Sosińska Dwie damy na pozór


Grażyna Sosińska

Dwie damy na pozór Fosse'a i de Laclosa

Na lekcji literatury, przy omawianiu prozy Tołstoja, nauczycielka powiedziała:
"Pierwszą próbą literacką jest własny pamiętnik. Jeśli po kilku latach od
zapisania jakiejś ulotnej myśli lub wydarzenia
wracamy do tekstu i czytamy go bez zażenowania, to znaczy, że może powinniśmy
zacząć coś tworzyć. Niestety nawet
u dobrych pisarzy pierwsza książka jest często po prostu reminiscencją z
młodości, u złych zaś reminiscencja jest
ostatnim dobrym dziełem". Młodość ma swoje własne prawa - pierwszy papieros,
pierwsze upicie się, no i oczywiście
pierwszy raz. Wszystko to jest jednak w indywidualnej perspektywie wyjątkowe.
***
Justyna,
Piszę do Ciebie, ponieważ przypadkiem znalazłam Twój adres w jakimś starym
zeszycie, który Janusz (razem ze
starym chińskim piórem i wojskowym chlebakiem) zostawił u mnie tuż przed naszym
rozstaniem. Nie wiem, czy znasz
szczegóły całej sprawy i czy utrzymujecie jakieś kontakty. Zakładam jednak, że
nie jesteście razem. Moja wyobraźnia
(nie myl z oczekiwaniami, bo te są żadne) jakoś tego nie dopuszcza.
Piszę, choć nie mam do Ciebie żadnej konkretnej sprawy. Po prostu ciekawi mnie,
co sądzisz o pewnych zachowaniach
Janusza. Sytuacja robi się coraz bardziej uciążliwa, co gorsza, uderzenia
przychodzą znienacka, czasem po
wielomiesięcznej przerwie.
Przez kilka lat po moim odejściu od niego regularnie bombardował mnie listami, w
których - no właśnie, nie wiem, o
co mu właściwie chodziło - usiłował (najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej
wyszukanie) prowadzić ze mną jakąś
grę. Generalnie sprowadzało się to do obrzydzania mi najpierw mojego nowego
chłopaka, potem jego następcy -
narzeczonego. Oczywiście było to nieskuteczne - jak można tak nie wyczuwać, że
słowa trafiają w pustkę?
Jakieś 3 lata temu zadzwonił i poprosił o spotkanie. Na początku rozmawialiśmy
dość swobodnie, potem wyraźnie się
spiął i oświadczył, że chce mnie przeprosić za wszystkie głupstwa, które
wyczyniał i obiecać, że to się już nigdy nie
powtórzy. Przyjęłam te słowa z ogromną ulgą i pożegnaliśmy się w przyjaznej
atmosferze.
Rok temu postanowiliśmy z Sebastianem, że się pobierzemy. Nie mam pojęcia, jak
to się stało, ale on o tym się
dowiedział, choć nie ma już ani jednej osoby, z którą oboje utrzymywalibyśmy
kontakty. Sama o tym, że on wie,
dowiedziałam się od księdza, który miał dać nam ślub, a z którym on się spotkał,
chyba po to, żeby się upewnić (ten
dobry człowiek nie chciał uchylać się od odpowiedzi).
Zaczęłam się bać, że urządzi jakiś skandal na ślubie. Ale nie, nic się nie
stało. Jednak intuicja podpowiada mi, że on
coś znowu planuje.
Gdybyś mogła mi odpisać, co o tym wszystkim myślisz. W końcu też go nieźle
znałaś - gdyby nie okresy przerwy, to
nawet dłużej ode mnie. Pozdrawiam.
Olga
***
Olga,
Pozwól, że zacznę od wyrażenia podziwu dla Twojego tupetu - odważyłaś się do
mnie napisać po tych wszystkich
wydarzeniach, jakie nas (choć nigdy bezpośrednio) zetknęły.
Jednak, jako że trudno po tylu latach czuć jakąś urazę, chętnie, choć zwięźle,
Ci odpisuję.
Obecnie nasze kontakty z Januszem polegają wyłącznie na tym, że średnio raz na
pół roku on do mnie dzwoni. Od
trzech telefonów nie proponuje już żadnych spotkań ani nie pyta, czy wybieram
się do Warszawy - to istotna zmiana;
ostatnio nawet odmówił spotkania ze mną przy okazji mojego pobytu w Warszawie.
Ale wcześniej było to wszystko
nieco bardziej intensywne. Ja też mam wrażenie, że usiłował ze mną grać, tyle że
moi faceci nie wzbudzali w nim
najmniejszego zainteresowania - ignorował ich. Za którymś razem przyznał, że
próbował mną jakoś manipulować, po
czym uroczyście oświadczył, że zaprzestaje tych wysiłków, bo, jak stwierdził,
granie z ludźmi nie prowadzi do niczego
dobrego. I druga różnica w porównaniu z tobą: dotrzymał słowa. Od tamtej pory w
rozmowach ze mną posługiwał się
samymi ogólnikami, więc nie wiem, co się z nim obecnie dzieje.
Niestety, nie umiem Ci nic więcej powiedzieć. Przepraszam, że odpisuję tak
późno, ale ostatnie 4 miesiące spędziłam w
Londynie. Życzę powodzenia.
Justyna
***
Co się dzieje z Olgą, dokładnie nie wiem. Czasem jestem pewien, że nic mnie to
nie obchodzi. Wróbel stwierdził, że
obecnie jedyna wiadomość, jakiej mogę się spodziewać, to narodziny potomka. "No
i jeszcze rozwód" - dodałem, ale
odparł, żebym nie robił sobie wielkich nadziei.
O Justynie wiem za to wszystko, bo, dzięki temu, że podczas naszych
sporadycznych rozmów sam niewiele mówię,
ona czuje się sprowokowana do gadulstwa, którego ja mogę spokojnie (a raczej z
rosnącą irytacją) słuchać. Justysiowa
oryginalność całkowicie już przepoczwarzyła się w dziwactwo, a jej nowe pasje
jakoś mnie nie pociągają. Justyna, mgr
chemii, jest teraz "konsultantem medycznym" w Centrum Medycyny Andyjskiej.
Uzdrawia ludzi wilkakorą (która
leczy wszystkie 200 gatunków raka, zapalenie jajec, kaca i cokolwiek sobie
klient zażyczy), chrząstką rekina itp.
Warszawa
Jest rok szkolny 1992/93. Zaczyna się drugi semestr trzeciej klasy. Matematyk
"profesor" Piotrowski bardzo chce
zacząć dowcipnie pierwszą lekcję:
- Zwykle uczniowie dostają w połowie trzeciej klasy głupawki. Ale klasa trzecia
B dostała jej już chyba w ubiegłym
roku (śmiech). W olimpiadzie matematycznej wezmą udział wszyscy. Ty, Janusz,
możesz sobie odpuścić.
Taki już jest, sukinsyn. Osobiście go nie cierpię, bo bezlitośnie drwi z mojej
słabości w dziedzinie, którą przez niego
znienawidziłem. Kiedyś z matmy byłem naprawdę dobry. A teraz muszę znosić
upokorzenia. I tu nie chodzi o to, że w
tej klasie wszyscy są tacy genialni. Po prostu ten chudy terrorysta zaprowadził
jankeskie porządki, keep smiling, a jak
ci coś nie idzie, to jest to twoja wina, więc martw się sam.
Po raz nie wiem który rozglądam się po klasie, konkretnie patrzę na dziewczyny.
Biuściasta Beata (czyli BB), rozsądna
do bólu głowy Kasia ("Przed ślubem nie należy się całować głęboko, bo to już
seks"), słodka Agnieszka. Agnieszka to
moje pierwsze przeżycie łóżkowe. W ubiegłym roku byliśmy na tzw. wyjeździe
naukowym, gdzie, oczarowany jej
subtelnością, łaziłem za nią jak wierny czworonóg, ba!, nawet trzymaliśmy się za
rękę. No i na jedną noc przemyciłem
się do jej pokoju w starej góralskiej willi, gdzie mieszkaliśmy. Przeleżałem
przy jej boku do rana, wpatrzony w jej
śliczny profil i nawet jej nie musnąłem, mając (nie pierwszy raz w życiu)
pewność, że nie ma się co spieszyć, bo
wszystko przed nami. Następnego dnia nie była już moja, na wieczornej imprezie
tańczyła z Wojtkiem, klasowym
autorytetem w dziedzinie informatyki.
Gdybym miał ochotę napisać o tym opowiadanie, wyglądałoby ono zapewne tak:
Coś ci opowiem. Taka historia sprzed wielu lat, historia, której nikt poza mną
nie pamięta. Nie lekceważ jej, bo ona
obrazuje coś tak nieuchwytnego, czego nie da się nazwać jednym słowem.
Byłem wtedy w drugiej klasie liceum. Absolutnie dziewiczy i wyczulony na
miłosne, czy też raczej quasi-miłosne
sygnały, których człowiek mający już jakiekolwiek doświadczenie nie zauważy. Czy
to nie jest zabawne? Z biegiem lat
wiesz coraz więcej, a czujesz coraz mniej.
W maju wyjechaliśmy na zieloną szkołę. Do południa mieliśmy lekcje, później
wycieczki, a popołudnia były nasze.
Sceneria? No tak, powiesz, że banalna. Duża, drewniana, góralska willa niemal u
wylotu doliny Kościeliskiej.
Mówiłem, że był maj? Nigdy nie mogłem się zdecydować, czy drewniane domy (a tam,
w Kirach, są głównie takie)
wyglądają ładniej na tle zieleni, czy na tle śniegu. Maj był taki, że można było
zobaczyć obydwa tła. Fantastyczne.
Ten dom był dwupiętrowy, miał takie różne zakamarki, balkony. I taras. Na tym
tarasie można było wieczorem
potajemnie stanąć z papierosem i piwem. Jeśli w twoim towarzystwie była
dziewczyna, w jej oczach była dezaprobata.
Dezaprobaty nie było, jeśli nie było papierosów i piwa. Czasem, jeśli był
papieros i piwo, nie było dziewczyny, tylko
znajomy. Ale antagonizm używek i dziewczyny mógł zniknąć. O tym ci za chwilę
opowiem. To był już ten wiek, że
zainteresowanie dziewczyną nie było dla chłopaka wstydliwe. Ale używki były dla
większości łatwiej dostępne. Ot co,
nie bardziej atrakcyjne, ale dostępne dla każdego. Dlatego używaliśmy sobie.
Po tygodniu radości, że tak powiem, chemicznej natury niektórzy z nas zaczęli
szukać odmiany. Sceneria mobilizowała
do niewinnych odzywek, np. "Przejdziemy się?". Mnie też. Może nie tyle sceneria,
ile atmosfera. Pamiętasz film
"Piknik pod wiszącą skałą"? Młode pensjonarki, które marzyły o pierwszej
miłości. Jednak z braku chłopców między
sobą testowały własną atrakcyjność. W powietrzu unosił się duch seksu. Wtedy w
Kirach o seksie jeszcze nie myślało
się wprost. Ale też coś było w powietrzu.
Znasz już nieco moją biografię. Pewnie masz ochotę spytać, czy już się wtedy
odkochałem w Justynie. No, nie
pamiętasz? Trzy miesiące wcześniej zaprosiła mnie do siebie na imprezę. Niby się
nie pokłóciliśmy, ale poczułem się
zupełnie zwolniony z obowiązku kochania jej bez wzajemności. Tak, tak. Moja
miłość do Justyny, choć pełna emocji,
nie dała mi poznać najdrobniejszego znaku wzajemności. Byłem czysty. A ona na
owej balandze zupełnie nie zwracała
na mnie uwagi, choć wcześniej bardzo mnie namawiała na to, żebym przyjechał. To
było moje pierwsze pojawienie się
w jej towarzystwie.
W naszej klasie było do kogo wzdychać. Kilka naprawdę ślicznych dziewczyn, które
nie zwracały na mnie żadnej
uwagi. I wśród nich Agnieszka. W pewnym momencie zauważyłem, że często stara się
być blisko mnie.
Pamiętasz, jak ci wspomniałem o moim przeczuleniu. Ona po prostu siadała przy
mnie na lekcji, w czasie wycieczek
szła równo ze mną. Czy teraz zacząłbym snuć jakieś domysły, ba, plany i
nadzieje? Wtedy zacząłem. Czy nie byłem
świadomy, że to może nic nie znaczyć? Oczywiście. Ale uważałem, że bez prób nie
stanie się nic. Tyle, że te próby
musiały wyglądać na tyle niewinnie, żeby w każdej chwili można się było z nich
wycofać i powiedzieć sobie, że wszak
do niczego nie doszło.
Popatrz. Teraz też się może zdarzyć coś zagadkowego. Ale brak wyczulenia na to,
co kiedyś wydawało mi się jakimś
sygnałem, powoduje, że próbować zaczynam dopiero wtedy, gdy dostanę naprawdę
jednoznaczny znak. On oczywiście
też nie musi nic znaczyć, na przykład tylko tyle, że dziewczyna miała ochotę
mnie pocałować albo się ze mną przespać.
"Tylko tyle". Gdy przerwie sielankę, wewnątrz się wściekam na nią, ale mówię, że
było fajnie (bo przecież było) i
cześć. A wtedy...
Na którejś wycieczce wziąłem ją za rękę. Oczywiście pod pozorem chęci pomocy w
wspięciu się na jakiś kamień.
Potem chodziliśmy za rękę. Co prawda nie wyrywała jej, ale też sama mi jej nie
podawała. Zrobiłem więc ten malutki
kroczek, rozumując, że przecież to dopiero początek. Dorota nie powiedziała ani
słowa, z którego mógłbym
wnioskować, że mogę na cokolwiek liczyć. Ale - wielkie nieba - pierwszy raz w
życiu trzymałem dziewczynę za rękę.
Ta dłoń była smukła, opalona i ciepła.
Snucie nadziei trwało dwa dni. Właśnie drugiego dnia wieczorem zasiedziałem się
z kolegą w pokoju dziewczyn. On
zresztą też próbował coś zdziałać. Pomysł, że zostaniemy u nich na noc narodził
się samoistnie. Złączyliśmy dwa łóżka
w jedno. One leżały w środku, my po bokach. Nie wiem, jak spędził tę noc ów
kolega. Dziewczyny zasnęły. A ja
leżałem obok Agnieszki z twarzą przy jej twarzy i patrzyłem na jej naprawdę
śliczne rysy. Nie odważyłem się nawet jej
musnąć. Myślałem o tym, że pewnie nic z tego nie będzie. Nie zasnąłem.
I rzeczywiście. Następnego dnia Agnieszka przerzuciła swoje względy na kogoś
innego. Potem jeszcze kogoś i jeszcze
kogoś. Dziś pewnie nawet bym jej nie poznał.
Wspomniałem przed chwilą, że Agnieszka zdawała się nie przejmować moimi drobnymi
wadami - paleniem,
popijaniem. Na tej samej zasadzie, jak nie przejmowała się moimi - nie będę
fałszywie skromny - cnotami.
Niesamowite, nie? Nie można przecież całego epizodu nazwać inaczej niż
spędzeniem tej nocy razem. A jednak
znaczyło to coś zupełnie innego, nijak miało się do najpowszechniejszej
konotacji tego zwrotu. Ta noc nie miała
przecież żadnego znaczenia, była pierwszym, niezbyt intensywnym przeżyciem
miłosnym, które niewiele wniosło do
mojego doświadczenia. A jednak. Tyle później spędziłem nocy z różnym
dziewczynami, z których niektóre chyba
naprawdę mnie kochały, a ja je. I nigdy już nie czułem tego zachwytu i drżenia.
***
Wojtek to ogólnie fajny gość, pełen samokrytycyzmu. Gdy jesienią jechaliśmy do
naszej polonistki na działkę, daliśmy
ostro w czapę już w pociągu. Później długa droga piechotą nad Bug, gdzie
mieliśmy czekać na gospodynię. Paweł
pijany spał w trawie, ja leczyłem się przezornie zabranym z domu jogurtem, po
raz n-ty przysięgając, że więcej już
takiej krzywdy sobie nie zrobię. Do Wojtka podeszła Olga i stwierdziła, że z
bladym licem i rozwianym włosem
wygląda jak młody romantyk. "Ja nie jestem romantyk, tylko informatyk. Idę
rzygać". No więc, jak powiedziałem,
fajny gość.
Ten wyjazd był naprawdę świetny, nawet gdy już wytrzeźwieliśmy. Dom pani od
polskiego był ładny i stary, okolica
nie skażona cywilizacją, towarzystwo wesołe i otwarte. Byłem świeżo po
zakończeniu mojego pierwszego związku,
klimatycznego nie dzięki osobie, która miała być w centrum moich uczuć, ale
dzięki szerszemu kontekstowi
towarzyskiemu.
Agata, bo to ją byłem właśnie rzuciłem, była miłą blondyneczką, dwa lata młodszą
ode mnie. Raczej bezwstydna -
opowiadała mi o nagich nocnych spacerach po plaży ze znajomym, który na dodatek
miał żonę - ale przez te trzy
miesiące nudy zachowywała się bardzo przyzwoicie. Ja byłem strasznie zahukany,
więc ustawiła mnie jednym
pytaniem:
- Wierzysz w miłość bez seksu?
Ilu jeszcze facetów na świecie musiało wysłuchać tak głupiego pytania? Zacząłem
coś bredzić, że oczywiście, że to nie
jest najważniejsze i ta rozmowa zaprogramowała mnie chyba do końca życia. Taki
już jestem - nawet nie myślę o
pójściu do łóżka z dziewczyną, póki wszystko nie zostanie nazwane - w
szczególności miłość miłością lub
przynajmniej jej zapowiedzią - i uporządkowane. Nazwałem to sobie supremacją
słowa nad gestem. I chodź dziś już
wiem, jak niewiele znaczą słowa, to dalej nie jestem w stanie tego atawizmu
pokonać. Z jednym wyjątkiem, o którym
później.
Nie znaczy to, że od seksu stronię, ale mieszczę się w granicach męskiej
średniej, co znaczy, że o ile nie jestem czymś
bardzo zaabsorbowany, to myślę o tym jakieś 30 razy dziennie.
Wiadomo - w wieku nastu lat faceci dzielą się na tych, którzy już z panienką
legli i tych, którzy tej nobilitacji nie
zaznali. Co zabawne, ludzie starsi, np. rodzice, nie muszą nic wiedzieć, żeby
takiego młodzieńca zdemaskować. Moja
matka, gdy przychodzi jakiś mój znajomy, chwilę mu się dyskretnie przygląda.
Potem słyszę, jak mówi do ojca cicho:
"O ten to już był z kobietą". Nie ma natomiast takich konkluzji po wizycie
dziewczyny. Czy po nich mniej to widać? A
może właśnie bardziej, więc nie ma co się popisywać intuicją?
Związek z Agatą wspominam ciepło, bo wieczorami siadywaliśmy na dachu jej bloku
i przy piwie graliśmy na gitarach
i śpiewaliśmy piosenki Kaczmarskiego. Czasem sami, czasem ktoś się do nas
przyłączał. Ja medytowałem, czy jest w
staniku czy bez, a ona wtórowała mojemu śpiewowi. I tak przez trzy miesiące.
Potem złamała nogę, więc nie mogliśmy
nigdzie chodzić, a związek zaczął się sypać. Wreszcie nadszedł Sylwester,
którego ona musiała spędzić w domu. Nie
dostałem zaproszenia, więc uznałem, że mam wolne i poszedłem z butelką "Soplicy"
na imprezę do jakiegoś
nadzianego gościa z sąsiedztwa. Piękne to były czasy - gospodarz zapraszał
nieznanych sobie ludzi (tak bardzo mu nie
zaszkodziłem - zapchany zlew i tyle).
Z tą wódką były przygody, bo oficjalnie - czyli przed rodzicami - byłem wciąż
niepijący. To był okres, gdy poza
znalezieniem miejsca na balangę problemem było też tzw. zbunkrowanie alkoholu.
Poprzedni raz - rzecz dotyczyła
zgrzewki piwa - omal nie skończył się haniebną wpadką. Zgrzewka została ukryta w
mojej piwnicy. Mój ojciec miał
tam interes. Zszedł do podziemi, a ja umierałem ze strachu. Ale - cud - nie
znalazł.
Tym razem ukryłem butelkę za kartonową osłoną kaloryfera na klatce schodowej i
też drżałem, żeby ktoś jej stamtąd
nie zwinął. Ale znowu się udało, a na imprezie bawiłem się doskonale. Następnego
dnia rano przypadkiem spotkałem
brata Agaty i spytałem, czy jest sens, żebym ją odwiedził. Stwierdził, żebym dał
sobie spokój. No więc dałem.
Dziś z Agatą normalnie się przyjaźnimy. Normalnie, czyli, jak w przypadku
większości moich przyjaciółek (a mam ich
zaledwie trzy, bo wciąż nie bardzo wierzę, że możliwa jest czysta przyjaźń
między facetem a dziewczyną, zwłaszcza,
gdy dziewczyna coś w sobie ma i jest sama), spotykamy się raz na kilka miesięcy
i całkiem nieźle nam się rozmawia.
Temat przeszłości jest starannie pomijany. Zresztą - o czym tu rozmawiać? Tyle
się już w jej i moim życiu wydarzyło.
Wspomniany wyjazd nad Bug skończył się kolejną potajemną pijatyką na brzegu
rzeki. Ja byłem w nastroju - ukuło mi
się takie określenie - n a b r z m i a ł y m, co oznaczało podwyższoną
wrażliwość na wszystko, co miało jakikolwiek
związek ze mną. Przyczyną nastroju była długa - dwugodzinna - rozmowa z Olgą na
strychu domu polonistki.
Rozmawialiśmy, tj. naprawdę rozmawialiśmy, pierwszy raz od pobytu w Kirach.
Olga zachowywała się bardzo życzliwie. Oczywiście nasza konwersacja, a przede
wszystkim nasze zniknięcie, nie
uszły uwagi pijącego towarzystwa. Byliśmy w nastroju plotkarskim, więc
polecieliśmy po liście. Krzysiek - prawdziwy
żołnierz, Aneta - coraz ładniejsza mężczyzna (nie wiem, dlaczego się jej
czepiali, wtedy była jeszcze w miarę normalna
i całkiem pociągająca), Olga - ...
- Może przejdziemy do następnej osoby? - zaproponowałem szybko i nerwowo, co
wywołało porozumiewawcze
uśmiechy. Chłopaki byli trochę zapóźnieni w rozwoju, już nie było obciachem z
dziewczyną zamienić kilka słów, ale
przebywanie z nią dłużej wciąż wzbudzało złośliwe komentarze. Prawdziwy facet ma
się obyć rękodziełem, które
zresztą w pewnym momencie zdaje się być atrakcyjniejsze od prawdziwych przeżyć.
No bo wiadomo, prawdziwą
wartość może mieć szturchnięcie Cindy Crawford, Beata będzie, powiedzmy, dwie
długości z tyłu, a dalej to już nędza,
czyli w naszym slangu "nyndza". Więc już lepiej rozmawiać o niedościgłym, niż
startować do "nyndzy".
Filozofia ta była o tyle zabawna, że po latach, już beze mnie, spotykali się
nadal w tym samym towarzystwie, w którym
dziewczyny uzyskały pełnię praw i respektu. Mało tego, tworzyły się pary, a stan
skojarzeń był dynamiczny - taka
Beata była już chyba dziewczyną wszystkich, a inne dziewczyny niewiele jej
ustępowały. Ponieważ dziewczyn było 3
razy mniej niż facetów, przez towarzystwo stale się przewijały jakieś nowe,
które jednak prędzej czy później musiały
ustąpić swoim. Wszystko za powszechną zgodą i ku powszechnemu zadowoleniu. Tylko
Aneta, jako ta "męska",
obserwowała wszystko z boku i nazywała to złośliwie "chowem wsobnym".
Z wieczornej popijawy wróciliśmy pod gościnny dach polonistki naprawdę na
ostatnich nogach. W dusznym nieco
wnętrzu alkohol jakby ponownie uderzył nam do głów. Najbardziej Romkowi -
jednemu z tych erotomanów
gawędziarzy, którzy trafiają się w każdej grupie. Los i ślepe przepychanki
ulokowały go po sąsiedzku z Beatą - tą
obdarzoną ponadnormatywnym biustem. Romek, wykonawszy pełny obrót wokół
wzdłużnej osi własnego ciała,
przyturlał się do niej najbliżej, jak można było, nie ładując się na nią i
basowym głosem zwrócił się do niej
pieszczotliwie:
- No, Beata, daj dupy - wyciągnął mocno "u".
- Odwal się - Beata nie wyglądała na taką, która miałaby ulec obwodowi Romkowej
klaty.
Nikogo te konwencje nie dziwiły. A klatę Romek miał imponującą i z dumą
prezentował starannie hodowane muskuły.
Do bitki też bywał skory, czując respekt tylko dla kilku osób. Jedną z nich był
Rafał, który, poza doskonaleniem
umysłu i talentów muzycznych, trenował karate. Kiedyś Romek się za coś na Rafała
wnerwił i już się przymierzał.
Rafał przyjął pozycję defensywną (lekki pokłon, pięści przy twarzy) i powiedział
spokojnym głosem:
-Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak trząsł portkami, jak ty, H o m e k.
Romek nie znosił tej ksywy (choć zapewne sam nie wiedział, dlaczego), więc
zobaczywszy, że Rafał bez żadnych
obiekcji jej użył, rzeczywiście się przestraszył i odstąpił.
Inny przypadek był bardziej drastyczny, bo nie wśród swoich. Graliśmy w piłkę na
WF-ie i - co ważne - trafił nam się
dobry egzemplarz tejże piłki. Na sąsiednim boisku grali ludzie z klasy
sportowej, czyli tzw. ćwierćinteligenci. Trzeba
wiedzieć, kim byli, żeby zrozumieć, co musieliśmy znosić.
Klasa sportowa była wynalazkiem niegdysiejszej dyrektorki naszej szkoły, dzięki
któremu o Chrobrym poszła plotka,
że to szkoła skorumpowana. No i coś w tym musiało być, bo znałem ludzi z
zawodówek, którzy sportowców bili na
inteligencję. Taka Ewa na przykład. Chodziłem z nią do podstawówki, którą
przejechała równo na trójach. Aż tu nagle
dowiaduję się, że jest w Chrobrym. Spotykamy się w sklepie i ona pyta, jak mi
się podoba n a s z e liceum. Na to ja, że
jest dość ciężko. A Ewcia: "Wiesz, w tej szkole to normalne". Potem obleje
maturę z polskiego, a publicznie zaistnieje
jako panienka na fotografiach z reportażu jakiegoś pornosa. Ewa dostała się do
Chrobrego podobno dzięki temu, że jej
ojciec - bodaj przedsiębiorca z branży mięsnej - zasponsorował bal maturalny.
Wobec takiej hojności dyrektorce nie
pozostało do powiedzenia nic poza tym, że "jeśli córka będzie miała jakiekolwiek
problemy na egzaminie wstępnym, to
niech się uda wprost do sekretariatu".
Albo Zbójcerz, w tamtych czasach ortodoksyjny metal, zawodnik rzutu młotem, więc
posturę łatwo sobie wyobrazić.
Kiedyś do naszej szkoły przeniknęli skini i zaczęli na korytarzach zaczepiać
zwolenników Metalliki. Akurat stałem w
klopie i paliłem przerwowego rakotwora. Nagle wszedł Zbójcerz z łapami po łokcie
we krwi. Rozejrzał się dumnie i
wyjaśnił, że właśnie spuścił wpierdol (wtedy jeszcze nie znaliśmy takich
subtelnych określeń jak wbęcki czy klepanie
michy) trzem skinom. Jak się okazało, jednym rzucił o ścianę, drugiego
poczęstował plombą, a trzeciemu pozwolił
wynieść półprzytomnych kolegów. Potem przez kilka tygodni baliśmy się akcji
odwetowej, ale upiekło nam się.
Zbójcerz po maturze zmienił barwy i sam się obciął na łyso.
Romek do sportowców nie miał szczęścia. Pierwszy raz do starcia - tym razem
słownego - doszło właśnie w trakcie
meczu. Jeden ze sportowców, górujący gabarytami nawet nad Zbójcerzem, nie mówiąc
już o Romku, zabrał nam nową
piłkę, a rzucił starą. Trener akurat odszedł. Romek nie widząc szans w starciu
bezpośrednim, udał się po interwencję -
my jakoś nie mieliśmy ochoty zadzierać z bandytami, z którymi mieliśmy spędzić
pod jednym dachem jeszcze sporo
czasu. Żałosnemu marszowi Romka towarzyszyły okrzyki "Tylko nie płacz, niuniuś,
nie płacz".
Romek miał nadzieję, że kiedyś się zemści na dowolnie wybranym reprezentancie
ćwierć inteligentów, byle tylko dało
mu się obić mordę. Okazja przytrafiła się jakiś czas później - w szkole
zainstalowano stoły do ping-ponga, które
oczywiście na wszystkich przerwach okupowali sportowcy. Wreszcie Romek nie
zdzierżył i rzucił się na jednego z
nich - osobnika niepozornego i o miłym wyrazie twarzy. Pech chciał, że pod
niegroźną powierzchownością ukrywał się
zapaśnik, który wykonał dwa nieznaczne ruchy. Romek jak piórko upadł na ziemię,
zaczepiając po drodze twarzą o
kant stołu.
No tak. Ludzie składają się ze scen, jakie w mojej obecności (choć bynajmniej
nie dla mnie) odegrali. Niech
ktokolwiek spyta mnie o kogokolwiek: jaki był, jaka była? Nie mam pojęcia. Nawet
jeśli znam kogoś od lat, to nie
powiem, bo nie wiem, bo ludzie się zmieniają, bo zawsze potrafią mnie czymś
zaskoczyć. Bo nawet Olga, z którą po
liceum nie pobraliśmy się wyłącznie dlatego, że nie było jeszcze szans na
materialne usamodzielnienie się, jest teraz
żoną kogoś, kogo o wzbudzenie jej uczuć w życiu bym nie podejrzewał. Mimo
spędzonych razem lat niewiele
najwidoczniej o niej wiedziałem.
Ale podczas wyjazdów było fajnie. Rok wcześniej wyjechaliśmy właśnie do Kir. Dla
mnie ten wyjazd, poza wieloma
zaletami (m.in. nocą z Agnieszką), miał wielką wadę - codziennie mieliśmy
matematykę z Piotrowskim. Ale poza tym
łaziliśmy po górach i - już podziemnie - brataliśmy się z góralami przy piwie w
knajpie u wylotu Kościeliskiej. Piliśmy
jeszcze umiarkowanie, głównie z powodu braku forsy. No i śmiesznie się kryliśmy
z naszymi świeżo nabytymi
upodobaniami. Kiedyś w drodze powrotnej spotkaliśmy Agnieszkę i dla pewności, że
nie zostaniemy nakryci,
chuchnęliśmy jej w nos, pytając, czy coś od nas czuć. Roześmiała się i odparła:
- Piwo, papierosy. Od ciebie, Marceli, kawę. A od wszystkich gumę do żucia.
Żuliśmy wtedy tylko Stimorola, bo miał taką techniczną nazwę i trudno było go
dostać.
Snobizm na piwo objawiał się jeszcze nie ilością wypitego napoju, ale
smakoszostwem. Z mądrymi minami dzieliliśmy
piwa na lepsze i gorsze. Z nieznanych mi przyczyn bardzo wysokie notowania miało
piwo myśliwych - niemiecki
Hubertus, może dlatego, że był dostępny w niewielu sklepach. Przezwaliśmy
Hubertusa "Hitlerem", co miało brzmieć
fasoniaście, a nazwę narzuciliśmy sprzedawcom. Szło się do sklepu i mówiło:
- Poprosimy sześć Hitlerów - i wiadomo było, że chodzi o Hubertusa, który
niedługo zabawił na polskim rynku.
Ciekawe, dlaczego. Może ta nazwa? Podobno mydło "Imperial Leather" nie
sprzedawało się, bo ludzie nie umieli
wymówić nazwy.
Olgę po raz pierwszy zauważyłem właśnie w Kirach. Trudno mi zdefiniować
przemianę, jaka zaszła w moim jej
postrzeganiu właśnie wtedy. Może pod wpływem zastanego pewnego razu widoku jej,
wycierającej włosy po kąpieli -
była pełna subtelnego seksapilu. Weszła do pokoju w granatowym dresie z napisem
"Coca Cola" i wyglądała
apetycznie niby kiść dorodnych winogron.
Tak, to jest niezłe porównanie, bo Olgę pod każdym względem konsumowało się z
apetytem. Ciekawe, czy jej mąż
umie to docenić.
Kilka razy poszliśmy na spacer. Było miło. Wymyśliliśmy sobie zabawę: wieczorami
siadaliśmy gdzieś w kuchni i
godzinami patrzyliśmy sobie w oczy. Wywietrznik wysysał dym z mojego papierosa.
Nie wiem, co powodowało, że
już po chwili zaczynaliśmy się śmiać, a kto zaczął pierwszy, ten przegrywał. Gra
miała też swój narkotyczny posmak,
bo po dłuższym wpatrywaniu się w nieruchomy punkt jej twarzy - oko, ciemne i
uważne oko - widziałem już tylko ten
punkt. Reszta znikała.
Ostatnią noc spędziliśmy w całości na dyskusjach. Zawsze, gdy komuś opowiadam,
że z kimś "super się gada", pada
pytanie: "A właściwie o czym?". I to jest idiotyczne, bo nie o temat tu chodzi,
rozumiesz Wróbel? A rano
postanowiliśmy, że w kilka osób pójdziemy pożegnać się ze Stawem Smreczyńskim. I
tu dwie dziwne rzeczy, z
których jedną zarejestrowałem, a drugiej nie (znam z opowieści Olgi właśnie).
To, co zarejestrowałem, mogę opowiedzieć własnymi słowami. Był lodowaty i
wilgotny poranek, podchodząc pod staw
szliśmy już przez śnieg. Olgę od zimna chroniła kurtka z kapturem. I nagle
zobaczyłem, że spod tego kaptura patrzą na
mnie zwężone, rozzłoszczone i zimne oczy. Nawet nie próbowałem dociekać, co się
stało. I choć kilka godzin później
usiadła w pociągu tak, że jej bose nogi nagle znalazły się na moich kolanach, to
zapadła już decyzja o rezygnacji. A
przecież minęło tak niewiele czasu od pojawienia się pomysłu, żeby zaproponować
jej wspólny wyjazd - nawiasem
mówiąc, mój pierwszy w życiu.
I druga dziwna rzecz. Oddaję głos uczestniczce.
- Naprawdę nie pamiętasz? Jak lecieliśmy nad Smreczyński, z naprzeciwka szło
dwóch chłopaków. No i w pewnym
momencie zauważyłam, że to był Krzysiek i jeszcze ktoś. Krzysiek wyglądał, jakby
nie wierzył, że naprawdę mnie
widzi. Ale i tak mu się rzuciłam na szyję. Wy chyba poszliście dalej, a ja was
dogoniłam tuż przed schroniskiem na
Ornaku. Jak mogłeś nie zauważyć?
Całe szczęście, że nie zauważyłem. Czy te dwie rzeczy miały ze sobą coś
wspólnego? Nie zauważyłem również
własnej erekcji, gdy stałem za Olgą, wciśnięty w jej szczupły tyłeczek, w
autobusie, którym jechaliśmy z Kir do
Zakopanego. Natomiast ona zauważyła, a raczej poczuła. Spytałem ją później, czy
nie czuła się tym jakoś urażona.
- Wiesz, chyba nie.
- To może cię to bawiło?
- Też nie. Raczej ciekawiło, poza tym pierwszy raz wbrew mojej woli, organizm
odpowiedział przyzwalająco. Co
mogłam na to poradzić? Mam wrażenie, że gdyby chłopak i dziewczyna znaleźli się
na bezludnej wyspie i oboje nie
mieli pojęcia o seksie, to i tak on by wiedział, co włożyć, a ona by wiedziała,
gdzie.
Uwielbiała mnie drażnić takimi erotycznymi zagrywkami słownymi.
- Zauważyłeś - spytała w takim momencie, kiedy wolałem nawet o tym nie myśleć,
jako że przeżywaliśmy właśnie
potężny kryzys - że większość ważnych czynności, jakie wykonuje człowiek, polega
na wkładaniu lub wyjmowaniu?
Zauważyłem. Jak się postarać, to nawet wkładanie książki na półkę się kojarzy.
Ale wtedy wszystko docierało do mnie słabo. I dobrze, bo podczas wakacji miałbym
dwie sprawy do rozpamiętywania,
a tak miałem tylko jedną - Justynę.
Justyna - moja pierwsza wielka miłość. Byłem jeszcze smarkiem, gdy się
poznaliśmy. To było na wczasach w
Świeradowie, gdzie biegaliśmy razem na Sowią Skałę, do świetlicy, aby obejrzeć
"Karierę Nikodema Dyzmy". W
ciemnościach siadaliśmy w kąciku pod schodami, a ja wpatrywałem się w jej
niebieskie oczy. Miała głęboki głos,
semicką urodę, precyzyjne poglądy i magnetyczną charyzmę. I mieszkała w Sopocie.
To cholerne miasto powinno, mimo swojej urody, cudownych knajp, mieszczańskiej
architektury i klimatu, kojarzyć
mi się jak najgorzej. Tam Krzysiek zdobył Olgę, tam Lionel zdobył Olgę, tam ja
się wplątałem w historię z Justyną w
momencie najgorszym, jaki można sobie wyobrazić. Bo ważne jest nie tylko to, co
się dzieje, ale też kiedy i gdzie.
Ale to było wiele lat później. Tymczasem wiele lat wcześniej rozpoczął się mój
okres czekania na Justynę. Na
spotkanie z nią czekałem miesiącami, na nią samą - latami. Ależ byłem cierpliwy.
I wierny, bo przez te lata właściwie
nie interesowałem się dziewczynami. Pierwsza była Agata, potem Olga i dopiero
trzecia - Justyna. A przecież powinna
była być pierwsza.
Brakowało temu czekaniu chwil spektakularnych. Co najwyżej wzrastało napięcie.
Jak wtedy, gdy zaprosiła mnie do
cioci na wieś, gdzieś koło Kluczborka. Jechałem tam cały dzień i cały czas
gryzłem się: czy to, że mnie zaprosiła,
znaczy coś ponad sympatię? Podróż wlokła się, na miejsce dotarłem późnym
wieczorem. Było już ciemno, ale ona stała
tam na stacji i czekała na mnie.
Nie powiem nic złego o tym wyjeździe. Było gościnnie, smacznie i ciepło. Moment,
po którym można się było
spodziewać przełomu, nadszedł trzeciego wieczoru. Leżeliśmy na sianie, pod
rozgwieżdżonym niebem. Ale zamiast
namiętnych pocałunków czy choćby czułych wyznań była akademicka rozmowa o
miłości i przyjaźni ze wszystkimi
wspaniałymi ludźmi, których Justyna znała. Bo każdy jej znajomy był
"niesamowity" i miał "specyficzne poczucie
humoru", nawet Błażej, który odwiedzał ją najczęściej, ale nie potrafił
zrozumieć, że jest lubiany, a nie kochany.
Ja, racjonalizując własną indolencję, uznałem, że Justyna kochać umie wyłącznie
swoich rodziców.
Wracałem nocnym pociągiem z Katowic na stojąco, następnego dnia miałem wyjechać
na kilka miesięcy do ZSRR,
gdzie tata miał kontrakt i nie było możliwości, żebym mógł tam nie jechać. Bye,
bye, Justyno, pewnie już się nie
zobaczymy. Patrzyłaś na mnie jakoś tak dziwnie podczas pożegnania. Myślałem: oto
piękna, nieznajoma przyszła
towarzyszka mojego życia przemieniła się w ciebie, ma twoje unoszące się w
wiecznym zdziwieniu brwi, drobne
dłonie o kolorze miodu i fioletowe znamię na nodze.
Oczywiście zobaczyliśmy się. Gdy wróciłem z Rosji, okazało się, że mam prawo
wybrać sobie dowolne liceum.
Wybrałem Chrobrego. Był dobrą szkołą z tradycjami? Miałem to gdzieś, zresztą
jakość tej szkoły polegała wyłącznie
na wysokich wymaganiach dostosowanych do poziomu uczniów. Ale nazwa mi się miło
kojarzyła. Zaraz, zaraz, z
czym? Ależ oczywiście, z koncertem Leona Chrobera, wybitnego organisty, którego
z Justyną słuchaliśmy w Katedrze
Oliwskiej. Nie miałem nic przeciwko przypuszczeniu, że to on, na cześć Justyny
oczywiście, jest patronem tego
liceum. Chrobry, Chrober - mała różnica.
Głównym problemem była w tym czasie alienacja w nowym środowisku. Lekarstwem
było obcowanie z tym, co się
dobrze znało. Justyna, postać już wtedy mitologiczna, wydawała się tak znajoma!
Dzwoniliśmy do siebie regularnie i
właśnie w takiej rozmowie padła propozycja mojego uczestnictwa w jej studniówce.
Pytanie "Dlaczego ja?" było naprawdę bardzo na miejscu w mojej sytuacji.
Oczywiście nie zadałem go, bo o tym, że
podjęcie zobowiązania powinno być poprzedzone ustaleniem warunków, dowiedziałem
się sporo później. O jakim
zobowiązaniu zresztą mówię?! Czułem się wyróżniony i spodziewałem się
najlepszego. Przemogłem swoje
obrzydzenie do tańca i nauczyłem się poloneza.
Po przyjeździe do Sopotu zorientowałem się, że coś jest nie w porządku.
Przywitanie było chłodne, w dodatku w
asyście obojga rodziców. Potem późna kolacja, podczas której czułem się tak
skrępowany, że co chwilę z głośnym
brzękiem upuszczałem nóż, łyżeczkę, widelec. Gdy w dniu studniówki wyksztusiłem
z siebie wreszcie: "Justyna,
dlaczego mnie tu zaprosiłaś? (choć właściwsze było określenie "ściągnęłaś"),
usłyszałem "O rany, nie przeżyjesz, jak
nie będziesz wiedział?". Zabrzmiało to fatalnie, jak przyznanie się do istnienia
niewygodnej tajemnicy.
Na szczęście były już w moim życiu papierosy. Na nieszczęście, nie było jeszcze
alkoholu i świadomości jego
czarodziejskiej mocy uspokajającej. Justyna była ciągle nieobecna w domu, a ja
wymyślałem preteksty, żeby
wyskoczyć się przewietrzyć.
Na samą studniówkę szedłem z najwyższą niechęcią, umęczony ciągle powtarzanym w
myślach pytaniem - o co tu
chodzi. Czy jestem pionkiem w jakiejś grze? Czy gdzieś, w ciemnościach szkoły
miał się czaić ktoś, kogo tylko na
pokaz zastępowałem, a Justyna chciała w nim wzbudzić zazdrość?
Było beznadziejnie. Co chwila uciekałem do toalety na papierosa. A tam
rozgrywały się sceny, które pozbawiały mnie
resztek romantycznego nastroju. Chłopak udawał, że gwałci dziewczynę, a ona
ekstatycznie jęczała "Zrobisz mi
dzidziusia? Zrobisz mi dziecko?". Do mnie z kolei przyczepił się jakiś pijany
gość i spytał, skąd jestem.
Odpowiedziałem. Rozpromienił się.
- No co ty, kurwa? Ja też. I to, kurwa, z najbardziej kryminogennej dzielnicy
Warszawy. Z Grochowa jestem.
Brat w potrzebie. Krajan, po prostu prawie sąsiad.
W całym tym nonsensownym przedsięwzięciu pojawił się jednak moment, który wbił
mi się w pamięć na kilka lat.
Oświadczyłem Justynie, że tańczyć już nie mam zamiaru. Ale zaczęli właśnie grać
"Nothing compares to you" Sinead
O'Connor. Justyna, milcząc, złapała mnie za rękę i pociągnęła do auli
(ozdobionej wiecznie żywą siatką maskującą i
balonami). Tam objęliśmy się i ona się do mnie przytuliła. Falowaliśmy przez
kilka minut, a ja już gotów byłem
tłumaczyć jej moje uczucia. Ale czar prysł, gdy utwór się skończył.
Miałem co wspominać po tym jałowym spektaklu. Studniówkę i niegdysiejszą wspólną
podróż do Warszawy
zaszczanym i zatłoczonym osobowym. Znaleźliśmy miejsce w przedziale, usiedliśmy
obok siebie. Po kilku godzinach
powolnej jazdy wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim, a ja miałem swoją małą
tajemnicę. Około trzeciej nad ranem
Justyna zasnęła. I położyła głowę ma moim ramieniu. Przez trzy godziny bałem się
drgnąć, żeby jej nie obudzić i żeby
seans trwał.
I znów krotka próba literacka, która mogłaby się znaleźć... nie wiem gdzie. Może
w pamiętniku.
Mogę ci opowiedzieć historię pewnej nocy. Jej okoliczności są mniej banalne, niż
się wydaje na pierwszy rzut oka, ale
zdarzyło się mało, nic właściwie.
Kochałem wówczas Justynę. Bez wzajemności, ale, że tak powiem, z życzliwością z
jej strony. Pozwalała mi spędzać
w swoim towarzystwie sporo czasu, niestety nie pozwalały na to okoliczności. Nie
dość, że mieszkała daleko ode mnie,
to jeszcze w pewnym momencie musiałem wyjechać na długo za granicę. Do Polski
przyjeżdżałem tylko latem i,
oczywiście, pierwszym, co robiłem, był telefon do Justyny.
Kiedyś dzwoniłem tak przez dwa tygodnie. Po każdym wykręceniu numeru przez kilka
minut wsłuchiwałem się w
monotonne i powolne "bip;bip". Nie był to okres wakacyjny, więc mantra "niech
ktoś odbierze ten telefon" wywołała w
końcu paranoję. Wysłałem telegram, którym opisałem moje próby skontaktowania
się. Zakończyłem go słowami
"Chyba za poważnie potraktowałem znajomość z Tobą".
W wieczór poprzedzający mój wyjazd z Polski Justyna odnalazła się - po wakacjach
w nietypowym terminie.
Przeprosiłem za telegram. "No, ostry był" - powiedziała o nim. Zacząłem
rozwodzić się nad tym, jak fajnie by było
rozpocząć studia za granicą. "Ale niefajnie by było, gdybyś miał tam jeszcze
dłużej zostać" - odparła Justyna, jakby ten
zamysł sprawiał jej osobistą przykrość.
Nadszedł właśnie czas moich drugich odwiedzin. Pierwszy wieczór spędziłem
niestety w szpitalu. W czasie podróży
pociągiem wystawiłem głowę za okno i do oka wpadł mi opiłek metalu, który
musieli mi wyciągnąć.
Zadzwoniłem dopiero drugiego dnia. Te telefony zawsze dostarczały mi negatywnych
emocji. Będzie czy nie (wiele
razy jej nie było, a ja musiałem zadowolić się substytutem w postaci pogaduszek
z jej rubasznym ojcem)? Pozwoli mi
do siebie przyjechać, czy też okaże się, że jest czymś zajęta (nawiasem mówiąc,
zawsze zastanawiałem się nad swoim
statusem podczas mojego goszczenia w jej domu - gość jej rodziców, przyjaciel
Justyny, dlaczego więc nocuję u niej, a
nie w hotelu "Heweliusz"?).
Justyna w domu była. Powiedziała, że chętnie by mnie zobaczyła, ale musi
następnego dnia musi jechać do cioci pod
Częstochowę.
Wpadłem w panikę. Mój jedyny przyjazd w roku i mam ją widzieć tylko przez kilka
godzin? Powiedziałem, że
przyjadę.
Moja siostra była chora. Chciałem pojechać najwcześniejszym pociągiem. Nie
ufając budzikowi, całą noc spędziłem
nad "Wojną i pokojem". Rano pojechałem na dworzec. Zabawne, o piątej rano w
Warszawie panuje taka cisza, że w
całym mieście słychać stukot kół pociągów przejeżdżających przez Wisłę. Za to
myśli stają się tak nieznośnie głośne,
że chwilami zastanawiałem się, czy tylko myślę, czy też cicho do siebie mówię.
W pociągu odespałem noc. I zaraz po przyjeździe spytałem Justynę, czy nie
mógłbym pojechać z nią. Była zaskoczona
prostotą tego pomysłu.
Zgodziła się. Po kilku dniach i licznych perypetiach spotkaliśmy się w
podczęstochowskiej wiosce, gdzie, choć nic się
w naszych stosunkach nie wyjaśniło, Justyna codziennie rano przychodziła do
mojego pokoju, żeby powiedzieć mi
"dzień dobry". To przenoszące mnie ze snu do jawy "Janusz, obudź się"
prześladowało mnie potem we
wspomnieniach.
Wcześniej jednak była ta niewinna, niezrozumiała dla nikogo poza mną, noc.
Musieliśmy zajechać do Warszawy,
żebym wziął rzeczy na dłuższy wyjazd. O dziesiątej wieczorem zasiedliśmy na
ławce na dworcu w Sopocie. Justyna
chyba liczyła na moją przytomność, ale ja miałem w głowie totalny szum. Nasz
pociąg przegapiliśmy. Dwie godziny
później przyjechał jakiś śmierdzący i zatłoczony osobowy do Warszawy.
Justyna później mi powiedziała, że gdy znaleźliśmy się na korytarzu, wyciągnąłem
za siebie rękę i poszukałem jej
dłoni, jakbym chciał sprawdzić, czy jest ze mną. Ja tego nie pamiętałem.
Widocznie szybko ją puściłem. Zaczęliśmy
szukać przedziału z wolnymi miejscami. W końcu udało się.
Był już środek nocy, w Warszawie mieliśmy znaleźć się rano. Usiedliśmy koło
siebie. Nie mogłem zasnąć.
Uszkodzone dwa dni wcześniej oko cały czas mi łzawiło.
I znów - Justyna kilka lat później mi wspomniała, że całą noc walczyła ze snem.
Bała się, że, jeśli zaśnie, oprze mi
głowę na ramieniu. Biedaczka! O co jej chodziło? Kochała mnie już wtedy - o tym
też dowiedziałem się za późno. Nie
chciała się zdradzić? To pewnie zamierzała mi zasugerować. Miałem jej to za złe.
Miałem też małą tajemnicę. Justyna wtedy zasnęła i rzeczywiście oparła głowę na
moim ramieniu. A ja skupiałem całą
siłę woli, żeby jakimś nieostrożnym ruchem jej nie zbudzić.
Stukot kół pociągu oznajmiał bieg czasu i przemieszczanie się.
Miłość, poza metafizycznymi aspektami wyraża się różnymi, całkiem realnymi
znakami. Dotyk dłoni, oparcie głowy
na ramieniu, wtulenie twarzy w pierś, wreszcie pocałunek, pieszczoty... Miliony
ludzi to przeżywają i gdzieś, we
wstydliwej głębi myśli, dochodzą do smutnych wniosków, do których nigdy się nie
przyznają. Nie ma szczęścia w
miłości. Najpierw jest długie i bolesne oczekiwanie, podczas którego zmysły są
tak niesamowicie wrażliwe. Wtedy w
ogóle nie myśli się o tym, jaki sens ma jakiś gest. Sens, którego nie wolno
mylić z poszukiwaniem przesłania "Czy
mnie kocha?". Czeka się na więcej i więcej. Jeśli wszystko toczy się normalnie,
czyli każdy gest niesie ze sobą realną
wartość, kulminacją staje się seks. Jeśli wciąż związek jest prawdziwy, seks
pozostaje niezmiennie wspaniałym
przeżyciem. Ale i tak trudno sobie przypomnieć (a tym bardziej przywołać) poziom
przeżyć z okresu oczekiwania.
Taka noc jak twoja czy moja może się zdarzyć tylko raz. W najlepszym przypadku
raz na miłość.
Jednak nie to jest najbardziej tragiczne. O co mi chodzi? Napięcie między
oczekiwaniem a spełnieniem oczekiwania
jest niemożliwe do usunięcia. Chyba chodzi o to, że po jednorazowym spełnieniu
oczekiwania zaczynasz uważać
szczęście za stan oczywisty. Nie może cię ekscytować to, co już masz. Niezłym
rozwiązaniem wydawałoby się
wprowadzenie kochanej osoby w stan permanentnego oczekiwania.
Mówiąc po ludzku - nigdy nie wiesz, co cię czeka. Ale to może cię tylko
rozdrażnić. Poza tym nigdy nie przyznasz się
do tego, co czujesz. Przecież, jeśli powiesz to nawet tylko samemu sobie,
pogodzisz się jednocześnie z
bezsensownością miłości i uznasz ją za jakiś absurdalny rytuał. Nie daj Boże.
Już lepiej uznać stan miłości
"dwuetapowej" za idealny. Jeśli wymarzony ideał nie istnieje, ideałem staje się
to, co istnieje.
Gdy już byliśmy ze sobą, opowiedziałem jej o tym.
- A wiesz, ja wtedy wcale nie spałam.
Uznałem, że to świetna okazja, żeby zadać pytanie, które tyle czasu nurtowało
mnie i, jak podsłuchałem, niechętnych
jej moich rodziców także.
- Powiedz mi, dlaczego tyle czasu trzymałaś mnie na dystans?
- Byłeś młodszy ode mnie.
- No i co z tego? Byłem za mało dojrzały?
- Nie, przeciwnie, czasem mnie wręcz onieśmielałeś swoją powagą. Ale byłeś
młodszy.
- Chryste, Justyna, zdajesz sobie sprawę z tego, ile mnie to kosztowało?
No pięknie. Chyba się po prostu wstydziła tego, co do mnie czuła. A może nic nie
czuła, tylko wtedy, gdy już się
kochaliśmy, wiedziała, że stwierdzenie "Sorry, ale naprawdę nie mogłam sobie na
coś takiego pozwolić" brzmiałoby
niezręcznie? Choć dość długo było nam ze sobą dobrze, to nigdy nie rozgryzłem,
jaka była przyczyna tego, że różnica
wieku nagle przestała jej przeszkadzać. Może chodziło jej o Olgę, dziewczynę
wspaniałą i tym samym
uwiarygodniającą także moją wartość. To, że Olga była niesamowitą dziewczyną,
musiało wynikać ze sposobu, w jaki
o niej mówiłem - bo przecież nigdy się nie poznały.
***
Ze studniówki wracałem z myślą, że powinienem wyskoczyć z pociągu. Później
bardziej pociągała mnie wizja
przystawienia sobie pistoletu do skroni. Czy wszyscy mieli kiedyś myśli
samobójcze? Czy nie zdawali sobie sprawy z
ryzyka, że po śmierci ciała problemy będą dalej obecne dla duszy. No, chyba że
nie ma duszy, a życie to po prostu
"forma istnienia białka". Olga przypominała mi, że zanim zaczęliśmy być parą,
często powtarzałem zwrot "Pieprzony
świat". Naprawdę miałem wtedy wszystkiego dość.
W domu czekała na mnie niespodzianka: rodzice wyjechali na dwa dni do babci.
Powoli godząc się z ponurą sytuacją,
zadzwoniłem do Sopotu, żeby donieść o szczęśliwym powrocie do domu. A Justyna -
cóż za dysonans w zestawieniu z
moim nastrojem - roześmiana, "Fajnie, że dzwonisz" i "Kiedy przyjedziesz do
Sopotu?". Zupełnie, jakby nie było
ostatnich dwóch dni.
- Justyna - mówię oszołomiony - przecież widziałaś, że coś było nie tak.
- Ale teraz już wszystko będzie "tak".
Nie dałem się podpuścić. Po raz pierwszy (choć nie ostatni) zdefiniowałem mój
cel wobec Justyny: wykreślić ją z
mojego życia. Później wielokrotnie i na różne sposoby mnie wkurzała, więc po
każdym spotkaniu czy rozmowie
telefonicznej obiecywałem sobie, że więcej się do niej nie odezwę. Ale po kilku
miesiącach wewnętrznego spokoju
uderzał mnie jakiś impuls, który łatwo pokonywał wewnętrzny opór. Łamałem się i
dzwoniłem. Do czasu.
Po rozmowie ustawiłem na stole sześć dużych kieliszków. Każdy z nich napełniłem
mieszanką znalezionych w barku
ojca alkoholi - wódką, czerwonym winem, wermutem. Mordercze drinki. Zasiadłem
przed telewizorem - jak raz trafił
się koncert - i wszystko to wypiłem. Potem zwymiotowałem, a potem urwał mi się
film. Obudziłem się zdrowy - zalany
robak chyba się udusił, a ja przez ponad dwa lata nie dzwoniłem do Justyny.
***
Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że Olga w ogóle mnie wcześniej nie interesowała.
Już samo jej pojawienie się w
naszej klasie było przecież spektakularne, był to bowiem sensacyjny transfer z
klasy humanistycznej do mat-fizu.
Zupełnie, jakby ktoś przeszedł z drużyny Niebieskie Koszule Kartuzy do
Manchester United. Co ją do tego skłoniło,
skoro Piotrowski humanistami głęboko gardził, a skrajniejszym przykładem
debilizmu byli tylko chłopcy z sąsiadującej
z Chrobrym budowlanki? Gdy komuś źle szło przy tablicy, pokazywał palcem
wymownie w stronę macierzystej sali
humana. Gdy szło bardzo źle - w stronę budowlanki.
Olga mówiła, że tylko jednej osobie nie musiała tego tłumaczyć, bo ta osoba
wszystko rozumiała. To był Krzysiek, jej
pierwszy facet. Dla mnie to była zabawna konstrukcja logiczna, bo opierająca się
na jednym ze zdań w jego liście do
niej. Krzysiek napisał tam, co następuje: "Rozumiem, dlaczego przeszłaś do mat-
fizu". A ona mu uwierzyła. To w
końcu miłe, gdy ktoś rozumie.
***
Tak, Olga wpadła mi w oko już trochę wcześniej, ale było to bardzo
powierzchowne. Na tyle nieistotne, że w korytarzu
szatni mogłem się zwrócić do niej słowami, na które w życiu bym sobie nie
pozwolił wobec dziewczyny, na której by
mi zależało: "Cześć, piękna krótkowłosa". Uśmiechnęła się przelotnie. Miała
wtedy rzeczywiście bardzo krótką
fryzurę, nawet bez trwałej, po prostu czarna szopa na głowie, więc wyglądała -
jak to określić? - niepoważnie, niemal
nie jak dziewczyna. Starannie ukrywała swoje śliczne ciało pod za szerokimi
sztruksami i powyciąganymi swetrami,
więc czy naprawdę ktoś uważa, że mogłem przewidzieć?
Przypominam sobie, przyszła z "humana", tymczasem my byliśmy dumnym "mat-fizem"
(ja byłem raczej na szarym
końcu tej elity, choć podobno lepiej być gorszym wśród najlepszych niż
odwrotnie). Poza tym, była tak niewinnie
nieśmiała. Jakież było więc zdziwienie, gdy okazało się, że rozmowa z nią może
być niebezpieczna.
Był wrzesień i słoneczna przerwa między dwoma lekcjami polskiego. Byliśmy po
wstępie do omawiania "Imienia
Róży" Eco. Polonistka (ta sama, u której niedługo potem się schlaliśmy) zagaiła,
że książka ta obciążona jest - choć nie
ma w tym żadnej winy autora - powszechnie obowiązującą i całkowicie mylną
wykładnią jej treści. Sugerowała, że jest
to efektem sugestywności ekranizacji powieści (z Seanem Connerym). "Jest to
wybitny film, ale drastycznie zawęża
pole analizy z poziomu traktatu filozoficznego do kryminału". Jak zwykle udało
jej się pobudzić nas do dyskursu, ale
faktem było, że większość z nas ograniczyła się do obejrzenia filmu.
Potem przerwa, palimy papierosy w kiblu i odpoczywamy od wysiłku, umawiając się
na jakieś piwko po lekcjach. Nie
ma wśród nas Marcelego, który od dwóch lat jest jedyną osobą w klasie
legitymującą się "bdb" zarówno z przedmiotów
humanistycznych, jak i ścisłych - a więc geniusz. Nagle drzwi się otwierają z
trzaskiem, wpada Marceli, w oczach
obłęd i wyraźne poniżenie. "Właśnie rozmawiałem z Olgą o Eco". I co? "Zniszczyła
mnie, po prostu mnie rozwaliła".
Marceli śmiał się upierać przy "błędnej wykładni", potem ustąpił pola,
twierdząc, że ta książka jest także o tym,
wreszcie się poddał. Olga skonstatowała bezlitośnie: "Trzeba było przeczytać
książkę, Marceli".
No więc nieprawdą jest, że Marceli jest niepokonany. Ile fajnych (nie
przepadałem za Marcelim, to jeden z tych ludzi,
dla których prztyczek w nos spełnia rolę terapeutyczną) zdań zaczyna się od
"Nieprawdą jest, że...". Ot, choćby historia
z moim wykładowcą filozofii z I roku studiów, chudym i brodatym doktorem
Boberem. Zadał kiedyś do przeczytania
tekst źródłowy. Na następnych ćwiczeniach wyrwał do zreferowania człowieka. Ten,
nieźle przygotowany, znakomicie
i ze swadą wywiązał się z zadania. Bober przysłuchiwał się z narastającym
zdumieniem i zagubieniem. Wreszcie
przerwał:
- Bardzo pana przepraszam, ale z mojej wiedzy wynika, że ten filozof twierdził
coś dokładnie przeciwnego. Czy może
pan odczytać nam fragment tekstu, o którym mówimy?
Człowiek zaczął czytać no i wszystko idealnie się zgadzało z tym , co wcześniej
mówił. Bober nagle pojął, gdzie tkwi
nieporozumienie.
- Chwileczkę. Będzie pan łaskaw zacząć czytać ten fragment zaczynając jeden
wiersz wyżej.
- "Nieprawdą jest, jak niektórzy w zaślepieniu twierdzą, że:..."
No właśnie. Szkoda, że w niektórych ludziach nie zaczynam czytać jeden wiersz
wyżej.
W przypadku Olgi tym wcześniejszym zdaniem z jej biografii była jej miłość do
Krzyśka. O ile prościej byłoby bez
tego fragmentu. A tak...no, nie da się tego pominąć.
Krzysiek na początku zrobił na Oldze jak najgorsze wrażenie. Przemądrzały pozer
- tak o nim powiedziała. W dodatku
zniewieściały. Nawet niespecjalnie przystojny, choć, jako pływak, świetnie
zbudowany. No i wychowany w chłopięcej
szatni basenu na Legii. Zachowało się zdjęcie, zrobione w pociągu, gdy wracali z
obozu harcerskiego - już jako para.
Mundurowa koszulka, szorty i skąpe figi. Mnie na tym zdjęciu bardziej
interesowała Olga. Oparta o niego spała z
podkurczonymi, wysoko odsłoniętymi nogami. Idealna wizualizacja sennych marzeń
dziewiczego 19-latka.
Wracamy kilka tygodni wcześniej. Rodzące się między nimi uczucie (moment po
opisanym już powrocie z Kir)
obserwuje przyjaciółka Olgi, Mamka. Mamka jest specjalistką od tego, co
potocznie się zwie "męską filozofią". Po
zbiórce, która miała miejsce na strychu Chrobrego (wszyscy zaśmiewali się z
meldunku "Druhu drużynowy, ja
chciałem powiedzieć, że Kampinoska się puszcza") Mamka prosi Olgę o krótką
rozmowę.
Harcerstwo. Coś, co wpłynęło na mentalność Olgi w bardzo silny sposób.
Próbowałem dociec, dlaczego i po złożeniu
w całość kilku elementów narodziła się teza. Nie było to trudne, bo, jako że
harcerstwo było głównym motywem
szkolnego życia, mówiła o nim bardzo chętnie, wręcz z uniesieniem.
Do harcerstwa trafiła przypadkiem, na samym początku liceum. Uległa po prostu
agitacji starszego towarzystwa. Że to
ZHR, a nie pokomunistyczny ZHP. Że jest świetna bacówka w Beskidzie Sądeckim,
gdzie można jeździć w każdy
weekend. Wreszcie chrobracka spuścizna po Szarych Szeregach i Krzysztofie Kamilu
Baczyńskim, którego wiersze
Olga bardzo dobrze już wcześniej znała. I jakieś ideały, że można cały rok
szkolny przechodzić w traperkach i
flanelowej koszuli w kratę, a na imprezach pić tylko herbatę.
A skąd sentyment? Ze snu. Zaczyna się wojna. W Chrobrym pojawia się komisja
poborowa. Rekrutami zostają chłopcy
z drużyny. Na front idą wprost ze szkolnych ławek, przebrani w dostarczone
naprędce harcerskie mundury i za duże
hełmy. Na plecach karabiny z drewnianymi kolbami. Dyrektorka żegna ich płaczem,
mówi do stojącej obok polonistki
"Boże, oni są tacy młodzi!".
Harcerze maszerując recytują wiersz swojego mistrza Krzysztofa Kamila - hymn
drużyny.
Znów wędrujemy ciepłym krajem
malachitową łąką morza
ptaki powrotne umierają
wśród pomarańczy na rozdrożach
Olga we śnie jeszcze nie wszystko rozumie, ale wie na pewno: ptaki powrotne to
oni. Wrócą, ale do kolebki najbardziej
pierwotnej z możliwych.
Na fioletowoszarych łąkach
niebo rozpina płynność arkad
pejzaż w powieki miękko wsiąka
zakrzepła sól na nagich wargach
Chce ich całować. Wszystkich, bo już nikogo z nich nie zobaczy. A smak soli na
ich ustach będzie jedynym
zmysłowym wspomnieniem po nich.
A wieczorami w prądach zatok
Noc liże morze słodką grzywą
jak miękkie gruszki brzmieje lato
wiatrem sparzone jak pokrzywą
Jakiś raj utracony, słodycz nieskończona, romantyczne wieczory, który nigdy nie
nadejdą, bo
Przed fontannami perłowymi
noc winogrona gwiazd rozdaje
znów wędrujemy ciepłą ziemią
znów wędrujemy ciepłym krajem
Teraz już widzi wszystko - podziurawione kulami - winogronami i odłamkami kropli
z fontanny młode, szczupłe ciała.
Harcerze defilują na skwerze przed szkołą, rzucają smutne spojrzenie (na pewno
ostatnie) i wsiadają do stojącej pod
bramą zielonej ciężarówki przykrytej brezentową plandeką pomalowaną w maskujące
barwy. W szkole nagle zostają
same dziewczyny, jakby poza kilkunastoma harcerzami nie było więcej chłopaków.
Olga budzi się ze snu roztrzęsiona i od tej pory inaczej już postrzega
harcerskie towarzystwo.
***
Olga i Mamka siadają pod cokołem na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, jest już dość
późno, czyli idealna pora na to,
żeby zdarzyło się coś ciekawego.
No i dzieje się, bo Mamka opowiada o rzeczach dla Olgi będących terra incognita.
Że dla facetów, przynajmniej wielu
z nich, seks jest jedynym celem - o tym akurat Olga coś już słyszała, ale jakoś
nie umiała tego odnieść do siebie. Choć
lubiła chodzić po swoim mieszkaniu nago, to zupełnie nie przekładała urody
swojego ciała na męskie pożądanie. Że są
faceci, którzy szczególne upodobanie żywią do rozdziewiczania młodych dziewczyn,
a ta skłonność implikuje wprost
niezdolność do wierności. I że tacy faceci są też w ich drużynie harcerskiej.
Kto? Niech się sama domyśli.
Olga robi szybki przegląd twarzy i imion. Jasio? Hm, jednak raczej nie, zresztą
jest z kimś już od dłuższego czasu.
Janek? Przystojny, romantyczny, genialny matematyk - już prędzej. Witalis? Od
czasu, gdy schudł (głodówka przez
miesiąc, a potem "Marta, patrz, co to za przystojniak stoi pod drzwiami do
harcówki? Rany, przecież to Witalis!"),
może się podobać dziewczynom, ale przecież nie pozbył się swojej natury pajaca.
A czy pajac może kogoś zaciągnąć
do łóżka? Więc może Krzysiek? Ale to przecież taki fajtłapa. Wykluczone.
A jednak Krzysiek. Mamka go wyraźnie za coś nie lubi, a on się jej boi,
zupełnie, jakby wiedział, że ona wie.
***
Olga sama przyznała, że pokochała Krzyśka, bo on tego chciał. Nawet, gdy już
dawno ze sobą nie byli, robiła
właściwie wszystko, czego on chciał. Poza jednym - choć wielokrotnie szli ze
sobą do łóżka, nigdy nie pozwoliła się
rozdziewiczyć - ten zaszczyt przypadł mnie. I choć formalnie tłumaczyła mu, że
nie chce tego zrobić z kimś, co do
kogo nie ma absolutnej pewności, że za niego nie wyjdzie (słowa, słowa), to w
rzeczywistości rozmowa z Mamką
zostawiła jakiś ślad. Krzysiek zaś nie ukrywał swoich skłonności i ze
szczegółami opowiedział jej, jak kochał się na
imprezie z jakąś pijaną dziewczyną na stole w kuchni. Olga rozpłakała się, on ją
przytulił, i choć nie obiecywał, że to
się nie powtórzy, ona bardzo chciała w to wierzyć.
Pewnie miała nadzieję, że brak przyzwolenia, a raczej jego odkładanie w mglistą
przyszłość zatrzyma go przy niej. Nic
bardziej błędnego wobec tego człowieka. Najpierw był raj w Sopocie, gdy po raz
pierwszy się pocałowali. Potem
doświadczenie pierwszej nocy z mężczyzną w namiocie ("Wtedy pierwszy raz
zobaczyłam Krzyśka bez okularów" -
napisała w pamiętniku). Lekkie obrzydzenie i mdłości po miłości francuskiej,
choć była tylko bierną jej uczestniczką.
Rozmawiała o tym wszystkim już nie z Mamką, ale z Martą. Olga, Marta, Krzysiek,
Grzesiek - osobliwy czworokąt.
Marta była jeszcze do niedawna dziewczyną Krzyśka. Efektowna i inteligentna,
choć dość banalna. W przypływie
szatańskiego nastroju założyła się z Krzyśkiem, że jest w stanie poderwać
każdego chłopaka. Krzysiek bez wahania
wskazał Grześka, zabójczo przystojnego, ale z Martą pokłóconego. Marta
powiedziała "Nie ma sprawy" i najpierw
Grześka poderwała, a potem się w nim zakochała. Krzysiek został sam i musiał
mieć głupi wyraz twarzy, gdy
dowiedział się, że na letni obóz Marta przyjedzie ze swoim nowym nabytkiem.
I pewnie dlatego Olga tak spokojnie z nią rozmawiała, chcąc się czegoś o Krzyśku
dowiedzieć. Marta pewnego razu
doszła do wniosku, że lepiej się będzie rozmawiać w trójkę. Wyekspediowała
Grześka po zakupy i poszła na plażę,
gdzie Olga i Krzysiek leżeli w połączonych razem śpiworach. Marta położyła się
obok, ale po chwili stwierdziła, że jej
zimno i weszła do nich. Leżeli więc w trójkę w jednym śpiworze, Krzysiek
pośrodku, Olga po prawej, a Marta po
lewej. Udo w udo, biodro w biodro, korpus w korpus. Krzyśkowi musiał chyba stać
aż po brodę, bo przecież, przy jego
fantazji i zdolnościach nie trzeba chyba było wiele, żeby sytuację kłopotliwą
przekształcić w rozkosznie perwersyjną.
Ale nie, zaczęła się rozmowa, w której Marta co chwilę pytała Krzyśka "A
pamiętasz, jak..." i tu przypominała mu
różne wydarzenia z okresu, kiedy byli razem. Pytałem Olgę, czy nie czuła się
wtedy źle. Przecież Krzysiek mógł Martę
bez problemu pogonić, a nie zrobił tego. No i jeszcze Marta - bliska
przyjaciółka. Ale Olga była już w ten układ
uwikłana zbyt mocno, aby obrażać się na Krzyśka i Martę za tę subtelną
nielojalność.
I wreszcie pojawiła się świadomość nadciągającego końca związku z chłopakiem,
który wydawał się być ideałem
(dziewczyny w drużynie mówiły, że ktoś tak dobry jak Krzysiek i tak przystojny
jak Grzesiek nie istnieje). Najpierw
urodziny Olgi we wrześniu - pozorne szczęście i radość utrwalone na zdjęciach
obejmującej się pary. W rzeczywistości
Krzysiek prawie całą imprezę spędził w zamkniętym pokoju, gdzie na leżąco
umacniał swoją zażyłość z Martą,
podczas gdy Olga, jak to się ładnie mówi, połykała łzy nad tortem z 17
świeczkami. Potem wyjazd Krzyśka z Kasią do
Zakopanego. Olga Kasię znała tylko z widzenia, Krzysiek nazywał ją przyjaciółką
i wspominał o starej zażyłości,
mówiąc jednak o tym takim tonem, jakim zwykle mówi się o kłopotach. Olga nigdy
nie dowiedziała się, co tam się
stało. Krzysiek wrócił i niby wszystko było po staremu. I wreszcie koniec
października, gdy po spacerze Puławską,
obejrzeniu witryny sex shopu z włochatymi nogami na czerwonej szybie i
przekomarzaniach na różne tematy
wylądowali wreszcie na łóżku Olgi. Jeszcze kilka minut pieszczot i wreszcie
pytanie "Olga, pozwolisz mi odejść?".
Cóż miała powiedzieć? Wyprowadziła go z mieszkania i obserwowała, jak schodził
ze schodów. Na dole odwrócił się i
zobaczyła, że płakał. Ale nie zawrócił.
"Wczoraj Krzysiek odszedł" - napisała kolejnego dnia w pamiętniku, gdy środki
uspokajające wreszcie zaczęły działać.
"Gdy wyszedł dwa dni temu ode mnie, patrzyłam na niego przez okno. Wyjął
papierosa i zapalił go. Intuicyjnie
przewidziałam, że zbliża się tragedia".
Wygląda na to, że w klasie wszyscy oprócz mnie zauważyli, że coś się stało i
podchodzili do niej, żeby spytać, w czym
rzecz. Olga nadludzkim wysiłkiem zdobywała się na uśmiech i mówiła, że wszystko
jest w porządku. Ale przez kilka
miesięcy nie było. Po lekcjach znikała, jechała do domu na Ursynów i zamykała
się w swoim pokoju. Dobrze wiem, co
czuła, bo cztery lata później byłem przez nią w identycznej sytuacji.
Kilka osób wiedziało, wśród nich oczywiście Mamka, która natychmiast zawiesiła
wszelkie kontakty z Krzyśkiem i nie
odpowiadała na pytania, czy Olga bardzo przeżyła jego odejście.
W marcu kolejnego roku Krzysiek przysłał Oldze bilety do teatru. "Czy coś się
wydarzy?" - zapisała znów w swoim
zeszycie. Kilka godzin później: "Nic się nie stało. Takie tam pogaduszki. Nawet
nie bardzo pamiętam, co to był za
spektakl".
To już było naprawdę niedługo przed tym, jak zaczęliśmy się regularnie spotykać,
o czym on się jakoś dowiedział. I
jeszcze pocztówka, wysłana na dodatek z mojej poczty (Krzysiek, o czym nie
wiedziałem, mieszkał wtedy z rodzicami
jakieś 200 metrów ode mnie): "Pozdrowienia z betonowego pudełka przy
Afrykańskiej. Gdybyś chciała kiedyś
wpaść..."
Ja o niczym nie wiedziałem. Ale nie miało to wielkiego znaczenia, i tak
poszedłbym za nią jak w dym. Może tylko
byłbym ostrożniejszy w zadawaniu pytań. Bo nie wiedziałem nawet, że byli ze
sobą. Więc, opowiedziawszy jej o
nieudanym związku z Agatą spytałem beztrosko, patrząc na nią:
- Kto był ostatnim szczęściarzem? - gdy dowiedziałem się o wszystkim, uznałem,
że pytanie powinno brzmieć "Kto był
ostatnim głupcem?". Ale Krzysiek głupcem nie był, czego dowieść miały najbliższe
lata. Był po prostu nieskończonym
skurwysynem.
- Krzysiek - odpowiedziała krótko Olga, uznając, że jeszcze nie pora na
szczegóły.
A gdy już wszystko zmierzało dużymi krokami do szczęśliwego wyjaśnienia,
chciałem się jeszcze upewnić, czy nie
jestem antidotum po Krzyśku.
- Nie jesteś - zapewniła mnie i pogłaskała mnie po twarzy. Dlaczego miałem jej
nie wierzyć?
Leżeliśmy na ławce w Parku Łazienkowskim, stykając się głowami. Olga
opowiedziała mi bajkę o Pięknej i Bestii.
"Piękną już mamy" - westchnąłem.
Wiele lat później doszedłem do wniosku, że każdy związek zbudowany na dymiących
gruzach poprzedniej miłości
służy głównie temu, żeby się podleczyć. Oczywiście leczyć można się też samotnie
przy pomocy czasu i zapomnienia,
ale o ile przyjemniej jest robić to z kimś. W dodatku istnieje szansa, że
związek leczniczy będzie szczęśliwy.
Ja, niedoświadczony i zakochany do szaleństwa, dawałem gwarancję, że będzie
dobrze. Że będzie miło Oldze, bo sam
płaciłem za jej kolejne recepty na ułożenie sobie życia ze świadomością "Byłam
dziewczyną Krzyśka".
Ale bez przesady z tym dramatyzowaniem. Początki były naprawdę świetne.
Poznawaliśmy się w szybkim tempie,
smakowaliśmy siebie na różne sposoby. Olga o Krzyśku mówiła niewiele i przez
jakiś czas sprawa ta w najmniejszym
stopniu nie psuła mi odczuwania miłości odpowiadającej - ba, grubo
przekraczającej - moim marzeniom.
Na świat udawało nam się patrzeć z tym właściwym zakochanym dystansem, dzięki
któremu problemy nie wydawały
się zbyt poważne. Ot, choćby wulgarność starych impotentów, wrzeszczących na nas
ordynarnie, gdy leżeliśmy na
pomoście nad Wisłą. Olewaliśmy ich, bo biedni i pewnie uciekali z wędkami od
spoconych i tłustych żon.
Świat nie jest łaskawy dla świeżo zakochanych, którzy budzą zawiść, irytację
albo pobłażanie. Wiem, bo sam teraz
należę do świata i trudno mi sobie wyobrazić, że śmialiśmy się z podglądającego
nas leśniczego w lesie Kabackim.
Leżeliśmy od kilku godzin w trawie i całowaliśmy się. On obserwował nas przez
kilkadziesiąt sekund, wreszcie
mruknął "A kochajcie się, ile chcecie" i poszedł w swoją drogę.
Seks? No fakt, po tych kilku godzinach miałem kłujący ból. Ale szlachetnie
pytałem ją, czy nie przesadzamy, a ona
odpowiadała, że nie, bo przecież to nie ma nic wspólnego z seksem. Wydawało się,
że zawarliśmy milczące
porozumienie, że nie, na razie nie, bo w tym jest coś niedobrego. To właśnie
efekty mojej nieumiejętności czytania
"jeden wiersz wyżej".
Na tej kładce (która kilka lat później została usunięta - bardzo dobrze, bo nie
była już do niczego potrzebna, a jadąc
Trasą Łazienkowską nie umiałem się nigdy powstrzymać, żeby nie spojrzeć na to
miejsce) zaczęliśmy przesiadywać
jeszcze pod koniec marca. Rozmawialiśmy o Remarque'u, a Olga usiłowała
zniechęcić mnie do palenia. Ale to jedna z
rzeczy, które we mnie trzeba zaakceptować. Tyle że zmieniłem Marlboro na Camele,
bo stwierdziła, że ładniej pachną.
Piętnastego kwietnia położyła się bardzo blisko mnie, a po chwili przycisnęła
się całym ciałem. I znów bałem się
drgnąć, żeby nie przerwać toczącego się czegoś, czego nie umiałem określić.
Podniosła się, oparła na mnie i leciutko
pocałowała w kącik ust (Pepe nazywa to pocałunkiem francuzkowatym i ma to w
swoim repertuarze zagrywek wobec
upatrzonych dziewczyn; na szczęście o tym nie wiedzieliśmy), jakby nie była
całkowicie pewna mojej reakcji. Ale ja
po prostu byłem nieprzytomny ze szczęścia. W końcu zaledwie dwa dni wcześniej
staliśmy objęci na przystanku na
Puławskiej (vis a vis słynnego sex shopu), a ja nie śmiałem łudzić się
jakąkolwiek nadzieją.
Odwzajemniłem pocałunek. Miała spierzchnięte wargi. Zaczęła się bajka.
W majowy weekend wybraliśmy się nad zalew Zegrzyński. Targaliśmy ze sobą mój
składany kajak. Rozkoszny,
gorący dzień, woda, słowem - wszystkie te niewyszukane elementy tworzące tło dla
sielanki. A potem powrót. Na
Trasie Łazienkowskiej do autobusu wsiadł wymuskany brunet w ciemnej marynarce,
beżowym płaszczu i mokasynach
na białych skarpetkach. Krzysiek.
- No tak, to się musiało kiedyś zdarzyć - powiedziała cicho Olga i wstała z
moich kolan, żeby się przywitać. Już tak z
nią było - zawsze, gdy go witała, rzucała mu się na szyję. I zawsze ja znikałem,
przynajmniej dla nich.
Krzysiek wyglądał na nieco zakłopotanego. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak mocną
ma w porównaniu ze mną pozycję.
Mówił więc piskliwym głosem o duperelach, potem zaofiarował się, że pomoże nam w
doniesieniu kajaka do mojego
domu. Ja w tej sprawie nie miałem wiele do powiedzenia, bo propozycja została
złożona Oldze.
Gdy wreszcie zostaliśmy sami, opowiedziała mi ze szczegółami historię jej
związku z nim. Jak się miało wkrótce
okazać, ilość tych szczegółów przekraczała możliwości opowiedzenia ich za jednym
razem - chcąc nie chcąc musiałem
raz na jakiś czas tego słuchać. Nie powiem, żebym nie słuchał z
zainteresowaniem, aczkolwiek było w moim
zaciekawieniu coś z masochizmu. Olga ciągle zapewniała, że mnie kocha, ale
stwierdziła też: "Wiesz, Krzyśka w jakiś
sposób będę kochać zawsze", więc intensywnie się zastanawiałem, którego z nas
mocniej.
Nie potrafiłem również zrozumieć jej bezkrytycznego do niego stosunku. Dla mnie
jego postępowanie wpisywało się w
pospolity schemat: uwiódł-wykorzystał-rzucił. Dla Olgi wyglądało to inaczej:
- Ja właściwie nie mam do niego pretensji za to, jak skończył, ale za to, jak
zaczął.
- To znaczy, jak?
- Jego na początku naprawdę obchodziły tylko moje nogi. Spójrz, jakie ładne.
No tak, legendarne nogi Olgi, przez lata znane tylko nielicznym, bo, jak
wspomniałem, motłoch widział tylko
workowate sztruksy. Nogi smukłe, długie, sprężyste i gładkie, zakończone bosko
wyprofilowanymi stopami, po prostu
nogi idealne. Podobnie zresztą, jak reszta jej ciała.
No więc dobrze, na początku chciał ją po prostu przelecieć.
- Kiedy spróbował pierwszy raz?
- O rany, od razu, już pierwszej nocy.
No ładnie. Ja nie miałem pojęcia, jak to zacząć. Zresztą do dzisiaj nie mam, a
wszystko, co mi się w tej dziedzinie
przydarzyło, zaczynało się samo.
Zatem nie wiem, jak to się stało, że w nocnym pociągu, którym jechaliśmy na
kolejną "zieloną szkołę" do Zawoi,
położyłem dłoń na jej piersi. Byliśmy w przedziale pełnym ludzi, więc staranniej
przykryłem nas moją kurtką. Olga
zadrżała, ale potem zrobiła ruch, który umożliwił mi włożenie dłoni pod bluzkę.
Spytałem cicho "Świadomie?", a ona
odpowiedziała "Tak". Seans dotyku trwał całą noc.
Rano koszmarnie niewyspani znaleźliśmy się w willi, w której mieliśmy spędzić
najbliższe 2 tygodnie. Niestety,
koegzystencja w pokojach była niemożliwa. Zamieszkałem więc z poczciwym ożłopem
Pawłem, przewidując - jakże
słusznie - że będzie tam rzadkim gościem. Mogliśmy bez skrępowania zamknąć drzwi
na klucz. Leżeliśmy razem na
łóżku, najpierw rozebrani do pasa, potem ona wsunęła dłoń pod moje spodnie.
Zrobiłem to samo.
- To już chyba blisko - powiedziałem nieco enigmatycznie, ale ona zrozumiała.
- Bardzo blisko.
Później wielokrotnie wspominaliśmy ten poranek.
- Wiesz, sama się zdziwiłam, bo wcześniej miłość francuska napawała mnie
wstrętem. A nam wyszło to tak naturalnie,
od razu. Spytałeś po prostu, czy możesz mnie tam pocałować, a mnie się wydało to
oczywiste. I to, że ja też chcę ci to
zrobić.
Opowiedziała mi też, jak to wyglądało z Krzyśkiem. Przykro było się dowiedzieć,
że nie byłem pierwszy. Trochę mniej
przykro - że nigdy nie zrobili tego do końca i że wciąż jest dziewicą. Ze
zdziwieniem natomiast usłyszałem, że
Krzysiek, pozujący na Casanovę, zachowywał się jak smarkacz. "To nie były
pieszczoty, to było macanie". Śmieszne,
może się bał, że mu ucieknie? Ale właśnie od tej przejmującej opowieści zaczął
się okres, gdy wspomnienia po
Krzyśku cyklicznie nawiedzały Olgę.
Nauczyłem się rozpoznawać u niej ten stan. U osoby tak kontaktowej i
bezpośredniej objawiał się jednoznacznie -
milczenie, znieruchomiały wzrok, melancholia. Od pewnego momentu także brak
wrażliwości na moją miłość. Gdy po
trzech i pół roku objawiła się nowa odmiana tego nastroju - wzbogacona o
lodowaty chłód - wiedziałem, że może
oznaczać to tylko jedno: zdradziła mnie.
***
Kostek zarzekał się, że pukał do nas wtedy do pokoju.
- Nie jestem pewien, ale chyba słyszałem dźwięk rozpinanego zamka. Był dziwny,
bardzo powolny - stopniował
napięcie - ale potem zrobiło się cicho, więc poszedłem - uspokoił nas życzliwie
ironicznym uśmiechem.
Sukinkotek, oczywiście najpierw podsłuchiwał, dopiero potem zapukał i właśnie
wtedy ręka Olgi znieruchomiała. Ale i
tak go lubiliśmy, bo, będąc inteligentnym człowiekiem, lubił posługiwać się
logiką prostaczka.
- Ja wiem, że Aga nie jest może super inteligentna - zaczął nam kiedyś opowiadać
o swojej dziewczynie - nie jest
nawet specjalnie ładna, za to bywa zazdrosna. No, ale co mam robić, sami
powiedzcie, co mam robić? Przecież jej nie
rzucę, bo ją kocham.
Wtedy też pierwszy raz namówiłem Olgę na piwo. Nawiasem mówiąc było to piwo
Mitozy. Przyniósł je wieczorem do
naszego pokoju, ale stwierdził, że najpierw się wykąpie. Otworzyliśmy butelkę
nie niszcząc kapsla. Olga wypiła
połowę zawartości ("No rzeczywiście, dobre piwo nie jest złe" - orzekła), poczym
uzupełniliśmy brak wodą i ponownie
zamknęliśmy. Mitoza wrócił, odkapslował i upił. "Dziwne to piwo" - powiedział,
wpatrując się intensywnie w butelkę.
"Jakiś słaby gaz. No, ale grunt, że ma procenty".
Tak, Mitoza, procenty najważniejsze. Pieprzyć gaz.
***
Piszę pamiętnik w starym zeszycie, który kupiłem jeszcze za czasów, gdy
przebywałem na "zesłaniu" w ZSRR. Zeszyt
A5, obłożony w bordową plastikową okładkę, która czyni z niego mini teczkę. W
kieszeni jakieś fotografie, uchwyt na
długopis. Gdyby ktoś to zaczął czytać, musiałby dojść do wniosku, że najbardziej
naturalnym dla mnie stanem jest
sarkazm. Ale to nieprawda i tłumaczenie tego przypominałoby udowadnianie, że nie
jestem wielbłądem. Bo czymś
trzeba przecież zamaskować fakt, że w tym zeszycie nie zostało opisane ani jedno
szczęśliwe zdarzenie. Znajdują się
tam za to notatki o Justynie.
Zacząłem go pisać w 1988 r., zaczynając od listu do Nieznanej Towarzyszki Mojego
Życia. Te pretensjonalne słowa
były małą manipulacją, bo Nieznana Towarzyszka stała się znana i kochana, moja
kochana Justynka, która nawet
kiedyś pojawiła się w Moskwie na wycieczce i udało nam się spędzić razem
kilkanaście godzin. Poszliśmy do Parku
Gorkiego, gdzie po zejściu z karuzeli powiedziała do mnie ciepło "mój ty
rozbójniku".
Napisałem w tym pamiętniku, że swoje życie rejestruję dopiero od momentu
poznania Justyny, że to ona mnie
obudziła, a wydarzenia sprzed jej poznania są trudne do odtworzenia. Justyna też
obudziła moją świadomość, ale tylko
do pewnego stopnia, bo jedyne, co usiłowałem zrozumieć, to jej stosunek do mnie.
Stąd już był tylko jeden krok do
odnoszenia wszystkich wydarzeń do niej. Czyli "Co by myślała, gdyby widziała
mnie teraz?".
Przy Oldze zakres moich zainteresowań rozszerzył się. Przede wszystkim
przestałem przeglądać się w jej miłości,
widzieć siebie wyłącznie jej oczami. Było to dziwne odkrycie, bo niechybnie
prowadzące do pytania: co ona we mnie,
poza moją miłością i dobrą wolą kocha? Czyżby wiedziała o mnie więcej, niż ja
sam o sobie wiedziałem?
Szkoła pogłębiała moją ponurą autoocenę. Wciąż byłem gościem, którego cholernie
łatwo było zagiąć. Piotrowski
stwierdził, że dobry nauczyciel zawsze wykaże, że uczeń nic nie umie. "No, jeśli
na tym ma polegać to, że jest dobry,
to ja przepraszam" - skomentował to Mikołaj, mój druh jeszcze z czasów
rosyjskich.
A ja najwidoczniej aż się prosiłem, żeby mi to udowodnić. To właśnie liceum
wyrobiło we mnie nieuleczalną niechęć
do egzaminów ustnych. Gdy inni twierdzili, że dają one możliwość kluczenia i
wybrnięcia z opresji wywołanej
dziurami w wiedzy, ja zdecydowanie wolałem zdawać pisemnie.
Tymczasem Olga brylowała. Na polskim swobodnie analizowała przypadki literackie
(specjalizując się zwłaszcza w
poezji międzywojennej), na matematyce rozwiązywała wszystkie zadania (osobliwie
dobra była z rachunku
prawdopodobieństwa, który przesądził, że Piotrowski postawił mnie wobec
propozycji nie do odrzucenia: on mi stawia
mierny, ja przechodzę do klasy ogólnej), na biologii od niechcenia rozgryzała
wszystkie sztuczki z genetyki. Miała po
prostu cholernie sprawny umysł, który radził sobie bez wysiłku ze wszystkimi
wyzwaniami.
Czułem potężną presję, żeby gonić za nią. Zacząłem od zagłębienia się w
literaturę - i było to na tyle wciągające, że do
książek właśnie się ograniczyłem.
***
Odkryłem ze zdziwieniem, że nie umiem w pamiętniku pisać o szczęściu. Zabierałem
się do tego wielokrotnie i zawsze
przerywałem, bo czułem, że mój opis jest grafomański, pretensjonalny i
kiczowaty, w stosunku do doniosłości moich
przeżyć po prostu obraźliwie prostacki. W dodatku, o ile przeżycia smutne
powodowały we mnie lawinę refleksji, to
doświadczane od niedawna szczęście zdawało się być zupełnie proste, nie mające
możliwego do opisania tła.
- Masz - powiedziałem Oldze, wręczając zeszyt - już nic więcej w nim nie napiszę
i bardzo dobrze. Bo ja umiem pisać
tylko o nieszczęściu, a myślę, że nie będę już musiał.
Śmieszna, młodzieńczo naiwna pomyłka. Na półce w moim pokoju znajduje się
obecnie siedem stu kartkowych,
zapisanych od okładki do okładki, zeszytów akademickich. Niech ktoś spróbuje
zgadnąć, co w nich jest.
Olga przyjęła podarunek ze wzruszeniem. Potem była jeszcze rozmowa o Justynie,
bohaterce tego zeszytu. Cóż - i
Olga, i ja byliśmy ludźmi po przejściach.
Kiedy pojawiła się między nami pierwsza złość? W miarę łagodnie przebrnęliśmy
przez pierwszą sytuację
kryzysogenną - Olga postanowiła, że na cały lipiec i trzy tygodnie sierpnia
wyjedzie do Francji. Dostała propozycję
pracy jako opiekunka dzieci - "No wiesz, niezłe pieniądze i nauczę się dobrze
francuskiego" - trochę się pożaliłem, że
tyle czasu będziemy rozdzieleni, ale na tym się skończyło.
Kłóciliśmy się oczywiście, ale zwykle o drobiazgi. Ja na przykład znałem Kasię
Figurę tylko filmu "Kingsajz" - młodą,
szczupłą i ładną. Olga miała świeższe dane - Kasia Figura to tłusta, ociekająca
seksem i spermą sex bomba, której
wielki biust przeszkadzał nawet w ładnym chodzeniu. No, ale ile można się kłócić
o Kasię Figurę?
Pierwszy raz szlag mnie naprawdę trafił, gdy nie mogłem jej odprowadzić do domu.
- Krzysiek zawsze odprowadzał każdą dziewczynę do domu - powiedziała
prowokującym tonem.
"Pod warunkiem, że wcześniej z nią poszedł do łóżka, albo spodziewał się, że
stanie się to następnym razem" -
pomyślałem, ale powiedziałem tylko ironicznie:
- No widzisz, a ja taki nieuczony w kwestii, co należy robić z dziewczyną.
No rzeczywiście, w odprowadzaniu był bardzo sumienny. Kiedyś spotkaliśmy go w
autobusie, gdy konwersował z
jakąś panienką z równoległej klasy. Była ostro wymalowana, miała długie
paznokcie i słodko się uśmiechała. Zaczęła
się rozmowa o zbliżającej się maturze - rozmowa, podczas której i ja i ta
dziewczyna zostaliśmy przez nich
zignorowani. Zagłębiłem się w rozważaniach, jak dorwać Krzyśka, żeby bezpiecznie
dać mu w mordę.
- ... no, a w razie braku odniesień literackich w wypracowaniu z polskiego
zawsze można wesprzeć się stosownym
fragmentem z "Kubusia Puchatka" - wyrwał mnie z rozmyślań jego piskliwy głos -
Asiu - zwrócił się do swojej
partnerki - tu wysiadamy. No to pa. I znów Olga na jego szyi.
- Powiedział mi, że ta dziewczyna nieźle daje dupy - poinformowała mnie kilka
dni później - Dziwne, nigdy o nikim
tak się nie wyrażał.
- Widziałaś się z nim?
- Przypadkiem, w centrum.
Dobra, powiedzmy, że przypadkiem. Naprawdę musiałaś z nim rozmawiać? Przecież
widzisz, że mi ten człowiek coraz
bardziej działa na nerwy, a poza tym on ewidentnie ciebie podpuszcza.
Pierwszego lipca pojechaliśmy na Dworzec Centralny. Z placu obok odjeżdżały
autokary zagranicznym linii. Olga
popłakała chwilkę, po czym wsiadła do autokaru.
Na miejscu, w malutkim miasteczku niedaleko Besancon, czekał na nią osobny pokój
z łazienką w wielkiej willi,
kłócące się małżeństwo na progu rozwodu i dwóch małych łobuzów: Paul i Guillame.
"Jak sobie z tymi bachorami
poradzić, jak ich zmusić do zjedzenia śniadania, umycia się, posprzątania
pokoju, zaprzestania bijatyk" - kurcze, Olga,
przecież ty masz dwóch młodszych braci, to czemu się mnie pytasz? Ja mam starszą
siostrę i już od dawna się z nią nie
biję - "Gdy chcę coś któremuś nakazać, słyszę: C'est moi qui decide - To ja tu
decyduję. A gdy usiłuję im coś
powiedzieć, oni specjalnie zaczynają strasznie szybko mówić, żebym nie mogła ich
zrozumieć." - no tak, wtedy jeszcze
nie byłaś finalistką olimpiady z francuskiego, ani tym bardziej studentką
romanistyki. "Och, wrócić już do Polski i
wyjechać gdzieś z Tobą". Też się nie mogłem doczekać.
Jeśli chodzi o wspólny wyjazd, to już zdążyłem się zetknąć z rodzicielską
reakcją na takie pomysły. Chcieliśmy
wyjechać jeszcze w czerwcu. Niestety, gdy zwróciłem się do rodziców o pożyczkę,
usłyszałem, że nie będą potem
płacić za mnie alimentów. Oczywiście wściekłem się, choć w głębi ducha śmiałem
się: z ich naiwnej wiary, że w ciążę
można zajść tylko w czasie wyjazdu i z tego, że ich strach był niczym nie
uzasadniony - to najważniejsze mieliśmy
wciąż przed sobą i nie mieliśmy zamiaru tego w najbliższym czasie zmieniać.
Rozwiązałem sytuację samodzielnie, tzn. postanowiłem zarobić pierwsze w życiu
pieniądze. Kasa, i to całkiem niezła,
czekała na budowie, gdzie przez trzy tygodnie zasuwałem jako tzw. "młody".
Oznaczało to, że poza mieszaniem
zaprawy, noszeniem cementu i kopaniem biegałem też po wódkę dla panów starszych.
Kiedyś popiliśmy naprawdę tęgo - po pół litra na głowę. Nie wiem, jak to
zniosłem, ale jako jedyny jeszcze tego dnia
pracowałem i chyba po prostu wypociłem cały alkohol, bo do domu wróciłem całkiem
zdrowy.
"Co? Pracujesz na budowie? Błagam, nie spoufalaj się za bardzo z tymi ludźmi.
Jak wrócę, chcę, żeby czekał na mniej
mój Januszeńka, a nie jakiś lump z budowy" - pisała zaniepokojona Olga. "I
pamiętaj, trzy papierosy dziennie" -
dodawała, nieświadoma, że na budowie, podobnie jak w radzieckim łagrze, papieros
to jedyny legalny sposób, żeby
chwilę odpocząć.
Picie na budowie natchnęło mnie myślą wykorzystania sobotniego popołudnia.
Zostawałem wtedy zwykle sam i
kończyłem różne rozgrzebane prace. Wyskoczyłem po butelkę wermutu, wypiłem
połowę jej zawartości i udałem się
do pobliskiej budki telefonicznej, skąd wykręciłem numer zaczynający się od 058.
Odebrała mama.
- Dzień dobry - przywitałem się lekko chwiejącym się głosem - czy zastałem
Justynę?
- Już proszę, chwileczkę.
- Justyna, słucham.
- No cześć, tu Janusz.
- Och, no proszę. Dawno nie dzwoniłeś.
Czułem się niesamowicie silny. Za mną stała cudowna dziewczyna, o której Justyna
musiała się dowiedzieć. Jak
również o tym, że dzwonię na rauszu, co określiła jako dołujące. Nie wiedziałem,
że ona też była silna - dzięki
Piotrkowi, zimnemu typowi o rozbudowanych mięśniach łydek, którego miałem poznać
już 13 miesięcy później.
Olga wróciła dokładnie 20 sierpnia. Zabijałem tego dnia czas na wszelkie możliwe
sposoby. I wreszcie pojechałem na
Centralny. A ona już tam siedziała na swoim brązowym plecaku.
Następnego dnia pojechaliśmy na Słowację. Wynajęliśmy pokój w Nowej Leśnej i
dzieliliśmy czas mniej więcej równo
na łóżko i góry. Choć czasem udawało się to połączyć - zastanawiając się, czy
ktoś nas widzi, leżeliśmy, przykryci
kurtką, u podnóża Krywania. Taki świetny miałem pomysł: żeby tam kiedyś począć
nasze dziecko.
Jeszcze z Francji Olga napisała do mnie, że wysłała do Krzyska propozycję
spotkania się we troje. "To byłby chyba
dobry sposób na zaprzyjaźnienie się. On by zobaczył, jacy szczęśliwi jesteśmy
razem, ty przekonałbyś się, że między
nami chodzi tylko o przyjaźń".
Nie podjąłem tematu i to był błąd, bo Olga propozycji nie ponowiła i postanowiła
spotkać się z nim bez mojej
obecności.
Pretekst mieli naprawdę świetny - zbliżały się imieniny Mamki i trzeba jej było
kupić prezent. Krzysiek, co prawda, nie
był zaproszony, ale przez telefon zaproponował, że się przyłączy do poszukiwań.
Olga zgodziła się, przez co
automatycznie ja zostałem z udziału w tych poszukiwaniach zwolniony.
Umówili się dwa dni przed imprezą, która miała się odbyć w Piasecznie.
Odprowadziłem Olgę pod pomnik Kopernika
na Krakowskim Przedmieściu, gdzie on już siedział z żółtym bukietem (kupił go od
jakiejś starowinki za pieniądze,
które zapewniły jej pewnie tego dnia kolację).
***
Olguś!
Potrafisz sobie wyobrazić, co ja wtedy czułem?
Najpierw, gdy powiedziałaś mi, że macie zamiar się spotkać. Nie mogę zrozumieć,
jak możesz spotykać się z kimś, kto
Cię tak potraktował. Tłumaczysz mi to na różne sposoby, że to przyjaźń, że nie
chcesz zrywać kontaktu z
wartościowym człowiekiem, że nie mam powodu, żeby czuć zazdrość. Ale
jednocześnie tworzysz wokół tego
spotkania klimat, który burzy jakoś moje zaufanie. Nie chodzi mi o to, że mnie
zdradzisz (boję się w ogóle użyć tego
słowa), tylko po prostu jest w tym wszystkim coś, co powoduje mój strach.
Chętnie bym Ci to opisał szczegółowo, ale
boję się sprawczej mocy słów.
Potem, gdy Cię z nim zostawiłem. Oczywiście, gdybym podszedł do niego i
powiedział, że jak Cię tknie, to go zabiję,
wyszłoby idiotycznie. Ale tak właśnie w tym momencie myślałem. Bo dla mnie
oczywiste było, że on w jakiś
przewrotny sposób manipuluje sytuacją.
I wreszcie, gdy wpadliśmy na siebie w sklepie muzycznym. On trzymał Twój plecak,
z którego wyjęłaś prezent dla
Mamki - ten dzwonek pasterski. I okazało się, że to on przywiózł go z Irlandii.
Mam cholerną ochotę powiedzieć
Mamce, skąd ten prezent.
No i co? Mam Ci teraz postawić ultimatum: albo ja albo on? No wybacz, ale Twoje
zapewnienia, że to nic, świadczą
albo o tym, że próbujesz mnie okłamać, albo o tym, że próbujesz okłamać siebie.
Podrzucam Ci ten list do skrzynki pocztowej. Do Mamki przyjadę sam. Jakoś nie
mam teraz ochoty Cię widzieć.
Muszę to wszystko przetrawić.
Janusz
***
Olguniu,
Nie zdążyliśmy wtedy porozmawiać o wszystkim, a że nie wiem, kiedy znów się
spotkamy, piszę ten list.
Nie opowiedziałem Ci o Joli. To dziewczyna z mojej grupy, nie znasz jej. Przez
dłuższy czas natrętnie się jej
przyglądałem na wykładach, a potem wszystko się potoczyło szybko. Wiesz, moja
matula bardzo ją polubiła, do tego
stopnia, że pozwala jej zostawać u mnie na noc. Co zresztą miała zrobić. Po
prostu trzy tygodnie temu zajrzała do
mojego pokoju, a my tam spaliśmy. Tzn. ja, jak zwykle na podłodze, owinięty
kołdrą, a Jola na moim łóżku. Myślałem,
że będzie miała pretensje, ale nie, nawet jej zaproponowała śniadanie.
Jola jest w porządku, choć czuje się trochę zagubiona w Warszawie (pochodzi z
Lublina, czyli, jak to żartobliwie z
francuska wymawiamy: z Lublę). Nie wiem, jak to się dalej potoczy, ale dobrze
nam ze sobą.
Mam nadzieję, że Mamce prezent się spodobał.
Jeszcze na koniec chciałem Cię o coś spytać, a właściwie stwierdzić z niewielkim
(ale jednak) przekonaniem. Gdy
siedzieliśmy na ławce pod Twoim domem, a ja Cię trzymałem za rękę, sprawiałaś
wrażenie, jakbyś chciała mnie
pocałować.
Trzymaj się ciepło.
Krzysiek
***
Krzysiek,
Mamce prezent się podobał, choć wyobrażasz sobie, jak się zmieszałam, gdy
spytała, skąd u diabła wytrzasnęłam coś
tak zabawnego.
Pocałować Cię chyba nie chciałam (troszkę się dziwię, że w ogóle jakoś to
komentuję).
Mam kłopoty, ale sama jestem sobie winna.
Gratuluję dziewczyny i życzę Wam szczęścia.
Olga
***
Czy ona naprawdę wierzyła w przyjaźń z nim, przede wszystkim w to, że jemu
chodzi tylko o przyjaźń?
Do Piaseczna rzeczywiście dotarłem sam, ale tam się natknąłem na Olgę i
pozostałych gości, więc na imprezę
dotarliśmy razem. Może i dobrze, bo uniknęliśmy kłopotliwych pytań.
Olga z oddaniem zwisła na moim ramieniu, że niby wszystko w porządku. A ja nawet
nie wiedziałem, jak sformułować
zarzut, choć przecież byłem pewien, że mój podły stan jest jej winą.
Nawet specjalnie się nie wysilałem. Po prostu na wstępie olałem Mamkę i
towarzystwo i przyłączyłem się do jej
rodziców, którzy ochoczo poczęstowali mnie nalewką wiśniową. Gdy już wstawiłem
się na tyle, żeby pozbyć się
nerwicowych mdłości, poprosiłem o gitarę, wyłuskałem z tłumu Grześka (ku
nieukrywanej złości Marty) i usiedliśmy
na strychu, gdzie zaczęliśmy śpiewać sprośne piosenki.
Pływał raz marynarz, który
nie pierdolił przez rok chyba
i wytryskiem swojej spermy
zabił wieloryba
Hej-ha, kolejkę nalej...
Już pod koniec tego rejsu
bosman zrobił taką gafę
że spadł z najwyższego masztu
jajami na rafę
Aż wreszcie zabraliśmy się w drogę do domu, podczas której alkohol wyparował, a
dobry nastrój mi przeszedł. Olga
wyglądała, jakby dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że dzieje się coś
złego.
- Zajrzysz do mnie na chwilę?
- Po co?
- Chcę ci coś dać.
Weszliśmy do jej pokoju. Wręczyła mi wszystkie listy od Krzyśka i swój
pamiętnik.
- Mogę to spalić? - spytałem w przypływie dobrego humoru. Olga się roześmiała.
- Nie, ale uznałam, że powinieneś to przeczytać - popatrzyłem na nią zdziwiony.
Przytuliła się - Kocham cię. Idź już,
zaraz masz ostatni autobus.
Pierdolić autobusy. Czekała mnie ciężka lektura, do której musiałem się
przygotować. Z Ursynowa na Saską Kępę
wróciłem na piechotę. Postanowiłem nie wchodzić jednak do domu, tylko usiadłem
na klatce schodowej, zapałką
zablokowałem włącznik światła i zacząłem czytać.
Gdy skończyłem, właśnie zaczynał brać mnie kac, co odwróciło moją uwagę od
myśli, że czekają mnie poważne
kłopoty, a ten skurwiel już się na to cieszy. Choć z drugiej strony nie mogłem
nie docenić Olgowej polityki otwartości.
W ramach prewencji wybrałem jedyną metodę, która zdawała się gwarantować spokój
i poprosiłem Olgę, żeby się
więcej z nim nie spotykała.
- Nie będziesz mi mówił, z kim mam się spotykać, a z kim nie - odparła ostro.
Mimo to przez kilka miesięcy był
spokój.
Los pozwolił nam wykorzystać ten okres bardzo intensywnie.
Na początku listopada rodzice wyjechali w Polskę na groby.
Jeden nieostrożny ruch, "Janusz, patrz, krew". W pierwszym odruchu myślałem, że
to ja się skaleczyłem. Ale nie - to
się właśnie stało. Następnego dnia znów to samo, choć jakby bez świadomości, że
już możemy, że ten trudny moment
jest już za nami. "Patrz, jesteś już bardzo głęboko" - powiedziała, a ja po
prostu cały tam byłem, nie czując się
bynajmniej poniżony faktem, że na chwilę cały zredukowałem się do "maleńtasa",
jak go nazywała.
I trzeci dzień, gdy Olga wpadła do mnie jak burza i jak burza się zachowywała,
szepcząc rozwiązłym nieznanym, mi
wcześniej, tonem "Myślałeś, że mogę tu przyjść w innym celu niż erotycznym?".
Sylwestra świętowaliśmy na Ornaku, pijąc kupioną na Słowacji wódkę z colą. Olga
pierwszy raz w życiu upiła się tak,
że musiałem przekazać jej mój patent na powstrzymanie pawia i zawrotów głowy.
- Widzisz to okno? Musisz zatrzymać na nim wzrok, za wszelką cenę doprowadzić do
tego, żeby było nieruchome -
instruowałem ją na temat tego, co sam w tym momencie robiłem. Dotrwaliśmy jakoś
do rana.
Jak mówiłem, przez kilka miesięcy było bosko. Tym bardziej nieoczekiwany był
kolejny ruch Krzyśka, o którym już
niemal zapomniałem. Tym razem on zaproponował, żebyśmy spotkali się we troje.
Wspominałem już o ortodoksyjnym podejściu Krzyśka do odprowadzania dziewczyn.
Kolejny przykład jego
gorliwości niestety ujawnił moją indolencję wobec bezczelności.
Mnie się pomysł tego spotkania spodobał. Chcąc jednak mieć jakąś kontrolę nad
wydarzeniem zaprosiłem ich
wszystkich do siebie. Był pewien minus - mieli się najpierw zobaczyć sam na sam,
ale, będąc pewnym, że pozostałe
warunki znajdują się pod moim wpływem, czekałem na to spotkanie z pewną
ciekawością.
Pech chciał, że idąc na zakupy spotkałem Olgę - szła właśnie do niego.
Sprzeczność słów i języka ciała powinna budzić podejrzenie, że ktoś kłamie. Co
sądzić o sytuacji, gdy znaki języka
ciała są wzajemnie sprzeczne? Olga nie odezwała się ani słowem. Chwyciła mnie
uspokajająco za ramię. Jednak jej
oczy mówiły, że jest coś, o czym nie wiem.
Pojawili się u mnie wczesnym wieczorem. Zaproponowałem kupno jakiegoś alkoholu,
więc Krzysiek zasugerował
wycieczkę do sklepu całodobowego. Zebrałem pieniądze i poszliśmy. Uderzyło mnie
to, że szedł bardzo szybkim
krokiem, nawijając po drodze o swoim komputerze z drukarką igłową, o tym że
pisze tak wszystkie listy - miałem to
wykorzystać kilka lat później. To, a także fakt, że był dysgrafikiem.
Gdy wróciliśmy z butelką martini, czekały na nas zapalone świece i rozłożone na
dywanie kieliszki. Zaczął się dziwny
spektakl, w którym wszyscy zastanawialiśmy się, co powiedzieć. Ewidentnie ktoś
był osobą trzecią. Zacząłem czekać
na koniec tego epizodu, przekonany, że z przyjaźni z tym człowiekiem nic nie
będzie. Nie myślałem w tym momencie
o jego nieznośnej dla mnie osobowości. Myślałem o tym, że poza Olgą nie łączy
nas żaden wspólny temat do
wypowiedzenia choćby jednego zdania.
Gwóźdź programu objawił się niespodziewanie. Gdy Krzysiek wyszedł do toalety,
Olga zabrała mnie do kuchni i:
- Słuchaj, on się zgodził na to spotkanie pod warunkiem, że to on mnie
odprowadzi do domu.
Nie wykrzyknąłem "I ty się na to zgodziłaś?!"
Nie wyciągnąłem go z kibla i nie rzuciłem się na niego z pięściami.
Nie powiedziałem "Wypierdalać z mojego domu".
Po prostu zamurowało mnie.
Odprowadziłem ich na przystanek, modląc się o pomysł na zachowanie spokoju.
Pomysł był prosty - kolejna butelka
wermutu. Rano Olga zadzwoniła i powiedziała, że łazili razem po Warszawie całą
noc. Przy okazji dowiedziałem się,
że w autobusie siedziała mu na kolanach, bo "było tylko jedno miejsce".
Wyceniłem ten wieczór na trzy dni ciszy. Naprawdę miałem ochotę zerwać. W
dodatku ten drastyczny dysonans -
zaledwie kilka dni wcześniej zrobiłem jej kilka aktów. Nie były to dobre
zdjęcia, ale chodziło przecież o coś innego -
pozowała mi nago!
***
Jeśli ktoś ma ochotę spytać, dlaczego z Olgą nie zerwałem, to odpowiedź jest
bardzo prosta i logiczna. Ponieważ
pomiędzy regularnymi od tego momentu sesjami z Krzykiem (co 3-4 miesiące) Olga
była najbardziej kochającą,
najbardziej czułą, najcieplejszą, najmądrzejszą i najbardziej seksowną istotą,
jaką znałem - włączając w krąg
porównawczy wszystkie możliwe postacie książkowe i filmowe - i taka miała na
zawsze pozostać w mojej pamięci.
Musiałem znieść tylko jedną jej wadę - że nigdy nie zdołała się wyzwolić spod
wpływu Krzyska Wada ta była
złagodzona faktem, że, pomijając ostatnie ich spotkanie, te seanse nie
wyróżniały się niczym poza dwuznaczną aurą,
jaką obydwoje wokół nich roztaczali. Żarliśmy się o to wściekle, ale temat (i
zarazem przyczyna) awantur po prostu nie
nadawał się do negocjacji opartych na logicznych argumentach, a do emocjonalnych
nie chciałem się odwoływać,
uważając, że samo wracanie do tematu jest wystarczającą demonstracją własnej
słabości.
W miłości najbardziej zaskakującym odkryciem jest powolna przemiana postawy
wywołana negatywnymi bodźcami.
Poniekąd Olga powinna mieć sama do siebie pretensje o to, co się stało siedem
miesięcy po "naszym" spotkaniu.
Mogę chyba powiedzieć: ja zdradziłem Olgę, bo ona nie umiała się oderwać od tego
drania, a Olga odeszła ode mnie,
po moja zdrada była zbyt ewidentna. Po prostu daliśmy sobie wzajemnie
przyzwolenie na świństwo.
Siemasz Wróbel!
Dawno do Ciebie nie pisałem, no bo jakaś beznadzieja się zaczęła. Jako że jest
to temat z grupy tych frustrujących,
pogadamy o tym przy jakiejś wódce, bo na trzeźwo nie umiem.
Dość powiedzieć, że złamałem się i zacząłem dzwonić do Justyny. W dodatku za
darmo. Wieczorami sprzątamy z Olgą
taki sklep z elektroniką w jej bloku, więc mam nieograniczony dostęp do
telefonu. Wiem, że to niepięknie, bo praca
została załatwiona przez jej mamę, ale jakoś mi brak motywacji, żeby być w 100%
przyzwoitym. Te 10% bez
wyrzutów sumienia sobie odjąłem.
Rozmowy z Justyną są całkiem zajmujące i właściwie na tym mógłbym skończyć
historię, ale, cóż, odezwał się we
mnie duch eksperymentatora. Postanowiłem sprowadzić nasze konwersacje na tak
interesujący mnie kiedyś temat.
Przyznałem się jej mianowicie, jak straszliwie się upiłem po tej studniówce dwa
lata temu - nie wyjaśniłem jednak,
dlaczego. Justyna zamilkła na chwilę, po czym stwierdziła, że musimy o tym
poważnie porozmawiać.
No i mam szatański plan. Wyobraź sobie, jesteśmy umówieni na spotkanie 3
sierpnia, dzień wcześniej ona ma
przyjechać do Warszawy. A ja już planuję przeprowadzenie eksperymentu - chcę jej
opowiedzieć o wszystkim, co do
niej kiedyś czułem i zobaczyć jej reakcję. A, że jak wspominałem na początku, z
Olgą nie najlepiej mi się ostatnio
wiedzie (bo to o to chodziło), więc ona już o wszystkim wie.
Może trochę przeginam, ale jestem cholernie ciekaw, co z tego wyniknie. Cóż,
Justyna pewnie mnie wyśmieje. Pewnie
też byś tak przewidywał, bo opowiedziałem Ci o niej sporo i Ty uznałeś, że to
wszystko było bez sensu.
Trzymaj się i wracaj z tego Krakowa jak najszybciej, bo naprawdę mam wielką
ochotę z tobą pokonferować.
Janusz
Sopot
Nie dane nam było zdać matury w terminie. Chrobry, jako jedno z czterech liceów
w Warszawie (o dziwo, same tzw.
renomowane) zastrajkował w maju. Ja sobie bardzo gratulowałem, bo zupełnie bym
nie miał pomysłu na
wypracowanie z polskiego, gdybym musiał pisać te tematy, które były 11 maja.
Siedzimy więc sobie spokojnie pod szkołą, pijemy piwko, gramy jakieś bluesowe
standardy na gitarze. Usłużnie
podstawiony przez radiową reporterkę mikrofon niesie nasz luz w eter. Nagle
zostajemy wezwani do auli, gdzie
dyrektorka ogłasza decyzję szkolnego komitetu strajkowego: matura zostaje
przesunięta na następną środę. Aśka
zaczyna wrzeszczeć histerycznie, że to skandal i kpina, bo ona zdaje na
dziennikarstwo, a tam egzaminy wstępne są
wcześniej, więc ona nie zdąży. Po chwili dociera informacja z kuratorium -
chętni mogą natychmiast zdawać tam
maturę komisyjną. Kilka osób w pośpiechu opuszcza szkołę.
Ale większość siedzi, choć podminowany nastrój udziela się wszystkim. Olga
zapala pierwszego w życiu papierosa. Od
tygodni zakuwa do egzaminu na prawo, na które sam ją namówiłem, choć ma już
zagwarantowany wstęp na
romanistykę za olimpiadę z francuskiego. Mnie absurdalna decyzja senatu
uniwersyteckiego otwiera drogę na
wszystkie wydziały za piąte miejsce z olimpiady rusycystycznej. "Pomyśl,
będziemy studiować razem" - snuję przed
Olgą sielankową wizję. "O ile się dostanę". Ale dostanie się na pewno, bo nauka
historii idzie jej równie łatwo, jak
nauka czegokolwiek innego. Uniknąć pecha pomoże zresztą znajomy wykładowca z
wydziału prawa.
Jakakolwiek jest przyczyna, po 15 miesiącach wielkiej miłości zaczęliśmy się
kłócić o byle co. Olga próbuje to
tłumaczyć stresem przed egzaminami wstępnymi, ja mam na ten temat swoją teorię:
coraz gorzej znoszę unoszący się
nad nami cień Krzyśka, którego pieszczotliwie przezywam guanem i bezlitośnie
naśmiewam się z jego mokasynów. Co
ciekawe, Olga nie broni go już, a już najmniej jego odpustowego gustu. Więc gdy
mówi, że Krzysiek ma jakieś
kłopoty, ja tytułuję sytuację "Cierpieniami młodego guana, czyli gdzie zgubiłem
swoje mokasyny", a Olga nie jest w
stanie powstrzymać śmiechu. Nielojalna wobec mnie, nielojalna wobec niego, choć
to drugie niewiele mnie obchodzi.
***
Po dostaniu się na studia wyjechaliśmy w góry. Najpierw w Bieszczady, gdzie
powłóczyliśmy się w deszczu przez trzy
dni. Ubłoceni po pas postanowiliśmy przenieść się w Tatry. Jak się okazało,
najkrótsza droga wiodła przez Kraków, do
którego dojechaliśmy w okolicach północy. Dwie godziny później przyjechała
"rzeźnia" - osobowy z Warszawy,
dziwnie pusty.
Znaleźliśmy przedział, w którym siedział tylko jeden człowiek. Olga dość szybko
zasnęła, ja nie mogłem - rzadko
udaje mi się zasnąć w pociągu. Wyszedłem na korytarz, żeby zapalić papierosa.
Współpasażer wyszedł za mną i też
zapalił.
- Długa noc. Skąd jedziecie?
Palił nerwowo, machy brał takie, że po czterech papieros mu się skończył.
Papieros, szlug. Spytałem kiedyś Krasulę,
czy jest taki czasownik po niemiecku "schlugen". "Chyba nie, ale gdyby był, to
by pewnie był nieregularny.
Rozumiesz? Schlugen, Schlogt, Geschlogen. Verstehen?". "Ja, ja, naturlich".
Wyciągnął od razu drugiego. Był przeraźliwie chudy, miał twarz hrabiego Drakuli.
- Z Zagórza. A ty?
- Ja z Poznania. Wsiadłem w Radomiu.
Pociąg zatrzymał się w Lanckoronie. Przez megafony ogłosili, że z powodu
wykolejenia się pociągu przed Chabówką
postój potrwa do odwołania.
- Słuchaj, macie jakąś łyżkę do pożyczenia na chwilę?
- Jasne.
Zajrzałem do przedziału. Olga się obudziła. Wyjąłem z plecaka starą aluminiową
łyżkę i podałem Drakuli.
- Słuchaj, to narkoman, poszedł sobie podgrzać kompot w tej łyżce - powiedziała
trochę przestraszona Olga.
- Co ty, pewnie miałby swoją. A może i masz rację. To co, zmieniamy przedział? -
nocny horror z chudym Drakulą
zaczynał mnie niepokoić. Wystarczyło, że miałby AIDS i depresję i już zrobiłoby
się groźnie.
- Nie, nie bądźmy aż tak ostentacyjni.
Drakula wrócił po kilku minutach.
- Po minach widzę, że wiecie, co ze mną. Proszę, twoja łyżka. Odczyściłem ją,
jak się tylko dało - rzeczywiście, była
czystsza niż przedtem, tylko od dołu lekko ściemniała - Sorry, właśnie jadę na
odwyk, ale wziąłem działkę na drogę i
jak powiedzieli o tym postoju, to się zdenerwowałem i nie wytrzymałem.
- A dokąd jedziesz?
- Do znajomego pod Turbacz. Dzierżawi tam schronisko, pełna absta, asceza i
obskurność. No i ciężka praca, bo trzeba
zasuwać od rana do wieczora, drewno nosić i rąbać. A ja, widzicie, jaki chudy
jestem.
- A kolega...
- No, też. Ale trzy lata temu wyszedł z nałogu - wyraźnie bał się nazwać rzecz
po imieniu. - ja już innych znajomych od
dawna nie mam. Nawet dziewczyny już nie mam, chociaż też brała. Ale facetom po
jakimś czasie znika popęd, a
babom nie. No to była jeszcze jakiś czas ze mną, bo sam robię... robiłem dobry
kompot. No, ale później znalazła
takiego z kasą i co mu jeszcze stawał. To i odeszła.
- Myślisz, że ci się uda?
- Nawet nie zadawaj takiego pytania. Musi się udać, bo inaczej to za pół roku
mnie już nie będzie.
- Nie zhaltowała cię policja za to, że warzyłeś? - podświadomie przeszedłem na
jego slang.
- No nie, jakoś się udało. A teraz to już droga w jedną stronę. Sprzedałem chatę
i zniknąłem, nikomu nie mówiąc,
dokąd. Bo, człowieku, najważniejsze jest zerwać z towarzystwem. Czytaliście
"Dzieci z dworca ZOO"? No, to wiecie.
Detoks nie jest taki straszny, po prostu kilka dni bólu i mdłości. Strasznie to
się robi potem, bo nawet na miejsca, gdzie
zagrzałeś, nie możesz spokojnie spojrzeć - od razu ci się chce. A jeszcze te
plagi, żółtaczka, Adidas.
- Adidas?
- No, przecież mówię. HIV.
Spojrzałem pytająco, ale już bez strachu. Jakoś udało mu się bezwiednie wzbudzić
moje zaufanie.
- Nie, nie mam - rozwiał moje wątpliwości - ale to też było czaderskie.
Poszedłem się zbadać, bo to człowiek pamięta,
czy na pewno siknął sobie własnym sprzętem? Pobrali krew i kazali przyjść za
tydzień. No i przez ten tydzień to się
naprawdę bałem, po głowie mi latały tylko "negatywny, pozytywny, negatywny,
pozytywny". No i przychodzę za
tydzień, a ta siksa w rejestracji grzebie w tych papierach i grzebie. Wreszcie
wyciąga moją kartę, patrzy i mówi "No,
wynik badania ma pan" i tu, cholera, przerywa, kilkanaście sekund, mi już dzwoni
w głowie "Pozytywny!", a ona
upewnia się chyba i mówi "Wszystko w porządku, negatywny".
- Mocne. Ty, facet, a co ty robiłeś, zanim zacząłeś?
- No co, normalka, nie? Skończyłem technikum i miałem zdawać na Polibudę w
Gdańsku.
Zamilkliśmy. Drakula mówił strasznie szybko, ale, jak dodać do tego "eee",
"noo", i "yyy", jego wypowiedzi robiły się
nieznośnie rozwlekłe. Pociąg ruszył. Przysnęliśmy. Przez mgłę zaspania
zobaczyłem, że przed Chabówką zaczął
zbierać się do wyjścia.
- No, to ja się tu ulatniam - szepnął.
- Powodzenia.
- Mowa.
***
W Zakopcu byliśmy przed południem. Stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać i
poszliśmy na Ornak, dokąd dotarliśmy
wczesnym wieczorem. Pogoda nadal była beznadziejna - siąpił deszcz, wisiała
mgła.
W schronisku poznaliśmy zjawiskową dziewczynę, jak na ironię - Justynę. Rasowa,
ale i dobra twarz - kilka lat później
nabrałem się na ten typ urody u Aniołka, największej zdziry, jaką zdarzyło mi
się poznać.
Olga gawędziła z nią do późnego wieczora, ja im się przyglądałem, leżąc na
piętrowym łóżku. Justyna chodziła po
górach sama. Przypomniał mi się dylemat Krzyśka, który zawsze marzył o tym, żeby
chodzić po górach z dziewczyną.
Ale te, które mu się podobały, nie umiały i nie lubiły chodzić, natomiast te,
które chodziły, Krzyśkowi się nie
podobały. Ideał zatem musiał umieć przejść metamorfozę: od eleganckiej damy do
trapera. Olga miała tę rzadką
umiejętność. Może dlatego tak go pociągała?
Następnego dnia wyruszyliśmy z plecakami na Czerwone Wierchy. Olga jeszcze raz
zrobiła coś, co kazało mi się
cieszyć ze zbliżającego się spotkania z Justyną: wyznała, że Krzysiek
zaproponował jej wspólny wyjazd. Odmówiła,
ale po długim namyśle.
Tymczasem doszliśmy do grani. Deszcz lał coraz mocniej, a na szczycie wiał
pozbawiający równowagi wiatr.
Najbliższe schronisko - Gąsienicowa.
Po czterech godzinach marszu poczułem, że nie jestem z stanie zrobić kroku.
Ostatnimi siłami, klnąc na aurę,
dodrapaliśmy się do Kasprowego Wierchu, choć niewiele brakowało, abyśmy go we
mgle przeoczyli. Postanowiliśmy
zjechać w dół kolejką, ostatnią, jaka tego dnia jechała, razem z obsługą
restauracji. Po trzech dniach jałowego czekania
na wyschnięcie ubrań i butów wróciliśmy do Warszawy.
Olga na początku sierpnia miała jechać do Włoch. Z koleżanką zamiast mnie. Tym
razem przyczyną rozstania był brak
pieniędzy. Mieliśmy wielki dylemat - czy wpadliśmy, czy nie.
Piekiełko liczenia dni, szacowanie prawdopodobieństwa nieskuteczności środków
zabezpieczających, nerwowe
czekanie na jakikolwiek symptom, przypominanie sobie, który to był dzień, kiedy
się kochaliśmy, wreszcie otępienie i
planowanie, jak ogłosić tę wiadomość światu. I zbliżająca się wizyta Justyny. Na
spacerze po Lesie Kabackim Olga
przystanęła.
- Januszka, jakby w czasie mojej nieobecności coś się zmieniło, po prostu zostaw
list.
- Zwariowałaś?
Całkiem szczerze byłem przekonany, że takie rzeczy się w życiu nie zdarzają,
nawet, gdybym chciał. Zresztą wcale nie
chciałem. To miał być e k s p e r y m e n t, całkowicie jawny eksperyment.
Szczerość miała mnie ochronić przed
pokusą. W ogóle nie brałem pod uwagę tego, co się miało stać: że eksperyment
całkowicie wymknie się spod kontroli.
Po prostu podniecała mnie perspektywa spodziewanego pognębienia Justyny.
Uważałem, że w sytuacji, gdy byłem w
szczęśliwym (ostatecznie, mimo wszelkich i narastających problemów) facetem
takiej dziewczyny, jak Olga,
oznajmienie Justynie, że kiedyś kochałem ją jak wariat i dodanie do tego, że
przeszłość to przeszłość, powinno ruszyć
trochę tę górę lodu - tak właśnie jawiła mi się Justyna.
Domagającemu się szczegółów Wróblowi pisałem: "Zupełnie niespodziewanie wypłynął
całkiem nowy aspekt
nadchodzącej przygody. Dzięki Oldze dowiedziałem się, jaka może być miłość i to
pozwoliło mi uświadomić sobie, że
Justyna, z tym swoim chłodem i dystansem, jest cholernie negatywną bohaterką
mojej przeszłości. Że przez nią
mordowałem się tyle lat. Czuję potrzebę subtelnego odwetu i nie obchodzi mnie
właściwie, jak ona odniesie się do
mojego wyznania. Jeśli odwzajemniała moje uczucie, będzie teraz żałować, że nie
dała mu rozkwitnąć. Jeśli była
obojętna, będę gwałcicielem, wchodzącym w jej życie w twardych butach. Tak czy
owak, jakoś się odegram. Nie
chodzi mi o jakąś prymitywną zemstę - po prostu Justyna jakoś mnie prowokuje
swoim zachowaniem podczas tych
rozmów przez telefon, a to się nakłada na moją złą pamięć o niej sprzed tych
paru lat. Piekę też drugą pieczeń - widzę,
że mimo moich zapewnień Olga też się trochę niepokoi. Niech też pozna, co to
jest czuć strach i zazdrość".
Z Olgą pożegnałem się bardzo czule. Przez najbliższe trzy tygodnie miałem być w
zgodzie z poczuciem sensu tego co
robię i w konflikcie z sumieniem. Owe trzy tygodnie miałem ukoronować decyzją,
której błędność moralną czułem
natychmiast, ale liczyłem na to, że wyniknie z tego jakaś pozytywna zmiana w
moim życiu. Decyzja ta rozpoczęła serię
wydarzeń podłych, choć nie do końca przeze mnie zawinionych, bo wynikających z
totalnego zagubienia - sytuacja
przerosła mnie. Seria zakończyła się z chwilą, gdy zrobiłem coś, co przywróciło
mi spokój ducha, a zapoczątkowało
koszmar w moim życiu.
***
Justyna przyjechała w wieczór poprzedzający dzień wyjazdu Olgi. Po krótkiej
burzy, w której Olga posługiwała się
dokładnie tymi samymi argumentami, którymi próbowałem przekonać ją do
zignorowania Krzyśka, poszedłem na
dworzec, aby się przywitać.
Zobaczenie Justyny pierwszy raz od ponad 2 lat nieco ostudziło mój zapał. Była
piękna, jak zawsze i zachowywała się
mniej więcej tak, jak ją pamiętałem. Justyna - instytucja. Była tylko jedna
różnica: to ona zaproponowała, żebyśmy się
spotkali następnego dnia.
Umówiliśmy się w centrum (zabawialiśmy się kiedyś w zadawanie trudnych pytań na
orientację; spytałem ją, jak z
okolic Dworca Wschodniego dostałaby się pod Pałac Kultury; odpowiedź była
zaskakująco prosta: "wsiadłabym w
pociąg jadący w stronę Dworca Centralnego - co znaczy mieszkać w Trójmieście!).
Wszystko przebiegało neutralnie,
bez żadnych prowokacji. Poszliśmy do kina. Gdy wracaliśmy do jej ciotki,
spytała, co się dzieje z Olgą. Właśnie tak to
sformułowała. Nie "Co słychać u Olgi?" - to by było zbyt familiarne. Nie "Gdzie
jest Olga?" - zbyt obcesowe. Po
prostu jakoś wyczuła, że mam szeroki zakres swobody i chciała się upewnić, na
ile może liczyć. Wyjaśniłem jej
sytuację i jej przyczyny. Nie skomentowała tego. Wciąż miałem całkowitą pewność,
że kontroluję sytuację.
Ale oto wszystko zaczęło się zmieniać. Lawinę - w tym momencie ledwie wyczuwalną
- uruchomiłem sam.
Zaproponowałem spacer do lasu Kabackiego. Była to prowokacja, cios, który
wymierzyłem sam sobie. Las Kabacki
był czymś w rodzaju sanktuarium - to tam się z Olgą całowaliśmy, to las Kabacki
był łonem natury, na którym kilka
razy pozwoliliśmy sobie na bardzo dużo, to tam wreszcie uciekaliśmy zawsze w
poszukiwaniu samotności - a ja do
tego sanktuarium wpuściłem kogoś, kto mógł je sprofanować. I rzeczywiście,
doszło do profanacji, tyle, że
popełniliśmy ją poniekąd razem.
Usiedliśmy na ławce przed krzyżem upamiętniającym śmierć ofiar katastrofy Iła
62. Siedzieliśmy w milczeniu, a ja
myślałem o Oldze i o ojcu jej koleżanki, który pracował przy - jak to właściwie
nazwać? - rozpracowywaniu miejsca
katastrofy. Z dymiących szczątków samolotu wyciągał dymiące szczątki ludzkie i
płakał. Podobno nigdy już nie
doszedł do siebie.
- A wiesz - przerwała ciszę Justyna - nie zdążyłam ci powiedzieć, ale jestem w
Warszawie przejazdem. Jadę do
Zakopanego.
- Sama? - zdziwiłem się. Gdzie ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy ją otaczali?
- W podróży sama, ale na miejscu mają czekać na mnie koledzy - "koledzy", kurwa
ich mać, musiałem się nieźle
napocić jesienią, żeby się pozbyć ich natrętnej opieki.
- No to ciekawe, bo ja też się wybieram do Zakopanego.
- No coś ty? A kiedy?
- W środę. Już mam bilet - to właśnie był mój tok rozumowania. Ten sam czas
spędzony w Tatrach kosztował znacznie
mniej niż we Włoszech. Olga nie umiała tego zrozumieć, ale to ja, szukając parę
lat później nowych wrażeń, zmieniłem
zdanie.
- Kurczę, szkoda. Ja we czwartek.
Milczenie. W powietrzu wisi pytanie, które musi w końcu paść, nie wiadomo tylko
z czyich ust. Justyna pęka pierwsza,
a ja już mam przygotowaną odpowiedź.
- Janusz, a może przesunął byś bilet i pojechał ze mną w czwartek? - jest
poniedziałek.
- Nie, Justyna, raczej nie.
- Dlaczego?
- Widzisz, były chłopak Olgi dopiero co proponował jej wspólny wyjazd i ona mu
odmówiła. To by było... - wszelkie
zakończenia tego zdania brzmią mi okropnie banalnie: "...nie w porządku",
"...podłe", "...nieuczciwe". Nie kończę więc
tego zdania, bo przecież z grubsza wiadomo, o co mi chodzi. - po prostu nie -
dokończyłem.
- No dobra, ale przecież ja nie jestem twoją byłą dziewczyną - odpowiada
zręcznie Justyna, a do mnie dociera, jak
strasznie się odkryłem. Nie dość, że nieoczekiwanie dla mnie samego, to jeszcze
całkowicie niezgodnie z założeniami
"eksperymentu". Nie uda mi się już wmówić Justynie, że sprawa jest już
nieaktualna, bo wspomnienie o Krzyśku
przeniosłem wszystko do czasu teraźniejszego.
Z Kabat wracamy w milczeniu.
Mam prawie całą dobę na przemyślenie sytuacji, z której są dwa wyjścia:
natychmiast się wycofać, albo zaryzykować i
sprawdzić, jak Justyna zareaguje już nie na opowieść o czymś, co było kiedyś,
ale na coś, co zaczyna
zmartwychwstawać. Do końca będzie udawać, że można to wszystko powstrzymać. Gdy
wykonam zasadniczą część
eksperymentu i przyznam się do wszystkiego, Justyna bardzo niefortunnie porówna
scenę do pogrzebu. Ja to skoryguję
- to ekshumacja, a nie pogrzeb. Ale, póki co, ona współinicjuje coś i to jest
dla mnie nowość, bo przez te lata to
wyłącznie ja zabiegałem o jej uwagę.
Więc ryzykuję, na dodatek jeszcze nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że
pojawia się nowa barwa scenerii, coś
jakby dodatkowa teza tego eksperymentu, która spowoduje, że całkowicie utracę
nad nim kontrolę: oto mit, którym
żyłem przez kilka lat, Justyna, na którą tak długo czekałem, jest w zasięgu
ręki, siedzi już bardzo blisko mnie, wreszcie
kładzie mi głowę na kolanach, a ja zaczynam gładzić ją po twarzy. Biorę jej dłoń
pianistki i szepczę "i to ta sama,
zimna Justyna", a ona siada mi na kolanach i wtula moją głowę w swoją pierś.
Mówi "ta druga Justyna jest chyba
prawdziwsza". Wszystko to w moim mieszkaniu, do którego bardzo chętnie dała się
zaprosić.
Od samego początku mam świadomość popełniania zdrady. I jeszcze ta niewykluczona
ciąża Olgi, która gdzieś daleko
tęskni za mną - napisze o tym w pełnych ekspresji słowach.. A ja tu siedzę z
Justyną, która udowadnia mi, że umie być
ciepła i rozkoszna. Przytomności starcza mi na tyle, żeby nie odpowiedzieć na
nieme żądanie pocałunku. Ale wszystko
toczy się samo i stanie się wszystko, na co pozwolą warunki i zapisane gdzieś w
naszych genach konwencje. Jest późny
wieczór wtorkowy.
Następnego dnia zmieniam datę na bilecie. Jedziemy więc razem porannym ekspresem
w czwartek. Po drodze
zastanawiamy się, co zrobimy w Zakopanem. Ja nie mam najmniejszej ochoty na
zamieszkanie z jej kolegami, zresztą
właśnie zaczyna się trujące działanie wyrzutów sumienia. Justyna mówi, że też
najchętniej nawiałaby gdzieś w góry,
ale już obiecała, że wyjazd będzie wspólny. Więc, o ile pojawią się na stacji,
idzie do nich i błaga, żebym się przemógł
i zrobił to samo. A ja widzę przed sobą dwie szanse, obie niejednoznaczne. Jeśli
koledzy nawalą - czeka mnie dalszy
rozwój czegoś z Justyną. Jeśli się pojawią, mam okazję dyskretnie się wycofać -
po prostu pójdę w góry, a stamtąd
wrócę do Warszawy, gdzie jedynym problemem będzie o wszystkim zapomnieć,
pogodziwszy się wcześniej z myślą,
że, być może, tracę coś wyjątkowego.
Co ciekawe, Justyna nie mówi ani słowa na temat, kim są owi koledzy. To się
okaże na miejscu. Piotr - były facet
Justyny, pyszałkowaty, zimny intelektuał (zdecydowanie jednak nie
intelektualista). I Darek - jego najbliższy
przyjaciel, znacznie bardziej sympatyczny. A wszyscy troje znają się jeszcze z
liceum.
Ku mojej uldze Piotr wyjeżdża z Zakopanego tego samego dnia. Przy pożegnaniu
patrzy na mnie, wie już, że jestem
sukcesorem i postanawia zagrać mi na nerwach. Obejmuje Justynę.
- Chyba nie masz już takich zahamowań - ni to pyta, ni to stwierdza i całuje
Justynę w policzek. Trochę za blisko ust -
pocałunek francuzkowaty. Były pozwala sobie na więcej niż przyszły. Ale do
czasu.
- Nie, skąd - odpowiada Justyna i odwzajemnia pocałunek.
Piotr idzie na stację, a mu kierujemy się do knajpy, gdzie siadamy obok siebie,
a Darek lokuje się naprzeciwko nas.
Justyna mocno trzyma moją dłoń.
- No i co zrobisz? - pyta niepewnie.
- Nie wiem. Będę losował. Reszka - zostaję na dole, orzeł - idę w góry.
Rzucam monetę i wypada reszka. Justyna wzdycha z ulgą i zaczyna planować
następny dzień. Pewnie Kościelec, na
rozgrzewkę. I jest tylko jeden szkopuł - mam ze sobą plecak i wszystkie swoje
rzeczy. Gwałtownie wstaję od stołu,
dopijam piwo.
- Wybacz, Justyna. Ja po prostu muszę tam iść.
Na mojej twarzy chyba daje się wyczytać, co się stanie w ciągu kolejnych paru
dni. Po prostu nie mam miny
uciekiniera, choć bardzo by było dobrze, gdybym miał. Moja twarz mówi: "muszę
się spokojnie zastanowić"
- Trzymajcie się.
W portfelu mam zdjęcie Olgi. Uśmiecha się ślicznie, trochę figlarnie.
***
Tatry są fatalnym miejscem, jeśli się chce zapomnieć o problemie. Tłumy ludzi,
wśród których znalazło się dwoje
wspólnych znajomych - Olgi i moich. Oczywiście spytali, co u nas słychać i gdzie
jest Olga. Tylko wysiłek pomagał w
ucieczce. Więc codziennie zakatowywałem się długimi, acz banalnymi trasami.
Trzeciego dnia przeszedłem z plecakiem przez Zawrat i przenocowałem w Pięciu
Stawach. Każde miejsce miało w
sobie coś z Olgi. Piątka też.
Kiedyś pojechałyśmy z koleżanką i Markiem w Tatry zimą. Wiesz, Marek chodzi
bardzo dobrze, ale na Tatrach w
ogóle się nie zna. Zawędrowaliśmy na Gąsienicową i tam Marek zaczął planować
następny dzień. Wziął mianowicie
linijkę i zaczął mierzyć dystans między Gąsienicową i Piątką - tak ją sobie
mądrze nazwał. Wyszło mu, że niedaleko i
że w 3 godziny spokojnie się wyrobimy. Więc my z Bobulą w krzyk, że "Ty
kretynie, wiesz, że to są góry i że leży
śnieg? Nigdzie nie idziemy!". Marek poszedł po poradę do TOPR-owców. Tam
dowiedział się, że jeśli ma mocną
grupę i dobry sprzęt, to może spróbować. My stwierdziłyśmy, że zostajemy, ale on
się zaciął. Nie wiem, czy chciał
nam zaimponować, czy co? Wziął plecak i polazł w stronę Krzyżnego. Bez raków,
bez czekana, bez niczego. No i
wrócił jak niepyszny po czterech godzinach, w śniegu po pachy. Gdzieś za Żółtą
Turnią zapadł się w śnieg i ledwo się
wygrzebał.
Na szczęście był sierpień, choć wieczory były już zimne. Postanowiłem się
przemóc i wybrałem się na Orlą Perć. Za
Krzyżnem przyłączyłem się do grupy prowadzonej przez księdza.
- Niezłe, Wróbel, słowo daję. Musisz spróbować i wtedy docenisz, jak fajnie się
chodzi na dwóch nogach. Gdzieś po
drodze było takie przejście, trawers przez ścianę. No mówię ci, regularny pion,
a ty musisz przejść po półce, która ma
szerokość buta, a w dodatku dwa kołki trzymające łańcuch są wyrwane. Dobrze, że
akurat była mgła i nie widziałem
przepaści pod sobą.
Dotarłem do Koziego Wierchu i stwierdziłem, że mam dość tego umartwiania się.
Całkiem wygodną ścieżką
schodziłem do doliny i liczyłem kamienie: Olga - Justyna, Olga - Justyna.
Ostatni kamień przed skrzyżowaniem z
innym szlakiem miał zdecydować za mnie. Padło na Olgę.
Ale niestety drugi raz nie posłuchałem podpowiedzi fortuny. Wróciłem do
schroniska, spakowałem plecak i pognałem
do Zakopanego. Do Justyny. Wykończony padłem na łóżko w pokoju, w którym
mieszkała z Darkiem. A dalej - zero
kontroli. Jeszcze tego samego wieczoru usiedliśmy z Justyną na ciemnej werandzie
willi i zaczęliśmy się całować.
Czy usprawiedliwia mnie, że byłem bardzo zmęczony? Nie, bo byłem trzeźwy. Może
to, że nie poszliśmy do łóżka?
Nie, bo ona tego jeszcze nie chciała. Może jakieś zapomnienie? Też nie, bo o
Oldze pamiętałem cały czas.
Więc chyba tylko to, że to była inkorporacja mojej osoby do planów Justyny, że
te pocałunki symbolizowały przejęcie
władzy. Justyna całowała zachłannie, nie pozwalała objąć swoich ust. Nie mogłem
tego wytrzymać i powiedziałem jej,
że Olga może być w ciąży. "Więc to aż tak daleko zaszło?" - spytała zdziwiona,
na chwilę się odsuwając. Jezu, Justyna,
a gdzie niby miało zajść?
Mieszkałem z nimi przez trzy dni, budząc się codziennie z myślą, że powinienem
cichutko zebrać rzeczy i uciekać. Że
ta ucieczka rozwiązałaby wszystkie moje dylematy z wyjątkiem jednego - Justyna w
swoim okazywaniu uczucia
przeszła wszelkie moje oczekiwania. Mimowolnie porównując ją z Olgą myślałem
tylko o tym, że niewiele zabrakło do
tego, żeby moja ukochana zdradziła mnie z Krzyśkiem.
Za co mogłem kochać Justynę i czy mogłem kochać dwie dziewczyny równocześnie?
Ten nieśmiertelny temat
kiczowatych romansów okazał się wielce absorbujący i przerażająco aktualny.
Miłość do Olgi, choć przechodząca
kryzys, była oparta na czymś konkretnym, była - zgodnie z wolą wujka Fromma -
czynnością, a nie tylko stanem.
Czynnością wymagającą decyzji, słów, poświęceń i wybaczeń. A Justyna? Wpatrywała
się we mnie intensywnie, jak
wtedy w Świeradowie, mówiła - nie, ona przemawiała - wzniosłym tonem,
wystudiowanym - a może naturalnym? -
ruchem dłoni dotykała mnie, a każdy gest miał świadczyć o całkowitym oddaniu i
nierozerwalnej, uświęconej przez
lata czekania, więzi. A przy tym wszystkim nie stawiała pytań - ani o
przyszłość, ani o przeszłość, ani o teraźniejszość.
To było zastanawiające i to nas różniło. Justyna zdawała się być całkowicie
przekonana o tym, że wszystko zmierza w
dobrą stronę - cokolwiek to dla niej znaczyło. Mnie zaś dawało złudny komfort
poczucia, że zbliżający się problem -
powrót Olgi z Włoch - rozwiąże się sam. Miałem jeszcze prawie dwa tygodnie
czasu.
Do Warszawy musiałem wrócić z powodu osobliwego zobowiązania, jakie przyjąłem.
Rodzice Olgi poprosili mnie o
opiekę nad mieszkaniem i psem - niezrównaną pudlopodobną Pandorą, czyli Dorcią.
Moje stosunki z Dorcią były znakomite, choć zawiłe. Ja udawałem, że ją męczę,
wymuszając na niej pozycję
"myśliwską" (niczym upolowane zwierzę niesione na drągu łapałem ją za cztery
włochate łapy i podnosiłem do góry),
ona udawała, że mnie gryzie. Przez dwa tygodnie, podczas których całkowicie
ignorowała moje prośby o powrót do
domu, miałem ją wyprowadzać na spacery. Biegała z podniesionym ogonem
("Łopoczący sztandar psiej niezależności"
- powiedziała kiedyś Olga), ile tylko miała ochotę.
Zanim znalazłem się w Warszawie, odwiedziliśmy z Justyną Kraków, gdzie
wyjaśniłem jej, co moglibyśmy robić w
Warszawie. Wydawał mi się to niezły pomysł, żeby zamieszkała na Ursynowie ze
mną.
"Ta dziwka spała na moim łóżku? I ty się na to zgodziłeś?" - krzyknęła Olga, gdy
się o tym dowiedziała. Nie, tak
strasznie nie było. Justyna na noc wracała do cioci. Ale, jeśli się zastanowić,
jej pobyt na Dembowskiego był godny
Olgi na kolanach Krzyśka w autobusie nocnym.
Gdy żegnaliśmy się na dworcu głównym w Krakowie, Justyna uznała scenę za godną
płaczu. Ale nigdy nie widziałem
jej płaczącej i wtedy też nie.
Chwilę wcześniej podszedł do nas żebrzący rumuński chłopak. Trzymał kartkę "Ne
mamy tate". Justyna spojrzała na
niego z politowaniem i powiedziała, że ona też nie.
Tata Justyny zmarł kilka miesięcy wcześniej, o czym poinformowała mnie podczas
jednej z tych długich darmowych
rozmów. Gdy na koniec poprosiłem o przekazanie pozdrowień dla rodziców,
powiedziała "Tu już nie ma za bardzo
kogo pozdrawiać". Zabrzmiało to tak, jakby oboje zginęli w jakimś wypadku.
- Ale ma chłopa. który cię dupcy - krzyknął wściekle smarkacz i uciekł.
Popatrzyliśmy za nim zdziwieni.
Porównywałem wielokrotnie moje nietrwałe odejście od Olgi z jej trwałym
odejściem ode mnie i zastanawiałem się,
dlaczego mi było tak trudno, a jej tak łatwo. Mój związek z Justyną był od
początku potępiany. Zaczęło się od tego
dziecka - zupełnie, jak byśmy mieli na twarzy wypisany grzech. Potem rozluźniły
się moje kontakty z większością
przyjaciół. Wreszcie wypowiedzieli się moi rodzice - oczywiście krytycznie.
Nie mogę powiedzieć, że wróciłem do Olgi pod presją otoczenia. Nie zrobiłem tego
również pod wpływem ciągłej
walki Olgi o to, żebym rzucił Justynę. Justyna okazała się zbyt przewidywalna. W
pewnym momencie poczułem, że
niczym mnie już nie jest w stanie zaskoczyć.
Deklarowałem swoje przywiązanie do niej przez pół roku. W tym czasie spotkaliśmy
się trzy razy i raz wyjechaliśmy.
Bardzo starałem się dbać o teatralność tych spotkań.
Przyjechała na inaugurację mojego roku akademickiego. Siedzieliśmy razem w auli
Śląskiej na wydziale Romanistyki,
kilka rzędów przed Olgą. Tego samego wieczoru wcisnęliśmy się na imprezę u
Filipa. Trudno mi sobie wyobrazić, co
czuła Justyna, wiedząc, że jest w towarzystwie ludzi, którzy znali Olgę.
Urżnęliśmy się wtedy wszyscy, ale tylko my z
Justyną nie straciliśmy filmu. Leżeliśmy na amerykance i po raz pierwszy
naruszaliśmy swoją intymność. Było to
kolejne zaskoczenie, bo pierwszy raz objawił się wrodzony talent Justyny. No i
jej ciekawskie podejście. Kilka tygodni
później poszliśmy do kina na "Firmę" z Tomem Cruisem. Tom, obiecujący i świetnie
opłacany prawnik, a przede
wszystkim przykładny mąż był zatrudniony przez Mafię, o czym nie wiedział. Firma
wypuściła go na służbowy
wyjazd, gdzie podrzucono mu atrakcyjną call-girl. Przykładny mąż zapomniał się,
nieświadomy tego, że wybryk jest
fotografowany. Po powrocie został wezwany do swojego przełożonego, który dał mu
do zrozumienia, że
kompromitujące zdjęcia znajdują się posiadaniu właścicieli firmy. "Każdy może
czasami pozwolić sobie na chwilę
głupoty, a my nie chcemy, żebyś miał kłopoty, na przykład z żoną. Ale wiesz, tam
są mocne momenty, seks francuski i
te sprawy" - po czym wymownie zawiesił głos. Justyna przybliżyła się do mnie.
"Jestem otwarta na nowości" -
szepnęła. Ale było jeszcze za wcześnie, zresztą mi ta deklaracja w sposób
wystarczający zastępowała właściwe
przeżycie. To nie był zresztą jedyny raz, kiedy słowa nie tyle mnie
powstrzymały, ile zaspokoiły.
***
W listopadzie zostałem z Olgą zaproszony do Anety. Ale Aneta zapomniała i gdzieś
wyszła, więc czekaliśmy na klatce
schodowej. Wypiliśmy z gwinta przyniesione wino i nagle zaczęliśmy na schodach
prowadzących na strych wieżowca
efektowne pieszczoty.
- Olga, opanujmy się, błagam.
- Nie widzisz, że znośnie jest tylko wtedy, gdy nie możemy się opanować?
Miała rację. Przez te kilka miesięcy widywaliśmy się prawie codziennie. Rzadko
udawało się uniknąć tematu Justyny,
a wtedy jedynym sposobem na zakończenie spotkania było zaszycie się
gdziekolwiek.
Prosto z jednego z takich spotkań pojechałem na dworzec i wsiadłem do nocnego
pociągu do Sopotu. To miała być
niezapowiedziana wizyta. Wysiadłem w Gdańsku i pojechałem na wydział Justyny.
Tam się spotkaliśmy. Z
reżyserskiego punktu widzenia scena, gdy Justyna wchodzi do westybulu swojego
wydziału, a ja siedzę tam i czekam
na nią (jej zdumiony wzrok, gorące przywitanie) była znakomita, tym bardziej, że
Justyna pełniła w niej podwójną rolę:
improwizującej aktorki i widza. Pech jednak chciał, że Olga poprzedniego
wieczoru wręczyła mi "Trzech Towarzyszy"
Remarque'a. Rzecz o wierności w przyjaźni i w miłości. Czytałem to najpierw we
wspomnianym nocnym pociągu,
potem czekając na koniec wykładu Justyny. Wkrótce potem postanowiliśmy, że razem
wyjedziemy na Sylwestra.
W mojej psychice uruchomił się bowiem mechanizm, który na wyrzuty sumienia i
wątpliwości co do sensu całej
historii reagował tworzeniem pomysłów na jak najsilniejsze przywiązanie Justyny
do mnie.
Olga o tym wypadzie do Sopotu wiedziała. Widziała też (na własne oczy w końcu)
moje rozdarcie. Powiedziałem jej,
że z trudem to wszystko wytrzymuję i chętnie, chcąc uprościć własne życie,
wróciłbym z Sopotu jak najszybciej. I
pewnie tak by się stało, gdybym wiedział, że Olga po północy następnego dnia
wymknie się z domu i pojedzie na
dworzec, na który miał przyjechać nocny pociąg z Gdańska. Ale nie wiedziałem.
Był też akcent szpiegowski. Na zajęcia chodziła ze mną Dorota z klasy Wróbla.
Nosiła to samo nazwisko, co Piotrek,
były Justyny. Kiedyś nie wytrzymałem i spytałem, czy coś ich łączy. Świat jest
mały - była jego siostrą cioteczną.
Pewnego wieczoru, po zakończeniu zajęć poprosiła mnie o telefon do Wróbla.
Trochę się zdziwiłem, bo wiedziałem, że
się nie znosili jeszcze od czasów licealnych. Poza tym Wróbel wyszedł z zajęć
dosłownie kilka sekund wcześniej.
Rzecz miała się następująco. Piotrek nigdy się nie wyleczył z Justyny, zresztą
oboje usiłowali utrzymywać przyjazne
stosunki. Justyna opowiedziała mu o Oldze, a on - co za intuicja - wyczuł, że
coś jest nie w porządku. Poprosił Dorotę,
żeby się czegoś dowiedziała. Dorota kilka dni obserwowała mnie i Olgę, poczym
doniosła Piotrkowi, że spędzamy ze
sobą mnóstwo czasu. O szczegóły postanowiła wypytać Wróbla.
- To Piotrek cię poprosił o coś? - spytałem w przypływie geniuszu, poskładawszy
w pamięci wszystkie efekty iskrzenia
moich myśli.
- Tak - przyznała speszona.
- Dorota, odwal się ode mnie. Z problemami poradzę sobie sam - wysłałem
wieloznaczny komunikat.
Tego samego dnia Justyna zadzwoniła do mnie, ostrzegając przed karną ekspedycją
Piotrka do Warszawy.
- On mi powiedział, że ty prawie cały czas jesteś z Olgą - stwierdziła, choć w
jej głosie nie było ani cienia
podejrzliwości. Piotrek ze swoją nadopiekuńczością zaczynał jej działać na nerwy
i to było silniejsze.
- No, jestem. Po prostu nie chcę zrywać z nią kontaktu. Tak się tylko
przyjaźnimy. Poza tym minęło jeszcze tak
niewiele czasu.
- A Piotrek zapowiedział, że pojedzie do Warszawy, znajdzie wasz wydział.
Stwierdził, że jak was zobaczy razem, to ci
nakopie.
- Mocno powiedziane - stwierdziłem, zastanawiając się, co to właściwie znaczy
"nakopać".
- No.
Ale Dorota zachowała się lojalnie i powiedziała, że nie będzie się wtrącać w nie
swoje sprawy. Piotrek nie przyjechał.
***
Z Krakowa wracałem do Warszawy nocnym pospiesznym z Bukaresztu. Był zupełnie
pusty. Położyłem się w
przedziale i zapadłem w niespokojny sen. Po jakimś czasie obudziły mnie wrzaski.
Do przedziału wsiedli świeżo
upieczeni rezerwiści z dwoma prostytutkami. Wyciągnęli jabole i zaprosili do
konsumpcji. Propozycja była nie do
odrzucenia, zresztą uznałem, że darmowy alkohol uspokoi mnie.
Skończyło się niemal tragicznie. Gdy stanęliśmy w Radomiu, dwóch eks-żołnierzy
wychyliło się przez okno i zaczęło
ryczeć:
- Radom kuuurwą jest, wszyscy radomiacy to chuuuje.
Do przedziału wpadli policjanci. Moi towarzysze zaczęli udawać głęboki sen.
- Wypierdalać na peron, ale już! - krzyknęli panowie władza.
Pijane towarzystwo ruszyło się niechętnie. Ja się nie ruszałem. Policjanci jakoś
zorientowali się, że jestem spoza grupy
i zostawili mnie w spokoju.
A gdyby nie?
Przedział międzynarodowego pociągu, a w nim młody człowiek, kompletnie pijany..
Na półce leży jego plecak,
podłoga lepi się od wymiocin. Pod siedzeniami walają się puste butelki po winie
i plastikowe kubki. Policjanci, którzy
przed chwilą wyprowadzili rezerwistów i ich panienki, pochylają się nad
młodzieńcem.
POLICJANCI (unisono): A ty co, kurwa, głuchy jesteś?
MŁODY CZŁOWIEK (niewyraźnie): Przepraszam, ale ja tu jestem przypadkiem.
POLICJANCI (zdezorientowani): Przypadkiem? (reflektują się) Co ty nam tu
pierdolisz? Chu-Chu! Czyli chuchnij
chuju!
Młody człowiek chucha. W przedziale roznosi się zapach sfermentowanych owoców i
siarki.
POLICJANCI: Kolego, jesteś nawalony jak messerschmit i zakłócałeś porządek
publiczny. Kolegium masz jak w
banku.
REZERWIŚCI I ICH PANIENKI (chórem): On nic nie robił - wsiadł przed nami! On nic
nie robił - wsiadł przed nami!
POLICJANCI: Cicho tam, do kurwy nędzy.
MŁODY CZŁOWIEK (już przytomnie): Proszę bardzo, możecie mnie przymknąć. Jestem w
tak fatalnym nastroju, że
nic mi go nie pogorszy.
POLICJANCI (współczująco): A co się stało?
MŁODY CZŁOWIEK (tonem eksplikującym): Mam poważny dylemat natury etycznej.
Wplątałem się w sytuację,
którą wyznaczają dwa faktory: poligamia i wysoce prawdopodobna inseminacja.
POLICJANCI (z konsternacją): Czy ty nas przypadkiem nie obrażasz? Zresztą,
nieważne. Nasz nos policyjny mówi
nam, że jesteś praworządnym obywatelem. Zostawimy cię pod warunkiem, że
posprzątasz przedział.
(zasłona w oknie przedziału opada, pociąg rusza w dalszą drogę)
Tak czy owak, wyszło na moje. Rano byłem w domu, po południu na Ursynowie.
Justyna znalazła się tam tydzień
później.
Wtedy było już łatwiej. Doszedł list od Olgi, w którym informowała, że tym razem
rebionka nie będzie.
Justyna wyjechała w środę po południu. Olga miała dotrzeć do Warszawy 2 dni
później, więc miałem teoretycznie
sporo czasu na to, żeby zapomnieć o pocałunkach Justyny. Niestety, stało się
inaczej. W czwartek wcześnie rano
obudził mnie dzwonek telefonu.
- Janusz, to ja. Już wróciliśmy.
- Jezu, Olga, ale ja...
Natychmiast się domyśliła.
- Spotkajmy się na Rozdrożu i szybko to skończmy.
Była opalona i prześliczna. Natychmiast wziąłem ją za rękę. Po drobnej "łapęsi"
Justyny wydała mi się duża. Zupełnie
nie miałem pomysłu na "szybkie zakończenie". Sam zwrot wydawał mi się śmieszny,
bo przecież w ogóle nie byłem
pewien, co chcę robić. Szliśmy przez Łazienki w milczeniu.
- No i co zamierzasz?
Zapaliłem papierosa. Olga poprosiła, żeby jej też dać. Przypomniałem sobie, że
Justyna - wielka przeciwniczka
papierosów - też ostatnio zaczęła popalać. Powiedziałem o tym Oldze, a ona
natychmiast wyrzuciła szluga.
Ojciec wieczorem zorientował się, co się dzieje i też spytał mnie o moje
zamiary. Nie miałem pojęcia, co mu
odpowiedzieć. Rodzice za Justyną nie przepadali. Ojciec stwierdził, że nic nie
wolno robić z litości, ale nie wiem, co
miał na myśli - z litości nie rzucać Olgi, czy z litości nie zwracać się ku
Justynie. Mama ostatnie wydarzenia
podsumowała następująco:
- Nie zmieniłeś się chyba jakoś dramatycznie. Ale studiujesz na świetnym
wydziale, twoje rokowania są też świetne.
Zdecydowanie przesadziła.
Moje uzależnienie od otoczenia polegało na negowaniu wszystkich opinii, jakie do
mnie docierały. Niektóre było łatwo
odrzucać - że Olga mnie kocha i że jest cudowną dziewczyną. Moje przekonanie o
jej uczuciu zostało mocno
podważone przez te wszystkie historie z Krzyśkiem. Nie umiałem, co prawda, się
zdobyć na złośliwe stwierdzenie
"Tak do niego lgnęłaś, no to teraz masz wolną rękę". Ale też wspomnienie tych
wszystkich koszmarów bardzo ułatwiło
mi zadeklarowanie zerwania.
- Całowaliście się?
- Tak.
Olga miała napiętą twarz.
- Ale dziecka z tego nie będzie?
Uśmiechnąłem się. Skąd to podejrzenie? Z Justyną, jak dotąd żelazną dziewicą?
Zaprzeczyłem.
Przypuszczam, że też nie miała sposobu na wyjście z tej sytuacji. Ale jako że
była ona nieznośna, powiedziałem, że,
choć jestem niepewny tego co robię, to jednak nie mogę zrobić nic innego.
- Aha. - potwierdziła, że zrozumiała. - Możemy się pocałować, tak ostatni raz?
Powinienem był odmówić, nieprawdaż? Przecież ani jej, ani mnie nie chodziło o
pożegnalny pocałunek.
Natychmiast po tym Olga musiała postanowić, że nie ustąpi. Nie chodziło jej o
prostą walkę o przywrócenie status quo.
Po prostu z miejsca zaczęła mnie nękać.
- Wiesz - obwieściła kilka minut później - miałam sporo czasu, żeby przyzwyczaić
się do myśli, że znowu jestem
kobietą porzuconą. We Włoszech przyśniłeś mi się z nią. Niby nie do końca w to
wierzyłam, ale dziś rano nie mogłam
sobie przypomnieć twojego numeru telefonu. Znamienne, prawda? Więc jakoś to
będzie. Nie wiem tylko, jak sobie
poradzę z potrzebami seksualnymi.
Radziliśmy sobie razem, rewelacyjnie po prostu i niemal od początku. Ale zanim
stało się to pierwszy raz,
zadzwoniłem do Justyny, żeby zakomunikować o zerwaniu z Olgą. Następnego dnia
pojechałem do Sopotu.
Gdybym miał odrobinę wyobraźni, informacja nie powinna brzmieć "Właśnie zerwałem
z Olgą", ale "No, pierwsza
nieudana próba zerwania jest już za nami". Było tych prób kilka.
Jedna z najbardziej spektakularnych odbyła się na wrześniowym wyjeździe
zapoznawczym. Wydziałowy klub
turystyczny zorganizował wyjazd w Beskid Żywiecki. Towarzystwo zebrało się
raczej przypadkowe, i, poza starymi
wygami wydziałowymi, mało sympatyczne.
Jarek na przykład był poetą. Pisał znakomicie i inteligentnie. Gdyby poszukać,
pewnie na każdym wydziale znalazłby
się chudy osobnik w szarym swetrze, z długim włosami, podrywający panienki na
przeciągłe spojrzenie i kajet ze
swoją twórczością. Jarek Olgę początkowo ignorował, ale wkrótce po powrocie,
mimo że dobrze widział, jak blisko
nadal jesteśmy (w skomplikowaną materię naszych stosunków był wprowadzony dość
powierzchownie), podjął dość
prostacką próbę uwiedzenia Olgi. Takiego uwiedzenia na jeden raz. Zorganizował
imprezę, na którą ją zaprosił, a mnie
nie. Szybko udało mu się spoić i wyprosić gości, po czym usiadł przy Oldze na
kanapie, objął ją i zaczął czytać swoje
wiersze. W końcu, filmową manierą, zbliżył się ze swoją twarzą do jej twarzy.
Olga odsunęła się zdecydowanie.
Udając bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości, skonstatował żartobliwie.
- Widzę, że nie chcesz mi dać buzi.
- Skąd w ogóle ten pomysł? - spytała Olga, szczerze zdziwiona, a Jarek zaczął
się nieszczerze rozwodzić na temat
swojej sympatii i szacunku do mnie. Zbyt grubymi nićmi uszył tą scenę. Olgę to
bawiło, mnie raczej niepokoiło, bo
głupota tej sceny mogła mieć tylko dwa źródła: albo Jarek był idiotą (a nie
był), albo Olga tworzyła wokół siebie
otoczkę łatwej panienki.
Wyjazd w Beskid zorganizowałem sobie po swojemu. Najpierw pojechałem na dwa dni
do Zakopanego. Trochę
pochodziłem, poczym wsiadłem w nocny pociąg. Po dwóch przesiadkach miałem
nadzieję na znalezienie się rano w
Zwardoniu. Optymistyczna kalkulacja zawiodła, jako że utknąłem w Żywcu, gdzie
spędziłem noc wśród lumpów na
dworcu. Do Zwardonia dotarłem dopiero przed południem. Tam, w schronisku, miałem
się spotkać z grupą.
Grupa dotarła tam radosna i na mocnym gazie. Olga w zabawach brała aż nadto
czynny udział. W pociągu spotkała
Martę, która właśnie została porzucona przez Grześka.
- O, jedziesz z dużą grupą facetów - skonstatowała z uznaniem, gdy Olga
opowiedziała jej, co się stało - to bardzo
dobrze. Zabawisz się, podleczysz.
Więc Olga się leczyła. Panowie chętnie jej stawiali rozmaite trunki, a Olga
urzeczona nową rozrywką (casus pijatyki na
Ornaku nie zdarzył się nigdy wcześniej) stwierdziła, że jej organizm jest
doskonałą maszynką do pochłaniania
alkoholu.
Kilka dni wędrowaliśmy razem. Ja dalej nie umiałem sobie poradzić z sytuacją.
Wreszcie wpadłem na genialny pomysł
zaproponowania Oldze przyjaźni, ale w reakcji rzuciła się na mnie z pięściami.
Wtedy wyskoczyłem z koncepcją
urwania się - oczywiście do Zakopanego. Tam mieliśmy się definitywnie pożegnać,
oczywiście w łóżku.
Mnie ta scena rytualnego aktu seksualnego podnieca, Olgę oburza. Ale to właśnie
się dzieje. Jesteśmy w pokoju na
poddaszu willi na Antałówce. Przed chwilą zjedliśmy bardzo skromną kolację, na
uspakajający kufel piwa nie ma kasy.
Wiem, że za chwilę to musi się stać. Przysiągłem sobie, że to ostatni raz.
Wchodzimy pod jedną kołdrę. Olga jest w
leciutkiej piżamce, którą nieraz już z niej zdejmowałem. "Patrz, nie mieści ci
się" - stwierdziła żartobliwie, ale
natychmiast wsuwa się pode mnie. Jest dobrze, niesamowicie dobrze. Nie ma
przeszłości, nie ma teraźniejszości, nie
ma przyszłości. Tylko my i brak jakiejkolwiek przestrzeni między nami. To było
nie do opanowania. Potem wściekła
się.
- Teraz pewnie polecisz do niej i o wszystkim zaraportujesz.
Tak, gotów byłem o wszystkim Justynie powiedzieć. Czułem się podle, gubiąc się w
rozważaniach, kogo ja właściwie
zdradzam.
Gdy 29 grudnia przyjechaliśmy z Justyną do Stasikówki, wiele już wskazywało na
to, że zbliża się koniec. Justyna
jakoś to wyczuwała i nie wiedziała, jak się zachować. Niby nic nie potrafiliśmy
sobie zarzucić. Przez te kilka miesięcy
ani razu się nie pokłóciliśmy. Tyle, że piłem coraz więcej, a po jednym piwie
bywałem już mocno wstawiony. Układ,
w którym Olga wie o wszystkim, Justyna o niczym, a ja jestem w centrum,
przygniatał mnie coraz mocniej.
Niedługo przed tym wyjazdem odwiedziliśmy z Olgą Anetę. Tym razem była. Sporo
wypiliśmy, wreszcie zaczęliśmy
się zbierać do wyjścia. Poszliśmy piechotą w górę ulicy Książęcej. Czułem, że
zanosi się na kolejną scenę, w której
Justyna zostanie nazwana dziwką.
Olga atakowała nasz związek wyłącznie za pośrednictwem Justyny, nigdy nie mówiąc
nic przeciw mnie. Kiedyś
zwierzyłem się jej, że tak bardzo bym chciał, żeby ktoś mi wreszcie powiedział
"Stary, jakoś to będzie, nie martw się,
wszystko się ułoży". Olga przytuliła się do mnie i powiedziała:
- Nie martw się.
Wpadłem w przerażenie, że te słowa oznaczają akceptację dla mojego wyboru, że
ona się już z tym pogodziła i nie ma
do mnie pretensji. Przecież ja Olgę kochałem!
Tym razem jest inaczej. Olga ciągnie mnie do parku obok ulicy. Siadamy na ławce.
Zaczyna krzyczeć, że to jest nie do
zniesienia. Po chwili opanowuje histerię. Mówi, że gdyby nie było tak zimno,
rozebrałaby się do naga. Zastanawiam
się, co ma oznaczać ta nagła skłonność do wywołania skandalu i nie przychodzi mi
do głowy nic poza skrajną depresją.
Ale Olga wreszcie całkowicie się uspokaja. Zaczyna mnie gładzić po policzku i
mówi "Januszka, mogłoby być tak
dobrze, gdyby wszystko wróciło".
Później, gdy do niej wrócę i znowu pojawi się problem Krzyśka, wyprze się sensu
tych słów. Będzie aż za dobrze
pamiętać, co dosłownie powiedziała. To było zdanie modalne: "mogłoby być", a nie
"byłoby" i tym bardziej nie
"będzie", rozumiesz Janusz? Ja ci niczego nie obiecywałam.
Wyprze się, choć w końcu się uda. Przez jakiś czas będziemy szczęśliwą parą.
Jadę więc do Stasikówki i myślę o tym, że Olga spędzi tego Sylwestra sama,
podczas gdy my będziemy się świetnie
bawić.
Świetnie? No cóż, wszystko zależy od podejścia do drugiej osoby, a mnie nagle w
Justynie zaczyna dużo rzeczy
irytować. Bo Justyna coś zaczyna przeczuwać. Jej naiwna wiara w moją
prawdomówność i moc słowa (jakże podobna
do mojej!) podsuwa jej pomysł zadania pytania:
- Ty właściwie jesteś pewien, czego chcesz?
Pytanie jest dziwne, bo nie rozmawialiśmy wcześniej o Oldze. Mógłbym próbować
się maskować, odpowiadając
pytaniem "O co ci chodzi?". Ale to by było idiotyczne. Tak jak nade mną i Olgą
fruwał duch Krzyśka, tak nade mną i
Justyną fruwa duch Olgi. Justyna pozwala sobie nawet na stwierdzenie, że jestem
Olgą przesiąknięty. Przez grzeczność
nie zaprzeczam.
Brnę zatem w taktyczne kłamstwo. Tak Justynko, jestem absolutnie pewien.
Przecież jest mi z tobą tak wspaniale,
jesteś snem mojej młodości, który przyoblekł się w jawę. Poza tym widzę, że
przechodzisz sama siebie, żeby mi
dogodzić. W nadchodzące noce będziesz ideałem kochanki - ciekawska, natchniona,
eksperymentująca. Gdy się
wreszcie spuszczę pod wpływem twoich wymyślnych pieszczot, spijesz ich efekt z
własnych włosów. Potem ja będę
pieścił ciebie, bo jestem takim egoistą, że moja rozkosz jest dopiero punktem
wyjścia do sprawienia rozkoszy tobie, a
ty będziesz się wiła pod moimi pocałunkami, przeżywając lub udając pierwszy w
twoim życiu orgazm.
Podczas jednego z naszych zbliżeń zadała mi pytanie:
- Czy moje ciało cię podnieca?
O tak, traktując to pytanie dosłownie musiałem to przyznać. Było to śliczne,
bardzo kobiece i niezwykle gładkie ciało,
doskonale reagujące na pieszczoty. Gdyby Justyna była wyłącznie ciałem, a moja
osobowość składała się wyłącznie z
pożądania, miałbym na nią wielką ochotę i byłbym partnerem doskonałym.
Ale poza tym same faux pas. Justyna, namiętna narciarka, zalicza kilka
rozpaczliwych upadków na stoku w Bukowinie.
Potem zasiadamy do picia Bloody Mary, która przyrządzam, mając nadzieję, że
alkohol poprawi nam nastrój. Niestety,
gdy wracam z toalety, na środku pokoju widzę coś, co świadczy, że drink Justynie
zaszkodził. W przypływie
bohaterstwa czyszczę podłogę. Potem Justyna przytomnieje, łączymy łóżka i
kładziemy się. Justyna robi mi kojący
masaż, a ja do niej zwracam się "Ol...". Wszystko robi się coraz bardziej
zrozumiałe.
Pożegnanie - choć nie wiemy, że widzimy się po raz ostatni - wypada
sympatycznie. Jedziemy w przedziale z
wesołymi ludźmi, jeden z nich kapitalnie parodiuje z gitarą piosenki "Four Non
Blonds". Popijamy piwko. I
podsumowujący akcent. Na dworcu Zachodnim do przedziału zagląda bezdomny i pyta,
czy mamy puste butelki. Ja
gorliwie mu je wręczam, a Justyna pyta rozbawiona "Widziałeś jego błędny
wzrok?".
Będzie jeszcze kilka telefonów, w których Justyna będzie się uskarżać na
tęsknotę, a ja będę udawać, że chcę ją ukoić.
Ale już niemal oficjalnie jestem z Olgą, choć ten ostatni, najcięższy krok jest
jeszcze przede mną. Muszę się z tym
uporać sam. Na ferie zimowe Justyna jedzie z kolegami w Pieniny, a Olga z
koleżankami do Pragi. Długo wiszę przy
oknie wagonu i całuję ją. Zanim wyjedzie Justyna, dzwonię, żeby wytłumaczyć,
dlaczego z nią nie pojadę. Justyna jest
nieobecna, odbiera jej mama. Po wymianie konwencjonalnych grzeczności pyta:
- Powiedz mi, czy wy z Justyną jesteście na jakimś zakręcie?
Odpowiadam, że nic mi o tym nie wiadomo. Jestem zaskoczony, choć nie powinienem
dziwić się, że pyta. W końcu
jest pewna, że rozprawiczyłem jej jedynaczkę, a przecież nie jesteśmy
małżeństwem, więc trzeba przynajmniej ratować
perspektywy. Jestem cholernie zmieszany, a co gorsza, nie umiem tego ukryć.
- Gdybyś miał dla niej złe wiadomości, proszę, powiedz jej o tym po feriach. Ona
tuż przed wyjazdem ma jeszcze
egzamin poprawkowy.
A gówno, nic nie powiem. Za bardzo się boję. Piszę list. Zresztą, to nie tylko
strach, ale także nagłe olśnienie - gdyby
ktoś mnie spytał, dlaczego odchodzę od Justyny, to przecież właśnie wymyśliłem
model operacji myślowej, która
niechybnie prowadzi do takiej właśnie decyzji. Oto wyobrażam sobie, że Justyna
jest z innym mężczyzną. On ją
prowadzi za rękę, całuje, ona mu odpowiada. Wreszcie lądują razem w łóżku. Czy
taka scena powoduje we mnie
zazdrość, skok tętna, cokolwiek? Nic a nic! Teraz umieszczam w tej scenie Olgę.
I natychmiast czuję się fatalnie i
strasznie, robi się nieznośnie, w dodatku coś mi mówi, że z decyzją i jej
realizacją muszę się spieszyć.
Justyś,
Podczas ostatniej rozmowy Twoja Mama spytała, czy mamy jakieś kłopoty. Nie
umiałem jej na to pytanie
odpowiedzieć.
Odchodzę.
Pewnie nazwiesz mnie gówniarzem, ale, paradoksalnie, będzie to najbardziej
dojrzała decyzja w moim życiu. To nie
my jesteśmy na zakręcie, tylko ja. Popełniłem straszliwy błąd i będę go teraz
usiłował naprawić. Nie jestem pewien,
czy to ma jakiś związek z Olgą, ale pewnie tak.
Janusz
Minęły zaledwie dwa lata i trzy miesiące, gdy Justyna powiedziała mi: No i
widzisz, jakie głupstwo popełniłeś, a
mogliśmy dalej być razem. Powiedziała to, mimo że już dowiedziała się, że cały
czas zdradzałem ją z Olgą.
List napisałem, bo stchórzyłem, choć dlaczego niby powiedzenie czegoś takiego
wprost miałoby być dowodem
odwagi? Dopiero później zacząłem się trząść, że Justyna zadzwoni, aby powiedzieć
mi, co o mnie sądzi, albo - co
byłoby jeszcze gorsze - nie będzie wiedzieć, że wysłałem pożegnalną epistołę.
Codziennie wracam późno do domu i na
wszelki wypadek nie pytam rodziców, czy ktoś do mnie dzwonił.
Siedzimy z Pietrasem nad butelką miodu i nieźle się bawimy.
Gdy Olga wróciła z Pragi, powiedziałem jej natychmiast o wysłaniu tego listu. Po
prostu się ucieszyła, ale musiała już
wcześniej w jakiś sposób domyślać się, że wszystko do tego zmierza. Kilka dni po
jej powrocie schodziliśmy po
schodach w moim domu. Zobaczyłem, że w skrzynce coś jest. Otworzyłem ją i
wypadła pocztówka. Nie spojrzałem,
skąd, tylko niespokojnie przeczytałem treść. "Gdybyś mógł tu ze mną być".
Brakowało podpisu. Dopiero potem
spojrzałem na znaczek - czeski. Na mojej twarzy musiał się pojawić wyraz
ogromnej ulgi. Olga spojrzała na mnie
rozbawiona.
- Wiem, bałeś się, że to od kogoś innego.
One miały niezwykle podobne charaktery pisma. Zanim wysłałem list do Justyny,
prześladowała mnie myśl, że obie
wyraziły chęć bycia obecnymi na moich urodzinach. Najpierw wymyśliłem, że
żadnych urodzin nie będzie, że po
prostu gdzieś ucieknę - w Bieszczady, do Puszczy Białowieskiej, na bagna
biebrzańskie. Potem, że imprezy co prawda
nie będzie, ale będzie spotkanie we troje, podczas którego ja wyjdę ze słowami
"Teraz znikam. Wy sobie
porozmawiajcie, a jak wrócę, zapewne stracę wszystko". Choć wiedziałem już, że
chcę wrócić do Olgi, to absurdalne
poczucie przyzwoitości kazało mi rozważyć "wariant zerowy" - zerwanie z nimi
obiema.
Jesteśmy już porządnie zbetonieni, gdy dzwoni telefon. Liczę szybko czas: od
wysłania listu minęły dopiero dwa dni,
cholera, mógł jeszcze nie dojść. No tak, Justyna, jak nic Justyna, dzwoni, żeby
się spytać, dlaczego od tak dawna się
nie odzywam.
- Pietras, błagam cię, odbierz ten telefon, dowiedz się, kto to i powiedz, że to
pomyłka.
Spełnia moją prośbę i wraca do pokoju.
- Nie świruj. To była Olga.
Uff, Olga. Rozumie, ale nie pochwala.
Montreux
Wszystko wróciło do normy. Również pod tym względem, że wkrótce pojawił się
Krzysiek. Fascynujące - zaginął
akurat na te pół roku, gdy Olga była samotna i pojawił się z chwilą, gdy
zaczęliśmy układać sobie na nowo nasze życie.
Działał już znacznie dyskretniej, przede wszystkim za pomocą listów, w których
przebijał się żal, że ustabilizowany
związek z Jolą trochę go krępuje. Zdarzały się też prztyczki.
Spotkałem go z Jolą w autobusie. Wymieniliśmy kilka uwag bez znaczenia. Tydzień
później Olga przeczytała mi
fragment listu: "Jola powiedziała,, że Janusz ma nieprzyjemny głos". Olga szybko
odpisała: "Kurde, Krzysiek, ja ci nie
piszę, co Janusz powiedział o twojej panience". No bo i nie było specjalnie co
cytować, powiedziałem tylko, że ma
tandetną dalekowschodnią urodę i nieładne dłonie, poza tym dziewczyna jest w
porządku, choć nie spodziewam się,
żeby zdołała go przy sobie zatrzymać na dłużej. Krzysiek odpowiedział w kolejnym
liście: "Nieśmiało proszę, żebyś
nie nazywała Joli panienką". Słowo "panienka" miało wybitnie pejoratywny
wydźwięk. Później zostało dookreślone
określeniem "Apoco". Etymologię wyjaśnił mi kolega:
- Mówisz panience "Kochanie, zdejmij majtki", a ona pyta "A po co?".
W końcu jednak się umówili. Ku mojemu radosnemu zaskoczeniu w porze dziennej i
na Starówce, a zatem w
okolicznościach ewidentnie nie sprzyjających czemukolwiek. Byłem naiwny i tym
razem nie odprowadziłem Olgi.
Oszacowawszy czas, jaki mogli ze sobą spędzić, zadzwoniłem do niej o siódmej
wieczorem i zaskoczony
dowiedziałem się, że jeszcze nie wróciła. Zaczęło mnie trawić jakieś przeczucie,
potwierdzone później.
O ósmej znalazłem się pod jej blokiem. Było już ciemno, a we mnie obudził się
instynkt podglądacza. Ukryłem się za
krzewami pod jej klatką i czekałem z pełnym przekonaniem, że zobaczę ich razem.
Tak się jednak nie stało. Olga, w eleganckim czarnym palcie i szarym kapeluszu,
wróciła sama. Wielce uspokojony
wróciłem do domu.
Następnego dnia spytałem ją, jak wyglądało spotkanie.
- Krzysiek się żeni, wiesz? Miał na palcu taką kiczowatą srebrną obrączkę.
Spytałam go ironicznie, czy to nowy
element ozdobny, a on powiedział, że się zaręczył z Jolą.
- No to pewnie wpadli.
- No właśnie chyba nie. Wygląda na bardzo zakochanego.
Krzyśkowe zakochanie się - oto szczegóły. Przede wszystkim szlag go trafiał z
powodu postawionego przez rodzinę
Joli warunku sine qua non: ślub miał być kościelny. Krzysiek był ateistą (Olga
się strasznie wzruszała, że szanował jej
religijność) i jego zdanie zostało całkowicie zlekceważone. Poza tym postanowił,
że po ślubie wynajmie, rzecz jasna,
bez wiedzy Joli, garsonierę - tak na wszelki wypadek.
No tak, poniekąd zrozumiałe. Gdy przez trzy lata woziłem się po świecie sam,
rozważaliśmy z będącym w identycznej
sytuacji Wróblem, co może sprawić nam najintensywniejszą możliwą przyjemność. Po
dopracowaniu szczegółów
wyszedł nam następujący scenariusz:
1. Spotykamy w autobusie dwie dziewczyny. Oczywiście muszą być atrakcyjne (bez
szczegółów, dla każdego z nas
znaczy to co innego). Nawiązany zostaje kontakt (czyli, mówiąc językiem bohatera
"Złotego jabłka wiecznej tęsknoty"
Milana Kundery następuje kontaktacja)
2. Umawiamy się na wieczór w mieszkaniu. Zostaje zakupiony dobry alkohol, który
spełni podwójną rolę - popuści
hamulce i usprawni dialog.
3. Cały wieczór będzie trwała interesująca konwersacja
4. Finał - seks. W zależności od dalszych oczekiwań - kreujemy jakąś perspektywę
lub nie.
Wszystko to jednak miało być dopuszczalne tylko pod warunkiem, że nie ma innych
zobowiązań, w szczególności
małżeńskich. Te jednak zdawały się przeszkadzać rozmarzeniu Krzyśka.
- Myślałam na początku, że żartuje - relacjonowała Olga - ale on chyba mówił to
na serio.
Ale najbardziej spektakularny fragment został oczywiście pozostawiony na koniec
opowieści. Schodzili powoli
schodkami obok galerii Związku Fotografików.
- Rany, co za kicz - westchnęli niemal jednocześnie i zaczęli się całować.
No fakt, kicz. W mojej wersji wyimaginowany bohater, popełniając zdradę,
zachowałby się jak następuje:
Pokusy codzienne
Początek
Krystian jechał autobusem. Tak jak zawsze, stał w jego środkowej części, w
miejscu będącym rodzajem okrągłego
podium (choć w rzeczywistości nie było podniesione). Miał stamtąd dobry widok na
cały autobus, a także na to, co
było poza nim. Zamglone szyby nie sprzyjały jednak wyglądaniu na zewnątrz.
Po pierwsze nie było po co wyglądać. Krystian pokonywał drogę do pracy pięć razy
w tygodniu i znał ją na pamięć.
Po drugie widok nie był zachęcający. Był jesienny, ciemny i chmurny poranek.
Światło przebijające i rozproszone
przez chmury, odbijało się od mokrych chodników i ulic. Raczej zacierało kontury
obrazów niż je podkreślało. Kolory
były blade i słabo nasycone.
Po trzecie, Krystian wolał patrzeć na ludzi, a konkretnie na młode kobiety. Nie
ukrywał tego przed sobą. Ukrywał to
przed znajomymi i przed obiektami swojej obserwacji. Natychmiast, gdy zostawał
zauważany, odwracał wzrok. Co
ciekawe, kobieta, która odkryła, że jest obserwowana, traciła w oczach Krystiana
swoją atrakcyjność i zwykle szybko o
niej zapominał.
Ukrywał swoją skłonność przed żoną i, gdy jechali gdzieś razem, patrzył
wyłącznie na nią lub przez okno. Czy bał się,
że będzie zazdrosna? Oczywiście, że się bał. Wiedział, że nie potrafiłby jej
wyjaśnić, że to tylko p a t r z e n i e, akt
percepcji bez żadnych następstw.
Nie trapiły go żadne pokusy. Nie! Był u boku swojej żony szczęśliwy w sposób
całkowity.
O tym, co się stanie za chwilę i o konsekwencjach tego wydarzenia, jego żona
nigdy się nie dowie. A ponieważ
skończy się ono samoistnie, Krystian nie będzie widział potrzeby informowania o
tym i zadawania cierpienia osobie,
którą wielbi ponad wszystko.
Zatem jedzie. I bardzo szybko zauważa, że na "podium" naprzeciwko niego stoi
dziewczyna. Zaczyna się jej
przyglądać. Trwa to długo i Krystian zaczyna się dziwić, że dziewczyna tego nie
zauważyła. Bynajmniej nie wpatruje
się nieruchomym wzrokiem w jeden punkt. Jest ubrana w zieloną tunikę z kapturem
założonym na głowę. Po kilku
minutach ściąga ten kaptur i okazuje się, że jej głowę okrywa jeszcze chusta w
kolorowe plamki. Spod chusty
wynurzają się jasnobrązowe włosy.
Po kilku minutach Krystian zauważa, że dziewczyna, choć patrzy, nie widzi. Nie
zwraca uwagi na przesuwające się za
oknem obrazy, jej źrenice nie podążają za mijanymi domami, drzewami,
samochodami. "Ma jakiś problem" - myśli, a
ona jakby przestaje panować nad odruchami i w jej spojrzeniu pojawia się coś
niepokojącego. Wzrok, ruchy powiek,
napięcie warg zdają się coś zapowiadać. "Wygląda, jakby miała zacząć płakać" -
myśli Krystian.
Po chwili widzi na jej policzkach wilgoć, którą ona zaczyna ścierać bardzo
późno. Nagle najwyraźniej orientuje się
gdzie jest. Ach, ten nawyk ukrywania swoich myśli i uczuć! Nieznacznymi,
magicznymi ruchami osusza policzki, choć
łzy płyną nadal. Wreszcie zaczyna widzieć i zauważa, że Krystian ją obserwuje.
Przez kilka sekund patrzy mu w oczy i
na chwilę na jej twarzy pojawia się uśmiech. "Przyłapałeś mnie".
Interpretacja Krystiana: "Ona mi mówi, żebym się nią nie przejmował. Potrzebuje
pomocy. Opuścił ją ktoś, kogo
kochała, choć niekoniecznie mąż czy chłopak." I zastanawia się, czy nie odezwać
się do niej, choć nie wie, co by miał
powiedzieć.
Na najbliższym przystanku wychodzi z autobusu. Krystian widzi, że stoi na
zewnątrz.
Osiem godzin później Krystian wraca tą samą drogą do domu. Zgodnie ze
wspomnianą, żelazną regułą nie pamięta o
dziewczynie. Przecież na niego spojrzała.
Autobus jest bardzo zatłoczony. Krystian stoi na swoim ulubionym miejscu. Od
przeciwległego końca "podium" dzieli
go kilka osób. Ale w miarę drogi autobusu ludzi ubywa i w końcu widzi, że ta
sama dziewczyna stoi w tym samym
miejscu. Znowu go nie widzi, bowiem tym razem przegląda jakąś książeczkę. To
album ze zdjęciami. Jest spokojna.
Co jakiś czas patrzy za okno, najwyraźniej nie chcąc przegapić przystanku, na
którym wysiądzie.
Krystian już wie, że nie powstrzyma chęci nawiązania znajomości. Zupełnie nie
myśli o tym, na czym miałaby ona
polegać. Ale pamięta o żonie. Wyjmuje telefon, dzwoni do domu.Mówi cichym
głosem, stoi odwrócony bokiem, aby
rozmowa była niesłyszalna. Wie, że musi skłamać, ale jednocześnie nie chce, aby
było to kłamstwo totalne i bezczelne.
- Tak, słucham? - to żona.
- Kochanie. To ja. Jestem potwornie zmęczony, a jednocześnie szef zwalił na mnie
pewną pracę koncepcyjną. - na razie
słowa pokrywają się z prawdą - postanowiłem wyjechać na dwa dni, żeby obmyślić
kilka rzeczy związanych z pracą.
- Tak? Teraz? No tak, teraz, inaczej byś do mnie nie dzwonił, Ale przecież nie
masz ze sobą żadnych rzeczy.
- To nic. Kosmetyki i szczoteczkę kupię na dworcu. Pociąg mam za 40 minut. Ale
nie o to chodzi. Poprosiłem o kilka
dni wolnego. Co byś powiedziała na to, żebyśmy w czwartek spotkali się w
Zakopanem? Przywiozłabyś mi kilka
drobiazgów, a ja tam będę dla ciebie trzymał miejsce w jakiejś chacie.
Żona Krystiana wie, że on lubi takie zagrania. Po ich pierwszym spotkaniu, kilka
lat temu, zaproponował, żeby
następne odbyło się daleko od miasta, w którym mieszkają. Godzi się bez
problemów. Krystian wyłącza telefon.
Dostrzega słabe punkty swojego planu. Wymyślił, jak wykraść z życiorysu 48
godzin. Ale przecież nie pojedzie do
Zakopanego - nie od razu. Nie wie, gdzie pojedzie. Być może do jakiegoś
znajomego, którego żona nie zna i nie będzie
mogła nigdy poznać. Być może do hotelu. Nie planuje, co prawda, żadnego romansu,
ale nie chce, żeby cokolwiek się
wydało. Nie planuje żadnego romansu, więc z pewnością nie umieści się u
dziewczyny, do której chce przemówić. A
już wie, że te 48 godzin przeznaczył właśnie dla niej. W jakim celu?
Na razie zastanawia się, gdzie ona wysiądzie. Jadą w kierunku jego domu. Czy
opuści autobus przed nim? Wtedy
musiałby wyjść za nią, co go krępuje. Zresztą, co za różnica. Potem też wyjdzie
za nią.
Jednak nie. Nie wysiada. Razem mijają jego przystanek. I dopiero kilka
przystanków później ona chowa album i
odwraca się w kierunku drzwi. Autobus jest niemal pusty i Krystianowi dodaje to
śmiałości. Wysiadają. Krystian
wyprzedza ją o kilka kroków i wolno się odwraca w jej kierunku. Dziewczyna
poznaje go. Krystian słyszy własne
słowa. Nie identyfikuje się z nimi, bowiem powstają niemal bez udziału
świadomości. Jednak syci się nimi, jest
bowiem jak widz i słuchacz, świadek przemowy idealnie pasującej do sytuacji,
więcej, kreującej tę sytuację na nowo.
- Pani dziś płakała. Jest pani bardzo nieszczęśliwa. Ja czuję się bardzo
szczęśliwy i jedyne, co zakłóca mój błogostan to
to, że strasznie chciałbym przeżyć coś niezwykłego. Na przykład zderzenie z kimś
nieszczęśliwym. Na przykład z
panią.
Środek
Wierzcie mi, był pasjonujący, ale tylko dla Krystiana i dla niej. Po jego mowie
(która wydała jej się zbyt oficjalna, ale
wypowiedziana wyraźnie spontanicznie) postanowiła posłuchać go, cokolwiek miał
powiedzieć dalej. Nie wyglądał na
kogoś, kto usiłuje wykorzystać sytuację - jej rzeczywiście smutną sytuację - w
złym celu.
Krystian wyczuł jej uległość. Powiedział: "Spotkajmy się wieczorem na dworcu i
wyjedźmy w góry", a ona się
zgodziła. W Zakopanem znaleźli się następnego dnia rano. Opowiedział jej
wszystko o sobie i o swoich myślach i
czynach z dnia poprzedniego. O tym, że wyczuł, że zacznie płakać.
Ona wytłumaczyła mu, dlaczego płakała. W albumie, który oglądała w autobusie,
były zdjęcia - wizualny zapis
szczęścia, które się skończyło. Mówiła, że nie byłaby w stanie zajrzeć do niego
w domu, kiedy byłaby zupełnie sama.
Te zdjęcia robili przypadkowi przechodnie, których jej chłopak prosił o
poświęcenie chwili na pstryknięcie zwyczajnej
fotki.
Telepatycznie porozumieli się co do swoich relacji i działań na najbliższe dwa
dni. Mieli zachowywać się dyskretnie, a
jednocześnie wykorzystać maksymalnie darowany im czas.
Krystian wynajął pokój dla siebie, ona dla siebie - w tej samej willi. Obie noce
spędzili razem. Z domu wychodzili
osobno, aby po kilkuset metrach objąć się, pocałować się i pójść gdziekolwiek.
Czy Krystian uważał, że zdradza żonę? Nie. Umówił się sam ze sobą, że na ten
czas staje się kimś zupełnie innym,
sobie nieznanym. Miał też pewność, że przygoda z dziewczyną nie zostawi
najmniejszego śladu w jego pamięci. Przez
to wyjście z siebie nie zastanawiał się też, dlaczego ona tak łatwo się na
wszystko zgodziła. Uznał, że tak miało być. Po
prostu ta inna osoba, w jaką się przeistoczył, głęboko wierzyła w jakąś siłę
sprawczą. Siła ta podarowała mu na dwa
dni dziewczynę, po owych dwóch dniach miała mu ją na zawsze odebrać i dlatego
należało się cieszyć każdą chwilą w
teraźniejszości i wykreślić wspomnienia w przyszłości.
Chciał mieć pewność, że kontroluje swoje uczucia. Przyszedł mu do głowy pomysł,
aby zrobić jej zdjęcie, którego
sama forma będzie testem na odporność przeciw wspomnieniom. W czasie pobytu
kupił jednorazowy aparacik
fotograficzny. Użył go tylko raz - dziewczyna rano stała nago przy odsłoniętym
oknie. Wyglądała tak, jak mężczyźni
widzą ideał kobiety - była zmysłowa, pełna uczuć i myśli. Stała skosem do niego
i patrzyła na oświetlone porannym
słońcem góry.
Wywołał to zdjęcie w dwóch egzemplarzach, jeden dał jej.
Koniec
Ona pisze list, który on zastanie na stoliku, gdy wróci ze sklepu. Poszedł do
niego właśnie po to, żeby dać jej
możliwość pożegnania się z nim. Za dwie godziny do Zakopanego przyjedzie jego
żona.
"Gdy on ode mnie odszedł, wariowałam z rozpaczy. Było to tego dnia, kiedy się
spotkaliśmy. Rano. Nie powiedziałam
Ci tego, bo nie wydawało mi się ważne, że to takie świeże przeżycie. Moje myśli
były dla mnie jedyne, choć tak
banalne. O czym myślałam? Że straciłam człowieka, którego kochałam i o którego
miłości byłam przekonana. Ale
moje myśli bardziej dotyczyły tego, co on mi dawał. Czułości. Pieszczot.
Bliskości i zainteresowania. I tego samego
dnia spotkałamCiebie. Spotkałam w chwili, gdy mój głód czułości, pieszczot,
bliskości, był bliski obłędu. Przeczułam,
że możesz go zaspokoić, choć przecież nie wiedziałam, że masz żonę. Ty zaś
przeczułeś, że przyjmę od Ciebie to
zaspokojenie. To oczywiście był przypadek. Przyniósł też nieoczekiwany rezultat.
Okazało się, że dałeś mi to
zaspokojenie i przekonałeś mnie, że nie tylko mój były potrafi mi je dać. Wiem,
że nie mogę mieć Ciebie, ale wiem też,
że mój były nie był jedyną osobą, którą mogę pokochać. Ciebie nie pokochałam, bo
na samym początku przedstawiłeś
mi swoją sytuację i ja to zaakceptowałam. Zachowałeś się uczciwie, pewnie
niechcący. Ruszam teraz w świat. Dzięki
temu, że pojawiłeś się tak nagle, wtedy, gdy tego potrzebowałam, nabrałam wiary
w swoje szczęście do miłości.
Dziwne, utraciłam tę wiarę na zaledwie kilka godzin dzielących odejście tamtego
i pojawienie się Ciebie, a zdawała się
ona być naprawdę trwała.
Ty, jak się zdaje, też nie jesteś stratny, prawda? Przeżyłeś to, co chciałeś..."
Do listu dołączone było zrobione dwa dni wcześniej zdjęcie. Dziewczyna nie
chciała mieć pamiątki.
Krystian nie był zaskoczony ani zniknięciem dziewczyny, ani listem na stoliku
(spalił go natychmiast po przeczytaniu)
ani jego zawartością. Domyślił się, że pisząc o spełnieniu jego wymarzonych
przeżyć dziewczyna musiała się
uśmiechnąć. Spojrzał na zdjęcie i z zadowoleniem stwierdził, że przedstawia ono
twarz (wyraźną, choć niezbyt piękną),
ciało (bardzo kobiece), ale nie osobę, z którą połączyły go tak dziwne
okoliczności. Nie dziewczynę, do której jeszcze
ostatniej nocy mówił czułym głosem, którą pieścił i całował, a więc taką, której
wspomnienie mogłoby kiedyś zakłócić
jego miłość do żony. Spalił więc i zdjęcia. Nie był przecież ani kolekcjonerem
kobiet, ani kolekcjonerem aktów.
Potem poprosił o zmianę pościeli w łóżku, wywietrzył pokój, wypił herbatę i
poszedł na dworzec.
***
- Nie Olga, wybacz, ale mam tego już dość. Albo wyślesz do niego list, w którym
zerwiesz z
nim wszelkie kontakty, albo z nami koniec.
Po raz pierwszy Olga uległa mojemu naciskowi w tej sprawie. Następnego dnia
przyszła do mnie i powiedziała, że list
jest gotowy do wysłania. Właściwie nie list, tylko karteczka z notesu. Ona też
była gotowa.
- Pokaż - poprosiłem.
Krzysiek,
Kilka dni temu wydarzyło się chyba za dużo. Niech miłość znaczy miłość, a
małżeństwo - małżeństwo. Uważam, że
nie powinniśmy się więcej spotykać.
Olga
- Żartujesz sobie? - spytałem podniesionym głosem - "chyba za dużo" i "uważam,
że"?
- A co według ciebie powinnam napisać? - Olga próbowała się bronić.
- Przecież z tego listu wynika, że nie jesteś pewna, co powinnaś zrobić, a jeśli
już coś postanawiasz, to ze względu na
Jolę. Pierdolę takie zerwanie. Musisz to sformułować ostrzej i dobitniej.
Olga usiadła i napisała list jeszcze raz. Tym razem uznałem sprawę za
zakończoną.
Ślub odbył się w rodzinnym mieście Joli. Nie była w ciąży.
. nr. 3 (III)
grudzień 2000 - styczeń 2001
***
Olga rzuciła mnie dwa lata później. Zrobiła to, gdy jeszcze miałem w świeżej
pamięci dwie sceny. Biegła do mnie,
żeby się dowiedzieć, czy dostałem się na kolejne studia (z poprzednich
wyleciałem) i płakała, gdy żegnaliśmy się na
dworcu w Le Mans, skąd miałem wracać do Polski po wspólnym bardzo nieudanym
pobycie we Francji.
Po prostu wyjechała ze Jeanem, kolegą poznanym we Francji, do Gdańska. Po prostu
spotkała ładnego chłopca w
pociągu. Lionel z Montreux nad jeziorem Genewskim, rok młodszy od niej student
medycyny. Po prostu zaczęli razem
łazić po Sopocie, gdzie w deszczową noc on wziął ją na ręce (powiedziała
później, że scena ta skojarzyła jej się z
czymś bardzo podobnym z filmu "Butch Cassidy i Sundance Kid") i zaczął całować.
Domyśliłem się sam. Wróciła z tego wyjazdu zmieniona. Wypowiedziała się bardzo
lakonicznie: "Spotkałam ładnego
chłopaka". Właśnie tak go określiła, co w założeniu miało pozbawić owo spotkanie
wysokiej rangi.
- Całowaliście się? - spytałem ją tak samo, jak ona kiedyś o Justynę i, jakżeby
inaczej, potwierdziła, poczym się
rozpłakała, wtulając się we mnie. Zupełnie nie brałem pod uwagę, że zbliża się
nasz koniec, więc bez większych
oporów nazwałem ją dziwką i wyszedłem, żeby wypić szybką setę na uspokojenie.
Przecież zaledwie rok wcześniej przeżyła zauroczenie dawnym kolegą. Przestała
odpowiadać na moje pocałunki i
wreszcie powiedziała,że to nieuczciwe. Poprosiła, żebyśmy się rozstali.
Wyglądało to bardzo ostatecznie. Zdruzgotany
wyjechałem na narty. Z dworca jeszcze zadzwoniłem do niej, żeby powiedzieć, że
nie chcę palić za sobą mostów, że
zostawiam otwartą furtkę i gdyby tylko chciała wrócić... Powiedziała, że jestem
kochany i rzeczywiście, gdy znowu
pojawiłem się w Warszawie, spotkaliśmy się i ona po prostu się przytuliła.
Wkrótce potem wyjechała z przyjaciółkami do Zakopanego, a mi przyszedł do głowy
pomysł niespodziewanych
odwiedzin. Jednym nocnym pociągiem przyjechałem, drugim wróciłem, a
rozdzielające dwie podróże kilkanaście
godzin było czymś tak cudownym, że nie znalazło żadnego odbicia w moim
pamiętniku.
Wróciłem do jej pokoju spokojny. Olga zapewniła mnie, że to epizod, że nawet nie
ma adresu Lionela. Niestety, on
miał adres Jeana, a ten przekazał pierwszy list.
Próbowałem sam zerwać, ale nie udało mi się. Byłem za słaby, a ona silniejsza
niż kiedykolwiek. Po prostu
wszechwładna markiza de Marteuill z "Niebezpiecznych związków", korespondująca
ze swoim szwajcarskim
kochankiem.
Mogłem tylko obserwować rozwój wydarzeń, dostępując od czasu do czasu zaszczytu
przelecenia Markizy.
***
Ostatecznie rozstaliśmy się w styczniu. Jeszcze się wydawało, że wyjedziemy
razem w góry.
- Będziesz umiał się do mnie za bardzo nie zbliżać?
Zdecydowanie zaprzeczyłem. Wyjazd stracił sens. Jednak wyjechałem sam, modląc
się o powtórzenie cudu sprzed
roku. Ze Szczawnicy wysłałem do niej kartkę z rysunkiem: obrazująca ją postać
spada trzymając w ręku urwany
sznurek od balonika. Cudu jednak nie było, były kolejne dowody na to, że to
koniec, w który długo po prostu nie
chciałem uwierzyć.
Olga i Lionel postanowili spotkać się w Pradze, na Moście Karola. Do końca nie
wierzyłem, że to się stanie. Za źródło
informacji posłużyła mi Aneta. Odwiedziłem ją z butelką wódki. Domyślałem się,
że nie do końca zrozumie, o co mi
chodzi, gdy mówię o koszmarze bycia porzuconym, ale mimo to zdołała mnie
zaskoczyć.
- Gdy ktoś jest rzucany, to nie cierpi jego miłość, cierpi wyłącznie poczucie
godności.
- Co sądzisz o tym ich wyjeździe do Pragi?
- To chyba rewelacyjny pomysł.
Zaniemówiłem na dłuższą chwilę.
- Bo?
- No wiesz, Olga będzie mogła sprawdzić w neutralnych warunkach, czy do siebie
pasują. Nie zrobiłbyś na jej miejscu
tego samego?
Aneta powie mi, że Olga (są dobrymi przyjaciółkami, mówią sobie chyba wszystko)
rzuciła mnie, ponieważ nie
umiałem czytać między wierszami.
- Nie przyszło ci do głowy, że jak się na ciebie wściekała, to w rzeczywistości
mogła cię prosić o więcej uczucia ?
Nie przyszło. Ciekawe, czy przyszło Oldze? To ciekawe. Justyna później miała
stwierdzić, że Olga nigdy mi nie
wybaczyła mojego odejścia. "Kobiety rzadko wybaczają coś takiego, w
podświadomości zawsze zostaje ślad". Ale ja
myślałem raczej o mojej liście grzechów - grzechów zaniechania. Więc może Aneta
miała rację - po części.
30 marzec
Olga odeszła. Powiedziała, że nie może być ze mną, skoro nie ma zamiaru być mi
wierna. Odeszła do jakiegoś
Szwajcara. Ileś czasu usiłowałem dojść do siebie i już wydawało mi się, że
odniosłem sukces, ale wczoraj mi się
przyśniło, że wrócili z tej Pragi. Strawestowałem jej niegdysiejsze pytanie:
"Pieprzyliście się?". "Tak". No przecież nie
mogło być inaczej. Coś ty sobie durniu wyobrażał? Pięć dni w jednym mieście i
nie w jednym łóżku? Nie mogło być
inaczej, tylko dlaczego tak daleko? Gdybyś ich zobaczył razem gdzieś na ulicy,
mógłbyś ją od niego odepchnąć, a jemu
spuścić łomot. Za co? Za to, że wtedy wiedział, że ona z kimś jest i nie
powstrzymało go to.
A tak? Przecież nawet byś się nie zbliżył do drzwi pokoju hotelowego, wiedząc,
że tam się odbywa misterium, w
którym sam tyle razy uczestniczyłeś.
Boże, jak mi dudni w skroniach.
Gdy wróciła z Pragi, wysłałem kartkę: "Do końca nie wierzyłem, że to się
stanie". "Strasznie się zakochałam" -
powiedziała mi przy spotkaniu.
O ironio, nie byli ze sobą nawet rok.
- Byłam u niego w wakacje, pojechaliśmy do Francji. - Olga opowiadała o czymś, o
czym wiedziałem; kumpel dostał
podpisaną przez nich pocztówkę - Potem przyjechał do mnie na Boże Narodzenie.
Było cudownie.
Domyślałem się tego. Przed jej domem stał wtedy stary, srebrny Saab na
szwajcarskich numerach, ale nie byłem
pewien, czy to rzeczywiście jego samochód.
- Jego ojciec miał raka. To była taka dobra, tradycyjna rodzina. No i już się
wydawało, że wyjdzie z tego. Lionel
strasznie to przeżywał. I po Nowym Roku zaczął się nawrót choroby. Już nic nie
dało się zrobić. Ale tam musiało się
dziać coś jeszcze. Dzwoniłam do Montreux dość regularnie i za którymś razem
usłyszałam obcy i obojętny głos
Lionela. Tak miękko to się zakończyło, po prostu przestaliśmy do siebie dzwonić.
Wiadomość o jej rozejściu się z Lionelem dotarła do mnie, ale w formie
szczątkowej i z opóźnieniem.
Siedzieliśmy wtedy z Kamilem na schodach wejściowych pod moją niegdysiejszą
podstawówką. Piliśmy piwo, a on mi
opowiadał, że jedynym naczyniem, jakiego używa w swoim nowym mieszkaniu, jest
kufel.
- Słyszałeś o Oldze?
- Co?
- Że już nie jest z tym Szwajcarem.
Zaczynam lekko drżeć. Papieros samoczynnie dopala się między moimi palcami.
Wreszcie go wyrzucam i natychmiast
zapalam następnego. Kliknięcie zapalniczki.
- Ty ją w ogóle pamiętasz ? Przecież widziałeś ją tylko raz. Skąd o tym wiesz?
Kamil jest gościem, z którym spotykam się raz na kilka miesięcy. Jednak zawsze
udaje nam się rozmawiać tak,
jakbyśmy byli bliskimi przyjaciółmi - wymieniamy najbardziej osobiste myśli.
- Nie mówiłem ci, ale dość często widzimy się na imprezach u Darka. Tydzień temu
spytałem go, co u nich słychać, no
i stwierdził, że coś nie wyszło.
- To jeszcze nie musi znaczyć, że już nie są ze sobą.
Przypominam sobie, jakie dziwne rzeczy robiłem przez ostatnie pół roku.
Marzec. Ponad rok po jej odejściu. Znajduję w skrzynce kopertę. Od jakiegoś
czasu moim najwierniejszym
towarzyszem korespondencji jest mój bank - regularnie przysyła mi wyciągi z
konta, propozycje wzięcia jakiegoś
kredytu.
Koperta jest podobna do tych bankowych, ale zaadresowana ręcznie. Ułamek sekundy
zajmuje mi rozpoznanie
charakteru pisma. Olga. Pierwsza moja myśl jest niezbyt inteligentna: otworzyć!
W środku kartka z życzeniami urodzinowymi, dokładnie taka, jakiej nie znoszę. I
na koniec kilka słów od serca.
"Przykro mi, że wspólnym znajomym opowiadasz o mnie same złe rzeczy". Przykro,
że przykro. Najmniejszą z moich
trosk jest to, kto jej o tym powiedział. Zresztą nie było tego wiele.
Zastanawiam się, co zrobić z tym listem. Czytam go
idąc do apteki - po drodze mam pięć koszy na śmieci, choć to najwyżej sto
metrów. Ale nie wyrzucam. Myślę jeszcze
wystarczająco sprawnie, żeby stwierdzić, że muszę się uspokoić. W aptece miałem
kupić tylko krople do nosa, ale
proszę jeszcze o nerwosol. Pomysł zaaplikowania sobie niedużej dawki alkoholu
odrzucam po chwili namysłu. W
końcu mam widzieć ostrzej, a nie lepiej.
W domu czytam tę kartkę ze dwadzieścia razy.
Ludzie nie mieliby większego kłopotu z odczytaniem listu ode mnie, jeśli miałbym
coś ważnego do przekazania.
Dlaczego? Ponieważ połowa listu napisana byłaby w metajęzyku. Zamiast wyrażać
się wprost (co może wszak być
odczytane zupełnie na opak) tłumaczyłbym, dlaczego coś napisałem tak, a nie
inaczej. A skoro tak piszę, to tak samo
czytam.
Kartkę od Olgi odczytuję następująco - ona sobie wyobraża poprawne stosunki ze
mną. W końcu raz na pół roku
spotykamy się przypadkowo na ulicy. A Olga przysłała po prostu kurtuazyjną
kartkę. Głupio by było, gdybym podczas
następnego mijania się gdzieś na uczelni nie wytrzymał i krzyknął "Ty
lisico!".Tak sobie wszystko wytłumaczyłem, po
czym się wściekłem. (Gdy potem spytam ją, po co mi przysłała tę kartkę, nie
odpowie. Doprecyzuję więc pytanie:
"Myślałaś o tym, żeby do mnie wrócić?". "Chyba nie" - odpowie.)
A więc riposta. Nie mogła być szczeniacka i nie mogła ujawniać mojego stanu
ducha. A czułem, że mnie roznosiło -
furia i szczęście, że popłynął sygnał, którego treść była zupełnie nieistotna.
Napisałem na kartce "Nie rób tego więcej
moja była przyszła żono" i poszedłem poszukać koperty. W tym czasie z
popielniczki stoczył się papieros. Gdy
wróciłem, kartka była ozdobiona czarną, dymiącą dziurą, w której tkwiła reszta
papierosa. Cholera. Jakieś trzy dni
później kartka musiała wrócić do nadawczyni.
O swoim wyczynie opowiedziałem tylko dwóm osobom. Jedną z nich jest Wróbel.
Ponieważ Beza rzuci go na dobre
dopiero za pół roku, nic nie rozumie i krzyczy:
- Facet, czyś ty zidiociał? A jeśli ona chciała z tobą nawiązać jakiś kontakt?
- Niby po co?
- Nie wiem. Wiem tylko, że od jakiegoś czasu chodzi bardzo smutna.
- Naprawdę? - pytam i czuję to, co zawsze czułem, gdy Oldze było źle.
Kamil zareagował na tę wiadomość z większym zrozumieniem. Nie wypadało mu
inaczej, w końcu ja też go kiedyś
pocieszałem, gdy go zostawiła ta, jak ona się nazywała? Iza.
Czasami miewałem napady, żeby czegoś się dowiedzieć. Możliwości były niewielkie.
Najłatwiej by było zapytać
Anetę, ale to było niemożliwe. Zerwałem z nią wszystkie stosunki po kilku jej
bezczelnych odzywkach. Nie tylko na
temat mój i Olgi. Zabawne, kiedyś broniłem Anety przed atakami moich przyjaciół.
Wróbla zawsze irytowały jej
naiwne uwagi wypowiadane z miną osoby wszystkowiedzącej. Emil jej nie znosił za
ciągłe pouczanie go w kwestiach
sercowych. Kiedyś, wiedząc, że Aneta nigdy nie miała chłopaka, spytał ją
jadowitym tonem "Skąd ty to wszystko
wiesz?". "Przeczytałam" - odpowiedziała Aneta.
Przez jakiś czas pracowałem w redakcji dużego i poważnego dziennika.
Niesamowite, co mi się tam pewnego razu
przydarzyło. Prowadziłem właśnie telefoniczne negocjacje z sekretarką, która
miała mi załatwić rozmowę z pewnym
VIP-em. Człowieka, który siedział obok mnie (na co dzień młodego, ale poważanego
dziennikarza), nie trapiły w tej
chwili żadne troski. Po przejrzeniu reuterowskiego serwisu finansowego zaczął
poszukiwać darmowych pokazów
pornograficznych w internecie. Nie znalazł nic szczególnego, więc zabrał się za
wysyłanie poczty elektronicznej -
pewnie do jakichś swoich znajomych. Zauważyłem, że połączył się z UniM-em
(University of Montreux) i trochę
zesztywniałem. Nagle na ekranie pojawiła się lista studentów wraz z ich adresami
e-mailowymi i domowymi, a nawet z
numerami telefonów!
- Popatrz - zakrzyknął radośnie, ignorując fakt, że rozmawiam przez telefon - że
też te dane nie są utajnione.
Kiwnąłem ręką, ale dyskretnie podpatrywałem zawartość ekranu. Przejrzał wydział
prawa, historii sztuki, biologii i
zabrał się za medycynę.
- Przepraszam panią na chwilę - powiedziałem do słuchawki, uznając, że to
wymuszenie przerwy podniesie mój status
w oczach starej (a może młodej ?) obrończyni intymności gabinetu jej szefa. -
Mógłbyś mi to wydrukować ?
- Sam sobie drukuj, ja idę na kawę. Później załatwię korespondencję -
odpowiedział pogodnie młody, szanowany
redaktor i wstał od komputera. Kliknąłem na ekranie polecenie drukowania, po
czym wróciłem do rozmowy z
sekretarką. W końcu udało mi się umówić na krótki wywiad. Kartka z listą
studentów weterynarii wyślizgnęła się z
drukarki.
Rzut oka i wiedziałem już, że interesujący mnie człowiek mieszka na ulicy,
której nazwa po polsku brzmiała: ulica
Samotnego Nagrobka. Ciekawe, czy Olga zdawała sobie sprawę z tego, jaka to
ponura nazwa. Miałem też jego numer
telefonu. Tylko po co mi te informacje ?
Siedzimy dalej z Kamilem, choć mam ochotę być sam.
- Co byś zrobił na moim miejscu ?
- Zadzwoniłbym do Darka, żeby się czegoś dowiedzieć.
Dobry pomysł. No to cześć, lecę do domu, wystukuję numer. A Darek nie ma ochoty
mi nic mówić. Jest dyskretny,
wstrzemięźliwy, ma mocną głowę i wspaniałe umięśnienie - prawdziwy mężczyzna,
wypisz, wymaluj. Przywołuję
wszystkie chwyty manipulacyjne, jakie znam. Rozmowa jest krótka, napięta, ale
coś niecoś udaje mi się z niego
wyciągnąć. Niestety, nie zmienia to ogólnego poczucia niedoinformowania. Na
koniec nieszczerze wyrażam
zainteresowanie jego sprawami. Żegnam się z głębokim przekonaniem, że są ludzie,
z którymi zupełnie nie warto
utrzymywać kontaktów, choć pewnie miło by się przy nich spędzało czas.
Miesiąc później jadę autobusem i intensywnie myślę o tym, czy jednak nie
powinienem odnowić znajomości z Anetą.
Rozważam wszelkie plusy i minusy takiego posunięcia. Aneta jest oczywiście
nadętą idiotką, ale - myśląc cynicznie -
czy nie warto raz na jakiś czas tego poznosić?
Autobus mija hotel Bristol. Najlepiej mi się myśli, gdy słucham kasety Tytusa
Wojnowicza. Obój, fortepian i skrzypce
działają kojąco. Nagle czuję stuknięcie w ramię. Przywracam widzenie niewidzącym
oczom i kogo widzę? Widzę
Anetę. Witamy się.
- Słyszałaś, że Beza rzuciła Wróbla i wyjechała z jakimś facetem?
- O rany, coś ty! - chichotliwym głosem rzuca Aneta, a ja już widzę, że trafiłem
w dziesiątkę z pretekstem do
interesującej mnie rozmowy. Wyraz twarzy (radosny) i intonacja (też radosna)
wskazują na to, że wygłodniały umysł
Anety potraktował nieszczęście mojego kumpla jako wysokokaloryczny skandal
towarzyski. Pozoruję konieczność
opuszczenia autobusu i na odchodnym pytam:
- Mogę do ciebie wpaść wieczorem?
- Jasne! - entuzjastycznie odpowiada Aneta, zwykle niezbyt gościnna. Widocznie
jest bardzo spragniona kolejnych
sensacji.
A więc za kilka godzin mam szansę sporo się dowiedzieć. Popołudnie spędzam na
starannym obmyślaniu rozmowy.
Najpierw oczywiście Malwa i Beza. Później jakieś głupotki, może coś o studiach,
o pracy. Warto ją trochę uśpić -
powiem, że od pół roku nie tknąłem alkoholu i kawy. A później
- Słyszałem, że Olga rozstała się ze Szwajcarem.
- Tak. Zimą. Tam się stało coś bardzo złego, ale nie wiem dokładnie co.
Zimą. Co ja robiłem zimą? Aha, już wiem. Po raz kolejny, choć wreszcie
skuteczny, zrywałem znajomość z Justyną.
Zimą? Ta kartka. Czyżby Wróbel miał rację? Boże, wygląda na to, że coś strasznie
spieprzyłem. Ciekawe tylko, co.
Kto by pomyślał, że porywczość może trwać kilka godzin. O żesz... Chyba mogę
sobie złożyć kondolencje. Zaraz,
dlaczego Aneta mówi o tym wszystkim tak, jakbym nigdy nie był z Olgą, nie mówiąc
już o prawie czterech latach?
- Czy ona teraz z kimś jest?
- Owszem.
- Znam?
- Chyba nie. Taki chłopak z prawa.
- . . . . . . . . . . . . ? - i Aneta już wie, że ja wiem, kto zacz, choć nie
pyta, skąd. Błąd. Niby osobiście nie znam, ale ciągle
coś o nim słyszę od różnych osób. Jak to fajnie dowiedzieć się czegoś z
półrocznym opóźnieniem. Życie toczy się
szybciej, niż jestem w stanie reagować na jego zagrania. Uspokajam się, choć nie
mam pojęcia, co robić. Nie wiem
także, co mówić. Żegnam się z Anetą, która bez większego wysiłku częstuje mnie
jeszcze jednym głupim tekstem:
- Jak byś się czegoś dowiedział o Bezie, to zadzwoń.
- Oczywiście, natychmiast, jak coś do mnie dotrze - jest taka technika
negocjacyjna, polegająca na upodobnieniu się do
rozmówcy. Oto był właśnie podręcznikowy przykład. Wychodzę. Przypominam sobie,
że Wróbel myśli, że Aneta go
lubi. Trzeba go będzie uświadomić, że ma go gdzieś.
A więc Olga była z nim niecały rok. A taka wielka miłość. I co to wszystko było
warte? Czy przeżyła z nim coś
szczególnego? Na pewno. A coś, czego nie przeżyła ze mną? W każdym razie była ze
mną najdłużej, choć pewnie o
tym nie pamięta.
Czy Sebastian, mąż Olgi wiedział, jak bardzo jej ułatwił lądowanie w nowej
sytuacji? Czy w ogóle wiedział o Lionelu?
Natychmiastowa zmiana faceta sugerowała, że Olga przynajmniej przez jakiś czas
prowadziła podwójną grę.
nr 1 (IV)
luty 2001
Różne miejsca
- No więc tak: skończę te cholerne studia ekonomiczne. Nie muszę się spieszyć z tym bałaganem. Już zarabiam dwa
razy tyle, co moi rodzice. Gdzie tu czas i chęć na miłość?
- Nie przesadzasz? Przecież wszystko zależy od organizacji. Mnie się jakoś udaje.
- Może rzeczywiście rzecz nie w czasie? Tylko powiem ci, że w tym galopie ja już się zwyczajnie gubię. Muszę przez
kilka lat odkładać dwukrotność średniej krajowej, żeby uzbierać na jakiekolwiek mieszkanie. Już to wystarczy, żeby
dorobić się impotencji.
To mówił Pepe. Jedna z setek rozmów przy alkoholu. Czasem na temat, czasem bez sensu. Ale rzeczywiście uważał, że
najpierw trzeba się dorobić, a potem myśleć o babach, tyle że postępował dokładnie odwrotnie.
Gadaliśmy kiedyś około drugiej w nocy. Dobrze do siebie nastawieni po wypiciu butelki słowackiej śliwowicy.
- Co tam u Martell?
- Nie zgadzam się na ten temat.
- Dlaczego?
- Wiesz, jak jest. Od trzech tygodni próbuję opisać sytuację i wyciągnąć jakieś wnioski. Na razie prowadzi to donikąd.
Martell. Jedna z trzech nieudanych prób zapomnienia o Oldze. Bardzo seksowna, a jednocześnie trochę dziecinna.
Niestety, również w tym aspekcie, że w wieku 18 wiosen ciągle ściśle pilnowana przez rodziców - interesujące
rozmowy prowadziliśmy na klatce schodowej.
Poznałem ją na imprezie sylwestrowej miesiąc przed odejściem Olgi, ale wtedy jeszcze nie zwróciła mojej uwagi. To
naprawdę dobitny dowód, jak bardzo kochałem Olgę.
Później dotarły do mnie słuchy, że chciała mnie bliżej poznać. Przez prawie dwa lata olewałem ją, by wreszcie
oprzytomnieć, gdy już skutecznie zainteresował się nią ktoś inny. Próbowałem walczyć, ale moja opieszałość została
ukarana. No więc mogliśmy sobie z Pepe o niej rozprawiać do woli. Najpierw jednak trzeba było poczekać, aż
śliwowica zacznie działać.
- Jesteś trochę wstawiony?
- Niespecjalnie. Zresztą od mniej więcej roku alkohol nie powoduje u mnie wzrostu potencji twórczej. Szkoda. Kiedyś
po pijaku sporządzałem dobre relacje z rzeczywistości. Może czas na trawiarza.
- Pijemy za wolno. Procenty nazbyt rozciągają się w czasie. Ja już nie mam ochoty. Szkoda, bo miałem chęć się upić.
- Mały cytat z mojego pamiętnika - pijąc mam wrażenie jakiejś dokonującej się katastrofy. Niemal słyszę krzyk
zatruwanych na śmierć szarych komórek.
- Kurde, o czym się zazwyczaj rozmawia po wypiciu pół litra wódki. Chyba nie o alkoholizmie?
- Ja się tylko podzieliłem z tobą odczuciami dotyczącymi wpływu alkoholu na mój nastrój. Alkoholizm mnie nie
fascynuje. Trawiarz właściwie też nie. Ostatnio kolega relacjonował mi wywiad ze współczesnym poetą. Chłopak pisze
wyłącznie na haju i pisze nieźle. Ale wydaje mi się, że mózg jest tym jedynym organem, którego nie należy sztukować.
Pewnie narzuca Ci się pytanie, dlaczego czasami się upijam? Zdaje się, że przyczyna jest bezczelnie prosta - problemy
wydają się wtedy trochę mniejsze.
- Z tym różnie bywa. U mnie czasami po wypiciu problemy nabierają większej intensywności. Na przykład teraz. Nie
mogę uwolnić się od myśli o piątkowym wypadku i śmierci dwóch osób z Forda.
Ukochana Pepe wyjechała z ojcem - właścicielem Forda właśnie. Potem w wieczornych wiadomościach
poinformowano o straszliwym wypadku.
- Z drugiej strony muszę przyznać, że po wypiciu różne problemy widzę z dużego dystansu i wtedy potrafię na nie
spojrzeć okiem ironika, ale nie teraz. Jestem zdolny do wynurzeń; osobistych, światopoglądowych...
- Daruj sobie te urywanie w pół zdania - tani chwyt, sugerujący, że urwałeś jakąś ważną myśl. Rozmawiamy po to,
żeby coś powiedzieć, a nie po to żeby czegoś nie powiedzieć.
Tak oto rozmowa z błahostek niepostrzeżenie zaczyna przechodzić na sprawy istotne.
- Najczęstszym wyrażeniem opisującym twoją Doris było "znakomita". Słowo pasuje mi do dobrego obiadu, sztuki,
obrazu. Ale do kogoś, na kim ci zależy? O każdej dupie, którą mijamy na ulicy, mówisz takim samym tonem, jakim
jeszcze niedawno opisywałeś Doris. Używasz też podobnych określeń. A więc rysuję ci prostą sytuację - są z nami w
tej chwili dwie ultraatrakcyjne dziewczyny. Z jedną z nich znikam w swoim pokoju. Masz pełną swobodę w tym
"salonie". Ona jest chętna, choć jednocześnie nie wygląda na zdzirę. Od foteli, na których siedzicie, do leża jest niecały
metr. Co robisz?
- To dobre pytanie, przyznaję otwarcie i może to w jakiś sposób potwierdzić twoje spostrzeżenia. Tak naprawdę, to nie
wiem co bym zrobił. Na pewno nie zaciągnąłbym jej do łoża dla zwykłej egoistycznej przyjemności. Myślę, dość
odważnie, że jednak powstrzymałbym się, oparł silnej pokusie. Wielkim moralistą, ani etykiem nie jestem, ale do
kurestw zdolności u siebie nie zauważyłem. Przy tej okazji podzielę się z tobą przemyśleniem. Jeszcze nigdy dotkliwie
nie poczułem straty kogokolwiek, a mimo to zawsze zachowuję pewien bezpieczny, trudny do pokonania, dystans. A to
wszystko, jak sądzę, na wypadek gdyby do takiej straty miało dojść.
- Co do kurestw - to, co jest kurestwem, a co nie, zależy od tego, gdzie ty ustawiasz granicę. Nie atakuję cię, ponieważ
sam mam moralnego kaca po swoich (niektórych) wyczynach. Egoizm jest moim zdaniem zdrowy - pod warunkiem, że
nie jesteś jedynym beneficjantem własnego egoizmu. Mówiąc prościej - układ, w którym tylko jedna strona czyni
dobro, jest nietrwały. Uważam, że światem powinna rządzić jakaś równowaga, harmonia. Stąd już niedaleko do
podsumowania: zmniejszenie odległości do łoża nie musi naruszać równowagi. Taka jest logika. I tu mały akcent
końcowy, nie pasujący do reszty wywodu - w sytuacji, gdy kocham jakąś dziewczynę (cokolwiek by to oznaczało),
staram się raczej zwiększać odległość do łoża, oczywiście do łoża, w którym leży ktoś inny.
Lubiłem te rozmowy z Pepe. Co prawda nie byłbym skłonny zaufać mu w jakiejkolwiek sprawie tudzież zwierzyć z
jakiegoś aktualnego problemu, ale chwilami rozumieliśmy się doskonale.
Doris. Wynalazł ją na swoich studiach i natychmiast zaczął się wokół niej kręcić. Był rzadkim typem faceta, który
wiecznie kipiał pomysłami na okręcanie sobie dziewczyn wokół palca. Problem w tym, że Doris nie była wolna. Jej
chłopaka z miejsca ochrzcił Matołkiem (z powodu lichego zarostu na brodzie) i zaczął metodycznie niszczyć jego
wizerunek w oczach Doris. Zadanie było ambitne.
- Jest bardzo zdolny, studiuje na dwóch fakultetach, a "Jolkę" z magazynu "Wyborczej" rozwiązuje w 15 minut.
Niesamowite, co?
- Co? To, że taki z niego mózg, czy, że ci o tym powiedziała?
- Jedno i drugie. Nawiasem mówiąc, nędznie się poczułem. "Jolkę" dwa razy próbowałem rozwiązać i uznałem, że to
niewykonalne. Tak obiektywnie niewykonalne.
- Tak jak układ dwóch równań z trzema niewiadomymi.
- Jak to?
- No, za mało danych.
- A tak. A tu proszę, jakieś 5 kilometrów ode mnie, w akademiku, mieszka gość, który w piątek wieczorem, czyta sobie
magazyn, i jeśli później nie chce mu się spać, to jeszcze sobie zaparza herbatę i popijając ją rozwiązuje "Jolkę".
I tak dalej. W nieskończoność rozprawialiśmy o czymś, co roboczo nazwaliśmy "feminopsychologią", i o wszystkim,
co z tego wynikało.
- No to cacy. Wracając do naszych ultraseksy panienek. Zatem zwykła egoistyczna przyjemność nie jest w stanie
zaciągnąć cię do łoża. A więc co? Bo tego, że wykorzystałbyś okazję, jest dziwnie pewien.
- Tak? No nie wiem, choć być może masz rację. W takiej sytuacji działają różne czynniki, a na wysokim miejscu jest
stężenie alkoholu we krwi. Sam zresztą, na trzeźwo, proponowałeś, żeby ściągnąć tu jakieś dziewczyny. Sorry za
złośliwe pytanie - czy dlatego nie chcesz rozmawiać o Martell?
- Sprytna ucieczka od pytania. Nie, nie dlatego. Zresztą, gdy mówiłem o tych dziewczynach, moja determinacja była
nikła. Zawsze wydawało mi się, że nie mógłbym pójść do łóżka z dziewczyną, do której nic nie czuję. Ale od zawsze
też kusiło mnie, żeby to sprawdzić. Casus z Aśką okazał się tylko częściowo udany, jako że zagrały emocje. Po
pierwsze czułem chęć zemsty na rodzie kobiecym, po drugie, zanim poszliśmy z Aśką do łóżka, zdążyła mi się
spodobać. Wychodzi na to, że jedyną metodą jest zaproszenie dziewczyny z agencji.
- Tak, tylko do czego by taki eksperyment doprowadził? Co to znaczy, że nie możesz przelecieć dziewczyny ci
obojętnej. Nie staje ci? Zaczynacie i dostajesz mdłości?
- Niewykluczone. Zauważ jednak, że dla mnie problem zacząłby się dopiero wtedy, gdybym tych mdłości nie dostał.
Fakt, przy Aśce żadnych mdłości nie było. Dopiero potem i to zupełnie nie z jej winy. Asia napatoczyła się na jakiejś
imprezie w redakcji, w której pracowałem. Chętnie dała się zaprosić na spotkanie u mnie. Dalej, jak by to powiedział
James Bond, standardowa procedura: delikatne pozbycie się gości. Potem wszystko potoczyło się samo.
Na chwilę, szukając znów analogii do "Niebezpiecznych Związków", poczułem się wicehrabią de Valmont. Asia była
moją Cecile de Volanges, a cała historia miała w moim zamyśle zagrać na nerwach markizie de Merteuil - Oldze.
Uwiedzenie młodej damy już nastąpiło, pozostało tylko napisanie listu. Aby intryga była barwniejsza, w liście tym
podszyłem się pod znienawidzonego przeze mnie Casanovę. Nie tylko podpisałem się w jego imieniu, ale nawet
zimitowałem robione przez niego z powodu dysgrafii błędy ortograficzne. List miał być arcydziełem manipulacji.
Wszystkie zastosowane chwyty miały zmusić Olgę do zastanowienia się, czy tekst nie został napisany przez jej byłego
faceta, którego inicjały umieściłem na zakończenie.
List składał się zatem wyłącznie z zagrań mylących. A więc cynizm zachowania, wylewająca się lubieżność. Ale
jednocześnie nie mogłem pozwolić Oldze na całkowitą pewność domniemania autorstwa. Stąd wspomniana w liście
data, kiedy pierwszy raz kochaliśmy się.
Olguś!
Im bliżej było do Święta Zmarłych, tym bardziej mnie korciło, żeby zrobić coś, co by w jakiś sposób gryzło się z
powagą i nastrojem tego dnia. Myślałem o alkoholu, ale wydało mi się to zbyt banalne. Później przyszło mi do głowy,
aby zaprosić do siebie coś, co się nazywa "panienka z agencji" - takie futerkowe zwierzątko, która za te marne 200 zł
zrobi wszystko pod warunkiem, że zdąży zrobić to w godzinę. Mikroekonomia jest brutalna - przekroczenie tego czasu
choćby o minutę implikuje konieczność uiszczenia kolejnej opłaty.
Kilka słów o okolicznościach pisania, od którego prawie się odzwyczaiłem. Pisanie tego listu trwa już trzecią noc.
Szczyt możliwości walki z błędami ortograficznymi przypada w okolicach drugiej w nocy. By the way - jedna
panienka w odpowiedzi na mój pierwszy list napisała m.in. - cytuję - : "Jak Ci się udało zdać maturę z polskiego?". W
świetle moich późniejszych osiągnięć naukowych sam zaczynam się nad tym zastanawiać. Praca wypełnia mi ostatnio
sporo czasu, ale za to wyraźnie czuję się bardziej przygotowany do ustalenia stanu równowagi w moim najbliższym
otoczeniu. Przypomnij mi, żebym Ci wyjaśnił kiedyś dokładniej, o co mi chodzi. W każdym razie noc (już dawno to
odkryłem) jest najlepszą porą na próby tworzenia czegoś.
Bardzo szybko pomysł "z panienką" wydał mi się ruwnież beznadziejny. Łatwo wyczuć, dlaczego, trudniej to
racjonalnie uzasadnić. Może potrzebowałem wyczynu (ostatnio miałem długą przerwę). A może bałem się jakiejś
cholernej choroby, choć w końcu nie musiałem z nią robić czegoś, co w jednym głupim filmie zostało nazwane
"lizankiem". Już bałem się, że z ambitnych planów nic mi nie wyjdzie, a w końcu pod pozorem pilnej pracy miałem
zostać sam w mieszkaniu. Ale oto na imprezie w firmie pojawiło się słodkie, szarookie dziewczątko, autentyczna
nimfetka, choć już 17-letnia. Pod pozorem imprezy (która notabene naprawdę się odbyła, tyle że szybko spławiłem
gości) zaprosiłem Lolitkę do nas. Złożenie propozycji przyszło mi łatwo, bez zbędnych rozważań natury etycznej. Mała
też zgodziła się aż nazbyt chętnie. Musiała na niej zrobić spore wrażenie pozycja człowieka w odpowiednim wieku i na
odpowiednim miejscu. Później mi wyznała, że wzbódziłem jej zaufanie - cóż za rozkoszna pomyłka ! Swoją drogą, to
trochę frustrujące - robić wrażenie na panienkach 7 lat młodszych. Jak na złość takie tylko ofiary mi się trafiają.
Dlaczego właściwie mnie to gnębi? Teraz dziewczyny dojżewają szybciej.
Jak więc widzisz, kierowałem się już prawie zapomnianym przeze mnie wyrahowaniem. Jedyny plan, jaki miałem, to
zatrzymać panienkę na noc, choć jeszcze nie byłem pewien, co zrobię potem. Wiedziałem tylko, że ma to być sprytna
kombinacja eksperymentu (wiesz, że je lubię, choć sam często na nich kiepsko wychodzę) i - jak to nazwać? - aktu
wykorzystania. Nie ukrywam, że liczyłem na swoją umiejętność przeniesienia interesującej rozmowy z dwóch foteli na
jedno łóżko. Zajęcie pozycji choćby półleżącej to przeważnie, jak wiesz, klucz do przejścia na tajemniczy język
dotyku.
Był jeden problem - czy starczy mi beszczelności. Choćby do ukrycia kilku istotnych informacji, zwłaszcza jednej. Ale
poszło ślicznie, krok po kroku. Ciekawe, jaką rolę odegrało tu pół butelki Vermouthu i tyleż dobrego wina
kalifornijskiego, do wypicia których zdołałem ją zachęcić? Masz jakiś pomysł? Oszczędzę ci dalszych szczegółów.
Domyśl się tylko sensu jednego słowa :"brzoskwinia".
Właściwie na tym mógłbym skończyć. Jedno uściślenie - trzeci raz w życiu (chodzi mi o to, że była trzecią
dziewczyną) nie wykorzystałem sytuacji, mimo że aż się prosiło najbardziej naturalne zakończenie. Mówiąc krótko, nie
przeleciałem jej. Coś nagle mnie powstrzymało. Jak się okazało, bezbłędnie wyczułem jej nastrój. Dwa dni później
przyznała, że nie miała chęci na dociągnięcie zabawy do końca.
Później przyszło coś, o istnieniu czego dotychczas wiedziałem tylko z romantycznych opowieści naiwnych licealistek,
ew. z książek (raczej nie de Sade'a). Gdy mała trzeci raz zadzwoniła do mnie, poczułem jakiś ruch w ...Coś jakby
ciepło, trochę tęsknoty. Ona podeszła do całego - co tu kryć - epizodu całkiem serio. Czyżbym jednak miał wynająć
kawalerkę? Bardzo szybko wytłumaczyłem jej (omijając rzeczywiste przyczyny), że musimy utrzymać dystans - do
siebie i do tej nocy. Udało mi się narzucić tę incydentalną konwencję nadzwyczaj łatwo. Mimo to w następny piątek
przyszła do mnie i prawie natychmiast znów wylądowaliśmy w łóżku. Znów bawiłem się rozbierając ją. W końcu moja
dusza eksperymentatora podpowiedziała mi pytanie. Sorry, trywialne, po prostu takie ciche "Czy chciałabyś się ze mną
kochać?". Musiałem je zadać, zupełnie zawiodło mnie moje domniemanie permanentnej ochoty. Odpowiedź brzmiała:
"A jak myślisz, dlaczego pozwoliłam ci tyle ze mnie zdjąć?". Fakt, nie miała w tym momencie na sobie wiele. Czyż
można ująć to seksowniej? A ja znów zatrzymałem się w, powiedzmy, 95 procentach drogi. Nie umiem powiedzieć,
dlaczego, ale ta bariera była nie do przejścia. Masz pojęcie? Śliczna dziewczynka-blondynka, chwilowy brak kontroli,
niezła kondycja psycho-fizyczna, idealne warunki - i nic. I jak się na to zapatrujesz?
Jeszcze jedno. Śniła mi się. Siedząc na mnie próbowała rozłorzyć mnie na łopatki. Dziwny sen, bo już dawno (gdzieś
od wakacji między liceum a I rokiem studiów, jak sądzę) nie czułem się stroną tak dominującą jak w tej grze. A temu z
kolei nie ma się co specjalnie dziwić.
Co byś powiedziała na jakieś nocne spotkanie? W pewnych zabawnych okolicznościach odkryłem dach wieżowca z
kapitalnym widokiem na Warszawę. Jedyne, co psuje trochę atmosfere, to plotka, że ktoś się stamtąd rzucił. A może
właśnie poprawia? Na razie kończę. Adieu.
Potem jednak nastąpiła gwałtowna zmiana konwencji. List odniósł zdumiewający skutek. Wróbel, który z Olgą
utrzymywał sporadyczne kontakty poprosił mnie o rozmowę. Póki mówił o tym, że Olga dała się nabrać na list i nawet
zadzwoniła w tej sprawie do Krzyśka, słuchałem go rozbawiony. Krzysiek oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. Stan,
jaki ogarnął wtedy Olgę, Wróbel określił jako roztrzęsienie. I wtedy przestałem się cieszyć.
Olga spytała go, czy coś o tym wie, konkretnie: czy to ja jestem autorem. Drogi mój przyjaciel, wiedząc wszystko,
powiedział, że nie wie nic i nie sądzi, żebym był zdolny do zrobienia czegoś tak nikczemnego. Broniąc niesłusznej
sprawy zachował się jak najprzebieglejszy dyplomata.
Zastanawiałem się, co mogło tak wzburzyć Olgę. Wreszcie pojąłem, że ona nie jest markizą de Marteuill. Ale przecież
nie jest też Cecile. Musiała się znajdować gdzieś w połowie ewolucji od jednej do drugiej. Wiedziała już, jak duża jest
jej władza nad mężczyznami, ale robienie im krzywdy nie sprawiało jej przyjemności. Nie rozumiała więc też sensu
robienia krzywdy jej samej. Nigdy już nie powtórzyłem takiej podłości.
Tak się zakończyła druga z trzech próba wyleczenia się z Olgi.
*
Milan Kundera w "Śmiesznych miłościach" stworzył postać doktora Havla - podstarzałego, łysiejącego kobieciarza,
który pomimo upływu lat nie traci swojej umiejętności uwodzenia. Havel żartem tłumaczy swojemu przypadkowemu
adeptowi, że pewna kobieta jest jak najbardziej (wbrew oczywistym wadom kobiecości) warta uwagi. Kończy swój
wywód słowami: "Są kobiety mające twarz e r o t y c z n ą".
Czym właściwie jest twarz erotyczna? Czy jest to twarz przywodząca na myśl seks z daną kobietą (dziewczyną)?
Takich twarzy teoretycznie można codziennie zobaczyć kilkadziesiąt. O dziwo częściej latem niż zimą. Więc to nie
twarz jest erotyczna, to ponętne i odkryte ciało rozwiewa wokół siebie słowa "Pewnie byś chciał...?" Twarz nie musi
mówić nic.
Dużo ciekawsze jest odkrycie, że ładna, a nawet zjawiskowa twarz nie musi być erotyczna. Takie twarze też są
pospolite i szybko można stwierdzić, że nie kryją żadnej osobowości.
Myśl o seksie (taka poważna myśl o radosnym seksie) przychodzi prędzej czy później w odniesieniu do osoby
kochanej. Czym się różni od niepoważnej myśli, której obiektem (przedmiotem najbrzydziej rozumianym) jest jakaś
dziewczyna w autobusie? Przyszło mi do głowy, że tym rozróżnieniem jest to, czy zależy mi na uczestnictwie tej
drugiej osoby. Pożądanie, jak wszystko, może być egoistyczne (godne pożałowania) i altruistyczno - egoistyczne. W
skrajnej sytuacji, nie dotyczącej chyba mężczyzn, może być tylko altruistyczne.
*
Pepe zdołał wyrwać Doris spod opieki Matołka. Sama go to tego zachęciła, mówiąc, że w jej związku dawno już
przestało "iskrzyć". Natychmiast zaczął się zastanawiać nad trwałością swojego dzieła.
- No, przyjacielu, jeśli uważasz, że ona dałaby się odbić, to już kiepsko. Zresztą, przecież to ty ją właśnie odbiłeś
Matołkowi. Nie przyszło ci to trudno. To symptomatyczne.
- Nie denerwuj mnie. Sama mi przyznała, że się z nim nudzi.
- No i co z tego?
- To, że jej nie odbiłem, tylko zaproponowałem alternatywę, której niebawem sama zaczęłaby szukać. A że wszystko
potoczyło się dość szybko...Zaraz, kto to mi mówił, że mam talent do owijania sobie dziewczyn wokół palca?
- Ja.
- No właśnie.
- Ale to nie zmienia sytuacji. Nie znam Matołka, ale z tego, co mi o nim opowiadasz, to jest KTOŚ. A ty go po prostu
wygryzłeś. Mam do ciebie pewien sentyment, więc skrytykuję cię łagodnie. To było sukinsyństwo, a to, że Doris się
temu tak łatwo poddała, dla mnie byłoby wysoce niepokojące.
Ale częściej próbowałem zepchnąć rozmowę na tor własnych spraw.
- Olga. Co ty właściwie do niej czujesz? - pytał wtedy Pepe.
- Najlepiej by było, gdybym nic nie czuł, ale to chyba sprawa dalekiej przyszłości, jeśli nawet nie życia
pozagrobowego. Często myślę, że na jakikolwiek znak z jej strony rzuciłbym wszystko i zrobił wszystko - żebyśmy
tylko mogli być razem.
- Nie, nie przesadzaj, kiedyś przecież zapomnisz. Wiem, że masz nietypową pamięć, ale skoro tysiące ludzi potrafią
zapomnieć, to dlaczego nie ty?
- Co to jest "nietypowa pamięć"?
- Nie wiem, co to jest, ale to nie jest normalne, żeby gryźć się czymś, co skończyło się tak dawno temu.
- Widzisz, to się chyba nie poddaje racjonalnemu rozbiorowi. Chociaż moja siostra znała kiedyś Santorskiego i
twierdzi, że przychodzą do niego ludzie w stanie nie rokującym żadnej nadziei. Normą dla nich jest widzenie siebie w
grobie, a to, że jeszcze się nie zabili, jest tylko fluktuacją tego stanu.
- Wiem, podobno po kilku seansach są "wyleczeni". Zresztą, jaką mają pewność, że po śmierci przestaną przejmować
się swoimi nieszczęściami.
- Tak, rolę zabójstwa czy samobójstwa chyba się przecenia.
- No dobra, widzisz Olgę w objęciach tego gościa. Jaka jest pierwsza myśl?
Dobre pytanie. Rzucić się z pięściami? Nie, to idiotyczne, śmieszne. Więc uciec? Udać, że nie widzę? A może
przeciwnie, udawać, że wszystko jest w porządku? O mały figiel mi się to udało. Po naszym ostatnim spotkaniu, na
którym złożyłem obietnicę odczepienia się od niej po wsze czasy, spytałem, czy gdzieś jej nie podwieźć. Poprosiła o
zawiezienie jej do akademika, w którym mieszkał jej przyszły mąż. Czyż nie było to z mojej strony wzniesienie się na
wyżyny człowieczeństwa?
Łatwość, z jaką rozpadł się mój związek z Olgą, napawała Pepe pewnym niepokojem co do własnego położenia.
- Doris mówi, że w tej kawiarni, w której pracuje, prawie codziennie dostaje propozycje jakiegoś spotkania sam na
sam.
- Czujesz się zagrożony?
- Sam nie wiem. Nie mogę być pewien, czy nie trafi się ktoś, kto ją zafascynuje. Właściwie to mogę być pewien, że
prędzej czy później do tego dojdzie. A wtedy to już wszystko zależy od jej woli.
- Nie przejmuj się, faceci, którzy składają takie propozycje w kawiarni, z definicji nie są zbyt ciekawi i ona pewnie
świetnie o tym wie. No, chyba, że propozycja będzie bardzo niebanalna. Ale to chyba też nie jest poważne zagrożenie.
Wyobraź sobie, co niebanalnego można zaproponować kelnerce?
- A jeśli ktoś będzie wiedział, że ona nie jest po prostu kelnerką?
- Małe prawdopodobieństwo.
- Pomyśl, przychodzi tam ktoś naprawdę ciekawy, choć lekko naiwny. Widzi piękną dziewczynę i wmawia sobie, że
ona uśmiecha się do niego nie tylko dlatego, że takie teraz są zwyczaje w eleganckich lokalach, albo nie tylko dlatego,
że po prostu lubi być uśmiechnięta. Myśli, myśli, popija kawę albo drinka. Jest późno, postanawia więc zaczekać do
zamknięcia lokalu. Traf sprawia, że akurat nie mam czasu, żeby tam po nią przyjść. Doris wychodzi, a on jej proponuje
wyjście na koncert Daukszewicza - za pół godziny, 10 minut spacerem.
- Musiałby mieć niezły tupet. Jesteś mistrzem w rysowaniu dramatycznych sytuacji. Ale przekonałeś mnie, to nie jest
niemożliwe, zwłaszcza, że ja sam mam co do Doris mieszane uczucia. A może ona nie lubi Daukszewicza?
- Uspokoiłeś mnie, nie lubi. Ale tak bez żartów, to wiem, że to nie będzie łatwy związek. Jest pewien znacznie bardziej
aktualny problem.
- Matołek?
- Taaak.
- Nie mów mi, że nie brałeś tego pod uwagę. Jeśli to naprawdę problem, to przecież dobrowolnie się w niego
wpakowałeś. A co się właściwie dzieje?
- Pamiętasz, że dla niego nic nie zapowiadało, że Doris go rzuci. Był sobie ustabilizowany związek, choć ona uważała,
że przestało iskrzyć. No i wtedy zacząłem ją oplatać.
- Tak, byłeś pełen niezwykłych pomysłów.
- I obaj się zastanawialiśmy, co z tego może wyniknąć. Z mojego punktu widzenia wszystko potoczyło się znakomicie,
na koniec to on się wkurzył i zerwał z Doris.
- Czyli był katalizatorem rozpadu własnego szczęścia. Choć w rzeczywistości był to rozpaczliwy gest obrony przed
upokorzeniem bycia porzuconym.
- Tak jakby. A później okazało się, że wcale nie zrezygnował. Najpierw był koszmarny wieczór. Jeden z pierwszych
razów, kiedy między mną i Doris doszło do bardzo intymnej sceny. I nagle dzwonek do drzwi - byliśmy u niej. To
mógł być tylko on, ale byliśmy tak zdrętwiali, że nawet nie podeszliśmy do drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer. On przez
dwie godziny stukał, dzwonił. W końcu wyszedł przed dom i zaczął ją wołać.
- Ciebie to dziwi?
Mnie zupełnie to nie dziwiło. Ironią losu było to, że więzy lojalności (co prawda dość luźne) związały mnie akurat z
Pepe, skoro znacznie bardziej identyfikowałem się z Matołkiem. Nie musiałem sobie wyobrażać, co czuł, bo czułem
dokładnie to samo. Tyle, że w moim zachowaniu było mniej determinacji, za to więcej ślepego uporu.
- Pojechałem kiedyś pod dom Olgi. Była piąta rocznica naszego początku.
Rok wcześniej, gdy wiozłem dla niej różę (kiedyś każdego 15-ego dawałem jej różę), wjechał mi w samochód jakiś
pijany idiota. Wjechał, cofnął się i uciekł z piskiem opon, jak w filmie "Christine". Ale precz z przesądami. Kupiłem
więc tą długą różę, przyczepiłem do niej krótki list ("Mimo trwającego ponad rok prania mózgu nie umiem zapomnieć.
Jestem bardzo blisko.") i pojechałem pod jej dom. Po drodze zastanawiałem się, jak go dostarczyć. Poprosić kogoś?
Nie, stanowczo nie. Poczekać, aż ktoś wejdzie na klatkę, położyć pod drzwiami, zadzwonić i uciec? Jeszcze gorzej.
Na miejscu czekała na mnie mała zachęta - zamek od domofonu był zepsuty. Zaparkowałem samochód na piętrowym
parkingu, skąd doskonale widziałem wejście do domu i klatkę schodową. Z apteczki samochodowej wyjąłem kawałek
bandaża, z którego wyplotłem nitkę. Z duszą na ramieniu podszedłem do wejścia, wszedłem na klatkę schodową.
Zgasiłem światło i wszedłem na piętro. Przymocowanie róży do klamki trwało moment. Zbiegłem, szybko zapaliłem
ponownie światło na klatce i wróciłem do samochodu.
Nie zdążyłem jeszcze przypalić papierosa, gdy na klatkę weszła matka Olgi. Z odległości dwudziestu metrów wszystko
wygląda tak neutralnie - po prostu zdjęła różę i weszła z nią do mieszkania. Zastanawiałem się, czy się domyśli, komu
ma ją przekazać. Ale domyśliła się. Po chwili w pokoju Olgi zapaliło się światło.
Stała z tą różą. Potem wzięła do ręki słuchawkę telefonu i, jeśli mnie wzrok nie oszukał, szybko ją odłożyła. Przyszło
mi do głowy, że może dzwoniła do mnie, choć bardzo by mnie to zdziwiło, bo, jak przypuszczam, nie miała
najmniejszej ochoty rozmawiać z moimi rodzicami, a nie mogła wykluczyć, że to nie ja odbiorę telefon. Ale może
kompletnie się mylę. Równie dobrze mogła zadzwonić do Lionela i poskarżyć mu się, że znów nie daję jej spokoju.
Wyglądała tak, jak chciałbym, żeby zawsze wyglądała. Po chwili wyjrzała przez okno, ale nie domyśliła się, w którą
stronę skierować wzrok. A ja wiedziałem tak mało.
- To dlatego mówiłeś kiedyś, że to nie mój problem, że Matołek przynosi kwiaty?
- Tak, najbardziej boi się ten, kto wie, że w coś ingeruje.
- Długo tam siedziałeś?
- W sumie jakąś godzinę. Dłużej niż zwykle.
- Jak to "dłużej niż zwykle"?
- Średnio licząc, przyjeżdżałem tam raz na 2-3 tygodnie.
- Po co?
- Nie mówiłem ci o moim fetyszyzmie miejsca?
- To już czwarta butelka piwa, którą wypijasz. Będziesz mi teraz opowiadać o swoich dewiacjach?
- A co, nie chcesz?
- Przeciwnie. Tylko czy...
- Nie, nie boję się, że uznasz mnie za nienormalnego. To znaczy, mam na myśli bycie wariatem. Chyba nie jestem, bo
mój fetyszyzm miejsca to jedyne, czego nie rozumie Wróbel, a ja mu ufam. Zresztą to nie jest groźne.
- Chyba łapię. Idziesz gdzieś i myślisz o czymś, co ci się z tym miejscem kojarzy.
- Możesz to zrozumieć tylko wtedy, gdy sam też to masz.
- Nie mam i może nie rozumiem, ale czuję klimat. Podejrzewam, że dom Olgi to nie jedyne miejsce, gdzie lubisz się
pojawić.
- To zupełnie nie to słowo. Ja tego nie lubię, ja to czasami muszę zrobić.
- Kiedy?
- Jeszcze nie odkryłem bodźca, choć najczęściej jadę wtedy, gdy nie wiem, co zrobić z czasem.
- O, jakie to trywialne. Ale nie powiedziałeś mi, gdzie jeszcze jeździsz.
- Rany, czy to naprawdę tak trudno zgadnąć. Często pojawiam się tam, gdzie jest Martell. Do niedawna wielką frajdę
sprawiał mi wypad do Sopotu, do Justyny. To takie podstawowe miejsca.
- To ty wcale nie jesteś taki monogamiczny, za jakiego się podajesz.
- Dlaczego? Monogamia to kochanie jednej osoby, a nie myślenie o jednej osobie. Kochanie lub coś bardzo bliskiego.
- To zależy, w jakim kontekście o kimś myślisz. Jeśli będąc w Sopocie wspominałeś okres bycia z Justyną, to na
miejscu Olgi czułbym się nienajlepiej.
- O tym też myślałem, choć głównie dawałem się ponieść nurtowi takiego dynamicznego, zagadkowego nastroju. A
poza tym, choć to bardzo szpetne, co teraz powiem, gdy w jakichś momentach swojego życia kochałem i byłem
kochany, to nigdzie nie jeździłem. Zabawne, że Justyna miała mi to za złe, i to właśnie wtedy, gdy się od siebie
oddaliliśmy.
- Czyli na przykład, w czasie bycia z Olgą nie ciągnęło cię do Sopotu.
- Nie do końca. Zaczynało mnie ciągnąć, gdy między mną a Olgą coś się psuło.
- Przecierałeś sobie drogę odwrotu.
- Może nie aż tak. Wcale nie myślałem wtedy o odejściu od Olgi.
- To dlaczego jechałeś?
- Mówiłem ci już, nie znam podłoża tej skłonności. Zresztą jechałem, a na miejscu tylko się bałem, żeby nie natknąć się
na Justynę.
- Na pewno nie chciałeś się z nią spotkać?
- Na pewno to nie. Ale co by się miało w czasie takiego spotkania wydarzyć - to już przekraczało granice mojej
wyobraźni.
Nie było takich wycieczek zbyt dużo. Prześladowała mnie wizja przypadkowego spotkania, które mogło wyglądać tak
krępująco, jak w tej scenie.
Przyjazd do Sopotu. Na wszelki wypadek kupuję bilet powrotny, chcąc mieć pewność, że tego samego dnia będę w
domu. Potem spacer na ulicę 3 Maja. Jej biały polonez stoi na miejscu - Justyna jest w domu. Każdy róg mijam z duszą
na ramieniu. Bo jeśli już mamy się spotkać, to nie nazbyt nagle. Gdybym ją zobaczył z daleka, być może bym
podszedł, mrugnął szelmowsko okiem. Ona pewnie by nie odwzajemniła mojej pogody ducha.
- Proszę-proszę! Kogo ja widzę. Co tu robisz?
- No, no. Justyno. Sopot nie należy wyłącznie do ciebie. Chyba mogę sobie spacerować z piwem?
- I pewnie zupełnie przypadkowo robisz to pod moim domem?
STOP. Spotkaliśmy się przecież na Monte Cassino, co najmniej 10 minut od jej bloku.
A tak naprawdę? Chwilę szukam miejsca, z którego widziałbym jej klatkę schodową. Niestety, obserwacja jest
niemożliwa. Szukam sobie innego miejsca, cały czas zadając sobie pytanie: co ja tutaj robię. Wreszcie porzucam rolę
obserwatora. Idę do automatu telefonicznego i wykręcam jej numer. I co jej powiem? Że chętnie bym się z nią
zobaczył, bo to takie łatwe złożyć taką propozycję, gdy jest się tym, który rzucił. Że nie mogłem kiedyś postąpić
inaczej. Ale po co miałbym to mówić?
Justyna wiedziała o Aśce. Zupełnie słusznie nie traktowała jej poważnie. Znacznie bardziej interesowała ją femme
fatale Aniołek. Ale oczywiście Pepe powiedziałem znacznie więcej.
- Wszystko zaczęło się pięć miesięcy po odejściu Olgi. Nastąpiło nagłe zbliżenie z dziewczyną o twarzy anioła. Gdy na
nią patrzyłem, wyobrażałem sobie, że musi mieć cudowny charakter, że jest czuła, pełna siły uczuć
- Pamiętam, że jak przyszedłeś do nas do pracy, wyglądałeś, jak byś na kogoś czekał.
- Zauważyłeś to? Po czym to widać?
- Byłeś wyraźnie zamknięty, słabo ci szło zawieranie znajomości. Przyszło mi na myśl, że gdzieś jest świat, który jest
dla ciebie przytulny, znajomy. Ale gdyby ten świat byłby naprawdę dostępny, nie wpadałbyś w takie napięcie
tymczasowo go opuszczając.
- Chcesz posłuchać, jaki świat stworzył mi Aniołek? Mnie się do dziś jeży włos.
- Co jest takie piorunujące?
- Już ci mówię. Ale zacznę od końca, czyli od radosnego wniosku, jaki przyjąłem po wysłuchaniu tego. co sama chciała
mi powiedzieć. Uznałem, że skoro chciała, żebym to wiedział, to znaczy, że sama przepchnęła to do przeszłości. A co?
Nie, właściwie słowa brzmią banalnie. Aniołek, dziewczyna naprawdę subtelna i wrażliwa internalizowała pewien
sposób zachowania. Nauczyła się go od pewnego żonatego czterdziestolatka, który był jej instruktorem na kursie prawa
jazdy.
- Pewnie jakiś prostaczek?
- Nie mam pojęcia, ale jeśli dobrze zrozumiałem, ich romans polegał wyłącznie na seksie. Aniołek chodziła do klasy z
jego synem, przyjaźniła się z jego żoną. Nie wiem, jak to się zaczęło, ale trwało około roku. Co ciekawe, ona miała w
tym czasie normalnego, to jest bardziej zbliżonego wiekiem, chłopaka. Opowiedziała mi kiedyś taką scenę. On
mieszkał we Wrocławiu, Aniołek jest z Suwałk. Kiedyś do niej przyjechał, szli ze stacji na przystanek. Traf chciał, że
przejeżdżał tamtędy ten gość. Zobaczył Ankę i się zatrzymał, a ona po prostu wsiadła i pojechali w siną dal. Młodszy z
amantów został sam.
- Niezłe. Aniołek okazał się demonkiem.
- To samo wtedy pomyślałem, choć ciągle nie docierało do mnie, że jest niemal pewne, iż zostanę potraktowany tak
samo.
Aniołek była koleżanką ze studiów. Kilka razy wyciągnąłem ją na piwo. Wreszcie rzuciłem pomysł wycieczki
rowerowej. W drodze powrotnej niewinnie zaproponowałem, żebyśmy wpadli do mnie na mrożoną herbatę. Zgodziła
się. Wieczorem odprowadziłem ją do akademika, w którym mieszkała. Pożegnanie wyraźnie nam nie szło. Wreszcie
pocałowała mnie. Jak ja na to czekałem! Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze. Przygoda z Aniołkiem była trzecią
próbą zapomnienia o Oldze.
Jest pełna wyrafinowanego i jakby nie do końca uświadomionego okrucieństwa. Tak, kobieta fatalna powinna
zaintrygować Justynę. A więc zło i moje z nim zaślubiny.
Już pierwszego wieczoru, gdy siedzimy z Aniołkiem w parku, opowiada mi o swoich doświadczeniach. Miała już kilku
facetów.
- Kilku? To znaczy ilu? - pytam rozbawiony.
- Wiesz, już nie pamiętam. - odpowiada dalekim głosem. Jej głowa jest oparta na moim ramieniu, choć niczym jej nie
sprowokowałem do takiego zażyłego gestu. Za chwilę pewnie zacznę bawić się jej włosami.
- I jak to się zaczynało? - pytam dalej, chcąc wybadać, na ile poważne to były historie.
- Czy ja wiem? Jakaś fascynacja.
- A jak się kończyło?
- Nie kończyło się. Ja kończyłam - no, zaczyna mnie to podniecać. Aniołek jest najwyraźniej "puszczą". Ale ja mam
wrażenie, że skoro mi o tym mówi, to znaczy, że daje mi sygnał, abym nie czuł się zagrożony.
Portret Aniołka był gotów. Był idealnie dostosowany do moich planów zaintrygowania (dalej wybiec w przyszłość
jeszcze nie umiałem) Justyny. Jego dwa główne elementy - zło kobiety i oczywista krótkotrwałość naszego związku
musiały zadziałać przyciągająco.
Bo Aniołek musiała odejść. Po prostu taka była, a ja nie miałem na to najmniejszego wpływu. Tyle, że uświadomienie
sobie tego zajęło mi dwa wakacyjne miesiące. W jednym z listów do Aniołka zaproponowałem, żebyśmy razem gdzieś
wyjechali. Na odpowiedź czekałem kilka tygodni, wreszcie wyjechałem sam. Po powrocie czekała na mnie pocztówka.
"Nie myśl, że nie chcę, ale naprawdę nie mogę".
Za to ja już mogłem opowiedzieć o niej Justynie. I wysłać list, w którym zawarłem następujący fragment: "Wyobraź
sobie taką grę słowną. Ja cię namawiam do tego, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Już wiesz, że nie robię tego dlatego,
że zostałem zdradzony i rzucony. Jak reagujesz?".
Justyna nie odpisała mi na ten list, czego się zresztą spodziewałem. Był zbyt dosłowny.
- Hej Justyś. Tu Janusz. Dostałaś mój list?
- Tak. Dostałam. Wiesz, ty jesteś mały drań.
- Dlaczego? - spodziewałem się odpowiedzi w stylu "Burzysz mój spokój", "Próbujesz zniszczyć moje szczęście".
- Bo składasz propozycje, a nie masz zamiaru ich spełnić. Czy dobrze zrozumiałam, że w bardzo zawoalowanej formie
proponujesz mi swój powrót?
- Sam nie wiem. Może próbowałem ci coś wyjaśnić.
- Co?
Justyna powiedziała, że z całą pewnością długo z takim potworem nie wytrzymam, a ja oczywiście zadeklarowałem
dużą determinację utrzymania związku z Aniołkiem.
Tylko po to, żeby dwa miesiące później zadzwonić do Justyny i powiedzieć jej, że rzekomo służbowo będę w
najbliższym czasie w jej okolicach i spytać, czy nie zechciałaby się ze mną spotkać. Z małymi oporami zgodziła.
Na miejsce spotkania wybrałem jedną z "naszych" kawiarenek, w której niegdyś często przesiadywaliśmy.
Przyszedłem grubo przed umówionym czasem. Przy gazecie wypiłem kawę i piwo. Justyna przyszła minimalnie
spóźniona.
- No hej. Co słychać?
- Właśnie wracam od Wojtka. Powiedziałam mu, że jestem z tobą umówiona.
- To on coś o mnie wie?
- Tak, ale to był chyba błąd, że mu powiedziałam. On cię nie znosi.
Wojtek odważył się uwieść Justynę. Doceniła to i odwdzięczała mu się, choć, jak przyznała, mógł sobie przy niej
pozwolić na znaczenie mniej, niż ja.
- Jako konkurenta czy jako krzywdziciela?
- Nieważne. Jak tam twoja femme fatale?
To był kluczowy moment. Spodziewałem się tego pytania i wiedziałem, że od mojej odpowiedzi dużo zależy.
Wielokrotnie wcześniej próbowałem sobie wyobrazić przebieg tej sceny. Jednak dosłownie w ostatniej chwili
wymyśliłem jej ukoronowanie - Aniołek nie była mi już do niczego potrzebna i jako taka mogła być tylko odepchnięta
niedbałym ruchem ręki.
Justyna spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym mieszankę zdziwienia, rozbawienia i obawy.
- No wiesz! Przypuszczałam, że to nie jest istotna w twoim życiu kobieta. Chyba powinnam powiedzieć - dziewczyna?
Ale aż takiej beztroski się po tobie nie spodziewałam. Co się stało? Rzuciła cię, czy ty ją?
- Samo się rozpadło. Sama widzisz, jak ostrożnie powinnaś oceniać powagę moich propozycji.
Powiedziałem to lekkim tonem. Przecież żadnej propozycji jeszcze nie złożyłem. A poza tym rozejście się z Aniołkiem
wcale nie było takie bezproblemowe i nie było mi wcale miło, gdy zorientowałem się, że zaczyna mi umykać. Tyle, że
w krytycznym momencie zdobyłem się na zdecydowany i bezczelny ruch. Gdy oznajmiła mi, że nie bardzo wie, co
dalej robić, zwłaszcza, że uważa mnie za wartościowego człowieka (a intonacja zaprzeczała nieco dwuznacznej quasi-
dyplomatycznej formie tego oświadczenia - mówiła szczerze), odparłem, że nie szukam z nikim kontaktu po to, żeby
znaleźć potwierdzenie tego, o czym staram się nie zapominać. To była nasza ostatnia rozmowa.
Wyjechałem wkrótce, zostawiwszy Justynę w stanie zadumania. Ów niedbały ruch ręki, jakim posłużyłem się, aby
zademonstrować, co jestem w stanie zrobić z kobietą, mógł być wszak użyty przeciw niej. Ewentualność taka mogła
albo ją ostatecznie ode mnie odepchnąć albo zdwoić jej wysiłki w celu omotania mnie. Planując moją grę liczyłem na
to, że stanie się to drugie. Ale na mojej sinusoidzie zainteresowania Justyną właśnie zbliżał się punkt minimum.
*
- Uznałem to za interesującą nowość - powiedziałem Pepe - zaślubiny ze złem. Tak to nazwałem w rozmowie z
Justyną.
- Pochwaliłeś się jej? Bardzo byłeś z siebie zadowolony.
- No, dosyć, choć wszyscy mnie wtedy ostrzegali, a najbardziej Olga, którą miałem nieostrożność zaprosić dzień przed
jej wyjazdem do Montreux.
No tak - to miało być coś. Poczułem się nieźle, miałem już w ręku fotografie Aniołka wykonane na moim balkonie.
Przesiedzieliśmy z Olgą cały wieczór, który jednak nie skończył się dobrze. Gdy odprowadziłem ją do domu,
pożegnała mnie słowami "Życzę ci miłych wakacji". "Odczep się" - wyrwało mi się.
*
- Dla mnie sprawa Olgi wciąż nie jest zamknięta. Wiem, że to zahacza o paranoję, ale póki nie dowiem się, że wyszła
za mąż - myślę, że taką decyzję podejmie odpowiedzialnie - nie zapomnę o niej.
Oczywiście wyszła za mąż, zresztą zapowiadała to podczas naszego spotkania. Szczęśliwy traf chciał, że dowiedziałem
się o tym w momencie, gdy byłem w niezłej formie psychicznej. Miałem nawet pomysł, żeby zrobić na ślubie jakąś
scenę (zdobycie daty ślubu nie wydawało się specjalnie trudne, a miejsca i osoby księdza sam się domyśliłem - jak się
później okazało, nie pomyliłem się). Ostatecznie zrezygnowałem.
Później przyszła straszna wiadomość - narzeczony został napadnięty i ugodzony nożem w szyję. Jak to obecnie się
zdarza - za nic. Ślub został przełożony, gdyż groził mu paraliż.
Mój stosunek do dramatycznego wydarzenia ewoluował. Najpierw ulga z powodu odroczenia. Potem wstyd - jak ja
mogłem coś takiego w ogóle pomyśleć? Następnie refleksja: gdyby rzeczywiście niebezpieczeństwo stało się
rzeczywistością, nie miałbym już nic do roboty na tym świecie. I wreszcie świadomość bólu, jaki został komuś zadany
i modlitwa, żeby wszystko dobrze się skończyło. No i cud. Nie twierdzę, że miałem w tym jakiś udział, ale człowiek
wrócił do zdrowia. Napisałem do niej wtedy ostatni list. Bardzo chciałem, żeby nie uznała go za kolejną zagrywkę
mającą na celu wywołanie irytacji, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o "Kochanicy Francuza" -
książce, która chwilami zdawała mi się opowiadać naszą historię, a przynajmniej ze sporym przybliżeniem oddawać
klimat naszych przeżyć.
"Boże, kiedy to się skończy" - powiedziała Olga swojej przyjaciółce.
*
- Wyobraź sobie, że pewnego dnia Olga czeka na ciebie, na przykład na twoim wydziale - spytał mnie Pepe wiele
miesięcy wcześniej - Jaka jest pierwsza myśl?
- Że stało się coś bardzo złego. Pamiętam, że w ubiegłym roku zadzwoniła do mnie, gdy jej kuzyn został oblany na
maturze, bo nauczycielka zrobiła mu rewizję i znalazła ściągę. To był pierwszy telefon po bardzo długiej przerwie.
- Nie zastanowiło cię, że zadzwoniła właśnie do ciebie?
- Niespecjalnie. Po prostu ja się z tym chłopakiem bardzo przyjaźniłem.
- Masz z nim jakiś kontakt?
- Coś ty. Mówiłem ci, że zerwałem wszystkie znajomości, które mi się z nią kojarzyły.
- Ano tak. I naprawdę nie miałeś żadnych refleksji na ten temat? Ja bym się przynajmniej spytał, dlaczego właśnie do
mnie trafia taka wiadomość.
- Jeśli dobrze pamiętam, była tym tak wstrząśnięta, że w ogóle się nad tym nie zastanawiała.
- A widzisz, czyli zadziałała podświadomość. I to było najważniejsze, że jako ktoś, kto może pomóc, właśnie ty
figurowałeś na pierwszym miejscu na jej liście.
Tak bardzo mnie to nie dziwiło, zwłaszcza, że ciągle wierzyłem, że odejście Olgi to koszmarny sen, który musi się
skończyć. Przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej poczuła się źle na wydziale i też zadzwoniła do mnie, żebym
przyjechał i "Janusz, pomóż mi jakoś, przywieź jakiś lek przeciwbólowy".
*
- Miłość przestała się kojarzyć romantycznie. Jak pada słowo "kochać" to wszyscy w myśli dopowiadają "się".
- Tak źle chyba nie jest. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy usłyszałem to słowo po raz pierwszy w tym kontekście. Za
młodych lat czyli poprzedzających moje rozdziewiczenie nie znałem chyba dobrego określenia na ten akt.
- Cóż za symptomatyczne dwa wnioski mogę wyciągnąć. Czyli "młode lata" skończyły się z chwilą rozdziewiczenia.
- A nie uważasz, że to jest przełom? U mnie w dodatku to doświadczenie było rozciągnięte w czasie - od pierwszych
prób do spełnienia minęło kilka miesięcy.
- Pamiętasz jakąś niezgrabność albo poczucie wstydu? Dla mnie to było dość wyraźne, zresztą chyba mieszczę się w
statystycznej grupie.
- No, jeśli każdą panią, która trafiała do ciebie, spotykało coś w stylu tego, co zdarzyło się tej panience, która walnęła
w szafę, to masz prawo uznać to za przeżycia traumatyczne.
Pepe był wtedy przelatywał jakąś panienkę, jak sam określił - niezbyt istotną w jego życiu. Siedziała na nim i w
pewnym momencie straciła równowagę. Uderzyła czołem w szafę stojącą obok łóżka. "Stało ci się coś?" - spytał
rozbawiony Pepe. "Nie, wszystko w porządku" - odparła, trzymając się za głowę.
- To jak się wtedy czułeś. Było jakieś skrępowanie?
- Nie, zupełnie nie. To było tak cudownie harmonijne i podbudowane tak szaleńczą miłością, że nie było miejsca na
elementy frustrujące. Jak w bajce, autentycznie.
- Z tego, co powiedziałeś, wynika wprost, że zwrot "kochać się" usłyszałeś od pierwszej dziewczyny, z którą to robiłeś.
Zgadłem?
- Niestety, chyba tak.
- Dlaczego niestety?
- A jak myślisz, kto to był i jakie wizje najdłużej mnie prześladowały po jej odejściu?
- Wizje latania, tak sądzę. Ale to fatalnie świadczy o twoim stosunku do niej.
- To dość skomplikowane. Jeśli dobrze pamiętam, Olga proponowała mi przyjaźń. Wiesz, jak można to przetłumaczyć
z języka dyplomatycznego na ludzki? "Pomogę ci w każdej sprawie, która nie będzie związana z nieistniejącą już twoją
na mnie wyłącznością." Olga pewnie czułaby się wtedy znacznie lepiej, gdyby wiedziała, że zgadzam się na taką formę
naszych relacji, która nie ma nic wspólnego z naszą przeszłością. A co jest podstawową rzeczą, której porządna
dziewczynka nie robi z byle kim?
- Już rozumiem. Ale nie chrzań, że miłość nie jest już romantyczna. Po prostu ja, ty i kupa innych ludzi przekonaliśmy
się, że nie jest wieczna. Swoją drogą, ja się zgadzam, że kończy się za szybko i za łatwo. A słowo miłość jest takim
nietypowym słowem, którego chciałoby się przez całe życie używać tylko wobec jednej osoby. Teraz rozumiesz,
dlaczego go nie używam, przynajmniej na razie.
- I to ty się dziwisz, że nie używam słowa "romantyczny" i pokrewnych. Przecież twój wniosek jest sto razy bardziej
pesymistyczny niż mój. Właściwie to mój jest bardzo optymistyczny. Mogę sobie mówić, że nie powiem słowa o
miłości żadnej dziewczynie, póki nie będę na sto procent pewien, że to jest właśnie ta.
- A ponieważ nie możesz być tego pewien z definicji, dlatego chociażby, że ludzie się zmieniają, więc nie użyjesz go
nigdy. Poza tym pewnie uważasz, że z każdą przeżytą przygodą szansa na spotkanie "właśnie tej" maleją.
- Nieprawda, przecież jesteś coraz bardziej doświadczony i nie ładujesz się w określone przygody właśnie dlatego, że
umiesz przewidzieć, czym się skończą. Klasyczny przypadek nauki na własnych błędach.
- Ja mam zupełnie inne zdanie. Twoja teoria sprawdzi się w przypadku człowieka, dla którego każde uczucie było
katastrofą. A co ze związkami, które były dobre i skończyły się nie wiadomo dlaczego? Wtedy nie zbierasz
doświadczeń, tylko materiał porównawczy, a ten składa się z cech osobowościowych dziewczyn, z którymi byłeś.
Wśród nich będzie mnóstwo zalet - jedna łapała w locie twoje myśli, inna była cudowna w łóżku, jeszcze inna super
czuła, a wszystkie były bardzo ładne. I co się dzieje z kandydatką numer x+1? Przecież wraz ze wzrostem x rośnie
liczba cech pozytywnych, które chciałbyś u niej znaleźć, a których brak będzie cię irytować. Poprzeczka będzie coraz
wyżej.
To była ta zasadnicza różnica między nami. Dla Pepe każdy epizod gry był coraz bardziej ekscytujący i o to właśnie
chodziło. Dla mnie każdy epizod, niezależnie od tego, kto był jego bohaterem, stawał się coraz nudniejszy. No i jeszcze
ten szczegół: uważałem, że owa poprzeczka została przez Olgę ustawiona na poziomie nieosiągalnym dla wielu, jeśli
nie dla wszystkich. A więc prawdopodobieństwo szczęścia dzięki niej stało się minimalne: było ilorazem
prawdopodobieństwa trafienia na kogoś niesamowitego i tego, że ta dziewczyna odwzajemni moją ocenę.
- Czy fiut jest organem służącym do myślenia?
- Ale u kobiety, czy u mężczyzny?
- Bardzo ładny skrót myślowy.
- Wiadomo, że chodzi o jakąś przenośnię.
- Wiesz, nie podejmuję się rozważań, jaką rolę mały odgrywa u kobiet. Nigdy nie zdobyłem się na takie pytanie.
- Ale przecież musiałeś słyszeć jakieś uwagi na temat własnego ciała. Bo ja całkiem sporo.
- Tak, ja też. Ale to nieistotne. Jestem facetem i nie jestem w stanie wyjść poza pewne granice. A one są wyznaczone
przekonaniem, że to kobiece ciało jest zjawiskiem estetycznym, a nie męskie.
- Słyszałeś, co się działo na występach Chippendales. Kilkunastu przystojnych gości, w różnym stopniu rozebranych.
Na sali same kobiety, nie licząc ochroniarzy. Bo bez nich tamci zostaliby chyba rozszarpani. Totalna ekstaza. Myślisz,
że dla tych pań chłopcy nie byli estetyczni?
- To jest w ogóle coś innego. Popatrz, że to było publiczne. Podniecałbyś się uczestnicząc w analogicznym widowisku,
gdyby na scenie były rozebrane dziewczyny?
- Nie, nie sądzę. Co najbardziej podpada pod kategorię estetyki?
- Jakiś obraz, rzeźba.
- No i wyobraź sobie, scena, a na niej rzeźba. I wszyscy się ekscytują, krzyczą.
- Posunąłeś to do absurdu. Ale też się zastanawiam, czy gdyby wybrać najbardziej podnieconą kobietę z tamtej sali i
któregoś z tancerzy i zostawić sam na sam w cichym pokoju. Doszłoby do czegoś?
- Kurczę, niewykluczone. Bo to się sprowadza właśnie do tego, czy kobieta może myśleć w systemie małego.
I tak sobie rozmawialiśmy.
Nie wiadomo, jak to działa, ale Pepe ma niesamowite wzięcie u kobiet. Dwa miesiące temu zakończył burzliwy
związek z dziewczyną o dość infantylnej urodzie i niezbyt wyrafinowanych poglądach. Jak skończył?
Pewnego dnia doszedł do wniosku, że niewyżycie seksualne mu chyba nie grozi. Ponieważ Paulina była jego szóstą
dziewczyną w ciągu ostatnich czterech lat, nie liczył się z groźbą dłuższego celibatu. A niektóre zachowania Pauliny
tak go już wkurzały, że jedynym rozwiązaniem wydało mu się zerwanie i to takie gwałtowne. Zadzwonił do niej.
- Cześć, Paulinko - zaczął rozmowę poważnym tonem, który od razu mu się nie spodobał.
- Cześć. Coś się stało? - kobieca intuicja sprawiła, że Paulina od razu domyśliła się, że coś jest niedobrze.
Przypomniała sobie, że wczoraj do późna w nocy chodzili po Łazienkach, nie wiedząc, że park jest w nocy zamykany.
Śmiejąc się z własnej niezdarności pokonali ogrodzenie i trzymając się za ręce poszli jeszcze do kawiarni. Wszystko
było w jak najszczęśliwszym porządku.
- Słuchaj, naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć - Pepe mówił szczerą prawdę. Marzyło mu się, żeby cała scena,
mimo, że odbywała się za pośrednictwem telefonu, wypadła efektownie, ale nie na tyle bezczelnie, żeby dziewczyna
się rozpłakała. - Nie ma co się rozwodzić. To nie ma sensu. Jutro wpadnę do ciebie po moje rzeczy.
Paulina bardzo mu ułatwiła zadanie. Po prostu odłożyła słuchawkę.
Pepe najpierw poczuł ulgę, potem doszedł do wniosku, że gwałtowna reakcja dziewczyny pozbawiła scenę teatralności.
Chwilę się zastanawiał, jak rozegrać spotkanie pożegnalne. W końcu wpadł na bezczelny pomysł. Położył się do łóżka.
Spał z uśmiechem na twarzy.
Paulina spała znacznie gorzej, z przerwami, podczas których wychodziła do kuchni, żeby wypić parę łyków wody
mineralnej. Podczas pierwszej przerwy przyszło jej do głowy, że Pepe musi mieć chwilową depresję. Już chwyciła za
słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić i spytać czule, czy nie trzeba mu w czymś pomóc, ale w końcu postanowiła
odłożyć to do poranka. Nieco uspokojona położyła się i zasnęła. Godzinę później znów się obudziła, a przebudzeniu
towarzyszyło bardzo realistyczne odtworzenie ich niedawnej rozmowy telefonicznej. Paulina uświadomiła sobie kilka
szczegółów, które wcześniej do niej nie dotarły - powaga i determinacja w głosie Pepe, a także ostateczność propozycji
spotkania w celu odebrania rzeczy.
Dzięki rozłożeniu na raty procesu uświadamiania sobie nieodwracalności sytuacji, Paulina rano była gotowa spokojnie
się z Pepe pożegnać. Nie będąc pewną, czy ich związku nie da się jakoś uratować, postanowiła nie utrudniać losowi
spełnienia się.
Przyszedł do niej tuż przed południem. W ręku trzymał jakąś kartkę.
- Co to, list pożegnalny? - spytała Paulina i uśmiechnęła się.
- Nie, to lista moich rzeczy. - odpowiedział Pepe.
- Bałeś się, że czegoś ci zapomnę oddać? A może podejrzewasz, że chcę sobie coś zatrzymać? - Paulina zaczęła się
domyślać, że czeka ją jeszcze jakieś przykre przeżycie.
- Nie, coś ty. Ale wiesz, że jestem bardzo systematyczny. Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - pytanie Pepe zabrzmiało
w uszach Pauliny szyderczo.
- Myślałam, że to ty masz mi coś do powiedzenia.
- Ja już chyba wszystko powiedziałem. W takim razie przejdźmy do listy. Walkman i dwie kasety, chyba zostawiłem
też u ciebie komiks. O, tu na biurku widzę moje wieczne pióro.
- Kiedy ty zdążyłeś to wszystko do mnie poprzynosić? - Paulina przypomniała sobie, ile razy Pepe u niej był, jak
zasiadywał się i później oboje próbowali sobie przypomnieć, o której przyjeżdża nocny autobus. Poczuła pieczenie w
oczach, ale powstrzymała wybuch płaczu.
- ...a, jeszcze slipki. A nie, przepraszam, coś pochrzaniłem. To nie u ciebie zostawiłem te kropkowane slipki.
Paulina oniemiała. Momentalnie zorientowała się, że to co mówi Pepe, nie jest prawdą, że to tylko chamski chwyt.
Chwilę zastanawiała się, po co to zrobił, ale nie przyszło jej nic do głowy. Popatrzyła na wieczne pióro na biurku -
stalowego Watermana.

- O żesz kurwa. - krzyknął Pepe, ale nie zdążył nic zrobić. Paulina błyskawicznie chwyciła pióro i wyrzuciła je przez
otwarte drzwi balkonu. Drogocenny instrument błysnął w południowym słońcu i pofrunął w pierwszy i
prawdopodobnie ostatni lot. Pepe wybiegł z mieszkania.
Efektowne.
*
W jednym ze snów Olga pojawiła się jako osoba chora psychicznie. Ten motyw powrócił wiele miesięcy później, kiedy
to przyśniło mi się, że jest nieuleczalnie chora. O ile pierwszy sen był z fabularnego punktu widzenia rozmazany, o tyle
w tym drugim wszystko było bardzo realistyczne. Przy spotkaniu spytałem ją, czy ma jeszcze te dziwne bóle żołądka,
na co ona odpowiedziała, że ma raka i zostało jej kilka tygodni życia.
We śnie dwie świadomości połączyły się w jedność. Wiedziałem, że nie należy już do mnie, a jednocześnie jakby nie
przyjmowałem tego do wiadomości. Również scenografia, z chronologicznego punktu widzenia, miała skłonność do
przyjmowania znanych mi kształtów - po naszej rozmowie Olga zniknęła, a ja szukałem jej po korytarzach naszego
liceum, gdzie przemykali się ludzie o znajomych twarzach. Wszystko to natychmiast jej opisałem. Ale była to przecież
druga rocznica jej odejścia.
Po prostu nie zgadzałem się na przesunięcie własnej osoby w obszar zapomnienia. Do skoków samopoczucia
doprowadzała mnie bynajmniej nie myśl, że teraz ona obdarza sobą kogoś innego (ten ból jest charakterystyczny tylko
dla początkowego okresu szoku), a właśnie to, że sprofanowana i zdruzgotana zostaje pamięć wspólnych przeżyć.
Zatem naczelnym celem stało się przypominanie o sobie. Ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to bezcelowe.
Chociaż... czy rzeczywiście byłoby mi lżej, gdyby kiedyś stwierdziła "Janusz, było nam cudownie, będę zawsze o tym
pamiętać, ale cóż - stało się to, co się stało"? Chyba jednak nie.
Wspominam o tym dlatego, że moja epistolografia obrazuje pewną charakterystyczną skłonność - skłonność do
robienia czegokolwiek, co pozwoli stłumić strach przed zaniechaniem, zatem uciec jak najdalej od myśli "a co by było,
gdybym zrobił to i to". Oczywiście, nic by nie było, bowiem, paradoksalnie i nieszczęśliwie (jeśli może zdarzyć się coś
złego, to na pewno się zdarzy - głosi prawo Murphy'ego), jeśli uznamy miłość za pewien stan (dodatni), a to, co dzieje
się po jej zrujnowaniu, za jego przeciwieństwo (stan ujemny), to stan ujemny jest nieskończenie bardziej stabilny od
dodatniego. Wbrew oburzeniu osoby porzuconej należy powiedzieć, że nie jest to takie znowu sprzeczne z logiką
egzystencjalną. Miłość to to, co łączy dwie osoby, zatem, skoro się skończyła, to widocznie były ku temu powody. I
tylko jeden drobiazg - szczęście osiągnięte przez osobę rzucającą (znowu stan dodatni) jest przeważnie niczym wobec
cierpienia osoby porzuconej (stan ujemny). Bilans porzucenia nie wychodzi więc nawet na zero. Ze stworzonej przez
niegdyś szczęśliwe uczucie sumy dwóch wielkich plusów wychodzi połączenie mniejszego, równego lub większego
plusa i kolosalnego minusa.
Oto utopia. Znikają zdrady, samobójcze lub zabójcze rozterki. Nie może się zdarzyć historia taka, jak ta:
Pewien mój przyjaciel poszedł kiedyś na imprezę. Tam spotkał dziewczynę. Nad ranem razem pojechali do jej
mieszkania, gdzie poszli natychmiast do łóżka. Oboje byli pijani. Wraz z trzeźwością dziewczynie wróciła zagubiona
gdzieś pamięć o jej chłopaku. Ale rozpacz nie trwała długo. Również mój przyjaciel nie widział powodu do
zamartwiania się. Wspaniałomyślnie stwierdził, że puści wszystko w niepamięć, co dziewczyna przyjęła z ulgą. Jego
zbutwiałą moralność można zobrazować następującym rozumowaniem, które przeprowadził, ubierając się i podając
dziewczynie jej bieliznę: "Wiem, gdzie mieszkasz. Doskonale wiem, że bez mojej zachęty nie stałoby się to, co się
stało. Ale mimo to mógłbym cię postawić w sytuacji szachowej i czerpać z tego określone profity. Oczywiście
ubrałbym to w formę romansu, na którym jedynym cieniem kładłaby się delikatnie podsycana przeze mnie twoja
obawa, że twój chłopak o wszystkim się dowie. Ty nie wiesz, że ja też mam dziewczynę. Ale ja nie lubię sytuacji
niejasnych. Więc nigdy się nie spotkamy. Niestety, dwóch moich kolegów widziało, jak wychodziliśmy. Będą się
pytać, jak było. Niestety, jedyne, co mogę zrobić, to totalnie cię zdyskredytować. W końcu sami się oburzą, jak mogłaś
być taką dziwką, żeby zaciągnąć mnie do łóżka". Tak też się stało.
Czyż nie jest straszne, że egzemplifikacja antynomii dwóch najwspanialszych i najbardziej skomplikowanych zjawisk
w życiu człowieka - miłości i seksu - przybiera postać tak banalnego wydarzenia?
*
Motyw zapomnienia i pamięci przypomina mi się za każdym razem, kiedy widzę czyjeś kłopoty. Jest to swoiste błędne
koło, w którym problem pierwotny i problem zapomnienia o problemie przenikają się wzajemnie i multiplikują niczym
Marylin Monroe na obrazie Warhola. To porównanie ma swoje głębsze tło - im problem jest banalniejszy, tym trudniej
o nim zapomnieć. Czasami tym problemem może być sytuacja, czasem osoba. W obu przypadkach zdaje się działać
reguła, że racjonalne myślenie wypiera torturę spowodowaną brakiem kontroli nad emocjami. Nad emocjami panują
nieliczni, więc reguła jest zbawienna! Tyle tylko, że umysł musi mieć obiekt do obróbki, a tym obiektem nie może być
zmultiplikowany warholowski kicz. Ileż każdy z nas może przytoczyć przykładów banalnej (choć szczęśliwej) miłości,
która skończyła się w banalny (choć odrażający) sposób.
Ale co właściwie tworzy niebanalność miłości? Albo jej absolutną wyjątkowość? Cóż, dramaturgia i świadomość.
Pierwsza pozwoli po końcu miłości powiedzieć, że była interesująca i wypełniająca czas rzadkimi wydarzeniami - bo
na jakie inne czynniki pierwotne można rozłożyć zewnętrzność życia. Druga - czy mieliście kiedyś wrażenie, że
kochając uczycie się czegoś? Jeśli tak, uśmiechnijcie się, choćby pobieranie nauki dawno się skończyło.
*
Rower - w czasie jazdy najlepiej mi się myśli i zawsze żałuję, że nie mam przy sobie dyktafonu. Podobny żal pojawia
się też zawsze, gdy przypomnę sobie, ile pasjonujących rozmów przeprowadziłem z moimi przyjaciółmi. Tyle słów
przepadło w ciemności niepamięci! Czasem sobie myślę, że szybkość myśli, wyprzedzająca zwłaszcza prędkość
pisania, a także zostawiająca w tyle pomysł zabierania wszędzie ze sobą jakiegokolwiek środka zapisu, jest strasznym
nieszczęściem. Mnóstwo ludzi pomyślało w życiu wiele bardzo mądrych mądrości i to wszystko zostało stracone. A
wystarczyłoby przecież, żeby wypowiedzieli swoją myśl w obecności kogoś, kto myśli gorzej, a pamięta lepiej.
Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest z innymi ludźmi. Tak jest ze mną. Poza jazdą na rowerze dobrze mi się rozmyśla
także w autobusach, w których spędzam co najmniej godzinę każdego dnia. Później próbuję sobie przypomnieć, co mi
przyszło do głowy i nie mogę. Nie mogę, ponieważ w międzyczasie fryzjer fatalnie mnie ostrzygł, robiłem zakupy w
potwornie zatłoczonym sklepie, ledwo udało mi się uniknąć potrącenia przez samochód na przejściu przez ulicę i
zaczepił mnie jakiś podpity menel. Drogi menelu! A gdybym właśnie w tym momencie wymyślił społeczeństwo
PRAWDZIWEGO DOBROBYTU, w którym, zamiast alpagi piłbyś Remy Martina? Drogi kierowco! A może właśnie
w tym momencie wpadłem na to, jak ograniczyć towarzyszący każdej jeździe samochodem dopływ adrenaliny, co
uchroniłoby cię od wpadnięcia na drzewo miesiąc później? Kochany żołądku, domagający się ciągle porcji jadła!
Gdyby nie twoje, domagające się krwistego, świeżego, mięsa burczenie, z całą pewnością wymyśliłbym, jak cię
zadowolić przy pomocy mrożonych owoców i warzyw, które można kupować raz na tydzień. I ty wreszcie, szacowny
fryzjerze. Spapranie przez ciebie roboty jest przyczyną, która spowodowała, że zapomniałem, jak wylansować
wieczystą modę na fryzurę, której nikt bez twojej pomocy nie utrzyma, co zapewniłoby ci dożywotnią prosperity.
*
Chodzę po ulicach Warszawy. Miejsc kojarzących się z Olgą już nie muszę unikać. Zresztą ich lista jest zmienna.
Niektóre straciły dawny urok, inne znikły, pojawiły się za to nowe. Choćby Montreux, które odwiedziłem, aby
zobaczyć to miejsce, w którym należała już do kogoś innego. Ale nie pojawił się ten specyficzny niepokój, który
towarzyszył niegdyś spacerom po Lesie Kabackim. Jakieś nieokreślone pragnienia wracają, gdy zobaczę kogoś i
zastanawiam się, czy to ona, czy nie, bo po tylu latach pewnie bym jej nie poznał. Pozostał obraz w wyobraźni, która
raz na kilka miesięcy płata mi figla i czyni jej twarz, dłonie niesamowicie realnymi. Wtedy mam ochotę znaleźć ją za
wszelką cenę i powiedzieć jej, że przeszłość myli mi się z przeszłością. Chciałbym też wiedzieć jaki to też impuls musi
zaiskrzyć, żeby ożywić coś, czego nie ma.
Powinienem ją nienawidzić, nieprawdaż? A mimo to drżę, gdy przechodzę obok miejsc, gdzie razem bywaliśmy, gdy
raz na pół roku mignie mi w supermarkecie, na ulicy czy gdziekolwiek.
Wróbel spytał, czy chciałbym, aby jej małżeństwo okazało się pomyłką. Jakież to proste pytanie. Pewnie, że bym
chciał, gdybym tylko mógł wiedzieć, że za czymś tak okropnym, jak kolejne rozstanie, stoi jakieś dobro. Takie
mianowicie, że właśnie ten tajemniczy impuls zaiskrzy, a przeszłość ze starannie wyselekcjonowanymi jej elementami
stanie się przyszłością.
Takie cuda się zdarzają - takie cuda się nie zdarzają - takie cuda się zdarzają - takie cuda się...
K O N I E C


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Renesans i barok Dwie wizje świata i dwie poetyki (na w~7EB
Kiryl Bulyczow Dwie krople na szklanke wina
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 2
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
Sukces na dwie trzecie Polska transformacja ustrojowa i lekcje na przyszłość
Sukces na dwie trzecie Polska transformacja ustrojowa i lekcje na przyszłość
zestawy cwiczen przygotowane na podstawie programu Mistrz Klawia 6
PKC pytania na egzamin

więcej podobnych podstron