwór zniknął w głębi jeziora. Nie wiemy, czy ów opis jest wynikiem
bujnej fantazji kronikarza, czy też kopią obcych wzorów, importowanych z
zagranicznych kronik lub żywotów świętych, czy też powtórzeniem opowiadań
czerpiących swe źródło z wierzeń ludowych.




Na terenie Polski demony zamieszkujące otchłanie wód dość powszechnie
nosiły nazwę topielców, topników, topców, chociaż lokalnie występowały
jeszcze i inne rzadziej używane nazwy, jak np. utopce, utopicielki, potopielce,
pływniki, wodniki, wirniki (od wirów), na Śląsku niekiedy wasermony itp. Dość
często wreszcie używana była w wielu okolicach nazwa diabły wodne.
Prawdopodobnie już w średniowieczu nastąpiło w tradycji ludowej przesunięcie
niektórych wierzeń związanych z wodnymi czy bagiennymi istotami demonicznymi
na diabły. Ksiądz Paweł Gilowski stwierdzał w drugiej połowie XVI wieku, że
do piekielnego komputu należą również "wodni topcowie". A w wielu
okolicach, do dziś dnia w wierzeniach ludowych nie ma wyraźnej linii przedziału
między topielcami a przedstawicielami sił diabelskich.




W dawnych wierzeniach ludowych topielec był niekiedy bardziej złośliwy i
groźny niż diabeł. Gdy bowiem bies wciągał ludzi na bagna przeważnie dla
żartów i ograniczał się tylko do wynurzania swej ofiary w błocie i napędzenia
jej strachu, to topielec dążył zawsze do tego, by pozbawić ją życia.




Pomieszanie topielca z diabłem powodowało powstanie różnych dziwacznych
kombinacji. W Sieradzkiem w końcu XIX wieku wierzono, że topielec jest ożywiony
przez diabła, względnie że topielcem zostaje samobójca pozostający pod
specjalną opieką czarta. Niektórzy moi informatorzy z nadwarciańskich wsi
Wieluńskiego tłumaczyli mi, że diabeł wchodzi w postać topielca i pod tą
postacią stara się topić ludzi. Możliwe, że są to echa interpretacji
podawanych przez proboszczów wiejskich, którzy od najdawniejszych czasów
(niemal do ostatnich lat), starali się przedstawić poszczególne postacie z demonologii ludowej jako siły piekielne.



Zachowane relikty wierzeń w topielce są obecnie mocno zatarte i trudno jest
wysuwać przypuszczenia, jak przedstawiał się obraz tych istot w religii
przedchrześcijańskiej. Charakter wodnych istot demonicznych na poszczególnych
terenach słowiańskich był dość różny. Nawet na obszarze ziem polskich
istnieją duże różnice lokalne. Wieloznaczna nazwa "topielec" może
sugerować, że chodzi tylko o duchy ludzi, którzy ponieśli śmierć przez
utonięcie. Tymczasem badania terenowe wykazują, że wśród starszych ludzi kołaczą
się gdzieniegdzie wiadomości o tym, że ongiś rozróżniano istoty demoniczne
stale zamieszkujące wody, wyjątkowo złe i złośliwe, które starały się
topić kąpiących, a nawet wciągać osoby zbliżające się do brzegów rzek,
stawów lub bagien od ich ofiar, które stawały się topielcami niższego rzędu.
Może nawet istniały jakieś odrębne nazwy ludowe, które później się zatarły. 




Bardzo szeroko rozpowszechnione były wierzenia, że topielcem zostawał samobójca,
który wybrał sobie śmierć przez utopienie. W Magnuszewie nad dolnym Orzycem
na wschodnim Mazowszu opowiadano o pewnym rudym chłopaku imieniem Jacek, który
odtrącony przez ukochaną dziewczynę utopił się. Chociaż ów wypadek miał
jakoby miejsce "za pańszczyzny", a więc chyba przed 1864 r., to jeszcze
w trzydziestych latach XX w. bano się tego groźnego topielca, o którym mówiono
Jacek. Nie tylko topił on kąpiących się w rzece, ale podpływał pod sam
brzeg i nagle wyskakując z wody wciągał do niej stojących na brzegu ludzi.
Pewien dość leciwy chłop opowiadał mi wówczas, że gdy wiosną "przy
wysokiej wodzie" stanął na brzegu Orzycu, nagle ziemia zarwała się pod
nim i zobaczył wynurzającego się z rzeki topielca, który go ciągnął za
nogi na środek, gdzie były groźne wiry. Szczęściem jakoby miał tyle
przytomności umysłu, że przeżegnał się i znakiem krzyża zmusił Jacka do
ucieczki. Nie miał zresztą żadnych wątpliwości, że był to Jacek, gdyż łatwo
go było rozpoznać po zmoczonych i zmierzwionych rudych włosach.




W okolicy Lipska nad Biebrzą na Podlasiu opowiadano o pewnym chłopcu, który
nie chcąc iść do wojska "na japońską wojnę"


(a więc chyba w 1904 czy też 1905 r.) utopił się przywiązując kawał żelaza
do szyi. Ów topielec z żelazem na szyi napadał później ludzi przejeżdżających
przez rzekę albo kąpiących się w niej. Mój informator jakoby przeganiał
konia na pastwisko przez dość płytką odnogę Biebrzy. Nagle ów topielec z
żelazem na szyi ściągnął go z konia i ukląkłszy mu na piersi począł go
topić. Szczęściem nie wypuścił on z ręki postronka od uzdy konia. l oto
wystraszony koń wyciągnął go z wody. Razem z nim wyciągnięty na brzeg
został ów topielec. O ile jednak w wodzie posiadał on olbrzymią siłę, to
na stałym lądzie wystarczyło go lekko popchnąć ręką, aby z powrotem
potoczył się do rzeki. Wyskoczył jednak z wody i krzyczał, że jeszcze
dostanie do swych rąk niedoszłą ofiarę. l istotnie jakoby wystarczyło, że
mój informator zjawiał się na brzegu rzeki, aby ów topielec pokazywał się
i próbował go wciągnąć do wody. Na szczęście uprzedzony o tym
niebezpieczeństwie mój rozmówca stale się miał na baczności i nie dał się
zaskoczyć złośliwemu demonowi.



W Warcie w Raduczycach w Wieluńskiem popełniła samobójstwo przez
utopienie porzucona przez narzeczonego dziewczyna. Przemieniła się ona w groźną
topielicę, która ze szczególną nienawiścią odnosiła się do młodych mężczyzn.
Jej ofiarą padło podobno wielu kąpiących się młodzieńców z sąsiednich
wsi.




Szeroko rozpowszechniony jest pogląd, że topielcem zostawało nie
ochrzczone dziecko. W związku z tym w niektórych wsiach nad Wartą, na odcinku
między Osjakowem a Sieradzem, można było jeszcze niedawno usłyszeć legendę
o dziewczynie, która utopiła nie ochrzczone dziecko nieślubne. Minęły lata.
Dziewczyna wyszła szczęśliwie za mąż. l oto pewnego dnia wybrała się wraz
z całą rodziną na przechadzkę nad rzekę, w to właśnie miejsce, gdzie ongiś
potajemnie utopiła swoje dziecko. Z rzeki wyszła maleńka postać, ociekająca
wodą, nadzwyczaj silna, która momentalnie wciągnęła w głębinę wyrodną
matkę. W Zambskach Kościelnych nad Narwią na wschodnim Mazowszu w latach
trzydziestych miejscowa ludność z nazwiska wymieniała działających jakoby
na tamtym terenie kilku topielców. Miały to być nieślubne dzieci utopione
bez chrztu przez wyrodne matki. Mimo tego, że nie


udowodniono im dzieciobójstwa opinia wiejska doskonale zdawała sobie sprawę
z ich czynów, a nazwiska owych dziewczyn przylgnęły do żyjących jakoby w
odmętach Narwi topielców.



Niekiedy w wierzeniach ludowych pojawiał się pogląd, że złowrogie
topielce pochodzą z płodu kobiety, która utonęła będąc w poważnym
stanie. Wierzenia tego typu z pewnością znane już były przed setkami lat.
Znany pisarz rolniczy z drugiej połowy XVII w. dość ściśle powiązany z
terenem Małopolski, Jakub Kazimierz Haur, w swym traktacie gospodarczym pt.
"Skład abo skarbiec znakomitych sekretów ekonomiej ziemiańskiej"
wydanym w Krakowie w 1693 r., przytaczał taką opinię o ludowych wierzeniach
dotyczących demonów wodnych. Z podobnymi wierzeniami spotkałem się w szeregu
wsi w okolicach Kłobucka i Krzepie oraz w Opoczyńskiem.




Na niektórych terenach, a więc np. w okolicach Pułtuska nad Narwią,
Makowa nad Orzycem na wschodnim Mazowszu, w okolicach Uniejowa nad Wartą, nad górną
Pilicą, we wsiach między Przedborzem a Sułejowem, można się spotkać z
opinią, że topielcem zostaje po śmierci zły człowiek, którego niebo nie
chce przyjąć. Z woli piekieł potępieniec taki musi przebywać w wodzie,
blisko miejsca, w którym za życia mieszkał. W Popławach pod Pułtuskiem
opowiadano o wyrodnym synu, który doprowadził do śmierci przez zagłodzenie
swych rodziców będących "na wycugu", ustawicznym biciem żony
spowodował jej zgon, następnie ojcowiznę, która miała przypaść jego
dzieciom odpisał młodej dziewczynie, którą pojął później za żonę. Na
dodatek krzywdził sąsiadów, a co gorsza oszukał nawet samego księdza prałata
sprzedając mu chorą i nie posiadającą żadnej wartości krowę. Po jego śmierci
szykujące się do zabrania jego duszy do piekła diabły krążyły wokół
jego domu. Niewidoczna jednak siła nie pozwalała się im zbliżyć i pochwycić
w swą moc grzesznika. Natomiast duszy złego człowieka wyznaczone zostały, na
miejsce wiecznego potępienia, przybrzeżne wiry na Narwi. Wyłaniał się on wówczas,
gdy w pobliżu ktoś się kąpał i starał się utopić swą ofiarę. Pewnego
razu dwóch rybaków płynęło obok tego miejsca łódką. Topielec chwycił
jednego z nich za nogę i próbował wciągnąć do wody.


Rybak kurczowo trzymał się jednak krawędzi łódki. Jego towarzysz
natomiast z całych sił walił wiosłem po głowie topielca. Nic to nie pomagało,
a topielec z całych sił ciągnął do wody jego towarzysza. Dopiero, gdy rybak
zwrócił się do niego po imieniu i nazwisku, pokutujący w wodzie grzesznik
jakby się zawstydził i puścił nogę swej niedoszłej ofiary.



W niektórych okolicach wierzono, że topielcami stają się wyrodne dzieci
przeklęte przez matkę. We wsiach leżących koło Wyszkowa, nad dolnym Bugiem,
w latach trzydziestych opowiadano o chłopaku, który okradł kościół i
ustawicznie bił własna matkę. Przeklęty przez nią w trzy dni zmarł, a
duszy jego diabły naznaczyły pokutę w Bugu tak długo, aż nie utopi siedmiu
innych osób. Dopiero wówczas miał prawo wejść do piekła. We wsiach leżących
na prawym brzegu Pilicy w okolicach Nowego Miasta opowiadano o topielicy, którą
była dziewczyna przeklęta przez własną matkę, gdyż "zadała" się z
niechrzczonym Żydem.




W wielu okolicach w wierzeniach ludowych istniały pewne dni lub nawet pory
dnia, w które nie należało korzystać z kąpieli. Tak np. szeroko
rozpowszechniony był pogląd, że ciężkim grzechem staje się kąpiel w
niedzielę przed południem, gdy w kościele rozpoczyna się nabożeństwo.
Przestrzegana była zasada niekąpania się w pewne określone dni, a więc np.
w dzień św. Jana (24 czerwca), w dzień św. Piotra (29 czerwca), w dzień
Wniebowzięcia Marii Panny (15 sierpnia). Również istniały pewne stałe
terminy, przed którymi, albo po których, nie wolno się było kąpać. Na
Mazowszu nad dolną Narwią, tego rodzaju datami był dzień św. Jana oraz św.
Rozalii (5 września). Termin św. Jana, który jakoby "chrzcił wodę" i
nie pozwalał topielcom wciągać w głębie swych ofiar znany był i z wielu
innych okolic Polski. Istniały wreszcie zakazy kąpieli w pewnych określonych
sytuacjach, a więc np. w wielu okolicach przed burzą lub po burzy, w dniach, w
których kwitnie żyto itp. Otóż w wierzeniach ludowych człowiek kąpiący się
w takim niedozwolonym czasie, często tonął wciągnięty na głęboką wodę
lub wiry przez topielce, a po śmierci sam stawał się również groźnym
topielcem.




Na wschodnim Mazowszu topielcem został Żyd, który utonął. Był on jakoby
znacznie bardziej groźny od topielców chrześcijańskiego
pochodzenia. Niedaleko Wyszkowa przed wielu jeszcze laty wywróciła się łódka,
w której przeprawiało się przez Bug kilku Żydów, l oto jeszcze w
kilkadziesiąt lat później, niektóre szczególnie silne wiry nazywano żydowskimi,
i opowiadano, że w nich przebywają ci "nie ochrzczeni" topielcy, którzy
wyróżniali się jakoby wyjątkową zaciekłością starając się swe ofiary
wciągnąć w tonie wodne.




Bardzo ciekawe są zestawienia statystyczne dokonane przez Leonarda Pełkę w
jego nie drukowanej jeszcze pracy o demonologii terenu dawnego województwa
lubelskiego i rzeszowskiego. Otóż na pytanie dotyczące rodowodu demonów
wodnych 79,4% informatorów odpowiadało, że były to dusze ludzi, którzy popełnili
samobójstwo przez utopienie się; 4,2%, że dusze dzieci zmarłych bez chrztu;
3,1%, że dusze ludzi, którzy utopili się podczas kąpieli przed św. Janem
(24 czerwca); 3,1%, że złe duchy (diabły); 3,1%, że dusze dzieci nieślubnych
utopionych bez chrztu; 2,1%, że dusze ludzi niewierzących; 1,0%, że dusze
dzieci przeklętych za życia przez matkę; 1,0%, że dusze ludzi, którzy popełnili
samobójstwo przez powieszenie się; 1,0%, że pokutujące dusze ludzi złych i
grzesznych; 1,0%, że duchy wylęgłe z piasku leżącego na dnie wód.




W tradycyjnych wierzeniach ludowych topielce występowały pod bardzo różnymi
postaciami. Bardzo często zachowywały one taką postać, jaką posiadały w
momencie śmierci. Na skutek jednak pobytu w rzece lub jeziorze ociekały one
wodą, odzież miały mokrą, we włosach wplątane były wodorosty. Niekiedy
jednak demony wodne z wierzeń ludowych przybierały określoną postać. Dość
często więc były to kilkuletnie dzieci nagie lub ubrane tylko w białe
koszulki, które jednak posiadały niesamowitą siłę i bez trudu mogły wciągnąć
do wody najmocniejszego nawet mężczyznę. Również często był to dorosły
nagi człowiek wyróżniający się jakimiś specjalnymi cechami, a więc np.
sinym lub nawet zielonawym ciałem; nienormalnie wielką albo wyjątkowo małą
głową; cienkimi, chudymi nogami; niechlujnymi czarnymi, rudymi lub nawet
zielonymi włosami z wplecionymi w nie wodorostami; czerwonymi lub zielonymi wybałuszonymi oczami; odstającymi olbrzymimi uszami
itp. Niekiedy znów miał to być mężczyzna w mokrym podartym ubraniu, lub w
czarnym płaszczu; wstrętny karzeł w czerwonym płaszczu i takiej samej
czapeczce; piękna naga lub ubrana tylko w białą koszulę dziewczyna.



Naturalnie w wielu wsiach miejscowi narratorzy zabarwiali opowiadania o
topielcach różnego rodzaju szczegółami, typowymi dla danej okolicy. W
okolicach Pułtuska nad Narwią, gdzie w końcu 1806 r. miała miejsce bitwa między
siłami francuskimi i rosyjskimi, podczas której na skutek załamania się lodu
potonęło wielu żołnierzy, jeszcze w latach dwudziestych i trzydziestych XX
w. opowiadano o pojawianiu się topielców w bardzo dziwnych mundurach
wojskowych i wołających do ludzi stojących na brzegu w niezrozumiałym języku.




Dość często grasujące w wodzie topielce przybierały postaci zwierząt,
ptaków, ryb itp. Na terenie np. obecnego województwa sieradzkiego i
piotrkowskiego topielec pojawiał się najczęściej pod postacią zagubionego
konia, pasącego się samotnie na brzegu rzeki. Jeśli go ktoś dosiadł, koń
wskakiwał do wody i topił swoją ofiarę. Takiego spokojnie pasącego się
konia widywano nad górną Wartą w południowej części Wieluńskiego. Miał
on na sobie siodło i robił wrażenie zbłąkanego konia kawaleryjskiego.
Przejażdżka na nim stanowiła dla wiejskiego chłopca nie lada pokusę.
Niejeden miał postradać w ten sposób życie.




W okolicy Łęczycy przemieniał się w konia nie topielec, ale sam Boruta.
Zanotowane w 1959 r. przez Jadwigę Grodzką legendy ludowe mówiły o tym, w
jaki sposób diabeł ów pod postacią konia wabił do wody młodych mężczyzn.




Niekiedy topielec czy też diabeł chcąc ściągnąć do wody nową ofiarę
raz po raz przybierał różne postacie, a to konia, psa, barana, świni,
jelenia, sarny, kaczki, ryby, to znów płaczącego, zagubionego dziecka. W
niektórych wsiach pojawiać się on miał w postaci potwora nie podobnego do żadnego
ze znanych zwierząt. A wreszcie mógł on być zupełnie niewidzialny dla oka
ludzkiego. Pewien mój informator z Goniedza nad Biebrzą na Podlasiu opowiadał
mi, jak to kąpiąc się został pochwycony przez niewidzialnego topielca. Nie dostrzegał nikogo, ale czuł oślizgłe ręce, które
go ciągnęły na głębinę. Opowieść o niewidzialnych topielcach szczególnie
często można jeszcze nawet i dziś usłyszeć na terenie Mazowsza i Podlasia.



Natomiast w ostatnich czasach pewne wiadomości z zakresu biologii, podawane
na wsi przez prasę lub radio, pomieszały się z tradycją wiedzy ludowej o
topielcach. Nad Pilicą, w okolicach Nowego Miasta, zapoznano mnie z dość dokładnym
wykładem o topielicach, który był ni mniej ni więcej tylko ludową przeróbką
zasłyszanych wiadomości o ośmiornicach z mórz południowych. Pod Sulejowem słyszałem
o topielcu, który ma postać olbrzymiej ryby i nazywa się "repin". Początkowo
nazwa ta była dla mnie zupełnie niejasna, później jednak domyśliłem się z
dokładniejszego opisu, że chodzi tu po prostu o rekina. Według informacji
pochodzącej z Pajęczańskiego, w wodach rzecznych żyją "wirusy", które
starają się wciągnąć kąpiących w głębiny i topić. Krąg osób wierzących
w te bzdurne połączenia tradycyjnej wiedzy ludowej z wiadomościami z dziedziny
biologii jest przeważnie znikomy. Ogranicza się do kilku lub kilkunastu osób
z terenu jednej wsi. Nie ma już bowiem atmosfery sprzyjającej powstawaniu
nowych postaci z zakresu demonologii ludowej.




Atakami topielców padali nie tylko ludzie, ale również i zwierzęta
gospodarskie. Opowiadania o utopieniu przez demony wodne konia, krowy, świni
lub owcy nie były jednak częste. Z pewnością wywołane to było tym, że
zwierzęta potrafią dość dobrze pływać i rzadko toną. Zdarzają się
jednak wypadki, szczególnie przy przeprawie przez większe rzeki, że osłabione
zwierzę nie daje sobie rady z pokonaniem prądu i ginie w odmętach.
Rozpaczliwa walka z żywiołem, jaką ono toczy, czyni wrażenie, że wciągane
jest pod wodę przez jakąś niewidzialną siłę. O tego rodzaju wypadkach słyszałem
nad dolną Narwią, gdzie dość często konie lub bydło przeganiane było na
położone na drugim brzegu rzeki pastwiska. We wsiach pod Pułtuskiem
opowiadano o topielcu Francuzie (a więc chyba ofierze bitwy pod Pułtuskiem w
1806 r.), który nie robił krzywdy ludziom, ale starał się topić konie, albo
krowy. Również chwytać on miał pływające po wodzie kaczki i gęsi. Jeden z moich kolegów uczniów gimnazjum w Pułtusku, do którego zresztą
miałem duże zaufanie, w 1928 r. z przerażeniem opowiadał mi, że stojąc na
brzegu na własne oczy widział, jak topielec wciągnął pod wodę pływającą
kaczkę. Prawdopodobnie był to olbrzymi szczupak lub sum, gdyż ryb tych w
tamtych latach nie brakowało w Narwi, który potrafił porywać pływające po
rzece ptaki.



Szeroko rozpowszechniony pogląd, że tonący człowiek znajduje się w rękach
groźnego demona wodnego, powodował, iż wszelkie próby ratowania uważano za
bezskuteczne. Mogły one najwyżej rozwścieczyć topielca i spowodować, że będzie
się on starał uchwycić w swe ręce również i drugą ofiarę. Bardzo ciekawy
przykład tego typu wierzeń rozpowszechnionych jeszcze w pierwszej połowie XIX
w. w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego podał Adam Amilkar Kosiński w swej książce
"Miasta, wsie i zamki polskie". Wierzenia te zresztą rozpowszechnione były
również na prawie całym obszarze ziem polskich, a także i wśród wielu
innych narodów słowiańskich, ugrofińskich i in.




W mniemaniu ludu obrona przed topielcami była prawie niemożliwa. Echem wpływów
nauki kościelnej na demonologię ludową był rozpowszechniony szeroko pogląd,
że od ataku topielca można się ustrzec, wchodząc do wody z krzyżykiem na
piersiach lub przeżegnawszy się przed kąpielą. Niekiedy można go jakoby było
powstrzymać przez zadanie mu zagadki lub pytania, na które nie umiał
odpowiedzieć. Korzystając wówczas z nieuwagi topielca można się było wyrwać
z jego rąk i uratować życie. Nad dolną Narwią opowiadano o pewnym
sprytnym chłopaku, który gdy go topielec ciągnął na głęboką wodę krzyknął:
"Patrz! Rzeka się pali!" Zaciekawiony czy też może zaniepokojony
topielec począł się rozglądać wokoło. Moment ów wykorzystał chłopak,
aby wyrwać się z rąk demona i dopaść do brzegu. Pewna kobieta z Serocka
nad Narwią, gdy prała w rzece bieliznę, pociągnięta została przez topielca
na głęboką wodę. Miała jednak na tyle przytomności, że krzyknęła
"Pozdrowienia od Małgorzaty". Zdziwiony topielec wysadził głowę z
wody i zaczął rozpytywać, o jaką to chodzi Małgorzatę. Moment ten wystarczył kobiecie, aby zdążyła dotrzeć do
brzegu.



W niektórych okolicach istniał pogląd, że topielca można obezwładnić
zarzucając nań szkaplerz lub różaniec. Tak np. według dziewiętnastowiecznego
opowiadania podobno ongiś w Będzinie przebywał w Brynicy groźny topielec, który
corocznie wciągał do wody liczne ofiary. Chcąc go unieszkodliwić tamtejsi
mieszkańcy przygotowali nań zasadzkę i niespodzianie zarzucili mu szkaplerz.
Topielec stał się wówczas bezsilny. Postanowiono zaprowadzić go do kościoła
i ochrzcić. Przerażony tym topielec złożył solenną obietnicę, że już
nigdy w tej miejscowości nikogo nie utopi. Istotnie dotrzymał słowa. Odtąd
też w Będzinie nikt już nie utonął.




W wielu okolicach, a więc zarówno na terenie obecnego województwa
sieradzkiego i piotrkowskiego, na wschodnim Mazowszu, na Podlasiu, słyszałem
opowiadania o specjalnych zaklęciach, jakie znali rybacy, flisacy lub nawet młynarze,
a więc ludzie stale stykający się z wodą, aby ustrzec się topielców. Dzięki
nim można było być zawsze bezpiecznym od ataków ze strony tych groźnych
demonów. Znajomość ich przechodziła jakoby z ojca na syna, albo też
ograniczana była do pewnej wąskiej grupy zawodowej, W 1938 r. opowiadał mi na
Narwi jeden z flisaków o tym, że gdy rozpoczął swą pracę przy spławie
drzewa, retman pouczył go, że chcąc się uwolnić od topielca, należy
wypowiedzieć magiczne zaklęcie: "Flis. Mlis. Klis." Istotnie pewnego
razu, gdy przeskakiwał z tafli na taflę, z wody wyskoczyło nagie, małe
dziecko i z niesamowitą siłą poczęło go ciągnąć do wody. Zdążył
wypowiedzieć magiczną formułę i natychmiast topielec puścił go. Natomiast
gorszy los spotkał jego przyjaciela, jąkałę, oto gdy topielec ciągnął go
do wody wykrzykując pierwsze słowo tego zaklęcia zaciął się i został wciągnięty
pod tratwę, spod której już nie wypłynął. Informator mój nie wiedział,
co znaczą te tajemnicze słowa "Mlis" i "Klis", ale był głęboko
przekonany, że całe to zaklęcie powiadamia topielców, że mają do czynienia
z flisem wprowadzonym w różne tajemnicze dziedziny życia wodnych otchłani.
Ów informator opowiadał mi o pewnym retmanie, który posiadał wysoką znajomość magii topielców. Oto gdy mu raz brzytwa spadła z tratwy do wody,
krzyknął tylko jakieś zaklęcie i natychmiast topielec, mały, nagi chłopiec,
podał mu z wody leżący już na dnie przyrząd do golenia.



W Wieluńskiem nad Wartą opowiadano o pewnym młynarzu, który znał różne
zaklęcia, przy pomocy których nie tylko był bezpieczny od topielców, ale
wykorzystywał je jakoby do reperacji wodnych urządzeń młyna.




Niewyjaśnionym w pełni zagadnieniem może być sprawa ofiar składanych
demonom wodnym. Na terenie etnicznie rosyjskim nad Oką w pierwszej połowie XIX
w. chłopi wiosną, gdy poczynały przybierać wody, wspólnie kupowali konia,
nie targując się zupełnie o cenę, przez kilka dni intensywnie go żywili, a
następnie nasmarowawszy łeb miodem, i uwiesiwszy mu dwa młyńskie kamienie u
szyi zatapiali. Podobnie niektóre ludy ugrofińskie z terenów wschodniej Rosji
składały demonom wodnym ofiarę ze źrebięcia. Czy na terenach Polski tego
rodzaju ofiary były składane trudno jest odpowiedzieć. Niemal jedyną pewną
informacją na ten temat jest świadectwo znanego badacza kultury ludowej ziem północno-wschodniej
Polski, Zygmunta Glogera, z 1887 r., że nad jednym z jezior w Augustowskiem, w
którym co roku ktoś tracił życie, aby tego uniknąć, miejscowi chłopi
rzucali każdego roku kurę dla topielców.




Dość niejasna jest wzmianka z terenu Wielkopolski z końca jeszcze XIX w.,
że w Trzemesznie w dzień św. Jana zawsze tonęły trzy osoby. Otóż, aby
zapobiec ofiarom w ludziach pod poświęconym dębem zabijano trzy koguty.




Natomiast trochę inny charakter ma podanie zapisane na terenie Wieluńskiego
przez Wandę Drozdowską. Otóż w Kochlewie nad Wartą młyn zbudowany został
jakoby za diabelskie pieniądze, które w zamian za swą duszę dostał młynarz.
l oto w młynie tym mniej więcej co roku rozlegają się groźne wycia. Trwają
one tak długo, aż do rzeki nie zostanie wrzucona specjalna ofiara w postaci
kury lub gęsi. Wówczas "zakurzy się, zamąci i znów cały rok jest
spokojnie". Być może to podanie z terenu Wieluńskiego świadczy o składaniu
ongiś ofiar topielcom, których postacie zostały następnie zastąpione w podaniach ludowych przez diabły.

W 1938 r. na Narwi pewien flis, zresztą człowiek o mentalności blagiera,
którego opowiadaniom nie dawałem zbyt wielkiej wiary, wspominał, że gdy po
raz pierwszy rozpoczął pracę na tratwach, koledzy kazali mu się wkupić w łaski
topielców przez rzucenie do wody drobnej monety kopiejkowej. Natomiast
kilkunastu innych flisów, których o to pytałem, albo odpowiadali, że o takim
zwyczaju nie słyszeli, albo, że ich znacznie starsi koledzy opowiadali, że
bardzo dawno temu zwyczaj ten był przestrzegany, ale za ich życia już go nie
kontynuowano.

W Ważnych Młynach nad Wartą, leżących między Częstochową a Radomskiem
opowiadano mi o pewnym młynarzu, który pragnąc przychylnie usposobić do
siebie i swojej rodziny demony wodne w oznaczonym miejscu nad samą wodą
wystawiał na noc w miseczce trochę jadła. Codziennie rano miseczkę zastawał
pustą. Ścisłość jednak tych informacji, pochodzących nie od samego młynarza,
ale niezbyt przyjaźnie nastawionych do niego sąsiadów, wzbudzała sporo
zastrzeżeń.

W niektórych okolicach znane były opowiadania o tym, jak rybakowi udało się
złapać do sieci topielca i jak się on chciał wykupić. Różne były
warianty tych opowieści w znacznym jednak stopniu zawierały one elementy
znanej powszechnie bajeczki o rybaku i złotej rybce. W Zambskach Kościelnych
nad dolną Narwią słyszałem jednak zupełnie inne, jakoby prawdziwe
opowiadanie. Pewien rybak schwytał w sieć małe, nagie dziecko, które wyciągnięte
na ląd obrzuciło go stekiem najbardziej wulgarnych wymysłów. Rybak posłał
znajdującego się opodal syna po wodę święconą. Gdy nią polano dziecko,
poczęło roztapiać się jak śnieg i po kilkunastu minutach pozostała po nim
na brzegu tylko mokra plama. W Różanie znów nad Narwią pewien rybak miał wyłowić
z wody małego Żydziaka w mycce i chałacie, który mamrotał coś po żydowsku.
W pewnej chwili energicznym ruchem rozerwał sieci i skoczył do wody. Pozostał
natomiast po nim silny zapach piekielnej siarki. A wreszcie liczne były
warianty opowiadań o tym, jak złapany topielec starał się wciągnąć do
wody trzymającego sieć rybaka.

Warto tu może wspomnieć o dość dziwnym diable, którego domeną były głównie
tereny nad górną Wartą, Wieluńskie i Sieradzkie chociaż występował w
wierzeniach ludowych i innych terenów (np. Małopolski). Diabeł ów nazywał
się Rokita. Jak wskazuje nazwa, Rokita to prawdopodobnie przedchrześcijańska
istota demoniczna, związana z bagnami i łąkami, zaliczona później do kręgu
piekielnego. Już w procesach czarownic, z XVII i XVIII w. spotykamy się z diabłem
Rokitą. Obecnie trudno odtworzyć jakieś specyficzne cechy, odróżniające
Rokitę od innych diabłów. Na pograniczu powiatu wieluńskiego i łaskiego tlą
się jeszcze echa dawnych wspomnień, że był to diabeł wysoko postawiony w
hierarchii piekielnej. Rokita widywany był w postaci chłopa, pana lub zwierzęcia,
najchętniej jednak przywdziewał strój szlachecki. Diabeł ów miał zresztą
specjalną predylekcję do wciągania pod postacią konia lub jakiegoś innego
zwierzęcia, swych ofiar na bagna i głębiny wodne. Być może więc na
powstanie tego lokalnego przedstawiciela piekieł złożyły się również
typowe cechy wodnych topielców. A wreszcie w wierzeniach ludowych z terenu północnego
Podlasia występuje postać diabła błotnego. l on miał tendencje wciągania
ludzi na bagna, nurzania ich w błocie, lub nawet topienia.

Zupełnie innym typem demonów wodnych niż topielce były rusałki. Istoty
demoniczne tego typu najbardziej rozpowszechnione były w wierzeniach ludowych
na terenach wschodnio-słowiańskich, a szczególnie ukraińskich i białoruskich.
Na ziemiach polskich wierzenia z nimi związane były głównie na obszarach, na
których następowało przemieszanie ludności polskiej oraz ukraińskiej i białoruskiej,
a szczególnie na Podlasiu. Niekiedy pojawiały się jednak one i na ziemiach
rdzennie polskich leżących na lewym brzegu Wisły, a więc np. na wschodnim
Mazowszu.

W badaniach naukowych nad demonologią słowiańską wiele miejsca poświęcono
rodowodowi wschodniosłowiańskich rusałek. Jest on prawdopodobnie bardzo
skomplikowany. Otóż wiaro w piękne, lecz wyjątkowo groźne i okrutne boginki
wodne rozpowszechniona była od dawna u wschodnich i południowych Słowian, a także u ludności greckiej, albańskiej i rumuńskiej. Być może
wierzenia te wywodziły się ze starożytnej Grecji, a wzorem dla nich były
opowieści o nimfach. Natomiast w świetle badań wielu autorów, którzy
zajmowali się tymi zagadnieniami (m.in. polskiego filologa klasycznego Witolda
Klingera) nazwa rusałek nadana została tym istotom demonicznym dość późno,
być może dopiero w XVIII w., a wywodzi się ona ze starorzymskiego święta ku
czci bogini Kamy, obchodzonego przez składanie jej ofiar z róż, przejętego
następnie przez chrystianizm, jako święta Trójcy, przypadającego w okresie
kwitnięcia róż, stąd też nazywanego świętem róż. Wraz z chrześcijaństwem nazwa ta dostała się na tereny
krajów bałkańskich, następnie do wschodniej Słowiańszczyzny. Znana była
ona początkowo jako święto czy też obrząd rusalów, a następnie powiązana
została z nazwą demonicznych istot.

W okresie romantyzmu nazwa tych pięknych, kuszących młodych mężczyzn,
istot demonicznych, rusałek, przeszła do literatury pięknej i stała się
szeroko rozpowszechniona. Za jej pośrednictwem niekiedy trafiała być może
nawet do wierzeń ludowych. Spotykałem się z nią, bardzo zresztą rzadko, na
różnych obszarach leżących na zachód od Wisły (teren obecnych województw:
częstochowskiego, kaliskiego, sieradzkiego, piotrkowskiego, płockiego i włocławskiego).
Zawsze jednak opowiadania o rusałkach czyniły wrażenie nie reliktów dawnych
wierzeń ludowych, ale jakichś bardzo niejasnych reminiscencji wpływów
literatury pięknej, czy też być może echa współżycia miejscowej ludności
z rosyjskim czy może nawet częściowo ukraińskim lub białoruskim garnizonem
carskiej armii lub straży granicznej (np. dawna graniczna miejscowość Praszka
nad Prosną).

Natomiast na niektórych terenach, na których żywioł polski był
przemieszany z białoruskim lub ukraińskim (Podlasie, tereny na zachód od środkowego
Bugu), jeszcze nie tak dawno spotkać było można wierzenia w tzw. rusawki, lub
rusauki, będące w znacznym stopniu odpowiednikiem białoruskich czy też północno-wschodnich
ukraińskich wierzeń w te istoty demoniczne.

Zamieszkujące w wodach, lub częściowo w nadbrzeżnych zaroślach, czy nawet w życie lub konopiach, rusałki, były duszami zmarłych
nienaturalną śmiercią młodych dziewcząt lub mężatek, niekiedy tych, które
postradały życie przez utonięcie. W Mielniku nad Bugiem na Podlasiu
opowiadano, że rusałkami zostają dusze młodych kobiet, które zmarły na
skutek nadużycia alkoholu. Wspominano tam o pewnej dziewczynie, która podczas
swego wesela wypiwszy zbyt wiele wódki zmarła, a jej dusza przemieniła się w
wyjątkowo groźną i okrutną rusawkę. Mieszkaniec Lipska nad Biebrzą,
stolarz, który posiadał duże zainteresowanie kulturą ludową, a w czasie
swych zawodowych prac przebywał w wielu miejscowościach na terenie Białostocczyzny,
opowiadał mi o zasłyszanych wierzeniach, że rusałki są duszami poronionych
lub nie ochrzczonych, a zamordowanych lub przypadkowo tylko uduszonych nocą
przez matkę dzieci płci żeńskiej.

Wszystkie te wierzenia są niemal identyczne ze spotykanymi na terenach białoruskich.
Można więc przypuszczać, że na skutek bardzo licznych kontaktów, jakie
istniały na tamtych terenach między ludnością białoruską a polską,
efektowne i wyjątkowo interesujące wierzenia dotyczące groźnych rusawek
przeszły od jednej społeczności do drugiej.

Podlaskie rusałki lub rusawki niezbyt wiele różniły się od swych białoruskich
koleżanek. Były to piękne dziewczyny, o jasnej zwykle karnacji skóry (w
ostatnich czasach, gdy nawet w stosunkach wiejskich modna stała się
opalenizna, również rusałki posiadały piękne, opalone ciała!), przeważnie
o długich, rozpuszczonych włosach. Chodziły one nago albo tylko w białych
koszulach. Przeważnie na głowach miały wianki z nadrzecznych lub nawet i
wodnych kwiatów. Spotykano jednak rusałki ubrane w królewskie szaty, złociste
lub srebrzyste, od których blasku aż mrużyć trzeba było oczy.
Zarówno w białoruskich, jak i podlaskich wierzeniach ludowych, obok młodych
i pięknych rusałek, występowały podobne istoty tylko stare i brzydkie. Miały
to być jakoby dusze starych kobiet, które zginęły w tragiczny sposób lub
zapiły się na śmierć. Niektórzy z informatorów z terenu północnego
Podlasia podawali, że w odróżnieniu od młodych rusawek stare istoty
demoniczne tego typu nazywane były kazytkami.
Inni natomiast uważali, że najczęściej nazywane one były babami wodnymi. Otóż
na terenach białoruskich nazwa kazytek jest prawie równoznaczna z rusawkami
lub rusaukami, i obejmuje zarówno demony występujące pod postaciami pięknych
dziewcząt jak również, co prawda znacznie rzadziej, starych bab. Słowo
kazytka wywodzi się zaś od białoruskiego czasownika "kazytat", czyli
łaskotać.
W dawnych wierzeniach białoruskich piękne rusałki wabiły młodych i
urodziwych chłopców na nadbrzeżne polany i tam topiły je lub załaskotywały
na śmierć. Groźne one były również dla młodych kobiet, które wciągały
do wody i topiły. Ich podlaskie siostrzyce nie wykazywały tak wyraźnych
tendencji do okrucieństwa. Chociaż i na tym terenie spotykano się z
opowiadaniami o utopieniu lub załaskotaniu na śmierć młodych mężczyzn, ale
tego rodzaju opowieści słyszeć było można dość rzadko. Najczęściej
natomiast nad brzegami rzek widywano rusałki, gdy prały kijankami swe koszule,
tańczyły lub wylegiwały się w promieniach słońca, czy niekiedy nawet w
blasku księżyca. Podlaskie rusawki były znacznie bardziej trwożliwe od swych
białoruskich siostrzyc i przeważnie na widok człowieka uciekały do wody.
Natomiast chętnie straszyły one małe dzieci lub pasące się nad wodami bydło,
np. informator z Mielnika nad Bugiem opowiadał, że pewnego razu widział, jak
z wody wynurzyły się trzy śliczne dziewczyny w białych koszulach i wpadłszy
między pasące się krowy, rozegnały je w różne strony.
Wierzenia w groźne i piękne rusałki, potrafiące niekiedy zamęczyć na śmierć
młodych chłopców, musiały wpływać na powstanie legend dotyczących miłosnych
perypetii zakochanego w nimfie młodzieńca. Prawdopodobnie część tych legend
wywodzi się z folkloru białoruskiego, w którym opowieści o rusałkach są dość
liczne. Częściowo jednak są one odbiciem wątków stworzonych przez literaturę
piękną. Sprawy te jednak zasługują na specjalne monograficzne opracowanie.
Jeden z moich podlaskich informatorów, rzemieślnik wiejski, zarazem jednak
człowiek bardzo inteligentny, dużo czytający, zarazem posiadający pewne
literackie uzdolnienia, opowiadał mi cały
szereg legend, jakoby ludowego pochodzenia, o tych miłosnych perypetiach
pozornie okrutnych i nienawidzących mężczyzn rusałek, ale zarazem poddających
się niekiedy ludzkim uczuciom miłości, czy też o chłopcach zakochanych w pięknych
wodnych pannach. Zapisując je miałem jednak pewne podejrzenia, że jeśli
nawet oparte zostały one częściowo na wątkach starych ludowych legend, to
jednak w znacznym stopniu były wytworem literackich uzdolnień mego narratora.
Rozmawiając z kilkoma osobami z tejże samej wsi przekonałem się ze
zdziwieniem, że opowiadane mi legendy, w innej trochę może uproszczonej
formie, były im dobrze znane. Natomiast w innych pobliskich miejscowościach
nikt o nich już nie słyszał. l oto nasunęło się tu pytanie, na które nie
potrafiłem znaleźć odpowiedzi, czy były to legendy, które znacznie dawniej
powstawały na terenie tej miejscowości i nie rozeszły się szerzej, czy też
być może były one dziełem literackich uzdolnień mego narratora, który
zresztą zapożyczał pewne fragmenty swych opowieści z polskiego lub białoruskiego
folkloru, inne zaś z przeczytanej i odpowiednio przerobionej literatury pięknej.
Na wielu obszarach ziem polskich w drugiej połowie XIX w. dość żywo były
jeszcze relikty wspomnień o kobietokształtnych istotach demonicznych
zamieszkujących brzegi wód. Oskar Kolberg czy też inni ludoznawcy pisząc o
nich wymieniali różne ich nazwy, a więc boginki, mamuny itp. Informacje o
nich były już przeważnie mocno zatarte i w znacznym stopniu pokrywały się z
innego typu istotami demonicznymi, od których przyjęły nawet swą nazwę,
boginek i mamun. Trudno jest natomiast stwierdzić, jak dawniej na ziemiach
polskich nazywane były te istoty demoniczne. Pojawiająca się np. niekiedy
nazwa wiłów, znana jest na wielu terenach słowiańskich. Szczególnie u
Serbo-Chorwatów wiły są odpowiednikami wschodniosłowiańskich rusałek. Można
by wysunąć przypuszczenie, że ongiś i na terenach polskich w wierzeniach
ludowych występowały te odpowiedniki rusałek zwane wiłkami. W ciągu stuleci
w wielu okolicach zatarła się nawet nazwa wiłów, a przyjęła nazwa boginek
lub mamun. Zatarły się nawet groźne cechy ich charakteru, okrucieństwo wobec
młodych dziewcząt i chłopców. Naturalnie
na podstawie skąpych dawniejszych materiałów źródłowych, obecnie gdy już
nawet słabe relikty tych wierzeń prawie zupełnie zatarły się, udowodnienie
tego rodzaju przypuszczeń jest niemożliwe.
Informacje dotyczące tych polskich wił, czy też wodnych lub przywodnych
boginek i mamun są bardzo skąpe. Według mocno już zatartych wierzeń istoty
tego typu zimę spędzały w wodach rzek lub jezior, od wiosny zaś do jesieni
przebywały w przybrzeżnych zaroślach, rokicinach itp., chociaż niekiedy
stale przebywały w wodzie i jedynie dla odpoczynku wychodziły na brzeg. Przeważnie
były to istoty podobne do młodych dziewcząt, chociaż niekiedy miały zielone
włosy, trupio blade twarze itp. Ubrane były zwykle tylko w białe koszule.
Niekiedy jednak nosiły zwiewne zielone sukienki. Przeważnie spotykano je, gdy
podobnie jak rusałki, prały kijankami swe koszule, biegając bawiły się w
krzakach lub przybrzeżnej wodzie, tańczyły, lub leżały na brzegu. W
stosunku do ludzi zachowywały się spokojnie, nie wykazywały też tych groźnych
cech co rusałki. Przeważnie zobaczywszy człowieka uciekały w krzaki lub do
wody. Czasami jednak płoszyły dzieci lub młode dziewczęta. Niekiedy jednak w
złośliwy sposób wyszydzały dziewczyny, które straciły "wianek" lub
znalazły się w poważnym stanie. W niektórych okolicach posądzano te wodne
lub przywodne demony o zamienianie dzieci, a więc zabieranie ludzkich, a
podrzucanie na ich miejsce swoich, które zresztą nie chciały się chować. Były
to jednak typowe cechy boginek, z którymi omawiane tu istoty często były
mylone.



W niektórych okolicach owe boginki, zbliżone w typie do rusałek, wyróżniały
się głównie tym, że na brzegach rzek całe noce tańczyły, a dopiero w dzień
zanurzywszy się w odmęty wód odpoczywały. Niekiedy znów miejscem ich tańców
były nie tylko nadbrzeżne tereny, ale również polany leśne, ugory, rżyska
itp. Nieraz jakoby schwyciwszy młodego chłopca lub nawet dziewczynę potrafiły
zatańczyć ich na śmierć.



W niektórych okolicach o tych tańczących istotach demonicznych powtarzane
były różnego rodzaju opowiadania. W informacji z Działoszyna nad górną
Wartą miały to być zaczarowane dziewczęta, które w ten sposób zostały
ukarane za to, że wolały chodzić do karczmy na tańce niż do kościoła. Według
opowiadania z okolic Krasnegostawu w pewnym domu stojącym przy drodze odbywała
się zabawa. Obok niego jechał ksiądz z sakramentami do chorej. Zadzwonił na
tańczących, aby przerwali zabawę. Nikt go nie usłuchał. l dlatego dziewczęta
te muszą tańczyć do końca świata. Gdy się im nogi od tańca "zczochrają"
(zedrą) "do pół golenia", znów im na nowiu miesiąca odrastają, a
one się odmładzają i od nowa rozpoczynają swe tańce.



Niekiedy w opowiadaniach ludowych pojawiały się postacie syren albo panien
wodnych. Były to dziwne twory posiadające tylko połowę ciała ludzkiego. Z
pewnością wzorzec tego typu istot demonicznych przywędrował do Polski z
zachodu. Nigdy jednak nie odegrały one poważniejszej roli w naszej demonologii
ludowej. Można nawet wysunąć przypuszczenie, że dopiero w XIX w. postaci te,
szczególnie dzięki herbowi stołecznej Warszawy, stały się bardziej znane wśród
ludu. Różnego typu pseudo-ludowe legendy o syrenach czy też pannach wodnych,
drukowane w dziewiętnastowiecznych czasopismach, czynią też raczej wrażenie
wytworów literackiej fantazji, niż dawnych ludowych wierzeń.



W niektórych jednak kręgach nadrzecznej ludności importowane z zachodu
postacie syren, nimf lub tym podobnych istot demonicznych mogły się szerzej
rozpowszechnić. Tak np. wśród galicyjskich flisów, szczególnie w Ulanowie
nad Sanem, w dziewiętnastym wieku znane były opowiadania o dziwnej istocie
wodnej zwanej "lemuzyna". Z pewnością była to jakaś przeróbka
zachodnioeuropejskiej legendy o Meluzynie.



Osobnym natomiast zagadnieniem jest sprawa legend o demonicznych władcach
lub władczyniach wielkich obszarów wód, rzek lub jezior. Dawniejsza
literatura piękna (np. znany również ze swych prac ludoznawczych literat
poznański Ryszard Berwiński) wyeksponowała takie niektóre postacie, jak np.
Bogunki lub Goplany. W dziewiętnastowiecznych materiałach ludoznawczych znaleźć
można pewne, nadzwyczaj zresztą nikłe ślady wierzeń ludowych o tego typu
istotach demonicznych. l tu nasuwa się pytanie, czy były to ślady
autentycznych wierzeń, czy też być może niektórzy z dziewiętnastowiecznych
ludoznawców notowali dochodzące na teren wsi echa literackich fantazji lub też
nawet pragnąc "wzbogacić" nasz folklor w pewnym stopniu zmieniali sens
zasłyszanych ludowych opowiadań o demonach wodnych lub przybrzeżnych. Na tego
rodzaju pytanie już nigdy jednak nie będzie można znaleźć odpowiedzi.




 
 
 
LATAWCE I PŁANETNICY
 
Niemal u wszystkich ludów stojących na
prymitywnym stopniu rozwoju kulturalnego zjawiska meteorologiczne tłumaczone są
zwykle siłami nadprzyrodzonymi. Potężny huragan, wyrywający z korzeniami
drzewa, lub rozwalający domy, wyjaśniano gniewem groźnego bóstwa lub
specjalnego demona kierującego wiatrem i chmurami. Pioruny spadające z nieba
na ziemię i zabijające ludzi lub bydło czy też wzniecające pożary domostw
i zagród, też były rzucane z góry przez zagniewane bóstwa lub demony. A
wreszcie zarówno dla ludów rolniczych, jak i pasterskich olbrzymie znaczenie
miał deszcz. Groźne ołowiane chmury pojawiające się na krańcach horyzontu
zwiastować mogły koniec suszy i życiodajny deszcz, jak również niszczący
zbiory grad. l one w wierzeniach ludów pierwotnych kierowane były przez bóstwa
czy też demony rządzące wiatrami lub kierujące w tajemniczy sposób
chmurami. Odpowiednimi ofiarami, modlitwami czy też zaklęciami można je było
przyciągnąć lub też oddalić, w zależności od tego, czy w
danej porze roku deszcz był potrzebny, czy też mógł przynieść zniszczenie
lub znaczny ubytek zbiorów.
Ze zrozumiałych więc przyczyn i u dawnych Słowian według wszelkiego
prawdopodobieństwa istniała szeroko rozpowszechniona wiara w bóstwa i demony
rządzące takimi siłami przyrody, jak burzami, piorunami, huraganami,
wiatrami, chmurami, gradami i deszczami. Dokładne ustalenie tych dawnych
przedchrześcijańskich wierzeń słowiańskich w bóstwa lub demony rządzące
siłami powietrznymi, jest niemożliwe. Nasze informacje pochodzące z dawnych
źródeł pisanych są na ogół bardzo skąpe i niejasne. Wyciąganie zaś na
ten temat wniosków ze źródeł etnograficznych jest mocno niebezpieczne, gdyż
na różnych terenach ziem słowiańskich wierzenia te w ciągu wieków uległy
olbrzymim wpływom obcym, niekiedy związanym ze specyfiką religijną danego
terenu, wpływom innych elementów etnicznych itp.


Na wierzenia demonologiczne ludu polskiego bardzo duży wpływ wywarła
literatura "fachowa" z czasów kontrreformacji. W bardzo wyraźny sposób
wystąpiły tu tendencje zastępowania dawnych bóstw lub demonów przyrody, która
z pewnością na ziemiach polskich była jeszcze bardzo silna w XVI czy nawet w
XVII w., przez istoty piekielnego pochodzenia. Bez większego trudu można było
przedstawić w wierzeniach ludowych w miejsce demona przyrody rządzącego
burzami i wiatrami diabła. Typowym przykładem tego typu literatury
"fachowej" może być książka Stanisława z Gór Poklateckiego, która
wyszła drukiem z krakowskich oficyn drukarskich roku pańskiego 1595 pod dość
znamiennym i jak na owe czasy typowym odpowiednio długim tytułem: "Pogrom
czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchimickie fałsze, jako rozpłasza,
za pozwoleniem zwierzchności spisany od Stanisława z Gór Pokłateckiego,
na ochronę zbawienia ludzkiego wydany". Jedna z części tego dzieła nosiła
zaś tytuł: "Księgi piąte zdrady latawców jawne czynią" i zawierała
następujące rozdziały: "1. Co jest latawiec. 2. Czemu latawce znoszą nabożeństwo
i pobożność chrześcijańską. 3. Obrona przeciw latawcom."


Dość trudno jest stwierdzić, jak dużą poczytnością cieszyło się dzieło
Stanisława z Gór Poklateckiego i w jakim stopniu wpłynęło ono na ukształtowanie
się bardzo często spotykanego wierzenia łączącego działalność dawnych
demonów powietrznych z siłami piekielnymi. Z pewnością prosty chłop nie
czytał uczonych wywodów tego pisarza. Docierały one jednak do ludzi znających
trudną sztukę czytania, a więc mieszczan, szlachty, nauczycieli ludowych, księży.
Szczególnie ci ostatni w kazaniach swych przenosili wyczytane poglądy
literatury "fachowej" do świadomości szerokich mas ludowych. Być może
bez większego trudu udało się przekonać część wiejskich słuchaczy, że
ów złowrogi demon, kierujący siłami powietrznymi, burzami, gradami, czy też
chmurami, to nie tylko istota demoniczna o specyficznej nazwie występującej na
danym terenie, ale również jest to przedstawiciel piekieł, desygnowany przez
swe czartowskie władze do kierowania groźnymi żywiołami na przekór
potrzebom ludzkim.


Tego typu poglądy co Stanisław z Gór Poklatecki głosili również w swych
"traktatach" inni autorzy piszący na tematy demonologiczne. W sposób może
trochę odmienny, ale też tłumaczący złowrogą działalność wobec ludzi
powietrznych sił przyrody, jako przejaw mocy piekielnych i sprzymierzonych z
nimi czarownic wyjaśniał wiele spraw z tym związanych polski przekład "Młota
na czarownice", dalej różni autorzy polscy, jak np. "Peregrynacyja
dziadowska" z początku XVII w. Czy też w połowie XVIII stulecia, osławiony
ks. Benedykt Chmielowski, który w "Nowych Atenach" wyjaśniał, jak to
diabły i czarownice potrafią "na ludzkie nieszczęście" wywoływać
burze, huragany, wiry powietrzne, czy też powodował suszę lub nadmierne opady
deszczowe.


Powoli tego rodzaju poglądy coraz to silniej wtapiały się w demoniczne
wierzenia ludowe. Nigdy jednak nie wyparły w zupełności dawnych wierzeń
przedchrześcijańskich w demonologiczne personifikacje natury, w demony
powietrzne o bardzo różnej nazwie. Do ostatnich niemal czasów relikty ich
pozostały silne, chociaż przeważnie przemieszały się z późniejszymi
naleciałościami.


Bardzo trudno jest natomiast prześledzić, jakiego pochodzenia są wierzenia
dotyczące "dusz potępionych", którym władze niebiańskie wyznaczyły
jako miejsce pobytu powietrzne przestworza.


Być może mamy tu znów pomieszane relikty dawnych przedchrześcijańskich
wierzeń z różnego rodzaju późniejszymi importami, wywodzącymi się z zupełnie
innych terenów etnicznych, które przez pseudoteologiczną literaturę chrześcijańską
zawędrowały na ten teren.


Samobójstwo zarówno w wierzeniach dawnych Słowian, jak i w religii chrześcijańskiej,
uważane było za ciężkie przestępstwo. Według zasad katolicyzmu zamykało
ono duszy samobójcy bramy niebiańskie, skazywało ją na wieczne potępienie.
Otóż w różnych pracach teologicznych, które powstały zarówno na terenie
bizantyjskiej kultury kościoła wschodniego, jak i na obszarach, na których
panował katolicyzm (Włochy, Hiszpania, Francja, Niemcy), czy wreszcie i w
krajach protestanckich (szczególnie w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Szwecji),
dusze samobójców, którzy pozbawiali się życia przez powieszenie, skazane były
na wieczne potępienie i przebywanie w przestworzach powietrznych. W niektórych
znów wierzeniach, występujących zarówno na terenach katolickich,
protestanckich lub prawosławnych, uszczęśliwione diabły, gdy dostały w swą
moc duszę potępieńca, który odebrał sobie życie przez powieszenie,
rozpoczynały straszliwą hulankę, która przejawiała się w huraganach lub
wirach powietrznych.


Tak więc w mniemaniu ludu istoty powietrzne kierujące wiatrami lub chmurami
mogły być bardzo różnego pochodzenia, a więc diabłami, specjalnymi
demonami powietrznymi, duszami wisielców, duszami dzieci nie chrzczonych lub różnego
typu innych potępieńców. Z pewnością dawniej, być może jeszcze w początkach
XX w., można byłoby sporządzić mapę, na której udałoby się skartować
silniejsze lub słabsze występowanie poszczególnych wierzeń. Już jednak w
latach, w których prowadziłem swoje badania terenowe na obszarze ówczesnych
województw łódzkiego, kieleckiego, warszawskiego i białostockiego, a więc
mniej więcej 1934-1966, było to już prawie niemożliwe. Odpowiedzi
informatorów były przeważnie mało precyzyjne. W olbrzymiej większości uważali
oni, że owe demony przyrody mogą być bardzo różnego pochodzenia, częściowo
więc były to diabły, częściowo dusze potępione, częściowo specjalne
istoty demoniczne, latawce, płanetniki itp. Próby statystycznego przedstawienia tych wierzeń zależały zaś w dużym stopniu od
kwestionariusza ustalonego przez prowadzącego badania. Tak np. na terenach leżących
nad dolną Narwią (dawny powiat pułtuski, makowski i ostrołęcki) 51%
informatorów uważało, że demony powietrzne mogą być różnego typu, 32%
uważało, że są to dusze potępione, 14% uznawało ich za przedstawicieli
piekieł i 3% za specjalne demony powietrzne. Wyniki badań przeprowadzonych na
terenie środkowego Nadpilicza (dawny powiat rawski, piotrkowski, opoczyński i
konecki) wykazały, że zaledwie 47% informatorów wierzyło, że mogą to być
istoty różnego typu, 31% zaliczało je do dusz potępionych, 18% do
przedstawicieli piekieł, 4% do specjalnych istot demonicznych. Na terenach leżących
nad górną Wartą (dawny powiat pajęczański i wieluński) aż 71% informatorów
przyjmowało, że są to istoty różnych typów, 11%, że są to dusze potępione,
10%, że diabły, a 8% specjalne istoty demoniczne. W Kutnowskiem i Łęczyckiem
również 71% informatorów podawało, że są to istoty różnych typów, 16%
dusze potępione, 11% diabły, 2% specjalne istoty demoniczne. Na północnej
Białostocczyźnie (teren dawnego powiatu Augustów, Dąbrowa, Mońki) wyniki
były trochę inne: 38% istoty różnych typów, 38% dusze potępione, 21% diabły,
3% specjalne istoty demoniczne. Na południowej Białostocczyźnie (dawny powiat
siemiatycki), gdzie badania prowadziłem dopiero w 1974 r., wyniki były znów
zupełnie odmienne, nie wiadomo jednak czy spowodowane specyfiką terenu, czy też
tym, że relikty wierzeń demonologicznych zatarły się już bardzo poważnie
nawet we wspomnieniach najstarszych mieszkańców wsi. Zaledwie 23% informatorów
uważało, że są to istoty różnych typów, 47% dusze potępione, 28% diabły,
2% specjalne istoty demoniczne.

Podam tu również wyniki nie drukowanej jeszcze, nadzwyczaj wnikliwej i
interesującej pracy Leonarda Pełki o istotach demonicznych w wierzeniach
ludowych terenu dawnego województwa lubelskiego i rzeszowskiego. Kwestionariusz
tego badacza był zupełnie inaczej ułożony, stąd też i odpowiedzi były
zupełnie inne. Według nich w Lubelskiem 56,1% informatorów uważało
demoniczne istoty powietrzne za dusze pokutujące (22,8% dusze wisielców,




13,6% dusze nie ochrzczonych dzieci, 9,1% dusze złych ludzi potępionych,
7,6% dusze pokutujące grzeszników, 1,5% dusze ladacznic, 1,5% inne bliżej nie
określone dusze ludzkie), natomiast 43,9% za diabły, "nieposłuszne anioły"
i "duchy złe". Natomiast w Rzeszowskiem według wyników badań tego
autora, aż 89,6% stanowiły dusze pokutujące (41,3% dusze wisielców, 13,8%
dusze pokutujących grzeszników, 10,3% dusze nie chrzczonych dzieci, 6,9% dusze
złych ludzi potępionych, 6,9% dusze topielców, 3,5% dusze ludzi zmarłych gwałtowną
śmiercią, 6,9% inne bliżej nie określone dusze ludzkie), natomiast 10,4%
diabły i "duchy złe".

Pozornie różnice między wynikami moich badań, a badań prowadzonych przez
L. Pełkę są bardzo duże. Wydaje mi się jednak, że w znacznym stopniu są
one wywołane ustawieniem kwestionariusza i brakiem u tego badacza pytania, czy
być może w tradycji ludowej nie zachowały się wierzenia, że w powietrzu
przebywają różne istoty demoniczne, a więc zarówno dusze potępione, istoty
piekielne czy wreszcie i specjalne demony powietrzne.


Otóż opierając się zarówno na swoich własnych badaniach terenowych,
badaniach moich uczniów, odpowiedziach na kwestionariusze zbieranych przez
studentów, publikowanych materiałach etnograficznych, jak również i na
literaturze przedmiotu, sformułowałbym przypuszczenie, że niemal na całym
terenie Polski przemieszane były wierzenia, że powietrzne istoty demoniczne to
pokutujące dusze (najczęściej zresztą wisielców), istoty piekielne (a więc
najczęściej specjalne diabły powietrzne, jak np. bardzo dobrze znany z
opowiadań z terenu środkowej Polski tzw. Kusy Jasio, niekiedy wypędzone z
nieba nieposłuszne anioły), a wreszcie specjalne powietrzne demony o dość różnych
nazwach, o których dalej będzie obszerniejsza wzmianka.


Z pewnością w końcu XIX i w początkach XX stulecia na całym obszarze
ziem polskich najczęściej utożsamiano demony powietrzne z potępionymi
duszami wisielców czy też innego typa samobójców, dzieci nie chrzczonych,
kobiet lekkiego prowadzenia i innych osób skazanych na wieczne potępienie czy
też na wieloletnią pokutę. Nie miałbym jednak pewności, czy tego rodzaju
wierzenia były dominujące i w poprzednich stuleciach. Według moich przypuszczeń, które będę się starał udowodnić w specjalnej
monograficznej pracy w okresie tzw. reakcji katolickiej, a więc w XVII i XVIII
w., najczęściej łączono postacie demonów powietrznych z istotami
piekielnymi, czy znacznie rzadziej z nieposłusznymi aniołami, które przepędzone
z nieba znalazły się już pod władzą szatana lub też znajdowały się na
drodze do dostania się pod wpływy piekieł. Natomiast prawdopodobnie we wcześniejszych
stuleciach, to znaczy w średniowieczu, a być może i w XVI w., w wierzeniach
szerokich rzesz ludności dominował pogląd, że istnieją specjalne istoty
demoniczne, rządzące burzami, wiatrami i chmurami, których domeną były
przestworza powietrzne.

Przypuszczam, że zarówno w XVII, XVIII, XIX, jak i w początkach XX
stulecia, wierzenia w specjalne istoty demoniczne władające żywiołami
powietrznymi, najbardziej rozpowszechnione były na terenach południowo-zachodnich
ziem polskich, a więc na Śląsku, w zachodniej Małopolsce, południowej
Wielkopolsce, Sieradzkiem, Wieluńskiem. Naturalnie sprawdzenie prawdziwości
tych przypuszczeń jest dziś już zupełnie niemożliwe, gdyż w ostatnich
dwudziestu latach prawie zupełnie zatarły się te wierzenia w tradycji
ludowej, a relikty ich, które się jeszcze zachowały, są bardzo niejasne i mało
precyzyjne.


Nie zachowały się zbyt dokładne informacje, jak nazywały się dawne
demony powietrzne. W tekstach z XVI, XVII i XVIII w. wymieniane są one najczęściej
pod nazwą "latawców" lub "diabłów powietrznych". Przypuszczać
można, że ta druga nazwa, związana z chrześcijańską koncepcją wiary w
dobre i złe moce rozpowszechniła się znacznie później. Natomiast nie mamy
żadnej pewności czy nazwa "latawców" wywodzi się jeszcze z czasów
przedchrześcijańskich, czy też wprowadzona została później i zastąpiła
jakieś dawniejsze, już dziś nieznane nazwy.


W niektórych okolicach występowały również nazwy "obłoczników",
"chmurników", "wietrzników" lub "powieszników". Pierwsze
trzy dość wyraźnie łączą się z wiarą, że demoniczne istoty powietrzne
kierują obłokami, chmurami i wiatrami. Natomiast czwarta wywodzi się z
szeroko rozpowszechnionych wierzeń, że wszystkie czy też część
demonicznych istot powietrznych, to potępione dusze wisielców. Żadna jednak z tych nazw ani w końcu XIX ani w
pierwszej połowie XX w. nie była szerzej rozpowszechniona. Co najwyżej niektórzy
z informatorów słyszeli, że tak dawniej nazywano "duchy" powietrzne.
Trudno jest też wysuwać jakieś przypuszczenia dotyczące szerszego
rozpowszechnienia tych nazw w poprzednich stuleciach.

Nie wiemy wreszcie, czy nazwy diabłów występujące w niektórych tekstach
literatury staropolskiej lub w zeznaniach składanych przez domniemane
czarownice przed władzami sądowymi, w rodzaju "Świstun", "Pogwizd"
itp. są echem dawnej demonologii przedchrześcijańskiej, czy też stworzone
zostały przez bujną fantazję ludzi XVI-XVIII stulecia. Wreszcie innym zupełnie
zagadnieniem jest sprawa nazwy "płanetnik". Otóż, jak i o tym dalej będzie
wzmiankowane, w tradycji ludowej najczęściej wiąże się ona z ludźmi, którzy
posiadali specjalny dar kierowania chmurami. Dość często jednak, i to na
bardzo różnych terenach ziem polskich, nazwa "płanetnik" oznacza istotę
demoniczną kierującą siłami powietrznymi. Otóż nasuwać się tu może
pytanie, czy pierwotna nazwa "płanetników" oznaczała ludzi posiadających
nadprzyrodzony dar kierowania powietrznymi siłami przyrody, a następnie przeszła
na poprzednio inaczej nazywane demony powietrzne; czy też odwrotnie nazwa demonów
powietrznych przylgnęła do osób posiadających możliwości kierowania siłami
powietrznymi. Sama zresztą etymologia tej nazwy, wywodzi się prawdopodobnie od
obcego w językach słowiańskich słowa "planeta". W niektórych jednak
okolicach "płanetami" nazywano chmury i można przypuszczać, że nazwa
płanetnik wywodziła się od "płanety" czyli chmury, a nie od planety.
Termin ten, zresztą obcego pochodzenia, mógł pojawić się na wsi polskiej
najwcześniej w XVI stuleciu.


Osobnym wreszcie zagadnieniem jest to, w jaki sposób lud wyobrażał sobie
istoty demoniczne, a więc dusze potępione, "diabły powietrzne", czy też
specjalne demony powietrzne w rodzaju "latawców". l w tym zakresie dane
zanotowane przez dawniejszych badaczy polskiej demonologii ludowej, moich uczniów,
czy nawet i przeze mnie samego, są bardzo różne. Odnosi się wrażenie, że w tradycji nie zachowała się żadna charakterystyczna postać
tej demonicznej istoty, typowa dla całego obszaru ziem polskich, czy też tylko
dla jakiegoś większego regionu. Dało to więc możność do puszczenia wodzy
fantazji poszczególnych narratorów. Stąd też wyliczyć można olbrzymią
listę postaci, które posiadały czy też tylko okresowo przybierały
demoniczne istoty powietrzne.


Najczęściej w relacjach narratorów te demoniczne istoty powietrzne miały
kształty ludzkie. Czasami więc był to maleńki karzełek czarno ubrany, w
mokrej czapie i kapocie, posiadający wronie skrzydła. Kiedy indziej znów był
to garbus o potwornej twarzy, który wzbijał się w powietrze machając rękoma
o olbrzymich dłoniach. Niekiedy znów był to chudy mężczyzna o śmiertelnie
bladej twarzy z pręgą na szyi od postronka, na którym się powiesił, z
wielkim językiem wysuniętym z ust. W relacjach innych informatorów było to
maleńkie dziecko biało lub czarno odziane, niekiedy o nogach obrośniętych
sierścią lub piórami, dziewczyna ubrana w wilgotną białą suknię, stara
pokraczna baba w łachmanach itp. Niekiedy znów był to typowy diabeł z jednym
kopytem u nogi, z rogami, oddychający zapachem siarki.


Dość często ów demon powietrzny pokazywał się ludziom w postaci zwierzęcia,
ptaka, ryby, gada. A więc był to fruwający czarny pies, czarny kot, czarny
baran, kozioł, koń, szczur, nietoperz, sowa, wrona, czarna ryba, żaba,
jaszczurka, wąż. Wielokrotnie i to na różnych terenach, pojawia się
wzmianka o powietrznej istocie demonicznej, która posiadała postać małej
czarnej małpki. Otóż nasuwać się tu może pytanie, od jak dawna wieś
polska zaznajomiła się z tym egzotycznym zwierzęciem. Przypuszczać można,
że było ono już znane tam w XVI w., gdy po wsiach krążyli różni kuglarze
pokazujący noszone ze sobą małe małpy.


Wreszcie według innych opowiadań był to kościotrup ludzki lub zwierzęcy;
dziwne straszydło o ludzkim kształcie z głową psa i skrzydłami; ptak z
ludzką czaszką zamiast głowy; nietoperz z głową wisielca i typową pręgą
po powrozie na szyi i wystającym wielkim językiem, ognisty smok itp.


Kiedy indziej demon powietrzny miał się jakoby pokazywać w postaci czarnej szmaty, uplecionego ze słomy bałwana, postronka z pętlą,
na którym się samobójca powiesił, ociekającej wodą wiązki siana lub
wodorostów itp.

Wreszcie w wierzeniach ludowych różnych części Polski demon powietrzny był
bardzo często istotą niewidzialną, lub też pojawiał się w postaci małej
chmurki, powiewu wiatru, wiru powietrznego itp. Nie przeszkadzało mu to zresztą,
że pod taką postacią prowadził z ludźmi rozmowy, dawał im rozkazy lub
pouczenia.


Stosunek demonów powietrznych do ludzi był przeważnie wyraźnie
negatywny. Z dużą satysfakcją wyrządzały one ludziom szkody, a więc odpędzały
chmury mające przynieść upragniony deszcz, sprowadzały grady, huragany, wiry
powietrzne. We wsi Sielc w dawnym powiecie makowskim na wschodnim Mazowszu,
posiadającej częściowo lekkie i piaszczyste ziemie, jeszcze w czasie panującej
tam majowej i czerwcowej suszy w 1903 r. widziano jakoby fruwających wisielców,
którzy przy pomocy trzymanych w rękach wronich skrzydeł, odganiali deszczowe
chmury. W Konopnicy nad Wartą, w dawnym powiecie wieluńskim w bliżej nie
określonym roku (gdzieś w ostatnich latach XIX stulecia) widziano znów, jak
olbrzymie czarne nietoperze pędziły na wieś gradową chmurę, która w
znacznej części spowodowała zniszczenie zbiorów. W Lipsku nad Biebrzą, na północnym
Podlasiu, również w bliżej nieokreślonym roku, gdzieś na przełomie XIX i
XX stulecia, nad osadą pojawił się tańczący kościotrup. Spowodował wir
powietrzny, który porozrzucał stogi z sianem, powywracał płoty, pozrywał
poszycie z dachów.


Niekiedy powietrzna istota demoniczna mściła się za doznaną zniewagę lub
też nieokazanie pomocy. Właściciel wiatraka z okolic Mielnika na południowym
Podlasiu spotkał na drodze kulawego dziada, w mokrych łachmanach, który
skoczył na jego wóz i bez prośby o pozwolenie chciał przejechać kawałek
drogi. Oburzony jego bezczelnością "wiatracznik" spędził go batem z
wozu. Wówczas ów dziad opuścił postawiony kołnierz kapoty i pokazał pręgę
po powrozie na szyi, a wysuwając z ust długi wisielczy język zapowiedział mu
swą zemstę. Na drugi dzień w piękny lipcowy dzień pojawił się ów dziad i
wymachując w dziwny sposób rękoma spowodował wir powietrzny, który wywrócił wiatrak.

W Ciebłowicach w dawnym powiecie opoczyńskim bogaty, ale nadzwyczaj skąpy
chłop, przepędził starego żebraka w wilgotnej kapocie. Poszczuty psami żebrak
pofrunął w powietrze. A nie minęła i godzina, gdy na pole złego bogacza
spadł grad, który zupełnie zniszczył jego zbiory. Ku zdziwieniu sąsiadów
grad nie wyrządził żadnej szkody na działkach należących do innych
gospodarzy.


Podochocony wódką młynarczyk z Kochlewa w Wieluńskiem wyśmiewając się
z zabobonnych "wiatraczników", którzy z tak wielkim szacunkiem odnoszą
się do "latawców" miał się jakoby w karczmie wyrazić, że on "ma
wszystkie latawce w d..." l oto nazajutrz, gdy był na grobli młyńskiej
zerwał się straszliwy wiatr, który zrzucił go w odmęty Warty, gdzie poniósł
śmierć.


Z drugiej jednak strony odpowiednio "uszanowane" powietrzne istoty
demoniczne potrafiły być pomocne ludziom. Szczególnie właściciele wiatraków,
którym zależało na tym, aby wiał korzystny wiatr, nie za słaby, ale i nie
za mocny, posiadali według wierzeń ludowych, różne "sekreta", dzięki
którym umieli sobie pozyskać względy tych dziwnych istot. Opowiadania o "wiatraczniczej"
magii są szeroko rozpowszechnione na terenie całej niemal środkowej i północnej
Polski. Trudno natomiast jest stwierdzić, czy w rzeczywistości dokonywali oni
różnych zabiegów magicznych, czy też byli tylko o nie posądzani przez opinię
wiejską. W trakcie przeprowadzanej inwentaryzacji zabytków dawnego budownictwa
przemysłowego, stale zarówno ja sam, jak i moi współpracownicy, zadawaliśmy
tego rodzaju pytania właścicielom istniejących jeszcze, czy też rozebranych
w ostatnich czasach wiatraków. Prawie zawsze odpowiadali oni przecząco,
twierdzili, że są to plotki opowiadane ongiś przez chłopów, i nie posiadające
w sobie ani odrobiny prawdy. Jednocześnie jednak niektórzy z nich stwierdzali,
że w rzeczywistości dawniej, "gdy ludzie na wsi jeszcze byli głupi", właściciele
wiatraków, niekiedy nawet ich dziadkowie lub pradziadkowie, dokonywali pewnych
zabiegów magicznych, dzięki którym mieli pozyskać pomoc ze strony
powietrznych istot demonicznych. Miały to więc być różnego rodzaju magiczne
zaklęcia, których już nie pamiętali, czy też nie chcieli powtórzyć,
specjalne krótkie przemówienia, tzw. niekiedy "wiatrowe modlitwy".

Dość niejasno natomiast rysuje się sprawa tzw. "darów", które
jakoby mieli "wiatracznicy" składać powietrznym istotom demonicznym.
Wiejskie plotki powtarzały o tego rodzaju praktykach. Nikt natomiast ze środowiska
młynarskiego nie potwierdzał tego. Naturalnie można wysunąć tu
przypuszczenie, że były to sprawy zbyt wstydliwe, aby obecnie ktoś chciał się
przyznać, że jego ojciec lub dziadek składał ofiary, mające mu zapewnić
pomoc ze strony powietrznych mocy. W Wieluńskiem i Radomszczańskiem słyszałem
od informatorów, zresztą nie najbardziej kompetentnych, że niektórzy właściciele
wiatraków posiadali specjalne czarne kozy. Mleko od takiej kozy należało
jakoby w specjalnym naczyniu ustawić na którejś z belek wiatraka, albo wylać
na jego skrzydła. "Ofiara" ta miała zapewniać pomoc ze strony owych
istot demonicznych, które nakierowywały na skrzydła wiatraka odpowiednio
silny, ale niezbyt porywisty wiatr.


Osobnym zagadnieniem może być sprawa ludzi posiadających specjalne umiejętności
kierowania wiatrem lub chmurami, tzw. "płanetników", "chmurników",
"obłoczników" itp. Wiara w nich rozpowszechniona była ongiś na bardzo
wielu terenach, a być może na całym niemal obszarze ziem polskich. Dość
ciekawe są nie publikowane zestawienia L. Pełki z terenu Lubelskiego i
Rzeszowskiego dotyczące określenia ludzi posiadających jakoby władze nad
chmurami. Otóż w Lubelskiem 52,0% informatorów wymieniało "płanetników",
4,0% "prowadierów chmur", 2,0% "przewodników", 2,0% "rozganiaczy
chmur", 2,0% "czarowników od chmur", 2,0% owczarzy, 2,0% murarzy,
2,0% stare panny, natomiast 32,0% nie podawało żadnej specjalnej nazwy. W
Rzeszowskiem natomiast aż 65,8% uważało, że władze nad chmurami posiadają
"płanetnicy", 7,9% "czarnoksiężnicy", 5,4% "chmurnicy",
2,6% "chmurotwórcy", 2,6% "trzymacze chmur", 2,6% znachorzy, 2,6%
ludzie mający z "diabłem do czynienia", sporo zaś nie podawało żadnej
specjalnej nazwy.


Z moich badań terenowych, których nie próbowałem zresztą ujmować
liczbowo, wynika, że zarówno na terenie dawnego województwa łódzkiego, kieleckiego, warszawskiego i białostockiego,
najbardziej rozpowszechniona była nazwa "płanetników". Z dość ciekawą
natomiast nazwą, nigdzie indziej nie występującą, spotkałem się na
wschodnim Mazowszu (Gnojno i Boby w dawnym powiecie pułtuskim oraz Sielc i
Bindużka w dawnym powiecie makowskim), a mianowicie "gradownicy". Z
pewnością początkowo oznaczała ona ludzi, którzy w wierzeniach ludowych
umieli ściągać grad lub też odpędzać gradowe chmury.



Wierzenia dotyczące "płanetników" zapisane przez dawniejszych
badaczy kultury ludowej, a także zebrane przez moich uczniów i przeze mnie
samego są bardzo różne. Odnosi się wrażenie, że w tej dziedzinie nie było
nigdy silnie rozpowszechnionych wzorców, które kształtowały w wielu
dziedzinach wierzenia ludowe. A przeciwnie brak tych ustalonych wzorców
powodował, że fantazja poszczególnych ludzi miała tu wiele możliwości do
wyżycia się. Stąd też przeróżne fantastyczne opowiadania o działalności
"płanetników" i osób posiadających takie jak i oni właściwości.


Prawie nigdzie nie było ustalonego poglądu czy właściwości "płanetnika"
posiada się od urodzenia, czy też nabywało się je poprzez wtajemniczenie. W
Osjakowie w Wieluńskiem opowiadano mi o dziecku, które leżąc jeszcze w kołysce
potrafiło kierować chmurami. Wyrósł też z niego znakomity "płanetnik",
który sprowadzał chmury deszczowe podczas suszy, oraz odpędzał od wsi groźne
chmury gradowe. Nie wolno mu było jednak za to przyjąć pieniędzy, ani żadnych
innych podarunków, l oto gdy raz połakomił się na dubeltówkę, którą
mu ofiarował jeden z okolicznych ziemian w podzięce za sprowadzenie
deszczowych chmur w czasie suszy, stracił te swoje cudowne właściwości.



Niekiedy zdolności "płanetnika" były specjalną łaską niebios.
Oto kulawy pastuszek z Gostkowa w dawnym powiecie pułtuskim podzielił się
skromnym śniadaniem, które mu dała gospodyni, ze staruszkiem, który obok
niego usiadł pod drzewem. W zamian ów staruszek, którym był św. Piotr, czy
też według innej wersji św. Eliasz, nadał mu moc władzy nad chmurami, aby
mimo swego kalectwa i ubóstwa, "miał szaconek u ludzi". Później stał
się on wziętym "płanetnikiem", który sprowadzał chmury deszczowe
oraz

odpędzał gradowe. Czynił to zresztą nie dla pieniędzy, tylko "dla
szaconku". Nigdy też nie używał swej tajemnej mocy na "szkodę"
ludziom. Nawet wtedy, gdy chłopi z innej wsi (Obrytego) pobili bez żadnej
przyczyny jego zięcia tak, że w następstwie tego zmarł, nie mścił się i
chociaż mógł, nie sprowadzał na nich gradu.


Niekiedy jednak władzę "płanetnika" nad chmurami otrzymywało się
z rąk diabelskich. Znane więc były opowiadania o chłopie, który zaprzedał
duszę diabłu i otrzymał moc nad chmurami i wiatrami, którą wykorzystywał głównie
na szkodę innych ludzi. Niekiedy, o czym zresztą jeszcze będzie wspomniane, w
wierzeniach ludowych diabeł udzielał takiej mocy swym wspólniczkom
czarownicom, też po to, aby na szkodę ludzką sprowadzały suszę, grady,
burze i huragany.



Władzę "płanetnika" można też było osiągnąć za pomocą
specjalnej nauki. Ongiś w Różanie nad Narwią był proboszcz, który jakoby
podczas studiów w Rzymie nauczył się zamawiania chmur i burz. Posiadał on
napisaną po łacinie książkę, z którą wychodził na ganek plebani i
czytając odpowiednie zaklęcia powodował, że groźne chmury zawracały i
uciekały w inne okolice. A wreszcie gdy była susza czytał inne zaklęcia, które
powodowały, że nadciągały potrzebne w tym okresie chmury deszczowe. Raz
jednak ów ksiądz, który zawsze czynił dobrze ludziom, wyjechał do chorego,
a zazdroszczący mu sukcesów "zły płanetnik" szewc z tego miasteczka
spowodował, że wir powietrzny porwał z biurka księdza ową księgę z zaklęciami
i utopił ją w Narwi. Odtąd ów ksiądz stracił swą władzę "płanetnika".



Niekiedy właściwości "płanetnika" zyskiwało się przez specjalną
czarodziejską laskę lub inny atrybut władzy. W Kleszewie koło Pułtuska
mieszkał jakoby jeszcze "za pańszczyzny" (a więc przed 1864 r.)
owczarz, który posiadał "czarodziejską" laseczkę, wykonaną z krzewu
tarniny ściętego o 12 godzinie w nocy wtedy, gdy dzień św. Jana był we
czwartek, a księżyc znajdował się w pełni. Machając ową laseczką i mówiąc
specjalne zaklęcia miał jakoby możność podczas największej suszy
przyprowadzić deszczowe chmury, a gdy było zbyt mokro spowodować odpędzenie
takich chmur. Sława jaką się cieszył, powodowała, że właściciele ziemscy nawet z miejscowości odległych o kilkanaście mil w okresie suszy
przysyłali po owczarza konie i płacili mu setki rubli. Olbrzymie zarobki
spowodowały jednak to, że owczarz rozpił się i kiedyś po pijanemu zgubił
ową laseczkę. Tak bardzo się tym przejął, że powiesił się, aby po śmierci
dostać się do towarzystwa owych powietrznych demonów, rekrutujących się właśnie
spośród wisielców.


Organista w Szelkowie w Makowskiem na wschodnim Mazowszu zdobył sznur po
wisielcu, którym wymachując i mówiąc odpowiednie zaklęcia umiał odpędzić
niepotrzebne chmury deszczowe lub gradowe. Natomiast nie posiadał on tej sztuki
co wspomniany owczarz, który potrafił ściągnąć deszcz.



Naturalnie tego rodzaju opowiadania, nawet wówczas, gdy je słyszałem, a więc
w latach trzydziestych, przyjmowane były przez przeważającą część opinii
wiejskiej z dużym niedowierzaniem.



Zdarzali się wreszcie ludzie, którzy sami o tym nie wiedząc byli płanetnikami
i ściągali do miejscowości, w której się znajdowali deszczowe chmury. W końcu
XIX w. na terenie guberni łomżyńskiej zatrudniony był jakoby rosyjski urzędnik
o nazwisku Nikiforow (?). Był to podobno nadzwyczaj wysoki mężczyzna, o wyjątkowo
długich rękach i olbrzymich dłoniach, chodzący zawsze dziwacznie ubrany w
kapelusz z wielkim rondem i pelerynę. Szeroko rozpowiadano o nim, że był płanetnikiem.
Gdy pracował w Ostrołęce w okolicznych powiatach była jakoby susza,
natomiast w okolicach tego miasta ustawicznie padały deszcze. Gdy go
przeniesiono do Kolna tam deszczów było zbyt wiele, a w innych okolicach stale
ich brakowało. l oto gdy któregoś roku susza poważnie dała się we znaki chłopom
z posiadającego lekkie ziemie powiatu makowskiego wysłali oni jakoby delegację
do Łomży z prośbą do gubernatora, aby zechciał przysłać owego Nikiforowa
na teren Makowskiego. Jednak "prawosławny gubernator w Boga niewierzący"
wyśmiał petentów i jakoby kazał ich wygnać ze swego gabinetu. Być może
opowiadanie to częściowo było wymysłem narratorów. Możliwe jednak, że głęboko
wierzący w płanetników chłopi mazowieccy rzeczywiście wysłali taką
delegację do Łomży.



Z opowiadań z terenu Małopolski (Tyniec koło Krakowa) zapisanych w końcu XIX w. przez Seweryna Udzielę, okazuje się, że w
wierzeniach niektórych chłopów płanetnikiem był Adam Mickiewicz. A działalność
taką prowadził jeszcze po śmierci. Oto w tym czasie, gdy ciało jego spoczywało
we Francji, tam właśnie padały obfite deszcze. Natomiast, gdy przywiezione
zostało do Krakowa nadmierne deszcze poczęły nękać rolników z tamtych
okolic, a we Francji zapanowała susza. Z pewnością więc przypadkowa zbieżność
deszczowych lat i sprowadzenia ciała wieszcza do kraju, o czym głośno było
nawet i na wsi galicyjskiej, spowodowała powstanie tej tak paradoksalnej
informacji.


Fantazja ludowych narratorów dawała płanetnikom przeróżny wygląd. Oto
np. według informacji z okolic Tarnowa, zapisanej w latach międzywojennych, płanetnik
był to wielki mężczyzna, z głową graniastą, z jednym okiem umieszczonym w
czole i czterema kłami. Mimo jednak swego tak groźnego wyglądu pozostawał w
dobrych stosunkach z ludźmi i za odpowiednie wyżywienie naganiał im potrzebne
chmury.



W wielu okolicach, szczególnie zaś w Małopolsce, rozpowszechnione były
wierzenia, że płanetnicy przy pomocy różnych magicznych sposobów ciągną
wodę ze źródeł, rzek lub stawów do chmur. Widywano więc płanetnika, który
podnosił wodę kubłami. Niekiedy płanetnicy ubrani w strażacki mundur do
przenoszenia wody do chmur używali bardziej nowoczesnych środków, takich, z
jakich korzystała znana mieszkańcom straż ogniowa. Z zapisanych na terenie Małopolski
w końcu XIX w. tekstów wynika, że niekiedy płanetnik do transportu z ziemi
do chmur tak wielkiej masy wody używał nawet smoka.



Istniały magiczne sposoby, przy pomocy których można było odpędzić zbliżające
się gradowe chmury. Do nich w pierwszym rzędzie należały odpowiednie czynności
dewocyjne, a więc odmawianie głośno specjalnych modlitw, kropienie wody święconej
w kierunku zbliżającej się chmury, żegnanie jej znakiem krzyża itp. Dość
szeroko rozpowszechniony był w całej Polsce zwyczaj dzwonienia specjalnymi
dzwonkami "loretańskimi" lub też korzystania z dzwonów wiszących w kościelnej
dzwonnicy. Tego rodzaju magiczne sposoby odpędzania chmur gradowych znane były od wieków. Dość charakterystyczna może być wzmianka zawarta w
osiemnastowiecznej księdze sądowej miasteczka Brzeźnicy dotycząca fragmentu
rozmowy między mieszczanami, która później stała się przyczyną bójki, i
dlatego też została zanotowana przez pisarza wiejskiego: "l mówi te słowa:
Pó[j]dźcie dzwonić na chmury. Odpowiada Zawacki: Lepi byś jechał po piwo, a
nie kazał tłuc dzwonów, na próżno."


O odpędzaniu chmur przy pomocy bicia w dzwony świadczy napis, jaki był na
dzwonie w Górze Kalwarii koło Grójca: "Boga chwalę, lud zwołuję, demonów
odpędzam, mgłę rozpraszam i zmarłych opłakuję". Na Podhalu i w
Beskidzie Śląskim niektórzy chłopi własnym kosztem stawiali dzwonniczki w
celu odganiania chmur gradowych. Na przykład w Kościelisku na tzw. Rysulówce
w 1913 r. miejscowy gospodarz ufundował dzwonniczkę z dzwonem o średnicy 40
cm. Umieszczona ona została na dachu owczarni. W wypadku pojawienia się groźnych
chmur sam gospodarz zajmował się dzwonieniem. W kilka jednak lat później,
podczas pierwszej wojny światowej, władze austriackie skonfiskowały dzwon,
traktując go jako surowiec potrzebny dla celów wojskowych.



Pewnym pomieszaniem magii z czynnikami racjonalnymi była wiara, że gradowe
chmury można odpędzić strzałami z armat lub nawet i zwykłych strzelb. Do
takich czynności należało jednak używać specjalnie poświęconego prochu.
Otóż z różnych dawnych informacji można się dowiedzieć, że sposoby te
stosowane były w poprzednich stuleciach, za czasów dawnej Rzeczypospolitej.
Wiara w skuteczność takich środków utrzymywała się jednak długo. Oto
jeszcze w końcu czerwca 1913 r., według relacji naocznego i dość krytycznie
się do tego odnoszącego informatora, w momencie zbliżania się groźnej
gradowej chmury, chłopi ze wsi Krępa pod Mławą, gdzie na ćwiczeniach
przebywał oddział rosyjskiej kawalerii, opłacili jednego z podoficerów, który
kazał swoim żołnierzom strzelać do chmur. Grad istotnie nie spadł, a chłopi
byli przekonani, że nastąpiło to tylko dzięki kanonadzie z kilkunastu
karabinów.



W południowo-zachodniej Małopolsce bardzo szeroko rozpowszechniony był zwyczaj, że przed zbliżającą się burzą przed dom
wystawiano łopaty od chleba. Archaiczny prawdopodobnie obyczaj zapisany został
w drugiej połowie XIX w. na Kleparzu w Krakowie. Oto przed burzą wystawiano
przed dom stół i stawiano na nim wodę święconą. A podczas burzy połączonej
z gradem wynoszono również przed dom stare stolnice i wałki do ciasta. Być
może miało to być symbolem dawniej stosowanej ofiary z chleba i ciasta.


Istniał wreszcie cały szereg słownych zamówień, przy pomocy których
starano się odpędzić zbliżającą się gradową chmurę. W Łękawie pod
Proszowicami (według badań Czesława Witkowskiego) jeszcze niedawno młodzież
wiejska śpiewała:



A idzcie-z ta chmury na tatarskie góry, gdzie Tatary siadają. Krople wody
żądają, my jej nie żądamy, bo jej dosyć mamy.


Osobnym zagadnieniem może być sprawa szeroko rozpowszechnionych na dawnej
wsi wierzeń w magiczną i wielce dla ludu szkodliwą działalność "wirów"
lub "cugów" powietrznych. Dość niezrozumiałe dla prostych ludzi
zjawisko huraganów, czy nawet zupełnie niewielkich wirów powietrznych tłumaczono
zwykle jako przejaw działalności istot demonicznych, a więc najczęściej
diabłów lub potępionych dusz wisielców. Stąd też tak częste powiedzenia
znane w podobnych brzmieniach na całym niemal obszarze ziem polskich, jak np.
"diabeł leci i macha ogonem", "diable wesele", "diabeł tańcuje
i ogonem zamiata", "diabły tańcują, bo się ktoś powiesił",
"wisielec tańcuje", "leci dusza wisielca" itp.

W medycynie ludowej dość często występowały wypadki tzw.
"zawiania" lub "ostudzenia wiatrem". Wytłumaczyć je zresztą można
było dość prosto. Oto np. spocony od ciężkiej pracy wieśniak został
owiany zimnym wiatrem i na skutek tego następowało zaziębienie, zapalenie mięśni
itp. Również, co bardzo często
zdarzało się w środowisku wiejskim, nagłe wyjście z ciepłej izby na
powietrze w momencie, gdy wiał ostry wiatr mogło spowodować chorobę. Tak
samo różnego rodzaju przeciągi, jakie np. niekiedy powstawały w stodole,
powodowały, że spocony człowiek czuł się "zawianym".

Dawna medycyna wiejska bardzo często tłumaczyła tego rodzaju
"zawiania" złośliwym działaniem demonów powietrznych. Naturalnie działała
tu również i pewna sugestia. Sam rozmawiałem kiedyś ze starym wieśniakiem,
z okolic Lipska nad Biebrzą, który mi z całą stanowczością dowodził, że
kiedy przed laty spocony wyszedł ze stodoły, w której młócił cepem żyto,
nadleciał "cug". W wirze powietrza zauważył on maleńkiego czarno ubranego człowieczka, który radośnie klaskał w dłonie. Kiedy po kilku minutach
wrócił do stodoły stwierdził, że prawy bark oraz szyję ma jakby sparaliżowane.
Nie miał więc żadnych wątpliwości, że został "zawiany" przez
powietrzne istoty demoniczne. W tym wypadku wiedział nawet dokładnie, kto to
był, a mianowicie dusza sąsiada, z którym miał spór o miedzę, a który
podczas wojny w 1905 r. wzięty do niewoli japońskiej powiesił się.
"Zawiany" wieśniak przez dłuższy okres czasu chorował, ale gdy
przeprosił wdowę po sąsiedzie, który się powiesił, i ustąpił ze spornej
miedzy, w nocy pojawił się ów maleńki człowieczek, dusza samobójcy, i
powiedział, że mu wszystko wybacza. Od następnego dnia nie czuł też żadnych
dolegliwości w barku i w szyi.

Na przedmieściu Tomaszowa Mazowieckiego pewna dziewczyna doprowadziła
niezbyt fortunnego konkurenta do jej ręki do samobójstwa przez powieszenie. l
oto gdy podczas karnawałowej zabawy, w samej tylko sukience wybiegła, spocona
po tańcu na powietrze, nadleciał "wir", w którym zobaczyła swego nie
żyjącego już adoratora. "Skręcił" on jej szyję, tak że przez wiele
lat odczuwała skutki zemsty wzgardzonego przez nią adoratora. Nie pomagały żadne
środki zalecane przez lekarzy. Dopiero gdy za radą pewnej znachorki pod rząd
przez trzy wieczory o samej północy chodziła na grób samobójcy i płacząc
przepraszała go za swą "niesprawiedliwość" zlitował się nad nią i
wrócił zdrowie.

Niekiedy znów w niebezpiecznym wirze zobaczyć było można kierującego nim diabełka. Dziadek mojej informatorki z Bobrownik koło
Działoszyna nad górną Wartą podpiwszy sobie w karczmie wyśpiewywał
nieprzyzwoite piosenki, którymi gorszył otoczenie. l oto gdy opuścił karczmę,
owiał go "cug", w którym wyraźnie zobaczył niewielkiego diabełka z
rogami, ogonem i kopytem na jednej nodze. A po tym "zawianiu" do końca
życia miał sztywny kark.

Na Pomorzu w Chełmińskiem wiry powietrzne nazywane "kręćkami",
uważane były za istoty diabelskie. Z nieukrywaną odrazą odnosiły się one
do osób wchodzących w kolizję z obowiązującymi zasadami moralności
wiejskiej. Na przykład według informacji z Nowej Wsi, zapisanej przez
ks. Władysława Legę, taki "kręciek" pewnego razu porwał "rozpustną"
dziewczynę i porządnie ją wystraszył podrzucając do góry.

Istniały różne magiczne sposoby, przy pomocy których można się było
zabezpieczyć przed niebezpiecznymi skutkami zawiania przez wir powietrzny.
Najczęściej były to jakieś pobożne zawołania w rodzaju "Jezus, Maryja, Józef ratujcie", "Jezu odpędź złego"
itp. Niekiedy należało przeżegnać się, wykonać znak krzyża. Były jednak
i sposoby inne, a więc np. czułe zwrócenie się do potępionego ducha w
rodzaju "Duchu szanowny nie czyń mi nic złego", lub "Wiatereczku
kochany leć tam, gdzie złe pany". Można wreszcie było próbować i
innych sposobów, a więc położenia się na ziemi, kucnięcia w zbożu,
schowania się za drzewo lub krzak, czy też nawet trzykrotnego splunięcia
za siebie czy też według innych informatorów przed siebie.


Przed wirem powietrznym można się było bronić przy pomocy ostrego narzędzia.
Tego rodzaju wierzenia spotyka się zresztą u wielu ludów w różnych częściach
świata. Tak więc Marokańczyk, gdy wiał silny wiatr, uderzał nożem w wir
powietrzny, a następnie ów nóż wkładał w płomienie ogniska mówiąc "on
ucieka, on oddala się". Również niektóre ludy Somalii i Etiopii uderzały
mieczem lub nożem w demona znajdującego się w wirze powietrza. Tego rodzaju
wierzenia znane były niektórym stepowym ludom tureckim ze środkowej Azji (Turkmenom, Kazachom, Kirgizom). Również wśród
ludów słowiańskich szeroko rozpowszechniona była wiara w to, że przed wirem powietrznym można się było bronić ostrym
narzędziem czy nawet rzuconym kamieniem. Znane są więc zarówno u Słowian
zachodnich, jak i wschodnich, opowiadania, jak to człowiek zaatakowany przez
wir powietrzny cisnął w niego nożem lub uderzył widłami czy siekierą. l
oto na ostrym narzędziu, ukazywała się krew. Niekiedy znów ustawał wiatr, a
jednocześnie widoczna była poraniona, krwawiąca postać. Zdarzało się, że
rzucony nóż zniknął w zanikającym wirze, a dopiero po pewnym czasie oddawał
go właścicielowi nieznany człowiek z blizną.

Niektóre jednak duchy powietrzne nie znosiły oporu, a przeciwników używających
przeciw nim ostrych narzędzi srogo karały. Tak więc opowiadano mi w Gidlach
w Radomszczańskiem, że pewien wieśniak z pobliskiej wsi nakładał widłami
snopy zboża na wóz, gdy oto zobaczył nadlatujący wir powietrzny. Zastawił
się widłami i widocznie zranił nimi niewidzialnego ducha powietrznego, gdyż
nagle obok niego pojawiła się kałuża krwi. Za chwilę jednak ów wir
powietrzny zawrócił się. Przewrócił i połamał wóz, a owego wieśniaka
"okrutnie sponiewierał" tak, że przez długie tygodnie ciężko chory
leżał w łóżku.
Pewien drwal z okolic Mielnika nad Bugiem na Podlasiu, gdy wyszedł na polanę
leśną zaatakowany został przez "wir". Uderzył
w niego siekierą, usłyszał okrzyk bólu, zranionego ducha czy też diabła,
jednocześnie jednak poczuł, że ma złamaną rękę.

Istniały wreszcie magiczne sposoby, które miały na celu wywołanie
potrzebnego wiatru, np. podczas skwarnych żniw dla ochłody. W niektórych
okolicach należało wówczas gwizdać, aby w ten sposób go ściągnąć. Na Żywiecczyznie,
jak to podawał Kazimierz Moszyński, wołano śpiewnie "Chudy! chudy!
chudy!", którym to mianem nazywano wiatr. Nad dolną Narwią młode
dziewczyny, silnie dmuchając mogły wywołać potrzebny do ochłody wietrzyk.
Zawsze jednak istniała obawa, aby zamiast ożywczego, wiatru nie sprowadzony
został groźny huragan.




W wierzeniach niektórych ludów słowiańskich, np. Bułgarów, wiry
powietrza spowodowane są przez istoty demoniczne zwane wiłami. Otóż nazwa wiłów,
jako bliżej nieokreślonych istot demonicznych, znana jest z różnych okolic
Polski. W mocno już jednak
zatartych wierzeniach dotyczących wił raz są to leśne istoty o postaci
dziewcząt, wyprowadzające ludzi na manowce, kiedy indziej mieszkańcy
nadbrzeżnych zarośli lub nawet wód, istoty złośliwe, ale niezbyt groźne.
Niektórzy jednak informatorzy (np. ze wsi Lubiel w dawnym powiecie pułtuskim,
z Goworowa w dawnym powiecie ostrowskim) słyszeli, że ongiś jakoby duchy
poruszające wirami powietrznymi nazywano wiłami, gdyż kręciły się one
czyli wiły w powietrzu. Trudno jednak wysuwać tu przypuszczenia, żeby dawniej
dość powszechnie pod nazwę wiłów podciągano demony poruszające wiry
powietrzne.



Wiara w demoniczne istoty powietrzne w wielu częściach Polski już
prawdopodobnie dość dawno poczęła się zacierać w tradycji ludowej. Nie
występowała ona też tak wyraźnie, jak np. wierzenia w upiory-strzygonie lub
zmory. Stąd też wypływają różnego rodzaju odmienne wersje, co do właściwości
tych demonicznych istot, sposobów obrony przed nimi, o ludziach posiadających
władzę nad powietrznymi żywiołami itp. Na podstawie też tego nadzwyczaj różnorodnego
materiału, w przeważającej zresztą części pochodzącego z terenów południowej
Polski, zabarwionego często znacznie późniejszymi uzupełnieniami, nie można
się kusić o próbę przedstawienia dawnych wierzeń w demoniczne istoty
powietrzne.




Osobnym wreszcie zagadnieniem, wychodzącym już właściwie poza tematykę
tego rozdziału może być sprawa tzw. słonecznie. Oto na terenie Podhala w
wierzeniach ludowych niektórych zresztą tylko wsi pojawiały się dość
dziwne postaci demonów żyjących na promieniach słońca, tzw. słonecznie.
Niekiedy potrafiły być one bardzo niebezpieczne dla ludzi, szczególnie jakoby
śpiących w dzień. Naturalnie domyślać się można, że wypadki porażenia słonecznego,
czy nawet śmiertelnego udaru, tłumaczone były działalnością tego typu
istot demonicznych.




BOHDAN BARANOWSKI - W KRĘGU UPIORÓW I WILKOŁAKÓW (BOGINKI I ODMIEŃCE, UPIORY - STRZYGONIE, ZMORY I NOCNICE)









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wodny Swiat 2 08
Wodny Swiat 8
Ustanawianie swiat i dowody kosciola
Chodź pomaluj mój świat Dwa plus Jeden
Kościół Hillsong Świat ma się dobrze w kościele!
CHLOREK ŻELAZA II 4 WODNY
Gdzie ten świat

więcej podobnych podstron